. Karl Hans Strobl MOJA PRZYGODA Z JONASZEM BÓRGIEM (Mein Abenteur mit Jonas Barg) — Moi panowie — rozpocząłem — życie! życie! "Życie nie jest największym z dóbr", powiada poeta... i nie ma racji. Nie tylko, że jest najwyższe, ale jest ono też naszym jedynym dobrem. Wszystko co odczuwamy jako szczęście, radość, dionizyjską rozkosz, spokojną sytość, są to projekcje życia w nasze dusze. A nasze dusze? Czymże innym są jak tylko porywami jedynego, nieskończonego życia, zbieżnymi punktami dwóch wielkich możliwości bytu, czasu i przestrzeni? Panowie, świadomość sferyczna i w ogóle życie... panowie, hurrra!... Mówiłbym tak jeszcze długo przy aprobującym szmerze i okrzykach zachęty ze strony moich towarzyszy klubowych, rozgrzany znakomitym ponczem, gdyby nie wpadł mi w słowa ten nienawistny głos. Powiedziałem jeszcze kilka zdań, aby przydusić ten głos, ale przyłapałem się na tym, że bardziej wsłuchuję się w słowa mojego przeciwnika, aniżeli zwracam uwagę na logikę własnej wypowiedzi. Przerwałem tedy swój hymn pochwalny na cześć życia w połowie. — Widzicie sami, moi przyjaciele — mówił głos — że daliście się zwieść chemicznej manii wielkości; ożywione preparaty, którym wydaje się, że są panami stworzenia, które samo jest tylko zielonym kobiercem rozpostartym nad bagnem pełnym zgnilizny i brudu. Życie jest procesem spalania, oksydacją, lub — jeżeli wolicie — przemianą materii, o ile wierzycie w bałwana Materię. Życie jest ciemnym procesem zachodzącym w układzie splotów nerwowych odrażającego potwora, którego imienia nie będę wam lepiej wymieniał, gazem rozkładającym się w jego wnętrzach, a jego blask jest odblaskiem energii procesów gnilnych. Słowa te podziałały na nas różnie, w zależności od stanu upojenia alkoholowego, w jakim każdy z nas znajdował się z osobna. Co bardziej trzeźwi spoważnieli i zgorzknieli, kontemplowali swoje szklanki rzucając wrogowi życia nieprzyjazne spojrzenia, podpici poczęli z wielkim hałasem i przy pomocy niespójnych argumentów stawiać mu opór, a ci kompletnie pijani rzucili mu się z płaczem na szyję próbując go całować i prosząc o wybaczenie, że życie jest tak wielkim złem. Jonasz Bórg, oblegany przez gości klubowych, stał nieporuszony jak słup i patrzył swymi głęboko osadzonymi i płonącymi niczym nocne pochodnie oczyma w moim kierunku, jakby oczekiwał ode mnie odpowiedzi. — Dzieci — zabrałem powtórnie głos — dzieci, i cóż przyjdzie z takiego rezonerstwa? Jesteśmy własnością życia, które nas trzyma, obdarowuje nas każdego dnia coraz to nowymi cudami i od rana do wieczora zwycięża wciąż na nowo swego przeciwnika. Wydawało mi się, że powiedziałem coś zupełnie banalnego, wymawiając się na miejscu od poważnej dyskusji, ale Jonasz Bórg krzyknął głośno, jak gdyby ugodził go ktoś rozpalonym żelazem i opadł na swoje krzesło. Pijani zebrali się wokół niego podpierając się nawzajem i wylewając na siebie strumienie łez, podczas gdy pozostali, oburzeni jego grubiańskim nietaktem, odsunęli się od niego skupiając się dookoła mojej osoby. — Proszę nie zwracać na niego uwagi — powiedział inżynier Munk — uspokoi się za chwilę. Po tym, jak zostałem przeniesiony z uprzedniego miejsca swojej posady do tego miasta, znalazłem w "Klubie Podstrzeleńców" miłą memu usposobieniu atmosferę i współwyznawców filozofii życiowej, do jakiej się przyznawałem. Z nabożeństwem pielgrzymowaliśmy do świątyń życia, pozwalając sobie wszelako w ich zaułkach i bocznych krużgankach świętować jego tajemnice w sposób zgoła orgiastyczny. Moi przełożeni przenosząc mnie służbowo tytułem kary za dowcipy, dla których nie mieli zrozumienia, wyświadczyli mi tym samym ogromną przysługę, bowiem akurat to środowisko akceptowało pomysły jeszcze bardziej szalone od moich własnych. W "Klubie Podstrzeleńców" czułem się znakomicie, tym niemniej zorientowałem się natychmiast, że stałem się tu przedmiotem nienawiści, celem przeogromnej siły pragnącej mnie za wszelką cenę zniszczyć. Nienawiść ta i siła emanowała na mnie z dziwnie pustych, tkwiących jakby na dnie jakiejś długiej rury, nieruchomych oczu mojego towarzysza klubowego. Jonasz Bórg, bo to o nim mówię, próbował się do mnie zbliżyć z uprzejmością tak szczególną, że nastroszyłem się przeciwko niemu jeszcze bardziej. Ja, który mam naturę poznawczą i otwartą, znalazłem naraz całe mnóstwo wątpliwości i powodów, aby mieć się przed nim na baczności. Rzecz charakterystyczna, że pozostali towarzysze klubowi dzielili niejako moje odczucia i obawy, ale w sposób daleko bardziej jednoznaczny i jakby mniej świadomy. Kiedy poprosiłem kiedyś, aby mi wyjaśniono, jak to się właściwie stało, że ten zamknięty w sobie, przejmujący lękiem człowiek, o którego obywatelskim życiu nikt nic bliższego nie wiedział, mógł zostać przyjęty do klubu, zapanowała konsternacja. Nikt przede mną nie postawił jeszcze tego pytania. Podczas jakiegoś ciężkiego pijaństwa pod koniec długiej i we wszystkich rejestrach rozgrywanej fety obiecano mu przyjęcie do klubu. Stało się to skutek sympatii zrodzonych w alkoholowym odurzeniu, sympatii jednak, które i dzisiaj miały jeszcze dziwną władzę nad członkami naszego stowarzyszenia. Gdy następnego dnia stanęła do dyskusji sprawa jego członkostwa, nikt nie zgłosił sprzeciwu. Lęk, do którego nie chcieli się przyznać, powstrzymywał potencjalnych oponentów. I tak Bórg został klubowiczem, chociaż bano się go i prawie nienawidzono. Wszystko objęte było dotąd jakąś dziwną zmową milczenia, którą złamały dopiero teraz moje pytania. Dopiero teraz zdumieli się wszyscy, iż tolerowali dotąd bez słowa sprzeciwu towarzystwo Bórga podczas najwspanialszych imprez, który je naturalnie zawsze psuł swoją obecnością. Poczęto zastanawiać się nad możliwościami usunięcia go z naszych szeregów. Członkowie klubu wyraźnie też garnęli się ku mnie, jakby instyktownie spodziewali się znaleźć we mnie ostoję przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem. Owego wieczoru, podczas którego Jonasz Bórg swoimi nienawistnymi słowy przerwał mi brutalnie mój hymn na cześć życia, podział ten zaznaczył się szczególnie wyraźnie. Ale Bórg uwolnił się od płaczących mu na piersi towarzyszy i podszedł do mnie podając mi