KAROL MAY PRZEZ DZIKI KURDYSTAN Opowieść podróżnicza TYTUŁ ORYGINAŁU NIEMIECKIEGO: DURCHS WILDE KURDISTAN PRZEŁOŻYŁA: MAŁGORZATA ŁUKASIEWICZ Opowiedziana tu historia dzieje się w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia I. NOCNA UROCZYSTOŚĆ Wracaliśmy od wodza Kurdów badynańskich. Gdy dotarliśmy na szczyt wzniesienia, skąd można było ogarnąć wzrokiem całą dolinę czcicieli szatana, w pobliżu domu należącego do Alego beja ujrzeliśmy ogromny stos, który kilku jezydów ciągle powiększało. Obok stał pir Kamek i od czasu do czasu dorzucał kawałek ziemnej żywicy. — To stos ofiarny — rzekł Ali bej: — A co ma być ofiarą? — zapytałem. — Nie wiem. — Może jakieś zwierzę? — Tylko poganie składają ofiary ze zwierząt. — Więc może plony? — Jezydzi nie palą ani zwierząt, ani plonów. Pir nie mówił mi, co chce spalić, ale to bardzo święty człowiek i cokolwiek uczyni, uczyni słusznie. Z przeciwległego wzgórza nadal jeszcze rozbrzmiewały powitalne salwy przybywających pielgrzymów, i nadal odpowiadano im z doliny Gdyśmy dotarli na miejsce, miałem wrażenie, iż dolina nie zdoła pomieścić już więcej ludzi. Zostawiliśmy wierzchowce i poszliśmy w stronę grobu. Po drodze biło źródełko, ujęte w kamienną cembrowinę. Na jednym z kamieni siedział mir Szejk chan i rozmawiał z grupą pielgrzymów, którzy z szacunku nie śmieli się doń nadto zbliżyć i stali godnie w pewnym oddaleniu. — To święta studnia i tylko mirowi, mnie i kapłanom wolno siadać na kamieniach. Nie gniewaj się wiec, że będziesz musiał stać! — rzekł do mnie Ali. — Nie obawiaj się! — odparłem. — Umiem uszanować wasze zwyczaje. Gdy byliśmy już blisko, na znak mira stojący rozstąpili się, by zrobić nam przejście. Mir podniósł się, uczynił kilka kroków w naszą stronę i kolejno podał nam rękę. — Witajcie ponownie! Siądźcie tu obok mnie. Wskazał bejowi miejsce z lewej strony, mnie zatem wypadło usiąść po jego prawicy. Siadłem na uświęconym kamieniu, nie dostrzegłszy, by ktokolwiek z obecnych poczuł się tym urażony. Był to wielce krzepiący znak wielkoduszności i tolerancji. — Czy rozmawiałeś z wodzem Badynańczyków? — spytał mir. — Tak — odrzekł bej. — Wszystko układa się jak najlepiej. Przemówiłeś już do pielgrzymów? — Nie. — Pora już, by ludzie się zebrali. Wydaj rozporządzenia. — Ależ nie! Jestem duchowym zwierzchnikiem jezydów. Cala reszta należy do ciebie. W żadnym razie nie chcę odbierać ci sławy obrońcy wiernych i pogromcy wroga. I z takim przykładem skromności trudno zapewne byłoby spotkać się gdzie indziej. Ali bej podniósł się i odszedł. Rozmawiając z mirem zauważyłem poruszenie wśród pielgrzymów, którzy coraz tłumniej gromadzili się przy źródle. Kobiety pozostały na dawnych miejscach, dzieci również, mężczyźni natomiast ustawili się szeregiem wzdłuż strumienia, wodzowie, zaś poszczególnych szczepów, rodów i miejscowych wspólnot skupili się wokół beja, który powiadamiał ich o zamysłach mutesarryfa z Mosulu. Panował przy tym spokój i porządek, jak na paradzie europejskich wojsk, zgoła odmienny od hałaśliwego tumultu, jaki zazwyczaj można obserwować wśród wschodnich wojowników. Po jakimś czasie zgromadzenie rozeszło się składnie, a wodzowie jęli przekazywać swoim ludziom wiadomości i polecenia beja. Ali bej tymczasem wrócił do nas. — Co zarządziłeś? — spytał mir. Zapytany wyciągnął rękę i wskazał oddziałek może dwudziestu mężczyzn, posuwający się w górę tą samą dróżką, którą niedawno wracaliśmy do doliny. — Spójrz, to są wojownicy z Airanu, Hadżi Dżo i Szura Chan, którzy świetnie znają tę okolicę. Wyszli naprzeciw Turkom i ostrzegą nas w porę o ich pochodzie. Wystawiłem też posterunki od strony Baadri, więc wróg nie zdoła nas zaskoczyć. Do nadejścia nocy mamy jeszcze trzy godziny — to dość, by przenieść wszystko, co nam tu niepotrzebne, w dolinę Idis. Mężczyźni zaraz wyruszą, a Selek ich poprowadzi. — Czy tylko zdążą wrócić przed rozpoczęciem świętych obrzędów? — Na pewno. — A więc niech idą. Po jakimś czasie przed nami począł przesuwać się długi rząd mężczyzn, prowadzących zwierzęta lub dźwigających rozmaite manatki. Jeden po drugim znikali stopniowo za grobowcem, a po chwili wynurzali się znowu w gorzelna skalnej drodze; z miejsca, gdzie siedzieliśmy, można było śledzić ich przemarsz aż do chwili, gdy skrył ich wysoki, gęsty las. Poszliśmy z Alim się posilić. W chwilę później przystąpił do mnie baszybozuk. — Panie, muszę ci Coś rzec. — Cóż takiego? — Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. — Jakież to? — Nie wiem, ale te pachołki szatana od pół godziny wpatrują się we mnie strasznym wzrokiem. Wygląda, jakby chcieli mnie zabić! Ponieważ buluk emini miał na sobie mundur, zachowanie jezydów, którzy spodziewali się tureckiej napaści, wydawało się w pełni zrozumiałe. Byłem jednak pewien, że nie spotka go nic złego. — Kiepska sprawa — rzekłem mimo to. — Jeśli cię zabiją, któż będzie dbał o ogon twego osła? — Panie, oni zakłują i osła! Czy nie widziałeś, że pozabijali już większość bawołów i owiec? — Twój osioł nie ma się czego obawiać, a ty także nie. Stanowicie parę i nikt was nie rozłączy. — To dobrze. Bałem się, kiedy cię nie było. Czy teraz znowu gdzieś się wybierasz? — Nie. Ale tobie rozkazuję nie wychodzić z domu i nie zadawać się z jezydami. W przeciwnym razie nie ręczę za twoje bezpieczeństwo. Bohater, którego mutesarryf przydzielił mi do ochrony, odszedł nieco pokrzepiony na duchu. Ale doszło mnie też ostrzeżenie z innej strony, odszukał mnie Halef. — Sihdi, czy wiesz, że będzie wojna? — Wojna? Między kim a kim? — Między Osmanlylar a czcicielami szatana. — Słyszałeś chyba, o czym mówiliśmy dziś rano w Baadri? — Nic nie słyszałem, bo rozmawialiście po turecku, a ci ludzie wymawiają tureckie słowa tak, że nie mogę ich zrozumieć. Ale widziałem wielkie zgromadzenie, a potem mężczyźni sprawdzali broń. Potem zabrali stąd swoje rzeczy i zwierzęta, a jak poszedłem na górę do szejka Mohammeda, wyjmował akurat stare naboje z pistoletu, żeby założyć nowe. Wszystko to przecież świadczy, że szykuje się jakaś niebezpieczna historia! — Masz rację, Halefie. Wczesnym rankiem Turcy z Baadri i z Kaloni napadną na jezydów. — Jakie mają siły? — Półtora tysiąca żołnierzy. — Wielu z nich polegnie, skoro przeciwnik zna ich plan. Po czyjej stronie staniesz, sihdi, z Turkami czy z jezydami? — Wcale nie zamierzam walczyć. — Nie? — spytał dzielny mały Halef z rozczarowaniem w głosie. — A ja mogę? — Komu chcesz pomagać? — Jezydom. — Jezydom? Uważasz przecież, że chcą cię pozbawić wstępu do raju? — Oh, sihdi, nie znałem ich. Teraz ich kocham. — Ale to przecież niewierni! — A czyż ty sam nie pomagałeś zawsze szlachetnym ludziom, nie pytając, czy wierzą w Allaha, czy w innego boga? Mój dzielny Halef chciał mnie kiedyś nawrócić na mahometanizm, teraz zaś widziałem ku swej radości, że zachwiał się nieco w swych niezłomnych ortodoksyjnych przekonaniach. — Zostaniesz ze mną — zadecydowałem. — Wtedy kiedy inni będą odważnie stawali do walki i bili się? — Może będziemy mieli okazję wykazać jeszcze więcej odwagi i hartu. — Wobec tego zostanę z tobą. A buluk emini? — Buluk emini także. Wszedłem na górę do szejka Mohammeda Emina. — Hamdulillah — Bogu niech będzie chwała, że przychodzisz! — odezwał się. — Czekałem cię, jak trawa czeka wieczornej rosy. — Byłeś cały czas tu na górze? — Tak. Nikt nie powinien mnie rozpoznać, inaczej obawiałbym się zdrady. Jakie nowiny przynosisz? Opowiedziałem mu wszystko. Gdy skończyłem, wskazał na leżącą przed nim broń. — Przyjmiemy ich należycie. — Nie będzie ci potrzebna broń. — Nie? Czy nie powinienem bronić siebie i naszych przyjaciół? — Nasi przyjaciele są dostatecznie silni. Czy chciałbyś wpaść w ręce Turków, którym ledwo uszedłeś, czy ma cię trafić kula albo cios noża, by twój syn dłużej jeszcze usychał w więzieniu? — Efendi, przemawia przez ciebie rozsądek, ale nie odwaga. — Szejku, wiesz, że nie lękam się wrogów: to nie strach przeze mnie przemawia. Ali bej zażądał, byśmy trzymali się z dala od bitwy. Jest zresztą przekonany, że do walki wcale nie dojdzie, ja zaś podzielam ten pogląd. — Myślisz, że Turcy poddadzą się bez oporu? — Jeśli tego nie zrobią, zginą wszyscy. — Tureccy oficerowie są do niczego, ale żołnierze biją się dzielnie. Przedrą się na wzgórza i ujdą nam. — Tysiąc pięciuset przeciwko blisko sześciu tysiącom? — Gdyby tylko udało się ich okrążyć! — Uda się z całą pewnością. — Mamy więc udać się wraz z kobietami i dziećmi do doliny Idis? — Ty — tak. — A ty? — Ja zostanę tutaj. — Allah kerim! Czemu? Toż to pewna śmierć! — Nie sądzę. Chroni mnie wielkorządca, mam listy polecające mutesarryfa i jest ze mną buluk emini, którego sama obecność wystarczy; by mi zapewnić bezpieczeństwo. — Ale co zamierzasz tu robić? — Zapobiec nieszczęściu, jeśli to możliwe. — Czy Ali bej o tym wie? — Nie. — A mir Szejk chan? — Też nie. Dowiedzą się, jak przyjdzie pora. Z najwyższym trudem zdołałem na koniec skłonić szejka, by zaaprobował mój plan. — Wallahi! Drogi, którymi podążają ludzie, zapisane są w Księdze — rzekł. — Nie będę cię namawiał, byś odstąpił od swego zamiaru, ale zostanę tu razem z tobą. — Ty? To niemożliwe! — Dlaczego? — Byłoby źle, gdyby Turcy cię znaleźli. — A jeśli znajdą ciebie? — Ależ wyjaśniłem ci właśnie, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, ciebie natomiast, jeśli zostaniesz rozpoznany, czeka los całkiem inny. — Kres życia zapisany jest w Księdze. Jeśli mam umrzeć, umrę, a w takim razie wszystko jedno, czy stanie się to tutaj, czy w Amadije. — Spieszysz ku własnej zgubie, ale zapominasz, że i na mnie sprowadzisz w ten sposób nieszczęście. Uznałem, że jedynie tym argumentem zdołam skruszyć jego upór. — A cóż to ma wspólnego z tobą? — spytał. — Jeśli będę tu sam, chronią mnie moje dokumenty, jeśli jednak razem ze mną zobaczą ciebie, nieprzyjaciela mutesarryfa, zbiegłego więźnia, ochrona przestanie działać. Obydwaj będziemy zgubieni. W zadumie spuścił wzrok. Rozumiałem dobrze, że wewnętrznie nie może przystać na wymarsz do doliny Idis i nie popędzałem go z decyzją. Po chwili odezwał się ściszonym, niepewnym głosem: — Efendi, czy uważasz mnie za tchórza? — Nie. Wiem, że jesteś odważny i twoje serce nie zna lęku. — Co pomyśli Ali bej? — Ali bej myśli tak samo jak ja, mir Szejk chan także. — A inni jezydzi? — Znają twoją sławę i wiedzą, że nigdy nie uciekasz przed nieprzyjacielem. Możesz być tego pewien. — A jeśliby powątpiewano o mojej odwadze, czy będziesz mnie bronił? Czy powiesz otwarcie wobec wszystkich, że wyruszyłem z kobietami do Idis tylko dlatego, aby cię usłuchać? — Będę tak mówił wszędzie i wszystkim. — Dobrze, zrobię więc tak, jak rzekłeś. Z rezygnacją odsunął strzelbę i znowu zwrócił wzrok ku dolinie, którą z wolna okrywał wieczorny mrok. Mężczyźni, którzy przedtem wyruszyli do Idis, już wracali. Szli gęsiego, długim rządkiem, który na naszych oczach w dolinie załamywał się i rozpraszał. Od grobu świętego męża huknęła salwa. W tym samym momencie nadszedł Ali bej ze słowami: — Zaczyna się wielka uroczystość przy grobowcu. Nigdy dotąd żaden obcy nie był przy tym obecny, ale mir Szejk chan w imieniu wszystkich kapłanów pozwolił mi was zaprosić. Był to, rzecz jasna, niezwykły zaszczyt. Jednakże szejk Haddedihnów nie przyjął zaproszenia. — Dzięki ci, panie, ale muzułmanom nie wolno słuchać modłów, które nie są skierowane do Allaha. Był muzułmaninem, wszakże mógł ubrać tę odmowę w inne słowa. Został w domu, ja zaś poszedłem za bejem. Gdyśmy wyszli, naszym oczom ukazał się niezwykły, nieopisanie piękny widok. W całej dolinie jak okiem sięgnąć płonęły światła: pod drzewami i na gałęziach, w dole nad wodą i na każdym wzgórzu, wokół domów i na gankach. Największe ożywienie panowało jednak przy grobowcu. Mir zapalił od świętej lampki pochodnię i wyszedł nią na wewnętrzny dziedziniec. Od tej pochodni zapalali swoje kaganki szejkowie i kawali, od nich z kolei fakirzy, następnie zaś wszyscy wyszli na zewnątrz i tysiące pośpieszyły ku nim, aby oczyścić się w świętym ogniu. Kto zdołał docisnąć się do pochodni kapłana, przesuwał rękę przez płomień, a potem dotykał nią czoła i piersi tam, gdzie bije serce. Mężczyźni wkładali potem ponownie rękę w ogień, aby zanieść błogosławieństwo swoim żonom. Matki czyniły tak samo dla dzieci, które nie miały dość sił, aby przedostać się przez zbity tłum. Panowało przy tym wesele, czysta, z serca płynąca radość. Również święte miejsce było iluminowane. W każdej z licznych nisz w murze znalazła się lampka, a na dziedzińcach zwieszały się długie girlandy lampek i zniczy. Każda gałąź drzewa zdawała się ramieniem ogromnego świecznika, setki świateł pięły się po wieżach aż do szczytu, tworząc dwie świetliste kolumny — widok zaiste czarodziejski. Teraz kapłani w dwóch rzędach zajęli miejsca na wewnętrznym dziedzińcu. Z jednej strony zasiedli szejkowie w białych szatach, z drugiej kawali. Ci ostatni mieli instrumenty, na przemian flety i bębenki. Siedziałem z Alim pod daszkiem winorośli. Gdzie znajdował się mir Szejk chan, nie mogłem dostrzec. Z wnętrza grobowca dobiegło wołanie, kawali podnieśli swe instrumenty. Flety poczęły dobywać powolną, żałosną melodię, a lekkie uderzenia w bębenki zaznaczały takt. Potem nastąpił przeciągły akord czterech tonów, czemu akompaniowały delikatne dźwięki bębenków, ledwo muskanych palcami, pianissimo, potem piano, mocniej, coraz mocniej, aż do fortissimo, wtedy zaś flety jęły odzywać się na dwa głosy — do partii tej nie pasowałoby żadne z naszych określeń muzycznych, brzmiała jednak niezwykle miło i kojąco. Na koniec z wnętrza budowli wyszedł mir Szejk chan. Towarzyszyło mu dwóch szejków. Jeden niósł przed nim drewnianą podstawkę, przypominającą pulpit do nut; ustawiono ją na środku dziedzińca. Inny niósł małe naczynie z wodą oraz drugie, bez nakrycia, okrągłe, zawierające jakiś płyn buchający ogniem. Oba naczynia umieszczono na pulpicie, do którego zbliżył się teraz mir Szejk chan. Dał ręką znak i muzyka rozpoczęła się na nowo. Po partii wstępnej kapłani zaintonowali unisono hymn. Nie mogłem niestety zanotować słów pieśni, to bowiem rzuciłoby się w oczy, a dosłowne brzmienie zatarło mi się w pamięci. Hymn śpiewany był po arabsku i nawoływał do czystości, wiary oraz czujności. Następnie mir wygłosił krótkie przemówienie do kapłanów. W zwięzłych słowach przypominał, iż należy wystrzegać się grzechu, czynić dobro wszystkim ludziom, zawsze trwać przy wierze i bronić jej przed wszelkimi nieprzyjaciółmi. Potem cofnął się i siadł przy nas. Jeden z kapłanów przyniósł teraz żywego koguta, którego uwiązano do pulpitu. Z lewej strony ptaka ustawiono naczynie z wodą, z prawej — drugie naczynie, zawierające płonącą ciecz. Znowu zabrzmiała muzyka. Kogut schował łepek pod skrzydło, delikatne dźwięki fletów zdawały się go wcale nie obchodzić. Po chwili dźwięki nasiliły się i kogut począł słuchać. Wyciągnął głowę spod skrzydła, potoczył wokół jasnym, roztropnym okiem i spostrzegł wodę. Prędko zanurzył dziób w naczyniu, żeby się napić. Wydarzenie to obwieścił donośny, przenikliwy łoskot bębenków. Zdawało się, że hałas działa na ptaka podniecająco. Przekrzywił głowę i nasłuchiwał uważnie. Zorientował się przy tym, że tuż obok niego płonie ogień. Chciał się odsunąć, ale nie mógł, był przecież uwiązany Rozzłoszczony wyprężył się i wydał z siebie głośne kikiriki!, na co odpowiedziały flety i bębenki. Kogut, najwyraźniej doszedłszy do wniosku, że szykują się tu jakieś zawody wokalne, śmiało zwrócił się w stronę muzykantów i tak rozpoczęła się potyczka na tony, która koguta doprowadziła w końcu do takiej pasji, że zerwał krępującą go linkę i z wściekłym pianiem zemknął do wnętrza świątyni. Muzyka towarzyszyła temu bohaterskiemu wyczynowi potężnym fortissimo, któremu zawtórował chór kapłanów i nastąpił wielki finał, zdolny z całą pewnością ostatecznie wyczerpać zarówno grajków jak i śpiewaków. Gdy utwór dobiegł końca, kawali ucałowali swoje instrumenty. Teraz miała nastąpić sprzedaż kul, o czym już wspomniałem. Przedtem jednak jeszcze podeszli do nas kapłani i wręczyli Alemu bejowi i mnie kule w prezencie. Siedem dla niego i siedem dla mnie. Na każdej wyryte było ostrym narzędziem arabskie słowo. Z moich siedmiu kul cztery nosiły napis „Esz Szems” — słońce. Sprzedaż odbywała się na zewnętrznym dziedzińcu, podczas gdy wewnątrz murów nadal rozbrzmiewała muzyka i śpiew. Opuściłem świątynię. Przyszło mi do głowy, że warto by popatrzeć na dolinę z góry, i poszedłem, aby wziąć sobie do towarzystwa Halefa. Siedzieli razem z Ifrą na ganku domu, pogrążeni w ożywionej rozmowie. Doszło mnie pytanie Halefa: — Co? Powiadasz, że to był Rosjanin? — Tak. Moskal, któremu niech Allah utnie głowę, bo gdyby nie on, miałbym do tej pory nos! Rąbałem na wszystkie strony jak oszalały, ale ten łotr zamierzył się na moją głowę. Chciałem się uchylić i zrobiłem krok do tyłu. Wtedy cios, który miał trafić w głowę, ugodził tylko w… — Hadżi Halefie! — zawołałem. Z prawdziwą przyjemnością przerwałem sławetną opowieść o nosie. Obydwaj mężczyźni poderwali się i podeszli do mnie. — Będziesz mi towarzyszył, Halefie, chodź! — Dokąd, sihdi? — Na górę, zobaczyć, jak wygląda oświetlona dolina. — Emirze, pozwól mi także iść! — poprosił Ifra. — Nie mam nic przeciwko temu. Hajda! Wspięliśmy się na wzgórze od strony Baadri. Po drodze co chwila spotykaliśmy mężczyzn, kobiety i dzieci z pochodniami i kagankami, wszyscy pozdrawiali nas i zagadywali przyjaźnie. Gdy znaleźliśmy się u szczytu, widok był zaiste niezrównany. Wielu jezydów podążało z nami, by oświetlić nam drogę, ja jednak prosiłem, by zawrócili albo by zgasili pochodnie. Aby w pełni nacieszyć się feerią w dolinie, trzeba było samemu znajdować się w ciemnościach. Dolina iskrzyła się od świateł. Tysiące świetlistych punktów tańczyło, podrygiwało i migotało, strzelało i krzyżowało się ze sobą, w samym dole zdawały się całkiem maleńkie, im bliżej nas, tym większe. Święte miejsce tonęło po prostu w blasku, a wieże pięły się w ciemność jak ogniste hymny. Falami wzbijał się w górę gwar głosów, niekiedy w pobliżu przerywany donośnym okrzykiem radości. Mógłbym tak stać godzinami i sycić się tym widokiem. Nagle usłyszałem z bliska pytanie w języku kurdyjskim: — Co to za gwiazda? Pytającym był jeden ze stojących opodal jezydów. — Gdzie? — spytał inny. — Popatrz na Rea Kadisan*, tam, w prawo! — Widzę. — Tuż pod nią rozbłysła wielka, jasna gwiazda. O, teraz znowu! Widzisz ją? — Tak, widziałem. To Kjale be seri*. Cztery gwiazdy, które w naszej konstelacji tworzą grzbiet Niedźwiedzicy, u Kurdów nazywane są „Starcem”. Wedle tutejszych wierzeń jego głowa schowana jest za sąsiednią grupą gwiazd. O trzech gwiazdach stanowiących ogon Niedźwiedzicy (albo Wagi, bo i tak zwą ten gwiazdozbiór) Kurdowie mówią „dwaj bracia i niewidoma matka Starca”. — Kjale be seri ma przecież cztery gwiazdy — zauważył pierwszy. — To raczej Kumikdżi siwian*. — Kumikdżi stoi wyżej. O, teraz znowu świeci. Ach, pomyliliśmy się, to przecież strona południowa. Więc to będzie Meshin*. — Meshin też ma więcej gwiazd. Jak myślisz, efendi, co to jest? Pytanie skierowane było do mnie. Otóż mnie ta „gwiazda” wydawała się dość podejrzana. Pochodnie i światła w dole rzucały łunę, toteż nie — byliśmy w stanie dokładnie rozpoznawać gwiazd Ale blask, który od czasu do czasu migotał z tamtej strony i natychmiast znikał, był zdumiewająco jasny. Przypominało to błędny ognik, który nagle się zapala i zaraz znowu gaśnie. Obserwowałem jeszcze przez chwilkę, a potem zwróciłem się do Halefa: — Hadżi Halefie, idź prędko do Alego beja i powiedz mu, aby przyszedł tu jak najszybciej. Chodzi o ważną sprawę. Mały sługa oddalił się szybkim krokiem, ja zaś poszedłem jeszcze kawałek dalej, po trosze by móc lepiej obserwować rzekomą gwiazdę, po trosze dla uniknięcia dalszych pytań. Na szczęście Ali bej usłyszał, że udaję się na wzgórze i postanowił iść za mną. Halef spotkał się z nim po drodze i przyprowadził go do mnie. — Co się stało, efendi? Wyciągnąłem rękę. — Popatrz uważnie. Zobaczysz rozbłyskującą gwiazdę. O, teraz! — Widzę ją! — Już znowu znikła. Czy wiesz, co to za gwiazda? — Nie. Znajduje się bardzo nisko i nie należy do żadnego gwiazdozbioru. Podszedłem do opodal rosnącego krzaka i wyciąłem kilka prętów. Jeden z nich wetknąłem w ziemię i stanąłem parę kroków dalej. — Uklęknij dokładnie za tym prętem. Zatknę drugi pręt w kierunku, gdzie gwiazda znowu się pokaże. Widzisz ją teraz? — Tak. Całkiem wyraźnie. — Gdzie mam zatknąć pręt? Tutaj? — O jedną stopę w prawo. — Dobrze. Teraz obserwuj dalej! — Widziałem ją znowu — odezwał się po chwili. — Gdzie? Wetknę trzeci pręt. — Gwiazda zmieniła położenie. Teraz była dużo bardziej na lewo. — Jak daleko? Powiedz! — Dwie stopy dalej od poprzedniego pręta. Wetknąłem w ziemię trzeci pręt, a Ali bej obserwował dalej. — Teraz widziałem ją znowu — oznajmił po chwili. — Gdzie? — Już nie na lewo, tylko na prawo. — Dobrze! To właśnie chciałem ci pokazać. Możesz już wstać. Pozostali przyglądali się moim osobliwym poczynaniom ze zdumieniem. Ali bej również nie pojmował, o co mi chodzi. — Czemu kazałeś mnie wołać z powodu tej gwiazdy? — Bo to wcale nie jest gwiazda! — A co? Pochodnia? — Cóż, gdyby to była tylko jedna pochodnia, nie byłoby jej tak dobrze widać. To całe mnóstwo pochodni. — Dlaczego tak sądzisz? — Nie może to być gwiazda, bo znajduje się niżej niż szczyt leżącej z tyłu góry. A że jest to więcej niż tylko jedna pochodnia, o tym mogłeś się przekonać z eksperymentu, któryśmy przed chwilą przeprowadzili. To wielu ludzi, idą albo jadą konno z pochodniami czy latarniami, i czasem któraś z nich się pokazuje. Bej wydał okrzyk zdumienia: — Masz słuszność, efendi! — Kto to może być? s — Nie pielgrzymi, bo ci szliby do Szeik Adi od strony Baadri. — Więc może Turcy? — Panie! Czy to możliwe? — Nie wiem, nie znam tej okolicy. Opisz mi ją, beju! — Tędy prosto idzie droga do Baadri, a tam w lewo droga do Ain Sifni, Podziel drogę na trzy części: gdy przejdziesz pierwszy odcinek, będziesz miał te światła po lewej, w stronę rzeki, która wypływa z Szeik Adi. — Czy można jechać wzdłuż rzeki i dotrzeć w ten sposób do Szeik Adi? — Tak. — Więc zaniedbano czegoś bardzo ważnego. Wystawiłeś posterunki od strony Baadri i Kaloni, ale nie od strony Ain Sifni. — Turcy stamtąd nie przyjdą. Ludzie z Ain Siini donieśliby nam o tym. — Ale jeśli Turcy nie chcieli wcale iść do Ain Sifni, tylko przeprawić się przez Khausser koło Dżerraije, żeby dotrzeć do doliny między Ain Sifni a tym miejscem? Wydaje mi się, że w takim razie obraliby dokładnie ten kierunek, w jakim teraz poruszają się światła. Popatrz, teraz znowu przesunęły się w lewo! — Efendi, być może twoje przypuszczenia są trafne. Natychmiast wyślę zwiadowców! — A ja obejrzę sobie tę gwiazdę z bliska. Masz człowieka, który zna dobrze okolicę? — Najlepiej zna ją Selek. — To dobry jeździec, niech mnie poprowadzi. Jak najśpieszniej zeszliśmy w dół. Ostatnia część naszej rozmowy prowadzona była tak cicho, że nikt, zwłaszcza zaś baszybozuk, nie mógł niczego dosłyszeć. Selek znalazł się wkrótce, dano mu konia i zaopatrzono w broń. Trzeba było zabrać też Halefa. Miałem do niego więcej zaufania niż do kogokolwiek innego. W dwadzieścia minut od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłem rzekomą gwiazdę, pędziliśmy już drogą do Ain Sifni. Na najbliższym wzniesieniu zatrzymaliśmy się. Wpatrywałem się w półmrok przed nami i wreszcie dostrzegłem znowu błysk światła. Pokazałem go Selekowi. — Efendi, to nie gwiazda, i nie pochodnie, bo te rzucałyby więcej światła. To muszą być latarnie. — Musimy się do nich zbliżyć. Znasz dobrze tę okolicę? — Poprowadzę cię, znam tu każdy kamień i każdy krzak. Trzymaj się tylko blisko mnie i ściągnij wodze. Zawrócił od wody w prawo i ruszyliśmy kłusem na przełaj. Jazda była niewygodna, ale po dobrym kwadransie mogliśmy dokładnie rozróżnić światła — było ich dużo. Po następnym kwadransie dotarliśmy na grzbiet góry i teraz mogliśmy się przekonać, że mamy przed sobą sporą grupę ludzi. Co to byli za ludzie, nie można było stąd rozpoznać, zauważyliśmy, że w pewnej chwili cały pochód znikł i więcej się nie pojawił. — Czy jest tam jakieś wzgórze? — Nie To płaski teren — odrzekł Selek. — A może zagłębienie, dolinka, w której światła mogły, się schować? — Nie. — Więc może las albo… — Tak, efendi — pośpieszył z odpowiedzią Selek — tam, gdzie światła znikły, jest mały gaj oliwny. — Dobrze! Zostaniesz tu z końmi i zaczekasz na nas. Halefa zabieram z sobą. — Panie, zabierz mnie także — poprosił Selek. — Konie mogłyby zdradzić naszą obecność. — Uwiążemy je! — Mój Kary jest zbyt cenny, żeby go zostawić bez dozoru. Zresztą nie umiesz się skradać. Usłyszą cię albo zobaczą. — Efendi, umiem się skradać! — Zamilcz — odezwał się na to Halef. — Ja też myślałem, że umiem wśliznąć się w środek duaru* i uprowadzić najlepszego konia. A jak przyszło co do czego i miałem to zrobić przed efendim, najadłem się wstydu jak dzieciak. Ale pociesz się, Allah nie chciał przecież uczynić cię jaszczurką. Zostawiliśmy strzelby i ruszyliśmy przed siebie. Było dosyć jasno, by z odległości pięćdziesięciu kroków rozpoznać człowieka. Po jakichś dziesięciu minutach wynurzyła się przed nami ciemna plama, rosnąca z minuty na minutę — gaj oliwny. Gdy byliśmy już dość blisko, aby w ciągu pięciu minut dotrzeć do drzewek, zatrzymałem się i wytężyłem słuch. Wokół panowała głęboka cisza. — Idź za mną, tak żebyśmy znajdowali się na jednej linii. Miałem na sobie tylko kurtkę i spodnie, jedno i drugie ciemne. Na głowie miałem tarbusz, od którego odwiązałem jasną chustę tak, aby nie odcinać się na tle ciemnego podłoża. Halef także ubrany, był na ciemno. Bezszelestnie czołgaliśmy się naprzód. Wtem usłyszałem lekki trzask gałęzi Przywarliśmy doi ziemi i wolniutko pełzliśmy dalej. Szelesty i trzaski stały się donośniejsze. — Zbierają gałęzie, pewnie chcą rozpalić ognisko. — To dla nas dobrze, sihdi — odszepnął Halef. Wkrótce znaleźliśmy się u tylnego skraju lasku. Słychać było parskanie koni i męskie głosy. Przycupnęliśmy w pobliżu gęstych zarośli. — Schowaj się tutaj — poleciłem cicho Halefowi — i czekaj na mnie. — Nie opuszczę cię, sihdi, pójdę z tobą. — Mógłbyś nieostrożnie narobić hałasu i usłyszeliby nas. W lesie trudniej się czołgać niż na otwartym polu. Wziąłem cię tu po to, żebyś mi osłaniał powrót. Nie ruszaj się stąd, nawet gdybyś usłyszał strzały. A jak cię zawołam, natychmiast przybiegniesz. — A jeśli nie wrócisz tu i nie zawołasz? — Odczekasz pół godziny, a potem podczołgasz się do przodu zobaczyć, co się ze mną stało. — Sihdi, jeżeli Osmanlylar cię zabiją, zginą wszyscy z mojej ręki! Usłyszawszy to zapewnienie ruszyłem naprzód, ale zaledwie trochę się oddaliłem, doszedł mnie donośny, rozkazujący głos: — Atesz jak — rozpal ogień! Głos ten dochodził z odległości może trzydziestu metrów. Mogłem więc spokojnie czołgać się dalej. Usłyszałem trzask płomieni i zaraz potem buchnęło ognisko, którego blask sięgał niemal do miejsca, gdzie się znajdowałem. Utrudniało to bardzo, rzecz jasna, moje przedsięwzięcie. — Atesz etrafina taszlar koj — ułóż kamienie wokół ogniska! — polecił ten sam głos. Rozkazu tego widać natychmiast usłuchano, gdyż jasny blask ognia skrył się, a ja mogłem bezpieczniej posuwać się naprzód. — Przekradałem się od drzewa do drzewa, za każdym pniem czekałem, póki nie przekonałem się, że mnie nie dostrzeżono. Szczęśliwie przezorność ta była zbyteczna: nie znajdowałem się w puszczach Ameryki, a poczciwcy przede mną zdawali się zgoła nie podejrzewać, że ktoś może ich podpatrywać. Toteż posuwałem się coraz dalej, aż dotarłem do drzewa, którego korzenie wypuszczały liczne odrośle — miałem nadzieję znaleźć tam dobrą kryjówkę. Zależało mi na tym o tyle, że w pobliżu drzewa siedziało dwóch mężczyzn, do których chciałem się zbliżyć: byli to tureccy oficerowie. Ostrożnymi ruchami zdołałem umościć się pod osłoną pędów, skąd mogłem doskonale wszystko widzieć. Na skraju lasku stały cztery górskie działka. Opodal uwiązano muły niezbędne do transportu — było ich blisko czterdzieści Zazwyczaj do jednej armaty potrzeba siedem mułów; jeden dźwiga lufę, jeden lawetę, jeden koła, a cztery pozostałe — skrzynki z amunicją. Dalej rozłożyli się biwakiem kanonierzy. Leżeli wygodnie wyciągnięci na ziemi i gawędzili. Dwaj oficerowie zapragnęli natomiast napić się kawy i zapalić dżibuk; dlatego rozpalono ogień, nad którym wsparta na dwóch kamieniach stanęła dżeswa*. Jeden z dwóch zuchów był kapitanem, drugi porucznikiem. Kapitan miał wygląd dość poczciwy; robił na mnie wrażenie zacnego niemieckiego piekarza słusznej tuszy, któremu w amatorskim teatrze wypadło zagrać dzikiego Turka i w tym celu wypożyczył sobie za półtorej marki odpowiedni kostium. Podobnie było z porucznikiem — dokładnie tak samo wyglądałaby dobiegająca sześćdziesiątki damulka, której strzeliła do głowy godna podlotka myśl przebrania się na zapusty w pumpy i turecką kurtę. Wszelako uwagi, które między sobą wymieniali, brzmiały już mniej sympatycznie. Leżałem tak blisko, że mogłem wszystko słyszeć. — Mamy dobre działa — rzucił kapitan. — Bardzo dobre — zawtórował porucznik. — Będziemy strzelali, rozbijemy wszystko w puch. — Wszystko! — zabrzmiało echo. — Weźmiemy łupy. — Duże łupy! — Wykażemy się odwagą. — Wielką odwagą! — Dostaniemy awans. — Duży awans! — Będziemy palili perski tytoń. — Tytoń z Szirasu! — Będziemy pili arabską kawę. — Kawę z Mokki! — Jezydzi muszą umrzeć. — Umrą wszyscy! — Łajdaki. — Łotry! — Nieczyści. — Bezwstydne psy! — Trzeba ich wybić do nogi. — Zaraz jutro! — Tak jest. Zobaczyłem i usłyszałem dosyć. Jąłem się tedy wycofywać, wpierw wolno i ostrożnie, potem coraz szybciej. Wreszcie podniosłem się i szedłem wyprostowany, czemu Halef, gdym do niego dotarł, niemało się dziwił. — Kto to jest, sihdi? — Artylerzyści. Chodź, trzeba się pośpieszyć! — Czołgamy się czy idziemy zwyczajnie? — Idziemy. Wkrótce dotarliśmy do miejsca, gdzie stały konie, wsiedliśmy i ruszyliśmy z powrotem. Odcinek do Szeik Adi przebyliśmy teraz znacznie szybciej niż w tamtą stronę. W dolinie panował wciąż ten sam ożywiony radosny nastrój. Powiedziano mi, że Ali bej znajduje się w świątyni, jakoż odnalazłem go w towarzystwie mira Szejka chana na wewnętrznym dziedzińcu. Niecierpliwie wyszedł mi na spotkanie i powiódł do chana. — Co widziałeś? — spytał. — Działa! — Och! — wykrzyknął z przestrachem. — Ile? — Cztery małe górskie armatki. Chcą ostrzelać Szeik Adi. Podczas gdy piechota będzie atakowała od strony Baadri i Kaloni, artyleria ma bić z dołu znad rzeki. Plan jest niezły, bo stamtąd można wziąć pod obstrzał całą dolinę. Chodziło tylko o to, by niepostrzeżenie przetransportować działa przez góry, i to się powiodło. Użyto do tego mułów, które w ciągu godziny mogą przeciągnąć działa z obozowiska aż pod Szeik Adi. — Co zrobimy, efendi? — Daj mi natychmiast sześćdziesięciu konnych z latarniami, a za dwie godziny będziesz miał działa wraz z obsługą w Szeik Adi. — Weźmiesz ich w niewolę? — Tak. — Panie, dam ci stu konnych! — Daj osiemdziesięciu i powiedz im, że czekam na nich w dole nad wodą. Oddaliłem się i zastałem Halefa i Seleka jeszcze przy koniach. — Co uczyni Ali bej? — spytał Halef. — Nic. My sami zrobimy wszystko, co należy. — Co to znaczy, sihdi? Śmiejesz się? Znam cię — chcesz sprowadzić tu działa? — Oczywiście. Ale chcę dostać te działa bez rozlewu krwi, dlatego bierzemy ze sobą osiemdziesięciu konnych. Pokłusowałiśmy do wylotu doliny, gdzie niezadługo stawili się jeźdźcy. Seleka z dziesięcioma ludźmi wysiałem przodem, sam z resztą podążałem kawałek w tyle. Nie napotkawszy przeciwnika dotarliśmy do wzniesienia, gdzie przedtem czekał na nas Selek, i zsiedliśmy z koni. Najpierw wysłałem kilku ludzi, aby czuwali nad naszym bezpieczeństwem; potem zostawiłem dziesięciu ludzi przy koniach, my zaś, pozostali, przekradliśmy się w stronę lasku. Zatrzymaliśmy się w odpowiedniej odległości, dalej poszedłem sam. Jak poprzednio, i teraz bez przeszkód dotarłem do drzewa, które przedtem użyczyło mi schronienia. Turcy leżeli grupkami i rozmawiali. Miałem nadzieję, że zastanę ich uśpionych. Jednakże wojskowa czujność i oczekiwanie walki nie dały im widocznie zasnąć. Razem z podoficerami i owymi dwoma oficerami naliczyłem trzydziestu czterech ludzi i wróciłem do swoich. — Hadżi Halef i Selek, idźcie i przyprowadźcie swoje konie. Zatoczycie łuk i przejedziecie na drugą stronę lasku. Zatrzymają was. Powiecie, że wybieracie się na uroczystość do Szeik Adi i że zabłądziliście. W ten sposób odwrócicie uwagę Turków. Reszta należy do nas. Ruszajcie! Pozostałym poleciłem podwójnym szeregiem otoczyć lasek z trzech stron. Dałem im niezbędne instrukcje, potem zaś przywarliśmy do ziemi i pełzając jęliśmy posuwać się naprzód. Ja sam posuwałem się najszybciej. Od dwóch minut byłem już przy moim drzewie, gdy rozległy się głośne uderzenia kopyt. Ognisko płonęło jeszcze; toteż mogłem dość dobrze wszystko widzieć. Dwaj oficerowie zapewne spędzili ten czas, racząc się kawą i pociągając fajki. — Szeik Adi to przeklęte gniazdo — usłyszałem kapitana. — Przeklęte do gruntu! — przytwierdził porucznik. — Ludzie modlą się tam do szatana. — Do szatana! Niech Allah wydusi ich i zetrze na proch! — My to uczynimy! — Tak, rozerwiemy ich na sztuki!’ — Żaden nie ujdzie żywy. Do tego momentu mogłem śledzić rozmowę, potem dały się słyszeć stąpania koni. Porucznik podniósł głowę. — Ktoś nadchodzi — rzekł. Kapitan też nadstawił uszu. — Kto to może być? — zapytał. — Dwóch konnych Słyszę wyraźnie. Podnieśli się, żołnierze uczynili to samo. W blasku ogniska widać było Halefa i Seleka. Kapitan podszedł ku nim, wyciągając szablę. — Stój! Coście za jedni? — zakrzyknął. Natychmiast otoczyli ich Turcy! Mój mały Halef spoglądał z konia na oficerów z miną świadczącą o tym, że zrobili na nim dokładnie to samo wrażenie, co przedtem na mnie. — Coście za jedni, pytam! — powtórzył kapitan. — Ludzie! — Co za ludzie? — Konni! — Niech was diabli! Odpowiadać mi zaraz jak należy, bo pożałujecie! Coście za jedni? — Jezydzi — odrzekł teraz niegłośno Selek. — Jezydzi, ach tak! A skąd? — Z Mekki. — Z Mekki? Maszallah! Więc w Mekce też są czciciele szatana? — Kilka tysięcy. — Aż tylu! Allah kerim, pozwala rosnąć chwastom między dobrym zbożem. Dokąd zmierzacie? — Do Szeik Adi. — Ach więc tak! Czego tam szukacie? — Odbędzie się tam wielka uroczystość. — Wiem. Tańczycie i śpiewacie razem z diabłem, i modlicie się do koguta, który lęgnie się z ognia dżehenny. Precz z koni! Jesteście moimi jeńcami. — Jeńcami? Cóż ci zawiniliśmy? — Jesteście dziećmi diabła. Trzeba wam dobrze przetrzepać skórę, żeby wasz ojciec was opuścił. Zsiadać! Sam kapitan wziął się do dzieła i obu mężczyzn po prostu ściągnięto z siodeł. — Oddajcie broń! Wiedziałem, że tego Halef nigdy nie uczyni, nawet w podobnej sytuacji. Rozejrzał się wokoło, ja zaś uniosłem głowę, żeby mógł mnie zobaczyć. Wiedział teraz, że jest bezpieczny. Po cichych szelestach dochodzących z tyłu zorientowałem się, że moi ludzie okrążyli obozowisko. — Broń? — spytał Halef. — Posłuchaj, jusbaszy, pozwól, że coś ci powiemy. — Co takiego? — To możemy powiedzieć tylko tobie i twemu mulasimowi. — Nie chcę od was niczego słyszeć. — Ale to ważne, bardzo ważne. — Czego dotyczy? — Posłuchaj. Halef szepnął mu na ucho parę słów, które odniosły ten skutek, że kapitan cofnął się o kilka kroków i spojrzał na mówiącego niemal z szacunkiem. Potem dowiedziałem się, że sprytny Halef szepnął: „Dotyczy waszych kies”. — To prawda? — zapytał oficer. — Prawda. — Zachowasz wszystko w sekrecie? — Będę milczał jak grób. — Przysięgnij. — Na co mam przysiąc? — Na Allaha i na brodę… nie, wyście przecież jezydzi. Więc przysięgnij na szatana, któremu oddajecie cześć. — Dobrze. Szatan mi świadkiem, że nic nikomu nie powiem. — Szatan rozerwie cię na sztuki, jeśli kłamiesz. Chodź, mulasimie, chodźcie wy obaj. We czterech podeszli do ogniska; mogłem słyszeć teraz każde słowo. — Mów więc! — nakazał kapitan. — Puść nas wolno. Zapłacimy ci. — Macie pieniądze? — Mamy pieniądze. — Czy nie wiecie, że te pieniądze są już moje? Wszystko, co macie przy sobie, należy do nas. — Nigdy ich nie znajdziesz. Czciciele szatana umieją sprawić, że pieniądze stają się niewidoczne. — Allah jest wszechwiedzący. — Ale ty nie jesteś Allahem. — Nie wolno mi was puścić. Moglibyście nas zdradzać. — Jak to — zdradzić? — Nie widzicie, że szykujemy się na wyprawę wojenną? — Nie zdradzimy was. — Ale chcecie przecież jechać do Szeik Adi. — Nie pozwalasz na to? — Nie. — Więc wyślij nas, dokąd chcesz. — Musielibyście pojechać do Baaweisa i zaczekać tam dwa dni. — Dobrze. — Ile jesteście gotowi zapłacić za swoją wolność? — A ile żądasz? — Piętnaście tysięcy piastrów* za każdego. — Wybacz, jusbaszy, — to za mało! Kapitan spojrzał na małego Hadżi Halefa ze zdumieniem. — Co to ma znaczyć? — To znaczy, że każdy z nas wart jest więcej niż piętnaście tysięcy piastrów. Pozwól, że damy ci pięćdziesiąt tysięcy! — Człowieku, tyś oszalał! — Albo sto tysięcy! Jusbaszy o wyglądzie piekarza wydął bezradnie policzki, popatrzył na chuderlawego porucznika i spytał: — Mulasimie, co na to powiesz? Ten stał z otwartą gębą i przyznał prostodusznie: — Nic, nic zgoła. — Ja też nic. Ci ludzie muszą być strasznie bogaci. Następnie tłuścioch zwrócił się znowu do Halefa: — Gdzie macie pieniądze? — Koniecznie chcesz to wiedzieć? — Koniecznie. — Mamy przy sobie kogoś, kto za nas zapłaci. Ale ty nie możesz go widzieć. — Niech Allah ma nas w swojej opiece! To chyba diabeł! — Mam go przywołać? — Nie, nie! Nie jestem jezydą, nie umiem z nim rozmawiać. Umarłbym ze strachu. — Nie musisz się bać, bo szejtan przychodzi w ludzkiej postaci. Oto on! Podniosłem się i dwoma szybkimi susami znalazłem się przy oficerach. Odskoczyli przerażeni, jeden w prawo, drugi w lewo. Ale ponieważ moja postać nie mogła im się wydać nadto straszna, przystanęli i wpatrywali się we mnie bez słowa. — Jusbaszy — odezwałem się — słyszałem wszystko, o czym rozmawialiście wczoraj wieczorem i dziś rano. Mówiliście, że Szeik Adi to przeklęte gniazdo. Jedyną odpowiedzią było ciężkie westchnienie. — Wyrażaliście życzenie, by Allah wydusił ludzi z Szeik Adi i starł na proch. — Och, och… — dobiegła odpowiedź. — Mówiliście dalej, że chcecie zastrzelić wszystkich tych łotrów, tych nieczystych, te bezwstydne psy i zgarnąć wielkie łupy. Mulasim był na wpół żywy z przerażenia, a jusbaszy potrafił jedynie wydawać głuche jęki. — Chcieliście potem dostać awans i palić tytoń sprowadzany z Szirasu. — Wie wszystko — wyjąkał zalękniony kapitan. — Tak, wiem wszystko. Pójdziecie w górę. Wiecie dokąd? Głowa mu się zatrzęsła. — Nie, nie do otchłani dżehenny, jak sobie wyobrażasz, tylko do Szeik Adi, do tych nieczystych łotrów, których chcieliście pozabijać. Powtórzę wam teraz te same słowa, które wyrzekliście niedawno do tych dwóch jezydów: jesteście moimi jeńcami. II. OFIARA ŚWIĘTEGO MĘŻA Zaraz u wejścia do doliny ujrzeliśmy pokaźne zbiegowisko. Pogłoska o naszej wyprawie bardzo szybko rozeszła się wśród pielgrzymów, ludzie zebrali się więc tutaj, aby jak najprędzej dowiedzieć się o jej wynikach. W dolinie wstrzymano też wszelką strzelaninę, tak ze wokół panowała głucha cisza. Chciano słyszeć strzały w przypadku, gdyby między nami a Turkami doszło do poważniejszej utarczki. Pierwszą osobą, którą napotkałem, był Ali bej. — Jesteście nareszcie — zawołał z wyraźną ulgą, a potem dorzucił zatroskany. — Ale bez działek! I nie wszyscy wrócili! — Nie brak nikogo, nikt nie został nawet ranny. — Gdzie więc jest reszta? — Z Halefem i Selekiem, przy działach, które zostawiłem kawałek dalej. — Dlaczego? — Jusbaszy, który dowodzi oddziałem Turków, powiedział mi, że mirałaj wyśle gońca do miejsca, gdzie stoją działa. Działa mają wtedy posunąć się naprzód i ostrzelać Szeik Adi. Czy masz ludzi, którzy potrafią obsługiwać działo? — Wystarczy! — Wyślij ich tam. Niech się zamienią z Turkami na ubrania, niech ujmą posłańca i zaraz potem oddadzą strzał. To będzie dla nas znak, że wróg jest blisko, wroga zaś skłoni do pośpiesznego ataku. Co zrobisz z jeńcami? — Odeślę stąd i każę pilnować. — Do doliny Idis? — Nie. Tego miejsca nie powinien oglądać nikt, prócz jezydów. Ale jest mały wąwóz, gdzie można trzymać jeńców pod strażą niewielu tylko ludzi. Chodź! W domu beja czekała obfita wieczerza, przy której usługiwała mi jego żona. Sam bej był nieobecny, musiał bowiem dopatrzeć przebierania jeńców, których następnie odprowadzono. Ludzie, którzy włożyli tureckie mundury, byli wyszkolonymi kanonierami i wkrótce ruszyli do miejsca, gdzieśmy zostawili działa. Gwiazdy poczynały już blaknąć, gdy przyszedł do mnie Ali bej. — Jesteś gotów do drogi, efendi? — Dokąd mam się udać? — Do doliny Idis. — Pozwól mi tu zostać! — Chcesz wziąć udział w walce? — Nie. — Chcesz się do nas przyłączyć tylko po to, by się przekonać, czy jesteśmy odważni? — Nie chcę się do was przyłączyć, chcę tylko zostać w Szeik Adi. — Efendi, cóż to za pomysł! Zabiją cię! — Nie. Chroni mnie wielkorządca i mutesarryf. — Ale jesteś naszym przyjacielem. Wziąłeś w niewolę artylerzystów. To cię będzie kosztowało życie! — Skądże Turcy mieliby się tego dowiedzieć? Zostanę tu z Halefem i Ifrą. W ten sposób będę może mógł uczynić dla was więcej, niż gdybym walczył w waszych szeregach. — Pewnie masz rację, efendi. Ale kiedy będziemy strzelali, możesz zostać ranny albo wręcz zginąć! — Nie sądzę. Postaram się nie wystawiać na wasze kule. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł jakiś mężczyzna. Był to jeden z tych, których Ali bej wysłał na posterunek. — Beju — zameldował — wycofaliśmy się, ponieważ Turcy są już w Baadri. Za godzinę będą tutaj. — Wracaj i powiedz swoim ludziom, by trzymali się w pobliżu nieprzyjaciela, ale tak, by ich nie zauważono! Stanęliśmy przed domem. Kobiety i dzieci, udające się do doliny Idis, przechodziły obok nas i znikały za świątynią. Po chwili przybył drugi posłaniec, bez tchu, i zameldował: — Panie, Turcy dawno już opuścili Kaloni i maszerują przez lasy. Mogą być tu za godzinę. — Zajmijcie stanowisko na wysokości pierwszej doliny i wycofajcie się dopiero, gdy Turcy nadejdą. Nasi będą już na was czekali na górze. Mężczyzna odszedł, a bej oddalił się na jakiś czas. Stałem przed domem i patrzyłem na przesuwające się przede mną postacie. Gdy kobiety i dzieci przeszły, pojawił się długi szereg mężczyzn, konnych i pieszych, ci jednak nie kierowali się w stronę świątyni, lecz wspinali na wzniesienia od strony Baadri i Kaloni, aby zostawić Turkom dolinę. Oglądając te ciemne sylwetki, doznawałem dziwnego uczucia. Lampki i pochodnie gasły kolejno; pochodnie gaszono i tylko świątynia wznosiła wciąż jeszcze ku niebu rozświetlone wieże. Byłem zupełnie sam. Domostwo beja opustoszało, na górze na ganku spał buluk emini, Halef jeszcze nie wrócił. Wtem usłyszałem tętent końskich kopyt. Nadjechał Halef. Gdy zeskakiwał z siodła, z dołu rozległ się dwukrotny, potężny huk. — Co to było? — Ali bej polecił rąbać drzewa, aby zagrodzić od dołu dostęp do doliny i osłonić armatki przed atakiem Turków. — Mądrze zrobione! Gdzie reszta z twojej dwudziestki? — Na rozkaz beja mają zostać przy działach, bej dodał im jeszcze trzydziestu ludzi do osłony. W ten sposób mogą śmiało przetrzymać atak. Ale gdzie są jeńcy? — Odesłano ich stąd pod nadzorem. — A ci ludzie wyruszają już na stanowiska? — Tak. — A my? — Zostajemy tutaj. Chciałbym zobaczyć miny Turków, jak się przekonają, że wpadli w pułapkę. Myśl ta najwidoczniej usatysfakcjonowała Halefa, bo nie krzywił się już na to, że zostajemy. Może też powiedział sobie, że wszak pozostać w dolinie jest bardziej niebezpiecznie niż wyruszyć razem ze zbrojnymi. — Gdzie buluk emini? — Śpi na ganku. — To śpioch sihdi, i pewnie dlatego kapitan dał mu osła, który ryczy po całych nocach. Czy Ifra ma w ogóle jakieś pojęcie o tym, co się tu będzie działo? — Nie przypuszczam. Nie powinien także dowiedzieć się o naszym udziale w całej sprawie, rozumiesz? Ali bej wrócił jeszcze po swego konia. Znowu próbował mnie na różne sposoby przekonywać, ale że nie odniosło to skutku, wreszcie zdecydował się opuścić mnie z serdecznym westchnieniem, by nie stało mi się nic złego. Na koniec poprosił mnie, bym rozłożył na ganku wielką białą chustę, wiszącą w izbie, na znak, że wszystko w porządku. Gdy chusta zniknie, Ali będzie wiedział, że znalazłem się w niebezpieczeństwie i podejmie stosowne kroki. Potem dosiadł konia i odjechał — jako ostatni z opuszczających dolinę. Zaczęło świtać, niebo rozjaśniło się i podniósłszy wzrok można już było rozróżnić pojedyncze gałęzie drzew. Na przeciwległym zboczu doliny ucichło echo końskich kopyt — Ali był już daleko. Teraz, skoro musiał mnie opuścić także Jussuf, mój tłumacz, byłem z dwoma sługami sam w osławionej dolinie tajemniczego kultu. Sam? Zupełnie sam? Czy tak było naprawdę, czy z małego domku, gdzie oddawana cześć esz Szems nie dobiegał odgłos kroków? Wynurzyła się stamtąd smukła postać biało odzianego mężczyzny. Rozejrzał się wokół, spostrzegł mnie i począł iść w moją stronę. Na pierś spływała mu długa czarna broda, śnieżnobiałe włosy spadały kaskadą na plecy. Był to pir Kamek, teraz go rozpoznawałem. — Ty jeszcze tutaj? — spytał, stając przede mną, tonem nieledwie szorstkim. — Dlaczego nie odszedłeś razem z innymi? — Bo tu mogę się bardziej przydać niż gdzie indziej. — To możliwe, efendi, mimo to powinieneś był odejść! — Więc i ja cię zapytam: dlaczego nie odszedłeś razem z innymi? — Zostaję tutaj! — Dlaczego? — Czy nie widziałeś stosu ofiarnego? — odrzekł posępnie Kamek. — To właśnie mnie zatrzymuje. — Jak to? — Teraz bowiem jest czas, by złożyć ofiarę, dla której kazałem, go wznieść. — Turcy ci w tym przeszkodzą! — Przeciwnie. Turcy wręcz dostarczą mi ofiary i będę święcił dziś najważniejszy dzień mego życia. Na dźwięk tego głuchego, głębokiego głosu zrobiło mi się nieco nieswojo. Opanowałem się jednak i spytałem: — Wszak chciałeś dziś jeszcze porozmawiać ze mną o swojej księdze, którą pożyczył mi Ali bej, prawda? — Czy ta księga może sprawić ci radość i przynieść pożytek? — Z pewnością! — Efendi, jestem biednym kapłanem. Tylko trzy rzeczy do mnie należą: moje życie, mój ubiór i księga, o której wspomniałeś. Życie oddam z powrotem Czystemu, Potężnemu, Litościwemu, który mi go użyczył. Ubiór pozostawię żywiołowi, który pochłonie też moje ciało, a księgę podaruję tobie, aby twój duch mógł rozmawiać z moim, kiedy rozdzielą nas czas, lądy, morza i światy. Czy był to tylko kwiecisty, wschodni sposób mówienia, czy też przemawiało przezeń naprawdę przeczucie rychłej śmierci? Dreszcz mnie przeszedł, nie mogłem otrząsnąć się z niepokoju. — Pirze Kameku, to wielki dar, nie wiem wręcz, czy wolno mi go przyjąć! — Efendi, miłuję cię. Księga należy do ciebie, a kiedy twój wzrok padnie na słowa pisane moją ręką, pomyśl o ostatnim słowie, które ta ręka zapisze w księdze, mieszczącej całe dzieje jezydów, ludu pogardzanych i prześladowanych. Nie mogłem się powstrzymać, by go nie uścisnąć. — Dziękuję ci, pirze Kameku! Ja również cię miłuję, i kiedy otworzę twoją księgę, ujrzę przed sobą twoją postać i usłyszę wszystkie słowa, jakie do mnie wyrzekłeś. Ale teraz powinieneś opuścić Szeik Adi, jeszcze nie jest za późno! — Spójrz na świątynię, gdzie pochowany jest ten, który cierpiał prześladowania i został zabity. On nie uciekał. A czy w twojej kitab* nie jest również napisane, że człowiek nie powinien się lękać tych, którzy mogą zabić tylko ciało? Zostanę tu, gdyż wiem, że Osmanlylar nie mogą mi nic zrobić. A gdyby mnie zabili, cóż by to miało za znaczenie? Czyż drobina nie musi wznieść się do słońca? Czy esz Szems, Olśniewające, nie umiera co dzień, aby co dzień zmartwychpowstawać? Czy słyszałeś kiedykolwiek, by jakiś jezyda powiedział o innym umarł? Mówi tylko, że się przemienił; nie ma bowiem śmierci ani grobu, a jedynie życie, nic prócz życia. Po tych słowach starzec odszedł spiesznie i znikł mi z oczu za zewnętrznym murem świątyni. Wszedłem do domu i stanąłem na ganku. Z góry słychać było głosy. Halef i Ifra rozmawiali ze sobą. — Całkiem sam? — doszło mnie pytanie Ifry. — A gdzież są inni, wszystkie te tysiące ludzi? — Uciekli. — Przed kim? Hadżi Halefie Omarze, nie rozumiem, co mówisz! — Więc powiem ci wyraźniej: uciekli przed Szekibem Halilera paszą i przed twoim mirałajem Omarem Amedem. — Ale dlaczego? — Bo mirałaj szykuje napad na Szeik Adi. — Allah akbar — Bóg jest wielki, a ręka mutesarryfa potężna! Powiedz mi, czy mogę zostać z naszym emirem, czy też muszę walczyć w szeregach mirałaja? — Musisz zostać z nami. — Hamdulillah, dzięki i chwała Allahowi, bo dobrze mi przy naszym emirze, którego mam chronić. — Ty? A niby kiedy to tak go chroniłeś? — Zawsze go chronię, dopóki znajduje się w mojej pieczy! Halef roześmiał się. — Tak, akurat ty się do tego nadajesz! Chcesz wiedzieć, kto jest obrońcą emira? — Ja! — Nieprawda, ja! — Czy mutesarryf nie oddał go pod moją opiekę? — A czy on sam nie oddał się pod moją opiekę? Kto ważniejszy — efendi, czy ten nicpoń mutesarryf? — Halefie Omarze, powściągnij swój język! Gdybym tak powtórzył te słowa paszy! — Myślisz, że się go boję? Jestem Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul ibn Hadżi Dawuhd el Gossarah! — A ja nazywam się Ifra, należę do dzielnych baszybozuków wielkorządcy i w nagrodę za bohaterskie czyny mianowany zostałem buluk emini! O ciebie dba tylko jedna osoba, o mnie zaś troszczy się padyszach i całe państwo osmańskie. — I jakie masz z tego korzyści? Chętnie się dowiem. — Jakie mam korzyści? Zaraz ci powiem. Dostaję trzydzieści pięć piastrów miesięcznego żołdu i dziennie dwa funty chleba, siedemnaście łutów mięsa, trzy łuty masła, pięć łutów ryżu i półtora łuta datków łącznie z mydłem, oliwą i szuwaksem. — I w zamian za to dokonujesz bohaterskich czynów? — Tak, dużo i wielkich! — Chciałbym to widzieć! — Co? Nie wierzysz mi? A myślisz, że w jaki sposób utraciłem nos? Stało się to mianowicie w czasie pewnego zatargu między druzami i maronitami z Libanu. Wysłano nas, byśmy przywrócili spokój i poszanowanie dla praw. W jednej z potyczek biłem się zażarcie. Nagle któryś zamierzył się, by ciąć mnie w głowę. Cofnąłem się, żeby uniknąć ciosu, i wtedy cios zamiast w głowę trafił w… ooo! aaa!… co to było? — Co to było? Wystrzał armatni! Halef miał rację. Biednemu Ifrze w dokończeniu opowieści przeszkodził huk działa. Nasi artylerzyści dawali nam w ten sposób znać, że pojmali wysłannika mirałaja. Obaj słudzy pędem zbiegli na dół. — Sihdi, strzelają! — krzyknął Halef, chwytając za broń. — Z armat! — dorzucił Ifra. — Dobrze! Wprowadźcie konie na wewnętrzny dziedziniec i zamknijcie bramę! Sam tymczasem wziąłem białą chustę i rozpostarłem ją na ganku. Potem kazałem przynieść sobie kilka derek i ułożyłem się tak, by z dołu nie można było mnie zobaczyć. Obaj słudzy zajęli wkrótce miejsce obok mnie. Zrobiło się już na tyle jasno, że można było dość wyraźnie widzieć, co dzieje się dookoła. W dolinie kłębiła się mgła. Świątynia nadal jarzyła się światłem — od padającego stamtąd blasku bolały aż oczy. Tak minęło pięć, dziesięć pełnych oczekiwania minut. Nagle usłyszałem rżenie konia na zboczu, zawtórował mu drugi, z przeciwnej strony odpowiedział trzeci. Wszystko było jasne, tureckie oddziały dotarły jednocześnie z obu stron do doliny. Rozkazy mirałaja wykonano punktualnie. — Wojsko idzie — rzekł Halef. — Tak, idzie! — potwierdził Ifra. — Efendi, a jeśli wezmą nas za jezydów i zaczną strzelać? — Wtedy wypuścisz swego osła. Natychmiast poznają, że jesteś tu we własnej osobie! Kawalerii w każdym razie tu nie wysłano. Konie, których rżenie słyszeliśmy, należały do oficerów. W przeciwnym razie byłoby słychać odgłos końskich kopyt. Tymczasem coraz wyraźniej można było wychwycić charakterystyczny szmer — zbliżające się kroki wielu ludzi. Wreszcie od strony grobowca rozległy się głosy, a w dwie minuty później dobiegł nas marszowy krok zwartej kolumny. Podniosłem głowę i spojrzałem na dół. Byli to Arnauci, w sile może dwustu, wspaniałe postacie o dzikich twarzach. Prowadził ich ałaj emini i dwóch kapitanów. Zwartym oddziałem schodzili w dolinę. Za nimi ciągnęła grupa baszybozuków, która rozsypała się na prawo i lewo w poszukiwaniu mieszkańców doliny. Potem pojawili się oficerowie: dwóch jusbaszy, dwóch ałaj emini* i dwóch binbaszy*, kajmakan* wielu kolagassi* a potem na czele oddziału wysoki, żylasty mężczyzna o grubo ciosanych rysach, w bo gatym, lśniącym od złota mundurze dowódcy regimentu. — To mirałaj Omar Amed! — rzekł Ifra tonem pełnym szacunku. — A kim jest ten cywil u jego boku? — spytałem. Obok oficera jechał mianowicie człowiek, którego rysy zwracały uwagę. Jak wiadomo zdarzają się fizjonomie, których widok mimo woli nasuwa skojarzenia z określonymi zwierzętami. Widywałem twarze, które miały w sobie coś z małpy, buldoga albo kota, inne nieodparcie przywodziły mi na myśl wołu, osła, sowę, łasicę, słonia, lisa albo niedźwiedzia. Otóż twarz człowieka, którego teraz ujrzałem, miała w sobie coś z drapieżnego ptaka: jako żywo przypominał mi jastrzębia. — To Kiamil efendi, mahredż z Mosulu, zausznik mutesarryfa — odrzekł buluk emini. Cóż miał do roboty mahredż przy wojsku? Nie mogłem jednak dłużej się nad tym zastanawiać, ponieważ nagle huknął wystrzał armatni, a zaraz potem drugi. Odpowiedziało im wycie, bezładne okrzyki i nawoływania, następnie zaś usłyszałem pośpieszny tupot, jak gdyby wielu ludzi zbliżało się biegiem w moją stronę. Jeźdźcy zatrzymali się tuż pod moim punktem obserwacyjnym. — Co to było? — zawołał mirałaj. — Dwa strzały armatnie — odrzekł mahredż. — Doskonale! — zauważył drwiąco pułkownik. — Wojskowy nie wpadłby na taką odpowiedź.. Ale, na Allaha, pytam, co to znaczy? Arnauci, — którzy dopiero co przemaszerowali obok nas, zawracali teraz z krzykiem w bezładnym tumulcie, wielu z nich było rannych. — Stój! — zagrzmiał pułkownik. — Co się stało? — Strzelano do nas z kartaczy. Ałaj emini zabity, jeden z kapitanów także, a drugi leży tam ranny. — Allah belaleryni wersin — niech Allah ześle na nich zagładę! Strzelać do własnych ludzi! Zachłoszczę na śmierć! Nassyrze ago pojedź tam i daj tym psom nauczkę! Rozkaz ten skierowany był do jednego z kolagassi, którzy znajdowali się w świcie Omara Ameda. Był to ten sam, którego zaskoczyłem nad strumieniem w Baadri, a potem puściłem wolno. Spiął konia ostrogami, ale po krótkiej chwili był już z powrotem. — Panie, to nie nasi ludzie strzelali, tylko jezydzi. Pozwolili mi podjechać blisko i sami mi to powiedzieli. — A gdzie nasze działa? — Wpadły w ich ręce, właśnie z nich strzelali. Dziś w nocy odebrali te działa oddziałowi, którym dowodził jusbaszy. Oficer wyrzucił z siebie przekleństwo. — Ten łajdak mi za to zapłaci! Gdzie on jest? — Wzięty w niewolę, razem ze wszystkimi ludźmi. — W niewolę? Razem z ludźmi? To znaczy, że się nie bronili! Wraził ostrogi w bok zwierzęcia z taką furią, że stanęło dęba. Potem wypytywał dalej: — A gdzie jezydzi, te pachołki diabła, przeklęte giaury? Chciałem ich wyłapać, zachłostać na śmierć, a nie widzę żadnego! Zapadli się pod ziemię? No, już my ich znajdziemy! Ale najpierw sprowadźcie mi działa z powrotem! Oddział z Diarbekr już się pozbierał, dawajcie ich naprzód, a potem te psy z Kerkuk! Kolagassi poskoczył z powrotem, i piechota z Diarbekr ruszyła. Pułkownik ze swoim sztabem stanęli z boku. Oddziały przemaszerowały przed nim Dalej nie mogłem ich śledzić wzrokiem, gdyż dolina zakręcała. Upłynęła jednak ledwie minuta, a zagrzmiał huk armaty, za nim drugi, trzeci i czwarty, potem zaś cała scena powtórzyła się jeszcze raz: ci, którzy ocaleli lub odnieśli tylko lekkie rany, zawracali biegiem, pozostawiając zabitych i ciężko rannych. Pułkownik wjechał w środek bezładnej gromady i jął okładać uciekających płazem szabli. — Stać, tchórze! Stać, bo inaczej własnoręcznie wyprawię was wszystkich do dżehenny! Kolagassi, posyłaj dragonów! Adiutant ruszył galopem. Uciekający zebrali się na powrót, przychodzili też baszybozucy, meldując, że wszystkie domy zastali puste. — Zniszczyć to gniazdo, spalić wszystko do cna i poszukać śladów. Muszę wiedzieć, dokąd poszły te niewierne psy! Jeżeli miałem w ogóle coś wskórać, teraz nadeszła właściwa pora. — Halefie, jeżeli stanie mi się coś złego, ściągniesz tę białą chustę. To będzie znak dla Alego beja. Wyrzekłszy te słowa podniosłem się. Natychmiast mnie dostrzeżono. — Aa! — zakrzyknął mirałaj. — Jeden się pokazał! Chodź tu, ty psi synu! Zaraz mi wszystko wyśpiewasz! Cofnąłem się. — Halefie, zamkniesz za mną drzwi i bez mego pozwolenia nie dasz nikomu wejść do środka. Jeśli zawołam cię po imieniu, natychmiast otworzysz! Razem udaliśmy się na dół. Wyszedłem przed dom, za mną zamknęły się drzwi. Oficerowie natychmiast otoczyli mnie zwartym kręgiem. — Padalcze, odpowiadaj na moje pytania, bo każę cię rozdeptać! — krzyknął pułkownik. — Padalcze? — powtórzyłem spokojnie. — Weź to i przeczytaj! Omar Amed zmierzył mnie rozjuszonym wzrokiem, schwycił jednak firman wielkorządcy. Na widok pieczęci przycisnął papier do czoła, ale lekko, gestem niemal pogardliwym, i przebiegł’ wzrokiem treść pisma. — Jesteś Frankiem? — Alamanem. — To to samo! Co tu robisz? — Przyjechałem studiować obyczaje jezydów — odpowiedziałem, odbierając na powrót mój glejt. — To na nic! Cóż mi po tym bujuruldu! Byłeś w Mosulu u mutesarryfa? — Tak. — Czy Szekib Halil pasza dał ci pozwolenie na przyjazd tutaj? — Tak. Oto ono. Wręczyłem mu drugi papier. Przeczytał i oddał mi. — Zgadza się, ale… Urwał, bo tymczasem na zboczu wszczęła się strzelanina i jednocześnie usłyszeliśmy tętent galopujących koni. — Szejtan! Co się tam dzieje? Pytanie skierowane było na wpół do mnie, toteż udzieliłem odpowiedzi: — To jezydzi. Jesteś otoczony i wszelki opór na nic się nie zda. Uniósł się w siodle. — Ty psie! — ryknął do mnie. — Uprzedzam cię, mirałaju, jeśli raz jeszcze tak się do mnie odezwiesz, odejdę! — Zostaniesz tu! — Któż mnie zatrzyma? Udzielę ci wszelkich wiadomości, wiedz, że nie zwykłem przyjmować rozkazów od mirałaja Przekonałeś się, pod czyją opieką się znajduję, a jeśli to nie poskutkuje, trafię się sam obronić. — Aa! Zamachnął się, aby mnie uderzyć. — Halef. — krzyknąłem i przecisnąłem się między końmi. Drzwi otwarły się i zaledwie zdążyłem zatrzasnąć je za sobą, w deskach utkwiła kula z pistoletu. Mirałaj strzelił do mnie — Mierzył w ciebie, sihdi! — rzekł zatroskany Halef. — Idziemy na górę! Jeszcze na schodach usłyszeliśmy z zewnątrz bezładną wrzawę głosów, przemieszaną z tętentem kopyt, a gdy znaleźliśmy się na górze dostrzegłem jak ariergarda konnych znika za zakrętem doliny. Był to czysty nonsens — posyłać dragonów przeciwko działom, które tylko atak od strony góry mógł zmusić do milczenia. Mirałaj zgoła nie zdawał sobie sprawy z sytuacji, w jakiej się znajdował i miał szczęście, że Ali bej nie chciał rozlewu krwi, albowiem przy świątyni i na ścieżkach do pół wysokości zbocza Turcy stali tak gęsto, że każe kula jezydów spowodowałaby co najmniej jedną, jeśli nie więcej ofiar. Znowu rozległa się armatnia salwa. Jeśli dobrze celowano, pociski musiały siać straszliwe spustoszenie wśród jeźdźców, co też wkrótce się potwierdziło. Cała niżej położona część doliny zapełniła się pierzchającymi dragonami, pędzącymi kawalerzystami i końmi bez jeźdźców. Mirałaj wprost zesztywniał z wściekłości i przerażenia. Zorientował ; się jednak, że musi działać inaczej. Dostrzegł, że wychylam głowę z ukrycia i dał mi znak ręką. Wyprostowałem się na całą wysokość. — Zejdź tu! — nakazał. — Po co? — Chcę cię o coś zapytać. — I strzelać do mnie? — Nie w ciebie mierzono! — No dobrze, pytaj! Będę ci odpowiadał stąd. Usłyszysz mnie równie dobrze, jak gdybym stał obok ciebie. Ale — i tu dałem znak Halefowi, który natychmiast mnie zrozumiał — czy widzisz tego człowieka? To mój sługa; trzyma w ręku strzelbę i celuje w ciebie. Jeśli ktokolwiek podniesie przeciwko mnie broń, zastrzeli cię, mirałaju a ja powtórzę to, coś ty przed chwilą powiedział: nie w ciebie mierzono! Halef ukląkł tuż u skraju ganku i wycelował w głowę pułkownika. Mirałaj zmienił się na twarzy, nie wiem, czy ze strachu czy ze złości. — Zabierz tę broń! — Broń zostanie tu, gdzie jest! — Słuchaj, Alamanie, mam tu ze sobą prawie dwa tysiące żołnierza; mogę cię zetrzeć na proch! — A ja mam przy sobie tego jednego. I jednym ruchem ręki mogę cię posłać do krainy przodków! — Moi ludzie mnie pomszczą! — Wielu z nich zginie, zanim zdołają wedrzeć się do domu. Zresztą dolina otoczona jest przez cztery tysiące wojowników, którzy z łatwością mogą was rozbić w przeciągu pół godziny. — Ilu, powiadasz? — Cztery tysiące. Spójrz w górę! Nie widzisz? Głowa przy głowie! Tam schodzi człowiek i wymachuje białą płachtą. To zapewne wysłaniec beja z Baadri, który ma z tobą pertraktować. Daj mu ochronę i przyjmij go, jak nakazuje obyczaj. To najlepsze, co możesz zrobić! — Nie potrzebuję twoich pouczeń. Niech no się tylko pokaże który z tych buntowników! Gdzie się w ogóle podziali jezydzi? — Chętnie ci opowiem. Ali bej dowiedział się, że masz zaatakować pielgrzymów. Rozesłał zwiadowców i kazał obserwować oddziały z Mosulu, Diarbekr i Kerkuk.. Kobiety i dzieci odprowadzono w bezpieczne miejsce. Bej nie zastąpił ci drogi, ale opuścił dolinę i otoczył ją. Ma więcej ludzi niż ty i zajął lepsze stanowiska. Wziął twoją artylerię i amunicję. Jeśli nie odniesiesz się przyjaźnie do jego wysłannika, jesteś zgubiony. — Dziękuję ci, Franku! Porozmawiam sobie najpierw z nim, a potem z tobą. Masz bujuruldu od wielkorządcy i piernacz mutesarryfa, a zadajesz się z ich wrogami. Jesteś zdrajcą i spotka cię zasłużona kara! Wtem Nassyr aga podsunął się do niego z koniem i szepnął mu kilka słów. Pułkownik wskazał na mnie i spytał: — On? — On sam. Ten Alaman nie należy do naszych wrogów; przypadkiem jest u nich w gościnie, a wtedy uratował mi życie. — Pomówimy jeszcze o tym. A teraz tam! Pokłusowali w stronę świątyni, zsiedli z koni i weszli do środka. Tymczasem parlamentariusz, skacząc ze skały na skałę, znalazł się najkrótszą drogą w dolinie i przebył strumień. On również wszedł do świątyni. Nie padł żaden strzał. Wokół panował spokój i słychać było tylko kroki żołnierzy, którzy schodzili z góry, gdzie byli nadto odsłonięci, i zajmowali pozycje nieco niżej. Minęło ponad pół godziny. Ukazał się parlamentariusz, nie jednak sam — prowadzono go związanego. Mirałaj, który również pojawił się u wejścia do świątyni, rozejrzał się wokół, spostrzegł stos ofiarny i wskazał nań ręką. Przywołano dziesiątkę Arnautów. Ci wzięli wysłannika między siebie i zawiedli go do stosu. Kilku z ni przytrzymywało go, inni chwycili za broń — miał być rozstrzelany. — Stój! — krzyknąłem do pułkownika. — Co chcesz uczynić? To poseł, nie wolno go tknąć! — To buntownik tak jak i ty. Po nim przyjdzie kolej na ciebie; wiemy już, kto napadł naszych artylerzystów! Skinął ręką; huknęły strzały. Parlamentariusz padł martwy. Potem zaś stało się coś, czego się nie spodziewałem: przez grupkę żołnierzy przepchnął się jakiś człowiek. Był to pir Kamek. Dotarł do stosu i ukląkł przy zwłokach. — Ach, więc jest i drugi! — zakrzyknął pułkownik i podszedł. — Wstań i odpowiadaj na moje pytania! Więcej nic nie słyszałem, gdyż odległość była zbyt duża. Widziałem tylko uroczyste gesty pira i gniewne mirałaja. Potem zauważyłem, że pir manipuluje przy stosie i po chwili pokazały się języki ognia. Ogarnęło mnie straszne przeczucie. Boże wielki, czyżby pir zamyślił sobie taką ofiarę, taką zemstę na mordercach swoich synów i żony? Ujęto go i odciągnięto od stosu, było już jednak za późno, by ugaśić ogień, który ziemna żywica znakomicie podsycała. Nie minęła minuta, a jasne płomienie buchały już wysoko ku niebu. Pira otoczono i przytrzymano. Zdawało się, że mirałaj chce się oddalić. Nagle jednak zawrócił i podszedł do kapłana. Rozmawiali ze sobą, pułkownik podniecony, pir spokojnie, z przymkniętymi oczyma. Nagle otworzył oczy, odepchnął trzymających go dwóch żołnierzy i schwycił pułkownika. Z siłą kolosa uniósł go w górę, w dwóch susach znalazł się przy stosie; jeszcze jeden skok i znikli obaj za ścianą ognia. Tylko po ruchu płomieni poznać można było, że wewnątrz toczy się walka; dwaj ludzie wydani na pastwę żywiołu walczyli ze sobą: jeden, by ocalić życie, drugi — by samemu umierając przytrzymać tamtego. Poczułem przeszywający dreszcz, jak gdyby przy okrutnym mrozie wrzucono mnie do wody. Więc dlatego kapłan powiedział mi, że będzie to najważniejszy dzień w jego życiu! Tak, najważniejszy dzień życia to dzień, kiedy porzuca się to życie, by wstąpić w strumień wieczności. A więc straszliwa zemsta na mirałaju była owym ostatnim słowem, jakim pir miał zamknąć księgę, w której zapisane były krwawe dzieje jezydów, pogardzanych i prześladowanych! Ofiarny ogień miał być owym żywiołem, w którym chciał pogrzebać swe ciało i któremu chciał też oddać swoje szaty. Groza! Zamknąłem oczy. Nie chciałem już nic więcej widzieć, nic więcej wiedzieć; zszedłem na dół do izby i położyłem się na sofie, twarzą do ściany. Jeszcze przez jakiś czas na zewnątrz panował względny spokój, potem strzelanina rozpoczęła się na nowo. Nic mnie to jednak nie obeszło. Gdyby groziło mi niebezpieczeństwo, Halef z pewnością da mi znać. Przed oczyma miałem wciąż długie białe włosy, sfalowaną czarną brodę i połyskujący złotem mundur — znikające w chmurze dymu. Boże mój, jak bezcenną wartością jest ludzkie życie, a jednak… jednak… Tak upłynął jakiś czas. Strzelanina ustała, usłyszałem kroki na schodach. Wszedł Halef. — Sihdi, masz wejść na dach! Jakiś oficer chce z tobą rozmawiać. Wstałem i udałem się ponownie na górę: Jedno spojrzenie wystarczyło, by zorientować się w sytuacji. Jezydzi nie stali już na wzgórzach, stopniowo schodzili w dół. Każdy kamień, każde drzewo i krzak były bezpiecznym schronieniem, skąd zasypywali dolinę kulami. Część, pod osłoną działek, dotarła już do podnóża wzgórz i zatrzymała się w zaroślach nad rzeką, Jeśli teraz działa przysuną się jeszcze odrobinę bliżej, po kilku salwach Turcy zostaną wybici do nogi. Przed domem stał Nassyr aga. — Panie, czy zgodzisz się jeszcze raz z nami rozmawiać? — Co macie mi do powiedzenia? — Chcemy wysłać parlamentariusza do Alego beja, a ponieważ mirałaj, niech Allah weźmie go do raju — wskazał przy tym na dymiący jeszcze stos — zabił posła jezydów, żaden z nas nie może pójść. Czy zechciałbyś się tego podjąć? — Dobrze. Co mam powiedzieć? — Kajmakam wyda ci rozkazy. Objął teraz dowództwo i jest w tamtym domu. Chodź! — Rozkazy? Wasz kajmakam nie ma mi nic do rozkazywania. Cokolwiek zrobię, zrobię to z własnej woli. Niech kajmakam tu przyjdzie i powie mi, co mam przekazać. Ten dom jest dla niego otwarty, ale tylko dla niego i najwyżej dla jednej towarzyszącej mu osoby. Ktokolwiek poza tym się tu zbliży, będzie zastrzelony. — Kto oprócz ciebie jest w domu? — Mój sługa i kawas mutesarryfa, baszybozuk. — Jak się zwie? — To buluk emini Ifra. — Ifra? Z tym swoim osłem? — Tak — roześmiałem się. — Więc to ty jesteś tym cudzoziemcem, który spuścił baty arnauckim oficerom i zaskarbił sobie przyjaźń paszy? — To ja. — Poczekaj więc chwilę, efendi! Kajmakam przyjdzie do ciebie. W istocie nie minęło wiele czasu, jak kajmakam wyszedł ze świątyni i skierował się w stronę mego domu. Towarzyszył mu tylko mahredż. — Halefie, otwórz drzwi i wprowadź ich do izby. Potem zamkniesz drzwi i wrócisz tutaj. Gdyby ktoś niepowołany zbliżał się do domu, będziesz strzelał! Zszedłem na dół. Dwaj mężczyźni weszli. Byli dostojnikami wysokiej rangi; cóż to jednak mogło mnie obchodzić! Przyjąłem ich bardzo powściągliwie, prosząc jedynie, by zajęli miejsca. Gdy siedli, zapytałem, nie wdając się w ceremonialne powitania: — Mój sługa pozwolił wam tu wejść. Co macie mi do powiedzenia? — Prosimy cię, byś udał się w naszym imieniu do Alego beja — rozpoczął mahredż. — Czy dacie mnie i moim ludziom należytą ochronę? — Tak. — Co mam powiedzieć bejowi? — Aby złożył broń i oddał się pod rozkazy mutesarryfa. — I co wówczas? — spytałem, ciekawy, co mają jeszcze w zanadrzu. — Wówczas pokuta, jaką Szekib Halil pasza wymierzy jezydom, będzie możliwie łagodna. — Jesteś mahredżem Mosulu, ten człowiek zaś dowodzi wojskiem, które tu stoi. To on ma przekazać mi swoje życzenia, a nie ty. — Jestem tu jako pełnomocnik mutesarryfa. Przy tych słowach mężczyzna o fizjonomii drapieżnika uderzył się w pierś. — Czy masz pisemne pełnomocnictwo? — Nie. — Wobec tego znaczysz tu akurat tyle, co każdy inny! — Kajmakam może za mnie zaświadczyć! — Tylko pisemne pełnomocnictwo może cię uwierzytelnić, nic poza tym. Jedź do Mosulu i zdobądź je sobie. Mutesarryf pozwala reprezentować swoje interesy tylko ludziom, którzy znają się na rzeczy. — Chcesz mnie obrazić? — Nie. Stwierdzam tylko, że nie jesteś oficerem, nie znasz się na sprawach wojskowych i wobec tego nie masz tu nic do powiedzenia. — Efendi! — krzyknął, rzucając mi wściekłe spojrzenie. — Czy mam udowodnić prawdziwość moich słów? Okrążono was, nikt się nie wymknie. Wystarczy pół godziny, a wszyscy będziecie bez ratunku gryźli ziemię. I w tej sytuacji mam powiedzieć bejowi, żeby złożył broń? Pomyśli, że oszalałem. Mirałaj, niech Allah okaże mu łaskę i miłosierdzie, przez nieostrożność poprowadził tysiąc pięciuset dobrych wojowników na zatracenie. Kajmakamowi przypada chlubne zadanie ocalenia ich od pewnej zguby. Jeśli mu się to uda, dowiedzie, że jest dobrym oficerem i stać go na bohaterstwo. Ale wyniosłą mową, za którą kryje się strach i niegodziwość, niczego nie wskóra. Mogę rozmawiać tylko z nim i z nikim innym. W sprawach wojskowych decyduje tylko żołnierz. Czułem zdecydowaną odrazę do tego człowieka, ale nie przyszłoby mi do głowy tak dobitnie tego okazywać, gdyby Kiamil efendi zachował się inaczej oraz gdybym nie był przekonany, że to on przede wszystkim ponosi winę za powstałą sytuację. Zwróciłem się tedy do kajmakama: — Co mam powiedzieć bejowi, gdy mnie zapyta, dlaczego napadliście na Szeik Adi? — Ponieważ chcieliśmy ująć dwóch morderców i ponieważ jezydzi nie płacą regularnie haraczu*. — Bej zdziwi się temu wyjaśnieniu. Morderców powinniście szukać u siebie, bej wam to udowodni, haraczu zaś możecie dochodzić na innej drodze. A co mam mu powiedzieć o twoich obecnych postanowieniach? — Powiedz przywódcy jezydów, żeby przysłał do mnie człowieka, z którym będę mógł uzgodnić, na jakich warunkach stąd odejdę. — A jeśli spyta, co ma być podstawą tych pertraktacji? — W imieniu mutesarryfa żądam zwrotu naszych dział; żądam odszkodowania za każdego zabitego lub rannego po naszej stronie, żądam zaległego haraczu oraz żądam zapłacenia sumy, którą potem określę, jako kontrybucji. — Allah kerim — Bóg jest litościwy! Dał ci usta, które umieją doskonale stawiać żądania. Nie musisz mówić, nic więcej; to wystarczy, resztę powiesz samemu Alemu bejowi. Zaraz do niego pójdę i albo sam przyniosę wam odpowiedź, albo przekażę ją przez posłańca. — Powiedz mu jeszcze tylko, że musi uwolnić naszych artylerzystów i wynagrodzić ich za przeżyty strach! — Owszem, przekażę mu także i to. Obawiam się tylko, że bej z kolei zażąda od was odszkodowania za niespodziankę, jaką mu zgotowaliście. Więc wszystko już omówione. Zaraz wyruszę, ale przedtem jeszcze dam wam pewną przestrogę. Jeżeli wyrządzicie szkody tu w Szeik Adi, bej wam nie daruje. Wstałem. Obaj Turcy podnieśli się również i wyszli. Przywołałem Halefa i Ifrę i poleciłem im osiodłać wierzchowce. Nie zajęło to wiele czasu i wkrótce byliśmy gotowi do drogi. — Zatrzymajcie się tutaj, zaraz wrócę! Z tymi słowy pogalopowałem kawałek w głąb doliny, aby obejrzeć spustoszenia wyrządzone przez działa. Wyglądało to strasznie, aczkolwiek o tyle jeszcze nie najgorzej, że jezydzi pozbierali rannych Turków, aby w miarę możności ich opatrzyć. Zawróciłem konia, choć zwycięzcy nawoływali mnie zza swoich szańców, zabrałem Halefa i Ifrę i ruszyliśmy wzdłuż strumienia, aby dojechać do drogi wiodącej ku Baadri; gdzieś z tej strony bowiem musiał znajdować się bej, Kajmakam i jego sztab stali przed świątynią. Gdyśmy ich mijali, kajmakam dał mi znak. Podjechałem do niego. — Powiedz jeszcze szejkowi, że musi zapłacić wysokie odszkodowanie za śmierć mirałaja! — Wierzę, iż mahredż Mosulu stara się usilnie wynajdywać coraz to nowe roszczenia; a ze swej strony przypuszczam, że bej zażąda sporej zapłaty za zamordowanego parlamentariusza. Ale powtórzę mu twoje słowa. Jechałem dalej, odprowadzany posępnymi spojrzeniami Turków. Niejedna dłoń sięgnęła wręcz po sztylet, ale Nassyr aga towarzyszył mi, póki nie znalazłem się w bezpiecznym miejscu. Wtedy pożegnaliśmy się krótko, bo czas naglił. — Efendi, czy zobaczymy się jeszcze? — spytał aga. — To wie jeden Allah. — Ocaliłeś mi życie. Nigdy ci tego nie zapomnę i dziękuję ci. Jeżeli jeszcze kiedyś się zobaczymy, powiesz mi, czy mogę coś dla ciebie; zrobić. — Niech Bóg ma cię w swojej opiece! Może ujrzę cię kiedyś jako mirałaja; oby cię w takim razie spotkało lepsze kismet niż Omara Ameda! Podaliśmy sobie ręce i rozjechaliśmy się. Jego również spotkałem ponownie w chwili, gdym się tego najmniej spodziewał. Ledwie parę kroków dalej w zaroślach ujrzeliśmy pierwszego z jezydów, który odważył się zapuścić tak daleko, aby mieć pewny cel, gdy walka rozgorzeje na nowo. Był to syn Seleka, mój tłumacz. — Efendi, czy nic ci się nie stało? — zawołał do mnie. — Nic. Czy masz przy sobie księgę pira Kameka? — Nie. Schowałem ją w miejscu, gdzie nie może doznać żadnej szkody. — Ale gdybyś poległ, księga mogłaby przepaść! — Nie, efendi. Powiedziałem wielu ludziom, gdzie jest schowana — któryś z nich doniósłby ci o tym. — Gdzie bej? — Tam w górze, na skale, skąd można najlepiej widzieć całą dolinę. Pozwól, że cię zaprowadzę! Zarzuciwszy strzelbę na ramię ruszył przodem. Wspięliśmy się na górę. Widać stąd było kryjówki, gdzie przycupnęli jezydzi, na stojąco, w kucki, siedząc albo leżąc, gotowi na pierwszy znak dowódcy rozpocząć walkę już teraz nie na żarty — mówiło to wiele o szansach obu stron. Tu w górze łatwiej jeszcze niż na dole można było się przekonać, że Turcy są zgubieni, jeśli nie uda im się dojść do porozumienia z przeciwnikiem. W tym samym miejscu staliśmy z Alim, obserwując rzekomą gwiazdę, a teraz, ledwie w parę godzin później, mała sekta, która poważyła się podjąć walkę z wojskami wielkorządcy, stała tu już zwycięska. Podjechaliśmy kawałek w lewo, do sterczącej nad zboczem skały. Rezydował tu bej ze swoim sztabem, złożonym jedynie z trzech zwykłych jezydów. Rozradowany wyszedł mi na spotkanie. — Dzięki Najlepszemu, że przychodzisz zdrowy i cały! — wyrzekł serdecznie. — Czy spotkało cię coś złego? — Nie, w przeciwnym razie dałbym ci znak. — Chodź tutaj! Zsiadłem i poszedłem razem z nim na skałę. Można stąd było wszystko wyraźnie widzieć, świątynię, dom beja, poniżej baterię za szańcem i oba zbocza doliny. — Widzisz tę białą plamę na moim domu? — Tak. To chusta. — Gdyby znikła, dałbym znak i pięciuset ludzi ruszyłoby do ataku, pod osłoną armat, które zatrzymałyby wroga. — Dziękuję ci, beju. Nic mi się nie stało, tyle że mirałaj raz do mnie wystrzelił, ale nie trafił. — Odpokutuje mi za to! — Już odpokutował. Opowiedziałem mu wszystko, czego byłem świadkiem, powtórzyłem mu też pożegnalne słowa pira Kameka. Słuchał z uwagą, głęboko przejęty. Gdy skończyłem, rzekł tylko: — Pir Kamek był bohaterem! Potem pogrążył się w zadumie. Po chwili, otrząsnąwszy się, podjął: — I jak mówisz? Zabili mego parlamentariusza? — Tak, rozstrzelali go. — Kto wydał rozkaz? — Najpewniej mirałaj. — Och, gdybym go dostał żywego! — zgrzytnął. — Spodziewałem się, że wysłannika może spotkać coś złego. Ale ja go pomszczę; zaraz dam znak, i tym razem weźmiemy się ostro do rzeczy! — Zaczekaj, przedtem mam z tobą do pomówienia. Wysłał do ciebie kajmakam, który teraz objął komendę. Powtórzyłem mu słowo w słowo całą rozmowę z podpułkownikiem i mahredżem. Na wzmiankę o tym ostatnim bej ściągnął posępnie brwi, ale pozwolił mi spokojnie dokończyć. — A więc jest tu mahredż! O, teraz już rozumiem, komu to wszystko zawdzięczamy! To najgorszy wróg jezydów. Nienawidzi nas, zawsze gotów jest utoczyć nam krwi jak wampir, to on przedstawił owo morderstwo w takim świetle, że mają teraz pretekst, aby wymuszać na nas kontrybucję. Ale moi posłowie, którzy wyruszyli do Stambułu, pójdą też do samego kazaskera* Anatolii i przekażą mu list ode mnie, pisany jeszcze przez pira Kameka. Znali się obydwa i lubili, a pir przez długi czas był jego gościem. On już potrafi różnić prawdę od kłamstwa i on nam dopomoże. — Życzę ci tego z całego serca. Ale kogo wyślesz teraz do kajmakama? Nie może to być zwykły człowiek, bo go przechytrzą. — Kogo wyślę, pytasz? Nikogo nie wyślę. Ja sam będę z nim mówił. Jestem tu wodzem, on dowodzi swoimi, do nas należy decyzja. Ale ja jestem zwycięzcą, a on zwyciężonym; niech więc on przyjdzie tu do mnie! — Tak jest słusznie! — Będę tu na niego czekał. Zapewnię mu bezpieczeństwo. Ale jeśli nie stanie tu w przeciągu pół godziny, każę strzelać i nie ustany, póki choć jeden z Turków pozostanie żywy! Podszedł ku swoim adiutantom i krótko z nimi rozmawiał. Po chwili dwóch z nich oddaliło się. Jeden wziął białą płachtę, odłożył broń i począł schodzić drogą, którą ja sam przed chwilą przybyłem.. Drugi tymczasem ruszył grzbietem wzniesienia, a potem skręcił w prawo na dół, w tę stronę, gdzie znajdowały się armatki. Ali bej polecił teraz kilku stojącym opodal jezydom, by rozbili dla nas namiot. Paliki, linki i płachty leżały już przygotowane. W czasie gdy spełniali jego polecenie, zauważyłem, że szanczyk w dole został rozgrodzony. Przez powstałą szczelinę wyciągano działa i przesuwano je wzdłuż strumienia aż na linię tych strzelców jezydzkich, którzy zajęli pozycje u stóp doliny. Znajdowało się tam sporo bloków skalnych, które wraz z kilkoma pośpiesznie zwalonymi drzewami tworzyły nową osłonę. — Od wyruszenia posła nie minęło jeszcze dwadzieścia minut, gdy przybył kajmakom. Towarzyszyło mu trzech żołnierzy, u jego boku zaś jechał mahredż. Było to bardzo nieroztropne posunięcie, poznałem to po posępnym wzroku, jakim zmierzył Kiamila Ali bej. Bej wszedł do namiotu, który tymczasem ustawiono, i siadł na dywanie. Mnie wypadło przyjąć przybyszów. Trzej żołnierze zostali przed namiotem, kajmakam i mahredż weszli do środka. — Selam! — pozdrowił kajmakam. Mahredż nie wyrzekł na powitanie ani słowa. Jako zwierzchnik sądownictwa wielkorządcy oczekiwał, że pierwszy przywita go przywódca czcicieli szatana. Ten jednakże nie zwrócił na niego uwagi ani też nie odpowiedział na pozdrowienie kajmakama. Wskazał tylko na dywan i rzekł: — Kajmakam, otur — możesz usiąść! Kajmakam dostojnie zajął miejsce, mahredż usiadł obok niego. — Prosiłeś, byśmy do ciebie przyszli — zaczął oficer. — Dlaczego sam do nas nie przyszedłeś? — Mylisz się! — odrzekł Ali bej z wielką powagą. — Nie prosiłem cię o przybycie, powiadomiłem cię tylko, że zasypię Turków kartaczami, jeżeli nie przyjdziesz. Czy to brzmi jak prośba? Pytasz następnie, czemu ja nie przyszedłem do ciebie. Kiedy wybiorę się z Szeik Adi do Mosulu, odszukam cię i nie będę żądał, byś ty fatygował się do mnie. Otóż ty przybyłeś z Mosulu do Szeik Adi, zatem wedle znanych ci zasad grzeczności winieneś przyjść do mnie. A przy okazji wyjaśnię ci też, kto tu z kim będzie rozmawiał. Ty jesteś podwładnym wielkorządcy i mutesarryfa, oficerem, który w najlepszym razie dowodzi regimentem. Ja natomiast jestem udzielnym władcą Kurdów i naczelnym wodzem wszystkich moich wojowników. Nie sądź tedy, że przewyższasz mnie rangą… — Nie jestem… — Milcz! Jestem przyzwyczajony do tego, że się mnie słucha i nie przerywa mi. Zapamiętaj to sobie, kajmakamie! Wtargnąłeś na moje, terytorium bezprawnie i bez uprzedzenia, jak złodziej, jak rozbójnik z bronią w ręku. Otóż rozbójników łapię i zabijam. Że jednak jesteś podwładnym wielkorządcy i mutesarryfa, zanim dam ci poznać moją Władzę, będę rozmawiał z tobą po dobroci. Mojej tylko łasce i wyrozumiałości zawdzięczasz, że jeszcze żyjesz, ty i twoi ludzie. Powiedz tedy, kto tu ma prawo oczekiwać, że drugi przyjdzie do niego, ja, czy ty? Na obliczu kajmakama odmalowało się wielkie zdumienie, takiego przyjęcia bowiem się nie spodziewał i zastanawiał się teraz, co ma odrzec. Tymczasem zabrał głos mahredż, którego jastrzębia twarz pałała gniewem: — Ali beju, jak śmiesz! Nazywasz nas złodziejami i mordercami, nas, którzy jesteśmy tu przedstawicielami padyszacha i mutesarryfa! Uważaj, abyś nie musiał tego żałować! Ali bej zwrócił się z całkowitym spokojem do oficera: — Kajmakamie, kim jest ten szaleniec? Zapytany wstrząsnął się z przestrachem. — Powściągnij swój język, Ali beju! Kiamil efendi jest mahredżem Mosulu! — Żartujesz sobie! Po mahredżu należy spodziewać się rozsądku. Mahredż Mosulu namówił mutesarryfa do wojny ze mną. Jeśli nie jest szalony, nigdy by się nie poważył stanąć tu przede mną, musi bowiem zdawać sobie sprawę, co go w takim przypadku czeka! — Nie żartuję. To on we własnej osobie. — A więc słuch mnie nie myli. Ale zważ, że wezwałem tu tylko ciebie! — Kiamil efendi przybył ze mną jako przedstawiciel i wysłannik mutesarryfa. — To możliwe, skoro tak mówisz. Ale czy możesz mi to udowodnić? — Mówię to i poświadczam! — To nie ma znaczenia. Ufam ci, ale każdy, kto przybywa do mnie w takich lub podobnych okolicznościach, musi umieć udowodnić, że ma prawo i polecenie pertraktowania ze mną. Inaczej ryzykuje, że uczynię z nim to samo, co wyście uczynili z moim pierwszym posłem. — Komuś, kto jest mahredżem, takie ryzyko nie grozi! — Otóż dowiodę ci, że się mylisz! Ali bej klasnął w dłonie i natychmiast pojawił się jezyda, który uprzednio przywiódł kajmakama. — Czy przyrzekłeś kajmakamowi bezpieczeństwo? — spytał bej. — Tak, panie. — Czy jeszcze komuś przyrzekłeś bezpieczeństwo? — Nikomu innemu. — Tym trzem żołnierzom, którzy stoją na zewnątrz? — Nie, i mahredżowi także nie. Tych trzech odprowadzić; są naszymi jeńcami. Tego zaś człowieka który podaje się za mahredża Mosulu, także zabierz! To on wszystkiemu winien, to przez niego zamordowano naszego parlamentariusza. Protestuję! — wykrzyknął kajmakam. — Potrafię się obronić, i potrafię się także zemścić — zagroził mahredż, wyciągając zza pasa sztylet. W tym samym momencie jednak Ali bej powstał i z taką siłą trzasnął go w twarz, że uderzony padł na wznak. — Psie, ośmielasz się w moim namiocie porywać się na mnie z bronią? Jazda, wyprowadzić go! — Stój! — nakazał kajmakam. — Przybyliśmy, aby pertraktować. Nie wolno ci zrobić nam nic złego! — Mój poseł również przybył do was, by pertraktować, a jednak zamordowaliście go. Precz z tym człowiekiem! Jezyda schwycił mahredża i wyprowadził go z namiotu. — Więc i ja odchodzę! — zagroził kajmakam. — Odejdź, jeśli chcesz. Dotrzesz bezpiecznie do swoich. Ale zanim się tam znajdziesz, wielu z nich padnie trupem. Kara ben Nemsi efendi, wyjdź na skałę i podnieś prawą rękę! To znak, żeby rozpoczęto kanonadę. — Stój! — zwrócił się do mnie pośpiesznie kajmakam. — Nie wolno wam strzelać! — A to czemu? — Nie możemy się bronić, gdybyście teraz zaczęli strzelać, byłoby to czyste morderstwo! — Nie morderstwo, ale kara i odwet. Chcieliście nas niespodziewanie napaść. Przyszliście z szablami, strzelbami i armatami, aby nas pobić. Tymczasem wasze armaty znalazły się w naszym ręku, przyjęliśmy was jak się należy, więc teraz mówicie, że ten, kto strzela, jest mordercą! Kajmakamie, nie ośmieszaj się! — Uwolnisz mahredża! — Mahredża zatrzymam w odwet za zabitego parlamentariusza! — Zabijesz go? — Może. To zależy od tego, czy nam dwóm uda się dojść do porozumienia. — Czego ode mnie żądasz? — Jestem gotów wysłuchać twoich zeznań. — Zeznań? Przybyliśmy tu, aby stawiać żądania. — Prosiłem cię już, żebyś się nie ośmieszał! Powiedz mi przede wszystkim, z jakiej to przyczyny nas napadliście? — Są wśród was mordercy. — Wiem, co masz na myśli, ale powiadam ci, że jesteś źle poinformowany: nieprawdą jest, że dwóch naszych ludzi zamordowało jednego z waszych, prawdą jest, że trzech waszych zamordowało dwóch naszych. Potrafię wam to udowodnić; kjaja* miejscowości, gdzie popełniono czyn, stanie tu wkrótce wraz z krewnymi zabitych. — Może chodzi o inną sprawę? — O tę samą, tylko mahredż opacznie ją przedstawił. Więcej tego nie zrobi. Gdyby zaś nawet było tak, jak mówisz, to nie jest jeszcze powód, by zbrojnie wdzierać się na nasze terytorium. — Mamy jeszcze drugi powód. Nie zapłaciliście haraczu. — Owszem, zapłaciliśmy. Zresztą cóż to według ciebie jest haracz? Jesteśmy wolnymi Kurdami. Cokolwiek płacimy, czynimy dobrowolnie. Zapłaciliśmy podatek od głowy, jaki uiszczać musi każdy, kto nie jest muzułmaninem, za uwolnienie od służby wojskowej. Teraz żądacie od nas haraczu, a cóż to jest haracz, jeśli nie właśnie ten podatek? A nawet gdyby racja była po waszej stronie, gdybyśmy zalegali mutesarryfowi z podatkiem, czy to dostateczny powód, nas napadać? Czy mutesarryf musi napadać akurat Szeik Adi, gdzie teraz zgromadziły się tysiące ludzi, którzy nie należą do prowincji Mosulu i nie są mutesarryfowi nic winni? Kajmakamie, ty i ja obydwaj dwaj wiemy, czego właściwie chce od nas Szekib Halil pasza: pieniędzy i łupów. Nie udało mu się nas ograbić, nie rozmawiajmy przeto dłużej o rzekomych przyczynach. Nie jesteś prawnikiem ani poborcą podatków, jesteś oficerem, toteż będę rozmawiał z tobą tylko o tym, co się tyczy twojej wojskowej misji. Mów, słucham cię! — Mam od ciebie zażądać haraczu i wydania morderców, w przeciwnym razie mam na rozkaz mutesarryfa zniszczyć Szeik Adi i wszystkie siedziby jezydów oraz zabić każdego, kto stawi mi opór. Takie otrzymałem rozkazy. — I chcesz je spełnić? — Wszelkimi siłami. — Więc zrób to! Podniósł się na znak, że rozmowa skończona. Kajmakam uczynił gest, aby go powstrzymać. — Co zamierzasz uczynić, beju? — Chcesz zniszczyć osady i ograbić ich mieszkańców, lecz wiedz, że ja, przywódca jezydów, umiem obronić swoich poddanych. Wdarliście się tu bez wypowiedzenia wojny; na swoją obronę podajecie racje, które są jawnymi kłamstwami. Chcecie niszczyć i palić, rabować i zabijać. Zamordowaliście nawet mego wysłannika — czyn zgoła sprzeczny z prawem narodów. Wynika stąd, że nie mogę traktować was jak wojowników, ale jak zbójów. Rozmowa skończona! Wracaj do swoich. Teraz znajdujesz się jeszcze pod moją opieką, ale za chwilę będziesz już wolny jak ptak! Bej opuścił namiot i podniósł ramię. Artylerzyści od dawna widocznie czekali na ten znak — rozległ się strzał armatni, a zaraz po nim następny. — Co robisz? — zawołał kajmakam. — Łamiesz zawieszenie broni, zanim jeszcze stąd odszedłem? — Czyżbyśmy zawarli zawieszenie broni? Czy nie powiedziałem ci, że rozmowa skończona? Słyszysz? To były kartacze — a potem granaty, te same pociski, które przeznaczone były dla nas. Ale teraz godzą w twoich ludzi. Allah tak zrządził: karze grzesznika jego własną bronią. Słyszysz te krzyki? To krzyczą twoi ludzie. Idź do nich i rozkaż, żeby zniszczyli nasze wsie! Trzeci i czwarty strzał w istocie musiały być skuteczne; dowodziły tego dzikie zawodzenia, dochodzące z doliny. — Stój, Ali beju! Daj znak, niech zaprzestaną ognia, abyśmy mogli dalej pertraktować! — Ty znasz rozkazy mutesarryfa, a ja — znam swój obowiązek. Nie mamy o czym rozmawiać. — Mutesarryf wydał rozkazy nie mnie, tylko mirałajowi, a teraz moim obowiązkiem jest nie dać bezbronnie wygubić moich ludzi. Muszę zrobić wszystko, aby ich uratować. — Jeśli pozostaniesz przy tym zamiarze, jestem gotów podjąć rokowania. Ali bej rozwiązał turban i zamachał nim, potem wrócił do namiotu. — Czego ode mnie żądasz? — spytał kajmakam. Bej dumał przez chwilę z opuszczonym wzrokiem, potem odrzekł: — Gniew mój nie jest wymierzony w ciebie, dlatego chciałbym cię oszczędzić. Każda zaś ostateczna ugoda, jaką moglibyśmy zawrzeć, byłaby dla ciebie zgubna, ponieważ warunki, jakie postawię, są dla was więcej niż niekorzystne. Toteż będę pertraktował wyłącznie z mutesarryfem, ty zaś zwolniony będziesz z wszelkiej odpowiedzialności. — Dziękuję ci, o beju. Kajmakam nie wydawał się złym człowiekiem. Był rad, że sprawy przybrały taki obrót, toteż jego podziękowanie najwyraźniej płynęło ze szczerego serca. — Ale jeden warunek muszę naturalnie postawić także i tobie — ciągnął Ali. — Uznasz siebie i swoje oddziały za jeńców wojennych i pozostaniesz wraz z nami w Szeik Adi, póki nie ułożę z mutesarryfem. — Przyjmuję warunek, bo tyle gotów jestem wziąć na odpowiedzialność. Wszystkiemu winien jest mirałaj; działał nieostrożnie. — Więc złożysz broń? — Ależ to hańba! — Pomyśl, czy jako jeńcy możecie zatrzymać broń? — Uważam się za jeńca tylko o tyle, że pozostaję w Szeik i nie będę próbował się stąd wyrwać, póki nie dowiem się, rozporządzi nami mutesarryf. — Każda próba przebicia się stąd oznaczałaby dla was zagładę, zostalibyście zniszczeni. — Beju, chcę być uczciwy i przyznaję, że nasze położenie je fatalne. Ale czy wiesz, do czego zdolnych jest tysiąc ludzi, jeśli doprowadzi się ich do rozpaczy? — Wiem, mimo to żaden z was nie ujdzie stąd żywy. — Ale i z was niejeden padnie! A pomyśl, że mutesarryf ma swej dyspozycji jeszcze regiment liniowy i dragonów, których większa część pozostała w Mosulu. Dolicz do tego pomoc, jaką mże otrzymać z Kerkuk i Diarbekr, z Sulejmanije i innych garnizonów, dolicz artylerię, którą jeszcze rozporządza, a zrozumiesz, że wprawdzie jesteś teraz panem sytuacji, ale to nie będzie trwało wiecznie. — Czy mam wyrzec się zwycięstwa i jego pożytków tylko dlatego, że później mogę być pobity? Niech mutesarryf przyjdzie tu ze swoimi pułkami. Powiem mu, że jeśli raz jeszcze mnie napadnie, wy zapłacicie za to życiem. Owszem, Szekib Halil pasza może liczyć na posiłki, ale ja także. Wiesz dobrze, że wystarczy mego wezwania, a podniesie się niejeden dzielny szczep Kurdów. Ja jednak miłuję pokój, a nie wojnę. Skupiłem dziś wprawdzie wokół siebie jezydów z całego Kurdystanu i ościennych prowincji i mógłbym rozniecić wśród nich powstanie, ale nie uczynię tego, jeśli mutesarryf pozwoli mi stać na straży praw moich ludzi! Zgoda, ty i twoi zachowacie na razie broń. Ale przyobiecałem strzelby pewnemu mojemu sojusznikowi, i pasza będzie musiał tak czy inaczej je dostarczyć. — Kim jest ten sojusznik? — Jezydzi nie zdradzają swoich przyjaciół. Zachowasz więc broń, ale zdasz mi całą amunicję, a ja za to obiecuję zaopatrzyć cię w prowiant, który będzie ci potrzebny. — Zdać ci amunicję to to samo co oddać broń! — Dobrze, zatrzymasz też amunicję, ale powiadam ci: jeżeli twoi ludzie zgłodnieją, a ty poprosisz mnie o prowiant, będę ci go sprzedawał tylko w zamian za strzelby, pistolety, rapiery i noże. Nie jesteście więc jeńcami, a tylko zawieramy zawieszenie broni. — Tak jest, na to mogę się zgodzić. — Widzisz, że jestem skłonny do ustępstw. Teraz zaś posłuchaj moich warunków: zostajecie w dolinie Szeik Adi, nie macie żadnego kontaktu ze światem, powstrzymacie się od wszelkich kroków nieprzyjacielskich wobec moich ludzi, uszanujecie nasze święte miejsca i nasze domy. Do świątyń nie wolno wam wcale wchodzić, a do domów tylko za moją zgodą. Zawieszenie broni trwa tak długo, póki nie otrzymacie rozkazów od mutesarryfa, rozkazy te zaś będą wam przekazane w mojej obecności. Każda próba ucieczki, choćby pojedyncza, i każde naruszenie naszej umowy natychmiast zrywa zawieszenie broni. Pozostajecie na swoich obecnych pozycjach, ja na swoich. W zamian za to zobowiązuję się nie czynić żadnych kroków przeciwko wam. Zgadzasz się? Po krótkim namyśle, dodawszy jeszcze kilka nieistotnych szczegółów i wyjaśniwszy inne, kajmakam przyjął warunki. Ujmował się usilnie za mahredżem i żądał, by go uwolniono, na to jednak Ali bej nie przystał Przyniesiono papier, sformułowałem umowę, którą obydwaj podpisali: jeden umieszczając na dokumencie swoje nazwisko, drugi parmak iszareti*. Następnie oficer wrócił na dół, pozwolono mu też zabrać ze sobą trzech jego żołnierzy. Pali oczekiwał rozkazów swego dowódcy. — Czy zechcesz napisać list do mutesarryfa? — spytał mnie Ali bej. — Chętnie! Co chcesz mu zakomunikować? — Obecne położenie jego oddziałów. Potem napiszesz mu, że pragnę z nim pertraktować: albo będę czekał na niego tutaj, albo też spotkam się z nim w Dżerraije. Może mu jednak towarzyszyć najwyżej pięćdziesięciu ludzi i ma się powstrzymać od wszelkich działań nieprzyjacielskich. Spotkanie ma się odbyć pojutrze do południa. Jeśli nie przybędzie, mahredż zostanie zabity, a jego wojska doświadczą siły swoich własnych kartaczy. To samo, jeśli zauważę, ze pasza zamierza dalej zachowywać się wrogo. Potrafisz to napisać? — Tak. — Wydam Palemu jeszcze szczególne polecenia. Napisz jak najszybciej, żeby mógł wkrótce wyruszyć! W kilka minut później siedziałem w namiocie i pisałem przy pomocy ołówka, wschodnim zwyczajem trzymając papier na kolanie, od prawa do lewa, list do gubernatora, który czytając go — zapewne nie będzie w najmniejszym stopniu przypuszczał, iż pisał go jego podopieczny. Nie minęło pół godziny, a Pali pędził już galopem w stronę Baadri. III. POGRZEB PIRA KAMEKA Święto jezydów zostało w brutalny sposób zakłócone, ale ubolewanie z tego powodu nie dorównywało radości, że oto udało się uniknąć wielkiego nieszczęścia, jakie groziło pielgrzymom zgromadzonym w Szeik Adi. — Cóż będzie teraz z uroczystością? — spytałem Alego beja — Osmanlylar mogą siedzieć tam w dole jeszcze wiele dni, a nie będą przecież chcieli tak długo czekać. — Urządzę im uroczystość, jakiej się nie spodziewają — oświadczył bej. — Czy pamiętasz dobrze drogę do doliny Idis? — Tak. — Masz czas. Pojedź tam i sprowadź mira Szejka chana z szejkami i kawali. Zobaczymy, czy uda nam się odnaleźć szczątki pira Kameka, i pogrzebiemy je w dolinie Idis. Myśl ta musiała wzbudzić zapał wśród jezydów. Wziąłem ze sobą tylko Halefa. Buluk emini został. Powiedziałem był wprawdzie, że znam drogę do doliny Idis, ale jechałem tam poprzednio nie z Szeik Adi, tylko z Baadri. Bej sądził, że z synem Seleka przejeżdżaliśmy swego czasu przez Szeik Adi, ja zaś nie wyprowadziłem go z błędu, sprawiało mi bowiem przyjemność przekonać się, czy znajdę dolinę nie znając drogi. Co do kierunku nie mogłem się mylić, a ślady jezydów którzy przechodzili tędy poprzedniego dnia, powinny mnie poprowadzić jak po sznurku. Jechałem tedy krawędzią doliny, aż znalazłem się na wysokości świątyni. Po drodze mijaliśmy liczne stanowiska jezydów, którzy gęsto obsadzili zbocze. Potem skręciłem w lewo i znalazłem się w lesie. Mając doświadczone oko, nawet z siodła nietrudno było rozpoznać ślady. Posuwaliśmy się więc pewnie i wkrótce dotarliśmy do miejsca, gdzie wtedy, gdym odbywał tę drogę z moim tłumaczem, poczęliśmy zjeżdżać w dół. Stał tu wartownik, mający za zadanie nie puszczać dalej nikogo niepowołanego. Zostawiliśmy wierzchowce i dalej poszliśmy pieszo. Gdyśmy schodzili stromym zboczem, oczom naszym ukazał się malowniczy, pełen życia obraz. W dolinie obozowało tysiące kobiet i dzieci. Konie i bydło skubały trawę, owce i kozy wspinały się wokół po skałach. Nie dobiegał stamtąd jednak żaden dźwięk, rozmawiano po cichu, aby nie zdradzić kryjówki nieostrożnym