Deaver Jeffery Czarny tancerz Tłumaczenie: Michał Ignar As kryminalistyki, Lincoln Rhyme, zna metodę, która pomoże mu przechytrzyć błyskotliwego szaleńca. Trzeba wniknąć w jego umysł. „Myśleć jak on, czuć to samo i podążać jego śladem. Tym razem jednak trafiła kosa na kamień. W przebiegłości i zwodzeniu Czarny Tancerz nie ma sobie równych. Rozdział pierwszy Kiedy Edward Carney żegnał się z żoną Percey, nawet mu na myśl nie przyszło, że widzi ją po raz ostatni. Po wyjściu z domu wsiadł do samochodu zajmującego cenne na wagę złota miejsce parkingowe na Osiemdziesiątej Pierwszej Wschodniej na Manhattanie i włączył się do ruchu. Carney był spostrzegawczy, więc nie uszła jego uwagi czarna furgonetka zaparkowana w pobliżu domu. Pojazd miał zachlapane błotem przyciemniane szyby. Mężczyzna przyjrzał się uważnie zdezelowanemu samochodowi zarejestrowanemu w Wirginii Zachodniej i uświadomił sobie, że w ciągu ostatnich paru dni już kilka razy widział go na ulicach miasta. Sznur samochodów przed nim właśnie przyspieszył. Udało mu się przemknąć jeszcze na żółtym świetle i zupełnie zapomniał o furgonetce. Wkrótce mknął na północ aleją Roosevelta. Dwadzieścia minut później ujął w dłoń słuchawkę telefonu samochodowego i wykręcił numer domowy. Zaniepokoił się, że żona nie odbiera. Percey miała lecieć razem z nim – poprzedniego wieczoru rzut monetą zdecydował, kto będzie pierwszym pilotem. Swoją wygraną Percey skwitowała reklamowym uśmiechem. Potem jednak, o trzeciej nad ranem, dostała okropnego bólu głowy, jedynej dolegliwości, która była w stanie zatrzymać ją w łóżku. Kiedy znaleźli dla niej zastępstwo, Percey znów się położyła. Edward Carney, o chudej i kościstej sylwetce, mimo swoich czterdziestu pięciu lat nadal ostrzyżony na rekruta, kiwał głową wsłuchany w monotonny sygnał po drugiej stronie linii. Po włączeniu się automatycznej sekretarki, pełen niepokoju odłożył słuchawkę na widełki. Kiedy przybył do biura firmy czarterowej Hudson Air, na terenie Okręgowego Lotniska w Mamaroneck w hrabstwie Westchester, czekał na niego tort upieczony z okazji zawarcia nowego kontraktu. Każdy z kilkunastu pracowników pałaszował swoją porcję, ale Carney ledwie skubnąwszy kilka kęsów, wdał się w rozmowę o locie z Ronem Talbotem, którego okrągły brzuch zdradzał zamiłowanie do tortów, choć na co dzień obywał się papierosami i kawą. Talbot, sprawujący jednocześnie stanowisko administratora i dyrektora ekonomicznego, wyrażał na głos swoje obawy, czy ładunek zostanie dostarczony terminowo i czy odpowiednio wycenili przelot. Carney oddał mu resztę swojego kawałka tortu i radził się odprężyć. Przypomniał sobie o Percey. Wszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę. Nadal nikt nie odbierał telefonu. Zaniepokoił się nie na żarty. Prywatni przedsiębiorcy zawsze odbierają dzwoniący telefon. Odłożył z trzaskiem słuchawkę i zastanawiał się, czy nie zadzwonić do sąsiada, który mógłby sprawdzić, co się dzieje. Ale właśnie wtedy pod hangar stojący obok biura podjechała wielka, biała ciężarówka, jednocześnie pojawił się drugi pilot – Tim Randolph. Wybiła osiemnasta – czas ruszać w drogę. Smukła brunetka, Lauren, asystentka Talbota, miała na sobie przynoszącą jej szczęście sukienkę, która niebieskim kolorem doskonale pasowała do logo Hudson Air – sylwetki sokoła lecącego nad globem pociętym siatką południków i równoleżników. Nachyliła się do Carneya i powiedziała szeptem: – Teraz już wszystko się ułoży, prawda? – Oczywiście – uspokoił ją. Objęli się na chwilę. Zaproponowała mu kawałek tortu na drogę, ale odmówił. Ed Carney chciał już ruszać. Znaleźć się z dala od sentymentów i uroczystości. Daleko od ziemi. Wkrótce wzbił się w powietrze. Szybował pięć kilometrów nad ziemią, za sterami leara 35A, najlepszego prywatnego odrzutowca o srebrnym kadłubie połyskującym jak rybia łuska. Lecieli ku zatykającemu dech w piersi zachodowi słońca – regularna pomarańczowa tarcza chowała się z wolna za wielkimi, strzępiastymi chmurami w odcieniu różowofioletowym, przez które sączyły się ostatnie promienie. Odległość 1164 kilometrów do lotniska O’Hare pokonali w niecałe dwie godziny. O’Hare jest najbardziej ruchliwym lotniskiem na świecie, nic więc dziwnego, że kontrola ruchu powietrznego kazała im krążyć na wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów nad zachodnimi przedmieściami Chicago. Dziesięć minut później Carney spojrzał na jasne punkciki konstelacji gwiezdnych na ciemnym niebie i pomyślał sobie: Popatrz, Percey, wszystkie gwiazdy na wieczornym niebie. I wtedy, po raz pierwszy w całej swojej karierze zawodowej, uległ zupełnie nieprofesjonalnej słabości. Troska o Percey wróciła ze zdwojoną siłą. Musiał za wszelką cenę z nią się skontaktować. – Przejmij stery – poleci! Timowi. – Zrozumiałem – odezwał się drugi pilot, ujmując wolant w dłonie. Wieża kontrolna odezwała się wśród trzasków: – Dziewiątka Charlie Juliet, zejdź na wysokość tysiąca dwustu pięćdziesięciu metrów. Oczekuj na lądowanie. – Zrozumiałem, Chicago – powiedział Tim. – Schodzę z dwóch tysięcy pięciuset na tysiąc dwieście pięćdziesiąt. Carney zmienił częstotliwość radiostacji, żeby nawiązać łączność ze swoim biurem. Kiedy usłyszał głos Rona Talbota, poprosił go o połączenie z domem. Oczekując na rozmowę, razem z Timem, przygotowali maszynę do lądowania – sprawdzili prędkość i klapy. – Chicago, Dziewiątka Charlie Juliet przechodzimy punkt trasy. Przez piąty do czwartego. Kiedy Tim mówił te słowa do mikrofonu, Carney usłyszał, jak telefon dzwoni w jego domu, odległym o 1100 kilometrów. Odbierz Percey. Gdzie jesteś? Błagam... – Dziewiątka Charlie Juliet, zmniejsz prędkość do trzystu sześćdziesięciu kilometrów. Odezwijcie się do wieży. Dobry wieczór. – Zrozumiałem, Chicago. Trzysta sześćdziesiąt kilometrów. Dobry wieczór. Trzy sygnały. Gdzież ona się podziała? Co się stało? Żołądek coraz bardziej podchodził mu do gardła. Silniki turbinowe wyły, powodując miażdżący hałas. Układ hydrauliczny jęczał. W słuchawkach Carney słyszał zakłócenia. I nareszcie trzask po drugiej stronie linii. – Halo? – usłyszał głos żony. Roześmiał się rozluźniony. Już miał coś powiedzieć, gdy samolotem mocno szarpnęło – tak silnie, że w ułamku sekundy siła wybuchu zerwała mu masywne słuchawki z uszu. Odłamki i iskry rozpierzchły się na wszystkie strony. Przerażony Carney chwycił bezwładny wolant lewą dłonią; nie miał już prawej. Odwrócił się w stronę Tima, gdy ten właśnie przelatywał przez ogromną dziurę w kadłubie. – Błagam, nie, nie... Cały kokpit oderwał się od rozpadającego się samolotu, skrzydła i silniki zostały w tyle, pochłonęła je kula ognia. – Och, Percey – wyszeptał – Percey... Nie było już mikrofonu, który przekazałby jego słowa. Wielkie jak asteroidy, żółciutkie. Ziarenka piasku skrzyły się na monitorze komputera. Mężczyzna siedział nachylony z obolałym karkiem, mocno mrużąc oczy. W oddali rozległ się grzmot. Niebo o świcie jarzyło się żółtozielonym blaskiem, nadciągała burza. Wiosna była wyjątkowo deszczowa w tym roku. Ziarenka piasku... – Powiększyć – wydał polecenie i obraz na ekranie posłusznie powiększył się dwukrotnie. Dziwne, pomyślał. – Kursor w dół. Stop. Pochylił się znowu, wytężał wzrok wbity w monitor. Piasek, pomyślał Lincoln Rhyme, to rozkosz dla kryminologa. Okruchy skały przywierają do ubrania jak mokra farba, a potem grzecznie odpadają na miejscu zbrodni i pomagają połączyć ofiarę z mordercą. Potrafią zdradzić, gdzie był podejrzany. Matowy piasek świadczy o tym, że był na pustyni. Przezroczysty – na plaży. Obsydian – na Hawajach. Kwarc – w Nowej Anglii. Rhyme nie miał jednak zielonego pojęcia, skąd pochodzi piasek, któremu się przyglądał. Ten z okolic Nowego Jorku to głównie kwarc i skaleń. Grubszy nad cieśniną Long Island, drobny miał nad Atlantykiem. Ów jednak był biały, połyskujący, o nierównej powierzchni, zmieszany z drobniutkimi czerwonymi kuleczkami i białymi krążkami przypominającymi mikroskopijne pokrojone mątwy. Ta zagadka nie pozwoliła Rhyme’owi spać do czwartej nad ranem. Niedawno wysłał próbkę piasku do kolegi z laboratorium kryminalistyki FBI w Waszyngtonie. Jakiś ruch za oknem przyciągnął jego wzrok. To jego sąsiedzi – para niewielkich sokołów wędrownych wybierała się na łowy do pobliskiego Central Parku. Strzeżcie się gołębie, pomyślał Rhyme, kiwając głową. Ktoś szybko wspinał się po schodach. Thom wpuścił do domu gości, na których Rhyme nie miał najmniejszej ochoty. Rozdrażniony spojrzał w kierunku korytarza. Intruzów było dwóch – jeden o zażywnej sylwetce, drugi szczupły. Energicznie zapukali w otwarte drzwi i nie czekając na zaproszenie, weszli do pokoju. Lon Sellitto był doskonałym detektywem z Nowojorskiego Wydziału Policji. Towarzyszył mu młodszy i chudszy partner, Jerry Banks, elegancik w szarym garniturze z przedniej tkaniny w kratę, o niesfornych blond włosach ułożonych za pomocą lakieru. Grubasek rozejrzał się po sypialni znajdującej się na pierwszym piętrze. – Co się tu zmieniło, Linc? Robiłeś przemeblowanie? – Nie. – Już wiem – powiedział Banks. – Porządek. – No pewnie – przytaknął Thom, nieskazitelny w swoich wyprasowanych, brązowych spodniach, białej koszuli i kwiecistym krawacie, który Rhyme uznał za zbyt krzykliwy, choć sam mu go wybrał na prezent z katalogu wysyłkowego. Był asystentem Rhyme’a już od kilku lat i kryminolog, choć zwalniał go dwa razy, a raz przyjął jego wymówienie, za każdym razem znów zatrudniał swojego opiekuna o stoickim spokoju. Thom tak dobrze się znał na wszystkim, co dotyczyło porażenia kończyn, że sam mógłby być lekarzem. Rhyme nazywał go w zależności od nastroju – swoim opiekunem lub dręczycielem. Thom krzątał się przy gościach. – Wbrew jego woli wziąłem sprzątaczkę, która wypucowała wszystko na wysoki połysk. Nie odzywał się do mnie przez cały następny dzień. – Po co było sprzątać? Teraz nic nie mogę znaleźć. – Ale przecież nie musi niczego szukać, prawda? – odgryzł się Thom. – To już moja rola. Rhyme nie miał nastroju do żartów. – A więc? – skierował swoje przystojne oblicze ku Sellitcie. – O co chodzi? – Jest sprawa. Pomyślałem sobie, że mógłbyś nam pomóc. – Nie mam czasu. – A cóż to? – Banks podszedł do nowego komputera stojącego przy łóżku Rhyme’a. – To ostatni krzyk mody – powiedział Thom z irytującym uśmieszkiem. – Zademonstruj im, Lincolnie. – Nie mam ochoty. – Pokaż, jak to działa – nalegał Thom. – Nie chcę – warknął Rhyme. – Wstydzi się – wyjaśnił młody asystent. – Nie wiem, czemu się tak zachowuje. Jeszcze wczoraj był dumny jak paw z nowego sprzętu. – Nieprawda. W tej chwili Lincolna Rhyme’a absorbowały tylko plasterki malutkich mątw i piasek, z którym były zmieszane. – Komputer ma podłączony mikrofon – ciągnął Thom. – Roz poznaje każde jego słowo. Faktycznie, Rhyme był bardzo zadowolony z szybkiego jak błyskawica komputera i oprogramowania rozpoznającego mowę. Mógł za pomocą głosu kierować kursorem, tak samo jak osoba sprawna myszką czy klawiaturą. Mógł również w ten sam sposób przykręcić i podkręcić ogrzewanie, włączyć wieżę czy telewizor, albo gdzieś zadzwonić. – Może nawet komponować muzykę – opowiadał gościom Thom. – Ale praktyczne – skomentował Rhyme sarkastycznie. – Muzyka, muzyka. Rhyme, który doznał urazu na wysokości czwartego kręgu szyjnego, nie miał problemów z przytakiwaniem. Potrafił również wzruszać ramionami, choć nie tak energicznie jakby chciał. Kolejną jego sztuczką było poruszanie palcem serdecznym lewej ręki o kilka milimetrów w dowolnym kierunku. – Może też grać – dodał Thom. – Nie znoszę gier. Nigdy nie grywam. Sellitto, który przypominał Rhyme’owi wielkie niezaścielone łóżko, spojrzał na komputer bez entuzjazmu. – Słuchaj, Lincolnie – zaczął – to zadanie specjalne. Dotyczy nas i federalnych. Mamy kłopoty. – Wpadliśmy jak śliwka w kompot – stwierdził Banks. – Pomyśleliśmy sobie, że może zechcesz nam pomóc – powiedział Sellitto. Chcieć im pomóc? – Pracuję teraz nad czymś – wyjaśnił Rhyme. – Pracuję dla Freda Dellraya. Fred Dellray, prawdziwy weteran FBI, miał pod swoją pieczą większość tajniaków z wydziału na Manhattanie. Dellray sam był naczelnym tajniakiem Biura. Zdążył zebrać żniwo pochwal za dotarcie dosłownie wszędzie, od siedziby głównej baronów narkotykowych z Harlemu po organizacje walki o prawa Murzynów. – Zniknął jeden z ludzi Dellraya. – Słyszeliśmy – powiedział Banks. – Tajemnicza sprawa. Rhyme przewrócił oczami na to mało oryginalne sformułowanie, które, niestety, było trafne. Tajny agent, Tony Panelli, zniknął kilka dni temu ze swojego samochodu sprzed gmachu Biura FBI w centrum Manhattanu około 21.00. Silnik był włączony, drzwi otwarte. Ani śladu krwi czy strzału, żadnych świadków. Faktycznie tajemnicza sprawa. Dellray miał do dyspozycji doskonałą grupę dochodzeniową, w jej składzie także zespół zabezpieczający dowody fizyczne – PERT. Ale to Rhyme stworzył ten zespół i właśnie jego Dellray poprosił o zbadanie śladów z miejsca przestępstwa. Funkcjonariusz policji, który pracował jako partner Rhyme’a, spędził wiele godzin w samochodzie Penellego, nie znalazł jednak żadnych podejrzanych odcisków palców, zebrał dziesięć torebek bezużytecznych śladów dowodowych oraz jedyny ślad, który mógł okazać się istotny – kilkadziesiąt nietypowych ziaren piasku, które właśnie połyskiwały na monitorze. – W zniknięcie Panellego mają się zaangażować jeszcze inni, Lincolnie – ciągnął Lon Sellitto. – Myślę jednak, że chciałbyś się zająć naszą sprawą. I znów powiedział „chciałbyś”. Rhyme domyślał się, że Sellitto chowa jeszcze jakiegoś asa w rękawie. – No dobra, Lon, mów, o co chodzi. Sellitto skinął na Banksa. – Phillip Hansen – powiedział dobitnie młody detektyw. Rhyme znał to nazwisko z prasy. Hansen – potężny, twardy biznesmen, właściciel firmy zajmującej się sprzedażą hurtową w Armonk w stanie Nowy Jork, która uczyniła go multimilionerem. Jednak władze federalne i nowojorskie dokładały wszelkich starań, żeby ją zamknąć i wsadzić jej właściciela za kratki, ponieważ PH Distributors nie sprzedawała, jak brzmiała jej oficjalna deklaracja, używanych samochodów zbywających w wojsku, ale broń, nierzadko kradzioną z licznych baz wojskowych, a potem nielegalnie importowaną. Na początku roku dwóch szeregowców straciło życie przy moście George’a Washingtona podczas porwania ciężarówki wypełnionej bronią ręczną, zmierzającej do New Jersey. Hansen maczał w tym palce – o czym wiedział amerykański prokurator generalny, brakowało jednak dowodów. – Staraliśmy się poskładać do kupy wszystkie fragmenty tej sprawy – powiedział Sellitto. – Ale szło nam jak po grudzie. – W zeszłym tygodniu nastąpił w końcu przełom – dodał Banks. – Wiesz, Hansen jest pilotem. Jego firma posiada magazyny na lotnisku w Mamaroneck – tym obok White Plains. Przeszukaliśmy je, jednak bez żadnego skutku. Ale w zeszłym tygodniu o północy, gdy lotnisko było już zamknięte, choć pracowali tam jeszcze jacyś ludzie, trzech świadków widziało faceta, którego rysopis pasuje do Hansena. Podjechał do swojego prywatnego samolotu, wrzucił do niego kilka ogromnych worków marynarskich i odleciał. Bez pozwolenia. Wrócił po czterdziestu minutach, wylądował, wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon. Worki ulotniły się jak kamfora. – Zorientował się, że mu depczecie po piętach – odezwał się Rhyme – i chciał się pozbyć dowodów łączących go z zabójstwami. Zaczynał rozumieć, jaka miała być w tym wszystkim jego rola. – Czy wieża kontrolna śledziła jego lot? – W La Guardia złapano go na chwilę. Gdy był tuż nad cieśniną Long Island. Potem przez około dziesięć minut leciał tak nisko, że znikł z radaru. – Pewnie zakreśliliście obszar, jak daleko mógł się zapuścić. Czy nurkowie przeszukują teren? – Zgadza się. Myśleliśmy, że Hansen puści farbę, kiedy dowie się o trójce świadków. Udało nam się go przymknąć do poniedziałku. Areszt federalny. – No i co pan Hansen na to? – zaśmiał się Rhyme. – Nie pisnął ani słowa. Jest kuty na cztery nogi. Jego prawnik wszystkiemu zaprzecza i szykuje pozew o bezprawne aresztowanie. Jeśli odnajdziemy worki, sprawa trafi w poniedziałek przed sąd przysięgłych i szast prast, mamy go w garści. – O ile w workach jest coś obciążającego. – Na pewno znajdzie się w nich coś obciążającego. – Skąd ta pewność? – Bo Hansen trzęsie portkami. Wynajął mordercę, który ma zlikwidować wszystkich świadków. Jednego już dopadł. Zeszłej nocy wysadził jego samolot w pobliżu Chicago. Pewnie, pomyślał sobie Rhyme, chcą, żebym odnalazł te worki. – Będę potrzebował map cieśniny – zaczął. – Poza tym szkiców samolotu. – Nie o to nam chodzi – powiedział Sellitto. – Nie o znalezienie worków – dodał Banks. – Nie? Więc o co? – Rhyme odrzucił z czoła niesforny kosmyk ciemnych włosów i spojrzał z konsternacją na młodego mężczyznę. – Chcemy, żebyś nam pomógł dopaść tego mordercę wynajętego przez Hansena. Powstrzymać go, nim dorwie dwójkę pozostałych świadków. – I? – czuł, że Sellitto nie powiedział jeszcze wszystkiego. Spoglądając za okno, detektyw rzekł: – Wszystko wskazuje na to, że to Tancerz, Lincolnie. – Czarny Tancerz? Jesteście tego pewni? Sellitto przytaknął. – Słyszeliśmy, że kilka tygodni temu miał mokrą robotę w stolicy. Zabił doradcę Kongresu zamieszanego w handel bronią. Od kryliśmy, że z budki przed domem Hansena telefonowano do hotelu, w którym mieszkał Tancerz. To musi być on. Rhyme stracił całe zainteresowanie ziarenkami piasku, wielkimi jak asteroidy, gładkimi jak kobiece ramiona. – To mamy niezły pasztet – powiedział cicho. Rozdział drugi Przypomniała sobie: zeszłej nocy podobny do świerszcza sygnał telefonu zmącił monotonię mżawki uderzającej o okno w sypialni. Spojrzała na aparat ze złością, jakby to firma telekomunikacyjna ponosiła winę za jej koszmarny ból głowy. W końcu z trudem stanęła na nogi i po czwartym dzwonku podniosła słuchawkę. – Halo? Usłyszała pusty dźwięk z głośnika pokładowego radia wielozakresowego. Potem chyba czyjś głos. A może śmiech. Potężny huk. Trzask. Cisza. Żadnego sygnału. Po prostu cisza, którą mąciło rozdzierające pulsowanie w uszach. – Halo? Halo? Odłożyła słuchawkę i ponownie zasnęła. Pół godziny później obudził ją telefon z wiadomością, że lear Dziewiątka Charlie Juliet spadł przy podchodzeniu do lądowania, przynosząc śmierć jej mężowi i młodemu Timowi Randolphowi. Teraz, w ten mroczny poranek, Percey Rachel Clay zrozumiała, że tajemniczy nocny telefon był od męża. Ron Talbot wyjaśnił, że sam przełączał do niej tę rozmowę. Percey otworzyła srebrną piersiówkę i pociągnęła z niej. Łzy napływały jej do oczu. – Percey, już dość – powiedział mężczyzna siedzący na tapczanie w salonie. – Proszę cię. – Wskazał na butelkę. – Dobra, dobra – odparła ponurym głosem. – Oczywiście – i pociągnęła kolejny łyk. – Czemu on do diabła dzwonił do mnie przed lądowaniem? – Może martwił się o twoje zdrowie – podrzucił Brit Hale. Podobnie jak Percey, Hale nie spał zeszłej nocy. Talbot do niego też zadzwonił. Hale natychmiast przyjechał tu z Bronxville i był przy niej aż do rana, a potem pomagał wykonać wszystkie konieczne telefony. Znali się od lat. Hale był jednym z pierwszych pilotów Hudson Air, jeszcze nim firma zaczęła przynosić zyski. Przez kilka miesięcy pracował bez wynagrodzenia. Wyglądał na żylastego, surowego belfra, w rzeczywistości był jednak dowcipny i pogodny – wywierał na Percey kojący wpływ, jak balsam. Chyba nie było innego drugiego pilota, z którym by tak dobrze się czuła w powietrzu, jak z nim. – Och, Brit – osunęła się na tapczan obok niego. Przygarnął ją silną ręką. Oparła głowę na jego ramieniu. – Wszystko będzie dobrze, moje biedactwo – powiedział. – Obiecuję ci. – Muszę zadzwonić do Talbota – powiedziała. – Trzeba coś zrobić. Przecież firma... Śmierć Eda była brzemienna w skutki dla wielu ludzi, na pewno źle się odbije na ich firmie czarterowej, kto wie, czy nie doprowadzi jej do bankructwa. Tyle rzeczy trzeba załatwić, a Percey Clay była jak przykuta do tapczanu. Dziwne, pomyślała, jakby patrząc na siebie z boku, nie mam siły się ruszyć. Och, Ed, Ed. – Zrobię ci kawy – zaproponował Hale i udał się do kuchni. Chciał przez to powiedzieć, że dość już alkoholu. Percey zrozumiała aluzję. Zakręciła piersiówkę i rzuciła ją na stół z głośnym stukiem. – Dobrze już, dobrze. Wstała i przeszła się po pokoju. Ujrzała swoje odbicie w lustrze. Pyszczek mopsa. Czarne włosy w mocno skręconych, niesfornych lokach. Drobna figura i oczy czarne jak aksamit, jej mama mawiała, że są wyjątkowej jakości. Miała na myśli to, że są jedyne w swoim rodzaju. Spojrzała przez okno, poprzez drzewa na ulicę. Samochody mknęły przed siebie. I wtedy powróciła pewna ulotna myśl. Niepokojące wspomnienie. Ale jakie? O czym konkretnie? Rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych i nieuchwytne przeczucie umknęło. Percey otworzyła drzwi – w progu stało dwóch krzepkich policjantów. – Nowojorski Wydział Policji – oznajmili, pokazując legitymacje. – Mamy się panią opiekować, póki nie zostaną wyjaśnione oko liczności śmierci pani męża. – Proszę wejść – powiedziała. – Jest już u mnie Brit Hale. Wzrok jej padł na ulicę za plecami policjantów i ulotna myśl po wróciła. – Muszę chyba panom o czymś powiedzieć – oznajmiła, a jeden z oficerów wyjął notes. – Widziałam furgonetkę, czarną furgonetkę. – Chwileczkę – powiedział Rhyme. Lon Sellitto przerwał swój monolog. Rhyme słyszał, jak zbliżają się czyjeś kroki. Ani ciężkie, ani zbyt lekkie. Wiedział, kto idzie. Nie była to sprawa dedukcji. Po prostu słyszał je już tyle razy. Amelia Sachs o pięknej twarzy okolonej długimi rudymi włosami wspinała się po schodach. Rhyme ujrzał, jak wchodzi do pokoju. Ubrana w niemal kompletny granatowy mundur patrolowy, tyle że bez czapki i krawata. Niosła w ręku reklamówkę. Jerry Banks posłał jej uśmiech. Wszyscy wiedzieli, że się w niej podkochiwał i wcale się temu nie dziwili – niewielu oficerów z Madison Avenue mogło poszczycić się tak wzorową służbą, jak wysoka, olśniewająca Amelia Sachs. Jednak w jej spojrzeniu nie można było dostrzec choćby cienia uwielbienia dla niego. – Cześć, Jerry – powiedziała. Do Sellitta zwróciła się bardziej oficjalnie – Dzień dobry, panu. – Wyglądasz na zmęczoną – zauważył Sellitto. – Nie spałam – odparła. Z reklamówki wyjęła około dziesięciu plastikowych woreczków. – Zbierałam piasek. – Świetnie – pochwalił ją Rhyme. – Ale teraz mamy inne zada nie. Do miasta przybył pewien człowiek, a my mamy go złapać. – To morderca – dodał Sellitto. – Zawodowiec? – spytała Sachs. – Z przestępczych kręgów? – Tak, to zawodowiec – odpowiedział Rhyme. – Ale, o ile nam wiadomo, działa na własną rękę. Z mafii rekrutowała się większość płatnych morderców. – Nie jest z nikim związany. Nazywamy go Czarnym Tancerzem. – Czemu? – Sachs uniosła brwi. – Tylko jedna z jego ofiar widziała go na tyle z bliska i żyła na tyle długo, by przekazać nam jakiekolwiek szczegóły. To biały mężczyzna, prawdopodobnie po trzydziestce. Ma na ramieniu tatuaż, który przedstawia posępnego żniwiarza tańczącego przy trumnie z kobietą. – Szukaliście tego tatuażu? – spytała Sachs. – Jasne – odparł Rhyme. – Nawet na końcu świata. Do pokoju wszedł Thom. – Wybaczcie mi państwo – zwrócił się do wszystkich. – Ale muszę się czymś zająć. Przerwano rozmowę, kiedy młody mężczyzna zaczął oklepywać boki swego pracodawcy. Pomagał mu w ten sposób oczyścić płuca. Osoby sparaliżowane personifikują niektóre swoje części ciała i traktują je w sposób szczególny. Kiedy przed laty, podczas przeszukiwania miejsca zbrodni, pogruchotało Rhyme’owi kręgosłup, ręce i nogi stały się jego najbardziej zajadłymi wrogami, walczył z nimi zapiekłe, by stały mu się powolne. Jednak one zawsze były górą, wciąż bezwładne jak kloce drewna. Wówczas zajął się swoimi płucami. W końcu, po roku rehabilitacji, mógł odłączyć się od respiratora. Potrafił już samodzielnie oddychać. To było jedyne zwycięstwo, jakie odniósł nad własnym ciałem, w głębi ducha był jednak przekonany, że płuca tylko przyczaiły się, by zadać mu ostateczny cios. Podejrzewał, że w ciągu roku czy dwóch umrze na zapalenie lub rozedmę płuc. Lincoln Rhyme właściwie nie bał się śmierci. Ale umrzeć można na wiele sposobów, a jemu zależało na tym, żeby nie cierpieć przed zgonem. – Jakieś ślady? Ostatni adres zamieszkania? – dopytywała Sachs. – Ostatnio mieszkał w stolicy – powiedział Sellitto z silnym akcentem brooklyńskim. – Tyle wiadomo. Tylko tyle. Nie raz o nim słyszeliśmy. Dellray wie o nim więcej. Tancerz jest jak dziesięć różnych osób. Operacje uszu, implanty twarzy, silikon. Do tego blizny, usuwanie blizn. Tyje, chudnie. Wszystko drobiazgowo planuje. Atakuje dopiero wtedy, gdy ma opracowane plany awaryjne. Jest piekielnie skuteczny. Zaniepokojenie Sellitta było dziwne jak na człowieka, który na co dzień zajmuje się tropieniem zawodowych morderców. Zapatrzony w widok za oknem, Rhyme podjął wątek: – Tancerz zaatakował ostatnio pięć lat temu w Nowym Jorku na Wall Street. Wszystko załatwił w białych rękawiczkach. Członek mojego zespołu, który przeszukiwał miejsce zbrodni, wyjął z pojemnika na śmieci zwitek papieru. To spowodowało wybuch ukrytego tetraazotanu pentaerytrolu. Dwoje techników zginęło na miejscu; bomba zniszczyła wszystkie ślady. – Przykro mi – powiedziała Sachs. Zapadła niezręczna cisza. Od ponad roku była jego uczennicą i partnerką, stała się również przyjaciółką. Czasem nawet zostawała u niego na noc, ścieliła sobie wówczas na tapczanie, albo wraz z Rhyme’em spali niewinnie jak rodzeństwo w jego ważącym pół tony łóżku klinitron. Rozmawiali wyłącznie o pracy. Omijali prywatne tematy. I stać ją było teraz tylko na słowa: – To musiało być straszne. Rhyme zbył jej współczucie potrząśnięciem głowy. Wbił wzrok w pustą ścianę, ale gdzieś w głębi odczuł czystą rozpacz, przypominając sobie tragiczny wybuch. – Ten człowiek, który wynajął Tancerza, wydał go policji? – Chciał mu się dobrać do skóry, ale niewiele mógł zrobić – Rhyme wciągnął głęboko powietrze. – Dostarczył gotówkę i pisemne instrukcje w umówione miejsce. Nigdy nie spotkali się osobiście. Najgorsze jest to, że bankier, który zapłacił za zabójstwo, rozmyślił się, ale to już nie miało znaczenia. Tancerz powiedział mu otwarcie: „Wycofanie się z naszej umowy nie wchodzi w grę”. Sellitto opowiedział Amelii w skrócie o sprawie przeciwko Phillipowi Hansenowi, o świadkach, którzy widzieli, jak startuje i ląduje, oraz o bombie podłożonej na pokładzie. – Kim są pozostali świadkowie? – spytała. – Percey Clay, żona pilota, który zginął zeszłej nocy. Jest prezesem ich wspólnej firmy, Hudson Air. Jej mąż był wiceprezesem. Kolejnym świadkiem jest Britton Hale, jeden z ich pilotów. Wy słałem ludzi, którzy zaopiekują się nimi. Fred Dellray szykuje dla nich bezpieczne schronienie w ramach rządowego programu ochrony świadków. Słowa detektywa nie docierały do Lincolna Rhyme’a. Wspominał wybuch bomby Tancerza sprzed pięciu lat. Pojemnik na śmieci eksplodował jak granat. Duszący swąd chemikaliów. Osmalone ciała dwojga jego techników. Popiskiwanie faksu wyrwało go z ponurych myśli. Jerry Banks wziął do ręki pierwszą stronę. – Raport z miejsca katastrofy samolotu. Rhyme energicznie odwrócił głowę w stronę faksu. – Trzeba się brać do roboty, moi państwo. Wyszoruj je. Wyszoruj je do czysta. Masz już czyste dłonie, żołnierzu? Tak jest, prawie, panie poruczniku. Mężczyzna po trzydziestce, solidnej budowy ciała, stał w toalecie kawiarni na Lexington Avenue, całkowicie pochłonięty szorowaniem dłoni. Szorować, szorować, szorować. Stephen Kall oglądał dokładnie naskórek na dłoniach i wielkie zaczerwienione knykcie. Wyglądają na czyste. Żadnych robaków. Ani jednego. Kiedy wcześniej odjeżdżał z ulicy czarną furgonetką, by ją zaparkować w głębi podziemnego garażu, czuł się dobrze. Stephen zabrał z wozu całe potrzebne mu wyposażenie, wspiął się po podjeździe i wyszedł na ruchliwą ulicę. Już wcześniej działał w Nowym Jorku, ale wciąż przytłaczał go tutejszy tłum. Przeraża mnie. Czuję, jakby zjadały mnie robaki. Zaszedł więc na chwilę do męskiej toalety, żeby się trochę umyć. Jeszcze nie skończyłeś, żołnierzu? Masz jeszcze dwa obiekty do wyeliminowania. Tak jest, już kończę, panie poruczniku. Nie mogę sobie pozwolić na pozostawienie jakichkolwiek śladów ze względu na dalszą część mojego zadania. Gorąca woda obmywała dłonie. Szorował je szczoteczką, którą nosił w specjalnej plastikowej torebce. Wyciskał różowe mydło z dozownika. Szorował dalej. Stephen nosił przebranie, choć nie był to mundur wojskowy. Miał na sobie dżinsy, roboczą koszulę, szarą wiatrówkę poplamioną farbą. Wyglądał jak przeciętny robotnik budowlany z Manhattanu; nikogo nie dziwi, że w wiosenny dzień pracownik fizyczny ma na dłoniach rękawiczki z sukna. Wyszedł na zewnątrz. Tłum nadal był gęsty. Ale dłonie miał już czyste, przestał się bać. Przystanął na rogu i spojrzał na ulicę, przy której stał dom Męża i Żony, teraz należący już tylko do Żony, ponieważ wybuch nad stanem Illinois rozerwał Męża na drobne kawałki. Przy życiu pozostało jeszcze dwoje świadków, oboje muszą zginąć, nim w poniedziałek zbierze się sąd przysięgłych. Spojrzał na swój cebulasty zegarek z nierdzewnej stali. Była 1.30 rano, sobota. Czy to dość czasu, żołnierzu, żeby zlikwidować oboje? Chyba nie uda mi się ich oboje zabić teraz, panie poruczniku, ale zostało mi jeszcze prawie czterdzieści osiem godzin. To w zupełności wystarczy na zlokalizowanie i unicestwienie obydwu obiektów, panie poruczniku. Przed domem, tak jak się spodziewał, stał wóz patrolowy. Szedł chodnikiem, wyszorowane dłonie piekły. Choć jego plecak ważył blisko trzydzieści kilo, prawie nie czuł jego ciężaru. Kiedy tak szedł, wyobrażał sobie, że jest zwykłym mieszkańcem, a nie Stephenem Kallem, czy też człowiekiem o dziesiątkach pseudonimów, których używał przez te wszystkie lata. Nagle skręcił, by wejść do budynku naprzeciwko domu Żony. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi frontowe, potem wyjrzał, by przyjrzeć się ogromnemu przedniemu oknu domu z przeciwka. Założył drogie, zabarwione na żółto okulary do strzelania i refleksy w szybie znikły. Widział postaci poruszające się w środku. Stephen schylił się i otworzył plecak. Jeden gliniarz – nie, dwóch. Mężczyzna zwrócony plecami do okna. Może Przyjaciel, kolejny świadek, którego miał zabić. Widział Żonę. Niska. Nieładna. Chłopięca. Miała na sobie białą bluzkę. Doskonały cel. Przeniesiono go na wózek inwalidzki Błyskawica. Teraz Rhyme mógł już poruszać się samodzielnie, kierując wózkiem za pomocą słomki, którą chwycił w usta. Wjechał do ciasnej windy – kiedyś była tu szafa – która zwiozła go na parter jego domu, gdzie już czekali na niego Thom i Amelia Sachs. W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, gdy zbudowano ten dom, pokój, do którego teraz wjechał, był salonikiem przylegającym do jadalni, ozdobionym sztukaterią z motywami kwiatowymi, solidną podłogę pokrywała dębowa klepka. Obecnie obydwa pomieszczenia były zagracone wyposażeniem detektywistycznym, takim jak: rura gradientowa, chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym, niezwykle kosztowny mikroskop elektronowy, do którego przymocowano aparat rentgenowski. Pełno tu było codziennych narzędzi pracy kryminologa: gogle, rękawiczki lateksowe odporne na ścieranie, zlewki, szczypce, skalpele, słoiczki, torebki foliowe, tace do badań. Tuziny par pałeczek, bowiem Rhyme kazał swoim asystentom podnosić z ziemi wszelkie dowody. Rhyme podjechał do biurka swą błyszczącą, czerwoną jak jabłko Błyskawicą. Thom założył mu mikrofon i włączył komputer. Po chwili pojawili się w drzwiach Sellitto i Banks, towarzyszył im Fred Dellray, który nadjechał niedawno. Wysoki, długonogi, o skórze ciemnej jak opona. Miał na sobie zielony garnitur i krzykliwą żółtą koszulę. – Cześć, Fred. – Witajcie, Lincolnie, Amelio. – Cześć – Sachs kiwnęła mu głową, wchodząc do pokoju. Dellray szybko przemierzył pokój, stanął przy oknie i splótł na piersiach chude jak patyki ręce. Nikt – nawet Rhyme – nie potrafił rozgryźć go do końca. Mieszkał sam w niewielkim mieszkanku, uwielbiał czytać literaturę i filozofię, a jeszcze bardziej lubił grywać w bilard w gwarnych barach. Fred Dellray był niegdyś czarnym koniem wśród tajniaków FBI, dzięki niemu aresztowano ponad tysiąc osób. Było tylko kwestią czasu, kiedy zostanie rozpoznany i zabity przez jakiegoś dealera narkotyków czy bossa mafii. Dlatego niechętnie nadzorował pracę innych tajniaków czy tajnych informatorów. – Powiadacie, chłopcy, że mamy do czynienia z samym Tancerzem – mówił niewyraźnie, posługując się właściwym sobie żargonem. – Tancerz... uderzy. Tym razem musimy go dopaść. – Jakieś szczegóły o tym, co zrobił zeszłej nocy? – spytała Sachs. Sellitto przejrzał plik kartek z faksu i notatek. – Ed Carney wystartował o osiemnastej osiemnaście. Hudson Air podpisał właśnie kontrakt na przewóz – zwróćcie uwagę – organów do transplantacji do szpitali ze Środkowego Wschodu. Konkurencja w tej branży jest teraz ogromna. – Wręcz mordercza – Banks zaśmiał się z własnego żartu. – Klientem była Amerykańska Służba Zdrowia. Carney miał bardzo napięty harmonogram. Chicago, St. Louis, Memphis, Cleveland, postój w Erie i powrót dziś rano. – Miał pasażerów? – spytał Rhyme. – Tylko ładunek – odparł Sellitto. – Cały lot przebiegał rutynowo. I nagle, dziesięć minut przed lądowaniem na lotnisku O’Hare, wybucha bomba. – Jest już raport NTSB? – spytał Rhyme. – Będzie gotowy dopiero za dwa, trzy dni. – Nie stać nas na dwa, trzy dni zwłoki – Rhyme zaprotestował tubalnym głosem. Różowa blizna po rurce od respiratora była wciąż widoczna na jego szyi, ale Lincoln Rhyme potrafił drzeć się jak marynarz. – Zadzwonię do mojego kumpla z Chicago – zaoferował Dellray. – Jest mi winien przysługę. Każę mu bezzwłocznie przesłać wszystko, co tylko ma. Rhyme kiwnął głową. – Potrzebny jest każdy, najmniejszy nawet drobiazg. Musimy mieć dosłownie wszystko. – Zrozum, Linc – powiedział Sellitto – samolot był półtora kilometra nad ziemią, kiedy eksplodował. Szczątki rozsypały się po wielkim obszarze. – A cóż mnie to obchodzi? – żachnął się Rhyme. – Czy dalej przeczesują teren? Dellray zadzwonił do agenta specjalnego FBI. – Powiedz mu, że chcemy mieć każdy szczątek, na którym są ślady materiałów wybuchowych. Choćby liczone w nanogramach. Chcę mieć tę bombę – powiedział Rhyme. Dellray przekazał jego słowa, potem podniósł wzrok i z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Miejsce tragedii nie jest już ogrodzone? – Co? – warknął Rhyme. – Po dwunastu godzinach? W głowie się nie mieści. – Musieli otworzyć ulice. Powiedział... – Straż pożarna! – wykrzyknął Rhyme. – Co? – Każdy wóz straży pożarnej, karetka pogotowia, radiowóz wy słane na miejsce katastrofy. Chcę, żeby pobrali próbki z opon i prze słali je do mnie. Dellrayowi udało się przekonać ludzi z Chicago, żeby pobrano próbki z opon z tylu wozów, z ilu tylko się da. – Nie „z ilu się da” – powiedział Rhyme. – Ze wszystkich. Dellray pokręcił głową, przekazał to żądanie i rozłączył się. – Thom! – gwałtownie zawołał Rhyme. – Thom, gdzie ty się po działeś? Zapracowany asystent pojawił się po chwili w drzwiach. – Byłem w pralni. – Do diabła z praniem. Potrzebny nam grafik z godzinami. Za pisuj wszystko na tablicy. Tej dużej. Rhyme spojrzał na Sellitta. – Kiedy świadkowie mają stanąć przed sądem przysięgłych? – O dziewiątej rano w poniedziałek. Mikrobus podjedzie po nich o siódmej. Rhyme popatrzył na zegar ścienny. Była dziesiąta rano w sobotę. – Mamy dokładnie czterdzieści pięć godzin. Thom, zapisz: „Pierw sza godzina z czterdziestu pięciu”. Popatrzył na wszystkich zgromadzonych w pokoju. Dostrzegł w ich oczach powątpiewanie. – Myślicie, że jestem melodramatyczny? – spytał. – Przed siódmą w poniedziałkowy poranek albo dopadniemy Tancerza, albo oboje świadkowie będą wąchali kwiatki od spodu. Nie ma innej możliwości. Thom wahał się, ale w końcu wziął kredę i zapisał, o co go proszono. Ciszę zmącił telefon komórkowy Banksa. Wysłuchał, co rozmówca ma do powiedzenia, potem uniósł wzrok. – Coś mają – powiedział. – Co? – spytał Rhyme. – Chodzi o tych mundurowych, którzy pilnują pani Clay i tego drugiego świadka, Brittona Hale’a. Pani Clay powiedziała im, że przez kilka dni na ulicy przed jej domem stała czarna furgonetka, której nie widziała nigdy przedtem. Miała tablice rejestracyjne z innego stanu. – Spisała numer? Albo choć stan? – Nie – odparł Banks. – Powiedziała, że znikła na jakiś czas zeszłej nocy, kiedy jej mąż pojechał na lotnisko. – I co? – Rhyme nachylił głowę. – Mówi, że rano znów się zjawiła, a teraz już jej nie ma. – Zaalarmujcie Centralę! – krzyknął kryminolog. Taksówka podjechała pod dom Żony. Wysiadła z niej starsza kobieta i podeszła do drzwi niepewnym krokiem. Czy to łatwy cel, żołnierzu? Każdy strzał wymaga maksymalnej koncentracji i wysiłku, panie poruczniku. Ale mogę strzelić