rękę. Rękę, której skóra była zimna i nieczuła niczym jakiś przedmiot i której palce zamknęły się na mojej dłoni niczym zatrzaskujący się zamek. — Pryncypialna odmienność stanowisk — rzekł do mnie — nie powinna nas rozdzielać. Pan jest przyjacielem życia; ja nie uważam go ani za coś wzniosłego, ani pięknego czy dobrego. Ta różnica w poglądach nie powinna jednak rzutować na nasze wzajemne stosunki. — Słuchaj no pan — odezwał się inżynier Munk — nie o poglądy tu w tym momencie chodzi, ale o ton, w jakim są formułowane... — W moim pobliżu dały się słyszeć i inne odważne głosy protestu: — Nie mówił pan, jak przeciwnik jakiejś sprawy, lecz jak ktoś, kogo obłęd ogarnął. Nie było warunków, aby kontynuować tę rozmowę, bowiem biesiada powróciła na swoje tory i nasz temat zniknął w jej odmętach. Bórg usiadł obok mnie darząc mnie swoją zimną uprzejmością, która spowijała mnie niczym sieć. Przed naszymi odurzonymi alkoholem oczyma wykwitały duże, czerwone pąki, których widok przyprawiał nas o szaleństwo i budził w nas wszystkie niskie instynkty destrukcji. Ozdoby i klejnoty, jakie tylko dało się uzbierać na sali, utłuczono w moździeżu w jedną bezkształtną metaliczną masę, z której następnie każdy wrzucał kawałek do swojego kieliszka doprawiając ten cocktail liściem laurowym z wieńców porozwieszanych na ścianach. Piliśmy w ten sposób szampan wymieszany ze złotem i sławą. Niektórzy brali igły i nakłuwali sobie obnażone ramiona i uda. Inni znów przypalali sobie ciała płomieniami świec i zdawali się, pogrążeni w ciężkim odurzeniu, nie czuć w ogóle bólu. Ściany natomiast poczęły się z wolna kręcić dokoła, pochylać w końcu ku sobie, a kiedy wszystkie załamania wygładziły się, powstała nad naszymi głowami kopuła wirująca w zawrotnym tempie wokół jakiejś krzywo ustawionej osi. Im późniejsza stawała się nocna pora, tym bardziej przybierało na sile rozpasane pijaństwo i tym przyjaźniej cisnęli się towarzysze klubowi do Jonasza Bórga, który nadal niczym kół tkwił nieporuszony pośród nas. Z wielkich czar, jakie wypełnione szampanem krążyły z rąk do rąk, pił ogromne ilości wina. Inżynier Munk przysiadł się do niego z drugiej strony wyzbywając się swojej wcześniejszej nieufności, a nawet narzucając się teraz z czułą przyjaźnią. Dziwne wydało mi się to wszystko i nagle uświadomiłem sobie z nieprzyjemną jasnością, że wszyscy siedzimy wokół Bórga i odnosimy się do niego niczym do głowy towarzystwa. Wstałem i wyszedłem, aby otrzeźwić się przy pomocy zimnej wody. Z wielkiej lwiej głowy przymocowanej nad umywalką z czarnego marmuru tryskał mi na twarz szeroki strumień wody wspomagając w ten sposób moją wolę w odzyskaniu zupełnie nieregulaminowej trzeźwości. Kiedy się wyprostowałem, poczułem za plecami obecność Jonasza Bórga. Patrzył na mnie swymi pustymi oczyma jakby z wielkiej dali i nienawiść tłumiła mu głos, gdy się do mnie odezwał: — Kiepski z pana towarzysz klubowy. Czy to ma być przykład ślubowanej lekkomyślności? Wyrywa się pan wzlotom tego cudownego bankietu przy pomocy kuracji wodnej? Zebrałem się w sobie, jakbym miał stanąć do zapasów z groźnym przeciwnikiem. — Życie domaga się przestrzegania granic w szaleństwie. A poza tym, to gdzie u pana ta lekkomyślność, którą i pan i ślubował zostając członkiem tego klubu? Nigdy jeszcze nie widziałem, aby padł pan w objęcia szałowi radości. Słowa te ugodziły go niczym piorun i opuściwszy głowę w ramiona przepuścił mnie w milczeniu do sali. Tutaj rausz skosił już większość z uczestników zabawy pozostawiając ich rozrzuconych w najbardziej pożałowania godnych pozach. Pozostali siedzieli i śliniąc się wydobywali jeszcze z siebie jakieś mętne słowa. — Uczta Platona pióra Sofoklesa! — ryczał inżynier Munk. — Kiedy jednak zaświtał dzień, i towarzysze leżeli pod stołem, oni siedzieli jeszcze... mój Plato. Mówił dalej z płaczem w zmierzwioną brodę Jonasza Bórga i czkał ze wzruszenia. — Chodźmy — odezwał się do mnie Bórg podając mi ramię — Niech się pan wesprze; wspólnymi siłami udajmy się do domu. — Dziękuję, podołam temu o własnych siłach. Jeżeli pragnie się pan tutaj komuś przysłużyć, to proszę ofiarować swą pomoc inżynierowi Munkowi. Nic nie zdejmowało mnie w tym dziwnym człowieku taką zgrozą jak jego wzrok, nad którym zdawał się on mniej panować, aniżeli nad swymi ustami. Bez słowa złapał zapitego inżyniera pod ramię i kiedy również pijani służący pomogli nam się ubrać, ruszył za nimi po schodach. Ze ścian szczerzyły do nas swoje zęby szydercze maski. Świt spowity był w wilgoć i mgłę. Miasto budziło się powoli do swoich spraw. W nocy spadły olbrzymie ilości śniegu, który ciążył teraz na wszystkich dachach i zmuszał zamiataczy ulic do wzmożonej pracy, aby możliwy stał się jakikolwiek ruch. Uszliśmy niewiele ponad kilka kroków, gdy posłyszeliśmy za sobą silne uderzenie i chmura śnieżnego pyłu smagnęła nas po plecach. Rzuciliśmy się za podążającymi za nami Bórgiem i Munkiem. Dostrzegliśmy przed sobą w szarówce leżący zwał śniegu i stojącego obok nieruchomo Bórga, którego oczy płonęły zimnym blaskiem. — Gdzie jest Munk? Gdzie Munk?! Bórg wskazał palcem na górę śniegu obok. Poruszała się jeszcze lekko osiadając mocniej pod własnym ciężarem. Rzuciliśmy się na śnieżny zator, który blokował nie tylko chodnik, ale i część ulicy, próbując rozkopać go rękami i laskami. Po gruntownym rozważeniu zawału przyłączyli się do nas stojący najpierw wokół zamiatacze. Także i paru piekarczyków roznoszących akurat kosze z pieczywem zaniechało na tę chwilę swoich obowiązków i pośpieszyło nam z pomocą zagrzebując się w śniegu do pasa. Kilku wczesnych bumelantów, sinych od mrozów notorycznych pijaczków, otoczyło nas ciekawskim wianuszkiem i dało się rozpędzić nie szczędząc szyderczych uwag dopiero patrolowi policji, który pilnie zabrał się do wyjaśnienia okoliczności wypadku notując przy tym i numer domu, z którego dachu obsunęła się lawina. Kiedy po pół godzinie odkopaliśmy przyjaciela, był już martwy. Albo pękł mu kręgosłup, udusił się, czy też dostał zawału serca — nie wiem. Nie pytaliśmy o to, bowiem naczelną zasadą obowiązującą w "Klubie Podstrzeleńców" było nie rozmawiać o śmierci czy też zmarłych. Gdy umierał ktoś z