Sage Walker Biała ciemność Tłumaczyli Maria i Cezary Frąc Dla Hanka, który hołubi moje marzenia z miłością, wprawą i cierpliwością. Chciałabym podziękować Normie Belew, P. Burrowi Loomisowi, kapi- tanowi w stanie spoczynku z Rezerwy Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, i Billowi Wellsowi. Oddaję też honor}' nieustraszonej odwadze Bardzo Małego Oddziałku, w 1991 roku, w składzie: Sally Gwylan, Pat McCraw, Karen McCue, Pań Nagle. Melinda Snodgrass. Walter Jon Williams. Dziękuję Brendan McFeely za podsuwanie właści- wych słów we właściwym czasie. Specjalne podziękowania należą się Mary Rosenblum za pomoc w budowaniu światów i postaci oraz Gard- nerowi Dozois za przytyczki i słowa zachęty. PROLOG Tej trzeciej nocy — nie prawdziwej, gdyż tutaj w środku grudnio- wego lata nie mogło być prawdziwych nocy — zmienna pogoda w Cieś- ninie Drake'a zapewniała to, czego potrzebowali: szkwały i śnieg z de- szczem w czasie nowiu księżyca i morze, które burzyło się i kołysało, lecz w gruncie rzeczy, jak na możliwości wód antarktycznych, było w miarę spokojne. Mihalis oznajmił, że popłynie zodiakiem i rzeczywiście tak zrobił. Przesunął nadmuchiwaną łódź ponad burtą trawlera i rzucił w rozkoły- sany bezmiar lodu. Jego słowa, jakkolwiek brzmiały, zatraciły się w wy- ciu wichury. Psyche czekała. Nikos, brat Mihalisa, stał w milczeniu obok niej w kabinie. Mus, chłopak z Naksos, był zbyt młody i zbyt niespokojny, aby czekać bezczynnie. Ściągnął wokół twarzy sznurki kaptura i wyszedł w burzę. Psyche widziała, jak pośliznął się na oblodzonym pokładzie i /, kocią zwinnością odzyskał równowagę. Zacisnął na relingu dłonie osłonięte grubymi rękawicami i stanął, wpatrując się w białą nicość. Wiatr przybrał na sile. Zawodził niemal ludzkim głosem, brzęczał w takielunku niczym rój olbrzymich os. Niósł drobiny lodu, które nara- stały w gęstwę białych kolców na linach, na relingach i na ramieniu chłopaka. Mus wlepiał oczy w burzę, jak gdyby mógł zobaczyć statek Tanaki, który Mihalis miał zamiar unieruchomić, albo samego Mihalisa wracającego w małej łodzi. Lód rozpraszał nikłe światło, sprawiając, że opatulona w gruby skafander sylwetka chłopaka wyglądała jak płaska papierowa wycinanka. Psyche zastanowiła się, czy go nie zawołać, ale Mus wypatrujący Mihalisa miał też oko na góry lodowe, a poza tym w końcu to on marzł, nie ona. Psyche ustawiła „Sirenę" pod wiatr. Trawler wysyłał fałszywe kody, podszywając się pod statek z floty Tanaki. Z myślą, że pewnego dnia może się przydać, Mihalis skopiował chip, który dałamu kobieta Tanaki. Głupiec. Na ile Psyche wiedziała, sygnały radiowe identyfikowały ich jako jednostkę koreańską albo, co gorsza, chilijską. Mihalis był zbyt ufny. Nie pojawiał się zbyt długo. Sonar był wyłączony, czerwony wskaźnik był ciemny, ale Psyche wyczuwała pod kilem słodką wodę, gęstą od niezliczonych drobnych kryli i pożerających je większych ryb. Wyobraziła sobie, jak „Sirena" ucieka przed sztormem, zatacza koło i po przejściu burzy wraca z po- wrotem w to miejsce, by wyrzucie sieci i chwilę później, już pełne, wciągnąć na pokład. Ale nie tym razem. Ciemności rozjaśniła rozmyta pomarańczowa smuga fałszywego świtu. W okropnej poświacie pył wodny zamarznięty na linach przemie- nił się w smocze zęby splamione barwą płomienia. Cień chłopaka z Naksos rozrósł się w olbrzymią zjawę, która powoli brnęła po pokładzie Mus zatrzasnął za sobą drzwi kabiny, gdy Psyche otworzyła przepus- tnicę. Silniki zadudniły, trawler zwrócił się w kierunku, gdzie zniknęło światło. Czekał tam strach, może śmierć. Z radia, nastawionego na przeszukiwanie pasma, płynął wyłącznie szum zakłóceń. „Sirena" nadal wysyłała fałszywe sygnały. Psyche wy- szarpnęła ze slotu chip cudzoziemki i rzuciła nim o grodź. Płytka podskoczyła na pochylonym pokładzie i zatrzymała się u jej stóp. „Sirena" płynęła teraz w milczeniu, anonimowo — ciemny i niebezpiecz- ny kształt na czyimś radarze. Psyche, brat Mihalisa i chłopak z Naksos szukali przez długi czas. Ich latarki daremnie kreśliły kręgi w zamieci. Dawali znaki krzykiem i syrenami, lecz dźwięki zagłuszał ryk sztormu. Znaleźli lód, tylko lód, skruszony lód i krę rzucaną przez morze. Wreszcie sztorm zmusił ich do odpłynięcia. ROZDZIAŁ PIERWSZY Śnieg sypał w Taos. Signy wyciągnęła ze sterty przy wejściu naręcze sosnowych szczap, które kosztowały po sto dolców za sąg i szybko drożały. Maleńkie płatki s'niegu znalazły skrawek gołej skóry między skafandrem a rękawicami. Topiąc się, wypalały na delikatnej skórze nadgarstka wzór, tajemną śnieżną wiadomość. Signy brakło cierpliwości, aby spróbowaćją odczytać. Pchnęła drzwi czubkiem buta, wniosła drewno za próg, pchnęła drzwi pośladkami. Zatrzasnęły się z satysfakcjonującym ją hukiem. Schronienie, ciepło, bezpieczeństwo — stare domostwo z cegły suszonej na słońcu udzielało schronienia, nie szczędziło ciepła, zapew- niało bezpieczeństwo — ale tylko wtedy, gdy było wspierane ciągłym napływem gotówki, mnóstwem pieniędzy. Tego ranka prześladowało ją wrażenie, że żadna z kochanych przez nią osób wcale się tym nie przejmuje. Signy ułożyła drewno (po sto dolarów za sąg) przy kominku w kącie. Ogień buzował jak się patrzy, pieniądze uciekały kominem. Pająk wypełzł spod polana i biegał, szukając kryjówki. Nie była to czarna wdowa. Signy darowała mu życie, zastanawiając się, co też u licha miał do jedzenia w stosie suchego drewna, gdzie nocą tempera- tura spadała poniżej zera. — Signy? Głos Pilar, cholera, ze sceny holograficznej na środku studia. Signy nie odwróciła się, tylko dorzuciła szczapę do ognia. — Wróciłaś — mruknęła. Zdjęła skafander i położyła go na banco obok drew, nadal nie patrząc na scenę. — Signy, przepraszam. Kapitał spółki Edges został zredukowany niemal do zera: Dzięki ci, Pilar. Pilar przeprasza. — Jest Jared? — zapytała Pilar. To było do przewidzenia. Signy ciężkim krokiem przemierzyła pokój, rzuciła się na fotel przy swojej konsoli, przełączyła scenę holo na pełną rozdzielczość. Pilar rozpuściła całą forsę Edges i jaka reakcja? Poczucie winy? Skrucha? Nic z tych rzeczy. Pilar potrzebuje Jareda; on ją pocieszy i uśmierzy smutki. Dobrze, już dobrze — powie — i ukoi ból. Niech Jared wszystko załatwi, pewnie! — Jared jest na nartach. Twór z bitów i fotonów, Pilar, naturalnej wielkości, w jednej chwili pojawiła się na scenie. Mgiełka skrzyła się na jej długich, czarnych hiszpańskich włosach. Rzemień torebki wgniatał kurtkę na ramieniu, kurtkę malowaną w geometryczne wzory: białe, czarne, jaskrawopoma- rańczowe i błękitne. W stylu Majów, nową, zapewne drogą. Signy nałożyła gogle wirtualne, w pełni wnikając w otoczenie Pilar. Pilar była w domu w Seattle, tak, w studiu z wykuszowym oknem i polerowaną drewnianą podłogą. — Złościsz się — stwierdziła. — Łagodnie powiedziane! Cholera, Pilar, jesteśmy bez grosza! Do diabła, co się stało? — Już ci mówiłam. Poczułam, że wpadam w zastój. Chciałam napięcia, jakie daje prawdziwa widownia. Doładowania. To coś innego niż wirtualne audytorium, niż sesje studyjne i powtórki. Pilar poruszyła ramionami i torebka zsunęła się na podłogę. Nawet ten prosty ruch zdradzał tancerkę; była tak pełna wdzięku. Pilar, artystka performance'u, grała dla Signy. Tylko raz, błagała bezgłośnie Signy, czy nie mogłabyś choć ten jeden raz tego nie robić? — I występowałam w pustych teatrach. Już nikt nie chce gry na żywo, nikomu nie wystarcza sam dźwięk, wszyscy chcą zapachu i do- tyku, tej całej oklepanej szmiry, emocjonalnych wstrząsów i wirtualnych sopli spływających po plecach. Oto, czego chcą. Czy, w każdym razie, czego chcą ode mnie. Pilar cofnęła się pod ścianę, wsparła się o nią plecami i osunęła na podłogę. Siadła ze skrzyżowanymi nogami, wytrenowane mięśnie po- kazywały teatralne zniechęcenie. Signy miała ochotę trzasnąć ją z całej siły. — Słuchaj, przykro mi, że ucierpiała twoja wrażliwość artystyczna, ale czy choć raz zastanowiłaś się, ile nas kosztował twój wybryk? Choć raz, Pilar? — Nie. — Nie. — Właśnie zaczęły napływać informacje o przekroczeniu stanu kont kredytowych Edges wskutek wypłat dokonywanych przez Pilar: oświetlenie, nowy gitarzysta na studyjnych stawkach, nowe kostiu- my w miejsce tych, które wydawały się nieodpowiednie. Potem organi- zacja trasy, opłaty za korzystanie z autostrad międzystanowych, bo przewóz sprzętu drogą lotniczą wydawał się wówczas za drogi. Pilar nie zawracała sobie głowy, żeby wliczyć w koszty wyżywienie technicznych. — Musisz mnie nienawidzić — powiedziała Pilar. Signy odetchnęła głęboko. — Słuchaj, Pilar, Po prostu słuchaj mnie przez chwilę. Starczy nam pieniędzy, by spłacić miesięczne raty za domy w Taos i Seattle. I to wszystko. — Dom w New Hampshire, który Paul otrzymał w spadku, został spłacony sto lat temu, dzięki Bogu. — Będziemy mieli jeden wpływ za drobiazg, jaki zrobiliśmy dla Gulf Coast Intersystems, tę poprawkę w ich negocjacjach z Grupą Arian o kanistry z benzyną. To drobna suma. I na tym koniec. Nie mam teraz czasu, żeby cię nienawi- dzić. Muszę na gwałt szukać kontraktu, bo inaczej Edges szlag trafi! Signy, mówiąc te słowa, zastanawiała się, co też u licha wyprawia. Dała się ponieść nerwom, jasne, i wiedziała, że później dopadnie ją poczucie winy, żal, że straciła panowanie, skrucha. — Dlaczego mnie nie powstrzymałaś? — zapytała Pilar. Naprawdę wyglądała na zbolałą. Zranioną. Nawet na zmartwioną. Och, niech diabli wezmą tę jej twarz, doskonały zarys kości policzko- wych, wielkie ciemne oczy, jej arystokratyczne anglo-hiszpańskie rysy. — Cholera jasna, Pilar! Rachunki, które o mało nas nie zrujnowały, napłynęły tego samego dnia, a ty byłaś off-line. Poza siecią. Pozwoliłaś sobie na chwilę relaksu z tym nowym gitarzystą, prawda? Mendez był apetyczny, fakt. Gdybym była Pilar, pomyślała Signy, uszczknęłabym parę godzin w tym hotelu w Scottsdale. w tym z dobrą ochroną, której nie mogliśmy z Paulem złamać. Mieliśmy niezły ubaw, próbując pokonać system ochronny, Paul i ja, ale jeśli naprawdę szybko nie podłapiemy jakiejś roboty, zabawa będzie skończona. Nie dopuszczę do rozpadu tej grupy, nie bez walki, a już na pewno nie dlatego, że ta pieprzona Pilar Videla ma ciągoty do artystycz- nych wyskoków. — Jesteś dorosła, Pilar. Powstrzymywanie ciebie to nie mój prob- lem. Paula też nie. — Słuchaj, mówiłam, że mi przykro. — Pilar schyliła się po torbę. Miała łzy w oczach. — Jesteś zdenerwowana, Signy. Wrócimy do sprawy później. — Pilar... Sylwetka Pilar rozmyła się i niech to licho, znikła. Wszystkie dojścia do Seattle zostały odcięte. Dramatyczne odejście Pilar wcale nie popra- wiło nastroju Signy. Wystukała sekwencję dostępu do domu w Seattle, inną, ale też na próżno. Nie korzystała z kodów nagłej potrzeby, nie chcąc łamać nie pisanej zasady, która mówiła: Nie korzystaj z nagłej potrzeby, o ile nie zachodzi nagła potrzeba, czasami potrzebujemy prywatności. Signy trzasnęła dłonią w klawiaturę i splotła ręce na piersiach. Czy tylko Pilar nie zawsze zachowuje się jak osoba dorosła? A co z Signy Thomas? Co z dojrzałą, rozsądną Signy Thomas, przerażoną możliwo- ścią utraty grupy, rodziny, jakkolwiek by to zwać — utraty Edges? Pilar i Janina. Signy i Jared. Paul. Edges oznaczało siłę, wsparcie, współdzia- łanie; nie mogli się utracić, do licha! Bojąc się tej straty, Signy próbo- wała zamaskować gniewem strach, i oczywistym celem wybuchu stała się Pilar. Signy wystukała wiadomos'ć dla Seattle. [Signy] Przeprosiny. Skrucha. Kocham cię. Wysłała ją. Wiadomość miała czekać, póki Pilar nie zdecyduje się odpowiedzieć, a to mogło oznaczać wiele dni; niekiedy, gdy Pilar wpadała w rozdrażnienie, znikała na ulicach i nie wracała przed ucisze- niem nękających ją demonów. Robiła tak wcześniej. Janina mogła pomóc, ale Signy nie widziała jej w domu w Seattle. Wybrała się do rodziny, gdy Pilar była w trasie, ale miała wrócić... Signy wczytała plik, w którym członkowie Edges zostawiali infor- macje na temat miejsca pobytu — o ile pamiętali, by to zrobić. Janina miała wrócić... pewnego dnia. Na konsoli Signy zamrugało światłełko Paula — złap mnie. Wcześ- nie wstał, jak na niego. W New Hampshire było południe. Paul czegoś chciał. W porządku, pogada z nim. [Signy] O co chodzi, Paul? [Paul] Kontrakt. [Signy] Bierzemy. Wstała i ruszyła do kuchni. Miała nadzieję, że sparzona rankiem kawa nie jest zbyt nieświeża. Z głośnika nad zlewem popłynął głos Paula. — Tylko tyle? Nie sądzisz, że przed podpisaniem powinnaś ułyszeć, o co chodzi? — Po prostu bierzemy, Paul. Na miłość boską, nawet gdyby to była robota dla mafii. Potrzebujemy pieniędzy. Wlała zimną kawę do kubka i wstawiła go do mikrofalówki. — Uspokój się, Signy. Czy słuchał, gdy krzyczała na Pilar? Co, Paul? — Postaram się — obiecała. — Wypij kawę. Kawa miała gorzki, nieświeży smak. Signy wysączyła ją mimo wszystko, próbując nie zwracać uwagi na coś, co stało jej w gardle. — Śmiało, Paul. Opowiedz mi o robocie. — Kontrakt dla kompanii o nazwie Tanaka — powiedział Paul. — Przejdź do studia, przyjrzymy się mu. ROZDZIAŁ DRUGI Postawiła kubek z kawą na biurku w wielkim pokoju w Taos, w studiu z bliźniaczymi biurkami i monitorami, jej i Jareda, umieszczo- nymi nisko, żeby nie zasłaniały sceny holo. Signy spodziewała się dokumentów, map i przytłaczającego głosu Paula. — Pełny interfejs, proszę — powiedział Paul. Czyżby już nad tym popracował? Signy nałożyła gogle i wtopiła się w iluzję świata Paula Maury'ego. Biały szum; początkowo rozmyte barwy przed jej oczami nabrały ostrości, jak gdyby mruganiem po/była się łez. Paul uśmiechał się do niej. Weszła w wirtualną w miejscu, gdzie znajdowała się jego twarz, dlatego widziała ją w dużym powiększeniu: blada zimą skóra, czarne pióro brwi, gęste rzęsy. Signy cofnęła się. Paul był ubrany w kasztanowy golf, wymięte tweedowe spodnie i postrzępione wełniane skarpety. Na jednej widniała łatka z taśmy samoprzylepnej. Paul reprezentował smukłą elegancję, ale trudno było iść z nim między ludzi. Signy nie próbowała. Wpasowała plecy w oparcie znajo- mego fotela w stylu królowej Anny — wrażenie dotyku burgundowej skóry było fikcją stworzoną przez nieznaczne zmiany ciśnienia w kom- binezonie wirtualnym, jaki miała na sobie. Paul na miejsce spotkania wybrał bibliotekę w swoim domu w New Hampshire, pokój ulubiony do prowadzenia rozmów, znajomy, na wy- soki połysk. On sam siedział w obitym skórą fotelu przy kominku. Płomienie rzucały przypadkowe refleksy złota na pogrążoną w cieniu ścianę książek za jego plecami. — Najbogatsze wody na Ziemi — zagaił. Wymodelował w rękach globus, błękitno-białą Ziemię, którą przy- tulił do siebie jak dziecko. Przekręcił glob i zanurzył palce w chmury wyczarowane nad Saharą. — Morze Południowe. Będąc prawdziwym mistrzem iluzji, wymodelował mały świat z ogromną pieczołowitością. Wielka Pustynia Amerykańska rozciągała się w kierunku Kanady. Strefa Sahary i Sahelu zajmowała prawie cały kontynent afrykański; maleńkie wysepki pływającego archipelagu Ka- lifornii roiły się na Pacyfiku. Stworzył nawet miniaturową płaskorzeźbę wzniesionego przez ludzi Los Angeles, zakotwiczonego na płyciznach zatoki Catalina. Antarktyda, teraz na czubku, jarzyła się bielą na tle ciemnozielonego morza, maleńkie góry marszczyły gładką powierzch- nię globusa. — Pracowałeś już nad tym. Ile czasu to zabrało? — zapytała Signy. — Globus? Miałem go gdzieś w plikach. — Nie globus. Oferta pracy — poprawiła Signy. — Propozycja nadeszła zeszłej nocy. Interesująca, Signy. — Paul położył palec na maleńkim pomarańczowo-czarnym słupku, który zna- czył biegun południowy. Słupek był nieproporcjonalnie duży. -pChodzi o pracę w Antarktyce. — W Antarktyce? — No, w Lizbonie. W tym roku w Lizbonie odbędzie się spotkanie Komisji Traktatu w sprawie Antarktyki. — W Lizbonie. Zgadza się. — Prawdę mówiąc, chodzi o oba miejsca. Nasz potencjalny praco- dawca, Tanaka, korporacja z siedzibą w Japonii, zajmuje się przetwa- rzaniem biomasy kryla w użyteczne proteiny. Chce, żebyśmy pomogli wprowadzić pewne zmiany w Traktacie Antarktycznym. — W prawie międzynarodowym? Paul, czy znamy kogos: z odpo- wiednim doświadczeniem? — To jest do załatwienia. Projekt składa się z elementów, z którymi, moim zdaniem, możemy sobie poradzić. — Chyba już to kiedyś słyszałam. — Signy wstała z wyobrażonego fotela i zbliżyła się do kominka. Wsparła rękę o gzyms. Wypolerowany mahoń był szorstki w dotyku, Paul stworzył wrażenie kurzu. Nie był wzorem gospodarza. Nawet jego wirtuale były zakurzone. — Nie, poważnie. Damy radę. — Paul popatrzył na trzymany w rę- kach model Ziemi. Ścisnął globus do wielkos'ci grapefruita i położył go na stole. Signy przyglądała się żyłom, które nabrzmiały na grzbietach jego dłoni. — Czego od nas chcą? Ukształtowania opinii? Opracowania wize- runku na potrzeby mediów? — zapytała. Edges sprzedawali jedno i drugie. Nieraz oferowali zdania, które mogła wykorzystać agencja reklamowa, kiedy indziej informacje odpo- wiednio skrojone dla uszu decydenta, który był władny wpływać na decyzje polityczne; Edges znajdowali odpowiedzi na różnorakie pytania i zmagali się z rozmaitymi problemami. — Mielibyśmy stworzyć oprawę frazeologiczną dla sztabu prawni- ków Tanaki, aby mogli coś sprzedać w Lizbonie. Na tym zasadniczo polegałoby nasze zadanie. — Jaką frazeologię, Paul? — Tanace zależy na ograniczeniu połowów kryla. Sam nie wysunął propozycji, zrobiła to grupa naukowców. Koncepcja przypadła mu do gustu, podobnie jak większości uprawnionych do głosowania członków Komisji. My musimy zadbać o utrzymanie korzystnego klimatu, to wszystko. — Co mamy zrobić? — Signy pomyślała, że jeśli zadanie było wykonalne, a Pilar nie obraziła się na dobre, może Edges jeszcze nie wypadli z gry. — Przekonać członków Komisji, żeby opowiedzieli się za ustalany- mi co roku kontyngentami określanymi na podstawie teorii biologów morskich. Floty rybackie są zaniepokojone spadkiem połowów. Ten fakt świadczy na korzyść wprowadzenia limitu, przynajmniej w oczach państw, które nie głodują. Będziemy musieli zadbać, żeby członków komisji nie rozproszyły inne propozycje, o ile takie się pojawią, i żeby większość pozostała większością, przynajmniej do chwili głosowania. Janina mogłaby zająć się biologią, z wykształcenia była inżynierem środowiskowym. Będzie wiedziała, czy liczby dotyczące biomasy mają sens. Signy zastanowiła się, czy Janina jest już w domu, czy uspokoiła Pilar. Potrafiła to zrobić, chyba jako jedyna. — Paul, zaczekaj, dobrze? Chcę coś sprawdzić. — Signy zniknęła z pokoju i obejrzała widziane przez kamery wnętrze domu w Seattle. Janiny nie było, a Pilar nie odebrała wiadomości. — W porządku, już jestem. Paul wyglądał na lekko zirytowanego jej zniknięciem. — W Komisji zasiada pięćdziesięciu sześciu delegatów z pięćdzie- sięciu sześciu państw, przy czym każdy ma inne wytyczne, inne potrzeby polityczne i osobiste słabostki. Wystarczy pchnąć delikatnie między- narodową komisję w stronę, na której nam zależy. Proste, nie uważasz? — A co z Rosjanami? — W tej chwili opowiadają się za planem. Siedzą w antarktycznym biznesie od początku. Mało tego, nadal myślą, że to oni odkryli Antarktydę. — Proste, racja — przyznała Signy. — Jeśli szczęście nam dopisze i jedna czy druga grupa nacisku nie wywoła awantury na inny temat. Zdaje się, że Tanaka, cokolwiek by to było, daje nam zadanie, które sprawia wrażenie aż nazbyt łatwego. Nigdy o nich nie słyszałam. I my- ślałam, że sprawa kryla została załatwiona parę lat temu. — Pomyśl o krylu jako o kilotonach jadalnego, samoistnie powie- lającego się białka — podsunął Paul. —Pomyśl o krylu jako o zagrożo- nym źródle pożywienia, źródle, które wysycha. Nasi potencjalni praco- dawcy są zaniepokojeni wielkością połowów. Są skłonni zrezygnować z części swoich udziałów, żeby utrzymać połowy w granicach uważa- nych przez nich za bezpieczne. Starczy dla wielorybów, starczy dla zysku, ale za mało dla zachowania bezpieczeństwa. Lubię przezorność, Signy. Przezorny Paul Maury i jego żargon, jego niespieszne poczucie czasu. Niekiedy Signy myślała, że Paul postanowił postawić kropkę nad każdym „i" i kreseczkę w każdym „t" na Ziemi. — To ryzykowne zadanie — podjął Paul. — Babraiiśmy się w mnós- twie rzeczy, ale nigdy nie mieliśmy do czynienia z czymś, co jest resztą światowych zasobów żywności. — Warunki? — Och, bardzo dobre. Tanaka ma urozmaicone zainteresowania — obwody, przemysł wytwórczy, przewozy morskie i tak dalej. Zgodzili się pokryć wydatki, naturalnie, plus dziesięć procent zysków zjednorocz- nych połowów w nowych granicach — o ile zdołamy je dla nich ustalić. I parę innych rzeczy, ale to skomplikowane... Gdyby go nie powstrzymała, Paul przystąpiłby do wyliczania zesta- wień zysków i strat Tanaki za ostatnią dekadę. — Czy Tanaka to osoba? — zapytała. — Tak, jeden człowiek. Który, jak się wydaje, ma zamiar założyć dynastię. Yoshiio Tanaka, tak się nazywa. Signy, nie wiem, w co się pakujemy, nie do końca. Struktura korporacji jest powikłana; znalazłem bloki danych, które mają niezwykłe cechy. To może być robota jak najbardziej w porządku, ale potrzebuję trochę czasu, żeby zorientować się w sytuacji. — Ich akcje są notowane na giełdach walorów, prawda? — O, tak. Jak najbardziej. Akcje Tanaki stoją całkiem nieźle od wielu lat; wykazują solidny, powolny wzrost. Pod tym względem kom- pania jest dość wiarygodna. Zdecydowanie wiarygodna. — Weź zadatek, a rozpracujemy ich później — zadecydowała Sig- ny. — Zawsze możemy się wycofać, jeśli nie spodoba nam się to, co znajdziemy. — Bierz tę robotę. Powiedz im, Paul, że zrobimy wszystko, cokolwiek chcą. — Jesteśmy w kłopotach, Paul. Nie możemy być zbyt wybredni. Paul splótł palce pod brodą i popatrzył na Signy. — Nie wiedziałem, że jesteś taka rozdrażniona. — Jestem. Drażni mnie perspektywa śmierci głodowej. Przyznaję. — W porządku, Signy. Wyrażę zgodę. Paul zlikwidował będący jego tworem pokój w New Hampshire. Signy, znów w czasie rzeczywistym, patrzyła na swoje studio, w którym zamierał ogień. Pomyślała, żeby pozwolić mu wygasnąć, zamknąć wysysający cie- pło przewód kominowy, pozostawić ogrzewanie piecowi i bateriom słonecznym. Ale pieniądze już były w drodze. Edges mieli pracę. Podsyciła ogień, śliczny, wesoły ogień dla Jareda, kiedy wróci z gór. ROZDZIAŁ TRZECI Signy usłyszała kroki w korytarzu, tupot butów narciarskich na deskach podłogi. Jared przyniósł ze sobą zapach śniegu i sosny. Kark Signy omyła fala świeżego powietrza, chłodnego powietrza, które przy- warło do ubrania Jareda i wniosło do domu posmak zimowego dnia. — Mamy robotę — oznajmiła. — Doskonale. — Jared wsparł dłonie, jeszcze w rękawicach, na biurku, po obu stronach Signy, i pochylił się, aby ją pocałować. Jego zimne usta musnęły jej policzek. — Hej! — Odsunęła się od niego. — Jaki był śnieg? — Kapitalny. — Jared zdjął skafander. — W piecyku jest garnek posolę. Jared wyszedł do kuchni. Na monitorze Signy przesuwała się lista gatunków zwierząt zamie- szkujących Antarktykę. Euphasia superba, kryl antarktyczny, królewski robal, podstawa bogactwa. W Antarktyce żyło więcej gatunków ping- winów, niż przypuszczała. Cesarskie, królewskie, Adeli. — Adeli? — zaciekawił się Jared. Podszedł do swojego biurka z talerzem, łyżką i paroma zwiniętymi tortillami w rękach. — Pingwiny — wyjaśniła Signy. Przeniosła listę na jego monitor Ma i otworzyła okno Seattle. Nadal ani śladu Janiny, ani śladu Pilar. — Mamy robotę. — To dlatego wyglądasz na zmartwioną? — Zrugałam Pilar. Poważnie. — Jak? — Powiedziałam jej, że jest rozrzutna. Że wpakowała nas w kanał. Jared uśmiechnął się. Jakże pięknie wyglądał: twarz pociemniała po dniu spędzonym na słońcu i śniegu, szerokie ramiona. Potężny mężczyz- na ufny w swoją siłę — ostoja bezpieczeństwa. — Signy, kochanie, nigdy się nie nauczysz. Nie można wyrzucać z siebie słów prawdy i łudzić się, że nie zranią one ludzkich uczuć. — Tak. Trochę mnie poniosło. A teraz Pilar zniknęła, a Janina jest nie osiągalna. Na monitorze Signy pojawił się krab Paula. [Paul] Pilar jest w kawiarni na Pikę Street Market. Z Janiną. — Doskonale — ucieszyła się Signy. — O, cholera! Jared, muszę wymyślić, co jej powiedzieć, gdy wróci do domu. Przykro mi za ten wybuch, ale masz rację, podałam raczej oczywiste fakty. — Cos' wykombinujesz —¦ powiedział Jared. — No, co z tą pracą? [Paul] Obrady Komisji Traktatu w sprawie Antarktyki w toku. Signy, potrzebujemy nowych informacji. Wszystko w archiwach pochodzi z cza- sów sprzed wprowadzenia zakazu uprawiania tury- styki. Stare. Nudne. — Mam więc jechać na Antarktydę? — zapytała Signy. [Paul] Nie. Jared pojedzie. Signy, ty, skoczysz do Houston. — Na Antarktydę? —Jared sprawiał wrażenie szczerze zachwyco- nego tym pomysłem. — Do Houston? — powtórzyła Signy. — Paul, Houston nie jest moim ulubionym miastem. [Paul] Liczą się dane, moja droga. Obłoczek pary przepłynął z posoli Jareda w kierunku nosa Signy, niosąc aromat skropionych sokiem z limony, duszonych ziaren kukury- dzy, wieprzowiny, zielonej ostrej papryki i oregano. — W porządku. Pojadę. Możesz powiedzieć Pilar, że wyjazd do Houston jest moją pokutą za utratę panowania nad sobą. [Paul] Głuptas. Signy wystukała wiadomość. [Signy] Idę na obiad. Później. Jared już był pochłonięty jakimś projektem; adresy wędrowały w dół ekranu jego monitora. Signy wyszła do kuchni i nałożyła sobie posolę. Przeżuwając kawałek tortilli, wylała nieświeżą kawę i zajęła się brud- nymi naczyniami. Była szczęśliwa. Ponieważ Jared wrócił do domu, ponieważ Sangre de Cristos różowiały w blasku zachodzącego słońca i ponieważ po prostu były, okryte śniegiem pogodne szczyty za wielkim kuchennym oknem. Ze studia dochodził głos Jareda, samo jego brzmienie. Signy nie mogła rozróżnić poszczególnych słów. Jared z kimś rozmawiał, lecz nie przełączył rozmowy na głośniki w kuchni. Będzie świetnie, pomyślała. Paul jest wścibski jak stara panna. Będzie węszył, póki nie rozłoży kompanii Tanaki na czynniki pierwsze. Cokolwiek znajdzie, my sobie z tym poradzimy. Podgrzała tortillę, posmarowała placek prawdziwym masłem (grzech i rozpusta!) i usiadła przy stole, zahipnotyzowana widokiem wędrujących na wschód błękitnych cieni i płowiejących barw gór. [Signy] Przeprosiny. Skrucha. Kocham cię. Wiadomość |arzyła się na monitorze Pilar w domu w Seattle. Pilar, z Janiną zerkającą jej przez ramię, odczytała ją i wzruszyła ramionami. — Chyba mówi prawdę — powiedziała Janina. Pilar postukała w klawiaturę i słowa Signy zniknęły. — Nie powinna przepraszać. Byłam bezmyślna — przyznała. Tak trzeba, prawda? Przy/nać się i żyć dalej. Tak, pomyślała, byłam bezmyślna. Ale czy ktoś by to powiedział, gdybyśmy na moim tournee zarobili kupę szmalu? Za wykuszowym oknem mgła skryła styczniowy świat. Pilar zadrża- ła, tęskniąc, przez chwilkę, za Południowym Zachodem, za suchym powietrzem, upałem lata. — Porozmawiasz z nią? — zapytała Janina. Jak szeroko otwierały się jej błękitne oczy, gdy była zmartwiona. Wyglądała jak laleczka Barbie, jedna z tych, które czasami spotyka się w sklepach z antykami, tylko że tamte maja. dołeczki, a Janina nie. Trochę sponiewierana laleczka: blond włosy pociemniałe od mgły, policzki zaczerwienione przez zimny wiatr. — Jasne, za chwilę. — Pilar niespiesznie stukała w klawisze, prze- glądając wiadomości, które nadeszły w ciągu minionych dwóch tygodni. Cena powrotu do domu. — Zrobię herbatę — zaproponowała Janina. Pilar przejrzała ploteczki od przyjaciółek, przeskoczyła przez zwy- kłe śmieci, które nie powinny były przedostać się przez filtry, jakie zostawiła na mailu. Może Paul mógłby ponownie ustawić program strażniczy. Notka od agenta, mówiąca o jakimś honorarium za starą, wręcz starożytną piosenkę. Ten kawałek sprzed całych dziesięciu lat. A potem Paul i Signy z tego dnia, rozmawiający o pracy. Pilar przeczytała pobieżnie początek, a następnie, kiedy rozmowa stała się interesująca, przełączyła ją na pełną wirtualną ze studia Paula. Pilar usłyszała stuk kubka na biurku obok ręki. — Janina, mamy robotę. — O rany! Ale szybko. Nie zwracając uwagi na hałasy czynione przez Janinę sadowiącą się przy swojej konsoli, szelest i parę głębokich oddechów, Pilar pozwoliła, by jej palce zatańczyły po klawiszach. W jej słuchawkach rozbrzmiała fraza piosenki, którą zaczęła przed wyjazdem. Niezła. Niech Signy poczeka, pomyślała, ale przyłapała się na wpatrywaniu w obraz rejestrowany przez kuchenne kamery w Taos. Zmierzch rozmy- wał kontury masywnych vigas, okorowanych belek, które wspierały powałę, łagodził szorstką fakturę ceglanych ścian i starego impregnowa- nego drewna. Signy wpatrywała się w ciemny prostokąt szyby, za którym góry zlewały się z nocą. Szerokie ramiona, wąskie biodra — Signy zawsze sprawiała wrażenie silnej. Jej szarobrązowy kombinezon, włosy koloru starego dębu, wtapiały się w otaczające ją barwy. Skręcała kosmyk włosów, bezczynnie siedząc przed oknem. Kocham cię. Te słowa lśniły na ekranie. Nie prowokuj mnie w ten sposób, pomyślała Pilar. Potrzebuję was, Janiny, Paula i Jareda, i ciebie też, Signy, ponieważ ty dajesz mi przestrzeń do gry. Ponieważ mogę robić swoje, a ty opieprzasz mnie mniej niż ktokolwiek inny. Kocham? Nie jestem pewna, czy wiem, co to znaczy. Pilar zamknęła okno z widokiem Signy i zajrzała do studia w Taos. Jared krążył wokół sceny, rozmawiając z agentem z biura podróży. Pilar westchnęła i przesłała głos do głośnika w kuchni. — Słyszałam, że jesteśmy wypłacalni. Signy podskoczyła i okręciła się na krześle. Zamrugała, wpatrując się w głośnik nad zlewozmywakiem. — Pilar, przepraszam... — Daj spokój. Wszystko w porządku, Signy Załatwione, pomyślała Pilar. Wyszła z Taos, zdjęła wirtualne okula- ry i przeciągnęła się z rozkoszą. To początek, pomyślała Signy. Pilar musi ochłonąć, a ja muszę obmyślić lepsze zabezpieczenia, żeby nie mogła zrobić krzywdy ani nam, ani sobie. Paul opracuje system, który umożliwi jej dostęp do funduszy, ale nie pozwoli nas zrujnować. Powinniśmy byli zrobić to całe lata temu. Ale dobre i to, że Pilar nie dąsała się w jakiejś kryjówce. Dobry początek. Signy zdjęła z kołka w korytarzu sweter, zarzuciła go na kombine- zon. Noc była bezchmurna, a takie noce naprawdę bywają zimne. — Zarezerwowałem lot na południe — oznajmił Jared, gdy Signy weszła do studia. — Muszę mieć jakąś pracę. Turystyka odpada. Tanaka mógłby zrobić unik, ale jak się okazuje, mój stary kumpel jest lekarzem na statku kompanii. Saigo Kihara, facet ze spływu. Zastąpię go. — Hej! Szybka robota — pochwaliła Signy. — Tak. Wyjeżdżam o piątej rano. — Rano? Tak po prostu? — Tak po prostu — powtórzył Jared. — Paul mówi, że już rozma- wiał i ludźmi z Gulf Coast w Houston. Lecisz w porze lunchu za dwa dni. Musisz (ylko potwierdzić rezerwację. — Sama radość. — Sama radość. Spakuję się. Signy potwierdziła rezerwację lotu do Houston. Później zajrzała do New Hampshire. Paul zabarykadował się za znakiem kraba, ikonką oznaczającą, że nie należy zawracać mu głowy. W Seattle, Pilar i Janina przerzucały słowa z jednego monitora na drugi. Grały w swobodne skojarzenia, kompletując listy słów, które mogły wywołać reakcje emocjonalne ludzi pracujących w Gulf Coast Intersystems, wielonarodowej grupie, której siedziba, jak się dogodnie złożyło, mieściła się w Houston, w Teksasie, w Stanach Zjednoczonych. Pilar i Janina radziły sobie wpaniale, skupione, zaabsorbowane pracą, od czasu do czasu wybuchały śmiechem. Signy nie przeszkadzała im. Poza tym, Jared wyjeżdżał za parę krótkich godzin. Czas jednakże mógł być pojęciem bardzo subiektywnym. Bardzo. Pora do łóżka, zadecydowała Signy. Signy leżała skąpana w cieple Jareda, rozpostarta obok niego, rozle- niwiona jak przekarmiona kotka. Było jej trochę za gorąco, ale nie chciała się odsuwać. — Tylko nie odmroź sobie niczego ważnego, kiedy będziesz uga- niał się za pingwinami — zażartowała. — Przy pierwszej okazji sprawię sobie futrzane suspensorium — zapewnił Jared. — Koniecznie. — Prawie zasypiała. Jared podciągnął się pod szc/yt łóżka, burząc doskonale wygodną pozycję Signy, i wsunął poduszkę pod plecy. — Chyba będzie lepiej, jak coś ci powiem. — Co takiego? — Signy przesunęła nogę na chłodniejszą stronę łóżka. Chłód był miły. — Wiem, że nie lubisz, gdy niespodziewanie dają o sobie znać moje byłe kochanki. — Zdecydowanie. — Naprawdę nie lubiła. Ich związek był otwarty. lecz Signy nigdy nie wiedziała, co powiedzieć w przypadku konfronta- cji: „O, cześć, miło cię poznać. Jared jest dobry w łóżku, prawda?" — W Kanadzie poznałem pewną dziewczynę. Na imię ma Susan. Susanna. — Założę się, że nie cierpi swojego imienia. — Nie wiem. Nie pytałem. — Uh-huh. I co z tą Susanną? — Wydaje się, że ostatnio jest z moim bratem. Aha. Tak. Signy chciałaby nie czuć bólu. Ale czuła. — Czy Mark wie, hmmm... o waszym związku? — Jasne. W każdym razie, Susan przysłała wideo. Swego rodzaju kartkę bożonarodzeniową, jak sądzę. Może będziesz chciała rzucić okiem. Poniekąd Susan należy do rodziny, no i w ogóle... Nie miała najmniejszego zamiaru oglądać jeszcze jednej dawnej kochanki Jareda. Jared był wolny, ale Signy wolała o tym nie pamiętać. Sama nawiązywała przelotne romanse, kiedy ją naszła ochota. Tylko że nie miała ani ochoty, ani romansu od paru lat. Ale mogła mieć. pewnego dnia. Po prostu mogła. — Ty przedstawiłeś ją bratu? — Oczywiście. Pomyślałem, że pasują do siebie. — Przypuszczam, że nie mogłeś jej zostawić ot tak. — Może. Mniej więcej. Jared zachowywał się tak, jakby flirt z Susanną był tylko niezobowią- zującą miłostką. No cóż, miał swoje życie przed spotkaniem z Signy i z czymś takim należało się liczyć. Jared zmienił pozycję i patrzył teraz prosto w jej twarz, jakby nie chciał, żeby się złościła. W porządku. Wybaczy mu, w każdej chwili. — Masz jeszcze coś do powiedzenia przed wyjazdem? — zapytała. Ściągnął brwi, jak gdyby analizował w myślach wydarzenia ubiegłe- go miesiąca. — Chyba nie. Niech cię diabli. — Powiedz, że będziesz za mną tęsknił. — Będę za tobą tęsknił. — Miał taką strapioną minę. Przyciągnął ją do siebie, jego usta dotknęły delikatnie jej szyi i Signy przestała być śpiąca. — Udowodnij -— poprosiła. Zrobił to. Znał ją na wylot, do ostatniej możliwej synapsy multior- gazmowej jaźni. Cudownie. Jared wyszedł po cichu, tak cicho, że Signy przebudziła się dopiero wówczas, gdy z korytarza dobiegło stłumione trzaśniecie drzwi. Wysoko ponad nią belka zaskrzypiała w chłodzie, jaki nastał przed wschodem słońca. Signy została w samotności nie otrzymanych pocałunków, nie wy- powiedzianych słów pożegnania. Pokój był taki ciemny, ziąb na zew- nątrz taki straszliwy, dom wokół taki pusty. Całkiem sama, wszyscy odeszli. Sama, z Edges na skraju rozpadu. Signy wiedziała, że Edges są straceni, widziała to z realistyczną jasnością, jaka przychodzi przed pełnym rozbudzeniem, kiedy rozum zastępuje prawdę intuicyjnymi skojarzeniami. Odsuwali się od siebie, wszyscy. Signy zobaczyła Jareda z nową kochanką, Pilar w składzie bardziej tolerancyjnej grupy, jednej z tych, które nie łaja za takie głupstwa, jak przepuszczenie funduszy, ani nie przypominają, że niekiedy trzeba spać. Pilar, z idącą w trop Janiną, wiecznie pełną nadziei, wiecznie ignorowaną. Paul ? Paul najprawdopodobniej nawet by nie zauważył, gdyby wszyscy zniknęli. Siedziałby w swoim studiu i kreślił przyszłą historię afrykań- skich koalicji. Ale zapomniałby ją opublikować i nikt nigdy nie dowie- działby się, że miał rację. Rozbolały ją ramiona. Pomyślała, że przez całą noc próbowała utrzymać w nich coś, czego utrzymać nie było można. Nie chciała rozpadu Edges. Już przeżyła coś podobnego, już kiedyś utraciła drogą sobie grupę. Częściowo za sprawą Paula. Doktorat Signy z neurobiologii i pięć lat ciężkiej pracy zaowocowały przydzieleniem jej własnego laboratorium w Genapt Technologies, gdzie koordynowała pracę sześciu badaczy i ich ekip technicznych Pracowali nad procesem starzenia, w mózgach ssaków. Głodzenie prze- dłużało życie, to było już ustalone. W przypadku podawania zwierzętom utrzymywanym na skraju głodu mikrodawek hormonu wzrostu długość życia wzrastała jeszcze bardziej. Zespół Signy faszerował te genatrycz- ne cuda dawkami farmaceutyków. Ośrodkowe układy nerwowe stymu- lantów tworzyły godne uwagi krzywe uczenia się u młodzieńczych starych szczurów. Zespół z podnieceniem obserwował zmiany w gospo- darce tlenem, w stężeniu neurotransmiterów, w procesach chemicznych zachodzących w mózgach kręgowców w czasie rzeczywistym. Symula- cje nauczyły ich rozpoznawać kolory mózgu podczas pracy w sytuacjach gniewu, strachu, zmęczenia. Bawili się doskonale, toczyli zajmujące dyskusje, walczyli między sobą i bronili swoich konstruktów procesów umysłowych. Signy kierowała laboratorium w Atlancie do czasu przejęcia. Wów- czas to pojawił się Paul, Paul outsider, Paul antagonista. W chłodnym świetle pokoju konferencyjnego jego tweedowy garni- tur sprawiał wrażenie zbyt ciężkiego jak na marzec na Południu. Signy wlepiała oczy w materiał marynarki, grubsze węzełki różnych wełen i miękkie lśniące włókna, może jedwabiu — podczas gdy on spokojnie rozwalał jej świat na kawałki. Przejęcie, cięcia kadrowe, zmiana celów badawczych. Signy starała się zachować spokojne brzmienie głosu. Zadawała pytania, łudząc się, że otrzyma odrobinę nadziei, którą zaniesie swojemu zespołowi. Byli sumiennymi pracownikami, mieli rodziny na utrzyma- niu. Jim miał stary dom i nową łódź, swoją dumę i radość. Sara pomagała dzieciom rozwiedzionej córki. Do licha, ich życie spoczywało na łasce Signy, a wyglądało na to, że ona nie może nic zrobić, nic, co zagwa- rantowałoby im spokojną przyszłość. Paul Maury wnikliwie wpatrywał się w jej twarz, jakby szukając podpowiedzi, które pomogłyby mu wyrazić cel misji; jego brązowe oczy obserwowały jej reakcje, gdy przemawiał do czujnej grupy kierownic- twa Genaptu. Signy próbowała zachować spokój, czując jednocześnie pot sączący się spod pach i spływający po bokach koszuli. Miała ochotę zedrzeć ją z grzbietu i cisnąć w tego zblazowanego intruza. Zmiany w funduszu rządowym, mówił Paul. Nowy nacisk na badania dotyczące pożywienia, mniejsze zainteresowanie chorobami nerwowy- mi, a zwłaszcza problemem starzenia się. Signy pragnęła, żeby się, cholera, zamknął, już wszystko było wia- domo, no nie? Przez ostatnie dziesięć minut pierwszego spotkania z Paulem myśla- ła wyłącznie o ucieczce. Jej dom na strzeżonym osiedlu obiecywał bezpieczeństwo. Dom mógłby stać gdziekolwiek, kiedykolwiek —je- dynie pnącza kwitnącej wisterii i malowane na biało kolumny sprawiały, że wyglądał na siedzibę z Południa. W drodze do wyjścia Paul uśmiechnął się do niej. — Troszczysz się o swoich ludzi. — Cholerna racja. — Pójdziemy na kolację? Poznaj swojego wroga, ktoś powiedział. Wtedy cię nie zaskoczy. — Chyba tak. Dziękuję. Paul Maury, prawnik po Harvardzie, bostoriski snob kulturalno-inte- lektualny, pod kąśliwym dowcipem skrywał głęboką nieśmiałość. Nie była urażona, gdy czekał, by zapłaciła połowę rachunku. Tej pierwszej nocy nie wykazał żadnej inicjatywy seksualnej. Zastanawiała się, czy nie jest przypadkiem gejem. Negocjacje w Atlancie ciągnęły się przez całą wiosnę. Prośba Paula, by Signy pokazała mu wieś, sprawiła jej przyjemność. Nie znała swego wroga dość dobrze, nadal mógł ją zaskoczyć. Zwiedzali plantacje i mu- zea, spacerowali po bujnych ogrodach w łagodnym wiosennym powie- trzu, wstępowali do sklepów z antykami. Powiedział, że szuka srebrnej czary. Do starej rodzinnej siedziby w New Hampshire. Na drodze jakiejś alchemii zrozumienia nie wspominali o losach firmy. Signy przekupiła- by go, seksem albo pieniędzmi, lecz on wydawał się nieprzekupny. Pamiętała rdzawe światło, które w zakurzonych sklepikach kładło się na szczupłej twarzy Paula. Skupiony na filigranowych szczegółach antycz- nej biżuterii, na granatach i szmaragdach w barokowej oprawie, zapytał: — Podoba ci się? — I czekał na jej aprobatę, jakby to miało znaczenie. Wiosenna noc była chłodna jak na tę porę roku, na tyle chłodna, by tweedowa marynarka Paula przyjemnie ogrzała jej ramiona, gdy popro- siła o pożyczenie. Pachniała dobrze. Tak więc w końcu zaprosiła go do łóżka. I stwierdziła, że jest nieśmiały, delikatny i chętny do nauki. Dwa tygodnie, oznajmił im w sali konferencyjnej następnego dnia rano. Dwa tygodnie na składanie podań o pracę na stanowiskach, które pozostaną w firmie. Signy z wściekłością zacisnęła szczęki. Udało jej się podnieść z fo- tela i wyjść bez słowa. Właśnie wtedy wspomniała słowa matki: „My nie płaczemy, Signy". Gniew jednak był jak najbardziej na miejscu. Musiała przejść długim pustym korytarzem Genaptu, pod milczący- mi rzędami kabli i przewodów, musiała wrócić do laboratorium. Jim czekał, i Sara, i Signy musiała im powiedzieć, że wszystko skończone. Za nią, w pewnej odległości, podążał Paul. Obejrzała się, zobaczyła, że zgubił krok. Zatrzymał się i zawrócił. Ale kiedy wróciła na korytarz, godzinę później, czekał oparty o ścianę. — Signy? — Trzymał ręce za plecami. Jego twarz była bezbronna, wystawiona na policzek, gdyby postanowiła go wymierzyć. Wyglądał jak człowiek przerażony. — Pracuj ze mną. — Cholerny Jankes. — Sama wychowała się w Tucson, ale on był cholernym Jankesem. Wypowiadając te słowa, wiedziała, że są śmieszne. — Tak — zgodził się. — Chyba to prawda. Wykonywał jedynie swoją pracę. Firma, która go zatrudniła, miała siedzibę w Singapurze. Mimo wszystko nadal był cholernym Jankesem. — Pracuj ze mną — powtórzył. — Zrobisz to? Oto, jak się zaczęło. Tak było wtedy. Tak jest teraz, powiedziała sobie Signy. Nie pozwolę, żebyśmy utracili siebie. Czy nadal jestem wściekła na Paula, po tylu latach? Zastanawiając się nad tym, przewróciła się na bok, naciągnęła kołdrę na nos i postanowiła na powrót zapaść w sen. ROZDZIAŁ CZWARTY Signy szła w stronę stołówki w Gulf Coast Intersystems. Miała nadzieję, że wygląda na pewną siebie. Znajomy elastyczny nacisk „wyj- ściowego" kombinezonu na skórę działał kojąco, podnosił ją na duchu. Szarobrązowy kombinezon z lycry był na tyle nowy, że nadal błyszczał. Marynarka z czerwonego jedwabiu, swobodna, powiewna i odrobinę ekstrawagancka, sprawiała wrażenie drogiej, ale nie do tego stopnia, by uraziło to kogokolwiek z obecnych. — Jesteś piękna — powiedział Paul. Połaskotał ją c/ujnik na policzku, postukała więc w niego palcem Miała na czole kamerę, ale nie nałożyła gogli, które pozwoliłyby na odczytywanie wyświetlanych tekstów. Do porozumiewania się z Pau- lem, który obiecał prowadzić nasłuch, służył głośniczek przyklejony za uchem i laryngofon ukryty pod wysokim golfem kombinezonu. — Nasze udziały w Gulf Coast Intersystems spadły dziś rano 0 trzy punkty — poinformował Paul. — Paul, dlaczego akurat teraz mówisz mi takie rzeczy? — zapytała szeptem Signy. — Właśnie idę, cholera, do jadalni. — Wiem. Ale pomyślałem, że to cię zainteresuje. — Hmmm. — Za dwuskrzydłowymi drzwiami ludzie krążyli po wielkim pomieszczeniu i z leniwym zainteresowaniem sprawdzali za- wartość bufetu. — Gdzie jest Jared? — Nie wiem. Nie odezwał się od wczoraj. Może utknął w Chile albo co. — Świetnie. — Signy omiotła spojrzeniem salę, sprawdzając oto- czenie. Wysokie okna, udrapowane jadowicie zielonym aksamitem, wychodziły na holograficznie wyidealizowaną zatokę, której dopełnie- niem były szybujące mewy. Pracownicy Gulf Coast ruszyli w stronę bufetu, gdzie na warstwie lodu albo pod ciężkimi srebrnymi kopułami stały naczynia zjedzeniem. Na stolikach przykrytych kwiaciastym brokatem stały bukiety wyhodo- wanych w cieplarni czerwonych tulipanów. Wystrój został zaprojekto- wany w ten sposób, aby budzić wspomnienia baronów naftowych i ich bogactwa oraz pozwolić zapomnieć o nękającej Houston rozpaczliwej nędzy. Gulf Coast trzymało biedę z daleka, za drutem kolczastym 1 murami ze zbrojonego betonu, licowanymi w celach kosmetycznych płytami wapienia. Signy weszła do sali, próbując ignorować zastrzeżenia tej części osobowości, która bała się obcych. Nie patrz spode łba, upomniała się w myślach. Jesteś na służbie. Zrobiła minę, która miała wyrażać kom- petencję zmieszaną z bezbronnością. Jared uczył ją przemawiania języ- kiem ciała, ćwicząc reakcje z nią i z tuzinem jej wirtualnych sobowtó- rów. Tuzin Signy, tuzin Jaredów; praca zakończyła się kalejdoskopem ciał i fajerwerkami śmiechu, i kochali się, podczas gdy wokół nich kłębiły się ich zwielokrotnione wizerunki. Signy pozwoliła, by to wspo- mnienie odmalowało się na jej twarzy — wiedziała, że rozjaśni ono jej oczy i użyczy im głębi namiętności. Jared był dobry w budzeniu lubieżnych myśli. Signy jeszcze nie obejrzała wiadomości od Susanny. W porządku, zerknie na to choler- stwo zaraz po lunchu. Przy bufecie podniosła mikrofon, który wczoraj umieściła tam i sprawdziła — może trzy razy. Chrząknęła. Mikrofon odebrał dźwięk. W porządku. — Witam. Nazywam się Signy Thomas. Moja firma, Edges, stawia wam dzisiaj lunch. W trakcie jedzenia z rozmieszczonych tu i ówdzie głośników popłyną słowa. To nic podprogowego — usłyszycie słowa, jeśli będziecie słuchać. Gromadzimy reakcje na określenia dotyczące Antarktyki. Edges planują wykorzystać zestawy określonych reakcji do zoptymalizowania warunków eksploatacji największego na Ziemi naturalnego łowiska. Niektórzy już podjęli przerwane rozmowy. To dobrze. — Proszę przy wychodzeniu kłaść swoje karty na ladzie przy drzwiach. Za informacje płacimy po siedemdziesiąt pięć dolarów. Dziękuję. — Signy obróciła się wokół osi, nawiązując kontakt wzrokowy z kim tylko mogła (kobieta w seledynowym kitlu wyglądała na ogromnie zmęczoną), uśmiechnęła się i ruszyła przez tłum. Ten wysoki mężczyzna... już go widziała — gdzie? Kiedy? Był rudy i atrakcyjny w nieco szorstki sposób. Signy uśmiechnęła się i przez dłuższą chwilę patrzyła na niego, żeby Paul mógł dokładnie obejrzeć obraz rejestrowany przez jej kamery. — Kto to? — wyszeptała. — Przeglądam pliki kompanii. Alan Campbelł. Inżynier. Były astronauta. Pomagał budować Stację. — Cześć — powitał ją Campbell. — Miło znów pana widzieć, panie Campbell. Wybaczy pan? Praca czeka. — Signy opuściła stołówkę i udała się na górę, do kabiny kontrolnej. Usadowiła się z westchnieniem ulgi. Nie była sama. W obrotowym fotelu obok niej siedział pucołowaty chłopak, ubrany w czarny bawełniany strój, który niekorzystnie kontra- stował z jego trupiobladą skórą. Pod spodem miał kombinezon wirtual- ny, na uszach słuchawki. — Cześć. Jestem Jimmy. — Jimmy? — Jimmy McKenna. Tymczasowy kontrakt z Gulf Coast. Co oznaczało, że Signy nie mogła go wykopać. Tutaj nie potrzebo- wała niczyjej pomocy, na miłość boską. I wcale nie była wdzięczna za obserwatora z Gulf Coast. Czego się po niej spodziewają? Że wrzaśnie „pieprzyć waszego szefa" na całą salę? — Cześć — przywitała się Signy, gdy Paul mówił: — Jimmy McKenna. Nie spodziewałem się. To on podsunął nas Tanace, przynajmniej takie doszły mnie słuchy. Podziękuj mu w na- szym imieniu, kiedy znajdziesz wolną chwilę, dobrze? — Jestem Signy. — Miękkie rysy Jimmy'ego sprawiały, że trudno było określić jego wiek. Początkowo pomyślała, że ma osiemnaście lat. Mógł mieć trzydzieści. Jednostronnie przejrzysta szyba za rzędem monitorów umożliwiała dyskretną obserwację jadalni. Signy zerknęła na tłum. Wzdłuż bufetu przepływał nieprzerwany strumyk konsumentów. To podnosiło na du- chu. Dostawcy artykułów spożywczych musieli być tak dobrzy, jak wskazywały na to wystawione przez nich rachunki. — Signy. Niezłe rozmieszczenie. — Jimmy ruchem głowy wskazał na monitor, który ilustrował pozycję mikrofonów Signy. —Próbowałem wcześniej paru konfiguracji. Wyłapałaś wszystkie martwe miejsca. — Dzięki. — Signy wczytała zebrane przez Pilar i Janinę zestawy słów i puściła je przez głośniki wycelowane w przypadkowe stoły, dostosowując siłę głosu do gwaru panującego w stołówce. Wsłuchała się w urywki rozmów; jej ręce pomykały nad studyjnymi konsolami. Widmowe głosy płynęły do jedzących, głosy, które zdawały się dobie- gać od sąsiedniego stolika, z drugiej strony pomieszczenia. Przy różnych stołach usłyszała słowa-hasła wplatane w rozmowy: KOKAINA, KOŚĆ SŁONIOWA, KRYL, SALAMANDRA. Uśmiechnęła się. Były też inne słowa, inne zwroty. TOKSYNY, ograne od częstego używania, ale dobre do jako znacznik; przymiotnik BIAŁY. Przy stołach kierownictwa padały inne słowa: GRONOSTAJ, DREWNO SANDAŁOWE. Niektó- re rozmowy dotyczyły apetytów, zapachów. Później ona i Paul mieli dopasować reakcje do słów. Konotacje nega- tywne były łatwiejsze do skorelowania niż pozytywne; do pozytywnych często można było dojść jedynie drogą dedukcji. SALAMANDRA. — ...i w Kostaryce nadal są pierwotne lasy tropikalne — ktoś' mówił. — Naturalnie, „pierwotne" to określenie względne. Signy pozwoliła sobie na chwilę odprężenia. LAS TROPIKALNY. Wszystkie hasła były w obiegu. Dostosowała głośność nagranych słów do wzrostu poziomu natężenia rozmów, gdy lunch dobiegał końca. Niektórzy zaczęli wychodzić, niezbyt szybko, niezbyt wolno. Program był zsynchronizowany z głośnością rozmów i słowa cichły stopniowo. Signy sprawdziła parę nagrań na chybił trafił. Jak na razie — w porządku. — A zatem po wszystkim — powiedział Jimmy McKenna. Głos przestraszył ją. Udało jej się zapomnieć o jego obecności. — Tak. Po wszystkim. Jimmy okręcił się z fotelem i spojrzał jej w oczy. — Mógłbym pozbierać mikrofony. Gdy wszyscy wyjdą. — Nie trzeba. — Zapytaj go o kontrakt Tanaki — podsunął Paul — Mój partner mówi, że pomogłeś nam dostać kontrakt z Tanaką. Jimmy, który już się podnosił, opadł z powrotem na fotel. — Zgadza się. — Dziękujemy. Jimmy wpatrywał się w nią z natężeniem, jakby chciał zapamiętać jej twarz. Wytrzeszczał oczy, aż poczuła się nieswojo, więc zapytała: — Czemu nas poleciłeś? Teraz unikał spojrzenia jej w oczy. — Bo jesteście dobrzy. Pracujecie z Pilar Videlą, prawda? Aha. Zawdzięczali kontrakt podziwowi. Nie omieszka powiedzieć tego Pilar. — Tak. — Ona jest cudowna. — Powtórzę jej to. Jimmy zerknął nad ramieniem Signy na drzwi. — Idzie Campbell. Zbiorę i zapakuję mikrofony. Twoje walizki są w holu, prawda? — Tak, ale... — Chciałbym to zrobić. Nie martw się, będę ostrożny. — Jimmy wyjął coś z kieszeni. — Możesz to wziąć? To prezent. Podał jej płaskie pudełeczko z białego tworzywa, z chipem, i bez słowa przecisnął się obok Alana Campbella, który zrobił mu miejsce w drzwiach. Campbell przyniósł talerz w plastikowym opakowaniu. — Cześć. — Signy nie miała pojęcia, czemu Campbell miałby jej szukać. Paul załatwił darmowy lunch, ale Edges nie prowadzili innych interesów z Gulf Coast. Przynajmniej ona o niczym takim nie wiedziała. — Alan Campbell. Spotkaliśmy się na przyjęciu, kiedy Gulf Coast dostało ten wystrzałowy kontrakt. Chyba mnie nie pamiętasz — Alan mówił miękko, bez teksańskiego akcentu. — Musiałam skorzystać z pomocy co do nazwiska — powiedziała Signy — ale wiedziałam, że skądś pana znam. — Byłaś z kolegą, doktorem. Rozmawialiśmy przez chwilę. — Z Jaredem. Tak, to mój partner. — Poznałaś Jimmy'ego? — Tak myślę. — To dobrze. Nie jest zbyt rozmowny, ale cholernie dobry w sche- matyce. Przyniosłem ci coś do jedzenia. Kto pracuje w porze lunchu, zwykle jest głodny. — Campbell postawił talerz i zdjął plastikową przykrywkę. — Oczywiście, jeśli jadłaś... — Nie. — Signy sięgnęła po szpikulec z plastrem wołowiny aatś i wbiła zęby w mięso. Było wyśmienite. Campbell usiadł w zwolnionym przez Jimmy'cgo fotelu. Cechowała go swoboda bycia i kompetencja. — Masz wszystko, czego potrzebowałaś? Signy nabrała na widelec nieco pilawu. Alan sięgnął do kieszeni i wyjął butelkę wody mineralnej. Signy zdjęła nakrętkę, pociągnęła długi łyk wody zimnej jak lód. — To się dopiero okaże, gdy znajdziemy jakieś korelacje — odpar- ła. Skosztowała jarzyn. Były wybornie przyprawione. Alan czekał, aż skończy jeść. Czekanie chyba mu nie przeszkadzało, jakby dysponował całym czasem świata. Signy skończyła sate, odłożyła szpikulec, zlizała sos z palców i spróbowała zdjąć z uszu studyjne słuchawki. Przewód wplątał się we włosy. Szarpnęła. — Mam — powiedział Alan. Wyplątał przewód, zręcznie i delikat- nie. Miał piegi na grzbietach dłoni. Musnął ręką jej policzek, gdy odsuwał słuchawki. Dotknięcie było subtelne. — Dziękuję. Panie Campbell? — Alan. — Alan, czy to spotkanie w interesach? Wyszczerzył zęby. Oczy miał piwne, ich kąciki marszczyły się, gdy się uśmiechał. — Nie. I nikt nie kazał mi cię zabawiać, jeśli jesteś ciekawa. Przypadkiem zauważyłem, że twój samolot odlatuje dopiero rano. Przy- padkiem zauważyłem, że jesteś sama. Tak więc postanowiłem odnowić znajomość. Alan Campbell pomagał budować Stację, która, choć mała, była jedyną stacją kosmiczną. Był smukły i swobodny, absolutnie nie przypominał Jareda. Zdawało się, że w pokoju kontrolnym unoszą się feromony. Może. — Narazie tylko patrzyłeś, jak jem.