hałasem. Nad wodą siedział mir Szejk chan w otoczeniu kapłanów. Powitali mnie z wielką radością; do tej chwili wiedzieli bowiem tylko, że atak wroga nie powiódł się, nie znali jednak żadnych szczegółów. — Czy świątynia ocalała? Było to pierwsze pytanie, jakie mi zadał mir. — Świątynia jest nietknięta, wszystkie inne budynki też. — Słyszeliśmy strzały. Czy przelano wiele krwi? — Tylko krew wrogów. — A nasi? — Nie słyszałem, żeby ktokolwiek zginął w walce. Jest wprawdzie dwóch zabitych, ale nie polegli w boju. — Kto? — Saradż* Hefi z Baasoni i… — Hefi z Baasoni? Pracowity i dzielny człowiek. I mówisz, że nie poległ w walce? Jakże więc to się stało? — Bej wysłał go jako parlamentariusza do Turków, a ci zastrzelili go. Działo się to na moich oczach, ale nie mogłem nic zrobić, żeby go ocalić. Kapłani pochylili głowy, złożyli ręce i milczeli. Tylko mir Szejk chan odezwał się tonem głębokiej powagi: — Hefi przemienił się. Nie ujrzy już esz Szems, ale znalazł się w blasku potężniejszych promieni, Hefi jest bowiem u Boga! Ten sposób przyjmowania wiadomości o śmierci przyjaciela był wzruszający. — A kto drugi? — spytał mir. — Przerazisz się! — Człowieka nie przeraża śmierć, śmierć bowiem jest przyjacielem ludzi. Kto więc zginął? — Pir Kamek. Wszyscy drgnęli jak pod wpływem gwałtownego bólu, żaden jednak nie wyrzekł ni słowa. I tym razem mir Szejk chan odezwał się pierwszy: — Świątobliwy przemienił się. Bóg tego chciał! Opowiedz nam o jego śmierci! Opowiedziałem tak szczegółowo, jak umiałem. Słuchali z głębokim przejęciem, potem zaś mir rzekł: — Bracia, uczcijmy jego pamięć! Pochylili nisko głowy. Czy się modlili? Nie wiem, ale widziałem, że wielu z nich miało wilgotne oczy, a wzruszenie ich płynęło z serca. Nastrój skupienia trwał dłuższą chwilę. Potem mogłem mówić dalej: — Ali bej przysyła mnie, aby was sprowadzić do doliny. Chce odszukać szczątki świętego i dziś jeszcze je pogrzebać. — Tak, to ważna sprawa i musimy się nią zająć. Kości pira nie powinny spoczywać w tym samym miejscu, gdzie leży mirałaj. — Obawiam się, że znajdziemy już nie kości, ale sam popiół. — Spieszmy się więc! Wyruszyliśmy; tylko fakirzy pozostali na miejscu, aby strzec reszty Gdy znaleźliśmy się na górze przy namiocie beja, ten rozmawiał z człowiekiem, którego wysłał uprzednio do kajmakama z zapytaniem, czy Turcy pozwolą kapłanom przeszukać stos. Oficer zgodził się, stawiając tylko warunek, że szukający nie mogą mieć przy sobie broni. Ali bej nie mógł towarzyszyć szejkom, stale bowiem zajęty był gdzie indziej. Na moją prośbę zgodzili się wziąć mnie ze sobą. Mało brakowało, a zapomniano by o najważniejszym; o naczyniu, które miało pomieścić prochy świętego męża. Gdy padło pytanie w tej sprawie, okazało się, że bej już o tym pomyślał. — Mirze Szejku chanie, wiesz, że sławny garncarz Rassat w Baasoni zrobił memu ojcu Hessejnowi bejowi urnę, która kiedyś zawrzeć jego prochy. Urna ta jest prawdziwym dziełem sztuki, zaprawdę godnym, by pomieścić szczątki świętego. Stoi w moim domu w Baadri i wyprawiłem już po nią gońca. Wróci, zanim skończycie pracę przy stosie. Problem został więc rozstrzygnięty i procesja ruszyła w drogę, Minęliśmy stanowisko dział i doszliśmy do miejsca, gdzie święty złożył siebie i swego wroga w ofierze zemście. Ujrzeliśmy wzgórek popiołów, z których sterczało kilka na wpół spalonych bierwion. Obok leżały zwłoki zastrzelonego parlamentariusza. Popiół już ostygł. Z pobliskich domów przyniesiono niezbędne narzędzia, a następnie poczęto ostrożnie zdejmować pokrywającą wszystko warstwę popiołu. Trwało to dość długo, toteż tymczasem powrócił wysłany do Baadri jezyda z mułem, na którego grzbiecie umocowana była urna. Gdy popiół rozgarnięto już niemal do dna, ukazały się dwie bezkształtne bryły, które kapłani jęli oglądać z całą uwagą. Najwyraźniej nie mogli sobie z czymś poradzić i mir Szejk chan skinął na mnie. W istocie mieliśmy przed sobą ciała obu zmarłych. Były na wpół zwęglone oraz pokryte dość twardą skorupą, która, jak okazało się po bliższych oględzinach, składała się z niepalnych elementów żywicy ziemnej i przylepionej do nich warstwy popiołu. — To oni — rzekłem. — Dzięki tej żywicy będziecie mogli pochować swego świętego. To jego zwłoki, a obok leżą zwłoki Turka. — Po czym to poznajesz? Czy możesz tego dowieść? — Niechybnie. Pir Kamek nie miał przy sobie broni, mirałaj zaś nosił szablę, sztylet i dwa pistolety Widzicie zgiętą lufę pistoletu klingę noża, które przywarły do ciała? Rękojeść i kolba spaliły się. A tu z popiołu wystaje czubek szabli. To bez wątpienia zwłoki mirałaja. Wszyscy obecni zgodzili się z moją opinią i zajęto się teraz umieszczeniem szczątków pira w urnie. Kajmakam i wielu jego oficerów trzymali się w pobliżu nas. Przekazano im zwłoki byłego dowódcy, a potem powróciliśmy na górę. Ali bej zwrócił się do mira o polecenia co do ceremonii pogrzebu. — Musimy przełożyć to na jutro — odparł zagadnięty. — Pir Kamek był najpobożniejszym i najmędrszym z jezydów; musi być godnie pochowany, a na to dziś jest już za późno. Zarządzę, by w dolinie Idis wzniesiono grobowiec, ale zdążą się z tym uporać dopiero do jutra, — Potrzebni ci więc murarze i cieśle? — Nie. Wzniesiemy prostą budowlę ze skalnych bloków. Każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko dorzucą kamień, wedle swoich sił, aby wszyscy zgromadzeni tu pielgrzymi mieli swój udział w budowie grobowca dla tego, który się przemienił. — Ale mnie potrzebni są ludzie do pilnowania Turków! — odparł Ali bej. — Będą się wymieniali. W ten sposób będziesz miał zawsze dość łudzi do swojej dyspozycji. Zastanówmy się, jaki kształt powinna mieć budowla! Nie brałem udziału w tych naradach, poszedłem więc odszukać mego tłumacza, aby wziąć od niego manuskrypt pira Kameka. Jussuf ukrył go wewnątrz wydrążonego drzewa thinar. Usiedliśmy opodal i spokojnie oddałem się swoim ćwiczeniom językowym. Na tym zszedł dzień, zapadał już wieczór. Na wzgórzach otaczających dolinę Szeik Adi rozbłyskiwały jedno po drugim ogniska wartownicze. Turcy nie mieli szans wymknąć się stąd, nawet gdyby kajmakam wbrew danej obietnicy próbował się pod osłoną ciemności przedrzeć przez straże. Nocna pora minęła bez zakłóceń, rano zaś powrócił Pali. Spałem w namiocie beja i znajdowałem się tam jeszcze, gdy wszedł posłaniec. — Czy spotkałeś się z mutesarryfem? — zapytał Ali bej. — Tak, panie, jeszcze wczoraj późnym wieczorem. — Co powiedział Szekib Halil pasza? — Najpierw wpadł we wściekłość i chciał mnie kazać zachłostać. Potem zawezwał wielu oficerów oraz dywan* i długo z nimi obradował. Potem zawołał mnie znowu. — Nie byłeś obecny przy obradach? — Nie. — Jaką dostałeś odpowiedź? — List do ciebie. Pali wyciągnął pismo, opieczętowane wielkim muhuru* mutesarryfa. Ali bej otworzył je i przebiegł wzrokiem linijki. Wewnątrz znajdował się jeszcze mały, otwarty list. Bej wręczył mi oba. — Przeczytaj, efendi! Ciekaw jestem, co postanowił mutesarryf. Pismo sporządzone było przez pisarza namiestnika i nosiło podpis paszy. Pasza przyrzekał stawić się następnego ranka z dziesięcioma ludźmi w Dżerraije i stawiał warunek, że bejowi ma towarzyszyć równie mała świta. Spodziewał się, że dojdzie do zawarcia pokoju i prosił o przekazanie kajmakamowi dołączonego rozkazu na piśmie. Zgodnie z tym rozkazem Turcy mieli się powstrzymać na razie od wszelkich nieprzyjacielskich kroków, oszczędzić Szeik Adi i traktować jezydów jak przyjaciół. Załączony był jeszcze dopisek, by rozkaz przeczytać bardzo dokładnie. Ali bej odetchnął z zadowoleniem. Po chwili dał upust przepełniającym go uczuciom: — Wygraliśmy i daliśmy mutesarryfowi nauczkę, której tak prędko nie zapomni. Pojmujesz, efendi? Ten list należy przekazać kajmakamowi, ja zaś jutro udam się do Dżerraije. — A po co dawać kajmakamowi ten list? — Jest dla niego przeznaczony. — To niepotrzebne, kajmakam zobowiązał się wszak uczynić właśnie nie to, co mu się zaleca w piśmie. — Uczyni to tym pewniej, jeśli przekona się, że taka jest też wola mutesarryfa. — Wyznam ci, że ten list budzi moje podejrzenia. — Dlaczego? — Ponieważ jest całkiem zbędny. A jak dziwnie brzmią ostatnie słowa — żeby kajmakam przeczytał rozkaz bardzo dokładnie! — To ma nas przekonać o dobrej woli mutesarryfa, a kajmakama zachęcić do ścisłego posłuszeństwa. — Posłuszeństwo w tym przypadku jest czymś oczywistym, to polecenie wydaje się więcej niż zbyteczne. — Ale list nie należy do mnie. Pasza powierzył go mej uczciwości i kajmakam musi go otrzymać. Zdawało się, że los całkiem szczególnie sprzyja postanowieniu beja, w tej samej bowiem chwili zameldował się jeden z jezydów: — Ali beju, przybył konny z doliny. Wyszliśmy na zewnątrz i po chwili w zbliżającej się postaci rozpoznaliśmy kajmakama, jadącego bez żadnej świty. Oczekiwaliśmy go przed namiotem. — Sabahlarinis hajyrolsun — dzień dobry! — powitał najpierw beja, a potem mnie, zsiadając z konia. — Marhaba — bądź pozdrowiony! — odrzekł bej. — Jakie życzenie sprowadza cię do mnie? — Życzenie moich wojowników, którzy nie mają co jeść. Wyrzekł to bez żadnych wstępów. Ali uśmiechnął się lekko. — Spodziewałem się tego. Ale pamiętasz pewnie, że będę ci sprzedawał chleb tylko w zamian za broń? — Tak powiedziałeś, mimo to jednak przyjmiesz pieniądze! — Jeżeli bej jezydów coś mówi, potrafi tego dotrzymać. Potrzebujesz spyży, mnie zaś potrzeba broni i amunicji. Wymienimy się, w ten sposób każdy dostanie to, na czym mu zależy. — Zapominasz, że ja sam potrzebuję broni i amunicji! — A ty zapominasz, że ja sam też potrzebuję chleba! Zebrało się tu wiele tysięcy jezydów; wszyscy chcą jeść i pić. A po co tobie broń? Czy nie jesteśmy przyjaciółmi? — Ale tylko na czas zawieszenia broni! — Owszem, także i potem. Efendi, zechciej odczytać mu list mutesarryfa! — Czy mutesarryf przysłał list? — zapytał prędko oficer. — Tak. Wyprawiłem posłańca, który przed chwilą wrócił. Czytaj, efendi! Odczytałem pismo, które miałem ciągle w ręce. Zdawało mi się, że dostrzegam na twarzy kajmakama rozczarowanie. — A więc zawrzemy pokój! — stwierdził. — Tak — odrzekł bej. — I do tego czasu będziesz się do nas odnosił przyjaźnie, co mutesarryf ci całkiem szczególnie nakazuje. — Całkiem szczególnie? — Dołączył list, który mam ci przekazać. — List? Do mnie? — wykrzyknął oficer. — Gdzie on jest? — Ma go efendi. Zaraz go otrzymasz. Już zamierzałem wręczyć mu pismo, ale pośpiech, z jakim poń sięgnął, nieco mnie zdumiał. — Pozwól, że ci przeczytam! Przeczytałem, ale bez ostatniej uwagi, która wzbudziła moje podejrzenia. Kajmakam spytał: — To wszystko? Nie ma tam nic więcej? — Jeszcze dwie linijki Posłuchaj! Przeczytałem teraz do końca, nie spuszczając przy tym z niego wzroku. Na chwilę jego oczy otwarły się szerzej, nic ponadto, ale bytem już pewien, że to ostatnie zdanie miało jakieś ukryte dla nas znaczenie. — Ten list należy do mnie. Daj mi go! Z tymi słowy tak szybko wyciągnął rękę, że zaledwie zdążyłem cofnąć się z listem. — Czemu ten pośpiech, kajmakamie? — spytałem, patrząc nań uważnie. — Czy te linijki mają aż tak wielkie znaczenie, że przestajesz nad sobą panować? — Bynajmniej, nie mają żadnego znaczenia, ale to pismo przeznaczone jest przecież dla mnie! — Mutesarryf przysłał je bejowi, i tylko od niego zależy, czy zechce ci je dać, czy tylko zaznajomić cię z jego treścią. — Ali bej powiedział przecież przed chwilą, że mam je otrzymać! — Ponieważ ten papier wydaje się przedstawiać dla ciebie taką wartość, choć znasz już jego treść, pozwolisz, że najpierw dokładnie go obejrzę. Moje podejrzenia umocniły się. Zachowanie kajmakama nie rozwiało ich, a przeciwnie, skierowało w określonym kierunku. Podniosłem arkusz i obejrzałem go pod słońce, nie zauważyłem jednak nic szczególnego. Obmacałem go i obwąchałem — bez skutku. Tedy ułożyłem go płasko, tak aby odbijały się w nim promienie słoneczne i wtedy nareszcie dostrzegłem liczne, dostępne tylko bardzo bystremu wzrokowi znaki, które wprawdzie niemal zlewały się z tłem, ale jednak można było rozróżnić kształty liter. — Nie dostaniesz tego papieru! — rzekłem do kajmakama. — Dlaczego? — Ponieważ zawiera tajne pismo, które chcę zbadać. Zmienił się na twarzy. — Mylisz się, efendi! — Widzę wyraźnie! — i, aby go wystawić na próbę, dorzuciłem: — Tajne pismo stanie się czytelne, gdy włożę papier do wody. — Zrób to! — odrzekł z widocznym zadowoleniem. — Zdradziłeś się przez spokój swych słów, kajmakamie. Nie włożę papieru do wody, tylko potrzymam go nad ogniem. Trafiłem; można było to poznać po wyrazie przestrachu, którego nie udało mu się do końca ukryć. — Spalisz list i zniszczysz go w ten sposób — upomniał. — Nie martw się! Efendi z krajów zachodnich potrafi się obchodzić z takimi rzeczami. Bej nie posiadał się ze zdumienia. — Czy myślisz naprawdę, że list zawiera tajne pismo? — Każ rozpalić ogień, to ci tego dowiodę. Pali był przy tym jeszcze obecny. Na znak Alego beja nazbierał suchych gałęzi i podpalił je. Przykucnąłem i ostrożnie umieściłem papier nad płomieniem. Kajmakam jednym skokiem znalazł się przy mnie i próbował mi go wyrwać. Spodziewałem się tego, toteż równie szybko uchyliłem się na bok, kajmakam potknął się i przewrócił, Ali bej zaś w tej samej chwili przygniótł go do ziemi. — Stój, kajmakamie! — zawołał. — Jesteś fałszywym zdrajcą! Przyszedłeś tu, nie zapewniwszy sobie przedtem mojej ochrony, i biorę cię w niewolę! Oficer bronił się jak mógł; ale było nas trzech przeciwko jemu jednemu, ponadto nadbiegli też inni jezydzi, trzymający się w pobliżu. Kajmakam został rozbrojony, skrępowany i wepchnięty do namiotu. Mogłem teraz dokończyć eksperymentu. Papier rozgrzał się od ognia, niemal płonął, i na brzeżku ukazały się wyraźnie widoczne słowa. — Ali beju, widzisz, że miałem rację? — Efendi, jesteś czarownikiem! — Nie, wiem po prostu, w jaki sposób można odczytać takie pismo. — O efendi, wielka jest mądrość Franków! — A czyż mutesarryf również nie znał tej sztuczki? Są rodzaje atramentu, który po napisaniu znika, i potrzeba specjalnych zabiegów, żeby go uczynić widocznym. Nauka, która się tym zajmują zowie się: chemia. U nas rozwinięta jest bardziej niż u was, toteż w tej dziedzinie was wyprzedzamy. Znamy wiele rodzajów tajnego pisma, które bardzo trudno wykryć; wasze są natomiast tak proste, że nie potrzeba wielkiej bystrości, by je odczytać. Zgadnij, czym napisano te słowa? — Powiedz! — Włosem. — Niemożliwe! — Owszem! Jeśli piszesz włosem zwierzęcym albo ludzkim, pismo znika zaraz po wyschnięciu. Jeśli potem umieścisz papier nad ogniem, linie czernieją i można je odczytać. — Jak brzmią te słowa? — „Przybywam pojutrze, by zwyciężyć”. — To prawda? Nie mylisz się? — Napisano wyraźnie. — Dobrze, daj mi ten list! Bej chodził w tę i z powrotem w wielkim podnieceniu, potem zatrzymał się przede mną. — To zdrada; czyż nie, efendi? — To podstęp. — Czy mam zniszczyć mutesarryfa? Leży to w mojej mocy! — Będziesz miał potem do czynienia z padyszachem! — Efendi, Rosjanie mają porzekadło: — „Niebo jest wysoko, a car daleko”. Tak też jest z padyszachem. Zwyciężę! — Ale poleje się dużo krwi. Czy nie powiedziałeś mi niedawno, że miłujesz pokój? — Miłuję pokój, ale niechże mnie też pozwolą żyć w pokoju! Ci Turcy przyszli, aby odebrać nam wolność, mienie i życie. Mimo to ich oszczędziłem. Teraz knują nową zdradę. Czyż nie powinienem się bronić? — Powinieneś się bronić, ale nie orężem! — Więc czym? — Tym listem. Jeśli wystąpisz z nim przed mutesarryfem, będzie zwyciężony i pobity. — Szekib Halil pasza urządzi zasadzkę i weźmie mnie w niewolę, gdy pojadę jutro do Dżerraije! — Któż ci broni przygotować zasadzkę na niego? Mutesarryf czuje się pewniej wobec ciebie niż ty wobec niego, bo nie wie, że poznałeś jego zamysły. Ali bej przez chwilę patrzył w zadumie przed siebie. Potem rzekł: — Porozmawiam z mirem Szejkiem chanem. Pojedziesz ze mną do doliny Idis? — Pojadę. — Przedtem jednak chcę unieszkodliwić tych w dolinie. Nie wchodź ze mną, tylko zaczekaj tutaj! Dlaczego nie chciał, bym wszedł razem z nim do namiotu? Rękę trzymał na sztylecie, a w oczach miał wyraz zdecydowania. Czy nie chciał, bym zapobiegł pochopnemu uczynkowi? Dobre pół godziny stałem sam i dobiegały mnie gniewne tony prowadzonej w podnieceniu rozmowy. Wreszcie bej wyszedł z namiotu. W ręce trzymał papier, który mi podał: — Przeczytaj! Chcę się przekonać, czy niczego nie sfałszował. Pismo zawierało zwięzłe, wyważone zalecenia dla zwierzchnich oficerów, aby natychmiast przekazali wszelką broń oraz amunicję jezydom, których dowódca okaże ten rozkaz. — W porządku. Ale jakim sposobem to osiągnąłeś? — Powiedziałem, że każę natychmiast rozstrzelać jego i mahredża i rozpocząć kanonadę. W ciągu godziny byłoby po nich. — Kajmakam pozostaje w niewoli? — Tak. Będzie przebywał pod strażą razem z mahredżem. — A jeśli jego ludzie nie usłuchają tego rozkazu? — Spełnię moją groźbę. Zostań tu, póki nie wrócę, a zobaczysz, czy dam sobie radę. Wydał jeszcze kilka poleceń, a potem oddalił się w kierunku, gdzie stały działa. Po dziesięciu minutach jezydzi byli w gotowości bojowej Strzelcy leżeli w swoich kryjówkach z bronią u ramienia, artylerzyści stali przy działach, gotowi w każdej chwili dać ognia. Oszańcowanie otwarto, aby przepuścić ponad dwustu jezydów i ze trzydzieści mułów. Większość z tych zwierząt zdobyliśmy poprzedniej nocy na Turkach. Pochód zatrzymał się w pewnej odległości, dowódca wystąpił naprzód i ruszył w stronę, gdzie znajdowali się tureccy oficerowie. Z mego stanowiska mogłem wszystko dokładnie obserwować. Rokowania trwały dość długo. Potem jednak żołnierze ustawili się w kolumny, podchodzili kolejno do miejsca, gdzie stały muły i składali tam broń. Nie przebiegało to jednak całkiem gładko i spokojnie, zwłaszcza że także wszyscy oficerowie mieli rozstać się ze swymi szablami i pistoletami; skończyło się jednak na daremnych złorzeczeniach. Turcy wiedzieli, że wszelki czynny opór będzie złamany. Po niecałej godzinie Ali bej był już z powrotem. Za nim szły, obładowane bronią muły — poganiaczom zlecono przetransportować cenną zdobycz do doliny Idis. Również kajmakama kilku wojowników odprowadziło w bezpieczne miejsce — tam, gdzie wylądował mahredż w towarzystwie kapitana artylerii i jego porucznika. My również wyruszyliśmy w drogę. Halef jechał z nami Baszybozuka nie było nigdzie widać. Najpewniej z nudów wybrał się na przejażdżkę na swoim ośle. Po drodze do doliny Idis mijaliśmy długie szeregi powracających stamtąd jezydów. Dopełnili swego zadania przy budowie grobu i mieli się teraz wymienić z równą liczebnie grupą towarzyszy. Donieśli nam, że praca posuwa się szybko. Stanąwszy u wrót doliny ujrzeliśmy widowisko pełne ruchu i życia. Na środku zgromadziły się kobiety, mielące mąkę na wielkich, płaskich kamieniach; inne przykucnęły nad zagłębieniami w ziemi, które rozgrzano ogniem, aby upiec chleb; inne jeszcze przygotowywały na oczekiwaną uroczystość pochodnie, lampy i latarnie, które zabrano przedwczoraj z Szeik Adi. Ale największy ruch panował w górnej części doliny, gdzie wznoszono grobowiec. Miał on formę ogromnej piramidy, a tylną ścianą wspierał się o pionowo opadające zbocze. Piramida wzniesiona była z wielkich głazów, których ułożenie musiało kosztować sporo wysiłku. W połowie przewidywanej wysokości pozostawiono puste miejsce w kształcie tarczy słonecznej o dwunastu promieniach. Tu miała spocząć urna. Pracowało nad tym dziełem wiele setek mężczyzn, kobiety i dzieci zaś przetaczały kamienie albo czepiały się jak wiewiórki występów skały, aby pomagać przy budowie od góry. Kapłani byli po części zajęci nadzorowaniem budowy, po części sami brali w niej udział. W pobliżu piramidy siedział mir Szejk chan. Podeszliśmy do niego. Ali bej zdał mu sprawę z wydarzeń dzisiejszego dnia i pokazał mu też oba pisma mutesarryfa. Mir zamyślił się głęboko. Wreszcie zapytał: — Co zamierzasz uczynić, Ali beju? — Jesteś starszy i mądrzejszy ode mnie. Przychodzę, by zasięgnąć twej rady. — Mówisz, że jestem starszy. Ale starość ceni spokój i życie w pokoju. Mówisz, że jestem mądrzejszy. Największa mądrość to myśl., o Wszechmocnym i Wszechdobrym. On nie chcę, by człowiek przelewał, krew swoich braci. — Czyż Turcy są naszymi braćmi? Turcy, którzy napadają nas jak zbóje? — Są naszymi braćmi, choć nie postępują wobec nas jak bracia. Czy zabijesz brata, który jest ci nieżyczliwy? — Nie. — Będziesz z nim rozmawiał przyjaźnie albo surowo, ale nie będziesz żądał jego życia. Tak powinieneś też rozmawiać z mutesarryfem. — A jeśli mnie nie posłucha? — Bóg dał człowiekowi rozum, aby myślał, i serce, aby czuł. Człowiek, który nie umie przemyśleć słów drugiego człowieka, który nie umie współodczuwać ze swoim bratem, odszedł od Boga, i wtedy dopiero może spaść na niego gniew i kara. — Postąpię wedle twoich słów, o mirze! — Tedy spytam cię po raz wtóry: co zamierzasz uczynić? — Pojadę z dziesięcioma ludźmi do Dżerraije, ale za mną pójdzie dość wojowników, aby pojmać mutesarryfa. Przedtem zaś, jeszcze dziś, wyślę zwiadowców do Mosulu, Kujundżik, Tell Keef, Baaweisa, Ras ul Ain i Khorsabad, którzy w porę powiadomią mnie o zamysłach paszy. Będę rozmawiał z nim najpierw z miłością, a jeśli nie posłucha, surowo. Jeśli i wówczas nie będzie na mnie zważał, pokażę mu jego tajne pismo i dam znak, by go ujęto. Podczas gdy będę u niego, moi ludzie otoczą Dżerraije. Nie zdoła mi się wymknąć. — Może i on wyśle zwiadowców, aby przekonać się, jak się przygotowujesz do spotkania. — Niczego się nie dowie, moi ludzie wyruszą bowiem już w nocy i nie pójdą przez Baadri, ale okrężną drogą, aż prawie przez Bosan. Jutro o świcie staną nad strumieniem na zachód od Dżerraije. Omówili jeszcze sprawę zaopatrzenia zamkniętych w Szeik Adi Turków oraz dzisiejszą uroczystość. Ja w tym czasie łaziłem od jednej grupy do drugiej, złakniony interesujących znalezisk językowych. Wtem usłyszałem za sobą sapanie, a zdyszany głos zakrzyknął: — Z drogi, sihdi! Odwróciłem się. Był to mój Halef, który z całych sił pchał przed sobą potężny złom skalny. — Cóż to znowu? — spytałem zdziwiony. — Mój wkład w budowę grobowca. — Czy go przyjmą? Nie jesteś przecież jezydą! — Przyjmą chętnie! Pytałem. — A więc i ja dorzucę jakiś kamień! Niedaleko od nas leżał spory głaz. Odłożyłem broń, zdjąłem wierzchnie ubranie i zabrałem się do przetoczenia go na miejsce. Został przyjęty przez szejków z wdzięcznością i, kiedym wyrył na nim sztyletem swoje imię, za pomocą lin dźwignięty w górę oraz umieszczony tuż nad słoneczną tarczą. Tymczasem Ali bej załatwił wszystko, co miał do załatwienia. Chciał zaraz ruszać z powrotem i spytał mnie, czy chcę mu towarzyszyć, czy też wolę zostać tutaj. — Skąd będzie można najlepiej oglądać uroczystość? — Lepiej, żebyś poszedł ze mną — odrzekł. — Urna będzie dziś wieczorem przy świetle pochodni i latarni przeniesiona z Szeik Adi i do doliny Mis. — Myślałem, że już jest tutaj! — Nie. Stoi w chłodzie przy strumieniu w lesie i będzie wniesiona najpierw do świątyni. — A Turcy? — Nie mogą nam przeszkodzić. — A więc jadę z tobą. — Masz jeszcze czas do wieczora — rzekł bej. — Czy zechcesz wyświadczyć mi przysługę? — Jeśli tylko potrafię! — Wiesz, że przyrzekłem wodzowi Kurdów badynańskich broń. Trafisz do jego osady? — Z łatwością. Ale nie trzeba przecież jechać aż tam, skoro wódz zamierzał obsadzić przełęcz i doliny. Zresztą pora już, by dać mu jakąś wiadomość. — Zawieziesz ma broń? Ma dostać sto strzelb i amunicję. Trzy muły wystarczą do transportu. Ilu ludzi chcesz wziąć ze sobą? — Daj mi dziesięciu ludzi. Zabiorę też ze sobą Mohammeda Emina, który właśnie nadjeżdża. Słyszałem przedtem, że szejk Haddedihnów wybrał się na polowanie. W ostatnich dniach zresztą rzadko go widywałem. Starał się nie pokazywać, aby nie mówiono zbyt duża o jego bytności tutaj, nie do końca też przezwyciężył swe uprzedzenia wobec czcicieli szatana. Toteż ucieszył się, że może zaraz ze mną gdzieś pojechać. Muły zostały wkrótce objuczone i nasza mała wyprawa ruszyła. Moje domysły okazały się trafne. Niebawem napotkałem grupkę Kurdów badynańskich i ci zawiedli mnie do wodza, który tym razem przyjął mnie z wielkimi honorami. Zmusił mnie do pozostania i spożycia posiłku, który przygotowała nam jego żona. Ze strzelb Hussejn aga był bardzo zadowolony, szczególnie zaś ucieszyła go szabla kajmakama, którą Ali bej dał mi dla niego jako specjalny podarunek. Mohammedowi Eminowi tak się spodobało u Badynańczyków, że postanowił tu zostać i czekać na mnie, choć nie rozumiał po kurdyjsku. Nie próbowałem go od tego odwodzić, gdyż jego obecność w Szeik Adi mogła zostać zauważona przez Turków, co naraziłoby na szwank nasze główne przedsięwzięcie. Wróciłem tedy sam. Dzień miał się już ku końcowi, gdy znalazłem się znów u Alego beja i zdałem mu sprawę z wizyty u Badynańczyków. Zauważyłem, że Turcy przesunęli się bardziej ku środkowi doliny, pozostawiając wolne miejsce wokół świątyni. — Kiedy rozpocznie się uroczystość? — Gdy tylko zapadnie zmrok. Weź broń! Będziemy strzelali. — Daj mi którąś ze swoich strzelb. Muszę oszczędzać’ naboje, bo nowych tu nie dostanę. Byłem w istocie bardzo ciekaw ceremonii pogrzebowej, której miałem być świadkiem. Siadłem nad urwiskiem i tak doczekałem zapadnięcia nocy. Wówczas wokół zapłonęły ogniska wartownicze i jednocześnie ponad świątynią z wolna wyrastała podwójna piramida świateł, tak samo jak pierwszego wieczora, który spędziłem w Szeik Adi. Wieżę świątyni obwieszono lampkami. — Chodź! — zawołał mnie Ali bej, siadając na konia wraz z kilkoma uprzywilejowanymi. Ifra został. Halef pojechał z nami. Dotarliśmy do świątyni, w pełni iluminowanej. Plac z przodu otaczały dwa szeregi uzbrojonych jezydów, aby zastąpić drogę Turkom. W samej świątyni znajdował się mir Szejk chan z kapłanami. Innym, oprócz Alego beja i mnie, wstęp do środka był wzbroniony. Na wewnętrznym dziedzińcu stały dwa sprzężone razem muły, dźwigające, rusztowanie, na którym umocowano urnę. Kapłani ustawili się kręgiem wokół zwierząt. Gdyśmy weszli, poczęli śpiewać w powolnym tempie monotonną pieśń, gdzie często powtarzał się refren: „Oddałem mą duszę”. Potem muły napojono wodą ze świętej studni i nakarmiono garścią ziarna, dla zaznaczenia, że ten, którego niosą, ma przed sobą daleką drogę. Następnie mir Szejk chan uczynił ręką gest, którego nie zrozumiałem, i wówczas rozpoczęto drugą pieśń, cicho i harmonijnie. Pieśń miała cztery strofy, każda z nich rozpoczynała się od słów „Ukochałeś Boga, zaznaj spokoju”. Niestety zbyt mało znałem kurdyjski, by pojąć i zapamiętać całość. Gdy skończono śpiewać, mir dał znak. Stanął na czele; dwóch szejków ujęło wodze mułów, za nimi postępowali parami inni szejkowie i kawali, a na końcu Ali bej ze mną. Pochód ruszył, a kiedy wyszedł ze świątyni, przyjęły go salwy wartowników. Natychmiast rozległy się setki wystrzałów na wzgórzach, aby dać znać, że wyruszamy w stronę doliny Idis. Wolno posuwaliśmy się pod górę. Jezydzi utworzyli szpaler od Szeik Adi aż do Idis, rozstawiając się w podwójnym szeregu mniej więcej co trzydzieści kroków. Każdy z nich miał pochodnię oraz flintę i każdy, oddawszy strzał, przyłączał się do naszej grupy. Orszak tedy powiększał się po każdym strzale. Światło pochodni przystrajało ciemny las, w którym przeważały w tym miejscu wysokie dęby, mieniące się niezwykłymi barwami, a górskie zbocza nieprzerwanie odbijały echo salw. Prawdziwie zniewalające widowisko ukazało się wszelako naszym oczom dopiero w dolinie. Cała dolina wyglądała mianowicie niczym potężny krater wulkanu, z którego buchały kolosalne płomienie. Powitał nas okrzyk tysięcy głosów i w ciągu kilku sekund wszystkie świetliste punkty rozmieściły się po obu stronach doliny, W wielkiej, rozległej niecce było jasno jak w dzień. Najwięcej blasku rzucały jednak dwa gigantyczne ogniska, których płomienie, sycące się wielkimi stosami drew, pięły się po nagim zboczu z obu stron piramidy. Wśród falującej powodzi świateł zeszliśmy na dół i zatrzymaliśmy się przy grobowcu. W otworze o kształcie tarczy słonecznej stało dwóch kapłanów, których białe szaty odcinały się ostro od ciemnych kamieni. Na górze czekali mężczyźni z liną w ręku, aby podźwignąć urnę. Gdy tylko muły stanęły przed piramidą, strzały umilkły; zapanowała głęboka cisza. Urnę zdjęto i przymocowano do liny. Druga lina, przywiązana od dołu, służyła do kierowania ładunkiem tak, by kruche naczynie nie obijało się o skały. Mir Szejk chan skinął ręką, pociągnięto za sznury. Urna wzniosła się ku górze, coraz wyżej, aż na wysokość słonecznej tarczy. Kapłani schwycili ją i wciągnęli do środka. Ustawili ją, a potem sami uczepili się lin, aby można było ściągnąć ich na dół. Mir dał teraz znak, że pragnie przemówić. Mówił krótko. Jego powolne, wyraźne i bardzo donośnie wypowiadane słowa rozlegały się w całej dolinie, i jakkolwiek niewiele rozumiałem, byłem bardzo przejęty. Gdy skończył, chór kapłanów rozpoczął radosną pieśń, z której mogłem zrozumieć tylko refren poszczególnych części: „Słońce wschodzi”. Przy ostatnich tonach wszyscy podnieśli ręce, a ze wszystkich strzelb rozbrzmiała salwa. Tym zakończyła się właściwa część uroczystości. Teraz jednak dopiero wszczął się ruch. Nie ma nic, z czym dałoby się porównać dolinę Idis tej nocy, nocy pochodni płonących pośród niebotycznych skał, nocy pytań i skarg tego ludu wzgardzonych i odtrąconych, nocy spędzonej wśród wyznawców religii, której podstawowym rysem jest tęsknota do światła. Siedziałem z kapłanami jeszcze długo po północy. Potem pochodnie zgasły, ogniska dopaliły się. Tylko stosy przy piramidzie płonęły jeszcze, gdy owinięty w burnus układałem się pod drzewem. Zamknąłem oczy i wreszcie udało mi się zasnąć. IV. DOJAN Ksiądz Jan, z łaski Boga i Pana Naszego Jezusa Chrystusa Król Królów, Aleksiosowi Komnenosowi, namiestnikowi Konstantynopola — pozdrowienie i życzenia pomyślnego końca. Majestatowi naszemu wiadomo, iż znana jest ci nasza świetność i opowiadano ci o naszej wielkości. Pragniemy się oto dowiedzieć, czy wraz z nami trwasz przy prawdziwej wierze i we wszystkich rzeczach pokładasz ufność w Panu Naszym Jezusie Chrystusie. Jeśli chciałbyś zaś poznać cały ogrom naszej potęgi oraz rozległość naszych krain, wiedz tedy i nie wątp, że jesteśmy Księdzem Janem, Sługą Bożym, że bogactwo nasze nie ma sobie równego pod słońcem, a cnotą i potęgą przewyższamy wszystkich królów ziemi. Siedemdziesięciu królów składa Nam daninę. W chrześcijańskiej pobożności otaczamy opieką i wspieramy jałmużną każdego biednego chrześcijanina, który znajdzie się pod naszymi łaskawymi rządami. Ślubowaliśmy, jak przystało chwale naszego Majestatu, odwiedzić grób Pana Naszego Jezusa Chrystusa na czele wielkiej armii, wydać wojnę wrogom Krzyża Chrystusowego, upokorzyć ich, a Jego święte Imię wywyższyć. Majestat nasz włada trojgiem Indii, a nasze włości sięgają daleko poza najdalsze Indie, gdzie spoczywa ciało świętego Tomasza Apostoła; aż po dziką krainę, która rozciąga się ku wschodzącemu słońcu, ku zachodowi zaś aż po opuszczone ziemie Babilonu i dalej aż do wieży Babel. Dwadzieścia siedem prowincji słucha naszych rozkazów, a spośród tych niektóre są prowincjami chrześcijańskimi, każda zaś ma swego króla I wszyscy ci królowie składają Nam daninę. W naszych krajach żyją słonie, dromadery i wielbłądy, i wszystkie niemal gatunki zwierząt, jakie istnieją pod słońcem. Rzeki naszych krain płyną mlekiem i miodem. W jednej części naszego państwa nie zaszkodzi ci żadna trucizna, w innej znajdziesz wszystkie gatunki pieprzu, inną jeszcze tak gęsto porastają drzewa, iż przypomina puszczę, a we wszystkich częściach pełno jest węży. Jest tam też piaszczyste jezioro bez wody. W odległości trzech dni drogi od jeziora znajdują się góry, z których spadają strugi kamieni. W pobliżu, pośród płonnych wzgórz, leży pustynia. Płynie tamtędy podziemny strumień, do którego nie masz dostępu, wpada zaś do większej rzeki, gdzie mieszkańcy naszych ziem dobywają w wielkiej ilości szlachetne kamienie. Za rzeką mieszka dziesięć plemion żydowskich, które jakkolwiek w swym mniemaniu posiadają własnego króla, są przecie naszymi sługami i obowiązani składać Nam daninę. W innej naszej prowincji, w pobliżu strefy gorącej, żyją robaki, zwane w naszej mowie salamandrami. Robaki te mogą żyć tylko w ogniu i wytwarzają wokół siebie kokon jak jedwabniki. Z kokonów tych owo nasze damy pałacowe pilnie przędą nici i sporządzają z nich materiał na nasze szaty. Materię tę wszelako prać można tylko w czystym ogniu. Przed wojskiem naszym noszą trzynaście wielkich krzyży ze złota i drogich kamieni. Gdy jednak wyjeżdżamy bez świty, niosą przed Nami tylko jeden krzyż, bez figur, złota i klejnotów, abyśmy zawsze pamiętali o Panu Naszym Jezusie Chrystusie, oraz srebrną wazę pełną złota, aby wszyscy wiedzieli, że jesteśmy Królem Królów. Co roku nawiedzamy ciało świętego Daniela, na pustyni babilońskiej. Pałac nasz jest z hebanu i drzewa szittim, i nie może ruszyć go żaden ogień. W każdym rogu dachu umieszczone są dwa złote jabłka, w każdym jabłku po dwa karbunkuły, aby złoto świeciło za dnia, a karbunkuły błyszczały nocą. Większe bramy są z sardonyksu zmieszanego z rogiem, aby nikt nie zakradł się z trucizną; mniejsze z hebanu. Okna zaś są kryształowe. Stoły są ze złota i ametystu, a kolumny, na których się wspierają, z kości słoniowej. Komnata, w której zażywamy snu, wyrobiona jest cudnie ze złota, srebra i wszelkiego rodzaju kamieni szlachetnych. Pali się w niej nieustannie kadzidło. Łoże nasze jest z szafiru. Mamy najpiękniejsze kobiety. Dzień w dzień podejmujemy trzydzieści tysięcy mężów, nie licząc przygodnych gości. I wszyscy oni pobierają codziennie pieniądze z naszej szkatuły na utrzymanie koni i inny użytek. Każdego miesiąca usługuje Nam (wedle kolejności) siedmiu królów, sześćdziesięciu pięciu książąt i trzystu sześćdziesięciu pięciu hrabiów. U naszego stołu zasiada co dnia dwunastu arcybiskupów po naszej prawicy i dwunastu biskupów po naszej lewicy, nadto zaś patriarcha z Sanct Thomas, protopapas z Salmas i archiprotopapas z Ssa, w którym to mieście znajduje się tron naszej chwały i nasz cesarski pałac. Opaci, liczbą dorównujący liczbie dni w roku, odprawiają dla Nas nabożeństwo w kaplicy. Podczaszym jest u Nas prymas i król, ochmistrzem arcybiskup i król, pokojowcem biskup i król, marszałkiem archimandryta i król, kuchmistrzem opat i król. My wszelako przyjmujemy skromniejszą pozycję i pokorniejsze imię, czym dajemy dowód wielkiej pokory…” Tak brzmi fragment listu, jaki miał rzekomo napisać sławny ksiądz Jan — postać może legendarna — do greckiego cesarza. List ten zawiera jednak prócz rozmaitych zabawnych osobliwości, które wywodzą się z fałszywych poglądów minionych stuleci, również fakty i szczegóły, znajdujące potwierdzenie w relacjach Marka Polo, sir Johna Mandeville’a oraz innych podróżników i badaczy, a treść jego przypomniała mi się żywo, gdym znalazł się na wyżynie okalającej od Wschodu Szeik Adi i spoglądał w tę stronę, gdzie rysują się szczyty Gara Surgh, Sibar, Hair, Tura Ghara, Bas, Dżelu, Tkhuma. Karitha iTijar. W dolinach między górskimi pasmami mieszkają ostatni członkowie owej chrześcijańskiej sekty, do której należał rzekomy tatarski władca. Za jego czasów byli potężni i wpływowi. Siedziby ich metropolitów rozrzucone były po całym kontynencie azjatyckim od brzegów Morza Kaspijskiego aż do mórz chińskich i od najbardziej wysuniętych na północ rubieży Scytów do południowego krańca Półwyspu Indyjskiego. Z ich ksiąg i nauki wywodzi się większość chrześcijańskich motywów Koranu. Ale wraz z upadkiem kalifów skończyła się także ich potęga, i to nader szybko; albowiem wewnętrzny, duchowy ustrój sekty pozbawiony był owej boskiej czystości, która daje siłę do niezwalczonego oporu. Już za rządów Kassana, który był synem Arghuna i wnukiem sławnego zdobywcy Bagdadu, Hulagu Chana, zaczęły się prześladowania sekty. Potem zaś przycisnął ich bezlitośnie wielki Tamerlan. W nienasyconym gniewie prześladował ich; niszczył ich kościoły, a tych, którym nie udało się schronić w niedostępnych górach Kurdystanu, tępił mieczem. Potomkowie owych uchodźców mieszkają dziś jeszcze w miejscach, które przyrównać można do warownych twierdz. Otóż ci potomkowie niegdyś tak potężnego ludu asyryjskiego żyją w nieustannym zagrożeniu ze strony tureckiego miecza i kurdyjskiego sztyletu, a w nowszych już czasach przyszło im zaznać okrucieństw, od których włos jeży się na głowie. Znaczną część winy ponoszą, tu niewątpliwie zamorscy misjonarze, którzy angażowali się w sprawy polityczne, a przez to wzbudzili nieufność miejscowych przywódców. Wskutek tego i innych podobnych nierozważnych posunięć narazili zarówno swoje dzieło jak i swych zwolenników na wielkie szkody. W drodze do Amadije zapuszczałem się ostrożnie także do miejscowości zamieszkiwanych przez owych chaldejskich chrześcijan; to wystarczyło, by przypomnieć sobie list, najplastyczniej odmalowujący ich przeszłość. Niegdyś ministrowie i doradcy książąt i kalifów, dziś — jeżeli nie powrócili na łono Kościoła katolickiego — znajdują się w stanie takiego upadku duchowego i fizycznego, że osławiony Beder Chan bej i jego sojusznik Abd el Summit bej mogli urządzać najstraszliwsze rzezie, nie napotykając żadnego oporu. A przecież zdawałoby się, że trudno dostępna okolica, jaką zamieszkują Chaldejczycy, daje im do ręki najskuteczniejszy oręż. O ileż mężniej zachowali się jezydzi! Po owej nocy płomieni w dolinie Idis Ali bej udał się do Dżerraije, pozornie w towarzystwie jedynie dziesięciu ludzi. Ale zanim jeszcze wyruszył, wysłał przodem dostateczne siły w okolice Bosan. Szekib Halil pasza stawił się rzeczywiście ze świtą równie niewielką, bej dowiedział się jednak przez swoich zwiadowców, że między Sejid Chan i Ras ul Ain zgromadzono znaczne siły, aby jeszcze tego samego dnia wkroczyć do Szeik Adi. Otrzymawszy tę wiadomość polecił całkiem po prostu otoczyć mutesarryfa i wziął go do niewoli. Aby odzyskać wolność namiestnik zmuszony był wyrzec się wszystkich swoich podstępnych planów i przyjąć pokojowe propozycje beja. W rezultacie jezydzi podjęli przerwane uroczystości w nastroju tak radosnym, jakiego Szeik Adi dotąd nie widziało. Po zakończeniu święta chciałem zaraz ruszać do Amadije, dowiedziałem się jednak, że Mohammed Emin zwichnął sobie nogę w górach Kaloni, musiałem przeto czekać trzy tygodnie aż wyzdrowieje. Jednakże czas ów nie minął mi bezpożytecznie, miałem bowiem cenną okazję zaznajomienia się bliżej z językiem kurdyjskim. Wreszcie szejk zawiadomił mnie przez posłańca, że gotów jest do drogi, wstałem tedy wcześnie, by pojechać po niego do wodza Badynańczyków. Pożegnanie z jezydami było bardzo serdeczne i musiałem przyrzec, że w drodze powrotnej zatrzymam się u nich jeszcze na kilka dni. Wprawdzie nie chciałem żadnej asysty, Ali bej nie dał sobie jednak wyperswadować projektu odprowadzenia mnie przynajmniej do Badynańczyków, aby przy sposobności pożegnać się też z Mohammedem Eminem. Teraz więc znajdowaliśmy się na wschodnim zboczu Szeik Adi i wspominaliśmy wydarzenia ostatnich tygodni. Co przyniosą nam najbliższe dni? Im dalej na północny wschód, tym okolica stawała się dziksza, zamieszkujący ją górski lud nie znał uprawy roli i żył jedynie z rabunku i hodowli bydła. Ali bej musiał chyba czytać w moich myślach, odezwał się bowiem: — Efendi, masz przed sobą trudną i niebezpieczną drogę. Jak daleko chcesz się zapuścić w góry? — Najpierw nie dalej niż do Amadije. — Będziesz musiał wybrać się jeszcze dalej. — Dlaczego? — Czy twoja misja w Amadije powiedzie się czy nie, wypadnie ci stamtąd uciekać. Wiadomo, jaką drogę musi obrać syn Mohammeda Emina, aby wrócić do Haddedihnów, i ta droga będzie zagrodzona. Którędy w takim razie pojedziesz? — Zależnie od okoliczności. Możemy iść na południe i uciekać łodzią do Zab el Ala* albo konno wzdłuż Akry. Możemy też iść na północ, przez góry Tijari i Maranan Dagh, a potem przekroczyć Kabur i Tygrys i przez słoną pustynię dotrzeć do Dżebel Sindżar. — Ale w takim razie już nigdy cię nie zobaczę! — Bóg kieruje myślą i krokami człowieka. Wszystko w jego rękach! Jechaliśmy dalej. Za nami posuwali się Halef i baszybozuk. Mój Kary był dobrze wypoczęty. Przedtem dostawał do jedzenia tylko daktyle balahat, a teraz musiał przyzwyczaić się do innej strawy, ale niemal ponad miarę obrósł w ciało i wykazywał nadmiar sił, tak że musiałem udami mocno ściskać mu boki. Byłem zresztą ciekaw, a także nieco zatroskany, jak też koń da sobie radę, gdy przyjdzie nam pokonywać góry Kurdystanu. Wkrótce dotarliśmy do Badynańczyków, którzy przyjęli nas z gościnną radością Mohammed Emin był gotów do drogi i spędziwszy chwilę na pogawędce, jedzeniu i paleniu, wyruszyliśmy. Ali bej podał nam kolejno rękę, mnie na ostatku. W oczach miał łzy. — Efendi, czy wierzysz, że darzę cię szczerym uczuciem? — spytał wzruszony. — Wiem o tym. Ja także w żalu żegnam się z tobą, który zjednałeś sobie moje serce. — Odchodzisz stąd, a ja zostaję, ale moje myśli pobiegną w ślad za tobą. Pożegnałeś się już wprawdzie z mirem Szejkiem chanem, on jednak przekazał mi błogosławieństwo, którym mam cię obdarzyć w chwili rozstania. Bóg niech będzie z tobą w każdym czasie i na każdej drodze; niech jego gniew spadnie na twoich wrogów, a jego łaska spłynie na twych przyjaciół! Czekają cię wielkie niebezpieczeństwa i mir Szejk chan przyrzekł ci swoją opiekę. Posyła ci ten oto melek ta’us, aby służył ci jako talizman. Wiem, że nie bierzesz tego ptaka za wizerunek bożka, ale za znak, po którym każdy pozna w tobie naszego przyjaciela. Każdy jezyda, któremu pokażesz, ta’us, gotów będzie oddać za ciebie swoje mienie i życie. Przyjmij ten dar, ale nie powierzaj go nikomu innemu, przeznaczony jest bowiem tylko dla ciebie! A teraz żegnaj i nie zapomnij nigdy tych, którzy cię kochają! Objął mnie, potem szybko wsiadł na konia i nie oglądając się za siebie odjechał. Podarunek od mira Szejka chana był bezcenny. Ileż to sporów toczyło się wokół istnienia owego melek ta’us! A teraz trzymałem ten zagadkowy znak w ręku. Był to dowód niezwykłego wprost zaufania ze strony mira, i wiedziałem, że posłużę się figurką jedynie w razie bezwzględnej konieczności. Figurka wykonana była z miedzi i przedstawiała ptaka z rozpostartymi do lotu skrzydłami. W dolnej części wyryto słowo „hemsher”, co w języku kurmandżi znaczy „przyjaciel” albo „towarzysz”. Jedwabny sznur służył do zawieszenia figurki na szyi. Badynańczycy chcieli nas kawałek odprowadzić. Musiałem na to przystać, zastrzegłem jednak, że zawrócą, gdy dojedziemy do Kaloni. Wioska ta leży w odległości czterech godzin drogi od Szeik Adi. Domy jej zbudowane są niemal wyłącznie z kamienia i wiszą, niczym olbrzymie gniazda ptasie, między winnicami wysoko w górze nad łożyskiem rzeki Gomel. Progi, drzwi i węgły wykonane są z ogromnych bloków kamiennych, co nadaje domom bardzo solidny wygląd. Tu pożegnaliśmy się i we czwórkę ruszyliśmy dalej. Stromą drogą, która wierzchowcom naszym sprawiała wiele trudności, dotarliśmy do małej wioski Bebosi, położonej na szczycie sporego wzniesienia. Znajduje się tu kościół katolicki, mieszkańcy bowiem należą do tych Chaldejczyków, którzy się nawrócili. Przyjęli nas bardzo przyjaźnie i nie żądając zapłaty dali nam jeść i pić. Chcieli też dać mi przewodnika, ponieważ jednak nie zgodziłem się na to, opisano mi drogę do następnej miejscowości tak dokładnie; że niepodobieństwem byłoby zbłądzić. Droga ta wiodła zrazu grzbietem wzniesienia przez las karłowatych dębów, potem zaś opadała ku dolinie, gdzie leżała wieś Kheloki. Zrobiliśmy tam krótki popas, a ja zawezwałem do siebie baszybozuka. — Buluk emini, posłuchaj, co mam ci do powiedzenia! — Słucham, efendi! — Mutesarryf nakazał ci troszczyć się o wszystkie moje potrzeby. Dotychczas nie miałem z ciebie żadnego pożytku, od dziś jednak będziesz spełniał swoje obowiązki. — Co mam zrobić, panie? — Spędzimy tę noc w Spinduri. Pojedziesz przodem i zadbasz, by na mój przyjazd wszystko było gotowe. Zrozumiałeś? — Wybornie, emirze! — odrzekł z urzędową godnością. — Będę się śpieszył, a gdy przybędziesz, cała wieś powita cię radośnie. Dał osiołkowi ostrogę i oddalił się truchtem. Odległość między Kheloki a Spinduri — dużą wsią kurdyjską — nie jest duża, zapadała już jednak noc, gdyśmy tam dotarli Nazwa wsi bierze się od mnóstwa rosnących tam topól; spidar, spindar, a także spandar znaczy w języku kurmandżi biała topola. Spytaliśmy o dom kjai, miast odpowiedzi obrzucono nas jednak tylko niechętnym spojrzeniem. Zadałem pytanie po turecku, teraz ponowiłem je w języku kurdyjskim, pytając gdzie mieszka malkoegund, czyli naczelnik wsi. W mgnieniu oka twarze rozjaśniły się. Zaprowadzono nas do dużego domu, zsiedliśmy z koni i weszliśmy do środka. W jednym z pomieszczeń toczono głośną rozmowę, tak że mogliśmy wszystko dokładnie słyszeć. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem. — Kim jesteś, ty psie, ty tchórzu? — wołał gniewny głos. — Baszybozuk, co jedzie na ośle. Dla ciebie to honor, ale dla tego osła hańba, dźwiga bowiem na swoim grzbiecie kogoś głupszego od siebie i ty ośmielasz się mnie stąd wypędzać? — A kim ty jesteś, co? — odpowiedział głos mego dzielnego Ifry. — Arnautem, zbójem, rzezimieszkiem! Masz gębę ropuchy, oczy jak żaba, nos jak ogórek, a twój głos brzmi jak wołanie przepiórki! Jestem buluk emini wielkorządcy. A ty? Kawas, zwyczajny kawas i nic więcej! — Słuchaj no, skręcę ci kark, jeśli nie umilkniesz! Co ci do mego nosa? Powiedz lepiej, co się stało z twoim! Powiadasz, że twój pan to wielki efendi, emir, szejk z Zachodu? Wystarczy na ciebie spojrzeć, żeby się domyślić, kim może być twój pan! I ty śmiesz mnie wyganiać? — A kim jest twój pan? Powiadasz, że to także wielki efendi z Zachodu? A ja ci mówię, że na Zachodzie jest tylko jeden wielki efendi, i jest nim mój pan. Zapamiętaj to sobie! — Posłuchajcie — zaczął trzeci głos, poważny i spokojny — zapowiedzieliście mi przybycie dwóch gości. Jeden ma pismo od onsula* Franków, sygnowane przez mutesarryfa. To się liczy. Drugi znajduje się pod opieką wielkorządcy, ma pismo od onsula, od wielkorządcy, od mutesarryfa, a ponadto jeszcze prawo do diszparassi. To liczy się jeszcze bardziej. Ten więc zamieszka u mnie, dla drugiego przygotuję miejsce w innym domu. Jeden otrzyma wszystko za darmo, drugi natomiast będzie musiał za wszystko zapłacić. — Nie ścierpię tego! — rozległ się głos Arnauta. — Obaj mają być traktowani na równi! — Słuchaj, jako malkoegund ja tu rozkazuję. Liczy się to, co ja powiem, i żaden obcy nie będzie mnie pouczał, co mam robić. W tym momencie otwarłem drzwi i razem z Mohammedem Eminem weszliśmy do izby. — Ivari’l kher — dobry wieczór! — pozdrowiłem obecnych. — To ty jesteś naczelnikiem Spinduri? — Ja — odparł zagadnięty. Wskazałem na Ifrę. — Ten człowiek jest moim sługą. Wysłałem go do ciebie, by prosić o gościnę. Co postanowiłeś? — Ty jesteś tym, który znajduje się pod opieką wielkorządcy i ma prawo do diszparassi? — Tak jest. — A ten człowiek należy do twojej świty? — Ten człowiek jest moim przyjacielem i towarzyszem. — Ilu ludzi macie ze sobą? — Tego oto buluka emini i jeszcze jednego sługę. — Ser sere men at — witajcie mi! — rzekł malkoegund wstając — Siądźcie u mego ognia i czujcie się dobrze w moim domu! Dostaniecie godne siebie pomieszczenie. Na ile szacujesz swoje diszparassi? — Nam dwóm i słudze nic nie jesteś winien, ale baszybozukowi dasz pięć piastrów*. Jest żołnierzem mutesarryfa i nie mam prawa pozbawiać go tego, co mu się należy. — Efendi, jesteś wyrozumiały i dobry. Dziękuję ci. Nie będzie ci tu na niczym zbywało. Lecz pozwól, że teraz oddalę się na chwilę z tym kawasem! Miał na myśli Arnauta. Ten przysłuchiwał się nam z posępnym grymasem, a teraz wybuchnął: — Nie ruszę się stąd. Żądam tych samych praw dla mego pana. — Więc zostań! — rzekł po prostu malkoegund. — Ale jeśli twój pan nie znajdzie potem żadnej kwatery, będzie to twoja wina. — Kim są ci dwaj, co twierdzą, że znajdują się pod opieką wielkorządcy? To Arabowie, którzy na pustyni rabują i kradną, a tu w górach udają panów… — Hadżi Halefie! — zawołałem donośnie. Mały sługa wszedł. — Halefie, ten kawas ośmiela się nas obrażać. Jeśli wyrzeknie jeszcze jedno słowo, które mi się nie spodoba, oddaję go w twoje ręce! Arnaut, uzbrojony po zęby, spojrzał na Halefa z nieskrywaną pogardą. — Myślisz, że się boję tego karzełka, ja, który… Nie mógł mówić dalej, gdyż został powalony na ziemię, a mój mały Halef przygniatał go kolanami, w jednej ręce trzymając sztylet, a drugą zaciskając na gardle tamtego. — Co mam zrobić, sihdi? — Na razie wystarczy. Ale powiedz mu, że źle z nim będzie, jeśli spróbuje się choćby na nas skrzywić. Halef puścił go. Arnaut podniósł się, jego oczy pałały złością, ale nie odważył się nic zrobić. — Chodź! — rozkazał naczelnikowi. — Czy pozwolisz wskazać sobie kwaterę? — spytał ten. — Tak, na razie. Ale gdy przybędzie mój pan, przyślę go tutaj i wtedy się okaże, kto ma spać w twoim domu. On też rozsądzi sprawę między mną a tym sługą Arabów! Wyszli obydwaj. Pod nieobecność malkoegunda dotrzymywał nam towarzystwa jeden z jego synów, wkrótce zaś doniesiono nam, że pokój, w którym mamy spać, jest już przygotowany. Zaprowadzono nas do izby, gdzie usłane były dwa miękkie łoża z dywanów, na środku zaś stał przygotowany posiłek. Szybkość, z jaką to wszystko wykonano, i wygląd pomieszczenia kazały przypuszczać, że naczelnik nie należy do biednych mieszkańców wsi Jego syn pozostał z nami, ale nie jadł, co było dowodem szczególnej uprzejmości. Usługiwały nam żona i córka naczelnika. Najpierw podano sorbet. Piliśmy go ze ślicznych findżani ferfuri*, które tu w Kurdystanie były wielką rzadkością. Potem przyniesiono nam wal kapamasi, pszenny chleb pieczony na miodzie, do czego jednak nie bardzo pasowała podana jednocześnie findika*. Następnie pojawił się bisin* z ryżowymi kluskami, które pływały w sosie, do tego bera asz*, których rozmiary w pełni odpowiadały nazwie. Dwa małe kawałki pieczystego, które podano po chwili, wyglądały nader apetycznie. Upieczone były na krucho; uznałem, że musi to być mięso gołębie. Było bardzo delikatne, miało jednak smak, który wydał mi się trochę obcy. — Czy to kewuk*? — spytałem młodzieńca. — Nie. To barczemik* — odrzekł. Hm! Ładna niespodzianka! Wreszcie nadszedł naczelnik. Na moje zaproszenie usiadł i jadł razem z nami. W trakcie całego posiłku na blaszanej tacy paliła się wonna żywica. Teraz, po przyjściu pana domu, wniesiono danie główne. Składał się na nie kapameh, pieczeń jagnięca w kwaśnym sosie, a do tego ryż duszony z cebulą. Gdyśmy nacieszyli się tym do syta, naczelnik dał znak. Przyniesiono zakrytą misę, którą malkoegund ujął z bardzo uroczystą miną. — Zgadnij, co to jest! — zwrócił się do mnie. — Z pewnością nie znasz tej potrawy. Przyrządza się ją tylko w Kurdystanie, gdzie mężczyźni są mocni i odważni. — Zaciekawiasz mnie! — Kto jej spróbuje, podwaja swe siły i nie musi się już obawiać żadnego wroga. Powąchaj! Uniósł nieco pokrywkę, abym mógł poczuć woń potrawy. — I przyrządza się to tylko w Kurdystanie? — spytałem. — Tak. — Mylisz się; często bowiem zdarzało mi się już jadać to mięso. — Gdzie? — U innych ludów, a zwłaszcza w kraju, który zwie się Ameryka. Tam zwierzę to jest o wiele większe, jest też znacznie dziksze i bardziej niebezpieczne niż u was. — To ty się mylisz, to zwierzę żyje bowiem tylko w Kurdystanie. — Nigdy dotąd nie byłem w Kurdystanie, a przecież poznaję mięso już po zapachu, czyli że musiałem je kosztować już w innych krajach. — Więc co to za zwierzę? — Niedźwiedź. Czy mam rację? — Tak, a więc znasz je naprawdę! — Znam je lepiej, niż przypuszczasz. Nie zajrzałem jeszcze do miski, a mimo to twierdzę, że danie przyrządzono z niedźwiedziej łapy! — Zgadłeś! Bierz i jedz! Teraz rozpoczęły się myśliwskie opowieści. Niedźwiedzia W Kurdystanie spotyka się często, nie jest jednak ani w połowie tak niebezpieczny jak wielki szary miś z Ameryki Północnej. Do duszonej łapy niedźwiedziej podano gęsty mus z suszonych gruszek i śliwek, potem nastąpiło danie pancerne, mianowicie kraby, a do nich coś całkiem mi nieznanego. Odważyłem się zadać pytanie, a żona naczelnika chętnie udzieliła mi objaśnień: — Weź dynię i rozgotuj na papkę. Dodaj cukru i masła, dorzuć topiony ser i posiekany czosnek, a potem rozgniecione jagody morwy i rozgotowane ziarna słonecznikowe, a otrzymasz potrawę, której nic nie dorówna! Spróbowałem tej niezrównanej mieszaniny dyni, słonecznika, sera, cukru, morwy i czosnku i osądziłem, że smakowała wcale nie tak źle, jak można by sądzić po wymienionych ingrediencjach. Posiłek zakończył się suszonymi jabłkami i winogronami oraz łykiem rakii. Wreszcie przyszła pora na fajki. Paląc mocny, ostry, słabo tylko sfermentowany tytoń z Kelekowy, dosłyszeliśmy głośną rozmowę. Naczelnik wyszedł, aby zbadać przyczynę hałasu, a że nie zamknął za sobą drzwi, dochodziło nas wyraźnie każde słowo. — Kto tam? — spytał naczelnik. — Czego on chce? — usłyszałem pytanie zadane po angielsku. — Pyta, kto tam — odrzekł ktoś trzeci, również w języku angielskim. — Jak jest po turecku „ja”? — Ben. — Well! Ben!!! — zakrzyknął ów pierwszy głos w odpowiedzi naczelnikowi. — Ben? — powtórzył naczelnik. — A jak masz na imię? — Czego on chce? — spytał ten sam klekoczący głos, który znałem tak dobrze, że ze zdumienia podskoczyłem w miejscu: czyż to możliwe, by ten człowiek był tutaj? — Pyta, jak pan się nazywa. — Sir Dawid Lindsay! — odkrzyknięto. W następnej chwili znalazłem się przed domem. Tak, był tam we własnej osobie, doskonale widoczny w blasku paleniska. Wysoki, szary cylinder, podłużna, wąska czaszka, szerokie usta, niemożliwy nos, obnażona wyschła szyja, szeroki kołnierz u koszuli, krawat w popielatą kratkę, kamizelka w popielatą kratkę, w popielatą kratkę surdut, spodnie, kamasze, oraz popielate od kurzu trzewiki. I słowo honoru, w prawej ręce trzymał słynny oskard, którego szlachetnym przeznaczeniem było wykopywanie fowlingbulls oraz innych starożytności! — Sir Dawidzie! — zawołałem. — Well! Kto to…? Oh… ah… to pan! Wytrzeszczył oczy, rozwarł usta jeszcze szerzej i patrzył na mnie tak, jakby ujrzał przed sobą człowieka zmartwychpowstałego. — Jakim cudem znalazł się pan w Spinduri, sir? — zapytałem, zdumiony nie mniej od niego. — Ja? Well! Przyjechałem konno! — To jasne. Ale czego pan tu szuka? — Ja? Oh! Hm! Pana i fowlingbulls! — Mnie? — Yes! Ja opowiem. Ale najpierw ja się pokłócić! — Z kim? — Z tym… majorem, z… burmistrzem tej wsi. Wredny typ! — Dlaczegóż to? — Nie chce u siebie Anglika, chce Arabów. Łotr! Gdzie on? — Stoi tu — odrzekłem, wskazując na naczelnika, który tymczasem podszedł do nas. — Kłócić się z nim, wymyślać! — nakazał Lindsay tłumaczowi, który stał u jego boku. — Robić hałas, robić awanturę, głośno, dużo! — Pozwoli pan, sir, że się tym zajmę — odezwałem się. — Ci dwaj Arabowie, na których się pan gniewa, w niczym panu nie przeszkodzą. To pańscy najlepsi przyjaciele. — Aa? Gdzie oni? — Jeden to ja, a drugi to Mohammed Emin. — Moh… ah! Emin… ah! Gdzie on? — W domu. Niech pan idzie z nami! — Well! Ah, nadzwyczajne, niesłychane! Bezceremonialnie popchnąłem go na Wąskie schodki wiodące do domu, tłumacza zaś, podobnie jak Arnauta, którzy chcieli iść z nami, odprawiłem, Kurdyjskie damy przyjęły pojawienie się długiej postaci w popielatą kratkę z lekkim popłochem i wycofały się w najdalszy kącik. Mohammed Emin natomiast, człowiek skądinąd tak poważny, wybuchnął głośnym śmiechem na widok krateru, jaki tworzyły szeroko rozdziawione usta zdumionego Anglika. — Ah! Good day, sir Mohammed! How do you do — jak pan się ma? — Maszallah! Skąd wziął się tu Inglis? — spytał Mohammed. — Zaraz się dowiemy. — Znasz tego człowieka? — spytał mnie gospodarz. — Znam go. To właśnie ów cudzoziemiec, który wysłał swego kawasa, aby dostać u ciebie kwaterę. To mój przyjaciel. Czy masz dla niego jakieś mieszkanie? — Jeżeli to twój przyjaciel, pozostanie w moim domu — brzmiała odpowiedź. — Czy masz dość miejsca na tylu ludzi? — Dla miłych gości zawsze jest dosyć miejsca. Niechże spocznie i posili się! — Proszę usiąść, sir Dawidzie — rzekłem więc do Lindsaya — i proszę nam powiedzieć, cóż to się stało, że opuścił pan łąki Haddedihnów i przybył do Spinduri? — Well! Ja tylko się zatroszczę o moich ludzi. — Niechże sami się o siebie zatroszczą. — O konie. — Końmi zajmą się słudzy. A więc, sir Dawidzie? — Hm! Było tedious, okropnie nudno! — Czy nie zajmował się pan kopaniem? — O, dużo, bardzo dużo. — I znalazł pan coś? — Nothing, nic, zupełnie nic! Okropne! — A dalej? — Tęsknota, straszna tęsknota! — Za czym? — Hm! Za panem, sir! Roześmiałem się. — Ą więc przywiodła tu pana tęsknota za mną! — Yes! Fowlingbulls nie ma, pana nie ma — trzeba wyjeżdżać. — Ależ, sir Dawidzie, ustaliliśmy przecież, że zostanie pan tam aż do naszego powrotu! — Ja nie mogłem wytrzymać! — Przecież miał pan dość towarzystwa! — Arabowie? Pshaw! Oni mnie nie rozumieć. — Miał pan przecież tłumacza! — On uciekł! — Aa? Grek, ten Koletis, zwiał? Przecież był ranny! — Dziura w nodze się zrosła. Łobuz wczesnym rankiem — myk! — Wobec tego jasne, że nie mógł się pan dobrze porozumiewać. Ale jak pan mnie znalazł? — Ja wiedziałem, że pan chciał do Amadije: Ja pojechałem do Mosulu. Konsul dał paszport, gubernator podpisał paszport, dał tłumacza i kawasa. Ja do Dehuk. — Do Dehuk? Dlaczego taką okrężną drogą? — Wojna z czcicielami szatana, droga zamknięta. Z Dehuk do Duliah*, z Duliah do Mungaishi. Potem tu. Well! Znalazłem pana. Dobrze, doskonale! — A co teraz? — Razem z panem, przygody, wykopaliska! Wysyłać fowlingbulls do Londynu, Yes! — Wybornie, sir Dawidzie! Ale ny mamy teraz co innego do roboty. Wie pan przecież, po co jedziemy do Amadije. — Wiem. Piękny cel, szlachetny cel, przygoda! Wydostać master Amada el Ghandura. Ja pomogę! — Obawiam się, że nie mielibyśmy z pana wiele pożytku. — Nie? Dlaczego? — Zna pan tylko angielski. — Ja z tłumaczem! — Czy chce pan go dopuścić do sekretu? Czy też może już pan mu o tym powiedział? — Nic, w Ogóle nic! — To dobrze, sir Dawidzie, w przeciwnym razie groziłoby nam wielkie niebezpieczeństwo. Muszę panu szczerze wyznać, że chciałem pana zobaczyć dopiero później. ‘ — Mnie? Później? Well, ja wyjeżdżam! Ja myślałem — pan mój przyjaciel! A nie ja wyjeżdżam! Do… do… — Gdzie pieprz rośnie, co? Nie, nie, o tym nie ma mowy! To Jasne, że jest pan moim przyjacielem, a” ja pańskim. Ale musi pan przecie zrozumieć, że nas pan naraża! — Narażać! Czemu? — Zanadto rzuca się pan w oczy! — Well, nie będę się rzucał! Co mani robić? — Hm, strasznie przykra sprawa! Nie mogę pana odesłać, nie mogę pana tu zostawić, muszę pana wziąć ze sobą — doprawdy, nie ma innego wyjścia! — Dobrze, bardzo dobrze! — Ale musi się pan do nas dostosować! — Dostosować! Well, ja się dostosuję. — Pozbędzie się pan tłumacza i kawasa. — Niech idą do diabła, Yes! — Pozbędzie się pan też tego stroju. — Tego stroju? A dokąd on ma iść? — W ogóle go pan wyrzuci. Musi pan się przyodziać jak Turek albo jak Kurd. Rzucił mi spojrzenie nie do opisania, zupełnie jakbym mu zaproponował, by sam siebie połknął. Zresztą rozdziawiał w tym momencie usta tak szeroko, że nie nastręczyłoby to najmniejszych trudności. — Jak Turek? Jak Kurd? Zgroza, okropność! — Nie ma innego wyjścia! — Co włożyć? — Tureckie szarawary albo czarno–czerwone kurdyjskie nogawice. — Czarno–czerwone! Dobrze, doskonale! W czarno–czerwoną kratkę! — Niech będzie. Więc kurdyjskie spodnie. Do tego kamizela i koszula, noszona na wierzch, na spodniach. — Czarno–czerwona? — Tak. — W kratkę? — Niech będzie. Powinna sięgać od szyi po kostki. Na to kurta albo płaszcz. — Czarno–czerwone? — Oczywiście! — W kratkę? — Niech będzie w kratkę. Poza tym turban, ogromny, taki jaki zwykli nosić kurdyjscy eleganci. — Czarno–czerwony? — Jasne! — W kratkę? — Niech będzie w kratkę! Dalej pas, pończochy, buty, broń… — Czarno–czerwone? — Nie mam nic przeciwko temu. — I w kratkę? — Jeśli o mnie chodzi, może pan sobie pomalować nawet policzki w czarno––czerwoną kratkę. — Gdzie to kupić? — Sam nie wiem. Bazar będzie dopiero w Amadije. Ale może tu na miejscu jest jakiś kupiec, bo Spinduri to duża wieś. Ma pan dosyć pieniędzy, prawda? — Dużo, bardzo dużo, Well. Wszystko zapłacić. — Zaraz zapytam. Zwróciłem się do naczelnika: — Czy jest tu jakiś urubadżi*? — Nie. — A jest ktoś, kto mógłby teraz pojechać do Amadije i przywieźć ubranie dla tego cudzoziemca? — Tak, ale bazar będzie otwarty dopiero jutro, więc ubrania dojadą tu dość późno. — A może jest ktoś, od kogo moglibyśmy pożyczyć ubranie na drogę do Amadije? — Jesteś moim gościem. Mam nowy panbukah*. Pożyczę mu go. — A masz także turban? — Nie ma tu nikogo, kto miałby dwa turbany. Ale możesz dostać czapkę. — Jakiego rodzaju? — Dam ci kulik*, który będzie na niego pasował. — Jakiego jest koloru? — Czerwony, z dwoma czarnymi paskami. — Więc proszę cię, dostarcz nam to wszystko na jutro rano. Dasz nam człowieka, któremu zapłacimy za fatygę. W Amadije oddamy mu te ubrania i przywiezie ci je z powrotem. Ale zależy mi na tym, aby o całej sprawie nikt nie wiedział. — Obaj będziemy milczeli, ja i mój posłaniec! Teraz przyniesiono posiłek Anglikowi. Otrzymał resztki z naszej uczty, podane w nowy sposób. Zdawało się, że jest porządnie głodny; większa część tego, co mu podano, znikała pomiędzy jego długimi, szerokimi, żółtawymi zębami. Ku mojej cichej satysfakcji przyniesiono mu też ową pieczeń, którą wziąłem był przedtem za mięso gołębia. Pochłonął wszystko, zostawiając ledwo kosteczki. Potem wniesiono między innymi ozdobny drewniany talerz, zawierający jakąś wielce smakowitą potrawę, która miała kształt befsztyka, a wydawała tak wspaniały zapach, że sam nabrałem apetytu, choć dopiero co najadłem się bardzo obficie. Zapragnąłem się koniecznie dowiedzieć, co to jest. — Sidna — pani, co to za wspaniała potrawa? — zapytałem kobietę, która usługiwała Anglikowi. — To czekirge* — odrzekła. — Jak to się przyrządza? — Piecze się szarańczę, sieka drobniutko i zakopuje w ziemi, aż zaczyna wydawać zapach. Potem smaży się w cieście na oliwie. Też nieźle! Postanowiłem, że mój poczciwy master Fowlingbull i musi niezwłocznie poznać ten kulinarny sekret — nie zamierzałem trzymać go w nieświadomości. Podczas gdy jadł, poszedłem zajrzeć do koni. Miały wszystko, czego im było trzeba. Opodal stali Halef, i tłumacz, buluk emini i Arnaut, zajęci gwałtowną sprzeczką, którą jednak na mój widok natychmiast przerwali. — O co się kłócicie? — zapytałem. Mój mały Halef wskazał ręką Arnauta. — Ten człowiek obraża cię, sihdi. Groził, że zamorduje ciebie i mnie, bo na twój rozkaz powaliłem go na ziemię. — Niech sobie gadali tak nic z tego nie będzie. Na to rozjuszony Arnaut położył rękę na pistolecie i wykrzyknął: — Milcz, albo dziś jeszcze spotkasz się ze swoim sługą w dżehennie! — Cicho! Jesteś chyba ślepy — odezwałem się do niego po albańsku. — Czy nie widzisz, że narażasz się na niebezpieczeństwo? — Na jakie niebezpieczeństwo? — spytał, zaskoczony. — Te pistolety chybiają celu — odpowiedziałem, wskazując jego broń. — Dlaczego? — Bo ja robię to lepiej! W tej samej chwili wymierzyłem w niego mój rewolwer. Dostatecznie dobrze znałem drapieżność tych arnauckich żołnierzy, by nie lekceważyć nawet tak prostego przypadku. Dla Arnauta życie ludzkie : nie przedstawia żadnej wartości. Potrafi zastrzelić z powodu łyka wody, a potem z tym samym spokojem położyć głowę pod katowski miecz. Obraziliśmy tego kawasa, toteż nie można było wykluczyć, że będzie strzelał. Teraz jednak zdjął rękę z pistoletu i zapytał tonem zdziwienia: — Mówisz naszym językiem? Jesteś z naszych? — Nie. Jestem Alamanem, a zapewniam cię, że ludzie z Alamanii umieją dać sobie radę z takimi jak ty! — Jesteś tylko Alamanem? Nie Madziarem, nie Rosjaninem, nie Serbem i nie Turczynem? Idź do diabła! Błyskawicznie podniósł broń i nacisnął spust. Gdyby nie to, że przez cały czas nie spuszczałem oka z lufy jego pistoletu, kula przeszyłaby mi głowę. Schyliłem się jednak szybko i kula przeszła nade mną. Zanim mógł oddać drugi strzał, byłem już przy nim i przycisnąłem mu rękę do boku. — Czy mam go zastrzelić, sihdi? — spytał Halef. — Nie. Zwiążcie go! Aby wygiąć mu ręce do tyłu, musiałem go na chwilę puścić Wykorzystał ten moment, wyrwał się i uciekł. W następnej chwili znikł nam z oczu. Wszyscy obecni pośpieszyli za nim, wkrótce jednak wrócili, nie zobaczywszy go. — Kto strzelał, sir? — zapytał Lindsay. Wystrzał przyciągnął także innych. — Pański kawas. Do mnie! — A! Okropne! Dlaczego? — Z zemsty. — To prawdziwy Arnaut! Czy trafił? — Nie. Uciekł. — Well, niech ucieka! Niewielka strata! Co do tego Anglik miał całkowitą rację. Arnaut nie trafił we mnie, po cóż szukać zemsty? Z całą pewnością nie wróci, nie należało też obawiać się podstępnej napaści. Anglik, skoro mnie odnalazł, nie potrzebował już ani jego, ani tłumacza. Tego ostatniego odprawiono tedy, z zaleceniem, by następnego dnia rano opuścił Spinduri i wracał do Mosulu. Resztę wieczoru spędziliśmy wspólnie z Kurdami, na ożywionej rozmowie. Na koniec zaś na naszą cześć urządzono tańce. Poproszono nas na dziedziniec. Miał on formę kwadratu, okolonego niskim daszkiem, na którym rozmieścili się wszyscy obecni mężczyźni, leżąc, przykucając albo przyklęknąwszy w malowniczych pozach, gdy tymczasem kobiety — było ich około trzydziestu — szykowały się do tańca. Ustawiły się w podwójnym kręgu, w środku zaś stanął wodzirej, potrząsając trzymaną w ręku dzidą. Orkiestra składała się z fletu; czegoś w rodzaju skrzypiec i dwóch bębenków. Wodzirej głośnym wołaniem dał znak do rozpoczęcia. Jego rola polegała na tym, że wykonywał najrozmaitsze ruchy rękami i nogami, stojąc cały czas w miejscu. Krąg kobiet naśladował te ruchy. Nie wydawało mi się, by w tym prostym tańcu kryła się jakaś myśl. Niemniej jednak kobiety, w szpiczastych zawojach, z których spływały długie, miękko układające się na plecach welony, wyglądały w migotliwym świetlej pochodni bardzo powabnie. Gdy ów nieskomplikowany taniec dobiegł końca, mężczyźni dali wyraz swemu ukontentowaniu przeciągłym pomrukiem, ja zaś wyciągnąłem bransoletkę i przywołałem do siebie córkę naczelnika, która usługiwała mi przy jedzeniu, a teraz znajdowała się wśród tańczących. Ozdoba wykonana była z żółtawych szkiełek i przypominała dc złudzenia przydymiony, na wpół przezroczysty bursztyn, który na Wschodzie tak jest lubiany, poszukiwany i ceniony. U nas zapłaciłbym za tę bransoletę jakieś pięćdziesiąt–sześćdziesiąt fenigów. Tu mogłem tym podarunkiem sprawić ogromną radość. Dziewczyna podeszła. Wszyscy mężczyźni słyszeli, że ją wołam, i wiedzieli, że chodzi o pochwałę. Musiałem dołożyć starań, by nie przynieść wstydu moim preceptorom grzeczności. — Podejdź, o najmilsza córko Kurdów z Missuri! Policzki twe lśnią blaskiem szefag*, a twoje oblicze wdzięczne jest jak kelch sumbul*. Twoje długie sploty pachną jak gulilik*, a głos twój brzmi jak śpiew bulbuli*. Jesteś dziecięciem gościnności, córką bohatera i zostaniesz narzeczoną mądrego i dzielnego wojownika. Twoje ręce i stopy zgotowały mi radość jak krople, które orzeźwiają spragnionego. Weź to basihn* i wspomnij mnie, gdy się nim przystroisz. Zarumieniła się z radości i zakłopotania, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. — Az khorbane ta, Hodia — należę do ciebie*, panie! — wyszeptała wreszcie. Tymi słowy kurdyjskie kobiety i dziewczęta zwyczajowo pozdrawiają dostojnych mężczyzn. Naczelnik również był tak ucieszony wyróżnieniem, jakie spotkało jego córkę, że zapomniał o właściwej tutejszym ludziom powściągliwości i kazał podać sobie prezent, aby go obejrzeć. — Jakie piękne, jakie wspaniałe! — wykrzyknął i puścił bransoletę wkoło. — To bursztyn, tak piękny i wspaniały bursztyn, że i sułtan nie ma lepszych w swojej fajce! Twój ojciec, córko, nie może ci nawet na wesele ofiarować podarku równego temu, który dał ci ten efendi. Z jego ust płynie głos mądrości, a z jego wąsów ściekają krople dobroci. Zapytaj go, czy ci pozwoli podziękować sobie tak, jak córka dziękuje swemu ojcu! Zaczerwieniła się jeszcze bardziej, ale mimo to zapytała: — Czy pozwolisz, panie? — Pozwalam. Siedziałem na ziemi, ona zaś pochyliła się nade mną i pocałowała mnie w usta i w oba policzki. Potem spiesznie odbiegła. Nie byłem zdziwiony takim sposobem okazywania wdzięczności, wiedziałem bowiem, że dziewczętom kurdyjskim wolno jest pozdrawiać znajomych pocałunkiem. W stosunku do kogoś wyżej postawionego taka poufałość byłaby jednak obrazą, toteż w gruncie rzeczy zezwalając na pocałunek dałem wyraz jeszcze większej dobrotliwości. Naczelnik zaraz też to podchwycił. — Efendi, twoja łaska rozświetla mój dom jak słońce, które ogrzewa ziemię. Obdarzyłeś moją córkę, aby cię wspominała. Pozwól, że i ja ofiaruję ci coś na pamiątkę, abyś nie zapomniał Spinduri. Wychylił się przez krawędź daszku i wykrzyknął w głąb dziedzińca słowo „Dojan”*. Natychmiast odezwało się przyjazne naszczekiwanie. Jakieś drzwi otwarły się i zobaczyłem, że stojący na dole rozstępują się, aby przepuścić psa, który po schodach wbiegł do nas na górę. W chwilę potem stał już przed naczelnikiem i łasił się do niego. Był to jeden z tych wybornych, wyjątkowo dużych i silnych chartów maści szarożółtej, które w Indiach, Persji, Turkiestanie i aż na Syberii zwą się slogi. U Kurdów ta rzadka rasa nazywa się tasi. Psy te umieją dogonić najśmiglejszą gazelę; nadążą nawet za dzikim osłem i chyżym jak wiatr dżiggetai i nie boją się ani pantery, ani niedźwiedzia. Muszę wyznać, że widok tego zwierzęcia napełnił mnie żywym podziwem. W swoim rodzaju przedstawiał wartość taką samą jak mój Kary. — Efendi — rzekł naczelnik — psy Kurdów z Missuri słyną daleko za górami. Wychowałem już niejednego tasi, z którego mogę być dumny, żaden jednak nie równa się z tym oto. Jest twój! — Malkoegundzie, ten dar jest tak cenny, że nie mogę go przyjąć — odrzekłem. — Czy chcesz mnie obrazić? — zapytał Kurd poważnie. — Nie, skądże — zaprzeczyłem. — Chciałem tylko rzec, że twoja dobroć przewyższa moją. Przyjmuję psa, ale pozwól też, bym ofiarował ci tę flaszeczkę! — Cóż to jest? Pachnidło z Persji? — Nie. Kupiłem to koło Beith Allah w świętym mieście Mekce. Flaszeczka zawiera wodę ze studni Zemzem. Wręczyłem mu flakonik. Naczelnik był tak zdumiony, że zapomniał wyciągnąć ręki po podarunek; położyłem mu go na kolanach. — O efendi, cóż ty czynisz! — zawołał wreszcie z uniesieniem. — Przynosisz do mego domu najwspanialszy dar, jaki Allah zesłał ziemi. — Czy naprawdę chcesz mi to ofiarować? — Przyjmij to, daję ci ze szczerego serca! — Błogosławiona niech będzie twoja ręka, a szczęście niech zawsze czuwa na twojej drodze! Podejdźcie tu, mężczyźni, i dotknijcie flaszeczki, aby i was uszczęśliwiła dobroć, jaką okazał mi efendi! Naczyńko przechodziło z rąk do rąk. Sprawiłem nim największą radość. Gdy uniesienie nieco opadło, naczelnik znowu zwrócił się dc mnie: — Panie, ten pies należy do ciebie. Spluń mu trzykrotnie w pysk i weź go dziś w nocy pod swój płaszcz, gdy pójdziesz spać, a nigdy cię nie opuści! Anglik patrzył na to wszystko, nie rozumiejąc jednak dobrze, co się dzieje. — Darował pan Zemzem, sir? — zapytał. — Tak. — Well! Słusznie! Woda jest tylko wodą! — A wie pan, co dostałem w zamian? Tego psa! — Co? Jak? Niemożliwe! — Dlaczego nie? — Zbyt cenny. Ja znawca. Ten pies wart pięćdziesiąt funtów. — Nawet więcej. A jednak należy do mnie. — Tylko za butelkę wody? — Przedtem ofiarowałem córce naczelnika bransoletkę. — Straszny człowiek! Wielkie szczęście! Najpierw koń od Mohammeda Emina, za darmo, a teraz jeszcze chart! A ja pechowy. Ani jednego fowlingbull! Straszne! Mohammed Emin także podziwiał psa i sądzę, że odrobinę mi zazdrościł. Miałem szczęście, to prawda. Tuż przed udaniem się na spoczynek zajrzałem jeszcze raz do koni. Tam spotkał mnie naczelnik. — Efendi — spytał półgłosem — czy mogę cię o coś zapytać? — Mów! — Chcesz jechać do Amadije? — Tak. — A potem jeszcze dalej? — Jeszcze nie wiem. — Kryje się w tym jakaś tajemnica? — Dlaczego tak sądzisz? — Masz ze sobą Araba, który zachowuje się nieostrożnie. Odwinął rękaw szaty i zauważyłem przy tym tatuaż na jego ramieniu. To wróg Kurdów i wróg mutesarryfa: to Haddedihn. Czy nie pomyliłem się? — Jest wrogiem mutesarryfa, ale nie jest wrogiem Kurdów — odparłem. Ten człowiek był uczciwy, nie mogłem go okłamywać. Lepiej było w każdym razie zaufać mu niż powiedzieć nieprawdę, w którą i tak by nie uwierzył. — Arabowie zawsze są wrogami Kurdów, ale to twój przyjaciel i mój gość. Nie zdradzę go. Wiem, czego szuka w Amadije. — Więc powiedz! — Wiele dni temu żołnierze mutesarryfa prowadzili tędy pojmanego Araba. Stanęli w moim domu. Arab był synem szejka Haddedihnów i miał być osadzony w więzieniu w Amadije. Był tak podobny do twego przyjaciela jak syn do ojca. — Takie podobieństwo się zdarza. — Dobrze. Nie chcę wcale wydzierać ci tajemnicy, ale powiem ci jedno: gdy będziesz wracał z Amadije, zajedź do mnie, w dzień czy w środku nocy, potajemnie albo jawnie. Przyjmę cię z radością, także wtedy, gdy będziesz wiózł ze sobą młodego Araba, o którym mówiłem. — Dziękuję ci. — Nie powinieneś mi dziękować. Podarowałeś mi wodę ze świętej studni Zemzem; będę cię chronił w każdej potrzebie i w każdym niebezpieczeństwie. Ale jeśli wypadnie ci jechać inną drogą, musisz spełnić moją prośbę. — Słucham cię! — W dolinie Berwari leży twierdza Gumri. Mieszka tam Kadir bej, którego ojcem był sławny Abd el Summit bej. Jedna z moich córek jest jego żoną. Pozdrów ich oboje ode mnie. Dam ci znak, po którym poznają, że jesteś moim przyjacielem. — Przekażę im pozdrowienia. — Możesz zwrócić się do nich z każdą prośbą. Spełnią ją chętnie, gdyż żaden Kurd nie nosi w sercu Turków i paszy z Mosulu. Wszedł do domu. Zrozumiałem, do czego ten zacny człowiek zmierzał. Odgadł nasze projekty i chciał mi na wszelki wypadek ofiarować swoją pomoc. Poszedłem spać, biorąc ze sobą charta. Obudziwszy się następnego i rano dowiedzieliśmy się, że tłumacz Anglika opuścił już Spinduri i udał się w stronę Bebosi. Spałem w jednej izbie z Mohammedem Eminem, Anglikowi dano inne pomieszczenie. Wszedł teraz do nas i — powitał go gromki wybuch śmiechu. Niepodobna wyobrazić sobie widoku, jaki przedstawiał sobą Lindsay. Od stóp do głów ubrany był wyłącznie czarno–czerwono, aczkolwiek jeszcze nie w kratkę, a na podługowatej głowie siedziała kurdyjska czapeczka, z której zwisały długie wstęgi niczym macki polipa. — Good morning! Dlaczego ten śmiech? — przywitał nas bardzo poważnie. — To z radości z powodu pańskiego wyglądu, sir Dawidzie. — Well! Ja bardzo rad! — Co pan tam trzyma pod pachą? — To mój hat–box, pudło na kapelusze. — A! — Ja tu zapakowałem kapelusz, także kamasze i buty. — To wszystko mógł pan tu zostawić! — Tu? Dlaczego? — Chce pan wlec ze sobą te niepotrzebne drobiazgi? — Niepotrzebne? Drobiazgi? Okropne! Przecież kiedyś ja będę znów tego potrzebował. — Nie tak prędko. — Wrócimy tutaj? — To wątpliwe. — No więc! Hat–box jedzie ze mną! Rozumie się. Obszerny strój wisiał na chudym ciele jak stara szmata, którą przyozdobiono stracha na wróble. Anglikowi jednakże to nie przeszkadzało. Godnie zasiadł koło mnie i rzekł z triumfem: — Ja teraz Kurd! Well! — Prawdziwy Kurd, ani słowa. — Świetnie, doskonale! Znakomita przygoda! — Ale jednej rzeczy jeszcze panu brak: języka. — Ja nauczę się. — To nie jest możliwe tak szybko, a jeśli nie chce pan nam zaszkodzić, musi pan zdecydować się na jedno albo na drugie. — Na co zdecydować się? — Albo będzie pan uchodził za niemowę… — Niemy? Okropne! Niemożliwe! — Tak, za niemego albo wręcz głuchoniemego. — Pan oszalał, sir. — Dziękuję. Ale to niczego nie zmienia. Więc albo będzie pan udawał niemego, albo też że uczynił pan ślub… — Ślub? Well! Piękna myśl! Bardzo interesujące! Jaki ślub? — Że się pan nie odzywa. — Nie mówić? Ani słowa? — Ani słóweczka! Oczywiście tylko wtedy, gdy ktoś będzie patrzył. Jak będziemy sami, może pan gadać, ile się panu podoba. — Dobrze! Nie najgorzej! Zrobię ślub! Kiedy trzeba? — Gdy tylko opuścimy Spinduri. — Well! Zgoda! Wypiliśmy poranną kawę. Potem przyniesiono nam rozmaite prowianty na drogę, a następnie nadeszła pora odjazdu. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi domownikami, oprócz pana domu, a także ze wszystkimi ludźmi, którzy przyszli ze wsi. Naczelnik kazał osiodłać sobie konia, by nas kawałek odprowadzić. Tuż za Spinduri zaczynała się bardzo uciążliwa, ledwie przejezdna droga, wiodąca do gór Kara Dagh. Trzeba nóg kozicy, aby pokonywać te skaliste dróżki, dotarliśmy jednak szczęśliwie na szczyt. Tu naczelnik zatrzymał konia, wyjął z zawieszonej u siodła torby jakieś zawiniątko i rzekł: — Weź to i daj mężowi mojej córki, jeśli trafisz do Gumri. Obiecałem jej perską chustę, a jej mąż w zamian za swoją medihn* ma dostać desgin*, jakiego używają Kurdowie z Pir Mam. Jeśli zawieziesz im te przedmioty, będą wiedzieli, że jesteś moim przyjacielem i bratem i przyjmą cię tak, jak przyjęliby mnie. Wskazał jeźdźca, który podążał za nami, trzymając się Halefa i baszybozuka. — To człowiek, który przywiezie mi z powrotem ubiór tego cudzoziemca. Możesz mu też oddać zawiniątko, jeżeli będziesz już wiedział, że nie pojedziesz przez Gumri. A teraz rozstaniemy się. Pokój niech będzie z tobą! Objęliśmy się i ucałowali, potem naczelnik podał rękę moim towarzyszom i zawrócił konia. Spotkałem w nim człowieka, którego dziś jeszcze wspominam z szacunkiem. V. GOŚCINNY DOM Jechaliśmy dalej. Droga wiodła spadziście w dolinę Amadije. Dolinę tę okalają złożą piaskowca, przecięte licznymi wąwozami, którymi płyną z szumem leśne strumienie. Wszystkie one wpadają do rzeki Zab. Wąwozy i zbocza porastają potężne dęby, dostarczające obfitego zbioru galasówek, które są przedmiotem handlu i okolicznej ludności przynoszą pokaźne dochody. W samej dolinie leży wiele chaldejskich wiosek, albo jednak są opuszczone i puste, albo liczą tylko niewielu mieszkańców. Chaldejczycy bowiem z obawy przed uciskiem ze strony muzułmanów i napaściami zbójeckich plemion kurdyjskich wycofują się w góry. Przez taką okolicę, której dębowe lasy przypominają mi moje ojczyste strony, zdążaliśmy do celu naszej wyprawy. — Czy mogę mówić? — spytał cicho Lindsay. — Tak. Przecież nikt nas nie podsłuchuje. — A ten Kurd za nami? — To nie ma znaczenia. — Well! Ta wioska nazywała się Spinduri? — Tak. — Czy podobała się panu? — Bardzo. A panu, sir Dawidzie? — Nadzwyczajnie! Dobry gospodarz, dobra gospodyni, świetne jedzenie, piękny taniec, znakomity pies! Przy ostatnich słowach spojrzał na charta, który pędził koło mnie. Byłem na tyle ostrożny, by przywiązać go linką do strzemienia. Zresztą pies zawarł już przyjaźń z koniem i zdawał się doskonale wiedzieć, że jestem jego panem. Podnosił mądre oczy i patrzył na mnie z uwagą. — Tak — odrzekłem. — Wszystko było doskonałe, a zwłaszcza jedzenie. — Wyśmienite! Nawet gołębie i befsztyk! — Hm! Naprawdę sądzi pan, że były gołębie? — Well! Czemu nie? — Bo gołębi nie było. — Nie? Gołębi nie? A co? — Było to zwierzę, które zoologowie ochrzcili łacińską nazwą Vespertilio murinus albo myotis. — Ja nie zoolog. Ani łacinnik. — Ten gołąb nazywa się potocznie: nietoperz. — Nieto… Urwał. Dźwięk tej nazwy mocno widać podziałał na jego nerwy smaku i trawienia, na skutek czego usta uformowały przestronny otwór, zachęcający do odbycia pięknej podróży krajoznawczej. Nawet długi nos zdawał się uczestniczyć w bólu, jego czubek bowiem powlekł się bladością. — Tak, to był nietoperz, sir Dawidzie! Jadł pan nietoperza. Zatrzymał konia i podniósł wzrok ku niebu. Wreszcie usłyszałem donośne kłapnięcie. Usta Lindsaya zamknęły się na powrót i mogłem sądzić, że wróciła mu też zdolność wyrażania uczuć słowami. — …perz! Sylaba ta była dokończeniem rozpoczętego przedtem słowa „nietoperz”. Potem Lindsay wychylił się w siodle i schwycił mnie za ramię. — Sir, proszę nie zapominać o należnym dżentelmenowi szacunku! — Czyżbym w czymś panu uchybił? — I to jak! Śmie pan twierdzić, że sir Dawid Lindsay je nietoperze! — Nietoperze? Mówiłem tylko o jednym nietoperzu. — Co za różnica! Jeden czy więcej, obraza jest ta sama. Pan mi za to zapłaci! Ja żądam satysfakcji! Well! — Satysfakcję już pan otrzymał! — Już? Satysfakcję? Jak? — Ja też jadłem nietoperza. Mohammed Emin tak samo. — Też? Pan i on? A! — Tak. Ja też myślałem, że to gołębie mięso. Zapytałem i dowiedziałem się, że to nietoperz. — Okropne! Oh! Ja mam kolkę, cholerę, tyfus, oh! W istocie miał wygląd ciężko chorego człowieka. Zdjęła mnie litość. — Czy źle się pan czuje, sir Dawidzie? — Bardzo! Yes! — Czy mam panu pomóc? — Prędko! Jak pan to zrobi? — Zastosuję środek homeopatyczny. — A ma pan? Naprawdę mi niedobrze! Bardzo niedobrze! Jaki ma pan środek? Niech pan daje! — Similia similibus. — Znowu zoologia? Po łacinie? — Tak. Po łacinie to znaczy: podobne podobnym. Z zoologią też ma coś wspólnego, bo chodzi o szarańczę. — Co? Szarańcza? — Tak, szarańcza. — Na mdłości? Mam jeść? Szarańczę? — Nie musi pan jeść szarańczy, bo już pan jadł. — Ja jadłem? Szarańczę? Wykluczone! Kiedy? — Wczoraj wieczorem. — Ja żądam wyjaśnień! — Mówił pan przed chwilą, że befsztyki były doskonałe. — Doskonałe! Wyborne! Well! — To wcale nie były befsztyki. — Co? Nie befsztyki? Jestem Anglikiem! To były befsztyki. — To nie były befsztyki, tylko szarańcza pieczona w oliwie. Wiem, bo pytałem, — Sza… Znowu słowo uwięzło mu w gardle, ale tym razem nie pozwolili ustom na poprzednie rozwarcie, tylko przeciwnie, zacisnął wargi taki energicznie, że zamiast wszerz rozciągnęły się wzdłuż i przy odrob nie dobrej woli sir Dawid mógłby w tej chwili każdym kącikiem ust schwycić się za koniuszek ucha. Nos zaś był tak zdumiony z powodu nagłego zniknięcia dobrze sobie znanego otworu, że pochylił się mocno w dół, sprawdzając, jak by tu zaradzić stracie. Wreszcie rysy twarzy powróciły do dawnego stanu, a wargi rozchyliły się. — …rańcza! Udało mu się dokończyć rozpoczęte słowo, a nos z zadowoleniem uniósł się znowu w górę. — Owszem, jadł pan szarańczę. — Ah! Groza! Ale ja wcale nie czułem smaku szarańczy! — Czyżby wiedział pan tak dobrze, jak smakuje szarańcza? Rękami i nogami uczynił ruch, jakby chciał się w siodle okręcić wokół własnej osi. — No, at no time, nigdy! — Zapewniam pana, że była to szarańcza, Piecze się ją i rozciera; potem zakopuje się w ziemi, żeby dobrze skruszała, i dusi w oliwie. Pytałem żonę naczelnika o przepis i wiem dobrze, co mówię. — Potworne! Ja mam kurcze żołądka! — Czy jest pan zadowolony z satysfakcji, jaką panu dałem? — A pan też jadł szarańczę? — Nie, bo mi nie podano. — Tylko ja? — Tylko pan; spotkało pana zaszczytne wyróżnienie, sir Dawidzie! — Pan wiedział? — Najpierw nic nie wiedziałem. Zapytałem o to, kiedy pan jadł. — Dlaczego nie powiedział mi pan zaraz? — Bo z pewnością zrobiłby pan coś, co obraziłoby tych ludzi. — Sir, ja sobie wypraszam! Yes! Podstęp! Złośliwość! Cieszyć się potem z cudzego nieszczęścia! Ja będę bić się z panem, na boks albo… Urwał, nagle padł bowiem strzał i kula wyrwała strzępek materii z mego turbanu. — Z siodeł, schować się za końmi! — krzyknąłem. Jednocześnie zeskoczyłem na ziemię, w samą porę, gdyż huknął drugi strzał i kula świsnęła mi nad głową. Szybkim ruchem spuściłem psa ze smyczy. — Dojan — trzymaj! Pies wydał z siebie krótki dźwięk, jak gdyby chcąc mi zakomunikować, że mnie zrozumiał, potem skoczył w zarośla. Znajdowaliśmy się w wąwozie, którego zbocza gęsto porośnięte były młodymi dąbkami. Samemu ruszać w tę gęstwinę byłoby niebezpiecznie, gdyż wystawilibyśmy się w ten sposób na cel niewidocznemu strzelcowi. Schowaliśmy się za końmi i nasłuchiwali. — Maszallah! Kto to może być? — spytał Mohammed Emin. — Arnaut — odrzekłem. Nagle usłyszeliśmy krzyk i zaraz potem donośne, przywołujące szczekanie psa. — Dojan już go ma — powiedziałem spokojnie. — Ifro, idź tam i przyprowadź go! — Allah! Nie ruszę się, emirze. Ich może być dziesięciu albo i stu, a w takim razie byłoby po mnie! — A twój osioł zostałby sierotą, ty zajęcza łapo! Pilnuj koni! Chodźcie! Poczęliśmy się przedzierać przez gąszcz i nie uszedłszy daleko znaleźliśmy się u celu. Nie myliłem się: był to Arnaut. Pies leżał na nim, i to w pozycji, która kazała mi podziwiać niezwykłą mądrość zwierzęcia. Arnaut mianowicie zdążył wyciągnąć sztylet, aby bronić się przed napastnikiem. Pies miał tedy przed sobą skomplikowane zadanie. Powalił Arnauta na ziemię i przycisnął jego prawą rękę tak, aby ten nie mógł nią poruszyć. Jednocześnie chwycił go zębami za gardło, lekko, ale jednak w taki sposób, że przy najmniejszym ruchu Arnaut byłby zgubiony. Wyjąłem skrytobójcy najpierw sztylet z ręki, potem wyciągnąłem tkwiący mu za pasem pistolet. Drugi, wystrzelony, leżał na ziemi. Widocznie Arnaut upuścił go, gdy został zaatakowany przez psa. — Geri — wróć! Na ten rozkaz Dojan puścił Arnauta. Ten wstał i mimowolnie schwycił się ręką za gardło. — Ty morderco! Czy mam cię zabić? — wrzasnąłem na niego. — Rozkaż tylko, sihdi, a powieszę go! — oświadczył Halef. — Phh! Nikogo nie trafił! Niech sobie idzie! — Efendi — odezwał się Mohammed — to dzikie zwierzę, które trzeba unieszkodliwić! — Strzelał do mnie, a nie będzie miał więcej okazji tego powtórzyć. Zmykaj, łajdaku! Arnaut w mgnieniu oka znikł wśród zarośli. Pies chciał ruszyć za nim, ale go powstrzymałem. — Sihdi, musimy go dogonić. To Arnaut i nadal jest dla nas niebezpieczny! — ostrzegł Halef. — Gdzie może być dla nas niebezpieczny? W Amadije? Tam nie może się pokazać, bo go oskarżę przed sądem. Mohammed i Anglik również żywo protestowali, ja jednak wróciłem do koni i wsiadłem. Pies poszedł za mną bez wołania. Uznałem, że nie muszę go już trzymać na uwięzi, a dalsze wydarzenia potwierdziły, że miałem słuszność. Blisko południa dotarliśmy do małej wioski o nazwie Bebadi. Wy glądała bardzo ubogo, a zamieszkiwali ją nestorianie. Zrobiliśmy tam i krótki popas i z najwyższym trudem udało nam się dostać łyk sorbetu, aby popić nasze zapasy. Teraz mieliśmy przed sobą stożkowatą górę, na której leży Amadije. Wkrótce tez byliśmy na miejscu. Z obu stron drogi, wiodącej pod górę, rozciągały się sady, na oko dość zaniedbane. Sama miejscowość już z zewnątrz nie sprawiała dobrego wrażenia. Widać było, że brama, którą wjechaliśmy, rozpadła się kiedyś całkowicie, a potem ledwo z biedą ją naprawiono. Stało przy niej kilku oberwanych Arnautów, których zadaniem było pilnować, by do miasta nie wtargnął wróg. Jeden z nich schwycił mego konia za uzdę, drugi zatrzymał szejka. — Stój! Kto jesteście? — zwrócono się do mnie z zapytaniem. Wskazałem ręką Ifrę. — Nie widzisz, że mamy ze sobą żołnierza wielkorządcy? On da ci odpowiedz. — Ciebie pytałem, nie jego! — Precz, z drogi! Z tymi słowy poderwałem konia w górę; skoczył, a Arnaut przewrócił się na ziemię Mohammed poszedł za moim przykładem. Odjeżdżając słyszeliśmy, jak Arnauci klną, a baszybozuk wykłóca się z nimi. Drogę, zastąpił nam jakiś człowiek w długim kaftanie i z głową obwiązaną wypłowiałą chustą. — Kim jesteś? — spytałem go krótko. — Panie, jestem Jehudi*. Co mi rozkażesz? — Wiesz, gdzie mieszka mutesellim*? — Tak, panie. — Prowadź nas do jego seraju! Mężczyzna poprowadził nas przez mnóstwo zaułków i bazarów, które bez wyjątku sprawiały wrażenie upadku. Ta ważna graniczna twierdza zdawała się mocno zaniedbana. Na ulicach i w sklepach nie było widać żadnego ruchu. Po drodze z rzadka tylko mijali nas ludzie, a ci nieliczni, których ujrzeliśmy, mieli chorowity, zbiedzony wygląd i byli żywym dowodem na rzecz rozpowszechnionej opinii, iż Amadije jest niezdrową miejscowością. Na zewnątrz seraj w niczym nie zasługiwał na miano pałacu. Przypominał nieporządnie wyremontowaną ruinę, a u wejścia nie stał ani jeden wartownik. Zsiedliśmy i zestawiliśmy konie pod opieką Halefa, Kurda i baszybozuka, który zdążył nas już dogonić. Wręczywszy Żydowi napiwek, co wywołało potok podziękowań, weszliśmy do środka. Dopiero przeszedłszy kilka korytarzy zobaczyliśmy idącego naprzeciw nam mężczyznę, który na nasz widok zaniechał powolnego człapania i puścił się pędem. — Kto wy jesteście? Czego tu chcecie? — zapytał gniewnie. — Nie tym tonem, bo inaczej nauczę cię grzeczności! Coś ty za jeden? — Jestem tu zarządcą. — Czy można się widzieć z mutesellimem? — Nie. — A gdzie jest Izmaił bej? — Wyjechał. — To znaczy, że jest w domu i odbywa kef*! — Nie będziesz mu rozkazywał, co ma robić! — Jemu nie, ale tobie rozkazuję powiedzieć mi prawdę! — Kim jesteś, by tak do mnie przemawiać? Czy należysz do niewiernych, że masz czelność wchodzić do pałacu komendanta z psem? Dojan rzeczywiście stał u mojej nogi i patrzył na nas tak, jak gdyby czekał tylko mego znaku, by rzucić się na zarządcę. — Postaw przy bramie straż — poradziłem Turkowi — to nikt bezprawnie nie wejdzie do środka. Kiedy mogę się rozmówić z mutesellimem? — W porze zmierzchu. — Dobrze. Powiedz mu, że przyjdę! — A gdy spyta, kim jesteś? — Powiesz, że jestem przyjacielem mutesarryfa z Mosulu, Speszył się wyraźnie. My tymczasem zawróciliśmy i dosiedliśmy na powrót koni, by poszukać sobie jakiejś kwatery. W gruncie rzeczy nie było o to trudno, zauważyłem bowiem, że wiele domów stoi pustką; nie zamierzałem jednak bezceremonialnie brać któregoś z nich w posiadanie. Gdyśmy tak jechali, oglądając budynki, oczom naszym ukazała się nagle potężna marsowa postać. Mężczyzna szedł rozkołysanym krokiem jak osterlandzki człapak. Aksamitna kurtka, podobnie jak spodnie, pokryta była złotym haftem, a broń, którą miał przy sobie przedstawiała znaczną wartość. Przystanął z boku, aby z miną znawcy przyjrzeć się memu Karemu. Zatrzymałem się i pozdrowiłem go. — Selam! — Alejkum! — odrzekł, dostojnie pochylając głowę. — Jestem tu obcy i nie chcę rozmawiać z byle banabuk*. Pozwól, że zwrócę się do ciebie! — powiedziałem co najmniej równie godnie. — Mowa twoja dowodzi, że jesteś efendi. Odpowiem na twoje pytania. — Kim jesteś? — Jestem Selim aga, głównodowodzący Albańczyków, którzy bronią tej twierdzy. — A ja jestem Kara ben Nemsi efendi, protegowany padyszacha i wysłannik mutesarryfa z Mosulu. Szukam w Amadije domu, gdzie mógłbym zatrzymać się na kilka dni. Czy możesz mi coś polecić? Pochylił się w wojskowym ukłonie i rzekł: — Allah niech błogosławi twojej dostojności! Jesteś wielkim panem, który winien znaleźć gościnę w pałacu mutesellima. — Właśnie tam byłem. Ochmistrz wyrzucił mnie, ja zaś… — Allah niech zdepcze tę kreaturę! — przerwał mi. — Pójdę i rozerwę go na sztuki! Toczył wzrokiem i wymachiwał obiema rękami. Wygląd miał groźny, ale zapewne nie należało tego brać poważnie. Ów aga był najwyraźniej zwykłym fanfaronem. — Zostaw go w spokoju! — odparłem. — Nie będzie miał zaszczytu przyjmować u siebie gości, którzy dają szczodry bakszysz. — Bakszysz? — spytał zuch. — Dajesz bakszysz? — Nie zwykłem w tej mierze skąpić. — Och, wobec tego znam dom, gdzie będziesz mógł mieszkać i palić jak szachinszach Persji. Czy mam cię zaprowadzić? — Pokaż ten dom! Selim aga zawrócił i poszedł przodem. Podążyliśmy za nim. Poprowadził nas przez kilka pustych zaułków bazarowych, aż znaleźliśmy się na małym otwartym placyku. Wokół włóczyło się ze dwadzieścia bezpańskich psów, a wiele z nich miało parchy. Na widok mego Dojana wszczęło się wściekłe ujadanie, mój pies odniósł się jednak do tego z wyniosłością paszy. — Oto dom, o którym mówiłem — rzekł aga. Wskazał budynek, którego fronton zajmował całą szerokość placu i prezentował się całkiem nieźle. Od przodu miał liczne pendżelrer*, zaopatrzone w drewniane kratki. Wokół płaskiego dachu biegła dla ochrony balustradka, zapewne wielki luksus w tych stronach. — Kto mieszka w tym domu? — zapytałem. — Ja sam, efendi — odrzekł aga. — A do kogo dom należy? — Do mnie. — Kupiłeś go czy wynająłeś? — Ani jedno, ani drugie. Dom był własnością słynnego Izmaiła paszy, a potem stał bezpański, póki ja nie objąłem go w posiadanie. Chodź, pokażę ci wszystko! Dzielnemu dowódcy Arnautów najwyraźniej spodobała się perspektywa otrzymania bakszyszu. Mnie zaś jego oferta bardzo dogadzała o tyle, że z racji swego stanowiska mógł mi udzielić różnych cennych wiadomości. Zsiedliśmy z koni i weszliśmy do środka. W sieni siedziała przycupnięta stara kobieta, obierała cebulę i roniąc łzy żuła cebulowe łupiny. Wygląd jej pozwalał domniemywać, że jest albo prababką Żyda Wiecznego Tułacza, albo zapomnianą przez śmierć ciotką Matuzalema. — Posłuchaj, słodka Mersyno, przyprowadzam ci gości! — przemówił do niej aga uprzejmym tonem. Z powodu łez nie mogła nas zobaczyć, toteż cebulą, którą akurat trzymała w ręce, otarła sobie oczy, co odniosło ten skutek, że łzy popłynęły ze zdwojoną siłą. — Gości? — spytała głosem, który zabrzmiał głucho jak odpowiedź z bezzębnych ust pokutującego ducha. — Tak, gości, którzy zamieszkają w tym domu. Rzuciła cebulę i z młodzieńczą chyżością zerwała się z ziemi. — Mieszkać? W tym domu? Selimie ago, czyś ty oszalał? — Nie, droga moja Mersyno. Będziesz ich podejmowała i usługiwała im. — Podejmowała? Usługiwała? Allah kerim! Naprawdę postradałeś rozum! Czyż i tak nie muszę harować dzień i noc, by obsłużyć ciebie? Przepędź ich, i to już! Rozkazuję ci! Speszył się nieco, było to po nim widać. Słodka Mersyna zdawał się krzepką ręką dzierżyć berło w tym domu. — Nie przybędzie ci od tego pracy, gołąbko. Zgodzę dla nich służącą. — Służącą? — spytała, a głos jej nie brzmiał już głucho, tylko świszczał i zacinał się, jak gdyby różane usteczka gołąbki zmieniły się w ustnik klarnetu — Służącą? Pewnie jeszcze młodą i ładną. — To będzie zależało od nich, Mersyno. Wsparła się rękami o biodra, ruchem, który na Wschodzie ma dokładnie tę samą wymowę, co na Zachodzie, i zaczerpnęła głęboko tchu. Był to znak, że potrzeba jej sporego zapasu powietrza, by z odpowiednim impetem bronić swych włości. — Od nich? Ode mnie to będzie zależało! Ja tu jestem panią. Ja tylko tu rozkazuję! Ja tu decyduję o wszystkim, każę ci natychmiast wygnać tych ludzi precz! Słyszałeś, Selimie ago? Precz, i to już! — Ale to nie są ludzie, jedyna moja Mersyno! Mersyna, co znaczy „kwiat mirtu”, raz jeszcze otarła sobie oczy i zmierzyła nas bacznym spojrzeniem. Ja sam byłem nieco zdumiony słowami agi. Kimże tedy byliśmy, jeśli nie ludźmi? — Nie — wyjaśnił aga. — To nie są ludzie, tylko wielcy efendi, którzy znajdują się pod opieką wielkorządcy. — Co mnie obchodzi wielkorządca! Tu ja rządzę, ja tu jestem panią, sultanin walidessi*, i kiedy mówię… — Ależ posłuchaj! Oni dadzą wielki bakszysz! Słowo „bakszysz” posiada na Wschodzie magiczną władzę. I w tym przypadku odniosło swój zbawczy skutek. „Kwiat mirtu” opuścił ręce, spróbował rozjaśnić twarz łagodnym uśmiechem, co w tym wydaniu skończyło się wyszczerzeniem zębów, i zwrócił się do Lindsaya: — Wielki bakszysz? To prawda? Zapytany potrząsnął głową i wskazał na mnie. — Co mu jest? — spytała mnie kobieta. — Czy chory? — Nie — odrzekłem. — Pozwól sobie wyjaśnić, kim jesteśmy duszo tego domu! Ten oto człowiek, którego zagadnęłaś, jest pobożnym pielgrzymem z Londonistanu. Swoim oskardem, który tu widzisz, kopie w ziemi, aby dosłuchać się głosu zmarłych, i uczynił ślub, że przez jakiś czas nie będzie się odzywał. — Pobożny? Święty? — wypytywała przestraszona. — Tak. Nie radzę ci go obrażać! Ten drugi jest wodzem wielkiego ludu daleko na południe stąd, ja zaś jestem jednym z tych wojowników, którzy wielbią kobiety i dają bakszysz. Jesteś panią tego domu, pozwól nam go obejrzeć, chcemy bowiem zobaczyć, czy nada się na kilka dni na mieszkanie! — Efendi, twoje słowa mają woń róż i goździków. Twoje usta przemawiają mądrzej i bystrzej niż pysk tego tu Selima agi, który zawsze zapomina powiedzieć to, co należy, a twoja ręka jest jak ręka Allaha, zsyłająca dobrodziejstwa. Czy masz ze sobą dużo sług? — Nie, ponieważ do obrony wystarczą nam nasze własne ramiona. Mamy z sobą tylko trzech ludzi: służącego, kawasa mutesarryfa z Mosulu, oraz pewnego Kurda, który dziś jeszcze opuści Amadije. — Bądźcie więc pozdrowieni! Obejrzyjcie dom i ogród, a jeżeli wam się u mnie spodoba, moje oko będzie nad wami czuwać i oświetlać wam drogę! Raz jeszcze otarła sobie „czuwające” i „świetliste” oczy, następnie zaś zebrała z ziemi cebulę, byśmy mogli przejść. Dzielny aga Arnautów zdawał się bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. Wprowadził nas najpierw do izby, która służyła mu za mieszkanie. Była przestronna, całe zaś jej umeblowanie stanowił stary dywan, używany w charakterze sofy i łóżka, krzesła i stołu. Na ścianie wisiało kilka sztuk broni i fajek, na podłodze zaś stała butelka, obok której poniewierało się kilka pustych skorupek od jajek. — Witajcie mi, panowie! — przemówił gospodarz. — Wypijmy na znak przyjaźni! Pochylił się, aby podnieść butelkę i skorupki, każdemu z nas wręczył po jednej. Następnie nalał. Była to rakija. My, goście, piliśmy z tych osobliwych pucharków, gospodarz natomiast przytknął sobie do ust butelkę i nie odstawił jej, póki nie doszedł do kojącego przeświadczenia, że ostry, zaprawiony siarką trunek nie może już nikogo więcej narazić na swoje zgubne skutki chemiczne. Wówczas wyjął nam z ręki skorupki, wysączył to, co pozostało jeszcze na dnie, i ostrożnie umieścił je z powrotem na podłodze. — Ben idszad ettim — to mój własny wynalazek! — zauważył z dumą. — Dziwicie się, że nie ma szklanek? — Z pewnością wolisz od szklanek ten piękny wynalazek! — odpowiedziałem. — Tak, wolę, bo nie mam szklanek. Jestem agą Albańczyków i dostaję trzysta trzydzieści piastrów miesięcznego żołdu, ale czekam na te pieniądze już jedenaście miesięcy. Allah kerim, padiszahyn kendissine łasym — Bóg jest łaskawy, a sułtanowi widać potrzeba tych pieniędzy! Trudno było się więc dziwić, że słowo „bakszysz” wywarło na nim tak wielkie wrażenie. Oprowadził nas po domu. Budynek był obszerny, ale mocno i upadły. Zajęliśmy cztery pokoje, po jednym dla każdego z nas i jeden dla Halefa oraz Ifry. Cena była niewygórowana, pięć plastrów, czyli markę za tydzień od pokoju. — Chcecie obejrzeć także ogród? — spytał następnie. — Naturalnie. Jest piękny? — Bardzo piękny! Tak piękny jak ogrody w raju! Ujrzysz w nim wszelkie gatunki ziół i traw, których zgoła nie znam. W dzień świeci nad nim słońce, a w nocy patrzą nań jasne oczy gwiazd. — Czy zdarza się też, że pada na niego deszcz? — spytałem rozbawiony. — Gdy pada deszcz, ogród otrzymuje swoją część. Ba, zdarzało się nawet, że padał tu śnieg. Chodź i zobacz! Na dziedzińcu stała szopa, którą wynajęliśmy dla koni. To również kosztowało pięć piastrów. Ogród liczył mniej więcej czterdzieści kroków wzdłuż i wszerz, nie był więc duży. Rósł tam tylko karłowaty cyprys i dzika jabłonka. Owe „wszelkie zioła i trawy” był to po prostu dziki keten*, nadto wybujały majdanos* i parę zmarniałych do szczętu stokrotek. Wielkim dziwem ogrodu była natomiast grządka, na której usychały w słodkiej zgodzie soghan*, sarmysak*, kedilan*, krzak agrestu, lulek i parę przekwitłych fiołków. — Guzel bir bakcze — piękny ogród! Nieprawdaż? — spytał aga, wydmuchując potężny obłok tytoniowego dymu. — Czok guzel — niezwykle piękny! — odparłem. — Pek bereketti — bardzo urodzajny! — Ghajet bereketii — szalenie urodzajny! — Birde czok guzel nebatat — i dużo pięknych roślin! Nieprawdaż? — Sajissis — bez liku! — Wiesz, kto tu przedtem mieszkał? — Kto? — Najpiękniejsza róża Kurdystanu. Nie słyszałeś nigdy o Esmie Khatun, z którą żadna nie mogła się równać pięknością? — Była żoną Izmaiła paszy, ostatniego potomka kalifów abbasydzkich, prawda? — Tak; a więc słyszałeś o niej. Nosiła zaszczytny tytuł „khatun”, jak wszystkie kobiety z tej dostojnej rodziny. Izmaiła paszę oblegał indyjski bajraktar Mohammed pasza. Rozsadził mury zamku i wziął go szturmem. Izmaił potem razem z Esmą Khatun poszli w niewolę do Bagdadu. Ale przedtem Esma mieszkała tutaj i napełniała ten dom swoją słodką obecnością. Efendi, chciałbym zaiste, aby mieszkała tu nadal! — Czy to ona posadziła tu tę pietruszkę i czosnek? — Nie — odrzekł aga z całą powagą. — Sadziła je Mersyna, moja gospodyni. — Dziękuj więc Allahowi, że zamiast Esmy Khatun masz przy sobie tę słodką Mersynę! — Efendi, Mersyna bywa czasem mocno kwaśna! — Nie wolno ci się na to uskarżać, Allah bowiem rozmaicie rozdziela swoje dary. Widać zapisano w Księdze, że masz dzielić swój dom z „kwiatem mirtu”. — Tak musi być! Powiedz mi, efendi, czy chcesz wydzierżawić ten ogród? — Ile za to żądasz? — Zapłacisz mi dziesięć piastrów na tydzień. Będziecie mogli wszyscy chodzić po ogrodzie i myśleć o Esmie Khatun, ile tylko wam się spodoba! Zwlekałem z odpowiedzią. Ogród dotykał tylnej ściany budynku, w którym zauważyłem dwa rzędy małych otworów. Wyglądało to zupełnie jak więzienie. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. — Nie przypuszczam, bym wynajął ten ogród. — Nie? A dlaczego? — Przeszkadza mi ten mur. — Ten mur? Dlaczego, efendi? — Nie lubię przebywać w pobliżu więzienia. — Och, ludzie, którzy tam siedzą, nie będą ci przeszkadzać. Lochy są tak głębokie, że więźniowie nie mogą nawet dostać się do okien. — Czy to jedyne więzienie w Amadije? — Tak. Drugie się rozpadło. Mój czaus* sprawuje dozór nad więźniami. — I myślisz, że nie będą mi przeszkadzać? — Nie zobaczysz ich nawet i nie usłyszysz stamtąd ani jednego dźwięku. — Wobec tego dam ci te dziesięć piastrów. Razem należy ci się od nas trzydzieści pięć piastrów za tydzień. Za pierwszy tydzień zaraz ci zapłacę! Na tę propozycję twarz dowódcy Arnautów rozjaśniła się. Anglik zauważył, że sięgam do kieszeni, by płacić. Potrząsnął głową, wydobył sakiewkę i podał mi ją. Cóż, doprawdy mógł łatwo przeboleć drobne uszczuplenie zawartości swego mieszka. Wyjąłem tedy trzy cekiny mahbub* i wręczyłem je adze. — Weź to! Reszta to twój bakszysz. Było to niemal dwakroć tyle, ile miał otrzymać. Na obliczu Selima odmalowało się wielkie ukontentowanie. — Efendi — wyrzekł tonem pełnym szacunku — Koran powiada: „Kto daje dwakroć, temu Allah stokrotnie pobłogosławi”. Allah jest twoim dłużnikiem i wynagrodzi cię sowicie! — Trzeba nam tylko dywanów i fajek do pokoju. Gdzie można wypożyczyć? — spytałem go. — Panie, jeśli dasz jeszcze dwie takie sztuki złota, otrzymasz wszystko, czego pragnie twoje serce. — Oto one! — Spieszę przynieść wara wszystko, czego potrzebujecie. Opuściliśmy ogród. Na dziedzińcu stała Mersyna, dusza pałacu. Ręce miała teraz uczernione sadzą. Wskazującym palcem mieszała w naczyniu z roztopionym masłem. — Czy weźmiesz te pokoje, efendi? — zapytała. Przy tych słowach przyszło jej widać na myśl, że warto by wyjąć palec z miski. Wyjęła go tedy i otarła starannie o wyciągnięty język. — Tak, zatrzymam je; a poza tym jeszcze szopę i ogród. — Efendi już za wszystko zapłacił — rzekł z naciskiem aga. — Ile? — spytała Mersyna. — Trzydzieści pięć piastrów za pierwszy tydzień. Szelma nie wspomniał nic o bakszyszu. Czy i w tej kwestii siedzi pod pantoflem swego „mirtu”? Dobyłem z sakiewki jeszcze cekina i wręczyłem go starej. — Weź to, o perło gościnności! To pierwszy bakszysz dla ciebie. Jeśli będziemy z ciebie zadowoleni, otrzymasz więcej. Co prędzej schwyciła monetę i wetknęła sobie w zanadrze. — Dzięki ci, efendi! Zadbam, abyś czuł się dobrze w moim domu. Widzę, że jesteś naprawdę jednym z tych dzielnych wojowników, którzy szanują kobiety i dają bakszysze. Pójdźcie do swoich pokojów. Przyrządzę wam pirindż obficie polany topionym masłem! Mówiąc to z całą skwapliwością i „pomna dobrych obyczajów” jęła znowu mieszać palcem w misce. Propozycja jej była bardzo uprzejma, ale — brrr! — Wielka jest twoja dobroć — odparłem — nie możemy jej jednak przyjąć, gdyż zaraz wychodzimy. — Ale jest przecież twoim życzeniem, bym przygotowywała dla was posiłki, efendi? — Wszak powiedziałaś, że harujesz dzień i noc, aby obsłużyć agę. Nie możemy cię bardziej obciążać. Zresztą należy się spodziewać, że będziemy często zapraszani, a jeśli nie, będziemy posyłali po jedzenie do ażdżi*. — Ale powitalnego posiłku mi nie odmówisz! — Zgoda, tedy ugotuj nam parę jajek! Nic innego nie możemy dziś jeść. Była to jedyna potrawa, jaką ostatecznie można było przyjąć z rąk Mersyny. — Jajek? Dostaniesz jajka, efendi — odrzekła gorliwie. — Tylko pamiętajcie zachować skorupki, Selim aga używa ich bowiem jako kielichów, a jest tak nieostrożny, że ciągle je tłucze. Wycofaliśmy się na chwilę do naszych apartamentów. Wkrótce pojawił się aga obładowany derkami, dywanami i fajkami, które wypożyczył u stosownych handlarzy. Były nowe, a więc czyste, toteż mogliśmy być zadowoleni. Potem wkroczyła Mersyna, dzierżąc wieko starej drewnianej skrzynki, które miało służyć w charakterze półmiska. Leżały na nim jajka przeznaczone na uroczysty posiłek. Do tego kilka na wpół spalonych placków oraz sławetna miseczka z masłem, a obok skorupki od jajek, zawierające mocno zanieczyszczoną sól, grubo utłuczony pieprz i dość podejrzany kminek. Łyżeczek do jajek rzecz jasna nie było. Z tą obfitą ucztą powitalną zdołaliśmy się szybko i szczęśliwie uporać i Mersyna wyszła z cennymi naczyniami do kuchni. Aga również się podniósł. — Czy wiesz, panie, dokąd się teraz udam? — spytał. — Chętnie usłyszę. — Do mutesellima. Niech się dowie, jak dostojnym jesteś panem i jak przyjął cię jego ochmistrz. Dopełnił swej służbowej toalety nasmarowawszy brodę resztką masła, którym w czasie biesiady on sam tylko się raczył, i wyszedł. Teraz zostaliśmy sami. — Mogę mówić? — zapytał Lindsay. — Tak, sir Dawidzie. — Kupić ubranie! — W czarno–czerwoną kratkę? — Naturalnie! — Chodźmy więc na bazar. — Ale ja nie mówię! Pan musi kupić, sir. Oto pieniądze! — Czy mamy kupić tylko ubranie? — Co jeszcze trzeba? — Trochę naczyń, które nam się przydadzą, a które potem możemy podarować adze albo gospodyni. Następnie tytoń, kawę i podobne rzeczy, bez których trudno się obyć. — Well. Ja płacę wszystko! — Teraz posłużymy się pańską sakiewką, a potem się obliczymy. — Pshaw! Ja płacę wszystko! Załatwione! — Czy mam iść z tobą? — zapytał Mohammed. — Jak chcesz. Ale myślę, że lepiej zrobisz, jeżeli nie będziesz się zanadto pokazywał. W Spinduri poznano, że jesteś Haddedihnem, nie mówiąc już o tym, że z wyglądu bardzo przypominasz swego syna. Wypaliliśmy dżibuk i wyszliśmy. Sień pełna była dymu, a z kuchni dobiegało pokaszliwanie „mirtu”. Gdy nas dostrzegła, wynurzyła na chwilę. — Gdzie są nasi ludzie? — spytałem ją. — Przy koniach. Wychodzisz? — Idziemy na bazar, aby zrobić zakupy. Nie przeszkadzaj sobie strażniczko kuchni! Woda ci wykipi. — Niech sobie kipi, efendi. Jedzenie i tak będzie gotowe. — Jedzenie? Gotujesz jedzenie w tym wielkim kotle? — Tak. — To chyba nie tylko dla siebie i dla Selima agi? — Nie. Muszę gotować dla więźniów. — Aa! Dla tych z sąsiedztwa? — Tak. — Dużo tam tych nieszczęśników? — Niespełna dwudziestu. — Wszyscy z Amadije? — O nie. Jest wielu Arnautów, którzy dopuścili się przestępstw, paru Chaldejczyków, paru Kurdów, kilku z Amadije i nawet jeden Arab. — Arab? Przecież tu w okolicy nie ma Arabów. — Przywieziono go z Mosulu. — I co dostają do jedzenia? — Placki, które piekę, a potem w południe albo po południu, jak mi wygodnie, ten oto gorący posiłek. — Co to za potrawa? — Mąka rozrobiona z wodą. — Kto im to zanosi? — Ja sama. Czaus otwiera mi drzwi do cel. Widziałeś już kiedy więzienie, efendi? — Nie. — Jeśli chcesz je zwiedzić, powiedz mi tylko słowo. Wezmę cię ze sobą. — Czaus by na to nie pozwolił. — Pozwoli, bo to ja jestem jego panią. — Ty? — Tak. Czy nie jestem panią jego agi? — To prawda! Zastanowię się jeszcze, czy nie przynosi to ujmy mojej godności odwiedzać więzienie i dawać suty bakszysz tym, którzy nim zarządzają. — Na pewno nie przyniesie ci to ujmy, panie, to nic zdrożnego. Może zechcesz też okazać swoją łaskę więźniom, tak aby mogli kupić u mnie trochę jedzenia, a poza tym tytoń, bo tego nie dostają. Nic nie było bardziej po mojej myśli niż te wiadomości. Byłem jednak na tyle ostrożny, by powstrzymać się na razie od wnikliwszych pytań, co mogłoby łatwo wzbudzić podejrzenia Przywołałem Halefa, Ifrę i Kurda ze Spinduri, którzy mieli nam towarzyszyć, i poszliśmy. VI. WŁADCA TWIERDZY Bazary były jak wymarłe. Z biedą znaleźliśmy jedną kawiarnię, gdzie podano nam dość podły napój. Tam dowiedzieliśmy się też, co było przyczyną obecnej martwoty Amadije. Miasto, acz położone na górzystym, otwartym terenie, posiada bardzo niezdrowy klimat i wraz z nadejściem cieplejszej pory roku wybucha tu przewlekła gorączka. Wówczas mieszkańcy opuszczają je i udają się w okoliczne lasy, do letnich siedzib, zwanych jailak. Uporawszy się z marnym napojem i nabiwszy na nowo fajki, udaliśmy się do handlarza ubraniami. Właściciel kawiarni opisał nam miejsce, gdzie mogliśmy znaleźć poszukiwane towary. Transakcja została zawarta przy milczącym udziale i ku widocznemu zadowoleniu Anglika. Przyjaciel mój zaopatrzył się w kompletny strój w czerwono–czarną kratkę po stosunkowo niewysokiej cenie. Potem załatwiliśmy resztę sprawunków i z tym wszystkim odesłaliśmy służącego do domu. Kurd otrzymał w podarunku wyszywany perłami i napełniony woreczek tytoniu, który natychmiast z dumą umocował u pasa, aby ten dowód jego męskiej godności każdemu rzucał się w oczy. Teraz we dwójkę z Anglikiem rozpoczęliśmy spacer po mieście aby trochę je poznać. Stwierdziłem, że aby zdobyć tę niegdyś ta ważną twierdzę graniczną, wystarczyłoby paruset dziarskich Kurdów. Nieliczni żołnierze, jakich napotkaliśmy, zdawali się wygłodzeni i schorowani, zaś umocnienia obronne znajdowały się w stanie, który o żadnej obronie nie pozwalał marzyć. Gdyśmy wrócili do domu, aga czekał już na mnie. — Efendi, mam doprowadzić cię do mutesellima — zakomunikował. — Doprowadzić? — powtórzyłem z rozbawieniem. — Nie, nie. Mam ci towarzyszyć. Opowiedziałem mu wszystko, a do zarządcy rzuciłem się z pięściami. Allah czuwał nad nim, bo inaczej chyba bym go zabił albo udusił! Mówiąc to przewrócił oczami i zacisnął palce na kształt cęgów. — Co powiedział komendant? — Efendi, czy mam ci rzec prawdę? — Czekam na to! — Nie jest rad twojej wizycie. — Aa! Dlaczegóż to? — Izmaił bej nie lubi cudzoziemców i w ogóle bardzo rzadko przyjmuje gości. — Czy wasz mutesellim wiedzie żywot pustelnika? — Nie. Ale jako komendant otrzymuje prócz mieszkania za darmo sześć tysięcy siedemset osiemdziesiąt piastrów miesięcznie i jest w tej samej sytuacji co my wszyscy: od jedenastu miesięcy nie dostał ani grosza i nie ma już za co jeść ani pić. Czy może się tedy cieszyć z ważnych odwiedzin? — Chcę się z nim zobaczyć i porozmawiać, nie zamierzam wcale u niego jadać. — To nie uchodzi. Musi przyjąć cię godnie i stosownie, i dlatego, dlatego… Urwał speszony. — No? Cóż takiego? — Dlatego zawezwał do siebie tutejszych Żydów, żeby pożyczyć od nich pięćset piastrów. Tyle mu potrzeba na wszystko, co niezbędne, aby cię przyjąć. — I dostał od nich tę sumę? — Allah! Żydzi nie mieli ani grosza, bo już przedtem wszystko musieli mu oddać. Wziął na kredyt barana i różne inne rzeczy. To bardzo niedobrze, efendi, zwłaszcza dla mnie. — Co to ma wspólnego z tobą? — Bo to ja muszę mu pożyczyć te pięćset piastrów albo… albo… — No? — Albo zapytać cię, czy… czy… — Mówże, ago! — Czy jesteś bogaty. Oh, efendi, ja sam nie miałbym już ani jednego para, gdybyś mi dziś nie zapłacił! A musiałem z tego dać trzydzieści pięć piastrów Mersynie! Pożyczyć mutesellimowi pięćset piastrów na to, by mnie przyjął, znaczyło dać mu je w prezencie! Wynosiło to w przybliżeniu sto marek. Cóż, dzięki sumie znalezionej przy wierzchowcu Abu Seifa nie byłem całkiem bez środków, zaś dla naszych celów życzliwość mutesellima mogła mieć ogromne znaczenie. Pięćset piastrów mogłem w każdym razie dać, a liczyłem też na Lindsaya, który dla przygody gotów był ochoczo wydać taką sumę, dla niego zgoła niewielką. Toteż udałem się do izby Anglika, aga zaś czekał na mnie. Dawid Lindsay zajęty był właśnie przebieraniem się. Jego pociągła twarz promieniała zadowoleniem. — Jak wyglądam, sir? — zapytał. — Całkiem jak Kurd! — Well, dobrze, bardzo dobrze! Doskonale! Ale jak zawinąć turban? — Proszę mi pozwolić! Lindsay nigdy w życiu nie trzymał w ręku turbana. Nasadziłem mu czapeczkę na głowę i kunsztownie zawinąłem czerwono–czarny materiał. W ten sposób powstał ogromny turban, jaki w tych okolicach noszą dostojnicy i ludzie wytworni. — Tak, oto kurdyjski wielki chan całą gębą! — Wybornie! Znakomicie! Pyszna przygoda! Uwolnić Amada el Ghandura! Zapłacić za wszystko, dobrze zapłacić! — Mówi pan to poważnie, sir Dawidzie? — Dlaczego nie? — Wiem wprawdzie, że jest pan bardzo majętny i umie z tego w porę korzystać… Obrzucił mnie szybkim badawczym spojrzeniem, a potem spytał. — Pan chce pieniądze? — Tak — odrzekłem po prostu. — Well, dostanie pan! Pan chce dla siebie? — Nie. Mam nadzieję, że nie dałem panu nigdy powodu do takiego mniemania. — To prawda, sir! Więc dla kogo? — Dla mutesellima. — A! Dlaczego? Po co? — To człowiek bardzo ubogi. Sułtan od jedenastu miesięcy zalega mu z poborami. Nikt nie ma już ani grosza i nikt nie może mu pożyczyć. Dlatego moje odwiedziny wprawiły go w zakłopotanie. Musi mnie przyjąć gościnnie, a nie ma na to potrzebnych środków. Wziął na kredyt barana i inne rzeczy i po cichu kazał mnie spytać, czy jestem dość bogaty, by pożyczyć mu pięćset piastrów. Jest to propozycja więcej niż dziwna i nie ma co liczyć na zwrot tej sumy. Ponieważ jednak musimy sobie zjednać jego przychylność, postanowiłem. — Dobrze! Dostanie sto funtów! — To za dużo, sir Dawidzie! Licząc po kursie Konstantynopola, byłoby to jedenaście tysięcy piastrów! Zamierzam mu dać pięćset piastrów i prosiłbym, żeby pan dorzucił drugie tyle. To powinno go zadowolić. — Tysiąc piastrów! Za mało! Arabskim szejkom podarowałem jedwabne szaty! I ja też chciałbym go zobaczyć. Jeżeli ja mogę iść z panem, ja zapłacę wszystko, pan nic nie wydawać! — Jeśli pan sobie życzy… — Niech pan powie adze, my zrobimy wszystko jak trzeba! — A co zrobimy? — Po drodze kupimy prezent. Pieniądze włożymy do środka. — Ale nie za dużo, sir Dawidzie! — Ile? Pięć tysięcy piastrów? — Dwa tysiące to aż nadto. — Well, więc dwa tysiące! Załatwione! Wróciłem do Selima agi. — Powiedz komendantowi, że przyjdę razem z jednym z moich towarzyszy! — Kiedy? — Niebawem. — Twoje imię już zna. Jakie drugie imię mam mu podać? — Hadżi Lindsay bej. — Hadżi Lindsay bej. Dobrze! A pieniądze, efendi? — Niech nam będzie wolno wręczyć mutesellimowi podarunek. — W takim razie on też będzie musiał wam coś dać. — Nie jesteśmy ubodzy; mamy wszystko, czego nam potrzeba, mutesellim sprawi nam największą przyjemność, ofiarowując nam wyłącznie swoją przyjaźń. Powiedz mu to! Wyszedł pokrzepiony na duchu i zadowolony. W niespełna pięć minut potem dosiedliśmy z Anglikiem koni. Przypomniałem mu, by się nie odzywał. Halef i Ifra podążali za nami. Kurda wyprawiliśmy z wypożyczonym strojem i masą pozdrowień z powrotem do Spinduri. Przejechaliśmy przez bazary i zakupiliśmy haftowaną tkaninę na odświętną szatę oraz ładną sakiewkę, do której Anglik włożył dwadzieścia złotych medżije po sto piastrów każdy. W takich sprawach Lindsay nigdy nie był sknerą. Często już miałem okazję się o tym przekonać. Ruszyliśmy tedy do pałacu komendanta. Przed budynkiem stało w paradnym szyku ze dwustu Albańczyków, którym przewodziło dwóch mulasimów pod komendą naszego dzielnego Selima agi. Ten na nasz widok wyciągnął saras i zarządził: — Syrada durun muntasam — równaj! Z całego serca starali się wykonać to polecenie, czego efektem była wężykowata linia, u końca szeregu przybierająca kształt zakręconego ogona. — Dżalgy! Duduk dżalyn! — muzyka! Dmij! Odezwały się trzy flety, a dobosz zdobył się na werbel, przypominający monotonne dźwięki młynka do kawy. — Dana sijade! Daha kuwwetłi! — głośniej, mocniej! Zacny aga przewracał przy tym oczyma, muzykanci starali się go naśladować, my zaś w czasie tego popisu na naszą cześć podjechaliśmy do wejścia. Dwaj porucznicy podbiegli, by przytrzymać nam strzemię przy zsiadaniu. Wręczyłem adze tkaninę i sakiewkę. — Zamelduj nas i przekaż komendantowi ten podarunek! Z godnością ruszył przodem, my zaś poszliśmy za nim. Przed bramą stał zarządca. Przyjął nas teraz zupełnie inaczej niż za pierwszym razem. Skrzyżował ramiona na piersi, pochylił się w głębokim ukłonie i wymruczał: — Agamdan sise selam sojlijejim — wasz sługa całuje ręce; pan mój poleca się waszej łaskawości! Minąłem go, nie odwzajemniając pozdrowienia, Lindsay także potraktował go jak powietrze. Zarządca, aczkolwiek jawnie przez nas zlekceważony, wysforował się jednak naprzód i poprowadził nas schodami w górę do pomieszczenia, stanowiącego coś w rodzaju przedpokoju. Na ubożuchnych dywanach siedzieli urzędnicy komendanta. Podnieśli się na nasz widok i pozdrowili nas z szacunkiem. Przy oknie stał Kurd, w którym natychmiast można było rozpoznać wolnego człowieka z gór. Z posępnym, niecierpliwym wyrazem twarzy patrzył w dal, jeden z urzędników podszedł do mnie: — Jesteś Kara ben Nemsi efendi, zapowiedziany u mutesellima? — Tak, to ja. — A ten efendi to Hadżi Lindsay bej, który uczynił ślub milczenia? — Tak. — Jestem basz kjatib* komendanta. Komendant prosi, byś chwilę zaczekał. — Dlaczego? Nie jestem przyzwyczajony czekać, a komendant wie dział, że przyjdę! — Izmaił bej odbywa ważną naradę, która zaraz się skończy. Go to była za narada, mogłem się wkrótce przekonać. Mianowicie z pokoju mutesellima wypadł spiesznie sługa i po chwili wrócił, niosąc dwa naczynia bez pokrywek. Większe zawierało tytoń, mniejsze — palone ziarna kawy. Komendant mógł posłać po te niezbędnej artykuły dopiero otrzymawszy od nas pieniądze. Zanim jeszcze sługa wrócił, z pokoju mutesellima wyszedł Selim aga. — Efendi, miej jeszcze trochę cierpliwości! Zaraz będziesz mógł wejść! Na to stojący przy oknie Kurd zwrócił się do niego: — A kiedy ja wreszcie będę mógł wejść? — Dziś jeszcze będziesz dopuszczony. — Dziś jeszcze? Byłem tu wcześniej niż ten efendi i jego towarzysz. Mam pilną sprawę, a przed nocą muszę wracać do domu! Selim aga przewrócił oczami. — Ci efendi to emir i bej, a ty jesteś tylko Kurdem. Wejdziesz dopiero po nich! — Mam takie same prawa jak oni, przysyła mnie tu bowiem dzielny mąż, który też jest bejem! Odważna, nie znająca lęku postawa tego Kurda bardzo mi się spodobała, choć jego protesty zwrócone były przeciwko mnie. Aga tymczasem, jak się zdawało, mocno się rozzłościł, gdyż jął znowu wywracać oczami i oświadczył: — Wejdziesz dopiero potem albo i wcale nie wejdziesz. Jeśli ci to; nie w smak, wolna droga! Nie orientujesz się nawet w podstawowych rzeczach, niezbędnych, aby móc stanąć przed obliczem wielkiego, wpływowego męża! Ach, więc Kurd zapomniał o „podstawowej” sprawie, czyli o bakczyszu. Nie dał się jednak zbić z tropu, tylko odparł: — A wiesz, co jest podstawową rzeczą dla berwaryjskiego Kurda? Ta oto szabla! — mówiąc to ujął za rękojeść broni. — Chcesz, spróbować, jak to smakuje? Wysyła mnie bej z Gumri. Dla Kadira beja to obraza, że posłuchanie ciągle się odsuwa i każe się czekać jego wysłannikowi, i zapewniam cię, że będzie umiał na tę obrazę odpowiedzieć. Odchodzę! — Stój! — zawołałem. Był już przy drzwiach. Bej z Gumri, którego polecał mi naczelnik Spinduri? Była to doskonała okazja, by mu się korzystnie zaprezentować. — Czego chcesz? — spytał szorstko. Podszedłem do niego. — Chcę cię pozdrowić, gdyż jest to tak, jak gdyby twój bej słyszał moje pozdrowienie. — Znasz go? — Nie widziałem go jeszcze, ale opowiadano mi o nim. To dzielny wojownik i winien mu jestem szacunek. Czy zechcesz przekazać mu wiadomość ode mnie? — Tak, jeśli tylko mogę. — Możesz z pewnością. Ale najpierw chciałbym ci dowieść, że umiem okazać należny mu szacunek: ty wejdziesz do mutesellima przede mną. — Mówisz to poważnie? — Nie żartuje się z walecznym Kurdem. — Słyszycie? — zwrócił się do pozostałych. — Ten obcy efendi zna się na grzeczności. Ale Berwaryjczyk także wie, co nakazują dobre obyczaje — i obracając się w moją stronę dodał: — Panie, dziękuję ci; uradowałeś moje serce. Ale chętnie zaczekam, aż skończysz rozmawiać z Izmaiłem bejem. — Przyjmuję, ponieważ wiem, że nie będziesz musiał czekać nazbyt długo. Ale powiedz, czy po rozmowie z komendantem będziesz miał jeszcze czas, by przyjść do mnie? — Przyjdę, a potem w drodze powrotnej popędzę konie. Gdzie mieszkasz? — U Selima agi, dowódcy Arnautów. Skinąwszy głową cofnął się, gdyż sługa właśnie otworzył drzwi, by wpuścić mnie i Lindsaya. Sala, do której weszliśmy, pokryta była starą, wytartą papierową tapetą, w głębi zaś znajdowało się niewielkie, wysokie na stopę wzniesienie, zasłane dywanem. Tam siedział komendant. Był to wysoki, chudy mężczyzna o ostrej, przedwcześnie postarzałej twarzy. Spojrzenie na wpół przymkniętych oczu nie wzbudzało zaufania. Gdyśmy weszli, Izmaił bej podniósł się i gestem rąk polecił nam zająć miejsca obok siebie. Przyszło mi to z łatwością. Lindsay jednakże miał pewne trudności, aby usadowić się z podwiniętymi nogami w pozycji, którą j Turcy zowią „ukojeniem członków”. Człowiekowi nieprzyzwyczajonemu do tej pozycji szybko drętwieją nogi i musi wstawać. Ze względu na Anglika należało tedy zadbać, by rozmowa się nie przeciągnęła. — Chosz geldin; omrinis czok ola — witajcie mi; obyście żyli długo! — pozdrowił nas komendant. — Tak jak i ty — odrzekłem. — Przyjechaliśmy z daleka, by powiedzieć ci, że cieszymy się, oglądając twoje oblicze. Oby w domu twoim mieszkało błogosławieństwo, a każde twe przedsięwzięcie kończyło się pomyślnie! — I ja wam życzę zdrowia oraz powodzenia we wszystkich poczynaniach! Jak zwie się kraina, w której ujrzałeś światło dnia, efendi? — Almania. — Czy ma wielkiego sułtana? — Ma wielu padyszachów. — I wielu wojowników? — Gdy padyszachowie Almanii zbierają wojowników, widzą wiele milionów oczu zwróconych ku sobie. — Nie widziałem tego kraju, ale musi być wielki i potężny, jeżeli wielkorządca użycza ci swej opieki. Był to naturalnie znak, bym się uwierzytelnił. Natychmiast przystąpiłem do rzeczy. — Słuszne są twoje słowa. Oto bujuruldu padyszacha. Izmaił bej ujął dokument, przycisnął do czoła, ust i piersi, a potem przeczytał. — Wszakże twoje imię brzmi tu inaczej niż Kara ben Nemsi. Rzecz była kłopotliwa. Okoliczność, że zachowałem imię, nadane mi przez Halefa, mogła nam zaszkodzić. Szybko jednak opanowałem się i rzekłem: — Czy zechcesz odczytać imię, zapisane w dokumencie? Usiłował to zrobić, ale bez powodzenia. A już przy nazwie mego rodzinnego miasta zaciął się na dobre. — Widzisz — począłem tłumaczyć — żaden Turek nie potrafi prawidłowo odczytać i wymówić almańskich imion, ani mufti, ani mułła, nasz język bowiem jest trudny i posługuje się innym pismem. Jestem Kara ben Nemsi efendi. Przekona cię o tym także ten list, który mutesarryf Mosulu dał mi dla ciebie. Wręczyłem mu list. Gdy go przeczytał, uspokoił się i po zwyczajowej ceremonii oddał mi bujuruldu z powrotem. — A ten efendi to Hadżi Lindsay bej? — spytał następnie. — Tak brzmi jego imię. — Z jakiego kraju pochodzi? — Z Londonistanu — odrzekłem, aby uniknąć słowa „Anglia”. — Złożył ślub milczenia? — Hadżi Lindsay bej milczy. — A czy umie czarować? — Posłuchaj, mutesellimie, o magii nie powinno się mówić, zwłaszcza z kimś, kogo się jeszcze nie zna. — Poznamy się, jestem bowiem wielkim przyjacielem magii. Czy wierzysz w to, że można robić pieniądze? — Tak, pieniądze można robić. — I że istnieje kamień filozoficzny? — Istnieje, owszem, ale nie znajduje się w ziemi, tylko schowany jest w ludzkim sercu, chemia przeto nie zdoła go wytworzyć. — Mówisz bardzo niejasno. Widzę jednak, że znasz się na magii. Istnieje magia biała i czarna. Czy znasz je obie? Nie mogłem się powstrzymać od żartobliwej odpowiedzi: — Och, znam też wszystkie inne rodzaje. — A więc są jeszcze inne? Jakieś — Błękitna, zielona i żółta, a także czerwona i szara, Hadżi Lindsay bej był najpierw zwolennikiem magii w szarą kratkę, teraz zaś opowiedział się za czarno–czerwoną. — Widać to po jego ubiorze. Selim aga opowiedział mi, że nosi przy sobie oskard, którym uderza w ziemię, aby badać mowę zmarłych. — To prawda. Ale nie mówmy dziś o tym! Jestem wojownikiem, a nie nauczycielem magii. Dzielny komendant wyczerpał już wszystkie zasoby prowincji i szukał teraz ratunku w magii. Nie zamierzałem utwierdzać go w przesądach, ale w obecnej sytuacji nie miałem też powodu, by pozbawić go tej ostatniej nadziei A może tylko oskard mego master Fowlingbulla nasunął mu pomysł dyskutowania ze mną o magii? Tali, czy inaczej moje słowa odniosły przynajmniej ten skutek, że klasnął w ręce i polecił przynieść kawę i fajki. — Słyszałem, że mutesarryf miał utarczkę z jezydami? — zmienił temat mutesellim. Było to niebezpieczne, nie wiedziałem jednak, jak go od tego tematu odwieść. Zaczął, jak gdyby prowadził przesłuchanie: „Słyszałem”! A przecież jako bezpośredni podwładny namiestnika i komendant Amadije musiał znać sprawę nie tylko z pogłosek. Poszedłem tym samym tropem: — Ja również o tym słyszałem — i, aby od razu uprzedzić je pytanie, dorzuciłem — Szekib Halil pasza udzielił im należytej nauczki, a teraz przyjdzie zapewne kolej na niesfornych Arabów. Izmaił bej nadstawił uszu i zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. — Z czego to wnosisz, efendi? — On sam ze mną o tym rozmawiał. — On sam? Mutesarryf? — Tak. — Kiedy? — Gdy u niego byłem, rzecz jasna. — Jak do tego doszło? — badał, nie mogąc całkiem ukryć wyrazu niedowierzania. — Najpewniej z tej przyczyny, że mi ufa i zamierza w związku z tą wyprawą przydzielić mi pewną misję. — Jaką? — Czy słyszałeś coś o polityce i dyplomacji, mutesellimie? Uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Czyż byłbym komendantem Amadije, gdybym nie był politykiem i dyplomatą? — Masz zupełną słuszność! Czemu więc nie jesteś dyplomatą wobec mnie? — Czy postąpiłem niedyplomatycznie? — Pytasz mnie o moją misję w sposób tak bezpośredni, że trudno powstrzymać się od zdumienia. Nie wolno mi o niej mówić, ty zaś mógłbyś się czegoś dowiedzieć jedynie drogą przemyślnych indagacji. — Czemu nie miałbyś mi wyjawić swej misji? Mutesarryf nie ma przede mną żadnych tajemnic! — Musiałeś mnie spytać, by się o tym czegoś dowiedzieć, a to wszak niezbity dowód, że mutesarryf był bardziej szczery ze mną niż z tobą A co, jeżeli przybyłem do Amadije właśnie w jakiejś sprawie, która wiąże się z atakiem na terytoria Arabów? — To niemożliwe! — To nawet bardzo możliwe! Powiem ci tylko tyle, że po moim powrocie z Amadije namiestnik pośle mnie na koczowiska Arabów. Mam tam potajemnie zbadać teren, aby potem służyć mu radą. — A więc cieszysz się wielkim zaufaniem mutesarryfa. — Zapewne. — I masz na niego wpływ! — Gdyby nawet tak było, nie powinienem tak mówić. W przeciwnym razie łatwo mógłbym ów wpływ utracić. — Efendi, martwisz mnie! — Czemuż to? — Wiem, że nie na mnie pada łaska mutesarryfa. Powiedz mi, czy naprawdę jesteś jego przyjacielem i zaufanym! Ten człowiek na pewno nie był dyplomatą, za to osłem. Najpierw udawał, że cieszy się pełnym zaufaniem namiestnika, a potem przyznał, jak źle jest notowany w Mosulu. — Szekib Halil pasza zawierzył mi sprawy, o których z innymi raczej by nie mówił — odparłem. — Powiadomił, mnie nawet z góry o wyprawie przeciwko jezydom. Czy jednak jestem jego przyjacielem, na to pytanie ty sam musisz sobie odpowiedzieć. — Wystawię cię na próbę, żeby się przekonać, czy naprawdę wiesz więcej niż inni! — Uczyń tak — rzekłem pewnym głosem, choć w duchu byłem trochę niespokojny. — W jakie plemię arabskie mutesarryf zamierza przede wszystkim uderzyć? — Na Haddedihnów z plemienia Szammar. Na jego ostrej twarzy odmalowało się teraz napięcie. — Jak nazywa się ich szejk? — Mohammed Emin. Znasz go? — Nie. Ale słyszałem, że mutesarryf wziął go w niewolę. Zapewne mówił ci o tym, skoro obdarza cię zaufaniem i chce wysłać do Arabów! Mutesellim naprawdę starał się postępować dyplomatycznie! Roześmiałem mu się prosto w twarz. — Izmaile beju, wystawiasz mnie na ciężką próbę! Czy Amad el Ghandur jest taki stary, że pomyliłeś go z jego ojcem, Mohammedem Eminem? — Jakże mogę ich pomylić, skoro żadnego nie widziałem! Podniosłem się. — Skończmy tę rozmowę! Nie jestem dzieckiem, które pozwala z siebie kpić. Jeżeli zaś chcesz zobaczyć jeńca, przejdź się do więzienia! Czaus ci go pokaże. Powiem ci tylko jedno: nie mów nikomu, kim on jest, i nie daj mu się wymknąć! Póki przyszły szejk Haddedihnów znajduje się w ręku mutesarryfa, ten może stawiać Arabom swoje warunki. A teraz pozwól, że się oddalę! — Efendi, nie chciałem cię urazić. Zostań! — Mam dziś jeszcze coś do roboty. — Musisz zostać, poleciłem bowiem przyrządzić dla ciebie posiłek. — Mogę zjeść u siebie, dziękuję ci. Zresztą w przedpokoju stoi Kurd, który pilnie chce z tobą rozmawiać. Był tu przede mną i dlatego chciałem, by wszedł pierwszy, ten Berwaryjczyk był jednak tyle uprzejmy, by odmówić. — To wysłannik beja z Gumri. Niech sobie czeka! — Mutesellimie, pozwól, bym cię ostrzegł przed popełnieniem błędu! Traktujesz Kadira beja jak wroga albo przynajmniej jak człowieka, którego nie trzeba ani szanować, ani się obawiać! Widziałem, że za wszelką cenę stara się opanować złość. — Chcesz mnie pouczać, efendi, ty, człowiek mi zgoła nie znany? — rzekł gniewnie. — Nie — odrzekłem spokojnie. — Jesteś ode mnie starszy, kiedyśmy mówili o magii, dowiodłem ci, że mam cię za zbyt mądrego, by cię pouczać. Rady jednak może nawet młodszy udzielić starszemu. — Sam wiem, jak traktować tych Kurdów. Ojcem tego beja był Abd el Summit bej, który moim poprzednikom, a zwłaszcza nieszczęsnemu Selimowi Sillahi, sprawiał wiele kłopotu. — Czy jego syn też ma wam sprawiać kłopoty? Mutesarryf potrzebuje wojska na wyprawę przeciwko Arabom, a musi stale trzymać jakąś część w odwodzie ze względu na jezydów. Co powie, jeśli mu doniosę, że traktujesz Kurdów z Berwari tak, że i tu należy obawiać się powstania, gdy tylko spostrzegą, że namiestnik nie ma w danej chwili dość sił, by je stłumić? Czyń jak uważasz, mutesellie. Nie będę ci udzielał nauk ani rad. Zauważyłem, że ten argument wprawił go w osłupienie. — Myślisz, że mam przyjąć tego Kurda? — Czyń jak uważasz, powtarzam. — Jeśli obiecasz mi, że zjesz u mnie, przyjmę go w twojej obecności. — Pod tym warunkiem mogę zostać; chciałem bowiem odejść tylko dlatego, by przeze mnie nie musiał czekać jeszcze dłużej. Mutesellim klasnął w dłonie i zza bocznych drzwi wysunął się służący, któremu polecono przywołać Kurda. Ten wszedł do pokoju godnie wyprostowany i pozdrowił zwięzłym „selam”, nie pochylając się w ukłonie. — Jesteś wysłannikiem beja z Gumri? — spytał komendant. — Tak. — Cóż ma mi do powiedzenia twój pan? — Mój pan? Wolny Kurd nie ma nad sobą pana. To mój bej, mój dowódca w walce, ale nie mój władca. Takiego słowa nie znam. — Nie wołałem cię tu po to, by się z tobą spierać. Co masz mi przekazać? Kurd domyślił się zapewne, iż to z mojej przyczyny nie musi dłużej czekać. Rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie i odpowiedział powoli i z wielką powagą: — Mutesellimie, miałem ci coś przekazać, to prawda. Ale ponieważ musiałem tak długo czekać, wszystko zapomniałem. Bej musi tedy przysłać kogo innego, kto nie zapomni niczego, gdyż nie będzie musiał czekać! Ostatnie słowa wymawiał przy drzwiach; w następnej chwili już go nie było. Na twarzy komendanta odmalowało się zdumienie. Czegoś podobnego się nie spodziewał, ja tymczasem mówiłem sobie w duchu, że żaden europejski poseł nie znalazłby się lepiej niż ten młody, prosty Kurd. Rwałem się po prostu, by go dogonić i wyrazić mu swój szacunek i uznanie. Mutesellim też chciał za nim biec, choć w nieco innych zamiarach. — Łajdak! — ryknął zrywając się. — Ja mu… Opamiętał się jednak i przystanął. Z obojętną miną napchałem dżibuk i zapaliłem. — Co na to powiesz, efendi? — spytał. — Że wcale mnie to nie dziwi. Zobaczymy, co zrobi teraz bej z Gumri, i co na to powie mutesarryf! — Opowiesz mu o tym? — Będę milczał, ale pasza zobaczy skutki. — Każę przywołać tego Kurda z powrotem! — Nie przyjdzie. — Nie zamierzam się na niego gniewać! — Nie uwierzy. Jest tylko jeden człowiek, który może go skłonić do powrotu. — Kto taki? — Ja. Jestem jego przyjacielem. Może mnie usłucha. — Jesteś jego przyjacielem? Znasz go? — Ujrzałem go po raz pierwszy w twoim przedpokoju. Ale rozmawiałem z nim jak z kimś, kto jest wysłannikiem beja, i w ten sposób zjednałem sobie jego przyjaźń. — Ale nie wiesz przecież, gdzie go szukać. Chciał zaraz wyjechać z Amadije. Jego koń czekał na dole. — Jest w moim mieszkaniu. Zaprosiłem go do siebie. — Zaprosiłeś go? Czy ma z tobą jeść? — Przyjmę go jak gościa. Przede wszystkim jednak chcę mu powierzyć posłanie do beja. Mutesellim zdumiewał się coraz bardziej. — Jakie posłanie? — Jesteś, zdaje się, dyplomatą? — uśmiechnąłem się. — Spytaj mutesarryfa! — Efendi, mówisz samymi zagadkami! — Twoja mądrość łatwo je rozwiąże. Chcę ci powiedzieć szczerze, że popełniłeś błąd, a że nie chcesz przyjąć ode mnie ani pouczeń, ani rad, pozwól przynajmniej, że naprawię ten błąd, posyłając bejowi z Gumri znak pokoju! — Którego ja nie powinienem znać? — Powiem ci w zaufaniu, choć to sekret dyplomatyczny: mam mu wręczyć podarek. — Podarek? Od kogo? — Tego wprawdzie nie mogę ci zdradzić, ale może sam zgadniesz, jeśli ci powiem, że dostojny urzędnik, który posyła ów dar, mieszka na południe od Amadije i życzy sobie usilnie, by bej z Gumri nie był doń wrogo usposobiony, — Panie, teraz widzę, że jesteś naprawdę zaufanym mutesarryfa Mosulu; gdyż od niego tylko może pochodzić ten dar, cokolwiek byś rzekł! Mutesellim był głupcem i zupełnie nie nadawał się do pełnienia swych funkcji. Później dowiedziałem się, że był pupilkiem swego poprzednika, który z kolei awansował do godności mutesellima Amadije ze stanowiska nufus emini w Sileh w Azji Mniejszej. Moja wizyta u komendanta przybrała całkiem nieoczekiwany obrót. Wskutek szczególnego przebiegu naszej rozmowy mógł się zorientować lub domyślić, jaki był prawdziwy cel naszej obecności tutaj. Ale nie wyciągnął właściwych wniosków z moich słów. Od biedy mógłby być naczelnikiem wsi, jako mutesellim był do niczego. Niemniej przeto żałowałem go w duchu na myśl o kłopotach, jakie nań ściągnie powodzenie naszych projektów. Pragnąłbym szczerze go oszczędzić, było to jednak niemożliwe. Z dalszą rozmową trzeba było zaczekać, wniesiono bowiem posiłek. Składał się on z kilku kawałków owego barana na kredyt i chudego pilawu. Komendant zajadał pilnie i nie odzywał się wcale. Dopiero gdy się nasycił, rzekł: — Naprawdę spotkasz się u siebie z tym Kurdem? — Tak, sądzę, że dotrzyma słowa. — I przyślesz go z powrotem do mnie? — Jeśli chcesz. — A będzie na ciebie czekał? Była to delikatna aluzja, wynikająca nie z niedostatków gościnności, ale z troski, że posłaniec i u mnie gotów stracić cierpliwość. Odrzekłem przeto: — Chciał niedługo wyruszać w drogę powrotną, toteż nie powinienem go nadto zatrzymywać. Czy pozwolisz, że się oddalimy? — Pod warunkiem, że obiecasz mi dziś wieczór znów być moim gościem. — Obiecuję. Kiedy mam przyjść? — Dam ci znać przez Sełima agę. Zresztą jesteś tu mile widziany o każdej porze. Posiłek więc nie zabrał nam zbyt wiele czasu. Wstaliśmy, a komendant odprowadził nas aż do bramy. Czekali tam obaj nasi słudzy z końmi. — Masz ze sobą baszybozuka? — spytał Izmaił bej. — Tak, jako kawasa. Mutesarryf proponował mi większą świtę, ja jednak przywykłem sam sobie radzić. W tym momencie komendant spostrzegł mego Karego. — Co za koń! Kupiłeś go? — Dostałem w podarunku. — W podarunku? Efendi, ten, kto ci go podarował, musi być udzielnym księciem! Kto to był? — To także tajemnica. Ale może niebawem go poznasz. Wsiedliśmy, a Selim aga natychmiast zawrzasnął na swój paradny oddział straży, który tam na nas czekał: — Tufenklerle niszan alyn — celuj! Żołnierze złożyli się do strzału, każda lufa jednak sterczała w inną stronę. — Hepinis birden atesz edin — wszyscy razem, pal! Biada! Ledwie połowa tych morderczych narzędzi odważyła się wydać z siebie głos. Aga przewracał oczyma, użytkownicy kompromitującego sprzętu przewracali oczyma i manipulowali przy zamkach. Dopiero jednak, gdyśmy już skręcili za róg, odezwał się jeden i drugi cichy trzask, pozwalający się domyślać, że przybitka znowu ześlizgnęła się z panewki. VII. POMYŚLNA KURACJA Gdyśmy przybyli do domu, Kurd siedział w moim pokoju na moim dywanie i z mojej fajki pociągał mój tytoń. Ucieszyło mnie to, był bowiem dowód, iż nasze wyobrażenia o gościnności w pełni się sobą pokrywają. — Kheir ati, hemszer — witaj, przyjacielu! — pozdrowiłem go. — Co, mówisz po kurdyjsku? — spytał uradowany. — Tylko trochę, ale popróbujmy! Poleciłem Halefowi, by w jakiejś gospodzie zdobył dla mnie i mego gościa coś nadającego się do zjedzenia i już mogłem się spokój nie zająć wysłannikiem beja z Gumri. Nabiłem sobie fajkę i siadłem obok niego. — Kazaiem ci dłużej czekać, niż było moim zamiarem — zacząłem — ale musiałem spożyć posiłek z mutesellimem. — Efendi, czekałem z przyjemnością. Piękna panienka, która je twoją gospodynią, dała mi fajkę, a ja poczęstowałem się twoim tytoniem. — Jesteś wojownikiem beja z Gumri. Wszystko, co moje, należy do ciebie. Muszę ci też podziękować za przyjemność, jaką mi sprawiłeś u komendanta. Jesteś młody, ale umiałeś mu odpowiedzieć jak mężczyzna. Uśmiechnął się i rzekł: — Rozmawiałbym z nim inaczej, gdybym był sam. — Surowiej? — Nie, łagodniej. Ale w obecności świadka musiałem bronić honoru tego, kto mnie wysłał. — Dopiąłeś celu. Mutesellim pragnie, byś wrócił do pałacu i przekazał mu swoje posłanie. — Nie zrobię mu tej przyjemności. — Mnie także nie? Berwaryjczyk podniósł na mnie wzrok: — Życzysz sobie tego? — Proszę cię o to. Obiecałem to Izmaiłowi bejowi. — Znasz go? Jesteś jego przyjacielem? — Byłem dziś u niego pierwszy raz. — Więc posłuchaj, co to za człowiek. Opiszę ci Izmaiła beja chyba najlepiej, jeśli ci powiem, że saljane* wynosi dziś dla Amadije dwadzieścia tysięcy piastrów, i to nie on, jak być powinno, dzierżawi podatek. Odebrano mu to. Sułtan rzadko wysłuchuje skarg, w tym przypadku jednak musiał wysłuchać, gdyż rzecz wołała o pomstę do nieba. Izmaił bej ograbił mieszkańców do tego stopnia, że nawet zimą pozostają w górach i nie mają odwagi wracać do miasta. Cały okręg popada w ubóstwo, głód jest tu stałym gościem Mutesellim wiecznie potrzebuje pieniędzy i pożycza, a kto mu się sprzeciwia, naraża się na jego zemstę Zresztą to tchórz, odważny tylko wobec słabych. Jego żołnierze głodują i marzną, bo nie dostają ani jedzenia, ani przyodziewku Dobrą broń zamienił im na gorszą, a zysk zagarnął dla siebie, kiedy zaś przychodzi amunicja do tych paru armat, które mają bronić twierdzy, sprzedaje ją nam, aby uzyskać pieniądze. Oto marne rządy! Skoro tak, trudno się było dziwić temu wszystkiemu, co mnie w Amadije niemile uderzyło. — A jakie stosunki ma mutesellim z twoim bejem? — spytałem. — Niedobre. Wielu Kurdów przybywa do miasta, aby zrobić zakupy lub sprzedać żywność. Komendant nałożył na nich wysoki podatek, na co bej nie chce się zgodzić. Ponadto w wielu przypadkach mutesellim dopuszcza się wobec nas bezprawnej samowoli. Niedawno dwóch Kurdów zakupiło w Amadije ołów i proch, a przy bramie zażądano od nich za to podatku. To się przedtem nie zdarzało. Nie mieli dość pieniędzy, żeby zapłacić, podatek przewyższał cenę i tak drogich towarów, wobec tego wsadzono ich do więzienia. Bej zażądał, by ich uwolniono, i zgodził się, że proch i ołów zostaną skonfiskowane, ale mutesellim na to nie przystał. Zażądał konfiskaty towarów, cła, grzywny i w dodatku pokrycia kosztów śledztwa i więzienia, tak że w sumie z dwudziestu piastrów zrobiło się sto czterdzieści. Póki tego nie zapłacimy, nie wyda ludzi i liczy im dziesięć piastrów dziennie jako koszt utrzymania. — I w tej sprawie chciałeś z nim rozmawiać? — Tak. — Miałeś zapłacić tę sumę? — Nie. Mam mu powiedzieć, że ujmiemy każdego człowieka z Amadije, który znajdzie się na naszym terenie, i zatrzymamy, póki tamci dwaj nie wrócą. — A więc środki przymusu! To by nie odniosło skutku, bo Izmaiłowi bejowi jest wszystko jedno, czy ktoś z Amadije będzie u was w niewoli, czy nie. A poza tym musicie wziąć pod uwagę, że takie postępowanie łatwo prowadzić może do poważnego konfliktu. Najlepiej będzie, jeśli raz jeszcze porozmawiasz z mutesellimem. Ja ze swej strony poprę twoje roszczenia. Składałem to zapewnienie nie bez myśli o pewnej korzyści własnej. Niewykluczone, że pomoc beja z Gumri będzie nam potrzebna, najlepiej można zaś było sobie ją zapewnić, biorąc w opiekę jego własnych ludzi. — Myślisz więc, że powinienem jeszcze raz iść do mutesellima? — Tak, idź do niego i powiedz mu, że jeżeli dziś jeszcze nie wypuści więźniów, Kurdowie berwaryjscy się podniosą. — Panie, to zbyt wiele powiedziane i zbyt ryzykowne! — Mimo to zrób tak! Radzę ci to i mam swoje racje. Potem zaś przyjdziesz do mnie, a ja powiem ci, co masz powtórzyć bejowi! Na wszelki wypadek dam ci liścik do mutesellima. Na kartce z notesu skreśliłem następujące słowa po turecku: „Pozwól, że polecę ci gorąco sprawę tego Kurda, i staraj się nie rozgniewać mutesarryfa!” Podpisałem się i dałem karteczkę Kurdowi, któryś zaraz potem spiesznie się oddalił. Działałem ryzykownie, to prawda. Ale los postawił mnie niejako u stóp szczęścia i pozwolił wspiąć się do połowy. Czyż miałem siej teraz zsunąć w dół i zrezygnować z wygranej, skoro trzeba byłe tylko drobnego wysiłku, by znaleźć się u samej góry? Wrócił Halef i przyniósł taką ilość zimnych potraw i owoców, jakby chciał nas zaopatrzyć na tydzień. — Sporo tego, Hadżi Halefie Omarze! — rzekłem. — Allah akbar — Allah jest wielki, sihdi, ale mój głód jeszcze większy. Czy wiesz, że odkąd dziś rano opuściliśmy Spinduri, ja i Ifra nie mieliśmy nic w ustach? — Więc jedzcie! Ale przede wszystkim dopilnuj, by mój gość nie odszedł stąd głodny. W tym momencie usłyszałem z dołu wyzwiska Mersyny, w które wplatał się proszący głos jakiegoś mężczyzny, a zaraz potem Halef zameldował mi: — Sihdi, na dole jest człowiek, którego Mersyna nie chciała wpuścić. — Co to za człowiek? — Stąd, z Amadije. Ma chorą córkę. — Co to ma z nami wspólnego? — Wybacz, sihdi! Kiedy kupowałem chleb, wpadł na mnie biegnący mężczyzna i mało mnie nie przewrócił. Spytałem, dokąd mu tak; pilno, a on powiedział, że szuka hekima*, bo jego córka nagle zachorowała i może umrzeć. Poradziłem mu, żeby przyszedł do ciebie, jeśli nie znajdzie lekarza, no i właśnie tu jest. — Głupio postąpiłeś, Halefie. Wiesz przecież, że nie jestem lekarzem. — Oh, sihdi, jesteś wielkim uczonym i potrafisz wszystko, nawet uzdrowić chorego. Co było robić? Halef znowu widać naopowiadał o mnie cudów, a ja musiałem teraz wypić nawarzone przez niego piwo. — Gospodyni ma więcej rozumu niż ty, Halefie! — oświadczyłem. — Idź i sprowadź tu tego człowieka! Poszedł i po chwili wepchnął do pokoju mężczyznę, którego czoło zroszone było potem. Był to Kurd, co dawało się poznać po kosmyku, który wysunął mu się spod nieco przekrzywionego turbanu; nosił się jednak z turecka. — Selam! — pozdrowił spiesznie. — O panie, chodź prędko, inaczej moja córka umrze. Już gada o niebie! — Co jej jest? — Szakarę opętał zły duch, który ją zabije. — Kto tak powiedział? — Przyprowadziłem starego hekima. Zawiesił jej na szyi amulet, ale powiedział, że to nic nie pomoże. — Ile lat ma twoja córka? — Szesnaście. — Czy cierpi na konwulsje albo na padaczkę? — Aż do dzisiaj nigdy nie chorowała. — Co robi z nią ten zły duch? — Wleciał przez usta, bo skarżyła się, że drapie ją w gardle. Potem powiększył jej oczy, żeby móc wyglądać na zewnątrz. Usta ma czerwone, twarz także, a teraz leży i opowiada, że ogląda wszystkie cuda w niebie. Potrzebna tu była szybka pomoc, najpewniej bowiem chodziło o zatrucie. — Zobaczę, czy będę umiał ci pomóc. Mieszkasz daleko stąd? — Nie. Wyszliśmy spiesznie. Poprowadził mnie przez trzy zaułki do domu, który na zewnątrz prezentował się dość okazale. Właściciel z pewnością nie należał do biednych. Przeszliśmy przez dwa pokoje. W trzecim, na niskim posłaniu, leżała wyciągnięta na wznak dziewczyna. Klęczało przy niej kilka płaczących kobiet, a opodal przykucnął stary człowiek, mamroczący półgłosem modlitwy. — Jesteś hekimem? — spytałem go. — Tak. — Co jest chorej? — Diabeł w nią wstąpił, efendi! — Bzdura! Gdyby to był diabeł, nie mówiłaby o niebie. — Efendi, ty tego nie rozumiesz! Zakazał jej jedzenia i picia i zesłał na nią mdłości. — Niech ją obejrzę! Odsunąłem kobiety i uklęknąłem przy chorej. Była bardzo piękną dziewczyną. — Panie, uratuj moją córkę od śmierci — zalamentowała jedna z kobiet — a damy ci wszystko, co posiadamy! — Tak — potwierdził mężczyzna, który mnie tu przyprowadził. Dostaniesz wszystko, wszystko, bo to jest nasze jedyne dziecko, nasze życie. — Ratuj ją — zabrzmiał głos z głębi pokoju — a zyskasz bogactwo i błogosławieństwo Boże! Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem starą kobietę, od której przez chwilę nie mogłem oderwać zdumionego wzroku. Musiała mieć ze sto lat, ale trzymała się zupełnie prosto. W oczach miała młodzieńczy blask, rysy wyjątkowo piękne i łagodne, a jej ciężkie, białe warkocze spływały niemal do ziemi. — Ratuj Szakarę, ratuj moją prawnuczkę! — powtórzyła i wzniosła błagalnie złożone ręce, z których zwisał różaniec. — Uklęknę i będę prosiła Matkę Boską, aby ci się udało! Katoliczka! Tutaj, wśród Kurdów i Turków! — Módl się — odrzekłem wzruszony. — Zobaczę, czy człowiek może tu jeszcze pomóc. Chora leżała z otwartymi, pogodnymi oczami, źrenice miała jednak bardzo rozszerzone. Twarz jej była silnie zaczerwieniona, oddech i puls szybki, a krtań zaciskała się kurczowo. Nie spytałem wcale, kiedy zaczęła się choroba; byłem laikiem, miałem jednak przeświadczenie, że chora zażyła trucizny. — Czy wymiotowała? — spytałem mężczyznę. — Nie. — Masz lusterko? — Tak, małe. — Daj mi je! Stary hekim zachichotał ochryple: — Tak, niech się zły duch przejrzy w zwierciadle! Nie zwracając na niego uwagi, ustawiłem lusterko tak, by promienie zachodzącego słońca odbiły się w nim i padły na twarz chorej. Jej tęczówki nie zareagowały na oślepiające światło. — Kiedy jadła po raz ostatni? — spytałem — Nie wiem — odrzekł ojciec. — Była sama. — Gdzie? — Tu. — Nie wstąpił w nią żaden zły duch, tylko zjadła albo wypiła truciznę! — Allah, Allah! Czy to prawda, panie? — Tak. — Nie wierz mu! — upomniał hekim. — Diabeł w nią wstąpił. — Milcz, stary błaźnie! Macie w domu cytryny? — Nie. — Kawę? — Tak. — Możecie zdobyć gdzieś galasówkę? — Rośnie ich dużo tu w lasach. Trochę mamy w domu. — Zróbcie prędko mocnej, gorącej kawy i ugotujcie galasówki w wodzie. Poślijcie też po cytryny! — Ha, będzie karmił diabła galasówką, cytrynami i kawą! — dziwował się hekim, załamując ręce ze zgrozy. Aby pobudzić chorą do wymiotów, w braku innych środków wetknąłem jej w usta palec, osłaniając go przed jej zębami rękojeścią noża. Po chwili eksperyment udał się, choć dziewczynę kosztowało to sporo bolesnego wysiłku. Niestety, żołądek nie opróżnił się dostatecznie. — Jest tu w pobliżu edżasahane*? — spytałem, gdyż trzeba było koniecznie zdobyć jakiś środek wymiotny. — Na tej samej ulicy. — Szybko, zaprowadź mnie! Poszliśmy. Mój przewodnik zatrzymał się przed małym sklepikiem. — Tu mieszka handlarz ziół — powiedział. Wszedłem do środka i znalazłem się pośród chaosu wszelkiego rodzaju rzeczy potrzebnych i zbytecznych Zjełczałe maście, cybuchy fajek, stare wyschnięte plastry i świece łojowe, rabarbar i brunatny cukier w jednym pudle, ziarna kawy obok kwiatu lipowego, pieprz i sproszkowana kreda, liście senesu w puszce z napisem „miód”, gwoździe, imbir i siny kamień, mydło, tytoń, sól, okulary, ocet, szarpie, antymon, atrament, siemię lniane, nici, guma, krople walerianowe, guziki i zatrzaski, dziegieć, kandyzowane orzechy, czarcie łajno i figi — wszystko przemieszane ze sobą w zgodnym bezładzie. Pośrodku zaś siedział drobny, niechlujny człeczyna, wyglądający tak, jak gdyby wszystkie te specjały tylko co zaaplikował był wewnętrznie i zewnętrznie samemu sobie. Na szczęście dostałem tu środek na wymioty i wziąłem ponadto jeszcze flaszeczkę amoniaku. Pierwszy specyfik podziałał na chorą skutecznie. Następnie podałem jej mocną kawę z sokiem z cytryny, a potem wywar z galasówek. Zobowiązałem rodzinę, by potrząsali chorą, spryskiwali ją zimną wodą i podsuwali amoniak do wąchania aby nie pozwolić jej zasnąć, a sam przyrzekłem wkrótce powrócić. Nie była to fachowa terapia, lepszej jednak nie znałem, zresztą przyniosła rezultaty. Teraz, gdy niebezpieczeństwo zostało chwilowo zażegnane, mogłem pomyśleć o innych sprawach. Rozejrzałem się uważnie po pokoju i dostrzegłem w kącie niewielki koszyczek pełen owoców morwy. Znajdowało się wśród nich sporo wilczych jagód. — Chcesz zobaczyć złego ducha, który wstąpił w chorą? — spytałem hekima. — Ducha nie można zobaczyć. A nawet gdyby to było możłiwe, ty nie mógłbyś mi go pokazać, bo w niego nie wierzysz. Jeśli dziewczyna nie umrze, to dlatego że mój amulet pomógł. — Nie widziałeś, że natychmiast zdjąłem jej ten amulet z szyi. Leży tu, zaraz go otworzę. — Tego ci nie wolno! — krzyknął, szybko sięgając po przedmiot. — Spokojnie, staruszku! Mam silniejsze ręce niż ty. Dlaczego to nie wolno mi go otworzyć? — W środku znajduje się czar. Opętałby cię ten sam duch, który siedzi w dziewczynie! — Zobaczymy! Chciał temu zapobiec, ale ja już otworzyłem zaszyty czworokącik cielęcej skóry i znalazłem w środku — martwą muchę. — Nie ośmieszaj się z tym niewinnym stworzonkiem! — roześmiałem się, rzucając muchę na ziemię i rozdeptując. — No, i gdzie ten duch, który ma mnie opętać? — Poczekaj tylko, jeszcze przyjdzie! — Pokażę ci diabła, który spowodował chorobę. Popatrz no! Co to jest? Jesteś hekimem i musisz znać ten owoc! Podsunąłem mu wilcze jagody. Hekim przeraził się. — Allah niech nam okaże miłosierdzie! To przecież olum kirasi*! Kto je połknie, musi umrzeć! — Otóż chora najadła się tych jagód. Poznałem to po jej oczach. Zatrucie wilczymi jagodami powoduje powiększenie oczu. Zapamiętaj to sobie! A teraz zabieraj się stąd, bo inaczej tobie każę skosztować tych jagódek, żebyś się przekonał, czy sinek* uratuje ci „życie! Nabrałem jagód w rękę i podszedłem do niego. Hekim nie żegnając się spiesznie wypadł z izby. Obecni zrozumieli, że miałem rację. Nawet bez moich wyjaśnień przekonała ich o tym pomyślna zmiana, jaka zaszła w chorej. Jęli zasypywać mnie pełnymi szacunku podziękowaniami, czemu zdoła — jem wreszcie położyć kres, szybko się stąd oddalając. Na wychodnym nakazałem jeszcze posłać po mnie natychmiast, gdyby stan dziewczyny się pogorszył. Wchodząc do domu, natknąłem się na Mersynę, która z rozwścieczoną miną i wielką warząchwią w ręce wypadła z kuchni. Za nią wyleciała mokra ścierka, tak dobrze wycelowaną, że trafiła w jej splątane warkoczyki o kształcie kiełbasek i czule otuliła jej czcigodną głowę. Jednocześnie z wnętrza kuchni zagrzmiał głos Hadżi Halefa Omara: — Poczekaj, ty stara wiedźmo! Spróbuj tylko jeszcze raz dobrać się do mojej kawy! Starucha uwolniła się z mokrych objęć szmaty i skręciła ją w kulę, najpewniej po to, by posłać ją tą samą drogą z powrotem, w tej jednak chwili jej wzrok padł na mnie. — Oh, emirze, jak to dobrze, że przyszedłeś! Ratuj mnie przed tym piekielnikiem! — Cóż to się stało, o różo Amadije? — Hadżi Halef powiada, że znalazł w twojej puszce moją kawę, a w mojej torebce twoją. — I pewnie to prawda? — Prawda? Przysięgam na Aiszę, matkę wszystkich świętych, że nie tknęłam twojej puszki! — Ach tak, ty babko wszystkich kłamczuchów i łobuzów! — zahuczało w kuchni; — Nie ruszałaś naszej kawy, po dwadzieścia pięć piastrów za dwieście dirhemów*? Zaraz dowiodę, kto tu ma rację! Halef wyszedł z kuchni, trzymając w prawej ręce świeżo nabytą puszkę kawy, a w lewej wielką, otwartą papierową torbę. — Sihdi, znasz kawę z Harimy. Powiedz no, gdzie ona jest! Poddałem puszkę, a następnie papierową torbę wnikliwym oględzinom. — Jest i tu, i tu, ale zmieszana z podlejszymi ziarnami i suszonymi łuskami. — A widzisz, sihdi! Kupiłem dobrą harimę, a ta mateczka i prababka wszystkich zbójców i łajdaków gotuje tylko paskudną kawę z łuskami. Wierzysz teraz, że dobrała się do mojej puszki? — Efendi, jesteś potężnym wojownikiem, jesteś wielkim uczonym i najmędrszym z sędziów — odparł „kwiat mirtu”, energicznie wymachując ścierką przed nosem Hadżiego. — Ukarzesz surowo tęgi ojca złoczyńcy i syna nikczemnika! — Ukarać mnie? — krzyknął mocno zdumiony Halef. — I co jeszcze? — Tak, ukarać — ciągnęła stanowczo — bo to on dobrał się mojej torby i oszukał mnie. On sam zmieszał kawę, żeby mnie i mój dom okryć hańbą w twoich oczach! — Ty wcielenie wszystkich trzydziestu dziewięciu występków! — ryknął Halef, rozeźlony na dobre. — Ośmielasz się robić ze mnie złodzieja? O, gdybyś nie była kobietą… — Dość, Halefie, nie awanturuj się. Wydam sprawiedliwy wyrok. Mersyno, twierdzisz, że obecny tu Hadżi Halef Omar zmieszał oba gatunki kawy? — Tak, efendi! — Na tym więc polegał jego udział w tym skomplikowanym przypadku prawnym. Wobec tego ty zrób teraz, co należy do ciebie i rozdziel oba gatunki z powrotem! Sprawdzę niedługo, czy się z ty uporałaś i wtedy wydam wyrok. Mersyna otworzyła usta, by zakomunikować mi, że zamierza złożyć protest albo wniosek o uchylenie, Halef jednak ją ubiegł: — Ale niech się szybko bierze do roboty, bo kawa jest nam pilnie potrzebna! — Dlaczego? — spytałem. — Masz na górze gości! — Kogo? — Trzech Kurdów, którzy na ciebie czekają. Wśród nich także ten młodzieniec, który cię niedawno odwiedzał. — Więc na razie przynieś prędko inną kawę! Spiesznie wbiegłem po schodach, gdyż owi dwaj pozostali Kurdowie mogli być tylko uwolnionymi więźniami. Domysł ten okazał się trafny. Gdy wszedłem, wszyscy trzej podnieśli się, a mój znajomy przemówił: — Oto dobry cudzoziemiec, który was uratował! O, efendi, mutesellim przeczytał twoje słowa i zwrócił mi ojca i brata! — A więc to twoi krewni zostali uwięzieni? — Tak. Ja nazywam się Dohub, ten oto mężczyzna jest moim ojcem, a ten bratem. — A co z cłem i karą? — Darował nam wszystko, tylko prochu i ołowiu nie dostaliśmy z powrotem. Powiedz, efendi, jak mamy ci dziękować? — Czy znasz malkoegunda ze Spinduri? — Oh, bardzo dobrze! Jego córka jest żoną naszego beja. Przyjeżdźa często do nich w odwiedziny. — To mój przyjaciel. Byłem u niego i prosił mnie, bym pozdrowił Kadira beja, gdy przyjadę do Gumri. — Przyjedź, panie, przyjedź do nas. Przyjmiemy cię jak najbardziej szacownego gościa! — Może przyjadę, ale nie wcześniej niż za kilka dni. Malkoegund wręczył mi paczuszkę, którą mam oddać Kadirowi bejowi. Nie powinna tu zbyt długo leżeć, dlatego proszę was, byście zabrali ją ze sobą. Pozdrówcie ode mnie beja i powiedzcie mu, że jestem jego przyjacielem i życzę mu wszelkiej pomyślności! Zwróciłem się do starszego z dwóch uwolnionych, po których znać było niedostatki, jakie musieli znosić w więzieniu. — Czy wiecie, kto był więziony razem z wami? — Nie — odrzekł. — Siedziałem w ciemnym lochu, słabo tylko oświetlonym, i nie mogłem niczego słyszeć ani widzieć. Z jego synem rzecz miała się podobnie. — Czy czaus, który was pilnował, to niedobry człowiek? — Nigdy z nami nie rozmawiał. Jedyna ludzka istota, której głos słyszeliśmy, to stara, niechlujna kobieta, przynosząca nam jedzenie. — Jakie drogi prowadzą stąd do Gumri? — Musisz się najpierw dostać do doliny Berwari, i to ścieżką tak stromą i niebezpieczną, że nie można jechać, tylko trzeba prowadzić konie za uzdę. Dolina porośnięta jest dębami, są tam też wsie, zamieszkałe częściowo przez Kurdów, częściowo przez nestoriańskich Chaldejczyków. Musisz przebyć też jałową równinę, którą nazywamy Newdacz i gdzie leży kurdyjska wieś Manglana Potem dotrzesz do osady Hajis, gdzie mieszka tylko parę ubogich rodzin. Przeprawisz się przez wiele strumieni, wpadających do Zabu, a potem z daleka już zobaczysz Gurmji, zbudowane jest bowiem na wysokiej skale, która Wznosi się samotnie pośród równiny. Uzyskawszy te i inne niezbędne wiadomości, zaprosiłem ich na poczęstunek. Obydwaj świeżo uwolnieni więźniowie rzucili się na jedzenie z łapczywością, która świadczyła jednoznacznie, jak to Mersyna dba o fizyczne potrzeby swoich podopiecznych. Halef przyniósł następnie kawę, napój, którego brak Kurdowie najdotkliwiej odczuwali, podobnie jak brak fajek, na które przyszła pora po posiłku. Wreszcie poczęli się zbierać do drogi, akurat gdy wszedł Selim agą, by donieść, że mutesellim mnie oczekuje. Kurdowie pożegnali się ze mną serdecznie, nalegając ponownie, bym koniecznie przyjechał do Gumri. Dohub wziął paczuszkę od naczelnika ze Spinduri; ja zaś miałem pewność, że zyskałem sobie w nich przyjaciół, na których w razie potrzeby mogę niezawodnie liczyć. Udałem się najpierw do mojej pacjentki i już w pierwszym pokoju przyjęli mnie rozradowani rodzice. — Jak czuje się córka? — spytałem. — Oh, daleko lepiej, panie — odpowiedział mężczyzna. — Twoja mądrość większa jest niemal od naszej wdzięczności, nasza córka bowiem znowu mówi rozumnie i wyznała nam, że rzeczywiście skosztowała wilczych jagód A twoja dobroć jest jeszcze większa niżbyśmy oczekiwali, dowiedziałem się bowiem, że nie jesteś lekarzem, który odwiedza chorych za pieniądze, ale wielkim efendi, ulubieńcem wielkorządcy i mutesarryfa. — Kto tak powiedział? — Całe miasto o tym wie. Selim aga nie przestaje cię chwalić, mutesellim przyjął cię z honorami i na twój rozkaz wypuścił nawet więźniów. Jeden powtarza to drugiemu i w ten sposób myśmy też dowiedzieli. — Czy urodziłeś się w tym mieście? Wszak widzę, że w rzeczywistości jesteś Kurdem! — Trafnie odgadłeś, efendi. Jestem Kurdem z Lisan i na krótki tylko sprowadziłem się do Amadije, nie czułem się bowiem bezpieczny w domu. — Nie czułeś się bezpieczny? Dlaczego? — Lisan należy do okręgu Tijari, a mieszkają tam przeważnie nestoriańscy Chaldejczycy Cierpieli wielki ucisk, toteż od niedawna zaczęło się między nimi wrzenie, jak gdyby zbierali siły i szykowali się do zemsty. Ponieważ jestem muzułmaninem przeniosłem się w bezpieczne miejsce, gdzie mogę spokojnie prowadzić swój handel, aż wszystko ucichnie. — Czym handlujesz? — Skupuję zbiory galasówki i wysyłam nad Tygrys, skąd potem jadą dalej. — Jesteś muzułmaninem, a jednak stara kobieta, którą u ciebie widziałem, jest chrześcijanką. Jak to się stało? — Efendi, to historia, która mnie i moją żonę bardzo niepokoi. Dziad był sławnym melikiem* i przyjął naukę Chrystusa Ukrzyżowanego. Jego żona, babka, którą widziałeś, uczyniła to samo. Ale jego syn był wiernym zwolennikiem Proroka i rozstał się z ojcem. Ten zmarł, a jego syn, który utracił godność melika, zmarł także. Żył w biedzie gwoli swojej wiary, choć jego ojciec był jednym z najbogatszych książąt tego kraju. Jego dzieci również były biedne, i kiedy poślubiłem moją żonę, która jest jego wnuczką, ledwie miała się w co przyodziać. Ale kochaliśmy się wzajemnie i Allah nam pobłogosławił; doszliśmy do bogactwa. — A babka? — Nigdy jej nie widzieliśmy, póki nie odnalazła nas kiedyś w Lisan. Miała blisko sto lat, spodziewała się, że niedługo umrze i chciała przed śmiercią zobaczyć swe wnuki. Od tej pory odwiedza nas dwa razy do roku, ale nie wiemy, skąd przybywa ani dokąd odchodzi. — Nie pytaliście jej o to? — Raz tylko, ale nie odpowiedziała i znikła bez pożegnania. Potem nigdy już nie ponawialiśmy pytania. Siedzi teraz przy chorej. Czy chcesz zobaczyć Szakarę? — Tak, chodźmy! Pacjentkę znalazłem w dużo lepszym stanie. Chorobliwy rumieniec zniknął, puls był słaby, ale spokojny, mogła też już, choć z pewnym wysiłkiem normalnie mówić. Źrenice zwęziły się, ale wciąż jeszcze miała trudności z przełykaniem. Spojrzała na mnie ciekawie i wyciągnęła rękę, aby mi podziękować. Doradziłem nadal podawać jej kawę z sokiem z cytryny, zaleciłem też moczenie nóg w gorącej wodzie, po czym zamierzałem odejść. Wówczas stara kobieta, dotąd skulona u stóp łóżka, podniosła się. — Efendi — rzekła — brałam cię za hekima. Wybacz, że śmiałam wspomnieć ci o zapłacie! — Cieszę się, że mogłem uratować twoją wnuczkę — to moja zapłata. — Bóg pobłogosławił twoje ręce, efendi. Bóg jest potężny w sercu słabego i litościwy w sercu silnego. Jak długo chora będzie jeszcze niedomagać? — Za parę dni słabość powinna ustąpić. — Efendi, ja żyję, ale w tym dziecku. Umarłam dawno, dawno temu, ale zmartwychwstałam ponownie w tej, którą chciałabym uchronić przed wszelką skazą na ciele i duszy. Uratowałeś życie nie tylko jej, ale i mnie, i nie wiesz wcale, jak to dobrze, jak to dobrze dla wielu ludzi. Czy wrócisz tu jeszcze? — Tak, jutro. — Nie muszę ci więc dzisiaj nic więcej mówić. Odwróciła się i usiadła na tym samym miejscu, co przedtem. Przemawiała niejasno i była zagadką nawet dla swoich krewnych. Pragnąłem gorąco, by czas pozwolił mi rozwiązać tę zagadkę. VIII. AMAD EL GHANDUR Gdy przyszedłem do komendanta, w pałacu zgromadzili się już wszyscy urzędnicy, a także starszyzna załogi twierdzy. Przyjęcie miało więc charakter uroczysty. Otrzymałem honorowe miejsce u boku mutesellima. Znajdowaliśmy się w obszernym pokoju. Było tu dość przestrzeni, aby się swobodnie poruszać, każdy jednak siedział spokojnie na swoim miejscu, pykał z fajki, popijał kawę i cicho szeptał ze swoim sąsiadem. Gdy tylko mutesellim rzucał głośniejsze słowo, wszystkie głowy pochylały się skwapliwie w jego stronę, niczym wobec potężnego władcy. Również moja rozmowa z Izmaiłem bejem toczyła się cicho. Wygłosiwszy kilka ceremonialnych formułek rzekł: — Doszły mnie słuchy, że uzdrowiłeś dziś dziewczynę opętaną przez diabła. Mój hekim widział, jak diabeł w nią wstępuje; zażądał, bym cię wygnał, bo jesteś oszustem. — Twój hekim to głupiec, mutesellimie! Dziewczyna zjadła trujące owoce, a ja dałem jej środek przeciwdziałający skutkom trucizny. O diable ani o żadnym złym duchu nie było mowy. — A więc jesteś hekimem? — Nie. Wiesz przecież, kim jestem. Ale w krajach zachodnich daleko od Stambułu, tam, gdzie się urodziłem, każdy zna się na chorobach i ich leczeniu lepiej niż twój hekim, który chciał wypędzić diabła za pomocą nieżywej muchy. Mutesellim udał, że nie dosłyszał mojej odpowiedzi i wypytywał dalej: — A więc znasz się na wszystkich chorobach? — Na wszystkich! — odparłem stanowczo. — I umiesz też sporządzać wszystkie napoje? — Wszystkie! — Czy są to napoje, których dobremu muzułmaninowi nie wolno pić? — Tak. Napoje, które sprowadzają oszołomienie i których używania Prorok zabronił, na przykład wino. — Ale wino jest przecież także lekarstwem? — Tak, i to ważnym. — Kiedy się je pije? — Przy niektórych chorobach systemu krwionośnego i nerwowego, a ponadto na trawienie, jako środek wzmacniający albo pobudzający. Rozmowa znowu utknęła w miejscu. Obecni poczęli znowu szeptać między sobą, po chwili zaś mutesellim odezwał się do mnie cicho: — Efendi, jestem chory, bardzo chory! — Ach, czy podobna? Oby Allah przywrócił ci zdrowie! — Może to uczyni, jestem bowiem dobrym muzułmaninem i wiernym, pobożnym zwolennikiem Proroka. — Na jaką chorobę cierpisz? — Pytałem już wielu lekarzy. Wszyscy mówią, że cierpię na jakieś choroby systemu krwionośnego i nerwowego oraz mam kłopoty z trawieniem. Ledwo się opanowałem, żeby nie roześmiać mu się prosto w twarz. A więc ten osobliwy wstęp miał nas przybliżyć do sedna sprawy! — Czy lekarze dali ci jakieś środki? — wypytywałem. — Tak, ale nic mi nie pomogło. Nie byli tak mądrzy i uczeni jak ty. Czy nie uważasz, że trzeba mi czegoś pobudzającego i wzmacniającego? — Jestem pewien. — Czy dałbyś mi taki środek? — Nie mogę. Prorok tego zabrania. — Prorok nie chciał, by prawdziwi wierni wymierali na system krwionośny i nerwowy. Czytałeś uważnie Koran? — Bardzo uważnie. — Więc powiedz mi, czy zakazane jest tam jakieś lekarstwo? — Żadne! Ale nie mam składników, których potrzeba, aby taki lek sporządzić. — Wykręcasz się. Wiem, że je masz! — Skądże mógłbyś to wiedzieć? — Twój służący kupował dziś takie rzeczy. Ach, więc mutesellim kazał nas obserwować! Dowiedział się, że mały Hadżi kupował wino dla Anglika. Należało zatem postępować ostrożnie, by utrzymać nasze przedsięwzięcie w tajemnicy. — To nie wystarcza, potrzebne są jeszcze inne substancje — perswadowałem. — Lepiej mieć trochę niż nic. Jestem bardzo osłabiony, dlatego nie powinieneś mieszać wielu składników. Czy zechcesz przysłać mi zwykły środek wzmacniający? — Dobrze, będziesz go miał. — A w jakiej ilości? — Pełna flaszeczka lekarstwa. — Efendi, to o wiele za mało. Jestem komendantem i bardzo wysokim mężczyzną; napój wyczerpie się, nim przejdzie przez całe ciało. Pojmujesz? — Pojmuję i przyślę ci wobec tego dużą flaszkę. — Tylko jedną? Czy chory raz tylko bierze lekarstwo? — Zgoda, dostaniesz dwie! — Daj mi tyle, bym mógł je zażywać raz dziennie przez cały tydzień! — Mutesellimie, mógłbyś się od tego zanadto wzmocnić! — Oh, efendi, nie musisz się tego obawiać. — No więc spróbujemy przez tydzień. — Ale musisz jednocześnie spełnić pewną moją prośbę. — Jaką? — Podwładni nie mogą się dowiedzieć, że ich mutesellim choruje na system nerwowy i trawienny. — Słusznie. — Tedy zapakujesz lekarstwo tak, żeby nikt się nie domyślił, co jest w środku. — Spełnię twoje życzenie. — Czy ty także chorujesz na nerwy, efendi? — Nie. Dlaczego o to pytasz? — Bo kazałeś kupić to lekarstwo. — Nie dla siebie. — A dla kogo? Dla milczącego Hadżi Lindsaya beja? — Powiedziałeś przedtem, że nikt nie może wiedzieć, iż muteselim jest chory. Ale są jeszcze inni ludzie, o których chorobach też nikomu nie wolno wiedzieć. — A może to było dla tego trzeciego, który wcale się nie pokazuje. Musi być bardzo chory, skoro nie opuszcza izby. Brzmiało to jak przesłuchanie. Chciał się czegoś dowiedzieć o Muhammedzie Eminie. — Tak, jest chory — odrzekłem. — Na co cierpi? — Na serce. — Będziesz go umiał uleczyć? — Mam nadzieję! — Żałuję, że z powodu tej choroby nie mogłeś go tu ze sobą przyprowadzić. To twój przyjaciel? — Mój bardzo dobry przyjaciel. — Jak się nazywa? — Dziś nie mogę ci tego jeszcze powiedzieć. Mój przyjaciel chce ci zrobić niespodziankę. — Ah! — wykrzyknął Izmaił bej zaciekawiony. — Niespodziankę Kiedy? — Gdy tylko uleczy się z choroby. — Jak długo to jeszcze potrwa? — Miejmy nadzieję, że tylko parę dni. — Czy nie powinienem go odwiedzić, skoro on nie może przyjść do mnie? — Ta wizyta zanadto by go podnieciła. Choroby serca są bardzo niebezpieczne, wszak wiesz. — Muszę więc zaczekać. Znowu pogrążył się w milczeniu. Potem zaczął od nowa: — Wiesz, że jesteś dla mnie zagadką? — Ty dla mnie też. — Dlaczego? — Bo uważasz mnie za zagadkowego. Powiedz, czy ktokolwiek odważył się mówić z tobą tak jasno i otwarcie, tak szczerze i bez lęku jak ja? — To prawda, efendi! Nikomu też nie radzę! Ale ty jesteś pod opieką wielkorządcy i zostałeś mi polecony przez mutesarryfa, więc toleruję to. — I mimo tej szczerości jestem dla ciebie zagadką? — Tak. — Pomogę ci ją rozwiązać. Pytaj! — Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, jak to się stało, że znalazłeś się pod opieką wielkorządcy, co wielkorządca o mnie myśli i jakie ma plany wobec ciebie i wobec mnie. Ale na to nie ma dziś czasu. Pomówimy o tym jutro rano, gdy będziemy sami. To mi odpowiadało. Zresztą rozmowa urwała się, ponieważ do sali wszedł meddah*, którego komendant zamówił dla zabawienia gości. Fajki zostały ponownie nabite i zapalone, filiżanki napełnione i wszyscy jęli w skupieniu słuchać opowieści. Bajarz stanął na środku i opowiadał śpiewnym głosem setki razy słyszane już historie o Abu Sabrze, krzywoustym nauczycielu, o niewolniku miłości Ganemie, o Nurredinie Alim i Bedreddinie Hassanie. Otrzymał za to dwa piastry, po czym pozwolono mu odejść. Mutesellim powstał, na znak, że przyjęcie skończone Goście, radzi, że na dziś koniec już z komendantem, Kara ben Nemsim efendim, tytoniem, kawą i meddahem, rozeszli się wśród uprzejmych słówek i ukłonów. Mnie czekała jeszcze przyjemność powrotu do domu w towarzystwie Selima agi. — Efendi, pozwól, że wezmę cię pod ramię! — poprosił. — Trzymasz mnie przecież pod ramię! — Wiem, że właściwie nie mam do tego prawa, jesteś bowiem mędrcem i ulubieńcem Proroka. Ale lubię cię, a musisz też wiedzieć, że jestem dzielnym agą, który gotów jest bronić tej twierdzy choćby przed pięćdziesięcioma tysiącami wrogów. — Wiem o tym. Ja też cię lubię. Chodź, idziemy! — Kto to? Selim aga wskazał na jakąś postać, która stała oparta za rogiem, a teraz przemknęła obok nas i szybko znikła w ciemnościach. Poznałem tego człowieka. Był to Arnaut, który przedtem na nas napadł, wolałem jednak o tym nie wspominać. — Musiał to być któryś z twoich Arnautów. — Tak, ale przedtem nigdy nie widziałem tej twarzy. — Twarze zmieniają się w świetle księżyca. Na tym sprawa została zakończona. Po chwili Selim aga podjął. — Wiesz, efendi, co chciałbym ci teraz powiedzieć? — Co takiego? — Hm! Jestem chory. — Co ci jest? — Choruję na system nerwowy i krwionośny. — Selimie ago, zdaje się, że podsłuchiwałeś! — O nie, efendi! Siedziałem tuż przy mutesellimie, więc trudno, bym nie słyszał, o czym rozmawiacie. — Siedziałeś na tyle daleko, że musiałeś podsłuchiwać! — Czy nie powinno się podsłuchiwać, gdy mowa jest o wzmocnieniu, którego się samemu potrzebuje? — Nie będziesz chyba żądał środków wzmacniających ode mnie? — Czy mam się zwrócić do starego hekima? Da mi zdechłą muchę. — Chcesz dostać apteczną buteleczkę czy dużą butlę? — Chciałeś chyba powiedzieć: kilka dużych butli! — Kiedy? — Zaraz, jeśli jesteś tak dobry. — Więc chodźmy szybciej do domu! — O nie, efendi. W domu miałbym trudności z Mersyną. Nie powinna się dowiedzieć, że mam chory system trawienny! — Owszem, powinna wiedzieć, bo to ona gotuje ci jedzenie. — Wypije lekarstwo zamiast mnie. Znam pewne miejsce, gdzie można spokojnie i bezpiecznie raczyć się tym napojem. — Gdzie? — Efendi, takie rzeczy można znaleźć zawsze u Żyda albo u Greka. Nie zauważyłeś tego? — Hm! To prawda. Ale zobaczą cię i całe miasto dowie się, że masz kłopoty z systemem. — Nie zobaczy mnie nikt prócz ciebie. Ten Żyd ma małą izdebkę; gdzie nie zagląda nawet księżyc. — Więc chodźmy! Ale uważajmy, czy nikt nas nie obserwuje! Nowy zamach na moją kiesę! Ale wiadomość, że aga należy do tych muzułmanów, którym wprawdzie nie wolno pić wina, ale wolno brać lekarstwo tłoczone z jagód winorośli, bardzo mnie ucieszyła. Lekkie odurzenie dowódcy Arnautów mogło mi przynieść pożytek. Przeszedłszy kilka wąskich i krętych uliczek, zatrzymaliśmy się przed małym, nędznym domkiem, którego drzwi były ledwo przymknięte. Weszliśmy do ciemnej sieni, Selim aga zaklaskał w dłonie. Z izby natychmiast wynurzyła się zgarbiona postać i oświetliła twarz mego towarzysza. — To ty, dostojny panie? Boże Abrahama, nawykłem rozpoznawać cię po ciemku, gdyż co dnia mam honor gościć cię w moim domu z radością i głęboką pokorą, ale jakżem się przeląkł, widząc zamiast ciebie dwie postacie! — Otwieraj, stary! — Otwierać? A co? Dużą izbę czy małą? — Małą! — A czy mogę być pewien, że człowiek, który ma zaszczyt przychodzić z tobą do mego domu, nie rozpowie o tym, co czynię z dobrego serca, a o czym mówić nie należy, by nie ściągnąć na mnie kary potężnego mutesellima? — Możesz być pewien. Otwieraj, bo sam sobie otworzę! Stary odsunął na bok jakieś deski, za którymi ukazały się drzwi. Prowadziły do malutkiej izdebki, gdzie podłoga wyłożona była postrzępioną matą. Siedzieć można było na poduszkach z mchu. — Czy mam zapalić lampę? — Oczywiście! — Czego panowie będą chcieli się napić? — Tego co zawsze! Paliły się teraz dwa płomyki i Żyd mógł mnie nareszcie lepiej zobaczyć, dotąd bowiem trzymałem się za Selimem. — Chatyr i Musa*, toż to jakiś emir i bohater! Obwieszony jest błyszczącą bronią i ma byjyk* jak Jozue, zdobywca ziemi Kanaan. Nie podam tego, co zawsze, ale poszukam w kącie piwnicy, gdzie mam schowany trunek dla specjalnych gości. — Co to za trunek? — To wino z Turbedi Haidari, z kraju, którego nikt nie zna. Rodzaj się tam winogrona wielkie jak jabłka, a ich sok może zatopić całe miasto. — Przynieś nam butelkę! — rozkazał aga. — Nie, przynieś dwa dzbanki! Musisz bowiem wiedzieć, że wino z Turbedi Haidari przechowuje się wyłącznie w wielkich glinianych dzbanach, a pije się z małych dzbanuszków — powiedziałem. — Znasz to wino? — spytał Żyd. — Często je pijałem. — Gdzie leży ten kraj? — Nazwa, którą wymieniłeś, to nazwa miasta leżącego w Persji w prowincji Terbidżan. Wino jest dobre i mam nadzieję, że umiałeś się z nim obchodzić jak należy. Ile kosztuje? — Jesteś wielkim panem, dlatego dostaniesz je za pół darmo, płacisz trzydzieści piastrów za dzban. — To ma być za pół darmo? Przynieś dwa dzbanki, żebym mógł skosztować. Potem ci powiem, ile zapłacę! Żyd wyszedł. W kącie leżało kilka fajek i szkatułka z tytoniem. Siedliśmy i sięgnęliśmy do fajek, które nie miały zakończeń. Wyciągnąłem z kieszeni swój munsztuk i przykręciłem go. Potem spróbowałem tytoniu. Był to dobry pers. — Co znajduje się po drugiej stronie domu, Selimie ago? — spytałem. — Sklep korzenny i kawiarnia. Z tyłu jest palarnia opium i tawerna dla ludu, ale tu mają wstęp tylko lepsi goście — wyjaśnił z zadowoloną miną. Muszę powiedzieć, że cieszyłem się na to wino. Jest to napój barwy czerwonej, ciężki i niezwykle mocny: trzy łyki wystarczą, by kogoś, kto nigdy przedtem nie miał wina w ustach, wprawić w łagodne odurzenie. Selim wprawdzie z upodobaniem raczył się trunkiem Noego, byłem jednak pewien, że zamówiony dzban zwali go z nóg. Gospodarz wrócił, niosąc dwa dzbanki, z których każdy miał pojemność około litra. Hm, biedny Selim aga! Pociągnąłem łyk. Wino ucierpiało w czasie transportu, nadawało się jednak do picia. — Cóż, Wasza Dostojność, jak smakuje? — dopytywał się Żyd. — Smakuje tak, że dam ci za dzbanek dwadzieścia piastrów. — Panie, to za mało, o wiele za mało! Za dwadzieścia piastrów zabiorę to wino z powrotem i przyniosę ci inne. — W kraju, gdzie się je wytwarza, daję za dzbanek w przeliczeniu na tutejsze pieniądze cztery piastry. Widzisz więc, chcę ci dobrze zapłacić, a jeśli ci to nie wystarcza, trudno, zabierz je sobie! Wstałem. — Więc co mam wam podać? — Nic! Wypiję to, co przyniosłeś, za dwadzieścia piastrów, a wiem, że zgodziłbyś się nawet na piętnaście. Jeśli nie, idę, a ty możesz je sam sobie wypić. — Wypije je dostojny Selim aga. — Selim aga pójdzie ze mną. — Daj mi dwadzieścia dziewięć piastrów. — Nie. — Dwadzieścia osiem! — Dobranoc, stary! Otworzyłem drzwi. — Wróć, efendi! Dostaniesz to wino za dwadzieścia piastrów, bo twoje odwiedziny przynoszą zaszczyt memu domowi. Targ został więc ubity, i to ku wielkiemu zadowoleniu Żyda, który otrzymawszy pieniądze oddalił się ze skrywanym uśmieszkiem. Aga najpierw upił trochę, a potem pociągnął wielki haust. — Wallah, billah, tallah! Czegoś’ podobnego jeszcze nie piłem! Myślisz, że to jest dobre na chory system, efendi? — Doskonałe. — Oh, gdyby „kwiat mirtu” to widział! — Czy ona też ma chory system? — Bardzo spragniony system efendi! Pociągnął znowu i zaraz potem jeszcze raz. — Nic dziwnego — rzekłem. — Tyle ma pracy i kłopotów! — Nie ze mną. Allah świadkiem! — Ale z twoimi więźniami. — Zanosi im raz dziennie jedzenie: chleb i wodę z mąką. — Ile daje ci mutesellim na każdego więźnia? — Trzydzieści para dziennie. To znaczy mniej więcej piętnaście fenigów! A z tego połowa zapewne zostaje w ręku Selima. — A ile ty dostajesz za dozór? — Dwa piastry dziennie, ale nigdy jeszcze nie zobaczyłem tych pieniędzy. Nic dziwnego, że nie poznałem dotąd tego wspaniałego lekarstwa! Pociągnął nowy haust. — Dwa piastry? To bardzo niedużo, zwłaszcza że na pewno kosztuje cię to masę wysiłku. — Wysiłku! Żadnego! Miałbym się wysilać dla tych łajdaków? Chodzę raz dziennie popatrzeć, czy który nie umarł i tyle. — O jakiej porze tam chodzisz? — Kiedy mi wygodnie. — Także w nocy? — Tak, jeśli w dzień zapomniałem i akurat nie było mnie w domu! Wallahi, właśnie przyszło mi do głowy, że dziś tam jeszcze nie byłem! — Przeszkodziło ci moje przybycie. — To prawda, efendi. — Więc musisz iść teraz. — Ci ludzie nie są warci mojej fatygi! — Słusznie! Ale czy nie narazisz; przez to na szwank swojej godności? Jesteś przecież agą, oficerem. Twoi Arnauci muszą ciebie bać! Nieprawda? — Tak, to prawda. Na Allaha, muszą się bać! — zaklinał się. — I czaus, który jest w więzieniu? — Czaus też. Naturalnie. Zresztą to krnąbrna sztuka. Musi się mnie bać! — Więc tym bardziej powinieneś go pilnować, powinieneś czasem go zajść niespodziewanie, żeby zobaczyć, czy pilnuje służby, inaczej nie będzie czuł przed tobą respektu. — Tak zrobię. Na Allaha, tak właśnie zrobię! — Jeżeli jest pewien, że nie przyjdziesz, to może siedzi sobie spokojnie u kahwedżiego* albo z tancerkami i kpi sobie z ciebie. — Niechby spróbował! Ja go zaskoczę, jutro albo jeszcze dzisiaj. Pójdziesz razem ze mną, efendi? — Starałem się pilnie nie okazać żadnych wątpliwości co do tego, czy mam w ogóle prawo wejść do więzienia. Przeciwnie, zachowywałem się tak, jakbym swoim towarzystwem wyświadczał mu tylko zaszczyt: — Czy taki łajdak godzien jest mnie oglądać? — Pójdziesz tam przecież nie ze względu na niego, ale ze względu na mnie. — Ale wobec tego należą mi się wszystkie honory, na jakie zasługuje efendi. — To jasne! Wszystko będzie tak, jak gdyby towarzyszył mi sami mutesellim. Zrobisz inspekcję więzienia. — Zatem pójdę. Na dnie jego dzbanka zostało ledwie parę kropel, a ja cały czas dotrzymywałem mu kroku. Oczy agi zwęziły się, a koniuszki wąsów sterczały zawadiacko. — Zamówimy jeszcze dzbanek? — spytałem. — Nie, efendi, jeżeli łaska. Pilno mi, żeby zaskoczyć czausa. Jutro znowu tu przyjdziemy! Czaus był tylko pretekstem, w rzeczywistości zacny aga musiał już odczuć niebezpieczne skutki wina z Turbedi Haidari. Odłożył fajkę i trochę niepewnie stanął na nogach. — Jak ci smakował tytoń, efendi? — zapytał. Odgadłem powody tego pytania i odrzekłem: — Nieszczególnie. Od takiego tytoniu boli głowa i robi się mdło. — Na Allaha, masz rację. Ten tytoń osłabia system krwionośny i nerwowy, a przecież jesteśmy tutaj po to, żeby się wzmocnić. Chodź, idziemy! Klasnął w dłonie. Był to znak dla gospodarza, że goście opuszczają przybytek. Potem wyszliśmy. — Efendi, podaj mi rękę! — poprosił aga. — Wiesz przecież, że cię miłuję! Prośbę tę podyktowało jednak nie tyle uczucie, co wyraźne osłabienie systemu; gdy tylko bowiem agę owiało rześkie wieczorne powietrze, począł najwyraźniej mylić lewą stronę z prawą. — Muhammad miał tęgą głowę, prawda, efendi? — zapytał tak głośno, że aż jakiś przechodzień przystanął zdumiony, by na nas popatrzeć. — Dlaczego? — Bo nie zakazał lekarstw. Gdyby i tego jeszcze zakazał, trzeba by z winogron robić atrament. Wiesz, gdzie jest więzienie? — Z tyłu za twoim domem. — Ty zawsze masz słuszność, efendi Ale gdzie jest nasz dom? Było to jedno z tych łatwych pytań, na które bardzo trudno odpowiedzieć, jeśli odpowiedź nie ma być równie głupia jak pytanie. — Tuż przed więzieniem, ago. Stanął w miejscu, albo raczej próbował stanąć w miejscu, i spojrzał na mnie ze zdumieniem. — Efendi, masz równie tęgą głowę jak stary Muhammad, wiesz? Ale powiadam ci, że ten tytoń tak mi uderzył do głowy, że widzę więzienie na prawo i na lewo. Gdzie ono naprawdę jest? — Ani na lewo, ani na prawo. Na prawo stoi dąb, a tam z lewej w górze to chmura. — Chmura? Allah! Pozwól, że przytrzymam cię trochę mocniej! Dzielny aga prowadził mnie i wykazywał przy tym dziwne upodobanie do ruchów, które w niektórych okolicach Niemiec nazywa się „wywijaniem kozła”. W ten sposób dość szybko posuwaliśmy się naprzód i wreszcie udało się mi zawieść go przed budynek, który uważałem za więzienie, choć nigdy dotąd nie widziałem go od frontu. — Czy to jest sindan*? — zapytałem go. Zsunął turban na tył głowy i rozejrzał się na wszystkie strony. — Hm! Wygląda podobnie. Efendi, czy nie widzisz w pobliżu nikogo, kogo moglibyśmy zapytać? Musiałem trzymać cię tak mocno, że zakręciło mi się w głowie, a to niedobrze, bo domy skaczą wokół mnie jak galopująca karawana. — Nie widzę nikogo. Ale to musi być tu! — Spróbujmy! Przesunął ręką po pasie w poszukiwaniu czegoś, czego nie znajdował. — Czego szukasz? — Klucza do drzwi więzienia. — Masz go przy sobie? — Zawsze! Zobacz no tu, może ty go znajdziesz. Pomacałem i znalazłem klucz natychmiast. Trudno go było nie wyczuć za pierwszym razem, klucz był bowiem tak wielki, że można było z powodzeniem załadować go kulą na niedźwiedzia. — Oto klucz. Czy mam otworzyć? — Tak, spróbuj. Ale nie wiem, czy uda ci się znaleźć dziurkę. Twój system bardzo ucierpiał. Klucz pasował i po chwili drzwi otworzyły się z lekkim szczękiem zawiasów. — Udało się! — stwierdził aga. — Znam dobrze ten dźwięk: Wchodzimy! — Czy mam na powrót zamknąć drzwi? — Rozumie się! W więzieniu trzeba zachować ostrożność. — Zawołaj strażnika! — Czausa? A po co? — Poświeci nam. — Ani mi to w głowie! Przecież chcemy zaskoczyć tego łobuza! — W takim razie mów ciszej! Chciał postąpić krok naprzód, ale potknął się i niechybnie by upadł, gdybym go nie przytrzymał obiema rękami. — Co to było? Efendi, trafiliśmy chyba do cudzego domu. — Gdzie jest pokoik, w którym zwykle siedzi czaus? Na parterze? — Nie, trzeba wejść po schodach. — A gdzie są schody, z tyłu czy z przodu? — Hm! Gdzie to one są? Chyba z przodu. Od drzwi trzeba przejść do schodów jakieś sześć–osiem kroków. — W prawo czy w lewo? — Zaraz, jak to ja stoję? Z tej czy z tamtej? O efendi, widocznie źle znosisz lekarstwo, bo postawiłeś mnie tak krzywo, że ten korytarz nie biegnie prosto, tylko wznosi się w górę! — Więc chodź tu! Z tyłu masz drzwi, tu jest prawa strona, tu lewa. Gdzie powinny być schody? — Z lewej. Posuwaliśmy się ostrożnie i rzeczywiście moja stopa natrafiła wkrótce na dolny stopień. — Tu są schody, ago! — Tak, to one. Nie przewróć się, efendi! Nie byłeś jeszcze nigdy w tym domu. Będę cię troskliwie prowadził. Uwiesił się na mnie ciężko, tak że po prostu musiałem go windować w górę po nieznanych schodach. — Teraz jesteśmy na górze. Gdzie jest pokój czausa? — Mów ciszej! Słyszę dobrze. Pierwsze drzwi na prawo. Pociągnął mnie, ale bynajmniej nie w prawo, tylko prosto przed siebie. Obróciłem go tedy i po kilku krokach wymacałem drzwi. Przesunąłem po nich ręką. — Są tu dwa rygle, ale nie mogę znaleźć zamka. — Bo go nie ma. — Rygle są zasunięte. — To znaczy, że trafiliśmy do jakiegoś innego domu! — Otworzę je. — Tak, otwórz, żebym wiedział nareszcie, gdzie właściwie jesteśmy! Odsunąłem ciężkie rygle. Drzwi otwarły się na zewnątrz. Weszliśmy do środka. — Czy jest tu jakieś światło? — Tak. Lampa stoi w niszy na lewo, krzesiwo też. Oparłem go o ścianę i szukałem. Znalazłem niszę, a w niej wszystko, czego było mi trzeba, i wkrótce zabłysło światło. Pokój był ciasny i mały. Na podłodze leżała trzcinowa mata, służąca za całe umeblowanie. Wokół walały się nadtłuczona miseczka, para zdeptanych butów, jeden pantofel, pusty dzban na wodę i pejcz. — Nie ma go! Gdzie się ten człowiek podziewa? — spytał aga. — Pewnie siedzi u Arnautów, którzy też sprawują tu straż. Ujął lampę i ruszył do przodu, ale zawadził o futrynę drzwi. — Nie popychaj mnie, efendi! Potrzymaj no lampę. Lepiej będzie, jak cię poprowadzę, inaczej mógłbyś mnie zrzucić ze schodów: Miłuję cię i jestem twoim przyjacielem, twoim najlepszym przyjacielem, i dlatego radzę ci, nigdy nie bierz do ust perskiego lekarstwa. Robisz się potem strasznie brutalny! Musiałem użyć siły, aby bez szwanku sprowadzić pijanego agę na dół. Gdyśmy dotarli do oznaczonych drzwi, okazały się też zamknięte, a gdy je otworzyliśmy, pokój powitał nas pustką. Przypominał raczej chlew niż ludzkie mieszkanie i kazał ze smutkiem myśleć o celach więźniów. — Tych też nie ma! Efendi, masz słuszność. Te łajdaki poszły sobie gdzieś zamiast pilnować. Ale ja ich nauczę! Jeszcze będą się mnie bali! Każę im dać kije, ba, każę ich powiesić! Próbował przewracać oczami, ale mu się to nie udało; im dłużej wino działało, tym było straszliwsze w skutkach; adze powieki same się zamykały. — Co teraz zrobimy, efendi? — Ja na twoim miejscu poczekałbym, aby przyjąć Arnautów tak, jak na to zasługują. — Tak właśnie zrobię. — Ale gdzie mamy czekać? Tu czy na górze? — Tu. Nie zamierzam znowu drapać się na górę. Jesteś dla mnie za ciężki, efendi. Popatrz, jak się chwiejesz na nogach! Usiądźże! — Myślałem, że zrobimy inspekcję więzienia? — Tak, mieliśmy taki plan — rzekł ziewając. — Ale ci ludzie nie są tego warci. To same łajdaki, złodzieje i rabusie, Kurdowie i jeden Arab, chyba najgorszy ze wszystkich. — Gdzie on siedzi? — Zaraz obok, bo trzeba go najlepiej pilnować. Siądźże wreszcie! Usiadłem obok niego, choć podłogę stanowiło tu tylko ubite klepisko, w dodatku brudne. Aga ziewnął raz jeszcze. — Jesteś zmęczony? — zapytał mnie. — Trochę. — Dlatego tak ziewasz. Prześpij się, póki nie przyjdą. Zbudzę cię. Na Allaha, całkiem zesłabłeś, lecisz z nóg! Ja za to ułożę się możliwie najwygodniej. Wyciągnął się i oparł głowę na łokciach. Zapanowała cisza, po chwili zaś głowa opadła mu całkiem na dół — władca więzienia zasnął. Jakże często czytałem o więźniach, którzy wydostawali się na wolność dzięki nietrzeźwości strażników, i jak złościłem się na ten zużyty trick pisarski! Teraz zaś wskutek czyjegoś pijaństwa faktycznie mogłem sobie poczynać w więzieniu jak chciałem. Czy miałem otworzyć Amadowi el Ghandurowi celę i drzwi więzienia? Wszak byłoby to nierozsądne. Nie byliśmy przygotowani do natychmiastowego opuszczenia miasta. U bramy stali wartownicy, którzy z pewnością nabraliby podejrzeń. Cała wina spadłaby na nieszczęsnego agę, ja zaś zostałbym jawnie uznany za sprawcę, co naraziłoby mnie na poważne niebezpieczeństwo albo co najmniej później na liczne kłopoty. Lepiej było uwolnić więźnia w taki sposób, by jego zniknięcie pozostało sprawą niewyjaśnioną. Postanowiłem więc, że dziś tylko porozmawiam z Haddedihnem, a ucieczkę zorganizuję dopiero później. Aga leżał na podłodze i chrapał donośnie z otwartymi ustami. Potrząsnąłem jego ramieniem, najpierw lekko, potem mocniej. Nie obudził się. Wziąłem lampę i opuściłem pomieszczenie, zamykając cicho drzwi. Bezgłośnie zasunąłem też jeden rygiel, by uniknąć wszelkich niespodzianek. Przedtem już rozglądałem się uważnie i zauważyłem, że drzwi nie mają zamków i zaopatrzone są tylko w rygle. Nie musiałem więc szukać kluczy. Czułem się trochę nieswojo, stojąc tak samemu w korytarzu, którego ciemności słabe światło lampy nie mogło rozproszyć. Ale decyzja dojrzała. W razie konieczności gotów byłem uczynić wszystko, by nie wracać stąd bez więźnia. Odsunąłem rygiel, uchyliłem drzwi i zostawiłem je szeroko otwarte, by będąc już w środku słyszeć każdy dźwięk. W istocie, ujrzałem prawdziwy loch! Tuż za drzwiami ziała dziura na metr głęboka, bez żadnych schodków. Długość celi wynosiła cztery kroki, szerokość dwa, nie było tu ani tynków, ani drewnianej czy glinianej podłogi. W górze, pod samym sufitem, umieszczony był jeden z tych otworów, które za dnia oglądałem z zewnątrz. Oprócz miski z wodą, takiej akurat, jaką postawiłoby się psu, w lochu znajdował się tylko więzień. Leżał na wilgotnej, grząskiej ziemi, ale na mój widok wstał. Z zapadniętymi oczyma i wychudzony wyglądał niemal jak trup, mimo to jednak zachował dumną postawę, a jego oczy błysnęły gniewnie, gdy spytał: — Czego chcesz? Czy nie można już nawet spać? — Mów ciszej! Nie jestem strażnikiem. Jak się nazywasz? — Dlaczego pytasz? — Mów ciszej! Nikt nie może nas usłyszeć. Jak się nazywasz? — Wiesz sam! — odrzekł, ale ściszył jednak głos. — Domyślam się, ale chciałbym dowiedzieć się z twoich ust, kim jesteś? — Nazywam się Amad el Ghandur. — Więc jesteś tym, którego szukam. Przyrzeknij mi, że zachowasz spokój, cokolwiek ci powiem! ‘ — Przyrzekam. — Mohammed Emin, twój ojciec, znajduje się niedaleko stąd. — Allah akb…! — Milcz! Możesz nas zdradzić! — Kim jesteś? — Przyjacielem twego ojca. Byłem w gościnie u Haddedihnów i walczyłem u boku twego ojca z ich wrogami. Wtedy dowiedziałem się, że jesteś uwięziony, i wyruszyliśmy, aby cię uwolnić. — Allah niech będzie pochwalony! Nie mogę w to uwierzyć! — Uwierz! Widzisz, to okno wychodzi na dziedziniec, który sąsiaduje z ogrodem, ogród zaś należy do domu, w którym mieszkamy. — Ile was jest? — Tylko czterech. Twój ojciec, ja, jeszcze jeden przyjaciel i mój sługa. — Kim ty jesteś i kim jest ten przyjaciel? — Odłóżmy to na później, bo teraz musimy się pośpieszyć! — Z ucieczką? — Nie. Nie jesteśmy jeszcze przygotowani, a ja znalazłem się tu przypadkowo, wcale się tego nie spodziewając. Umiesz czytać? — Tak. — Ale nie masz tu światła. — W południe jest dosyć jasno. — Więc słuchaj. Mógłbym cię zabrać stąd od razu, ale to byłoby zbyt niebezpieczne. Zapewniam cię jednak, że niedługo będziesz już na wolności. Nie wiem jeszcze, co postanowimy, ale kiedy usłyszysz, że przez okno wpada kamień, podnieś go. Będzie do niego przywiązana kartka, która powie ci, co masz zrobić. — Panie, przywracasz mi życie, a byłem już bliski zwątpienia! W jaki sposób dowiedzieliście się, że zabrali mnie do Amadije? — Powiedział mi to pewien jezyda, którego spotkałeś nad rzeką. — Zgadza się! — odrzekł prędko. — Oh, teraz wiem już, że mówisz prawdę! Będę czekał, a ty pozdrów ode mnie ojca! — Zrobię to dziś jeszcze. Jesteś głodny? — Bardzo! — Czy zdołałbyś gdzieś ukryć chleb, świecę i krzesiwo? — Tak. Wykopię rękami jamkę w ziemi. — Dam ci swój sztylet. Łatwiej ci będzie kopać, i w ogóle lepiej, żebyś miał przy sobie jakąś broń. Ale to dla mnie cenny przedmiot, postaraj się, żeby go nie znaleziono! Szybko schwycił sztylet i przycisnął go do warg. — Panie, niech Allah ci to wynagrodzi w godzinie śmierci! Mam teraz broń. Uwolnię się, nawet jeśli nie zdołacie przyjść mi z pomocą! — Przyjdziemy. Nie rób niczego pochopnie, mogłoby to ciebie i twego ojca narazić na wielkie niebezpieczeństwo. — Będę czekał cały tydzień. Jeśli do tego czasu nie przyjdziecie, zacznę działać sam. — Dobrze! Postaram się jeszcze tej nocy podać ci przez okno jedzenie, świecę i krzesiwo. Może uda nam się też porozmawiać. Jeśli będzie można to bezpiecznie urządzić, usłyszysz nawet głos swego ojca. Teraz żegnaj mi, muszę już iść! — Panie, podaj mi rękę! Wyciągnąłem do niego rękę. Uścisnął ją oburącz, aż poczułem ból. — Niech Allah błogosławi tej ręce, dopóki będzie się poruszała, gdy zaś ułoży się do snu śmierci, niech duch twój zazna rozkoszy raju! Odejdź teraz, by nie spotkała