naszego kręgu, to traktowaliśmy to niczym zwykłe odejście nie pozwalając sobie na słowa współczucia. Przez rok, podczas każdego bankietu, stał przy jego zwykłym miejscu kieliszek; to było wszystko, na co zezwalały nasze statuty dla milczącego uczczenia pamięci byłego towarzysza. Ciężko było mi uporać się samemu ze swoim bólem i przerażeniem. Często byłem już niemal gotów podzielić się przejmującą mnie grozą z przyjaciółmi, wszelako miotające mną myśli były tak niejasne, tak pełne domniemanych tylko okropieństw, że bałem się je porządkować nawet na swój własny tylko użytek. W chwili, gdy ujrzeliśmy przed sobą cudownie oszczędzonego Bórga stojącego sztywno obok zwału śniegu, niczym obok wielkiego grobu, wydało mi się, jakby jego ręka opadała jeszcze po wydanym poleceniu, a wąskie usta skrywały w ściśniętym grymasie bestialski uśmiech. Myśl ta, owładnąwszy mną raz, nie opuściła mnie już, więc snułem ją dalej poprzez gąszcz pytań. A gdybym to ja szedł z Bórgiem w miejsce Munka? Czy lawina i mnie by zabiła? Czy może dlatego zaproponował mi wówczas ramię? Nie miałem najmniej szych wątpliwości, że i moi przyjaciele zadręczali się podobnymi myślami; tym niemniej milczeliśmy o tym wobec siebie i tłumiliśmy w sobie heroicznie te obawy. Trzymaliśmy się twardo swoich zasad, a że tego rodzaju przypadkom towarzyszy zwykle nieco sztuczna wesołość, zatem oddawaliśmy się zapomnieniu jeszcze bardziej szalonych pomysłów. Muszę przyznać, że to ja byłem pomysłodawcą najbardziej obłędnych historii. Rzecz z numerami akrobatycznymi także w mojej narodziła się głowie. Prześladowany nieukojonym pragnieniem doświadczania tego, co niebywałe, wpadłem na pomysł przekształcenia całego naszego klubu w bandę akrobatów. Chciałem wszystkie nasze spokojne, szacowne mieszczańskie przyjemności postawić niejako na głowę, urozmaicić je różnymi utrudnieniami, a nasze dawne żądze wystawić na próbę nowych, dziwnych sensacji, niebezpieczeństw i przeszkód. Ponieważ statuty zobowiązywały nas do ćwiczeń cielesnych, a ponadto i tak byliśmy w większości niezłymi gimnastykami, dobrymi pływakami, wioślarzami, fechmistrzami i jeźdźcami, to niebawem wykonywanie prostych popisów akrobatycznych jak skoki przez obręcze, balansowanie, zeskoki z trapezu, nie sprawiało nam żadnych trudności. W miarę, jak przechodziliśmy od ćwiczeń łatwiejszych do trudniejszych, rosło w nas zadowolenie z uprawiania tej akrobacji. Doszło nawet do tego, że mało kto był w stanie spożywać na przykład swoje posiłki inaczej, jak siedząc na rozpiętej linie, czy też wisząc głową w dół i obracając półmiskiem na widelcu. Uwzględniliśmy w naszym programie także taniec na linie. Wyróżniali się w tej konkurencji spośród nas szczególnie mój ulubiony przyjaciel Dittrich, który wszedł do klubu na miejsce Munka, i ja sam. W sztuce tej mogliśmy równać się śmiało z przejezdnymi akrobatami demonstrującymi swoje sztuczki przed rozdziawiającymi gęby chłopami i byliśmy dumni, że przy pomocy silnej woli potrafiliśmy dopiąć tego, co u zawodowych akrobatów wydawało się przecież być owocem długoletniego treningu. Nasze pomieszczenia klubowe przekształciły się w jeden wielki cyrk. Unoszącą się zwykle mgiełkę perfum zabił teraz ostry zapach potu i rozgrzanych ciał. W tej próbie wszystkich sił czuliśmy się wewnętrznie odprężeni zapominając o tym, o czym i tak byliśmy zobowiązani milczeć. Jedynie Jonasz Bórg nie wydawał się być zadowolony z takiego obrotu rzeczy. On, który rozkwitał, gdy opuszczały nas siły w godzinach biesiadnych zapasów, który dosłownie rósł w oczach, gdy kurczowo usiłowaliśmy wtedy utrzymać się choćby jeszcze chwilę na powierzchni świadomości, teraz zdawał się nie aprobować naszego gimnastycznego zapału i jakby kurczył się w sobie mając dla nas tylko słowa oschłego szyderstwa. Wzywany do wzięcia udziału w naszych zawodach, potrafił dorównać najlepszym z nas, aczkolwiek nigdy nie widziano, aby oddawał się stosownym ćwiczeniom. Wszelako jego ewolucje miały w sobie coś z kanciastości ruchów pająka. Była to zwinność obywająca się jakby bez stawów, co wywierało dosyć nieprzyjemne wrażenie i co odbieraliśmy niejasno jako brak ludzkiego czynnika w tej sztuce. Autorem najbardziej w istocie szalonego pomysłu na tym etapie naszego życia klubowego nie byłem jednak ja. — Czy wiecie, chłoptasie — odezwał się do nas pewnego wieczoru mój przyjaciel Dittrich — czy wiecie, że jutro zaczyna swoje występy cyrk Barnuma? Siedział nad stołem okrakiem na linie pijąc szampan prosto z butelki, którą przed chwilą otworzył. Z dołu odpowiedział mu śmiech: — Pewnie, pewnie! No, ale co z tego? — Jak to, co z tego? Panowie! Chłoptasie! Co z tego? To, co oczywiste nigdy nie przychodzi ludziom do głowy. Pójdziemy tam po przedstawieniu i złożymy zawodowcom swoje uszanowanie jako koledzy z branży. Pomysł był wystarczająco zwariowany, aby uzyskać naszą całkowitą akceptację. Byłem jednym z tych, którzy najgoręcej za nim orędowali, dopóki nie obudziło we mnie niepokoju nader ciepłe dlań zainteresowanie ze strony Jonasza Bórga. Zbliżył się do mnie z wyrazem tej odstręczającej uprzejmości na twarzy, z jaką mi się zawsze narzucał, i rzekł: — Ten pomysł jest tak znakomity, że z powodzeniem mógłby pochodzić od pana. — Ależ dziękuję panu. — Będziemy mogli przecież zaprezentować teraz swoje umiejętności przed publicznością, która potrafi je docenić. Jedynie dokładna znajomość prawideł sztuki pozwala właściwie ocenić mistrzostwo jej wykonania. — Zapewne, zapewne. Pozostawiłem go, bowiem nie mogłem znieść ciężaru jego wtopionych we mnie oczu. Ale nadal czułem jego wzrok na swoich plecach. Cyrk Barnuma zajechał następnego dnia ze swoim potężnym aparatem do naszego miasta. W przeciągu niewielu godzin ustawiono potężną konstrukcję namiotową, tak że wieczorem odbyć się już mogły pierwsze występy. Obejrzeliśmy sobie najpierw ekspozycję odbiegających od wszelkich spotkanych norm dziwactw, a następnie udaliśmy się na popisy akrobatów komentując je między sobą fachowo. W garderobie służący trzymali w pogotowiu nasze trykoty gimnastyczne. Po występie powiadomiliśmy jednego z dyrektorów o naszym zamiarze, rozwiewając jego wątpliwości widokami na zasobną