— Signy spojrzała na monitory. Wszystkie dane zostały przeniesione do tymczasowego schowka w goś- cinnym mieszkaniu, przydzielonym jej przez firmę. Signy wyłączyła pulpity i wstała. Alan też się podniósł. — To prawda. Dlatego uważam, że jeszcze się nie zaznajomiliśmy. Chętnie zaiwę noc, jeśli potrzebujesz towarzystwa — zaproponował Alan. — Potrzebuję. — Gdyby chciała wyjść poza teren Gulf Coast, musiałaby prosić o ochroniarza. Przechadzka po centrum handlowym nie trafiała jej do przekonania, podobnie jak kolacja na tacy w pokoju. — Może przyszedłbym o siódmej? — Zgoda. — Signy patrzyła, jak Alan wychodzi. Spodobał jej się jego chód. — Pochodzi z Kolorado — usłyszała w słuchawce. Zapomniała, że Paul jest on-line. — Rozwiedziony, jedno dziecko. Metodyczny, perfek- cjonista, i ma temperament. — Paul też był metodyczny i perfek- cjonistyczny, i Signy jakoś go znosiła. Kolorado, mogła uwierzyć. Alan Campbell szedł korytarzem ze smukłą gracją, jak wśród wysokich traw prerii. Po południu Signy przesłała sprawozdanie z pracy do Seattle. — Łap — mruknęła. — Mam. — Janina odpowiadała w czasie rzeczywistym z Seattle. Na monitorze Signy ukazała się jej twarz. Zajej plecami, w kącie studia, Piląr pracowała z piórem świetlnym. Po ścianach tańczyły wstęgi neo- nowych barw: Pilar tworzyła choreografię. — Śliczne — pochwaliła Signy. — To, co robi Pilar. Nie to, co ci wysłałam. — Wyglądasz na zmartwioną. — Bursztynowe światło z pióra Pilar zamigotało na twarzy Janiny. — Tak? Może to przez tę sprawę z Tanaką. Paul mówi, że nie może ich rozgryźć, i to go niepokoi. — Może tęsknisz za Jaredem. — Janina ściągnęła brwi. — Janino, jesteś taka spostrzegawcza. Chciałabyś poznać jeszcze jedną kobietę Jareda? — Signy umieściła w słocie chip od Jareda i przygotowała się do wyświetlenia. — Jasne — odparła Janina. — Chyba. Obraz, który ukazał się na płaskim ekranie ciekłokrystalicznym, był ziarnisty i kiepsko dostrojony. — Cześć, Jared — powiedziała uśmiechnięta dziewczyna. Susanna, 0 ile to była Susanna, była rodowitą Amerykanką, wysoką, z ładnie ukształtowanymi kośćmi policzkowymi i klasycznym nosem. Miała cudowny uśmiech. Stała przy kamiennym kominku w pokoju o ścianach z okorowanych, potężnych kłód. Była ubrana w dżinsy, wysokie buty 1 granatową wełnianą koszulę. — Powiedziałabym: „Czas na spotka- nie", ale wyjechaliśmy na wakacje. A wiesz, że Marlcdopiero w ostatniej chwili przypomina sobie o urlopie. Jest cudowny. Cięcie: twarz brata Jareda, na dworze, z niebem prerii w tle. Mark ogromnie przypominał Jareda, ale zapuścił brodę od czasu, gdy Signy widziała go po raz ostatni. Pomachał na pożegnanie w stronę kamery. Cięcie: znów Susanna, we wnętrzu chaty. Oględnie mówiąc, cięcia były amatorskie. Signy zastanowiła się, kto trzymał kamerę. — Interesy Marka idą nieźle. W tle rozbrzmiał głos Marka: — Sue?Sue? — Mamy nadzieję, że wpadniesz z wizytą. Muszę już iść. I to było wszystko. — Mark jest bratem Jareda? — zapytała Janina. — Aha — mruknęła Signy. — Dziewczyna ma na imię Susanna. Teraz mieszka z Markiem. — Mark jest podobny do Jareda. Mniej więcej. Na ekranie pojawił się jastrząb, ikonka Pilar, dyskretny znak, że ona też się przysłuchuje. — Pilar, widziałaś? — zapytała Signy. — Tę dziewczynę? Jasne. Ładna. Signy, jesteś zazdrosna? — Nie muszę. Wcale. Jared sypia z tobą, z Janiną, ze mną, i tak jest świetnie. Zastanawiam się tylko, co było nie w porządku z tą małą, że Jared postanowił się nią zająć. Chciałabym, żeby przestał znosić do domu zbłąkane kocięta. — Nie sprowadził jej do domu — zauważyła Janina. — Nie. Zabrał ją do brata. To różnica? — Tak — stwierdziła Pilar. — Chyba tak. Czyżbyś chciała go poślubić, Signy? — Nie. — Małżeństwo negowało częściowo tożsamość kobiety. Signy nie potrafiła wyobrazić sobie siebie w roli żony. Zgoda, małżeństwo nadal było najlepszą instytucją chroniącą dzieci, lecz ona nie miała dzieci w pla- nach. Bała się, że gdyby miała dziecko, chciałaby być wyłącznie matką. — Ale chcesz, żeby się zmienił. — Pilar, widoczna nad ramieniem Janiny, opuściła pióro. — Nie. Nie chcę. Wcale. Nie chcę, by zmienił choć jeden włos na rozczochranej głowie. Pilar roześmiała się i wyszła ze studia, zniknęła z ekranu. — Wezmę się za to, co przysłałaś, Signy — powiedziała Janina. — Och, jesteś wielka. — Cała ja. —Janina odwróciła się i zajęła przesłanymi plikami. W anonimowym mieszkaniu gościnnym w Houston Signy zamruga- ła, wpatrując się w pusty ekran. Rozmowa z Pilar była krzepiąca, powszednia, konkretna jak zwykle. Niemożliwe, poszło zbyt gładko, zaczęła rozważać Signy, ale na ekranie zamigotał krab Paula. Razem zaczęli analizować zebrane w Houston dane, wyszukiwać wszelkie możliwości. Z wyciągu bankowego karty kredytowej Paul uzyskał dane dotyczą- ce wielkości rodziny, dochodów i skłonności politycznych klienta. Do- pasował je do częstości słów, jakimi podczas lunchu karmiona była dziś próbka populacji. W korelacji symboli nie było niczego tajemniczego. Sortowanie wymagało jedynie niezłej porcji bitów. Pracowali w skupieniu, porozumiewając się monosylabami, przeka- zując sobie korelacje, odrzucając niektóre z nich. Byli w tym dobrzy, Paul i Signy; szybkość ich pracy wynikała częściowo z rutyny. Znali swoje sygnały. KOŚĆ SŁONIOWA. Signy zamroziła ekran. Dzikie słonie odeszły w przeszłość, ich siedliska były rozpaczliwie puste, ale ludzie reagowali na kość słoniową z nostalgią, z tęsknotą, z dziwną mieszaniną winy i pożądania. Antyczna kość słoniowa osiągała niewiarygodne ceny. — Zwolnić, Signy? — zapytał Paul. Bolały ją ramiona. Bujała w obłokach. Jak długo nad tym siedzieli? W pokoju robiło się ciemno. Czas kończyć. — Chyba tak. Starczy. Do rana jestem off-line. — Planujesz romantyczne interludium? — Ha. Może. Dobranoc, Paul. — Baw się. Swędzenie w okolicach pięty, nieznaczne, ale obecne od południa, stało się nagle nie do zniesienia. Signy zdjęła kombinezon i buty i potarła otarte miejsce. Kombinezon wylądował w kącie, z poutykanymi we- wnątrz chipami rejestrującymi. Bolały ją nogi. kiedy wstała, aby powyj- mować chipy z kieszonek. Wsunęła je do portów konsoli i wysłała zawarte na nich informacje do New Hampshire. — Alan Campbell jest tutaj — poinformował pokój. — Cholera— warknęła Signy. Cisnęła chipy w stronę porzuconego kombinezonu. — Która godzina? — Dziewiętnasta dwadzieścia. — Do licha. To znaczy, powiedz mu, żeby wszedł. Miała zaburzone poczucie równowagi. Chwiejnie pobrnęła do ła- zienki i złapała ręcznik. Operowanie przenośnym sprzętem nigdy nie było tak absorbujące, jak praca w wirtualnej, ale nawet małe ekrany nie były pozbawione pewnej magii i mogły oderwać ją od świata. Widziała przed oczami szeregi przesuwających się cyfr i chaos figur geometrycz- nych. Jared zawsze beształ ją, gdy zapominała poruszać się i poprzecią- gać w trakcie pracy. Nigdy o tym nie pamiętała. Cichy dźwięk sprawił, że się odwróciła. Przysłoniła piersi ręczni- kiem. Alan Campbell stał przy niewielkim barku, pracowicie wyciągając korek z butelki Veuve-Cliquot. — Niektórzy pracują zbyt ciężko — powiedział. — Och, przepraszam. Miałam zamiar włączyć alarm. Chyba zapo- mniałam. — Signy. przytrzymując ręcznik jedną ręką, w drugą wzięła kieliszek z szampanem. — Dzięki. — Maleńkie, gładkie jak jedwab bąbelki wypełniły jej usta smakiem lata. Szampan był wyborny. Signy uśmiechnęła się do Alana. — Nic pod słońcem nie smakuje tak jak dobry szampan. Alan posmakował i wzniósł kieliszek w geście toastu. — Niech mnie licho. To przyzwoita flaszka. — Jest wyśmienity. Wezmę szybki tusz, a potem stąd wyjdziemy. — Nie ma pośpiechu. Nie zwijamy chodników przez najbliższe dwie godziny. — Zatem nie będę się spieszyć. — Signy popiła szampana, nadal stojąc z ręcznikiem otulającym większą część ciała. Zastanowiła się. czy w szybie odbijają się jej nagie plecy, gdyż Alan spojrzał w okno i uśmiechnął się. Wcale go nie znała. Pracował tutaj, w tej zamkniętej społeczności, od lat. Gdyby okazał się kompletnym s'wirem, zacznie krzyczeć. Wie- działa aż nazbyt dobrze, że ochrona monitoruje pokoje gościnne. — Mógłbym namydlić ci plecy — zaproponował. — Zamoczysz się. — Signy miała nadzieję, że to go nie zniechęci. — Chcę się zamoczyć. Signy podniosła kieliszek z szampanem i wiaderko z lodem. Ręcznik spadł; przeszła ponad nim w drodze pod prysznic. Alan podążył za nią. Jego dżinsy dołączyły do kombinezonu w kącie pokoju. Zmęczenie i szampan mieszały się w cudowny sposób. Signy pozwoliła, by para i wonne mydełko zmyły okruchy wahania i z wdzię- cznością przyjęła zręczne zabiegi Alana w subtelnej sztuce uwodzenia. On zajął się prezerwatywą, kiedy nadeszła właściwa chwila, bez zbęd- nego zamieszania czy żenady. Miał piegi na ramionach i blade skraje powiek. Był typowym rudzielcem, jego skóra była niezmiernie delikatna w dotyku. Na długim palcu jego lewej ręki widniała blizna. Brzydka. Signy nie pytała, skąd ją ma; ludzie nie cierpieli, gdy na okrągło wypytywano ich o takie rzeczy. Ale była ciekawa. Po pewnym czasie zakradł się głód. — Chcesz iść na kolację? — zapytał Alan. — Wolałabym zostać tutaj. — Skulona przy jego ramieniu, patrząc na jego dłoń spoczywającą na jej brzuchu, nie miała ochoty wychodzić. Pogładziła jego rękę, świadomie przedłużając pieszczotę na poszarpa- nym skraju blizny. Alan odsunął rękę. — Obsługa — zwrócił się do pokoju. Mikrofon był włączony, Gulf Coast mogło nagrywać sceny rozgrywające się w sypialni. Do diabła z nimi, zadecydowała Signy. Byliśmy dobrzy. Alan zamówił więcej szampana i wózek obsługi przywiózł tacę. Przyciągnęli poduszki do niskiego stolika i siedli naprzeciw siebie. Jedli krewetki z farm Gulf, zaopatrywanych w filtrowaną wodę morską (co gwarantowało, że speł- niają federalne standardy toksyczności i są drogie), z przystawkami z korzennych kiełbasek, będących zmodyfikowanym w Houston pomy- słem kuchni Cajunów. Do tego wybór owoców do pojadania. Signy poczęstowała się maliną i pochyliła się nad tacą, aby wsunąć owoc w usta Alana. On przytrzymał jej palec zębami. — Auu! — zawołała. Alan cmoknął ją w palec. — Spróbuj tego. — Złapał ją za rękę, przeciągnął kciukiem po kostkach ich splecionych palców. Signy powtórzyła ruch. Lekka różnica temperatur i powierzchni skóry wywoływała dziwne wrażenie. — Pamiętam tę zabawę. Nazywała się Palec Trupa. — Tak czuje blizna — powiedział Alan. — Na orbicie nie było mowy o mikrochirurgii. Palec jest częściowo odrętwiały. — Powiedz mi — poprosiła — powiedz mi, jak tam jest. — Za chwilkę. Później, po spełnieniu, rozpoczęli leniwą rozmowę. Alan opowie- dział jej o ciszy mroźnej pustki, o tym, jak z daleka wygląda Ziemia, blękilnobiała, spokojna i tak bardzo cenna. Jego opowieść rwała się miejscami, czasami zdania dzieliły chwile długiego milczenia. Była w nim świadomość całkowitej zależności od innych, za każdy oddech, za ciepło i światło niezbędne do przeżycia. Nosił w sobie wspomnienie pogwałcenia zaufania, wspomnienie kryształów lodu i umierających komórek, wypływających bezgłośnie z rozerwanej rękawicy. Alan był człowiekiem, który kochał życie i który stwierdził, iż jest ono niezwykle kruche. I który, co z zadowoleniem stwierdziła Signy, nie chrapał. ROZDZIAŁ PIĄTY Był na wpół przytomny po niespokojnej drzemce w samolocie, a teraz uszy cierpły mu od ryku i zawodzenia wirnika śmigłowca. Jared cierpliwie znosił kolejny etap podróży. Wsiadł na pokład helikoptera w Punta Arenas o dziesiątej czasu lokalnego. Jego tyłomózgowie upie- rało się, że przebudził się w środku nocy. Oczy miały odmienne zdanie i rejestrowały światło odpowiednie do letniego popołudnia. Jared prze- sunął ciężar ciała, próbując przybrać wygodniejszą pozycję w uprzęży pasów bezpieczeństwa, w warstwach nieznajomej odzieży. Na skafan- drze miał jaskrawożółty kombinezon niezatapialny; kaptur sterczał na plecach niezależnie od jego starań. Pilot przyglądał się, jak Jared walczy z bezkształtnym strojem. Nie kwapił się z udzieleniem pomocy, tylko szczerzył zęby pod wygiętym wąsem. Nazywał się Cordova. Był typowym buńczucznym cabaltero, ale latał od lat i nadal żył. Ten fakt sugerował pewien stopień umieję- tności i ostrożności. Albo przynajmniej szczęścia. — Kombinezon wcale nie znaczy, że przeżyłbyś w tej wodzie dłużej niż minutę — oświecił Jareda. — Ale twój trup unosiłby się na powierzch- ni. Może ktoś by go wyciągnął Śmigłowiec rzucał drobny cień na połyskujące morze, na którym zaokrąglone tafle skruszonego lodu tworzyły mozaikę ciągnącą się po horyzont. Ciemny, głęboki błękit — Signy potrafiłaby nazwać ten kolor. Coś jak kwiatek. Chaber. Modry, przypomniał sobie nagle. Signy wiedziała tyle rzeczy. Znała dokładne położenie miejsca na jego plecach, które swędziało zawsze, gdy był zmęczony, i znała dokład- ną siłę, z jaką należało je pocierać, aby usunąć dokuczliwe wrażenie. Jared spróbował potrzeć plecy o oparcie fotela. Cholera. Nie działało. Signy prawdopodobnie nadal wścieka się na tę sprawę z Susanną. Ale gdyby jej nie powiedział, prędzej czy później Mark by się wygadał albo Susanna pokazałaby się w Taos. Jared nie chciał, żeby Signy była zaskoczona jednym bądź drugim, albo żeby myślała, iż ukrywał przed nią jakiś długi i skomplikowany związek. Wcale tak nie było. — Mam nadzieję, że twój statek nie wpadł w kłopoty — przemówił do mikrofonu Cordova. Jego oczy błądziły gdzieś po linii horyzontu. — Zaginął jeden z trawlerów Tanaki, jak słyszałem. — Zaginął? — powtórzył Jared. — Mały. Zdarza się. — Cordova nieznacznie poruszył ramieniem. — Kiedy? — Jared wiedział, że powinien skontaktować się z do- mem przed odlotem z Punta Arenas, ale rozproszyło go przekładanie papierów w komorze celnej, dostępność pilota, pragnienie jak najszyb- szego znalezienia się w miejscu przeznaczenia. Był niespokojny, bez konkretnego powodu. Zdawało się, że tym razem za mało wiedzą. Ale Edges zawsze wchodzili w grę z kilkoma niewiadomymi. — Dwa dni temu. Może trzy albo cztery. Może ktoś się do tego przyczynił — rzekł Cordova. — To, co wydobywa się z tych wód, jest przedmiotem gorących dyskusji. Rejestrować? Połączyć się z domem? Tak. Powinien był nagrywać już w Punta Arenas. Paul wkurzy się na niego, ale to nie on był rozbity po wielogodzinnym locie. Jared rozpiął worek ze swoimi rzeczami. — Potrzeba ci czegoś? — zapytał Cordova. — Kamery. — Napięcie pilota sugerowało, że być może pomyślał, iż Jared sięga po pistolet. — Wyjmuję tylko kamerę. — Poruszał się powoli i spokojnie, ściągając słuchawki, przez które odbierał informacje płynące z radia helikoptera. Wyciągnął z worka kłąb przewodów i so- czewki, przykleił łatkę czujnika w kąciku powieki lewego oka i umieścił obiektyw na czole. — Ekstra sprzęt. — Cordovie udało się przekrzyczeć hałas panujący w kabinie. — Dzięki. Nieodzowny przy takiej robocie — odwrzasnął Jared. Podłączył przewód do kołnierza kombinezonu i włączył zasilanie urzą- dzeń rejestrujących. Nasunął na uszy słuchawki i usłyszał głos Cordovy. już normalny. — Kamera pracuje? — Tak. — Jestem nagrywany? — Tylko kiedy na ciebie spojrzę. Jeśli pokażemy twoją twarz, dostaniesz honorarium. — Nie byłbym zbyt szczęśliwy. Nie pokazuj mojej twarzy, dobra? — Dobra. — Nie pora pytać dlaczego. Cordova świadczył usługi czarterowe w Punta Arenas. Polecił go jeden z facetów wożących turystów wzdłuż wybrzeża; zasugerował, że dyspozycyjność Cordovy jest do wynegocjowania. Tak było. a cena okazała się wysoka. Jared nie miał zamiaru go obrażać. Morze było puste i wyglądało na bardzo, bardzo zimne. Lecieli pod płaskim zamglonym niebem, które — wyda- wało się — wisi w zasięgu ręki. — Aha. mamy w polu widzenia cel podróży — oznajmił Cordova. Wykonał zwrot w prawo. — Widzisz? Daleko w dole pod prawą ręką Jareda maleńki czarny statek prze- dzierał się przez geometryczne tafle lodu. — Romeo Papa prosi o pozwolenie na lądowanie — powiedział Cordova. W słuchawkach Jareda rozbrzmiał monotonny głos oficera pokłado- wego „Siranui Maru". Angielski /japońskim akcentem. — Romeo Papa, zachowaj obecną wysokość. Odbieramy sygnał alarmowy od strony dziobu. Źródło nieznane. Widzisz coś z góry? — Widzę stadko wielorybów Bryde'a za waszą rufą, ale nic poza tym. Rozejrzymy się. — Cordova obrócił maszynę. Gdy tylko dziób znalazł się w miejscu zajmowanym przed chwilą przez ogon, Jared zobaczył wieloryby, blade sylwetki w przezroczystej wodzie. Miały tępe nosy, a ich ogony zwężały się i rozszerzały niczym ogony wyciętych z kartonu syrenek. Szarobiałe naleśniki lodu, przylegające ściśle jeden do drugiego, tworzyły skomplikowany wzór. wieczny, zmienny i bez- kresny. Janina na ich widok dostałaby choroby morskiej. — Mam. — Cordova przechylił śmigłowiec, tym razem w lewo. Jared pochylił się i zobaczył pomarańczową plamkę daleko przed stat- kiem, ukrytą przed oczami obserwatorów przez przesuwający się lód. — Z prawej burty. Około dwóch kilometrów przed wami. Jak utrzyma- cie kurs, znajdziecie się tuż przy nim. — Roger, Romeo Papa. — Mam tam lecieć? — Nie. Romeo Papa. Siadaj. Nie marnuj paliwa. — Roger. „Siranui". statek-baza floty Tanaki, sunął prosto jak strzała, jakby nieświadom napierającego na burty lodu, zostawiając za rufą czysty kilwater. Był wielki, brzydki i budująco solidny. Wielkie luki na pokła- dzie były szczelnie zamknięte. Sprzęt elektroniczny jeżył się na nadbu- dówce, metalowe czujniki obserwowały morze i zbliżający się śmigło- wiec. Statek trzymał się kursu, żeby ułatwić lądowanie. Ptaki wirowały nad kilwaterem, czarno-białe petrele warcabniki; wyżej unosiła się, bez wysiłku, biała aerodynamiczna sylwetka albatrosa. Śmigłowiec opadł w kierunku żółtego znaku X na pokładzie. Figurki dzieci w skafandrach przemieniły się w dorosłych ludzi. — Nie zidentyfikowana jednostka w polu widzenia — zameldował oficer pokładowy. Zawodzenie wirników ucichło, zastąpione dudnieniem diesli statku. Jared schował głowę w ramiona i wychylił się na ostre powietrze, które smakowało solą i ziębiło nawietrzną stronę twarzy. Na pokładzie przywitał go uśmiech Saigo Kihary. Doktor machnął ręką, sygnalizując: „chodź tutaj". Trzymał prostokątną skrzynkę z błysz- czącego czarnego metalu, z białymi literami RSP, reanimacja sercowo- płucowa, na boku. Członkowie załogi kierowali się na dziób. Kihara odwrócił się i potruchtał za nimi. Krok marynarza, przypomniał sobie Jared, gdy jego noga opadła na podrywający się pokład. Kihara pozwolił się dogonić. Miał siwe pasma we włosach; nie było ich, gdy Jared widział go ostatnio. — Widzą łódź ratunkową — oznajmił Kihara. — Ale nie sądzę, żebyśmy mieli coś do roboty. Diesle zmieniły rytm, statek zwolnił. Chłód stalowego relingu prze- niknął przez rękawice. Jared wychylił się, by obserwować człowieka w czarnym wodoszczelnym kombinezonie, zsuwającego się po drabince w kierunku odrapanej pomarańczowej tratwy. Tratwa, pusta, podskaki- wała przy linii wodnej statku, zataczając krąg, jakby coś ciężkiego trzymało ją w miejscu. Mężczyzna skoczył w głęboką do kostek lodową breję na dnie tratwy. Zachwiał się, odzyskał równowagę, potem sięgnął po luźną cumę dziobową i przypiął tratwę do drabinki na burcie statku. — Oho, paskudnie! — zawołał. — Proszę o pomocnika! Starał się uwolnić granatowy materiał z plątaniny na obijaczu tratwy — rękaw, ludzką rękę, która zaczęła tonąć, gdy tkanina puściła. Męż- czyzna złapał rękę. Drugi zsunął się po drabince. — Spuśćcie linę! — zawołał ktoś z załogi. Dwaj mężczyźni, klęcząc na rufie, zmagali się z ciałem w przesiąkniętych wodą warstwach ubrania. Wciągnęli zwłoki na tratwę. Przeciągnęli linę pod bezwładnymi ramionami i wokół piersi topielca, pracując w pośpiechu, bez rękawic. — W górę go — krzyknął jeden. Ciało wynurzyło się z brei, okręciło w uprzęży, kołysząc i zderzając z kadłubem statku. Wisielec, pomyślał Jared, egzekucja. Głowa mężczyz- ny odchyliła się do tyłu, kredowobiała twarz spojrzała w niebo: kaukas- kie rysy, czarne wąsy. Ludzie z załogi zwolnili windę i ociekający wodą trup spoczął na pokładzie. Kihara otworzył metalową skrzynkę. Wypełniał ją starannie ułożony zestaw pierwszej pomocy, rurki do intubacji, worek do sztucznego oddychania, fiolki leków. — Bez sensu — powiedział. Jared pokiwał głową na znak zgody. Popatrzył na członków załogi, którzy murem otaczali ciało, czujni, ale zaciekawieni. Głównie japoń- skie rysy, ale dostrzegł też blondynkę, mężczyznę z brązową brodą. Istna mieszanka ras. — Martwy jak kamień. Nic nie można zrobić. Twarze odprężyły się nieco, parę z nich cofnęło się. — Zabierzemy ciało do izby chorych — zadecydował Kihara. Cordova przedarł się przez krąg gapiów. — Doktor Kihara? Pana mam zabrać? — Tak. — Powinniśmy niedługo startować. Nadciąga sztorm. — Jestem spakowany. Może pomógłby mi pan nieść? — Ja... — Cordova rozejrzał się po pokładzie. Nie wyglądał na uszczęśliwionego. Pojawił się marynarz z noszami na kółkach. —Chyba moja pomoc nie będzie potrzebna. Wyładuję bagaż mojego pasażera. Okryte brezentową płachtą kolano sterczało w górę, jakby topielec próbował wspiąć się na nie istniejące schody. Jared zablokował kółka noszy i pomógł umieścić na nich zesztywniałe brzemię. Zjechali windą do wnętrza statku. Kihara prowadził, ciągnąc wózek szeregiem anonimo- wych korytarzy, pod labiryntem rur i kabli, wzdłuż nagich metalowych grodzi, charakterystycznych dla każdego pracującego statku. Grodzie były nieskazitelnie czyste, wyszlifowane pod warstwą brązowej farby. W niewielkiej izbie przyjęć było cieplej niż na korytarzach. Jareda powitał znajomy sprzęt i typowa mieszanka ostrych zapachów. We- pchnął nosze do środka i pomógł przenieść ciało na stół. Cordova rzucił jego worek przy drzwiach i cofnął się szybko. — Kawy, pilocie? — zawołał ktoś z korytarza. Cordova skwapliwie przyjął zaproszenie, wyrażając wdzięczność potokiem hiszpańskich słów. Kihara odsunął nogą worek Jareda i zamknął drzwi. — Przeprowadzimy tylko pobieżne badanie. Dokładne może zacze- kać na władze, jakie by one nie były. — Racja. — Jared czekał, gdy Kihara wczytywał na swój ekran formularz badania pośmiertnego, czekał, gdy Kihara bezbarwnym, wy- ważonym tonem podawał datę i czas, swoje nazwisko, stopień, miejsce i okoliczności oględzin. — Przybliżony czas śmierci? — zapytał ekran. — Nie jestem patologiem — odparł Kihara. — Jared, masz jakąś koncepcję? — W tym zimnie? W słonej wodzie? Do licha, nie. — I dlaczego ten człowiek był sam na tratwie? Biedny sukinsyn był badaczem, ryba- kiem, sabotażystą? Powiedz mi, kiedy poszedł na dno statek Tanaki, a zacznę zgadywać, albo pozwolę zgadywać Paulowi. Jared zerknął na światełka wskaźnika, który otaczał jego nadgarstek. Paul był off-line. — Nie jesteśmy w stanie określić czasu zejścia. I, ekran, proszę zauważyć, że asystuje mi doktor Jared Balchen. — Przyjęto do wiadomości — odparł ekran. — Kihara, muszę mieć dostęp do statku — powiedział Jared. — Co? Aha. pewnie. Jared podłączył swój nadajnik do sieci statku, wyłączając zasilanie akumulatorowe, i ustawił go na nagrywanie w czasie rzeczywistym. Ma- teriał zarejestrowany przez czujniki kombinezonu mógł zgrać później. Kihara wyjął rękawice do badań i podsunął pudełko z innymi Jare- dowi. Dłońmi spowitymi bezpiecznie w znajomą osłonę cienkiego, posypanego talkiem polimeru Jared odsunął od sztywnej białej twarzy trzeszczący niebieski brezent. Ciało lekko pachniało śmiercią, silnie morzem. Jared wbił oczy w twarz martwego, w rysy fascynujące, dlatego że zastygły w kompletnym bezruchu. Dlaczego, zastanowił się, martwe twarze, nawet bardziej niż fotografie, wywołują takie wnikliwe zaintere- sowanie? Nie, dlaczego żądają takiej uwagi? Lód utworzył soczewki między czarnymi gęstymi brwiami i chudymi policzkami; jego przejrzys- tość podkreślała zarys na wpół przymkniętych sinych powiek i zamro- żonych czarnych rzęs. Brakowało kawałka lewej powieki, wygryzionej przez jakiegoś drapieżnika. Tęczówki były brązowe. Mężczyzna wyglą- dał na trzydzieści parę lat. Kryształki soli zaschły na rękawie opitego wodą granatowego skafandra. Prawa ręka była wykręcona, ta, która zaplątała się w linkę bezpieczeństwa na obijaczu niezatapialnej tratwy. Ponad s/merem oddechu Kihary i własnego Jared usłyszał plusk wody ściekającej na wyszorowane białe kafelki. Kihara przeciął war- stwy mokrego skafandra, czerwono-czarną flanelową pikowaną koszu- lę, ocieplaną bieliznę. Biała skóra pomarszczyła się na piersiach męż- czyzny; rzadka sieć włosów czerniała we wgłębieniu mostka. — Pomóż mi przekręcić go na brzuch. — W kieszeni na biodrze Kihara znalazł sztywny skórzany portfel. Otworzył go i wyjął kartę kredytową. Umył ją w zlewie i ostrożnie osuszył. Podszedł do biurka i wezwał mostek. — Nazywa się Mihalis Skylochori. Mamy jego dokumenty. — Przyślemy po nie kogoś. — Dobrze, dziękuję. Kihaia, kierując się podpowiedziami ekranu, opisał stan i cechy charakterystyczne zwłok. Nie było dużo do zgłoszenia. Żadnych znaków szczególnych ani blizn, z wyjątkiem zniekształcenia na prawej ręce, żadnych widocznych zewnętrznych obrażeń. — Prawa ręka jest wykręcona — powiedział Kihara. — Jared, są pęknięcia? Jared delikatnie zbadał palce Skylochoriego. Poszarpane krawędzie kości zgrzytały pod ścięgnami na grzbiecie dłoni. — Wyczuwalne złamania trzeciej, czwartej i piątej kości śródręcza. Nie znalazłem innych. — Zamarzająca i tająca w słonym lodzie skora pomarszczyła się i w dotyku przypominała wosk. Lód pokrywał zsiniałe paznokcie. Nie było innych obrażeń. Kihara wyjął worek na ciało. Przypadkowe utonięcie było oczywistą przyczyną śmierci; nic nie sugerowało czegoś innego. Dlaczego zatem, zastanowił się Jared, włosy jeżyły mu się na karku? Kihara był spokojny i rzeczowy; tutaj, na tym burzliwym morzu, śmierć nie mogła budzić zdziwienia ani niepokoju. Musiał być jakiś inny powód. Długa podróż, przerywany sen, zmiana klimatu, świadomość napięć w domu — każda z tych rzeczy mogła podsycać wrażenie zagrożenia. Przestań, nakazał sobie Jared i skierował uwagę z powrotem na czekające go zadanie. Pomógł Kiharze zapakować ciało i ubranie do worka, zaciągnąć suwak. Wosk. Jakieś słowa kołatały się wjego pamięci, łacińskie określenie dotyczące stanu katatonii. Kihara podszedł do zlewu. Jared niecierpliwie czekał na swoją kolej, pragnąc, by gorąca woda i mydło jak najszybciej zmyły chłodne, prze- sycone solą wrażenie dotyku martwego ciała. — Pilotowi zależy na odlocie — zameldował ekran. — Przyjąłem. — Kihara wzruszył ramionami i odwrócił się do Jareda. — Chyba muszę się pospieszyć. Wyposażenie izby jest stan- dardowe, więc są skargi. Niewiele mógłbym ci pokazać i niczego bym cię nie nauczył, gdybym został. — Masz asystenta, który zna tryb postępowania? — Nazywa się Anna de Brum. Jest dobra. Zaczynasz pracę o ósmej, Anna zostanie z tobą. — Kihara wyciągnął z szafki niewielki czerwony worek. Spakowany i gotów do wyjścia, co? Widoczne wyraźnie pragnie- nie wyjazdu na brzeg sprawiło, że Jared zastanowił się, jakie rozkosze czekają Kiharę w Punta Arenas. — C/y mam na kogoś uważać? — zapytał Jared. — Na chronicz- nego pacjenta, oficera z problemami? — Nie. „Siranui" musi pracować wydajnie. Tury są krótkie; ludzie nie przebywają tu na tyle długo, żeby naprawdę dostawać szału. To niezły statek. — Gotowość Kihary do odjazdu była wręcz namacalna, ale zdawało się, że u jej źródeł leży radość z odmiany, nie pragnienie ucieczki — Jeszcze raz dziękuję ci za propozycję. Nie musiałeś przej- mować moich obowiązków, aczkolwiek są one niezbyt uciążliwe. To młoda i zdrowa załoga, ogólnie mówiąc. — I tak tu będę. I nadal jestem ci winien za Coppermine. — Saigo Kihara brał udział, pięć lat wcześniej, w zorganizowanym przez Jareda spływie przez pustkowia. Został na rzece, opiekując się człowiekiem z zapaleniem wyrostka robaczkowego, podczas gdy Jared pomknął trat- wą do najbliższego miasta i przysłał ambulans powietrzny. — Zwróciłeś mi koszty •— powiedział Kihara. — Prawdę mówiąc, nie. Teksańczyk to zrobił. Oddałem ci jego wpłatę. Kihara uśmiechnął się, nie przerywając mycia. — Saigo, stary druhu, czyżbyś cierpiał na klaustrofobię? — zażar- tował Jared, widząc pośpiech kolegi. Kihara osuszył ręce i odsunął się od zlewu. — Mam lekarstwo na coś takiego. Polega ono na opuszczaniu statku, ilekroć dzięki staremu kumplowi nadarzy się okazja. Jared lekko trącił worek z ciałem. — Co z nim się stanie? — Dopóki mostek nie zadecyduje, co z nim zrobić, będzie leżało w chłodni. Na statku przetwórni nie ma Z tym problemu. Careaflexibilitas. Giętkość woskowata w katalepsji, przypomniał sobie Jared. Ktoś zapukał do drzwi. Kihara odwrócił się, by odpowiedzieć. Jared złapał kartę kredytową martwego, sięgnął pod wodoszczelny kombine- zon, który nadal miał na sobie, i przeciągnął dokument przez czujnik u pasa. Kihara otworzył drzwi. Jared odłożył kartę i płynnie, kontynu- ując uprzednio wykonany ruch, zrzucił z ramion kombinezon. Krępa młoda kobieta o polinezyjskich rysach skłoniła się lekko Kiharze i z nie skrywanym zaciekawieniem popatrzyła na zasunięty worek z ciałem. — Pański pilot pragnie startować — oznajmiła. — A kapitan przy- słał mnie po dokumenty. Jared zsunął kombinezon do kostek, wyplątał się z nogawek i prze- kazał strój Kiharze. — Będzie ci potrzebny. Cordova nalega. — Dzięki. — Kihara wziął z biurka kartę kredytową, podał ją kobiecie i zarzucił kombinezon na ramię. W głośniczku za prawym uchem Jareda rozległo się klikanie. — Anna de Brum pochodzi z Wysp Marshalla; ma imponujące stopnie naukowe z biologii morskiej — poinformowała Janina. — To wszystkie dokumenty, jakie miał ten człowiek? — zapytała Pilar. Ułamek sekundy później rozbrzmiał głos Paula. — To karta transferowa, dyskretna. Konto Warburg-Paribas. Przeklęta szwajcarska ochrona, możemy nie uzyskać zbyt... Jared dwa razy stuknął palcem w nadgarstek, żeby ich uciszyć, podczas gdy Kihai a przedstawiał mu Annę. W mankiecie kombinezonu wirtualnego tkwiły cztery wskaźniki, odpowiadające niewidzialnym słuchaczom Jareda. Trzy się świeciły: Paula, Janiny i Pilar. Światełko Signy było zgaszone. Sanitariuszka Jareda — Anna — zadzwoniła, by ktoś zabrał ciało do przechowalni. — Chodź z nami — powiedział Kihara. — Potem Anna pokaże ci moją kwaterę. Twoją, na tydzień. Wiatr wył na zewnątrz. Cordova poderwał maszynę z kołyszącego się pokładu, gdy tylko Kihara zamknął drzwi, i skręcił ostro, by uciec przed napierającym wałem chmur. Śnieg wirował przed czołem burzy. Pokład opustoszał, wszyscy schodzili na dół, do strefy większego bez- pieczeństwa. Ptaki zniknęły, podobnie jak tafle lodu, których miejsce zajęło szare morze z białymi grzywaczami. Icebergi, góry lodowe o po- szarpanych szczytach i wyżłobionych dołmach, wędrowały w milczeniu nieodgadnionym kursem. Widok ich zmroził coś we wnętrzu Jareda, zmroził ciepły, miękki środek, gdzie bezbronne zwierzątko jękliwie snuło opowieści o zębach olbrzyma, o niebezpieczeństwie, o zimnie. Burza dopadła ich i linia horyzontu zniknęła. Nieprzenikniona ściana śniegu, biała ciemność, skryła wjednej chwili góry lodowe, niewidzial- ne, zdradzieckie i wyczekujące. Statek ma sonar, powtarzał sobie Jared, i radar. Statek wie, jak robić uniki. Tylko że góry lodowe są mniej więcej tak samo gęste jak woda morska. Widocznie na statku korzystają z jakiegoś innego systemu, aby schodzić im z drogi. Mam nadzieję. — Paul? — Jared mówił pod wiatr, do mikrofonu przyklejonego do szyi. — Jestem trochę wystraszony. Dowiedz się czegoś o tym martwym facecie, dobra? — W czym problem? Co cię gryzie, Jared? — zgłosiła się Janina, nie Paul. — Nie wiem. — Jesteś spięty. Dostaję ciarek na sam dźwięk twojego głosu. — Wyluzuj się, nieustraszony badaczu — odezwał się Paul. — Potrzeba nam pieniędzy, które zarabiasz. Bój się przy następnej robocie, dobra? — Tak, w porządku. — Zmęczenie, lodowe potwory zdolne zmiaż- dżyć statek i wyjący wicher, były to możliwe do przyjęcia przyczyny złego samopoczucia. A jednak... Właz ze szczękiem otworzył się za jego plecami. — Chodź do środka — krzyknęła Anna de Brum. — Jest północ. Jared ruszył w górę przechylonego pokładu. Przypomniał sobie, że na wodach antarktycznych nie ma wacht pokładowych. Gdzie, w pół- świetle sfery wiatru i śniegu, gdzie była noc? ROZDZIAŁ SZÓSTY Po południu, zmęczona przelotem z Houston, Signy brnęła do domu przez zaspy puszystego, świeżego śniegu. Suchy wiatr na parę minut przydał jej fałszywej energii. Zastanowiła się, czy by nie odśnieżyć chodnika, ale zrezygnowała z pomysłu. W sypialni rzuciła worek ze sprzętem i torbę w kąt, na wierzch cisnęła skafander. Zdjęła żakiet z czerwonego jedwabiu i zwinęła go w kłębek, aby odesłać do czyszczenia. Coś twardego stuknęło o szafę. Chip Susanny i prezent od Jimmy'ego McKenny. Signy zapomniała o tej zagadce. Z jakiego powodu ten spokojny chłopak jej to dał? W studiu na chwilę przysiadła przy konsoli, patrząc na blady tynk ścian i popiół wystygły w kominku. Czuła zmęczenie, ale było ono uczciwie zapracowane, przyjemne — następstwo ciężkiej pracy i fizycz- nej rozkoszy. Ciało wysyłało sygnały o nękających je dolegliwościach — nieznacznych i słodkich, będących wynikiem entuzjastycznego se- ksu. Niezwykła samotność w domu wprawiła ją w dobre samopoczucie. Signy przeciągnęła się i uśmiechnęła. Uprawianie seksu z Jaredem było rzeczą dobrą i cudowną, zawsze. Seks z Alanem, co było do przewidzenia, niósł pikanterię niespodzie- wanego, rozkosz poznawania kogoś innego. Gdyby praca przywiodła Alana w jej przestrzeń czasu rzeczywistego, tak, uznałaby inny aspekt tego skomplikowanego mężczyzny za wart zachodu. Jeśli nie? Cóż, spędziła przyjemną noc. Miała nadzieję, że Alan również. Proste przy- jemności były darem, którego nie należało ani odrzucać, ani się wypie- rać, ani analizować do śmierci. Kontrakt Tanaki czekał. Niektórzy delegaci w Lizbonie już utworzyli własne terytoria, rozpoczynając proces wzajemnego sondowania, badania pod względem porozumień i opozycji, szukania sposobów zawiązywania koalicji, bloków, przymierzy. Edges mieli niewiele czasu na zebranie aktualnych danych i przygotowanie się do tego, aby dopomóc Tanace w modelowaniu i delikatnym ukierunkowywaniu przebiegu obrad. Czemu wszyscy na całym cholernym świecie potrzebują wszystkie- go na wczoraj? Komisja Antarktyczna spotyka się co trzydzieści lat. A Tanaka daje im niecały miesiąc na wykonanie skomplikowanego zadania. Co było do przewidzenia. Signy uderzyła w klawisze, budząc system do życia. — Co się dzieje? —- wystukała. [Paul] Signy, natychmiast zajrzyj do Jareda. Po prośbie pojawił się obecny adres Jareda w podkatalogu statku zwanego „Siranui". Signy znalazła go. Jared leżał na plecach, najprawdopodobniej w łóżku, i nie przesyłał żadnych wizuali. Spał smacznie, miała nadzieję. Szybko przejrzała transmisje wysłane przez jego kombinezon w ciągu minionej godziny. Jared obejmował prawą ręką coś twardego. Czujniki wskazywały na rytmiczne zmiany nacisku przy łokciu, będące być może reakcją na kołysanie się koi. [Signy] Paul, Jared śpi. Odezwij się do mnie. Intymną przestrzeń hełmu wypełniło studio Paula. On sam siedział niedbale w fotelu, z laptopem na kolanach. Kosmyk czarnych włosów spadał na jego wysokie czoło. — Jasne — powiedział. — Trup Jareda zabił nam klina. Oglądałaś badanie? — Trup? Paul, dopiero co weszłam do domu. — Cóż, musisz nadrobić zaległości, słoneczko. Mamy problem ze Skylochorim. — Z czym? — Z trupem. — Był to głos Janiny. Ekran podzielił się, obok Paula pojawiła się Janina, Janina w studiu w Seattle, na tle wysokiego wyku- szowego okna, za którym niekiedy widać było Mount Rainier. Rozmawianie z obojgiem w tej samej scenerii lepiej pasowało do jej poczucia porządku, dlatego Signy przeniosła wizerunek Janiny do studia w New Hampshire, do znajomych i wygodnych przestrzeni pokoju Paula, który znała dobrze i lubiła. Janina miała na sobie swobodny szary dres, nie zadała sobie trudu zrobienia makijażu. Ani: „Cześć, jak się masz?", ani: „Jak minęła podróż?" Oboje pochłonięci byli pracą, a czas rzeczywisty tak niewiele dla nich znaczył. — Trup — powiedziała Signy. — W porządku. Zostawiła ich i weszła: —do gabinetu lekarskiego na statku. Rękami, mięśniami odebrała znajomą mowę ciała Jareda i zobaczyła to, co on widział, niewielkie białe pomieszczenie i nieruchomą białą twarz. Jared sprawiał wrażenie rozluźnionego i spokojnego. Jego podejs'cie do takich problemów, pełne zainteresowania i zarazem dystansu, zdu- miewało ją i czasami niepokoiło. Dla niego było to tylko zagadnienie teoretyczne. Śmierć, ból, ludzkie nieszczęście — zagadnienia teoretycz- ne. Signy odbierała reakcje zarejestrowane przez kombinezon Jareda, proste sygnały zmian napięcia przy kolanach i nadgarstkach, które informowały o jego ruchach. Bardziej skomplikowane sensory pozwa- lały odczuwać jej to, co on odbierał zmysłem dotyku: fakturę zeszty w- niałego nylonu, który okrywał zwłoki, niesamowitość zimnej i połama- nej dłoni. Poziom napięcia wzrósł podczas przeprowadzania badania pośmiertnego, ale Jared nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Nie bardziej od kogoś, kto zetknąłby się ze śmiercią na morzu. Signy pobieżnie przejrzała nagranie z wieczora i odebrała sygnały, które świadczyły o zainteresowaniu Jareda osobą Anny de Brum. W trak- cie oglądania powrotu na pokład i odlotu Kihary wychwyciła jego fascynację górami lodowymi i strach przed nimi. Wrażenie było niezwy- kle silne. Ponieważ Jareda ogarnął pierwotny lęk, Signy także go odczu- wała. Obawianie się czegokolwiek nie leżało w jego naturze, ale lód przemieszczał się w takiej ciszy, był taki masywny. — Signy? — zapytał Paul, nieproszony głos zdawał się dobiegać skądś z góry. — Możesz podłączyć się do mostka? Może szukają informacji o tym facecie. — Spróbuję. — Signy oderwała swoją świadomość od śpiącego Jareda i wróciła do czasu rzeczywistego w Taos. Przełączyła wyjście z mostka „Siranui" na głośnik, lecz usłyszała tylko pogawędkę, głównie po japońsku, przerywaną od czasu do czasu wygłaszanymi w łamanym angielskim komentarzami na temat sztormu. Nastawiła tryb wyszukiwa- nia na słowo Skylochori, zostawiła odbiorniki audio w kabinie Jareda w stanie czuwania i przeniosła się do studia w New Hampshire. — Witam — powiedział Paul. Janina z uśmiechem podniosła głowę. — Cieszę się, że wróciłaś. Jak minęła podróż? — Świetnie, dzięki. — Co robi Jared? — Śpi. Jak chcesz, możesz go obudzić, zasnął w kombinezonie. — Jeszcze nie zrzucił softu ze swojej wyprawy na statek — powie- działa Janina. — Mamy tylko autopsję. Lepiej obejrzyj, Signy. — Już to zrobiłam. — Oglądając badania pośmiertne, zawsze czuła się jak perwersyjny podglądacz. Signy nie przepadała za takimi widokami. Paul, w swoim ciepłym, bezpiecznym, amerykańskim pokoju, nie odrywał wzroku od ekranu, po którym w oszałamiającym tempie prze- suwały się kolumny funtów i jenów. — Paul, zachowujesz się tak, jakby ten facet został zamordowany — powiedziała Signy. — Nie mam pojęcia. Ale Tanaka trzy dni temu stracił statek, tak jest w Internecie. Nie narobiono w związku z tym wielkiego szumu. Nie zarządzono poszukiwań, nic w tym stylu. A potem pojawia się topielec i tak się składa, że wyławia go statek-baza Tanaki. Po prostu to mnie zaciekawiło. — Rozumiem. Sprawdzę mostek, Paul. — Signy przez chwilę słu- chała rozmów na mostku „Siranui". Została uraczona historyjką, po angielsku, o marynarzu i kobiecie z Christchurch, obdarzonej godnymi uwagi i mało prawdopodobnymi przymiotami. —Nic. — Dziwne. — Paul wlepiał oczy w ekran. Janina leżała na podus/ce, na wytartym chińskim dywanie Paula, trzymając łokcie po obu stronach ekranu czytnika. — Janino, co robisz? — zapytała Signy. — Przeglądam dane dotyczące traktatu. Czytałaś? — Przeleciałam. — Szukam dokumentacji Porozumienia Antarktycznego z 1991. Dziwne, dziwne. — Gdzie jest Pilar? — Wyszła. Chyba na spacer. — Janina opuściła głowę i wróciła do lektury. A Paul polował na Skylochoriego. Ochrona Warburg-Paribas nic mu nie dała, zameldował. Ani słowa na temat konta tego człowieka, ani kiedy i gdzie dokonywano wpłat. Sprawdził rejestry hotelowe, zaczyna- jąc od chilijskiej stacji Teniente Rodolfo Marsh, wysuniętego najdalej na południe hotelu publicznego, i zataczał kręgi. Stawiał małe czerwone znaki zapytania na mapie okolic podbiegunowych, gdy przechodził z jednego miejsca do drugiego. Ushuaia w Argentynie, Punta Arenas w Chile. Pytajniki brzęczały jak pszczoły. Dociekliwość zaniosła go na Wyspę Południową Nowej Zelandii, gdzie przeszukał hotele i listy pracowników w Christchurch. Zero. Gdyby nic mu nie przeszkodziło, mógłby spędzić na poszukiwaniach całe dni. Signy przesłała na jego monitor czarny pantofelek na wysokim obcasie i postukała nim niecierpliwie. — Skończ z tym — powiedziała. — Prędzej czy później dowiemy się, co statek znalazł o tym Skylochorim. Poza tym, przecież nie pracu- jemy dla niego, kimkolwiek był. Paul przemienił bucik w różowo-błękitnego motylka i wypłoszył go z ekranu. — Ushuaia — powiedział. — Skylochori, kredyt na trzy skrzynki brandy Henessey XO. Rany, ale droga. Signy opuściła powieki. Wrócił do niej widziany oczami Jareda widok gabinetu lekarskiego, usłyszała dźwięk wody skapującej z ręki martwego. Żeby się oderwać, wyciągnęła dossier kierownictwa Tanaki z biur kompanii w San Diego i Honolulu, profile, które mogły się jej przydać. Wyglądali na nudną gromadkę, ogólnie mówiąc. — Negocjacje w sprawie traktatu były takie grzeczne — powiedzia- ła Janina, kładąc nacisk na ostatnie słowo. — Tak — zgodziła się Signy. — Przejrzałam trochę materiałów. Łatwo być szlachetnym, jak sądzę, gdy nie ma o co walczyć. Ale teraz było. Lód na końcu świata miał dziwną historię, która miała stać się jeszcze dziwniejsza. Uzyskana z trudem i absurdalna równowaga interesów, która zaowocowała podpisaniem Traktatu Antarktycznego, zmieniła się w ciągu minionych trzydziestu lat. Narastały tendencje do całkowitego odgrodzenia lodowej pustyni od reszty świata i wprowadzenia zakazu jakiejkolwiek działalności. Jednakże morza, z zasobami białka, wzbu- dzały powszechną chciwość i stały się źródłem ogólnego zamętu. — Stare rozwiązania — zameldowała Janina — najdziwaczniejszy zestaw dżentelmeńskich umów, z jakimi miałaś w życiu do czynienia. W apogeum zimnej wojny Stany Zjednoczone i Rosja postanowiły odsunąć na bok kwestię roszczeń terytorialnych w Antarktyce i dzielić się informacjami, jakie uzyskano dzięki badaniom naukowym w Mię- dzynarodowym Roku Geograficznym 1957. Kiedy Wielka Brytania i Argentyna użerały się o Falklandy, reprezentanci tych krajów codzien- nie zasiadali przy stole konferencyjnym i dyskutowali na temat ochrony przyrody na kontynencie. Kiedy rząd chilijski oznajmił, że ciężarna urodziła dziecko w „ich" częs'ci Antarktyki, napuszone roszczenia zos- tały grzecznie zignorowane. Antarktyda wymuszała osobliwą kurtuazję; Signy czytała, że troska o wzajemne przeżycie była wszystkim, co tam się liczyło. Zazwyczaj. — Zaczynam dochodzić do wniosku, że nasz klient jest przekonany o nieprawdopodobieństwie osiągnięcia swoich celów — powiedziała Janina. — Rany boskie, jakikolwiek system ograniczeń połowów spra- wi, że dyplomaci staną się uparci jak muły i nic nie nakłoni ich do zmiany zdania. Musi być lepszy sposób. Tylko jeszcze go nie znalazłam. — Czy ktoś wie, na ile elastyczny jest nasz klient? — zapytała Signy. — Nie. — Spróbuję się dowiedzieć. — Ja się tym zajmę. — Janina pokazała język i zniknęła z podłogi w New Hampshire. Paul żonglował śladowymi informacjami, jakie uzyskał o człowieku nazwiskiem Skylochori. — Nadal nad tym siedzisz? — zapytała Signy. — Może Jared wpadnie na jakiś trop. Brudna robota, czyjeś sekrety. — Fantazjujesz, Paul. To tylko kontrakt, nie studium teorii konspi- racji. — Ale Jared ma niezły instynkt, Lwico. Gdyby Signy krytykowała Jareda, Paul stanąłby w jego obronie. Gdyby oboje na niego wsiedli, obrońcą Jareda byłaby Janina. Pilar zawsze ignorowała wszystkie interakcje, istniała we własnej małej przes- trzeni, a dzisiaj poszła na spacer. Aby rozmyślać o muzyce? O rzeźbie? Nieważne; wszyscy zawsze stąpali na paluszkach wokół osobistego terytorium Pilar, narażali się na niewygody, żeby tylko jej było dobrze. — Moim zdaniem jest coś zabawnego w tym zakupie Skylochorie- go. — Paul wskazał coś na swoim ekranie w New Hampshire, ale zapomniał przesłać obraz. — Skylochori kupił brandy w sklepiku, który sprzedaje, ho-ho, europejskie perfumy, kawior w puszkach... — Czy ma to coś wspólnego z kontraktem, Paul? — Kto wie? — Tanaka stracił statek. Nie wiemy, jak często toną statki rybackie ani jaki jest tryb postępowania w takim przypadku. Jared prawdopodob- nie dowie się i być może wtedy będzie o co się martwić. — Jestem pewien, że się dowie. Nasz Jared to ciekawska duszyczka. To tylko kontrakt, powiedziała sobie Signy. Był nam potrzebny, wzięliśmy go więc i teraz staramy się wywiązać. Paul jest niespokojny, bo na razie nie wiemy zbyt wiele o Tanace. Paul przeglądał mapy, mrucząc coś pod nosem, nieświadom, że czyni jakiś hałas. Signy przestała zwracać na niego uwagę i sprawdziła zawartość pliku programu wyszukującego. Był pusty; nikt na mostku „Siranui" nie wymienił nazwiska Skylochori. Janina pojawiła się na dywanie u Paula. — Nasz klient jest wizjonerem, według własnych kryteriów. W jednej ręce trzymała kromkę ciemnego pieczywa z serem, drugą sięgała po solone orzeszki ziemne. Signy zdała sobie sprawę, że też jest głodna. — Był niekonwencjonalnym brzdącem — ciągnęła Janina. — Jego firma wystartowała od przetwórstwa, czego Yoshiro-san nauczył się od tatusia. Był najmłodszym synem. Z morza uczynił religię, jak się wydaje Dawno zrozumiał, iż będzie ono podstawowym źródłem żywności na ziemi. Z myślą o przyszłości utrzymywał połowy na minimalnym, ledwo opłacalnym poziomie. — Jest więc elastyczny — podsumowała Signy. — Niekoniecznie. Stałby się uparty jak muł, gdyby doszedł do wnio- sku, że próbujemy to wykorzystać — Janina zlizała sól z palców. Podniosła do ust szklankę z jakimś jasnoczerwonym napojem, upiła go odrobinę. — Interesujące — wtrącił Paul. — Sklep w Ushuaia sprzedał osiem- set skrzynek brandy w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy. Kupił — trzydzieści. — A więc przemyt — powiedziała Signy. — Chyba masz rację, panno Thomas. Pytanie, co szmuglują? — Twarz rozmówcy rozmyła się, jej miejsce zajął stylizowany krab, któ- rego Paul używał, ilekroć chciał zostać sam. Krab pomachał kleszczami w stronę Signy i czmychnął w nieskończoność. ROZDZIAŁ SIÓDMY Budzik Kihary zapiszczał w małej kabinie. Jared przekręcił się i uciszył go, czując, jak coś krępuje mu ruchy. Zasnął w kombinezonie, który nadal zawierał informacje z podróży, nagrania z lądowania helikoptera i spotkania ze sponiewieraną tratwą ratunkową, z jej niefortunną kotwicą. Jared zlokalizował ekspres Kihary i zaczął parzyć kawę. Chwilę pomarudził przy konsoli, wreszcie uruchomił funkcję zrzucania mate- riału. Zdjął kombinezon, przerzucił zgromadzone informacje do New Hampshire i wziął prysznic, długi i gorący. Miał wrażenie, że jest już późno, choć wcale tak nie było. Ruszył przez labirynt statkowych korytarzy w kierunku gabinetu lekarskiego. Płaskie światło sączyło się przez iluminatory, niepokojący blask, który sugerował południe. Jared wiedział, że ta nieustająca jasność przeszka- dza niektórym ludziom. Jemu przeszkadzała. Czuł się tak, jakby spał 0 wiele za długo. Anna de Brum zmarszczyła się na widok obiektywów na jego czole. Prześledziła wzrokiem szlak przewodów, które biegły w dół jego szyi 1 znikały pod kołnierzykiem kombinezonu. — Nie przejmuj się — powiedział Jared. — Nie rejestruję badań. — Tak, a topielec? Nagrania trafiały tylko do Edges, do prywatnego schowka. —¦ Ale zakładanie tego sprzętu jest skomplikowane, więc robię to zaraz po wstaniu. — Niekiedy, po przebyciu paru tysięcy mil, szedł w nim do łóżka, lecz tego nie powiedział. Po kąpieli założył zapasowy zestaw. — Jesteś żywą kamerą? — To chyba dość trafne określenie — przyznał. — Doktor Kihara uprzedził, że będziesz nagrywał większość tego, co zobaczysz. Ale nie spodziewałam się... — Takiego rynsztunku. — Jared machnął ręką w stronę czoła. — Tak. — Mamy kogoś w planach na dzisiaj? — Nie. — Anna uśmiechnęła się do niego. Jej uśmiech był szczery, pełen ciepła. Jared poczuł się rozgrzeszony. — Ale czeka pacjentka. Anna poprosiła muskularną Japonkę o skromnie spuszczonych oczach. Zajęła się nią; jej ruchy były doświadczone, oszczędne. Kobieta miała zwichniętą w nadgarstku rękę. — To z pracy? — zapytał Jared. — Nie. — Zdrowa ręka Japonki przysłoniła dół twarzy w wyprak- tykowanym geście zawstydzenia. — Siatkówka. Śmiech Anny rozproszył formalne zakłopotanie pacjentki. Jared obejrzał zdjęcie rentgenowskie i pochwalił dokonany przez Annę wybór leków oraz sposób, w jaki założyła łupki. Japonka byłajedyną pacjentką. Jared sprawdził wyposażenie gabinetu i karty pacjentów, i nauczył się na pamięć, dotykiem, rozmieszczenia środków pierwszej potrzeby. W tym samym czasie ustalał plan współpracy z Anną. Nie, nie mam zamiaru burzyć zaprowadzonego przez ciebie porządku; tak, pozwolę ci funkcjonować na twoim znacznym poziomie kompetencji; nie, nie bę- dziesz zmagała się z decyzjami, które ja powinienem podejmować. Kiedy wyczuł, że Anna skończyła go badać i że sam zaznajomił się z wnętrzem gabinetu, poprosił o przerwanie sesji. Poznali wzajemnie swoje umiejętności w stopniu umożliwiającym przetrwanie przynaj- mniej następnego dnia. — Co dalej? — zapytał. — Tutaj skończyliśmy. Chyba, że ktoś ulegnie wypadkowi albo będzie nas potrzebował z innych względów. A wtedy ja będę wzywana. — Moje drugie zajęcie na statku polega na patrzeniu. Dokąd mam iść najpierw? — Mostek mówi, że dokąd tylko zechcesz. — I prawdopodobnie powiedzieli, że ktoś ma trzymać mnie za rączkę. Kto będzie moją przyzwoitką? — Ja — poinformowała z szerokim uśmiechem. — A zatem będę chodził za tobą krok w krok. O ile nie masz nic przeciwko. Przepędź mnie, gdy będziesz miała dość. Wiedział, ponieważ robił to wcześniej, że największym problemem pracy lekarza na statku jest nuda. Dni i noce bez zajęcia. Wszyscy szukali rozrywek: poker, pogawędki, plany napisania wielkiej powieści amery- kańskiej. Cokolwiek. — Prowadzę badania biologiczne — powiedziała Anna. — Mam zamiar wybrać parę okazów z chłodni. Moim zdaniem, to byłaby cieka- wa wyprawa. — Idę Z tobą. Jared wędrował za Anną labiryntem niemal pustych korytarzy pły- wającego miasta. Wyszli włazem na pomost, który biegł ponad morską fabryką „Siranui". Jaskrawo oświetlona przestrzeń rozciągająca się u ich stóp była wielka jak nowoczesna hala sportowa. Z jednej strony otwo- rzyły się drzwi i do ogromnej kadzi wlała się rzeka ryb, powodując napływ czystego zapachu soli i wzmożony ruch pracowników. — O rany! — zawołał Jared. Anna zatrzymała się na pomoście. — Nieźle, co? — rzekła z uśmiechem. — Przerabiamy sto pięćdzie- siąt ton w czterdzieści minut. — Mnóstwo. — Jared był w zasięgu zasilania statku i przestawił transmisje kombinezonu na czas rzeczywisty. Na mankiecie jarzyło się światełko Signy, domyślił się, że wróciła z Houston. — Niektóre statki-przetwórnie są jeszcze większe. Tanaka nie jest zbyt dużym przedsiębiorstwem. Scena pod nim przypominała grafiki Eschera: pasy, kąty i linie biegnące we wszystkie strony. Przestrzeń wypełniały maszyny, pracow- nicy i ryby. Nikt się nie odzywał. Pracownicy mieli maski, rękawice i zielone kombinezony z wodoodpornego materiału. Wyglądali jak zes- pół chirurgów. Maszyny hałasowały, ale ciszej, niż Jared oczekiwał. — Nietrudno zrozumieć — powiedziała Anna. — Patrz, widzisz te sieci o różnych oczkach? Jared spojrzał we wskazanym kierunku. Ryby przechodziły przez sieci o różnej wielkości oczek. Pracownicy wyłapywali je w zawrotnym tempie i odcinali im głowy warczącymi piłami. — Potem przechodzą przez fileciarkę i maszynę, która obiera je ze skóry. — A co się dzieje z krylem? — Przychodzi w blokach, z innych trawlerów. Filety przejechały na pasie transportera pod oświetloną od spodu płachtę przejrzystego tworzywa. Pracownicy obserwowali przesuwają- ce się kawałki ryb, niektóre rzucali do kubła. — Brakarze — objaśniła Anna. — Szukają krwiaków, pasożytów i innych takich. — Co się dzieje z tymi odrzuconymi? — Trafiają do mnie. Filety, które przeszły przez kontrolę, pakowane były do skrzyń i trafiały do chłodni. Znad na wpół napełnionej skrzyni na Jareda i Annę spojrzały ciemne oczy. Kobieta? Mężczyzna? Spojrzenie nie było przy- jazne. Kobieta, zadecydował Jared. Wyraz tych oczu sprawił, że włos zjeżył mu się na karku. Kobieta popatrzyła w dół, jej ręce szybko poruszały się w stercie ryb. — Są jakieś problemy z połowami? — zapytał. — Zdaje się, że panuje tu ostra konkurencja. — Ocean jest wielki. Jakie problemy nasz na myśli? — Och, potyczki i spory terytorialne. — To nie moja działka. — Anna ruszyła do końca pomostu i otwo- rzyła hermetyczne drzwi wielkiej zamrażarki. Na metalowych półkach, ustawionych jak w bibliotece, brzuszyły się nieregularne plastikowe pakunki. Wokół głowy Jareda zamarzały obłoki oddechu. Okazy w koszach i na hakach czekały na swoją kolej w badaniach. Wszystkie opatrzone etykietkami, wszystkie z tabliczkami, na których widniała godzina, data, gatunek i miejsce pochodzenia. Jared stanął przed zapakowanym w folię martwym szczenięciem krabojada. — Mój pilot wspomniał coś o statku, który zatonął. — Tak. — Anna zajęła się workami i etykietkami. — Wiesz coś o tym? — Niewiele. — Popatrzyła na niego, jej ręka, i grubym flamastrem, znieruchomiała w powietrzu. Spuściła oczy. — Bardzo mało. W Taos Signy obserwowała Jareda i kobietę. Oczy Jareda omiotły wnętrze chłodni, rzędy pokrytych szronem plastikowych worków. Signy zauważyła w przelocie mignięcie na wpół ukrytej czerni. — Jared? Nie słuchał. Popatrz na półki z tyłu, chciała mu powiedzieć. Popatrz tam, proszę. Jared i Anna wrócili pomostem w plątaninę korytarzy „Siranui". Signy odtworzyła to, na co zerknął Jared. Zamroziła obraz, powię- kszyła go i zobaczyła zamykany na suwak plastik. Był to worek z ciałem; był to Skylochori. A więc tam go umieścili. W Taos był ranek. Na „Siranui", gdzie obowiązywał czas tokijski, był wieczór poprzedniego dnia. O czasie na statku decydował kapitan. Czas „Siranui" nie pasował w żaden sposób do czasu McMurdo, Green- wich plus dwanaście godzin, ani do samego bieguna — Greenwich. Przynajmniej tak powiedział jej Paul. A może było odwrotnie? [Signy] Paul? Paul siedział przy biurku w New Hampshire i zgłosił się w jednej chwili. — Paul, trzymają Skylochoriego w chłodni na ryby. — To rozsądne rozwiązanie. — Nie podoba mi się. Jared nie uzyskał od Anny żadnych informacji w sprawie zaginionego statku. — Raczej nie jest to problem medyczny. Daj spokój, Signy. Przej- rzałaś wczorajszą podróż Jareda? — Jeszcze nie. — Jest parę dobrych wizuali. Daj spokój, Signy. To nie twój problem, gdzie na rybackim statku trzyma się zwłoki. Paul chyba przestał się przejmować tym zaginionym statkiem. To dobrze. Signy zanurzyła się w podróż Jareda w pełnym dźwięku, zawieszona nad grzywaczami i migającymi magicznie grzbietami wielorybów, obok stada ptaków krążących wokół „Siranui". Jared i Anna wędrowali nie- spiesznie przez „Siranui", fabrykę zawartą w otoczeniu cienkich burt, z poutykanymi we wszystkich wolnych miejscach kabinami i pomiesz- czeniami służbowymi. — Idziemy na lunch? — zapytała Anna. Głód ścisnął mu żołądek. — Chętnie. Signy zajrzała do Jareda, zobaczyła plecy Anny pokonującej labirynt czarnych lakierowanych krzeseł, ustawionych do góry nogami na stoli- kach w stylu zachodnim. Wokół jednego z nich, na wpół ukryci w geo- metrycznym lesie nóg, garbili się trzej pracownicy w granatowych piko- wanych kombinezonach. Hołubili w dłoniach filiżanki herbaty, żaden z nich się nie odzywał. Oficer w mundurze i wysoki rudowłosy mężczy- zna — Alan? Alan Campbell, tak — stali przy wózku z kawą. Oficer skinął głową do Jareda i Anny i wyszedł wraz ze swoim towarzyszem. Do licha, co Alan Campbell robi na „Siranui"? Signy jeszcze raz obejrzała tę scenę, gdyż Jared się na niej nie skupił. Kierował uwagę na kawę. [Signy] Jared? Ale Jared nie założył okularów i nie mógł zobaczyć wyświetlonego napisu. — Jared? — powtórzyła do mikrofonu, lecz Jared nie odpowiedział. Jared napełnił parującą kawą gruby kubek z ceramiki i pociągnął łyk gorącego napoju. Była to prawdziwa kawa marynarska, mocna i niemal przeparzona. Istne paliwo napędowe na każdym statku. Jared zastanowił się, czy kucharze okrętowi nie przenoszą sekretu parzenia kawy z jed- nego statku na drugi. Była cudowna. Głód atakował go zajadle, a w polu widzenia nie było ani śladu jedzenia. Matowe stalowe pojemniki z kawą i herbatą, paczuszki cukru i śmietanki w proszku, plasterki cytryny; tylko to widział na wózku. Miał ochotę rozedrzeć zębami pakiecik i wyjeść cukier, granulowany i słodki. Czy Anna uznałaby to za dziwne? — Ale zgłodniałem — poskarżył się. W ścianie obok wózka otworzyła się płyta z nierdzewnej stali. Do Jareda uśmiechnął się drobny Japończyk. — Doktor Balchen? Jared skinął. — Proszę usiąść. Mam przygotowane zamówienie na pański posiłek. Jared spojrzał na Annę. Anna odpięła dwa krzesełka przy pobliskim stoliku i zajęła miejsce. On próbował skoncentrować się na piciu kawy. Kiedy po raz ostatni zjadł prawdziwy posiłek? W Taos? Nieważne, co dostanie z kuchni; zje wszystko. Tajemniczą zupę, marynowane śliwki — wszystko jedno. Cokolwiek. Drzwi otworzyły się. Kucharz przyniósł tacę. Kopa parującego bia- łego ryżu, doskonałe owale czterech sadzonych jaj, pachnących masłem. I plaster szynki, słodki w zapachu, przybrązowiony i chrupki na skrajach. I stos lekkich, puszystych biskwitów, i dzbanuszki z kalifornijskim dżemem. Podziękować kucharzowi, łapać widelec, chwytać biskwita — w tej chwili Jared nie wiedział, co robić. Podniósł widelec, jęknął cichutko i wtłoczył biskwita do ust. Był z kwaśnego ciasta, kruchy i pożywny. — Witamy — powiedział kucharz. Śmignął do kuchni i chwilę później powrócił z tacą dla Anny, z przystawką ugarnirowaną marynowanymi jarzynami i czarką aromatycznego sosu z ryby. Odwrócił się do Jareda. — Przybywa pan z innej strefy czasowej. Doktor Kihara zaprojek- tował posiłek w ten sposób, aby ułatwić panu dostosowanie się do tutejszych warunków. Mnóstwo węglowodanów, dużo białka. — Saigo Kihara jest wspaniałym człowiekiem — wymamrotał Ja- red z ustami pełnymi ryżu. — A pan jest cudownym kucharzem. Anna polała ryż sosem rybnym. Brzuch Jareda promieniał zadowoleniem i ciepłem, które przyćmie- wało uprzedni niepokój. Ta kobieta w ładowni przyglądała mu się, bo był obcy albo ponieważ była znudzona. Nie była terrorystycznym szpie- giem. Zaginiony statek? Cóż, statki toną. Zdarza się. Jared posmarował dżemem truskawkowym ostatniego biskwita. Uśmiech kucharza zgasł na widok błyskawicznego spustoszenia na jego talerzu. — Zaraz przyniosę dokładkę. — Kucharz zniknął za swoimi magicz- nymi drzwiami. ROZDZIAŁ ÓSMY Signy miała głowę przeładowaną informacjami na temat kryla, prze- miany białka, gatunków biomasy. Żar płynący z kominka rozpraszał trochę zimno i wilgoć emanującą z realiów środowiska podbiegunowe- go. Kiedy czuła się zbyt przemoczona, patrzyła na białe, czyste kształty góry Taos. Pracowała, dopóki zachodzące słońce nie rzuciło purpuro- wych cieni na Sangre de Cristos. Jared po posiłku wrócił do kabiny i uciął sobie drzemkę, która trwała do późna w nocy. Poinformował ją burkliwie. że jest całkowicie poza rozkładem, a potem powędrował do mesy, która była czynna przez całą dobę. Przetwórnia pracowała w dzień i w nocy. Jared w trakcie jedzenia porozmawiał z paroma członkami załogi. Niecałą godzinę później wró- cił do łóżka. Należało jeszcze rozprawić się z zaniepokojeniem wzbudzonym przez obecność Alana Campbella na statku. Alan nie pokazał się drugi raz w polu widzenia Jareda, ale mogło się to stać w każdej chwili. Trzeba wspomnieć o spędzonej z nim nocy. A może nie wspominać? Campbell przybył na statek z takiej czy innej przyczyny, o której nie pokwapił się jej wspomnieć. Ale gdy wróciła myślami do ich rozmowy, nie mogła sobie przypomnieć, czy powiedziała mu, że ona ma sprawę w Antarktyce — dlaczego więc on miałby poruszać ten temat? Jeśli nawet wspomniała coś o Antarktyce, jak zapewne było, Edges nadal nie mieli powodów do zmartwienia. Dać spokój, czy nie? Nie, zadecydowała Signy. ale zamiast zabrać się za ten miniproblem od razu, udała się do miasta na zakupy. Przy wjeździe na parking stał rząd cierpliwych kobiet, z tablicami: BĘDZIEMY PRACOWAĆ ZA JEDZENIE. Wyglądały na Indianki, opatulone w koce, ale nie były Indiankami. Pueblo zajmowało się swoimi, wioska nadal stanowiła azyl odizolowany od czasu i zewnętrznego świata. Pueblo Taos jest zbiorową halucynacją, niekiedy myślała Signy, miejscem ze snów, romantycznym i absurdal- nym. Ale jego istnienie, jego trwanie wbrew wszelkim przeciwnościom niosło dziwną pociechę w skomplikowanej mitologii gór i płaskowyżów. BĘDZIEMY PRACOWAĆ ZA JEDZENIE," i miały to robić, czy chodziłoby o prowadzenie domu, o prace stolarskie, czy też o świadczenie usług seksualnych wszelkiego wyobrażalnego rodzaju. Signy schowała torbę z zakupami do małego elektrycznego auta i minęła kobiety, próbując, jak zawsze, nie patrzeć na ich twarze. Nigdy się jej to nie udawało. Noc była bezksiężycowa i czysta. Śnieg pod butami skrzypiał rytmicz- nie, gdy wnosiła torby do domu, do przytulnego schronienia z grubych ceglanych ścian. Tej nocy w Antarktyce było cieplej niż tutaj. Na zakupy złożyły się między innymi smakołyki, które Signy lubiła pojadać, gdy zostawała sama. Schowała do swojej szafki masło orzecho- we, tłuste czarne oliwki i paczki z płatkami błyskawicznymi, do lodówki włożyła warzywa, mleko i jaja. W studio czekała nie dokończona sprawa pod tytułem Campbell. Na pustym biurku Jareda leżało pudełeczko z chipem od pucołowatego technika, wspomnienie z Houston. Signy założyła słuchawki i leniwie obróciła w palcach podarunek. Proste, niczym nie zdobione pudełeczko z białego tworzywa; chip innej marki niż te zwykle zamawiane przez Paula, hurtem, na potrzeby grupy. Signy weszła w przestrzeń roboczą. Antarktyka, inny świat. Pod jej stopami zmaterializował się pokład czteromasztowca. Pilar I' i Paul siedzieli obok siebie na leżakach, otuleni grubymi kocami, obser- wując rozkołysany horyzont. — Signy, co to? — zapytała Pilar. Signy pokazała jej chip. — Dał mi go ten technik w Houston. Zapomniałam, że przywiozłam to do domu. — Oglądałaś? — zaciekawił się Paul. Signy przecząco pokręciła głową. — Tylko posłuż się odizolowanym sprzętem — polecił Paul. — Ma się rozumieć, nieustraszony przywódco — zapewniła Signy. Ochrona, jeszcze raz ochrona. Paul bał się, by wirusy nie zainfekowały ich małego placu zabaw; połowa z tego, co robili, wędrowała liniami AT&T. Surowy materiał zwykle był pogmatwany, żeby nie skusić jakiegoś opłacanego hackera, lecz mimo wszystko Paul raz w miesiącu czyścił programy. Zawsze znajdy wał jakąś pluskiewkę albo inne śmieci. Signy przesunęła się na fotelu z wyobrażonego pokładu i zdjęła hełm. Włączyła peceta stojącego samotnie w kącie. Poklepała go, małe huer- fano, i... Muzyka. Żadnych wizuali, sama muzyka. Obój szlochał na tle me- lodii instrumentu strunowego, którego nie potrafiła rozpoznać. — Wiolonczela col legno — podpowiedziała Pilar. Z drewnianym smyczkiem. Muzyka chłodu i niespełnienia, muzyka przepojona bólem samotności i tęsknoty. — Cholernie dobre — osądziła Pilar. — Może on to napisał — wysunęła przypuszczenie Signy. — Kto? — Jimmy McKenna. Jest w tobie rozpaczliwie zakochany, Pilar. To on załatwił nam kontrakt u Tanaki. — Signy nie odrywała oczu od pustego ekranu huerfano, jakby czekając na pojawienie się obrazu. — Dowiedziałem się od personelu Tanaki, że rozglądali się w sieci za „błyskotliwymi nowymi grupami". McKenna przesłał listę naszych dokonań. Powiedział, że nie jesteśmy nowi — poinformował Paul. — Nowi? Nie my — dodała Signy. — Ale powiedział, że pracuje z nami Pilar Videla i że spełniamy ich wymagania — kontynuował Paul. — Och, kapitalnie. Lojalny fan. — Pilar zanuciła frazę melodii, tę, która się powtarzała. — Tego mi trzeba. — Paul, czy może w tym być coś, co zrobi bałagan w systemie? — zapytała Signy. Za Pilar, za Paulem, białe płótna wybrzuszyły się, zaszczekał takie- lunek. — Nie w tym, co właśnie słuchamy i co już jest w wieczornych danych. Jeśli Pilar chce to wykorzystać, i