i śmiertelnie ranić. Kobieta weszła po schodach i znikła w korytarzu. Po chwili Stephen zobaczył, jak pojawiła się w salonie Żony. Mignęło coś białego – bluzka Żony. Kobiety uścisnęły się. Trzecia postać. Gliniarz? Nie, to Przyjaciel. Oba cele w odległości niecałych trzydziestu metrów. Ulubiona czterdziestka Stephena została w wozie. Ale nie potrzebował karabinu snajperskiego do tego strzału, starczy beretta z długą lufą. Ocenił wzrokiem cel, zmierzył kąt nachylenia, potencjalne wykrzywienie i odchylenie spowodowane przez szybę. Strzeli wysoko, kobieta upadnie, a Żona i Przyjaciel instynktownie do niej podbiegną, wystawiając się na strzał. Stephen odbezpieczył broń, odciągając zamek. Otworzył szybkim ruchem drzwi i przytrzymał je nogą, spojrzał w prawo i w lewo. Nikogo. Oddychaj, żołnierzu. Oddychaj, oddychaj, oddychaj. Trzymał broń pewnie w swych prężnych dłoniach. Zaczął prawie niedostrzegalnie naciskać spust. Utkwił wzrok w starszej kobiecie. Oddychaj, oddychaj. Rozdział trzeci ...godzina 1 z 45 Starsza kobieta ociera łzy, Żona stoi tuż za nią. Już po nich... Żołnierzu! Stephen skamieniał, zdjął palec ze spustu. Światła! Mrugają bezgłośnie. Koguty na radiowozie. Jeszcze dwa samochody i kolejnych dziesięć, a do tego jednostka pogotowia. Nadjeżdżają z obu stron ulicy. Zabezpiecz broń, żołnierzu. Stephen opuścił broń i wycofał się do ciemnego korytarza. Policjanci wysypali się strumieniem z samochodów. Rozpierzchli się po chodniku, spoglądając na dachy. Tak zamaszyście otworzyli drzwi do domu Żony, że pękła w nich szyba. Pięciu członków grupy szybkiego reagowania w pełnym rynsztunku ustawiło się wzdłuż krawężnika. Żonę i Przyjaciela rzucono na podłogę. Starszą panią też. Jeszcze więcej samochodów. Stephena Kalla obleciał strach. Zżerało go robactwo. Pot zrosił mu dłonie. Zacisnął pięści, żeby rękawiczki wchłonęły nadmiar wilgoci. Zbieraj się stąd, żołnierzu. Otworzył śrubokrętem zamek w drzwiach frontowych, wpadł do środka i pomknął ku drugiemu wyjściu prowadzącemu na boczną uliczkę. Wymknął się na zewnątrz. Po chwili szedł wmieszany w tłum przechodniów na południe Lexington Avenue do podziemnego garażu, gdzie zostawił furgonetkę. Jeszcze więcej glin. Znalazłem się w niezłych tarapatach, panie poruczniku. Zamknęli Lexington Avenue trzy przecznice na południe, a dom otoczyli policyjną taśmą. Zatrzymywali samochody, obserwowali przechodniów, rozglądali się po okolicy. Stephen widział, jak dwaj gliniarze kazali jakiemuś mężczyźnie wysiąść z samochodu, a sami przeszukali stertę koców leżących na tylnym siedzeniu. Stephen zaniepokoił się, bo mężczyzna był biały i miał chyba tyle lat, co on. Skóra mu ścierpła. Swędziała i była wilgotna. Czuł, jak pot występuje mu na czoło i zrasza pachy. W głowie kołatała mu myśl – Oni są wszędzie. Szukają właśnie jego, tropią jego. Z samochodów. Z ulicy. Z okien. Uporczywe wspomnienie powróciło. Twarz w oknie. Nabrał głęboko powietrza. To było niedawno. Stephenowi zapłacono za zlikwidowanie doradcy Kongresu waszyngtońskiego. Czekał cztery godziny, a gdy jego ofiara pojawiła się przed domem w Aleksandrii w stanie Wirginia, Stephen oddał jeden strzał. Przypuszczał, że go trafił, ale ofiara upadła w ogrodzie i znikła mu z pola widzenia. Stephen przeskoczył przez ogrodzenie z cegły, żeby przyjrzeć się ciału doradcy. Strzał był śmiertelny. Ale stało się coś dziwnego. Może to tylko przypadek, może ciało tak akurat upadło. Wszystko wskazywało jednak na to, że ktoś z rozmysłem podciągnął jego przesiąkła krwią koszulę, by przyjrzeć się drobnej ranie postrzałowej. Stephen rozejrzał się dookoła za kimś, kto mógł to zrobić. Po drugiej stronie ogrodu stał zdezelowany barakowóz z brudnymi oknami. W jednym z nich zobaczył – a może tylko mu się zdawało – twarz kogoś, kto na niego patrzył. Nie widział zbyt wyraźnie tego mężczyzny czy kobiety. Ale ktokolwiek to był, nie wyglądał na wystraszonego. Nie ukrył się, nie próbował uciekać. Świadek. Masz świadka, żołnierzu. Natychmiast usunę człowieka, który może mnie rozpoznać, panie poruczniku. Gdy jednak Stephen gwałtownie wdarł się do barakowozu, nie zastał w środku nikogo. Kręcił się dookoła własnej osi jak obłąkany. Czy to tylko wyobraźnia z niego zadrwiła? Tak jak drwiła z ojczyma, który w gniazdach jastrzębi na dębach w Wirginii Zachodniej widział snajperów? W końcu wrócił do swego hotelu w Waszyngtonie. Do Stephena strzelano, bito go i dźgano nożem. Nigdy jednak nie prześladowały go twarze ofiar, martwych czy żywych. Ale ta twarz w oknie była jak robak, który pełznie do góry po nodze. Przerażające... Tak właśnie czuł się teraz, gdy widział czarne otwory brudnych okien spozierające na ulicę, którą szedł. W duchu wypowiadał zaklęcia, żeby nie ujrzeć w żadnym z nich obserwatora. Budynek, gdzie zaparkował furgonetkę, znalazł się wewnątrz kręgu policyjnych poszukiwań. Nie uda mu się odjechać, nie będąc zatrzymanym. Pośpiesznie wszedł do garażu, otworzył drzwi furgonetki. Zrzucił z siebie ubranie robotnika i przebrał się w dżinsy, robocze buty, czarną podkoszulkę, zgniłozieloną wiatrówkę i czapkę baseballówkę. W plecaku miał laptop, kilka telefonów komórkowych, broń ręczną, naboje, lornetkę, magnetofon, różne narzędzia i kilka opakowań ładunków wybuchowych. Model 40 schowany był w futerale na gitarę basową Fendera. Położył go wraz z plecakiem na ziemi i zastanawiał się, co zrobić z furgonetką. Była kradziona, ale Stephen dotykał jej tylko w rękawiczkach. Usunął numery seryjne i sam zrobił nowe tablice rejestracyjne. Postanowił ją jednak porzucić. Opuścił garaż windą prowadzącą do budynku. Kiedy znalazł się na zewnątrz, zmieszał się z tłumem i podążył w kierunku metra. Percey Clay odepchnęła detektywa, który rzucił ją na podłogę. Matka Eda leżała tuż obok, twarz jej zastygła w szoku. Opartego o ścianę Brita Hale’a osłaniało dwóch barczystych funkcjonariuszy. – Przepraszam panią, pani Clay – odezwał się jeden z policjantów. – Ale... – Co jest grane? – Hale był zaskoczony. – Dzwonili do nas z oddziału specjalnego – wyjaśnił detektyw. – Przypuszczają, że facet, który zlikwidował pana Carneya, ściga teraz was. – Ale my już mamy opiekę – warknęła Percey, wskazując głową policjantów, którzy pojawili się wcześniej. Hale wyjrzał przez okno. – Musi tam być ze dwudziestu gliniarzy. – Proszę nie zbliżać się do okna! – nakazał detektyw stanowczo. Percey objęła ramieniem panią Carney. – W porządku, mamo? – Co się dzieje? O co chodzi? – spytała oszołomiona. – Możliwe, że grozi im niebezpieczeństwo – wyjaśnił oficer. – Pa ni Clay i panu Hale’owi. Są świadkami w sprawie Hansena. Ma my rozkaz odtransportować ich do stanowiska dowodzenia. Kolejny oficer pojawił się w drzwiach: – Ulica jest czysta. – Pani i pan pojadą z nami. – A co z mamą Eda? – odezwała się Percey. – Czy mieszka pani gdzieś w pobliżu? – spytał oficer. – Nie. Zatrzymałam się u siostry w Saddle River – odparła. – Odwieziemy tam panią, a przed domem postawimy na straży policjanta z New Jersey. Ta sprawa nie dotyczy pani, więc jestem pewien, że nic pani nie grozi. – Moja biedna Percey. Kobiety padły sobie w ramiona. – Nie martw się, mamo, wszystko będzie dobrze – Percey z trudem powstrzymywała łzy. – Nie będzie – odpowiedziała wątła kobieta. – Już nigdy nie będzie dobrze. Oficer odprowadził ją do radiowozu. – Dokąd nas zabieracie? – Percey spytała stojącego obok policjanta. – Na spotkanie z Lincolnem Rhyme’em. Wyjdziemy razem, oficerowie otoczą was ze wszystkich stron. Pochylcie głowy. Szybko przejdziemy do tamtej furgonetki. Jasne? Wskoczycie do środka. Nie wyglądajcie przez okna i zapnijcie pasy. Będziemy jechali bardzo szybko. Jakieś pytania? Percey otworzyła piersiówkę i pociągnęła łyk bourbona. – Tak. Kim u diabła jest ten Lincoln Rhyme? Thom pojawił się w drzwiach u Lincolna Rhyme’a i wprowadził gościa do środka. Schludny mężczyzna po pięćdziesiątce, ostrzyżony na jeżyka – kapitan Bo Haumann kierował nowojorską brygadą antyterrorystyczną – zespołem policjantów ze SWAT. Posiwiały i żylasty, wyglądał jak sierżant musztry, którym niegdyś istotnie był. – To na pewno on? – spytał. – Tancerz? – Tak mówią – powiedział Sellitto. Dellray przytaknął. Krótka przerwa. – Wyznaczono kilka oddziałów pogotowia E-32. Oficerowie z E-32 to w większości byli żołnierze, świetnie przeszkoleni do poszukiwań i inwigilacji – a również nauczeni, jak działać w razie ataku, ostrzelania przez snajpera, porwania. Po chwili pojawił się drobny, łysiejący mężczyzna w niegustownych okularach na nosie. Mel Cooper był najlepszym laborantem Wydziału Badań i Zasobów – IRD, którym kiedyś kierował Rhyme. Cooper nigdy w życiu nie badał miejsca przestępstwa, nie aresztował podejrzanego i chyba już zapomniał, jak się strzela z małego pistoletu, który niechętnie nosił przy skórzanym pasku. Cooper marzył tylko o tym, by znów znaleźć się na swoim stołku w laboratorium i patrzeć przez okular mikroskopu. – Myślałem, że mam zbadać jakiś piasek – powiedział Cooper. – A tu się okazuje, że chodzi o Tancerza. Wieści wewnątrz wydziału policji roznoszą się jeszcze szybciej niż na ulicy – pomyślał Rhyme. – Ale tym razem go dopadniemy, Lincolnie. Zobaczysz. Gdy Banks wprowadzał nowo przybyłych, Rhyme spojrzał akurat w górę. Ujrzał kobietę stojącą w drzwiach, badała pokój swymi ciemnymi oczami, analizując każdy szczegół. Nie była wystraszona ani skrępowana. – Pani Clay? – spytał. Kiwnęła głową. U jej boku pojawił się szczupły mężczyzna. Britton Hale, domyślił się Rhyme. – Zapraszam do środka – powiedział kryminolog. Popatrzyła na Rhyme’a, a potem na całą ścianę, wypełnioną od góry do dołu wyposażeniem detektywistycznym, przy której stał Mel Cooper. – Percey – zwróciła się znów do Rhyme’a. – Proszę mówić do mnie Percey. A pan pewnie jest Lincolnem Rhyme’em? – Zgadza się. Przykro mi z powodu pani męża. Kiwnęła zdawkowo głową, widać współczucie ją drażniło. – Pan Hale? – spytał mężczyznę. Chudy pilot kiwnął głową i zrobił krok do przodu, wyciągając dłoń gotową do uścisku, ale w tym momencie zauważył, że dłonie Rhyme’a przykute są do fotela. – Och – wymamrotał, poczerwieniał na twarzy i wycofał się. Rhyme przedstawił ich wszystkim, prócz Amelii Sachs, która na jego prośbę zmieniała właśnie mundur na dżinsy i bluzę. Wyjaśnił jej, że Tancerz nie raz już zabijał policjantów, by wprowadzić zamęt; chciał, by wyglądała jak najzwyklejszy cywil. Oszukany przez własne ciało, Rhyme rzadko zwracał uwagę na wygląd innych. Jednak trudno było nie dostrzec Percey Clay. Choć miała niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, wręcz promieniała niezwykłą energią. Miała czarne jak atrament, zniewalające oczy. Dopiero gdy oderwało się od nich wzrok, można było spojrzeć na twarz – chłopięcą i raczej nieładną – przypominającą pyszczek mopsa. Spostrzegł, że i ona taksowała go wzrokiem. Ludzie, którzy widzieli Rhyme’a po raz pierwszy, zwykle byli skrępowani i wbijali wzrok w jego czoło, by przypadkowo nie spojrzeć na zdeformowane ciało. Ale Percey najpierw popatrzyła mu w twarz – przystojną, z ładnie wykrojonymi wargami i kształtnym nosem, na której nie było znać jego czterdziestu paru lat – a potem na bezwładne kończyny i tułów. W końcu przyjrzała się sprzętowi, którym posługiwał się niepełnosprawny – lśniącemu wózkowi, słomce do sterowania nim, słuchawkom i komputerowi. Thom pojawił się w pokoju i podszedł do Rhyme’a, by zbadać mu ciśnienie. – Nie teraz – zaprotestował pacjent. – Nie chcę. – Właśnie, że teraz – upierał się Thom i zmierzył ciśnienie. Zdjął z uszu słuchawki. – Jest niezłe. Ale musisz odpocząć. – Idź sobie – burknął Rhyme. Zwrócił się znów do Percey Clay. Ponieważ był niepełnosprawny, sparaliżowany i przypominał tylko strzęp człowieka, goście często mówili do niego powoli, a nawet porozumiewali się z nim za pośrednictwem Thoma. Ale Percey rozmawiała z nim jak z każdym innym. – Sądzi pan, że Britowi i mnie grozi niebezpieczeństwo? – Tak i to poważne. Amelia Sachs weszła do pokoju i spojrzała na Percey oraz Hale’a. Rhyme dokonał prezentacji. – Zapewnicie Percey ochronę? – Hale zadał zebranym pytanie. – Dwadzieścia cztery godziny na dobę? – Ręczę za to – powiedział Dellray. – To dobrze – odparł Hale. – Chyba powinniście porozmawiać z tym Phillipem Hansenem. – Porozmawiać? – powtórzył jak echo Sellitto. – On milczy niemal jak grób. – A nie można go trochę nastraszyć? – To nic nie da – wyjaśnił Rhyme. – I tak nam nic nie powie. Tancerz nie spotyka się ze swymi zleceniodawcami. Nigdy im nie mówi, w jaki sposób usunie ofiarę. – Tancerz? – zaciekawiła się Percey. – Tak nazywa się ten zabójca. Czarny Tancerz. – To bardzo osobliwe imię – powiedział Hale niepewnie. Percey spojrzała Rhyme’owi w oczy, były prawie tak czarne jak jej własne. – Co się panu stało? Postrzał? Sachs zdrętwiała, słysząc to bezczelne pytanie, ale Rhyme odpowiedział bez mrugnięcia okiem: – Badałem ślady zbrodni na budowie. Belka spadła mi na łeb i przetrąciła kręgosłup. – Tak jak temu aktorowi Christopherowi Reeve’owi? – Właśnie. – Okropność – powiedział Hale. – To trzeba być silnym facetem. Gdyby mnie coś takiego spotkało, chyba bym się zabił. Rhyme popatrzył na Amelię, która podchwyciła jego spojrzenie. – Musicie nam pomóc – znów zwrócił się do Percey. – Trzeba dowiedzieć się, jak podłożył tę bombę na pokładzie. Macie jakieś domysły? – Żadnych – Percey spojrzała na Hale’a, który tylko potrząsnął głową. – Gdzie dokładnie stał samolot przed lotem? – W naszym hangarze. Szykowaliśmy go do lotu czarterowego. – Czy łatwo jest się dostać do hangaru? – spytał Sellitto. – Przez ostatnie kilka dni bez przerwy był tam któryś z naszych pracowników. – Dobrze znacie swoich ludzi? – spyta! Sellitto. – Tworzymy rodzinę – zapewnił Hale. Sellitto zamrugał oczami, spoglądając na Banksa. – Mimo wszystko musimy spisać ich dane, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Trzeba ich sprawdzić. – Kierownik biura dostarczy panom listę nazwisk. – Trzeba zaplombować hangar – powiedział Rhyme. – I nikogo nie wpuszczać. Nawet mysz nie ma prawa się tam przemknąć. – Co? – zaprotestowała Percey. Spojrzała na Hale’a. – A Foxtrot Bravo? Wzruszył ramionami. – Ron powiedział, że potrzebny jest przynajmniej jeszcze jeden dzień. – Learjet, którego pilotował Ed, był jedyną maszyną gotową do czarteru – westchnęła ciężko Percey. – Kolejny lot mamy zaplanowany na jutrzejszy wieczór. Trzeba będzie pracować bez wytchnienia, żeby przyszykować Foxtrota Bravo, to nasz drugi samolot. Nie mogę ryzykować utraty tego kontraktu. – Przykro mi – powiedział Rhyme. – Nie ma pani wyboru. Percey zmrużyła oczy: – A kim pan jest, żeby mi dyktować, co mam robić? – Chwileczkę – wtrącił się Dellray. – Pani nie rozumie, do czego zdolny jest ten zwyrodnialec. – Zabił mi męża – powiedziała kamiennym głosem. – Doskonale wiem, czego się można po nim spodziewać. Ale nie pozwolę mu zniszczyć mojej firmy. – Czy może nam pani dać godzinę na przeszukanie? – spytał spokojnie Rhyme. – Godzinę? – rozważała Percey. Sachs parsknęła śmiechem i spojrzała ze zdumieniem na szefa. – Mamy przeszukać hangar w ciągu godziny? – spytała. – Wolne żarty, Rhyme. Rhyme nie spuszczał wzroku z Percey, która powiedziała: – Na to mogę się zgodzić. – Rhyme – obruszyła się Sachs. – To za mało! – Przecież jesteś najlepsza, Amelio – powiedział na wpół serio, co oznaczało, że decyzja została już podjęta. – Kto może nam pomóc tam na lotnisku? – Rhyme zwrócił się z tym pytaniem do Percey. – Ron Talbot. Nasz dyrektor ekonomiczny. Sachs zanotowała jego nazwisko. – Mogę już iść? – Nie – zaprotestował Rhyme. – Poczekaj, aż będziemy mieli tę bombę. Chcę, żebyś mi pomogła wykonać analizę. – Jak tam z kryjówką dla naszych świadków? – zwrócił się do Freda Dellraya. – Owszem, mamy już coś odpowiedniego – agent zwrócił się do Percey. – Blisko centrum Manhattanu. Policja federalna wykorzystuje to schronienie tylko dla szczególnych osób. Potrzebujemy jednak kogoś z naszego wydziału, kto czule zaopiekuje się świadkami. Musi znać Tancerza i mieć dla niego szacunek. Wszyscy wlepili oczy w Jerry’ego Banksa. – Niby co? – spytał. – No co? Bezskutecznie starał się przyklepać kogucika na głowie. PO TRZY. Percey Clay, ukończyła z wyróżnieniem inżynierię, była wykwalifikowanym mechanikiem eksploatacji płatowca i silnika, posiadaczką każdej licencji, jaką wydawał pilotom Federalny Zarząd Lotnictwa. Nie była osobą zabobonną. Kiedy jednak jechała furgonetką przez Central Park, ubrana w kamizelkę kuloodporną, do federalnej kryjówki gdzieś w śródmieściu, powtarzała w myślach jak refren: wypadki chodzą trójkami. Tak jak tragedie. Najpierw Ed. Teraz miała kolejne zmartwienie, niepokojące wieści o Hudson Air przekazywał jej właśnie przez telefon komórkowy Ron Talbot. Siedziała wciśnięta pomiędzy Brita Hale’a i tego młodego detektywa, Jerry’ego Banksa. Hale przyglądał się jej, a Banks obserwował bacznie to, co za oknem: samochody, przechodniów i drzewa. – Amerykańska Służba Zdrowia postanowiła dać nam jeszcze jedną szansę – oddech Talbota świszczał niepokojąco. Talbot – najlepszy pilot, jakiego znała – już od lat był uziemiony ze względu na kłopoty ze zdrowiem. – To znaczy, mogą zerwać kontrakt w każdej chwili. Bomby nie upoważniają nas do obniżania jakości usług. – Ale zgodzili się na ten jutrzejszy lot. Chwila ciszy. – Tak, oczywiście. Usłyszała, jak zapala papierosa. – Co jest, Ron? – spytała. Nie chciał być posłańcem złych wieści. – Chodzi o Foxtrota Bravo. – Co się stało? N695FB był ulubionym learjetem Percey Clay. Wszyscy w Hudson Air wiedzieli, że ta maszyna to jej pupil. Traktowała ją jak dziecko. W ciągu wielu nocy, kiedy Ed był nieobecny, sama myśl o tym samolocie potrafiła osłodzić jej samotność. – Przyszykowanie go do lotu – powiedział Talbot – nie będzie łatwe. – Czemu? – No, dobra – powiedział w końcu. – Stu rzucił pracę. Stu Marquard – ich główny mechanik. – Przenosi się do Sikorskiego. Właściwie to już tam jest. Percey była zdumiona. Aby przygotować leara 35A do przewozu ładunku dla Służby Zdrowia, trzeba było usunąć większość siedzeń i zamontować chłodnie. Wiązało się to z dokonaniem wielu zmian w instalacji elektrycznej i konstrukcji płatowca. Percey nie miała pojęcia, jak mają z tym wszystkim zdążyć przed jutrzejszym lotem bez pomocy Stu Marquarda. – Co się stało, Percey? – spytał Hale, widząc jej zafrasowaną minę. – Stu odszedł – wyszeptała. – Rzucił pracę u nas i przerzucił się na helikoptery. – Właśnie dzisiaj? – Hale spojrzał na nią zaskoczony. Kiwnęła głową. – To ze strachu, Perce – ciągnął Talbot. – Wszyscy wiedzą o bom bie. Gliniarze nic nie mówią, ale wszyscy trzęsą portkami. Pytają nas, czy zamkniemy interes do czasu, aż się to wszystko wyjaśni. – Nie ma mowy – powiedziała stanowczo. – Karawana idzie dalej. – A jeśli chodzi o Foxtrota Bravo, sam się mogę nim zająć – zaproponował Talbot, dyplomowany mechanik pokładowy. – Zrób tyle, ile dasz radę, ale może uda ci się znaleźć jakiegoś mechanika do pomocy – powiedziała. – Będziemy w kontakcie. – I rozłączyła się. Zastanawiało ją to, że firma Hudson Air miała pełne ręce roboty, a mimo to była na skraju bankructwa. Podobnie jak Ed, Brit Hale i inni piloci, Percey pracowała bez chwili spoczynku, czemu więc borykali się z takimi problemami finansowymi? Mało brakowało, a firma padłaby w zeszłym miesiącu, na szczęście Ed zdobył ten kontrakt ze Służbą Zdrowia. Ed zagwarantował, że ładunek dostarczą terminowo. Jeśli Foxtrot Bravo nie będzie gotów na jutro... Percey wolała nawet o tym nie myśleć. Jadąc policyjną furgonetką przez Central Park, Percey Clay dostrzegła pierwsze oznaki budzącej się na wiosnę przyrody. Ed uwielbiał ten park. Robił biegiem dwa okrążenia wokół stawu, a potem wracał, by zastać ją ze szklaneczką bourbona, pochyloną nad formularzem nawigacyjnym lub instrukcją napraw silnika turbinowego. Uśmiechnięty Ed mocno kłuł ją palcem w żebra i pytał, czy nie ma więcej pomysłów na niezdrowe zachowanie, po czym sam wypijał ukradkiem kilka łyków bourbona. Potem przypomniała sobie, jak się nachylał, żeby pocałować ją w ramię. Ed... Wszystkie gwiazdy na wieczornym niebie. Do oczu napłynęły jej łzy. Percey Clay podjęła decyzję. Znów uruchomiła telefon komórkowy. Rozdział czwarty ...Godzina 3 z 45 Syrena zawodziła. Lincoln Rhyme spodziewał się usłyszeć efekt Dopplera, kiedy karetka przemknie tuż obok. Ale przed jego domem syrena zgrzytnęła i zamilkła. Po chwili Thom wprowadził do laboratorium na parterze młodego mężczyznę. Miał na sobie wygnieciony i przybrudzony mundur policjanta stanowego z Illinois. Mężczyzna przyniósł dwa wielkie płócienne worki i brązowy skoroszyt. – Bomba! – Rhyme zawołał z zadowoleniem. – Wreszcie mamy bombę! Oficer, zdziwiony zgromadzoną tu dziwną menażerią stróżów prawa, prawie osłupiał, gdy Mel Cooper błyskawicznie odebrał od niego torby, a Sellitto podpisawszy się na pokwitowaniu i liście czynności procesowych, wcisnął mu oba dokumenty i zwięźle powiedział: – Dzięki. Cześć. Thom uśmiechnął się uprzejmie i odprowadził policjanta do drzwi. – Do roboty, Sachs – ponaglał Rhyme. – Widzę, że się nudzisz. Amelia skwitowała to ironicznym uśmiechem i podeszła do stołu Coopera. Co ją dzisiaj ugryzło? Przecież godzina na przeszukanie terenu to mnóstwo czasu, jeśli o to jej chodziło. No cóż, nawet dosyć lubił te jej dąsy. – No dobra, Thom, do tablicy. Musimy spisać sobie wszystkie ślady. Uszeregować je w tabelach. MZ-Jeden, Chicago. To pierwszy nagłówek. – M, hmmm, Z? – Miejsce zbrodni – warknął kryminolog. – Co dalej? Asystent uniósł w dłoni kawałek kredy, strzepnął pył ze swego nie skazitelnego krawata oraz zaprasowanych w kant spodni i zapisał. – Co my tu mamy, Mel? Sachs, pomóż mu. Zaczęli wyjmować zawartość plastikowych torebek i słoiczków z prochem, opiłkami metalu, włóknami i strzępkami plastiku. Układali wszystko na porcelanowych tacach. Ekipa przeszukująca miejsce katastrofy użyła magnesów na rolkach, wielkich odkurzaczy i sitek o drobnych oczkach, aby zebrać wszelkie odłamki pozostałe po wybuchu. Rhyme był ekspertem w dziedzinie bomb. Odkąd Tancerz zostawił niewielką paczuszkę w śmietniku na Wall Street, Rhyme postanowił nauczyć się jak najwięcej o materiałach wybuchowych. Nauki pobierał w Wydziale Materiałów Wybuchowych FBI. Sachs przyjrzała się zgromadzonym śladom. – Ale czy bomba nie niszczy sama siebie? – Nic nie ulega nigdy całkowitemu zniszczeniu, Sachs. Nie zapominaj o tym. – Choć kiedy podjechał bliżej i przyjrzał się torebkom, przyznał: – W tym wypadku niewiele się ostało. Widzisz te fragmenty? Ten kawałek aluminium? Metal jest poszarpany, a nie wygięty. Oznacza to, że mechanizm miał wysoki współczynnik wybuchowości. Mimo to, od 60 do 90 procent bomby ocalało z wybuchu. Mamy pełne ręce roboty. – Pełne – Dellray parsknął śmiechem. – Równie dobrze moglibyśmy poskładać rozpryśnięty w drobny mak kryształowy wazon. – Nie o to chodzi, Fred – powiedział Rhyme szorstko. – Mamy tylko złapać tego drania, który nim rzucił o podłogę. Przemieścił się wzdłuż stołu. – Na co ci to wygląda, Mel? Widzę baterię, kabel, mechanizm zegarowy. Co jeszcze? Może odłamki jakiegoś pojemnika czy opakowania? – Nic w miejscu wybuchu – odparł Cooper. – Ciekawe – zadumał się Rhyme. – Jakim cudem wniósł bombę na pokład? Lon, przeczytaj mi ten raport przysłany z Chicago. – Nie można dokładnie ustalić miejsca wybuchu – czytał Sellitto – ze względu na rozległy pożar i zniszczenia. Wszystko wskazuje na to, że mechanizm umieszczono pod kabiną pilota lub za nią. – Zastanawiam się, czy tam była chłodziarka na ładunek. Może... – Rhyme zamilkł. Odwrócił głowę i spojrzał na materiał dowodowy. – Mam! – zawołał. – Mel, aluminium. Włóż to pod mikroskop. Cooper podłączył sygnał wideo ze swojego mikroskopu sprzężonego z komputerem Rhyme’a. Rhyme widział dzięki temu to samo, co Cooper. Technik umieszczał próbki na szkiełkach i wkładał je pod obiektyw mikroskopu. Po chwili Rhyme wydał komendę: – Kursor w dół, kliknąć dwukrotnie. Obraz na monitorze komputera powiększył się. – Spójrzcie tu. Wybuch wepchnął do środka poszycie samolotu. – Do środka? – zdziwiła się Sachs. – Więc bombę umieszczono na zewnątrz? – Wydaje mi się, że tak. A ty co o tym sądzisz, Mel? – Wszystkie główki nitów są wygięte do środka. Była na zewnątrz, to pewne. I to by nam coś wyjaśniało. Technik w okularach powiększających spoglądał na kolejne drobiny metalu jak kowboj, który liczy swoje stado. – Fragmenty metalu zawierającego żelazo. Magnesy. Pod wierzchnią powłoką aluminium była stal. – Czy mamy szanse znaleźć odciski palców, tylko nie owijaj w bawełnę, Mel. Cooper uśmiechnął się sceptycznie w odpowiedzi. Mimo to przeanalizował fragmenty pod lampą ze światłem spolaryzowanym. Badanie nie wykazało nic prócz pozostałości po wybuchu. – Daremny trud. – Dajcie mi to do powąchania – powiedział Rhyme. – To materiał wybuchowy. Chcę wiedzieć, jakiego typu. Sachs podsunęła woreczek pod nos Rhyme’owi i otworzyła go. Mężczyzna zaciągnął się. – Cyklonit – rozpoznał natychmiast. – Jak myślisz, z trzema czy czterema atomami węgla? – spytał Cooper. – Na pewno nie trzema – powiedział Rhyme, wąchając materiał wybuchowy, jakby to było przednie bordeaux. – Zapach nie jest słodki. I, to dziwne... wyczuwam jeszcze domieszkę czegoś. Mel, zbadaj to chromatografem gazowym. Technik przeanalizował próbkę chromatografem gazowym sprzężonym ze spektrometrem masowym, który izoluje i rozpoznaje związki chemiczne. Kiedy przepuszcza się informacje przez bazę danych, można w wielu wypadkach ustalić nawet nazwę firmową substancji. Cooper spojrzał na rezultat analizy. – Masz rację, Lincolnie. To cyklonit. Ponadto olej. I, to ciekawe, krochmal. – Krochmal! – wykrzyknął Rhyme. – Właśnie to czułem. Cooper roześmiał się, bo nazwa tej właśnie substancji pojawiła się na monitorze. – Skąd wiedziałeś? – Bo to trotyl. Rzadko spotykany. – Trotyl? – zdziwił się Stellitto. – Punkt dla Hansena. Technik umieścił próbki na stoliku przedmiotowym swego mikroskopu. Obraz natychmiast pojawił się na monitorze komputera Rhyme’a. Kawałki włókien, kabla, skrawki papieru, drzazgi, kurz. Przypomniał sobie, że widział już coś podobnego przed laty, jednak w zupełnie innych okolicznościach. Spoglądał przez kalejdoskop, który kupił przyjaciółce na urodziny. Claire Trilling, pięknej i eleganckiej. Spędzili wspólnie wieczór przy butelce merlota, próbując dociec, jakie egzotyczne kryształy tworzą te niezwykłe obrazy. W końcu Claire odkręciła dolną część tuby i oboje się roześmiali. Ze środka wysypały się opiłki metalu, drewniane wióry, złamany spinacz do papieru, pinezki. Rhyme odpędził wspomnienia i skupił się na monitorze: skrawek woskowanego szarego papieru, w który opakowano trotyl. Włókna z lontu detonującego. Odłamek węgla, wielkości gumki do ołówka, pochodzący z baterii. – Chcę zobaczyć mechanizm zegarowy – powiedział Rhyme. Cooper uniósł niewielką plastikową torebkę. W środku znajdowało się nieruchome, zimne serce bomby o niemal perfekcyjnym kształcie. No, i mamy twój pierwszy błąd – Rhyme powiedział w myślach do Tancerza. Przypadkowo umieścił zapalnik czasowy za krawędzią z grubej stali w metalowej obudowie, gdzie mieściła się bomba i to uchroniło go przed rozerwaniem. Rhyme nachylił się, by spojrzeć na wygiętą tarczę zegara. – Porównaj to wszystko z ERC. ERC – baza danych materiałów wybuchowych FBI to najobszerniejsza baza danych z parametrami wszelkich bomb z całego świata. Cooper wpisał numer seryjny mechanizmu zegarowego oraz nazwę producenta. Modem zajęczał i zapiszczał, by po kilku minutach wypluć odpowiedź. – Nic z tego – powiedział Cooper, krzywiąc lekko twarz. – Żadne parametry z rejestru nie pasują do tej konkretnej bomby. Prawie wszyscy zamachowcy, robiąc bomby, nie odstępują od pewnych stworzonych przez siebie zasad; trzymają się wypracowanych metod. A zważywszy na to, z czym mają do czynienia, żadne eksperymenty nie są wskazane. Jeśliby fragmenty ładunku wybuchowego Tancerza przypominały to, co zostało kiedyś z innej bomby, powiedzmy na Florydzie lub w Kalifornii, można by z tamtych miejsc uzyskać jakieś dodatkowe szczegóły. Bomba Tancerza na Wall Street była inna, ale miała też inne przeznaczenie. Jeśli Rhyme wiedział coś na pewno o Czarnym Tancerzu, to to, że z wielkim pietyzmem dobierał narzędzia do każdego zadania. – Coś nie tak? – spytał Rhyme, spoglądając Cooperowi w twarz. – Korporacja Dawana z Seulu sprzedała w zeszłym roku sto czterdzieści dwa tysiące takich mechanizmów. Bez numerów seryjnych, brak też dokumentów, gdzie je wysłano. – Rewelacja. Lepiej być nie może! – Ta bomba – Dellray powiedział pogardliwie. – Z kim musiał się zwąchać nasz chłoptaś, żeby ją zrobić? Rhyme pokręcił głową. – Wszystkie te elementy można dostać w sklepie, Fred. Prócz materiałów wybuchowych i zapalnika, Tancerz mógł kupić wszystko w sklepie tysiąca i jeden drobiazgów. – Ale dlaczego umieścił bombę na zewnątrz? – zastanawiał się Rhyme. – Percey mówi, że na lotnisku ciągle się ktoś kręci. A poza tym, czemu Ed Carney czy drugi pilot nic nie zauważyli podczas przeglądu? – Ponieważ – wtrąciła się niespodziewanie Sachs – Tancerz nie chciał podkładać bomby, póki nie zdobył pewności, kto odbędzie lot. Rhyme odwrócił do niej głowę. – No tak! Masz rację, Sachs. On obserwował. Przyczepił bombę dopiero wtedy, gdy Carney wsiadł do samolotu. Sachs, musisz sprawdzić, gdzie się ukrywał. Lepiej idź od razu. – Mam tylko godzinę, właściwie już niecałą – powiedziała Amelia Sachs, obrzucając go lodowatym spojrzeniem i ruszyła do drzwi. – Jeszcze jedno – odezwał się Rhyme. – Tancerz jest inny niż wszyscy przestępcy, z którymi miałaś do tej pory do czynienia. – Jak jej to wyjaśnić? – Gdy chodzi o niego, nie powinnaś ufać swoim oczom. Uniosła w górę brwi, dając mu do zrozumienia: Przejdź do rzeczy. – Jeśli zobaczysz, że ktoś się do ciebie zbliża, to nie czekaj... strzelaj pierwsza. – Słucham? – roześmiała się. – Po pierwsze, ratuj swoją skórę, zabezpieczenie śladów to w tym wypadku rzecz drugorzędna. – Do mnie należy właśnie zabezpieczenie śladów na miejscu zbrodni – odparła, wychodząc z pokoju. – Zresztą, jemu nie o mnie przecież chodzi. Za miasto. Amelia Sachs pędziła przez szpaler wiosennych drzew, z jednej strony drogi były głazy, z drugiej niewielkie urwisko. Dookoła tryskała zieleń i rozkwitały żółte pąki forsycji. Sachs była typowym mieszczuchem. Urodziła się w Szpitalu Ogólnym na Brooklynie i do tej pory mieszkała w tej dzielnicy. Łonem natury nazywała Park Prospekt w niedzielę lub wieczorami w dni powszednie – las w rezerwacie przyrody na Long Island, gdzie ukrywała w gąszczu swego czarnego, przypominającego rekina, dodge’a chargera przed patrolami policyjnymi ścigającymi, takich jak ona, miłośników szybkiej jazdy. Teraz siedziała za kółkiem szybkiego jak strzała wozu należącego do Wydziału Badań i Zasobów – kombi z wyposażeniem do badania miejsca zbrodni – nadepnęła na gaz, wyminęła furgonetkę i skręciła w drogę wiodącą do hrabstwa Westchester. Rozmyślała o bombach i o Percey Clay. O Lincolnie Rhyme’ie. Był dzisiaj nie w sosie. I to bardzo. Pracowali razem już od roku i jego błyskotliwość zachwycała ją i onieśmielała zarazem, ponadto – do czego nikomu by się nie przyznała – wydawał jej się niezwykle seksowny. Nie potrafiła jednak czytać z niego jak z otwartej księgi. Cóż tak szczególnego było w sprawie dotyczącej Czarnego Tancerza? Godzina na zbadanie hangaru i terenu wokół? Sachs podejrzewała, że za jego decyzją kryła się Percey. To było tak do niego niepodobne. Rhyme potrafił nie wpuszczać nikogo na jakiś teren przez wiele dni, jeśli uważał to za stosowne. Takie pytania dręczyły Amelię Sachs, a ona lubiła mieć na wszystko odpowiedź. Czas jednak nie sprzyjał podobnym rozważaniom. Właśnie skręciła w szeroką bramę Okręgowego Lotniska w Mamaroneck. Stanowy policjant skinął ręką, pozwalając jej wjechać do środka. Sachs naciągnęła lateksowe rękawiczki, a buty owinęła taśmami ściernymi, aby nie pomylić własnych śladów ze śladami przestępcy. Podłączyła słuchawki i mikrofon do walkie-talkie przy pasku. – Jestem na miejscu, Rhyme – odezwała się. – To znaczy gdzie, Sachs? – usłyszała jego dudniący głos w słuchawce. – Na skrzyżowaniu dróg do kołowania. Między rzędem hangarów. W Hudson Air dowiedziałam się, gdzie stał samolot Carneya. Sachs spojrzała z obawą na odległą linię drzew. Czuła się jak na widelcu. Przecież Tancerz mógł tu wrócić, żeby na przykład usunąć pozostawione wcześniej ślady, albo zabić gliniarza, żeby utrudnić śledztwo. Strzelaj pierwsza. Wyjęła z bagażnika kombi pudło z lampą ze światłem spolaryzowanym i ogromną walizę. Wewnątrz znajdowały się narzędzia detektywistyczne: zestaw pilników, pincety, pędzelki, szczypce, nożyczki, zestaw do zabezpieczania pozostałości powystrzałowych. Po pierwsze, ogrodzić teren. Cały teren otoczyła policyjną żółtą taśmą. Po drugie, sprawdzić odległość kamer i mikrofonów. – Żadnych mediów. Jak na razie. Dzięki Bogu. – Co mówisz, Sachs? – spytał Rhyme. – Dziękuję Bogu, że nie ma tu reporterów. – Faktycznie jest za co. Ale mów, co robisz. – Ciągłe zabezpieczam teren. Po trzecie, ustalić jak przestępca się tu dostał, a potem wydostał. Nie miała zielonego pojęcia. Było mnóstwo możliwości, mógł przyjechać na wózku bagażowym albo cysterną z paliwem. Sachs włożyła okulary ochronne i zaczęła oświetlać drogę kołowania światłem spolaryzowanym. Widziała, jak w niesamowitym żółtozielonym świetle błyszczą plamy i smugi. Żadnych odcisków butów. – Spryskali teren wczoraj wieczorem – usłyszała za plecami. Odwróciła się. Kilku mężczyzn w kombinezonach stało przy żółtej taśmie. Podeszła do nich ostrożnie i sprawdziła ich identyfikatory z fotografiami, a potem kazała odejść. Cudownie. Każdy ślad, każdy odcisk stopy Tancerza został zmyty. Do mikrofonu powiedziała: – Wyczyścili pas wczoraj wieczorem, Rhyme. Chyba wodą pod wysokim ciśnieniem. – No, nie. Nie ma wyjścia, rób dalej swoje, Sachs. Amelii Sachs godzinę zabrało obejście całego terenu wedle ściśle określonego porządku – szła po prostej w jedną stronę, potem wracała, obracała się o kąt prosty i tak dalej. Ale nie znalazła niczego, co zakomunikowała Rhyme’owi. – Założę się, że jak się dobrze przyłożysz, to coś znajdziesz. Trze ba się tylko trochę wysilić. Tancerz to nietuzinkowy przestępca. A on swoje. – Sachs – wyszeptał. – Wczuj się. Wiesz, co mam na myśli. Wiedziała doskonale. Najlepsi kryminolodzy badali miejsca zbrodni nie jak policjanci, a jak przestępcy – wczuwając się w ich pragnienia, żądze, obawy. Rhyme posiadł tę umiejętność. Sachs zresztą też, choć się tego wypierała. – Mów do mnie – Rhyme odezwał się prawie uwodzicielsko. – Idziesz jego śladami. Myślisz tak jak on. W jej myślach powstała taka oto wizja: noc, światła lotniska, odgłos samolotów, zapach paliwa lotniczego. – Śmiało, Amelio. Wiesz już, że Ed Carney jest na pokładzie samolotu. Wiesz, że musisz podłożyć bombę. Zabijesz każdego, zrobisz wszystko, żeby tylko dopiąć celu. Odwracasz uwagę innych, manipulujesz ludźmi. Podstęp to twoja najgroźniejsza broń. Zamknęła oczy i poczuła przypływ mrocznej nadziei, czujność, zew krwi. – Gdzie się ukryłaś? – zapytał półgłosem. Teraz ma otwarte oczy. – Cały teren jest pusty. Hangary są zamknięte na cztery spusty. Nie ma ciężarówek. Nie ma żadnych zaułków ani zakamarków. – O czym myślisz? Wszędzie światła. Ukrywaj się. Nie wstawaj. Nie ma się gdzie ukryć. Odwróciła się do jedynej możliwej kryjówki, hangaru przy drodze do kołowania. Jest tam wybite okno, zastawione od środka deską. Podeszła do niego wolno. Ziemię pokrywa żwir, żadnych śladów butów. – Jest okno. W środku dykta. Szyba wybita. – Czy ta reszta szyby, która została w oknie, jest brudna? – Tak, ale jej brzegi są czyste. Wybito ją niedawno. – Zgadza się. Pchnij dyktę. Mocno. Deska wpadła do środka z głośnym hukiem. – Co się stało? – krzyknął Rhyme. – Nic ci nie jest? – To tylko dykta. Udzielił jej się jego strach. Zaświeciła przez okno halogenową latarką. – Pusto. Stoi tu kilka zakurzonych pudel. Na podłodze żwir. – Był tutaj! – zawołał Rhyme. – Posypał podłogę żwirem, żeby móc tu stać, nie zostawiając odcisków butów. Dobrze, teraz obejrzyj dokładnie okno i wejdź do środka. Uważaj, czy nie ma tam jakichś pułapek. Nie zapominaj o koszu na śmieci sprzed kilku lat. Przestań, Rhyme, dość tego. – Wszystko w porządku. Żadnych pułapek. Oglądam dokładnie ramę okienną. Lampa ze światłem fluorescencyjnym nie wykazała nic poza nikłym śladem pozostawionym przez palec w bawełnianej rękawiczce. – Żadnych włókien, tylko odcisk materiału. – Dobrze. To on, Sachs. Na zdrowy rozum nie miałoby sensu włamywać się tam w bawełnianych rękawiczkach, kiedy nie ma co kraść. Zebrała ślady specjalnym odkurzaczem i spakowała je do torebek. – Za czterdzieści minut będziesz miał wszystko, szkło i żwir też. Ostrożnie włożyła zabezpieczone ślady do bagażnika samochodu i podjechała