w rozkosze stołu i wesołą noc. Przekonaliśmy go też, aby zatrzymał grono najlepszych członków swojej trupy. Był to dosyć osobliwy widok, kiedy po przebraniu weszliśmy na arenę. Najpierw staliśmy naprzeciwko siebie niczym dwa wrogie zastępy wojska; gdy wniesiono jednak zaraz bogato zastawione stoły, które aż uginały się pod ciężarem potraw, atmosfera szybko uległa rozluźnieniu. Nieufny dyrektor kazał początkowo oświetlić arenę tylko skromnymi palnikami gazowymi, co sprawiało teraz wrażenie, jakby otaczały nas wysokie, czarne mury. Po pierwszych daniach przygotowanych w kuchni najlepszej restauracji w mieście temperatura spotkania wyraźnie skoczyła w górę. Dyrektor powstał ze swego miejsca i łamaną niemczyzną wygłosił mowę na cześć niespodziewane} gościnności sympatycznych amatorów akrobatyki. Jeden z nas zrewanżował się przemówieniem w jeszcze bardziej połamanej angielszczyźnie i już całe wnętrze namiotu kąpało się w rzęsistym, świątecznym oświetleniu wielkich lamp łukowych. Zebrane towarzystwo wymieszało się teraz, dobierając się wedle pierwszych, choćby najbardziej zwariowanych impulsów. Przebrane za nimfę leśną dziewczę usadowiło się na kolanach radcy finansowego, jakaś olbrzymka wzięła na ręce naszego nadporucznika i położyła go sobie w poprzek na potężnych piersiach, fabrykant sukna tarmosił za futro przybiegłą skądś małpią samicę. Dwóch sekretarzy sądowych i profesor studiowało wspólnie wytatuowaną na ciele Malajki mapę Borneo. Także i męskiego rodzaju dziwolągi spotkały się z zainteresowaniem. Jakiś obciągnięty skórą szkielet wdał się z naszym lekarzem w rozważania natury medycznej, drągal mający być największym człowiekiem świata przysiadł się — najprawdopodobniej na zasadzie przyciągania się przeciwieństw — do nader skromnej postury adwokata, natomiast reklamowany jako najmniejszy człowiek świata, wyglądający niczym król karłów z dawnych baśni, postawił swoje wysokie krzesło obok wielkiej tuszy aptekarza, o którym wieść niosła, że wszystkie porcelanowe misy służące mu do mieszania maści zgnieść może w jednej ręce. Pozostali towarzysze klubowi bardziej byli skromni i wybrali towarzystwo właściwych akrobatów. Przed piękną baletnicą specjalizującą się w tańcu na linie, Miss Ellida, błyszczącą w połyskliwym stroju niczym kobra, puszył się swoją głęboką wiedzą o akrobatyce liniowej mój przyjaciel Dittrich. Wiedziałem, jak dosłownie pęczniał z radości, podczas gdy ja sam w rodzimym dialekcie wiedeńskim poufną rozmowę o arkanach ujarzmiania dzikich zwierząt prowadziłem z arabską treserką imieniem Fatma. Nazywając rzecz dokładniej, to zdawałem właściwie próbę z tego tematu, bowiem Fatma z właściwym sobie wdziękiem demonstrowała niektóre, znane jej z praktyki chwyty, na moim ciele. Nasza biesiada stała się z czasem tak głośna i wprost hałaśliwa, że zwierzęta trzymane w klatkach stojących wokół areny zaczęły nam akompaniować donośnym porykiwaniem, tak że mogło wydawać się, że wpadliśmy w pułapkę zastawioną przez demony prosto z piekła rodem, które okrążają nas teraz ze wszystkich stron. Dowody świeżych przyjaźni stawały się z każdą minutą coraz to bardziej palące, temperatura świadczonych sobie nawzajem po kątach czułości podnosiła się nieubłaganie do poziomu eksplozji. Czułem podskórnie, że narasta coś, czemu będę musiał stawić czoła przy pomocy całej swojej przenikliwości. W namiętny szept Fatmy, która wprawnymi dłońmi pokazywała mi nową swoją sztuczkę, wdarł się głos Jonasza Bórga siedzącego pośród powszechnego bratania się, jak to miał w zwyczaju, nieruchomo i bez wyrazu: — Siedzimy tak tutaj świętując nowe koleżeństwo, ale przecież poza tym, że mamy swoje trykoty, niczym jeszcze nie uwiarygodniliśmy naszych umiejętności. Powinniśmy zademonstrować, na co nas stać. Towarzyszom klubowym nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. W mig znaleźli się na piasku areny popisując się akrobatycznymi sztuczkami, czemu członkowie trupy Barnurna przyglądali się z nieskrywanym zdumieniem, nie spodziewali się bowiem takiej zręczności u amatorów. Jonasz Bórg nie wydawał się byt jednak usatysfakcjonowany odniesionym sukcesem i zaproponował, abyśmy z Dittrichem pokazali nasze umiejętności na linie. — Tylko tam w górze rozstrzyga się dowodnie, czy posiada się rzeczywiście siłę, odwagę i wytrwałość — podkreślił swoją propozycję wskazując ręką na dach namiotu, pod którym rozpięta była lina Miss Ellidy. Uważam za swój obowiązek wyznać w tym miejscu, że ogarnęła mnie w owym momencie taka zgroza, taka straszliwa trwoga przed śmiercią, jak gdybym, zawleczony na skraj przepaści, usłyszał nieodwołalny wyrok sędziego, że mam w nią skoczyć. Ale Dittrich napatrzony w drwiące oczy Ellidy i rozogniony bliskością jej wężowatego ciała, zgodził się tak bezwarunkowo, że nie śmiałem się sprzeciwiać. Szybko rozwiano wątpliwości opierającego się początkowo dyrektora, po czym kilku usłużnych akrobatów napięło linkę pomocniczą, po której mieliśmy się wspinać do rozwieszonej w górze liny właściwej. Mój umysł analizował z szybkością dostępną chyba tylko w obłędzie strachu przed śmiercią wszelkie możliwości ratunku, ale nie znajdował niczego, niczego... W ostatniej chwili krzyknąłem: — Ale sieć, gdzie jest sieć... — Proszę się nie kłopotać siecią — odezwał się Jonasz Bórg niczym kat. — Sieć odbiera tej sztuce finezję — pospieszyła mu w sukurs piękna Ellida i roześmiała się na głos. — Chodźże; no chodź popędzał mnie Dittrich chwytając za końcówkę linki. Mięśnie spęczniały mu pod trykotem. Spojrzałem na Bórga i dostrzegłem jego źrenice płonące niczym rozpalone żelaza w dwóch ciemnych norach. Chciałem odciągnąć Dittricha od linki, ale to było niemożliwe. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko ruszyć w jego ślady. Ledwie uszedłem ze dwa kroki, gdy potknąłem się o zagrzebaną na pół w piasku areny butelkę; prąd przeszył mi nogę, krzyknąłem i upadłem. Pospieszono mi z pomocą i stwierdzono po wstępnych oględzinach, że zwichnąłem sobie stopę. Cóż było robić? Posadzono mnie na krześle i dla wszystkich stało się oczywiste, że z mojego udziału w ćwiczeniach na linie nic już dzisiaj nie będzie. Ciche pojękiwania, od jakich nie mogłem się powstrzymać, skruszyły Fatmę do tego stopnia, że jej żylaste ręce okazały się już naraz całkiem miękkie i czułe. Dittrich tymczasem, nie oglądając się już na mnie, piął się ponad naszymi głowami w górę. Ciężkie i gorące łzy nabiegły mi do oczu, a Fatma widząc to, zaczęła pochlipywać z cicha do towarzystwa. Mój przyjaciel dotarł już pod szczyt dachu i ująwszy drążek do balansu, który mu podano na lince, rozpoczął swój podniebny chód. Ostrożnie stawiał przed sobą stopy szukając mocnego oparcia na linie i wydając od czasu do czasu ostre okrzyki. Za każdym razem odpowiadał mu z dołu koncert dzikich chórów zwierzęcych. Ludzie skulili się w sobie i przesuwali się po arenie niczym obłoki pełzające po ziemi. Wstrzymałem niemal oddech, kiedy poczułem obok siebie obecność Jonasza Bórga. Kiedy Dittrich będący już w połowie drogi przykucnął dla krótkiego odpoczynku, Bórg nachylił się do ucha: — Jest pan zbyt ostrożny na to, mój drogi przyjacielu, aby być członkiem naszego klubu. Czy może i ode mnie zechce pan wymagać, abym uwierzył w tę bajeczkę ze zwichnięciem stopy, jaką pan tu zainscenizował? A więc przejrzał mnie... wiedział, że odegrałem komedię, na Boga, żałosną komedyjkę, aby tylko nie musieć wspinać się na linę; wiedział, że tchórzliwie opuściłem przyjaciela, ponieważ obawiałem się śmierci, ponieważ obawiałem się jego, Jonasza Bórga. Zaśmiał się jeszcze krótko i chociaż nie patrzyłem na niego, wiedziałem, że teraz oddalił się. Siedząc nadal przy Fatmie usiłowałem wzrokiem wesprzeć Dittricha i za każdym jego krokiem nerwowo ściągałem własne nogi. Nagle ujrzałem cień, podłużny cień, jak pajęczymi ruchami wspinał się po zwisającej luźno lince. Ten cień... ten odrażający pająkowaty cień — on to był. Nikt go nie widział. Nikt nie krzyczał. Także i ja nie krzyczałem. Głos mi odjęło. Zerwałem się trzepocząc rękami, podczas gdy cień był już na górze. Wszedł na linę i widziałem wyraźnie jak podobny w świetle elektrycznych lamp do słupa mgły przesuwał się szybko do przodu. Dittrich dotarł był niemal do końca liny. Zaczął przygotowywać się do obrotu w tył, gdy cień go dopadł. Wciąż mam ten obraz przed oczami, jak drążek w rękach Dittricha zaczyna się niebezpiecznie szybko kołysać, a on sam zatrzymuje się usiłując odzyskać równowagę. W tym momencie cień skoczył mu na plecy i gdy mój przyjaciel odwrócił się gwałtownie w naszym kierunku, wydawało mi się przez ułamek sekundy, że nad jego pobladłą twarzą rozpoznaję wykrzywione w szyderczym grymasie rysy Bórga. Dittrich krzyknął głośno, ale nie dziarsko, jak uprzednio, lecz z wyraźnym przerażeniem w głosie, wypuścił drążek i sięgnął rękami do gardła, jakby usiłował je uwolnić do dławiącego je uchwytu. Następnie rozegrała się w górze krótka walka, zapasy z nieubłaganą siłą ciążenia ziemi — i ciało szerokim łukiem runęło w dół. Dittrich spadł do stóp Miss Ellidy, która w szoku odskoczyła do tyłu. Nie przepychałem się do przodu, aby spojrzeć na zgruchotane ciało przyjaciela. Moją jedyną myślą było teraz odnaleźć Jonasza Bórga. Kiedy się odwróciłem, stał wprost przede mną, a jego płonące ponuro oczy osadziły mnie haniebnie w miejscu, chociaż chciałem się rzucić na niego. Nie miałem jeszcze nad nim władzy. Wciąż musiałem szukać zaklęcia, które by mnie od niego uwolniło. Milczenie po śmierci Dittricha doskwierało nam bardziej, aniżeli mógł to sprawić fizyczny ból. Bodaj najdotkliwiej cierpiałem ja, który — jak sądziłem — zauważyłem coś zupełnie wyjątkowego tamtego wieczoru. Obowiązująca nas klauzura ciążyła mi niczym kamień młyński. Czułem wewnętrzną presję do złamania zasad klubu. Często, gdy wieczorną porą nasza wymuszona wesołość traciła swój impet, byłem już bardzo bliski wypowiedzenia tego, o czym i tak myśleli w duchu wszyscy. Awersja towarzyszy klubowych okazywana Jonaszowi Bórgowi rosła i to już całkiem jawnie; zupełnie, jakby i oni mieli świadomość podejrzenia, które zagnieździło się we mnie od dnia ostatniego wypadku i dla którego wciąż jeszcze nie miałem nazwy. Tylko sam Jonasz Bórg zdawał się niczego z tej atmosfery nie dostrzegać, przychodził i wychodził tak jak i wcześniej, i nikomu z nas nie udało się mimo usilnych prób w tym kierunku przeniknąć tajemnicy jego życia pozaklubowego. Także i moje starania w tym względzie nie przyniosłyrezultatu. Tyle jedynie stało się jasne, że z pewnością nie mieszkał w mieście. Nie miał tu żadnych absolutnie stosunków, będąc zawieszony niejako w próżni. W miejsce akrobacji nie chciała się przyjąć przez pierwsze tygodnie po wypadku żadna inna zabawa. Profesor Hannak, który w przerwach pomiędzy naszymi ucztami oddawał się studiom historycznym, podsunął pomysł zorganizowania historycznych maskarad, podczas których, zapominając o teraźniejszości, mogliby się oddać kontemplowaniu ducha minionych epok. Usiłując uchwycić się możliwie szybko czegoś nowego, starając się też zapomnieć o dwu przyjaciołach, o których przypominały dwa puste puchary na ich miejscach, zwróciliśmy się ku czasom, w których wesołość, przekraczając zwykłą, ludzką miarę porywała ludzi w swój dziki wir, niczym oszalała karuzela. Przepych i rozmach, z jakimi świętowaliśmy nasze orgie w stylu królów perskich, chylącego się ku upadkowi cesarstwa rzymskiego i francuskiego rokoka, miały w sobie — przy odpowiednio mniejszych proporcjach — rzeczywiście dużo z luksusu tamtych czasów i biesiad. W całym mieście, którego plotkarskim charakterem głęboko pogardzaliśmy we własnym zamkniętym towarzystwie, szeroko rozprawiano o naszych wyczynach. Uważano nas na straceńców. Im bardziej mnożyły się proroctwa rychłej zguby szaleńca, które docierały jednak jakoś do nas, tym głośniej śmialiśmy się z tego i tym bardziej rozpasane stawały się nasze przedsięwzięcia. Coś pędziło nas bez wytchnienia do przodu, coś przed czym instynktownie staraliśmy się uciec, bowiem budziło w nas nienawiść, którą zresztą nie do końca uświadamialiśmy sobie nawet. Wydawało mi się, że zachodzi jakiś związek między tym dziwnym wewnętrznym pędem do przodu, a Jonaszem Bórgiem, który jak zwykle tkwił pośród nas nieporuszony i sztywny. To nie były już spotęgowane rozkosze życia, czemu oddawaliśmy się teraz (jak sobie