jeśli jest to w porządku, zatem w porządku. Tak sądzę. — Paul schował brodę pod kocem. — Chodź tutaj, Signy. Załatwię ci leżak. Zrobił to. Signy przeniosła się z powrotem na pokład, w stworzoną przez Pilar wizję lotu śmi głowcem, lodu, obrazów bezkresnego i pustego morza. Signy pracowała najbardziej efektywnie rano. Pilar i Paul twierdzili, że nie mogą funkcjonować przed zmierzchem. Jared nie potrafił myśleć właściwie, dopóki nie zalał się potem podczas robienia jednej czy drugiej dziwnej rzeczy, przy czym niektóre z tych dziwnych rzeczy były nadzwyczaj przyjemne. Janina mogła pracować zawsze i wszędzie, o ile nie marzły jej nogi. — Gdzie jest Janina? — zapytała Signy. — Tutaj. — Janina ukazała się na pokładzie. Przysunęła leżak bliżej Pilar i wsunęła nogi pod jej koc. — Możesz złożyć na mym łonie swoje prawdziwe stopy, słonko. Nie mam nic przeciwko — powiedziała Pilar. Po chwili: — Cholera! Ale zimne. — Przepraszam — mruknęła Janina. Obejrzeli Antarktykę widzianą przez Jareda, jego przybycie na „Si- ranui", tratwę ze spłowiałymi literami i smutnym ładunkiem. Każde z nich kształtowało własne obrazy, ważne albo nieistotne. Nakładali przezrocza poszczególnych wizji na plastyczny wirtual oglądanego w czasie rzeczywistym widoku minionego dnia. Analizowali z zainteresowaniem kolejne zestawy danych wejścio- wych, jedne rzeczy uwypuklając, inne ignorując. Cienie pogłębiły się, kontury wyostrzyły, obrazy nabrały głębi. Światło płonęło na krach, jarzyło się pod obłymi sylwetkami wielorybów Bryde'a. Minady odcie- ni błękitu. Ptaki rozproszone w czerni i bieli... — Nadchodzi — wymruczała Pilar. Patrzyła na coś niewidzialnego nad głową Janiny. Janina poruszyła palcami stóp na kolanach Pilar. Pilar odruchowo zaczęła masować jej nogi. — Przerwa? — zapytała Signy. Na horyzoncie pojawiła się góra lodowa, ściągnięta ze spaceru Jareda po zlodzonym pokładzie przed sztormem. — Nie — odparła Pilar. — Jeszcze nie. — Odliczała bezgłos'nie jakąś kadencję, jej usta poruszały się, a uwaga skoncentrowana była zupełnie gdzieś indziej, nie w tej przestrzeni. Signy zamknęła oczy i czekała. Wróciły do niej fragmenty popołud- niowej lektury, nudny język traktatu i wielozgłoskowe opisy cyklów reprodukcyjnych kryla. Liczebność populacji spadała, kiedy brakowało pożywienia, i stworzenia budowały mniejsze skorupki, co było niezwyk- łe w przypadku skorupiaków. Fauna antarktyczna w znacznej mierze była niezwykła. Jeden z gatunków ryb radził sobie doskonale bez przenoszących tlen pigmentów krwi, uzyskując z zimnej wody wszyst- ko, co trzeba, bez pośrednictwa hemoglobiny. Między drapieżnikami a ofiarami zachodziły unikalne związki. Istniała zależność między wiel- kością populacji kryli a liczebnością stad pingwinów; policz pingwiny, a dowiesz się, ile kryla można odłowić. Signy otworzyła oczy, słysząc szmer oddechu Jareda. Pojawił się na pokładzie za nimi, zarys kanciastej sylwetki bez widocznych szczegółów. — Nie wycisnę zbyt wiele ze sprzętu w kabinie Kihary. Przykro mi, że jestem tylko plamą; nie liczcie na więcej. — Przebudziłeś się — powiedziała Signy. — Możliwe. Jest trzecia nad cholernym ranem. Śmiało, Pilar. Ja tylko patrzę. Signy przeniosła swoją świadomość w zarejestrowaną mowę ciała Jareda, gdy wszyscy razem krążyli w ślad za Anną po „Siranui". Dzięki długiej znajomości z typowymi reakcjami mięśni Jareda, Signy wyraźnie odebrała jego zainteresowanie matką-ziemią Anną. A może była to jej reakcja, jej pragnienie powściągliwego ciepła, jej potrzeba dotknięcia gładkiej skóry Anny? W nowym miejscu, otoczeni jego dźwiękami, kolorami i fakturą przestrzeni — wszyscy. Signy nie wyczuwała żadnej aktywności w niewyraźnych wirtualnych postaciach na pokładzie obok niej; nie słyszała niespokojnego stukotu klawiatur. Wszyscy jesteśmy pieprzoną bandą podglądaczy, pomyślała. Gorzej. Różnimy się tak bardzo, ale jesteśmy podobni do siebie w pościgu za przypominającymi orgazm chwilami objawienia. Jesteśmy oddani bez reszty chwili „Aha!", kwin- tesencji tego, co destylujemy dla i od siebie, wciągany oddech, który jest zamknięciem i otwarciem. Uczucie noszące tyle imion. Chwila przebu- dzenia. Jesteśmy uzależnieni od poszukiwania obrazów i symboli, które dają kopa naszym mózgom. Jesteśmy ćpunami mającymi mózgowy odlot. — Mam coś — powiedziała Pilar. — Zaraz wracam. — Zbierzemy tutaj trochę pięknego materiału — powiedziała Jani- na. — Ale na razie to turystyka. Poza nią, moim zdaniem, będziemy potrzebować słów, słów, które przełożą wdzięcznie język traktatu z an- gielskiego na japoński. A to, powiem wam od razu, będzie trudne — głos Janiny wyciszył się. — Potrzebujemy czegoś więcej — powiedział Jared. — Musimy znać plusy i minusy firmy, dla której pracujemy. Mówię wam, czuję coś, jakby szklany mur między tym, o co nas poproszono, a rzeczywistością, która istnieje tu, na dole. Jestem zaniepokojony. — Pracą dla nieprzeniknionych azjatyckich szefów? — zapytał Paul, Paul, który w dzieciństwie przeszedł elitarną kindersztubę i przez cale życie czul z tego powodu wyrzuty, potomek klasy wyższej, absol- went elitarnej szkoły w Nowej Anglii, usilnie próbujący zapomnieć o swoim pochodzenu. — Nie. To drobiazg. Mam wrażnie, że się w coś pakujemy. Ten martwy facet, na przykład. Nikt o nim nic nie mówi. — Przebywasz w otoczeniu, które charakteryzuje się wysokim sto- pniem ryzyka — powiedziała Janina. — Śmierć w pracy jest tam zdarzeniem powszednim. W każdej flocie rybackiej, jak mi wiadomo. — Czuję... oczy. Oczy wpatrzone we mnie. Tak, zmiana czasu, powietrze i morze, które są inne — mam nadzieję, że pokazuję wam, jak bardzo to miejsce odbiera się inaczej niż inne jemu podobne. Ale... Był wystraszony. Signy zamknęła oczy i skoncentrowała się na danych płynących z jego kombinezonu. Jared siedział bardzo spokojnie, gotów do szybkiego działania. Powiedział, że jest w kabinie Kihary, lecz jego ciało mówiło, że nie ufa zamkom w drzwiach, że spodziewa się intruzów, którzy w każdej chwili mogą wedrzeć się do środka. — To tylko tydzień. Możesz zdobyć to, czego nam potrzeba, w cią- gu tygodnia. Wtedy wróci twój przyjaciel medyk i wyrwiesz się stamtąd. — Paul nie próbował bagatelizować jego obaw, po prostu wtłoczył je w ramy rutynowej pracy. — Potrzebujemy pieniędzy, wiesz. Tak, pieniędzy. Signy zauważyła, że Pilar zniknęła z wirtualnego pokładu statku, zajęta czymś innym. Tak, pieniądze. Co zrobimy, jeśli kontrakt nie wypali? Jared wrabia się we wciskanie ludziom pigułek za pieniądze. On tego nienawidzi. Czyja pójdę jego śladem? Czy zacznę cykl rozmów wstępnych, szukając firmy, której przyda się nieco zardze- wiała pani neurobiolog? Nie chciałabym zająć się produkcją prochów, nie mogłabym z tym żyć. I, w każdym razie, Jared nie wytrzymałby tego nawet przez pięć minut. Musiałabym odejść i trzymać się z dala od nich wszystkich. Niebezpiecznie byłoby mnie znać. Cholera. Pilar wróciła i osunęła się na leżak. Nie słyszała rozmowy albo postanowiła ją zignorować. — Popatrzcie na to — powiedziała. — Och, tylko na próbę. — 1 ukazała im: —przytłaczający ogrom lodu, który unosił się na milczącym morzu. Muzyka Jimmy'ego współgrała z otoczeniem. Albatros wisiał nierucho- mo w powietrzu. Czarno-białe skrzydła warcabników tkały skompliko- wane wzory na burzowych chmurach, kreśliły słowa w nieznanym języku. Muzyka tchnęła rytmicznym spokojem fal oceanu. Czteromasztowiec zakołysał się na tle błękitnej pustki, gdy Pilar skończyła. — Czterdzieści sześć sekund — powiedział Paul. — Komputer mówi, że synchronizacja wzrokowo-słuchowa jest imponująca. Pilar Videla, gdybyśmy potrzebowali wirtualnego przedstawienia, to właśnie jedno zrobiłaś. Jeszcze nie jestem pewien przesłanki, ale to trafia do mojego przekonania. — Nie jesteś przedstawicielem typowej widowni, nieustraszony przywódco. — Jestem, jestem. Słowo. Morze i trupy to pokarm dla mojej duszy. Signy, na mostku dowiedzieli się czegoś o Skylochorim? A zatem Paul nie zlekceważył obaw Jareda, nie do końca. — Spraw- dzam — odparła Signy. Zmieniła ogniskową okularów, opuściła zimny i przyjazny pokład, by ujrzeć: rząd monitorów. Po ekranach płynęły dane wyjściowe z mo- stka statku, demony Signy przeszukiwały transmisje; Skylochori, ra- townictwo, Czerwony Krzyż, słowa wiążące się ze śmiercią, z tonię- ciem i wrakiem, po angielsku, hiszpańsku i w fonetycznym zapisie japońskiego. „Siranui" nie wezwał ratowników z McMurdo. Słowny log pełen był oszczędnych komentarzy w żargonie lotniczym, z wariantami akcentów z różnych części Stanów Zjednoczonych. — Nie — poinformowała Signy. — Nie wspomnieli o tym wypad- ku. Na ile się orientuję. Wróciła do wirtualnej. -nad pokładem „Siranui" kołysało się w uprzęży ciało Skylochorie- go. Chłodne, słone powietrze uderzyło ją w policzek, podmuch przyniósł zapach mokrych ludzkich włosów. Nagle klawiatura wydała się jej obca — poczuła pod palcami coś, czego tam być nie powinno. Coś zimnego, woskowatego w dotyku. Cholera. Signy wytarła ręce o lycrę na udach i poczuła pod dłońmi wełniany koc, miękki i gruby. — Do diabła! — wyszeptała. — Co jest? — zapytał Jared skądś z daleka. Puszysta wełna pod palcami przemieniła się w śliski nylon. Signy poczuła, jak ciepła ręka Jareda styka się z zimnymi palcami Skylocho- riego, poczuła chłód błoniastego naskórka przesiąkniętego solą ciała. W jej uszach dudnił niski szloch wiolonczeli. Signy usłyszała własny skowyt. Zdusiła go z trudem. — Signy? — odezwał się Paul. — Zabieraj tego trupa! — Signy zerwała gogle i wlepiła oczy w splecione dłonie. — Jakiego trupa? — zapytała Janina. Na scenie holograficznej pojawiła się przejrzysta plama; wszystkie obrazy rozpadły się na kawałki. — Signy, tu nie ma żadnych trupów — dodała Janina. Scena w Taos była biała i pusta. — Widziałam powtórkę z badania Jareda — wydusiła Signy. —Wy nie? — Niemożliwe, Signy. — Pusta scena mieniła się kolorami; Paul czegoś szukał. — Aha, mamy sekwencję scramblera na wszystkim, co Jared przysłał z „Siranui". Muzyka brzmiała nadal. Signy zamknęła oczy i zobaczyła owale lodu, które szkliły się na sinych paznokciach niczym lakier nałożony przez perfekcjonistyczną manikiurzystkę; ręka spoczywała bezwolnie w kołysce szeleszczącego nylonu. — Cholera, Pilar, wyłącz to! — Jared, co ty u licha wyprawiasz? — zapytał Paul. Muzyka ucichła. — Nic, siedzę po ciemku — odparł Jared. — To ta muzyka — rzekł Paul. — Coś w tych sekwencjach. Sprytne jak diabli, prawdę mówiąc. Signy, chodź do nas. Już jest w porządku, poważnie. Naprawimy to. Signy założyła hełmofon. Takie znajome: —Paul w swoim studiu, z Pilar i Janiną u boku, a u ich stóp, na podłodze, ciemny oktagon: Jared. — Chyba zostawiłam włączone sensory wejściowe, gdy przegląda- łam logi — wyznała Signy. — Wtedy pojawiła się nakładka. Czułam wosk na całej klawiaturze. Ohydztwo. — Wyobrażony kominek Paula płonął jasno, płomienie układały się w tajemnicze wzorki. — Masz swój własny odjazdowy montażyk — powiedziała Pilar. — Ciekawa jestem, czy ten McKenna zrobił to specjalnie. — Niekoniecznie on — zastrzegł Paul. — Chyba że jest geniuszem. Ta sekwencja jest powiązana z transmisjami z „Siranui". Będę musiał wyrzucić cały dzisiejszy materiał, Pilar. Przykro mi. — Mogę go odtworzyć — powiedziała Pilar. — Hej, Signy? Jesteś z nami? — Nic mi nie jest. Naprawdę. — Signy wpatrywała się w ogień. Widmowa ręką spoczywała bezwładnie na płonącym morzu, zalewana falami płomieni. — Naprawdę? — powtórzył pytająco Paul. — Signy, kochanie, jesteśmy tutaj. Nie krzyw się na nas, dobrze? Dobiegł do niej głos Jareda, pełen zatroskania i wolny od lęku, który teraz ją przepełniał. Jared-pocieszyciel. — Nic mi nie jest, w porządku — zapewniła. Tonący przejrzyście w płonącej wodzie kształt ręki był niewinny jak opadły liść. To był powidok. Miała zmęczone oczy, ręka była tylko wizualnym echem jej własnych lęków. Na pewno? — Poszukam McKenny — powiedział Paul. — Czemu? — zapytała Janina. — Żeby mu pogratulować. Zanim rozgniotę go na wirtualną miazgę. — Pomogę ci — zgłosiła się Pilar. Paul zaczął niszczyć swoje studio, metodycznie zdzierając wszystko aż do podstawowego sygnału nośnika, który przenosił wyłącznie bez- cielesne głosy, żadnych obrazów. — Signy? — zapytał Jared. — Jestem. — Muszę iść do pracy. Zgłoś się, gdy tylko Paul wszystko naprawi i uruchomi, dobrze? — Zgoda. Jared musiał wyczuć, jak bardzo była przerażona. W rzeczywistości bardziej niż rzeczywistej, w natłoku wrażeń oscylujących na krawędzi przeciążenia, możliwa była nawet śmierć. Niektórzy umierali w sieci, gdzie koszmary mogły rodzić się, krążyć dokoła i zaciskać wirtualne szczęki na wirtualnych karkach. Dziki program był odpowiedzialny za to, tę kompilację, to, co stało się tego wieczora, i to wszystko; może jakiś hacker szukał czegoś w sieci i znalazł grupę ludzi patrzących na ocean. Wielkie rzeczy! Ale istniała możliwość efektu synergicznego, pętli sprzężenia zwrotnego, wzmożo- nych akcentów kładzionych nieświadomie przez wielorakie dane wejścio- we na zestawy obrazów, które mogły przechodzić od uporządkowanych w chaotyczne, od przyjemności do bólu. Ten skraj, ten punkt równowagi, był magią, był tym, czego zawsze szukali. Ale dziś wieczorem miał miejsce czysty przypadek, może to jakaś gierka, błąd w programie albo cokolwiek innego. Dane z sensorów przypadkiem zostały skompilowane w niesamowity zestaw lęków. Nie było to wynikiem niczyjej premedytacji, nie było wynikiem lęków Jareda, tych, których nie potrafiłby nazwać, ani poczucia winy Pilar- o ile Pilar nadal czuła się winna. Zawsze jesteśmy cholernie ostrożni, powiedziała sobie Signy. Nie pozwalamy, by działy się rzeczy, które mogłyby narobić szkód. Pilnu- jemy się wzajemnie i czuwamy nad sobą. Nieprawdaż? ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Signy niespiesznie przemaszerowała przez pusty dom, popatrzyła na naczynia w zlewozmywaku, podgrzała kawę w mikrofalówce i wróciła do studia. Konsola czekała. Im szybciej zajmie się tym cholerstwem, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że zamarznie i nie będzie w stanie tego zrobić. Posłuchała przekazów audio, które powiedziały jej, że Paul likwiduje sekwencję scramblera, że Pilar pracuje na syntezatorze. Janina zaczęła odbudowywać wykonaną przez Pilar sekwencję z górą lodową, korzystając z nie obrobionych transmisji Jareda. Paul przeformatował i ponownie uruchomił swoje studio, z pomocą Pilar i Janiny. Wszystko wróciło do normalności. Ale było inaczej. Signy nałożyła hełmofon. — Robię sobie chwilę przerwy. Pilar oderwała oczy od syntezatora i z roztargnieniem pokiwała głową; skupiała się na tym, co rozbrzmiewało w jej słuchawkach. Paul i Janina chyba wcale jej nie usłyszeli. Signy odeszła na palcach i usadowiła się na banco w sypialni, przy kominku. Pogładziła koc matki, zakupiony w Taos Pueblo przed laty. Utkany z pasków króliczego futra, był zbity i gruby w dotyku. Tak, regresja ma swoje plusy, a skulenie się pod kocem było regresją w naj- czystszym tego słowa znaczeniu. Koc wyjechał z Taos do Atlanty z matką Signy, i do Tuscon, gdzie sześcioletnia Signy znalazła go w pudle ze starociami i uznała za swój. Kiedy Edges kupili dom nad rzeką, koc powrócił do Taos. Pasował kolorystycznie do płaskowyży, a hasające wokół domu króliki z pewnoś- cią były dalekimi kuzynami tych, których futerka grzały teraz jej ręce. Gulasz z królika stał się w Taos podstawowym artykułem spożyw- czym, bynajmniej nie ze względu na walory smakowe. W ubiegłym roku w hrabstwie Taos miały miejsce trzy przypadki tularemii. Signy stłumiła poczucie winy płynące z faktu zakupienia produktów spożywczych, stłumiła wspomnienie sześciu okręconych kocami kobiet na śniegu przed sklepem, czekających do późna w mroźną zimową noc. Nie mogłaby nakarmić ich wszystkich. Głos Paula, głos Janiny popłynął przez sypialnię. — Chyba znalazłam wyjście z problemu kontyngentów państwo- wych — powiedziała Janina. — Gdybym tylko zdołała namówić na to Tanakę. — Tanaka ma dobry dział prawny. Zróbmy po prostu to, czego chcą — powiedział Paul. — Wydają krocie na stworzenie projektu traktatu; myślą, że licencyjny system kontyngentów proporcjonalnych do liczby ludności danego kraju pozwoli rozwiązać problem nadmiernych poło- wów. Grupa przezornych państw podpisze się pod wnioskiem, bo nie zechcą narażać się na całkowitą utratę bezpieczeństwa, jakie gwarantuje nam ten dziurawy kubeł z żarciem. — Nie. Jest coś lepszego. System licencyjny opracowany przez grupę północnoatlantycką, oparty na przetargu, nie na narodach, i ten jest słuszny. Tanaka nie ma racji. — Głos Janiny wznosił się i opadał. Signy zastanowiła się, czy rozmawiają po to, by ją uspokoić, czy też czekają, aż do nich powróci. Powiedziała im, że jest zmęczona, i faktycznie była. Paul i Janina rozmawiali, ponieważ nie chcieli zostawićjej samej i przestraszonej. Ale Signy była sama i bała się syntetycznej pociechy, jaką niosła wirtualna. Przestrzenie, w których pracowała, zawsze były miejscami bezpieczeń- stwa, miejscami azylu. Signy znała powiązane z nimi zagrożenia, ale dla niej przeładowanie było jedynie fantazją, czymś, co przytrafia się lek- koduchom i ryzykantom. Ona taka nie była. Lubiła kontrolowaną rzeczywistość, z której można było usunąć emocje. Tam nie istniały rzeczy nieprzyjemne, takie jak głód i zatrute jedzenie. Pomijając dzisiejszy wieczór, potworną obecność, która wśliz- nęła się do jej bezpiecznej przestrzeni i przeraziła ją. Wynik lęków Jareda— albo jej własnych — wirus, hacker, cokolwiek; jej prywatność została naruszona. W tej grupie, w ciągu tych paru spokojnych lat, w trakcie których pracowali, kochali się i walczyli, Signy nie miała w swym świecie do czynienia z nikim ani z niczym nieproszonym. Straciła parę warstw ze swojej otoczki, która była, przez większość jej życia, dostatecznie gruba. Zaufała swojemu światu, a zaufanie zawsze, ale to zawsze, było błędem, niech to diabli. Paula i Janiny nie było tutaj, w tym pustym domu, w tę zimną noc. Oni nie byli narażeni, nie czuli tych przeklętych ciarek, które pełzły po jej skórze. Mogli współczuć, i współczuli, ale ich troska była abstrakcyj- na, była reakcją intelektualnej empatii. Ich głosy były tylko głosami. A Jared? Jared przebywał w gabinecie lekarskim na statku na zamarzniętym morzu, tysiące mil od niej. Signy chciała, żeby był tutaj, przy niej, ciepły i prawdziwy, żeby rozproszył jej strach przed ciemno- ścią. Będzie musiała zostawić mu wiadomość. I wspomnieć o Alanie Campbellu. Nie było żadnej tajemniczej ręki w płomieniach kominka. Signy znajdowała się daleko od klawiatury, która wcale nie była pokryta woskiem. Nikt inny nie widział tego, co ona. Może miała bałagan na własnych wejściach. Na pewno. Jasne jak słońce. Cały ten epizod był wynikiem jakiegoś błędu — to wszystko. W studio Pilar zapytała: — Hej, długo macie zamiar być na nogach? — Może z godzinkę — odparła Janina. — Skończyła nam się kawa — mruknęła Pilar. — Zaraz trochę przyniosę. Tylko dokończę ten kawałek... A potem Janina dodała coś, co wywołało śmiech Paula. Za chwilę wracam, powiedziała sobie Signy. Zapatrzyła się na skłębione, puste łóżko. Głosy ze studia ucichły. Signy przytuliła do piersi swój koc bezpie- czeństwa i wróciła. Zrekonstruowane studio Paula było puste. Głownie żarzyły się w ko- minku w New Hampshire. Signy usiadła i przejrzała wiadomości czekające na Jareda. [Pilar] Mógłbyś zdobyć parę wizuali spod wody? Może zanurkujesz? Proszę, Jared, chcę zobaczyć coś więcej niż sam lód. [Paul] Signy mówi, że nikt nie stara się dowiedzieć czegoś o tym martwym facecie. To mnie intryguje. Muszę powiedzieć Jaredowi o Alanie, zadecydowała Signy. Chcę mu powiedzieć, że potrzebuję go, tutaj, że boję się o niego. I że sama jestem przerażona. [Signy] W zeszłym tygodniu pieprzyłam się z Alanem Campbellem. Może uda ci się dowiedzieć, czemu przybył do Antarktyki. Niezbyt dobrze. [Signy] Alan Campbell jest na „Siranui". Pra- T cuje dla Gulf Coast Intersystems. Jakieś związki z tym, co my robimy? To z kolei omijało problem. [Signy] P.S. Powiedz mu cześć. Idiotka. Przecież to nic wielkiego. Ale jak to wyrazić, cholera? Błądziła wzrokiem po mrocznych cieniach studia Paula. Na stole, blisko zasuniętych kotar z bursztynowego aksamitu, stała srebrna czara, którą Paul kupił w Atlancie. Niekiedy, latem, pływały w niej róże. Signy przypomniała sobie, jak mieszkała z Paulem w starym domu na farmie w Nowej Anglii. Jak Paul przyprowadził Jareda, schludnego faceta, organizatora wyprawy na pustkowia, w której Paul nie do końca chciał wziąć udział. Musisz pomęczyć się trochę, powiedziała mu Signy, i Paul pojechał — i wrócił z Jaredem. Zanim upłynął tydzień, Paul zapytał, czy Jared nie przyjąłby nowej pracy. — Uruchamiamy spółkę mozaikową, interaktywną grupę idei i oso- bowości, które chcemy zbudować, kolekcję różnych talentów, które potrafią definiować odpowiedzi, a potem wychodzić do ludzi, by o nie pytać. Chcemy pracować nad psychologią atrakcji, nauką manipulacji z rzeczy w istościami wirtualnymi, które mogą skupić i skondensować informacje, przenoszące nas z powrotem w czas naszego dzieciństwa. Już po tygodniu Signy zrozumiała, jakie nowe elementy mogłoby wnieść intensywne odczuwanie życia przez Jareda do tego, co próbowali osiągnąć ona i Paul. Wyostrzone zmysły i całkowite oddanie się danej czynności sprawiały, że wszystko, co robił Jared, wydawało się ważne. — Tak, będziemy sprzedawać koncepcje, nawet gotowe produkty — mówił Paul. — Uczciwie, a uczciwość będzie wynikiem gruntownej wiedzy na dany temat. Jared wysłuchał wszystkiego. Pozwolił Paulowi wygadać się, później przez chwilę myślał nad propozycją i powiedział: — Tak. — Co, tak? — zapytał Paul. — Tak, będę z wami pracował. — Dlaczego? — Przydadzą mi się pieniądze. A wam strażnik. Zamieszkali we trójkę w domu w New Hampshire, i niekiedy dzielili też łóżko. Signy patrzyła na listę wiadomości czekających na uwagę Jareda. Powiem po prostu to, co trzeba, zadecydowała. Jared sam zapyta, gdy będzie chciał wiedzieć coś więcej. I tak będę z nim rozmawiać za parę godzin. [Signy] Na statku jest facet, którego spotkałam w Houston. Alan Campbell, pracuje dla Gulf Coast Intersystems. Wysoki rudzielec, wczoraj był w me- sie. Możesz się dowiedzieć, po co tam przybył? Aha, spałam z nim. Signy spała twardo, ale przebudziła się wcześnie. Powędrowała do studia z drugą filiżanką kawy. Wyciągnęła plik z nadmuchiwaną tratwą z zamiarem odprawienia egzorcyzmów nad nękającymi ją wspomnie- niami. Pomarańczowa tkanina spłowiała pod wpływem słońca i soli. Wciągnięto ją na pokład „Siranui" i odepchnięto na bok, gdy Jared patrzył na martwego marynarza. Ciekawość Signy wzbudziły wyblakłe czarne litery na burcie. Odtworzyła wszystkie widoczne krzywizny, nałożyła je, zwiększyła kontrast i spróbowała jeszcze raz. Zaparzyła drugi dzbanek kawy, zjadła śniadanie i wzięła prysznic. Chwilę później zakończyła tę serię oględzin. Ścieżki sporządzone z linii wyglądały na japońską kaligrafię. Były bezużyteczne; wewnętrzny program rezydentalny mógł uzupełnić krzy- wiznę S, dodać kreseczki w niekompletnym I, ale Signy nie znała japońskiego. Może Paul miał program, który by to potrafił. Poniżej japońskich widniały inne litery. W linii. Znalazła litery angielskie — O. O albo zero, B albo P. OBU. Wszystko inne było zgadywanką. I Jared uruchomił swój sprzęt. Signy włączyła audio. — Jared? Ale Jared tylko nagrywał; Signy nie mogła z nim porozmawiać, dopóki nie postanowi słuchać. Naprzeciw niego Anna de Brum wygarniała łyżką resztki czegoś brązowego i kremowego ze szklanego naczynia. Miała rudożółty kom- binezon i jaskrawoczerwony kwiat za uchem. Wystroiła się dla Jareda, pomyślała Signy. Anna odłożyła łyżkę i odsunęła pusty talerz na bok tacy. — Co masz w planach na dzisiejsze popołudnie? — zapytał. — Mam zamiar rozpłatać parę kałamarnic i zważyć ich jajniki — odparła Anna. — Chcesz pomóc? — Nie. Chciałbym ponurkować. — Naprawdę? Z akwalungiem? — Anna ściągnęła brwi. — Tak mi przykro. Niestety, obowiązują ograniczenia, ja sama mogę nurkować niezbyt często. Nurkowie schodzą tylko wtedy, gdy popłacze się sieć albo jakiś sprzęt nieprawidłowo funkcjonuje. I chyba nie chcieliby brać na siebie odpowiedzialności za ciebie. Mógłbyś wybrać się na wyciecz- kę na jeden z trawlerów, o ile taki wyjazd jest w rozkładzie. Ale tam tylko łowią ryby. — Popatrzyła na niego znad krawędzi kubka. — Mógłbyś uciąć sobie drzemkę. — Mieszkańcy Wysp Marshalla śpią przez cały dzień, co? — Na atolach, tak. Popracują, pojedzą, pośpią. Wiele marzą. A nocami boją się demonów i nie śpią na otwartej przestrzeni, wyczytała gdzieś Signy. Śpią w dusznych pokojach przy zamkniętych drzwiach, podczas gdy wiatry Pacyfiku chłodzą noc na zewnątrz. Jedze- nia im nie brakuje, przynajmniej tak słyszymy. Czasami jedzą tylko ryby i orzechy kokosowe, ale przynajmniej mają ryby i orzechy. — Chyba wrócę do kabiny i skontaktuję się z przyjaciółmi z północy — rzucił Jared. — Ja będę w laboratorium biologicznym — powiedziała Anna. W korytarzach, którymi wędrował Jared, ciągnął się pod sufitem labirynt przewodów, jak w holu w Atlancie. Signy patrzyła, jak Jared przysuwa mały monitor bliżej nie zasłanej koi w kajucie Kihary. Uwiel- biała patrzeć na jędrne mięśnie jego pośladków, jak najbardziej, ale widok płynnego ruchu jego rąk i precyzja pewnego dotyku sprawiały jej niemal fizyczną rozkosz. Wdzięk Jareda nigdy nie był wymuszony. Jared rozłożył się na skłębionej, niegdyś białej kołdrze, na brązowym prześcieradle z czarnym pasem. Dzięki sygnałom wysyłanym przez kombinezon Signy wyczuwała krawędź koi. Byli tego samego wzrostu, co zawsze sprawiało jej przyjemność; stojąc albo leżąc, mogli dotykać się nosami i palcami stóp. Jared utknął poduszkę za plecami i wyciągnął listę wiadomości. Signy weszła do komputera na statku i uruchomiła mikrofon w mo- nitorze Kihary. — Jared? — Cześć. — Oczy Jareda już omiatały wyświetlone na ekranie wiadomości; Signy widziała litery przez kamery na jego czole. — Och. — Jared sprawiał wrażenie trochę przestraszonego, trochę zaskoczonego. Signy przesłała obraz swojej twarzy na ekran Kihary. Jeszcze nie uczesała włosów. Przeciągnęła przez nie palcami, odrzuciła luźne pa- semko na ramię. Obserwując twarz Jareda przez kamery monitora Kihary, zobaczyła też własne oblicze, gdy ukazało się ono na ekranie małego monitora. Jej twarz była kwadratowa, szczęka zawsze wyglądała zbyt zdecydowanie. Jeśli w ogóle lubiła coś w swoim wyglądzie, to tylko oczy, piwne, śliczne i wyraziste nawet bez makijażu. Ale obserwowanie własnej twarzy rozkojarzało ją. Przesunęła okienko ze swoją twarzą na monitorze Kihary na lewo, żeby nie rozpraszał jej ruch własnych warg; nie cierpiała patrzeć, jak mówi. — Powiedz Pilar, że dziś nie będę nurkować — powiedział Jared. Signy przyglądała mu się uważnie, jegojasnoszarym oczom, ruchom ust. Wiedziała, że jej własna twarz jest tak odległa na ekranie, nieosią- galna, niezdolna przesłać mu dotyku ani zapachu. Jakbym była dla niego wspomnieniem, pomyślała, jakbyśmy rozmawiali ponad czasem. Jego popołudnie jest moim porankiem. On już przeżył ten dzień, a ja właśnie go rozpoczynam. Nienawidzę czasu. Jared rozmyślał o czymś. Tak wyglądał. — Aha, Pilar. Wiesz, wpadło mi do głowy, że wciągamy ją w kło- poty. Że zawsze to robiliśmy. Pchamy ją gdzieś na krawędź, a potem ruszamy tyłki i wyciągamy ją z kłopotów. Nie, pomyślała Signy. Nie robimy tego. Tak, robimy. — To paskudne, Jared. — Ludzie są paskudni. — Zatem powinniśmy przestać. — Może i nie. Pomyśl nad tym. Signy pomyślała. Słowa Jaredamiały sens. Edges wykonali olbrzymi skok do przodu, do dostatku, skok, który jeszcze parę lat wcześniej uznałaby za przerażający. Ich sukcesy w znacznej mierze wynikały z kreatywności Pilar; Edges urzeczywistniali jej marzenia. — Nie sądzę, by wiedza o tym mogła zmienić... strukturę Pilar. — Mnie tam się ona podoba. — Nie wątpię — mruknęła Signy. Sama cieszyłam się „strukturą" Alana, a od czasu do czasu „strukturami" innych. Tacy jesteśmy, pra- wda? — Paul chce otrzymać parę liczb dotyczących tonażu połowów. Chyba zdołam wyciągnąć je z komputera na statku, ale gdybyś nie robił dzisiaj nic ciekawego... — Jeszcze nie wiem. — Jared nie znosił statystyki. — Zapewne coś wymyślisz. Podoba mi się Anna. — Mnie też. Kto poruszy temat Alana? Pewnie ja, zadecydowała Signy. — Przejrzałam twoje nagrania tratwy ratunkowej i próbuję odtwo- rzyć napisy. OBU, OPU, coś w tym stylu. A Paul zastanawia się, czy ktoś kiedyś wyjmie tego trupa z lodówki. — Zapytam Annę, czy coś słyszała. Spisaliśmy dane Skylochoriego z akt w izbie przyjęć, więc to sprawa mostka. Być może niczego się nie dowiem. Mimo wszystko, ta kwestia budzi niezwykłe odczucia. — Jared wyciągnął poduszkę zza pleców, spulchnił ją i ułożył z powrotem. Uda mu ciążyły, jemu i Signy, gdy wyciągnął/wyciągnęła je na łóżku. — Chyba mi odbija — podjął Jared. — Może przez to światło, tu nie ma dnia ani nocy. Znów się czuję jak na ostrym dyżurze. Z drugiej strony, od śmierci tego faceta minęło zaledwie parę dni. I nie znam polityki statku dotyczącej zawiadamiania rodzin marynarzy zaginio- nych na morzu. — O ile w tym przypadku jest jakaś rodzina. — Właśnie. No, co z tym Campbellem? Signy usłyszała swój głos, szybko wyrzucane słowa zabarwione przeprosinami, wbrew własnym życzeniom. — Wpadłam na niego. Nie wiem. Albo chce zbudować coś dla Tanaki, albo szuka czegoś w wykorzystywanej przez nich technologii. — Nie przypominam sobie żadnego rudzielca. — Byłeś na wczesnych etapach kulinarnego szaleństwa. Pokażę ci. Podesłała mu obraz niskiego japońskiego oficera i stojącego obok Campbella. — Kościsty sukinkot — skomentował Jared. Jakby powątpiewał w gust Signy. — Chyba już gdzieś go widziałem. — Pracuje w Gulf Coast Intersystems. Spotkaliśmy go na przyjęciu. — Pogadam z nim. O ile nadal tu jest. Będziesz w studiu przez jakiś czas? — Przez większość dnia. — Zostań ze mną, jeśli chcesz. Zobaczę, co uda mi się znaleźć. — Będę w kontakcie. Jared? Uśmiechnął się do niej. — Jestem tutaj, maleńka. — Wyciągnął ręce, jak gdyby chciał ją przytulić. — Tutaj, tam. — Signy nie miała zamiaru mówić mu, jak bardzo była przerażona, gdy wirtualna wyrwała się spod kontroli, że miał rację, chcąc uciec w diabły od nękających go lęków, z których wszystkie wydawały się głupie w cieple, jakie wytwarzali, będąc razem. Przeko- nywała się, że przecież to tylko kolejne zadanie, że niepokój Jareda i jej przerażenie są wytworami wyobraźni, zjawami, które najlepiej ignoro- wać, póki same nie znikną w wyniku własnego nieprawdopodobienstwa. Signy spojrzała na ekran Kihary i zobaczyła, że na jej twarzy zagościł uśmiech typu „wszystko będzie dobrze". — Do roboty, kobieto — przynaglił Jared. — Potrzebny mi ekran, żeby wczytać dziennik okrętowy. — To znaczy, że ja mam przejrzeć listy martwych ryb dla Paula. — Dokładnie. Twarz Jareda zniknęła. Lekki śnieg prószył na otulone kocami postacie przed sklepem. Signy zaparkowała i podeszła do nich. Z palcem na ustach, żeby uciszyć —jakby to było możliwe — podziękowania, których nie potrzebowała, podała każdej po pięćdziesiątce. W domu uczesała się i zrobiła makijaż. Zabrała kubek gorącej czekolady do studia. Odtworzone na nowo i prawdopodobnie wolne od wirusów, czarno- -białe ptaki krążyły nad falami szarego oceanu, w rytm muzyki Pilar. Niosły z sobą poczucie cudowności, uczucie wszechogarniającej mocy przypływów wody i czasu. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Ponieważ był to czas, kiedy można znaleźć nocne marki, Pilar przystąpiłado poszukiwań Jimmy'ego McKenny, wiedząc, że nie używa on tego nazwiska. Prywatne osoby występowały w sieci pod wieloma dziwnymi przydomkami. Pilar musiała znaleźć kogoś, kto znał „userna- me" Jimmy'ego i byłby skłonny podać jej jego adres. Gulf Coast? Ostatnie miejsce, w którym można by szukać. Muzyka? Piąta Synchronia Beethovena, PSB, nie słyszał o nim, przynajmniej tak twierdził. Świr zFrisco? [Świr] Nie ma mowy, kochanie. Pilar, organizu- jemy coś w czwartkowy wieczór w Infinity Ware- house. Zajrzysz i zrobimy coś osobiście? Może tylko dla starego Świra? [Pilar] $$$??? [Świr] Naturalnie, nie ma w tym żadnych pie- niędzy, jestem świrem, czy co? Biała Linia miał coś użytecznego. T [Biała Linia] Tak, Jimmy Mac. Powiem ci, Cesa- rzowo, to nieśmiały facet, tylko ściąga wszystkie twoje bity z sieci. Ale kontaktuje się ze mną na okrągło i wypytuje, czy miałem od ciebie wieści. Miałem? [Pilar] Przecież mnie słyszysz, Biała Linio. Chcę mieć jego tyłek jak najszybciej, dobra? [Biała Linia] Daj mi dziesięć minut. Ale tyle nie wystarczyło. Pilar zasnęła nad ranem. Śniła o ceglanych uliczkach, które nigdy nie kończyły się ślepo i nigdy nie wychodziły na szerokie ulice. Wiedziała, że jest to labirynt z książeczki dla dzieci i gdyby tylko mogła wznieść się na tyle wysoko, by spojrzeć nań z góry, mogłaby zobaczyć, gdzie jest wyjście. Cegły były stare, ich lica zmatowiały z wiekiem na śmieszny kolor pieczonej fasoli. To Boston, tu została zabrana po podwójnym pogrze- bie: rodzice w trumnach zasypanych kwiatami. Pijany kierowca, pijany kierowca, tylko że tym razem pijanym kierowcą był tata. Pilar pamię- tała go nadal, przypominała sobie bezpieczeństwo i śmiech, gdy wąchała bourbona. Dziwne, że podobał jej się ten zapach, nawet teraz. Pilar szkicowała te ceglane ściany, jeden rysunek po drugim. Siedząc u cioci Beatrice w wykuszowym oknie wychodzącym na Beacon Street, po której drobne stare paniusie w sklonowanych norkach jeździły rowe- rami na targ, a światło zawsze zdawało się przesączać przez cienkie soczewki z szarego oleju. Pilar przebudziła się we mgle w Seattle, przebudziła się podładowa- na, gotowa do pracy. Na scenie holograficznej ustawiła: —tło ze spłowiałego, tłoczonego aksamitu w tabaczkowym kolorze, udrapowanego na spękanym, poplamionym marmurze. Łodygę suszonej dziewanny, z ciężką główką w kształcie płomienia świecy. Garść słod- kowodnych pereł. Przekrzywiła głowę i popatrzyła na swoje dzieło. Dźwięk, tak, dźwięk. Z jakiegoś nie wytłumaczalnego powodu znalezienie tego, czego potrzebowała, wymagało kilku podejść. Dźwięki z Symphony Hali w Bostonie — nie przenikliwe strojenie instrumentów przed koncer- tem, ale czas między partiami kwartetu smyczkowego. Pierwsze skrzyp- ce wygrywające kwinty, cicho, by sprawdzić brzmienie, ledwo sły- szalne kaszlnięcie z widowni, potem kilka. Uchwyciła dźwięk, zwie- lokrotniła ścieżki i wytłumiła je do pianissimo. Potem znów wzmocniła echo. Ścieżka zapachowa? Spróbowała tchnienia drewna sandałowego. Nie. Janina, wyszorowana i odstawiona na wysoki połysk, czekała przy drzwiach, gdy Pilar podniosła głowę. — Przyszedł goniec z kwiaciarni. — Aha, dobrze. Zamówiłam dla ciebie parę tulipanów. Kiedy od- będzie się rozmowa z Tanaką? — Wieczorem. U niego będzie jutro. Pilar, zjesz coś dzisiaj? — Później, później. Janina wyszła z westchnieniem. Pilar, w jakiś przewrotny sposób, była uradowana jej troską. Ależ, maleńka, chciała powiedzieć, nie jestem anorektyczką. Może bym była, ale mam ciągotki do lodów z owocami, śmietanką i gorącym karmelem. Pilar jeszcze raz spojrzała na tabaczkowy aksamit, na jego miękką fakturę. — Nic tu nie gra! — zawołała i stanęła wśród rozrzuconych wirtu- alnych pereł. Wyrzucić to? Kopnęła parę pereł wyimaginowaną stopą i dała im spokój. Wyszła do kuchni, podgrzała w mikrofalówce wczorajszą, już odgrzewaną wieprzowinę z ryżem. Wypiła trzy szklanki soku pomarańczowego i połknęła pigułkę witamin. Ułożyła tulipany dla Janiny, wróciła do studia, by schować perły i aksamit, i usiadła na chwilę, spoglądając przez okno tam, gdzie prawdopodobnie był Rainier. Signy zajrzała do Seattle, zobaczyła wypoczywającą Pilar. Jej ciem- ny profil rysował się na tle perłowego światła za oknem, ręka spoczywała na zgiętym kolanie, czarne jak noc włosy spływały przez ramię. Pilar wyglądała tak, jakby pozowała dla grupy studentów rysunku. Signy schowała obraz do schowka i postanowiła odszukać Jareda na „Siranui". Znalazła go przy pokerze. Nie przeszkadzała mu. Signy przedzierała się przez dane z Houston, szukając korelacji, które mogłyby nałożyć się na scenę Pilar, tę z górą lodową. Wykresy nie wykazywały żadnych sugestywnych odchyleń, by dać jej pewne uczucie emocjonalnych podtekstów. Wściekłość, pasja, gniew wśród mieszkań- ców Houston były przytępione, wyczerpywały się z biegiem lat, z roku na rok stawały się coraz słabsze. Świat już nawet nie skamlał, po prostu... słabł. Warstwy wodonośne Wielkich Równin były martwe, Zachód istniał tylko dzięki opadom deszczu i przezorności. Morza, mówili biolodzy, umierały. Zamieszkujące je stworzenia były mniej odporne, mniej różnorodne niż dawniej. W przeszłości. Signy zatraciła się, na przyjemną chwilę, w zarejestrowanych przez Jareda widokach morza. Tam świat wyglądał całkiem zdrowo. [Paul] Już pora, Signy. Morskie pejzaże zniknęły, ustępując miejsca Paulowi, ubranemu stosownie do porannych godzin pracy w Kobe. Paul nosił drogie ubrania. Dziś był wymuskany, dokładnie wygolony, promieniał czystością i ele- gancją w starannie zawiązanym fularze, oślepiająco białej koszuli, cie- mnym garniturze od brytyjskiego krawca. Janina, na ekranie Seattle, prezentowała się dystyngowanie w jasnoszarej wytwornej tunice. Jej ręce spoczywały na wyszorowanym brzozowym stole Pilar. Janina i Paul mieli obok siebie notebooki; Signy mogła w trakcie rozmowy wtrącać bezgłośne komentarze. Na dębowym stoliku za Janiną stał gąszcz szklar- niowych różowych tulipanów. Wyglądały na holenderskie, tworzyły obfity bukiet w wyraźnie nie azjatyckim stylu. — W porządku? — zapytał Paul. — Wyglądasz oszałamiająco — pochwaliła go Signy. Niechlujna Signy. Gdy tylko skończą konfeiencję, weźmie prysznic albo wypoci się w saunie. — Słuchaj z nami — poprosił Paul. — Wtrąć się, gdy będzie trzeba — Odbędziecie rozmowę z prawnikiem firmy — powiedziała Sig- ny. — Nie z samym Tanaką. Ale wyglądacie wystrzałowo. — I oboje jesteście równie przerażeni jak ja. Boże, dzieciaki, nie schrzańcie. — Z Kazuyuki Itano — sprecyzowała Janina. — Jak na razie zdołaliśmy dotrzeć tylko do niego. Wyżej nie dało rady. Signy otworzyła okno z dossier Itano. Absolwent Stanford, spędził lata w biurach Tanaki w San Diego, a teraz pracował w centrali w Kobe. Kierował działem rybołówstwa i miał reprezentować stanowisko kom- panii na posiedzeniach Komisji Antarktycznej w Lizbonie. — Mogę konsultować się z tobą, gdy Itano będzie on-line — powie- dział Paul. — Chcę, żeby poznał nas wszystkich. — Pokaż mu moją twarz, a cię ukatrupię — zagroziła Signy. — Wszystko inne, proszę bardzo. Na wezwanie Paula zgłosił się młody człowiek o okrągłej twarzy, w okularach. Był ubrany w przepisowy ciemny garnitur i wyglądał zbyt młodo, aby być absolwentem Stanfordu. — Pan Itano zaraz z państwem porozmawia — oznajmił. Signy zrozumiała, że to sekretarz. Na ekranie pojawił się Itano, siedzący za rozległą przestrzenią lśnią- cego palisandru. Za jego plecami wznosiła się lita ś*ciana z wypolerowa- nego wapienia bogatego w skamieniałości. Kazuyuki Itano miał białe bokobrody i wąski, europejski nos. Signy domyśliła się, że barwa bokobrodów nie jest naturalna. — Pan Maury, doktor Hull — Itano rozpoczął rytuał powitań w po- zbawionym obcego akcentu angielskim ze Wschodniego Wybrzeża. Dobrze, pomyślała Signy, nie będzie miał zastrzeżeń co do obecności Janiny, mimo że dla niego jest ona cudzoziemską blondynką. — Czyta- liśmy wasze propozycje dotyczące traktatu, panie Maury. Sugestia, że delegacje francuskojęzyczne uznają problem zakazu turystyki za punkt zapalny, jest intrygująca. — Zdenerwują się. W razie konieczności ta kwestia posłuży do odwrócenia uwagi. Wystarczy przypomnieć, po raz kolejny, że przed trzydziestu laty tylko bogaci mogli sobie pozwolić na podróże na Antar- ktydę, i że odmówiono im tej możliwości. Obecnie w takich wyprawach mogliby brać udział wyłącznie ludzie obrzydliwie bogaci. Ostatecznie, tacy finansują badania. — Badania stanowią integralną część interesów Tanaki. — Itano popatrzył na coś ponad głową Paula i zmienił temat. — Z przyjemnością dowiedzieliśmy się, że bratanek negocjatora z ramienia Stanów Zjedno- czonych jest absolwentem Scripps Institute. — Słyszałem, że w Pacific Biosystems biorą pod uwagę jego za- trudnienie. — Tak? Itano dodał, że młody człowiek może otrzymać ofertę od Tanaki — z raczej korzystniejszym wynagrodzeniem, jeśli Signy właściwie zinter- pretowała ekspresję prawnika. W takim posunięciu nie było nic złowie- szczego. Damy sobie radę, pomyślała. — Zatwierdził pan notę w „Economist"? — zapytał Paul, wyma- wiając słowa w typowo angielski sposób. Signy uśmiechnęła się. — Pańska kopia jest atrakcyjna dla tego odbiorcy, na jakim nam zależy — powiedział Itano. — Nasza brytyjska służba informacyjna zaaprobowała ją bez zastrzeżeń. Ma pan jakieś zalecenia co do innych mass mediów? — Mamy to na uwadze. To delikatna kwestia — możliwe, że przewidywane podpisanie Traktatu Antarktycznego wznowi dyskusję o prawach do bogactw mineralnych. Jeśli nie dojdzie do zbędnej gada- niny, wtedy stare wytyczne środowiskowe pozostaną w mocy, i szeroki ogół prawdopodobnie pozostanie nieświadomy, że zgodnie z postano- wieniami traktatu eksploatacja minerałów jest zakazana tylko czasowo. Dyrektywy mogą zostać poddane ponownej rewizji. Ta kompania, która obieca zachowanie nadzwyczajnych środków ostrożności, może znaleźć przychylnych słuchaczy w Komisji. Zasoby ropy naftowej są znaczne, to wiemy, a miedź? Złoża mogą być większe, niż przypuszczamy. Zawsze istnieje możliwość, że „obiektywne" szacunki z lat osiemdzie- siątych i dziewięćdziesiątych są zaniżone. — Trzydzieści lat temu nikt nie chciał, by zakłócano spokój konty- nentu — powiedział Itano. — Stanowisko Tanaki nie uległo zmianie. Zostawmy Antarktykę w spokoju, za wszelką cenę. — Mam informacje, że wydobycie minerałów na kontynencie by- łoby absurdalne pod względem ekomicznym, nawet teraz — wtrąciła Janina. Itano rzucił jej niechętne spojrzenie. Potem, być może dlatego, że na ekranie na jego biurku ukazała się lista jej dokonań naukowych, popa- trzył prosto w oczy doktor Janiny Hull i pokiwał głową na zgodę. Ekonomicznie absurdalne, pomyślała Signy. Ekonomicznie opłacal- ne, kiedy wszystkie inne złoża zostaną wyczerpane. Pola roponośne na Alasce są eksploatowane bez przerwy. Pewnego dnia będziemy potrze- bować antarktycznej ropy i miedzi, ale jeszcze nie teraz. Obowiązujące ograniczenia wyciszają tę kwestię, jednak jej nie zamykają. Jesteśmy cholernymi pasożytami, my, ludzie. Cóż, niektórzy z nas muszą żyć. — Jeśli ktoś podburzy ,,zielonych", jeśli ktoś im uświadomi, że wydobycie minerałów w Antarktyce nadal jest możliwe, mogą zdecy- dować się na ponowne wystąpienie w obronie przetrzebionych ryb — powiedziała Janina. — Połączą te kwestie; spróbują położyć kres eks- ploatacji zasobów mineralnych i naturalnych, raz na zawsze. Jak na razie, szło dobrze. Itano wyglądał na zainteresowanego. Pilar widziała Janinę i jej szerokie błękitne oczy na tle mnóstwa różowych kwiatów. Widok był taki europejski. Droga wolna, Pilar, zachęciła ją w myślach. Jeśli nie można czegoś ukryć, należy się tym chwalić. Zastanowiła się, czy Itano uznał kolorystykę Janiny, zestawie- nie różu i kości słoniowej, za ładną czy tylko dziwaczną. Itano złączył czubki palców jak do modlitwy. — Konieczne są połowy zachowawcze, ograniczone do minimum, zapewniające dalsze istnienie populacjom morskim. Wielu ludziom zagroziłby głód bez plonów morza. Podkreślam: zachowawcze. Nie mamy zamiaru doprowadzić do spustoszenia Antarktyki, doktor Hull. — Tak słyszeliśmy. Panie Itano, jestem zaniepokojona proponowa- nym systemem kontyngentowym. Przyznanie prawa do odłowu większej części ryb narodom najludniejszym może nie być optymalnym sposo- bem zapewnienia bezpieczeństwa biomasie na Oceanie Południowym. — Nie padła inna propozycja. — Itano schował dłonie pod blat biurka. [Signy] Spina się, Janino. Paul, twoja kolej. — Dwadzieścia lat temu, przez krótki okres, na wodach Antarktyki obowiązywał inny system — zaczął Paul. — Zezwolenia otrzymywali ci, którzy oferowali najwyższą cenę. Nie państwa; w licytacji mogła brać udział każda flota. Floty, które odławiały najwięcej ryb, wpłacały odset- ki od zysków na fundusz ONZ. ONZ wydawała pieniądze na badania głębokomorskie i dystrybucję białka. [Signy] Janino, to Paul sprawia, że Itano się spina. Bierz go, dziewczyno. Wpadłaś mu w oko. — Porozumienie nie przetrwało — podjęła wątek Janina. — Kraje nie biorące udziału w połowach powołały się na postanowienia Prawa Morskiego: „zasoby morskie są wspólnym dziedzictwem ludzkości" i tak dalej. Kilka państw bez dostępu do morza zaczęło rościć sobie prawo do odławianych ryb. Rozeźleni rybacy wyładowali część spor- nych partii pod ambasadami protestujących państw. W gorący dzień parę ciężarówek świeżych ryb może zrobić niezły bałagan. Itano odzwajemnił uśmiech Janiny. — Rozwiązanie „sardynka". Tak, pamiętam — przyznał. —Poważ- nie sugeruje pani, żebyśmy zdecydowali się na ponowne rozpętanie takiego piekła? — Jak najbardziej. —Oczy Janiny były wielkie jak spodki, niewin- ne jak dzwonki. — Ale nie twierdzę, że protesty spotkają się z taką samą reakcją. — Nasz czas jest ograniczony — powiedział Itano. — Proponuje pani całkowitą zmianę zaplanowanej strategii. — To nasza najlepsza rada, panie Itano. Itano uderzył dłońmi w blat biurka. — Trudna do wykonania. — Możliwa. Możliwa, panie Itano. —Janina mówiła cicho, powoli, ważąc słowa. — Dla kompanii myślącej perspektywicznie. [Signy] Nie jestem pewna, czy wychwyci zmianę kierunku, ale warto spróbować. Itano wsparł łokcie na biurku i splótł dłonie przed sobą, jakby strzegąc jakiś niewidzialny przedmiot, coś, co mogłoby czmychnąć. Paul skrzyżował ręce na piersiach i czekał. — Tanaka doniósł o odłowieniu w zeszłym sezonie stu tysięcy ton kryla. I pięćdziesięciu tysięcy ton Nototheniops larseni, Champsocep- halus gunnari i pokrewnych ryb kostnoszkieletowych. Flota Tanaki pod żadnym względem nie jest największa na wodach Antarktyki. — Język Janiny nie miał żadnych problemów z łacińskimi nazwami ryb. Itano koncentrował się na jej słowach; Janina kontynuowała: — Inne floty zgłaszają wysokość swoich połowów władzom Antarktyki na zasadach systemu honorowego. Wielkość połowów zależy od roku, przy czym w ciągu ostatnich czterech lat notuje się ich systematyczny spadek. W niektórych kręgach taki stan rzeczy uważany jest za alarmujący. Rozpatruje się arbitralne ograniczenie wszystkich połowów. — Odrobiła pani pracę domową, doktor Hull. Czy uwzględniła pani spadek zasolenia wód antarktycznych? Nasila się topienie czaszy lodo- wej, ale niektórzy badacze utrzymują, że produktywność ekosystemów z tego powodu wcale nie spadnie, a wręcz^zrośnie. Być może jesteśmy po prostu świadkami dostosowania się gatunków, nie rzeczywistego ich wymierania. — Parametry nadal budzą wątpliwości. W wielu kwestiach. Czy nie tak ludzie mówią, kiedy nie wiedzą, co naprawdę się dzieje, i gdy boją się, że nie mają racji? — Spadek budzi nasze zaniepokojenie — powiedział Itano. — Musimy zmienić politykę połowów. Jutro mam pojawić się w Lizbonie. Czas uniemożliwia nam, niestety, omówienie zmian, jakie chcielibyśmy poczynić. Uniemożliwiają to, pomyślała Signy, względy bezpieczeństwa. Ita- no nie nalegał, zęby Edges poszli dalej i sprzedali proponowany język traktatu. — Ale gdyby przyjechała pani do Lizbony... [Signy] Aha! Rybka trąca przynętę. Wiedziałaś, że może poprosić. Moim zdaniem powinnaś jechać, Janino. — .. .moglibyśmy rozwinąć tę kwestię — dokończył Itano. — Będę... będę zaszczycona. — Janina nie wyglądała na zaszczy- coną, nie wyglądała nawet na zadowoloną. [Signy] Uśmiechnij się, cholera. Uśmiechy i ukłony zakończyły dyskusję. Sekretarz Itano poinformo- wał, że zajmie się organizacją podróży i mieszkania dla Janiny. Później, gdy jego okrągła twarz zniknęła, Signy czekała na reakcję Janiny. — Ty to załatwiłaś, Janino. Reakcje Itana na moje komentarze były negatywne, o ile właściwie zinterpretowałem skąpe dane — powiedział Paul. — Ty jesteś po Harvardzie. On skończył Stanford. Czego się spo- dziewałeś? — zapytała Signy, po zakończeniu konferencji już na fonii. Uczucie ulgi odprężyło jej ramiona. Było kojącym, ciepłym doznaniem. Kontrakt, uprzednio taki niepewny, teraz sprawiał wrażenie prawdziwe- go, realnego do wykonania. — Masz większe wzięcie ode mnie, Janino. Musisz to dla nas zrobić. Żywy kontakt, droga pani Hull — powiedział Paul. — Mówią, że błękitno- okie blondynki osiągają najwyższe ceny w najlepszych domach Tokio. — Poważnie? Paul, jesteś wredny. — To tylko informacja, wyłącznie informacja. — Jesteśmy na otwartej linii, Paul — zaznaczyła Signy. Była zado- wolona, że choć raz przyłapała go na zaniedbaniu środków ostrożności. Paul zniknął. Janina wyłączyła się z sieci. Signy przeciągnęła się, wstała i z po- wrotem usiadła. Zajrzała do Jareda. Skończył grać, siedział w kabinie Kihary i pracował przed ekranem. Signy zaczęła przygotowywać do wysłania materiał z konferencji, ale po chwili doszła do wniosku, że równie dobrze Jared może sam o niego zapytać. I tak będzie chciał dostać streszczenie, a ona nie miała ochoty teraz go sporządzać. Kamery w Seattle zareagowały na ruch i Signy zobaczyła Janinę w drzwiach studia. Janina spojrzała na Pilar, jakby nieświadomą jej obecności. — Moim zdaniem poszło całkiem dobrze — powiedziała Signy. — Na to wyglądało — zgodziła się Janina. — Czy w Lizbonie w styczniu jest coś wartego obejrzenia? Signy spodziewała się wybuchu wściekłości, nie rezygnacji. — Och, maleńka. Nie mam pojęcia. Elegancka tunika Janiny kontrastowała z rozgardiaszem w studiu. Kamery ukazywały nagie płaszczyzny ścian i Pilar w poplamionym farbami kaftanie, z rękoma w pudełku z na pół wyciśniętymi tubami farb akrylowych. — Skończyliście? — zapytała. — W takim razie wykorzystam tulipany. — Tak, skończyłam. — Janina rozpięła wysoki kołnierzyk tuniki i potarła kark. — Jadę do Lizbony. — Aha. — Pilar wycisnęła nieco żółcieni kadmowej na paletę i przyjrzała się jej krytycznie. — Będziesz malować tulipany? — Janina ruszyła do drzwi, po kwiaty, pomyślała Signy. Janina była wyczulona na wszystkie fanaberie Pilar; Signy nie cierpiała czegoś takiego. Janina nie odeszła, usiadła na sfatygowanym pufie i wbiła oczy w Pilar. — Może. Znasz te dziergane na drutach kapelusze i czapki mary- narskie noszone na „Siranui"? Chyba sprzedają je w LA — powiedziała Pilar. — Są paskudne. — Janina zmarszczyła brwi i skubnęła coś na poduszce. — Właśnie dlatego je sprzedają. Signy zdjęła hełm. Dom w Taos bronił się przed chłodem zimy Dorzuciła parę szczap do kominka i ułożyła je pogrzebaczem. Dlaczego Pilar nie okazuje radości ani zadowolenia — żadnych ludzkich reakcji ? Wszyscy nad tym pracowaliśmy, pociliśmy się przez całą konferencję, a teraz Pilar lekceważy Janinę, która potrzebuje paru słów otuchy. Niech ją diabli za taką niewrażliwość... Signy usłyszała głośne, uparte zawodzenie syreny na „Siranui" Hałas zaniepokoił ją, trącił strunę strachu, o której starała się zapomnieć. Biegnąc z powrotem do stacji, uświadomiła sobie, że nastawiała się na coś takiego, że czekała, przez całe posiedzenie z Itano, czekała na zaistnienie czegoś złowieszczego. Gogle zrobiły się śliskie od potu, kiedy naciągnęła je na oczy. Signy zamknęła wejścia do Seattle i pospie- sznie szukała sygnatury Jareda w wirtualnej architekturze „Siranui" Wypadek? Alarm medyczny? Jareda nie było w gabinecie lekarskim, lecz nie spodziewała się, że tam go zastanie. W kabinie Kihary znalazła znajome sygnały jego ciała; budził się. Przekręciła kontrolkę głośności i usłyszała głos Alana Campbella. — .. .sygnał alarmowy z batyskafu. — Anna ma zestaw pierwszej pomocy. Ja zaraz będę — powiedział Jared. Zniknął z zasięgu kamer monitora. Mowa ciała Jareda wyrażała czujność, nie trwogę, ale gdy wyszedł z kabiny i skierował się do windy, czujniki przekazały jej zwiększone napięcie mięśni — na tyle duże, że się wystraszyła. Zmaterializował się przed nią rejestrowany przez kamery Jareda pokład „Siranui". Przez chwilę widziała piegowaty kark Alana wyzie- rający spod kołnierza, potem mignęły jej stopy Jareda w ciężkich butach Członkowie załogi w grubych skafandrach ustawiali śmigłowiec na pozycji startowej. Ziarnista, czarna powierzchnia pokładu była oszro- niona i śliska: Signy poczuła szarpnięcie, gdy Jared stracił równowagę. Anna chwyciła go pod ramię; ręce miała silne i pewne jak doker. — Dzięki! — Jared przekrzyczał ryk silników maszyny. — Wsiadaj!