Książnica JURU BONDARIEW GRA 0 7 09. 200^ Przełożyła URSZULA GUTOWSKA JURIJ BONDARIEW GRA WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Tytuł oryginału rosyjskiego IGRA Okładkę i stronę tytułową projektował MICHAŁ J.ĘDRCZAK Redaktor ANDRZEJ BOGUSŁAWSKI Redaktor techniczny JADWIGA KAZNOWSKA Korektor KRYSTYNA MIAZEK ZN. KLA Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1989 ISBN 83-11-07677-4 1 Krymów, jadąc taksówką z lotniska, kiepsko się . czuł, pot wystąpił mu na skroniach, było mu duszno, szorstki kołnierzyk lepił się do spoconej szyi, parokrotnie więc opuszczał szybę auta licząc na ulgę, opierał się wygodnie na tylnym siedzeniu - wówczas podmuch wiatru, przesyconego ciepłym tchnieniem spalin, owiewał jego wilgotną twarz. Ogarnęło go coś w rodzaju zdziwienia na widok wałęsających się tłumów okupujących o tej porze przystanki autobusowe, tkwiących przed sklepami (kiedy ci ludzie pracują?), patrzył na poranne błyski słońca wśród listowia, na szybach wystaw, a przed oczami wirowały mu niczym karuzela inne ulice, witryny magazynów, stoliki na chodnikach stojące w cieniu czerwonych parasoli, inny tłum, ubrany jaskrawo, kolorowo, inne słońce, upalne nawet o tak wczesnej porze. I owa rozmigotana jak w wizji sennej karuzela górowała wyniośle, w jakiś sposób upokarzała skromne moskiewskie ulice, które za każdym powrotem z zagranicy chwytały boleśnie za serce. Przykre było jednak to, że podczas poprzednich powrotów nie doznawał takiego dojmującego dławienia w gardle, jak gdyby więzły w nim nie wypłakane łzy. Nie rozumiał, co się z nim działo, gotów był śmiać się z siebie i pogardzać sobą za niczym nie umotywowany sentymentalizm. No bo co, u licha? Przecież było pięknie w tym gościnnym Paryżu - sześć dni świątecznego, zagranicznego zgiełku, do niczego nie zobowiązujących przyjęć, klimatyzowanych sal kinowych, koktajli, dyskusji, nocnych kabaretów w pachnącym słodko, purpurowym półmroku, wśród pluszu kanap, z bladymi ciałami kobiet na estradzie, rano zaś szczególnie dokładny rytuał golenia się, na śniadanie dwie filiżanki kawy stawiającej na nogi, przeglądy filmów i w końcu - zaszczytna nagroda za reżyserię, nieoczekiwana i wyczekiwana. Wszystko na tym festiwalu przebiegało pomyślnie, w aurze życzliwości, lecz po tych wspaniałych, gorączkowych dniach za granicą pozostawał lepki posmak goryczy i wstydu, o czym aż przykro było wspominać. Zamknął oczy, starając się przestroić na swoje moskiewskie życie, chwycić rytm, do jakiego przywykł, zespół filmowy, rady artystyczne, przygotowanie do zdjęć, ale nie wiadomo dlaczego narastał w nim denerwujący niepokój, i pomyślał: wróciłem przed terminem, te dwa dni odpocznę sobie w domu. Kiedy jednak podjechali pod dom w alei Lenina, skręcili na podwórze pod gałęzie topoli, kiedy wszedł w kamienny chłód bramy, do odrapanej windy, gdy potem ujrzał znajomą klatkę schodową i obite brązową dermą drzwi z guzikiem dzwonka śpiewającego w przedpokoju, nie mógł pokonać nękającego go uczucia, łzami tamującego mu oddech, i aby się uspokoić, musiał chwilkę postać na podeście swojego piętra. Zadzwonił czterokrotnie (rodzinny szyfr), nasłuchiwał chwilę i zadzwonił znowu, licząc, że usłyszy za drzwiami głos żony, córki lub syna, jednakże wewnątrz - cisza, tylko jakieś niewyraźne szelesty opustoszałego mieszkania; w domu, jak widać, nie było nikogo. Oto jak mnie wita ukochana żona i dziatki, pomyślał z uśmiechem. Otworzywszy drzwi własnym kluczem, wciągnął walizkę do przedpokoju, przesiąkniętego ciepłem domowego kurzu, zobaczył w lustrze siebie, zmęczonego, i nagle doszedł do wniosku, że mimo wszystko całkiem niespodziewanie los wyszedł mu naprzeciw. Tak, jest diabelnie zmęczony i ma ochotę być sam, nic nie mówić, poleżeć na tapczanie w bezmyślnym rozluźnieniu, przekartkować czasopisma, przejrzeć gazety, listy, które nadeszły podczas jego nieobecności. Zrzucił marynarkę i przespacerował się po pokojach. Oczywiście: rodzina wyjechała na daczę, okna w całym nagrzanym mieszkaniu były zamknięte na cztery spusty, pozatykane zasłonami. Wszędzie panowała nieznośna, gęsta duchota, tu i ówdzie na parkiecie, na dywanach, na meblach lśniły nitki słonecznych promieni, które przedostawały się przez szpary w zasłonach, w kuchni zaś, gdzie okno nie było zasłonięte, roznosił się zapach gorącej ceraty, a na podłodze koło szafki leżał rachunek za telefon, pożółkły od słońca, zwinięty niemal w rulon. Za każdym razem, ilekroć wracał z zagranicy, doznawał uczucia czegoś sztucznego, nierzeczywistego, dłużącego się, przeżytego z dala od domu, będącego kaprysem losu, grą, i on, uwolniony od tej gry, powinien w rozmowach z przyj a-ciółmi pozbyć się tego czegoś koktajlopodobnego, pusto-słowiowego, restauracyjnego, tego, w czym musiał tkwić przez pewien czas, sycąc własną ambicję, zaspokajając z rozkoszą własną ciekawość. Teraz także chciałby zmyć z siebie owo nękające psychicznie, a zarazem „rozrywkowe" zmęczenie własnymi uśmiechami, intelektualną paplaniną, naperfumowaną słodyczą obcego mydła, przesyconego kobiecością, zapachem środków chemicznych unoszących się w paryskich salach kinowych, w jego pokoju w hotelu - wszystko to miał już za sobą. Chłodny prysznic obmywał go deszczowymi igiełkami, woda szumiała wiosennie, rześko. Drzwi łazienki były otwarte i odnosiło się wrażenie, jakby morskie echo odbijało te dźwięki w pustym mieszkaniu. Wycierając się ręcznikiem, chodził na bosaka po pokojach, bębniąc gołymi piętami po nagrzanym parkiecie, jeszcze nie ubrany, w jadalni powiedział na głos: „No i dobrze, wszystko przeminie, wszystko przemija", nalał sobie kieliszek koniaku, wypił, oblała go gwałtowna fala żaru, i jakby poczuł się lepiej. Potem leżał na kanapie w swoim gabinecie, przeglądał wyjęte z przepełnionej skrzynki na korespondencję pisma, gazety, rozmaite zaproszenia na spotkania, wystawy, przerzucał listy, ale nie czytał ich, popatrywał tylko na adresy nadawców, czy nie napotka znajomego nazwiska. I raptem jakby się potknął wzrokiem - odłożył opieszale na róg stolika niebieskawą kopertę z bijącym w oczy nadrukiem: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, który momentalnie wyzwolił w nim lepkie uczucie lęku. A więc znowu się zaczęło... ściślej mówiąc: trwa nadal. Chwilę odczekawszy rozerwał kopertę i przebiegł wzrokiem tekst, z którego wynikało, że on, Wiaczesław Andriejewicz Krymów, ma się stawić czwartego lipca (to już przecież za trzy dni!) u sędziego śledczego Tokariewa, na Pietrowce 38, drugie piętro, pokój 200, z dowodem osobistym bądź dokumentem potwierdzającym tożsamość. Miałem już przyjemność rozmawiać z nim w wytwórni. Tak, Oleg Grigor-jewicz Tokariew, wykształcony, mądry, młody człowiek ze starannie wypielęgnowanymi wąsikami. Ale żeby nie wiem co miało mnie spotkać, na Pietrowkę nie pojadę, drogi Olegu Grigorjewiczu, nie chcę, by pańska osoba kładła cień na to, co się wydarzyło. Odłożył w zamyśleniu wezwanie i zaczął przeglądać recenzje z filmów festiwalu paryskiego, czując, że w decyzji, którą podjął przed chwilą, kryje się jakiś fałsz, uświadamiając sobie także wulgarne zniekształcenia opinii o jego filmie, naiwne przeciwstawianie „moralności socjalistycznej i czys- tości ducha okrucieństwo zachodnich bohaterów, których świat wewnętrzny przypomina pustą muszlę". Sprytne chłopaki z tych naszych recenzentów, tylko po co ten żałosny prymityw? Krymów roześmiał się gniewnie i przed jego oczami pojawiła się pulchna twarz słynnego amerykańskiego reżysera, syna emigrantów z Rosji, człowieka utalentowanego, nie przebierającego w środkach, którego film „Sodoma i Gomora", przedstawiający zagładę domu wariatów, co miało symbolizować zgubę wyzbytej miłosierdzia ludzkości, wstrząsnął wszystkimi na festiwalu. Mój oponent John Grichmar uśmiałby się razem ze mną. „Czystość", „moralność", „poziom" - Boże kochany, jakimiż to wyświechtanymi słowy obwarowaliśmy się, uzbroili nimi po zęby! My, wybrańcy, przywłaszczyliśmy sobie anielskie niepokalanie, na nic się nie oglądając, to, co szatańskie, wyrzucając za burtę. I już pełen zniecierpliwienia wziął się za kolejną recenzję, również upstrzoną nieznośnymi frazesami o seksie, patologii, amoralności w filmie Johna Grichmara - i nie doczytał jej do końca, odrzucił gazetę ze słowami: - Kretynizm, niech to diabli, czysty kretynizm... Razem otrzymywali nagrody, razem zapraszani byli na obiady (dwaj reżyserzy dwóch wielkich mocarstw), co wieczór po przeglądzie filmów spotykali się w barze hotelowym, gdzie stawiali sobie wzajemnie whisky i wódkę, stanowczo ponad miarę, aczkolwiek dorównać Amerykaninowi w piciu było nie sposób, dwie noce, na zaproszenie Grichmara, spędzili w klubach, i za każdym razem rozprawiali o losie Rosji, rozdzieleni aż do wrogości przeciwieństwem własnych poglądów, a zarazem w jakimś sensie zjednoczeni, być może dzięki wciąż nie zaspokojonej wzajemnej ciekawości. Druga noc w klubie była szczególnie wyczerpująca z powodu zajadłych sporów, nadmiaru picia i rozrywkowych numerów, rano zaś w halłu hotelu, przed kolejnym przeglądem, Krymów z bolącą głową przerzucał stronice „Paris Match", błagając w duchu los, by uwolnił go dzisiaj od koktajli, ciasno zawiązanego krawata, od destrukcyjnego jadu Grichmara, by dał mu możliwość odpoczynku, zrobienia wdechu i wydechu, szansę bezmyślnego poszwendania się wieczornymi ulicami Paryża. Olbrzymi hali, nie z francuskim, lecz ze wschodnim przepychem wysłany mięsistymi dywanami, amerykański szał luster, szerokie fotele, kanapy obite czerwoną, doskonałą imitacją naturalnej skóry, przesuwanie się postaci przed szklanymi drzwiami, kantorkiem portiera, przytłumione głosy, gorzkie i słodkie zapachy papierosów i perfum - wszystko to było codziennością hotelu, Krymów widział to nieraz w innych krajach, a teraz od czasu do czasu prześlizgiwał się wzrokiem po znajomych i nieznajomych twarzach producentów i reżyserów, gładko ogolonych bądź brodatych (dwa rodzaje twarzy równie często spotykane we współczesnym filmowym światku), po wyprostowanych, sportowych sylwetkach gwiazd filmowych i nie znanych mu sław, po pięknych kobietach, młodych i pozujących na nastolatki, ze śladami nocy w nazbyt już błyszczących oczach. Coś mu jednak przeszkadzało w tej jego zawodowej obserwacji, ni to ciężar w głowie, ni to rtęciowa jasność w głębi luster, i widział wszystkich naraz na tej przestrzeni porannego hallu, zgromadzonych tu po śniadaniu, i nagle aż się spocił na myśl, że oni wszyscy dostrzegają to jego badawcze spojrzenie. Przeniósł wzrok na stronice „Paris Match" i w tym momencie usłyszał ich śmiech, pobłażliwe, ironiczne wypowiedzi na temat jego niekulturalnej ciekawości, z jaką nie miał prawa ich obserwować, i niemal fizycznie odczuł dotyk na swojej twarzy. Podniósł głowę znad pisma i zobaczył, że ktoś z grupy producentów i reżyserów wpatruje się w niego ze spokojną uwagą, ktoś dobrze mu znany, siwiejący, w szarym garniturze, człowiek, którego spotykał już w życiu wielokrotnie. Znam go, ale kto to może być? Kto? I jakby 10 przedzierając się przez oblepiający go tuman mgły zaczął powoli poznawać czoło, sposób uczesania, włosy przyprószone siwizną, krawat, usiłował spotkać wzrok tego człowieka, jednakże na próżno, oczy pozostawały w cieniu, i z tego cienia spoglądały nieruchomo w jego stronę - wreszcie z czołem zroszonym obficie potem słabości, lękając się, że serce mu zamrze, uświadomił sobie, kogo mu ów człowiek przypomina... Przyczyną halucynacji mogło być niewątpliwie napięcie nerwowe, słyszał o różnego rodzaju stresach, nękających ludzi jego profesji, ale nie wiedział, że tak to właśnie wygląda. To niemożliwe, idiotyzm, bzdura! Jakiś omam! A kiedy wstał, rzucił pismo na stolik i przywołując stanowczość dawnych, wojennych lat, ruszył prosto ku temu człowiekowi stojącemu w gronie producentów. Lecz mężczyzny w szarym garniturze już wśród nich nie było... Na jego miejscu zastał francuskiego reżysera Claude'a Meliera, chudego, żylastego staruszka o frywolnym wyglądzie, którego mu przydawały podczernione, krótkie rzęsy, z uprzejmością światowego bywalca ukłonił się Krymowowi, ukazując wilgotne jeszcze od wody fryzjerskiej włosy, zaczesane mistrzowsko na łysinę. Nie wiadomo po co Krymów odwzajemnił mu ukłon, bąknął uprzejmie: Bonjour monsieur, i przemagając zakłopotanie pomaszerował w drugi koniec hallu, do baru, tam jak zwykle ujrzał Johna Grichmara, który na jego widok zamachał radośnie ręką. Tym razem spadł mu jak z nieba. „Jakże się cieszę, że przyszedłeś, Wiaczesławie" - powiedział Grichmar. Nazajutrz podobna historia przydarzyła mu się w samolocie, gdzie, jak można było przypuszczać, cała ta szaleńcza pstrokacizna, nieodłącznie związana z codziennym, stałym napięciem, trawiącym siły, należała już do przeszłości, i w do połowy zapełnionym przedziale swojskiego Aerofłotu, obsługiwanym przez miłe stewardesy, było przyjemnie, jasno, słyszało się rosyjski język... Zdziwiło go 11 również i to, że tutaj, na wysokości dziewięciu tysięcy metrów, pałętały się dwie muchy, łaziły po szybie iluminato-ra, aż złociste w promieniach słońca, na horyzoncie wisiały zastygłe, kędzierzawe kolosy chmur, a płaska równina obłoków w dole wyglądała niczym Ocean Lodowaty, w którego szczelinach, w niewyobrażalnej głębi, ledwie prześwitywały zatopione podwodne miasta, nitki szos, czerń lasów. Krymów patrzył na gigantyczne, postrzępione góry lodowe, na łażące po iluminatorze muchy, i pomyślał rozbawiony, jak się ma ta majestatyczna wysokość, sterylna biel chmur, do tych dwóch podróżniczek, co wleciały do samolotu bądź w Szeremietiewie, bądź na lotnisku Orły. Po co? W jakim celu? Rozważając ów paradoks, a także owo nieuniknione: „dlaczego?", z satysfakcją i szczególnie wyraziście ujrzał siebie uwolnionego czyjąś mocą od samolotu, od jego stali, całej jego materialności, od fotela, na którym siedział (zachowawszy jednak tę samą pozycję w powietrzu), zobaczył siebie lecącego ponad białą pustynią, nieskończoną, promienistą jasnością chmur, owianego wiatrem i słońcem. Wiem, co to było, przekonywał sam siebie, chcąc znaleźć jakieś wytłumaczenie tego dziwnego stanu. Było to realizujące się w mojej świadomości marzenie. Zawsze chciałem mieć aparat do latania, coś w rodzaju jednoosobowego śmigłowca. I niekiedy, pod wieczór, ogarniało mnie przemożne pragnienie, by uciec od wszystkich, unieść się nad ziemią, lecieć w przestrzeni bez dróg, wylądować gdziekolwiek, na jakiejś polanie z bajki gasnącej o zachodzie słońca, gdzie cisza leśna przegląda się w jeziorze. Ale w związku z czym przyszło mi to do głowy? Wówczas, w hallu hotelu, zobaczyłem siebie, człowieka samotnego w tłumie, dobrze ubranego, umiejącego przetwarzać ludzkie uczucia, lecz za granicą całkowicie zbędnego - i zrobiło mi 12 się głupio... Czym jednak wytłumaczyć fakt, że wyraźnie czułem na twarzy pęd powietrza, męczące zamieranie serca, że miałem świadomość absolutnego wyzwolenia się od swojej materialnej powłoki? Kołysząc się z gracją na obcasikach, z powitalnym uśmiechem na ustach, podeszła do niego stewardesa z tacą; na tacy pieniła się w kieliszkach woda mineralna, zapytała, czy nie życzy sobie borżomu, wynurzyła się z jasnego tła przedziału (oto piękno, całkiem materialne, w postaci kobiety), a on milczał nie mając ochoty odwzajemnić uśmiechu, słuchać miłego szczebiotu, patrzeć na to przesiąknięte zagranicą, młodziutkie stworzenie, które wiedziało, skąd on wraca, oglądało jego filmy. Wszystko stało się brutalnie realne w porównaniu z męką zamierania w owym wyzwalającym locie ponad bezmiarem chmur, jakimi ziemia była przykryta. Podziękował za borżom, poprosił o koniak i odwrócił się do okna. Takiego zasklepienia się w sobie Krymów nigdy nie doświadczał. Zamknął na chwilę oczy i w łoskocie, w ryku silników odrzutowych usłyszał wycie szatana, krzyk i płacz ofiar, dźwięk orkiestry dętej pomieszane z grzmotem symfonii. Usiłował uchwycić, zapamiętać jakąś określoną frazę, lecz metaliczna muzyka zmieniała się co sekundę, narastała, przeobrażała się w gigantyczny szloch, łomotała w uszach niczym zagrażający całemu globowi ziemskiemu głos wszechświata, a on wciąż myślał w półjawie: Irina... Po jej śmierci wszystko wywróciło się na opak. A po szybie jak gdyby nigdy nic pełzały słoneczne widma, białowłosa stewardesa rozłożyła serwetkę, wciąż rozciągając w uśmiechu te swoje młode usta, znowu zapytała go o coś, nie dosłyszał, o co, obojętny zarówno najadło, jak i na jej profesjonalny uśmiech. I raptem mignęła mu myśl, że oto zaraz zachłysną się silniki odrzutowe, samolot fatalnie potknie się w powietrzu i całą swoją masą stali zacznie spadać z tej przeogromnej wysokości. 13 Jaki straszliwy krzyk podniesie ta sama/ stewardesa 0 młodzieńczych, wymalowanych ustach (nikt już ich nie pocałuje, nigdy), jak strasznie, dziko, przedśrriiertnie zaczną krzyczeć wszyscy pasażerowie! A ja? zastanowił się. Co ja uczynię w takiej chwili? Będę czekać na ostatnie uderzenie 1 żegnać się ze światem? Wiem doskonale, że nie będę krzyczeć i modlić się o zlitowanie. Zmarszczył brwi spoglądając na muchy łażące po szybie i odczuł potrzebę powrotu do zakłóconego przez te myśli stanu poprzedniej szczęśliwości - unoszenia się w powietrzu jak we śnie, niczym błękitne piórko w przestworzach, kiedy to nie istnieje ani strach, ani żadne obowiązki - co za rozkosz! Strach? Ja pomyślałem o strachu? Sygnał telefonu niemal go uderzył w skronie i, odwykły przez ten tydzień od dzwonków telefonicznych, otrząsając się z półsnu, uniósł się na tapczanie i machinalnie sięgnął do aparatu, który stał na stoliku z prasą. Szybko jednak cofnął rękę - na razie nikt jeszcze nie wie, że wrócił, a pierwszy telefon powinien być od niego, z domu, zwykły obowiązek, wyraz zainteresowania. Olga nie wiedziała, że przyjechał dwa dni wcześniej, nie mogła więc dzwonić z daczy. Znowu się położył, marząc o pogrążeniu się w rozkosznej półświadomości, lecz ponowny dzwonek zmusił go do podniesienia słuchawki. - Tak - powiedział cicho, spodziewając się usłyszeć rześki głos kierownika produkcji Mołoczkowa, i powtórzył szybko pytanie, zdziwiony nieśmiałym oddechem po drugiej stronie przewodu telefonicznego: - Tak, słucham? - To ja - przeciągając słowa zaśpiewał ktoś dziecinnym niemal głosikiem, roześmiawszy się zaraz. - Dzień dobry, tato. Już wróciłeś? Zadzwoniłam na chybił trafił i o dziwo, podnosisz słuchawkę. Bombowe! Jesteśmy na daczy. Na 14 prośbę mdmy telefonuję z automatu przy plaży. Wyczuwała, że już przyjechałeś. Cieszę się, tato... - Tańka^ kochany mój pieseczku - powiedział Krymów ze wzruszeniem, zachrypniętym nagle głosem. - Nie widziałem cię ani nie słyszałem całe wieki. Jak wam się wiodło beze mnie? Co u mamy? - Mama? Bpmba. - W jakim sensie? - Moim zdaniem mama to najpiękniejsza kobieta na świecie, bardzo do ciebie tęskniła. Mówię ci to w tajemnicy. Nie sypnij mnie. Wiesz dlaczego? Wieczorami przesiadywała sama w twoim pokoju i czytała... kurcze, ale dno! -jęknęła zawadiacko. - Odnalazła mnie w budce cała banda i stukają pieniążkiem w szybę. Tato, cieszę się, czekam tu na ciebie. Na razie. Samochód w garażu. Myśmy przyjechali pociągiem. - Przekaż mamie, że dzisiaj załatwiam sprawy w Moskwie, a jutro jestem u was - powiedział Krymów i odbierając krótkie sygnały w słuchawce, którą odwiesiła jego córka w nie znanej mu budce telefonicznej przy podmiejskiej plaży, poczuł niezwykle wyraziście smak ust Olgi, ujrzał pytające spojrzenie jej ciemnych oczu przed powitalnym pocałunkiem, obejmujące jego twarz od czoła po podbródek, jej czułe, łagodne: No, jesteś - i pełen niechęci do siebie pomyślał, że jest w stanie nie mówić jej prawdy, skrywać przed nią to, co ją, Bogu ducha winną, mogłoby upokorzyć. Dodając sobie na siłę werwy, zeskoczył z kanapy, rozsunął zasłony, otworzył okno wprost na iskrzące się w słońcu listowie topoli, odetchnął asfaltowym żarem wielkomiejskiego dnia. Załaskotał go na twarzy topolowy puch, hulający po całej południowo-zachodniej Moskwie, wpłynął do gabinetu, Krymów zdmuchnął puch z policzka, podszedł do lustra, zrobił minę, wielce rad, że rano w hotelu, przed wyjazdem na lotnisko, dokładnie się ogolił. W wolne dni nie lubił u siebie niechlujstwa, które tolerował w czasie pracy, 15 zapominając o goleniu, przedkładając nade wszystko znoszone kurtki i swetry. / Czy znam tego faceta? pomyślał z ir/inią, patrząc w lustrze na zmęczonego, siwiejącego mężczyznę o przymrużonych, szarych oczach, iście mu bliskiego, znanego mu dobrze, a zarazem nie znanego, i raptem1 wspomniał ów ranek w hotelowym hallu, tego innego mężczyznę o wymiętej twarzy, stojącego w grupie znakomitych osobistości, zadufanego w sobie, dobrze ubranego, obcego rta tamtym gruncie, i aż wzdrygnął się ze wstydu, z poczucia bezsensowności tych sześciu dni spędzonych w Paryżu. Co za diabelskie sztuczki? Zupełnie jakbym żył jakimś nierealnym, nieprawdziwym życiem! Chodzę, jem, wypowiadam słowa, jeżdżę za granicę, otrzymuję nikomu niepotrzebne nagrody, a całym sercem jestem tam, tkwię wciąż w tym koszmarnym, czerwcowym dniu, w którym zginęła Irina. 2 Jak zazwyczaj wszedł do sekretariatu krokiem • zdecydowanym, krokiem człowieka nie mające- go wątpliwości, że tutaj, przed solidnie obitymi szlachetną skórą drzwiami, nie przepuszczającymi do wnętrza dyrektorskiego gabinetu żadnych dźwięków, przywita go niezmiennie uprzejma, starannie uczesana sekretarka, w jej towarzystwie wejdzie do gabinetu, już z daleka przygarniany gestem dłoni Bałabanowa, jego życzliwym basem: „No proszę, i któż to we własnej osobie!" i rozsiewając wokół pełną szacunku dobroć, wzruszenie, Iwan Ksenofontowicz wygramoli się zza wielkiego biurka, stary, jowialny jeż, rozłoży szeroko ramiona, jakby gotów w jednej chwili umrzeć ze szczęścia z powodu oślepiającego promienia słońca, jakie rozbłysło w jego gabinecie. Tego ranka Krymów, nie w sosie po fatalnej nocy w Paryżu, po podróży samolotem, wszedł do sekretariatu 16 Bałabanowa, z niejakim wysiłkiem okazując sekretarce przyjazną niefrasobliwość: „Jak samopoczucie, Ninko?" - i momentalnie wyczuł jakąś zmianę w opieszałym dotknięciu jej dłoni, w pustym spojrzeniu ponad jego głową, zadźwięczały też inaczej jej słowa, gdy, nie przepuściwszy go do gabinetu, wsunęła się natychmiast za obite skórą drzwi: „Zaraz się dowiem". A po chwili, kiwnięciem dłoni wpuszczony za próg, zrozumiał, że od dnia jego wyjazdu do Francji powiały tu inne wiatry. - Prosimy, prosimy, paryżaninie - zagadał głębokim basem Bałabanow, wbrew zwyczajowi nie ruszając się zza biurka, nie unosząc ostrzyżonej na jeża głowy znad papierów, które jakoby czytał w skupieniu, i machnięciem ręki wskazał mu fotel naprzeciwko. - Siadaj. Witam w kraju. Reszta przylatuje pojutrze? No taaa. Gratuluję międzynarodowej nagrody. Gnicie kapitalizmu odnotowałeś, no i chwała Bogu. Niech kichają i zatykają nosy. A czemuż to przygalopowałeś przed czasem, Wiaczesławie Andriejewi-czu? Paryż to Paryż, modnie ubrane kobiety, wspaniałe wystawy sklepowe, bary, calvados... - ciągnął dudniąco, zagłębiony w papierach, przysłaniając ściągniętymi brwiami maleńkie oczka. - A tymczasem ty przed terminem. Dziwne. Frywolne miasto, frywolne... Taaa! Ktoś słusznie o nim powiedział: stolica świata. Krymów, obserwując to jego pozorne zaaferowanie pracą, chłodno-lekceważący do niego stosunek, co przed miesiącem było wręcz nie do pojęcia, zasiadł w skórzanym fotelu, krzywiąc się ze zniecierpliwieniem na dźwięk ostatnich słów wypowiedzianych przez Bałabanowa. - Bary, wystawy, calvados... bajeczki dla grzecznych dzieci i starych głupców! - Krymów rzucił ze złością nie dopalonego papierosa do najczyściejszej popielniczki na biurku, wypełnionej spinaczami. - O ile się nie mylę, jest pan bardzo zajęty, Iwanie Ksenofontowiczu. Przyjdę może kiedy indziej, gdy upora się pan z tą interesującą lekturą. Proszę wyznaczyć mi termin, nic pilnego. 2-Gra 17 - No taaa, drogo nas kosztuje ten gips... Taaa, wszyscyśmy głupcy. Podniósł zapuchnięte powieki i zadyszał astmatycznie, podwijając rękawy koszuli, jakby szykował się do walki, wyraźnie niezadowolony skierował nastroszone brwi w stronę popielniczki, niczym zdechłą mysz ujął niedopałek, wrzucił go do kosza na śmieci, stojącego pod biurkiem, i splunął na palce. - No taaa, przykro mi, ale przed pięciu laty rzuciłem palenie - wyrzekł upominająco i z czujnym roztargnieniem zaszeleścił papierami na biurku. - Czymże ja pana uraduję, wielce szanowny Wiaczesławie Andriejewiczu? Bardzo chętnie bym to uczynił, tylko czym? - Niczym nadzwyczajnym - odparł Krymów, niezupełnie jeszcze świadom przyczyn oschłości i krętactwa gospodarza. - Z tego frywolnego, jak pan zauważył, miasta wróciłem wcześniej jedynie z tej przyczyny, że za miesiąc rozpoczynają się zdjęcia do mego filmu. Interesuje mnie teraz tylko to - dodał jeszcze, zaznaczając jak gdyby, że nie ma zamiaru dostrajać się, dostosowywać do czegoś nowego, co wydarzyło się pod jego nieobecność, i położywszy akcent na „tylko to", zapytał urzędowo uprzejmym tonem: - Mam nadzieję, Iwanie Ksenofontowiczu, że w wytwórni stosunek do mego scenariusza nie uległ zmianie? A jeśli tak, to w jakim sensie? - Z całego serca chciałbym panu pomóc, z całego serca... - Bałabanow, z opuszczonymi powiekami, przebierał spinacze w popielniczce. - Ale... Czyżby rzeczywiście nic pan nie rozumiał...? - Chcę zrozumieć - z tajoną zapalczywością odezwał się Krymów - co pan, do diabła, postanowił w sprawie mojego filmu. - No taaa, muszę z przykrością pana zmartwić - powiedział Bałabanow surowym tonem i znowu astmatycznie, ze świstem odetchnął parę razy, podwijając rękawy na 18 klocowatych, włochatych przedramionach. - Jakim cudem zamierza pan za miesiąc rozpocząć zdjęcia, po tych tragicznych wydarzeniach? No, wybaczy pan... Po śmierci Iriny Skworcowej nie ma pan głównej bohaterki. Trzeba zacząć chodzić po ziemi. Taaa, drogo nas kosztuje ten gips... - Niech pan wreszcie przestanie z tym gipsem - rzekł chłodno Krymów. - Nie jest pan ze mną szczery. Proszę mi wyjaśnić, co za problemy narosły wokół mego filmu, i proszę nie kłamać i łaskawie nie wodzić mnie za nos. Dlaczego powiedziałem słowo „kłamać"? Z jakiej racji? - Chciałbym zwrócić pańską uwagę, że dyrektorem wytwórni jestem na razie ja - powiedział Bałabanow czerwieniejąc jak burak, wskutek czego jego siwy jeżyk, w zestawieniu z purpurą szerokiego czoła, przybrał barwę świeżo spadłego, czystego śniegu. - Nie pan, proszę mi wybaczyć, lecz ja odpowiadam za produkcję. Z pańskim filmem włącznie, Wiaczesławie Andriejewiczu! Pomimo pańskiej sławy, która, ośmielam się twierdzić, przewróciła panu w głowie! - krzyknął donośnym basem, wciąż krótkimi palcami gmerając nerwowo wśród spinaczy w popielniczce. - A pan, jak należy się domyślać, nie jest skłonny ponosić za swój film żadnej odpowiedzialności, jak gdyby panu wszystko było wolno. Byle tak dalej, Wiaczesławie Andriejewiczu. Coś za bardzo pan sobie pozwala! - Odpowiedzialność? Pozwalam sobie? - Krymów wzruszył ramionami. - Bzdura! - Niech się pan nie zgrywa i nie udaje naiwnego! - Bałabanow odsunął popielniczkę, powieki mu drgnęły, uniosły się, i oczy koloru ołowiu, w których błysnął kłujący ognik, poszukały czegoś u nasady nosa Krymowa. - Nie jestem człowiekiem niezależnym i bez względu na mój do pana stosunek nic nie mogę panu teraz pomóc, pomimo pańskich żądań, bym nie kłamał - powiedział z urazą i jeszcze bardziej się zaczerwienił. - Przykro mi. I wątpię, czy ten film pan będzie robił. To już nie wchodzi w zakres moich kompetencji. 19 1 - Wątpi pan? Dlaczego? A kto te kompetencje będzie - Zdaje pan sobie sprawę, Wiaczesławie Andriejewi-czu, że wobec tego, co wydarzyło się w pańskim zespole, grozi panu sąd. A może pan uważa, że pan, człowiek tak powszechnie znany, nie podlega prawu radzieckiemu? - A więc? Wypowiedział „a więc" i napłynęło nań dławiące uczucie smutku, jakby ktoś świdrem przewiercał mu serce, a wszystko zaczęło się przed miesiącem, po tym tragicznym dniu, kiedy to, jak mu się wydawało, cały świat się zawalił i dużo czasu będzie musiało upłynąć, zanim on, Krymów, wróci do pracy. Ale przecież przed wyjazdem do Francji odbył godzinną rozmowę z Bałabanowem, w której ten wyrażał żal z powodu tragicznego wydarzenia, szczerze mu współczuł, przejawiał zainteresowanie dalszą pracą nad filmem, i teraz ta bijąca od dyrektora sztywna oficjalność, jaką z wrodzonej sobie ostrożności demonstrował raczej rzadko, wywołała w Krymowie uczucie odrazy pomieszanej ze zniechęceniem. - Jeśli się nie przesłyszałem, użył pan słowa: sąd - powiedział Krymów z udanym zdziwieniem. - Za cóż mnie mają sądzić? Bałabanow zaprzestał gmerania w spinaczach, machnął z rozdrażnieniem swoją łapą jak łopata. - Proszę przyjąć do wiadomości, Wiaczesławie And-riejewiczu - zaczął basem przerywanym ciężkim oddechem - że i mnie zaproszono do śledczych, że tak się wyrażę, organów... z powodu tego niebywałego... nieprawdopodobnego wręcz... Mam na myśli to tragiczne... tę niezwyczajną sprawę. - Niech pan mówi jaśniej. Słucham z prawdziwym zainteresowaniem. - Jak się okazało, z tragicznie zmarłą aktorką Skwor-cową łączyły pana intymne stosunki i dlatego powierzył jej pan główną rolę... - Jeśliby to była prawda, a nie jest, to jakiż to ma związek z ową „niezwyczajną sprawą", jak był pan uprzejmy delikatnie się wyrazić? Okropne, ale czasami spoglądam na siebie jakby z boku, pomyślał Krymów obserwując nalaną, czerwoną twarz Bałabanowa, zarazem jednak jakby za mgłą widząc siebie siedzącego w fotelu naprzeciw biurka, swoją twarz z cieniem zmęczenia pod oczami, letni garnitur, niebieskawą, wilgotną teraz pod pachami koszulę. Ile może mieć lat ów mężczyzna o szpakowatych włosach? I czyż wygląda na szacownego zabójcę kochanki, co mógł sobie ubrdać Bałabanow, a może na bohatera francuskiego filmu kryminalnego z życia zapatrzonych we własny pępek intelektualistów? - Proszę powiedzieć bez osłonek, Iwanie Ksenofon-towiczu, co pan ma konkretnie na myśli - powtórzył Krymów spokojnie. - I o czym pan może świadczyć, nie mając o sprawie zielonego pojęcia? Mówiąc dosadniej: ni cholery pan nie wie! Niech mi pan łaskawie wybaczy nieparlamentarne sformułowanie. - Hola, hola! - wykrzyknął Bałabanow nie podnosząc głowy, a jego pucołowate policzki aż się zatrzęsły. - Pańską, że tak powiem, sprawą, łagodnie się wyrażając: wątpliwej natury, zajmują się inne instancje, i ja nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego! A co do pańskich nieobyczajnych poczynań wobec kierowcy wozu służbowego zespołu, Stie-pana Gulina, to... ... To teraz on jako dyrektor wytwórni zajmie stanowisko. Dla patrzącego z boku śmieszne to i niedorzeczne: ja uderzyłem kierowcę! Ja, człowiek inteligentny... A jak by postąpił ów rozważny Bałabanow, gdyby leżała obok na trawie nieprzytomna dziewczyna w mokrym kostiumie kąpielowym, a kierowca gdzieś się ulotnił? Co by zrobił widząc ślady szminki na niedopałkach papierosów tkwiących w popielniczce auta, które zjawiło się dopiero po czterdziestu minutach? Czyby się nie wściekł na kierowcę, 20 21 który, gdy dziewczyna umierała, podwoził prawdopodobnie letników na łebka? Tak, niedorzeczne. Lecz Bałabanow to doświadczony gracz, dwa oblicza, aktor w fotelu. Pewno z tego powodu nie znoszę jego wibrującego basem głosu, czerwonego czoła i szyi, ostrzyżonych na jeża włosów, a przede wszystkim oczek jeżowych, które chowa ochraniając własną stateczność, bojąc się spojrzeć na mnie. On umywa ręce. - Mogę sobie wyobrazić, ile ucierpiała pańska instytucjonalna powaga, gdy odpowiadał pan na pytania. Raczy pan przyjąć słowa przeprosin za nieprzyjemne chwile, jakie pan przeżył z mojego powodu - powiedział ironicznie Krymów patrząc na drgające nerwowo brwi Bałabanowa, i znowu ujrzał siebie w jakiejś zamglonej dali: zarys bladej twarzy, sylwetka w fotelu, i po raz pierwszy ukłuło go bolesne uczucie lęku: cóż to, jestem u kresu sił? Nie potrafię wybrnąć z tego labiryntu? To przecież koniec ze mną! Bałabanow powiedział dobitnie: - Taaa, odpowiadając na pytania nie odczuwałem przyjemności. - Zapomniał pan dodać: drogo nas kosztuje ten gips. Jednakże, jak przypuszczam, pańskie odpowiedzi nie były utrzymane w złym tonie. Dlatego nie pytam, co i jak pan odpowiadał. Interesuje mnie inna rzecz: co podczas mojej nieobecności postanowił pan w sprawie filmu? - Przykro mi. Na razie nic z tego. - Co znaczy „na razie"? Krymów odepchnął się łokciami od poręczy fotela, szybko wstał, cały napięty, na sekundę ciemno mu się zrobiło przed oczami (och, niedobrze ze mną, co za słabość) i natychmiast po drugiej stronie biurka wyrosła przed nim niezgrabna sylwetka Bałabanowa, pochyłego, grubego, którego poderwał z miejsca jakiś lęk, ścierając czerwień z jego twarzy. I Krymów, sam się dziwiąc, co przyszło mu do głowy, wyobraził sobie, jak ten ostrożny jeż Bałabanow 22 krzyknąłby, zbity z tropu, i cofnął się przewracając fotel, gdyby on pogładził go palcem po wydatnym nosie ze słowami: „Mój drogi męczenniku za prawdę". - Proszę mi wybaczyć gwałtowną reakcję - rzekł Krymów, skłonem głowy uspokajając Bałabanowa. - Nie panuje pan nad swoją fantazją i dlatego przekracza wszelkie granice. Więc co znaczy owo „na razie"? - wyskandował. - Na razie, na razie... Na razie nie mam wyroku, na razie nie siedzę w więzieniu, czekam na odpowiedź: kto wydał taką decyzję? Pan? Komitet do Spraw Kinematografii? Takiej rady udzielił panu wysoki urząd na Pietrowce? Bałabanow włożył marynarkę, która wisiała na oparciu fotela, i z marsową miną zapinając ją, niczym gorsetem ściskając okrągły brzuch, wypowiedział głosem przerywanym przez świszczący oddech: - Proszę mi również wybaczyć, szanowny Wiacze-sławie Andriejewiczu. Muszę już jechać. Ale... niech pan daruje! - Zrobił płaczliwą minę, zadreptał przy fotelu rozczapierzając palce. - Niech pan daruje, mój drogi! Czyżby rzeczywiście po tym nieprawdopodobnym wydarzeniu miał pan jeszcze nadzieję? Pan jeszcze się domaga? Stać pana jeszcze na ironię? Na jakim świecie pan żyje? Zdaje pan sobie chyba sprawę, jakie ciążą na panu podejrzenia? Lubiłem pana przecież i darzyłem szacunkiem... - Podejrzenia? - rzekł Krymów z chłodnym zdziwieniem i dodał przesadnie uprzejmym tonem: - Dziękuję za tę nutę szczerości w pańskim ostatnim zdaniu. Rozumiem, że nie pan decyduje o moim losie. Życzę powodzenia! Co za bezsensowna, idiotyczna rozmowa! Dlaczego musiało do niej dojść? Przed wyjazdem Krymowa na paryski festiwal Bałabanow zaprosił go do swego gabinetu, poczęstował herbatą i marszcząc dobrodusznie brwi przekonywał go usilnie, że 23 w obecnej chwili nie ma kogo posłać do kapitalistów, tylko on, Krymów, wchodzi w grę, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, powinien się rozerwać, pogapić na burżujów, samemu się pokazać i koniecznie jakąś nagrodę przywieźć do Moskwy, na co liczy i on, Bałabanow, i ci z wyższego szczebla. Co powiedziawszy, łyżeczką wskazał na sufit, chichotał, łykał herbatę, i ta charakterystyczna dla niego hałaśliwość, ożywienie, podwijanie rękawów (jakby szykował się do jakiejś ważnej roboty) - wszystko to znał Krymów od lat, wszystko to miało świadczyć, że Bałabanow to równy chłop, mecenas sztuki, liberał, o którym wiadomo, że czerwieni się po korzonki włosów zarówno z zadowolenia, jak i z gniewu, że gromkim basem łaje podwładnych, co właściwie nikomu nie przynosiło szkody, albowiem był przeciwnikiem plotek i intryg w wytwórni i zawsze łagodził, tuszował wszelkie konflikty, jakie wybuchały w zespołach twórczych. Teraz jednak Krymów wychodził od Bałabanowa z u-czuciem niweczącej wszystko, diabelskiej przemiany, która podstępnie wyparła stare, zastępując je absurdalnym nowym, a on nie zdążył jeszcze tego nowego sobie przyswoić. Ledwo przekroczył próg, sekretarka o nieprzeniknionym obliczu uniosła ramię, po czym z udaną życzliwością zwróciła się do jakiegoś budzącego respekt, długowłosego mężczyzny w zamszowej kurtce, siedzącego na fotelu (proszę wejść, towarzyszu Kozin), ten zaś, obrzuciwszy Krymowa wściekłym spojrzeniem, popłynął ku drzwiom z urażoną miną znakomitości, której kazano czekać tak długo. Co za dureń z tego Kozina, pomyślał Krymów uświadomiwszy sobie, że to jest ów reżyser z telewizji, zawsze dotąd uniżenie uprzejmy, cały w słodziutkich uśmiechach, a teraz wręcz nie do poznania z gniewnym, wyniosłym spojrzeniem. Najbardziej jednak dręczyło go później to, że odnosząc się zazwyczaj do kolegów z niefrasobliwą życzliwością, 24 z niefrasobliwą ironią - w myśl od dawna już przyjętej metody - kiwnął z rozpędu głową Kozinowi, i przeklinał siebie za to kiwnięcie, wyraz domniemanej słabości, aż z wrażenia przystanął na chwilę w sekretariacie. - Nie gniewajcie się państwo na głupiego starucha, nie zrozumiecie jego krzywdy, o, wielcy rodacy! -powiedział na poły urwisowsko i rzewnie, z pełnym godności, mniszym pokłonem, który ostatnimi czasy nie wiadomo dlaczego stał się modny w środowisku aktorskim, podobnie jak sentymentalne pocałunki wśród mężczyzn, i pokaszlując bojaźliwie w zwiniętą dłoń, zgarbiony, mrucząc: „chwileczkie, chwile-czkie", służalczym gestem lokaja w sztuce zamknął za sobą drzwi, zdążywszy z zadowoleniem zauważyć skamieniałe twarze Kozina i sekretarki. - Klown, pajac, kuglarz jarmarczny - powiedział na głos w mroku korytarza i roześmiał się, pełen pogardy dla siebie za to, co napawało go obrzydzeniem, z czym jednak - z niewiadomych przyczyn - nie mógł i nie chciał się uporać. Co to znaczy? Skąd we mnie to pajacowanie? Jak gdybym, trawiony pychą, pozbawiał się wszelkich cech rozumnego człowieka. Co za drugie ja podpowiada mi tę grę, która budzi we mnie taką odrazę? Gdy szedł do pomieszczeń zespołu, ginąc w mroku korytarzowego tunelu bądź wyłaniając się w jaskrawym świetle słońca na oszklonych galeriach, za którymi rozciągał się dziedziniec wytwórni (nad topolami na dziedzińcu wisiał cudowny poblask letnich obłoków), przyszedł mu raptem na myśl dzień śmierci Iriny, równie upalny jak dzisiejszy, rozświetlony zielonością i słońcem. Wówczas także szedł do biur zespołu, a ona czekała na niego w gabinecie kierownika produkcji, mieli jechać do klasztoru Zbawiciela, by rozejrzeć się w plenerze przewidzianym do kolejnej sekwencji. Owego poranka kroczył tym właśnie korytarzem, nie wątpiąc w trwałość wszystkiego, co ziemskie, rześki, radosny. Wszystko układało się pomyślnie, wspaniale, jest aktorka, już zatwierdzona, zagra główną rolę, a zdjęcia powinny zacząć się w sierpniu. 25 lii ri !i i! {:i Na zakrętach i w zaułkach niezliczonych korytarzy spotykał teraz co chwila znajomych, jedni niby przypadkiem odwracali się z wyrazem służbowego zaaferowania, inni bodajże witali go, czyniąc ledwie zauważalny ruch głową, jeszcze inni chciwie patrzyli mu prosto w oczy z ognikiem nie zaspokojonej ciekawości, która nękała wielu, gotowych i bronić go, i oskarżać z powodu drażniącej nerwy, tajemniczej śmierci młodziutkiej aktorki. 3 Zimą mieszkała na Ordynce, u swojej krewnej, . ale wczesnym latem przeprowadziła się do skro- mniutkiego hotelu „Bałczug", który ocalał na ulicy Piatnickiej, naprzeciwko starego mostu na Kanawie. Był to zakątek stosunkowo cichy, w dzielnicy Zamos-kworieczje, gdzie, jak należałoby mniemać, zamierał powoli rozgardiasz śródmiejskich ulic, z przebiegającymi przez skrzyżowanie tłumami, z nieustannym migotaniem aut, łoskotem, ze smrodem spalin, z kolejkami po lody i sok, z przepełnionymi aż do łaziebnej duchoty kawiarniami, z przewalającym się korowodem ludzi na placu Teatralnym, w Stolesznikowie, na Pietrowce. W pobliżu hotelu wąskie uliczki biegnące po drugiej stronie Kanawy przypominały stare, handlowe miasto, a wrażenie to sprawiała ich złudna stabilność, malutkie piekarenki z tiulowymi zasłonkami w witrynach, staromodne lustra w zakładach fryzjerskich (buchających spoza drzwi wonią chypre'u), stare lipy rosnące tam, gdzie dawniej były płoty, łuki bram, gołębniki na zarosłych zielskiem podwóreczkach. W tej części Moskwy, z widokiem nieba, nie wszędzie przesłoniętego potwornymi prostopadłościanami cudzoziemskich, amerykanopodob-nych budowli, Krymów kręcił przedwojenne sekwencje do filmu o roku czterdziestym pierwszym, i polubił tę skromną przytulność nie zburzonych jeszcze zaułków i ślepych uliczek. 26 A kiedy w niedzielne popołudnie podjeżdżał pod „Bałczug", z radością chłonął widok drzew, ich zwiewny cień na sennym bulwarze, powolny nurt Kanawy, bryzgającą tęczowo polewaczkę miejską, i zastanawiał się, co też Irinie przyszło do głowy, by umówić się z nim w hotelu, na pewno buchającym żarem o tej porze. Lecz gdy przypomniał sobie jej odchyloną do tyłu głowę, kąciki ust uniesione uśmiechem, pospiesznie wypowiedzianą, teatralną frazę: „Wyznaczam panu spotkanie w »Bałczugu«", zrozumiał, że jest to zabawa, w której jego udział będzie dla niej stanowił atrakcję. Zgodził się zaintrygowany nieco, i kiedy już w hallu młody portier nie zatrzymał go, nie zapytał, do kogo, tylko kiwnął przyjaźnie głową, widocznie przez nią uprzedzony, i kiedy na pierwszym piętrze doszedł po czerwonym chodniku do jej drzwi na końcu korytarza, wyobraził sobie momentalnie jej pokój za tymi drzwiami, cały zielony od lip za oknem. - Proszę, niech pan wejdzie. Czekam na pana. Niestety nie w balowej sukni. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Przez otwarte drzwi zauważył jej spojrzenie wyrażające radosną ufność, co zarazem komplikowało i ułatwiało ich wzajemny kontakt. - Czyż nie tak odbywały się spotkania w poczciwym dziewiętnastym wieku? - spytała z dworskim ukłonem. - Witam pana, Wiaczesławie Andriejewiczu. - No cóż, niech i tak będzie - zgodził się Krymów i nie wytrzymał, objął ją delikatnie, czując, że zadrżała zmieszana, poddała się cała jego dłoniom, przytuliła do niego bojaźliwie i, jak mu się wydało, aż zamarła od tego przytulenia. - Gdzie ma się odbyć ów bal? - zapytał z udanym zaciekawieniem. - Dokąd łaskawa pani jechać każe? - Zaraz się zastanowię, poradzę się kogoś - powiedziała z powagą, odeszła od niego, przytknęła nos do lustra i westchnęła. - Nie, nie chcę na bal. Na bal pojedziemy wieczorem. Kareta poczeka. A może wybierzemy się do 27 Australii? Po pierwsze, spotyka się tam co krok kangury z kangurzętami... - I choć to wydaje się dziwne, ludzie chodzą w tym kraju do góry nogami - dopowiedział. - Ale może zamienimy Australię na coś bardziej rodzimego? Na przykład na Sokolniki. Połazimy tam, zjemy obiad i potem do wytwórni. Czekają na nas o trzeciej. Zrobimy próbne zdjęcia. Kino jest ciekawsze od Australii, przekona się pani. - Zgoda na to bardziej rodzime. Rezygnuję z kangurów. Dłuższy czas miał wątpliwości, czy zgodzi się na próbne zdjęcia. Tego roku zima była śnieżna, trzymał luty mróz, wiatr hulający wieczorami, a ona w tym jednopokojowym mieszkanku kuzynki, która wyjechała do Archangielska, i stopniowe, porażające go poznawanie Iriny. Pewnego wieczoru wysiadł na rogu z taksówki i dalej, Ordynką, poszedł piechotą, od stóp do głów okutany zawieją, ledwo rozróżniając na chodniku jasne od oświetlonych okien plamy, na których śnieżny pył zwijał się w spirale, na górze zaś, przy skrzypiących latarniach, śnieg płynął bądź ukosem, bądź przenosiło go w postaci białych smug, i wszędzie wokół panoszyła się zaciekła, rozszalała furia. A on szedł napierając na wiatr, i ogarniało go uczucie fizycznej pełni życia, siły, niezrozumiałego wręcz rozrzewnienia. Zadzwonił, otworzyła mu drzwi, zdjął w przedpokoju zaśnieżony, przewiany mrozem kożuch i powiedział z zapałem: - Zima. Uniosła oczy i błysnęła w nich radość wspólnego z nim w tej zimie uczestnictwa. - Na dworze zamieć, tak? - Zamieć. - Śnieg wiruje? - Wiruje. - Zimno, i chyba latarnie... skrzypią i kołyszą się. Przyjemnie by teraz było jechać dokądś pociągiem i słyszeć wycie wiatru, prawda? A ja pana bardzo długo nie widziałam. Zupełnie jakby pan wysiadł z sani, pachnie pan stepem. - I przyłożyła dłoń do jego zimnego policzka. - Ale jestem przekonana, że do nikogo pan nie tęsknił. Tam w wytwórni, w tym nieustannym rwetesie, na pewno o bożym świecie pan zapomniał. - Rwetes był, faktycznie - powiedział i znowu nie mógł się opanować, objął ją i pocałował w jedwabiście miękki łuk brwi. - Chcę, żeby pan dzisiaj został - wyszeptała, odsunęła się od niego, starając się ukryć lęk, usiadła na tapczanie, dziecinnym gestem pogroziła palcem najpierw jemu, potem sobie, i powiedziała żartobliwie: - Oboje dostaliśmy bzika. Koniec świata. Usiadł obok niej, ona położyła się po cichutku, wyciągnęła ramiona i tajemniczym szeptem zapytała: - Niech mi pan powie, w czym tkwi sens życia? - No... Jaki sens ma pani na myśli? - Wzniosły. - Sądzi pani, Irino, że istnieje na świecie człowiek, który udzieliłby na to pytanie właściwej odpowiedzi? - Ale powinien być jakiś istotny sens w tym, co dzieje się teraz między nami. Przecież pan mnie nie kocha. Czy nie mam racji? Przygryzła wargi, a jej zielone oczy rozbłysły bezbron-nie brakiem zrozumienia. - Nie, nie o to mi chodzi. Proszę mi powiedzieć, czy naprawdę znajduje pan we mnie coś interesującego? - Hm... - Nie chce pan odpowiedzieć? - Otóż szedłem tutaj i myślałem o pani. Jak czasem uśmiecha się pani tajemniczo. W uśmiechu Giocondy zakochał się Leonardo da Vinci. 29 - A pan? - O mnie nie warto nawet mówić. Odpowiedziała mu szczerym, radosnym uśmiechem. - Nie. - Co nie? - Nic pan nie wie. - Czego mianowicie nie wiem? - Umiem po prostu rzucać urok, to wszystko. - Spojrzała z lękiem w sam środek jego źrenic. - A więc takie jak ja podobają się panu? I prawdopodobnie chciałby pan, żebym choć na krótko została pańską żoną. Może nie? - Chciałbym. I nie chciałbym. Pani jest dziewczyną z innego świata. Z innej galaktyki. Z UFO. - A pan mną komenderuje - powiedziała żartobliwie, odsuwając się od niego z obawą. - Tak, komenderuje, bo przecież pan wie wszystko. A ja choć trochę ulegnę. Byli od siebie nieco oddaleni, toteż nachylił się i pocałował ją delikatnie w opuszczone, łaskocząco-kłujące rzęsy, a jego ręce głaskały jej miękkie włosy, błądziły po smukłej szyi, po karku, i nagle wyczuł pod dłonią wiotkie, niemal dziecięce kręgi, i pod wpływem ogarniającego go niespodziewanie uczucia litości cofnął ramię, chciał wstać. A ona trwała z zamkniętymi oczami, z odchyloną do tyłu głową, lśniły wilgocią jej białe, równe zęby, obnażone w ni to smutnym, ni radosnym uśmiechu. Szepnęła: - Tak jest, kiedy się umiera. Straszne... Widział jej twarz, nieodgadnioną, kusząco zmienną, łowił chłodzący powiew jej szeptu, na sekundę zapragnął sobie wyobrazić, że on, człowiek poważny, doświadczony, nie ma na karku pięćdziesiątki z hakiem, a ona nie jest o połowę od niego młodsza, że jest bez pamięci zakochany, tak jak w latach tuż po wojnie był zakochany w Oldze, kiedy to uległ przemożnemu zauroczeniu i nic go już nie mogło uratować. Obejmując Irinę, doznawał jednak cierpkiego uczucia dystansu, dręczącego smutku, przepojonego świadomością winy. 30 - Irino - powiedział - trzeba sobie uprzytomnić, że możemy narazić się na śmieszność. Mam na myśli siebie oczywiście. Pamiętał: tamtego zimowego wieczoru na Ordynce ona, siląc się na uśmiech, mrugając powiekami, patrzyła mu w marynarkę, a w jej oczach wzbierał potok łez. Milczała, i tym milczeniem jakby go błagała o pomoc, a on, chcąc zagłuszyć w sobie ćmiący ból spowodowany niejasnością sytuacji, mówił łagodnym tonem: - No, co pani? Bo i ja się rozpłaczę. I oboje będziemy beczeć. - Mnie kochają psy i dzieci - powiedziała cicho, ścierając piąstką łzy. - Wystarczy, że powiem byle jakiemu psu na ulicy: „Chodź, głuptasku" i zaraz za mną pobiegnie. Zaobserwowałam to na bulwarach: jak tylko spojrzę na dzieci, już podchodzą do mnie. A pan mnie nie kocha, pan się nade mną lituje. Panu potrzebna całkiem inna miłość. Aleja nie jestem marsjanką. Proszę mi powiedzieć, dlaczego silny znęca się nad słabym? I spojrzała mu w twarz tą swoją leśną zielenią bezbronnych oczu. On zaś, zbity z tropu pewnością, z jaką wypowiedziała te gorzkie słowa, rzekł półżartem: - Pani widzi we mnie nie tego człowieka, jakim jestem, tylko takiego, jakim nie chcę być. - Tak czy owak jest pan ode mnie silniejszy. Mężczyzna, władca świata, pan domu, obrońca, a ja - słaba istota rodzaju żeńskiego, która winna piec chleb i rodzić dzieci. - Dlatego pani jest silniejsza. - Cooo? - zapytała przeciągle. - Pan to mówi serio, czy jak zwykle żarty się pana trzymają? - Nie, oczywiście żartuję. Silniejszy jestem ja. Po pierwsze, jestem ze stali i nie mogę patrzeć na łzy, zwłaszcza kobiece. Po drugie, kiedy widzę, że ktoś bije dziecko, jestem gotów znienawidzić całą ludzkość za to jej okrucieństwo. Najczęściej jednak ogarnia mnie globalna litość i wówczas 31 mogę wybaczyć ludziom najstraszniejsze przewinienia. Sobie naturalnie też. Władca świata pozbawiony władzy, który tej władzy wcale nie pragnie. Póki więc istnieje gatunek ludzki, władać będzie światem kobieta. Przerwała mu lekkim zmarszczeniem brwi. - Ja przecież dostrzegam pana dobroć i zainteresowanie moją osobą, sympatyczna bidulka z baletu Teatru Wielkiego, która tak dobrze się zapowiadała. I którą spotkało nieszczęście. Och, jak ja nie cierpię ludzkiej litości i współczucia: „Ależ miałaś pecha, IrinuszkoP' - Litości i współczucia? Czyżby było aż tak źle? - Owszem... Zdaję sobie sprawę z różnicy, jaka nas dzieli. Pana i mnie. Pan tyle już dokonał. A ja jakbym włamała się do cudzego, zasobnego mieszkania. Ale od dziecka kochałam taniec. I nic więcej nie było mi potrzebne. Ani pieniądze, ani sława, ani żadne cenne przedmioty, nic. Wie pan... - Znów obrzuciła go nieśmiałym spojrzeniem, a kąciki jej ust drgnęły w pokornym uśmiechu. - Wie pan, czasem złoszczę się na siebie za to, bardzo... kiedy źle się czuję. ~Irino, może mógłbym pani w czymś pomóc? - Nie, w niczym. Nie ma potrzeby. Dam sobie radę. U mnie wszystko w porządku. - Wszystko? - zapytał. - Absolutnie - powiedziała i zakrztusiła się łzami; wciągając urywanie powietrze przez nos, spytała głosem zdławionym: - Słyszy pan? - Co mianowicie? - Zewnętrzną stroną palców wytarł gorące strumyczki łez na jej policzkach. - No i po co to? - Słyszy pan, jaka cisza panuje w domu? Zawieja... i taka cisza... - Bóg z nią, z tą ciszą. - Nie, nie. Cisza, wie pan... to taki dziwny dźwięk przywodzący na myśl niesprawiedliwość i śmierć. - Pani jest jeszcze dzieckiem, Irino, całe życie przed panią. 32 - Sądzi pan, że nie wiem, co to niesprawiedliwość? I jak smakuje porażka? - Proszę mi szczerze powiedzieć: jak pani sobie radzi? Ale Irina zamilkła, łzy wyschły na jej opuszczonych z rezygnacją rzęsach, poruszała lekko brwiami, jakby łowiła w półśnie jakieś tajemne odgłosy, dla jego ucha niedostępne, i pomyślał, że trzeba przerwać tę samoudrękę, pożegnać się z tą sympatyczną dziewczyną, która pociągała go swoją bezradną kruchością, czymś nieodgadnionym w jej życiu. Za każdym razem witała go bądź z nietajonym zachwytem, bądź z pełną powagi zadumą, oczy jej lśniły zakochaniem lub smutkiem, a czasami sine kręgi pod nimi świadczyły o skrywanej dolegliwości. Niekiedy, po wielu chyba godzinach ćwiczeń przy drążku, leżała w dresie na tapczanie i nie ruszając się z miejsca, patrząc mu prosto w twarz uśmiechała się smętnie, ale gdy próbował coś powiedzieć, zakrywała mu dłonią usta i prosiła szeptem: „Nie, pomilczmy sobie dzisiaj". Często zastawał ją pogrążoną w jakiejś niespokojnej zadumie, z książką na dywanie pośrodku pokoju, zatopioną w samotności, odżegnującą się od całego świata. A bywało, że ogarniała ją iście dziecięca radość, ożywiona, z błyszczącymi oczyma, ciągnęła go do ludzi, w tłum, do Centralnego Parku Kultury, który lubiła, do „diabelskiego młyna", „gabinetu luster", do podmiejskich restauracji (żeby nie spotkać czasem znajomych z teatru), gdzie nikogo się nie krępując uczyła go tańczyć rocka, i tą swoją buńczuczną młodością, wiotką figurą, jasnymi, prawie białymi włosami przykuwała uwagę wszystkich obecnych. Mimo to wciąż nic o niej nie wiedział, jak żyje, czym żyje. Irina nie wspomniała, nic nie mówiła o swoim urazie ścięgna, nie pozwalała mu się wtrącać do tych jej ćwiczeń przy drążku, i wyglądało na to, że ma również jakieś uboczne, całkiem zbędne zajęcia. 33 J] I, . S « 'l ir i]| i \ 11 1 1,! i 1 i'i I; ], ( « 1 11 ] ' I 'i P lit !-:¦* Pewnego razu przyszedł na Ordynkę o siódmej wieczorem i zastał ją w dość niezwykłej sytuacji. Leżała w dresie na podłodze, wokół porozrzucane były podręczniki trygonometrii, tablice Bradisa, kartki papieru z wykresami kątów i linii prostych, ona zaś, wsparłszy głowę na dłoni, wpisywała wzory do szkolnego zeszytu, co raz to wykrzykując: - Cosinusy, sinusy! Co za ohyda! Rozbawiony zapytał, co się w tym domu dzieje, a Irina odparła ze wzburzeniem, że rozwiązuje zadanie z trygonometrii, którego kiedyś, w dziewiątej klasie, w przypływie nienawiści do wzorów nie rozwiązała na klasówce, co rzekłszy pomieszała kartki, zamknęła tablice, z ponurą miną przygryzła koniec ołówka. - Klasówka z trygonometrii śni mi się czasem po nocach, taki dręczący koszmar. Chcę się od niego uwolnić i nie mogę. A ten koszmar wydarzył się parę lat temu, w dzień moich urodzin. - Gestem zniecierpliwienia prztyknęła palcami. - A propos, dzisiaj odbędzie się u mnie mała uroczystość. Niech pan zostanie. Pozna pan moich znajomych, aktorów, malarzy. Tacy sympatyczni chuligani... Owi „sympatyczni chuligani" z hałasem, łomotem, śmiechem wdarli się do mieszkania Iriny o godzinie dziesiątej wieczorem; całowali się, wywrzaskiwali pełne zachwytu słowa powitania, rzucając palta i kurtki na podłogę w przedpokoju, potem wypełnili sobą szczelnie cały pokój - chu-dziutkie dziewczyny w spodniach, młodzi mężczyźni w grubych swetrach. Jeden z nich, niewysoki brunecik o czarnych jak węgle oczach, szklistych od alkoholu (Tatar, nieprawdopodobnie utalentowany malarz - jak ktoś później powiedział Krymowowi), rozkładając szeroko ramiona krzyczał: „Ira, Irineczko, światłości mojej duszy!" - i machał rękami, dyrygował butelką koniaku. Nikt go nie słuchał. Wobec tego wdrapał się na krzesło i naśladując dźwięki saksofonu 34 wprawił w ruch całe ciało, demonstrował jakiś dziki taniec. - Irka! Cudna dziewczyno! Wszystkiego dobrego! - Przyhamuj, Dias! - upomniał go ktoś głosem zapalczywym, ochrypłym, aktorskim. - Cisza! Chcę wygłosić toast! Cicho, banda! Ma być absolutna, bezwzględna cisza! Zziębnięte dziewczęta w spodniach przepychały się, siadały przy stole, który od razu przybrał wygląd pobojowiska, pozalewany, obsypany mokrym popiołem z papierosów, młodzi ludzie gięli się przed Iriną w szarmanckich ukłonach, nie zwracając na Krymowa najmniejszej uwagi, jedynie mężczyzna w średnim wieku, pulchny grubas, zezowaty, spod rozpiętego kołnierzyka wełnianej koszuli wystawał mu skrawek nie pierwszej czystości podkoszulka, uścisnął dłoń Krymowa i powiedział zacinając się: - A ja gdzieś już pana widziałem... - I zatoczył się po pijacku, przysuwając krzesło do stołu. - Gdzieś widziałem... - I ja mam takie wrażenie. Tylko gdzie to było, nie pamiętam. - Absolutna! Bezwzględna cisza! - grzmiał aktorski, zapalczywy baryton. - Ten dom... w tym błogosławionym domu nowo narodzonej możemy pozostać do rana. Lubimy ten dom dlatego, że możemy do niego zawitać o każdej porze dnia i nocy! Niech żyje nasze słoneczko, hura!... Cicho, banda! Dias, zamknij się! Wujaszku, drogi wujaszku, później nam opowiesz, ile miałeś kobiet i kiedy to było! Cisza! Martwa cisza! Nie skończyłem jeszcze... - Słyszy pan? Czy pan ich rozumie? Wrzeszczą na mnie - wyszeptał zbolałym głosem zezowaty grubas. - Na przykład ten Tatar, bardzo oryginalny malarz, ma pracownię, krewniaki mu ją zbudowali. Chwat, wie pan, ordyniec, zabijaka, ale tknięty cywilizacją. W genach niebo, step, wiatr, pod siodłem kawał surowego mięsa, oto co żywi jego talent. A ten Wsiewołod, okropny krzykacz, aktor, syn tego... tego sławnego z MCHAT-u. Słyszy pan, jak się drze? Szczeniak, a wrzeszczy! 35 - Wujaszku w podkoszulku! Dołączyłeś do nas w ,,Ce-dri", więc jesteś obcy, i... milczeć! Skończ gadkę o kobietach, ile ich miałeś... Cicho, cicho! Mówię wiersz! Zadeklamuję wiersz! Genialny Błok! Słuchajcie wszyscy: ,,W każdy wieczór, w godzinie tej samej, czy może śni mi się jedynie, kształt dziewiczy, jedwabiem owiany, poprzez zamglone okno płynie..."* - Słyszy pan? - wyszeptał zbity z pantałyku mężczyzna z zezem. - Oni czegoś chcą... - Czego mianowicie? - zapytał Krymów oszołomiony hałaśliwym rozgardiaszem przy stole. - Czegoś chcą - powtórzył zaniepokojony mężczyzna. - Czego, tego ani pan nie wie, ani ja. Czegoś chcą albo ot tak właśnie przepijają talent. Trwonią życie. Zaraz im powiem, wszystko powiem... Wstał, zatoczył się, jego gruba, workowata koszula obsypana była popiołem z papierosa, ziemista twarz pokryta kropelkami potu, zwichrzona, z pasmami siwizny czupryna przypominała lwią grzywę. - Młodzieży - zaczął - my w waszym wieku... myśmy mieli wytknięty cel... Cierpieliśmy, ale mieliśmy cel w życiu, wiedzieliśmy... Chodziliśmy w łapciach, lecz my... - Siadaj, wujku! - przerwał mu z tragiczną powagą aktorski baryton. - Wujku, jesteś pijany, ale wygłosiłeś mądry toast. Jesteś genialny! Podkreślam: ge-nial-ny. - Chcę zadeklamować Gumilewa. Wsiewołod, zarządź ciszę! - Postaw flaszkę, Dias! Kto pije prosto z butelki? - To są naprawdę sympatyczni chuligani, choć trochę ordynarni - powiedziała Irina na ucho Krymowowi. - Niech pan siedzi jak mysz pod miotłą, patrzy i słucha. Będzie ciekawie. Zaraz zaczną dyskutować. - Dobrze, będę siedział jak mysz pod miotłą. * Aleksander Błok Nieznajoma, przekład Mieczysława Jastruna, ze zbioru „Poezje wybrane" w opracowaniu Seweryna Pollaka, PIW 1957. 36 - Nie jestem ani męczennikiem, ani bohaterem... Jak to nazwać? Co? - Tak, to dobrze, że odkrył karty, że teraz mamy go jak na dłoni. Obnażył się, rozebrał na oczach wszystkich. Zrobił striptiz. - Kola, a jaki jest twój stosunek do Żydów i do Rosjan? - Szukam średniej. - Kłamstwo rozpowszechniają zazdrośnicy. - W każdej nikczemności tkwi niewinność, tak jak w głupiej naiwności - nikczemność. Ale ty jesteś zazdrośnik. - W dobroci też tkwi nikczemność? - W bezzębnej, sepleniącej, tak? - Absolutna, bezwzględna cisza! Ci-cho! Kto chciał deklamować Gumilewa? - Ja proponowałem. - Ci-cho, gangsterzy! Gdzie są moje pistolety z inkrustowanymi kolbami? Grisza, deklamuj Gumilewa! - Chcę wam coś powiedzieć, młodzi ludzie. Gumilew później. - Znowu ty, wujaszku? No dobrze, dobrze, gadaj. Dajcie mu powiedzieć, banda! Wysłuchajcie toastu człowieka, który zaznał wszystkich cierpień tego świata! Z ponurą, w końcu już zapijaczoną, czerwonosiną twarzą, zezując, niezgrabnie jak niedźwiedź, podniósł się znowu z miejsca pulchny grubas, siedzący obok Krymowa, i Krymów nagle sobie przypomniał: przedstawiono mu go chyba z dziesięć lat temu, na jakimś wieczorze w Domu Aktora, jako syna znanego pisarza, który w latach trzydziestych zginął na północy. Grubas wessał się w kieliszek, wypił łapczywie. - Starożytni mawiali: spiesz się powoli. Dotyczy to nas wszystkich. A wy? Kim wy jesteście? Co wiecie?... - Myśl o śmierci to strach przed śmiercią. - Konsumenci życia. Co wy wiecie? Najtrudniej żyje się człowiekowi utalentowanemu i uczciwemu. 37 - Wszyscy ci twoi wielce szanowni klasycy to sentymentalni kłamcy. - Natan, jak ty mnie traktujesz? - Jestem romantykiem i to mnie chroni przed realną oceną zjawisk. Ja mam władzę - ty jesteś idiota, ty masz władzę -ja jestem idiota. Ten ma rację, kto ma większe do racji prawo. - Cynik. - Otwórzcie okno, niechaj wtargnie wiatr do tego. zadymionego pokoju. Przestańcie palić, wszyscy! - Dias sprzedał pejzaż za pięćset. Robi teraz scenografię do sztuki, zdaje się, na Tagance. - Jeśli praca jest życiem, to wypełnione jest ono po brzegi. Nie starcza czasu. - A więc powiadacie, że kłamstwo jest wielkie, bogate, silne, a prawda mała, marna, nędzna? - Bzdura! Sztuka zawsze była metaforą rzeczywistości. - Najbardziej obłudne kłamstwo osłania i wspiera wszystkie prawdy człowiecze. - Miernota natomiast zawsze kłamie. - Czy takie wymądrzanie się ma sens? - Mamy szesnaście procent światowego areału lasów, dwadzieścia procent światowego areału wody, a brakuje nam papieru. - Czymże jest kłamstwo? Samoobroną? - A jeśli kłamstwo to prawda? A prawda to kłamstwo? Nie strój min, sam potrafię. - Cicho! Słuchaj mnie! Zadeklamuję wam wiersz Ach-matowej. Boskie strofy! - Roza, a co powiesz o twiście? Wyobraź sobie, że nie chwytam. - Dias! Geniuszu! Wyczaruj ustami coś w rodzaju twista... - Wsiewołod na scenie potrafi nieźle kłapać jadaczką. I głosem. Wyje jak trąba jerychońska. 38 - Wiesz, co to jest krytyka? Autograf własnego nieuctwa. - Co się tak gapisz jak wół na malowane wrota? Podaj butelkę, kochany. Zafilozofowałeś się na amen. - O kim mówisz? Kto jest miernotą? Wstawiasz głupoty i nawet okiem nie mrugniesz. Malarza należy sądzić po jego najlepszym dziele. Nie po najgorszym. Staliśmy się źli, zazdrośni aż do nienawiści. - O kim mówisz? A może już się zalałeś? O kim? - O tobie. Jesteś żwirowiec. - Co za żwirowiec? Szajba ci odbiła? - Taki ptak. Ty-ciu-teń-ki. Żyje w symbiozie z krokodylem. Krokodyl otwiera paszczę, a żwirowiec czyści mu zęby. Dzióbkiem, raz przy razie. Po tym, jak krokodyl raczył kogoś pożreć. - O, to interesujące, zło w symbiozie z dobrem. - W jakim sensie interesuje cię to, Swietłaneczko? Życiowym czy filozoficznym? Kiedy mówisz mi „nie", jest to zło uczynione mnie. Ale ty uważasz to za dobro uczynione sobie. Mam rację? Na przykład teraz mam ochotę iść z tobą do łazienki... - Przestań się wygłupiać, Natan. Mówię poważnie. - Zło, dziewczyno, to jest to, co rozdziela ludzi, żeby nie wiem jak ci źli ludzie byli zjednoczeni. To w sensie filozoficznym. - A Bóg? Czy wobec tego Bóg istnieje? Nad czym On czuwa? - Czuwa nad kierunkiem głównej drogi, nie nad ścieżkami ludzkości. Czy ty, dziewczyno, chcesz pogłębić moją wiedzę? - Może właśnie istota rzeczy tkwi w tych ścieżkach? Zapytaj Boga, Natan, gdzie znajduje się teraz miłość. - W sensie filozoficznym? No więc... - W każdym. Wszystko zagmatwałeś. Mów tak, żeby cię ludzie rozumieli. 39 '.$ ,! iii Uli i, >, ¦ 1? iiaiiiiit lii lii - Proszę bardzo, skarbie. W amerykańskim piśmie „Playboy" widziałem taki rysunek: oszalały z pożądania, karykaturalny ojczulek siedzi na fotelu z cygarem w zębach, a obok niego trzy gołe babki. Podpis: podział pracy. Jedna babka pstryka zapałką, przypala mu cygaro, druga podnieca tego grubego knura, a trzecia leży na łóżku, czeka na niego. Tu jestem w stanie zrozumieć i pozazdrościć. Cha, cha, cha! Co się zaś tyczy prawdy, istoty rzeczy, to chyba najlepiej, żeby nikt człowieka nie rozumiał. Ja pragnę ciebie, czy to jest zrozumiałe? - Kpisz sobie. - Swieta, przepędź do diabła tego cynika od filozofii. Ja jestem za swobodą dyskusji! Dlatego nie obrażaj się: nawy-platał ci kupę bzdur, nawet koń przez nią nie przeskoczy. Wręcz przeciwnie: człowiek tylko wtedy jest człowiekiem, kiedy boi się śmierci, jedynie wówczas bowiem uświadamia sobie własną wartość i wartość innych. W tej właśnie słabości tkwi jego wielkość. Nie obawia się śmierci człowiek nijaki, pusty, zero. - Trzykrotne hura na cześć mędrca! - Cicho, banda! Słuchać, kiedy mówią starsi! Kto powiedział „wartość innych"? Architektura? Hańba wieku! Sromota! Kręta ścieżynka osłów! Nie słuchaj ich obydwóch, Swietka! Jedyne, co przedstawia jeszcze jakąś wartość... co jeszcze łączy ludzi, to miłość. Cała reszta niewarta złamanego szeląga. - Jaka miłość? Miłość to umiejętność, a ja może w tej dziedzinie nie jestem za mocny. - Tak, drodzy państwo, głupoty nie da się oddzielić od naszego Wsiewołoda, tak jak nie sposób oddzielić przyczyny od skutku. Hip, hip, piję za przyczynę i skutek! - Głośniej, Dias, coś tam mamroczesz... - Powiadam: każda rzecz w malarstwie socrealistycznym wywodzi się z idei, staruszek kolor to jedynie środki. 