to dopiero później uzmysłowiłem), ale w gruncie rzeczy ich dokładne przeciwieństwa. To nie była już lekkomyślność, to był obłęd w najczystszej postaci, który nami miotał. Żaden z nas nie miał wątpliwości, że tylko za sprawą przypadku nie siedziała nam już na karku policja. Pewnego dnia Jonasz Bórg podniósł się pośród naszego grona i zatopiwszy we mnie nieruchome oczy zaprosił nas na bankiet do siebie. . — Widzę, że jesteście panowie zaskoczeni tym zaproszeniem — kontynuował. — Rzeczywiście, dotąd żadnego jeszcze z panów nie gościłem u siebie. Wszelako moja chęć nienarzucania się ze swoją osobą, która to postawa przysparza mi często kłopotów, była silniejsza od gotowości goszczenia panów w domu. Teraz jednak, kiedy dotykają panowie swoimi zainteresowaniami obszaru moich własnych eksploracji, mam śmiałość przedstawić panom tę prośbę. Otóż także jestem historykiem, oczywiście tylko z zamiłowania, po amatorsku, i od lat już zamieszkuję jesienną porą przez kilka tygodni pomieszczenia zamku Neufels. — Przecież Neufels to ruina — zdziwił się nadporucznik. — Właśnie dlatego tak bardzo ten zamek mi się podoba. Jak panowie wiedzą, tropię ślady rozkładu. Ale oczywiście pragnę panów zapewnić, że znajdą panowie u mnie wszystko to, czego domagają się — jego nieruchome oczy płonęły teraz intensywnym blaskiem — panów nieposkromione instynkty życiowe. Proszę zostawić to już mojej trosce, aby gościna u mnie wypadła tak wybornie, że nie będą panowie mieli doprawdy chęci opuszczać mnie w ogóle. Nie powinno panom niczego brakować, albo mówiąc właściwiej, nie powinni panowie, ugoszczeni przeze mnie, domagać się już niczego z tego, co dotychczas uważają jeszcze za niezbędne. Pomimo, że Jonasz Bórg starał się swemu zgrzytliwemu głosowi nadać miłe brzmienie, niepokój mój doszukiwał się w jego słowach ukrytych gróźb i tajemnych niebezpieczeństw. Nie inaczej odczuli to również pozostali towarzysze klubowi, którzy przyjmując zaproszenie z trudem tylko ukrywali swoją bezmierną nienawiść do tego człowieka zdolnego powodować w nich decyzje odpowiadające jego własnym pragnieniom. Tłumiliśmy w sobie agresję niczym dzikie bestie korzące się przed swoim treserem. Toczyłem wewnętrzną walkę usiłując wyrwać się z duchowej zależności od Bórga, odzyskać ową pewność siebie, która pozwalała mi stawić mu czoła. Była to walka o moje własne ja, sparaliżowane w swojej odwadze i sile, jakby jakimś rzuconym nań zaklęciem. . W tego typu stanach zmiany, jakie się w nas dokonują, dzieją się w sposób niemal niepojęty, prawie poza kontrolą świadomości. Jakaś drobnostka, zmiana w atmosferze, zapomniane i odkryte na nowo słowo, fragment melodii posłyszanej z daleka, krzyk ptaka, chlupot fali o korzeń wystający z brzegu — wszystko to z osobna może się w nas naraz odezwać echem potężnego gromu wyzwalając nieprzeczuwane skojarzenia, łamiąc przy tym wszelkie zasady psychologii i logiki, otwierając przed nami zupełnie nowe możliwości. Z osobliwości, które przyjdzie mi tu opowiedzieć, rzeczą najbardziej szczególną było to, co przytrafiło mi się wieczorem w przeddzień bankietu. Stałem na moście nad rzeką toczącą w brudnych odmętach fabryczne odpadki i ślizgałem się wzrokiem po wodzie patrząc pod prąd. Zakładowe syreny i sygnalne buczki obwieszczały z obydwu brzegów koniec zmiany roboczej. Dwie dziewczynki wyminęły mnie z tyłu śmiejąc się głośno. Jakiś przechodzień potrącił mnie niechcący. Na przeciwległym brzegu pogrążeni w rozmowie stali policjant i sprzedawca tureckiego miodu i cukrowanych fig: W tym momencie odezwałem się sam do siebie półgłosem: — Jeżeli nazwisko Bórg przeczytać od. tyłu... B..ó..r..g, to brzmi ono wtedy — Grób. Przeszył mnie dreszcz i zacząłem dygotać na całym ciele, tak że musiałem przytrzymać się balustrady. Gdy jednak przyszedłem po chwili do siebie, poczułem w sobie ogromną radość; wiedziałem, że znalazłem słowo, które da mi władzę nad naszym wrogiem. Za radą profesora Hannaka zdecydowaliśmy się na czasy Velasqueza w Hiszpanii. Następnego dnia wieczorem przeobraziliśmy się w chałupinie dróżnika kolejowego, leżącej nieopodal ruiny zamkowej, przy pomocy stosownych strojów w hiszpańskich grandów, mnichów, malarzy i żołnierzy. Nasza procesja wprawiła w chwilę potem grupkę chłopów napotkanych po drodze do zamku w bezbrzeżne osłupienie. Zdjęła nas bowiem w przebraniu śmiertelna powaga i ani nam w głowie były jakiekolwiek żarty z tej maskarady. Zamykałem pochód, w pełni świadomy, że czeka nas tu niezwykłe przeżycie; i byłem zdecydowany śmiało przeciwstawiać się czyhającemu niebezpieczeństwu. Na dziedzińcu zamkowym, u stóp zapadłych na poły schodów, oczekiwał nas w przebraniu błazna Jonasz Bórg. Powitawszy nas krótko, ruszył w tanecznych podskokach jako przewodnik. Wchłonęły nas potężne mury. Ciemności wąskiego korytarza, którym prowadził nas gospodarz, rozświetlały w miarowych odstępach acetylenowe lampy. Niczym rozkwitające tulipany wychylały się ku nam z załomów mokrych murów oświetlając drogę, która wiła się jak labirynt. Bórg odwracał od czasu do czasu swoją bladą twarz, jakby dla sprawdzenia, czy aby wszyscy podążamy za nim. Korytarz zdawał się nie mieć końca; odgałęzienia, jakie się od niego rozchodziły, ziały swymi ciemnymi czeluściami. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Bórg z rozmysłem prowadzi nas w koło tą samą drogą. Olbrzymi aptekarz miał jeszcze w sobie na tyle odwagi, że komentował to wszystko żartami; wszyscy pozostali jednak nie reagowali na to, zdjęci jakąś wewnętrzną niemocą. Aptekarz dodawał więc sam sobie otuchy i dopiero, kiedy znaleźliśmy się w wielkiej sali bankietowej, obudził się także u innych dar mowy. Roztaczający się przed nami widok dowodził, że nasz dzisiejszy gospodarz w pełni utrafił w atmosferę owej fanatycznej i hermetycznej epoki. Bankiet ten zdawał się zasadzać z jednej strony na luksusie skojarzonym z bezprzykładnym okrucieństwem, a z drugiej na pobożności towarzyszącej bezwstydnemu wyuzdaniu. W tej sali zagubionej pośród ruin pradawnego zamczyska, wydawał się rozwijać swój oszałamiający przepych jakiś indyjski dwór książęcy. Na wspaniałościach tych kładło się ponurym cieniem posępne wyrafinowanie, do