cię żadna zła przygoda. Zamknąłem loch i cicho wróciłem do agi. Spał i chrapał w najlepsze. Usiadłem obok niego i siedziałem tak chyba całą godzinę, aż posłyszałem kroki, zatrzymujące się przed drzwiami wejściowymi Szybko przymknąłem otwarte do tej pory drzwi i zacząłem potrząsać moim towarzyszem, aby go obudzić. Nie było to łatwe zadanie, tym bardziej, że trzeba się było śpieszyć. Wreszcie postawiłem go na nogi. Wytrzeszczył oczy ze zdumieniem. — To ty, efendi? Gdzie my jesteśmy? — W więzieniu. Weź się w garść! Selim aga rozejrzał się dokoła osłupiały. — W więzieniu? Ah! Jak to się stało? — Przypomnij sobie Żyda i lekarstwo! Przypomnij sobie czausa, którego chcieliśmy zaskoczyć! — Czau… Maszallah, już wiem! Spałem. Gdzie czaus? Jeszcze go nie ma? — Mów ciszej! Słyszysz? Twoi ludzie stoją pod drzwiami i gadają. Przetrzyj sobie oczy! Poczciwy Selim wyglądał doprawdy żałośnie. Ale przynajmniej wróciła mu przytomność i mógł ustać na nogach. Teraz, gdy usłyszeliśmy trzask zamykanych drzwi, wziął lampę i wyszedł na korytarz. Poszedłem za nim. Na jego widok winowajcy zatrzymali się przestraszeni. — Gdzieżeście byli, pieskie nasienie? — naskoczył na nich. W długim, wąskim korytarzu jego głos rozległ się jak grzmot. — U kahwedżiego — odpowiedział czaus po chwili wahania. — U kahwedżiego? Zamiast trzymać wartę! Kto wam pozwolił stąd odejść? — Nikt! Było mi ich żal. Ich niedbalstwo przyniosło mi niemałą korzyść. W słabym świetle widziałem, że aga groźnie przewraca oczami. Koniuszki jego wąsów drżały, a pięści zaciskały mu się z gniewu Ale zorientował się chyba, że nie trzyma się jeszcze całkiem pewnie na nogach, i rozmyślił się. — Jutro zostaniecie ukarani! Postawił lampę na stopniu schodów i odwrócił’się w moją stronę. — Czy też uważasz może, że powinienem wydać wyrok natychmiast? Chcesz, żebym kazał im wzajemnie się wychłostać? — Przełóż wyrok na jutro, ago! I tak ci nie ujdą. — Niech będzie tak jak ty chcesz. Chodźmy! Otworzył drzwi i zamknął je od zewnątrz. Poszliśmy do domu, gdzie oczekiwał nas „kwiat mirtu”. — Tak długo byłeś u mutesellima? — spytała drwiąco, — Mersyno — odparł — posłuchaj, co ci powiem. Proszono nas byśmy zostali aż do rana, ale wiedziałem, że jesteś sama w domi i dlatego odmówiłem komendantowi. Nie chciałbym, żeby Rosjanie ucięli ci głowę. Mamy wojnę! Przerażona Mersyna załamała ręce. — Wojna? Między kim a kim? — Między Turkami, Rosjanami, Persami, Arabami i Kurdami! Rosjanie stoją z setką tysięcy ludzi i trzema tysiącami armat o cztery godziny stąd w Seraru. — O Allah! Umieram! Już nie żyję! I ty też musisz iść wąlczyć! — Tak. Ale ani słówka o tym nikomu. Wojna jest na razie tajemnicą państwową i ludzie z Amadije dowiedzą się o wszystkim dopiero jutro rano, kiedy Rosjanie otoczą miasto. Zachwiała się i siadła całkiem bezsilnie na pierwszym lepszym stojącym w pobliżu garnku. — Już jutro! Naprawdę jutro tu będą? — Tak. — I będą strzelali? — Jeszcze jak! — Selimie ago, nie możesz iść na wojnę. Nie możesz się dać zastrzelić! — Dobrze! Bardzo mi to odpowiada, bo w takim razie mogę iś spać. Dobranoc, efendi! Dobranoc, moja słodka Mersyno! Aga odszedł. Róża tego domu popatrzyła za nim z pewnym zdzwieniem, a potem zapytała: — Efendi, czy to prawda, że Rosjanie, nadchodzą? — To nie jest jeszcze pewne. Myślę, że aga potraktował rzecz zbyt poważnie. — Oh, kładziesz balsam na moje zranione serce. Czy nie można ich zatrzymać przed Amadije? — Pomyślimy o tym. Przebrałaś kawę? — Tak, panie. Straszna to była robota, ale twój okrutny Hadżi Halef Omar nie dał mi — spokoju, póki nie skończyłam. Chcesz zobaczyć? — Pokaż! Przyniosła puszkę i torbę. Mogłem się przekonać, że rzeczywiście zadała sobie niemało trudu. — Jaki wydasz wyrok, efendi? — Korzystny dla ciebie. Ponieważ twoje delikatne rączki musiały dotykać tych ziaren, kawa jest twoją własnością. Również naczynia, które dziś zakupiłem, należą do ciebie, oprócz szklanek, które podaruję dzielnemu Selimowi adze. — Oh, efendi, jesteś mądrym i sprawiedliwym sędzią. W twoim sercu więcej jest dobroci niż garnków w mojej kuchni, a ta wonna kawa dowodzi twej wielkoduszności. Niech Allah pokieruje myślami Rosjan tak, by nie doszli tu i nie zastrzelili cię. Czy myślisz, że dziś jeszcze mogę spać spokojnie? — Możesz, zapewniam cię, że możesz. — Dziękuję ci, gdyż jedyną radością, jakiej może jeszcze zaznać udręczona kobieta, jest chwila wytchnienia. — Spisz tu na dole, Mersyno? — Tak. — Ale nie w kuchni, tylko od frontu? — Panie, miejsce kobiety jest w kuchni i jej sypialnia też w kuchni. Hm! To mnie zmartwiło. Bardzo nie na rękę był mi też głupi żart agi. „Kwiat mirtu” na pewno nie zdoła zaraz zasnąć. Wszedłem na górę, ale zamiast do swego pokoju wstąpiłem do Haddedihna. Zasnął już, ale obudził się natychmiast. Opowiedziałem mu o swojej przygodzie w więzieniu, on zaś nie posiadał się ze zdumienia i z radości. Zapakowaliśmy potem trochę jedzenia, świecę oraz krzesiwo i przemknęliśmy się do pustego pokoju od strony dziedzińca. Znajdowało się tu tylko jedno okno, a raczej czworokątny otwór, zasłonięty okiennicami. Uchyliwszy je zobaczyłem, że płaski dach, okrywający tę część małego dziedzińca, znajduje się tylko o półtora metra w dole. Zeskoczyliśmy z okna na dach, a stamtąd na ziemię. Drzwi wiodące na dziedziniec były zamknięte, nikt więc nie mógł nam przeszkodzić. Przeszliśmy do ogrodu, który kiedyś zdobiła swą obecnością piękna Esma Khatun. Teraz dzielił nas od więzienia tylko mur, dość niski, by ręką sięgnąć górnej krawędzi. — Zaczekaj — powiedziałem do szejka. — Dla pewności przekonam się najpierw, czy naprawdę nikt nas nie obserwuje. Cicho wdrapałem się na mur i zeskoczyłem na drugą stronę. W pierwszym otworze okiennym na parterze z prawej strony lśniło słabe światło. Był to pokój, w którym spał aga. Teraz siedzieli tar Arnauci, którzy ze strachu nie mogli pewnie zasnąć. Następne, drugie z kolei okno, należało do pomieszczenia, gdzie czekał na nas Amad el Ghandur. Przeszukałem wąski dziedziniec, nie natknąwszy się na nic podejrzanego. Wychodzące na tę stronę drzwi więzienia były także zamknięte. Wróciłem do miejsca przy murze, gdzie stał Mohammed Emin. — Wszystko w porządku. Potrafisz przeskoczyć? — Tak — odrzekł szeptem Haddedihn. — Tylko cichutko! Przeskoczył. Przemknęliśmy na palcach przez dziedziniec i stanęliśmy pod małym okienkiem, które można było niemal dosięgną ręką. — Pochyl się, szejku, przyciśnij do ściany i oprzyj ręce na kolanach! Wykonał moje polecenie. Wspiąłem się na jego plecy, tworzącej teraz niemal poziomą płaszczyznę. Twarz miałem akurat na wysokości okienka lochu. — Amad el Ghandur! — zawołałem półgłosem i szybko przytknąłem ucho. — To ty, panie? — dobiegł mnie głuchy głos z dołu. — Tak. — Czy mój ojciec też tam jest? — Tak. Spuści ci na sznurku jedzenie i świecę i porozmawia z tobą. Poczekaj! Zaraz tu wejdzie. Zeskoczyłem z pleców Araba. — Ciężko ci było? — Długo nie można tak ustać, pozycja jest zbyt niewygodna — odrzekł. — Wobec tego teraz zrobimy inaczej, bo przecież chciałbyś dłużej porozmawiać z synem. Uklękniesz na moich ramionach, ja się potem wyprostuję i wytrzymam tyle, ile będziesz chciał. — Słyszał cię? — Tak. Pytał o ciebie. Mam sznur, na którym możesz spuścić paczkę. Linka została umocowana. Złożyłem ręce na plecach, tek żeby szejk mógł na nich postawić stopę. Wspiął się na mnie, ja zaś podparłem mu rękami kolana, aby się nie obsunął. Dzięki temu mógł klęczeć moich ramionach tak pewnie jak na równej ziemi. Spuścił paczuszką a potem rozpoczął się cichy, ale tym bardziej gorączkowy dialog z którego do mnie docierały tylko słowa Mohammeda Emina. Co jakiś czas szejk zapytywał, czy mi nie za ciężko. Był wysokim, silnym mężczyzną i nie żałowałem wcale, kiedy po jakichś pięciu minutach zeskoczył na ziemię. — Efendi, mój syn musi wyjść. Nie mogę już dłużej czekać — powiedział. — Przede wszystkim chodźmy stąd. Skacz pierwszy, ja sprawdzę, czyśmy nie zostawili jakichś śladów. Mohammed Emin poszedł pierwszy, a ja wkrótce go dogoniłem. Po niedługiej chwili wróciliśmy tą samą drogą do pokoju szejka. Chciał natychmiast omawiać ze mną plan uwolnienia swego syna, ja jednak poradziłem mu, by zaczekać z tym do rana, i wymknąłem się cicho do swego pokoju. IX. JAK WYKORZYSTYWAĆ TRUDNE SYTUACJE Następnego dnia odwiedziłem najpierw chorą dziewczynę. Stan jej nie budził już obaw Była przy niej tylko matka, przynajmniej nikogo innego nie widziałem. Potem przeszedłem się po mieście i wzdłuż murów, aby poszukać miejsca, którędy można by się wydostać na zewnątrz, omijając bramę. Owszem, miejsce takie znalazło się, nadawało się jednak tylko dla pieszych. Gdy wróciłem do domu, Selim aga dopiero wstał. — Efendi, jest już dzień — stwierdził. — Nawet od dawna — odrzekłem. — Chodzi mi o to, że teraz będzie nam wygodniej niż wczoraj porozmawiać o naszej sprawie. — O naszej sprawie? — Ty też przy tym byłeś. Czy mam złożyć donos, czy nie? Jak myślisz, efendi? — Ja na twoim miejscu bym tego nie robił. — Dlaczego? — Bo lepiej będzie wcale nie wspominać o tym, że byłeś nocą w więzieniu. Twoi ludzie musieli zauważyć, że niepewnie trzymałeś się na nogach, i mogliby o tym napomknąć w trakcie przesłuchań. — To prawda. Kiedy się obudziłem, mój ubiór wyglądał fatalnie, dużo czasu strawiłem na usuwaniu brudu. Cud, że Mersyna niczego nie zauważyła. Więc powiadasz, że lepiej nie składać donosu? — Tak. Możesz udzielić ludziom nagany, a twoja łaskawość oślepi ich jak promień słońca. — Tak, efendi, na początek wygłoszę do nich groźne przemówienie! Oczy jego obracały się jak skrzydła wentylatora. Nagle zatrzymały się, a jego twarz przybrała łagodny wyraz. — A potem ich ułaskawię, jak padyszach, który szafuje życiem i majątkiem milionów ludzi. Chciał odejść, ale stanął w drzwiach, przed domem bowiem zsiadł jeździec. Usłyszałem znajomy głos: — Selam! Jesteś może Selimem agą, dowódcą Albańczyków? — Tak, to ja. Z czym przybywasz? — Czy mieszka u ciebie Kara ben Nemsi efendi, który ma ze sobą jeszcze dwóch towarzyszy, sługę i baszybozuka? — Tak. Oto on. Selim ustąpił na bok i przybysz mógł mnie zobaczyć. Był to Selek, jezyda z Baadri. — Efendi — zawołał z wielką radością — pozwól, że cię powitam! Uścisnęliśmy sobie ręce. Zauważyłem, że przyjechał na jednym z wierzchowców Alego beja. Nad koniem unosił się obłok pary, Selek jechał więc bardzo szybko. Należało się domyślać, że ma dla mnie jakąś ważną wiadomość. — Zaprowadź konia na podwórze i wejdź potem do nas na górę! — poleciłem mu. Gdyśmy się znaleźli sami w moim pokoju, Selek sięgnął w zanadrze i wyciągnął list. — Jak mnie tu znalazłeś? — Spytałem o ciebie zaraz przy bramie. — A skąd wiedziałeś, że mam ze sobą dwóch towarzyszy? U was byłem tylko z jednym. — Dowiedziałem się tego w Spinduri. Otwarłem list. Zawierał kilka dobrych wiadomości, tyczących jezydów, i jedną złą, która miała związek ze mną. — Co? Więc poselstwo Alego beja odniosło taki skutek? — zapytałem. — Kazasker Anatolii pojechał z nim do Mosulu? — Tak panie. Kazasker miłuje naszego mira Szejka chana i przeprowadził surowe śledztwo. Mutesarryf będzie odwołany. Na jego miejsce przyjdzie kto inny. — A mahredż Mosulu zdołał uciec? — Tak. Kiamil efendi ponosi odpowiedzialność za wszystkie przewiny mutesarryfa. Wyszły na jaw bardzo brzydkie sprawki. Od jedenastu miesięcy żaden namiestnik nie otrzymał niezbędnych pieniędzy, a dowódcy i żołnierze żołdu. Mimo zalecenia Wielkiej Porty zaniechano wypadów przeciwko Arabom, bo mutesarryf brał do własnej kieszeni wszystkie przeznaczone na to środki. I dużo innych podobnych historii. Policjanci, którzy mieli aresztować mahredża, przybyli za późno. Zdążył się już wymknąć. Dlatego wszyscy bejowie i kjaja w okolicy otrzymali rozkaz pojmania go, gdy tylko się pokaże. Kazasker Anatolii przypuszcza, że uciekł do Bagdadu, bo jest w przyjaźni z tamtejszym wali*. — To chyba nietrafny domysł. Mahredż na pewno uciekł w góry, gdzie trudniej go złapać, i będzie się, kierował raczej do Persji niż do Bagdadu. Nie będzie miał trudności z uzyskaniem pieniędzy na drogę. Jest przecież najwyższym sędzią wszystkich trybunałów i może dysponować ich pieniędzmi. — Masz rację, efendi. Jeszcze wczoraj wieczorem dowiedzieliśmy się, że rano poprzedniego dnia był w Elkosz, a wieczorem już w Mungaiszi. Wydaje się, że zmierza do Amadije, ale okrężną drogą, bo omija osady jezydów, których zaatakował. — Ali bej słusznie przypuszcza, że jego pojawienie się tutaj może oznaczać dla mnie wielkie trudności. Mahredż będzie intrygował przeciwko mnie, a ja niestety nie mogę udowodnić, że sam jest ściganym uciekinierem. — Oh, efendi, Ali bej jest mądry. Kiedy dowiedział się o ucieczce mahredża, kazał mi osiodłać swego najlepszego konia i jechać całą noc, tak żebym zdążył tu przed sędzią, gdyby ten rzeczywiście miał zamiar udać się do Amadije. A kiedy opuszczałem Baadri, dał mi dwa listy, które otrzymał z Mosulu. Oto one. Zobacz, czy ci się nie przydadzą. Otworzyłem je i jąłem czytać. Pierwszy był listem kazaskera Anatolii do mira Szejka chana i donosił o dymisji mutesarryfa i mahredża. Drugi zawierał urzędowe polecenie dla Alego beja, by ujął mahredża i odstawił do Mosulu, gdy tylko ten pokażę się na jego terytorium. Oba zaopatrzone były w podpis i wielką pieczęć sędziego wojsk. — To bardzo ważne dla mnie dokumenty — rzekłem. — Jak długo mogę je zatrzymać? — Należą do ciebie. — A więc mahredż był przedwczoraj wieczorem w Mungaiszi? — Tak. — Czyli dziś może tu przybyć, zatem pisma są mi potrzebne tylko na jeden dzień. Możesz tak długo czekać? — Będę czekał tak długo, jak długo każesz, efendi! — Zajrzyj więc teraz dwa pokoje dalej. Znajdziesz tam znajomych, Hadżi Halefa i Ifrę. Wiadomość, że mahredż może zjawić się w Amadije, w pierwszej chwili mocno mnie zatroskała. Z chwilą jednak, gdy znalazłem w posiadaniu obu pism, było po kłopocie i mogłem teraz spokojnie wyglądać jego przybycia. Sądziłem nawet, że doniesienie o dymisji mutesarryfa może spowodować uwolnienie więzionego Haddedihna, porzuciłem jednak tę myśl, gdy przeczytałem, że nieprzyjacielskiej kroki przeciwko Arabom nie wynikają z prywatnej samowoli mutesarryfa, ale podejmowane są na rozkaz Porty. Po południu do mego pokoju wszedł „kwiat mirtu”. — Efendi, czy chcesz iść ze mną do więzienia? Bardzo mi na tym zależało, przedtem jednak musiałem rozmówić się z Mohammedem Eminem. Toteż powiedziałem: — Nie mam teraz czasu. — Ale obiecałeś mi przecież i powiedziałeś też, że dzięki twej hojności więźniowie będą mogli coś u mnie kupić. Róży Amadije najwyraźniej leżał na sercu zysk, jaki przynosił jej ten drobny handelek. — Dotrzymam słowa. Ale będę miał czas dopiero za jakiś kwadrans. — Zaczekam na ciebie, efendi. Zresztą i tak nie możemy iść razem. — A Selim aga? — Nie ma go. Pełni teraz służbę u mutesellima. — Więc rozkaż czausowi, żeby mi otworzył. W takim razie ty możesz iść już teraz, a ja dołączę później. Mersyna odeszła z rozradowanym obliczem. Zdawało się, że bynajmniej nie martwi się o to, czy czaus pozwoli mi wejść, skoro ani nie miałem do tego prawa, ani nie mogłem się wylegitymować upoważnieniem od jego zwierzchnika. Oczywiście poszedłem natychmiast do Mohammeda Emina i powiadomiłem go o czekającej mnie wizycie w więzieniu. Poleciłem mu poczynić przygotowania do ucieczki, a przede wszystkim kupić za pośrednictwem Halefa turecki ubiór dla syna. Potem wyszedłem. Gdy ujrzałem przed sobą więzienie, drzwi były otwarte. Stał w nich czaus. — Selam! — pozdrowiłem go krótko i z godnością. — Akszamlarynys hajyrolsun — niech będzie błogosławiony twój wieczór! — odrzekł. — Allah niech błogosławi twemu przybyciu do tego domu, efendi! Muszę ci podziękować. — Podziękować? — spytałem niedbale. — Za co? — Był tu Selim aga. Bardzo się gniewał. Chciał nas wychłostać, ale na koniec rzekł, że będziemy ułaskawieni, bo ty wstawiłeś się za nami. Zechciej iść za mną. Weszliśmy na górę po schodach, na których wczoraj tak się męczyłem z agą. W korytarzu stała Mersyna z blaszanym kociołkiem, zawierającym papkę z mąki, która wyglądała tak, jakby do jej sporządzenia Mersyna użyła wody po umyciu swojej kuchni i sypialni. Obok leżał chleb, upieczony delikatnymi rękami „mirtu”. Wypiek ten był pierwotnie również mączną papką, ale ogień i przylepione kawałki węgla nadały mu bardziej stałą formę. Obok Mersyny stali Arnauci, trzymając w rękach puste naczynia, wybrane chyba ze stosu potłuczonych skorup. — Efendi, czy każesz zaczynać? — spytał „mirt”. — Tak. Natychmiast otwarto pierwsze drzwi. Pomieszczenie, które ujrzałem, było także lochem, ale znajdowało się na tym samym poziomie co korytarz. Siedzący tam więzień był Turkiem. Nie podniósł się i nie zaszczycił nas spojrzeniem. — Daj mu dwie porcje, to Osmanly! — rozkazał czaus. Człowiek otrzymał dwie chochle papki i do tego kawałek chleba. W następnej celi był znowu Turek, który dostał taką samą porcję. Lokator trzeciego lochu był Kurdem. — Ten pies dostanie tylko jedną porcję, to człowiek z Balan*! Cóż za przeurocza dyspozycja! Miałem szczerą chęć spoliczkować tego typa. Stosował swoją zasadę w trakcie całego roznoszenia posiłku. Gdy więźniowie z góry zostali zaopatrzeni, zeszliśmy na dolny korytarz. — Kto tutaj siedzi? — zapytałem. — Najgorsi. Jeden Arab, jeden Żyd i dwóch Kurdów z plemienia Bulamuh. Czy mówisz po kurdyjsku, efendi? — Tak. — Ale pewnie nie chcesz rozmawiać z więźniami? — Nie; nie zasługują na to! — To prawda. Tylko że my nie znamy kurdyjskiego ani arabskiego, a te psy wiecznie mają coś do powiedzenia. — Dobrze, porozmawiam z nimi. O to właśnie mi chodziło, nie sądziłem jednak, że wyświadczę w ten sposób przysługę strażnikom. Otwarto celę jednego z Kurdów. Stał tuż przy drzwiach. Biedak był najwidoczniej głodny, gdy bowiem otrzymał swoją łyżkę papki, poprosił, by dano mu przynajmniej większy kawałek chleba zwykle. — Czego on chce? — spytał czaus. — Trochę więcej chleba. Daj mu! — Dostanie, skoro za nim prosisz! Teraz doszliśmy do Żyda. Nie odzywałem się, bo więzień mówił po turecku. Wyłożył mnóstwo skarg, z mego punktu widzenia całkowicie uzasadnionych; nie został jednak wysłuchany. Drugi Kurd był starym człowiekiem. Prosił tylko, by mógł stanąć przed sądem. Czaus obiecał mu to i zaśmiał się. Wreszcie otwarto ostatnią celę. Amad el Ghandur siedział skulony w kącie i zdawało się, że nie chce się ruszyć. Kiedy jednak mnie ujrzał, podniósł się. — Czy to ten Arab? — spytałem. — Tak. — Nie mówi po turecku? — W ogóle się nie odzywa. Dlatego nie dostaje też ciepłej strawy. — Czy mam z nim pomówić? — Spróbuj! Podszedłem bliżej i powiedziałem: — Nie odzywaj się do mnie! Amad el Ghandur milczał posłusznie. — Widzisz, że nie odpowiada! — rzekł gniewnie czaus. — Powiedz mu, że jesteś wielkim uczonym, to mu rozwiąże język! Teraz przekonałem się, że strażnicy naprawdę nie rozumieją po arabsku. A zresztą nawet gdyby rozumieli, dialekt Haddedihnów brzmiałby dla nich obco. — Bądź gotów dziś wieczorem — powiedziałem do Amada el Ghandura. — Może uda mi się dziś znowu do ciebie przyjść. Stał dumnie wyprostowany, nie zmieniając wyrazu twarzy. — Dalej się nie odzywa! — wykrzyknął podoficer. — Skoro nie odpowiada, gdy mówi do niego efendi, nie dostanie dziś nawet chleba.! Inspekcja lochów była zakończona. Teraz oprowadzono mnie po dalszych pomieszczeniach budynku. Zgodziłem się na to, choć nie było mi to do niczego potrzebne. Wreszcie skończyliśmy, a Mersyna popatrzyła mi pytająco w oczy. — Możesz ugotować więźniom kawy? — spytałem ją. — I dać im do tego chleba, porządną porcję? — Tak. — Ile to będzie kosztowało? — Trzydzieści piastrów, efendi. Czyli mniej więcej dwa talary. To, co da więźniom, nie będzie zaś warte więcej niż markę. Wyciągnąłem pieniądze i wręczyłem jej. — Masz. Ale życzę sobie, żebyś dała kawę i chleb wszystkim. — Tak się stanie, efendi. Dałem starej i czausowi po piętnaście piastrów, a Arnautom po dziesięć, napiwek, jakiego zgoła nie oczekiwali. Toteż rozpłynęli się w podziękowaniach, a kiedy opuściłem budynek, kłaniali się jeszcze, gdym był już na ulicy i mogli widzieć tylko moje plecy. Wróciwszy do domu, odszukałem Mohammeda Emina. Spotkałem u niego Halefa, który przyniósł ubranie. Nikt nic nie zauważył, bo ani agi, ani Mersyny nie było w domu. Zdałem Haddedihnowi relację z odwiedzin u jego syna. — A więc dziś wieczór! — ucieszył się. — Jeśli się uda — dorzuciłem. — Ale jak chcesz tego dokonać? — Jeśli nie nadarzy się lepsza okazja, spróbuję wydostać od agi klucz i… — Nie da ci! — Sam sobie wezmę! Potem zaczekam, aż strażnicy usną, i otworzę celę Amada. — To zbyt niebezpieczne, efendi! Usłyszą cię. — Ostatniej nocy nie spali, więc będą zmęczeni. Poza tym dałem im bakszysz, który z pewnością zainwestują w rakiję, a to wywołuje senność. Zresztą obejrzałem wszystko dokładnie i zauważyłem, że drzwi wejściowe można otworzyć bezszelestnie. Jeśli będę dość ostrożny, powinno się udać. — A jak cię złapią? — Tym się nie martwię. Wobec strażników znajdy stosowną wymówkę, a jeśli zaskoczą mnie z więźniem — cóż, wtedy trzeba będzie działać, i to prędko. — Gdzie chcesz umieścić Amada? — Musi natychmiast opuścić miasto. — Z kim? — Z Halefem. Pojadę z nim teraz, żeby znaleźć w okolicy miejsce, gdzie można się skryć. Halef zapamięta drogę i poprowadzi twego syna. — A straże przy bramie? — Nie zobaczą ich wcale. Znam miejsce, gdzie można się przedostać przez mur. — My też powinniśmy jechać razem z nimi! — Nie! Zostaniemy jeszcze przynajmniej jeden dzień, aby odwrócić podejrzenia. — Ale Amad będzie tymczasem w wielkim niebezpieczeństwie, każą go szukać w całej okolicy. — O tym też pomyślałem. Niedaleko jednej z bram jest przepaść, gdzie mało kto odważy się zapuścić. Zostawimy tam kilka strzępków jego ubrania. Znajdą je i pomyślą, że uciekając po nocy spadł. — A gdzie on się przebierze? — Tutaj. I trzeba mu będzie zaraz zgolić brodę. — A więc zobaczę go! O rafik, co za radość! — Ale pod warunkiem, że będziecie się zachowywali cicho. — Możesz być pewien. Ale nasza gospodyni może go zobaczyć; przesiaduje stale w kuchni, a drzwi są otwarte. — O to już ty się zatroszczysz Halef zawiadomi cię, kiedy Amad ma przyjść. Zejdziesz na dół i zajmiesz czymś uwagę gospodyni, nic trudnego, a tymczasem Halef zaprowadzi go do twego pokoju i zamkniecie się, póki ja nie wrócę. Usłyszałem, że Halef wyprowadził konie i poszedłem. Drzwi do pokoju Anglika stały otwarte. Skinął na mnie i spytał: — Czy mogę mówić, sir? — Tak. — Ja słyszę konie. Wyjazd? Dokąd? — Za miasto. — Well, ja też! — Zamierzam przejechać się po lesie. Trzeba będzie się trochę czołgać przez krzaki. — Doskonale. Ja będę się czołgał. Natychmiast był gotów do drogi. Osiodłano mu konia i wkrótce wyjechaliśmy bramą w kierunku Manglany i Mia. Wszystko wyglądało tak, jak opisywał mi Dohub. Dróżka była tak stroma, że musieliśmy prowadzić konie za uzdę. Przy bramie zresztą nikt nas nie zatrzymał, gdyż wartę sprawowali tam Arnauci, którzy widzieli mnie wczoraj. Zjechawszy w dolinę, znaleźliśmy się na prawo od jailak Amadijczyków, którzy przenieśli się w góry. Skręciliśmy tedy w lewe w stronę lasu. Drzewa rosły tu tak rzadko, że mogliśmy spokojnie jechać, po kwadransie zaś dotarliśmy na polanę, gdzie zsiedliśmy, aby się wyciągnąć na ziemi. — Po ca tu przyjechaliśmy? — spytał Lindsay. — Szukam kryjówki dla Amada el Ghandura. — Ah! On wyjdzie wkrótce na wolność? Wyłożyłem mu swój plan. — Wspaniale! — orzekł. — Piękna przygoda! Złapać! Boksować się! Strzelać! Well, ja chcę go uwolnić razem z panem! — Nie może mi się pan na nic przydać! — uśmiechnąłem się. — Nie? Dlaczego? Ja zabiję każdego, kto nam przeszkodzi! Yes! — No, zobaczymy! Na lewo stąd, w górze, znajduje się miejsce, gdzie można się przedostać przez mur. Zatem gdzieś w pobliżu powinniśmy znaleźć kryjówkę. Poszuka pan z nami? — Chętnie! — Więc rozdzielmy się. Pan pójdzie prosto, a ja w bok. Kto znajdzie dobre miejsce, wystrzeli i zaczeka na drugiego. Halef został przy koniach, my zaś ruszyliśmy. Las stał się gęstszy, ale długo nie mogłem znaleźć miejsca naprawdę bezpiecznego. Nagle z lewej usłyszałem strzał. Poszedłem w tym kierunku i wkrótce usłyszałem drugi strzał, całkiem blisko. Anglik stał przy kępie zarośli okalającej cztery kolosalne dęby. Był boso i bez wierzchniego okrycia. Turban w czerwoną kratkę także leżał na ziemi. — Ja strzeliłem dwa razy. Pan mógł minąć, bo w lesie głos łudzi. Kryjówka znaleziona? — Nie. — Ja znalazłem. — Gdzie? — Niech pan zgaduje! Nie zgadnie pan! — Zobaczymy! Lindsay stał boso i na wpół rozebrany, zatem najpewniej się wspinał na drzewo, czyli że kryjówka musi się znajdować w jednym z dębów. Ale pnie tych drzew były tak potężne, że nie można się było na nie wdrapać. Wszelako obok jednego dębu rosła smukła sosna i splatała swoją baldaszkowatą koronę z jego rozłożystymi gałęziami. Dość wysoko w górze pień sosny opierał się o gruby konar dębu, tak że łatwo było przejść z jednego drzewa na drugie, powyżej zaś miejsca, gdzie konar ten wyrastał z pnia, dojrzałem dziuplę. — Już mam, sir Dawidzie! — rzekłem. — Gdzie? — Tam w górze. Pień jest wydrążony! — Well, dobrze! Ja już tam byłem. — Widzę, że umie się pan dobrze wspinać. — Jak wiewiórka, Yes! — Ale przypuszczalnie cały pień jest wydrążony. — Owszem. — A kto wejdzie do dziupli, spada na dół i nie może się wydostać. — Nie może się wydostać, Yes. — Więc nic z takiej kryjówki! — Kryjówka jest dobra. Tylko urządzić tak, żeby nie spadać. — W jaki sposób? — Ah, pan nie wiedzieć? Hm, Dawid Lindsay sprytny gość! Piękna przygoda! Wspaniale. Ja zapłacę, dobrze zapłacę. Uciąć kije i zamocować w dziupli, w poprzek. Na to mech, dużo mchu. Nie spadnie. Kryjówka gotowa! Piękny domek! Wspaniała willa! — Ma pan rację. Jak duża jest średnica dziupli? — Około czterech stóp. W dole jeszcze więcej. Umie pan się wdrapać? — Tak. Zaraz sobie to wszystko obejrzę. — Ale nie z pustymi rękami! Zabrać ze sobą zaraz kije! — Słusznie, tak będzie praktyczniej. Jest tu dosyć dębowych prętów. — Ale jak się z tym zabrać? Wspinać się i dźwigać kije? Nie da rady! — Mam ze sobą lasso. Służyło mi we wszystkich moich podróżach, bo taki kawał rzemienia może się zawsze przydać. — Well, więc ciąć pręty! — Ale bądźmy ostrożni, sir Dawidzie. Najpierw trzeba się przekonać, czy nie jesteśmy obserwowani. Póki rozmawiamy po angielsku, nikt nie może nas zrozumieć. Ale zanim przejdziemy do czynów, warto się upewnić. — Dobrze, więc pan się rozejrzy! Ja przygotuję pręty. Zatoczyłem wokół krąg i przekonałem się, że nikt nas nie obserwuje. Następnie pomogłem Anglikowi, który za wszelką cenę chciał zbudować na dębie willę. Wycięliśmy w zaroślach tuzin prętów długości nieco ponad metr, uważając, by nie pozostawić przy tym widocznych śladów, a potem zdjąłem pas, pod którym nosiłem owinięte wokół bioder lasso. Było dostatecznie długie, by sięgać do dolnych gałęzi sosny. Podczas gdy Anglik układał pręty w pęk i obwiązywał je jednym końcem splecionego w ośmioro, nierozerwalnego rzemienia, ja z drugim końcem między zębami począłem się wspinać. Część ubioru, które mogłyby mi zawadzać, uprzednio zdjąłem. Dotarłszy do pierwszej gałęzi, wciągnąłem wiązkę na górę. Lindsay wdrapał za mną i w ten sposób wywindowaliśmy nasz ładunek aż pod dziuplę, gdzieśmy go uwiązali. Zbadałem uważnie puste wnętrze pnia. Średnica jego była taka, jaką podał Lindsay, otwór rozszerzał się ku dołowi i sięgał aż do ziemi. Teraz poczęliśmy umocowywać pręty, aby sporządzić z nich coś w rodzaju podłogi. Trzeba było robić to bardzo starannie, żeby pręty nie załamały się pod ciężarem człowieka. Za pomocą noża wreszcie się z tym uporaliśmy. Platforma trzymała się mocno. — Trzeba jeszcze wciągnąć mech, trawę i liście! Zleźliśmy na dół i wkrótce zebraliśmy wszystko, czego nam było trzeba, następnie owinęliśmy w mój haik i okrycie Lindsaya i po dwukrotnym drapaniu się na górę i złażeniu na dół dziupla zmieniła się w kryjówkę, gdzie można było całkiem miękko i bezpiecznie leżeć. — Dobra robota! — stwierdził Anglik, ocierając pot z czoła. — Amad będzie miał dobre mieszkanie. Jeszcze tylko jedzenie, picie, łajka, tytoń i gotowe! Wróciliśmy do Halefa, który zaczął się już niepokoić, że tak długo nas nie ma. — Sir Dawidzie, teraz pan zostanie z końmi, bo ja muszą pokazać kryjówkę także Halefowi — rzekłem. — Well! Ale szybko wracać! Yes! — Umiesz się wspinać? — spytałem Halefa, gdyśmy dojechali do dębów. — Tak, sihdi. Niejedną palmę obrałem z daktyli. — To zupełnie inna sprawa. Tu pień jest gładki, nie można się niczego przytrzymać, nie można też używać płachty do wspinania, jak przy zbieraniu daktyli. Widzisz tę dziuplę na dębie, tuż nad gałęzią? — Tak, sihdi. — Wleź tam i obejrzyj ją sobie! Musisz się wdrapać po sośnie, a potem po gałęzi dębu. Halef spróbował i poszło mu nie najgorzej. — Efendi, ależ to istny koszk*! — wykrzyknął, znalazłszy się znowu na dole. — Zbudowaliście to teraz z Lindsay’em? — Tak. Wiesz, w której stronie leży Amadije? — Na lewo w górze. — Posłuchaj więc! Myślę, że dziś wieczorem uda nam się wydostać Amada el Ghandura z więzienia. Jeszcze dziś w nocy trzeba go wywieźć z miasta i ty masz to zrobić. — Sihdi, straże nas zobaczą! — Nie. Mur jest w jednym miejscu uszkodzony i można się tamtędy niepostrzeżenie wymknąć Pokażę ci to miejsce, jak będziemy wracali. Ale chodzi o to, żebyście po ciemku odnaleźli te dęby, bo dziupla ma służyć Amadowi za kryjówkę, póki go stąd nie zabierzemy Pójdziesz tedy na górę i obejrzysz sobie dokładnie, którędy macie tu wieczorem iść. Zapamiętaj sobie dobrze cały teren. Gdy Amad będzie już bezpieczny, postarasz się wrócić do nas tak, żeby nikt cię nie widział; nikt nie może wiedzieć, iż ktokolwiek z nas opuszczał Ciasto. — Sihdi, dziękuję ci, że będę miał sposobność znowu sam czegoś dokonać; od dłuższego czasu mogłem się tylko przyglądać. Halef poszedł, a ja wróciłem do Lindsaya, który leżał wyciągnięty na mchu i patrzył w niebo. — Pięknie tu w Kurdystanie! Brak tylko ruin! — rzekł. — Ruin jest dosyć, choć nie liczą sobie tysięcy lat, jak nad Tygrysem. Być może będziemy zmuszeni jechać przez okolicę, gdzie będzie miał pan ruin pod dostatkiem. Z dolin Kurdystanu dym spalonych osad i zapach przelanej krwi bije pod niebiosa. Znajdujemy się w kraju, w którym ludzkie życie, wolność i mienie są bardziej niż gdzkolwiek indziej zagrożone. Należy sobie tylko życzyć, byśmy o tym nie przekonali na własnej skórze! — Ależ ja chętnie się o tym przekonam, sir! Ja chcę mieć przygody! Walczyć, bić się, strzelać! Ja zapłacę. — Będzie pan miał po temu okazję nawet może i za darmo, sir Dawidzie, zaraz bowiem za Amadije kończy się terytorium Turków i zaczynają się ziemie Kurdów, którzy tylko nominalnie podlegaj Porcie albo są zobowiązani do haraczu. Tam nasze paszporty nie są żadną gwarancją bezpieczeństwa. Ba, łatwo może się zdarzyć, że ściągniemy na siebie niechęć właśnie dlatego, że mamy rekomendacje od Turków i od konsulów. — Więc nie będziemy pokazywać rekomendacji! — Jasne. Te półdzikie hordy najprędzej jeszcze można sobie zjednać, zawierzając ufnie ich gościnności. Arab, który przyjmuje cudzoziemca pod swój namiot, może żywić jakieś podstępne myśli, Kurd nigdy. Gdyby zaś nie było już innej rady, należy uciec się pod opieką kobiet; wtedy jest się bezpiecznym. — Well, niech mnie chronią kobiety! Wspaniale! Świetna myśl! Po jakiejś godzinie Halef był z powrotem. Zapewniał, że potrafi teraz sam odnaleźć po nocy kryjówkę, jeśli tylko uda mu się wydostać z miasta. Cel naszej przejażdżki został tedy osiągnięty i zawróciliśmy do Amadije. Wybrałem, taką drogę, by przejechać obok miejsca, gdzie mur był uszkodzony. — To jest to miejsce, Halefie. Przyjdziesz tu potem i obejrzysz sobie dokładnie wyłom, ale tak, by nie zwrócić na siebie uwagi. — Muszę to zrobić jak najszybciej, sihdi — odrzekł Halef. — Wkrótce zapadnie zmierzch. Rzeczywiście, gdyśmy dotarli do domu, dzień miał się już ku końcowi. Nie miałem nawet czasu odpocząć po naszej wyprawie, bo w drzwiach czekał na mnie Selim aga. — Hamdulillah, dzięki niech będą Allahowi, że jesteś wreszcie — zawołał. — Czekałem na ciebie i było to bolesne czekanie. — Czemuż to? — Mutesellim przysłał mnie, bym cię do niego zaprowadził. — A o co chodzi? — Masz porozmawiać z jakimś efendim, który niedawno przyjechał. — Któż to taki? — Mutesellim nie pozwolił ci tego powiedzieć. — Bah! Mutesellim nie zdoła niczego przede mną ukryć. Od dawna wiedziałem, że ten efendi przyjedzie. — Wiedziałeś? Ależ to przecież tajemnica. — Udowodnię ci, że znam tę wielką tajemnicę. Efendi, który przyjechał, to mahredż Mosulu. — A więc naprawdę wiesz! — wykrzyknął zdumiony. — Ale Kiamil efendi nie jest sam u mutesellima. — A z kim? — Jest tam jeszcze pewien Arnaut. Domyślałem się, o kogo chodzi, toteż rzekłem: — O tym także mi wiadomo. Znasz tego człowieka? — Nie. — Nie ma przy sobie broni. — Allah akbar, to prawda! Efendi, ty wiesz wszystko. — Przekonałeś się więc przynajmniej, że mutesellim nie jest w stanie niczym mnie zaskoczyć. — Ale, efendi, oni chyba źle o tobie mówili! — Dlaczego? — Tego nie wolno mi powiedzieć! Wiesz, że cię miłuję, ale służba nakazuje mi posłuszeństwo. — Zapewniam cię, że dziś jeszcze wydam ci rozkazy, których będziesz musiał posłuchać tak, jakby pochodziły od komendanta! Od kiedy mahredż jest tutaj? — Prawie od dwóch godzin. — I ty tak długo już na mnie czekasz? — Nie. Mahredż przyjechał sam, bez żadnej świty. Byłem akurat u komendanta, kiedy wszedł. Powiedział, że przybywa potajemnie, podróżuje bowiem w bardzo ważnej sprawie, o której, nikt nie może się dowiedzieć Rozmawiali dalej, a komendant wspomniał o tobie i twoich towarzyszach Mahredż musi cię znać, bo słuchał bardzo uważnie i kazał mutesellimowi opisać twój wygląd „To on!” — wykrzyknął i poprosił komendanta, by mnie odprawił. Potem mnie zawołano i polecono, żebym cię przyprowadził i… — I co? — I… efendi, miłuję cię szczerze i dlatego powiem ci wszystko. Ale nie zdradzisz mnie? — Nie. Przyrzekam ci to. — Kazano mi wziąć z sobą Amautów i otoczyć plac, aby twoi towarzysze nie mogli się wymknąć. W pałacu też czekają na ciebie Arnauci. Mam cię ująć i wsadzić do więzienia. — Hm, to bardzo interesujące, Selimie ago! A więc przygotowano już dla mnie jeden z twoich lochów? — Tak, zaraz koło Araba. Polecono mi dostarczyć kilka słomianych mat, bo mutesellim powiedział, że jesteś wielkim efendim i trzeba cię traktować lepiej niż tamtych łajdaków! — Jestem mu bardzo zobowiązany za te względy. Czy moi towarzysze też mają być aresztowani? — Tak, ale co do nich nie otrzymałem jeszcze dalszych rozkazów. — A co na to Mersyna? — Opowiedziałem jej o tym. Siedzi w kuchni i wypłakuje sobie oczy. — Poczciwa! Ale wspomniałeś jeszcze o tym Arnaucie? — Tak. Był w pałacu jeszcze przed mahredżem i długo rozmawiał z mutesellimem. Potem zawołano mnie i wypytywano. — O co? — Czy efendi w czarno–czerwoną kratkę w domu też się nie odzywa. — I co odpowiedziałeś? — Powiedziałem prawdę. Nie słyszałem, by odezwał się choć słowem. — Więc chodź. Idziemy! — Panie, mam cię przyprowadzić, to prawda. Ale miłuję cię, nie chcesz uciec? Ten dzielny aga był naprawdę moim przyjacielem. — Nie, nie ucieknę, Selimie ago, bo nie mam najmniejszego powodu obawiać się mutesellima albo mahredża. Chciałbym tylko prosić, żebyś oprócz mnie zabrał jeszcze kogoś. — Kogo? — Posłańca, który tu do mnie przybył. — Zawołam go, jest na dziedzińcu. Zaszedłem tymczasem, do kuchni. Mersyna siedziała skulona podłodze, a na twarzy jej malował się taki smutek, że poczułem szczerze wzruszony. — Oh, to ty, efendi! — wykrzyknęła zrywając się. — Pośpiesze się! Kazałam adze, żeby pozwolił ci uciec. — Dziękuje ci za to, Mersynó! Ale zostanę tu, gdzie jestem. — Ale mahredż i mutesellim chcą cię zamknąć, efendi! — Jeszcze zobaczymy. — Jeśli to zrobią, panie, zapłaczę się na śmierć i będę ci gotowała najlepsze zupy, jakie tylko są. Nie dam ci głodować! — Nie będziesz musiała dla mnie gotować, bo nikt mnie nie zamknie. Ręczę ci za to. — Efendi, przywracasz mi życie! Może się jednak zdarzyć, że to zrobią, a w takim razie zabiorą ci wszystko, co masz. Czy nie chciałbyś zostawić mi swoich pieniędzy i innych rzeczy, które mają dla ciebie wartość? Przechowam je dla ciebie i nie szepnę nikomu ani słowa. — Wierzę ci, aniele opiekuńczy tego domu. Ale to zbędna przezorność. — Rób jak uważasz! Idź teraz i niech Allah będzie przy tobie ze swoim Prorokiem dla ochrony! Poszliśmy. Idąc przez plac zauważyłem, że za drzwiami kilku domów stoją Arnauci, o których mówił Selim. Mutesellim więc nie żartował. Również przed pałacem, w sieni i na schodach, a nawet w przedpokoju stali żołnierze. Trzeba przyznać, że zadano sobie z mego powodu niemało fatygi. Komendant nie był w pokoju sam. U wejścia siedziało dwóch poruczników, a Selim aga także został i usiadł. — Akszamlarynys hairolsun! — pozdrowiłem z całą swobodą, na jaką było mnie stać w tej sytuacji. — Hairolsun! — odpowiedział powściągliwie komendant i wskazał mi miejsce na leżącym z boku dywanie. Udałem, że nie dostrzegłem albo nie zrozumiałem tego znaku, i siadłem blisko niego, tam gdzie siedziałem w czasie poprzedniej wizyty. — Posłałem po ciebie — zaczął — ale nie przyszedłeś. Gdzie byłeś, efendi? — Wybrałem się na przejażdżkę za miasto. — Czego tam szukałeś? — Chciałem przejechać konia. Wiesz przecież, że o rumaka szlachetnej krwi trzeba dbać. — Kto był z tobą? — Hadżi Lindsay bej. — Który niezbyt ściśle przestrzega ślubu milczenia. — Ach tak? — Rozmawia. — Ach tak? — Także z tobą. — Ach tak? — Wiem to z całą pewnością. — Ach tak? Moje „ach tak?” wprowadziły poczciwego komendanta w zakłopotanie. — Ty też musisz o tym wiedzieć! — rzekł. — Kto ci powiedział, że Lindsay bej mówi? — Ktoś, kto to słyszał. — Któż to taki? — Pewien Arnaut, który przybył tu dzisiaj, aby was oskarżyć. — Allah, Allah! Więc z powodu skargi jakiegoś łajdaka posyłasz po mnie i chcesz mnie potraktować na równi z tamtym! Mutesellimie, niech Allach pobłogosławi twej mądrości, aby cię nie opuszczała. — Efendi, proś Boga o mądrość dla siebie, gdyż będzie ci potrzebna! — To brzmi niemal jak pogróżka. — A twoje słowa brzmiały jak obraza. — Ty pierwszy mnie obraziłeś. Pozwól, sobie coś powiedzieć, mutesellimie. W tym rewolwerze jest sześć kul, i tyle samo w drugim. Mów, co masz mi do powiedzenia, ale pamiętaj, że efendi z Almanii nie jest Arnautem! Jeśli mój towarzysz nie dotrzymuje ślubowania, cóż to obchodzi jakiegoś tam Arnauta? Pokaż mi tego człowieka! — Ten człowiek jest w mojej służbie. — Od kiedy? — Od dawna. — Mutesellimie, mówisz nieprawdę! Ten Arnaut wczoraj jeszcze u ciebie nie służył. Mogę ci o nim jeszcze niejedno opowiedzieć. Jeżeli Hadżi Lindsay bej mówi, to sprawa między nim a jego sumieniem i nikogo więcej to nie obchodzi! — Miałbyś rację; gdyby to była jedyną rzecz, jaką o nim wiem. — Cóż jeszcze? — Jest przyjacielem człowieka, który wydaje mi się bardzo podejrzany. — Kim jest ten człowiek? — To ty sam. Udałem wielkie zdumienie. — Ja! Allah kerim — Bóg jest litościwy, niechże i tobie okaże miłosierdzie! — Mówiłeś mi o mutesarryfie i twierdziłeś, że Szekib Halil pasza jest twoim przyjacielem. — Mówiłem prawdę. — To nieprawda! — Co? Zarzucasz mi kłamstwo? Nie pozostanę tu ani chwili dłużej. Odpowiesz mi jeszcze za tę obelgę. Podniosłem się i udałem, że zamierzam opuścić selamlik. — Stój — zawołał komendant. — Zostaniesz tutaj! Obróciłem się w jego stronę. — A jeśli nie zostanę? — Potrafię cię zmusić! Jesteś moim więźniem! Dwaj porucznicy podnieśli się. Selim aga uczynił to samo, ale, jak mogłem zauważyć, bardzo powoli i niechętnie. — Twoim więźniem? Cóż to ma znaczyć? Selam! Ponownie odwróciłem się ku drzwiom. — Ująć go! — rozkazał komendant. Porucznicy schwycili mnie z obydwu stron. Zatrzymałem się i zaśmiałem się prosto w twarz najpierw temu z prawej, potem temu z lewej. W następnej chwili obaj przelecieli przez pokój i runęli na ziemię tuż przed mutesellimem. — Masz swoich ludzi, mutesellimie! — zawołałem. — Powiadam ci, że mogę stąd wyjść, kiedy mi się będzie podobało i żaden z twoich Arnautów mnie nie zatrzyma! Zostanę, bo mam z tobą jeszcze do pomówienia. Ale robię to tylko po to, by ci udowodnić, że się nie boję. Pytaj dalej, o co chcesz mnie pytać! Z takim oporem biedny komendant nigdy dotąd się nie zetknął. Przyzwyczajony był, że ludzie biją przed nim pokłony, i teraz nie wiedział zupełnie, co ma zrobić. — Powiedziałem — podjął go chwili — że nie jesteś wcale przyjacielem mutesarryfa. — Czytałeś przecież jego list. — Ale walczyłeś przeciwko niemu w Szeik Adi! — Dowiedź tego! — Mam świadka. — Zawołaj go tu! — Spełnię twoje życzenie. Na znak mutesellima aga opuścił pokój. Po chwili wrócił razem z mahredżem. Kiamil efendi nie zaszczycił mnie spojrzeniem, przeszedł obok mnie, siadł przy komendancie w tym miejscu, gdzie przedtem ja siedziałem, i schwycił za leżącą tam fajkę. — Czy to jest ten człowiek, o którym mówiłeś? — zapytał go Izmaił bej. Kiamil efendi obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem spode łba i oświadczył: — To on. — Widzisz? — zwrócił się komendant do mnie. — Mahredż Mosulu, którego wszak musisz znać, jest świadkiem, ze walczyłeś przeciwko mutesarryfowi. — To kłamca! Teraz sędzia podniósł na mnie oczy. — Gadzie! — zasyczał. — Poznasz jeszcze tego gada! — odpowiedziałem spokojnie. — Powtarzam: jesteś kłamcą, nie widziałeś bowiem, bym użył broni przeciwko oddziałom paszy! — Inni to widzieli. — Ale ty nie! Komendant zaś twierdzi, że podobno widziałeś to własne oczy. Wymień swoich świadków! — Opowiadali o tym topdżiler*. — A więc i oni kłamali. Nie walczyłem z nimi. Nie przelano ani kropli krwi. Poddali się razem ze swoimi działami bez najmniejszego oporu. A potem, kiedy otoczono was w Szeik Adi, nakłaniałem Alego beja do dobroci i wyrozumiałości, i mnie tylko zawdzięczacie, że was wszystkich nie wystrzelano. Czy zamierzasz wyciągać stąd wniosek, że jestem wrogiem mutesarryfa? — Zaatakowałeś artylerię i zabrałeś działa! — Chętnie się do tego przyznaję. — I będziesz za to odpowiadał w Mosulu. — Oh! — Tak. Mutesellim aresztuje cię i wyśle do Mosulu, ciebie i wszystkich, którzy są z tobą. Jeśli chcesz ocalić siebie i tamtych, ma tylko jeden sposób. — Jaki? Dał znak i trzej oficerowie odeszli. — Jesteś efendim z Frankistanu — zaczął mahredż. — Wiem, znajdujesz się pod opieką konsulów i nie wolno nam cię zabić. Ale popełniłeś przestępstwo, za które grozi kara śmierci. Musimy wysłać cię przez Mosul do Stambułu, gdzie z całą pewnością będziesz ukarany. Zrobił pauzę. Wyglądało, że niełatwo mu przejść do sedna rzeczy. — Mów dalej! — rzekłem. — Mutesarryf wziął cię pod swoją opieką, mutesellim, równie przyjął cię przyjaźnie, oni obaj tedy pragnęliby oszczędzić ci takiego losu. — Niech Allah pamięta im to w ostatniej godzinie ich życia! — Tak! Niewykluczone więc, że odstąpimy od tych zamiarów, jeżeli… — Jeżeli co? — Jeśli powiesz nam, ile jest warte życie efendiego z Almanii. — Nic nie jest warte. — Nic? Chyba żartujesz! — Mówię poważnie. Nic nie jest warte. — Dlaczego? — Dlatego, że Ałlah nawet efendiego może w każdej chwili powołać do swej chwały. — Masz słuszność. Życie jest w ręku Allaha. Ale jest też dobrem, które trzeba chronić. — Nie jesteś chyba dobrym muzułmaninem, inaczej wiedziałbyś, że losy ludzkie zapisane są w Księdze. — A mimo to człowiek, który nie idzie za wskazaniami Księgi, może odrzucić życie. Czy chcesz tak uczynić? — Więc dobrze, mahredżu. Na ile oceniłbyś swoje własne życie? — Co najmniej na dziesięć tysięcy piastrów. — Zatem życie Alamana warte jest dokładnie dziesięć tysięcy razy więcej, mianowicie sto milionów piastrów. Czemuż to Turcy tak nisko się cenią? Kiamil efendi spojrzał na mnie zdumiony. — Czy jesteś aż tak bogaty? — Tak, skoro moje życie jest aż tak cenne. — Przypuszczam więc, że tu w Amadije gotów byłbyś ocenić swoje życie na dwadzieścia tysięcy piastrów. — Oczywiście! — I życie swego przyjaciela Lindsaya beja tak samo. — Masz słuszność. — I dziesięć tysięcy za tego trzeciego. — Tak będzie w sam raz. — A twój służący? — To człowiek odważny i wierny, wart jest więc tyle samo, co każdy inny. — Uważasz więc, że i jego cena wynosi dziesięć tysięcy? — Tak. — Policzyłeś całą sumę? — Sześćdziesiąt tysięcy piastrów. Zgadza się? — Tak. Macie przy sobie tyle pieniędzy? — Jesteśmy bardzo bogaci. — Kiedy chcecie zapłacić? — Wcale nie chcemy zapłacić! Naprawdę przyjemnie było patrzeć, jakim wzrokiem obaj mężczyźni spojrzeli najpierw na mnie, a potem wzajemnie na siebie Wreszcie mahredż spytał: — Jak to rozumiesz, efendi? — Tak oto, że pochodzę z kraju, w którym panuje sprawiedliwość. U Alamanów żebrak wart jest dla sądu tyle co król. Kiedy wódz popełnia przestępstwo, zostaje ukarany przez prawo. Nikt nie może wykupić swego życia, bo nie ma tam sędziów łajdaków. Wy tymczasem wdajecie się w szacherki ze sprawiedliwością. Nie mogę za płacić za ocalenie życia, jeśli zasłużyłem na to, by mi je odebrano. — A więc utracisz je! — Nie przypuszczam. Alaman nie handluje swoim życiem, ale umie go bronić. — Ef endi, obrona na nic ci się nie zda! — Dlaczego? — Wina twoja jest dowiedziona i sam przed chwilą się do niej przyznałeś. — To nieprawda. Nie przyznałem się do winy, powiedziałem tylko, że zatrzymałem działa. Za to zaś nie mogę być ukarany. — Tak ci się tylko zdaje. Nie chcesz więc przyjąć naszej litościwej propozycji? — Nic mi po niej. — Musimy cię zatem ująć. — Spróbujcie! Izmaił bej chciał mi jeszcze coś przedłożyć, ale że nie słuchałem, klasnął w ręce i trzej oficerowie pojawili się z powrotem. — Odprowadzić go! — polecił im. — Mam nadzieję, efendi, nie będziesz się bronił. Na zewnątrz jest dość ludzi, aby złamać wszelki opór. W areszcie będziesz miał dobre warunki i… — Milcz, mutesellimie! — przerwałem mu. — Chciałbym zobaczyć tego, który da mi radę. Z wami pięcioma uporam się w trzy sekundy, a twoi drżący z gorączki Arnauci uciekną na sam mój widok, możesz być spokojny! Że w więzieniu nie będzie mi na niczym zbywało, to całkiem oczywiste. We własnym interesie musicie o to zadbać. Do Mosulu nie zostanę odesłany, bo tam mahredż niczego nie wskóra. Chce tylko, bym zapłacił okup, bo potrzeba mu pieniędzy, żeby przejść przez granicę. — Przejść przez granicę? — zapytał mutesellim. — Jak mam rozumieć twoje słowa? — Jego o to zapytaj! Izmaił bej spojrzał na mahredża, który nagle zbladł, — Co znaczą słowa tego Franka? — spytał go mutesellim. — Nie rozumiem, o co mu chodzi — odpowiedział Kiamil efendi. — Rozumie aż nadto dobrze — odparłem. — Mutesellimie, obraziłeś mnie. Chcesz mnie aresztować. Uczyniłeś mi propozycję, która drogo by cię kosztowała, gdybym chciał o tym rozpowiadać. Obydwaj mi groziliście, ale teraz ja zaatakuję, przekonawszy się, do czego ośmielacie się posuwać. Wiesz, kim jest ten człowiek? — Mahredżem Mosulu. — Mylisz się. Nie jest już mahredżem, gdyż został zdjęty z urzędu. — Zdjęty z urzędu? — wykrzyknął komendant. — Kłamco! — ryknął mahredż. — Uduszę cię! — Zdjęty z urzędu? — powtórzył komendant na wpół pytająco, a na wpół z przerażeniem. — Tak. Selimie ago, powiedziałem ci, że wydam ci dziś rozkaz, który spełnisz. Posłuchaj więc: weź tego człowieka i wsadź go do lochu, w którym ja miałem się znaleźć! Potem zostanie odesłany do Mosulu. Poczciwy aga popatrzył zdumiony najpierw na mnie, potem na tamtych obu. Nie ruszył się jednak, by wykonać moje polecenie. — Ten Frank oszalał — rzekł mahredż podnosząc się. — Ty sam chyba oszalałeś, ośmielając się przybyć do Amadije. Dlaczego nie obrałeś najkrótszej drogi, tylko jechałeś przez Mungaiszi? Widzisz, że wiem wszystko. Mutesellimie, oto dowód, że słusznie domagam się jego aresztowania! Wręczyłem mu pismo skierowane do Alego beja. Popatrzył najpierw na podpis. — Od kazaskera Anatolu? — Tak. Jest w Mosulu i żąda wydania tego człowieka. Czytaj! — To prawda! — zdumiał się Izmaił bej. — Ale co uczynił mutesarryf? — Mutesarryf został również zdymisjonowany. Przeczytaj drugi list! Podałem mu drugie pismo. Przeczytał. — Allah kerim! Dzieją się wielkie rzeczy! — Jest tak, jak mówisz. Mutesarryf zdjęty, mahredż tak samo. Chcesz, żeby ciebie też zdjęto? — Efendi, jesteś tajnym wysłannikiem kazaskera Anatolii albo samego padyszacha! — Kim jestem, o to teraz mniejsza. Ale widzisz, że wiem wszystko, i oczekuję, że spełnisz swój obowiązek. — Zrobię tak, efendi! Mahredżu, nie mogę postąpić inaczej. Tak jest wyraźnie napisane. Muszę cię aresztować! — Spróbuj! — zagroził Kiamil. W jego ręku błysnął sztylet, błyskawicznie przebiegł przez pokój, minął mnie i wypadł za drzwi. Pośpieszyliśmy za nim i zdążyliśmy akurat na moment, gdy mahredż leżał już powalony na podłodze. Selek, który mi towarzyszył, klęczał nad nim i próbował mu wyrwać sztylet. Teraz nie mógł się już wywinąć. Został rozbrojony i zaprowadzony z powrotem do selamliku. — Kim jest ten człowiek? — spytał komendant, wskazując Seleka. — Przysłał go do mnie Ali bej z Baadri. Wraca do Baadri, a ty pozwolisz mu iść, razem z konwojem. Będzie to dla nas gwarancją że mahredż się nie wymknie. Ale przekażę ci jeszcze, jednego więźnia. — Kogo, efendi? — Każ przyjść tu Arnautowi, który mnie oskarżał! — Przyprowadzić go! — polecił. Jeden z poruczników poszedł i przyprowadził Amauta, nie spodziewającego się zgoła, że sprawy przybrały tak niekorzystny dlań obrót. — Zapytaj go — powiedziałem — co się stało z jego bronią! — Gdzie twoja broń? — Zrabowano mi ją, gdy spałem. — Ten człowiek kłamie, mutesellimie! Mutesarryf przydzielił go memu towarzyszowi Lindsayowi bejowi. Strzelał do mnie i uciekł. Potem po drodze czatował na nas i dwukrotnie strzelił do mnie: z zarośli, ale nie trafił. Mój pies go schwytał, ale ja okazałem mu łaskę, darowałem mu i puściłem go wolno. Odebraliśmy mu przy tym broń, którą mój kawas ma do tej pory. Czy mam wezwać tu świadków tych zdarzeń? — Panie, wierzę ci! Zaprowadźcie tego psa do więzienia, a wybierzcie dobry loch, żeby się nie wymknął! — Panie, czy każesz zaraz zabrać też mahredża? — spytał Selim aga komendanta. — Tak. — Mutesellimie, każ go pierwej związać — upomniałem. — Próbował już uciekać i spróbuje jeszcze raz. — Związać go! Wyprowadzono ich obu, a ja zostałem sam na sam z Izmaiłem bejem. Był tak przejęty całym zajściem, że opadł bezsilnie na dywan. — Kto by to przypuszczał! — westchnął. — Ty w każdym razie nie, mutesellimie! — Efendi, wybacz mi! Nic o tym wszystkim nie wiedziałem. — Zapewne Arnaut spotkał się przedtem z mahredżem i porozumiał z nim, inaczej nie ośmieliłby się występować przeciwko nam skoro mieliśmy powody, by domagać się jego ukarania. — Nie będzie już strzelał do ludzi! Pozwól, że podam ci fajkę! Kazał przynieść jeszcze jedno nargile i własnoręcznie je dla mnie zapalił. Potem odezwał się tonem niemal uniżonym: — Efendi, czy myślisz, że mówiłem to poważnie? — Co? — Że chcę od ciebie pieniędzy? — Tak. — Mylisz się, efendi! Zastosowałem się do woli mahredża, ale zwróciłbym ci moją część. — A wolno by mi było uciec? — Tak. Widzisz, że chciałem dla ciebie jak najlepiej! — Nie miałeś do tego prawa, gdyby oskarżenie było słuszne. — Czy będziesz o tym pamiętał? — Nie, jeśli twoje postępowanie pozwoli mi o tym zapomnieć. — Nie powinieneś o tym dłużej myśleć, efendi. Zapomnij o tym, tak jak zapomniałeś o innej sprawie. — O czym? — O lekarstwie. — Tak, mutesellimie, to prawda, zapomniałem o lekarstwie. Ale otrzymasz je dziś jeszcze, obiecuję ci! Wszedł sługa. — Panie, jest tu jakiś basz czaus* — zameldował. — Czego chce? — Przybywa z Mosulu i powiada, że ma ważną wiadomość. — Przyślij go tu! Podoficer wszedł i wręczył komendantowi pismo opatrzone wielką pieczęcią. Była to pieczęć kazaskera Anatolii. Komendant złamał ją i począł czytać. Potem polecił posłańcowi przyjść jutro z rana po odpowiedź. — Efendi, czy wiesz, co to jest? — zwrócił się do mnie, gdy żołnierz się oddalił. — Pismo od głównego sędziego Anatolii? — Tak. Donosi mi o dymisji mutesarryfa i mahredża. Mahredża, gdyby tylko się tu pokazał, mam natychmiast odesłać do Mosulu. Wyprawię go jutro z tym czausem. Czy mam w swoim liście wspomnieć o tobie? — Nie. Napiszę sam. Ale daj mu dostateczną ochronę! — Niezawodnie, tym bardziej że mam jednocześnie wysłać jeszcze innego ważnego więźnia. Przestraszyłem się. — Kogo? — Tego Araba. Kazasker Anatolii rozkazuje mi to i pisze, że syn szejka Mohammeda Emina ma być posłany do Stambułu jako zakładnik. — Kiedy odchodzi transport? — Przed południem. Zaraz siądę, do pisania. — A więc nie będę ci dłużej przeszkadzał. — Oh, efendi, twoja obecność jest mi milsza ponad wszystko! — Ale twój czas jest cenny. Nie wolno mi ci go zabierać. — Ale przyjdziesz do mnie jutro rano? — Może. — Powinieneś być obecny przy odprawianiu transportu, aby przekonać się, że wszystkiego dopilnowałem! — Zatem przyjdę. Selam! — Niech Allah ma cię w swej opiece! X. „RAJSKI NAPÓJ” Gdy wróciłem do domu, powitał mnie dźwięczny okrzyk: — Hamdulillah, efendi, żyjesz i jesteś na wolności! Był to „kwiat mirtu”. Wzięła mnie za ręce i głęboko zaczerpnęła tchu: — Jesteś wielkim bohaterem. Tak powiedzieli twoi słudzy i ten i obcy posłaniec. Gdyby cię aresztowano, pozabijałbyś wszystkich w pałacu i może jeszcze Selima agę w dodatku. — Jego nie, ale wszystkich innych na pewno. O to możesz być; spokojna! — odparłem rozbawiony. — Tak. Jesteś potężny jak Kelad. Twoje wąsy sterczą w lewo; i w prawo jak wąsy pantery, a twoje ramiona są jak nogi słonia! Rzecz jasna, Mersyna wyrażała się przenośnie Ale co za afront; dla ozdoby mego oblicza i harmonijnej proporcji moich najpotrzebniejszych kończyn! Musiałem odwzajemnić się podobną grzecznością: — Twoje usta przemawiają jak wiersze poety, Mersyno, a z twoich warg słowa płyną jak miód z przepełnionego naczynia! Twoja mowa jest dobroczynna jak plaster położony na bolesnym guzie, a twego głosu nie zapomni nikt, kto raz go usłyszał. Masz, weź oto pięć piastrów na kuhl i hennę, które ozdobią twe powieki i różane paznokcie twoich rąk. Moje serce chce się tobą uradować, ażeby moja dusza odmłodniała, a moje oko nasyciło powabem twej postaci! — Efendi! — zakrzyknęła. — Jesteś dzielniejszy niż Ali, mądrzejszy niż Abu Bekr, mocniejszy niż Simsa* i piękniejszy niż Hussejn Armadeńczyk! Rozkaż, co mam ci usmażyć, a może wolisz coś gotowanego i pieczonego? Zrobię dla ciebie wszystko, czego zapragniesz, gdyż wraz z tobą radość rozpostarła się nad moim domem, a błogosławieństwo weszło przez próg moich drzwi. — Twoja dobroć wzrusza mnie, Mersyno. Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć. Ale gdy widzę blask twoich oczu, barwę twoich policzków i wdzięczny obraz twoich rąk, nie czuję głodu ani pragnienia. Czy był tu Selim aga? — Tak. Opowiedział mi wszystko. Twoi wrogowie zostali zdruzgotani. Wejdź na górę i pociesz swoich przyjaciół, którzy martwią się o ciebie! Poszedłem na górę. — Nareszcie z powrotem! — rzekł Anglik. — My bardzo zmartwieni! Gotowi już iść po pana! Szczęście, że pan jest! — Byłeś w niebezpieczeństwie? — dopytywał się Mohammed Emin. — Już po wszystkim. Wiecie, że mutesarryf został zdymisjonowany? — Mutesarryf z Mosulu? — Tak, i mahredż też. — A więc z tym przyjechał tu Selek? — Tak. Nie opowiedział ci nic, kiedyśmy wyjechali po południu? — Nie. Jest bardzo milkliwy. Ale w takim razie Amad el Ghandur wyjdzie może na wolność, bo tylko mutesarryf kazał go więzić! — Ja też miałem taką nadzieję, ale sprawy wyglądają gorzej. Wielkorządca aprobuje wszystkie działania przeciwko wam, a sędzia wojskowy Anatolii rozkazał, by twego syna przewieziono w charakterze zakładnika do Stambułu. — Allah kerim! Kiedy mają go stąd zabrać? — Jutro przed południem. — Napadniemy na konwój. — Dopóki istnieje szansa uwolnienia go fortelem, dopóty wolałbym powstrzymać się od rozlewu krwi. — Ale mamy już tylko tę noc. — To wystarczy. Następnie zwróciłem się do Anglika: — Sir Dawidzie, potrzebne mi wino dla mutesellima. — On nie jest wart wina. Niech sobie pije wodę, kawę, kwiat lipowy, walerianę i maślankę! — Prosił mnie o wino. — Łobuz! Przecież mu nie wolno!’ Przecież on mahometanin! — Muzułmanie lubią wino tak samo jak my. A ja chciałbym, żeby pozostał do nas dobrze usposobiony, póki nam to potrzebne. — Doskonale! Dać mu wino! Ile? — Tuzin butelek. Ja dam połowę, a pan drugą. — Pshaw! Nie kupuję wina na spółkę. Oto pieniądze! Wręczył mi sakiewkę, nie patrząc, ile z niej wyjmuję. — I jak? — zapytał. — Ratujemy Amada? — Tak, dzisiaj. — W jaki sposób? — Pójdę wieczorem z Selimem agą pić wino i postaram się… — On też pije wino? — przerwał Anglik. — Namiętnie. — Piękny muzułmanin! Zasłużył na baty! — Ale ta jego skłonność bardzo jest dla nas korzystna. Upije się, a ja niepostrzeżenie wyciągnę mu klucze od więzienia. Wypuszczę Araba, który przyjdzie tu do ojca, żeby się przebrać. Potem Halef zaprowadzi go do willi, którą pan dla niego zbudował. — Well! Bardzo pięknie! A co ja mam robić? — Przede wszystkim uważać. Kiedy go będę prowadził, tam na rogu dam znak. Zakraczę jak kruk, któremu zakłócono sen. Wtedy Halef zbiegnie na dół, żeby otworzyć drzwi i zatrzymać gospodynię w kuchni. Pan zejdzie z Mohammedem Eminem po Amada i zaprowadzicie go na górę. Amad się przebierze zaczekacie, aż ja przyjdę do domu. — Nie przyjdzie pan zaraz? — Nie. Muszę wrócić do Selima agi, żeby nie wzbudzić jego podejrzeń i wetknąć mu z powrotem klucz. — Trudne zadanie! A jeśli pana złapią? — Mam pięści, a jeśli będzie trzeba, także broń. A teraz zjedzmy kolację. W czasie posiłku wydałem również szczegółowe instrukcje Mohammedowi Eminowi. Halef przyniósł wino, które kazałem mu starannie zapakować. — Zanieś to teraz do mutesellima — powiedziałem. — Mutesellim chce pić wino, sihdi? — zapytał Halef ze zdumieniem. — Zrobi z nim, co uzna za stosowne. Oddasz mu paczkę do rąk własnych i powiesz, że przysyłam mu lekarstwo. Ą teraz słuchaj! Kiedy wyjdę z Selimem agą, będziesz nas ukradkiem śledził i zapamiętasz sobie dobrze, do którego domu wchodzimy! W razie gdybym był wam potem potrzebny, przyjdziesz po mnie. — A gdzie mam cię szukać w tym domu? — Wejdziesz do sieni i pójdziesz jakieś osiem kroków przed siebie, a potem zapukasz parę razy do drzwi na prawo, tam będę siedział. Jeśli zobaczy cię gospodarz, powiesz mu, że szukasz cudzoziemca, który pije z dzbanka. Rozumiesz? Halef odszedł z pakunkiem. Mohammed Emin znajdował się w stanie niewysłowionego podniecenia. Nigdy jeszcze nie widziałem go takim, nawet wtedy w Dolinie Stopni, gdy chodziło o wzięcie w niewolę jego wrogów. Przejrzał całą swoją broń, załadował nawet nowymi nabojami flintę. Ale nie wydawało mi się to wcale śmieszne. Miłość ojcowska jest rzeczą świętą. Ja także miałem ojca, który często martwił się o mnie i ponosił dla mnie wyrzeczenia, świetnie więc to” rozumiałem. Wreszcie Selim aga wrócił od mutesellima. Pochłonął w kuchni kolację, a potem potajemnie wybraliśmy się do Żyda. Selim aga dokładnie poznał działanie mocnego wina i miał się teraz na baczności. Popijał tylko małymi łyczkami i bardzo powoli. Siedzieliśmy nad dzbanem może ze trzy kwadranse, a wino ciągle nie odnosiło innego skutku poza tym, że aga przycichł, rozmarzył się i siedział zadumany w swoim kątku. Zamierzałem już zmusić go, by dopił do końca, i zamówić dwa następne dzbanki, kiedy zapukano do drzwi. — Kto to może być? — zapytał aga przestraszony. — To na pewno Halef. — Halef wie, gdzie jesteśmy? — Tak. — Efendi, cóżeś ty zrobił? — Nie niepokój się! Nie wie, co tu robimy. — Nie wpuszczaj go tu! Jak to dobrze, że uprzedziłem Halefa! Jeżeli przyszedł tu po mnie, znaczyło to, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Otworzyłem drzwi i wyszedłem do sieni. — Halefie! — To ty, sihdi? — Tak. Co się stało? — Mutesellim przyszedł. — Niedobrze. To może nam pokrzyżować szyki. Idź! My zaraz przyjdziemy. Ale stój cały czas przy drzwiach mego pokoju, — żebym cię miał pod ręką! Wróciłem do małej izdebki. — Selimie ago, całe szczęście, że uprzedziłem Halefa, gdzie jesteśmy. Mutesellim przyszedł do twego domu i czeka na ciebie. — Allah! Chodźmy szybko, efendi! Czego on może chcieć? — Tego Halef nie wiedział. — Musi to być coś ważnego Pośpieszmy się! Zostawiliśmy medopite wino i szybkim krokiem ruszyliśmy dc domu. Gdyśmy przyszli, komendant siedział na moim miejscu w moim pokoju przy świetle czerwonej latarni, którą kazał sobie zapalić, i pociągał z mego nargile. Był tak uprzejmy, że na mój widok wstał — O mutesellimie! Ty w moim domu? Niech Allah błogosław tym odwiedzinom! W skrytości ducha wyrażałem zaś życzenia zgoła odmienne. — Efendi, wybacz, że wszedłem tu do ciebie Gospodyni tego domu, której Allah dał niepowtarzalne oblicze, wskazała mi ten pokój. Chciałem pomówić z Selimem agą. — Pozwól więc, że się oddalę! Jeśli Izmaił bej nie chciał do końca naruszać dobrych obyczajów, powinien teraz poprosić mnie, bym pozostał. Jakoż rzekł: — Zostań, efendi, i usiądź Niech i Selim aga siądzie. Nie muszę ukrywać przed tobą, z jaką sprawą tu przybywam. Trzeba było przynieść zapasowe fajki. Podczas zapalania obserwowałem bacznie komendanta W świetle latarni nie było widać wyraźnie twarzy, ale w głosie pobrzmiewała jakaś nuta, świadcząca o tym, że jego język nie porusza się ze zwykłą sprawnością. — Jak sądzisz, efendi? Czy mahredż jest ważnym więźniem? — rozpoczął Izmaił bej. — Tak sądzę. — Ja również. Dlatego myśl, że mógłby uciec, napawa mnie poważną troską. — Kiamil jest przecież dobrze zamknięty. — Tak. Ale to mi nie wystarcza. Selimie ago, nie będę spał tej nocy i dwa albo trzy razy wybiorę się do więzienia, aby się upewnić, że mahredż naprawdę siedzi w lochu. — Oh, mutesellimie, pozwól, że cię w tym zastąpię. — W takim razie ty go zobaczysz, ale ja nie, i tak czy inaczej nie będę mógł spać. Nie, zajmę się tym sam. Daj mi klucz! — Czy wiesz, o beju, że to dla mnie obraża? — Nie chcę cię wcale obrażać, chcę samego siebie uspokoić. Kazasker Anatolii jest człowiekiem surowym. Jeśli pozwolę się wymknąć więźniowi, przyśle mi jedwabny sznur. Cały nasz plan legł w gruzach! Czy nie było żadnego ratunku? Szybko powziąłem decyzję. Użyję wina albo przemocy! Podczas gdy aga czynił dalej wymówki swemu przełożonemu, podniosłem się prędko i wyszedłem do sieni, gdzie stał Halef. — Przynieś najlepszego tytoniu! A tu masz pieniądze. Idź do domu, gdzie byliśmy z agą, i zażądaj od gospodarza wina z Turbedi Haidari, tego, które przedtem piłem. — Ile mam przynieść? — Beczułkę o pojemności dziesięciu dzbanów. Beczkę ci wypożyczą. — Czy mam ci przynieść ten diabelski trunek do pokoju? — Nie. Zanieś do siebie, a ja go stamtąd zabiorę. Ale baszybozuk nie może o tym nic wiedzieć. Daj mu ten bakszysz. Niech sobie wyjdzie i zostanie poza domem, jak długo mu się będzie podobało. Może iść do wartowni, niech go zobaczy basz czaus, z którym ma jutro jechać. W ten sposób się go pozbędziemy. Kiedy wróciłem, aga wręczał właśnie komendantowi klucz. Mutesellim zatknął go sobie za pas i rzekł do mnie: — Wiesz, że mahredż dopuścił się bezprawia? — Tak. Słyszałem, że najpierw chciał przekupić agę, a potem nastawał wręcz na jego życie. — Kiamil za to zapłaci! — A kiedy zażądałem, by opróżnił kieszenie — dorzucił Selim aga — nie zrobił tego. — A co tam było? — Dużo pieniędzy! — Efendi, do kogo należą te pieniądze? — w głosie komendanta drgało napięcie. — Powinieneś je wziąć na przechowanie. — Słusznie. Chodźmy! — Mutesellimie, chcesz mnie już opuścić? — zapytałem. — Czy chcesz mnie obrazić? — Przyszedłem tu, ale nie jako gość. — Nie wiedziałem, że przyjdziesz. Pozwól, że poczęstuję cię tytoniem, jakiego się tu nie spotyka. Właśnie wszedł Halef przynosząc tytoń. Była to mieszanka Lindsaya i powinna komendantowi przypaść do gustu. Byłem zdecydowany nie dać mu stąd odejść. Na szczęście nie doszło do ostateczności, bo przyjął fajkę. Ale w trakcie dalszej rozmowy zauważyłem, że wyczekująco wpatruje się w drzwi. Zażądał kawy. Począłem się dopytywać: — Czy dostałeś lekarstwo, beju? — Tak. Dziękuję ci, efendi. — Spróbowałeś już? — Trochę. — Jak ci smakowało? — Bardzo. Ale słyszałem, że bywają też lekarstwa całkiem słodkie w smaku. Zacny aga wiedział dokładnie, o czym jest mowa. Uśmiechnął się łakomie i uwodzicielsko błysnął ku mnie oczyma. — Tak, bywają także słodkie lekarstwa — potwierdziłem. — Ale takie lekarstwo jest pewnie rzadkie? — Nie. — A czy jest skuteczne? — O, bardzo. Jest jak mleko, płynące w rajskich rzekach. — Ale w Amadije nie można go dostać? — Mogę je sporządzić wszędzie, również w Amadije. — Jak długo to by trwało? — Dziesięć minut. Jeśli zechcesz zaczekać, skosztujesz rajskiego napoju, którym hurysy raczą Muhammada. — A więc poczekam. Jego oczy błyszczały rozradowaniem, nie bardziej jednak niż oczy dostojnego Selima agi. Opuściłem pokój i wykorzystałem tę chwilę, aby pójść do Mohammeda Emina. — Efendi, wszystko przepadło! — powitał mnie szejk. — Nie, dopiero się zaczyna! — Ale nie uda ci się teraz zdobyć klucza. — Może wcale mi nie będzie potrzebny. Czekaj cierpliwie. Zakradł się do nas też Lindsay. — Wzięty mój tytoń! Dla kogo? — Dla komendanta. — Bardzo dobrze! Pije moje wino, pali mój tytoń! Doskonale! — Cóż to szkodzi? — Komendant niech lepiej siedzi w domu i nie przeszkadza w ucieczce! — Jeszcze nam pomoże. Posłałem po wino. — Znowu? — Tak. Po perskie wino. Zwala z nóg słonia. Jest słodkie jak miód i mocne jak lew! — Well! Ja też się napiję perskiego wina! — Zatroszczyłem się, żeby starczyło i dla pana. Rozochocę tych dwóch, a potem zobaczymy, co się da zrobić. Poszedłem do kuchni i kazałem rozpalić ogień. Zanim zapłonął na dobre, Halef był już z powrotem. Przyniósł sporą beczułkę niebezpiecznego trunku. Napełniłem nim garnek, postawiłem na ogniu i poleciłem opiece Mersyny. Potem wróciłem do Anglika. — Oto perskie wino! Ale niech pan przyniesie szklanki! Stoją u pana. Gdy wróciłem do swego pokoju, dwaj Turcy popatrzyli na mnie wyczekująco. — Oto twoje lekarstwo, mutesellimie. Skosztuj go najpierw na zimno. Potem zobaczysz, jak potrafi rozgrzać serce, gdy się je pije na gorąco. — Powiedz mi najpierw wyraźnie, efendi, czy to jest wino, czy lekarstwo! — Ten napój jest najlepszym lekarstwem, jakie znam. Wypij i powiedz mi, czy nie raduje twojej duszy! Izmaił bej pociągnął łyk i zaraz potem drugi. Jego ostra, ale przygaszona zazwyczaj twarz zajaśniała promiennym blaskiem. — Czy sam wynalazłeś ten napój? — Nie, Allah daje go tym, których najbardziej miłuje. — Sądzisz więc, że nas umiłował? — Z pewnością. — Wiem, że jesteś ulubieńcem Allaha. Czy masz jeszcze więcej tego trunku? — Ależ tak! Pij! Nalałem ponownie. Jego oczy zaiskrzyły się jeszcze bardziej. — Efendi, czymże jest ladikije, dżabeli* i tytoń z Szirasu wobec tego leku! Jest lepszy niż najprzedniejsza kawa. Czy powiesz mi, jak się go przyrządza? — Przypomnij mi, a zapiszę ci wszystko dokładnie, zanim opuszczę Amadije. Ale oto dzban. Pijcie! Ja muszę do kuchni, żeby przygotować drugą porcję. Rozmyślnie schodziłem bardzo cicho i bezszelestnie uchyliłem drzwi do kuchni. Wszystko było w porządku! Nad garnkiem stała Mersyna. Małą turecką filiżanką do kawy czerpała dość już gorące wino i zachłannie chłeptała szeroko rozwartymi ustami, które każdej filiżaneczce zamykały się z mlaszczącym dźwiękiem. — Mersyno, nie poparz sobie aby języka! Drgnęła przestraszona i upuściła filiżankę. — O, sihdi! Orumdżek* wpadł do garnka i chciałem go wyłowić. — I tym pająkiem tak się raczysz? — Nie, efendi, skosztowałam tylko kropelkę, która po nim została. — Daj no mi ten mały garnek! — Służę ci, panie! — Napełnij go! To będzie dla ciebie! — Co to za napój, emirze? — To lekarstwo, które wynalazł pewien hekim z Persji, aby odmładzać starych. Kto wypije dostateczną ilość, zaznaje uczucia błogości, a kto pije nieprzerwanie, zyskuje wieczny żywot! Stara podziękowała mi kwieciście, resztę zaś trunku zaniosłem na górę. Obaj biesiadnicy, mimo różnicy rangi, przysunęli się do siebie i najwyraźniej bawili się w najlepsze. — Czy wiesz, efendi, o co się spieramy? — spytał mnie komendant. — Spieramy się, czyj system bardziej jest schorowany, jego, czy mój. Kto ma rację? — Zaraz wam powiem: komu lekarstwo przyniesie największą ulgę, ten ma najbardziej schorowany system. — Mądrość twoja jest zbyt wielka, byśmy mogli ją pojąć. Co masz w tym garnku? — To iczkilerinjczkisi*, gdyż z tym trunkiem żaden inny nie może się równać. — I chcesz, byśmy go skosztowali? — Jeśli sobie życzysz, naleję ci. — Nalej! — Mnie też, efendi! — poprosił aga. Obydwaj byli już mocno podochoceni, i wszystko wskazywało na to, że niebawem ochota owa może ich doszczętnie zwalić z nóg. Raczyli się teraz zwykłym grzanym winem, bez korzeni, ale bliscy już byli stanu, w którym człowiek gotów jest przycisnąć do serca cały świat. Pili teraz z jednej szklanki, a mutesellim nawet raz otarł adze brodę, gdy temu ulało się kilka kropli boskiego lekarstwa. Rozprawiali jak ludzie niedoświadczeni jeszcze w „szlachetnej rywalizacji pełnych szklanic”: bełkotliwie i błazeńsko. Ja także, choć udawałem tylko, że piję, zostałem wciągnięty do kompanii: mutesellim obejmował mnie raz po raz, a aga poufale otoczył ramieniem moją szyję. Nagle Selim aga powstał, aby przynieść nową świeczkę do latarni. Udało mu się szczęśliwie dźwignąć w górę, potem jednak wyciągnął ręce, a nogi ugięły mu się niepewnie w kolanach, jak komuś, kto po raz pierwszy próbuje jazdy na łyżwach. — Co ci jest, ago? — zapytał komendant. — Oh, beju, dostałem baldyr czeklimes*. Muszę chyba znowu usiąść. — Siadaj! Pomogę ci! — Znasz jakiś sposób na skurcze? — Znam świetny sposób. Siadaj! Selim aga usiadł z powrotem. Jego dowódca uniósł się nieco i wypytywał tonem dobrotliwie protekcjonalnym: — W której łydce masz skurcz? — W prawej. — Daj tu nogę! Aga wyciągnął nogę, a zwierzchnik począł z całej siły szarpać za nią i ciągnąć. — Ojojoj! Boli! Panie, wydaje mi się, że mam skurcz jednak w lewej łydce! — Dawaj lewą nogę! Selim wyciągnął ku niemu drugą kończynę, a samarytański pomocnik ciągnął ile sił. Widok był komiczny i wzruszający zarazem — oto wysoki urzędnik, nawykły, by usługiwano mu w każdym drobiazgu, z braterską troskliwością rozcierał i masował łydkę podwładnego. — Dobrze! Chyba już przeszło! — rzekł po chwili aga. — To wstań i spróbuj! Selim podniósł się i zebrał w sobie. Stał prosto. Gorzej jednak było z chodzeniem. Wyglądał jak ledwo opierzony ptak, który po raz pierwszy chce wzlecieć w przestworza. — Zrób krok! — nakazał mutesellim. — Czekaj no, podeprę cię! Izmaił bej chciał się podnieść ze zwykłą chyżością, ale stracił równowagę i prędziutko wrócił do poprzedniej pozycji. Umiał sobie jednak poradzić. Położył rękę na moim ramieniu i wstał. Potem rozstawił szeroko nogi, aby pewniej ustać, i ze zdumieniem jął wpatrywać się w lampę. — Efendi, lampa spada! — Wydaje mi się, że jest mocno zawieszona. — Spada, i papier już się pali. Widzę drgające płomienie. — Ja nic nie widzę. — Maszallah! Widzę, że spada, a jednak trzyma się na górze. Niej zataczaj się tak, Selimie ago, bo się przewrócisz! — Wcale się nie zataczam, efendi. — Przecież widzę! — Ty sam się zataczasz, o beju! — Ja? Ago, lękam się o twój system. Nerwy chodzą ci na wszystkie strony, a żołądek opuścił ci się w nogi. Wymachujesz rękami 1 i rzucasz głową, jakbyś zabierał się do pływania. O, Selimie ago, to lekarstwo było dla ciebie za mocne. Przewraca cię na ziemię! — Mylisz się, panie. Wszystko, co mówisz, odnosi się do ciebie, a nie do mnie. Widzę, jak twoje stopy tańczą, a ramiona podskakują. Głowa ci się kręci. Musisz być bardzo chory. Niech Allah ześle ci pomoc, aby twój system nie zepsuł się do końca! Tego już było mutesellimowi za wiele. Zacisnął pięść i pogroził: — Selimie ago, miej się na baczności! Tego, kto mówi, że mój system jest nie w porządku, każę oćwiczyć albo wsadzić do więzienia! Wallahi! Gdzie to ja podziałem klucz? Wetknął rękę za pas i znalazł klucz. — Selimie ago, rusz się i chodź ze mną! Zrobię teraz inspekcję więzienia. Efendi, twoje lekarstwo jest naprawdę niczym mleko w raju. Ale całkiem pomieszało ci członki. Ciągle lecisz głową na dół. Czy pozwolisz, że pójdziemy? — Jeśli wolą twoją jest odwiedzić więźniów, nie mogę ci przeszkadzać w wypełnieniu obowiązku. — Chodźmy więc Dziękujemy za przysmak, którego dałeś nam skosztować. Czy wkrótce znowu przygotujesz porcję leku? — Kiedy tylko sobie życzysz. — Na gorąco smakuje jeszcze lepiej niż na zimno, ale przenika aż do szpiku i przestawia wszystkie kości w środku. Niech Allah ma cię w swojej opiece i da ci zasłużony spoczynek! Izmaił bej podszedł do agi i ujął go pod pachę. Ruszyli obaj, a za nimi. U szczytu schodów zatrzymali się. — Selimie ago, schodź pierwszy! — O beju, ten honor należy się tobie! — Wiesz przecież, że nie jestem dumny. Aga, zapierając się rękoma, ostrożnie stawiał nogi na stopniach. Mutesellim podążał za nim. Nie szło mu najlepiej, zwłaszcza że nie był obeznany z tymi schodami. — Efendi, jesteś tam jeszcze? — zapytał. — Tak. — Czy wiesz, że obyczaj nakazuje odprowadzać gości aż do drzwi? — Wiem. — A ty mnie nie odprowadzasz! — Pozwól więc, że to zrobię! Ująłem go za ramię i podparłem. Teraz poszło lepiej. Na dole przy drzwiach Izmaił bej zatrzymał się i zaczerpnął głęboko tchu. — Efendi, ten mahredż jest właściwie także twoim więźniem — rzekł. — Właściwie masz rację. — A więc ty też powinieneś się upewnić, czy jeszcze tam jest. — Będę wam towarzyszył. — To dobrze! Chodź, daj no mi rękę! — Masz dwie ręce, efendi — rzekł aga. — Daj mi drugą! Obaj mężczyźni uwiesili się na mnie ciężko, ale nadal znajdowali się w fazie, gdy człowiek chociaż z biedą, ale panuje jeszcze nad sobą. Ich chód był niepewny, jednak szybko posuwaliśmy się naprzód. Na ulicy było ciemno i pusto. Nie spotkaliśmy po drodze żywego ducha. — Twoi Arnauci przestraszą się, gdy mnie zobaczą — odezwał się mutesellim do agi. — I mnie razem z tobą! — wyprężył się Selim. — I mnie z wami! — dorzuciłem. — A Arab ciągle tam siedzi? — Czy myślisz, o beju, że pozwoliłbym takiemu człowiekowi się wymknąć? — odparł aga obrażonym tonem. — Zajrzę i do niego. Czy on też miał przy sobie pieniądze? — Nie. — Jak myślisz, ile mahredż może mieć przy sobie? — Nie wiem. — Musi wszystko oddać. Ale, Selimie, lepiej, żeby twoich Arnautów przy tym nie było. — Każę im odejść. — A jeśli się podkradną? — Zarygluję ich. — Dobrze. Ale kiedy my już sobie pójdziemy, twoi ludzie mogą gadać z więźniem. — Pozostaną w zamknięciu. — To dobrze. Te pieniądze pójdą do kasy mutesellima; który adze Arnautów da sowity bakszysz. — Ile, o beju? — Tego jeszcze nie wiem, muszę najpierw zobaczyć, ile ma przy sobie mahredż. Doszliśmy do więzienia. — Selimie ago, otwieraj! — Mutesellimie, przecież ty sam masz klucz! — A prawda! Izmaił bej sięgnął w zanadrze i wyciągnął klucz, aby otworzyć. Próbował i próbował, ale nie mógł znaleźć dziurki. Na to liczyłem. — Pozwól, że ja otworzę! — ofiarowałem się uprzejmie. Wyjąłem mu z ręki klucz, otworzyłem, wyciągnąłem klucz z otworu i umieściłem go na powrót w zamku od wewnętrznej strony. — Wejdźcie! Ja zamknę. Weszli. Udałem, że zamykam, ale szybko przekręciłem klucz w drugą stronę i uczyniłem gest, jak gdybym upewniał się, czy drzwi są naprawdę zamknięte. — W porządku. Oddaję ci klucz, mutesellimie! Izmaił bej wziął klucz. Z tylnego pomieszczenia i z góry wysuwali się Arnauci z lampkami w ręku. — Czy wszystko w porządku? — spytał mutesellim z godnością. — Tak, o panie. — Nikt nie uciekł? — Nie, o mutesellimie. — A mahredż? — Także nie — odrzekł na tę subtelną indagację czaus. — Wasze szczęście, wy psie syny. Inaczej zaćwiczyłbym was na śmierć. Jazda, wracajcie do siebie! Selimie ago, zamknij ich! — Efendi — czy nie zechciałbyś tego zrobić? — spytał dowódca Arnautów. — Chętnie. Aga ujął jedną z lamp, a ja poprowadziłem ludzi na górę. — Dlaczego się nas zamyka, efendi? — spytał czaus. — Odbędzie się przesłuchanie więźniów. Zamknąłem za nimi drzwi i zasunąłem rygiel. Potem wróciłem na dół. Jako że komendant i jego aga skierowali się właśnie w głąb korytarza, drzwi wejściowe pogrążone były w ciemności. Podbiegłem na palcach i uchyliłem je. Potem pośpieszyłem za mymi dwoma towarzyszami. — Gdzie on jest? — usłyszałem pytanie mutesellima. — Tu. — A gdzie jest Haddedihn? — spytałem, aby nie dopuścić do otwarcia innych drzwi; zależało mi na tym, by celę Araba otwarto najpierw. — Tu, następne drzwi. — Otwieraj! Izmaił bej zdawał się aprobować mój rozkaz. Dał znak i Selim otworzył. Więzień słyszał nasze głośne wejście i stał w lochu wyprostowany. Mutesellim podszedł bliżej. — Jesteś Amad el Ghandur, syn Mohammeda Emina? Nie było odpowiedzi. — Nie umiesz mówić? Znowu milczenie. — Ty psie, nauczysz się jeszcze otwierać usta! Jutro cię stąd wywiozą! Amad nie odezwał się ani słowem, ale przyglądał mi się bacznie, aby dostrzec każdy grymas mojej twarzy. Szybko uniosłem i opuściłem brwi, aby dać mu znak, że ma uważać. Selim z powrotem zaryglował drzwi. Otwarto drugą celę. Kiamil efendi stał oparty o ścianę. Skierował na nas wyczekujące spojrzenie. — Jak ci się tu podoba, mahredżu? — zapytał komendant nieco ironicznie, zapewne na skutek działania wina. — Oby Allah sprawił, że znajdziesz się na moim miejscu! — Prorok do tego nie dopuści! Kiepsko z tobą. — Nie boję się. — Chciałeś zabić agę. — Zasłużył sobie na to! — Chciałeś go przekupić. — Aga to dureń! — Chciałeś mu zaraz dać pieniądze. — Tego człowieka powinno się powiesić! — Może dałoby się spełnić twoje życzenie — rzekł komendant z chytrą miną. Pod wpływem uciech kielicha i nadziei obfitego łupu jego twarz promieniała. — Co? — poderwał się mahredż. — Mówisz poważnie? Chcesz ze mną pertraktować? — Tak. — Ile chcecie dostać? — Ile masz przy sobie? — Mutesellimie, potrzebne mi są pieniądze na drogę! — Będziemy tak dobrzy i zostawimy ci je. — Dobrze, więc pertraktujmy. Ale nie w tym lochu! — A gdzie? — W pomieszczeniu stosownym dla ludzi, a nie dla szczurów. — Dobrze, wychodź! — Podajcie mi rękę! — Selimie ago, pomóż mu — polecił komendant, niezbyt widać ufając, że zdoła utrzymać równowagę. Aga jednak żywił te same wątpliwości, trącił mnie bowiem przyjacielsko i zachęcił: — Efendi, pomóż mu! Aby nie przedłużać sprawy wyciągnąłem rękę, schwyciłem dłoń mahredża i pomogłem mu się wydostać. — Gdzie go zaprowadzić? — spytałem. — Na wartownię — zadecydował komendant. — Mam zostawić drzwi otwarte czy… — Przymknij je! Zająłem się drzwiami, aby ta trójka zdążyła tymczasem wejść do pokoju straży, ale ten plan się nie powiódł. Komendant czekał na mnie. Musiałem przeto obmyślić coś innego. Mahredż wszedł pierwszy, za nim komendant z lampą, potem aga, a na ostatku ja. Gdy tamci byli już w środku, a ja stałem jeszcze na progu, wystarczyło szybko popchnąć stojącego przede mną agę. Ten uderzył komendanta w łokieć i wytrącił mu lampę z ręki. — Ago, co z tobą? — zawołał komendant. — To nie ja, beju. — Potrąciłeś mnie. Teraz jest ciemno. Znajdź no drugą lampę! — Przyniosę od Arnautów — powiedziałem, wysunąłem się na korytarz, przymknąłem drzwi i cicho otwarłem sąsiednią celę. — Wychodź prędko. Amad wydostał się z moją pomocą. Zasunąłem rygiel z powrotem. — Nie odzywaj się! Trzeba się śpieszyć — szepnąłem. Prędko poprowadziłem Haddedihna do wyjścia, wyszedłem z nim na dwór i zamknąłem drzwi. Pod wpływem świeżego powietrza Arab o mało się nie cofnął. Był bardzo osłabiony. Ująłem go znowu za rękę. Szybko minęliśmy dwie ulice. Na rogu trzeciej zatrzymaliśmy się. Jego płuca pracowały ciężko. — Weź się w garść! Tam mieszkam i tam jest też twój ojciec. Zakrakałem w umówiony sposób i natychmiast ujrzałem błysk światła, po którym poznałem, że drzwi domu zostały otwarte. Przebiegliśmy placyk. W drzwiach stał Halef. — Szybko, do środka! Pędem pośpieszyłem z powrotem. Dotarłem do więzienia ledwie w dwie minuty po tym, kiedyśmy je opuścili razem z Amadem, zamknąłem drzwi i po ciemku, dobrze sobie znanymi schodami wbiegłem na górę, aby wziąć od Arnautów lampę. Po paru sekundach byłem już na dole. — Długo cię nie było, efendi! — zauważył mutesellim. — Strażnicy chcieli wiedzieć, dlaczego ich zamknięto. — Trzeba im było dać po gębie zamiast odpowiedzi! Dlaczego nas zamknąłeś? — Bo był z wami więzień. — Jesteś ostrożny, efendi! Słusznie zrobiłeś. Postaw lampę i zaczynajmy! Było dla mnie jasne, że Izmaił bej nie zamierza wcale wypuścić więźnia z rąk. Chciał tylko wyłudzić pieniądze sprytem, gdyż bał się jawnego rabunku. Ale spryt ten łączył się z nielojalnością, która budziła we mnie obrzydzenie. — Mów teraz, ile masz przy sobie pieniędzy! — zaczął komendant. — Powiedz lepiej, ile ode mnie żądacie! — Mogę wymienić sumę dopiero, kiedy będę wiedział, że możesz ją zapłacić. — Spróbuj! — Dasz trzy tysiące piastrów? — To za dużo — rzekł Kiamil efendi powściągliwie. — To dasz cztery tysiące. — Beju, podwyższasz cenę! — Mahredżu, obniżasz cenę. Mutesellim nie pozwoli się ze sobą targować. Nie zgodzisz się, to jeszcze podwyższę. — Nie mam tyle. Mogę ci dać dwa tysiące. — Ściskasz garść, ale w końcu ją otworzysz. Teraz żądam pięciu tysięcy. — Zgoda, dam ci trzy tysiące! — Powiedziałem pięć! Mahredż utkwił w komendancie wściekłe spojrzenie, na jego obliczu malował się wyraźnie strach o pieniądze. Ale nadzieja wolności była silniejsza. — Obiecujesz, że mnie wypuścisz, jeśli ci zapłacę? — Obiecuję. — Przysięgnij na brodę Proroka! — Przysięgam. Izmaił bej wyrzekł to słowo bez cienia wahania! Kiamil efendi sięgnął do kieszeni obszernych szarawarów i dobył pakiecik owinięty w jedwabną chustę. Otworzył go i począł odliczać pieniądze na podłodze. Aga mu przyświecał. — Zgadza się? — spytał sędzia, skończywszy. Mutesellim przeliczył i rzekł: — To kaime* o nominalnej wartości pięciu tysięcy piastrów. Ale wiesz zapewne, że nie mają pełnej wartości. Równowartość funta szterlinga w przeliczeniu na kaime wynosi teraz sto czterdzieści zamiast sto dziesięć piastrów. Musisz więc dołożyć jeszcze dwa tysiące piastrów! — Pamiętaj, że kaime przynoszą sześć procent zysku! — Tak było przedtem, ale tylko w odniesieniu do pewnej części tej sumy, a wielkorządca i tak nie wypłacał odsetek. Dołóż dwa tysiące. — Izmaile beju, jesteś niesprawiedliwy. — Dobrze! Wracaj do lochu! Mahredżowi pot wystąpił na czoło. — Ale różnica nie wynosi dwa tysiące, tylko tysiąc trzysta sześćdziesiąt trzy. — Wszystko jedno. Powiedziałem, co powiedziałem. Dasz jeszcze dwa tysiące! — Mutesellimie, jesteś okrutny jak tygrys. — A ty dławisz się chciwością. Z hamowanym gniewem mahredż odliczył na nowo. — Masz! — rzekł na koniec, głęboko wciągając powietrze. Izmaił bej przeliczył, złożył banknoty i schował je. — Zgadza się! — rzekł. — Dziękuj Prorokowi, że w twoim sercu odezwał się głos rozsądku. Inaczej musiałbyś dać jeszcze więcej. — A teraz mnie wypuścisz! — zażądał Kiamil efendi, zawijając pozostałe banknoty w chustkę. Komendant spojrzał na niego z dobrze udanym zdumieniem. — Wypuścić cię? Owszem! Ale dopiero wtedy, kiedy zapłacisz! — Przecież zapłaciłem! — Jak to? Zapłaciłeś mnie, ale nie zapłaciłeś jeszcze temu oto dowódcy Arnautów! — Ne munasibet! — krzyknął gniewnie więzień. — Żądałeś przecież tylko pięciu tysięcy piastrów! — Allah zmącił ci rozum. Czemu nie zapytałeś, dla kogo jest przeznaczone te pięć tysięcy piastrów? Te pieniądze należą się mnie. Selim aga jeszcze nie dostał swojej części. — Ile? — Tyle samo co ja. — Izmaile beju, szatan przez ciebie przemawia! — Zapłać, a szatan umilknie! — Nie zapłacę! — To wrócisz do lochu! — O Muhammadzie, o kalifowie, słyszeliście przecież, jak przysięgał! Szejtan go opętał. Zabije go! — Oliwa w tej lampie się kończy. Zapłacisz, czy nie? — Dam Selimowi adze tysiąc. — Pięć tysięcy! Nie targuj się, bo podniosę sumę! — Nie mam tyle. — Masz. Widziałem, że ci wystarczy. — Więc dam… — Czy mam zażądać sześciu tysięcy? — Jesteś tyranem, jesteś diabłem wcielonym! — Mahredżu, rozmowa skończona. — Mutesellim począł się wolno i ostrożnie podnosić. — Stój! — krzyknął więzień. — Zapłacę! Wolność była dlań mimo wszystko cenniejsza od pieniędzy. — Jął znowu odliczać, komendant tymczasem usiadł z powrotem. Pieniędzy w zawiniątku wystarczyło. Ale nieszczęśnikowi pozostało już tylko parę banknotów. — Kładę je tu — odezwał się — i niech Allah skarze tego, kto je weźmie! — Słusznie powiedziałeś, mahredżu — odparł jego niegdysiejszy sojusznik, a obecny wróg. — Aga Arnautów nie weźmie tych pieniędzy. — Dlaczego? — Jest tu tylko pięć tysięcy. Zapomniałeś dołożyć dwa tysiące. Kiamil efendi wykonał ruch, jak gdyby chciał się rzucić na komendanta. Ale opamiętał się w porę. — Zostały mi tylko te trzy papierki. — Wobec tego zamknę cię z powrotem. Może sobie wtedy przypomnisz, że masz przy sobie jeszcze jakieś pieniądze. Chodź! Mahredż wyglądał, jakby go chciał udusić, potem ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął sakiewkę, którą trzymał tak, by nikt prócz niego nie mógł widzieć jej zawartości. — Zobaczymy, czy będzie dosyć — westchnął. — Twoje serce jest z kamienia, a twoja dusza zmieniła się w skałę. Mam tu tylko drobne sztuki srebra i parę złotych medżije. Dostaniesz to złoto, jeśli wystarczy. Kiamil położył banknoty, a potem powoli wyjmował jedną złotą monetę po drugiej. — Masz! Teraz jestem biedakiem, bo zostało mi najwyżej czterdzieści piastrów, a te muszę zachować, jeśli nie mam umrzeć z głodu! Przeczuwałem, że mahredż będzie jednak musiał oddać wszystko co do grosza. Zdawało się, że na widok pieniędzy mutesellim otrzeźwiał. Po Selimie również nie było znać śladów pijaństwa. Sięgnął szybko po pieniądze. — Stój! — powstrzymał go komendant. — Na razie ja je wezmę na przechowanie. Zgarnął pieniądze i schował. — Teraz nareszcie jestem wolny! — rzekł mahredż. Izmaił bej ze zdumieniem podniósł głowę. — Wolny? — spytał. — A czy zapłaciłeś? — Czyś zmysły postradał? — zawrzał mahredż. — Przecieżeś schował pieniądze! — Swoje i te, które należą do Selima agi. Tak! Ale tu obecny efendi nic jeszcze nie dostał. — I nic też nie dostanie. — Kto ci to powiedział? Kara ben Nemsi efendi jest tutaj i trzeba mu także zapłacić. — To Frank i nie ma prawa mi rozkazywać! — A czy nie pomógł cię ująć? Masz gorączkę, mahredżu, inaczej dawno byś zrozumiał, że Kara ben Nemsi efendi powinien w gruncie rzeczy dostać więcej niż my obaj razem. — Temu cudzoziemcowi nic się nie należy! — ryknął udręczony mahredż. — I nic nie dostanie, bo nie mam już ani grosza, a nawet gdybym miał przy sobie miliony, nie dałbym mu ani piastra, ani nawet para! — Masz jeszcze pieniądze. — Czterdzieści piastrów, powiedziałem ci już. — Żal mi cię, mahredżu! Myślisz, że nie umiem po dźwięku odróżnić złota od srebra? Twoja sakiewka pełna jest złotych medżije po sto i po pięćdziesiąt piastrów, a tak jest wypchana, że zbierze się więcej, niż ci potrzeba, aby efendi otrzymał to, co mu się należy. Nie źle się zaopatrzyłeś na drogę. — Mylisz się. — Pokaż sakiewkę! — Sakiewka należy do mnie! — Więc trzymaj sakiewkę, ale zapłać! Kiamil efendi wił się jak robak wobec bezwzględnych żądań chciwego mutesellima. Cała ta obrzydliwa scena rzucała wyraziste światło na ówczesne stosunki w prowincjach najbardziej odległych od siedziby padyszacha. — Nie mogę! — oświadczył stanowczo sędzia. — To wrócisz do lochu! — Nie pójdę. Zapłaciłem ci. — Potrafimy cię zmusić. — Wobec tego oddaj mi moje pieniądze! — Te pieniądze należą, do mnie. Pamiętaj, że cię aresztowałem i mam obowiązek zabrać ci wszystko, co masz przy sobie! — Zapłaciłbym, gdybym miał dość pieniędzy. — Masz dość pieniędzy. A jeśli w sakiewce jest za mało, to widziałem, że masz piękny zegarek, a na twoich palcach błyszczą pierścienie warte daleko więcej, niż suma, której od ciebie żądam. — Nie i kwita! Pięćset piastrów to wszystko, co mogę dać temu człowiekowi, który jest moim najzawziętszym wrogiem. Kiamil efendi rzucił mi spojrzenie, w którym malowała się straszliwa nienawiść. — To twoje ostatnie słowo? — spytał komendant. — Tak. — Więc idziemy! Ruszaj! Izmaił bej podniósł się zdecydowanie, Selim aga uczynił to samo. Stałem przy drzwiach i ustąpiłem na bok, aby przepuścić mutesellima. Zza pasa wysunął mu się klucz. Oczy więźnia zabłysły. Skoczył, porwał klucz, pchnął komendanta na agę z taką siłą, że obaj zatoczyli się na mnie, mało mnie nie przewracając na ziemię, rzucił się do drzwi i wypadł na mroczny korytarz. Zrzucona lampa zgasła i znaleźliśmy się w ciemnościach. — Za nim! — krzyknął komendant. Kiamil efendi uratowałby się, gdyby starczyło mu przytomności umysłu, aby zatrzasnąć za sobą drzwi wartowni i zasunąć rygiel. Czasu miał na to dosyć, bo obaj mężczyźni kłębili się na ziemi i żeby pośpieszyć za nim, musiałem schwycić ich i odciągnąć od drzwi. Słyszałem już szczęk klucza w zamku. Okoliczność, że drzwi wejściowe zostały przeze mnie otwarte, okazała się dla mahredża zgubna. Z desperackim wysiłkiem starał się przekręcić klucz, zamiast po prostu nacisnąć klamkę. W ten sposób zamek nie mógł puścić. Byłem już przy zbiegu i schwyciłem go. Obrócił się ku mnie i sięgnął do mego pasa. Wyczułem to i schwyciłem go niżej. Sędziemu udało się wyciągnąć mój nóż, bo ostrze przejechało mi po grzbiecie dłoni. Było tak ciemno, że nie mogłem widzieć, co robi. Trzymając Kiamila prawą ręką, sięgnąłem lewą do jego ramienia i przesunąłem nią w dół, aby złapać go za przegub. Zdążyłem w samą porę, już bowiem unosił ramię, aby mnie pchnąć. Tymczasem tamci dwaj dobiegli do nas z krzykiem. Komendant schwycił mnie. — Puść, mutesellimie, to ja! — Trzymasz go, Kara ben Nemsi? — Tak. Zamknij szybko drzwi i zapal światło! Nie może nam się wymknąć. — Dasz radę sam go przytrzymać? — spytał Selim aga. — Tak. — To idę po światło. Izmaił bej zamknął drzwi, ale nie miał odwagi zbliżyć się do nas. Docisnąłem więźnia do ściany, ale nie mogłem obalić go na ziemię, mając do dyspozycji tylko jedną rękę, gdyż drugą blokowałem nóż. Trzymałem go jednak mocno, aż po dłuższej chwili ukazał się aga z lampą. Musiał chodzić po nią aż na górę do czausa. Teraz postawił ją na stopniu i podszedł. — Odbierz mu nóż! — poleciłem mu. Selim aga wyrwał mu nóż, miałem więc teraz wolną rękę. Schwyciłem mahredża za pierś. Rzucił się do mnie, ale ja pochyliłem się momentalnie, tak iż jego ręce napotkały powietrze, złapałem go za lewą łydkę i pociągnąłem w górę. Straciwszy równowagę runął na ziemię. — Zwiążcie go jego pasem! — powiedziałem. Kiamil leżał spokojnie i nie bronił się. Po intensywnym wysiłku naszła go słabość. — Przytrzymaj mu nogi! — rozkazał mutesellim adze. Izmaił bej zaczął od opróżnienia kieszeni więźnia. Potem ściągnął mu z palców pierścienie i schował wszystko. Aga ujął więźnia za nogę, zaciągnął pod celę i zepchnął do lochu. Drzwi zaryglowano. Selim poszedł na górę, aby wypuścić strażników i nakazać im najdalej posuniętą czujność. — Odbierz im klucze od bramy! — zawołał za nim komendant. — Teraz już nikt nie będzie mógł otworzyć, nawet oni. Selim zrobił to i nareszcie opuściliśmy więzienie. Na zewnątrz mutesellim przystanął. Był teraz całkiem trzeźwy i rzekł: — Ago, sporządzę teraz spis tego wszystkiego, co mahredż miał przy sobie, bo trzeba to wszystko odesłać razem z nim do Mosulu. Ty umieścisz pod spodem swoje nazwisko, żebym mógł udowodnić, że napisałem prawdę, w przypadku gdyby Kiamil efendi utrzymywał, że miał przy sobie więcej pieniędzy! — Kiedy mam przyjść? — zapytał Selim. — O zwykłej porze. — Klucz bierzesz ze sobą? — Tak. Może zajrzę tu jeszcze w nocy. Dobranoc, efendi! Oddałeś mi dziś wielką przysługę. Powiesz mi potem, jak mogę ci okazać swoją wdzięczność. Izmaił bej poszedł, a my zawróciliśmy do siebie. — Efendi! — odezwał się po drodze z zadumą dowódca Arnautów. — Już leżało przede mną siedem tysięcy piastrów! — Dostaniesz je! — Dostanę? Wiesz, jak to będzie jutro? Mutesełlim sporządzi spis, z którego wyniknie, że mahredż miał przy sobie tysiąc piastrów, a ja to podpiszę. Resztę, razem z zegarkiem i pierścieniami, zatrzyma dla siebie, a ja dostanę wszystkiego sto piastrów. — I z tego też się ucieszysz? — Będę wściekły. — A spis weźmie basz czaus? — Tak. — Wobec tego dostaniesz więcej. — Niby od kogo? — Od mutesellima albo ode mnie. — Wiem, że masz dobre serce. O, efendi, gdybyś miał jeszcze jakąś resztkę twego lekarstwa! — Jeszcze mi trochę zostało. Przyniosę ci pełny dzbanek. Drzwi zastaliśmy otwarte. „Kwiat mirtu” leżał w kuchni na starych łachmanach, które za dnia służyły jej jako ścierki, a nocą jako legowisko. Spała snem sprawiedliwych. — Mersyno! — zawołał aga. Stara nie poruszyła się. — Daj jej spać! — doradziłem. — Przyniosę ci lekarstwo, a potem możesz udać się na spoczynek, którego tak potrzebujesz. — Allah świadkiem, że dobrze na to zasłużyłem. Gdy znalazłem się na górze, wszyscy zgromadzeni byli w pokoju szejka Haddedihnów. Powitali mnie takim potokiem słów, że musiałem nakazać spokój. Najpierw zaspokoiłem pragnienie agi, a potem wróciłem do moich towarzyszy. Amad el Ghandur włożył nowe ubranie, ojciec ogolił go i dokonał reszty zabiegów toaletowych. Wyglądał teraz zupełnie inaczej niż w celi. Podobieństwo do Mohammeda Emina rzucało się w oczy. Wstał na mój widok i podszedł bliżej. — Efendi, jestem Arabem, a nie gadatliwym Grekiem. Słyszałem, co uczyniłeś dla mnie i dla moich rodaków. Moje życie należy odtąd do ciebie, wraz ze wszystkim, co posiadam. Wypowiedział to całkiem zwyczajnie, ale słowa płynęły ze szczerego serca. — Jeszcze nie jesteś bezpieczny. Hadżi Halef zaprowadzi cię do kryjówki — odrzekłem. — Jestem gotów. Czekaliśmy tylko na ciebie. — Umiesz się wspinać? — Tak. Wdrapię się do kryjówki, choć jestem mocno osłabiony. — Masz tu moje lasso. Jeśli zabraknie ci sił, Hadżi Halef wdrapie się pierwszy i wciągnie cię. Masz broń? — Leży tu. Ojciec mi kupił. A tu jest twój sztylet. Dziękuję ci. — A jedzenie? — Wszystko już spakowane. — Idźcie więc! Niedługo cię stamtąd zabierzemy. Syn szejka wraz z Halefem ostrożnie opuścili dom, a wkrótce potem ja także się wymknąłem, ze starym ubraniem Araba w ręku. Niezauważony dotarłem w pobliże przepaści, podarłem haik, a strzępy uczepiłem na skałach i gałęziach rosnących tam krzaków. W domu Anglik zabrał mnie do swego pokoju. Minę miał zagniewaną. — Wejść i spocząć, sir! — powiedział szorstko. — Marna historia! Niedobrze tutaj! — Dlaczego? — Ja siedzę przy tych Arabach i nie rozumiem ani słowa. Moje wino się skończyło, mój tytoń się skończył, i ja też się skończyłem. Yes! — Jestem do pańskiej dyspozycji i chętnie wszystko panu opowiem. Musiałem uczynić zadość jego pragnieniom, choć pilno mi było do wypoczynku. Trzeba było jednak doczekać powrotu Halefa. Mały sługa długo nie wracał, a gdy wreszcie się pojawił, poczynało już świtać. — I jak? — jął się dopytywać Liftdsay. — Dotarli szczęśliwie do willi? — Z pewną biedą — odparł Halef, gdy przetłumaczyłem mu pytanie. — Well! Halef podarł sobie ubranie. Halefie, oto bakszysz! Hadżi nie rozumiał po angielsku, ostatnie słowo przecież podchwycił. Wyciągnął rękę i otrzymał sto piastrów. — Niech kupi sobie nowy płaszcz! Proszę mu to powiedzieć, sir. XI. ZA MURAMI WIĘZIENIA Nareszcie fatalny wieczór się skończył i mogłem przynajmniej przez parę godzin zażyć wypoczynku. Położyłem się i zapadłem w głęboki sen bez marzeń. Nie dane mi jednak było obudzić się memu: poderwał mnie donośny, naglący głos. — Efendi! Obudź się! Szybko! Otworzyłem oczy. Przy moim posłaniu stał Selim aga, bez wierzchniego okrycia i turbanu. Struchlały czub zwisał mu nad czołem, na spotkanie czuba wysuwały się zjeżone przerażeniem wąsy, a oczy, mętne jeszcze od wina, próbowały się wywracać, co dawało efekt dosyć żałosny. — Co się dzieje? — zapytałem spokojnie. — Wstawaj! Stało się coś strasznego! Stopniowo dopiero udało mi się z niego wydobyć, że mutesellim odkrył ucieczkę młodego Araba i wpadł w straszliwy gniew. Wylękniony aga błagał mnie, bym poszedł razem z nim do więzienia i ułagodził jakoś beja. Po małej chwili byliśmy już w drodze. Przed drzwiami więzienia na agę czekał mutesellim. Izmaił bej nie pomyślał nawet, by mnie powitać, tylko złapał Selima za ramię i pociągnął do środka, gdzie stali drżący wartownicy. — Nieszczęsny, cóżeś ty zrobił! — ryknął mutesellim na swego agę. — Ja, beju? Ależ nic, w ogóle nic nie zrobiłem! — Na tym właśnie polega twoje przestępstwo, żeś nic nie zrobił, w ogóle nic! Nie dopilnowałeś! — Gdzie miałem pilnować, o beju? — W więzieniu, to jasne! — Przecież nie mogłem się nawet dostać do środka. Komendant spojrzał na niego osłupiały. O tym najwyraźniej nie pomyślał. — Nie miałem klucza! — dorzucił aga. — Nie miałeś klucza… Tak, Selimie ago, to prawda i to jest całe twoje szczęście, bo inaczej źle by z tobą było. Chodź i zajrzyj do lochu! Poszliśmy w głąb korytarza. Drzwi do celi młodego Araba stały otworem, a loch był pusty. — Zwiał! — skonstatował dowódca Arnautów. — Ano zwiał! — przytwierdził gniewnie Izmaił bej. — Kto mu otworzył? — No kto? Powiedz mi, Selimie ago! — Nie ja, mutesellimie. — Ja też nie. Tylko strażnicy tu byli. Selim aga obrócił się do swych Arnautów. — Chodźcie tu, psy! — Otwieraliście te drzwi? Czaus odważył się odpowiedzieć: Ago, żaden z nas nie tknął rygla. Drzwi otwiera się — dopiero po południu, kiedy więźniowie dostają jeść, poza tym nie otwieraliśmy żadnej celi. — Więc przede mną nikt tych drzwi nie otwierał? — spytał Izmaił bej. — Nie, panie! — A kiedy ja otworzyłem, loch był pusty. Więzień uciekł. Ale w jaki sposób? Wczoraj wieczorem jeszcze tu był; teraz go nie ma. Przez ten czas tylko wy tu byliście. Któryś z was musiał go wypuścić! — Przysięgam na Allaha, że nie tykaliśmy tych drzwi! — zapewniał czaus. — Mutesellimie — zabrałem teraz głos — ci ludzie nie mieli przecież klucza od drzwi wejściowych. Jeżeli któryś z nich wypuścił więźnia, ten musiałby znajdować się do tej pory w budynku. — Masz rację. Ja mam oba klucze — rzekł mutesellim. — Trzeba wszystko przeszukać. — I poślij do straży przy bramie, może tam coś wiedzą o zbiegu! — Tak — zwrócił się Izmaił bej do jednego z Arnautów — biegnij prędko do straży i powiedz, że rozkazuję przeszukać całe miasto! Teraz zaczęło się staranne przetrząsanie więzienia, co trwało godzinę. Nie natrafiono jednak na żaden ślad uciekiniera. Mieliśmy już wychodzić, kiedy zjawili się dwaj Arnauci, trzymając strzępki odzieży. — Znaleźliśmy to nad przepaścią — zameldował jeden. Aga wziął rzecz do ręki i zbadał uważnie. — Beju, to strzępki ubrania więźnia — rzekł do mutesellima. Poznaję je. — Jesteś pewien? — Tak pewien jak własnej brody. — A więc jednak wymknął się z budynku! — Ale spadł w przepaść — dodałem. — Chodźmy obejrzeć! — nakazał Izmaił bej. Opuściliśmy więzienie i doszli da miejsca, gdzie podarłem okrycie Amada i porozrzucałem strzępy. Dziwiłem się teraz, żem przy tym w nocnych ciemnościach sam nie spadł w przepaść. Mutesellim rozejrzał się bacznie dookoła, a potem powiedział: — Amad el Ghandur spadł i na pewno się zabił. Stąd nie można się wydostać. Ale kiedy i jak uciekł z więzienia? — Pytanie pozostało rzecz jasna bez odpowiedzi, jakkolwiek komendant przez następnych kilka godzin biedził się nad rozwiązaniem tej zagadki. Szalał i napadał na każdego, kto mu się nawinął pod rękę, toteż nic dziwnego, że starałem się go omijać. Czas jednak nie dłużył mi się wcale, zajęcia było dosyć. Najpierw trzeba było kupić konia dla Amada, następnie zaś poszedłem do mojej pacjentki, którą od jakiegoś czasu zaniedbywałem. Zastałem Szakarę siedzącą. Policzki miała znowu zaróżowione, oczy jasne i bystre. U jej posłania stała matka i babka. Stara kobieta ubrana była jak do drogi. Na białą szatę narzuciła czarną opończę, krojem przypominającą płaszcz, głowę osłaniał czarny woal, zwieszający się na plecy. Dziewczyna podała mi rękę. — Dziękuję ci, efendi, teraz na pewno już nie umrę! — Tak, będzie żyła — odezwała się stara kobieta. — Bóg posłużył się tobą, aby ocalić to życie, które jest mi droższe nad wszystko. Nie mogę ci zaofiarować w zamian pieniędzy, masz bowiem wszystko, czego ci trzeba. Powiedz więc, jak mam ci podziękować, efendi! — Podziękuj Bogu, nie mnie. Tak będzie słuszniej, to Bóg bowiem ocalił twoją wnuczkę! — Uczynię tak i będę się też modliła za ciebie, efendi — panie mój! Bóg wysłucha modlitwy kobiety, która nie należy już do ziemskiego świata. Jak długo pozostajesz w Amadije? — Już niedługo. — A dokąd stąd pojedziesz? — Tego nikt nie powinien wiedzieć, będą bowiem może powody, by zachować to w tajemnicy. Wam jednak mogę rzec, że pojadę ku wschodowi. — A więc w tę samą stronę co ja, efendi. Mój wierzchowiec czeka już przed domem. Może nigdy się już nie zobaczymy. Przyjmij zatem błogosławieństwo starej kobiety, która nie może dać ci nic lepszego! Ale zawierzę ci pewną tajemnicę. Niedobry czas nastał w kraju na wschód od Amadije i może ci się przytrafić zła przygoda. Jeśli znajdziesz się w niebezpieczeństwie, gdzieś między Aszita i Gundukta, najdalej na wschód położonej wsi w krainie Tkhuma, i nikt nie będzie mógł ci pomóc, pierwszemu człowiekowi, jakiego napotkasz, powiedz, że chroni cię Ruh ‘i kulyan. Jeśli cię nie wysłucha, pytaj dalej, aż znajdziesz kogoś, kto cię objaśni. — Ruh ‘i kulyan? Kto nosi to dziwne imię? — zapytałem. — Tego nikt ci nie powie. — Ale ty mówisz przecież o nim, więc wytłumacz mi. — Ruh ‘i kulyan to istota, której nikt nie zna. Przebywa to tu, to tam, gdzie tylko jest ktoś zasługujący, by jego prośbę spełniono. W wielu wsiach jest takie szczególne miejsce, gdzie w określonych porach można z nim rozmawiać. Szukający pomocy idą tam o północy i mówią, co ich gnębi. Ruh ‘i kulyan udziela im rady i pociechy, ale umie też grozić i karać, i niejeden mocarz czyni to, czego duch od niego żąda. Nigdy nie mówi się o nim przy obcych, bo tylko ludzie prawi i przyjaciele mogą wiedzieć, gdzie go szukać. — Więc twoja tajemnica na nic mi się nie zda. — Dlaczego? — Nikt mi nie powie, gdzie szukać ducha, chociaż znam jego imię. — Wystarczy, jeśli powiesz, że ja ci o nim opowiedziałam. Moje imię znane jest w całej krainie Tijari, i ludzie prawi będą wiedzieli, że mogą zaufać komuś, kto jest moim przyjacielem. — Jak brzmi twoje imię? — Nazywam się Marah Durimeh. Była to jakaś tajemnicza historia, ale brzmiała tak niewiarygodnie i zagadkowo, że nie przywiązywałem do niej większej wagi, Pożegnałem się i poszedłem do domu. Z kuchni dochodziły niezwyczajne hałasy. „Mirtowi” musiało przydarzyć się coś, co nie przypadło jej do gustu. W obecnej sytuacji najdrobniejszy incydent mógł mieć dla mnie znaczenie, zaszedłem więc do niej, Mersyna prawiła adze kazanie. Stała przed nim z groźnie uniesioną ręką, on zaś spuścił oczy, jak chłopiec, który dostaje burę. Obydwoje dostrzegli moje wejście i „mirt” natychmiast wziął mnie w obroty. — Popatrz no na niego! Z władczą miną wskazała biednego winowajcę, ja zaś potulnie zwróciłem głowę w prawo, by mu się przypatrzeć. — Czy ten człowiek jest dowódcą Arnautów? — zapytała Mersyna. — Tak. Odpowiedziałem tonem najgłębszego przekonania, ale właśnie ta intonacja na nowo obudziła jej gniew. — Co? I ty też uważasz, że to jest dowódca dzielnych wojowników? Więc ja ci powiem, kim on jest: dowódcą bandy tchórzy! Selim otworzył szeroko oczy i próbował nadać im srogi wyraz, co mu się nie bardzo udawało. — Nie drażnij mnie, Mersyno, bo wiesz, że kiedy wpadnę w gniew, robię się straszny! — rzekł przy tym. — Co was tak zirytowało? — ośmieliłem się spytać. — Te pięćdziesiąt piastrów! — odrzekła Mersyna i wskazała pogardliwym gestem na podłogę. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że na podłodze leżą dwie srebrne monety po dwadzieścia piastrów i jedna dziesięciopiastrowa. — Co to za pieniądze? — Od mutesellima. Teraz począłem się już domyślać reszty i spytałem: — A za co? — Za aresztowanie mahredża. Efendi, czy wiesz mniej więcej, ile ten człowiek miał przy sobie pieniędzy? — Szacuję go na jakieś dwadzieścia tysięcy piastrów. — A więc Selim powiedział mi prawdę. I co — komendant zabrał mahredżowi wszystkie te pieniądze, a adze dał z tego pięćdziesiąt piastrów! Przy tych słowach twarz Mersyny zmieniła się w jeden wielki wykrzyknik. Starucha odsunęła pieniądze nogą i mówiła dalej: — A wiesz, co zrobił na to aga Arnautów? Wziął pieniądze i poszedł sobie bez słowa. Spytaj go, niech ci powie, czy to prawda! — A co miałem zrobić? — sumitował się Selim. — Rzucić pieniądze bejowi w brodę! Ja na twoim miejscu na pewno bym tak zrobiła. Wierzysz mi, efendi? — O tak, wierzę! Moje zapewnienie było szczere. Mersyna zaszczyciła mnie spojrzeniem pełnym wdzięczności i pytała dalej: — Czy aga ma oddać te pieniądze? — Nie. — Nie? Zamiast odpowiedzi zwróciłem się teraz do agi: — Czy podpisałeś protokół, który komendant ma wysłać do Mosulu? — Tak. — Co tam jest wymienione? — Czterysta piastrów w zlocie i osiemdziesiąt jeden piastrów srebrem. — To wszystko? A zegarek i pierścienie? — Nie ma ich w spisie. — Izmaił bej jest twoim przełożonym i nie możesz zrobić sobie z niego wroga. Dlatego słusznie zrobiłeś, przyjmując spokojnie te pieniądze. Pamiętasz, co ci obiecałem? — Pamiętam. — Dotrzymam słowa i pomówię z komendantem. Powinieneś dostać co najmniej tysiąc piastrów. — Czy to prawda, efendi? — poderwała się Mersyna. — Tak, te pieniądze nie należą ani do mutesellima, ani do agi. Ale jak czy inaczej trafią do rąk, które nie mają do nich prawa, więc Selim nie powinien zostać tak haniebnie oszukany. — Miał przecież dostać siedem tysięcy? — Tyle nie dostanie. To było tylko tak dla pozoru. Selimie, czy basz czaus już wyruszył? — Nie, efendi. — Wszak miał wyjechać przed południem? — Mutesellim musi napisać nowy raport, bo w poprzednim pisał, że wysyła też tego Araba. Może basz czaus będzie czekał, aż odnajdziemy zbiega. — Na to nie ma chyba nadziei, skoro spadł w przepaść. — A jeśli się mylimy? — Jak to? — Zdaje się, że mutesellim wierzy teraz, że Arab jeszcze żyje. — Powiedział ci o tym coś więcej? — Nie. Ale domyślam się tego z różnych jego uwag. — A więc życzę mu, żeby się nie mylił. Udałem się do swego pokoju. Czyżby jakiś szczegół, na który nie zwróciłem uwagi, obudził podejrzliwość — komendanta? Niewykluczone. W takim razie należało przygotować się na wszystko. Zanim jednak porozumiałem się z moimi towarzyszami, w duchu przebiegłem jeszcze ostatnie wypadki. Nie mogłem wykryć nic niepokojącego i wciąż jeszcze biedziłem się nad tym, gdy zaszedł do mnie na górę aga. — Efendi, przybył posłaniec. Mutesellim każe nam jeszcze raz przyjść do więzienia. — Izmaił bej już tam jest? — Tak. — Zaczekaj na mnie na dole! Zaraz przyjdę. Czy bej wzywał mnie w zamiarach pokojowych, czy też groziło awanturą? Byłem przygotowany na każdą ewentualność. Oba rewolwery były nabite. Zatknąłem je w zanadrze i poszedłem do Halefa. Hadżi był sam w swoim pokoju. — Gdzie jest buluk emini? — Zabrał go ze sobą basz czaus. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale zwróciło moją uwagę, do nabrałem już podejrzeń. — Dawno poszedł? — Zaraz po tym, jak wybrałeś się kupować konia. — Chodź ze mną do szejka Haddedihnów! Mohammed Emin leżał na dywanie i palił. — Efendi — powitał mnie — Allah nie dał mi dosyć cierpliwe by długo czekać na to, do czego tęskni moje serce. Co mamy jeszcze do roboty w tym mieście? — Cóż, zapewne wkrótce stąd wyjedziemy. Wygląda na to, że ktoś nas zdradził. Teraz szejk podniósł się wolno, jak człowiek, którego zaskoczono, ale który czuje się dość silny, by ukryć swoje uczucia i stawić czoła dalszym wypadkom. — Z czego to wnosisz, efendi? — Tak się tylko domyślam. Izmaił bej posłał po mnie; mam przyjść do więzienia, gdzie mnie oczekuje. Pójdę, ale będę się miał na baczności. Jeśli za godzinę nie wrócę, to znaczy, że spotkało mnie coś złego. — Wtedy pójdę cię szukać! — wykrzyknął Halef. — Nie zdołasz do mnie przyjść, bo niewykluczone, że będę w więzieniu i to jako więzień. Macie wtedy przed sobą dwie możliwości: albo uciec, albo próbować mnie uwolnić. — Nie opuścimy cię! — zapewnił spokojnie Mohammed Emin. Stał przede mną dumnie wyprostowany, z długą białą brodą, spływającą aż do pasa, i wyglądał jak uosobienie odwagi i zarazem rozsądku. — Dziękuję ci. Jedno jest pewne: jeśli uda im się mnie zamknąć, to tylko po ostrej walce. Ale związać się nie pozwolę w żadnym razie, potrafię więc dać wam znać, w której jestem celi. — Jak chcesz to zrobić, sihdi? — zapytał Halef, — Spróbuję wspiąć się po murze i wysunąć przez okienko jakąś część garderoby, tak żebyście mogli zobaczyć. To będzie znak. Może zdołacie przesłać mi wiadomość przez Selima albo przez Mersynę.. Długo nie uda im się mnie tam trzymać, to pewne. Na wszelki wypadek miejcie konie osiodłane. O reszcie pomyślcie sami. Teraz nie mam już czasu, bo mutesellim czeka, a muszę jeszcze zajść do Anglika. Lindsay również siedział u siebie na dywaniku i kurzył fajkę. — Dobrze, że pan przychodzi, sir! — powitał mnie. — Jedźmy stąd! — Dlaczego? — Nieprzyjemnie tu. — Niech pan powie wyraźniej, o co chodzi! Lindsay podniósł się, zbliżył do okna i wskazał na dach domu naprzeciwko. — Proszę spojrzeć! Popatrzyłem i rozpoznałem na dachu sylwetkę Arnauta, leżącego na brzuchu i obserwującego naszą kwaterę. — Ja też wejdę na dach — rzekł spokojnie Lindsay — i poślę mu kulkę! — Idę teraz do więzienia, gdzie oczekuje mnie mutesellim — wyjaśniłem. — Jeśli za godzinę nie wrócę, to znaczy, że coś mi się przydarzyło i siedzę w zamknięciu. W takim przypadku wysunę przez okienko jakąś część garderoby. Będzie mógł pan zobaczyć z okna z dachu. — Bardzo dobrze. Popamiętają Dawida Lindsaya! — Niech się pan porozumie z Halefem! On już trochę mówi po angielsku. — Będziemy rozmawiali rękami. Yes! Poszedłem. Czuwało nade mną trzech mężczyzn, na których mogłem liczyć. Zresztą poznawszy stosunki w Amadije trudno było żywić poważniejsze obawy. Selim aga czekał już u wyjścia. Moje rozmowy przeciągnęły się trochę za długo i aga maszerował teraz szybkim krokiem, aby nadrobić czas. Podobnie jak tego ranka komendant czekał na nas pod drzwiami więzienia. Na nasz widok cofnął się. Po drodze wypatrywałem bacznie, ale nie zauważyłem, by nas śledzono. Uliczki, którymi szliśmy, były puste, także w pobliżu więzienia nie było widać żywego ducha. Izmaił bej pozdrowił mnie bardzo uprzejmie, ale moja nieufność wykryła bez trudu, że za tą uprzejmością kryje się jakiś podstęp. — Efendi — zaczął zamknąwszy za nami drzwi — nie znaleźliśmy ciała zbiegłego więźnia. — Kazałeś szukać w rozpadlinie? — Tak. Moi ludzie spuścili się na linie. Nie znaleźli go. — Więc skąd by się tam wzięło jego ubranie? — Może je po prostu tam położył. — W takim razie musiałby mieć jakiś ubiór na zmianę! — Może i miał. Wczoraj zakupiono tu kompletny strój. Wymawiając te słowa, Izmaił bej spojrzał na mnie badawczo. Sądził zapewne, że zdradzę się wyrazem twarzy. Tymczasem odwrotnie, on sam zdradził się tą uwagą, teraz bowiem wiedziałem już z całą pewnością, czego się spodziewać. — Dla więźnia? — zapytałem z niedowierzającym uśmiechem. — Tak przypuszczam. Ba, kupiono nawet konia pod wierzch! — Także dla niego? — Tak myślę. Otóż ten koń znajduje się nadal w mieście. — Więc zbieg zamierza całkiem jawnie wyjechać przez bramę?O mutesellimie, wydaje mi się, ż« twój system nie jest jeszcze całkiem w porządku. Będę musiał jeszcze raz przysłać ci lekarstwo! — Nigdy więcej nie wezmę do ust tego lekarstwa —odrzekł Izmaił bej nieco speszony. — Jestem przekonany, że Arab wprawdzie wymknął się z więzienia, ale znajduje się jeszcze w mieście. — Czy wiesz także, w jaki sposób się wymknął? — Nie. Ale jestem pewien, że nie stało się to z winy Selima agi ani strażników. — A gdzie też. Amad el Ghandur miałby się ukryć? — Już ja to wykryję, a ty musisz mi w tym pomóc, efendi. — Ja? Chętnie, jeśli tylko potrafię. Wchodząc rzuciłem szybkie spojrzenie w górę schodów i zobaczyłem, że stoi tam więcej Arnautów niż wczoraj. A więc zamierzano mnie uwięzić. W przeświadczeniu tym utwierdziły mnie nieostrożne uwagi komendanta. Rzut oka na szczere oblicze agi przekonał mnie, że z pewnością nie wie on nic o planach mutesellima. Zatem także on był podejrzany, z tego zaś wywnioskowałem, że spodziewają się znaleźć zbiega u nas w domu. — Słyszałem — podjął Izmaił bej — że umiesz tropić ślady. — Kto ci to powiedział? — Twój baszybozuk, któremu opowiadał o tym twój sługa Halef. Komendant wziął więc buluka emini na spytki! To dlatego basz czaus przyszedł po Ifrę! Mutesellim ciągnął dalej: — I dlatego poproszę cię, żebyś obejrzał więzienie. — Już to przecież zrobiłem. — Ale nie dość dokładnie, aby wykryć ślady. Czasem jakiś szczegół, na który nie zwróci się uwagi, może okazać się bardzo ważny. — Słusznie. Mam więc przeszukać cały budynek? — Tak. Ale zaczniesz od lochu, w którym siedział Arab, bo tam też rozpoczęła się jego ucieczka. Ty szczwany lisie! Z tyłu usłyszałem skrzypienie schodów. Arnauci schodzili po cichu na dół. — Słusznie — rzekłem tonem nie dającym nic poznać. — Każ otworzyć drzwi celi! — Selimie ago, otwórz! — rozkazał Izmaił bej. Aga odsunął rygiel i otworzył drzwi na całą szerokość. Podszedłem bliżej, ale tak, by nie można mnie było popchnąć od tyłu, i rozejrzałem się uważnie. — Nie widzę nic szczególnego, mutesellimie. — Z tego miejsca nie możesz nic zobaczyć. Musisz zejść na dół, efendi. — Jeśli uważasz, że to konieczne — rzekłem z pozorną swobodą. Chwyciłem drzwi, wysunąłem je z zawiasów i położyłem w poprzek na podłodze, tak aby z lochu móc je cały czas widzieć. Tego komendant się nie spodziewał. Pokrzyżowałem mu cały plan. — Co robisz? — spytał zawiedziony i zły. — Wyjąłem drzwi, jak widzisz — odparłem. — Po co? — Kiedy się chce odnaleźć ślady, trzeba być bardzo uważnym, i wszystko mieć na względzie. — Ale po co wyjmować drzwi? W lochu nie zrobi się od tego jaśniej. — Słusznie. Ale wiesz, które ślady są najważniejsze? — No, które? — Te, które znaleźć można na ludzkiej twarzy. Te zaś ślady — tu poklepałem komendanta poufale po ramieniu — efendi z Almanii potrafi świetnie znaleźć i odczytać. — Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Turek zaskoczony. — Że raz jeszcze okazałeś się wielkim dyplomatą. Umiesz doskonale utrzymać w tajemnicy swoje zamiary. I dlatego też spełnię twoje życzenie i zeskoczę na dół. — O jakich zamiarach mówisz? — Twoja wielka mądrość naprowadziła cię na myśl, że ktoś uwięziony najłatwiej odgadnie, w jaki sposób inny więzień zdołał uciec! Dzięki niech będą Allahowi, że stworzył tak przebiegłych mężów! Zeskoczyłem do lochu i pochyliłem się, udając, że przeszukuję podłogę. Popatrywałem jednak przez ramię i dostrzegłem, że mutesellim daje adze jakiś znak. Próbowali razem podnieść ciężkie drzwi i na powrót umieścić na zawiasach. Odwróciłem się. — Izmaile beju, zostaw te drzwi! — Drzwi wrócą na swoje miejsce. — Więc i ja wracam na swoje miejsce! Wykonałem gest, jak gdybym chciał się wspiąć na górę, co nie byłoby wcale łatwe, loch bowiem położony był dość głęboko. — Stój, zostaniesz tam, gdzie jesteś! — nakazał Izmaił bej i znowu dał znak, na co gromadka uzbrojonych Arnautów podeszła bliżej — Jesteś moim więźniem! Zacny Selim przeraził się. Utkwił nic nie rozumiejące spojrzenie najpierw w swoim przełożonym, potem we mnie. — Twoim więźniem? — powtórzyłem. — Chyba żartujesz! — Mówię poważnie! — Więc chyba przez noc straciłeś rozum. Czy myślisz, że jestem kimś, kogo można uwięzić? — Już jesteś uwięziony i nie wyjdziesz stąd, póki nie odnajdę zbiega. — Mutesellimie, nie sądzę, byś go odnalazł. — Dlaczego? — Potrzeba do tego człowieka rozumnego i odważnego, a tych dwóch przymiotów Allah w swojej mądrości ci oszczędził. — Chcesz ze mnie kpić? Zobacz, gdzie ciebie zaprowadził twój rozum! Załóżcie drzwi i zaryglujcie! Teraz wyciągnąłem rewolwer. — Radzę wam nie tykać tych drzwi! Arnauci ociągali się, speszeni. — Dalej, wy psy! — nakazał mutesellim groźnym tonem. — Będę strzelał! — ostrzegłem. — Odważ się tylko! — ryknął wściekle bej. — Odważyć się? O beju, nie wymaga to żadnej odwagi. Dam sobie świetnie radę z tymi ludźmi, a pierwszą kulę poślę tobie! Efekt był zdumiewający. Bohater z Amadije cofnął się natychmiast za ścianę. Słychać było tylko jego głos: — Zamknąć go, łajdaki! — Nie ruszajcie się, ludzie, bo pierwszego, który poważy się zamknąć drzwi, wyślę do dżehenny! — Odpowiedzcie strzałami! — dobiegło zza ściany. — Mutesellimie, nie zapominaj, kim jestem! Zamach na moją osobę będzie cię kosztował głowę. — Usłuchacie czy nie, wy psy nieczyste? A może wolicie kulę ode mnie? Selimie ago, rusz się! Dowódca Arnautów poszedł za przykładem swego zwierzchnika i przywarł do ściany w bezpiecznej odległości. Rozkaz beja wprawił go w nie lada zakłopotanie i musiałem pośpieszyć mu na ratunek. Wymierzyłem weń lufę rewolweru i w ten sposób zapewniłem sobie wolną drogę. Natężywszy wszystkie siły, wydostałem się prędko z lochu i stanąłem przed komendantem, podtykając mu rewolwer pod nos. — Mutesellimie, nie znalazłem na dole żadnych śladów! — La ilaha illa ‘llah! Efendi, zabierz ten rewolwer! O tym, że sam ma za pasem podobne narzędzie, którym mógłby się posłużyć, zdawał się wcale nie pamiętać. — Ten rewolwer zniknie, jeśli znikną stąd Arnauci. Selimie ago, każ im odejść! Tego rozkazu Selim aga usłuchał natychmiast: — Zabierajcie się i nie pokazujcie się tu! — polecił. Arnauci pośpiesznie wbiegli na górę. — Dobrze, chowam broń. A teraz coś ci powiem, mutesellimie! Jaką hańbą się okryłeś! Nie udał ci się chytry podstęp, siłą niczego nie wskórałeś i stoisz tu teraz jak jakiś miskin gunahkjar*, który musi prosić o łaskę. Dlaczego chciałeś mnie zamknąć? — Bo muszę zrobić u ciebie rewizję. — A mnie nie wolno przy tym być? — Stawiałbyś opór. — Ach, a więc boisz się mnie? Rad to słyszę. A co, myślisz, że towarzysze by się nie bronili? — Ty jesteś najgorszy, tamtych nie musielibyśmy się bać. — Mylisz się, mutesellimie. Z nich wszystkich ja jestem najłagoniejszy. Mój Hadżi Halef Omar to bohater, Hadżi Lindsay bej okrutnik, a ten trzeci, którego jeszcze nie widziałeś, przewyższa ich obu. Żywy byś stamtąd nie wyszedł. Jak długo, według ciebie, miałem siedzieć w tym lochu? — To by zależało ode mnie! — Tak uważasz? Odstrzeliłbym rygiel albo zawiasy i w ciągu dwóch minut stałbym tu, gdzie stoję teraz. A już przy pierwszym strzale moi ludzie wiedzieliby, że jestem w niebezpieczeństwie. I by tu byli, żeby mi pomóc. — Nie zdołaliby wejść. — Kula ze strzelby bez trudu otworzy twój stary zamek. Chodź, pokażę ci coś! Jednocześnie odwróciłem komendanta twarzą do celi i wskazałem otwór, przez który można było ujrzeć skrawek nieba i część dachu naszego domu. Teraz przez okienko widać było postać odzianą w czarno–czerwone kratki, trzymającą w ręku strzelbę i bacznie obserwującą więzienie. — Znasz tego człowieka? — zapytałem. — Hadżi Lindsay bej! — Tak, to on. Stoi na dachu i czeka na umówiony znak. Mutesellimie, twoje życie wisi na włosku. Co mi zarzucasz? — Uwolniłeś zbiegłego więźnia! — Kto tak mówi? — Mam świadków. — I to wystarcza, żeby mnie aresztować, mnie, który jestem efendi, mnie, który posiadam bujuruldu wielkorządcy i który wielokroć udowodniłem ci, że nie boję się nikogo? — Tak, nie boisz się nikogo, i dlatego właśnie chciałem cię tu zamknąć, zanim pójdę przeszukać twoje mieszkanie. — Możesz je przeszukać w mojej obecności. — Nie, nie zrobię tego. Wyślę swoich ludzi. Ah, mutesellim przestraszył się „bohatera”, „okrutnika” i tego, który ich obu jeszcze przewyższa! — Zgodzę się i na to, żebyś przeprowadził rewizję bez dozoru. Twoi ludzie mogą przetrząsnąć każdy kątek. Nie mam nic przeciwko temu. Widzisz więc, że nie trzeba mnie było wcale zamykać, mutesellimie! — Nie byłem tego pewien! — Ale twój największy błąd polega na tym — pouczyłem go — że wziąłeś mnie za ślepca i myślałeś, że dam się spokojnie zamknąć. Nie rób tego więcej, bo powtarzam ci: twoje życie, wisi na włosku. — Ale, efendi, jeśli znajdziemy u ciebie więźnia, będę cię i tak musiał aresztować! — Wówczas nie będę się bronił. — I nie pozwolę ci teraz iść do domu. Muszę mieć pewność, że nie rozkażesz ukryć zbiega. — Dobrze. Ale wiedz, że w takim razie moi towarzysze nie dadzą przeszukać mieszkania. Ba, zastrzelą każdego, kto zechce wejść. — To napisz im, żeby wpuścili moich ludzi! — Na to zgoda, Selim aga może zaraz zanieść list. — Nie. Jego nie puszczę! Selim aga może być waszym sojusznikiem i ostrzec twoich przyjaciół. — Oh, dowódca Arnautów jest ci wierny i nie wie nic o miejscu pobytu zbiega. Prawda, Selimie ago? — Mutesellimie — zwrócił się aga do swego zwierzchnika — przysięgam ci, że nie mam o niczym pojęcia i że efendi także jest niewinny. — Na to drugie nie możesz mi przysiąc, w pierwsze zaś wierzę, bo cię znam. Efendi, pójdziesz teraz ze mną do pałacu, gdzie porozmawiamy jeszcze o całej sprawie. Skonfrontuję cię z tymi, którzy cię oskarżają. — Sam się tego domagam. — Jednego możesz zaraz przepytać. — Kto to taki? — Ten Arnaut, który przez ciebie poszedł do lochu. Jeszcze raz przeszukiwałem dziś cele i wypytywałem każdego więźnia, czy czegoś nie zauważył. Byłem też u Arnauta i usłyszałem od niego coś, co przemawia przeciwko tobie! — To możliwe. Chce się zemścić. Ale czy nie wolisz najpierw posłać kogoś do mojej kwatery? Niech posłaniec sprowadzi tu Hadżi Halefa Omara. Halef będzie mógł się w ten sposób przekonać, że ja sam daję zgodę na rewizję. — Będziesz rozmawiał z Hadżi Halefem Omarem tylko w mojej obecności? — Tak. — Skoro tak, to poślę po niego. Izmaił bej przywołał jednego z Arnautów i wydał mu stosowne polecenie. Następnie Selim aga otworzył celę, gdzie siedział były kawas mojego Anglika. — Wstań — rozkazał krótko mutesellim — i powtórz, co mi dziś mówiłeś! — Lindsay bej jest Anglikiem. Wziął ze sobą z Mosulu mnie i tłumacza, i temu tłumaczowi opowiedział, że szuka kogoś, kto wyruszy aby uwolnić jakiegoś więźnia. A więc Master Fowlingbull jednak się wygadał! — Czy wymienił nazwisko tego człowieka? — spytałem Arnauta. — Nie. — Czy Lindsay bej powiedział tłumaczowi, jak nazywa się więzień, który ma być uwolniony? — Nie. — Czy powiedział, gdzie więzień siedzi? — Nie. — Mutesellimie, czy ów Arnaut ma jeszcze coś więcej do powiedzenia? — To jest wszystko. — To w ogóle nic nie jest! Selimie ago, możesz zamknąć celę z powrotem! O mutesellimie, jesteś doprawdy tak wielkim dyplomatą, że w Stambule nie przestanę głosić twoich zasług! Z pewnością rychło otrzymasz daleko wyższe stanowisko. Może padyszach uczyni cię zgoła namiestnikiem w Bagdadzie. Hadżi Lindsay bej szuka jakiegoś człowieka. Czy mówił, że to ja jestem tym człowiekiem? Ten człowiek zamierza uwolnić jakiegoś więźnia. Czy mówił, że ma to być twój więzień? Czy Anglik będzie opuszczał swój kraj, leżący o tysiące dni podróży wielbłądem stąd, po to, by uwalniać z więzienia jakiegoś Araba? — Ale ty jesteś przecież przyjacielem Amada el Ghandura? — Powiadam ci, że tu w lochu po raz pierwszy ujrzałem go na oczy! Hadżi Lindsay bej nie rozumie po turecku ani po arabsku, a jego tłumacz słabo mówił po angielsku. Kto wie, co ten człowiek usłyszał i co z tego zrozumiał. Może Anglik opowiadał mu jakąś historię. — Ale Lindsay bej przecież nie mówi! — Wtedy jeszcze mówił. Swój ślub złożył dopiero potem. — Więc chodź, wysłuchasz innego świadka! Ale! Ktoś stuka do drzwi. To pewnie twój sługa. Otworzył drzwi wejściowe. Arnaut przyprowadził Halefa. Powiedziałem mu, że godzę się na rewizję i dorzuciłem: — Chcę dowieść mutesellimowi, że jestem jego przyjacielem. Ludzie mają być wszędzie wpuszczeni. A teraz idź! — A dokąd ty teraz pójdziesz? — Do Izmaiła beja. — Kiedy wrócisz? — Nie wiem jeszcze. — Sihdi, w ciągu godziny można wiele zrobić i wiele powiedzieć. Jeśli za godzinę nie wrócisz, przyjdziemy i zabierzemy cię! Halef odszedł. Izmaił bej miał na twarzy wyraz zadumy. Mężna postać mego małego Halefa zrobiła na nim wrażenie. Udaliśmy się do pałacu. W przedpokoju selamliku znajdowało się wielu urzędników i sług. Komendant skinął na jednego z urzędników, który wszedł razem z nami. Zasiedliśmy, tym razem jednak nie poczęstowano mnie fajką. — Oto ten człowiek! — rzekł bej, wskazując na urzędnika. — Jaki człowiek? — Człowiek, który widział się w zaułku, prowadzącym do więzienia. Opowiedz, Ibrahimie! Urzędnik widział, że znajduję się na wolności. Rzucił mi niepewne spojrzenie i rozpoczął swoją relację: — Wracałem z pałacu, o beju. Było już późno, kiedy otwierałem drzwi, żeby wejść do domu. Akurat miałem zamknąć je za sobą, gdy usłyszałem pośpieszne kroki. Byli to dwaj mężczyźni, szli bardzo szybko, Jeden ciągnął za sobą drugiego, a ten drugi ciężko dyszał. Za rogiem znikli i zaraz potem usłyszałem krakanie kruka. — Rozpoznałeś tych ludzi? — Widziałem tylko, że jednym z nich był ten efendi. Było wprawdzie ciemno, ale poznałem jego sylwetkę. — Jak wyglądał ten drugi? — Był niższy. — A oni cię widzieli? — Nie, bo stałem za drzwiami. — Dobrze. Możesz odejść. Urzędnik oddalił się. — Co na to powiesz, efendi? — zapytał mutesellim. — Przez cały wieczór byłem przy tobie. — Przez parę minut cię nie było, wtedy kiedy poszedłeś po lampę. W tym czasie wyprowadziłeś więźnia i musiałeś się z tym śpieszyć, bo czekaliśmy na ciebie. Roześmiałem się. — O mutesellimie, kiedyż wreszcie staniesz się dobrym dyplomatą? Widzę, że twój system naprawdę wymaga wzmocnienia. Pozwól mi zadać kilka pytań. Kto miał klucz od drzwi więzienia? — Ja. — Czy mogłem zatem wyjść, nawet gdybym chciał? — Nie — odrzekł Turek z ociąganiem. — A z kim poszedłem do domu? — Z Selimem agą. — Czy aga jest ode mnie wyższy, czy niższy? — Niższy. — A teraz, Selimie ago, zapytam ciebie: czy szliśmy wolno, czy też szybkim krokiem? — Szliśmy szybko — odpowiedział aga. — Prowadziliśmy się pod rękę czy nie? — Prowadziliśmy się pod rękę. — Mutesellimie, czy jakiś kruk, który kracze gdzieś na wieży, może mieć związek ze zbiegiem? — Efendi, wszystko się cudownie wyjaśnia! — zadziwił się mutesellim. — Tak, wszystko jest tak proste i oczywiste, że przeraża mnie zawiłość twego rozumowania! Poważnie martwię się o ciebie. Miałeś klucz przy sobie i nikt nie mógł wydostać się z więzienia. Wiedziałeś o tym. Poszedłem do domu z agą, i to tą właśnie uliczką, przy której mieszka ów Ibrahim. O tym też wiedziałeś. I chcesz mnie skazać na podstawie opowieści, która tylko potwierdza moją niewinność? Byłem twoim przyjacielem. Dawałem ci prezenty. Oddałem w twoje ręce mahredża, którego ujęcie przyniesie ci zaszczyty i awans. Da łem ci lekarstwo, aby uradować twoją duszę, i za to wszystko chcesz mi się odwdzięczyć, pakując mnie do więzienia? Można od tego oszaleć! I co jest równie złe: rzucasz podejrzenia nawet na agę Arnautów, którego wierność jest ci znana i który walczyłby za ciebie, nawet gdyby to go miało kosztować życie! Selim aga wyprostował się tak, że zdawał się wyższy o parę centymetrów. — Tak, to prawda! — potwierdził, uderzając się po szabli i przewracając oczyma. — Moje życie należy do ciebie, o beju! W każdej chwili gotów jestem je za ciebie oddać! Dowody biły w oczy. — Wybacz, efendi! — rzekł Izmaił bej. — Wykazałeś swoją niewinność i nie będę przeszukiwał twego mieszkania. — Owszem, przeszukasz je. Sam tego żądam. — To zbyteczne. — Obstaję przy swoim żądaniu. Mutesellim podniósł się i wyszedł. — Efendi, dziękuję ci, że oczyściłeś mnie z tych podejrzeń! — rzekł Selim aga. — Zaraz się przekonasz, że zrobię dla ciebie jeszcze więcej. Gdy Izmaił bej wrócił, miał twarz markotną i zaczął: — Stoi tam basz czaus, który ma jechać do Mosulu… — Który przyprowadził tu mego baszybozuka — przerwałem mu — żebyś mógł go o mnie wypytać? Czy usłyszałeś od niego choć jedno słowo, które by rzucało na mnie podejrzenia? — Nie, Ifra chwalił cię jak mógł. Ale powiedz mi, co mam napisać w liście do kazaskera Anatolii o zbiegłym więźniu! — Napisz prawdę! — To mi bardzo zaszkodzi, efendi. Czy nie mógłbym napisać, że więzień zmarł? — To twoja sprawa. — A jeśli tak napiszę, nie wydasz mnie? — Nie mam najmniejszego powodu, dopóki jesteś moim przyjacielem. — Więc tak zrobię. — A jeśli ci się uda go schwytać,? Albo jeśli zbieg dotrze szczęśliwie do swoich? — W takim razie powiemy, że zdymisjonowany mutesarryf pomylił się i przysłał mi człowieka, którego wprawdzie uważał za Amada el Ghandura, który jednak nim nie był. A jeżeli uda mi się go schwytać…, efendi, najlepiej chyba będzie, jeśli wcale nie każę go szukać! Cóż, był to jakiś sposób wykaraskania się z trudnej sytuacji. Dla mnie w każdym razie bardzo korzystny. — Ale basz czaus wie przecież, że Arab uciekł — zwróciłem mutesellimowi ostrożnie uwagę. — Oh, powiemy, że uciekł inny Arab — rzekł mutesellim — niejaki Abu Salman, który winien był mi cło. — Dobrze — odparłem. — Ale wobec tego pośpiesz się, żeby się już dłużej nie kłopotać o mahredża. Bo jeśli i jemu uda się uciec, jesteś zgubiony. — Konwój ma wyruszyć za godzinę. — Czy sporządziłeś już listę rzeczy, które miał przy sobie Kiamil efendi? — Lista jest gotowa i została przeze mnie oraz przez Selima agę podpisana. — Zapomniałeś o jeszcze jednym podpisie, mutesellimie, mianowicie o moim. — Oh, efendi, to niepotrzebne. — Ale pożądane. — A to czemu? — Może się zdarzyć, że zapytają mnie o to w Stambule albo w Mosulu, gdyby coś się nie zgadzało. Dlatego lepiej, żebym podpisał. Wtedy wszystko będzie w porządku. Zresztą dla ciebie też wygodniej mieć o jednego świadka więcej; podejrzewam bowiem, że Kiamil efendi gotów cię przez zemstę oczerniać. Izmaił bej popadł w widoczne zakłopotanie. — Wykaz jest już zamknięty i opieczętowany — rzekł. — Pokaż no! Bej podniósł się i przeszedł do sąsiedniego pokoju. — Efendi — zaszeptał lękliwie aga — nie zdradź tylko, że ci wszystko powiedziałem. — Nie martw się! Mutesellim wrócił z zapieczętowanym pismem. Podał mi je bez wahania. Wziąłem je, aby się przekonać o jego autentyczności. W tym celu ścisnąłem arkusze wzdłuż złożenia tak, aby utworzyły coś w rodzaju rurki, do której mogłem zajrzeć. List był bez koperty i pojedyncze słowa, które dostrzegłem, upewniły mnie, że Izmail bej mnie nie oszukał. Ale liczby, których szukałem, znajdowały się w miejscu niedostępnym dla mego wzroku. Nie speszony tym udałem, że je widzę i odczytywałem głośno i powoli: — Czterysta piastrów w złocie, osiemdziesiąt jeden piastrów srebrem! Mutesellimie, musisz niestety otworzyć ten list. Omyliłeś się przy pisaniu, i to bardzo. — Efendi, to moja sprawa! — A czy kiedy musiałem ci pomóc w ujęciu mahredża i odebraniu mu pieniędzy, to też była tylko twoja sprawa? — Tak — rzekł Turek z niewinną miną. — Proszę bardzo! Ale obiecałeś mi pięć tysięcy piastrów, i jeszcze dwa tysiące dla wyrównania różnicy wartości. Gdzie jest ta suma? — Mówisz, że jesteś moim przyjacielem, a chcesz mi dokuczyć, — Ty zaś mówisz, że jesteś moim przyjacielem; a chcesz mnie podejść. — Muszę wysłać pieniądze do Mosulu. — Tak, wszystkie pieniądze łącznie z zegarkiem i pierścieniami. Jeśli tak uczynisz, nie mam dalszych żądań. Ale jeśli nie, domagam się swojej części. — Tobie nic się nie należy — zaoponował chciwy komendant. — Tobie też nie i Selimowi adze też nie. Czy on coś dostał? — Siedem tysięcy piastrów w banknotach — odrzekł prędko Izmaił bej, aby uciąć wszelkie protesty ze strony oszukanego agi. Aga zaś zrobił w tym momencie minę, na której widok mało nie wybuchnąłem śmiechem. — No więc — rzekłem — czemu w takim razie chcesz mnie pozbawić należnej mi części? — Jesteś cudzoziemcem i nie sprawujesz u mnie żadnego urzędu. — To prawda. Ale wobec tego zrzekam się swojej części na rzecz kasy padyszacha. Niech basz czaus zajdzie do mnie przed wyjazdem. Dam mu swój raport dla kazaskera Anatolii. Żegnaj, mutesellimie, i pozwól, że odwiedzę cię dziś wieczorem. Ruszyłem do wyjścia, ale zanim jeszcze znalazłem się przy drzwiach, mutesellim zawołał: — Jaką sumę wymienisz w swoim raporcie? — Okrągłe dwadzieścia pięć tysięcy piastrów, zegarek i cztery pierścienie z brylantami. — Ile chcesz dostać? — Całą swoją część. Siedem tysięcy piastrów banknotami albo pięć tysięcy w złocie i srebrze. — Efendi, tyle złota naprawdę tam nie było! — Doskonale potrafię odróżnić dźwięk złota od srebra, a sakiewka była dobrze wypchana — powtórzyłem jego własne słowa. — Jesteś bogaty, efendi, i powinieneś zadowolić się sumą pięciuset piastrów! — Dwa tysiące w złocie, to moje ostatnie słowo! — Allah kerim, nie mogę! — Więc żegnaj! Znowu ruszyłem ku drzwiom. Izmaił bej zaczekał, aż otworzę, potem przywołał mnie znowu. Szedłem jednak dalej i byłem już na ulicy, gdy dogoniły mnie szybkie kroki. Selim aga zawrócił mnie z drogi. Gdy ponownie znalazłem się w selamliku, komendanta tam nie było, wkrótce jednak, wynurzył się z sąsiedniego pokoju. Patrzył posępnie i wrogo, a głos jego brzmiał ochryple, gdy mnie zapytał: — Żądasz zatem dwóch tysięcy? — W złocie! Izmaił usiadł i odliczył mi na dywanik dwadzieścia monet po sto piastrów. Pochyliłem się, zgarnąłem pieniądze i schowałem. Bej odczekał chwilę, potem spytał ze zmarszczonym czołem: — Cóż, nie podziękujesz mi? — Ja? To raczej ty powinieneś mi dziękować, podarowałem ci bowiem trzy tysiące piastrów. — Dostałeś swoją zapłatę i nie podarowałeś mi ani grosza. Kiedy wyjeżdżasz? — Nie wiem jeszcze. — Radzę ci dziś jeszcze opuścić miasto! — Dlaczego? — Bierz swoje złoto i nie wracaj tu! — Mutesellimie, opanuj się, bo inaczej oddam ci pieniądze i napiszę raport. Jeśli zechcę zostać, zostanę, a jeśli zechcę przyjść do ciebie, przyjmiesz mnie uprzejmie. Ale, żebyś, się zanadto nie martwił, powiem ci, że zamierzam dziś wyjechać. Przedtem jednak przyjdę tu, aby się z tobą pożegnać, i mam nadzieję, że rozstaniemy się pokojowo. Teraz ostatecznie już opuściłem władcę Amadije i wróciłem do moich towarzyszy. Zanim doszedłem do domu, minął mnie oddział Arnautów, którzy nieśmiało ustąpili na bok i przepuścili mnie. W drzwiach stała Mersyna i patrzyła za nimi. Oblicze jej pałało gniewem. — Efendi, widział kto kiedy coś podobnego? — zawołała do mnie. — Mutesellim zarządza rewizję u dowódcy Arnautów. A wiesz, czego albo kogo tu szukali? — No? — Tego Araba, co uciekł! Szukali zbiega w domu nadzorcy więzienia! Ale niech no tylko ten cały Selim aga tu się pokaże! Już ja mu powiem, co bym zrobiła na jego miejscu! — Nie kłóć się z nim! I tak ma dość zmartwienia. — A to z jakiego powodu? — Z powodu naszego wyjazdu. — Wyjazdu? Na twarzy staruchy malowało się niesłychane przerażenie. — Tak. Pokłóciłem się z mutesellimem i nie chcę dłużej pozostawać w mieście, w którym on sprawuje rządy. — Allah, wallah, tallah! Efendi, zostań! Już ja zmuszę tego człowieka, żeby traktował cię z szacunkiem! Doprawdy, rad byłbym widzieć, jak też Mersyna zabierze się do spełnienia tej obietnicy. Niestety było to niemożliwe. Zostawiłem ją tam, gdzie stała, i odchodząc słyszałem nadal jej wyrzekania jak odgłos dalekich grzmotów. U szczytu schodów stał Ifra. Usłyszał mój głos i czekał na mnie. — Efendi, chcę się z tobą pożegnać. — Wejdź! Zapłacę ci. — Oh, efendi, dostałem już swoją zapłatę. — Od kogo? — Od beja z długą twarzą. — Ile ci dał? — To! Z rozradowaną miną sięgnął do pasa i wydobył pełną garść srebrnych monet. — Chodź! Skoro tak, to bej zapłacił tobie, a ja zapłacę twego osła. — Allah kerim, nie sprzedaję osła! — wykrzyknął przestraszony grubas. — Nie zrozumiałeś mnie. Chcę po prostu wypłacić osiołkowi jego pobory. — Maszallah, jeśli tak, to idę z tobą! Ifra wszedł do mego pokoju, gdzie nie było nikogo. Wystawiłem mu świadectwo i dałem jeszcze trochę pieniędzy, tak że nie posiadał się wprost z radości. — Efendi, nigdy jeszcze nie miałem tak dobrego pana jak ty. Chciałbym, żebyś był moim kapitanem, albo moim majorem, albo pułkownikiem. Osłaniałbym cię w czasie walki i biłbym się tak, jak wtedy, kiedy straciłem nos. Było to mianowicie podczas wielkiej bitwy pod… — Dobrze już, Ifro! Nie wątpię w twoją odwagę! Byłeś dziś u mutesellima? — Basz czaus zaprowadził mnie do niego i musiałem odpowiedzieć na różne pytania. — Na jakie? — Czy więzień jest u nas. Czy u jezydów zabiłeś dużo Turków. Czy jesteś może ministrem ze Stambułu, i jeszcze na wiele innych, których już nie pamiętam. — Dobrze już; rozumiem. A teraz posłuchaj, Ifro! Wasza droga prowadzi przez Spinduri. Powiesz tamtejszemu naczelnikowi, że wyruszam dziś do Gumri i że przesłałem już podarunek Kadirowi bejowi. A w Baadri pójdziesz do Alego beja i uzupełnisz to, co opowie mu Selek. — Selek też jedzie? — Tak. Gdzie on jest? — Przy swoim koniu. — Powiedz Selekowi, że może siodłać! Dam mu list. A teraz żegnaj, Ifro! Niech Allah ma w opiece ciebie i twego osła! Nie zapomnij nigdy uwiesić mu kamienia u ogona! Trzej moi towarzysze siedzieli w pełnym rynsztunku bojowym u Anglika, Halef ucieszył się tak, że mało nie rzucił mi się na szyję, a Lindsay z radością ściskał moją rękę. — Było niebezpiecznie, sir? — zapytał. — Siedziałem już w tym samym lochu, skąd dziś w nocy wyprowadziłem Amada. — Oh! Wspaniała przygoda! Uwięziony w lochu! Jak długo? — Dwie minuty. — Sam się pan uwolnił? — Sam! Czy mam panu opowiedzieć całą historię? — Oczywiście! Well! Yes! Piękny kraj, bardzo piękny! Co dzień to lepsza przygoda! Opowiedziałem mu Wszystko po angielsku, a potem dorzuciłem: — Za godzinę wyjeżdżamy. Twarz Anglika zmieniła się w jeden wielki znak zapytania. — Do Gumri — uzupełniłem. — Oh, tak tu było dobrze, tak świetnie! Tak zabawnie! — Jeszcze wczoraj mówił pan co innego, sir Dawidzie! — Wczoraj ja byłem zły. Nic do roboty! Ale i tak było pięknie, bardzo pięknie! Romantycznie! Yes! A jak jest w Gumri? — Jeszcze romantyczniej. — Well! Więc jedziemy! Lindsay podniósł się natychmiast, aby doglądnąć konia, ja zaś miałem chwilę czasu, aby opowiedzieć o ostatnich przeżyciach dwóm pozostałym. Nikt nie cieszył się z rychłego wyjazdu tak jak Mohammed Emin, który z całego serca pragnął jak najprędzej połączyć się z synem. Powstał też spiesznie, aby się przygotować do podróży. Udałem się do swego pokoju, by napisać list do Alego beja. W zwięzłych słowach doniosłem mu o wszystkim i podziękowałem za oba dokumenty, które oddały mi tak znaczne usługi Dokumenty te wraz z listem wręczyłem Selekowi, który natychmiast opuścił Amadije. Nie przyłączył się do konwoju, jako jezyda wolał podróżować sam, a nie w towarzystwie Turków. Na schodach rozległy się kroki dwóch osób. Selim aga wszedł z Mersyną. — Efendi, czy naprawdę chcesz opuścić Amadije? — zapytał mnie. — Słyszałeś przecież, co mówiłem u mutesellima. — Siodłają już konie! — zaszlochała Mersyna i chciała sobie obetrzeć łzy z oczu, ale niestety dotarła ręką tylko do równie skłopotanego nosa. — Dokąd pojedziecie? — spytał aga. — O tym mutesellim nie musi wiedzieć, Selimie ago. Jedziemy do Gumri. — Nie zdążycie tam dzisiaj. — To zanocujemy gdzieś po drodze. — Panie — poprosiła Mersyna — zostań z nami przynajmniej jeszcze na tę noc! Przyrządzę dla ciebie mój najlepszy pilaw. — Już postanowione: wyjeżdżamy. — Nie boisz się przecież chyba mutesellima? — Izmaił bej wie najlepiej, że się go nie boję! — Ja też wiem, efendi — wtrącił się aga. — Wydusiłeś przecież z niego dwa tysiące piastrów! „Kwiat mirtu” otworzył szeroko oczy. — Maszallah, tyle pieniędzy! — I to w złocie! — dorzucił Selim. — I kto się na tym wzbogaci? — Kara ben Nemsi, rzecz jasna. Ah, gdybyś się choć słówkiem upomniał o mnie! — Nie zrobiłeś tego, efendi? — wypytywała Mersyna. — Przecież nam obiecałeś! — I dotrzymałem słowa. — Naprawdę? Efendi, kiedy mówiłeś o tym z mutesellimem? — W obecności Selima agi. — Nic nie słyszałem, efendi! — zarzekał się Selim. — Owszem! — uśmiechnąłem się. — Mutesellim zaofiarował mi pięćset piastrów zamiast pięciu tysięcy, których się domagałem. — To było dla ciebie, efendi! — Selimie ago, powiedziałeś, że mnie miłujesz i jesteś moim przyjacielem, a jednak uważasz, że nie umiem dotrzymywać słowa? Musiałem przecież udawać, że to dla mnie! — Udawać…? Aga patrzył na mnie w osłupieniu. — Udawać? — wykrzyknęła Mersyna. Pojęła jednak szybciej, co to może znaczyć. — Dlaczego musiałeś udawać? Mów dalej, efendi! — Tłumaczyłem już twojemu adze… — Efendi — krzyknęła — nie tłumacz już nic temu adze, bo on nic nie zrozumie. Lepiej mnie powiedz, o co chodzi! — Gdybym upomniał się o pieniądze dla agi, mutesellim stałby się jego wrogiem… — Masz słuszność, efendi — wpadła mi w słowo stara. — A nawet byłoby jeszcze gorzej, bo po twoim wyjeździe musielibyśmy zwrócić te pieniądze. — Tak właśnie myślałem, i dlatego udałem, że żądam pieniędzy dla siebie. — A wcale nie mają być dla ciebie, tak? Oh, mów prędzej! — głos „mirtu” drżał od pożądania. — Nie. Te pieniądze są dla agi — odpowiedziałem. — Maszallah! I ile ma dostać? — Wszystko. — Sahi–mi — naprawdę? Kiedy, kiedy? — Zaraz. — Hamdulillah — Allah niech będzie pochwalony! Wzbogaca nas za twoją sprawą! Ale musisz nam dać te pieniądze! — Oto one. Chodź tu, Selimie ago! Wyliczyłem mu na rękę całą sumę. Chciał szybko zewrzeć palce, ale spóźnił się, gdyż Mersyna zręcznym ruchem zgarnęła wszystkie monety. — Mersyno! — zagrzmiał. — Selimie ago! — odparowała jak piorun Mersyna. — To moje pieniądze! — huknął Selim. — Nikt ci ich nie zabiera! — zapewniła Mersyna. — Potrafię je sam przechować — wymruczał Selim. — U mnie będą bezpieczniejsze — perswadowała Mersyna. — No, daj mi chociaż trochę — prosił Selim. — No, zostaw mi je — przymilała się Mersyna. — To daj mi przynajmniej te wczorajsze pięćdziesiąt piastrów! — Zaraz je dostaniesz, Selimie ago! — W całości? — W całości, tyle że dwadzieścia trzy piastry z tej sumy już poszły. — Dwadzieścia trzy piastry już poszły? Co się z nimi stało? — Poszły! Na mąkę i wodę dla więźniów. — Na wodę? Woda jest przecież za darmo! — Więźniowie nie dostają nic za darmo. Zapamiętaj to sobie, Selimie ago! Ale, efendi, teraz tobie nic nie zostało! Mając już pieniądze w ręku, Mersyna zatroszczyła się także i o mnie. — Nie chcę tych pieniędzy. Na dobrą sprawę nie należą się ani mahredżowi, który z pewnością nie zdobył ich legalnie, ani mutesellimowi, ani twemu adze. Ale tak czy inaczej nie wróciłyby do prawowitego właściciela. Tylko dlatego zmusiłem mutesellima, by część odstąpił. Skoro i tak trafiają w niewłaściwe ręce, lepiej będzie, jeśli wy coś z tego dostaniecie, niż żeby mutesellim zatrzymał wszystko. — Niech Allah ci za to pobłogosławi, efendi! Jesteś wiernym wyznawcą Proroka! — zapewniła mnie Mersyna. — Posłuchaj, Mersyno! — odparłem. — Gdybym był wyznawcą Proroka, najpewniej nie dostalibyście ani grosza, bo schowałbym wszystko do własnej kieszeni. Nie jestem muzułmaninem. — Nie jesteś muzułmaninem? — wykrzyknęła zdumiona. — Oh, efendi, to nic nie szkodzi. Przeciwnie! Nawet wśród innowierców zdarzają się bardzo dobrzy ludzie. Widzę to po tobie, zresztą wiem to także od starej Marah Durimeh. — A! Znasz tę staruszkę? — Zna ją całe Amadije. Marah Durimeh przybywa tu rzadko, ale kiedy przybywa, obdarza radością każdego, kogo spotka. Dla wielu ludzi jest błogosławieństwem. Ale właśnie sobie przypomniałam, że muszę do niej iść. — Marah Durimeh już wyjechała. — To nic, i tak muszę tam iść. — Dlaczego? — Muszę powiedzieć, że wyjeżdżasz. — Kto ci kazał to zrobić? — Ojciec dziewczyny, którą uzdrowiłeś. — Mersyno, zostań! Rozkazuję ci! Moje wołanie nic nie pomogło. Starucha schodziła już po schodach, a podszedłszy do okna zobaczyłem, jak pędzi przez plac. — Zostaw ją w spokoju, efendi! — rzekł Selim aga. — Obiecała, że to zrobi. Oh, dlaczego dałeś mi te pieniądze w jej obecności! Teraz nie zobaczę z tego ani grosza. — Czy Mersyna wyda je na siebie? — Nie, ale jest skąpa, efendi. Czego nie wyda na nas i na więźniów, chowa tak, że nie mogę znaleźć. Moja gospodyni pyszni się, że po jej śmierci będę miał dużo pieniędzy. Ale to na nic, teraz za to muszę cierpieć. Palę najgorszy tytoń, a jak czasem wybiorę się do Żyda, muszę pić najtańsze z jego lekarstw. Dzielny aga Arnautów odszedł strapiony, ja zaś podążyłem za nim na dziedziniec, gdzie siodłano konie. Potem przeszedłem się jeszcze z Anglikiem do miasta, aby załatwić parę sprawunków. Gdyśmy wrócili, wszyscy stali już zgromadzeni u wejścia. Był tam też mężczyzna, w którym z daleka rozpoznałem ojca mej pacjentki. — Efendi — panie mój, słyszę, że chcesz wyjechać — zaczął, wychodząc mi na spotkanie. — Przyszedłem więc, by cię pożegnać Moja córka już wkrótce całkiem ozdrowieje. Szakara, moja żona i ja będziemy modlili się do Allaha, aby cię strzegł. A żebyś i ty zechciał nas pamiętać, przyniosłem ci mały jadigar*. — Jeśli to jakiś ufak–tefek*, przyjmuję, inaczej nie. — To upominek tak drobny i skromny, że wstydzę się ci go sam dać. Pozwól, że wręczę go twemu słudze. Który to jest? — Hadżi Halef stoi tam przy Karym. Mężczyzna wydobył spod obszernego okrycia skórzany, wyszywany perłami futerał i podał go Halefowi. Widziałem, że wsunął małemu słudze jeszcze coś do ręki. Podziękowałem mu i pożegnaliśmy się. Teraz nadeszło najgorsze: chwila pożegnania z Selimem a przede wszystkim z „kwiatem mirtu”. Aga chodził od jednego konia do drugiego, majstrując przy rzemieniach i zapinkach, choć wszystko było w porządku. Wywracał przy tym oczami tak okropnie, jak do tej pory nawet jemu się to nie zdarzało. Koniuszki wąsów poru szały mu się w górę i w dół jak ramiona wagi, a od czasu do czasu chwytał się ręką za gardło, jakby coś go dławiło. Wreszcie podał Halefowi rękę na pożegnanie. Zaczął od końca. — Zegnaj, Hadżi Halefie Omarże! Niech Allah zawsze będzie z tobą! Selim nie słuchał wcale, co mu mały Hadżi odpowiada, tylko poskoczył do wierzchowca Mohammeda, aby zabić siedzącą mu na szyi muchę. Potem obrócił się energicznie i wyciągnął rękę do szejka; — Niech Allah będzie z tobą i z twymi bliskimi! A jeśli kiedy droga przywiedzie cię do Amadije, zajedź do nas! Tu Selim aga spostrzegł nagle, że popręg Anglika przesunął nieco zanadto w tył. Rzucił się spiesznie, wpełznął pod konia i szarpać i ciągnąć, jak gdyby borykał się z wielkim ciężarem. Wresz cie skończył i wyciągnął prawicę do jeźdźca: — O beju, niech twoja droga będzie… — Well! — przerwał mu Lindsay. — Masz! W wyciągniętą rękę agi spadł napiwek, a jak znałem mego Anglika, na pewno nie był mały. Ta dobroć wprawiła wzruszonego dowódcę Arnautów w jeszcze większe pomieszanie. Zaczął tedy od nowa: — O beju, niech twoja droga będzie jako droga… — Well! — zamruczał Lindsay dobrodusznie i wydobył dokładkę! Gest wyciągniętej na pożegnanie ręki rozumiał jako upominanie o więcej. — O beju — rozpoczął aga o ton wyżej — niech droga twoja będzie jako droga sprawiedliwych i… — Well! — zabrzmiało po raz trzeci. Ale aga nagle cofnął rękę i zorientowawszy się, że zamierzam właśnie wsiadać, podtrzymał mi strzemię. Twarz jego mieniła się jak falujący łan, na który pada to słońce, to cień od chmury, potem otworzył usta, ale w tej chwili długo wstrzymywane łzy trysnęły mu z oczu. Słowa, które chciał wyrzec, zmieniły się w niezrozumiałe dźwięki Poddał mi rękę, Ująłem ją i uścisnąłem, sam głęboko wzruszony. W następnej chwili aga znikł pośpiesznie w sieni. Na to czekała Mersyna. Wynurzyła się jak słońce z brzasku jutrzenki. Chciała również zacząć od Halefa, ja jednak ruszyłem koniem do przodu i powiedziałem: — Halefie, weź resztę i jedźcie tymczasem do doliny! Ja muszę jeszcze do mutesellima, ale dogonię was szybko. Potem zwróciłem się ku Mersynie: — Mersyno, podaj mi rękę! Dziękuję ci za wszystko. Żegnaj mi, żyj wiecznie i wspominaj o mnie, ilekroć będziesz gotowała smakołyki dla więźniów! — Żegnaj, efendi! Jesteś najbardziej wielkodusznym… Więcej nie usłyszałem. Ostrym kłusem podążyłem do pałacu komendanta. Za mną biegł mój pies. Zatrzymałem konia przed bramą i wszedłem do środka z Dojanem u nogi. Tak było zaplanowane. W przedpokoju było kilku ludzi, których już przedtem tam widywałem. Poderwali się z przestrachem ujrzawszy psa. Na taką śmiałość nikt sobie jeszcze nie pozwolił. — Gdzie jest mutesellim? — zapytałem. — W selamliku — odpowiedział jeden z nich. — Jest sam? — Rozmawia z zarządcą. Nie czekając, aż mnie zaanonsują, wszedłem do środka. U mego boku szedł pies. Zarządca uczynił gest przerażenia, a mutesellim podniósł się szybko. — Efendi, co ty robisz? — zawołał. — Przychodzę się z tobą pożegnać. — Z psem? — Ten pies jest lepszy od niejednego człowieka. Powiedziałeś mi, że nie chcesz mnie więcej widzieć, a ja przyszedłem z psem. Oto odpowiedź, jaką przynosi ci efendi z Almanii. Selam! Opuściłem komendanta równie szybko, jak przyszedłem, i skierowałem się do wyjścia. Na dworze jednak zatrzymałem się przez chwilę. Gdy nikt się nie zjawiał, aby żądać ode mnie wyjaśnień, wsiadlem i ruszyłem kłusem. Moi towarzysze zdążyli przez ten czas ledwo wyjechać za bramę; wysłuchanie pożegnalnej mowy Mersyny zabrało im trochę czasu. — Co pan jeszcze robił u mutesellima? — zapytał Lindsay. Opowiedziałem mu. — Świetnie! Hm! Doskonały pomysł. Gdyby to nie pan, ja bym dobrze zapłacił! Yes! Długo jeszcze mruczał i śmiał się pod nosem. Po jakimś czasie musieliśmy zsiąść, aby sprowadzić konie stromą ścieżką. Tym szybciej za to ruszyliśmy na dole, aż dojechaliśmy do; miejsca, gdzie poprzednio odbiliśmy w lewo. Teraz został tu Halef, który miał się ukryć i dać nam znać, gdyby za nami jechano. Dotarliśmy do polanki, gdzie uwiązaliśmy konie, i pieszo zapuściliśmy siej w gąszcz. — Jesteśmy! — rzekł Anglik, gdyśmy stanęli przy dębach. — Wspaniała willa tam w górze! Well! Pali fajkę! Rzeczywiście widać było obłoczki dymu, wydobywające się jedern po drugim z „Willi Amada”. Arab leżał głęboko w dziupli i dopiero nasz gromki okrzyk zwrócił jego uwagę. Wytknął głowę z otworu i spostrzegł nas. Świeże, pokrzepiające powietrze leśne i pożywne jedzenie wzmocniły go na tyle, że mógł bez pomocy zejść z drzewa. Zwrócił mi też lasso, które mu wczoraj dałem. Nie zwlekając ani chwili dłużej, zawróciliśmy i dosiedliśmy koni, zależało nam bowiem na tym, by dziś jeszcze odsadzić się o spory kawał drogi od miasta. Halef zameldował, że nie zauważył niczego podejrzanego, tak więc skierowaliśmy się w prawo, ku drodze wiodącej do letnich siedzib mieszkańców Amadije. Jechaliśmy doliną, której podnóże obmywał szeroki górski potok. Zbocza porośnięte były pięknym liściastym lasem. Nieco dalej strumień rozdzielał się na cztery odnogi. Dolina stała się szersza i mogła i swobodnie pomieścić liczne namioty i szałasy, rozrzucone w malowniczym nieładzie dołem i na stokach. Były to jailak, letnie mieszkania. Miejsce było wyjątkowo dobre. Zieleń drzew leśnych i owocowych ocieniała namioty i chatki, a gęste pnącza tworzyły na zboczach suty dywan. To zdrowe miejsce stanowiło miły kontrast z zanieczyszczonym powietrzem twierdzy. Podczas gdy moi towarzysze puścili się galopem, by jak najszybciej ujść wścibskim spojrzeniom, my we dwójkę z Anglikiem zatrzymaliśmy się u właściciela kantoru, gdyż Lindsay chciał zaopatrzyć się w będące tu w obiegu pieniądze. Do przełęczy były stąd dwie mile angielskie, przybyliśmy jednak tę odległość w ciągu pół godziny i oto rozpościerała się przed nami dolina Berwari, gdzie nie musieliśmy już obawiać się pościgu ze strony Turków. W oddali majaczyły sino góry Tijari, a wśród nich zwracał uwagę swoją stożkowatą formą szczyt Aszita. Wierzchołek góry iskrzył się biało, pokrywał go bowiem śnieg, choć niedawno jeszcze na pastwiskach Haddedihnów konie nasze wzbijały obłoki kwietnego pyłku. Na prawo, za nawodnionymi przez Zab dolinami, wznosił się górzysty krajobraz Tkhuma, a na południu widać było szczyty Tura Ghara, Dżebel Hair oraz krainę Kurdów Sebaryjskich. O Tijari i Tkhuma wspominała wiekowa Marah Durimeh. Mimowolnie przypomniałem sobie tajemnicę, którą mi zawierzyła, owego „ducha jaskini”, który mieszkał gdzieś w tych górach. Czy też go spotkamy? XII. PRAWO ZEMSTY Z wzniesienia za Amadije ścieżka prowadziła w dół ku równinie Newdaszt, Dojechawszy tam, daliśmy koniom ostrogi i w cwał pomknęliśmy po wyschłym, spękanym gruncie, charakterystycznym dla tych okolic. Dotarliśmy do wsi Manglana; o której wspominał Dohub. Mieszkają tam wyłącznie Kurdowie, wiecznie skłóceni z chaldejskimi chrześcijanami z sąsiedztwa. Zatrzymaliśmy się, aby spytać o drogę, i zaraz ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy przez zniszczone osady, których zagładzie przyświecała pożoga, trawiąca chaty i zacierająca ślady krwi. Kamień nie pozostał na kamieniu. Leśne zwierzęta ogryzły walające się kości. Zewsząd ziało grozą. Daleko, to z tej, to z tamtej strony, widzieliśmy niekiedy wznoszący się dym, ukazywały się gołe ściany jakiegoś domostwa, wynurzał się pojedynczy jeździec i, spostrzegłszy nas, szybko skręcał w bok. Znajdowaliśmy się na ziemi dotkniętej wojną i człowiek ów widział, że mamy liczebną przewagę. Podobnie ptaki obserwują bacznie każde uderzenie skrzydeł drapieżnika i ratunek widzą jedynie w ucieczce. Zapadał już zmierzch, gdyśmy ujrzeli przed sobą około trzydziestu rozproszonych domów. Była to wioska Tiah, gdzie zamierzaliśmy przenocować. Nie wiedzieliśmy jednak, z jakim spotkamy się przyjęciem. Zauważono nas z daleka i kilku mężczyzn siadło na koń, aby bądź to odprawić nas jako wrogów, bądź to powitać jako przyjaciół. Zatrzymali się mniej więcej o dwa tysiące kroków przed wsią i czekali i na nas. — Trzymajcie się z tylu! — rzekłem do swoich towarzyszy i wysforowałem się naprzód. Zauważyłem, jakie spojrzenia wymienili Kurdowie na widok mego Karego i jakkolwiek ich podziw wprawił mnie w dumę, to zarazem kazał mieć się na baczności. Dobry koń, piękna broń i pieniądze: kto posiada jedną z tych rzeczy, pośród zbójeckich ludów ryzykuje zawsze, że utraci swą własność i wraz z nią życie. Jeden z Kurdów wysunął się z koniem o parę kroków do przodu. — Iwari’l kher — dobry wieczór! — pozdrowiłem go. Odwzajemnił pozdrowienie i przesunąwszy wzrokiem od czubka mego turbanu do kopyt mojego wierzchowca rozpoczął indagacje. — Skąd przybywasz? — Z Amadije. — Dokąd jedziesz? — Do Kala Gumri. — Coś za jeden? Turek czy Arab? — Ani jedno, ani drugie! Jestem… — Milcz! — nakazał. — Ja pytam, ty odpowiadasz! Mówisz po kurdyjsku, ale nie jesteś Kurdem. Jesteś Grekiem, Rosjaninem czyi Persem? Zaprzeczyłem, a jego wiadomości na tym się wyczerpały. Ten człowiek przyjmował mnie jak rosyjski strażnik na granicy! Nie wolno mi było powiedzieć, do jakiego narodu należę, on sam chciał być na tyle przenikliwy, by zgadnąć. Ale że mu się to nie udało, ze złościł zdzielił swego konia pięścią po oczach tak, że biedne zwierzę zarżało donośnie z bólu. — Więc kim jesteś? — spytał na koniec. — Alamanem — odrzekłem z dumą. — Alamanem? — powtórzył. — Znam Almanlar. Ich plemię żyje nad brzegami jeziora Urmia i mieszka w nędznych chatkach z sitowia. Te słowa wypowiedziane zostały z wielką pogardą. — Mylisz się — odparłem. — Alamanie nie żyją nad brzegami jeziora Urmia i nie mieszkają w nędznych chatkach z sitowia. — Milcz! Znam Almanlar, a jeżeli ty nie wiesz, gdzie mieszkają to nie należysz do tego ludu. Kim jest ten Kurd? — wskazał przy tym na mego Anglika. — To nie Kurd; nosi tylko kurdyjski ubiór. — Jeśli tylko nosi kurdyjski ubiór, to nie jest Kurdem! — Właśnie to powiedziałem. — A jeśli nie jest Kurdem, to nie wolno mu nosić kurdyjskiego ubioru. Nie pozwalamy na to. Kto to jest? — Inglo — odpowiedziałem krótko. — Inglo? Znam Ingli. Mieszkają z tamtej strony góry Ararat, rabują karawany i jedzą gumgumuku gaurana*. — Znowu się mylisz. Ingli nie mieszkają pod Araratem, nie są rabusiami i nie jedzą jaszczurek. — Milcz! Byłem w kraju Ingli i sam jadłem z nimi gumgumuku gaurana, a nawet gumgumuku felana. Jeśli on nie je jaszczurek, to nie jest Inglo. Kim są trzej pozostali jeźdźcy? — To Arabowie. — Z jakiego plemienia? — Należą do plemienia Szammar. Powiedziałem prawdę, mając na względzie wrogość między Turkami i Arabami Szammar. Wróg Turków musi być przyjacielem Kurdów. Wiedziałem wprawdzie, że północne plemiona Szammar wojują niekiedy z południowymi plemionami Kurdów, ale to tylko na skutek zbójeckich wypadów ze strony Kurdów, którzy sami żyją z innymi kurdyjskimi plemionami w stanie wiecznej wojny i nieustannie dokonują krwawych porachunków. Tu jednak znajdowaliśmy się w środku Kurdystanu, gdzie z pewnością nigdy nie dotarł żaden nienawistny Arab, toteż udzieliłem takiej odpowiedzi w przekonaniu, iż nie może nam zaszkodzić. — Znam plemię Szammar — podjął znowu Kurd. — Mieszkają u ujścia rzeki Frat*, piją morską wodę i mają złe oczy. Poślubiają własne matki i robią kiełbasy ze świńskiego mięsa. — Jeszcze raz się pomyliłeś. Członkowie plemienia Szammar nie mieszkają nad morzem i nigdy nie jedzą świniny. — Milcz! Byłem u nich sam i widziałem to wszystko. Jeśli ci ludzie nie mieszkają nad morzem i nie jedzą świniny, to nie są z plemienia Szammar. To plemię ma krwawy zatarg z Kurdami sebaryjskimi oraz z mieszkańcami Pir Hasan, i dlatego zalicza się do naszych wrogów. Czego tu szukacie? — Chcemy spytać, czy znajdzie się tu jakaś chata, gdzie moglibyśmy dziś zanocować. — Nie ma tu żadnych chat. Jesteśmy Kurdami berwaryjskimi i mamy domy. Dostaniecie dom, jeśli udowodnicie nam, że nie jesteście naszymi wrogami. — Jak mamy tego dowieść? — Oddając nam konie i broń. Stary łgarzu i jaszczurkojadzie! Uważasz ludzi, którzy jedzą kiełbasę, doprawdy za głupków! — pomyślałem sobie. Głośno powiedziałem zaś: — Mężczyzna nie rozstaje się nigdy ze swoim koniem i bronią. — W takim razie nie możecie tu zostać — oświadczył szorstko Berwaryjczyk. — Pojedziemy więc dalej — odparłem i zawróciłem do swych towarzyszy. Kurdowie otoczyli tymczasem swego przywódcę. — Co on powiedział? — zapytał mnie Lindsay. — Żąda, żebyśmy oddali mu konie i broń, jeśli chcemy tu zostać. — Niech je sobie sam weźmie! — sarknął Lindsay. — Na Boga, sir Dawidzie, dzisiaj ani jednego strzału! Kurdowie przestrzegają obyczaju zemsty jeszcze pilniej niż Arabowie. Jeśli potraktują nas wrogo, a my zranimy albo zabijemy któregoś z nich, jesteśmy zgubieni, bo jest ich co najmniej pięć razy więcej. — Co więc robić? — zapytał Anglik. — Spróbujemy jechać dalej, a gdy nam w tym przeszkodzą, będziemy pertraktowali. Powtórzyłem to pozostałym i przyznali mi rację, choć nie było wśród nas ani jednego tchórza. Z pewnością nie wszyscy ci Kurdowie pochodzili z wioski, za małej, by mieć tylu dorosłych wojowników; I musieli się tu z jakiegoś powodu zebrać, a wyglądało, że są w bardzo wojowniczym nastroju. Rozjechali się teraz, tworząc na pozór bezładną gromadę, która stała w miejscu i zdawała się czekać, co postanowimy. — Chcą nam zastąpić drogę — stwierdził Mohammed Emin. — Na to wygląda — przyświadczyłem mu. — Ale nie chwytajcie za broń, póki rzeczywiście nie znajdziemy się w niebezpieczeństwie! — Objedźmy wieś łukiem — zaproponował Halef. — Chyba trzeba tak zrobić. W drogę! Zawróciliśmy konie, Kurdowie jednak natychmiast ruszyli się także, a ich przywódca znowu do mnie podjechał: — Dokąd chcesz jechać? — zapytał. — Do Gumri — oświadczyłem z naciskiem. Moja odpowiedź nie przypadła mu do smaku. — To za daleko — odparł — a noc zapada. Nie zdążycie do Gumri. — Znajdziemy inne wsie albo przenocujemy pod gołym niebem. — Napadną was dzikie zwierzęta, a nie macie dobrej broni! Było jasne, że chciał nas w ten sposób wybadać. Warto było przekonać go o zaletach naszej broni, z drugiej strony jednak mogłoby to niebezpiecznie pobudzić chęć zawładnięcia nią. Powiedziałem więc: — Mamy bardzo dobrą broń! — Nie wierzę — brzmiała jego odpowiedź. — Jedna z tych maszynek wystarczy, żeby was wszystkich pozabijać. Berwaryjczyk roześmiał się, a potem rzekł: — Lubisz się przechwalać. Chciałbym zobaczyć taką broń! Wyciągnąłem jeden z rewolwerów i pokazałem Kurdowi. — Widzisz tę bagatelkę? Następnie zawołałem Halefa i poleciłem mu: — Zerwij gałąź z tamtego krzaka, zostaw na niej sześć listków i podnieś w górę. To będzie mój cel. Mały sługa wypełnił polecenie, a pozostali Kurdowie, zmiarkowawszy, co się szykuje, podjechali bliżej. Oddaliłem się z koniem i wymierzyłem. Huknęło sześć strzałów, po czym Halef wręczył gałąź kurdyjskiemu przywódcy. — Katera Chodeh*! — wykrzyknął tamten. — Każdy liść trafiony! — To nic trudnego — napuszyłem się. — Takie coś potrafi u nas każde dziecko. Ale rzecz polega na tym, że możesz z tej maszynki strzelać szybko i raz po raz bez ładowania. Berwaryjczyk podał gałąź swoim ludziom, a podczas gdy ją oglądali, wyciągnąłem sześć nabojów i naładowałem rewolwer, kryjąc się za końskim karkiem tak, aby tego nie spostrzegli. — Jaką jeszcze masz broń? — wypytywał Kurd. — Widzisz to drzewo tu*? Uważaj! Zsiadłem i wycelowałem ze sztucera Henry’ego. Raz, dwa, trzy, cztery… huknęło jedenaście strzałów. Kurdowie za każdym razem wykrzykiwali głośno ze zdumienia. Potem odłożyłem strzelbę. — Idźcie i obejrzyjcie sobie pień! Wszyscy pobiegli, a większość zeskoczyła z koni, aby lepiej zobaczyć. W ten sposób zyskałem czas na załadowanie nowych nabojów. Sztuką tą zjednałem sobie niegdyś respekt u Komanczów i teraz także ufnie oczekiwałem podobnego efektu. Przywódca Kurdów podjechał ku mnie wykrzykując: — Chodih*, wszystkie jedenaście kul tkwi w pniu, jedna pod drugą! Okoliczność, że począł tytułować mnie „panem”, wydawała się dobrym znakiem. — A więc przekonałeś się, jaką mamy broń — powiedziałem — i uwierzysz mi teraz, że nie musimy obawiać się dzikich zwierząt. — Pokaż nam resztą broni! — Nie mam na to czasu. Słońce zasado i musimy ruszać dalej. — Zaczekaj jeszcze trochę! Poskoczył do swoich ludzi i pertraktował z nimi chwilę. Potem wrócił do nas i oświadczył: — Możecie u nas zostać! — Ale nie oddamy ani — broni, ani wierzchowców — zastrzegłem. — Nie trzeba. Jest was pięciu i pięciu z naszych zaofiarowało przenocować u siebie po jednym. Ty zamieszkasz u mnie. Hm, należało zachować ostrożność, Dlaczego ci ludzie nagle ustąpili? Czemu nie dają nam jechać dalej? — Pojedziemy dalej — rzekłem — skoro chcesz nas rozdzieli Jesteśmy towarzyszami i zatrzymamy się na noc tylko tam, gdzie będziemy mogli zanocować razem. — To poczekaj jeszcze chwilkę! Znowu wdał się w pertraktacje. Trwało to nieco dłużej niż przednio, i wydawało się, że chcą nas rozmyślnie zatrzymać, aż zrobi się za ciemno na dalszą podróż. Wreszcie Berwaryjczyk powróci z decyzją: — Chodih, niech będzie tak, jak chcesz. Oddamy wam dom, gdzie możecie razem zanocować. — Czy będzie tam też miejsce dla koni? — Tak. Przy domu jest podwórze, gdzie można umieścić konie. — Będziemy w tym domu sami? — Oprócz was nikogo tam nie będzie. Widzisz, jeden z naszych pojechał już przekazać to polecenie. Chcecie otrzymać prowiant w podarunku czy wolicie zapłacić? — Chcielibyśmy być waszymi gośćmi. Czy możesz mi to obiecać? — Obiecuję. — Jesteś zapewne naczelnikiem tej wsi? — Tak. — To podaj mi rękę i powiedz, że jestem twoim hemszer*! Uczynił to, choć z pewnym oporem. Poczułem się teraz nieco pewniej i dałem moim towarzyszom znak, by się zbliżyli. Kurdowie wzięli nas w środek i tak pogalopowaliśmy ku wsi. Przed jednym z domów, stosunkowo okazałym, kazano nam się zatrzymać. — Oto wasz dom na tę noc — oświadczył malkoegund. — Wejdźcie! Nie zsiadając z konia obejrzałem sobie dom od zewnątrz, tylko parter, a na płaskim dachu znajdowało się coś w rodzaju szopy, gdzie zapewne przechowywano siano. Przytykający do budynku dziedziniec otoczony był szerokim murem, wysokim na dwa metry. Z tyłu za murem ciągnął się zaś przewyższający go jeszcze wąski pas zarośli Na dziedziniec można się było dostać tylko przez dom. — Odpowiada nam ta kwatera — powiedziałem i dorzuciłem pytane: — Skąd mamy wziąć paszę dla koni? — Przyślę wam — brzmiała odpowiedź. — Pasza jest tam na górze — powiedziałem, wskazując na szopę. Malkoegund popatrzył w górę z widocznym zakłopotaniem, a potem rzekł: — To niedobra pasza; zaszkodziłaby waszym koniom. — A kto przyniesie nam prowiant? — Ja sam, razem ze światłem. Jeśli czegoś wam potrzeba, powiedzcie mi. Mieszkam w tamtym domu. Wskazał przy tym opodal leżący budynek. Zsiedliśmy i zaprowadziliśmy konie na dziedziniec. Potem obejrzeliśmy sobie wnętrze domu Była tam tylko jedna izba, przedzielona cienką plecionką z wikliny na dwa pomieszczenia. Każde pomieszczenie miało dwa otwory, które służyły jako okna i które można było zasłonić matą. Otwory te były dość wysokie, ale tak wąskie, że z ledwością można było wysunąć przez nie głowę. Podłogę stanowiło gliniane klepisko, w tylnej części każdego z pomieszczeń zasłane trzcinową matą. Innych sprzętów nie było. Dwoje drzwi można było zamknąć solidnymi belkami. Od tej więc przynajmniej strony byliśmy zabezpieczeni. W podwórzu leżały stare deski i jeszcze jakieś rupiecie, których przeznaczenia nie mogłem odgadnąć. Byliśmy sami, gdyż nawet malkoegund został na zewnątrz, więc mogliśmy odbyć wielką naradę. — Myślisz, że jesteśmy tu bezpieczni? — zapytał mnie szejk. — Mam co do tego wątpliwości. Malkoegund obiecał mi wszystko i na pewno dotrzyma słowa. Jesteśmy jego gośćmi i gośćmi całej wsi. Ale sporo tu ludzi, którzy nie są z tej wsi. — Ci nie mogą nam nic zrobić — odparł Mohammed Emin. — Jeśli zabiją któregoś z nas, narażą się na zemstę ze strony wsi, która przyjmuje nas jako gości. — A jeżeli nie zamierzają nas zabić, lecz tylko okraść? — Cóż takiego mogliby nam zabrać? — Konie, może broń, może jeszcze coś. Poważny szejk pogładził się z uśmiechem po brodzie i rzekł: — Będziemy się bronili. — I narazimy się na zemstę — uzupełniłem. — Poczekajmy — rzekł szejk. Na to wszedł Anglik, który tymczasem przetrząsnął podwórze — Nos przesunął mu się na prawo, usta na lewą stronę twarzy — niechybny znak, że zauważył coś podejrzanego. — Hm! — odchrząknął. — Ja coś widziałem! Yes! — Co? Gdzie? — Pst! Nie patrzeć w górę! Ja byłem na dziedzińcu. Brudno tam. Ja obejrzałem krzaki przy murze i wdrapałem się na górę. Pyszne miejsce do ataku! Poszłoby znakomicie! Ja spojrzałem także na dach i wypatrzyłem nogę. Well! Nogę jakiegoś człowieka. Przez moment wystawała z szopy na siano. — Czy dobrze pan widział, sir Dawidzie? — Bardzo dobrze! Yes! Teraz przyszło mi do głowy, że nie zauważyłem ani schodów, ani drabiny, która by prowadziła na górę. Wyszliśmy więc na podwórze,; aby poszukać. Niczego podobnego nie było. Od wewnątrz także nie sposób było się zorientować, czy można się stąd dostać na dach, a pora była najwyższa, żeby to sprawdzić, bo noc już zapadała. Jedna z belek stropowych nad drzwiami wystawała trochę, niewiele, ale wystarczyło. Wziąłem lasso, związałem we czworo, tworząc; w ten sposób wielką pętlę, i zarzuciłem na belkę. Było dość długie,; bym mógł je z dołu uchwycić. Podciągnąłem się do pętli, wlazłem do środka i w ten sposób dostałem się na dach. Następnie wszedłem do szopy, która aż po wejście wypełniona była sianem. W środku nie dostrzegłem nic podejrzanego. Kiedy jednak poczołgałem się w głąb, tak że mogłem ręką dosięgnąć tylnej ściany, wymacałem głowę jakiegoś człowieka, który przycupnął w najdalszym kącie. — Coś ty za jeden? — zapytałem. — Uaah! — rozległo się ziewnięcie. Mężczyzna usiłował dać mi w ten sposób do zrozumienia, że spał. — Wyłaź! — rozkazałem mu. — Uaah! — ziewnął znowu. Potem odsunął moją rękę i poczołgał się w kierunku wyjścia. Było dostatecznie jasno, by skonstatować, że nie spał ani przez chwilę. Ziewał dalej i udawał wielce zaskoczonego. — Cudzoziemiec! Coś ty za jeden? — zapytał Kurd. — Najpierw ty powiedz, coś za jeden? — To mój dom! — odparł. — Ach tak! Bardzo mnie to cieszy. Może więc powiesz mi łaskawie, jak się tu dostałeś. — Po drabinie. — A gdzie jest drabina? — W podwórzu. — To nieprawda. Teraz dopiero rozejrzałem się i zobaczyłem, że drabina leży na skraju daszku. — Człowieku, musiałeś mocno zasnąć, skoro zapomniałeś, że wciągnąłeś drabinę za sobą. Leży tutaj! Pan domu obejrzał się zaskoczony i rzekł: — Tutaj? A prawda. Tak, tak, spałem mocno! — Więc obudź się wreszcie! I złaź stąd! Mówiąc to opuściłem drabinę. Mężczyzna zsunął się pierwszy i bez słowa wybiegł z obejścia. Najpierw udawał, że zaskoczony jest obecnością kogoś obcego, teraz zaś spokojnie poszedł do malkoegunda, nie pytając dalej, skąd wziąłem się w jego domu. — Co to był za człowiek? — spytał Lindsay. — Właściciel tego domu. — Co robił tam na górze? — Udawał, że spał. — Nie spał! Ja go poznałem. To ten sam, który pierwszy pojechał stronę wsi. Pan nie mógł tego zauważyć, bo był pan, zajęty strzelaniem. Yes! — A więc to jasne, że mają wobec nas jakieś wrogie zamiary. — Ja też tak myślę. Ale co oni konkretnie zamierzają? — Nie nastają na nasze życie, tylko na nasze mienie. — Ten człowiek wlazł na górę i czekał, aż zaśniemy. Potem daje znak, inni przychodzą, zabiera ją konie i całą resztę. Pozostali byli tego samego zdania. W obu pomieszczeniach było już całkiem ciemno, tak że nie dało się sprawdzić, czy z dachu można dostać się też do wnętrza domu; wydawało się to jednak prawdopodobne. Zamierzałem już w braku innego oświetlenia zapalić drewnianą szczapę, gdy zastukano do drzwi wejściowych. Poszedłem otworzyć. Stał tam malkoegund i jeszcze dwóch mężczyzn, którzy przynieśli jedzenie, wodę i dwie świece. Świece sporządzone były z nieoczyszczonego wosku i dawały niewiele światła. Zapaliłem jedną z nich. Mężczyźni nie odzywali się do nas poza tym, że wymieniali nazwy przedmiotów, które składali na klepisku. Zapytałem tedy naczelnika: — Znalazłem na dachu jakiegoś człowieka. Czy to naprawdę był właściciel tego domu? — Tak — odparł krótko naczelnik. — Co robił na górze? — Spał. — A dlaczego wciągnął za sobą drabinę? — Nie chciał, żeby mu przeszkadzano. — Powiedziałeś przecież, że będziemy tu sami. — Wlazł tam już przedtem. Nie wiedziałem o tym, a on znowu nie wiedział, że zjawią się goście. — Owszem, wiedział. — Skąd? — zapytał szorstko malkoegund. — Był razem z tobą, gdy spotkaliśmy się na skraju wsi. — Milcz! Był wtedy w domu. Naczelnik przybrał znowu swój władczy ton. Nie dałem się jednak zahukać i jąłem wypytywać dalej: — A gdzie są ludzie, którzy nie mieszkają tu we wsi? — Już ich tu nie ma. — Powiedz im, żeby tu nie wracali! — Dlaczego? — Zgadnij. — Milcz! Nie będę zgadywał. Z tym wyszedł, a dwaj inni podążyli za nim. Posiłek był bardzo prosty: suszone jagody morwy, chleb, dynia upieczona w popiele i woda. Na szczęście mieliśmy ze sobą trochę zapasów, nie musieliśmy więc głodować. Podczas gdy Halef przynosił jedzenie, wysłałem młodego Haddedihna z drugą świecą do sieni. Tuż za rogiem domu znajdowały się drzwi, które prowadziły mianowicie do sionki między murem zewnętrznym a ścianą pokoju. Gdy Amad el Ghandur stał na zewnątrz ze światłem, wszedłem na dach i zbadałem strop. Zauważyłem, że nad sienią, teraz oświetloną, biegnie wąska; szpara w kształcie kwadratu. Wsunąłem w nią nóż i podniosłem kwadratową pokrywę. Tajemnica była rozwiązana. Po dalszych poszukiwaniach znalazłem na górze kilka uszkodzonych miejsc, przez które można było patrzeć w dół i nie tylko widzieć wszystko, co się tam dzieje, ale także słyszeć rozmowy. Wróciłem na dół, bez dłuższych namysłów wziąłem za uzdę mego Karego i wprowadziłem go do izby. — Hallo! — wykrzyknął Anglik. — Co się dzieje? — Niech pan wprowadzi tu swego konia, bo szykowali się właśnie na wierzchowce. Tam w sieni jest otwór, przez który można zejść i odemknąć drzwi wejściowe od wewnątrz. Kurdowie chcieli zaczekać, aż uśniemy, a potem sprzątnąć nam konie. — Bardzo słusznie! Tak zrobimy! Yes! Inni też się z tym zgodzili. Okna zostały zasłonięte, a konie wprowadzono do tylnej izby. Potem zaniosłem drabinę do sieni i umieściłem Dojana na dachu. Teraz Kurdowie mogli sobie włazić przez mur na podwórze; nic tam nie znajdą i będą się musieli wycofać. Może zresztą myliłem się, może mieszkańcy wsi nie żywili żadnych złodziejskich zamiarów? Tym lepiej. Wreszcie mogliśmy porozmawiać o naszych dalszych planach. W Amadije do tego nie doszło, bo w każdej chwili mogło wydarzyć się coś nowego, a po drodze myśleliśmy tylko o tym, by jak najszybciej jechać naprzód. Trzeba było przede wszystkim zdecydować, którędy dojechać nad Tygrys. — Najkrótsza droga wiedzie przez tereny jezydów — rzekł Mohammed Emin. — Nie powinniśmy tamtędy jechać — odparł Amad el Ghandur. — Widziano mnie tam i ktoś mógłby mnie rozpoznać. — Jest to też niekorzystne z innych powodów — dorzuciłem — tym bardziej że nie wiemy, co napisał w swoim raporcie mutesellim. Prosto na południe nie możemy jechać. — A więc pozostają nam dwie drogi — oświadczył Mohammed Emin. — Jedna idzie przez Tijari, a potem ku zachodowi do Buhtan, a druga w dół Zabu. — Obie są niebezpieczne — zaoponowałem — nie dlatego akurat, że mamy wśród nas zbiegłego więźnia, ale w ogóle. Jestem jednak za drogą wzdłuż Zabu, chociaż prowadzi nas na tereny Abu Salman. Inni zgodzili się z tym poglądem, a memu Anglikowi było wszystko jedno. Postanowiliśmy zatem jechać przez Gumri do Lisan, stamtąd wzdłuż Zabu, dotrzeć aż do miejsca, gdzie rzeka skręca wielkim łukiem na ziemie Kurdów szirwańskich i sebaryjskich, i ściąć ten łuk na przełaj przez góry. Tura Ghara i Hair. Potem dojedziemy nad brzeg Akry, która zaprowadzi nas z powrotem do Zabu. Porozumiawszy się co do tej sprawy, ułożyliśmy się do snu. Spałem mocno i zbudziłem się, gdy leżący obok Lindsay trącił mnie. — Sir! — usłyszałem jego szept. — Kroki na zewnątrz! Ktoś się zakrada! Nadstawiłem uszu, ale wskutek lekkiego hałasu, jaki robiły stojące za ścianą konie, trudno było zdać się na słuch. — To bez znaczenia — rzekłem. — Nie jesteśmy przecież na pustkowiu, gdzie każdy szmer spowodowany przez człowieka zapowiada niebezpieczeństwo. Ludzie we wsi pewnie jeszcze nie śpią. — Więc niech idą spać! I ani mru–mru! Well! Dobranoc! Obrócił się na drugi bok. Ale po chwili znowu nasłuchiwał. Ja także dosłyszałem teraz wyraźny szmer dochodzący z podwórza. — Są na dziedzińcu — wyszeptał Lindsay. — Na to wygląda. Widzi pan, jakiego mam dobrego psa? Dojan zrozumiał, że ma uważać tylko na dach, i dlatego dotąd ani szczeknął. — Szlachetna rasa! Nie chce ich spłoszyć, tylko złapać! Tym razem długo nie mogliśmy zasnąć. Po jakiejś półgodzinie usłyszałem znowu ciche kroki przed domem. Trąciłem Lindsaya. — Tak, ja też słyszę — rzekł. — Co oni wyprawiają? — Myślą pewnie, że wprowadziliśmy konie do sieni i teraz przystawiają drabinę od zewnątrz, żeby dostać się przez dach. Gdyby im się to udało, potem wystarczyłoby otworzyć drzwi od frontu i już mogą zabrać konie. — Ale im się nie uda! Ledwie to wyrzekł, rozległ się nad nami głośny krzyk i krótkie, donośne szczekanie. — Trzyma go! — ucieszył się Lindsay. — Pst, cicho! — upomniałem. Inni też zbudzili się i nasłuchiwali. — Ja pójdę zobaczyć — rzekł Anglik. Podniósł się i wymknął na zewnątrz. Po pięciu minutach był z powrotem. — Bardzo pięknie! Yes! Doskonale! Ją, byłem na górze. Człowiek leży, a pies na nim. Złodziej nie śmie się odezwać ani poruszyć. Na drodze pod domem dużo Kurdów. Też stoją cicho. — Póki Dojan nie narobi hałasu, jesteśmy bezpieczni. Ale jeśli przystawią więcej drabin, musimy iść na górę. Nasłuchiwaliśmy długo. Nagle rozległ się straszliwy wrzask — 1 bez wątpienia krzyk śmierci — potem drugi, a w następnej chwili donośne, zwycięskie szczekanie. Teraz mogło się zrobić niebezpiecznie. Wstaliśmy. Przywołałem do siebie Halefą, jego bowiem byłem najpewniejszy. Cicho przekradliśmy się do sieni i przystawiliśmy drabinę. Na dachu leżał jakiś człowiek. Obmacałem go. Pies zmiażdżył mu kark. Po cichym dźwięku, jakim przywitał mnie Dojan, zorientowałem się, gdzie mam go szukać. Może o pięć kroków od trupa leżał drugi człowiek, a na nim pies. Najmniejszy ruch ze strony ofiary oznaczał dla niej niechybną śmierć. Wytężając wzrok zobaczyłem, że na dole stoi wielu ludzi. Najwyraźniej cała wieś szykowała się do udziału w kradzieży koni czy czymś jeszcze innym. Pierwszy, który wlazł na dach, został powalony; przez Dojana, a jego krzyk skłonił resztę do ostrożności. Gdy jednak na dachu znalazł się drugi człowiek, pies nie miał innego wyjścia, tylko zagryźć pierwszego, aby móc przytrzymać drugiego. Co należało teraz zrobić? Zszedłem na dół zostawiając Halefa, żeby pilnował dachu. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że będziemy zachowywali się cicho, aby nazajutrz rano móc udawać, że w ogóle nic nie słyszeliśmy. Położenie nasze było w najwyższym stopniu niebezpieczne. Mogliśmy wprawdzie stawić czoła nawet liczniejszym przeciwnikom, ale trzeba było liczyć się z tym, że podniesie się przeciwko nam cały kraj, przez który mieliśmy jechać, zawrócić zaś było niepodobna. Wtem zastukano głośno do drzwi wejściowych. Kurdowie odbyli naradę i mieliśmy się teraz dowiedzieć o jej wyniku. Z zapaloną świecą i z bronią w ręku wyszliśmy do sieni. — Kto tam? — odezwałem się. — Otwórz, chodih! — odpowiedział malkoegund. Poznałem go po głosie. — Czego chcesz? — zapytałem. — Mam ci coś ważnego do powiedzenia. — Więc mów! — Mogę ci to powiedzieć tylko w domu. — Wchodź! Nie spytałem go nawet, czy jest sam; i tak nikomu poza nim nie udałoby się wejść. Moi towarzysze wycelowali broń, ja odsunąłem belkę i ustawiłem się za drzwiami tak, by uchylić je tylko do połowy i przepuścić tylko jednego człowieka. Naczelnik, ujrzawszy wymierzone w siebie lufy, zatrzymał się na progu. — Chodih! Chcecie do mnie strzelać? — Nie. Ale na wszelki wypadek jesteśmy w gotowości. Przecież mógł się zjawić ktoś inny, jakiś wróg. Wszedł teraz do środka, a ja na powrót zastawiłem drzwi belką. — Przychodzisz tu i zakłócasz nam wypoczynek. Dlaczego? — zacząłem. — Chcę was ostrzec — odrzekł malkoegund. — Ostrzec? Przed czym? — Przed wielkim niebezpieczeństwem. Jesteście moimi gośćmi i mam obowiązek zwrócić wam uwagę. Rzucał wokół myszkujące spojrzenia, aż dostrzegł drabinę i otwarte wejście na dach. — Gdzie są wasze konie? — zapytał. — Tu, w izbie. — W izbie? Chodih, izba jest przecież dla ludzi! — Dobry koń jest czasem więcej wart niż zły człowiek. — Właściciel domu będzie się gniewał, jeśli konie zniszczą mu podkowami podłogę. — Wynagrodzimy mu szkody. — Dlaczego zabraliście drabinę do środka? — Nie ma schodów na górę, więc była nam potrzebna. — Spaliście? Potaknąłem, a on wypytywał dalej: — Słyszeliście jakiś hałas? — Słyszeliśmy, że ludzie chodzą przed domem, ale tego nie możemy im przecież zabronić. Słyszeliśmy jednak także, że ludzie wchodzą na podwórze, i to nam się nie spodobało. Podwórze należy do nas. Gdyby stały tam konie, zaczęlibyśmy strzelać do intruzów, bo wzięlibyśmy ich za złodziei. — Przez mur nikt by koni nie wyprowadził, a na dziedzińcu masz przecież psa, widziałem go dziś. Usiłował poprowadzić rozmowę w tym kierunku, udałem jednak, że tego nie zauważam. — Sam wiem, że przez mur nikt koni nie ukradnie. Ale można je wyprowadzić przez sień. — Przecież nie można wejść do środka! — Malkoegundzie, pomyśl chwilę! Ktoś, kto wejdzie na dach: i stamtąd do sieni, może doskonale otworzyć furtkę od podwórza i od frontu i zabrać wszystkie konie, zwłaszcza jeśli drzwi do izby zasunie się na rygiel. Bylibyśmy zamknięci w środku, bez możliwości obrony. — A kto niby miałby wchodzić na dach? — Oh, już przecież schował się tam jakiś człowiek i wciągnął za sobą drabinę. To naturalnie obudziło naszą nieufność i wzięliśmy konie do środka. Zresztą nawet gdyby stu złodziei chciało się wedrzeć przez dach, to na górę jeszcze może by weszli, ale do domu by się niej dostali, a nazajutrz znaleziono by ich zwłoki. — Zabilibyście ich? — Nie, spalibyśby spokojnie, bo wiemy, że możemy zdać się całkowicie na mego psa, który jest na górze. — Ale dach nie jest miejscem dla psa! — Miejsce psa jest wszędzie tam, gdzie trzeba pilnować, a wiedz, że psy Alamanów lubią nocą przechadzać się po dachach. Ale chciałeś nas ostrzec! Przed czym? Nie powiedziałeś jeszcze, co nam grozi. — Jednemu z mieszkańców wsi skradziono drabinę. Poszedł jej szukać i znalazł ją opartą o wasz dom. Stali tu jacyś obcy ludzie, którzy jednak szybko uciekli. Pomyśleliśmy więc sobie, że to złodzieje, którzy chcieli się do was wedrzeć i dlatego przyszedłem, aby was ostrzec. — Dziękuję ci. Możesz jednak spokojnie wracać do domu, a my też położymy się spać, bo pies nie wpuści do domu żadnego złodzieja. — A jeśli kogoś zagryzie na śmierć? — Pojedynczego człowieka nie zagryzie. Przewróci go i będzie trzymał, póki nie przyjdę. Natomiast gdyby ktoś drugi był na tyle nieostrożny, by pakować się na górę, pies zagryzie pierwszego intruza, aby móc schwytać drugiego. — Chodih, a więc nieszczęście już się stało! — A to czemu? — Drugi człowiek wszedł na górę! — Jesteś pewien? Więc byłeś przy tym, kiedy złodzieje próbowali nas napaść? O malkoegundzie, co mam więc sądzić o tobie i o waszej gościnności? — Nie byłem przy tym, ale mi o tym doniesiono. — Więc był przy tym ten, kto ci o tym doniósł? — Nie, on też tylko słyszał. — To na jedno wychodzi. Kto pierwszy o tym doniósł, sam należał do złodziejskiej bandy. A cóż mnie ci ludzie obchodzą! Nikomu nie pozwoliłem włazić na swój dach, a jeśli ktoś mimo wszystko to zrobi, niech próbuje zejść bez mojej pomocy. Dobranoc, malkoegundzie! — Więc nie pójdziesz sprawdzić? — Nie mam ochoty. — To chociaż mnie pozwól! — Tobie pozwolę, bo nie jesteś złodziejem i przyszedłeś najpierw zapytać mnie o zgodę. Ale uważaj na psa! Jeśli cię zobaczy, schwyci cię, a przedtem będzie musiał zagryźć tamtego, jeśli naprawdę ktoś tam już wszedł. — Mam broń! — rzekł krnąbrnie naczelnik. — Pies jest szybszy, a zabić ci go nie wolno. Musiałbyś być bardzo bogatym człowiekiem, aby mi za niego zapłacić. — Chodih, wejdź razem ze mną! Jestem naczelnikiem i moim obowiązkiem jest sprawdzić, co się stało. — Jeśli to należy do twoich funkcji, wyświadczę ci tę uprzejmość. Chodźmy! Wdrapałem się pierwszy, malkoegund za mną. Na górze Kurd rozejrzał się i dostrzegł trupa. Pod domem stało teraz dwukrotnie więcej ludzi niż poprzednio. — Chodih, tu ktoś leży! — zawołał przestraszony naczelnik. Podszedłem bliżej. Naczelnik pochylił się i obmacał ciało. — Sere men*, nie żyje! O panie, cóż ten pies zrobił! — Spełnił swój obowiązek. Zamiast wyrzekać powinieneś go pochwalić. Wszak ten człowiek chciał napaść na właściciela domu, nie przypuszczając, że nocują tu ludzie, którzy nie obawiają się złodzieja ani mordercy. — Ale gdzie jest pies? — zapytał naczelnik. Pokazałem mu ręką, on zaś wykrzyknął: — O chodih, tam ktoś leży! Zawołaj psa! — Za nic w świecie. Ale powiedz temu człowiekowi, żeby się nie ruszał i nie odzywał, inaczej jest zgubiony. — Nie możesz go tu przecież zostawić na całą noc! — Zwłoki ci oddam, ale ten żywy tu zostanie. — Dlaczego ma tu zostać? — Jeśli ktoś jeszcze się odważy wtargnąć do domu albo na podworze, ten tu będzie rozszarpany. Zostaje w charakterze zakładnika. — Żądam, żebyś go wypuścił! — rzekł szorstko malkoegund. — Nie mam zamiaru! — brzmiała moja odpowiedź. — Jestem naczelnikiem wsi i rozkazuję ci go wypuścić! — Daj sobie spokój z rozkazami! Chcesz zabrać zwłoki czy nie? — Zabieram obu, zmarłego i żywego! — Nie chcę być okrutny i obiecuję ci, że nie zostawię tego nieszczęśnika w tak niewygodnym położeniu do rana. Zabiorę go na dół. Ale każda próba zaatakowania nas będzie go kosztowała życie. Berwaryjczyk położył mi rękę na ramieniu i powiedział z powagą:! — Już ten jeden zagryziony przez psa to dość, by domagać się waszej śmierci. Znasz chyba prawo zemsty? — O jakiej zemście mówisz? Pies zagryzł złodzieja. Taki przypadek nie wymaga zemsty. — Owszem, wymaga, bo polała się krew, i to z winy waszego psa. — Gdyby nawet tak było, ciebie to nie obchodzi. Sam mi powiedziałeś, że złodzieje nie byli z tej wsi. — Obchodzi mnie, bo krew polała się u mnie we wsi, a krewni zmarłego będą żądali rachunku ode mnie i od moich ludzi. Wydaj mi obu! — Tylko trupa! — Milcz! — wykrzyknął donośnie, choć do tej pory rozmawialiśmy dość cicho. — Raz jeszcze ci rozkazuję. A jeśli nie posłuchasz, potrafię cię zmusić! — Jak się do tego zabierzesz? — Drabina stoi przy domu. Każę moim ludziom wejść na górę. Już oni sobie z tobą poradzą! — Zapominasz, że na dole jest czterech ludzi, którzy nie boją się nikogo, a tu na górze ja i mój pies. — Ja też jestem tu na górze. — Zaraz możesz znaleźć się na dole. Uważaj! Zanim się obejrzał, złapałem go pod prawe ramię oraz za lewe udo i podniosłem. — Chodih! — zaryczał. Postawiłem go na nogach. — Mogłem cię zrzucić na dół i nikt by mi w tym nie przeszkodził. Idź teraz i opowiedz swoim wszystko, co tu widziałeś i słyszałeś. — Nie wydasz tego człowieka? — Na razie jeszcze nie! — To możesz sobie zatrzymać także i trupa! Zapłacisz za niego! Nie wrócił do izby, tylko zszedł od razu po przystawionej z zewnątrz drabinie. — I powiedz swoim — krzyknąłem jeszcze za nim — żeby stąd poszli i zabrali tę drabinę! Nie życzę sobie, żeby mi się tu kręcili przed domem, i każdego, kto będzie tu wystawał, poczęstuję kulą! Był już na ziemi i mówił coś cicho do swoich ludzi. Odpowiadano mu równie cicho. Nie doszło mnie ani jedno słowo. Ale po chwili drabinę zabrano i zbiegowisko rozeszło się. Teraz dopiero zawołałem do siebie Dojana. Puścił swoją ofiarę, ale odstąpił tylko na krok. — Wstań — rozkazałem Kurdowi. Uwolniony mężczyzna podniósł się z wysiłkiem i głęboko zaczerpnął tchu. Był drobnej postaci, a jego głos zabrzmiał młodzieńczo, gdy wykrzyknął: „Chodeh!”