40 Załóżmy, że maluję tylko dla siebie, ponieważ wielce sobie cenię ideę koloru. - I kolorytu? - Poważam koloryt srebrzysty. - Co? Wsiewołod ma talent? Albo Natan? Nie, to planety, nie gwiazdy. Gwiazdy są rzadkością, mój drogi. - Dlaczego planety? - Odbijają... błyszczą nie swoim światłem. Jeśli któreś z nas mogłoby stać się gwiazdą, to jedynie Irina. Ale nie stała się, nie dopisało jej szczęście. Wiesz, jak to w życiu bywa - wszystko nagle. Nagle naderwanie ścięgna i przez rok lekarze zabronili tańczyć. Poczekaj, pozwól, zaraz wygłoszę toast. Wsiewołod, zaprowadź porządek. Wszyscy wyglądają jak wariaci, nie przebijesz się, człeku... - Cicho, banda! Będę strzelać szampanem! Toast! Bezwzględna cisza, kiedy mówią wielcy dziennikarze, nie wredne gryzipiórki, lecz bojownicy o prawdę! - Droga Irino, najpiękniejsza i najbardziej utalentowana kobieto naszych czasów, wszyscyśmy w tobie zakochani, i w imieniu nas wszystkich, twoich przyjaciół, chcę ci powiedzieć, że mogłabyś być wspaniałą aktorką... Krymów, który nie znał tu nikogo, oszołomiony tłokiem wokół stołu, krzykiem, śmiechem, zapalczywą polemiką tej nie liczącej się z niczym młodzieży, siedział na tapczanie, w cieniu, nic nie jadł, nie umoczył nawet w kieliszku ust, świadom, że jest tu obcy, palił, obserwował ukradkiem milczącą Irinę, zmienność wyrazu jej twarzy, a twarz ta, w zależności od kierunku, ku jakiemu zmierzała dyskusja, stawała się bądź wesoła, bądź zażenowana i roztargniona, później, gdy jakiś chuderlawy, długi facet w okularach, „wielki dziennikarz, nie wredny gryzipiórek", zaczął wygłaszać toast, na jej twarzy odbiło się niekłamane cierpienie. Wyciągnęła z paczki Krymowa papierosa, przypaliła jego zapalniczką, zaraz go w popielniczce zgasiła i uniósłszy wzrok na faceta w okularach, powiedziała ze smutkiem: 41 - Kochany, o czym ty mówisz? Wszystko to nieprawda, wszystko to słowa, słowa, które przejmują mnie wstydem... I ty też potem będziesz się ich wstydził. - Kąciki jej ust drgnęły w smutnym uśmiechu. - W ogóle to, o czym rozprawiacie, jest takie odległe... i na pewno nikomu niepotrzebne, całkiem zbędne. Okłamujemy samych siebie i nie pamiętamy już... zapomnieliśmy, kim jesteśmy. My, cząsteczki Ziemi, drobne cząsteczki... i nic poza tym. Przestaliśmy ją kochać, bo kochamy siebie. Przecież kochacie tylko siebie, moi drodzy przyjaciele... Nie jestem lepsza, jestem taka sama jak wy, ale ja nie chcę kłamstwa, nie chcę oszukaństwa, nie chcę słów, chcę kochać Ziemię. - Kogo, szatanie nad szatanami? - zagrzmiał jerychoński baryton aktora. - Zdradziłaś nas, Irino. Oszukałaś, niewierna istoto! - Nikogo nie oszukałam, chcę kochać niebo, Ziemię... a może potem i wszystkich was. Niebo, Ziemię i oczywiście widnokrąg - powtórzyła tą z pełną pasji naiwnością, która z jednej strony przydawała jej pewności siebie, a z drugiej czyniła ją bezbronną. - Tak, kocham widnokrąg. - Gdzie ty, Irineczko, masz ten widnokrąg? Im bardziej się do niego zbliżasz, tym bardziej on się oddala. Nawet kochając go, nie zdołasz doń dojść. W jaki sposób, szatanie nad szatanami, chcesz kochać ten swój widnokrąg? Anomalia! Dziwactwa amazonki! Patologia! - Niech będzie. Ja obstaję przy swoim. - Kiwnęła głową z tym typowym dla niej nieuchwytnym półuśmiechem i wstała zza stołu, powiedziała dobitnie, tak jak i poprzednio pewnym siebie tonem: - Do widzenia. Moje urodziny się skończyły. Nikogo nie zdradziłam. Za tydzień możecie wpadać do mnie o każdej porze dnia i nocy. Potem, kiedy goście się rozeszli, za ostatnim z nich zamknęły się drzwi, ucichły ich głosy na ulicy, Irina chwilę w zamyśleniu postała w przedpokoju, zgasiła światło i, ledwie zaznaczając swoją sylwetką cień, zbliżyła się do okna, 42 rozsunęła zasłonę, a za szybą, w wietrznej ciemności wiszącej nad Zamoskworieczjem, w lodowatym chłodzie płonęły zimowe gwiazdozbiory. - Straszna obcość - powiedziała. - Niech pan podejdzie i zobaczy - dodała szeptem. - Jak niesamowicie błyszczą. Krymów podszedł do niej i wyczuwając ponownie tę jej bezbronność, a zarazem upartą sprężynkę przekory, której dawniej u Iriny nie podejrzewał, pomyślał sobie, że ta dziewczyna potrafi przybrać wobec ludzi postawę pełną łagodnej, nie uwłaczającej nikomu stanowczości. - Nie zrozumiałem, Irino, kto jest obcy? Pani przyjaciele? Milczała, jej oczy mieniły się poświatą pałających wśród nocy gwiazd. - Czy doprawdy wszyscy będziemy przeszłością? Byliśmy, mieliśmy nadzieję, czekaliśmy? Przeminęli i Sokrates, i Czechów. I Safona, i Anna Pawiowa. I miliardy ludzi, którzy żyli. I ja, i pan. Niech mi pan powie, Wiaczesławie Andriejewiczu, dlaczego ludzie robią nie to, co trzeba. Nie czują tego? - Kiedy będzie pani mogła tańczyć, Irino? - zapytał chcąc odwieść ją od tego nastroju. - Czy może mógłbym pani w czymś pomóc? Przepraszam za natręctwo, ale chciałbym... - Wytrzymam - powiedziała ostro. - I nie potrzebuję żadnej pomocy. Jeżeli jeszcze raz pan o tym wspomni, pogniewam się... Chociaż oczywiście wolałabym się na pana nie gniewać. - Dzięki. - Wie pan co? Pana żona to czarująca kobieta, nie sposób jej nie kochać, i ja nie chcę być wobec pana obłudna. Bo ja nie potrafię być żoną i nigdy nie będę niczyją kochanką. Wstrętne słowo, obrzydliwe. Póki mnie albo panu się nie sprzykrzy, będziemy przyjaciółmi. Zgoda? 43 - Zgoda - powiedział z żartobliwą uległością i spytał: - Jeśli to nie tajemnica, to czego oczekują pani młodzi przyjaciele? Dobrze im się wiedzie? A może źle? - Raczej dobrze. Ale co znaczy dobrze? Zarabiają pieniądze. Tylko że uważają siebie za pechowców. Marzyli o światowej sławie. Nie zauważył pan, że ostatnimi laty namnożyło się u nas zadufanych w sobie pechowców? Niby wszystko pomyślnie im się układa. Lecz ta jakaś rozbieżność... - Między czym a czym? - No, między nimi a życiem... Właściwie, jakby to panu powiedzieć... Między ich pragnieniami a życiem. Za długo czekaliśmy... - Ma pani na myśli również siebie? - Tego nie powiedziałam. Zamierza się pan nade mną litować? Obróciła się ku niemu, na jej włosach odbił się delikatny poblask gwiazd, wzrok miała opuszczony, a w wycięciu ust Krymów dostrzegł coś w rodzaju uporu, dziecięcej samowoli. I mając sobie za złe zbędne wścibstwo, zawstydzony własnym zainteresowaniem tą dziewczyną o zielonych, niepokornych oczach, powiedział: - Znam swoją ułomność, brak taktu i ogłady na podobieństwo wołu. - Wszystko ma swój początek i koniec, prawda? - zapytała. - Ale mnie nikt pomóc nie jest w stanie. - Nikt? - Pan też nie. Tylko ja sama. Muszę stale sobie powtarzać: „Nie ma rady, trzeba jeszcze powalczyć"... Odeszła od okna i usiadła na tapczanie, ledwo widoczna w mroku. Słowo „powalczyć" kłóciło się z jej nikłym uśmiechem, wątłością rąk i szyi, budzącą w nim niekiedy niejasne poczucie niebezpieczeństwa, które, jak mu się wydawało, groziło jej o późnej, wieczornej porze na ulicach Moskwy, 44 gdy samotnie wracała na Ordynkę - w jego wyobraźni rodziły się wizje mrocznych bram, czających się na rogach ciemnych typów o spojrzeniach morderców, i jej twarz, martwa głowa odrzucona do tyłu, jej zakrwawione ciało ciśnięte na cementową podłogę okopconej, wilgotnej piwnicy. Tak wyraziście jawiła mu się jej kruchość wobec czyjejś brutalnej siły, że owe złowieszcze, teatralne wizje ewentualnej tragedii kazały mu czasem dzwonić do niej wieczorem, i mówił wtedy, uciekając się do zwykłej sobie ironii: „Chciałem sprawdzić, czy przestrzega pani dyscypliny". - I co? Trzeba jeszcze powalczyć - powiedział i usiadł obok niej na tapczanie. - A jeśli już, Irino, to całkiem oficjalnie czynię pani propozycję: chciałbym, żeby zagrała pani w moim filmie. Początek zdjęć latem. Przyznaję: rok temu widziałem panią w „Giselle" i dokonałem wyboru, od którego trudno mi będzie odstąpić. Spróbujemy, co? - Nie - szepnęła. - Nigdy w życiu. Nie chcę porzucić tańca. Wczesną wiosną wyraziła zgodę. Stało się to dwa miesiące przed jej śmiercią. 4 Tamten letni dzień pod Moskwą pozostał i dla • niego nie do końca wyjaśnioną tajemnicą. Przed starym mostkiem z rozchwianych żerdzi, który nie uniósłby ciężaru wołgi, kierowca zatrzymał samochód, i stamtąd, z brzegu rzeki, patrzyli na widoczne w dali obłe kopuły i białe mury zabytkowego klasztoru Zbawiciela. Najpierw ruszyli ścieżką obok krzewów leszczyny, potem przez zieleniejące pole kukurydzy do skraju zagajnika, skąd piął się na wzgórze starodawny trakt, pamiętający zapewne łapcie pielgrzymów, pokorny krok milczących mnichów, dotknięcie bosych stóp pątników, władczy stukot kupieckich butów, roztańczone trzewiki wiejskich piękności oraz 45 m\ 4 '< Ił I' li i Ii • lii?)!! pokorne utrudzenie grzesznic ciągnących tu z Moskwy dla zbawienia duszy. I Krymów, zbliżając się do klasztoru, wyobraził sobie ów upalny, czerwcowy dzień, zroszone potem, piękne czoła tych stołecznych grzesznic, skromnie opuszczone powieki, szare, zakurzone podczas pokutnej drogi spódnice, wyobraził to sobie tak realistycznie, jakby siedział wówczas właśnie tutaj, w cieniu przydrożnego wiązu, na pachnącej wilgocią ziemi, wsłuchując się w senny szum potoku u stóp pagórka. Biegnący przez zagajnik trakt prowadził do niewielkiej świątyni okolonej na pół rozwalonym murem. Nad wybujałymi lipami, na tle głębokiego błękitu płonął gorącym blaskiem złoty krzyż, i wraz z ciepłym powietrzem, przesączonym kwietną goryczką suchego siana, niosła się wilgotna, zalatująca pleśnią woń brzozowego drewna, ułożonego w sagi na dawnym klasztornym dziedzińcu. Tak, we wszystkim czuło się pełnię lata, oślepiającą zieleń, błękit, radosny gąszcz listowia, i Krymów ze szczególną siłą odbierał młodzieńczy blask jej oczu, żywość reakcji, niezwykłą wrażliwość, a później, odtwarzając w pamięci cały ów dzień, zapragnął - nie wiedzieć czemu - dokładnie sobie przypomnieć i tę chwilę koło cerkwi, kiedy zatrzymała się przy kamiennych schodach u wejścia, gdzie pod zwisającymi gałęziami lipy stał, pozostawiony tu przez kogoś, wózek dziecinny z parą bliźniaków przegrzanych upałem (zdaje się, że powiedziała wtedy: jakie mają cudowne noseczki, jakie śmieszne mordki), on zaś zszedł po stopniach ze słonecznego skwaru południa w chłodny półmrok cerkwi, w której dwie staruszki w chustkach szeptały w ławce pod ścianą, chyląc głowy, modląc się i od czasu do czasu, na wiejską modłę, wycierając starannie usta. W cerkwi zespołu klasztornego wiało chłodem kamiennej posadzki, pobłyskiwały mętnie freski na ścianach, pod kopułą, i wyraźnie było słychać, jak w ciszy rozświetlonego, przepojonego błogością lata, na zarośniętym chwastami 46 podwórcu klasztornym gruchają gołębie. Krymów stanął przed ikoną Bogurodzicy, która wśród blasku świec spoglądała swoimi nieziemskimi oczami na sprawy tego świata, lecz stukot obcasów po wydających głośny dźwięk stopniach kazał mu się odwrócić. Wejście do świątyni zalane było jaskrawym słonecznym blaskiem pełni czerwcowego dnia, a świadomość tego dnia była szczególnie radosna w zestawieniu z kamienną podłogą cerkwi, i Krymów ujrzał w tej niesamowitej słonecznej światłości jej sylwetkę, jej lekką suknię prześwietloną złocistymi promieniami, starodawne, granitowe stopnie, po których zgrabnie stąpała, kołysząc się odrobinę. Zauważył, że staruszki przestały szeptać i obróciły z naganą głowy w jej stronę, ona zaś zbliżyła się do ikonostasu, pozdrawiając je życzliwym spojrzeniem. I Krymów ucieszył się na myśl, że staruszki miały za złe Irinie jej młodość, życzliwość, dziecięcą niemal swobodę, z jaką poddawała się urokowi tego dnia, spojrzeniom świętych, Matce Boskiej Bolesnej, płomyczkom świec. Ujrzał uniesione w górę, wilgotne i lśniące oczy Iriny, oddzielone w półmroku od twarzy, i opanowując lekkomyślne pragnienie, by się do niej uśmiechnąć (w cerkwi to świętokradztwo), wskazał dłonią na ikonę po lewej stronie i powiedział: - Niech pani spojrzy, jak nowocześnie namalowana jest twarz świętego Aleksandra Newskiego. - Tak, tak, zadziwiające - wyszeptała. Trwał bezruch i cisza, na górze, pod kopułą, jęczały tylko w miłosnym omdleniu gołębie, w układającym się jak wachlarz w słonecznym blasku lśniła płytkami terakoty niedawno wymyta posadzka (w kącie stał sobie spokojnie kubeł, na kuble suszyła się ścierka), godne oblicza świętych i odsłonięte carskie wrota pod pokrytym freskami sklepieniem nie groziły naganą za utratę wiary, ciężkie grzechy, ziemską próżność, nie przytłaczały smutkiem, i jak poprzednio lekko było Krymowowi na duszy, i jakże było wspaniale czuć promienną młodość Iriny w tej starej świątyni, wypełnionej gruchaniem gołębi i polną ciszą. 47 Po dwudziestu minutach wyszli z cerkwi na zielony pagórek (pozostałość grodziska), skąd w dole, w szerokim wąwozie, iskrzyła się, niczym kawałki rozbitego lustra, rzeka, i człowiek sobie wyobrażał, jakie ulice, jakie mury rosyjskiego miasta znajdowały się tutaj, na wyspie otoczonej wodą, w pobliżu klasztoru, jacy ludzie chodzili po tej właśnie trawie aż rozżarzonej od słońca... - No proszę, goździk polny - powiedziała Irina i położyła się na pagórku, pogładziła pieszczotliwie kwiaty rosnące wśród trawy, potem legła na wznak, mówiąc cicho: - Leżałabym tak i cały czas patrzyła w niebo. Czy naprawdę zawsze było takie? Kiedy nas nie było, i w piątym wieku, i w dziesiątym? Prawdziwy raj: słońce, cisza, jerzyki nad dzwonnicą... - Czytałem gdzieś: w pobliżu polnych goździków powinny rosnąć jagody - rzekł Krymów i roześmiawszy się odwrócił wzrok, żeby nie patrzeć na jej kolana. Zdjął marynarkę, rzucił na ziemię, położył się obok i od razu znalazł krzak poziomki, duży, zwiotczały od spiekoty, zerwał dwie jagódki na łodyżce i podał Irinie. Powiedziała: - Dziękuję, podzielimy się po połowie - i nie przestając patrzeć w niebo, oderwała machinalnie ustami jedną poziomkę, a drugą zwróciła jemu. Chciał zobaczyć, ale nie zobaczył, kroplę soku na jej ustach, albowiem podążając za tokiem niepodległej myśli, przypomniał sobie niedostępną ukochaną Martina Edena, która wydała się bohaterowi dostępna właśnie wówczas, gdy ujrzał na jej ustach całkiem prozaiczną, czerwoną kroplę soku czereśni. Uśmiechnął się rozbawiony tym swoim niewinnym rozpasaniem, profesjonalnym nawykiem konfrontacji, i ogarnęła go wielka czułość do tego jej gestu, gdy ustami oderwała jagodę dla siebie, drugą zostawiając jemu, dla leśnego zapachu skurczonej od upału poziomki. - Niech mi pan powie, czy istnieje na świecie człowiek wolny jak ptak? - zapytała niskim głosem, jak gdyby 48 powtarzała wyuczoną kwestię, lecz tych słów nie było w scenariuszu. - Człowiek wtedy jest szczęśliwy, gdy upływ czasu nie ma dla niego znaczenia - odpowiedział Krymów rozleniwionym tonem zapatrzonego w siebie bohatera sztuki i oparł się na łokciu, patrząc na jej uniesioną nad ziemią głowę, młodą szyję, rozrzucone na trawie ramiona. - A więc my oboje jesteśmy nieszczęśliwi - powiedziała smętnie. - Dawniej ludzie szli ocalać duszę do klasztoru, do pustelni. Szczęściarze... - Dlaczego nieszczęśliwi? I dlaczego szczęściarze? - Nie o tym chcę mówić - poprawiła się marszcząc brwi. - Nie mogę zagrać roli kobiety, która wymyśla słabemu człowiekowi. Tak być nie powinno. Ten jej mąż to tchórz, oszukał ją, lecz jej nie zdradził, i odszedł. Powinna okazać mu współczucie, temu pechowcowi i egocentrykowi. Ale niech pan powie: czy jest Bóg? Pytam poważnie. - Prawdopodobnie jest harmonia świata. - To dlaczego istnieje zło? Niech pan to wyjaśni. - Drzewo rośnie wzwyż, czego ono oczekuje? Piorunów? - Oczywiście, że nie. - Wobec tego oczekuje piękna - ciągnął z żartobliwym dydaktyzmem. - Piękno pomaga wznosić się ku niebu, ku czemuś niepojętemu. Lub, mówiąc dokładniej, spełnia rolę schodów łączących ziemię z niebem. Zło natomiast pogrąża się w ziemi. - Nie. - Dlaczego nie? - Mówi pan: piękno. Ale na czym ono w końcu polega? Doskonałe piękno greckich posągów to nieprawdopodobna nuda. Nudy na pudy! Idealny klasycyzm, Boże, co za martwota! Nie, nie chodzi tu o nieskazitelność, nie! - dodała z pasją. - Piękno tkwi w harmonii ruchu. Niech pan spojrzy. - I uczyniła płynny gest przegubem dłoni, opuszczając powoli rękę na trawę. 4- Gra 49 - Piękno to sidła - powiedział wciąż tym żartobliwym tonem. - Człowiek ledwo się dotknie i trzask, nie ma wyjścia. - Bzdura, nieprawda. Wyjście zawsze musi się znaleźć. - Z tych sideł nie. Ale ja ryzykownie uogólniam. Chroni tu człowieka poczucie realizmu i samokrytycyzm. A także obawa przed strojeniem się w cudze piórka. Ocknęła się z zadumy i skierowała uwagę na niego (on zaś utonął w zielonej, przejrzystej głębi jej oczu wpatrujących się w zamyśleniu w jego twarz), dotknęła palcem brwi Krymowa, skroni, i powiedziała ze zdziwieniem: - Jest pan opalony, ma pan jasne zmarszczki wokół oczu. W porównaniu z panem jestem brzydula, pan naprawdę może się kobietom podobać. Tylko dlaczego traktuje mnie pan jak głupią dziewuchę i rozmawia ze mną jak z uczennicą... uczennicą dziewiątej klasy. Mam wrażenie, że już od pół roku pan mnie bada, bada jako reżyser. Proszę mi szczerze powiedzieć: czy rzeczywiście jestem takim beztalen-ciem? - Co pani przyszło do głowy? - Wobec tego niech pan powie, dlaczego ludzie są sobie wzajemnie tak nieżyczliwi, dlaczego przejawiają wobec siebie takie okrucieństwo? - W imię czego, Irino, zadaje pani takie pytania? - Nieważne. Dlaczego skromność traktuje się już jak kalectwo? - Ale o co chodzi? Jestem zaskoczony... - Dlaczego dobro wywołuje szydercze uśmieszki? I zarazem bije się pokłony niewybrednej modzie, idiotycznym dżinsom, koszmarnej muzyce, jakiejś nagle rozbłysłej zagranicznej gwieździe? - Czy coś się pani stało? - Proszę mi odpowiedzieć, Wiaczesławie Andriejewi-czu, jeśli nie uważa mnie pan za głupiutką tancerkę. Wiele ludzi sądzi, że wszystkie baletnice czy też tancerki są na ogół głupie... 50 - Nie wszystkie, skądże - odpowiedział Krymów, zaniepokojony z lekka zmianą jej nastroju. - Chce pani wiedzieć, co myślę na ten temat? My, Irino, idealizujemy człowieka, a jego świadomość nie dorosła jeszcze do wielu spraw. Kiedyś bardzo byłem zdziwiony, gdy się dowiedziałem, że mamy tylko w głowie dwa i pół milimetra szarych komórek... mizerne dwa milimetry oddzielają nas od zwierzęcia. Pozostałe zaś pięć milimetrów to instynkty, instynkty. - Znowu rozmawia pan ze mną jak z dzieckiem, zamiast poważnie, tak jak sobie życzę. - Jeśli już tak całkiem poważnie, Irino, to współczesny homo sapiens nie pali się na ogół do dobrych uczynków, gdyż czynienie dobra jest uciążliwe i przysparza trosk. Mówienie prawdy prosto w oczy graniczy niekiedy z głupotą, a bywa i niebezpieczne. Dlatego, zamiast czynów, przywykliśmy do wydawania łatwego sądu o ludziach. A trzeba umieć wybaczać. Ni cholery tego nie umiemy... Irina zerwała trawkę, przygryzła ją energicznie. - Dzisiaj wydano o mnie sąd... i to bardzo surowy - po chwili milczenia powiedziała cicho i pozornie obojętnie. - Rano w wytwórni, przy charakteryzatorni, usłyszałam rozmowę. Między aktorkami, i one... - Co za jedne? - Jeśli pan będzie pytał, co za jedne, nie powiem więcej ani słowa. - Przepraszam, Irino. Więc o czym była mowa przy tej charakteryzatorni? - Usłyszałam przypadkiem: jedna aktorka tak się o mnie wyraziła: „Dostała główną rolę, bo jest kochanką Krymowa. On nie w ciemię bity. Ale z chybionej tancerki jakaż będzie aktorka dramatyczna?" Nie rozumiem, dlaczego oni mnie tak nie lubią. Co ja im złego zrobiłam? To podłość... - Zawistne padalce! - Krymów nie powstrzymał urągliwego słowa. - Grubymi nićmi szyte komplementy mają 51 tylko dla pozbawionych talentu geniuszy, którzy nie stanowią dla nich zagrożenia! - Nie lubi pan aktorów? Od dawna przywykł do nieoczekiwanych zwrotów cechujących wzajemne stosunki w środowisku aktorskim, do pozorów sympatii, do chłodnej uprzejmości, do ckliwej serdeczności rywali, do bezinteresownej przewrotności, do zjadliwego uśmieszku sceptyka, do przesadnych okrzyków radości i tłoczenia się na premierach, czułych słów zachwytu, wypowiadanych pod adresem ledwo sobie radzącego sławnego kolegi, świeżo upieczonego idola, któremu nie wiadomo dlaczego, pełni zaaferowania, spieszą złożyć gratulacje, potrącając się łokciami w upojeniu (Wielki Talent!). Przywykł do pretensjonalnych przemówień ogranych znakomitości, do wesolutkiej bezczelności, wyszukanej, uprzedzającej grzeczności j ego i j e j, gardzących sobą i nie cierpiących się wzajemnie, lecz z woli reżysera stanowiących parę zakochanych - do wszystkiego tego zdążył się przyzwyczaić, do tego, co było życiem, pracą aktora, co łączyło go z nimi, w gruncie rzeczy ludźmi dobrodusznymi, cierpliwymi, uległymi, czasem naiwnie ufnymi, którzy gotowi byli podczas braw na premierze zalać się łzami na tle ekranu, rozczuleni własną lub czyjąś grą. Krymów wiedział również i to, jak boleśnie ich razi jad kuluarowych, obelżywych ocen, fabrykowanych przez zawistnych byłych idoli czy zapoznanych geniuszy. Zdawał sobie także sprawę, iż fakt powierzenia głównej roli Irinie, co zostało zatwierdzone, nawarzy tego jadu co niemiara, albowiem widział, jak podczas próbnych zdjęć chłonęli ją wzrokiem i asystenci, i operatorzy światła, i aktorzy z innych grup, którzy niby to przez pomyłkę wpadali do hali zdjęciowej. Irina, ze smutnym, pokornym uśmiechem na bladej twarzy, onieśmielona, spotykała się w tamtych dniach bądź z nienaturalną serdecznością, bądź ze wspaniale odegraną, lodowatą wyniosłością słynnych pań filmu, nachalnych pretendentek do roli głównej bohaterki 52 (Niech pan da mi tę rolę, Wiaczesławie Andriejewiczu, jestem do niej wprost stworzona!). Nie uszło to wszystko uwagi Krymowa, który się wcale tym nie przejął, gdyż znał dobrze klimat nieustannej rywalizacji, jaki panował w środowisku aktorskim, ciągłych zabiegów wokół efemerycznej, a mimo to upragnionej sławy - taki to już, jego zdaniem, zawód. Jednakowoż ów zawód nie upoważniał do przekraczania wprawdzie rozchybotanych, ale jednak ściśle określonych ram, i potok żółci przestawał się wylewać na szczęśliwca z chwilą powierzenia mu oraz zatwierdzenia roli, zapadało wówczas wyczekujące milczenie, które wyrażało, co następuje: czas jest sędzią nieprzekupnym, czas ukaże prawdę, obnaży i wyjawi przed całym światem niechlubną pomyłkę reżysera, który dokonał tak nieodpowiedzialnego wyboru, skazującego film na klapę. Krymów zazwyczaj podśmiewał się z tego niewinnego marzenia o karze, która winna dosięgnąć zbłąkanego reżysera, lecz pełna jadu rozmowa aktorek, świadcząca o nieustępliwej, kobiecej mściwości, nie przypadkiem prowadzona niemal w obecności Iriny, zdziwiła go i rozzłościła. - Powinna pani wiedzieć, że w sztuce królują dwie władczynie - powiedział Krymów z irytacją. - A są nimi: zawiść wobec czyjegoś sukcesu i zazdrość wobec czyichś możliwości. I żadna rewolucja obyczajowa nie pozbawi tych władczyń tronu. W końcu jednak zwycięża ten, kto potrafi pracować. Oto cały problem. - Pracować? Zgoda. Tylko pracować. Ale niech pan popatrzy, jak pracują ci straszni ludzie. I wszystko w ciągu jednego dnia. Ten list dostałam wczoraj. Z początku nie chciałam panu o tym mówić... ktoś w zespole mnie nie znosi. A ja byłam dla wszystkich dobra. Nie umiem się kłócić. Co im zawiniłam? Spotkało mnie przecież nieszczęście. Już osiem miesięcy nie tańczę... Usiadła gryząc źdźbło trawy, czoło oparła o kolana, siedziała tak chwilę w zamyśleniu, potem, spojrzawszy na 53 Krymowa pytająco, wyjęła z torebki zmiętą kopertę i powiedziała niepewnie: - Proszę. Postąpiłabym niewłaściwie, gdybym panu tego nie pokazała. Jest mi wstyd, ale list dotyczy również pana. W kopercie znajdowała się kartka, na której ktoś niewyraźnie i nierówno napisał na maszynie kilkanaście linijek (widocznie ten ktoś rzadko się maszyną posługiwał), i Krymów przeczytał: „Szanowna Pani Irino! Przepraszam za ten zwrot, nie znam imienia Pani ojca. Życzliwa osoba chce Panią uprzedzić, że postępuje Pani, a właściwie zachowuje się Pani bardzo nieostrożnie, można powiedzieć, zuchwale i wyzywająco. Nie dość, że wszyscy w zespole wiedzą o Pani haniebnym związku z reżyserem Krymowem (który, moja droga, nadaje się raczej na Pani ojca), to jeszcze, wykorzystując urok swojej młodości, zmusiła go Pani, by powierzył Jej główną rolę w filmie, do czego nie upoważnia Pani ani talent, ani możliwości. Przecież już w balecie wykazała Pani własną niemoc. Proszę mi wierzyć, sztuka to nie Pani dziedzina, Pani powinna się skupić na tym, jak dobrze wyjść za mąż i swoją urodą ubarwiać życie mężowi. Irino, błagam Panią, niech Pani będzie rozsądna i wielkoduszna, niech Pani zostawi w spokoju powszechnie szanowanego człowieka, nie zabija jego żony, wartościowej kobiety, którą może Pani doprowadzić do zguby. Błagam, błagam, niech się Pani opamięta! Życzliwa, darząca Panią sympatią". - Oczywiście bez podpisu - powiedział Krymów sucho. - Skromny pomnik nienawiści w wydaniu epistolarnym. Chroń mnie, Boże, przed życzliwymi, bo z wrogami sam sobie jakoś poradzę. Przesłanie czcigodnej korespondentki jest ponad wszelką ocenę i wymaga szczerej odpowiedzi składającej się z czterech słów: idźżeż do jasnej cholery! 54 Zdecydowanym ruchem podarł list, skrawki odrzucił na bok, jednakże ton fałszywego współczucia, chęć przysporzenia udręki emanująca z tych niezdarnie napisanych na maszynie zdań, a także ta obłudna obrona honoru jego rodziny - boleśnie kolnęły go w serce. Kim oni są, ci bezlitośni przyjaciele, którzy niczego nie wybaczają: ani młodości, ani szczęścia, pomyślał, nie próbując już zatrzymać owego radosnego nastroju, który ogarnął go w przyklasztornej świątyni, gdy Irina w potoku słonecznego blasku spływała po schodach. - Jak okropnie mnie oni nienawidzą - powiedziała. - I pana, przeze mnie. - Jestem reżyserem, zdążyłem się do wszystkiego przyzwyczaić. - Ale ja nie chcę, żeby przeze mnie spotykały pana przykrości. - W sztuce filmowej, by zwyciężyć, trzeba przejść przez dziewięć kręgów piekła Dantego - rzekł nieodkrywczo Krymów. - Proszę sobie wyobrazić, że jestem pani Wer-giliuszem i przez te kręgi przeprowadzę panią względnie bezpiecznie. I padną mury Jerycha. Ja wierzę w panią. Długo panią obserwowałem, przyznaję. Da pani sobie radę ze wszystkim. - Nie - powiedziała - mury Jerycha nie padną. - Dlaczego? Objęła rękami kolana, wsparła na nich podbródek, obserwując podobną do gór chmurę o popielatych, wyzłoconych słońcem brzegach, wyłaniającą się zza lasu na drugim brzegu rzeki, gdzie pod jej ognistymi błyskami także wszystko lśniło, gdzie przelewały się w upale pstrokacizna zieleni, plamy światła, cień leszczyny, senny spokój przegrzanych łąk. - Nie - powtórzyła i ostra zmarszczka przecięła jej czoło. - Nigdy mi pan o tym nie mówił: czy pańska żona wie o moim istnieniu? 55 - Moja żona nic o pani nie wie. - Wszystko na tym świecie jest ze sobą powiązane, Wiaczesławie Andriejewiczu. - Wszystko. Albo prawie wszystko. - Dobrze. - Wyciągnęła rękę. - Niech mi pan pomoże wstać. Boi się niezręcznego ruchu, przypomniała sobie o naderwanym ścięgnie? Dlaczego akurat teraz przyszło jej to na myśl? Ujął jej wiotkie palce, podniósł ją ostrożnie z ziemi, wyprostowała się, jej spódnica musnęła mu nogi, w tejże chwili Irina cofnęła się o krok i marszcząc boleśnie brwi, uniosła nań śmiejące się obco oczy. - Co takiego, Irino? - Niech mi pan wybaczy, ale nie zagram w pańskim filmie - powiedziała. - Przepraszam, że sprawiam panu zawód, że psuję panu plany. Zawsze wiedziałam, że źle skończę. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Wobec pana świętej żony. Wobec tych idiotek aktorek. Wobec filmu. Pojadę do ojca do Rygi. Tak będzie najlepiej. Dla wszystkich. Niech więc pan nic nie mówi! - powiedziała pospiesznie i zaraz, widząc, że gotów jest jednak jej przerwać, nie wiadomo dlaczego z uśmiechem, kokieteryjnie, uniósłszy na niego błagalnie te swoje wielkie oczy, w których lśniły łzy, dodała: - Wiem, co pan powie. Ale nie zmienię zdania. Tak trzeba. Proszę mi wybaczyć... Czasami czyjeś mimochodem rzucone słowa sprawiały, że przewracał się w łóżku z boku na bok, spędzały mu sen z oczu - określał to jako przejaw nadwrażliwości, nerwicy dwudziestego wieku. Lecz słów Iriny nie mogła osłabić ani ironia, ani żart, owa niosąca pociesznie broń, która jakże pomaga w życiu. Patrzył w jej kokieteryjnie (po co?) powiększone, napełnione łzami oczy i ogarniało go od dawna nie znane uczucie zakłopotania, dziwnego bólu wobec jej pokornego wycofania się, bezbronnej naiwności, jakiej ostatnimi czasy nie zdarzało mu się spotykać, ta jej robiona na siłę i żałosna kokieteria, te jej nie wypłakane łzy sprawiły na nim wrażenie iście męczeńskiego cierpienia. I Krymów, którego radosny nastrój w tym czerwcowym, pogodnym dniu opuścił definitywnie, zrozumiał, że wszystkie jego plany rozpoczęcia w sierpniu zdjęć spaliły na panewce. Pomyślał o jej wyjeździe do Rygi jako o niezależnym, wstępnym stadium jej działania i choć żadnego wyjścia już nie było, wypowiedział jedyne z możliwych, aczkolwiek mało ważące zdanie: - Niech pani tego nie robi. - Dziękuję. Zrobię to. Już postanowiłam -powiedziała patrząc na niego spod oka, z miną winowajcy, i ruszyła ścieżką w dół, ku rzece, kołysząc z lekka biodrami, nieod-gadniona istota, której nie zdołał poznać. Później, kiedy sięgał pamięcią do wydarzeń, które nastąpiły, myślał - ogarnięty poczuciem własnej bezsilności - że tego dnia był niewybaczalnie, egoistycznie oględny, głupi, tępy, a w tym samym czasie, na wzgórzu w pobliżu klasztoru, szaleństwo dosięgało już ich swoim czarnym skrzydłem. I wydawało mu się, kiedy zeszli ku roztopionej w skwarze rzece, iż jakieś bezsensowne szaleństwo tkwiło również w słońcu, które, uniósłszy się do zenitu, dławiło żarem, przygniatało do ziemi, a chmura, tak gęsta, że aż czarna, nie wiedzieć czemu wciąż wypływała zza lasu, olbrzymiała błyskawicznie, kłębiła się po brzegach, ogarniała niebo nad nimi, intensywną czernią zasłaniała słońce, i wówczas na szczycie wzgórza zapłonął jaskrawo, jakąś dziewiczą bielą klasztor. Zrobiło mu się duszno, na brzegu dmuchnął parny, gorący wiatr i zaraz ciemne smugi przebiegły, przeleciały po rzece, potem ostry, świeży powiew wiatru, i Krymowowi aż dech zaparło w piersi od grzmotu dział w niebiesiech, od 56 57 walących w twarz wielkich kropel, i zobaczył niewyraźnie, że drugi brzeg, rzeka, niebo - wszystko pochłonął rozmigotany, przesycony ulewą mrok. - Ale chłoszcze, ale chłoszcze - usłyszał przez szum deszczu głos Iriny. - A jak cudownie byłoby się teraz wykąpać! Stali pod mostem spłukiwanym strugami deszczu, dzwoniącym nad głową żelazem przęseł, zdziwiło Krymowa słowo „chłoszcze", będące najwyraźniej przesłaniem z dzieciństwa, lecz jeszcze bardziej zdziwiła go inna rzecz, jakże bezsensowna, niepotrzebna, granicząca z szaleństwem. Powiedziała szybko: „Niech się pan odwróci" - i pospiesznie zrzucała z siebie przemokniętą na wskroś, pociemniałą bluzkę, spódnicę, po czym wyskoczyła z butów i w kostiumie kąpielowym pobiegła zboczem na most, oglądając się z po-zlepianymi na policzkach włosami i kiwając do niego dłonią: „Pan też, śmiało!" Dlaczego on wówczas nie uświadomił sobie, nie zrozumiał, po co ona biegnie na ten most, dlaczego jej nie zatrzymał? (Tak, nie potrafiłem jej zatrzymać, zapobiec temu...) Żal poniewczasie był męką, ale usprawiedliwiać się nie miał przed kim i nic już nie dało się cofnąć. Jednakże ostatnie jej chwile na tym świecie, chwile rozpaczy czy radości przed ową niesamowitą ulewą, kiedy to wspinała się zboczem na most, rysowały się w jego świadomości niezbyt wyraziście. Głowa Iriny spoczywała na jego ramieniu, i przeklinał każdy wstrząs auta, gdy jej wilgotne, pozlepiane jak u dziecka włosy dotykały jego policzka. Tak blisko była jej twarz, zatrącająca już chłodem ziemi, już nieziemska, z nitkami tuszu pod opuszczonymi rzęsami, i Krymów w pełni zdawał sobie sprawę, że od tego koszmaru nie ma ucieczki, od tego niewiarygodnego wprost faktu, który wydarzył się przed 58 godziną (teraz leżała w mokrym kostiumie kąpielowym, a jej głowa bezradnie chybocząca się od wstrząsów samochodu, spoczywała na jego ramieniu, i to była ostatnia więź, jaka ich łączyła), i wydawało mu się, że chyba na pół przytomny błagał kogoś o litość, o ratunek dla niej, ale potem nie pamiętał z tego ani słowa, widział tylko niewyraźnie sylwetkę obracającego się ku niemu kierowcy - nagle pojawiły się przed nim sparaliżowane strachem oczy, rozwarte jak u ryby, oniemiałe usta i strużki krwi cieknącej z nosa. Jak cienie przewijały mu się w pamięci te przerażające chwile, gdy po wyciągnięciu Iriny z rzeki rzucił się do pozostawionego za mostkiem samochodu, a samochodu nie było... Nieprzytomna, jeszcze wówczas oddychała, a on miotał się po brzegu, krzyczał, wołał o pomoc, rzucał najwymyślniejsze przekleństwa, i tylko łudził się nadzieją, że kierowca nie odjechał na długo. Lecz samochód pojawił się po czterdziestu minutach, on zaś, doprowadzony do ostateczności, na widok tłustej, spoconej gęby kierowcy nie zdołał nad sobą zapanować, ugasić dławiącego go gniewu. A szpital znajdował się w miasteczku rejonowym, pięćdziesiąt kilometrów przejechali po nierównej, gruntowej drodze, Krymów był jakby w jakiejś przedśmiertnej malignie; widocznie przechodziła tędy burza, coś rozżarzonego, zmoczonego ulewą, odrażająco zielonego przemykało wraz z szumem, wyciem za szybami wozu, Krymów jęczał, zaciskał zęby, czując na ramieniu zimny dotyk jej bezwładnej głowy, jej straszliwe, beznadziejne milczenie... Długo szukali w miasteczku szpitala, ściślej mówiąc, dojazdu do szpitala, wszystkie ulice zryte były rowami do gazociągów, wreszcie cała ta męka dobiegła końca, zatrzymali się pod topolami parku, przed bramą. Jak wysiadł z samochodu, zostawiwszy ją samą na tylnym siedzeniu, wszedł w bramę, do mrocznej niszy, gdzie rzuciły mu się w oczy jakieś obce twarze, jak wspiął się na pierwsze piętro, przesiąknięte nieświeżym zapachem ciał, zastawione łóż- 59 karni wzdłuż całego korytarza, jak otworzył drzwi do gabinetu chirurga - wszystko to Krymów pamiętał raczej mgliście. W owych chwilach przewijało mu się przed oczami tylko jedno, to, co utkwiło w jego świadomości już na zawsze: stanęła na balustradzie mostu, widoczna przez deszcz, w obcisłym kostiumie kąpielowym uniosła ręce nad głową, krzyknęła coś do niego i pochyliwszy się z gracją, skoczyła do wody. Później czekał, aż go wezwą, stał na ganku, palił i nie dopalał do końca papierosa za papierosem, pocierał szyję czując ucisk w gardle, absolutnie nie rozumiejąc, dlaczego słońce płonie radośnie w kałużach, przelewa się orzeźwiająco i tęczowo wśród ociężałych od wilgoci liści w mokrym parku, na mokrych łopianach, na spłukanej do czysta trawie, dlaczego ciężkie krople kapią dźwięcznie z dachu do wypełnionego po brzegi cynkowego wiadra, dlaczego lustrzane plamki słońca bujają się, skaczą po dachu ganku, a ona tam, na pierwszym piętrze, leży w tym swoim kostiumie na katafalku, z głową odchyloną do tyłu, z mokrymi, jasnymi włosami, z nieruchomo opuszczonymi rzęsami, pod którymi wciąż widnieją pasemka tuszu, leży w pokoju bielejącym sterylnie kafelkami, w pokoju bez nadziei. 5 W pomieszczeniach zespołu twórczego, do któ- rych Krymów zajrzał, było pusto, przedobiednie słońce rozżarzyło parkiet, i pachniało tam jak w muzeum: zakurzonym obiciem starych foteli. Z gabinetu kierownika produkcji dobiegało pospieszne stukanie, ledwo otworzył drzwi, wwiercił mu się w uszy hałas uderzanych seryjnie czcionek maszyny do pisania, zrobił się przeciąg, zaszeleściły arkusze papieru na stole naprzeciwko otwartego okna, młodziutka maszynistka plasnęła rączkami po stercie kartek, spoglądając w zakłopotaniu na Krymowa. 60 - Jest sam? - spytał Krymów i pchnął drzwi do pokoju obok, skąd ciurkał potoczek szemrzącego głosu. Kierownik produkcji Tierientij Siemionowicz Mołocz-kow, niski, chuderlawy, o niezawodnie pogodnej, sympatycznej twarzy, tchnącej pełną szacunku uwagą wobec wszystkich wokół, kończył właśnie służbową rozmowę przez telefon, dopowiadając uprzejmie: „nawzajem, nawzajem", po czym, odłożywszy słuchawkę, zerwał się zgrabnie z miejsca i rzucił ku Krymowowi z wyrazem zaaferowania i gotowości do usług. - Wiaczesław Andriejewicz, jakże się cieszę, że pana widzę! Witam w kraju, po odniesionym sukcesie, tak czekaliśmy na pana! Gratuluję, gratuluję z całego serca... Co mówiąc, bodnął Krymowa z dołu ustami gdzieś w okolicy podbródka, jego jasne, landrynkowe oczy rozbłysły oddaniem i szczęściem wielbiciela i kinomana, któremu udało się przyczynić do sukcesu idola. - Czołem, Tierientij - powiedział zdawkowo Krymów podchodząc do szafki i nalewając sobie z syfonu wody sodowej, która zaszumiała w szklance i zabębniła pęcherzykami. O, pochlebco, zapamiętaj sobie, proszę cię o to nie po raz pierwszy. Te sępy, które żerują na trupach, nie są takie straszne, gorsze są te, które pochlebstwem pożerają za życia. Nie pożresz mnie, Tierientij, nie weźmiesz mnie na wykrzykniki, niech cię diabli porwą! Dzień dobry, uspokój się i opowiadaj, co słychać w zespole. - Chryste Jezu, a któż by mógł pana pożreć, Wiaczes-ławie Andriejewiczu! - I Mołoczkow z pełnym afektacji wzburzeniem uniósł ramiona ku sufitowi, w wyniku czego rękawy jego czesuczowej kurtki ześliznęły się aż do łokci. - Któż ośmieliłby się pana tknąć, takiego mocarza! Pana?! Och, Wiaczesławie Andriejewiczu, złe pan ma o sobie wyobrażenie, nie docenia pan własnej osoby... - Uspokój się i nie strzęp języka po próżnicy - przerwał mu Krymów i upił nieco ze szklanki bryzgającej pęcherzyka- 61 mi, lodowatymi igiełkami chłodzącymi gardło. - Coś mi się wydaje, że nie jesteś na bieżąco. Prawda? Przypuszczalnie nie będę kręcić tego filmu... - Co? Na jakiej podstawie tak pan sądzi? Jakże to tak? -wykrzyknął Mołoczkow ze zdumieniem i zadreptał kłusem po pokoju, machając połami szerokiej w ramionach kurtki, migając wąskimi, pogniecionymi spodniami. - Skąd pan przyniósł taką wiadomość? Z samego Paryża? Znęca się pan nade mną, jakby mnie pan krajał tępym nożem! - Siadaj, Tierientij, skończ tę strusią galopadę! To cholernie drażniące. Porozmawiajmy. Mołoczkow posłusznie opadł na kanapę i już na zapas się bojąc, zamrugał tymi swoimi okrągłymi, żółtymi oczkami. - Niech pan zadaje cios, od razu. - Otóż, Tierientij - zaczął Krymów i małymi łyczkami dopił płyn - kręcić tego filmu nie będę. Zresztą, mówiąc szczerze - dodał głosem zdławionym od chłodnej, silnie gazowanej wody - nie powinienem był brać się do niego. Po prostu nie rozumiem współczesnej młodzieży, tej ich współczesnej miłości. - Już by pan nie grzeszył... - Grzeszę. Ale taka jest prawda. Każdy człowiek powinien wiedzieć, na co go stać. Przysiadł na parapecie, obrócony z lekka w stronę Mołoczkowa - z okna napływał przesycony upałem zapach topolowych liści. Mołoczkow chwycił się za głowę i wykrzyknął wzbijającym się pod sufit tenorem: - Domyślam się przyczyny! To nie pańska wina, o, nie! A jeśli ktoś upadł na głowę, to niebawem wszystko się ułoży. Tydzień temu mnie też ciągały organa... Czyli niby zapraszali na rozmowę... Pytano mnie, jakie stosunki łączyły pana z artystką Iriną Skworcową. Nikt im chyba nie może zabronić dogrzebania się do sedna, gdy rzecz dotyczy śmierci człowieka w nieznanych okolicznościach. 62 - W nieznanych okolicznościach? - powtórzył Krymów i poderwawszy się z parapetu przemierzył szybkim krokiem pokój. - Komu nie znanych? Tobie czy śledczemu, który cię przesłuchiwał? Przed wyjazdem na festiwal złożyłem na prośbę śledczego zeznanie na piśmie o tych okolicznościach. Jestem jedynym świadkiem. Jedynym. I nikt nie może nic tu dodać. Ani Bałabanow, ani ty. Wzywanie was czy, jak to powiedziałeś, zapraszanie na rozmowę nie miało najmniejszego sensu. - Nie tylko nas. Wiadomo mi, że i kierowcę Gulina. Z nim to niepotrzebnie się pan zadawał, bezczelny jełop - dodał z oburzeniem. - Nie mogę wprost zrozumieć: czyżby tamci panu nie wierzyli? - Wszystko na tym świecie jest możliwe. - Kierowca Gulin ma zaraz do mnie wpaść - powiedział Mołoczkow ściszonym głosem. - Nie chciałby pan z nim pogadać? - Nie mam ochoty. - Zachowuje się idiotycznie, jest agresywny, można powiedzieć, że zamierza podać pana do sądu. Oj, nie trzeba było, nie trzeba było z takim durniem się zadawać. Chryste Jezu, stanął mi pan w pamięci jako oficer i aż dreszcz mnie przeszedł ze strachu. A przecież minęło trzydzieści pięć lat. I znowu pan ryzykuje, Wiaczesławie Andriejewiczu, znowu pan za odważny... - Coś ty powiedział? Czego nie trzeba było? - Bić takiego łobuza, pijaka i, jak się okazało, łowcę rubelków... Niepokoję się o pana, Wiaczesławie Andriejewiczu. Pańskie zdrowie i nerwy może mi są droższe ponad wszystko. Bez pana w naszym zespole filmowym jesteśmy jak ślepe szczeniaki albo, można powiedzieć, jak sieroty. A ja bez pana - kompletne zero, piąte koło u wozu. Dlatego serce mi się kraje, Wiaczesławie Andriejewiczu, bardzo głupio się czuję, kiedy ktoś podstawia panu nogę. 63 - Dawno chciałem ci to powiedzieć, Tierentij - przerwał mu Krymów z niesmakiem. - W stosunkach służbowych nie ma miejsca na męskie sentymenty, powinieneś już to sobie darować. Ale powiedz mi, kierowniku, dlaczego, z jakiej przyczyny tak mi się przypochlebiasz? - Obraża mnie pan. Ja bardzo pana szanuję, Wiaczes-ławie Andriejewiczu - powiedział Mołoczkow, miłośnie spuściwszy oczy. - Do końca życia będę pamiętał, co pan dla mnie uczynił. Głęboko jestem panu zobowiązany i moja żona Sonia ogromnie jest panu wdzięczna. - Stawiasz mnie w idiotycznej sytuacji - rzekł rozdrażniony Krymów i uświadomił sobie okropną rzecz, że oto nie potrafi się opanować, pozwala sobie na dawny, surowo przez siebie potępiony grzech młodości: zapalczywość. - Dobroczyńca i dziękczyńca to w naszych czasach pojęcia anachroniczne - ciągnął nie umiejąc przezwyciężyć zdenerwowania. - W czasie wojny nie byliśmy przyjaciółmi, ale przez jakiś czas przyszło nam razem walczyć. I stosunki pomiędzy nami powinny być wyrównane. Daj sobie spocznij, Tierientij, nie jesteś mi w niczym zobowiązany. Tym bardziej że nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi. Skąd ta brutalna szczerość? Co mnie zmusza do wypowiadania takich słów? - Chciałbym... marzyło mi się, ale pan, Wiaczesławie Andriejewiczu, taki obcy - wymamrotał Mołoczkow i jego złożone na kolanach ręce poruszyły się koliście. - Co tu jednak marzyć? Wiele pan dla mnie zrobił, a okropnie nie lubię niewdzięcznych świń. Pan jest ptakiem wysokiego lotu, kimże ja jestem... Z zabitej deskami wsi, z błotnistych bagien wybiłem się na księcia. Nauki pobierałem na kursach. Sztukę liczenia posiadłem. Lecz w porównaniu z panem jestem nieuk i tuman. - Żylastą pięścią stuknął się w czoło. - Choć skończyłem kurs dla administratorów. I podczas wojny byłem głupi jak cap, i po wojnie. Póki pana nie spotkałem, Wiaczesławie Andriejewiczu. 64 - Poniżanie się trąci pychą - powiedział Krymów. - To, co ja zrobiłem dla ciebie, mógł z równym powodzeniem zrobić ktoś inny. No dobrze, Tierientij. Kreuj się pełną parą na wdzięcznego niewolnika, ja zaś jako łaskawy dobroczyńca będę się rozkoszować twoim wyniosłym poniżaniem się. Jakiż on jest podobny do konika polnego. Siedzi na kanapie, szyja wyprostowana, cały napięty, ręce złożone na kolanach, w oczach tyle bezmiernego oddania, że lada chwila gotów skoczyć i zadusić mnie w objęciach, mimo tej mojej brutalnej szczerości. - Obawiam się, Tierientij, że kiedyś ci się znudzi ta nieustanna wdzięczność. Co mnie podkusiło, żeby wyplatać podobne bzdury? - Nigdy. Bardzo mnie pan obraża - zaprotestował szczerze Mołoczkow i w błogim odrętwieniu zmrużywszy oczy, dorzucił na wydechu: - Sonia by mnie przeklęła... i umarłbym. Umarł przeze mnie? Sonia by go przeklęła? Zwariował czy co? - Sonia? - zapytał Krymów. - Moja żona Sonia, Sofia Pawłowna - pospieszył Mołoczkow z wyjaśnieniem. - Ona wprost świata za panem nie widzi. Wszystkie pana filmy zna na pamięć. Tak, Sofia Pawłowna niedawno została żoną żyjącego długo samotnie Mołoczkowa, a w przeddzień ślubu narzeczony, pijany ze szczęścia, przyprowadził ją najpierw do domu Krymowa, potem do wytwórni, z dumą przedstawiając zespołowi swoją przyszłą małżonkę. Była z zawodu nauczycielką śpiewu, i Krymowa poraziły wręcz jej silnie umięśnione, grube nogi (świadczące o mentalności gospodyni domowej), szerokie, męskie bary, pełny biust i niskie brzmienie głosu, gdy na prośbę triumfującego narzeczonego zaśpiewała bez krygowania się, przytupując mocno nogą, arię Solveigi, przy akompaniamencie operatora dźwięku, którego zaproszono do pianina stojącego w pokoju aktorów. 5-Gra 65 - Ach tak - powiedział Krymów przypominając sobie własną niezręczność podczas tej prezentacji. - Tak, interesująca kobieta, utalentowana; romantyczna natura, ale nie o tym chciałem mówić, Tierientij - przerwał sam sobie, by znów nie wpaść w ów ironiczny ton, ośmieszający mało mu w gruncie rzeczy znaną żonę Mołoczkowa. - Otóż chcę ci powiedzieć, Tierientij, co następuje. I to poważnie - dodał. - Nie będę robić tego filmu. O mojej decyzji Bałabanowa nie powiadomiłem. Tak więc wszystko na to wskazuje, że będziesz pracował z innym reżyserem. Drugiej takiej aktorki jak Skworcowa nie znajdę. Toteż nie wierzę w sukces. Zresztą sukces czy klapa, nie ma to teraz żadnego znaczenia. Prawdopodobnie, Tierientij, będę miał rok przestoju, jeżeli oczywiście nie wsadzą mnie do ciupy. Albowiem wszystko może się zdarzyć w naszym nieprawdopodobnie bujnym życiu. - Pan wciąż żartuje. - Mołoczkow skulił się jakby z zimna. - Kiedy pan przestanie ze wszystkiego kpić? Krymów odparł półżartem: - Nie kpię ze wszystkiego. Kpię z siebie. W tym cała nadzieja, skoro nie spowiadamy się w cerkwi. Najwyższa mądrość objawia się wówczas, gdy zdajemy sobie sprawę, że wszystko może się zdarzyć. - Ojejej! - Mołoczkow zakołysał się na kanapie, a jego landrynkowe oczy rozbłysły lękiem. - Boję się z powodu tego pańskiego ostrego języka, Wiaczesławie Andriejewiczu. Ludzie zrobili się teraz obraźliwi, wyniośli, zrozumieją niewłaściwie i wydadzą zły osąd. - Mój złoty Tierientiju! Tyle krąży dokoła fałszywych opinii, tylu jest niewiarygodnie nadętych fagasów, przypadkowych sław i niesławnych znakomitości, że strącenie mnie z piedestału „złym osądem" niczego ani nie odejmie, ani nie doda w mojej biografii. - Ludzie są podli, tylko czyhają, żeby kogoś pożreć... - Poobserwujemy, jaki mają apetyt. A na razie jadę na daczę. Hellou! 66 Wypowiedział owo poufałe „hellou" i pełen niechęci do tego cyganeryjno-filmowego zwrotu ruszył ku drzwiom, poklepawszy na odchodnym Mołoczkowa po ramieniu. Oszustwo! Żebym nie wiem jak chciał, nie mogę się ze sobą uporać, pomyślał Krymów nękany podłym samopoczuciem. Rozbrajająco plugawię zabawiam i jego, i siebie. A w gruncie rzeczy cierpię na nerwicę dwudziestego wieku, jak i wszyscy artyści, którzy nie mogą zaspokoić ani własnej próżności, ani żądzy sławy. Ambitny i egocentryk, tak samo dziś jak i trzydzieści lat temu, podczas wojny. I aż wstyd się przyznać, że wcale nie jest mi obojętne, co sobie inni o mnie pomyślą... Tak, a może całe moje życie było jednym wielkim tchórzostwem, skoro drżałem nad własną reputacją i chciałem się podobać. W imię czego? Na wojnie - by otrzymać ordery? Po wojnie - by osiągnąć sukces? Kim jestem - kłamcą czy komediantem? Wszedł do pokoju, w którym .siedząca w przeciągu maszynistka stukała biegle w klawisze, i zatrzymał się, wyczuwając nagle jakąś obcość, coś, co mu zawadzało, i nie od razu zdał sobie sprawę, że owo uczucie wywołał widok młodego mężczyzny skulonego na krześle obok szaf pełnych teczek ze scenariuszami. Siedział z opuszczoną głową, kosmyki czarnych włosów zwisały mu z obu stron twarzy, a między rozstawionymi kolanami miął żylastymi dłońmi, miętosił nerwowo swoją cyklistówkę - i jakaś nieprzyjemnie nurtująca myśl kazała Krymowowi spojrzeć uważnie na tego chłopaka, który poderwał gwałtownie głowę. Krymów poznał od razu tę z gruba ciosaną twarz, szerokie czoło, wydatne usta, na których wówczas, tego dnia, pojawiła się krew, i wtedy on, ten chłopak, odwracając się, ciężko dysząc, zlizywał krew językiem... To był kierowca Gulin. Jego pałające, o czerwonych białkach oczy omiotły z wściekłością Krymowa, poruszył węźlastymi żuchwami. I Krymów, czując wzbierający w nim gniew, przypomniał sobie własną bezsilność, gdy czekał na samochód, i mamrotane usprawie- 67 dliwienia kierowcy, jego zdławiony, ochrypły głos, gdy żałośnie potulny rozmazywał krew na nosie, cofał się bokiem ku otwartym drzwiczkom wozu, w którym widać było popielniczkę pełną niedopałków. A więc jest umówiony z Mołoczkowem, czeka na przyjęcie, stwierdził w duchu Krymów. I ulegając diabelskiej pokusie, podjudzanej nieczystą, dobrze znaną w młodości siłą, burzącą niekiedy cały jego powojenny rozsądek, chwycił Gulina za spocony podbródek i zadarłszy mu go do góry, z lodowatym spokojem, pojawiającym się w chwili podejmowania ostatecznych decyzji, spytał niezbyt głośno: - No co, młodzieńcze, nienawidzisz inteligencji, tak? Zmiażdżyłbyś ich, tych milionerów, próżniaków, rozpustników, gdyby to od ciebie zależało, prawda? - Czego! - Gulin wyswobodził się z uchwytu, szarpnął na modłę okiełznanego konia i wyraz nienawiści rozbłysł w jego oczach, powiedział ochrypłym głosem: - Niech się pan nie czepia, są świadkowie! -1 wskazał palcem w stronę zdrętwiałej ze strachu maszynistki. - Znowu chce mnie pan bić? - Nie mogę sobie niestety pozwolić na wymierzenie zakazanego, szczeniackiego lania - powiedział Krymów i wyszedł na korytarz, lękając się przypuszczalnej radości, jakiej doznałby na widok śladów sprawiedliwej kary na tej topornej gębie. Minąwszy bramę skierował się do samochodu, nie wiadomo czemu rozmyślając o tym, że mimo wszystkich minusów był na ogół w ciągu wielu lat przez los rozpieszczany, choć każdy film oddawał z opóźnieniem, po wlokących się w nieskończoność dialogach w gabinetach, wywołując od czasu do czasu prawdziwy popłoch w Komitecie do Spraw Kinematografii, gdzie obawiano się przyjąć film bez określonych poprawek. A zarazem drażnili go chłoptasie z wytwórni z medalionami na owłosionych piersiach, z ważnymi i mądrymi minami mamroczący w kuluarach o jego 68 nowatorskiej lewicowości, ale w nie mniejszym stopniu drażnił go dopełzający doń jadowitą żmijką, szeleszczący szept na temat jego postrzelonej niezależności. Tymczasem on, który w różnorakich okolicznościach towarzyskich poznał i lewą, i prawą obłudę, nie życzył sobie uchodzić ani za lewego, ani za prawego, ani za sterowanego, starał się pozostać być może ponad miarę szczery i w miarę subtelny, szczególnie jeśli idzie o dawne filmy, mówiące o młodości jego pokolenia, o wojnie z towarzyszącą jej, niczym nie tłumioną rozpaczą po zabitych, a także chyba o filmy ostatnie, z lat siedemdziesiątych, tkniętych mikrobem konsumpcji, ospałości moralnej, codziennych trosk i zdawkowej miłości do ziemi. Ale chwała Bogu wkrótce pojedzie na daczę, stęskniony po tych sześciu zagranicznych dniach do dzieci, do Olgi, do jej łagodnego spojrzenia przesuwającego się od stóp do głów, do powolnego, równego brzmienia głosu, który czasem go wzruszał, do intymnej bliskości, żartobliwego pytania po pierwszym pocałunku: „Jednakże nie całkiem o mnie zapomniałeś, prawda?" I on też nieco żartobliwie odpowiadał jej, że żarła go tęsknota, tęsknił także za dziećmi i wszystkimi domownikami, szczególnie za Tańką, śmieszka i urwisem, najmłodszą w rodzinie, jego niekwestionowaną pupilka. Uczuciem bez wzlotów darzył natomiast swego syna Walen-tina, studenta trzeciego roku wyższej szkoły filmowej, który za radą ojca poszedł w jego ślady, chłopaka małomównego, zamkniętego w sobie, bezwzględnego niekiedy wobec nostalgii „mastodontów" i uprawianej przez nich sztuki, a więc wyzwolonego z wszelkiej sentymentalnej bzdury, stanowiącej w wieku techniki i pragmatyzmu absolutny przeżytek. Milcząca obcość syna, jego mrukliwość nie zbliżały ich do siebie, nie wytwarzały rodzinnej więzi, a Krymów, zawsze zawalony robotą i nie mający szczególnych predyspozycji wychowawczych, nie zabiegał specjalnie o uczuciowy z nim kontakt, uważał syna za chłopaka nader nowoczesnego, lecz 69 całkiem przeciętnego w przyszłym zawodzie operatora, pozbawionego iskry Bożej, wyznającego racjonalną na miarę epoki zasadę: jedyną szansą dla świata jest cywilizacja. Po drodze na daczę Krymów wstąpił do swego moskiewskiego mieszkania, i kiedy wszedł w duszną ciszę i zobaczył słupki słońca przenikającego przez szpary między zasłonami, z letniej pustki porzuconych pokoi powiało nań sieroctwem, i już nie miał ochoty przebywać tu samotnie, tak jak wczoraj. Wypił kieliszek koniaku, by przepędzić ból głowy, włożył pod język pastylkę walidolu likwidującą zapach-(na wypadek nieoczekiwanego zetknięcia się z drogówką), wziął walizkę z prezentami, które zawsze za granicą kupował „swoim kobietom", i zszedł na dół do samochodu. 6 Znalazłszy się wśród bujnej, lipcowej zieleni wsi ¦ letniskowej, zatrzymał wóz przed ocienioną lipa- mi furtką, wyszedł z samochodu i natychmiast zobaczył przez sztachety płotka trzy leżaki między jabłoniami i swoją córkę, swoją ukochaną Tanie, dziewięcio-klasistkę, z krótko ostrzyżoną na chłopca czuprynką. W sportowej koszulce, odsłaniającej jej opalone ramiona, leżała na trawie, podesławszy sobie pod brzuszek pled, jadła jabłko i czytała. Na skrzypnięcie furtki obróciła się z rozjaśnioną twarzą, zerwała zgrabnie z miejsca i rzuciwszy ogryzek w krzaki, wykrzyknęła radośnie: - Tata! Hip, hip, hura! Cześć i czołem! - Jak się masz, kochanie - powiedział Krymów i przez smagającą go po nogach trawę ruszył ku córce, która biegła już w jego stronę. - Jak się masz, diabełku, chucherko ty moje - mówił całując ją we włosy pachnące słońcem. - Słuchaj, wielebna Tatiano, nie widziałem cię chyba całe wieki, nos ci się niemożebnie łuszczy i opaliłaś się na Murzynkę! Czyżbyś cały dzień była na słońcu? 70 - Och, tatuńku-żuczuńku, jak ja się cieszę, jak się cieszę, stęskniłam się za tobą - pogadywała wesoło Tania, z tą zwykłą między nimi, ufną zażyłością, którą Krymów cenił sobie nade wszystko. - A ty schudłeś za tą granicą i zrobiłeś się jakiś taki wytworny i blady! Czytałyśmy z mamą w „Sowieckiej Kulturze", że twój film otrzymał nagrodę i sala na pokazie była wypełniona po brzegi. Prawda to? Ludzie pióra nic nie raczyli przekłamać? Bo w tym to oni są mocni, tak potrafią z nadgorliwości ubarwić, że tylko na komisariat... - W tym wypadku nie ubarwili - odparł Krymów odnajdując w sobie pod roześmianym spojrzeniem córki ową radosną, żartobliwą lekkość, lubując się jej zadziornym tonem, opalonym noskiem. - Sala była nabita, kasy rozbite, hydranty pogięte, ludzie siedzieli, leżeli, stali, ktoś wisiał na kotarze, najsprytniejsi ulokowali się na żyrandolach i darli się na całe gardło to „gola", to „reżysera z boiska!" - No i zaczyna się! - wykrzyknęła Tania z pełnym nagany zachwytem wspólnika podejmującego szybko znajomy ton. - Znowu, tato? Nie wiadomo, gdzie żart, a gdzie prawda! Poczekaj, mamy nie ma, pracuje na Słonecznej Polanie. Siadaj na leżaku, o, tutaj. Chwyciła go za rękę, posadziła twarzą do słońca, sama usiadła naprzeciwko, odchyliła się na oparcie leżaka, spoglądając na ojca tajemniczo spod kosmatych, płowych od słońca rzęs. - Tato, chcę cię zapytać, czy to prawda...? Chociaż nie wierzę w to za grosz... - W co mianowicie, córeczko? Tania zmarszczyła nosek. - Strasznie idiotyczne gadki, od których uszy więdną. Wczoraj podeszła do mnie na plaży ta gruba Simka Anisi-mowa, no, córka twojego byłego operatora, który kupił właśnie daczę w naszej wsi, i mówi bezczelnie: „Wiesz już o swoim ojcu?" „Nie, a co ty wiesz?" „Więc nie wiesz o tym, 71 0 czym już wszyscy wiedzą". „A o co chodzi, ty głupolu?" - pytam. A ona na to: „No nic, dowiesz się we właściwym czasie". Wiesz, nie wiesz, wredna żmija. - Tania chrząknęła. - A ślipia jej się błyszczą jak u wiedźmy. Koszmarne! Powiedziałam jej oczywiście, że jest głupia jak but, ale kto rozsiewa takie bzdurne plotki... - Jakie, córeczko? Wydaje mi się, że coś pominęłaś. - Podobno w twoim zespole zginęła młoda aktorka... 1 podobno nie była ci obojętna - powiedziała Tania i zarumieniła się, potrząsnęła władczo głową, nie zgadzając się, protestując. - Sprawa oczywista: plotki rozsiewają głupie baby z magla. - Tańka, moja ty najmilejsza - rzekł Krymów widząc szczerość w twarzy córki, jej niezdolność do kłamstwa, zaangażowanie w obronę honoru rodziny, którego to honoru on, jej ojciec, nie potrafiłby narazić na szwank. - No i masz ci los, co ja ci nagadałam! Ale to wszystko plotki, tato! - wykrzyknęła zaniepokojona Tania i walnęła się z rozmachem po kolanach. - Tato, dlaczego posmutniałeś? Nie słuchaj nikogo! Ja cię zaraz rozchmurzę. Mam dla ciebie bombę! Wiesz, szykuje się u nas wesele, nasz Waleńtin Wiaczesławowicz, student trzeciego roku, zgadnij co? Wychodzi za mąż. Ojej, zawsze mi się myli! Ha, ha, ha, po prostu się żeni. To jeszcze prawie tajemnica, gazety o tym nie trąbiły, nie zgłaszano się z prośbą o wywiad, ale, ale... - Co „ale", Taniu? - Ale wszystko ku temu zmierza. Mama wpadła w panikę. Wprost nieprawdopodobne! Jak tylko narzeczony przyjeżdża ze swoją wybranką, mama miejsca sobie nie może znaleźć, bierze sztalugi i cały dzień w plenerze. Nie wraca na obiad, żywi się pewno w lesie jagodami. Okropnie to przeżywa, a mnie się chce śmiać, choć nikt by tego po mnie nie poznał. Znalazł sobie „Tysiąc i jedną noc", Julię, taś, taś, taś! 72 Krymów wyłowił w jej głosie źle skrywaną zazdrość, lecz w tym momencie roześmiała się tak perliście, tak naturalnie, opalona od stóp do głów, z włosami jak len, cała aż się zaiskrzyła młodością, beztroską, zdrowiem, jego zaś przez ułamek sekundy ścisnął za serce niewytłumaczalny, dojmujący lęk o nią: gdyby coś się z nią stało, nie ma dla niego życia na tym świecie, nie zawaha się przed niczym. - Taś? Ma na imię Taś? - zapytał półgłosem, kojarząc mimo woli owo chwilowe uczucie lęku z tym koszmarnym czerwcowym dniem i chłodem mokrych, jasnych włosów na jego policzku. - Taś, taś, taś - powtórzyła wśród śmiechu Tania i podrapanymi palcami pociągnęła się za ten swój łuszczący się nos, jakby go chciała wydłużyć. - Nic nie rozumiesz? Nasza narzeczona ma nosek jak u kaczki, taki ostry, i chciałoby się go przydeptać butem, po prostu nie mogę się powstrzymać, ale ona, wiesz, wielkie ma o sobie mniemanie. Zobaczysz ją zresztą. Student z samego rana poprowadził ją na plażę. Wrócą na obiad. - Nie uprzedziłaś się czasem do tej Taś, co? - Ani trochę. Obserwuję ich oboje z zainteresowaniem. On po prostu zbzikował, wygląda jak indyk, a ona jak pawica, nawet odgina mały palec, gdy bierze szklankę. Taś ma na imię Ludmiła. No i masz: Rusłan i Ludmiła! Przezabawna historia! Wczesne utwory Antona Pawłowicza Czechowa. A mama przerażona. - Stęskniłem się do ciebie, Tańka - powiedział Krymów z czułością i wstał z leżaka. - No cóż, sprawa jest jasna. Pójdę teraz do siebie. A ty otwórz walizkę i wybierz sobie prezent. Spodobają ci się chyba wietnamskie pantofle ze sznurka. W gabinecie okna i balkonowe drzwi otwarte były na oścież i powietrze z ogrodu przepływało łagodnym powiewem. 73 Obejrzał swoją mansardę i od razu zauważył czyjąś ingerencję, wyczuł tu obecność obcej osoby. Na tapczanie, na którym lubił leżeć przy otwartym oknie, obserwując zachód słońca, delikatne, gasnące złoto na brzozach, oddając się we władanie wieczornym myślom (jak to Olga zwykła była określać), bielała teraz poduszka i prześcieradło do połowy przykryte kołdrą - pościel zasłana w pośpiechu - obok na oparciu krzesła wisiał damski szlafroczek; brązowa torebka z paskiem leżała zapomniana na dywaniku koło biurka. Nie przywykł do tego, by ktoś uruchamiał jego adapter, buszował wśród książek na półkach, na brzegu stolika z gazetami błyszczało na podstawce okrągłe lusterko, obok szminka do ust, płaska puderniczka, grzebień. I fakt, że w jego gabinecie nocowała prawdopodobnie narzeczona syna, odczuł jako prostackie, bezceremonialne wtargnięcie do jego królestwa, gdzie panował niezmiennie ustanowiony przez niego i niezbędny mu przy pracy ład. A więc sprawy zaszły już daleko, skoro nocuje na daczy. Zdjął marynarkę, przespacerował się po gabinecie, swoim widnym na wskroś, zawsze spokojnym schronisku, postał chwilę przy stoliku na prasę popatrując na lusterko, w którym tego ranka przeglądała się prawdopodobnie narzeczona syna, i z sarkastycznym zdziwieniem stwierdził, że lusterko stoi na stercie wariantów scenariusza, powiedział na głos: „O, to wzruszające" - i wyszedł z gabinetu. Przed zejściem na dół zajrzał do pokoju żony, małego, przytulnego, dokąd przychodził z przyjemnością, powodowany tęsknotą za dawną Moskwą lat dwudziestych i czterdziestych, miastem obecnie zimnym, wielopiętrowym, miastem, które straciło duszę. Tu, w kąciku Olgi, było to, co ona lubiła: płynność linii i łuków, elegancja, harmonia architektury promieniującej ciepłem, spokojem dawnych budowli - szkice i fotogramy Preczistienskiego Bulwaru, świątynia Zbawiciela z wido- 74 kiem na Zamoskworieczje, Wieża Suchariowa z białą ornamentyką, balkonami i odkrytą galerią, wiosenne Zariadje z jego kupieckimi zaułkami, prastarymi kapliczkami, i moskiewski pejzaż Olgi, tonący w lodowatej różowości zorzy, z pokrytym szronem pierwszym tramwajem na pustej ulicy, a obok pejzaż z daczy tchnący smętkiem zmierzchu: za oknem niebieści się zimowa aura, błękitnieje śnieg na spadzistych dachach wśród czarnych świerków i gdzieniegdzie jarzą się już w domach ogieńki. Za każdym razem Krymów doznawał uczucia absolutnej czystości emanującej ze starych fotografii, pejzaży na ścianach, ze stołu kreślarskiego z lampą na giętkiej nóżce, z tiulowej, sięgającej podłogi firanki, w której miękkim falowaniu było coś kobiecego, podobnie jak w starannie posłanym łóżku Olgi. Gdy przed piętnastu laty budowali daczę, najpierw wykończyli ten pokoik, i nie w Moskwie, ale właśnie tu spotykali Nowy Rok, zemocjonowani kłopotami budowlanymi, pertraktacjami z cieślą, stolarzem, pełni świetlanych nadziei na przyszłość, snując plany, że latem będą tu mieszkać i oczywiście przyjmować gości tylko poza miastem. Lecz to powitanie Nowego Roku na daczy było dziełem przypadku, ponieważ nie pojechali do Moskwy z powodu wielkiej zamieci, która zawiała drogi, i odcięci śnieżnymi zaspami zostali we dwójkę w nie wykończonym domu, pachnącym żywicznym chłodem na schodach i woskowymi świecami, odtajałym igliwiem w ogrzanym pokoju Olgi, w który przez cały wieczór waliła wichura. I wszystko, co wówczas robiła czy mówiła Olga, przepełnione było wielką do niego miłością; w jej szczerych, aksamitnych oczach, poddanych jego spojrzeniu, przemykał to uśmiech, to pojawiała się w nich nieśmiała czułość, gdy dotykał jej, swojej żony, która urodziła mu już dwoje dzieci, tak samo zażenowanej jak za panieńskich czasów, jakby zawstydzonej jego niecierpliwością. 75 i Ściął w lesie choinkę i przyniósł ją wraz z metalicznym zapachem śniegu, całą oblodzoną, i Olga zaczęła ją przystrajać sporządzonym ze skrawków tapety łańcuchem, a on jej przeszkadzał, kręcił się, dowcipkował, doradzał, widział jej gładko uczesaną głowę, węzeł gęstych włosów na karku, i co rusz to chwytał ją w ramiona, obracał ku sobie. Ona zaś, patrząc na niego z oddaniem, mówiła zmieszana: - To rok konia, dlatego musisz włożyć brązowy garnitur. - Co ty mówisz, Olu? Koniecznie brązowy? Zostawiłem niestety wszystkie swoje pięćdziesiąt smokingów w Buenos Aires, w apartamencie hotelu „Hilton". Drobiazg. Wyślę depeszę. - Niewybaczalne roztargnienie! I co zrobimy? Zbroja na ogół jest brązowa. Znasz rytuał? Trzeba, żebyśmy włożyli na siebie coś ze skóry. A mężczyzna ma mieć na szyi złoty łańcuszek. Nachyl głowę. Dam ci swój. - Zdjęła i zawiesiła mu na szyi cieniutki łańcuszek, powiedziała z zaaferowaniem: - Mnie natomiast daj swój brązowy pasek od spodni. Opaszę się nim. Na stole powinna stać figurka konia. Obok spodeczek z owsem i kawałkiem cukru. Co więcej? O dwunastej nie wolno pić szampana. Zresztą i tak go nie mamy. Świetnie! Tylko koniak albo wódkę. To, chwała Bogu, mamy. Na minutę przed północą trzeba otworzyć drzwi i wypuścić stary rok. Punktualnie o dwunastej wejdzie Nowy. Potem zamknąć drzwi. I należy wypić na jego cześć. Powitajmy tak Nowy Rok, według kalendarza księżycowego. Z entuzjazmem zgodził się na rytuał powitania Nowego Roku według kalendarza księżycowego, nie mając dotąd pojęcia o istnieniu roku konia w tym kalendarzu, i Olga z pałającymi łagodnym blaskiem oczami siedziała przy stole, opasana mężowskim paskiem, a na jego szyi wisiał Olgi łańcuszek, chroniący ponoć jej fizyczne ciepło, wzruszający kobiecy drobiazg na jego grubym swetrze, na środku stołu 76 stała zabawka w postaci konika, był też spodek z kawałkiem cukru. A dokładnie za minutę dwunasta zaproponował Oldze: „Idziemy witać konisko, tylko weź swój kieliszek". I wkroczył w przesiąkniętą żywicą ciemność schodów, gdzie elektryczność nie była jeszcze zainstalowana (jak zresztą i w całym domu), zszedł do przedsionka, otworzył na oścież drzwi wejściowe, ku wiatrowi niosącemu ukośnie szaronie-bieskie pasemka, wyciu zawiei, która ogarnęła ich przemożnym chłodem nieprzeniknionej nocy. I wydało się im obojgu, że lecą w ciemności po obrzeżach wszechświata, on i ona, oderwani od ziemi, wyizolowani w swoim szczęściu, tak jak to bywało w młodości, kiedy nic im nie było potrzebne prócz starego, wysiedziałego tapczana w wynajmowanym za trzydzieści rubli pokoiku w mieszkaniu komunalnym na Jaki-mance. - Idzie, słyszysz? Tupie walonkami wśród zasp i chrzą-ka w wąsiska - powiedziała Olga z drżeniem, siląc się na dowcip. - Słyszysz? Przepędził stary rok i przyszedł. Przyniósł chłód. Czujesz? - I śniegu nawalił staruch. Zatrzasnął drzwi (śnieg zdążył wtargnąć do środka tworząc białe pagórki), objął Olgę ogrzewając ją własnym ciałem, stuknął się z nią kieliszkiem i pocałował w zimne, słodko-gorzkie od koniaku usta, powiedział półserio, tając ogarniające go zdenerwowanie: - Szczęśliwego Nowego Roku, moja ukochana żono! - Powiedziałeś tak, jakbyś miał cały harem. Ukochana żona i nie kochana żona - odrzekła i westchnąwszy, pocałowała go lekko. Jego zaś ponownie poraził fakt, że Olga nie rozgrzanymi trunkiem ustami pocałowała go równie młodzieńczo, nieumiejętnie, wyzwalając w nim uczucie niezaspokoje-nia, podobnie jak w czasach jej niewinnej młodości tuż po wojnie, gdy nie obeznana była z tą dziedziną, podczas gdy on, dzięki różnym znajomościom, posiadł odpowiednią 77 wiedzę, więc, rozkoszując się tym jej niedoświadczeniem oraz nie zaprzepaszczoną czystością, powiedział: - Moja ty cudowna kobieto, znowu całujesz się jak gapcia, i zamykasz oczy, i wzdychasz. O drugiej w nocy zawieja ustała i otoczeni aż dzwoniącą w uszach ciszą paraliżującego zimna weszli w pierwotną, leśną pustynię, sielską, pełną zasp. Skrzypienie śniegu pod walonkami było tak przenikliwie ostre i dźwięczne, że aż zapierało dech w piersiach. Księżyc świecił w pomarańczowych obrączkach mrozu, osypywała się szadź, i w księżycowej poświacie, na świeżej warstwie śniegu Krymów widział prześlizgujące się cienie, niczym pełzanie promyków słońca po piaszczystym dnie rzeki. Olga szła obok, o czymś tam mówiła (słuchał nieuważnie, cały czas myśląc o tym, że nigdy nie przestał jej kochać). Od czasu od czasu dotykała jego ramienia, spoglądając nań z dołu z łagodnym uśmiechem, a on, oszołomiony nieco nawrotem swojej miłości, patrzył na jej zachęcającą do spokojnego szczęścia twarz i również się uśmiechał - i do tego jej spojrzenia, i do noworocznej nocy, i do trzaskania drzew w lesie, w którym niekiedy z przeciążonych gałęzi świerku odrywały się płaty śnieżnej mgły. Lecz Krymów pamiętał także i ów srebrzysty, słoneczny poranek Nowego Roku, gdy po obudzeniu się zobaczył Olgę, która z dłońmi przy skroniach patrzyła na niego w zamyśleniu, nie odrywając wzroku, jak gdyby przed długim rozstaniem chciała utrwalić sobie w pamięci jego twarz. - Co się stało? - spytał zaniepokojony i w przypływie pożądania objął ją. - Obudziłam się i zobaczyłam, jak śpisz. I pomyślałam sobie, że nasze dzieci nie są do ciebie podobne. I ogarnął mnie lęk. Czy naprawdę za dziesięć lub piętnaście lat nie zobaczymy się już więcej? Zrobiło mi się żal i ciebie, i dzieci, i całego naszego krótkiego życia na ziemi. 