jakiego zdolna była przeniknięta duchem religijnej ekstazy tylko Hiszpania doby Velasqueza. Obok sztućców, zdobnych w bezwstydnym artyzmie motywami najwymyślniejszej rozpusty, stały kielichy przyozdobione z nie mniejszym kunsztem stacjami Męki Chrystusowej. W świętokradczym szyderstwie widniały na rozłożonym na talerzach chlebie, niczym na opłatkach hostii, święte litery I.N.R.I., a leżące obok serwetki miały wszystkie wyciśnięty wizerunek z chusty świętej Weroniki. Za podstawki służyły delikatne skóry srebrnoszarych królików ściągnięte ze zwierząt na żywo. Same zaś króliki, zbroczone krwią, niektóre wstrząsane jeszcze drgawkami zamierających mięśni, leżały na stole przykryte szklanymi kloszami. Środek stołu zajmował potężny krzyż, z którego zwisał naturalnej wielkości marmurowy Chrystus. Oczodoły figury, podświetlane silnie od wewnątrz, rozpraszały mrok wiszący dokoła. Dodatkowo każdy gość znajdował na swoim miejscu przy stole mały lichtarz z płonącą świecą. Osobliwe to były świece; wyglądały niczym strąki wysuszonego mięsa i wydzielały zapach korzeni i żywicy. Na ścianach wokół bankietowego stołu, za którym targani obrzydzeniem i zgrozą rozsiedliśmy się już tymczasem, wisiały kosztowne dywany z wyobrażeniami scen dworskich, pór roku i krajobrazów z zamorskich krain panującej na morzach świata Hiszpanii. Nasi służący, trzęsąc się ze strachu, poczęli wnosić potrawy przygotowane już w złożonych w bocznym pomieszczeniu pojemnikach. Tej pracy doglądał sam Bórg kręcąc się między służącymi z krótkim pejczem w dłoni i łajając ich za niezręczność i powolność. Siedziałem pomiędzy profesorem, któremu spiczasta, hiszpańska bródka odstawała od brody niczym róg, a adwokatem, któremu kolana dygotały wyraźnie pod mnisim habitem. Nie mogłem oderwać wzroku o królika dogorywającego przede mną pod szkłem. Byłem zdecydowany niczego nie jeść z tych potraw, ani niczego nie pić z tych kielichów, których kształty nawiązywały do sprośnych anegdot i kontrastowały ze zdobiącymi je religijnymi scenami. Jonasz Bórg był dzisiaj inny niż zwykle. Śladu w nim nie pozostało po cechującej go zawsze sztywności i niewzruszoności, które, zdawało się, zrzucił z siebie niczym maskę. Wszakże błazenada, z jaką pełnił honory gospodarza domu, czyniła go jeszcze bardziej odpychającym. Jego oczy gorzały — nagle znalazłem porównanie, którego od dawna szukałem na próżno: oczy Bórga płonęły w swych jamach niczym ogień piekielny widoczny poprzez szczeliny spękanej skorupy ziemskiej. Skacząc od jednego do drugiego, zmuszał nas do jedzenia i picia. Przystanął z tą ceremonią także przy pustych krzesłach, gdzie puchary na stole przywodziły nam na pamięć naszych zmarłych przyjaciół. Noc robiła się coraz głębsza i miała się niebawem przełamać u swego szczytu. Moich towarzyszy ogarniał coraz wyraźniej jakiś szał, który zdawał się mieć swoje źródło w tym samym instynkcie, jaki każe zbrodniarzom prosić swoich katów o odurzenie, zanim powiodą ich na śmierć. Przejmująca wesołość wobec świecących oczu figury Chrystusa, pośród zbrukanego krwią i zastygłego w agonalnych konwulsjach ścierwa królików, w oparach tych dymiących świec z wysuszonego mięsa, stała się dla mnie, jedynego w całym towarzystwie, który w oczekiwaniu na mające nadejść niebezpieczeństwo zachował czujną trzeźwość, tak obrzydliwa i nie do zniesienia, że obawiałem się, iż mogę nagle wybuchnąć i stracić kontrolę nad swym postępowaniem. Moja odraza sięgnęła zenitu, kiedy o północy wpadło na salę grono znanych w mieście do znudzenia ladacznic. W lubieżnych tańcach poczęły prezentować swoje wdzięki i umiejętności tarzając się na koniec po rozciągniętym na ziemi wielkim dywanie, czemu towarzyszyły aprobujące pochrząkiwania widzów. Gdy Jonasz Bórg przepędził po jakimś czasie prostytutki swoim pejczem, podniósł się ze swego miejsca zwalisty aptekarz i kołysząc się niebezpiecznie na chwiejnych nogach zaczął w bełkotliwych słowach wysławiać gościnność gospodarza. W przemówienie to wplątywał gęsto hiszpańskie przekleństwa, jakie przyswoił sobie podczas letnich wypadów w Piereneje. Z kolei podniósł się Jonasz Bórg, aby odwzajemnić uprzejmość aptekarza. Patrząc na mnie, odezwał się mieląc w ustach słowa niby kamienie: — Och, moi przyjaciele, jakże się cieszę, że moja gościnność spotyka się z waszej strony z uznaniem. Zwlekałem długo z zaproszeniem was to mego królestwa, bowiem obawiałem się, że wasza radość życia, czy też raczej wasz obłęd życia, nie znajdą w tych murach upodobania. Widzę jednak teraz ku swemu radosnemu zdumieniu, że akurat w cieniu tego, czego nazwać po imieniu zabraniają mi nasze statuty, życie rozkwita tym radośniej i jaskrawiej. Tutaj, w otoczeniu symboli jej władzy, pośród jej najrozmaitszych postaci, tej... by tak rzec... brakuje mi słów, aby ją inaczej nazwać — wasza wesołość tryska jeszcze inaczej, aniżeli tam na górze, na obojętnej powierzchni rzeczy. I — moi panowie — proszę uważać: będzie jeszcze weselej. Rozkazał służbie rozlać wino, po czym przekonawszy się, że napełniono także puchary Munka i Dittricha, wzniósł swój kielich pełen ciężkiego, gęstego i ciemnoczerwonego płynu: — A teraz, moi panowie, niech to wino, najlepsze z hiszpańskich, jakie posiada moja piwnica, pójdzie panom na zdrowie. Pijmy za dalszy, radosny przebieg naszego bankietu! Jeżeli nawet nie jestem, o czym panowie sami wiedzą, zwolennikiem ich wybujałej apoteozy życia, to jednak znam swoje obowiązki gospodarza i dlatego wzywam teraz panów do wzniesienia toastu z pozdrowieniem dla życia, czczonego przez panów tyrana, tak jak to idący na śmierć gladiatorzy pozdrawiali raz jeszcze swojego cezara. Podczas gdy wszyscy inni spełnili toast, ja opróżniłem swój kielich, podobnie jak to czyniłem już wcześniej, wprost na ziemię. Obserwowałem przy tym z pozorną obojętnością puchary nieżyjących przyjaciół i nagle zauważyłem..., że ciemnoczerwona zawartość powoli znikała z ich wnętrza, chociaż nie dotykała ich żadna ręka i nie pochylały się nad nimi niczyje usta. Teraz wiedziałem już na pewno, że nadeszła godzina walki. Jonasz Bórg wodził wzrokiem z odpychającym grymasem na twarzy wzdłuż stołu, przypatrując się każdemu