* Nie powiedział nic więcej, ale w tym jednym słowie zawarł cały śmiertelny strach, jakiego był zaznał. — Masz przy sobie broń? — zapytałem. — Tylko ten sztylet. Dla pewności cofnąłem się o krok do tyłu. — Rzuć go na podłogę i odsuń się o dwa kroki! Spełnił moje polecenie. Podniosłem sztylet i schowałem. — Schodzimy na dół! Dojan został na górze, a my zeszliśmy do izby, gdzie czekali moi towarzysze. Opowiedziałem im, co się wydarzyło. Anglik przyjrzał się więźniowi, który mógł mieć ledwie dwadzieścia lat, i powiedział: — Sir, ten człowiek jest bardzo podobny! Do starego! Yes! Teraz i ja to zauważyłam; przedtem nie zwróciłem uwagi na podobieństwo. — To prawda! Czyżby to był jego syn? — Na pewno! Niech pan spyta tego drania! Jeśli tak było, to niepokój malkoegunda był w pełni uzasadniony. Ale w takim razie mocno naruszono tu prawo gościnności. — Kim jesteś? — spytałem więźnia. — Kurdem — odparł wykrętnie. — Z jakiej miejscowości? — Z Mia. — Kłamiesz! — Chodih, mówię, prawdę. — Jesteś z tej wsi. Berwaryjczyk ociągał się zaledwie chwilę, ale to wystarczyło, bj mnie utwierdzić w tym przekonaniu. — Jestem z Mia — powtórzył potem. — Co tu robisz tak daleko od domu? — Wysłał mnie tu malkoegund z Mia. — Zdaje mi się, że tutejszego malkoegunda znasz dużo lepiej niż tego z Mia; a to dlatego że jesteś jego synem! Teraz młodzieniec spłoszył się, choć starał się usilnie tego nie okazać. — Kto ci wmówił to kłamstwo? — spytał. — Nie pozwalam się okłamywać — ani tobie, ani nikomu. Rano dowiem się, kim jesteś, a wtedy nie będzie litości, jeśliś mnie oszukał. Młodzieniec patrzył zakłopotany w ziemię. Musiałem mu przyjść z pomocą: — Potraktujemy cię tak, jak sobie zasłużysz. Jeśli powiesz prawdę, daruję ci, bo jesteś za młody, by zdawać sobie sprawę ze skutkowi swego postępowania. Ale jeśli zechcesz się upierać, najlepszym towarzystwem będzie dla ciebie mój pies! — Chodih, i tak dowiesz się wszystkiego — ustąpił. — Jestem synem malkoegunda. — Czego szukałeś w tym domu? — kontynuowałem przesłuchanie.! — Koni! — Jak chcieliście je zabrać? — Mieliśmy zamknąć was tutaj i otworzyć oboje drzwi. Wtedy konie byłyby już nasze. Wyznanie to wcale go nie zawstydziło, u Kurdów bowiem kradzież koni, podobnie jak zbójecka napaść, uchodzi za czyn rycerski. — A człowiek, który leży tam nieżywy? — To właściciel tego domu. — Bardzo sprytnie! Miał iść pierwszy, bo najlepiej znał wszystkie zakamarki. Ale dlaczego akurat ty poszedłeś za nim? Było przecież wielu innych, silniejszych od ciebie. — Ogier, którego dosiadasz, miał przypaść memu ojcu, więc musiałem się postarać, żeby nikt inny nie chwycił go za uzdę; kto bowiem pierwszy schwyci konia, ma do niego prawo. — A więc twój ojciec sam nakazał tę kradzież? Twój ojciec, który przyrzekł mi gościnę? — Przyrzekł ci gościnę, ale to nie znaczy że jesteście naszymi gośćmi. — Jak to? — spytałem zdziwiony. — Mieszkacie w tym domu sami. Gdzie gospodarz, który was gości? Bylibyście naszymi gośćmi, gdybyście zażądali, żeby właściciel tu został. Była to nauka, która mogła mi się jeszcze kiedyś przydać. — Ale twój ojciec przyrzekł mi bezpieczeństwo. — Nie musi dotrzymać obietnicy, skoro nie jesteście naszymi gośćmi. — Mój pies zagryzł właściciela tego domu. Czy wedle waszych obyczajów jest to powód do zemsty? Młody Berwaryjczyk przytaknął, a ja wypytywałem dalej: — Kto ma go pomścić? — Zmarły ma tu syna. — Jestem z ciebie zadowolony. Możesz wracać do domu! — Chodih — wykrzyknął z radosnym zdziwieniem — mówisz poważnie? — Tak. Powiedziałem ci, że będziesz potraktowany tak, jak sobie zasłużysz. Byłeś szczery, a więc puścimy cię wolno. Powiedz swemu ojcu, że jesteśmy ludźmi spokojnymi i nie nastajemy na niczyje życie, ale gdy ktoś nas obrazi albo zaatakuje, potrafimy się należycie bronić. Przykro mi, że gospodarz nie żyje, ale stało się to z jego winy, a ja nie boję się mściciela. — Możesz go spłacić. Porozmawiam z nim. — Nie zapłacę ani grosza. Gdyby ten człowiek nie chciał nas obrabować, nie stałoby mu się nic złego. — Ależ chodih, zabiją was wszystkich, gdy tylko wzejdzie słońce! — Mimo że darowuję ci wolność i życie? — Tak, mimo to! Jesteś dla mnie dobry i dlatego chcę cię ostrzec. Ludzie chcą zabrać wasze konie, waszą broń i pieniądze, i dlatego nie pozwolą wam opuścić wsi, póki wszystkiego nie oddacie. Poza tym mściciel będzie żądał twojej krwi. — Nie dostaną ani naszych pieniędzy, ani broni i wierzchowców, moje życie zaś znajduje się w rękach Boga, a nie tego czy innego Kurda. Przekonaliście się, jaką mamy broń, kiedy strzelałem do drzewa i do gałązki. Poznacie wszystkie jej zalety, kiedy zaczniemy mierzyć w ludzi. — Chodih, wasze strzelby nic nam nie zrobią; zajmiemy te dwa domy naprzeciwko i możemy was ostrzeliwać przez okna, nie pokazując się wam na oczy. — A więc oblężenie! — rzekłem, — Długo to nie potrwa. — To prawda. Nie macie zapasów jedzenia i picia, i w końcu będziecie musieli dać wszystko, czego zażądamy. — Wątpię. Powiedz swemu ojcu, że jesteśmy przyjaciółmi beja z Gumri. — Nie zwróci na to uwagi. Koń wart jest więcej niż przyjaźń jakiegoś beja. — A więc skończone. Możesz iść. Oto twój sztylet! — Chodih, zabierzemy wam konie i całą resztę, ale zapamiętamy was jako ludzi dzielnych i prawych. Coś podobnego mógł w takiej sytuacji powiedzieć tylko Kurd. Otworzyłem mu drzwi, podczas gdy za mną podniosły się głosy. — Sir — zawołał Lindsay — puszcza go pan wolno? — Tak jest dla nas lepiej. — Niech pan mówi! Co on powiedział? Muszę wszystko wiedzieć! Yes! Streściłem swoją rozmowę z Kurdem. Wiadomość, że to malkoegundowi zawdzięczamy napaść, wywołała potok dosadnych wyrażeń. — I ty puściłeś tego chłopaka wolno, efendi! — rzekł z wyrzutem Mohammed Emin. — Dlaczego? — Po pierwsze z litości, a po drugie z wyrachowania. Gdybyśmy go tu zatrzymali, przeszkadzałby nam i trzeba by go karmić, a sami nie mamy wiele. Teraz za to jest pełen wdzięczności dla nas i będzie namawiał raczej do pojednania niż do walki. Nie wiadomo, co się i wydarzy, ale działać spokojnie i bez przeszkód możemy tylko pod warunkiem, że będziemy sami. Pogląd ten spotkał się z ogólną aprobatą. O spaniu i tak nie było mowy, toteż postanowiliśmy czuwać i mieć się na baczności. Halef trącił mnie w ramię i powiedział: — Sihdi, masz teraz czas zająć się podarunkiem, który wręczył mi dla ciebie ten człowiek w Amadije. Prawda, wcale o tym nie pamiętałem. — Daj go tutaj! — poleciłem. Otworzyłem zawiniątko i nie mogłem powstrzymać się od okrzyku zdumienia. W środku kryła się skrzynka bardzo pięknej roboty. Ale czym była skrzynka w porównaniu ze swą zawartością! Znajdowało się w niej mianowicie perskie kaljun* przeznaczone do palenia w czasie jazdy. Była to droga fajka i nawet w moim Angliku wzbudziła zazdrość. Szkoda, że nie mogłem jej natychmiast zapalić — ale mieliśmy ledwo parę łyków wody! — Czy ciebie też obdarował? — zapytałem Halefa. — Tak, sihdi. Dał mi pięć złotych medżije. Sihdi, czasem to nawet dobrze, że Allah daje rosnąć także wilczym jagodom, jak nazwałeś te owoce. Gdy poczęło szarzeć, udaliśmy się na dach, skąd widać było większą część wsi. W oddali tylko dostrzegliśmy kilku mężczyzn, którzy zdawali się obserwować nasz dom. W pobliżu nie było nikogo. Po małej chwili jednak otwarły się drzwi domu naprzeciwko i wyszło stamtąd dwóch mężczyzn, którzy skierowali się w naszą stronę. W połowie drogi przystanęli. — Będziecie strzelali? — zapytał jeden. — Nie. Jeszcze przecież nic nam nie zrobiliście — odparłem. — Nie mamy broni. Czy możemy zabrać zmarłego? — Wejdźcie! Halef zszedł, żeby im otworzyć, i dwaj Kurdowie wspięli się na dach. — Jesteście krewnymi zmarłego? — zagadnąłem ich. — Nie. Gdybyśmy byli jego krewnymi, nie przyszlibyśmy tu do ciebie. — Dlaczego? — Łatwiej byłoby nam się zemścić, gdybyś nas nie znał. Znowu pożyteczna lekcja, która przekonała mnie, że człowiek uczy się do końca życia. — Dobrze! — powiedziałem. — Zabierzcie zwłoki! — Najpierw musimy przekazać ci wiadomość od malkoegunda. Malkoegund dziękuje ci, że wypuściłeś jego syna, choć miałeś go już w swoim ręku. — Czy to wszystko? — Następnie malkoegund żąda, byście oddali konie, broń i wszystkie pieniądze, jakie macie przy sobie. Potem wolno wam będzie odejść w pokoju. Ponieważ oszczędziliście jego syna, nie żąda waszych szat. — Powiedz mu, że nic nie dostanie! — Jeszcze zmienisz zdanie, chodih. Mamy dla ciebie także inne posłanie. — Od kogo? — Od syna zabitego. — Co każe mi powiedzieć? — Żąda twego życia. — Dam mu je. — Panie, czy to prawda? — spytał zdumiony Kurd. — Tak. Powiedz mu, żeby tu przyszedł i wziął je sobie! — Chodih, żartujesz sobie, a sprawa jest poważna. Polecił nam przekazać, że żąda twego życia albo zapłaty za krew. — Jaką cenę wyznaczył? — Cztery takie strzelby jak twoja, z których można strzelać przestanku, i pięć małych pistoletów, jak ten, z którego wczoraj oddałeś sześć strzałów. Do tego trzy konie i dwa muły. — Nie mam tyle broni ani zwierząt. — To poślesz po nie, a sam zostaniesz tu tak długo, póki nie nadejdą. — Nie dam nic. — W takim razie zginiesz. Widzisz tę lufę wysuniętą z okna? To jego strzelba. Z chwilą, gdy przyniosę synowi twoją odmowę, strzeli do ciebie. — Niech strzela. — A więc zacznie się walka! Dwaj Berwaryjczycy podnieśli zwłoki, zeszli po drabinie i opuścił dom. Zamknęliśmy za nimi drzwi na zasuwę. Musiałem teraz przetłumaczyć moim towarzyszom żądania wysłanników. Arabowie spoważnieli. Znali podstępy i okrucieństwa zemsty krwi. Lindsay jednak rozpromienił się. — Świetnie! Oblężenie! Przebijać się! Atakować! Well! Ale oni się do tego nie posuną, sir! — Owszem, sir Dawidzie. Będą do nas strzelali, gdy tylko nawiniemy im się na oczy, bo… Na potwierdzenie moich słów padł strzał, za nim drugi i dalsze a potem z dachu rozległo się szczekanie Dojana. Szybko wspiąłem się po drabinie i ostrożnie wysunąłem głowę przez otwór. Widok był doprawdy komiczny. Z obu domów strzelano do psa. Dojan zauważył to i obszczekiwał przelatujące obok niego kule. Przywołałem go do siebie, wziąłem na ręce i zniosłem na dół. Zanim zdążyłem zamknąć otwór w dachu, usłyszałem donośny okrzyk. W następnej sekundzie huknął strzał i kula świsnęła mi nad głową. Musiał to być syn zabitego — krzykiem dawał mi znać, że kula pochodzi ze strzelby mściciela. A więc sprawy przybrały poważny obrót. — Sihdi — rzekł Halef, gdy wróciłem na dół — my też chyba zaczniemy strzelać? — Teraz jeszcze nie. — Dlaczego nie teraz? Strzelamy lepiej niż Berwaryjczycy i jeśli wycelujemy w okna, będą się musieli mieć na baczności. — Wiem. Ale sprawdźmy najpierw, czy nie uda nam się stąd wymknąć bez rozlewu krwi. Dość już tego jednego, którego zagryzł Dojan. — Jak mamy się wymknąć? Gdy zobaczą, że wyprowadzamy konie, rozpoczną ogień. — Zapewne. Ale zależy im na koniach, więc będą się starali je oszczędzić. Jeśli schowamy się za konie, może nie będą strzelali. — O sihdi, prędzej zabiją konie, niż pozwolą nam się z nimi wyśliznąć. Miał słuszność. Łamałem sobie głowę, żeby znaleźć jakiś sposób wydostania się z tej pułapki bez rozlewu krwi, ale daremnie. Wtem odezwał się mój Anglik: — Nad czym tak przemyśliwać, sir? Powiedziałem mu, co mnie zaprząta. — Dlaczego my nie możemy strzelać, jeśli oni strzelają? Paru kurdyjskich złodziei mniej! Zresztą moglibyśmy się wydostać bez jednego strzału. Hm! Ale nie można. — Dlaczego? — Wyglądałoby na ucieczkę! — Tym nie musimy się przejmować. Wie pan przecież, że nie zdecydowałbym się na nic, co by trąciło tchórzostwem. Więc niech mi pan wyłoży swój plan! — Najpierw trzeba wiedzieć, czy oblegają nas także od tyłu. — Tam nie ma żadnych zabudowań. — Ale od strony pola! Można by zrobić dziurę w murze. — To prawda! Niezła myśl. — Well! Bardzo dobrze! Doskonale! Yes! — Tylko że brak nam narzędzi. — A mój oskard? Rzeczywiście, oskard wisiał stale przytroczony u jego siodła Narzędzie nadawało się świetnie, gdy chodziło o wykopanie dołka pod roślinkę na grządce, gorzej jednak, gdy trzeba było zrobić wyłoni w murze. — Oskard jest za słaby, sir Dawidzie. Może znajdziemy coś na podwórzu. Chodźmy zobaczyć! Udzieliłem pozostałym niezbędnych informacji i poszliśmy wszyscy Z podwórza wdrapałem się na mur i zobaczyłem, że na tę stronę domu nikt nie zwraca uwagi; nigdzie nie było widać żywego ducha. Kurdowie uznali najwyraźniej, że ze względu na konie możemy się wydostać tylko wejściem od frontu i że wobec tego wystarczy oblegać dom z tamtej strony, by trzymać nas w szachu. — Tu! — usłyszałem wołanie Lindsaya. — Tu coś jest, sir! Przedmiot, który z triumfem podniósł w górę, przypominał dźwignię, okutą na czubku żelazem, i mógł doskonale posłużyć do skruszenia starego muru. — W porządku — skinąłem. — Teraz musimy wszystko tak urządzić, żeby móc spokojnie pracować i nie wzbudzić podejrzeń strzelców. Hafel wyprowadzi konie na podwórze. Amad el Ghandur położy się na dachu i będzie sprawował wartę, żeby nikt nie zauważył, co tu robimy. Lindsay i ja zabieramy się do muru, a Mohammed Emin może od czasu do czasu strzelić w okna — niech Kurdowie myślą, że wszyscy jesteśmy w izbie. Jeśli nam się uda w ten sposób wymknąć, to nie musimy niehonorowo brać nóg za pas, tylko możemy przedefilować dumnie przed oblegającymi. Ze zdziwienia na pewno zapomną strzelać. Taki podział pracy dał znakomite efekty. Halef zajął się końmi. Szejk Haddedihnów uprawiał w spokoju ducha strzeleckie ćwiczenia, a Anglik zajadle dłubał w murze. Nie należało zaczynać pracy od góry, co byłoby wprawdzie łatwiejsze, mogło nas jednak przedwcześnie zdradzić. Trzeba było rozpocząć od dołu, aby Kurdowie połapali się w naszych zamysłach dopiero wtedy, gdy wystarczy kilka potężnych ciosów, by dokończyć dzieła. Wreszcie wydobyliśmy pierwszy, największy kamień, a z dalszymi poszło już szybko. Gdy byliśmy prawie gotowi, zawołaliśmy obu Haddedihnów. Każdy stanął przy swoim wierzchowcu. Lindsay ujął drąg, aby zadać ostatni cios. — Teraz zwalić do końca! Yes! Wziął rozpęd, ruszył do przodu i uderzył z takim impetem, że mur runął; ostatnie kamienie padając narobiły jednak sporo huku. Trzeba było jeszcze odgarnąć trochę gruzu, i już dosiadaliśmy koni. Jednym skokiem przesadziliśmy odłamki muru i znaleźliśmy się na wolności. Bieda skończyła się, zanim jeszcze się na dobre zaczęła — opuszczaliśmy naszą gospodę, nie płacąc rachunku. — Teraz dokąd? — zapytał Lindsay. — Kłusem za róg domu, a potem stępa przez wieś. Niech pan jedzie pierwszy! Anglik wysunął się na czoło. Za nim podążali trzej Arabowie, na końcu ja. Przejechaliśmy między naszą byłą kwaterą a dwoma domami, skąd nas poprzednio ostrzeliwano, i moje domniemanie potwierdziło się: nie padł w naszym kierunku ani jeden strzał. Ale nie zdążyliśmy jeszcze daleko, odjechać, gdy rozległy się za nami nawoływania. Daliśmy koniom ostrogę i popędziliśmy ku wsi. Tu zobaczyliśmy, że wszystkie konie Berwaryjczyków były na łące. Pasły się w znacznej odległości od zabudowań i można było żywić nadzieję, że zanim jeźdźcy zdołają je dopaść, my będziemy już daleko. Droga wiodła przez płaski, ale dobrze nawodniony teren, co pozwoliło nam rozwinąć pełną szybkość — wszakże nie memu Karemu, który niecierpliwie gryzł wędzidło i trzeba go było powściągać, gdyż inaczej inni pozostaliby daleko w tyle. Po jakimś czasie zobaczyliśmy za sobą szeroką linię ścigających nas jeźdźców. Mohammed Emin rzucił zatroskane spojrzenie na wierzchowca swego syna i rzekł: — Gdyby nie ten koń, nigdy by nas nie dogonili. Miał rację. Kupiliśmy najlepszego konia w całym Amadije, a jednak miał twardy chód i oddychał tak ciężko, że przy długiej i szybkiej jeździe musiał wkrótce ustać. — Sihdi — zwrócił się do mnie Halef — nie chcesz zabijać Kurdów? — Nie, póki da się tego uniknąć. — Ale do koni możemy chyba strzelać! — Nic innego nam nie pozostaje, Halef zdjął z ramienia swoją długą arabską flintę i obejrzał zamek. Z odległości pięciuset kroków nigdy z tej broni nie chybił celu, a mój sztucer niósł jeszcze dalej. Pościg zbliżał się. Donośne okrzyki Kurdów brzmiały groźnie: nie żartowali. Jeden z nich wysunął się do przodu. Dystans’wynosił teraz mniej więcej pięćset kroków. Ów Kurd wysforował się jednak dalej, wstrzymał konia, wymierzył i strzelił. Musiał mieć dobrą fuzję. Widzieliśmy, jak tuż obok nas z kamienia, w który trafiła kula, posypały się odłamki. Strzelec był młody, mógł to być szukający zemsty syn zabitego. — Well! — odezwał się Anglik i zawrócił konia. — Złaź na ziemię, chłopcze! Złożył się i nacisnął cyngiel. Wierzchowiec Kurda wykonał susa, zatoczył się i padł. — Możesz pieszo do domu! Yes! Na ten oddany z zimną krwią, pewny strzał Kurdowie odpowiedzieli głośnym krzykiem. Zatrzymali się i naradzali, wkrótce jednak znowu podjęli pogoń. Po chwili dojechaliśmy nad szeroki strumień, nad którym nie było mostu. Strumień był rwący i głęboki, toteż musieliśmy sobie wyszukać miejsce, do przeprawy. W ten sposób wystawiliśmy się na obstrzał. Kurdowie zatrzymali się Kilku wysunęło się do przodu, zsiedli i ukryli się za końmi. Widzieliśmy, że oparli lufy o końskie grzbiety. Co prędzej zsiedliśmy także i zrobiliśmy to samo. Ledwo ucichły ich strzały, huknęły i nasze — ja tylko jeszcze nie strzeliłem — i wnet okazało się, że mamy lepszą broń. Na cztery strzały z naszej strony trzy były celne, tylko jedna zaś kula kurdyjska musnęła Lindsayowego konia przy ogonie. Anglik potrząsnął głową. — Nie mają o niczym pojęcia! — odezwał się. — Chcą strzelać do konia od tyłu. — Niech pan poszuka brodu! — zawołałem. — My z Halefem będziemy ich tymczasem trzymać w szachu! Właściciele rannych koni pośpiesznie zawrócili do swoich towarzyszy. Dwóch jednak zostało. Zobaczyłem, że ponownie ładują broń. — Sihdi, nie strzelaj teraz! — poprosił Halef. — Zostaw mi ten zaszczyt! — Wal! Halef złożył się do strzału. Wypalił w tej samej chwili, gdy huknęły strzały Kurdów. Mały dobrze mierzył. Jeden z koni padł — Halef musiał trafić go w głowę. Drugi puścił się przerażony wielkimi susami przez równinę. Kule obu Kurdów zaś nawet nas nie drasnęły. — Jeśli tak dalej pójdzie, sihdi — rzekł Halef — wprędce zabraknie im koni i będą musieli na własnych grzbietach taszczyć siodła do domu. Widzisz, jak gnają do tamtych? Pokaż im, że za daleko się posunęli. — Zasłużyli sobie na nauczkę. Goniący skupili się znowu w gromadkę, o parę kroków od malkoegunda, który żywo coś im przedkładał. Nigdy dotąd nie widzieli zapewne broni, której pociski niosą tak daleko, i wydawało im się, że są całkowicie bezpieczni. Toteż popatrzyli ze zdumieniem, gdy stanąłem za koniem i wymierzyłem ze sztucera. Padł strzał — i w następnej chwili malkoegund leżał na ziemi, a na nim tarzał się jego koń. Wycelowałem nieco bardziej w prawo i trafiłem drugiego konia. Kurdowie zawrócili z głośnym krzykiem, a ci, którzy utracili konie, biegli za nimi złorzecząc. Zdążyli już nabrać właściwego szacunku do naszej broni. Mieliśmy teraz czas, by poszukać brodu, który też wkrótce znaleźliśmy. Przeprawiliśmy się przez strumień i ruszyliśmy dalej tak szybko, jak tylko nadążał koń Amada. XIII. BEJ Z GUMRI Dolinę Berwari przecinają liczne strumienie, spadające z gór i łączące się z odnogą rzeki Khabur, która wpada do Tygrysu. Wzdłuż rzek ciągną się zarośla, zaś równiny między nimi porastają gęsto dęby, topole i inne drzewa liściaste. Dolinę zamieszkują częściowo Kurdowie berwaryjscy, częściowo nestorianie; większość jednak wsi nestoriańskich leży opuszczona. Straciliśmy z oczu pogoń, a kilka wiosek, przez które prowadziła nasza droga, ominęliśmy szerokim łukiem, nie mając pewności, jakiego doznamy tam przyjęcia. Mimo to pojedynczy ludzie, pracujący na powietrzu, dostrzegli nas. Popędzając konie jechaliśmy dalej. Niestety nie znaliśmy dokładnie drogi. Wiedziałem tylko, że Gumri leży na północy, i nic ponadto. Liczne strumienie, przez które trzeba było się przeprawiać, wstrzymywały nas i zmuszały do objazdów. Wreszcie dotarliśmy do wioski, składającej się ledwie z kilku domów. Trudno byłoby ją objeżdżać, z jednej bowiem strony przytykała do głębokiej, rwącej rzeki, z drugiej do gęstego lasu. Wieś zdawała się opuszczona, toteż beztrosko puściliśmy się naprzód. Mijaliśmy już pierwszy dom, gdy padły strzały. Strzelano z okien zabudowań. — Zounds — do diaska! — wykrzyknął Anglik i schwycił się za ramię. Trafiono go. Ja sam leżałem na ziemi, a Kary galopował na oślep. Podniosłem się, pośpieszyłem za nim i szczęśliwie wydostałem się poza granice wsi, choć ostrzeliwano nas gęsto także z innych domów. Ślad krwi świadczył o tym, że Kary jest raniony. Pędziłem nie oglądając się za siebie i dopadłem mego wierzchowca na skraju lasu, gdzie się zatrzymał. Kula drasnęła go w kark i zostawiła niegroźną wprawdzie, ale bolesną ranę. Byłem jeszcze zajęty badaniem postrzału, gdy dogonili mnie moi towarzysze. Oddali we wsi kilka strzałów, pudłując zresztą, a potem pośpieszyli za mną, nie doznawszy dalszych szkód. Ramię Anglika krwawiło. — Czy to coś poważnego, sir? — zapytałem. — Nie. Poszło w ciało. Wie pan, kto to był? Malkoegund! — Niemożliwe! — Strzelał z dachu. Widziałem go dobrze. — To znaczy, że Berwaryjczycy przegonili nas i urządzili zasadzkę. Całe szczęście, że nie wszyscy umieścili się na dachach. Inaczej bylibyśmy zgubieni. Ze szpary w oknie nie można celnie strzelić do człowieka, który jedzie drogą. Ale teraz — naprzód. — Naprzód? — zdziwił się Lindsay. — Ja sądzę — przedtem wypada im podziękować. — Narazilibyśmy się tylko na nowe niebezpieczeństwo. Zresztą pana trzeba opatrzyć, a nie sposób tego robić pod okiem wroga! — Well! W drogę więc! Mały Hadżi Halef Omar sprzeciwiał się. Postawiłem jednak na swoim. Przede wszystkim należało co prędzej dotrzeć do Gumri, gdzie zapewne będziemy bezpieczni. Ruszyliśmy tedy dalej i po jakimś czasie zauważyliśmy, że Kurdowie znowu nas gonią. Zostawialiśmy ich jednak coraz bardziej w tyle. Na którymś zakręcie drogi straciliśmy ich z oczu, a potem ujrzeliśmy ich znowu przed sobą. Okrążyli nas, aby bądź jeszcze raz zagrodzić nam drogę, bądź wyprzedzić nas w Gumri. Wkrótce zorientowaliśmy się, że mają na celu to drugie; w oddali bowiem widać było już skałę, na której wznosi się Kala Gumri. Gumri to w gruncie rzeczy niezbyt potężna, zbudowana z gliny warownia, którą kilkoma działami łatwo można zdobyć. Wśród Kurdów uchodzi jednak za ważną twierdzę. Zbliżyliśmy się do Gumri na odległość może jednej mili angielskiej, gdy uszy poraził nam nagle dziki wrzask, a z pobliskich zarośli wypadła setka kurdyjskich wojowników. Lindsay chwycił za sztucer. — Na miłość Boską, sir Dawidzie, nie strzelać! — krzyknąłem i uderzeniem ręki opuściłem lufę jego strzelby. — Dlaczego? — zapytał. — Boi się pan, sir? Nie miałem czasu na odpowiedź. Kurdowie wpadli już w naszą gromadkę i rozdzielili nas. Jakiś młody człowiek wsunął nogę w moje strzemię, podźwignął się i wzniósł sztylet do ciosu. Wyrwałem mu broń z ręki i zepchnąłem go. Drugiego złapałem za ramię. — Oddaję się pod twoją opiekę — krzyknąłem do niego. — Nie! Jesteś uzbrojony! — odparł. — Powierzam ci swoją broń. Bierz! Wziął broń i położył na mnie rękę. — Ten człowiek należy do mnie przez cały dzień — oświadczył głośno. — I inni także — dorzuciłem. — Nie prosili mnie o obronę — oponował. — Robię to w ich imieniu. Tamci nie znają waszej mowy. — Niech więc odłożą broń, a będę ich chal–amm*. Rozbrojenie poszło szybko, choć towarzyszom moim było to bardzo nie w smak. Jeśliby nie liczyć owego zamachu sztyletem, wydawało się, że Kurdowie nie nastają na nasze życie, lecz chodzi im raczej o to, by mieć nas w swojej mocy. Tamten jednak, który godził we mnie sztyletem, patrzył na mnie teraz z taką zajadłością, że domyślałem się w nim mściciela; jak się po chwili okazało — słusznie, gdyż skoro tylko ruszyliśmy, dobył sztyletu i rzucił się na mego psa. Dojan był jednak szybszy. Cofnął się, by uniknąć ciosu, i schwycił przeciwnika za przegub, tuż nad rękojeścią sztyletu. Usłyszeliśmy, jak w potężnych zębach trzeszczy kość. Kurd wrzasnął i wypuścił sztylet. Pies natychmiast przewrócił go na ziemię i złapał za gardło. Kilka tuzinów strzelb wycelowało w dzielne zwierzę. — Katera Chodeh — na Boga! — zawołałem — zabierzcie strzelby, inaczej pies go udusi. Każda kula, która nie zabiłaby pasa od razu, oznaczała śmierć Kurda. Przeciwnicy zrozumieli to, a że żaden z nich nie był pewien swej ręki, opuścili broń. — Zawołaj psa! — rozkazał mi jeden z nich. — To ta bestia zagryzła mego sąsiada! — krzyknął inny głos. Zza krzaków wynurzył się malkoegund. Do tej pory wolał roztropnie trzymać się w należytej odległości. — To prawda — odrzekłem. — Zagryzie też tego człowieka, jeśli mu rozkażę. — Zawołaj go! — powtórzył tamten. — Powiedz mi najpierw; czy ten człowiek jest mścicielem? — Do niego należy heif*. — A więc pokażę wam, że się go nie boję. Dojan, geri — wróć! Pies puścił swoją ofiarę. Chłopak podniósł się. Zmiażdżona ręka sprawiała mu taki ból, że trudno mu było to ukryć. Ale nad bólem górowała wściekłość. Podszedł do mnie groźnie i potrząsnął zranioną kończyną. — Twój pies odebrał siłą memu ramieniu — zgrzytnął. — Ale nie myśl, że dlatego pozostawię zemstę innym! Es heif i cho–e desti cho–e bigerim tera — własną ręką zemszczę się na tobie! — Mówisz jak bak*, której skrzeczenia nikt się nie lęka! — odparłem. — Chodź tu, obejrzę tę rękę i opatrzę! — Jesteś lekarzem? Nie przyjmę od ciebie derman* nawet gdybym miał umrzeć. Ale ty dostaniesz ode mnie derman, i to tyle, że wystarczy ci na zawsze, to ci przyrzekam! — Widać ogarnęła cię już ta*, inaczej pomyślałbyś o ratowaniu ręki. — Zajmie się mną deka* z Gumri. Umie leczyć lepiej niż ty! — odrzekł pogardliwie. — Ty i ten tasi, obaj jesteście psy i zginiecie marnie! Mściciel owinął sobie rękę rąbkiem szaty i podniósł z ziemi sztylet. Otoczono nas ze wszystkich stron i pochód ruszył. Żaden z Kurdów nie jechał konno. Konie szły obok nas. Byłem nieco stroskany naszym położeniem, nie czułem jednak strachu. Kurdowie posuwali się w milczeniu, zaprzątnięci, jak się zdawało, tylko tym, by nie dać nam uciec. Także mój mały Halef i obaj Arabowie nie odzywali się ani słowem. Lindsay jednak nie mógł zdusić w sobie urazy. — Ładnego piwa pan nam nawarzył, sir — wymruczał. — Trzeba było ich powystrzelać! — Nie dalibyśmy rady, sir Dawidzie. Za szybko na nas wypadli. — Yes. A teraz oni dookoła, a my w środku. Bez broni! Fatalna historia! Okropne! Przyjadę ja jeszcze z panem do Kurdystanu! — Niechże pan będzie rozsądny! — upomniałem go. — Przecież byłoby czystym szaleństwem, gdyby pięciu ludzi uroiło sobie, że uporają się z dwustoma, którzy już siedzą im na karku. Nie rozumie pan? — Mieliśmy lepszą broń niż oni! — mruczał Anglik. — Ale czy z tak bliska mogliśmy się nią posłużyć? A nawet gdybyśmy zdołali się im wyrwać, to w każdym razie polałoby się niemało krwi, także naszej. Więc znowu zemsta! Niechże pan się zastanowi! Wtem ujrzeliśmy przed sobą nadjeżdżającego galopem mężczyznę. Gdy zbliżył się na tyle, że można było dostrzec rysy twarzy, rozpoznałem w nim Dohuba, owego Kurda, którego ojciec i brat siedzieli w więzieniu w Amadije. Nasz oddział zatrzymał się na jego widok. Dohub przecisnął się z impetem do mnie. — Chodih, przybywasz więc! Ale pojmany? — Jak widzisz! — Wybacz! Wyjeżdżałem z Gumri i wracając teraz dowiedziałem się o pościgu za pięcioma cudzoziemcami. Zaraz pomyślałem o tobie i ruszyłem szybko, żeby się przekonać, czy moje domysły są słuszne. Chodih, as kolanie ta — panie, gestem twoim sługą. Powiedz, jak mam ci pomóc! — Dziękuję ci. Ale na razie nie potrzeba mi twojej pomocy, oddaliśmy się bowiem pod opiekę tego człowieka. — Na jak długo? — Na jeden dzień. — Więc pozwól, że wezmę cię, pod swoją opiekę zawsze, do końca mego życia! — Czy zgodzą się na to? — Tak. Jesteś przyjacielem nas wszystkich, bo bej przyjmie cię jako swego mivan*. Oczekiwał cię i z radością powita ciebie oraz twoich towarzyszy. — Nie będę mógł do niego pójść. — Dlaczego? — Czy efendi może pokazywać się bez broni? — Widziałem właśnie, że zabrano wam broń — i zwracając się do pilnujących nas Kurdów rzekł; — Oddajcie im broń! Tu sprzeciwił się ów ze zranioną ręką: — Są jeńcami i nie mogą nosić broni! — Są wolni, bo są w gościnie u beja! — zabrzmiała replika. — Kadir bej sam nam rozkażą pojmać ich i rozbroić! — Nie wiedział, że to ci sami ludzie, których oczekuje. — Zamordowali mi ojca. A spójrz na moją rękę! Ich pies mnie pogryzł. — Załatwisz to z nimi, gdy nie będą już gośćmi beja! Chodih, weź swoją broń i pozwól, że cię poprowadzę! Zwrócono nam wszystkie zabrane uprzednio rzeczy. Zostawiliśmy naszą dotychczasową asystę i ruszyliśmy galopem do Gumri. — I cóż, sir Dawidzie? — zapytałem Lindsaya. — Co pan teraz myśli o mojej decyzji? — Ja nic nie zrozumiałem z waszej rozmowy. — Ale zwrócono panu broń. — Well! I co dalej? — Będziemy gośćmi beja. — Należy się panu ode mnie satysfakcja, sir: pomyliłem się. Wszystkie troski rozwiały się i z lekkim sercem wjechałem przez wąską bramę twierdzy. Nie mogłem jednak powstrzymać się od uczucia grozy na widok miejsca, w którym rezydował niegdyś osławiony Abd el Summit bej. Wódz ten i jego sojusznicy, Beder, Chan bej i Nur Ullah bej, wymordowali swego czasu tysiące chrześcijan, zamieszkujących Tijari. Gumri miało wygląd bardzo wojowniczy. W wąskich uliczkach roiły się tłumy zbrojnych Kurdów; większość z nich musiała przybyć spoza miasta. Pod tym względem mała: twierdza berwaryjska sprawiała zgoła inne wrażenie niż opustoszałe, martwe Amadije. Oto naprzeciw nas kroczył z długą trzcinową lancą Kurd z Serdeszt. Wyglądał dosyć biednie przy swoich ziomkach z Balani i Szadi, których obecność tutaj była dla mnie zaskoczeniem. Kurd z górskich okolic Buhtan rozmawiał z Omerigańczykiem, przybyłym spod Diarbekr. Dalej napotkaliśmy dwóch członków plemienia Amadimanan, którym towarzyszył Kurd z plemienia Dilmamikam z Esi. Byli tu wojownicy z plemienia Bulanyk, Hadir–sohr, Hasananluh, Karadżiur i Karudżibasei. Można było ujrzeć nawet ludzi z Kasichan, Semsat, Kurduk i Kendali. — Jak to się dzieje, że tylu tu przybyszów z daleka? — spytałem Dohuba. — To przeważnie ludzie szukający zemsty, którzy przyjeżdżają tu, by wyrównać swoje porachunki, oraz wysłannicy z różnych okolic, gdzie można obawiać się powstania chrześcijan. — Czy w Gumri również żywi się podobne obawy? — Tak, efendi. Chrześcijanie z gór Tijari podnoszą wrzawę jak psy na uwięzi. Chcieliby się uwolnić, ale szczekanie nic im nie pomoże. Dowiedzieliśmy się, że chcą zaatakować dolinę Berwari. Ba, zabili nawet kilku mężczyzn z naszego plemienia. Ale ta krew zostanie wkrótce pomszczona. Byłem dziś w Mia, gdzie jutro mają się odbyć łowy na niedźwiedzia, i widziałem, że cała dolna wieś opustoszała. — Istnieją dwie wsie o nazwie Mia, prawda? — Tak. Obie należą do naszego beja. W górnej wsi mieszkają wyłącznie muzułmanie, natomiast w dolnej wyłącznie nestoriańscy: chrześcijanie. Otóż nestorianie nagle znikli. — Dlaczego? — Nie wiadomo. Ale, chodih, oto dom beja. Zsiądźcie, ja zaś, jeśli pozwolisz, doniosę bejowi o twoim przybyciu. Zatrzymaliśmy się przed długim, niepozornym budynkiem. Jedynie jego rozmiary wskazywały, iż mieszka tu wódz. Na skinienie Dohuba podeszło kilku Kurdów, aby zaprowadzić nasze konie do stajni. Sam Dohub zaś po chwili był już z powrotem i poprowadził nas do beja. Władca Gumri oczekiwał nas w przestronnej sali i wyszedł nam na spotkanie aż do drzwi. Znajdowało się przy nim kilkudziesięciu Kurdów, którzy wstali na nasz widok. Kadir bej był to mężczyzna pod trzydziestkę, wysoki i barczysty. Jego szlachetna twarz zdradzała wyraźnie kaukaskie pochodzenie i okolona była gęstą, czarną brodą. Zawój na głowie musiał mieć z pół metra średnicy. Na szyi nosił na srebrnym łańcuchu rozmaite talizmany i amulety. Zarówno kurtkę jak spodnie miał bogato haftowane, a u pasa, obok sztyletu i dwóch wykładanych srebrem pistoletów, błyszczał przepiękny damasceński siur* bez pochwy. Bej sprawiał wrażenie półdzikiego wodza zbójców. Ale wyraz tej zdecydowanie męskiej twarzy był miękki i łagodny, a jego głos brzmiał miło i życzliwie, gdy nas witał: — Bądź pozdrowiony, efendi! Jesteś moim bratem, a twoi towarzysze moimi przyjaciółmi. Na dany znak zniesiono niemal wszystkie poduszki, znajdujące się w sali, abyśmy mogli wygodnie siedzieć. Usiedliśmy, podczas gdy reszta obecnych stała. — Słyszałem, że mogę mówić z tobą w języku Kurdów? — zapytał. — Nie nawykłem dobrze posługiwać się tym językiem, a moi towarzysze wcale go nie znają — odparłem. — Zatem będę mówił po arabsku albo po turecku. — Wybierz mowę, która będzie zrozumiała dla twoich łudzi — rzekłem dwornie. — O efendi, jesteście moimi gośćmi, rozmawiajmy więc tak, aby twoi przyjaciele mogli brać udział w rozmowie. Jaką mową posługują się najchętniej? — Arabską. Ale, o beju, powiedz najpierw swoim ludziom, by usiedli! Ta wszak wolni Kurdowie, którym wypada wstać tylko na powitanie. — Chunkjar*! — wykrzyknął. — Widzę, że jesteś człowiekiem, który zna i szanuje Kurdów. Niech więc wszyscy zasiądą. Dał znak swoim gościom, a spojrzenia, które wymienili między sobą siadając, powiedziały mi, iż docenili moje maniery. Miałem tu w każdym razie do czynienia z wodzem wyjątkowo wykształconym, gdyż w sercu Kurdystanu ktoś, kto oprócz kilku dialektów języka ojczystego zna też turecki i arabski, należy do rzadkości. Można było się spodziewać, że bej umie się też posługiwać perskim, a w trakcie mego niestety krótkiego z nim obcowania dowiedziałem się, że domysły moje były słuszne. Przyniesiono fajki, a do tego podano nam ryżową wódkę o przyjemnym smaku, której degustacji Kurdowie z zapałem się oddali. — Co myślisz o Kurdach z Berwari? — zapytał mnie bej. Pytanie to, zadane bez żadnej ukrytej myśli, miało służyć tylko za wstęp. — Jeżeli wszyscy są tacy jak ty, będę mógł o nich mówić tylko jak najlepiej. — Wiem, co masz na myśli. Do tej pory zaznałeś od Kurdów tylko złego — zauważył. — O nie! Czyż nie zyskałem sobie przyjaciół w Dohubie i jego krewnych? — Zasłużyłeś sobie sowicie na ich przyjaźń, a także na moją. Ale odpłaciliśmy ci niewdzięcznością. Czy zechcesz mi to wybaczyć? Nie wiedziałem, że to ty. — I ty mi przebacz! Jeden z twoich ludzi w czasie zatargu postradał życie. Ale stało się to nie z naszej winy. — Opowiedz mi, jak do tego doszło. Zdałem mu wyczerpującą relację z wydarzeń, a potem spytałem, czy w tym przypadku obowiązuje prawo zemsty. — Wedle obyczajów tego kraju syn musi pomścić śmierć ojca, jeżeli nie chce ściągnąć na siebie pogardy. Jesteś moim gościem i dopóki znajdujesz się przy mnie i na mojej ziemi, jesteś bezpieczny. Ale potem mściciel będzie cię ścigał choćby na koniec świata. — Nie boję się go. — Jesteś zapewne dość silny, by pokonać go w walce, ale potem inni będą szukali na tobie zemsty. Ponadto — czyż możesz ustrzec się kuli, posłanej z ukrycia? Czy nie wolisz zapłacić? — Nie! — oświadczyłem z naciskiem. — Allah dał ci dość odwagi, by nie zważać na zemstę. Dołożę starań, by ta odwaga nie przywiodła cię do zguby. Byłeś u ojca mojej żony w Spinduri? — Byłem jego gościem i zostałem jego przyjacielem. — Wiem. W przeciwnym razie nie powierzyłby ci podarunku dla mnie. Allah darzy cię łaską, skoro stawia na twej drodze przyjaciół. — Allah jest szafarzem dobrego i złego. Obdarza swoich wybrańców radością, a niekiedy zsyła im troski, aby ich wypróbować. W Amadije na przykład spotkałem także wrogów. — Kto był twoim wrogiem? Mutesellim? — Izmaił bej nie był mi ani przyjacielem, ani wrogiem; bał się mnie. Ale przybył do niego człowiek, który mnie nienawidzi, i za jego sprawą musiałem być aresztowany. — Któż to taki? — Mahredż Mosulu. — Kiamil efendi? — wypytywał z uwagą Kadir bej. — To wróg Kurdów. To wróg wszystkich w ogóle ludzi. Czego szukał w Amadije? — Sędzia uciekał do Persji; kazasker Anatolii przybył bowiem, by zdjąć z urzędu jego i mutesarryfa Mosulu. Ta wiadomość wywołała żywe zdumienie Kadira beja. Natychmiast podzielił się nowiną ze swoimi ludźmi, którzy byli nią równie zaskoczeni. Musiałem wszystko szczegółowo opowiedzieć. — A więc mutesellim także otrzyma dymisję? — zapytał bej. — Nie wiadomo. Pełnił przy mutesarryfie poniekąd funkcję głównego więziennika, ten bowiem każdego, kogo nie chciał mieć w Mosulu, wysyłał do Amadije. — Ale tylko przestępców? — Nie. Także ludzi niewinnych. Czy nie słyszałeś o Amadzie el Ghandurze, synu szejka Haddedihnów? — On też został ujęty i wyprawiony do Amadije? — Tak. Nie domyślał się podstępu ze strony mutesarryfa. — Gdybym był Haddedihnem, wyruszyłbym do Amadije, aby uwolnić syna mego szejka. — Kadirze beju, to nieprosta sprawa! — A jednak bym to zrobił. Chytrość jest często lepszą bronią niż siła. — Wiedz tedy, że znaleźli się ludzie dość odważni, by pojechać do Amadije i chytrością uwolnić syna szejka. — Chodih, opowiadasz mi dziwy! — wykrzyknął bej. — Ale skoro ty to mówisz, wierzę Czy ci bohaterowie zdołają bezpiecznie dotrzeć do koczowisk Haddedihnów? — To wie tylko Allah i ty. — Ja? Jak to rozumiesz? — Słyszałem, że zamierzają udać się nie ku zachodowi, ale do kraju Berwari, aby dojechać do Zabu i ruszyć w dół rzeki. — Efendi, to śmiałe przedsięwzięcie. Jeżeli zawitają tutaj, będą mile widzianymi gośćmi. Kiedy nastąpiła ucieczka? — Wczorajszej nocy. — Skąd masz tak dokładne wiadomości? Widziałeś ich? — I ty także ich widzisz, siedzą bowiem obok ciebie. Ten oto człowiek to Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, a tamten to Amad el Ghandur, jego syn. Kadir bej poderwał się i zapytał: — A ten trzeci? — Mój sługa i przyjaciel, Hadżi Halef Omar, również Haddedihn. — A tamten? — Mój towarzysz z krajów zachodnich. Połączyliśmy nasze siły; i wydostaliśmy więźnia z Amadije. Zapanowała teraz bezładna wrzawa, gdzie mieszały się wyjaśnienia po kurdyjsku, tureckie okrzyki i arabskie powitania. Powiedziano sobie wszystko, co Kurdowie wiedzieli o Haddedihnach, także o potyczce w Dolinie Stopni. Musiałem służyć za tłumacza i przyznam się, że niemało się przy tym napociłem. Kurdyjski znalem słabo, a obecni mówili zarówno po arabsku jak po kurdyjsku tak, że raczej odgadywałem niż rozumiałem znaczenie słów i ich kombinacji. Dało to okazję to tysięcznych omyłek i przekręceń, z których wspólnie serdecznie się zaśmiewaliśmy. Przy końcu ożywionej rozmowy bej zapewnił nas, że uczyni wszystko, aby umożliwić nam dalszą drogę. Obiecał dać nam skóry do sporządzenia tratew, kilku pewnych przewodników, znających dobrze bieg rzeki Khabur i górnej części Zab el Ala, a także listy polecające do Kurdów z Szirwan i z Sebari, przez których tereny mieliśmy się przeprawiać. O przeprawie przez góry Tura Ghara do Akry Kadir bej nie chciał słyszeć, w tych stronach bowiem jego opieka mogła nam przynieść więcej szkód niż korzyści. — Mieszka tam — dorzucił — wielu nestorian, a poza tym czciciele szatana i małe plemiona kurdyjskie, z którymi Berwaryjczycy są skłóceni. Ludzie ci w ogóle są bardzo wojowniczy, okolica zaś dzika i niedostępna, tak że nigdy nie zdołacie dotrzeć do Zabu. Teraz jednak musicie wypocząć, ją zaś zajmę się swoimi obowiązkami, zanim nadejdzie czas posiłku. Mam dziś dużo spraw, bo jutro nie będzie mnie w Gumri. — Wybierasz się do Mia? — zapytałem. — Tak. Kto ci to powiedział? — Słyszałem od Dohuba, że zamierzasz polować na niedźwiedzia. — Na niedźwiedzia? To całe dwie rodziny niedźwiedzie, które wyrządzają wiele szkód tamtejszym trzodom. Musisz mianowicie wiedzieć, że w krainie Kurdów żyje dużo niedźwiedzi i — dorzucił z dumą — zamieszkujące tu inne ludy powiadają, że dwie są plagi, jedna równie straszna jak druga: Kurdowie i niedźwiedzie. — Czy zgodzisz się, byśmy ci towarzyszyli? — Tak, jeśli sobie tego życzysz. Będziecie się przyglądali, nie narażając się na niebezpieczeństwo. — Nie chcemy się przyglądać, tylko wziąć udział w łowach. — Efendi, niedźwiedź to niebezpieczne zwierzę. — Mylisz się. Niedźwiedź, który żyje w wąwozach, i lasach Kurdystanu, to dość niewinna bestia. Znam kraje, gdzie niedźwiedzie są dwukrotnie większe i silniejsze od tych tutaj. — Słyszałem o tym. Jest podobno kraina cała pokryta wodą i lodem. Niedźwiedzie mają tam białe futro i nazywane są dubb el bus*. Widziałeś kiedyś takie niedźwiedzie? — Tak. Ale nie te mam na myśli. Istnieje mianowicie jeszcze inny kraj, gdzie żyją ogromne niedźwiedzie. Mają szare futro i jest to najsilniejsza i najbardziej niebezpieczna odmiana. Przy takim niedźwiedziu niedźwiedź kurdyjski jest jak pies, przed którym człowiek się opędza, ale się go nie boi. — I ty widziałeś takiego niedźwiedzia? — pytał zdumiony bej. — Stoczyłem z nim walkę. — I musiałeś zwyciężyć, skoro żyjesz! Dobrze! Weźmiecie udział w polowaniu. Kadir bej zaprowadził nas teraz do izby, gdzie na środku umieszczone było niskie sufra*, a wokół niego pięć poduszek. Gdy się oddalił, pojawiła się kobieta, a za nią kilka służących, które wniosły małą przekąskę, na wypadek, gdybyśmy byli zanadto wygłodzeni, by doczekać właściwego posiłku. Przekąska składała się z mięsa koźlęcego, które najpierw usmażono, a potem upieczono w śmietanie. Do tego podano suszone winogrona, marynowane owoce morwy i sałatkę z liści jakiejś nieznanej mi rośliny. Wyglądało, że jest to rodzaj, pokrzywy. — Ser sere men at — witajcie mi! — pozdrowiła nas kobieta. — Jak miewa się mój ojciec, naczelnik Spinduri? — Pożegnaliśmy go w dobrym zdrowiu, a i innym także Allah pobłogosławił siłami — odpowiedziałem. — Jedzcie, proszę, i zechciejcie opowiedzieć mi, co dzieje się w domu. Dawno już nie miałam żadnych wieści. Spełniłem jej życzenie jak umiałem. Była szczęśliwa, mogąc pogawędzić ze mną o swoich rodzinnych stronach, i kazała nawet sprowadzić z podwórza Dojana, aby poczęstować go resztkami koźlęcia. Skończywszy nam usługiwać kobieta oddaliła się, my zaś umościliśmy się jak najwygodniej na opartych o ścianę poduszkach. To słodkie nieróbstwo zakłócił nam zgoła nieoczekiwany przybysz. Był to ranny mściciel. Rękę miał na temblaku. — Czego chcesz? — zapytałem go. — Bakszyszu, efendi! — Bakszyszu? Za co? — Za to, że cię nie zabiję. — Widać nie opuściła cię jeszcze gorączka. Jeśli któryś z nas dwóch zasługuje na bakszysz z powodu, który wymieniłeś, to chyba ja. Nie tylko obiecałem, że cię nie zabiję, ale wręcz uratowałem ci życie, gdy mój pies miał cię już zagryźć. A cóż ty dla mnie zrobiłeś? Strzelałeś do mnie i groziłeś mi sztyletem. I za to żądasz bakszyszu?. Wynoś się stąd, bo inaczej cię wyśmiejemy! — Chodih, domagam się bakszyszu nie dlatego, żem do ciebie strzelał i groził ci sztyletem, ale dlatego że zgodziłem się przyjąć zapłatę za krew. — Zapłatę za krew? Od kogo? — Od beja. — Co dał ci bej? — Konia, strzelbę lontową i pięćdziesiąt baranów. — Czyli dużo mniej niż żądałeś ode mnie. — To mój wódz.. Muszę go słuchać. Ale ponieważ dostałem tak niewiele, musisz dać mi bakszysz. — Gdybym był wolnym, dumnym Kurdem, nie żebrałbym o bakszysz. Wstydź się! Nic nie dostaniesz. — A czy nasz malkoegund też nic nie dostanie? — Prosił cię, żebyś mnie o to spytał? — Tak. — Więc powiedz mu, że on też nie ma najmniejszego prawa domagać się bakszyszu. Zresztą darowałem przecież życie jego synowi, a to więcej niż wszelki inny podarunek. Kurd odszedł. Otrzymał wprawdzie zapłatę za przelaną krew, ale spojrzenie jego mówiło, że powinienem wystrzegać się następnych z nim spotkań. — Czego chciał ten człowiek? — zapytał Lindsay. — Kadir bej zapłacił mu i… — Co? Bej? — Przez wzgląd na gościnność! — Szlachetnie! Bardzo szlachetnie! Yes! Ile? — Konia, strzelbę lontową i pięćdziesiąt baranów. — Ile to jest na pieniądze? — Nie więcej niż pięć funtów albo sto marek. — Ja mu zwrócę — To by go bardzo, dotknęło, sir Dawidzie. Musimy spróbować wynagrodzić mu to jakimś podarunkiem. — Dobrze! Świetnie! Co damy? — Teraz nie będziemy sobie nad tym łamali głowy. Gdy bej skończył swoje sprawy urzędowe, przyszedł, aby zaprowadzić nas na dziedziniec, gdzie miała odbyć się uczta. Zaproszono na nią ze czterdzieści osób, a ponadto przyszło jeszcze mnóstwo innych ludzi, którzy wedle wschodniego zwyczaju zaprosili się sami. Pod koniec posiłku okazało się, że przygotowanych potraw nie starczy dla wszystkich, toteż owi nadprogramowi goście otrzymali żywego barana, którego natychmiast sami sobie przyrządzili. Któryś wykopał dołek, inni przynieśli kamienie i drewno na ogień. Jeden, na którego padł wybór, schwycił barana, poderżnął mu gardło i za związane przednie nogi zawiesił na kołku. Wnętrzności nie wyjęto, tylko Kurd nabrał pełne usta wody, przytknął wargi do odbytu zwierzęcia i pompował wodę do środka. Oddawał się tej osobliwej czynności tak długo, aż trzewia wydęły się i wypłynęły z przodu. Następnie jelita pocięto na tyle kawałków, ilu mężczyzn miało jeść barana. Na tyleż części podzielono mięso. Teraz każdy owinął swoją porcję kawałkiem jelita i umieścił paczuszkę w wyłożonym kamieniami dołku, nad którym rozpalono ognisko. Po niedługim czasie ogień, zagaszono i na wpół surowe kawałki mięsa znalazły swe przeznaczenie między zębami Kurdów. Po jedzeniu Kadir bej pokazał nam swoją stajnię. Było tam ponad dwadzieścia koni, wśród których na szczególną uwagę zasługiwał tylko jeden siwek. Potem nastąpiły igrzyska i śpiewy, którym akompaniowały dźwięki dwustronnego tambur*, a wreszcie jeden z mężczyzn począł opowiadać bajki i historie: baka ki mir — o umierającej żabie; gur bu szewan — o wilku pasterzu; szyeri kal — o starym lwie; ruwi u bisin — o lisie i kozie. Zgromadzeni słuchali tego z wielką uwagą, ja jednak byłem rad, gdy opowieści dobiegły końca i mogliśmy udać się na spoczynek. Bej poprowadził nas do obszernej izby, gdzie dookoła wzdłuż ścian ustawione były tapczany, na których mieliśmy spać. Ponieważ nie dostrzegłem w tym pokoju nic szczególnego, zdziwiło mnie, że bej obserwuje nas wzrokiem pełnym napięcia. Spoglądał na nas jak człowiek, który spodziewa się, że goście odkryją w jego domu coś niezwykłego i nie będą posiadali się z podziwu. Wreszcie z kierunku, w jakim biegło jego spojrzenie, domyśliłem się, o co mu chodzi, i natychmiast wybuchnąłem słowami najwyższego zdumienia: — A cóż to? O beju, jakim bogactwem pobłogosławił cię Allah! Twoje skarby daleko przewyższają to, co posiada bej z Rewandus albo władca Dżulamerg! — O czym mówisz, efendi? — spytał nieco obłudnie. — Mówię o cennym dżam*, którym ozdobiłeś swój pałac. — Tak, to rzecz rzadka i kosztowna — rzekł skromnie, choć w jego głosie przebijała duma. — Jak to zdobyłeś? — Kupiłem od pewnego Jehudi, który sprowadził to z Mosulu i chciał ofiarować szachowi Persji. Byłoby niegrzecznie zapytać o cenę. Kupiec najwyraźniej zmyślił bajeczkę o perskim szachu i na pewno dobrze naciągnął beja. Owo szkło było mianowicie kawałkiem stłuczonej szyby okiennej i miało zaledwie wielkość dwóch męskich dłoni. Jako największa ozdoba przyklejone zostało do pergaminu w oknie i miało nadawać pomieszczeniu niezrównany wykwint. Bej pożegnał się z nami w przekonaniu, że okno wywarło na nas ogromne wrażenie. Byliśmy zmęczeni i pilno nam było do spoczynku, którego nareszcie mogliśmy bezpiecznie zażywać. XIV. ŁOWY NA NIEDŹWIEDZIA Nazajutrz rano obudził nas we własnej osobie Kadir bej: — Wstańcie, jeżeli rzeczywiście chcecie pojechać do Mia, wkrótce wyruszamy. Ponieważ zgodnie z tutejszym zwyczajem spaliśmy w ubraniach, byliśmy w jednej chwili gotowi iść za nim Dostaliśmy kawę i kawałki zimnej pieczeni, a potem kawalkada ruszyła. Po drodze mijaliśmy liczne wsie kurdyjskie, wokół których rozpościerały się dobrze nawodnione ogrody, Tuż przed Mia teren wznosił się znacznie i trzeba było przebyć przełęcz, gdzie czekało na nas kilku mężczyzn. Bej był tym najwidoczniej zaskoczony, zapytał bowiem, czemu nie zostali w Mia. — O beju, od wczoraj wydarzyło się wiele rzeczy, o których musimy ci donieść — rzekł jeden — Wiesz już zapewne od Dohuba, że nestorianie opuścili dolną wieś. Dziś w nocy jeden z nich przyjechał do górnej wsi i pewnemu człowiekowi, wobec którego ma dług wdzięczności, usilnie radził, by co prędzej wyjeżdżał z Mia, jeśli chce ocalić życie. — I co, przestraszyliście się? — zapytał bej. — Nie! Mamy dość siły i odwagi, by podjąć walkę z tymi giaurami. Ale dziś rano przyszła wiadomość, że chrześcijanie wymordowali prawowiernych mieszkańców Sawity, Mijanisz, Murghi i Lisan, a niedaleko Seraru spalili kilka domów, Wyjechaliśmy ci na spotkanie, aby cię nie omieszkając o wszystkim powiadomić. — Dobrze! Zobaczymy, co z tego jest prawdą. Z największą szybkością zjechaliśmy z wzniesienia i wkrótce znaleźliśmy się na rozstajach, skąd odchodziły drogi do górnej i dolnej wsi. Obraliśmy tę pierwszą, bej bowiem w górnej wsi posiadał dom. Oczekiwała go tam gromadą Kurdów, uzbrojonych w długie dzidy i oszczepy. Byli to myśliwi. Zsiedliśmy z koni, a zarządca domu przyniósł nam napoje orzeźwiające. Podczas gdyśmy się pokrzepiali, bej przed domem wypytywał o zamieszki. Rezultat tych indagacji musiał wypaść zadowalająco, kiedy bowiem przyszedł do nas, uśmiechał się jak człowiek, któremu niepotrzebnie zawracano głowę. — Czy sytuacja jest niebezpieczna? — zapytałem. — Bynajmniej. Chrześcijanie opuścili nas, aby uniknąć płacenia grzywien, a tam, w Seraru, spłonął jakiś stary dom. Te tchórze zaś gadają od razu o powstaniu i rozlewie krwi, gdy tymczasem giaurzy będą zadowoleni, jeśli zostawimy ich w spokoju. Chodźcie. Dałem rozkaz do wymarszu. Jedziemy do Seraru. Przy okazji przekonaliśmy się, że ludzie z Mia są nadto bojaźliwi. — Rozdzielimy się? — spytałem beja. — Dlaczego? — odparł, dość zdziwiony. — Wspomniałeś o dwóch niedźwiedzich rodzinach. — Zostaniemy razem i najpierw zniszczymy jedną rodzinę, a potem drugą. — Czy to daleko stąd? — Moi ludzie wytropili ślady. Mówią, że wystarczy pół godziny jazdy. Naprawdę chcesz stawać do walki z niedźwiedziem? Przytaknąłem, on zaś rzekł: — W takim razie dam ci parę oszczepów. — Po co? — Nie wiesz, że niedźwiedzia nie ima się żadna kula? Umiera dopiero wtedy, gdy w jego ciele utkwi kilka ostrzy. Kazało mi to nie najlepiej mniemać o Kurdach i ich broni. Albo myśliwi są tchórzami, albo mają złą broń. — Zatrzymaj swoje oszczepy! — odparłem. — Kula wystarczy w zupełności, by położyć niedźwiedzia. — Czyń, jak uważasz — rzekł Kadir bej tonem wyższości — ale trzymaj się zawsze blisko mnie, abym w razie niebezpieczeństwa mógł cię osłonić! — Niech Allah strzeże cię tak, jak ty mnie chcesz strzec! Wyjechaliśmy ze wsi. Cała kawalkada wyglądała, jakbyśmy wybierali się polować na gazele, takie to wszystko wydawało mi się niestosowne. Droga wiodła najpierw w dół, potem znowu pod górę, przez górskie zbocza, wąwozy i lasy, aż wreszcie zatrzymaliśmy się w brukowym lasku o gęstym poszyciu. — Gdzie znajduje się leże? — zapytałem beja. Kadir machnął niedbale ręką, nie wskazując żadnego określonego punktu. — Wytropiono ślady? — Tak, z drugiej strony. — Ah! Każesz otoczyć leże? — Tak, ku nam pójdzie nagonka. Masz trzymać się przy mnie z prawej strony, a ten bej z Zachodu, który też nie chce oszczepu, z lewej, żebym mógł was osłaniać. — Wszystkie niedźwiedzie są w leżu? — zapytałem znowu. — A gdzie mają być? Tylko nocą wychodzą na łowy. Myśliwi zajmowali teraz stanowiska w dziwnym porządku. Wszyscy byliśmy na koniach i ustawiliśmy się półkolem. Poszczególne pozycje miały na początku nagonki znajdować się w odległości czterdziestu kroków jedna od drugiej. — Czy możemy strzelać, kiedy niedźwiedź się pokaże? — zapytałem niecierpliwie. — Możecie. Ale nie zabijecie go. Po strzale w każdym razie szybko uciekajcie! — A co ty będziesz robił? — Gdy niedźwiedź nadchodzi, najbliższy myśliwy wbija mu dżerid* w ciało i ucieka, co koń wyskoczy. Niedźwiedź sadzi za nim, a następny myśliwy rusza za niedźwiedziem. On też wbija mu dżerid i umyka. Wtedy niedźwiedź odwraca się, atakuje go następny myśliwy i tak po kolei. Kto cisnął oszczepem, bierze nogi za pas, a inni trzymają niedźwiedzia w szachu. W końcu w ciele tkwi mu tyle oszczepów, że się wykrwawia. Przetłumaczyłem to Anglikowi. — Tak polują tchórze! — sarknął. — Szkoda futra! Zrobimy handel, sir? — Jak to handel? — Ja chcę kupić od pana niedźwiedzia. — Jeżeli mnie uda się go położyć, tak? — Pshaw! Nie — zanim pan to zrobi. — Byłaby to dziwna transakcja! — Cóż stąd? Ile chce pan dostać? — Nie mogę sprzedawać niedźwiedzia, skoro go jeszcze nie dostałem w swoje ręce. — I właśnie o to chodzi, żeby go pan wcale nie dostał! Jeśli wyjdzie tędy, sprzątnie mi go pan sprzed nosa. A ja sam chciałbym strzelić i dlatego kupuję go od pana. — Ile pan daje? — Pięćdziesiąt funtów, sir, czy to dosyć? — Więcej niż dosyć. Ale chciałem się tylko przekonać, ile pan oferuje. Nie zamierzam sprzedawać. Lindsay zrobił gniewną minę. — Dlaczego nie, sir? Czy ja nie jestem pańskim przyjacielem? — Dam go panu w prezencie. Zobaczymy, jak sobie pan poradzi! Anglik z radości rozciągnął usta w uśmiechu tak szeroko, iż zdawało się, że pod wielkim nosem przebiega od jednego ucha do drugiego rów melioracyjny. — Mimo to dostanie pan pięćdziesiąt funtów, sir! — powiedział. — Nie przyjmę. — To rozliczymy się w inny sposób! Yes! — I tak jestem u pana mocno zadłużony. Ale stawiam jeden warunek. Ciekaw jestem, jak ci Kurdowie polują na niedźwiedzia i dlatego nie chcę, by strzelał pan od razu. Niech próbują najpierw oszczepami! Co? — Ja zrobię panu tę uprzejmość. — Ale proszę być ostrożnym! Niech pan strzela między oczy albo prosto w serce, gdy tylko bestia się podniesie! Tutejsze niedźwiedzie nie są wprawdzie bardzo groźne, ale jednak można znaleźć się w niebezpieczeństwie. — Hm! Czy zechce mi pan wyświadczyć uprzejmość? — Bardzo chętnie, jeśli tylko mogę, sir Dawidzie. — Niech mi pan odstąpi na chwilę swój sztucer! Jest o wiele lepszy od mego. Zamieni się pan ze mną na ten czas? — Jeżeli mi pan obieca, że sztucer nie wpadnie w łapy misia! — Ja zatrzymam go w swoich własnych łapach. — A więc proszę! Wymieniliśmy się strzelbami. Lindsay był dobrym strzelcem, ciekaw jednak byłem, jak sobie będzie poczynał w obliczu niedźwiedzia. Gromada Kurdów rozproszyła się. Połowa wyruszyła z psami jako nagonka, my zaś pozostaliśmy na wyznaczonych pozycjach. Halef i dwaj Arabowie wzięli oszczepy i zostali umieszczeni w szeregu myśliwych. Ja natomiast z Anglikiem musieliśmy tkwić przy beju. Mego psa nie dałem do nagonki; został przy mnie. — Wasze psy nie chwytają niedźwiedzia, tylko służą do nagonki? — zapytałem beja. — Nie mogą go schwytać ani dopaść, bo ucieka przed nimi. — W takim razie niedźwiedź jest tchórzem. — Jeszcze się przekonasz. Upłynęła dłuższa chwila, zanim po odgłosach poznaliśmy, że nagonka ruszyła. Potem rozległo się głośne naszczekiwanie i okrzyki. Naszczekiwanie zbliżało się szybko, okrzyki nieco wolniej. Po kilku minutach donośne wycie oznajmiło nam, że któryś pies został raniony — Uważaj, efendi! — ostrzegł bej. — Teraz wyjdzie niedźwiedź. Przypuszczenie okazało się trafne. W poszyciu tuż obok nas coś trzasnęło i ukazał się czarny niedźwiedź. Nie był wcale kolosem. Dobry strzał musiał go położyć. Na nasz widok przystanął, aby zastanowić się spokojnie, co robić w tak kłopotliwej sytuacji. Niegłośnym pomrukiem wyraził swoje niezadowolenie, małe, oczka patrzyły na nas z wyraźną niechęcią. Bej nie pozostawił mu czasu. W miejscu, gdzie staliśmy, drzewa rosły rzadziej i można było się swobodnie poruszać konno. Kadir bej ruszył na zwierza, zamachnął się oszczepem i rzucił. Ostrze utkwiło w futrze. Potem zawrócił swego konia, który drżał ze strachu przed bestią. — Uciekaj, efendi! — zdążył jeszcze krzyknąć i w następnej chwili przemknął między mną a Anglikiem. Niedźwiedź wydal głośny pomruk bólu, próbował strząsnąć oszczep, a gdy mu się to nie udało, pobiegł za bejem. Dwaj najbliżej stojący myśliwi popędzili za nim i z daleka cisnęli swoje oszczepy, z których jeden tylko trafił, ale nie utkwił w ciele. Bej spostrzegł to, zatoczył koniem, najechał znowu na niedźwiedzia i rzucił drugi oszczep, który utkwił jeszcze głębiej niż pierwszy. Teraz niedźwiedź wpadł w furię, podniósł się na tylne łapy i usiłował złamać drzewce, podczas gdy tamci dwaj ponownie próbowali natrzeć. — Teraz, sir? — r krzyknął do mnie Lindsay. — Tak, niech się dłużej nie męczy! — Niech mi pan potrzyma konia! Podjechał do mnie, gdyż ustępując niedźwiedziowi z drogi oddaliliśmy się od siebie, zsiadł i dał mi uzdę. Już miał się odwrócić, kiedy gałęzie zatrzeszczały i ukazał się drugi niedźwiedź. Była to samica, która wolno przedzierała się przez krzaki, miała bowiem przy sobie małe. Była większa od samca, a jej gniewny pomruk brzmiał groźnie. Widok przedstawiał się dosyć niebezpiecznie: tam niedźwiedź, tu niedźwiedzica, a my między nimi. Ale mój Master Fowlingbull nie stracił zimnej krwi. — To samica, sir? — Tak! — Well! Ja będę uprzejmy. Damy mają pierwszeństwo. Lindsay kiwnął z zadowoleniem głową, przesunął zawój do tyłu i z naładowanym sztucerem ruszył ku niedźwiedzicy. Zwierzę dostrzegło niebezpieczeństwo, wzięło swoje młode między tylne łapy i podniosło się, aby przednimi przyjąć zbliżającego się przeciwnika. Lindsay podszedł tak blisko, że był już o trzy kroki od niedźwiedzicy, podniósł lufę z takim spokojem, jak gdyby celował do obrazka i nacisnął cyngiel. — Cofnąć się! — ostrzegłem go. Ale okrzyk był zbędny, ponieważ Lindsay natychmiast odskoczył na bok i złożył się do drugiego strzału. Nie było to już potrzebne. Niedźwiedzica zamachała łapami w powietrzu, okręciła się, wolno i w drgawkach padła na ziemię. — Martwa? — zapytał Anglik. — Tak, ale niech pan odczeka jeszcze chwilę, zanim jej pan dotknie. — Well! Gdzie ten drugi? — Tam! — Niech pan tu zostanie! Druga kula będzie dla niego. — Niech mi pan odda sztucer. Najpierw naładuję pustą lufę. — To by za długo trwało! Lindsay ruszył w kierunku, gdzie ranny niedźwiedź zmagał się jeszcze ze swymi prześladowcami Bej brał właśnie zamach oszczepem, gdy dostrzegł Anglika i zastygł w przerażeniu. Był pewien, że Lindsay nie wyjdzie z tego cało. Ten jednak stał spokojnie, gdy niedźwiedź natarł na niego, pozwolił mu się zbliżyć, odczekał, aż zwierz podniesie się do morderczego uścisku, i nacisnął cyngiel. Drugi strzał odniósł ten sam skutek co pierwszy: bestia padła martwa! Zapanowała teraz radosna wrzawa, zagłuszana szaleńczym ujadaniem psów, które z trudem tylko dawało się odciągnąć od zabitej zwierzyny. Anglik spokojnie wrócił do konia i Wręczył mi sztucer. — Teraz może pan załadować, sir. Yes! — Niech pan weźmie ode mnie uzdę! — Jak mi poszło? — Doskonale! — Well! Ja jestem rad! Kurdystan wspaniały kraj! Kurdyjscy myśliwi nie posiadali się ze zdumienia. Było dla nich rzeczą niesłychaną, by pieszy z jedną tylko strzelbą dał radę dwóm niedźwiedziom. Tak czy inaczej Lindsay naprawdę spisał się wzorowo. Zagadką było natomiast, dlaczego cała niedźwiedzia rodzina trzymała się razem, choć młody miś był już dość wyrośnięty. Kurdowie z najwyższym trudem zdołali go związać, bej bowiem życzył sobie mieć go żywego w Gumri. Teraz odnaleziono leże. Znajdowało się w najgęstszych zaroślach, a zachowane ślady świadczyły, że rodzina składała się tylko z dwojga starych i tej młodej sztuki. Jeden z psów był zabity, dwa inne ranne. W sumie mogliśmy być zadowoleni z łowów. — Chodih — rzekł do mnie bej — ów bej z zachodniego kraju to bardzo odważny człowiek. Teraz już mi nie dziwno, że Berwaryjczycy nie mogli was wczoraj pokonać inaczej niż z zasadzki. — I wtedy nie daliby nam rady, ale nakazałem moim towarzyszom zaniechać obrony. Nie chciałem ponownie narażać się na zemstę. — Jak to możliwe trafić oba niedźwiedzie między oczy? — Znałem kiedyś myśliwego, który każdą zwierzynę i każdego wroga trafiał między oczy. Był to dobry strzelec i miał doskonałą fuzję, która nigdy nie zawiodła. Ale dość o tym! Gdzie mamy drugie łowisko? — Na wschód stąd, bardziej w stronę Seraru. Zaraz wyruszymy.: Kilku mężczyzn zostało z ubitą zwierzyną. Reszta ruszyła dalej. Wynurzyliśmy się z lasu i jechaliśmy teraz wąwozem, wzdłuż strumienia. Bej w towarzystwie dwóch Haddedihnów stanowili czoło kawalkady. Halef jechał w największej ciżbie Kurdów, z którymi próbował porozumieć się za pomocą gestów, ja zaś z Anglikiem posuwaliśmy się na końcu. Byliśmy pogrążeni w rozmowie i nie zauważyliśmy, że z wolna pozostaliśmy tak daleko w tyle, iż straciliśmy z oczu Kurdów. Wtem przed nami padł strzał. — Co to? — zapytał Anglik. — Czy jesteśmy już tak blisko niedźwiedzi, sir? — Na pewno nie. — Więc kto to strzela? — Zaraz zobaczymy. Jedźmy! Teraz rozległa się cała salwa, jak gdyby ów pierwszy strzał był tylko sygnałem. Puściliśmy się galopem. Mój Kary mknął jak strzała po wyboistej ziemi, niespodziewanie jednak zaczepił podkową o wystający korzeń. Dostrzegłem to i chciałem poderwać go w górę, ale już było za późno. Przekoziołkował, a ja wyleciałem z siodła. W ciągu dwóch dni był to drugi upadek. Tym razem jednak nie tak fortunny jak wczoraj. Musiałem widać uderzyć głową o jakiś korzeń albo też kolba sztucera grzmotnęła mnie w skroń — krótko mówiąc straciłem przytomność. Gdy wróciłem do siebie, uczułem wstrząsy, od których bolało mnie całe ciało. Otwarłem oczy i ujrzałem, że wiszę między dwoma końmi. Przy siodłach umocowano drągi i przywiązano mnie do nich. Z przodu i z tyłu jechało że trzydzieści wojowniczych postaci, niektórzy przy tym zdawali się ranni, a wśród nich — związany Lindsay. Przywódca oddziału prowadził za uzdę mego Karego i trzymał także moją broń. Zostawiono mi tylko koszulę i spodnie, Lindsayowi zaś oprócz tych dwóch niezbędnych części garderoby także turban. Byliśmy obrabowani i pojmani. Wtem jeden z jeźdźców odwrócił głowę i zobaczył, że mam otwarte oczy. — Stój! — zawołał. — On żyje! Kawalkada natychmiast stanęła. Wszyscy zatrzymali się i otoczyli mnie kołem. Przywódca przecisnął się bliżej i zapytał: — Możesz mówić? Milczenie nic by mi nie dało. Odpowiedziałem przeto twierdząco. — Jesteś Kadir bej? — rozpoczął przesłuchanie przywódca. — Nie. — Nie kłam! — Mówię prawdę. — Więc kim jesteś? — Cudzoziemcem z Zachodu. Zaśmiał się szyderczo. — Słyszeliście? Jest cudzoziemcem z Zachodu, idzie z ludźmi z Gumri i z Mia na niedźwiedzia i zna tutejszą mowę! — Byłem w gościnie u beja, a słyszycie chyba, że nie mówię płynnie waszym językiem. Jesteście nestorianami? — Tak nazywają nas muzułmanie. — Ja też jestem chrześcijaninem! Pochodzę z Zachodu. — Ty? — znowu się roześmiał. — Nosisz ubiór mieszkańców pustyni. Chcesz nas oszukać. — Mówię prawdę. — Nie wierzę ci. A jeżeli jesteś chrześcijaninem, to musisz należeć do tych, co wysyłają swoich kapłanów, aby podjudzali przeciwko nam Kurdów, Turków i Persów, to zaś jeszcze gorzej, niż gdybyś był wyznawcą fałszywego proroka. Twoi ludzie zranili ciężko kilku naszych. Zapłacisz za to własną krwią. — Uważacie się za chrześcijan, a łakniecie krwi? Co złego wam zrobiliśmy? Nie wiemy nawet, czy napadliście na beja czy też on na was. — Czekaliśmy na Kadira beja, bo wiedzieliśmy; że wybiera się do tego wąwozu na polowanie. Ale umknął nam ze swoimi ludźmi chyba że to ty jesteś bejem. — Dokąd nas prowadzicie? — Dowiesz się na miejscu. — Więc pozwólcie mi przynajmniej zejść z tej kolebki i siąść na konia. — To dla nas nawet wygodniej. Ale musimy cię związać, żebyś nam nie uciekł. — Wiążcie! — Kim jest twój towarzysz? Zranił dwóch naszych ludzi i mówi językiem, którego nie rozumiemy. — To Anglik. — Anglik? Nosi kurdyjski ubiór! — Dla wygody. — Czy to misjonarz? — Nie. — Czego tu szuka? — Podróżujemy po Kurdystanie, aby poznać tutejszych ludzi, zwierzęta i rośliny, miasta i wsie. — To kiepsko z wami, bo w takim razie jesteście szpiegami. Co was obchodzi ten kraj? My nie jeździmy do was, aby podglądać ludzi, miasta i wsie. Posadźcie go na konia i zwiążcie razem z tym, co niby jest Anglikiem! I oba konie sprząc razem! Polecenie to zostało spełnione. Nasi napastnicy mieli przy sobie tyle sznurów i rzemieni, że szykowali się najwidoczniej na bardziej obfitą zdobycz. Związano nas z Lindsayem na wszystkie strony, tak że nie było mowy o tym, by jeden z nas mógł się wymknąć. Anglik znosił te wszystkie zabiegi z nieopisanym wyrazem oczu. Potem zwrócił ku mnie oblicze, na którym malowała się cała gorycz. Zaciśnięte usta tworzyły podkowę, której końce stykały się z podbródkiem, nos zaś zwisał nad nimi smętnie jak zastygła nieruchomo żałobna chorągiew. — No i cóż, sir Dawidzie? — zagadnąłem. Dwa albo trzy razy skinął powoli głową, a potem wyrzekł: — Yes! Więcej nie musiał mówić, w jego tonie bowiem słychać było całą orkiestrę wykrzykników. — Jesteśmy w niewoli — podjąłem. — Yes! — I na wpół nadzy. — Yes! — Jak do tego doszło? — Yes! — Do diabła z pańskim Yes! Pytam, jak to się stało, że nas schwytali. — Jak jest po kurdyjsku „łajdak” albo „łobuz”? — Heilebas i herambas. — Więc niech pan tych heilebas i herambas spyta, jak im się udało nas złapać! Przywódca usłyszał widocznie kurdyjskie zwroty, bo odwrócił się ku nam i spytał: — Co to za rozmowy? — Prosiłem, by mój towarzysz opowiedział mi, w jaki sposób wpadliśmy w wasze ręce. — odparłem. — To mówcie po kurdyjsku; żebyśmy też mogli rozumieć! — Mój towarzysz nie zna kurdyjskiego. — To nie mówcie niczego takiego, na co nie moglibyśmy pozwolić! Nestorianin odwrócił się, najwyraźniej w przekonaniu, że udzielił nam surowej nauczki. Byłem jednak rad, że nie zabronił nam w ogóle rozmawiać. Kurd na jego miejscu na pewno by tak postąpił. Nasze pęta też nie były specjalnie dokuczliwe. Stopy mieliśmy związane tak, że sznur przechodził pod końskim brzuchem, zaś od mego lewego ramienia i nogi biegły linki krępujące odpowiednie kończyny z prawej strony Anglika. Ponadto sprzęgnięto razem nasze wierzchowce. Ręce jednak mieliśmy wolne — pozwolono nam powodować końmi. Nasi obecni władcy mogliby się niejednego nauczyć od Indian. — Niech pan opowiada, sir Dawidzie! — poprosiłem Lindsaya. — Well! Wywrócił pan kozła, dokładnie tak jak wczoraj. Ostatnio wydaje mi się zresztą, że w tej sztuce wiele można by jeszcze osiągnąć! Ja jechałem za panem. Pojmuje pan? — Pojmuję doskonale. I co dalej? — Mój koń zderzył się z pańskim Karym, a ja… hm! Yes! — Aha! Pan również machnął kozła? — Well! Ale mój udał się daleko lepiej niż pański. — Może ma pan w tej sztuce więcej wprawy, sir! — Jak jest po kurdyjsku „dziób”? — Nekul. — Dobrze! Niech więc pan trzyma swój nekul na kłódkę! — Dziękuję za ostrzeżenie, sir Dawidzie! Pański sposób mówienia niezwykle wyszlachetniał, odkąd posługuje się pan językiem kurdyjskim. Nieprawdaż? — W tej złości to nic dziwnego. Więc ja leżałem na ziemi i dopiero powoli udało mi się podnieść. Ja coś chyba musiałem nadwerężyć w środku. Strzelba poleciała, pas się rozpiął. Cała broń na ziemi. Wtedy pokazali się ci herambas i rzucili się na mnie. — Bronił się pan? — Oczywiście! Ale ja miałem pod ręką tylko nóż i jeden z pistoletów. Dlatego mogli mnie rozbroić i związać. — A co z bejem i jego ludźmi? — Ja żadnego nie widziałem na oczy, ale daleko przed nami słyszałem strzały. — Pewnie dostali się między dwa oddziały nestorianów. — Prawdopodobnie. Kiedy się ze mną uporali, wzięli się za pana. Ja już myślałem, że pan nie żyje, Czasem nawet dobry jeździec skręci sobie kark. Prawda, sir? — Możliwe! — Potem uwiązali pana między dwie szkapy. I ruszyliśmy. — Wypytywali pana? — Owszem! A ja odpowiadałem. I to jak! Yes! — Musimy uważać, w jakim kierunku nas prowadzą. Gdzie leży wąwóz, w którym nas napadli? — Dokładnie za nami. — Słońce jest tam. Jedziemy więc na południo–wschód. Czy Kurdystan podoba się panu teraz tak samo jak przedtem, kiedy ubił pan swoje dwa niedźwiedzie? — Hm! Czasem to niemiły kraj! Co to za ludzie? — Nestorianie. — Znakomita sekta chrześcijańska! Nieprawdaż, sir? — Zaznali tyle okrucieństw ze strony Kurdów, że nic dziwnego, jeśli próbują odwetu. — Ale mogliby z tym poczekać do innej okazji! Co teraz zrobimy? — Nic, przynajmniej na razie. — Nie uciekamy? — W sytuacji, w jakiej jesteśmy? — Hm! Mój piękny strój! Wspaniały! I przepadł! W Gumri dostaniemy inne ubrania? — To najmniejszy kłopot. A co z pańskimi pieniędzmi? — zapytałem. — Przepadły! A pańskie? — Przepadły! Zresztą nie było tego wiele — brzmiała moja odpowiedź. — Ładne rzeczy, sir! Jak pan myśli, co z nami zrobią? — Nasze życie nie jest zagrożone. Ci ludzie prędzej czy później nas wypuszczą. Ale czy odzyskamy nasze rzeczy to bardzo wątpliwe. — Gotów pan im zostawić swoją broń? — Nigdy, nawet gdybym miał jej szukać w pojedynkę po całym Kurdystanie! — Well, poszukam razem z panem! Jechaliśmy szeroką doliną między dwoma łańcuchami górskimi, ciągnącymi się z północo–wschodu na południo–wschód. Potem skręciliśmy w lewo pod górę, aż dotarliśmy na wyżynę skąd w kierunku wschodnim widać było jakieś osady i rzekę, do której wpadały liczne strumyki. Tutaj, pod dębami, zarządzono postój. Wszyscy zsiedli z koni. Nam również wolno było zsiąść, ale przywiązano nas razem do pnia drzewa. Każdy wydobywał, co miał do jedzenia, nam zaś pozwolono się przyglądać. Lindsay chrząknął gniewnie i zamruczał: — Wie pan, na co ja się cieszyłem, sir? — Na co? — Na niedźwiedzią szynkę i łapy. — O tych uciechach nie ma pan co myśleć! Jest pan głodny? — Nie, przeszło mi ze złości. Niech no pan popatrzy na tego draba! Nie umie sobie poradzić z rewolwerami! Napastnicy mogli teraz spokojnie obejrzeć wszystkie zrabowane nam przedmioty Widzieliśmy, jak nasz dobytek przechodzi z rąk do rąk, i poza pieniędzmi, które zaraz starannie schowano, uwagę nowych właścicieli przykuwała zwłaszcza broń. Przywódca trzymał w ręce moje dwa rewolwery. Nic nie rozumiał, obracał je bezradnie to w tę, to w tamtą stronę, a na koniec zwrócił się do mnie: — To broń do strzelania? — Tak. — Jak to się robi? — Tego nie można powiedzieć, trzeba pokazać. — Więc pokaż nam! Nie przyszło mu do głowy, że ten drobny przedmiot mógł być dla niego niebezpieczny. — Nie zrozumiałbyś — powiedziałem. — Dlaczego? — Musiałbyś najpierw zrozumieć budowę i zasadę działania lekkiej broni. Miałem na myśli sztucer Henry’ego, podobnie jak rewolwer zaopatrzony w mechanizm bezpiecznikowy, którym nestorianin nie umiał się posługiwać. — Więc wytłumacz mi! — rzekł. — Powiedziałem ci już, że to trzeba pokazać! — Trzymaj! Podał mi sztucer. Gdy tylko ująłem go w ręce, poczułem się tak, jak gdybym nie musiał się już niczego obawiać. — Daj mi nóż, żeby odwieść kurek! Wódz nestorianów podał mi nóż, wziąłem go, czubkiem podważyłem bezpiecznik, choć mogłem to zrobić lekkim naciśnięciem palca, i zatrzymałem nóż w ręku. — Powiedz, w co mam trafić? — spytałem. Rozejrzał się wokół, a potem zapytał: — Jesteś dobrym strzelcem? — Tak. — To strąć tę galasówkę! — Załaduję tylko raz, a strącę ci pięć galasówek. — To niemożliwe. — Owszem, możliwe. Mam załadować? — Ładuj! — W takim razie musisz dać mi woreczek, który miałem u pasa. Teraz wisi u twego pasa. Broń była naładowana, ale szło mi o moje naboje. — Co jest w tym woreczku? — spytał dowódca. — Zaraz ci pokażę. Kto ma coś takiego, nie potrzebuje prochu ani kul, żeby strzelać. — Widzę, że nie jesteś Kurdem; masz bowiem rzeczy, których w tym kraju jeszcze nie widziano. Naprawdę jesteś chrześcijaninem? — Oczywiście. — Powiedz „Ojcze nasz”. — Nie mówię dobrze po kurdyjsku. Wybaczysz mi, jeśli zrobię jakieś drobne błędy. Dołożyłem starań, by uporać się z tym zadaniem. Wprawdzie poprawiał mnie tu i ówdzie, bo nie znałem słów takich jak „pokuszenie” i „zbawić”, na koniec jednak rzekł z zadowoleniem: — Rzeczywiście nie jesteś muzułmaninem, muzułmanin bowiem za nic nie odmówiłby chrześcijańskiej modlitwy. Nie użyjesz podstępnie broni. Wobec tego dam ci woreczek. Jego towarzysze nie widzieli w tym żadnej nieostrożności. Należeli do ludu, który wskutek przemocy ciemięzców od dawna zatracił zdolność do walki. Nie rozumieli tedy wcale, jaką wartość posiada broń w ręku człowieka zdecydowanego na wszystko. Ponadto byli też ciekawi moich objaśnień. Wyjąłem nabój i udałem, że ładuję sztucer. Potem wycelowałem w gałąź, z której należało strącić pięć galasówek. Nacisnąłem pięciokrotnie i galasówki poleciały na ziemię. Zdumienie nestorianów nie miało granic. — Ile razy możesz wystrzelić z tej fuzji? — zapytał wódz. — Ile razy chcę. — A z tych małych? — zapytał wskazując rewolwery. — Też dużo razy. Mam ci objaśnić, jak to działa? — Tak. — To daj je tutaj! Położyłem sztucer obok siebie i sięgnąłem po rewolwery. Lindsay śledził z napięciem każdy mój ruch. — Powiedziałem wam, że pochodzę z krajów zachodnich. Mieszkańcy tych krajów usposobieni są pokojowo, ale żaden napastnik ich nie zwycięży, mają bowiem znakomitą broń. Jest was tu ponad trzydziestu dzielnych wojowników. Ale gdybyśmy nie byli związani, a chcielibyśmy was zabić, przy pomocy tej broni dalibyśmy wam we dwóch w trzy minuty radę. Wierzysz mi? — My też mamy broń! — rzekł nestorianin z nutą zafrasowania w głosie. — Nie moglibyście jej użyć, bo pierwszy, który by sięgnął po fuzję, dzidę albo nóż, byłby też pierwszą śmiertelną ofiarą. Ale jeżeli nie będziecie próbowali stawiać oporu, nie zrobimy wam krzywdy i będziemy z wami rozmawiali pokojowo. — I tak nie możecie nic zrobić, bo jesteście przywiązani do drzewa. — Masz rację. Ale gdybyśmy tylko chcieli, szybko byśmy się uwolnili — odparłem spokojnie tonem wyjaśnienia. Ten sznur przeciągnięty jest tylko wokół nas i pnia drzewa. Dałbym memu towarzyszowi te dwa rewolwery, tak jak to właśnie czynię. Potem wziąłbym nóż. Widzisz, wystarczy jeden ruch, aby przeciąć sznur, i jesteśmy wolni. Mówiąc to wykonywałem kolejno wszystkie te czynności. Stałem teraz wyprostowany przy drzewie, ze sztucerem w ręku, a obok mnie Lindsay z rewolwerami. Lindsay kiwał głową z najszerszym ze swych uśmiechów i pilnie zważał na moje gesty, niepewny, czy zdoła zrozumieć, co mówię. — Jesteś sprytny — rzekł przywódca nestorianów — ale niepotrzebnie zniszczyłeś nam sznur. Usiądź, jak siedziałeś, i wytłumacz nam, jak działają te dwie małe strzelby. — Powiedziałem ci już dwa razy, że nie można tego wytłumaczyć, tylko trzeba pokazać. A nie pokażę wam, jeśli nie zrobicie tego, czego od was żądam. Teraz dopiero począł z wolna pojmować, że traktuję rzecz poważnie. Wstał, inni także się podnieśli i chwycili za broń. — A czego żądasz? — zapytał groźnie wódz. — Wysłuchaj mnie spokojnie! Jesteśmy wojownikami, którym należy się szacunek, nawet jeśli dostaną się do niewoli. Wy tymczasem ograbiliście nas i związali jak złodziei i rabusiów. Żądamy zwrotu wszystkiego, coście nam zabrali! — Tego nie zrobimy! — W takim razie spełnię twoje życzenie i pokażę ci, jak działa nasza broń. Zapamiętaj sobie: pierwszy, który podniesie na nas rękę, będzie pierwszą śmiertelną ofiarą! Lepiej zgódźcie się rozmawiać z nami pokojowo, inaczej czeka was śmierć! — Wy też zginiecie! — Większość z was polegnie, zanim to się stanie! — Musimy was związać, żeby was doprowadzić do naszego melika. — Jeżeli spróbujecie nas związać, nigdy nie zaprowadzicie nas do swego melika, bo będziemy się bronili. Natomiast jeśli oddacie nam naszą własność, pójdziemy z wami dobrowolnie, gdyż wówczas będziemy mogli stanąć przed nim jako wojownicy. Poczciwi nestorianie nie byli bynajmniej złaknieni krwi i bali się okropnie naszej broni. Popatrzyli po sobie, poszeptali coś, a wreszcie wódz zwrócił się do mnie: — Co — mamy ci oddać? — Ubranie. — Dostaniesz ubranie z powrotem….. — Pieniądze i wszystko to, co mieliśmy w kieszeniach. — To musimy zatrzymać, żeby oddać melikowi. — I broń. — Broń także musimy zatrzymać, inaczej użyjecie jej przeciwko nam. — A wreszcie żądamy zwrotu koni. — Żądasz niemożliwości! — Jak sobie chcesz. W takim razie sami sobie weźmiemy, co do nas należy. Jesteś wodzem i przywłaszczyłeś sobie nasze mienie. Muszę cię zabić, żeby dostać wszystko z powrotem. Podniosłem sztucer. Lindsay wymierzył z obu rewolwerów. — Stój, nie strzelaj! — nakazał wódz. — Naprawdę pójdziesz z nami, jeśli wam wszystko zwrócimy? — Tak — odparłem. — Przysięgnij! — Moje słowo warte jest tyle co przysięga. — I nie zrobisz użytku z broni? — Nie, chyba że w obronie własnej. — Więc dostaniesz wszystko z powrotem. Znowu poszeptał ze swoimi, jak gdyby im tłumacząc, że zdobycz i tak im nie przepadnie. Na koniec przyniesiono nam nasze rzeczy, wszystko co do jednej. Poczęliśmy się odziewać, a Lindsay wypytywał mnie tymczasem o rezultat pertraktacji. Gdym mu wyłożył całą sprawę, jego twarz ściągnęła się w tysiączne fałdy wyrażające dezaprobatę. — Co pan zrobił, sir! Już byliśmy wolni! — Tak pan sądzi? W każdym razie nie obeszłoby się bez walki. — Położylibyśmy ich wszystkich! — Pięciu, może dziesięciu, ale pozostali daliby nam radę. Ponadto nie mogłem tak podle zawieść zaufania wodza. Niech pan będzie zadowolony, że odzyskaliśmy nasze rzeczy. Wszystko inne też się jakoś ułoży! — Dokąd oni nas prowadzą? — Tego się dopiero dowiemy. Zresztą może pan być pewien, sir Dawidzie, że nasi przyjaciele nie porzucą nas w potrzebie. Co do Halefa, to jestem spokojny, że poruszy niebo i ziemię, żeby nam przyjść z pomocą. — Ja też tak uważam. Dzielny chłopak! Pozbierawszy wszystko dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Teraz wystarczyłoby jednej ostrogi, a bylibyśmy wolni. Ale dałem słowo i musiałem go dotrzymać, Jechałem przy wodzu, który nie spuszczał z nas zafrasowanego wzroku, — Pytam cię jeszcze raz, dokąd nas prowadzisz — odezwałem się. — O tym zadecyduje melik. — Gdzie on jest? — Zaczekamy na niego na zboczu góry. — Co to za melik? — Melik z Lisan. — Czy to znaczy, że jest teraz w Lisan i dopiero przyjedzie? — Ścigał beja z Gumri. — A! — A dlaczego wyście się od niego odłączyli? — Nie potrzebował naszej pomocy, bo widział, że bej ma przy sobie niewielką świtę, a kiedyśmy zawrócili, natknęliśmy się na was. Zagadka była więc rozwiązana. Wróg miał taką przewagę liczebną, ze nasi przyjaciele nie mogli się do nas przebić. Droga biegła teraz znowu pod górę i wkrótce ujrzeliśmy dolinę Zabu, leżącą w odległości wielu godzin jazdy przed nami. Po upływie mniej więcej dwóch godzin dotarliśmy do samotnej osady, składającej się z czterech tylko domostw, z których trzy zbudowane były z gliny, czwarte zaś miało solidne murowane ściany. Był to dom piętrowy, a z tyłu za rum rozciągał się spory ogród. — Tu zostajemy — oświadczył przywódca. — Do kogo należy ten dom? — Do brata melika. Zaprowadzę cię do niego. Zatrzymaliśmy konie przed domem. Zsiadłem właśnie, gdy dało się słyszeć głośne, zdyszane sapanie. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy psa, pędzącego potężnymi susami w dół stoku. Był to mój Dojan, którego na krótko przed napaścią powierzyłem opiece Halefa. Linka, na której trzymał go Halef, była urwana; instynkt naprowadził dzielne zwierzę na moje ślady. Pies obskakiwał mnie z radosnym ujadaniem i z najwyższym trudem dopiero udało mi się go uspokoić. Włożyłem mu między zęby uzdę mego konika i byłem teraz spokojny, że nikt mi niepostrzeżenie Karego nie uprowadzi. Potem zaprowadzono nas do domu. Przywódca wszedł z nami po schodach na górę i kazał poczekać w małe] izdebce. Po dłuższej chwili wrócił. — Możecie wejść — rzekł. — Ale najpierw odłóżcie broń. — Cóż to za żądanie? — Brat melika jest kapłanem. — A ty sam wszedłeś do niego z bronią! — Jestem jego przyjacielem. — A! Więc boi się nas? — Tak. — Może być spokojny. Jeśli tylko ma wobec nas uczciwe zamiary, nie musi się niczego obawiać. Wódz zaprowadził nas do pomieszczenia, gdzie znajdował się gospodarz domu. Był to wątły, starszawy mężczyzna, którego ospowata twarz nie wzbudziła mojej sympatii. Skinął ręką i wódz oddalił się. — Kim jesteście? — zapytał pan domu, nie pozdrawiając nas. — Kim ty jesteś? — zapytałem równie lakonicznie. Zmarszczył czoło. — Jestem bratem melika z Lisan. — A my jesteśmy jeńcami melika z Lisan. — Nie zachowujesz się jak jeniec. — Jestem jeńcem dobrowolnie i wiem, że niedługo nim pozostanę. — Dobrowolnie? Przecież nie pojmano cię za twoją zgodą! — Nie. Ale uwolniliśmy się, i z własnej woli poszliśmy z waszymi i ludźmi, nie chcieliśmy bowiem ich zabijać. Czyżby ci tego nie powiedziano? — Nie wierzę w to. — Z czasem uwierzysz. — Byłeś u beja z Gumri — ciągnął dalej. — Skąd się tam wziąłeś? — Miałem mu przekazać pozdrowienia od krewnych. — A więc nie jesteś jego wasalem? — Nie, Jestem w tym kraju cudzoziemcem. — Chrześcijaninem, jak mi powiedziano? — Powiedziano ci prawdę. — Ale chrześcijaninem, który wyznaje fałszywą wiarę! — Jestem przekonany, że to prawdziwa wiara. — Nie jesteś misjonarzem? — Nie. A ty jesteś kapłanem? — odwzajemniłem pytanie. — Chciałem kiedyś zostać kapłanem — odrzekł. — Kiedy stanie tu melik? — Jeszcze dziś. Ale godzina jest nieokreślona. — Mam do tej pory pozostać w tym domu? Potaknął, ja zaś wypytywałem dalej: — Jako kto? — Jako ten, kim jesteś — jeniec, — Kto mnie tu zatrzymuje? — Moi ludzie i twoje słowo. — Twoi ludzie nie mogą mnie zatrzymać, a swoją obietnicę już spełniłem. Powiedziałem, że pójdę z nimi. Zrobiłem to. Nestorianin zdawał się zastanawiać. — Być może masz słuszność, nie będziesz więc jeńcem, tylko moim gościem. Klasnął w ręce. Pojawiła się stara kobieta. — Przynieś fajki, kawę i maty! — polecił jej. Najpierw dostarczono maty i musieliśmy zasiąść po obu stronach człowieka, którego nazywano kapłanem, ponieważ kiedyś chciał nim zostać. Był teraz uprzejmiejszy, a kiedy przyniesiono fajki i tytoń, zniżył się nawet do tego, by nam je zapalić. Wypytywałem go o położenie nestoriańskich Chaldejczyków i dowiedziałem się rzeczy, od których włos jeżył się na głowie. Oddziałek rozłożył się wokół domu. Jak się dowiedziałem, byli to biedni, prości chłopi, zatem wedle wyobrażeń nomadów i koczowników ludzie nie zasługujący na szacunek. Nie umieli posługiwać się bronią, a kilka nieostrożnych uwag naszego gospodarza przywiodło mnie do przekonania, że w ostateczności na dziesięć ich fuzji wypaliłoby ledwie pięć. — Pewnie jesteście zmęczeni — rzekł, gdyśmy wypili kawę. — Pozwólcie, że oddam do waszej dyspozycji jeden z pokojów. Wstał i otworzył jakieś drzwi. Niby z grzeczności usunął się na bok, aby nas przepuścić. Gdy tylko jednak przekroczyliśmy próg, zatrzasnął drzwi i zasunął od zewnątrz rygiel. — A to co znowu? — rzekł Lindsay. — Taki sobie podstęp. Bez znaczenia. — Dał się pan wystawić na dudka! — Nie. Spodziewałem się czegoś podobnego. — Dlaczego pan wszedł, skoro się pan tego domyślał? — Chciałem wypocząć. Kości mnie jeszcze bolą od upadku. — Wypocząć można gdzie indziej, a nie tu w zamknięciu! — Nie jesteśmy zamknięci. Niech pan sobie obejrzy te drzwi, przyjrzałem im się, gdyśmy rozmawiali. Parę kopniaków albo dobry, cios kolbą wystarczy, żeby je rozwalić. — Zrobimy to zaraz! — Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. — Chce pan czekać, aż zjawi się więcej ludzi? Teraz dałoby się bez trudu dopaść koni i zwiać. — Nęci mnie ta przygoda. Mamy teraz najlepszą sposobność, żeby poznać tę sektę. — Ja nie jestem specjalnie ciekawy. Bardziej zależy mi na wolności! Wtem usłyszałem gniewny pomruk mego psa, a zaraz potem owo szczególne ujadanie, świadczące o tym, że Dojan musi bronić się przed jakimś napastnikiem. Jedyny otwór okienny w tej izbie był tak mały, że nie można było wysunąć głowy, ponadto znajdował się od innej strony. Nie mogłem więc zobaczyć, co się dzieje. Usłyszałem teraz krótkie szczeknięcie, a w następnej chwili krzyk. W tej sytuacji nie było co czekać. — Sir Dawidzie, do dzieła! Wparłem się ramionami w drzwi — ustąpiły ledwie trochę. — Niech pan weźmie strzelbę! — rzekł Lindsay, chwytając za własny sztucer. Kilka ciosów wystarczyło, by drzwi puściły. W pomieszczeniu, gdzieśmy przedtem siedzieli, stało teraz czterech mężczyzn, najwyraźniej z zadaniem pilnowania nas, na nasz widok podnieśli bowiem broń, ale nie wyglądało, by zamierzali poważnie zrobić z niej użytek. — Stój! Nie ruszać się! — odezwał się jeden z nich całkiem przyjaźnie. — Zróbcie to tymczasem w naszym zastępstwie! Mówiąc to odsunąłem go na bok i wypadłem na podwórze, gdzie obecni rozstawili się szerokim kręgiem wokół naszych koni. Tuż przy koniach leżał na ziemi nasz gościnny gospodarz, a na nim Dojan. — Uciekamy, sir? — zapytał Lindsay. — Tak. W następnej chwili byliśmy już na koniach. — Stój! Będziemy strzelać! — rozległy się okrzyki. Kilka luf podniosło się wprawdzie w naszą stronę, ale nie zważaliśmy na to. — Dojan, geri! Pies poderwał się. Ująłem sztucer i zakręciłem nim nad głową. Lindsay zrobił to samo i w pędzie przedarliśmy się przez okrążenie. Padły za nami dwa strzały, nie wyrządzając nam najmniejszej szkody. Wszyscy nestorianie wśród gromkich okrzyków dosiedli jednak koni, aby nas ścigać. Od chwili wzięcia nas w niewolę cała przygoda przybrała obrót niemal komiczny. Był to przekonywający dowód na to, że, tyrania zdolna jest zabić w narodzie bojowego ducha. Cóż byśmy poczęli we dwójkę wobec tej przewagi, gdyby nestorianom pozostało choć trochę waleczności! XV. POLOWANIE NA CZŁOWIEKA Nie zważając dłużej na naszych prześladowców, pędziliśmy co koń wyskoczy z powrotem tą samą drogą, którą przebyliśmy pod eskortą nestorianów. Gdyśmy się znaleźli u szczytu, pogoń została daleko w tyle za nami. — Od tej strony jesteśmy bezpieczni! — rzekł Lindsay. — Ale wciąż grozi nam niebezpieczeństwo ze strony tamtych. — Dlaczego? — Możemy się na nich natknąć. — To zboczymy z drogi. — Nie w każdym miejscu da się to zrobić. — To się przebijemy. Well! — Sir Dawidzie, na to nie można liczyć. Sądzę, że ci, którzy nas pojmali, to hołota, zbędna, tchórzliwa i źle uzbrojona, którą melik odesłał, by mu nie zawadzała. Odważyli się na nas porwać, bo byliśmy tylko we dwójkę i w pierwszej chwili niezdolni do obrony. — Drugi raz ja nie dam się schwytać! Yes! — Ja też nie mam na to ochoty, ale człowiek nie może przewidzieć, co mu się przydarzy. Wkrótce dotarliśmy na wyżynę, gdzie przedtem nestorianie urządzili postój. Zatrzymaliśmy się u jej skraju, wyciągnąłem z przytroczonej do siodła torby lornetkę, aby przepatrzyć leżące przed nami doliny i zbocza. Nie dostrzegłem nic niepokojącego, toteż ruszyliśmy w dalszą drogę. Po dłuższej jeździe znaleźliśmy się w miejscu, gdzie nas pojmano. Lindsay chciał skręcić w prawo, w stronę Mia i terenu, gdzieśmy polowali, ja jednak zatrzymałem się z wahaniem. — Czy nie lepiej pojechać w lewo, sir Dawidzie? — zapytałem. — Gdzieś w tamtej stronie napadnięto naszych towarzyszy. Warto by chociaż obejrzeć pole bitwy. — Zobaczymy ich wszystkich w Mia albo w Gumri — odparł. — Gumri jest stąd na lewo. Jedziemy! — Naraża się pan na nowe niebezpieczeństwo, sir! — ostrzegł Lindsay. Nie wdając się w dalszą dysputę skręciłem w lewo, on zaś dosyć markotnie podążył za mną. Spostrzegłem korzeń, o który potknął się mój wierzchowiec, a jakieś osiemset kroków dalej znaleźliśmy zabitego konia, z którego ściągnięto siodło i uzdę. Rzadka trawa i niskie poszycie były w tym miejscu dokładnie wydeptane. Również spryskany krwią kamień świadczył o tym, że toczyła się tu walka. Ślady wiodły dalej ku dolinie: Kurdowie uciekali, a nestorianie gonili za nimi. Anglik był podniecony. Nie myślał już o swoich poprzednich przestrogach i popędził konia kłusem. — Jedźmy, sir! Zobaczyć, co się stało! — krzyknął do mnie. — Ostrożnie! — na mnie przyszła teraz pora upominać. — Dolina jest szeroka i ze wszystkich stron; otwarta. Jeśli nieprzyjaciel teraz zawróci, dostrzeże nas. A wtedy koniec z nami. — Nic mnie to nie obchodzi. Musimy pomóc naszym. — Teraz im się ta pomoc na nic nie zda. Lindsay jednak nie dał się zatrzymać i byłem zmuszony ruszyć za nim po odsłoniętym terenie, choć sam wolałbym się wycofać pod osłonę drzew. Przed nami dolina zakręcała. Wewnętrzna strona łuku przytykała niemal do brzegu strumienia i nie pozwalała sięgnąć wzrokiem dalej. W pobliżu tego miejsca leżały zwłoki. Był to Kurd; poznać to było po charakterystycznym kosmyku. Mijaliśmy już zakręt doliny. Zaledwie jednak posunęliśmy się o sto kroków, pośród drzew zaszeleściło, i w mgnieniu oka otoczył nas tłum zbrojnych postaci. Dwóch ludzi schwyciło uzdę mego konia, inni przytrzymali mnie za ręce i nogi, by uniemożliwić mi opór. Anglik znalazł się w podobnej sytuacji, osaczony przez tak gęstą ciżbę napastników, że jego wierzchowiec ledwie mógł się poruszać. Krzyczano coś do niego, nie mógł jednak nic zrozumieć i wskazywał na mnie. — Kim jesteście? — zapytał mnie ktoś z napastników. — Przyjaciele nestorianów. Czego od nas chcecie? — Nie jesteśmy nestorianami. Tak zowią nas nasi wrogowie i ciemiężyciele. Jesteśmy Chaldejczykami. Ale wyście Kurdowie! — Nie jesteśmy ani Kurdami, ani Turkami, ani Arabami. Nosimy tylko tutejsze stroje. Jesteśmy cudzoziemcami. — Skąd pochodzicie? — Ja jestem Alamanem, a mój towarzysz to Inglis. — Almanlar nie znam, ale Inglis to źli ludzie. Zaprowadzę was do melika, niech on was sądzi. — Gdzie przebywa melik? — Tam w dole. Jesteśmy strażą przednią i widzieliśmy, jak nadjeżdżacie. — Pojedziemy z wami. Puśćcie mnie! — Zsiądź z konia! — Pozwól mi zostać w siodle! Spadłem niedawno z konia i nie mogę dobrze chodzić. — Zgoda, możecie jechać, będziemy prowadzili wasze konie. Ale jeśli tylko spróbujecie uciekać albo sięgniecie po broń, strzelamy! Brzmiało to bardzo stanowczo i wojowniczo. Ludzie, ci sprawiali zgoła inne wrażenie, niż grupa, która napadła na nas przedtem Poprowadzono nas w głąb doliny. Dojan kroczył obok mnie, nie spuszczając ze mnie oczu. Nie rzucił się na wrogów, bo widział, że zachowuję się spokojnie. Z prawej strony wpadał do rzeki niewielki potok. Wypływał z bocznej doliny, która łącząc się z główną doliną tworzyła szeroką zatokę. Biwakowało tu około sześciuset wojowników, grupami, a niedaleko pasły się konie. Nasz widok wzbudził zainteresowanie, nie padły jednak żadne okrzyki. Zaprowadzono nas do jednej ź liczniejszych grup, gdzie pośrodku rezydował mocno zbudowany mężczyzna, który zawołał do naszej eskorty: — Przyprowadziliście ich? To dobrze! Wracajcie na swój posterunek! A więc gdyśmy niczego nie podejrzewając jechali prosto w ich ręce, doniesiono mu już, że się zbliżamy. Melik był nieco podobny do swego brata. Szybko powędrowałem wzrokiem ku innej grupie. Siedział tam bej z Gumri, Amad el Ghandur i Halef wraz z innymi Kurdami, bez broni i zewsząd otoczeni strażą. Żaden z nich jednak nie był skrępowany. Mieli dość przytomności umysłu, by na nasz widok zachować spokój. Melik dał znak, byśmy zsiedli z koni. — Podejdźcie bliżej! — nakazał. Wszedłem do kręgu i bez ceremonii siadłem obok niego. Anglik zrobił to samo. Wódz spojrzał na nas zaskoczony, nie skwitował jednak naszej czelności ani słowem. — Stawialiście opór? — zapytał. — Nie — odrzekłem krótko. — Macie przecież broń! — Jesteśmy przyjaciółmi Chaldejczyków, czemuż mielibyśmy ich zabijać? To chrześcijanie tak jak i my. Nadstawił uszu, a potem spytał: — Jesteście chrześcijanami? Z jakiego miasta? — Nie możesz znać miast, z których pochodzimy. Leżą daleko stąd, w zachodnich krajach, dokąd nie dotarł jeszcze żaden Kurd. — Jesteście więc Frankami? A może pochodzicie z Inglistanu? — Mój towarzysz pochodzi z Inglistanu. Ja zaś jestem Alamanem. — Nigdy dotąd nie spotkałem Alamana. Czy Alamanowie mieszkają w tym samym kraju, co Inglis? — Nie. Między naszymi krajami leży morze. — Jeśli jesteście Frankami, dlaczego tu przyjeżdżacie? — Chcemy się przekonać, czy możemy z wami prowadzić handel. — Jakie towary macie ze sobą? — Na razie nie mamy nic. Chcieliśmy najpierw zobaczyć, czego wam potrzeba, a potem opowiedzieć to naszym kupcom! — Dlaczego macie przy sobie tyle broni, skoro chodzi wam tylko o handel? — Wolny człowiek ma prawo nosić broń. Kto podróżuje bez broni, traktowany jest jak niewolnik. — Powiedzcie tedy waszym kupcom, żeby przysłali nam broń; mieszka tu bowiem wielu ludzi, którzy chcą być wolni. Musicie być bardzo odważni, skoro zapuszczacie się tak daleko. Czy ktoś wam zapewnia ochronę? — Tak. Mam przy sobie bujuruldu wielkorządcy. — Pokaż! Wręczyłem mu dokument i zorientowałem się, że melik umie czytać. Był więc człowiekiem wykształconym. Po chwili zwrócił mi pismo. — Ta opieka na nic ci się tutaj nie zda. Widzę jednak, że nie jesteście zwykłymi wojownikami, to dobrze dla was. Dlaczego ty sam tylko mówisz? Czemu to twój towarzysz wcale się nie odzywa? — Zna tylko swoją ojczystą mowę. — Co robicie w tych odległych stronach? — Widzieliśmy ślady walki i jechaliśmy tym tropem. — Gdzie spaliście ostatniej nocy? — W Gumri — oświadczyłem bez wahania. Podniósł głowę i zmierzył mnie bacznie zdumionym spojrzeniem. — Odważasz mi się to powiedzieć? — Tak, ponieważ to prawda. — A więc jesteś przyjacielem beja. Jak to się stało, że nie walczyłeś u jego boku? — Zostałem w tyle i nie mogłem się z nim połączyć, bo rozdzielili nas twoi ludzie. — Zaatakowali was? — Tak. — Broniliście się? — Niewiele. W chwili, gdy nas napadli, obydwaj spadliśmy z koni. Ja leżałem bez zmysłów, a mój towarzysz utracił broń. Jeden koń został zabity, dwóch ludzi raniono. — Co stało się potem? — Rozebrano nas aż do spodniego odzienia, przywiązano do koni i zaprowadzono do twego brata. — A teraz znowu jesteście tutaj! Jak do tego doszło? Opowiedziałem mu dokładnie o wszystkim, co zaszło od pierwszej chwili naszego pojmania do teraz. Oczy robiły mu się coraz większe, a wreszcie wydał okrzyk zdumienia: — Katera Aisa — na Jezusa! I ty mi to wszystko mówisz? Albo jesteś wielkim bohaterem, albo człowiekiem lekkomyślnym, albo szukasz śmierci! — Ani jedno, ani drugie, ani trzecie. Mówię ci wszystko, bo mężczyźnie nie uchodzi kłamać i dlatego, że podoba mi się twoja twarz. Nie jesteś zbójem ani tyranem, przed którym trzeba się trząść ze strachu, tylko rzetelnym wodzem swego ludu, który ceni prawdę i chce ją poznać. — Chodih, masz słuszność, i całe twoje szczęście, iż postępujesz tak jak postępujesz. Kłamstwo oznaczałoby twoją zgubę. — A skądże mógłbyś wiedzieć, że kłamię? — zapytałem go. — Znam cię. Czy to nie ty pomagałeś Haddedihnom walczyć z wrogami? — Tak, to ja. — Czy to nie ty pomagałeś jezydom walczyć z mutesarryfem Mosulu? — Rzekłeś. — Czy to nie ty uwolniłeś Amada el Ghandura z więzienia w Amadije? — Uczyniłem to. — Nie ty wreszcie zmusiłeś mutesellima, by uwolnił dwóch Kurdów z Gumri? — Tak jest. Zdumiewałem się coraz bardziej. Skąd ów wódz nestorianów zdołał się tyle dowiedzieć o mojej osobie? — Skąd wiesz to wszystko, meliku? — teraz ja z kolei zadałem pytanie. — Czy nie uzdrowiłeś w Amadije dziewczyny, która zjadła trujące jagody? — Tak. I o tym także wiesz? — Jej babka nazywa się Marah Durimeh? — Tak brzmi jej imię. Znasz ją? — Była u mnie i opowiedziała mi o tobie wszystko, czego razem z krewnymi zdołali dowiedzieć się od twego sługi, który znajduje się tam wśród pojmanych. Wiedziała też, że będziesz może przejeżdżał przez naszą okolicę, i prosiła mnie, bym ci okazał przyjaźń. — Skąd masz pewność, że jestem właśnie tym człowiekiem? — Czy nie opowiadałeś wczoraj w Gumri o waszych przygodach?! Mamy tam przyjaciela, który nam o wszystkim donosi. Stąd wiedzieliśmy też o dzisiejszym polowaniu i że będziesz brał w nim udział. Dlatego też, kiedy czekałem w zasadzce i zauważyłem, że zostajesz w tyle, wysłałem część moich ludzi, którzy mieli cię pojmać i odprowadzić, abyś nie doznał krzywdy w czasie walki. Brzmiało to tak niezwykle, że trudno było uwierzyć. Teraz mogłem nareszcie zrozumieć zachowanie ludzi, którzy nas ujęli, choć posunęli się nieco za daleko, zabierając nam ubrania. — Co teraz zrobisz? — zapytałem melika. — Zabiorę cię do Lisan, żeby cię ugościć. — A moi przyjaciele? — Twój sługa i Amad el Ghandur będą wolni. — A bej? — Bej jest moim jeńcem. Nasze zgromadzenie postanowi, co z nim uczynimy. — Zabijecie go? — To niewykluczone. — W takim razie nie mogę iść z tobą. Jestem gościem beja. Jego los jest także moim losem. — Marah Durimeh powiedziała mi, że jesteś dzielnym wojownikiem. Ale pamiętaj, że męstwo prowadzi często do zguby, jeśli nie towarzyszy mu rozwaga. Twój towarzysz nie zrozumiał, o czym mówiliśmy. Porozmawiaj z nim i zapytaj, jaką masz podjąć decyzję! Zwróciłem się do Anglika: — Sir Dawidzie, spotyka nas tu przyjęcie, o jakim nie śmiałem marzyć. — Takie złe? — Nie, takie przyjazne. Melik nas zna. Opowiadała mu o nas stara kobieta, której wnuczkę wyleczyłem w Amadije. Mamy pojechać z nim do Lisan jako jego goście. — Well! Bardzo dobrze! Wyśmienicie! — Ale w takim razie postąpimy niewdzięcznie wobec beja z Gumri, on bowiem pozostaje w niewoli i być może czeka go śmierć. — Hm! Przykra sprawa! Dobry chłop. — Otóż to! Może udałoby się uciec stąd razem z Kadirem bejem. — Jak to? — Jeńcy nie są skrępowani. Potrzeba im tylko wierzchowców. Gdyby się szybko zerwali, poskoczyli do koni, które pasą się zaraz obok, i odjechali galopem, może by mi się udało osłonić im tyły, mam bowiem powody sądzić, że nestorianie do mnie nie strzelą. — Hm! Świetny figiel! Doskonale! — Ale wszystko musiałoby się odbyć piorunem. Zgadza się pan na taki projekt? — Yes! Bardzo zajmujące! — Ale nie strzelamy, sir Dawidzie! — Dlaczego? — Byłoby to niewdzięcznością wobec melika. — W takim razie mogą nas wyłapać. — Nie sądzę. Ja mam dobrego konia, pan także, a jeśli inne szkapy okażą się złe, skręcimy w gąszcz. Więc jest pan gotów? — O Yes! — To niech pan uważa! Odwróciłem się znowu do melika. — Coście postanowili? — zapytał. — Pozostajemy wierni Kadirowi bejowi. — A więc odrzucacie moją przyjaźń? — Nie. Wszakże pozwolisz nam spełnić nasz obowiązek. Opuścimy cię teraz, wyznam ci jednak szczerze, że zrobimy wszystko, aby go uwolnić. Melik uśmiechnął się i rzekł: — Gdybyście nawet, pojechali i ściągnęli wszystkich jego wojowników, i tak przybędą za późno, bo zaraz stąd ruszamy. Ale nigdzie nie pojedziecie, jeżeli bowiem zamierzacie mu pomóc, muszę was zatrzymać. Podniosłem się, a Liadsay stał już przy swoim koniu. — Zatrzymać? — powtórzyłem, tylko po to, by zyskać na czasie; dałem już bowiem znak Halefowi lekkim ruchem głowy, wskazując przy tym na pasące się konie i wylot doliny. — Zdawało mi się, że nie jestem u ciebie w niewoli? — Zmuszasz mnie do tego, choć możesz być pewien, że wszystkie twoje usiłowania będą daremne. Widziałem, że Halef mnie zrozumiał; poszeptał z innymi, którzy kiwnęli aprobująco głowami, a teraz patrzył z napięciem w moją stronę. — Coś ci powiem, meliku — rzekłem, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu, pojąłem bowiem, że nadeszła rozstrzygająca chwila. — Popatrz no w górę doliny! Melik obrócił się tak, że stał teraz plecami do jeńców, i spytał. — Dlaczego? — Kiedy będziesz patrzył w tę stronę — odrzekłem — za twoimi plecami stanie się coś, co uważasz za niemożliwe. — Co masz na myśli? — spytał zdumiony. Nie od razu mu odpowiedziałem. W tym momencie jeńcy poderwali się i skoczyli do koni. Wsiedli, zanim jeszcze rozległ się pierwszy ostrzegawczy okrzyk. Anglik też był już w siodle i jadąc za tamtymi zdążył jeszcze przewrócić na ziemię kilku mężczyzn, którzy ruszyli w pogoń. — Twoi jeńcy uciekają — powiedziałem teraz łagodnie. Zastosowałem dość niezdarny fortel, by na kilka sekund odciągnąć uwagę od jeńców. Ale się udało. Melik odwrócił się szybko. — Za nimi! — krzyknął i skoczył do swego wierzchowca. Był to bułany ogier kurdyjski wspaniałej budowy. Na takim rumaku można było wkrótce dogonić zbiegów. Nie mogłem do tego dopuścić, skoczyłem za nim i wyciągnąłem sztylet. Melik już chciał chwytać za uzdę, gdy ukłułem zwierzę w prawy tylny kłąb i zdzieliłem je potężnie. Koń zarżał, wierzgnął wszystkimi czterema nogami i pogalopował, zostawiając jeźdźca. — Zdrajco! — krzyknął melik i rzucił się na mnie. Odepchnąłem go, w kilku susach znalazłem się przy Karym, skoczyłem na siodło i ruszyłem galopem. Uciekający wiedzieli, że w górze doliny znajduje się mały oddziałek straży, toteż skierowali się w przeciwną stronę. Wyprzedziłem tych spośród goniących, którzy wysforowali się najbardziej do przodu i odsądziłem się na pewien dystans. Potem zatrzymałem się i wycelowałem. — Stójcie, bo strzelam! Nie usłuchali Dwukrotnie nacisnąłem cyngiel i zastrzeliłem dwa najbliższe konie. Pozostali jeźdźcy zatrzymali się. Ale nadjeżdżający z tyłu parli naprzód, oddałem więc jeszcze trzy strzały. Spowodowany tym przestój pozwolił uciekinierom zniknąć z pola widzenia. Teraz ukazał się melik na swym bułanku, którego zdołał schwytać. Zorientował się w sytuacji i dobył pistoletu. — Zastrzelić go! — krzyknął gniewnie i ruszył w moją stronę. Zawróciłem koniem i rzuciłem się do ucieczki. Teraz wszystko zależało od chyżości Karego. Położyłem mu rękę między uszami: „Riiih!” Kary wygiął grzbiet i puścił się jak strzała. Jego długa grzywa powiewała u moich kolan niczym proporczyk. Po minucie melik nie mógł mnie już dosięgnąć z żadnej broni. Dotarłem do pierwszego zakrętu doliny, gdy moi znikali akurat za drugim. Wtem zaświtała mi pewna myśl. Umieściłem się w siodle tak, by jak najmniej ciążyć konikowi, który mknął z taką szybkością, że nawet Dojan został daleko w tyle. W ciągu trzech minut zrównałem się z towarzyszami, pędzącymi ostrym cwałem. — Szybciej! — krzyknąłem. — Jeszcze tylko przez chwilę szybciej! Zwiodę melika. — Jakim