78 - Skąd ten żal, Oleńko? - Wydało mi się, że jesteśmy sami na świecie, ale ty mnie nie kochasz. Tak, mimo wszystko jesteśmy samotni. Ty i ja... -Jej dobre, aksamitne oczy poruszyły się i kryjąc twarz odwróciła głowę w stronę ściany, a on z rozrywającym serce smutkiem zaczął całować jej bezradne, wymykające mu się usta i szeptał urywanie, na przyspieszonym oddechu: - Niepotrzebnie, Ola. Bywaliśmy przecież szczęśliwi. Mówił to z obawą, że Olga zaprzeczy i zburzy tę jego nową miłość, która podczas kilku godzin odcięcia od Moskwy stała się sensem ich zbliżenia, miłość do zesłanej mu przez szczęśliwy los, świętej kobiety, która nigdy nie sprzeniewierzyła się swojemu uczuciu, choć on za młodu popełnił niejeden grzech. - Co za niesprawiedliwość - wyszeptała i przytuliła się do niego, przyciskając nos do jego piersi. - Ja nie chcę się z tobą rozstawać. - Wiem, masz niedobre sny - powiedział. - Zapomnij, co ci się przyśniło. Gdy schodził po schodach z mansardy, wkraczał w ciepło ogrodu, szedł po wysypanej rzecznym żwirem ścieżce, poprzecinanej smugami cienia, ujrzał znów wśród rozsłone-cznionego lipcowego dnia ową odciętą od świata zimową noc, księżycowe zaspy oraz mroźny poranek w pokoju Olgi i ich szczęśliwą samotność we dwoje. - Pomóc ci odnaleźć mamuśkę? - krzyknęła Tania z daleka, odrywając się od książki. - Jest na Słonecznej Polanie. Zaprowadzić cię? - Nie trzeba, córeczko. Znajdę sam. Nigdy nie przestałem jej kochać, pomyślał kierując się ścieżką ku prowadzącej do lasu furtce. A Oldze jakby było brak mojej szczerości... Odnalazł żonę na skraju polany, pod brzozami. Stała przed tonącymi w trawie sztalugami, wy- 79 glądała na nieco zmęczoną odchylając się od płótna, wierzch dłoni przyłożywszy do czoła. I wszystko w niej było mu bliskie: i ta oznaka zmęczenia po długiej pracy, i węzeł czarnych włosów, i linia jej ramion i pleców, jeszcze młodych, dziewczęco silnych, prawdopodobnie dzięki gimnastyce i jodze tybetańskiej, którą uprawiała codziennie przynajmniej przez godzinę, ponieważ wierzyła we wschodnią „tajemnicę" zdrowia i wiecznej młodości. Ujrzała go, opuściła pędzel, obróciła się bez słowa i stała wyczekująco, dopóki szybkim krokiem się do niej nie zbliżył. - Witaj, ukochana moja żono! Co za banał, skąd się we mnie to wzięło? Co mną kieruje? I objął ją z takim zażenowaniem, tak niezręcznie, jakby nie miał do tego prawa, i stąd te opory, przemaganie w sobie zakazu, czegoś zabronionego. - Witaj, ukochany mój mężu. - Podstawiła mu do pocałunku nie usta, lecz policzek, spojrzała z ironicznym zaciekawieniem spod uniesionych brwi. - Co ja jestem, słup czy drzewo? Czy siły cię zawiodły, Wiaczesławie And-riejewiczu? Z jej powściągliwości powiało jesiennym wiaterkiem i Krymów domyślił się przyczyn owego nieprzyjemnego przymrozku, ale zebrał się na odwagę i zażartował, rozpraszając chłodek żony: - Widocznie, Olu, przez ten tydzień, kiedy ciebie nie widziałem, oduczyłem się, stary osioł ze mnie, obcować z drogocennymi przedmiotami. Znowu banał! Cóż ja za bzdury wyplatam, kompletny idiota! - To sprzedaj mnie, ten twój drogocenny przedmiot. Oczy jej rozbłysły tym samym spokojnym niedowierzaniem, uwolniła się ostrożnie z jego objęć, Krymów powiedział pokornie: - Stęskniłem się, o ile możesz choć odrobinę w to uwierzyć... - Przyjechałeś w samą porę. Zaraz będzie obiad. Pomóż mi złożyć sztalugi. Nie prosiła go jak zazwyczaj, by „zerknął na szkice", na jeszcze wilgotne akwarele, „co ty na to, ujdzie według ciebie?", które on oceniał z niejaką pobłażliwością, albowiem czysty pejzaż uważał jedynie za lustrzane odbicie zmiennej rzeczywistości, stawiając wyżej portret przyrody - pejzaż filozoficzny wsparty z umiarem naturalną urodą, pozostającą w sprzeczności z bezlitosną, destrukcyjną siłą człowieka, ze współczesnym, zurbanizowanym światem, zepsutym i kuszącym dla wielu, kochanym przez byłych wieśniaków, stanowiących obecnie większość wśród mieszkańców miast, i jednocześnie znienawidzonym. Olga nie gniewała się na niego, nie protestowała, a Krymów kończył swoją półżartobliwą, krytyczną wypowiedź dobrodusznym: „Ty moja wspaniała pejzażystko z dyplomem architekta", całował jej zadziwiająco chłodne usta, na sposób młodzieńczy odwzajemniające mu pocałunek i zarazem nie odwzajemniające. Lecz gdy teraz składał sztalugi i rzucił okiem na schnącą akwarelę - polana oświetlona promieniami słońca w zenicie - doszedł do wniosku, że wszelkie zdawkowe słowa bądź żart urażą Olgę, oddalą go od niej, toteż powiedział polubownie: - Z twojego pejzażu bije żar, wydaje się, że spomiędzy trawy unosi się zapach przejrzałych poziomek. Zuch z ciebie! - No, nareszcie doczekałam się pochwały z twoich ust - powiedziała Olga bez przekonania. - Dobrze. Wdzięczna jestem, że zaczęłam ci się choć odrobinę podobać... Ale dlaczego raptem mówisz mi nieprawdę? - Olu, czy możesz mi powiedzieć, czym zawiniłem wobec ciebie? - zapytał tym samym przyjacielskim tonem, przerażony własną w stosunku do żony nieszczerością. - Wygląda na to, że nie jesteś zadowolona z mojego przyjazdu - ciągnął ująwszy ją za ciepłe od słońca ramiona. - A ja naprawdę się stęskniłem, cholernie jestem zmęczony, stęskniłem się do was wszystkich i wróciłem przed terminem. 80 6 - Gra 81 - Co cię napadło? - Olga westchnęła z determinacją. - Pogrążymy się zaraz w oceanie płytkich, lirycznych słów. Dajmy temu spokój. Błagam cię o jedno: porozmawiaj dzisiaj z Walentinem, moim zdaniem postępuje w sposób nieprzemyślany... kretyński. Wiesz, że zamierza się żenić? Naiwny, niedoświadczony chłopak... Ale on mnie nie słucha, bo nie traktuje mnie poważnie. Jak zresztą i ty. - Niech to diabli porwą, chcesz, to uklęknę i wyznam ci miłość. - Rozkoszny jesteś, Wiaczesławie, i jak zawsze zniewalający. Twój ukochany diabeł, diabeł i jeszcze raz diabeł. Masz w sobie tę żołnierską żyłkę. Cisną ci się na usta mocne słowa i zamiast nich: diabeł. Istny rycerz! Poszła ścieżką pierwsza i jej silne plecy i po młodzieńczemu jeszcze prężne biodra opięte spodniami, które wkładała do pracy, zaplamionymi farbą, obsypanymi kwietnym pyłem, przywiodły mu nagle na myśl ów niezapomniany okres długotrwałego szaleństwa w bezpowrotnie minionych latach nadziei po wojnie i w ciągu tej nocy noworocznej zawianej wichurą na daczy, szaleństwa, które w takim nasileniu nie powtórzyło się już, zwarzone chłodem z jej bądź z jego winy. I Krymów o mało nie powiedział: „Olu, kochanie, co się z nami dzieje?", lecz nie powiedział i w milczeniu podążał za nią w stronę domu. 7- No i co tam nowego u młodzieży? • Słońce, przebijając się od rana przez liście, roz- żarzyło już stół stojący na werandzie i wyplatane krzesła, i wiejskie bieżniki, lecz otwarte okna przesłaniały brzozy, tak więc mimo wszystko nie przypiekało tutaj tak piekielnie jak o tej samej porze w ogrodzie. Podczas obiadu chciało się pić i Krymów dolewał sobie od czasu do czasu lodowatej, studziennej wody, zawiesistej, II iskrzącej się w karafce, mało jadł, marzył tylko o tym, by porozkoszować się prysznicem, a potem położyć w ciszy gabinetu, wśród półek z książkami, w bezmyślnym rozleniwieniu przerzucić pisma. Był jednak panem domu (czego przy swoim nawale zajęć na ogół nie odczuwał, umykało to jego uwagi) i czyniąc zadość prośbie Olgi powinien był jako głowa rodziny przestrzegać w miarę etykiety podczas prezentacji narzeczonej syna. Walentin i jego narzeczona przyszli na obiad prosto znad rzeki, młodzi, opaleni na brąz - on niezgrabnie wyrośnięty, w szortach i sandałach, z włochatym ręcznikiem na szyi, ona na bosaka, w czerwonej koszulce, niezmiernie krótkiej, nie sięgającej dżinsów, ukazującej wspaniały, płaski brzuch, malutka jak miniaturka, olbrzymie, ciemne okulary zasłaniały jej pół twarzy. Nie zdjęła ich nawet wtedy, gdy Walentin, nie przejawiając żadnych uczuć, cmoknął przelotnie ojca w policzek i powiedział: „Poznajcie się. To moja narzeczona Ludmiła." Ona zaś uczyniwszy zgrabny pół-przysiad, wyciągnęła sztywno rączkę i zaśpiewała ptasim głosikiem: „Lusia" - i Krymów zauważył napięcie na chudej, poważnej twarzy syna, wyraźnie czekał, co ojciec odpowie, chciał się zorientować, jakie wrażenie wywarła na nim jego wybranka. Krymów ukłonił się uprzejmie i lekko uścisnął wilgotne paluszki, powiedział, że miło mu powitać w tym domu narzeczoną syna, powiedział to dziwiąc się w duchu Oldze i Tani, ich niewątpliwej zazdrości i niechęci wobec tej dziewczyny, niczym się specjalnie nie wyróżniającej spośród wszystkich współczesnych studentek. Cóż, narzeczona ma wszystko na swoim miejscu... Ale twarzyczkę, twarzyczkę choć na minutę powinna pokazać. Czy aby nie z nieśmiałości nie zdejmujesz tych okularów? myślał Krymów obserwując ukradkiem Ludmiłę, siedzącą naprzeciw obok Walentina, i domyślając się jej niespokojnych spojrzeń miotanych z niebieskiego mroku szkieł. 82 83 - No i co tam nowego u młodzieży? - powtórzył. Zadał to pytanie dlatego, żeby przerwać przeciągające się milczenie, które stawało się już męczące, niezręczne, gdyż od początku obiadu Olga nie odezwała się ani słowem, z chłodną uprzejmością pełniła rolę gospodyni, uśmiechnęła się nawet lekko do Ludmiły podsuwając jej talerz z chlebem, gdy ta usiłowała sięgnąć do niego widelcem, i spojrzała wymownie na Tanie; córka, zerkając to w prawo, to w lewo, pochyliła się nad nakryciem, gotowa lada chwila parsknąć śmiechem, a w jej szarych oczach pełgały diabliki. - Tato, mam pytanie: czy uważasz mnie za młodzież? - spytała uśmiechając się figlarnie. - Czy też po prostu za głupiego podlotka? - Niewątpliwie za mądrego przedstawiciela postępowej młodzieży - odparł żartobliwie Krymów. - Pozbawionego przesądów. Tania potarła zmarszczony nosek. - Wobec tego nowiny są następujące: w gwiazdozbiorze Perseusza w wyniku potężnego wybuchu pojawiła się nowa gwiazda. Odległość od Ziemi: sto pięćdziesiąt milionów lat świetlnych. Takie samo zjawisko zaobserwowano w naszej galaktyce w drugim wieku. Oto co się wydarzyło, aż w głowie się nie mieści. - Interesujące - powiedział Krymów. - O jedną gwiazdę, chwała Bogu, mamy więcej. - To kollaps - odezwał się Walentin ostrym tonem. - Co? Co? - wykrzyknęła Tania podskakując na krześle. -Wyjaśnij, bardzo cię proszę, co to właściwie oznacza. Ty wszystko wiesz, co, gdzie, dlaczego i tak dalej. - Nie wszystko - sprostował Walentin spoglądając z ukosa na Ludmiłę; ona zaś odcinała starannie plastry ogórka, maczała je w śmietanie i pochyliwszy nos nad talerzem, skrupulatnie jadła. - Wiem to, co wiem. Wszystkiego wiedzieć nie sposób, droga siostrzyczko. A co się tyczy twojej opowieści o naro- 84 dzinach nowej gwiazdy, to jest to skutek kollapsu, zapadnięcia się materii w kosmosie przy wybuchach termojądrowych. - Kapitalne! Bombowe! - orzekła Tania i również, zerkając na Ludmiłę, odgryzła zawadiacko pół ogórka, zachrzęściła nim tak apetycznie i dźwięcznie, że aż Olga zwróciła jej uwagę: - Tanieczko, ty wszystkich zagłuszasz... Jesteś w końcu dziewczynką, nie chłopem od kosy. - Mamuśku, mieszkam w kraju demokratycznym i mam prawo jeść, jak mi się podoba! Niech żyje wolność, hura i tak dalej! Tej milczącej Lusi nie zaaprobowała ani moja ironiczna Tania, ani powściągliwa Olga, stwierdził w duchu Krymów, współczując owej obcej, ostronosej pannie w marsjańskich okularach, która pojawiła się w ich rodzinie, i rozładowując napięcie przy stole rzekł: - Wiesz, córeczko, u Czechowa w jego pięknym „Stepie" jest taki fragment, kiedy to jedna z postaci, Deniska, je ogórek. Wygląda to mniej więcej tak: Deniska odszedł na bok, usiadł i zaczął gryźć ogórek, aż konie się na niego obejrzały. - Fantastyczny facet! - powiedziała Tania i klasnęła w dłonie. - To rozumiem, mężczyzna, przeraził śmiertelnie konie. Ale „Stepu" nie czytałam. Nie przerabialiśmy. Widziałam tylko film. Przerabialiśmy natomiast to: Wańka Żuków, pięćdziesięcioletni chłopak, którego oddano do terminu szewcowi Alochinowi, w noc wigilijną nie położył się spać i tak dalej... - Pięćdziesięcioletni chłopak! - Walentin wzruszył ramionami. - Głupota! Absurd! - Toteż dlatego tak cholernie obrzydło wysłuchiwać na lekcjach o Czechowie, Wańka i Wańka, bida z nędzą, trudne dzieciństwo, bili go, i jeszcze i to: za cara dzieci żyły w nieludzkich warunkach, chodziły w łapciach, pracowały po czternaście godzin na dobę i odżywiały się śledziami. 85 ii! Jeszcze i to: upadek człowieczeństwa, ludzie ogłupiali, przelewający z pustego w próżne i tylko jedno marzenie, 0 raju za dwieście lat. Nie cierpię tej naszej Marihenrykow-ny... szczapa, suchar w spódnicy, stara panna, usta pociągnięte bladą szminką i mówi przez nos: gu-gu-gu. Nie przerywając jedzenia, wykrzywiła swoją ruchliwą, chłopięcą buzię, co miało zobrazować Marihenrykownę, tego „suchara w spódnicy", to jej buczenie przez nos, potem zrobiła bezczelną minę do spoglądającego na nią surowo Walentina i powiedziała z ożywieniem: - Można przez nią dostać świra. Wywołała raz do tablicy Kudinowa, mamy w klasie takiego bęcwała, co basuje jak hipopotam, i kazała mu powiedzieć wiersz Majakowskiego „Paszport". Kudinow stanął, wysunął nogę 1 zaczął dosłownie wyć: „Żelazem bym wypalił biurokrację" - a Marihenrykowna raptem wstała, zatkała uszy dłońmi, zaszła Kudinowa od tyłu i jak nie wrzaśnie: „Co za idiotyzm!" Kudinow osłupiał, wytrzeszcza gały niczym wół na malowane wrota, z wrażenia nie może zamknąć ust, a potem zadreptał jak wielbłąd na patelni, obrócił się ku Marihenrykownie, a my konamy ze śmiechu. Jeden z naszych dowcipnisiów przypiął mu na plecach kartkę, na której wielkimi literami było napisane: „Nie chcę się uczyć, koledzy! Chcę się żenić!" Wyobrażasz sobie? Sam miód... Tania zaniosła się śmiechem, spozierając przewrotnie na wszystkich, błyskając młodzieńczą bielą zębów, jasnymi jak len, wypalonymi słońcem włosami, i Krymów nie mógł się opanować na widok niekłamanej radości swojej ulubienicy. Położył dłoń na czole i zatrząsł się chichocząc bezgłośnie, zupełnie nie na miejscu, i wówczas dotarł do niego strofujący głos Olgi: - Taniusza, jak ty się zachowujesz! Nikomu nie dasz dojść do głosu. I używasz jakichś nieprawdopodobnych słów ze szkolnego żargonu! - Okropne - warknął Walentin. - Abrakadabra. - Nie okropne, tylko cudowne - zaprotestowała Tania i z tą samą przewrotną miną zerknęła w stronę milczącej Lusi, zapytała z nieoczekiwaną powagą: - A pani, Ludmiło Wasiljewna, też chyba uważa, że to okropne? Tak? Prawda? Ludmiła uniosła znad talerza swoje marsjańskie okulary, starannie wytarła usta bibułkową serwetką, wyprostowała się przy stole, aż jej żałośnie niezauważalne piersiątka zarysowały się dumnie pod koszulką, powiedziała cienkim głosem wrażliwej dziewczynki: - To chuligani. Nie wolno znęcać się tak nad nauczycielką. Powinno się ich usunąć ze szkoły. - Jacy tam chuligani, wspaniali chłopcy - zaprzeczyła energicznie Tania. - I nie ich powinno się usunąć, tylko Marihenrykownę. Za to, że zanudza nas na śmierć i kładzie nam do głowy prymitywne brednie. - To nieszczęśliwa kobieta... - Szczęśliwi bywają tylko głupcy! - Nie są więc, córeczko, głupcami. - Nie rozumiem, tato... Krymów przezornie wtrącił się do rozmowy, a czynił to zawsze, ilekroć Tania zaczynała się gorączkować udowadniając swoją rację, burząc wszystko po drodze ku własnej prawdzie, i na widok pąsowego rumieńca na policzkach córki, owej pierwszej oznaki niezgody grożącej przejściem do zbędnego zacietrzewienia, dopowiedział łagodząco: - Nie dlatego głupcy, córko, że są szczęśliwi. - I uspokoiwszy spojrzeniem Tanie, która znowu się roześmiała, zwrócił się do Ludmiły wypracowanym przez siebie tonem pełnej szacunku bezpośredniości, jaki przybierał wobec zaproszonych na próbne zdjęcia młodych aktorek: - A pani, Lusiu, studiuje razem z Walentinem? - Nie. - A co pani robi? Co pani studiuje? - Ja pracuję. - Gdzie? 87 - Nie spodoba się panu mój zawód, Wiaczesławie Andriejewiczu. - To proszę zdradzić tajemnicę, jeśli to nie zabronione. - Ojcze - wtrącił się Walentin zmarszczywszy ciemne brwi - zadajesz Ludmile pytania jak na egzaminie. Czy w końcu nie wszystko ci jedno, gdzie pracuje narzeczona twojego syna? Kocha się nie zawód, tylko człowieka. - Masz rację - odparł Krymów. - Ale zawód to połowa człowieka. - A druga połowa? - To niespełnienie, niezaspokojenie, marzenia, oczekiwanie dobrej wróżki, iluzje... - Wszyscy my, ojcze, żyjemy nieprawdziwym życiem. I dozorcy, i ministrowie, i napoleoni od dogmatyzmu. - Żyjemy na nieszczęśliwym świecie. To bardziej właściwe określenie - sprostował Krymów, bolejąc nad niezłomnym od dzieciństwa uporem Walentina, i znów równie serdecznie zwrócił się do Lusi: - A jednak jestem ciekawy. Czym się pani zajmuje, Lusiu? A właściwie jakim prawem ją o to pytam? Zadaję jej pytania z dociekliwością szefa kadr, co jest zabawne i ze wszech miar nieprzyzwoite. - Ja pracuję, Wiaczesławie Andriejewiczu. - Pewno jest pani laborantką w jakimś instytucie? Chodzi pani w białym fartuchu i swego przełożonego nazywa pani szefem? Zgadłem? - Nie. Jestem krojczynią w domu mody. - Coś takiego! Ciekawe. Dlaczego się tak zdziwiłem? Chciałem, by narzeczona mojego syna miała inny zawód? Oczekiwałem czegoś innego? Czego mianowicie? - Dziwnie pan na mnie spojrzał, Wiaczesławie Andriejewiczu... Głos jej zadźwięczał kokieteryjną urazą, ale nie głos uderzył go niemile, tylko ta sprzeczna wręcz z naturą, nieprawdopodobna perspektywa połączenia się tych dwojga: mędrkującego, cofniętego w siebie Walentina, studenta wyższej szkoły filmowej, i tej miniaturowej krojczym w okularach przeciwsłonecznych, z kropelkami potu na ostrym, zadartym nosku. Olga siedziała w milczeniu, pogrążona w smętnej apatii, kreśląc łyżeczką monogramy na serwecie. - Dziwnie? Przepraszam, Lusiu. Proszę to uważać za przejaw zainteresowania - powiedział uprzejmie Krymów. - Ciekawi mnie po prostu pani zawód. I co pani w tym domu mody konkretnie robi? W jaki sposób tworzycie tam nowe fasony, jeśli to nie jest tajemnica? Zdaję sobie sprawę, jak trudno czasem dogodzić kapłanom mody. - Nie ma w tym nic ciekawego, Wiaczesławie Andriejewiczu - powiedziała Ludmiła. - Mój zawód jest całkiem zwyczajny. A ja lubię pańskie filmy. Silni, dobrzy ludzie, dlaczego prawie wszyscy giną u pana na wojnie? Szkoda ich. Tacy świetni byli chłopcy. A pański ostatni film, ten, który teraz w Paryżu otrzymał nagrodę... Jaki jest jego tytuł? „Nie wypowiedziana wojna"... Wyraża pan tam myśl, że ludzie niszczą przyrodę, niszczą Ziemię i samych siebie. Pamiętam tam: pewien pański bohater, naukowiec, bardzo smutny, mówi do swojego przyjaciela: „A jednak człowiek żyje nie po to, by przemienić się w strawę dla sześciu gatunków mogilnych robaków. Odnaleźć sens życia, oto prawdziwe szczęście. A szczęście to to, czegośmy sami nie doświadczyli..." - Dobrą ma pani pamięć, Lusiu. - Ludmiła, ojcze, jest kinomanką - powiedział Walentin z tkliwą pobłażliwością. - Nie przepuści ani jednego filmu. - Czytałam w wywiadzie, Wiaczesławie Andriejewiczu, że wybrał pan do głównej roli młodą aktorkę z Teatru Wielkiego, która miała brać udział w zdjęciach - powiedziała cienkim głosikiem Ludmiła i zająknęła się. - Słyszałam, że wydarzyło się nieszczęście, tak mi jej żal... W tym piśmie była jej fotografia, cudownie piękna kobieta! 89 - Mówisz o tej aktorce, która niedawno zginęła? - zapytał Walentin wpatrując się ponuro w ciemne okulary Ludmiły. - Zapamiętałam jej nazwisko, Irina Skworcowa. Słyszałam, że miała naderwane ścięgno, zabronili jej tańczyć, a pan, Wiaczesławie Andriejewiczu, dał jej rolę. Jaki pan dobry! - Była utalentowaną aktorką. Jak tu ich zjednoczyć? W jaki sposób? Olga, Lusia, Walentin... Jaki jest między nimi związek? Gdzie przebiega nitka logiki? Powściągliwa Olga, święta kobieta, i ta ost-ronosa Lusia, ograniczona dziewczyna z dozą niemądrej bezczelności. Co ją wiąże z przesadnie poważnym, zapatrzonym w siebie Walentinem? Pociąg fizyczny? - Bardzo mi jej żal - powtórzyła szeptem Ludmiła pochylając głowę. - Och, jak mi jej żal, Wiaczesławie Andriejewiczu. Walentin powiedział z miną posępną: - Lusia, po co te sentymenty? Zbędna utrata komórek nerwowych. Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, jakich w samej Moskwie codziennie jest setki. - Nie rozkazuj, narzeczony, jeszcześ nie mąż - wtrąciła się zaczepnie Tania. - Ludmiła Wasiljewna sama wie, kiedy ma tracić komórki nerwowe. Znalazł się dowódca! - Nie do pojęcia, głupota, niedorzeczność - niemal bezdźwięcznie odezwała się Olga kładąc łyżeczkę na obrusie, i Krymów, domyślając się jej tajonego cierpienia, poczuł ból w okolicy serca. - Droga siostrzyczko, ja od niemowlęctwa nie znoszę głupiej dydaktyki, co powinno ci być wiadome. Jestem zwolennikiem absolutnej wolności jednostki ludzkiej - oznajmił Walentin, i niezgrabny, o długiej szyi, z wypisanym na twarzy zatroskaniem zwrócił się do Ludmiły: - Zdejmij okulary, przeszkadzają ci. 90 Zdjęła posłusznie okulary, a on, nie krępując się nikogo, wytarł jej starannie czoło i policzki, schował chustkę do kieszeni i powiedział głosem opanowanym, spoglądając na gałęzie brzóz wdzierające się przez otwarte na oścież okna werandy. - Lusia wspomniała, ojcze, o twoim ostatnim filmie. Ja też się nad nim zastanawiałem. Ty chcesz, żeby w naszej konsumpcyjnej epoce ludzie, bezwolne mróweczki, zadumali się nad sensem życia, nad jego urodą, nad wnętrzem bliźnich. Wierzysz, ojcze, w tę swoją ideę? Doprawdy sądzisz, że postęp moralny jest silniejszy od technicznego? - No, zaczyna się dęta filozofia! - Tania klasnęła w dłonie z przejęciem. - Z milczka przedzierzgnął się w gadułę, dyskutanta, i nikomu nie da dojść do słowa. Zagada wszystkich na śmierć! - Tania, nie przeszkadzaj. Jaka tu dęta filozofia? Dawno ojca nie widziałem. - Nikomu nie jest dane poznać całej prawdy o sobie - powiedział Krymów i napotkał błagalny wzrok Olgi. - Człowiek tylko dlatego jest człowiekiem, że żyje wśród ludzi. Walentin zapytał z uporem: - Ale dobro bądź zło tkwi w ludziach? - Nie oczekuj banalnego zapału: dobro i zło. Czas jest bardziej bezlitosny niż ludzie. Wyobraź sobie dialog z samym sobą: „Zmieniłem się?" „Nie jestem taki jak dawniej. Czas się zmienił i ja wraz z nim." Ludzie zmieniają czas, a czas ludzi. - Dlatego też, ojcze, jestem przekonany, że postęp duchowy jest bezradny wobec technicznego. I wszystkie gorączkowe wysiłki intelektualistów, by w technologiczny wiek dwudziesty wszczepić sentymentalizm przeszłości, nie mają najmniejszego sensu. Człowiek powinien doświadczyć dostatku i komfortu. A to nie da się pogodzić z życiem duchowym. Potrzebna benzyna do samochodów, w ogóle 91 paliwo, trzeba więc wydobywać z ziemi ropę, potrzebne drewno do budownictwa, należy wyrąbywać lasy. Marynarki i spodni z ducha się nie uszyje. - Jesteś odważny, synu, chcesz ujrzeć nagiego króla w szatach. - Masz na myśli postęp technologiczny? - I jeszcze pewien drobiazg, sens ludzkiego życia, w którym nie chciałoby się widzieć nagiego króla. - Gdyby człowiek był nieśmiertelny, ojcze, nie zastanawiałby się nad sensem życia. A nieśmiertelność może mu tylko zapewnić postęp techniczny, technologizacja, nie zaś ewangelia moralności i tak zwany duch. - Młody jesteś, Walentinie. Człowiekowi czasem nie starcza życia, żeby zrozumieć, iż przeżył je bezsensownie. - Paradoks, paradoks. - Paradoks to jeden z elementów prawdy. Bardzo bym nie chciał, Walentinie, żebyś przeżył życie pod znakiem techniki, która jakoby o wszystkim decyduje. Technika, i nawiasem mówiąc, twoja kamera nic nie zwojują, jeśli ty będziesz im służyć, a nie one tobie. - Ja, ojcze, nie przeżyję życia bezsensownie. - Nie do pojęcia, co za głupota - powtórzyła z roztargnieniem Olga i pochwyciwszy wzrok syna spytała ledwo słyszalnie: - Powiedz lepiej, Wala, jak wy z Ludmiłą będziecie żyć. Za co? Nie skończyłeś studiów, przed tobą jeszcze dwa lata nauki. Walentin zapadł się w sobie, milczał, zamilkła i Olga. - Zarabiam miesięcznie sto czterdzieści rubli, Olgo Jewgieńjewna - odezwała się niespodziewanie Ludmiła obrażonym tonem. - Poza tym mogę szyć również w domu. Potrafię zarobić o wiele więcej. Na razie starczy nam. Zamieszkamy u mojej matki... Na nas troje pokój osiemnaście metrów. Co prawda we wspólnym mieszkaniu. Ty, Wala, nie masz nic przeciwko temu. Wiem, że nie. 92 Pogłaskała leciutko dłoń Walentina, i nader skwapliwe kiwnięcie głową syna unaoczniło Krymowowi, że spiczas-tonosa dziewczyna całkiem niezauważalnie podporządkowała Walentina swojej władzy, niwecząc, topiąc jego upór, jego skłonność do permanentnego sprzeciwu. - Czy aby nie za wcześnie decydujecie o swoim losie? - spytała Olga z łagodnym wyrzutem. - Po co się tak spieszyć? Błagam was, przemyślcie to sobie. Jesteś zdolny, Wala, i nie jest ci chyba obojętna twoja przyszłość. - Mamo, trzeba żyć dniem dzisiejszym. Przyszłość jest za siedmioma górami. - Ale te siedem gór przyjdzie ci zdobywać, synu - powiedział Krymów. - Zdobędę we właściwym czasie. Parne, nieruchome powietrze zaległo na werandzie otoczonej poobiednim zmęczeniem ogrodu, w jednej, usypiającej tonacji bzyczały dwie osy wokół spodka z gorzkawymi, rozmiękłymi malinami, wilgotna od potu koszula lepiła się nieprzyjemnie do pleców Krymowa, któremu co chwila przychodził na myśl błogosławiony, rzęsisty prysznic, zmywający ociężałość i jakąś dziwną niemoc nękającą go cały dzień. - Wybaczcie mi - rzekł wreszcie i położył serwetkę na stole. - Wiesz, Olu, czuję jeszcze zmęczenie podróżą, dlatego marzę tylko o prysznicu i chłodnej poduszce pod głową. Pocałował ją przepraszająco w skroń i z ulgą opuścił werandę. Po orzeźwiającym prysznicu w ogrodzie, żelazisto-desz-czowym smaku nagrzanej od słońca wody, po rzecznej, ciepławej wilgoci i mokrych deseczkach drewnianej kabinki, po wszystkich tych przyjemnościach Krymów leżał na tapczanie w swoim pokoju. Lekki podmuch powietrza napływał z ogrodu, gdzie skwar już się załamywał, dzień 93 pochylał ku wieczorowi, i tutaj na mansardzie, dokąd powietrze miało wolny dostęp, Krymów w samotnej zadumie słuchał tajemniczego gwizdu wilgi za balkonowymi drzwiami. - Nie śpisz, ojcze? Wybacz, jeśli cię obudziłem. Wyjeżdżamy... - To ty, Wala? Co ci mam wybaczyć, synu? -. Nic, tylko chciałem ci powiedzieć... I Krymów momentalnie wrócił do rzeczywistości z owego stanu półjawy, kiedy to, niczym w pustej sali kinowej, można wyświetlać taśmę z dnia bieżącego, uniósł się na tapczanie i przemówił całkiem zwyczajnie: - Co chciałeś mi powiedzieć? Mów, Wala, ja nie spałem, nie obudziłeś mnie, nie masz za co przepraszać. Cały pokój tonął w złocistomiodowym dymie zachodzącego słońca, płonęły bursztynowo szkła półek na książki, z okien napływała cisza, i w tym jasnym dymie stał obok tapczana Walentin, trzymając szlafrok i kapcie Ludmiły (widocznie przyszedł po nie) i zmieszany nieco mówił basem: - Wyjeżdżamy, ojcze, czas na nas. Za dwadzieścia minut mamy kolejkę. Lusia krępuje się ciebie, prosiła, żebym zabrał jej rzeczy. Ciekawe, czy Walentin zaznał kiedyś takiego uczucia jak ja w jego wieku, kiedy to po zwiadzie obudziłem się na tym stogu siana? Widząc wówczas nad sobą niebieską, jesienną gwiazdę, pomyślałem, że gdzieś tam na dalekim świecie czeka na mnie kobieta, którą do końca życia będę kochał. - Rozumiem - powiedział Krymów wpatrując się w chudą twarz syna, usiłując odnaleźć w niej jakieś swoje rysy, młodego Krymowa, i dorzucił: - Usiądź na chwilę. Co mi chciałeś powiedzieć? I Walentin z niejaką nieśmiałością przysiadł na skraju tapczana, zmiąwszy szlafrok na kolanach, nie wypuszczając z rąk kapci, bojąc się spotkać ze spojrzeniem ojca przeniósł 94 wzrok w stronę biurka, przy którym leżał na podłodze dymiący spokojnym złotem promień słońca, i powiedział z zająknięciem: - Wiesz, ojcze, u nas na uczelni wiedzą już, że miałeś przykrości w wytwórni. W ogóle, tak... I ta tragiczna śmierć aktorki... Domyślam się... rozumiem, że masz wrogów. - Walentin nachmurzył się, wciąż nie wypuszczał z ręki kapci, drugą zaś nie przestawał ugniatać szlafroka narzeczonej. - Oby tylko do mamy nie dotarły te pogłoski i plotki... - Pogłoski i plotki? Tania powiedziała mi, jakie pogłoski do niej dotarły. A ty co masz na myśli? - Kompletna bzdura - powiedział ze złością Walentin. - Wredne banialuki w kolorowym opakowaniu podłego, drobnomieszczańskiego uniesienia. Filistrzy z twojej rodzimej firmy ględzą o jakichś bliższych stosunkach, które jakoby łączyły cię z tragicznie zmarłą aktorką. Tania sensacja. Ja wiem jedno: nie jesteś donżuanem i kochasz matkę. Ale taka złośliwa plotka sprawi jej ból. I Krymów w żółtej poświacie pokoju zobaczył tuż, tuż rękę syna, dużą, młodzieńczo niezdarną, przypominającą mu coś aż do bólu, jak gdyby ujrzaną we śnie inną rękę, rękę jego ojca, kiedy ten wrócił do domu pewnego mglistego, przesiąkniętego węglem parowozu lutowego ranka, rękę głaszczącą po ramieniu uszczęśliwioną matkę, teraz zaś mnącą ów modny, nylonowy szlafroczek, i porażony mocą genów dziadka, pobudzony rzadko odczuwanym zaciekawieniem wobec Walentina, który przez „ośli upór" oddalił się od wszystkich domowników, powiedział półgłosem: - Dziękuję, synu. A co u ciebie? Odpowiedz mi po męsku: czy dokonałeś prawidłowego wyboru? Czy nie rozstaniecie się po roku, kiedy okaże się, że nie macie już ze sobą nic wspólnego? - A czy to jest ważne, ojcze? No, na mnie czas. Do widzenia, wybacz, jeśli... 95 - Całkiem zbędne słowo, synu. Nie wiadomo, kto komu winien wybaczyć... Za co i dlaczego. - Wiem, że wszystkim rządzi przypadek. Walentin pomachał ojcu dłonią, co wypadło dość sztucznie (na pocałunek się nie zdecydował) i skierował się ku drzwiom, ruchy miał jakieś takie kanciaste, posłusznie niósł szlafroczek i kapcie, i te jego wąskie ramiona, chód, wytarte dżinsy, ktoś bliski i zarazem obcy, wszystko to boleśnie ukłuło Krymowa w samo serce. Nie znam swojego własnego syna. Czy wobec tego mam prawo dawać mu rady? I zapadając się znowu w pustą salę kinową samotności, zobaczył z góry dolinę, słoneczną mgłę ogrodów, winnic, czerwone dachy miasteczka, z porannej doliny powiało wiosennym ciepłem, powietrzem czystym, słodkawym... Gdzie to było? W czterdziestym piątym roku w Austrii? Potem z ogrodu dobiegły głosy i Krymów, przemagając się, wyszedł na balkon. Słońce chyliło się ku zachodowi, za sosny, w całym ogrodzie panował spokój, leniwa ospałość, wszystko, co pachniało, straciło moc, umilkły spracowane w ciągu dnia ptaki, na trawie pod jabłoniami cienie się wydłużyły. I w tej letniej, nieruchomej ciszy przed chłodkiem zmierzchu stał koło furtki Walentin, ledwie widoczny wśród krzewów bzu, z poręczną torbą podróżną w ręku, należącą prawdopodobnie do narzeczonej. Ona zaś, przebierając zgrabnie cienkimi nogami, wyprostowana jak struna, szła ku niemu ścieżką w towarzystwie Olgi, słuchała, co ta mówi, odgarniając z policzków włosy koloru kawy. - Na razie, ojcze! - wykrzyknął Walentin, machnął niedbale swoją dużą ręką (ręką dziadka), w tym momencie Ludmiła obejrzała się, radość rozjaśniła jej spiczastonosą buźkę, też machnęła dłonią w stronę balkonu, zapominając o Oldze, która z lękiem spojrzała na mansardę. Olga jej nie zaaprobowała. Jest przestraszona, zdenerwowana decyzją Walentina, pomyślał Krymów i nasunęło mu się porównanie między tą miniaturową, lalkowatą Ludmiłą a wyprężoną, wyćwiczoną w ascetyzmie jogów, młodą jeszcze sylwetką Olgi, dwukrotnie starszej od narzeczonej, z jej szczególnie staranną fryzurą, jaką ostatnimi laty u niej obserwował. I dokonawszy tego porównania poczuł ogromny przypływ litości dla Olgi, dla Ludmiły, dla Walentina, podobnie jak parę minut temu, gdy syn opuszczał jego pokój, litości pomieszanej z miłością, z obawą napawającą smutkiem, poczuciem winy wobec nich wszystkich za to, że nikt tutaj nie znał ani siebie samego, ani siebie wzajemnie. Krymów widział z balkonu: Olga odprowadzała Walentina i jego narzeczoną, wracała do domu krokiem pospiesznym, marszczącym spódnicę, szła z opuszczoną głową, i powodowany impulsem współczucia zawołał: - Ola! I zbiegł po schodach na werandę, do której właśnie wchodziła, objął ją, a ona pokornie wtuliła twarz w jego ramię, jakby w poszukiwaniu oparcia. - Nic tu nie poradzimy, Olu. Oni sami o sobie zadecydują, tak jak my kiedyś. - Boję się zostawać sama, kiedy ty wyjeżdżasz - wyszeptała i popatrzyła mu w oczy aksamitną czernią. - Boję się, kiedy dzieci nie ma w domu. Czuję się nieswojo, gdy mija dzień i zaczyna się ściemniać. Nie chcę, żebyś wyjeżdżał... Całując ją w koniec nosa, odpowiedział: - Głuptasku, tylko ludzie przesądni boją się ciemności, bo starodawny lęk przed nocą mają we krwi. Ale ty, kobieta wykształcona... - To całkiem co innego, Wiaczesławie - powiedziała Olga. - Żyjemy w jakiejś budzącej trwogę pomyślności. Coś może się wydarzyć. - Dlaczego mówisz o lęku? - To coś więcej niż lęk. Strach przed tym, co może nastąpić. - Nie rozumiem. - Boję się. - Kochanie, Olu... czego? 96 7-Gra 97 - Wszystkiego: nieprawdopodobnego upału, którego od stu lat tutaj nie było, przeraźliwej ciemności nocą i ciszy w twoim pokoju. Taka niesamowita cisza bywa o brzasku. Żyjemy w jakimś niedobrym oczekiwaniu. Ty, wiem o tym, masz nieprzyjemności. A Walentin doprowadza mnie do rozpaczy. O, Boże, czegóż o tobie nie mówią... I jakież myśli przychodziły mi do głowy! Boję się, że wszystko się rozpada. Już sama nie wiem, kochać cię czy nie - powiedziała z żartobliwą goryczą i przeciągnęła palcem po jego ustach. - Może między nami wszystko się skończyło? Tak, nasze pożycie nie było tak promiennie szczęśliwe. Nie wierzyła mi. Stale tlił się w niej płomyczek lęku. - Olu, kocham cię, tak samo jak w czterdziestym szóstym - wyrzekł ochrypłym głosem. - Czy możesz mi uwierzyć? - Z trudem. - Niepotrzebnie, Olu. 8 Zasnął nieprędko. . Do późna w noc czytał dzienniki Lwa Tołstoja, które były dla niego zarazem ratunkiem i udręką, a odkrył je przed dziewięcioma laty, kiedy był wciąż naiwny i arogancki, ufny i nieśmiertelny, albowiem w owym czasie nie dopuszczał do siebie jeszcze wielu rzeczy, jakie poznał i zrozumiał po pięćdziesiątce. Nie myślał nigdy na serio o tym, że w nieuniknionym terminie trzeba będzie wysiąść na końcowej stacji i zostawić na wieki w przytulnym, acz smętnym ziemskim przedziale cały swój wypracowany w ciągu życia bagaż, niepotrzebny najwidoczniej okrutnej przyszłości, z jej racjonalizmem epoki technologii i maszyn, tym bardziej że ludzka pamięć jest zjawiskiem niewdzięcznym. I zawsze odnajdował w dziennikach to, co swoją mocą koiło niepokój Tołstoja, co budziło niezłomną wiarę w udos- 98 konalenie świata przez stosunek do samego siebie, przez potęgowanie miłości do drugiego człowieka, miłości nie zmysłowej, nie fizycznej, lecz duchowej. W czystości tego mądrego, pozbawionego podtekstów uczucia Krymów doszukiwał się klucza, który pozwalał zrozumieć moralność tego wielkiego człowieka u schyłku jego lat, i natknąwszy się na następnej stronie na zdanie świadczące o współczuciu dla całej ludzkości: „Jak więc można kogoś nie lubić, skoro wiemy, że wszyscy są skazani"*, wracał znowu do fragmentu 0 nauce i sztuce, które „dopiero przy braterskim życiu będą inne". Co by on powiedział? myślał Krymów, książkę położywszy na piersi, wpatrzony w sufit, w zielony krąg od lampy stojącej u wezgłowia. Spotęgowanie miłości niestety nie nastąpiło, nie zrealizowało się braterskie życie, któregośmy po wojnie z takim upragnieniem oczekiwali. Dostatek 1 pogoń za dobrem materialnym nie uczyniły nas lepszymi. Kto tu zawinił? My wszyscy. Zanadtośmy zabiegali o łatwe bytowanie i zapomnieliśmy o najważniejszym - w imię czego życie dane jest człowiekowi. O, właśnie tutaj... jak precyzyjnie, nowocześnie wypowiedziana myśl: „Dobro, które demaskuje zło w ludziach, zupełnie szczerze bywa przez nich przyjmowane jako zło. Tak iż miłosierdzie, pokora, a nawet miłość wydaje się im czymś wstrętnym, oburzającym." Dlaczego jednakże nic z tego udoskonalania nie wyszło? Wojna? Wymordowana lepsza część narodu? Prawdopodobnie do tej pory nie załataliśmy wyrwy. Gdzie podziały się prawa moralne, bez których trudno byłoby sobie Rosję wyobrazić? Oto jakie zamieszcza tutaj jątrzące myśli słowa: „To, co nazywa się cywilizacją, jest rozwojem człowieka. Rozwój jest konieczny, nie można go oceniać pod kątem dobra czy zła. Jest w nim sedno życia. Podobnie rozwój * Wszystkie cytaty - Lew Tołstoj - Dzienniki t. II, przekład Marii Leśniewskiej. 99 I drzewa. Lecz sęk albo siła życia zawarta w sęku jest czymś niewłaściwym, szkodliwym, jeśli pochłania całą moc rozwoju." I dalej, z jeszcze większą goryczą: „Kiedy ludzie upodobnią się do przyrody? W przyrodzie trwa walka, ale uczciwa, jawna, piękna, a wśród ludzi - nikczemna, nienawidzę jej, gdyż sam jestem człowiekiem." A dwudziestego szóstego lipca dziewięćdziesiątego szóstego roku jeszcze bardziej rozpaczliwie: „I znów modlę się, krzyczę z bólu. Zaplątałem się, ugrzęzłem, sam nie potrafię, ale nienawidzę siebie i swojego życia". Owa nienawiść do siebie, bezpardonowe obnażanie, odrzucanie zła i kłamstwa, podczas gdy „ludzie, wystrojeni, jedzą, piją, wymagają", nie wiedząc, jakie lud ponosi wskutek tego ofiary, oraz żal z powodu utraty uciech młodości, wesołości jej przypisanych, lęk przed „przemijaniem" i spokojne oczekiwanie śmierci, codzienne niesnaski rodzinne („nie ma proroka bez honoru"), wynikające z absolutnego braku zrozumienia pomiędzy nim a jego synami, pokora i raptem zachwyt nad istnieniem („Życie, jakiekolwiek ono jest, to skarb, większego skarbu nie ma"), wszystko to stanowiło dla Krymowa coś więcej niż lekturę. Było dlań źródłem szczególnej rozkoszy, było bólem, współuczestniczeniem w tej morderczej, nieprawdopodobnie wręcz szczerej ofierze, ziemskiej i zarazem niebiańskiej, podczas gdy wszystkie razem wzięte wady, namiętności, fałsze, ludzkie nieszczęścia chciał ten wielki, dobrowolny męczennik wziąć na swoje barki, wybaczyć nieprzyjaciołom i myśląc o nich z miłością, zbawić świat... Doznając bolesnej rozkoszy, upajając się duchowym obnażeniem cudzej myśli, Krymów czasami, w polemice z opętańczą i pełną sprzeczności wiarą proroka zaczynał (z dodatkiem wścibskiego cynizmu, który w tej właśnie chwili bezwstydnie się w nim panoszył) nienawidzić i jednocześnie jakoś tłumaczyć własną próżność oraz nieszczerość. Nienawidził zakłamania wymuszonego koleżeństwa, wzajemnego sobą zachwytu, co sprawiało wrażenie, że każdy, kto spichcił jaki taki film, święci zarazem sukces (Mój drogi, widziałem, widziałem, brak mi wprost słów, sam sięgałem po chustkę podczas sceny nieudanego ataku... Co za postać, jaka siła wyrazu. Pozwól, przyjacielu, że z całego serca ci pogratuluję!). Nienawidząc więc owej udawanej życzliwości, demonstrowanej z mniejszym lub większym artystycznym zacięciem, tej uświęconej formy wygodnego pochlebstwa, która jest wyrazem nie tyle uwielbienia talentu kolegi, ile zakamuflowanej pychy, zawiści i obojętności, Krymów doszedł do wniosku, że jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu coś się z wieloma ludźmi stało, coś, co zburzyło to, co chyba w nim, w Krymowie, było najważniejsze (Marzyciel, idealista!), zburzyło nadzieję na braterstwo, tak wszystkim ludziom niezbędną, a ta nadzieja zrodziła się po wojnie i niepostrzeżenie, stopniowo wyparła ją pogoń za upragnionym materialnym dostatkiem. „Druga połowa dwudziestego wieku jest okresem nieprawdopodobnego rozkwitu cywilizacji..." „Człowiek ujarzmił przyrodę..." „Żyjemy w wieku niebywałego postępu technicznego..." - marszcząc brwi przypominał sobie Krymów wystąpienia oponentów w Paryżu podczas dyskusji o jego filmie i przychodziła mu na myśl ekspedycja filmowa na kraj świata, na północ, nad Peczorę, gdzie kręcił ostatnie kadry „Nie wypowiedzianej wojny". Barkas, postukując silnikiem, podchodził do słupów wbitych w poprzek Peczory, gdzie cztery łodzie, kołysząc się na ciemnej fali, wybierały sieć, wyciągały ją ciężką, mokrą. Lśniły jak natłuszczone nieprzemakalne, żółte kombinezony rybaków, ich pochylone nad burtami kaptury, dłonie w gumowych rękawicach. Pracowali sprawnie, zataczając i zaciskając pętlę wokół czegoś, na razie jeszcze niewidocznego 100 101 w wodzie, czarnej, niewzruszenie spokojnej. I nagle wśród łodzi bluznęło potężnie białym ogniem - nad siecią skrzyżowało się kilka błyskawic. Ów niespodziewany wybuch wyrzucił w powietrze fontannę bryzgów w samym środku otoczonej łodziami tafli, i jakby chwyciwszy sygnał, uderzył drugi rozmigotany piorun, i w tym momencie woda przy słupach rozszumiała się, zabulgotała, wzbiła się w górę srebrzystymi zagzakami olbrzymich, miotających się, ogarniętych paniką ryb. Waliły ogonami, szalały, wplątywały się w sieć, gorączkowo, za wszelką cenę, starając się wyśliznąć, wyskoczyć z niewoli na wolność z nieubłaganie zaciskającego się kręgu,^ te piękne samice i silne samce, wymodelowane przez przyrodę z najczystszego srebra, uosabiające najsilniejszy instynkt - zachowania gatunku, i zatrzymane bezwzględną siłą na drodze ku reprodukcji: sieci przegradzały Peczorę od jednego brzegu do drugiego. Wydało się wówczas Krymowowi, że słyszy krzyki wzywające pomocy, szloch, płacz, jęki, błaganie o litość, to wszystko, co na pewno rozlegało się przy komorach gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych, gdy spędzano w ich pobliże nagie kobiety i dzieci i wiadomo było, w jakim celu. - Zabijamy je w sieciach prądem - powiedział do Krymowa brygadzista, smukły, cienki w pasie, o powleczonych mgiełką niebieskich oczach kobieciarza. - Niech pan spojrzy. Dwie elektrody i gotowe. Tak jest bardziej humanitarnie. Dawniej kończyliśmy robotę kijami, ale moc było krwi. - No, już! - krzyknął ktoś nad uchem Krymowa. I nad jego głową poleciały do wody, w której aż się roiło od masywnych sylwetek łososia, dwa metalowe pojemniki z drutem. Kierujący barkasem chłopak o szerokiej twarzy, omiatając obojętnym wzrokiem zachmurzone niebo, włączył silnik i momentalnie uspokoiło się, ucichło w wodzie 102 szczelnie zastawionej łodziami - ni szumu, ni błysków. Metrowe ryby leżały nieruchomo, kołysały się w sieci sztabki srebra, czarnymi, okrągłymi oczami spoglądając na niskie, zasnute chmurami peczorskie niebo, na które patrzył1 również ponury motorniczy, obojętny, niewinny po dopiero co dokonanym akcie uśmiercenia. Od tej trupiarnianej ciszy między łodziami powiało na Krymowa żelazistym zaduchem śmierci i aż zakrztusił się, aż go zemdliło na myśl, że dzisiaj rano jadł tego zabitego elektrycznością łososia - tak jak w określonym czasie inne stworzenie będzie chciwie spożywało mięso wszystkich tych zabójców na łodziach (jego także), albowiem prawo przyrody jednakie jest dla łososia, robaka i człowieka, różnica jest tylko w stopniach drabiny biologicznej, przy czym wszyscy równi są wobec wieczności. Jednakowoż przyzywany przezeń na pomoc żałosny, lecz czasem i zbawczy cynizm nie dał mu racjonalnego wyjaśnienia owej człowieczej zachłanności. Te przepiękne łososie przypłynęły z Oceanu Atlantyckiego, minęły Półwysep Kolski, przedarły się przez pierwszą zaporę sieci zastawionych dłońmi Norwegów, szły na Peczorę, ku jej źródłom, do małych rzeczek, w których zakolach samce winny wyryć jamki w żwirze i zapłodnić w nich zrzuconą przez samice ikrę, zakopać jamki i wyzbyte już sił zdechnąć lub, ledwo się poruszając, wtoczyć się znowu do morza. Młode zaś po trzech latach powinny ruszyć za nimi, by po upływie sześciu, siedmiu lat wrócić tu na zew miłości i popaść w niewolę, i zginąć na „krześle elektrycznym", wynalezionym przez wyrafinowanego w zabijaniu człowieka, który czyni to nie dla zaspokojenia głodu, lecz by uświetnić stół miejskich restauracji i bankietów. Niepotrzebnie o tym wspominam. Nie ma wytłumaczenia dla zaprogramowanej głupoty, w której wyniku w ciągu najbliższych dwudziestu lat zginie wszystko, co żywe, nawet tu, na północy. Ten brygadzista z kochliwymi oczami 103 powiedział: „Za dziesięć lat żadnej tu ryby nie uświadczy... Pozyskujemy je metodą nowoczesną. Jak nie przymierzając drewno - rąbiemy lasy i rąbiemy." Lecz najbardziej poraziła Krymowa martwota, cmentarny wiatr hulający nad tą ziemią, na której znajdowało się ostatnie schronienie niezrównanego Awwakuma. Doświadczył tego godzinę po odlocie znad Peczory. - Niech pan popatrzy w dół! Pustoziersk! - Gdzie? Nic na razie nie widzę! - Pod nami, pod nami miasto Pustoziersk! Śmigłowiec zawisł nad ziemią, odnalazłszy w powietrzu właściwy punkt, lecz w dole, w promieniach słońca, nie było żadnego miasta - wśród ponurej, bezkresnej, monotonnej równiny błyszczały, zapalały się migotliwe lusterka wody na jeziorach, wokół których panoszyła się martwa, szara tundra, przerażająca beznadziejnością jakiejś niesamowitej, ponadczasowej, nieskończonej przestrzeni. Śmigłowiec powisiał pewien czas między słońcem a ziemią, zaryczał szatańsko silnikiem i zaczął szybko się obniżać, opadać ku ziemi, i widać było przez okno, jak zakołysały się gwałtownie, legły wkoło skoszone podmuchem śmigła uschnięte trawy, jak przez pobliskie jezioro przewaliły się strome fale. Silnik umilkł. I w dziewiczej, dzwoniącej w uszach ciszy wszyscy jak gdyby ocknęli się z drzemki, odpięli pasy, wstali, i krokiem niezdecydowanym, niepewnym zeszli po żelaznych schodkach, przystawionych przez pilotów do burty, na porosłą kępkami trawy ziemię. Oślepiony ostrym słońcem, ogarnięty napływającą zewsząd ciszą, słodkim powietrzem sięgającym bezkresnego horyzontu, Krymów rozejrzał się w poszukiwaniu oznak ludzkiego bytowania, nie dając jeszcze wiary, że w tym miejscu powinno stać miasto Pustoziersk. - A gdzie domy? Gdzie tutaj mieszkali ludzie? - zapytał ze zdziwieniem operator. - Smutne to, prawda? 104 Pustka, słoneczny, północny dzień i wiatr nad płaskimi jeziorami, nad całym tym starodawnym, zapomnianym przez Boga, surowym w swej prostocie kraju. Tam zaś, gdzie ongiś stały solidne domy o szerokim belkowaniu, studnie, porządne budynki gospodarcze, spichrze, szkoła - rujnacji dokonano bezlitosnej, nie ostał się żaden ślad życia. Żal serce ściskał, gdy się patrzyło na zarośnięte pagórki starych mogił, szczątki spróchniałych krzyży, i niesamowicie odbijały na tym tle dwa nowe krzyże, masywne, pomalowane niedawno niebieską farbą. Kto tu był pochowany, jak dowieziono tutaj, setki kilometrów przez północną tundrę, ciała umarłych? I jaki cel tego pochówku tutaj, gdzie wkoło nie uświadczy ludzkiej siedziby, nie usłyszy się ludzkiego głosu? Tylko słońce, jeziora, pustkowie, wiatr. Potykając się o kości w trawie, wraz z operatorem podeszli do dużego, szarego kamienia, który leżał na cmentarnej mogiłce; Krymów powiedział: - Proszę to wszystko sfilmować. - A więc to on? Ognisty? - spytał operator. - Tak. Był to pomnik ku czci protopopa Awwakuma, nieposkromionego miłośnika prawdy, który na rozkaz cara został spalony w wieku siedemnastym, który skonał w mękach za bunt przeciw wszechmocnemu patriarsze Nikonowi. Obok kamienia Awwakuma, na wysuszonej przez słońce, popękanej od deszczu i wiatru, dawno przez kogoś zbitej ławeczce bielały dwie małe czaszki, prawdopodobnie dziecięce, i wypłukane do biała upływem czasu dziecięce kości goleniowe, które ktoś tu nie wiedzieć czemu położył, pewno z rozwalonych mogił. - Jacy jesteśmy nędzni wobec niego - powiedział operator i opuścił niezdecydowanie kamerę, pogładził chropowaty kamień. - Męczennik! A co za siła przekonań! - Nam wszystkim tych przekonań jest brak - rzekł Krymów. - Niestety. 105 - Po prostu nie wiemy, gdzie jest prawda. - Operator uśmiechnął się. - Zamieniliśmy ją na modny krawat i modną kieckę z zagraniczną etykietką na tyłku. Stali przed kamieniem czytając słowa o męczenniku, niezłomnym, nieugiętym, nie obdarzonym władzą, który w imię prawdy i wiary zbuntował się przeciw carowi Wszechrusi Aleksiejowi Michajłowiczowi i żądnemu zaszczytów patriarsze Nikonowi, o protopopie, którego cierpienie i śmierć nie zdołały ukorzyć. I Krymów wyobraził sobie jego, związanego, płonącego tutaj właśnie, w podpalonej z czterech stron chacie, przeklinającego zdrajców, odstępców od wiary, potem już wyzbytego sił, ale wciąż o nieugiętej sile ducha - i zdjąwszy czapkę, wpatrzony w kamień, prosił go w myślach o siłę dla siebie, o twórczą pasję w swej reżyserskiej pracy, gdyż wiedział, że liczyć w tym względzie może tylko na siebie. Północne słońce przygrzewało, wiatr owiewał głowę Krymowa na tej spustoszałej północnej ziemi, gdzie ze starego rosyjskiego miasteczka, wysadzanych drzewami ulic, ludzkich głosów, porozwieszanych na słupach sieci został tylko zagubiony wśród jezior cmentarz z rozsypanymi w trawie kośćmi. Piloci, dwaj poważni chłopcy, też postali wraz z Krymo-wem w milczeniu, zdjęli swoje niebieskie czapki, potem podszedł do nich mały, rudy radiotelegrafista, powiedział z ożywieniem, że niedaleko stąd natrafił na dwa groby, ni to przez ludzi, ni to przez zwierzęta rozryte, w jednym leżą czaszki, w drugim piszczele rąk i nóg, widocznie kogoś poćwiartowano, i prosił, żeby zobaczyć. - Nie - powiedział Krymów. - Starczy mi tego. Piloci i operator poszli sobie, a on przysiadł na ławeczce przy kamieniu Awwakuma, obok którego leżały wybielone słońcem dziecięce czaszki, i zastanawiał się, dlaczego złożono je przy nim, tym szermierzu wiary. 106 Gdy śmigłowiec, rycząc potężnym silnikiem, unosił się prostopadle nad pustozierską ziemią, tak samo świeciło miedziane, polarne słońce, jeziora, tak samo połyskiwały miedzią puste, martwe, nikomu teraz niepotrzebne, strzeżone przez smętny rząd krzyży i rozrytych grobów na porzuconym cmentarzyku. Tak samo dzwoniła w uszach cisza bezludzia, a śmigłowiec unosił się w górę, oddalał od umęczonego pogorzeliska ziemi, na której nie było nikogo. I tylko na pagórku sterczał, niczym szara, nie zapalona świeca, kamień Awwakuma, przypominając o niezłomnych, świętych przekonaniach męczennika, o nienasyconym o-krucieństwie władzy i o nicości i równości wszystkich ludzi wobec jedynego nieba i jedynego słońca. I wówczas przyszło Krymowowi na myśl, że jeśli pod niebem nie ma już takiej siły, takiego ducha na podobieństwo nieugiętego protopopa Awwakuma, to cywilizacja zakończy się tym, że nad opustoszałą Ziemią, nad okrągłą pustynią będzie ktoś latał i będzie widział tylko czarne plamy, ślady wyziębłego już ludzkiego życia. Ale co ma wspólnego „krzesło elektryczne" na zasłanej sieciami Peczorze z Pustozierskiem? Dlaczego odlatywał z północy zgnębiony, chociaż cienki strumyk świadomości protestował w nim, przebijał się, wesoło i beztrosko, ku nadziei na jakąś nieskończoną zbawczą inność. Nadzieja? Co to takiego - kłamstwo czy prawda? Czego się spodziewamy? Nie starcza nam wiary w samych siebie, myślał Krymów zwróciwszy głowę ku otwartemu nad tapczanem oknu, skąd napływała wonna świeżość nocnego ogrodu. U skraju okna czerniał trójkątny zarys poddasza na tle jaśniejącego odrobinę nad nieruchomymi brzozami nieba, gdzie panował spokój, gdzie jarzyły się łagodnym blaskiem gwiazdy, a pod nisko zawieszonym księżycem przedświtu mieniły się srebrzyście krągłe kępy zieleni, o-głuszone błogim kumkaniem żab w pobliskiej rzece. 107 ! i te 9 Nazajutrz o dziesiątej rano przyjechał samocho- dem zespołu kierownik produkcji Mołoczkow, a wraz z nim reżyser Anatolij Pietrowicz Stiszow. Był to stary przyjaciel Krymowa, człowiek o miłym sposobie bycia, nienagannych, nie za bardzo współczesnych manierach, po staroświecku, wyszukanie uprzejmy, niezmienny ulubieniec grających w jego filmach młodych aktorów, oczarowanych jego życzliwością, grzecznością, szlachetnymi rysami twarzy patrycjusza i zaintrygowanych tajemniczym życiem wdowca. Na widok otwierającego furtkę Stiszowa, wysokiego, eleganckiego mężczyzny w jasnym, dobrze leżącym na jego szczupłej sylwetce garniturze, Krymów z radością wybiegł mu na spotkanie, uścisnął go, pachnącego po pedantycznym goleniu jakąś zagraniczną wodą, powiedział z werwą: - Wspaniale wyglądasz, Tola, dzięki, że przyjechałeś! Bardzo mi ciebie brakowało, przyjacielu... - Coś, co kojarzy mi się z lichym komplementem, puszczam z pogardą mimo uszu - rzekł z niewzruszonym spokojem Stiszow i już całkiem innym, czarująco uprzejmym tonem zapytał: - A gdzież twoje urocze panie? Chciałbym je zobaczyć. Choć na chwilę. Istnieje po temu możliwość? -= O, ja też rad bym zobaczyć piękne panie! - wykrzyknął Mołoczkow przewracając z emfazą oczami i obydwiema dłońmi ściskając rękę Krymowa. - Bardzo byłbym rad... - Jesteś niepoprawnym pochlebcą, Tierientij, wiadoma rzecz - powiedział Krymów i ujął Stiszowa pod ramię. - Zresztą jedna z uroczych pań przed pójściem na plażę oddaje się pracy fizycznej. Druga zaś niestety jest już w Moskwie, w swoim biurze projektów. Wpadł w ton Stiszowa, znając manierę słowną przyjaciela, zarazem jednak prawdziwie był zaaferowany tym niespodziewanym, nie poprzedzonym telefonem przyjazdem ich obu (zazwyczaj Stiszow przyjeżdżał sam swoim samochodem), lecz żadnego pytania nie zadał, poprowadził Anatolij a Piętrowicza ścieżką na koniec ogrodu, gdzie w porannym cieniu sosen, których pnie połyskiwały nad dachem garażu, krzątała się wokoło wozu Tania, trochę zaspana, ppdobna do wiejskiego chłopaka, z zakasanymi do łokcia rękawami koszuli, w podwiniętych u dołu starych portkach, i paliła dźwięcznie ze szlaucha sprężystym, tęczowym, aż dymiącym w słońcu strumieniem w ociekające wodą szyby auta, co wyraźnie sprawiało jej przyjemność; mrużyła zadziornie odrobinę podpuchnięte od snu oczy. - Mamy gości, córko - powiedział Krymów, ale zaraz Stiszow uprzedził go i powiedział głosem zniewalająco uprzejmym: - Droga Taniu, choć rozsądek wskazuje, że przywożenie tutaj kwiatów z Moskwy to czysty nonsens, nie mogłem jednak minąć kwiaciarni i nie przypomnieć sobie, że pani i Olga Jewgieńjewna lubicie goździki. - Jak to dobrze, że pan przyjechał, cieszę się. Dawno pan u nas nie był, Anatoliju Pietrowiczu! Dziękuję! I Tania, ukazując w uśmiechu białe zęby, promieniejąc zdrowiem i młodością, tryskając niespożytym humorem, cisnęła w trawę szumiący szlauch, odrzuciła na bok włosy z niewprawną kokieterią kobiety-dziewczynki, co wywołało u Krymowa zdziwienie zaprawione uczuciem zazdrości, dwoma mokrymi palcami ujęła bukiet goździków wręczonych jej z ukłonem przez Stiszowa. - Taniu, kto panią tak wyzyskuje? Ojciec? A wie pani, co to jest wartość dodatkowa? - Jestem bohaterem pozytywnym naszej rzeczywistości. Dlatego panu i ojcu doradzam codzienną gimnastykę poranną - powiedziała Tania wąchając kwiaty. - Pan widocznie nie ćwiczy, Anatoliju Pietrowiczu. - Ach, Tanieczko! - zawołał Mołoczkow klasnąwszy w dłonie. - Anatolij Pietrowicz jest tenisistą, nie widzi pani, jaką ma sportową sylwetkę? - Plotki. Pomówienia - zaprotestował Stiszow. - Proszę sobie wyobrazić, Taniu, że ludzkie serce zaprogramowa- 108 109 ne jest na siedemdziesiąt milionów uderzeń. Z jakie/racji ma się wysilać ponad program? Po co je na próżno obciążać? Zresztą źle mówię, to filozofia leniuchów. Jakie! tam ruchy wykonuję, oczywiście, dla podtrzymania kondycji i romantycznego nastroju, albowiem poranne wstawanie i optymistyczne spojrzenie na ten najlepszy ze światów to rzecz wręcz nieodzowna. - O właśnie, romantyczny nastrój - powiedział Krymów z naciskiem i poprowadził Stiszowa w głąb ogrodu, do stołu pod jabłoniami, spoglądając na przyjaciela z niejaką zadumą. - Jeśli o mnie chodzi, mój poranny nastrój jeszcze się nie wykluł... Siadaj, napijemy się kawy. Zobaczysz, jaka to rozkosz na świeżym powietrzu. Tierientij, wiesz, gdzie się podgrzewa. Bądź taki dobry, jeśli łaska... Krymów uchwycił w swoim rozkazującym tonie nutkę rozdrażnienia, że niby po wczorajszej rozmowie w zespole kierownik produkcji przeszkadza teraz i jemu, i Stiszowowi, ale Mołoczkow, całą swoją drobną figurką wyrażając radosną gotowość, wyrzekł z zapałem: „Chwileczkę, ein Moment", wyszukanym gestem kelnera z filmu sensacyjnego poderwał ze stołu dzbanek i powiewając połami kurtki, pobiegł rączo ścieżką ku werandzie. Usiedli przy stole, pod gałęziami jabłoni, owiewającej słodko zapachem liści, z których rosa nie całkiem jeszcze wyparowała. Smakowicie na świeżym powietrzu pachniał w koszyczku chleb, pokrajany pedantycznie przez Olgę, unosił się wiejski zapach masła śmietankowego, bielejącego wypukłe w zielonej maselniczce, plastrów holenderskiego sera na talerzu - i te zapachy, i sfalowana słoneczna sieć na ceracie, i bzyczenie osy nad spodeczkiem dżemu, wszystko to Stiszow chłonął z zadowoleniem człowieka przykładającego wagę do przyjemności życia. - Dawno nie czułem zapachu chleba na świeżym powietrzu. 110 Rozparł się wygodnie na ogrodowym fotelu, rozpiął marynarkę i przyciągnąwszy ku twarzy gałąź, ciężką już od czerwieniejących jabłek, pociągnął nosem. - Cudo. Bajka. Dżem, osy, masło, dojrzewające jabłka... Będę przyjeżdżał do ciebie na śniadania, przemienię się w rezydenta.\ Podchodząc do stołu, gnąc się w pokłonach, zahuczę głucho: „Życzę zdrówka szanownemu panu". - I puściwszy gałąź założył nogę na nogę, spojrzał tymi swoimi niebieskimi oczami na Krymowa. - A na serio, Wiaczesławie, mimo wszystkich tych wspaniałości nietęgo coś wyglądasz... Nie masz nic przeciwko temu, że zadam ci dwa pytania? - Proszę bardzo - zgodził się Krymów. - Ale powiedz mi najpierw, czemu należy przypisać, że przyjechałeś razem z Mołoczkowem, co was tak połączyło? Zamierzałem nawet wyrazić zdziwienie, lecz... Zresztą domyślam się. Kierownictwo wytwórni proponuje ci widocznie nakręcenie mojego filmu, który, jak wiadomo, został zatrzymany. - Broń Boże! - zaprzeczył Stiszow machnąwszy ręką. - Na to bym się nigdy w życiu nie zgodził. Pod żadnym pozorem. Nawet gdyby mi obiecywali sto tysięcy za godzinę zdjęciową, harem padyszacha co niedziela. Wyobraź sobie, że jeszcze nie wlazłem w skórę łamistrajka. - A ja byłbym zadowolony z twojej kandydatury. Właśnie twojej. Prawdopodobnie jednak będą szukać rzemieślnika. Film średni, jak wiesz, nie budzi u władz sprzeciwu. Złoty środek zadowala wielu. - Wszystko minie i przeminie, Wiaczesławie. Figury kierownictwa wytwórni zajmą swoje pola na szachownicy i będą czekać, kiedy ktoś je przesunie, a swój film będziesz kręcić ty - powiedział Stiszow zapalając papierosa, gasząc zapałkę zgrabnym ruchem dłoni, zaciągając się ze smakiem, i Krymów uśmiechnął się do niego wdzięczny za tę jego klasę, za umiejętność łagodzenia tego, z czym prawie nie sposób dojść do ładu. 111 - Teraz pytanie pierwsze: czemu lekkomyślny c^iowie-ku, nie zadzwoniłeś do mnie po powrocie z Paryża - Chciałem się trochę pozbierać. Niezbyt dobfe miałem tam samopoczucie. - Dlaczego? / - Jakby ci tu najkrócej powiedzieć... - Krypow milczał chwilę, gładząc się po nie ogolonym policzku. - Przeprowadzam skrupulatną autoanalizę. Wspanjała rzecz, depresja. I cóż innego może być udziałem rosyjskiego inteligenta, któremu się wydaje, że zawinił przed całym światem. - Szukasz w tym ratunku, tak? Nie ty pierwszy. Wszyscyśmy, Wiaczesławie, przeżyli to życie nie tak, jakbyśmy chcieli. Gdzież ta, tak długo poszukiwana, godząca wszystko prawda? Gdy tylko człowiek zaczął myśleć o sobie i swoich braciach, przeraził się niedoskonałością istnienia i niedoskonałością tych braci. - Nie zdziw się, Tola, dziś w nocy myślałem o protopo-pie Awwakumie i o wielkim samooszukiwaniu się, jakiego my wszyscy dokonujemy - powiedział Krymów, z ponurą twarzą gniotąc papierosa. - Sęk prawdopodobnie w tym, że każdemu z nas nie starcza silnej woli, by być sobą. Zamiast zachowywać się naturalnie, odgrywamy wyznaczoną nam rolę. Wiesz, na czym polega wina światowej inteligencji, a więc i moja, i twoja? Sen, inercja rozumu i uległe przystosowywanie się do okoliczności. Wszyscy jesteśmy tych okoliczności niewolnikami... - A moim zdaniem twoja pycha przysparza ci wrogów i wywołuje dezaprobujące zdziwienie władz. - Gdybyż to chodziło o pychę, Tola! Fraszka, pół biedy. Cały czas myślę o Irinie Skworcowej. Urocza, czysta, prostolinijna, utalentowana. I właśnie ona nie wytrzymała naporu brudu i kłamstwa. Tak właśnie wygląda uległość wobec okoliczności. - A może wręcz przeciwnie? - Stiszow z wyrazem zadumy położył dłoń na kolanie Krymowa. - Ale też nie 112 jestem tego pewny. Trudno sobie wyobrazić, żeby taka wspaniała dziewczyna, otrzymawszy rolę, raptem się zdecydowała... Najprawdopodobniej jednak był to tragiczny, nieszczęśliwy wypadek. - Jej śmierć jest dla mnie zagadką, Tola. Stiszow milczał chwilę, wydobywając ostrożnie łyżeczką osę ze spodka z dżemem truskawkowym, powiedział: - Słyszałeś, przyjacielu, że istnieje na świecie środek na bezsenność, działający uspokajająco na cały organizm. Walium. Wierz mi, wypróbowałem na sobie, śpię jak suseł, żadnych odwiecznych problemów, po prostu życie bardziej na luzie. Odpoczywam, śnią mi się młodziutkie kociaki w jakichś krótkich fartuszkach. Umysł przybrał kierunek żartobliwy. - To właśnie jest inercja rozumu, drogi Tola. - Zaraz zwymyślasz mnie jeszcze bardziej - powiedział z pokorą Stiszow. - Wymyślaj przewrotnemu bydlęciu. Proszę cię bardzo. - Zwymyślam. Ale za co? - Mój kiepski rozum podpowiada mi, że za wszystkie popełniane głupstwa winić powinniśmy siebie. Wobec tego pytanie: na kim ma się mścić pechowiec? Na sobie. Pechowiec to nudziarz do kwadratu i samolub. Chciałoby się chociaż we własnych oczach wyglądać na mądrzejszego. Taki pechowiec to ja. Bydlę i szmata. Nie mogłem odmówić. Ten bałwan zaprosił mnie dzisiaj na ósmą rano i w ciągu półgodziny tak czerwieniał, że od tej jego przerażającej czerwieni można by było przypalić papierosa, zawijał rękawy, namawiał, sapał, o mało nie płakał... - I o co mu chodziło? - Żebym był mądrzejszy, najpierw odpowiedz mi na moje drugie pytanie, a potem daj mi w pysk, wyrzuć mnie, idiotę, na złamanie karku... Powiedz, Wiaczesławie, masz ochotę spotkać się z Johnem Grichmarem? Nazwisko jest ci chyba znane... (-Gra 113 - Co znaczy spotkać się? - Krymów wzruszył z rozdrażnieniem ramionami, nie mogąc pojąć, dlaczego Stiszow pyta go o to i z jakiej racji padło nazwisko amerykańskiego reżysera i producenta filmowego Johna Grichmara. - W Paryżu spotykałem się z nim często i, jak to się mówi, wypiliśmy razem morze whisky. Jest teraz w Moskwie Czy co? - Wczoraj przyjechał. Po drodze z Paryża do Stanów. I wyrywa się do ciebie, pragnie spotkania tylko z tobą. Nikogo innego nie uznaje. Najpierw powiedziano mu, że jesteś chory, to, tamto, na co Grichmar oświadczył, że zostanie w Moskwie dopóty, dopóki się z tobą nie zobaczy. Krótko mówiąc, bałwan wpadł w panikę, osiągnął pełnię czerwieni, a znając nasze zażyłe stosunki, błagał mnie niemal na kolanach, abym cię namówił na spotkanie z Grichmarem. Nawiasem mówiąc, w wytwórni aż huczy, że jakoby doszło między tobą i bałwanem do ostrej wymiany zdań. O Boże! Trafiła kosa na kamień! Wyobrażam sobie te wasze ryki i łamanie krzeseł w gabinecie. - Rozmowa nie była kurtuazyjna, ale krzeseł nikt nie łamał. Chociaż najwyższy czas zacząć to robić - rzekł Krymów. - Rozumiesz, na czym polega ohyda? Niektórym w wytwórni bardzo jest na rękę, kiedy ktoś o znanym nazwisku znajdzie się w kłopotliwej sytuacji. Skąd, powiedz mi, bierze się taka niechęć? Może w ten sposób ujawnia się zawiść, która wzięła już górę nad nienawiścią? Oto, proszę, taka popularna osobistość, forsy od groma, ptasiego mleka mu nie brakuje, i co się okazało: rozpustnik, pijak obrzydliwy, zabójca, więc dalej go wykańczać, wykończyć aroganckiego łajdaka, żeby znał prawo, żeby wiedział, co znaczy wywyższać się nad ludźmi, żeby posmakował... - Smutne to - powiedział Stiszow obserwując, jak wśród gałęzi jabłoni, na dalekim błękicie rozpełzały się, topniały jak dym okrągłe chmurki. - Niestety już od wieków przeciętność jest wygodna, posłuszna i bezpieczna. Talent zaś najczęściej bywa przedmiotem skrywanej zawiści, ale 114 tamci muszą się go lękać, muszą go kochać. Kochać nienawidząc... No więc spotkasz się, Wiaczesławie, czy też... Co każesz, żebym zełgał bałwanowi? - zapytał Stiszow i przybrał w fotelu pozycję półleżącą, jak gdyby, wystawiając twarz, rozkoszował się promieniami słonecznymi przebijającymi się przez listowie; jego srebrzysta siwizna, swobodna poza świadczyły o dobrym samopoczuciu, o niczym nie zakłóconej równowadze ducha, lecz brzmienie głosu było nienaturalnie spokojne. - Radziłbym ci jednak nie zaostrzać stosunków z Bałabanowem. To niebezpieczny urzędnik i chytra bestia, a przy tym mściwy, a to już jest najgorsze. Nie chciałbym, żebyś wyhodował sobie w wytwórni wroga numer jeden. Po co ci to? - A niech mu tam, niech się wspina, wspina, wspina, coraz wyżej, jak w tym znanym dowcipie - powiedział rozzłoszczony Krymów, a widząc na ścieżce lecącego niemal w podskokach Mołoczkowa z dzbankiem, strzelił nawet palcami w udanym zachwycie. - No proszę, jakiego sobie wychowałem kierownika produkcji! Pojawia się w najwłaściwszym momencie. Zadziwiająca intuicja! - Nie wściekaj się na niego - powiedział Stiszow ugodowym tonem. - To człowiek pod każdym względem uległy. Promieniejąc rześkością, energią, gotowością do usług, Mołoczkow podbiegł do stołu, postawił bezgłośnie dzbanek na podstawce, wodząc nad nim nosem wyrzekł z upojną miną: - Och, co za aromat, aż w głowie się kręci, można skonać. Zaraz napijemy się kawki na świeżym powietrzu, jak zwykł mawiać Wiaczesław Andriejewicz, i wszystko będzie cudownie, cudownie! - I nalewając do filiżanek parującą kawę zerknął z niepokojem na Krymowa, słabym głosem, przemagając zadyszkę, powiedział: - Niech się pan zlituje, Wiaczesławie Andriejewiczu, Amerykanin, ten Grichmar, tylko pana chce widzieć, a Bałabanow osobiście nie miał 115 /¦ odwagi. Tak mnie naciskał, żebym pana odnalazł, nie wyobrażam sobie, jak wrócę z niczym do wytwórni. Padnę przed panem na kolana... Niech pan pogada z tym kapitalistą. Bałabanow mnie przegna, jeśli tego nie załatwię. W końcu to milioner i chce z nami robić film... - No, dość już, Tierentij, nie rób z siebie takiej ofiary losu - przerwał Krymów. - Ale widzieć ciebie na kolanach to byłaby istna frajda. Gratuluję ci: niedługo zaczniesz pisać sentymentalno-tragiczne scenariusze z życia szefów produkcji. 