do Hudson Air. Wpadła do biura Rona Talbota. Rozmawiał z wysokim mężczyzną zwróconym plecami do drzwi. – Już wiem, gdzie się ukrywał, panie Talbot – powiedziała Sachs. – Teren jest już do pańskiej dyspozycji. Brit Hale odwrócił się. – Witam, pani oficer. Jak tam leci? Kiwnęła głową, ale po chwili zamarła. Co właściwie on tu robi? Usłyszała cichy płacz i zajrzała do sali konferencyjnej. Percey Clay siedziała tam obok atrakcyjnej brunetki. Kobieta płakała, a Percey nie zważając na własne troski, starała się ją jakoś pocieszyć. Jerry Banks popijał przy oknie kawę, podziwiając learjeta stojącego w hangarze. Nie, nie, nie... – Rhyme – wrzasnęła do mikrofonu. – Ona tu jest. – Kto taki? – spytał cierpko. – I tu, to znaczy gdzie? – Percey i Hale też. W Hudson Air. – No, nie. Przecież powinni już być w bezpiecznym schronieniu. – Ale nie są. Mam ich na wyciągnięcie ręki. – Nie, nie, nie! – wściekał się Rhyme. Po chwili powiedział: – Spytaj Banksa, czy podczas jazdy zachowali odpowiednie zasady bezpieczeństwa. Speszony Jerry Banks odparł, że nie. – Bardzo nalegała, żebyśmy tu wstąpili i poszukali mechanika. – Sachs, posłuchaj mnie, Tancerz ukrył się gdzieś w pobliżu. Wiem, że tam jest. – Jak to? – Sachs wyjrzała za okno. – Niech się stamtąd nie ruszają – zarządził Rhyme. – Każę Dellrayowi przysłać wam opancerzony wóz z oddziału FBI w White Plains. – Jerry, nie wypuszczaj ich stąd – nakazała Sachs. Podbiegła do drzwi i rozejrzała się po płycie lotniska. – Jak on może nas podejść, Rhyme? – Nie mam zielonego pojęcia. Na ile bezpieczny jest teren? – Jest otoczony siatką. Funkcjonariusze legitymują wszystkich przy wjeździe. – Ale, jak znam życie, nie legitymują policjantów. Sachs spojrzała na mundurowych i przypomniała sobie, jak bez większych ceregieli wpuścili ją do środka. – Na miłość boską, Rhyme, jest tu ponad tuzin wozów policyjnych. Może ukrywać się w każdym z nich. Przywołała do drzwi policjanta, dokładnie sprawdziła jego legitymację i uznała, że to nie farbowany lis. Funkcjonariusz szybko wylegitymował wszystkich mundurowych oraz detektywów i potwierdził ich tożsamość z Komendą Główną. Otrzymał potwierdzenie personaliów wszystkich, żadnych doniesień o zaginięciu mundurowych nie było. – Ale patrol uliczny w White Plains znalazł zwłoki w pojemni ku na śmieci – powiedział funkcjonariusz. – Ofiarę zabito godzinę temu. Prawdziwa masakra. – Spytaj, czy ma usunięte dłonie i twarz – poprosił Rhyme. – Że co? – No spytaj! Sachs powtórzyła pytanie. Funkcjonariusz zamrugał zaskoczony: – Tak, pani oficer. To znaczy, przynajmniej dłonie. – Gdzie jest? Gdzie jest to ciało? – spytał Rhyme. Sachs powtórzyła pytanie. – W furgonetce koronera. Wiozą je do kostnicy. – Źle – zaprotestował Rhyme. – Niech je przywiozą do ciebie i to szybko. Może da nam odpowiedź, w jaki sposób Tancerz chce was podejść. Wszystkim wydaje się, że najważniejszym narzędziem snajpera jest karabin, ale są w błędzie. Ważniejsza jest luneta. Jak to nazywamy, żołnierzu? Sokolim wzrokiem? Teleskopowym wzrokiem? Nie, panie poruczniku. To luneta. Ta to redfield z zoomem trzy na dziewięć. Nie ma lepszej, panie poruczniku. Teleskop przytwierdzony do modelu 40 miał 32 centymetry długości i ważył trochę ponad 340 gramów. Paralaksa została tak ustawiona w fabryce przez inżyniera optyki, że krzyż nitek na sercu człowieka oddalonego o czterysta pięćdziesiąt metrów ani drgnie, gdy snajper rusza głową. Schowany w kępie trawy trzysta metrów od hangaru i biura Hudson Air, Stephen trzymał w rękach broń. Model 40, NATO-wski karabin kaliber 7,65, o zasięgu skuteczności dziewięciuset metrów, on jednak dosięgał nim swoje ofiary z odległości przekraczającej tysiąc dwieście. Obserwował przez lunetę Hudson Air. Nie widział Żony, ale wkrótce powinna się pojawić. Przez podsłuch telefoniczny, który założył w biurze Hudson Air, słyszał, jak rozmawia z kimś o imieniu Ron. Stephen wczołgał się na wyniosłość terenu, nadal skrywały go drzewa i trawy, ale stąd lepiej widział hangar i biuro, od których dzielił go pas krótko przystrzyżonej trawy i dwa pasy startowe. Jeśli ofiara znajdzie się w tym polu, nie ma szans ujść z życiem. Teren jest rozległy. Nie ma się gdzie schować. Dwoje ludzi wyszło przed drzwi frontowe. Jednym z nich był funkcjonariusz. Drugą osobą była kobieta – rude włosy wymykały się jej spod czapki baseballówki. Bardzo ładna. Policjantka w cywilnym ubraniu. Widział przy pasie prostokątny kształt glocka o największym kalibrze. Ujął w dłonie dalmierz, ujrzał rozjechany obraz jej rudych włosów. Pokręcił pierścieniem. Dwieście osiemdziesiąt cztery metry. Trawy dookoła niego szumiały. Robactwo, pomyślał. Twarz w oknie. Krzyż nitek wycelował w jej pierś. Jakie jest snajperskie motto, żołnierzu? Motto, panie poruczniku, brzmi: „Jedna okazja, jeden strzał, jedna ofiara”. Warunki były wprost wymarzone. Wilgotne powietrze oznaczało lepszą widoczność, która pozwalała dokładniej wycelować. Zsunął się odrobinę z pagórka i załadował pięć nabojów. Nadal leżąc w swym ukryciu, oparł lewy łokieć na ziemi i przycisnął policzek oraz prawy kciuk do kolby tuż powyżej spustu. Nie było dokładnie widać wnętrza biura, ale Stephenowi zdawało się, że dostrzegł Żonę. Tak, to była ona. Stała za jakimś zwalistym facetem trzymającym papierosa. Młody blondyn w garniturze, z odznaką przypiętą do pasa, wyprowadził ich poza jego pole widzenia. Cierpliwości. Jeszcze się pojawi. Nawet się nie domyślają, że tu jesteś. Możesz tu czekać choćby cały dzień. O ile tylko robactwo nie... Znów migające światła. Na parking zajechała gwałtownie karetka. Rudowłosa policjantka podbiegła do wozu. Stephen oddychał głęboko. Sachs zamieniła dwa słowa z lekarzem, a potem weszła do karetki i otworzyła worek ze zwłokami. Wkładając lateksowe rękawiczki, powiedziała: – Nie można go zidentyfikować, Rhyme. Nikt nie wie, kto to. Dłonie odcięto ostrym jak brzytwa nożem. – Czy Percey i Hale są bezpieczni? – Siedzą w biurze. Z dala od okien. – W ciągu dziesięciu minut powinien po nich przyjechać samo chód. W co jest ubrany denat? – Ma na sobie tylko slipy – Sachs przyglądała się ciału biedaka. – Mów, co widzisz. Jaka była przyczyna zgonu? Po chwili zauważyła, w jaki sposób odebrano mu życie. – Nóż o wąskim ostrzu wbity w tył głowy. Denat ma nadwagę i duży brzuch. Opalone ramiona. Zaniedbane paznokcie u stóp i tandetny kolczyk w uchu. Majtki firmy Sears mocno dziurawe. – To chyba jakiś robotnik. Pracownik fizyczny czy dostawca. Zastanówmy się. Czemu Tancerz nie martwi się tym, czy rozpoznamy denata? Gdyby mu na tym zależało, mógłby usunąć uzębienie. Czy stara się przed nami ukryć coś jeszcze? – Coś na dłoniach denata? – podsunęła Sachs. – Możliwe. Coś, czego nie można łatwo zmyć. – Olej? Smar? – Może był dostawcą paliwa lotniczego – powiedział Rhyme. Sachs rozejrzała się po lotnisku. Pełno tu było dostawców paliwa, personelu naziemnego, mechaników, robotników budujących nowe skrzydło jednego z terminali. – To potężny facet. Musiał się dziś pocić. Może ocierał sobie czoło, albo je zadrapał. Obejrzyj jego głowę, Sachs. Zrobiła, co kazał i znalazła to, czego szukała. – Widzę jakieś barwne smugi. Niebieskie. Z domieszką białego. To farba, Rhyme. On był malarzem. – Miał ręce umazane farbą, albo Tancerz chce nas oszukać. Musi gdzieś tam być na lotnisku. Niech Percey i Hale padną na ziemię. Postaw przy nich strażnika, a reszta niech bierze się do szukania Tancerza. Brygada jest już w drodze. Kłopoty. Obserwował rudą policjantkę, która siedziała z tyłu karetki. Przez lunetę nie widział dokładnie, co robi. Ale nagle opanował go łęk. Wyskoczyła z karetki, rozglądając się dookoła. Coś się dzieje, żołnierzu. Zdaję sobie z tego sprawę, panie poruczniku. Rudowłosa wydawała rozkazy innym gliniarzom. Jeden podbiegł do radiowozu. Potem drugi. Widział, jak ruda bada ziemię swoimi robaczywymi oczami. Wycelował w jej idealny podbródek. Przystanęła, widział, jak mówi coś do siebie. Nie, nie do siebie. Mówiła do mikrofonu. Potem słuchała przez słuchawki, kiwnęła głową, chyba ktoś wydawał jej polecenia. Ale kto? Zastanawiał się. Ktoś, kto domyślił się, że tu jestem. Ktoś, kto mnie szuka. Ktoś, kto obserwuje mnie przez okno, a potem w mgnieniu oka znika. Dreszcz przebiegł mu po plecach, aż zadrżał obraz w lunecie i rozmazał mu się w oczach. Kiedy znów skupił wzrok na rudej, wskazywała na furgonetkę malarza, którą ukradł. Wciąż stała w odległości pięćdziesięciu metrów od niego, na parkingu dla ciężarówek. To ten, z kim rozmawiała, domyślił się, jak Stephen się tu dostał. Poczuł się osaczony. Oślizgłe robaki wspinają mu się po nogach. Co mam robić? myślał. Jedna okazja, jeden strzał... Są tak blisko – Żona i Przyjaciel. Może to załatwić od razu. Pięć sekund i będzie po wszystkim. Muszę ich jakoś wywabić na nieosłonięty teren. Nie ma czasu do stracenia. Rusz głową. Aby zabić łanię, musisz w niej wywołać obawę o młode. Stephen oddychał powoli. Wdech, wydech, wdech, wydech. Namierzył cel. Nacisnął powoli spust. Huk wystrzału rozszedł się echem po lotnisku, wszyscy gliniarze padli na ziemię i chwycili za broń. Kolejny strzał i znów obłoczek dymu uniósł się z silnika w ogonie samolotu stojącego w hangarze. Ruda przykucnęła, szukała go wzrokiem, w dłoni ściskała topornego glocka. Mam ją sprzątnąć? Nie, żołnierzu. Skup się na obranym celu. Znów wypalił. Kolejne odłamki oderwały się od samolotu. Nagle pojawiła się ona – Żona – chciała wyskoczyć z biura, szarpała się z młodym blond gliniarzem, który usiłował ją powstrzymać. Jeszcze nie ma jej na muszce. Niech się bardziej odsłoni. Następny strzał. Szyba w kabinie pilota się rozprysła. Żona, z przerażeniem na twarzy, wyswobodziła się i puściła biegiem w stronę hangaru, żeby zamknąć wrota, ochronić swoje dziecko. Przeładować. Karabin wystrzelił właśnie wtedy, gdy blond gliniarz rzucił się na nią i oboje padli, znikając za niewielkim nachyleniem terenu. Pudło. Tylko spokojnie, mówił do siebie. Usłyszał kilka szybkich strzałów z pistoletu. Spojrzał znów na rudą. Szukała błysku jego lufy, mrużąc oczy. Stephen zamknął zamek swojej czterdziestki. Amelia Sachs dostrzega nikły błysk i już wiedziała, gdzie ukrył się Czarny Tancerz. W jego lunecie odbiły się blade chmury. – Tam! – krzyknęła, wskazując kierunek dwóm gliniarzom siedzącym w radiowozie. Niewielki zagajnik w odległości około trzy stu metrów. Funkcjonariusze ruszyli przed siebie, przejechali za hangarem, żeby go zaskoczyć. – Sachs – odezwał się w słuchawce Rhyme. – Co się... – Percey. Strzelał, żeby ją wywabić. – Nie ruszaj się, Sachs. Zostań tam, gdzie jesteś! Nagle poczuła, jak dreszcz przelatuje jej po plecach. – Percey! – wrzasnęła. Kobieta uwolniła się z uścisku Jerry’ego Banksa, podniosła na nogi i znów biegła w stronę wrót hangaru. – Nie! Sachs patrzyła tam, gdzie ujrzała błysk lunety Tancerza. Za daleko, to za daleko, pomyślała. Z tej odległości pocisk nie doleci. Jeśli się opanujesz, uda ci się. Masz jeszcze jedenaście nabojów. Tancerz znów strzelił. Po chwili kolejna kula przeleciała kilkanaście centymetrów od jej twarzy. Poczuła falę uderzeniową i usłyszała trzask, gdy kula spaliła powietrze tuż obok. Z jej gardła wydobył się pisk, padła na brzuch i skuliła się. No nie. Miałaś okazję strzelić, nim ponownie załadował. Teraz jest już za późno. Zarepetował broń i był gotów do strzału. Rzuciła szybkie spojrzenie, podniosła broń, ale nie wytrzymała napięcia. Skuliła głowę i wystrzeliła pięć razy. Równie dobrze mogłaby strzelać z zawiązanymi oczami. Weź się w garść. Wstań. Wyceluj i strzelaj. Masz jeszcze sześć kul i dwa dodatkowe magazynki przy pasie. Do dzieła! Jednak myśl o tym, że była tak bliska śmierci, przykuła ją do ziemi. Miała jeszcze tylko tyle odwagi, by unieść odrobinę głowę i ujrzeć, jak Jerry Banks dopada Percey i wpycha ją za prądnicę. I właśnie w tym momencie rozległ się przerażający świst kuli. Banks zatoczył się jak pijany. Na twarzy pojawił mu się wyraz zaskoczenia, potem niedowierzania, a w końcu jego twarz przestała wyrażać cokolwiek. Rozdział piąty ...Godzina 5 z 45 – I co? – spytał Rhyme. Lon Sellitto złożył telefon komórkowy. – Jeszcze nic nie wiadomo. Ziemista, pokryta potem twarz detektywa była blada. Zwykle Sellitto, legendarny oficer śledczy z wydziału zabójstw, był twardy jak głaz. Teraz jednak myśli jego utkwiły daleko stąd, w sali operacyjnej szpitala w Westchester, gdzie Banks być może zmierzał ku śmierci. Była druga po południu w sobotę, od godziny trwała operacja Banksa. Sellitto, Sachs, Rhyme oraz Cooper zebrali się w laboratorium na parterze domu Rhyme’a. Dellray pojechał sprawdzić, czy jest już gotowe bezpieczne schronienie dla świadków. Agenci FBI z White Plains wyruszyli z lotniska na południe, zabierając Percey i Hale’a, tym razem z zachowaniem odpowiednich zasad bezpieczeństwa. Sachs zabezpieczyła ślady: w kryjówce snajpera, furgonetce malarza, a także na skradzionym pojeździe, którym Tancerz uciekł – furgonetce zaopatrzeniowej. Potem czym prędzej pomknęła na Manhattan z materiałem dowodowym. – Co my tu mamy? – Rhyme zwrócił się do Amelii i Coopera. – Jakieś kule z karabinu? Sachs wyjaśniła, spoglądając na złamany paznokieć: – To były naboje wybuchowe. Wyglądała na wystraszoną, szybko mrugała oczami. – Tyle zostało po jednej z nich. Wyjęła plastikową torebkę. Cooper wysypał jej zawartość na porcelanową tackę. Rozprowadził drobiny palcem. – Naboje z pociskiem z powloką ceramiczną. Kamizelka kulo odporna na nic by się zdała. Przy drzwiach zrobił się jakiś ruch. Thom wprowadził dwóch agentów FBI. W ślad za nimi weszli Percey Clay i Brit Hale. – Co z nim? – Percey zwróciła się do Sellitta. Poczuła chłód, z jakim ją powitano. Nie speszyło jej to jednak. – To znaczy z Jerrym. Sellitto nie odpowiadał. – Operacja trwa – rzekł Rhyme. Na jej twarzy pojawił się niepokój. – Mam nadzieję, że nic mu nie będzie. Amelia Sachs zwróciła się do niej chłodnym tonem: – Ma pani nadzieję? Po czym podeszła do o wiele niższej od siebie Percey. Ta nie cofnęła się nawet o krok, gdy Sachs wycedziła: – Trochę późno. To przez panią go postrzelono. – Spokojnie, pani oficer – wtrącił się Sellitto. Percey, wciąż opanowana, powiedziała: – A kto go prosił, żeby mnie gonił? – Gdyby za panią nie pobiegł, już by tu pani nie było. – Możliwe. Tego się nie dowiemy. Przykro mi, że tak to się skończyło. – Jak bardzo? Dość przykro, żeby oddać krew? Żeby go wozić na wózku, jeśli nie będzie mógł chodzić? A może wygłosić mowę pożegnalną nad jego grobem, jeśli umrze? Rhyme uciął: – Amelio, opanuj się. To nie jej wina. Tancerz nas przechytrzył. Sachs spojrzała z góry w ciemne oczy Percey. – A pani myślała, że co niby zrobi Jerry, kiedy wybiegła pani na otwarty teren? – Cóż, nic nie myślałam. Działałam impulsywnie. – Pani oficer – wtrącił się Hale – ona zrobiła to, co zrobiłby każdy pilot. – Właśnie – przytaknął Rhyme. – To ci właśnie tłumaczę, Sachs. Na takiej zasadzie działa Tancerz. – Miło mi było, ale czas na mnie – powiedziała oschle Percey, zwracając się w stronę drzwi. – Muszę wracać na lotnisko. – Co?! – wyjąkała Sachs. – Czy pani jest przy zdrowych zmysłach? – Mowy nie ma – oświadczył wyrwany z zadumy Sellitto. – Samo przyszykowanie samolotu do lotu nie jest łatwe, a teraz potrzebne są jeszcze dodatkowe naprawy. Ponieważ każdy mechanik z Westchester jest podszyty tchórzem, sama to zrobię. – Pani Clay – zaczął Sellitto – to zły pomysł. Włos pani z głowy nie spadnie w schronieniu przygotowanym przez nas, ale nie jesteśmy w stanie zapewnić pani bezpieczeństwa w jakimkolwiek innym miejscu. Posiedzi tam pani do poniedziałku, wszystko będzie... – Do poniedziałku – zaperzyła się. – Wykluczone. Pan nic nie rozumie. Jutro wieczorem lecę tym samolotem z ładunkiem dla Służby Zdrowia. – Mam tylko jedno pytanie – odezwała się Amelia Sachs lodowatym tonem. – Kogo jeszcze zamierza pani zabić? Percey zrobiła krok do przodu i wyrzuciła z siebie: – Zeszłej nocy straciłam męża. Nie pozwolę odebrać sobie na do datek firmy. Nie będzie mi pani dyktowała, gdzie mam jechać. Chyba że mnie pani aresztuje. – To jest myśl – podchwyciła Sachs. W mgnieniu oka kajdanki zatrzasnęły się na szczupłych nadgarstkach Percey. – Jest pani aresztowana. – Sachs – powiedział wzburzony Rhyme – natychmiast zdejmij te kajdanki. – Jesteś zwykłym cywilem – odcięła się Sachs. – Nie możesz mi rozkazywać. Oskarżam ją o narażanie życia ludzkiego. A jeśli Jerry umrze, będzie odpowiadać za nieumyślne spowodowanie śmierci lub zabójstwo. – Pani oficer – odezwał się Sellitto – stąpa pani po cienkim lodzie. – Amelio – powiedział szorstko Rhyme. Spojrzała na niego. Zwykle zwracał się do niej po nazwisku. Zwrot po imieniu był jak wymierzenie jej policzka. Kajdanki pobrzękiwały na rękach Percey. Rhyme starał się przemówić Sachs do rozsądku: – Proszę, rozkuj Percey i pozwól, że zamienię z nią słowo na osobności. Sachs zawahała się. Z jej twarzy podobnej do maski nie dało się nic wyczytać. – Amelio, proszę cię. Bez słowa zdjęła kajdanki. Amelia Sachs podeszła do okna na korytarzu i spojrzała na swe postrzępione paznokcie. Najbardziej uszkodzone palce miała owinięte bandażem. Nawyki, pomyślała. Złe nawyki. Czemu nie umiem z tym skończyć? Sellitto podszedł do niej, spojrzał na szare niebo. Prognoza przewidywała kolejne wiosenne burze. – Pani oficer – odezwał się łagodnym głosem. – Fakt, że nieźle narozrabiała. Ale to nasza wina. Z trudem przechodzi mi to przez gardło, ale to Jerry spaprał sprawę. – Wcale nie – zaprotestowała. – Niczego pan nie rozumie. – Niby czego? – To ja wszystko spaprałam. To nie wina Jerry’ego. Ani Percey. – Ty? Przecież to ty z Rhyme’em uprzedziliście wszystkich, że on jest na lotnisku. Mógł nas wszystkich powystrzelać jak kaczki, i ty jeszcze czujesz się winna? Potrząsnęła głową. – Zobaczyłam... zobaczyłam, gdzie ukrywa się Tancerz, nim trafił Jerry’ego. Wycelowałam w niego... i... on strzelił do mnie. Padłam na ziemię. Miałam co najmniej trzy sekundy na oddanie strzału. Wiedziałam, że po każdym strzale musi przeładować broń. Sellitto był zdumiony. – No nie! Zamartwiasz się tym, że nie zrobiłaś z siebie tarczy dla snajpera? Daj spokój. Chciałaś trafić na odległość blisko trzystu metrów glockiem 9? Marzenie ściętej głowy. – Może bym go nie trafiła, ale przynajmniej nie pozwoliłabym mu uciec. Jak mu to wytłumaczyć? Strzelanie – podobnie jak szybka jazda samochodem – to był jej dar. Mogła uratować Jerry’ego. A może nawet postrzelić mordercę. Była wściekła na siebie, zła na Percey, że postawiła ją w takiej sytuacji. Gniewała się też na Rhyme’a. Drzwi otworzyły się na oścież, Percey poprosiła Hale’a, żeby do nich dołączył. Wszedł do pokoju, a po kilku minutach pojawił się w drzwiach, żeby powiedzieć: – Zapraszam wszystkich do środka. Sachs zastała Percey siedzącą u boku Rhyme’a w zdezelowanym, starym fotelu. Przyszła jej do głowy irracjonalna myśl, że oto spogląda na małżeństwo. – Doszliśmy do kompromisu – zakomunikował Rhyme. – Brit razem z Percey przeniosą się do kryjówki przygotowanej przez Dellraya. Talbot zajmie się naprawą samolotu. Bez względu na to, czy uda nam się dopaść Tancerza, pozwolę jej na jutrzejszy wieczorny lot. – A jeśli ją zaaresztuję? – spytała rozgorączkowana Sachs. – To nie jest najlepszy pomysł – powiedział Rhyme. – Będzie bar dziej narażona na atak: sąd, areszt, transport. Tylko ułatwimy za danie Tancerzowi. Amelia Sachs przemyślała to i kiwnęła głową, że się zgadza. Miał rację, jak zwykle. Zawsze wszystko musiało być tak, jak on chce. Była jego asystentką i niczym więcej. Pracownicą. Tylko tyle dla niego znaczyła. – Oto mój plan – ciągnął Rhyme. – Percey i Hale udadzą się do kryjówki. A my zorganizujemy zasadzkę. Będziemy potrzebowali twojej pomocy, Lon. – Jesteś pewien, Lincolnie? – Sellitto nachylił się nad detektywem. Rhyme spojrzał na Percey. Wymienili spojrzenia. Sachs nie wiedziała, co to może oznaczać, ale nie podobało jej się to. – Tak – odparł Rhyme – jestem. – Dobrze – powiedział Sellitto. – W takim razie wprowadź mnie we wszystko. Kryjówka przy Trzydziestej Trzeciej ulicy nie wydała się Percey szczególnie bezpieczna. Był to jeden z wielu podobnych do siebie trzypiętrowych budynków z piaskowca, stojących przy przecznicy w pobliżu Biblioteki im. Morgana. Po zaparkowaniu w zaułku wprowadzono pospiesznie świadków przez wejście do sutereny. Stalowe drzwi zatrzasnęły się za nimi. Ujrzeli sympatycznego, szczupłego mężczyznę przed czterdziestką, z przerzedzoną ciemną czupryną. Przywitał ich uśmiechem. – Czołem – powiedział, pokazując legitymację i złotą odznakę. – Roland Bell. Od tej pory każcie wylegitymować się każdej na potkanej osobie, nawet tak czarującej jak ja. Percey słysząc jego akcent, spytała: – Tylko niech mi pan nie mówi, że jest z Karoliny Północnej? – Jak najbardziej! – roześmiał się. – Najpierw mieszkałem w Hoggston, a potem cztery lata w Chapel Hill. A pani pewnie pochodzi z Wirginii? – Dawne dzieje. – A pan, panie Hale? – spytał Bell. – Z Michigan – odparł Hale, potrząsając dłonią detektywa. – Obecnie jestem detektywem w wydziale zabójstw, ale zajmuję się też ochroną świadków, bo mam dryg do ratowania życia innym. Więc będę was niańczył przez jakiś czas. Pamiętajcie, każdy mój rozkaz będzie miał na celu wasze dobro. Zgoda? A teraz oprowadzę was po naszych luksusowych apartamentach. Kiedy wchodzili po schodach, Bell powiedział: – Nasi przyjaciele z Departamentu Sprawiedliwości znają się na rzeczy. Okna z zewnątrz pewnie nie wydały się wam szczególnie bezpieczne? To pokój od ulicy. Przyjrzyjcie się. Nie było w nim żadnych okien. Przyśrubowano do framug stalowe blachy. – Z zewnątrz wydaje się, że to ciemne pokoje – wyjaśnił Bell. – We wszystkie inne okna wstawiono szyby kuloodporne. Mimo to nie podchodźcie do nich i nie odsuwajcie zasłon. Droga ewakuacyjna i wyjście na dach nafaszerowane są różnymi czujnikami, wszędzie ukryte są kamery wideo. Tylko duch cierpiący na anoreksję mógłby się tu przedostać. – Szedł korytarzem. – A oto pani pokój, pani Clay. – Spędzimy ze sobą trochę czasu, więc mów mi Percey. – Zgoda. A pan zakwateruje się tu... – Brit. Pokoje były małe, ciemne i bardzo ciche. Bell skontaktował się z kimś przez walkie-talkie i po chwili dwóch mundurowych nadeszło korytarzem. – Będą tu czuwali. Cały czas. Dajcie znać, gdybyście czegoś potrzebowali. – Właściwie, to mam jedną prośbę – Percey wyciągnęła srebrną piersiówkę. – Cóż – odezwał się Bell – jeśli chcesz, żebym ci pomógł ją dokończyć, nic z tego, bo jestem na służbie. Ale dzięki, że o mnie pomyślałaś. A jeśli chcesz, żebym ci pomógł ją napełnić, nie ma sprawy. Po rozmowie z Sellittem, Rhyme wraz z Amelią i Cooperem zajął się zabezpieczonymi śladami. – To pochodzi z hangaru, gdzie czekał na samolot – Sachs uniosła do góry torebkę. Wraz z Cooperem wysypali całą zawartość na dużą, świeżą gazetę, włożyli okulary powiększające i zaczęli dokładnie przyglądać się śladom. Cooper uniósł sondą kilka drobin, by umieścić je na szkiełku mikroskopowym. – Mamy włókna. Po chwili Rhyme przyglądał się maleńkim strzępkom na monitorze swego komputera. – Myślisz, Mel, że to papier? – Tak. Rhyme wydał przez mikrofon polecenie, by komputer przeszukiwał fragment po fragmencie obraz z mikroskopu. – Chyba dwa rodzaje. Jeden biały, a może pożółkły. Drugi ma zielony odcień. – Zielony? Pieniądze? – podrzuciła Sachs. – Mel, mamy dość próbek, by poświęcić kilka włókien do analizy? – spytał Rhyme. Cooper przytaknął i przeprowadził badanie chromatografem gazowym. Odczytał wynik, który pojawił się na monitorze komputera. – Nie zawiera bawełny, ani sody, więc to tani papier. Farba rozpuszcza się w wodzie, nie jest więc na bazie oleju. – Więc – zawyrokował Rhyme – to nie pieniądze. Powiększył znów obraz. Szczegóły się rozmyły. Po chwili jednak coś dostrzegł. – A te żółte plamki? Klej? Technik spojrzał przez okular mikroskopu. – Tak, wygląda na klej do kopert. A więc coś – może jakąś informację – dostarczono Tancerzowi w białej kopercie. Ale co oznaczały te zielone włókna? Sachs odbyła rozmowę telefoniczną. – Ron Talbot z Hudson Air mówi, że Phillip Hansen wynajmu je ten hangar – przekazała. – Chyba idziemy dobrym tropem. Rzeczywiście, pomyślał Rhyme. Ale nie chodziło mu o to, by dostarczyć prokuratorowi generalnemu ciało Tancerza w foliowym worku. O nie, chce go postawić przed jego oblicze całego i zdrowego. – Dobrze, przejdźmy teraz do innych miejsc zbrodni. Rhyme podjechał do komputera i nakazał mu powiększyć obrazy mechanizmu zegarowego odnalezionego w szczątkach samolotu. Zastanawiał się, czy znajdzie choćby niekompletny odcisk palca. Zamachowcy przekonani, że wybuch zniszczy odciski palców, na ogół nie zakładają rękawiczek, gdy montują drobne elementy. A wybuch wcale nie musi zatrzeć odcisków palców. Rhyme polecił Cooperowi posmarować mechanizm zegarowy klejem SuperGlue, a ponieważ niczego to nie ujawniło, kazał posypać proszkiem ferromagnetycznym. I znów nic. Wreszcie kazał puścić na próbkę strumień lasera niebieskiego, zwykle ta metoda ujawniała całkowicie niewidoczne odciski palców – Rhyme wpatrywał się w ekran. Zaśmiał się przelotnie, zmrużył oczy i znów je szeroko otworzył. – Czy to nie... Spójrzcie. W prawym dolnym rogu. Cooper i Sachs niczego tam jednak nie potrafili dostrzec. Rhyme znalazł coś na obrazie o polepszonej przez komputer jakości, czego nie dało się dojrzeć przez okular mikroskopu. Na krawędzi metalu, który miał chronić mechanizm czasowy przed rozerwaniem w drobny mak, widniał nikły półksiężyc ze skrawkami krzyżujących się linii i rozwidleń. Miał nie więcej niż 1,5 milimetra szerokości i trochę ponad centymetr długości. – To odcisk – powiedział Rhyme, gdy Cooper się do niego zbliżył. – Za mało tego na materiał porównawczy. – Cooper wpatrywał się w monitor. Na każdej opuszce palca znajduje się około stu pięćdziesięciu indywidualnych cech, ale ekspert może dokonać porównania, posiadając od ośmiu do szesnastu. Niestety, ten odcisk nie miał nawet połowy tego. A jednak Rhyme był przejęty. Kryminolog, który nie może pokręcić pierścieniem, by ustawić ostrość w mikroskopie, znalazł coś, co innym umknęło. On pewnie też by tego nie zauważył, gdyby był „normalny”. Zrobił wydruk i kazał Thomowi zapisać na tablicy z materiałem dowodowym słowa: „zielone włókna”. – Ron, tu Percey. Jak się wszyscy macie? – Nieźle to nami wstrząsnęło – odpowiedział. – A jak wy z Britem dajecie sobie radę? – Brit jest wściekły. Ja zresztą też. To jakiś obłęd. Mówię ci, Ron. – A co z tym rannym detektywem? – Jeszcze nic nie wiadomo. Co z Foxtrotem Bravo? – Mogło być gorzej. Wstawiłem już nową szybę. Kadłub nie jest uszkodzony. Trzeba tylko wymienić większość poszycia. Staramy się znaleźć nową butlę gaśniczą. Ale nie to jest problemem. – A co? – Trzeba wymienić komorę spalania. – Komorę spalania? Wymienić? No nie! – Dzwoniłem już do firmy Garrett, dystrybutora z Connecticut. Zgodzili się dostarczyć ją jutro, choć to niedziela. Montaż zajmie mi dwie, trzy godziny. – Powinnam być z wami – wymamrotała. – Mówiłam im, że tam jest moje miejsce, ale... – Gdzie jesteś, Percey? Stephen Kall, który przysłuchiwał się ich rozmowie, był przygotowany, by zapisać adres. Mocniej przycisnął słuchawkę do ucha. Ale Żona powiedziała tylko: – Na Manhattanie. Strzeże nas z tysiąc policjantów. Czuję się jak papież albo jak prezydent. – Czy powstrzymają tego faceta? – pytał Ron. – Czy trafili na ja kiś ślad? Ciekawe, nasłuchiwał Stephen. – Nie wiem – odparła. Stephen podsłuchiwał ich rozmowę, a jednocześnie spoglądał na stojącego przed nim laptopa. Na ekranie migał napis „Proszę czekać”. Podsłuch od tygodnia podłączony do centrali przesyłowej Bell Atlantic w pobliżu lotniska przesyłał wszystkie rozmowy z Hudson Air na magnetofon Stephena. Przestępca dziwił się, że policja jeszcze nic nie odkryła. – Szukam pilotów – powiedział niepewnie Ron. – Wystarczy jeden. Koniecznie potrzebujemy drugiego pilota. Pierwszym będę ja. Chwila milczenia. – Ty? To raczej kiepski pomysł. Sądziłem, że będziesz się ukrywać, aż zbierze się sąd przysięgłych. – Lincoln pozwolił mi polecieć, o ile nie ruszę się stąd do jutra. – Co za Lincoln? No właśnie, pomyślał Stephen. Jaki Lincoln? – To dziwny człowiek... Żona zawahała się, jakby chciała coś o nim powiedzieć, ale nie była pewna, jak to ująć. Stephen był rozczarowany, gdy w końcu usłyszał: – Pracuje dla policji, tropi tego mordercę. – Możemy przełożyć lot, Percey. Spróbuję porozmawiać ze Służbą Zdrowia. – Nie – odparła. – Wymówki na nic się zdadzą. Jeśli my się tego nie podejmiemy, znajdą inną firmę. O której mają dostarczyć ładunek? – Między szóstą a siódmą. – Będę tam późnym popołudniem. Pomogę ci przy wymianie ko mory spalania. – Percey – szepnął. – Wszystko będzie dobrze. – Zdążymy przyszykować silnik na czas i wszystko nam pójdzie śpiewająco. – Na pewno przeżywasz gehennę – powiedział Ron. – Nie jest tak źle – odparła. Jeszcze nie jest, poprawił ją w myślach Stephen. Wszyscy zwrócili oczy na Sellitta, który wszedł do pokoju. Detektyw westchnął. – Będzie żył. Ale stracił rękę. Nie dało się jej uratować. Była zbyt uszkodzona. – Och, nie – wyszeptał Rhyme. – Czy mogę zamienić z nim dwa słowa? – Nie – odparł detektyw. – Na razie śpi. Rhyme pomyślał o młodym mężczyźnie, przypomniał sobie, jak poprawia sterczącego koguta na głowie, pociera zacięcie na gładko ogolonej, różowiutkiej brodzie. – Tak mi przykro, Lon. Detektyw potrząsnął tylko głową, jak Rhyme, kiedy zbywał wszelkie przejawy współczucia. – To nie jedyne zmartwienie. Faktycznie. Rhyme i Sachs przypatrzyli się tablicom z materiałem dowodowym. Bez względu na okoliczności musieli brać się do roboty, taki to już fach. Rhyme był bardzo przygnębiony. Edmond Locard, słynny francuski kryminolog, powiedział, że przy każdym kontakcie zbrodniarza z ofiarą następuje wymiana śladów. Mogą być mikroskopijne, ale zawsze coś przechodzi z jednej strony na drugą. Rhyme uważał, że jeśli od tej reguły istnieje jakiś wyjątek, to jest nim zapewne przypadek ulotnego jak duch Tancerza. Przymknął oczy, oparł się o podgłówek. Usłyszał, jak Thom mówi do niego: – Jest już prawie jedenasta. Czas kłaść się do łóżka. Czasem z łatwością zaniedbujemy nasze ciało, nawet zapominamy o jego istnieniu – w chwilach, gdy musimy wyrwać się poza naszą fizyczność i pracować z przekroczeniem wszelkich dopuszczalnych granic. Ale ciało Lincolna Rhyme’a nie tolerowało zaniedbania. Odleżyny mogły spowodować zakażenie krwi. Płyn zbierający się w płucach – zapalenie płuc. Już samo wyczerpanie mogło doprowadzić do udaru. Zbyt wiele sposobów, by umrzeć. – Marsz do łóżka – polecił Thom. – Muszę jeszcze... – Pójść spać. Musisz zregenerować siły. Rhyme nie sprzeciwiał się. Tancerz prawdopodobnie nie wykona kolejnego kroku przed świtem. Zresztą, musiał się przyznać, był już bardzo zmęczony. – Masz rację, Thom – podjechał do windy. – Jeszcze jedno – spojrzał za siebie. – Mogłabyś wpaść do mnie za chwilę, Sachs? Skinęła głową, spoglądając, jak zamykają się za nim drzwi niewielkiej windy. Amelia Sachs dała mu dziesięć minut na przyszykowanie się do snu. Wiedziała, że ma cięty język – tak jak większość kalek, wykładał kawę na ławę. Z drugiej strony, była świadoma, że są pewne czynności, które wolał wykonywać pod jej nieobecność. W tym czasie wzięła prysznic w łazience na parterze i przebrała się w świeże ubranie. Zastała go leżącego na łożu klinitron. W pokoju panował półmrok. Rhyme pocierał głową o poduszkę jak niedźwiedź czochrający grzbiet o drzewo. Nie było wygodniejszego łóżka na świecie. Ważąca pół tony konstrukcja z warstwą szklanych koralików, przez które przepływało podgrzane powietrze. – Spisałaś się dziś na medal. Pominąwszy to, że Jerry Banks stracił przeze mnie rękę. Do tego pozwoliłam uciec Tancerzowi. Podeszła do barku i nalała sobie szklaneczkę macallana, uniosła do góry brwi. – No jasne – powiedział. – Mleko matki, magiczny nektar. Zrzuciła z nóg buty i podeszła do okna. Ujrzała sokoły. Piękne ptaki. Nie były specjalnie duże – mierzyły około trzydzieści pięć centymetrów. Ale dla innych ptaków stanowiły prawdziwy postrach. Ich dzioby przypominały pazury filmowych istot pozaziemskich. – Wszystko w porządku, Sachs? Mów prawdę. – Tak. – Chcesz u mnie przenocować? – spytał. Sachs nigdzie nie sypiała lepiej niż u niego. Od czasu rozstania z Nickiem, jej ostatnim chłopakiem, nie czerpała przyjemności z przebywania blisko mężczyzny. Razem z Rhyme’em leżeli obok siebie i rozmawiali. Opowiadała mu o podobieństwie różnych typów pistoletów, o swojej matce, o chrześniaczce, o barwnym życiu ojca i jego przygnębiającej, powolnej śmierci. Była znacznie bardziej skora do zwierzeń niż on. Nie przeszkadzało jej to jednak. Lubiła go słuchać, bez względu na to, co mówił. Frapował ją jego umysł. On z kolei opowiadał o Nowym Jorku sprzed lat, o atakach na mafię, o których nikt inny nie wiedział, o miejscach zbrodni tak sterylnych, że nie dawały żadnych nadziei, nim nie znaleziono pojedynczej drobiny kurzu, kropli śliny, włosa czy włókna, które zdradziły – przynajmniej jemu, Rhyme’owi, bo nie wszystkim – kim był przestępca. Nie, jego umysł pracował bez chwili wytchnienia. Wiedziała, że przed wypadkiem był stałym bywalcem nowojorskich ulic, na których szukał ziemi, szkła, roślin lub kamieni, jakichkolwiek śladów, które pomogłyby rozwikłać śledztwo. Wydawało się, że cały wigor z unieruchomionych nóg przejął teraz jego umysł, który do późna w nocy spacerował w wyobraźni ulicami miasta. Dziś jednak było inaczej. Coś gnębiło Rhyme’a. Ale jej nie przeszkadzało jego rozdrażnienie – i całe szczęście, bo był wyjątkowo poirytowany – ale nie podobało jej się to, że jest nieobecny. W końcu wyjawił, po co ją do siebie wezwał. – Lon powiedział mi o tym, co się stało na lotnisku. Wzruszyła ramionami. – Zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy, mogłaś najwyżej dać się jeszcze zabić. Słusznie, żeś się schowała. Pierwszym strzałem sprawdził zasięg, drugim by cię trafił. – Ale miałam dwie, trzy sekundy. Mogłam go sprzątnąć. – Nie bądź śmieszna... Zgasiła go przenikliwym spojrzeniem. – Chcę go dopaść, bez względu na cenę. Podejrzewam, że ty pragniesz tego tak samo mocno. Czasem też ryzykujesz. – Po czym do dała zagadkowo: – A może już podjąłeś ryzyko w tej sprawie. Jego reakcja była żywsza niż przypuszczała. Zamrugał gwałtownie i odwrócił wzrok. Milczał jednak, sącząc szkocką. Niewiele się zastanawiając, powiedziała: – Mogę ci zadać jedno pytanie? Jeśli nie zechcesz na nie odpowiedzieć, nie obrażę się. – Nie wygłupiaj się, Sachs. Sekrety między nami? Wykluczone. Wbiła oczy w podłogę i powiedziała: – Kiedyś opowiadałam ci o Nicku, pamiętasz. Co czułam, czemu było mi tak ciężko. Skinął głową. – Spytałam wtedy, czy czułeś coś podobnego wobec kogoś, na przykład wobec swojej żony. Powiedziałeś, że tak, ale nie w stosunku do Blaine. Spojrzała na niego. Przybrał obojętny wyraz twarzy, ale o moment za późno. Zdała sobie sprawę, że rozdrapała starą ranę. – Pamiętam – odparł. – Kim była? Jeśli nie chcesz o tym mówić... – Nie ma sprawy. Nazywała się Claire. Claire Trilling. – Gdzie się poznaliście? – Cóż – roześmiał się z własnych oporów przed dalszym mówieniem – w wydziale. – Była policjantką? – Sachs zdziwiła się. – I co się stało? – To był trudny związek – Rhyme potrząsnął głową. – Miałem żonę, ona męża. Nie było nam po drodze. – Więc się rozstaliście. – Nic by z tego i tak nie było. Rozwód z Blaine był w sumie tylko kwestią czasu, wciąż skakaliśmy sobie do oczu. Ale Claire martwiła się o córkę, bała się, że mąż odbierze jej dziecko, jeśli od niego odejdzie. – Spotykasz się czasem z Claire? – Nie. To już zamknięty rozdział. Odeszła ze służby. – Zerwaliście po twoim wypadku? – Nie, przed nim. – Ale chyba wie, że jesteś sparaliżowany? – Nie – powiedział Rhyme po chwili wahania. – Czemu jej nie powiedziałeś? Milczał przez chwilę. – Miałem swoje powody. To zabawne, że przypomniałaś mi o niej właśnie teraz. Całe lata o niej nie myślałem. Uśmiechnął się do niej zdawkowo, a ona poczuła się urażona, wiedziała, że kłamie. Na pewno rozmyślał o tej kobiecie. Sachs nie wierzyła w kobiecą intuicję. Za to wierzyła w intuicję policjanta. Jej odczucia były absurdalne. Nie była zazdrośnicą. Nie była zazdrosna o pracę Nicka – był tajniakiem i całe tygodnie spędzał na ulicy. Nie była zazdrosna o blond dziwki, z którymi popijał podczas akcji. A pominąwszy zazdrość, czego właściwie mogła oczekiwać od Rhyme’a? Wielokrotnie rozmawiała o nim z jego matką. Zamknięta w sobie, małomówna staruszka zwykle mówiła coś takiego: „To naprawdę szlachetne okazywać tyle serca takiemu kalece jak on”. I to właśnie wyrażało, do czego powinny ograniczać się relacje między nimi. Nie powinny wykraczać poza te ramy. Tymczasem, rzecz absurdalna, ale była zazdrosna. Wcale nie o Claire, a o Percey Clay. Percey nie grzeszyła urodą, ale to nie