sposobem? — spytał bej. — Nie mam czasu na wyjaśnienia. Dziś wieczorem spotkamy się w Gumri. Wstrzymałem konia, podczas gdy tamci pocwałowali dalej. Wkrótce zniknęli za kolejnym zakrętem. Zawróciłem do poprzedniego zakrętu i ujrzałem goniących daleko w dolinie. Melik jechał na czele. Teraz wyliczyłem sobie mniej więcej, po jakim czasie dojadą do miejsca, gdzie się znajduję, i powoli zawróciłem, popędziłem Karego kłusem, potem znów galopem Dojan był już przy mnie, a wkrótce pojawili się też goniący, którzy uważali naturalnie, że nie dopędziłem jeszcze swoich, ale jadę tą samą drogą, co oni. Z boku ukazał się wylot małej doliny, którą płynął strumień. Tam skręciłem. Grunt był bardzo kamienisty i słabo poszyty roślinnością. Musiałem zwolnić i niebawem zorientowałem się, że melik ruszył za mną. Jego ludzie zapewne jechali wraz z nim. Moi towarzysze byli więc uratowani. Dokonałem jednak niemiłego odkrycia: mianowicie bułanek melika radził sobie z górską wspinaczką jeszcze lepiej niż mój Kary. Coraz to musiałem popędzać swego konia, a jednak dystans między nami zmniejszał się. Najgorzej było w górnej części wąwozu, gdzie trzeba było pokonać stromiznę pokrytą kamieniami, które obsuwały się koniowi spod kopyt. Głaskałem mego wierzchowca i przemawiałem doń pieszczotliwie, on zaś dyszał ciężko i wytężał wszystkie siły, aż wreszcie znaleźliśmy się na górze. Tuż za mną jednak huknął już strzał melika. Na szczęście chybiony. Teraz należało przede wszystkim rozejrzeć się po okolicy. Dookoła znajdowały się tylko niezalesione, gołe stoki, między którymi nie było widać żadnej dróżki. Najbardziej dostępne wydawało się zbocze po mojej prawej stronie. Ruszyłem w tym kierunku. Od miejsca, gdzie się znajdowałem, czekał mnie kawałek drogi po równym terenie. Znowu więc mogłem się nieco odsądzić. Potem droga wiodła w dół, po skałach tworzących jak gdyby ścieżkę. Szybko posuwałem się naprzód. W górze nade mną rozległ się donośny okrzyk. To krzyczał melik. Czyżby ze złości, że mu się wymknąłem? Ale okrzyk brzmiał niemal jak ostrzeżenie. Jechałem dalej i widziałem, że melik ostrożnie podąża za mną. Teren był coraz trudniejszy. Z prawej strony wznosiła się stroma skała, z lewej stok opadał niemal pionowo w dół, dróżka zaś coraz bardziej się zwężała. Kary nie lękał się i ostrożnie, powoli biegł naprzód, choć dróżka, miejscami zaledwie osiągała szerokość jednego metra, a przeważnie była dużo węższa. Dostrzegłszy przed sobą zakręt, miałem nadzieję, że potem droga stanie się lepsza. Ale w tym miejscu koń zatrzymał się bez rozkazu i oto spojrzeliśmy w rozwierającą się przed nami przepaść. Znajdowałem się w okropnym położeniu. Nie mogłem ruszyć do przodu, nie mogłem zakręcić, a z tyłu widziałem opartego o skałę melika. Być może znał tę okolicę, bo zsiadł z konia i szedł ku mnie pieszo. Za nim dostrzegłem jego ludzi. Istniała pewna możliwość ratunku: mogłem, używając konia jako osłony, ześliznąć się w dół i zawrócić. Ale Kary byłby wówczas stracony. Postanowiłem tedy ważyć się na wszystko. Przemawiając łagodnie do konia, skłoniłem go do posuwania się w tył. Usłuchał i ostrożnie wymacywał sobie drogę, parskając przy tym i drżąc. Gdyby doznał najlżejszego zawrotu, bylibyśmy zgubieni. Ale kojący i zachęcający ton mego głosu zdawał się wyostrzać jego zmysły. Choć powolutku, posuwaliśmy się krok po kroku dalej, aż wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie ścieżka była dwukrotnie szersza. Tu pozwoliłem koniowi wypocząć. Melik podniósł broń. — Nie ruszaj się, bo strzelam! — krzyknął. Czy mogłem do tego dopuścić? Jeśli mój koń się spłoszy, gotów skoczyć razem ze mną w przepaść. Postanowiłem tedy strzelić samemu; gdy Kary wyczuje, że się na to zanosi, nie będzie przestraszony. Odległość między mną a melikiem była tak znaczna, że nie musiałem obawiać się jego kul. Gdyby jednak któraś z nich nas dosięgła, wystarczy, by drasnęła konia, aby go spłoszyć. Okręciłem się więc w siodle, wymierzyłem ze sztucera i zawołałem: — Odejdź stąd, bo inaczej ja strzelę! Melik zaśmiał się i odparł: — Chyba sobie żartujesz. Z tej odległości nikt nie trafi. — Przestrzelę ci turban! Zawinąłem sztucerem w powietrzu, kurek szczęknął głośno — chciałem w ten sposób przygotować konia. Potem wycelowałem, nacisnąłem i natychmiast wróciłem do poprzedniej pozycji. Ta ostrożność okazała się zbyteczna, bo konik stał spokojnie. Za mną natomiast rozległ się krzyk, a gdy się znowu obróciłem, melik zniknął. Bałem się już, że go zabiłem. Ale wkrótce zobaczyłem, że wycofał się tylko na bezpieczniejszą odległość. Załadowałem pustą lufę i znowu skłoniłem konia do posuwania się tyłem. Pies zachowywał się przez cały ten czas zupełnie spokojnie. Trzymał się stale w pewnej odległości od konia, jak gdyby rozumiejąc, że nie wolno go spłoszyć najmniejszym hałasem ani poruszeniem. Teraz trwało dłużej, nim dotarliśmy do miejsca, gdzie można było przystanąć. Półka miała może pięć metrów długości i metr szerokości. Czy miałem się odważyć? Warto może było postawić wszystko na jedną kartę, zamiast męczyć się tak jeszcze godzinami. Przycisnąłem konia mocno do skalnej ściany, aby mógł zmierzyć wzrokiem odległość, a potem — Boże, miej mnie w swojej opiece! — dałem mu ostrogę i poderwałem do skoku. Przez moment jego przednie kopyta zawisły nad otchłanią, w następnej chwili znalazły się już na twardym gruncie. Niebezpieczny manewr udał się. Ale Kary dygotał na całym ciele, i upłynęło trochę czasu, nim mogłem ruszyć dalej. Wybrnęliśmy z opresji — dzięki niech będą Bogu! Szybko przebyliśmy niebezpieczną drogę. Po chwili jednak musiałem się zatrzymać. W niewielkiej odległości przede mną stał melik w otoczeniu może dwudziestu wojowników, wszyscy z wymierzoną bronią. — Stój! — nakazał mi melik. — Nie próbuj chwytać za broń, bo będę strzelał. Opór byłby w tej sytuacji zbrodnią. — Czego chcesz? — zapytałem. — Zsiądź z konia! — brzmiała odpowiedź. Zsiadłem. — Odłóż broń! — polecił teraz melik. — Tego nie zrobię. — Zastrzelimy cię! — Strzelajcie! Nie zaczęli jednak strzelać, tylko naradzali się cicho. Potem melik rzekł: — Efendi, oszczędziłeś mnie, nie chciałbym cię więc zabić: Czy gotów jesteś pójść z nami dobrowolnie? — Dokąd? — Do Lisan. — Tak, ale pod warunkiem, że zostawisz mi wszystko, co mam przy sobie. — Możesz wszystko zatrzymać. — Przysięgasz? — Przysięgam! Podjechałem tedy ku Chaldejczykom, ale z rewolwerem w ręce, by stawić czoła ewentualnej zasadzce. Melik jednak powitał mnie przyjaźnie i rzekł: — Efendi, czy to nie było straszne? — Owszem, było. — I nie opuściła cię odwaga? — Gdyby opuściła mnie odwaga, byłbym zgubiony. Bóg miał mnie w swojej opiece. — Jestem twoim przyjacielem. — A ja twoim. — Mimo to muszę cię wziąć do niewoli, bo postąpiłeś wobec mnie jak wróg. — Zapewne. Ale tylko dlatego, by dochować wierności innemu. A wobec tego innego miałem wcześniejsze zobowiązania. Powiedz mi, co zrobisz ze mną w Lisan? Uwięzisz mnie? — Tak. Ale jeżeli przyrzekniesz, że nie będziesz próbował uciekać, zamieszkasz u mnie jako gość. — Na razie nie mogę ci niczego przyrzec. Pozwól, że jeszcze się zastanowię! — Masz czas. — Gdzie reszta twoich wojowników? Zaśmiał się z wyższością i odparł: — Chodih, sprytnie to wszystko obmyśliłeś, ale zdołałem przejrzeć twój plan. Myślisz, że mogłem przypuszczać, iż bej z Gumri będzie konno uciekał przez góry, które zna równie dobrze jak ja? Wie świetnie, że tędy nie ma przejścia. — Co to ma wspólnego ze mną? — Chciałeś mnie wprowadzić w błąd. Pojechałem za tobą, bo jestem pewny beja, a jednocześnie zależało mi na tobie. Tych paru ludzi poszło ze mną, pozostali podzielili się i wkrótce wyłapią resztę zbiegów. — Moi towarzysze będą stawiali opór! — zaoponowałem. — Nie mają broni. — Przedrą się pieszo przez las. — Kadir bej jest zbyt dumny, by zostawiać na pastwę losu konia, który może iść dalej! Niepotrzebnie naraziłeś się na niebezpieczeństwo i niepotrzebnie poraniłeś i zabiłeś nam konie. Jedźmy! Wracaliśmy tą samą drogą. W miejscu, gdzie wąwóz łączył się z doliną, czekało kilku jeźdźców. — Jak wam poszło? — zapytał melik. — Nie wszystkich udało się schwytać. — Kogo złapaliście? — Beja, Haddedihna, sługę tego chodih i jeszcze dwóch Kurdów. — To wystarczy. Bronili się? — Nie. Nic by im to zresztą nie pomogło, bo byli otoczeni. Ale kilku Kurdów umknęło w las. — Mamy Kadira beja, to dosyć. Wróciliśmy teraz na miejsce, gdzie po raz pierwszy nas pojmano. Dziwiłem się poniekąd, że nie schwytali Anglika. W jaki sposób zdołał umknąć i dokąd się zwrócił? Nie mówi po kurdyjsku. Co z nim będzie? Gdyśmy dotarli do obozowiska, jeńcy siedzieli znowu na poprzednich miejscach, ale byli teraz skrępowani. — Chcesz usiąść z nimi czy ze mną? — zapytał melik. — Najpierw z nimi. — W takim razie musisz przedtem oddać broń. — Wobec tego proszę cię, byś pozwolił jeńcom i mnie być przy sobie. Obiecuję ci, że nie zrobię użytku z broni i nie będę próbował ucieczki, póki nie znajdziemy się W Lisan. — Ale pomożesz innym uciec! — Nie. Składam tę obietnic także w ich imieniu, ale pod warunkiem, że zatrzymają swoją własność i nie będą związani. — Zgoda! Zasiedliśmy wszyscy razem, większość — przyznam — z uczuciem wstydu, daliśmy się bowiem wszyscy ponownie ująć. Wtem rozległ się okrzyk zdumienia: naszym oczom ukazał się zgoła nieoczekiwany jeździec — Lindsay. Rozejrzał się, dostrzegł nas i podjechał bliżej. — Aha, sir! Znowu tutaj? — zapytał. — Tak Good day, sir Dawidzie! — Przecie był pan już za siedmioma górami. Jak się pan tu znowu dostał? — W każdym razie nie tak dobrowolnie jak pan. — Dobrowolnie? Ja byłem zmuszony! — A to czemu? — Hm! Paskudna sytuacja! Wiedzieć tylko, jak jest po kurdyjsku „łajdak” i „łobuz”, i tłuc się samemu po tym kraju? Ja widziałem, że wyłapano całą resztę, więc powoli przyjechałem za nimi. — Gdzie pan był, gdy ich schwytano? — Trochę z przodu, bo mój koń lepszy. A pan, gdzie pan się zapodział? — Sir Dawidzie, przeżyłem dziś najbardziej niebezpieczne chwile mego życia. Może mi pan wierzyć. Niech pan zsiądzie. Wszystko panu opowiem. Puścił konia wolno i przysiadł się do nas. Opisałem mu swoją jazdę po skalnej dróżce. — Sir — rzekł Lindsay, gdy opowieść dobiegła końca — cóż za fatalny dzień. Well! W najbliższym czasie ja nie mam najmniejszej ochoty wybierać się na niedźwiedzia. Yes! Także z bejem, Halefem i Amadem el Ghandurem mieliśmy sobie dużo do opowiedzenia. Kadir bej spodziewał się, że Mohammed Emin, któregośmy stracili z oczu, pośpieszył do Gumri po pomoc, i z góry już cieszył się na myśl o tym, że nestorianie zostaną napadnięci jeszcze tu w obozie. Ale te nadzieje spełzły na niczym. Nasi zwycięzcy poczęstowali nas skromnym posiłkiem, a niedługo potem ruszono. Wzięto nas w środek i kawalkada poczęła posuwać się tą samą drogą, którą z Anglikiem dwukrotnie już przebyliśmy. Nastąpiła pewną zwłoka, trzeba było bowiem pochować zabitych Kurdów, potem jednak jechaliśmy tak szybko, że jeszcze przed wieczorem stanęliśmy w osadzie, gdzie mieszkał brat melika. Przyjęto nas tam niezbyt przyjaźnie. Nestorianie, którym uciekliśmy, po krótkiej, daremnej pogoni zawrócili i zebrali się w domu tak zwanego kapłana. On sam wyszedł na próg, by powitać melika. — Czy schwytałeś znowu tego bohatera, co to jest tak odważny, że najchętniej zmyka? — zadrwił. — Sunął do tyłu jak rak, który żywi się tylko padliną. Zwiąż mu ręce i nogi, żeby mu się aby znów nie zachciało ucieczki! Na to nie mogłem pozwolić. Przyjmując spokojnie tego rodzaju obrazę, naraziłbym na szwank naszą godność, której wszak należało w każdym razie bronić. Toteż rzuciłem Halefowi wodze i zbliżyłem się groźnie do mówiącego: — Milcz! Kłamcy i zdrajcy nie uchodzi lżyć uczciwych ludzi! — Na co się ważysz? — wrzasnął. — Śmiesz nazywać mnie zdrajcą? Powtórz to jeszcze raz, a powalę cię na ziemię! — Spróbuj tylko! — odrzekłem chłodno. — Nazwałem cię kłamcą i zdrajcą, bo to prawda. Mówiłeś, że jesteśmy twymi gośćmi, aby nas uspokoić, a potem zamknąłeś nas, aby sobie przywłaszczyć mego konia. Jesteś nie tylko kłamcą i zdrajcą, ale także złodziejem, co oszukuje swoich gości. Chaldejczyk podniósł zaciśniętą pięść. Zanim jednak zdołał mnie dosięgnąć, leżał już na ziemi — choć nie tknąłem go nawet palcem. Mój pies śledził każdy jego ruch, a gdy przyszła właściwa chwila, rzucił się na niego. Stał teraz nad nim i zwierał zęby na jego szyi, toteż ofiara nie śmiała ani pisnąć, ani wykonać najmniejszego ruchu. — Zawołaj psa, bo inaczej go zakłuję! — rozkazał melik. — Spróbuj! — odparłem. — Zanim wyciągniesz nóż, twój brat będzie miał przegryzione gardło, a ty znajdziesz się na ziemi w tej samej sytuacji. Ten pies to najczystszej rasy tasi. Widzisz, już na ciebie patrzy! — Rozkazuję ci go przywołać! — Rozkazujesz? Bah! Powiedziałem ci, że pójdziemy z tobą do Lisan, nie robiąc użytku z broni. Ale nie pozwoliłem ci uważać się za naszego pana i władcę. Ten dzielny pies raz już powalił twego brata, a ja go wyswobodziłem. Teraz jednak nie zrobię tego, póki nie będę miał pewności, że brat twój nie będzie odtąd nas zaczepiał. — Możesz być spokojny. — Dajesz mi na to swoje słowo? — Tak. — Dobrze! Bacz, byś dotrzymał umowy! Na mój rozkaz Dojan natychmiast puścił Chaldejczyka. Ten podniósł się i pośpieszył ukryć się w domu. Zanim jednak jeszcze zniknął za drzwiami, podniósł zaciśniętą prawicę i pogroził mi. Zyskałem w nim zawziętego wroga. Całe to nieprzyjemne zajścia także melika usposobiło mniej przychylnie do nas. Przybrał surowszą minę, a jego oczy sposępniały. — Wejdźcie! — polecił, wskazując drzwi domu. — Pozwól, że zostaniemy na dworze! — zaoponowałem. — W domu będzie wam się bezpieczniej i lepiej spało! — odrzekł bardzo stanowczym tonem. — Co się tyczy naszego bezpieczeństwa, to sądzę, że tu będzie nam lepiej niż pod tym dachem, gdzie raz już spotkała nas zdrada. — To się nie powtórzy. Wejdźcie! Melik ujął mnie za ramię. Ja jednak cofnąłem rękę i usunąłem się na bok. — Zostaniemy tutaj! — oświadczyłem zdecydowanie. — Nie zwykliśmy zostawiać naszych wierzchowców bez dozoru. Jest tu dość trawy na paszę dla koni i nasze posłanie. — Jak sobie chcesz — odparł melik. — Ale uprzedzam cię, że każę was dobrze pilnować. — Proszę bardzo! — Jeśli którykolwiek z was spróbuje ucieczki, każę go zastrzelić. — I na to zgoda. — Widzisz, że zostawiam ci wolną wolę. Ale jeden pójdzie ze mną do domu. Kadir bej. — Dlaczego akurat on? — Wy nie jesteście właściwie w niewoli. Ale on jest moim jeńcem. — Mimo to Kadir bej zostanie ze mną, ręczę ci bowiem słowem, że nie ucieknie. A moje słowo jest pewniejsze niż mury, w których chcesz go zamknąć. — Ręczysz za niego? — Własną głową! — Dobrze więc, niech będzie, jak chcesz. Ale uprzedzam cię, że naprawdę zażądam twej głowy, jeśli on się oddali! Dam ci maty do spania, drewno na ognisko, jedzenie i picie dla ciebie i innych. Znajdź sobie miejsce, które ci dogadza! Rozłożyliśmy się w pobliżu domu na miękkiej murawie. Konie zostały spętane traperskim sposobem, tak że mogły się wprawdzie paść, ale nie mogły daleko odejść, my zaś rozpaliliśmy ognisko i ułożyliśmy wokół niego maty. Niebawem dostaliśmy też świeżo zarżniętego barana, z poleceniem, byśmy go sobie sami upiekli. Umocowaliśmy go w tym celu na potężnej żerdzi, która służyła jako rożen. O ucieczce nie było co myśleć, nestorianie bowiem rozpalili wokół nas liczne ogniska. Piekli swoje barany i owce tak samo jak my i wypełniała ich radość, z powodu odniesionego dziś zwycięstwa. — Jak pan się czuje, sir? — zapytał siedzący z mojej lewej strony Lindsay. — Jak ktoś, kto jest głodny, sir Dawidzie. — Well! To racja! Odwrócił się w stronę Halefa, który właśnie zdejmował barana z ognia, aby go poćwiartować. Lindsay był zbyt głodny, aby czekać. Wyciągnął swój nóż, pośpiesznie wykroił sobie kawał mięsa i otworzył usta możliwie jak najszerzej, by umieścić kęs w miejscu przeznaczenia. W tym momencie spojrzałem na dom. Liczne ogniska rzucały dość światła, toteż mogłem rozpoznać ludzką głowę, wystającą zza krawędzi dachu. Za głową ukazała się szyja, ramiona, a wreszcie dostrzegłem także długą lufę, wymierzoną w naszą stronę. Natychmiast chwyciłem za broń: z góry huknął strzał i w tej samej niemal sekundzie wypalił mój sztucer. Z dachu rozległ się krzyk, odpowiedział mu drugi od naszego ogniska. Ten drugi wydobył się z warg Anglika, któremu podstępna kula wyrwała z ręki nóż wraz z niesionym do ust kęsem. — Do diaska! — zawołał Lindsay. — Co to za łotr? Wszystko rozegrało się tak szybko, że nikt nie zauważył błysku wystrzału na dachu. Jeden z obozujących w pobliżu nestorianów, najwidoczniej w randze pomniejszego przywódcy, podszedł do nas. — Dlaczego strzelasz, chodih? — zapytał. — Bo muszę się bronić. — Któż cię atakuje? Nie widzę wroga. — Ale ja go widziałem — odparłem. — Leżał tam, na dachu, i strzelił do nas. — Mylisz się, chodih! — Nie mylę się. Był to prawdopodobnie brat melika, a że ostrzeżenia na niego nie działają, musiałem go ukarać. — Zastrzeliłeś go? — zapytał niestorianin przestraszony. — Nie. Celowałem w prawy łokieć i jestem pewien, że w to miejsce trafiłem. — Panie, to bardzo źle dla ciebie. Pójdę sprawdzić. Wszyscy nestorianie podnieśli się i stali z bronią w ręku. Zrobiliśmy to samo. Tylko Lindsay siedział dalej w miejscu. Jego usta przybierały kolejno kształt wszystkich możliwych figur geometrycznych, a porażony zaskoczeniem nos zwisał smętnie ku dołowi. — Niech się pan obudzi, sir Dawidzie! — upomniałem go. Zaczerpnął głęboko tchu, wziął strzelbę i podniósł się wolno. — Mało mnie szlag nie trafił — wyznał szczerze. — Z powodu tego strzału? Bah! — Oh, wcale nie z powodu tego strzału! — Więc dlaczego? — Dlatego że dostałem mocno po głowie. Nóż mi wypadł, a ten kawał baraniego mięsa walnął mnie w twarz. Całkiem jakbym oberwał pięścią. Niech pan sobie obejrzy mój policzek, a mięso leży tam, w trawie. — Sihdi, czy dojdzie do walki? — zapytał Halef, poprawiając sobie pistolet u pasa. — Nie przypuszczam. — A gdyby nawet! Nie boimy się. Dzielny chłopak rzucał pogardliwe spojrzenia na Chaldejczyków, którzy wszelako nie czynili na razie żadnych wrogich gestów, czekając spokojnie, co powie dowódca. Ten wrócił niebawem, i to w towarzystwie melika, który z groźną miną zbliżał się do naszego ogniska. — Kto tu strzelał? — zapytał. Zgłosiłem się. — Strzeliłem, bo ktoś strzelał do mnie. — To nieprawda! Zastrzelony miał być tylko twój pies. — Kto wydał taki rozkaz? Może ty sam? — Nie, ja nic o tym nie wiedziałem, Ale, chodih, teraz jesteście wszyscy zgubieni. Z powodu psa strzeliłeś do mego brata! — Mam prawo zastrzelić każdego, kto chce zabić mego psa, i z tego prawa zamierzam też w przyszłości korzystać. Zapamiętaj to sobie. I ciekawe, jak też twój brat zamierza udowodnić, że mierzył nie we mnie, tylko w mego psa? — Powiedział mi to. — To widać jest bardzo złym strzelcem, bo zamiast w psa o mało nie trafił w obecnego tu beja z Inglistanu. — Mój brat naprawdę mierzył tylko w psa. W ciemności nikt nie jest pewien celności swego strzału. — To nie usprawiedliwia tak podstępnego uczynku. Kula przeszła o cztery kroki od psa. Gdyby celowano o piędź wyżej — bej padłby martwy. Są zresztą ludzie, którzy nawet w nocy umieją trafić do celu. Udowodnię ci to. Mierzyłem w prawy łokieć twego brata i z pewnością strzaskałem mu ramię, choć miałem mniej czasu na celowanie niż on. Melik ze złością potwierdził moje słowa. — Pozbawiłeś go ręki; zapłacisz mi za to życiem! — Posłuchaj, meliku, ciesz się, że nie celowałem w głowę, choć w głowę łatwiej trafić niż w rękę. Jestem chrześcijaninem i nie pilno mi do rozlewu krwi. Ale kto się poważy napadać na mnie albo na moich towarzyszy, ten będzie miał do czynienia z nami i z naszą bronią. — Nie boimy się, bo mamy nad wami przewagę. — Dopóki wiąże nas moje słowo, inaczej nie. — Natychmiast oddacie mi broń. Nie zamierzam czekać, aż wyrządzicie tu więcej szkód. — A co dalej? — Nad innymi odbędzie się sąd. Ciebie jednak oddam niemu bratu. Przelałeś jego krew. Ma więc prawo rozlać twoją. — Czy chaldani* są chrześcijanami, czy poganami? — To nie twoja rzecz! Oddaj broń! Jego ludzie otaczali nas szerokim kręgiem i słyszeli całą tę wymianę zdań. Wypowiadając ostatni rozkaz, melik sięgnął po mój sztucer. Rzuciłem kilka słów po angielsku do Lindsaya i po arabsku do reszty. Potem zwróciłem się znów do melika: — Więc zamierzasz nas odtąd traktować jak jeńców? Melik przytaknął, a ja mówiłem dalej: — Nieostrożny! Czy naprawdę myślisz, że się was zlękniemy? Żaden efendi z zachodnich krajów nie pozwoli bezkarnie podnieść na siebie ręki. Wiedz, nie ja jestem twoim jeńcem, ale ty moim! Z tymi słowy chwyciłem melika lewą ręką za kark i ścisnąłem tak mocno, że ramiona opadły mu bezwładnie. Moi towarzysze z gotowymi do strzału fuzjami utworzyli wokół mnie zwarty krąg. Stało się to tak szybko i niespodziewanie, że nestorianie zastygli w milczeniu i nie ruszali się. Skorzystałem z tej krótkiej przerwy i krzyknąłem: — Widzicie swego melika? Wystarczy zacisnąć mocniej rękę, aby go uśmiercić, a potem połowa z was zginie od naszych zaczarowanych kul. Ale jeśli wrócicie spokojnie do swoich ognisk, daruję mu życie i będę z nim i wami pertraktował po dobroci. Uważajcie! Liczę do trzech. Jeżeli potem choć jeden będzie stał tam, gdzie stoi teraz, melik jest zgubiony! Je, du, seh — raz, dwa, trzy… Nie zdążyłem jeszcze wymówić ostatniego słowa, gdy Chaldejczycy rozeszli się na poprzednie miejsca. Gdyby zamiast nich byli tu Kurdowie, ryzykowna sztuczka pewnie by się nie udała Puściłem melika. Upadł bezwładnie na ziemię z wykrzywioną kurczowo twarzą i trwało dłuższą chwilę, zanim odzyskał oddech. Wyszedł z domu bez broni. Stanąłem teraz przed nim i przyłożyłem mu rewolwer do piersi. — Nie waż się podnieść! — nakazałem. — Jeśli zrobisz to bez mego pozwolenia, dostaniesz kulę. — Chodih, okłamałeś mnie — jęknął melik, macając sobie obiema rękami szyję. — Nic mi o tym nie wiadomo — odparłem. — Przyrzekłeś, że nie zrobisz użytku z broni! — To prawda. Ale zakładałem przy tym, że nikt nas nie zaatakuje. — Przyrzekłeś mi też, że nie będziesz próbował ucieczki! — Kto ci powiedział, że chcemy uciekać? Zachowujcie się wobec nas przyjaźnie, a będzie nam tu całkiem dobrze. — Ty sam zacząłeś zachowywać się jak wróg! — Meliku, nazywasz mnie kłamcą, a sam właśnie skłamałeś. To wy napadliście na nas i na Kurdów z Gumri. A kiedyśmy tu leżeli sobie spokojnie przy ognisku, twój brat do nas strzelił. Więc kto zaczął wojnę, my czy wy? — Chodziło tylko o twego psa! — Niezbyt daleko sięgasz myślą, meliku. Chcieliście zabić psa, żeby nie mógł nas bronie. Otóż kto wyrządzi najmniejszą krzywdę jemu albo nam, tego potraktujemy tak, jak przezorny człowiek traktuje wściekłego psa, którego trzeba zabić, aby siebie ratować. Życie twego brata było w moim ręku. Przestrzeliłem mu ramię, aby nie mógł więcej na nikogo podstępnie podnieść broni. I twoje życie zależało tylko ode mnie, a wypuściłem cię. Co teraz zamierzasz wobec nas? — Powiedziałem ci przed chwilą. Znasz chyba prawo zemsty? — Czy zabiłem twego brata? — Przelałeś jego krew! — On sam jest temu winien. A zresztą cóż cię obchodzi jego zemsta? — Jestem jego bratem i dziedzicem! — Twój brat żyje jeszcze i może się sam mścić. Nie jest dzieckiem, abyś musiał działać w jego imieniu. Mienisz się chrześcijaninem, a mówisz o prawie zemsty? Czy nie wiesz, że Chrystus nakazał wszystkim ludziom, a zwłaszcza nam, którzy nazywamy się chrześcijanami: miłujcie nieprzyjacioły wasze, błogosławcie tych, którzy was nienawidzą i przeklinają, a wówczas staniecie się dziećmi Ojca Niebieskiego? — Wiem, że powiedział te słowa. — Więc czemu nie jesteś im posłuszny? Czemu mówisz o prawie zemsty? Czy wróciwszy do mojej ojczyzny mam opowiadać, że Chaldejczycy są poganami? — Nie wrócisz do swojej ojczyzny! — Wrócę, a już na pewno nie ty mi w tym przeszkodzisz. Widzisz polano, które rzucam w ogień? Zanim spłonie, będziesz martwy, chyba że mi przyrzekniesz traktować nas jak swoich gości, na których nie wolno ci się targnąć, bo okryłbyś hańbą swój dom i swoje plemię. — Zabiłbyś mnie? — Odjechałbym stąd natychmiast, biorąc cię jako zakładnika. Ale gdyby nie dano nam się spokojnie oddalić, zabiłbym cię. — W takim razie ty sam nie jesteś prawdziwym chrześcijaninem! — Moja wiara nie nakazuje mi, bym dał się tchórzliwie i nadaremnie zamordować, natomiast pozwala mi bronić życia, które jest mi dane od Boga po to, bym był użyteczny dla swoich bliźnich. Jeśli zaś ktoś spróbuje mi w tym przeszkodzić, temu w miarę swoich sił stawię czoła. A o tym, że siły mam niemałe, mogłeś się już przekonać. — Chodih, jesteś niebezpiecznym człowiekiem! — Mylisz się. Jestem spokojnym człowiekiem, ale niebezpiecznym wrogiem. Spójrz w ogień! Polano się dopala. — Daj mi czas, żebym mógł porozmawiać z moim bratem! — Ani sekundy! — Mój brat żąda twego życia. — Niech je sam sobie weźmie! — Nie mogą cię puścić wolno. — Dlaczego? — Bo powiedziałeś, że nie opuścisz beja. — I dotrzymam słowa. — A Kadira beja zwolnić nie mogę. To wróg Chaldejczyków, a Kurdowie na pewno nas zaatakują. — Trzeba było ich zostawić w spokoju! Przypominam ci po raz ostatni, że polano zaraz obróci się w popiół. — Więc zgoda. Muszą cię posłuchać, panie, bo gotów jesteś spełnić swoje groźby. Będziecie moimi gośćmi! — Bej także? — Tak. Ale musicie mi za to przyrzec, że nie opuścicie Lisan bez mego pozwolenia! — Przyrzekam. — Za siebie i za wszystkich innych? — Tak. Ale stawiam warunki. — Jakie? — Zatrzymamy wszystko, co do nas należy. — Zgoda! — I z chwilą, gdy ktoś nas zaatakuje, jestem zwolniony z mego przyrzeczenia. — Niech tak będzie! — Dobrze. Podaj mi rękę, a potem możesz wracać do rannego. Czy mam go opatrzyć? — Nie, panie. Twój widok tylko by go rozdrażnił. Kto inny się nim zajmie. Zły jestem na ciebie, bo mnie pokonałeś. Boję się ciebie, ale mimo to mam dla ciebie sympatię. Jedzcie swoje jagnię, a potem śpijcie spokojnie! Nikt wam nie zrobi krzywdy. Odszedł do domu. Ten człowiek nie był już dla mnie niebezpieczny. Po twarzach innych poznałem też, że nasza postawa wywarła na nich wrażenie. Do odważnych należy świat, a wszak Kurdystan leży także na świecie. Teraz mogliśmy spokojnie uraczyć się pieczenia. Podczas jedzenia — musiałem przetłumaczyć towarzyszom moje pertraktacje z melikiem. Lindsay potrząsnął sceptycznie głową. Nie spodobały mu się ustalone warunki pokoju. — Popełnił pan głupstwo, sir — oświadczył. — Trzeba go było ścisnąć trochę mocniej. Z resztą już byśmy sobie dali radę. — Niech pan nie będzie niemądry, sir Dawidzie! Mają za dużą przewagę! — Przebilibyśmy się, Yes! — Jednemu albo dwóm może by się udało, ale reszta byłaby zgubiona. — Pshaw! Czyżby pan stchórzył? — Nie przypuszczam. W każdym razie nie padam bez zmysłów, kiedy kęsek pieczeni wypadnie mi z ręki. — Dziękuję za tę uwagę! A więc zostaniemy w Lisan? Co to za dziura? Miasto czy wieś? — Osiem tysięcy mieszkańców, wyścigi konne, teatr, herbaciarnia i lodowisko. — Do diaska! Niech pana diabli porwą, jeśli nie zna pan lepszych dowcipów. — Lisan jest bardzo pięknie położone nad brzegiem Zabu. Ale ponieważ Kurdowie wielokrotnie niszczyli miasto, trudno je porównać, powiedzmy, z Londynem czy Kopenhagą. — Duże zniszczenia? — Owszem. — Świetnie! Będę prowadził wykopaliska. Znajdę fowlingbulls. Wyślę do Londynu. Yes! — Nie mam nic przeciwko temu, sir Dawidzie. — Pomożecie mi. Nestorianie także. Dobrze zapłacę. Weli! — Niech się pan tylko nie przeliczy. — Dlaczego? Nie ma tam fowlingbulls? — Na pewno nie. — Więc po co włóczy mnie pan bez potrzeby w kółko po tym przeklętym Kurdystanie? — To niby ja pana włóczę? Zdawało mi się, że opuścił pan Haddedihnów i pojechał za mną całkiem wbrew mojej woli. — Yes! Ma pan rację. Ja czułem się zbyt samotny. Chciałem przygody. — Otóż miał pan przygodę, i to niejedną. Więc niech pan będzie zadowolony i nie narzeka, bo inaczej zostawię tu pana na zatracenie, aż kiedyś pana wykopią i w charakterze fowlingbulla odeślą do Londynu. — Ee! Marny dowcip! Bardzo marny! Ja mam dość! Ja już więcej nie słucham. Anglik odwrócił się i dał dojść do głosu bejowi z Gumri, który do tej pory milczał. Teraz powiedział mi bez ogródek: — Chodih, nie podobają mi się warunki, na które się zgodziłeś. — Dlaczego? — Są zbyt niebezpieczne dla mnie. — Nie mogłem uzyskać lepszych. Gdybyśmy chcieli zostawić cię swemu losowi, znaleźlibyśmy się w lepszej sytuacji, ale ty byłbyś jeńcem. — Wiem o tym, efendi, i jestem ci za to wdzięczny. Okazałeś się wiernym przyjacielem. Ale ja i tak będę jeńcem. — Nie wolno ci będzie opuścić Lisan, to wszystko. — Wystarczy. Gdzie może być teraz Mohammed Emin? — Mam nadzieję, że pośpieszył do Gumri. — I co tam zrobi? — Przyprowadzi twoich wojowników, żeby nas wszystkich uwolnić. — To właśnie chciałem od ciebie usłyszeć. Będzie więc ostra bitwa. Czy myślisz, że melik mimo to będzie nas traktował jako gości? — Tak myślę. — Was, ale nie mnie! — W takim razie złamie obietnicę, a wtedy będzie nam wolno działać, jak nam się spodoba. — Musisz też wziąć pod uwagę, że to dla mnie ujma siedzieć bezczynnie w Lisan, podczas gdy moi ludzie będą się za mnie bili. Trzeba było zabić melika! Nestorianie tak się wystraszyli, że wydostalibyśmy się bez jednego wystrzału. — Różnie można o tym sądzić — rzekłem z naciskiem. — Nie będziemy się o to kłócili., W każdym razie dałem melikowi słowo i zamierzam go dotrzymać, dopóki on będzie pamiętał o swoim. Bej musiał się tym zadowolić. Zjedliśmy nasz skromny posiłek i ułożyliśmy się do snu na matach, ustaliwszy wpierw kolejność wartowania. Ufałem melikowi, przynajmniej na dziś, ale ostrożności nigdy nie dosyć, i któryś z nas musiał stale mieć oczy otwarte. XVI. U NESTORIANÓW Noc minęła bez zakłóceń, rano zaś dostaliśmy znowu jagnię, które przyrządziliśmy tak samo jak wczoraj. Potem przyszedł melik, aby wezwać nas do wymarszu. Kilka grup Chaldejczyków wyruszyło już w nocy, toteż nasza eskorta była dziś mniej liczna. Zboczem gór zjechaliśmy do bardzo szerokiej w tym miejscu doliny Zabu. Wokół nie było widać uprawnych pól. Jedynie w pobliżu jakiejś samotnej osady rosło czasem trochę jęczmienia: Ziemia jest w tych okolicach niezwykle urodzajna, ale wieczne zagrożenie sprawia, że mieszkańcy nie dbają o zbiory, które łacno mogą paść łupem wroga. Mijaliśmy natomiast wspaniałe lasy dębowe i orzechowe, rosnące na tej glebie wyjątkowo bujnie i dorodnie. Otaczał nas główny oddział, z przodu zaś i z tyłu jechały straże. Po mojej prawej ręce kłusował Kadir bej, po lewej — melik. Odzywał się niewiele. Trzymał się blisko nas zapewne — tylko ze względu na beja, który był zdobyczą tak cenną, że wolał nie spuszczać go z oczu. Od Lisan dzieliło nas jeszcze najwyżej pół godziny jazdy, gdy dostrzegliśmy jadącego naprzeciw nam mężczyznę o nader charakterystycznej sylwetce. Był żylasty i mocno zbudowany, co się zaś tyczy jego wierzchowca, nie wiem, czy zdarzyło mi się widzieć w tych stronach rumaka równie potężnej budowy. Człowiek ów miał na sobie tylko obszerne spodnie z katunu i z tegoż materiału kurtkę, Na głowie zamiast turbanu czy czapki nosił chustkę, za całą broń zaś służyła mu stara fuzja nietutejszego pochodzenia. Z tyłu w należytej odległości podążało dwóch mężczyzn, najwyraźniej pozostających wobec niego w stosunku służebnym. Jeździec minął przednią straż i zatrzymał się przy meliku. — Sabbah’l kher — dzień dobry! — pozdrowił go soczystym basem. — Sabbah’l kher! — odrzekł melik. — Twoi wysłannicy — ciągnął przybysz — powiedzieli mi, że odnieśliście wielkie zwycięstwo. — Katera Chodeh — Bóg dał, to prawda! — Gdzie twoi jeńcy? Melik wskazał na nas. Przybysz obrzucił nas posępnym spojrzeniem, a potem spytał: — Który jest bejem z Gumri? — Ten. — Ach tak! — rzekł olbrzym przeciągle. — Ten człowiek jest więc synem naszego ciemięzcy, który zwał się Abd es Summit? Co za szczęście, że go schwytałeś! Zapłaci teraz za grzechy swego ojca. Kadir bej słyszał te słowa, ale nie raczył skwitować ich żadną repliką. Ja jednak uznałem; że niedobrze byłoby, gdyby olbrzym nabrał o nas fałszywego mniemania. Toteż zwróciłem się do melika z pytaniem: — Meliku, kim jest twój znajomy? — To rais* z Szurd. — Jak się nazywa? — Nedżir bej. W języku kurmandżi „nedżir” znaczy „dzielny myśliwy”, a jeśli olbrzym ponadto dodawał sobie niezwyczajny dla Chaldejczyka tytuł beja, łatwo było się domyślić, że musiał to być człowiek o znacznych wpływach. Niespeszony tym przemówiłem: — Nedżirze beju, melik nie powiedział ci całej prawdy. Jesteśmy… — Psie! — przerwał mi olbrzym groźnym tonem. — Nie z tobą rozmawiam! Milcz, póki cię nie pytają! Uśmiechnąłem się doń uprzejmie, zarazem jednak ostentacyjnie wyciągnąłem zza pasa nóż. — Kto ci pozwolił nazywać psami gości melika? — zapytałem. — Gości? — rzekł pogardliwie. — Czyż melik przed chwilą nie nazwał was jeńcami? — Właśnie dlatego chciałem ci wyjaśnić, że nie powiedział całej prawdy. Spytaj go, kim jesteśmy — jego gośćmi czy jego jeńcami? — Bądźcie sobie, kim chcecie! Tak czy inaczej wziął was w niewolę. A ty schowaj nóż z powrotem, bo inaczej zrzucę cię z konia! — Nedżirze beju — odparłem — raczysz sobie żartować. Ja jednak jestem usposobiony bardzo poważnie. Bądź na przyszłość bardziej dla nas uprzejmy, inaczej przekonamy się, kto kogo zrzuci z konia! — Ty psie! Masz! Przy tych słowach podniósł pięść i usiłował przysunąć się do mnie z koniem. Ale melik przytrzymał go za rękę i wykrzyknął: — Na Jesujabos, stój, jeśli chcesz uniknąć zguby! — Ja? — zawołał osłupiały olbrzym. — A cóż to znowu? — Ten obcy wojownik to nie Kurd, ale efendi z zachodnich krajów Posiada siłę niedźwiedzia i ma przy sobie broń, której nikt się nie oprze. To mój gość. Traktuj go i jego ludzi uprzejmie! Rais potrząsnął głową. — Nie boję się ani Kurdów, ani cudzoziemców. Przebaczam mu, skoro jest twoim gościem. Ale niech ma się przede mną na baczności, bo inaczej okaże się, kto silniejszy, ja czy on. Pozwól, że ruszymy dalej! Chciałem cię tylko powitać! Człowiek ów z pewnością górował nade mną siłą, ale była to siła surowa i nieokrzesana, i nie mogła wzbudzić we mnie lęku. Nie odpowiedziałem tedy wprawdzie nic na jego „przebaczenie”, ale nie czułem też przed nim nadmiernego respektu. Zarazem miałem niejasne przeczucie, że dojdzie jeszcze między nami do starcia. Ruszyliśmy dalej i wkrótce dotarliśmy na miejsce. Ubogie domy i chaty, z których składa się Lisan, położone są po obu stronach Zabu, płynącego tu potężnym nurtem. Łożysko usiane jest licznymi załomami skalnymi, co niezwykle utrudnia poruszanie się po rzece. Most, który łączy oba brzegi, sporządzony jest z faszyny, umocowanej wielkimi, ciężkimi głazami do słupów. Faszyna jednak ugina się przy każdym kroku, toteż mój koń stąpał bardzo lękliwie. W końcu jednak dotarliśmy cało na lewy brzeg. Po drugiej stronie kawalkadę naszą powitała radosna wrzawa kobiet i dzieci. Nieliczne domy, jakie dostrzegłem, nie mogły pomieścić tak wielu ludzi, domyśliłem się więc, że wśród obecnych musi być sporo mieszkańców sąsiednich wsi. Dom melika, dokąd zmierzaliśmy, znajdował się na lewym brzegu. Zbudowany był na modłę kurdyjską, ale wznosił się częściowo na wodzie, gdzie silniejszy, chłodny powiew odpędza komary, będące plagą tych okolic. Górna część domu nie miała ścian, a tylko dach, wsparty na czterech ceglanych słupach, po jednym w każdym rogu. Było to oficjalne pomieszczenie i tam zaprowadził nas melik, gdyśmy zsiedli i Halef wziął ode mnie konia. Na podłodze leżało mnóstwo ozdobnie plecionych mat, na których mogliśmy się całkiem wygodnie umościć. Melik był teraz zbyt zajęty, by się nami zajmować. Pozostawiono nas samym sobie. Wkrótce jednak pojawiła się jakaś kobieta z wielkim, plecionym z wikliny półmiskiem, na którym, leżały wszelkiego rodzaju owoce i przysmaki. Za nią szły dwie dziewczynki, mniej więcej w wieku dziesięciu i trzynastu lat. Niosły podobne, tylko mniejsze półmiski. Wszystkie trzy pozdrowiły nas skromnie i postawiły przed nami poczęstunek. Potem dziewczynki oddaliły się, kobieta jednak pozostała i patrzyła na nas z zakłopotaniem. — Czy życzysz sobie czegoś od nas? — zagadnąłem ją. — Tak, chodih — odrzekła. — Chciałabym wiedzieć, który z was jest przybyszem z zachodnich krajów. — To pewnie o mnie chodzi — odpowiedziałem. — Czy to ty uzdrowiłeś w Amadije dziewczynę, która się zatruła? Przytaknąłem, ona zaś rzekła na to: — Panie, matka mojego męża pragnie gorąco cię ujrzeć i porozmawiać z tobą. — Gdzie ona jest? Pójdę do niej. — O nie, chodih. Jesteś efendi, a my jesteśmy tylko kobietami. Pozwól; że ona przyjdzie do ciebie! — Niech tak będzie. — Ale, chodih, matka jest stara i słaba i nie może długo stać! — Więc usiądzie. — Wiesz, że kobietom w naszym kraju nie wolno siadać w obecności tak dostojnych panów? — Wiem, ale mimo to pozwolę jej spocząć. Kobieta odeszła. Po jakimś czasie wróciła, prowadząc pod rękę pochyloną wiekiem staruszkę. Twarz jej poznaczona była głębokimi bruzdami, ale oczy patrzyły wciąż z młodzieńczą bystrością. — Bądźcie błogosławieni, którzy weszliście do domu mego syna! — pozdrowiła nas. — Czy jest wśród was efendi, którego szukam? — To ja. Podejdź i zechciej usiąść! Gdy wskazałem jej matę koło mnie, staruszka podniosła rękę obronnym gestem. — Nie, chodih, nie przystoi mi siadać tak blisko ciebie. Pozwól, że siądę w kącie! — Na to nie pozwolę — odparłem. — Jestem synem narodu, który żywi szacunek dla kobiet i matek. Jesteś wszak chrześcijanką. Czy nasza religia nie mówi, że wszyscy jesteśmy równi w obliczu Boga, biedacy tek jak i bogacze, pierwsi tak samo jak ostatni. Ja też jestem chrześcijaninem Jestem twoim bratem, a ty moją siostrą. Ponadto jesteś ode mnie starsza. Toteż należy ci się miejsce po mojej prawej ręce. Zechciej tu usiąść! — Jeżeli tak rozkażesz. — Rozkazuję! — Więc jestem ci posłuszna, panie. Pozwoliła się podprowadzić i siadła przy mnie. Potem synowa jej wyszła z pokoju. Staruszka dłuższą chwilę patrzyła mi wnikliwie w oczy. Wreszcie przemówiła: — Chodih, jesteś naprawdę taki, jak mi cię opisano. Czy znasz ludzi, przy których wejściu zdaje się, że zapadł mrok? — Widziałem wielu takich. — Czy znasz też ludzi, którzy wnoszą ze sobą blask słońca? Dokądkolwiek się obrócą, wszędzie robi się jasno i ciepło. Bóg zesłał im największą łaskę: życzliwe serce i pogodne oblicze. — Znam i takich. Ale jest ich niewielu na świecie. — Masz rację. Ty sam do nich należysz. — Chcesz mi pochlebić. — Nie, efendi, jestem starą kobietą, która nikomu nie pochlebia. Słyszałam, że jesteś wielkim wojownikiem. Ale myślę, że największe zwycięstwa odnosisz przez to, jaki jesteś. Każdy, kto cię zobaczy, musi cię pokochać. — Och, mam wielu wrogów! — To źli ludzie. Nie widziałam cię do tej pory, ale dużo o tobie myślałam i moje serce należało do ciebie, zanim jeszcze ujrzały cię moje oczy. — Jakże to możliwe? — Opowiadała mi o tobie moja przyjaciółka, Marah Durimeh, — Marah Durimeh? — wykrzyknąłem zdumiony. — Znasz ją? — Znam. — Gdzie ona mieszka? Gdzie mógłbym ją zobaczyć? — Tego nie wiem. — Ależ jeśli to twoja przyjaciółka, musisz przecież wiedzieć, gdzie przebywa. — Marah Durimeh jest to tu, to tam. Jest jak ptak, który przysiada to na tej, to na innej gałązce. — Czy często cię odwiedza? — Marah Durimeh nie zjawia się tak jak słońce, zawsze o tej samej porze, ale przybywa jak ożywczy deszcz, w różnym czasie, z różnych stron. — Kiedy się jej znowu spodziewasz? — Marah Durimeh może dziś jeszcze przybyć do Lisan. Ale może przybędzie dopiero po wielu księżycach. Może też nie zjawi się już nigdy, bo dźwiga na swym grzbiecie jeszcze więcej lat niż ja. Brzmiało to wszystko tak tajemniczo, że zagadkowa Marah Durimeh nabrała dla mnie jeszcze większego znaczenia. — Zatem odwiedziła cię wracając z Amadije? — spytałem. — Tak. I opowiedziała mi o tobie. Mówiła, że może przybędziesz do Lisan, i prosiła mnie, bym się tobą opiekowała jak własnym synem. Czy mi wolno? — Ależ tak. Tylko że musisz rozciągnąć swoją opiekę także na moich towarzyszy. — Zrobię, co będzie leżało w moich możliwościach. Jestem matką melika, a jego ucho powolne jest memu głosowi. Ale jest wśród was ktoś, komu moje wstawiennictwo na nic się nie zda. — O kim mówisz? — O beju z Gumri. Który to? — Siedzi tam na macie, czwarty od nas. Słyszy i rozumie każde twoje słowo. Inni jednak nie znają tutejszej mowy. — Kadir bej może spokojnie słuchać tego, co mówię — odparła starą kobieta. — Czy słyszałeś o cierpieniach naszego kraju? — Wiele mi o tym opowiadano. — Czy wiesz, kim był Beder Chan bej, Zeinelbej, Nur Ullah bej i Abd es Summit bej, czterej mordercy chrześcijan? Te kurdyjskie bestie napadły na nas ze wszystkich stron. Zburzyli nasze domy, spalili ogrody, zniszczyli zbiory, zbezcześcili świątynie, mordowali mężczyzn i chłopców, wysiekli dzieci, a kobiety i dziewczęta ścigali tak długo, aż padły martwe, do ostatniego tchu nie zaznawszy bezpieczeństwa. Wody Zabu zabarwiły się od krwi niewinnych ofiar, a wzgórza i doliny kąpały się w blasku ognia, który pożerał nasze wsie i osady, Cały kraj wypełniał jeden straszliwy krzyk Był to śmiertelny krzyk wielu tysięcy chrześcijan. Mutesarryf Mosulu słyszał ten krzyk, ale nie wysłał pomocy, bo chciał mieć udział w zbójeckich łupach. — Wiem. Musiało to być straszne. — Straszne? O chodih, to słowo mówi o wiele za mało. Mogłabym opowiedzieć ci rzeczy, od których pękłoby ci serce. Widzisz ten most, po którym przejechałeś Berdisabi*? Na ten most zawleczono nasze dziewczęta, aby uprowadzić je do Tkhuma i Bas, Ale one wolały skoczyć w wodę i umrzeć. Żadna nie ocalała. Widzisz tę górę najeżoną skałami, na prawo? Tam schronili się ludzie z Lisan, wierząc, że zdołają się uratować, góry bowiem nie można zdobyć. Ale mieli ze sobą niewiele jedzenia i wody. Aby nie umrzeć z głodu, musieli się poddać. Beder Chan bej najświętszą przysięgą poręczył im wolność i życie; mieli tylko oddać broń. I tak się stało. Ale bej złamał przysięgę i wszyscy zginęli od szabli i noży. A kiedy Kurdów od krwawej roboty rozbolały ręce, ułatwili sobie sprawę: strącali chrześcijan w przepaść, starców, mężczyzn, kobiety i małe dzieci. Spośród tysięcy Chaldani ocalał tylko jeden jedyny, aby opowiedzieć, co się stało. Czy mam mówić dalej, chodih? — Nie, nie! — wzbraniałem się ze zgrozą. — A teraz syn jednego z tych potworów siedzi w domu melika z Lisan. Czy myślisz, że znajdzie u Chaldejczyków łaskę? Jak musiał czuć się w tej chwili bej z Gumri. Zachował kamienną twarz; był zbyt dumny, aby się bronić. Ja jednak odrzekłem: — Znajdzie łaskę! — Naprawdę tak sądzisz? — Tak. Kadir bej nie ponosi winy za to, co robili inni. Melik przyrzekł mi gościnę, a ja sam opuszczę Lisan dopiero wtedy, gdy bej będzie bezpieczny u mego boku. Staruszka w zadumie opuściła posiwiałą głowę. Potem zapytała: — Bej jest twoim przyjacielem? — Tak. Jestem jego gościem. — Chodih, to niedobrze dla ciebie. — Dlaczego? Myślisz, że melik gotów jest złamać obietnicę? — Mój syn nigdy nie łamie danego słowa — odparła dumnie. — Ale bej pozostanie do śmierci w niewoli, a skoro nie chcesz go opuścić, nigdy nie ujrzysz swojej ojczyzny. — Mój los jest w ręku Boga. Czy wiesz, jakie decyzje podjął wobec nas melik? Nie wolno nam się ruszyć z tego domu? — Ty możesz, inni nie. — Mogę więc się swobodnie poruszać? — Tak, jeśli zgodzisz się, że będzie ci ktoś towarzyszył. Ty jako gość korzystasz w Lisan z zupełnej swobody, twoi towarzysze mają tylko zapewnioną gościnę. — A więc pomówię zaraz z melikiem. Czy mogę cię odprowadzić? — O panie, twoje serce pełne jest dobroci. Tak, poprowadź mnie, abym mogła mówić, że oto raz w życiu spotkał mnie taki zaszczyt! Staruszka podniosła się i chwyciła moje ramię. Opuściliśmy przewiewne pomieszczenie i zeszliśmy po schodach na dół. Tu kobieta pożegnała mnie, a ja wyszedłem na otwartą przestrzeń przed domem, gdzie zgromadziło się wielu Chaldejczyków. Stał wśród nich Nedżir bej. Ujrzawszy mnie ruszył w moją stronę. — Czego tu szukasz? — spytał szorstko. — Melika — odrzekłem ze spokojem. — Melik nie ma dla ciebie czasu. Wracaj na górę! — Przywykłem robić, co mi się podoba. Możesz rozkazywać swoim sługom, ale nie człowiekowi wolnemu, nad którym nie masz władzy! Olbrzym podszedł bliżej i zamachnął się potężnymi ramionami. Z oczu sypały mu się skry; zorientowałem się, że spodziewane starcie nastąpi właśnie teraz. Jedno było pewne: jeżeli nie zdołam go z miejsca unieszkodliwić, jestem zgubiony. — Posłuchasz czy nie? — wyrzekł groźnie. — Dzieciaku, nie ośmieszaj się! — odparłem ze śmiechem. — Dzieciaku? — ryknął. — A masz! Nedżir bej zamachnął się, mierząc w moją głowę. Przyjąłem cios na lewe ramię i jednocześnie prawą pięścią trzasnąłem go w skroń ż takim impetem, że mało brakowało, a wyłamałbym sobie wszystkie palce. Nedżir bej padł jak kłoda na ziemię. Obecni cofnęli się spłoszeni. Jeden tylko wykrzyknął: — Zabił go! — Ogłuszyłem raisa — rzekłem. — Wrzućcie go do wody, a zaraz odzyska przytomność. — Chodih, coś ty zrobił? — rozległo się za mną. Obróciłem się i ujrzałem na progu domu melika. — Ja? — spytałem. — Czy nie ostrzegłeś tego człowieka przede mną? A mimo to mnie zaatakował. Powiedz mu, żeby na drugi raz nie próbował, bo inaczej jego córki zapłaczą, synowie będą lamentowali, a przyjaciele okryją się żałobą! — Żyje? — Tak. Ale następnego razu nie przeżyje. — Efendi, drażnisz swych wrogów i przysparzasz kłopotów przyjaciołom. Jakże mam cię chronić, jeśli bezustannie szukasz zwady? — Powiedz to raisowi, bo niewykluczone, że jesteś zbyt słaby, by go przede mną ochronić. Skoro pozwalasz mu mnie obrażać, nie wiń mnie potem, żem mu dał nauczkę. — Efendi, odejdź stąd. Już wraca do siebie. — Mam uciekać przed człowiekiem, którego pokonałem? — Nedżir cię zabije! — Bah! Nie muszę nawet ruszyć ręką! Uważaj! Moi towarzysze obserwowali z góry całe zajście. Dałem im znak i natychmiast zrozumieli, czego od nich oczekuję. Raisowi chluśnięto wodą na głowę. Powoli dźwignął się na nogi. Do walki na pięści nie mogłem teraz dopuścić, bo zarówno lewa ręka, którą przyjąłem jego cios, jak prawa zaczęły puchnąć. Mogłem być zadowolony, że kolos nie strzaskał mi ramienia. Zobaczył mnie teraz i z ochrypłym rykiem wściekłości poskoczył w moją stronę. Melik usiłował go powstrzymać. Kilku innych pomogło mu, ale kolos był silniejszy i wyrwał się. Wtedy obróciłem się w stronę domu i krzyknąłem do niego: — Nedżirze beju, popatrz w górę! Podążył oczyma za moim spojrzeniem, spostrzegł wymierzone w siebie fuzje moich towarzyszy i na szczęście opamiętał się na tyle, by rozumieć ich wymowę. Zatrzymał się i podniósł zaciśniętą pięść. — Jeszcze się spotkamy! — pogroził. Odwróciłem się, on zaś odszedł. — Chodih — rzekł zasapany jeszcze z wysiłku melik — groziło ci wielkie niebezpieczeństwo! — Niebezpieczeństwo było nieduże — odparłem. — Widok moich ludzi wystarczył, by go uspokoić. — Strzeż się go! — Jestem twoim gościem. Dopilnuj, by mnie więcej nie obrażał! — Powiedziano mi, ze mnie szukasz? — Tak, chciałem cię zapytać, czy mogę się swobodnie poruszać po Lisan. — Możesz. — Ale dasz mi jakąś eskortę? — Tylko dla twego bezpieczeństwa. — Rozumiem i zgadzam się. Kto będzie mnie pilnował? — Nie pilnował, tylko osłaniał, chodih. Dam ci do towarzystwa pewnego karuję. A więc nauczyciela, duchownego! To mi odpowiadało. — Gdzie on jest? — spytałem. — Mieszka u mnie w domu. Przyślę ci go. Melik wszedł do środka i wkrótce pojawił się przede mną mężczyzna w średnim wieku. Nosił wprawdzie zwykły w tych stronach ubiór, ale w obejściu miał coś, co pozwalało się domyślać jego powołania. Pozdrowił mnie uprzejmie. — Masz mi towarzyszyć! — powiedziałem. — Tak, efendi. Melik sobie tego życzy. — Chciałbym sobie przede wszystkim obejrzeć Lisan. Czy możesz mnie poprowadzić? — Chodih, nie wiem, czy mi wolno. W każdej chwili spodziewamy się wieści o nadejściu Berwaryjczyków, którzy chcą uwolnić was i swego beja. — Przyrzekłem, że bez zgody melika nie opuszczę Lisan. Czy to ci wystarczy? — Cóż, muszę ci zaufać, choć jestem odpowiedzialny za wszystko, co zrobisz w mojej obecności. Co chcesz najpierw zobaczyć? — Chciałbym wejść na górę, skąd Beder Chan bej kazał strącić Chaldejczyków. — Trudno się tam dostać. Czy umiesz się dobrze wspinać? — O to się nie martw! — Chodź więc! Umyśliłem sobie po drodze, że wypytam karuję o jego religię. Tak niewiele o tym wiedziałem, że spragniony byłem wszelkich wyjaśnień. Karuja fortunnie ułatwił mi całą rzecz, pytając: — Jesteś muzułmaninem, chodih? — Czy melik nie powiedział ci, że jestem chrześcijaninem? — Nie. Ale nie jesteś wyznania chaldejskiego. Czy wyznajesz religię, którą głoszą misjonarze z Inglistanu? Zaprzeczyłem, on zaś rzekł: — To mnie cieszy, efendi. Nie chcę nic słyszeć o ich religii, bo nie chcę o nich samych nic słyszeć. — Zetknąłeś się z którymś z nich? — zapytałem. — Nawet z wieloma. Ale otrząsnąłem pył z moich nóg i odszedłem. Czy znasz naukę naszej wiary? — Niedokładnie. — I zapewne nie chciałbyś jej poznać? — Przeciwnie, bardzo chciałbym! Czy macie jakieś wyznanie wiary? — Tak, i każdy Chaldejczyk musi je dwa razy dziennie odmawiać. — Proszę, odmów je przy mnie! — Wierzymy w jednego jedynego Boga, wszechmocnego stworzyciela i ojca wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Wierzymy w Jezusa Chrystusa, Syna Jego Jedynego, który jest przed wszelkim światem, nie stworzony, ale syn prawdziwy prawdziwego ojca; współistotny Ojcu, z którego rąk wyszedł świat i wszystkie rzeczy stworzone; który dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba, za sprawą Ducha Świętego oblekł się w ciało i stał człowiekiem, poczęty i zrodzony przez Dziewicę Marię; który był umęczony i ukrzyżowany pod Ponckim Piłatem, umarł i został pogrzebany; na trzeci dzień zmartwychwstał, jak powiedziane było w Piśmie, wstąpił w niebiosa, siedzi na prawicy Ojca, przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Wierzymy w Ducha Świętego, Ducha Prawdy, który wyszedł z Ojca, Ducha, który oświeca. Wierzymy w święty Kościół Powszechny. Wierzymy w chrzest święty dla odpuszczenia grzechów, w zmartwychwstanie ciała i żywot wieczny! Po chwili milczenia, zapytałem: — Czy przestrzegacie także postów? — Bardzo surowo — odparł — karuja. — Przez sto pięćdziesiąt dwa dni nie wolno nam, spożywać mięsa zwierząt, ryb także nie, a patriarcha naszego kościoła przyjmuje tylko pokarmy, roślinne. — Ile macie sakramentów? Chciał mi właśnie odrzec, gdy przerwało nam dwóch śpieszących ku nam jeźdźców. — Co się stało? — zapytał karuja. — Kurdowie nadchodzą — padła odpowiedź. — Gdzie są? — Przebyli już góry i zjeżdżają ku dolinie. — Ilu ich jest? — Wiele setek. Jeźdźcy ruszyli, dalej, Karuja zatrzymał się. — Chodih, wracajmy! Przyrzekłem melikowi, że w razie nadejścia Berwaryjczyków tak zrobimy. Nie chcesz chyba, bym złamał dane słowo. — Musisz dotrzymać słowa. Chodźmy. Gdyśmy się znaleźli na placyku przed domem melika, panowało tam wielkie podniecenie. Trudno było jednak zauważyć jakieś planowe działania. Melik stał w otoczeniu kilku pomniejszych dowódców. Był z nimi także rais. Chciałem ich spokojnie minąć i wejść do domu, ale melik mnie zawołał: — Chodih, przyjdź tu do nas! — Po co go wołasz? — rozgniewał się olbrzymi rais. — To cudzoziemiec, wróg. Nic tu po nim! — Milcz! — nakazał mu melik. Potem zwrócił się do mnie. — Efendi, wiem, czego dokonałeś w dolinie Deradż i u jezydów. Czy zechcesz nam pomóc swoją radą? Nie dając po sobie poznać, że pytanie jest mi bardzo na rękę, odparłem: — Na to chyba już za późno. Trzeba było działać wczoraj. — Jak to rozumiesz? — Łatwiej jest zapobiec niebezpieczeństwu zawczasu. Gdybyś nie napadł na Berwaryjczyków, nie musiałbyś się dziś przed nimi bronić. — Nie chcę tego słuchać. — Ale ja muszę ci to powiedzieć. Wiedziałeś, że Kurdowie dziś nadejdą? — Wszyscyśmy wiedzieli. — Więc czemu nie kazałeś obsadzić przełęczy od tej strony? W ten sposób uzyskałbyś mocne pozycje, których wróg nie mógłby zdobyć. A tak Berwaryjczycy przebyli już góry i mają nad tobą przewagę. — Będziemy walczyć! — Tu? — Nie, na równinie koło Lisan. — Więc tam chcesz przyjąć wroga? — zapytałem zdumiony. — Tak — potwierdził z ociąganiem. — I stoisz tu jeszcze ze swoimi ludźmi? — Musimy najpierw pomyśleć, jak ocalić nasz dobytek i rodziny, zanim stąd odejdziemy! — O meliku, cóż z was Chaldejczyków za wojownicy! Od wczoraj wiedzieliście, że Kurdowie przyjdą, i nie zrobiliście nic, żeby się zabezpieczyć. Chcecie z nimi walczyć, a mówicie o tym, żeby ratować rodziny i dobytek. Zanim się z tym uporacie, wróg będzie już w Lisan. Wczoraj udało wam się zaskoczyć Kurdów i dlatego zwyciężyliście. Ale dziś oni zaatakują i rozniosą was ze szczętem. — Efendi, nie chcemy tego słuchać! — Więc doświadczycie tego na własnej skórze! Żegnaj i rób, jak ci się podoba! Udałem, że zamierzam wejść do domu, melik jednak przytrzymał mnie za rękę. — Chodih, doradź nam! — Nie mogę wam nic doradzić. Przedtem też nie pytaliście mnie o radę. — Będziemy ci wdzięczni. — To całkiem niepotrzebne. Wystarczy, jeśli będziecie rozsądni. Jakże ja mam wam pomagać przeciwko Kurdom, którzy przybywają, aby wyzwolić mnie i moich towarzyszy? — Nie jesteście moimi jeńcami, tylko gośćmi! — Bej z Gumri także? — Efendi, nie przyciskaj mnie do muru! — Dobrze więc, okażę wam więcej wspaniałomyślności, niż sobie zasłużyliście. Spieszcie na spotkanie wroga i w odpowiednim miejscu zastąpcie mu drogę Kurdowie nie będą atakowali, tylko wyślą parlamentariusza, żeby się dowiedzieć, co z nami. Tego parlamentariusza mi tu przyprowadzicie, wtedy udzielę wam rady. — Lepiej pojedź z nami, chodih! — Chętnie to zrobię, jeżeli pozwolicie mi zabrać Halefa, mego sługę. — Pozwalam — rzekł melik. — Ale ja nie pozwalam — sprzeciwił się rais. Wywiązała się teraz krótka, ale gwałtowna sprzeczka, z której melik wyszedł w końcu zwycięsko, bo wszyscy inni stanęli po jego stronie. Rais rzucił mi wściekle spojrzenie, wskoczył na siodło i odjechał. — Dokąd jedziesz? — zawołał za nim melik. — To nie twoja sprawa! — padła odpowiedź. — Pojedźcie za nim i ułagodźcie go! — zwrócił się melik do innych, podczas gdy ja poleciłem Halefowi przygotować konie. Potem wszedłem na górę, aby powiadomić towarzyszy. — Co się dzieje? — spytał mój Anglik. — Kurdowie z Gumri nadchodzą, aby nas uwolnić — wyjaśniłem. — Bardzo dobrze! Yes! Dzielne chłopaki! Gdzie mój sztucer? Ja pokażę, co potrafię! Well! — Powoli, sir Dawidzie! Po pierwsze, przez jakiś czas jeszcze pan tu zostanie i poczeka, aż wrócę. — Dlaczego? A pan dokąd się wybiera? — Tam, żeby pertraktować i w miarę możliwości załatwić rzecz polubownie. — Pshaw! Zastrzelą pana! Yes! — Mało prawdopodobne. — Zabierze mnie pan ze sobą? — Nie. Tylko Halefa. — Więc jedźcie! Ale jeśli nie wrócicie, ja obrócę Lisan w perzynę. Well! Inni również nie wyrazili sprzeciwu. Tylko bej z Gumri postawił warunek: — Chodih, nie postanowisz niczego bez mojej zgody? — Nie. Albo sam przedtem przyjadę, albo każę posłać po ciebie. Z tymi słowy wziąłem broń, zszedłem na dół i skoczyłem na siodło. Placyk przed domem opustoszał. Został tylko melik, który czekał na mnie, i paru zbrojnych do pilnowania pojmanych „gości”. Trzeba było znowu przeprawić się przez niepewny most. Na drugim brzegu rzeki panowało niezwykłe zamieszanie. Na wszystkie strony pędzili konni i piesi obrońcy Lisan. Jeden miał starą flintę, drugi maczugę. Wszyscy chcieli rozkazywać, nikt — słuchać. W dodatku co raz to pojawiały się inne wiadomości tyczące Kurdów. Na koniec rozeszła się zgoła wieść, że rais z Szurd odjechał razem ze swoimi ludźmi, bo melik się z nim poróżnił. — Efendi, co mam robić? — zapytał melik, mocno skłopotany. — Postaraj się dowiedzieć, gdzie są Kurdowie! — Już o to zadbałem, — ale każdy przynosi inne wiadomości. I popatrz na moich ludzi! Jakże mam ż takimi siłami przystąpić do walki? Było mi go żal. Nie ulegało wątpliwości, że nie może się oprzeć na swoich ludziach. Lata uciemiężenia zabiły w nich męstwo. Mieli wczoraj dość odwagi, by zaatakować. Ale dziś, gdy trzeba było ponieść tego konsekwencje, nie starczyło im zapału. Nie widać tu było cienia wojskowej dyscypliny. Nestorianie przypominali stado owiec, które bezładnie gnają na spotkanie wilkom. Sam melik również nie sprawiał wrażenia, człowieka, który by posiadał niezbędną w tym momencie determinację i siłę woli. Na jego twarzy malowało się więcej niż zatroskanie, niemal, strach, i zapewne czułby się teraz lepiej, gdyby u jego boku stał Nedżir bej. Było jasne, że wobec przewagi Kurdów. Chaldejczycy muszą ulec. Toteż na pytanie melika odrzekłem: — Chcesz posłuchać mojej rady? — Mów! — Kurdowie mają nad wami przewagę. Masz teraz dwie możliwości. Wycofasz się jak najszybciej z powrotem na drugi brzeg Zabu i będziesz bronił przeprawy. W ten sposób zyskasz czas na ściągnięcie posiłków. — Ale w takim razie poświęcę wszystko, co znajduje się na prawym brzegu. — Kurdowie i tak to zabiorą. — Jaka jest druga możliwość? — Pertraktować. — Kto się tego podejmie? — Ja. — Ty? Chodih, chcesz uciec? — Ani mi to w głowie, przecież dałem ci słowo. — A czy Berwaryjczycy będą chcieli pertraktować po tym, jak ich wczoraj napadliśmy? — Czyż ich wódz nie jest u ciebie w niewoli? To daje ci pewną siłę. — Zapewne. Ale ty jesteś ich gościem i przyjacielem. Będziesz z nimi pertraktował w taki sposób, że w końcu im przypadną wszystkie korzyści, a my poniesiemy szkody. — Jestem także twoim gościem i przyjacielem. Będę rozmawiał tak, żeby obie strony były zadowolone. — Mam jeszcze inne obawy. Kurdowie cię zatrzymają i nie pozwolą ci do mnie wrócić. — Nie dam się zatrzymać. Spójrz na mego konia! Czy nie jest dziesięć razy więcej wart od twego? — Pięćdziesiąt razy, nie — sto razy więcej, panie! — Sądzisz, że wojownik zgodziłby się porzucić takiego wierzchowca? — Nigdy! — Więc dobrze. Zamienimy się. Zostawię ci mego Karego w zastaw, żebyś był pewien, że wrócę. — Mówisz poważnie? — Oto moje słowo! Wierzysz mi teraz? — Wierzę i ufam ci. Zabierzesz ze sobą także swego sługę? — Nie, zostanie tutaj, bo ty nie znasz dobrze mego konia. Musisz mieć przy sobie kogoś, kto potrafi się z Karym obchodzić. — Czy koń ma jakąś tajemnicę? — Tak. — W takim razie na pewno nie zniesie na swoim grzbiecie nikogo, kto nie zna tej tajemnicy. Niech twój sługa się nim opiekuje, a ty weź jego konia. O to mi właśnie chodziło. Pod opieką małego Hadżi Halefa Omara Karemu z pewnością będzie lepiej niż w rękach melika. — Jak sobie życzysz. Pozwól, że zaraz się zamienimy! — Zaraz? — Tak. Nie mamy czasu do stracenia. — A jakże ty znajdziesz Kurdów? — Już oni się o to postarają. Ale czy nie moglibyśmy połączyć obu moich propozycji? Jeśli dojdzie do starcia z Kurdami zanim mnie wysłuchają, wszystko stracone. Przepraw się przez rzekę, a moja misja będzie miała większe szansę powodzenia! — Ale w ten sposób wydajemy się w ich ręce! — Nie, wymkniecie się im i zyskacie na czasie. Jak mają was zaatakować, skoro obsadzicie most? — Masz rację, efendi. Zaraz zarządzę, co trzeba, i cofnę łudzi. Zeskoczyłem z konia i dosiadłem wierzchowca Halefa, Melik tymczasem przytknął do ust muszlę, która wisiała mu u pasa niczym róg. Rozległ się stłumiony, ale donośny dźwięk, Chaldani zbiegli się ze wszystkich stron, ten kierunek dogadzał im bowiem daleko bardziej niż niebezpieczny wymarsz przeciwko dobrze uzbrojonym Kurdom. Ja natomiast, udzieliwszy Halefowi kilku wskazówek, ruszyłem przed siebie i wkrótce znalazłem się zupełnie sam, gdyż nawet Dojan został we wsi. XVII. WOJNA CZY POKÓJ Zadanie, jakie mnie czekało, nie wydawało mi się trudne. Ze strony Kurdów nie musiałem się przecież niczego obawiać, a powinni wszak brać pod uwagę zagrożenie życia swego beja, można było więc oczekiwać, że dojdzie do jakiejś ugody. Posuwałem się tedy niespiesznie naprzód i pilnie nadstawiałem uszu. Dotarłem na grzbiet niewielkiego wzniesienia, gęsto porośniętego drzewami i krzakami, i dostrzegłem stąd stado wron, które unosiły się nad zboczem, co jakiś czas próbowały osiąść na gałęziach, ale znów się podrywały. Coś je najwyraźniej płoszyło, teraz więc wiedziałem już, dokąd mam się zwrócić. Ruszyłem w dół zbocza i nie ujechałem jeszcze daleko, gdy padł strzał. Mierzono bez wątpienia we mnie, choć kula przeleciała obok. W mgnieniu oka zsunąłem się z siodła i ukryłem się za koniem. Dostrzegłem błysk i orientowałem się, gdzie stał niewidoczny strzelec. — Kur’o*, lepiej odłóż kirbit*! — krzyknąłem. — Jeszcze sobie zrobisz krzywdę! — Uciekaj, bo zginiesz! — padła odpowiedź. — Eh be via kenjam — nie rozśmieszaj mnie! Któż to zabija swoich przyjaciół? — Nie jesteś naszym przyjacielem! Jesteś nasara! — To się okaże. Jesteś w straży Kurdów? — Kto ci to powiedział? — Sam wiem. Zaprowadź mnie do waszego dowódcy! — Czego od niego chcesz? — Posyła mnie do niego mój przyjaciel, bej z Gumri. — Gdzie jest Kadir bej? — W niewoli w Lisan. W czasie tych pertraktacji zauważyłem, że zbliżyło się więcej ludzi, woleli jednak pozostać w ukryciu za drzewami. Kurd wypytywał dalej: — Mienisz się przyjacielem beja. Kim jesteś? — Efendi opowiada się tylko przed godnym wojownikiem. Zaprowadź mnie do dowódcy albo niech on tu przyjdzie! Jako wysłannik beja mam z nim do pomówienia. — Chodih, czy jesteś jednym z tych cudzoziemców, którzy też dostali się w niewolę? — Tak. — I naprawdę nie jesteś zdrajcą, panie? — Katiszt, baga — co wygadujesz, ty żabo? — rozległ się donośnie inny głos. — Nie widzisz, że to ten efendi, który umie strzelać bez przerwy? Jazda stąd, glisto, puszczaj mnie do niego! Jednocześnie zza drzewa wyszedł młody Kurd, zbliżył się do mnie w postawie pełnej szacunku i rzekł: — Allahm d’Allah — dzięki niech będą Bogu, że cię znowu widzę, chodih! Martwiliśmy się o was. Rozpoznałem w nim jednego z ludzi, którzy wczoraj szczęśliwie zdołali ujść melikowi, i odpowiedziałem: — Pojmano nas znowu, ale wszyscy czują się dobrze. Kto wami dowodzi? — Rais z Dalasza, a mężny szejk Haddedihnów jest przy nim. Miło mi było to słyszeć. A więc Mohammed Emin, tak jak przypuszczałem, trafił do Gumri i teraz przychodzi nam z odsieczą. — Nie znam raisa z Dalasza — powiedziałem. — Zaprowadź mnie do niego! — Efendi, to wielki wojownik. Przybył wczoraj wieczorem w odwiedziny do beja, a gdy usłyszał, że Kadir bej wpadł w niewolę, poprzysiągł, że zrówna Lisan z ziemią i wszystkich jego mieszkańców pośle do piekła. Teraz jest już w drodze, a my pojechaliśmy przodem, aby nie napadnięto go z zasadzki. Ale, chodih, gdzie twój koń? Zrabowano ci go? — Nie, zostawiłem go dobrowolnie. Ale chodźmy! Wziąłem Halefowego konia za uzdę i poszedłem za moim przewodnikiem. Uszliśmy może tysiąc kroków, gdy natknęliśmy się na oddział konnych, wśród których ku wielkiej swojej radości ujrzałem Mohammeda Emina. — Hamdulillah! — wykrzyknął — Bogu niech będzie chwała, że pozwolił mi cię znowu zobaczyć. Oświetlał twoje drogi, byś mógł ujść tym nasara. Ale — dorzucił przerażony — uciekłeś bez swego konia? Nie mogło mu się to pomieścić w głowie i zaraz też go uspokoiłem: — Nie uciekłem, a koń nadal należy do mnie. Jest pod opieką Hadżi Halefa Omara i nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. — Nie uciekłeś? — spytał zdumiony. — Nie. Przybywam jako wysłannik beja z Gumri i melika Lisanu. Kto tu dowodzi? — Ja — odezwał się głęboki głos. Właściciel tego głosu siedział na kosmatym koniu ciężkiej budowy. Był to człowiek niezmiernie wysoki i chudy. Wielki turban otulał mu głowę, a jego twarz skrywała szczeciniasta, gęsta broda, tak że widać było tylko nos i oczy, których spojrzenie zdawało się mnie przeszywać. — Jesteś rais z Dalasza? — zapytałem go. — Tak. A kim ty jesteś? Mohammed Emin wyręczył mnie w odpowiedzi. — Ten cudzoziemiec to Kara ben Nemsi, efendi, o którym ci opowiadałem. Kurd raz jeszcze zatopił wzrok w moich oczach i zdawało się, że patrzy przeze mnie na wylot. — Na opowieści przyjdzie później pora, teraz niech się do nas przyłączy! — rzekł. — Naprzód! — Stój! Muszę z tobą pilnie pomówić — poprosiłem. — Milcz! — naskoczył na mnie. — Ja tu dowodzę i co powiem, ma być natychmiast wykonane. Kobieta gada, mężczyzna działa. Teraz nie pora na rozmówki! Nie zamierzałem tolerować podobnego tonu. Mohammed Emin również rzucił mi ukradkiem spojrzenie pełne zachęty. Rais wysunął się już o parę kroków do przodu. Zastąpiłem mu drogę i schwyciłem jego konia za uzdę. — Stój! Zatrzymaj się! Jestem wysłannikiem beja! — napomniałem go z powagą. Zawsze sądziłem, że człowiek nieustraszony, jeśli dysponuje ponadto pewną siłą fizyczną, robi na tych półdzikich ludziach wrażenie. W tym przypadku jednak przeliczyłem się, mężczyzna podniósł bowiem pięść i pogroził: — Precz od konia, bo cię zdzielę! Zrozumiałem, że jeśli pozwolę mu teraz być górą, z mojej misji nici. Toteż puściłem wprawdzie swego konia, jego rumaka nadal jednak trzymałem mocno za uzdę. — Jestem wysłannikiem beja z Gumri — rzekłem — i mam prawo w jego imieniu rozkazywać. Ty zaś jesteś tylko małym kjaja, który ma słuchać. Zsiadaj! Rais zerwał z ramienia fuzję, schwycił ją za lufę i zakręcił nad głową. — Rozwalę ci łeb, ty głupcze! — ryknął. — Spróbuj, ale najpierw zsiądź z konia! — odrzekłem śmiejąc się. Szybkim ruchem szarpnąłem konia za tylną kończynę, a potem z taką siłą uderzyłem zwierzę nogą w brzuch, że poderwało się w górę. Oba ruchy nastąpiły tak prędko jeden za drugim, że rais wyleciał z siodła. Zanim zdołał się podnieść, wyrwałem mu fuzję oraz nóż i czekałem teraz na jego atak. — Sa — psie! — ryknął i stanął na, nogach. — Zmiażdżę cię! Rzucił się na mnie. Uniosłem tylko nogę na wysokość jego żołądka — rais z impetem przewrócił się na wznak. Wycelowałem weń jego własną fuzję: — Trzymaj się ode mnie z daleka, bo będę strzelał! — rozkazałem. Dźwignął się, ręką trzymał się za brzuch i patrzył na mnie skrzącymi się ze złości oczyma, nie odważył się jednak ponownie zaatakować. — Oddaj mi moją broń! — huknął groźnie. — Później, jak sobie porozmawiamy. — Nie mam z tobą o czym rozmawiać. — Ale ja mam z tobą do pomówienia, a nawykłem do posłuchu. Zapamiętaj to sobie, kjajo! — Nie jestem kjaja, jestem rais. Jakkolwiek całe zajście nie trwało długo, nadciągający Kurdowie widzieli je przecież i wkrótce zebrał się wokół nas spory, wciąż rosnący tłum. Ale wystarczyło jedno spojrzenie, by się przekonać, że nikt z obecnych nie ma ochoty przedwcześnie opowiedzieć się po żadnej ze stron. Odezwałem się zatem beztrosko: — Nie jesteś rais. Nie jesteś nawet wolnym Kurdem, jak ci tutaj odważni ludzie, którym chcesz rozkazywać. — Dowiedź tego! — wrzasnął w najwyższej złości. — Jesteś naczelnikiem Dalasza. Ale tych siedem miejscowości: Dalasza, Khal, Serszkiutha, Beszukha, Behedri, Biha i Szuraisi należy do krainy Khal, która płaci haracz mutesellimowi z Amadije, a zatem podlega mutesarryfowi Mosulu i wielkorządcy w Stambule: Naczelnik wsi, która płaci padyszachowi haracz, jest tylko tureckim kjaja. Jeśli obrazi mnie wolny Kurd, żądam od niego rachunku z bronią w ręku; wiem bowiem, że jest synem człowieka, który przed nikim nie zgina kolan. Jeżeli jednak turecki kjaja, który służy mutesarryfowi, odważa się nazwać mnie psem, zrzucam go z konia i depczę, aby nauczyć go pokory, jaką winien okazywać wobec każdego wolnego człowieka! Powiedzcie mi, ludzie: kto poborcę haraczu z tureckiej wsi uczynił wodzem berwaryjskich Kurdów? Rozległ się głośny pomruk. Potem ktoś z tłumu powiedział: — On sam zrobił się wodzem. Zwróciłem się ku mówiącemu: — Znasz mnie? — Tak, efendi, większość z nas cię zna. — Wiesz, że jestem gościem beja? — Wiem! — Więc odpowiedz mi: czy wśród Berwaryjczyków nie ma nikogo, kto godzien byłby sprawować dowództwo w imieniu beja? — Jest takich wielu — rzekł tamten dumnie. — Ale ten człowiek, którego zowiesz kjają, często bywa w Gumri. Jest silny, a że rodowe porachunki każą mu szukać zemsty na meliku z Lisan, my zaś nie chcieliśmy tracić czasu na wybór, oddaliśmy mu dowództwo. — Jest silny? Czyż nie wysadziłem go z siodła i nie powaliłem na ziemię? Powiadam wam, że jeśli raz jeszcze ośmieli się obrazić mnie lub kogoś z moich przyjaciół, jego dusza znajdzie się w dżehennie! Efendi z Almanii ma pięść, która dla przyjaciół jest jak kumasz*, ale dla wrogów jak dżelik* i demir*! — Chodih, czego od niego żądasz? — Kadir bej jest w Lisan w niewoli. Wysyła mnie do was, aby omówić z waszym dowódcą, co należy robić. Ale ten człowiek nie chce usłuchać beja. Nie chce ze mną rozmawiać i nazwał mnie psem. — Musi usłuchać, posłucha cię! — zakrzyknięto wokół. — Dobrze — odrzekłem. — Przekazaliście mu dowództwo, niech więc je zatrzyma, póki bej nie odzyska wolności. Ale skoro ja uznaję jego godność, niechże i on uzna moją. Wysłał mnie Kadir bej. Przybywam tu w jego imieniu. Jeśli ten człowiek będzie odnosił się do mnie pokojowo i traktował mnie jak należy, zwrócę mu broń, a bej będzie wkrótce znowu wśród nas. Rozejrzałem się badawczo po otaczającym nas tłumie. Pośród rzadkich w tym miejscu zarośli stało dobrze ponad stu mężczyzn i wszyscy głośno przyświadczyli moim słowom. Teraz powiedziałem do kjai: — Słyszałeś moje słowa. Uznaję w tobie wodza i będę odtąd tytułował cię agą. Masz tu swoją fuzję i nóż. A teraz czekam, aż mnie wysłuchasz. — Co masz mi do powiedzenia? — mruknął tamten niechętnie. — Zwołaj wszystkich Kurdów. Nikt nie ruszy naprzód, póki nie zakończymy narady. Naczelnik z Dalasza spojrzał na mnie zdumiony. — Czy nie wiesz, że mamy napaść na Lisan? — zapytał. — Wiem. Ale na to będzie jeszcze dość czasu. — Jeśli będziemy zwlekali, nasara zaatakują pierwsi. Wiedzą, że się zbliżamy. Widzieli nas. — Właśnie dlatego, że o tym wiedzą, Kadir bej mnie tu przysłał. Przeciwnik was nie zaatakuje. Wycofali się za rzekę i będą bronili mostu. — Wiesz to na pewno? — Sam im to doradziłem. Naczelnik z Dalasza opuścił posępnie oczy. Także z tłumu rzucano mi gniewne spojrzenia. Wreszcie zdecydował się: — Zrobię, czego żądasz. Ale nie myśl sobie, że przyjmiemy od cudzoziemca złą radę. — To już jak zechcesz! Każ wyszukać miejsce, gdzie będzie można widzieć całe zgromadzenie. Starszyzna niech przyjdzie na naradę, ale inni niech pilnują dookoła, żebyśmy byli bezpieczni. Wydał konieczne rozkazy i wśród ludzi wszczęło się ożywione poruszenie. Miałem dzięki temu czas zamienić kilka słów z Mohammedem Eminem. Opowiedziałem mu, co nam się przydarzyło od naszego rozstania, i chciałem spytać o jego przygody, gdy doniesiono, że stosowne miejsce już zostało wybrane. Musieliśmy przerwać. — Efendi — rzekł szejk — dziękuję ci, żeś pokazał temu kjai, że i my jesteśmy mężczyznami! — Czemu sam tego nie zrobiłeś? — Pamiętaj, że znam tylko parę słów po kurdyjsku. Ale wśród Berwaryjczyków jest kilku, którzy rozumieją trochę po arabsku. Ten kjaja musi być osławionym zbójem i rzezimieszkiem, skoro czują przed nim taki respekt. — No cóż, widziałeś przecież, że dla mnie mają nie mniejszy respekt, choć nie jestem zbójem i rzezimieszkiem, Chodź, czekają na nas. Teraz już się nie rozstaniemy. — Jakie masz dla nich propozycje? — Dowiesz się. — Nie rozumiem po kurdyjsku. — Będę ci co jakiś czas tłumaczył najważniejsze rzeczy. Przez rzadki las dotarliśmy na polanę dość przestronną, aby tu obradować. Konie uwiązano wokół. Mniej więcej, dwudziestu wojowników o zawziętych minach siedziało z raisem na środku placu. Reszta zachowywała pełen szacunku dystans, trzymając się przy koniach albo głębiej wśród zarośli, aby czuwać nad naszym bezpieczeństwem. Widok tych osobliwie odzianych Kurdów i ich koni, noszących wielce rozmaitą uprząż, był bardzo malowniczy. Nie miałem jednak czasu na dłuższe rozglądanie się. — Efendi — rozpoczął dowódca — jesteśmy gotowi wysłuchać, co masz nam do powiedzenia. Ale czy ten także należy do rady? Wskazał przy tym na Mohammeda Emina. Ten niegodziwy cios musiałem natychmiast odparować. — Mohammed Emin jest sławnym szejkiem Beni Haddedihnów z ludu Arab esz Szammar. To mądry wódz i niezwyciężony wojownik, którego siwą brodę szanują nawet niewierni. Nikt jeszcze nie odważył się zrzucić go z siodła ani kopnąć. Strzeż się, ago, bo wrócę do Kadira beja, ale ciebie wezmę przed siebie na konia i w Lisan każę wychłostać po piętach! — Efendi, chciałeś rozmawiać ze mną pokojowo! — Więc ty sam dotrzymaj pokoju! Dwóch takich jak Mohammed Emin i ja nie da się obrażać, choćby mieli przeciwko sobie tysiące. Z tą bronią nie musimy obawiać się całej twojej ziemi Khal: Ci spośród Berwari, którzy nie pozwolą, by obrażano przyjaciół ich beja, niech wezmą nas pod swój odżak*. Człowiek, który powołuje się na odżak, może czuć się bezpieczny od każdej złej przygody. Jakoż natychmiast podniósł się najstarszy z wojowników, ujął za ręce Mohammeda Emina i mnie oraz oświadczył gromkim głosem: — Kto obrazi tych ludzi, jest moim wrogiem. Ser babe men — na głowę mego ojca! Przysięga najdostojniejszego spośród Kurdów miała dostateczną wagę, aby odtąd chronić nas przed jakimkolwiek afrontem. Kjaja z Dalasza zapytał teraz: — Co masz nam przekazać? — Mam wam powiedzieć, że bej z Gumri jest jeńcem melika z Lisan… — Tośmy już wiedzieli. Z tym nie musiałeś tu przyjeżdżać. — Kiedy znajdziesz się u ojców w dżehennie, podziękuj im, że wychowali cię na tak uprzejmego człowieka. Tylko Negrzy i Adżani* mają zwyczaj przerywać mówcy. Twój chodżah* zasłużył na baty. Chociaż, ja sam udzieliłem mu nauczki, stary Kurd wyciągnął pistolet i rzekł spokojnie: — Ser babe men — na głowę mego ojca! Ta broń wkrótce wyda głos. Mów dalej, efendi! Sytuacja była zaiste dość niezwykła. Nas, dwóch cudzoziemców, wzięto w obronę przed własnym dowódcą. Cóż by powiedział na to „cywilizowany” rotmistrz kawalerii? Na wezwanie Kurda ciągnąłem dalej: — Melik z Lisan żąda krwi beja. — Dlaczego? — posypały się pytania. — Dlatego, że tylu Chaldani zginęło z rąk Kurdów. To zdanie wywołało wielkie wzburzenie wśród słuchaczy. Odczekałem chwilę, a potem poprosiłem, by wysłuchano mnie spokojnie. — Jestem wysłannikiem beja. Ale zarazem jestem też wysłannikiem melika. Miłuję Kadira beja, a melik także prosił o moją przyjaźń. Czy mogę któremuś z nich sprawić zawód? — Nie — odrzekł stary Kurd. — Słusznie rzekłeś. Jestem obcy w tym kraju, ani na was, ani na Chaldejczykach nie szukam zemsty i dlatego muszę iść za wskazaniem Proroka: „Niech twoje słowo będzie tarczą dla twych przyjaciół!” Będę z wami rozmawiał tak, jak gdyby na moim miejscu stali Kadir bej oraz melik i przemawiali do was. Allah niech zaś oświeci wasze serca, aby żadna myśl niegodziwa nie omroczyła waszych dusz. Znowu zabrał głos stary Kurd. — Mów spokojnie, chodih! Mów także w imieniu melika, skoro jesteś i jego wysłannikiem. Będziesz mówił tylko prawdę, a wierzymy, że nie chcesz nas obrazić ani rozgniewać. — Słuchajcie tedy! Nie minęło jeszcze wiele lat, jak z gór tego kraju niósł się wielki krzyk, a w dolinach lamentowano. Ludzie płakali, miecz uderzał jak pierwsze godziny Sądu Ostatecznego, a śmierć o tysięcznym obliczu dzierżyła nóż w ręce. Powiedzcie mi, kto kierował tym mieczem i tym nożem? — My! — zabrzmiało triumfalnie dookoła. — A kim byli ci, którzy ginęli? Tym razem wódz wyprzedził innych: — Nasara, oby Allah ich wygubił! — Co wam uczynili? — Co uczynili?. — zdumiał się. — Czyż to nie giaurzy? Czyż nie wierzą w trzech Bogów? Nie modlą się do ludzi, którzy dawno temu zmarli? Czyż ulema* nie nakazują zawsze z nimi walczyć? Byłoby wielką nieostrożnością wdawać się w takiej chwili w spór teologiczny. Toteż odparłem po prostu: — Zabijaliście więc chrześcijan z powodu ich wiary! Przyznajecie, że setki i tysiące zginęły z waszych rąk? — Wiele tysięcy! — rzekł z dumą dowódca. — Cóż, wszak znacie thar, prawo zemsty. Czy możecie się dziwić, że synowie i bracia tych, których zabiliście, powstali teraz i domagają się waszej krwi? — Efendi, nie mają do tego prawą. To giaurzy! — Mylisz się, krew pozostaje krwią. Bywałem w wielu krajach i u wielu ludów, których nie znacie nawet z nazwy. Nie byli muzułmanami, ale uznawali prawo zemsty i mścić się za śmierć krewniaka było dla nich rzeczą naturalną. Jestem tu bezstronnym wysłannikiem. Nie mogę stwierdzić, że tylko wy macie prawo do zemsty, bo wasi przeciwnicy także otrzymali życie od Boga i jeżeli odmawiacie im prawa do obrony tego życia, jesteście tchórzliwymi mordercami. Przyznajecie, żeście ich zabijali tysiącami. Nie dziwcie się tedy, że domagają się teraz śmierci waszego beja, który wpadł w ich ręce. Mieliby w gruncie rzeczy prawo zażądać tylu głów kurdyjskich, ilu trzeba, aby zrównoważyć liczbę ofiar po ich stronie. — Niech tu przyjdą, przeklęci giaurzy! — zamruczał aga. — Przyjdą niechybnie, jeśli nie wyciągniecie ręki do zgody. — Do zgody? Czyś ty oszalał? — Jestem przy zdrowych zmysłach. Co chcecie zrobić? Przedziela was rzeka, i stracicie niemało ludzi, zanim uda wam się zdobyć most albo bród. A zanim do tego dojdzie, nestorianie dostaną takie posiłki z Achita, Serspitho, Sawitha, Mijanisz, Murghi i innych miejscowości, ze was zgniotą. Dowódca podniósł się z oskarżycielską miną. — A wiesz, kto ponosi za to winę? — zapytał. — Ty! Ty sam! — Ja? A to czemu? — Czy nie powiedziałeś nam przedtem, że doradziłeś im wycofać się za rzekę? — i zwróciwszy się do pozostałych dorzucił: — Widzicie teraz, że nie jest naszym przyjacielem, tylko zdrajcą! — Doradziłem — im to właśnie dlatego, że jestem waszym przyjacielem — zaoponowałem. — Albowiem z chwilą, gdy z waszej ręki zginie choć jeden nestorianin, beja czeka śmierć. Czy mam wrócić do Lisan i powiedzieć Kadirowi bejowi, że jego życie niema dla was najmniejszej wartości? — Więc myślisz, że nie powinniśmy wcale atakować? — Tak właśnie myślę. — Masz nas za tchórzów, co nie pomszczą nawet tych, którzy zginęli wczoraj? — Nie. Mam was za dzielnych wojowników, ale zarazem za ludzi rozważnych, którzy bez potrzeby nie narażają się na śmierć. Znacie przecież rzekę. Kto zechce się przeprawiać, skoro na drugim brzegu znajduje się wróg, który zasypie was kulami? — Tylko z twojej winy! — Bah! W ten sposób uratowałem bejowi życie. Czy zrobiłem to nadaremnie? — Chciałeś uratować życie nie jemu, ale sobie! — Mylisz się. Moi towarzysze i ja jesteśmy, gośćmi melika. Tylko Kadir bej i Kurdowie, których schwytano razem z nim, są jeńcami. Jeśli tylko dojdzie do walki, zginą. — A jeśli nie uwierzymy, że jesteś gościem melika, jak zdołasz nam tego dowieść? Nie mogłem się uchylić od odpowiedzi i wyznam szczerze, że wstyd mi było powoływać się na kobietę. — Byłem mu polecony tylko przez pewną kobietę. Ale zdaje się, że melik przywiązuje wielką wagę do jej słów. — Jak ona się nazywa? — Marah Durimeh. Lękałem się śmieszności, toteż ze zdumieniem zorientowałem się, że nazwisko to wywarło efekt wręcz odwrotny. Aga wypytywał zaskoczony: — Maran Durimeh? Gdzie ją spotkałeś? — W Amadije. — Kiedy? — badał dalej. — Kilka dni temu. — W jaki sposób ją poznałeś? — Jej prawnuczka najadła się trujących owoców i posłano po mnie, ponieważ znam się trochę na leczeniu. Uratowałem chorą, a w tym domu przebywała wówczas Marah Durimeh. — Czy powiedziałeś jej, że wybierasz się do Gumri i Lisan? — Tak. — Nie ostrzegała cię? — Owszem, — A gdy nadal upierałeś się przy swoich zamiarach, co zrobiła? Może powiedziała ci pewne słowo, którego nie wolno mi teraz wymówić? — Powiedziała, że gdybym znalazł się w niebezpieczeństwie, mam zapytać o Ruh ‘i kulyan. On mnie ochroni. Ledwie wymówiłem to słowo, gdy dowódca, który do tej pory odnosił się do mnie tak wrogo, stanął przy mnie z wyciągniętą ręką. — Efendi, nie wiedziałem o tym. Wybacz mi! Komu Marah Durimeh rzeknie to słowo, temu nie wolno uczynię najmniejszej krzywdy. Wysłuchamy cię teraz z uwagą. Jaką siłą rozporządzają nasara? — Tego nie zdradzę. Jestem ich przyjacielem tak samo jak waszym. Im również nie powiem nic o waszych siłach. — Jesteś przesadnie ostrożny. Naprawdę uważasz, że bej zostanie zabity, jeśli zaatakujemy? — Jestem tego pewien. — A czy uwolnią go, jeżeli się wycofamy? — Nie wiem. Chciałbym w to wierzyć. Melik usłucha mojej rady. — Ale wielu z naszych poniosło śmierć. Trzeba ich pomścić. — Czyż nie zabiliście przedtem tysięcy nestorianów? — Dziesięciu Kurdów wartych jest więcej niż tysiąc nestorianów. — Ich zdaniem dziesięciu nestorianów wartych jest więcej niż tysiąc Kurdów. — Czy gotowi są nam zapłacić za przelaną krew? — Nie wiem, ale wyznam wam szczerze, że ja na ich miejscu bym tego nie zrobił. — Więc doradzisz im, by nie płacili? — Tak, bo zarówno ich jak was chcę namawiać do pokoju. Uśmiercili niewielu waszych ludzi, wy zaś zabiliście tysiące ich rodaków. Tylko oni więc mieliby prawo żądać zapłaty. Ponadto mają w swoim ręku beja i jeśli zastanowicie się dobrze, uznacie, że mają nad wami przewagę. — Czy nastawieni są bardzo wojowniczo? Powinienem był właściwie zaprzeczyć, wolałem jednak udzielić odpowiedzi wymijającej: — A czy może wczoraj poczynali sobie jak tchórze? Zmierzcie krew, która spłynęła do Zabu! Policzcie kości, które dziś jeszcze leżą w dolinie rzeki! Ale nie pytajcie, czy gniew ocalałych jest dość potężny, by zagrzewać do zemsty! — Ile mają broni i jakiej? — Tego wam nie zdradzę. Czy też mam również im powiedzieć, jak wy jesteście uzbrojeni? — Czy przenieśli na drugi brzeg także swój dobytek? — Tylko człowiek nierozumny zostawia dobytek na pastwę wroga. Chaldani zresztą posiadają tak niewiele, że z łatwością mogą się ze wszystkim zabrać. — Teraz odejdź! Powiedziałeś nam wszystko, co chciałem usłyszeć. Odbędziemy naradę. Usłuchałem polecenia. Miałem dzięki temu okazję zaznajomić Mohammeda Emina z treścią pertraktacji. Zanim jeszcze Kurdowie zdążyli coś postanowić, zbliżyło się kilku ich wojowników, prowadząc nieuzbrojonego mężczyznę. — Kto to? — zapytał aga. — Ten człowiek — odparł jeden z eskorty — zakradł się w pobliże, a gdyśmy go ujęli, powiedział, że wysłał go melik. Ma z nim rozmawiać ten efendi. Przy ostatnich słowach mówiący wskazał na mnie. — Z czym do mnie przychodzisz? — spytałem Chaldejczyka. Posłannictwo to wydało mi się podejrzane albo przynajmniej bardzo nieostrożnie. W każdym bądź razie potrzeba było nie lada odwagi, by przedostać się do obozu nieprzyjaciela. — Chodih — odparł mężczyzna — melik niepokoi się twoją długą, nieobecnością i przysyła mnie, by ci donieść, że bej z Gumri zostanie zabity, jeśli szybko nie wrócisz. — Widzicie, że powiedziałem wam prawdę? — zwróciłem się do Kurdów. — Pozwólcie mu szybko wrócić do swoich. Niech powie melikowi, że nic mi się nie stało i niebawem znowu mnie zobaczy. — Odprowadźcie go! — nakazał aga. Rozkaz spełniono, a obrady potoczyły się dalej. Przybycie posła powinno wpłynąć korzystnie na postanowienia Kurdów. Mimo to byłem zdziwiony tym pomysłem. Jeszcze niedawno melik nie demonstrował bynajmniej takiej zajadłości, ze względu na mnie zaś pogróżka wcale nie była konieczna, gdyż jako gość beja nie musiałem się ze strony Kurdów niczego złego obawiać. Wreszcie podjęto decyzję i przywołano mnie z powrotem. Dowódca zabrał głos: — Efendi, czy przyrzekasz, że nie powiesz u nasara nic, co by nam mogło zaszkodzić? — Przyrzekam. — Możesz więc do nich wracać. — Ja i mój przyjaciel Mohammed Emin. — Dlaczego Mohammed Emin nie ma z nami zostać? — Czy jest waszym jeńcem? — Nie. — Więc może iść, dokąd mu się spodoba, a postanowił, że będzie mi towarzyszył. Co mam powiedzieć melikowi? — Że żądamy uwolnienia beja. — A potem? — Potem niech Kadir bej decyduje, co ma być. To uzupełnienie mogło kryć jakiś niebezpieczny podstęp. Chciałem tedy pociągnąć go trochę za język: — Kiedy bej ma być wypuszczony? — Natychmiast, z całą swoją świtą. — Dokąd ma przyjechać? — Tutaj: — Nie posuniecie się dalej naprzód? — Na razie nie. — Ale potem, kiedy bej będzie już z wami? — Wtedy zrobimy tak, jak zadecyduje bej. — A jeśli melik zgodzi się go uwolnić dopiero wtedy, gdy wycofacie się w spokoju do Gumri? — Efendi, na to się nie zgodzimy. Nie ruszymy się stąd, póki władca Gumri nie będzie z nami. — Czego żądacie poza tym? — Niczego więcej. — Więc posłuchaj, co mam wam do powiedzenia! Byłem z wami uczciwy i będę uczciwy z melikiem. Nie będę go namawiał do żadnych ustępstw na jego szkodę. A przede wszystkim pamiętajcie, że jeśli tylko ruszycie się stąd, zanim zostanie zawarty pokój, bej zginie. — Czy będziesz melikowi doradzał popełnić tę zbrodnię? — Niech mnie Alah od tego ustrzeże! Ale nie mogę też dopuścić, byście odzyskali beja i zaraz pod jego przewodem ruszyli na Liśan! — Chodih, mówisz bardzo szczerze i śmiało! — Więc zapamiętajcie sobie przynajmniej, że w stosunku do przyjaciół jestem uczciwy! Uzbrójcie się w cierpliwość do mego powrotu! Dosiadłem konia, Mohammed Emin zrobił to samo. Opuszczaliśmy obóz Kurdów bez żadnej eskorty. — Co masz przekazać melikowi? — zapytał szejk. Powiedziałem mu, jakie dano mi zlecenie, i zwierzyłem się też z nurtujących mnie wątpliwości. Tymczasem konie szły raźnym krokiem i byliśmy już niemal przy rzece, gdy wydało mi się, że z boku słyszę jakiś podejrzany szmer. Podniosłem wzrok i w tym samym momencie ujrzałem błysk dwóch wystrzałów. W następnej chwili koń Haddedihna pomknął wraz z jeźdźcem przez las. Strzelec, który wziął na muszkę mojego wierzchowca, okazał się celniejszy. Zwierzę padło. Wszystko to stało się tak szybko, że nie zdążyłem nawet wyciągnąć nóg ze strzemion. Runąłem na ziemię i leżałem częściowo przygnieciony końskim ciałem. Po minucie z krzaków wypadło ośmiu mężczyzn, aby mnie rozbroić i związać. W jednym rozpoznałem człowieka, który przedtem przybył do mnie jako wysłannik melika. A więc moje podejrzenia nie były bezzasadne! Domyślałem się jakiegoś łotrostwa ze strony raisa z Szurd, Nedżira beja, i broniłem się, jak mogłem. Niestety wciąż leżałem na ziemi, z prawą nogą uwięzioną pod koniem. Mogłem jednak swobodnie poruszać rękami, toteż zanim mnie obezwładniono, udało mi się wymierzyć parę niezłych ciosów. Potem napastnicy wyciągnęli mnie spod konia i mogłem stanąć na nogach. Nie po raz pierwszy znalazłem się w więzach, nigdy dotąd jednak nie skrępowano mnie w tak niegodziwy sposób. Przeciągnięto mi rzemienie wokół przegubów rąk, prawą rękę uwiązano do lewego ramienia, a lewą na krzyż przez pierś do prawego, rzemienie zaś ściągnięto na karku tak mocno, że trudno mi było oddychać. Ponadto związano mi kolana i mogłem stawiać tylko małe kroczki. Do tego wszystkiego jeszcze przytroczono mnie za łokieć do strzemienia jednego z opryszków. Od chwili, gdy padły strzały, do momentu, gdy uwiązano mnie do konia, nie minęły nawet trzy minuty. Miałem nadzieję, że Mohammed Emin wróci, nie chciałem jednak wołać o pomoc, aby nie okazywać wobec tych ludzi najmniejszej słabości. — Czego ode mnie chcecie? — zapytałem. — Tylko ciebie — odrzekł przypuszczalny dowódca. — Chcieliśmy też twego konia, ale nie wziąłeś go ze sobą. — Kim jesteście? — Baba jesteś, żeś taki ciekawy? — Bah! Jesteście siepaczami w służbie Nedżira beja. Sam nie ma odwagi się na mnie porwać, więc posyła swoje psy, żeby nie narażać własnej skóry. — Milcz! Wkrótce dowiesz się, dlaczegośmy cię ujęli. A teraz bądź cicho, bo inaczej cię zakneblujemy! Oddziałek ruszył powoli w drogę. Dotarliśmy do rzeki, pojechaliśmy — a raczej moi napastnicy pojechali, ja bowiem szedłem pieszo — kawałek w górę, a potem najwidoczniej znaleziono bród, weszliśmy bowiem w wodę. Na drugim brzegu dostrzegłem gromadę zbrojnych, którzy na nasz widok natychmiast się pochowali. Był to zapewne Nedżir bej ze swoją świtą. Czekał na wynik podstępu, a teraz zadowolony się oddalił. Łożysko rzeki wysłane było ostrymi, śliskimi kamieniami. Woda sięgała mi niekiedy aż do piersi, a że uwiązany byłem tuż przy koniu, niejednego przyszło mi zaznać, nim się przeprawiliśmy. Na drugim brzegu sześciu jeźdźców zatrzymało się, a dwaj pozostali powlekli mnie dalej. Posuwając się w dół rzeki dotarliśmy do miejsca, gdzie do Zabu wpada rwący górski strumień. Jeźdźcy skierowali się w górę strumienia. Było mi ciężko iść, tym bardziej że eskortujący mnie ludzie nie dbali bynajmniej o to, jak sobie radzę. Po drodze nie napotkaliśmy żywego ducha. Po jakimś czasie skręciliśmy w bok i podążaliśmy przez pustać, pokrytą kamieniami i kolącymi krzewami. Zorientowałem się, że chciano w ten sposób wyminąć wieś Szurd, której nędzne chaty i zrujnowane domy niebawem ukazały sę w dole pod nami. XVIII. U „PIETRUSZKI” Później skręciliśmy znowu w prawo i dotarliśmy do dzikiego jaru, który zdawał się łączyć z doliną Raola. Wspięliśmy się kawałek pod górę i znaleźliśmy się wreszcie przy wysokiej na jakieś trzy metry budowli, która wyglądała jak nieporządny stos kamieni usypany w kształt sześcianu i miała jeden tylko, niziutki otwór, pełniący zarazem funkcję drzwi i okna. Przed tym kamiennym sześcianem moi strażnicy zsiedli. — Madana! — zawołał jeden z nich. Z głębi domu dało się natychmiast słyszeć ochrypłe pokaszliwanie i niedługo potem w otworze ukazała się stara kobieta, Madana znaczy „pietruszka”. W jaki sposób starucha doczekała się tego smakowitego imienia, nie mam pojęcia. Ale kiedy zbliżyła się do mnie, nie poczułem wcale zapachu pietruszki. Otaczała ją szczególna aura, w której zdawały się mieszać ze sobą woń czosnku, zepsutych ryb, zdechłych szczurów, mydlin i spalonych kości. Gdyby — nie krępujący mnie rzemień, chętnie cofnąłbym się parę kroków. Owa nadobna mieszkanka doliny Zabu odziana była w rozpowszechnione na Wschodzie obszerne szarawary i koszulę, której u nas nie chciano by pewnie używać nawet jako ścierki. Dół szarawarów odsłaniał parę upiornych kończyn, których barwa pozwalała się domyślać, że od wielu już lat zaniechano ich mycia. — Wszystko przygotowane? — rzucił jeden z mężczyzn i zadał długi szereg zwięzłych pytań. Starucha za każdym razem odpowiadała twierdząco. Teraz odwiązano mnie i wepchnięto do domu; musiałem pochylić głowę, aby wejść. Jak zauważyłem, ściany były mocno spękane i przez szczeliny sączyło się dość światła, bym mógł w miarę dokładnie zaznajomić się z wnętrzem budynku. Ujrzałem gołe, kwadratowe, nieotynkowane pomieszczenie. W kącie tkwił wbity w ziemię potężny słup. Przy słupie leżała kupa słomy i liści, w pobliżu zaś dostrzegłem miskę z wodą i skorupę, kiedyś stanowiącą zapewne część dzbana, teraz zaś używaną jako talerz. Wypełniała ją papka, składająca się na oko w połowie z kleju stolarskiego, a w połowie z dżdżownic albo pijawek. Wprawdzie mimo spętania rąk mogłem się trochę opierać, dałem się jednak spokojnie przywiązać mocnym sznurem do słupa. Pozostawiono mi tyle swobody ruchów, że mogłem się położyć na słomie. Ręce miałem nadal skrępowane na barkach. Kobieta została na dworze. Jeden z mężczyzn w milczeniu opuścił chatę, drugi jednak uznał za stosowne udzielić mi paru wskazówek. — Jesteś w niewoli — zaczął, tyleż trafnie co oryginalnie. Nic nie odpowiedziałem, — Nie możesz uciec — pouczał mnie dalej. I tym razem nie odpowiedziałem. — My pojedziemy — ciągnął — ale ta kobieta będzie cię dobrze pilnowała. — Więc powiedz jej przynajmniej, żeby nie wchodziła do środka! — odezwałem się w końcu. — Madana musi siedzieć w domu — odparł. — Nie wolno jej spuścić cię z oka i ma cię karmić, jeśli będziesz głodny; bo sam nie możesz posługiwać się rękami. — Czym mnie będzie karmiła? — Tym! Wskazał na skorupę, której zawartość uśmiechała się do mnie kusząco. — Co to jest? — zapytałem. — Nie wiem. Ale Madana umie gotować jak nikt inny w całej wsi. — Po coście mnie tu przy wlekli? — Tego ci nie powiem. Dowiesz się od kogo innego. Nie próbuj się uwolnić! Madana da znak i przyjdą mężczyźni, żeby cię mocniej związać. Odszedł. Słyszałem oddalające się kroki obu moich konwojentów. Potem do domu wśliznęła się nadobna Pietruszka i przykucnęła w pobliżu wejścia tak, żeby móc mnie dokładnie widzieć. Sytuacja, w jakiej się znajdowałem, nie należała wprawdzie do najprzyjemniejszych, ale mimo to nie zaprzątała mnie tak jak myśl o moich towarzyszach w Lisan. Melik wyglądał tęsknie mego powrotu, a Kurdowie od dawna już musieli mnie wyczekiwać. Tymczasem leżałem tu uwiązany jak pies przy budzie! Któż wie, co mogło z tego wyniknąć! Wszelako zostało mi coś na pociechę. Jeżeli Mohammed Emin dotarł do Lisan, to na pewno odszukano już miejsce, gdzie zostaliśmy napadnięci. Znaleziono zabitego konia i ślady — walki, co do reszty zaś musiałem zaufać bystrości i rezolutności mego wiernego Halefa. Jak więc przez dłuższy czas leżałem pogrążony w zadumie i daremnie łamałem sobie głowę, aby obmyślić jakiś plan ucieczki. Wyrwał mnie z tego głos nadobnej Madany. Była kobietą, dlaczegóż by miała milczeć! — Chcesz jeść? — zapytała. — Nie. — Pić? — Nie. Rozmowa urwała się, ale wonna Pietruszka przypełzła bliżej, usadowiła się wygodnie w bezpośrednim sąsiedztwie mego nieszczęsnego organu powonienia i umieściła sobie wzgardzoną przeze mnie skorupę na kolanach. Widziałem, że zanurza wszystkie pięć palców w tajemniczej mieszaninie, a potem rozwiera bezzębne usta niczym skórzany neseser. Zamknąłem oczy. Przez chwilę słyszałem donośne mlaskanie, a potem ów łagodny, delikatny dźwięk, jaki powstaje, gdy używa się języka w charakterze ściereczki, na koniec zaś przeciągłe, zadowolone chrząkanie, wydobywające się najwyraźniej z usatysfakcjonowanej duszy ludzkiej. O Pietruszko, korzeniu żywota, czemu nie pachniesz na dworze! Dopiero po dłuższym czasie otwarłem znowu oczy. Mój opiekuńczy anioł siedział wciąż jeszcze przy mnie i wlepiał we mnie badawcze spojrzenie. W spojrzeniu tym odczytać można było odrobinę współczucia i dużo ciekawości. — Kim jesteś? — zapytała mnie Madana. — Nie wiesz? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Nie. Jesteś muzułmaninem? — Jestem chrześcijaninem. — Chrześcijanin i w niewoli! Nie jesteś Berwari? — Jestem chrześcijaninem z dalekiego Zachodu. — Z Zachodu? — wykrzyknęła zdumiona. — Gdzie mężczyźni tańczą z kobietami? I gdzie do jedzenia używa się łopat? Chwała naszej zachodniej cywilizacji dotarła więc nawet do Pietruszki: zasłyszała o naszych tańcach oraz łyżkach i widelcach. — Tak — potwierdziłem. — Czego szukasz w tych stronach? — Chcę się przekonać, czy kobiety są tu równie piękne jak u nas. — I co odkryłeś?. — Są bardzo piękne. — Tak, są piękne — przyświadczyła — piękniejsze niż gdzie indziej. Masz żonę? — Nie. — To żal mi ciebie. Twoje życie jest jak miska, w której nie ma ani sarmysak, ani saljangosz. Sarmysak i saljangosz, ślimaki w czosnku? Czyżby ta właśnie straszliwa potrawa znikła przed chwilą w „neseserze”? — I nie chcesz się ożenić? — wypytywała. — Może bym i chciał, ale nie mogę. — Dlaczego? — Czy można myśleć o ożenku, kiedy człowiek jest związany? — Zaczekasz, aż będziesz znowu wolny. — A zwrócą mi wolność? — My, Chaldani, nie zabijamy jeńców. Co takiego zrobiłeś, że cię związali? — Opowiem ci. Przyjechałem do tego kraju przez Mosul i Amadije, żeby… Madana przerwała mi spiesznie: — Przez Amadije? — Tak. — Kiedy tam byłeś? — Całkiem niedawno. — Ile czasu tam spędziłeś? — Kilka dni. — Czy spotkałeś tam może człowieka, który był hekimem z Zachodu? — Spotkałem go. Uzdrowił dziewczynę, która zjadła trujące owoce. — Czy jeszcze tam jest? — Nie. — Gdzie teraz przebywa? — Dlaczego o niego pytasz? — Bo słyszałam, że ma być w tych okolicach. Starucha mówiła z zapałem, który mógł wynikać jedynie z najwyższego zainteresowania. — Już jest w tych okolicach. — Gdzie? Mów prędko! — Tutaj. — Tutaj, w Szurd? Mylisz się. Nic o tym nie słyszałam. — Nie w Szurd, tylko w tym domu. — W tym domu? Katera aissa — na Jezusa! W takim razie to ty jesteś hekim z Zachodu? — Jestem człowiekiem, o którego pytasz. — Chodih, czy możesz mi tego dowieść? Odpowiadaj! Kto był w domu dziewczyny, która się zatruła? — Była tam Marah Durirneh. — Dała ci jakąś dobrą radę? — Tak, Powiedziała mi, że gdy znajdę się w opałach, mam spytać o Ruh ‘i kulyan. — Więc to ty, ty sam, efendi! — wykrzyknęła, składając z radości dłonie. — O tobie mówiła Marah Durimeh, jesteś jej przyjacielem. Pomogę ci; będę się tobą opiekowała. Opowiedz, w jaki sposób dostałeś się do niewoli! Po raz trzeci tego dnia przekonałem się, jakie cuda może sprawić dźwięk imienia tej kobiety. Jakąż moc posiadała owa tajemnicza Marah Durimeh? — Kim jest Marah Durimeh? — zapytałem. — To wielka księżniczka, której potomkowie odstąpili Mesjasza i przeszli na wiarę Muhammada. Pokutuje teraz za nich i wędruje bezustannie tu i tam. — A kto to Jest Ruh’i kulyan? — Dobry duch. Jedni powiadają, że to Anioł Gabriel, inni uważają, że to Archanioł Michał, obrońca wiernych. W pewnych miejscach o pewnej porze można go tu spotkać. Ale opowiedz mi wpierw, jak dostałeś się do niewoli! Spełnienie tego życzenia mogło być dla mnie tylko korzystne. Nie zważając na niewygodne położenie i ból, jaki sprawiały mi związane ręce, zrelacjonowałem jej moje przygody od przybycia do Amadije aż do chwili obecnej. Starucha słuchała uważnie, a gdy skończyłem, ujęła czule moją skrępowaną dłoń. — Chodih — zawołała — słusznie się domyśliłeś: to Nedżir bej wziął cię do niewoli. Nie wiem, czemu to zrobił. Ale go nie lubię. To okrutny człowiek i uratuję cię przed nim. — Zdejmiesz mi pęta? — Panie, tego nie odważę się uczynić. Nedżir bej wkrótce tu przyjedzie. Ukarałby mnie surowo. — Więc co zrobisz? — Efendi, dziś wypada dzień, kiedy o północy idzie się do Ruh ‘i kulyan. Duch ci pomoże. — Pomodlisz się za mnie do niego? — Sama nie mogę, bo jestem za stara i nie dam rady iść po stromej ścieżce. Ale — tu zatrzymała się i z namysłem popatrzyła w ziemię; potem spojrzała na mnie badawczo — chodih, nie oszukasz mnie? — Mówię ci prawdę. — Nie uciekniesz, jeśli obiecasz mi, że tego nie zrobisz? — Nigdy nie łamię danego słowa. — Bolą cię ręce. Nie ruszysz się stąd, jeśli cię rozwiążę? — Obiecuję. — A czy pozwolisz związać się znowu, jak ktoś, tu przyjdzie? — I to ci obiecuję. — Wierzę ci. Madana uniosła się nieco i próbowała rozwiązać rzemienie na moim karku. Wyznam ze skruchą, że w tym momencie zapach poczciwej Pietruszki zgoła nie był mi przykry. Wysiłki jej zostały uwieńczone powodzeniem. Z lubością wyciągnąłem obolałe ramiona i pozwoliłem tak długo dławionym piersiom zaczerpnąć tchu. Madana zaś zajęła teraz stanowisko przed domem, skąd mogła z daleka widzieć i słyszeć zbliżających się przybyszów. Nie omieszkając też, zacna starucha dowiodła mi, że możemy kontynuować naszą konwersację także przez otwór wejściowy. — Jeśli ktoś tu przyjedzie, zwiążę cię na ten czas — rzekła — a potem…, o panie, czy wrócisz, jeżeli pozwolę ci się stąd oddalić? — Tak. Ale dokąd mam pójść? — Tam na górę, do Ruh ‘i kulyan. Słuchałem ze zdumieniem. Takiej przygody nie było mi jeszcze dane zaznać. Miałem potajemnie zostać urlopowany z niewoli, aby zawrzeć znajomość z zagadkowym Duchem Jaskini. ‘ — Pójdę, a ty możesz być spokojna o mój powrót! — przyrzekłem Madanie z radością. — Tylko nie znam drogi. — Zawołam Ingdżę, ona cię zaprowadzi. Ingdża znaczy „perła”. Imię to wiele obiecywało. — Kto to jest Ingdża? — spytałem zaciekawiony. — Jedna z córek Nedżira beja. — Nedżira beja? — powtórzyłem ze zdumieniem. — Córka jest niepodobna do ojca, panie. — Ale czy poprowadzi mnie tam, dokąd trzeba, skóro wie, że chodzi o jej ojca? — Ingdża jest ulubienicą Marah Durimeh, a ja rozmawiałam z nią o cudzoziemcu, który zwycięża truciznę i umie niezawodną bronią pokonać każdego wroga. — Kto tak powiedział? — zapytałem zdziwiony. — Twój sługa opowiedział to w Amadije ojcu chorej dziewczyny, a Marah Durimeh powtórzyła Ingdży. Ingdża chciałaby zobaczyć, jak wygląda efendi z Frankistanu. Czy mam ją zawołać, chodih? — Tak, jeśli nie ryzykujemy w ten sposób zbyt wiele. — Ale muszę cię, wpierw związać. — Wiąż! W tych okolicznościach pozwoliłem się z powrotem skrępować, a gdy to się stało, starucha opuściła dom. Niebawem wróciła i zameldowała, że Ingdża przyjdzie. Rozwiązała mi ręce. Zapytałem, czy była we wsi i wyraziłem zaniepokojenie: — A jeśli cię spostrzeżono? Przecież masz mnie pilnować! — Och, mężczyzn nie ma, a kobiety, które mnie widziały, nie wydadzą mnie. — A gdzież są mężczyźni? — Wyruszyli do Lisan. — Co tam robią? — Nie pytałam. Co mnie obchodzą męskie sprawy! Może Ingdża ci powie, jak przyjdzie. Stara zasiadła znowu przed drzwiami. Po jakimś czasie podniosła się spiesznie i pobiegła na spotkanie kogoś, kto nadchodził. Słyszałem ciche szepty, a potem wewnątrz domu zrobiło się ciemno — w otworze wejściowym stanęła „Perła”. Już pierwszy rzut oka na przybyłą przekonał mnie, że unię Ingdża jest tu na miejscu. Dziewczyna miała około dziewiętnastu lat, była rosłej postaci i bujnych kształtów — rzekłbyś, żona gwardzisty z dawnego pruskiego wojska. Jednakże twarz odznaczała się dziewczęcą miękkością, a teraz, w obecności obcego mężczyzny, zdradzała wyraźne onieśmielenie. — Selam, efendi! — pozdrowiła mnie cichym głosem. — Selam! — odrzekłem. — Nazywasz się Ingdża i jesteś córką raisa z Szurd? — Tak, chodih. — Wybacz, że nie wstaję, aby cię powitać. Jestem przywiązany do pala. — Myślałam, że Madana na razie cię rozwiązała. — Tylko ręce. — Dlaczego nie całkiem? Momentalnie pochyliła się nade mną, aby rozwiązać pęta, ja jednak powstrzymałem ją: — Dziękuję ci, dobra opiekunko! Ale proszę, nie rób tego, gdyby bowiem ktoś tu teraz przyszedł, potrzebowalibyśmy zbyt dużo czasu, aby mnie z powrotem związać. — Madana opowiedziała mi wszystko — odparła dziewczyna. — Chodih, nie zniosę, byś leżał tu na ziemi, ty, efendi z Zachodu, który jeździ po całym świecie, by zaznawać przygód! Ach, więc takie były efekty przechwałek mego małego Halefa! Dziewczyna brała mnie za jakiegoś zachodniego Haruna–al Raszyda, łowcę przygód. — Musisz się z tym pogodzić gwoli ostrożności — odrzekłem. — Siądź tu obok mnie i pozwól, że zadam ci kilka pytań. — Chodih, okazujesz mi zbyt wiele dobroci. Jestem tylko dziewczyną, której ojciec w dodatku śmiertelnie cię obraził. — Ze względu na ciebie jestem gotów mu to przebaczyć. — Nie ze względu na mnie, ale na moją matkę, efendi. — Biedne dziecko! Twój ojciec jest pewnie dla ciebie surowy i okrutny? Jej oczy zabłysły. — Surowy i okrutny? Chodih, Nedżir bej nigdy by się na to nie odważył! Ale pogardza swoją żoną i córkami. Nie zwraca na nie uwagi i dlatego… dlatego nie będzie w tym grzechu, jeśli zaprowadzę cię do Ruh ‘i kulyan. — Kiedy to się stanie? — Dokładnie o północy trzeba być na górze. — Czy duch przebywa tu w jakiejś jaskini? — Tak. Jest tu zawsze o północy pierwszego dnia drugiego tygodnia miesiąca. — A po czym można poznać jego obecność? — Po świetle, które bierze się z sobą. Trzeba postawić kaganek u wejścia do jaskini i cofnąć się. Jeśli kaganek pali się dalej, to znaczy, że ducha nie ma; jeżeli zgaśnie, to znaczy, że duch jest. Wtedy trzeba wejść, postąpić trzy kroki w głąb jaskini i powiedzieć, czego się potrzebuje. — A w jakich sprawach można się do niego zwracać? — We wszystkich. Można o coś prosić, można się na kogoś skarżyć, można też o coś zapytać. — Ale duch chyba nie mówi! Jakże więc dostaje się odpowiedź? — Kiedy wypowie się swoje życzenie, trzeba cofnąć się do obrazu i chwilę zaczekać. Jeśli światełko zapali się ponownie, to znaczy, że prośba została spełniona i wkrótce, często jeszcze tej samej nocy, dostaje się oczekiwaną wiadomość. — Co to za obraz, o którym wspomniałaś? — Na wysokim słupie wisi tam obraz Matki Boskiej. To mnie zdumiało, wiedziałem bowiem, że Chaldani głoszą, iż Maria nie jest Matką Boga, a tylko matką Jezusa jako człowieka. Zatem tajemniczy Ruh ‘i kulyan zdawał się należeć do wiary katolickiej. — Od jak dawna obraz się tam znajduje? — zapytałem. — Nie wiem. Był tam jeszcze przed moim urodzeniem. — I żaden Kurd ani Chaldejczyk nie zażądał, aby go usunąć? — Nie, bo wtedy Ruh ‘i kulyan zniknąłby na zawsze. — Tego zaś nikt nie pragnie? — Nikt, efendi. Duch zsyła dobrodziejstwa na całą okolicę: Uszczęśliwia biednych i udziela rad bogatym. Ochrania słabych i grozi potężnym, gdy nadużywają swojej władzy. Dobry człowiek pokłada w nim nadzieję, a zły drży przed nim. Jeśli poproszę ojca, by cię uwolnił, wyśmieje mnie. Ale jeśli duch rozkaże mu to uczynić, usłucha. — Byłaś już kiedyś nocą w tej jaskini? — Wiele razy. Prosiłam za moją matką i siostrą. — I twoje prośby zostały wysłuchane? — Tak. — Od kogo się o tym dowiedziałaś? — Za pierwszym razem stało się to w nocy i nic nie widziałam. Ale ostatnim razem przyszła do mnie Marah Durimeh. Duch ukazał się jej i przysłał ją do mnie. — A więc znasz tę kobietę? — Znam ją od urodzenia. — Często u was bywa? — Tak, panie. Chodzę z nią wtedy w góry zbierać zioła albo odwiedzamy razem chorych, którzy potrzebują jej pomocy. — Gdzie ona mieszka? — Tego nikt nie wie. Może nie mieszka nigdzie, ale jest z radością przyjmowana w każdym domu, gdziekolwiek zawita. — Skąd ona pochodzi? — O tym różnie mówią. Większość twierdzi, że Marah Durimeh jest księżniczką ze starego rodu królów Lisan. Był to potężny ród, któremu podlegała cała ziemia Tijari i Tkhuma. Jadali i pili ze złotych naczyń, wszystkie inne sprzęty były ze srebra i szlachetnych metali. Ale potem przeszli na stronę Proroka, a ich potomkowie rozproszyli się po całym kraju. Tylko Marah Durimeh dochowała wiary swemu Bogu, on zaś pobłogosławił jej długim życiem, mądrym sercem i wielkimi bogactwami. — Gdzież ona trzyma owe bogactwa, skoro nigdzie nie mieszka na stałe? — Tego nikt nie wie. Niektórzy powiadają, że zakopała swoje złoto w ziemi. Inni znowu, a jest ich wielu, mówią, że Marah Durimeh posiada władzę nad duchami głębiny, które przynoszą jej tyle złota, ile jej potrzeba. — Więc to Marah Durimeh opowiadała ci o mnie? — Tak, wszystko, czego dowiedziała się w Amadije od twego sługi. Nakazała mi, bym gdy tylko przy będziesz w te strony udała się do jaskini i prosiła Ruh ‘i kulyan, aby zachował cię od niebezpieczeństwa. Ale teraz będziesz mógł sam to zrobić. — Nie pójdziesz ze mną aż do samej jaskini? — Nie. Jeśli udasz się tam osobiście, ja mogę zaczekać w pewnej odległości. Ale czy nie jesteś głodny, efendi? Madana powiedziała mi, że pozwoliłeś jej zjeść swój posiłek. — Kto przygotował ten posiłek? — Ona sama. Ojciec jej kazał. — Dlaczego jej kazał się tym zająć, a nie wam? — Miałyśmy nic nie wiedzieć o jeńcu. Mąż Madany jest najlepszym druhem mego ojca, i dlatego jej polecono cię pilnować. — A dokąd wyruszyli mężczyźni ze wsi? — Są gdzieś w okolicach Lisan. — Co tam robią? — Nie wiem. — Czy możesz się tego dowiedzieć? — Spróbuję, Ale powiedz, efendi, czy nie chcesz jeść? Odparłem wymijająco: — Wzgardziłem tą strawą, bo nie jestem przyzwyczajony jeść ślimaki z czosnkiem. — Oh, efendi, przyniosę ci coś innego. Za godzinę zapadnie noc. Pobiegnę szybko, a potem wrócę i przyniosę ci wszystko, co mamy w domu! Dziewczyna podniosła się. — Dowiedz się też, co robią wasi mężczyźni — poprosiłem ją. Ingdża odeszła i, jak się okazało, w samą porę, nie minęło bowiem nawet dziesięć minut, jak Madana, odprowadzająca dziewczynę, pośpiesznie wróciła: — Muszę cię związać! — zawołała. — Mój mąż przyjeżdża, wysłany przez Nedżira beja. Nie może się dowiedzieć, że ze sobą rozmawialiśmy. Nie wydaj mnie! Madana związała mi ręce na karku, a potem przycupnęła w pobliżu wejścia. Jej stara, pomarszczona twarz przybrała wyraz nieprzystępny i wrogi. Po kilku sekundach usłyszeliśmy na dworze tętent kopyt. Jeździec zatrzymał się przed domem, zsiadł i wszedł do środka. Był to stary mężczyzna, chudy i wysoki; wyglądem zewnętrznym — choć na pewno nie charakterem — pasował całkiem dobrze do poczciwej Pietruszki. Zbliżył się do mnie bez słowa powitania i zbadał moje pęta. Przekonawszy się, że wszystko w porządku, zwrócił się szorstko do żony: — Wyjdź i nie podsłuchuj! Stara wysunęła się bezszelestnie z izby, on zaś przykucnął na ziemi naprzeciw mnie. Byłem doprawdy ciekaw, co też ma mi do powiedzenia ten Pietruszek, którego ubranie wydzielało ze wzmożoną siłą identyczny zapach, jaki otaczał jego żonę Madanę. — Jak się nazywasz? — natarł na mnie. Nie odpowiedziałem. — Jesteś głuchy? Pytam o twoje imię! Znowu nastąpiło to, co muzycy określają mianem tacet. — Odpowiadaj! Mówiąc to wymierzył mi kopniaka w bok. Nie mogłem go chwycić rękoma, byłem jednak w stanie poruszać nogami na tyle swobodnie, by bez wdawania się w dłuższe teoretyczne dywagacje wyłożyć mu swój pogląd na całą sprawę. Podkuliłem związane kolana, a następnie je rozprostowałem, na skutek czego mężczyzna poleciał w górę i wyrżnął o ścianę. Musiał mieć wyjątkowo wytrzymałe kości, bo najpierw poddał się uważnym oględzinom, a potem rzekł tonem świadczącym o jak najlepszym samopoczuciu: — Nie próbuj tego po raz drugi! — Mów uprzejmie, to będę ci uprzejmie odpowiadał! — odparłem. — Kim jesteś? — Oszczędź sobie takich pytań! Doskonale wiesz, kim jestem. — Co robiłeś w Lisan? — To nie twoja sprawa. — Co robiłeś u Berwaryjczyków? — To też nie twoja sprawa. — Gdzie jest twój kary koń? — Pod dobrą opieką. — Gdzie twoje rzeczy? — Tam, gdzie nie możesz się do nich dobrać. — Jesteś bogaty? Możesz zapłacić okup? — Podejdź bliżej, to dostaniesz okup. Zapamiętaj sobie: ja jestem efendi, a ty jesteś podwładnym swego raisa. Teraz ja będę zadawał pytania, a ty odpowiadaj. Nie wyobrażaj sobie, że pozwolę ci się brać na spytki! Uznał widocznie, że najrozsądniej będzie zgodzić się na takie postawienie sprawy, po krótkim namyśle bowiem rzekł: — Więc pytaj! — Gdzie jest Nedżir bej? — Dlaczego cię to interesuje? — Bo to on na mnie napadł! — Mylisz się. — Nie kłam! — A jednak się mylisz. Nie wiesz wcale, gdzie się znajdujesz! — Naprawdę ci się wydaje, że efendi z Frankistanu da się oszukać? Jeśli zejdę stąd w dolinę, dotrę do Szurd. Na prawo leży Lisan, na lewo Raola, a tam na górze jest jaskinia, w której przebywa Ruh ‘i kulyan. Opryszek nie mógł się powstrzymać od odruchu zdumienia, — Co ty wiesz o Duchu Jaskini, cudzoziemcze? — Wiem więcej niż ty, więcej niż wszyscy mieszkańcy tej doliny! Po raz kolejny Marah Durimeh sprawiła, że stałem się panem sytuacji. Nestorianin zwątpił najwyraźniej, czy zdoła wywiązać się ze swego zadania. — Mów co wiesz! — rzekł. — Bah! Nie jesteście warci, by słuchać o Duchu Jaskini. Czego ode mnie oczekujesz? Po coście mnie napadli i ujęli? — Przede wszystkim chcemy twego konia. — Dalej! — Twojej broni. — Dalej! — Wszystkich twoich rzeczy. — Dalej! — I wszystkiego, co mają przy sobie twoi towarzysze. — Zaiste, skromne żądania! — Potem puścimy cię wolno. — Tak sądzisz? Ja sądzę, że chcecie jeszcze więcej. — Tylko tyle: masz rozkazać melikowi z Lisan, by nie uwalniał beja. — Rozkazać? Oszalałeś chyba! Myślisz, że mogę wydawać rozkazy królowi Lisan, a jednocześnie ośmielasz się mną dyrygować, ty, robak, którego w każdej chwili mogę rozdeptać! — Chodih, nie urągaj mi! — Nie urągam, mówię prawdę. Wstydź się! Mienisz się chrześcijaninem, a jesteś całkiem zwyczajnie złodziejem i rabusiem. Wszędzie, gdziekolwiek się znajdę, będę rozgłaszał, że Chaldani gorsi są od kurdyjskich zbójów. Berwari przyjęli mnie, chrześcijanina, przyjaźnie, nasara z Szurd natomiast napadli mnie podstępnie i obrabowali. — Nie będziesz niczego rozgłaszał, bo jeśli nie zrobisz tego, co ci każę, nigdy w życiu nie odzyskasz wolności. — To się okaże. Melik z Lisan zażąda, byście mnie wypuścili. — Nie boimy się go. Melik nie ma tu nic do rozkazywania, a my dziś jeszcze dostaniemy potężne posiłki. Zrobisz to, co powiedziałem? — Nigdy! — Wiedz tedy, że wrócę dopiero jutro. Nie zobaczysz nikogo prócz mnie i tej kobiety, która nie da ci nic więcej do jedzenia. Głód skłoni cię do ustępstw. A że mnie potraktowałeś kopniakiem, za karę nie dostaniesz też pić. Wylał wodę z miski, zrobił jeszcze pogardliwy gest w moją stronę i wyszedł. Słyszałem, jak na dworze rozmawia jeszcze rozkazującym tonem ze swoją żoną. Potem dosiadł konia i odjechał. Wiedziałem już teraz, dlaczego mnie ujęto. Raisowi z Szurd zależało na wojnie z Kurdami i chciał mnie usunąć jako rozjemcę. Ponadto chciano też sobie przywłaszczyć mój dobytek. Po jakimś czasie weszła Madana. — Czy on cię obraził, chodih? — brzmiało jej pierwsze pytanie. — To bez znaczenia! — Efendi, nie gniewaj się na niego! Rais mu kazał. Ale mój mąż bardzo się na ciebie rozzłościł. Nie wolno mi z tobą rozmawiać ani dać ci jeść i pić. — Kiedy twój mąż tu wróci? — Dopiero jutro, powiedział. W nocy musi jeszcze pojechać do Murghi. — A czy do tego czasu zjawi się tu ktoś inny? — Chyba nie. Niewielu tylko może wiedzieć, gdzie jesteś. Wylał ci wodę. Pójdę do źródełka i przyniosę ci świeżej. Zacna Pietruszka spełniła obietnicę i przyniosła też wiązkę smolnych drzazg, aby oświetlić izbą, zaczynało się już bowiem zmierzchać. Zatknęła właśnie pierwszą płonącą drzazgę w szczelinie muru, gdy na zewnątrz rozległy się kroki. Na szczęście byłem nadal skrępowany. Ale co to mogło być? Dosłyszałem zdyszane sapanie psa, wyrywającego się ze wszystkich sił na smyczy, potem krótkie, ostre szczeknięcie — och, jakże dobrze je znałem! — Dojan! — wykrzyknąłem z radością. Teraz rozległo się donośne ujadanie i ludzki głos, a potem pies wpadł do środka, przewrócił biedną Pietruszkę i zanosząc się radosnym szczekaniem rzucił się na mnie. W następnej chwili zaś w drzwiach ukazała się groźna lufa sztucera, i jakiś głos zapytał: — Sihdi, jesteś tam? — Tak, Halefie. — Grozi ci niebezpieczeństwo? — Nie. Możesz spokojnie wejść. Mały Hadżi wsunął tedy najpierw strzelbę, potem swoje wąsiki składające się z jedenastu włosów, a wreszcie całą swą postać. — Hamdulillah, sihdi, nareszcie cię odnalazłem! Skąd się tu wziąłeś? Maszallah, jesteś w niewoli, związany! Przez tę kobietę? Tego smoka? Do dżehenny z tobą, wstrętna starucho! W najwyższym gniewie dobył sztyletu. — Stój, Halefie! — nakazałem. — Jestem wprawdzie w niewoli, ale ta kobieta jest moją przyjaciółką. Ocaliłaby mnie, nawet gdybyś się tu nie zjawił. — Ona miałaby cię ocalić, sihdi? — Tak. Cały plan już omówiony. — A ja chciałem ją zakłuć! — zwrócił ku Madanie rozpromienione oblicze. — Chwała niech — będzie Allahówi, że cię stworzył, o najpiękniejsza z kobiet Kurdystanu! Twoje włosy są jak jedwab, twoja cera jak zawstydzona jutrzenka, a twoje oczy lśnią jak gwiazdy na niebie. Wiedz, że jestem Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawuhd al Gossarah! Dobrocią swego serca pokrzepiłaś mego pana i przyjaciela, i dlatego… — Zatrzymaj się! — przerwałem ten potok wymowy. — Ta kobieta nie rozumie ani słowa po arabsku. Zna tylko kurdyjski. Teraz mój mały przyjaciel zebrał cały swój zasób kurdyjskich słów, aby wytłumaczyć Pietruszce, iż uważa ją za najpiękniejszą i najdostojniejszą z kobiet oraz że do końca swego życia będzie mogła liczyć na jego przyjaźń. Pomogłem im obojgu wybrnąć z kłopotu oświadczając: — Madano, wspomniałaś dziś o moim słudze, który opowiadał o mnie w Amadije. Oto on! Hadżi Halef odnalazł moje ślady i przybył tu, aby mnie uratować. — Oh, efendi, co teraz zrobisz? Uciekniesz? — Nie martw się! Nie zrobię niczego bez porozumienia z tobą. Możesz spokojnie usiąść! Tymczasem Halef przeciął moje więzy i zasiadł obok. Byłem teraz zupełnie bezpieczny, gdyż mając przy sobie jego i Dojana nie bałem się żadnego Chaldejczyka. — Opowiadaj, sihdi! — poprosił Halef. Przystąpiłem do szczegółowej relacji z moich przygód, Halef zaś przerywał mi co chwila okrzykami zdumienia. Na koniec rzekł: — Sihdi, gdybym był paszą, wynagrodziłbym Madanę i poślubił Ingdżę. Ale że nie jestem paszą i mam już swoją Hanneh, radzę, byś sam ożenił się z tą Perełką! Jest duża i mocna tak jak ty! — Zastanowię się nad tym — odparłem ze śmiechem. — Ale powiedz mi przede wszystkim, jaka jest sytuacja w Lisan i w jaki sposób udało ci się trafić na mój ślad. — O, sihdi, było wielkie zamieranie. Stało się tak, jak powiedziałeś: nasara wycofali się za Zab i czekali twego powrotu. Ale ty nie wracałeś… — A szejk Mohammed Emin? — Wrócił i kiedy chciał przejechać most, mało go nie zastrzelono. Na szczęście rozpoznałem go w porę. Opowiedział, że po drodze ktoś do was strzelił. Jego koń został draśnięty i poniósł. Dopiero po dłuższym czasie udało mu się go okiełznać, wtedy zawrócił, zobaczył, że mój koń, na którym jechałeś, leży martwy, a ciebie nie ma. — Czy nie pojechał prędko po pomoc do Kurdów? — Nie, sihdi! Szejk przypuszczał, że to oni podstępnie was napadli, aby was zabić; bo ich wódz, kjaja z Dalasza, okazał się złym człowiekiem. Dlatego szejk ruszył pędem do Lisan, po nas. — I wtedy znaleźliście się w kłopocie? — Ja nie, sihdi. Wiedziałem, co trzeba zrobić, i w swoim czasie to właśnie zrobiłem. Ale oni zwołali wielką radę i postanowili wysłać poselstwo do Kurdów, z żądaniem, by wydali ciebie albo twoje zwłoki. — Dzięki Bogu nie było tak źle. — Sihdi, gdyby cię zabili… na Allaha, nie ruszyłbym się z tego kraju, póki choć jeden Berwari pozostałby żywy! Wiesz, jak cię miłuję. — Wiem, drogi Halefie. Ale opowiadaj dalej! — Kurdowie przyjęli poselstwo bardzo źle… — Kto był w poselstwie? — Mohammed Emin, dwóch Kurdów, z tych, których ujęto razem z nami, pisarz melika, i jeden Chaldejczyk, który zna arabski i miał być tłumaczem przy szejku. Kurdowie najpierw nie chcieli uwierzyć, że cię napadnięto. Uważali to wszystko za jakiś podstęp ze strony melika. Ale gdy zobaczyli martwego konia, uwierzyli. I teraz poczęli twierdzić, że to nasara cię uprowadzili, bo nie chcieli rozjemcy. Posłowie krążyli w tę i z powrotem. Potem przybył Nedżir bej i powiedział, że zabili cię Berwaryjczycy. Mówił, że widział to z przeciwległego brzegu… — A łajdak! — To prawda, sihdi. Ale otrzyma zapłatę za swoje łajdactwo. Tak więc mało nie doszło do walki. Wtedy poszedłem do melika, który był u beja z Gumri, poprosiłem go, by doprowadził do zawieszenia broni, a ja przez ten czas spróbuję cię odnaleźć. Melik i bej uważali, że to niemożliwe. Ale kiedy wspomniałem o naszym Dojanie, nabrali otuchy. Wyprawiono jeszcze ostatnie poselstwo, z którym miałem, iść. Berwaryjczycy zgodzili się, że do jutra w południe obie strony zachowają spokój. Jeśli do tego czasu nie wrócisz, rozpocznie się walka. — No, a co z tobą? — Doszliśmy z psem do miejsca, gdzie leży koń. Dojan natychmiast odnalazł trop i pociągnął mnie aż do rzeki. Było jasne, że przeprawiono się z tobą na drugi brzeg. Inni uważali, że powinienem wrócić do Lisan i tam przejść po moście. Ale nie było na to czasu, bo już zapadał wieczór. Rozebrałem się, obwiązałem ubranie wokół głowy, na to położyłem strzelbę i przeszedłem sam z psem przez rzekę. — A po drugiej stronie od razu znaleźliście znowu ślady? — Tak, sihdi. Ubrałem się, ruszyliśmy dalej po śladach — i oto jesteśmy! — Halefie, nigdy ci tego nie zapomnę. — Nic nie mów, sihdi! Zrobiłbyś dla mnie znacznie więcej! — A co na to wszystko Anglik? — Nikt nie rozumie jego mowy, ale biegał rozjuszony w kółko i wyglądał jak pantera, którą schwytano w sidła. — Czy Nedżir bej wie, że mnie szukasz i że wziąłeś ze sobą psa? — Nie. Odjechał, zanim jeszcze ta decyzja zapadła. — Spotkałeś kogoś po drodze? — Nikogo. Dojan prowadził mnie przez zupełnie pustą okolicę. — Gdzie jest mój Kary? — Na dziedzińcu u melika. Przekazałem go pod opiekę szejkowi. — Jest więc w dobrych rękach. Wtem na dworze rozległy się ciche kroki. Halef schwycił za broń,. Dojan gotował się do skoku. Uspokoiłem ich obu, była to bowiem Ingdża. Na widok Halefa i psa dziewczyna zatrzymała się zdumiona u wejścia. — Nie obawiaj się! — rzekłem. — Ten człowiek i ten pies należą do mnie. — Skąd się tu wzięli? — Szukali mnie, by mi przyjść z pomocą. — Ą więc opuścisz nas? — Jeszcze nie teraz. — Czy nadal potrzeba ci pomocy Ruh ‘i kulyan? — Tak, A ty nadal gotowa jesteś mnie do niego zaprowadzić? — Chętnie, efendi. Przyniosłam ci jedzenie i picie. Ale nie wystarczy tego dla dwóch i jeszcze dla psa. Ingdża miała ze sobą wypakowany kosz z wikliny. Jego zawartością pięciu mężczyzn mogłoby najeść się do syta. — Nie martw się o to, dobra Ingdżo! — odrzekłem. — Wystarczy dla wszystkich, Ty i Madana będziecie także z nami jadły. — Chodih, jesteśmy kobietami! — Wiem, o co ci chodzi. Ale w mojej ojczyźnie kobietom przypada inna pozycja niż u was. Są dumą i ozdobą domu, a przy posiłkach zajmują honorowe miejsce. — O efendi, jakże szczęśliwe są wasze kobiety! — Ale za to muszą jeść łopatami! — wtrąciła się współczująco Pietruszka. — To nie są łopaty, tylko małe, ozdobne przyrządy ze szlachetnego metalu, którymi je się doskonale i daleko schludniej niż palcami. Kto u nas przy jedzeniu brudzi sobie ręce potrawą, uchodzi za człowieka niechlujnego i nieokrzesanego. Pokażę wam zaraz, jak taka łyżka wygląda. Podczas gdy Ingdża rozpościerała na podłodze przyniesioną chustę, aby ułożyć na niej jedzenie, wziąłem sztylet Halefa i odłupałem ze słupa pokaźną szczapkę. Łyżka wkrótce była gotowa i gdy zaprezentowałem, jak można takim narzędziem czerpać wodę, wzbudziła wielkie podniecenie obu prostych kobiet. — Powiedz teraz, Madano, czy można powiedzieć, że to kurek*? — Nie, chodih — przyznała. — Wcale nie trzeba mieć do tego takich wielkich paszczy, jak myślałam. — Efendi, co zrobisz z tą łyżką? — zapytała Ingdża. — Wyrzucę. — O nie, chodih! Czy zechciałbyś mi ją podarować? — Nie jest dla ciebie dość piękna. Perła Szurd powinna mieć łyżkę ze srebra. — Efendi — powiedziała zarumieniona — ta łyżka jest bardzo piękna. Jest piękniejsza, niż gdyby była zrobiona z altyn i gumusz*, bo to ty ją zrobiłeś. Proszę, podaruj mi ją, abym miała po tobie pamiątkę, gdy nas już opuścisz! — A więc zatrzymaj ją! Ale musicie obie z Madaną przyjść do mnie jutro do Lisan, a wtedy podaruję wam coś lepszego. — Kiedy chcesz stąd odejść? — O tym zadecyduje Ruh ‘i kulyan. Ale teraz siadajcie! Pora zacząć kolację! Musiałem tę prośbę kilkakrotnie powtórzyć, zanim została spełniona. Halef nie odezwał się dotąd ani słowem, tylko wpatrywał się w piękną dziewczynę. Teraz wydał z siebie głębokie westchnienie i rzekł po arabsku: — Sihdi, masz rację! — W jakiej sprawie? — Nawet gdybym był paszą, nie pasowałbym do niej. Ty ją weź, sihdi! Jest piękniejsza niż wszystkie dziewczęta, jakie zdarzyło mi się widzieć. — Na pewno znalazła sobie tu jakiegoś młodzieńca, którego pokochała. — Zapytaj ją o to! — Nie uchodzi, mój mały Halefie. Takie pytanie byłoby natrętne i niegrzeczne. Ingdża zorientowała się, że o niej rozmawiamy. Toteż powiedziałem: — Ten człowiek jest twoim dobrym znajomym. — Jak to, efendi? — Hadżi Halef to ów sługa, o którym opowiadała ci Marah Durimeh. Wszyscy inni sądzili już, że mnie zamordowano, a on jeden odważył się iść mnie poszukać. — Jest niedużego wzrostu, ale ma wierne i odważne serce — rzekła dziewczyna, rzucając mu spojrzenie pełne uznania. — Co powiedziała? — spytał Halef, który zauważył to spojrzenie. — Ingdża mówi, że masz wierne i odważne serce. — Powiedz jej, że jest piękną i dobrą dziewczyną i wielka szkoda, że nie dostaje mi — postury i tytułu paszy! Kiedy tłumaczyłem Ingdży jego słowa, Halef wyciągnął rękę, którą dziewczyna ze śmiechem uścisnęła. Jej twarz promieniała przy tym taką serdecznością i dobrocią, że zdjął mnie prawdziwy żal na myśl o monotonnym życiu, jakie czeka ją w tym kraju. — Czy masz może jakieś życzenie, które mógłbym spełnić? — zapytałem dziewczynę w przypływie szczerej sympatii. Ingdża przypatrywała mi się przez chwilę z namysłem, a potem rzekła: — Tak, o panie, mam pewne życzenie. — Wypowiedz je! — Efendi, będę o tobie dużo myślała. Czy i ty także wspomnisz czasem o nas? — Często, bardzo często! — Czy księżyc świeci u was tak samo jak tutaj? — Zupełnie tak samo. — Chodih, popatrz na niego w każdą noc pełni! Nasze spojrzenia spotkają się wtedy tam w górze! — Będę tak robił, ale będę też wspominał cię w inne księżycowe noce. Gdy tylko zobaczysz na niebie księżyc, wiedz, że przynosi ci ode mnie pozdrowienia. — A tobie pozdrowienia od nas! Teraz rozmowa urwała się, popadliśmy w rozrzewnienie. Ale potem wrócił poprzedni nastrój. Ingdża odezwała się nawet jako pierwsza: — Czy twój sługa pójdzie razem z tobą do jaskini, chodih? — Nie. Hadżi Halef wróci teraz do Lisan, aby uspokoić moich przyjaciół. — Niech to zrobi, grozi im bowiem niebezpieczeństwo. — Jakie niebezpieczeństwo? — zapytałem, z pozornym spokojem. — Było tu przedtem dwóch mężczyzn. Jeden pojechał do ciebie, a drugi został we wsi. Rozmawiałam z nim. Nie wolno mu było niczego zdradzić, ale powiedział mi i tak dosyć. Myślisz, że zawieszenie broni utrzyma się do jutrzejszego południa? — Mam nadzieję. — Ale jest wielu takich, którzy chcieliby rozpocząć walkę i ci właśnie obrali sobie mego ojca na wodza. Rozesłał gońców do Murghi, Mianisz i Aszita, także w dół rzeki do Biridże i Gissa, aby zwołać wszystkich mężczyzn zdolnych dó noszenia broni. Wojownicy zbiorą się jeszcze tej nocy, a rankiem napadną na Berwaryjczyków. — Co za nieostrożność! Twój ojciec chce sprowadzić nieszczęście na całą dolinę! — Czy myślisz, że Berwari mają nad nami przewagę? — Jeśli chodzi o umiejętności bojowe, to na pewno, choć na razie nie pod względem liczebności. Ale kiedy raz rozgorzeje walka, ogień rozleje się szeroko, a wówczas Kurdowie będą nad wami znacznie górowali; Chaldani są bowiem ze wszystkich stron otoczeni przez plemiona kurdyjskie. — Boże, zlituj się nad nami, jeżeli masz rację! — Mam rację, możesz mi wierzyć. Jeśli dziś i jutro nie uda się zawrzeć pokoju, nastaną dla was dużo gorsze czasy niż wtedy, kiedy panował tu Beder Chan i Nur Ullah bej. Może się zdarzyć, że Chaldejczycy zostaną wytępieni wraz z kobietami i dziećmi. — O Jezusie, co mamy robić? — Czy wiesz, gdzie twój ojciec ma się spotkać ze swymi zwolennikami? — Nie. Tego nie udało mi się dowiedzieć. — A nie wiesz, gdzie jest teraz? — Objeżdża wszystkie miejscowości, aby zagrzewać mężczyzn do walki. — Więc może nam pomóc jedynie Ruh ‘i kulyan. Ale zanim się z nim spotkam, muszę poczynić pewne przygotowania. — Zrób to, o panie, a wszyscy, którzy pragną pokoju, będą błogosławili twoją pamięć, kiedy dawno już nas opuścisz! Posiłek dobiegł końca. Zapytałem Halef a: — Czy będziesz umiał trafić stąd do Lisan, i to tak, żeby nikt cię po drodze nie zobaczył? Hadżi potaknął, a ja ciągnąłem dalej: — Pójdziesz do melika i do Kadira beja i powiesz im, jak i gdzie mnie znalazłeś! — Czy mam też powiedzieć, kto cię napadł? — Tak, Nedżir bej wziął mnie do niewoli, żebym nie mógł doprowadzić do zawarcia pokoju. Za uwolnienie mnie żąda mego konia, mego dobytku i wszystkiego, co mają moi towarzysze. — Niech szejtan go wynagrodzi! — Widzisz, że odebrano mi tu właściwie wszystko. Zostaw mi swój pistolet i nóż! Dojana także zatrzymam przy sobie. — Weź także moją strzelbę. I bez tego wrócę do Lisan. — Strzelba mogłaby mi przeszkadzać. Powiedz potem Kadirowi bejowi i melikowi, że rais z Szurd rozesłał gońców do wszystkich: miejscowości w górę i w dół od Lisan, aby nakłonić mężczyzn do walki. Mają się w nocy zebrać, nie wiem niestety, w jakim miejscu, a potem napaść na Berwaryjczyków. Sam Nedżir bej objeżdża okolicę, więc powiesz ode mnie melikowi, żeby go zatrzymał pod strażą gdy tylko uda mu się go schwytać. — Sihdi, chciałbym go spotkać teraz po drodze. Dałbym sobie z nim radę. — Ty sam? Wybij sobie to z głowy! Nie dorosłeś do niego; to nie na twoje siły. Mały Halef podniósł się z miną człowieka obrażonego, wyprężył zwinne członki i zawołał: — Nie na moje siły? Cóż ty sobie myślisz, sihdi, i co się nagle stało z twoim bystrym rozumem? Czy nie pokonałem Abu Seifa? Czy nie dokonałem wielu innych doniosłych czynów? Czymże jest ten Nedżir bej wobec sławnego Hadżi Halefa Omara? Ślepą żabą, nieruchawą ropuchą, którą rozdepczę, gdy tylko stanie mi na drodze. Jesteś Kara ben Nemsi, bohater z Frankistanu. I ja, twój przyjaciel i stróż, miałbym obawiać się jakiegoś obdartego Chaldani? O sihdi, dziwię ci się! — Dziw się, ile chcesz, ale bądź ostrożny! Teraz najważniejsze, żebyś dotarł cało do Lisan. — A jeśli wodzowie zapytają mnie, kiedy ty sam przybędziesz? Co mam im odpowiedzieć? — Powiedz, że przed świtem będę z nimi. — Masz tu sztylet i pistolety, i naboje do nich, i niech Allah ma cię w swojej opiece! Potem podszedł do Ingdży i podał jej rękę: — Żegnaj mi, najpiękniejsza z pięknych! Zobaczymy się jeszcze. Podał też rękę poczciwej Pietruszce: — I ty mi żegnaj, dobra chaldejska mateczko! Słodkie były chwile, które spędziłem pod twoim dachem, a jeśli ty także życzyłabyś sobie mieć łyżkę, wytnę ją dla ciebie na pamiątkę. Selam, o mądra, selam, o wierna! Obie kobiety nie zrozumiały wprawdzie nic z tego, co Halef mówił, ale przyjęły jego słowa z sympatią, a Madana wręcz wyszła razem z nim, aby go kawałek odprowadzić. Spojrzałem przez otwór wejściowy, aby z układu gwiazd zorientować się, która jest godzina, odebrano mi bowiem również zegarek. Mogło być około dziesiątej. — Za dwie godziny będzie północ. Kiedy wyruszymy? — zapytałem dziewczynę. — Za godzinę. — To bardzo pilna sprawa. Czy nie można spotkać się z Duchem Jaskini wcześniej? — Właściwa pora jest o północy. Rozgniewa się, jeśli przyjdziemy wcześniej. — Na mnie nie będzie się gniewał. — Jesteś tego pewien? — Całkowicie. — Więc pójdziemy zaraz, jak tylko wróci Madana. — Mamy jakieś światło? Ingdża bez słowa pokazała mi kilka krótkich splecionych z sitowia sznurków, nasyconych baranim łojem. Miała też krzesiwo. Potem rzekła: — Chodih, mam do ciebie prośbę. — Mów! — Czy przebaczysz mojemu ojcu? — Tak, ze względu na ciebie. — Ale melik będzie się na niego gniewał. — Ułagodzę go. — Dziękuję ci. — Czy dowiedziałaś się może, komu dostała się moja broń i inne przedmioty, które mi zabrano? — Nie. Pewnie ma je mój ojciec. — A gdzie twój ojciec zwykł przechowywać takie rzeczy? — Do domu ich nie przyniósł. Zauważyłabym to. Wróciła Madana. — Chciałbym ci okazać moją wdzięczność, Madano — powiedziałem serdecznie — musisz tylko zaczekać, aż znajdę się znowu w Lisan. — Będę czekała, panie! — Pójdziemy teraz z Ingdżą do jaskini — wyjaśniłem starej. — Co zrobisz, jeśli przez ten czas ktoś tu przyjdzie, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku? — Poradź mi, efendi! — Jeśli tu zostaniesz cały gniew spadnie na ciebie. Lepiej więc będzie, jeżeli do naszego powrotu gdzieś się schowasz. — Pójdę za twoją radą i ukryję się w miejscu, skąd będę mogła obserwować dom i widzieć, czy wracacie. — Możemy więc wyruszać, Ingdżo. Zatknąłem broń za pas i wziąłem Dojana na smycz. Dziewczyna poszła pierwsza, ja za nią. XIX. „DUCH JASKINI” Przez jakiś czas podążaliśmy tą samą drogą, którą napastnicy przywiedli mnie do domu Pietruszki. Potem skręciliśmy w prawo pod górę i szliśmy dalej w tym kierunku, aż znaleźliśmy się na szczycie wzniesienia. Drzewa rosły tu gęsto, toteż musieliśmy iść blisko siebie, aby się nie pogubić. Po chwili las zrzedniał. Mieliśmy przed sobą wąską grań, a dalej stromy załom skały. — Uważaj, efendi! — ostrzegła dziewczyna. — Od tego miejsca droga jest bardzo uciążliwa. — To niewygodne dla starszych ludzi, którzy chcą spotkać Ducha Jaskini. Tędy mogą przejść tylko młode nogi. — Oh, starzy też mogą się tu dostać, trzeba tylko iść okrężną drogą. Od drugiej strony prowadzi aż do samej jaskini całkiem wygodna ścieżka. Pomagając sobie wzajemnie, wspinaliśmy się po stoku i wreszcie znaleźliśmy się wśród wielkich rozrzuconych bloków skalnych, gdzie, jak się domyślałem, musiał znajdować się cel naszej wędrówki. Cała wyprawa trwała do tej pory ponad pół godziny. Dalej bloki tworzyły coś w rodzaju odkrytego korytarza, u którego końca wznosiła się ciemna ściana. Ingdża zatrzymała się. — To tam — rzekła, wskazując na ścianę. — Pójdziesz prosto i u stóp tej ściany znajdziesz otwór; Zapalisz kaganek i postawisz go w tym otworze. Potem wrócisz do mnie. Będę tu na ciebie czekała. — Czy stąd widać światło? — Tak. Ale na razie będzie się paliło na próżno, bo nie ma jeszcze północy. — Mimo to spróbuję. Oddaję ci smycz. Przytrzymaj przez ten czas psa i połóż mu rękę na głowie. Ująłem świecę i ruszyłem naprzód. Opanowało mnie uczucie niezwykłego napięcia; nic dziwnego, skoro miałem przeniknąć tajemnicę, osłaniającą Ducha Jaskini. Wszakże sedna tej tajemnicy już się domyślałem. Dotarłem do ściany i dostrzegłem jaskinię, której otwór był tak szeroki i wysoki, że można było wejść nie pochylając głowy. Przez chwilę nadstawiałem uszu, nic jednak nie było słychać. Zapaliłem świecę i postawiłem ją na ziemi. Udało mi się to z łatwością, świeca bowiem była u dołu dość szeroka. Teraz zawróciłem. Pomyślałem sobie, że człowiek wierzący w to wszystko musi zdobyć się na nie lada odwagę, aby o północy wybrać się w góry na spotkanie z duchem. — Światełko pali się. Teraz musisz zaczekać, aż zgaśnie — rzekła Ingdża. — Nie ma ani cienia wiatru. Jeśli światło zgaśnie, to będzie niechybny znak, że Duch się pojawił — zauważyłem. — Spójrz! — powiedziała dziewczyna, chwytając mnie pośpiesznie za ramię. — Zgasło! — Idę więc. — Czekam tu na ciebie. Doszedłszy znowu do otworu jaskini, pochyliłem się, aby wymacać świecę — nie było jej. Miałem pewność, że duch znajduje się gdzieś bardzo blisko, może w którejś z bocznych niszy, aby słyszeć każde słowo. Kto inny na moim miejscu wyłożyłby po prostu swoją sprawę. Nie takie były jednak moje zamiary. Postąpiłem dwa kroki w głąb jaskini. — Ruh ‘i kulyan! — zawołałem półgłosem. Odpowiedzi nie było. — Marah Durimeh! Znowu żadnej odpowiedzi. — Marah Durimeh, nie obawiaj się! Nie zdradzę twojej tajemnicy. To ja, hekim z Frankistanu, który w Amadije ocalił twoją prawnuczkę Szakarę od zatrucia. — Muszę z tobą pilnie pomówić. Nie myliłem się — z boku dał się słyszeć szelest, jak gdyby ktoś zaskoczony podnosił się z ziemi. Minęło jednak kilka sekund, zanim padła odpowiedź. Słowa brzmiały: — Czyś naprawdę hekim–efendi z Frankistanu? — Tak. Zaufaj mi! Domyśliłem się, że ty sama jesteś Ruh ‘i kulyan i dochowam tajemnicy. — Poznaję twój głos, ale nie mogę cię dojrzeć. — Zażądaj, a dam ci jakiś znak! — Dobrze! Co miał turecki hekim w amulecie, którym chciał wypędzić diabła? — Martwą muchę. — Efendi, a więc to naprawdę ty! Kto cię przyprowadził do jaskini? — Ingdża, córka Nedżira beja. Stoi tam i czeka na mnie. — Postąp cztery kroki do przodu! Zrobiłem to i uczułem, że chwyta mnie jakąś ręka, wciąga w załomek skały i prowadzi kawałek dalej. — Teraz poczekaj! Zapalę światło. Po chwili zapłonęła świeca i ujrzałem, że stoi przede mną Marah Durimeh, spowita w obszerny płaszcz, z którego wyzierała ku mnie jej szlachetna twarz. I tym razem jej śnieżnobiałe sploty spływały niemal do ziemi. Oświetliła mnie: — Tak, to naprawdę ty, efendi! Dziękuję ci, że przyszedłeś. Ale nie wolno ci zdradzić żadnemu człowiekowi, kim jest Duch Jaskini! — Będę milczał. — Czy sprowadza cię tu do mnie jakaś prośba? — Tak. Ale dotyczy nie mnie, tylko Chaldejczyków. Grozi im wielkie niebezpieczeństwo, które ty jedynie zdołasz może odwrócić. Czy masz czas, aby mnie wysłuchać? — Tak. Chodź tu i usiądź! W pobliżu leżał podłużny, wąski kamień, na którym mogły zmieścić się dwie osoby. Zapewne było to stałe miejsce wypoczynku Ducha Jaskini. Zasiedliśmy obok siebie, a świeca została umieszczona na krawędzi skały. Stara kobieta rzekła z troską w głosie: — Twoje słowa zapowiadają nieszczęście. Mów, efendi! — Czy wiesz, że melik Lisan napadł na beja z Gumri i wziął go do niewoli? — Święta. Matko Boża, czy to prawda? — wykrzyknęła z widocznym przerażeniem. — Tak. Ja sam byłem przy tym obecny jako gość beja i również zostałem ujęty. — Nic o tym nie wiem. Przez ostatnie dni byłam w Hajszad* i w Biridże i dziś dopiero przeprawiłam się na tę stronę gór. — Berwaryjczycy stoją teraz pod Lisan, aby rano rozpocząć walkę. — O głupcy, którzy miłujecie nienawiść i nienawidzicie miłości! Czy rzeki znowu mają spłynąć krwią, a kraj stanąć w ogniu? Opowiadaj, chodih, opowiadaj. Moja moc jest większa, niż przypuszczasz. Może nie jest jeszcze za późno. Spełniłem jej prośbę, ona zaś przysłuchiwała się, opowieści z zapartym tchem. Było tak, jak gdyby obok mnie siedziała śmierć, a przecież od tej tajemniczej postaci zależało życie wielu setek ludzi. W trakcie mego opowiadania nie poruszyła się, nie drgnęła nawet żadna fałdka jej płaszcza. Ale gdy tylko skończyłem, powstała z kamiennej ławki.. — Efendi, jeszcze jest czas. Pomożesz mi? — Chętnie. — Musisz mi też opowiedzieć o sobie, ale nie teraz, jutro. Teraz mamy pilniejsze sprawy. Duch Jaskini był niemy. Nikt dotąd nie słyszał jego głosu. Dziś jednak przemówi, musi przemówić. Niech Ingdża cię poprowadzi, efendi, śpiesz do Lisan, Melik, Kadir bej i rais z Szurd mają natychmiast stanąć przed Ruh ‘i kulyan. — Czy mnie usłuchają? — Muszą usłuchać, wierz mi! — Ale nikt nie wie, gdzie jest Nedżir bej. — Efendi, nikt go nie znajdzie, ale ty go znajdziesz. Znam cię. Nedżir bej także musi przyjść, razem z tamtymi albo później, byle tylko tej nocy. Będę czekała. — Zapytają mnie, kto dał mi to polecenie. Odpowiem: „Ruh ‘i kulyan” i więcej ani słowa. Czy tak będzie dobrze? — Tak. Wodzowie nie muszą z góry nic wiedzieć, a zwłaszcza już, kim jest naprawdę Duch Jaskini. — Czy mam tu wrócić? — Możesz im towarzyszyć, ale nie wolno ci wejść z nimi do jaskini. To, co im powiem, przeznaczone jest tylko dla nich. Powiedz im, że mają natychmiast wejść do jaskini i iść dalej, aż znajdą się w oświetlonym pomieszczeniu. — Czy możesz sprawić, by oddano mi zabrane rzeczy? — spytałem jeszcze. — Tak. Nie musisz się tym kłopotać. A teraz idź! Jutro się zobaczymy i wtedy Marah Durimeh będzie z tobą rozmawiała, jak długo zechcesz. Oddaliłem się. Ingdża czekała w tym samym miejscu, gdzie Ją zostawiłem. — Długo tam byłeś, chodih — rzekła. — Tym bardziej musimy się teraz śpieszyć. — Trzeba jeszcze zaczekać, aż światło znowu zapłonie. Inaczej nie będziesz wiedział, czy twoja prośba zostanie spełniona. — Będzie spełniona. Duch mi to powiedział. — O panie, czy słyszałeś jego głos? — Tak. Długo ze mną rozmawiał. — Tego jeszcze nigdy nie było. Musisz być sławny, efendi! — Duch nie ocenia człowieka według jego pozycji. — Czy może nawet go widziałeś? — Twarzą w twarz. — Chodih, przerażasz mnie! Jak on wygląda? — Takich rzeczy nie wolno zdradzać. Chodź, poprowadzisz mnie! Muszę szybko dotrzeć do Lisan. — A co z Madaną, która na ciebie czeka? — Najpierw wyprowadzisz mnie na drogę, a potem wrócisz do niej i powiesz, że nie musi już na mnie czekać. Jutro będę w Szurd. — A co ma powiedzieć memu ojcu, gdy o ciebie spyta? — Niech powie, że Nedżir bej ma się natychmiast udać do Ducha Jaskini. I ty, jak spotkasz ojca, wyślij go zaraz na górę Musi się tam stawić, bez względu na to, co sobie zamyśla. Jeśli nie usłucha, źle z nim będzie. — Efendi, boję się. Chodźmy! Odebrałem jej smycz, na której uwiązany był Dojan. Trzymając się za ręce, szybko zeszliśmy na dół. Gdy znaleźliśmy się znów na skalnej grani, skręciliśmy w prawo zamiast w lewo. Dziewczyna orientowała się świetnie w okolicy i prowadziła mnie tak pewnie, że po dobrym kwadransie byliśmy już na drodze łączącej Lisan z Szurd. Tu zatrzymałem się i rzekłem: — Stąd już trafię. Musimy się rozstać. Kiedy mnie prowadzono za koniem, dokładnie obejrzałem sobie drogę. Dziękuję ci, Ingdżo. Zobaczymy się jutro. Życzę ci dobrej nocy! — Dobrej nocy, panie! Ingdża ujęła moją rękę i wycisnęła na niej ledwo wyczuwalny pocałunek. Potem znikła w ciemnościach jak spłoszona sarenka. Przez chwilę stałem bez ruchu, potem skręciłem ku Lisan, choć moje myśli biegły w przeciwnym kierunku, ku Szurd. Byłem może w połowie drogi, gdy dosłyszałem tętent końskich kopyt. Pośpiesznie ukryłem się za krzakami. Jeździec zbliżał się szybko. Był to rais z Szurd. Minął mnie już, gdy go zawołałem: — Nedżirze beju! Olbrzym zatrzymał konia. Spuściłem Dojana ze smyczy, żeby miał swobodę ruchów na wypadek, gdybym potrzebował jego pomocy, a potem podszedłem do raisa. — Kim jesteś? — spytał. — Twoim jeńcem — odparłem, chwytając jego konia za uzdę. Pochylił się i spojrzał mi w twarz. Potem wyciągnął rękę, by mnie dosięgnąć. Byłem jednak szybszy i przytrzymałem jego pięść. — Nedżirze beju, wysłuchaj spokojnie, co mam ci do powiedzenia! Wysyła mnie Ruh ‘i kulyan: masz natychmiast przybyć do jaskini. — Kłamiesz! Kto cię uwolnił? — Czy usłuchasz wezwania Ducha? — Psie, zabiję cię! Wolną ręką sięgnął do pasa, ale w tej samej sekundzie pchnąłem go gwałtownie. Wysunął nogi ze strzemion i szerokim łukiem spadł z konia. — Dojan, bierz! Pies rzucił się na olbrzyma, a ja tymczasem usiłowałem uspokoić konia. Gdy mi się to udało, rais leżał bez ruchu na ziemi. Dojan stał nad nim, w każdej chwili gotów zewrzeć zęby na jego gardle. — Nedżirze beju, najmniejsze poruszenie albo najcichsze słowo będzie cię kosztowało życie. Ten pies jest niebezpieczniejszy niż pantera. Zwiążę cię i zabiorę do Lisan. Jeśli poruszysz się albo odezwiesz wbrew mojej woli, każę mu cię rozerwać. Widział przed sobą pewną śmierć, toteż nie odważył się stawiać oporu. Najpierw odebrałem mu broń: strzelbę i nóż. Potem skrępowałem go psią smyczą tak samo, jak przedtem mnie skrępowano, a następnie dźwignąłem go w górę i przywiązałem do strzemienia, tak samo, jak przedtem przywiązano mnie. — Pozwól, Nedżirze beju, że teraz ja wsiądę! — rzekłem szyderczo. — Ty już dość dużo czasu spędziłeś w siodle. Jazda! Rais nie bronił się, wiedząc, że wszelkie usiłowania w tym kierunku będą daremne. Nie zamierzałem wykorzystywać mego położenia, by dalej z niego drwić, i nie odzywałem się. On sam wreszcie przerwał milczenie; ale bardzo ostrożnie; w jego głosie wyczuwało się obawę, że przy głośniejszym słowie pies rzuci się na niego. — Chodih, kto cię uwolnił? — Dowiesz się później. — Dokąd mnie prowadzisz? — Dowiesz się później. — Każę zachłostać Madanę! — mruknął gniewnie. — Nie uczynisz tego. Co zrobiłeś z moją bronią i innymi rzeczami? — Nie mam ich. — Znajdą się. Słuchaj, Nedżirze beju, nie masz lepszego konia niż ten? — Mam dość koni. — To mnie cieszy. Obejrzę je sobie jutro i wybiorę jednego zamiast tego, którego mi dziś twoi ludzie zastrzelili. — Szejtan z tobą! Jutro o tej porze będziesz znowu w pętach. — Zobaczymy! Znowu zapanowała cisza. Rais szedł potulnie obok mnie. Dojan deptał mu po piętach, i wkrótce ujrzeliśmy przed sobą Lisan. W czasie mojej nieobecności osada zmieniła się w obóz wojskowy. Na prawym brzegu Zabu zalegały ciemności, na lewym za to płonęły gęsto ogniska, przy których siedziały lub stały grupy mężczyzn. Z daleka już dostrzegłem, że największy ogień palił się pod domem melika. Aby uniknąć niepotrzebnej zwłoki, puściłem konia kłusem. Mój jeniec też musiał kłusować. Mimo to zewsząd mnie rozpoznano. — Cudzoziemiec! — słychać było w każdym miejscu, które mijaliśmy. Albo też wołanie: — Nedżir bej! Patrzcie, związany! Wkrótce zebrał się wokół nas tłumny orszak, z wysiłkiem nadążający za koniem. Tak dotarliśmy pod dom melika. Zgromadziło się tu co najmniej sześćdziesięciu zbrojnych. Pierwszym, którego ujrzałem, był Dawid Lindsay, wygodnie oparty o ścianę. Gdy mnie dostrzegł, na jego znudzonej twarzy zaszła gwałtowna przemiana: czoło uniosło się w górę, a podbródek opadł, jak gdyby jego właściciel stracił przytomność. Usta otworzyły się dość szeroko, by połknąć w całości fowlingbulla, nos zaś poruszał się jak u kozicy, która zwęszyła coś podejrzanego. W następnej chwili tykowaty sir Dawid, jednym susem znalazł się przy mnie, tak iż zeskakując z siodła wpadłem prosto w jego rozwarte ramiona. — Sir! — wykrzyknął. — Żyje pan! Heigh day — hej! Huzia! Welcome! Hallali! Hurra! — Niech mnie pan tylko nie udusi, sir Dawidzie! Inni także chcieliby się mną nacieszyć! — Eh! Oh! Ah! Gdzie pan był? Lack–a–day — Na miłość Boską! I wziął pan jeńca! Nie do pojęcia! Yes! W tej chwili jednak otoczono mnie ze wszystkich stron. — Hamdulillah! Jesteś, efendi! Chwała Allahowi i Prorokowi! Opowiadaj! Tak powitał mnie Mohammed Emin. Stojący zaś przy nim Amad el Ghandur, jego syn, zakrzyknął: — Wallahi, Bogu niech będą dzięki! Koniec naszej biedy! Mały, dzielny Hadżi Halef Omar stał tymczasem z boku. Nie wyrzekł ani słowa, ale w jego wiernych oczach zabłysły dwie wielkie krople radości. Podałem mu rękę: — Halefie, przede wszystkim tobie to zawdzięczam. — Nie mów tak, sihdi! — wzbraniał się. — Czymże ja jestem przy tobie! Brudnym szczurem, wstrętnym jeżem, psem, który cieszy się, gdy uszczęśliwi go spojrzenie twoich oczu! — Gdzie melik? — W domu. — A Kadir bej? — W najbardziej niedostępnym pomieszczeniu, bo uważają go za zakładnika. — Wejdźmy! Zgromadził się przy nas wielki tłum. Odwiązałem raisa od strzemienia i gestem dałem mu znak, by wszedł ze mną do domu. — Nie pójdę! — zgrzytnął. — Dojan, uwaga! To wystarczyło. Poszedłem przodem, z końcem linki w ręku, a mój jeniec podążył za mną bez ociągania. Gdy zamknąłem drzwi, na dworze podniosła się wrzawa setek głosów: tłum usiłował wyjaśnić sobie to dziwne wydarzenie. W domu melik wyszedł nam na spotkanie. Na mój widok wydał okrzyk radości i wyciągnął ręce. — Efendi, co ja widzę! Wróciłeś? Cały i zdrowy? A cóż to — Nedżir bej! Skrępowany! — Tak. Chodźmy, zaraz wam wszystko wytłumaczę! Udaliśmy się do największego pomieszczenia na dole, gdzie było dość miejsca dla wszystkich. Tamci zasiedli pełni oczekiwania na matach, podczas gdy rais musiał stać. Koniec linki trzymał w zębach Dojan i przy najmniejszym poruszeniu jeńca dobywał z gardzieli groźny pomruk. — W jaki sposób dostałem się w ręce raisa z Sżurd i jak mnie potraktowano, o tym zapewne opowiedział wam szczegółowo Hadżi Halef? — zacząłem. — Tak — zabrzmiało dookoła. — Nie muszę więc tego powtarzać i… — Och tak, efendi, opowiedz sam jeszcze raz! — przerwał mi melik. — Później. Teraz nie pora na to, mamy ważną sprawę do załatwienia. — Jak się uwolniłeś i w jaki sposób rais stał się twoim jeńcem? — O tym także usłyszycie później. Nedżir bej poderwał na nogi całą okolicę, aby jutro z rana napaść na Kurdów. Dla Chaldani oznaczałoby to zgubę… — Nie! — zakrzyknął pojedynczy głos. — Nie spierajmy się! Tu pomoc może nadejść tylko z jednej strony, mianowicie od Ruh ‘i kulyan… — Duch Jaskini! — rozległ się zdumiony i pełen przerażenia szmer. — Tak. Poszedłem do niego. — Znałeś tę jaskinię? — zapytał melik. — Znalazłem ją i opowiedziałem mu wszystko, co się tu stało. Wysłuchał mnie spokojnie i powiedział, abym… — Duch z tobą rozmawiał? Słyszałeś jego głos? Efendi, to się jeszcze nie przydarzyło żadnemu śmiertelnemu — zawołał jeden z chaldejskich dostojników, który wszedł razem z nami do środka. — Jesteś wybrańcem Boga, musimy zrobić wszystko, co powiesz. — Zróbcie tak! W tym cały wasz ratunek. — Co powiedział Duch Jaskini? — Powiedział, bym natychmiast śpieszył do Lisan i przyprowadził do niego melika, Kadira beja i raisa z Szurd. Przez izbę przeszło zdumione „ach!” zgromadzonych, ja zaś ciągnąłem dalej: — Wyruszyłem pośpiesznie i po drodze natknąłem się na raisa. Powiedziałem mu, że ma iść do Ducha Jaskini, a że nie chciał usłuchać rozkazu Ruh ‘i kulyan, związałem go i przywiodłem tutaj. Sprowadźcie beja z Gumri, żeby i jemu o tym powiedzieć. Melik podniósł się. — Efendi, nie żartujesz?” — zapytał. — To sprawa zbyt poważna, aby żartować! — Musimy więc usłuchać. Ale czy bezpiecznie jest brać ze sobą Kadira beja? Jeśli nam się wymknie, stracimy zakładnika. Musi przyrzec, że nie ucieknie, a na pewno dotrzyma słowa. — Pójdę po niego. Melik wyszedł i po chwili wrócił z bejem. Ujrzawszy mnie, władca Gumri rzucił się w moją stronę. — Jesteś, efendi! — zawołał. — Dzięki niech będą Allahowi, że mi cię wrócił! Zmartwiłem się bardzo na wieść o twoim zniknięciu, wiedziałem bowiem, że w tobie i tylko w tobie mogę pokładać nadzieję. — Ja również myślałem o tobie z trwogą, o beju — odrzekłem. — Wiedziałem, że pragniesz gorąco odzyskać wolność, a Allah, zawsze dobrotliwy, ocalił mnie z rąk wroga i przyprowadził do ciebie. — Kim był ten wróg? Ten tutaj? — wskazał na Nedżira beja. — Tak — potwierdziłem. — Niech Allah ześle zgubę na niego i jego dzieci, i dzieci jego dzieci! Czyż nie byłeś przyjacielem tych ludzi tak samo jak moim? Czy nie przemawiałeś i nie działałeś dla ich dobra? I w podzięce za to napadnięto cię i pojmano! Widzisz teraz, czego można się spodziewać po przyjaźni Chaldejczyka! — Wszędzie są dobrzy i źli ludzie, o beju! Ale nie musi być tak, by dobry cierpiał razem ze złym. — Efendi — odparł bej — miłuję cię. Zmiękczyłeś moje serce i skłoniłeś je do zawarcia pokoju z tymi ludźmi. Ale targnęli się na ciebie, a więc między mną i nimi niech rozstrzygnie walka. — Pamiętaj, że jesteś ich jeńcem! — wtrąciłem. — Moi Berwari przyjdą i uwolnią mnie — odrzekł dumnie. — Są już tutaj, ale mają za małe siły. — Za nimi przyjdzie jeszcze wiele tysięcy. — Zanim przyjdą, będzie po tobie. Znajdą tylko twoje zwłoki. Jesteś tu zakładnikiem i atak ze strony twoich ludzi będzie cię kosztował życie. — Więc umrę. Losy wiernych zapisane są w księdze Allaha. Żaden człowiek nie może odmienić swego kismet*. — Pamiętaj, że melik ofiarował mi swoją przyjaźń i gościnę! Nie chciał, by spotkało mnie coś złego, i to tylko rais z Szurd wystąpił przeciwko nam bez wiedzy innych. — Jak się wydostałeś, efendi? — Zapytaj Ruh ‘i kulyan! — Ruh ‘i kulyan? — zapytał zdumiony. — Był u ciebie? — Nie, ja byłem u niego. Duch Jaskini życzy sobie, byś i ty do niego poszedł. — Ja? Kiedy? — pytał Kadir bej, nie panując nad zdumieniem. — Natychmiast. — Efendi, to niemożliwe. Ruh ‘i kulyan to wielki, potężny duch, a ja jestem tylko biednym śmiertelnikiem, który drży przed niewidzialnymi mocami. — Widziałem go i rozmawiałem z nim. — I nie umarłeś od razu? — Wszak jest tu wielu takich, którzy byli u Ruh ‘i kulyan, a nie umarli. — Mówili do niego, ale go nie widzieli. — Jak widzisz, ja jeszcze żyję. — Tak, efendi z Frankistanu potrafi obcować z duchami. — Nie powiedziałem ci, że masz go ujrzeć. Ruh ‘i kulyan rozkazał, byście razem, melik, ty i Nedżir bej, przyszli do jaskini. Czy nie chcesz usłuchać tego rozkazu? Melik pójdzie. — Więc i ja pójdę. — Byłem tego pewien. Ale nie zapomnisz przy tym, że jesteś jeńcem melika? — Czy melik boi się, że ucieknę? — Musi być ostrożny. Czy zgodzisz się przyrzec, że nie będziesz próbował ucieczki i dasz słowo, że potem wrócisz tu dobrowolnie? — Przyrzekam. — Podaj mu rękę. Bej tak uczynił, a melik zapewnił go: — Kadirze beju, ufam ci i nie dam ci straży, choć twoja osoba cenniejsza jest teraz dla mnie niż największy skarb. Nie pójdziemy pieszo, tylko pojedziemy, a ty będziesz siedział swobodnie na swoim koniu. — Chcecie jechać konno? — zapytałem. — Czy to możliwe tą drogą? — Istnieje droga okrężna — wyjaśnił melik. — Jest wprawdzie dłuższa, ale konno dotrzemy do jaskini i tak prędzej, niż gdybyśmy mieli się wdrapywać po skałach. Pojedziesz z nami, efendi? — Tak, chociaż nie będę wam towarzyszył do jaskini. — A co z Nedżirem bejem? Wymieniony nie czekał na moją odpowiedź, tylko mruknął gniewnie: — Nie pójdę z wami! Zostaję tutaj! — Słyszałeś, że Ruh ‘i kulyan cię wzywa — upomniał go poważnie melik. — Nie obchodzi mnie, co mówi ten cudzoziemiec. — A więc nie usłuchasz rozkazu ducha? — Usłucham, gdy przyniesie mi rozkaz inny wysłannik, a nie ten Frank! — Ale ja ci to rozkazuję! — Meliku, jestem Nedżir bej, rais z Szurd. Nie masz mi nic do rozkazywania! Melik spojrzał na mnie pytająco, ja zaś zwróciłem się do mego małego Halefa: — Halefie, może wiesz, czy są tu gdzieś sznury? — Tam w kącie leży całe mnóstwo, sihdi! — odrzekł Halef. — Weź je i chodź! Mały sługa pojął w lot, o co chodzi. Poczęstował raisa, który stał mu na drodze, kuksańcem, bynajmniej nie z przyjaźni, a potem schylił się po sznury. Ja tymczasem tłumaczyłem melikowi: — Jeśli Nedżir bej nie pojedzie dobrowolnie, zmusimy go do tego. Przywiążemy go do siodła, tak że nie będzie mógł nawet drgnąć — Spróbujcie tylko! — srożył się rais. — Z pierwszym, który się do mnie zanadto zbliży, zrobię to samo, coś ty zrobił z mężem Madany! — O czym on mówi? — spytał Halef. — Nedżir bej zamierza potraktować kopniakiem każdego, kto się ośmieli do niego zbliżyć. — Maszallah, ten człowiek oszalał! Z tymi słowy mały Halef skoczył naprzód, a w następnej chwili ogromny Chaldejczyk, co prawda ze skrępowanymi rękami, leżał na ziemi. W pół minuty później związano mu nogi tak mocno i ciasno, że wyglądał, jak gdyby tkwił w worku. — Ależ Halefie, przecież on musi siąść na konia! — przypomniałem. — To niekonieczne, sihdi — odparł Halef. — Położymy tego dede* brzuchem do końskiego grzbietu. W ten sposób będzie mógł się nauczyć pływać. — Dobrze, wyprowadź go! Mały sługa chwycił kolosa za kołnierz, na wpół uniósł w powietrze, obrócił go tyłem i wywlókł na dwór. Reszta wyszła w ślad za nimi. Do mnie zaś podszedł teraz Lindsay. — Sir — powiedział — ja nic nie zrozumiałem. Mniej niż nic. Dokąd pan jedzie? — Do Ducha Jaskini. — Duch jaskini? The devil! Czy ja też mogę z wami? — Hm! Właściwie to nie. — Pshaw! Przecież ja nie zjem tego ducha! — Spodziewam się. — Gdzie on mieszka? — Na górze, między skałami. — Skały?. A ruiny tam są? — Nie wiem. Kiedy tam szedłem, było ciemno. — Skały! Ruiny! Duchy! Może nawet fowlingbulls? — Nie przypuszczam. — Ja chcę tam iść. Ja tak długo byłem tu sam. Nikt mnie nie rozumie., Ja jestem rad, że pan znowu jest. Zabierzcie mnie! — No dobrze! Ale nic pan nie zobaczy. — Disagreable, uncivil! Ja też chciałbym raz zobaczyć ducha — ducha albo upiora. Ale idę z wami. Yes! Gdyśmy wyszli z domu, ujrzeliśmy zebranych wszystkich mieszkańców Lisan. Ale mimo tak tłumnego zgromadzenia panowała głęboka cisza. Przy świetle ognia i pochodni widziano dobrze, jak z pomocą Halefa przywiązałem raisa z Szurd do siodła. Nikt jednak nie spytał o przyczynę tego niezwykłego postępku. Przyprowadzono nam wierzchowce, przyniesiono niezbędne pochodnie i dopiero wtedy, gdy już dosiedliśmy koni, melik wyjaśnił zebranym, iż wybieramy się da Ruh ‘i kulyan. Rozkazał też, by aż do naszego powrotu niczego nie przedsiębrano, a potem przejechaliśmy przez zdumiony tłum i ruszyliśmy w drogę. Przodem kłusowali melik i Kadir bej, za nimi Halef, prowadzący za uzdę wierzchowca raisa, my zaś we dwójkę z Anglikiem zamykaliśmy mały pochód. Melik i Lindsay dzierżyli pochodnie, które miały nam oświetlać drogę. Najpierw jechaliśmy ubitym traktem. Potem zjechaliśmy w bok, ale ciągle było dość miejsca, by dwa konie mogły iść koło siebie. Była to ze wszech miar fantastyczna jazda. U naszych stóp leżała w głębokich ciemnościach dolina Zabu, dokąd dotychczas zapuściło się może czterech przybyszów z Europy. Na prawo widać było blask bijący od ognisk w Lisan. Po lewej, za wodą, jaśniejsza plama oznaczała miejsce, gdzie obozowali Kurdowie. Ponad nami zaś piętrzył się masyw górski, gdzie na szczytach rezydował ów duch, który nawet dla ranie był zagadką, choć go znałem. Co zaś do nas samych, to w niesamowitym świetle pochodni jechali oto: Arab z Sahary, Anglik, Kurd, dwóch Chaldejczyków i Niemiec. Teraz zakręciliśmy wzdłuż skalnej ściany. Dolina znikła, przed nami zaś wynurzyły się sylwetki drzew potężnego lasu, po którego miękkim poszyciu wypadło nam dalej jechać. Migotliwe światło pochodni przesuwało się po konarach, gałęziach i liściach. Nad nami, przed nami i z tyłu szeleściło coś, skrzypiało i szumiało, jak w kartach powieści o duchach. Śpiący las oddychał, świszcząc ciężko, a kopyta naszych koni dudniły o wilgotną ziemię, jak dalekie werble żałobnego marsza. — Groza! Yes! — mruknął Anglik półgłosem i wstrząsnął się. — Ja sam nie miałbym ochoty jechać do tego ducha! Well! Pan był sam? — Nie. — Nie? Któż z panem był? — Pewna dziewczyna. — A maid? Good luck! Młoda? — Tak. — Ładna? — Bardzo! O wiele ładniejsza niż fowlingbull. — Szczęściarz z pana! Proszę mi opowiedzieć! — Później, sir Dawidzie. Jutro zresztą zobaczy pan tę dziewczynę. — Well! Ja się przekonam, czy jest naprawdę piękniejsza niż fowlingbull. Yes! Cicha rozmowa umilkła. Ta noc w lesie miała w sobie coś świętego, nienaruszalnego i odtąd nie zakłócił jej już żaden dźwięk oprócz parskania koni. Tak jechaliśmy coraz wyżej, aż znaleźliśmy się u górskiej grani, gdzie obaj jadący na przedzie zatrzymali się. — Jesteśmy u celu — rzekł melik. — Tam, dwieście kroków w dół, są skały, gdzie znajduje się jaskinia. Tu zsiądziemy i zostawimy konie. Pójdziesz z nami, efendi? — Tak, ze względu na raisa, ale do jaskini nie wejdę — odrzekłem. — Zgaście pochodnie! Konie, przy których mieli zostać Halef i Lindsay, uwiązaliśmy do drzew. Raisa postawiono na ziemi i zdjęto mu pęta z nóg, żeby mógł iść. Dojan trzymał się w pobliżu i wpatrywał się w niego roziskrzonymi oczami, co widać było nawet w tych ciemnościach. — Nedżirze beju — rzekłem — pójdziesz teraz z melikiem i Kadirem bejem. Ja będę szedł z tyłu. Jeśli się będziesz ociągał, poznasz na własnej skórze zęby tego psa! Mówiąc to, dałem znak do drogi. Ruszyliśmy w zapowiedzianym porządku, a Nedżir bej bez protestu przyjął moje polecenie. Przebyliśmy grań, a potem schodziliśmy stromym zboczem, skąd widać było leżące pod nami skały. Po mniej więcej pięciu minutach stanęliśmy tam, gdzie poprzednio w czasie mojej rozmowy z Ruh ‘i kulyan czekała na mnie Ingdża. — Macie wejść do jaskini i iść przed siebie, aż zobaczycie światło — powiedziałem. Przygody tej uczestnicy nie traktowali widać obojętnie, co wnosiłem z głębokich, przeciągłych oddechów — twarzy ich bowiem nie mogłem wyraźnie dostrzec. — Efendi, rozwiąż mi ręce! — poprosił rais. — Tego może lepiej nie ryzykować — odparłem. — Nie ucieknę. Wejdę razem z nimi do jaskini. — Ty kazałeś mnie tak samo związać i musiałem znosić ten sam ból daleko dłużej od ciebie. Mimo to rozwiązałbym ci sznury, nie wierzę jednak twoim zapewnieniom. Nie odezwał się. Moja podejrzliwość była zatem uzasadniona. Dwaj pozostali wzięli go między siebie. — Chodih, zostaniesz tu czy wrócisz do koni? — zapytał Kadir bej. — Zrobię tak, jak chcecie. — Więc zostań tutaj! Możesz nam być potrzebny ze względu na tego człowieka. — Dobrze, idźcie. Będę tu czekał. Poszli, ja zaś przysiadłem na kamieniu. Dojan tak dobrze pojmował swoje obowiązki, że szedł za raisem, póki go nie zawołałem. Teraz zwinął się u moich nóg położył mi zgrabną głowę na kolanach i pozwalał się głaskać. I długo, długo siedziałem tak sam w ciemnościach. Moje myśli pobiegły przez góry i doliny, lądy i morza ku ojczyźnie. Dziwne to, że Bóg zaprowadził mnie aż tutaj i osłaniał, a wielkie, świetnie wyposażone ekspedycje ginęły i przepadały tam, gdzie ja znajdowałem życzliwe przyjęcie! Na czym to polegało? Ileż to książek przeczytałem o obcych krajach i ich mieszkańcach i ileż to przesądów z nich wyniosłem! Przekonałem się, że niejeden kraj, lud czy plemię przedstawia się całkiem inaczej i daleko lepiej, niż mi opisywano. Iskry Bożej w człowieku nigdy nie da się zdławić do końca, i nawet największy dzikus szanuje przybysza z obcych stron, gdy widzi, że ten odwzajemnia mu szacunek. Wyjątki zdarzają się wszędzie. Nie zawsze udawało mi się wyjść z opresji cało, nieraz dobrano mi się do skóry. Ale przeważnie dlatego tylko, żem wędrował jako biedny podróżnik, a wiadomo wszak, że nawet najbardziej układnemu czeladnikowi na wędrówce trafi się usłyszeć ostrzejsze słowo albo i oberwać. Gdybym, mógł być pionierem prawdziwej cywilizacji, czystego, niezafałszowanego chrześcijaństwa! Nie przychodziłbym do obcych ludów jako natręt lub zgoła napastnik. Szanowałbym każdą formę kultury, choćby będącej dopiero w zarodku. Ludy muszą różnić się między sobą, i nigdy myśl o korzyści własnej, a tylko bezinteresowne wyrzeczenie zdoła skutecznie krzewić wzniosłe słowo, które „głosi pokój i obwieszcza zbawienie”. To słowo nie pochodzi wszak od Cezara ani od Napoleona, ale od tego, który narodził się w stajence, z głodu żywił się kłosami i nie miał gdzie złożyć głowy, a powiada nam: „Błogosławieni, którzy czynią pokój, albowiem oni będą nazwani dziećmi Bożymi”. XX. MARAH DURIMEH Tak minęła godzina i wciąż jeszcze siedziałem sam. Zaczynałem się już obawiać, że w jaskini przydarzyło się jakieś nieszczęście, i zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej, gdybym poszedł za tamtymi, gdy posłyszałem kroki. Podniosłem się. Byli to tamci trzej. Od razu zauważyłem, że raisowi z Szurd zdjęto więzy. — Musiałeś strasznie długo czekać! — użalił się melik. — Już się o was bałem — odrzekłem — i za chwilę pewnie bym poszedł do jaskini. — To nie było konieczne. Panie, widzieliśmy Ruh ‘i kulyan i rozmawialiśmy z nim. — Poznaliście go? — Tak. To… ty pierwszy powiedz! — Marah Durimeh? — Tak, efendi. Kto by to pomyślał! — O czym rozmawialiście? — To tajemnica i pozostanie tajemnicą. Chodih, ta kobieta to naprawdę melika* i to, co nam powiedziała, skłoniło nasze serca ku pokojowi. Berwari będą naszymi gośćmi i opuszczą potem Lisan jako przyjaciele. — Czy to prawda? — zapytałem, szczerze uradowany. — To prawda — rzekł bej z Gumri. — A wiesz, komu to zawdzięczamy? — Duchowi Jaskini? — Tak, ale przede wszystkim tobie, efendi. Stara królowa nakazała nam być twoimi przyjaciółmi. Wszakże zawarliśmy przyjaźń już przedtem. Zostań z nami w tym kraju i bądź nam wszystkim bratem! — Dziękuję wam. Ale ja kocham kraj moich ojców i kiedyś chciałbym złożyć tam moje kości na wieczny spoczynek. Zostanę jednak u was z moimi towarzyszami tak długo, na ile pozwoli mi czas. Czy Marah Durimeh nadal pozostanie Ruh ‘i kulyan? — Tak. Nikt nie może się dowiedzieć, że to ona. Przysięgliśmy, że póki nie umrze, zachowamy to w sekrecie. I ty też nikomu o tym nie powiesz, efendi? — Żadnej ludzkiej istocie! — Odwiedzi cię jutro po południu w moim domu, ponieważ, kocha cię jak własnego wnuka — rzekł melik. — A teraz chodźmy! — A Chaldani, których zebrał Nadżir bej? — zapytałem, nie chcąc, by po drodze spotkała nas jakaś zła przygoda. Wówczas rais z Szurd podszedł do mnie i wyciągnął rękę. — Panie, bądź także moim przyjacielem i bratem, i przebacz mi! Zabłąkałem się na fałszywą drogę i chcę z niej zawrócić. Otrzymasz z powrotem wszystko, co ci odebrano, ja zaś udam się zaraz do miejsca, gdzie zbierają się moi ludzie, aby ogłosić, że zawarliśmy pokój. — Przebaczam ci chętnie, Nedżirze beju. Ale czy wiesz, kto mnie uwolnił? — Wiem. Marah Durimeh mi to powiedziała. Zrobiły to Madana i Ingdża, a moja córka sama potem zaprowadziła cię do Ruh ‘i kulyan. — Gniewasz się na nie? — Ukarałbym je surowo, ale dzięki słowom starej meliki pojąłem, że obie kobiety postąpiły słusznie. Pozwól, że ja również cię odwiedzę! — Zapraszam cię serdecznie! Ale teraz chodźmy! Obaj moi towarzysze będą się o nas niepokoili. Opuściliśmy tajemnicze miejsce i wspięliśmy się w górę, gdzie Anglik i Halef wyglądali mnie bardzo zatroskani. — Gdzież pan się podziewał, sir? — zawołał na mój widok Lindsay. — Mało brakowało, a ja już poszedłbym skręcić kark temu hole–ghost! — Widzi pan więc, że ten śmiały czyn byłby zgoła zbyteczny, sir Dawidzie. — I co się tam działo na dole? — Później, później! Teraz ruszajmy. Halef ujął mnie za ramię. — Sihdi! — wyszeptał. — Ten człowiek nie ma już więzów! — Duch Jaskini zwrócił mu wolność, Halefie. — A więc Ruh ‘i kulyan to bardzo nieostrożny duch. Tego Chaldani trzeba natychmiast znowu skrępować! — Nie. Prosił mnie o wybaczenie i darowałem mu. — Sihdi, jesteś równie nieostrożny jak duch. Ale ja będą miał s więcej rozumu: ja, Hadżi Halef Omar, mu nie wybaczam. — Nie masz mu nic do wybaczenia. — Jak to nic? — zdziwił się Halef. — O, nawet bardzo wiele, sihdi! — Cóż takiego? — Ośmielił się podnieść rękę na ciebie, którego jestem przyjacielem i obrońcą, a to dużo gorzej, niż gdyby zaatakował ranie samego. Jeśli mam mu wybaczyć, musi mnie o to poprosić. Nie jestem Kurdem ani Chaldejczykiem, tylko radże el arab*, który nie pozwoli obrażać ani krzywdzić swego sihdi. Powiedz mu to! — Może będzie po temu okazja. Ale teraz na koń! Widzisz, inni już wsiedli. Melik zapalił nowe pochodnie i kawalkada ruszyła. Ludzie nie byli teraz tacy milczący jak przedtem, i tylko ja nie brałem udziału w rozmowie, która między tubylcami toczyła się płynnie w języku kurdyjskim, a między Lindsayem i Halefem utykała na mieliznach osobliwej kombinacji angielskiego i arabskiego. Nasza wyprawa na górę dała mi wiele do myślenia. Na czym polegała owa władza, jaką Marah Durimeh miała zarówno nad melikiem, jak nad bejem z Gumri? Okoliczność, że była kiedyś królową, nie mogła sama w sobie mieć takiego znaczenia. Trzeba wszak czegoś więcej, by w tak krótkim czasie pojednać przeciwników, których zarówno pochodzenie jak wiara tak bardzo różniły. Niemal równie niepojęte było, jakim cudem dziki, nieugięty Nedżir bej przeistoczył się tak szybko w człowieka przyjaznego i łagodnego jak jagnią. Czemu to wszystko miało pozostać tajemnicą, nawet dla mnie? Marah Durimeh nie tylko była zagadkową istotą, musiała mieć ponadto wyjątkowy charakter. Co za materiał dla człowieka ciekawego, który włóczy się po całym świecie w poszukiwaniu pasjonujących tematów dla swego pióra! Wyznam, że tajemnica starej królowej zaprzątała mnie teraz znacznie bardziej niż przedtem waśń między Kurdami i Chaldejczykami. Gdy zajaśniały przed nami światła Lisan, rais z Szurd rzekł: — Teraz muszę się z wami rozstać. — Dlaczego? — zapytał melik. — Jak powiedziałem, muszę dotrzeć do miejsca zbiórki moich ludzi, aby ogłosić im, że zawarliśmy pokój, inaczej mogliby się zniecierpliwić i jeszcze przed świtem uderzyć na Kurdów. — Idź więc! Nedżir bej zboczył w prawo, a my po dziesięciu minutach stanęliśmy w Lisan, Ludzie przyjęli nas zaciekawionymi spojrzeniami. Melik zwołał wszystkich donośnym głosem i uniósłszy się w siodle obwieścił, że walka ustaje, gdyż tak nakazał Ruh ‘i kulyan. — Czyż każemy Berwaryjczykom czekać aż do rana? — zapytałem. — Nie. Powinni się o tym zaraz dowiedzieć. — Kto będzie posłem? — Ja — odrzekł Kadir bej. — Nikomu innemu tak łatwo by nie uwierzyli. Pojedziesz ze mną, efendi? — Tak — zgodziłem się. — Tylko poczekaj chwilę! Zwróciłem się do najbliżej stojącego Chaldejczyka i zapytałem: — Umiesz trafić po ciemku do Szurd? — Tak, chodih. — Znasz Ingdżę, córkę raisa, a może także kobietę, która nosi imię Madana? — Ją także znam. — Weź tedy konia i pojedź tam! Powiesz im, że mogą spokojnie iść spać, bo mamy pokój. Nedżir bej stał się moim przyjacielem i nie będzie się na nie gniewał za moją ucieczkę. Uważałem za swój obowiązek powiadomić obie dzielne kobiety o szczęśliwym rozwiązaniu dzisiejszych komplikacji; mogłem sobie bowiem wyobrazić, jak martwią się poczynaniami raisa. Następnie przyłączyłem się do beja z Gumri. Popędziliśmy już konie, gdy melik zawołał za nami: — Przyprowadźcie ze sobą Berwaryjczyków! Chcemy ich ugościć. Nie ujechaliśmy jeszcze połowy drogi, gdy dobiegł nas głośny okrzyk: — Kto idzie? — Przyjaciele! — odpowiedział bej. — Jak się nazywacie? Bej poznał wartownika po głosie. — Bądź spokojny, Talafie, to ja! — O beju, to ty, we własnej osobie? Dzięki niech będą Bogu, że słyszę twój głos! Udało ci się zbiec? — Nie uciekłem. Gdzie macie obóz? — Jedź prosto, a zobaczysz ogniska! — Poprowadź nas! — Nie mogę, o beju! Stoję na warcie i nie wolno mi się ruszyć z tego miejsca, póki mnie nie zmienią. — Kto wami dowodzi? — Wciąż jeszcze rais z Dalasza. — Toście sobie wybrali wyjątkowo mądrego dowódcę. Ale teraz ja tu jestem i tylko ja rozkazuję. Warty już niepotrzebne. Chodź i zaprowadź nas! Mężczyzna zarzucił sobie na ramię długą flintę i poszedł przodem. Wkrótce zobaczyliśmy obozowe ogniska przeświecające między pniami drzew i znaleźliśmy się w miejscu, gdzie wczoraj odbywała się narada. — Kadir bej! — zabrzmiało dookoła. Wszyscy zerwali się radośnie, aby go witać. Mnie także otoczono i przyjmowano z oznakami przyjaźni. Tylko dotychczasowy przywódca trzymał się z daleka i spoglądał wokół ponurym wzrokiem. Pojmował, że jego rządy się kończą. Wreszcie jednak podszedł bliżej. — Witajcie! — rzekł. — Uciekłeś? — Nie. Wypuszczono mnie dobrowolnie. — Kadirze beju, to najdziwniejsza rzecz, o jakiej zdarzyło mi się słyszeć. — Nie ma w tym nic dziwnego. Zawarłem z Chaldejczykami pokój. Postąpiłeś zbyt pochopnie. Posłałem do Gumri i rano staną tu setki Berwaryjczyków. — Więc ty sam postąpiłeś zbyt pochopnie. Nie wiedziałeś, że ten efendi wyruszył do Lisan, aby zawrzeć pokój? — Napadnięto go. — Ale ty dowiedziałeś się zaraz potem, że to nie melik kazał go napaść. — Co uzyskałeś od Chaldejczyków w zamian za pokój? — Nic. — Nic? O beju, postąpiłeś niemądrze! Napadli na ciebie i zabili wielu naszych ludzi. Czy w tym kraju nie obowiązuje już prawo do zemsty i okupu za przelaną krew? Kadir bej popatrzył mu w oczy, uśmiechając się spokojnie. Ale jego uśmiech przejmował lękiem. — Jesteś raisem z Dalasza, prawda? — zapytał przyjaznym głosem. — Tak — odrzekł zdumiony kjaja. — I znasz mnie, prawda? — Jakże mógłbym cię nie znać! — Więc powiedz, kim jestem? — Jesteś Kadir, bej Gumri. — Słusznie! Chciałem się tylko przekonać, czy się nie myl; bo myślałem już, że zawiodła cię pamięć. Jak sądzisz, co zrobi Kadir bej z człowiekiem, który wobec tylu walecznych mężów ośmielił się nazwać go niemądrym? — O beju, czy chcesz wynagrodzić moje zasługi niewdzięcznością? W głosie beja zabrzmiały teraz zgoła inne tony. — Padalcze! — zagrzmiał. — Wiem, jak został przez ciebie przyjęty ten efendi z Frankistanu. Chcesz się do mnie odnosić tak, jak przedtem do niego? Jego usta pouczyły cię, a jego ręce wymierzyły ci karę. Miałbym bać się ciebie, którego ten cudzoziemiec nie wahał się zwalić z konia? Jakież, to wyświadczyłeś mi usługi i kto mianował cię wodzem? Może ja? Powiadam ci, Ruh’i kulyan nakazał nam zawrzeć pokój, a ponieważ głos Ducha nawołuje do łagodności, przebaczę także i tobie. Ale nie próbuj więcej sprzeciwiać się moim słowom i uczynkom. Wsiądziesz natychmiast na konia i pojedziesz do Gumri, aby powiedzieć Berwaryjczykom, że mogą spokojnie pozostać w swoich wioskach. Jeśli nie spełnisz tego rozkazu dokładnie i szybko, jutro razem z tymi wojownikami będę w Dalasza, a wtedy cała kraina Khal, od Behedri do Szuraisi od Biha do Beszukha, dowie się, jak ukarzę kjaję, który ośmielił się mi przeciwstawić. Nie zapominaj, że moim ojcem był straszliwy Abd es Summit bej! A teraz ruszaj stąd! Oczy beja rzucały takie błyski, a gest jego ręki był tak władczy, że zbesztany bez słowa dosiadł konia i w milczeniu odjechał. Kadir bej zwrócił się do pozostałych: — Zwołajcie straże i ruszajcie za nami do Lisan. Nasi przyjaciele was ugoszczą. Ludzie rzucili się do koni, kilku zajęło się ugaszeniem ognisk. Nie padło ani jedno pytanie, ani jedno słowo sprzeciwu i po dziesięciu minutach opuściliśmy polanę i ruszyliśmy w kierunku Lisan. Gdyśmy dotarli na miejsce, oczom naszym ukazało się nader ożywione widowisko. Zgromadzono wielkie stosy drew, aby rozpalić ogniska. Szlachtowano jagnięta, a na ziemi leżały nawet dwa wspaniałe ubite woły, które miano następnie obedrzeć ze skóry, sprawić, poćwiartować i upiec na ogniu. Ponadto z całej wsi przytaszczono kamienie młyńskie. Leżały długim szeregiem, przy nich zaś zasiadły kobiety i dziewczęta, aby zemleć ziarno na mąkę i upiec z niej placki. Wymieniono słowa powitania i przybysze poczęli mieszać się ostrożnie i nieufnie z gospodarzami. Ale już po upływie kwadransa wszystkich zjednoczył nastrój przyjaźni i zewsząd rozbrzmiewały radosne głosy, wysławiające Ducha Jaskini, który przemienił cierpienie w radość. My, główne osobistości (używam tego słowa oczywiście z największą dumą), zasiedliśmy w domu melika, aby przy biesiadzie porozmawiać o wydarzeniach ostatnich dni. Był z nami także mój dzielny Halef, który z wyraźnym ukontentowaniem przyjął moje publicznie wypowiedziane słowa uznania dla jego wierności i odwagi. Dzień już świtał, gdyśmy z mymi towarzyszami udali się na górę, by parę godzin pospać. Gdy się obudziłem, usłyszałem z dołu głos raisa z Szurd. Zbiegłem pośpiesznie. Rais powitał mnie z wielką radością. Przywiózł mi wszystko, co mi odebrano, nie brakowało niczego, a ponadto oświadczył, że gotów jest dać mi wszelką satysfakcję. Rzecz jasna, zrezygnowałem z tego. Przed domem leżeli malowniczo przemieszani Kurdowie i Chaldejczycy. Spali jeszcze spokojnie. Wtem ujrzałem zbliżające się z dołu dwie kobiece postacie. Osłoniłem oczy ręką i rozpoznałem w nich Ingdżę oraz nadobną Pietruszkę. Stara Madana przystroiła się doprawdy wspaniale. Jej ubiór, koszula, narzucony na nią kaftanik i obszerne szarawary były czyste i bił od nich niemal odświętny blask nowości. Zamiast butów miała jednak owinięte wokół stóp czerwone szmatki. Zgoła inaczej prezentowała się idąca obok niej Ingdża. Jej gęste, ciężkie włosy spływały dwoma warkoczami na plecy. Na środku głowy, tam gdzie włosy były rozdzielone, zawiązała małą, kunsztownie złożoną czerwoną chusteczkę. Śnieżnobiałe, szerokie szarawary opadały aż na wdzięczne trzewiczki smyrneńskie. Błękitny, żółto sznurowany kaftan, jaki noszą baszybozucy, sięgał jej do bioder, a na wierzchu nosiła jeszcze saub* z cienkiej materii bawełnianej w kolorze niebieskim. Gdy podeszła bliżej i ujrzała mnie, jej ciemne policzki zabarwiły się rumieńcem. Pietruszka zaś podbiegła natychmiast siedmiomilowymi krokami, złożyła ręce na piersi i pokłoniła się tak nisko, że biodra jej znalazły się niemal powyżej linii pleców. — Sabah’l kher — dzień dobry, panie! — pozdrowiła. — Chciałeś nas dziś widzieć, oto jesteśmy! — Witajcie mi — odrzekłem — i wejdźcie do domu! Moi towarzysze muszą poznać damy, którym zawdzięczam ocalenie. — Efendi — rzekła Ingdża — wysłałeś do nas gońca. Dziękujemy ci, gdyż naprawdę bardzo się o ciebie martwiłyśmy. — Czy widziałaś już swego ojca? — Nie. Od wczoraj nie było go w Szurd.’ — Jest tutaj. Wejdźcie! Już w drzwiach natknęliśmy się na raisa, który właśnie chciał odjeżdżać. Na widok córki zrobił dość zdziwioną minę, zapytał jednak przyjaźnie: — Szukasz mnie? — Jest wojna, a od wczoraj cię nie widziałam — odparła Ingdża. — Nie lękaj się! Czas wrogości już minął. Idź do żony melika! Ja nie mam czasu. Wyszedł, wspiął się na siodło i odjechał. Ja zaś z obiema kobietami wszedłem na górę, do moich towarzyszy. — Heigh–day, kogo to pan sprowadza, sir? — spytał Lindsay. Ująłem kobiety za ręce i przywiodłem do niego. — To one wyrwały mnie z jaskini lwa, sir Dawidzie — wyjaśniłem. — To jest Ingdża, „Perła”, a ta nazywa się Madana, co znaczy „Pietruszka”. — Pietruszka, hm! Ale ta perełka jest wspaniała! Miał pan rację, sir! Ale obie dzielne, obie. Ja dam im podarek, dobrze wynagrodzę, bardzo dobrze. Yes! Pozostali również z radością zawarli znajomość z przybyłymi, i mogę rzec, że obie Chaldejki obdarzono szczerym szacunkiem i zainteresowaniem. Pozostały z nami do południa. Potem odprowadziłem je kawałek w stronę Szurd. Przy rozstaniu Ingdża spytała: — Chodih, czy naprawdę pojednałeś się z moim ojcem? — Całkowicie. — I całkiem mu przebaczyłeś? — Tak. — I ojciec nie gniewa się na mnie? Nie złaje mnie? — Nie powie ci jednego przykrego słowa. — Odwiedzisz go kiedyś? — Czy ty i on będziecie radzi moim odwiedzinom, Ingdżo? — Tak, efendi! — Więc przyjadę niebawem, może już dziś, a może jutro. — Dziękuję ci. Żegnaj! Podała mi rękę i odeszła. Madana jednak stała przy mnie, czekając aż dziewczyna oddali się na tyle, by nie słyszeć naszej rozmowy. Potem zapytała: — Efendi, pamiętasz, o czym rozmawialiśmy wczoraj? Domyślałem się, co teraz nastąpi, toteż rzekłem z uśmiechem: — Każde słowo. — A jednak o czymś zapomniałeś. Pomyśl chwilę! — Wydaje mi się, że wszystko pamiętam. — On, zapomniałeś właśnie o najważniejszym. O podarunku. — Dobra moja Madano, niczego nie zapomniałem. Ale spójrz, pochodzę z kraju, gdzie kobiety szanuje się i ceni ponad wszystko. Kobiety, tak piękne, delikatne i słodkie, nie mogą dźwigać ciężarów. Dlatego nie wręczyłem wam podarunków. Nie mogłem dopuścić, byście je niosły przez całą drogę do Szurd. Wyślemy wam wszystko jeszcze dziś. A gdy jutro przybędę, twój widok ucieszy moje serce, bo ujrzę cię przyozdobioną tym, czym cię z wdzięczności obdarzę. Chmury znikły i jasny blask słońca rozlał się po zmarszczonym obliczu zacnej Pietruszki. Złożyła ręce i wykrzyknęła: — O, jakże szczęśliwe muszą być kobiety w twoim kraju! Czy to daleko stąd? — Więcej niż sto dni drogi. — Jaka szkoda! Naprawdę przyjedziesz jutro? — Z pewnością. — Więc żegnaj, efendi! Ruh ‘i kulyan okazał, że jesteś jego ulubieńcem, a także i ja zapewniam cię, że jestem twoją przyjaciółką. Podała mi rękę i pośpieszyła za Ingdżą, Gdyby Almania nie leżała tak daleko, moja Pietruszka spróbowałaby może na własne oczy przekonać się, jak szczęśliwe są nasze kobiety. Nie uszedłem jeszcze daleko, gdy ujrzałem postać schodzącą po prawej stronie ze wzniesienia. Była to Marah Durimeh. Ona także mnie poznała. Zatrzymała się i skinęła na mnie ręką. Zauważywszy, że na ten znak podążam w jej stronę, odwróciła się i z wolna poczęła znowu iść pod górę, aż znikła w zaroślach. Tam na mnie czekała. — Pokój Boży niech będzie z tobą, mój synu! — pozdrowiła mnie. — Wybacz, że kazałam ci tu wejść. Moja dusza miłuje cię, a w domu melika nie mogę być z tobą sama. Dlatego cię tu przywołałam. Masz dla mnie trochę czasu? — Ile tylko zechcesz, dobra matko. — Więc pójdź! Ujęła mnie za rękę macierzyńskim gestem i powiodła jakieś sto kroków dalej, aż doszliśmy do polanki porośniętej mchem, skąd wir dać było całą okolicę, samemu nie będąc widzianym. Marah Durimeh usiadła. — Chodź, usiądź tu przy mnie! Usłuchałem. Marah Durimeh zrzuciła swój obszerny płaszcz i siedziała przy mnie dostojna, czcigodna, budząca szacunek, niczym żywa legenda z czasów proroków Izraela. — Efendi — rozpoczęła. — Spójrz w górę, na niebo między południem a wschodem! To słońce niesie wiosny i jesienie, lata i zimy. Więcej niż sto lat przeminęło już nad moją głową. Popatrz na tę głowę! Okrywa ją już nie siwizna starości, ale biel śmierci. Powiedziałam ci w Amadije, że nie żyję już i powiedziałam prawdę: jestem duchem, jestem Ruh ‘i kulyan. Urwała, jej głos brzmiał głucho, jakby naprawdę wydobywał się z grobu. Ale drżała przecież, jak pod wpływem impulsów żywego serca, a oczy, skierowane ku gwieździe dnia, lśniły jasnym, wilgotnym blaskiem. — Wiele słyszałam i wiele widziałam — ciągnęła dalej. — Widziałam, jak ci, co stoją w górze, upadają, a ci, co znajdują się na dole, dźwigają się. Widziałam triumf zła i upokorzenie dobra. Widziałam, jak szczęśliwi płaczą, a nieszczęśliwi krzyczą z radości. Członki odważnych drżały ze strachu, a lękliwi czuli w sercach odwagę lwa. Płakałam i śmiałam się razem z nimi. Dźwigałam się i upadałam… Potem nadszedł czas, kiedy nauczyłam się myśleć. Zrozumiałam wówczas, że wszystkim kieruje potężny Bóg, że dobry Ojciec trzyma za rękę wszystkich, bogatych i biednych, tych, którzy się radują, i tych, którzy płaczą. Ale wielu Go opuściło. Szydzą z niego. Inni zaś mienią się wprawdzie Jego dziećmi, a są wszak dziećmi tego, który mieszka w dżehennie. Dlatego wielkie cierpienie rozciąga się nad światem i nad ludźmi, którzy zapomnieli o Bogu. Znowu umilkła. Jej słowa, ton jej głosu, te martwe, a przecież tak wymowne oczy, te powolne, znużone, a przecież tak znaczące gesty, wywierały na mnie głębokie wrażenie. Począłem rozumieć, na czym polega owa duchowa władza, jaką ta kobieta sprawuje nad ubogimi duchem mieszkańcami tej krainy. Marah Durimeh ciągnęła dalej: — Moja dusza drżała, a moje serce mało nie pękało. Było mi żal biednych ludzi. Posiadałam wiele ziemskich bogactw, a w moim sercu mieszkał Bóg, którego oni porzucili. Życie moje umarło, ale Bóg żył. Powołał mnie do swojej służby. I odtąd wędruję z miejsca na miejsce, aby mówić i nauczać o Wszechpotężnym i Wszechobecnym, nie słowami, które przyjęto by śmiechem, ale uczynkami, które są błogosławieństwem dla wszystkich potrzebujących pomocy. Stara Marah Durimeh i Ruh ‘i kulyan były dla ciebie zagadką. Czy nadal są zagadką, synu? Nie mogłem uczynić nic innego — ująłem jej rękę i podniosłem do warg. — Rozumiem cię! — Wiedziałam, że wystarczą ci te słowa; gdyż i ty walczysz z życiem, walczysz z ludźmi i walczysz z człowiekiem, który jest w tobie. Szybko podniosłem ku niej wzrok. Czy była jasnowidząca? Jakże to możliwe, że oczy jej przenikały tak głęboko i tak trafnie widziały wszystko? Nie odpowiedziałem, a po chwili Marah Durimeh podjęła znowu: — Jesteś w swoim kraju emirem? — Nie tym, czym jest emir u was. U nas są emirowie urodzenia, emirowie pieniędzy, emirowie wiedzy i emirowie cierpienia, wytrwałości i walki. — A do których ty należysz? — Do tych ostatnich. Raz jeszcze spojrzała na mnie badawczo. Potem zapytała: — Czy jesteś bogaty? — Jestem biedny. — Nie masz złota ani srebra, ale posiadasz bogactwa innego rodzaju; twoje serce udziela bowiem darów, które przynoszą innym radość. Wiem, ilu zyskałeś sobie przyjaciół, a i mnie także uszczęśliwiłeś. Dlaczego nie trzymasz się rodzinnych stron? Czemu jeździsz w dalekie kraje? Mówią, że wędrujesz, aby dokonywać zbrojnych czynów. Ale to nieprawda, gdyż broń uśmierca, a ty nie pragniesz śmierci bliźnich. — Nikomu jeszcze nie powiedziałem, dlaczego wciąż od nowa porzucam swoją ojczyznę. Ale tobie powiem. — Czy także w twojej ojczyźnie nikt tego nie wie? — Nie. Jestem tam nikomu nie znanym, samotnym człowiekiem. Ale memu sercu dogadza ta samotność. — Synu mój, jesteś jeszcze młody. Czy Bóg zesłał ci takie cierpienie, że twoja dusza zamknęła się w sobie? — Nie. Jestem sam z tych samych przyczyn, które tobie dają siłę dożycia — odrzekłem. — Wytłumacz mi to! — poprosiła. — Kto na pustyni umiera z pragnienia, ten uczy się cenić kroplę, która pragnącemu ocala życie. A kto nosi w sobie cierpienie i nie wyciąga się ku niemu żadna pomocna ręka, ten wie, jak cenną rzeczą jest miłość, do której nadaremno tęsknił. Otóż całe moje serce wypełnione jest tym, czego nie znalazłem, ową miłością, która Synowi kazała zstąpić na ziemię, aby obwieścić, że wszyscy ludzie są braćmi i dziećmi jednego Ojca. I tak jak Zbawiciel zstąpił z wysokości, dokąd nie sięgnie żaden śmiertelny, na małą ziemię, tak jego wysłannicy wędrują po całym świecie, aby głosić ewangelię miłości wszystkim, którzy pozostają jeszcze w mroku. To są emirzy chrześcijaństwa, bohaterowie wiary, melikowie miłosierdzia. — Ale nie wszyscy uczą tego, o czym mówiłeś. Spójrz na tę krainę! Słońce oglądało tu śmierć tysięcy ludzi, a rzeka, którą widzisz tam w dole, unosiła setki trupów. A dlaczego? Dlatego, że owi możni emirowie nie zważają na dobro swoich ludów. Dziś o północy uratowałam mieszkańców tej doliny od śmierci, ja, kobieta. Dlaczego ci emirowie mają mniej mocy niż ja? Kiedyś byłam meliką, teraz jestem już tylko starą kobietą, a mimo to Kurdowie i Chaldani słuchają mego głosu. Dziś o północy ja także głosiłam naukę chrześcijańską, ale nie chrześcijaństwo słowa, o którego sens spierają się kościoły, tylko chrześcijaństwo uczynków, o których wartości nikt nie wątpi. Poskromcie złych, a będą wam wdzięczni, zaś dobrzy, którzy wyglądają zbawienia, będą witali was z radością. Nie wysyłajcie nauczycieli, którzy się wzajemnie zwalczają, ale ludzi, przed którymi uciśnieni nie będą czuli lęku. Wówczas zapanuje tu radość, a ziemia będzie błogosławiła wiecznym urodzajem, i wypełnią się słowa o jednym pasterzu i jednej owczarni. Czyż ten pasterz nie ma swego namiestnika tu na ziemi? Wróćcie do niego, a wówczas się zjednoczycie, i moc tego, który was posyła, zmieni ziemię w świętą krainę, mlekiem i miodem płynącą. Wypowiadając te słowa, podniosła się. Jej przedtem zgarbiona postać wyprostowała się. Wzburzone rysy zalśniły nagle życiem. W oczach iskrzyło się uniesienie, a głos brzmiał donośnie i mocno, jak gdyby przemawiała do tysięcznych rzesz. Była to chwila, której nigdy nie zapomnę. Potem Marah Durimeh urwała wyczerpana i usiadła. Ta kobieta musiała wiele widzieć i słyszeć, wiele czuć i myśleć, może także niejedno czytała. Cóż miałem jej rzec w odpowiedzi? — Czy i mnie ganisz? — zapytałem. — Ciebie? Jak to? — Wszak i ja jestem wysłannikiem. — Ty? Któż cię przysyła? — Nikt! Przybywam bez niczyjego zlecenia. — Aby nauczać? — Tak i nie. — Nie rozumiem cię, synu. Wytłumacz mi! — Sama powiedziałaś, że pragniesz posłannictwa uczynków. Wszak Bóg nierówno rozdziela swoje dary. Jednemu da zniewalającą wymowę, innemu każe działać w inny sposób. Mnie daru wymowy odmówiono. Dlatego nie mogę usiedzieć spokojnie w mojej ojczyźnie. Wciąż muszę jechać w obce strony, aby nauczać, nie słowami, ale przez to, że dla każdego, z kim się stykam, jestem użyteczny. Bywałem w krajach i wśród ludów, których nie znasz zapewne nawet z imienia. Obcowałem z ludźmi o białej, żółtej, czerwonej i czarnej skórze; wszędzie krzewiłem miłość i miłosierdzie. 1 zawsze czułem, że wynagrodzono mnie sowicie, gdy słyszałem za sobą: „Ten cudzoziemiec nie znał lęku. Górował nad nami wiedzą i umiejętnościami, a przecież był naszym przyjacielem. Szanował naszego Boga i kochał nas.. Nigdy go nie zapomnimy, albowiem był dobrym człowiekiem, dzielnym towarzyszem; był — chrześcijaninem!” W ten sposób głoszę moją wiarę. I jeśli znajdzie się choćby jeden tylko człowiek, który za moją sprawą nauczy się szanować lub zgoła kochać tę wiarę, praca mego życia nie będzie daremna i bez sprzeciwu złożę gdzieś w tej ziemi moje kości na wieczny spoczynek. Zapanowała długa cisza. Oboje bez słowa patrzyliśmy w ziemię. Potem Marah Durimeh z wolna ujęła oburącz moją prawicę. — Chodih — wyrzekła — miłuję cię! Stare oczy popatrzyły przy tym na mnie z macierzyńską czułością, której nigdy nie zapomnę. — Synu mój — mówiła dalej — gdy opuścisz tę dolinę, moje oczy nigdy więcej cię nie ujrzą, ale Marah Durimeh będzie się za ciebie modliła i błogosławiła cię, do chwili gdy te oczy zamkną się na zawsze. Będziesz też jedynym, który poza tamtymi trzema, co odwiedzili dziś o północy Ruh ‘i kulyan, pozna moją tajemnicę. Chcesz? — Jeżeli lepiej jest milczeć, wyrzeknę się tego. Ale jeśli chcesz mi powierzyć swoją tajemnicę, będę ci za to wdzięczny. — Tamci trzej przysięgli, że nigdy nie powiedzą o tym ani słowa… — I nigdy nie będę o tym mówił. — A więc usłyszysz wszystko. I jęła opowiadać. Była to historia, która jako temat powieści okryłaby pisarza sławą, długa historia z czasów, kiedy trzej szatani, Abd es Summit bej, Beder Chan bej i Nur Ullah bej tępili chrześcijaństwo w dolinie Zabu, historia, od której włos jeży się na głowie. Opowiadanie trwało długo, a gdy dobiegło końca, Marah Durimeh czas jakiś jeszcze siedziała przy mnie pogrążona w głębokim milczeniu. Tylko stłumiony szloch przerywał niekiedy ciszę, a drżąca ręka sięgała do oczu, aby otrzeć płynące niepowstrzymanie łzy. Wreszcie wyczerpana oparła głowę na moim ramieniu i poprosiła cichym głosem: — Odejdź teraz! Chciałam zejść do Lisan, ale zawrócę jeszcze i odczekam, aż moje serce pocznie znowu bić spokojnie. Przyjdę do was wieczorem. Uszanowałem jej życzenie i odszedłem. Gdy znalazłem się w Lisan, nie było tam już Kurdów. Czekał na mnie tylko bej. — Efendi — rzekł — moi ludzie odeszli i ja też wyjeżdżam. Spodziewam się jednak, że przyjedziesz jeszcze do Gumri. — Przyjadę. — Na długo? — Na krótko, bo Haddedihnom tęskno do rodzinnych stron. — Obiecali, że przyjadą razem z tobą, a wtedy zastanowimy się, którędy macie dotrzeć do Tygrysu. Żegnaj, efendi! — Zegnaj! Był przy tym obecny melik i moi towarzysze. Kadir bej pożegnał się z nimi raz jeszcze i Wyruszył w ślad za swymi ludźmi. Marah Durimeh dotrzymała słowa: przyszła wieczorem i kiedy mogła pomówić ze mną na osobności, zapytała: — Czy spełnisz pewną moją prośbę? — Z całego serca. — Wierzysz w moc amuletów? — Nie, — Mimo to zrobiłam dziś dla ciebie amulet. Czy zechcesz go nosić? — Tak, przez pamięć o tobie. — Więc weź, proszę! Nie działa, dopóki jest zamknięty. Ale gdy kiedyś będziesz potrzebował pomocy, otwórz to! Ruh ‘i kulyan wesprze cię wtedy, nawet jeśli nie będzie się znajdował u twego boku. — Dziękuję ci. Amulet miał formę czworokąta i ukryty był w zeszytym kawałku kattunu. Ponieważ zaopatrzony był we wstążkę, zawiesiłem go sobie zaraz na szyi. W przyszłości miał mi oddać znaczne usługi, mimo mej wprost wyznawanej niewiary. Nie mogłem się jednak domyślać, co zawiera. * Droga Mleczna * dosłownie: Starzec bez głowy (Wielka Niedźwiedzica) * Wenus * Waga * arabskie obozowisko * dzban * około trzech tysięcy marek * księga * kwatermistrz regimentu albo major * major albo dowódca batalionu * podpułkownik * oficer sztabowy, adiutant * podatek nakładany na niemahometan * sędzia wojskowy * naczelnik * odcisk palca, mający wagę podpisu * siodlarz * zgromadzenie rady * pieczęć namiestnika * Wielki Ząb * onsul — konsul * wartość jednej marki * porcelanowe filiżanki * sałatka z delikatnych liści pistacji * pieczeń koźlęca * dosłownie: kamienie młyńskie; wysokie, twarde ciastka o kształcie okrągłych kamieni młyńskich * gołąb * nietoperz * Daulije * krawiec albo handlarz ubraniami * ubranie z wełny * czapka z filcu sporządzonego z koziej sierści * szarańcza * jutrzenka * hiacynt * kwiat * słowik * bransoleta * dosłownie: jestem twoją ofiarą * sokół * klacz * wodze, uzda * Żyd * komendant * południowy odpoczynek, sjesta; stan błogości, kontemplacji * zwykły człowiek * okna * matka władcy; główna małżonka w haremie wielkiego pana * konopie * pietruszka * cebula * czosnek * kozłek * sierżant * wartość jednego cekina mahbub wynosi ok. 4,75 marki * gospodarz oberży * główny pisarz * podatek od majątku * hekim — lekarz * apteka * pokrzyk wilcza jagoda * mucha * dirhem — 1,5 funta * król, władca * bajarz * Na Mojżesza * wąsy * właściciel kawiarni * więzienie * namiestnik * nazwa wsi zamieszkałej przez Kurdów Kasichan * altana, pawilon ogrodowy * kanonierzy * starszy sierżant * Samson * Ladikije nosi w Europie, nazwę „lattakia”. Tytoń dżebeli, również pochodzący z Syrii, wywodzi swą nazwę od miejscowości Dżebeil: Oba te tytonie, zwane też „Abu Riha”, co znaczy „ojciec pięknego zapachu”, suszone są w dymie z żywicznego drzewa * pająk * trunek nad trunkami * skurcz w łydce * rodzaj państwowych papierów wartościowych * biedny grzesznik * upominek * drobiazg * jaszczurki * Eufrat * na miłość Boską * morwa * pan, władca * przyjaciel, druh * na moją głową * Boże * fajka wodna * chal — wuj ze strony matki, amm — wuj ze strony ojca. Złożenie tych dwóch wyrazów oznacza opiekuna * zemsta * żaba * derman znaczy w języku kurmandżi „proch strzelniczy”; derman albo dereman znaczy jednak także „lekarstwo” * gorączka wywołana zranieniem * akuszerka * gość * miecz, szabla * władca, grzecznościowa forma słowa chodih, pan * dosłownie: niedźwiedź lodów * stół * gitara * szyba okienna * oszczep * tak najchętniej zowią się nestorianie z Kurdystanu * zwierzchnik, naczelnik * górny Zab * chłopiec * zapałki * aksamit * stal * żelazo * rodzina, dom, Ognisko; tu w sensie prawa domowego * u kurdów wyzwisko odnoszące się do perskich szyitów * nauczyciel * muzułmańscy teologowie * łopata * złoto i srebro * Heszat * przeznaczenie * dziadek * królowa * arabski mąż * obszerna szata wierzchnia, sięgająca od ramion aż do kostek