10. - Słuchaj, John, nie będziemy dziś rozprawiać o kinematografii światowej. W Paryżu, moim zdaniem, nie zostawiliśmy suchej nitki na wszystkich reżyserach świata, powiedz lepiej, jak się żyje w Ameryce. I mów po rosyjsku, tak jak umiesz, praktyka ci się przyda. Co ci sprawi trudność, przetłumaczy Anatolij Pietrowicz Stiszow, mój przyjaciel. Zgoda? Masz jakąś inną propozycję? - O, tak, d-o-obrze, ja mogę trochę mówić. Z Ameryką wszystko w porządku. To znaczy... Nic nie w porządku, ale jednak w porządku. Nowy Jork stoi na miejscu. Waszyngton też. Ja widzę, że i Moskwa stoi głośno... Zaraz, jak to się nazywa? Mocno. Prawidłowo powiedziałem, Wiaczesławie? - Chyba prawidłowo. Siedzieli na tarasie restauracji, na ostatnim piętrze słynnego moskiewskiego hotelu, gdzie zawiewało to ciepłym, to znów chłodnym wiaterkiem; słońce przegrzało już materiał parasoli, ich wierzchołki nad stolikami wydawały się coraz cieńsze, coraz bardziej przezroczyste. Tutaj, bliżej nieba, było jednak odrobinę chłodniej niż na ulicach, których różnorodny gwar i szum dobiegał z dołu. Tam, w słonecznej zawiesinie, w znojnym blasku, świecącymi 116 lakierem liniami przerywanymi, schodząc się na rondzie i rozchodząc, prześlizgiwały się, pełzły auta - obok Maneżu, Parku Aleksandrowskiego. Tam, nisko w dole, sypały się rozżarzonym pyłem iskry trolejbusów, i na pewno odór spalin, skwar na asfalcie, gdzie na podobieństwo mrówek poruszał się ludzki tłum, były nie do zniesienia. John Grichmar, starszy już mężczyzna, silnie zbudowany, szeroki w barach, o szerokiej piersi, typowej dla byłych sportowców (choć sportu nigdy nie uprawiał) wycierał starannie chustką do nosa zaczerwienioną, nalaną twarz, popijał koniak, palił jednego papierosa za drugim, marszcząc się i od dymu, i z powodu łaskoczących skronie kropli potu, a jego małe, mądre oczy, podobne do przejrzałych wiśni, spoglądały bystro i badawczo. Na całej jego krzepkiej postaci nie było specjalnie znać ani znużenia upałem, ani ospałości, ani rozleniwienia, i wcale to Krymowa nie dziwiło, gdyż w czasie pobytu w Paryżu poznał jego niewyczerpane możliwości, jeśli idzie o picie, rozmowy, tkwienie przy barze, wiedział, że całą noc może nie zmrużyć oka, a rano być świeży, wypoczęty, gotowy do oglądania filmów, dyskusji, mocnych trunków. - Taki bezbożny... Dobrze mówię? Fantastyczny upał w Moskwie - powiedział Grichmar wachlując się chustką i roześmiał się, błysnął bielą równych, podejrzanie młodzieńczych zębów. - Podobna duchota bywa w Nowym Jorku. Piekło z przekroczonym planem. Tak to się u was mówi? Żar i w dzień, i w nocy. Zbliża się czas apokalipsy. Do nas i do was. Mam rację? Ujrzymy ją, Wiaczesławie. Ewangelia świętego Jana. - Całkiem możliwe - odrzekł Krymów nie za bardzo nastrojony do żartów, pamiętając zarazem, że Grichmar nie jest tak zaczepnie obrażliwy, obca jest mu ta dość płaska obrona urażonej ambicji, która często się zdarza wśród Amerykanów. - Znam, John, twoje umiejętności żonglerki 117 '. I '¦• i słownej. Dlatego bardzo cię proszę: jeśli złośliwość, to wyrażaj się ściślej. Mów wtedy raczej po angielsku, będziesz pierwszy po Bogu, a nie po rosyjsku, bo kolory ci się trochę pomieszały. Jak w takim razie będziemy sobie wymyślać? - Zaczęliśmy sobie wymyślać w Paryżu, a gdzie koniec? - Dokończymy w Moskwie, jak dobrze pójdzie. - Z macią? - Można i z macią. W tym momencie Stiszow, który z powściągliwą uwagą obserwował Grichmara, opuścił wzrok, mając obu wyraźnie za złe ordynarne sformułowania. Wpatrywał się w milczeniu w swoją zgrabną, wymodelowaną przez samą naturę, białą, szczupłą dłoń, spinka na rękawie jego śnieżnej koszuli połyskiwała kocim oczkiem; po czym sięgnął do kieliszka z wodą mineralną, i tylko wyraz jego nieprzeniknionego, patrycjuszowskiego oblicza świadczył o niezrozumiałym dla Krymowa, wewnętrznym napięciu. Mołoczkow, który wrócił właśnie po naradzie z szefem sali, ciągnął z zadowoleniem przez słomkę bezalkoholowy koktajl z rozpuszczonymi w nim lodami (Przepraszam, ale podczas zajęć służbowych używać alkoholu mi nie wolno.), całym swoim skromnym wyglądem demonstrując balsamiczną łagodność małego, znającego swoje miejsce na świecie człowieczka, którego pozycja nie pozwala wtrącać się bez potrzeby do rozmowy wielkich ludzi. Wiedział, że w obecnej sytuacji obowiązki szanującego się administratora są ściśle określone; ma oddziaływać niezawodnie na utajoną obsługę restauracji, dbać, by porządek na stole panował należyty, godny wysoko postawionego zagranicznego gościa, tak jak to z dawien dawna na Rusi jest przyjęte. A na jakiego diabła plącze się tu Mołoczkow? przebiegło Krymowowi przez myśl. Chyba tylko po to, by móc przekazać Bałabanowowi, jak minęło spotkanie. - Tierentij - zaczął z grymasem niezadowolenia, zamierzając powiedzieć, że nie tu, lecz raczej w zespole, tęsknią do 118 jego czujnej obecności, ale zaraz otrzeźwiła go myśl o niewyraźnej sytuacji z jego filmem, i patrząc na pokorną twarz Mołoczkowa gotowego, zdawałoby się, spełnić bez wahania każde życzenie Krymowa, zamilkł i zwrócił się półżartem do Grichmara: - Nie odchodząc od problemu głównego, John, odtwórzmy teraz prawdę współczesnej historii, choć wiem, że historia to nie biografia prawdy... Czy też... in vino veritas? Twoje zdrowie! . Grichmar podniósł palec na znak zrozumienia, upił łyk koniaku, otarł pot z mięsistych policzków i nie zakąsiwszy, zaciągnął się i chuchnął papierosowym dymem zmieszanym z dobrodusznym uśmiechem. - Koniak też jest prawda. Ale... znowu historia? Powiedzieć po rosyjsku? Nie, będzie źle. Brak słów... Powiem po angielsku. Mister Stiszow, proszę łaskawie przetłumaczyć. (Stiszow uprzejmie skinął głową.) Historia to nie biografia prawdy, to biografia kłamstwa. Tak? Nie? Historia Ameryki to długi łańcuch wymuszonych przestępstw albo po prostu przestępstw, żadna różnica. Jak każda historia każdego narodu. Często sobie myślę, kochany Wiaczesławie, że nikt we współczesnym świecie nie odpowie na pytanie, czy istnieje historyczne odczytanie czasu, czy też to wszystko jedno wielkie oszustwo. Czyżby Bóg oszukał człowieka, obdarzając go życiem? Po rosyjsku trudno to wyrazić - dodał ilustrując ową językową trudność kolistym ruchem papierosa. - Kiedy mówię po rosyjsku, to mogę przekręcić sens... A co ty powiesz o Ameryce? - Hm. Szybko skręciłeś na mnie. No dobrze. A więc wydaje ci się, John, że człowiek oszukał Boga, w którego ty wierzysz? - zapytał Krymów porwany falą przekory, zapalając się do dyskusji, która dawała mu zawsze przyjemny posmak hazardu. - Nie chcę obrażać twoich uczuć religijnych, Jołin, ale czy doprawdy wymyślił człowieka Bóg, który postradał rozum? Moralności i ducha przekazał mu zadziwiająco mało, chciwości i głupoty - moc. I w końcu w nasze 119 stulecie wkroczył diabeł i zakpił sobie z Boga i człowieka: wyjął z niego duszę, a może i kupił, i dokonał zamiany, rozumiesz John? Zamiast ducha wcisnął mu luksusowy telewizor i tabletki antykoncepcyjne, zapewniające dziewczynom i szlachetnym młodzieńcom pełną swobodę... - No, no, mów dalej. - Mówię dalej. Zawiść i kłamstwo z nędznych niewolników przemieniły się w królów. I prawie całym światem rządzi bezosobowe fatum: banki, mafie, marionetkowi politycy. I wiesz, co jest przerażające? Amerykańskie nieuctwo i obłęd pieniądza stały się niezwyciężonymi dyktatorami mody, nastąpiła degradacja dobrego gustu. I kto zwyciężył? Co zwyciężyło? Tandetny blask i cherlawy talent na sprzedaż. Na piedestał wzniesiono kicz, tępotę i pornografię. Diabli wiedzą co. Film o kapłanach miłości homoseksualnej oglądają miliony ludzi, a intelektualiści pieją z zachwytu nad absolutną swobodą wypowiedzi. Niech żyje Sodoma i Gomora, panowie Masoch i de Sade. Pamiętasz ten dancing w Paryżu, na którym dziewczyny ubrane a la Marylin Monroe, a chłopcy w koszulkach z podobizną Elvisa Presleya wyczyniali sprośności w rytmie rocka również rodem z Ameryki. Połowa dziewczyn na świecie nosi niehigieniczne pod każdym względem dżinsy, ocierając sobie pupę i czułe miejsca. Światowa moda! Co ją obchodzą urolodzy i ginekolodzy? - Nie tak ostro, Wiaczesławie - powiedział półgłosem Stiszow. - Poniosło cię. - A co? Mam się może protokolarnie cackać? Interesuje mnie, co myśli na ten temat John, a nie to, czy mu przyjemnie się słucha. - Ty mów. Ja uwaga. Ja nastawił uszy. Tak to się mówi? - Tak, John, po wojnie Ameryka narzuciła całemu światu swój wściekły pieniężny rytm, a teraz wszystkie cuda swojej cywilizacji: niewybredny banał, reklamy, piękne 120 nalepki i zniewalającą estetykę bomb atomowych. Nie zastanawiałeś się nad tym, że Ameryka przyzwyczaja zwykłych ludzi do traktowania wojny jako nieodłącznej cechy współczesnego życia? A wiesz dlaczego? Bo ni kija nie zaznaliście cierpienia... Anatolij, przetłumacz na angielski: ni kija... - Nie! No! - krzyknął Grichmar unosząc potężne dłonie. - Mój ojciec był Rosjanin, kupiec, ja rozumiem. Mów! - Druga wojna światowa była dla Ameryki wesołą operetką, wojennym show. Tylko, prawda, nie było gołych panienek. Wtedy byliście bardziej purytańscy. Przyszliście na koniec walk przy dźwiękach „Tipperary". Trzysta tysięcy zabitych to nie dwadzieścia milionów. W katastrofach samochodowych zginęło was więcej. A najważniejsze, John, że Ameryka niesie teraz światu psychiczną demoralizację i wielkie kłamstwo, które nazywacie supercywilizacją i prawdą. Rozumiesz, o czym mówię? Czy może przetłumaczyć na angielski? Wiele ludzi żyje pod znakiem niszczenia człowieka, którego dokonuje ta zakłamana cywilizacja, rozumiesz, John? Nasz wiek rozchwiał się wskutek amoralności większości uczonych. Wszystko bowiem traci sens, kiedy postęp techniczny jest niemoralny. Tworzy, by burzyć... Działa, przeciwko człowiekowi i czyni z jego duszy pustynię. Chcesz, powiem jeszcze mocniej. Ta amerykańska moda w architekturze, w muzyce, w strojach, we wszystkim, nawet moda na coca-colę, to obyczajowy i intelektualny obóz koncentracyjny, który rozciąga się na cały świat. Zresztą wiele ludzi aż się rwie do tego koncentraka. Przeciętnego człowieka nęci blichtr, ładne opakowania, klamerki, guziki, łatwo go oszukać... No i widzisz, John, z jaką wściekłością mówiłem o twoim kraju. Ale, do diabła ciężkiego, nie jesteśmy dyplomatami, którzy muszą letnio się wypowiadać, i w końcu jestem ciekaw, co ty o tym sądzisz. Mnie w każdym razie nęka ten problem już od piętnastu lat. No, zaprzeczaj, zamieniam się w słuch... 121 I I Krymów, nastawiony na uważne słuchanie, z przyjacielskim uśmiechem oparł łokcie na stole, podparł pięścią brodę i przypomniawszy sobie w tym momencie o obowiązkach gospodarza, powiedział: „Dlaczegośmy tak nieprzyzwoicie trzeźwi? Gdzież ta rosyjska gościnność?", i napełnił kieliszki, żartobliwie szerokim gestem wskazał na zastawiony zakąskami stół, na który padał przezroczyście jasny cień parasola. Lecz Grichmar, człowiek solidnie pijący i może dlatego albo też z powodu upału, tylko raz bez apetytu pogmerał widelcem w kawałku łososia i odsunął talerz. Mrużył w milczeniu te swoje kłujące, wiśniowe oczka pod nabrzmiałymi powiekami, nie wypuszczając z dużej, owłosionej ręki kieliszka koniaku, i Krymów uśmiechnął się na widok Stiszowa, który, pocierając dłonią skroń, ukradkiem spod tej dłoni obserwował pilnie Grichmara - a z jego spojrzenia przebijało pełne poczucia winy zażenowanie z powodu tych ostrych sformułowań, jakich Krymów nie powinien był używać. Jakżeż my się boimy obrazić gościa, szczególnie gdy jest cudzoziemcem. Tak, drogi Tola, nasza inteligenckość nie zna granic. O ile o to chodzi, bo może nie pozbyliśmy się jeszcze duszy niewolnika? pomyślał Krymów z rozdrażnieniem i spojrzał na Mołoczkowa (jeszcze jeden zawstydzony) mieszającego skromnie słomką koktajle, policzki mu się zaróżowiły, a wąskie usta jakby zaokrąglił w przepraszającym uśmiechu. Grichmar łyknął koniaku i z sykiem zaciągnął się papierosem, wolno, głosem ochrypłym powiedział po angielsku: - Cała cywilizacja to spisek przeciw ludzkości. Ale nikt nawet nie drgnie na myśl, ile setek tysięcy niewolników musiało zginąć na pustyni, by powstały te cholerne piramidy. Komu one potrzebne? Grobowce faraonów? Szaleństwo. Człowiek zawsze był najtańszy. Jak to się mówi po rosyjsku? 122 I - Grichmar zmarszczył w skupieniu krzaczaste brwi. - Mała cena... Mało pieniędzy... Tak? - I niespiesznie, głosem stanowczym ciągnął po angielsku: - Ktoś z dzierżących władzę życzy sobie, żeby wszystkie narody znalazły się w sali operacyjnej. Drobny zabieg na mózgu albo zastrzyk. W pierwszej kolejności dla intelektualistów. Ktoś chce przemienić ludzkość w głupców i roboty. Człowiek we współczesnym świecie jest nikim, brzmi tylko dumnie. A dumny dźwięk potrzebny jest możnym tego świata dla ogłupiania milionów prostaków. Dlatego kłamstwo panoszy się jak nigdy dotąd. Dlatego polityka to kłamanie o wolności. Moda - kłamanie o pięknie. Sztuka - w dwóch trzecich rozrywkowe łajno, bezmyślne wymądrzanie się i seks. Prawda - sługa silnych. Więc jest kłamstwem, które otwiera bezczelnie wszystkie drzwi, bez przerwy mówi o wolności w myśl pragnień miernoty. Czy wyrażam się zrozumiale, mister... mister Stiszow? - Absolutnie zrozumiale. Przetłumaczyłem wszystko prawie dosłownie, mister Grichmar - odparł Stiszow z kurtuazyjnym skłonem dobrze uczesanej, z przedziałkiem, siwej głowy, i z wyraźnym wahaniem zapytał uściślaj ąco: - Jednakże ja osobiście... nie bardzo rozumiem pańskie sformułowanie o wolności, której pragnie miernota. Co to znaczy? Grichmar stuknął się z przejęciem w czoło. - Mądry człowiek zawsze jest wolny. Nawet za kratkami. Myśl, myśl... Ale wolność czyni mędrca i miernotę równymi sobie, i rodzi się zawiść, fałsz we wzajemnych stosunkach. Zawiść prowadzi do nienawiści, dlatego wolność jest fałszywa. To starotestamentowy aksjomat, mister Stiszow. Zrozumiałem to przed trzydziestoma laty. - Całkiem możliwe - wtrącił Krymów. - Lecz wolność niezbędna jest dla rzeczy najważniejszej, natury człowieka, by ludzie odnajdywali drogę do siebie wzajemnie. Ptak bez powietrza nie będzie latał. 123 - O, Wiaczesławie, zaraz zaczniemy mocno sobie wymyślać. Powiedziałeś jak poeta. Żadna wolność nie przebije muru samotności. I jest całkiem bezsilna. Nie zatrzyma pełznącej przez świat zarazy cywilizacji. Istnieje Związek Radziecki i Stany Zjednoczone. Nie ma starożytnej Grecji i Peryklesa. Nie ma również Jezusa Chrystusa. - Nie zastanawiałeś się nad tym, John, że może Jezus Chrystus zużył się w ciągu tych dwóch tysięcy lat? Może ktoś oczekuje nowego archanioła z mieczem ognistym? I pragnie dla ludzkości kary biblijnej za wszystkie jej grzechy. Nawiasem mówiąc, jeśli idzie o tę karę, to słyszałem o niej w sześćdziesiątym szóstym roku w Ameryce, na uniwersytecie Berkeley z ust pewnego profesora filozofii. - W Stanach nie jest dobrze - stwierdził ponuro Grichmar - nie jest dobrze i w Rosji, bo jak na razie nikt za grzechy nie odpokutował. Historia Rosji to dramat. Miernota zniweczyła rozum i talent. Zburzone świątynie. Ojciec zabijał syna, syn ojca, żona w ręce wrogów oddawała męża, siostra nienawidziła siostry, brat brata. Zniweczony, prawie zniweczony duch rosyjskiego narodu. Nie ma religii. Jestem prawosławny, Wiaczesławie, wiesz o tym. Mój ojciec, kupiec pierwszej gildii Grichmarow, emigrant z Rosji, był królem herbacianym w Petersburgu. Kapitalista, nie proletariusz bez środków produkcji. Wyjechał z Rosji podczas rewolucji. Moja matka jest Irlandką. Uważam się za Amerykanina narodowości rosyjskiej. Paradoks? Nie! Rosyjski duch panował w naszej rodzinie aż do śmierci ojca. Kiepski ze mnie kulty wator tradycji, ale oprócz Jezusa miałem jeszcze w dzieciństwie dwóch bogów, Gogola i Dostojewskiego. Lubię dawną Rosję. Szukam w niej rosyjskiej cywilizacji, a najczęściej znajduję europejską. Lecz nie za dobrą, nie pierwszy gatunek. W pogoni za bogactwem pod wieloma względami naśladujecie Amerykę. W niedługim czasie pojawi się u was hasło: „Sukces za wszelką cenę". Jednak powtórzyć sukces innych nie jest łatwo. To łot na cudzych skrzydłach, które nie są niezawodne. Coraz u was mniej rosyjskości, Wiaczesławie. - Co masz na myśli? - Anglosasi wyznają kalwińską filozofię powodzenia doczesnego, a Rosja była silna swoim życiem duchowym. - Uważasz, że go już nie ma? - Jesteś jeszcze ty. - Grichmar zachichotał radośnie, podniósł kieliszek, umoczył w nim usta i ciągnął dalej: - I niewielu jest tobie podobnych, którzy cierpią za wszystko. Duch ustępuje miejsca praktycyzmowi. Największy ciemniak czuje, kiedy buty go cisną. Wasze obecne buty, które ludziom proponujecie, cisną niejednego, bo rozmiar ich jest pomieszany: rosyjsko-europejsko-amerykański. I praktycyzm produkcji radzieckiej... - A ja, John, rozumuję całkiem odwrotnie: wszystkich na świecie cisną buty amerykańskie. Piękna robota, świetnie wykończone, a w środku twarda skóra, nie można chodzić. Stuprocentowy Amerykanin, jak wywnioskowałem z mojego tam pobytu, uważa się za obrońcę i męczennika demokracji: gotów jest ratować wszystkich przed komunizmem. Ale męczennicy przeobrażają się często w oprawców. Wybacz ostre słowo. - Wietnam? Przeklęty Wietnam! - Nie tylko. No dobrze, nie o tym chciałem... Wszechogarniająca i wieczna prawda nie istnieje. Rozum i wiedza to pojęcia względne. Przyjdzie czas i z wielu rzeczy się wycofamy, wiele zmienimy. Jeśli oczywiście ostanie się życie na Ziemi... Aleja nie chcę niczego usprawiedliwiać. Usprawiedliwić można wszystko. Wszystkie swoje błędy. I wykazać tysiąc przyczyn, dla których się je popełniło. To już wiem. - Wątpię, Wiaczesławie, czy człowiek zdoła uchronić życie na Ziemi. Lecz czy nastąpi odrodzenie w Chrystusie? - Można się jeszcze zatrzymać, John. Jeszcze... Pora, byśmy wszyscy zaczęli czcić przyrodę, którąśmy spaczyli, 124 125 zakłamali i zgwałcili w imię ulotnych korzyści. A ratować-przyrodę to ratować samych siebie. I własne sumienie. - Co? Zatrzymać postęp techniczny? Ameryka ma się zatrzymać? Związek Radziecki ma się zatrzymać? Japonia? Niemcy Zachodnie? To niemożliwe, Wiaczesławie. Jesteś fantastą. Ekspres się rozpędził, w wagonach ludzie się cieszą, piją koniak, tak jak my teraz, a maszynista oszalał, hamulce nie działają, pijemy zatem i wiemy: przed nami zguba, przepaść... - Nie chciałbym zguby dla naszej pięknej Ziemi. Jesteś człowiekiem przebiegłym, John. Twoja przebiegłość wyraża się w ewangelii nienawiści do grzesznej cywilizacji. Ale my, ty i ja... nie mamy prawa nienawidzić nawet nienawiścią najświętszą. Czy jesteś aby pewny, że artysta ma prawo wystawiać nie podlegające dyskusji oceny... osądzać życie? Oczywiście, powinniśmy zdobywać wiedzę i okazywać litość. Wszyscy ludzie na coś czekają, chorując zarazem na nieudolność oczekiwania. Powinniśmy szukać w świecie duszy, którą człowiek utracił w niecierpliwej pogoni za łatwym życiem. Tak jest, stracił duszę. A łatwe życie nie zdarza się, jest tylko lekka śmierć... - Odpocznijmy, Wiaczesławie, zmęczyłem się tłumaczeniem. Pozwól... Ty zresztą też się zmęczyłeś. Tak, zmęczyłem się. O czym to mówiliśmy? I co nam da to bezużyteczne wymądrzanie się? Nikomu niepotrzebne wymądrzanie się dwóch reżyserów zjednoczonych w odrzucaniu szaleństwa zakłamanej cywilizacji, myślał Krymów zauważając mimochodem pełne niepokoju, niebieskie oczy Stiszowa, utkwione błagalnie w jego twarzy. Znowu sens życia? Śmieszne! Większość ludzi żyje bez roztrząsania tych problemów. Sens życia nie jest jednolity; ludzie są przecież różni, i pod względem intelektu, i uczucia. Jednomyślność nie wchodzi w rachubę. Istnieje jednak psychoza jednolitej głupoty i okrucieństwa. Jakim okropnym stworzeniem jest człowiek, skoro znęca się nad istotą 126 sobie podobną. Powiedziałem: litość? Zdobywać wiedzę i okazywać litość? Nie osądzać życia? A to już wygląda na zdradę, szanowny Wiaczesławie Andriejewiczu. Przeczę sam sobie. Gdzie jest prawda, pośrodku? Nie. Nigdy. Zdaje się, że Stiszow powiedział kiedyś podczas rady artystycznej: „Chcecie jednomyślności wśród reżyserów? Proszę bardzo. Jedna w kuluarach, całkiem inna na trybunie. Jesteśmy zbyt dobrze wychowani, by mówić sobie prawdę w oczy." Ale dlaczego mój kochany Stiszow, ten dobrze wychowany człowiek, patrzy tak na mnie i dlaczego jest mi głupio? Drogi Anatoliju, czyżbyś się bał, czyżbyś uważał, że pozwalam sobie na zbytnią szczerość wobec obcokrajowca? A cóż ja mianowicie takiego powiedziałem? Tak, za bardzo jesteśmy ostrożni... do obrzydzenia. Tylko dlaczego jest mi tak głupio? Taras restauracji tonął w upale, buchał żarem lipcowego, rozleniwiającego dnia, nawet w cieniu parasola panowała spiekota. Nieprzyjemną suchością pachniała przepalona słońcem tkanina nad głową. Krymowowi było duszno, mimo iż zdjął marynarkę, rozpiął kołnierzyk, rozluźnił krawat, nie mogąc pojąć, dlaczego go dzisiaj włożył. Pamiętał z bytności w Paryżu, że Grichmar nie lubił wymuskanej sztywności i z cyganeryjnym niedbalstwem światowej sławy przychodził na koktajle w luźnych, miękkich koszulach, rozpiętych pod masywną szyją. A Grichmar słuchał go uważnie, ściągał krzaczaste, kosmate brwi, wyrażając bądź zgodę, bądź sprzeciw, mrużył co chwila te swoje wiśniowe oczka, w których zapalały się ogniki piekącej ironii i które czasem, nieco rozbiegane, jaśniały niemal czułością, gdy myśl Krymowa wychodziła naprzeciw jego myśli. Lecz im bardziej ich dyskusja stawała się ostra, im bardziej oddalali się od spraw prostych ku kwestiom nie do rozstrzygnięcia, tym większą gorycz odczuwał Krymów, a dojmujący smutek ściskał go za gardło. Bał się zadać sobie pytanie bez ogródek: cóż to się z nim 127 stało, dlaczego wracają odczucia po tamtym psychicznym rozchwianiu w hotelu paryskim? Bał się dowiedzieć o swoim stanie czegoś więcej, ponieważ ostatnimi laty nie zapadał na żadną poważniejszą chorobę. I znów pojawiło się przejmujące dreszczem poczucie bezsiły (nerwy, cholerne nerwy się rozszalały i wykańczają człowieka) na wspomnienie owego dobrze znanego mężczyzny w końcu hotelowego hallu, który jedyny wśród odświętnie odzianych, starannie ogolonych, palących papierosy i rozmawiających beztrosko przed przeglądem filmów, jedyny wśród tych wielkich twórców, tylko on pamiętał i czuł na skroni chłodek pozlepianych włosów, pachnących jeszcze rzecznym mułem, zalatujących już migdałową wonią śmierci, widział półprzy-mknięte, mokre rzęsy, przez które ledwo przenikał stygnący blask oczu, chciał wytrzeć i nie wycierał spływający po policzku tusz niczym ślad czarnych łez, co poraziły go jakąś dziecięcą bezradnością... Starał się nie rozgrzebywać w pamięci szczegółów tego dnia, ale niedawne wydarzenia tkwiły w nim i dawały o sobie znać nawrotami bólu serca, pełną poczucia winy bezsilnością i żalem, a łzy, na które nie było go stać, zaparły mu nagle dech w piersi. I wówczas głośne słowa, filmy, rozmowy o pięknie wydały mu się bezsensowną, czczą gadaniną, nie mającą żadnego znaczenia, i pomyślał, że wobec tej niewinnej, utalentowanej dziewczyny świat okazał się niesprawiedliwy. „Niech pan posłucha, Wiaczesławie Andriejewiczu, jakie to piękne: sednem życia, jego przeznaczeniem jest dawanie radości" - dźwięczał mu w uszach jej przeciągły głos przytaczający owo zdanie któregoś wieczora, gdy przyszedł na Ordynkę. I w takich chwilach Krymów nie wiedzieć czemu nabierał przekonania, że to nieszczęście nie było przypadkiem, nie mógł jednakże uwierzyć, że wyszła z owego kręgu „dawania radości" z własnej woli. Wypowiedziawszy słowa: „łatwe życie nie zdarza się, jest tylko lekka śmierć", Krymów pochwycił skierowany 128 nań, zaniepokojony i jakby chcący czemuś zapobiec wzrok Stiszowa, i owo milczące zatroskanie przyjaciela, którego cechował arystokratyczny chłodek, uprzejmość wobec otoczenia, bezkonfliktowość, wywołało w nim niczym nie uzasadnione rozdrażnienie. Ty mój niebieskooki aniele stróżu, czemu spoglądasz na mnie z litościwą obawą? chciał zapytać ironicznie, domyślając się, co napawało Anatolija Pietrowicza takim lękiem, lecz całkiem nie po męsku przestraszył się nagle bólu serca i łez, które raptem podeszły mu do oczu i zatamowały oddech (nigdy czegoś takiego nie doznawał), tak że z wysiłkiem powiedział w końcu nieswoim głosem: - No i dobrze, dyskusja na tematy międzynarodowe zakończona, mądre słowa zostały wypowiedziane. Wszystkie prawdy mamy jak na dłoni, więc kończmy koniak w tym lokalu, wypijmy na happy-end mocną kawę i zastanówmy się, co robić dalej w tej rozkosznej cywilizacji, co przedsięwziąć. Ostatnie zdanie wypowiedział niewyraźnie, ochryple, głos mu się załamał, zakrztusił się, odkaszlnął z wesołą miną, potarł dłonią pierś i podniósł kielich w stronę Grichmara, dodał nienaturalnie głośno: - Twoje zdrowie, John. Właśnie, czy nie chciałbyś pójść dzisiaj do Teatru Wielkiego? W jakim jesteś nastroju? Grichmar sapnął ze świstem, wypuszczając dym nozdrzami potężnego nosa, ze wzmożoną jakby podejrzliwością patrząc Krymowowi w oczy, na jego pocierającą pierś rękę, i po chwili milczenia zapytał po rosyjsku: - Ty trochę źle czujesz? Ty zmęczony? Twoje serce boli? Pamiętam, w Paryżu łykałeś tabletkę... - Życie to walka z nieuchronnością śmierci. Biblia powiada, że człowiek rodzi się po to, by cierpieć. Aleja czuję się świetnie. No, a jak się zapatrujesz na wizytę w Teatrze Wielkim. 9-Gra 129 - Po co te żarty? - zapytał Stiszow ze smętnym wyrzutem, spoglądając błagalnie na Krymowa, i zachrzęścił stawami palców. - Piłeś przecież niewiele, a wyglądasz rzeczywiście na zmęczonego i całkiem nie w pełni... - Okaż wspaniałomyślność i wybacz mi, Anatolij, zażartowałem istotnie niezbyt fortunnie, jeszcze w dodatku w otoczce pięknych słów - rzekł Krymów ożywiając się, mrugnął do Stiszowa, dopił koniak i po przyjacielsku, bezceremonialnie ponaglił Grichmara: - No, wypowiedz się, przedłóż program, jestem dziś twoim przewodnikiem. Grichmar chrząknął apelując o uwagę, pomachał znacząco grubym jak serdelek palcem, wypił koniak, odwrócił kieliszek do góry dnem, potrząsnąwszy nim uprzednio na dowód, że nie zostało ani kropli, i rzekł z naciskiem: - Kie-li-sze-czek ko-cha-ny... Słowa podzięki za toast... Za gościnność. Tak po rosyjsku? - Zaśmiawszy się bezdźwięcznie, Grichmar znowu pomachał palcem - miał widać takie przyzwyczajenie - i powiedział konfidencjonalnie, z zażenowaną miną człowieka, który nie chciałby się w tym towarzystwie krępować: - Wy mówicie: idź do Teatru Wielkiego, a w Paryżu: do Folies-Bergere, do Lido. Tam co prawda nieźle można wypić. Nie lubię opery. Nie można myśli odśpiewać i odtańcować. Siedzę, patrzę i ogarnia mnie idiotyczny śmiech, jak oni się tam męczą. Ale cudzoziemcowi nie wypada chichotać. A ty lubisz, Wiaczesławie? - Nie za bardzo lubię i nie za bardzo nie lubię. Moja rola to zapewnić ci bilet, a do teatru i tak bym z tobą nie poszedł, nie miałbyś mi chyba tego za złe. Robi mi się niedobrze, kiedy chwieją się dekoracje i gdy w kulminacyjnym momencie Don Basilio gubi wąsy. Po co, dlaczego ja o tym mówię? Tak, tak, zaraz wszystko minie, zaraz będzie mi lepiej. Co za smutek! Może jeszcze koniaku? Jakiś dowcip? Dziwne, zupełnie nie mam pamięci do dowcipów. Tak, interesujący chłop z tego Grichmara... Ale dlaczego z taką powagą i uporem wpatruje się we mnie? - Wiaczesławie, ja nie przyjechał do teatru ani w celach turysty. Ja mam ważną sprawę do ciebie. Mam konieczność rozstrzygnąć z tobą pewien pomysł. Mam cel... Chcę cię zaprosić... po rosyjsku zaprosić, tak? Zaprosić zrobić reżyserię... Nie, zawołać do inscenizacji filmu. Mam dobry scenariusz, potrzebuję twoja głowa. - Coś takiego, John! - wykrzyknął Krymów z przesadnym zdumieniem. - Zapraszasz mnie do Hollywood? Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym w Paryżu? Tam, w beztroskim nastroju, łatwiej byłoby o decyzję. - Ja producent i nie mogę wyrzucać kilka miliony do muszli klozetowej. Przyleciałem do Moskwy oficjalnie. Co za cuda zdarzają się na świecie! Czegoś takiego się nie spodziewałem. John obejrzał moją „Nie wypowiedzianą wojnę" i po namyśle postawił na mnie, jak powiadają Amerykanie. - Ale utalentowany z pana człowiek, Wiaczesławie Andriejewiczu - powiedział pochlebnie Mołoczkow, przeżuwając półgębkiem kanapkę, i na policzkach wystąpiły mu fioletowe plamy. - Nakręcić film w Ameryce to rzecz niezmiernie interesująca. No i zaraz sława światowa... - Do licha z tą twoją sławą światową! - uciął ostro Krymów i raptem ni stąd, ni z owad się roześmiał. - Lubię bajki, John, lecz w nie nie wierzę. - W Hollywood nie tylko gówno i bajki. Cztery filmy nakręciłem tam. Nie jestem taki najgorszy reżyser. - Chciałem właśnie powiedzieć, że macie przecież w nadmiarze własnych reżyserów, którzy mnie, konkurenta, zjedzą z kopytami, niech się tylko tam pojawię, jak świnia u cudzego koryta. - Do tego filmu potrzebny jest rosyjski Kry-mow, ty, ty, Krymów - powtórzył natarczywie Grichmar. - Ja mam konieczność porozmawiać z tobą po rosyjsku. Tete-a-tete. Pospacerujemy na piechotę. Na piechotę, tak? Porozmawia- 130 131 ii 1 1 f lilii !l II 4 i ipw1' !pi liii}; i I |f ¦*"" i i ^; 1" I? ,tl my o scenariuszu. Mister Stiszow nie będzie się już trudził. Ja będę trudził sam. Dziękuję uprzejmie. Tak to jest? - Również dziękuję - rzekł Stiszow dziękując dodatkowo uśmiechem. - No, cóż, idziemy - powiedział Krymów kładąc pieniądze przed Mołoczkowem, który nie wiedzieć czemu przykrył je zręcznie dłonią, jakby to była nieprzyzwoita fotografia. -Proszę cię, zapłać, Tierientij. Co, łapiesz koniki polne? - Uśmiechnął się. - Samochód służbowy zostaw nam. Anatolija Pietrowicza odwieź do domu taksówką. Wstali od stolika i wśród parasoli opustoszałej restauracji, po nagrzanej od słońca posadzce, między stolikami, nakrytymi gdzieniegdzie śnieżnobiałymi obrusami, lśniącymi srebrem sztućców, skierowali się ku windzie. A z dołu dobiegał przetaczający się, różnoraki szum ulic, i Krymów z przykrością patrzył teraz na zmętniały od wielkomiejskich oparów błękit nad dachami, na szefa sali w czarnym, żałobnym garniturze i gromadkę młodych, gładko uczesanych kelnerów przy barze, którzy pełnym szacunku wzrokiem odprowadzali masywnego niczym bryła skalna cudzoziemca. 11. Słońce było jeszcze wysoko, choć zaczynało się już skłaniać ku zachodowi, gdy po długiej przejażdżce po Moskwie, po małym koktajlu w klubie filmowym, po lodach na ulicy Gorkiego wysiedli z auta na Wzgórzach Leninowskich i podeszli do tarasu widokowego, tam gdzie Grichmar prosił, by go przywieźć. Stali tu i siedzieli na granitowej balustradzie, rzuciwszy obok na ziemię podróżne torby, jacyś hałaśliwi zagraniczni turyści w szortach. Dalej równie hałaśliwie fotografowali się nowożeńcy w bezpiecznym kręgu przyjaciół, których chmara wysypała się z samochodu, państwo młodzi śmiali się i coraz to zastygali nieruchomo z odwieczną, dufną nadzieją 132 zatrzymania na martwym, błyszczącym papierze ulatującej w przeszłość chwili. Panna młoda poprawiała w pośpiechu fałdy na okrągłych biodrach, spoglądając na czubki swoich pantofelków, ledwo widocznych spod białej sukni, na komendę fotografa unosiła gwałtownie pospolitą twarz, zeszpeconą niepotrzebnym uśmiechem, wsuwała dłoń pod ramię pana młodego, śniadego chłopaka z zabójczym wąsikiem. I Krymów pomyślał, jak odległa jest ta para młodych, oczekujących cudu własnej urody na fotografii, i ci turyści liczący, w myśl kosztownego programu, na wizualne doznania w obcym kraju - jak odlegli są od wszystkiego tego, 0 czym on z Grichmarem dyskutował, a co dla innych nie miało najmniejszego znaczenia, dla większości pracujących w pocie czoła ludzi, żyjących zwyczajnie, bez żadnych zbędnych myśli i wątpliwości, być może zgodnie z zasadami 1 zgodnie z naturą, na podobieństwo zdrowej rośliny pod kopułą niebios. Istotnie, można żyć w spokoju nie zadając żadnych pytań, troszcząc się tylko o chleb powszedni. Tak jak żyje setki milionów ludzi, przekonywał siebie Krymów i mając to sobie za złe powiedział Grichmarowi, który z ciekawością popatrywał na nowożeńców: - Gdy wróciłem z Ameryki, bez końca mnie pytano: co podobało ci się tam najbardziej? Mruczałem coś, zastanawiając się, co właściwie. A chłopaki oblatane, dziennikarze, orientujący się, co i jak trzeba, podpowiadali mi: naród, tak odpowiadają dosłownie wszyscy powracający z zagranicy. Nie, John, nie poznałem narodu amerykańskiego, a przecież starałem się rozmawiać z każdym napotkanym człowiekiem, najwyżej jedną jego cechę: naiwność. Grichmar, powłócząc niezdarnie nogami po asfalcie, podszedł do balustrady, z głośnym sapaniem oparł się łokciami o granit, po czym wyciągnął z kieszeni marynarki papierosa, wymamrotał ochryple: 133 - A czy ty znasz Rosjan... naród rosyjski? - Trochę. Dlatego że walczyłem. Ale to były lata czterdzieste. Nikt własnego narodu nie zna do końca. Nie znał ani Sokrates, ani Tołstoj, tak jak nie można poznać wszechświata. Lecz Rosjan nie cechuje naiwność. Ufność - tak. Nie naiwność. Mam na myśli ciebie, John, i twój scenariusz, który mi streściłeś. Nie potrafię zrobić takiego filmu. - Dlaczego, powiedz? - Wybrałeś niewłaściwego reżysera. Chcesz, żebym zrobił film o apokalipsie? Nie dam rady. Grichmar międlił w ustach papierosa, ponurym spojrzeniem omiatał zamazujące się w mgiełce zachodzącego słońca kontury Moskwy w dole, podobne do wież kościelnych szczyty odległych wysokościowców, przywodzących na myśl coś minionego, gotyckiego, szarą buławę baszty Ostan-kinowskiej za horyzontem dachów, żółte i jasne plamy drapaczy chmur, jednostajne prostopadłościany, których szyby jaskrawo odbijały promienie słoneczne, złote cebule klasztoru Nowodiewicziego z kopułami jak zabawki po drugiej stronie łagodnego łuku rzeki Moskwy - pociemniałej już groźnie przed zbliżającym się wieczorem - gdzie w pobliżu kręgu stadionu pełzł ku mostowi niczym biały żuczek, rozścielając na wodzie wąsy, tramwaj wodny. Krymowowi patrzącemu na tę ciżbę dachów, na mętną zawiesinę unoszącą się nad przegrzanym w ciągu dnia asfaltem, słyszącemu drgający stukot mostu metra, czującemu gęsty odór gazów spalinowych - wydało się nagle: oto z dołu napływa z tego ogromnego, żywego organizmu ciepły, oleisty zapach potu maszyny, promieniuje stamtąd zmęczenie przeludnionego, wielomilionowego miasta, które tak kochał w dzieciństwie, a którego teraz prawie nie poznawał. - Mój ojciec mówił: nieskończone mnóstwo - mruknął Grichmar i uniósł gniewnie krzaczaste brwi. - Gdzie jest to nieskończone mnóstwo? Drapacze chmur... Dwudziestopię- 134 trowe pudła. Jak w Filadelfii. Dlaczego zburzono rosyjskie świątynie? Nie wolno się śmiać, gdy sprawa tyczy wiary... Nie odmawiaj mi, Wiaczesławie - powiedział z grymasem niezadowolenia, uderzając pięścią w granit. - Musisz zrobić ten film. Wykrzyczeć na cały świat tym głupim samobójcom, zarozumiałym osłom. Tematem będzie zagłada naszej planety. Nędzni ludzie wywołali wojnę jądrową. Cała Ziemia płonie. Ogień, wszędzie ogień, potem Ziemia - zwęglony kamień. Ocalał jeden żółw. Jeden, biedny, ostatni pełznie ku brzegowi oceanu. Widzi gigantyczne, czerwone słońce... przed sobą, w dymie. Słońce jak nabrzmiała pluskwa. A żółw pełznie. Podpełza do oceanu, a ocean wysechł, pustka. Martwy. Tak to po rosyjsku? Gigantyczny rów, szkielety ryb. Żółw patrzy, patrzy na martwy ocean, na słońce. I umiera na skraju tego rowu. Oko zamiera, słońce gaśnie. - Niewesoło - powiedział w zadumie Krymów, wyobrażając sobie plastycznie zakończenie filmu. Żałobnie czarny, zwęglony brzeg oceanu, który wyparował wskutek jądrowego ognia, powleczone mgiełką szklane oko znieruchomiałego żółwia z gasnącą powoli czerwoną kropką słońca. -Przerażające, przerażające. Jaką to wszystko tchnie beznadzieją! - Film powinien mieć taki tytuł: „Ostatni żółw". - Grichmar chrząknął, chustką do nosa wytarł nastroszone brwi, zwilgotniałe oczy, twarz, przez którą przebiegł nerwowy tik, wysmarkał się hałaśliwie. - To apokalipsa... Straszny sąd bez Jezusa. Film powinien być... jak krzyk przed śmiercią. Kara za zakłamanie, rozpustę lekkomyślnej ludzkości. Twój film „Nie wypowiedziana wojna" był bardzo niespokojny. To okropny problem ekologii. „Żółw" to powinien być koszmar piekła. Każdemu serce powinno się przewrócić na drugą stronę... Szok... Śmierć, zguba cywilizacji, nieszczęsnej Ziemi... i całej brudnej, gównianej polityki. Grichmar z pauzami, głosem urywanym wypowiadał słowa, które wyszukiwał w pamięci, i wciąż powolnym 135 ruchem wycierał chustką twarz, jak gdyby tym gestem chciał przydać rozmowie charakteru zdecydowanie codziennego. Lecz Krymów widział jego niezdarne zaaferowanie, pot na pulchnych policzkach - i stanął mu w pamięci najnowszy film Grichmara, wyświetlany na paryskim festiwalu. Wstrząsnęła nim w tym filmie tragiczna beznadziejność jednostki ludzkiej we współczesnym świecie, ukazana na przykładzie bohatera, który po katastrofie samochodowej trafia wskutek tragicznej pomyłki do domu wariatów, gdzie w komfortowo urządzonych separatkach i salach operacyjnych sprawują władzę znakomici, obłudnie uprzejmi chirurdzy, czyniący ludzi chorych śmiertelnie chorymi, nieprzeciętne talenty przemieniający w bezwolnych idiotów, bezwolnych zaś idiotów - we władców. Film kończy się tym, że za poduszczeniem głupiego chirurga, kapłana obłudy, położono bohatera na stół operacyjny. „Kto wybaczy, kto wybawi, kto wyleczy cywilizację? My..." - Dziękuję ci za propozycję, John - powiedział Krymów, którego przejęło dreszczem owo wyobrażenie spopie-lałego świata, stanowiącego karę dla ludzkości. - Obmyśliłeś niesamowity film. Bez krzty nadziei. Ja mimo wszystko kocham Ziemię i dlatego nie potrafię być archaniołem z mieczem ognistym. - To okropne, Wiaczesławie, okropne. Zło pozostaje... bezkarne... - powiedział z żalem, głosem bezdźwięcznym Grichmar i w poszukiwaniu odpowiednich słów zmarszczył czoło. - A ty bardzo jesteś pewien, że można osięgnąć, nie, dosięgnąć... Tak? Dobrze? Dosięgnąć ideału ludzkiego braterstwa? Nie. To gorzej. - Tak, gorzej - potwierdził Krymów. - Pewien jestem natomiast czego innego: potrzebny jest teraz bohater, który by stale zadawał ludziom pytania w każdej sprawie. Początkowo traktowano by go jak idiotę, ale to żaden problem, Don Kichot jest nieśmiertelny. Namnożyła się straszna moc tępych, przebiegłych, zadufanych w sobie burzycieli, urzęd- 136 niczków, od administratora domu po ministra, którzy wyznają jedną zasadę: słodkie życie dziś, a po nas choćby potop. Bezlitośnie wyrąbują lasy, rzeki przemieniają w kanały ściekowe, niebo w zwalisko śmieci. Mordercy Ziemi i wszelakiego istnienia. Czy zauważyłeś, John, że większość ludzi, u was i u nas, ma identyczny wyraz oczu? Zobojętnienie wobec wszystkiego z wyjątkiem wygodnie uplasowanego własnego tyłka! W imię tej wygody sprzeda i zdradzi nie tylko kraj rodzinny i własny naród, ale i cały świat. - Don Kichot... Ty tak... Ty marzysz, że można... odmienić naturę ludzką. - Muszę cię zmartwić, ja nie jestem donkiszotem. Znam problemy, które mnie nękają. Lecz nie znam właściwych rozwiązań. Rozumiesz, John? Stąd moja chandra. - Co to chandra? - Chandra? To ból, którego nie sposób zlokalizować. Rozumiesz? - Wiem... To bardzo źle. Z pół godziny postali na tarasie widokowym, w niejakiej odległości od turystów, którzy co chwila przyjeżdżali i odjeżdżali autobusami oblepionymi kurzem, po czym granitowymi schodami zeszli ku cerkwi Św. Trójcy, ruszyli w stronę nowych, lipowych alei. I tutaj, nie opodal cerkwi, za ogrodzeniem starego, nieczynnego cmentarza Krymów dostrzegł ze zdziwieniem wśród porosłych trawą pomników brodatego mężczyznę w rubasze, który szedł boso ścieżką, poprzecinaną promieniami słońca, chwiejąc się pijacko w przeciągłym ziewaniu, a tuż za nim, również ziewając spazmatycznie, z poduszką pod pachą kolebała się na grubych nogach kobieta w perkalowej chustce na głowie i z zaaferowanym pośpiechem kreśliła na ustach znak krzyża. Zmierzali ku domowi stojącemu na drugim końcu tego od dawna już nieczynnego cmentarza, prawdopodobnie (orzekł w duchu Krymów) był to stróż cerkiewny z żoną, odpoczywali sobie pewno gdzieś tutaj pod drzewami. I czu- 137 jąc niemal chłód poduszki i zgrzebne ciepło trawy, Krymów pozazdrościł tym obcym ludziom ich niewinnej uciechy, powiedział: - Wiesz, John, co to za rozkosz uwalić się na trawę i zapaść w sen? Ani razu tego nie zaznałeś? - Ruś, tak? To Ruś... - powiedział Grichmar i zatrzymał się przy ogrodzeniu, utkwiwszy swe przenikliwe, wiśniowe oczka w brodatym, omdlewającym z ziewania człowieku. - Ojciec opowiadał mi... Miał wcale niemały majątek na Uralu - ciągnął z przerwami. - Pod miastem Jekatierinburg, po waszemu Swierdłowsk, tak? Tam był majątek. Olbrzymi ogród. On... mój ojciec i dziadek... lubili tam spać na sianie. On mówił, że na Rusi śpi się pod spojrzeniem Boga. On mówił... kiedy gwiazda w nocy zagląda do okna... do domu, to moja dusza staje się bogatsza. - Stuknął się palcem w pierś. - On doskonale... mnóstwo znał Rosję. - Wybacz, John - powiedział Krymów nie starając się złagodzić stanowczego tonu. - Rusi i Rosji nikt doskonale ani nie znał, ani nie zna. Nawet Lew Tołstoj. Rusi już nie ma. A Rosja to kraj największych niespodzianek. Drugiego takiego nie ma na świecie. I jeśli ktoś uratuje zbłąkaną cywilizację, to tym kimś znowu będzie Rosja. Tak jak w czasie drugiej wojny. W jaki sposób? Nie wiem. I za ile lat, nie wiem. I kosztem jakich ofiar, nie wiem. Możliwe, że zaprogramowane w niej jest sumienie całego świata. Możliwe, że Ameryce nie jest to dane. Tam załamanie się ducha już nastąpiło. Sojusz z diabłem został zawarty... Zamilkł, po czym powiedział z rozdrażnieniem: „No!", ujął Grichmara pod ramię, zachęcając go tym „no!" do przespacerowania się w milczeniu aleją, porozkoszowania świeżym powietrzem. Lecz Grichmar stał zakłopotany przy murku cmentarza, spoglądając na błyszczące wśród listowia, zielone kopuły niedalekiej cerkwi, gdzie w prześwitach dzwonnicy 138 fruwały wróble, a po żelaznym gzymsie, postukując pazurkami, maszerowały gołębie. - Chcę tam - mruknął Grichmar. Weszli do cerkwi, małej, cichej, pachnącej nagrzanym woskiem, oświetlonej z góry pochyłymi słupami słońca, wskutek czego płomyki świeczek przed ciemnymi ikonami stanowiły nikłe wysepki światła. Gdy tylko weszli, Grichmar wzniósł z pokorą oczy ku kopule, przeżegnał się gorliwie, a Krymowa zdumiała zmiana, jaką zauważył w jego mięsistej twarzy, w pochyłej, masywnej sylwetce. Była to niezwyczajna dla niego, pełna uległości pokorna skrucha, demonstrowana jakby nienaturalnie, nie pasująca do bryłowatej postaci reżysera. On sam zaś, wstrzymując oddech, poszedł bezszelestnie gdzieś w kąt, na lewo od ołtarza, w półmrok rozedrgany blaskiem świec, i tam niezgrabnie, niedźwiedzim ruchem ukląkł przed ikoną najpierw na jedno kolano, potem na drugie, prawą ręką szerokim gestem uczynił znak krzyża na piersi, jego wielka głowa opuszczała się i unosiła w pokłonach, i Krymów, nie spodziewając się tego po nie cofającym się przed niczym w swoich okrutnych filmach Grichmarze, odwrócił się, przykro dotknięty sztucznością tej sceny, jak gdyby musiał być świadkiem kłamstw bliskiego człowieka, kłamstw rzucanych prosto w oczy. Cóż ja znowu? skarcił się w duchu Krymów za te uszczypliwe myśli. Dlaczego podaję w wątpliwość szczerość jego wiary? Kto mi dał do tego prawo? Że stoi to w sprzeczności z jego filmami? Więc w czym w gruncie rzeczy dopatruję się oszustwa i niekonsekwencji? I na jakiej podstawie uzurpowałem sobie prawo do osądzania go? Jak przywykliśmy czuć się niedoścignionym ideałem dla całego świata, jak przyzwyczailiśmy się do etykiety ludzi bez skazy! A on zrobił dwa niezwykle ostre filmy, w których zawarł taki ogrom człowieczego bólu. Wątpliwe, czy ktokolwiek inny potrafiłby to tak mocno wyrazić. 139 Z niechęcią skierowaną do tego pełnego pychy swego drugiego ja, wychowanego od dzieciństwa w zadufanym przekonaniu o wyższości moralnej nad innymi, żyjącego oczywiście w anielskiej czystości, wiedzącego i rozumiejącego oczywiście absolutnie wszystko, Krymów, płonąc ze wstydu, spojrzał z daleka na klęczącego pokornie Grich-mara i szybko ruszył ku drzwiom cerkwi, jak gdyby uciekając od tego swego żałosnego drugiego ja. Zatrzymał się przy wyjściu, gdzie w pomarańczowej aureoli paliła się spokojnie lampka, i oświetlona nią, pomarszczona, obramowana czarną chustką twarz staruszki, sprzedającej tu świece, pochylona była ku stołowi jakby ze smutkiem, bez krzty nadziei. Z dobrze znanym, przenikającym go uczuciem nagłej duszności w gardle Krymów gorączkowo wymacał w kieszeni co grubsze monety i powodowany jakby skrytą myślą uwolnienia się od chandry, z nadzieją na ulgę i bez wiary w tę ulgę, rzucił pieniądze na stół i wyszedł na świeże powietrze. W oczekiwaniu na Grichmara chodził w tę i z powrotem po chodniku przy schodach, palił, powtarzając wciąż w myślach zawsze uspokajające go zdanie: „Zaraz to minie, tak jak mija wszystko". I stopniowo gorzka duszność ustępowała, czoło zrosił mu pot, rzeczywiście poczuł się trochę lepiej, a gdy Grichmar, zasępiony, z płonącym wzrokiem pojawił się na schodach i rzekł ochryple: „To prawdziwa, rosyjska cerkiew", Krymów tylko go zapytał całkiem już normalnym głosem: - O co się modliłeś, jeśli to nie tajemnica? - Nie trzeba mówić. - Skoro tak, to przepraszam. - Tobie powiem. O ratunek dla świata. - Odetchnął głęboko jak człowiek zmęczony, przebierając palcami w paczce papierosów, i twarz jego raptem nabrała dawnego wyrazu, rzeczowego, jak gdyby ani na minutę nie przerwał prowadzonej z Krymowem rozmowy. - Chcę ci dać kon- 140 trakt. Chcę takiego filmu, Wiaczesławie. Ty możesz... Chodź, napijemy się jeszcze. - Mój drogi Johnie, to nie jest film dla mnie - rzekł Krymów z łagodną stanowczością. - Twoja propozycja mi pochlebia, ale... to nie dla mnie... Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia. Który to poeta powiedział, że skowronek na nitce swojej pieśni trzyma cały świat? A może ja to sam wymyśliłem? - To sentymenty... Wasz stary, radziecki romantyzm. - Nie, nitka to nadzieja. - Ja jeszcze chcę wypić, Wiaczesławie. Ja jeszcze chcę z tobą mówić. 12. Czwartego lipca Krymów był zaproszony do sędziego śledczego, więc nie pojechał na daczę, został na noc w mieście. Nad ranem przyśniło mu się, że ktoś usiłuje z klatki schodowej wyłamać drzwi - głośno i przenikliwie szczękało żelazo obracanych zamków, trzeszczały deski. Pod uderzeniami drzwi ustąpiły, wygięły się, i jakaś bezkształtna, groźna masa wsunęła się bokiem do gabinetu, osłupiały na tapczanie czuł jej wzrok, choć nie miała oczu, napełzała nań niosąc grozę śmierci, obmacywała, a on, całkiem bezsilny, nie mógł nawet obrócić głowy, krzyknąć przemagając suchość w gardle: „Kto tutaj jest?" Sen był tak wyraźny, tak realistyczny, że kiedy obudził się zlany potem, długo i z niedowierzaniem patrzył na łagodnie odbijające blask porannej zorzy drzwi swojego, niczym nie naruszonego gabinetu. Leżał i myślał o czekającej go rozmowie ze śledczym, wyznaczonej w piśmie na godzinę dwunastą, ogłuszało go nieregularne bicie własnego serca, niedawne, obrzydliwe uczucie bezsilności we śnie pozostawiło w nim przykry osad. 141 Było to drugie wezwanie do sędziego śledczego, pierwsze ich spotkanie odbyło się w przeddzień wyjazdu Krymo-wa do Paryża, i jego zdaniem już wówczas wszystko powinno się było wyjaśnić. Lecz fakt, że znowu zapraszano go na Pietrowkę i że, jak należy przypuszczać, śledztwo nie było jeszcze zakończone, rzucało przykry cień lęku i zatrważającej niewiadomej. Palpitacja serca nie (mijała, wciąż miał w pamięci to coś, białe i bezokie, które wtargnęło do gabinetu, i żeby dodać sobie animuszu, otrząsnąć się z sennego koszmaru, wziął zimny prysznic, wytarł się mocno włochatym ręcznikiem, aż prąd mu przeszedł przez mięśnie. Podczas golenia spostrzegł, że na powierzchni lustra zasreb-rzył się, przebijając liście za oknem, cieniutki promyczek słońca, i gdy namydlał podbródek pachnącą pianą, przyjemnie ogrzewającą skórę, zrobiło mu się nagle lekko na duszy, co zdarzało mu się niekiedy w rannych godzinach, a kiedy włożył świeżą koszulę, przylegającą do ciała miłym chłod-kiem, i zobaczył w lustrze swoje rozbłysłe uśmiechem oczy, mrugnął przyjacielsko, jak gdyby kontynuując nie dokończoną rozmowę z Grichmarem: „No, pożyjemy jeszcze trochę... przed apokalipsą!" Wypił szklankę mocnej herbaty i poszedł do gabinetu, żeby zadzwonić na daczę. Aparat czerniał na biurku niczym jakiś zaczajony, nieznany zwierzak i Krymów w zadumie postał przy nim chwilę, lecz nie zatelefonował, nie chciało mu się kłamać i tłumaczyć Oldze to, o czym nie należało teraz mówić. Domyślał się na podstawie przywitania, jakie mu zgotowała na daczy, że plotki dotarły do niej, jednakże wszelkie wyjaśnienia wyglądałyby na usprawiedliwianie się, na żałosną spowiedź. Żeby tylko Olga nie została w to wmieszana, myślał Krymów spacerując po mieszkaniu, po osieroconych pokojach, ziejących pełną kurzu i słońca pustką. Muszę sam się z tym uporać. 142 Kiedy dojechał taksówką do bulwaru Cwietnego, skąd ruszył pieszo w stronę Pietrowki, była godzina przed południem powszedniego dnia, z chaotycznym i bezsensownym tłumem na ulicach, z nie milknącym szumem, jazgotem, z miganien^ samochodów osobowych, po coś dokądś spieszących, z trzaskiem, wyciem, łomotaniem równie chyba bezsensownego potoku ciężarówek na Sadowym Łuku, z przepełnionymi do granic możliwości trolejbusami, błyszczącymi szkjem, z duszną ciasnotą w tramwajach, z tamującymi ruch na chodnikach kolejkami po wodę sodową i lody, ze zmęczonymi twarzami ludzi w tłumie - cały ten obracający się we wściekłym młynie wielkomiejskim kalejdoskop, przesiąknięty już do cna mdlącym smrodem spalin, trawił piekielny słoneczny żar. Jedynie na bulwarze, w cieniu lip, pod ich konarami, zachował się jeszcze letni chłodek poranka, trochę wilgoci od samochodów-polewaczek, które wczesną porą spryskały drzewa. No, pożyjemy jeszcze trochę przed apokalipsą, pomyślał znowu Krymów, starając się za pomocą ironii zachować równowagę ducha. Ale po co i w imię czego to wszystko? Nieufność i podejrzliwość - i jest wina. Cóż, nie chciałem, a teraz chcę przyspieszyć rozmowę z sędzią śledczym. Dlaczego przyspieszyć? Żeby oczyścić się z niewiarygodnych zarzutów? Ustalić prawdę? Taki sam tkwi w tym bezsens, jaki by tkwił w odwlekaniu. Po okazaniu w hallu dokumentów (chłopiec lejtnant, poznając go, spojrzał rutynowo na dowód, potem na jego twarz, i uśmiechnął się pod nosem) wszedł na pierwsze piętro i ruszył długim korytarzem do samego końca, gdzie znajdował się pokój numer 200, jak sobie przypominał, na lewo od okna, w pobliżu klatki schodowej. Doszedł do końca korytarza, wysokiego, zupełnie pustego, z licznymi masywnymi drzwiami (gdzieś w głębi, daleko, stukała maszyna do pisania), bez trudu odnalazł właściwy pokój i wtedy zobaczył jeszcze jednego interesanta stojącego przy oknie z założonymi do tyłu rękami. 143 W§: l\\\l - Pan też tu? Mężczyzna przy oknie wciąż stał nieruchomo, i Krymów zastukał do drzwi. Nie było odzewu. Nacisnął klamkę zdecydowanym ruchem, który w tym przybytku wręcz nie uchodził, drzwi były zamknięte, burknął w zakłopotaniu: „Hm, nikogo nie ma" i sięgając po papierosa skierował się ku klatce schodowej. I - Pan Krymów? - usłyszał nieśmiały, nifepewny głos. - Pan jest reżyserem Krymowem? ' Obejrzał się, mężczyzna przy oknie patrzył na niego jasnymi, o zaczerwienionych powiekach oczami, dziwnie znajomymi, przypominającymi mu coś nieuchwytnie, i w Krymowie drgnęło serce. Przypomniał sobie momentalnie szlachetną siwiznę długich włosów, jaka zdarza się wśród starych aktorów, i ładne, całkiem siwe brwi, i matowość cery, i żałobną czerń krawatu, przypomniał sobie, jak on, ten człowiek, stał na cmentarzu z utkwionymi w ziemię w odrętwieniu oczami, jak zapłakał rzewnie, gdy uroczystość dobiegała końca, pochylając nad grobem wykrzywioną cierpieniem twarz. - Pan jest ojcem Iriny - powiedział Krymów przemaga-jąc zakłopotanie. - Proszę mi wybaczyć, znam pana imię jako imię ojca Iriny, ale nie zapamiętałem imienia pańskiego ojca. Poznaliśmy się na cmentarzu tego dnia... - Na nieszczęście - wypowiedział głucho ojciec Iriny i przymknął ze smutkiem oczy. - Jestem Wienjamin Władi-mirowicz. Pracuję w urzędzie planowania Łotwy, mieszkam w Rydze. A pana dobrze pamiętam. I znam pańskie filmy, Wiaczesławie Andriejewiczu. Czy prawidłowo zwracam się do pana? - A więc pan też tu - półpytająco powiedział Krymów, przeklinając jałowość własnych słów i całkiem niepotrzebne, żenujące spotkanie tutaj, które nie powinno dojść do skutku. - Ściągnięto pana z Rygi? Dziwne, w tym samym czasie... Wszystko to jest niezrozumiałe i niedorzeczne... - urwał i rzucił nie dopalonego papierosa do kosza. 144 - Tak, przyjechałem tutaj, tutaj - powiedział Wienjamin Władimirowicz wskazując na drzwi i białymi dłońmi z widocznymi niebieskimi żyłkami przesłoniwszy teatralnie zmienioną nagle twarz, rzekł zdyszanym głosem: - Proszę mi wierzyć, odchodzę od zmysłów... za co pokarał mnie tak los? Kto mi odpowie na to pytanie? Kto, Wiaczesławie Andriejewiczu? Kto mi zwróci Irinę, mą córkę? Jedyną córkę... Tyle kobiecego uroku, taka mądra... Wiem, jaki miała talent - ciągnął opuściwszy dłonie, odwracając się bowiem do Krymowa, przyłożył je nie wiadomo po co do szyby, łzy spływały po jego drgającym nerwowo policzku. - Wiem, jak cierpiała, kiedy przydarzył się jej ten wypadek w Teatrze Wielkim. Tyle nadziei, oczekiwań... Byłaby z niej wielka tancerka... Obserwowałem to od samego jej dzieciństwa, lat młodzieńczych. Rytmika, tańce, jakieś ćwiczenia, potem szkoła baletowa, zachwyty pedagogów... Za co, za co ukarał mnie tak los? Za co mi odebrał moją jedyną córkę? Nabrał powietrza ustami, zaszlochał, plecy zaczęły mu się trząść jak wtedy na cmentarzu, w chwili pożegnania, i zmarszczywszy brwi Krymów powiedział: - Niech się pan uspokoi, na litość boską! - Oczywiście, oczywiście - rzekł Wienjamin Władimirowicz, mruganiem powiek strząsając łzy. - Kiedy ta rana się zagoi? Nigdy, nigdy! Moja Irina, moja córka to była nadzwyczajna istota. Tragiczne dziecko, niezaradny, cudowny kwiatuszek, skazany na rozdeptanie. Brutalne rozdeptanie przez świat! Rozumiem go, ale w niczym nie mogę mu pomóc, pomyślał Krymów odwracając smutny, przygnębiony wzrok od mokrej, ładnej, rasowej twarzy Skworcowa. Jest szczery, cierpi... Ale po co te okropne gesty i słowa? - Ona wiedziała, przeczuwała, że zawisło nad nią fatum - mówił Wienjamin Władimirowicz wpatrując się w jakiś punkt zasnutego upalną mgiełką moskiewskiego nieba za oknem. - Pamiętam, przyjechała do Rygi po zakończonej ze 10 - Gra 145 znakomitym wynikiem szkole baletowej. Zaproponowano już jej rolę... I przyjechała na dwa dni, żeby się ze mną zobaczyć. Nie chciała do domu, zatrzymała się w hotelu. Był wieczór, zachód słońca, zmarzła, opatulała się szalem, stała przy oknie i bardzo była zamyślona, smutna, choć należało się przecież cieszyć. Zapytałem: „Czy coś ci się przydarzyło, Irino?" Odwróciła się od okna i z takim strasznym smutkiem uśmiechnęła się do mnie. „Tato, kochany, ja źle skończę..." Biedna moja dziewczynka, o czym ona myślała tego wieczoru? - Często przyjeżdżała do pana? - zapytał Krymów półgłosem, wspominając te chwile zamyślenia, powtarzające się u Iriny co jakiś czas. - Rzadko, rzadko, i nie mogę sobie tego darować - powiedział Wienjamin Władimirowicz wciągając nosem powietrze. - Po śmierci mojej pierwszej żony przenieśliśmy się do Rygi. Ale Irina nie zamieszkała z nami... Mówiąc ściślej, spotkałem kobietę, ożeniłem się, i ona nie mogła razem z nami. Do szaleństwa kochała swoją nieboszczkę matkę. I mieszkała w Moskwie, najpierw w internacie szkoły baletowej, potem wynajmowała pokój, potem u ciotki. A mnie trawiła nieznośna tęsknota. Gotów byłem zrobić dla niej wszystko, czego by tylko zapragnęła. Lecz Irina nie zawsze przyjmowała ode mnie pomoc. Nawet pan sobie nie wyobraża, jak ona mnie kochała w dzieciństwie. A ostatnimi laty, jak mi się wydawało, litowała się nade mną... - Litowała się? - Imaginuje pan sobie, o co chodzi, Wiaczesławie Andriejewiczu... Co on opowiada: „imaginuje pan sobie, o co chodzi"? Skąd ta pretensjonalność u starego, inteligentnego człowieka? Drażni mnie w jakiś sposób, a to jest poniżające dla nas obydwóch. - Powiedział pan, że Irina się nad panem litowała. Proszę mi wybaczyć, ale nie chciałbym zadawać pytań, które sprawią panu ból. 146 - Ból? Ból... To coś więcej niż ból, Wiaczesławie Andriejewiczu. Nie wiem, kiedy definitywnie nastąpił rozkład mojego małżeństwa. Widziała, że jestem nieszczęśliwy z drugą żoną. Rzeczywiście nie ułożyło się nam... Ale Irina nigdy mi tego nie wypomniała. Poznawałem tylko po jej oczach, że cierpi, żałuje mnie... Najukochańszy mój aniołek! Co za duma, czystość uczuć, delikatność, niedzisiejsza wrażliwość, rozumie pan? Jakby zstąpiła na Ziemię z innej planety... żeby upięknić ten świat. I zabili ją, tutaj, zabili za niewinność! I co za niezwykła śmierć, umarła wskutek pęknięcia kręgów szyjnych. A pan jako reżyser, który miał współpracować z moją córką, jako znawca duszy ludzkiej, czy pan pojmuje, co się stało? Błagam, niech mi pan odpowie! Ja proszę, żądam! Tak, żądam, żeby mi pan wyjaśnił przyczynę śmierci mojej córki! Nie wierzę, że uderzyła się i utonęła! Nie mogę w to uwierzyć! Czysty obłęd! Spotkaliśmy się na korytarzu, przed drzwiami sędziego śledczego, i on, ojciec Iriny, człowiek o tak szlachetnej powierzchowności, wypowiada się w sposób wręcz szokujący, żąda ode mnie rzeczy zupełnie niemożliwej! Sytuacja nie do zniesienia... - Nie potrafię odpowiedzieć na pańskie pytanie, Wien-jaminie Władimirowiczu - powiedział z goryczą Krymów. - Gdybym to ja wiedział... Jedno jest dla mnie oczywiste: stało się i obaj jesteśmy bezsilni. - Obaj? Bezsilni? - powtórzył urywanym, bulgoczącym głosem Wienjamin Władimirowicz i ledwie zauważalnie pokręcił głową, jakby za chwilę miał stracić przytomność. - Ja nie, ja nie jestem bezsilny. Najdroższy mój aniołek, Irina, moje niewinne dzieciątko. Ja znam ją lepiej niż pan! Była dziewczyną ekstrawagancką. Sam kiedyś marzyłem o scenie, przez całe życie kochałem teatr i cokolwiek się znam na sztuce. Irina była uosobieniem renesansu, boskiej gracji wspaniałej tancerki, pięknego, rosyjskiego pop-artu i najbardziej przebojowej moderny. To był cud! 147 - Co tu ma do rzeczy pop-art? Moderna? Co za nonsens! - nie wytrzymał Krymów, wpadając w popłoch z powodu swego nieopanowania, którego nie potrafił w sobie zdławić, nagłego, gniewnego wybuchu, i pomilczawszy chwilę z zaciśniętymi zębami, dodał z odrobiną spóźnionej skruchy: - Widocznie nie znał pan własnej córki zbyt dobrze. Wienjamin Władimirowicz powtórzył z widocznym lękiem: - Nie znałem własnej córki? A pan ją znał? Jego skulone ramiona wyprostowały się, przebiegło przez nie drżenie, jakby wstrząsnął nim płacz, zachwiał się, pochylił ku Krymowowi, wytrzeszczył nienaturalnie swoje jasne, odpychające oczy i ledwo wydusił z siebie szept: - Na co pan liczył, dając rolę Irinie? Skusił pan ją nadzieją! I nie tylko nadzieją. Pan, Wiaczesławie And-riejewiczu, jest winowajcą i pana powinni ukarać! Pan powinien ponieść karę! Przyjechałem, żeby zażądać... Zażądać sądu nad panem. Pan był diabłem kusicielem, pan, człowiek znany... i z tej racji górujący nad moją córką. - Nabrał zachłannie powietrza w płuca, jakby dopadł go atak serca. - Powinna była skończyć ze sztuką na zawsze, na zawsze! Z tym urazem ścięgna nie wolno jej było wrócić do baletu... po takich znakomitych sukcesach nie mogła grać ogonów, nie mogła być popychadłem. A pan dał jej rolę w filmie. O, rozpieściła pana sława, spaczyła panu charakter, rozpieściły pana kobiety! Pytałem w wytwórni, dowiadywałem się, jakie jest pana moralne oblicze, Wiaczesławie Andriejewiczu, byłem tam, byłem tam dziś rano, proszę nie mieć mi tego za złe. I nawet dyrektor wytwórni, członek partii, człowiek ogólnie szanowany, nie wyklucza... tak, otóż to, tak właśnie się wyraził: „nie wykluczam". Tak, on nie wyklucza, że łączył pana z Iriną naganny związek! I Skworcow obydwiema dłońmi wpił się w ramię Krymowa, zaniósł się płaczem opuściwszy głowę, z której powiało zapachem włosów i wody toaletowej. 148 Krymów zbladł i z rozedrganą twarzą przerwał mu: - O czym pan mówi? Co za bzdury naopowiadał panu Bałabanow? I co za dziwną rozmowę prowadził pan z nim? Nie chciałbym w ten sposób, to upokarza nas obydwóch. Wstyd, do diabła! - Nie był już w stanie się powstrzymać, ochłodzić emocji rozwagą, która potem, na wspomnienie w porę opanowanej złości, przynosi taką ulgę. - Jedno panu powiem, Wienjaminie Władimirowiczu: nie daj Boże, żeby znalazł się pan kiedykolwiek w podobnej sytuacji, żeby zaznał pan tego, czego ja zaznałem w tym tragicznym dniu. Życzę panu pomyślności. Niech pan robi, co pan uważa, ja jestem gotów na wszystko! I porażony bezsensem tej rozmowy (w imię czego, po co wyznaczono nam wizytę na ten sam dzień i o tej samej godzinie, czyżby to był zbieg okoliczności?) wysilił się jeszcze na uprzejme, spokojne pożegnanie, odnotowując zakłopotane, przygnębione, a zarazem nieufne spojrzenie Wienjamina Władimirowicza, i szybko ruszył korytarzem, poganiany desperackim postanowieniem, że jeżeli z całą surowością nie zmuszą go do tego, jego noga więcej tu nie postanie. Zbiegł szerokimi schodami do hallu, macając w pośpiechu w kieszeni dowód z włożonym do niego wezwaniem. Co za absurd, co za bezsens, kłamstwo, kłamstwo! A do hallu z towarzyszeniem gwaru przyciszonych rozmów wchodziły grupy oficerów milicji, kolejno okazywali przepustkę chłopcu lejtnantowi, kiwali sobie w przelocie głową udając się bądź do windy, bądź ku schodom, co poniektóry obrzucał czujnym spojrzeniem czekającego obok Krymowa. I tutaj, przed wyjściem na ulicę, ukłuło go złe przeczucie, że oto zaraz wydarzy się coś całkiem niepotrzebnego, bezsensownego, nie mającego żadnych realnych, konkretnych podstaw; gdy tylko zdążył o tym pomyśleć, od grupy milicjantów odłączył się młodzieńczo uśmiechnięty, rumiany na twarzy, w sile wieku kapitan z wąsikami (Tokariew, sędzia śledczy Tokariew, z nim rozmawiałem 149 w. przed wyjazdem do Paryża) i zabrzmiał ciepło jego miły, aksamitny głos: - Dzień dobry, Wiaczesławie Andriejewiczu, stokrotnie przepraszam, proszę się nie gniewać, ale nieprzewidziana narada na samej górze, jestem spóźniony czterdzieści minut. Moja wina. Wiem, jak bardzo pan jest zajęty, i tym większa jest moja skrucha. - Mój drogocenny czas nic nie znaczy dla wysokiej sprawiedliwości i co tu ma do rzeczy pańska wymyślona wina? - powiedział Krymów lękając się nade wszystko tego, co nastąpi po owych pokrętnych zdaniach Tokariewa, przeprosinach służbowej natury, które nie miały zresztą teraz żadnego znaczenia. - Proszę wybaczyć, Olegu Grigor-jewiczu, przykro mi, ale nie będę dziś w stanie odpowiadać precyzyjnie na pańskie pytania. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym się pożegnać. Tym bardziej że czeka na pana gość, który wiele wie, również o mojej osobie. Tokariew starł z rumianej twarzy uśmiech i popatrzył na Krymowa wzrokiem surowym, badawczym. - Proszę dać mi wezwanie, podpiszę, bo nie wypuszczą pana, Wiaczesławie Andriejewiczu, choć jest pan znanym reżyserem filmowym. W tych dniach poproszę pana ponownie. - Dziękuję. Bardzo będę rad. Na placu Teatralnym złapał taksówkę i pojechał do wytwórni. Po zapłaceniu należności taksówkarzowi wszedł przez bramę na dziedziniec, buchający asfaltowym skwarem, zasypany szczelnie puchem topoli, sypiącym się z drzew i osiadającym na twarzy (przez co upał stawał się jeszcze bardziej nieznośny), minął chłodny, mroczny jak piwnica, akustyczny hali, wspiął się na piąte piętro i udał do sekretariatu dyrektora, tutaj, jakby w jakiejś obitej watą, 150 sterylnej komnacie, wśród dębowych boazerii, ujrzał kilku znajomych reżyserów czy też aktorów, a także twarzyczkę sekretarki o zadartym nosku, zwężoną przez spływające wzdłuż policzków włosy, która uniosła się z lękiem na jego widok. Krymów zdawał sobie w pełni sprawę, że nie jest zdolny zmienić natury człowieka, który zakosztował słodyczy władzy, że nie może bezkarnie czegoś tam zachwiać, mimo to pchnął ze zdecydowaniem solidne, obite skórą drzwi, nie zważając na protestujące, przerażone okrzyki sekretarki. - Nie wolno, Wiaczesławie Andriejewiczu! Szef jest zajęty! - Wolno - powiedział Krymów. - O ile wiem, od tego się nie umiera. Wbrew zwyczajowi Bałabanow siedział nie za biurkiem, ogromnym ponad wszelkie wyobrażenie, zawalonym szczelnie papierami, zszywkami scenariuszy i teczkami, lecz przy stoliku na prasę koło otwartego okna, i purpurowy na twarzy, bez marynarki, dusił w szklance plasterek cytryny, słuchając w skupieniu chudego mężczyzny w nieposzlakowanie skrojonym garniturze, o kościstym, rozszerzającym się ku wysokiemu czołu obliczu. Mężczyzna ów w cienkiej, białej dłoni dzierżył szklankę, wcisnąwszy łyżeczkę między palec wskazujący a średni, jakby to były wiotkie gałązki, i drobnymi łykami pił herbatę. Był to zastępca przewodniczącego Komitetu do Spraw Kinematografii Pieskariow, człowiek jeszcze dość młody, który wskutek nieuleczalnej choroby nóg chodził od dzieciństwa o kulach, lecz mimo to cechowała go niezwykła ruchliwość, aktywność, rozjeżdżał się po wytwórniach filmowych w kraju i za granicą, postrach scenarzystów, bezstronnie jadowity w swoich opiniach, których wysłuchiwało wiele osób biorących udział w kolegiach i radach artystycznych. - Co to takiego? Co się dzieje? Dlaczego właściwie pan tu wtargnął, Wiaczesławie Andriejewiczu? 151 Przerwali rozmowę obróciwszy się ku Krymowowi, toporna twarz Bałabanowa zaczęła błyskawicznie przybierać wyraz gniewu pomieszanego z oburzeniem. Wstał dysząc astmatycznie, z przyzwyczajenia zakasując bojowo rękawy koszuli, jak gdyby szykował się do obrony zarówno własnej godności, jak i autorytetu Pieskariowa, a także nietykalności tego gabinetu. - O co chodzi właściwie? Jestem zajęty, zajęty... Widząc buraczaną czerwień jego oblicza, niską, o krótkiej szyi figurkę, rozstawione komicznie łokcie i spełzający na czoło jeżyk włosów, Krymów powiedział niemal wesoło: - Niech pan siada, Iwanie Ksenofontowiczu, i na litość boską mnie nie straszy! I bardzo dobrze, że jest nas trzech. Miałem szczęście. Albowiem gości u pana towarzysz Pies-kariow, przedstawiciel, że tak powiem, najwyższych władz kinematografii. Ale miałem szczęście. Mnie, wie pan, potrzebny jest solidny świadek. W tę bądź w drugą stronę. - Po pierwsze, dzień dobry, Wiaczesławie Andriejewi-czu - powiedział chłodno Pieskariow. - Po drugie, niech pan także siada. Wskazał fotel przy stoliku. - Po trzecie, odbędzie pan zapewne konfidencjonalną rozmowę z dyrektorem, wobec czego ja sobie pójdę, żeby nie przeszkadzać - dodał i popatrzył na oparte o kanapę kule. - O, jest pan w błędzie, żadnej konfidencji, żadnego protokołu! - wykrzyknął Krymów siadając przy stoliku. - Powtarzam: potrzebuję świadka i niech mi pan, na Boga, nie odmawia. - Co pan ma na myśli? - Mam na myśli trzy pytania, które chcę zadać w pana obecności Iwanowi Ksenofontowiczowi. Po pierwsze, po drugie, po trzecie... Po pierwsze... - Krymów wziął z tacy ciastko, nadgryzł kawałek i zmarszczył się. -Wstyd, że jada pan taką melasę, Iwanie Ksenofontowiczu - powiedział lubując się tą zabawą w nonszalancję i przekrwionymi oczami Bałabanowa, który podejrzliwie i z lękiem spoglądał 152 na niego spode łba. - Niech pan powie, Iwanie Ksenofontowiczu - zaczął tonem polubownym - czy mój film został oficjalnie zatrzymany przez pana czy przez wyższą instancję? - To sprawa skomplikowana - wybuczał Bałabanow zerkając niepewnie na Pieskariowa, który zacisnął usta barwy popiołu. - Sprawa skomplikowana, dlatego że, jak sam pan wie, skomplikowały się okoliczności. Zasady jurysprudencji, śledztwo, rozumie pan... - Rozumiem - rzekł Krymów i znów nadgryzł z obrzydzeniem kawałek ciastka, po czym zwrócił się ku milczącemu Pieskariowowi: - Nie pojmuję, jak pan może jeść takie przesłodzone świństwo. Prosta droga do cukrzycy. Wy również jesteście tego zdania, towarzyszu Pieskariow? Śledztwo, zasady prawne, możliwość istnienia przestępstwa? Pieskariow uniósł wyniośle szklany wzrok, ściągnął surowo, a potem rozciągnął wargi, demonstrując ni to cień uśmiechu, ni to grymas złości. - Wiadomo chyba panu, że ja nie owijam w bawełnę? - Tak, owszem. - Mnie osobiście pański scenariusz nigdy się nie podobał - powiedział dobitnie Pieskariow. - W scenariuszu o współczesnej młodzieży zawarł pan tyle refleksji, tyle pytań skierowanych do samego siebie, tyle tam poszukiwań, że po pierwsze, nie odpowiada to rzeczywistości, a po drugie, nikt po tym filmie nigdzie nie pojedzie... - Kto? Dokąd? - Młodzież. Na przykład na Syberię, z zaciągiem budowlanym. W pańskim scenariuszu nie ma ani młodzieżowego entuzjazmu, ani zapału do pracy, ani wprowadzania w życie historycznych planów naszej niełatwej rzeczywistości. U pana wszystkich dręczą odwieczne problemy: jak żyć? co to jest sumienie? co prawda? Podczas gdy... - Ach tak, tak, odwieczne problemy stanowią niewątpliwą przeszkodę, nie wziąłem tego pod uwagę. Nie objąłem tej oczywistej prawdy swoim kiepskim rozumem. 153 - Podczas gdy bezklasowe podejście z pozycji abstrakcyjnego humanizmu do takich pojęć jak ludzkość, sumienie, wstyd, dobro brzemienne jest we wszelkiego rodzaju pomyłki i wypaczenia. - Tak, tak, tak, brzemienne we wszelkiego rodzaju pomyłki i wypaczenia. Nieszczęsne kino. Pieskariow z kwaśną miną poruszał koślawymi palcami łyżeczką w szklance (paznokcie miał sinawe, okrągłe, starannie obcięte) i zapytał, dążąc pedantycznie do całkowitej jasności: - Obrzydliwie się pan wyraził. Nieszczęsne kino? Dlaczego? A Krymów mówił dalej, uprawiając swą rozpaczliwą grę, stąpał nad przepaścią i bez opamiętania rozkoszował się ryzykiem: - Pomodliłem się za was i dodaję: nieszczęsne kino, czy zdoła rozbłysnąć? Sami siebie zostawiliśmy w tyle o całe pięćdziesiąt lat. Dzięki pewnym estetom dbającym o własne bezpieczeństwo, którzy zabiegają o sławę światową naszej sztuki filmowej. - Co pan ma na myśli? Znany z pana dowcipniś, Wiaczesławie Andriejewiczu, ale proszę wyjaśnić, o co tu chodzi. - Czemu nie. Pan, Leonidzie Wiktorowiczu, nasz ojciec, nauczyciel i chlebodawca, który ukończył z wyróżnieniem wydział historii na szacownym, moskiewskim, państwowym uniwersytecie, w ciągu tych kilku minut nie powiedział ani prawdy, ani półprawdy, ani ćwierćprawdy. Jest pan zresztą strażnikiem - dodał głosem przepojonym kurtuazyjną wdzięcznością. - Stoi pan na straży urojonego w pewnym sensie życia w sztuce, pełnego iluzorycznych uczuć, które pan i panu podobni wymyślili ku własnej wygodzie i w imię spokoju własnego sumienia. Proszę mi wybaczyć zgrzebne nieokrzesanie, nie zamierzałem pana obrazić, wyrwało mi się po prostu - ciągnął Krymów, uniósł 154 się nieco z miejsca, jak gdyby prosząc uniżenie Pieskariowa o słowa łaski, a oczy tego ostatniego (oczy wszechwiedzącego, dorosłego od najmłodszych lat, oczytanego dziecka), utkwione w nasadę nosa Krymowa, zmartwiały, zaniebieś-ciły się lodowato. - Nasunęło mi się to tylko przy okazji. Bo ja nie panu chciałem zadawać pytania, lecz szanownemu Iwanowi Ksenofontowiczowi, naszemu luminarzowi, naszej światłości na niebiesiech rodzimej kinematografii. - Krymów z szacunkiem i przypochlebnie skłonił się w stronę Bałabanowa, po czym podciągnął spodnie na kolanach, założył nogę na nogę i wszystko wskazywało na to, że szykuje się do familiarnej, kameralnej pogawędki na miły, obchodzący zgromadzonych tu temat. - Jeśli ja jestem dowcipny, co niezbyt jasno raczył określić Leonid Wik-torowicz, to pan, Iwanie Ksenofontowiczu, znany jest całemu uczciwemu światu jako symbol nieugiętej myśli, nieprzekupny rycerz i wreszcie niestrudzony intelektualista. Dlatego też należy mieć nadzieję, że nie sięgnie pan po maczugę czy inną gazrurkę, sięgnie pan natomiast po oręż ducha. Nie wnosi pan sprzeciwu wobec tej formuły? - Ale o co tu chodzi? - przytłumionym basem wykrzyknął Bałabanow, podwijając rękawy na krótkich, owłosionych rękach, potrząsnąwszy jeżykiem włosów nad spot-niałym czołem. - Demokracja demokracją, lecz nie pozwolę panu, choć jest pan zasłużonym reżyserem! Pański talent, że tak powiem, nie daje panu jeszcze prawa... Nie panuje pan nad sobą nawet w obecności Leonida Wiktorowicza, zachowuje się pan niegodnie. Krymów pochylił się nad stolikiem i czule pogładził zaciśniętą na oparciu fotela pięść Bałabanowa. - Nie dał mi pan dokończyć, Iwanie Ksenofontowiczu - powiedział z lodowatą wściekłością, która jego samego przeraziła, czuł się jak przed skokiem w przepaść, w półsen, w przesłonięte całym życiem czasy wojennej młodości. - Pan dzisiaj wypowiedział kłamstwo będące synonimem plotki. 155 li B ił W imię czego wprowadził pan w błąd ojca Iriny Skwor-cowej? Czym się pan powodował mówiąc o domniemanych stosunkach, jakie mnie z nią łączyły? Skłonny jestem przypuszczać, że nie zdążył się pan nad tym zastanowić, co zdarza się panu dość często... Intelektualista, bojownik o najwyższe duchowe wartości celował we mnie, a trafił w zranione serce ojca. Cenię sobie pańską wolną myśl, ale czyż można stworzyć w ciemności nawet sataniadę? Jakże nędzny jest człowiek pozbawiony dobroci, nieprawdaż, Iwanie Kseno-fontowiczu? - Jak... jak pan śmie! - wykrzyknął, ciężko dysząc, Bałabanow i czerwieniejąc aż do fioletu walnął pięścią w oparcie fotela. - Przyszedł pan tu, żeby się ze mnie wyśmiewać i uczyć mnie rozumu? A co się tyczy pana związku ze zmarłą, to dowodów daleko szukać nie trzeba, w pierwszej kolejności niech się pan zwróci do swojego kierownika produkcji Mołoczkowa. On panu powie, jeśli pan zapomniał, w jakim celu jeździł pan prosto z zespołu na Ordynkę. Należy przypuszczać, że nie po to, by wąchać fiołki. Jak pan się do mnie odnosi?! Ani pańskie tytuły, ani zasługi nie upoważniają pana do takiego zachowania się... zupełnie jak jakiś rozkapryszony amerykański reżyser w rodzaju pańskiego przyjaciela Grichmara! - No i widzi pan, Leonidzie Wiktorowiczu, sprawa, choć bardzo to smutne, znowu zahacza o sumienie, które, będąc pojęciem abstrakcyjnym, wprawia pana w zakłopotanie, a ja podzielam całkowicie pańskie obawy - z tą samą lodowatą wściekłością powiedział Krymów. - Mowa tu jest nie o trzęsieniu ziemi. Mowa jest... po prostu o życiu. A propos, Leonidzie Wiktorowiczu, amerykański reżyser John Grichmar jest mi o wiele bliższy i bardziej wobec mnie szczery niż mój szanowny dyrektor. Paradoks, niech to diabli, ale nic na to nie poradzę. Tę swoją wypowiedź Krymów skierował do Pieskario-wa prawdopodobnie dlatego, że niemal namacalnie wyczuł 156 . na twarzy lodowate igiełki dziecięcych oczu spiętego czujnie człowieka, który chłonął w milczeniu jego słowa, by je potem odtrącić, podobnie jak podczas rad artystycznych odtrącał bezwzględnie opinie reżyserów, broniących z uporem swojego, zajętego uprzednio stanowiska. Doznając jednak tego prawie już zapomnianego, zdominowanego przez całe późniejsze życie uczucia, Krymów wiedział, że nic teraz nie zatrzyma jego lotu nad przepaścią, samobójczego i tak upojnie cudownego, jakby śmierć na jej dnie była czymś radosnym i sprawiedliwym. I rozkoszując się ową szaleńczą siłą wyzwania, i uświadamiając sobie zarazem z gniewem i szczęściem, że dawne, młodzieńcze, pełne determinacji uczucie nie rozpłynęło się pod wpływem chłodnego rozsądku, doświadczenia życiowego, Krymów z rozkosznym uśmiechem człowieka sukcesu powiedział głosem opanowanym, spokojnym: - Straszne jest to, że żyjemy w wieku wyrachowanej cywilizacji. Wzajemne zakłamanie maskuje głupotę i łagodzi konflikty. Nieprawdaż, Iwanie Ksenofontowiczu i Leonidzie Wiktorowiczu? Ale, Boże mój, gotów jestem oddać wszystkie swoje tytuły i tak zwane zasługi, o których z taką czułością wspomniał Iwan Ksenofontowicz, gotów jestem stać się biedakiem, mizerotą, zyskać nawet miano głupca czy dziwaka, Iwanie Ksenofontowiczu, byle tylko... tak, tak, proszę mi wybaczyć, byle tylko naznaczyć pana, Iwanie Ksenofontowiczu, odciskami palców, tak jak w poczciwym dziewiętnastym wieku naznaczano łotrów i nędzników. W tym wypadku mam na myśli tych drugich. Panu należy się to naznaczenie, żeby inni nie zechcieli pana naśladować... Wstał i w tym momencie Bałabanow z ochrypłym krzykiem przechylił się do tyłu na oparcie fotela, jakby ktoś z dołu uderzył go w twarz, i zadarłszy głowę zaczął w pośpiechu, gorączkowo, szurać nogami po podłodze, usiłując odsunąć się razem z fotelem jak najdalej od zagrażającego mu stolika. A Krymów stał w milczeniu, patrząc 157 ze wstrętem na pulsujące jak u żaby gardło, i ogarniało go obrzydzenie na widok tego żałosnego, nie maskowanego tchórzostwa Bałabanowa, jego tłustej, wzdętej szyi, i narastała w nim niechęć do wyniośle nieruchomej twarzy Pies-kariowa, do dziecięcego spojrzenia jego lodowatych oczu. Wszystko to było niskie, żenujące, niedobre: wokół Krymowa zaciskał się fatalny krąg, lecz na razie bano się go dotknąć, a on, nie panując nad sobą i nienawidząc tego swojego braku opanowania, nie mógł już sobie ani im nic darować, nic naprawić, obrócić w żart, stosowany przezeń w tej grze aż do obrzydliwości (nie starczyłoby mu już sił zacząć i zakończyć rozmowy w tonie poważnym), i powiedział z wyszukanym szacunkiem, zwracając się do Pies-kariowa: - Z całego serca proszę pana, Leonidzie Wiktorowiczu, by zapamiętał pan niektóre szczegóły tej lirycznej sceny, której był pan naocznym świadkiem. Obawiałem się, że gdybyśmy byli sam na sam, Iwan Ksenofontowicz mógłby zdjąć z nogi but i własnoręcznie rozkwasić sobie mo... proszę mi wybaczyć, oblicze, po czym zawiadomić egzekutywę partii, że został pobity do nieprzytomności przez tego bezczelnego rozpustnika Krymowa. Tak więc los mi sprzyjał. I proszę pana, Leonidzie Wiktorowiczu, by przekazał pan przewodniczącemu, że pomimo nie sprzyjającego klimatu film będę robił ja. Żegnam! Panowie pozwolą, że się oddalę! Stuknął obcasami, nisko, z szacunkiem skłonił głowę i z miną urzędnika, pełnego służbowej gorliwości, ruszył ku drzwiom. Spojrzawszy jednak mimochodem na marynarkę Bałabanowa, wiszącą na oparciu krzesła przy długim stole konferencyjnym, ściągnął ją gestem doświadczonego krawca i przerzucił sprytnie na wieszak przy drzwiach, powiedział tonem nieco poirytowanym: - Co za niedbalstwo! - Już w progu znowu się ku nim obrócił, siedzącym w niemym milczeniu, i powtórzył śpiewnie: - Żegnam! Żegnam! 158 Szaleństwo! Obrzydliwość! Mam wstręt do samego siebie! Czyżbym zniżył się w tej grze do roli podłego błazna? Ale czy można było rozmawiać poważnie? Śmiać się, tylko złośliwie się śmiać! - Żegnam, żegnam - wyszeptał drwiąco i otworzył oczy, rozglądając się ze zdziwieniem po znajomym pokoju. - Co pan, Wiaczesławie Andriejewiczu? Na prawe ucho nie dosłyszę i ledwo do mnie dotarło. Zamyślił się pan trochę. - Widocznie. Spojrzał mętnym wzrokiem na Mołoczkowa, który - odgadując jak zwykle jego nastrój - obrócił ku niemu wyczekująco swoją uśmiechniętą twarz, i momentalnie oprzytomniał, odchylił się z jękiem w fotelu i tak wyraziście, z najdrobniejszymi szczegółami stanęła mu w pamięci scena w gabinecie dyrektora wytwórni, że wyobraził sobie: cała ta scena mu się przywidziała, była tworem jego zapalczywości i nieopanowania - i do tej pory pozostało w nim uczucie godnego ubolewania zadowolenia, żałosnej odrazy na wspomnienie pulsującego gardła Bałabanowa szurającego idiotycznie nogami po podłodze. Kiedy jednak Krymów przyjechał do wytwórni, spotkanie i rozmowa z Bałabanowem - już potem, gdy jadąc z Piętrowki przeżył w wyobraźni tę scenę - wydała mu się tak upokarzająca, tak obrzydliwie płaska i w gruncie rzeczy bezsensowna, że ochłódł i od razu poczuł zmęczenie, wsiadł do windy i udał się do pomieszczeń zespołu twórczego; usiadł tam w swoim pokoju na fotelu i poprosił Mołoczkowa, by przyniesiono mu album z fotosami z zatwierdzonych i nie zatwierdzonych zdjęć próbnych. Było tak czy nie? Czy był tamten chłopak? - Mówił pan coś, Wiaczesławie Andriejewiczu? - ponownie zapytał zaniepokojony Mołoczkow rozkładając album na stole. - Sam panu przyniosłem. A Żenią Nieczura-łow jest w hali zdjęciowej. 159 - Poproś go do mnie, jeśli jest osiągalny. Wyślij kogoś do hali. - Jewgienij Pawłowicz jest tam z aktorką. Na własną odpowiedzialność robi powtórną próbę. Wciąż szuka głównej bohaterki. A przecież w gruncie rzeczy film jest zatrzymany, Wiaczesławie Andriejewiczu. Oj, dadzą mi w kość jako kierownikowi. Najważniejsza rzecz to finanse. Ryzykuję z szacunku do pana... - Dasz sobie radę - powiedział chłodno Krymów. - Tym bardziej że masz dobre stosunki z Bałabanowem. Konfidencjonalne, można by rzec. - Nie wiem, do czego pan pije, Wiaczesławie Andriejewiczu. - Dobrze, dobrze. Idź już, Tierentij. Pozwól mi posiedzieć i pomyśleć. W oczekiwaniu na Nieczurałowa palił, przerzucał kartki albumu, przyglądając się zdjęciom zatwierdzonych aktorów, krytycznie, z ponurą nieufnością wpatrywał się w oczy, usta, brwi aktorek próbujących główną rolę, w szereg młodych twarzy, płaskich, ładniutko nudnych, i raptem przewierciły mu źrenice przepojone słońcem, dziecięco bezbronne oczy Iriny, które ledwo zauważalnie mroczył cień smutnego uśmiechu. I w tej sekundzie ujrzał zarys innej twarzy - kredowobiałe, przymknięte powieki, przez które przebijała wilgotna zieleń oczu, bezradnie spływający po policzkach tusz w czasie tego ostatniego, poza kresem, obojętnego wobec śmierci bezładu - i znów strugi wody walące w szyby, ryk silnika, szum deszczu i migdałowy chłodek jej mokrych włosów, który od tamtych koszmarnych chwil w samochodzie nie przestawał go prześladować. Potem pojawiło się okno na końcu długiego korytarza i jakiś zmysłowy zapach wody toaletowej czy kolońskiej, który napłynął od siwej, trzęsącej się głowy Wienjamina Władymi-rowicza - czyżby nie istniało na świecie jakieś zbawienne zaklęcie, jakaś modlitwa o zapomnienie, o wybiórczość pamięci? 160 Gdybym zrządzeniem łaskawego losu mógł nie wspominać, byłoby mi w życiu o wiele lżej. Ojciec Iriny miał rację, a ja, w zdenerwowaniu, jej nie miałem. Samotny ze swoją drugą żoną żył tylko córką, i chciał wiedzieć, kim jest winowajca, i uwierzył we wszystko, co świadczyło przeciwko mnie. Cóż, sublimacja bólu, winy i oskarżeń - skąd my to znamy? Czy aby nie jest to wytworem naszego uroczego, cywilizowanego wieku? Zatrzasnął album, z rezygnacją i zadumą potarł dłonią czoło i nasadę nosa, znowu album otworzył i znów przepojone słońcem oczy, zasnute nieco mgiełką niepokoju, uśmiechnęły się do niego z fotografii. „Sedno życia, jego przeznaczenie to radość." Przypomniał sobie, jak tego czerwcowego dnia, oświetlona z tyłu wodospadem słońca, padającego z dziedzińca klasztoru, krokiem z lekka kołyszącym się schodziła białymi schodami do chłodnego półmroku cerkwi, i w tym momencie jasno i z całą odpowiedzialnością sobie uświadomił, że drugiej takiej Iriny do roli głównej bohaterki nie znajdzie, dlatego też film nie wypadnie tak, jak go zaplanował, czeka go więc gorycz porażki, której do tej pory w pełnym tego słowa znaczeniu jeszcze nie zaznał. - Można, Wiaczesławie Andriejewiczu? Wpadł zziajany Żenią Nieczurałow, asystent reżysera, w nieprawdopodobnie wytartych sztruksowych spodniach, w kowbojskiej koszuli, o roześmianych, piwnych oczach, młody, wstydliwie skrywający bródką tę młodość, a także wrodzoną nieśmiałość, która powodowała, że często stawał w pąsach. Asystent reżysera w grupie zdjęciowej Krymowa był niesamowicie zakochany w kinie, w wielkich filmach świata, w wielkich aktorach, ubóstwiał rwetes i zamieszanie okresu przygotowawczego, rozmowy telefoniczne, wyjazdy w poszukiwaniu odpowiednich plenerów, zapach materiałów budowlanych, kleju, lakieru, nowych dekoracji w hali zdjęciowej, przepadał za tajemniczo przygasającym światłem w sali przeglądowej przed czarodziejskim pojawieniem I -Gra 161 się sfilmowanego materiału, za wszystkim tym, co cechowało ambitne kino. Tę miłość od pierwszego wejrzenia wyczuł w nim Krymów przed dwoma laty, gdy zatrudnił go przy „Nie wypowiedzianej wojnie", a później przy filmie następnym. - Jak sprawy, Żenią? - Krymów oderwał się od albumu i ręką z papierosem wskazał fotel po drugiej stronie biurka. - Posuwają się, mimo wszelkich środków, jakie zostały podjęte. Nie wyobraża pan sobie, jakie dziś miałem szczęście. Nie przypuszczałem, że pan przyjedzie - powiedział przezornie, przysiadając na fotelu i zerkając z ciekawością na fotografię w otwartym albumie. - Wie pan, dosłownie dziesięć minut temu robiłem próbne zdjęcia Szatrowej... Tej z Teatru Małego, i przysięgam panu, to fenomen! Młoda, zgrabna, a oczy o takiej głębi, że można w nich utonąć, wspaniale się porusza, jakiś taki tajemniczy uśmiech. Przed tygodniem skończyła zdjęcia u Poliszczuka. Byłoby świetnie, gdyby pan ją obejrzał. Jeszcze tu jest. Rzuci pan na nią okiem i powie: tak czy nie. Przekona się pan: ma coś w sobie. Zawołać ją? - Ma coś w sobie - powtórzył Krymów machinalnie, zamykając album. - Coś to zaledwie coś. - Jeśli można pana prosić, Wiaczesławie Andriejewi-czu, skoro pan już przyjechał, niech pan spojrzy na Szat-rową. Na Maszę! - powiedział błagalnie Żenią i czoło zaczęło mu pąsowieć. - Jeszcze nie wyszła. Zaraz ją tu przyprowadzę. Sam się pan przekona, jak bardzo przypomina Skworcową. To absolutnie niemożliwe, pomyślał zżymając się Krymów, wciąż jeszcze wyczuwał blask oczu wpatrujących się w niego ze smutkiem. Co mnie ciągnęło do tej słabej, a zarazem silnej dziewczyny, napiętnowanej przez los? Współczucie? Litość? Chęć zgłębienia tajemnicy? Czy też talent i niezwykła wprost kobiecość, co należy już do rzadkości? 162 - No dobrze, Żenią, popatrzymy, niech pan poprosi Szatrową - burknął Krymów i przeszedł się po pokoju, w przeciągu, w pobliżu otwartych okien, przez które dobiegał gwar podwórza. I nie wiadomo dlaczego zachciało mu się dokądś wyjechać; wejść do przedziału, wyciągnąć się na szeleszczącej świeżością pościeli w pędzącym nieprzerwanie przed zmrokiem, skrzypiącym, kołyszącym się wagonie sypialnym, wypełnionym jak gdyby złocistym pyłem, z pokrytymi tym pyłem podwójnymi szybami, na których długo pełga letni zachód słońca, a jego promienie przemieszczają się stopniowo na gładziźnie plastyku, oświetlając bursztynowo skraj górnej półki, guziki marynarki na wieszaku, bujającej się rytmicznie w tę i z powrotem, co podkreśla cudowną samotność w zamkniętym przedziale, małym, skromnym azylu, gdzie nie ma ani żadnych spraw, ani telefonów, gdzie można rozkoszować się myślami przyziemnymi i wzniosłymi, jakie przychodzą człowiekowi do głowy, gdy wie, że ma prawo, nic nikomu nie mówiąc, wysiąść 0 piątej rano na przypadkowej stacyjce o nieznanej nazwie w rodzaju Rąjki, odetchnąć chłodnym powietrzem wilgotnego od rosy jakiegoś prowincjonalnego peronu, popatrzeć na malinową kulę słońca, pływającą nisko nad horyzontem, a w oddali, w białej mgiełce, ujrzeć wznoszące się nad ziemią dalekie sylwety wierzb, dachy domów... - Można, Wiaczesławie Andriejewiczu? - Proszę, Żenią, niech pan wejdzie - powiedział Krymów specjalnie głośno, by strząsnąć z siebie podróżne zwidy; marzenia o wyjeździe były oznaką krańcowego zmęczenia. Żenią Nieczurałow wprowadził do pokoju Szatrową 1 nie tając zachwytu przedstawił ją Krymowowi. A ona nieśmiało stanęła naprzeciwko niego, mrugając ze zdenerwowania anielsko niebieskimi oczami, podała mu nieśmiało wilgotną rączkę. - Niech pani siada - powiedział Krymów. 163 Usiadła na kanapie i cała zamarła, plecy wyprostowane, wiotka szyja wyciągnięta, blada, owalna, dopiero co umyta po charakteryzacji twarzyczka wyrażała strach wobec wyroku, który miał wkrótce zapaść. A Krymów pomyślał z przykrością, jak trudno mu będzie jej odmówić, jak ta odmowa zbije z tropu gorliwego i kochliwego Żenię, lecz nie mógł jeszcze dokładnie określić, co w twarzy Szatrowej budziło jego niepokój, co mu nie odpowiadało, co mu drażniąco przeszkadzało - czy ta jej uroda nie jest zbyt surowa, nienaganna, bez choćby cienia niewiadomej? - Scenariusz pani zna? - zapytał, jak mógł najcieplej. - Jewgienij Pawłowicz opowiedział mi, kiedy szykowaliśmy się do próbnych zdjęć. - I o czym jest w nim mowa pani zdaniem? - O młodzieży. O ojcach i dzieciach. - Uśmiechnęła się lekko i zaraz z lękiem przegnała ten uśmiech ze swoich wypukłych warg. - O sensie życia. - I chciałaby pani zagrać w tym filmie? - Bardzo. - Dlaczego pani się uśmiechnęła mówiąc o sensie życia? Ledwie zauważalnie wzruszyła ramionami. - Myślę, że większość ludzi żyje obecnie z dnia na dzień, Wiaczesławie Andriejewiczu. - Być może właśnie dlatego należy bić na alarm. - Nie wiem, Wiaczesławie Andriejewiczu. Ja żyję nadzieją, że zagram współczesną Lizę Kalitinę. I nic z tego nie wychodzi. - Uważa pani, że są teraz takie turgieniewowskie dziewczyny? Nie zmiotło ich razem z dworkami? - Bardzo niewiele, ale są. - No dobrze, nie będę pani dłużej męczył. Dziękuję. Obejrzymy materiał. Zobaczymy, jak pani wygląda na ekranie. - Nie spodobam się panu. Niefart, jak mówią u nas w teatrze. Mrugając przedłużonymi rzęsami, szczęknęła zamkiem torebki, wyciągnęła paczkę papierosów, ale rozmyśliła się, schowała papierosy z powrotem do torebki, powiedziała z głębokim smutkiem, zupełnie nie licującym z jej władczą urodą: - W naszym zawodzie najbardziej przykra i żenująca jest chwila, kiedy nie jest się wybranym. Nie te usta, nie ta figura, nie ten głos. Do widzenia, Wiaczesławie Andriejewiczu. Jest pan człowiekiem szczęśliwym: pan wybiera. - Myli się pani. Kto to wie, czy my wybieramy swój los, czy los nas wybiera - powiedział zdawkowo Krymów. — Szczęśliwy jest ten błądzący, który innych uważa za szczęśliwych. Nie, pani mi się spodobała, choć nie uznaję w sztuce określeń „fart" i „niefart". Zadecyduje potrzeba, jak pani wiadomo. Nie chciałbym robić pani zbytnich nadziei. - Rozumiem. Życzę sukcesu pańskiemu filmowi. Jako reżysera bardzo pana lubię. - Dziękuję. -1 uścisnął lekko jej palce, które wzruszająco drgnęły w jego dłoni. Żenią otworzył z galanterią drzwi przed Szatrową i wyszedł, by odprowadzić ją do windy. Po pięciu minutach wrócił przygnębiony, oparł łokieć o tył fotela i dłońmi ujmując brodę powiedział w zakłopotaniu: - Dlaczego ona się panu nie spodobała? Co za oczy! Co za figura! Człowiek stoi przy niej i czuje prąd po krzyżu. - Najlepsze dzieła sztuki, Żenią, stworzono przy świecach. My obaj chcemy, by nasza bohaterka miała w sobie „coś", a nie „wszystko". W przeciwnym wypadku nie ma co zaczynać. Musimy szukać wewnętrznego światła. Sam pan zresztą rozumie. Szatrową przy wszystkich swoich zaletach nie przejdzie. Wspaniałe atuty, ale coś ostrego w twarzy, w kształcie nosa. Odniosłem jednak wrażenie, mój drogi... - Co pan, Wiaczesławie Andriejewiczu, nic podobnego. 164 165 1 I Żenią, ugniatając brodę pięściami, zaczął mówić z miną cierpiętnika, a na jego młodym czole zbiegły się ku nasadzie nosa linie przypominające zmarszczki: - Rzeczywiście, aktorzy podczas zdjęć próbnych muszą się czuć fatalnie. Wybieramy ich jak konie na jarmarku. A kobiety... Zaglądamy im w zęby, patrzymy na nogi, obserwujemy chód. Mimo wszystko jest to poniżające i cyniczne z naszej strony, Wiaczesławie Andriejewiczu. Niech pan powie, nigdy się pan nie pomylił, nie żałował pan, że odmówił komuś? - Żałowałem i myliłem się. Ale gotowego filmu żadne zabiegi nie poprawią. Można być supergenialnym, lecz jeśli nie ma się właściwego bohatera czy bohaterki, film się nie liczy. A zły film to bezczelność i cynizm wobec milionów widzów. Dlatego też, Żenią, musimy być bezwzględni w doborze aktorów. Zresztą zdolny z pana chłopak i wszystkie te zawiłości świetnie pan rozumie. - Nie wszystkie. - Mianowicie? - Czyżby tak długo pan szukał i wybierał Irinę Skwor-cową? - Zobaczyłem ją w teatrze przed dwoma laty, kiedy ledwie dojrzewał we mnie zamysł filmu. Próbnych zdjęć można było nie robić. Wszystko było jasne: spojrzenie, ruchy, wrodzony wdzięk... Już sam jej uśmiech, ni to pokorny, ni smutny, wystarczał za cały scenariusz, jeśli chce pan wiedzieć. Mogła grać zakochaną, bezradną, nieszczęśliwą mężatkę, zawiedzioną, pogodzoną z losem, pełną nadziei. Skworcowa była fenomenem, zwłaszcza wśród aktorek. Żenią powiedział z widomym skrępowaniem: - Bardzo pana szanuję, Wiaczesławie Andriejewiczu. Ale coś tu nie gra. - Co nie gra? Niech pan mówi, skoro pan już zaczął. I nie o szacunku do mnie, tylko o tym, co pan pomyślał. 166 Żenią, obiema rękami chwyciwszy swą ciemną bródkę, patrzył w podłogę, zwlekał z odpowiedzią nękany skrupułami, że nie ma prawa karcić swego szacownego nauczyciela, udowadniać mu jego nieszczerości, i Krymów widział tę jego walkę wewnętrzną, wypisaną na twarzy wolę wstrzemięźliwości, i brutalnie przyparł go do muru: - No, niech pan wykłada kawę na ławę, wali prawdę prosto w oczy bez owijania w bawełnę! - Wiaczesławie Andriejewiczu, ciężko mi panu mówić przykre rzeczy - mruknął Żenią w zakłopotaniu. - Ale niech pan powie, odmówił pan Skworcowej podczas ostatniego wyjazdu w plener? - Czego miałbym odmówić? - Roli, i wtedy... - I wtedy? Wal pan, wal bez skrupułów! - Głupio mi, Wiaczesławie Andriejewiczu... - Dlaczego głupio? Niech pan to wreszcie wydusi, obydwu nam będzie lżej. - Podobno była w panu zakochana, a pan w niej. Żądała, żeby się pan rozwiódł i ją poślubił. A pan nie mógł... i tego dnia, kiedy pojechaliście w plener, zerwał pan z nią. A ona chciała się zemścić... popełniając to straszne samobójstwo. Żenią, zacinając się, wyrzucił z siebie te słowa i zamilkł, spojrzał na Krymowa wytrzeszczonymi ze strachu oczyma, po czym tak jakoś zapadł się w sobie, pochyleniem głowy, chłopięcą szyją, a nawet stojącym kołnierzykiem swojej znoszonej bluzy wyrażając cały bezmiar winy. - I wierzy pan, Żenią, w te drobnomieszczańskie bajdy i niewybredne nonsensy? Czy naprawdę pan wierzy? Zapytał mnie pan o to z niejakim wyrzutem i zląkł się pan - rzekł ¦Krymów gasząc zapalający się w nim płomyk rozdrażnienia. - Czyżby wierzył pan plotkom? Albo może chce pan wierzyć, bo jest pan słaby, jak każda ludzka istota? 167 - Nie, nie chcę - odparł ze ściśniętym gardłem Żenią, jakby szykując się do poniesienia kary. - Ale dlaczego ludzie opowiadają o panu takie bzdury, snując różne wredne domysły? Dlaczego? - A dlatego, że wiele osób do wielu spraw nie dorosło lub, jeśli pan woli, żeby wyrazić się łagodniej: jesteśmy wzajemnie dla siebie niedobrzy. Zwodzimy się i oszukujemy, gdy mowa jest o jakimś całkiem nowym człowieku naszej epoki. Jednakże, Żenią, na cholerę by była ta cała nasza sztuka, gdybyśmy mieli do czynienia z samymi aniołami? Ale wracając do rzeczy. Proszę sobie wyobrazić, że pan, pod każdym względem przyzwoity młody człowiek, odwiedza równie przyzwoitą, lecz samotną dziewczynę. Spędził pan u niej godzinę, co przypadkowo bądź nieprzypadkowo zostało odnotowane przez czujnych sąsiadów. Co nazajutrz orzeknie tak zwana opinia publiczna? Wyrok będzie jednoznaczny, stał się grzech. Nikt raczej nie zaprzeczy i nie powie, że przeglądaliście książki czy też dyskutowaliście o Fellinim. Tragiczne jest to, że popadamy w niewolę fałszywych, zawistnych i podłych wzajemnych wyobrażeń. Rozumie pan? Któryś z pragmatyków sprytnie, a może ze zwykłej głupoty, otępia duszę człowieka, i sumienie ucina sobie słodką drzemkę przed telewizorem. Zresztą stające dęba sumienie to rzecz nader niebezpieczna, zarówno dla właściciela sumienia, jak i dla jego bliźnich. Życie staje się nie do zniesienia, kiedy zamiast rozkoszowania się chwilą musimy przestrzegać praw moralnych. Tak czy nie, Żenią? - Wiaczesławie Andriejewiczu - powiedział Żenią z ociąganiem - pan z jakimś smutkiem patrzy na ludzi... - Nie ze smutkiem, tylko z ogromną przykrością - odparł Krymów. - Dlatego że czasy są bardziej moje niż pańskie. Pana czas jeszcze nadejdzie. Jest pan, nawiasem mówiąc, na zakręcie... - Ja? Na zakręcie? Jakim? I - Mam na myśli pańską karierę - powiedział Krymów z przesadną obojętnością. - Kiedy moja zachwiana reputacja rozchwieje się definitywnie i tak dalej, i temu podobne, wówczas pan, Żenią, zajmie moje miejsce i będzie pan robił mój film. Żenią tak gwałtownie poderwał głowę do góry i tak rozpaczliwy grymas wykrzywił jego pokrytą czerwonymi plamami twarz, że odnosiło się wrażenie, jakby chwycił go nieoczekiwanie atak bólu. - Nigdy! Za nic w świecie! - O czym pan mówi? - Nigdy nie zajmę pana miejsca! - powiedział Żenią z tamującą mu oddech zaciekłością. - Tylko bęcwał by się na to odważył. Bęcwał do kwadratu! Komu coś takiego przyszło do głowy? - Pewnemu bęcwałowi, mnie. Byłbym bardzo zadowolony. - Wiaczesławie Andriejewiczu, uwielbiam pański talent i dlatego nie potrafiłbym zrobić takiego filmu. Nie leży mi. Może kiedyś zrobię swój... ale ten film jest pana filmem. Pamiętam, uczył mnie pan: każdy powinien chodzić własnymi ścieżkami. Własnymi! - Własnymi, to prawda - powiedział Krymów i roześmiał się z zadumą. - Mimo to wszystko jest możliwe na tym świecie. - Ja nie jestem zdrajcą, Wiaczesławie Andriejewiczu! - powiedział zacietrzewiony Żenią. - Nigdy się nie zgodzę! Szybkim, nerwowym ruchem wyciągnął niezdarnie z kieszeni bluzy paczkę tanich papierosów, zapalił i z wysiłkiem odkaszlnął. - Nigdy! Nigdy! - powtarzał kipiąc oburzeniem. - Wiem, dlaczego nie darzą pana sympatią niektórzy z Komitetu, a i pewni działacze z wytwórni. Nie lubią i boją się. Dlatego, że pan chadza własnymi ścieżkami. A za tym to oni nie przepadają, duszyczki mają tchórzliwe, konformis- 168 169 tyczne. A i chlebka z masłem nie chce się tracić. Słyszałem, jak jeden osioł, który zawsze trzęsie portkami, mówił do kogoś w swoim gabinecie: „Krymów ma szczególny talent do zrażania sobie ludzi, do czynienia sobie z nich, łagodnie mówiąc, oponentów. Czego mu brak? Sławy? Pieniędzy? Lewak z własnego wyboru i egoista." Mnóstwo się namnożyło tych oponentów w gabinetach i każdy obiema rękami trzyma się swego fotela, a zębiskami biurka. I prawie każdy to ciemniak. Krymów znowu się roześmiał. - Na tym zakończymy rozmowę o urzędnikach z zarządu kinematografii. Zastanówmy się teraz, Żenią, jak dalej żyć. Będziemy strzelać do ostatniego naboju czy też oddamy się do niewoli, na łaskę i niełaskę oponentów? - Przyjacielskim gestem ujął Żenię za ramię i napotkawszy jego rozświetlone uśmiechem, piwne oczy, dodał ze zwykłą sobie, żartobliwą dufnością: - Strzelajmy, Żenią, do ostatniego! Niech pan dalej szuka bohaterki. Kiedy zabraknie sił, dam sygnał i wyjdzie pan z okrążenia. Sam będę się wtedy ostrzeliwał. - Wiaczesławie Andriejewiczu! Dlaczego pan... - Mój drogi Żenią, jest pan jeszcze młody i nie wie pan, że wobec okoliczności jesteśmy niestety bezsilni. Dzięki za życzliwość. - Wiaczesławie Andriejewiczu! - Nie chce pan ode mnie przyjąć żołnierskiego słowa podzięki? 13. Po półgodzinie Mołoczkow wiózł Krymowa na daczę, i Krymów, zmęczonym ruchem odchyliwszy głowę na oparcie siedzenia, zamknął oczy, z gorzkim uczuciem wracając myślami do pustego korytarza na Pietrowce, gdzie całkiem niespodziewanie spotkał się z Wienjaminem Władimirowiczem, z jego nieznośną teatralnością, jakby niezależną od niego, wywołaną przez nieszczęście, i po tym szaleństwie na jawie czy w jego fantazji zobaczył pijącego herbatę przy stoliku purpurowego Bałabanowa, który podwijał po żołniersku rękawy na swoich za krótkich przedramionach, kościstą twarz Pies-kariowa, jego nogi wsunięte pod fotel, słyszał własną, wyszukanie żartobliwą mowę, skierowaną do tych dwóch, i zarazem żałował i nie żałował tego strumienia ironii w jakże płaskiej, błazeńskiej grze. Ale czy to się zdarzyło, czy nie zdarzyło? Coś go nękało, rozdrażniało, jakiś nieuchwytny, nowy niepokój, którego przyczyn nie uświadomił sobie jeszcze, czuł się jak ktoś, kto w ważnym momencie musi sobie przypomnieć pewne nazwisko, a ono prześlizguje się jak cień i nie sposób przywołać je w pamięci. Gdy wyjechali z wytwórni w rozżarzone piekło moskiewskich ulic, zatrzymując się na dłużej co jakiś czas, udręczeni wdychaniem spalin na zatłoczonych skrzyżowaniach, towarzyski Mołoczkow próbował zagaić rozmowę (Można skonać, istna Sahara.) i chrząknął delikatnie, wycierając szmatką spotniałe na kierownicy dłonie, lecz Krymów powiedział zniechęcająco: „Odetchniemy trochę i pomil-czymy, Tierientij, jeśli nie masz nic przeciwko temu", i zamilkł ignorując żar asfaltu, piekło ulic, usiłowania Mołoczkowa, by pozostać dzielnym, by zachować bojowego ducha, jak przystoi królowi filmowych finansów, bez względu na okoliczności. A więc jadę na daczę, myślał Krymów przestrajając się na domowy nastrój. Tak, prysznic pod jabłoniami, kochana Tania, nieustająca moja radość, i Olga z tymi swoimi łagodnymi, aksamitnymi oczami, która tak umie milczeć, kiedy jest ze mnie niezadowolona... Dwie moje najukochańsze istoty na świecie, bez których nie byłoby dla mnie życia. Tak, tak, czułość i tkliwość... I stanowczo zbyt poważny Walentin, jakiś taki tajemniczy, do czegoś skrycie dąży, wie 170 171 swoje, i jego narzeczona Lusia, Ludmiła, trudna do rozszyfrowania, o ostrym nosku, lecz też do czegoś dążąca i wiedząca swoje. Co się ze mną dzieje? Dawniej jechałem na daczę z radością, a teraz? Mam tam swój gabinet na mansardzie, książki, tapczan przy otwartym oknie, spokój, cisza, można rozmyślać... Dziwne, wróciłem z zagranicy i nie porozmawiałem z Olgą... I znów, ledwo zaczął myśleć o Oldze, stęskniony do niej, naszły go dręczące wspomnienia wczesnej wiosny, świeżego, górskiego powietrza (gdzieś w pobliżu były Alpy), świątecznego tłumu, przewalającego się wzdłuż rozgrzanych już witryn sklepików, i zobaczył daleko w dole, stojąc nad kamiennym murkiem, który pachniał ciepłem, kwietniem, mały, zastawiony samochodami placyk, otoczony subtelną zielenią platanów, z rozsnutą na trawnikach wiosenną siecią słońca i cieni - w owym czasie pierwszych wyjazdów za granicę doznawał uczucia niekłamanej radości, wszechogarniającej miłości, młodzieńczej beztroski. Tego sympatycznego placyku szukał cierpliwie podczas swoich następnych pobytów w Austrii i nie odnalazł go ani w Wiedniu, ani w Salzburgu. A niekiedy odnosił wrażenie, że nie chodziło tu 0 placyk, pławiący się w cieple kwietniowego dnia, nie mógł po prostu odnaleźć tamtej wiosny, własnej młodości, radosnej nadziei lat czterdziestych, która się nie ziściła... Ale jakim cudem nić przeszłości wiązała ten placyk z Olgą? Za granicę wyjeżdżałem sam, ona była daleko, w Moskwie... Tęskniłem, marzyłem, żeby spotkać się z nią na takim właśnie placyku 1 razem zaznać tego odurzenia młodzieńczą beztroską... - Wiaczesławie Andriejewiczu, ucina pan sobie drzemkę, tak? - Przez szum silnika, przepędzając wiosnę, zieleń platanów na placyku, rozległ się trzeźwy, a tym samym drażniący, przymilny głos i zaraz powtórzył: - Zdrzemnął się pan, ukołysany szumem silnika? - Nie. - Jewgienij Pawłowicz to człowiek poważny. Ma zacięcie do roboty. \ Znowu Tierientij z tą swoją niepohamowaną towarzys-kością i z tym gospodarskim zatroskaniem, dałby chłop spokój. V- Mówisz o Nieczurałowie? - spytał Krymów nie otwierając oczu. - Tak, Wiaczesławie Andriejewiczu. Krymów uniósł powieki, ociężałe jeszcze od wspomnień. Samochód minął szare wieże na peryferiach Moskwy, mknął po wypalonym do biała asfalcie obwodnicy, po lewej ząbkowanym płotem migały świerki, przeświecały między nimi żółciejące pola, i w tym podmiejskim nawale światła wykrzywiały się w wyczekującym uśmiechu wąskie usta Mołoczkowa. Ciekawe, twarz ma gładko wygoloną, ani śladu zarostu, a szyja cała w bruzdach, pomyślał Krymów. Na pewno cieszy się dobrym zdrowiem, mimo chudości. - Pozytywny facet z tego Jewgienija Pawłowicza, nie uważa pan? - Uważam. A ty patrz na drogę, na mnie nie musisz. - Niech się pan nie martwi. Wiem, kogo wiozę - przeciągnął po babsku, uspokajająco Mołoczkow. - Może się panu wydać, że wiozę pana na linii frontu. Gdzieś na przykład nad Dnieprem. Gdybym wtedy miał prawo jazdy, nie byłbym z panem w zwiadzie. - Co ci się raptem przypomniał zwiad, Tierientij? - Zapomniałem wszystko do szczętu. Nie chcę pamiętać. Pamiętam tylko pana i dlatego pana lubię. I wibrujący serdecznością jego głos, i przesadna uprzejmość, i ciągłe zaaferowanie tego niewysokiego człowieczka, i ustawicznie, bez opamiętania okazywany Krymowowi szacunek, zwracanie się do niego per pan - wszystkie te właściwości Mołoczkowa, które w czasie wojny nie zdążyły się ujawnić, Krymów odkrył ze zdziwieniem sześć lat temu, zaraz przy pierwszym z nim spotkaniu. Te nowe cechy, nieodłącznie już związane z jego osobowością, stanowiły według Krymowa model samoobrony, który pechowy zwia- 172 173 dowca Tierientij, solidnie osmagany przez życie równieżipo wojnie, raz na zawsze sobie wypracował. / A spotkali się całkiem niespodziewanie na placu Kałus-kim, przy automatach z wodą sodową, pewnej czerwcowej niedzieli, całej omotanej topolowym puchem, i gdyby nie puszek, który przylepił się do szklanki Krymowa, nie zwróciliby na siebie uwagi. Popatrz, jak siada, leci, ścierwo, prosto do ust - powiedział ktoś z boku i zachichotawszy bezsensownie, wyciągnął opaloną, małpio sprytną dłoń po szklankę w sąsiednim automacie. Krymów spojrzał i własnym oczom nie uwierzył. Niemożliwe! Spośród żołnierzy plutonu zwiadu pułku, którzy doszli do Niemiec, żaden nie został przy życiu, Krymów już niezbyt dobrze pamiętał ich twarze, lecz ta żylasta, sprytna dłoń utkwiła mu w pamięci na zawsze, śniła mu się nawet, jak gorączkowo drapie pokryty prochem śnieg na zboczu leja... Tak, to był Mołoczkow, żołnierz plutonu zwiadu, ongiś straszliwie chudy, przypominający naburmuszonego pod-rostka, o zuchwałych, żółtych oczach, pyskaty, z parabellum na zdobycznym pasie, zdaniem doświadczonych zwiadowców strzelającym ostro, precyzyjnie i efektownie, w niemieckich oficerkach zwiniętych frymuśnie w harmonijkę na cienkich nogach. Ale Mołoczkow, rozpoznany tego pechowego dnia po ręce chwytającej energicznie za szklankę, to nie był już ten śwarny dowcipniś, miłośnik wiejskich czastuszek, i nie ten oszalały chłopak, porażony strachem pod ogniem karabinów maszynowych na ziemi niczyjej, który za kilka godzin przestanie nad sobą panować, stał przed nim teraz skulony człowieczek niewielkiego wzrostu, w wytartym garniturze, do granic możliwości spranej koszuli, z krawatem niedbale zawiązanym; jego oczy natężały się, by jak dawniej dziarsko błyszczeć, lecz były niczym wyssane landrynki, a chorobliwa bladość podkreślała szarą szczecinę na policzkach. Krymowa zdumiało jego spojrzenie, psie, przymilne, kiedy zapytał go w samochodzie, dokąd chce poje- 174 chać, by wypić za to ich spotkanie - do domu czy do restauracji. Mołoczkow, nie śmiąc oprzeć się wygodnie, odpowiedział, że lepiej do domu, jeśli można, poznałby żonę, nieśmiało oglądał wnętrze wozu, pokrowce i zawieszonego przez Tanie obok lusterka kosmatego stworka pełniącego rolę talizmanu. W domu u Krymowów szybko się wstawił, ożywił się, trzymał nóż i widelec odchylając mały palec, i zacinając się wobec wstrzemięźliwie gościnnej Olgi opowiedział jednak o swoich smutnych losach. W czterdziestym piątym wrócił do kołchozu pod Woroneżem, chłopów jak na lekarstwo, same baby, dlatego niewiele myśląc objął jako inwalida wojenny posadę magazyniera, i życie potoczyło się pechowo, leciało w dół niczym barometr przed burzą; ożenić się nie zdołał, ładne kobiety nie pozwoliły mu wybrać tej jednej, poiły samogonem jak byka, a potem noga mu się powinęła. Złodzieje z miasta okradli magazyn i podpalili, a odpowiadać za to musiał on wobec surowego, powojennego prawa, w czterdziestym dziewiątym roku sędziowie wlepili mu paragraf, w myśl którego w chłodzie i w głodzie rąbał las na północy. Odbył karę, na wieś nie wrócił, postanowił jako wolny strzelec tłuc na Syberii twarde ruble za pomocą państwowej piły elektrycznej i toporka. W tajdze dużej forsy się nie dorobił, bo ożenił się, sił mu ubyło, i znów znęciła go praca państwowa - podleciała mu dobra posada zaopatrzeniowca grupy geologów nad rzeką Dolna Tunguska (gdzie niedźwiedzie spacerują pod rękę za oknami). Lecz po trzech latach grupa poszukiwawcza zakończyła pracę, a jego rzucił los najpierw do tajgowego miasteczka Kireńsk, potem do Irkucka, gdzie zarządzał i przetwórnią warzyw, i garażem, i stołówką pracowniczą, aż do niespodziewanej choroby nerek (Uszarpałem się na polowaniu, łyknąłem wody bagiennej i złapałem jakąś zarazę.). Zachorował, żona od niego odeszła, od cherlaka, ni to męża, ni to robotnika, a jego po chorobie, po długim leczeniu ogarnęło starcze 175 marzenie, by przedostać się bliżej Moskwy, do Chimek,/do siostry, która jako wdowa żyła samotnie, chciał się tam urządzić zgodnie ze swoim zawodem, dostać pracę zaopatrzeniowca w fabryce wagonów, ale nic takiego, żadnej przyzwoitej pracy na razie nie było. „Obiecują, prosię się dowiadywać, a w kieszeni puchy, sumienie mi nie podwala siedzieć na garnuszku siostry, czarna rozpacz, żywię się sucharami, nie jadam w domu obiadów. Kupię sobie sucharów w celofanie, gdzieś na skwerku je pochrupię i niby na żołnierską modłę jestem syty." Opowiadając to wszystko, nieźle już zalany, pociągał nosem, i Krymowowi ścisnęło się serce, przykro mu było patrzeć na jego wymiętą, powycieraną marynarkę, wykrzywione płaczem usta, na to, jak celował widelcem w tacę z pieczywem łowiąc kromkę chleba, jak obrzucał wzrokiem obrazy na ścianach jadalni, wazony, żyrandol, uznając to najwidoczniej za ogromne bogactwo, za przepych, na jaki zasłużył sobie dawny dowódca plutonu, obecnie człowiek sławny. Krymów zapamiętał pijacką czerwień jego policzków, które z emocji stały się nagle blade - i tym ciemniej, ostro zaznaczał się na nich jakby powiększający się z minuty na minutę zarost, wówczas on, żylastą pięścią otarłszy łzy, powiedział urywanym głosem: „Jestem pańskim sługą, Wia-czesławie Andriejewiczu. Będę panu wiernie służyć. Łączy nas przecież silna więź - razemśmy wojowali. Zawdzięczam panu życie. Niech pan da mi u siebie robotę. Pan wiele może, wiem." Nie, na froncie nie byli przyjaciółmi, wszystko było wtedy prostsze i dlatego bardziej oczywiste, i być może ową więzią był pewien nieudany zwiad zimą czterdziestego czwartego roku. Krymów pamiętał tę pechową akcję i czy to z litości dla Mołoczkowa, czy z poczucia winy załatwił mu posadę administratora przy jakiejś grupie zdjęciowej w zespole, potem zastępcy i wreszcie, doceniając jego przedsiębiorczość, powierzył mi funkcję kierownika produkcji. 176 Nieustający zapał, nieustająca energia Mołoczkowa, przyjacielskie stosunki, łączące go z kierownikami produkcji innych zespołów, umiejętność nawiązywania kontaktu z rozlicznymi instytucjami, od których zależała sprawna organizacja zdjęć w plenerze, ciągła gotowość do wypełnienia każdego polecenia Krymowa, pokorny, rozczulający uśmiech wdzięczności za przeszłość i teraźniejszość, kult reżysera, jak powiadali w wytwórni - wszystko to, o co przed wielu laty nigdy by Mołoczkowa nie podejrzewał, potwierdzało tezę Krymowa: raz siedzi w człowieku diabeł, raz anioł. Diabeł siedział w nim tam, tutaj siedzi anioł. A może odwrotnie? Lecz do nacechowanej szacunkiem, wiernopod-dańczej gotowości Mołoczkowa, często rażąco pochlebczej, odnosił się Krymów ze zwykłą sobie ironią, najważniejsze było to, że pod czujnym okiem kierownika wszelkie finansowe, administracyjne i organizacyjne sprawy załatwiane były na ogół bez zarzutu. I po sześciu latach pracy Mołocz-kow mógł się poszczycić dobrą lokatą wśród swoich odpowiedników w innych zespołach, otrzymał, dzięki poparciu Krymowa, mieszkanie, zaczął nosić porządne garnitury, nie do poznania czysty, schludny, starannie się golił, dobrze wiązał krawat, po otrzymaniu premii za trzy filmy kupił sobie moskwicza i w końcu, w ubiegłym roku, ożenił się. Zadziwiające było to, że w dniu zawarcia ślubu wprosił się do Krymowa do domu na pół godzinki w bardzo ważnej sprawie „Chciałbym zaprezentować narzeczoną, jeśli pan pozwoli" - i przyjechał z dużą, tęgą kobietą o okrągłej twarzy, sympatycznym wyglądzie, tonącej w szałowej, jasnej sukni, suto, faliście przymarszczonej, układającej się w fałdy na podobieństwo białych piór, i w jednej chwili mieszkanie wypełniło się zapachem mocnych perfum, rozgrzanego ciała, kontraltem, którym melodyjnie wibrowała, bez żenady oświadczając, że ubóstwia filmy historyczne, bo można na nich oglądać cudowne stroje, kostiumy, wspaniałe karety, bale, prawdziwy raj dla duszy, a Krymów uśmiechał 12-Gra 177 się uprzejmie, dziękując Bogu, że nie ma w domu Olgi (ńie znosiła przesadnych zachwytów i mocnych perfum), i wpadł w tępą rozpacz, nie przestając uśmiechać się lodowato, /gdy ona z radosnym zdziwieniem (Ach, co za cudo!) usiadła do pianina, wytwornie płynnym gestem rozprostowała wokół bioder fałdy sukni i pulchnymi palcami zagrała parę akordów. A zakochany Mołoczkow, chodzący za nią krok w krok, wyprężył się jak struna w swoim nowym garniturze, ozdobionym goździkiem w butonierce, w odpowiedzi na jej spojrzenie błysnął pełnym miłości i oddania wzrokiem narzeczonego, kiwnął błagalnie ręką: „Zaśpiewaj, Soniecz-ko, dla Wiaczesława Andriejewicza, bardzo cię proszę", i wyszeptał Krymowowi na ucho z tajemniczą powagą: „Sonieczka uczy w szkole śpiewu." Śpiewała niskim kontraltem o świecy palącej się przy łożu, arię Solveigi, i Krymów, który nie lubił śpiewów domowych, wywołujących zawsze uczucie skrępowania, widział, jak Mołoczkow patrzy na swoją narzeczoną, na jej rozciągające się w uśmiechu, okrągłe, malinowe od szminki usta, przepojony tkliwością, wstrząśnięty mocą jej drżącego głosu, widział, jak z zachwytem bije brawo, a ona wstała, oparła się niedbale o pianino, jak gdyby gotowa składać ukłony. Będzie siedział pod pantoflem, to oczywiste. Po godzinie poszli, pobłogosławieni przez Krymowa, który, na prośbę Mołoczkowa, powiedział mu jednak w cztery oczy, bez owijania w bawełnę, nie to, co tamten chciał usłyszeć. (Jak pan powie, Wiaczesławie Andriejewiczu, tak się stanie: brać ją za żonę czy nie? Kocham ją i proszę pana o radę jak ojca.) Krymów odpowiedział, że w takiej kwestii nikt nie ma prawa udzielać rad, od Adama i Ewy człowiek kieruje się tu uczuciem i w równej mierze może być potem szczęśliwy, jak i nieszczęśliwy, ale, jak widać, wybór został już dokonany. Pobrali się i od tej pory Krymów widywał Sonieczkę przelotnie na premierach filmów, za każdym razem zaszokowany jej okazałą tuszą kustodiewskich kupcowych, 178 małymi, w kształcie serduszka ustami, pełnymi wigoru, śpiewnymi okrzykami, mocnym zapachem perfum, jakąś białą wytwornością falującą zakładkami na biuście i wokół bioder, i co najmniej dziwnie wyglądał przy niej Mołoczkow, niższy od niej o głowę, wyprostowany, uszczęśliwiony, prowadzący w foyer czule żonę pod rękę. - Nie chcę pamiętać potu, krwi, wszawicy. Teraz jest inne życie. Pokojowe, Wiaczesławie Andriejewiczu. - A więc nie wspominasz? - zapytał od niechcenia Krymów patrząc na różową, błyszczącą po porannym goleniu, promieniującą szczęściem twarz Mołoczkowa, nie trapionego najwyraźniej żadnymi wątpliwościami i cieszącego się w pełni życiem. - No, a pamiętasz któregoś z naszego plutonu? - spytał, czując wzbierającą w nim nieuzasadnioną niechęć do swojego kierownika produkcji. - Na przykład plutonowego Achmetdinowa? - Niesamowitej odwagi był chłopak, strasznie zginął - powiedział Mołoczkow i wewnętrzną stroną dłoni strącił z brody kroplę potu. - A ja, kiedy przyszedłem do plutonu, byłem głupi szczeniak, niezguła. Sonieczce o wojnie nic nie mówiłem. Wstyd wspominać o takim ciężkim idiocie, jakim się było. - Przesadzasz, Tierientij. - Krymów uśmiechnął się. - Czasami byłeś, że tak powiem, bystrzak. - Wiejski ćwok, taka jest prawda, Wiaczesławie Andriejewiczu. - Mołoczkow roześmiał się urywanie. - Nie mogę spokojnie myśleć o sobie z tamtych lat. Nie lubię siebie młodego. Głupi idiota. Nikomu nie chciało się umierać. A ja w zwiadzie czasem całkiem traciłem rozum. Bałem się, trafię do niewoli i zamęczą mnie na śmierć. Dziękuję panu... O wojnie nie chcę pamiętać, a pana nie zapomnę do końca moich dni. Gniłyby moje kości na Ukrainie, gdyby nie pan... Gniłbym w tamtym leju. 179 Znów w ten sam sposób się roześmiał i zaraz, zanosząc się płytkim kaszlem, powtórzył kręcąc głową: - Och, jaki ja byłem głupi! Nie lubię siebie młodego. Pan wtedy, w czterdziestym czwartym roku, zlitował się nad głupim smarkaczem. A inny zastrzeliłby jak psa. U nas w zwiadzie obowiązywały prawa, że nie daj Boże. Jak człowiek na ziemi niczyjej robi w portki, to już tylko kula w łeb. Mołoczkow roześmiał się bezdźwięcznie, nie otwierając ust, naprężając tym samym mięśnie policzków, i wyczuwało się w nim jakieś niedobre, wewnętrzne nastroszenie, nie przydarzające mu się już w jego obecnym życiu, nastroszenie, które w jednej chwili go odmieniło, jak błysk pamięci 0 tamtym nieszczęsnym, hańbiącym wydarzeniu. I Krymów sięgnął myślą do tego, o czym nie chciał wspominać, przypomniał sobie ten swój stan półomdlenia, w jakim znajdował się w tamtym innym życiu, podczas ukraińskiej zimy roku czterdziestego czwartego, na ziemi niczyjej, kiedy to obaj z Mołoczkowem leżeli w leju po bombie, czekając na zwiadowców, którzy poszli do przodu, 1 kiedy z całą jasnością uświadomili sobie, że zwiad natknął się na Niemców i już nie wróci. 1/j W chwili gdy Krymów usłyszał krzyki i wy- Hh • strzały na drugim brzegu, zrozumiał, że jego grupę zwiadowczą spotkało coś całkiem nieprzewidzianego. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że na drugim brzegu trzeba było posuwać się ziemią niczyją w stronę rozwalonej i spalonej sterty słomy, nie wątpił, że stamtąd należało, idąc parowem, skręcić trochę w lewo, potem wyjść na tyły wsi, gdzie grupa miała przystąpić do działania. Nabrał tej pewności po czołganiu się przez dwie doby w okopach 180 oddziału ubezpieczającego, po wnikliwym, skrupulatnym rozpoznaniu miejscowości w przeddzień akcji zwiadowczej, w której major Azarow z niewybaczalnie błahego powodu zabronił mu uczestniczyć. Nie tyle doskwierał mu wówczas nieznośny ból czyraków na plecach, ile sam fakt pojawienia się tej obrzydliwej niedomogi, a także poprzedni nieudany zwiad jego plutonu tuż przed Nowym Rokiem. Po zdobyciu Kijowa i wstrzymaniu w połowie listopada natarcia na Żytomierz dywizja zajęła pozycję obronną i, jak to zwykle bywa w końcowej fazie natarcia, rozpoczęło się gorączkowe zbieranie informacji o przeciwniku, o jego przegrupowaniu na prawnym brzegu. Dowódca zwiadu major Azarow, odpowiedzialny za informacje, był do głębi poruszony faktem, że trzy dni przed Nowym Rokiem, w nocy, podczas zawiei śnieżnej zwiad niemiecki wykradł z okopu czujki wartownika, który zdrzemnął się pod przedpiersiem, w wyniku czego podjęto natychmiastowe działania, niestety bezskuteczne. Grupa Krymowa przedostała się na tyły Niemców i przeleżała w śniegu w pobliżu szosy pięć godzin, nie osiągnąwszy dosłownie nic. Ani jeden oficerski samochód, ani jedna furmanka nie przejechała tej mroźnej nocy do wioski, i zwiadowcy wrócili na golasa, jak to z pogardą określił major Azarow, który nie uznawał żadnych trudności obiektywnych. Ale spędzona na mrozie i w śniegu noc zwaliła Krymowa nieoczekiwanie z nóg, porażający ból, wysoka gorączka, skierowano go do oddziału sanitarnego, położono do łóżka, okazało się, że ma na plecach czyraki, a on, egoistycznie rozzłoszczony fiaskiem swojego plutonu, wściekły na idiotyczne zaziębienie, które dopadło go podczas wojny po raz pierwszy, postanowił chodzić tylko na opatrunki, pozostać w plutonie, zdawał sobie bowiem sprawę, co by pomyślał major Azarow, gdyby on, Krymów, dowódca plutonu, położył się do łóżka i niech się dzieje co chce. 181 ii Dlatego też, udręczony codziennymi wizytami w kompanii sanitarnej, gdzie robiono mu opatrunki, również i ten zwiad sam skrupulatnie przygotowywał. Nie zlecił zadań przygotowawczych plutonowemu Achmetdinowowi, pełnemu brawury chłopakowi o czarnych brwiach, byłemu bokserowi, którego darzył bezgranicznym zaufaniem, i dwie doby łaził po pierwszej linii, obserwując wysunięte stanowiska ogniowe karabinów maszynowych, każdą zaspę śniegu na ziemi niczyjej - na prawym i lewym brzegu rzeki. Jednakże w ostatnich minutach zimowej nocy, gdy wydał rozkaz grupie zwiadowczej i został razem z Mołocz-kowem w wielkim leju po bombie na ziemi niczyjej, a Ach-metdinow, rzuciwszy radosne „cześć", roztopił się wraz z czterema zwiadowcami w błękitnym od światła gwiazd mroku, Krymowa ogarnęło złe przeczucie, pewne oznaki wzbudziły jego niepokój. Wokół aż dzwoniła w uszach cisza styczniowej, mroźnej nocy, w górze, na czarnej pustaci, gwiazdy płonęły ostrym, diamentowym blaskiem, a w dole, na ziemi, nad skrajem na pół spalonej wioski, nie wzlatywały w niebo niemieckie rakiety. Niezwyczajnie milczały tam też wysunięte karabiny maszynowe. Jakaś utajona martwota tego ich milczenia wydała się Krymowowi podejrzana, toteż po odejściu grupy Achmetdinowa długo wsłuchiwał się w głuchą ciszę panującą na ziemi niczyjej. Teren jej opadał trzysta metrów w dół, do pokrytej lodem rzeki, a za rzeką wznosił się na dwieście metrów, ku pierwszym niemieckim transzejom znajdującym się przed wsią, gdzie nad nielicznymi dachami rozsnuły się płonące ogniki gwiazdozbiorów. Ból podeszłych ropą czyraków gryzł mu plecy, łamało go między łopatkami, przenikały ostre, paraliżujące ciało dreszcze. Czuł, że podskoczyła mu gorączka, co być może wzmogło lęk, który pchał go do podjęcia nierealnej decyzji - odwołać zadanie, zawrócić zwiadowców, zameldować majorowi Azarowowi o dziwnej ciszy panującej u Niemców. Lecz z drugiej strony nie miał żadnego ważkiego dowodu 182 (milczenie karabinów maszynowych to żaden dowód). Ponadto Azarow mógł to odczytać całkiem inaczej, więc przezwyciężył wszystkie swoje wątpliwości, mając nadzieję, że cała operacja przy sprzyjających warunkach zajmie półtorej, dwie godziny: należało przejść przez ziemię niczyją rozminowanym wczoraj w nocy przez saperów wąskim pasmem i w pierwszym okopie wziąć bez szumu języka. Lecz chaotyczne błyski serii pistoletów maszynowych, które oślepiły noc, odległe krzyki zagłuszane przez wystrzały, niewyraźne przesuwanie się w fioletowej mgle jakichś cieni na lewo od skraju wsi, świszczący wybuch pocisku moździerzowego - wszystko to, co zaczęło się nagle dziać na prawym brzegu, wydało się Krymowowi do tego stopnia nieprawdopodobne, że zacisnąwszy zęby walnął z całej siły pięścią w zbocze leja. No proszę! Czyżby? Nie, w ani jednym zwiadzie (żeby nie wiem jak starannie się do niego przygotowywano) nie można wykluczyć dziesiątków wariantów różnych wydarzeń, ale ilekroć Krymów sam szedł na rekonesans, z góry odrzucał, powodowany zbytnią pewnością siebie, wszelkie możliwości porażki. Otóż to, przeczucie, przebiegło mu przez myśl. Nie poszedłem z nimi i stało się. - Rakietnicę! Mołoczkow, rakietnicę! - wyszeptał donośnie i na widok ściągniętej przerażeniem twarzy Mołocz-kowa, okolonej bawełnianą kominiarką, ordynarnie zaklął. - Nadziali się, nadziali... Tak, towarzyszu lejtnancie? Wpadli w pułapkę czy co? - pochlipując mamrotał Mołoczkow i podsuwał z boku twardą lufę rakietnicy, szturchał nią nerwowo w ramię Krymowa. - Wpadli, tak? - Przestań labidzić i obserwuj! - rozkazał Krymów wyrywając mu rakietnicę. - Widzisz dokładnie, gdzie są nasi, a gdzie Niemcy? - Nadziali się... są przy okopie... Wzięli ich do niewoli, tak? 183 - Przestań gadać, słyszysz! Zgodnie z umową z artylerzystami pułku, obwarowaną surowymi, bezwzględnymi regułami, mógł sygnałem czerwonej rakiety spowodować ostrzelanie przedniego skraju niemieckiej obrony wysuniętych stanowisk ogniowych karabinów maszynowych przeczesujących ziemię niczyją, i tym samym osłonić zwiadowców zmierzających ku swoim, zdarzało się to nieraz w różnych okolicznościach. Jednak obecnie nie miałoby to żadnego sensu - ogień artylerii dosięgnąłby również zwiadowców, toteż Krymów odrzucił z wściekłością rakietnicę. - Schowaj tę zabawkę! Na cholerę się zda! Schowaj, do diabła! Leżąc na skraju leja wpatrywał się w połupaną seriami nocną dal na drugim brzegu, przy pierwszym okopie migotały tam bez przerwy skaczące błyski wystrzałów, po ich trasach rozpoznawał gęsty ostrzał szmaj serów, dźwięczny stukot rodzimych pistoletów maszynowych, słyszał ciężkie wybuchy niemieckich granatów - i te rozbłyski serii, skaczące płomyki, cały ten ogniowy rysunek za rzeką pozwolił mu jakby z bliska zobaczyć to, co wydarzyło się i co nadal się dzieje z jego grupą zwiadowczą. Prawdopodobnie tuż przed okopem plutonowy Achmetdinow natknął się bądź na niemiecki zwiad, bądź na ichnich saperów pracujących na ziemi niczyjej. - Wróć, Achmetdinow, wycofaj się, wycofaj! - powtarzał Krymów nieświadomie, słysząc, jak jeden za drugim stukają urywanie pepesze i podle, triumfalnie dzwonią szmajsery. I zaraz nieprawdopodobna cisza spadła z nieba i takim hermetycznym milczeniem spowiła mroźną noc, jak gdyby przed minutą nie było ani wystrzałów, ani wybuchów granatów, ani krzyków. Tylko gdzieś w oddali, po prawej stronie, sypały się bezgłośnie pod nisko zawieszonymi gwiazdami na horyzoncie czerwone łańcuszki pocisków 184 i docierał stamtąd z opóźnieniem wyciszony stukot ciężkiego karabinu maszynowego. Tutaj zaś milczały tajemniczo obie pierwsze linie, nieprzyjacielska i rodzima, żadnego dźwięku, żadnego ruchu, tylko w uszach turkotały metalicznie pistolety maszynowe. - Wzięli ich do niewoli, tak? - docierał do Krymowa zdławiony głos Mołoczkowa i nieprzyjemna była świadomość, że on gdzieś obok porusza się, ciężko dyszy, miętosi walonkami śnieg. - Ale jak to się mogło stać, co? Trupy już z nas, towarzyszu lejtnancie, trupy... - Zamknij się, Mołoczkow! - przykazał ostro Krymów, nienawidząc i siebie, i Mołoczkowa za bezczynność, za absolutną bezradność na tej ziemi niczyjej, w leju po bombie, skąd nie mogli ratować Achmetdinowa ani ogniem pistoletu maszynowego, ani salwą artylerii. - Mam nadzieję, że ńie wszystkich - powiedział ochrypłym głosem. - Trzech szło na przedzie, dwóch z tyłu jako osłona... Mam nadzieję, że nie wszystkich. Któryś na pewno się wycofał... Zdjął futrzaną rękawicę, chwycił garść śniegu i chcąc się ochłodzić parzącym zimnem, potarł twarz szorując ją aż do bólu. Chłód wzmógł dreszcze, które do tej pory nie ustąpiły, głowę miał ciężką i gorącą, zaszczekał zębami jak w ostrym ataku malarii. - Co z wami, towarzyszu lejtnancie? co jest? - zadrgał mu nad uchem głos Mołoczkowa. - Całkiem zmogła was choroba... - Zaraz - wykrztusił Krymów i poruszył się na skraju leja. - Poczekamy chwilę... i tam... Dowiemy się. Poczekamy i tam... Wsadził w usta rękawicę, żeby nie szczękać zębami, poczuł kwaśno-metaliczny smak śniegu i zmarzniętej skóry, zebrało mu się na wymioty, gardło się zacisnęło, jęknął, zadławił się, bezskutecznie próbując się przemóc, powtórzył ochrypłym szeptem: - Poczekamy chwilę... I do nich tam, poczołgamy się... Poczekajmy... 