—ponagliła go Anna. ROZDZIAŁ JEDENASTY Na szybach śmigłowca, ciepłych w porównaniu z przenikliwym chłodem na zewnątrz, skropliła się para oddechów. Pilot przetarł ręka- wicą wiatrochron krótkimi, odmierzonymi ruchami. Czarne włosy nad uchem przycięte miał z chirurgiczną precyzją i nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat. Anna opuściła siedzenia, trzy w rzędzie po prawej stronie kabiny, i usiadła na tylnym. Ruchem ręki zaprosiła Campbella i Jareda do zajęcia pozostałych miejsc i zapięła pas. Jared musiał powalczyć ze sprzączką, ale w końcu, po zdjęciu grubych rękawic, udało mu się osiągnąć cel. Campbell poradził sobie bez kłopotów, mimo że miał rękawice. Kopilot przykrył rękami słuchaw- ki, słuchając instrukcji zagłuszanych przez ryk silników. Jego kręcona brązowa broda poruszała się, gdy udzielał odpowiedzi. Helikopter wyruszał na akcję ratunkową. Dwie pary noszy przytulały się do lewej ściany kabiny; do orzechowej wykładziny za pomocą rzepów przymocowany był ekwipunek ratowniczy i przewody butli z tlenem. Jared rozejrzał się po wnętrzu, zaznajamiając z lokalizacją sprzętu, żeby w razie potrzeby móc sięgnąć do niego bez zbędnej straty czasu, i dostarczając Edges wizuale do późniejszej analizy. Zwężający się tył śmigłowca wyglądał jak wnętrze rogu obfitości. Jared zastanowił się, co Pilar zrobiłaby z takim porównaniem, gdyby jej o nim powiedział. Anna przypięła we właściwym miejscu zestaw pierwszej pomocy. Ma- szyna oderwała się od pokładu i skręciła w lewo. — Signy? — zapytał Jared. Usłyszy go, jeśli udało jej się podpiąć do systemu nawigacyjnego śmigłowca. Nic. No cóż, Signy lub Paul uzyskają dostęp do tej transmisji — albo i nie. Nie ma sprawy. — Zarejestruję wszystko na wypadek, gdybyście chcieli — dodał, choć zapewne nikt go nie słyszał. Anna zauważyła ruch jego warg. Wskazała słuchawki przypięte do grodzi nad jego głową. Jared ściągnął je i nasunął na uszy. Alan Camp- bell skopiował jego ruchy. Usłyszeli wyraźne głosy z mostka „Siranui", kierujące śmigłowiec na północny zachód od statku. — Nadal odbieramy transmisje z „Gojiro" — zameldował ostry, urywany głos. — Kontakt głosowy jest utrudniony. Na pokładzie są trzy osoby, donoszą o defekcie. „Kasumi" kieruje się w rejon batyskafu. Kopilot odwrócił głowę i popatrzył na swoich pasażerów. Z przodu kabiny, w zamglonym półmroku, jarzyły się zielenią szeregi tarcz przy- rządów. — Cześć. Jestem Trent. — Było to imię? Nazwisko? Jared nie miał pojęcia. — Witamy na pokładzie. Dziś waszym pilotem jest pan Uchida. Lecimy na „Kasumi". Czeka nas przyjemny godzinny lot. — Trent mówił z akcentem ze Środkowego Zachodu. — Jeśli chcecie, włączę interkom, żebyście mogli porozmawiać między sobą. — Tak — mruknął Campbell. Jared pokiwał głową. — „Gojiro"? — To ten batyskaf w kłopotach — wyjaśnił Trent. — Nasza dzisiej- sza hostessa... — Zamknij się, Trent — mruknęła Anna. — Zero usług kabinowych. Moja wyrozumiałość ma swoje granice. — Anna ziewnęła, splotła ręce na piersiach i odchyliła się w uprzęży pasów. Outsider, gość—Jared — poczuł się nagle osamotniony. Jaka zażyłość, jakie stosunki łączyły tę parę? Przekomarzali się ze swobodą, jaka wynika z dłuższej znajomości, i na podstawie tej obserwacji domyślał się, co ich łączy. Reakcje takie mogły być następstwem wrogości, nieznajomości, obcości czy też sympatii. On posłużył się konwencją: wyobraził ich sobie jako przyjaciół bądź kochan- ków. A jakie były jego założenia odnośnie tego Campbella? — Co to jest „Kasumi"? — zapytał. — Trawler — wyjaśnił kopilot, nie odwracając się tym razem. Pilot nie wyrzekł jeszcze ani słowa. — „Kasumi" jest dość duży. Wozi dwa trzyosobowe batyskafy floty. Może wysłać drugi za tym, który wpadł w tarapaty. — „Gojiro" jest na dole? — wtrącił Campbell. — Jak nazywa się ten drugi? — „Smogu" —powiedział pilot. Skrzywił kącik ust w nieznacznym uśmiechu. — Zawiadomiono zespół poszukiwawczo-ratowniczy w McMur- do? — zapytał Jared. — Nie — odparł Trent. — Za drogo. — Anna patrzyła na drugą stronę kabiny, pozornie zafascynowana przejrzystym, błękitnym przewodem respiratora, złożo- nym w harmonijkę. — Flota musiałaby pokryć koszty operacji poszuki- wawczo-ratunkowej, a przecież wiemy, gdzie jest batyskaf. — Ale jeśli ktoś jest bliżej... — zaczął Campbell. — Nikogo nie ma. — Trent wytarł rosę z okna po prawej stronie. Odszraniacze zaskoczyły i szyby przednie były już czyste. Jared widział zamglone niebo, które teraz wydawało się jaśniejsze niż wówczas, gdy śmigłowiec startował z pokładu „Siranui". W tylnej części maszyny nie było okien. Widziany przez niego zewnętrzny świat ograniczał się do prostokątów zachmurzonego nieba i ocienionych pleców pilotów. Przy- kro mi z powodu wizuali, dzieciaki, pomyślał. I hałasu. — Nic się nie dzieje — wyszeptał. — Wyłączam się na chwilę. — Co? — zapytał Alan. — Nic, mówię do kombinezonu. — Aha. Przywykłem do widoku masek, kiedy ludzie rejestrują. Te opaski sprawują się równie dobrze? — Nie nagrywam wrażeń odbieranych twarzą, więc to mi wystar- cza. — Jared przekręcił głowę, żeby pokazać Campbellowi zakrzywiony czujnik z tworzywa, który przylegał do jego policzka. — Wygląda lepiej od tych czapek-narciarek. W zeszłym tygodniu spotkałem w Houston pewną kobietę. Miała podobny sprzęt. — Tak, wiem. Mówiła mi. — I jak było? Co takiego Signy w tobie zobaczyła, że od razu wylądowaliście w łóżku? I czego się od niej nauczyłeś? — Signy? — zapytał Alan. — Pracujesz z nią. Mówiła mi. — Jest wspólnikiem. — Żyję z nią, Campbell, i mam zamiar dać ci każdą szansę, jaka mi tylko przyjdzie na myśl, na zamknięcie tematu. — Jest jedną z najbardziej intrygujących kobiet, jakie poznałem. Nieźle. Neutralny komentarz z akcentem pozytywnym. Nieźle, Campbell, i ostrożnie. — Signy była zdziwiona, gdy zobaczyła cię na statku. — Zobaczyła mnie? — Tak. To, co rejestruję, naprawdę szybko dociera do domu. — Do domu, powiedziałem. Złapałeś? Campbell odchylił się na siedzeniu. Opięta pasami uprzęży Anna spuściła głowę i zapadła w sen. — Wspomniała, że robi coś dla Tanaki. Zajrzałem do akt koncernu i do dokumentacji ich baty skatów. Nie wpuszczają wody; oto podobieństwa. — I nie wypuszczają powietrza — dodai Jared. — Tak, można by pomyśleć, że moim zdaniem my budujemy lepsze systemy oczyszczające od tych, z jakich korzystają oni. — Campbell pokazał zęby w szerokim uśmiechu. — Zatem dlatego tu jesteś? — Dlatego tu jestem. Może wycisnę jakąś robotę dla Houston. Podziękuj jej w moim imieniu, dobrze? — Nie omieszkam — odparł Jared. Signy zobaczyła, jak ręka Jareda sięga do uchwytu przy drzwiach, a potem obraz zaniknął. Przełączyła się na głośniki na mostku i usłyszała rozmowę o statku „Kasumi"; spróbowała się do niego podłączyć, lecz bez powodzenia. [Signy] Paul? Nie odpowiedział. — Nie cierpię takiego gówna — warknęła. Połączyła się z Seattle i powtórzyła to samo. — To robota Jareda. — Pilar oderwała oczy od konsoli i przeciąg- nęła palcem po nosie, rozsmarowując na skórze farbę w kolorze mięty. — Niesienie pomocy i tak dalej. — Tak. Ale... — Ale co, Lwico? Pilar nie martwiła się o Jareda, nie. Siedziała przed swoimi ekranami i pracowała szaleńczo z programami „Siranui". — Co robisz? — zapytała Signy. — Próbuję znaleźć inny adres trawlera o nazwie „Kasumi". — Szczęście dopisuje? — Nie bardziej niż tobie. — Pilar odchyliła się na oparcie fotela i skrzyżowała ramiona. — Signy, znalazłam McKennę. — Mów, to mnie rozerwie. Gdzieś go znalazła? — W Seattle. Gdy gadaliście z Japończykiem. — I? — I przysięga, że na chipie była wyłącznie muzyka, i to nie jego. Mówi, że usłyszał ją w sieci i skopiował specjalnie dla mnie. — Wierzysz mu? — Wierzę, do licha, choć nie mogę go wyczuć. Widzę tylko słowa na ekranie. Mówi, że muzyczna sekwencja nijak nie mogła spowodować tego, o co go obwiniam. Chce ze mną porozmawiać. Inny adres „Kasumi"? — Signy nie myślała o tym pod tym kątem. Może namierzył Alana. Połącz się z Gulf Coast i zapytaj, chyba warto spróbować. Otworzyła nowy kanał, słysząc półuchem, jak Pilar mówi: — Zgoda, powiedziałam, i on tu przyjedzie. — Aha — mruknęła. Potem: — Co? — No przecież tak naprawdę nie możemy go zabić. — Powiedz to Paulowi. Ja spróbuję wytropić Jareda przez sieć Gulf Coast. Ożył ekran New Hampshire. [Paul] Mam kontakt. Będę monitorował. Jared jest w śmigłowcu i właśnie nas wyłączył. Nic się nie dzieje. — No to świetnie — podsumowała Pilar. — Paul, możesz przesyłać mi jego materiał? — zapytała Signy. Twarz Paula pojawiła się na ekranach w Taos. Zdjął już marynarkę i krawat, zastępując je swetrem z irlandzkiej wełny. — Jasne, jeśli wydarzy się coś interesującego. Signy, zbyt się tym wszystkim przejmujesz. To tylko praca, wiesz. — Gówno — warknęła Signy. Wiedziała, że Paul będzie miał na oku Jareda. Ale gdy Jared pośliznął się na pokładzie, odczuła coś na kształt panicznego strachu. Sygnały z jego kombinezonu przekazywały napięcie i niepewność, pierwotny strach, jak gdyby jakiś wielki drapież- nik dyszał mu prosto na kark. — Coś złego jest w tej flocie, Paul. Chcę, żebyśmy się wycofali. Zabrali stamtąd Jareda. — Brednie — powiedziała Pilar. — Najgorsze w tym wszystkim, że jeśli nie weźmiemy się w garść, to leżymy. Moja wina, oczywiście. Przestań się mnie czepiać, Signy, i zwalać wszystko na lęki Jareda. — Nad luźnym dekoltem kaftana widać było wysoki obojczyk Pilar, rysu- jący się wyraźnie na tle cienia. Pilar podniosła rękę do gardła. Ręka drżała. — Nie! — zawołała Signy. — Pilar, maleńka, nie myśl w ten sposób. Wszystko w porządku. Między nami zawsze będzie okay. — Sięgnęła do wizerunku Pilar, w głupim i próżnym geście. Twarz Pilar zniknęła, zastąpiona wirtualnym krabem, który przytulał do piersi stylizowaną Pilar. [Paul] Signy dobrze gada. Miłość, ciepełko, buzi-buzi. Pilar uśmiechnęła się do nich szeroko. — Jared robi to lepiej. Ale zgoda, rozumiem. Poradzimy sobie. [Paul] Jestem zajęty, moje drogie. Na razieńki. Zniknął, rozłączył się, z sobie tylko znanego powodu. Jared robi to lepiej. Prawda, pomyślała Signy. Gdyby tu był, podro- czyłby się z Janiną, Pilar by się przyłączyła, i Janina od razu poczułaby się lepiej przed samotnym wyjazdem. Gdyby Jared był tutaj, nie leciałby do jakiejś durnej katastrofy na morzu... Przestań, przestań, zmitygowała się Signy. Spieszenie na pomoc, dramatyczne wydarzenia, szybka akcja — Jared uwielbia takie rzeczy. Udział w misji ratowniczej nad skutym lodem oceanem jest prawdopo- dobnie bezpieczniejszy niż praca w tych „bezpłatnych" klinikach, gdzie Jared chodzi i skąd wraca taki ponury. Gdzie po podstawowej diagnozie pada nieuniknione stwierdzenie: „Następstwo CN i WnSDLT", chro- nicznego niedożywienia i wystawienia na szkodliwe działanie licznych toksyn. Jared wylistował jej kiedyś możliwości wielkimi literami, które przesuwały się po nieruchomych medycznych zdjęciach umierającego, dopóki nie zakryła oczu rękami i nie poprosiła go, by przestał. — Ludzie muszą jeść — powiedział. — Muszą pić wodę, niezależ- nie od tego, co w niej jest. I muszą gdzieś mieszkać. Tak to jest, Lwico. Signy odsunęła się od konsoli. Wstała i przeciągnęła się, zgodnie z przykazaniami Jareda. Zajmij się czymś innym, nie daj się ogłupić. Prysznic? Ale Jared mógł zgłosić się w każdej chwili. Sauna też nie wchodziła w grę. W Taos byłapółnoc. Signy z powrotem założyła gogle i zaczęła szukać Janiny, która, poproszona, mogła przytulić Pilar, na żywo, czego Pilar tak wyraźnie potrzebowała. Kamery w Seattle znalazły Janinę. Stała przy głównym wejściu. Światło z werandy sączyło się przez witrażowe szybki w drzwiach i kładło się w barwnych rombach na podłodze w holu. Dzwonki trącane wiatrem dźwięczały melodyjnie. — Kto tam? — zapytała. Signy przełączyła się na skaner na werandzie. Jimmy McKenna nosił skafander w barwach kamuflujących na kombinezonie, który niegdyś mógł mieć kolor wojskowej zieleni. Wi- działa go z profilu. Był skupiony i blady, jego głowa wydawała się nieproporcjonalnie duża. Kulił się w skafandrze, jakby na wpół zamarz- nięty. Na jego ramieniu wisiał wytarty czarny worek, wypchany nieregu- larnymi kształtami. Wyglądał tak, jakby wybierał się na tygodniowy biwak. Nadmiar szczęścia, pomyślała Signy. Jimmy znalazł obiektyw kamery ukryty pod belką werandy i zadarł głowę, by odpowiedzieć Janinie. — Jimmy McKenna. Podniósł worek, jakby spodziewał się, że zostanie on prześwietlony I Signy rzeczywiście to robiła. Nie było w nim wiele metalu. Może miał tam bombę, ale nic nie przypominało pistoletu czy noża. — Pilar powiedziała, że mógłbym wstąpić. — No to wchodź — zaprosiła Janina. — Worek jest w porządku, jak sądzę — poinformowała Signy. — Tak, sprawdzałam. — Janina otworzyła drzwi. Jimmy zrobił dwa kroki i zamarł. Pilar stała w drugim końcu holu, jej pomazany farbą kaftan zafalował w powietrzu, gdy się odwróciła. Kamera ukazy wała jej płecy, masę czarnych włosów, luźno splecionych i ciężkich, i twarz Jimmy'ego, najwyraźniej zahipnotyzowanego jej widokiem. Jamna cze- kała, aż McKenna wejdzie dalej, by mogła zamknąć drzwi. W końcu szarpnęła go za ramię i Jimmy zrobił krok do przodu. — Przyniosłem ci trochę muzyki — wydukał. — Naprawdę? — Pilar uśmiechnęła się do niego. Janina pociągnęła drzwi i Jimmy przesunął się, kiedy go uderzyły. Pilar skręciła do pokoju wirtualnego, Jimmy podążył za nią. Na swoim ekranie Signy widziała, że w studiu nie ma żadnych konstruktów, że projektory i konsole są niczym nie ozdobione. Przy oknie stała sztaluga Pilar. Jimmy podszedł do sztalugi i gwizdnął. Worek, trzymany w lewej ręce, przekrzywiał mu ramiona. — Nie dotykaj — przykazała Pilar. — Jest jeszcze mokre, po pierwsze, i nieskończone, po drugie. Na parapecie stał opasły gliniany dzban z różowymi tulipanami. Jimmy popatrzył na nie i odwrócił się do obrazu. — Piękne — szepnął. Nie odrywając oczu od płótna, upuścił worek na podłogę. Pilar stanęła za nim i przekrzywiając głowę, obserwowała, jak technik chłonie jej abstrakcję różów i barw ziemi. — Pracowałaś? Nie chciałbym ci przeszkadzać. — Musnął czub- kiem palca jedwabisty płatek tulipana. — Przyniosłeś swój sprzęt? — zapytała Pilar. Jimmy pokiwał gło- wą. — Pokażesz nam, jak rozwaliłeś nasz system? [Signy] Jest dobry. Pilnuj go, Paul. [Paul] Pilnuję. — Nie — odparł Jimmy. — Nie, to nie było tak. Mówiłem, że zgrałem tę muzykę z sieci. Cholera. Naprawdę zrobił się wam bałagan? — Już podnieśliśmy system — powiedziała Pilar. Jimmy usiadł na podłodze przy worku i popatrzył na nią z wyrazem ulgi najakże bladej twarzy. — To dobrze. Przyniosłem parę rzeczy, na wypadek, gdybyście tego nie zrobili. Chciałem pomóc. — Czarodziej, co? — zakpiła Pilar. — A żebyś wiedziała. — No to spróbujmy. Zabieraj się do roboty. Pomóż mi. Próbuję uzyskać pewną fakturę i nie daję rady. Jimmy podniósł się na kolana i złapał suwak worka w takim pośpie- chu, że go zakleszczył. Pilar przyklękła, żeby mu pomóc. Janina, która przyniosła kubki z herbatą, zastała ich na podłodze, głowa przy głowie, mocujących się z suwakiem. Postawiła kubki obok sponiewieranych pufów i opuściła pokój bez słowa. Tak więc Janina czuje się zraniona. A ja jestem podglądaczem, Pomyślała Signy. Obejrzała w zbliżeniu ciemne smukłe palce Pilar, odsuwające blade dłonie Jimmy'ego od zakleszczonego suwaka. Pilar zaśmiała się. Powiedz im, że patrzysz. Nastawiła głośniki w pokoju na cały regulator. — Pilar, ty nie potrafisz być poważna. Jimmy poderwał głowę. — Kim jesteś? — Kręcił głową z boku na bok, szukając źródła dźwięku. — Jestem Signy. — Aha. Cześć. — Prawdę mówiąc, jestem całkowicie poważna — powiedziała Pilar. — Chcę zobaczyć, co potrafi ten facet, a Paul jest ciekaw, co on zrobił, o ile zrobił. Na razie nie ma pracy związanej z kontraktem. Oczywiście, chcę go wpuścić do systemu. Zaufać temu obcemu? Czy jest coś, czego mógłby chcieć, czego mógłby nauczyć się, bawiąc się z Pilar i co mogłoby wyrządzić nam krzywdę? Mało prawdopodobne, osądziła Signy. Ale Paul będzie wie- dział lepiej. [Signy] Paul, pozwolisz na to? [Paul] Niech będzie. Zachowam jego każdy ruch w schowku, nie będzie mógł nabroić. Jestem zacie- kawiony, Signy. [Signy] A mnie się to nie podoba. Niech się zabiera w cholerę. [Paul] Nie histeryzuj, kochanie. Jimmy załatwił nam kontrakt Tanaki, przypomniała sobie Signy. Powiedział, że jesteśmy dobrzy. W porządku — chce pracować z Pilar, chce zobaczyć, co robimy. Jeśli Paul zamknie go w czasie rzeczywistym, dzieciak nie poważy się na żaden akt sabotażu. Nie w obecności Paula. I poza tym, na dane Edges składały się artykuły o Antarktyce, które były powszechnie dostępne. I badanie pośmiertne tamtego marynarza. A więc niech McKenna się pobawi, choćby po to, żeby Paul mógł przeanalizować styl jego zabawy. Niech zabierze wszystko, co znajdzie. Edges istnieli nie dzięki surowym danym, a ich obróbce. Tym samym — powodzenia, Jimmy. [Signy] Paul, Jared już się zgłosił? [Paul] Nie. Signy zajrzała do Seattle, gdzie Pilar zawładnęła workiem. Rozpięła suwak, delikatnie, i odsłoniła zwały sprzętu. Jimmy zdjął skafander i rzucił go na podłogę. Wyjął z worka maskę i rękawice, zwyczajne elementy kostiumu anonimowego żaboluda, gracza wirtualnego. Na kom- binezonie widniały liczne dodatki, łatki brązowego płótna naklejone na nowe obwody, kłębowisko kabli, czujników na przedramionach i serwo- motorów — strój nie wyglądał pięknie, ale za to cholernie skutecznie. — Pokaż, co masz — poprosił Jimmy. — Ja znajdę wejście. Jestem kompatybilny z prawie każdym systemem. Signy doszła do wniosku, że przed chwilą usłyszała jedną z najgłup- szych przechwałek w życiu. Sięgnęła do regulatora ostrości i poczuła woń potu. Własnego potu. Musiała iść pod prysznic. — Potrzebna mi faktura nasączonej oliwą wełny — powiedziała Pilar — ale cały czas wychodzi mi zbyt tłusta. — Hmmm. — Jimmy uruchomił rękawice i Signy poczuła obrzmia- ły owal w miejscu kontaktu kciuka i palca wskazującego. Potężny impuls, jakby jego ręce sięgały od ściany do ściany, ze zgrzytem. Ruchy Jimmy'ego były pełne wahania, czubki palców miał lodowate, gorące rzemienie napięcia krępowały mięśnie jego ramion. Ból, jak rozgrzana do czerwoności brzytwa, ciął miejsce kontaktu dwóch palców. Jego interfejsy były nastawione zbyt wysoko w stosunku do ich czułego systemu. Ogarnęło ją coś na kształt niegodziwej satysfakcji. Nasz sprzęt jest leps/y od twojego, pomyślała. Jimmy dostroił parametry sensorów. Jego palce zwinnie wędrowały po kontrolkach kombinezonu, dostosowując odbiór dotyku i ruchu do ludzkich standardów wygody. Zaczął się odprężać, gdy Pilar wyczaro- wała swoje dzieło, splątany kłębek granatowo-czamej przędzy. — Nie sądzę, bym kiedykolwiek umyślnie natknął się na oleistą wełnę — powiedział. Pilar wyciągnęła z kłębka pojedyncze włókno, miękkie i kłujące, czarne jak noc. Przeciągnęła po nim palcami drugiej ręki. — Pomyśl o lanolinie. Pomyśl o owcach, o odporności na deszcz, i o wełnie zachowującej ciepło, nawet kiedy jest wilgotna. — Coś takiego? — zapytał Jimmy. I zmienił uczucie odbierane dotykiem, odrobinę. — Dokładnie!—Pilar pstryknęła palcami. Dźwięk zabrzmiał ostro, urywanie. Jimmy wsunął chip do konsoli Janiny i Signy wstrzymała oddech, spodziewając się, że cały system trafi szlag, bojąc się wściekłości Paula, który tygodniami będzie odbudowywał konfigurację w pokoju, w całym domu. Przez chwilę nic się nie działo. Signy stwierdziła, że ma zamknię- te oczy. Nie docierało do niej nic poza wrażeniami odbieranymi przez palce Jimmy'ego. Palce były ciepłe. Signy spojrzała do Seattle oczami Pilar i wyczuła rozbawienie przyjaciółki przejętym gościem. Pilar polu- biła go. Jimmy był nieszkodliwy, a mowa jego ciała kojarzyła się... z porzuconą lalką. Żeby go znienawidzić, trzeba by się napracować. — Sprawdź teraz to — powiedział Pasmo kaszmiru zawisło w powietrzu jak latający dywan, całe jardy ciemnej materiii o delikatnej fakturze płatków różowych tulipanów Kaszmir wirował i miotał się w powietrzu, naręcza kwiatów wznosiły się i opadały powoli, by osiąść na jego powierzchni. Jimmy błyskawicznie przekształcał rzeczywistość, wtapiał swoje fantazje w barwy i fakturę przedmiotów w pokoju: tulipany, czyste tafle szkła, wyobrażoną przędzę Pilar. Och, Jimmy, jesteś naprawdę dobry. Pilar klasnęła w ręce i wybuchnęła śmiechem. [Janina] Signy, nie martw się. Będę ich miała na oku. — Dzięki, maleńka — powiedziała Signy. Janina będzie ich obser- wować, jakże by inaczej. Signy ziewnęła. Była zmęczona. Nagrać rozmowę z McKenną' Zdecydowanie. Jeśli Pilar zechce się odizolować, zrobi to. Signy nasta- wiła system na monitorowanie i nagrywanie, zdjęła hełmofon. Gdyby Jared się odezwał, regulatory głośności były tak ustawione, że musi go usłyszeć. Odpoczynek był nieodzowny. Prawdziwy, rzeczywisty pokój w Taos wydawał się dziwnie płaski, pozbawiony głębi, wymyślony. Bardziej realny wydawał się dom stoją- cy pół kontynentu dalej. Signy pamiętała dotyk wełny, delikatnej jak płatki, na skórze. Przeciągnęła się, czując ból w mięśniach ramion, przytępiony i daleki w porównaniu z tym, wzmocnionym i płonącym, jaki ogarnął palce Jimmy'ego. Paul będzie czekał na wieści od Jareda. Janina będzie obserowała Jimmy'ego i Pilar, a ona, Signy, jeśli jeszcze trochę posiedzi, to przyrośnie do krzesła. Była zesztywniała, zaczynała widzieć mroczki, których nie było. Realizm złego samopoczucia skierował jej uwagę na powracający wciąż problem. Najpierw zjeść czy też najpierw się wykąpać? Wiedzia- ła, zmierzając ku lodówce, że zje tosty z masłem orzechowym, pomijając pożywniejsze produkty, które czekały na ugotowanie. Znowu. Signy zlizała stopione masło z palców w drodze pod prysznic. Gorąca woda i mydło odprawiły swą zwyczajną magię. Pogodziła się z luksusem zmęczenia i wyciągnęła się na kanapie. Widziała wejście do studia, ale nie była w studiu. Ostatecznie, należała jej się chwila przerwy. Zako- pała się w śpiworze, tym wzgardzonym przez Jareda. Na flanelowej podszewce były wydrukowane kaczuszki; Jared ich nie cierpiał. Przed jej oczami wędrowały szeregi liczb, tak wyraźnie, jakby je czytała: fitoplankton i mikroplankton — 6400 milionów ton; 33 miliony fok o wadze 7 milionów ton; 500 tysięcy wielorybów o wadze 9 milionów ton. Może więcej wielorybów; dane pochodziły sprzed dziesięciu lat. Jared leciał nad tym morzem w tej chwili. A może dotarłjuż na statek i zrobił to, co było do zrobienia. Jared zaznajomił się z Alanem Camp- bellem. Prawdopodobnie się polubią. Jared byt kompetentny i wykwa- lifikowany, i wychodził cało z różnych opresji. O co się martwiła? Morze było zimne. Ajego bogactwo mogło wyżywić co najmniej 75 milionów pingwinów i ptaków morskich ważących przynajmniej 400 milionów ton. I od 100 milionów do 700 milionów ton kryla. Siedemset milionów ton to niezły wynik, zważywszy, że ptaki, wieloryby, ryby, kałamarnice i inne drapieżniki zjadały około 500 milionów ton kryla. Mniej więcej. Inne drapieżniki. Racja. Wielkie, nagie drapieżniki. Te, które po- święciły partię nasion, reprodukcyjnych cudów natury, z których mo- głyby wyrosnąć nowe orzechy arachidowe — teraz te małe orzeszkowe embriony nigdy nie wyrosną i nie zwiążą ani grama azotu. Nigdy. Jaki jest w tym nasz udział? Człowiek nigdy nie żył na lodzie; do dziewiętnastego stulecia ludzie nie ingerowali w równowagę kryli i wie- lorybów. A potem wytępiliśmy kotiki na Wyspach Kerguelena, i wielo- ryby. No, może nie do końca. Wieloryby wróciły. Kotiki ponownie wypełniły swoją niszę i są tak wredne jak pineski pod tyłkiem. To dobrze. Jaki jest w tym nasz udział? Czy pingwin polubiłby masło orzechowe? — Signy? Zbudziła się w ciemności. Głos Janiny, płaczliwy, dobiegał z głoś- nika w studiu. — Signy, nie śpisz? — Już nie. — Boże, która godzina? Jarzące się cyfry na tarczy zegarka wskazywały 4:06. Może próbowała dostosować się do czasu Jareda, budząc się przestraszona i podniecona o tej godzinie, ale była rześka. Miała nadzieję, że na konsoli zobaczy zapalone światełko, które powie, że będzie mogła porozmawiać i Jaredem. Chciała wstać i spraw- dzić jak najszybciej, ale w śpiworze było tak ciepło. — Chodź, pomożesz mi się spakować — poprosiła Janina. — Nie- długo muszę wyjść, a nie mogę zebrać myśli. — Dobrze, dziecino. Zaraz będę. Signy zarzuciła kołdrę na ramiona i poszła do studia. Jareda nie było; ekran zarezerwowany dla niego był pusty. Z przyzwyczajenia zajrzała do studia w Seattle: Fantazja w stylu Van Eycka, czarno-białe płytki na podłodze, wysoki sufit, ściany kryte szorstkim beżowym tynkiem. Signy spodobał się ten widok. Misternie rzeźbione drewniane parawany stały obok biurka lichwia- rza, na którym gęsie pióro chwiało się w ledwo dostrzegalnych powie- wach. Przyćmione światło padało na stare monety i fantazyjnie wygięte ramiona wagi. Granatowo-czarny kaszmir przykrywał niską kanapę zarzuconą grubymi puchowymi poduchami, a różowe płatki sypały się na złocistą skórę Pilar i biały kark Jimmy'ego. Siedzieli, stykając się kolanami, bez ruchu. Wąskie gotyckie okno wychodziło na bezmiar atramentowej czerni; wpadała przez nie melodia madrygału śpiewanego przez nieludzkie głosy. Ich harmonie były mo- dalne, ciężkie od paralelnych kwint i charakteryzujące się niewinnym brakiem poszanowania odmian major i minor. — O rany — sapnęła Signy. Ale oni nie mogli jej usłyszeć. Odbior- niki Signy, nastawione na mostek ,,Siranui", w tej chwili milczały. W czasie jej snu nie padło imię Jareda; nie mrugały światełka anonsujące wiadomości. — Jestem w swoim pokoju — zawiadomiła Janina. Signy przełączyła obraz na tamtejszą kamerę, która ukazała jasne światło i przymusowo surową, zapasową sypialnię Janiny. Wszystkie znajdujące się w niej przedmioty były niemiłosiernie czyste, nawet meszekjaskrawożółtego zamszu tapicerki na krześle wyglądał tak. jakby przed chwilą został wyszczotkowany. Janina zajrzała do szafy i wes- tchnęła. — Czy ktoś miał jakieś wieści od Jareda? — zapytała Signy. — Nie zgłosił się. — Pilar i Jimmy mają niezły ubaw. — Tak. Pieprzą się już? Uprawianie seksu w kombinezonach było przedsięwzięciem nie- zmiernie skomplikowanym. Rzeczywisty dotyk tkaniny psuł często zamierzony efekt, w najbardziej decydujących momentach. Sensory na narządach płciowych też miały tendencje do sprawiania nieprzyjemnych niespodzianek. Kombinezony umożliwiające dostęp do genitaliów poza domem nosili tylko ekshibicjoniści. Porty były tak oczywiste, dla wię- kszości amatorów wirtualnej, jak obrzmiałe narządy płciowe u parzą- cych się szympansów. Mimo wszystko istniał cały rynek dziwacznych akcesoriów: moni- tory i stymulatory kroczowe, dilda z kamerami. Według Signy jedna zaróżowiona z podniecenia błona śluzowa pochwy wyglądała tak samo jak każda inna. Ale każdy, prawie każdy, co najmniej raz próbował wirtualnej kopulacji. Sztuczka polegała na tym, kto co kontrolował. Akcesoria wykorzystywano do dziwnych gier dominacji albo egzotycz- nej wzajemnej masturbacji, w większości przypadków. — Nie — powiedziała Signy. — Siedzą i słuchają muzyki. Janina wyjęła z głębi szafy torbę na ramię z kasztanowego nylonu. Zdjęła żakiety z wieszaków i starannie złożyła je w kostkę. Dorzuciła zapasowy kombinezon i przybory do makijażu. Obwisłe fałdy nadal świadczyły, że torba jest prawie pusta. Miał ją wypełnić przenośny sprzęt, kiedy tylko Janina będzie miała szansę wejść do wirtualnego pokoju. Janina zasunęła torbę i usiadła obok niej na łóżku. — Dopilnujesz, żeby pracowała? — zapytała. — Dam jej kopa. Postaram się. — Kiedyś Pilar wyjechała do LA i została z kulturystą. — Wróciła — przerwała jej Signy. — Szybko zrozumiała, że facet, który rzeźbi całe to mięso, ma problemy z własnym wizerunkiem. — Niekiedy jest taka lekkomyślna. Ale Janina ją kochała. Mimo przekonania, że pewnego dnia znajdzie mężczyznę doskonałego, że gdzieś tam czeka mistrz więcej niż jednego rodzaju sztuki — który, oczywiście, zapragnie, by go uszczęśliwiła — Janina kochała Pilar. Pilar o tym wiedziała, a Janina nie, i tak to było. Ja z kolei, pomyślała Signy, mieszam miłość z posiadaniem —Jared wie o tym i śmieje się, ponieważ sam taki jest. — Pilar zapomniała o bożym świecie, Janino. Wejdź i zabierz swój sprzęt. Nawet nie zauważą. Wzięłaś szczoteczkę do zębów? Janina, siedząc po turecku, pochyliła się, rozpięła torbę, zajrzała do środka. — Cholera. — Dostaniesz szczoteczkę w Lizbonie, jestem pewna. Ale Janina już wyszła i maszerowała korytarzem, recytując jak oszalały robot: — Szampon, brzytwa, krem nawilżający, szczotka do włosów... ROZDZIAŁ DWUNASTY Irytujący biały szum wirników sączył się przez gąbczaste podkładki słuchawek — dźwięk był przenikliwy, hipnotyczny. Towarzysze Jareda zamilkli. Anna spała. Campbell wpatrywał się w sufit, jakby widniała na nim jakaś tajemnicza wiadomość. Jared rozbudził się, słysząc zmianę wysokości ryku silników. Wie- dział, że drzemał na Etapie Pierwszym snu. Gdyby ktoś go zapytał, odpowiedziałby, że wcale nie spał. Lekka zmiana siły ciążenia zasygnalizowała opadanie. Anna prze- budziła się w jednej chwili, przebudziła się jak kot, przytomna w mgnie- niu oka. Kabina przechyliła się w dół i w lewo. Jared zobaczył pasek horyzontu i czarny zarys statku, „Kasumi", trawlera. Wielkie dźwigi na rufie górowały nad śliską krzywizną rampy, która wiodła do osłoniętej zagrody. Pilot ustawił maszynę nad pokładem i zmniejszył wysokość w tempie, które przyprawiłoby Janinę o mdłości. Widoczne nad masyw- nymi ramionami Trenta dźwigi, obrotowe talerze anten i pokryte lodem drabiny wznosiły się i opadały, jak na kolejce górskiej. — Są raczej spokojni — powiedział Trent. — Jeden batyskaf jest przycumowany. — Gdzie? — zapytał Jared. — Stąd nie zobaczysz. Jest za wrotami na rufie. Statek przechylił się na fali. Na pokładzie jakiś marynarz dawał sygnały wiosłami pomalowanymi pomarańczową fluorescencyjną far- bą. Uchida wprowadził do komputera pokładowego dane wskaźników lądowania na pokładzie, dzięki czemu nachylenie maszyny dopasowało się do przechyłu statku, i usiadł z nieznacznym sykiem płóz dokładnie w środku dużego znaku X na lądowisku. — Komputer znowu górą — powiedział Trent. — Tylko wtedy, gdy się wie, jak go używać — powiedział Uchida. Trent wyszczerzył zęby i otworzył drzwi. Zamknął szczelnie usta w chwili, gdy znalazł się na zewnątrz. Lodowaty wiatr wpadł do kabiny i wszyscy rzucili się do wyjścia. Ruszyli rządkiem ku machającemu ku nim marynarzowi; tędy, tędy, w kierunku hermetycznego włazu. Jare- dowi w jednej chwili zdrętwiały gołe palce. Wepchnął ręce do kieszeni, głęboko, i znalazł grube rękawice, które przypomniały mu o niefrasobli- wości. Anna, ostatnia w szeregu, dźwigała zestaw pierwszej pomocy. Zaciskała narączce obie dłonie, zmagając się z ciężarem. Ja powinienem to nieść, pomyślał Jared. Ale ona wysiadała ostatnia; gdybym zaczął się z tym szarpać, to tylko by nas spowolniło. Da sobie radę. Marynarz zamknął właz za plecami Anny. Porywy lodowatego po- wietrza wirowały w korytarzu i walczyły z podmuchami ciepła, które uderzyły w twarz i szyję Jareda jak cios. Korytarz był wąski, z beżową kafelkową podłogą i łuszczącą się orzechową farbą na ścianach. Rzędy fluorescencyjnych lamp sprawiały, że miejsce to wyglądało niegościn- nie i ponuro jak szkolny korytarz. W głębi, poza zasięgiem zimnego powietrza, które wraz z nimi wpadło do środka, czekał oficer, niski Japończyk w pikowanym czarnym kombinezonie ze złotymi paskami na mankietach, sztywny jak manekin. Uchida skłonił mu się — manekin ożył i oddał ukłon. Obaj wymienili parę zdań po japońsku, w szybkich, urywanych wybuchach słów. Ciepłe powietrze niosło mieszaninę woni: sól, środek dezynfekujący o kwiatowym zapachu, wilgotna wełna. Nos Jareda odtajał, zmysł powonienia powrócił do normy. Anna postawiła skrzynkę na matowych wyszorowanych kafelkach. Jej oliwkowa skóra nabrała zielonkawego odcienia w sztucznym oświet- leniu. Twarz miała pozbawioną wyrazu. Jared odsunął się od oficerów rozmawiających w nieznanym mu języku. Anna wzruszyła ramionami i odchyliła głowę do tyłu, prężąc ścierpnięte mięśnie. Jared na wyczucie dostosował kontrolki kombinezonu do częstotliwości „Siranui". Może ktoś odbierze sygnały. — Co się dzieje? — zapytał Annę. — Tutaj nie ma baty skafu. — Anna nie spuszczała rozmawiających z oczu i półgłosem wplatała swoje komentarze w potok japońskiego. — Załoga „Gojiro" ma się dobrze. Zastanawiają się, po cholerę ich statek macierzysty zrobił dziesięć kilometrów w niewłaściwym kierunku. Wyj- dą na powierzchnię i zaczekają na „Kasumi". Chcieliby zjeść spóźnioną kolację na statku. Tak więc z batyskafem wszystko było w porządku, a akcja ratow- nicza została zorganizowana bez potrzeby. Coś tu nie grało. Jasne było jedno: Jared czuł się wyłączony, odcięty od grupy, odizolowany. Może Campbell był celem tego zamieszania. Albo może zaaranżował tę wyprawę, żeby pobawić się nowymi zabawkami. Albo, co bardziej prawdopodobne, on sam, Jared, wyobrażał sobie kłopot, którego wcale nie było. Oficer stanął na palcach, jak człowiek za plecami gapiów, pragną- cy przyjrzeć się paradzie, i spojrzał ponad ramionami Trcnta i Camp- bell a. -— Doktor Balchen? — Słucham? Campbell i Trent przesunęli się w wąskim korytarzu. Trent mecha- nicznie strzepnął kropelki wilgoci z wąsów; w czasie krótkiej przechadz- ki po pokładzie zarost zdążył pokryć się szronem. — Jestem kapitan Ito. Zdaje się, że przybyliście niepotrzebnie. Jest nam bardzo przykro. I co ja mam powiedzieć? — zastanowił się Jared. Że jestem rozcza- rowany, bo nie zastałem kompletu paskudnych ran do załatania? Signy? Paul? Jest ktoś w domu? Kontrolki słuchaczy na mankiecie były wygaszone. — Cieszę się, że nikt nie został ranny — powiedział. — Zaistniał niezwykły problem z elektroniką statku. — Oczy Ito znajdowały się na wysokości kołnierza Jareda. Czarne, bardzo czarne oczy, jakby nie posiadały źrenic. Jared pomyślał: Kiedyś spojrzenie takich oczu nazywaliśmy nieodgadnionym. Na skroniach kapitana Ito srebrzyła się siwizna. — Otrzymaliśmy złe współrzędne batyskafu i wy- raźny sygnał alarmowy. Sonar też. Co też? Ktoś „nieodgadniony" nie mówiłby tego obcemu bez namy- słu. Ale ja jestem członkiem załogi, przypomniał sobie Jared. Dlatego tu jestem. — Badamy nasze systemy. Wkrótce wszystko się wyjaśni. — Pomyłki się zdarzają. — Zdarzają się, owszem, a ostatnia napę- dziła Signy nielichego stracha. Paul powiedział, że ten przekręt z ręką, który tak ją przeraził, miał coś wspólnego z systemem „Siranui". Jared pragnął, żeby Signy byłaon-line. Nie było jej. Potrzebował towarzystwa. Obejrzał się, szukając Anny. Wyłoniła się z drzwi z napisem SZEF i stanęła przy skrzynce ze sprzętem pierwszej pomocy. — Naturalnie, może pan wrócić na „Siranui" — oznajmił kapitan Ito. — Ale gdyby został pan z nami, rano moglibyśmy przeprowadzić rutynowe badania załogi. Zaoszczędziłoby to im specjalnej podróży na „Siranui". O ile to panu odpowiada. Zapytaj prawdziwego szefa, pomyślał Jared. Prawdziwym szefem lazaretu na statku zawsze jest sanitariusz. Lekarze przychodzą i odcho- dzą, sanitariusze pozostają. — Anno? — zapytał. — Jeśli „Siranui" to zatwierdzi, nie widzę problemu. Tutejszym sanitariuszem jest Samuelson, kiedy nie łowi. On zaznajomi cię ze wszystkim, niezły z niego fachowiec. Ja wracam, ma się rozumieć. — No to świetnie. Ito skłonił się, szybki ruch głową. Jared skopiował gest, świadom, ze rytuały i uprzejmości dotyczące głębokości ukłonu dla niego stanowią tajemnicę, a dla obecnych są źródłem wyrozumiałego rozbawienia lub rozdrażenienia. Był przełożonym czy podwładnym tego człowieka? Jakie miejsce w tej małej hierarchii zajmowali medycy? — Proszę tędy — rzucił Ito. — Skontaktujemy się z nimi. Poprowadził ich po drabinie na mostek, do przeszklonego bąbla, pełnego monitorów i wyświetlaczy ciekłokrystalicznych. Wokół stały matowo czarne szafki. Pomieszczenie wyglądało jak pokój kontroli lotów, nie sterówka. W oczy rzucał się brak koła sterowego. Może jego rolę pełnił joystick. Azjatka, gruba w obcisłym czarnym kombinezonie, siedziała na obrotowym krześle. Uśmiechnęła się do wchodzących. W półmroku białe zęby wydawały się purpurowe. Morze miało kolor rozwodnionego soku z grapefruita. Księżyc w pełni, zbyt wielki i spłaszczony jak niedoskonały melon, wisiał nisko nad horyzontem. Sprawiał wrażenie zakurzonego i wyschniętego. Bli- żej, na morzu unosiła się wysepka z czarną linią plaży. Wyglądała jak góra lodowa na uwięzi. Brzeg usłany był jaśniejszymi głazami. Jeden zmienił pozycję i nagle przeobraził się w potężnego słonia morskiego o długiej szyi. Ito odezwał się do kobiety. Ona skinęła i zagadała do mikrofonu. Wskaźniki głębokości, sonar, wykresy dna — Jared poznawał niektóre przyrządy. Promień wędrujący po jednym z ekranów, kreśląc ameboi- dalne kształty. Jared uznał, że mogą to być ławice. Za jego uchem, mile widziany jak deszcz, rozbrzmiał cichutki sygnał wezwania. — Gdzie ty się, cholera, podziewasz? — warknął Paul. — Cześć, Paul — wyszeptał Jared. — Cieszę się, że wstałeś. — Postukał trzy razy w nadgarstek, aby zasygnalizować, że tutaj nie może rozmawiać. — „Siranui" wyraża zgodę — oznajmił Ito. Popatrzył na pilota Uchida wyprężył się w defiladowej pozycji „spocznij", z rękami za plecami. Uśmiechnął się, skłonił i odwrócił do wyjścia. Trent i Anna podążyli za nim. — Panie Campbell — powiedział kapitan Ito — słyszeliśmy, że interesuje się pan naszymi batyskafami. Cieszymy się, że nie powiększył pan dzisiaj swojej wiedzy na temat technik ewakuacji. — Ja również. — Przepraszam, nie mam nikogo, kto na tej wachcie mógłby być waszym przewodnikiem. Możecie, panowie, zajmować się tym, czym chcecie. Oczywiście, o ile nie jesteście urażeni brakiem towarzystwa. — Absolutnie — zapewnił Jared. — Dziękuję. — Zdał sobie spra- wę, że odpowiedział również w imieniu Campbella. Campbell nie był tym dotknięty. — Kiedy będziecie chcieli zobaczyć swoje kabiny, proszę wrócić na mostek. Ktoś was zaprowadzi. — Ito skupił uwagę na jednym z monitorów. Azjatka stukała w klawiaturę, obserwując ekran. Jared uśmiechnął się, podziękował i śmignął na dół po drabinie. Zdążył jeszcze zobaczyć Trenta i Uchidę w drodze korytarzem, i Annę, szybko zmniejszającą dzielący ją od nich dystans. Uchidzie i Trentowi jakby spieszyło się do odlotu. Jared złapał Annę za rękę i sięgnął po uchwyt skrzynki; zaciążyła mu w dłoni. — Naprawdę nie masz nic przeciwko? — zapytał. — Oczywiście, że nie. — Uśmiechnęła się. Coś w jej uśmiechu, ruch głowy, przypominało Susan. Susannę, która wędrowała samotnie w Yellowknife, w deszczu, która zostawiła swojego chłopaka na szlaku po kłótni o gotowanie. Już nigdy nie chciała go widzieć. Śmiech Susanny rozbroił go, i jej otwarta szczerość. Była zbyt młoda, ale uparta. Połą- czyła ich na chwilę czysta chemia. Cóż, Mark się nią zaopiekuje. Anna wbiła oczy w nakrapiane płytki korytarza. — Rano zajmę się chorymi — obiecała. — Gdybyś był potrzebny, ktoś po ciebie przyleci. Trent i Uchida zapinali skafandry, zakładali rękawice. Trent zatrzy- mał się przy włazie i obejrzał na Annę. Ona naciągnęła kaptur i sięgnęła po kuferek. — Pomogę ci — zaproponował Jared. Ajutro, po powrocie, przejrzę zawartość i wywalę połowę gratów. Ta francajest /.a ciężka. — Nie trzeba — powiedziała Anna. Trent przekręcił koło i otworzył właz. Uchida zanurkował w falę niewiarygodnie zimnego powietrza. Anna podążyła za nim, mrucząc coś do Trenta. Trent wybuchnął śmie- chem; śmiech ucichł jak nożem uciął, gdy drzwi zamknęły się za nimi. Mógłbym nauczyć się tęsknić za Anną, pomyślał Jared. Kiedy wrócę, zobaczę, czy właściwie odczytuję jej sygnały. Signy nie miałaby nic przeciwko, gdybyśmy pozwolili sobie na odrobinę przyjacielskiego seksu. Absolutnie nic przeciwko. Otoczony zewsząd metalem, Jared wlepiał oczy w luk Nagle przy- tłoczył go brak okien, otwieranych okien. Ktoś wy drapał ,,E. I." w szarej emalii na metalowych drzwiach. Znalazł się w połowie korytarza, kie- rowany nieuświadamianym tropizmem ku ciepłu w trzewiach statku. Campbell zsunął się po drabince z mostka. Skinął głową do Jareda, ale jego oczy błądziły po korytarzu, zatrzymując się na charakterystycznych elementach, na włazach, czerwonych gaśnicach przeciwpożarowych w przeszklonych gablotach, poręczach i uchwytach. Jakby uczył się na pamięć wnętrza statku, jakby chciał poznać możliwe niebezpieczeństwa i trasy ucieczki. Stali sami w korytarzu. Jared usłyszał głos Paula, podpiętego przez system statku do jego głośnika. — Signy śpi. Janina wybiera się do Lizbony. Możesz już mówić? Jared stuknął w nadgarstek. Campbell zauważył gest; podniósł brwi, ale nie dociekał. Jared nagle uświadomił sobie siłę wrażeń, jakie wysyłał do Paula, odebrał je tak wyraźnie, jak impulsy wysyłane z kombinezonu kogoś innego — napięcie mięśni, lekki głód, zmęczenie, sygnalizowane pias- kiem w oczach i częstym mruganiem, zmęczenie, które udało mu się zdusić. A gdy Campbell podszedł bliżej, poczuł ciarki na plecach. Jeśli Alan Campbell miałjakieś plany, on chciał je poznać. Zamierzał trzymać się blisko niego, aby zobaczyć, czego on tu szuka. Paul patrzy, pomyślał Jared, Signy śpi. Ameryka Północna zapadła w styczniowy sen, jest środek zimy, aja tkwię sam. pół świata dalej, na niespokojnym oceanie, Z kochankiem mojej kochanki. Wśród obcych. — Chcesz zobaczyć miniaturowy batyskaf? — Campbell ruchem głowy wskazał właz. — Pewnie. Podążył za Campbellem na dół po stalowej drabinie; echo fal i tupotu butów sugerowało, że zstępują do wielkiej groty. Jak w San Francisco, pomyślał Jared. Te wsporniki wyglądająjak podpory wielkiego mostu; my jesteśmy w środku. Dokoła, daleko, daleko pod nami, stoją w porcie statki; możemy spaść. Wizja znikła, gdy stanęli na metalowej kratownicy pod stropem z blachy falistej, z której ściekała rosa. Znajdowali się w kwadratowej jaskini. Od strony rufy widniały potężne wrota. Światło było przyćmio- ne, podziemne. Silniki statku dudniły, woda niosła głęboki pomruk — był to dźwięk dziwnie krzepiący. Campbell znalazł przełącznik. Reflek- tory zalały wnętrze rtęciowym blaskiem. Nad nimi, jak jajo w sieci pa|ąka, wisiał maleńki batyskaf, radośnie żółty, w kształcie złotej rybki. Miał szeroki uśmiech w miejscu, gdzie powinien być pyszczek. — Ale mały — zdumiał się Jared. Batyskaf wyglądał jak zabawka. — Trzyosobowy — wyjaśnił Campbell. — Tytanowa kula z dziu- rami dla powietrza i łączności. Kula nigdy nie pęknie, ale porty mogą ustąpić. Campbell krążył pod batyskafem, z zadartą głową. Ręce trzymał splecione /a plecami w pozycji „nie dotykaj". Dzieciak w sklepie z cukierkami. Znalazł drabinkę, która prowadziła na platformę otacza- jącą górny luk batyskafu. Uśmiechnął się szeroko. — Chcesz tam wejść? — zapytał Jared. — Mam zamiar. — Wpakuje cię w kłopoty — syknął Paul. — Kazali się rozejrzeć — wyszeptał Jared. Campbell już wsunął nogi do luku. Jared zszedł za nim w ciasną przestrzeń, świadom, gdy przykucnął i poczuł ból w plecach, świadom głębokiej czerni, miażdżą- cego ciśnienia, śmierci przez uduszenie. Wnętrze kuli obstawione było przyrządami, słabo oświetlonymi wskaźnikami. Jakby się znalazł w bombce choinkowej. Skorupa batyskafu odcięła wszystkie zewnętrz- ne dźwięki. Jared usłyszał własny oddech. — Ciasnawo — mruknął Campbell. Kucali, stykając się kolanami. — Ciasnawo. — Głos by mu zadrżał, gdyby spróbował coś dodać. — Gdy dochodzi do przecieku, to woda tnie jak laser. Odcina głowy i nogi lepiej od miecza. Przynajmniej człowiekowi nie grozi utonięcie. Nawet jeśli nie zabije go woda, to ciśnienie zagotuje mu krew w żyłach. W takim tempie. — Campbell pstryknął palcami. Jared wyobraził sobie ciasne wnętrze, w którym szaleje ostra jak brzytwa śmierć, wyobraził sobie przybór słonej, czerwonej od krwi wody. Tutaj nie mógł usłyszeć Paula. Światełko dostępu zgasło; jego wrażenia nie docierały do nikogo przez grubą warstwę metalu. Jared wcisnął guzik „zbieraj i nagraj", bowiem był ciekaw, co Paul zrobi ze sferycznym ustawieniem instrumentów i przymusową bliskością dwóch mężczyzn. Takie maleństwo. Gdyby wstał (a bardzo chciał to uczynić), jego głowa znalazłaby się na zewnątrz batyskafu i wyglądałby jak kurczak w pękającym jaju; jego oddech mroczniałby wokół jak chmura, a zimne świeże powietrze omyło mu twarz. Jezusie, mam klaustrofobię, uświadomił sobie. — Wychodzę. Uważaj na głowę. — Znalazł krawędź luku palcami i wyprostował się. W czerń, w puste nic. Ktoś zgasił lampy. Po omacku wydostał się z batyskafu. Przyćmione światło ze środka obrysowało jego rękę, gdy odsłonił luk. Zacisnął dłonie na metalowej platformie, czując pod palcami zimną, ostrą siatkę. Wciągnął się na nią i leżał, zasapany, obserwując kolistą plamę światła, która znaczyła otwarty luk batyskafu. — Campbell? — Jared nie chciał krzyczeć, ale usłyszał echa powra- cające z ciemnych pustek ładowni. — Taa? — Stłumiony głos, z głębi batyskafu. — Nie ma światła. — A. — Wrócę do wyłącznika przy drzwiach. Mam nadzieję. — Zaczekaj chwilę. Daj mi się rozejrzeć. Zobaczmy, nie chciałbym przez pomyłkę uruchomić tego maleństwa. Wentylator, wskaźnik głę- bokości, joystick do ustawiania sterów orientacji w przestrzeni i nachy- lenia śruby... Mówi jak do kontroli naziemnej, pomyślał Jared. Wymienia kolejne czynności, niewidoczne dla obserwatorów. Statek przechylił się na fali. Jared wsparł się ręką o śliską burtę batyskafu, drugą zacisnął na krawędzi podestu, nadal leżąc płasko na metalowej siatce. Batyskaf zakołysał się lekko w uprzęży. — Gdzie są te pieprzone przełączniki? — mówił Campbell. — Cholera, nigdy nie ma ich tam, gdzie być powinny. Mam. Bliźniacze snopy światła przeszyły ciemną ładownię, omiatając ścia- ny w rytm ruchów batyskafu. Silniki statku zamilkły, przez co chlupot wody o burty stał się głośny jak strzały z pistoletu. Jared podniósł się i złapał linę, która wisiała nad kołnierzem batyskafu. Nie chciał, żeby Campbell zobaczył, jak przywiera do platformy niczym przerażone dziecko. Światło i wyprostowana postawa nadawały mu pozór opano- wania. Głowa Campbella wyłoniła się z luku. — Stoimy? — Tak. Campbell, gdyby podnosili i ładowali batyskaf, czy nie przyszłoby tutaj paru członków załogi? Żeby przygotować dok czy coś w tym stylu? — Chyba tak. — Campbell przerzucił długie nogi nad krawędzią luku i zacisnął ręce na uchwytach. — Zapalę światła — powiedział Jared. Buty na grubych podesz- wach utrudniały kontakt z podestem; żałował, że nie może ich zdjąć, by poczuć metal pod stopami. Dotarł do wyłącznika. Zapłonęły lampy. Jaskrawe światło poprawiło mu samopoczucie. — Idę na pokład. Może tam coś się dzieje. — Dobra. Ja wyłączę batyskaf. Nie ma powodu, by wyczerpywać akumulatory. Jared wspiął się po schodach ku podświetlonemu znakowi z napisem WYJŚCIE. Koło na drzwiach luku było zimne. Tym razem pamiętał, żeby założyć rękawice. Chciał się rozejrzeć, a wiedział, że Campbell nie będzie się spieszył. Campbell interesował się techniką, tak, jednak to wcale nie musiało oznaczać, że on wysłał skądś fałszywy sygnał alar- mowy. Według kapitana wszystko to było wynikiem pechowego, lecz bynajmniej nie złowieszczego zbiegu okoliczności. A wizuale — po- winny być dość dobre, by zadowolić nawet Pilar. Jared znalazł się na otwartym pokładzie, w wąskim przejściu między nadbudówką a metalowym relingiem. Niebo nadal purpurowiało głębo- ką barwą zmierzchu, morze było czarne i oleiste. Nie widział ani nie słyszał nikogo. Statek kołysał się bezwładnie, silniki milczały. Jared obrócił się w lewo, w stronę rufy. Coś uderzyło go od tyłu na wysokości prawego kolana. Zatoczył się nareling. Podniósł ręce, by złapać równowagę. Błąd, pomyślał, gdy hak wielkiego srebrzystego bosaka szarpnął go za ramię i wyciągnął za burtę. Woda jest tak daleko, pomyślał zaskoczony. Skądś dobiegło piskliwe, kobiece zawodzenie. Jared zdał sobie sprawę, że to Paul, choć nigdy wcześniej nie słyszał u niego takiego głosu. Przebił powierzchnię wyciągniętą prawą ręką, mur wilgoci uderzył go w już odrętwiały policzek. Woda, na krótko, zamknęła się nad jego głową. Pamiętał, że nagi człowiek w wodzie o temperaturze minus 1.9 stopnia C traci zdolność oddychania po upływie pięciu sekund. Młócąc wodę rękami wrócił na powierzchnię i nabrał tyle powietrza, ile zmie- ściło się w płucach. Ale on nie był nagi. Miał co najmniej minutę, może trzy. Bąbelki powietrza wzniosły się pod ubraniem i wydęły skafander w ramionach. Jared machał rękami, walcząc z odrętwiającym zimnem i poduszkami powietrza, jakie zgromadziło się w rękawach. Zebrał się do krzyku. Parę cali od niego ukazała się owadzia głowa, w czarnym kapturze, w okularach. Nurek ? Skąd? Tutaj jest tak zimno. Czarne lśnienie gogli, gumowa karykatura ludzkiej twar/.y. Ręka sięgnęła do jego kołnierza i Jared upomniał się w myślach: nie próbuj się szamotać. Starał się rozluźnić. Czuł ból, płonący lód spływał od szyi w dół piersi. Gumowa głowa przekrzywiła się, jakby coś kwestionując. Ręka szarpnęła koł- nierz, pociągając go w dół, w czarną wodę. w ciemność. ROZDZIAŁ TRZYNASTY — Signy! — wrzasnął Paul. Krzyk, chrapliwy i zduszony, pełen udręki, wyrwał Signy ze snu i zmusił ją do szaleńczego biegu do studia. — Signy! Mój Boże! Chodź tutaj, chodź tu zaraz! Z głębokiego, kamiennego snu, który zdawał się trwać ledwie mi- nuty. — Idę. Już idę, cholera! — Signy minęła zakręt korytarza. Podłoga chłodziła jej bose stopy. Wizerunek twarzy Paula wypełniał cały parkiet holograficzny. w projekcji tak wielkiej, że Signy brnęła przez czarny zarost na jego brodzie, każdy włos gruby jak jej ręka. Była naga — zrzuciła kombine- zon przed zaśnięciem — nie odebrała więc spodziewanych wrażeń śliskiej wilgoci wargi Paula przesuwającej się pojej twarzy i ramieniu. gdy wniknęła w hologram jego skóry. Sięgnęła przez wewnętrzny kącik jego oka do tablicy kontrolnej. — Ale zimno — skamlał Paul. — Jasny gwint! Paskudnie. Bardzo źle. — Paul, mów z sensem! O co chodzi, do cholery? — Signy ciskała w niego słowami, aby zagłuszyć narastające gdzieś głęboko przerażenie. Nagle ujrzała wizję: martwą twarz Jareda. maskę odprężoną po śmierci. Ktoś został ranny albo zginął, inaczej Paul nie budziłby jej w ten sposób. Skrzywiona z wściekłości twarz Paula była nietknięta. Signy nie sądziła, by jemu coś się stało. A zatem chodziło o Jareda. O Boże. Jared. Signy założyła gogle i głowa Paula zmalała do ludzkich rozmiarów. — Jared — sapnął Paul. — Miał rację. Nie chcieliśmy słuchać. Cholera, Signy. utopili nam sukinkota! — Kiedy? Jak? — Wypadł za burtę. Nie odbieram niczego. Nic! — Pokaż mi. — Signy usiadła. Miała zmarznięte palce, klawiatura też była zimna. Tapicerka fotela ziębiła ją jak lód. Przeniosła wizerunek Paula na ekran i zwolniła scenę holograficzną. — Nie, nie pokazuj. Jest w wodzie? — Cholera, tak! — Kiedy to się stało? — Teraz. Właśnie teraz. Zegar na konsoli wskazywał 0520. Signy drżała, wyziębiona po nagle przerwanym śnie. — Czy ktoś widział, jak wypadał? — Wsunęła dłonie pod pachy, aby je rozgrzać, potem wyjęła prawą rękę i klapnęła w termostat. — Chyba nie. Nie wiem. — A na statku wiedzą? — Musiała okryć się kocem. Jared utonął? Nie. Bicie serca dudniłojej w uszach, powoli, głośno. Czuła, jak mięśnie ramion i brzucha zaczynają kurczyć się w mimowolnych spazmach, ciało broniło się przed zimnem i strachem. Jared utonął? Martwy? Nie. Musiała myśleć, aby utrzymać go przy życiu. Myśl! — Na statku? — powtórzył Paul. — Oprzytomnij. człowieku! Zadzwoń na „Kasumi". To statek, ma telefon. — Paul najwyraźniej był oszołomiony. — Dobra, ja to zrobię. Jak się uda. wyciągną go z wody od razu, a jak szczęście nam dopisze, jeszcze będzie przy życiu. — Signy wczytała plik z informacjami na temat Tanaki i zastanowiła się. jak, u diabła, wylistowany będzie „Ka- sumi". Głupia, zbeształa się, wystukując główny numer Tanaka Com- pany, 81 plus szereg cyfr, międzynarodowe połączenie z biurami w Ko- be, na miłość boską. Czy sekretarz będzie znał angielski7 — O Boże, Paul. Pogadaj z nimi. Ja nie mogę. Signy przełączyła jego wejście audio na otwartą linię. Kontakt był tylko głosowy, ale wlepiła oczy w pusty ekran monitora, jakby mruga- jący kursor mógł przemienić się w twarz rozmówcy. — Tanaka Company — oznajmił męski głos. — Człowiek wypadł za burtę na ..Kasumi" — wrzasnął Paul. — Powiedz im! — Słucham? — Człowiek za burtą! Proszę powiadomić „Kasumi". — Nagły wypadek? Ten szczeniak nie jest za dobry w angielskim. Kody, kody między- narodowe: jak to się mówi? — Mayday! — zawołała Signy. — Musimy nawiązać kontakt z „Kasumi". „Kasumi", statek, „Maru"! To statek Tanaki. jest w Antar- ktyce. Mayday! Szybko! — Tak. proszę pana — powiedział sekretarz. — Ale już! —ryknął Paul. Serie kliknięć i przerw trwały przez całą wieczność. — „Siranui" — rozbrzmiał znudzony głos. — Tu Paul Maury, z Edges. Jared Balchen przed chwilą wypadł z „Kasumi". Zatrzymajcie silniki, zróbcie, co trzeba. Szybko. On utonie. — Człowiek za burtą? — Tak. cholera! — Korzysta pan z łącza satelitarnego. Czy to jakiś kawał? — Nie. na miłość boską! — Skontaktuję się z „Kasumi'' — obiecał głos. W studio zapadła biała cisza. — M-muszę wziąć koc — wyjąkała Signy. Pobiegła do sypialni. Twarz Paula, widziana w surowym hologra- mie, który jej przesyłał, była blada, nieprzytomna, wynędzniała. Kiedy tak schudł? Signy złapała puchowy śpiwór Jareda i własny kombinezon. Gdy wyskoczyła na korytarz, usłyszała mostek „Siranui", japońskie głosy, które brzęczały jak zakłócenia atmosferyczne. — Co mówią? — Signy opadła na fotel, zarzuciła śpiwór na ramiona i wsunęła stopy w nogawki kombinezonu. — Cicho — przykazał Paul. — Wywołujący? — zawołał głos. — Tak. słucham. — ..Kasumi" zarządzi alarm szalupowy. Sprawdzą. — Widziałem go! — ryknął Paul. Signy szarpała splątane nogawki. Jej noga uwięzła w fałdach kom- binezonu. Powinnam zrolować to gówno, pomyślała. Inaczej nigdy go nie założę. Przekręciła piętę dzianiny, chcąc mniej więcej dopasować ją do nogi. potem ściągnęła kombinezon i zaczęła go zwijać, żeby podjąć jeszc/e jedną próbę. — Alarm szalupowy — powtórzył głos. — Ty draniu! — zawołał Paul. — Słucham? — Niezbyt miły — wtrącił inny głos i na linii ponownie zapadła cisza. Signy podciągnęła kombinezon do kolan. Wstała, ubrała się do pasa i wsunęła ręce w rękawy. Lycra zawinęła się przy łokciu i musiała szarpnąć, raz i porządnie. Usiadła szybko, gotowa sięgnąć do klawiatury, do katalogu Tanaki. Musiało istnieć jeszcze inne dojście do statku, musiało. Podłączony do sieci kombinezon przekazał jej znajome wrażenie suchych, obojętnych, bezwonnych rejestrów kompanii. Po ekranie wę- drowały listy wydziałów, akronimy o niewiadomym znaczeniu, kolum- ny nazwisk z numerami kierunkowymi. Numery. Znalazła numery pod 81 i przeglądała je. szukając czegoś znajomego, czegokolwiek. — Słyszałeś może. czy Jared wspominał czyjeś nazwisko na „Ka- sumi"? — zapytała. — Nie pamiętam — odparł Paul. — Jest tam kapitan. Jared poznał go. Nagrał parę godzin i oglądałem... — Nie ma czasu wracać i szukać nazwiska. Cholera. — Wywołujący? — dobiegło z telefonu. — Paul Maury, słucham. Signy oderwała oczy od list i popatrzyła na ekran, na którym twarz Paula wpatrywała się wściekle w niewidocznego rozmówcę. — Łączę z kapitanem Ito na .,Kasumi". — Pan Maury? — zapytał obojętny glos. — Tak. — Ogłosiliśmy alarm łodziowy. Stanowiska zaczynają się zgłaszać. Będzie pan słuchał, prawda? — Tak. oczywiście. — Doktor Balchen nie miał przydzielonego miejsca. To może po- trwać parę minut. — Widziałem, jak spadał. Widziałem — powtórzył z naciskiem Paul. — Przepraszam na chwilę. W tle rozbrzmiał nie dający się pomylić zachodni akcent Alana Campbella. — Może orientuje się pan, gdzie jest doktor Balchen? — zapytał go kapitan. Signy zacisnęła dłonie w pięści i przycisnęła je, mocno, do ust. A więc to prawda. Stało się. Kołysała się do przodu i w tył na fotelu. Chciała przestać, ale nie mogła. Czerwone cyfry na tarczy zegara zmie- niły się z 0526 na 0527. Oderwała pięści od twarzy i spróbowała je rozewrzeć. Ręce, palce, zwinne wyznaczniki ludzkich umiejętności — nie mogła sobie przypom- nieć, jak zmusić je do pracy. Patrzyła na palec wskazujący prawej ręki, dopóki się nie wyprostował. Potem sięgnęła do klawiatury i wystukała znajome kody, żeby obudzić dom w Seattle. — Nikt nie zgłosił zaginięcia członka załogi — powiedział kapitan Ito. — Ale doktor Balchen nie pojawił się na żadnym stanowisku. — Będziecie go szukać? — zapytał Paul. — W wodzie już szukaliśmy. Teraz sprawdzimy na statku i wróci- my kursem z ostatniej godziny. Tak. —Może w jego głosie pobrzmie- wało współczucie, może tylko zmęczenie. — Dziękuję. — Dalsze informacje otrzyma pan z „Snanui" — dodał Ito. — Będziemy meldować im o wszystkim. Przełączę pana do nich. — Chwila! — wrzasnął Paul. Ito rozłączył się. Na ekranie Signy zamigotał widok studia w Seattle. — Signy, cholera, co jest grane? — Janina stała w wejściu, oparta o futrynę. Blask padający z korytarza rozświetlał jej twarz, za plecami ciemniał pokój; czerń urozmaicały punkciki kontrolek lampek gotowo ści. W eleganckim kostiumie podróżnym, z torbą na ramieniu, kołysała się lekko jak lunatyk. — Jared zaginął — poinformowała Signu. — Obudź Pilar. — „Siranui" — padło z telefonu. — Już idę. — Janina zatrzymała się przy drzwiach. — Jest z nią Jimmy. — Jego nie przyprowadzaj — zastrzegła Signy. W tle Paul wykłócał się z oficerem z „Siranui". — Mniejsza o koszty — mówił. — My płacimy. Niech pan tylko zostawi otwartą linię, dobrze? Janina skinęła głową i wyszła. Signy zapaliła światła w Seattle, w pustym studiu, gdzie za pustym oknem nadal czerniała noc. Paul i „Siranui" dyskutowali nad sensem i kosztami połączenia statek-brzeg. — Niech mi pan przynajmniej poda bezpośredni numer — przeko- nywał Paul. — Proszę. — Przerwał, nasłuchując. — Tak. mówię, widziałem, jak wypadał za burtę. Głos Paula przestał drżeć, pobrzmiewały w nim tony wściekłości. W każdej chwili mógł zacząć rzucać paragrafami. Signy odprężyła się nieco. Paul wracał do formy. Na podzielonym ekranie z jednej strony widniał Paul, z drugiej, w Seattle: Pilar skrzywiła się, mrużąc oczy porażone światłem studia. Zdjęła już poplamiony kaftan; czarne włosy, uprzednio uwięzione pod kołnie- rzem, swobodnie spływały najej ramiona. Za nią. bawiąc się czujnikami kombinezonu, do pokoju wmaszerował Jimmy McKenna. Jego obecność była co najmniej nie na miejscu. Obrzydliwy intruz. — To nasza sprawa, Pilar — wycedziła Signy; miała sztywne mięś- nie policzkowe. — Cholera, Janino, mówiłam, /ebyś go nie sprowadzała. — Nie sprowadziłam go. — Janina odwróciła się do Jimmy'ego. Wyglądała tak, jakby lada moment miała się na niego rzucić. Pilar przystanęła między nimi w drodze do klawiatury —jej posunięcie być może nie było zaplanowane, ale Pilar nigdy nie wykonywała nie zapla- nowanych ruchów. — Signy, słuchałaś „Siranui". od kiedy Jared tam się znalazł. Nadal jesteśmy podłączeni? W tej chwili głos Paula niepotrzebnie ją dekoncentrował. — Odbieramy tylko to, co „Siranui" nadaje — powiedziała. — Nie mam pluskwy na mostku, wychwytuję tylko wychodzące transmisje. — Wobec tego potrzebne nam dojście. Signy zerknęła na załogę Seattle: Jimmy, który nie wiadomo co tu robił, Pilar mrugająca w jaskrawym świetle, z oczami zamglonymi od snu albo, pomyślała Signy, po niedawnym seksie. — Pilar, wywal go stąd. Jimmy popatrzył najej wizerunek na ekranie. — Przydam się — rzekł krótko. Pochylił głowę i spokojnie wrócił do poprawiania kombinezonu. Janina odsunęła się od McKenny. Schowała głowę w ramiona, zwarła się w sobie jak byk przygotowujący się do szarży. — Jared utonął? — zapytała Pilar. Barwa jej oczu zmieniała się z brązowej na bursztynową, kiedy była na prochach albo wykończona pracą. Teraz płonął w nich bursztyn: oczy jastrzębia skupione na ofierze. — Nie wiem. Paul widział, jak wypadał za burtę. Statek go szuka. Do czego miałbyś się przydać, Jimmy? Powiedz mi, piorunem, albo wypad stąd. — Mogę wejść w prywatne łącza Tanaki z „Siranui" — odparł Jimmy. — Poważnie? — Signy potrzebowała potwierdzenia. — Jak najbardziej. — O cholera. No to do roboty. — Signy nie usłyszała sprzeciwu. W tej chwili lojalność Jimmy'ego nie miała znaczenia. Nikt nie zgłosił się z „Siranui". Do tej pory ciało Jareda byłoby już sztywne od słonego zimna, skóra woskowata jak na martwej ręce Sky- lochoriego. Żarcie dla ruchliwych krabów, tonące w wodzie; ciemne włosy poruszane prądem. Jimmy usiadł przy stacji Pilar i podłączył przewody do systemu Signy odebrała falę sygnałów. Jego ciało, rozleniwione, ciepłe i zado- wolone, budziło się powoli, przygotowując do wykonania przyjemnego, absorbującego zadania. Dla niego była to tylko praca po godzinach, praca umiarkowanie interesująca. Czy się przejmował? Jared, ukochany, czy ktokolwiek się przejmował? W wyniku działań Jimmy'ego przestrzeń w Seattle i scenę holograficz- ną w Taos wypełnił widok wnętrza jakiegoś pomieszczenia. Obraz nałożył się na postacie Pilar i Janiny, czyniąc z nich rozmyte duchy, zupełnie nie pasujące do otoczenia. Ekrany Signy tworzyły niewielkie kwadraty w tej rzeczywistości. Mosiężne okucia otaczały krąg bulaja wysoko na ścianie. Kabina emanowała ciepłem. Panował w niej półmrok. W polerowanym lękowym drewnie przeglądały się rozjarzone ekrany licznych monitorów i światła sceny holo na blacie biurka. Koja zarzucona była puszystymi seledynowymi kołdrami o miękkim połysku surowego jedwabiu. — Do licha, gdzie my jesteśmy ? — zapytała Signy. — Na „Siranui" — odparł Jimmy. — Tyle wiem. Zaczekajcie chwilę. Ostrość obrazu uległa zmianie, kabina obróciła się wokół osi. Nie- określone smugi czerni i bursztynu zakrzepły, tworząc widok rejestro- wany przez obiektywy typu rybie oko, spoglądające z góry na zagracone biurko, na czarne głowy i grzbiety dłoni nad klawiaturami. — To pokój kontroli na „Siranui" — wyjaśnił Jimmy. — Kamera umieszczona jest w lampie pod sufitem. Czy ktoś zna japoński? — Cholera, nie — odparła Pilar. Jej odcieleśniony głos brzmiał chrapliwie. — Rejestruj, co mówią. Wszystko nagraj. Znajdę kogoś, kto zna japoński; jest pewien facet w LA. Wpuść mnie na swoją konsolę, Janino. — Będzie ci potrzebny kombinezon — przypomniała Signy. — Mam ich! — zawołała Janina. Usłyszeli tupot stóp na niewidocz- nej podłodze. I trzaśniecie drzwi. Na ekranie Signy jeden z oficerów na mostku „Siranui" mówił cicho do telefonu. Rozmawiał z Paulem. Obiecał, że spróbuje nawiązać łącz- ność z panem Campbellem, gdy tylko linia będzie dostępna. Dwaj oficerowie skupiali uwagę na ekranach monitorów. Inny gadał bez przerwy do mikrofonu, z podnieceniem, karcąco. Wyprostował się sztywno i odsunął się od ekranu. Sprawiał wrażenie zaniepokojonego, lecz Signy nie znała na tyle dobrze mowy azjatyckiego ciała, aby mieć pewność. — Mówi o „Gojiro" —powiedział Paul. —O jednym zbatyskafów z ,,Kasumi". Cholera, chciałbym pogadać z Campbellem. — Musimy skontaktować się z kimś stamtąd. Jest ta kobieta — powiedziała Signy. — Anna. Technik medyczny. — Cicho! — nakazał Paul. — „Siranui"... Signy otworzyła okno, zobaczyła Paula garbiącego się nad telefo- nem. — Tak — mruknął. Czekał. — Niech pan Campbell zadzwoni do nas jak najszybciej. Rozumiem. Paul odwrócił się od konsoli, by spojrzeć na własną scenę holo. Smugi barw, odbite od widzianego przezeń mostku „Siranui", zabrązo- wiły mu policzki i pogłębiły cienie pod oczami. — „Kasumi" otrzymał kolejną wiadomość z batyskafu. Opuszczają teren poszukiwań i płyną do statku. W wodzie niczego nie znaleźli. Absolutnie niczego. Signy wspomniała, jak pływała w Morzu Korteza, w spokojnej, ciut za zimnej wodzie. Nawet w osłoniętej zatoczce jacht podskakiwał na falach, niekiedy niknąc jej z oczu. Świat, ogromnie samotny, ograniczał się do płaszczyzn wody i nieba. A ona była bezpieczna, bezpieczna i zadowolona, gdyż pokład i pomoc znajdowały się niemal w zasięgu ręki. Nie były zagubione w mroźnym półmroku. „Kasumi" zrezygnował z poszukiwań. Nie było czego szukać, wie- działa. Koniec. Skończone. Co powinna czuć? Jak powinna reagować? Musiała zrobić siku. Chwilę, którą miała pamiętać przez lata, do końcażycia, zdominowała pierwotnapotrzeba fizjologiczna: musiała się wysiusiać. — Niech ktoś spróbuje wywołać Annę de Brum — powiedziała. — Prześlijcie jej wezwanie na monitor w gabinecie. Macie. — Otworzyła kody adresu. — Zaraz wracam. Wyszła na korytarz. Świt był pochmurny, szary, gryząco zimny. Jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Janina za niecałą godzinę powinna udać się na lotnisko; nie mogła zostać w Seattle, ale nie paliła się do wyjazdu. Musi jechać do Lizbony, czy chce, czy nie. Signy usiadła na sedesie. Na uczucie