miało żadnego znaczenia; Sachs nie mogła wymazać z pamięci obrazu, jak siedzą obok siebie. Jeszcze odrobina szkockiej. Rozmyślała o tych wszystkich nocach, które spędziła u boku Rhyme’a, rozmawiając o śledztwach, popijając ten doskonały trunek. Świetnie. Rozkleiłam się. Ależ to dojrzałe. – Dolać ci? – spytała, nalewając sobie. – Nie, dzięki – odparł. Pozbywszy się wszelkich myśli, położyła się, układając głowę na jego poduszce. Zabawne, że potrafimy się do wszystkiego przystosować, pomyślała. Rhyme nie mógł, rzecz jasna, przygarnąć jej do swojej piersi i objąć ramieniem. Ale odpowiednikiem tego gestu było zwrócenie głowy w jej stronę. Często tak zasypiali. Dziś jednak odczuła, że jest usztywniony, pełen rezerwy. Miała wrażenie, że wymyka się jej z rąk. Pomyślała sobie, że uda jej się go zatrzymać, jeśli bardziej się do niego zbliży. Z jego ust sączyły się słowa, najpierw o Claire, potem o Tancerzu. Odchyliła głowę i spojrzała na jego wargi. Najpierw pocałowała go w policzek, potem w kącik ust, aż wreszcie prosto w usta. – Sachs, nie... Posłuchaj. Nie. Ale nie zamierzała go słuchać. Nie przyznała się Rhyme’owi, że kilka miesięcy temu kupiła książkę Kochanek na wózku. Przeczytała w niej ze zdziwieniem, że nawet sparaliżowani mogą uprawiać miłość, nawet mieć dzieci. Oczywiście, on niczego nie czuł, ale dotyk to tylko jeden z elementów przyjemności. Liczyła się bliskość. Podejrzewała, że Rhyme jest podobnego zdania. Znów go pocałowała. Mocniej. Po chwili wahania odwzajemnił pocałunek. Nie zdziwiła się, że świetnie całuje. Przy pierwszym spotkaniu tym, co natychmiast zwróciło jej uwagę, były ciemne oczy i niezwykle pięknie wykrojone wargi. Odwrócił głowę. – Nie, Sachs. – Ciii, nic nie mów. – Chodzi o to... O co? Pomyślała. Ze coś pójdzie nie tak? Póki co, nic tego nie zwiastowało. Bardzo pragnęła być blisko niego – najbliżej, jak się da. Niech zrozumie, że jest jej ideałem mężczyzny. Był wprost doskonały. Rozpuściła włosy, pozwoliła, by opadły na niego, znów go pocałowała. Nie pozostał jej dłużny. Zespolili swe wargi chyba na całą minutę. Nagle gwałtownie potrząsnął głową. – Nie – wyszeptał. Spodziewała się, że będzie figlarny, namiętny, a co najmniej kokieteryjny. – Dość tego, chyba nie powinniśmy tego robić – powiedział bez przekonania. Pusty dźwięk jego głosu przeszył ją jak sztylet. Zaczerwieniła się ze wstydu. W głowie kołatało jej uporczywe wspomnienie, jak kiedyś umawiała się z przyjacielem, a on zaczynał ją obłapywać jak nastolatkę. W jej głosie pojawiała się wówczas ta sama konsternacja, jaką słychać było w tonie Rhyme’a. Więc tyle dla niego znaczyła, w końcu to do niej dotarło. Była partnerem. Kumplem. Przyjacielem przez duże P. – Przepraszam, Sachs. Nie mogę. Mam swoje powody. Jakie powody? Nie było żadnych – prócz jednego, rzecz jasna, on jej nie kochał. – To ja przepraszam – powiedziała szorstko. – Byłam głupia. Za dużo wypiłam. Mam słabą głowę. Przecież wiesz – kiedy podnosiła się, na jej twarzy pojawił się przelotny uśmiech. – Pozwól mi wyjaśnić. – Nie. Nie chciała słyszeć absolutnie ani słowa więcej. Pragnęła wyjść jak najszybciej. – Sachs... – Muszę już iść. Wrócę rano. Rozdział szósty ...Godzina 22 z 45 Aromat kawy rozszedł się po całym domu. Dzień ledwie zdążył wstać, a oni już zabrali się do planowania – jak usidlić Tancerza. Czy ich plan zadziała? Czy Tancerz da się schwytać w zasadzkę? Rhyme miał taką nadzieję. Pozostała jeszcze jedna kwestia. Na ile jest to niebezpieczne? Tancerz był dość groźny na własnym terenie. A czego można się po nim spodziewać, gdy zostanie przyparty do muru? Spojrzeli na plan nakreślony przez Dellraya. – Wszyscy na swoich miejscach? – spytał Rhyme. Zarówno zespól szybkiego reagowania E-32 Haumanna, jak i oficerowie FBI Dellraya, byli gotowi. Pod osłoną nocy, ubrani po cywilnemu, dotarli kanałami ściekowymi, piwnicami i po dachach na swoje pozycje. Rhyme był przekonany, że Tancerz obserwuje kryjówkę świadków. – Jesteś pewien, Linc, że wejdzie do środka akurat tędy? – spytał Sellitto. Pewien? Rhyme zamyślił się. W przypadku Czarnego Tancerza niczego nie można przewidzieć na sto procent. Podstęp to jego najgroźniejsza broń. – Na dziewięćdziesiąt dwa koma siedem procenta – powiedział sarkastycznie. Sellitto roześmiał się cierpko. Wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Po chwili pojawił się nieznany Rhyme’owi krępy mężczyzna w średnim wieku. Westchnienie, jakie wydał z siebie Dellray, zwiastowało problemy. Przybyły przedstawił się jako Reginald Eliopolos, zastępca prokuratora południowego dystryktu Nowego Jorku. Rhyme przypomniał sobie, że to on występuje w roli oskarżyciela w sprawie Phillipa Hansena. – Lincoln Rhyme? Wiele dobrego o panu słyszałem. Uhm-uhm – ruszył przed siebie. – Miło cię widzieć, Fred. Słyszałem, że macie tu niezły pasztet. Nie korzystacie z pomocy chłopców z góry, ale cóż, improwizacja też jest dla ludzi. Podszedł do mikroskopu, spojrzał przez okular. – Uhm-uhm – powiedział, choć Rhyme nie miał pojęcia, co mógł tam zobaczyć, ponieważ lampa podświetlająca mikroskop była zgaszona. – Czy mógłby pan... – zaczął Rhyme. – Przyłączyć się do pościgu? – Eliopolos odwrócił się. – Pewnie. Po to tu jestem. Przed biurem federalnym w centrum stoi opancerzony wóz. Świadkowie w sprawie Hansena mają się w nim znaleźć za godzinę. Percey Clay i Brit Hale. Pojadą na Long Island do Federalnego Biura Ochrony Rezerw im. Shorehama. Posiedzą tam aż do czasu złożenia zeznań. Koniec zmartwień. Co wy na to? – Myśli pan, że to dobry pomysł? – Uhm. Na pewno lepszy niż wystawianie ich jak przynęty ze względu na osobistą wendetę Nowojorskiego Wydziału Policji. Sellitto odetchnął ciężko. Eliopolos skupił całą swą uwagę na Rhyme’ie. – Myślał pan, że nikt z naszych nie będzie pamiętał, że ten sam człowiek zabił przed pięciu laty dwoje pańskich techników? Cóż, hm, Rhyme faktycznie miał nadzieję, że o tym zapomną. A teraz, gdy jednak przyszło to komuś do głowy, wraz ze swym zespołem stąpał po cienkim lodzie. – Nie zamierzam rozpętywać wojny podjazdowej. Nie o to mi chodzi. Zależy mi tylko na Hansenie. W rzeczywistości Rhyme prawie zapomniał o Phillipie Hansenie, ale kiedy mu o nim przypomniano, zrozumiał, do czego zmierza Eliopolos. – Ma pan dobrych agentów u Shorehama? – spytał niewinnie Rhyme. – Mówił im pan, jak niebezpieczny jest Tancerz? Chwila milczenia. – Tak, mówiłem. – I jakie rozkazy dostali w związku z tym? – Rozkazy? – zająknął się Eliopolos. Nie był głupi. Rhyme roześmiał się. Spojrzał na Sellitta i Dellraya. – Widzicie, nasz miły prokurator ma nadzieję, że trójka świadków pomoże mu przyszpilić Hansena. Percey, Hale i Tancerz we własnej osobie. Także z Percey zamierza zrobić przynętę. Wydaje się panu – Rhyme zwrócił się do prokuratora – że argumenty przeciwko Hansenowi nie są dość mocne, bez względu na to, co widzieli Percey i Hale. Eliopolos spróbował wziąć ich na szczerość: – Przecież oni go nawet nie widzieli. Zresztą możemy nigdy nie odnaleźć tych worków marynarskich. A jeśli nam się to uda, dowody, jakie zawierają, mogą już być zniszczone. – Ale chce pan mieć najemnego mordercę Hansena żywego, może wyśpiewa wszystko o swoim szefie. Do jakich zwierzeń chce go pan zmusić? – Jeszcze nie wiem. Nie myśleliśmy o tym. – Ma pan odpowiedni papierek? – Miałem nadzieję, że zgodzicie się na współpracę. – Nie. – Uhm. Rozumiem. Mogę w ciągu trzech, czterech godzin uzyskać na piśmie nakaz objęcia ochroną. W niedzielę rano? – myślał Rhyme. Akurat. – Nie wypuścimy ich – powiedział. – Niech pan robi, co do nie go należy. Percey Clay obudziła się o świcie w mrocznym pokoju, podniosła się z łóżka i podeszła do okna. Odsłoniła zasłonę i spojrzała na szare niebo. W powietrzu unosiła się rzadka mgiełka. Wiatr z kierunku 90 stopni, o prędkości dziesięciu kilometrów na godzinę, oceniła. Widzialność prawie pół kilometra. Miała nadzieję, że pogoda poprawi się do wieczornego lotu. Oczywiście, mogła lecieć przy każdej pogodzie, ale wolała widzieć ziemię pod sobą. Nocne światła. Chmury. A nad nią gwiazdy. Wszystkie gwiazdy na wieczornym niebie. Percey znów pomyślała o Edzie i o rozmowie telefonicznej z jego matką w New Jersey zeszłego wieczoru. Planowały wspólnie uroczystości pogrzebowe. Pragnęła bardziej się temu poświęcić, przygotować listę gości, zorganizować stypę. Nie mogła. Jej myśli krążyły wokół czegoś innego. Oparła głowę o szybę, rozmyślając. Jest tyle do zrobienia. Trzeba naprawić Foxtrota Bravo. Przygotować formularz nawigacyjny. – Czołem – usłyszała przyjazny głos. Kiedy się obróciła, ujrzała w drzwiach Rolanda Bella. – Cześć – odpowiedziała. Wszedł szybko do środka. – Odsłoniłaś okno, a zasłony powinny być zasłonięte. Zaciągnął je jednym ruchem. – Słyszałam, że detektyw Rhyme szykuje jakąś zasadzkę. Na pewno go złapie. – Lincoln Rhyme zwykle wygrywa. Ale za tego rzezimieszka nie dałbym złamanego szeląga. Spojrzał przez szparę między zasłonami, potem odwrócił się do niej i zaproponował: – Chcesz kawy? W ten niedzielny poranek kilka puchatych chmur odbijało się w oknach starego budynku. Zwiastowały deszcz. Oto Żona w szlafroku stała przy oknie, jej bladą twarz okalały zwichrzone, ciemne kędziory. Stephen Kall ukrył się za cieniem wieży ciśnień na szczycie starego bloku mieszkalnego na Trzydziestej Piątej, jedną przecznicę od kryjówki Wydziału Sprawiedliwości. Obserwował ją przez lornetkę Leica, odbite w soczewce chmury przepływały przez jej wątłe ciało. Wiedział, że szyby są kuloodporne i powstrzymają każdy strzał. Będę się trzymał wcześniejszego planu, panie poruczniku. Jakiś mężczyzna pojawił się u jej boku i zasłonił okno. Potem jego twarz pojawiła się w szczelinie między zasłonami, obserwował dachy domów, gdzie można było spodziewać się snajpera. Wyglądał na osobę profesjonalną i niebezpieczną. Stephen schował się za fasadą budynku. Po wysłuchaniu rozmowy Żony z Ronem uruchomił program renegade o nazwie Remote Star-69 – który skopiował z Internetu. Na monitorze pojawił się numer telefoniczny rozpoczynający się od 212. Manhattan. Nie wierzył w powodzenie dalszego poszukiwania. Jak osiąga się zwycięstwo, żołnierzu? Biorąc pod uwagę każdą ewentualność, nawet tę najmniej prawdopodobną, panie poruczniku. Podłączył się do sieci, by wpisać numer telefonu do komputerowej książki, w której można sprawdzić adres i nazwisko abonenta. Na próżno jednak w niej szukać numerów zastrzeżonych, a Stephen był przekonany, że nikt z rządu nie byłby na tyle głupi, by przypisać kryjówce numer niezastrzeżony. Mylił się jednak. „James L. Johnson, 258 East 35” pojawiło się na monitorze. Zadzwonił do biura federalnego na Manhattanie i poprosił do telefonu pana Jamesa Johnsona, kiedy go łączono, odłożył słuchawkę na widełki. A więc Stephena od Żony i Przyjaciela dzieliła odległość strzału z broni ręcznej. Skupił się na swym zadaniu i starał nie zwracać uwagi na jaskrawe podobieństwo: twarz spoglądająca na niego z okna. Opanował go lęk, ale niezbyt wielki. Robactwo odrobinę się znowu poruszyło. Okno zasłonięte. Stephen jeszcze raz przyjrzał się budynkowi. Zbudowany z piaskowca stał wolno, miał trzy piętra, otaczał go chodnik przypominający ciemną fosę. Wyjście ewakuacyjne wyglądało na prawdziwe, gdy jednak dokładniej się przyjrzeć, za zasłoniętymi oknami panowała ciemność. Od wewnątrz przymocowano prawdopodobnie blachę. Odnalazł prawdziwe wyjście ewakuacyjne – skryte za wielkim plakatem teatralnym przylepionym do cegieł. Widział szklane oczy kamer wtopione w ściany. Na ziemi stały torby ze śmieciami i duże pojemniki na odpadki. Można wyskoczyć na wąski chodnik między budynkami z okien biurowca obok i jak za parawanem przemknąć się do wyjścia ewakuacyjnego za pojemnikami na odpadki. Zresztą na pierwszym piętrze biurowca było otwarte okno, w którym łopotała firanka. Ten, kto obserwuje okolicę na monitorach, przywykł już pewnie do jej ruchu. Stephen mógł skoczyć z okna – to niecałe dwa metry nad ziemią – potem przejść za pojemnikami i wreszcie podczołgać się do wyjścia ewakuacyjnego. Oceń, żołnierzu. Panie poruczniku, przeciwnik nie zabezpieczył się dostatecznie, akcja jednej osoby ma duże szanse powodzenia. Mimo pewności siebie nagle poczuł się zagrożony, wyobrażając sobie, jak Lincoln Robal go szuka. Duża, wilgotna poczwara, z płynem sączącym się z pęknięć w skórze. Pełzła mu po nodze. Wgryzała się w ciało. Trzeba ją zmyć. Koniecznie zmyć. Co trzeba zmyć, żołnierzu? Wymiękasz? Nie, panie poruczniku. Jestem ostry jak brzytwa, niosę śmierć, panie poruczniku. Oddychaj głęboko. Uspokój się. Futerał na gitarę z modelem 40 ukrył na dachu za wieżą ciśnień. Resztę sprzętu przełożył do dużej torby na ramię. Założył wiatrówkę Uniwersytetu Kolumbia i czapkę baseballówkę, po czym zszedł schodami ewakuacyjnymi. Biurowiec był pusty. Stephen nie musiał nikogo uśmiercać. W hallu nie było żywego ducha, nie było też kamer przemysłowych. Główne drzwi były otwarte, zablokowane gumowym klinem. Obok stały wózki do przewozu mebli. Wyglądało to zachęcająco, ale nie miał ochoty wpaść na przeprowadzających się lokatorów czy robotników z firmy przewozowej, cofnął się więc i skrył za rogiem. Uspokoił nerwy schowany za donicą z sosenką. Rozbił łokciem wąskie okno do ciemnego biura i wszedł przez nie do środka. Stał bez ruchu przez pięć minut z pistoletem w dłoni, potem pobiegł korytarzem. Stanął przed drzwiami pomieszczenia, gdzie jak przypuszczał było to otwarte okno z łopocącą firanką. Już sięgał klamki, kiedy za głosem intuicji zmienił zamiar. Odnalazł schody, które zaprowadziły go do cuchnących stęchlizną pomieszczeń w suterenie. Stephen doszedł po cichu najbliżej, jak się dało, budynku-kryjówki. W ciemnym magazynku pełnym rupieci znalazł okno, które wychodziło wprost na chodnik. Trochę przyciasne. Musiał usunąć szybę i framugę. Kiedy tylko znajdzie się na zewnątrz, natychmiast skryje się za workami pełnymi śmieci. Stephen pomyślał: Udało się. Wykiwałem ich. Wykiwałem Lincolna Robala. Odczuł taką błogość, jakby już zabił oboje świadków. Wyjął z torby śrubokręt, którym zaczął wydłubywać z framugi zszarzały kit. Tak zaabsorbowała go ta praca, że nim zdążył rzucić śrubokręt i chwycić berettę, jakiś mężczyzna wskoczył mu okrakiem na plecy i przyłożył pistolet do karku. – Rusz się tylko, a zginiesz – powiedział szeptem. Krótka lufa, pewnie kolt albo smithson. Czuję zapach rdzy. Co nam mówi zardzewiały pistolet, żołnierzu? Wiele, panie poruczniku. Stephen Kall uniósł ręce do góry. Piskliwy, nierówny głos za plecami przepełniony był desperacją. – Rzuć broń i walkie-talkie – nakazał. Walkie-talkie? – pomyślał Stephen. – No dalej, jazda. Albo rozwalę ci łeb. Stephen rzucił pistolet. – Nie mam żadnego radia – powiedział. – Odwróć się. Tylko bez sztuczek. Stephen obrócił się i ujrzał cherlawego mężczyznę o przenikliwych oczach. Był brudny i wyglądał na chorego. Z nosa mu ciekło, a oczy miał czerwone jak u królika. Gęste, ciemne włosy były matowe. Cuchnął. Poobijany kolt z lufą zakrzywioną do góry celował prosto w brzuch Stephena, kurek był odciągnięty. Wystarczył drobny ruch, by wypalił. Stephen uśmiechnął się niewinnie. – Posłuchaj, nie chcę żadnych kłopotów. Mężczyzna nerwowo poklepał Stephena w pierś. Stephen mógł go ubić jak muchę – mężczyzna był rozkojarzony. Obszukał go od stóp do głów. W końcu się cofnął. – Gdzie twój partner? – Kto? – Tylko mi nie wciskaj kitu. Nagle znów strach. Robactwo. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. – Przed chwilą był tu gliniarz. – Gliniarz? – wyszeptał Stephen. – W tym budynku? Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. – Stój, bo strzelam. – Przestań we mnie celować – zażądał Stephen. Zaczęło go mdlić, kiedy uświadomił sobie, jak wielki błąd popełnił. – Nie ruszaj się! – zaskrzeczał mężczyzna. – Otoczyli budynek? – spytał Stephen. Zdezorientowany, przez chwilę nie odpowiadał. – Naprawdę nie jesteś gliniarzem? – Czy otoczyli budynek? – Stephen powtórzył dobitnie pytanie. – Przed chwilą widziałem tam kilku gliniarzy. Ale teraz, nie wiem. Stephen wyjrzał na chodnik. Torby ze śmieciami... Przykrywka. – Jeśli dasz komuś znak, to... – Przymknij się – Stephen uważnie przyglądał się chodnikowi, w końcu dostrzegł nikły cień na bruku. Poruszył się o kilka centy metrów. Na dachu budynku – na maszynowni windy – też zafalował cień. Lincoln Robal przygotował zasadzkę, jakimś cudem domyślił się, że będzie chciał się dostać z biurowca od tej strony. Twarz w oknie. Uchylone drzwi, otwarte okno, powiewająca firanka – wszystko zdawało się go zapraszać. A kiedy znalazłby się na chodniku, można by go ubić jak psa. Tylko instynkt ocalił mu życie. Lincoln Robal przyszykował na niego zasadzkę? Kim on u diabła jest? Kipiał ze złości. Jeśli oczekiwali na niego, na pewno przestrzegali odpowiednich procedur. Stephen odwrócił się. – Kiedy ostatnio zaglądał tu gliniarz? Mężczyzna zamrugał, w jego oczach pojawił się strach. Czarny kolt nadal mierzył w Stephena. – Dziesięć minut temu. – Jaką miał broń? – Nie wiem. Coś dobrego. Chyba karabin maszynowy. – Kim jesteś? – spytał Stephen. – Nie muszę odpowiadać na twoje pytania – odparł stanowczo. Wytarł nos rękawem, ręką, w której trzymał broń. W mgnieniu oka Stephen odebrał mu pistolet i powalił przeciwnika na ziemię. – Nie! Nie rób mi krzywdy. – Zamknij się – Stephen otworzył małego kolta. Nie było w nim naboi. – Pusty? – spytał z niedowierzaniem. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Wiesz, jeśli złapią człowieka z nienaładowaną bronią, puszku ją go na krótko. Stephen pomyślał sobie, że mógłby go zabić za samą głupotę, że chodzi z nienabitym pistoletem. – Co tu robisz? – Na górze są gabinety lekarskie – wyjąkał. – Nikogo tu nie ma w niedzielę, więc przyszedłem po prochy. Percodan, fiorinal, tabletki dietetyczne i takie tam. – Jak się nazywasz? – spytał Stephen, podnosząc z podłogi berettę. – Jodie. Właściwie Joe D’Oforio, ale wszyscy mówią mi Jodie. Stephen wyjrzał przez okno. Kolejny cień poruszył się na dachu. – Posłuchaj, Jodie. Chciałbyś trochę zarobić? – I co? – spytał zniecierpliwiony Rhyme. – Co jest grane? – Ciągle jest w tym biurowcu. Jeszcze z niego nie wyszedł – od parł Sellitto. Siedział wraz z Haumannem, Dellrayem oraz Sachs w podstawionej furgonetce firmy przewozowej, zaparkowanej nieopodal budynku. – Czemu? Powinien już wyjść. Nie rozumiem, co go powstrzymuje. – Nasi ludzie sprawdzają po kolei każde piętro w całym budynku. Nie ma go w biurze. Tym z otwartym oknem. Rhyme dyskutował z innymi, czy skusi go powiewająca firanka. To był tani chwyt. Tancerz coś zwęszył. – Wszyscy na stanowiskach, gotowi do strzału? – spytał Rhyme. – Jasne. Tylko spokojnie. Jak miał się nie denerwować. Pięć minut temu dwaj oficerowie z oddziału szybkiego reagowania natrafili na wybite okno na pierwszym piętrze. Tancerz nie skorzystał z otwartych drzwi frontowych, zbliżał się własną drogą. Nagle ogarnęło go przerażenie. Swobodnie poruszał się po budynku, a oni nie mieli pojęcia, gdzie jest. Jadowity wąż w ciemnym pokoju. Gdzie był? Co zamierzał? Rhyme był coraz bardziej zdenerwowany. Zbyt wiele sposobów, by umrzeć. – Kto by nie chciał zarobić? – odpowiedział pytaniem Jodie. – To pomóż mi się stąd wydostać. – A co tu robisz? Szukają ciebie? Stephen zlustrował od stóp do głów chuderlawego, niskiego człowieczka. To niedorajda, nie jest jednak szalony ani głupi. Stephen uznał, że najlepiej wziąć go na szczerość. Zresztą za kilka godzin mężczyzna będzie już martwy. – Przyszedłem tu kogoś zlikwidować – powiedział. – Oho. Tak jak mafia? Kogo masz sprzątnąć? – Jodie, cicho bądź. Jesteśmy w niezłych opałach. – My? Ja nic nie zrobiłem. – Jesteś w złym miejscu, o niewłaściwym czasie – wyjaśnił Stephen. – Kiepsko się składa, bo nikt nie uwierzy, że nie jesteś ze mną. No to jak będzie, pomożesz? – Nie chciałbym oberwać – Jodie starał się nie okazywać ogarniającego go strachu. – Jeśli będziesz trzymał ze mną, włos ci z głowy nie spadnie. Wyraźnie bił się z myślami. – Ile? – Pięć tysięcy – rzucił. Na miejsce strachu w jego oczach pojawiło się zaskoczenie. – Mówisz serio? Stephen zaśmiał się. – Mnie płacą znacznie więcej. A jeśli pomożesz mi się stąd wy dostać, może znów skorzystam z twoich usług. Z oddali doszedł jakiś odgłos. Zbliżające się kroki. To gliniarz, który go szuka. Tylko jeden, jak Stephen wnioskował z kroków. – Pomożesz mi? Pytanie było zbędne. Jeśli Jodie mu nie pomoże, czeka go śmierć w ciągu najbliższej minuty. – Dobra – wyciągnął dłoń. Stephen zignorował gest i spytał: – Jak można się stąd wydostać? – Widzisz te pustaki? Można je wyjąć. Widzisz? To przejście do starego tunelu dla dostawców. – Serio? – gdyby tylko Stephen wiedział o tym wcześniej. – Możemy pójść do metra. Tam mieszkam. Na starej stacji – Jodie podszedł do pustaków. – Nie, nie – wyszeptał Stephen. – Chcę, żebyś tu stanął, naprzeciw drzwi. – Ale on mnie zobaczy. Natychmiast mnie zauważy. – Stań tam i unieś ręce do góry. – Ale on mnie zastrzeli – wyjęczał Jodie. Otarł twarz. – Nic podobnego. Musisz mi zaufać. – Dobrze, w porządku – wysapał Jodie. Kroki były już bardzo blisko. Stephen przytknął palec do ust i padł na brzuch, był w tej pozycji niewidoczny. Kroki zwolniły, a potem ucichły. Jakiś człowiek pojawił się w drzwiach. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną FBI. Wkroczył do pokoju. Do broni przytwierdzona była lampa. Kiedy w snopie światła pojawiła się talia Jodiego, gliniarz zrobił coś, co zaskoczyło Stephena. Zaczął naciskać na spust. Ruch był ledwie dostrzegalny. Ale Stephen zastrzelił już tyle zwierząt i ludzi, że dokładnie wiedział, jak drgają mięśnie i jaką postawę przybiera człowiek, który się zbiera do oddania strzału. Wyskoczył, odtrącił na bok lufę karabinu maszynowego i oderwał mikrofon sterczący gliniarzowi przy ustach. Podciął nożem jego triceps, paraliżując prawą rękę agenta. Mężczyzna zawył z bólu. Aż rwą się do zabijania, pomyślał Stephen. Ani myślą darować komuś życia. Jak tylko widzą człowieka, z miejsca strzelają. Czy jesteś uzbrojony, czy nie. – Zadźgałeś go! – wrzasnął Jodie. – Zamknij się – Stephen zakneblował agenta jakąś szmatą. – Zbieramy się. – Ale... – zaczął Jodie. – Wskakuj – rzucił z wściekłością Stephen. – Czekaj tam. Jodie podbiegł do dziury w ścianie, Stephen natomiast postawił agenta na nogi. Aż rwą się do zabijania. Lincoln Robal postanowił go unieszkodliwić. Stephen był wściekły. Wetknął z powrotem słuchawki do radiostacji i nasłuchiwał. Około dwunastu, czternastu gliniarzy porozumiewało się ze sobą podczas przeczesywania budynku. Nie było czasu do stracenia. Stephen wyprowadził oszołomionego agenta na żółty korytarz i ponownie użył swego noża. – Cholera! – wrzasnął Rhyme, aż ślina prysnęła mu na brodę. Thom podszedł i wytarł go, ale Rhyme pozbył się go ze złością, jak natręta. – Bo? – zawołał do mikrofonu. – Tak? – odezwał się Haumann z furgonetki dowództwa. – Wydaje mi się, że nas przechytrzył i zaraz nam umknie. Każ swoim chłopcom zorganizować zespół obrony. – Zaraz. Zaraz... No, nie. – Bo? Sachs? Jest tam kto? Nikt nie odpowiadał. Rhyme słyszał, jak nawołują się przez radio. – Potrzebne posiłki. Mamy ślady krwi... w suterenie. Innelman się nie zgłasza. Był... Jest Innelman. Ciężko ranny. Cholera, ile krwi! – Rhyme, słyszysz mnie? – spytała Amelia Sachs. – Tak. – Jestem w magazynku w suterenie. Straszna jatka – rozejrzała się dookoła. Ściany z mocno zabrudzonych żółtych cegieł, wszędzie rozbryzgana krew, zupełnie jak na przeraźliwym obrazie Jack sona Pollocka. Biedny Innelman, pomyślała. Na korytarzu dwóch techników z EMS i Dellray nachylali się z ponurymi minami nad Innelmanem. – Co on ci zrobił, John? O, Boże – chudy agent wycofał się, gdy zjawili się lekarze. Innelman miał szkliste, na wpół przymknięte oczy. – Czy on...? – spytał Dellray. – Jest ledwo ciepły. Lekarze przycisnęli opatrunki do ran, założyli opaski uciskowe na udo oraz ramię, podłączyli osocze. – Musimy jechać. Ułożyli agenta na noszach i w asyście Dellraya pobiegli korytarzem. – Może mówić? – Rhyme spytał Amelię. – Nie. Nie wiem, czy uda się go uratować. – Tylko się nie rozklejaj. Musimy odnaleźć Tancerza, jeśli jeszcze tam jest. Opisz mi ten magazyn. – Więc tak, jest tu okno, które wychodzi na ulicę. Chyba próbował je sforsować, ale jest zamknięte na amen. Tylko jedne drzwi, przez które weszłam. – Rozejrzyj się, może na coś trafisz. Dokładnie przeszukała całe pomieszczenie, a potem zebrała ślady odkurzaczem. – No i co? Jest coś? Tak długo rozglądała się dookoła, świecąc sobie latarką, aż znalazła dwa krzywo ułożone pustaki. – Już wiem, jak się stąd wydostał. Obluzowane pustaki. – Nie ruszaj ich. Zawołaj ludzi Dellraya. Przywołała do siebie kilku agentów, którzy wyjęli pustaki. Omietli czeluść, która się ukazała, lampkami umieszczonymi na końcu karabinków półautomatycznych H&K. – Teren czysty – zawyrokował jeden z agentów. Sachs wyjęła broń i wślizgnęła się w chłodną otchłań przesyconą wilgocią. Przejście było wąskie, schodząca w dół rampa prowadziła przez tunel w fundamentach. Zbadała lampą ze światłem spolaryzowanym miejsca, gdzie Tancerz mógł się prawdopodobnie chwytać rękoma. – O kurczę, Rhyme, świeże odciski palców... Zaraz. Ale są też odciski w rękawiczce. Nie rozumiem. Może myślał, że jest tu bezpieczny i zdjął rękawiczki. Wtedy zauważyła, jak coś u jej stóp jarzy się niezwykłym, żółtozielonkawym światłem. – To nie jego odciski. Nie jest sam. Rhyme, on ma pomocnika. – Co tam macie? – spytał Rhyme. Sachs przyjechała do niego do domu i teraz wraz z Melem Cooperem przeglądali ślady zebrane na miejscu przestępstwa. Sachs z agentami FBI podążyła tropem przez tunel, ale zgubili ślad zarówno Tancerza, jak i jego kompana. Przekazała Cooperowi znaleziony odcisk palca. Wczytał go do komputera i przesłał, by AFIS mógł sprawdzić. Automatyczny system identyfikacji odcisków miał cyfrowe bazy danych kryminalistów, wojskowych i urzędników państwowych z całego kraju. Potem uniosła do góry dwie folie transparentne z odciskami butów, żeby Rhyme mógł je porównać. – To odciski butów w tunelu. Pasują do tego, który Tancerz zostawił w biurze, gdzie się włamał. – To zwykłe obuwie robocze – powiedział Rhyme. – Zbliż folie do siebie. Podeszwa mniejszych butów była mocno starta na pięcie. W prawym bucie była wielka dziura; widać było przez nią całą sieć zmarszczek. – Jego koleżka to chyba bezdomny – zauważył Rhyme. – Zostawił odciski palców na miejscu zbrodni. To amator. Ma coś, na czym zależy Tancerzowi. – Jedno jest pewne, wiedział, jak uciec z budynku i nasz bohater to wykorzystał – rzuciła Sachs. Teraz zajęli się śladami dowodowymi. Cooper umieścił próbki na szkiełku, a następnie włożył pod mikroskop. Obraz pojawił się na monitorze Rhyme’a. – Tryb poleceń, kursor w lewo – nakazał Rhyme. – Stop. Kliknij podwójnie. Obserwował ekran. – Trochę zaprawy murarskiej. Brud i kurz. Gdzie to zebrałaś, Sachs? – Zdrapałam to z dziury po pustakach i zebrałam z podłogi tunelu. Znalazłam też takie miejsce za pudłami, gdzie się chyba ktoś ukrywał. – Dobra. Mel, przeanalizuj część próbki chromatografem gazowym. Nie wszystko rozpoznaję. Chromatograf zatrzeszczał, rozdzielając poszczególne związki, by można je było rozpoznać. Cooper spojrzał na monitor i westchnął z niedowierzaniem. – To chodząca apteka. Mamy secobarbital, luminal, dexedrynę, amobarbital. – Cholera – wymruczał Sellitto. – Seconal, amfę, amytal. Widzę, że Tancerz wziął sobie za pomagiera narkomana. Trzeba ustalić, kto to. – W budynku mieszczą się gabinety lekarskie – powiedziała Sachs. – Ten facet pewnie podkradał prochy. – Dostałem e-maila – wtrącił się Cooper. – Raport AFIS o odciskach palców. Kimkolwiek jest, nigdzie nie był notowany. – Jak to! – wrzasnął Rhyme. Odczuł, że fortuna mu nie sprzyja. Czemu to idzie jak po grudzie? – Co jest w tym woreczku, Sachs? – burknął. Kawałek papierowego ręcznika umorusanego jakąś jasnobrązową substancją. – Znalazłam to na tym obluzowanym pustaku. Przypuszczam, że miał tym umazaną rękę. – Czemu tak myślisz? – Bo też pobrudziłam sobie dłoń i odcisnęłam na innym pusta ku. Pozostawiony ślad był taki sam. Cała Amelia, pomyślał. Na chwilę wrócił myślami do poprzedniej nocy, kiedy oboje leżeli w łóżku. Odgonił od siebie te wspomnienia. – Co jest, Mel? – To chyba jakiś tłuszcz. Zmieszany z kurzem, brudem, kawał kami drewna, jakąś substancją organiczną. Jest chyba pochodzenia zwierzęcego. Bardzo stary. Spójrzcie tu. Rhyme obejrzał srebrne opiłki na monitorze. – Metal. Zostały starte albo zeskrobane z czegoś. Przepuść to przez chromatograf. Cooper to uczynił. – Ropopochodne. Słabo oczyszczone, bez dodatków. Żelazo z domieszką manganu, silikonu i węgla. – Chwila – Rhyme spojrzał w sufit. – Stara stal, wytopiona z surówki w piecu besemerowskim, – Jeszcze coś. Smoła węglowa. – Kreozyt! – krzyknął Rhyme. – Już wiem. Pierwszy błąd Tancerza. Jego pomagier to chodzący drogowskaz. – Dokąd? – Do metra. Smar jest stary; stal pochodzi ze starych elementów oraz gwoździ trzymających podkłady kolejowe. Kreozyt z podkładów. To po to potrzebny był Tancerzowi. Ma mu zapewnić kryjówkę. Koleżka Tancerza to pewnie jakiś zaćpany bezdomny, który mieszka w starym tunelu albo na stacji. Rhyme zdał sobie sprawę, że wszyscy patrzą na cień mężczyzny stojącego w drzwiach. Przerwał swój wywód. – Dellray? – odezwał się Sellitto niepewnie. – Co jest? – Innelman. Stracił zbyt dużo krwi. Przed chwilą zmarł. – Przykro mi – powiedziała Sachs. Rhyme pomyślał o podwładnym Dellraya, Tonym Panellim, który już pewnie nie żyje – jedynym tropem prowadzącym do niego były owe niezwykłe ziarenka piasku. A teraz kolejna śmierć bliskiej osoby. Dellray spojrzał na Rhyme’a groźnym wzrokiem. – Wiesz, po co to zrobił? Żeby odwrócić naszą uwagę. Żebyśmy stracili trop. Masz jakieś ślady? – Niewiele – opowiedział o bezdomnym kumplu Tancerza, lekach, kryjówce gdzieś w metrze. – Ale mamy jeszcze trochę materiału do zbadania. – Materiału – Dellray wyszeptał drwiąco. – To dla zamydlenia nam oczu. Nie ma powodu, żeby taki porządny człowiek ginął. Żadnego. – Poczekaj, Fred. Potrzebujemy twojej pomocy. Ale agent nie słuchał, sztywnym krokiem opuścił pokój. Rozdział siódmy ...Godzina 24 z 45 Nie ma jak w domu – powiedział Jodie. Materac, stare ciuchy, puszki z jedzeniem. Książka, może dwie. Cuchnąca stacja metra gdzieś w centrum, gdzie mieszka! Jodie, była nieczynna od dziesiątek lat. To wprost wymarzone miejsce dla robactwa, pomyślał ponuro Stephen. Całą drogę z miejsca kryjówki świadków – trzy, cztery kilometry – pokonali pod ziemią, idąc piwnicami, tunelami, kanałami. Dość szybko dotarli do tunelu metra, choć zadyszany Jodie, któremu brakowało formy, z trudem nadążał za Stephenem. Drzwi prowadzące na ulicę zabito od środka deskami. Smugi przesyconego kurzem światła wpadały ukośnie między listewkami. Stephen spojrzał na zewnątrz w ponure, wiosenne niebo pełne chmur. Jakieś lumpy porozsiadały się na rogach ulicy; butelki po tanim winie walały się po chodniku, popękane plastikowe korki porozrzucane wszędzie, gdzie okiem sięgnąć. Jakiś brzęk z tyłu doszedł do uszu Stephena; kiedy odwrócił się, ujrzał, jak Jodie sortuje skradzione pigułki i wsypuje je do słoiczków po kawie. Kall otworzył swoją torbę, odliczył pięć tysięcy dolarów. – Twoja forsa. Jodie krążył przez chwilę wzrokiem między banknotami a twarzą Stephena. W końcu wyciągnął swoją kościstą dłoń po pięć tysięcy. – Jeśli mi znów pomożesz – powiedział Stephen – dam ci jeszcze dychę. Mężczyzna o zaczerwienionej, obrzmiałej twarzy uśmiechnął się pod nosem. Sięgnął do jednej z puszek i połknął pigułkę. – To speed. Robi się po nim człowiekowi błogo. Chcesz? – Hm... nie – odmówił Stephen. Jodie przymknął oczy i położył się na wznak. – Dziesięć tysięcy. Po chwili spytał: – Zabiłeś go, prawda? – Kogo? – zapytał Stephen. – No, tego gliniarza? – Może i tak. Nie wiem. To bez znaczenia. – Służyłeś w wojsku, prawda? Domyśliłem się. Stephen już miał kłamstwo na końcu języka, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. – Nie. Mało brakowało, a służyłbym w wojsku. W piechocie morskiej. Mój ojczym należał do nich. Chciałem wstąpić, ale mnie nie przyjęli. – To głupota. Nie chcieli cię przyjąć? Byłbyś świetnym żołnierzem – Jodie zlustrował Stephena od stóp do głów, kiwając głową. – Jesteś silny. Masz twarde mięśnie. Ja – zaśmiał się – nigdy nie ćwiczę, tyle, co mnie pogonią dzieciaki. Jesteś też przystojny. Jak ci żołnierze z filmów. Stephen się zaczerwienił. – Nie żartuj. – Twoja dziewczyna na pewno uważa cię za przystojniaka, no nie? Poczuł się nieswojo. Robactwo znów się ożywiło. – Masz wodę? Jodie wskazał na skrzynkę polskiej mineralki. – Kradziona. Stephen otworzył dwie butelki i zaczął przemywać ręce. – Nie masz dziewczyny, co? Działanie narkotyku spowodowało, że głos Jodiego stał się bełkotliwy. – Obecnie nie – Stephen wyjaśnił ostrożnie. – Nie, żebym wolał chłopców, jeśli to ci chodzi po głowie. – Nawet o tym nie pomyślałem – zająknął się rozanielony Jodie. – Ja też nie mam kobiety. Zresztą, niby jak? Nie jestem taki przystojny jak ty. Stephen czuł, jak plonie mu twarz, szorował jeszcze mocniej. Czuł mrowienie w dłoniach. Nagle nabrzmiało w nim dziwne przekonanie, że oto rozmawia z kimś, kto potrafi go zrozumieć. – Nie zabijam ludzi dla samego zabijania. To moja praca. Przy pomnij sobie Kent State. Byłem wtedy dzieciakiem, ale ojciec mi o tym opowiadał. Wiesz, o tych studentach zastrzelonych przez Gwardię Narodową. – Tak, pamiętam. – Uważam, że zastrzelili ich bez sensu. Czemu to miało służyć? Trzeba było wytropić przywódców i ich pozabijać. Infiltrować, oceniać, zlecać, izolować, eliminować. – W ten sposób zabijasz ludzi? – Trzeba infiltrować teren. Ocenić trudność zadania. Zlecić komuś odwrócenie uwagi wszystkich od ofiary – żeby spodziewali się ataku z jednej strony, a tu pojawiasz się jako chłopak na posyłki czy ktoś taki i zachodzisz gościa od tyłu. Potem izolujesz ofiarę i wreszcie eliminujesz ją. – Myślałem – odezwał się Jodie – że zawodowi mordercy to szaleńcy. Ale ty nie wyglądasz na szalonego. – Nie jestem szalony – powiedział dobitnie Stephen. – Czy ci ludzie, których zabijasz, są źli? Na przykład działają w mafii? – W każdym razie skrzywdzili osoby, które mi nieźle płacą za ich zabicie. Jodie zaśmiał się głupkowato, oczy miał na wpół zamknięte. – Ktoś mógłby powiedzieć, że nie to jest miarą dobra i zła. – Zgoda, więc co jest dobre, a co złe? – spytał Stephen. – Nie którzy zawodowi mordercy nazywają swoje ofiary obiektami. Jest pewien facet, który nazywa je podobno zwłokami. Nawet nim je zabije. Chyba łatwiej mu myśleć o nich w tych kategoriach. Ale mnie to nie bierze. Nazywam ich tym, kim faktycznie są. Teraz mam zlikwidować Żonę i Przyjaciela. Mam ich zabić i kwita. Wielkie mi co. Jodie przemyślał to, co usłyszał, i powiedział. – Wiesz co? Ty nie jesteś zły. Zło wygląda niewinnie, ale kiedy trze ba, pokazuje pazury. A ty jesteś taki, jaki jesteś. To chyba dobrze. Stephen znów spiekł raka. W końcu zapytał: – Przerażam cię, prawda? – Nie – odparł Jodie. – Nie chciałbym mieć ciebie za przeciwnika. Co to, to nie. Ale my chyba jesteśmy kumplami. Nie sądzę, że byś chciał mi zrobić krzywdę. – Nie – powiedział Stephen. – Jesteśmy partnerami. – Opowiadałeś o swoim ojczymie. Czy on jeszcze żyje? – Nie, umarł – Stephen obserwował, jak Jodie chowa pieniądze w rozcięciu brudnego materaca. – Na co chcesz je wydać? Jodie usiadł i spojrzał na niego poważnie maślanym wzrokiem. – Pokażę ci coś. Wyjął z kieszeni książkę o tytule Koniec z uzależnieniem. – Zwędziłem ją w księgarni na placu St. Marks. To dla ludzi, którzy nie chcą już być, sam wiesz, alkoholikami, narkomanami. Niezła rzecz. Są tu adresy klinik, które mogą się człowiekiem zająć. Jedna jest w New Jersey. Siedzisz w niej miesiąc, ale wychodzisz czysty jak łza. – Przydałaby ci się taka kuracja – powiedział Stephen. – Popieram ten pomysł. – Tak – Jodie sposępniał. – Ale to kosztuje czternaście tysięcy. – Ktoś na tym nieźle zarabia. Stephen otrzymywał za jedno zlecenie 150 tysięcy dolarów, ale nie zamierzał zdradzić tego Jodiemu – swojemu nowemu kumplowi i partnerowi. Jodie westchnął, otarł oczy. Zupełnie rozkleił się po prochach. Podobnie jak ojczym Stephena, kiedy pił. – Moje życie od początku było porąbane – powiedział. – Chodziłem do college’u. Naprawdę. Pracowałem w firmie. Potem straciłem pracę. Zawsze ciągnęło mnie do prochów. Stephen siadł obok niego. – Dostaniesz forsę i pójdziesz do kliniki. Zaczniesz nowe życie. Jodie uśmiechnął się blado. – Ojciec powtarzał to często, kiedy trzeba było zrobić coś trudnego: „To nie problem, tylko okoliczność”. – Nie problem, tylko okoliczność – powtórzył Stephen. – Niezłe. Na znak aprobaty położył dłoń na nodze Jodiego. Labirynt. Nowojorska sieć metra liczy sobie ponad czterysta kilometrów długości, składa się na nią kilkanaście różnych tuneli, które przecinają cztery dzielnice. Satelita szybciej namierzy żaglówkę zbłąkaną na wodach Atlantyku, niż zespołowi Lincolna Rhyme’a uda się znaleźć dwóch mężczyzn ukrywających się w podziemiach nowojorskiego metra. Kryminolog, Sellito, Sachs i Cooper ślęczeli nad planem metra przyczepionym prowizorycznie do ściany w gabinecie Rhyme’a. Rhyme polecił komputerowi wykręcić numer telefoniczny i po chwili uzyskał połączenie z Samem Hoddlestonem, szefem Straży Miejskiej. Rhyme w kilku słowach opowiedział mu o Tancerzu i jego partnerze. – Przypuszczamy, że ukrywają się w jakimś opuszczonym miejscu – powiedział. – Chyba na Manhattanie. Mamy przed sobą plan i potrzebujemy pańskiej pomocy, żeby zawęzić rejon poszukiwań. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy – zapewnił szef. Rhyme zastanawiał się nad resztą śladów pozostawionych przez partnera Tancerza. – W brudzie pełno jest skalenia i piasku kwarcowego. Niewiele skały, ziarnka nie są popękane ani poobtłukiwane, brak wapienia czy manhattańskiego łupka. Bierzemy więc pod uwagę śródmieście, gdzie metro zbudowane jest w miękkim osadzie, a nie w litej skale. Może to być gdzieś w pobliżu ulicy Canal. Hoddleston nie dawał wielkich nadziei. Były całe dziesiątki tuneli łączących, peronów i mnóstwo stacji, które zostały zamknięte. Ale zgodził się przesłać faksem listę najbardziej prawdopodobnych miejsc. Pięć minut później, kiedy nadszedł faks, Thom położył listę przed Rhyme’em. – Trzeba się brać do roboty, Sachs. Amelia Sachs skinęła głową, podczas gdy Sellitto dzwonił do Haumanna i Dellraya z prośbą, by zespół poszukiwań i inwigilacji brał się już do pracy. Rhyme dodał dobitnie: – Amelio, trzymaj się z tyłu. Odpowiadasz za zabezpieczanie śladów. I nic ponadto. Leon Shill przysiadł na krawężniku. Obok siedział Misiak – swój przydomek zawdzięczał nieodłącznemu wózkowi sklepowemu, w którym miał pełno wypchanych zwierząt, prawdopodobnie na sprzedaż, ale tylko zwyrodniali rodzice mogliby kupić swojej pociesze te wyleniałe, rojące się od pcheł zabawki. Obaj mieszkali w zaułku przy Chinatown, utrzymując się ze sprzedaży butelek, z żebraniny i drobnych kradzieży. Leon i Misiak spoglądali na drugą stronę ulicy. Leżał tam inny bezdomny, Murzyn. W kiepskim stanie. Jego zacięta i wredna twarz nie miała teraz żadnego wyrazu. – On zaraz odwali kitę – powiedział Leon. – Trzeba gdzieś za dzwonić. – Sprawdźmy, co z nim – odparł Misiak. Płochliwie jak myszy przemknęli na drugą stronę ulicy. Mężczyzna był umorusany od stóp do głów. Miał na sobie postrzępione dżinsy, sztywne od brudu skarpety, podartą i wyświechtaną kurteczkę z napisem Koty... Musical i nie miał butów. Leon dotknął jego nogi. Murzyn natychmiast się ocknął i usiadł. – Co z tobą, facet? – cofnęli się kilka kroków. Kot zadygotał, chwytając się za brzuch. Długo kaszlał. – On mnie przeraża, lepiej zmykajmy – Misiak chciał wracać do swoich zabawek. – Potrzebuję pomocy – wybełkotał Kot. – Okropnie mnie boli. – Tam jest klinika... – Nie mogę tam iść – wymamrotał obrażonym tonem. A więc był notowany. Kiepsko. – Potrzebne mi lekarstwo. Macie coś? Zapłacę. Mam forsę. Gdyby nie widzieli, że Kot zbiera puszki, nie uwierzyliby mu. Wyglądało jednak na to, że zbieranie nieźle mu idzie. Miał przy sobie ogromną torbę wypchaną wygrzebanymi ze śmieci puszkami po wodzie i piwie. – Nie mamy prochów. Chcesz pociągnąć? Dobry jabol. Kot wstał z trudem. – Nie chcę wińska. Dzieciaki spuściły mi manto. Potrzebuję lekarstwa – wyjęczał i złapał się za bok. – Znam takiego faceta – powiedział Leon. – Chciał nam wczoraj wetknąć jakieś piguły. Sprzedawał wszystko, specjalnie się nie kryjąc. – Mam forsę – Kot pogrzebał w brudnej kieszeni, z której wyjął trzy pomięte dwudziestki. – Widzicie? Gdzie go szukać? – Obok Ratusza. Na starej stacji metra. – Źle ze mną. Czemu oni mnie pobili? Tylko zbierałem puszki. – Kot otarł czoło. – Idę do niego. Jak się nazywa? – Nie wiem – powiedział Leon. – Joe, albo jakoś tak. A może Jodie. – Jodie. Muszę coś zażyć. Źle ze mną, bardzo źle. Odszedł z jękiem, noga za nogą, wlokąc torbę z puszkami. Stephen siedział na materacu obok Jodiego i przesłuchiwał, co zarejestrował podsłuch w Hudson Air. Ron Talbot wykłócał się z dostawcą elementów turbiny silnika. W niedzielę niełatwo jest załatwić części zamienne. To była jedyna rozmowa. Przygnębiony, rozłączył się. Czy Żona i Przyjaciel nadal znajdowali się w tym samym budynku? A może ich przenieśli? Co knuł teraz Lincoln, król robali? Czy jest bardzo przebiegły? Kim on jest? Stephen starał się wyobrazić sobie, że widzi go przez teleskop i bierze na cel. Ujrzał jedynie kłębowisko robactwa i twarz, która spokojnie patrzyła na niego zza ubrudzonego okna. Zorientował się, że Jodie mówi coś do niego. – Co? – Czym zajmował się twój ojczym? – Lou? Robił to i owo. Dużo polował i łowił ryby. Był bohaterem wojny wietnamskiej. Przedarł się na teren wroga i zabił pięćdziesiąt cztery osoby. Polityków i ludzi tej miary. – To on cię nauczył tego wszystkiego, co dzisiaj umiesz? – Pomagał mi stawiać pierwsze kroki. Stephen jako młody chłopak wędrował w ślad za Lou przez góry. Gorące krople potu kapały im na nosy i palce wskazujące zgięte na cynglach winchesterów. Całymi godzinami leżeli w trawie bez ruchu tropiąc zwierzynę. Nie mruż lewego oka, żołnierzu. Tak jest, panie poruczniku. Wiewiórki, dzikie indyki, łanie w sezonie łowieckim i poza nim, niedźwiedzie, gdy tylko udało się je wytropić, a w nudne dni – bezpańskie psy. – Trzeba je pozabijać, żołnierzu. Patrz na mnie. Trach. Broń odbija się od ramienia, przerażone oczy ginącej nagle zwierzyny. A wieczorem siedzieli przed ogniskiem w ogrodzie, iskry unosiły się w górę i wpadały przez otwarte okno do domu, gdzie matka szczoteczką do zębów szorowała talerze po kolacji. Rozwalony wygodnie drobny mężczyzna – Stephen w wieku piętnastu lat dorównywał wzrostem Lou – pociągał z butelki Jacka Danielsa i gadał, gadał, gadał, bez względu na to, czy Stephen go słuchał, czy nie. – Chcę, żebyś jutro tylko za pomocą noża powalił łanię. Dasz sobie radę, żołnierzu? – Tak jest, panie poruczniku. – Powiem ci, co masz robić, jak zobaczysz całą rodzinę – łanię z młodymi. Musisz podejść blisko. To niełatwe. Żeby zabić łanię, musisz w niej wywołać obawę o młode. Rzucasz się na jej dziecko, a ona już sama wyskoczy na ciebie. I wtedy ciach! Podrzynasz jej gardło. – Kolejny łyk. – Świetnie się bawimy, no nie? Potem Lou szedł do domu sprawdzić czystość talerzy. Czasem, kiedy na jednym z nich została plamka tłuszczu, Stephen leżący obok ogniska, wpatrzony w iskry unoszące się ku milczącemu księżycowi, słyszał odgłosy bicia i łkanie dochodzące z domu. – Czemu nie przyjęli cię do piechoty morskiej? – spytał Jodie. – Głupia sprawa – powiedział Stephen i zamilkł na chwilę. – Kiedy byłem chłopakiem, wpakowałem się w tarapaty. Był w naszym miasteczku taki bałwan. Zobaczyłem, jak wykręca rękę pewnej kobiecie. Była schorowana, po co sprawiał jej ból? Więc mu zagroziłem, że jeśli nie przestanie, to go zabiję. Straciłem nad sobą kontrolę. Chwyciłem kamień i uderzyłem go. Wyłączyłem myślenie. Zapuszkowali mnie na kilka lat za morderstwo. Ze względu na kryminalną przeszłość nie przyjęli mnie do piechoty morskiej. Jodie położył Stephenowi dłoń na ramieniu. – To niesprawiedliwe. Tak mi ciebie szkoda – powiedział. Zielone oczy Jodiego jaśniały przejrzyście. Stephen, który nigdy nie miał problemu z patrzeniem ludziom prosto w oczy, spojrzał raz na Jodiego, a potem spuścił wzrok. Nagle, nie wiadomo skąd, w jego umyśle zrodziła się taka oto wizja: Jodie razem ze Stephenem są w chacie, potem polują i łowią ryby. Pichcą coś nad ogniskiem. Wstał szybko i wyjrzał za okno. Ulica była pusta, z wyjątkiem grupki bezdomnych – czterech białych i jednego Murzyna. Stephen zmrużył oczy. Murzyn wlokący torbę pełną puszek po wodzie sodowej i piwie wykłócał się, rozglądał dookoła, gestykulował, proponował torbę jednemu z białych, który potrząsał głową. Stephen przyglądał się przez kilka minut, jak się sprzeczają, potem podszedł do materaca i znów siadł obok Jodiego. – Musimy omówić nasze plany. Szuka mnie pewien facet. Jodie roześmiał się. – Po tym, co dzisiaj zrobiłeś, to chyba szuka cię cała armia. – Ale jeden facet w szczególności. Nazywa się Lincoln. Jodie kiwnął głową. – Tak ma na imię? – Nie wiem. Pierwszy raz spotkałem kogoś takiego jak on. – Kim jest? Torobal... – Może gliniarz. Agent FBI. Konsultant. Nie wiem dokładnie. Stephen przypomniał sobie, jak Żona, opisując go Ronowi, mówiła o nim jak o jakimś guru. Znów poczuł się nieswojo. Położył Jodiemu dłoń na ramieniu i niepokój minął. – Drugi raz wchodzi mi w drogę. Staram się przejrzeć jego ko lejny ruch, ale nie potrafię. – Co chcesz wiedzieć? – Czy ich zabierze z tej kryjówki. – Kogo zabierze? Tych, których masz zabić? – Taaa. Stara się mnie przechytrzyć. Myśli, że mu się to uda. – Wyglądasz na nieźle wstrząśniętego – wyszeptał chudzielec. – Nie widzę go. Nie wiem, co zamierza zrobić. Prócz niego doskonale widzę wszystkich innych, którzy mnie ścigają. – Co mam zrobić? – spytał Jodie. Stephen przetrząsnął swoją torbę, wyjął z niej czarny telefon komórkowy i podał go Jodiemu. – Co to? – spytał. – Telefon. Dla ciebie. – Komórka. Super. Jodie przyglądał mu się, jakby pierwszy raz widział podobne urządzenie. – Snajperzy zawsze mają swoją wtyczkę – powiedział Stephen. – Rolą takiej osoby jest znalezienie celu, informowanie o odległości i podobnych sprawach. – Chcesz, żebym był twoją wtyczką? – Właśnie. Przypuszczam, że Lincoln ich przeniesie. Mam takie przeczucie. – Spojrzał na zegarek. – A teraz słuchaj uważnie. Chcę, żebyś o 12.30 przeszedł się tą ulicą jako bezdomny i obserwował ich kryjówkę. Możesz na przykład szperać w śmietnikach. – Szukać butelek. Wciąż to robię. – Zadzwonisz do mnie, kiedy zobaczysz, do jakiego samochodu wsiądą. Będę czekał w wozie za rogiem. Wystrzegaj się pułapek. – Dobra, dam sobie radę. Zastrzelisz ich na ulicy? – Zobaczymy. Będę improwizował. Jodie przyglądał się telefonowi. – Nie wiem, jak to działa. Stephen zademonstrował. – Zadzwoń, jak dotrzesz na miejsce. Jodie spojrzał na niego. – Wiesz co, jak już będzie po wszystkim, kiedy wyjdę z kliniki, to moglibyśmy gdzieś razem wyskoczyć. Moglibyśmy wypić razem sok albo kawę. Co ty na to? – Jasne – odparł Stephen. – Czemu nie... W tym momencie drzwi zadrżały od silnego łomotania. Stephen obrócił się jak derwisz, wyszarpnął z kieszeni pistolet i chwycił go silnie oburącz, szykując się do strzału. – Otwieraj! – krzyczał ktoś za drzwiami. – Natychmiast! Jesteś tam, Jodie? Gdzie jesteś? Stephen podszedł do zabitego deskami okna i wyjrzał przez szpary. To ten Murzyn, który sprzeczał się po drugiej stronie ulicy. Miał na sobie znoszoną kurtkę z napisem Koty... Musical. – Gdzie jest ten mały? – spytał Murzyn. – Jodie Joe. – Znasz go? – spytał Stephen. Jodie wyjrzał, wzruszył ramionami i wyszeptał: – Sam nie wiem. Bezdomny wrzeszczał: – Wiem, że tam jesteś Jodie. Jodie! – Zaraz sobie pójdzie – zapewniał Jodie. – Chwilkę. Może się nam przydać – powiedział Stephen. – Pamiętasz, co ci mówiłem. Zlecaj. O to właśnie chodzi. On budzi strach. Jeśli go weźmiesz ze sobą, wszyscy zwrócą uwagę na niego, a nie na ciebie. – Muszę coś walnąć – jęczał Murzyn. – Nie zgrywaj się, błagam. Trzęsie mną! Mocno kopnął drzwi. – Wyjdź – rozkazał Stephen. – Powiedz, że mu coś dasz, jeśli z tobą pójdzie. Każ mu grzebać w śmieciach, a sam obserwuj samo chody. Tak będzie dobrze. – W porządku – Jodie wziął głęboki oddech i wyszedł na zewnątrz. – Uspokój się – powiedział do nieproszonego gościa. – Czego chcesz? Stephen widział, jak Murzyn spogląda na Jodiego z obłędem w oku. – Gadają, że sprzedajesz prochy. Mam forsę. Gdzie jaja wetknąłem? Kilka razy przetrząsnął kieszenie, nim spostrzegł, że zaciska cenne dwudziestki w lewej dłoni. – Dobra – powiedział Jodie. – Ale jesteś mi winien przysługę. Pomożesz mi szukać puszek w śmietnikach. – Puszek? – zdziwił się. – Po co ci metal? – Dostaniesz prochy za friko, ale musisz mi pomóc. – Za darmo? – Murzyn rozejrzał się, jakby szukając kogoś, kto byłby mu to w stanie wyjaśnić. – Gdzie mamy szukać tych puszek? – Czekaj tu. – Jodie wszedł do środka i zwrócił się do Stephena – Pomoże nam. – Dobrze się spisałeś – uśmiechnął się Stephen. Jodie odwzajemnił uśmiech. Już miał wyjść, ale Stephen zawołał: – Chwila. Drobny mężczyzna stanął w pół kroku. Stephen ni z gruszki, ni z pietruszki wypalił: – Cieszę się, że cię poznałem. – Ja też – Jodie zawahał się przez chwilę – partnerze. Wyciągnął dłoń. – Partnerze – Stephen powtórzył jak echo. Miał wielką ochotę zdjąć rękawiczkę i dotknąć skóry Jodiego. Nie zrobił jednak tego. Po pierwsze robota. Rozdział ósmy ...Godzina 25 z 45 Dyskusja była zajadła. – Sądzę, że się mylisz, Lincolnie – powiedział Lon Sellitto. – Trzeba ich przenieść. On znów zaatakuje. Rhyme żałował, że nie ma z nimi Dellraya i Sachs, która wraz z miejsko- federalnymi taktycznymi siłami współdziałania przeszukiwała nieczynne odcinki sieci metra. Póki co, nie natrafili na żaden ślad Tancerza i jego pomagiera. – Nie – powiedział stanowczo Rhyme. – Gdziekolwiek by byli, on zawsze się zjawi w ślad za nimi. Ten teren przynajmniej zna my, wiemy, jak chciał się tu wedrzeć. Mamy ludzi czatujących na niego. – To jest argument – podchwycił Sellitto. – Trzeba go trochę zdezorientować. On też rozważa różne ewentualności. Jeśli ich przeniesiemy – czego on się spodziewa – zaatakuje podczas transportu. Trudniej zapewnić bezpieczeństwo podczas przejazdu niż w budynku. Trzymajmy ich tam, gdzie są i postarajmy się przewidzieć jego kolejny krok. Musimy w każdej chwili być gotowi odeprzeć jego atak. Czy na pewno się nie mylę? – zastanawiał się Rhyme. Jaki plan lęgnie się w głowie Tancerza? Czy rzeczywiście udało mi się go przejrzeć? Jakaś postać pojawiła się w drzwiach – jeden z oficerów pełniących straż przy drzwiach frontowych. Wręczył Thomowi kopertę i wrócił na posterunek. – Co to? – spytał Rhyme. Thom otworzył kopertę i oznajmił: – FBI znalazło specjalistę od piasku. Chodziło o tę drugą sprawę. Rhyme rzucił okiem na raport: „Substancja przesiana do analizy z technicznego punktu widzenia nie jest piaskiem. To oolit oraz oderwane od rafy okruchy koralowca wraz z kawałkami segmentów morskiego robaka i muszlami brzuchonogów. Próbka pochodzi najprawdopodobniej z północnych Karaibów: Kuby lub Bahamów”. Karaiby. Ciekawe. Kiedy tylko przyszpilą Tancerza, wrócą z Sachs do sprawy zaginionego agenta. Zespół szybkiego reagowania otoczył po cichu stację metra. Kilku miejscowych zeznało, że widziało w tej okolicy jakiegoś ćpuna sprzedającego prochy. Był to drobny mężczyzna o małej stopie. Stacja przypominała dziurę w murze, zapomnianą na długo przed tym, nim kilka przecznic dalej zbudowano znacznie szykowniejszą stację Ratusz. Drużyny E-32 zajęły swoje pozycje, podczas gdy ekipa poszukiwań i inwigilacji zakładała mikrofony i kamery na podczerwień, jeszcze inni oficerowie oczyszczali ulicę z pojazdów. Dowódca wycofał Amelię Sachs z linii ognia, czyli sprzed głównego wejścia. Policjantka miała pilnować zamkniętej na kłódkę żelaznej bramki. Zastanawiała się, czy to nie sprawka Rhyme’a, który szepnął na ucho Haumannowi, żeby na nią uważać. Padał deszcz, chłodne krople spadały z szarego nieba, bębniąc o śmieci zgromadzone przed bramką. Czy Tancerz ukrywa się gdzieś z drugiej strony metalowych sztachet? Nie przypuszczała, by poddał się bez zaciekłej walki. Irytowało ją to, że sama nie weźmie w niej udziału. Zeszła po schodkach i przywarła plecami do ściany. Obejrzała dokładnie metalowe sztachety, z których zrobiona była bramka, łańcuch i zardzewiałą kłódkę. Zajrzała do ciemnego tunelu, nie zobaczyła jednak ani nie usłyszała nic. Gdzie on się ukrył? Czemu to tyle trwa? Po chwili usłyszała odpowiedź z wetkniętej w ucho słuchawki: Czekają na posiłki. Haumann potrzebuje więcej funkcjonariuszy. Nie, nie, nie, myślała. Poroniony pomysł. Wystarczy, by Tancerz wyjrzał na ulicę i zobaczył, że nie ma na niej ani jednego samochodu, taksówki czy przechodnia, a wtedy natychmiast domyśli się, że coś się święci. Będzie niezła jatka. Czy oni tego nie rozumieją? Sachs weszła po schodach na ulicę. Tuż obok była drogeria. Kupiła w niej dwie puszki z butanem i pożyczyła od właściciela drążek do rozkładania markiz – półtorametrowy stalowy pręt. Po chwili znów się znalazła przy bramce, wsunęła pręt w jedno z ogniw i obracała nim tak długo, aż łańcuch się naprężył. Włożyła rękawiczkę i wypryskała oba pojemniki butanu na metal, obserwując, jak zamarza pod wpływem lodowatego gazu. Nie na próżno była stałą bywalczynią Times Square – wiedziała, jak skutecznie się włamywać, dzięki czemu mogła teraz pospieszyć swoim kolegom z pomocą. Ujęła pręt oburącz i zaczęła go przekręcać. Ogniwo pękło na dwoje z cichym trzaskiem. Chwyciła zsuwający się łańcuch i ułożyła go bezszelestnie w stercie liści. Wpadła do środka, wyciągając z kabury glocka. Spudłowałam z trzystu metrów, ale z trzydziestu trafię, myślała. Przypomniała sobie o Rhyme’ie. Na pewno nie byłby zachwycony jej akcją. Ale przecież o niczym nie wiedział. Zagłębiła się w ciemny korytarz, przeskoczyła przez stary, drewniany kołowrót i ruszyła peronem w kierunku stacji. Pokonała ledwie pięć metrów, gdy usłyszała jakieś głosy. – Muszę iść. Rozumiesz? Mówię ci, zmiataj stąd. Biały mężczyzna. Czy to Tancerz? Serce waliło jej jak młotem. Oddychaj powoli. Oddech decyduje o celności strzału. – O co ci chodzi? – inny głos, należał do czarnoskórego mężczyzny. Budził strach. – Zapłacę. Mam sześć dych, słyszysz? – Rozmyśliłem się. Dam ci trochę prochów. – Nie powiedziałeś, gdzie idziemy. No, gdzie? Powiedz. Sachs zaczęła powoli wchodzić po schodach. – Nigdzie nie idziesz. Zejdź mi z oczu. Masz tu dwanaście tabletek speedu. Bierz je i zmiataj. – Dwanaście? Za darmochę? – ryknął śmiechem. Weszła już prawie na szczyt schodów. Jeszcze moment i ujrzy stację. Była gotowa do strzału. Jeśli on poruszy się choć o kilka centymetrów, strzelaj, dziewczyno. Zapomnij o regulaminie. Zapomnij... Nagle schody znikły. – Auu! – z głębi gardła wyrwał jej się jęk, kiedy leciała w dół. Stanęła na pułapce. Ostatni stopień wspierał się na dwóch pudełkach po butach, które załamały się pod jej ciężarem, strącając ją ze schodów. Broń wymknęła jej się z ręki, gdy zaczęła krzyczeć: – Dziesięć, trzynaście, zgłoś się! Zdała sobie jednak sprawę, że przewód mikrofonu podczas upadku wyskoczył z radia. Spadła z hukiem na betonowy podest, uderzając głową o poręcz. Oszołomiona przekręciła się na brzuch. – Cudownie – rozległ się głos białego mężczyzny stojącego na szczycie schodów. – Kto tu jest, do diabła? – spytał czarny. Uniosła głowę. Biały mężczyzna ujął w dłonie kij baseballowy i ruszył po schodach w dół. Już po mnie, przemknęło jej przez głowę. Zostanie ze mnie mokra plama. W kieszeni miała nóż sprężynowy. Wiele wysiłku kosztowało ją przewrócenie się na plecy, żeby sięgnąć po nóż. Ale było za późno. Przydeptał jej rękę, przyszpilając ją do ziemi. Spojrzał na nią z góry. Och, Rhyme, w co ja się wpakowałam. Szkoda, że nie udała nam się ta ostatnia noc. Tak mi przykro... tak przykro. Drobny mężczyzna żylastą ręką zgrubiałą jak ptasie szpony wyłuskał jej nóż z kieszeni. Odrzucił go na bok. – A teraz mi wyjaśnisz, co tu robisz – powiedział, wymachując jakby od niechcenia kijem baseballowym. – Kim jesteś? – To pani Amelia Sachs – odezwał się włóczęga, który po tych słowach nie wydawał się już takim oczywistym włóczęgą. Szybko odebrał napastnikowi kij. – O ile się nie mylę, przyszła tu przetrzepać ci tyłek. Zresztą, podobnie jak ja. Sachs zmrużyła oczy i ujrzała, jak Fred Dellray kieruje swój wielki pistolet automatyczny w stronę zaskoczonego mężczyzny. – Jesteś gliną? – parsknął. – Takie już moje wszawe szczęście. – O nie – odezwał się Dellray. – Nie nazywałbym tego szczęściem. Zaraz cię zakuję, a jeśli będziesz wierzgał, tak cię urządzę, że na długo mnie popamiętasz. To jak, dojdziemy do porozumienia? – Kogo my tu mamy? – spytał Rhyme, dmuchając lekko w słomkę sterującą jego wózkiem, by podjechać bliżej. – To zwykły śmieć – wyjaśnił Fred Dellray, umyty i przebrany ponownie w zielony garnitur. Spojrzał groźnie na Jodiego. – O nie, nie. Ani słowa. Milcz, aż cię zapytamy. – Wyrolowałeś mnie – bezdomny był oszołomiony. – Przymknij się, patyczaku. Rhyme nie był zachwycony, że Dellray działał na własną rękę, ale nie mógł mu nic zarzucić. Jego akcja odniosła skutek. Do tego uratował Amelii skórę. Wkrótce tu będzie. Lekarze zabrali ją na prześwietlenie klatki piersiowej. Był rozgoryczony, że puściła mimo uszu to, co jej mówił zeszłej nocy; w pojedynkę ruszyła w pościg za Tancerzem w tunel metra. Jest tak samo uparta jak ja, pomyślał. – Nie chciałem nikomu robić krzywdy – bronił się Jodie. – Głuchyś? Mówiłem, ani słowa. – Nie miałem pojęcia, kim ona jest. – Tak, oczywiście, jej srebrna odznaka nie wpadła ci w oko. Sellitto podszedł do zatrzymanego. – Opowiedz nam o swoim kumplu. – To nie kumpel. Porwał mnie. Właśnie... – Kradłeś prochy. To wiemy. Co dalej? – Powiedział, że ma kogoś zabić. Bałem się, że i mnie zabije – prze rwał na chwilę. Sellitto spojrzał znad toreb z dowodami. – Słucham dalej. – Więc powiedział, że mi zapłaci, jeśli go stamtąd wydostanę, no to go zaprowadziłem przez ten tunel do metra. – Na czyje zlecenie działa? – spytał Sellitto. – Wymienił jakieś nazwisko? – Nie – głos Jodiego drżał. – Posłuchaj – zwrócił się do Dellraya – chciał wciągnąć ciebie do gry. Ale gdy tylko mnie zostawił, wybierałem się na policję. Naprawdę. To przerażający facet. Boję się go. – Co ci kazał zrobić? – spytał Rhyme. – Miałem przetrząsać śmietniki przed jakimś budynkiem i obserwować, jakie samochody stamtąd odjeżdżają. A potem zadzwonić do niego z komórki. Właśnie szedłem na posterunek policji. – Tracimy tylko czas, kiedy kłamiesz – powiedział Dellray. – Naprawdę, chciałem się zgłosić – zapewnił. – Domyśliłem się, że wyznaczono nagrodę. Rhyme spojrzał w jego chytre oczka i był mu skłonny uwierzyć. Spojrzał na Sellitta, który pokiwał głową. – Jeśli nam pomożesz – zaczął Sellitto – może oszczędzimy ci więzienia. Ale o pieniądzach nic nie wiem. Może ci coś skapnie. Kiedy miałeś tam być? – O wpół do pierwszej. Został kwadrans. – Jak on wygląda? – Chyba jest trochę po trzydziestce. Niewysoki. Ale silny. Człowieku, jakie on ma mięśnie. Włosy na jeża. Okrągłą twarz. – Przedstawił się? Co mówił o sobie? Skąd pochodzi? – Nie wiem. Ma chyba południowy akcent. Aha, powiedział, że kiedy był dzieciakiem, zabił jakiegoś gościa ze swojego miasteczka. – Kiedy był dzieckiem? – Rhyme powtórzył rozczarowany. – Akta nieletnich są utajnione. – Coś jeszcze? – rzucił Dellray. – Posłuchaj – powiedział Jodie – nie jestem aniołkiem, ale nigdy nie zrobiłem nikomu krzywdy. Ten facet mnie porwał, ma mnóstwo broni, to świr, panicznie się go bałem. Na moim miejscu zrobilibyście to samo. Chcecie mnie aresztować, świetnie, ale nie powiem wam już nic więcej. Jasne? W drzwiach pojawiła się Amelia Sachs. – Powiedz im – Jodie zwrócił się do niej. – Powiedz im, że nie zrobiłem ci krzywdy. Spojrzała na niego jak na wyplutą, przeżutą gumę. – Chciał mnie załatwić kijem baseballowym. – Nieprawda! – Wszystko w porządku, Sachs? – spytał Rhyme. – Skończyło się na siniaku na plecach. Sellitto, Sachs oraz Dellray stanęli wokół Rhyme’a, który powtórzył Amelii, czego dowiedzieli się od Jodiego. Sellitto i Dellray oświadczyli, że wierzą temu patyczakowi, ale trzeba mieć na niego oko. Rhyme niechętnie przyznał im rację. Chyba nie ruszą ani o krok w sprawie Tancerza, jeśli nie skorzystają z pomocy tego faceta. Sellitto zawołał go. – Posłuchaj, oto nasza propozycja. Pomożesz nam, zadzwonisz do niego wedle waszej umowy, my go dopadniemy, a wtedy ciebie zwolnimy z wszelkich zarzutów i dostaniesz dodatkowo nagrodę pieniężną. – Ile? – spytał Jodie. – Potrzebuję forsy na klinikę. Brakuje mi jeszcze dziesięć patyków. Sellitto spojrzał na Dellraya. – Jak tam twoje fundusze? – Możemy na to przystać – powiedział agent. – Jeśli ty dołożysz połowę. – Naprawdę? – Jodie uśmiechnął się. – Zrobię wszystko, czego chcecie. Stephen przemykał się ulicami, zmieniał autobusy, schodził z oczu gliniarzom, których widział, i niewidzialnemu Robalowi. Robal obserwował go z każdego okna. Robal deptał mu po piętach. Pomyślał o Jodiem. O tym, co mu powiedział. Może faktycznie mogliby razem wyskoczyć na kawę, kiedy już wykona zlecenie. Taką prawdziwą kawę, mocną jak siekiera, jaką matka robiła ojczymowi – zalewała ją wrzątkiem, dokładnie dwie i trzy czwarte łyżeczki na filiżankę, nigdy nie uroniła ani jednego zmielonego ziarenka. A może mogliby się wybrać razem na ryby albo na polowanie? Jeszcze nie było za późno, żeby zmienić plany. Możliwości było wiele. Mógł kazać Jodiemu zrezygnować z jego zadania. Mógł samodzielnie dobrać się do skóry Żonie i Przyjacielowi. Zrezygnować, żołnierzu? O czym ty mówisz? Nic takiego, panie poruczniku. Rozważam wszelkie możliwości. Stephen wysiadł z autobusu i znalazł się w zaułku tuż za budynkiem straży pożarnej na Lexington. Położył torbę za pojemnikiem na śmieci, a z pochewki schowanej pod kurtką wyjął nóż. Jodie. Joe D. Jak on na niego patrzył. Ja też się cieszę, że cię poznałem, partnerze. Nagle Stephena przebiegł dreszcz. Zamknął oczy i przywarł do ceglanego muru, czuł zapach wilgotnego kamienia. Jodie był... Co jest grane, żołnierzu? No co? Wyduś to z siebie, żołnierzu! Stwierdzam, że wróg usiłował walki psychologicznej, panie poruczniku. Ale bez skutku. Jestem gotów działać zgodnie z planem. Kiedy Stephen otworzył tylne drzwi remizy, uświadomił sobie, że teraz nie ma odwrotu. Wszystko mu sprzyjało, musiał wykorzystać nadarzającą się okazję, zwłaszcza że mógł zabić nie tylko Żonę i Przyjaciela, ale również Lincolna Robala i tę rudą policjantkę. Jodie zadzwoni do Stephena za kwadrans. Stephen usłyszy jego piskliwy głos ostatni raz w życiu. Infiltrować, oceniać, zlecać, izolować, eliminować. Nie miał innego wyjścia. Zresztą, myślał sobie, o czym mielibyśmy gadać, kiedy już dopijemy kawę. Oczekiwanie. Rhyme leżał sam w swoim łóżku na piętrze, przysłuchując się rozmowom policjantów na specjalnej częstotliwości. Był śmiertelnie zmęczony. Niedzielne południe. Niewiele spał, był przede wszystkim wycieńczony odgadywaniem kolejnych kroków Tancerza. Jego ciało domagało się swoich praw. Cooper pracował w laboratorium. Pozostali, również Amelia Sachs, byli w kryjówce świadków. Kiedy tylko Rhyme, Sellitto i Dellray zdecydowali, w jaki sposób odeprzeć kolejną przypuszczalną próbę Tancerza zamordowania Percey Clay i Brita Hale’a, Thom zmierzył Rhyme’owi ciśnienie i odwołując się do swego rodzicielskiego autorytetu, nakazał szefowi położyć się do łóżka. Wjechali windą na górę, Rhyme był dziwnie milczący, rozmyślał, czy jego przewidywania są trafne. Z ulgą oparł głowę na poduszce. Thom założył mu zestaw do rozpoznawania głosu. Rhyme pomimo zmęczenia wydał komputerowi komendę, by podłączyć się na częstotliwość oddziałów specjalnych. To wspaniały wynalazek. Dzięki niemu czuł się innym człowiekiem. Wcześniej zwątpił już, czy będzie kiedykolwiek mógł wieść życie, które by choć po trosze przypominało normalne. A teraz dzięki temu urządzeniu czuł się pełnowartościowym człowiekiem. Obrócił głowę na drugą stronę i znów oparł na poduszce, starał się nie myśleć o porażce z Sachs z zeszłej nocy. Coś poruszyło się w pobliżu. To samiec sokoła wędrownego pojawił się w jego polu widzenia. Rhyme ujrzał na chwilę białą pierś, potem ptak odwrócił się do niego niebieskoszarymi plecami, by rozejrzeć się po Central Parku. Radio zatrzeszczało. Dzwoniła Amelia Sachs. Słyszał w jej głosie napięcie. – Jesteśmy na ostatnim piętrze razem z Jodiem – powiedziała. – Poczekaj. Widzę ciężarówkę. Opancerzony pojazd z napędem na cztery koła, o lustrzanych szybach, z czwórką oficerów z taktycznych sił współdziałania, miał stanowić przynętę. W ślad za nim miała jechać furgonetka napraw hydraulicznych z sześcioma policjantami z E-32. Dwaj funkcjonariusze stali na wabia. – Ci na wabia już są na parterze – powiedziała Sachs. – Już idą. Biegną. Pstryk i radio ucichło. – W porządku – powiedział Rhyme. – Każcie Jodiemu zadzwonić. – Dobra, Lincoln. Zaczynamy. – Rozłączyła się. Czekał. Pełen niepokoju, czy i tym razem udało mu się przechytrzyć Tancerza. Telefon Stephena zadzwonił. Otworzył go. – Halo. – Cześć, to ja. Mówi... – Wiem – powiedział Stephen. – Żadnych imion. – Jasne – w głosie Jodiego słychać było przerażenie. Chwila milczenia; potem odezwał się znowu: – Jestem na miejscu. – Dobra. Jest z tobą ten Murzyn? – Uhm, tak. Jest. – Gdzie dokładnie jesteś? – Naprzeciw tego budynku. Podjechała właśnie furgonetka. To duży, niebieski yukon. Ma lustrzane szyby. – Czyli kuloodporne. – Naprawdę? Ale ty jesteś mądry. Zaraz umrzesz, Stephen, powiedział do siebie pod nosem. – Ten facet i ta kobieta wybiegli na ulicę w obstawie jakichś dziesięciu gliniarzy. To na pewno oni. Siedzisz w samochodzie? – Jasne – powiedział Stephen. – To jakaś japońska tandeta. Będę za nimi jechał, aż znajdą się w jakimś odludnym miejscu. – Widzisz ich? – spytał Jodie niepewnie. – Widzę – odparł Stephen. – Wmieszam się w ruch uliczny. – Japoński samochód? – powiedział Jodie. – Toyota, albo coś takiego? Czemu mi to robisz, ty śmierdzący zdrajco, pomyślał Stephen z goryczą. Stephen właśnie widział, jak wygodny terenowy yukon i furgonetki z posiłkami śmigają mu koło nosa. Nie siedział jednak ani w tandetnym, ani w dobrym japońskim samochodzie. Nie siedział w żadnym samochodzie. Miał na sobie kombinezon strażacki, który właśnie zwędził. Stał na rogu ulicy dokładnie trzydzieści metrów od kryjówki świadków, widział na własne oczy, że banialuki, jakie wygaduje Jodie, miały się nijak do rzeczywistości. Nie było tam Jodiego ani tego Murzyna. Stephen wziął szary włącznik radiowy. Nastawił częstotliwość dla ładunku wybuchowego umieszczonego w telefonie Jodiego i uzbroił mechanizm. – Nie ruszaj się – powiedział. – Sie rozumie – roześmiał się Jodie. Stephen nacisnął guzik. Wybuch był zdumiewająco głośny. Szyby zadrżały w oknach, a całe stada gołębi wzbiły się w niebo. Stephen ujrzał, jak okruchy szkła i drewna spadają z ostatniego piętra budynku- kryjówki. Przypuszczał, że Jodie jest gdzieś w pobliżu. Może w tej policyjnej furgonetce z przodu. Ale Jodie chyba nie miał tyle szczęścia. A to pech. Zastanawiał się, kto jeszcze zginął w wybuchu. Oby Lincoln Robal, zaklinał w duchu. Może ta ruda policjantka? Kłęby dymu wydobyły się przez okno na ostatnim piętrze. Za kilka minut zjawi się tu reszta brygady. Rhyme wydał komputerowi komendę, by odłączył się od radia i odebrał dzwoniący telefon. – Słucham? – powiedział. – Lincolnie – dzwonił Lon Sellitto – on zdetonował bombę. – Tak, wiem – Rhyme słyszał wybuch; choć budynek-kryjówka znajdował się jakieś półtora kilometra od jego sypialni, szyby w oknach zadrżały, a sokoły odleciały, złe, że ktoś śmie im zakłócać spokój. Rhyme domyślił się, że w telefonie komórkowym ukryta jest bomba, kiedy Sachs znalazła opiłki polistyrenu na stacji metra. Prócz nich plastik wybuchowy. Rhyme po prostu połączył te opiłki z telefonem, który Tancerz dał Jodiemu i zadzwonił do saperów z Szóstego Dystryktu. Dwaj detektywi rozbroili telefon, następnie umieścili znacznie mniejszy ładunek wybuchowy podłączony do tej samej sieci detonatora w beczce po oleju ustawionej w jednym z okien budynku, wycelowanej jak moździerz w kierunku ulicy. Rhyme domyślił się, że bomba Tancerza miała tylko odwrócić ich uwagę od furgonetki, co ułatwi mu atak. Morderca pewnie przewidział, że Jodie odda się w ręce policji. Rhyme podziwiał w duchu jego geniusz. – Dwa samochody siedzą na ogonie temu nissanowi, może właśnie nim jedzie – wyjaśnił Sellitto. – Dłuższa chwila milczenia. – Co za głupota – wymamrotał pod nosem. – O co chodzi? – Nic takiego. Nikt nie zadzwonił do centrali, żeby nie przejmowali się tym wybuchem. Nadjeżdża straż pożarna. Samochód-przynęta skręca na wschód. Nissan jedzie w ślad za nim. – W porządku, Lon. Czy Amelia jest gdzieś pod ręką? Chcę z nią zamienić słowo. – Co jest do... – odezwał się Sellitto. – Ileż tu wozów strażackich. Czy nikt... Faktycznie, nikt, pomyślał wściekły Rhyme. Nie można przecież myśleć o... – Odezwę się potem. Trzeba coś z tym zrobić. Wozy strażackie zablokowały cały chodnik. W pokoju zrobiło się ciemno. Okna były zasłonięte. Percey Clay ogarnął strach. Znienawidziła to miejsce. Była tu zamknięta jak zwierzę w klatce. Znów pociągnęła z piersiówki. Rhyme opowiedział jej o zasadzce. Że Tancerz pojedzie w ślad za furgonetką, w której wedle jego przekonania znajdują się Percey i Hale. Zatrzymają jego samochód i aresztują go albo zabiją. W dziesięć minut będzie w ich rękach, ten człowiek, który na zawsze odmienił jej życie. Roland Bell kazał jej zostać w zamkniętym pokoju, z wygaszonymi światłami. Wszyscy byli na ostatnim piętrze. Usłyszała wybuch bomby, nawet nie przypuszczała, że aż tak ją przerazi. Nie do wytrzymania. Podeszła do drzwi, otworzyła je, wyszła na ciemny, pusty korytarz. Na końcu coś się poruszyło. Jakiś cień na klatce schodowej. Chciała mu się przyjrzeć dokładniej, cień jednak zdążył już zniknąć. Pokój Brita Hale’a był ledwie trzy metry dalej. Bardzo pragnęła z nim porozmawiać. Ale nie chciała, by widział ją w tym stanie – była blada, ręce jej drżały. Weszła znów do swojego pokoju, zamknęła drzwi, wróciła do łóżka. Czyżby słyszała czyjeś kroki? – Tryb poleceń. Okno systemowe wnet pojawiło się na monitorze. Lincoln Rhyme słyszał w oddali nikły odgłos syreny. Wtedy właśnie uświadomił sobie, jak wielki błąd popełnił. Wozy strażackie. – O, nie – wymamrotał. Tancerz ukradł strój strażaka albo lekarza i właśnie zakrada się do budynku- kryjówki. – Nie! To już koniec. Jakby w odpowiedzi komputer posłusznie wyłączył programy sieciowe. – Nie! – wrzasnął Rhyme. – Nie! Maszyna nie mogła rozpoznać jego podniesionego, wzburzonego głosu, na monitorze pojawiło się pytanie: „Czy naprawdę chcesz wyłączyć komputer?”. – Nie – wyszeptał zdesperowany. Kolejny komunikat: „Co chcesz teraz zrobić?”