185 - Towarzyszu lejtnancie, zachorowaliście na dobitkę. Dokąd mamy iść? Wpaść w łapy Niemców? Dokąd? Krymów oderwał głowę od rękawicy, spojrzał na leżącego po prawej stronie, na zwale śniegu Mołoczkowa, i w lodowatym świetle gwiazd, w mroku, jego trójkątna twarz wciśnięta w kominiarkę, otoczona białym kapturem kombinezonu maskującego, wyglądała jak gęba głupiej baby, blade widmo o szklanych oczach, dyszące parą spomiędzy gęstych frędzli szronu wokół ust. Nie był to już ten czupurny wiejski chłopak, wyśpiewujący chwacko w plutonie woroneskie czastuszki, był to ktoś zupełnie inny, rozdygotany, czujący całym swoim jestestwem nadciąganie rzeczy nieodwracalnej. - Słyszycie? - szepnął zacinając się i wydało się Krymo-wowi, że wilgotne spojrzenie Mołoczkowa omiotło jego twarz. - Chyba krzyczą... Co? Nagle niemieckie cekaemy zaczęły strzelać po ziemi niczyjej, zaiskrzyły się ogniste promyki, serie z dzikim skowytem przelatywały nad lejem, oślepiały rubinowymi błyskami, i Mołoczkow z głową wtuloną w ramiona runął ze skraju leja w dół, skąd jego głos zadźwięczał cienko: - Czuję, dziś już będzie po nas! Chłopaki się nadziali, a teraz nasza kolej. - Obrzydło mi to twoje gadanie! - uciął ze złością Krymów i opuścił się chwiejnie w dół zboczem leja, w głowie mu się mąciło, chciałby się położyć, zwinąć w kłębek, rozgrzać w ten sposób. - Gdzie krzyczą? Przywidziało ci się chyba - powiedział usiłując wyciszyć szczękanie zębami, przysłuchiwał się chwilę, lecz uszu jego dobiegł tylko rzadki, niespokojny stukot niemieckich karabinów maszynowych ostrzeliwujących ziemię niczyją. - Ktoś krzyczy na tamtym brzegu... słyszę wyraźnie - wyszeptał gorączkowo Mołoczkow przysuwając się do Krymowa. - Może to Achmetdinow, co? Może się nad nim znęcają? Ranili go i kłują bagnetami... Pamiętacie, jakeśmy znaleźli Sidoriuka? Oczy mu Niemcy wyłupili, odrąbali ręce... - Czego jęczysz? Czego, pytam się? I Krymów znowu rzucił wiązankę upokarzając Mołoczkowa za ów wionący nieszczęściem szept, za żałosne obnażenie strachu przed czymś niepojętym, fatalnym, co stało się udziałem jego zwiadowców, a z czym on, Krymów, nie potrafił się pogodzić, bo wiedział, że Achmetdinow i ci, którzy z nim poszli, to ludzie doświadczeni, i trudno mu było uwierzyć w to, co mogłoby się wydarzyć przed niemieckimi okopami. - Poczekamy - powiedział twardo, patrząc z dołu na trasy pocisków przecinające ciemność nieba nad lejem. - Przeczekamy ostrzał i sprawdzimy. Poczołgamy się. Sam chcę się przekonać. Mołoczkow poderwał się, wytrzeszczył szklane, zwilgotniałe raptem oczy w obwódkach szronu. - Wpadli frycom w łapy... Dokąd mamy się czołgać? Dokąd? I chórzyście przecież. Krymów zacisnął zęby. - Tam, nie rozumiesz? - powiedział ze złością, z obrzydliwym uczuciem niemocy wobec niejasnej sytuacji, i słowa Mołoczkowa, „i chórzyście przecież", wypowiedziane z zakłopotaniem i wyrzutem, rozwścieczyły go do granic możliwości. - Czego skomlesz? Na jaką cholerę panikujesz? Zwiadowca z ciebie czy kapeć? No, właź na górę, obserwuj teren! Bo inaczej przyjdą Niemcy i wyłowią cię jak rybę w sieci! - Mnie... A wy co? Wyście z żelaza? - Jeszcze się taki Niemiec nie urodził, który by mnie dostał w swoje łapy. Sam o sobie zadecyduję. - O Jezu... nie dam rady podnieść na siebie rękę - wymamrotał pochlipując Mołoczkow i zadarłszy głowę wczołgał się na górę zboczem leja, wyprostował leżąc na brzuchu, zamarł z nosem utkwionym w rękawie, wyglądał 186 187 jak niebieskawy pagórek pod przelatującymi nad nim seriami. - No, co ty tam? Zasnąłeś czy co? - wykrzyknął Krymów przemagając słabość w całym ciele, wstrząsanym dreszczami gorączki, nękanym bólem w plecach, do których przylepiła się przesiąknięta ropą koszula, i raptem zachciało mu się strasznie pić, nasycić wilgocią jakąś piekącą go, skwarną pustynię. Chwycił zębami śnieg, zaczął gryźć tę kłującą, przaśną materię o smaku zimnego, zardzewiałego żelaza, nie dożuł do końca, bojąc się wymiotów, i wypluł szybko ohydną, rozmiękczoną grudkę. Z wykrzywioną gniewem twarzą wczołgał się na skraj leja, legł na zwale przemarzniętej ziemi i ujrzał przed sobą nierealną, chemiczną niebieskość śniegu, zarys niemieckich okopów za rzeką, drgające ogniki karabinów maszynowych pod opadającym parasolem rakiety. Rakieta zgasła z jadowitym świstem, zwinęła się w powietrzu i zaraz zabłysła druga, potem trzecia - kolejno wzlatywały w górę. Niemcy rozbijali podniebnym światłem zimową ciemność nad pierwszą linią, krzyżującymi się seriami ciężkich karabinów maszynowych szyli teren ziemi niczyjej. Krymów, z doskwierającym mu teraz dzwonieniem w uszach, wpatrywał się długo w wyłaniające się z ciemności chaty na krańcu na wpół spalonej wsi, gdzie niebieściło się pasmo pierwszych niemieckich okopów, w których pobliżu przydarzyło się jego zwiadowi to najgorsze ze wszystkich możliwych wojennych wariantów. Obecnie jednak, widząc w dole na lewo od wsi spadzistą pustać śniegu, zalaną migoczącym światłem rakiet, znów odrzucił od siebie myśl, że cała piątka, wszyscy co do jednego zginęli lub dostali się do niewoli. Wierzył bez reszty w doświadczenie i przezorność plutonowego Achmetdinowa, który dziesiątki razy chodził po języka, i trwała w nim, tliła się w jego sercu niczym nie umotywowana nadzieja, że któryś z nich, natknąwszy się na Niemców, uciekł spod ich ognia, ukrył się na nizinie, i gdy tylko zamilkną karabiny maszynowe, przestaną wzlatywać w górę rakiety, wróci do nich tutaj. - Poczekamy, poczekamy - powiedział chwytając łapczywie ustami śnieg, by ugasić żar w gardle. - O, słyszycie? - zawołał smętnie Mołoczkow, żółwim ruchem wysuwając głowę z kaptura. - Stamtąd, stamtąd, z tamtych chałup... Słyszycie? - Bredzisz, gówniarzu! Krymów uniósł się na łokciach, w wyniku czego dźgnęło go w plecy jak nożem, jakby ktoś kleszczami wyrywał mu kręgi, i ze ściśniętym gardłem odrzucił kaptur kombinezonu maskującego, zdjął czapkę z rozpalonej głowy, którą owiała momentalnie lodowata zamieć, i pilnie nastawił uszu. Karabiny maszynowe robiły krótkie przerwy między seriami i w tych dźwięczących próżnią odstępach wyraźnie dały się słyszeć dziwne, jęczące odgłosy napływające z jakiegoś punktu ziemi niczyjej. Dźwięki te, nieartykułowane, ochrypłe, przeciągłe pojawiały się i urywały; tak nie mógł krzyczeć człowiek, to krzyczało męczone żywcem zwierzę, nikogo nie błagające o litość, nikogo nie przyzywające na ratunek - był to lament śmiertelny, lament rozpaczy skierowany ku gwiazdom, do zimy, do śniegu, w pustkę, skąd ocalenia nie można było oczekiwać. Wstrząsnął nim ten zwierzęcy, bezsilny krzyk, który prawdopodobnie, żegnając się z życiem, wydawał ranny skazany na męczeńską śmierć, i w pierwszej chwili łatwiej było Krymowowi sobie wmówić, że to nie ciężko ranny zwiadowca z jego grupy, tylko konający w cierpieniach Niemiec postrzelony na ziemi niczyjej. Jednakże było oczywiste: Niemcy nie zostawiliby swojego rannego przed okopami. I Krymów zrozumiał, że tam, za rzeką, przed obcą, wrogą linią obrony spływał krwią, konał jego zwiadowca. A Niemcy, słysząc te straszliwe jęki, nie zamierzali go dobić, wręcz przeciwnie, chcieli na pewno, by jęki umierającego 188 189 dotarły do rosyjskich pozycji, by stały się psychicznym aktem zemsty za zwiad. - To on... to on krzyczy... - Głos Mołoczkowa przypełzł do niego jak żmija. - Złapali Achmetdinowa... torturują go tam... Krymów nie odpowiedział, zmrużył powieki, uderzyły go po oczach eksplozje rakiet nad rzeką, przywarł do skraju leja i znów zaczął chwytać zębami chrupki śnieg, z trudem go przełykał, narastało mu w uszach, przybliżało się nieludzkie wycie z oświetlonej bez przerwy pustaci ziemi niczyjej, i wycie to wbijało mu się w plecy stalowymi pazurami, rozszarpywało je boleśnie. Nie doszłoby do tego, gdybym z nimi poszedł, myślał pełen zabobonnej pogardy dla tej pierwszej na Łuku Kurs-kim porażki i nie usiłując już powstrzymać szczękania zębami, wstrząsających nim dreszczy, przeklinał siebie i ten zaciszny lej na brzegu rzeki, w którym wciąż jeszcze oczekiwał powrotu choćby jednego ze zwiadowców, mimo że już i czas osunął się w otchłań. - Towarzyszu lejtnancie... co wy mówicie? Nie słyszę... Mruczycie coś pod nosem. Chwytliwa dłoń potrząsnęła go za ramię, i Krymów, uniósłszy rozpaloną głowę, zobaczył nad sobą wąską, otoczoną kominiarką pod kapturem, szarą twarz Mołoczkowa w białym świetle rakiety, naroślą szronu na brwiach, zobaczył dyszące parą usta, i powiedział zduszonym szeptem, przełykając tkwiącą mu w gardle, ostrą, śnieżną papkę, która nie zdołała ugasić w nim gorączki: - Zaraz... się uciszy. Nie zostawimy rannych na ziemi niczyjej. Ani jednego. Sprawdź pistolet maszynowy. Rozgrzej się na razie... Powiedział to trzęsąc się z zimna i płonąc zarazem z gorączki, jak gdyby leżał bez płaszcza na lodzie przeniknięty na wskroś ostrym, zimnym wiatrem, i Mołoczkow, z ustami wykrzywionymi lękiem, cofnął się w ciemność jak 190 biały cień, zaskrzypiał, zachrzęścił śniegiem opuszczając się w dół leja, stłumionym głosem wykrzyknął: „Jezu Chryste..." i umilkł, skulił się, zwinął jak sprężyna w oczekiwaniu na to najgorsze. Żeby tylko nie zwaliło mnie z nóg. Coś kiepsko ze mną, powtarzał półprzytomnie Krymów. Żeby wytrzymać, nie stracić przytomności, póki się nie uciszy. Choćby pół godziny. A ogień nie milkł, ciężkie karabiny maszynowe waliły bez przerwy, ziemia niczyja obnażała swoją martwą przestrzeń, połyskiwał lód na stromym łuku rzeki, iluminowany kołyszącymi się na niebie żyrandolami, potem zaczęło się wydawać, że w wyniku tych natrętnie wzlatujących i płonących rakiet wszystko się przed nimi poruszyło, przeskakiwało z mroku w światło, ze światła w mrok, aż do bólu w oczach tryskał w górę lód i opadał - i od cichnącego już krzyku na ziemi niczyjej, od ciągłego migotania pulsujących ogników, wybuchów rakiet i wypierającej światło ciemności zakręciło się Krymowowi w głowie. Rozkaszlał się, czarne koła zaczęły mu latać przed oczami, i z trudem łapiąc oddech poczuł, że chwyta go za gardło paraliżujący strach, tylko patrzeć, a oszołomiony zawrotem głowy przestanie nad sobą panować i straci przytomność. Trzeba teraz, teraz, kalkulował w duchu. Lewy cekaem nie zmienia pola ostrzału. Trzeba się czołgać prawą stroną niziny. Wtedy nie zahaczy... Najwyższy czas! I zawołał ochryple: - Mołoczkow! Nie było odpowiedzi. Krymów, przezwyciężając ból szyi, obrócił głowę i spojrzał w dół - na dnie leja niewyraźnie bielała skulona figurka Mołoczkowa, nie poruszał się na śniegu, podwinąwszy kolana pod brodę, i jakieś niezrozumiałe, buczące odgłosy docierały do uszu Krymowa. Krzyknął głośniej: 191 I - Mołoczkow! Natychmiast do mnie! Z dołu dobiegło jakby pochlipywanie. - Towarzyszu lejtnancie... - Mołoczkow, do cholery! Ogłuchłeś?! Zniecierpliwiony osunął się po zboczu leja, pochylił nad Mołoczkowem, szarpnął go mocno za ramię, ten otrząsnął się, nastroszył jak ptak, rozczapierzył ramiona niczym odarte z piór skrzydła, oczy miał obłąkańczo rozbiegane, puste. - Gdzie? Co? - Słuchaj uważnie, Mołoczkow - powiedział Krymów rwącym się głosem. - Pójdziemy tak. Skokami do rzeki. Przeczołgamy się na drugi brzeg. Potem do niemieckich okopów. Przycupniemy przy prawym stoku niziny. Wszystko w hałasie strzałów. Pilnie zważaj na moje sygnały. Podnoszę rękę do góry, wal do przodu, w dół, leż nieruchomo... Trudno mu było mówić, ledwo wyciskał słowa spomiędzy szczękających zębów, i nagle, dusząc się, zdławionym szeptem rozkazał: - To wszystko. Za mną! Odwrócił się, ruszył chwiejnie zboczem leja na górę, w tej samej sekundzie umilkły karabiny maszynowe i w dzwoniącej w uszach ciszy ciemność zdławiła światło rakiet i rozpełzła się po przednim skraju. - Nie trzeba, nie trzeba, towarzyszu lejtnancie! Zatrzymał się na środku zbocza, nie rozumiejąc sensu tego błagalnego pisku za plecami (Co nie trzeba? O czym on mówi?) i poruszony do żywego niepodporządkowaniem się rozkazowi, do czego nigdy w swoim plutonie nie dopuszczał, zobaczył z góry szklany błysk na zarysowującej się niewyraźnie plamie twarzy Mołoczkowa i jak robaki dopełzły do niego rozedrgane dźwięki jego głosu: - Nie trzeba mnie, towarzyszu lejtnancie, nie trzeba... - Głos Mołoczkowa wibrował płaczem i potoczyły się nieprzytomne, bez związku słowa: - Achmetdinow tak krzyczał... A wtedy pod Sumami Sidoriukowi bagnetem wyłupili oczy. Dokąd mamy iść?... - Co ty, Mołoczkow? Zwariowałeś? Wstawaj! Weź się w garść! Nad ziemią niczyją wzbiła się z wyrazistym terkotaniem rakieta omywając światłem teren przed nimi, na niebie rozsypał się czerwonawy deszcz, cały lej rozbłysł szkarłatną martwotą - i znów przysunęły się do Krymowa i prześliznęły po nim fioletowe, rozgorączkowane oczy Mołoczkowa, takie, jakie mają chore, proszące o pomoc psy. - Nie mogę, towarzyszu lejtnancie, przemarzłem, boję się - zaczął błagalnie Mołoczkow i skoczyły litościwie w górę krótkie robaczki jego białych brwi. - Zlitujcie się nade mną, wiejskim głupkiem, zlitujcie się, na litość boską. Nie bierzcie mnie ze sobą. Boję się iść do niewoli, będą mnie tam torturować. Żaden ze mnie zwiadowca, towarzyszu lejtnancie, prędzej bym gdzieś w taborze... No i ręce w końcu odmroziłem, całkiem bezwładne. Jak drewniane kikuty... Nie utrzymam broni... Stojąc na kolanach wyciągnął drżące ręce w sztywnych, zlodowaciałych rękawicach, potem z wysiłkiem, zębami, ściągnął jedną rękawicę, spróbował poruszać palcami, ale nic z tego nie wyszło, i wyszczerzywszy zęby zapłakał bezgłośnie, z głową odrzuconą do tyłu, przez co stały się widoczne jego mokre, zwierające się i rozwierające nozdrza. - Co ty wyprawiasz, do diabła ciężkiego! - krzyknął ze złością Krymów. - Nie wytrzymam, towarzyszu lejtnancie - zaskowy-czał piskliwie, chwiejąc się w tę i we w tę na kolanach, i kropelki łez spłynęły po jego sinych wargach. - Za każdym razem, jak szedłem z wami na zwiad, umierałem ze strachu, serce mi podchodziło do gardła. Śmierć zawsze jakoś nas omijała. No a teraz... coś mi się w głowie przekręciło. Jestem jak skuty lodem. Nawaliła mi mózgownica. Powinienem do 192 13 - Gra 193 szpitala... Niechby mi urwało nogę albo rękę, byle do szpitala, bo nie wytrzymam. Chcę żyć, towarzyszu lejtnan-cie, chcę zachować swoje młode życie! -1 zachłysnąwszy się łzami, rozpłakał się na cały głos. - Jezu Chryste, ratuj mnie! Krymów nierzadko na wojnie oglądał człowieka w ostatnim stadium rozpaczy, lecz depresja i strach tego smarkacza, którego osobiście wziął z uzupełnienia do zwiadu, gdyż przypadł mu do gustu bojowy wygląd, spryt, ruchliwość jego szczupłej sylwetki, ta eksplozja strachu nie tyle go zaskoczyła, ile oszołomiła swą odrażającą szczerością, proszalnym krzykiem o ratunek, jak gdyby nie istniało nic innego poza lękiem przed tym ostatecznym, czekającym ich na ziemi niczyjej. - Nie mogę do zwiadu, towarzyszu lejtnancie! - powtarzał Mołoczkow przypadając z płaczem do ziemi. - Czekałem na wasz rozkaz i modliłem się do Boga: zachowaj mnie, Panie, przy życiu, ocal mnie... - Milcz, szczeniaku! - powiedział Krymów i czując młoteczki pulsu w skroniach zbliżył się do Mołoczkowa, zacisnął palce na jego ramieniu. - Co ty sobie wyobrażasz, że zostawimy rannych na ziemi niczyjej? Prędzej i my... zrozumiałeś? Wstać! - rozkazał. - No, szybko! Wstawaj! - Zabijcie, towarzyszu lejtnancie, zabijcie od razu, żebym się nie męczył... Zabijcie mnie... - Dość tego ślinienia się! Wstać, powiedziałem! Ze wszystkich sił ścisnął wiotkie ramię Mołoczkowa, patrząc z bliska na jego mokrą, zniekształconą płaczem twarz, która w świetle rakiety wydała mu się bardzo chłopięca, i drżenie jego ramienia, jakby ciała bez kości, odebrał jego przedśmiertny sygnał nadany przez los. I Krymów pomyślał, że dziś - za pół godziny, za godzinę - Mołoczkow zostanie zabity, i zarazem z niechęcią i litością odepchnął go, powiedział jakby w odrętwieniu: - No i co? Co ja mam z tobą począć, ty zwiadowco od siedmiu boleści? Mam cię rozstrzelać jak tchórza za niewykonanie rozkazu? - Towarzyszu lejtnancie, najmilszy, okażcie litość, pył spod nóg będę wam wymiatać... - lamentował Mołoczkow, pochylił się do przodu, uwalił na ziemię, a jego goła lewa ręka o bezwładnych palcach, na którą nie zdołał już naciągnąć zesztywniałej rękawicy, myszkowała w poszukiwaniu walonek Krymowa, i wijąc się jak robak zmierzał głową ku jego walonkowi, mrucząc coś, wydając dziwne odgłosy przypominające cmokanie. - Durniu, całkiem zwariowałeś! - obrugał go Krymów i nie mogąc znieść tego obłąkańczego poniżania się, powiedział z wściekłością: - Wstań natychmiast, słyszysz?! - Lejtnancie najmilszy, po nogach będę was całował, zlitujcie się nad moim młodym życiem! - pokrzykiwał Mołoczkow nie przestając czołgać się po śniegu wokół Krymowa, i w tym jego szaleńczym zawodzeniu było coś bezwstydnego, babskiego. - Do szpitala bym... Nie nadaję się do zwiadu, boję się wpaść w łapy Niemców. To zwierzęta, zżerają człowieka po kawałku. Nie ma teraz we mnie żadnego zrozumienia, towarzyszu lejtnancie, zgłupiałem z kretesem, okażcie zlitowanie nade mną, chłopakiem niedoświadczonym... Młodszy jestem od was o trzy lata i wciąż śmierć stoi mi przed oczami... - A więc chcesz do szpitala? I wciąż masz przed oczami śmierć? Och, jakim wstrętem mnie przejmujesz - powiedział z obrzydzeniem Krymów patrząc na jego białe plecy, które jak robak wiły się na śniegu u jego stóp, i podjąwszy nieodwołalną, przyprawiającą o zawrót głowy decyzję, rozkazał: - Siadaj! Ściągnął rękawice, lewą ręką szarpnął kombinezon maskujący Mołoczkowa, który, osłupiały z wrażenia, szybko usiadł na śniegu (błyszczały tylko jego zalane łzami oczy, broniły się, wychodziły na wierzch ze strachu), prawą zaś wymacał śliską, pokrytą szronem kaburę chłopaka, poszukał zimnego uchwytu zdobycznego parabellum. Uchwyt nie poddawał się, przymarzł do szczelnych obrzeży kabury, m 194 195 wówczas, zdzierając sobie skórę na palcach, wyszarpnął z głośnym skrzypieniem parabellum, i w jednej chwili ogłuszył go przeraźliwy wrzask: - Nie trzeba, nie trzeba! Towarzyszu lejtnancie, naj-milejszy!... Ze zdławionym jękiem Mołoczkow stanął na czworakach i popełzł szybko gdzieś w bok leja, obejrzał się jak zaszczute zwierzę, popatrzył ciemnymi dołami oczu, wyszeptał wśród szlochu: „Nie trzeba" - po czym utknął twarzą w śnieg, przebierając walonkami. - Nie nad tobą, draniu, się ulituję, tylko nad twoją matką. Zawiodłem się na tobie, ty gnoju! Siadaj, słyszysz! - powtórzył ze wstrętem Krymów, znów mocnym szarpnięciem podniósł Mołoczkowa z ziemi, czując, jak jego osłabłe ciało trzęsie się z zimna, jak ciężko oddycha rozwartymi w niemym przerażeniu ustami, i głuchym głosem wypowiedział: - No, patrz w niebo i daj rękę, jeśli ci życie miłe! Patrz do góry, cholerny szczeniaku! - krzyknął i chwycił bezwolną rękę Mołoczkowa, błyskawicznie przyłożył garść śniegu do rękawa jego kombinezonu i z pełną świadomością strzelił w ten śnieg. (Później, po upływie długiego czasu, pamiętając te lata bezprzykładnego, rozpaczliwego ryzyka, nie pamiętając natomiast o owym młodym, ponad miarę stanowczym lejtnancie Krymowie, prawie zawsze wywiązującym się bez zarzutu z zadań dowódcy plutonu zwiadu pułku, rozmyślał często o własnej beztrosce, z jaką decydował o losach ludzi, o bezwzględności swoich poczynań, o swojej lejtnanckiej brawurze w poszukiwaniu natychmiastowego wyjścia z sytuacji, gdy nie miał nigdy wątpliwości, które towarzyszyły mu potem przez całe życie.) Wówczas, owej styczniowej nocy, Mołoczkow jęknął po jego strzale, błysnął trupio białkami oczu i uwalił się na wznak na zbocze leja, wierzgając nogami jak w agonii. A Krymów poczekał chwilę, usiadł obok niego, lufą pis- toletu rozerwał opatrunek osobisty, zabandażował w milczeniu jego rękę w zabarwiającym się na ciemno kombinezonie, i czując w gardle kluchę wymiotów, żelazisty zapach krwi, lepkość własnych palców, powiedział z pogardliwą wściekłością: - A teraz szoruj na tyły! Całemu i zdrowemu tam nie uwierzą, więc krzycz głośno: Niemcy mnie ranili, lejtnant zrobił mi opatrunek! Ocalisz własną skórę, kanalio! Ale żeby cię moje oczy w zwiadzie nie oglądały! W przeciwnym razie przypomnę sobie wszystko i nie pożałuję kulki. No, szybko, bierz nogi za pas i już cię nie ma! Los jednakże sprawił, że nazajutrz natknął się na Mołoczkowa w batalionie sanitarnym, dokąd przywieziono Krymowa o świcie, po tej strasznej nocy, która pochłonęła pięciu ludzi z jego plutonu zwiadu. Na zawsze utkwiły mu w pamięci te beznadziejne chwile, kiedy to samotnie czołgał się wśród zamieci ku prawemu brzegowi, a potem leżał bez sił pod rozgwieżdżonym, zimnym, przerażająco obojętnym niebem, nie wiadomo dlaczego zacichłej ziemi niczyjej. Gdzieś przed nim milczały karabiny maszynowe, nigdzie ani jednej rakiety, umilkło ludzkie wycie na ziemi niczyjej, jedynie w dole trzeszczał w silnym mrozie lód na rzece, na której środku dymiła wyrąbana pociskiem przerębla. Krymów zaś, oszołomiony gorączką, bólem, dręczony pragnieniem, czołgał się i oczyma wyobraźni widział dyszącą mrozem, kryształowo czystą wodę, imaginował sobie, że z rozkoszą zanurza w zimnym płynie usta wraz z brodą i pije łapczywie, dużymi, chłodzącymi gardło łykami, i wciąż nie może się nasycić. I ostatnie, co zachował jasno w pamięci, to była czarna, gęsta fala w tej przerębli (kołysały się na niej gwiazdy snujące świetlną nić), smak parzącej zimnem wody, która zaparła mu dech w piersi i przejęła chłodem, niebieskawy mrok prawego brzegu, dokąd dopełzł wlokąc na łokciu pistolet maszynowy, dźwięczący groźnie na lodowych nierównościach. 196 197 Potem wszystko się zamazało - nizina, kiepsko z dołu widoczne fałdy pierwszych niemieckich okopów, niekończąca się zimowa noc nad zmartwiałymi ogrodami na wpół spalonej wsi, szum krwi w uszach, natrętna myśl o tym, że za wszelką cenę powinien wiedzieć, co się tu wydarzyło, szelest zamieci na pustynnej nizinie, ani strzału, ani światła rakiety, żadnej oznaki wyjaśniającej, co stało się ze zwiadowcami, choć odnosiło się wrażenie, że zamieć pachnie prochem... Później dowiedział się, że odnaleziono go w pobliżu leja na lewym brzegu, ale jakim cudem wrócił z prawej strony rzeki, tego zupełnie nie pamiętał. Tegoż dnia, gdy w batalionie sanitarnym odzyskał przytomność, ujrzał swego zwiadowcę Mołoczkowa, który przyszedł do niego z pokornym, choć szczęśliwym uśmiechem, rękę miał na świeżo założonym temblaku, twarz w sinawych plamach, posmarowaną jakimś mazidłem, ale piwne, bystre oczy błyszczały młodzieńczo, głos brzmiał przymilnie, czule. - Chwała Bogu żyjecie, towarzyszu lejtnancie. A mój mały palec jakoś się tak zgiął i zrobił się bezwładny. Popatrzcie no. Drobiazg, nieważne. Kula naruszyła nerw. - Zejdź mi z oczu - powiedział obojętnie Krymów. - Masz rację, Tierientij, kula w łeb też bywa zbawieniem - powiedział Krymów przypominając sobie mimochodem własną bezradność i osamotnienie na ziemi niczyjej, lecz już bez dawnego, zapalczywego gniewu, jak gdyby cała przeszłość utonęła w niepamięci. - A więc nie będziemy wspominać wojny. Było, minęło. Opowiedz lepiej, jak ci się wiedzie. Co w domu? Czy warto deliberować, jacy byliśmy przed trzydziestu laty? Tierientij jest dobrym kierownikiem, oddany sprawie, i... 198 - Jak się ma Sonia? Oczekujecie może potomka? - Całe moje życie zależy od pana, Wiaczesławie And-riejewiczu, ciągle o panu myślę. Modliłbym się za pana, gdybym był wierzący - powiedział z przejęciem Mołoczkow i nerwowo zaczerpnął tchu. - Cóż ja znaczę bez pana? Nawet przed ślubem udzielił mi pan, że tak powiem, swojego błogosławieństwa. Może niedługo Sonia będzie miała dziecko. Ja chciałbym syna, ona córeczkę. W tej kwestii toczą się w rodzinie spory. Lękam się jednak, Wiaczesławie And-riejewiczu. Bardzo się lękam. - Czego? - Sonia cierpi na astmę. Śpiew zupełnie już zarzuciła. Czasami wprost się dusi. W tym roku trzykrotnie wzywałem pogotowie. Lekarze uważają, że nie powinna mieszkać w mieście. Konieczne jest świeże powietrze. Wytwórnia przydzieliła mi spółdzielczą działkę. Trzeba by się natężyć i zbudować domek, Wiaczesławie Andriejewiczu, to dla Soni jedyny ratunek. Oj, gdyby mi się to udało... - Rozumiem. Uda się. Tobie się uda. - Dlaczego pan tak twierdzi? - Tobie teraz wszystko się uda, Tierientij. Wszedłeś w strefę powodzenia. Istnieje w życiu strefa powodzenia i niepowodzenia. Ty jesteś w pierwszej strefie. Przemierzasz ją na swoim moskwiczu. - Śmieje się pan ze mnie. No a pan? - Ja wyszedłem ze strefy. A śmieję się oczywiście z siebie. Mołoczkow spojrzał z ukosa na Krymowa, przypochlebne, rozbłysłe nagle oczy zaokrągliły mu się znacząco, co świadczyło o zrozumieniu subtelnego żartu. Lecz gdy znów obrócił się ku kierownicy, sprężył się wyczekująco, wyprostował kark i śpiewnym głosem, mocno akcentując niedowierzanie, powiedział: - Czy te głupie plotki, pomówienia to fakt? Pan jest człowiekiem znanym na całym świecie, nikt nie śmie pana tknąć nawet palcem. Kto pana zdołałby powalić? 199 Krymów opuścił szybę i patrząc na promienie słońca przenikające przez świerki za poboczem szosy, nabrał w płuca ciepłego wiatru, przepojonego zapachem suchego igliwia, i powiedział: - Nie ma na świecie ludzi nietykalnych. Pada ten, kto biegnie. Ten, kto pełza, nie może upaść. Ja biegłem zbyt długo. A nie wszystkim ludziom to się podoba. Zresztą po prostu pracowałem. Praca i jeszcze raz praca. Goniłem za złudą. Rozumiesz, Tierientij? - Czyżby Nieczurałow miał robić pański film? Takie chodzą wieści - powiedział z nagłym lękiem Mołoczkow i jego chudy kark znów wyczekująco się sprężył. - A co ja pocznę bez pana? Czy ta pańska sprawa to naprawdę coś poważnego? - Tobie nic nie grozi, kierowniku. - Krymów pocieszającym gestem poklepał go po ramieniu. - Jesteś chłop oblatany, układny, ze wszystkimi żyjesz w zgodzie, Bałaba-now cię lubi, a ty służysz mu wiernie. Powiedz mi, drogi Tierientij, w imię czego tak go okłamujesz, wygadujesz mu o mnie niestworzone rzeczy, wymyślasz fantastyczne historie? Oto co cały dzień drażniło mnie niczym jakaś nie sprecyzowana, psychiczna zadra. - Służę wiernie i jemu, i panu, Wiaczesławie And-riejewiczu - zgodził się pokornie Mołoczkow. - I władzy radzieckiej. Jestem człowiekiem skromnym. Na wojnie podporządkowywałem się woli innych, teraz też wykonuję rozkazy. Nic złego na pana nie wygaduję, wręcz przeciwnie, staram się panu, za przeproszeniem, pomóc. Widocznie za mało znaczę, żeby moja pomoc była skuteczna. Ale robię, co mogę. Ja, przeciwko panu? W cichym głosie Mołoczkowa zabrzmiała uraza, mówił przez nos, rozwlekle, i Krymów powiedział ze zniecierpliwieniem: 200 - Wspaniale, zaczyna się melodramat! Cóż to, wyuczyłeś się na aktora filmowego? Przestań jęczeć, to śmieszne! Jesteś bezgranicznie przebiegły, Tierientij, i dobrze wiesz, że pochlebstwo żeruje na słabeuszach. - Kpi pan ze mnie. Obraża mnie pan - powiedział Mołoczkow drżącym, boleściwym głosem i pokiwał ze smutkiem głową. - A ja właśnie dziś muszę z panem porozmawiać na poważny temat. Dotyczący pana. Nie domyślił się pan, dlaczego nie dałem panu samochodu służbowego, tylko odwożę własnym? Bo kierowca Gulin, ciężki idiota, słusznie obił mu pan tę jego zapijaczoną mordę, odwołał się do prawa, chce pana ciągać po sądach. Przewrotny drań! Przyszedł do mnie dzisiaj, zamierza mnie podać na świadka. - Cóż, jego rzecz - rzekł chłodno Krymów przypominając sobie rozbiegane oczy Gulina, gdy spotkał go w tych dniach w zespole. - I co mu odpowiedziałeś? - Dureń, ale czyż nie jest to człowiek niebezpieczny, Wiaczesławie Andriejewiczu? Kto wie, co mu może przyjść do głowy. Rozmawiałem z nim długo, siedział u mnie przeszło godzinę, przekonywałem go, aż mi w gardle zaschło, że on sam, pijanica i obibok, może łatwo trafić na ławę oskarżonych. A on mi na to: „Krymów chciał mnie okaleczyć, bo widziałem, jak on z tą lafiryndą Skworcową miętosi się na trawie, groził mi. Niech sąd ustali, jakie ciemne sprawki kryją się za tym." Bęcwał, kanalia, a nie człowiek! Ciemniak niepospolity! - I co dalej? Dlaczego zamilkłeś? Dokończ, Tierientij. Nonsens, idiotyzm... Po co mi to potrzebne? I co się stanie z nami wszystkimi? pomyślał nagle Krymów i łyknął powiew wiatru z okna, by uciszyć ból serca. Kto nas obroni przed perfidnymi głupcami? - Pijany, pijany, ale w głowie miał poukładane - ciągnął z oburzeniem Mołoczkow. - Chciał mnie, powiada, 201 okaleczyć, to niech teraz, powiada, zapłaci uczciwie, i wtedy, proszę uprzejmie, będziemy kwita, nie podam go do sądu. Jeżeli kierowca kogoś potrąci, to za uszkodzenie ciała musi mu co miesiąc płacić, że niby zrobił z niego inwalidę. Ja, powiada, nie mam ani własnego samochodu, ani daczy, a Krymów to człowiek bogaty, więc skoro jest winny, niech odpali biednemu cztery patyki i sprawa będzie czysta, nic nie wiem, nic nie widziałem. - Rozumiem, rozumiem. Cztery tysiące? Mołoczkow chrząknął z dezaprobatą, przebierając chwytliwymi palcami na kierownicy, i powiedział nie typowym dla niego, oschłym tonem: - Powiedziałem temu idiocie: „No i co, umyśliłeś sobie, że ograbisz tego porządnego człowieka? Cztery tysiące! Po kiego licha ci cztery tysiące? Przepijesz je przecież, kapuściany łbie! Nawet pięciuset rubli nigdy nie wąchałeś! I nie boisz się ględzić mi o tych tysiącach, co?" A on wszystko sobie skalkulował, niby głupi, a swój rozum ma. „My, tu powiada, we dwójkę, świadków nie ma, nikt nie słyszał, czego się domagam, to mówię prosto z mostu, a o cztery tysiące proszę sprawiedliwie, niech już będzie trzy, i o niczym nie wiem. - Więc cztery czy trzy? I wszystko będzie w porządku, tak? - Trzy, po rozmowie ze mną, bezczelny typ. - Nie za dużo to, Tierientij? Jak myślisz? - Tylko pijaczynie może coś takiego przejść przez gardło - powiedział Mołoczkow ze zjadliwym uśmieszkiem, zapalając się, zerkając nerwowo przez ramię na Krymowa. - I na dobitkę śmie jeszcze mnie prosić o pośrednictwo. Marny, bezwartościowy człowiek, ale niebezpieczny. Wyskoczył, cymbał, z żądaniem, a że jest głupi, to może fatalnie zaszkodzić. Mądrzy ludzie powiadają: nie ruszaj gówna, bo śmierdzi. Ech, Wiaczesławie Andriejewiczu, sprawa jest paskudna, idiotyczna, i nie chciałoby się tego smrodu wąchać. Lepiej dałby mu pan te pieniądze, niech się nimi udławi, byleby zapaszek się nie rozchodził. Pal sześć forsa, pieniądze rzecz nabyta, spokój jest ważniejszy, słowo daję. A nerwów przez tego śmierdzącego drania straci pan za dziesięć tysięcy. - Tak, nerwów za dziesięć tysięcy - powtórzył Krymów wpadając w ton Mołoczkowa, jak gdyby te jego słowa go nie dotyczyły, zarazem jednak aż się dławił z odrazy, i nagle wszystko wydało mu się obrzydliwe: przekonujący, pełen rozwagi głos Mołoczkowa, jego wyprostowany, czerwony z oburzenia kark, pogardliwy uśmieszek, z jakim cytował wypowiedzi tego łobuza Gulina; i znowu ktoś, nauczony tragicznym doświadczeniem, cierpką niewiarą, skazany na wieki w jego duszy na samotność, niezrozumienie daremności wszystkich pragnień, chęci, dążeń, wszystkich narastających wokół nieustannie intryg, podszepnął mu smętnie: I po co to wszystko? Jaki sens tkwi w tym żałosnym kłamstwie? Otrzyma te trzy tysiące i co dalej? Życie jego zamieni się w raj? Kupi sobie za nie nieśmiertelność? Z kolei ktoś inny w nim, nie chcący niczego rozpatrywać w kategoriach gorzkiej mądrości, mówił obojętnie i okrutnie: Jakim cudem wdepnąłeś w to błoto? Winę tu ponosi twoja naiwna wiara, że wszystko rozejdzie się po kościach. - Tierientiju Siemionowiczu... - Adyć, złociutki? - Och dzięki za to miłe, babcine „adyć, złociutki". Pięknieś to powiedział. - To z miłości do pana. - Dziękuję ci, dziękuję. A powiedz mi, proszę, Tierientiju Siemionowiczu - wyszeptał Krymów nachylając się nad uchem Mołoczkowa, dotykając dłonią jego ramienia - jak postanowiliście podzielić tę sumę? Ty dwa i pół, Gulin pięćset? Albo inaczej. Ty tysiąc, Gulin dwa? To dla mnie bardzo ważne. 202 203 I Mołoczkow obrócił ku niemu z wolna swoje podłużną twarz, z rozbawieniem uniósł w górę krótkie łuki brwi, ściągnął i rozciągnął usta, co miało wyobrażać ironiczny uśmiech. - Żartuje pan? - zapytał z łagodnym wyrzutem, nie protestując wszakże wobec sponiewierania jego godności osobistej, nie okazując zażenowania wobec brutalnie szczerych słów. - Oj, Wiaczesławie Andriejewiczu... - Mówię poważnie - ciągnął Krymów gładząc po przyjacielsku żylaste ramię Mołoczkowa. - Świetna myśl, i oczywiście nie od razu przyszła ci do głowy, Tierientiju Siemionowiczu. Dlaczegóż by nie? Krymów to już chyba nie ten człowiek, więc nie wypuszczaj zdobyczy z rąk, wyrywaj zębami większe i mniejsze kęski, kuj żelazo, póki gorące, bo a nuż inteligenta obleci strach, a my, biedni, skorzystamy na tym zamieszaniu. Tak, Tierientij, mój drogi przyjacielu? - Niech mi pan da spokój! Pan jest wszystkiemu winny! - zapiszczał falsetem Mołoczkow wzruszając ramionami, giętkim ruchem odchylił się na bok, nie wiadomo po co poprawił jedną ręką marynarkę na piersi, i po chwili w jego z ukosa spoglądających oczach pojawił się wyraz dawnego oddania. - No i co mi powiesz, zwiadowco? - zapytał Krymów. - Zamierzasz sformułować jakąś myśl? - Pan był ode mnie silniejszy! - tym samym wysokim głosem wykrzyknął Mołoczkow i ponownie rozciągnął usta w bezdźwięcznym, nienaturalnym, ironicznym uśmiechu. - Był pan, Wiaczesławie Andriejewiczu. Ale teraz i ja nie jestem słaby. Byłem pańskim sługą i niewolnikiem i to się panu podobało, a obecnie jakbym odzyskał wolność. Jestem od pana niezależny! Zatrudni mnie każdy reżyser. Tak to w życiu bywa. Jak w piosence: raz los wyniesie człeka na wyżyny, innym razem rzuci go w przepaść bez dna. Pańska szczęśliwa passa dobiegła jak widać kresu. A na froncie okaleczył mi pan rękę. Uszkodził nerw, proszę, palec mam \ prawie bezwładny! -Szybkim małpim ruchem oderwał dłoń od kierownicy, pomachał nią oskarżająco, poruszył małym palcem, odstającym i krzywym, nie śmiejąc się już bezdźwięcznie, wyszczerzając zęby jak drapieżny zwierz zaczajony w zasadzce, gotów do skoku. - Pan wobec mnie też niewąsko zawinił. Ja również mogę pana podać do sądu, że zrobił pan ze mnie samopostrzałowca. Mołoczkow, jakby się spiesząc, wyrzucał z siebie słowa, walił nimi Krymowa na odlew, chytry uśmieszek zastygł mu na twarzy, a w nie do poznania złych oczach zapaliły się żółte błyski. I Krymów, zachowując z wysiłkiem szyderczy spokój, powiedział: - I ty, Brutusie? - Co za Brutus? Jaki Brutus? Pan mnie nie... - Głupiec! - rzekł Krymów z pogardliwą satysfakcją, i mówił dalej, tak samo ironicznie akcentując słowa: -Widocznie los tak chciał, bym w czterdziestym czwartym zlitował się nad takim jak ty idiotą... Co o tym sądzisz? Mołoczkow wykrzyknął nie swoim głosem, przepełnionym zaciekłą urazą: - Och, ja też jestem potrzebny na tym świecie! I czego się dochrapałem? A sprawiedliwości nie było i nie będzie. Pan ma duże mieszkanie, daczę, pieniędzy jak lodu, niczego panu nie brakuje. A ja co? Maciupkie mieszkanko, samochód, że można pęknąć ze śmiechu, moskwiczek, chora żona, a forsa ledwo na styk... Tę pańską rozmowę z Amerykaninem zrozumiałem właściwie, stawia pan siebie ponad wszystkimi. Pan całą gębą w porównaniu ze mną, z moim nędznym życiem! Pogardza pan mną, brzydzi się, ledwo mnie toleruje, czuję to każdym nerwem. Na wojnie pogardzał pan mną i teraz też. Spieszył się, mówił ze wzburzeniem, nie dopuszczając do sprzeciwu, na jego ustach zastygł mściwy uśmiech, i Krymów uświadomił sobie, że brzęcząca przenikliwie struna między nimi napięła się do granic możliwości, i czując 204 205 palący dotyk ujawniającej się niepowstrzymanie nienawiści swego byłego zwiadowcy, który jedyny ocalał z jego plutonu, powiedział półgłosem: - To prawda. Zawsze miałeś naturę niewolnika. I nie sposób cię darzyć innym poza pogardą uczuciem. Zatrzymaj wóz, współczesny Brutusie - rozkazał cicho i jak za dawnych, lejtnanckich czasów zacisnął władczo rękę na żylastym ramieniu Mołoczkowa, rozpalonym, sprężonym pod jego uchwytem, i na widok jego zastygłej w oczekiwaniu, przerażonej twarzy rozkazał powtórnie: - Stop! Moskwicz zazgrzytał hamulcami, skręcił, zatrzymał się na poboczu pustej o tej porze szosy, nad żółknącymi polami, i kiedy Krymów zdecydowanym ruchem otworzył drzwiczki i wkraczając w strefę ciszy wysiadł z samochodu, owionął go żar z nagrzanego asfaltu pomieszany z suchym, napływającym od pól powietrzem. Postał chwilę, po czym obrócił się w stronę Mołoczkowa, z niejakim zainteresowaniem przyjrzał się jego białej jak kreda twarzy, która utraciła raptem wyraz przypochlebnej służalczości, profesjonalnego zapału, gotowości do działania, tak niezbędnego dla prężnie funkcjonującego zespołu twórczego, przede wszystkim zaś dla niego, reżysera Krymowa. - No cóż, Tierientij, dziękuję za szczerość, która także dużo kosztuje, o wiele więcej niż trzy tysiące - powiedział Krymów, zaskoczony wręcz straszliwą nienawiścią, jakiej dał upust Mołoczkow, a także mocą własnego opanowania. - Ale chyba pan rozumie, Tierientiju Siemionowiczu - ciągnął przechodząc uprzejmie na pan - że w zaistniałych okolicznościach nie możemy pracować w tym samym zespole. Jutro podejmę odpowiednie kroki, jeżeli pan nie uczyni tego pierwszy. A propos, proszę przekazać kierowcy Stiepanowi Gulinowi, że gwoli sprawiedliwości gotów jestem się zrujnować i dać mu te trzy tysiące. Lecz oczywiście pod warunkiem, że będę miał przyjemność popatrzenia na jego twarz... tak samo jak na pańską, bym mógł z bliska 206 obejrzeć swego dobroczyńcę. To chyba byłoby wszystko. Może pan być spokojny, kierowniku, ktoś mnie na pewno podwiezie. Szczęśliwej drogi, Tierientiju Siemionowiczu. Znowu się panu udało, jak wówczas w leju... Niech pan wraca... Zatrzasnął drzwiczki wozu z tą samą lejtnancką zimną krwią, która tak niezbędna była wtedy, a obecnie przydała się jeszcze bardziej. Czy to możliwe - w czterdziestym czwartym na Ukrainie chciał przechytrzyć los... a obecnie po raz drugi? Zmienił wygląd, strój? myślał Krymów idąc szosą i serce jego ściskał dojmujący smutek. Nie, doszło coś innego. Mnie przekonywał o swoim oddaniu, wobec innych stosując obronną taktykę fałszywej uprzejmości, a moja naiwna dobroć pozwoliła mu osiągnąć to i owo. Ale co go podkusiło, żeby wyskoczyć z tymi nieszczęsnymi czterema tysiącami? Gulin nie był motorem, na pewno nie. To pomysł Mołoczkowa. Co go do tego skłoniło? Choroba Sonieczki? Dacza? A może doszedł do wniosku, że nastał odpowiedni moment, by bezkarnie uszczknąć coś dla siebie? Ach, co za przezorność, co za cwaniactwo... - Wiaczesławie Andriejewiczu! Niech pan poczeka, najmilszy! Dokąd pan idzie? - Krymów usłyszał dobiegające z tyłu, pełne wyrzutu wołanie, kroki zastukały na asfalcie, i Mołoczkow, ledwie dysząc, zlany potem, zastąpił mu drogę, jakoś tak dziwnie, tanecznie drobił nogami, wzrok miał rozbiegany, błagalny, jakby zaraz miał się rozpłakać i tylko z trudem powstrzymywał łzy. - Wiaczesławie Andriejewiczu, złociutki, obraziłem pana! - wykrzyknął rwącym się głosem. - Niech mi pan wybaczy, nieokrzesanemu ciemniakowi, że nagadałem panu takich okropnych bezeceństw, plotłem, co mi ślina na język przyniosła, sam nie wiem, głupiec ze mnie, skończony dureń! Dopiero mi dyplomata, rozpuścił jadaczkę, a przecież jestem panu wdzięczny aż po grób, powiem swoim dzieciom: oto dobry 207 człowiek. Ja za panem całym sercem...,/tyle że wstawiłem się za tym pijakiem Gulinem!... / Oto ten drugi Mołoczkow, w pancerzu obronnym, pomyślał Krymów. - Dobroć w naszych czasach to przywara, za którą powinno się karać delikwenta. Nieprawdaż, Tierientiju Siemionowiczu? - spytał Krymów z uśmiechem. - Więc na co były panu potrzebne te trzy i pół tysiąca? Doskonale zdaję sobie sprawę, że z tej kwoty Gulin dostałby tylko pięćset. Dlaczego nie poprosił mnie pan po prostu o pożyczkę? - Wiaczesławie Andriejewiczu, nie dla mnie były te pieniądze, nie dla mnie! - zaprotestował gwałtownie Mołoczkow i nagle, z niezręczną porywczością przypadł całą twarzą, ustami wyciągniętymi w ryjek do ramienia Krymo-wa, co miało symbolizować spontaniczny pocałunek wdzięczności. -Jakże bym mógł! Chodziło o pieniądze dla Gulina, dla Gulina! Chciałem pana ustrzec przed jego zemstą, a potem pokręciło mi się we łbie i nagadałem panu głupot. Lżej by mi było, gdyby mnie pan uderzył. Dlaczego plotłem takie bzdury, nie mam pojęcia, nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Darzę pana głębokim uczuciem, Wiaczesławie Andriejewiczu, a wstawiałem taką mowę, jakbym był pańskim wrogiem. Uratował mi pan przecież życie! - Niech pan przestanie się poniżać - powiedział Krymów usiłując opanować gniew. - To wstrętne, jak Boga kocham. Nie idzie pan na zwiad ani ze mną na drugi brzeg rzeki. Zawsze miał pan głowę na karku. Czy pan myśli, że uwierzyłem wtedy w leju w te odmrożone ręce i w to pana szaleństwo? Sprawa była jasna. Po prostu zrobiło mi się pana żal, no i poszedł pan na tyły, i szczęśliwie ocalił życie. A trzeba było pana rozstrzelać. Czyżby pan doprawdy przypuszczał, że ta brudna sprawka z pieniędzmi budzi moje wątpliwości? Jednego nie mogę pojąć: dlaczego za każdym razem wyciągałem do pana pomocną dłoń? Dlaczego? Natura stworzyła zresztą, nie wiadomo po co, i takich 208 tchórzów jak pan. Teraz już pan wie, jaki mam do pana stosunek, Tierientiju Siemionowiczu. Niech pan idzie w jasną cholerę, nie chcę pana więcej widzieć na oczy. - Chryste Jezu! Mołoczkowowi drżała broda, gdy słuchał tych miażdżących słów, potem przycisnął pięści do oczu i zapłakał piskliwie, z psim skowytem, i Krymów krzywiąc się powiedział: - No, dosyć tego wycia, wystarczy. - Jezu Chryste, nie dla mnie te pieniądze, nie dla mnie. Służyłem panu wiernie i nadal służę, Wiaczesławie Andriejewiczu... - Powiedziałem, niech pan idzie do diabła! - Za co? Za co mnie pan tak nienawidzi? Przecież nienawidzi mnie pan? - Gorzej. - A więc to tak! Nie odrywając pięści od czoła zatańczył, zadreptał wokół Krymowa, i nagle opamiętał się, potrząsając głową ruszył do samochodu, jak gdyby załamała go niesprawiedliwość człowieka, którego uwielbiał, szanował bezgranicznie, a ten go odtrącił, nie zrozumiał. A gdy opuścił wreszcie ręce i odwrócił się, jego twarz wykrzywiona była gniewem. - I niech pan da Gulinowi te pieniądze, bo jak nie, to puści pana z torbami! Jego na to stać. Z torbami! Rzeczywiście za co on mnie tak nienawidzi? Może właśnie za przeszłość? Za ten lej? Odwet? Krymów stał na poboczu, łamiąc zapałkę za zapałką przypalał papierosa, i rzuciwszy okiem na samochód, który nabierał już prędkości, zdążył zauważyć wyprostowane plecy Mołoczkowa, stanowczy wyraz zaciśniętych mocno ust - takim widział Tierientija Siemionowicza po raz pierwszy - i przyszło mu na myśl, że ogólnie rzecz biorąc, to 14 - Gra 209 , Mołoczkow jest panem sytuacji, ponieważ nie cofnie się przed niczym, wykorzysta wszelkie sprzyjające mu okoliczności. Jego skamieniała z nienawiści twarz mignęła Krymo-wowi i znikła, jak gdyby nie było między nimi tej rozmowy, jak gdyby Mołoczkow nie prosił go pokornie o wybaczenie, nie zmuszał się do żałosnego, z psim skuczeniem płaczu. Co dzieje się ze mną i wokół mnie? Czyste szaleństwo? rozmyślał smętnie Krymów. Niemożliwe, żeby moja litość zgubiła Irinę, żeby racja była po stronie jej ojca: nie powinienem był łudzić ją nadzieją; aż drgnął na tę myśl i poczuł silny ból w skroniach. Jeśli tak, to oznaczałoby, że litość obraca się w nieszczęście. Czy istnieje jednak w życiu bezwzględna logika wydarzeń? Tylko głód, urodziny i śmierć są faktami niepodważalnymi. A reszta pół na pół, zależnie od okoliczności: prawda, zło, dobro. Tak, tak, wszyscy jesteśmy niewolnikami okoliczności. Żaden człowiek nie jest wolny. To straszne, beznadziejne, żałosne... Lecz przecież i w tym powinien tkwić jakiś sens. Czy ten sens ma związek z istnieniem tchórzliwego i perfidnego Bałabanowa, Mołocz-kowa wraz z jego nienawiścią, udawaniem niewolnika, z istnieniem przytłoczonego nieszczęściem i samotnością ojca Iriny? Czy ma wreszcie cel w życiu sławny Grichmar porażony wrogością chorej cywilizacji? A jaki cel przyświeca mnie, z tą całą moją irytującą, nieuleczalną wiarą w prawdę? Co to jest prawda, czy mogę ją precyzyjnie określić? I jako ratunek ta moja wymuszona ironia, moje zapasy z życiem, gra. W imię czego? Tak, inteligencka bezradność wobec okoliczności - oto sedno mojej ironii. Bezradność wobec podłości, kłamstwa, chęć łagodzenia, unikanie zadrażnień!... Nie, w moim wieku raczej niczego się już nie boję. Jednakże moja ironia to też kompromis, zgoda na okoliczności i w końcu zdrada samego siebie... Śmieszne! Szermierze postępu, miłośnicy prawdy zmęczyli się. Bojownicy o sprawiedliwość zobojętnieli i obrzydli. Ludzie się przed nimi opędzają i tylko uśmiechają się ze współczuciem. Lecz mimo wszystko w chwilach rozpaczy wspominam jedynego w historii bezkompromisowego człowieka, męczennika, z którym nikt nie może się równać. Protopop Awwakum? Kto dał mu wiarę, niezłomność - Pan Bóg? Kto da wiarę mnie, człowiekowi niewierzącemu - sztuka? I jakim prawem przejaw tępoty, niegodziwości działa na psychikę człowieka z taką samą siłą jak wielka tragedia? Awwakum, gigant ducha protopop Awwakum, święty - i skarlały duch współczesnego świata, pożądającego gorączkowo igrzysk niczym w przeddzień apokalipsy. I znowu John Grichmar, stolica świata Paryż i dławiące uczucie bólu, jakiego zaznałem tam przedostatniej nocy. Plac Pigalle - ów plac stolicy świata, gdzie zabawa trwa bez przerwy dzień i noc, a zaprowadził tam Krymowa niezmordowany Grichmar - błyszczał, szumiał, miotał tym samym, zdawać by się mogło, blaskiem, tymi samymi nazwami barów, kabaretów, sex-shopów, sex-filmów, jakie Krymów oglądał w Hamburgu i w Brukseli, i w San Francisco, ci sami portierzy w szokująco czerwonych liberiach, w czarnych, dostojnych cylindrach, te same zapijaczone, wymięte gęby sutenerów, którzy na każdym rogu namawiają natrętnie, by wstąpić na seans, przeżyć to, czego się jeszcze nie przeżyło, ten sam zbity, rwący do przodu tłum ludzi 0 różnorakim wyglądzie i różnym kolorze skóry, korzenny nieco powiew perfum zmieszany z gorącym zapachem pieczonych kasztanów przy wejściu do kin, z wonią mocnej, słodkiej kawy napływającą przez otwarte drzwi barów, 1 wszędzie wzdłuż chodników lśniące lakierem wozy, mknące dokądś, w jakiś roziskrzony niebyt, nie milknący, monotonny szum przeplatany zgrzytem grających szaf, i te same profesjonalne głosy przed bramami zaułków, chwytanie za rękaw: „hellou", i skromne zaglądanie do oczu, zapraszający, pozornie niewinny gest dłoni młodziutkich dziewczyn - 210 211 niekiedy wręcz dziewczynek - przypominających okular-nice-studentki Sorbony, a obok rozszerzone, zmartwiałe źrenice młodocianych narkomanów, twarze bez kropli krwi, grupy wiotkich i zgrabnych jak łanie Murzynów w białych koszulkach, czekających hałaśliwie w pobliżu restauracji na propozycje bogatych amerykańskich turystek, których akcje za granicą idą w górę, stateczni panowie prześlizgujący się obojętnym spojrzeniem po witrynach nocnych klubów, po fotografiach nagich ciał upozowanych różnorako. Te same kręte zaułki, gdzie światła są przyćmione, gdzie panuje półmrok, skąd ciepłą falą napływa drażniący zapach pudru, skąd przenika niekiedy woń łaziebnej wilgoci pomieszana z pachnącym obłokiem jakichś soli, gdzie pod murami nie oświetlonych prawie domów, przed półotwartymi drzwiami przechadzają się, prężąc mięśnie łydek, starszawe prostytutki w cielistych trykotach, z kolorowymi trójkącika-mi w dole brzucha, przez co wyglądają jak nagie, przepalonymi głosami pogadują do siebie bez żenady, łowiąc jednocześnie, z udaną obojętnością, oczami koszmarnie umalowanymi, spojrzenia przejawiających najmniejsze choćby zainteresowanie mężczyzn, i jedna z nich, chuda, o płaskich piersiach, potrząsając długimi włosami, które jak brązowe frędzle opadały jej na wystające obojczyki, zaczepiła Grich-mara z wulgarnym śmiechem: - Hej, grubas, wiem, żeś ty nadziany Niemiec, chodź do mnie, zrobię ci to, co zechcesz! Mam kumpelkę... - A ile, laleczko, będzie to kosztować? - zapytał Grichmar z udanym zapałem i mrugnął szelmowsko do Krymowa. - Gdzie ta twoja kumpelka, laleczko? - Wejdziesz na mansardę, to ją zobaczysz. Jasna blondynka jak Safona. I rodem z wyspy Lesbos. Coś ci to mówi? - Ile bierzecie franków, laleczko? - Zapłacisz za pokój. 1 - A ile? - Jak zobaczysz, to nie poskąpisz forsy, grubasie. Mówili po francusku i Krymów nie wszystko rozumiał, przytłaczał go ten wieczorny tłum, poszukujący zachłannie doraźnych rozkoszy na placu i w mrocznych zaułkach, gdzie otwarcie wystawiano na sprzedaż ludzkie ciało - biodra, nogi, usta, ruchy mechaniczne wedle gustu kupującego, i ogarnęło go takie samo uczucie przygnębienia, jakiego doświadczył przed dwoma laty w hamburskim magazynie o niewinnej nazwie „Higieniczny" na widok odrażającej, wielkiej gumowej lalki imieniem Linda, której „ciało było równie ciepłe jak ciało normalnej kobiety" (o czym informowała reklama), którą jako kochankę nie do zdarcia można było kupić za jedne trzydzieści marek, albowiem żadnej różnicy w użyciu nie ma. Zdumiał go tam pewien dziwny klient, chudy, o cienkich nogach, mężczyzna około czterdziestki drepcący koło drzwi. Nie wiadomo dlaczego obwiązał sobie chustką do nosa twarz aż po oczy i co chwila to zbliżał się do lady, to się cofał, spojrzenie miał półprzytomne, maniackie, przepojone wstydem, lękiem... A tutaj, na paryskim placu Pigalle, w pobliżu ciemnych zaułków, szalały fajerwerki neonów, bił w górę blask świateł, przelewał się tam i z powrotem tłum odświętnie ubranych ludzi pragnących poznać bądź zobaczyć obiekty przysparzające uciech, na tle jasno oświetlonych okien baru stały w wyczekującym łańcuszku młode prostytutki w kurteczkach, od jednej dziewczyny do drugiej jeździł na wózku inwalida o tłustym karku, potężnych barach, w czapce wojskowego kroju, o czymś tam je długo przekonywał, wznosił do góry oczy w niemym błaganiu, lecz dziewczyny przeczącym gestem krzyżowały palce wskazujące, nie dogadali się widocznie co do ceny, inwalida odjeżdżał wzburzony, twarz miał spoconą, rozbiegany wzrok, w końcu zmęczonym ruchem dopchał swój wózek do metalowej bariery, od- 212 213 dzielającej jezdnię od chodnika, położył na poręczy drżące, zwinięte w pięść dłonie, i chyba Krymowowi się przywidziało: po jego okrągłych, młodych policzkach spływały łzy wściekłości. Inwalida patrzył przez jezdnię na czerwono podświetlone witryny reklamujące nowy amerykański show. Tam właśnie, po drugiej stronie ulicy, zawyła przenikliwie syrena, tłum gęstniał, powiększał się, zasłonił witryny, zatarasował wejście do kabaretu. Wóz policyjny, obracając niebieskimi błyskawicami sygnału, zahamował ostro przy chodniku i już dwaj policjanci prowadzili wśród rozstępują-cego się tłumu jakiegoś zakrwawionego mężczyznę, wepchnęli go do samochodu. Syrena zawyła ponownie, samochód, zawracając błyskawicznie w tłoku aut parkujących na poboczu, zawadził o metalowy słup z nazwą ulicy, rozległ się zgrzyt, słup zachwiał się, a tłum zachichotał ze złośliwą satysfakcją. Wóz policyjny, torując sobie drogę groźnym rykiem syreny, pomknął pod pulsującymi zwojami reklam, zniknął w chaosie świateł, latarni gazowych, w strumieniu pojazdów. Tego wieczoru nie opuszczała Krymowa świadomość jakiegoś narastającego nieodwracalnie wokół bezsensu, pił więcej niż zwykle, słuchał w milczeniu opowieści Grichmara i przesiedział w barze do trzeciej w nocy, łudząc się nadzieją, że uda mu się odciąć od tego zła, które trwa za murami baru, na nocnych ulicach Paryża. O czym ja myślę? Protopop Awwakum, plac Pigalle, dziewczyny w studenckich kurteczkach, płaczący w wózku inwalida... I cztery tysiące, i nieprzejednanie zaciśnięte usta Mołoczkowa. Jaki to ma związek? Gdzie? Warianty i wariacje. Tak albo podobnie działo się w starożytnym Rzymie. A może zawsze tak było, w całej historii ludzkości? Nie, jednak tuż po wojnie nie doznawałem uczucia panoszącego się wszędzie szaleństwa. Co robić? Dokąd to wszystko zmierza? 214 15. Złapał samochód na lewym kursie i przez całą drogę na daczę nie mógł się pozbyć prześladującej go natrętnie myśli: dlaczego oczy Mołoczkowa błyszczały takim podłym triumfem? Tania czekała w hamaku, wprawiając go w ruch odbijała się nogą od ziemi, obok spacerował ścieżką Anatolij Pietrowicz Stiszow, nie chciał jej widocznie przeszkadzać, między jabłoniami, w słońcu, widać było wyraźnie jego jasny garnitur, srebrzystą czuprynę, nienaganny przedziałek, i ledwo Krymów otworzył furtkę, Stiszow szybkim krokiem ruszył mu naprzeciw. - Przyjechałem przed godziną, czekam na ciebie - powiedział z niezwykłym sobie zaniepokojeniem. - Muszę ci coś powiedzieć. Zajmę ci tylko dwadzieścia minut. Byłem dziś u sędziego śledczego, który prowadzi twoją sprawę. - Chwileczkę, Tola, nie ma pośpiechu. Krymów przerwał mu i przybierając typową dla niego ironicznie żartobliwą pozę, podszedł do Tani, ona zaś, rozświetlona blaskiem swoich ciemnoszarych oczu, zeskoczyła z hamaka, cmoknęła go głośno w policzek. - Cześć, tato! - Jak się masz, sarenko, tęskniłaś do mnie? Roześmiała się. - Szanowny rodzicielu, kazano mi cię nakarmić. Mama, jak to określamy, w plenerze. Będzie czekać na zachód słońca. A ja czekałam na ciebie. I nie poszłam na plażę, chociaż para narzeczonych usilnie mnie do tego namawiała. Melduję, że dzisiaj jest wspaniały chłodnik. Gdzie zjesz obiad, na werandzie czy w ogrodzie? Oto jedyna, najdroższa, wierna mi istota, która nigdy mnie nie zdradzi, pomyślał i poczuł, jak podchodzą mu do oczu łzy, i tak to było nieoczekiwane, że aż się zląkł. - Jakoś mi się nie chce, kochana Taniuszo - powiedział Krymów i pocałował ją w czubek głowy, myśląc z nie znaną dotąd czułością o głosie córki, o jej jasnych, ostrzyżonych na chłopaka, pachnących słońcem włosach. - Zjadłem obiad 215 w stołówce. Wytrzymam do kolacji. Jeśli jesteś taka dobra, to przynieś nam do mego pokoju wodę mineralną albo co tam znajdziesz w lodówce. Zgoda, kapitanie? - Zgoda, generale - odparła Tania z miną urwisa, wpadając w ton gry, jaką między sobą prowadzili, ale zaraz zapytała z niepokojem: - Nie było dziś zimnej wojny? Nie jesteś bardzo zmęczony, co? - Nie - rzekł szybko. - Mniej niż tak i więcej niż nie. A bo co, córeczko? - Daj mi rękę, wszystkiego się zaraz dowiem z linii dłoni. Chcesz siebie poznać? Próbowałam zgłębić życie Anatolija Pietrowicza, ale dłoń ma pokreskowaną jak pancerz żółwia. Istna plątanina. - Takie jest właśnie moje życie, Tatiano Wiaczes-ławowna - powiedział Stiszow z eleganckim ukłonem. - Rękę? Rozpoznajesz człowieka po liniach jego dłoni? Ciekawe - stwierdził wesoło Krymów. - Ale może później. No, niech ci będzie, wróżko, odczytuj te linie. Ujęła rękę ojca, skoncentrowała się, ściągnęła brwi, chwilę trwała w milczeniu, popatrzyła na swoją różowiutką dłoń, na jego, i potrząsnąwszy czuprynką powiedziała tajemniczym szeptem: - Ty jesteś dobry, ja też. Przekazałeś mi to w genach. Będziesz żyć siedemdziesiąt osiem lat. A ja siedemdziesiąt pięć. - Nie strasz mnie, Taniusza. - Słuchaj, bardzo cię proszę, masz interesujące linie. Żona cię kocha, tyją mniej, znacznie mniej. A dzieci masz całkiem różne. - Banialuki! - Ty słuchaj i nic nie mów. Twoja druga połowa cię kocha. A dzieci, jak powiedziałam, masz różne. Jedno do sasa, drugie do łasa. Do łasa - to ja. Ogólnie rzecz biorąc, życie układa ci się szczęśliwie. To byłby koniec. I w ogóle będzie dobrze. Tylko wszystkich głupców powinno się 216 i załadować na statek kosmiczny i wysłać na bezludną planetę. - Rzeczowa propozycja, Taniusza, trzeba się nad nią zastanowić. Ciekawe. A gdzie ty się nauczyłaś wróżenia? - spytał Krymów lekkim tonem trwającej nadal gry, przeczuwając zarazem, że w poczynaniach córki tkwi jakiś poważny zamysł. - Dziś rano na plaży - odpowiedziała szybko Tania. -Nauczyła mnie tej sztuki pewna mądra kobieta. Nawiasem mówiąc, wielbicielka twego talentu. Prosiła mnie przy okazji, bym ci przekazała: „Niech Wiaczesław Andriejewicz nie przejmuje się tymi obłudnymi plotkami, od których aż się roi." Co niniejszym czynię. Bądź co bądź jest to głos ludu, weź to pod uwagę. A ja jestem z ludem. Och, jak ja nie cierpię tych wszystkich durnych plotkarzy! I Krymów, w nagłym przypływie ojcowskich uczuć, słodkich i gorzkich zarazem, nękany cierpkim domysłem, że jego córka, choć nie zaprzestała swej żartobliwej gry, odcinała się jednocześnie - niezdarnie, po dziecinnemu - od tych brzydkich spraw, chciała mu pomóc, patrzył bez słowa na jej dumnie podniesioną głowę, twarz, na której malowała się gotowość do obrony, i z zaciśniętym gardłem, delikatnie, z wdzięcznością szarpnął ją za czuprynkę nad karkiem. - Dziękuję ci, kochanie. Usta jej drżały, gdy mówiła: - Nie wierzysz mi? Jestem czarownica i wróżka. Przekonasz się. - Dziękuję, Taniusza. Wierzę, wierzę w twoje wróżby. Więc jak, przyniesiesz nam coś zimnego do picia? No to chodźmy na górę. - Skinął na cierpliwie czekającego Stiszo-wa, po drodze zdjął marynarkę, uwalniając się od jej pancerza, przerzucił ją sobie przez ramię. - Jesteś, Tola, człowiekiem wykształconym, powiedz, kiedy skończy się ten upał? 217 - Rad bym cię ucieszyć, Wiaczesławie, ale żaden ze mnie meteorolog i w tej dziedzinie jestem bezsilny. - Jaka szkoda, że tak często bywamy bezsilni, całkiem bezsilni. Był rozbity, wyjałowiony całym tym dniem, i gdy tylko weszli do mansardy, owładnęło nim ogromne pragnienie, by natychmiast paść na fotel, rozkoszować się powiewem wiatru (okna i drzwi balkonowe były na oścież otwarte) albo też położyć się w zwodniczym cieniu tapczana na podłodze, milczeć, palić papierosy, patrzeć w sufit, na falującą sieć słońca, i nie myśleć o niczym. Doznawał uczucia jakiegoś przytłumionego niepokoju, i chcąc zagłuszyć ów czający się, ćmiący uporczywie smutek, rzucił marynarkę na tapczan (nie starczyło mu sił, by powiesić ją w szafie), powiedział: „No dobrze", otworzył klapę małego barku, wbudowanego w regał z książkami, nalał do dwóch kieliszków koniaku, po czym z pozorną beztroską spojrzał na Stiszowa, który z założonymi na piersi ramionami stał w milczeniu przed drzwiami mansardy. - Co tak stoisz jak Napoleon na Górze Pokłonnej? Delegacji nie będzie, wręczania kluczy też nie, nikt nie czuje się zwyciężony. W zwycięstwie tkwi połowa klęski. - W czyim zwycięstwie? - W niczyim. Zwycięzców nie ma. Póki istnieje Bóg i diabeł - powiedział Krymów i podsunął Stiszowowi kieliszek. - Moim zdaniem, Tola, każdy współczesny, zamaskowany Napoleon nawet w nocy ma skrzyżowane na piersi ramiona. Ciebie do uzurpatorów nie zaliczam. Ty nie nadajesz się do sprawowania władzy. Jak myślisz, czy mój kierownik produkcji Mołoczkow śpi ze skrzyżowanymi na piersi ramionami? - Prowadzę wóz, poza tym wiesz, że nie cierpię alkoholu - powiedział Stiszow odstawiając kieliszek na półkę barku. - W taki upał i tobie nie radzę. Fatalnie wpływa na serce. - Nieprawdopodobna dyscyplina wewnętrzna. Chylę czoła przed umiarem i powściągliwością. Sokrates był wielkim człowiekiem. Twoje zdrowie, Tola. Wypił, westchnął z ulgą i opadł na fotel, wyciągnął się na całą swoją długość, marząc o wymarzonym spokoju - właśnie tak, wygodnie, rozleniwiająco poleżeć na fotelu, pogrążyć się w ciszy, trwać w kojącej, na pograniczu świadomości beztrosce. Lecz Stiszow stał przed nim w wyczekującej pozie, w napływającym z ogrodu blasku letniego dnia, i to rozproszone przez liście światło, odbijając się w jego niebieskich, wypukłych oczach, nabierało matowej, zimnej barwy. - Tola - powiedział Krymów - z oczu twoich bije lodowaty chłód. Czemu to przypisać, przyjacielu? Stiszow wzruszył gniewnie ramionami. - Jeżeli mam być szczery, Wiaczesławie, to jestem wstrząśnięty ludzką niegodziwością. - Czym? Niegodziwością? - Otóż właśnie. Niegodziwością, żałosnym tchórzostwem i, że tak powiem, podłym brakiem życzliwości. Co się stało? Jeszcze niedawno rozpływali się ze szczęścia obcując z tobą, wyznawali ci miłość, rzucali ci się na szyję, płakali na twoich filmach!... - Kogo masz na myśli? - Nie dziw się, Wiaczesławie, i bądź łaskaw mnie wysłuchać - ciągnął Stiszow z tym samym wzburzeniem. - Dzisiaj nie wytrzymałem w końcu naporu tych biurowych plotek, zdumiewająco idiotycznych, i pojechałem o czwartej na tę przesławną Pietrowkę, do twojego sędziego śledczego, Olega Grigorjewicza Tokariewa... Zadzwoniłem i pojechałem. Wybacz, wiem, że rano byłeś tam, ale z jakichś przyczyn rozmowa nie doszła do skutku. Jak widzisz, wiem wszystko. Ale o co chodzi? Chodzi mianowicie o to, że sędzia śledczy, człowiek zresztą bez uprzedzeń, życzliwy ci, dodam jeszcze, iż, jak sam się wyraził, postawiono go w niezwykle trudnej sytuacji... 219 - Wyjaśnij mi, co to wszystko ma znaczyć? - Jestem zdenerwowany, w ogóle cały dzień nie w sosie - powiedział Stiszow i machnął gwałtownie ręką, wskutek czego spinka na jego nakrochmalonym mankiecie zalśniła złociście. - Przyjechałem do niego wzburzony, by zadać mu jedno jedyne pytanie: kiedy wreszcie nasza Temida przestanie podejrzewać godnego szacunku człowieka o to, za co on nie ponosi żadnej winy. Nie posiadałem się ze złości. I wiesz, co on mi na to? Powiedział: „Z przykrością stwierdzam, że dziwi mnie niezrozumiałe stanowisko wytwórni i pewnych kolegów, którzy nie mają własnego zdania i gotowi są przyklasnąć każdej hipotezie tyczącej tej ponurej tragedii. I tak, i nie, i możliwe, i niemożliwe. I całkiem prawdopodobne." Co za podłe typy! Co za łotry patentowane! - wykrzyknął, rozpiął górny guzik marynarki i przespacerował się po pokoju. - Nie wymienił oczywiście nazwisk, nie szafował szczegółami, ale i tak się domyślam, kim są ci nie mający własnego zdania koledzy! Nie mogą ci wybaczyć... - Czego mianowicie? - Jedni talentu, inni niezależności. - Jakiej znów, do cholery, niezależności?! - zaprotestował Krymów. - Kto dziś na świecie jest niezależny? Nie przesadzaj, bardzo cię proszę. Człowiek niezależny nie istnieje. Zależni są nawet ci, którzy rządzą światem. - Ja nie przesadzam, Wiaczesławie, nie wyolbrzymiam problemu, raczej go pomniejszam - zaprzeczył z zapałem Stiszow. - Dać ci przykład? Proszę bardzo. Ten kretyn Bałabanow boi się ciebie, choć w głębi duszy podłożyłby ci chętnie świnię. Wiedział, że przepędzisz go do wszystkich diabłów, ale za wszelką cenę zależało mu na dogodzeniu temu sławnemu Amerykaninowi, wyniknie może z tego koprodukcja, a co za tym idzie, przyjemna podróż do Stanów. I wysłał do ciebie mnie, abym przekonał swego niesfornego przyjaciela. Potrzebny im jesteś w charakterze reklamy. Zarazem jednak, roniąc łzy rozpaczy, chętnie by się ciebie pozbyli. Wśród ludzi przeciętnych życie jest łatwiejsze. I wyobraź sobie, u sędziego śledczego leży już anonim, nie mający zresztą ze sprawą żadnego związku jeszcze jeden kamyczek do twojego ogródka. Jak powiedział mi śledczy, obwinia się ciebie o to, że podczas rozmowy z Grichmarem zająłeś apolityczne stanowisko. A ponieważ przy rozmowie obecne były dwie osoby, twój kierownik produkcji Mołocz-kow i ja, wobec tego autorem anonimu jest jedna z tych dwóch osób. - No, niezupełnie. - Krymów uśmiechnął się. - Było nas czterech. Wobec tego donos mogłem równie dobrze napisać ja, bo opamiętałem się poniewczasie, wytrzeźwiałem, okazałem skruchę, albo Grichmar, który przed odlotem łyknął sobie odrobinę w barze na lotnisku i zatroskał się upadkiem mojej moralności, moją zbłąkaną duszą. - Masz jeszcze siłę ironizować, Wiaczesławie - powiedział Stiszow i jego delikatna, stoicka twarz rzymskiego patrycjusza zbladła, posmutniała. - Tak, Wiaczesławie, na stare lata dochodzę do bolesnego wniosku, i to nie po raz pierwszy. Czy można poza własnymi czterema ścianami pozostać sobą? Raczej nie, Wiaczesławie, raczej nie. Nie sposób zachować niewinność. Schlebiaj, człowieku, niewybrednym gustom, uśmiechaj się do nieudolnych krytyków i wszyscy cię będą lubić, co za talent, kapitalny chłop, jeszcze trochę i geniusz! A mnie to brzydzi, boję się wściekłych lisów i idiotów... Czy to nie ohyda! - wykrzyknął podchodząc do barku i chciało się i śmiać, i płakać, gdy on, wysoki, 0 szlachetnej siwiźnie, ubierający się z młodzieżowym szykiem stary kawaler ujął dwoma palcami, z widocznym wstrętem, kieliszek koniaku, powąchał trunek marszcząc nos (wącha się w ten sposób coś brzydkiego, nie grzeszącego aromatem), powiedział ze zjadliwym ubolewaniem: - Gdybym potrafił, napiłbym się, tak jak to zrobił w sobotę nasz hydraulik z administracji domu, nakląłbym się porządnie 1 innymi oczami spojrzałbym na ten boży świat. 