biesiadnikowi z osobna. Wszyscy zatracili już dawno sens całej tej dzisiejszej maskarady. Bórg uderzając się pejczem w otwartą dłoń przemówił: — A teraz, dzieci, udamy się na mały spacer. W przerwach biesiadnych hiszpański dwór miał zwyczaj przechadzać się parkowymi alejami Escurialu. Uhonorujemy stary obyczaj, dlatego też proszę podążyć za mną do mojego parku. — Wyciągnął rozkazująco rękę w kierunku jednego z dywanów, na którym w żywych barwach wyhaftowane były grupy drzew i łąki jakiegoś parku. Podążając za wyciągniętą ręką Bórga zauważyłem, że drzewa i krzewy coraz wyraźniej występują z dywanu, plastycznieją w oczach i kołyszą się swymi koronami pośród szumu traw. W zieleni zamajaczyły kręte dróżki prowadzące na skraj, za horyzont rozległego krajobrazu. To, co przez chwilę mogło się jeszcze wydawać zabawkowym modelem, przybrało stopniowo naturalne kształty i oto leżał przed nami tajemniczo piękny w swej nocnej krasie wielki park. Chociaż byłem przygotowany na wszystko, zadrżałem na ten widok. Posłyszałem głos naszego gospodarza: — Zabierzcie, dzieci, lichtarze, które oświetlą nam drogę. To niezłe świece ze zmumifikowanych palców i kości, dobrze się palą. Odurzony zwycięstwem nie zwracał już uwagi na mnie. Wziął do ręki stojący przed nim lichtarz i wszyscy — wszyscy zrobili to samo. Powstali z miejsc i uporządkowali się, wszyscy, w długi pochód, gotowi podążyć za Bórgiem, który już uczynił pierwsze kroki w kierunku najbliższej grupy drzew. Nie posiadając się ze zgrozy i przerażenia rzuciłem się do przodu. — Bórg! Jonaszu Bórg! — krzyknąłem. — Niech w grób zstąpi, co z grobu powstało! Oddaj grobowi, coś mu winien! Po tych moich słowach nastąpiło jakby nagłe trzęsienie ziemi zmieniające kształty otoczenia, w którym znajdowaliśmy się. Drzewa i krzewy, cały mroczny park, wszystko to oddaliło się nagle rozpływając się w niewyraźnym, mglistym krajobrazie. Na jego tle, niczym na tle teatralne} dekoracji podkreślającej każdy ruch na scenie, stał przed nami Jonasz Bórg wstrząsany straszliwymi konwulsjami, które, jak zdawało się, lada chwila powinny rozerwać go na sztuki. Próbował się wyprostować i dosięgnąć mnie swoją długą ręką, ale trafiła ona w próżnię. Twarz ściągnęła mu się w sztywnym grymasie niczym maska pośmiertna i nagle zniknął nam z oczu z przeraźliwym krzykiem w ciemnościach, jakie nas, nie wiedzieć skąd, ogarnęły . Nie potrafię powiedzieć, jak długo tkwiliśmy spowici mrokiem; chyba nie dłużej niż parę minut, ale kiedy życie zatraca się w otchłaniach przestrzeni, to wydaje się, że i porządek czasu ulega rozregulowaniu. Niespokojny oddech był pierwszym wrażeniem, jaki zarejestrowała moja powracająca świadomość. Był to jednak mój własny oddech, nierówno wydobywający się ze skołatanej piersi. Ale odkryłem i towarzyszy w pobliżu. Niepewnym szeptem i dotykając się nawzajem przekonaliśmy się, że wszyscy jesteśmy jeszcze przy życiu. Nie śmieliśmy zrazu głośno wypowiedzieć dręczących nas myśli o ratunku, starając się zachować przepisane nam w statucie opanowanie w godzinie nieszczęścia, gdy gdzieś z obrzeży morza ciemności i milczenia, w jakim byliśmy pogrążeni, doleciały nas blask świateł i głośne zawołania. Wąskimi korytarzami przedzierała się do nas ekspedycja ratunkowa. Chłopi, których tak zdumiał nasz osobliwy pochód, podnieśli w wiosce alarm, kiedy po upływie trzech dni nikt z nas nie powracał z ruin. Znaleziono nas wreszcie po długich i niebezpiecznych poszukiwaniach pośród na pół zasypanych i grożących obsunięciem się sztolni. Pochodnie rzucały na ściany powiększone cienie naszych postaci, które rysowały się na nich niczym prehistoryczne stwory. W miejscu, gdzie stał nasz stół biesiadny, znajdowało się teraz jedno wielkie, bezkształtne rumowisko. Ściany były gołe i błyszczały w świetle pochodni pokrywającą je wilgocią. Tam, gdzie wisiał wielki kobierzec z wyobrażeniem parku, przy pomocy którego Bórg chciał zwieść nasze zmysły, widniał teraz między ciosami muru ziejący pustką wyłom. Zbadawszy go ostrożnie, odkryliśmy zaraz na skraju głęboką przepaść. Tam więc zniknął Jonasz Bórg i tam chciał nas zawieść proponując spacer. Nie ustąpiłem, dopóki i inni nie zgodzili się ze mną, że wracając do życia powinniśmy przynajmniej częściowo starać się wyjaśnić tajemnicę, jaka nam ciążyła. Związano drabiny i spuszczono je w przepaść, w którą poprowadziłem teraz przyjaciół. Spuściliśmy się na głębokość studni, ale czeluść otwierała się pod nami jeszcze dalej w głąb. Była to jedna z tych zbrodniczych zapadni, które w starych zamkach służyły do ukrywania krwawych tajemnic. Kiedy dotarliśmy wreszcie na dno, odkryliśmy tam obok jamy prowadzącej jeszcze głębiej, skąd dobiegał nas plusk przepływającej wody, szkielet. Ręce miał związane na plecach, nogi spętane na krzyż, a między nagimi zębami czaszki znaleźliśmy szmaciany knebel. Już był zmruszały i rozsypywał się, ale i tak jego położenie między szczękami zdradzało, że szmatę wciśnięto temu człowiekowi w usta przemocą i nie obeszło się przy tym bez walki. Chociaż brak było jakichkolwiek dowodów na to, że szkielet ten ma jakieś powiązania z naszym nagle zaginionym gospodarzem, wiedzieliśmy wszyscy, że oto leżą przed nami szczątki Jonasza Bórga. Na twarzach przyjaciół malowała się widoczna ulga, odprężenie po z dawna tłumionej w sobie agresji. Jakby dając jej teraz upust, chcieli się rzucić na szkielet i rozdeptać go pomagając sobie przy tym nożami, których już dobyli. Ogarnęło mnie wtedy współczucie niejasno kiełkujące we mnie już od chwili, kiedy zobaczyłem Bórga, jak wił się w męczarniach na tle ciemnego krajobrazu. Powstrzymałem przyjaciół, a moje współczucie takie mi podyktowało słowa: — Przyjaciele, wasza wspaniałomyślność dla Żywych niech was nie opuszcza i wobec zmarłych. Ten tutaj człowiek, jakże musiał on kochać życie i rozkoszować się nim, skoro wciąż zmuszany jest przywdziewać jego kształty, chociaż życia teraz nienawidzi. Opamiętawszy się towarzysze moi odstąpili ze zgrozą w sercach od szkieletu i w milczeniu podążyli za mną na górę, a stamtąd opuszczając ruiny, na zewnątrz, gdzie pośród wyzłoconego słońcem jesiennego dnia czekało na nas życie. przelożył Marek Zybura