. – Thom! – krzyknął. – Niech mi ktoś pomoże! Ale drzwi były zamknięte; nikt się nie zjawił. Lewy palec Rhyme’a – jedyny sprawny – trząsł się jak w febrze. – Tryb poleceń – powiedział, z trudem siląc się na spokój. „Nie rozumiem tych słów. Spróbuj ponownie”. Gdzie był teraz Tancerz? Czy już znalazł się wewnątrz? Może już celował do Percey Clay albo Brita Hale’a. A może do Amelii Sachs. – Thom! Mel! „Nie rozumiem...” Czemu nie wpadłem na to wcześniej? – Tryb poleceń – powiedział sapiąc, starając się nie ulec panice. Pojawiło się okno systemowe. – Kursor w dół – wysapał wreszcie. – Zatrzymać kursor. Kliknąć dwukrotnie. Na ekranie posłusznie pojawiła się ikonka walkie-talkie. Wyobrażał sobie, jak nieustraszony Tancerz skrada się za plecami Percey Clay z nożem czy sznurem w dłoni. Koszmar. Stephen Kall w masce narciarskiej i pękatym płaszczu strażackim leżał na korytarzu budynku-kryjówki, skulony tuż za ciałem jednego z dwóch zabitych przed chwilą funkcjonariuszy. Kolejny strzał oderwał kawałek podłogi tuż przy jego głowie. Strzelał detektyw o przerzedzonych ciemnych włosach – ten, którego wcześniej widział w oknie. Przykucnął w drzwiach, ale Stephen nie mógł do niego wymierzyć. Detektyw miał w obu rękach pistolety automatyczne i celnie strzelał. Stephen podczołgał się metr ku uchylonym drzwiom. Wpadł w panikę, był przerażony, obłaziło go robactwo. Gwałtownie rozwarł drzwi na oścież i wbiegł do środka, spodziewał się tu znaleźć pogorzelisko i rozerwanych na strzępy Żonę oraz Przyjaciela. Ale Robal znów go wystrychnął na dudka. Odkrył, że telefon to była pułapka. Nie przewidział tylko tego, że morderca znów znalazł się w kryjówce świadków. Kiedy jednak wtargnął do środka, dwóch funkcjonariuszy przywitało go seriami z broni. Na szczęście udało mu się ich zabić. Miał nie więcej niż minutę. Robactwo nie dawało mu spokoju, był bliski łez. Lincoln Robal. Czy to był on? Ten łysiejący detektyw z dwoma pistoletami? Stephen znów strzelił, a detektyw – cholera – bez lęku szedł wprost na niego. Każdy inny gliniarz uciekłby, gdzie pieprz rośnie. Stephen przeładował broń i oddał kolejny strzał. Jeszcze metr i dotrze do drzwi. – Tu Bell! – gliniarz wrzasnął do mikrofonu. – Potrzebne nam wsparcie. Bell. Stephen zanotował to nazwisko w pamięci. Więc to nie Lincoln Robal. Gliniarz przeładował broń i strzelał dalej. Dziesięć strzałów, dwadzieścia. Stephen podziwiał jego technikę. Gliniarz wpakował pocisk w ścianę, ledwie kilka centymetrów od głowy mordercy. Więc Stephen odpłacił się strzałem, który również ledwie chybił. Bell szedł przed siebie, strzelając z obu pistoletów. Stephen pochylił głowę i rzucił granat błyskowy. Wybuchł, gliniarz padł na kolana i zasłonił twarz rękoma. Stephen domyślił się, że za tymi drzwiami kryje się Żona albo Przyjaciel, w przeciwnym razie strażnicy i Bell nie broniliby wejścia tak zajadle. Stephen domyślił się również, że jego ofiara na pewno schowała się do szafy, albo pod łóżko. Mylił się jednak. Gdy zajrzał do środka, jakaś postać z lampą w ręku rzuciła się wprost na niego z okrzykiem strachu i gniewu. Pięć celnych strzałów. Ciało opadło na podłogę. Dobra robota, żołnierzu. Ktoś się zbliża. Nie ma czasu na dokończenie misji. Trzeba uciekać. Pobiegł do tylnego wyjścia z budynku, wystawił głowę na zewnątrz i zawołał strażaków. Szóstka mężczyzn podbiegła do niego. Wskazał głową budynek. – Pękła rura z gazem. Uciekać stąd! Natychmiast! Wyskoczył w zaułek, a potem wybiegł na ulicę, mijał wozy strażackie, karetki i radiowozy. Był roztrzęsiony, to prawda. Ale zadowolony. Wykonał zadanie w dwóch trzecich. Amelia Sachs nie miała pojęcia, jak Tancerz tego dokonał, ale nie chciała znać szczegółów. Chciała go tylko wziąć na muszkę i mieć dwie sekundy na nafaszerowanie go połową magazynka. Trzymając w dłoni lekkiego glocka, wyskoczyła na korytarz na drugim piętrze. Tuż za nią postępowali Sellitto, Dellray i młody funkcjonariusz. Jodie czołgał się po podłodze za ich plecami. Posuwali się ciemnym korytarzem, zaglądając energicznie do wszystkich pokoi po kolei, skuleni tak, by wycelowana na wysokości piersi lufa natrafiła na powietrze. Sachs podeszła do ostatniego pokoju zaraz po tym, gdy pojawiło się dwóch policjantów Haumanna, którzy weszli do budynku przez zniszczone drzwi od tyłu. – Kryjcie mnie – zawołała i nim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, wtargnęła do środka z glockiem w pogotowiu. Zastygła na widok lufy wycelowanej wprost w swoją pierś. – O Boże – wymamrotał Roland Bell i opuścił broń. Miał potargane włosy i umorusaną twarz. Dwie kule rozerwały mu koszulę i wbiły się w kamizelką kuloodporną. Wtedy ujrzała na podłodze koszmarny widok. Miejsce zbrodni mogło zdradzić wiele tajemnic, dlatego też zdawała sobie sprawę z tego, że powinna pomóc Percey Clay stanąć na nogi i oderwać ją od zwłok przyjaciela. Mimo to stała jak skamieniała i przyglądała się, jak ta kobieta o płaskiej, nieładnej twarzy kołysze w ramionach zakrwawioną głowę Brita Hale’a, jęcząc: – O nie, o nie. Twarz Sachs przypominała skamieniałą maskę, w jej oczach nie było łez. Dwieście dziesięć metrów od budynku-kryjówki. Czerwone i niebieskie światła dziesiątek karetek chciały go oślepić, ale on patrzył przez lunetę i nie zwracał uwagi na nic prócz krzyża nitek. Stephen oglądał jedną i drugą stronę strefy ostrzału. Wyjął model 40, ukryty rano za wieżą ciśnień. Broń była naładowana i zarepetowana, był gotów zabić. Ale na razie nie chodziło o Żonę. Drzwi frontowe budynku-kryjówki otworzyły się, na zewnątrz wyszedł niepewnie Jodie. Rozejrzał się wokół, zmrużył oczy. Ty... Stephen z łatwością wziął na celownik jego klatkę piersiową. Na co czekasz, żołnierzu, strzelaj. Nie może cię poznać. Muszę dobrze wycelować, uwzględniając wiatr, panie poruczniku. Zdradził cię, żołnierzu. Sprzątnij go. Tak jest, panie poruczniku. Już po nim. Już jest trup. Naciska. Powoli, powoli. Ale broń nie wypaliła. Spojrzał Jodiemu w twarz, w jego oczy, które przeczesywały dachy, ofiara go dostrzegła. Stephen za długo zwlekał. Wypalił jak harcerzyk z dubeltówki na letnim obozie. Jodie uskoczył, rozpychając idących po bokach policjantów. Wystrzelił jeszcze dwa razy, ale Jodie już zdążył się skryć. I wtedy zaczęli strzelać do niego. Kilkanaście karabinów, potem drugie tyle. Czemu zwlekałem? Czemu? Mogłem go ustrzelić i już być daleko stąd. Usłyszał helikopter. Jeszcze więcej syren. Uciekaj, żołnierzu, uciekaj. Stephen wrzucił model 40 do futerału, przewiesił torbę przez ramię i zbiegł schodami pożarowymi na dół. Rozdział dziewiąty ...Godzina 28 z 45 – To nic przyjemnego – powiedział Thom do Amelii Sachs. Zza drzwi sypialni Rhyme’a usłyszała: – Chcę natychmiast tę butelkę! A potem wściekły wrzask. Sachs wiedziała, że gdyby tylko mógł, rzucałby przedmiotami. – Lepiej poczekaj chwilę – ostrzegał Thom. Ona jednak otworzyła drzwi. – Nie mamy na to czasu. – Chcę tę butelkę! – warknął Rhyme. Przedstawiał żałosny widok. Miał rozczochrane włosy i przekrwione oczy. Butelka macallana leżała na podłodze. Pewnie ją strącił, usiłując pochwycić zębami. Zauważył Sachs, ale powiedział tylko oschle: – Podnieś to. – Mamy mnóstwo roboty, Rhyme. – Podnieś tę butelkę. Podniosła ją i postawiła na półce. – Dość już wypiłeś. – Nalej mi whisky. Chodź tu, Thom. – Rhyme – warknęła na niego – mamy całą masę śladów, które trzeba dokładnie przeanalizować. – Jakich śladów!? Przecież Tancerz wdarł się do środka. Lis buszujący w kurniku. Lis w kurniku. – Filtr odkurzacza pełen jest śladów, mam pocisk. Tyle tego przy niosłam, że powinieneś skakać z radości jak dzieciak na urodziny. Przestań się nad sobą użalać i bierzmy się do roboty. Nic nie odpowiedział. Ujrzała, jak kieruje swój tępy wzrok ku drzwiom. Obróciła głowę. W progu stała Percey Clay. Rhyme szybko opuścił wzrok. Zamilkł. No pewnie, pomyślała Sachs. Musi się grzecznie zachowywać w obliczu swojej nowej miłości. Percey weszła do pokoju i spojrzała na Rhyme’a, który przedstawiał żałosny widok. – Lincoln, co jest grane? – Sellitto towarzyszył Percey. – Trzech zabitych, Lon. Zabił kolejne trzy osoby. Lis w kurniku. – Lincoln! – wypaliła Sachs. – Robisz z siebie pośmiewisko. Nie powinna była tego mówić. Na twarzy Rhyme’a pojawił się wyraz zdziwienia. – I co z tego. Czy wyglądam na zawstydzonego? Sami powiedzcie. Czy jest mi wstyd? W końcu spojrzał na Percey. – Co ty tu robisz? Powinnaś być na Long Island. – Muszę z tobą pogadać. Chwilę się nie odzywał, w końcu jednak powiedział: – Po pierwsze, nalej mi drinka. Percey nalała sobie i Rhyme’owi. Sachs spojrzała na nią surowo. – Oto kobieta z klasą – powiedział Rhyme. – Zabiłem jej part nera, a ona mimo to napije się ze mną. Ciebie, Sachs, nie było na to stać. – Nie bądź śmieszny – odgryzła się Sachs. – Gdzie jest Mel? – Odesłałem go do domu. Nie było już nic do roboty. Odstawimy ją na Long Island, tam już będzie bezpieczna. Nalej jeszcze jednego. Percey sięgnęła po butelkę, ale Sachs powiedziała: – Już dość wypił. – Nie słuchaj jej – zaoponował Rhyme. – Jest na mnie wściekła. Złości się, że nie wszystko robię po jej myśli. Wielkie dzięki, Rhyme. Czemu nie, możemy prać nasze brudy publicznie! Zwróciła na niego swe piękne, zimne oczy. Nawet tego nie zauważył, wpatrzony w Percey Clay, która powiedziała: – Byłam przekonana, że umowa stoi. A tu nagle dwóch agentów chce mnie zabrać na Long Island. Myślałam, że mogę ci zaufać. – Jeśli mi zaufasz, zginiesz. – Ryzyka nie dało się uniknąć – powiedziała Percey. – Sam mówiłeś, nie można wykluczyć, że wtargnie do naszej kryjówki. – Oczywiście. Ale nie wiesz, że to przewidziałem. Domyśliłem się, że przebierze się za strażaka. Wiedziałem to pięć minut przed jego wtargnięciem do środka. Ale nie mogłem nigdzie zadzwonić. Nie mogłem podnieść słuchawki. Hale zginął przeze mnie. Amelii zrobiło się go żal, było to gorzkie uczucie. Bardzo ją bolała jego klęska, ale nie wiedziała, jak może mu pomóc. Wskazał głową komputer. – A już byłem z siebie taki dumny. Myślałem, że znów jestem normalny dzięki tej maszynie. Jeżdżę sobie jak rajdowiec moją Błyskawicą, włączam światła, zmieniam kompakty. Co za absurd. Zamknął oczy. Ostry wybuch śmiechu, który wypełnił pokój, zaskoczył wszystkich. To Percey Clay nalała whisky sobie i Rhyme’owi, a potem rzekła: – Mówisz od rzeczy. – Przestań – powiedział niepewnie, spoglądając na nią. – No, pewnie – warknęła napastliwie. – Mam milczeć? Opowiadasz, że ktoś zginął, bo zawiodła technika. I z tego powodu chcesz zrejterować? Wycofywać się z obietnic? – Przełknęła alkohol i westchnęła ciężko. – Czy masz choć blade pojęcie o tym, czym się zajmuję? Rhyme już otwierał usta, ale Percey nie dopuściła go do głosu. – Pomyśl tylko, siedzę w niewielkiej aluminiowej rurze pędzącej z szybkością ośmiuset kilometrów, dziesięć kilometrów nad ziemią. Na zewnątrz minus sześćdziesiąt stopni, a wiatr wieje z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Tylko moja maszyna utrzymuje mnie przy życiu. – Znów się roześmiała. – I co nas, według ciebie, różni? – Nic nie rozumiesz – powiedział opryskliwie. – Możesz chodzić, gdzie chcesz. – Chodzić? Jestem na wysokości piętnastu kilometrów, jeśli otworzę drzwi, krew natychmiast zetnie mi się w żyłach. Trafiła kosa na kamień. Rhyme zapomniał języka w gębie, pomyślała Sachs. – Przykro mi, panie detektywie – ciągnęła Percey – ale ja nie widzę między nami żadnej różnicy. Oboje jesteśmy wytworami dwudziestowiecznej nauki. Jesteśmy od niej zależni. Rhyme, odpuść sobie, myślała Sachs. – Ale jeśli ja coś sknocę, giną ludzie – powiedział kryminolog. – Naprawdę? A co się stanie, jeśli u mnie zawiedzie instalacja przeciwoblodzeniowa? Albo jeśli gołąb zatka odbiornik ciśnień powietrza w czasie podejścia do lądowania? Już po mnie. U ciebie zawsze jest szansa, że się wyliżą z ran postrzałowych. Rhyme chyba kompletnie wytrzeźwiał. Rozglądał się po pokoju, jakby w poszukiwaniu jakiegoś dowodu na to, że rozmówczyni się myli. – Proponuję – powiedziała spokojnie Percey – unieszkodliwić te go Tancerza raz na zawsze, ponieważ mam zamiar pojechać teraz na lotnisko i skończyć naprawę samolotu, a wieczorem polecieć, tak jak już wcześniej ustaliliśmy. A może powinnam skontaktować się z moim prawnikiem? Ciągle brakowało mu słów. Minęła chwila. Sachs aż podskoczyła, gdy Rhyme zawołał swym grzmiącym barytonem: – Thom! Thom! Chodź tu. Opiekun wyjrzał podejrzliwie zza drzwi. – Zrobiłem tu trochę bałaganu. Przewróciłem szklankę. Mam włosy w nieładzie. Mógłbyś, proszę, ogarnąć trochę to wszystko? – Czy ty sobie z nas drwisz, Lincolnie? – spytał Thom. – A ty Lon? Zadzwoń do Mela Coopera. Chyba wziął na serio moje słowa. Ach, ci naukowcy! Za grosz poczucia humoru. Musi tu wrócić. Sachs miała ochotę gdzieś uciec. Wsiąść do swego samochodu i popędzić przed siebie drogami hrabstwa Nassau z prędkością stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie wytrzyma ani chwili dłużej w jednym pomieszczeniu z tą kobietą. – W porządku, Percey – powiedział Rhyme. – Weź ze sobą detektywa Bella i obstawę silnej grupy policjantów. Jedź na lotnisko i rób, co masz robić. – Dziękuję, Lincolnie – kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Dała w ten sposób do zrozumienia, kto tu jest zwycięzcą. W pewnych dyscyplinach Amelia Sachs była skazana na wieczną klęskę. Była strzelcem wyborowym, policjantką z wieloma odznaczeniami, mistrzem kierownicy i niezłym kryminologiem, niestety miała bardzo czułe serce. Jej ojciec widział to dobrze; sam zresztą był romantykiem. – Powinni wymyślić kamizelkę kuloodporną dla duszy, Arnie – mawiał do niej. – Przydałaby się. Żegnaj, Rhyme, żegnaj. Jak zareagował na to nieme pożegnanie? Spojrzał na nią przelotnie i burknął: – Musimy się przyjrzeć tym śladom, Sachs. Nie ma czasu do stracenia. – I co znalazłaś? – Rhyme zwrócił się z pytaniem do Amelii. Odnalazła wszystkie łuski z należącej do Tancerza beretty kaliber 7,65. Ale wyczyszczono je płynami, które usunęły nawet odciski palców pracowników fabryki amunicji, uniemożliwiając identyfikację transportu i konkretnej partii. Pewnie, aby nie zostawić odcisków, ładował je za pomocą knykci. Stara sztuczka. – Co jeszcze? – spytał Rhyme. – Pociski z pistoletu. Trzy spłaszczone i jeden prawie nienaruszony. – Poszukaj odcisków – polecił Rhyme. – Już to zrobiłam – odparła. I szybko dodała: – Marzenie ściętej głowy. Cooper przyjrzał się strzępkowi bawełny w plastikowej torbie. – A to co? – spytał. – Aha, mam jeszcze jeden nabój z jego karabinu. – Co? – Rhyme zamrugał gwałtownie. – Oddał kilka strzałów z dachu, kiedy Jodie wyszedł przed budynek. Trafił dwukrotnie w drzwi. Ten nabój trafił w ziemię i nie wypalił. – Zaraz, zaraz – przerwał jej Cooper. – To nabój wybuchowy? Ostrożnie położył torbę na stole i cofnął się, odsuwając stamtąd równocześnie Sachs. – O co chodzi? – spytała. – Naboje wybuchowe są bardzo zdradliwe. Mogą wypalić w każ dej chwili. – To czemu ten nie wybuchł? – spytała. – Ziemia zapewniła mu miękkie lądowanie. Tancerz sam je robi. Może przy tym egzemplarzu zawiodła jego kontrola jakości. – Robi je sam? – powtórzył Rhyme, spoglądając na Sachs i na chwilę zapomnieli, że się na siebie boczą. Uśmiechnęli się i powiedzieli równocześnie: – Odciski! – Niewykluczone – powiedział Cooper. – Ale jak zamierzacie to sprawdzić? – Rozbiorę ten nabój – powiedziała Sachs. – Nie – sprzeciwił się Rhyme. – Poczekamy na techników bombowych. – Nie mamy na to czasu. Nachyliła się nad nabojem. – Przykryję go moją kamizelką kuloodporną, która posłuży mi za tarczę. Zdjęła bluzkę, odpięła zapinaną na rzepy kamizelkę i ustawiła ją na podobieństwo namiotu. – Co mam robić? Nie, Sachs, daj spokój, pomyślał Rhyme. – Jeśli mi nie wyjaśnisz, po prostu rozetnę go na pół – ujęła w dłoń piłkę mechaniczną. Ostrze zakręciło się tuż nad torbą. Rhyme westchnął i skinął na Coopera. – Wyjaśnij jej, co ma robić. – W porządku. Wyjmij go ostrożnie z torebki. Połóż na ręcznik. Wyłuskała zdumiewająco mały nabój z szarobiałym czubkiem. – Ten pocisk przeszedłby przez kamizelkę kuloodporną i dwie ściany jak przez masło. – Rozumiem. Sachs odwróciła go w kierunku ściany. – Sachs – powiedział spokojnie Rhyme – użyj szczypców. Proszę. Zawahała się, jednak wzięła od Coopera szczypce chirurgiczne samoblokujące i złapała nimi nabój u podstawy. – Jak go mam otworzyć? – Musisz usunąć czubek – wyjaśnił Cooper. Krople potu spływały jej po twarzy. – Rozumiem. Szczypcami? Cooper podał jej do prawej dłoni szczypce o cieniutkich końcówkach. – Musisz silnie przekręcić. Tylko go nie złam. – Siedzi mocno, ale ustąpi – powiedziała pod nosem. – Przypomnij sobie te wszystkie samochody, przy których dłubałaś – powiedział Rhyme. – Pamiętasz ten stary typ ceramicznych świec zapłonowych? Odruchowo kiwnęła głową i nachyliła się nad namiocikiem wzniesionym z kamizelki kuloodpornej, mocno mrużąc oczy. Uważaj, Sachs, pomyślał Rhyme. Usłyszał cichutki trzask. Zamarła na chwilę, potem wyjrzała znad kamizelki. – Odszedł. Otworzyłam go. – Widzisz materiał wybuchowy? – spytał Cooper. Zajrzała do środka. – Tak. Podał jej puszkę z lekkim olejem do maszyn. – Wpuść kilka kropli do łuski naboju, a potem ją przechyl. Plastik powinien sam wypłynąć. Wkropliła olej i obróciła nabój. Nic nie wypłynęło. – Cholera – mruknęła. Mocno nim potrząsnęła. – Sachs! – Rhyme wstrzymał oddech. Maleńki biały gwint wypadł na zewnątrz, a tuż za nim ziarenka prochu. – W porządku – powiedział Cooper, oddychając z ulgą. – Teraz już nic ci nie grozi. Za pomocą igły mikroskopowej umieścił plastik na szkiełku. Podszedł do mikroskopu zwinnym krokiem typowym dla kryminologów na całym świecie – znów wyprostowany, wymachując rękoma. Wsunął preparat pod mikroskop. – Dla kontrastu użyj odrobiny gencjany – poradził Rhyme. Cooper spryskał próbkę i umieścił ją pod mikroskopem. Obraz natychmiast pojawił się na monitorze Rhyme’a. – Tak! – krzyknął. – Jest! Półokrągłe linie były doskonale widoczne. – Udało ci się, Sachs. Dobra robota. Kiedy jednak Cooper przestudiował wydruk zrobiony przez Rhyme’a, westchnął ciężko: – Nie ma takiego systemu, który by coś z tego sklecił. – Tyle trudu na marne – powiedział Rhyme. Amelia nagle zaśmiała się, przyglądając śladom umieszczonym na tablicach MZ– I i MZ-2. – Złóżcie je razem. Mamy przecież jeszcze jeden niepełny odcisk. Cooper spojrzał na Rhyme’a. – Pierwszy raz słyszę o takiej metodzie. Podobnie jak Rhyme. Obrońca miałby proste zadanie, gdyby gliniarze zaczęli w ten sposób preparować odciski palców przestępców. – Warto spróbować – zgodził się Rhyme. Cooper zdjął ze ściany drugi wydruk i zaczęli się głowić, jak je poskładać do kupy. Zrobił fotokopie odcisków, żeby pasowały do siebie rozmiarem. Potem wraz z Sachs zaczęli je do siebie przypasowywać jak puzzle. Przypominali przy tym przekomarzające się wesoło dzieci, próbujące różnych możliwości. Sachs posunęła się tak daleko, że zapełniła długopisem kilka luk. W końcu uzyskali około trzech czwartych odcisku prawego palca wskazującego. Cooper uniósł efekt ich pracy do góry. – Sam nie wiem, Lincolnie, co o tym sądzić. Ale Rhyme pochwalił: – To dzieło sztuki, Mel. Jest piękny. Przepuść go przez AFIS. Do pisz, że to niezwykle pilna sprawa najwyższej wagi. Pięć minut później zamigotał monitor i pojawił się na nim nowy obraz: „Do przesłanego odcisku znaleziono jeden pasujący. 14 punktów zgodnych. Statystyczne prawdopodobieństwo identyfikacji: 97 procent”. – Nie mogę w to uwierzyć – wyszeptała Sachs. – Mamy go. – Kto to taki, Mel? – spytał cicho Rhyme. – To już nie Tancerz – powiedział Cooper – a Stephen Kall. Trzydzieści sześć lat. Ostatni znany adres pochodzi sprzed piętnastu lat, jakiś numer poste restante w Cumberland w stanie Wirginia Zachodnia. Kiedy miał piętnaście lat, odsiedział dwadzieścia miesięcy za zabójstwo – zaśmiał się cicho. – Ale zapomniał powiedzieć Jodiemu, że jego ofiarą był Lou Kall, jego ojczym. – Ojczym, naprawdę? – Jest co poczytać – Cooper zagłębił się w przesłane raporty policyjne. – To niemal podręcznikowy przykład patologii rodzinnej. Matka Stephena umierała na raka, a mąż bił ją systematycznie za różne przewinienia. Złamała rękę, zmarła kilka miesięcy później. Kall wbił sobie do głowy, że winę za jej śmierć ponosi ojczym. Chcecie słuchać dalej? – Jasne. – Kiedy zmarła, Stephen wybrał się z ojczymem na polowanie. Dzieciak walnął go w głowę, rozebrał do naga i przywiązał w lesie do drzewa. Potem zostawił tak na kilka dni. Chciał go tylko na straszyć, jak twierdzi jego adwokat. Ale zapomniał, gdzie było to drzewo. Kiedy policja w końcu znalazła ojczyma... cóż, różne stworzenia zdążyły się już do niego dobrać. Głównie robaki. Żył jeszcze przez dwa dni. Ale nie odzyskał przytomności. – O kurczę – wyszeptała Sachs. – Kiedy go znaleźli, chłopak siedział obok i przyglądał mu się – czytał dalej Cooper. – Podejrzany nie stawiał oporu. Wyglądał na zagubionego. Ciągle tylko powtarzał „Wszystko może zabić. Wszystko może zabić”. Rhyme nie mógł temu zaprzeczyć. Sam pilotaż to tylko część pracy pilota zawodowego. Wiele czasu pochłania robota papierkowa. Na tylnym siedzeniu furgonetki, którą Percey Clay jechała na lotnisko w Mamaroneck, leżały stosy map i dokumentów. Musiała przestudiować wszystkie te papiery, by wypełnić nawigacyjny formularz przedlotowy i arkusz planu lotu. Była zakopana w tej robocie po uszy. Obok siedział otępiały i ponury Roland Bell. Zmienił się nie do poznania. Było jej go żal, tak samo jak siebie samej; Brit Hale był chyba pierwszym świadkiem, jakiego stracił. Kiedy wypełniła ostatnią stronę planu lotu, furgonetka skręciła i wjechała na teren lotniska. Uzbrojeni strażnicy wylegitymowali ich i przepuścili. Percey zauważyła, że światła wciąż palą się w jej biurze. Kazała kierowcy stanąć i wyszła z samochodu. Bell i pozostali ochroniarze wyszli wraz z nią, czujni i gotowi. Umorusany smarem, wycieńczony Ron Talbot klapnął w biurze, otarł zroszone potem czoło. Miał niepokojąco czerwoną twarz. – Ron – uścisnęła go – wszystko w porządku? – Brit – powiedział, kręcąc głową. – On dostał w swoje łapy Brita. Nie powinnaś była tu przyjeżdżać, Percey. Ukryj się gdzieś. Cofnęła się. – Co jest? Jesteś chory? – Po prostu zmęczony. Wyjęła mu papierosa z dłoni i zgasiła. – Nikt ci nie pomagał przy Foxtrocie Bravo? – Właściwie nie. Przed godziną dostarczono części zamienne. Zacząłem je montować. Trochę się zmęczyłem. – Ból w klatce piersiowej? – Właściwie nie. – Ron – powiedziała – jedź do domu. Sama skończę. Talbot był tak wycieńczony, że nie uniósłby klucza, nie mówiąc już o komorze spalania. Pocałowała go w zroszone potem czoło. Talbot wstał z trudem, przez chwilę nie ruszał się, spoglądając przez okno na Foxtrota Bravo. Na twarzy rysowała mu się gorycz. Przypomniała sobie, że ten sam wyraz miały jego zamglone oczy, kiedy ją powiadomił, że nie przeszedł badań lekarskich i już nie może latać. Ruszył w stronę drzwi. Mieli tajemnicę w swoich rękach. Cooper wraz z Sachs wrócili do badania śladów znalezionych w bieżnikach wozów strażackich i radiowozów z miejsca katastrofy samolotu Eda Carneya. Znaleźli brud, trawę, smar, śmieci, które na nic się nie przydadzą, Rhyme zresztą wiedział już o tym wcześniej. Jednak pewien szczegół wydał mu się niezwykle ważny, choć nie wiedział jeszcze, co oznacza. Jedynym śladem obecności bomby były drobiny miękkiej beżowej substancji. Chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym wykrył, że jest to C5H8. – Izopren – zauważył Cooper. – Miękka, bardzo podobna do la teksu guma. Przyjrzał się próbce przez mikroskop. – Jest też klej kauczukowy i... bingo! – Nie baw się z nami w kotka i myszkę – mruknął Rhyme. – Okruchy cyny i drobne fragmenty plastiku wbite w gumę. Płyt ki obwodu. – Element mechanizmu zegarowego? – Nie. Był nienaruszony – przypomniał Rhyme. – Musimy się do wiedzieć, czy to pochodzi z bomby, czy z samolotu. Chcę, Sachs, żebyś pojechała na lotnisko. Odszukaj Percey, niech ci da próbki wszystkiego, co jest zrobione z lateksu i gumy, i wszelkie płyty układu, jakie mogły znajdować się w bebechach samolotu, którym leciała ofiara. A ty, Mel, poślij informację do bazy danych Biura Materiałów Wybuchowych. – Ja mam z nią rozmawiać? – powiedziała Sachs. – Z Percey? – Tak. I przestań jej dokuczać. Jest nam potrzebna. Rhyme nie miał pojęcia, czemu z taką złością nałożyła kamizelkę kuloodporną i wyszła bez słowa. Kiedy tylko Sachs znalazła się na lotnisku, wpadła do hangaru. Podeszła do rusztowania, na którym pracowała Percey. Obserwowała, jak w niecałe dziesięć sekund zamontowała we wnęce silnika leara duży czerwony cylinder – gaśnicę, jak domyślała się Sachs. Jednak inna część – wyglądała jak wielka metalowa obręcz – była bardziej oporna. Percey ciężko dyszała, mocując się z nią. Przez dłuższą chwilę żadna z kobiet nie odezwała się ani słowem. – Spróbuj lewarkiem – powiedziała w końcu Sachs. – Już niewiele brakuje. Trzeba tylko trochę siły. Stara metoda siłowa. Percey spojrzała ostrożnie na wystające z metalu zatrzaski. – Sama nie wiem. Czy zakładałaś kiedyś w learze komorę spalania? – Nie. Świece zapłonowe w ośmiocylindrowym silniku w układzie widlastym samochodu Chevy Monza. Trzeba odrobinę unieść silnik, żeby do nich dotrzeć. Percey przyjrzała się instalacji. – Nie mam takiego małego lewarka. – Ale ja mam. Zaraz przyniosę. Sachs wyszła do swojego wozu i wróciła z przypominającym harmonijkę lewarkiem. Wspięła się po rusztowaniu. – Spróbuj w tym miejscu, u podstawy silnika. To mocny stalowy dwuteownik. Kiedy Percey umieszczała lewarek, Sachs zachwycała się skomplikowanym silnikiem. – Ile koni mechanicznych? Percey skwitowała to pytanie śmiechem. – Moc mierzymy w kilogramach ciągu, a nie w koniach mechanicznych. Każdy garrett TFE 731 ma moc tysiąca sześciuset kilogramów. – Zdumiewające – Sachs roześmiała się i zaczepiła lewarkiem o uchwyt. Szybko zasapała się od kręcenia korbką. Percey zaparła się ramieniem o pierścień i pchnęła mocno. – Znasz się na samochodach, prawda? – spytała. – A pilotowa łaś kiedyś samolot? – Nie. Ale to niezła myśl – Sachs pokręciła jeszcze trochę. – Jeszcze odrobinę – powiedziała Percey. Z głośnym metalicznym brzękiem pierścień wskoczył wprost na zatrzaski. Na płaskiej twarzy Percey pojawił się nikły uśmiech. Dokręciła śruby za pomocą klucza zapadkowego, potem połączyła na powrót kable i elementy elektroniczne. – Dzięki – powiedziała, a po chwili spytała: – Co ty tu robisz? – Znaleźliśmy nowe ślady, które mogą pochodzić z bomby. Ale Lincoln podejrzewa, że równie dobrze mogą być elementami samolotu. Skrawki beżowego lateksu, płyta obwodu. Czy coś ci to mówi? Percey wzruszyła ramionami. – W learze są tysiące uszczelek. Mogą być z lateksu. A płyty obwodu? Pewnie jest ich też z tysiąc. Wskazała głową na warsztat. – Płyty dostajemy na specjalne zamówienie, ale na pewno znajdziesz tam mnóstwo uszczelek. Weź tyle próbek, ile tylko trzeba. Sachs podeszła do warsztatu i zaczęła wkładać do torebki wszystkie kawałki gumy w kolorze beżowym. Percey, nie patrząc na Amelię, powiedziała: – A już myślałam, że chcesz mnie aresztować i zapuszkować. Przydałoby się, pomyślała Sachs, powiedziała jednak: – Przyjechałam tylko po próbki. – O co więc chodzi? – spytała Percey. – Nie rozumiem? – odpowiedziała pytaniem Sachs. – To tarcie między nami. – Przez ciebie o mało nie zginął mój przyjaciel. Percey pokręciła głową i powiedziała poważnie: – Nie o to chodzi. Czułam to, zanim jeszcze Jerry został postrzelony. Kiedy spotkałam ciebie po raz pierwszy u Lincolna. Sachs nie odezwała się. – O niego chodzi, prawda? – O kogo? – Dobrze wiesz, o kim mówię. Mam na myśli Lincolna Rhyme’a. – Myślisz, że jestem zazdrosna? – zaśmiała się Sachs. – Tak. Łączy was coś więcej niż tylko praca. Podejrzewam, że się w nim kochasz. – Ależ skąd. Co za bzdury. Percey spojrzała na nią wymownie i zwinęła nadmiar kabla. – Po prostu naprawdę podziwiam jego talent. Nic ponadto – wyjaśniła Amelia. Percey Clay uniosła pomazaną smarem rękę. – Spójrz na mnie, Amelio. Jestem niska, apodyktyczna i raczej brzydka. Poza tym, właśnie straciłam męża. Nie szukam nowego faceta. – Wybacz mi – zaczęła ostrożnie Sachs – moje słowa, ale nie wyglądasz na kogoś pogrążonego w żałobie. – Niby czemu? Bo staram się ratować firmę? – To przecież nie wszystko – odparła z wahaniem Sachs. – A może się mylę? Percey przyjrzała się Sachs. – Byliśmy z Edem bardzo bliscy sobie. Byliśmy małżonkami, przyjaciółmi i partnerami w interesach. Faktycznie, spotykał się z inny mi. Bardzo mnie tym ranił. Siebie zresztą też, bardzo. Kochał mnie, ale nie potrafił odmówić sobie urodziwych kochanek. Ale zawsze do mnie wracał – zamilkła na chwilę, starając się powstrzymać łzy. – A ty? – Czy byłam mu wierna? – Percey zaśmiała się gorzko. – Nie na leżę do tych, które mają u facetów wzięcie. Kiedy jednak dowie działam się o Edzie i jego kochankach, byłam wściekła. Spotykałam się z innymi mężczyznami. Miałam romans z Ronem – Ronem Tal botem – przez jakiś czas, kilka miesięcy. Nawet mi się oświadczył. Ale mnie pisany był Ed. I to się nigdy nie zmieniło. – Odbiegła spojrzeniem w dal. – Poznaliśmy się z Edem w marynarce wojennej. Oboje byliśmy pilotami myśliwców. Przy oświadczynach chciał mi ofiarować pierścionek, ale wtedy staraliśmy się oszczędzać każdy grosz na naszą własną firmę czarterową. Którejś nocy wypożyczył starego norsemana, który stał na lotnisku. Wzniosłam maszynę na wysokość dwóch tysięcy metrów. Nagle mnie pocałował, przejął stery i powiedział: „Udało mi się w końcu zdobyć brylant dla ciebie, Perce”. – Naprawdę? – spytała Sachs. Percey uśmiechnęła się. – Wcisnął dźwignię sterowania silnika do oporu i pociągnął do siebie wolant. Nos samolotu poderwał się do góry. Przez chwilę, nim zaczęliśmy znów nabierać szybkości, stanęło nam przed oczami całe nocne niebo. Nachylił się w moją stronę i powiedział: „Wybieraj. Ze wszystkich gwiazd na wieczornym niebie. Możesz mieć każdą z nich”. – Percey pochyliła głowę, otarła rękawem oczy i znów obróciła się w stronę silnika. – Wierz mi, nie jestem twoją rywalką. Tylko Ed był mi pisany. – Nie wiesz jeszcze wszystkiego – powiedziała cicho Sachs. – Przypominasz Rhyme’owi kogoś. Osobę, którą kochał. Odkąd pojawiłaś się, zachowuje się tak, jakby znów był z tamtą kobietą. Percey wzruszyła ramionami. – Dobrze rozumiemy się z Rhyme’em. I co z tego? To jeszcze nic nie znaczy. Spójrz prawdzie w oczy, Amelio. On kocha ciebie. Sachs skwitowała to śmiechem. – Oj, bardzo się mylisz. Percey odwróciła głowę i spojrzała na Sachs. – Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie macie szans stworzyć z Rhyme’em zgranej pary. Ale wiesz co, kiedyś miałam takiego instruktora. Kiedy lecieliśmy samolotem wielosilnikowym, lubił się z nami drażnić. Wielu instruktorów wyłączało jeden z silników na kilka minut, żeby sprawdzić, jak człowiek poradzi sobie w takiej podbramkowej sytuacji. Ale ten kazał nam lądować na jednym działającym silniku. Praktykanci zawsze go pytali: „Czy to nie za wielkie ryzyko?”, na co on odpowiadał: „Bóg lubi trzymać w niepewności. Czasem trzeba zaryzykować”. Rozdział dziesiąty ...Godzina 32 z 45 O siedemnastej w niedzielę wyprowadzili Jodiego z sypialni w piwnicy, gdzie przebywał do tej pory pod kluczem. Niechętnie poczłapał w górę po schodach, ściskając w dłoni tę głupią książkę Koniec z uzależnieniem. Rhyme pamiętał ten tytuł. Przez wiele miesięcy utrzymywała się na liście bestsellerów „Timesa”. Ponieważ był w wisielczym nastroju, przyszło mu do głowy, że sam jest uzależniony na zawsze. Zespół agentów federalnych leciał właśnie z Cjuantico do Cumberland w Wirginii Zachodniej, miasteczka, gdzie mieszkał niegdyś Stephen Kall, szukać jakichś tropów. – Mówiłeś nam już o nim – Rhyme zwrócił się do Jodiego. – Chciał bym usłyszeć więcej. Skup się. Jodie spojrzał na niego krzywo. Rhyme przypuszczał, że zastanawia się, jakie słowa zmiękczą policjantów. Tym bardziej był zdziwiony, gdy Jodie powiedział: – Jedno jest pewne, on się ciebie boi. – Mnie? – zdziwił się Rhyme. – To on mnie zna? – Wie, że masz na imię Lincoln i że depczesz mu po piętach. – Skąd o tym wie? – Tego nie wiem – odparł i dodał: – Kilka razy gdzieś telefonował. Zawsze długo słuchał, nie mówiąc ani słowa. – Cholera jasna – wyrwało się głośno Dellrayowi. – Założył nam podsłuch. – Oczywiście – wykrzyknął Rhyme. – Pewnie w biurze Hudson Air. To w ten sposób dowiedział się o kryjówce. – Co jeszcze o mnie wie? – Rhyme zwrócił się do Jodiego. – Że jesteś detektywem. Chyba nie wie, gdzie mieszkasz, ani nie zna twojego nazwiska. Ale panicznie się ciebie boi. Gdyby żołądek Rhyme’a reagował z powodu dumy czy przejęcia, na pewno poczułby w nim teraz ucisk. Czekaj no, Stephenie Kallu, my cię jeszcze nastraszymy. – Raz już nam pomogłeś, Jodie. Teraz znów potrzebujemy twojej pomocy. – Zwariowaliście? – Zamknij się i słuchaj – warknął Dellray. – Dotarło? Tego już było dla Jodiego za wiele. – Ja wysiadam z tej rozgrywki. – Pomożesz nam – powiedział Sellitto spokojnie – dla własnego dobra. – Dla własnego dobra mam się dać zastrzelić? Uhm. Może mi to, z łaski swojej, wyjaśnicie. – Oczywiście – powiedział Sellitto. – Tancerz wie, że go wsypałeś. Powinien uciekać z kryjówki świadków, ile sił w nogach. Ale on wolał się wpakować w kłopoty, żeby tylko cię dopaść. Teraz już wiemy, że nie spocznie, póki ciebie nie sprzątnie. – Chyba nie chcesz, żeby zapukał do twoich drzwi za tydzień, albo za rok – dodał Dellray. – Zgadzasz się z nami? – A więc – podsumował Sellitto – mając na uwadze własne bezpieczeństwo, powinieneś nam pomóc. – Ale będziecie mnie chronić jako świadka? Sellitto wzruszył ramionami. – Jeśli nam tylko pomożesz, to oczywiście. Przekrwione oczy Jodiego były pełne łez. Widać było, że się boi. Rhyme zastanawiał się, jak to jest, żyć tak skromnie. Cichutko jak mysz pod miotłą. Zbyt wiele sposobów, by umrzeć. – Byłeś tam, kiedy zabił naszego agenta – powiedział Sellitto. – Ten człowiek nie musiał zginąć. Możesz nam pomóc powstrzymać go przed dalszym mordowaniem. Zamyślony Jodie przerzucał brudnym kciukiem stronice swojej książki. W końcu uniósł oczy – o zadziwiająco trzeźwym spojrzeniu – i powiedział: – Kiedy prowadziłem go do siebie, myślałem sobie, że mogę go po drodze wepchnąć do jakiegoś głębokiego kanału. Wiem też, gdzie leżą całe kopy gwoździ do podkładów. Mogłem chwycić jeden z nich i za dać mu nim cios w głowę. Naprawdę nachodziły mnie takie myśli. Ale bardzo się balem. – Uniósł książkę do góry. – Rozdział trzeci. Jak stawić czoło własnym demonom. Nigdy nie stawiłem czoła niczemu. – No, to teraz masz świetną okazję – powiedział Sellitto. Jodie przerzucał wyświechtane stronice. Westchnął ciężko. – Co miałbym zrobić? – Zaraz do tego dojdziemy – powiedział Rhyme. – Thom! Thom! Chodź tu. Umęczona twarz wychyliła się zza drzwi. – Taaak? – Mam ochotę na chwilę próżności – zakomunikował Rhyme. – Potrzebne mi lustro. – Że co? Lustro? – Ma być wielkie. I proszę, przyczesz mi włosy. Furgonetka Amerykańskiej Służby Zdrowia podjechała na pole startowe. Jeśli dwaj pracownicy ubrani w białe kurtki, niosący ładunek wart ćwierć miliona dolarów, obawiali się uzbrojonych policjantów otaczających ich kręgiem, nie dali tego po sobie zupełnie poznać. Cofnęli się dopiero wówczas, gdy King, owczarek niemiecki z oddziału bombowego, przeszukiwał wnętrze pojemników z ładunkiem. – Spójrz na tego psa – odezwał się jeden z nich. – Dla niego wątroba to wątroba, a serce to serce. King okazał się jednak profesjonalistą w każdym calu. Percey i zatrudniony na zlecenie drugi pilot, Brad Torgeson, zrobili już przegląd w towarzystwie Rolanda Bella, trzech policjantów i Kinga. Był to najdokładniejszy przegląd przed startem w całej historii lotnictwa. King przeszukał wnętrze samolotu. Rhyme z Sachs nie mogli nigdzie przypasować skrawka lateksu znalezionego w miejscu katastrofy, domyślali się, że guma mogła służyć do opakowania materiałów wybuchowych, by nie wyczuł ich psi nos. Percey i Brad stali przez chwilę, gdy ekipa techników wyposażona w niezwykle czułe mikrofony przeszła wewnątrz samolotu i obeszła go z zewnątrz, szukając mechanizmu zegarowego. Nic nie znaleźli. Tymczasem agent Dellray uzyskał u FAA zatwierdzenie planu lotu. Pasy do kołowania tu oraz we wszystkich miastach, gdzie będą lądować, znalazły się pod strażą mundurowych. Silniki ruszyły. Brad po prawej stronie, a Roland Bell, pełen niepokoju, na tylnym siedzeniu. Percey Clay powiedziała do wieży: – Lear Dziewięć Piątka Foxtrot Bravo gotów do kołowania. – Zrozumiałem, Dziewięć Piątka Foxtrot Bravo. Zezwalam na kołowanie. Wystarczyło lekko musnąć dźwignie silników i samolot płynnie wjechał na drogę kołowania. Percey przesunęła dźwignie jeszcze trochę do przodu i wnet learjet stanął w tym samym miejscu, gdzie morderca umieścił bombę w samolocie Eda. Wyjrzała przez okno – dwóch policjantów stało na straży. – Lear Dziewięć Piątka Foxtrot Bravo – odezwała się kontrola naziemna. – Kołuj do pasa 5 lewego i zatrzymaj się przed nim. Kiedy otrzymali zgodę na start, skierowała learjeta na pas startowy, wyprostowała przednie koło dziobowe i pchnęła dźwignie silników do przodu. Zaczęli pędzić po betonowym pasie. Sto kilometrów na godzinę, sto dwadzieścia, sto czterdzieści... – Sto sześćdziesiąt kilometrów – zawołał Brad. – Sprawdzenie rozbiegu. – Sprawdzony – odpowiedziała, spojrzawszy na szybkościomierz. – Prędkość uniesienia przedniego koła VI – krzyknął Brad. – Odrywaj. Percey zdjęła prawą rękę z dźwigni silnika i ujęła wolant. Oparła plecy, gdy learjet uniósł się w powietrze. Z tyłu dochodził ją kojący szum silników turbinowych. Czulą, jak tym eleganckim, srebrnym pojazdem wzbija się w sam środek nieba, pozostawiając za sobą to wszystko, co przykre, trudne i bolesne. Kiedy pięli się coraz wyżej, usłyszała, jak Roland Bell oddycha ciężko. – Jak się pan bawi, oficerze? – spytała. – Średnio najeża – odparł, spoglądając ze strachem przez ogromne, okrągłe okno. – Można przez nie spoglądać prosto w dół. Cze mu je tu umieścili? Percey roześmiała się. – Pasażerskie linie lotnicze ukrywają jak tylko mogą fakt, że samolot unosi się w powietrzu. Cóż to za przyjemność? Gdzież tu logika? – Mnie wydaje się to całkiem logiczne – odparł, energicznie żując gumę. Zasłonił okno. Na wysokości tysiąca ośmiuset metrów przebili się przez warstwę chmur i mogli obserwować wspaniały zachód słońca, jak zresztą każdy, który widziała Percey. Wraz z Bradem zabrała się do rutynowych czynności, aby nastawić autopilota, który poprowadzi ich wprost do Chicago. Bell zaśmiał się cicho. – Mogę ci coś powiedzieć? – Co takiego? – zaciekawiła się Percey. – Pierwszy raz, odkąd cię poznałem, widzę, że czujesz się całkiem pewnie. – Tylko tu czuję się jak ryba w wodzie. – Pędząc trzysta dwadzieścia kilometrów na godzinę, półtora kilometra nad ziemią i czujesz się bezpieczna? – Nie. Sześćset czterdzieści kilometrów na godzinę i sześć i pół kilometra nad ziemią. – Dzięki, że mnie uświadomiłaś. Robactwo... Ociekający potem Stephen Kall stał w obskurnej toalecie w kubańsko-chińskiej restauracji. Szorował, by ocalić swą duszę. Aż skóra zaczęła krwawić. Żołnierzu, ta krew to ślad. Nie możesz jej tu zostawić... Jestem zajęty, panie poruczniku. Proszę odejść! Szorować, szorować, szorować, szorować. Lincoln Robal mnie szuka. Lincoln Robal widzi wszędzie, zewsząd wyłazi robactwo. Żołnierzu, nie możesz... Odejdź! Stephen osuszył ręce, wziął futerał na gitarę Fendera, torbę na ramię i wpadł do restauracji. Bywalcy z niepokojem dostrzegli