220 221 - Nie umiesz, Tola, ani pić, ani kląć - powiedział Krymów. - To nie w twoim stylu. Pić w miarę i kląć w miarę potrafię natomiast ja. Jako były zwiadowca. Do ciebie to nie pasuje. Trafiłoby w próżnię. Ty wzrosłeś w innej tradycji. Szlacheckiej. Błękitna krew. - Nie trafiłoby w próżnię! - zaprzeczył z zapałem Stiszow i tak energicznie stuknął kieliszkiem w klapę barku, że aż koniak się rozprysnął. - Nie trafiłoby w próżnię! - powtórzył i z niejakim zażenowaniem wytarł ręce w starannie złożoną chustkę do nosa. - Musisz pójść gdzie trzeba, Wiaczesławie, i rozerwać tę wredną pajęczynę! W przeciwnym razie zadusi cię ta sieć! - Dokąd miałbym iść? Na kogo miałbym się skarżyć? Utyskiwać na kolegów z pracy? Nie wiem, z kim rozmawiał sędzia śledczy. Żalić się na Bałabanowa? Ma sto razy więcej ode mnie tak zwanych rzeczowych argumentów: młoda aktorka zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, toczy się śledztwo, a reżyser Krymów to człowiek dość zmanierowany, zepsuty powodzeniem, ubrdał sobie, że wszystko mu wolno. Ponadto, Tola, narzekanie jest oznaką słabości. - A coś ty nawyprawiał z Bałabanowem? - Stiszow jęknął i chwycił się za głowę. - W wytwórni aż wre, wszyscy mówią o tym skandalu. I rzeczywiście siedział u niego w gabinecie ten ortodoks Pieskariow, urzędniczyna o freu-dowskich kompleksach? Wyobrażam sobie jego meldunek do dyrekcji, jakimi soczystymi barwami go okrasi. Czyżbyś naprawdę chciał Bałabanowowi wymierzyć policzek? Cóż za staroświeckie, kawaleryjskie maniery! Z dwojga złego lepiej by już było rzucić rękawicę. A więc stało się to rzeczywiście. Czyżby? - Nie ma obecnymi czasy białych, kawaleryjskich rękawiczek. Ale gdyby zdarzyło się to przed trzydziestu laty, bez chwili namysłu, z prawdziwą rozkoszą pomacałbym ten jego subtelny buziak. Szkoda, dawno już utraciłem ową żołnierską werwę. Powiadasz, skandal? Świetnie. A miałem 222 wrażenie, że to wszystko odbyło się w mojej tchórzliwej wyobraźni. - Jesteś samobójcą, Wiaczesławie, zachowujesz się jak dziwadło, zadziorny smarkacz. Z zawiązanymi oczami idziesz na skraj przepaści! - Znowu niezupełnie masz rację, Tola. Wyobraź sobie na przykład: przyszedłem do najwyższego filmowego władcy. Nasz łaskawca o tłustej gębie sunie przez gabinet, by mnie powitać, nie posiada się z radości, promienieje zachwytem: „Bardzo proszę, pan do mnie, co za gość, co za gość, nieczęsto mam zaszczyt!" Radośnie potrząsa mi dłoń, niemalże rzuca mi się na szyję, herbata, ciastka, entuzjastyczny błysk w oku, pełne życzliwości pytania, obietnice: „Oczywiście, oczywiście, wszystko się załatwi. My, urzędnicy, jesteśmy tu po to, by wspomagać ludzi sztuki, jakże by mogło być inaczej?" I... ni-cho-le-ry! Nawet palcem nie kiwną. Taka nowoczesna metoda utrzymywania się na powierzchni. Sprawdzone, Tola. - Powtarzam, jesteś zadziora i samobójca! Jakby ci szczególnie zależało na własnej zgubie! Błagam! Ukorz się! Bardzo proszę! Błagam cię na wszystko! - wykrzyknął nagle Stiszow i proszalnym gestem złożył ręce na piersi. - Chcesz ponieść karę za winy nie popełnione? - Z jakiego powodu mam się ukorzyć? - Nie wdawaj się z nikim w konflikty, Wiaczesławie, proszę cię. - Wyobraź sobie, Tola, że nie wszystko ode mnie zależy. Na schodach dały się słyszeć szybkie kroki i Tania, już w progu, zapytała: „Można, tato?", po czym weszła do pokoju, z chytrą, podejrzliwą minką machnęła czupryną w stronę ojca, następnie w stronę Stiszowa, postawiła na otwartej klapie barku karafkę z różowawym płynem, który zaiskrzył się w słońcu, i powiedziała- 223 - Widzę, że macie tajemnice. Tato, to sok mojego wyrobu. Rozgniecione maliny w wodzie studziennej. Super! Podczas picia trzeba marzyć o niebieskich migdałach. Naleję wam. Hojnie, po skraj, napełniła czyste kieliszki, podała sok obydwu panom i, bosa, wspinając się na palce, wykonała żartobliwy ukłon. - Jeśli nie jestem wam potrzebna, to pójdę na plażę, pogram w siatkówkę i wykąpię się. Nie zgłaszasz sprzeciwu, tato? Obiad na płycie w kuchni. Pocałowała ojca w skroń i wyszła, stąpając lekko na opalonych nogach, a on wciąż czuł dotyk jej dziecinnych warg niczym chłodzący powiew wiaterka, najbliższa istota, krew z jego krwi, i nie od razu dotarł do niego głos Stiszowa, zachrypnięty po łyku lodowatego soku: - Komuś musi zależeć na mąceniu; a może Krymów jest winny? - Na pewno winny, Tola, na pewno. - O czym ty mówisz, szalony człowieku? - Łezka dziecka... pamiętasz? Dlatego wszyscy jesteśmy winni. Z powodu tej łezki dziecka niewinnie skrzywdzonego. Wszyscy, którzy potrafią jeszcze czuć. W przeciwnym razie nikt z nas nie jest wart funta kłaków. - Na litość boską, co tu ma do rzeczy Fiodor Michaj-łowicz? Widzę, że stajesz się sentymentalny! - Wierz mi, Tola, nie starcza nam ławek w parku, na których można by podumać o wyrugowanym przez prak-tycystów sentymentalizmie. Obaj panowie, którzy znali się nie rok i nie dwa, którzy rozumieli się w pół słowa, widzieli teraz - lub chcieli widzieć - to samo w różnych płaszczyznach, może dlatego, że nadmiernie strwożony Stiszow sprzeniewierzył się jak gdyby własnej osobowości człowieka dobrze wychowanego, z którym obcowanie dostarcza prawdziwej satysfakcji, człowieka roztaczającego wokół atmosferę ciepła, tak niezbędną cza- 224 sem Krymowowi jak spokojna przystań po burzliwym dryfowaniu na reżyserskiej korwecie. Stiszow nie urągał losowi za lata przeżyte samotnie (w młodości rozwiódł się z żoną), bez dzieci, wiernie oddany jedynie matce, kobiecie mądrej, która całe swoje życie poświęciła synowi i przed sześcioma laty niestety zmarła. Zawsze starannie ogolony, nienagannie schludny, gładko uczesany (jego siwe włosy mieniły się srebrzyście), nawet we własnym domu, w swoim gabinecie, wśród regałów załadowanych książkami, zachowywał nieskazitelną elegancję nosząc modne, młodzieżowe koszulki, krawaty, dopasowane marynarki, podkreślające efektownie jego sportową sylwetkę, oraz wąskie, zawsze wyprasowane spodnie, wszystko to było wyrazem jego upartego dążenia do zachowania dobrej formy, świadczyło o nieustannej, konsekwentnej walce z nieubłaganym starzeniem się. Przedkładając łagodność nad uszczypliwość stronił od wszelkich drastyczności, nie potrafił, choć zaiste trąci to dziwactwem, zabić komara na własnym ramieniu (spędzał go uprzejmie chustką do nosa, przekonany o więzi łączącej na tym świecie wszystkie żywe stworzenia), lecz Krymowa naonczas zdumiewała inna rzecz: jego niczym nie zachwiana miłość do kina, stoicka wierność sztuce, która miała dla niego najwyższą rangę. - Co ma z tym wspólnego Fiodor Michajłowicz? - powtórzył ze zdziwieniem Stiszow, nie godząc się w tej sytuacji na przywoływanie jego ukochanego Dostojewskie-go. - Łezka to archaizm. Rzeczywistość to łzy. Ale skoro tak, to spróbuję z innej beczki. Gdzie są współcześni bogowie? Gdzie bożyszcza i geniusze, których miałoby się ochotę naśladować? Nie istnieją poważne szkoły, nie ma zapotrzebowania na autorytety w sztuce, ponieważ każdy uważa się za najlepszego. Pisać jak Tołstoj? Staroświecczyzna. Malować jak Riepin? Nudnawe to, tchnie konserwatyzmem. Robić filmy jak Eisenstein? Sprzykrzył się staruch. I dlatego poprzeczka idzie w dół, tak, stała się rzecz nie do pojęcia, 15 - Gra 225 górą są ci liczni, niegodni przekroczyć progu świątyni sztuki, którzy na siłę pichcą scenariusze, żwawo kręcą jakieś filmidła i bez końca zabiegają o coś, zazdroszczą, tłoczą się w zastałej, wygodnej duchocie. Jednakże są u nas ludzie, a w ich liczbie pewien mój przyjaciel, którzy mogą uświetnić swym talentem kinematografię dowolnego kraju, ale... - Sti-szow dotknął ustami kieliszka, jak gdyby sparzył się pijąc zimny sok, jego biała, wypielęgnowana ręka drżała (Krymów zauważył to po raz pierwszy), drżała także złocista spinka na śnieżnobiałym mankiecie. - Dlaczego ludzie korzą się przed talentem, a zarazem go poniżają? I ten tragiczny wypadek, w którym dopatrują się czegoś... rzucają na ciebie jakieś podejrzenia. Jakie? Łezka, łzy... W głowie się nie mieści. Niesamowita historia. Błagam cię, nie waż się mówić śledczemu o swojej wydumanej winie, wprowadzisz tylko zamęt w jego głowie i nie zrozumie cię ni w ząb. Czyniłeś mi kiedyś zarzut, że sztukę stawiam na równi z życiem, ponad rzeczywistością. I ty, były dowódca plutonu zwiadu, cała pierś w orderach, ty, zatwardziały realista, chcesz się przeobrazić we współczesnego donkiszota, w smętnego rycerza głoszącego chwałę uczuć?! Krymów milczał, wtulił głowę w ciepłe oparcie fotela. - Na Sądzie Ostatecznym - powiedział w zadumie, po czym mrugnął łobuzersko do Stiszowa - ludzkość na swoje usprawiedliwienie przedłoży tę wielką księgę. Wszystkim nam nie starcza nawet donkiszoterii. Rozumiesz? Znowu Fiodor Michajłowicz... Zamknął oczy i raptem poczuł skurcz w gardle, zabrakło mu tchu jak wówczas, gdy witał się z Tanią, i przemagając się, przerażony tymi objawami słabości, powiedział szeptem: - Czy ty rozumiesz mnie, Tola? - Znów Dostojewski, przyjacielu? Ale ty jesteś silny, tysiąc razy silniejszy ode mnie. - To nie Dostojewski. To nasze życie. Stiszow, zakłopotany, dotknął lodowatymi palcami dłoni Krymowa, zapytał niepewnym głosem: 226 - Co z tobą, Wiaczesławie? Zrobiłeś się taki... nieziemski, nieosiągalny dla mnie. Ja rzeczywiście przestaję chyba ciebie rozumieć. Czy możemy obarczać się winą za niedoskonałość tego świata? - Niedoskonałość świata... Ja nie o tym - powiedział głucho Krymów, oczy miał zamknięte, zacisnął usta. - Serce mi pęka - wyrzekł ochryple - na wspomnienie chłodu jej mokrych, przykrywających policzek włosów, gdy wiozłem ją do szpitala. I co było straszne: samochód trząsł na wybojach, a jej głowa opadała mi na pierś, jak gdyby Irina błagała mnie o ratunek... Wiesz, jaka koszmarna myśl mignęła mi wtedy? Że oto wiozę swoją Tanie i nie ma już dla mnie życia. Można dostać obłędu. Wierzaj mi, nic między nami nie było. I nie mogło być. Tak, wchodziło tu w grę jakieś całkiem inne uczucie, coś szlachetniejszego niż litość. - Możesz mi to wyjaśnić? - zapytał Stiszow. - Wybacz pewien patos i banał, ale nie znajduję innych słów. Tacy utalentowani ludzie jak Irina są niby rzadki kwiat, lecz cechuje ich słabość, bezradność, łamie ich powiew wiatru. - I chciałeś jej pomóc? - Nie potrafiłem. Obawiam się, Tola, że to nie był nieszczęśliwy wypadek. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic. Jakoś brak mi sił, Tola. Miałem dziś zwariowany dzień... Jak zresztą wszystkie ostatnimi czasy. - Spróbował przywołać na twarz uśmiech. - Pij przygotowany przez Tanie sok, ja napiję się koniaku. Coś konkretnego. Nie chce mi się wstać. Nalej mi. - Czy nie za dużo ostatnio pijesz? Jak zauważyłem, dotrzymywałeś kroku niedoścignionemu w tej dziedzinie Grichmarowi - powiedział z wyrzutem Stiszow, jego ręka nalewająca koniak zawisła nieruchomo nad kieliszkiem, spojrzał z niepokojem na Krymowa, który kiwnął głową z przesyconym ironią zrozumieniem. 227 - Boja wiem, Tola, piję i nie upijam się. Sam się dziwię. A to wszystko przez „super". Supernapięcie, superzmęcze-nie. I wszelkie superbzdury. Między filmami nie miałem prawie żadnych przerw, chwili oddechu, kiepsko śpię. Gdybym tak jak niedźwiedź przespał trzy dni i trzy noce, wszystko wróciłoby do normy. Zapominając jak gdyby o koniaku, wyciągnął się na fotelu ruchem skrajnie wyczerpanego człowieka, półleżąc skrzyżował dłonie na piersi i wyszeptał: - Już nie narzekaj na mnie, strasznie chce mi się spać. Wyobrażasz sobie, jak spał Napoleon po każdej zwycięskiej bitwie? A jeżeli poniósł klęskę? Cóż, tym bardziej... - Dlaczego zgrywasz się przede mną, demonstrując to wspaniałe spojrzenie na siebie z pozycji bezstronnego kronikarza? Powiedzmy, że nie lubisz narzekać, ale ja to nie ktoś obcy... - powiedział z gniewnym wyrzutem Stiszow i przespacerował się nerwowo po pokoju, po rozeschniętych, skrzypiących deskach podłogi. - Och, ta rosyjska inteligencja z jej wiecznym poczuciem winy wobec świata! - No, ujmujesz rzecz zbyt globalnie. - Właśnie globalnie, zbyt globalnie! Jestem od ciebie starszy o dziesięć lat, przeżyłem swoje, a w ogniu walki, w jej burzliwym zamęcie oczy moje widziały już wszystko - rzekł Stiszow. - Dlatego też pozwolę sobie działać na własną rękę dopóty, dopóki nie zostawią cię w spokoju. Jestem nie tylko twoim przyjacielem, jestem również widzem twoich filmów. Twoim admiratorem, jeśli wolisz. Krymów powiedział półżartem: - Dziękuję ci, Tola. Ale w tej sprawie nic mi chyba nie pomożesz. Wszystko będzie zależało ode mnie. Ponadto jestem optymistą i mam nadzieję, że z czasem spotkam się ze swoimi oponentami w królestwie cieni i tam pogadamy sobie od serca, jeśli tu rozmowa spali na panewce. - Oczywiście. Szczególnie w takim wypadku, gdy na modłę rosyjskiej inteligencji doszukasz się winy w sobie, poinformujesz o tym sędziego śledczego, kolegów z wytwórni, którzy, wzruszeni twoją postawą, zafundują ci huczne oklaski. - Proszę, jak ostro zacząłeś żartować, a mnie miałeś to za złe. No i co? - Ja nie żartuję, Wiaczesławie. Po prostu jestem wściekły. Czy zdajesz sobie sprawę, że mogą cię wykończyć, wypruć z ciebie wszystkie flaki? Te żarty z wymiarem sprawiedliwości kosztują bardzo drogo. Zażyj seduksen, przyjacielu, i wyśpij się. Zadzwonię wieczorem albo jutro rano. Wyśpij się, wyśpij, na litość boską. Przypuszczam, że przed trzydziestoma laty nie przygniatało cię w tym twoim zwiadzie poczucie winy wobec świata. Nie żegnam się. Takiego go nie znałem, pomyślał Krymów wsłuchując się w jego szybkie kroki na schodach, potem w skrzypienie piasku na ścieżce w ogrodzie. Wyrafinowany inteligent, pedant, nie wdający się nigdy w żadne konflikty, brzydzący się niebacznie rzuconym słowem - i raptem zagadał z jakąś nie typową dla niego wściekłością, z zacietrzewieniem, czyżby tak wysoko cenił sobie naszą przyjaźń? Dlaczego więc nie byłem z nim całkiem szczery, dlaczego kręciłem jak ostatni dureń? Czy mam wśród kolegów bardziej oddanego mi przyjaciela? Z otwartych na oścież okien dobiegały doń z ogrodu ożywione głosy, skrzypnięcie furtki, wstał z niechęcią, wyszedł na balkon, otoczony zewsząd przejrzystym powietrzem pogodnego dnia, nagrzaną zielenią, ciepłem napływającego z dołu miodowego zapachu kwiatów, szczególnie słodkiego o tej poobiedniej, rozleniwiającej porze, i poddając się na chwilę urokowi lata, pomyślał z rozrzewnieniem: Tak, życie jest piękne. Co nas zmusza do paskudzenia go? I zaraz zobaczył Stiszowa za furtką, obok zaparkowanego na poboczu wozu, przy nim stał absurdalnie wyrośnięty Walentin, nagi do pasa, w kraciastej czapeczce, dalej jego narzeczona Ludmiła, wiotka trzcinka w ogromnych, ciem- 228 229 nych okularach, z opadającymi na ramiona włosami koloru kawy. Widocznie wracając z plaży spotkali Stiszowa. Coś powiedział do Ludmiły, demonstrując obycie światowego bywalca pocałował ją w rękę, ona zaś, kołysząc wąskimi biodrami, wachlując się kokieteryjnie słomkowym kapeluszem, otworzyła furtkę i weszła do ogrodu. A Stiszow ujął pod ramię Walentina, poszli razem drogą, i choć Krymów nie mógł słyszeć, o czym mówili, pomyślał z niechęcią: jakże nieprzyjemna jest świadomość, że rozmawiają na mój temat. I wrócił do swojego pokoju zmuszając się do myślenia o narzeczonej syna, która dość bezceremonialnie wkraczała w ich rodzinę, co przejmowało Olgę lękiem, uważała bowiem, że dziewczyna z domu mody z wielu przyczyn nie jest dla Walentina odpowiednią partią. A może pomyłka staje się czasem ratunkiem, obraca się w szczęście, a szczęście okazuje się pomyłką? Wszyscyśmy osamotnieni i ślepi w czynieniu błędów. Szczęście, szczęście... Białe łabędzie na błękitnym jeziorze, subtelne kwiaty lotosu i anielsko białe szaty, jak w buddyjskim raju? Nie wierzę w rajskie szczęście... Wobec tego w co wierzę? W to, że bez sztuki nie istnieję. Tylko w to. Wiem, że odczucie prawdy towarzyszy ludzkiemu życiu wraz ze świadomością wszechobecnej śmierci... ale jeszcze nigdy nie zaznałem tego w takim stopniu, w jakim bym chciał. Wiem: ludzkie uczucia uległy zmianie. Czy aby człowiek nie zdradził samego siebie? Chciałbym to wyjaśnić na własny użytek. Uśmiechnął się spoglądając na półki z książkami, odnajdując wzrokiem dzieła Lwa Tołstoja, gdzie stały również jego ulubione Dzienniki (ewangelia w bezsenne noce), w których każde zdanie przepojone było goryczą samobiczowania, pogardą dla własnej słabości, w których duchowe udręki wielkiego człowieka przeplatały się z drobnymi, powszednimi troskami, dostarczającymi mu czasem nie mniej cierpień niż problemy natury uniwersalnej. Lecz to był on, Tołstoj, z tym jego opętaniem, skruchą, z ideą 230 powrotu do ludu, miłości, braterstwa, z tym, co po wojnie Krymów chciał zrozumieć, ale okazało się to ponad jego siły, gdyż w całym świecie niepowstrzymanie i bezlitośnie zaczęło coś zanikać, ginęło coś niezwykle istotnego, ważnego, pozostawiając po sobie tylko słowa niczym pomniki dawnej szczerości i dobroci. Jeśli chcę wierzyć w sztukę, to tym samym w dobro, w przeciwnym razie życie nie ma sensu, wmawiał w siebie Krymów z dławiącym uczuciem bezsilności. Kimże są ci tak zwani moi oponenci, moi rodacy, moi bracia, a więc reprezentujący te same co ja poglądy? Lęk strusia przed uważnym rozejrzeniem się wokół, przed popatrzeniem na siebie w lustrze. Obawa przed prawdą... A dalej, co dalej? I powtarzając na głos: „co dalej?" Krymów podszedł do biurka, przy którym od dawna już nie pracował, zawalonego tekturowymi teczkami, listami, nie przeczytaną prasą, i wskutek tego bałaganu wyglądającego nader żałośnie, wysunął dolną szufladę i wydobył kopertę z pieniędzmi (trzymał je w domu na nieprzewidziane wydatki). Była to część honorarium za ostatni film, przeliczył: półtora tysiąca rubli. Szkoda, szkoda, co za pech... Wrzucił banknoty z powrotem do szuflady, nie wątpiąc, że gdyby jakimś zrządzeniem losu znalazł w kopercie cztery tysiące, oddałby je jutro Mołoczkowowi pod warunkiem, że Gulin i tak będzie miał wolną rękę w sporządzaniu, jakich chce donosów. I Krymów zdziwił się tej swojej nagłej chęci złożenia Mołoczkowowi owej mistycznej daniny, która byłaby nagrodą za jego uniżoność, niewolniczą służalczość, spryt - spryt żłobiący koleinę od czterdziestego czwartego roku, od leja na ziemi niczyjej do przypadkowego spotkania przy automatach z wodą sodową, szczęśliwego dla Mołoczkowa spotkania, bo wydźwignęło go na powierzchnię, umożliwiło mu poznanie energicznej, choć chorej Soni, którą kochał do szaleństwa. 231 Wówczas strzeliłem mu w rękę, by go ratować, teraz dałbym te cztery tysiące, by pomóc jego Soni... Wobec tego kimże ja jestem? Uosobieniem wszelakich cnót? Nie, wtedy w leju nie cierpiałem go, ale była to jedyna rzecz, jaką mogłem zrobić, żeby dostał się do szpitala, żebym więcej nie oglądał go na oczy w moim oddziale zwiadowczym. A obecnie? Dać mu forsę, by zniknął z zespołu filmowego, żebym nigdy nie był zmuszony patrzeć na niego? Coś w rodzaju łapówki, odszkodowania. Ale dlaczego już trzykroć w życiu ten nędzny człowiek absorbuje moje myśli? Jak on w tym leju żenująco płakał, a kiedy teraz na szosie zawracał samochód, usta miał gniewnie zaciśnięte. Czyżby wciąż dominowało w nim poczucie zagrożenia? To śmieszne, oczywiście... 16. - Można, ojcze? Z zamierzoną zwinnością odwrócił się od biurka ku wchodzącemu do pokoju Walen-tinowi - bosy, w rozpiętym bezrękawniku, schylając w drzwiach głowę przekroczył próg, i Krymów wbrew zwyczajowi objął go z sercem ściśniętym trwożną radością, poklepał go po gorących od długiego plażowania plecach. - Wchodź, synu, wchodź, rzadko się ostatnio widujemy. Siadaj, Wala, zapal sobie, a ja popatrzę na ciebie z bliska - powiedział Krymów lekkim tonem, jakim zazwyczaj mówił do dzieci, i wskazał papierosy leżące na nocnej szafce u wezgłowia tapczanu. - Zapal, proszę cię bardzo. - Ja nie palę, ojcze - rzekł Walentin i przysiadł na skraju tapczana nieufnie nastroszony, ponury, o dużych dłoniach. - Paliłem i rzuciłem; przeczytałem wszystko, co piszą o raku, szczególnie celują w tym Anglicy... Ludmiła niestety pali. 232 - Teraz to modne wśród kobiet - powiedział Krymów i też usiadł na tapczanie, przyglądając się synowi pilnie, z niedowierzaniem. Czyżby to krew z krwi jego i Olgi, czyżby to on, Krymów, swoją męską osobowość przejawił w synu, w niezgrabnym, chudym młodzieńcu o wzroście koszykarza, ponad miarę poważnym, rozsądnym, surowym, niczym nie przypominającym ojca z jego młodych lat, pełnych wojennego samozaparcia, mającym jedynie ten sam szary kolor oczu i ten sam zapach skóry (co swego czasu napawało Krymowa zdumieniem)? - Ta idiotyczna, obca nam moda na pewno minie, jak wszystko mija na tym świecie. Ostatnie zdanie wypowiedział z lekką ironią, nadając jak gdyby rozmowie swobodny nie obowiązujący klimat, lecz twarz Walentina wyrażała skupioną powagę i Krymów zapytał: - No i co tam u ciebie słychać? - W żaden sposób, ojcze, nie mogę znaleźć w życiu właściwego kierunku. - Co takiego? Jakiego kierunku? Walentin nie podjął półironicznego, zdawkowego tonu, którym Krymów często się posługiwał, nie chcąc zaostrzać ich wzajemnych stosunków, gdyż od pewnego czasu doszedł do wniosku, że nie ma najmniejszego sensu przełamywać oporu, małomówności syna, nie skłonnego ani do żartu, ani do śmiechu z czegoś bądź z kogoś, kierującego się dufnie tylko własnym rozumem. Na trzecim roku otrzymał podwyższone stypendium i zyskując niezależność i odcinając się od opiekuńczych zabiegów Olgi, odmówił kategorycznie jakiejkolwiek pomocy finansowej od rodziców, garnitury zmienił na taniutkie ubranka, kurtki, kupował je sam, a pewnego razu, po rozmowie z urażoną matką, z posępną miną zaprezentował ojcu nieodwołalną decyzję: „Nie chcę korzystać ani z twojego nazwiska, ani z twoich zasobów. Będę samodzielny". I owo dążenie do wczesnej jak na dzisiejsze czasy niezależności finansowej (częściowej oczywiście), ściślej mówiąc: do 233 potwierdzenia swoich sił opartych o chwiejną, materialną podstawę studenckiego, nawet podwyższonego stypendium, wprawiało z początku Krymowa w zakłopotanie. Okazuje się, że nie podejrzewał syna o taką zaciętość, wiedząc zarazem, że ów młodzieńczy pęd do samodzielności i niezawisła, smarkaczowska ambicja przyniosą mu nie tyle wolność działania, na co liczy, ile bolesne ciosy, jakich nie będzie mu szczędzić życie, które nie znosi lekceważenia ustalonych norm zależności we współczesnej rodzinie. - Nie mogę znaleźć w życiu właściwego kierunku, ojcze - powtórzył Walentin. - W żaden sposób. - Wydawało mi się... - Krymów wyciągnął z paczki papierosa, ugniatał go powoli. - Wydawało mi się, synu, że dla ciebie wszystko jest jasne. - Nie ironizuj. Nie jestem chłopcem, który udaje dorosłego. - Słucham cię, Wala, słucham. Pokój pełen był słońca i powietrza przesyconego zapachem liści, zmęczone skwarem ptaki śpiewały od niechcenia, nieskończenie długi dzień przechodził w długi wieczór, słychać było osę, która wleciała przez okno i bzyczała cieniutko, łaziła po lustrze, w jego głębi nurzały się zielone gałęzie brzóz. Zaraz syn powie coś, czego się zupełnie nie spodziewam, myślał Krymów. Szuka słów, żeby mnie nie obrazić. A Walentin siedział na brzeżku tapczana, ściskając kolanami te swoje duże ręce, pionowa linia przekreśliła mu czoło, szare oczy utkwił nieruchomo w lustrze, powieka ani drgnęła, lecz nie ulegało wątpliwości - nie widział ani lustra z jego zieloną głębią, ani bzyczącej uporczywie osy, i Krymów powtórzył: - Słucham cię, Wala. Walentin zapytał cicho: - Powiedz, ojcze, jak określić winę przestępcy i jego ofiary? 234 - Winę ofiary? - zdziwił się Krymów. - Co masz na myśli? Albo kogo? - Ciebie, ojcze. - Ciekawe. No, mów dalej, słucham. - Stać cię będzie na szczerość? Jeżeli nie, to rozmowa nie ma sensu. Będzie cię stać? - Postaram się. Walentin jeszcze mocniej ścisnął kolanami splecione palce i z posępnym naciskiem, zacinając się, powiedział: - Wokół twojej osoby dzieje się coś niedobrego, paskudnego. Jakieś plotki, pomówienia... U nas na uczelni, jak ci wiadomo, ludzie są różnej maści, niektórzy popatrują na mnie złośliwie, szepczą: oto on, potomek sławnego Krymowa itede, itepe. Co oni, oszaleli czy co? - Mam już odpowiadać? - Nie, poczekaj, to jeszcze nie wszystko... Nie rozumiem jednego, ojcze, nie rozumiem, skąd się wzięli ci faceci i dlaczego wielbiciele markiza de Sade dają posłuch tym wszystkim plotkom i wrednej gadaninie. Jak oni mogą stawiać cię w roli przestępcy? Chyba że chcą, prawda? Nie, ojcze, człowiek nie jest najdoskonalszym tworem i wcale nie brzmi dumnie. I jakie tam tołstojowskie niesprzeciwianie się złu i samodoskonalenie się? Powiedz, dlaczego zło jest bezkarne? Walentin zachrzęścił stawami palców patrząc ponuro gdzieś w stronę półek z książkami, a Krymów, w przewidywaniu niełatwej rozmowy z synem, milczał, gdyż zdawał sobie sprawę, że nie potrafi udzielić synowi mądrej, ojcowskiej, opartej na długoletnim doświadczeniu odpowiedzi. Albowiem nie znał jednoznacznej odpowiedzi, wynikającej z prawdy czystej bądź skalanej, odpowiedzi, która raz na zawsze poustawiałaby wszystko we właściwym miejscu, życie swoje i cudze, wyznaczyłaby nienaruszalne granice między „tak" a „nie", skutkiem czego człowiek własną postawą określiłby otaczający go świat, który jednakże 235 przejawiał ogromną niestałość, błaznował, kokietował, śmiał się, zabijał, zmieniał przyrodę w myśl wydumanych przez kogoś, sprzecznych z naturą praw. - Odpowiem ci, Walentinie, w miarę swoich możliwości - przemówił w końcu Krymów i zrezygnowawszy z palenia, rzucił papierosa do popielniczki na szafce nocnej. - W czasie wojny zginął kwiat młodzieży. Tylko nieliczni z tych najlepszych zachowali życie. A dzieci nie stały się lepsze od swoich ojców, choć nie można generalnie osądzać całego pokolenia. Może dlatego mało kto teraz zasłoniłby własną piersią wraży cekaem, broniąc godności swojej i innych. - Własną piersią wraży cekaem? - powtórzył Walentin i nisko opuścił głowę. - Zasłonić własną piersią? - Posługuję się przenośnią - powiedział Krymów przerażony tym, co błysnęło w oczach syna, gdy ten opuszczał głowę. - Nie mam na myśli heroizmu polegającego na zasłanianiu lufy własną piersią, choć zdarzają się w życiu chwile szaleństwa. Chcę powiedzieć o czym innym. Wiesz, Wala, współczesna cywilizacja pchnęła świat na fałszywe tory. Mądrzy ludzie stworzyli maszyny, ale technika nie wynalazła mądrych przywódców, nie podporządkowała się nikomu i zaczęła sprawować rządy nad ludźmi. I rozpieściła ich, odebrała im siłę ducha. Zamiast niej wszyła im w serce suwak matematyczny, jej twór... Pod koniec lat sześćdziesiątych pojawił się nowy rodzaj ugodowców, zwolenników rozkoszy cywilizacji, opływający w dostatki i zabiegający o nie bliźni na całym świecie. Na Zachodzie nazywają ich konformistami. Dotyczy to również nas. Nie dzieli nas od Zachodu betonowy mur. - A ty, ojcze, do kogo siebie zaliczasz? - zapytał nieufnie Walentin i w ostrym tonie jego głosu Krymów wyczuł, że syn jest nieprzejednany zarówno wobec jego wrogów, jak i wobec wszelkich łagodzących uzasadnień zaistniałej sytuacji. - Mam nadzieję, że nie do konformis-tów? 236 - Ja jestem człowiekiem zepsutym, Wala. Jestem reżyserem i uprawiam teatr w życiu, na tym polega moje nieszczęście - powiedział Krymów ze smutnym uśmiechem. - Nawet na własny pogrzeb mogę spojrzeć z boku i odpowiednio go wyreżyserować. Nie jest to zresztą precyzyjne. Wyrażając się ściślej: kierowałaby mną chęć poznania, co taka nieprzyjemna scena dałaby ludziom, a czego by ich pozbawiła. Nie gań mnie, synu, za wielkie słowa, ale ostatnimi laty wciąż rozmyślam o tym, na czym polega tajemnica życia i śmierci, to, co determinuje nasze postępki. Oczywiście, łatwiej w tej kwestii być adwokatem niż sędzią. Nie zawsze zresztą mowa obrończa wypala. W dwudziestym wieku, synu, ludzie prawi nie są na ogół szczęśliwi. Nieszczęśni szczęściarze stanowią mniejszość. Cały świat stał się nieszczęśliwy lub nim się staje. Ja zaś, jeśli chcesz wiedzieć, staram się zrozumieć, gdzie i kiedy człowiek skręcił albo skręca z drogi prawdy. I wraz ze wszystkimi dążę... - Jesteś idealistą, ojcze! A ja chcę po prostu wiedzieć, co znaczy podłość i co znaczy uczciwość! I koniec! - wykrzyknął Walentin i wstał z odpychająco obcą, zasępioną twarzą. - Kto mianowicie nazwał dobro dobrem, a zło złem? Dlaczego dobro przyjmujemy jako dobro, a zło jako zło? I dokąd, ojcze, wiedzie ta prawdziwa droga cywilizacji? Technika i nauka nie są przecież złem, tylko dobrodziejstwem, jak gorąca woda. Czy ty wiesz, w czym tkwi ratunek ludzkości? Powiedz! Może nastał czas powtórnego zstąpienia na ziemię, czas drugiego biblijnego dziwaka? - Za bardzo jesteś wzburzony... złościsz się. Siadaj - powiedział Krymów i łagodnym gestem ujął syna za rękę, którą ten starał mu się wyrwać, i zmusił go, by znowu usiadł na tapczanie. - Chciałeś powiedzieć: Sądu Ostatecznego, nie zstąpienia na ziemię - sprostował ojciec. - Cóż, możliwe, że nadeszła pora sądu nad ludzkością za całe to zło i głupotę. Lecz jeśli sąd moralny zamieni się w sąd atomowy... to dopiero będzie koszmar! Sąd przeobrazi się w powszechną 237 mękę, a Ziemia w popiół. - Zamilkł, zły na siebie, że nie stać go było na przekonujące argumenty wobec opornego i bezkompromisowego Walentina. - A jednak, synu, istnieje moralna droga, choć nie jedyna... - Jaka? Prawdziwa? Jaka ona jest? - Nierealna. To współczucie. Czuć i rozumieć cierpienie drugiego człowieka. Lecz w tym celu powinno przyjść na świat tysiące wyrozumiałych kaznodziei. - To słowa, ojcze, tylko słowa. Współczucie może istnieć jedynie wśród ludzi porządnych - wyrzucił z siebie Walentin rwącym się basem. - A co ze współczuciem dla wszelkich drani? Wchodzi w rachubę? - Nie umiem ci na to odpowiedzieć. Wiedz jedno, Wala, że dranie i niedranie jadą na jednym wózku - powiedział Krymów cedząc słowa. - Wszyscy ludzie są powiązani ze sobą i z każdym żywym stworzeniem na ziemi, co tworzy jakby wspólną sieć. Czasem nie sposób się z niej wyrwać. - A więc przestępca i jego ofiara są w równej mierze winni, skoro znajdują się w tej samej sieci. - Walentin roześmiał się nieprzyjemnie, a w tym jego śmiechu zawarty był i protest, i pełne napięcia zakłopotanie, tak dla niego nietypowe. - Oboje więc są przestępcami. Krymów rzekł oschle: - Pod warunkiem, że ofiara godzi się być ofiarą. - A ty nigdy nie uważałeś się za ofiarę? Ani razu przez całe życie? Zawsze byłeś zwycięzcą? - Nie mogę ci dać na wszystko wyczerpującej odpowiedzi. Częściej bywałem zwyciężany. - Nie to mam na myśli. - Ja też nie to. Ale zrozumiałem cię, jak należy. W czasie wojny zdumiewał mnie fakt, jaka mnogość ludzi potulnie, bez walki, bez najmniejszego słowa sprzeciwu pozwala w niemieckich obozach koncentracyjnych strzelać do siebie. Wierz mi, Wala, ja znałem w zwiadzie swój ostatni ruch, nawet gdyby mi zabrakło naboju w pistolecie. 238 - Chodzi ci o nienawiść i pogardę? - Nie. To nie jest wyjście. Istnieje coś ponadto. - Co mianowicie? - Brak lęku. Przestać się o siebie bać, oto rzecz przerastająca nienawiść. Podczas wojny udawało mi się to niekiedy. Rzadko co prawda, ale jednak. - Czyżbyś niczego się nie bał? - Boję się. - Dotknął chudego kolana syna. - Boję się stracić was: matkę, Tanie, ciebie. A więc jestem słaby. - Ojcze... - rwącym się głosem zaczął Walentin i kończąc zdanie, odwrócił się szybko -jeśli tak mówisz o sobie, to co myślisz o mnie? - Nic złego. - Ale podczas wojny nie zaprzyjaźniłbyś się ze mną - powiedział Walentin z nutą wyzwania. - Ty chyba wszystkich nas, dwudziestoletnich głuptaków, masz w głębokiej pogardzie. - Nie. Zaprzyjaźniłbym się. Lecz przecież my i teraz... - Nieprawda. Między ojcem a synem nie może być mowy o przyjaźni. - Chyba się mylisz. Oto siedział przy nim na tapczanie jego syn - uparciuch, zapalony dyskutant, naiwny mądrala, męski potomek, przedłużenie jego istnienia na tym świecie, w dwudziestym pierwszym roku życia ani z twarzy, ani z ruchów, ani jedną cechą charakteru nie przypominający ojca, tamtego chwac-kiego lejtnanta, dowódcy plutonu pułkowego zwiadu o spojrzeniu ironicznym, niezawisłym, gotowego do wszelkich ryzykownych akcji, który bez zastrzeżeń uwierzył, że kula go nie dosięgnie. Co spowodowało, że tak wcześnie dojrzał, co go pchało do podejmowania ryzyka, skąd ta wiara w siebie - czyżby przyczyną było śmiertelne niebezpieczeństwo zawisłe nad jego głową? Przepaść między bytem a niebytem? A co czyniło infantylnym jego syna i tych wszystkich wykształconych, inteligentnych, oczytanych chłopaków, któ- 239 rzy wcześnie zapoznali się z logiką formalną i alogicznością - spokojny dobrobyt, cieplarniane życie rodzinne, przekraczająca wszelkie wyobrażenia zapobiegliwość i troska rodziców o swoje latorośle? A może kompletny brak samodzielności? Na wszystko oczywiście można znaleźć wytłumaczenie, tak to w życiu bywa, gdy chce się znaleźć wygodne w danej chwili, łagodzące niepokój usprawiedliwienie. Żadne jednak wytłumaczenie nie jest lekarstwem dla tego pokolenia, poddającego się jakiemuś zaraźliwemu uczuciu nieuchronności epoki, której nikt ze współczesnych dogłębnie nie rozumie. A ta ich epoka pełna jest ostrych kantów tworzonych przez rzeczy zbyteczne, przez nadmiar pieniędzy lub ich brak, wskutek rozbieżności między modami i zasadami Wschodu i Zachodu, epoka, w której nierzadko z zapożyczonym wyrachowaniem podchodzi się nawet do miłości, z wyrachowaniem zaprasza się znajomych i podczas biesiady sztucznie ocieplany nastrój tym bardziej pogłębia uczucie obcości, co było nie do pomyślenia w szczęśliwych latach młodości Krymowa, wojennej i powojennej, w latach zagrożenia, biedy i nadziei. I uświadomił sobie skomplikowaną sytuację syna na uczelni, wynikłą widocznie z jego przesadnie poważnego stosunku do otoczenia, a także spowodowaną przykrymi sprawami, w jakie zamieszany był on, Krymów. - Moim zdaniem mylisz się, synu - powiedział Krymów, jak mógł najspokojniej. - Cieszę się, że nasza przyjaźń... - Nieprawda! - przerwał mu Walentin z posępnym wyrazem twarzy. - Ojciec to ojciec. Nie powiedziałbym ci tego, co bym powiedział przyjacielowi. - A masz przyjaciela? - Prawdziwego nigdy nie miałem. Nie mam prawdziwych przyjaciół. Są kumple z paczki, do tanecznych wygibasów. Zazdroszczę ci takiego Stiszowa, on prawdopodobnie nie zdradzi. - Prawdopodobnie? 240 Walentin odpowiedział chłodno, z przekonaniem: - Ojcze, ja wiem, że przyjaciele zdradzają w pierwszej kolejności. Podobnie jak żony. Nigdy dotąd nie przyszło mi na myśl, że mój syn może się czuć samotny! - Żony? Dlaczego żony? Walentin wyprostował się, między jego ciemnymi, prosto zarysowanymi brwiami zaznaczyła się wyraźniej pozioma kreska, boskie piętno człowieka zdolnego, jak ją w duchu określił Krymów, zarazem jednak na twarzy syna odmalowało się nacechowane pobłażliwością zdumienie, a jego głos stał się bardziej ożywiony, jakby rozmowa nabrała na chwilę swawolnego charakteru. - Taka już jest natura kobiet, ojcze. Krymów westchnął zakłopotany. - Wybacz, Wala, ale masz przecież narzeczoną. Twoje słowa nie pasują mi jakoś do tego faktu. Co, posprzeczaliście się? - Ani nam się śniło. - Zakładam, że kochasz Ludmiłę, tak? - Żeby to człowiek wiedział, ojcze, co to jest miłość. - Walentin odrzucił głowę do tyłu i powiedział nie spotykanym u niego tonem ironicznej perswazji: - Nie potrafię być z tobą szczery. Jakoś głupio... Żenię się z Ludmiłą. Jest w ciąży i żenię się... Zaszokowała cię moja lekkomyślność? - Nie za bardzo - skłamał Krymów i dodał z wymuszoną troskliwością: - Wszystko, mam nadzieję, przebiega pomyślnie? Tylko mamie nie trzeba na razie o tym mówić. - Mama niepotrzebnie dramatyzuje w wielu sprawach. No nic. Na razie będziemy mieszkać u Ludmiły. Będę dorabiał. Za dwa lata kończę studia. Zrobię zdjęcia do jakiegoś tam filmiku... Życie potoczy się nam w szczęściu i zgodzie. Otóż to! Mięśnie twarzy drgnęły mu nieprzyjemnie, jakby znów szykował się do obronnego śmiechu, lecz Krymów poprosił go przytłumionym głosem: 16 - Gra 241 - Nie śmiej się, synu. Jesteśmy po tej samej stronie barykady. Odpowiedz mi, proszę, Wala: kochasz Ludmiłę? - Nie mam pojęcia, ojcze. Chciałbym, bardzo bym chciał, ale co robić... Wiem: jak urodzi się dziecko, to ją pokocham. A jak ty byś postąpił na moim miejscu? Ty, właśnie ty... Walentin jakby siłą bezwładu pochylił się do przodu całym ciałem, zacisnąwszy między kolanami duże ręce, wyłamując palce ze stawów, po jego zwykłej, nieprzystępnej pewności siebie nie pozostało już śladu, i Krymów z gorzkim smutkiem stwierdził w duchu, że ten poważny syn, przedłużenie jego egzystencji i w końcu cała jego nadzieja, nie podjął ryzyka, nie miał odwagi rozprawić się z samym sobą w dwudziestym roku życia, kiedy to wierzy się pochopnie pierwszemu uczuciu. A czyż ja mam prawo pytać, jak doszło do tego między nimi? - W takich sprawach, Wala, nie można nikomu nic doradzać - powiedział Krymów wymijająco i otoczył syna ramieniem. - A kto ma mi poradzić jak nie ty? - zapytał Walentin i naciągnięta struna jego głosu drgnęła. - Doradzałeś mi przecież, kiedy wstępowałem do wyższej szkoły filmowej. Chciałeś, żebym poszedł na wydział operatorski, no to poszedłem... Poruszył niezręcznie plecami, uwalniając się od ramienia ojca, który poczuł zdrowy, słodkawy zapach młodego ciała, nagrzanego słońcem na plaży, i ta cielesna, fizyczna bliskość kogoś drogiego, i owo ujawnione nagle zagubienie Walentina - wszystko to sprawiło, że serce Krymowa ścisnął przejmujący żal, tak, prawie nie znał własnego syna, a miał wszelkie dane, by go poznać. - Cokolwiek bym ci poradził, musisz sam powziąć męską decyzję - powiedział stanowczo. - Pomyśl: saper w czasie wojny mylił się na polu minowym tylko raz. Drobna niedokładność przy mechanizmie miny i cześć. Małżeństwo, 242 rozwód to nie kwestia życia i śmierci. Ale można przy tym odnieść śmiertelną ranę. - A jak było między tobą a matką? Jaki to miało przebieg u ciebie? - zapytał natarczywie Walentin. - Nie miałeś żadnych wątpliwości? - Nigdy i pod żadnym względem - odparł Krymów. - Gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem, kompletnie straciłem głowę. Coś w rodzaju amoku... Nie uśmiechaj się, synu. Tak było. - Należysz do szczęśliwego pokolenia, ojcze. Wyście wiedzieli, czego chcecie. - Walentin poruszył się niespokojnie. - Ja nie po to przyszedłem do ciebie, wybacz, nie przyszedłem prosić o radę. Sam uporam się z tym jakoś... - I słusznie, Wala. A wiesz, że ten amok nie minął mi po dziś dzień? 1-y W ów noworoczny poranek, iskrzący się / ¦ tęgim mrozem, jako ostatni goście wyszli przed dom, na zasypane śniegiem podwórko Zamoskworieczja. Oszronione lipy tonęły w różowawym blasku mroźnego, styczniowego dnia. Stał na dole, przed gankiem, i z żartobliwą rezygnacją wyciągając do niej rękę, by pomóc jej przy schodzeniu, powiedział nonszalancko, dodając jej jak gdyby otuchy: - Trzymaj się mocno, damo mojego serca. I wszystko będzie w porządku, jeśli nie zginę w pojedynku. Z całej siły ścisnęła go za rękę, ale nie zeszła po schodkach, póki nie umilkły na podwórku oddalające się głosy, śmiechy, skrzypienie śniegu za bramą. Uniósłszy głowę patrzyła na niego, a jej cienkie, czarne jak węgiel brwi uniosły się w zdumieniu. 243 - Co to znaczy „wszystko będzie w porządku"? Skąd te rycerskie banały: „dama mojego serca"? Naczytał się pan chyba Waltera Scotta! - Ale pani jest naprawdę damą mojego serca, niech to diabli porwą! Przez cały wieczór zastanawiał się, co właściwie pociągało go w jej twarzy, i dopiero teraz, w szklistym świetle jasnego poranka zobaczył, oszołomiony tym odkryciem: miała łagodne, aksamitne, lekko skośne oczy i umiarkowanie wypukłe usta, wprost stworzone do śmiechu. Przy stole siedziała naprzeciwko niego, drobnymi łykami popijała wino, sięgając nieśmiało po kieliszek, i raz zapytała go melodyjnym głosem: „Pan taki smu-u-u-tny, nudzi się pan tutaj?" Przezwyciężając zakłopotanie wymamrotał, wysilił się na dowcip: „Moja babcia zachorowała na odrę", chciał bowiem nadać rozmowie lekki, zabawowy charakter. Lecz obejrzawszy się przypadkowo, zobaczył w lustrze czyjąś spiętą, czerwoną twarz i nie od razu rozpoznał siebie, poruszony do głębi własną ignorancją, nieumiejętnością prowadzenia towarzyskiej rozmowy wśród cywilbandy. Wściekł się wówczas na tę swoją niezdarność, wypił z rozpaczy ponad miarę i uniesiony falą rauszu zaczął dowcipkować bez żenady, wznosić toasty, przewracając na stole kieliszki połą marynarki, którą sprawił sobie niedawno, po rozstaniu się z mundurem. Ona zaś, zdziwiona, posypała solą obrus i powiedziała wesoło, że Nowy Rok przypomina starodawne święto Dionizosa i wylanie wina jest częścią podniosłego rytuału. Punktualnie o dwunastej, wygłupiając się przy akompaniamencie strzelania korków od szampana, wrzasnął po żołniersku: „hura!", po czym w przypływie uczuć noworocznych zaczął obchodzić dokoła stół, trącając się kieliszkiem, fundując każdemu z obecnych bzdurne życzenia, stanął w końcu przy niej, powiedział z chwacką determinacją: „gorzko" i w błazeńskim oszołomieniu pocałował ją dwu- 244 krotnie, a ona zbita z tropu, nie zdążyła zaprotestować, wyszeptała tylko: - Co to znaczy gorzko? Zwariował pan czy co?! -1 spłoniona dodała ze śmiechem: - Jakiś cudak nie z tej ziemi! A kiedy odsunięto stół i zaszumiało od tanecznego rozgardiaszu, Krymów usiadł na tapczanie, w czerwonym cieniu abażuru, zapalił papierosa i cały spocony ze zdenerwowania zobaczył, że jakiś niechlujny, potargany, podpity facet podszedł do niej i zaprosił ją do tańca, ona jednak obrzuciła go wzrokiem i pokręciła przecząco głową. Zuch dziewczyna, pomyślał. No, popatrz na mnie choć przez chwilę, nie taki znów jestem zły, słowo honoru. Ktoś ją wtedy zawołał, i ona, owiewając go podmuchem powietrza, zapachem sukienki, przeszła koło tapczana, na którym siedział z papierosem w ręku. Widocznie wyczuła, że gapi się na nią w idiotycznym osłupieniu, bo obejrzała się, popatrzyła na niego pytająco i wzruszyła ramionami. Był młodym mężczyzną o przeciętnej twarzy, dlatego też nierzadko, patrząc na ładne kobiety, które mijał na ulicy bądź spotykał w towarzystwie, doświadczał czegoś w rodzaju bojaźliwej zazdrości, a gdy w ich wyglądzie wyławiał jakiś feler (przydługi nos, zbyt szerokie biodra, niezupełnie proste nogi), myślał z kojącą go ironią: i one nie są ideałem piękna. Wtedy jednak przez całą noc nie poznawał wręcz siebie, nie ustającego w brylowaniu, rozpaczliwie bezczelnego, ogarniętego obawą, że oto lada chwila urok pryśnie, wyjdą na jaw jakieś jej niedoskonałości i wszystko okaże się jedną wielką mistyfikacją. Zeszli z ganku, gdy tylko ucichły śmiechy, skrzypienie śniegu, głosy za bramą, i podwórko opustoszało, całe różowe w styczniowym brzasku, stali oboje nie rozumiejąc, co się takiego wydarzyło; dokoła zimowy poranek, puste niebo z bladym, nie niknącym księżycem, zlodowaciała gleba, zaspy pogrążonego we śnie Zamoskoworieczja - czyżby dobiegało końca nocne szaleństwo, wesoły rejwach w tym 245 przytulnym, drewnianym domku, i będzie musiał wracać do akademika, a ona do domu gdzieś na Ostożenkę? - Pan powiedział jakąś bzdurę - rzekła. - Nie uważa pan? - Oczywiście. Zdarza mi się to. Aż nadto często. Jej palce poruszyły się wyczekująco w jego dłoni, a lekko skośne oczy dotknęły uśmiechem jego źrenic. - Szczęśliwego Nowego Roku! A gdzie jest pana przyjaciel z patefonem? Prawda, jak było wesoło i tak jakoś niesamowicie? - Zobaczyłem panią tutaj, na podwórzu - powiedział i prawie jej nie słysząc zagłębił się w aksamitnej otchłani jej oczu, przypomniał sobie, jak obaj z przyjacielem władowałi się do małego przedpokoju, parskając, otrząsając się ze śniegu, wnosząc w ciepło wnętrza chłód zimowego, moskiewskiego wieczoru, ona zaś, którą spotkali przypadkowo na podwórzu, też była ożywiona i zdejmując botki koło wieszaka, opowiadała komuś: „Patrzę, dwie postaci kręcą się przy szopie, pociągając za skoble. Pytam: panowie do kogo? A jaki to, pytają, numer domu? Zabłądzili nieszczęśnicy. No i przyprowadziłam wam gości." I jego przyjaciel, absolwent akademii górniczej, równy chłopak, podrywacz, ze słowami „nasza wybawicielka" błyskawicznie i z gracją przyklęknął na jedno kolano i ze zręcznością huzara pomógł jej ściągnąć botki, co ją rozśmieszyło. - Bardzo było wesoło - powtórzyła, nie odrywając spojrzenia od jego oczu, i delikatnie wyswobodziła rękę z jego dłoni. - Pan był trochę wstawiony, ale chyba pan pamięta, co powiedział pan wtedy w przedpokoju? - Prawdopodobnie... - zaczął, wciąż nie w pełni sobie uświadamiając, o co go ona pyta. - Prawdopodobnie plotłem coś od rzeczy... - Powiedział pan wtedy: „Cholera, sam diabeł się nie połapie w tych podwórkach zawianych śniegiem! Dwaj frajerzy napotkali »rajskiego ptaka«, cud dziewicę i nawet się jej nie przedstawili." 246 - Tak powiedziałem? - I dodał pan jeszcze: „Przynieśliśmy orkiestrę. Jeden patefon na dwie kompanie." - Ale dureń ze mnie. Skończony bałwan! Ciołek nieokrzesany! - Co pan, nic podobnego, to było dobre! Pan tak mówił, bo był speszony - zaprotestowała i rozejrzała się po podwórku, gdzie stali, całkiem sami, wśród olbrzymich zasp, na których różowiały plamy świtu. - Zdaje się, że powinniśmy już iść... - No i czy nie idiota? - powiedział nachmurzony i wyobraził sobie siebie tego wieczoru, nonszalancko brylującego, zarozumiałego, i poczuł piekący wstyd: przecież ona była świadkiem tych jego okropnych wygłupów. („Chceta szampana?" Chodził z butelką dokoła stołu i pytał: „Chceta czy nie chceta?" Patrzyli na niego w oczekiwaniu kalamburu, ale kalambur nie nastąpił. „Co chceta przez to powiedzieć? A czego wy chceta?") Co się ze mną stało? Byłem jak otumaniony, jakbym się napił słodkiej trucizny, chciałem się jej spodobać i nadłamała się we mnie jakaś śrubka. - Byłem pijany - rzekł z pokorą. - Powinna mnie pani nienawidzić. - O czym pan mówi? - zapytała zdziwiona. - Lubi pan śnieg? Śnieg padający przed Nowym Rokiem? - N-nie rozumiem - wymamrotał. - Co tu jest do rozumienia? Pada śnieg, palą się latarnie, wy obaj drepczecie koło szopy z patefonem pod pachą i nagle „rajski ptak", to nawet interesujące! Pan nie był wtedy pijany. I był wieczór sylwestrowy. A teraz już jesteśmy nie ci sami. Postarzeliśmy się o rok. I to wszystko. Proszę mnie odprowadzić do autobusu. A „rajskiego ptaka" nie schwytał pan... Spokojnie, po przyjacielsku pogładziła rękaw jego płaszcza i oblodzoną ścieżką ruszyła do bramy, kołysała się z lekka nad jej botkami futrzana lamówka wąskiego palta 247 ozdobionego peleryną. Jak automat podążył jej śladem. „Wrona razu pewnego..." przebiegło mu przez myśl, załomotało młoteczkami w głowie na widok płynnego, rytmicznego falowania jej palta, i wydały mu się nawet nieprawdopodobne te jego płaskie, trywialne żarty, głupi okrzyk „gorzko!", a także dwukrotny pocałunek w policzki, który wprawił go w popłoch (przygryzła wargi jakby z bólu). Ja, żołdak, kawał chama, polazłem z gębą do raju! Cha, cha, cha, cavaliero! - Dziękuję. Poczekam już sama na autobus. A pan chyba do tramwaju. Widzi pan, tam jest przystanek. Ale mam szczęście, autobus właśnie nadjeżdża. Co za piękny poranek! Takie mrozy bywały pewno w siedemnastym wieku. Proszę sobie wyobrazić, pałace z rzeźbami, dymy z kominów, okna o świcie płoną jak węgielki i tak jak dziś kawki nad kopułami cerkwi. Cudo! - Już?... Pani już odjedzie tym autobusem? Na ulicy ani jednego przechodnia, na ulicy wczes-noporannej, wymiecionej przez święto noworoczne, ranek zastygł w mroźnej szadzi, w grubym, kosmatym szronie na drutach, w liliowej mgle zawianych śniegiem bram, a nad czerwieniejącą kopułą półrozwalonej cerkwi wisiał, topniejąc, przezroczysty krążek księżyca, tam chaotycznie, czarno, trwożnie uwijały się kawki, grzechotały dźwięcznie w rozjarzonym blaskiem powietrzu, i ten prastary odgłos ścisnął mu serce tęsknotą. - Podaruj mi na pożegnanie blask twoich cudownych oczu, czeka nas rozstanie, udajemy się teraz na zachód... - wyśpiewał głupkowato, wojskową czapkę zsunął na tył głowy z fantazją wiejskiego wesołka i zerwawszy rękawiczkę wyciągnął do niej dłoń. - No, szufla! Pani autobus! Niech to szlag! (Co ja wygaduję? Maligna? Szaleństwo! Po prostu odbiło mi!) - Podaruj mi na pożegnanie... - zaśpiewał znów fałszywie, skonfundowany bez reszty tym, że nie podała mu ręki, przygryzała właśnie dolną wargę równymi, oślepiająco białymi zębami. - Podaruj mi na... 248 - Dobrze, podaruję, tylko niechże pan przestanie - przerwała mu i z litościwą pogardą popatrzyła na jego kretyńsko ożywioną twarz. -1 niech pan już zmyka, szybciej, nieszczęsny człowiecze! - dodała i odwróciła się do niego plecami, zeszła z chodnika na jezdnię, do autobusu o białych, pokrytych szronem szybach, chrzęszczącego kołami po lodzie. - Proszę zaczekać! - krzyknął, głos uwiązł mu w gardle, zaparło mu dech w piersi, lecz w jednej chwili wskoczył za nią w otwierające się ze szczękiem drzwi wyziębionego, pustego niemal autobusu (troje posażerów kuliło się w drzemce w różnych miejscach), wyrwał z kieszeni płaszcza drobne, rzucił się do opatulonego szczelnie w kożuch konduktora. - Dwa bilety! Jeden dla mnie na pamiątkę! - zawołał w przystępie szaleństwa i pochylił się ku Oldze, która usiadła już na skrzypiącej dermie bocznego miejsca, i powiedział dobitnie, arogancko, tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Jeśli nie da mi pani swego telefonu, to znowu panią pocałuję... przy wszystkich! Tutaj! Dokonała pani wobec mnie przestępstwa! Gdybym pani nie poznał... - Niech pan już sobie idzie, nieszczęsny błaźnie - powiedziała z niechęcią i przytuliwszy głowę do zaszronionej szyby, roześmiała się sztucznie. - Co pan wyprawia? To dopiero los! - Proszę o pani telefon! - wykrzyknął błagalnie i nie zwracając uwagi na pasażerów, którzy gapili się na nich ze zdziwieniem, jakby z mgły wyłowił jej głos i wyskoczył z autobusu, uderzony skrzydłami zamykających się drzwi. - Zdaje się, że powiedziała numer, chyba się nie przesłyszałem... Zapisać, zapisać... - mamrotał ogłupiały, przykładając bilet do słupa latarni i ogryzkiem ołówka notując cyfry. - A może mi się tylko wydało? Stał samotnie na jezdni, spoglądając tępo na ciągnącą się za autobusem strużkę spalin, lodowate powietrze tamowało mu oddech. Cały tydzień trwała ta nie kończąca się ani 249 na chwilę męka, starał się zrozumieć i wciąż nie rozumiał, co właściwie z nim się stało, wydarzenia życia codziennego docierały do niego jak przez watę: pojawiały się i znikały znajome i obce twarze, niczym cienie migały w audytoriach postacie profesorów, skądś z daleka dobiegały głosy studentów, dzwonienie tramwajów, dźwięk jego imienia, otaczała go czasem chłodna cisza sali wykładowej przeciętej ukośnie zimnym promieniem słońca, odbijającego się w powierzchniach stołów, szeleściły stronice książek, potem zamiast obiadu wódka w barze, w końcu zapalały się światła, pojawiały jasne okna, zaciągnięte zasłony, bramy, zgięte postaci kariatyd podpierających balkony, ozdobione misternie żelazną kratownicą, wiszące nad starymi podjazdami Ostożenki. Chodził tutaj godzinami, wpatrywał się w numery mieszkań, wbiegał na piętra, wystawał niezmordowanie na klatkach schodowych, na rogach ulic, u wejść na podwórza, łudząc się, że ją spotka, wyczekiwał cierpliwie i z uporem, i dopiero gdy w nocnej zadymce przemarzł na kość, wracał opustoszałymi zaułkami do akademika, podniósłszy nie dający żadnego ciepła kołnierz, wdychając przez nos mokre, rześkie, sypiące śniegiem powietrze. Odnajdę ją! Odnajdę! Odurzenie tamtym wieczorem i mroźnym noworocznym porankiem nie mijało, piekło wstydem, zarazem jednak pogrążał się jakby w dziwnie słodkiej, nieuleczalnej chorobie, łaska maligny przybliżała mu jej melodyjny głos, łagodne spojrzenie lekko skośnych oczu, falujące nad botkami palto z peleryną. I prześladowała go grana wciąż tej nocy natrętna melodia: „Podaruj mi na pożegnanie...", i szum zużytej płyty, i własny fałszujący głos powtarzający ten motyw na przystanku. Ale przede wszystkim widział ją, siedzącą prosto na bocznym miejscu w autobusie, ze ściągniętymi brwiami, oświetloną na różowo porannym słońcem, przebijającym przez zamarzniętą szybę, a jej nieprzyjazny szept przenikał przez jego ciało jak prąd elektryczny: „Niech pan już sobie idzie, nieszczęsny błaźnie..." 250 Później nie mógłby logicznie i precyzyjnie określić, ile trzeba było siły woli, ile szaleńczego samozaparcia, ile manipulacji numerami telefonicznymi (numer, jaki zapisał na bilecie autobusowym, nie odpowiadał), ile co wieczornych wystawań w bramach i przed bramami Ostożenki doprowadziło wreszcie do tego, że ją odnalazł. I równie trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego zgodziła się pójść z nim w odwiedziny do jego przyjaciela, inżyniera górnika wybierającego się w delegację. A skromna siedziba jego przyjaciela w pobliżu Taganki (pokój z kuchnią) była tego wieczoru bajeczną oazą ciszy, cudownego spokoju, oszałamiająca dzięki temu, że ona znajdowała się tu, dotykała kafli ciepłego pieca, oglądała szafy z książkami, staroświeckie tremo, i znów napłynęła na niego gorąca fala odurzenia, choć nie wypił ani kropli, poczuł, że traci zmysły i zaraz zacznie się wygłupiać, żartować bez umiaru, bez ładu i składu - czyżby znowu to samo? Gwizdnął zawierając w tym drwinę nad sobą, położył się na kanapie z rękami splecionymi nad głową i pełen pokory zaczął się jej przyglądać z dziecięcym oczarowaniem. Siedziała na fotelu, patrzyła przed siebie w zadumie przejrzystymi, czarnymi oczyma, on zaś, trwając w bezradnym milczeniu, nie mógł sobie wprost wyobrazić, jakim cudem zebrał się na odwagę, by ją wtedy, w dzień Nowego Roku pocałować i potem wyplatać takie brednie. - Olu - odezwał się szeptem. - Czy ty chcesz, żebym umarł? - Słuchaj... przecież dzisiaj się nie upiłeś? - Nie jestem tego pewny. Olu, ja umrę albo z głupoty... albo dlatego... że nie wiem, co się ze mną dzieje... Usiądź przy mnie na kanapie. Nie bój się, na litość boską! Przesiadła się na kanapę i znów, jak w ten noworoczny wieczór, poczuł łagodny podmuch wywołanego jej ruchami powietrza. 251 - Pogładź mnie - poprosił mrużąc oczy. - Co? - Pogładź mnie po głowie. Ujął jej rękę, mając w pamięci wyczekujący dotyk tych oto delikatnych palców przed tygodniem, na podwórku Zamoskworieczja, powiódł nią po swoich skroniach, po włosach, położył głowę na jej kolanach, przywarł do nich policzkiem, czując wełniany zapach grubej sukienki, ściśniętych, gorących kolan, takich kobieco krągłych, takich przerażających przez swą bliskość, że wypowiedział omdlewającym szeptem: - Olu, w głowie mi się kręci, jakbym stał nad przepaścią. - Skaranie boskie! Ty, oficer, masz pięć orderów, a zachowujesz się jak smarkacz... - Ola... Chcesz, to umrę, tutaj, zaraz. - Co ty wyprawiasz? Dlaczego? - zapytała i wyprostowała się, patrząc z napięciem w okno. - Dlaczego? Co za los, prawdziwe nieszczęście... A on milczał pocierając policzkiem o wełniane ciepło jej sukienki, o jej kolana. Za oknem pokoju na Tagance, stanowiącego królestwo ciszy, coraz bardziej gęstniał i błękitniał zimowy zmierzch, zapaliły się pierwsze światła, wciąż ociężale padał i padał gęsty śnieg, zasypując uliczkę. Od czasu do czasu pod zamglonymi latarniami przesunął się bezszelestnie trolejbus, zrzucając z przewodów fioletowe iskry, na dalekim moście pełzły powoli po wieczornemu już oświetlone tramwaje, ich dzwonienie ledwo się przebijało przez zasłonę padającego leniwie śniegu. Potem grzeczne pukanie do drzwi. Wszedł jego przyjaciel, w palcie, z walizeczką zapakowaną widocznie w kuchni (żeby im nie przeszkadzać), kaszlnął, nie zapalając światła, i nastrojony zazwyczaj na żartobliwą nutę zapytał prosto z mostu: 252 - Kochasz go? - Co za idiotyczne pytanie! - Wstała, zmarszczyła brwi. - A jeśli tak? A jeśli nie? No i co z tego wynika? Gdzie u pana jest wyłącznik? Proszę zapalić światło! - Dobranoc. Za godzinę mam pociąg - powiedział przyjaciel mrużąc powieki przed światłem i włożył czapkę. - Zostawiam wam klucz. Życzę szczęścia młodej parze. Wycofał się ku drzwiom, kłaniając się z życzliwym zrozumieniem sytuacji. - Cześć! Do zobaczenia, żartownisiu! - wykrzyknął Krymów i zerwawszy się z kanapy zamknął za nim drzwi, stał chwilę u progu z rękami w kieszeniach. - Tak, jeśli tak, i tak, jeśli nie - powiedział ostro i rzucił jej przez ramię pytające spojrzenie. - Bez względu na wszystko zostaniesz moją żoną. Znowu zaczyna się to wariactwo! Znowu diabeł we mnie wstąpił! - Ja? Twoją żoną? Czy mogę wyjść za mąż za takiego dziwnego i całkiem niezrozumiałego człowieka? Powiedział stanowczym tonem: - Jeszcze zobaczysz, jaki jestem dziwny, jaki niezrozumiały, ale za to jaki odważny! Wiedz, że służyłem w zwiadzie. Wyobrażasz sobie, co to jest zwiad pułku i co to znaczy chodzić na tyły Niemców? - Błagam cię, miej nade mną litość! Czyżbyś chciał mnie pokonać, jak podczas wojny!? Jesteś egoistycznym chwalipiętą... - Olu, kochanie, zmykaj stąd natychmiast, wiem, że w domu niepokoją się o ciebie. Tak będzie lepiej. Bo w przeciwnym razie... (Znowu, znowu to samo!) - Dziękuję. Już wychodzę. A co w przeciwnym razie? - W przeciwnym razie nie potrafię się ze sobą uporać. Idź, bardzo cię proszę. Kocham cię. Kocham cię, do stu diabłów! 253 Odprowadził ją do autobusu, potem długo dreptał pod latarnią, krzywiąc się pstrykał zapałkami, a hulający między domami wiatr porywał, gasił ogieniek, mokry śnieg przylepiał się do papierosa. W złożonych na frontową modłę dłoniach zdołał wreszcie przypalić, zaciągnął się, lecz trąba śnieżna z potworną siłą zdmuchnęła zawistnie żarzący się koniuszek, i wówczas po raz pierwszy od wielu lat rozpłakał się w poczuciu własnej bezsilności. Płakał z piekącej wściekłości na siebie, z powodu tego nie dającego się poskromić szaleństwa, nad wszystkim, co wiązało się z owym fatalnym sylwestrowym wieczorem i oszronionym porankiem na podwórku Zamoskworieczja. Co to było - amok czy stan całkiem naturalny? Jedno nie ulegało wątpliwości: kochał Olgę bez pamięci, poprzednie przypadkowe kontakty z różnymi kobietami nie wyzwalały w nim takiego szaleństwa, takiej niesamowitej czułości, uczucia ciągłego niezaspokojenia, jakie ona w nim budziła. Tak, to były inne czasy i oni byli inni, zaczynała się wówczas era niezapomnianej młodości. 1q Tego dnia po rozstaniu z synem nie doczekał O ¦ się Olgi, wyszedł z domu, nie zastał jej na polanie i chodził samotnie po lesie, wysokim brzegiem rzeki, w dół ku piaszczystym mieliznom, na których wiosną siedziały dzikie kaczki. Najpierw płynęły po wodzie chmury, przetaczały się z właściwym dla lata rozleniwieniem (skąd ten niewysłowiony zachwyt ich powolnością?), na zachodzie zaróżowiły się delikatnie, pierzaste, po kobiecemu subtelne, obiecujące niebiańską rozkosz (co za wspaniałe oszustwo!), potem zaczęła go powoli ogarniać miła, młodzieńcza beztroska, czar lipcowego wieczoru, kiedy to długo wisi w powietrzu czarowny blask, coś 254 niewyobrażalnego, niepojętego, nie mieszczącego się w czasie. I już w lekko niebieszczącym się zmierzchu, czując ciągnący od paproci chłodek, Krymów siedział na powalonej brzozie, palił opędzając się gałązką od komarów, patrzył na zarys drugiego brzegu za rzeką iskrzącą się w dole. Tam, jakieś trzy kilometry stąd, rozciągało się osiedle domków letniskowych. Stamtąd, przez leśną gęstwę, nie przenikało ani jedno światełko, choć w osiedlu płonęły już zapewne latarnie przy płotach każdej uliczki, między sosnami przeświecały okna dacz, urzekająco zieleniał na stole abażur w pokoju Olgi, a obok jarzyły się szyby jego gabinetu - czekając na niego wieczorami Olga zapalała światło na mansardzie, o tym swoim dziwactwie mawiała z zagadkowym uśmieszkiem: „Boję się być sama, a to jest latarenka morska, żebyś łatwiej odnalazł drogę do domu." Boję się być sama, a to jest latarenka morska, pomyślał z rozrzewnieniem, a gdy wstał i ledwie wyczuwając ścieżkę zszedł krętym zboczem do rzeki, w dole rozbłysł jasny, kołyszący się ogniście zygzak: złote pasma nitek poruszały się, przelewały. I Krymów nie od razu zrozumiał, co w czarnej rzece tak lśni, wije się, płonie jaskrawym blaskiem. Minął krzewy, wszedł na wąski, rozchwiany mostek, otoczony ze wszystkich stron błogim chórem żab kumkających w szuwarach na płyciznach, i wtedy właśnie zobaczył, co tak rozjarzało się, kąpało w rwącym nurcie rzeki. Na drugim brzegu, na zachodzie, gdzie niebo rozjaśniała jeszcze zorza, nad ciemnym wierzchołkiem brzozy po królewsku sypała diamentowymi błyskami wielka, nieznana gwiazda. Co to może być, Wenus, Mars? pomyślał Krymów urzeczony świątecznym blaskiem nad szczytem brzozy. Przeżyłem szmat życia i nie wiem. Zatrzymał się na środku mostka i uniósłszy głowę zobaczył w szparach między znieruchomiałymi wierzchołkami drzew dalekie pulsowanie gwiezdnych fajerwerków, wspaniałe igrzyska niebios, całą tę iskrzącą się świetlistość, 255 błękitne drganie promieni kosmicznych w głębinach groźnych dziur pomiędzy galaktykami. Z przepaści nieba wionęło mu w twarz wiecznym chłodem, rytualną tajemnicą rzeczy dla człowieka niepojętej, i zaczęło nękać Krymowa nieśmiałe pragnienie, by błagać o wybaczenie za winę popełnioną przez wszystkich, winę wobec owego majestatycznego, nieosiągalnego piękna, które nie ma nazwy. Co my wiemy, pełni pychy i wpatrzeni w siebie? Pewniśmy, że wiemy wszystko, a nie wiemy nic. A co jest tam? A co jest jeszcze dalej? A po co? W imię czego? W czym tkwi sens rzeczy ziemskich i niebieskich? A może sens tkwi w tym, że wszystko nie ma sensu? Albo może w chwili śmierci człowiek dostrzega ten sens? Może właśnie śmierć wszystko wyjaśnia? Tak, niebo jest taką samą tajemnicą jak śmierć... Tak, tak, trzeba stale o tym pamiętać! Tylko że prawie nikt pamiętać nie chce. I zapominamy, nie chcemy wiedzieć, że obcowanie z tajemnicą piękna to radość, a radość to wyższy stopień mądrości. I jakże płaska jest ta ludzka krzątanina wokół doczesnych korzyści, zawiść, próżność... Kompletna bzdura! O, iluż ludziom na świecie dane było to zrozumieć! I co z tego? Patrząc na mieniącą się promieniami gwiazdę, uśmiechnął się do tego swojego zrozumienia marności świata, mimo wszystko zrobiło mu się lekko na duszy, poczuł się wyzwolony. Istotnie, na mansardzie paliło się światło w jego gabinecie, a obok spokojną zielenią abażuru lśniło okno Olgi. Nie włączając elektryczności na parterze, wbiegł szybko na górę, drzwi do jej pokoju były uchylone. Świetlista ścieżka przecinała ciemność na klatce schodowej, i wydawało się, że z pokoju Olgi dobiega zapach ciszy nocnej, czystej pościeli. - Nie śpisz, Olu? Wszedł. Olga w spodniach roboczych, w czarnej, roboczej koszuli siedziała na wiklinowym fotelu z głową wspartą na dłoni i patrzyła na niewielki, dziś namalowany, jeszcze wilgotny pejzaż, który stał przy ścianie na podłodze, oświetlony lampą przesuniętą na skraj stołu - gasnące słońce za lasem, ostatni jego ślad na rzece i płynne, lękliwe migotanie pierwszej gwiazdy w malinowym odblasku zachodu. Może właśnie tej nieznanej, królewskiej, która nad ciemnym wierzchołkiem brzozy przesuwała swoje diamentowe promienie? - To ja, Olu - powiedział cicho. - Jak się masz. Nie opuściła ręki, popatrzyła na niego z ukosa, uważnie, i lekko, nieufnie skinęła mu głową. - Jak się masz. Co tak późno, Sława? Wyczuł w jej głosie ni to żartobliwe pytanie, ni to nieśmiały wyrzut, i westchnął pokornie, podchodząc do fotela, ujrzał jej zebrane w staromodny węzeł włosy, małe ucho, odsłoniętą szyję w fałdach roboczej koszuli, i dość niepewnie rzekł: - Jak zawsze moja wina. Poszedłem cię szukać. I nie znalazłem. Zapędziłem się w las, za mostek. Dobrze się tam myślało. Oglądałem, nawiasem mówiąc, narodziny nocy. Było przepięknie... - W porządku. A nie było z tobą Anatolija Piet-rowicza? - On wcześnie wyjechał. Dziwne... Tę gwiazdę z twojego pejzażu widziałem także. Koło mostku. Mars czy Wenus? - A więc byłeś sam i było przepięknie - powiedziała Olga z łagodną drwiną w głosie, patrząc mu wyczekująco w twarz. Nachylił się i, pełen skruchy, pocałował ją w lekko uśmiechnięte usta. - Po raz pierwszy od wielu lat zobaczyłem w lecie Wenus albo coś w tym rodzaju - powiedział, uświadamiając sobie chłodną obojętność jej ust, i głosem, któremu nadał żartobliwą barwę zapytał: - A z kim ty byłaś? 256 17 - Gra 257 - Sama ze sobą. - I co? - Wyobraź sobie, że bardzo nam było dobrze. Posiedziałyśmy, pogadałyśmy, popłakałyśmy. - Popłakałyście? Nad kim? Nad czym? - Nad tobą, nade mną. Jej aksamitne oczy nadal wyrażały oczekiwanie, co było dla niej nietypowe, Krymów wyczuł w tym lęk, starannie przez nią skrywany wyrzut, i powiedział bez całkiem już teraz zbędnego kamuflażu: - Jeśli można cię prosić, Olu, to powiedz, co się stało. Jestem dziś trochę zmęczony, dlatego nic absolutnie nie kojarzę. Gniewasz się na mnie za coś? - Wcale się nie gniewam. Popłakałam sobie po prostu nad naszą młodością, która minęła. To oczywiście nieważne, babskie sentymenty. Olga wstała, skrzyżowanymi ramionami chwyciła się za barki, jak gdyby dla rozgrzewki, stała chwilę przed pejzażem, wargi jej zaokrągliły się stwarzając wrażenie uśmiechu (pamiętał ten ich martwy chłodek sprzed chwili), i tak się obejmując, gładząc dłońmi barki, odeszła na bok, poza krąg światła lampy, i stamtąd, z zielonego cienia, powiedziała głosem nienaturalnie ożywionym: - Nie przypuszczałam, Wieczesławie, że tak się stanie. Wszystko to takie niedorzeczne i smutne. - Tak się stanie? Co? - Według mnie przeliczyłeś się z siłami. - Zawsze tak było - zażartował, domyślając się z przerażeniem, co chciała przez to powiedzieć. - Dawno znam swoje wady, Olu. - A ja poznałam je niedawno, po tylu przeżytych wspólnie latach. Sława, i co teraz z nami będzie? Oto czego się bałem, tego jej poniżenia. Bałem się, że zabełtane przez kogoś błoto ochłapie Olgę. Czyżby plotki z wytwórni w całej swojej krasie doszły i do niej? Tak, ludzie są bezwzględni. 258 - Olu, zgłupiałem doszczętnie, więc zadaję naiwne pytania: co się stało? Czy ktoś do ciebie telefonował? : Otrzymałaś jakieś listy? Oczywiście anonimowe... , W półmroku błyszczały jej nie uśmiechające się oczy, ! a usta (ileż razy on je całował, chłodne, nie dające mu ukojenia) drżały, jakby usiłowała zapanować nad zdumieniem. - Nie osądzam cię. Przestałeś mnie kochać, więc możesz robić, co chcesz. Nie chodzi o telefony czy listy. - Ola... - Nie ma na to rady. W życiu wszystko się może zdarzyć. - Ola, dlaczego ty... Czyżby uwierzyła, i muszę tłumaczyć się, usprawiedliwiać? A ja nie mam siły. Z uczuciem wszechogarniającego zmęczenia przykucnął przed pejzażem i owo zieleniejące po zachodzie niebo, nienaturalny ogieniek gwiazdy w czystej pustaci wody, popielista chmura gawronów wijąca się nad dalekim, wieczornym lasem, i niedawne, bezdźwięczne, nocne fajerwerki, tajemnicze świętowanie w bezdennych głębiach galaktyk, jakiś ruch, przesuwanie się chmur z miejsca na miejsce - cała ta rytualna wspaniałość, jaka ukazała się jego oczom na środku mostka, jakby z dna wąwozu, spomiędzy nieruchomych wierzchołków drzew na wysokich brzegach, pozbawiła go w jednej chwili łaski nadziei, i pomyślał z rozpaczą: wszystko się poprzestawiało i wszystko leci w przepaść! - Olu - powiedział z pokorą, nie śmiąc odwrócić oczu od pejzażu, choć nie dostrzegał w nim już teraz żadnych szczegółów. - Proszę cię, Olu, tylko o jedno: dowierzaj jedynie sobie, nikomu innemu... Wiesz, o czym ja ostatnio myślę? Są ptaki śpiewające i ptaki drapieżne. A te drapieżne, nawet jeśli syte, mogą ostrym dziobem uderzyć w tył głowy. Jaki sens? Żaden. Jest natomiast chęć zadania ciosu. Powodów znajdzie się moc. Co jeden to bardziej błahy. A ze mną. 259 Olu, dzieje się to, czego nie chcę. Życie nie może nas jakoś nauczyć prawdy. Zbytniośmy łatwowierni. Ty także jesteś, Olu, łatwowierna. Dzisiaj znów pomyślałem sobie, jak zbędna jest wszelka ludzka krzątanina, gdy nagle, stojąc na mostku, zobaczyłem na rzece tę gwiezdną piękność... Jakże zresztą są banalne te prawdy, dawno odkryte, dawno zapomniane i odkryte na nowo. Podniósł się nachmurzony, nierad tym swoim mimowolnym wynurzeniom, które Olga mogła uznać za tendencyjne, ona zaś stała pod ścianą, w strefie mroku poza kręgiem światła lampy, i ze spuszczonym wzrokiem słuchała go. - Straszne - powiedziała zbliżając się do Krymowa, czułym spojrzeniem ogarnęła jego twarz, koniuszkiem palca dotknęła brody. - Straszne, jak zmieniłeś się ostatnio, schudłeś, zmizerniałeś, nie ten człowiek. Coś się stało, Wiaczesławie... Kochałam ciebie wtedy, w Nowy Rok, kiedy zostaliśmy tu we dwójkę... Jesteś już nie całkiem tamten czy zupełnie inny? - Inny. Chyba jednak niezupełnie. - Gorszy? - Tak. - Więc zdradziłeś mnie? - Ani razu. - Jakoś ci nie mogę, Sława, uwierzyć - powiedziała z malującym się na twarzy roztargnieniem i nakreśliła palcem wymyślny monogram na klapie jego marynarki. - Często przecież widziałam, jak kobiety wodzą za tobą wzrokiem. No i te wasze obyczaje w wytwórni, cyganeria artystyczna, można sobie wyobrazić... A ty nie jesteś święty, Sława. A więc... - Mylisz się, Olu, jestem prawie święty. I ty nie masz racji co do panujących w światku filmowym obyczajów. Są takie same jak wszędzie. I żadnej cyganerii tam nie ma -powiedział odczuwając przemożne pragnienie, by ją objąć, trwać w milczeniu wobec jej kojącej bliskości, spokojnego, 260 wstrzemięźliwego chłodku, tak jak owej zawiewającej śniegiem nocy, kiedy zostali sami w nie wykończonym jeszcze domu. Coś mu jednak przeszkadzało w przywołaniu tamtego noworocznego nastroju, o którym wspomniała Olga, powiódł tylko dłonią po jej plecach, takich mu drogich pod czarną, roboczą koszulą, i dokończył niemal nieśmiało: - Jak mam ci przysiąc, że cię kocham? - Nie trzeba - powiedziała drewnianym głosem. - Idź, proszę cię, idź, Sława. Już bardzo późno. Idź, mój kochany święty. - Znowu nakreśliła palcem niewidoczny monogram na klapie jego marynarki, a twarz jej pozostała obojętna. - Bo oboje nie będziemy mogli zasnąć. - Dobranoc. Pocałował ją w policzek i wyszedł z bolesnym uczuciem, że ona, nie wierząc mu, nie chce wypowiedzieć się szczerze, by go całkiem nie pogrążyć. 1r\ - Proszę mi wybaczyć, Wiaczesławie And- \J • riejewiczu, niedyskretne pytanie, którego nie ośmieliłbym się panu zadać, gdyby nie, że tak powiem, formalny wymóg naszego zawodu. Gwoli ustalenia prawdy winniśmy niekiedy zahaczyć o sprawy intymne... delikatne. Czy łączyły pana, jeszcze raz stokrotnie pana przepraszam, bliskie stosunki z Iriną Wienjaminowną Skworcową? - Podczas naszej pierwszej rozmowy opowiedziałem panu wszystko, Olegu Grigorjewiczu. Czyżby moja powtórna odpowiedź miała wyjaśnić przyczyny nieszczęśliwego wypadku? Jeżeli tak, to znaczy, że sprawa jest oczywista? Jeżeli nie, to co? - O, pan mi już zadaje pytania, Wiaczesławie And-riejewiczu. Doskonale rozumiem, że każde zderzenie się z prozą życia to dla pana jako artysty interesujący w pewnym 261 sensie materiał, doświadczenie, które, że tak powiem, można wykorzystać... Wy, artyści, jesteście jak gąbka, wszystko wchłaniacie, by następnie przetworzyć. Ale wracając do rzeczy: nie chce pan odpowiedzieć na moje proceduralne pytanie? - Wytłumaczyć tego prawie nie sposób. Jak mam panu wytłumaczyć? To nie do protokołu, który panu jest potrzebny. - Co mianowicie? A może nie chce pan mówić o pewnej, proszę mi wybaczyć, anomalii aktorki Skworcowej. Przeżyła ciężki uraz i fiasko, jakie poniosła w balecie, odbiło się na jej psychice. Może specyficzna ekstrawagancja... - Co pan opowiada! Irina Skworcowa była niewinnym dzieckiem, pełnym naiwnej wręcz ufności. Wśród współczesnej młodzieży rzadko się kogoś takiego spotyka. Wierzyła, że celem życia jest dawanie radości. Nie zadowolenie, nie bezczynność, nie dostatek, ale właśnie radość. Czuła się duchowo wyzwolona. O jakiej anomalii może tu być mowa? - Oczywiście, oczywiście... Nie chciałem sprawić panu przykrości, skądże znowu. Proszę mi powiedzieć, Wiaczes-ławie Andriejewiczu, czy przed tym nieszczęśliwym wypadkiem, bo tak na razie będziemy go określać, nie doszło między panem a Iriną Skworcowa do jakiejś poważnej rozmowy? O nic pana nie prosiła? Może przypomina pan sobie jakieś jej wypowiedzi? - Owszem. Była zdenerwowana zasłyszaną przypadkowo rozmową w zespole twórczym. - Nie pamięta pan treści tej rozmowy? - Jak to się często zdarza, pretendentki do głównej roli nie zostawiły na niej suchej nitki, mówiły, że nie ma talentu i dlatego tylko otrzymała główną rolę, że została kochanką reżysera. - A nie było tak? Nie jest to zgodne z prawdą? - Co „nie było tak"? - Czy Irina Skworcowa była pańską kochanką... prze- 262 praszam, koleżanką, przyjaciółką, czy jak to się teraz określa w waszym środowisku? - Nie wiem, jak to się określa w naszym środowisku, ale Irina Skworcowa nie była ani moją kochanką, ani przyjaciółką, ani koleżanką. Łączyło nas coś innego. - No więc, co was łączyło, Wiaczesławie Andriejewiczu? Z racji swojej funkcji znajduję się w głupim położeniu... muszę panu zadawać, że tak powiem, pikantne pytania, proszę jakoś wytrzymać tę moją natarczywość. - Wytrzymam. Ale na pikantne pytania pozwolę sobie nie odpowiadać. - Jednak w pana odpowiedziach słyszę zarazem tak i nie. Jak mam rozumieć tę pańską dialektykę? - Jako nie. - A konkretnie? - Olegu Griegorjewiczu, ja nie jestem w stanie panu wyjaśnić, na czym polegała istota mojego stosunku do Iriny Skworcowej. Ta dziewczyna była jednocześnie silna i krucha, i bezradna. Bezradna wobec życia. Jak prawie każdy człowiek obdarzony talentem. - Nie można powiedzieć, żeby pan był bezradny, choć utalentowany pan jest piekielnie, jak się wyraził jeden z wielkich reżyserów, pański kolega. - Nie aż tak, jak się wydaje. Miałem po prostu szczęście. Przesadny gwar wokół mojej osoby. Wzniecany przez ludzi głupich i zawistnych. W środowisku artystycznym nie za bardzo lubi się tych, którym się powiodło. Moja odpowiedź zaszokowała pana? - To już kokieteria, Wiaczesławie Andriejewiczu. Szacowni krytycy piszą o panu... - Nie należy czytać szacownych krytyków. Często kłamią bądź też rejestrują usankcjonowane już reżyserskie sławy. Krytycy powinni być młodzi, a tym samym zadziorni. - Znowu pan kokietuje. 263 - Jak pan woli. Jeżeli można kokietować prawdą, to ma pan rację. - Pan się do mnie uprzedził, Wiaczesławie Andriejewi-czu. Z góry pan zakłada, iż jestem panu, że tak powiem, nieżyczliwy, a w moirn zawodzie trzeby być bezstronnym nawet wobec osobników nader podejrzanych, do jakich pan się nie zalicza. Ale wracając do rzeczy. Pan teraz tak mówił o Skworcowej, jak gdyby... jakby tu wyrazić się precyzyjniej? Jak gdyby był pan w tej ekstrawaganckiej dziewczynie do szaleństwa zakochany. Był pan? - Nie byłem do szaleństwa zakochany w tej ekstrawaganckiej dziewczynie. Nawiasem mówiąc, ona nie cierpiała ekstrawagancji, podobnie jak ja. - Tak czy owak, jakie łączyły was stosunki? Chciała zostać pańską żoną? Chciała, żeby się pan rozwiódł, a pan czuł się związany z rodziną, z dziećmi, więc Irina była rozżalona, rozgoryczona, niezadowolona z sytuacji, w jakiej się znalazła? - Nic podobnego. - Co wobec tego było między wami, Wiaczesławie Andriejewiczu? Czy ona była zadowolona z takiej sytuacji? - Ona nie była zadowolona z siebie. Tak mi się wydaje. Jak panu wiadomo, po pierwszych wspaniałych sukcesach w balecie naderwała ścięgno i na cały rok musiała opuścić teatr. Widziałem kilkakrotnie, jak ćwiczyła w domu przy drążku, za wszelką cenę starała się odzyskać formę. Niestety nie dała rady. Gdy zaproponowałem jej rolę, proszę sobie wyobrazić, z początku odmówiła. Chciała dochować wierności sobie i baletowi. - I pańskim zdaniem właśnie to doprowadziło ją do tragicznej śmierci? - Tego nie powiedziałem. - Z pana wypowiedzi można było wysnuć taki wniosek. Odpowiedziałem na pana niezbyt precyzyjne pytanie. - Wszystko wskazuje na to, że zadam panu jeszcze wiele niezbyt precyzyjnych pytań, toteż proszę łaskawie mi wybaczyć, Wiaczesławie Andriejewiczu. Czasami, wie pan, prosta droga do prawdy biegnie dookoła. - Niech mi pan daruje, bardzo proszę, te nieprecyzyjne pytania i okrężne drogi. Słowo honoru, jestem zmęczony. Ułatwię panu zadanie. Rozumiem: pan musi ustalić przyczynę śmierci Iriny Skworcowej bądź ujawnić winowajcę tej śmierci, zabójcę bezpośredniego lub pośredniego. - Ma pan pragnienie? Woda w karafce zrobiła się już ciepła. Proszę, tu jest mineralna, Wiaczesławie Andriejewiczu. Od rana dziś gorąco, porządnie przypieka... - Dziękuję. I trzeba przyznać, że w pańskim gabinecie jest duszno. Dlaczego okna są pozamykane? - O, jest pan spostrzegawczy, profesjonalne oko, Wiaczesławie Andriejewiczu. - Chcę ułatwić panu zadanie, którego nie może pan rozstrzygnąć z powodu mętnych zeznań świadka. Jestem zresztą raczej oskarżonym, ponieważ... ponieważ ponoszę winę za to, co się stało. Wienjamin Władimirowicz Skwor-cow, którego tutaj spotkałem, miał rację. Słusznie obwinił mnie o to, że byłem fatalnym kusicielem jego córki... o to, że ośmieliłem się wzniecić w jej sercu nadzieję... Ale ja, podobnie jak i pan, chcę wiedzieć, jak to się stało, jak mogło do tego dojść. Czy był to tragiczny wypadek, czy też ta nieszczęsna dziewczyna z pełną świadomością targnęła się na swoje życie. Chciałbym wierzyć, że to był wypadek... - Istnieją jednakże podstawy, by przypuszczać, Wiaczesławie Andriejewiczu, że były trochę inne powody tragicznej śmierci, w trochę innych okolicznościach... A więc podejrzewa pan kogoś? Rozumiem. Oczywiście, prawo, sprawiedliwość, śledztwo, dowody, świadkowie. Lecz jedyny świadek to ja. A jeśli ja nic nie wiem, choć chcę wiedzieć, jak i dlaczego do tego doszło, to kto może wiedzieć 265 prócz Pana Boga, w którego, jak mi się wydaje, obaj nie wierzymy? - Jest jeszcze jeden świadek, Wiaczesławie Andriejewi-czu. - Kto? - Pan go dobrze zna. Kierowca waszego zespołu, Stiepan Jewdokimowicz Gulin. Z jakichś względów nie wspomniał pan o nim ani razu, choć zachował się pan wobec niego, łagodnie mówiąc, nie po dżentelmeńsku. - Ogromnie żałuję, że zachowując się nie po dżentelmeńsku, dałem wyraz swego braku wychowania. Żałuję również, że byłem zbyt łagodny wobec tego czcigodnego kierowcy Stiepana Jewdokimowicza. Zresztą łagodność i poczucie winy to nieodrodne cechy rosyjskiej inteligencji. - Ale przecież pan go pobił, Wiaczesławie Andriejewi-czu. Pan, przedstawiciel inteligencji twórczej, osoba powszechnie znana, słynny reżyser, pobił człowieka pracy, który wywołał pana gniew tylko dlatego, że był świadkiem pańskiej kłótni ze Skworcową tego właśnie dnia, kiedy wydarzył się ów tragiczny wypadek. To akurat pan przemilczał. - Interesujące, jak on mógł być świadkiem czegokolwiek, skoro w tym czasie znajdował się trzydzieści kilometrów od tego miejsca, w wiejskiej restauracji, dokąd pojechał zjeść obiad. Przyznam, że wywoływał we mnie i wywołuje uczucie prawdziwego obrzydzenia. - I dlatego sprawił mu pan cięgi, doprowadzając do cielesnych obrażeń? - Jakich obrażeń? - W dokumencie obdukcji, dokonanej przez czterdziestą drugą poliklinikę, który to dokument świadek przedłożył, mowa jest o rozciętej wardze wskutek ciosu, w którego wyniku zęby zetknęły się z ustami, oraz o krwiaku pod nosem. - Wspaniale! Doprawdy szczerze żałuję, że uderzyłem go tylko dwa razy. Dla tego rodzaju obywatela to trochę przymało. - Proszę, Wiaczesławie Andriejewiczu, niech pan łaskawie przeczyta niniejsze oświadczenie świadka. - Po cichu czy na głos? - Wątpię, by tekst mógł dostarczyć wzruszeń artystycznych. Dlaczego jest pan wobec mnie taki nieufny, Wiaczesławie Andriejewiczu? - Podobnie jak pan wobec mnie, przy zachowaniu uprzejmej, pełnej szacunku formy. Z pańskim pozwoleniem przeczytam to na głos, by rzecz zyskała na przejrzystości. A więc: „Do Zarządu Głównego MSW od Gulina Stiepana Jewdokimowicza." No dobrze, cóż pisze ten Stiepan Jewdokimowicz, zasłużony kierowca, obdarzony umiejętnością pisania. Oto przedstawia przebieg sprawy: „Chcę szanownym towarzyszom z milicji opisać przebieg sprawy dotyczącej przestępstwa, no bo pracowałem przy filmie »Pokolenie« i wiozłem towarzysza Krymowa, Wiaczesława Andriejewi-cza, reżysera filmu, i artystkę Skworcową Irinę, nie znam imienia ojca, w plener, gdzie miała być potem kręcona scena. Jak jechaliśmy w celu zapoznania się z terenem, reżyser Krymów W.A. wyzywał Skworcową od głupich, że do niczego się nie nadaje ani w balecie, ani w filmie, a Skworcową siedziała milczkiem, cicho płakała, a potem powiedziała, że z taką obrazą życie jej niemiłe, a reżyser Krymów tylko się śmiał z wyjątkowym egoizmem. Kiedy zajechali na miejsce, poszli do cerkiewki na prawym brzegu rzeki, a ja zostałem na lewym, bo mostek był nieprzejezdny. Reżyser Krymów kazał czekać godzinę, półtorej, ale minęło dwie godziny i zachciało mi się jeść, bo pora była obiadowa. Widziałem ich na drugim brzegu, doskakiwali do siebie, wymachiwali rękami, jakby wciąż się kłócili. I pomyślałem sobie, że będą tak jeszcze długo, i pojechałem na wieś, żeby napić się choć łyk wody, cały byłem spocony od tego gorąca. 266 267 A jak wróciłem, żeby ich zabrać, to zobaczyłem, że Skwor-cowa leży bez życia na trawie, topielica, w kostiumie kąpielowym, włosy mokre, twarz biała jak kreda, a reżyser Krymów rzucił się na mnie jak zwierz, pobił mnie do krwi i bluzgając niecenzuralnymi słowami krzyczał, żebym o tym, co widziałem, nie ważył się nikomu pisnąć ani słowa. Zawieźliśmy Skworcową do szpitala i zostawiliśmy ją tam. To jest to, co wiem o tym przestępstwie. Przedkładam dokument o zadanym mi cielesnym obrażeniu. Z poważaniem - Gulin." Wszystko? Tak, podpis czytelny. No cóż, szanowny kierowca wspaniale rzecz wyjaśnił. Z nieubłaganym realizmem. Styl zdradza ofiarę. I bierze pan pod uwagę te aluzyjne memuary ciemiężonego przez reżysera kierowcy? - Biorę pod uwagę wszystko, co dotyczy sprawy. Kierowca Gulin wyłuszcza swój osobisty stosunek do tego, co się wydarzyło. Wnioski wyciągam ja. Na podstawie zeznań osób, które znają pana i znały Irinę Skworcową. - I jeśli pan wysłucha Gulina, światłego dyrektora wytwórni Bałabanowa, wielce dostojnego kierownika produkcji Mołoczkowa, to w pana umyśle powstanie sprawiedliwy osąd na temat rzekomego przestępcy, hipotetycznego zabójcy, którym okazał się reżyser Krymów. Nie wspominam już o Wienjaminie Władimirowiczu Skworcowie, ojcu tragicznie zmarłej dziewczyny, który bez wahania obarcza mnie winą za wszystko. Może jako ojciec ma rację, rozumiem go, też jestem ojcem. Jestem winien... czy jak to się formułuje z punktu widzenia jurysdykcji... nie jestem winien, lecz ponoszę winę za to, że tchnąłem w jej serce nadzieję, a zawistni, złośliwi, odrażający i trywialni ludzie cichcem, milczkiem tę nadzieję zburzyli. Jeżeli to właśnie ją zabiło, jakimże była kruchym kwiatuszkiem... - Tego rodzaju wywody, Wiaczesławie Andriejewiczu, oddalają nas od sedna sprawy, zahaczają o psychologię twórczości, prowadzą na manowce, gdzie łatwo skręcić kark. A proszę sobie wyobrazić, że cenię swój kark, i nie 268 tylko dlatego, że dzięki niemu mogę nosić krawat. Tak więc, wracając do rzeczy, co pańskim zdaniem było bezpośrednią przyczyną śmierci Iriny Skworcowej? Wyjawię panu tajemnicę, która właściwie tajemnicą nie jest. Ojciec Skworcowej odwołał się do wyższej instancji, żąda przeprowadzenia dokładnego śledztwa w sprawie śmierci jego córki, i sprawę, że tak powiem, powierzono mnie, a ja jestem człowiekiem skrupulatnym, proszę mi wybaczyć szczerość, i chociaż żywię do pana głęboki szacunek... - O jakim tu szacunku może być mowa, na litość boską, i co to jest szacunek, i dlaczego szacunek, po co to komu? Brednie... Powiedziałem już panu, ściślej mówiąc, złożyłem zeznanie do protokołu. Ponoszę winę... - Wiaczesławie Andriejewiczu! - Ponoszę winę, i róbcie ze mną, co uważacie za stosowne. - Wiaczesławie Andriejewiczu! - Powiedziałem już: innego winowajcy nie znajdziecie. - Bardzo się panu dziwię, Wiaczesławie Andriejewiczu... Powinien pan odpowiadać za to, co pan mówi, a nie rzucać słów na wiatr. Takie oświadczenia są w końcu niebezpieczne. - Ja już dawno niczego się nie boję. Nie, czasem oczywiście boję się śmierci. Ale w tej kwestii zwycięża czysta ciekawość, co będzie po mnie? Ciekawość zawsze mnie gubiła. Może dlatego zostałem reżyserem: chciałem poznać życie innych ludzi. Lecz i tak o wielu sprawach nic nie wiem. - Powiedział pan, że cała wina leży po pańskiej stronie? - Tak. I nie potrzebuje pan już zadawać żadnych pytań ani Bałabanowowi, ani Mołoczkowowi, ani nikomu innemu. - A Stiszowowi, który był u mnie dziś rano? Człowiek moim zdaniem ze wszech miar godny poważania. - Też nie. To romantyk i idealista, mój admirator. Nie może być obiektywny. Tym bardziej że jest moim przyjacielem. W dodatku bliskim. 269 - Nie mam do pana więcej pytań. Na razie. Jeśli zajdzie potrzeba, będę musiał znowu pana niepokoić, Wiaczesławie Andriejewiczu. - Dziękuję. Mogę już iść? - Wszystkiego najlepszego. Życzę sukcesów w pracy twórczej. - Dziękuję. Jestem wzruszony pańskim życzliwym stosunkiem do sztuki filmowej. Jego spoconą twarz owiało oleiste ciepło rozżarzonej już o tej godzinie, łoskoczącej ulicy, bijącej w uszy zespolonym rykiem silników, i Krymów zmęczonym krokiem ruszył do samochodu, który zaparkował pod lipą (by słońce za bardzo go nie przypiekło). Parząc palce o metal otworzył drzwiczki i wsiadł do wozu z dławiącym uczuciem rozpaczy, że ginie, nie może się zatrzymać, zapanować nad sobą, chwycić równowagi, że działa w jakimś otumanieniu, wbrew rozsądkowi, straciwszy kontrolę nad własnym rozumem, i że ów stan doprowadzi go albo już doprowadził do zguby. Nie wyobrażał sobie jeszcze tej kompletnej ruiny dotychczasowego życia, swego nowego, uwłaczającego w nim miejsca, gdzie będą obowiązywać inne prawa, inne układy, a to, jak pamiętał, było udziałem niektórych sławnych ludzi, powalonych na obie łopatki sprawiedliwymi bądź niesprawiedliwymi wyrokami. I nie wyobrażał sobie, by jego obecna sytuacja spowodowała takie następstwa, jakie dawniej go omijały. To, co się z nim działo, i to, co mówił, co robił, dobrego lub złego, czemu zaprzeczał, co potwierdzał, stało się w sposób wręcz niewiarygodny odległe, oderwane od niego wskutek jakichś idiotycznych okoliczności, z całkiem bezsensownych powodów, wydawało mu się to wszystko czymś nierealnym, ulotnym, tymczasowym, co natychmiast, lada chwila musi się zakończyć, przemienić w normalny tok 270 zwykłego, codziennego życia, które pozornie nie zmieniło się, było takie samo jak przed jego wyjazdem do Francji. Jednakże istotne zmiany się dokonały i ciągle wracał pamięcią do tego upalnego, czerwcowego dnia, ostatniego dnia życia Iriny, a gdy z bólem głowy wyszedł od sędziego śledczego i w samochodowej apteczce znalazł amidopirynę, pomogły mu dopiero dwie tabletki, połknął bez wody tę chemiczną gorycz, po czym, ruchem człowieka zmęczonego opadając na gorące oparcie fotela, pomyślał: powinienem teraz pojechać na daczę. Potem siedział i rozważał - czy rzeczywiście musi jechać dzisiaj na daczę, w błogość lata, do sosen, do trawy i słońca? A może zostać w Moskwie, pobyć samemu w pustym mieszkaniu, przemyśleć w samotności to dzisiejsze, to, co się wydarzyło, albowiem na daczy nikt mu nie jest w stanie pomóc - ani Olga, ani Walentin, ani jego ulubienica Tania. Co za rozkosz siedzieć tak w wozie samemu, patrzeć na drżące światłocienie wśród zakurzonych liści lipy i o niczym nie myśleć, tylko widzieć, słyszeć ulicę i czuć. Ale czy czuć to znaczy nie myśleć? A jednak nie mija mi ten jakiś nieokreślony ból, który - podobny tęsknocie - pojawił się nocą, kiedy wyszedłem od Olgi... I dlaczego mam ochotę uciec gdzieś? I dlaczego tak lekko mówiłem śledczemu o swojej winie, by przerwać upokarzające dla niego i dla mnie pytania? Czyżby nie było temu końca? I wciąż mając nadzieję na odzyskanie równowagi ducha, usiłował sobie przypomnieć najszczęśliwszy dzień w swoim życiu, w końcu przypomniał sobie - daleki, wiosenny, jakby wróciły niezapomniane chwile dzieciństwa. O, właśnie: słoneczny, marcowy dzień, odwilż, niebieskie cienie brzóz na białym śniegu... i chłopiec (on) stoi przed obwarowanym zaspami gankiem i patrzy na radosny błękit nieba nad dachem, na sople zwisające ze zlodowaciałych rynien. 271 Tak, pamiętał jeszcze jeden szczęśliwy poranek, subtelne światło jutrzenki na ścianach obcej mansardy, malinowe odblaski na ciężkich meblach, pachnących słodkawo czymś starodawnym... I były wtedy długie, majowe wieczory i oszałamiająca woń bzu w ogrodzie. Gdzie to się działo? W Niemczech? W owych dniach wszystko było zdumiewające, z niczym potem nieporównywalne. Nocą płonęły na horyzoncie spóźnione luny zakończonej wojny, a wśród brył zgęstniałego popiołu, wyrw, dymu i, jak się wydawało, zwęglonych, gigantycznych łabędzi, odlatujących wzdłuż burzowego nieboskłonu, przeświecały okrągło kopuły, dachy, wierzchołki drzew. A lustrzany księżyc ostro, zuchwale błyszczał w szparach między chmurami, obiecując życie, miłość, młodość, sukces, replikę tego przedwojennego ranka pod Moskwą, kiedy to ujrzał ją. Stała przy furtce w letnim, kretonowym sarafanie, zrywała strąki akacji, dotykając gołymi kolanami opartego o ogrodzenie roweru... Potem zobaczył wyraźnie siebie obok niej. Pompował oponę, a ona stała pod tą samą akacją, wodząc w milczeniu dłonią po płocie, naburmuszona. Niemożliwe, żebyśmy się kłócili. 0 co? To były niepowtarzalne dni mojej młodości, choć nie zapamiętałem ani imienia miłej dziewczyny w sarafanie, ani przyczyny sprzeczki... Ale do tej pory tkwiło mu w pamięci, jak kiedyś, w tych jakże odległych czasach młodości, ocknął się w stodole na sianie z bolącymi od pocałunków ustami, obudzony ciszą po nocnej burzy, i zamarł z wrażenia: wyjrzała zza chmury 1 błysnęła mu prosto w oczy samotna, czysta gwiazda i aż do świtu wisiała nad czarnym, spadzistym dachem, dyszącym świeżą wciąż wilgocią niedawnego deszczu. Wczoraj też widziałem gwiazdę, lecz było to całkiem co innego - świadomość utraty, a tamtą noc z lat młodości stale pamiętam. Tak, tak, niebieskie, marcowe cienie na śniegu, łuny w Berlinie, dziewczyna w kretonowym sarafanie, siano, pachnący powiew od strony wilgotnego dachu - cóż to, jasne 272 sny mojego życia? Tak, prawdziwe jest to, co minęło. Trwa we mnie, nie odeszło, i może właśnie to trzyma mnie przy życiu... I ogarnęło go przemożne pragnienie, by wspomnieć, poczuć lata swego wczesnego dzieciństwa: delikatne iskrzenie rosy na łąkach, wrzask gawronów w wietrzny poranek, ciszę zachodu słońca, zapach mleka wprost od krowy, odgłos dulek na rzece, a nocą dalekie szczekanie psów pod rozwartym sklepieniem jesiennego nieba, potem - mokry peron tonący w lutowej mgle, już przedwiosenny, węglowy zapach parowozu, i on z ręką w dłoni matki, zatroskanej, czekającej na ojca, który skądś przyjechał, nie ogolony, z nieprzyjemnym grymasem drżących ust. „Nie, matko, nie zaznałem szczęścia na tym świecie..." W żadnym ze swoich filmów Krymów nie potrafił oddać tego, co by przypominało pełnię tamtej goryczy, a zresztą przykro by mu było odtwarzać ową tchnącą rozczarowaniem i zwątpieniem, przytłaczająco silną osobowość ojca. „ - Nikt. Nic. Nikomu. Tak właśnie żyłem, matko. - Co to? - Mój czas. - Żal mi cię, Andriej. - Jesteś święta... Czyżbyś naprawdę była święta? - Popatrz na Sławę, pamiętasz go? - Czyżby to był mój syn?" Brudne ręce ojca, duże, zgrabne, męskie dłonie były szorstkie, gdy pogładził matkę po ramieniu i dotknął niezręcznie policzka swego zapomnianego syna. A syn, przerażony żałosnym wyglądem załamanego ojca, dostrzegł, jak rozbłysły czułością i oddaniem oczy matki, która wybaczyła wszystkie krzywdy swemu nieobyczajnemu mężowi i całemu temu niesprawiedliwemu światu - była tego dnia szczęśliwa, czego on zupełnie nie mógł pojąć. Szczęście to to, czegośmy sami nie doświadczyli. I to również... 18 - Gra 273 Gdzie, w jakim kraju szukałem tego małego, szczęśliwego placu, który musiał być repliką raju na ziemi, kondensacją ciszy, wspaniałej przejrzystości powietrza o zachodzie słońca? Gdzie? W Kostromie? W Paryżu? W Wiedniu? Wyszedł wówczas z kościoła i zaczął schodzić w dół, na Residenzplatz, orzekł bowiem nagle, że to właśnie tu jest ten Plac Obiecany - nad dachami szarzało listopadowe niebo, nad wieżą kirchy padał pierwszy, miękki, anielsko czysty śnieg, bielił kosmato bruk placu, siedzenia dorożek, jak w poczciwym dziewiętnastym wieku, padał na zielone i czerwone pompony stojących długo koni, na całe już zaśnieżone kapelusze dorożkarzy, zziębniętych, tuptających między pojazdami, zupełnie jak na placach starej Rosji, a na środku Residenzplatzu śnieg walił w chmarę otwartych parasoli turystów, tworzących grupę wokół gigantycznej czaszy fontanny, z której wyciągały się ku niebu obłędnie przerażone, rasowe pyski koni z brązu zasypywane dużymi, śnieżnymi kłakami. Nie opodal gotyckiej świątyni (z jej wysokimi sklepieniami i akustycznym ogromem, gdzie kroki po kamiennych płytach odbijały się echem) zastygł w czerni, do połowy ugrzęzły teraz w śniegu, pomnik jakiegoś kardynała. I wszystko na tym placu było nie to i nie tak. Cały dzień chodził po mieście i szukał, i nie znajdował tego wesołego, ludnego, błogosławionego placu, który tak radośnie wbił mu się w pamięć podczas pierwszego tu pobytu. Stał wtedy na chodniku przy kamiennej balustradzie, przez cienką marynarkę czuł zarazem ciepło i chłodek kwietnia, a wokół błyszczały w słońcu witryny sklepów, szyby kiosków, obok przelewał się barwny tłum, ubrany w przededniu lata z świąteczną, wiosenną niefrasobliwością, w dole zaś, niczym grecki amfiteatr, leżał mały, okrągły placyk, cały w nagrzanej, kwietniowej aurze światłodajnego dnia i chłodnego jeszcze podmuchu z gór, wśród liliowych cieni platanów - cichy, słoneczny jak obietnica wiecznej wiosny w starym, austriackim mieście. 274 A może on mi się przyśnił? W Wiedniu albo Salzburgu? Gdy ostatnim razem był w Wiedniu, uciekł z pałacu, gdzie odbywało się spotkanie moskiewskich filmowców z austriackimi intelektualistami, i znów zaczął z uporem szukać tego bezimiennego placu, który jak zawsze znajdował się gdzieś za kamienną balustradą, przytulny, otoczony zieleniejącymi platanami, ubarwiony wiosennym tłumem. Nie znalazł go, a był wilgotny, kwietniowy dzień, pochmurny, wietrzny. W końcu zabłądził i szukając swego hotelu trafił na pchli targ (jak mu później powiedziano). Szedł po rozmiękłej, brunatnej papce, padał mokry śnieg, a po prawej i lewej stronie wyłaniały się z mroku zsiniałe od chłodu twarze, samochody, stragany, zawalone bez ładu i składu nieprawdopodobnymi wręcz przedmiotami: ścienny zegar w kształcie trumny, masywne świeczniki z czasów Franciszka Józefa, kandelabry z brązu, lampy, kłódki z różnych wieków, książki w zniszczonych, skórzanych oprawach, staroświeckie futrzane szuby, najrozmaitsze kapelusiki, kamizelki pradziadków, dziecinne, wydeptane pantofelki, oleodruki z ubiegłego stulecia, kolorowe kartki pocztowe, przedstawiające świąteczną choinkę stojącą wśród wspaniałych, ozdobnych sopli, całą w ociekających woskiem świecach, kajzerowskie hełmy wojskowe, indyjskie bożki o wielu rękach, wyrzeźbione w drewnie, w kości słoniowej popielniczki-statuetki, zdobiące ongiś wystawne salony, żyrandole dawnych, wielkich Austro-Węgier, wytarte spódnice, brudne marynarki, nadjedzone przez mole lisy - od tych wszystkich najprzeróżniejszych i całkiem nieprzydatnych rzeczy na straganach, od podnieconego w najwyższym stopniu tłumu, od tej przelewającej się ciżby ludzkiej niósł się zapach wilgotnej odzieży, mokrego śniegu. Bez żenady przepychali się w tym tłoku niechlujni brodacze w znoszonych do niemożliwości dżinsach, śmiali się na cały głos, obejmując długowłose dziewczyny pociągające zsiniałymi z zimna noskami, pili piwo prosto z butelek i jedli hałaśliwie parówki z celofanowych opakowań. 275 Rzuciła się Krymowowi w oczy młoda kobieta w krótkiej, ze skórek zajęczych kurteczce, o twarzy bladej, mizernej - odwróciła wzrok, gdy spojrzenie Krymowa spoczęło nagle na jej niezwykłym towarze. Na rozesłanej u nóg podściółce leżały dwie ukraińskie łyżki, zestaw rosyjskich bab i różnokolorowe kłębki wełny. Krymów oglądał z zainteresowaniem błyszczące od mokrego śniegu baby, obce tu, dziwne wśród wiedeńskiego tłumu, i pomyślał momentalnie, że ta kobieta jest jego rodaczką, wyjechała prawdopodobnie w poszukiwaniu raju na ziemi... A ona nie podnosiła rzęs, szokująco czarnych na białych policzkach, choć stał przy niej dłużej, niż wymagałby tego nie ubity interes. Wyczuła widocznie, że nie jest on bazarowym gapiem, tylko człowiekiem z daleka, którego wolałaby nie spotkać w taki nieprzyjemny, przewiany wiatrem dzień, tutaj właśnie, w tej upokarzającej przepychance. - Czy pani jest z Rosji? - zdecydował się wreszcie spytać Krymów, patrząc z bliska na jej ładną, zmęczoną twarz, całkiem nową kurteczkę z zajęczych skórek, która na pewno dodawała jej urody i chroniła przed trzaskającym mrozem, a i teraz zimno było stać na wietrze, w rozdeptanej przez gromadę ludzi śnieżnej kaszy. - Przepraszam - dodał - zobaczyłem te łyżki i rosyjskie baby i pomyślałem sobie... Jej wymizerowana twarz zmieniła się, pokryła rumieńcem, wygięły się łuki atłasowych brwi, uniosła w górę wielkie, przejmująco smutne oczy i zaraz rzęsy opadły jej znowu na policzki, wątłą, bez rękawiczki dłonią otuliła kołnierzem szyję i nie odpowiedziała ani słowem. - Omyliłem się - powiedział Krymów usprawiedliwiając własną niezręczność. - Entschuldigen Sie bitte, Madame. Wypowiadając niemieckie słowa przeprosin zauważył, że usta jej boleśnie się wykrzywiły, i powiedziała niskim, opanowanym głosem: - Miesiąc temu mój mąż umarł na zawał serca. Zostałam bez środków do życia. 276 Krymów - zdziwiony brzmieniem jej głosu, doskonałą, literacką ruszczyzną, zaskakującą tu, na tym bazarze, w takim rozgardiaszu, wśród przekrzykujących się, podnieconych piwem brodaczy - zapytał: - Gdzie pani mieszkała w Rosji, na Ukrainie? Wydostała pospiesznie papierosy z kieszeni kurtki, papieros drżał w jej kształtnych palcach z resztkami lakieru na paznokciach, szybko pstrykała kółkiem zapalniczki, nie mogąc w żaden sposób wykrzesać ognia (widocznie ręce zesztywniały jej z zimna), i Krymów podsunął jej swoją. Zaciągnęła się urywanie i otulając szyję kołnierzem powiedziała: - Okna naszego mieszkania wychodziły na Bulwar Twerski. I Krymów zobaczył Bulwar Twerski za żelaznym ogrodzeniem, cały w śnieżnych zaspach, między drzewami pokryty śniegiem dach MChAT-u, pod oknami lipy okutane bielą, dostatnie, wygodne mieszkanie i ją, tę młodą kobietę wychodzącą z bramy w wieczorne światła bulwaru, zobaczył ją nawet na przystanku, jak wsiada do trolejbusu o białych, oszronionych szybach, jak mocuje się z zamarzniętym zamkiem torebki, by wydobyć abonament. Wyobrażając to sobie, zatrzymał wzrok na kłębkach wełny, mokrych od tającego śniegu (te właśnie mokre kłębki najdobitniej obrazowały nieszczęście), i zdając sobie sprawę z beznadziejności swego żalu i współczucia, rzekł niedbale: - Kupię u pani babę. Ile kosztuje? - Nie sprzedam panu - oznajmiła półgłosem, opuszczając wzrok. - Dlaczego? - Wiem, że radzieccy turyści mają niewiele pieniędzy - powiedziała, i zachłanność, z jaką paliła papierosa, znów przypomniała mu Moskwę, zimowy wieczór, zjazd i moc samochodów przed Pałacem Filmowym na ulicy Wasiljews-kiej, czyjąś kolejną premierę - w przestronnym hallu dobrze 277 ubrane kobiety paliły siedząc na fotelach, śmiały się, rozmawiały o ostatnim obrazie Felliniego, o sprawie rozwodowej Elisabeth Taylor, o przeraźliwie rozwleczonym filmie Antonioniego... - Za dwie godziny odlatuję do Moskwy - powiedział i beztroskim ruchem wyciągnął portfel. - Pieniądze nie są mi już potrzebne. A baba jest kapitalna. Mam sto szylingów. Starczy? Wzięła pieniądze i w czarnej głębi jej rozszerzonych źrenic błysnęła rozpacz, a jemu serce się ścisnęło na ten widok. Pakując w hotelu walizkę długo obracał w dłoniach tę kupioną na pchlim targu babę i czyniąc zadość wojennemu i powojennemu przesądowi, by nie brać rzeczy związanych z czyimś nieszczęściem, zostawił ją w pokoju (jako upominek), na nocnej szafce, razem z ostatnimi trzydziestoma szylingami napiwku. Moje daremne poszukiwania szczęśliwego placu, ta młoda kobieta - jaki to ma związek ze mną i z Olgą? Możliwość radości i możliwość nieszczęścia? A John Grich-mar? A Mołoczkow? A ojciec Iriny? Nie, nie chcę o nim myśleć, jestem śmiertelnie zmęczony. Potarł skronie, usiłując masażem ukoić nieustający ból głowy, powinien teraz za wszelką cenę się rozluźnić, odprężyć, tak jak zwykł był to czynić po ciężkiej pracy przy próbach scen i powtarzaniu ujęć: wsiąść do wozu i docisnąć gaz na obwodnicy, skręcić w nieznaną drogę, zatrzymać się, wyjść, pooddychać świeżym, leśnym i polnym powietrzem, łyknąć ciepłego wiaterku usuwającego zmęczenie. Tak, tak, Grichmar... „Kiedy budziłem się w trzecim rzędzie, to wiedziałem, że twój film jest genialny". „Kiedy budziłem się, to wiedziałem..." Do kogo wygłosiłem takie zdanie? Właśnie do Johna 278 Grichmara, w związku z jego filmem. I co? Nie poczuł się obrażony, roześmiał się. Formalistyczna nuda naszpikowana Freudem. Była tam jedna mocna scena - ojciec i córka, w różnych towarzystwach, spotykają się w potajemnym nocnym klubie, córka nie zauważa ojca, a ojciec obserwuje ją w półmroku, widzi, jak robi striptiz, jest wstrząśnięty, wstydzi się, cierpi, odchodzi niemal od zmysłów... Co mi przychodzi do głowy? Znowu Mołoczkow? Był zawsze jak trusia, uosobienie wierności i oddania, po co, po co mu te cztery tysiące? Na budowę daczy? Powietrze dla Soni? Co za różnica - na budowę daczy czy do pończochy? Jak duszno na szosie, nie ma czym oddychać. Zaraz będzie skręt w prawo do lasu. W lesie, po drodze na daczę, wszystko minie, o wszystkim zapomnę. Nie istnieje ani Grichmar, ani Mołoczkow, ani tamta kobieta na pchlim targu, ani szczęśliwy placyk w Wiedniu... Jaki to ma związek ze mną i z Olgą? Wróciłem z zagranicy zdrowy przecież, zadowolony, choć rozpieszczony przez Zachód... Może nie? Chcę zapomnieć, nie pamiętać o wielu rzeczach. „Kiedy budziłem się, to wiedziałem..." To zdanie mnie zamęczy. Trzeba o nim zapomnieć. Zapomniałem też o Joh-nie Grichmarze i oszałamiającej scenie w jego filmie, o Paryżu z placem Pigalle, o hotelu i koktajlach w barze. O czerwieniejącym po korzonki włosów Bałabanowie i o nieprzejednanym Pieskariowie i jego kulach, o pracownikach wytwórni snujących się po korytarzach i ich żałosnej, złośliwej uciesze. Jednakże nie oni są żałosni, tylko ja, i to, co wydarzyło się ubiegłej nocy... Tylko to było straszne - chłód Olgi i moja samotność. Ale dokąd ja pędzę i po co? Kiedy mam skręcić? Gdzie jest las? Skwar na szosie, pełzający blask, uderzenia muszek 0 szybę, gorące powiewy wiatru, odór topiącego się asfaltu 1 gazów spalinowych - bezkresna obwodnica jakby nagle i raz na zawsze się skończyła, gdy tylko samochód skręcił do lasu, w wąską, poszczerbioną plamami słońca drogę, delika- 279 tny chłodek uderzył w okna, niskie gałęzie świerku zawach-lowały orzeźwiająco nad przednią szybą, oblewając ją na przemian cieniem i światłem. Wszystko się skończyło, wszystko jest poza mną, koniec. Mój wóz - moja twierdza, moja ostoja i schronienie przed wszelkimi nieszczęściami, pomyślał z sarkazmem Krymów usiłując rozkoszować się chłodem, leśnym powietrzem, i raptem przyszły mu na myśl słowa jego ukochanego Tołstoja z dzienników roku tysiąc dziewięćsetnego, piękne słowa tchnące nadzieją: „Jeśli będę żył. Żyję i piszę. Jakbym czuł się trochę bardziej rześko". Tak, bardziej rześko, bardziej rześko. Wszystko wspaniale. Cudownie. Znakomicie. Jeśli będę żył. Nie rozumiejąc, co się z nim dzieje, Krymów poczuł, jak podchodzą mu do gardła, dławią gorące łzy, jak ciepłym całunem zasłaniają mu oczy; zacisnął zęby i nieudolnie zapłakał - ze śmiertelnego zmęczenia, z tęsknoty - tłumił szloch, opuszczał głowę, jakby bojąc się, że ktoś go może usłyszeć, zobaczyć siedzącego w wozie, ujrzeć jego słabość, której tak nie cierpiał u innych, a której rozpaczliwego, słodko-gorzkiego smaku właśnie zaznawał. O f\ Było to ogromne, przypominające halę spor- ^ KJ . tową pomieszczenie o szklanych, dźwięko- szczelnych ścianach, pośrodku ciemniał koszmarny kształt metalowej gilotyny z iskrzącym się, skośnym ostrzem uniesionego topora, z wgłębieniem w dole, gdzie skazaniec winien położyć głowę, nim topór-brzytwa opadnie na kark miażdżąc kręgi... Przeczuwał już piekący żywym ogniem ból, swój ostatni niemy krzyk przez zaciśnięte usta, widział własne ciało bez głowy, krew, martwą głowę ruszającą się w koszu. I na myśl o tym ostatecznym, nieubłaganym, które mu było sądzone, 280 ogarniał go paniczny lęk, włosy stawały mu dęba, zapierało dech w piersi. Jakieś cienie poruszały się w izbie, której jedną ścianę stanowiły szerokie drzwi wiodące do szklanego pomieszczenia, słychać było przenikliwe skrzypienie skórzanych pasów, ale ci pozbawieni twarzy ludzie byli uprzejmi, dobrzy, przejawiali wobec niego sprawiedliwą przychylność w tych uciekających minutach jego życia. One, te cienie, zajmowały się czymś spokojnie po kątach, trwały w cierpliwym oczekiwaniu. Ktoś zapytał cichym, drewnianym głosem, czy może chciałby zapalić, drgnął uświadamiając sobie ostatecznie, że oto pożegnalna przyjemność na tym świecie, że jego życzenie zostanie spełnione (wiedział, że coś takiego istnieje, czytał o tym jeszcze w dzieciństwie), ostatnie życzenie skazańca. Zdawał sobie sprawę z absolutnego bezsensu tego, co mu proponowano, rozumiał, że wszystko, co zrobi albo czego nie zrobi, nie ma żadnego znaczenia - i powiedział głucho, ledwo poruszając skołowaciałym językiem: „Tak". Podano mu zapalonego papierosa, mdlą-co-cierpki dym oszołomił go, zakręciło mu się w głowie. Szklana sala, ściany, czarny przedmiot z ukośnym toporem, przygotowanym dla niego narzędziem śmierci, wszystko to popłynęło w białawej ćmie, i ogarnęła go słabość, pot oblepił całe jego ciało. Był kompletnie otumaniony, o mało nie stracił przytomności, ramionami i piersią oparł się o jakiś stół, wokół którego poruszało się i krążyło coś mętnego, białego. I w tej bieli nie znikły, trwały, nieme cienie, jeden z nich wyjął mu niewyczuwalnie papierosa z ust, smak i zapach tytoniu znikł, poczuł ulgę, biel w izbie zrzedła, i znowu uprzejmy cień zapytał go przypochlebnie, czy życzy sobie szklankę czerwonego wina, a jeśli tak, to niech pije powoli, w przeciwnym bowiem razie nie zazna przyjemności. Po ciężkim odurzeniu papierosem zamierzał odmówić szklanki wina (dlaczego szklanka, a nie kieliszek?), lecz to oszołomienie dymem tytoniowym miało jadowity, zakazany 281 posmak narkotyku, taki sam posmak mogło mieć również czerwone wino, za którym w tamtym, wolnym życiu nie przepadał. Jednakże łyk ciepłego, czerwonego trunku ze szklanki, niezauważalnie uniesionej i włożonej mu do ręki przez nie odstępujący go cień, spłynął do gardła cierpką gęstością i był koloru ludzkiej krwi, skrzywił się czując jej słonawy smak, ale doznając zarazem przyjemnego zawrotu głowy, jak ongiś we Francji, gdy degustował czerwone wytrawne. Jakiej sile ja się podporządkowuję, jaka siła każe mi się z nimi godzić? I dlaczego cienie owiązane są pasami?... Kto mnie do czegoś zmusza? Nikt nie wywiera na mnie presji, niczego się nie domaga. Przecież wszystko nie ma sensu, za parę minut mnie nie będzie. Dziwne było również i to, że nie odmówił, nie oburzył się, nie krzyknął, gdy głos cienia zapytał go czule, czy pragnie zobaczyć kobietę, i natychmiast pojawiła się w izbie szczupła, silna kobieca sylwetka. Weszła cała w czymś przezroczystym, poruszając płynnie biodrami, a kiedy przybliżyła się tymże kołyszącym się, chwiejnym krokiem, przystępnie i grzesznie zaznaczyły się przez bezwstydną szatę jej młode, duże, jędrne piersi z brązowymi sutkami, linia talii, brzuch, smukłe nogi. Bezsens, kołatało mu w głowie, i chciało mu się wcisnąć w kąt, wtłoczyć w ścianę, odrzucał i przeklinał własną świadomość, która jasno postrzegała i rejestrowała to, co działo się w izbie, a zarazem uporczywie i bezkarnie drążyła: bezsensem jest wszystko, co jutro się nie powtórzy. Bezsensem jest wszystko, co jutro nie będzie czuć się tobą. Cała nadzieja - w tworzeniu. Brak nadziei - śmierć. Śmierć prawie każde istnienie czyni bezsensownym. Sens pozostał jeden: przezwyciężyć tu ból, rozpacz... A tam jest sens czy nie? O, gdyby tam był sens! Sens to życie, ściślej mówiąc: nie zniknięcie na wieki. Istnienie w innej postaci - cielesnej bądź bezcielesnej, istnienie ducha, byleby nie przepaść, nie znik- 282 nąć bez śladu, nie przeistoczyć się w nicość. Boże mój, dlaczego? Dlaczego boję się zniknąć na zawsze? Może właśnie w tym tkwi wielka prawidłowość - zniknąć, rozpłynąć się i nic już potem nie czuć. Życie - doznawanie życia. A więc pragnienia. Pustka, gdy ich brak. Śmierć - ciemność, zapadlina, nieskończony lot dokądś. Jeżeliby tak było, to uczucie nieskończonego, harmonijnego lotu w ciemność. Ale to jest życie, życie. Być pyłkiem we wszechświecie. Stać się pyłkiem... Ja wierzę i nie wierzę. Raczej nie wierzę. Co ona czuła w ostatnich minutach? Czy pomyślała o mnie, tak jak ja myślę teraz o niej? Nie, to nie była miłość, to było coś innego. A więc nęka mnie żal i pamiętam o niej do tej pory. Czyżby stało się to ze mną z jej powodu? I gilotyna? I kto skazał mnie na śmierć? Popełniłem przestępstwo? O ile pamiętam, tylko w jednej dziedzinie: powinienem był skręcić w prawo, odrobinę w prawo, na pobocze, a ja skręciłem w lewo... Dlaczego kierownica nie była mi posłuszna? I dlaczego przeleciały mi przez myśl zdania wypowiedziane przez kogoś we śnie: „I nic - ani kroku dalej. I nic - żadnego czucia." Chciałem poigrać z losem? I jakie piękne wydały mi się te czyjeś zdania obiecujące odpoczynek, spokój, błogość wieczornej ciszy. Zdania wypowiedziane przez kogoś w momencie, gdy waliło prosto na mnie coś łoskoczącego, dymiącego. I to wszystko działo się ze mną? Ubiegłej nocy obudził się z uczuciem lęku i ciężko dysząc, cały zlany potem, leżał w odrętwieniu, a strach mroził go od stóp do głów, przyspieszonym biciem serca zapierał mu dech, dławił rozpaczą, na chwilę dawał folgę i znów pojawiało się potężniejące wciąż przerażenie przed czymś ostatecznym, nieuniknionym... Obracając głową na poduszce, oczekiwał, ponaglał wręcz tę ostatnią sekundę, kiedy rozerwie mu się serce i będzie po wszystkim, lecz serce się nie rozrywało, nie zatrzymywało, i ostrymi kłami, igiełkami lodu dopadała udręka. Niechby wreszcie ta noc 283 dobiegła końca, nie zniosę tego, mówił do siebie patrząc w ciemność pokoju, tam gdzie powinny być okna, i nagle poczuł z całą wyrazistością, że dom osuwa się, opada, wpełza pod ziemię, w rozstępującą się przepaść, i czerń z chrzęstem zamyka się nad nim wielometrową warstwą, gęstnieje, naciska na dach, na ściany, na drzwi (tak, tak właśnie zapadły się niedawno pod ziemię dwa hotele w Kalifornii), i podczas tego wchłaniającego opadania, w dławiącym, podziemnym mroku nie można było wezwać pomocy przez telefon o zerwanych przewodach, ale on już wiedział, że nastąpiło to nieodwracalne, stało się, nadszedł kres, że w beznadziejnej ciemności zawalonego domu zaraz się wszystko skończy i że on nie zdąży odnaleźć, uratować ani żony, ani córki, które były gdzieś tutaj, w sąsiednich pokojach. Natężył się, krzyknął, zawołał je, lecz z jego piersi wydobyło się tylko żałosne chrypienie: Ola... Tania... To koniec, koniec, myślał wynurzając się na poły z koszmaru. Uświadamiam sobie własną zgubę, żegnam się ze sobą, z żoną, z córką, i rozumiem mękę ludzi żywcem pogrzebanych, którzy odzyskali przytomność wśród nieprzebytej ciemności, grobowej wilgoci, zapachu trumiennego drewna... Co przeżył pod ziemią Gogol z jego wyobraźnią, którego zwłoki - gdy odkopano mogiłę - były podobno odwrócone? Postradał zmysły? Ja też odchodzę od zmysłów, gdyż teraz nie mam już wątpliwości: wszystko, wszystko, co robiłem, co kochałem, zginie wraz ze mną. A może ratunkiem jest kłamstwo? Tak, najprawdziwsza prawda traci sens, gdy ginie kłamstwo, wmówione przez kogoś człowiekowi, kłamstwo o życiu wiecznie trwającym. I wszyscy temu zbawiennemu kłamstwu podlegamy. To jest wielkie oszustwo, cudotwórcze oszustwo mówiące o nieskończoności życia na ziemi i nieskończonej radości życia, jest ponad wszelką prawdą, ponieważ krzepi nadzieją, zagrzewa do działania... A może prawda istnieje pod ochronnym daszkiem kłamstwa? Czyżby była tylko mieszkaniem, lokatorem i wynajmującym pokój w domu wielkiego kłamstwa, które wmawia nam wszystkim od urodzenia: może ty nie umrzesz... w każdym razie przydarzy ci się to znacznie później niż innym, a może w ogóle ci się nie przydarzy? rozmyślał radując się w półjawie tym usprawiedliwieniem ludzkich poczynań i cierpień. Czysta prawda jako taka nie ma żadnego znaczenia wobec wielkiego oszustwa, którego pragną sami ludzie. Gdyby nie było tego kłamstwa, nie dostrzegłbym ani stężałych w niebie wierzchołków brzóz, ani królewskiej gwiazdy z wczorajszego wieczoru. A więc życie to spektakl, scenariusz, w którym bohaterowie działają, poruszają się, czegoś pragną, nie myśląc ani nie chcąc myśleć o tym, że kurtyna nieuchronnie opadnie. A ja powinienem obserwować tych bohaterów, bym mógł zrozumieć swój wewnętrzny spektakl. Gra? O czym ja mówię? Czy mam prawo tak myśleć? Tak, więc owo niezwyciężone kłamstwo o nieskończoności życia i mnie czyni niekiedy w miarę szczęśliwym, w miarę zadowolonym?... Coś naruszam, przekraczam zakazaną granicę, za którą znajduje się tajemnica tajemnic wieczności i tajemnica niedocieczonego ludzkiego żywota... Strach przed śmiercią zniknie, gdy człowiek odnajdzie i uświadomi sobie sens życia. Ale czy ludzie zastanawiają się nad tym poważnie? A czy ja odnalazłem ten sens?... Ale gdzie my się zapadamy? W jaką przepaść leci nasz dom? I Krymów ocknął się otumaniony snem, uniósł na łóżku, słysząc z nagłym uczuciem ulgi dobrotliwe, realne cykanie budzika - w pokoju jaśniało i wydawało się, że cały świat pogrążony jest w ciszy letniej nocy, przez otwarte okno napływał chłodek owiewający jego spotniałą pierś. Po omacku zapalił lampę przy tapczanie, jaskrawy snop światła poraził mu oczy, i natychmiast je wyłączył. Będąc jeszcze we władaniu snu, przypomniał sobie w najdrobniejszych szczegółach wczorajszą rozmowę z Olgą w jej pokoju, oparty o ścianę obraz, promienisty ślad 284 285 gwiazdy na ciemnej rzece, na który patrzył z mostu, który widział na jej pejzażu. Co za dziwny zbieg okoliczności! Zobaczyliśmy jednocześnie tę samą gwiazdę. Jaki związek ma ta gwiazda z moim koszmarnym snem? Między gwiazdą a kłamstwem... Ale po co się doszukiwać mistycznego związku? Dopuściłem się jakiegoś oszustwa wobec Olgi i Tani, kochając je obie bez pamięci. Tak? A czy można było inaczej? Podły jestem, godny politowania. To zapalał światło, zabierając się pilnie do czytania, to znowu gasił, pocierał pierś, łykał powietrze, wystawiając twarz na wiaterek od okna, za którym, w ogrodzie, była martwa cisza przed świtem, apatia, pustka. Szorstki ziąb obejmował go, dławił tęsknotą, serce ściskało mu przeczucie, że oto wkrótce stanie się na świecie coś strasznego, globalna katastrofa - Ziemią zderzy się z jakimś gigantycznym asteroidem, zatrzyma w mroku wszechświata; zdawało mu się, że w tej właśnie chwili umarł ktoś z jego rodziny, wydarzyło się nieszczęście z dziećmi - siadał wówczas na tapczanie, siedział patrząc na rozsunięte zasłony, za którymi była jeszcze noc, obojętna, powolna, w niczym mu nie pomocna, i błagał tę noc, by jak najprędzej się skończyła,bo jeżeli nie, to oszaleje z powodu samotności, irracjonalnego lęku, złych przeczuć. W sąsiednim pokoju spała Olga, i trzeba było zrobić wysiłek i przestać myśleć o tym, co go męczyło, nie dawało odpowiedzi, zmusić się do odnalezienia w sobie odrobiny spokoju, wejść do niej, położyć się obok, pocałować ją, zaspaną, ledwo okazującą mu swoją nieśmiałą, zrównoważoną czułość. „Wiesz, w moim wieku głupio to mówić, ale ja cię kocham, tak jak przed dwudziestu laty" - zaczął powtarzać zdanie, które mu przyszło do głowy, które powinien powiedzieć jej, lecz owo nie wypowiedziane zdanie osnuł taki banał, że je odrzucił zawczasu, zrozumiał, że jest obce, nie I jego, że po takich słowach nie potrafi spojrzeć w jej pełne cichego wyrzutu, aksamitne oczy. I przypomniało mu się z wczorajszego dnia: miała taki wyraz oczu, jak gdyby czekała na jakieś słowo, na jakieś pojednanie, choć nie doszło między nimi do żadnej sprzeczki, która by takiego pojednania wymagała. Olga nie była stworzona do kłótni rodzinnych i nie przejawiała egoistycznej chęci odnoszenia nad nim zwycięstw. Również wczoraj nie słowem uczyniła mu wyrzut, lecz cieniem uśmiechu, i tym cięższa była myśl o jej niewinności i o swojej winie wobec niej. „Olu, bez względu na okoliczności nie możesz mi nie wierzyć" - znalazł w końcu słowa i odrzucając znów to usprawiedliwiające zdanie, nie wiedząc, co ze sobą począć w tym bezsilnym osamotnieniu, wszedł niepewnie do jej pokoju, postał chwilę w szarym mroku przy jej tapczanie i ostrożnie położył się na brzeżku, suchymi wargami dotknął jej obnażonego ramienia, które wydało mu się dziecinnie ciepłe, bezbronne. - Olu - rzekł bezdźwięcznie - wybacz mi... - No, dlaczego mnie obudziłeś - powiedziała ostro, nie odwracając się, poraziło go brzmiące w jej głosie rozdrażnienie i chłód. - Nie mogłam spać. Dopiero co zasnęłam. Boże mój - wyszeptała z bólem - dlaczego wyszłam za ciebie? Mnie był potrzebny zwykły człowiek... I co teraz poczniemy, Wiaczes-ławie? Rozejdziemy się? - Uwolniłbym cię od siebie, Olu, gdybym ciebie nie kochał - powiedział ochryple. - Rób, jak ci wygodnie. - Błagam, idź, bardzo cię proszę. Nie zniosłabym... W swoim pokoju upadł na tapczan i żeby choć trochę się uspokoić, sięgnął na szafkę po Dzienniki Tołstoja, ale treść nie docierała do niego, była czarna, kamienna w nieruchomym świetle lampki nocnej. Nie dał rady przeczytać ani linijki, patrzył na oślepiająco białą stronicę i nie wiedzieć 286 287 czemu czekał na dzwonek telefonu zawiadamiający go o nieszczęściu - na niespodziewany, ostateczny sygnał. Lecz cały dom milczał, ponadczasowo, równomiernie, trzeźwo cykał zegar, z pokoju Olgi nie dobiegał żaden dźwięk. Martwy, bezksiężycowy sen unosił się nad światem, a gdzieś jakby w oddali mętna myśl podpowiadała mu cichutko, że koniecznie powinien zasnąć - w tym jedyny ratunek. I rozmyślając, że oto lada chwila to się skończy, że uwolni się wreszcie od udręki nie kończącej, się nocy, leżąc na plecach, zaczął masować sobie pierś, głęboko oddychał, liczył do stu, potem gasił światło, zamykał oczy - i wówczas wyłaniał się z mroku i na kosmatych łapach podchodził do jego łóżka bezprzedmiotowy strach, sztywniał cały i przemożne uczucie beznadziejności kusiło go, by wstać, ubrać się i zaraz, w jednej chwili pobiec alejkami osiedla, dokąd oczy poniosą, na kraj świata... Lecz to byłoby już szaleństwem. Tej nocy zrozumiał, że jest sam i pozostanie sam do końca swego żywota, nikt nie będzie w stanie mu pomóc. Skąd te głosy? I dlaczego słyszę je tak wyraźnie, z tak bliska, że rozróżniam nawet obcy akcent? Kto mówił z takim znajomym mu, ostrym akcentem? Mój przyjaciel... jego nazwisko chodzi mi po głowie, ale nie mogę sobie przypomnieć... - Trzeba myśleć o Ziemi, myśleć, myśleć aż do zawrotu głowy. O Ziemi? A o ludziach? Co warta Ziemia bez ludzi? Po co ona komu? Dla kogo? - Patrzenie na ogień, na wodę, na Ziemię jest miliard razy ciekawsze niż patrzenie na ekran kina, na ekran telewizora. Jak to wyrazić? Życie zamienia się w zabawę w życie, nie... w grę. Cały świat gra o tanią urodę życia. Głupcy i samobójcy. W mojej pracowni... to znaczy w moim gabinecie wróble i różne inne poczciwe ptaki ćwierkają na 288 oknach. Latem już o trzeciej nad ranem nie sposób spać - koncert. I ptaki czeka zguba. Wróble będziemy oglądać w muzeach. Jak teraz pterodaktyle. Jaka gorycz, jaki smutek, jaka wściekłość przebija z jego słów! - Oto rodzi się człowiek o nieludzkiej cesze. Bez intelektu. Człowiek-maszyna drugiego gatunku. Igra pieniędzmi i przedmiotami, a serce ulatuje heeen... Co znaczy „heeen"? Sens jest chyba taki: serce jest w niezgodzie z tą cechą. Ludzie ulegli powszechnej pokusie i przestali żyć w zgodzie z własnym sumieniem. - Dzieci, dzieci... Może dzieci idą po trupach ojców? Kto? Nie, nie po prostu dzieci. Dzieci ludzkości. Dzieci całego świata. Cóż, mieści się w tym odwieczna i okrutna prawda... - Człowiek nie ponosi winy za to, gdzie się urodził i jak... Póki ma twarz, mowę, ręce - to symfonia. Kiepska, ale jednak muzyka. Amerykanie chcą widzieć ludzkość w sali operacyjnej. Krzyczą o swojej moralnej wyższości, a są okrutnymi chirurgami... marzą o tym, by wszystkich przemienić w idiotów. Amerykanie to przekleństwo Europy, kiedy odejdą, Europejczycy znajdą wspólny język. Wiele jest teraz ludzi o międzynarodowych oczach. (Międzynarodowe oczy... co to oznacza?) - My u was uczymy się zła, wy u nas. Nas i was będą z początku bolały od tego zęby. Będziemy krzyczeć z bólu. Nie może się w głowie zakręcić, potem odkręcić. Nie ma czasu na myślenie. Wszyscyśmy zabójcami i samobójcami. Z zawiązanymi oczyma zabijamy się wzajemnie. I siebie także. Nadęci głupcy. Dostojewski powiadał: piękne, jak to idzie... piękno ocali świat. Nie. Kobiety ocalą, jeśli w osiemdziesiątym ósmym roku nie wyleci ten świat w powietrze. Kobiety są wierne Ziemi jak psy. Mężczyźni ją zdradzili, zgwałcili cywilizacją. Kobiety dokonają tego, co nawet dla nich samych będzie zaskoczeniem. Obrzydli im pozbawieni 19 - Gra 289 mózgu mężczyźni-politycy, którzy wymyślili wojnę i emancypację. Kobiety to nie anioły... Gdyby były aniołami, my, mężczyźni, nie mielibyśmy na nie ochoty. Kobiety to po prostu kobiety. Przedłużają gatunek. Gdzie odbywała się ta rozmowa? Tak, tak, czekali na kolejny przegląd w foyer kina, nieco wstawieni po wypitej whisky, mądre, okrągłe jak wiśnie oczki Grichmara były zmęczone, smutne. Ola mnie nie ocaliła, choć ja nie jestem politykiem, a ona nie jest po prostu kobietą... Ale kiedy i gdzie to się działo - w jakim wieku, na jakim świecie? Wylatuje mi już z pamięci... Zdaje się, że był to rok pięćdziesiąty siódmy, pod Moskwą. Zrywała strączki akacji, jej lekką sukienkę unosił wiatr, ukazywał krągłe kolana, nieskazitelny zarys bioder, co doprowadzało mnie do szaleństwa... Była jedyną kobietą, która bez reszty mnie pociągała tą swoją chłodną delikatnością, przypominającą rześkie, kwietniowe wieczory tonące w cudownej, łagodnej, liliowej poświacie. Może ten ból to powrót do samego siebie? Może ratunek polega na cofnięciu się, dokonaniu samooczysz-czenia? Ale przecież poza mną pustka, nic nie było - ani wojny, ani miłości, ani filmów, nic. Czyżbym powrócił do tej świętej i niewinnej chwili własnego przyjścia na świat, gdy jeszcze nic haniebnego się nie zdarzyło? Nieprawda, najważniejsze się zdarzyło. Moje urodzenie poprzedziła miłość ojca i matki. Czyżbym powrócił do tego początku, do tej miłości, którą winienem wszystkim, do własnego błogosławionego dzieciństwa? A co było później, w czasie mojej młodości? Wojna, ryzyko, odznaczenia i zarazem nieustająca myśl o tym, żeby przeżyć, a czasem w fatalnych chwilach podłe pragnienie lekkiej rany, w rękę albo nogę, i marzenie, by trafić do szpitala, wyleżeć się, odsapnąć na tyłach choćby dwa tygodnie... A uważałem się przecież niemal za najodważniejszego lejtnanta w zwiadzie. Miałem dwadzieścia lat. Dlaczego postrzeliłem go w rękę? Litość? Chciałem się go 290 pozbyć? Wraz z jego lękiem? Do czego przez całe życie dążyłem? Do zaspokojenia własnych ambicji, pragnąłem miłości, sławy, zachwytu ludzi, ich łez? Jakie to płaskie, nie do wybaczenia... Nie sposób wspominać wielu rzeczy bez wstydu, bez obrzydzenia do samego siebie. I czym było moje życie - szaleństwem czy normalnością? Inaczej przeżyć go nie mogłem. Rzadko kto wraca do dziecięcej niewinności. Gdyby to było możliwe... Co się ze mną stało? Ileż ja mam lat? Dobrze ponad pięćdziesiątkę. Zarazem dwadzieścia i czterdzieści... A jednak to ja leżę na tym stole otoczony sterylnie białymi kafelkami... Ale co oni ze mną robią? I dlaczego unoszę się w powietrzu ponad bielą stołu i widzę siebie z góry, i nie pojmuję, dlaczegóż ona nachyliła się nade mną, młodziutka pielęgniarka, widzę jej młodzieńcze czoło, rzęsy, i dotyka ustami moich ust. Dlaczego robi mi sztuczne oddychanie? A ja nie chcę już wracać... gdzieś na mnie ktoś czeka, wzywa mnie i obiecuje spokojne, radosne, jak jasny wiosenny wieczór, jak złocisty błysk zachodzącego słońca na wierzchołkach brzóz... i błogie rozpłynięcie się we wszystkim. Płynę w powietrzu ku tej ciszy o zmierzchu, ku temu spokojowi, i nie czuję bólu, i nie czuję tego nieznośnego smutku. I wyraźnie widzę Olgę; siedzi na korytarzu w jakimś ubożuchnym, szarym kostiumie, oczekując tej ostatniej rzeczy, jaka winna mi się przydarzyć, i płacze bezgłośnie. A więc kochała mnie i wciąż jeszcze kocha? I moja ukochana córka Tania, moje szczęście, przycisnęła twarz do jej ramienia i cała zamarła, a kropelki łez płyną jej z oczu. Z jakiegoś powodu nie ma z nimi Walentina. A mój dobry przyjaciel Stiszow stoi przy oknie z założonymi do tyłu rękoma i krzywi się, i przygryza wargi. Moi kochani, nie trzeba! Nie mogę wam nic powiedzieć. Nie mogę dotknąć was, uspokoić. Ale nie ma już we mnie chęci życia... W tej sekundzie przywidziało mu się, że oto oboje z Olgą zjedli właśnie obiad w małej, całkiem pustej, nawet prawie bez kelnerów restauracji, gdzie na pustych stołach 291 leżały nakrochmalone, grubaśne serwetki i wprawiające w popłoch ogromne jadłospisy, i wyszli samotnie na ulicę tego niewyobrażalnie wręcz malutkiego miasteczka. Słońce chyliło się ku zachodowi, złociło smętnie kamienne mury wąskich, czysto wymiecionych od końca do końca, opustoszałych uliczek, i odniósł wrażenie, że owo północne, rosyjskie miasteczko znajduje się nie na ziemi, lecz w królestwie pogodnego smutku, wiecznego milczenia, a gdy podeszli do balustrady na końcu zaułka, gdzie również nie było żywej duszy, rozwarła się przed nimi dolina, a w głębi doliny płynęła rzeka, zdążała ku czerwonawej mgle na horyzoncie, wijąc się, błyszcząc w dali niczym w wąwozie na skraju świata, jak przed urwiskiem u wrót raju, tam zaś, nad niewidzialnymi wrotami wisiało nisko słońce, jego mgliste bryzgi odbijały się w rzece, i wszędzie wokół była cisza, żółcizna jesieni, wiał łagodny, niesłyszalny, jesienny wiatr... Potem po różowej wodzie przepłynęła samotna barka, bez najmniejszego dźwięku, bez fali, jak gdyby i bez ludzi, bez załogi, i na krańcu światła rozpłynęła się, przeistoczyła w złudny cień. I wówczas pomyślał sobie, że wszyscy jesteśmy śmiertelni, i powiedział żartobliwie do Olgi: - Nie chcę, żebyś mnie przeżyła. Byłoby ci źle. Powin-niśny razem. - Ja też nie chcę po tobie... Przecież cię kocham, mój ty głuptasie... Przypomniało mu się to w momencie, gdy równy, szeroki strumień czystego powietrza, pachnącego przegniłym listowiem, winną wilgocią jesiennych lasów uniósł go płynnie nad wąwozem, nad wrotami raju, gdzie pożegnalnie, uspokajająco świeciło słońce w przedwieczornych wodach północnej rzeki i gdzie w dali, w fioletowym bezkresie przelewał się bezimienny ocean, wabiący ciepłem, spokojem, błogością, obietnicą wiecznego duchowego ukojenia. 292 Potem zobaczył piasek, cukrowobiały, przegrzany na wskroś, w którym rozkosznie grzęzły bose stopy, zobaczył siebie, jednego jedynego na brzegu oceanu, kroczącego uparcie ku nieskończoności. Wkrótce usłyszał wibrującą, nieziemską muzykę, napływała, szybując, z zieleniejącego dziewiczo tropikalnego lasu, rodziła się szczęśliwie gdzieś w głębi dżungli, następnie zobaczył na szmaragdowej trawie smugi słońca wśród olbrzymich drzew, i dopłynął do jego uszu czyjś ciepły, czuły głos, wyzuty jakby z dźwięku: - Ktoś ty? Jakeś się tu znalazł? Jakie nosisz imię? I chciał upaść na kolana, powiedzieć, że stracił nadzieję, rozczarował się do ludzi, i rozczarowawszy się, przekroczył, naruszył coś, podobnie jak jego przyjaciel John Grichmar, który znienawidził ludzkość za jej oszukańczą cywilizację, nie Grichmar jednakże, lecz on ponosił niewybaczalną winę, i usiłował sobie przypomnieć, wymówić własne imię. Ale przypomniał sobie tylko, że przybył tu z dalekiego kraju błękitnego nieba, delikatnych, niebieskich cieni marcowych, śnieżnych zasp, wyszczerbionych odwilżą, dokąd nagle przyszła mu ochota powrócić znad owego bezkresnego, szmaragdowego oceanu, gdzie panowała dokoła martwota, bezruch, powrócić do opuszczonego przezeń kraju niebies-kości i wiosennych roztopów, poczuł namiętne pragnienie, by znowu zobaczyć, doświadczyć, dotknąć wszystkiego tego, co ziemskie, co zadaje nieznośny ból, nazywany w tamtym języku bólem życia. A czuły głos wyzuty z dźwięku zaczął go przekonywać i wmawiać mu, że on rozpoczął drogę powrotną do samego siebie, do własnej, pierwotnej czystości, że jest taki jak wielu innych zamieszkujących ziemię, że jest cząstką całości i że nieważne już jest teraz, czy błądził, czy nie błądził, albowiem królestwo dobra ma granice, przejawianie zła natomiast granic nie ma. Ale dokąd ja idę? Co za nieziemski smutek tkwi w tej pustynnej szczęśliwości!... Powinienem powrócić tam, do tego bólu, do Olgi z jej łagodnymi oczami, do mojej śmieszki 293 r Tani, do Bałabanowa, do Mołoczkowa, do wszystkich winowajców, lecz w gruncie rzeczy ludzi nieszczęśliwych, tam, tam, do nich! Ale jakie ty nosisz imię? Ktoś ty? Przypomnij sobie! Jakeś się tu znalazł? Lecz przypomnieć sobie własnego imienia już nie zdołał, tak jak nie zdołał odczuć bólu, który zniknął na zawsze, ani w ostatnich sekundach zrozumieć, dlaczego wśród letnich traw na wzgórzu pojawiły się rozwarte wrota starodawnego klasztoru, zalanego słońcem południowej godziny, klasztoru, jaki oglądał ongiś na północy, i dlaczego stanęła przed nim wysoka mniszka ubrana na czarno, żałobnie, o dręcząco znajomym spojrzeniu aksamitnych oczu, z białą chustą na czarnym czepku, o ładnej, mokrej od łez twarzy, mniszka, która ruszyła mu na spotkanie w towarzystwie wychudzonego, wycieńczonego protopopa Awwa-kuma, z śmiertelnym smutkiem przyciskając do piersi złożone modlitewnie dłonie. 1981 - 1984 Printed in Foland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1989 r. Wydanie I Nakład 19 700 + 300 egz. -f 4000 egz. dla Drukarni Bibliotecznej „Książnica" w Katowicach. Objętość 14,37 ark. wyd., 18,5 ark. druk. Papier offsetowy Tli kl. 70 g. Format 82X104/32. Oddano do skiadu w listopadzie 1988 r. Druk ukończono w sierpniu 1989 r. Wojskowa Drukarnia w Łodzi. Zam. ńr 954 D-3 —1 Własność biblioteki