jego okrwawione ręce i obłęd w oczach. – Robactwo – wymamrotał, tłumacząc. – Ohydne robactwo. Potem wyskoczył na ulicę i pobiegł chodnikiem. Zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Musi, oczywiście, zabić Jodiego. Musi go zabić, musi go zabić, musi... Czemuż to, żołnierzu? Musi też zabić Lincolna Robala, w przeciwnym razie robactwo go dopadnie. Musi go zabić, musi... Czy słyszysz mnie, żołnierzu! Słuchasz mnie? Tylko tyle zostało do zrobienia. Zabić Lincolna. Zabić Jodiego. Musi ich zabić, musi... Potem już nic go tu nie będzie trzymało. A jeśli chodzi o Żonę – spojrzał na zegarek. Właśnie minęła 19.00. Pewnie już jest martwa. Dellray zapiął ciasno na Jodiem kamizelkę kuloodporną i rzucił mu wiatrówkę. Kamizelka – był to gruby model Kevlara założony na stalową płytę. Całość ważyła dziewiętnaście kilogramów. Rhyme nie znał gliniarza w tym mieście, który by nosił taką zbroję. Cherlawemu Jodiemu nadała atletyczną sylwetkę. – A jeśli strzeli w głowę? – spytał Jodie. – Zależy mu głównie na mnie – powiedział Rhyme. – A skąd będzie wiedział, że jestem właśnie tu? – A jak myślisz, matole? – warknął Dellray. – Sam mu to powiem. – W porządku – powiedział Sellitto. – Zabierajcie go do centrum. Dwóch tajniaków wyprowadziło Jodiego na zewnątrz. Dellray odetchnął z ulgą, kiedy odjechali. Otworzył swój telefon komórkowy i położył przed sobą kartkę z rozmową, którą Tancerz miał przechwycić dzięki podsłuchowi w Hudson Air. Stephen Kall siedział w kradzionym samochodzie nieopodal stacji, na której mieszkał Jodie, i obserwował, jak podjeżdża tam rządowy samochód osobowy. Wysiadł z niego Jodie w asyście dwóch gliniarzy, którzy bacznie obserwowali dachy. Jodie wbiegł do swojego domu, by pojawić się ponownie po pięciu minutach z dwoma pakunkami pod pachą i wskoczyć do samochodu. Z tego, co Stephen zdołał podsłuchać przez telefon, Lincoln zgodził się, żeby Jodie zabrał od siebie trochę rzeczy w zamian za informacje o mordercy. Z tego, co Stephen widział, inne samochody nie brały udziału w akcji. Zgadzały się wszystkie szczegóły podsłuchanej rozmowy. Samochód wiozący Jodiego wmieszał się w ruch, a Stephen ruszył w ślad za nim. Myślał sobie, że chyba nie ma lepszego miejsca niż Manhattan, by śledzić i pozostać niezauważonym. Nieoznakowany samochód pędził szybko, ale przestępca nie tracił go z oczu. Śledzony samochód zwolnił, kiedy znalazł się przy Zachodnim Central Parku i przejechał obok budynku na Siedemdziesiątej. Przed wejściem stali dwaj mężczyźni ubrani po cywilnemu, ale na kilometr się czuło, że to gliny. Wymienili z kierowcą znak. Więc to tak. To tu mieszka Lincoln Robal. Samochód pojechał na północ. Stephen podążał za nim jeszcze chwilę, potem nagle zaparkował, wysiadł z samochodu i czmychnął między drzewa z futerałem na gitarę w ręku. Poruszał się niezwykle cicho. Jak łania, żołnierzu. Tak jest. Zniknął w gęstwinie, gdzie pod krzakiem bzu znalazł doskonale stanowisko. Otworzył futerał. Samochód wiozący Jodiego zawrócił i podjechał do budynku. Dwaj gliniarze wysiedli i poprowadzili chodnikiem przerażonego Jodiego. Stephen zdjął nakładki z lunety i dokładnie wycelował. Nagle obok przejechał czarny samochód, Jodie się wystraszył, wyrwał policjantom i czmychnął w zaułek. Eskortujący go funkcjonariusze odwrócili się w kierunku samochodu z wymierzoną bronią. Ujrzeli w środku cztery roześmiane, latynoskie dziewczyny. Jedna z nich zaczepiła Jodiego. Ale Stephen przestał się interesować drobnym mężczyzną. Nie mógł jednocześnie dopaść Robala i Jodiego, a właśnie Lincolna miał teraz unicestwić. Czuł to wyraźnie. Jak głód, jak pragnienie. Odstrzelić tę głowę w oknie, zabić robaka. Muszę, muszę, muszę... Obserwował okna budynku przez lunetę. Oto i on. Sam Lincoln Robal. Stephen nie był specjalnie zaskoczony, że jego prześladowca okazał się kaleką. To właśnie dzięki temu zorientował się, że ów mężczyzna w kosztownym elektrycznym wózku to Lincoln. Stephen był bowiem przekonany, że tylko ktoś wyjątkowy mógłby go złapać. Taki gość, którego istotą jest jego umysł. Robactwo może obłazić Lincolna od rana do wieczora, a on nawet tego nie dostrzega. Naboje wybuchające były w magazynku. Umieścił jeden z nich w komorze. Lincoln rozmawiał z kimś, kogo nie było widać przez okno. Pokój wyglądał na laboratorium. Widział sprzęt laboratoryjny i monitor komputera. Stephen zablokował pas, przyłożył kolbę karabinu do policzka. Wycelował wprost w ucho Lincolna Rhyme’a wpatrzonego w monitor komputera. Zaczął naciskać na spust. Mocniej. Mocniej... I wtedy Stephen coś dostrzegł. Niby drobiazg – pewną nieregularność na rękawie Lincolna Robala. Nie zagniecenie. Załamanie. Ustawił większą rozdzielczość w lunecie i spojrzał na tekst na monitorze komputera. Wszystkie litery były na wspak. Lustro! To, co widział, było lustrzanym odbiciem. To kolejna pułapka. Stephen zamknął oczy. Poczuł się nieswojo. Zaczęły go obłazić robaki. Rozejrzał się dookoła. Wiedział, że musi tu być wielu komandosów z czujnymi mikrofonami, czekających tylko, by namierzyć jego strzał i wziąć go w krzyżowy ogień. Bezgłośnie schował karabin do futerału po gitarze. Żołnierzu... Proszę mnie zostawić, panie poruczniku. No, co ty, żołnierzu... Niech was cholera! Idźcie do diabła. Stephen bezszelestnie przemknął między drzewami i jakby nigdy nic, zaczął spokojnie spacerować alejkami parku. Nagle zboczył ze ścieżki i przystanął w krzakach. Rozejrzał się uważnie dookoła. Obawiali się, że mógłby się spłoszyć, gdyby w parku było pusto, więc specjalnie nie pozamykali wejść. To był błąd. Kall zauważył grupkę mężczyzn, swoich rówieśników, ubranych w dresy, niosących rakiety, głośno rozmawiających. Mieli mokre włosy po kąpieli. Uśmiechnął się serdecznie do jednego z nich. Kołysząc energicznie gitarą, ruszył w ślad za nimi w kierunku tunelu prowadzącego do Upper East Side. Zmierzchało się. Percey Clay ujrzała przed sobą pierwsze światła Chicago. Centrum Kontroli Lotów w Chicago zezwoliło im na zniżenie do wysokości 3600 metrów. – Rozpoczynamy zniżanie – zakomunikowała. – ATIS. Brad dostroił radio do częstotliwości automatycznego serwisu informacji lotniskowej ATIS i ustawił wysokościomierz. Percey powiedziała do mikrofonu: – Kontrola Zbliżania Chicago, tu lear Dziewięć Piątka Foxtrot Bravo. Na kierunku zbieżnym, wysokość trzy tysiące sześćset metrów. Kurs dwa osiem zero. – Dobry wieczór, Foxtrot Bravo. Zniż się do wysokości trzy tysiące i utrzymuj ją. Oczekuj naprowadzania na pas 27R. Percey nie chciała patrzeć w dół. Gdzieś tam był grób jej męża i jego samolotu. Może właśnie stąd do niej dzwonił. – Uciekł – powiedział Dellray. – Ale był tutaj, to pewne. Rhyme zamknął oczy z niesmakiem. – Nie mogę w to uwierzyć – spojrzał z obrzydzeniem na wielkie lustro, które kazał umieścić w poprzek pokoju, zawiedziony, że ta sztuczka nie odniosła skutku. – Gdzie jest Jodie? – spytał. – Zaszył się gdzieś – prychnął Dellray. – Zobaczył przejeżdżający samochód i strach go obleciał. Wróci, kiedy przemarznie. – Albo zjawi się po pieniądze – Sachs podeszła do okna. – Nie zbliżaj się – przestrzegł ją Rhyme. – Nie mamy pewności, że sobie poszedł. Sellitto starał się stać jak najdalej od okna, kiedy zaciągał zasłonę. W tym momencie zadzwonił telefon Coopera. – Lincolnie, to federalni specjaliści od bomb. Sprawdzili w Rejestrze Materiałów Wybuchowych. Guma nie pasuje do żadnego ze znanych nam typów bomb, choć mogłaby zostać użyta przy wykonaniu bomby wysokościowej. Lateksowy balonik napełniony powietrzem powiększa swą objętość, gdy samolot się wznosi, a potem ze względu na niskie ciśnienie na dużych wysokościach, rozprężając się, naciska na włącznik umieszczony w ściance bomby. Następuje wówczas eksplozja. – Ale to była bomba zegarowa. – Powiedzieli mi o lateksie wszystko, co wiedzieli. Rhyme spojrzał na plastikowy woreczek z mechanizmem zegarowym i zaczął się zastanawiać. Czemu jest w tak doskonałym stanie? Umieszczenie go za stalową blaszką wydawało się początkowo pozbawione logiki. Teraz dało mu to do myślenia. – Powiedz mu, że samolot eksplodował podczas podchodzenia do lądowania – powiedziała Sachs. Cooper przekazał rozmówcy informację. – On mówi, że mogła to być jakaś odmiana konstrukcyjna. Kiedy samolot się wznosi, powiększający się balon blokuje włącznik uzbrajający bombę. Kiedy maszyna podchodzi do lądowania, balon kurczy się i zamyka obwód. To powoduje wybuch. Rhyme wyszeptał: – Ten mechanizm zegarowy to zmyłka. Umieścił go tak, żeby nie uległ zniszczeniu. Żebyśmy myśleli, że to bomba zegarowa. Na jakiej wysokości eksplodował samolot Carneya? Sellitto przekartkował raport NTSB. – Tysiąc pięćset metrów. – A więc bomba została odbezpieczona, kiedy unieśli się powyżej tysiąca pięciuset metrów, a następnie eksplodowała, kiedy zbliżając się do Chicago, znów znaleźli się na tej wysokości – powiedział Rhyme. – Tylko – rozważał Cooper – po co zadał sobie aż tyle trudu, żeby nas wyprowadzić w pole? W tym samym momencie Sachs i Rhyme pojęli wszystko. – O, nie! – wrzasnęła Amelia. – Ekipa szukała dziś bomby zegarowej. Sprawdzali, czy coś na pokładzie nie tyka. Percey i Bell mają w samolocie bombę wysokościową. – Tempo opadania trzysta sześćdziesiąt metrów na minutę – krzyknął Brad. Percey cofnęła lekko wolant leara, żeby spowolnić wytracanie wysokości. Znaleźli się na wysokości 1650 metrów. W kabinie rozległ się dźwięk niczym odgłos świerszcza. Komórka Rolanda Bella. – Tysiąc pięćset dziewięćdziesiąt metrów – powiedział Brad. Ułamek sekundy potem rozległ się wrzask: – Do góry! – Bell przy kucnął obok Percey, wymachując swoim telefonem. – Co? – Mamy bombę na pokładzie! Bombę wysokościową. Wybuchnie, gdy zejdziemy poniżej tysiąca pięciuset metrów. W górę! Szybko, wzbijaj się! – Ustaw obroty silników dziewięćdziesiąt osiem procent! – krzyknęła Percey. Brad popchnął przepustnice. Percey postawiła samolot pod kątem dziesięciu stopni, unosząc dziób do góry. Bell upadł gwałtownie na podłogę. – Tysiąc pięćset sześćdziesiąt, tysiąc sześćset dwadzieścia... – mówił Brad. – Tysiąc osiemset metrów. Percey nigdy w swojej lotniczej karierze nie wzywała pomocy, tym razem jednak powiedziała do mikrofonu: – Mayday, Mayday, lear Dziewięć Piątka Foxtrot Bravo. – Słucham, Foxtrot Bravo. – Uwaga, Kontrola Zbliżania w Chicago. Otrzymaliśmy informację, że mamy na pokładzie bombę. Prosimy o zezwolenie na nabór wysokości do trzech tysięcy metrów i krążenie nad terenem niezaludnionym. – Zrozumiałem, Dziewięć Piątka Foxtrot Barvo – kontroler ruchu powiedział opanowanym głosem. – Utrzymujcie aktualny kurs dwa cztery zero. Zezwalam na trzy tysiące metrów. Wszystkie samoloty będziemy kierować tak, aby was omijały. Brad spojrzał niepewnie na Percey, gdy nadał automatyczny radarowy sygnał ostrzegawczy, że Foxtrot Bravo znalazł się w tarapatach. Telefon Bella odezwał się znowu. Słuchał chwilę, westchnął ciężko i zwrócił się do Percey: – Czy lotnicza firma dostawcza Northeast dostarczyła butlę gaśniczą? – To w niej jest bomba? – spytała z goryczą. – Wszystko na to wskazuje. Kiedy tylko ciężarówka opuściła hurtownię, złapała gumę. Kierowca na około dwadzieścia minut za jął się wymianą koła. Percey spojrzała mimowolnie w kierunku silnika. – Włożyłam ją tam własnymi rękoma. W chwilę potem Percey usłyszała dźwięk dochodzący z głośnika radiotelefonu pokładowego. Dzwonił Lincoln Rhyme. – Słyszysz mnie, Percey? – Głośno i wyraźnie. Daliśmy mu się podejść jak dzieci. – Na to wygląda. Jak długo możecie jeszcze lecieć? – Godzinę i czterdzieści pięć minut. Mniej więcej. – W porządku. Czy możesz jakoś odczepić silnik? Tak żeby wy padł? – Z kabiny, nie da rady. – Czy istnieje możliwość tankowania w powietrzu? – Tankowania? W wypadku tego samolotu nie wchodzi to w rachubę. – Czy możesz polecieć na tak dużej wysokości, żeby zamarzł mechanizm bomby? Zdumiewało ją, jak błyskawicznie potrafi myśleć. – Może. Ale przypuszczam, że nawet gdybym potem pikowała w dół, to bomba zdąży przed lądowaniem rozmarznąć i fala uderzeniowa spowodowana przekroczeniem bariery dźwięku, rozerwie nas na strzępy. Rhyme nie odzywał się. Brad przełknął ślinę i wytarł dłonie o zaprasowane w kant spodnie. Roland Bell kiwał się mechanicznie w przód i w tył. Beznadziejna sytuacja, myślała Percey, spoglądając na granatowy zmierzch w dole. – Lincolnie – odezwała się – jesteś tam? Usłyszała jego głos. Wołał kogoś. Rozdrażnionym tonem strofował kogoś: „Nie ta mapa. Wiesz przecież, która”. Cisza. Och, Ed, pomyślała Percey. Nasze życia zawsze były ze sobą splecione. Może i taka sama śmierć jest nam pisana? W końcu Rhyme się zgłosił: – Na ile wam starczy paliwa? Spojrzała na Brada, który dokonał obliczeń. – Jeśli nie zmienimy wysokości – powiedział – na coś około tysiąca trzystu kilometrów. – Dobra – powiedział Rhyme. – Czy dolecicie do Denver? – Lotnisko znajduje się na wysokości tysiąca pięciuset pięćdziesięciu pięciu metrów – powiedział Brad, przeglądając „Lotniczy Przewodnik. Międzynarodowe Lotnisko w Denver”. – Zbliżając się do Chicago, zeszliśmy na taką wysokość i bomba nie eksplodowała. – Czy to daleko? – spytała Percey. – Z tego miejsca tysiąc czterysta czterdzieści trzy kilometry. Podjęcie decyzji zajęło Percey ledwie kilka sekund: – Damy radę. Potem powiedziała do radia: – Paliwa starczy na styk, Lincolnie. Czeka nas mnóstwo roboty. Odezwiemy się. Brad studiował mapę. – Wykonaj zakręt w lewo, kurs dwa sześć sześć. – Dwa sześć sześć – powtórzyła. Potem skontaktowała się z ATC. – Centrum Lotów w Chicago, tu Dziewięć Piątka Foxtrot Bravo. Prawdopodobnie mamy na pokładzie bombę wysokościową. Proszę o zgodę na lot po trasie z wykorzystaniem pomocy nawigacyjnych do Denver. – Zrozumiałem Foxtrot Bravo. Zaraz dostaniecie zgodę. – Podajcie nam pogodę na naszej trasie – poprosił Brad. – Wysoki front atmosferyczny przesuwa się w kierunku Denver. Wiatr czołowy od trzydziestu kilometrów na godzinę na wysokości trzy tysiące metrów do stu czterdziestu kilometrów na siedem tysięcy pięćset. – Kiepsko – Brad znów zagłębił się w swoich obliczeniach. Po chwili powiedział – Paliwo skończy nam się osiemdziesiąt osiem kilometrów przed Denver. – Foxtrot Bravo, czy jesteś gotów zapisać częstotliwości? – spytali z ATC. Podczas gdy Brad spisywał podawane informacje, Percey myślała o tym, co powiedziała Lincolnowi Rhyme’owi. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak prawdziwe okażą się jej słowa, że są zależni od kruchych kawałków metalu i plastiku. Mogą przez nie postradać życie. Osiemdziesiąt osiem kilometrów. Co można było zrobić w tej sytuacji? Czemu nie umiała ogarnąć wszystkiego umysłem, tak jak potrafił to Rhyme? Jak można zaoszczędzić paliwo? Samolot lecący na większej wysokości zużywał mniej paliwa. Podobny efekt przyniosłoby wyrzucenie balastu. Gdyby wyrzucili ładunek, zyskaliby potrzebne kilometry. Ale tego nie zrobi za żadne skarby. – Brad – spytała nagle – jak daleko przeleci nasza maszyna z tej wysokości po wyłączeniu silników? – Lear 35A? Nie mam pojęcia. Lear ważył 6300 kilogramów. Ale przecież każdy samolot może szybować. – Zastanówmy się. Jaką mielibyśmy prędkość opadania na biegu jałowym? – Wydaje mi się, że możemy utrzymać ją na sześćset dziewięćdziesiąt metrów na minutę. A więc jest to strata wysokości równa pięćdziesięciu kilometrom na godzinę. – Obliczmy, kiedy skończy się nam paliwo, jeśli trochę zużyje my na wzniesienie się na szesnaście tysięcy pięćset metrów. – Ponad szesnaście kilometrów? – zdziwił się nieźle Brad. Za brał się od razu do obliczeń. – Spalimy przy tym na pewno wiele, ale gdy wzniesiemy się powyżej dziesięciu tysięcy pięciuset met rów, zaczniemy automatycznie oszczędzać paliwo. Jeśli polecimy tylko na jednym silniku, paliwo skończy się nam za około sto trzydzieści pięć kilometrów, ale rzecz jasna będziemy mieli przy tym zapas wysokości. Percey Clay, która wiedziała to bez kalkulatora, ujrzała w myślach przelatujące rzędy cyfr. Zanik płomienia na wysokości 16 i pół kilometra, opadanie 690 – przed lądowaniem będą w stanie przelecieć odległość trochę ponad 130 kilometrów. A może nawet więcej, jeśli wiatr będzie im sprzyjał. Brad doszedł do tego samego wniosku: – Na dwoje babka wróżyła. Bóg lubi trzymać w niepewności. – Centrum w Chicago – powiedziała. – Lear Foxtrot Bravo pro si o pozwolenie na wzniesienie się na pułap szesnaście tysięcy pięć set metrów. Czasem trzeba zaryzykować. – Foxtrot Bravo – odezwał się kontroler ruchu – to tylko lear 35. Najwyższy dozwolony pułap dla tego typu samolotu to trzynaście tysięcy pięćset metrów. – Tak, potwierdzam, ale musimy wznieść się wyżej. – Czy uszczelnienia były ostatnio sprawdzane? Uszczelnienia ciśnieniowe. Drzwi i okien. Dzięki nim ciśnienie nie rozsadza samolotu. – Są w dobrym stanie. Nie powiedziała, że po południu zostały podziurawione kulami, a potem prowizorycznie załatane. – Zrozumiałem, Foxtrot Bravo, zgoda na szesnaście tysięcy pięć set metrów. Wtedy Percey wypowiedziała słowa, które rzadko, jeśli w ogóle, padały z ust pilota leara: – Zrozumiałem, przechodzimy z trzech tysięcy metrów na szesnaście tysięcy pięćset. Następnie uniosła dziób samolotu do góry i rozpoczęła wznoszenie. Pięli się coraz wyżej w niebo. Wszystkie gwiazdy na wieczornym niebie. Dziesięć minut później Percey wyłączyła drugi silnik i poczuła, jak maszyna lekko zbacza z kursu, gdy zabrakło napędu z lewej strony. Ustawiła ster tak, by wyrównać kurs i wstała z fotela. – Muszę się napić kawy. Rolandzie, dla ciebie z mlekiem i z cukrem? Przez ciągnące się w nieskończoność czterdzieści minut w gabinecie Rhyme’a panowała napięta cisza. Nikt nie dzwonił z żadnymi informacjami. Nikt też nie przysyłał faksów. Komputer zaś nie informował: „Masz nową wiadomość”. W końcu rozdzwonił się telefon Sellitta. Detektyw go otworzył: – Taa? Rhyme obserwował ciastowatą twarz policjanta-stoika. Sełlitto zamknął szybkim ruchem telefon. – Dzwonił Roland Bell – powiedział. – Chciał nam tylko prze kazać, że skończyło się im paliwo. Trzy różne sygnały alarmowe włączyły się jednocześnie. Paliwo na wyczerpaniu, olej na wyczerpaniu, niska temperatura silnika. Z nikłym stukotem pierwszy silnik zakrztusił się i zamilkł. W kabinie zrobiło się ciemno jak w grobie. – Zapomniałam. Skończył się prąd. Włącz zasilanie awaryjne. Brad wymacał dźwignię i turbina zasilania awaryjnego wyskoczyła pod pokładem samolotu. Obracał nią pęd powietrza, a ona z kolei zasilała generator dostarczający prąd do sterownicy i lamp. Układ ten nie zasilał jednak klap, podwozia ani hamulców. Po chwili znów zapaliło się światło. Percey wbiła wzrok we wskaźnik prędkości pionowej. Wariometr wskazywał, że tracą wysokość z prędkością 1050 metrów na minutę. Spadali z prędkością ponad 60 kilometrów na godzinę. Jak to się stało? – zastanawiała się. – Czemu aż tak bardzo się pomyliłam? Przecież powietrze jest tu rzadsze! Wyliczyła tempo opadania dla gęstszej atmosfery. Pociągnęła wolant na siebie, by spowolnić opadanie. Zmalało do 630 metrów na minutę. Ale równocześnie zmalała szybkość. Wskaźniki alarmowały. Kiedy samolot taki jak ten wytraca szybkość bez silników, nie ma już odwrotu. Pchnęła wolant. Spadali teraz prędzej, ale wzrosła szybkość. Stosowała ten manewr przez blisko 80 kilometrów. Kiedy wieża poinformowała ich, gdzie wieje najsilniejszy przeciwny wiatr, Percey starała się znaleźć najlepsze parametry dla wysokości i kursu. W końcu powiedziała, odczuwając dotkliwe zesztywnienie mięśni: – Skontaktuj się z nimi, Brad. – Kontrola Lotów w Denver, tu lear Sześć Dziewięć Piątka Foxtrot Bravo, wysokość cztery tysiące osiemset metrów, trzydzieści kilometrów do lotniska. Prosimy o kontakt. – Mamy ciebie na radarze, Foxtrot Bravo. Kontynuuj schodzenie, kurs dwa pięć zero. Słyszeliśmy, że twoje silniki nie działają, czy to prawda? – To największy szybowiec, jaki widzieliście w życiu, Denver. – Zrozumiałem, potrzebny wam holownik? – Prosimy o pełne zabezpieczenie. Prawdopodobnie mamy bombę na pokładzie. – Kontrola Zbliżania Denver, jakie macie ciśnienie? – spytała Percey. – Cóż, dziewięćset trzydzieści koma dziewięćdziesiąt sześć milibara, Foxtrot Bravo. – Czy idzie do góry? – Tak, Foxtrot Bravo. Zbliża się front wysokiego ciśnienia. O nie! To podniesie ciśnienie na poziomie lotniska i spowoduje skurczenie balonu tak, jakby znaleźli się na niższej wysokości. Brad dokonał obliczeń i spojrzał na Percey. – Bomba może wybuchnąć piętnaście metrów nad ziemią. – Rozumiem – Percey nabrała głęboko powietrza. Jak dokładny był Czarny Tancerz, kiedy montował detonator? Spojrzała na Bella: – Posłuchaj, Rolandzie. Kiedy się zatrzymamy, uciekaj, ile sił w nogach. – Szesnaście kilometrów do pasa startowego – powiedział Brad. – Prędkość, czterysta kilometrów. Wysokość dwa tysiące siedemset metrów. Musimy zmniejszyć tempo opadania. Lekko pociągnęła za wolant, szybkość wyraźnie zmalała. Kolumna wolantu zaczęła drżeć niebezpiecznie. Jeśli stracą stateczność, to już po nich. Znów odepchnęła wolant. Czternaście kilometrów, dwanaście... Pęcherze porobiły się jej na kciukach i palcach wskazujących. Jedenaście, dziesięć... – Osiem kilometrów do lądowania. Prędkość czterysta dwadzieścia kilometrów. – Wypuścić podwozie – nakazała Percey. Brad pokręcił kołem, którym można było ręcznie wystawiać opornie chodzące podwozie. – Podwozie wypuszczone – powiedział, dysząc. Prędkość spadła do 360 kilometrów. O wiele za dużo. Bez włączonego rewersu silników przemkną jak strzała nawet przez najdłuższy pas startowy. Wolant do siebie. Ostrzeżenie o utracie stateczności. Wolant od siebie. – Pięć kilometrów, wysokość pięćset siedemdziesiąt metrów. Nachylona do przodu, z lepiącymi się od potu dłońmi, spojrzała ponad srebrnym dziobem. Pojawiły się kontury wędrujących świateł zbliżania, niebieskie kropeczki drogi kołowania oraz pomarańczowo- czerwone pasa startowego. Dotkną ziemi za pół minuty, a szybkość nadal była za duża. Bez klap, nawet przez trzykilometrowy pas przemkną jak błyskawica. Percey weszła zatem w ślizg boczny. To prosty manewr, który można wykonać niewielkim samolotem. Pochylasz się na lewe skrzydło i wciskając prawą nogą, kierujesz dziób w prawo. Percey zastanawiała się, czy ktoś to robił z siedmiotonową maszyną. – Potrzebuję twojej pomocy – zwróciła się do Brada, sapiąc z bólu, jaki odczuwała w zesztywniałych dłoniach. Chwycił wolant i też nadusił stopą pedał. Dzięki temu samolot wytracił szybkość, choć lewe skrzydło mocno poleciało w dół. – Prędkość? – spytała. – Trzysta kilometrów. Prędkość opadania siedemset osiemdziesiąt metrów. Za dużo. Tuż przed oczami miała światła zbliżania, które kierowały ich w dół, w dół, w dół. Kiedy mknęli tak w kierunku świateł, krzyknęła: – Przejmuję sterowanie! Brad puścił wolant. Percey wyprowadziła samolot ze ślizgu i podniosła opuszczony dotąd dziób do góry. Połyskujący samolot stawiał opór powietrzu, wyhamowując strome zniżanie tuż przed początkiem pasa. Percey pchnęła kolumnę sterowniczą do przodu. Samolot gwałtownie opadł w dół i wtedy pociągnęła wolant z całych sił do siebie. Srebrny ptak zadrżał i osiadł miękko na betonie. – Hamulce na maksa. Percey wraz z Bradem zaparli się o pedały steru kierunku. Po chwili kabinę wypełnił dym. Ciągle mknęli z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Trawa, pomyślała. Jeśli będę musiała, zjadę na nią. Zniszczę podwozie, ale ocalę ładunek. Sto dziesięć kilometrów na godzinę, sto... – Sygnalizacja pożaru prawego koła! – zawołał Brad. – Sygnalizacja pożaru przedniego koła. Mniejsza z tym, pomyślała i nadusiła na pedały z całej siły. Lear zaczął drżeć i wpadać w poślizg. Zapobiegła dalszej utracie kierunku, obracając przednie kolo. Jeszcze więcej dymu. Sto kilometrów na godzinę, osiemdziesiąt, sześćdziesiąt. – Drzwi! – wrzasnęła do Bella. W mgnieniu oka detektyw wypchnął je na zewnątrz, robiąc z nich schodki. Wozy strażackie otaczały samolot. Z potwornym jękiem lear N695FB zatrzymał się ledwie trzy metry przed końcem pasa startowego. Jako pierwszy w kabinie rozległ się głos Bella: – Wysiadaj, Percey! Bell pchnął ją i Brada w kierunku drzwi, potem sam skoczył na beton i odciągnął ich jak najdalej od samolotu. W dłoni trzymał jeden z pistoletów. W innej sytuacji Percey pomyślałaby sobie, że jest mocno przewrażliwiony. Ale nie w tej. Odbiegli około trzydzieści metrów od leara. Kiedy Percey spojrzała za siebie na Foxtrota Bravo – jego cudną, srebrną powierzchnię połyskującą w światłach reflektorów – rozległ się ogłuszający straszny wybuch. Wszyscy prócz Bella i Percey padli natychmiast na ziemię, gdy z rozbłyskiem pomarańczowego płomienia maszyna rozpadła się na drobne kawałki, wyrzucając w powietrze metalowe odłamki. – Och – wyszeptała Percey, zakrywając usta dłonią. Oczywiście zbiorniki z paliwem były puste, mimo to ogień gwałtownie trawił cenny ładunek, gdy wozy strażackie, zbliżywszy się do samolotu, na próżno strzelały pióropuszami piany na zniszczony, metalowy kadłub. Rozdział jedenasty ...Godzina 42 z 45 Trzecia nad ranem, zauważył Rhyme. Percey Clay na pokładzie samolotu należącego do FBI zmierzała na Wschodnie Wybrzeże, za kilka godzin będzie już w drodze na rozprawę, by stanąć przed obliczem sądu przysięgłych. A Rhyme nadal nie miał pojęcia, gdzie jest Czarny Tancerz, co knuje i pod kogo się teraz podszywa. Odezwał się telefon Sellitta. Detektyw wysłuchał, co rozmówca ma do powiedzenia, a potem mocno się skrzywił. – Tancerz znów kogoś dopadł. W tunelu w Central Parku znaleziono pozbawione wszelkich znamion zwłoki. W pobliżu Piątej Alei. – Na pewno nie da się zidentyfikować, kto to? – spytała Amelia Sachs. – Z tego, co mówią, wykonał swoją robotę dokładnie. Odciął dłonie, usunął zęby, szczękę i zabrał ubranie. To biały mężczyzna po trzydziestce. Czysty, atletycznej budowy ciała. Haumann podejrzewa, że to jakiś yuppie z East Side. – Rozumiem – powiedział Rhyme. – Przywieźcie je tu. – Ciało? W porządku. – Tancerz przeobraził się już w kogoś innego – powiedział Rhyme ze złością. – Czym nas znowu zaskoczy? – Westchnął ciężko, spoglądając na Dellraya. – Gdzie zamierzacie ukryć teraz Percey? – U nas – odezwał się głos kogoś nowo przybyłego. Spojrzeli na zażywnego mężczyznę stojącego w drzwiach. – W naszej kryjówce – powiedział Reggie Eliopolos. – Teraz my będziemy jej strzegli. Prokurator machnął nakazem objęcia ochroną. – To raczej kiepski pomysł – obruszył się Rhyme. – Ale lepszy niż pański, by pozwolić zabić ostatniego świadka. – Niech mi pan wierzy – powiedział Rhyme. – Tancerz przejrzy wasz plan. – Jeśli jest jasnowidzem – odparł Eliopolos. Rozejrzał się po pokoju i zauważył Jodiego. – Joseph D’Oforio? Też pojedziesz z nami. Drobnej postury mężczyzna spojrzał zdziwiony. – Zaraz, zaraz... – Musimy zapewnić ci bezpieczeństwo aż do rozprawy. – Jakiej znowu rozprawy? Nikt mi nie mówił, że mam zeznawać. – Cóż – odparł Eliopolos – jesteś cennym świadkiem. – Nie będę zeznawał. – W takim razie posiedzisz trochę za obrazę sądu. Wśród różnych rzezimieszków. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że więzienie to nie hotel. Jodie sposępniał. – A jeśli chodzi o pana, Rhyme – Eliopolos odwrócił się do detektywa. – Jest pan oskarżony o utrudnianie śledztwa. – Akurat! – parsknął Sellitto. – Właśnie, że tak. Całe śledztwo mogło wziąć w łeb, bo zezwolił jej pan na lot. W poniedziałek dostanę nakaz pańskiego aresztowania. Osobiście będę nadzorował ten proces. – On tu był – powiedział cicho Rhyme. Eliopolos przerwał swoją tyradę i po chwili spytał: – Kto? – Niecałą godzinę temu stał przed tym oknem, celując w ten po kój z karabinu załadowanego nabojami wybuchowymi. Eliopolos zamrugał energicznie. – Czemu nie strzelił? – No właśnie – powiedział Rhyme. – Oto jest pytanie. Wiemy tylko, że w Central Parku zabił jakiegoś młodego mężczyznę i pozbawił jego ciało wszystkich znamion. Wie, że bomba nie zabiła Percey, jestem tego pewien, i właśnie szykuje się do zadania ostatecznego ciosu. – Nigdy nie stawił pan czoła komuś takiemu jak on – powiedziała Sachs. Rhyme popatrzył na Amelię, dostrzegł pustkę w jej oczach i żal. Przez Eliopolosa straci okazję, by dopaść Tancerza. Myśl o mordercy nie dawała jej spokoju ani na chwilę, a wszystko z powodu tego potknięcia na lotnisku. Całe życie Sachs odmieniło się w tym jednym momencie, kiedy stchórzyła, jak uparcie powtarzała. Jednak w przeciwieństwie do Rhyme’a, mogła – jak sądził – to jeszcze naprawić. Nie mam wyjścia, Sachs, robię to z ciężkim sercem. – Zgoda – zwrócił się do Eliopolosa. – Ale jednego żądam w za mian, w przeciwnym razie nie zdradzę, gdzie przebywa Percey. – O co chodzi? – spojrzenie Eliopolosa było zimne jak lód. – Tancerz lubi strzelać do ludzi, którzy go tropią. Jeśli otoczycie ochroną Percey, żądam również ochrony dla kryminologa. – Dla pana? – spytał prawnik. – Nie. Dla Amelii Sachs – odparł Rhyme. – Nie zgadzam się, Rhyme – zaprotestowała, marszcząc czoło. Nierozważna Amelia Sachs... Przecież kieruję ją prosto w centrum wydarzeń. Podjechał do niej. – Chcę zostać tutaj – powiedziała. – Chcę go odnaleźć. – Nie martw się – szepnął do niej. – To on znajdzie ciebie. Chcę, byś była przy Percey. Tylko ty jesteś w stanie przeniknąć jego myślenie. Może będziesz pierwszą rybą, która zerwie mu się z haczyka. Na pewno mu się to nie spodoba. On jest zdesperowany. Wiem to. Przez chwilę biła się z myślami, potem kiwnęła głową. – W porządku – powiedział Eliopolos. – Proszę z nami. Samo chód na nas czeka. – Sachs? – zawołał ją Rhyme. Przystanęła, a Eliopolos powiedział: – Czas nas nagli, pani oficer. – Już, zaraz schodzę. Wygrała potyczkę na spojrzenia, Eliopolos wraz z policjantem sprowadzili Jodiego po schodach. – Sachs – Rhyme chciał coś powiedzieć o unikaniu zbędnego ryzyka, o Jerrym Banksie, żeby nie była dla siebie zbyt surowa i zrezygnowała z brawury, ale w końcu rzekł tylko: – Strzelaj pierwsza. Położyła swą prawą dłoń na jego lewej. Przymknął oczy i bardzo starał się poczuć dotyk jej skóry na własnej. I poczuł, choćby tylko w palcu serdecznym. Spojrzał na nią. – Uważaj na siebie – powiedziała. Skinęła głową w stronę Sellita i Dellraya. Lekarz z Medycznej Służby Doraźnej Pomocy pojawił się w drzwiach, rozejrzał się po pokoju, spojrzał na Rhyme’a, sprzęt oraz piękną policjantkę. – Komu potrzebne są te zwłoki? – spytał niepewnie. – Nam! – wykrzyknął Rhyme. – Natychmiast! Minęli bramę, a potem jechali wąską drogą dojazdową, która wydawała się ciągnąć całymi kilometrami. – Jeśli tak wygląda droga dojazdowa – powiedział Roland Bell – to jaki będzie dom? Bell i Amelia Sachs siedzieli po obu stronach Jodiego, który irytował ich, wiercąc się nerwowo i bez przerwy potrącając swoją kuloodporną kamizelką. Przypatrywał się płochliwie cieniom, ciemnym drzwiom oraz samochodom mijającym ich na drodze szybkiego ruchu na Long Island. Na tylnym siedzeniu tkwiło dwóch oficerów z E-32 uzbrojonych w karabiny maszynowe. Percey Clay siedziała obok kierowcy. Kiedy podjechali po nią wcześniej na lotnisko La Guardia, Sachs była wstrząśnięta jej widokiem. Wyglądała na człowieka totalnie zrezygnowanego. Percey rozmawiała przez telefon z Ronem Talbotem. Sachs domyśliła się, że Służba Zdrowia zerwała kontrakt, nim zgliszcza samolotu zdążyły ostygnąć. Percey rozłączyła się i powiedziała jak automat: – Towarzystwo ubezpieczeniowe nie zamierza zapłacić nawet za ładunek. Powiedzieli, że byłam świadoma ryzyka. Koniec, kropka. – I dodała: – Moja firma jest bankrutem. Sosny śmigały za oknami. Kiedy zajechali przed dom, Jodie szarpał się z pasem i znów potrącił Sachs. – Przepraszam – burknął. Miała ochotę palnąć go w łeb. Nocne niebo pokryte było chmurami, nad ziemią unosiły się obłoczki mgły, ale widoczność była na tyle dobra, by Sachs dostrzegła, że dom jest byle jak sklecony z bali drewna i desek. W promieniu dwustu metrów wycięto las. Za domem rozciągało się duże jezioro o nieruchomej tafli. Reggie Eliopolos wygramolił się z pierwszej furgonetki i kazał wszystkim wysiąść. Wprowadził ich do środka budynku i przekazał pulchnemu mężczyźnie, który choć się nie uśmiechał, wyglądał na człowieka pogodnego. – Witam – powiedział. – Jestem szeryfem, nazywam się David Franks. Chcę powiedzieć kilka słów o budynku, który przez jakiś czas będzie dla was domem. W całym kraju nie ma bezpieczniejszej kryjówki dla świadków. Cały teren nafaszerowany jest detektorami ciężaru i ruchu. Nie można się tu dostać, nie uruchamiając całego mnóstwa najróżniejszych alarmów. W razie niebezpieczeństwa usłyszycie syrenę. Nie ruszajcie się wówczas z miejsca. Nie wychodźcie na zewnątrz. W budynku mamy czterech funkcjonariuszy. Na zewnątrz dwóch stoi na straży od frontu i jeszcze dwóch od jeziora. Wystarczy nacisnąć ten czerwony guzik, a w dwadzieścia minut zjawi się tu cała gromada chłopaków z zespołu szybkiego reagowania. Po minie Jodiego można było wywnioskować, że dwadzieścia minut to dla niego cała wieczność. Sachs musiała mu przyznać rację. – O szóstej rano zjawi się tu opancerzony wóz, by zabrać was do sądu – powiedział Eliopolos. – Przykro mi, ale nie zażyjecie zbyt wiele snu. Gdyby to ode mnie zależało, pozwoliłbym wam się wy spać do woli. Kiedy wychodził, nikt nie pożegnał go choćby słowem. – Nie wychodźcie na zewnątrz bez eskorty – kontynuował Franks. – Ten telefon – wskazał na beżowy aparat stojący w rogu pokoju – jest bez podsłuchu. To chyba wszystko. Jakieś pytania? – Tak – odezwała się Percey. – Macie tu coś mocniejszego? Franks nachylił się nad szafką i wyjął butelkę wódki oraz bourbona. – Zawsze staramy się, by nasi goście byli zadowoleni. Postawił butelki na stole. – Idę do domu. Dobranoc, Tom – powiedział do funkcjonariusza przy drzwiach, skinął też głową czwórce stojącej jak w absurdalnym śnie, z dwiema butelkami alkoholu, pośrodku wyłożonego boazerią domku myśliwskiego. Wzdrygnęli się na dźwięk dzwonka telefonu. Jeden z funkcjonariuszy odebrał po trzecim sygnale. – Halo? – Spojrzał na obie kobiety. – Amelia Sachs? Skinęła głową i przejęła od niego słuchawkę. Dzwonił Rhyme. – Czy jest tam naprawdę bezpiecznie, Sachs? – Raczej tak – odparła. – Nowoczesna technika. A co z tym ciałem? – W ciągu ostatnich czterech godzin zgłoszono na Manhattanie zaginięcie czterech mężczyzn. To chyba prawnik. Spytaj Jodiego, czy Tancerz mówił coś o przedostaniu się na salę rozpraw. Jodie nie przypominał sobie niczego takiego. Sachs powtórzyła jego słowa Rhyme’owi. – W porządku. Dzięki. Odezwę się potem. Kiedy odłożyła słuchawkę, Percey spytała: – Chcecie wypić jednego przed snem? Sachs i Roland Bell nie mieli ochoty. Ale Jodie wypił jeszcze jedną whisky i udał się do łóżka, taszcząc swój poradnik pod pachą. Za oknami ciężkie, wiosenne powietrze, słychać było cykady i żaby nawołujące się charakterystycznym, niepokojącym kumkaniem. Kiedy Jodie wyjrzał za okno, ujrzał snopy światła reflektorów przenikające mgłę. Podszedł do drzwi swego pokoju i wyjrzał na zewnątrz. Dwaj funkcjonariusze siedzieli w ciasnej dyżurce w odległości pięciu metrów. Wyglądali na znudzonych. Nasłuchiwał, jednak nie usłyszał nic prócz trzasków i skrzypienia, jakie każdy stary dom wydaje nocą. Jodie wrócił do pokoju, gdzie usiadł na zapadającym się materacu. Ujął w dłonie wyświechtany egzemplarz Końca z uzależnieniem. Trzeba się brać do pracy, pomyślał. Otworzył książkę i oddarł u dołu jej grzbietu niewielki kawałek taśmy klejącej. Na łóżko wysunął się długi nóż. Zrobiony z polimeru impregnowanego ceramiką, nie do wykrycia przez detektor metalu. Z jednej strony ostry jak brzytwa, z drugiej z ząbkami jak chirurgiczna piłka. Sam go zrobił. Podobnie jak każda najgroźniejsza broń, służył do zabijania. Doskonale spełniał swoje zadanie. Śmiało chwycił nóż. Miał teraz nowe odciski palców. W zeszłym miesiącu w Szwajcarii chirurg wypalił mu laserem opuszki palców obu dłoni, by następnie nanieść na nie nowe linie papilarne. Siedząc z zamkniętymi oczami na brzegu łóżka, odbył w myślach wędrówkę przez wspólne pomieszczenie, przypomniał sobie usytuowanie wszystkich drzwi, każdego okna, każdego mebla i wszystkiego, co mogło służyć do obrony. Podszedł w myślach do telefonu stojącego w rogu i zastanawiał się przez chwilę nad systemem łączności budynku. Doskonale znał jego działanie, wiedział, że jeśli odetnie kabel, spadek napięcia spowoduje przesłanie sygnału do centralki w budce strażniczej przed budynkiem. Nie wolno tego ruszać. To nie problem, tylko okoliczność. Kiedy szeryf demonstrował im kamery zamontowane we wspólnym pomieszczeniu, „zapomniał” powiedzieć o nich wszystko. Miały poważną wadę konstrukcyjną – wystarczyło lekko uderzyć w obiektyw, by cały układ optyczny uległ przemieszczeniu. Wówczas obraz na monitorze w dyżurce staje się czarny, ale nie włącza się żaden alarm. Zastanawiał się nad źródłami światła. Może zgasić pięć z ośmiu, nim zabije wszystkich funkcjonariuszy. Analizował odległości i kąty widzenia z zewnątrz. Starając się zapamiętać, gdzie dokładnie znajduje się każda z jego ofiar. Wsunął nóż do kieszeni i ruszył ku drzwiom. Po cichu wślizgnął się do kuchni, wziął z półki łyżkę cedzakową, podszedł do lodówki i nalał sobie szklankę mleka. Wszedł do wspólnego pomieszczenia, chodził między regałami pełnymi książek w poszukiwaniu jakiejś dobrej lektury. Uderzał łyżką w obiektyw każdej kamery, obok której przechodził. Zostawił mleko oraz łyżkę na stole i ruszył w kierunku dyżurki. – Spójrz, coś się dzieje z monitorami – zaniepokoił się jeden z funkcjonariuszy. – Tak? – spytał drugi, niespecjalnie zainteresowany. Jodie przeszedł obok pierwszego funkcjonariusza, który właśnie pytał go: „Wszystko w porządku, proszę pana?”, kiedy – ciach, ciach – zręcznym ruchem poderżnął mu gardło. Jego partner sięgnął po pistolet. Jodie pchnął go raz i kolejne ciało osunęło się na podłogę. Nie była to śmierć bezbolesna, ale Jodie nie mógł go pchnąć więcej razy. Potrzebny mu był mundur i nie mógł sobie pozwolić na rozlew krwi. Kiedy Jodie rozebrał się, umierający policjant spojrzał na jego biceps. Zauważył na nim tatuaż. Jodie, nachylając się, by zdjąć z niego ubranie, powiedział: – To taniec śmierci. Widzisz? Śmierć tańczy ze swą kolejną ofiarą. Z tyłu czeka już gotowa trumna. Ładne, no nie? Pytanie było raczej retoryczne, nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. I żadnej nie dostał. Mel Cooper w lateksowych rękawiczkach stał nad zwłokami. – Można by sprawdzić podeszwy stóp – zaproponował bez prze konania. Odciski linii na podeszwach są tak samo indywidualne jak odciski palców, próżno ich jednak szukać w bazie danych AFIS. – Szkoda zachodu – burknął Rhyme. Kto to taki, zastanawiał się, spoglądając na leżące przed nim zmasakrowane zwłoki. Nie może być nic gorszego – mieć w garści dowód rzeczowy i nie móc z niego skorzystać. Spojrzał na ścienną tablicę, gdzie umieszczono wszystkie materiały dowodowe. To ciało było jak te zielone włókna, które znaleźli w hangarze – istotny element, ale nie wiadomo, co oznacza. A skoro nie ma punktu zaczepienia, analiza krwi na nic się nie zda. Odcisk palca... Oddałbym wszystko za porządny odcisk palca. A może... Roześmiał się w głos. – Co jest? – spytał Sellitto. Dellray uniósł brwi. – Denat nie ma dłoni, ale jakiego narządu na pewno nimi do tykał? Wszyscy spojrzeli po sobie. – Jeśli siusiał w ciągu ostatnich kilku godzin – podrzucił Cooper. Założywszy podwójne lateksowe rękawiczki zabrał się do pracy z kartkami Kromekote służącymi do zdejmowania odcisków palców pozostawionych na skórze. Uzyskał dwa doskonałe odciski palców, które natychmiast przepuścił przez AFIS. Na ekranie pojawiła się komenda: „Proszę czekać” Żeby tylko znalazł się w rejestrze, zaklinał w duchu Rhyme. Bądź w aktach. Był. Kiedy jednak pojawił się wynik analizy, Sellitto stojący najbliżej komputera Coopera spojrzał w monitor z niedowierzaniem. – Co jest u diabła? – powiedział detektyw. – Co? – dopytywał Rhyme. – Kto to? – Kall. – Co!? – To Stephen Kall – powtórzył. – Nie ma co do tego wątpliwości. Jakim cudem? – zastanawiał się Rhyme. Nadal miał duszę poety. Czarny Tancerz – to mi się podoba, pomyślał. Bardziej niż to głupie imię, Jodie. Wiedział o tym, że imiona odgrywają ważną rolę. Czytywał książki filozoficzne – tylko gatunek ludzki jest zdolny do aktu tworzenia. Tancerz przemawiał teraz po cichu do nieżyjącego Stephena Kalla. To o mnie słyszałeś. Właśnie ja nazywam swoje ofiary zwłokami. Ty nazywasz je żonami, mężami i jak tam chcesz. Kiedy ja dostaję zlecenie, są dla mnie po prostu zwłokami. Ubrany w mundur policyjny szedł mrocznym korytarzem. Miał odnaleźć Zwłoki Numer Trzy. Albo jak wolisz, Stephenie Kallu, Żonę. Jakże zagubioną i znerwicowaną istotą byłeś. To twoje szorowanie dłoni i „infiltrować, oceniać, zlecać, izolować, eliminować”. W tym fachu jest tylko jedna zasada: trzeba wyprzedzać wszystkich o krok. Miał już dwa pistolety, ale nie chciał ich użyć przedwcześnie. Jeśli w tej chwili powinie mu się noga, nie będzie już miał kolejnej szansy na zabicie Percey Clay przed rozprawą sądu przysięgłych. Po cichu zakradł się do pomieszczenia, gdzie siedziało dwóch kolejnych funkcjonariuszy. Jeden z nich ujrzawszy jego mundur, wrócił do czytania gazety, po chwili jednak ponownie uniósł wzrok: – Poczekaj – rzekł. Ale nóż Tancerza ani myślał czekać. Mężczyzna opadł w przód, by umrzeć na szóstej stronie „Daily News” tak cicho, że jego partner nawet nie odwrócił się od telewizora. – Na co mam czekać? – spytał, nie odrywając oczu od ekranu. Nie umarł już tak bezgłośnie jak jego kolega, ale nikt i tak ni czego nie usłyszał. Tancerz upchnął ciała pod stołem. Kiedy upewnił się, że przy tylnym wejściu do budynku nie ma żadnych czujników, wymknął się na zewnątrz. Dwaj funkcjonariusze przed frontem budynku byli czujni, ale mieli oczy zwrócone w inną stronę. Obaj rozstali się z życiem nieomal bezszelestnie. Kiedy uśmiercał dwóch policjantów pełniących straż na brzegu jeziora, z gardła pierwszego wydobył się przejmujący krzyk, nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. Przypominał bowiem, jak uznał Tancerz, odgłos nura budzącego się z nadejściem szaroróżowego świtu. – Ktoś go zabił – wybełkotał Sellitto. – Ale czemu? Takich pytań nie powinien zadawać kryminolog. Powinien badać ślady. Rhyme spojrzał na wiszącą na ścianie tablicę z wyszczególnionymi miejscami zbrodni, przeglądając wszystkie ślady zebrane podczas dochodzenia. Włókna, naboje, potłuczone szkło. Analizuj. Myśl. To dla ciebie nie pierwszyzna. Robiłeś to tysiące razy. Trzeba łączyć ze sobą fakty. Snuć przypuszczenia. Przypuszczenia, pomyślał Rhyme. Było pewne założenie, które od samego początku uznali za pewnik: że Kall to Czarny Tancerz. A jeśli prawdziwy Tancerz tylko się nim posłużył? Jeśli tak było, na pewno znajdą się na to dowody. Przestudiował uważnie tablice. Jednak prócz zielonych włókien z hangaru, wszystkie ślady znalazły już swoje wytłumaczenie. – Nie mamy żadnych ubrań Kalla – powiedział Rhyme. – Mamy może jednak coś, co się z nim zetknęło? Sellitto wzruszył ramionami. – Cóż, Jodie. – Faktycznie, przebrał się u nas. Chcę spojrzeć na jego ubranie. – To będzie mało przyjemne – powiedział Dellray. Cooper odnalazł ubranie. Rozłożył je na świeżych płachtach gazety, następnie umieścił próbki pod mikroskopem. – Co my tam mamy? – Rhyme spojrzał na monitor komputera. – Co to jest, to białe? – spytał Cooper. – Te ziarenka. Jest ich mnóstwo. Były w szwach jego spodni. Rhyme poczuł, jak krew uderza mu do głowy. – Wiem, co to takiego – wyszeptał. – To oolit. Piasek powstały w wyniku wietrzenia skał na Bahamach. – Bahamach? – spytał Cooper, marszcząc czoło. – Bahamy już kiedyś pojawiły się podczas tego dochodzenia. – Rozejrzał się po laboratorium. Rhyme nie mógł oderwać oczu od tablicy, gdzie wisiał raport FBI na temat piasku, który Amelia Sachs znalazła w zeszłym tygodniu w samochodzie Tony’ego Panellego. „Substancja przesłana do analizy z technicznego punktu widzenia nie jest piaskiem. To oolit oraz oderwane od rafy okruchy koralowca. Próbka pochodzi najprawdopodobniej z północnych Karaibów: Kuby lub Wysp Bahama”. Zaginiony agent Dellraya – człowiek, który wiedział, gdzie znajduje się najpilniej strzeżona kryjówka federalna dla świadków. Który torturowany, mógł zdradzić adres dosłownie każdemu. Więc Tancerz mógł się tam zakraść, zaczekać na Stephena Kalla, zaprzyjaźnić się z nim, a potem zaaranżować własne pojmanie, by zbliżyć się do ofiar. – Tancerz to Jodie! – wrzasnął Rhyme. – Dzwońcie natychmiast do kryjówki świadków! Sellitto uniósł słuchawkę i wykręcił numer telefonu. Czy było już za późno? Och, Amelio, co ja narobiłem! Niebo było metaliczne, w odcieniu różowym. Gdzieś w dali odezwała się syrena. Samiec sokoła już nie spał, szykował się do polowania. Sellitto z przerażeniem w oczach oznajmił: – Nikt nie odpowiada. Percey leżała na plecach na łóżku, z przymkniętymi oczami. Amelia Sachs wyjęła jej z dłoni kieliszek po bourbonie i zgasiła światło. Kiedy przystanęła na chwilę w korytarzu, by przyjrzeć się świtowi, zdała sobie sprawę, że wolny od podsłuchu telefon dzwoni już od jakiegoś czasu. Czemu nikt go nie odbiera? Nie widziała ani żadnego z dwóch strażników. W budynku było chyba ciemniej niż przedtem. Strasznie, pomyślała. Do tego poczuła jeszcze jakiś dziwny zapach. Telefon dzwonił jeszcze chwilę, w końcu zamilkł w pół dzwonka. Cisza. Potem jakiś stukot, ciche szuranie. Weszła do swojego pokoju i wymacała przełącznik światła. Zdjęła bluzkę i pękatą kamizelkę kuloodporną. Nie tak grubą jednak, jak Jodiego. Stuknięty człowiek. Jak go nazywał Dellray? Patyczak. Żałosny niedorajda. Włożyła z powrotem bluzkę i położyła się na kołdrze. Zamknęła oczy. Myślała o Czarnym Tancerzu. W jaki sposób zamierza ich zaskoczyć? Jakiej użyje broni? Podstęp to jego najgroźniejsza broń. Nagle zapragnęła pogadać z Rhyme’em, sprawdzić, czy ma coś nowego. Już słyszała, jak mówi: „Gdybym wpadł na jakiś trop, sam bym przecież do ciebie zadzwonił, wiesz dobrze. Przecież obiecałem, że się odezwę”. Przypuszczała jednak, że nie śpi. Wyjęła z kieszeni komórkę i włączyła ją. Natychmiast ktoś do niej zadzwonił. – Halo? – powiedziała niepewnie. – Dzięki Bogu – przerażony pełen napięcia głos w słuchawce zupełnie ją zmroził. – Cześć, Rhyme. Co się... – Słuchaj uważnie. Jesteś sama? – Tak. Co się dzieje? – Jodie to Tancerz. Stephen Kall to była zmyłka. Jodie go zabił. To jego ciało znaleziono w parku. – Ale jak... – Nie ma czasu. On zaraz zaatakuje. Jeżeli policjanci nie żyją, odszukaj Percey oraz Bella i uciekajcie. Dellray wysłał swoich ludzi, ale na miejscu będą za dwadzieścia, trzydzieści minut. – Przecież pilnuje nas ośmiu strażników. Nie mógł pozabijać ich wszystkich... – Nie zapominaj, z kim mamy do czynienia. Odezwij się, kiedy będziecie bezpieczni. Rzuciła się biegiem do drzwi, otworzyła je zamaszyście, wyjęła broń. Czarna czeluść pokoju i korytarza. Nasłuchiwała. Kroki. Brzęk metalu. Skąd dochodzą te odgłosy? Sachs najciszej, jak potrafiła, przeszła do pokoju Bella. Drzemał w fotelu, ale obudził się, gdy tylko weszła. – Co się dzieje? – spytał. – Jodie to Tancerz. Właśnie dzwonił Rhyme. – Co? Jak? – Nie wiem. Wyszła za próg, drżąc ze strachu. – Gdzie są strażnicy? Korytarz był pusty. Wtedy rozpoznała ten zapach. Krew. Jak rozgrzana miedź. Już wiedziała, że wszyscy strażnicy są martwi. Wyjęła glocka i zmarszczyła czoło. – No nie! Znikł mój magazynek. Pomacała pas. Zapasowe magazynki też znikły. Bell wyjął swojego glocka i browninga. Również były pozbawione magazynków. – W samochodzie! – wyjąkała. – Siedział między nami. Potrącał nas bez przerwy. – Widziałem szafkę w salonie – powiedział Bell. – Było w niej trochę broni myśliwskiej. Mogli tam dotrzeć niezauważeni w nikłym świetle świtu. Bell pobiegł po broń. Sachs wpadła do pokoju Percey. Kobieta nadal spała na łóżku. Sachs wyszła na korytarz i zamknęła drzwi. Podbiegł do niej Bell. – Włamano się do szafki. Cała broń znikła. – Bierzmy Percey i uciekajmy stąd. W pobliżu rozległ się odgłos odbezpieczanej broni. Sachs chwyciła Bella za kołnierz i pociągnęła za sobą na podłogę. Wystrzał był ogłuszający, gdy nabój przekroczył barierę dźwięku tuż nad ich głowami. Poczuła swąd własnych spalonych włosów. Podbiegli do drzwi pokoju Percey. Otworzyły się, gdy tylko stanęli przed nimi, a lokatorka wyszła na zewnątrz. Bell całym ciężarem ciała wepchnął ją do środka. Sachs wpadła do pokoju, zatrzasnęła drzwi z hukiem i przekręciła klucz w zamku. Podbiegła otworzyć okno. – Szybko, szybko, szybko. Bell pomagał przerażonej Percey Clay podnieść się z podłogi, gdy kilka wzmocnionych pocisków przeszyło zamek. Wymknęli się czym prędzej przez okno w świt i biegli, biegli, biegli przez trawę, ile tchu. Rozdział dwunasty ...Godzina 44 z 45 SACHS przystanęła na brzegu jeziora. Czerwonoróżowe strzępy mgły unosiły się złowróżbnie nad szarą taflą wody. – Szybciej! – krzyknęła do Bella i Percey. – Do tych drzew. Wskazała skraj pola po drugiej stronie jeziora. Sachs obejrzała się w stronę domku myśliwskiego. Ani śladu Jodiego. Przykucnęła przy zwłokach jednego z policjantów. Kabury miał puste – jakżeby inaczej – podobnie jak magazynki. Ale przecież on jest tylko człowiekiem, Rhyme. Obszukała zimne zwłoki i znalazła to, czego się spodziewała. Z kabury, przymocowanej u kostki prawej nogi, wyjęła zapasową broń denata. Pistolet, właściwie zabawkę. Mały pięciostrzałowy kolt z 5-centymetrową lufą. Kiedy znów spojrzała na domek myśliwski, głowa Jodiego właśnie pojawiła się w oknie. Uniósł strzelbę. Sachs strzeliła raz, a potem rzuciła się biegiem wokół jeziora w ślad za Bellem i Percey. Biegli szybko zakosami przez mokrą od rosy trawę. Kiedy oddalili się od domu o sto metrów, usłyszeli pierwszy strzał. Ziemia rozprysła się pod stopami Percey. – Padnij! – wrzasnęła Sachs, wskazując zagłębienie w ziemi. Kiedy tylko przywarli do ziemi, rozległ się drugi strzał. Od drzew wciąż dzieliło ich piętnaście metrów, ale próba pokonania tej odległości równałaby się samobójstwu. Sachs uniosła głowę. Pocisk momentalnie świsnął tuż obok. Poczuła, jak paraliżuje ją ten sam strach, co na lotnisku. Przywarła twarzą do trawy. Bell wychylił na chwilę głowę. Kolejny strzał ledwie parę centymetrów od niego. – Chyba go widziałem – powiedział detektyw. – Jest w tych krzakach na prawo od domu. Na wzgórzu. Sachs przeczołgała się półtora metra na prawo i wychyliła na moment głowę. Bell miał rację: morderca przyczaił się na stoku pagórka; widziała słaby refleks rzucany przez lunetę. Jeśli wejdzie na szczyt pagórka, będzie mógł ich w tym dołku powystrzelać jak kaczki. Minęło pięć minut bez choćby jednego strzału. Pewnie ostrożnie wspina się po stoku. Kiedy wreszcie ludzie Dellraya nadlecą helikopterem? Sachs zacisnęła oczy, czuła woń ziemi i trawy. Znasz go lepiej niż ktokolwiek, Sachs. Ale nie zapominaj, Rhyme, pomyślała, że to przecież nie Stephen Kall. Nie wnikałam jeszcze w umysł Jodiego. Myśl jak on, Sachs. Podstęp to jego – moja – najgroźniejsza broń. – Oboje – zawołała nagle Sachs, rozglądając się dookoła – Schowajcie się tam. Wskazała na płytki rów. Bell kiwnął poważnie głową i poprowadził za sobą Percey do rowu. Sachs spojrzała na pistolet. Zostały cztery naboje. To całkiem dużo, jeśli się przyłożę. – Cokolwiek będzie się działo, nie podnoście się! Sachs przyklękła, szykując się do akcji. – Masz do celu ze sto metrów, Amelio – szepnął Bell. Nie słuchała go, podniosła się. Nie przykucnęła, nie rozglądała się na boki. Stanęła w typowej pozycji strzeleckiej, ująwszy pistolet oburącz. Miała przed sobą dom i człowieka leżącego na brzuchu na stoku pagórka, który śledził ją wzrokiem uzbrojonym w lunetę. Pistolecik w jej dłoni ważył tyle, co szklanka whisky. Wycelowała w refleks rzucany przez lunetę, odległy o długość boiska piłkarskiego. Twarz zrosiły jej pot i mgła. Starała się zapanować nad nerwami. Nie spiesz się. Poczekaj... Nasłuchuj, nasłuchuj. Teraz! Obróciła się o 180 stopni i padła na kolana, gdy piętnaście metrów za jej plecami, spomiędzy drzew, rozległ się strzał. Nabój świsnął jej tuż nad głową. Sachs wbiła wzrok w zaskoczone oblicze Jodiego, strzelbę myśliwską nadal trzymał przy policzku. Zdał sobie sprawę, że teraz już przejrzała jego taktykę. Ze na pagórku ułożył jednego ze strażników z bronią, a sam przemknął się ku drodze i zaszedł ich od tyłu. Przez chwilę żadne z nich się nie ruszyło. Nikły uśmiech pojawił się na twarzy Sachs, kiedy unosiła pistolet w obu dłoniach. Rozgorączkowany usunął łuskę i załadował kolejny nabój. Kiedy unosił broń ku policzkowi, Sachs wypaliła. Dwa razy. Za każdym razem celnie. Obserwowała, jak pada na plecy, podczas gdy strzelba pofrunęła w powietrze. – Zostań z Percey, detektywie – zawołała do Bella. Znalazła Jodiego leżącego na plecach w trawie. Jedna z kul roztrzaskała mu ramię. Druga trafiła w lunetę – metal i okruchy szkła wbiły mu się w prawe oko. Odciągnęła kurek pistoleciku i przytknęła mu lufę do skroni. Obszukała go. Miał glocka i długi nóż z włókna węglowego. – Rozbroiłam go! – zawołała. Założyła mu kajdanki. Tancerz krztusił się i pluł, otarł krew z nieuszkodzonego oka. Uniósł głowę. Ujrzał Percey Clay, jak powoli podnosi się z trawy wpatrzona w swego prześladowcę. Z gardła Czarnego Tancerza wydobył się przeraźliwy skowyt, leżał jednak nieruchomo. Wszyscy troje stanęli wokół niego, obserwując, jak trawa i niewinne krokusy nasiąkają jego krwią. Wkrótce usłyszeli łopot śmigieł helikoptera unoszącego się nad drzewami. – Nie wchodzi w rachubę, Lincolnie. Nie mogę tego zrobić – Lon Sellitto trwał przy swoim. Ale i Lincoln Rhyme nie zamierzał dać za wygraną. – Daj mi choć pół godziny na rozmowę z nim. – Wściekli się, kiedy usłyszeli twoją prośbę. Jesteś cywilem. Dobiegała dziesiąta rano w poniedziałek. Zeznania Percey przed sądem przysięgłych odłożono na popołudnie następnego dnia. Nurkowie z marynarki wojennej znaleźli worki marynarskie, które Phillip Hansen zatopił w wodach cieśniny Long Island. Czym prędzej przewieziono je do centrum, by eksperci z FBI mogli je zbadać. – Czego się obawiają? – spytał rozdrażniony Rhyme. – Przecież nie mogę go pobić. To ja go złapałem. Zasłużyłem chyba na chwilę rozmowy. – Nie daj się dłużej prosić – Dellray zwrócił się do Sellitta. – No, dobra – odparł Sellitto. – Zadzwonię do nich jeszcze raz. – Jak się naprawdę nazywasz? Joe czy Jodie? – Wolę tę ksywkę, którą wy mi daliście. Czarny Tancerz. Podoba mi się najbardziej. Drobny mężczyzna bacznie przyglądał się Rhyme’owi zdrowym okiem. Na lewe ramię założono mu gips, mimo to dłonie miał skute porządnymi kajdankami przymocowanymi do klamry u pasa. Nogi też miał spętane łańcuchem. – Jeśli tak wolisz. Rhyme nadal obserwował bacznie mężczyznę, jakby ten był jakimś niezwykłym pyłkiem kwiatowym znalezionym na miejscu zbrodni. Tancerz uśmiechnął się. Z powodu urazu nerwów twarzy i bandaży, jego mina wydała się groteskowa. Od czasu do czasu dreszcze wstrząsały jego ciałem, drżały mu też palce; złamane ramię mimowolnie unosiło się i opuszczało. Rhyme doświadczał przedziwnego odczucia, jakby sam był w pełni sprawny, za to więzień był kaleką. W dolinie, gdzie żyją ślepi, jednooki jest królem. Tancerz uśmiechnął się. – Pewnie umierasz wprost z ciekawości, jak tego wszystkiego do konałem? Rhyme cmoknął językiem. – Wiem, jak to zrobiłeś. Chcę po prostu porozmawiać z kimś, kto o mały włos by mnie przechytrzył. – O mały włos – roześmiał się Tancerz. Kolejny krzywy uśmiech. Naprawdę dziwaczny. – No dobra, to ty mi opowiedz. Rhyme pociągnął napój przez słomkę. Pil sok owocowy. Thom był zaskoczony, kiedy poprosił go o poncz hawajski zamiast szkockiej. – W porządku. Zlecono ci potrójne morderstwo Eda Carneya, Brita Hale’a oraz Percey Clay. Jak się domyślam, słono ci zapłacili. Suma sześciocyfrowa. – Siedmio – poprawił go Tancerz z dumą. Rhyme uniósł brwi. – Ulokowałeś pieniądze na Bahamach. Skontaktowałeś się jakoś ze Stephenem Kallem – pewnie poprzez sieć najemników – i z ko lei jemu zleciłeś swoje zadanie. Wszystko anonimowo, możliwe, że porozumiewaliście się przez pocztę elektroniczną. Rzecz jasna, ni gdy nie spotkaliście się osobiście. Podejrzewam, że najpierw pod dałeś go próbie. – No jasne. Zamach w Waszyngtonie. Śledziłem każdy jego krok. Chyba mnie zauważył i chciał mnie sprzątnąć jako niewygodnego świadka. Bardzo profesjonalnie. – Wiedziałeś, że jest niezły – ciągnął Rhyme – ale nie miałeś pewności, czy jest dość dobry, by zabić całą trójkę. Liczyłeś na to, że uda mu się usunąć choć jedną z ofiar, ale na tyle zmyli pogonie, że ty bez trudu dobierzesz się do dwóch pozostałych. Tancerz kiwnął głową, niechętnie okazując uznanie. – Zaskoczyło mnie, że zabił Hale’a. Naprawdę. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie tym, że uszedł z życiem i mało tego, umieścił bombę w samolocie Percey Clay. – Domyślałeś się, że przyjdzie ci zabić osobiście przynajmniej jedną z ofiar, więc w zeszłym tygodniu przeobraziłeś się w Jodiego, sprzedawałeś na ulicy prochy, żeby zapaść ludziom w pamięć. Porwałeś agenta sprzed Budynku Federalnego, aby wydusić z niego, gdzie ukryjemy świadków. Dałeś porwać się Stephenowi. Zostawiłeś mnóstwo śladów prowadzących wprost do twojej nory w metrze. Wzięliśmy to wszystko za dobrą monetę. Wykiwałeś nas – Stephen nie miał pojęcia, że to ty zleciłeś mu robotę. Wiedział tylko, że go zdradziłeś. To była dla ciebie doskonała przykrywka. Ale ryzykowna. – Czym byłoby życie bez ryzyka? – zapytał przekornie Tancerz. – Kiedy Kall ukrywał się w parku, wyrwałeś się nam, odnalazłeś go i zabiłeś. A potem sami zaprosiliśmy cię na Long Island. Lis buszujący w kurniku. Tyle w telegraficznym skrócie. Przestępca zamknął zdrowe oko, by po chwili znów je otworzyć. Było czerwone i załzawione, wbite w Rhyme’a. – Co cię naprowadziło na mój trop? – spytał w końcu. – Piasek – odparł Rhyme. – Z Bahamów. – Opróżniłem kieszenie spodni, starannie wyczyściłem wszystko odkurzaczem. – W zagięciach szwów. – No tak. – Po chwili Tancerz dodał: – Nic dziwnego, że się ciebie bał. To znaczy, Stephen. – Ale ty się nie bałeś. – Nie – odparł Tancerz. – Ja się niczego nie boję. Pokiwał głową, jakby zrozumiał niedającą mu spokoju myśl. – Starasz się dociec, skąd pochodzi mój akcent? Faktycznie tak było. – Ale widzisz, można go zmienić. Czy ty mnie właściwie przesłuchujesz? To nie twoja rola. Już siedzę za kratkami. Czas się po żegnać. Koniec, kropka. Wiesz co, lubię grać w szachy. Po prostu uwielbiam. A ty czasem grywasz? Kiedyś lubił tę grę. Z Claire Trilling rozegrali niejedną partyjkę. Thom nalegał, żeby spróbował zmierzyć się z komputerem. – Dawno już nie grałem. – Musimy kiedyś rozegrać partyjkę. A wiesz, jaki błąd popełnia wielu szachistów? Zbytnio interesują się swoim przeciwnikiem. To ich rozprasza. Nie przynosi im to nic dobrego. A gra toczy się tylko na planszy, Lincolnie. Uśmiechnął się krzywo. – Zdumiewasz mnie. Jesteś kryminologiem, najlepszym, jakie go kiedykolwiek spotkałem. A teraz rozkleiłeś się jak baba. Kim że ja jestem? Jeźdźcem bez głowy. Belzebubem. Królową wróżek. Nie poznasz mojego imienia, stopnia wojskowego ani numeru. Konwencja genewska mnie nie obejmuje. Rhyme nie miał już nic do powiedzenia. Zapukano do drzwi. Nadjechał transport. Strażnicy ujęli Tancerza pod zdrowe ramię i postawili go na nogi. Przy dwóch postawnych policjantach wydał się niemal karłem. – Lincolnie? – Tak? – Zatęsknisz jeszcze za mną. Beze mnie zanudzisz się na śmierć. – Przeszywał Rhyme’a zdrowym okiem. – Beze mnie zginiesz. Godzinę później ciężkie kroki zapowiedziały przybycie Łona Sellitta. Towarzyszyli mu Amelia Sachs i Dellray. Kłopoty. Sachs westchnęła. Dellray skrzywił się. – No dobra, mówcie – domagał się Rhyme. – Chodzi o te worki marynarskie. Zgadnij, co w nich było? – po wiedział Sellitto. Rhyme westchnął zmęczony, nie miał ochoty na żadne zgadywanki. – Detonatory, pluton i poćwiartowane zwłoki? – Kilka panoram firm z hrabstwa Westchester i dodatkowo dwa kilo kamieni. – Co? Jesteś pewna, że to książki telefoniczne, a nie zaszyfrowane informacje handlowe? – Kryptolodzy bardzo dokładnie je przeanalizowali – powiedział Dellray. – Uwolnią tego żałosnego Hansena – Sellitto powiedział ponuro. – Nie będzie żadnej rozprawy. Ci wszyscy ludzie zginęli na marne. Rhyme zamyślił się, spoglądając na ścienne tablice z dowodami. Co jest grane?, zastanawiał się. Coś tu śmierdziało. I to mocno. Zielone włókna, książki telefoniczne i kamienie. Rhyme przypomniał sobie, co powiedział mu Tancerz – suma siedmiocyfrowa. Głosy wszystkich dochodziły do niego jak zza ściany. Sachs podeszła bliżej, starając się dociec, w co się tak wpatruje. – Bądźcie cicho – kazał. Zielone włókna. Wpatrywał się w ślad przyszpilony do tablicy. Nagle zawołał: – Thom! Thom! Muszę gdzieś zadzwonić. Nigdy nie ma tego chłopaka pod ręką, kiedy jest mi potrzebny. Lon, wykręcisz numer? Percey Clay wróciła właśnie z pogrzebu męża, gdy odnalazł ją Sellitto. Ubrana na czarno siedziała teraz na wysłużonym wiklinowym krześle przy łóżku Rhyme’a. Obok stal Roland Bell. Percey spoglądała na Rhyme’a z niecierpliwością w oczach, a on zdał sobie sprawę, że jeszcze nikt jej nie poinformował. Tchórze, pomyślał. – Percey, nie będzie rozprawy przeciwko Hansenowi przed są dem przysięgłych. Co było w tych workach marynarskich? Nic. – Nie – pobladła. – Więc go wypuszczą? – Brak dowodów na to, by cokolwiek łączyło go z Tancerzem. Zakryła dłońmi twarz. – Wszystko na marne, Ed i Brit. – Jak radzi sobie twoja firma? – spytał ją Rhyme. – Słucham? – Percey nie spodziewała się takiego pytania. – Jak tam firma? Co czeka Hudson Air? – Sprzedajemy ją. Dostaliśmy ofertę od innej firmy. – Jakiej? – Szczerze mówiąc, zupełnie nie pamiętam. Ron prowadził z nimi rozmowy. – Twój partner Ron Talbot, prawda? Czy on orientuje się w położeniu finansowym twojej firmy? – No pewnie. Prowadzi księgowość, wie więcej niż ja. – Możesz do niego zadzwonić i poprosić, żeby tu przyjechał? – Czemu nie? Pewnie już wrócił do domu po pracy. – A ty, Sachs – zwrócił się do policjantki. – Mamy kolejne miejsce przestępstwa. Musisz je zbadać. Najszybciej, jak się da. Rhyme spojrzał na przestępującego próg postawnego mężczyznę ubranego w połyskujący, ciemny garnitur. Ubranie miało w sobie coś z munduru. Jak się Rhyme domyślał, nosił go, kiedy jeszcze odbywał loty. Percey przedstawiła ich sobie. – Więc w końcu dopadliście tego gnojka – powiedział Talbot. – Trafi na krzesło elektryczne? – Ja tu tylko sprzątam – powiedział Rhyme, niezwykle z siebie zadowolony, jak zawsze, kiedy udało mu się wypowiedzieć jakąś melodramatyczną kwestię. – A co prokurator z nim zrobi, to już nie moja sprawa. Percey mówiła już panu o Hansenie? – Tak. Słyszałem od niej, że dowody były sfingowane. Czemu to zrobił? – Chyba znam odpowiedź na to pytanie, ale potrzebuję jeszcze trochę informacji. Percey mówiła mi, że firma raczej nie przynosi kokosów. Talbot wzruszył ramionami. – Kiepsko nam idzie od paru lat. Państwo już nie pomaga tak jak dawniej, namnożyło się drobnych przewoźników. Nasze perspektywy się zawęziły. – A jeśli Tancerzowi zlecono zabójstwo Percey i Eda, żeby morderca mógł odkupić firmę za psie pieniądze? – Jaką firmę? Naszą? – zdziwiła się Percey. – Czemu Hansenowi miałoby na tym zależeć? – zapytał Talbot, posapując. – Wcale nie miałem na myśli Hansena. To mógł być ktoś inny. – Ale kto? – zainteresowała się Percey. – Nie jestem pewien. Ale... te zielone włókna mogą stanowić jakiś trop. – Zielone włókna? – Talbot w ślad za Rhyme’em powiódł wzrokiem ku tablicy na ścianie. – Chyba wszyscy o nich zapomnieli. Prócz mnie. Sachs, moja partnerka – powiedział, wskazując ją głową – znalazła je w hangarze wynajmowanym przez Hansena. Ten hangar – podobnie jak wiele innych szczegółów – miał wskazywać na winę Hansena. – Nie zapominajmy o porwaniu – wtrącił Talbot. – Przecież skradł broń i zabił tych żołnierzy. Każde dziecko wie, że to morderca. – Zapewne – przytaknął Rhyme. – Ale to nie on spuścił desant tych książek telefonicznych. Zrobił to kto inny. Ktoś, kto przypuszczał, że nigdy nie odnajdziemy tych worków. Percey wierciła się nerwowo. – Kto taki? – spytał Talbot. Amelia Sachs wyjęła trzy duże koperty z płóciennej torby i położyła je na stole. Dwie z nich zawierały księgi rachunkowe. W trzeciej były białe koperty. – Pochodzą z pańskiego biura, panie Talbot – powiedział Rhyme. – Przecież nie wolno zabierać ich bez pozwolenia – zaśmiał się dość blado. – Dostali moje pozwolenie, Ron – Percey Clay zmarszczyła brwi. Rhyme spojrzał na Mela Coopera, który powiedział: – Zielone włókna pochodzą z księgi rachunkowej. Białe z kopert. Nie ma wątpliwości. – Wszyscy z lotniska wiedzieli, że przeciwko Hansenowi prowadzone jest śledztwo. Postanowił pan wykorzystać ten fakt. Przyczaił się pan aż do nocy, gdy Percey, Ed i Brit Hale pracowali do późna. Ukradł pan samolot Hansena i wyrzucił worki do wody. Wynajął pan Tancerza. Powiedział mi, że dostał za to zlecenie sumę siedmiocyfrową. Profesjonaliści wiedzą, że na rynku płatnych morderstw ceny są znacznie niższe. Zlecający potrójne zabójstwo był amatorem. Z gardła Percey Clay wydobył się krzyk. Rzuciła się na Talbota. – Jak mogłeś? Czemu to zrobiłeś? Talbot cofnął się. – Hudson Air był w znacznie lepszej kondycji finansowej niż myślałaś – ciągnął Rhyme. – Niestety, większość pieniędzy trafiała do kieszeni Talbota. Zdawał sobie sprawę, że w końcu go ktoś przyłapie, musiał więc pozbyć się ciebie i Eda. – Opcja zakupu akcji – powiedziała. – Jako partner, w razie naszej śmierci miałeś prawo odkupić nasze udziały po niższej cenie. Jak mogłeś? – powtórzyła grobowym głosem. – Bo kochałem cię! – wybuchnął Talbot. – Co? – wykrztusiła Percey. – Wyśmiałaś mnie, kiedy cię poprosiłem o rękę i wróciłaś do męża – powiedział szyderczo. – Eda Carneya, tego przystojnego pilota. – Twarz mu poczerwieniała z wściekłości. – Potem straciłem ostatnią rzecz, jaką miałem: zabroniono mi latać. Nie mogłem już być pilotem. Widziałem, jak oboje spędzacie co miesiąc w powietrzu setki godzin, podczas gdy ja mogłem co najwyżej przerzucać papierki, siedząc za biurkiem. Mieliście siebie – mogliście latać. Nie masz pojęcia, co to znaczy stracić wszystko, co się kocha! Sachs i Sellitto dostrzegli, jak Talbot staje się coraz bardziej napięty. Podejrzewali, że coś szykuje, ale nie przewidzieli, jaki jest silny. Kiedy Sachs zrobiła krok do przodu, wyjmując pistolet z kabury, Talbot zbił z nóg smukłą kobietę i powalił ją na stół dowodowy, jednocześnie popychając Mela Coopera na ścianę. Następnie szybkim ruchem wyrwał glocka z dłoni Amelii i wycelował w pozostałych. – Rzućcie broń na ziemię. Natychmiast! – Opanuj się, człowieku – odezwał się Dellray, obracając oczami. – I co zamierzasz zrobić? Uciec przez okno? Daleko nie zajdziesz. Talbot wycelował pistolet prosto w twarz Dellraya, miał w oczach determinację. Przypominał Rhyme’owi niedźwiedzia zapędzonego w pułapkę. Agent i policjanci rzucili pistolety na podłogę. Bell rzucił oba. – Dokąd prowadzą te drzwi? – Talbot wskazał głową w kierunku ściany. – To szafa – odparł szybko Rhyme. Talbot otworzył drzwi, zobaczył ciasną windę, wycelował pistolet w Rhyme’a. – Nie! – wrzasnęła Sachs. Zdążyła już stanąć na nogi. – Ron – krzyknęła Percey – przemyśl to jeszcze! Proszę cię. Sachs spojrzała na pistolety leżące na podłodze w odległości trzech metrów. Nie, Sachs, myślał Rhyme. Nie rób tego. Wzrok Talbota krążył między Dellrayem, Sellittem a windą, zastanawiał się, jak ją uruchomić. – Posłuchaj, Talbot – powiedział Sellitto. – Odłóż broń. Proszę cię, Sachs, nie rób tego. Zauważy cię. Wypali w głowę – jak każdy amator – i zginiesz. Naprężyła wszystkie mięśnie, wzrok wbiła w sig-sauera należącego do Dellraya. Gdy tylko Talbot znów przeniósł spojrzenie na windę, Sachs rzuciła się szczupakiem po pistolet. Nim go uniosła, Talbot wymierzył w jej głowę. – Nie! – krzyknął Rhyme. Wystrzał był ogłuszający. Szyby zadrżały w oknach, sokoły wzleciały w niebo. Ron Talbot z niewielkim, czerwonym otworem w skroni stał przez chwilę nieruchomo, po czym robiąc pirueta, osunął się na podłogę. – O, kurczę – powiedział Mel Cooper, spoglądając na swojego malutkiego smithsona- wessona kaliber 38, który Roland Bell trzymał pewną ręką. Moment wcześniej detektyw przysunął się ku Co operowi i błyskawicznym ruchem wyciągnął broń z ciasnej kabury przyczepionej na pasku za plecami technika. Płacz wypełnił gabinet, gdy Percey Clay padła na kolana przy zwłokach, łkając i wielokrotnie uderzając pięścią w nabite ramię Talbota. W końcu Roland Bell otoczył ramieniem kruchą kobietę i zabrał ją z dala od ciała jej przyjaciela, a zarazem wroga. Słaby grzmot, wiosenny deszcz przed nocą. Okno otwarte na oścież, pokój wypełniony chłodnym, wieczornym powietrzem. Amelia Sachs odkorkowała butelkę i nalała chardonnay Cakebread Rhyme’owi do kubka, a sobie do kieliszka. Spojrzała w dół i uśmiechnęła się nieznacznie. – Nie mogę w to uwierzyć. Na stojącym przy łóżku komputerze widoczny był program szachowy. – Nie widziałam jeszcze, żebyś grał na komputerze – powiedziała. – Wieża na gońca królowej cztery. Szach, mat – powiedział wy raźnie Rhyme. Chwila ciszy. Komputer odezwał się: – Gratulacje. Po czym na ekranie pojawiła się cyfrowa wersja parady „Washington Post”. – Nie gram dla rozrywki – odparł. – To dobra gimnastyka dla umysłu. To mój Nautilus. Chciałabyś kiedyś zagrać, Sachs? – Nie grywam w szachy – rzekła, pociągnąwszy łyk wybornego wina. – Jeśli jakiś wredny skoczek zaatakowałby mojego króla, najchętniej bym go rozstrzelała. A tak przy okazji, ile znaleźli? – Pieniędzy ukrytych przez Talbota? Ponad pięć milionów. – Gdzie jest Tancerz? – W areszcie pod specjalnym nadzorem. To mało znane miejsce w budynku Sądu Karnego. Rhyme nigdy tam nie był – tylko nieliczni policjanci widzieli to miejsce na własne oczy – ale od trzydziestu pięciu lat nikt stamtąd nie uciekł. Amelia Sachs pociągnęła głębszy łyk wina dla kurażu: co ma być, to będzie. Wzięła głęboki oddech i wyrzuciła z siebie: – Powinieneś skorzystać z okazji, Rhyme – kolejny łyk. – Już myślałam, że nigdy ci tego nie powiem. – Słucham? – Ona pasuje do ciebie. Może się wam ułożyć. Zwykle bez problemu patrzyli sobie prosto w oczy, jednak tym razem Sachs spuściła wzrok. – Wiem, co do niej czujesz. I choć ona nie daje tego po sobie po znać, wiem, co czuje do ciebie. – Kto taki? – Dobrze wiesz. Percey Clay. Myślisz sobie pewnie, że to wdowa i nie w głowie jej teraz mężczyźni, ale słyszałeś, co mówił Tal bot – Carney miał kochankę. Łączyła ich przyjaźń. No, i firma. – Nigdy... – Nie zwlekaj, Rhyme. Dobrze ci radzę. Tobie się wydaje, że nic z tego nie wyjdzie. Ale dla niej twoje kalectwo nie ma znaczenia. Ona ma rację – jesteście do siebie bardzo podobni. Są w życiu takie chwile, kiedy ma się ochotę unieść ręce w górę, by pozwolić im bezwładnie opaść z bezsilności. – Sachs, skąd ci to przyszło do głowy? – Nie wypieraj się. To oczywiste. Widzę, jak się zachowujesz, odkąd się pojawiła. Jak na nią spoglądasz. Z jaką zaciekłością chroniłeś ją przed śmiercią. Już ja wiem, co w trawie piszczy. – Niby co? – Ona jest podobna do Claire Trilling, która opuściła cię kilka lat temu. To jej pragniesz. Aha. Pokiwał głową. Więc o to chodzi. Uśmiechnął się i powiedział: – Masz rację Sachs, w ostatnich dniach dużo rozmyślałem o Claire. Oszukałem cię wtedy, gdy powiedziałem, że o niej nie myślę. – Za każdym razem, kiedy ją wspominałeś, widziałam, że nadal ją kochasz. Percey przypomina ci Claire. Uświadomiłeś sobie, że znów mógłbyś z kimś dzielić życie. Właśnie z nią. Nie ze mną. Taki to już los. – Sachs, nie powinnaś być zazdrosna o Percey. To nie z jej powodu wypędziłem cię z łóżka tamtej nocy. To przez Tancerza. Dolała sobie wina. Obracała kieliszkiem wpatrzona w blady płyn. – Nie rozumiem. – Tamtej nocy – westchnął – musiałem postawić mur między na mi. Rozumiesz? Nie mogłaś być mi tak bliska, kiedy wystawiałem cię na niebezpieczeństwo. Nie mogłem dopuścić, by to ponownie się stało. – Ponownie? – spytała. Wówczas zrozumiała. Cała Amelia, pomyślał. Wytrawny kryminolog. Dobry strzelec. Szybka jak strzała. – O, nie, Lincolnie, więc Claire była... Kiwnął głową. – Była jednym z techników, którym kazałem przeszukać miejsce zbrodni na Wall Street. To ona uruchomiła bombę Tancerza. Więc to dlatego ten morderca tak go prześladował. Dlatego chciał rozmawiać ze zbrodniarzem, choć nie robił tego nigdy wcześniej. Chciał dopaść człowieka, który zabił mu ukochaną osobę. Chciał wiedzieć o nim wszystko. To była zemsta, czysta zemsta. Lincoln Rhyme, choć przykuty do wózka, był takim samym myśliwym, jak sokoły mieszkające u niego na parapecie. – Ot cała historia. Nie ma to nic wspólnego z Percey. I o ile pragnąłem, byś spędziła tę noc – i każdą następną – ze mną, nie mogłem sobie pozwolić, by cię pokochać jeszcze mocniej niż do tej pory. Lincoln był zdumiony – oszołomiony – że prowadzi tę rozmowę. Był przekonany, iż w wypadku, kiedy to dębowa belka przetrąciła mu kręgosłup, najbardziej ucierpiało jego serce. Jednak tamtej nocy, gdy miał u swego boku Sachs, przekonał się, że był w błędzie. – Teraz już rozumiesz, Amelio? – wyszeptał. – Mówisz mi po imieniu – odparła z uśmiechem i podeszła do łóżka. Nachyliła się i pocałowała go w usta. Najpierw wcisnął głowę w poduszkę, ale po chwili odwzajemnił pocałunek. – Nie, nie – oponował. Ale znów ją mocno pocałował. Torebka upadła jej na podłogę. Marynarka i zegarek wylądowały na stoliczku przy łóżku, po chwili dołączył do nich glock. Znów złączyli usta, ale on uchylił głowę. – Sachs, to zbyt wielkie ryzyko. – Bóg lubi trzymać w niepewności – powiedziała. Nie odrywali od siebie oczu. Potem wstała, by wyłączyć światło. – Czekaj – powiedział. Do mikrofonu wiszącego na stelażu łóżka powiedział: – Zgasić światło. Pokój ogarnął mrok.