ulgi, towarzyszące opróżnianiu pęcherza, nałożyła się fala zmęczenia. Ziewnęła, czknęła, znowu ziew- nęła. Jak długo spała od wczoraj? Może trzy godziny, może mniej. Wciągnęła kombinezon i spryskała twarz zimną wodą. Czy mogli czemuś zaufać? Żadne z nich nie znało, po pierwsze, warunków panujących w tych wodach. Być może widoczność była niezła; 0 tej porze roku morza nie spowijała prawdziwa noc. A skoro było widno, dlaczego nie odnaleziono Jareda? Czy mógłby utonąć w świetle dnia? Jared był taki silny. Może jakimś cudem zdołał przeżyć. Zabiłam go, pomyślała Signy. Zabiłam go dla pieniędzy. Ale Paul wszystko widział i uważał, że Jared mógł przeżyć. Musieli obejrzeć to, co widział Paul — Signy nie była pewna, czy jest na to gotowa, lecz musieli zrobić to jak najszybciej. Jej Jared, taki ciepły. Chciała poczuć pod palcami jego skórę, teraz, poczuć w nozdrzach zapach jego potu. Zawsze miała tego pragnąć. Jimmy przeniósł obraz mostka na ekran konsoli, gdy Signy wróciła do pokoju. Scenę w Taos zapełniał widok studia w Seattle w czasie rzeczywistym. Signy odebrała wrażenia Pilar, jej smukłe ciało było spięte pod wpływem koncentracji. — Nie śpi. Nie wciskaj mi ciemnoty — mówiła. — Dawaj jego dupę on-line. — Potem jej głos stał się jedwabisty. — Toshiki? Biała Linia? Słodki ronin? Mam dla ciebie robótkę. Janina, w kostiumie, z płaszczem na ramionach, stanęła za Pilar 1 Jimmym. W tej chwili nie miała żadnego zadania ani dostępu do konsoli. — Jasne — mówiła Pilar do Białej Linii, ktokolwiek to był. — Przyślę ci kogoś w ciągu dziesięciu minut. Wiem, nie możesz pracować, gdy jesteś zaspany. Pilar złapała Janinę za rękę. — Mam sukinsyna. Ale prochy trzepną nas po kieszeni. Biała Linia bez tego nie pracuje. — Jest dobrym tłumaczem? — chciała wiedzieć Janina. — Najlepszym. To poeta, tworzy po japońsku i po angielsku. — No to zapchaj mu nos. Nafaszeruj go czym tylko chce. — Janina odsunęła rękę i złapała Pilar za ramiona, jakby chciała je wymasować. — Jimmy, daj nagrania z mostku na ekran Pilar — powiedziała Signy. — Janino, czy nie powinnaś już iść? — Mam jeszcze godzinę. Aleja nie mogę jechać do Portugalii. Nie teraz. — Musisz. Potrzebujemy cię tam. Wirtualna ręką Paula zacisnęła się na ramieniu Signy i pociągnęła ją ku konsoli. — Masz rozmowę. — Co takiego? — Signy rzuciła okiem na pusty ekran. — Halo? — Głos należał do Alana Campbella. — Signy? — Jestem. — Pracowałaś z Jaredem, mówił mi. — Alan transmitował tylko audio. — Alan, co się stało? — Oglądaliśmy jeden z batyskafów. Jared odszedł, powiedział, że idzie na pokład. Nagle ryknęły syreny, ogłoszono alarm szalupowy — tyle mi wiadomo. I wszyscy wołali doktora Balchena. Pomyślałem, że ktoś został ranny. — Rozumiem. A teraz co się dzieje? — „Kasumi" podnosi drugi batyskaf. Wszyscy są zaganiani. — A zatem nic nie widziałeś. — Nie. Przykro mi. — Czy mógłby być gdzieś na statku? Mógłby gdzieś się schować? — Na każdym statku jest mnóstwo kryjówek. Sprawdzę, lecz prze- cież słyszałem, że ktoś od was widział, jak wypada za burtę. Powiem ci, że załoga doszła z tym do ładu po dłuższej chwili. Jesteśmy kupę mil od cywilizowanego świata, a tu raptem jakiś potłuczony gaijin z New Hampshire mówi kapitanowi, że właśnie ktoś spadł z jego statku. Ale sprawdzę, Signy. Poszukam go, tak na wszelki wypadek. — Kiedy wracasz na „Siranui"? — Nie w ciągu paru najbliższych dni, takie mam plany. — Znasz technika, który pracował z Jaredem? — Annę? Poznałem ją. — Słuchaj, spróbujemy się z nią skontaktować. Jak coś zobaczysz, jak będą jakieś wiadomości... — Pogadam z nią statek-statek. Co najmniej dwa razy dziennie, Signy. Czy będę miał jakieś informacje, czy nie. — Dzięki — powiedziała Signy. Cisza. Signy przeniosła spojrzenie do studia w Seattle, gdzie Pilar pukała palcami po konsoli i kiwała głową, aprobując poczynania Białej Linii. Janina siedziała na podłodze, z podciągniętymi kolanami i opuszczoną głową, skrywając twarz. — Możemy zobaczyć sekwencję z upadkiem Jareda? — zapytał Jimmy. — Może znajdziemy cos' pomocnego. Janina podniosła głowę, wstała. Stojąc tak, bez ruchu, w każdym calu wyglądała jak knajpiany zabijaka, który kiedyś w dziesięć sekund wyrzucił z baru na Alasce bandę na wpół pijanych chuliganów. Wtedy trzymała butekę po piwie pełną kruszonego lodu. Teraz, chwała Bogu, miała puste ręce. — Nie sądzisz, że wychodzisz na perwersyjnego podglądacza? — Jej głos ociekał sarkazmem. — Na grzdyla bez wyobraźni, który beztros- ko pakuje się w coś, co innym sprawia ból? Czy tak pan to odbiera, panie McKenna? Ale w tej chwili nie było nic innego do roboty i chybajeszcze żadne z nich nie myślało w pełni normalnie. — Daj mu spokój, Janino — poprosiła Signy. — Jimmy ma rację Może zobaczymy coś, co się przyda. Janina rozluźniła się z widocznym wysiłkiem. Przyciągnęła krzesło, by zająć miejsce obok Pilar. W tle pobrzmiewały słowa wymawiane powoli, z namysłem. Niskim z napięcia głosem Paul redagował wiadomość dla Anny. Signy zacze- kała, póki nie skończył. — Paul? — Tak. — Obejrzyjmy to. — Dobrze. Obserwatorzy zniknęli w cienistym mroku. Zobaczyli to, co widział Jared: rękę, światła pełgające po metalowym pomoście pod nogami. — Gdzie jesteśmy? — zapytała Pilar. — W ładowni „Kasumi" — wyjaśnił Paul. Jared rozmawiał z Campbellem. Mowa jego ciała spowiła Signy, otuliła ich wszystkich niczym kokon wdzięku i siły. Jakiś odgłos zabrzmiał w czasie rzeczywistym: szloch Janiny, natych- miast zduszony. — Nic wielkiego, powtarzałam. Potrzebujemy tej roboty, mówiłam To moja wina — wyszeptała Signy. — Zamknij się, Signy — burknął Paul. Paul odtwarzał wirtualne nagranie z normalną prędkością. Jared wyszedł z ładowni na pokład i Signy wstrzymała oddech, gdy coś od tyłu uderzyło ją na wysokości kolana, zagryzła wargi, gdy statek prze- chylił się i ona/Jared/Pauł wypadli za burtę. Signy poczuła, jak Jared z wysiłkiem rozluźnił mięśnie, gdy czyjaś ręka szarpnęłajego skafander, i rodzące się napięcie, zdumienie i ból, gdy Jared zanurzył się... — To morderstwo — skonkludowała Janina. — Coś go uderzyło. Nie pośliznął się. Jared nie był niezdarą, nigdy w życiu. — Co to było? — zapytała Pil ar. — Osęka. — Paul zamroził obraz, srebrzysty bosak znieruchomiał w locie. Przelotne spojrzenie Jareda nie zarejestrowało śladu żywego ducha, nawet cienia ręki. Paul wygasił tę scenę; znów pojawiło się Seattle, zaskoczone twarze mrugające w jaskrawożółtym świetle studia. — Kto? Dlaczego? — dopytywała Pilar. — To nie ma sensu. — Skylochori. — Signy wymieniła nazwisko, nazwisko martwego marynarza, wywołujące lawinę nie potwierdzonych podejrzeń i usilnie tłumionych obaw. — Myślisz, że został zamordowany? — zapytała Pilar. — Same teorie — rzekł Paul. — Załóżmy, że ten Skylochori był wplątany w sabotaż przeciwko Tanace. Że Mihalis Skylochori służył, albo i nie, na zaginionym statku Tanaki. albo że on go zatopił. Że ktoś nie chciał, by Skylochori zobaczył coś, co zobaczył. — Sabotaż na statku? Możliwe. Komuś, jakiejś grupie, mogło zale- żeć na jego zatopieniu. I może nie życzą sobie kamer na głębokim południu — dodała Janina. — Nie chcą, żebyśmy opublikowali to, co mamy do opublikowania. Jared próbował zdobyć informacje; nikt nic nie wiedział... — To nonsens — przerwała jej Pilar. — Cholera, przecież nawet my sami nie wiemy, co mamy sprzedać. Postanowili zamordować Jareda, bo jesteśmy za podpisaniem traktatu? A może dlatego, że jesteśmy przeciwko? — Ten bosak mógł spaść — podsunęła Janina. — Obluzować się gdzieś tam na górze i obsunąć. — Bzdura. — Pilar spojrzała na ekran przedstawiający sterówkę na „Siranui", bez żadnych napisów. Przemówiła do mikrofonu krtaniowego niskim, natarczywym głosem. — Biała Linia, nie śpisz? — Pewnie, że nie. — Tylko sprawdzam, słoneczko. — Cofnij odrobinę sekwencję z Jaredem — poprosił Jimmy. — Jak spadał. Chyba widziałem... cofnij, Paul. Signy zamknęła oczy, gdy Seattle zniknęło, a obrazy rozmyły się. — Tutaj — powiedział Jimmy. -srebrny łuk metalu widziany kątem oka, utrata równowagi, koci ruch w próbie jej odzyskania, ciemne morze z czarnym cylindrycznym kształtem, który podskoczył raz, gdy woda wzniosła się przed jego/jej oczami. — To zodiak — stwierdził Paul. Zodiak, czarna nadmuchiwana łódź, standardowy środek lokomocji na zdradliwych wodach. Po morzach pływały tysiące zodiaków, i wszystkie wyglądały tak samo. Signy poczuła wznoszącą się wodę, dziwne ciarki na skórze, które można by zinterpretować jako zimno, gdyby sensory skafandra odebrały chłód tak dotkliwy, poczuła silne palce na swoim/jego karku, zobaczyła obły, owalny zarys głowy w okularach. Ostre szarpnięcie w dół i skurcz mięśni, gdy woda zamknęła się na ustach, nozdrzach, oczach. Czarna cisza, z falującym naciskiem, gdy kombinezon rejestrował napór prądów wody na zwiotczałe mięśnie. Signy usłyszała szloch Pilar, cichy, stłumiony. — Paul, nie mówiłeś, że tam ktoś był — szepnęła Janina. — Bo nie widziałem. — Wróć do tej kobiety — poprosiła Signy. Paul zatrzymał nagranie. Świat Signy roztopił się w bolesnej pustce; wszelkie wrażenia zanikły, jakby nagle znalazła się w próżni. Nie potrafiła przyzwyczaić się do wyłączania bez uprzedzenia, nienawidziła tego. Paul od dawna czegoś takiego nie robił. Nie była to najlepsza pora, żeby skrzyczeć go za to, że ją przestraszył. Później mu to wypomni, nie teraz. — Czemu sądzisz, że to kobieta? — zapytał Paul. Ponownie pojawiły się mroczne barwy świtu/zmierzchu i matowy kadłub, i macki mrozu, które jak lodowaty ogień paliły twarz i szyję Jareda. — Myślę, że to kobieta — powiedziała Signy. — Nie wiem czemu. — Ktoś go wyłączył — stwierdził Jimmy. — Co? — zapytała Pilar. — Ktoś wyłączył Jareda. To znaczy, wszystko przestało działać, nie? Gdyby nie żył, a zasilanie by działało, kombinezon przesyłałby nam ruch ciała i fal, prawda? Ma rację, pomyślała Signy. Nie wiadomo, czy Jared utonął, ale na pewno ktoś był w wodzie obok niego. Ktoś, kto wiedział o nim i o na- szym sprzęcie dość, by znaleźć i przekręcić wyłącznik zasilania. — Mogło też dojść do krótkiego spięcia w kombinezonie — dom- niemywał Jimmy. — Nigdy nie wypróbowałem swojego w zimnej wodzie. — Te kombinezony wszystko znoszą. Przynajmniej nasze — po- wiedziała Pilar. — Metal — wtrąciła Janina. — A jeśli sygnały Jareda blokuje coś grubego? Jak tytanowy batyskaf, do którego wcześniej wchodził. Gdyby znalazł się w czymś takim, też nie odebralibyśmy transmisji. Martwy czy żywy, Jared znów stał się realny. Jego obecność w umy- śle Signy przestała być abstrakcyjna, stała się namacalna, obdarzona ciężarem, bezcenna i ludzka. Dla niej istniało przynajmniej jego ciało. Chyba że morderczyni wyłączyła go i pozwoliła mu zatonąć. Zabiję ją. Zabiję ją, uświadomiła sobie Signy. Decyzja ta zmroziła ją; chłód był czysty, ożywczy. Ta kobieta jest gdzieś tam, gdzieś w tym pustkowiu. Znajdę ją i będzie musiała umrzeć. Dom w Taos, przesycony porannym zimowym światłem, już ema- nował ciszą opuszczenia. Zegar wskazywał 6:03. Nie miała dużo czasu na spakowanie, nie, jeśli chciała zdążyć na samolot. Miała nadzieję, że znajdzie rękawice, te z jednym palcem, grube i ciepłe. — Janino, zadzwoń po taksówkę — powiedziała. — Sprawdzę, czy czegoś nie zapomniałaś. Cały czas będę on-line. Jedź do Lizbony, mała. Ja jadę do Jareda. — Kiedy? — zapytał Paul. — Teraz. — A jeśli Tanaka zlekceważy ten wypadek, jak wcześniej z tamtym marynarzem? — zapytała Pilar. — Właśnie dlatego Janina musi jechać do Lizbony. Musimy wyw- rzeć jakiś nacisk, żywy, ciepły i ludzki nacisk na kogoś, kto mógłby nam pomóc. Ja zejdę na lód i zobaczę, co tam można znaleźć. — Wiedziała, że kieruje nią pierwotna potrzeba powrotu do kontaktu bezpośredniego, kontaktu w czasie rzeczywistym, kontaktu z krwi i kości. Wynik stresu. Wiedziała, że w tym przypadku wirtualna nie wystarczy. — Musisz mieć jakieś zajęcie — powiedział Paul. — Nikt nie jedzie tam bez pracy. — Powiedz Tanace, że brakuje nam dokumentacji, by osiągnąć rezultaty. Niech mnie zatrudni do skończenia roboty Jareda. — Dobra. — Twarz Paula skrzywiła się w ponurym uśmiechu. — A jeśli Tanaka nie udzieli nam pomocy? Jeśli jest w to zamiesza- ny? — zapytała Pilar. — Wtedy dostanie od nas coś, o co nie prosił — rzekł posępnie Paul. — Wizerunek, który pogrąży jego firmę na wieki. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Rzadki w zimie widok. Nad miastem lśniła nieskazitelna czapa śniegu na Mount Rainier, tak jaskrawa, że Pilar musiała zmrużyć oczy. Chmury nadciągały znad cieśniny, co było do przewidzenia. Lada chwi- la góra miała zniknąć. Pilar nie uświadamiała sobie piękna zjawiska, bowiem powtarzająca się pętla w głębi jej umysłu odtwarzała pisk opon na asfalcie i zgrzyt dartego metalu. Słyszała brzęk pękającego szkła i pohukiwanie sowy w nagłej ciszy. Ścieżka dźwiękowa z nocy śmierci jej rodziców zawsze była taka sama, każdy odgłos miał przypisane miejsce, ścieżka pamięci zawsze odżywała w koszmarach i znowu biegła, wzbudzona wspomnieniem Jareda tonącego w przejmującym zimnie. Rainier zniknął we mgle. Na płaskim ekranie przesuwało się tłuma- czenie dokonane w nocy przez Białą Linię, rutynowe komentarze zaję- tych pracą ludzi. Nie padła wzmianka o Jaredzie. Pilar obserwowała przesuwające się słowa i zmieniała je leniwymi ruchami brusha w pa- gody i szybujące ptaki. Jimmy, ucieleśnienie skrępowania, siedział cicho obok niej, najwyraźniej nie wiedząc, co ze sobą począć. — To nie jest odpowiednia chwila. Powinienem sobie pójść. Nieobecność Janiny była wręcz namacalna w domu w Seattle. Jej brak sprawiał, że powietrze stało się jakby chłodniejsze, bardziej wilgot- ne. Pilar jednak nadal widziałajędrny zadek Janiny odchodzącej w świt, widziała wojowniczkę, która wyruszała, by /wabić azjatyckiego lisa zwanego Tanaką do swojego legowiska. — Nie — zaoponowała. — Nie sądzę. — Jared jest dla ciebie... kimś szczególnym? — Chcesz wiedzieć, czy jest moim kochankiem? — Tak. Czy tak było? Pilar nigdy w ten sposób o tym nie myślała. Jared wykonywał dobrą robotę ze swoimi kamerami, nieźle się poruszał. W łóżku znał czas i miejsca; znał możliwości kobiety i własne. Wygod- nie było uprawiać z nim seks albo pogadać, albo obchodzić się bez seksu, gdy tak się składało. Ale Jared nie robił ceregieli wokół łóżka, ani przyjaźni, ani pracy... — Tak, jest. Ale bardziej przyjacielem. Jimmy pokiwał głową, jakby rozumiał, co miała na myśli. Może rozumiał. Paul i Signy chcieli mieć Jimmy'ego na widelcu, wywróconego na nice, chcieli, żeby Pilar dowiedziała się, dlaczego Jimmy zaistniał w ich przestrzeni. Chłopiec... zaraz, dlaczego myślała o nim jak o chłopcu? W wirtualnej, gdzie uparł się przebywać przez większą część nocy, zaprezentował twórczy, dalekosiężny umysł, z taneczną lekkością po- mykający przez światy, które postanowił jej pokazać; Jimmy okazał się wnikliwym obserwatorem form wizualnych i muzycznym smakoszem o odjazdowych i eklektycznych upodobaniach. Jednakże bał się ciała. Pilar nie naciskała. Potrzebowała jego zaufa- nia; zamierzała wykorzystać Jimmy'ego, w mniejszym czy większym stopniu, dla celów Edges. Z drugiej strony polubiła go na tyle, by pragnąć zmusić go do otwarcia się, i przez chwilę zastanawiała się, czy mogłaby to osiągnąć bez robienia mu krzywdy. Usidlanie Jimmy'ego mogłoby być intrygującą zabawą. Zasnęli razem, niewinni jak dzieci. Jimmy zaproponował uprawianie miłości w wirtualnej, ze sobą w muskularnej postaci księcia z bajki. Chyba nie był zaskoczony, gdy Pilar odmówiła. Pilar uśmiechnęła się, rozpamiętując zasypianie przy łagodnym szmerze jego oddechu, a potem z siłą przyprawiającą o mdłości natarło na nią inne wspomnienie: Jared walczący, by wychynąć na powierzch- nię, skrępowany grubymi warstwami skafandra. Gdzieś daleko wytłu- czone szkło upadło na zmrożony asfalt, zadźwięczało jak kryształowe dzwonki. Pilar nie chciała zostać sama. — My... oni, to znaczy Paul i Signy, chcą, żebym dowiedziała się, po co tu przyszedłeś. Paul myśli, że zapaskudziłeś nasze transmisje tą swoją muzyką. — Pilar dostrzegła sprzeciw malujący się na twarzy Jimmy'ego. — Tak, mówiłam mu, że to nie twoja wina, i on wie, że sekwencja scramblera pochodzi z ,,Siranui", ale mimo wszystko uważa, że wiedziałeś, co jest grane. — Nie. Na miłość boską, nie. Mówiłem ci, że to przyszło z czymś, co zgrałem z sieci. Pomysł na melodię... Napisałem ją dla ciebie, Pilar, ale nie było w niej nic, co mogłoby wyrządzić jakieś szkody. Posądzacie mnie niesłusznie. — Ty to napisałeś? — Noo, tak. — Niezły kawałek, McKenna. Komponujesz? — Bawię się, tak. — Jimmy wbił oczy we własne ręce, w dłonie spoczywające na kolanach, jakby były obcymi stworzeniami. Były to miękkie ręce, krótkie i szerokie, ale palce zwężały się w sposób miły dla oka. Opuszki nie były szerokie i płaskie, jakich Pilar nie wiadomo czemu nigdy nie lubiła. Sięgnęła po jego dłonie i podniosła je do swojej twarzy tak, że musiał na nią spojrzeć. — Jimmy, to jest piękne. A teraz powiedz, czemu to mi przysłałeś? — Mys'lałem, że ci się spodoba. — Zła odpowiedź. Dlaczego mi to przysłałeś? — Pilar złożyła jego dłonie jak do modlitwy. Pogładziła ich grzbiety. — Z powodu... Z powodu piosenki „Shelter". O Boże, powinna była wiedzieć. Swego czasu zestawiła kilka naj- prostszych melodii na tle sekcji rytmicznej brazylijskich bębnów i sfil- mowała się w najbardziej tandetnym ze wszystkich kostiumów fantazy, z mosiężnym biustonoszem usianym ametystami, których fasetki odbi- jały chrom i błyski synchronicznego błękitnego światła. Słowa piosenki brzmiały jak kołysanka, kojąca i miękka, opowiadały o schronieniu, ucieczce, bezpieczeństwie. Paul zawsze tytułował to dzieło „Mama Neon". Pilar spojrzała w czujne oczy Jimmy'ego, tak gotowe do zranienia, i zobaczyła w nich — uwielbienie. — Chciałem cię poznać. Zdobyłem więc twój adres od Białej Linii. Wspomniał o waszej firmie. Kiedy powiedział, że ktoś szuka awangardowej grupy do zrobienia reklamy, podesłałem im Edges. Bo słyszałem... — Że zgubiłam koszulę na tournee. — Tak. — Byłeś i widziałeś mnie? — Pojechałem na koncert w San Francisco. — Podobał ci się? — Nie. — Oczy Jimmy'ego szukały w twarzy Pilar śladu reakcji. Próbowała niczego nie okazać. — Nic przypuszczałem, że to naprawdę ty. Nic Mama Neon. Tylko kobieta na scenie. Co zatem skłoniło go do szukania prawdziwej Pilar, z krwi i kości, mieszkającej w tym domu? Dzielny człowiek, Jimmy, postanowił spotkać się twarzą w twarz z rze- czywistą Pilar, z niedoskonałą i pełną wad kobietą, która w tej chwili pachniała niezbyt przyjemnie po ciężkiej pracy. — Jimmy? Kto jeszcze słyszał twoją muzykę? Czy odtwarzałeś ją komuś? — Tak. Tylko jednej osobie, w sieci. To nie był ktoś, kto byłby... sama wiesz. — Komu? — Była na Sri Lance, więc chyba to nie ma znaczenia. — Jimmy z trudem przełknął ślinę; zaschło mu w gardle. Pilar pomyślała o kawie, której jeszcze nie piła. Zwykle parzeniem zajmowała się Janina. — Kto to taki? — Wiecznie Zielona. Znam ją tylko pod tym imieniem. Znalazła mnie, kiedy pracowałem w Houston. Wiesz, tam gdzie po raz pierwszy spotkałem Signy. Biała Linia nagrał mi tę robotę; powiedział, że w Gulf Coast potrzebują kogoś, kto jest dobry w nietypowej grafice cyfrowej — Urwał, wyraźnie czekając na jej znak, że nie wie, o co chodzi. — Potrafię przemieniać cyfry w piękne rzeczy, Pilar. Rzeczy, które można podnosić i trzymać, którymi można rządzić. Doktor James McKenna, fizyk, ale zajmuję się analizami strukturalnymi, w wirtualnej. — Wiecznie Zielona — powtórzyła z zadumą Pilar. — Gdzie ona jest teraz, Jimmy? — Nie wiem. Zniknęła. — Zniknęła? Gdzie? — Biała Linia wspomniał, że gdzieś w Japonii. Tak sądzi. — Ty żałosny gówniarzu — warknęła. Edges zostali sprzedani. Tanace? Rywalowi Tanaki? Konkurencyjnej kompanii, jednemu z kon- glomeratów, które arbitralnie wysyłają hackerów na przeszukiwanie sieci, by usidlać nowe firmy dla czystej praktyki? Jimmy nawet nie dostał zapłaty za wpakowanie ich w kabałę, i to było najsmutniejsze. Pilar podniosła się z fotela i odeszła od niego. Chciała napić się kawy. — Przepraszam — bąknął Jimmy. — Pójdę już. — Za cholerę — rzuciła przez ramię. — Przyjdziesz tutaj, teraz, i umyjesz parę kubków. — Paul? — krzyknęła do kuchennego mikrofonu. — Już jej szukam — odpowiedział zawołany. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Signy zarzuciła skafander na ramiona i wysiadła z samolotu w ciepły wilgotny przepych hawajskiego powietrza i zapach kwiatów plumerii. Przewodnicy wycieczek trzymali ich całe naręcza, splecione w wieńce, czekając na grupy Japończyków kotłujących się przy pobliskiej bramce. Za przewodnikarni tłoczyło się stado znudzonych szoferów z tablicami w dłoniach. Signy minęła ich, skupiona na przypomnieniu sobie drogi do hali odlotów międzynarodowych. — Signy Thomas? Panna Thomas? Japonka w ciemnopomarańczowym dresie machała nad głową tab- liczką ze starannie wykaligrafowanym napisem SIGNY THOMAS. Dres z lekkiej mediolańskiej bawełny zdecydowanie nie był przyodziew- kiem wynajętych przewodników. — O mnie chodzi? — zapytała Signy. — Tanaka zarezerwował pani lot do Nowej Zelandii. Musimy się pospieszyć. — Zdobyła pani miejsce? W liniach lotniczych powiedziano mi, że nie mają nic wolnego do jutra. — Tędy, proszę. — Dziewczyna wetknęła tabliczkę pod rękę i opu- ściła głowę. Signy próbowała dostosować tempo do jej spiesznych kroków. Pilotka była niska i drobna. Proste czarne włosy miała rozdzie- lone starannie nad karkiem. Widoczny trójkąt skóry był blady i gładki, dziwnie pociągający. Dziewczyna przeciskała się przez tłum z umiejęt- nością dobrego napastnika futbolowego. Signy wklinowała się w grupę hawajskich aktywistów czekających przy stanowisku odpraw. Męż- czyźni ubrani w oficjalne sarongi, z obszernymi płaszczami przeciwdesz- czowymi zaopatrzonymi w zimowe podpinki, bez większego zaangażo- wania rzucali pod jej adresem długie, wielosylabowe przekleństwa. Ochroniarz lotniska podniósł aksamitny sznur i ruchem ręki zaprosił Signy na wyłożoną dywanem pochylnię, która biegła do otwartych drzwi samolotu. Signy poprawiła worek na ramieniu i odwróciła się do pilotki. — Dziękuję. — Nie ma za co. — Dziewczyna patrzyła pod nogi. — Pani przyja- ciółka, Janina Hull, jest bardzo... stanowcza. — Tak — uśmiechnęła się Signy. — Bardzo. Usadowiona w pierwszej klasie, pod lekkim kocem, jakie dostaje się zawsze, gdy się poprosi, Signy przeklinała się za głupotę. Jared nie żył, cholera, a jego ciało nie było Jaredem, nie było tym, czego szukała. Albo też Jared żył, lecz ona raczej nie miała szans, żeby uchronić go przed śmiercią. Wszystko możliwe do osiągnięcia w czasie rzeczywistym mogła załatwić dużo lepiej w domu, gdzie w pogotowiu czekały wszyst- kie modemy komunikacji znane w cywilizowanym świecie. Głupia, głupia, czemu nikt tego nie powiedział? Uległa prymitywnej potrzebie zrobienia czegoś, nawet jeśli było to bezsensowne. Ponieważ tacy właśnie byli ludzie, z typowymi dla krę- gowców, stałymi i nieodłącznymi odruchami walcz-albo-uciekaj. W rozpaczy czy w niebezpieczeństwie, każdy reagował w nieskom- plikowany sposób jaszczurki: trzymaj się ciepło, jedz, uciekaj. Signy unosiła się nad światem wody, pędząc donikąd z prędkością siedmiuset mil na godzinę, z powodu nieuchronnego posiadania łuków odrucho- wych w tyłomózgowiu. Signy odpłynęła w niespokojną przestrzeń wyznaczoną przez ryk silników, w pozaczasową pułapkę, w której wszyscy czekają, zawsze, na otwarcie zamkniętych drzwi. Przebudziła się, słysząc natarczywy głos, który z zawodową troską powtarzał: — Proszę pani? Panno Thomas? — Słucham? — Signy starała się nie okazać odczuwanej irytacji. — Widziałam, jak mruga. Na nadgarstkach. — Kobieta wskazała światełka kontrolek, z których dwa migały nagląco. — Aha. Dziękuję. Stewardesa ociągała się przy jej fotelu, jakby miała ochotę zostać. — Odpowiem od razu — powiedziała Signy. — Wybaczy pani? Kobieta zmarszczyła brwi i znalazła sobie zajęcie gdzieś indziej. Dwa światełka należały do Janiny i Pilar. Światełko Paula było zgaszo- ne, Jareda też. Oczywiście. Czemu to ją zaskoczyło? Signy zwinęła koc w ten sposób, że utworzył on kaptur tłumiący nieco jej głos, i założyła gogle. Kamery Janiny spoglądały spomiędzy kolumn z żółtawego kamienia na zalany łagodnym światłem dziedziniec, na którym skrzydlata jasz- czurka z marmuru zwijała się wokół globu. Z jej pyska tryskała struga wody do sadzawki okolonej kremowym brukiem. — Jesteś już na miejscu? — zapytała Signy. — Jestem w zamku — odparła Janina. — Mam widok na otoczony murem... ogród? — Jej oczy błądziły po dziedzińcu. Zatrzymały się na mauretańskich balustradach, na wykrzywionym pysku rzeźbionej chimery. — Słyszałam, że byłaś stanowcza w stosunku do ludzi Tanaki na wybrzeżu. — Stanowcza? Nie. Zachowałam się jak agresywna suka. —Janina zlustrowała łazienkę, wannę z błękitnych i białych kafelków, i biurko, z nowego drewna, które wyglądało jak stare. Jej przenośna konsola była już podłączona. Szuflady biurka świeciły pustkami. Janina usiadła na łóżku i zaczęła przeglądać zawartość worka. — Pan Itano zabiera mnie na kolację do Furasato. — Furasato? — To sieć restauracji, dają tam przyzwoite sashimi. Tak mówi Itano. — Janina wyciągnęła z worka szarą tunikę, strzepnęła ją. — Nie. Załóż tę bladoniebieską, dobrze? — Jasne. Signy, na jutro rano będzie mi potrzebna zrobiona przy- najmniej z grubsza sekwencja. Coś, co mogłabym pokazać Itano. Mo- żesz, na miłość boską, dać na zapęd Paulowi i Pilar? Potrzebuję paru trzydziestosekundowych kawałków, które mogą przechylić opinię w jedną albo w drugą stronę — coś na poparcie systemu połowów kontyngentowych jeśli sytuacja będzie tego wymagała, i coś na popar- cie licytacji, jeśli zdołam przekonać Itano do tego systemu. Według mnie to drugie jest najlepszym rozwiązaniem. — Zatem wpłyń na niego. Spraw, żeby zmienił zdanie. — Gówno. Jestem inżynierem od śmieci, nie dyplomatą. — Jesteś czarodziejem środowiskowym, dyplomowanym. To nie- zmiernie szacowny fach w dzisiejszym świecie, który jest niczym więcej jak hałdą odpadków. Nie sądzę, żeby Itano o tym nie wiedział. Janina weszła do łazienki, z kurkami w kształcie delfinów. Spryskała twarz wodą, przybliżyła twarz do lustra i naciągnęła zewnętrzny kącik powieki. Powieka była napuchnięta. — Płakałaś — stwierdziła Signy. — Naturalnie. — Nie płacz w towarzystwie Itano. — Chrzań się. Będę płakać, kiedy i gdzie będę miała ochotę. — Janino, nie zawal tego kontraktu, dobra? Jestem pewna, że Jared żyje. Nie wiem dlaczego, ale tak uważam. Myślę, żejest szansa, by Itano pomógł nam go odzyskać. — Jared nic żyje. Przyjęliśmy robotę, okazała się niebezpieczna, Jared zginął. Ale nie ty go zabiłaś, Signy. — Jeśli nie żyje. to ja go zabiłam. — Bzdury. Brednie. Przestań, Signy. Nie słyszałaś, że my wszyscy porzucamy tę robotę? Janina wygładziła tunikę na biodrach. — Muszę zejść do holu. Idziesz na kolację? Podłączę was do plusk- wy Paula. Będzie podsłuchiwał. — Aha. dobra. — Więc to zrobię. Signy wyłączyła Janinę i uzyskała dostęp do New Hampshire. W studiu Paula panowała cisza. Mrok rozjaśniał tylko czerwony żar z kominka. Signy dostrzegła nieokreślony kształt, stertę zmiętych ko- ców na podłodze. Paul westchnął. Przewrócił się na drugi bok i znów zapadł w sen. Signy zostawiła go w spokoju i wezwała Seattle. Studio ukazywało mostek „Siranui". W okienku w kącie, na trójkąt- nym znaku wyobrażającym stylizowaną dwupasmową drogę z jaskra- wymi białymi liniami, widniały napisy. ZBLIŻA SIĘ TRAWLER Z PEŁNĄ ŁADOWNIĄ. PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO ODEBRANIA. Wyglądało na to, że człowiek Pilar cały czas jest on-line. Słowa powędrowały do schowka, na ich miejscu pojawiły się nowe: OBSŁUGA ODKURZACZA Z POPOŁUDNIOWEJ ZMIANY STAWI SIĘ W ŁADOWNI O 21:00. — Co to jest odkurzacz? — zapytała Signy kogoś, kto mógł słuchać w Seatlle. — Signy? To ty, dziewczyno? — zawołała Pilar. — Tak. — Może wiesz, gdzie Janina trzyma keczup? Jimmy poszedł na Pikę Street i przyniósł te cudowne krewetki. Próbuję upichcić pad thai. — Cokolwiek by to nie było — mruknął McKenna. Pilar nie przepędziła go. Do licha, co ona wyprawia? — Jeszcze tam jesteś, McKenna? — Nadal tu jest — odpowiedziała Pilar. — Mówi mi wszystko, co wie, Signy. — To coś pożytecznego? — Chyba wiemy, jak nasz system został zainfekowany, i dość dobrze orientujemy się, kto mógł to zrobić. Ktoś o imieniu Wiecznie Zielona, jak się wydaje. — Hacker? — W pewnym sensie — włączył się do rozmowy Jimmy. — Nie mogę rozgryźć zasady, na jakiej to działało. Przyglądałem się... Signy. Pilar mówiła mi, co cię spotkało, powiedziała o tym przebiciu sensorycz- nym. Przykro mi. Ja tego nie zrobiłem, ale i tak mi przykro. — W porządku. Świetnie — powiedziała Signy. Pilar od miesięcy nie sprawiała wrażenia takiej szczęśliwej. McKenna to tylko dzieciak. Signy mogłaby zaufać instynktom Pilar, choć odrobinę. Jimmy nie mógł nikomu zrobić krzywdy; Paul go pilnował. — Myślisz, że ta Wiecznie Zielona pracuje dla Tanaki9 — Nie wiem — odparł Jimmy — To kapkę pogorszyłoby sytuację, prawda? — powiedziała Pilar. — Ale czemu ktoś od Tanaki miałby być zainteresowany sabotowaniem nas? Przecież dla nich pracujemy. — Paul im nie ufa — rzuciła Signy. — Paul nie ufa nikomu. Mniej więcej zgodne z prawdą. — Jimmy, pad thai to omlet z krewetkami — wyjaśniła Signy. — Mniej więcej. — Ale smakuje dziwacznie? — Tak. — No no, uważaj, Thomas — warknęła Pilar. — Janina potrzebuje... — Mówiła nam. Nie potrafię niczego wymyślić. Niczego, co można by przygotować w ciągu sześciu godzin. — Pilar mówiła z kuchni, na jej głos nakładał się dźwięk trzepaczki. — Coś będziemy musieli wymyśleć — powiedziała Signy. — Jak długo Paul śpi? — Parę godzin. Obudzę go niedługo. — Zrób to. — Jared, Jared oni opychają się i pieprzą jak oszalałe fretki. Cholera. — Co słyszałaś od floty? — Tylko rozmowy urzędowe, jak zwykle. Jak najzwyklejsze zwy- kle. — Aha. — Skądś napłynęła fala zmęczenia i Signy ziewnęła. — Wezwę cię, kiedy coś wymyślimy — słowa Pilar dobiegały Z daleka, były bez znaczenia. W ustach miała sucho, gdy obudziło ją brzęczenie budzika. Signy poprosiła stewardesę o szklankę club sody. Hamowana ograniczeniami małego wyświetlacza, na którym widziała obrazy stereoskopowe z ekra- nów w Seattle i New Hampshire. ale który nie zapewniał odbierania dotyku, zapachu czy prawdziwego bezpośredniego dźwięku, Signy pa- trzyła na dzieło Pilar i Jimmy'ego: Szare pasma mgły wirowały nad aluzją wody i trzcin. Żuraw z nie- zdarną gracją rozpostarł białe skrzydła obrzeżone elegancką czernią. Czteronutowy motyw, grany pianissimo w głuchych syntetycznych tonach, przewijał się przez przypadkowe, hipnotyczne rytmy. Zdawały się one dochodzić z brzegu wody, albo spod niej. Na powierzchni zmarszczki tworzyły siei wygładzały. Żuraw dźgnął taflę dziobem —jeden błyskawiczny ruch — i wyłowił błysk wijącego się srebra. Jasne kropelki wystrzeliły wachlarzem z szamocącej się ryby i upadły na wodę. Od każdej rozeszły się kręgi, stopniowo wytracające energię. Żuraw zadarł głowę, by płynnie przełknąć zdobycz. I znów znieruchomiał, wyczekująco. [Paul] To piękne, Pilar. Tak, piękne, pomyślała Signy. — Zbyt tropikalne — powiedziała, na przekór, ponieważ warkot silników przenikał do jej duszy i ponieważ Jared zaginął z jej winy, czego nikt nie chciał przyznać, niech ich diabli. [Paul] Umiarkowane, nie tropikalne. — Nieważne. Słuchaj, po prostu nie sądzę, że to zadziała, nawet jako wstęp. Kierujesz tę pierwszą prezentację do Komisji Traktatu Antarktycznego, po przejrzeniu przez Itano i jego chłopców. To ozna- cza, że musisz wziąć pod uwagę dyplomatów o sprecyzowanych poglą- dach i typy ze średnich szczebli ministerstw spraw zagranicznych. Oprawa jest japońska i może zmierzwić jakieś etniczne piórka. Poza tym, gdzie pingwiny? — Wszyscy kochają pingwiny — powiedziała Pilar. — Są symbo- licznie neutralne, niewinne i nadmiernie wykorzystywane. I zabawne. Tanaka pod żadnym względem nie chce wypaść zabawnie. Dba o zacho- wanie twarzy, i tak dalej. — Kierownicy Tanaki nie przejęliby się w najmniejszym stopniu, gdybyś umieściła ich kierownicze twarzyczki na paru pingwinach i ka- zała im brodzić przed widownią. Nie, gdyby to przyczyniło się do osiągnięcia celu — powiedziała Signy. Ale czego chciał Tanaka? Nie ciągnął dużych zysków z połowów, przynajmniej tak mówiła Janina. A Itano mówił o ochronie, mówił o planach długofalowych. Co dla tych ludzi oznaczało określenie „długofalowy"? Dwadzieścia lat? Dziesięć? Paul zgłosił się z New Hampshire, tym razem na wizji i fonii. — Nie znamy produktu. Zdobyliśmy parę profili tych dyplomatycz- nych gryzipiórków, z którymi będziemy mieli do czynienia w Lizbonie. Możemy założyć, że Brytyjczykom i Argcntyńczykom będzie wszystko jedno, lecz flocie chilijskiej zależy na udziale w połowach, a jest zbyt słaba finansowo, żeby być bardziej konkurencyjna. Jest jeszcze koalicja rosyjska; oni też nie mogą wystąpić z przyzwoitą ofertą. Brakuje im dostatecznie dobrego sprzętu. Propozycja licytacji nie przypadnie im do gustu. — Opowiedzą się ?a rywalizacją, przynajmniej dla zachowania pozorów. Wskrzeszona kapitalistyczna etyka — rzekła z przekonaniem Pilar. — Tak czy owak, nie wiemy, co Janina ma dać Itano, by zgodził się kupić nasz pomysł — powiedział Paul. Zarost na jego podbródku wy- dłużył się o kolejne ćwierć cala. — Signy, musimy zobaczyć, co ona robi. — Nie mamy czasu, przyjacielu. Och, słuchaj z nią, jeśli chcesz. — Ty to zrób. — Nie chcę. Boję się, że naciska na Itano, by znalazł Jareda, a jeśli wyprowadzi go z równowagi, najprawdopodobniej zostaniemy bez pra- cy. Wtedy nigdy nie odnajdziemy Jareda. Nigdy nie dowiemy się, co się z nim stało. Nigdy nie... — Signy z trudem przełknęła ślinę. — Och, czemu nie dać im tego żurawia? Obrób go dla tych arystokratów. Zaapeluj do wrodzonego snobizmu dobrze wykarmionych. Ja zajrzę do Janiny. Signy zniknęła im; Paulowi, Pilar, Jimmy'emu. Janina spoglądała znad krawędzi kieliszka z winem na Itano, który z czarki z ryżem trzymanej tuż przy dolnej wardze wyłowił pałeczkami coś" zielonego i oślizgłego. Itano odstawił miseczkę i precyzyjnie ułożył pałeczki na porcelanowej podstawce. Janina umieściła na stole mały notebook, dzięki czemu Signy mogła przesyłać jej wiadomości. Japońska etykieta dopuszczała możliwość korzystania z sieci nawet przy kolacji. Garnitur Itano mógł być naszpikowany kamerami. Jeśli tak, nie było ich widać. Może niczego nie rejestrował. Zważywszy na jego status, było to możliwe. — Piractwo nadal istnieje — mówił. — W niektórych portach można siedzieć w hotelu przy dokach i obserwować wchodzące i wychodzące statki. I wypytywać o daty dostaw. Och, tego się nie rozgłasza. Nawet właściciele statków, które zniknęły, nie starają się zwrócić na to uwagi. — Dlaczego? — Janina odstawiła kieliszek i przesunęła palcem po jego krawędzi. — Takie informacje niepokoją udziałowców. A statki rzadko bywa- ją niszczone. Zmienia im się nazwy i przerejestrowuje. Niekiedy można je odzyskać. — Czy w tym celu wynajmuje się inną grupę piratów? Itano mrugnął i napił się herbaty. Mrugnął? Urodził się i kształcił w USA, w jego języku i gestach mieszały się naleciałości azjatyckie i typo- we dla Zachodniego Wybrzeża, przez co trudno go było odczytać. Signy chciała przestrzec Janinę przed tym, ale nie chciała jej dekoncentrować. — Czy Tanaka stracił jakieś statki w wyniku aktów piractwa? — zapytała Janina. Itano obrócił w dłoniach filiżankę z herbatą. Była na wpół pusta. Popatrzył na nią ze ściągniętymi brwiami. — Jestem pośrednikiem, w tej pracy wasza grupa służy nam. Będę waszym nauczycielem, jeśli mi pozwolicie; postąpicie mądrze, godząc się na tę rolę. — Mongolskie fałdy jego oczu kontrastowały z wąskim nosem; cholera, jego twarz odzwierciedlała mieszankę kultur i Signy zastanowiła się nad jego pochodzeniem. — Może pani zadawać mi bezpośrednie pytania, Janino Hull, ale proszę pamiętać, że ja mam wrażliwość Kalifornijczyka. Radzę zachować większy umiar w rozmo- wie z samym panem Tanaką. — Wezmę to pod uwagę. — Janina skosztowała herbaty. Skądś z tyłu dobiegł zawodzący dźwięk samisenu. Dwoje ludzi przy sąsiednim stoliku gawędziło po japońsku. Byli zajęci sobą. Byli przystojni. Byli doskonali. Byli, uświadomiła sobie Signy, ochroniarzami Tanaki. — Będę rozmawiać z samym panem Tanaką? — zapytała Janina. — Nie wiem. [Signy] Nalej mu herbaty. Śmiało, bądź blond gejszą, o jakiej marzył przez całe życie. Janina podniosła imbryczek. Robiąc to, odsunęła palcami rękaw wyimaginowanego kimona. Gdzie ona się tego nauczyła? — zaciekawi- ła się Signy. Janina wcisnęła klawisz „nie przeszkadzać", poprawiła urojony rękaw i podała filiżankę Itano. — Dziękuję. — Piractwo, kradzieże, fałszywe raporty dotyczące połowów, głód — powiedziała. — Jaka jest odpowiedź na ten głód, panie Itano? — Dlac/ego nie mówisz mi po imieniu? Nie jesteśmy przeciwnika- mi, Janino. — Chyba nie potrafię wymówić twojego imienia. — Kazuyuki. Dobrze, mów mi Kazi. To łatwiejsze. — Kazi. Jaka jest twoja odpowiedź? Nie chodzi mi o stanowisko kompanii. Jesteś jankesem jak ja, mieszkałeś w Pało Alto między falochronami i ogrodzeniami kampusu. Widziałeś, jak twarze za tymi drutami stają się coraz szczuplejsze. Czy istnieje jakiś sposób, by wszyst- kich nakarmić? — Wszystkich nie wykarmimy. — Kazi zmarszczył czoło i wbił oczy w stół. — Nie możemy zrobić tego teraz; nie będzie to możliwe w ciągu kolejnych dwudziestu czy trzydziestu lat. Potem też nie będzie- my w stanie, chyba że pozostanie do wykarmienia niewielu ludzi. Janino, wiesz o tym. Nie wspomniał o Afryce. Obecnie nikt tego nie robił. Głodujące bandy grasowały po afrykańskich pustyniach, pozostałe plemiona sprzy- mierzały się w świętych wojnach przeciwko obcym. Świat znał imiona zwycięzców: Joruba, Masajowie, Zulusi. Kontynent wczesnej śmierci i jeszcze wcześniejszych narodzin; reszta świata próbowała ignorować Afrykę, pozwalała, by chaos wrzał bez przeszkód. Signy wiedziała, że pewnego dnia Afryka przyciągnie powszechną uwagę. Pewnego dnia powstanie tam Nowy Człowiek, aby osądzić tych, którzy odwrócili się plecami. — Tak — przyznała Janina. — Wiem. — Nawet jeśli życie w morzu przetrwa, a może nie przetrwać, muszą istnieć inne źródła. Hodowla w cysternach, kryl przystosowany do nowych warunków, nawadnianie mało wydajnych gruntów słoną wodą. — Widziałem przykład takich terenów. Jest zniszczony na wieki. — Tak. Ląd i tak zostanie zalany za sto lat, gdy morza się podniosą. — O ile poziom mórz nadal będzie się podnosił. — Irygacja słonowodna umożliwia uprawę roślin tolerujących sól, które z kolei są podstawą upraw w cysternach. W cysternach można wyhodować tony komórek marchwi, komórek kukurydzy. — Kazi po- patrzył na Janinę, krzywiąc wargi we własnej wersji ponurego uśmiechu. — Znasz tyle samo odpowiedzi, co ja. — Mam nadzieję na więcej. — Nadziej a jest przekleństwem. — Czy to japońskie przysłowie? — Możliwe. Janina pochyliła się nad wąskim stołem i bardzo, bardzo ostrożnie położyła palce na grzbiecie dłoni Itano. — Lubię cię. — Jesteś piękna. — Jestem... stanowcza. Pomóż mi odkryć, co przydarzyło się Jare- dowi. Cofnął rękę. — Waszemu zaginionemu kamerzyście? Z przykrością usłyszałem, że spotkał go pech, ale warunki kontraktu obejmują rekompensatę za przypadkowy zgon. Z pewnością jest ona odpowiednia. Rekompensata? Rozliczenie z pracownikiem firmy: bardzo nam przykro, oto gotówka. Signy zacisnęła dłonie na poręczach fotela. To tylko biznes, zdawał się mówić Itano. Ale Jared nie był tylko biznesem, Edges nie byli tylko firmą. Edges, uświadomiła sobie, są rodziną. Mamy siebie, i to wszystko, co mamy. — Rekompensata? Rekompensata? — powtarzała z naciskiem. — Pieniądze nic mają nic do rzeczy! — Nie rozumiem. — On jest moim przyjacielem — wyszeptała. — Kochankiem? — Przyjacielem. — Rozumiem. Itano sięgnął do jej ręki i złapał ją tak, jakby chciał zmiażdżyć palce. — Spróbuję pomóc, Janino Hull. — To nie tylko biznes. Stanowimy zespół. Jesteśmy sobie bliscy. — Aha, lojalność. Tak. — Jesteś zaskoczony? — Jestem zadowolony. I spojrzał na nią. Janina właśnie zapunktowała w jego oczach. Ten sukinkot miał zamglone spojrzenie i wyglądał tak, jakby był gotów jeść z pokrytej drobnymi odciskami ręki Janiny. [Signy] Co więc, do diabła, wciśniemy im rano? — Umiar — odparła na głos Janina. Itano zrobił zdumioną minę.- Jest konieczny w pewnych rzeczach, a w innych nie. — Końcówka zdania była przeznaczona dla jego uszu. — Chodźmy się kochać, Kazi. Wyjdźmy stąd, chodźmy do mojego pokoju i kochajmy się. [Signy]!!! Itano w jednej chwili poderwał się na nogi. Obszedł stół i odsunął jej krzesło, gdy wstawała. [Signy] Pomogę doprowadzić do porządku twoją prezentację. Część. Lotnisko w Christchurch. Signy szła przez pas startowy, po asfalcie, który w tej części świata zwano makadamem i który w prażącym słońcu śmierdział tak samo jak wszędzie indziej. Obsługa lotniska zapakowała ją w furgonetkę i wysłała do miasta na obiad. Czyste wzgórza, czyste ulice, zabudowania jakby żywcem przeniesione z londyńskiego przed- mieścia — równie nie na miejscu jak Signy. Godzinę później, mrużąc oczy w słońcu, Signy doszła do wniosku, że samolot australijskich linii lotniczych jest raczej mały. Maszyna przycupnęła na pasie, czekając na start w kierunku McMurdo. Zapew- niono ją, że stamtąd ktoś przewiezie ją na ,,Siranui". — Tutaj, dziewczyno — zawołał wąsaty pilot, wyciągając rękę, by pomóc jej wejść po stopniach wyciętych na wierzchu skrzydła. Miał rumianą cerę, piegowatą i pryszczatą, zniszczoną przez słońce; jego oczy były wyblakłe, wręcz bezbarwne, zmrużone i okolone jasnymi rzęsami. Miał miły uśmiech i Signy spróbowała uśmiechnąć się do niego. — Nie, ja to wezmę. — Wyciągnął rękę po worek, który próbo- wała przecisnąć przez drzwi samolotu. — Pójdzie do tyłu. Signy skinęła głową i zajęła jedno z sześciu miejsc. Usłyszała dudnienie za plecami. Samolot zakołebał się, gdy pilot przestąpił nad jej nogami w drodze na swój fotel. Jezu, kiedy go zbudowano? — Wyglądasz na zmęczoną, jeśli wolno zauważyć — powiedział pilot. — Jestem zmęczona. Bardzo. — No to dobranoc. — Pchnął dźwignię i oparcie fotela rozłożyło się niemal poziomo. — Jest tu jakaś regulacja? — Nie w moim samolocie, kochanie. Startujemy. — Dobra — mruknęła Signy. Silniki ryczały okropnie głośno. Wy- ciągnęła się w fotelu i rozprostowała nogi; co za ulga. Czuła, jak wznoszący się samolot przydaje jej ciężaru, i rozkoszowała się tym uczuciem. Każda godzina podróży zbliżała ją do Jarcda. ROZDZIAŁ SZESNASTY Pilar i Jimmy drzemali na zmianę, kolejno opadając na poduszki w stu- diu w Seattle. Pilar budziła się od czasu do czasu, by przejrzeć tłumaczenia rozmów z „Siranui", nie znalazła jednak niczego użytecznego. Jared musiał być martwy. Signy leciała donikąd i nic nie miała znaleźć. Pilar czuła jakąś wewnętrzną pustkę, puste miejsce, w którym póź- niej, ale nie teraz, miało narosnąć uczucie smutku, gniewu, wściekłości. Pod koniec dnia zaczęli z Jimmym nabierać tempa w pracy, bez dyskusji, bez umawiania się. Pilar zaparzyła nowy dzbanek kawy i wy- słała Jimmy'ego do kuchni na poszukiwanie czegoś do jedzenia. Widząc pusty ekran Białej Linii, pomyślała, że tłumacz przysnął. [Pilar] Biała Linia, człowieku, jesteś tam? [Biała Linia] Nic do powiedzenia. Na południu cisza. [Pilar] Długo pracujesz, kiedy pracujesz. [Biała Linia] Cesarzowo, masz rację. Muszę się przekimać. [Pilar] Okay. Nagrywasz? [Biała Linia] Nagrywam. Zzzz — już. Więcej później. Puściła go. Popijając kawę, słuchała Jimmy'ego i Paula, którzy śledzili dostępne raporty na temat stanowisk dyplomatów w Lizbonie, jak gdyby Konwencja Antarktyczna była giełdą. Albo wyścigami. Za- chowywali się jak gracze w jakimś dziwacznym dżokej-klubie. Paul zdawał się działać na podstawie dogmatu obłąkańczego solipsyzmu: jeśli będziemy zajęci, zeszła noc się nie wydarzy. Jego maniackie podejście wydawało się niemal aktem wiary. Zaśmiał się z czegoś, co powiedział Jimmy. Wygłupiali się jak starzy przyjaciele. Paul nie zawierał łatwych znajomości; Jimmy rozbroił go cichym pokazem graficznych umiejętności, spokojem. Gdy był pochłonięty pracą — do granic obsesji — traktował Paula i Pilar jak pożyteczne bazy danych, nic więcej. Takie pomijanie rytuałów wzajemnego pozna- wania się wywoływało u niej wrażenie, że znają się od lat. Jak na dzieciaka z poważną dysleksją społeczną Jimmy radził sobie całkiem nieźle. Pilar zajrzała do ich przestrzeni roboczej: waga, z rodzaju tych, jakie zwykle trzyma ślepa sprawiedliwość, tylko że tutaj w dłoni syreny. Krab Paula i żaba, zapewne Jimmy'ego, wrzucały pakiety informacji w pudła oznaczone jaskrawymi flagami poszczególnych państw, a następnie stawiały je na jednej lub na drugiej szali wagi. Pudła były znajome, przypominały rusztowania używane przez Edges jako konstrukty osobowości. Krab zauważył obecność Pilar i rzucił w jej kierunku kubeł papierów. — Po co to? — zapytała. — Symulujemy głosowanie, przygotowując prognozę dla personelu Tanaki — wyjaśnił Paul. — Jasne. Cokolwiek powiesz. — Pilar pomogła zapakować pakiety nazwisk dyplomatów, ich akt szkolnych, upodobań i hobby, o ile takowe były znane, do koronkowych pudeł wiadomych faktów, które po zesta- wieniu pozwalały określić nastawienie i podatność na wpływy grupy osób uczestniczących w Konwencji Traktatu Antarktycznego. Krab podniósł pudła, obrócił je w kleszczach i spiętrzył na szalach. Szale i syrena kołysały się w niewidzialnym prądzie, który porwał pudło dopiero co zapełnione przez Pilar (Meksyk). — Co jest?! — Efekt pływów — odparł Paul. — Kombinacja giełdowych cen zboża, fluktuacji walut, wiadomości z sieci i innego materiału, który może „zachwiać" opinią. Śliczne, co? — Śliczne. Pilar opróżniła kubełek i wyszła. Gdzieś w oddali, krab i żaba wydały okrzyki protestu. Nie zwróciła na nie uwagi. Signy była off-line i, jak Pilar miała nadzieję, o tej porze spała już w McMurdo. Janina? Pilar przełączyła się do Lizbony. Świat Janiny ograniczał się do koszyka z ciastami na białej serwecie obok potężnego kubka z kawą. Janina siedziała przy małym stoliku w restauracji, w niskiej sali o szmaragdowo-zielonych ścianach i błękit- no-białych płytkach na podłodze, wyposażonej w ciężkie antyki i nad- miar srebra. Sąsiednie stoliki zajmowali Japończycy w czarnych garni- turach. Wokół nich, z dzbankami kawy, krążyły czarnowłose kelnerki w źle skrojonych białych marynarkach. — Co masz w planach? — zapytała Pilar. Janina przetarła ręce grubą białą serwetką i wypisała odpowiedź w notebooku. [Janina] Za cztery godziny spotykam się z ze- społem Kaziego. Potem popołudniowa herbatka z Brytyjczykami. — Czego ma dotyczyć spotkanie? [Janina] To zebranie przygotowawcze. Mam tylko słuchać. Bez prezentacji, dzięki. — Faktycznie, dzięki. Okay. Zgłoś się. a podeślemy ci to, co słysza- łaś w sekwencji żurawia, jeśli będzie trzeba. Myślę, że będzie już gotowe, słonko. [Janina] Jared? — Nic. Inżynierku. Przykro mi. Kazuyuki Itano w ciemnoszarym garniturze, świeży i wykrochma- lony, podszedł z uśmiechem do stolika i usiadł obok Janiny. — Rozmawiałem z kapitanem ,,Siranui". Zrobi wszystko, co w jego mocy, w sprawie twojego przyjciela. Ale mówi, że odzyskanie ciała doktora Balchenajest... niemożliwe. — Rozumiem. Dziękuję. — Janina zamknęła notebook. Ciało doktora Balchena. Zwłoki, trup, mięso. Pilar zdjęła gogle i potarła grzbiet nosa. Jared — rozkładający się trup; aż nazbyt wyraźnie zobaczyła żółtawą kość wystającą spod poszarpanego czerwonego mięś- nia. Jared — żer dla morskich stworzeń. Nie! Martwy, jej martwy po prostu zniknął; wszedł do przestrzeni zwanej „nicością", gdzie ciało nie jest przedmiotem troski. Z prochu w proch. Jej własne delikatne kości podniosły ją na duchu; faktura skóry pod czubkami palców, miękki puszek bladych włosków, które rosły między brwiami, składały się na własne, drogie i żywe ciało, ciepłe i prawdziwe. Jimmy. w kombinezonie, hełmie i rękawicach, sprawiał wrażenie mniej ożywionego od przeciętnego karalucha. Człapał wokół obwodu sceny holograficznej. zbijając niewidoczne przedmioty w niewidoczną masę. Pilar wniknęła w świat pod swoim hełmem. Krab i żaba nadal pływały wokół syreny. — Cześć, Cesarzowo — powiedział Paul. — Głosowanie dobiega końca. — Jaki wynik? — USA, Unia Europejska i Japonia mogą poprzeć moratorium w sprawie połowów. Jeśli dojdą do porozumienia. Unia może nas wyki- wać, ale nie będzie w stanie zablokować moratorium, chyba że wtrącą się Indie. — Zrobią to? — Nie. Ponieważ Indie uprawiają własną politykę dotyczącą wy- brzeża i nic importują kryla. Szale wagi zakołysały się w prądach informacji. Syrena uśmiechnęła się. Miała łuski na całym ciele, nie tylko od pasa. Trochę przypominała rozczochraną Signy. — Jimmy? — odezwał się Paul. Jego krab powiększył się i wpełzł do konchy, w której siedziała mała żabka, mrugając wielkimi, świetla- nymi ślepiami. — Muszę się na kimś wyżyć. Jestem paranoikiem, straciłem przyjaciela. Nie podoba mi się to. Pora na małą pogawędkę. — Powiedziałem wam wszystko o tej muzyce — zapewnił Jimmy. — Szczerze. Wszystko, co wiem — Powiedz mi jeszcze raz — nacisnął krab. — Zaczynaj. — Zatem wypuść nas z tego akwarium. Potrzebuję rzeczywistości we własnej przestrzeni, wiesz? — Jimmy-żaba odskoczył. Paul-krab zatoczył krąg i scena holo pociemniała. — Ty nie zainfekowałeś muzyki — zadudnił odcieleśniony głos Paula. — Ta twoja Wiecznie Zielona wplotła w muzykę klucz, klucz, który powiązał Edges z nią albo z kimś, kto dla niej słuchał. Połączenie zostało pomyślane w ten sposób, aby uaktywnić się. kiedy Edges skon- taktują się z „Siranui". Myślimy więc, że Wiecznie Zielona działa pod skrzydłem Tanaki. Co ty sądzisz? Na holoscenie pojawiła się twarz Jimmy'ego. Paul nie pokazał swojej. — To wszystko do siebie pasuje — powiedział Jimmy. — Chyba chciałbym z nią pogadać. Naprawdę chciałbym porozma- wiać z Wiecznie Zieloną. Jak najszybciej. Potrafisz ją znaleźć? — Mogę spróbować. — Spojrzenie Jimmy'ego błądziło po kątach. — Zrób to. Paul pozwolił, by twarz Jimmy'ego ściemniała, pozwolił, by świat stał się kompletnie czarny. — Jimmy? — Taa? — Jesteś naprawdę dobry. Parametry, jakie ustawiłeś na prądach opinii, zadziałają jak sukinsyn. — Dzięki. Paul, zrobię, co tylko będę mógł. Daj mi minutę, dobra? — W pokoju w Seattle, osłonięta hełmem twarz Jimmy'ego skierowała się ku stojącemu przed nią ekranowi; jego ręce fruwały nad klawiaturą. — Jimmy? — odezwała się Pilar. Chyba jej nie słyszał, już pochło- nięty tropieniem sygnałów nie znanej mu, jak twierdził, kobiety. — Jimmy, co cię tu trzyma, łapanie tego całego gówna? — Rodzina. — Rodzina? Jaka rodzina? — Wasza — odparł Jimmy. — Jedyna, do której chcę przynależeć. Tutaj mogę pogadać, rozumiesz? Bo mógł pogadać? Z Edges? Czy naprawdę chciał należeć do tej struktury? Czy ta luźna gromada ekscentryków mogła być dla Jim- my'ego uosobieniem ciepła, bezpieczeństwa, rodziny? Jego pragnie- nia implikowały izolację zatrważającą w swym ogromie, skoro wyszu- kał tę grupę, aby go wysłuchała. Pilar usilnie przez długi czas gapiąc się w przestrzeń, próbowała odkryć prawdziwe oblicze Jimmy'ego, lecz próby kończyły się na znanym jej wizerunku. Jimmy był tym, na kogo wyglądał — człowie- kiem samotnym, małomównym w większości sytuacji, szukającym miejsca, w którym ktoś zrozumiałby jego indywidualny, idiosynkratycz- ny język Paul wszedł do sieci. Szukał zdjęć żony delegata brytyjskiego, aby wysłać je Janinie. Uprzejme spojrzenie rozpoznania mogło dotkliwie ją zranić. Po pewnym czasie Pilar usłyszała muzykę, którą sama napisała, która była odzwierciedleniem jej poszukiwań, muzykę przywołaną bez świadomej myśli. Słuchała huku fal przyboju i krzyków mew, basowy kontrapunkt tętnił w domu w Seattle smutkiem nie dającym wyrazić się słowami. — Rozumiesz, co mam na myśli? — zapytał ją Jimmy. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY — Nazywam się Red — przedstawił się pilot. — Signy. — Spędzimy razem jakieś osiem godzin. — Aż tyle? — Aż tyle. Signy unosiła się, odrętwiała, poza czasem, w ryczącym samolocie. Czuła się maleńkajak kursor na niezmierzonym ekranie nieba i rozkoły- sanego morza. Red mrugał w świecącym od północy słońcu i uśmiechał się do muzyki, jaką słyszał w słuchawkach. Światełka na nadgarstku Signy były wygaszone. Była off-line, poza kontaktem, zagubiona. Re- jestrowanie nieba i hałasu panującego w samolocie byłoby bezcelowe. Poza czasem i w pułapce. I powolna. Minęła ponad doba od chwili, gdy Paul pi zebudziłją krzykiem; jeśli Jared żył, Signy nie miała pojęcia, jak mogłaby mu pomóc. Przyszło jej na myśl, że być może nie udzieli mu pomocy, a wyrządzi krzywdę, że jej obecność jeszcze bardziej zagma- twa subtelny splot okoliczności czy nici intrygi, w jakiej się znalazł. Uwięziona w pułapce i bezradna. Od czasu do czasu zapadała w drzemkę, wyczerpana odtwarzaniem scenariuszy, jakie podsuwała jej wyobraźnia, scenariuszy, według któ- rych przybywała za późno, wkraczała zbyt wcześnie, mówiła niewłaści- we rzeczy niewłaściwym osobom o niewłaściwej porze. Przebudziła się, gdy samolot obniżył lot. Red chyba zauważył jej zdumienie na widok siatki spękanego lodu na bezkresnej przestrzeni wody i parującego szczytu Erebusa. Świat wyglądał jak czarno-białe zdjęcie. Red przeprowadził maszynę obok groźnego, stromego urwiska. Była to Bariera Lodowa Rossa, z wpisanym w warstwy czystej wody cyklem klimatycznym Ziemi, ogromna, milcząca i niebezpiecznie bliska kruchemu metalowi samolotu — ale dzięki temu Signy otrząsnęła się z resztek snu i mogłaby podziękować za to Redowi. Uświadomiła sobie, że nie rozmawiali do startu w Christchuich, więc teraz też nie przerwała milczenia. Kopuły McMurdo wyglądały wzruszająco, jak klocki lego, i brzyd- ko, psując biel lodu. Przesycone słońcem powietrze nie było tak zimne, jak oczekiwała, nie zimniejsze. niż w południe w czasie zimy w Górach Skalistych. Nagie skały i omiatane wiatrem połacie śniegu ciągnęły się do górzystego horyzontu. Signy spodziewała się ciszy, a usłyszała warkot wentylatorów i silników, hałaśliwe oddechy maszyn, które utrzy- mywały osiedle przy życiu. Brzydka, jałowa, zapaskudzona przez ludzi, przynajmniej na zewnątrz, równina McMurdo dyszała obojętnością, bezosobową wrogością. Signy otupała śnieg z butów na kratce przed podwójnymi drzwiami w stylu śluzy powietrznej, gotowa nie polubić tego miejsca już przed jego poznaniem. McMurdo, będące symulacją habitatu na Marsie, dostępne było tylko dla badaczy, z wyjątkiem stref, w których pojawiał się personel ze statków zaopatrzeniowych. Red na pożegnanie musnął palcami czapkę w niedokończonym salucie i skierował się do chaty z prefabrykatów, z neonową palmą i szyldem: HOTEL KALIFORNIA. Z wnętrza buch- nęła muzyka country, ucięta w połowie frazy, gdy pilot zamknął drzwi. Nikt nie wyszedł jej na spotkanie. Signy stała samotnie w zielonka- wym świetle, przefiltrowanym przez przezroczyste heksagony kopuły Fullera, która rozpinała się nad budynkami z blachy falistej i krętymi odcinkami łączącej je grubej karbowanej rury. Na śniegu leżały chodniki Z brązowego plastiku. Wilgotne powietrze pachniało ludźmi i starymi skaipetkami. W McMurdo nie było zamkniętego obiegu powietrza, czer- pano je z czystej atmosfery na zewnątrz; to pogwałcenie zasad projektu marsjańskiego wzbudziło niezadowolenie wśród amerykańskich i euro- pejskich sponsorów. Signy rozejrzała się za planem stacji. Nie znalazła go. Dwaj brodacze w jaskrawych flanelowych koszulach minęli ją bez słowa i zniknęli za drzwiami bez żadnej tabliczki czy napisu. Signy czekała. Nikt po nią nie przyszedł. Trzy osoby wyszły z drzwi śluzy. Signy nie potrafiła określić ich płci; kaptury skafandrów szczelnie obejmowały osłonięte goglami twa- rze. Gdy ruszyła w ich stronę, nieznajomi ostro skręcili w prawo i znik- nęli między dwoma domkami z prefabrykatów. Signy poszła za nimi; zarzucony na ramię worek z każdą minutą stawał się coraz cięższy. Otworzyli drzwi, za którymi biegł długi, jasno oświetlony korytarz. — Hej! — krzyknęła. Trzecia osoba, mężczyzna — Signy poznała, bo miał rozpięty ska- fander — pozwolił, by drzwi zatrzasnęły się za jego plecami. Signy otworzyła je i weszła do środka. Mężczyzna zniknął w jednym z pokoi. Zamknął drzwi w chwili, gdy do nich dotarła. Signy zapukała. Cholera, przecież ją widział, chyba że nie wiedząc o tym, stała się niewidzialna. Usłyszała, jak facet ciężkim krokiem podchodzi do drzwi. Uchylił je odrobinę i spojrzał gniewnie. Jego twarz okalała czarna broda, oczy miał ciemne, bliskowschodnie, w kształcie migdałów. Nad- muchiwany plastikowy wielbłąd przywierał do ściany pokrytej warstwa- mi przypiętych pineskami wycinków, odbitek, plakatów, które przedsta- wiały pulchne, uśmiechnięte dziewczęta i palmy. Maleńkie biurko uginało się pod ciężarem młotków i dłut, wypolerowanych od częstego używania, i okruchów trudnych do opisania skał. W kącie piętrzyły się spłowiałe, wyładowane plecaki. — Jesteś nowa — powiedział, patrząc nie na Signy, lecz na jej worek. Pokiwała głową. — Biuro jest na końcu korytarza. — Zatrzasnął drzwi. Przyjazne miejsce. Signy ruszyła ku drzwiom na końcu korytarza. Na wysokości nosa widniał nabazgrany czarnym ołówkiem napis: KIER. BAZY. Weszła. Pokój był mały, pełen biurek, monitorów i ściennych ekranów. Jeden z nich upstrzony był maleńkimi ikonkami, które przesuwały się powoli po stylizowanej mapie bazy i otaczającego terenu — o ile maleńki stożek był Erebusem, a prostokąt pasem startowym. — Halo? Usłyszała kichnięcie. Zza parawanu wyłonił się mężczyzna. Niski, pulchny, poruszający się bez pośpiechu, wyglądał jak pozbawiony kol- ców jeżozwierz. Zaszczycił ją leniwym spojrzeniem, dobrnął do biurka i usiadł. — Thomas, tak? Przytaknęła. — Masz niezłe poparcie. — Mówił wysokim, piskliwym głosem. — Tanaka wynajmuje tu biuro i koję; jedno i drugie należy do ciebie i nie musisz dzielić się z nikim. To powód do zazdrości; nie lataj i nie chwal się komu popadnie. — Pogrzebał w szufladzie i wyjął podnisz- czoną broszurę. Signy wzięła ją z wyciągniętej ręki. — Doskonale. Powie mi pan, jak mam znaleźć swoją kwaterę? — Zanim dokądkolwiek pójdziesz, musisz przeczytać regulamin. — Miał minę skrzywdzonego dziecka, jakby był rozczarowany, że sama na to nie wpadła. — Jasne. W porządku. — Signy rozejrzała się i znalazła krzesło, na którym leżał tylko jeden stos papierów. Przeniosła je na wolne miejsce na szarej wykładzinie i usiadła. Jared, Tanaka i cel, w jakim tu przybyła, wydawały się odległymi konstruktami, nieprawdopodobnie trudnymi do odzyskania. Minęło tyle czasu, tak wiele lat, od kiedy Signy miała do czynienia z formami i rytuałami, których nie można było ominąć wciśnięciem klawisza. Cóż, zostawiła za sobą Edges i ich wszystkie interakcje, często w czasie rzeczywistym, i codzienne życic, które obejmowało robienie zakupów, pielęgnowanie ogródka i wyjazdy do różnych firm, kiedy nie mogła nakłonić Janiny czy Pilar do nawiązania łączności w czasie rzeczywi- stym. Biurokraci potrafili dopiec do żywego. Cierpliwości, upomniała się Signy. Nie mogła skasować tego człowieka, tego jeżozwierza, i zająć się swoimi sprawami. Co by zrobił, gdyby zaczęła się stawiać? Wywalił ją na śnieg i kazał wracać do domu? Mógł. Signy otworzyła broszurę i zaczęła czytać. Był to podręcznik prze- życia, poruszający kwestię odmrożeń, oparzeń słonecznych, ochrony przed wiatrem. Wymieniał sprzęt niezbędny przy wychodzeniu na lód i nie zapominał o higienie. „Jeśli nie możesz się umyć — radził poważ- nie — wytrzyj skórę czystą i suchą szmatką". Signy podniosła głowę i stwierdziła, że Jezozwierz przygląda się jej w skupieniu. Signy należała do ludzi obdarzonych umiejętnością szyb- kiego czytania, ale opuściła oczy i wbiła je w stronice na czas według niej dość długi, by Jezozwierz pomyślał, iż zdążyła przetrawić zawartość broszury. Polem pokiwała głową i wstała. — Wartościowe. — Masz kopię w swoim pokoju — poinformował Jezozwierz. Ale tam nie mogła tego przeczytać. Nie tam, gdzie mogłaby czuć się swobodniej. — Moglibyśmy tam pójść? — Proszę, Jeżu, zanim do końca stracę nerwy i rozpłaszczę twój spiczasty nosek. Jestem zmęczona, cholera. Podszedł do drzwi i znieruchomiał z ręką na klamce. — Mesa jest w sekcji pomarańczowej. Rekreacja w zielonej. Nie próbuj wchodzić do żółtej czy niebieskiej. Okay? — Okay. — Zaprowadzę cię do kwatery. — Jeż otworzył drzwi i poprowadził ją korytarzem. — Przez parę pierwszych dni przejezdni zwykle nie potrafią znaleźć własnej dupy, nawet oburącz. Jesteś głodna? — Nie. — Może wpadnę do ciebie jutro przed śniadaniem. Może próbował być miły. Signy poszła za nim labiryntem korytarzy, przez rezonujące echem przestrzenie ograniczone kopułą i podłogą, do innego budynku, zarezerwowanego, jak wyjaśnił Jeż, dla tymczasowych biur. — Która godzina? — zapytała. — Dziewiętnasta zero zero. Mamy tu czas Greenwich plus dwanaś- cie. Samolot wylądował w słońcu, w jasnym świetle południa. Ale, niech będzie, była pora kolacji. Jeż zatrzymał się przed anonimowymi drzwia- mi i podał jej kartę magnetyczną. — Dziękuję, panie... — Snead. Jestem Jim. Odwrócił się na pięcie i odmaszerował. Signy nie miała pojęcia, w którym miejscu labiryntu się znajduje, nie widziała nic, co przypomi- nałoby kolor pomarańczowy, zielony czy też jakiś inny. W tej chwili mało ją to obchodziło. Otworzyła drzwi kartą i weszła do holu. Stojak na buty na wypole- rowanej podłodze oznajmiał, że obuwie nie jest mile widziane. Może podeszwy kombinezonu też liczyły się jak buty, ale trafiłby ją szlag, gdyby miała zdjąć kombinezon. Buty, proszę bardzo; gdy je zdjęła, stopy ogarnęło przyjemne mrowienie. Kamienna podłoga była ciepła jak krew. Signy zaczęła drżeć, nagle przeniknął ją chłód. Zmęczenie i odprężenie, jakie niosła z sobą prywat- ność, wyczerpały resztki rezerw energii, pozbawiły ją sił. Mimo wszy- stko podeszła do ekranów, rozkoszując się miękkością grubego dywanu, i otworzyła ścieżkę dostępu do Paula, do Pilar, do domu. W głębi jej czaszki kołatała się myśl o gorącej herbacie; była pewna, że gdzieś tutaj powinna znaleźć szybciutki, wydajny czajniczek, łatwy w obsłudze. Miała nadzieję, że zapasy nie ograniczają się do tego grubego zielonego świństwa. Herbata albo kawa, a może brandy... Studio Paula było puste. W Seattle zobaczyła paprocie fraktali kołyszące się nad cienistymi, wijącymi się kształtami, wszystko w tonacji ciemnej zieleni i purpury. Z kakofonii dźwięków oscylujących w okolicach dolnego progu słuchu wybijały się trzaski i sapnięcia obżerających się olbrzymów, a nieludzki głos wołał: „Kto?" albo „Co?" a może „Zło?" Hipnotyczne przesłanie Pilar, tęskne, groźne i pomijane, gdy tylko było widać kształty i słychać muzykę, oznaczało „odejdź". Janina też była off-line. Signy przystąpiła do poszukiwań nieuchwytnego czajnika. Natknęła się na gruby, zwinięty futon z czarnej bawełny, który był jedynym dostępnym odpowiednikiem łóżka. Czarny, lakierowany parawan od- dzielał go od reszty pokoju. — Signy Thomas? Był to kobiecy głos, miękki kontralt. Signy wysunęła głowę zza parawanu i spojrzała na rząd konsoli. — Tutaj jestem. Na jednym z ekranów ukazała się twarz Anny de Brum. — Witam — powiedziała Signy. — Anna, prawda? — Tak. Nie pamiętam... — Widziałam cię z Jarcdem. — Aha. Przylecę do McMurdo po leki i sprzęt medyczny. Kazano mi cię zabrać. Zgłosimy się po ciebie jutro około jedenastej. Jutro. Całe wieki. — Dopiero? — Niestety. Przykro mi w związku z Jaredem. Wszystkim nam go żal. — Na twarzy Anny malowało się współczucie; nagrany głos ema- nował macierzyńską troską, pełną ciepła i smutku. — Dziękuję — mruknęła Signy. — Signy Thomas, powinnaś teraz odpocząć. Jesteś zmęczona, jak przypuszczam. — Anna ściągnęła brwi. Signy sięgnęła ręką do twarzy, badając czubkami palców worki pod oczami, skórę spierzchniętą po podróży. — Chyba masz rację. Ale powiedz mi, co zrobiono? Czy ktoś' szukał Jareda? Widzieliśmy zodiak, tam. gdzie tonął, twarz... — W oczach Anny odbiła się czujność. — Nie widziałaś? Tego, co widział Jared? — Nie. — Och. Boże. — Nagranie powędrowało do kapitana „Siranui"; Signy była pewna, że Paul nalegał, aby kapitan je obejrzał. Nie było ono jednak przeznaczone dla oczu Anny, może nawet nie dla kapitana „Kasumi". W gruncie rzeczy nawet nie wiedziała, czy Paul je wysłał... — Anno, gdzie jesteś? — Gdzie jestem? Na „Siranui''. — Tak. ale dokładnie? — W gabinecie. — Aleś ty durna, mówił wyraz jej twarzy. — Możesz przejść do kabiny lekarzy? Tam, gdzie spał Jared? Chcę ci coś pokazać. — Pewnie. — Zawołaj mnie, gdy tam będziesz. — Dobrze — odparła Anna i zniknęła. Żadnych pytań, żadnego: później — Anna poszła od razu. Signy uwielbiała ją za to. Jared miał chętkę na tę kobietę; zaczęła rozumieć, co go w niej pociągało. Pociągało. Cholera. Signy odwróciła się od pustego ekranu i pogmerała w worku, szuka- jąc kopii potrzebnego chipa. Przygotowała sprzęt Tanaki do wysłania transmisji na ekran w kabinie Kihary, a potem, czekając na Annę, rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Biuro w McMurdo było bezosobowe, przypominało pokój w przydrożnym motelu. Czajnik stał w szafeczce pod monitorami, pod ręką dla kogoś pracującego przy ekranach. Signy napełniła go i włączyła. Za słoikiem Nescafe Gold stała butelka Glenfiddicha, zamknięta i mile widziana. Signy spróbowała ją otworzyć i złamała paznokieć. Do diabła z herbatą. Nalała szczodrą miarkę do grubego zielonego kubka. Whisky wypaliła płonącą ścieżkę w jej przełyku. — Jestem w izbie chorych — zgłosiła się Anna. — Obejrzyj to — poprosiła Signy. — I zrób, co możesz, albo to, co uznasz za słuszne. Potem przyjedź i zabierz mnie. Proszę, zrób to. — Signy przesłałajej nagranie spaceru Jareda po „Kasumi". — Potrzebne mi nagrania Jareda, wszystkie, a dopiero po przejrzeniu jego sprzętu będę miała pewnos'ć. że niczego nie pominęłam. Pomóż mi. Anno. — Zrobię, co w mojej mocy — obiecała Anna. Miała to zrobić, ponieważ była jedną z tych osób, które nie potrafią zostawić nikogo pogrążonego w bólu. Tak, Signy odczuwała ból. I strach, strach, że ktoś', kogo Anna prawdopodobnie znała, próbował ukryć oko- liczności zniknięcia Jareda, zaciemnić wszystkie odkrycia, jakich mogli dokonać Edges. Ktoś próbował spowolnić bieg wypadków i ta wiedza sprawiała ból. Signy nie mogła bez reszty zaufać Annie, nie mogła podzielić się obawami z dopiero co poznaną kobietą. To też bolało. — Teraz powinnaś odpocząć — poradziła Anna. — Przyjdę po ciebie jutro. — Odpocznę. Signy zaprogramowała system w pokoju w ten sposób, by wezwał ją, gdy tylko ktoś uzyska do niego dostęp, pociągnęła kolejny łyk szkockiej i wyjęła futon z wnęki. Przyciągnęła worek i przysiadła ze skrzyżowanymi nogami na sprężystej tkaninie. Popijając szkocką, wpa- trywała się w ekrany. Jej ręce gmerały w kłębowisku ubrań i kosmety- ków, szukając szczoteczki do zębów i energii do jej użycia. Zamiast tego znalazła garść gładkich, maleńkich kopii chipów, nie opisanych, wrzu- conych w pośpiechu, jaki gnał ją do opuszczenia domu w Taos. Nie była śpiąca. Była wyczerpana, tak. ale położenie się spać wyda- wało się śmieszne. Z lamp sączył się łagodny blask; pokój nie miał okien, więc światło słoneczne nie mogło narobić zamieszania, przed którym przestrzegał ją podręcznik. Dziwne, takie czuwanie. Nie. nie dziwne. Przybyła tutaj, aby pracować, lecz pracować nie mogła. Przybyła, aby odnaleźć Jareda. a uwięzła w lodowym świecie, gdzie transport, a nawet wyjście na spacer spoczywało w gestii kogoś innego. W pokoju było ciepło, ona jednakże czuła chłód. Powinna coś zjeść. Żołądek dał znak, że zdecydowanie nie jest to dobry pomysł. Pociągnęła porządny łyk szkockiej. Paul i Pilar nadal byli off-line; Janina? Nie jej potrzebowała. Leniwie wsunęła chip do szczeliny małej sceny holo i podłączyła swój kombinezon. Scena była mała, tak. jednak zapewniała wszystkie doznania zmysłowe i miała nawet bank zapa- chów. Sprzęt był gładki, lśniący i drogi. Tanaka nie kupował byle czego. Signy podrapała swędzące miejsce przy lewym oku i włączyła gogle. Las tropikalny. Nie prawdziwy; fantazja lasu z Green Mansions, gdzie ptaki, ary albo inne papugi muskały dziobem psychodeliczne skrzydła i krzyczały, dyskretnie, jak kochające się kobiety. Pilar nagrała te krzyki i nigdy nie zdradziła, skąd je wzięła, tchórz- liwa dziewczyna. Pasma mgły płynęły na tle koronkowego gąszczu liści stłoczonych jak chmury. Otoczenie obiecywało całkowitą prywatność. Pachniało egzotycznymi kwiatami, brązowymi rzekami — i rują. Wszystkie kwia- ty były białe, ziarnisto białe. Było to pierwsze zadanie, jakie Edges wykonali po przyłączeniu się Jareda. Mała botaniczna firma badawcza z Surinamu chciała kupić parę akrów nad Rio Ncgro. Wtrącili się politycy; żaden z mocodawców nie mógł legalnie nabyć ziemi w Brazylii. Paul zasięgnął rady Pilar, a Pilar znała pewną wpływową kobietę mediów, która lubiła nazywać się w myślach Zatroskaną Osobistością. Edges wynajęli prywatny pokój w restauracji w LA i stworzyli w nim las. Jared zaprosił kobietę na intymną kolacyjkę i szepnął jej parę słówek. Znał ciągoty madam do agresywnych, dominujących samców i postępował dokładnie na odwrót. Bawił się nią jak kot z myszą. Kobiety Jareda przychodziły i odchodziły, i żyły z nim w przyjaźni. Jared pozwalał im na... Nie, więcej, ułatwiał im spełnienie seksualnych fantazji, ale bez wnoszenia brudów do łóżka, bez wycieczek, po których pozostaje poczucie winy, bez zabaw sado-macho. Stąd Susanna, którą uszczęśliwiała sama rozmowa z Jaredem, była później szczęśliwa z Markiem. Signy zastanowiła się nad związkiem Jareda z kanadyjską dziewczyną. Chciałaby o nią zapytać; chciała mieć na to szansę. Realizacja transakcji przebiegła bez żadnych problemów, z wyjąt- kiem tego, że madam uparła się przy zarejestrowaniu działki na swoje nazwisko i została wspólnikiem firmy. Powiedziała, że zawsze chciała być naukowcem. Signy wyjęła chip, pamiętając, że jest gdzieś na nim nagranie kolacji, na której Jared, z kamienną miną, wyłożył kawę na ławę. Och, ta kolacja była taka zabawna. Signy rzuciła chip na bok. Do licha, co też kazało jej zabrać to cholerstwo? Podnosząc butelkę, by nalać sobie drugą, mniejszą porcję, obróciła chipy w dłoni, jakby były orzechami laskowymi, które miała zamiar zgnieść. Wybrała następny i wsunęła w szczelinę. O cholera. Nie, tylko nie to, pomyślała. Ale ramiona Jareda były silne i chłodne pod jej dłońmi. Jej palce czuły prężny opór skóry, gładkie pasma gęstych włosów Jareda; ręce rozwiązywały rzemyk, który poskramiał ich czarne bogactwo. Węzeł ustąpił i Jared potrząsnął głową. Czarna kaskada opadła mu na ramiona i pachniała, jak zawsze, leśnym piżmem. O cholera. Ale słodki oddech Jareda grzał jej powieki. Signy patrzyła przez kotarę jego włosów na ogień w kominku i cienie w pokoju. Czuła własne dłonie na jego ramionach; przesunęła je w dół, czując gładką siłę napiętych muskułów, gdy podtrzymywał nad nią swoje ciało. Pilar sfilmowała tę sekwencję. Zaczęło się jak żart, seks w izolato- rach kombinezonów; dotyk ciał nie był prawdziwszy od tego, którego by zaznali, będąc od stóp do głów odziani w prezerwatywy — ale Pilar wymazała warstwy tworzywa, dzięki czemu odbierali wszystkie wraże- nia z czułością skóry odrodzonej pod pęcherzem. Signy wygasiła sekwencję i, poniewczasie, przejrzała biurowy sy- stem Tanaki w poszukiwaniu strażników prywatności. Znalazła program i jak najlepiej odgrodziła się od potencjalnych obserwatorów. Chip trzymany w dłoniach był wspomnieniem, był dokonaną przez Pilar rekonstrukcją czegoś, co dawno odeszło w przeszłość; był kłamstwem. Nie, zadecydowała, nie zrobię tego. Na zewnątrz leżał śnieg i była pełnia: pierwsza zima w domu w Taos. Pilar kupiła tę cholerną ruinę z kruszącej się cegły, piękną, ale zawsze ruinę, i namówiła Jareda i Signy, by przyjechali z New Hampshire ją obejrzeć. Po trwającym przez całe lato remoncie postanowili tam zimo- wać, zostawiając Paula samego w New Hampshire. Nigdy nie rozma- wiali o przyczynach; wydawało się, że Paul chciał być sam. Żadne z nich nie chciało spać w tę jasną noc. Signy zagrzała wino z korzeniami i rozsiedli się wokół ławy, która biegła łukiem przed kominkiem. Patrzyli, jak iskry wznoszą się z małego paleniska, jak płomienie pełgają po lakierze sadzy na palonej glinie, jak płynnie stapiają się z czernią. Jared spoczywał na kocu z króliczych skórek, jedną ręką obejmując Signy, drugą Pilar. — Musimy kiedyś spróbować — powiedziała Pilar. — Nie ze mną. Ja jestem chłopak ze wsi. Signy przytuliła ucho do jego piersi; jego głos dudnił jak pomruk niedźwiedzia. — Wiejskim Kanadyjczykiem. Świat nie wie, jak to robią Kanadyj- czycy; jesteście tacy powściągliwi. Potraktuj to jako porównawcze studium kulturowego uprawiania miłości, Jaredzie. — Zabawne — mruknął. Signy znalazła bardziej miękkie miejsce na jego ramieniu i wsparła tam głowę. Patrzyła na okrągłe belki pod sufitem, ocienione, ciemne. Jared nie był obojętny na pomysł Pilar; wyczuwała w nim oczekiwanie. — Sfilmuję to — zaproponowała. — Nie. — Pilar sięgnęła nad klatką Jareda i położyła rękę na jej piersi. — Nie, Signy. Zrobimy po mojemu. — Palce Pilar znalazły sutek i okrążały go. dopóki nie stężał. — Zgoda? Zaczęło się jak żart. Do diabła z tym, pomyślała Signy, i zbudziła chip do życia. Skłębieni na niskim łóżku, z Pilar z kamerami na oczach, ze wstyd- liwą świadomością, że tym razem jest inaczej, że ktoś obserwuje; pocałunki Jareda były nieśmiałe, reakcje Signy niepełne. Ale wkrótce obserwator stał się kolejną parą rąk, kolejnym zestawem dotknięć; nie przeszkadzały im nawet kombinezony. Kłoda strzeliła w palenisku i cienie pogłębiły się. Signy patrzyła w górę, leniwie i z dystansu zastanawiając się, czyj oddech grzeje jej pierś, lecz w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia. Zastanawiając się. czyja ręka spoczywa obok jej dłoni na sztywnym penisie Jareda, uwięzionym w nienawistnej, krępu- jącej dzianinie, ale to też nie miało znaczenia, on bowiem odsunął ręce, delikatnie. — Powoli — wyszeptał.—Mamy czas. Powoli, tak było lepiej ze względu na frustrujące dotknięcia przez warstwę izolującego materiału, lepiej z powodu podwyższonej wrażli- wości, jaką Pilar zapewniła regulatorami kombinezonów. Leżeli cicho, prawie bez ruchu. Przez pewien czas Signy siedziała na nim okrakiem, czując jego ręce błądzące po swoich plecach, czując własne ręce, szu- kające obietnicy uwięzionej w dole jego brzucha. Przez pewien czas leżała pod jego dłońmi, pieszczotliwymi i delikatnymi. Patrzyła, jak obiektywy na oczach Pilar skupiają się na jej szyi, bezbronnej i wyciąg- niętej, i słyszała oddech swój i Jareda. Czyjeś silne palce dotknęły jej ud, rysując anatomiczną ścieżkę, na co jej nerwy odpowiedziały drżeniem biegnącym od stóp do napiętych mięśni w głębi brzucha. Mięśnie pragnęły nacisku, chciały rozewrzeć się, objąć coś, co wypełniłoby pustkę, wymazało ból — teraz, szybko, już. Czuła mrowienie, wszechobecne, na plecach, pod biodrami, na podeszwach stóp. Błagała o Jareda, bezgłośnie, z ustami na jego ustach, wyginając się w łuk, który napinał elastyczny materiał kombinezonu na nadwrażli- wym, przekrwionym ciele. Kombinezon obsunął się, Pilar pomogła jej, pomogła jemu, uwolnić się ze śliskiej od potu dzianiny. Przejście w dokonaną przez Pilar rekonstrukcję tej nocy, później obro- bioną, było nieskazitelne, cudowne. Pilar zilustrowała swoje dzieło echami ich oddechów, staccato trzaskającego ognia i dalekim łkaniem drewnianego fletu, wyolbrzymioną ciszą padającego śniegu. Gdzieś tutaj... Powietrze chłodziło jej ramiona. Signy zatęskniiado ciepła. Znalazła je w gorącej skórze Jareda i przywarła do niego. On wtulił twarz w jej szyję, ona wplotła dłoń we włosy Pilar i wciągnęłają między nich dwoje. Jej palce zdumiewały się różnicami istniejącymi między skórą Jareda a skórą Pilar, konturami jego napiętych ramion i miękkością wnętrza jej ud. Odnalazły ją ręce Jareda; Pilar przesunęła się i przywarła do jego pleców. Signy czuła odciski na jego dłoniach. Gładził delikatnie krzy- wizny jej żeber, wklęsłość brzucha i talii, nagle sięgnął oburącz pod jej biodra i wzniósł je ku czyjemuś delikatnemu językowi. Schłodzona i rozpalona wilgocią czyichś ruchliwych warg, czuła, jak jedwabiste dotknięcia wnikają w ciemne, głębokie przestrzenie, które do bólu pragnęły zostać wypełnione. Jedwab, posuwisty ruch i radość, gdy pchnął, szybko i głęboko, a ona wciągnęła go w siebie, jeszcze głębiej, zatracona w prędkim rytmie i poddająca mu się bez woli; zbyt szybko znalazła się na krawędzi nagłego spełnienia, myśląc: nie, jeszcze nie, proszę. — Nie czekaj — wyszeptał i pchnął raz jeszcze, niewzruszony. Fale przenikającej ją rozkoszy rozbiły się o jego spokój i wyrzuciły ją na brzeg, zasapaną, z czyimś krzykiem dźwięczącym w uszach. Signy pozwoliła, by opuścił jej ciepło, świadoma sztywnej siły jego erekcji, gdy staczał się z jej ciała. Leżała cicho obok niego, oszukując swój głód. Jared przeciągnął dłońmi po jej brzuchu i zamknął je na wilgotnych loczkach między udami; dłonie były ciepłe i niosły ukojenie. Pilar opadła na niego, a on poderwał biodra na jej spotkanie. Signy ułożyła się na boku i wsunęła rękę pod udo Jareda, aby zawrzeć w pal- cach jego mosznę. Pragnęła więcej i miała nadzieję, że Pilar go nie wysuszy, ale Pilar wygięła się w łuk i oderwała od niego ze szlo- chem/śmiechem. Jared odnalazł ją, szukając rękami jak ślepiec. Pilar poprowadziła go ku rozsuniętym nogom Signy. Tym razem Signy na- rzuciła wolniejszy rytm, nie zezwalając na pełny kontakt rozpalonych ciał, i zagubiła się w oczekiwaniu na kolejne pchnięcia, coraz silniejsze i głębsze, opętana namiętną wiarą, ze to się nigdy nie skończy, nigdy. Naparła na niego z nagłością, która zadała kłam poprzedniej powścią- gliwości, i próbowała zabrać go z sobą, pokazać objawiający się jej cud, wprowadzić w komórkowy stan nieświadomości, siedlisko wszelkiego życia, poza wrażenia, w pozaczasową świadomość chwili. Może Jared podążył za nią. Może tak. Signy odpłynęła, obserwując płomienie tańczące po splecionych obok niej postaciach, słuchając pojękiwań Pilar i słysząc w nich może tylko echa spełnienia, jakiego pragnęła dla niej, dla nich wszystkich... Skulona na zakurzonym bawełnianym futonie, z pięściami przyciś- niętymi do krocza. Pustego i przepojonego bólem. Przewróciła szkocką; whisky pachniała samotnością. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Siedem godzin snu to niezbyt wiele, ale Signy była rozbudzona, czujna i podekscytowana, choć odrobinę osłabiona. Na ekranie nie czekały żadne wiadomości. Janina była off-line. Paul i Pilar nie odpowiadali. Nie wszystka woda wygotowała się z czajniczka. Signy zalała kawę i wypiła dwa kubki. Wyszorowała plamę po alkoholu na dywanie. Zdjęła kombinezon i weszła pod prysznic, gorący, obfity, bez wodomierza. Była 0700 czasu miejscowego. Czysta, ubrana i bez konkretnego zajęcia, krążyła po niewielkim pomieszczeniu, pijąc kawę za kawą. Anna miała zjawić się za parę godzin. Nie było jej na „Siranui". jak powiedział oficer wachtowy. — Gdzie jest? — zapytała Signy. — Sanitariuszka de Brum jest w drodze do McMurdo. — Dziękuję. — Jej palec zawisł nad klawiszem przerywającym połączenie. — Zostawiła dla pani wiadomość — dodał oficer. — „Proszę spot- kać się ze mną w Hotelu Kalifornia". — Nie omieszkam. Dzięki. — Signy pomyślała, że zdoła znaleźć to miejsce. W pokoju nie było jedzenia. Gdzieś w tym labiryncie musiał być jakiś bar czy coś w tym stylu. Signy podniosła kartę magnetyczną otwierającą drzwi. Na odwrocie wydrukowany był plan stacji. Zakazane sektory Sneada, zaznaczone kolorami, znajdowały się trzy budynki dalej. Kafeteria mieściła się tuż przy drzwiach wejściowych. Świetnie. W sali panował gwar wzniecany przez skupionych przy śniadaniu ludzi. Lokal przypominał coś pośredniego między uniwersytecką ka- wiarnią a kantyną na placu budowy. Brodaci mężczyźni trzymali się razem, szuflując jedzenie i rozmawiając, głowa przy głowie. Kobiety we flanelowych koszulach i w bezkształtnych, ocieplanych kombinezonach siedziały przy innych stolikach, nieświadomie izolując się od mężczyzn. Signy zaniosła tacę do wolnego stolika. Czuła, że wszyscy ją igno- rują, i w ataku rozdrażnienia umieściła na czole opaskę z kamerą. Skierowała obiektyw na twarze, na grupy, sporządzając niespiesznie reportaż z poranka w McMurdo. Docierały do niej strzępki rozmów, gdy jadła jajecznicę z jaj, które przybyły tutaj w zamrożonych kartonach. Technobełkot przepełniał salę; słyszała rozmowy o matach alg pod lodem słodkowodnych jezior w suchych dolinach, o populacjach kryla zabarwionych w reakcji na zwiększone promieniowanie nadfioletowe, 0 nowej budowie na stokach Erebusa. — Są tam tunele lawowe, niektóre tworzą korytarze o przyzwoitych rozmiarach. To bardzo ułatwia kopanie — mówił ktoś. — A co ze stabilnością? — Och, diabli, wulkan to wulkan. Ale jeśli cały czas masz włączone sensory i nie masz nic przeciwko życiu w stresie, nie jest to złe miejsce do zamieszkania. — Geotermalny luksus, ja pierdzielę. Ale zamieszkanie tutaj nie było możliwe. Signy pamiętała, że posta- nowienia traktatu nie zezwalają na stałe osadnictwo. Poprosi Paula, by zerknął na listy częstych gości — Paul lubił takie zadania. Nigdzie indziej na świecie nie istniała prawdziwa prywatność, nigdzie nie było prawdziwego poczucia nieograniczonej przestrzeni, pusty kontynent przemawiał do pewnych wybitnie dziwnych pieniędzy. Na mankiecie Signy zapłonęło światełko Janiny. Signy zastanowiła się, czy by z nią nie porozmawiać, tutaj, na środku stołówki, gdzie była pod obstrzałem szybkich, ukradkowych spojrzeń. Z rozmysłem dotknęła mikrofonu przymocowanego do szyi i powiedziała: — Dzień dobry. Chcesz jajecznicy? [Janina] A fe. Oczy Janiny omiatały pokój pełen Japończyków, skupionych wokół długiego, owalnego stołu. Kazi siedział u szczytu. Powietrze było gęste od dymu. Na stole stosy wydruków walczyły o lepsze z filiżankami herbaty, popielniczkami i różnorodnymi modelami notepadów. Pokój 1 twarze sprawiały wrażenie zmęczonych. Janina skierowała spojrzenie na stalowe okno o podwójnych szybach, wychodzące na kamienny zamek, rozpadające się baśniowe gmaszysko na skalistym zboczu nad wielkomiejskim chaosem urbanistycznym. Potem jej palce zatańczyły na klawiaturze notepada, wysyłając słowa na wyświetlacz w kąciku pola widzenia Signy. [Janina] Napięta atmosfera. Napłynęły raporty z USA i Wielkiej Brytanii. Analizy mówią, że obecne połowy mogą spowodować spadek populacji dojrza- łych ryb poniżej poziomu sprzed pięciu lat, poniżej niebezpiecznego poziomu. Obecnie uchodzi z życiem zaledwie 5% ryb dojrzałych do reproduk- cji — taki był status dorsza w 1993, a to naprawdę źle. Bardzo źle. Ocalało niewiele dorszy; nadzieja, że rozmnażały się bez przeszkód w pozostawionym w spokoju Morzu Północnym. Skandyna- wowie odławiali je nielegalnie, ale po trochu; wielkie ławice, które przez stulecia żywiły Europę Północną, zniknęły i prawdopodobnie już nigdy się nie odrodzą. W Lizbonie brodaty Anglik przemawiał do skupionych wokół stołu Japończyków. — Liczebność pingwinów Adeli wykazuje większy spadek, niz w przypadku maskowych. Nie potrafimy tego wyjaśnić; oba gatunki odżywiają się tak samo. Możliwe, że na temat dynamiki populacji pingwinów wiemy mniej, niż myśleliśmy. Ale wydaje się prawdopodob- ne, że przyczyną tego jest ilość pożywienia. Stada pingwinów osiągały największą liczebność w czasie apogeum polowań na wieloryby. Do- chodziło wówczas do prawdziwych eksplozji demograficznych. Gdy zaprzestano polowań i wieloryby powróciły, liczebność pingwinów zaczęła spadać. [Janina] Możemy to zrobić. Możemy zaproponować wstrzymanie połowów na Oceanie Południowym. Zakaz połowów: monitoring satelitarny pod nadzorem ONZ. Paul jest za taką opcją. Dam sobie spokój z sys- temem licytacji. Zakaz połowów jest jedynym roz- wiązaniem. Paul podjął taką decyzję, kiedy wygłaszał tyradę o sabotowaniu Tanaki. Do diabła, co według niego miała zrobić Janina'.' Zawalić kontrakt? — Pozwól mi pogadać z Paulem, zanim coś zrobisz — powiedziała Signy. — Domyślam się, że w tej chwili ma już nowe pomysły. [Janina] Paul jest off-line. Tak samo jak Seattle. A ja tylko obserwuję przebieg zebrania. — Dobrze, na razie nie wykonuj żadnego ruchu. Dopóki nie poroz- mawiamy o tym, wszyscy. — Signy była ciekawa, czy Paul przemyślał problem od zeszłej nocy i czy nadal chciał przeforsować moratorium Niepodobna było odgadnąć. Kamery Janiny skupiły się na Kazim, który siedział naprzeciwko niej. Kazi chrząknął. — Czy badane pingwiny były zdrowe? Może jakaś choroba przy- czynia się do zmniejszania ich populacji. — Nie — odparł brodacz. — Przebadane okazy były tłuste i zdrowe. — A co z wielorybami? — Nie dysponujemy danymi dotyczącymi regionów polarnych. Ra- porty wstępne mówią, że ilość cielaków w populacjach płetwala karło- watego utrzymuje się na normalnym poziomie. — Tanaka zbankrutuje, jeśli przestanie łowić ryby — powiedziała Signy do Janiny. Janina pokręciła głową. Siedzący obok niej japoński biznesmen zamrugał ze zdziwieniem. — Nie?— Signy chciała się upewnić. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku w barze McMurdo popatrzył na nią, po czym z powrotem wbił oczy w talerz. [Janina] Nie. Tanaka nie zbankrutuje. — Jaka jest szansa na odbudowę populacji, jeśli zostanie ona pozo- stawiona w spokoju? Masz dane? [Janina] Ozon, wzrost temperatury oceanu, zmia- ny prądów morskich? Trudne trendy do wyekstra- polowania. Szansę są dobre. Po 50 latach. I czy „odrodzone" populacje byłyby równie zatrute, jak większość przybrzeżnych ryb w chwili obecnej? Rozproszone w morzu, rea- gujące z sobą toksyny zatruwały całe łańcuchy pokarmowe, zmienia- jąc równowagę morskich populacji w złożony sposób. Morze pozo- stawało ostatecznym rozwiązaniem, rozwiązaniem uniwersalnym, przynajmniej dla Ziemi. Rzeczywiście, trudne trendy do wyekstra- polowania. Signy zebrała naczynia na tacę i odniosła je do okienka pomywalni, z którego dobiegał szczęk i podzwanianie, muzyka mariachi rywalizo- wała z rozmowami w łamanym angielskim. Pełne pary powietrze niosło zapach mydlin i pieczonego mięsa. — Co z Kazim? — zapytała Signy. — Jaką pomoc nam oferuje? W związku z Jaredem? [Janina] Kazał „Kasumi" zostać na tym akwenie. Tylko tyle mógł zrobić, powiedział. — To wszystko? Janina skierowała uwagę na Kaziego, który, zamykając konferencję, wykazywał ostentacyjny brak zainteresowania jej osobą. [Janina] Na razie to wszystko. Kończę. Niech Paul wciśnie parę problemów z tego zebrania w sek- wencje z żurawiem; pokażę ją Kaziemu po herbacie. — Co się działo zeszłej nocy? [Janina] Polityka i seks. Wrzucę wszystko pod twój adres. Zabierze mi to parę minut. — Dobra. Signy zerknęła na ścienny zegar. Miała do zabicia trzy godziny. Później przybywała Anna. Wyszła z jadalni i bezcelowo pokręciła się po korytarzach. Polityka i seks; wszystko, czego Janina dowiedziała się o Tanace i wysłała bez obróbki, wymagało posortowania. Przez pewien czas będzie miała zajęcie. Szukając skrótu do biura Tanaki, Signy skręciła w korytarz wiodący do strefy zakazanej. Nie była ona oznakowana w żaden szczególny sposób, a budynki, do których nie miała wstępu, nie różniły się od innych w labiryncie McMuido. A może złamać zakaz, po prostu po to, żeby zobaczyć, co się stanie? Doszła do wniosku, że fizyczny dostęp nie powiedziałby jej tyle, ile mogłaby uzyskać z systemu, gdyby nastawiła go na zbadanie tajemnic McMurdo. Jej karta magnetyczna prawdopo- dobnie zarejestrowałaby próbę otwarcia innych drzwi; Signy nie chciała narażać swojego tutejszego statusu, jaki by on nie był. Wróciwszy do klaustrofobicznego biura Tanaki, uzyskała dostęp do nocy Janiny, do napięć rzeczowego uwodzenia, zrytualizowanych kom- plementów, leniwej pogawędki w sypialni. Janina i Kazi dzielili się wspomnieniami z czasów studenckich w Stanfordzie, mówili o gorącym kalifornijskim wietrze i słońcu, i o cie- nistych dziedzińcach, gdzie gromadziły się stada młodych ludzi w mod- nych owego roku ubraniach z wypłowiałej bawełny. Myśleli, że zmie- niają świat, a przynajmniej uczą się nim manipulować. Signy odkryła napięcie w głosie Kaziego, wychwyciła cień ksenofobii, kiedy Japoń- czyk został skonfrontowany z rzeczywistością kremowej skóry Janiny. [Janina] Umiejętny. Całkowicie. Wyglądało na to, że Janina trochę ocenzurowała sekwencję łóżkową. [Janina] Cięcie, wrzuć monetę. Signy uśmiechnęła się. Janina umieściła w sypialni jeden mikrofon, bez kamery. W New Hampshirc i w Scattle nadal panowała cisza; Signy zobaczyła puste pokoje. Słuchała, jak po stosunku Janina wciąga Kaziego w rozmo- wę o jego marzeniach, o przyszłości, o pozycji w świecie Tanaki. — Być może zostanę głównym dyrektorem — mówił Kazi. —• Jak dobrze pójdzie, gdy będę ostrożny i wydajny. — Mierzysz tak wysoko? — zapytała Janina. — W kompanii toczy się rywalizacja między poszczególnymi dzia- łami. W imię zwiększenia zysków, oczywiście, ale również dla rozwoju. Yoshiro Tanaka starzeje się i chce, aby koncern stał się kolosem, instytucją trwającą przez wieki. Mamy pewien cel. Przeprowadzimy świat bezpiecznie przez obecny kryzys głodu i przywrócimy równowagę międ/y zasobami naturalnymi a zapotrzebowaniem na nie. Mowa sprawiała wrażenie wyuczonej, przypominała recytację reli- gijnego wyznania wiary. Signy domyślała się, że faktycznie tym była. W mniejszym bądź większym stopniu. — Obecny kryzys? — powtórzyła Janina. —Mamy za sobą stulecia eksploatacji rabunkowej i marnotrawstwa dóbr. Co mają do tego czasy współczesne? — Dążymy do nowej, świadomie prowadzonej eksploatacji. Nasza wizja obejmujejej ukierunkowane wykorzystanie w służbie równowagi ekologicznej. Zdawało się, że Kazuyuki Itano naprawdę wierzy w świat, o jakim mówił. Przemawiał z przekonaniem, z zapałem, bez siadu cynizmu. Może z naszym ostrożnym rybakiem pójdzie nam lepiej, niż sądziliśmy, pomyślała Signy. — A kto będzie rządzić w tej nowej równowadze? — zaciekawiła się Janina. — Ach, ci, którzy będą kontrolować żywność i dostęp do niej. — Mam nadzieję, że ich rządy będą łaskawe. — Skuteczne — poprawił Kazi. — A mój wydział, rybołówstwo, jest bardzo skuteczny. Westchnienie Kaziego zlało się z szelestem pościeli. — Naturalnie, istnieje problem wydziału biomasy, zajmującego się hodowlą w zbiornikach. W tym roku wykazali się większą marżą zysku niż my. Myślę jednak, że sobie z tym poradzimy. — My? — zapytała Janina. Podzwanianie lodu w szklance. — Ukończyłem Stanford, Janino, tak, ale jestem również Japończy- kiem, a Japończycy pracują w zespołach. Łączą nas więzy, które trudno zrozumieć Amerykance. My, tak, zajmujemy się połowami i akwakul- turą. W skład mojego zespołu wchodzi córka Tanaki, i nam bliska jest wizja naszego dyrektora; jestem tego pewien. Jak jej na imię? — zastanowiła się Signy. — Córka? — zapytała Janina, ale jej słowa zagłuszył śmiech Kazie- go. [Janina] Koniec. [Signy] Seattle! Hej, ludzie! Czy ktoś znajdzie imię córki Tanaki? Ważne. Musimy je znać, okay? Nikt nie odpowiedział. Anonimowe biuro Tanaki działało na nią deprymująco; pomyślała, że czuje się jak bezdomna, antarktyczna bez- domna, nie mająca dokąd pójść. Tutaj już niewiele więcej mogła zrobić. Signy wprowadziła do systemu kilka kodów, aby w każdej chwili móc uzyskać do niego dostęp. Spakowała worek i nałożyła skafander, potem ruszyła do Hotelu Kalifornia. Plastikowe palmy puszyły się w napełnionych piaskiem puszkach po ropie. Na piance izolacyjnej na ścianach wisiały, gdzieniegdzie, tkane maty, niegdyś jaskrawe, teraz wypłowiałe. Bar z lustrem był długi i dobrze zaopatrzony. Nie było klientów. Ani muzyki. Niski, ciemno- skóry mężczyzna siedział przy stoliku z formiki. Miał hawajska koszulę na swetrach z długimi rękawami. Signy doliczyła się trzech robionych na drutach mankietów na grubych nadgarstkach, szary, szary i czarny. Na ekranie zamontowanym za barem mężczyźni w krótkich spodenkach uganiali się za piłką. Barman odwrócił się i skinął głową na powitanie. Polinezyjczyk, pomyślała Signy, albo Filipińczyk. Posłał jej nieśmiały uśmiech, lecz nie wstał. — Czynne? — zapytała. — Jasne. Czego się napijesz? Na pewno nie alkoholu, pomyślała. Była spragniona po słonej jajecz- nicy. Wypiła mnóstwo kawy, tyle, że czuła wewnętrzne drżenie. — Może mrożonej herbaty? — Nie lepiej lemoniady? — podsunął barman. — Może być. Usiadła przy stoliku, gdy mężczyzna gmerał za barem i pobrzękiwał lodem. Na wieszaku do ubrań na jednej z palm wisiał orzech kokosowy. Oznakowany pomarańczowo-czarnym symbolem zagrożenia biologicz- nego. Barman postawił przed nią wysoką szklankę. — Co jest nie tak z tym orzechem? — zapytała. — Pochodzi z Bikini. Prawdziwy amerykański orzech radioaktyw- ny. — Chcesz przyprawić mnie o raka? — Nie musisz go jeść. — Barman obejrzał się w stronę ekranu. — To bardzo ważny mecz. Pozwolisz? — Jasne. Barman usiadł. Signy napiła się oranżady. Barman oglądał mecz; ona oglądała barmana. Nie miała nic innego do roboty, nic poza uczestni- czeniem w grze „spiesz się i czekaj", która tutaj wydawała się czymś normalnym; tutaj czas był odmierzany ruchem helikopterów i statków, nie godzinami. Signy wyczuwała rytm pracujących tu ludzi, ich harmo- nogramy kształtowane przez nieustępliwy lód i nakazy transportu, zwią- zane z tempem maszyn, które mogły dotrzeć tam, gdzie nie mógł dotrzeć człowiek. Dzisiaj panował spokój, więc barman odpoczywał i czekał, i to samo musiała robić ona. — Ach! — Okrzyk był wywołany jakąś akcją na boisku. — Wygra- łem dwadzieścia dolarów. —• Sprawozdawca szczebiotał po hiszpańsku. Barman wdusił guzik pilota, ekran ściemniał. — Teraz możemy poga- dać. Czekasz na kogoś? — Tak. Ktoś ma po mnie przyjść. — Zatem nie zostaniesz tu na długo. — Myślę, że tylko ten ranek. Pokiwał głową. — Podoba ci się Antarktyka? Jared lubił Antarktykę. Wszystko, co im przysyłał, nacechowane było intensywnym zainteresowaniem, fascynacją dzikim lodem. — Nie wiem. Niewiele widziałam poza pasem startowym i moim pokojem. — Myślę, że ci się tu spodoba. Czytam to w twojej twarzy. Jedni nie mogą tu wytrzymać, inni nie potrafią żyć z dala. — Co tu można lubić? — Pingwiny, foki, piękny lód. Nie wiatr. Wiatr odrywa nosy i uszy, jest ostry jak brzytwa. Ale wszystko inne jest w porządku. Zrobisz śliczne zdjęcia. Patrzył na jej opaskę, na czujnik przymocowany do powieki. Sprzęt był tak znajomy, że Signy zapomniała, iż ma go na sobie. W przeciwień- stwie do większości ludzi, którzy wpadają w zakłopotanie, gdy myślą, że są nagrywani, barman nie przywiązywał większej wagi do jej obie- ktywów i mikrofonów. — Jak długo tu jesteś? — zapytała. — Dziewięć lat. Jeżdżę do domu, do Truć, do żony i dzieci, co kwiecień. Kocham się z żoną, robię jej następnego dzieciaka i wracam w październiku. — Co tu się dzieje? Czym zajmują się ludzie? — Głównie pracują jak obłąkami. Po pracy przychodzą tutaj albo zaszywają się w swoich kwaterach. Niektórzy szukają pretekstu, żeby na chwilę wyjść na lód. Ci to s'wiry. w większości. — Co budują na Erebusie? — Nie wiem. —Jego oczy wędrowały po sali. jakby wypatrywanie pajęczyn było ważniejsze od rozmowy o wulkanie. Raptem poderwał głowę i uśmiechnął się — uśmiech pełen był słońca i złotych zębów — do kobiety, która stanęła w drzwiach. — Kawał czasu, de Brum — zawołał. Wstał, aby ją powitać — Kawał czasu, Marty. Zaopiekowałeś się moją przyjaciółką? — Przyjąłem ją całkiem nieźle. To, co zwykle? Marty szczerzył zęby; Anna uśmiechała się szeroko. Stali jakieś dwie stopy od siebie, 7 rękami u boków, bez przytulania, bez uścisków. Zdaniem Signy wyglądali jak umizgające się pingwiny. — Nie mogę zostać. Przykro mi, Marty. — Anna sięgnęła do klamki. — Pilot czeka. Signy wstała i złapała pas worka. — Ty jesteś Signy — powiedziała Anna. — Chodź, pros/ę. — De Brum, następnym razem musimy pogadać — rzucił barman. Anna pożegnała go uśmiechem i pognała Signy za drzwi. — Załóż kaptur — poradziła. — Jesteśmy załadowani i gotowi do odlotu. Śmigłowiec czekał na pustkowiu pełnym błota i brejowatego śniegu, kruchy i maleńki na tle ławicy chmur, które wisiały nad — południo- wym, oczywiście, przypomniała sobie Signy — południowym horyzon- tem. Oderwali się od ziemi, kołysząc w trakcie wznoszenia. Za kopułami McMurdo helikopter skręcił nad morze pokryte cętkami lodu. — Obejrzałam wizytę Jareda na „Kasumi". Chyba masz rację. Ktoś był w wodzie. — Anna mówiła do mikrofonu, jej głos niemal ginął w ryku silnika. Signy popatrzyła w stronę zgarbionego nad przyrządami pilota, który, jak przypuszczała, przysłuchiwał się ich rozmowie. Anna zauważyła niezadowolone spojrzenie, jakim Signy obrzuciła Trenta. — Trent leciał z nim na „Kasumi". — Ciekaw jestem, czy wydarzenia na „Kasumi" mająjakiś związek z „Oburu". — Pilot nie obejrzał się; kierował uwagę na niebo. Signy widziała, jak poruszał ustami, i słyszała jego głos w słuchawkach. — „Oburu''? — powtórzyła pytająco. OBO, OPO. rekonstrukcja spłowiałych liter z tratwy ratunkowej; pamiętała ich zarys na pomarań- czowym płótnie. — Trawler Tanaki. Ten, który zatonął z całą załogą. — Martwy marynarz — powiedziała Signy. — Wiesz coś o tym? — zapytał Trent. — Patrzyliśmy, jak go wyciągają. — Nie byłabym szczęśliwa, wiedząc, że mój statek jest obiektem sabotażu — wtrąciła Anna. — Obawiam się. że nie wszczęto żadnego dochodzenia w sprawie zatonięcia „Oburu". Musiałabym coś słyszeć. — Wydarzenia we flocie są ciche jak wojna mafii — powiedział Trent. — Ale można by się spodziewać, że w obliczu rewizji traktatu Tanaka podniesie ryk o krwawym mordzie. Że poprosi amerykańską marynarkę wojenną o eskortę albo coś w tym stylu. Kobieta i pilot dzielili się z nią swoimi domysłami, najwyraźniej bez żadnych obaw. To zasługa tutejszych warunków, doszła do wniosku Signy. Antarktyka jest prawdziwą pustynią. Nie trafiają tu ludzie przypadkowi, każdy majakiś interes. Dlatego rozmowy z nowymi nie podlegają cenzurze. — Tutejsze wody nigdy nie były patrolowane — powiedziała. — Może Tanaka nie chce, żeby ten stan uległ zmianie. — Może nie chce, żeby wyłowiono ostatnią rybę, ostatnią tonę kryla. Właśnie niemal do tego doszło na Północnym Pacyfiku, adokładnie tak stało się na większej części Północnego Atlantyku. I tak miało stać się tutaj — bogate wody opustoszeją, zabraknie nawet planktonu. Wody zrobią się czyste i ste- rylne, jałowy lód będzie naprawdę jałowy. Spękana kra pokrywała morze. Helikopter sunął nad pustkowiem oceanu, na którym ludzie byli kruchymi intruzami, absolutnie nie przy- stosowanymi do życia. Antarktyka nie była miejscem dla nich odpo- wiednim. Fakt. że poważyli się na ogołocenie zasobów niegościnnego morza, mógł być miarą panującej na świecie nędzy. Przylecieli za drugą maszyną, która opadła na pokład „Siranui". Wysypały się z niej trzy osoby, załogaodtoczyła śmigłowiec do hangaru. — To Uchida — powiedział Trent. — Wrócił z .,Kasumi". — Posadził śmigłowiec na znaku X. Signy wysiadła i podążyła za Anną do włazu. Spojrzała na człowieka, który tam czekał. — Cześć, Alan. Skórę miał opaloną i wysuszoną przez słońce i mróz; wyglądał starzej i był szczuplejszy niż w Houston. Jego twarz była maską bez wyrazu — no, może wyrażała odrobinę żalu. Alan, który znał Jareda ledwie, ledwie, miał własne sprawy na głowie i przybył tu z powodów, które nie miały nic wspólnego z utopionym lekarzem. — Słyszałem, ze tu będziesz — powiedział. — Poprosiłem o po- zwolenie powrotu na „Siranui", żeby się z tobą spotkać. — Nic nie znalazłeś — stwierdziła. — Absolutnie nic. Anna poprowadziła ich korytarzem. — Pójdziemy do kabiny Kihary. Chciałaś obejrzeć wszystko, co Jared mógł tam zostawić. — Chodź z nami, Alan — poprosiła Signy. Czuła jego bliskość za plecami, słyszała szelest jego ubrania. Wszystko było takie żywe. W małej kabinie, na starannie zasłanej koi, w schludnych rządkach leżały rzeczy Jareda. Robota Anny, być może. Ten porządek podziałał na nią przygnębiająco. Przybory do golenia i drobiazgi wyjęte z kieszeni były osobiste i zarazem anonimowe, tworzyły zbiór masowo produko- wanych przedmiotów, które nic nie znaczyły. Signy podniosła kombi- nezon Jareda, aby poszukać chipów zdanymi. Nie było żadnych. Rzuciła kombinezon na koję i włączyła ekran w kabinie, New Hampshire: Paul uśmiechnął się do niej, jego twarz była gładko wygolona, a włosy jeszcze wilgotne po myciu. W kącie ekranu mrugał jego krab, zaciskając w szczypcach złożony kawałek papieru. — Cześć — przywitał się Paul. — Cześć, Anno. Alan Campbell? Miło cię poznać. — Chciałam z wami pogadać, parę godzin temu. Ale teraz nie chcę. Czekajcie, dobrze? — Signy przygotowała się do wyłączenia Seattle. — Lepiej skontaktuj się z Janiną. Jest teraz dość zajęta. — Wyczyściła ekran. — Kto to? — zapytał Alan. Stał przy drzwiach, przerzucając ręka- wice z jednej ręki do drugiej. — Paul Maury. Mój wspólnik. Anno, moglibyśmy zajrzeć do gabi- netu? Mogą tam być jakieś nagrania, wiadomości, które tylko ja będę umiała odnaleźć. — Dobrze. Choć moim zdaniem nie ma tam nic, co należało do Jareda. — Anna zaprowadziła ich do izby przyjęć. Przyglądała się, jak Signy przeszukuje ekiany. Alan przysiadł na krześle w maleńkiej wnęce poczekalni; wyglądał tak, jakby czekanie mu nie przeszkadzało, jakby z przyjemnością mógł czekać na nią cały dzień. Faktycznie, pomyślała Signy, tylko ja mogę tu coś zrobić. Tylko co? Uznała tę wewnętrzną skargę za wyraz frustracji i winy. Ja wpakowałam Jareda. To moja wina, wyłącznie moja. — Tu nic nie ma — oznajmiła. — Nic, czego byśmy nie dostali od Jareda. Dziękuję, Anno. Mogę wrócić do kabiny Kihary? Chciałabym porozmawiać z moimi ludźmi w Stanach, mam już wszystko przygotowane. — Kihara dzisiaj nie wróci — powiedziała Anna. — Idź, jeśli chcesz. Ja muszę zostać tutaj. Wróć, gdy zgłodniejesz. Zabiorę cię do stołówki i pokażę, co tylko zechcesz. Signy ruszyła korytarzami znanymi jej z przekazów Jareda. Istne deja vu, lecz obecność Alana zmieniała poczucie dziwnej znajomości. Signy potrzebowała sprzymierzeńców, potrzebowała żywego z krwi i kości współpracownika tutaj, namiejscu. Alan spełni tę rolę, jeśli zdoła go zwerbować. Paulowi ten pomysł nie przypadnie do gustu. Tylko my, powtarzał zawsze. Jesteśmy wszystkim, czego nam potrzeba. Zasada „tylko my" w obecnej sytuacji nie wystarczała. Paul będzie musiał ścierpieć jedną czy dwie nowe twarze. Signy wpuściła Alana do kabiny Kihary i zamknęła drzwi. — Myślę, że Jared żyje — oznajmiła. Mina Alana wyrażała powąt- piewanie, przypuszczenie, że ma do czynienia z oszalałą z żalu idiotką. — W tej flocie mają miejsce akty sabotażu. My pracujemy dla właści- cieli. Możliwe, że znalazłbyś się w takim samym niebezpieczeństwie, co Jared. — Możesz wyjaśnić, o co ci chodzi ? — Nie w pięciu słowach. Chcę znaleźć Jareda. Jeśli żyje, nie mam czasu na cenzurowanie tego, co mówię. Nie mam czasu na sekrety. Mam propozycję, wysłuchasz? Signy uświadomiła sobie, że mówi jak osoba na ekranie tablicy ogłoszeniowej, z przekonaniem wynikającym z pełnomocnictw, ale anonimowo, z pominięciem niuansów i uprzejmości komunikacji bezpo- średniej. Jednakże, wpatrując się w oczy Alana, dostrzegła błysk zain- teresowania, chęć obdarzenia jej przywilejem wątpliwości. — Posłuchajmy. — Wysoki mężczyzna w niskim pokoju. Stanął przy milczącym ekranie, nie dotykając niczego, gość na czyimś terytorium. — Pomożesz mi. Zrewanżujemy się dostępem do naszych plików dotyczących Tanaki. Będziemy dzielić się informacjami w miarę ich napływania. — Za mało, wyczytała z jego twarzy. — Załatwimy ci kontrakt, jeśli będziesz chciał produkować batyskafy dla Tanaki. Prze- cież do tego zmierzasz, prawda? -— Nie liczymy na duży zysk. Popyt na batyskafy jest minimalny, w porównaniu z niektórymi interesami, jakie robi Gulf Coast. Bardziej zależy nam na porównaniu systemów — batyskafy są dobrymi układami próbnymi dla rozwoju pojazdów dalekiego zasięgu — ale tutaj zobaczy- łem już prawie wszystko, co chciałem. Czemu miałbym zostawać? — Daj się przekonać. Proszę. Masz ekran w swojej kabinie? — Mam. — Zatem wyjdźmy stąd. — Signy podeszła do ekranu i Alan prze- sunął się na bok. — Będę musiała zmienić tu parę rzeczy. Jaki jest twój numer dostępu? Alan podał numer. Signy przeniosła kody Edges najego terminal. — Zrobione. Idziemy. Ta kabina działa mi na nerwy. —Brak Jareda zdawał się niemal namacalny. Chemiczne ślady jego obecności znajdo- wały drogę do głębokich zakątków jej mózgu, niewyczuwalne feromony przemawiały do mechanizmów wyzwalających, skrytych poniżej progu świadomości. Uwarunkowane chemicznie reakcje były nieuchronne, niepokój narastał na poziomie komórkowym, dlatego chciała znaleźć się gdzieś indziej. — Co z tymi rzeczami? — Alan wskazał drobiazgi ułożone na łóżku. — Zbierz je. Wrzuć je w coś. Jared zajmie się nimi, gdy wróci. Alan znalazł worek w maleńkiej łazience i spakował rzeczy Jareda, posłusznie, być może dostrajając się do jej nagłego przypływu energii. Signy czuła, że może podbić świat, lód, wszystko. Ruch i zadania przydawały jej pewności siebie; częściowo zdawała sobie sprawę, że jej psychika reaguje na złożone odcienie działania w czasie rzeczywistym. Prawda, przemierzała te korytarze z Jaredem, ale okazały się zupełnie inne, gdy miała okazję zrobić to osobiście. Signy szybkim krokiem pokonała drogę do kabiny Alana, zajęła jedyne krzesło i połączyła się z New Hampshire. Paul zgłosił się natychmiast. Powiedział, że słyszał jej rozmowy z Anną i z Alanem. Nie był uszczęśliwiony propozycją, jaką wysunęła Alanowi. — Zatrudniamy Alana Campbella — oświadczyła zdecydowanie Signy. — Do pomocy w zlokalizowaniu Jareda. Oczywiście, jeśli zdo- łamy go przekonać, że w zamian dostanie to, na czym mu zależy. — Mam pewne wątpliwości — powiedział Paul. — Wiem, że mi się przyda. Wynajęcie go jest faktem dokonanym. Potrzebuję jego pomocy. — Rozumiem. Pilar zgłosiła się w oknie w kącie ekranu. Siedziała w pozie lotosu, zajęta manipulowaniem licznymi pokrętłami syntezatora. Signy skinęła głową w jej kierunku. — Ty nie słyszałaś, Pilar. Statek, który zatonął, był trawlerem Tanaki Nazywał się „Oburu". Pytanie: Czy Skylochori był członkiem załogi? I następne: Czy Janina jest osiągalna? Musi przycisnąć Itano w tej sprawie. Janina przesłała obrazek, wielkie ucho przyozdobione kolczykiem z imitacją diamentu. [Janina] Wszystko słyszy. Ale nie może mówić. Signy domyśliła się, że Janina obrabia starego, dobrego Kaziego. Albo z nim pracuje. — Cześć, Janina. Mam dla ciebie, maleńka, liścik związany z „Obu- ru". Rzuć okiem, gdy będziesz mogła — powiedziała. Aian pochylił się w stronę ekranu i wsparł rękę na biurku. Signy przesunęła się, żeby mu nie zasłaniać. — Alan, szybko zorientujemy cię w sytuacji. Na początek, Paul, wsącz w wyczekujące uszy Alana plan ogólny, dobrze/ — Nie jestem pewiem, czy zdołam zrobić to w zwartej formie. — Daj sobie spokój, dobrze? — Tak jest, Lwico. Plan ogólny polega na wstrzymaniu połowów na wodach Antarktyki na minimum trzydzieści lat. I na przekonaniu Tanaki, że w oparciu o taki scenariusz zbije majątek, a następnie na sprzedaniu pomysłu Komisji Antarktycznej. Przy równoczesnym poszu- kiwaniu Jareda, ma się rozumieć. — A niby jak bez łowienia ryb mieliby zarobić więcej, niż mają z połowów? — zapytał Alan. — Trzeba ich nakłonić, żeby zwiększyli hodowlę i uprawę w wo- dach szerokości umiarkowanych. Takie rozwiązanie odpowiadałoby córce Tanaki. Tak, Signy, znalazłem ją. Ale wstrzymanie połowów będzie sprzeczne z interesami Itano. — Znajdzie się coś dla Gulf Coast? Systemy podtrzymywania życia, batyskafy? — zapytała Signy. — Improwizując, z miejsca nasuwa się produkcja batyskafów do pilnowania ryb... Signy niemal słyszała trybiki obracające się w głowie Paula. Jeśli go me powstrzyma, przez dwadzieścia minut będzie tokować na temat udziału Gulf Coast w imperium Tanaki. — Paul, powiedz nam więcej o tajemniczej córce Tanaki, dobrze? Mam w związku z nią dziwne przeczucie. — Signy wysunęła ręce z rękawów i zrzuciła skafander na oparcie krzesła, ani na chwilę nie spuszczając oczu z ekranu. Paul przywołał swojego kraba. Krab osadził wielkie okulary w czar- nych oprawkach na wystających słupkach oczu i zwinnym ruchem szczypiec otworzył kartkę papieru. — Nazywa się San-Li Tanaka. Nie próbuj szantażować starego faktem, że nic ma synów; wszyscy wiedzą, że San-Li jest jedynaczką. Tanaka chyba jej nie cierpi. Kusi wszystkich marchewką, że firma przejdzie w ręce najbardziej operatywnego dyrektora; San-Li konkuruje z całym kierownictwem kompanii i może nie sprostać wymaganiom. Kieruje farmami akwakulturowymi. — Odłóżmy na później rozszyfrowanie jej znaczenia dla Edges — powiedziała Pilar. — Czas na program, który Janina wciśnie staremu Kazi. — Jej słowa podkreślił chór głosów, wznoszących się i opadają- cych na pentatonicznej skali. [Janina] Stary Kazi zachłysnął się sekwencja z żurawiem. Muzyka go rozłożyła. — Gratulacje dla McKenny — powiedział Paul. — Przekażę mu, gdy wróci. Jimmy wyskoczył na zakupy — poin- formowała Pilar. — Janino, powiem ci, jak sprzedamy nasze moratorium. Niech Tanaka naciśnie na floty z Północnego Pacyfiku, żeby wpuściły go na wody amerykańskie, pod papierami przeniesienia prawa własności na amerykańskie fabryki konserw; jest właścicielem paru takich przetwór- ni. — Paul z boku ekranu otworzył mapę północno-zachodniego wy- brzeża Pacyfiku, usianą maleńkimi fabrykami, które miały prawo do ograniczonych połowów. — Da mu to nieco luzu, pozwoli zmniejszyć nacisk na wody antarktyczne, dopóki inwentarz się nie odrodzi. Z dachów fabryk wystrzeliły ludziki w czarnych garniturach. Ludzi- ki przemaszerowały majestatycznie na lewą stronę ekranu, gdzie stanęły pod parasolem z logo Tanaki. Parasol trzymała kolczasta ryba fugu, rozciągająca grube wargi w szerokim uśmiechu. Pilar wyłączyła syntezator. W kącie ekranu otworzyła okno studia w Seattle. Na ekranie ukazała się jej zamyślona twarz. Gryzła purpuro- wy pisak, który zostawiał plamy w kącikach ust. Sięgnęła do wejść w Seattle. Twarz zniknęła. Maleńkie fabryki Paula stanęły w płomie- niach i odpłynęły w kłębach czarnego dymu. Pilar dodała głos. — Czy amerykańskie fabryki konserw nie znienawidzą takiego rozwiązania? — Tak. — Paul zastąpił dym Pilar balonami na gorące powietrze. z flagami Japonii, USA i Unii Europejskiej. Balony sunęły nad Europą, zrzucając wyszczerzone radośnie srebrne ryby na maleńkich spadochro- nach. — Taki wynik jest równie prawdopodobny. — Amerykańsko-europejska kooperacja z Japonią będzie wymaga- ła roboty od cholery — powiedziała Signy. Męska ręka przysłoniła mapę i balony. — Jesteście monitorowani — zawiadomił Jimmy. — Na wypadek, gdybyście nie wiedzieli. — Aha — mruknął Paul. — Tak, rozumiem. Hmm, pozwólcie mi to załatwić. Nie mogę być zbyt twórczy, nie z materiałem Signy napły- wającym liniami z „Siranui". — Cześć, Jimmy. Jak zakupy? — zapytała Pilar. — Mam lody. I krem. Jimmy pojawił się za plecami Pilar, z torbami zakupów w ramionach. — McKenna? — zawołała Signy. — Znalazłeś już Wiecznie Zielo- ną*' — O Jezu. Naciskasz na mnie jak Paul. Szukałem wszędzie. Już to wszystkim mówiłem. ¦— Spróbuj tutaj, na „Siranui" — podpowiedziała Signy. Jimmy postawił torby na podłodze. — O cholera. Jedyne miejsce, w które nie zajrzałem... Mały ekran w kabinie Alana zbielał. Paul miał pierwszeństwo, osłaniając system, choć nie wiadomo, czy było warto. Audio zostało. — Masz adres „Siranui", Jimmy — powiedziała Signy. — Korzy- stałeś z niego, by wpuścić nas na mostek. — Daj mi trochę czasu, dobrze? Wszyscy zamilkli, czekając. Alan odsunął się od ekranu. Przysiadł na koi za plecami Signy, wsparł łokcie na kolanach i zapatrzył się na biały, pusty ekran. Signy odwróciła się do niego. — Jimmy szuka sabotażysty. — Sabotażysty? — zdumiał się Alan. — Co tu się dzieje? — Ktoś wdarł się do naszego systemu. Myślimy, że zrobiła to kobieta zwana Wiecznie Zieloną. Nie wiem, jaki jest jej związek ze sprawą Jareda, o ile jest jakiś związek. Ta przypadkowa sekwencja jest wszystkim, co mamy... Alan sceptycznie wzniósł brwi. — Zawsze tak się zachowujecie? Te rybki, płomienie i tak dalej? — Najczęściej. — Pozór normalności poprawił jej humor. Paplani- na i zwariowane obrazki na małym ekranie sprawiły, że poczuła się jak w domu, bezpieczna, na znanym gruncie. Jedna nieobliczalna rodzinka — pomijając pustą przestrzeń, którą mógł wypełnić tylko Jared. Signy popatrzyła na nadgarstek, na ciemny wskaźnik, który oznaczał nieobecność Jareda. Nagle światełko zamrugało. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Signy w gorączkowym, szalonym pośpiechu, a zarazem uważnie, wystukiwała kody, by uzyskać dostęp do Jareda. Ręce jej drżały, bała się idiosynkrazji nieznanego systemu. Klawisze pod jej palcami były zakurzone. Campbell, o ile w ogóle wczytywał jakieś dane, nie robił tego tutaj. Signy odebrała słabe, niesprecyzowanc wrażenia. Ekran odwrócił pola i zrobił się całkowicie czarny. Signy weszła: w świat bez głosu, bez wizji. Muskularne ciało Jareda wysyłało sygnały tworzące znajomy, nie dający się pomylić wzór. Signy znała wrażenia wywierane na kombinezon przez jego ramiona i uda, znała układ kostnych wyrostków jego kręgosłupa. Jared leżał na plecach i wyglądało na to, że jest pozbawiony rąk. Signy poczuła płonącą w brzuchu kulę gniewu, ogarnęła ją wście- kłość i strach, lecz po chwili uświadomiła sobie, że ciało Jareda wcale nie musi być rozczłonkowane. Sygnały pochodziły wyłącznie z kombi- nezonu — Jared nie miał rękawic, mikrofonu ani obiektywu. Charakter napięć przekazanych do czujników jej kombinezonu oz- naczał, że Jared przesunął ciężar ciała w lewo i skulił się w pozycji płodowej, wyciągając ręce ku... Zniknął. Jared usłyszał coś w pobliżu, jakiś rytmiczny dźwięk, który dobiegał z prawej strony, stłumione dudnienie kroków. Buty na grubej warstwie śniegu? Próbował zmienić pozycję i nie mógł uwolnić rąk z czegoś, co przypominało miękki kaftan bezpieczeństwa. Irytacja rozproszyła resztki tego, co było dobrym snem, głębokim snem. Nienawidził śpiworów. To cholerstwo miało trafną nazwę. Jared naprężył ręce i stwierdził, że są owinięte warstwami czegoś miękkiego. Bolały go okropnie, lecz ból docierał jakby z daleka. Zdał sobie sprawę, że został naszprycowany narkotykami, ze obojętność na ból musi być wynikiem podania mu jakiegoś opiatu. Najgorsze, że ręce były odmrożone. Odmrożenia są tak trudne do wyleczenia. Nienawidził odmrożeń. Poruszył niezdarnymi, ociężałymi dłońmi i znalazł zasilacz, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy rejestrował. Przesunął przełączniki, zastanawiając się, dlaczego są tak cholernie małe. Signy będzie się zamartwiać, gdy szybko się do niej nie odezwie. Drobna Signy, taka... miękka jak na szczupłą dziewczynę. Sprawiała, że czasami ciężko mu było mówić. Kochał ją. Kocham cię — jakże trudno było powiedzieć jej te słowa. Kocham. Jared widział, niezwykle wyraźnie, łuki, w jakie wyginały się jej brwi, przez co Signy zawsze wyglądała na zaskoczoną; widział delikatny zarys kości policzkowych i krzywiznę słodkich konch uszu. Uwielbiał jej uszy. Chciał jej to powiedzieć, jak najszybciej. Czuł stały nacisk wokół oczu i na skraju kości czołowej. Zrozumiał, że ma gogle; opaski z kamerą nie było. Przez zaplamione śniegiem szkła zobaczył szereg łuków nad głową, a wyżej boleśnie jasne niebo, przej- rzyście błękitne. Zamknął oczy w obronie przed blaskiem. Gruby, puchowy śpiwór miał pewne zalety — był ciepły i miękki. Ktoś próbował pomóc mu, gdy manipulował włącznikiem zasilania. Miło z ich strony. Pomyślał, że musi podziękować. Ten ktoś miał zimne ręce. Jared nie był pewien, czy włączyły one, czy też wyłączyły jego kombinezon. Znów zapadł w sen. Cisza, w której wydali zbiorowe westchnienie, w której palce pomy- kały nad klawiaturami na trzech kontynentach. Zniknął, już nie mogli dosięgnąć Jareda; żadna kombinacja nie zdawała egzaminu. Z mikrofonu w kabinie Campbella buchnął gwar: głosy Janiny, Paula, Pilar nakładały się, plątały się w pętlach sprzężenia. Paul monotonnie mruczał przekleństwa, jakby się modlił, i walił pięściami w coś pustego. Pilar kłóciła się z Jimmym, jej głos wibrował jak napięty drut na wietrze. — Do diabła, co to znaczy, że nie możesz zlokalizować sygnału? — wrzeszczała. — Muszę mieć coś więcej, niż jednorazową, krótką emisję. On ma nadajnik z własnym zasilaniem, a jeśli ma monitor GPS, to go nie włączył. — Jimmy przelatywał ekrany w Seattle, polując Bóg wie na co, zmieniając menu i dostępy, jak obłąkaniec z pilotem telewizyjnym nastawionym na szybkie przeszukiwanie. — Powinnam się odezwać. Powinnam mu powiedzieć, że odebrali- śmy jego sygnał — pojękiwała Signy. Ale Jared nie usłyszałby jej bez włączonego głośnika, a z pewnością porywacze zadbali o jego usunięcie. — Co się dzieje? — zapytał Alan. — Jared — szepnęła Signy. Na ekranie nie pojawiły się żadne obrazy, więc nagłe podniecenie grupy musiało być kompletnie niezrozumiałe dla obserwatora. — Odebraliśmy jego sygnał. Teraz znów zniknął. — Jesteś pewna, że to on ? — My wiemy — rzekła z przekonaniem Signy. Nie były to przy- padkowe ruchy kombinezonu na martwym człowieku. Nikt inny nie poruszał się tak, jak Jared, nikt w całym świecie. Pewność, że Jared żyje, przytłoczyła ją, prawdziwa i natychmiastowa. Załatają nagła fala mdłoś- ci; paciorki potu zaperliły się najej czole. Signy pochyliła się i znalazła kosz pod biurkiem. Przyciągnęła go nogą i zwymiotowała s'niadanie. Usłyszała, jak za jej plecami Alan zrywa się z koi. Zacisnęła ręce na koszu wyłożonym plastikowym workiem. Nigdy nie miała choroby morskiej. Teraz też nie. Z maleńkiej łazienki dobiegł szum płynącej wody, potem spieszne kroki. Signy wzięła przyniesiony przez Alana ręcznik, przetarła kark i usta, i uśmiechnęła się do niego. — Co jest? — Na jego twarzy malowała się konsternacja mężczy- zny zaskoczonego fizjologiczną reakcją ciężarnej żony. Ale przecież on ma córkę, przypomniała sobie Signy. To nie wygląda dla niego tak dziwnie. — Już mi lepiej. W porządku. Widzisz, nie byłam do końca pewna, czy Jared żyje. — Zawiązała plastikowy worek. — Gdzie mam to wyrzucić? — Siedź tutaj, dobrze? Ja się tym zajmę. — Alan wyjął kosz z jej rąk i wyszedł za drzwi. Alan był dobrym człowiekiem. Nie powinna pozwalać, by po niej sprzątał, ale gdy spróbowała wstać, zachwiała się na nogach. Gdzie jest Jared? Gdzie? Zacisnęła dłonie na blacie biurka i odetchnęła głęboko parę razy. Uzyskała dostęp do mostka i weszła w komputerowe operacje „Siranui", zakodowane, zabezpieczone, niełatwe do manipulowania. Skierowana na boczny tor, cholera, brnęła przez zestawienia zużycia paliwa i mieszanek do diesli. Wyszła z tego ekranu i znalazła listę współrzędnych w stopniach, które zmieniały się w odmierzonym rytmie. — Dzięki — powiedział Paul. Rozwinął mapę Oceanu Południowego. Maleńki stateczek przemie- rzał błękitne morze, ciągnąc za sobą podzieloną na odcinki linię przeby- tej trasy. Koordynaty jarzyły się w kącie ekranu. Paul korzystał z tej samej grafiki, jaką Signy widziała na mapie nad głową Sneada w McMurdo... Co? — Paul? — zapytała. Nie prowadził nasłuchu; milczał, kiedy po- trzebowała jego głosu, milczał, kiedy potrzebowała jego wsparcia ze- szłej nocy. — Mam go! — zawył Jimmy. — Mam go, w obrębie stu mil. Jimmy wyrysował na mapie Paula postrzępiony czerwony krąg ze środkiem na trasie „Siranui". Stateczek naparł na granicę koła, jak stylizowany plemnik próbujący wydostać się z jaja w odwrotności aktu zapłodnienia. — Jak? — zapytał Paul. — Jak to... — Sygnał Jareda dotarł do „Siranui" i został wzmocniony, to ogra- nicza obszar. Mając dokładne położenie statku, wiemy, że on jest gdzieś tutaj. — Jimmy obrysował swój krąg niewidzialnym piórem, które zostawiało szlak szybko blednącej czerwieni. — Dobra robota — pochwalił Paul. Łuki wyginały się pod ostrym kątem i zwężały, dochodząc do ziemi. Były to najbardziej zwariowane wsporniki namiotu, jakie w życiu wi- dział. Popatrzył na ten biegnący wprost nad jego głową. — To żebro, konkretnie szóste żebro, Jaredzie. Zauważ nierówną linię, tam, gdzie żebro odgina się do przodu, tam, gdzie byt mięsień biodrowo-żebrowy. — Twardy niemiecki akcent profesora Łachmana przebił się przez muzykę wiatru, grającego na gigantycznej harfie kości. Bardzo przepraszam, profesorze. Nie wiem, czy wieloryby posiadają mięsień biodrowo-żebrowy. To kość wieloryba, Herr Professor. Nie, nie fiszbin, kości. Leżę płasko na plecach w byłym brzuchu byłego lewia- tana w najgorszym wirtualu, jaki w życiu wymyśliłem. Symbolizm zapiera mi dech w piersiach. I, nawiasem mówiąc, ludzie martwi od dwudziestu lat nie wygłaszają wykładów z anatomii. Jest pan halucyna- cją. Nie zdoła mnie pan nabrać. Nade mną groźne żebra wieloryba Tworzyły mroku strasznego sklepienie. (tłum Leopold Staff) To Melville, ale wokół nie było ciemno. Wygięte w łuk nade mną, wygięte w łuk nade mną... Signy nie usłyszała otwieranych drzwi. Alan wrócił i usiadł. Na ekranie „Siranui" wyszedł z kręgu narysowanego przez Jimmy'ego, kierując się na wschód. — I co teraz, Paul? — zapytała. — Jared nie przemieszcza się, jest na jakimś lądzie albo na tym cholernym statku, w zasięgu ręki. Gdzie? Paul poszerzył błękitną mapę, po której sunął „Siranui". — W pobliżu statku leżą wyspy. Raczej wysepki. Są całkiem małe. — Myślę, że Jared jest na „Siranui". Brzytwa Ockhama— wtrąciła Pilar. — W porządku. — Signy nastawiła konsolę Alana w ten sposób, by przejmowała ona transmisje z jej kombinezonu i przekazywała je Pau- lowi. Obróciła się na krześle i popatrzyła na Alana Campbella. — W porządku, mam partnera, który żyje, i cały statek ludzi, którzy mówią mi, że jest on martwy. Nie wiem, czy to celowa próba zbagatelizowania wydarzeń, czy tylko inercja. Nie wiem nawet, czy to na pewno Jared miał wypaść za burtę — może chodziło o ciebie. Masz jakieś pomysły? Alan objął kolano rękami i obrzucił ją szacującym spojrzeniem. — Nie przychodzi mi na myśl nikt, komu mogłoby przeszkadzać to, co robię. Nie sądzę więc, żeby chodziło o zamach na moją osobę. — Ale jesteś jedyną stałą w tym równaniu, jeśli ten, kto porwał Jareda wie, że z nim byłeś. — Ujęłaś' to tak, jakby na tutejszym rynku cena mojej skóry nie była wysoka. Twojej zresztą też nie. Nie wiem jednak, czy mogę kupić twój scenariusz bez pewnej... weryfikacji. — A ja nie wiem, jak ci to ułatwić. Alan sięgnął po skafander. Wyglądało na to, że szykuje się do wyjścia. Utwierdziłam go w przekonaniu, pomyślała Signy, że ma do czynienia z bandą pogiętych fanów komputerowych. Częściowo nie winiła go za chęć wycofania się. Alan podniósł się i przeciągnął. — Zdaje mi się, że powinniśmy znaleźć waszego człowieka. Wtedy będzie można stwierdzić, czy twój scenariusz pasuje do faktów. Tak po prostu. Alan chyba nigdzie się nie wybierał. Signy wstała, zastanawiając się, co zamierza zrobić. — Pogadajmy z kapitanem — zaproponował. — A jeśli nie udzieli nam pomocy? — Wtedy będziemy wiedzieli więcej, niż wiemy teraz. — Alan zaczekał, aż Signy włoży skafander. [Paul] Zostaw ekran włączony. Signy posłuchała. Wąski, pusty korytarz, malowane metalowe płaszczyzny i labirynt rur, które Signy widziała oczami Jareda, wyglądały znajomo i funkcjo- nalnie. Ale tamten widok nie uprzedził jej, że poczuje się jak we wnętrzu arterii i narządów jakiejś kolosalnej bestii. Jak Jonasz. — O cholera— zaklęła. — Nie znam tutejszej etykiety. Czy mamy tam wejść z marszu? Czy poprosić o pozwolenie zwrócenia się do kapitana? Tym wszystkim rządzą jakieś zasady, prawda? Alan wepchnął ręce do kieszeni grubego skafandra. — Zapytamy na mostku o kapitana. Poświęci nam chwilę albo i nie. To cała etykieta, dopóki pamiętasz, że on jest tutaj Bogiem, w mniejszym bądź większym stopniu. I jeszcze jedno: gdy ktoś coś robi, to nie wchodź mu w drogę. Jeśli nie zechce porozmawiać z nami od razu, Anna zaprosiła nas do izby przyjęć. Może pójdziemy do niej. Idąc z Alanem, jej trzy kroki na jego dwa, Signy widziała, że zwalnia specjalnie dla niej. Przyłapała się na wpatrywaniu we własne stopy. Paul i Pilar monitorowali w czasie rzeczywistym. Przypomniała sobie, że powinna być ich oczami, a nie gapić się w podłogę. Zwykle kamerzystą był Jared; zawsze udawało mu się zaprezentować kompletne otoczenie, zawsze potrafił wyłapać interesujące szczegóły. Tylko że tutaj, w ota- czających ich płaskich powierzchniach, niewiele było interesujących szczegółów. — Czas na ubranie naszej misji w odpowiednie słowa — stwierdzi- ła. —• Jak można grzecznie powiedzieć: „Myślę, że na pańskim statku przebywa uprowadzony człowiek, chciałabym go poszukać"? — Tak właśnie myślisz? — zapytał Alan. — Tak. — Przypuszczam, że brzmi to lepiej, niż: „Myślę, że porwałeś mojego starego i trzymasz go gdzieś w pętach". Alan wbił oczy w daleki koniec korytarza. Signy uchwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. — Spróbuję załatwić to uprzejmie. Mam nadzieję. — Jeśli się nie uda inaczej, mi to odpowiada. Tak przy okazji, kapitan nazywa się Mineta. Jiro Mineta. Swobodny, smukły Alan. Signy czuła się wyśmienicie, maszerując obok niego. Co prawda był zbyt kościsty jak na rycerza w połyskliwej zbroi, ale... Signy nienawidziła swych archaicznych reakcji — ale z Alanem u boku czuła się bezpieczna. W chwili zagrożenia szuka się obrońcy. Nakaz był odwieczny, a niebezpieczeństwo wyzwalało prymi- tywne, biologiczne instynkty. Signy miała wrażenie, że reaguje jak prehistoryczna kobieta, szukająca opieki dominującego samca. Alan miał ciut przydługie włosy. Jedwabiste, kasztanowe pasma zaczynały zwijać się w loczki za uszami. Nie był to szczegół, który przyciągnąłby uwagę Jareda. Dźwięki ucichły. Świat wydawał się ogromnie samotny. Cienie żeber przesunęły się po brudnobiałym śniegu i ocieniły mu twarz, potem powędrowały dalej. Jared oblizał wargi i poczuł smak soli. Jego język rejestrował spękania i wysuszoną skórę; wrażenia były zatarte i odległe, jakby zrobiono mu zastrzyk z lidokainy. To oznaczało odmrożenia, ale zobaczył nałożoną na żebra wieloryba skomplikowaną sieć naczyń krwionośnych ludzkiej twarzy i wiedział, że jego twarz wyzdrowieje. Oparzenia słoneczne na odmrożeniach? Kihara lubił chirurgię plas- tyczną, lubił wyzwania. Może skorzysta z okazji i zabawi się z ruiną jego twarzy... Wachta zmieniła się na mostku. Twarze załogi były obce; Signy nie widziała żadnej z nich na swoich kamerach w Taos. Alan poprosił o spotkanie z kapitanem Minetą. Jeden z oficerów pokiwał głową i za- gadał szybko do mikrofonu. Za oknami kopuła jasnego nieba wznosiła się nad jaśniejszą wodą, słońce tańczyło na drobnych falach. Na sterburcie ukazała się jakaś wyspa. Jakby unosiła się na morzu, nieważka masa lodu i skał. Czy tam był Jared? Signy zacisnęła ręce w kieszeniach. — Panna Thomas? Pan Campbell? — Signy odwróciła się do dra- binki za plecami. Stojący tam Japończyk dźwigał mnóstwo złota na bluzie czarnego kombinezonu. — Proszę za mną. — Kapitan Mineta miał około czterdziestu lat i, mówiąc łagodnie, był korpulentny. Nie uśmiechał się. — Dziękujemy, kapitanie — powiedział Alan. Weszli do kabiny o teko wy ch boazeriach, urządzonej, zdaniem Signy, w stylu biurowo-anonimowym: fotele z tapicerką z łatwo zmy- walnej sztucznej skóry, biurko wykończone matowym metalem. Kapi- tan ruchem ręki kazał im zająć miejsca. — Witamy na „Siranui". — Mówił z warkliwym, gardłowym akcentem. — Czym możemy służyć ? — Jego spojrzenie przeskakiwało z jednej osoby na drugą, wreszcie zatrzymało się na twarzy Alana. Signy zrozumiała, że kapitan jego uznał za szefa i że ona powinna trzymać język za zębami. Szorstkie słowa, ani śladu uprzejmości —jego zacho- wanie daleko odbiegało od norm kultury azjatyckiej. Signy uświadomiła sobie, że kapitan mówi ze skandynawskim akcentem, i przypomniała sobie, że na wielu statkach rybackich służą noiwescy oficerowie. Może od nich Mineta nauczył się angielskiego. — Panna Thomas niedawno otrzymała transmisję od doktora Bal- chena — zaczął Alan. — On żyje. Chcielibyśmy prosić pana o pomoc w zlokalizowaniu go. Oblicze kapitana zastygło w wyrazie kamiennej maski. Mineta po- prawił się w fotelu i splótł palce na pokaźnym brzuchu. Jego usta ściągnęły się nieco. — Doktor Balchen wpadł do wody, która zabija w ciągu paru minut. Trudno mi uwierzyć w tę rewelację. — Na wodzie była łódź — wtrąciła Signy. — Ktoś go wyciągnął. Wysłaliśmy to ujęcie, z pewnością pan je obejrzał. Tym razem kapitan odpowiedział po chwili namysłu. — Widziałem film. Widziałem ciemną wodę. Niezbyt wyraźnie, o ile dobrze pamiętam. Współczuję pani, panno Thomas, ale obawiam się, że zdjęta rozpaczą, mylnie zinterpretowała pani cienie widziane przez umierającego. Naszym zdaniem, moim i moich oficerów, w wo- dzie nie było niczego. Niczego? I „Oburu" też nie zatonął? — Ale on był on-line, nadawał, pięć minut temu! — To zaiste zdumiewające. Jestem szczęśliwy w pani imieniu. I jakąż to wiadomość przesłał? — Nie odezwał się. Tylko ruch ciała... — Nie mogło to mieć sensu dla nikogo, kto nie znał Jareda. Wrażenia nacisku mięśni, odizolowane w czarnej przestrzeni; dla Signy był to jedyny dowód, że Jared żyje. Dla człowieka z zewnątrz było to złudzenie, zbiorowa halucynacja. Kapitan Mineta musiał monitorować ich rozmowę. Nie jakiś pod- władny, lecz kapitan we własnej osobie, w przeciwnym razie nie zapy- tałby tak szybko o charakter przekazu. Signy zastanowiła się, czy Paul wysnuł taki sam wniosek. — Kapitanie, Jared Balchen żyje i przebywa w promieniu stu mil od statku. Kapitan wzniósł kpiarsko brwi i popatrzył na Alana. Nie nawiązał kontaktu wzrokowego z Signy, jakby chciał dać do zrozumienia, że poważnie traktuje tylko męską połowę duetu. — Jesteśmy na Oceanie Południowym. Na bezludnym oceanie. Nie wyobrażam sobie, jak pan Balchen mógłby przeżyć. — Może jest tutaj, na statku — podsunął Alan. — Nikt po/a panem i panną Thomas nie przybył na ten statek od czasu nieszczęśliwego wypadku doktora Balchena. Oho. pomyślała Signy, dał nam do zrozumienia, żebyśmy nie próbo- wali mu mówić, co się dzieje na jego statku. I co teraz? Zaczynać od początku? Nie ma czasu. — Wobec tego może znajduje się na pobliskiej wyspie. Ale, powta- rzam, on żyje. Kapitan Mineta siedział nieruchomo jak medytujący Budda. Dobrze, w takim razie rzućmy mu wyzwanie. — Edges próbują zrealizować kontrakt dla Tanaki — zaczęła. — W trakcie pracy badawczej studiujemy wszystkie zdobywane informa- cje, niezależnie od tego, że w danej chwili mogą wydawać się one nieistotne. Wiemy o zaginięciu „Oburu" i obawiamy się, że zniknięcie Jareda w pewien sposób może być powiązane z wypadkiem trawlera. Na podstawie wyrazu twarzy Minety Signy próbowała odczytać jego myśli, lecz miała zbyt mało danych. Dostrzegła tylko lekkie napięcie mięśni wokół oczu. — Nie widzę związku — oświadczył kapitan. — „Oburu" zatonął. Trwa dochodzenie. Na razie nic nie znaleziono. Nic. Nie, nie, tu nie ma żadnego związku. — Mineta oderwał dłonie od brzucha i zatrzepotał nimi, jak po złapaniu czegoś gorącego. — Lubi pani... spekulować, panno Thomas. — Podniósł się. Alan podążył jego przykładem. Ciało Mihalisa Skyiochoriego leży w tutejszej chłodni, chyba że ktoś zdążył je usunąć. Martwy marynarz też nie był z niczym powiązany. — Omówimy to innym razem — zadecydował kapitan. Signy wstała, pokonana. — Proszę kontynuować pracę dla Tanaki — dodał Mineta. — Do widzenia, panno Thomas, panie Campbell. Wyprowadził ich za próg i zamknął drzwi, poczym zniknął na drabince wiodącej na mostek. Paul i Pilar odezwali się równocześnie. Ich głosy nakładały się w głośniczku za uchem Signy. — Cholera — warknęła. — Taa... — zaczął Alan. Zobaczył, jak Signy manipuluje palcami za uchem i urwał. — Signy, wynoś się stamtąd — mówił Paul. — Znikaj z tego statku. Wracaj do domu. — Nigdy nie dojdziesz z nim do ładu — mówiła Pilar. — Dla niego jesteś tylko wscibską turystką. Signy, jeśli nie uzyskasz skądś porządnego poparcia, i to jak najszybciej, Mineta nie zechce cię wysłuchać. — Też tak sądzę — przyznała Signy. Czuła, że kapitan wie coś o tych zaginięciach. Nie mógł być zadowolony z utraty trawlera, nieza- leżnie od przyczyn, z jakich statek poszedł na dno. — Pilar, Janina ma pliki dotyczące „Oburu"? — Nie zostawiłaś żadnych. — Do licha! — Dlatego powiedziałam jej wszystko, co wiem. Wypyta pana Itano. Alan kierował się chyba do izby przyjęć. Signy dogoniła go. — Paul, nie obchodzi mnie, czy Mineta chce się mnie pozbyć. Teraz nie odejdę. Nawet gdybym chciała. A nie chcę. — Jesteś w niebezpieczeństwie. — W głosie Paula pobrzmiewał strach. — Tak jak Jared. A teraz nie przeszkadzajcie mi przez chwilę, dobrze? — Niech ci będzie — zgodziła się Pilar. Paul nie odezwał się słowem Z ładowni dobiegało dudnienie i mechaniczny warkot — „Snanui" przeżuwał kolejne tony ryb. Korytarze były opustoszałe. Ludzie ciężko pracowali; mieli przydzielone zadania i koncentrowali się na ich wyko- naniu. Signy Thomas była osobą z zewnątrz, w pewien sposób wścib- skim intruzem. Kapitan nie udzieli jej pomocy. Zginął człowiek, szkoda, ale biznes to biznes. Mineta zareagował jak Kazi Itano, jak Kazi, który zdumiał się, że Edges nie wzięli forsy za śmierć kolegi i nie zajęli się swoimi sprawami. Ludzie umierają przez cały czas, to przykre, lecz taka jest kolej rzeczy. Takie podejście było jedyne i sensowne, gdy nie kochało się głęboko utraconej osoby. A jeśli się kochało? Człowiek starał się dbać o swoich bliskich, walczyć o nich, kiedy sami nie mogli... Kocham Jareda, pomyślała Signy. Znajdę go. Poszła za Alanem do izby przyjęć i z ulgą zamknęła drzwi. Maleńka poczekalnia była jak azyl. Anna podniosła głowę znad konsoli. Nie była zaskoczona ich widokiem. — Anno, mieliśmy kontakt z Jaredem. On żyje — oznajmiła Signy. — Mówiła mi już twoja przyjaciółka, Pilar. Jest w pobliżu, tak powiedziała. — Gdzie? — zapytała ją Signy. — Gdzie może być, Anno? — Nie wiem. — Anna pokręciła głową. Była przejęta. Signy opadła na krzesełko w poczekalni. Alan przysiadł na sąsiednim. — Nie sądzę, żeby był na statku — podjęła Anna. — Chciałabym pomóc go znaleźć, Signy, lecz poza przeszukaniem pobliskich wysp nic nie przychodzi mi na myśl. O ile kapitan wyrazi zgodę. Aha, wezwał mnie... — Anna urwała, najwidoczniej czymś rozproszona. — Mów dalej. — Kazał ci powiedzieć, że pierwszy oficer osobiście sprawdza wszystkie szafki i szuflady na statku. — Przekaż mu moje podziękowania. — Powiedział też, że pan Itano śle z Lizbony wyrazy szacunku. A więc Itano już był zorientowany w sprawie Minety. To mogło tłumaczyć, przynajmniej częściwowo, reakcje kapitana. Anna chciała chyba coś dodać, coś jej chodziło po głowie. Miała nieodgadnioną minę. Wina? Nadzieja? Signy czekała na wyjaśnienie. — Znam wasze plany odnośnie traktatu — wyznała Anna. — Pilar powiedziała mi, gdy byliście u kapitana. Naprawdę chcecie prosić Komisję o wstrzymanie połowów? Pilar wprowadziła Annę w ich kalkulacje? Tak szybko? Co nią powodowało? Zaufanie? Reakcje Jareda? Nieważne. — Chyba tak. — Musicie spróbować. Musicie. Życie w Oceanie Południowym znalazło się w punkcie krytycznym. Myślałam... myśleliśmy, większość pracujących tu badaczy, że nasze ostrzeżenia zostały zlekceważone. — Zlekceważone? — powtórzyła Signy. — Znajdujemy tyle sprzecznych danych... tyle rzeczy nie dających się wyjaśnić... Tendencje neoteniczne u ryb kostnoszkieletowych. Nie- zwykłe zmiany składu procentowego zooplanktonu. Nie wiemy, czy są one częścią długofalowego cyklu, ponieważ nie posiadamy danych sprzed ponad stu lat, a w oceanicznym systemie równowagi stulecie może być okresem zbyt krótkim. Niektórzy badacze uważają, że popu- lacje są nadmiernie eksploatowane i znajdują się na krawędzi załamania. Inni są zdania, że wielkość obecnych połowów jest znośna. Ci dostają większe fundusze — zakończyła z goryczą. — Co próbujesz powiedzieć? — Że morze wokół nas jest chore i być może już nigdy nie wróci do zdrowia. Anna mówiła z przekonaniem wynikającym z rozpaczy i wiedzy. Dla niej nie było niepewności. Morze umierało. — Boję się o Jareda — podjęła. — Boję się o was. Rozwścieczycie ludzi; odbierzecie im pracę, jedzenie, jeśli przepędzicie stąd statki. Być może nie zda się to na wiele. Ale mam nadzieję, że dopniecie swego. Jared i Anna czasami rozmawiali o morzu. Jared zazdrościł Annie, bo Anna nurkowała pod lodem i znała leżący tam dziwny świat. — Czy Jared znał twoje obawy związane z rybołówstwem? — zapytała Signy. — Nie mówiłam mu. Nie. Żałuję. Teraz chcę wiedzieć, co zamie- rzacie zrobić. — I Jared został uprowadzony, ponieważ braliśmy pod uwagę zam- knięcie tutejszych łowisk? Anno, my tylko o tym myśleliśmy. Myśleli- śmy, mówiliśmy, między sobą. Bez żadnych świadków, z wyjątkiem tajemniczej... — Wiecznie Zielonej — dokończył Paul. — Być może na nią patrzysz. To nie mogła być Anna. Signy postawiłaby na to własne życie. Na twarzy Anny malowała się taka wielka nadzieja. — Coś dzieje się na mostku — wtrąciła Pilar. — Signy, włącz ekran. Lepiej, żebyś to zobaczyła. — Anno, skorzystam z konsoli, dobrze? — Signy ruszyła spiesznie wokół biurka i wsunęła się na wygrzany, zwolniony przez Annę fotel. Uzyskała dostęp do głośników na mostku; usłyszała grzechot japońskie- go — kapitan, pomyślała — i grad słów wypowiadanych przez kobietę. — Wybacz — rzuciła w stronę Anny. Anna i Alan zerkali jej przez ramię, przyciągnięci ciągami wielkich liter tłumaczenia Białej Linii. KAPITAN MÓWI, ŻE OTRZYMAŁ ROZKAZY WYSŁANIA PANNY THOMAS NA PRZEJAŻDŻKĘ HELIKOPTEREM NA SĄ- SIEDNIE WYSPY. Napisy ukazywały się na tle obrazu z mostka. Kapitan Mineta chodził w tę i z powrotem, mówiąc do człowieka, który zastygł w postawie spocznij tyłem do kamer. KAPITAN JEST WKURZONY. CHCE, ŻEBY WSZYSCY CU- DZOZIEMCY WYNIEŚLI SIĘ W DIABŁY. Oto w jaki sposób Biała Linia interpretował potoki słów. — Mówi pierwszemu, że taki przelot jest marnowaniem paliwa, ale przynajmniej zdejmie mu z głowy tę cudzoziemską wiedźmę. — Anna włączyła się jako tłumaczka. Po chwili milczenia kontynuowała: — Żałuje, że Itano nie poinstruował go, jak postępować z tą gaijin, która dezorganizuje pracę przetwórni. Jest niezadowolony z naruszenia pro- cedury w związku ze Skylochorim i... co? BŁĘDY W PROTOKOLE ZE? SKYLO? COŚ — ...jest niezadowolony ze sposobu, w jaki Kobe powiadomiło rodziny ludzi, którzy zginęli na „Oburu". COŚ O OBURU MARU Kapitan Mineta opuścił mostek. ¦— Wysyła mnie na poszukiwanie igły w stogu siana, co? — mruk- nęła Signy. — Co takiego? — Anna ściągnęła brwi. — Aha. Tak, chyba tak. Signy, muszę wezwać Trenta. Myślę, że chciałby być naszym pilotem. Naszym pilotem? Signy uśmiechnęła się i powiedziała do ekranu: — Z drogi, ludziska. Anna potrzebuje tablicy. — Cholera, gdzie Janina? — zapytała Pilar. Na chwilę pojawiła się jej twarz, potem ekran zrobił się pusty. Signy odsunęła się od konsoli i przekazała klawiaturę Annie. — Polecę z wami, jeśli Kihara wróci na czas — powiedziała Anna. — Aha, jest wiadomość od starego. Od kapitana. Myślę, że zaczekamy z tym troszeczkę... Zanim odpowiemy mostkowi, chciałabym porozma- wiać z Trentem. — Anna podniosła przenośny telefon i zagadała szybko po japońsku do kogoś, kto nie ukazał się na ekranie. Alan podniósł się i potarł oburącz plecy na wysokości pasa. — Wybiorę się razem z wami. — A jeśli mostek wyrazi sprzeciw? — zapytała Signy. — Wtedy polecę na gapę. Dochodzę do wniosku, że zawsze chcia- łem być gapowiczem. — Cześć, Trent. Mógłbyś spotkać się z nami na pokładzie za ja- kieś.. . piętnaście minut? — Anna zaczekała na odpowiedź. — Dzięki. Na ekranie widniało uparte okno CZEKA WIADOMOŚĆ. Anna popatrzyła na Signy. — Co powiemy kapitanowi? — Powiedz mu, że świetnie, cokolwiek zaproponuje. — Signy zastanawiała się, czy zdołałaby przekupić Trenta, żeby zabrał ją tam, dokąd chciałaby polecieć — gdyby tylko wiedziała, gdzie. Zastanowiła się, co dla niej przygotowano. Miała „wypaść" za burtę czy ,,spaść" z helikoptera, a może po prostu skończyć z Jaredem, gdzieś i jakoś. Ogłoszono by ich zaginięcie, a później sprokurowano wirtualny film, który ukazywałby ich całych i zdrowych w Paryżu. A może wykombino- wano by jeszcze coś innego? Anna pokiwała głową i wysłała potwierdzenie na mostek. Na ręce Signy jarzyło się światełko Paula, znak, że monitoruje; obserwator, słuchacz, źródło bezpieczeństwa, które nie ochroniło Jare- da. Signy podniosła się i złapała Alana za rękę. Nie unikał kontaktu. Signy postanowiła, że dopóki będzie na Antarktyce, ani na chwilę nie znajdzie się z dala od niego. — Nic ci nie jest? — zapytał. — Nie, w porządku. Mam nadzieję. — Start jest przewidziany na ósmą zero zero — poinformowała Anna. — Polecę z wami; Kihara wraca mniej więcej za godzinę. Chodź- my pogadać z Trentem. Signy i Alan pospieszyli za nią, po metalowych schodach, pustych, zimnych i dźwięczących wspomnieniami ech, jakby w ciemnych prze- strzeniach statku chwilę wcześniej zadudnił gong. Signy słuchała, inten- sywnie, ale usłyszała tylko własny oddech i cichy tupot butów na grubych podeszwach. Tutaj był dzień czy noc? Zegarek oznajmiał późny wieczór, ale na mostku wszyscy byli zajęci jak w s'rodku dnia. Signy nie była ani zmęczona, ani śpiąca, ani głodna. Czuła, że nigdy nie zaśnie, nie wtedy, gdy Jared czekał. Jej następny oddech przerodził się w głę- bokie, zaskakujące ziewnięcie. Znak na drzwiach oznajmiał wyjście na pokład dla śmigłowców. Alan położył otulone rękawicami dłonie na kole. — Nie — powstrzymała go Anna. — Na górę. Jej twarz wyrażała ponurą determinację. Z pewnością nie była ona wynikiem wysiłku towarzyszącego wspinaniu się po schodach. Przyczyną musiało być coś innego, jakiś wysiłek wewnętrzny. Pokonali trzy kondyg- nacje, wreszcie drabinka zakończyła się na ostatnim podeście, przed za- mkniętym włazem. Anna otworzyła go i wyszli razem na mróz. Signy aż sapnęła. Stanęli na platformie z metalowej siatki. Poniżej prostokątnego otworu do pokładów „Siranui" biegły zygzaki drabinek. Znajdowali się tuż nad mostkiem; wprost pod nimi od białego dachu odchodził wachlarz czarnych tatli opakowego szkła. Trzy stopnie prowadziły do podstawy czaszy obrotowej anteny; talerz był gładki od lodu. Para wznosiła się z osłon chroniących przed mrozem rozgrzany mechanizm. „Siranui" opadł w dolinę między falami i wzniósł się ociężale, olbrzym w bezgranicznym świecie ołowianego nieba i czarnej, oleistej wody. Światło sugerowało, że zapadł zmierzch, ale Signy nie widziała słońca. Zimno wycisnęło jej łzy z oczu. Musiała zamrugać. Anna zacis- nęła szczelnie kaptur skafandra. Signy puściła rękę Alana, zaciągnęła swój kaptur i znów chwyciła jego dłoń. Właz otworzył się. Przyłączył się do nich Trent. — Cześć, Signy Thomas. Cześć, Alan. Co robimy? — zapytał Annę. — Sprawdź, czy uda ci się nagiąć harmonogram lotów w ten sposób, żebyś ty jutro rano był naszym pilotem. — Pewnie. To wszystko? — Chciałam cię ostrzec, że przebywanie w pobliżu panny Thomas może być niebezpieczne. Ale chciałabym, żebyś ty z nami poleciał, jeśli możesz. — Wciągałaś mnie tu na górę, żeby o to zapytać? Anno, ja lubię latać. — Korzystając z nieobecności twoich ciekawskich kumpli, chcia- łam ci też powiedzieć, że rozkazy uciszenia sprawy zatonięcia „Oburu" nadeszły z kwatery głównej Tanaki w Kobe. — Poważnie? — I chciałam cię powiadomić, że doktor Balchen żyje. Jesteśmy przekonani, że znajduje się gdzieś w odległości do stu mil od „Siranui". — Jasny gwint. Myślicie, że jest na „Kasumi"? — A trawler przebywa na tym obszarze? —¦ zapytała Anna. — Nie wiem. Dowiem się. — Nie — podpowiedział Paul. — Bądź dyskretny, Trent — poprosiła Anna. — Jestem kwintesencją dyskrecji — zapewnił Trent. — Możemy już wejść do środka? — Jeszcze nie. — Oczy Anny błądziły po linii horyzontu. Signy odwróciła się, aby popatrzeć na ogrom statku. W odległości stu jardów od burty powierzchnię wody przebił grzbiet wieloryba, masywny i lśniący. — O rany — szepnęła. Wieloryb wznosił się, milczący i cudowny. Signy usłyszała szmer jego oddechu, głośny jak silnik parowy. Wieloryb zanurzył się i zniknął. — To humbak — powiedziała Anna. — Zaraz znów się pokaże. Zaczekajcie. — Wyjęła ze skafandra lornetkę i podała ją Signy. Signy omiotła wodę, zastanawiając się: Gdzie? Gdzie się pokażesz? — Tam. — Głos Anny był płaski, bezbarwny. Signy odwróciła się we wskazanym kierunku. Wiedziała, że jej kamera nie wychwyci do- kładnych szczegółów, które mogła dostrzec przez szkła lornetki. Tym razem wieloryb ukazał się bliżej. Przetoczył się po wodzie, pozwalając podziwiać swój ogrom, jaśniejszy brzuch. Wypuścił pióro- pusz pary i znów się zanurzył. Anna zamknęła oczy i wzniosła twarz ku niebu o barwie pistoletowej stali. — Trzy razy. Pokaże się nam trzy razy. Wieloryb wychynął na powierzchnię tak blisko statku, że mógłby go potrącić. Pokonując ciężar własnego ciała, z hukiem fali przyboju wzniósł swój niewiarygodny łeb nad wodę. Poruszając się jakby w zwolnionym tempie, ukazał im się w całej okazałości, powoli, cal po calu. Widzieli zamglone, mętne ślepie, spę- kaną, pokrytą bliznami skórę, zagojone i świeże wrzody, czerwone i lepkie od żółtego śluzu, dłuższe od męskiego uda. Zanurzył się. Ciem- ny cień rozmywał się, gdy schodził coraz głębiej, aż w końcu zniknął. W powietrzu zawisł odór ścieków, smród zgnilizny i obrzydliwego rozkładu, porwany nagłym podmuchem. Signy wciągnęła w płuca czy- ste, morskie powietrze, wciągnęła je głęboko i szybko. Stali, gdy statek wędrował w górę i w dół olbrzymiej fali, stali, gdy wspinał się i zsuwał z następnej. Wreszcie Anna cofnęła się od barierki. Signy i Trent przyjęli, że wieloryb znikał na dobre. — Nigdy nie widziałem takiego kolosa — powiedział Trent — a zaliczyłem niemało wielorybów. — Jest gościem — stwierdziła Anna z przekonaniem. — Starcem. Nie z tych, jakie spotykaliśmy wcześniej. — Objęła ramiona rękami i popatrzyła na zlodowaciały pokład. — Tak myślę. Anna wiedziała. Wiedziała. — On umiera — powiedziała Signy. Anna, przygarbiona, odwróciła się od morza. Zeszli na dół. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Pilar zdumiewała się mieszaniną chęci działania i strachu, lęku i ciekawości, która przepajała transmisje Signy z Antarktyki. Signy zdawała się balansować na niebezpiecznej krawędzi intuicji, w przypły- wach smutku i rozpaczy przemieszanych z poczuciem winy, kiedy otaczające ją widoki odrywały ją od celu, jakim było odnalezienie zaginionego kochanka. Każdy jej ruch sygnalizował, że spodziewa się jego utraty. Co otrzymałoby się po przedestylowaniu tej burzy emocji w, powiedz- my, utwór kinetyczny? W geometrię płaszczyzn barwnego światła, w którym można by chodzić, pławić się, na które można by napierać? Pilar wyobraziła sobie paletę potrzebną do nasycenia przestrzeni barwa- mi przesączonego przez witraże światła, przejrzystego, ostrego jak brzytwa, łamiącego się i kruchego jak szkło. Palce ją świerzbiły, żeby zabrać się do pracy. Jej własne emocje były mniej przestrzenne, bardziej stonowane. Co czuła do Jareda? Jakie uczucia w niej wzbudzał? Radość z obserwowa- nia, w jaki sposób pracuje jego ciało, rozkosz na widok gracji typowej dla wodnego ssaka; Jared-delfin. Zdumienie jego naiwnymi przyjemno- ściami: gdy nikt mu nie przeszkadzał, Jared potrafił przez pół godziny wpatrywać się w skomplikowany rysunek na łodydze kwitnącej juki, potrafił przez pół nocy siedzieć przed kominkiem, oczarowany wzorami kreślonymi przez płomienie. Pilar chciała znów na niego popatrzeć, prześledzić palcami fakturę i kontury jego twarzy — Pilar nie miała na to czasu, nie teraz. Jimmy pracował przy konsoli Janiny, tkając pajęczyny prawdopodo- bieństw na podstawie transmisji do i z „Siranui", do i z bazy McMurdo. W zwyczajnych, prozaicznych słowach, które do niego napływały, szukał śladów nieznajomego sobie człowieka. Jimmy przedzierał się przez sieci z szaleństwem tańczącego Siwy. Tańczy, uświadomiła sobie Pilar, aby mnie zdobyć. Jakie to smutne. Jimmy znalazł wejście do zapisów startów i odlotów w McMurdo, do litanii lakonicznych komentarzy. — Zulu Tango podchodzi do McMurdo — usłyszała Pilar, a po chwili: — Roger. Możesz lądować. Jimmy nie przejmował się kosztami; każda minuta obciążała Edges. Trzeba jeszcze zapłacić Białej Linii, w formie, której nie uwzględnia żaden formularz podatkowy, dodać wydatki związane z pobytem Janiny w Lizbonie, bilety Signy do McMurdo; wszystkie drobne sumy nakła- dały się i rosły. W zasadzie zmartwienia finansowe były na głowie Paula, ale Pilar nie mogła przestać myśleć o saldzie ostatnich bilansów. Jimmy skrzywił się na coś. co powiedział pilot gdzieś daleko na południu, nieznacznie, o ile w ogóle, powiązany z odnalezieniem Jareda albo sfinalizowaniem kontraktu i dokonaniem rozliczeń finansowych z Tanaką. — Miało być po angielsku — mruknął Jimmy. — Co mówisz? — zapytała Pilar, ale Jimmy nie usłyszał. Zatracił się, skupiony na ekranie przy konsoli Janiny. Konsoli Janiny? Janina nie poznałaby swojego warsztatu pracy. Kontaktując się z Lizboną, Pilar przesyłała obrazy studia z zeszłego tygodnia, aby zaoszczędzić Janinie poczucia, że wtargnięto na jej terytorium. Drobiazgi Jimmy'ego leżały w rzędach na jej biurku, na półce, którą skonfiskował do przechowywania różnych ważnych rze- czy. Zaanektował również część domeny Pilar. I wcale nie był bałaga- niarzem. Po prostu potrzebował mnóstwo przestrzeni. Pilar korciło, żeby z powrotem zaprowadzić rozgardiasz, który tak dobrze jej robił. Nie mogła. Myślała wyłącznie o Jaredzie. — Pilar Videla, nie potrafisz poradzić sobie z faktem, że Jared żyje — powiedziała głośno. — Dlaczego ? — Nie uzyskała odpowiedzi, którą chciała usłyszeć. Odwróciła się do swojej konsoli i zastała Janinę on-line w czasie rzeczywistym. Założyła gogle na oczy: Portugalia. —pasma mgły wirujące nad mokrym piaskiem. Na pierwszym planie droga, czarna popelina, ramię deszczowca Kaziego. W tle, widok na port, do którego ściągały na noc kutry rybackie pomalowane jaskrawymi kolorami. — Przekonałaś go. Przekonałaś samego starego. Jeśli propozycja zakazu przejdzie, skoncentrujemy energię na akwakulturze i poniesiemy straty na połowach naturalnych — mówił Kazi. — Byłam przerażona — powiedziała Janina. — Bałam się, że pan Tanaka odłoży słuchawkę. — Cóż, nie zrobił tego. — Kazi popatrzył na nią koso. — Spowo- dowałaś mnóstwo zmian, mój mały inżynierku. To doprowadzi do przewrotu w firmie. Dojdzie do przesunięć kadrowych. Dobrze, że zasugerowałaś przeniesienie części floty na łowiska Północnego Pacy- fiku. Fabryki z zadowoleniem przejmą najlepsze statki z południa. — To nie było takie łatwe. Jest strasznym człowiekiem, ten twój Yoshiro Tanaka. Dlaczego na to poszedł? — Spróbuję odtworzyć tok rozumowania prezesa mojej firmy. Yo- shiro Tanaka myśli, że nie zmienimy stanowiska Komisji. Dzięki opo- wiedzeniu się za całkowitą ochroną zrobimy sobie reklamę i zyskamy dobrą opinię, a nadal będziemy łowić. Pilar tego się domyślała. Odchyliła się na oparciu fotela i skrzyżo- wała ręce na piersiach. Z mgły spowijającej Lizbonę emanowała wilgoć. Pilar przeniknął chłód. — Myślę, że napotkamy niewielkie trudności ze strony państw, które mają floty rybackie na innych wodach. Przyklasną nam, ponieważ ich zyski będą zabezpieczone. Afrykańczycy będą utrudniać. — I Pakistan — dodała Janina — i Japonia, i obie Koree, i blok europejski, i... — Mówisz tak, jakbyś sama musiała rozpracować każdy z tych problemów. Mamy mądrych pracowników, Janino. Zbierają dossier na temat reprezentantów. W oparciu o specyfikacje pana Maury, które uznaliśmy za... intrygujące. — Specyfikacje pana Maury'ego? Och, męski szowinizm — warknęła Pilar do głośniczka Janiny. Dossier Edges nie były streszczeniami, a modelami psychiki, pozwa- lającymi przewidzieć reakcje pod wpływem określonych bodźców. In- nymi słowy, Edges umieli znajdywać czułe, podatne miejsca, składające się na bazę wyjściową dla posunięć umiejętnego manipulatora. Nego- cjator otrzymywał krótką listę sugestii umożliwiających zadanie psychicz- nego ciosu poniżej pasa. Sugestie pochodziły z przestrzennych ruszto- wań, które Edges wypełniali wszelkiego rodzaju faktami. Struktura była dziełem Paula. tak, ale poza tym syntezą pracy Signy (znajomość neu- rofizjologii), Janiny (robocze modele bramek i napięć krytycznych w systemie) i Jareda (przewidywanie reakcji organizmu w sytuacjach stresogennych). — Bez dodatkowych opłat — mruknęła Janina. — Słucham? — zapytał Kazi. — Cieszę się, że uznałeś dossier za przydatne. Staramy się jak najlepiej. Ale chyba to wiesz. Przystanęli na tarasie widokowym. Janina wsparła ręce na marmu- rowej balustradzie. Patrzyła w dół, na podskakujące światła w zatoce, na kolorowe plamy, jakie rzucały na gładką wodę. — Opowiedz mi o „Oburu" — rzekła nagle. — Walisz prosto z mostu — szepnęła Pilar. — Słucham? — Kazi zacisnął dłonie na balustradzie i patrzył prosto na port. — O „Oburu". Trawlerze, który poszedł na dno gdzieś na Oceanie Południowym. Statku z waszej floty. Kazi zawahał się. — „Oburu"... zatonął. — Tak, to wiemy. Czy Mihalis Skylochori był członkiem załogi? Nigdzie nie natrafiliśmy na jego nazwisko. Pilar usłyszała szelest materiału. Płaszcz przesunął się, gdy Japoń- czyk wyprostował ramiona. — Nie. — Rozumiem. Pytam, bo Edges pracują w oparciu o zbieranie oderwanych strzępków informacji i łączenie ich na różne, niespodzie- wane sposoby. Taka gra jest chaotyczna i często bezproduktywna, ale niekiedy daje nam to, co potrzeba. Ja gromadzę informacje dla twojej firmy, Kazi. Dla ciebie. Pomóż mi. — Nie mogę pomóc ci w sprawie „Oburu". Powiedziałem już wszystko, co wiem. — Spróbuj przewidzieć przyszłość. Co się stanie z tobą, jeśli nie będzie połowów? — Kieruję wydziałem połowów i akwakultury — odparł Kazi. — Jeśli odpadną połowy, będę kierował akwakulturą. — Czego szefem jest obecnie San-Li Tanaka? Czy będzie walczyła z tobą, aby zachować swoje stanowisko? — Twoje informacje są nieaktualne. San-Li dwa tygodnie temu została przeniesiona na łowisko. — Tak? — O-la-la — skomentowała Pilar. — Tak. Yoshiro Tanaka osobiście ją o to poprosił. Uznał, że nad- szedł czas, aby zdobyła doświadczenie na statku-przetwórni. Pilar obróciła się na krześle. Jimmy zaczął nucić motyw z „Shelter", trochę fałszując. — Jimmy, zabieraj stąd tyłek — powiedziała Pilar. Chłopak przestał nucić i wstał, nie odrywając oczu od ekranu. — O co chodzi? — San-Li Tanaka jest na łowisku. Jimmy zamrugał i podszedł do ekranu Pilar, szybko pochylając się nad jej ramieniem. Róg mgłowy zahuczał w portugalskiej nocy. Smutny, żałosny dźwięk głuszył brzęczenie owadów, w którym Pilar, po raz pierwszy, rozpoznała nieprzerwany szum pojazdów. — San-Li Tanaka została wysłana na „Siranui"? — zapytała Janina. — Owszem — potwierdził Itano. — Dwa tygodnie temu — powiedziała Pilar. — Zaraz po zatonię- ciu „Oburu". — Dziękuję. — Janina cmoknęła Kaziego w policzek. — Za to, że powiedziałem ci, gdzie jest San-Li ? — Japończyk był zaskoczony. — Tak. Chciałabym kiedyś ją poznać. — Dlaczego? — Aby zapytać, dlaczego „Oburu" zatonął — mruknęła Pilar. Janina wsunęła rękę pod ramię Kaziego. Odwrócili się od portu i ruszyli w stronę otoczonych murami dziedzińców hotelu. — Och, bo nigdy nie spotkałam prawowitej następczyni tronu — powiedziała Janina. Pilar zmieniła ekrany i zajrzała do Signy, na „Siranui": —szczęk zastawy stołowej. Kamery Signy ukazywały Alana i Annę, siedzących po drugiej stronie stołu. Signy była niezwykle spokojna, może niezbyt przytomna. Pilar zostawiła ją; te nowiny mogły poczekać parę minut. Portugalia: Janina została w tyle, gdy Kazi otwierał kartą bramę hotelu. — Czes'ć, Pilar — wyszeptała. — Czy tego chciałaś? — Mowa. Tego było mi trzeba. Dobranoc, słonko. Śpij dobrze. — Co z Jaredem? — Nic nowego. Signy jutro wyrusza na poszukiwania. — My mamy w planach pierwszą turę rozmów. Cały dzień będę na konferencji. — A więc dobrze wypocznij. — Postaram się. Kazi odwrócił się, czekając na Janinę. Janina weszła na cichy dzie- dziniec hotelu. Oświetlone okna znaczyły położenie pokoi, w których ludzie Tanaki pracowali do późna w nocy. — Zatonięcie „Oburu"? — zapytał Jimmy. — Pilar, jak do tego doszłaś? — To przykładowe połączenie dokonywane przez Edges — odpar- ła. — To ona jest Wiecznie Zieloną. Jasna cholera. — Jimmy ruszył ku konsoli Janiny, z wyciągniętymi rękami jak lunatyk. — Pilar, czasem jestem idiotą. Wiecznie Zielona powiedziała mi, że pracuje w Seychel- les. Gdybym wyciągnął dane z Seychelles, nie musiałbym śledzić wszyst- kich ścieżek w sieci. — Gdybyś chciał wydobyć dane Seychelles, szukaj... — Pilar wczytała mapę sieci, rozjarzone linie, które łączyły miasta świata. — Sri Lanka. — Och, tak. Rzeczywiście. — Jimmy zaczął znowu nucie, szukając San-Li Tanaki, znanej w sieci, być może, pod przydomkiem Wiecznie Zielonej. Signy nie była śpiąca. Nie była głodna. Prowadzona, nie bez protes- tów, do mesy przez Alana i Annę, wiedziała, że pragnie być w ruchu, przemierzać korytarze statku, być na nogach, dopóki coś się nie wyda- rzy. Uległa, gdy pojawiła się przed nią parująca miska garnirowanych jarzynami klusek ze smażonym kurczęciem i pikantnymi orzeszkami. Jedzenie było cudowne. Anna i Alan rozmawiali o błahostkach. Nie poruszyli tematu ani wieloryba, ani Jareda, ani sześciu godzin, jakie pozostały do startu helikoptera. Signy wypiła kubek aromatycznej herbaty. Napój był zbyt uspokajający, zbyt przyjemny. Zastanowiła się, czy wieloryb nadal przebywa gdzieś w pobliżu statku. Jak bardzo to bolało, być takim wielkim i takim chorym? Signy słyszała jego oddech i doszukała się w nim błagania. Nagle poczuła piasek pod powiekami. Potrząsnęła głową. — Halo? — Anna uśmiechnęła się do niej. — Cześć. Już jestem. — To dobrze. Nie tęsknię za tym, by nieść cię do łóżka. Ale chyba powinnaś się tam znaleźć, i to szybko. — Nie! — Signy sama była zaskoczona brzmieniem własnego głosu. Mówiła jak rozkapryszone dziecko. — To znaczy, proszę, jeszcze nie. Chcę się trochę rozejrzeć. — Signy, nie znajdziesz Jareda w szafce na szczotki. I niedługo zwalisz się z nóg — powiedział Alan. — Ja idę do łóżka. — Anna wstała od stołu. — Pokażę ci twoją kabinę, Signy. — Nie chcę być sama — zaprotestowała Signy. — Zostanę z Ala- nem. Anna skinęła głową. — Myślę, że to dobrze ci zrobi. — Zebrała tace i odeszła. Signy patrzyła, jak kluczy między stolikami w opustoszałej sali. — Lubię ją. — Annę? Sprawia wrażenie dość ostrej — powiedział Alan. Ze słuchawki dobiegł głos Pilar. — San-Li Tanaka jest na pokładzie. — Gdzie? — zapytała Signy. — Nie mam bladego pojęcia. Nie możemy znaleźć żadnego ad- resu. — Możesz zdobyć jej zdjęcie? Przyślij je do kabiny Alana. — Poszukam — obiecała Pilar. Jej światełko na nadgarstku Signy wygasło. Alan czekał, żeby Signy wyjaśniłamu, co mruczała pod nosem. — Jest tu gdzieś córka Tanaki. — Czy to coś oznacza? Signy odsunęła krzesło. Czuła, że jej ruchy są niezdarne i bardzo, ale to bardzo powolne. — Nie wiem. Jared ocknął się z głębokiego snu. Stwierdził, że przebywa w znajo- mym wnętrzu groty będącej dziełem ludzkich rąk. Nad jego głową zielone płótno napinało się na sprężystej ramie. Rozbili stary namiot na zboczu Copper River i poszli wcześnie spać; wszystkich bolały mięśnie po pokonaniu porządnego odcinka spienionej wody. Słyszał, jak ktoś chrapie, zapewne Laughlin, gruby Teksańczyk. Laughlin nie był czło- wiekiem, do którego mógłby się garnąć; Kihara to co innego, wygadany i obeznany z dziczą. Kiharę lubił. Ręce Jareda stały w płomieniach, twarz go paliła. Wypełniony pęcherz sprawiał mu ból i wcale nie był nad Copper River. Podniósł się na łokciach. W namiocie spały trzy osoby, ciemne sylwetki wokół jarzącego się grzejnika. Bandaże na rękach uniemożli- wiły mu rozsunięcie suwaka. Wyczołgał się ze śpiwora. Przykląkł i złapał zębami bandaże, jednak nie zdołał ich poluzować. Na rozwinię- tej macie z gąbki, warstwie izolującej, leżały plecaki i otwarte pakunki. Nie zobaczył broni. Nie zobaczył swojego zasilacza. Mógł założyć, że ci ludzie darowali mu życie nie bez powodu. Mógł również przyjąć, że pochwycenie go w wodzie było początkiem, inaczej już byłby z powrotem na „Siranui". Musiał wyjść na zewnątrz, ale do tego potrzebny był skafander. Zamarznięcie na śmierć nie było dobrym rozwiązaniem. Jared odwrócił się, nadal na kolanach, i znalazł skafander złożony w nogach skłębionego śpiwora. Złapał go między niezdarne pięści. Skafander nieznośnie szeleścił, ale rytm spokojnych oddechów za jego plecami nie uległ zmianie. Mimo wszystko, jeszcze zanim się obejrzał, wiedział, że ktoś go obserwuje. Jedną z osób w namiocie była kobieta. Podniosła się na łokciach i mierzyła z pistoletu w jego brzuch. Czarny otwór lufy, w który spoglą- dał, zdawał się wielki jak jej głowa. Jared wiedział, że tak nie jest, ale niech to diabli, wycelowany pistolet ma tendencje do powiększania rzeczywistego rozmiaru. — Sza. — Kobieta przecząco pokręciła głową. Jared podniósł zabandażowane dłonie, poklepał krocze i wskazał wyjście namiotu. Kobieta skinęła i rozpięła klapę. Nikt się nie przebu- dził. Jared zarzucił skafander na ramiona i wypełzł na zewnątrz. Słyszał, jak kobieta wychodzi za nim na ubity śnieg, w purpurowy półmrok. Szedł, dopóki nie usłyszał, że kobieta zwalnia za jego plecami. Jeśli pozwoliła mu odejść tak daleko, nie ma problemu. Wyczuwał jej napięcie; próbował wsłuchać się w jej kroki, rozszyfrować emocje w trakcie paru rzutów okiem przez ramię. Granice jej cierpliwości były dla niego niezmiernie ważne. Lodowiec wisiał nad obozowiskiem, bliski, ogromny. Namiot stał na niewielkiej wysepce, w kanionie utworzonym przez skalisty cypel z jed- nej strony, przez lodowiec z drugiej. Na żwirowej plaży leżał płaski owal zodiaka, maleńki w porównaniu z białym szkieletem wieloryba, naj- prawdopodobniej ofiarą dawno odeszłych w przeszłość wielorybników Szkielet może tu leżeć od dziewiętnastego stulecia, mimochodem po- myślał Jared. Później zaczęto rozbierać upolowane sztuki na pokładzie i sezonowi wytapiacze tłuszczu zniknęli jak ptak dodo. Jared rozmyślał o losie wieloryba, zastanawiając się jednocześnie, co zrobić z suwakiem. Drapał go bezradnymi rękami. Kobieta stanęła przed nim i pochyliła się do rozporka. Miała około trzydziestki. Jej skóra była oliwkowa, nos jastrzębi, a rzęsy długie i czarne. Nie jest ładna, zauważył Jared, gdy rozpinała suwak i przytrzymywała zimną ręką jego członek. Niezły początek. Jared stwierdził, że kobieta ma obie ręce zajęte zapinaniem rozporka — tym samym pistolet musiał zostać w namiocie. Albo schowała go gdzieś w kieszeni. Postąpiła nierozważnie, ale przez lata Jared nauczył się, że nie należy zbyt nisko szacować potęgi głupoty. Kobieta zaczęła odsuwać się od niego. Otoczył ręką jej szyję, zacisnął zabandażowaną dłoń na jej nosie i ustach. Podciął ją kolanem i oboje runęli na śnieg. Walczyła jak kocica, ale przycisnął ją całym ciałem w dziwacznej parodii pozycji misjonarskiej. Jedną ręką zakrywał jej usta, a drugą ją obmacał. Nie znalazł broni. Usiadł na niej okrakiem i wbił tył jej głowy w ubity śnieg, napierając na nos, aby odsłonić szyję. Przyłożył palce do tchawicy i nacisnął, niezbyt mocno. Kobieta złapała go za ręce. — Nie krzycz — wyszeptał. Nacisnął na gardło nieco mocniej. — Nie krzycz. Podnieś ręce, powoli, i rozwiąż mi bandaże na tej ręce. •— Lewą ręką zakołysał chrząstką krtani, aby zaakcentować polecenie. — Na tej ręce, zrozumiano? Zamrugała szybko i spróbowała pokiwać głową. Bandaże były umocowane przezroczystą taśmą. Jared spoglądał na milczący namiot, gdy kobieta rozwijała kolejne warstwy. Lodowiec, plaża, morze; obozowali na malej wysepce, gdzieś blisko kontynentu na pustym, skutym lodem południu. Rozproszone światło nie było żadną wskazówką. Nie widział fok ani pingwinów. Czy to mogło coś znaczyć? Zimne powietrze owiało jego dłoń. Jared obejrzał ją uważnie, z kli- nicznym dystansem. Obrażenia były poważne. Skóra na ostatnim pali- czku piątego palca była trupio blada. Na opuszkach utworzyły się pęcherze, ale kciuk był cały. Jared zamknął i rozprostował dłoń. Nie spuszczał kobiety z oka, dopóki nie wypuściła powietrza z płuc. Zmienił ręce i poczuł, że pęcherz na palcu wskazującym pękł, gdy zacisnął gołą dłoń na jej twarzy. — Teraz drugą. Funkcje czuciowe palca wskazującego pozostały nienaruszone. Po- liczek w kontakcie z poranionym palcem był szorstki i palący, jak papier ścierny polany kwasem. Kobieta zdjęła drugi komplet bandaży. Obra- żenia były nie większe, niż na lewej dłoni, a mały palec wydawał się zdrowy. Kobieta wlepiała w niego brązowe oczy. Jared, lekarz z krwi i kości, zwrócił uwagę na nadmierne rozszerzenie źrenic, będące wynikiem wpływu katecholamin na ośrodkowy układ nerwowy. Wyczuwał tętno na odgałęzieniu tętnicy twarzowej z boku szczęki. Puls był wyraźnie przyspieszony. Mógł zabić tę kobietę, ale nie wyobrażał sobie siebie w roli zabójcy. Potem przypomniał sobie rękę zaciśniętą na kołnierzu, gdy próbował rozluźnić napięte mięśnie w lodowatej wodzie, i jak ta kobieta, ta kobieta, wciągnęła go pod powierzchnię. Suka. Położył wolną rękę na jej czole, wsparł palce nad jej oczami. Tuż pod brwiami wrażliwe opuszki znalazły wiązki włókien nerwowych, z których odchodziły odgałęzienia na czoło. Nacisnął. Kobieta spróbo- wała wbić głowę głębiej w śnieg. Doskonale. Rozciągnął się na niej, ostrożnie, wsunął kolana między jej uda i wsparł ciężar ciała na jej klatce piersiowej. Tłukła go pięściami po bokach i kopała jego uda. Te ruchy nie były powodem do niepokoju. Puścił jej szyję i nakrył jej usta swoimi. Wargi mu popękały. Bolało. Złapał kłąb zabrudzonej gazy i znalazł wolny koniec. Zakneblował kobietę, okręcił jej głowę bandażem i zawiązał węzeł z pewną dozą satysfakcji. Delikatnie wytarł krew rozsmarowaną na jej skroni. -w- Teraz wstaniemy. Pójdziemy razem, przytuleni jak kochanko- wie. — Mówił cicho, ale głos mu dygotał z wściekłości. Odetchnął głęboko. Gniew, w tej chwili, mógł zadziałać najego niekorzyść. Szeptał wprost do jej ucha. — Zejdziemy na plażę. Weźmiemy łódź. Tak, możesz próbować narobić hałasu, gdy będziemy zajęci przy zodiaku, ponieważ mam zamiar wtedy cię puścić. Pamiętaj, cały czas będę w pobliżu. Możesz łudzić się, że twoi przyjaciele się zbudzą, wyjdą z namiotu i zabiją mnie, zanim ja zabiję ciebie, jeśli w coś pukniesz albo coś upuścisz. Możesz mieć taką nadzieję, ale pomylisz się. Zobaczysz, zabiję cię, gdy tylko narobisz hałasu. Zabiję cię, gdy spróbujesz uciec. Zabiję cię, jeśli zrobisz coś, co mnie zdenerwuje. Ogromnie chciałbym, żeby wydarzyła się jedna z tych rzeczy. Rozumiesz? Kobieta popatrzyła na niego i pokiwała głową. Jared stoczył się z niej i oboje podnieśli się na nogi. Wykręcił jej ręce za plecami. Szli powoli, niezdarnie. Jared planował, że nawet jeśli jej nie zabije, to da jej poczuć na własnej skórze ziąb lodowatej wody, przynajmniej raz. Miał nadzieję, że w zbiorniku zodiaka jest paliwo. Miał nadzieję, że łódź jest wyposażona we flary, w radio, w inne przydatne rzeczy. Brnęli ku plaży, okrążając namiot szerokim łukiem. Letni śnieg chrzęścił cicho pod ich butami. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY W kabinie Alana były dwie koje, jedna nad drugą, z rdzawego drewna pokrytego wieloma warstwami lakieru. Jak przyjemnie byłoby się położyć. Ale uwagę Signy przyciągnęła konsola. Usiadła przed nią. Alan westchnął i wyciągnął się na dolnym posłaniu. Signy wezwała Seattle, wezwała Pilar. Pilar odpowiedziała powoli, rozproszona rozmową, jaką prowadziła z Jimmym. — Jesteś zbyt wypompowana, żeby osiągnąć coś dobrego — za- uważył Alan. Signy usłyszała skrzyp koi za plecami. Zignorowała Alana i przemó- wiła do konsoli: — Gdzie jest zdjęcie San-Li? — Dziewczyno, nie można żadnego znaleźć — powiedziała Pilar. — Jimmy zdobył jakieś akta medyczne, gdy ty się opychałaś. Zalecenia. San-Li bez przerwy bierze dawki ludzkiego hormonu wzrostu. Może jest karlicą albo coś w tym stylu; nie mam bladego pojęcia. — Takie coś jest rzadkie jak koniczyna. — Signy ziewnęła. — To znaczy, czterolistna koniczyna. — Zechcesz się wyłączyć? Jesteś tak zmęczona, że pleciesz od rzeczy. — Chcę porozmawiać z Paulem. Paul pojawił się na małym ekranie ciekłokrystalicznym, wychudzo- ny Paul z marsem na czole. — Nie, nie pogadasz. Dobrej nocy, Signy. Jego twarz zniknęła. — Czekaj! Ekran uparcie pozostawał pusty. Nie pokazując się, Paul dodał: — Czuwamy. Strzeżemy cię oboje, w nasz ograniczony sposób. Ktoś będzie niańczył twój terminal przez całą noc, zgoda? Usłyszymy cię, nawet jeśli tylko puścisz bąka, kochanie. Ale teraz już dość. Odpocznij. Alan sięgnął wokół jej ramion, oderwał jej ręce od klawiatury. — Będę ją miał pod kontrolą — obiecał Paulowi. — Nie! — Signy wyrwała mu się. Alan był na statku z Jaredem. Alan mógł zaaranżować wypadek; mógł wezwać porywaczy na „Kasu- mi". Signy bała się go. Iść do Anny? Nie znała jej. Anna zostawiła Jareda na „Kasumi". Może też była zamieszana. — Co nie? — Alan pozwolił, by odepchnęła jego ręce. — Ja... — Boisz się mnie. — Tak. — Musisz komuś zaufać. Nie wiesz, czy jestem właściwą osobą. Zawarliśmy umowę, pamiętasz? Gdybyś znała mnie lepiej, wiedziałabyś, że to coś znaczy. I nie powiedziałem ci, że muszę wrócić z zamówieniem dla Gulf Coast. Gulf Coast ma ostatnio parę problemów. Jestem stary. Albo uda mi się załatwić kontrakt, albo przejdę na wcześniejszą emeryturę. — A tego nie chcesz. — Zdecydowanie. To miało sens. Tylko to. Była taka zmęczona. Alan odwrócił się do szafki i wyjął frotowy płaszcz kąpielowy. — Żeby nie było niedomówień, ty pierwsza idziesz pod prysznic. Potem położymy się spać. Paul, u ciebie wszystko w porządku? — przemówił do pustego ekranu. — O, jak najbardziej — odparł Paul. — Zgoda — poddała się Signy. — W porządku. Już idę. Po wyjściu spod parującego prysznica zastała Alana siedzącego na koi, z dłońmi wsuniętymi między kolana. — To była dobra noc, tam w Houston — powiedział. — Signy, nie zapomniałem. — Ja też nie. Wstał i ruszył pod prysznic. — Ja zajmę górną koję. — Nie ma mowy. Potrzebuję czegoś ciepłego. Jeśli nie masz nic przeciwko tłokowi. — Absolutnie nie — zapewnił Alan. Fale pluskały o brzeg. Lodowy rumosz i niewielkie góry lodowe wędrowały wąskim kanałem, niesione prądem ku urwistej ścianie lodu, i znikały za zakrętem na nieznanym terytorium. Przyćmione światło pogłębiało cienie na lodowcu, na brzegu, na górach lodowych sunących po czarnej wodzie. Obozowisko kryło się między gigantycznymi ściana- mi, jakby stworzonymi do odbijania ech. Chmury toczyły się wąskim klinem nieba między ścianą lodowca a lodowym cyplem, który wycho- dził w morze. Płynęły wysoko i szybko. Wydawało się, że istnieje niewielka szansa na podniesienie się antarktycznej mgły, która niekiedy tworzyła się w mgnieniu oka. Wysepka leżała w cieśninie, a może w głębi krętego kanionu, który mógł kończyć się ślepo za kolejnym zakrętem. Kopuła namiotu była maleńka w porównaniu ze zdumiewającym ogromem lodowca, ale Jared stwierdził, że trudno mu oderwać od niej oczy. W namiocie panował spokój, on jednak wyobrażał sobie, że ktoś wewnątrz budzi się z senną świadomością, iż kobiety i więźnia nie ma już zbyt długo. Oblepiony solą żwir zachrzęścił pod ich butami, gdy zeszli ze śniegu. Jared zacisnął usta, słysząc ten hałas. Zodiak leżał dość daleko poza granicą przypływu i był załadowany owiniętymi w brezent pakunkami. Na dnie leżały luzem trzy wiosła, krótkie i szerokie, nie nadające się do pokonywania większych odległości. Ciężar ładunku przekonał go, że w dwójkę nie zdołają po cichu zsunąć łodzi na wodę. Jared popchnął kobietę do jednej burty zodiaka, sam złapał za drugą. Płótno tarło o żwir wąskiej plaży z hałasem, który przeraził go śmiertelnie. Pociągnął mocniej. Gdy zodiak zaczął unosić się na milczącej wodzie, uświadomił sobie, że zgrzyt żwiru nie był głośniejszy od jego oddechu. Ruchem ręki kazał kobiecie wsiąść do łodzi i sam wgramolił się za nią. Stanął twarzą do brzegu i odpychał łódź pagajem, dopóki nie oddaliła się na tyle, że nie mógł sięgnąć dna. Wskazał na dwa pozostałe wiosła. Kobieta, której oczy w nikłym świetle wyglądały jak dwie ciemne rany, wsunęłaje w dulki i zaczęła wiosłować silnymi, pewnymi pociągnięcia- mi. Łódź obróciła się bokiem do nadciągającej fali. Jared, sterując pagajem, skierował ją w ślad góry lodowej niesionej niewidocznym prądem. Po chwili przejął wiosła, dzięki czemu mógł wiosłować i mieć namiot na oku. Kobieta przycupnęła u jego stóp i patrzyła na niego. Żyły na szyi miała nabrzmiałe z wysiłku, jej nozdrza rozdymały się, gdy łapała oddech z kneblem w ustach. Gdyby zaczęła się krztusić, wyciąg- nąłby jej knebel, bo mogłyby ją udusić zassane soki żołądkowe. Świa- dom, że potrzebna jest mu żywa, nie martwa, Jared przyjął za pewnik, że nigdy nie zechciałby jej zabić. Namiot, nawet z tej niewielkiej odległości, wydawał się dużo mniej- szy niż wcześniej. Ramiona i plecy Jareda prężyły się z rozkoszą, gdy ciągnął wiosła; siła barków była krzepiąca w porównaniu z palącym bólem dłoni. Krew rozsmarowana na wiosłach zdawała się wzmacniać uchwyt; nie miał czasu, by sięgnąć do kieszeni po rękawice. Kobieta przyklękła na drugim kolanie i podkuliła nogi pod siebie. Jej ręka zaczęła wędrować ku kneblowi. Jared kopnął ją, nie gubiąc rytmu i ręka opadła na kolana. Kobieta przekręciła głowę, żeby widzieć namiot. Raz, i jeszcze raz, Jared ciągnął wiosła, pokonując opór wody. Kierował się ku krze jakieś sto jardów od brzegu, pragnąc, by znalazła się między nim a namiotem. Kawały lodu naparły na łódź i niechętnie rozstąpiły się przed dziobem. Na tym morzu nie groziła im śmierć z pragnienia, nie z taką ilością słodkiej wody zamrożonej w bryłach. Nie z pragnienia. Hipotermia i głód wystarczą. Jared obejrzał się. Kra była dalej, niż początkowo sądził. Kiedy odwrócił głowę, wejście namiotu stało otworem. Obłoczki pary wypływały z wnętrza, namiot wypuszczał uwięzione ciepło na zimne powietrze. Jared pociągnął wiosła, obserwując, jak dwaj ubrani w skafandry mężczyźni wyczołgują się na śnieg, jak patrzą w miejsce, gdzie tak niedawno leżała łódź. Pociągnął wiosła. Wyższy mężczyzna zawrócił spiesznie do namio- tu, niższy przykucnął przed wejściem. Pociągnął wiosła. Z namiotu wyłoniła się ręka zaciśnięta na strzelbie. Cholera, nie na broni krótkiej. Nad lufą brzuszył się kształt lunetki. Na podczerwień? Prawdopodobnie. Pociągnął wiosła. Powoli, odmierzonymi ruchami, kucający męż- czyzna sięgnął po broń, złamał ją, załadował i omiótł wzrokiem morze. Kra była zbyt daleko. W wodzie unosiły się okruchy lodu i odłamane kawałki wielkich gór lodowych, wszystkie zbyt małe, by przysłonić sylwetkę łodzi i jej pasażerów. Jared starał się upodobnić do kry, ale nie przypuszczał, że zdoła oszukać strzelca. Mężczyzna wstał i przycisnął oko do okularu lunetki. Jared wciągnął wiosła. Złapał kobietę pod pachy i posadził ją na kolanach. Poddała mu się bezwolnie, nie walczyła. Obróciłją twarzą do brzegu, przytulił do piersi, wspierając podbródek na jej ramieniu i przy- ciskając jej ręce do boków. Lufa strzelby zachwiała się lekko. Drugi mężczyzna wygramolił się z namiotu i popatrzył na morze. Zodiak był dość daleko od brzegu, aby móc liczyć na niecelny strzał, nawet z lunetą. Nie był jednak na tyle daleko, aby Jared ośmielił się puścić kobietę i sięgnąć do silnika, który leżał na rufie, ze śrubą nad wodą. Nie znał tego typu urządzenia. Złapał wiosła, przytrzymując udami biodra kobiety. Lufa strzelby znieruchomiała. Fala wzniosła się pod zodiakiem, ściana wody poderwała ku niebu lewą burtę. Z głębin buchnął odór gnijących ryb, cuchnącego oddechu i piwnicznej pleśni. Jared walczył o zachowanie równowagi małej łodzi, tłukł wodę wiosłami, próbując ustawić dziób do czoła fali. Brzeg zniknął. Jared ujrzał ruchomą górę szarej czerni, nakrapiane cielsko, węglistoszary tułów wieloryba humbaka. Olbrzym wypłynął na powierzchnię dosłownie parę cali od zodiaka, między nim a brzegiem. Jared rzucił kobietę na dno łodzi i skoczył do silnika. Zmagał się z obudową, dopóki coś nie stuknęło i śruba nie zanurzyła się w wodzie. Ze stacyjki zwisał łańcuszek kluczyka. Złapał kluczyk i przekręcił. Silnik zawył, kaszlnął i z rykiem zbudził się do życia. — Psyche! — ktoś krzyknął. Strzał odbił się echem od lodowca, cypla, fal. Wieloryb zanurzył się, gdy Jared wprowadzał łódź na niewidoczną z brzegu stronę niewielkiej kry. Na wąskiej dolnej koi, w mroku kabiny, Signy podniosła głowę i spojrzała nad piersią Alana na ekran. Ukazywał studio w Seattle: —Pilar siedziała na podłodze, po turecku, z klawiaturą i ekranem przed sobą. Obok, na brzuchu, leżał Jimmy. Mówił do niej w trakcie pracy. Dźwięk był wyłączony. Signy znowu zapadła w sen i śniła o rzędach japońskich, wyciętych z papieru laleczek, maleńkich, połączonych rękami. Jeden koniec wyci- nanki był przymocowany do patyka— niewidzialny tancerz wymachi- wał nim w przód i w tył, kreśląc spirale i pętle w ciemnym powietrzu. Kukiełki sprawiały wrażenie cierpliwych i zrezygnowanych. Signy po- myślała, że spróbuje utrwalić je i pokazać Pilar; gdzieś w tym wzorze kryło się coś bardzo ważnego. — Mmhmm — mruknął Alan i przekręcił się na drugi bok. Signy wtuliła się w jego kościste plecy, bezpieczna między jego ciepłem a grodzią, i patrzyła, jak blask z ekranu zmienia barwę lakie- rowanego drewna nad jej głową. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Pilar odbierała napływające z Lizbony obrazy, nie obrobione i w cza- sie rzeczywistym. Janina pracowała w oszałamiającym tempie i poza wydawaniem instrukcji otaczającym ją technikom z rzadka się odzywa- ła. Wynajęty przez Tanakę pokój w hotelu przemienił się w zaczarowaną krainę, w miejsce mogące wpłynąć na gości, których można było nakło- nić do zmiany zdania przed głosowaniem. W trakcie normalnej pracy, w normalnych okolicznościach, Edges krążyliby przed ekranami, przemyśliwując szczegóły i dopieszczając prezentacje. Signy jak zwykle by się zamartwiała, Jared podnosił na duchu ją i wszystkich innych, a Paul wyciągał nowe informacje z nano- landu w pozornie przypadkowy sposób. Janina sortowałaby dostarczone przez niego dane w schludne, użyteczne pliki. Niestety, teraz było inaczej — Jared zniknął, Signy szukała go bezskutecznie, a Paul kory- gował profile delegatów i wysyłał uzupełnienia do Lizbony w trakcie ich napływania. — Co robisz, Pilar? — zapytał Jimmy. — Martwię się. — O co? — O ten kontrakt. Tak niewiele czasu zostało do głosowania. — Chciałbym pomóc, ale nie siedzę w polityce. — Każdy siedzi w polityce — powiedziała Pilar. Fakt, teraz Jimmy nie służył wielką pomocą. Signy by się przydała, ale Signy spała. Paul radził sobie nieźle, o ile Jared był w pobliżu, by powstrzymywać go od zbaczania w niewłaściwe uliczki. Jared mówił: „Hej, bez przesady", i wszystko stawało się jasne. Janina skończyła kontrolę oświetlenia w hotelu w Lizbonie, wsparła ręce na biodrach i obróciła się wokół osi. — I jak to wygląda? Anonimowy pokój do wynajęcia posiadał fortunę zamrożoną w sprzęcie wirtualnym i w postaci dwojga ulizanych ochroniarzy Tana- ki, uprzedzająco grzecznego mężczyzny i muskularnej kobiety. Ani sami ochroniarze, ani Pilar nie mieli pojęcia, ilu ich w rzeczywistości było, pracujących na zmiany przez całą dobę. W sekwencjach światła i dźwięku czekały widoki mozaiki czystego lodu, lodu, który spowalniał bieg żaglowca, lodu, który układał się w nieskończone kombinacje, lodu, który przysłaniał ściany pokojów przesyconych świeżym zapachem soli i morskiego powietrza. Figlowały tam foki i szybowały ptaki, a ukośne promienie płonącego za kulisami słofica łamały się na kryształach lodu w kalejdoskopie czystych barw. Janina podkręciła podgrzewanie, gdy jeden z techników, ciemnooki i raczej pulchny osobnik z Mediolanu, przyszedł na swoją zmianę w grubym swetrze. Loże z krzesłami i pufami obitymi tapicerką w gorących, ognistych kolorach, oferowały schronienie przed rozległym, zimnym otoczeniem. — Piękne — pochwaliła Pilar. — Dźwięk? — Nie usłyszycie wszystkich harmonicznych. Nie na odległość — odparła Janina. — Ale posłuchajcie. W pokoju w Lizbonie rozbrzmiała muzyka, cicha, ale przenikliwa. Pilar wykorzystała parę motywów z „Symfonii Antarktycznej" William- sa, część sekcji chóralnej. Przeplotła je z muzyką Jimmy'ego, z głębo- kimi szeptami melodii, które podkreślały scenerię, pieściły ją—muzyka Jimmy'ego mówiła, że sztuki komponowania nauczył się od kobiety albo ze snu. Paul wysłał intruza na ekrany w Seattle. kraba, który przebiegł parę razy po klawiaturze syntezatora Pilar i przycupnął zdecydowanie na akordzie C. Wytarł szczypcami krople potu z nie istniejącego czoła. — Unia Europejska opowie się za zakazem połowów — oświadczył Paul. — Jesteś pewien? — Tak. Przejąłem wiadomość z otwartej transmisji dla „Dziennika Akwakulturalnego"; delegat brytyjski jest zaprzyjaźniony z wydawcą. Wielka Brytania chce, żeby propozycję wysunąć przed porannym gło- sowaniem. — Paul wysłał tekst, przesuwający się przed oczami Pilar w kierunku funkcji Save. Pilar zagryzła usta. Przekazała tekst Janinie. W pokoju hotelowym w Lizbonie Janina siedziała skulona w poma- rańczowym fotelu. Na kolanach trzymała notebook. Przyjęła kubek od kogoś niewidocznego na ekranie. — Dzięki — wymruczała. Pilar zamknęła okno i popatrzyła na tekst Paula— Unia Europejska planowała wysunąć propozycję zakazu. Wielka Brytania naciskała twardo z powodów, które miały wiele wspólnego z sentymentem i równie dużo z dofinansowaniem akwakultury na Oce- anie Indyjskim. — Miałem nadzieję, że Unia to zrobi — rzekł Paul. Tak czy owak, większa część odłowionego kryla wędrowała do krajów Trzeciego Świata, choć znaczące ilości ukazywały się, przetwo- rzone i pozbawione smaku, jako uzupełnienie białka także w państwach bogatszych. Soja mogła zostać wykorzystana na miejscu; kupowanie jej od państw ubogich w wodę było czynnikiem neutralnym w handlu europejskim. — Mamy Unię, to brzmi miło. Sztuczka polega na zdobyciu głosów Bliskiego Wschodu — powiedział Paul. — Jaki mamy plan? — zapytała Pilar. — Nie mamy żadnego. Nikt nigdy nie był w stanie przewidzieć posunięć Bliskiego Wschodu, nikt nie potrafił rozeznać się, czy w tym tygodniu poszczególne kraje są śmiertelnymi przeciwnikami, czy też od wczoraj przyjaciółmi od serca w nowej koalicji. Nawet gdyby z powodu konfiguracji bliskowschodniej głosowanie przebiegło nie po myśli Edges, im nie można by nic zarzucić. — Plan? Bez względu na rozwój wypadków musimy trzymać się tego, co mamy. Co już jest zrobione. — Janina wskazała ręką pokój Tanaki. — Mamy trochę czasu. Całą noc, jeśli Wielka Brytania zapre- zentuje swoją małą niespodziankę na dzisiejszej sesji. Mogą zaczekać do poniedziałku, ale moim zdaniem to byłoby liczenie na cud. Paul, Pilar, wyłączcie się na chwilę. Idę pod prysznic i muszę przebrać się przed śniadaniem. — Janina wyłączyła się. — Ja też — powiedział Paul. — To znaczy, wezmę prysznic. Zniknęli. Pilar napiła się zimnej kawy i zajrzała do kabiny Campbella na „Siranui". Signy, przytulona w wąskiej koi do Alana, wymamrotała coś przez sen. Pilar zostawiła kabinę na statku. Przez puste okno wpadał żółtawy blask wielkomiejskiej nocy. Żałowała, że nie ma czasu, by poprawić sceny w pokoju w Lizbonie. Pragnęła, żeby powodzenie kontraktu wspierało się na silniejszych podstawach, żeby tajemny klucz umożli- wiający wprowadzenie zakazu rzeczywiście spoczywał w jej ręce. Ro- zejrzyj się, przykazała sobie Pilar, idź na całos'ć i naciśnij właściwą dźwignię. Tanaka, zagubione statki, sabotaż — to nie miało sensu. Do tego dochodziła San-Li, która musiała gdzieś do jej układanki pasować. Córka Tanaki o imieniu, które nie było japońskie. Pilar przystąpiła do poszukiwania danych ojej matce i nie znalazła niczego. Z jakiego powodu San-Li Tanaka zażywała hormony wzrostu? Dla- czego ktokolwiek miałby to robić? Jared był lekarzem; on by wiedział. Pilar zaczęła wystukiwać kod dostępu do Jareda i powstrzymała się z nerwowym chichotem. Palce przeskoczyły na niewłaściwe klawisze i Pilar znalazła się w starych plikach Signy: utknięty pod nazwą Stuff, gdzie Signy wgrywała rzeczy, które nie pasowały nigdzie indziej — Pilar znalazła swój wizerunek, sprzed paru dni, gdy wyglądała przez okno. Śmieci. Pilar ustawiła funkcję poszukiwania na „hormon wzrostu". W mniej lub bardziej odwróconej kolejności, po ekranie wędrowały obrazy: młodsze Pilar i Janiny, parę widoków domu w Taos, Jared z rękami po łokcie w błotnistym tynku, a potem New Hampshire, jaskra- we listowie, wycieczka na brzeg jeziora, i głos Jareda. Pilar założyła hełm i chłonęła wrażenia, jakich doświadczała Signy tego dnia, wniknęła w jej szczupłe ciało, odczuwała przyjemność, jaką ona odczuwała — spacerując między dwojgiem swoich kochanków — w krzykliwych barwach jesiennego poranka w Nowej Anglii. — Długowieczność — mówiła Signy, przed laty, w szeleście opad- łych liści. — Ach, Jared, wiesz o tym tyle, co ja. — Głodzenie się jest jednym sposobem jej osiągnięcia — powie- dział Jared. — Tak. Paul jest kandydatem. Wyobrażone ręce Signy ogarnął chłód i Signy/Pilar wsunęła je w kieszenie. Nakrapiane cienie wędrowały po ramionach Jareda, który mrużył oczy w słońcu. Paul mruknął coś pod nosem i kopnął szkarłatną zaspę liści. — Następnie są nanomaszynki do truchtu i usuwania wolnych rod- ników — dodał Jared. — Nadal czekam na ich zbudowanie — powiedziała Signy. — Do tego czasu pozostaje utrzymywanie lekkiej niedowagi. I doskonałego składu chemicznego krwi, sposobami uczciwymi albo nieczystymi... — Signy popiera narkotyki — podsumował Jared. — Znowu? — zakpił Paul. — ...wypróbowano już parę anabolicznych sterydów. Hormon wzrostu także. — Pracowałaś trochę nad tym, prawda? — zapytał Paul. Pilar wyczuła, jak ramiona Signy tężeją, jak napinają się mięśnie szyi i szczęki. — W Atlancie. Tak. — Signy szła przez chwilę w milczeniu, patrząc pod nogi na granit i umierające liście. — I mieliśmy niezłe rezultaty. Wyhodowaliśmy kilka naprawdę jurnych geriatrycznych szczurów. Signy podniosła kamień i cisnęła go w kierunku jeziora z całą zrodzoną z gniewu energią. Kamień podskoczył na tafli i zatonął. Pilar, w cichych godzinach mglistej nocy w Seattle, westchnęła i spróbowała wczytać starą dokumentację badawczą Signy. Albo Signy nie pokwapiła się jej nagrać, albo zawarła ją pod jakimś niejasnym tytułem. Poczuła ból w znajomym miejscu między łopatkami. Rozprostowała ramiona, przeciągnęła się i jęknęła. — Coś złego? — zapytał Jimmy. — Przydałby mi się masaż pleców. Jimmy oderwał ręce od klawiatury. Położył je na powrót i cofnął szczękę. — Za chwileczkę, dobrze? Myślałem, że chciałaś, abym poszukał Jareda. Był wyraźnie zaniepokojony możliwością kontaktu z jej ciałem. Przez moment Pilar chciała naciskać, ale zmieniła zdanie. — Chcę, żebyś znalazł Jareda. Chcę, żeby ktokolwiek go odnalazł. I chcę, żebyś zlokalizował tę sukę Tanakę. — Pilar popatrzyła na swoje dłonie, na smukłe, brązowe palce. Przypominały jej szpony; były prze- znaczone do chwytania i darcia. Jared postrzegał je w ten sposób; ją samą widział jako drapieżnego ptaka i kiedyś, w wirtualnej, ubrał ją w stal i pióra. Pomysł Jareda był trafny. Pilar nie uważała się za osobę szczególnie miłą. Gdy zdobywała się na uprzejmość, było to obliczone na zysk, na wywołanie określonych reakcji. — Jeśli przebywa na tym statku, to kryje się naprawdę dobrze — powiedział Jimmy. — Kazi jest jej szefem. Musi kontaktować się z nim od czasu do czasu. Musi rozmawiać z ojcem. — Stary jest strzeżony, maksymalnie. Już próbowałem. — Dobry chłopak. — Pilar pozwoliła, by w jej głosie zadźwięczała życzliwość. Odmierzona, wyrachowana życzliwość. Jimmy uśmiechnął się szeroko. Bodziec — reakcja. Pilar żałowała, że to takie proste do przewidzenia. Zajrzała do Lizbony, gdzie słońce stało wysoko na niebie. Jeśli były tam koguty, to właśnie teraz piały. Janina i Kazi szli w stronę Palacio. Janina, elegancka i wręcz pro- mieniująca czystością, była chyba oszołomiona tłumem porannych pra- cowników, ludzi o grubej białej skórze i lśniących czarnych włosach, 0 nalanych, mało hiszpańskich twarzach. Zatłoczone ulice mogły być w każdym mieście, ale nie te twarze. Pod koniec stycznia ziemia i nikłe światło miały posmak jesieni i morza. Starożytne, rokokowe arkady wiodły w labirynt ulic z rozpadającego się kamienia. W Lizbonie pozostało niewiele pamiątek z dni korsarzy i sztab złota, z dni podboju Nowego Świata. Stolicę zniszczyło trzęsienie ziemi, które zapoczątkowało też jakąś religijną rebelię. Zginęło tylu niewinnych ludzi, że rodziło się pytanie — Gdzie był Bóg? Pilar poczuła aromat świeżej kawy. Jimmy postawił obok niej kubek. — Dzięki. Położył dłonie na jej szyi i wymasował skurczone mięśnie. Był w tym dobry. — Naprawdę dzięki. — Ręce Jimmy'ego przesunęły się na jej skronie, przekrzywiając hełm i widok Lizbony. Pilar trzepnęła go lekko po palcach. — Nie, nie. Psujesz ostrość. — Przepraszam — mruknął Jimmy. Odsunął ręce. Lizbona: Twarz ltano była ściągnięta i ponura. Delegacja Tanaki, z wyróżnia- jącą się jasnowłosą Janiną, wchodziła po schodach do nowego Palacio, którego budowa miała zapewnić zajęcie wszystkim kamieniarzom 1 rzeźbiarzom w Europie przez dziesięć lat. I zapewniła. — Jimmy, zaczyna się zebranie — powiedziała Pilar. — Będę z Janiną. Zostanę z nią przez pewien czas. Pilar przepędziła Jimmy'ego ze swej rzeczywistości, wygnała jego lęki, jego gorliwość, samą obecność. Śmigłowiec zawarczał gdzieś wysoko nad statkiem. Signy zmrużyła oczy w zbyt jasnym świetle i zobaczyła, jak maszyna opada. Przystanęła w nasłonecznionym miejscu przy drzwiach hangaru, żeby nikomu nie przeszkadzać. Powinno być jej ciepło w skafandrze i kombinezonie, ale nie wiadomo którędy ziąb i tak się przesączał, ziąb przenikliwy i wilgot- ny, wydychany w powietrze przez ląd i wodę, która nigdy się nie nagrzewała. Signy odwróciła się plecami do słońca, w nadziei na wy- chwycenie ciepła jego promieni. Helikopter zakołysał się na pokładzie jak opasła pluskwa. Signy obserwowała lądowanie przez okulary, w których widziała również ob- razy z domu, na małym kwadratowym ekranie na skraju pola widzenia. Trent, Anna i Alan byli jedynymi ludźmi, z jakimi spodziewała się mieć do czynienia tego dnia. Byli zaznajomieni z kamerami i mało prawdopodobne, by powołali się na klauzulę prywatności czy umowy nagrywania. Signy chciała mieć wizuale i wydruki z ekranów, jeśli zajdzie taka potrzeba, więc stała i patrzyła. Uzmysłowiła sobie, że ona też musi wyglądać jak jakiś insekt. Trent i Anna czekali blisko pojemnika z kawą w hangarze. Alan-morderca? Sabotażysta? A Anna? Takie koncepcje nie zdawa- ły egzaminu. Utrzymanie się przy życiu i zachowanie zdrowia w cienkiej skorupie helikoptera albo obsługiwanie warczącej maszynerii, która przerabiała odłowione ryby i skorupiaki — niech to licho, sama praca w tym środowisku przebiegała pod tak wielką presją, że siłą rzeczy każdy musiał cenić życie własne i cudze, dbać o jakiś ton w czyichś neurotransmiterach. Zniknięcie Jareda mogło być, w tym trzeźwo myś- lącym i pracowitym środowisku, tylko pomyłką. Pomyłką do naprawienia. Pilar, odbierając wrażenia zmysłami Janiny, weszła do przepastnego audytorium. Na szerokich stopniach owalnego amfiteatru stały wyście- łane krzesła konferencyjne, zwrócone ku środkowej arenie. Ściany z polerowanego marmuru i kotary w tonacji ciemnej czerwieni i burszty- nu miały stwarzać klimat odpowiedni do prowadzenia pełnych godności obrad i wprowadzania w życie szlachetnych aktów prawnych. W wiel- kiej sali w Lizbonie zgromadzili się ludzie władni zmienić losy świata, aby przedyskutować kwestię zdrowia i dobrobytu społeczeństwa skoru- piaków, składającego się z obywateli wielkości ziaren fasoli. Delegaci na Konwencję Traktatu Antarktycznego siedzieli przy dłu- gim, owalnym stole. Na środku, na scenie holo, widniał na razie model doskonałego okazu Euphasia superba. Sala przypominała swoim ukła- dem stadion i Janina siedziała w sekcji cheer-girls, w klinie czarnych garniturów uszeregowanych za delegatem Japonii. Połowa sekcji nosiła sprzęt nagłowny. Janina zajrzała do domu. — Co się dzieje? — zapytała Pilar. [Janina] Zzz. Janina przesłała dźwięk z sali do Seattle. Mężczyzna o typowo angielskiej wymowie opisywał zróżnicowanie zabarwienia u kryli. Oświadczył, że nie potrafi wyjas'nić przyczyn pojawienia się nowych pigmentów, że jedyną wiadomą rzeczą jest fakt zmiany koloru. Janina popatrzyła na mówcę; jego włosy, oczy i głos były nieco bezbarwne. — I co, nie ma żadnych ładnych kostiumów? — zaciekawiła się Pilar. Janina omiotła wzrokiem arenę. Za plakietkami z nazwiskiem i naz- wą państwa siedzieli delegaci w oficjalnych garniturach; kobiety miały garsonki w barwach podstawowych. Ani jeden kaftan, sari czy fez nie urozmaicał tej monotonii. [Janina] W tym roku obowiązuje uniformizm. Kryl zniknął ze sceny. Francuz, muskularny i kompletnie łysy jego- mość, mianowany przewodniczącym zebrania przez czcigodną Komisję Traktatu Antarktycznego, stuknął w stół swoim młotkiem. En Francais oznajmił, że raporty wstępne na temat stanu zdrowia ekosystemu sąfini, przy czym nie ma czasu na commentaire. Janina przesyłała tłumaczenie równolegle z padającymi słowami. Angielskie i francuskie zwroty zde- rzały się i łączyły. Pilar spodobał się ten efekt. Czas, mówił Francuz, na poruszenie kwestii zmian w traktacie. Miał nadzieję, że nie będzie żadnych. Pilar pochwaliła jego daremną prośbę o zwięzłość i zastanowiła się, czy Francuz nfe cierpi na lekką i patriotyczną niedyspozycję wątroby. To tłumaczyłoby jego pośpiech i byłoby wystarczającą przyczyną pro- szenia o cud. Po należytym zastanowieniu Komisja postanowiła rozważyć propo- zycje. Bezbarwny Brytyjczyk zabrał głos i wniósł petycję dotyczącą wprowadzenia zakazu połowów na wodach Antarktyki. [Janina] Stało się. Nad owalnym stołem przetoczył się pomruk. Nim zdążył się wyci- szyć, narosła druga fala nieartykułowanych dźwięków, gdy ci nieliczni, którzy potrzebowali — albo udawali, że potrzebują — tłumaczenia, zareagowali na słowa Brytyjczyka. — .. .nie krócej, niż od dnia uchwalenia do następnego zgromadze- nia tego szacownego grona. Wnosimy wniosek o wprowadzenie całko- witej i bezwarunkowej ochrony fauny i flory morskiej na południe od pięćdziesiątego równoleżnika — dokończył Brytyjczyk. [Janina] Czyli łącznie z częścią wód ojczystych Chile i Argentyny. Muszą zaprotestować. Nie, nie od razu. Chilijczyk wstał i podszedł do reprezentantki Argentyny, masywnej kobiety o lśniących czarnych włosach. Kobieta upięła je w kok jak baletnica. Chilijczyk pochylił się i zagadał szybko do jej ucha. Ona odpowiedziała coś, czego mikrofony Janiny nie zdołały wychwycić. Chilijczyk wyprostował się i cofnął o krok. Oboje kiwali głowami i wymachiwali rękami. Chilijczyk wrócił na miejsce. Francuz otworzył dyskusję. Delegat japoński poderwał się w jednej chwili. Był prosty jak wycior, bardzo niski. Pilar nie mogła dojrzeć jego twarzy. Po angielsku zagaił: — Panie przewodniczący, to propozycja pozbawiona skrupułów. Głodny świat żąda wykorzystania wszelkich dostępnych źródeł żywno- ści, łącznie z antarktycznymi. Japonia, jako członek Komisji Traktatu, sprzeciwia się jakiejkolwiek zmianie w obecnym podziale bezcennych dóbr Oceanu Południowego. — Co? — zdumiała się Pilar. Janina obejrzała się na delegację japońską, przenosiła wzrok z jednej kamiennej twarzy na drugą. Ludzie Tanaki nie wyglądali na zaskoczo- nych. Kazi splótł ręce na piersiach i unikał jej spojrzenia. Delegat japoński przemawiał dalej, wyrażając formalne i głębokie oburzenie. Wreszcie wyczerpał zapas obiekcji i usiadł sztywno, bez ukłonu. [Janina] O cholera. Co teraz? — Nie masz jakiegoś pomysłu? — zapytała Pilar. [Janina] Zero, ani trochę. Kazi = sukinsyn. — Amen. [Janina] CHOLERA JASNA! — Siedź i nie dyskutuj. Kazi wszystko wyjaśni. Mam nadzieję. [Janina] Jest na to za cwany. Stracili kontrakt. Klęska, kolejna przegrana. Pilar była już zmęczona niepowodzenia- mi. Najpierw ten cholerny wyjazd, potem Jared, który, żywy czy mar- twy, zranił ich wszystkich tak boleśnie. Nie, tylko nie to. Pilar pochyliła się, jakby rozbolał ją żołądek. Nie bolał. Trzeba będzie sprzedać jeden z domów. Nie ten, miała nadzieję. Ale Paul nie zechce opuścić rodowej siedziby w New Hampshire bez walki. Dom w Taos był najtańszy w utrzymaniu i największy. Paul na to nie pójdzie, nawet spłukany do zera nie sprzeda tego starego kolonialnego domostwa. A jeśli odejdzie, jeśli powie „żegnam"? Nie zrobi tego, nie może tego zrobić. Paul mógł tak zrobić. Co wtedy stanie się z nami? Pilar zaczęła zastanawiać się nad dochodami Jimmy'ego, nad jego zasobami, i znienawidziła się za takie myśli. Polubiła Jimmy'ego. Po- woli przywiązywała się do niego, w umiarkowanym stopniu. Teraz straciła szansę na zobaczenie prawdziwego Jimmy'ego, Jimmy'ego we własnej postaci. Jimmy stał się konstruktem zdefiniowanym przez kształty swoich potencjalnych korzyści. [Janina] Jestem przerażona. — Ja też — przyznała Pilar. Anna wyszła na spotkanie Kihary, który mknął ku niej żwawo, z uśmiechem. Wyglądał na zadowolonego. Nie było ku temu przeciw- wskazań; miał za sobą parę dni wolnego, a wiadomość o zniknięciu Jareda nie musiała wiele dla niego oznaczać. Pech, niedogodność — nic ponad to. Jareda i Kiharę wiązała powierzchowna znajomość, nie byli bliskimi przyjaciółmi. Poza tym, Kihara nie mógł rozpoznać Signy Thomas, kobiety w obszernym skafandrze; nie wiedział, że była ona zamartwiającą się kochanką Jareda. Z jakiego powodu Signy myślała, że jeden zaginiony człowiek zmieni przyzwyczajenia i zachowanie wszystkich innych? Mimo blasku rozbijającego się na wiatrochronie Signy dostrzegła zarys wąsów i szczęki pilota. Patrzyła, jak mówi do mikrofonu, niecier- pliwie. Był to Cordova. Nie wyłączył silników, które po chwili zawyły na zwiększonych obrotach. Maszyna oderwała się od statku i wzniosła w stronę słońca. Signy odwróciła się, oślepiona, i kichnęła. — Na zdrowie — powiedział Jimmy. — To Cordova — poinformowała go przez laryngofon. — Pilot Jareda. — Tak? Właśnie powiedział oficerowi kierującemu ruchem, że się spieszy. Że ma jakąś sprawę. Signy podciągnęła mankiet skafandra i popatrzyła na nadgarstek. Jimmy był jedynym obserwatorem. — Gdzie jest Pilar? — Z Janiną. Konferencja jest pokręcona. — Dlaczego? — Japonia wystąpiła przeciwko zakazowi połowów. — Co takiego? Plan był inny. Japonia miała opowiedzieć się za zakazem. Wszystko, co zrobiliśmy, ma na celu poparcie tego cholernego zakazu... — Czy to znaczyło, że Edges są bez pracy? Jeśli tak, co się z nią stanie? Tanaka każe jej wracać do domu, może na własny koszt, i nie wyda ani grosza na kontynuowanie poszukiwań człowieka, który wypadł za burtę. Granica kredytu Edges — gdy sprawdzała ostatnim razem, było dość pieniędzy, by zapłacie za poszukiwania prowadzone na własną rękę. Może. Co zamierzała Janina? Signy zaczęła mówić, by Jimmy połączył ją z Lizboną w czasie rzeczywistym. Żeby... nie mogła zrobić absolutnie nic pożytecznego. Pilar będzie musiała pomóc w rozwikłaniu tego problemu, jaki by on nie był. Pilar mogła to zrobić. Musiała. Signy pragnęła, żeby załoga pospieszyła się, żeby śmigłowiec jak najszybciej wzbił się w powietrze — zanim start zostanie odwołany. Anna zostawiła Kiharę przy drzwiach hangaru. Signy przywołała ją ruchem dłoni. — Jimmy, Pilar i Paul mogą załatwić sprawę Lizbony. Coś wymyślą. —Pilar i Paul mogli wysłać Lizbonę w diabły, i prawdopodobnie tak zrobią. Janina siedziała w szambie po uszy, podobnie jak wszystko inne. Kontrakt? Na pewno przepadł. — Chcę pomóc. Ale zajmę się tylko i wyłącznie poszukiwaniem Jareda, nie mogę nic dla nich zrobić, nie z pokładu helikop- tera. Bądź tak miły i informuj mnie na bieżąco, dobrze? — Jak sobie życzysz. Anna czekała obok Signy, gdy obsługa wyprowadzała śmigłowiec Trenta na pokład. Podczas wsiadania i startu w ślad za maszyną Cordo- vy, Signy zgubiła Jimmy'ego, straciła kontakt z domem. Przez chwilę, która dla niej trwała przez wieki, czuła pustkę i strach. Wreszcie świa- tełko Jimmy'ego rozbłysło, a w uchu rozbrzmiał jego głos. — Mam cię. Muszę łączyć przez McMurdo. Znasz faceta o imie- niu Marty? — Marty? To barman. — Ma wdechowy sprzęt do monitorowania niemal wszystkiego. Mówi, „Cześć, Anna". — Powtórzę jej — zapewniła Signy. Do diabła, co też działo się w Lizbonie? W zamieszaniu grupa nie przeprowadziła dogłębnej anali- zy korporacji Tanaki ani powiązanych z nią ludzi. Edges nie przewidy- wali żadnych niespodzianek ze strony Tanaki, dlatego dokonane przez Signy wstępne badania pracowników były wszystkim, co mieli. A kiedy niespodzianka wyskoczyła jak diabełek z pudełka, Signy, Janina i Pilar postanowili ją zignorować, mimo uporczywych twierdzeń Jareda, że coś jest nie w porządku. Nikt nie posłuchał Jareda, ani Paula, i dlatego nie przygotowali żadnej symulacji, która pozwoliłaby odegrać ten zagadko- wy scenariusz. Cholera, nie było czasu, żeby cokolwiek zrobić. Zmartwiona Signy z roztargnieniem obserwowała, jak w miarę wznoszenia się śmigłowca „Siranui" staje się coraz mniejszy. Zbliżał się do niego jakiś trawler, gotów wyładować kolejną partię ryb. Jazgot silników, który ludzie siedzący obok niej znosili w milczeniu, i poczucie czujnego wyczekiwania panujące we wnętrzu tego kruchego, latającego bąbla, przywiodły jej na myśl najważniejsze zmartwienie. Jared żył. Signy miała zamiar go znaleźć. Trent skręcił na kurs, który Signy widziała oczami wyobraźni w po- staci siatki współrzędnych na wodzie, w miejscu, gdzie „Kasumi" szukał batyskafu. Pamiętała ją doskonale. Jimmy potrzebował zainteresowania ze strony Pilar. Ona ignorowała go, skupiona na dramacie rozgrywającym się w Lizbonie. Kraje Trzeciego Świata, co było do przewidzenia, zjednoczyły się na froncie walki z głodem. Wspomniano o przypadkach śmierci z nie- dożywienia. Wysunięto propozycję subsydiów dla państw nie posiada- jących dostępu do morza, chętnych do poparcia zakazu. Wielka Brytania podkreśliła, że dystrybucja żywności leży w gestii ONZ. Stany Zjedno- czone jeszcze nie odezwały się słowem. Janina siedziała bez ruchu, przysłuchując się przerzucanym argumentom. Pilar zrezygnowała z podglądu i odwróciła się do Jimmy'ego. — Słucham. — Signy wyruszyła na poszukiwania. Mam z nią kontakt przez McMurdo. To znaczy, że nie mogę w tym samym czasie obserwować „Siranui", więc wszystko nagrywam. — Aha. Słusznie. Jimmy wrócił do swojej konsoli; Pilar odezwała się do Janiny. — Maleńka, podeślę ci Paula. [Janina] Proszę, zrób to. Pilar zdjęła hełm i przez chwilę kręciła się po pokoju, próbując wszystko sobie poukładać. Trzeba będzie przetworzyć prezentacje, jeśli stanowisko Japonii nie ulegnie zmianie; nie była pewna, czy Paul okaże się pomocny podczas dokonywania przeróbek. Poszczególne sceny, wyrażające radość życia w izolacji od reszty świata, w na wpół zapom- nianym luksusie czasu i odległości, miały mówić: To jest nasze, to nasze dziedzictwo, Ziemia jest wspaniała i może przeżyć. Zmienić oprawę, dźwięk, światło? To wymaga godzin pracy, całych dni — o ile praca ta będzie w ogóle potrzebna. Czy Edges zostali wylani na jakimś porannym zebraniu? Czy Kazi nie uprzedziłby ich, gdyby tak się stało? Pilar założyła hełmofon i zajrzała do New Hampshire: krab Paula przedzierał się przez kratownice ameboidalnego, dziwnie obłego czegoś. Wnętrze konstruktu przypominało jaskinię, objętą wygiętymi elastycznymi prętami, które wyglądały jak stal, a w dotyku miały zamszową fakturę lateksu. — Co to takiego? — zapytała. — Nie potrafię przedstawić tego w formie linearnej, Cesarzowo. Napływa zbyt wiele danych. Przestrzeń przechyliła się. Pilar złapała linę, która wiła się, ciepłajak krew i sprężysta, w jej dłoniach. — Zmniejszenie nakładów gazet anglojęzycznych w Chile i Argen- tynie; byłabyś zdumiona bitwami, jakie toczą na morzu. Poszczególne łowiska są ograniczone tak wyraźnie, jak terytoria wilczych stad, i niech łaska boska strzeże tego, kto stawia sieci w niewłaściwej wodzie o nie- właściwej porze. Wilgotne woale różowawej błony musnęły ramiona Pilar. Otrząsnęła się, nagle maleńka, próbując dotrzeć do Paula-kraba. — Pilar, wiedziałaś, że takie bandy rybackie są wielonarodowe i należą do różnych koncernów? Grupują się na zasadach przyjaźni i przesądów zaraz po wyjściu z portu. — Krab przeskoczył na kolejną podpórkę w na wpół utworzonym labiryncie. Konstrukt obrócił się w pionie albo wywrócił wnętrzem na zewnątrz — Signy nie potrafiła powiedzieć. Czuła się wynicowana, co wcale nie przypadło jej do gustu. — I żeby było zabawniej, tutaj mamy ubiegłoroczne raporty mor- skiego towarzystwa ubezpieczeniowego. Cała subkultura, jakiej istnie- nia nigdy nie podejrzewałem. W tym świecie są piraci, Pilar, operują między innymi z cieśniny Malakka, ale koncerny nie wykazują strat poniesionych wskutek aktów piractwa. To zdenerwowałoby udziałow- ców. Nie słyszałaś, jak Itano o tym mówił? — Krab wyciągnął ludzką rękę ze szczypiec i poprawił węzeł lepkiego światłowodu w karmelko- wym kolorze, który zwisał z wygiętego prętu nad jego głową. Balansując, chwiejąc się na niepewnym podłożu, Pilar cofnęła się od bezdennej przepaści prosto na skraj wiru. Wir był zielony i zasysał wszystko znajdujące się w pobliżu: arkusze wydruków, przejrzyste rybie ości, mun- dury kamuflujące, które, spadając, układały się w parodię żołnierzy. Pilar szybko odwróciła wzrok, dostrzegając kątem oka sztywne spódnice z tłoczonego brokatu. Paul ubrał ją jak chińską cesarzową, figurkę z kości słoniowej. Pilar widziała maleńkie złote gwoździki w stawach palców. Potoczyły się jego słowa, staccato, jedno za drugim. — ...Oczywiście, analizy wektorowe geometrii przestrzeni inter- personalnej jeszcze nie były definiowane w ten sposób, ale prędzej czy później, Cesarzowo, wszystkie wektory wracają do nas. Do Jareda, jeśli naprężymy sznurki w odpowiedni sposób. Pilar niejeden raz widziała Paula Maury na haju, ale nie do tego stopnia, nie zagubionego w obłędnej plątaninie obrazów, które budziły w niej grozę, pomykając i koziołkując przez konstrukt, w który weszła. Krab podskakiwał w miejscu jak dzieciak z pełnym pęcherzem. — A tam, daleko, jest firma niemiecka, która sprzedaje materiały wybuchowe firmie górniczej z Zairu, która sprzedaje je jako nawozy sztuczne dealerowi w Tajwanie, który pakuje je jak markową brandy i sprzedaje do sklepu w Ushuaia. Kapujesz? To, co kupił Skylochori. Martwy, martwy facet. On coś wysadził, buuum! Paulowi odbiło. Był pomylony. Umysłowo chory. Ktoś musiał coś z tym zrobić. Signy? Signy była zajęta. Pilar nie umiała postępować z wariatami; Pilar słyszała, jak cichutki głos w jej głowie szepce: Bie- dactwo, biedne maleństwo, niech ktoś mu pomoże. — Paul! Paul, przestań!—ryknęła. Cisza zadzwoniła jej w uszach. Klucha narosła jej w gardle, wielka gorąca klucha najeżona ostrymi kolcami. — O co chodzi? — Odezwał się z takim spokojem, rzeczowo. — Mówiłeś jak wariat. — Pilar wyplątała się z macek konstruktu i zerwała gogle. — Och, przepraszam — powiedział Paul, na szczęście skądinąd. Pilar znów była bezpieczna, we własnym ciele, we własnej głowie. — Jeszcze nie całkiem w porządku, prawda? Sprawiał wrażenie skruszonego, przepraszającego i zdrowego na umyśle. — Nie. — O co chodzi, Cesarzowo? Paul nie zwariował, nie do końca. Przestraszona Pilar próbowała go usprawiedliwić, wyjaśnić racjonalnie to, co w niego wstąpiło, ale wie- działa, odgradzając się murem od narastających przypuszczeń, wiedzia- ła, że okłamuje samą siebie. Paul potrzebował tego, co dawał mu Jared, besztania, które pozwa- lało mu zachować zdrowy rozsądek. Pilar nieczęsto widziała pracę Paula w takim surowym, nie wykończonym stanie. A przecież jej prace też wyglądały dość dziwacznie w stadiach tworzenia. To dziwne? Tak, zapewne. Ale Paul — to co innego, Pilar była pewna, i szaleństwo Paula ją przeraziło. Nie chciała myśleć, co się stanie, jeśli Paul zatraci się kompletnie. Wyciszyła swoje obawy, schowała je głęboko i spokojnie rzekła: — Japończycy sprzeciwiają się zakazowi połowów. Opowiadają się za obecnym podziałem. Cisza. — Paul? — Jestem pewien, że mają swoje powody, Cesarzowo. — Ale co my możemy zrobić? — Myślę, moja droga, że możemy czekać. Przynajmniej do lunchu. — Zajrzysz ze mną do Janiny? — O tak — odparł Paul. — Chętnie. Kra, wysoka na pięć metrów i długa na około dwadzieścia, nie zapewniała przyzwoitego schronienia. Mała, pospolita, nie wyróżniają- ca się niczym zamarznięta bryła lodu — ale na razie zasłaniała go przed wzrokiem prześladowców i tym samym była piękna. Jared przymknął przepustnicę silnika, gdy kra odgrodziła łódź od brzegu. Nie chciał wypłynąć na otwartą wodę, jeszcze nie teraz. Kanał skręcał i ginął między lodowcem a cyplem. Niewielka góra lodowa przed dziobem wyglądała obiecująco. Ale gdzie było wyjście z kanału? Z przodu? A może trzeba by wracać obok namiotu? Szybko, jeden za drugim, trzy strzały odbiły się echem od lodowych urwisk. Z brzegu niosły się krzyki, rezonujące i zwielokrotnione, przez co brzmiały jak wrzask kompanii piechoty. Nawet z silnikiem pracującym na najwolniejszych obrotach, łódź wyprzedzała krę. Za chwilę Jared znajdzie się w zasięgu dobrej myśliw- skiej strzelby wyposażonej w celownik optyczny. Jednak celem dużo większym i łatwiejszym był zodiak. Przypuszczalnie tratwy tego typu były w pewien sposób zabezpieczone. Jared wątpił, czy celnym strzałem można zatopić tę pływającą balię, ale ucieczka powietrza z jednej czy z dwóch komór mogłaby spowodować przechył. Perspektywa brodzenia w płynnym lodzie nie wyglądała kusząco. Echa strzałów zamarły, jedynym dźwiękiem było perkotanie silnika, jednoznacznie wskazujące położenie łodzi — tylko że, jak strzały, warkot odbijał się od lodowca i uniemożliwiał dokładną lokalizację. Jareda otaczało magiczne piękno, panorama lodu i cieni w tonacji pomarańczowej, bursztynu i ciemnej zieleni. Jared zdawał sobie sprawę, że powinien skierować się do McMurdo ¦— gdyby tylko wiedział, w którą to stronę. Gdzie był „Kasumi" i jak daleko od statku przewieźli go ci ludzie, oszołomionego narkotykami i nieprzytomnego? Kra wypłynęła na otwartą wodę. Przed dziobem, po drugiej stronie pustej przestrzeni, czekała góra lodowa. Jared wiedział, że w drodze do potencjalnej kryjówki sylwetka zodiaka wyraźnie zarysuje się na tle białego cypla. Zdawał sobie sprawę z delikatności swojego ciała, aż nazbyt dobrze rozumiał ogrom spustoszeń czynionych w tkankach przez pocisk przemieszczający się z olbrzymią prędkością. Zastanowił się, czy nie pozostać tutaj, za przyjazną małą krą. Na otwartej wodzie, tuż pod powierzchnią, ukazał się wieloryb. Przewalił się na bok, nie wywołując ani jednej zmarszczki na jej powierz- chni. Nie wyglądał na rannego. Nagle, bez ostrzeżenia, wynurzył się i z hukiem runąfna grzbiet. Nim zniknął, zodiak był już w połowie drogi do góry lodowej. Jared usłyszał huk strzału, drugi, trzeci. Kiedy znalazł się pod osłoną lodu, obejrzał się na wodę za rufą. Była ciemnozielona, bez śladu krwi wieloryba. Namiot zniknął za zakrętem kanału. Jared nie widział pościgu. Przypieszył, płynąc wzdłuż góry lodowej. Pokonał zakręt i niespodziewanie wydostał się z zatoki albo cieśniny — nie wiadomo, co to było. Za nim zostali uzbrojeni ludzie, przed nim rozciągało się pokryte pakiem morze. Wiejący od brzegu wiatr kąsał go w uszy i gołe dłonie. Chmury obniżyły się, odzierając świat z kolorów. Kobieta przytrzymała się burty, gdy zodiak zsunął się z pierwszej wielkiej fali. Jared poluzował supeł jej knebla. — Zdejmij to cholerstwo! Kobieta wyciągnęła knebel i rzuciła się na burtę. W pierwszej chwili Jared pomyślał, że chce wyskoczyć, ale ona tylko zwymiotowała. Ode- tchnęła głęboko, splunęła, wytarła usta i opadła między pakunki, gdy zodiak wzniósł się na kolejnej fali. Jared ustawił łódź równolegle do brzegu i zmniejszył prędkość. Lodowiec, szeroka na kilometr stroma ściana warstwowanego lodu, uchodził do morza. Motorek zodiaka mruczał jednostajnie. Dzięki Bogu, był dobrze wyciszony. Nie miał wskaźnika ilości paliwa i Jared przez długi czas próbował odgadnąć, czy jedna z plandek nie kryje kanistra z benzyną. Coraz większa odległość dzieląca go od prześladowców wcale nie podziałała nań uspokajająco. Był rozdrażniony; jego organizm domagał się narkotyku, tęsknił ze błogostanem, do którego zdążył przywyknąć. Sądząc z długości i stanu zarostu, który nie był już szorstki, lecz układał się miękko pod palcami, stan otumanienia utrzymywał się przez trzy, cztery dni. Morze z furią tłukło o barierę lodu. Jared niecierpliwie wypatrywał miejsca odpowiedniego do lądowania. Fale stały się zbyt wysokie jak na jego wymagania, a chmury opuszczały się ku morzu. Dzień ciemniał w oczach. Jared nie miał pojęcia, czy w zodiaku jest zapas jedzenia, flary albo coś, co mógłby wykorzystać jako schronienie. Pożywienie było najmniej ważne, w ostateczności mógł zapolować na fokę. Poradziłby sobie bez broni; nie chciał zabijać fok, ale gdyby zaszła taka potrzeba, zatłukłby zwierzę wiosłem. W kwestii formalnej, zabijanie fok na po- karm dla człowieka czy psa było dozwolone — niezależnie od faktu, że od trzydziestu lat psy nie miały wstępu do Antarktyki. Przypuszczalnie focze mięso miałoby smak ryby. Jared nie wiedział, gdzie się znajduje. Kobieta mogła wiedzieć. Nic nie mówiła. Obserwowała brzeg, nie próbowała z nim walczyć. Jared zadumał się nad własną głupotą. Zastanawiał się, czemu, u licha, tak się palił do opuszczenia miłego, ciepłego namiotu, w którym groziła mu jedynie natychmiastowa śmierć. Gdy obudził się, bezradny, z rękami w krępujących powijakach bandaży, opanowała go żądza ucieczki. Był idiotą. Porywacze mogli go zabić w każdej chwili, a przecież tego nie zrobili. Linia brzegu wyginała się, niosąc nikłą nadzieję na znalezienie schronienia. Przez szczelinę w chmurach widać było dalekie, strzeliste szczyty, oślepiająco białe. Barwa wody zmieniła się z szarej na zieloną, a później znów poszarzała w cieniu niskich chmur. Zaczął prószyć śnieg, drobiny niesione wiatrem kłuły Jareda w twarz. Zamrugał szybko, żeby pozbyć się ich z oczu. Miał nadzieję, że zdoła dobić do brzegu, zanim brzeg zniknie. Coś czarnego przerwało monotonię lodu i Jared skręcił w tamtą stronę. Z bliska zobaczył wyciągniętego na lodzie lamparta morskiego. Jeśli on zdołał wygramolić się na lód, to mnie też się uda, pomyślał. Zwrócił dziób w stronę brzegu, uważnie obserwując fale. Czekał. Jeszcze nie ta, jeszcze nie. Teraz. Mam cię. Jared otworzył przepustnicę, żeby dogonić wybraną falę. Fala po- rwała łódź i w zadowalającym tempie doniosła ją do brzegu. Wszystkim, czego mi trzeba, pomyślał po wyciągnięciu zodiaka na nagą skałę, to jedna czy dwie palmy i dziewczyna w bikini. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Kabina helikoptera przypominała wnętrze cieplej skorupy, zamknię- tą pozaczasową bańkę białego szumu, wznoszącą się i opadającą nad panoramą chmur i lodu. Lodu znanego pod wieloma nazwami — jako pak, firn, kra, lód lodowcowy, góra lodowa, sastrugi; twarde niczym żelazo pokrywy uformowane przez czas i wiatr w rzeźby Zen, widziane na lądzie, gdy śmigłowiec mknął ku drugiej części morza — Signy żałowała, że w języku angielskim istnieje tak niewiele określeń charak- teryzujących jego kształty, barwę, stany skupienia. Dzień był pochmur- ny, światło miękkie i mgliste. W głębi lądu wznosiły się góry, wysokie i osamotnione, strzeliste symbole czystej siły. Trent pomrukiwał coś o pogodzie, gdy śmigłowiec sunął nad falami i wysepkami. Signy kazała mu wypatrywać małego statku, tratwy, zodiaka. Szukała czegoś czarnego, lecz znalazła tylko grzbiety fok, ciemne cienie, plamki i rozbłyski wirujące przed zrftęczonymi oczami. Lakoniczne rozmowy Trenta z „Siranui", z McMurdo, nabierały w jej uszach dziwnego znaczenia: jego „Roger" i „Powtórz?" stawały się zaszyfrowanymi wiadomościami o sztormach, o unoszących się na wodzie zwłokach, o katastrofach. Signy zamknęła piekące oczy. Pod powiekami nadal widziała amor- ficzne obłoki w odcieniach żółci i ciemnej czerwieni, upstrzone maleń- kimi implodującymi cętkami, które były wynikiem zmęczenia wzroku. Musiała odbyć ten lot, musiała zobaczyć wszystko na własne oczy, jakkolwiek by to nie było głupie, dopiero potem będzie mogła przy stąpić do poszukiwań innego rodzaju. Jared mógł być na „Siranui". Być może zostawiła go, nie wiedząc 0 tym, bezradnego, rannego albo związanego. Jedna transmisja sprzed dwunastu godzin była wszystkim, na czym wspierała nadzieje. Dlaczego nie było nic więcej? Signy musiała odbyć ten lot, z trzema osobami, być może przyzwoi- tymi, działającymi bez ukrytych motywów, ale czyż przyzwoici ludzie nie służyli mało przyzwoitym celom? — mówiąc, później, samym sobie 1 temu, kto ich oskarżał: ja tylko wykonywałem swoją pracę. A jeśli to poszukiwanie nie spełni nadziei, co było aż nazbyt możli- we? Anna na pewno znała kogoś, kto miał śmigłowiec czy łódź do wynajęcia. Dopiero teraz, po dojściu do tego wniosku, Signy mogła pozwolić sobie na fantazjowanie, że Jared jest zdrowy, syty, że znajdzie sposób, aby odzyskać wolność. — Koniec z ładną pogodą, ludziska — oznajmił Trent. — W McMur- do śledzą dla nas burzę, której skrajem lecimy. Burza uniemożliwi nam zbadanie części obszaru. — Cóż, może ten kłopotliwy przyjaciel Signy jest w prawym sekto- rze kwadratu poszukiwań — powiedział Alan. — Miejmy nadzieję. — Trent zniżył lot, by na coś popatrzeć, ale Signy zobaczyła tylko lód i wodę. Anna siedziała twarzą do okna, bez przerwy obserwując. Milczała od dłuższej chwili. — Jak długo możemy się rozglądać? — zapytała Signy. — Jeszcze jakiś czas — odparł Trent. W Lizbonie, w Palacio, nad centralną sceną, technicy umieścili hologram południowych szerokości. Ogromna czasza mapy poziomico- wej wisiała nad głowami delegatów jak dolna połówka rozciętego me- lona. Równoleżnik pięćdziesięciu stopni ciął południowy kraniec Ame- ryki Południowej. Poszarpana linia konwergencji antarktycznej opasy- wała granice zasięgu zimowego lodu, granice, które wyznaczały miejsce spotkania wód nagrzewanych przez słońce i chłodzonych przez lód, obszar bogaty w składniki odżywcze dla stworzeń morskich. Pilar osądziła, że efekt jest w porządku, taki sam widok oglądają ludzie w stacji kosmicznej, mając ziemię nad głowami. Daleko na zimnych morzach południowych, w prawdziwym czasie, floty rybackie przeczesywały antarktyczną strefę konwergencji, szuka- jąc słodkich miejsc, gdzie w danym sezonie żerowało najwięcej kryli. Na obracającej się powoli projekcji ponad głowami delegatów najbogat- sze ubiegłoroczne skupiska kryla zaznaczone były przejrzystymi prosto- kątami o barwie koralowej czerwieni, o barwie dobrze ugotowanych homarów. Pod hologramem tworzyły się i rozpadały przymierza. Pilar bez trudu rozpoznawała delegatów, którzy wcześniej wiedzieli o propozycji Wiel- kiej Brytanii. Mieli już przemyślane stanowiska, przygotowane oświad- czenia, za i przeciw, i ich zachowanie nie zdradzało zaskoczenia. Inni nie odrywali oczu od notebooków, wystukując prośby o instrukcje, dane, potencjalne strategie. Mięśnie Janiny były napięte, jednoznacznie świadcząc o zdenerwo- waniu. Pilar wytłumiła przesyłane przez nie sygnały i nadała rytmiczny biały szum, powtarzającą się serię spokojnych, kontrolowanych odde- chów. Janina wystukała na klawiaturze coś, co natychmiast skasowała. — Kochanie ty moje — odezwała się Pilar — ćwiczysz, o co masz zapytać Kaziego, czy co? [Janina] Nienawidzę go. — Nie, nie nienawidzisz. To biznes, Janino. Masz tylko zapytać go, podczas lunchu, co się, do cholery, dzieje. [Janina] Kazi, zostaliśmy wywaleni na zbity pysk? W ten sposób? — Niezbyt subtelnie. [Janina] Dowiem się, co się stało. Ci idioci tutaj ględzą i ględzą, w nieskończoność. — Ludzie Tanaki nadal wykorzystują nasze sugestie. — Głos Paula zdawał się dobiegać z przestrzeni nad głową Janiny. — Myślisz, że stwo- rzyli alternatywny program, aby sprzedać swoje nowe stanowisko? — A skąd ja, do diabła, mam wiedzieć? Paul, ty jesteś strategiem — warknęła Pilar. Przestraszyła się, że być może odezwała się zbyt ostro, że Paul znów zamknie się w sobie. — Stworzyli. Niech ich diabli. Tylko to ma sens. Paul mówił z takim przekonaniem. Dać mu parę minut, a zaplanuje dla Edges alternatywny scenariusz, który wystarczy zrealizować. W za- ledwie kilkaset niewiarygodnych roboczogodzin. Pilar musiała wierzyć, że Paul może to zrobić, że nie zacznie lewitować i nie powiększy niczyich problemów. Jared potrafiłby mu dociąć, potrafiłby go uspokoić. Jareda nie było. Boże, płaszczenie się przed ludźmi Tanaki będzie bolesne, cholernie bolesne. Tak jest, szefie; głęboko żałujemy, iż nie powiadomił nas pan, co się naprawdę dzieje, proszę pana; wszystko załatwimy, tak nam przykro. Gdybyśmy mogli rzucić ten kontrakt w cholerę i powiedzieć Janinie, że może z obrażoną miną wymaszerować z sali i wsiadać do samolotu — ale tam był Jared, o ile jeszcze żył, i tam były pieniądze. Nie możemy się wycofać, pomyślała Pilar. Musimy czekać, dopóki nie zostaniemy wylani — o ile już to się nie stało. Przy śniadaniu Kazi rozdał swojemu zespołowi bryki z informacjami zebranymi przez Edges. Jego ludzie dysponowali pełnymi aktami dele- gatów i znali polityczne skłonności większości uprawnionych do głoso- wania. Liczne profile uzupełnione były osobistymi słabostkami, namięt- nościami i kaprysami. Ze swoich notebooków czerpali sugestie, będące wynikiem pracy Signy w Houston, zrewidowane, skondensowane, uro- zmaicone analizami trendów, przeprowadzonymi przez Paula i Jim- my'ego w ciągu ostatniej nocy. Rozmawiać o nowych odmianach drzew przeznaczonych do szyb- kiego wzrostu, radziły podpowiedzi. Europejczykom wspominać o gro- nostaju, drewnie sandałowym i kości słoniowej. Nie wymawiać słów: „zielony", „spragniony", „las tropikalny". Jeśli przyjdzie ochota, mó- wić: „toksyny". Nie zapominać o zanieczyszczeniach, w sztuce, muzy- ce, żywności. Idea zakazu nadal cieszyła się dużym poparciem w grupie zwolen- ników ochrony środowiska. To, w jaki sposób postrzegały propozycję ich rządy, było inną parą kaloszy. I teraz, żałowała Pilar, nigdy nie dowiemy się, czy to mogło zadziałać. [Janina] Francuz wygląda na głodnego. Może zbliża się przerwa na lunch. Francuz, u szczytu owalnego stołu, stuknął młotkiem i wstał. W sali wybuchnął gwar. Janina, powstrzymywana ruchomą barykadą garnitu- rów, próbowała zbliżyć się do Kaziego. Lawirowała, rozpychała się łokciami i prosiła o wybaczenie, przedzierając się przez tłum prący po schodach w kierunku holu. Pilar z powrotem włączyła czujniki umożliwiające monitorowanie reakcji mięśni Janiny, przygotowała się do odebrania napięcia. Pragnęła poczuć ruch, uczestniczyć w akcji, jakkolwiek by była ona daleko. — Trzymaj się blisko niego, mała — przynagliła Pilar. — Bierz, co się da. Jest piątek; mamy cały weekend na wyjaśnienie sytuacji. Pilar widziała, jak Kazi przywitał się z człowiekiem mówiącym coś z podnieceniem, gardłowo. Janina wyminęła zwinnie osobnika o szero- kich barach i zajęła pozycję obok Kaziego. On uśmiechnął się do niej. — Co się dzieje? — zapytała. — Mamy w rozkładzie lunch z delegatem Portugalii. Serwują danie narodowe. Wieprzowina gotowana z mięczakami. Itana otaczał mur uśmiechniętych japońskich twarzy. Pilar poczuła, za pośrednictwem sensorów, jak prawa stopa Janiny tupnęła w marmu- rową posadzkę, dyskretnie, ale zdecydowanie. — Ameijoas com carne. — Jej ton był dźwięczny, powabny, w prze- ciwieństwie do ciała, napiętego jak żywa sprężyna wściekłości. Janina musnęła piersią podsunięte przez Kaziego ramię. On uśmiechnął się do niej z góry: wysoki mężczyzna ochraniający delikatną blondynkę. Palce Janiny wbiły się w jego rękę. Kazi poklepał jej dłoń i pochylił się, zbliżając usta do jej ucha. — Zachowaj spokój — wyszeptał. Uśmiechnął się do Argentynki, która przedzierała się ku środkowi tłumu. — To Isabel Sarmiento — powiedziała Pilar. — Kazi! — zawołała kobieta. — Jak dobrze wyglądasz! — Ty również, Bella. Pozwolisz? Przedstawię ci doktor Hull. — Witam. Miło... — zaczęła Janina. — Doktor Hull, miło panią poznać. Kazi i ja studiowaliśmy razem w Stanfordzie. Jecie lunch z Portugalczykiem? Mam nadzieję, że lubisz kolendrę — powiedziała do Kaziego i półgłosem dodała: — Chile zamierza poruszyć sprawę zatonięcia „Noche Blanca". I „Oburu". — Mrugnęła. — Jesteś moim dłużnikiem, Kazito. Senora Sarmiento pozwoliła, by tłum wyniósł ją spoza zasięgu odpowiedzi. Janina wbiła oczy w gruby kok czarnych włosów, które błyszczały jak pomalowane werniksem. — Kazi, do diabła, co ty wyprawiasz? — syknęła. — Później, kochanie — wyszeptał. — Uśmiechnij się, proszę. Kobieta wysiadła i pomogła Jaredowi wyciągnąć łódź na plażę, w ryczący wiatr. Brzeg był płaski i pusty, nic nie zatrzymywało podmu- chów, które z wyciem sypały garście śniegu w ich twarze i za kołnierze. Lampart morski zniknął. Śnieg był gęsty, biały, powietrze było ciemniej- sze od śniegu. Jared spróbował rozwiązać plandekę, która okrywała część pakun- ków na tratwie. — Pomóż mi! — krzyknął. Wiatr porwał słowa. Nie był pewien, czy kobieta je usłyszała. Chyba zrozumiała, o co mu chodzi, bo poderwała brzeg płachty i trzymała ją, podczas gdy wiatr wykonał resztę pracy. Zanurkowali pod brezentową osłonę i naciągnęli ją na siebie, przywią- zując, gdzie było można i zatykając pod skrzynie. Usiedli, skuleni w ciemności, dotykając się kolanami. Kryjówka była prowizoryczna, ale nie wpuszczała śniegu i pozwalała odpocząć przed przystąpieniem do budowy czegoś, co uchroni ich przed zamarznięciem w wypadku, gdyby zasnęli. Jared miał już przemrożone ręce i stopy, a teraz ziąb pełzł w górę kończyn, choć tułów nadal był ciepły. Fale piekącego bólu zatętniły mu w dłoniach, gdy przestał chłodzić je wiatr. Palce wydawały się wielkie, niezdarne, jak balony wypełnione wrzącym płynem. Reszta ciała nie była spowolniona ani ogłupiała, jeszcze nie. Dojdzie do tego, gdy jego ciepłota zacznie spadać. Czy zauważy? — Dzięki. Psyche? Tak ci na imię? Kobieta wbiła w niego oczy. — Zabiłeś nas. Mówiła z wyraźnym obcym akcentem. Słowa artykułowała z prze- sadną starannością, jakby Jared był trochę tępy i miał kłopoty z ich zrozumieniem. — Być może — przyznał. — W każdym razie, mamy dość czasu, by pogadać. Porozmawiaj ze mną, Psyche. Powiedz mi, dlaczego chcia- łaś mnie zabić. — Nie. Nie chcieliśmy cię zabić. — Zatem dlaczego wyrzuciliście mnie za burtę? Do diabla, o co wam chodziło? Białka jej oczu zalśniły w mroku. Psyche przekręciła głowę, spoj- rzała na brezent osłaniający ich przed powoli zamierającym wiatrem. — Jestem żoną Mihalisa Skylochori. — Dlatego mnie porwałaś"? Nie miałem nic wspólnego z jego uto- nięciem. — Był skurwielem, Mihalis. — Ale twoim. — Tak. — Dlaczego mnie porwaliście, Psyche? — Dla pieniędzy. — Psyche odwróciła głowę i splunęła. Wytarła spierzchnięte usta, bledsze od reszty twarzy. — Czyich pieniędzy, Psyche? — Mihalisa, mojego Mihalisa i jego przyjaciół. Kiedyś byli przy- zwoitymi chłopakami. Ale czasy są paskudne. Morze... Psyche urwała. Jared czekał. Znalazł rękawice w kieszeni i założył je na poranione dłonie. Sól i bakterie, jakie żyły na jego skórze, spowo- dują infekcję. Z roztargnieniem pomyślał, że straci jeden czy dwa palce. Pomyślał, że jest uwięziony z aktorką, i chciał jej powiedzieć, że gra dla najbardziej uważnej widowni, jaką kiedykolwiek będzie miała. — Morze umiera — dokończył. — My żyjemy tam, gdzie tułał się Odyseusz, barbarzyńco. Nie mów nam tego, co sami wiemy. Psyche potarła ręką czoło i przesunęła się bliżej. Jesteśmy zmarznię- ci, pomyślał, jesteśmy tacy zmarznięci, że nasza nienawiść, nieważne, jak wielka, nie oprze się próbie czasu. Za minutę wyciągnę ręce i przy- tulę ją, ponieważ potrzebujemy swojego ciepła. — Wynajęła nas pewna kobieta. Aby namieszać na morzu, powie- działa. Połowy... zbyt wielu ludzi walczy o połowy. Bogactwo morza. Ha. Bogactwem morza są śmierdzące małe robale. To wszystko, co nam pozostało. — Psyche oparła się o stojącą za nią pakę. — Ta kobieta, kobieta Tanaki, poprosiła nas o wykonanie zadania, a potem nie chciała zapłacić. — Dlatego mnie porwaliście? — Pokazujecie światu wiele rzeczy, wy, bogaci Amerykanie z ka- merami. Nie jesteście już tacy bogaci jak kiedyś, co nas cieszy. — Porwaliście mnie z powodu kamer? — Nie. Byłeś facetem na pokładzie statku Tanaki, tyle wiedzieliś- my. Chcieliśmy dostać naszą forsę. — Psyche zmieniła pozycję i sięg- nęła do zatrzasku skrzyni. — Myśleliśmy, że ta kobieta nie zechce, aby jej historia wyszła na jaw, aby usłyszał ją cały świat. I że my dostaniemy pieniądze. — Tylko nie wyciągaj pistoletu — warknął Jared. Zaczął dygotać. Miał nadzieję, że Pychę tego nie zauważy. Bał się, że ma spowolnione reakcje i nie był pewien, czy zdoła powstrzymać ją na czas. — Pistoletu ? Gdybym miała pistolet, już byś nie żył. Nie mam broni. Psyche podniosła wieko skrzyni i szukała czegoś po omacku. Nie odrywała oczu od twarzy Jareda. — Proszę. Czy to nam pomoże, Jaredzie Balchen? Rzuciła mu zasilacz. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Milczenie i koncentracja na przyrządach doprowadziły Signy do przekonania, że Trent naprawdę jest zaniepokojony pogodą. Z piersi Alana wyrwało się westchnienie, a jego ręka zacisnęła się mocno na naramiennym pasie uprzęży. Śmigłowiec leciał w miarę spokojnie. Signy zastanowiła się, czy Alan wie coś, czego nie wie ona. Prędkość helikoptera ulegała zmianie, zdawało się, że maszyna niekiedy zawisa nieruchomo w powietrzu. Signy nie sądziła, że Trent ma jakieś powody, by zwalniać, więc przyczyną musiał być wiatr. To też jej się nie spodo- bało. W miarę upływu minut jasne plamy światła stawały się coraz rzads/e. — Przykro mi — powiedział Trent, gdy uciekali przed murem zbitych, gęstych chmur. — Nasz korytarz się kurczy. Być może skieru- jemy się nie na statek, a do McMurdo. Nad „Siranui" wiszą niskie chmury. — Polecimy tam? Do McMurdo? —- zapytała. Trent westchnął i wzruszył ramionami. — Jeszcze nie. Mamy trochę światła do wykorzystania. Nie cierpię go marnować. Musiała wierzyć, że Trent nie będzie niepotrzebnie ryzykować. Nie paliła się też do powrotu na statek; bała się, że po wylądowaniu zastanie nadesłaną przez Tanakę wiadomość „Gra skończona". Zlod/.one brzegi, lodowce zagarniające połacie lądu w drodze do morza, widziane w przelocie wysokie góry; wszystko, co ledwie parę godzin temu było piękne, teraz budziło grozę, wyglądało strasznie i bezlitośnie; lodowe pustkowia wysyłały monotonną wiadomość o czy- hających na nich niebezpieczeństwach. Bogate życie mórz południo- wych? Czy cokolwiek mogło tu żyć? Jared, o ile ktoś nie dał mu schronienia, już musiał być martwy. Łatwo powiedzieć — poddaję się. Wracajmy. Łatwo byłoby to powiedzieć i zakończyć tę hałaśliwą, prze- raźliwą podróż donikąd. Konstrukt zrodzony samoistnie z jej pragnień i nadziei: Signy poczu- ła wyraźny nacisk na lewy bok, poczuła ciężar ludzkiego ciała i ukłucie ostrym łokciem w swoje/jego żebra, i napinające się, drżące mięśnie. Niemożliwe. Signy wymyśliła to, wymyśliła obecność Jareda siłą pragnień i rozpaczy. — Jared? — wyszeptała. — Jest ktoś w domu? — zapytał Jared. — Pomyślałem, że sprawdzę. — Gdzie? Gdzie jesteś? — Signy przekrzykiwała hałas panujący we wnętrzu śmigłowca, zapominając, że jest podłączona do mikrofonów w kabinie. — Mam go! Mam go, jest on-line. Jest tutaj! Anna skrzywiła się, słysząc wrzask w słuchawkach, i uśmiechnęła się szeroko. — W porządku! — ryknął Trent. Alan zahukał. Signy uciszyła ich szaleńczymi ruchami rąk. — Gdzie my jesteśmy, Psyche? — W Zatoce Backdoor — odparł kobiecy głos. — W pobliżu jęzora lodowca Erebusa. Signy widziała, jak kamery Jareda skoncentrowały się na ludzkiej twarzy, na niewyraźnym zarysie, który ukazał się w postaci powszed- niego, zwyczajnego widoku na jej maleńkim nagłownym ekranie. Zmie- niła konfigurację w ten sposób, by obraz zajął całe pole widzenia, by jej świat wypełniła rzeczywistość widziana przez Jareda, by kabina śmig- łowca stała się rzeczą odległą i drugorzędną. Absorbowała ruchy Jareda, odczucia jego ciała, dziwny brak wrażeń z rąk. Jared patrzył na kobietę kulącą się do jego boku, na jej ocienioną twarz, spękane, blade usta. — Zatoka Backdoor? — powtórzyła Signy. — Trent, możemy tam lecieć? Siła odśrodkowa wgniotła ją w fotel, gdy Trent obrócił maszynę i skierował ją w głąb lądu, ku grubej ścianie chmur. — Tam jest paskudnie — oznajmił. — Zobaczymy, co da się /robić — Pilar? Myślę, że chciałabyś posłuchać razem ze mną. Mamy transmisję. — Signy usłyszała głos Jimrny'ego, potem Pilar wołającą Janinę. — Jesteśmy w drodze, Jared — powiedziała. — Kto my? — Ja, Anna, Alan. I Trent. — Okay. Przyjechałaś na południe, Signy? — Jared? Jared, to naprawdę ty? — dociekał Paul. — Tak, to naprawdę ja, ty zamorzony adwokacino. — Trent, to daleko? Ile czasu zajmie lot? — wypytywała Signy. — Dwadzieścia minut, jeśli pogoda się utrzyma. Jeśli pokrywa chmur zgęstnieje, niestety będziemy musieli lecieć do McMurdo i tam zaczekać. Równocześnie z nim Paul mówił: — Ty sukinsynu. Ty bezmyślna kupo mięśni, ty karykaturo... — Jared, słyszałeś? — zapytała Signy. — ...przerośniętego kanadyjskiego mięśniaka. — Paul! Zamknij się! — syknęła Signy. — Ja też cię kocham, Paul — powiedział Jared. — Tak, Signy. Słyszałem, co mówiliście. Ja tu po prostu siedzę, dziewczyno. Nie spieszcie się. Czasami wydawało się, że Kazuyuki Itano zna wszystkich w Lizbo- nie. Udało mu się załatwić miejsce dla Janiny obok siebie, ale zaraz potem wdał się w pogawędkę z kobietą siedzącą z drugiej strony, z rozmysłem uniemożliwiając Janinie zasypanie go pytaniami. Janina bawiła się talerzem z przystawkami, na które składał się wybór ciast i marynatów. Ciasta pachniały masłem. — Janina! Jared jest on-line! — Krzyk Pilar w głośniczku wystra- szyłją, aż podskoczyła. Kazi popatrzył na nią z niezadowoleniem. Janina odepchnęła krzesło od stołu i rzuciła serwetkę na zatłuszczony talerz Musiała mieć pełny sprzęt, notebook nie wystarczał... Janina kluczyła między stołami. Kelner niosący opasłą srebrną wazę umknął z jej drogi i syknął, gdy gorąca zupa sparzyła mu palce. Buty Janiny dudniły na kamiennej posadzce, wywołując wyraz dezaprobaty na zwracających się ku niej twarzach. Skręciła za róg i pobiegła długim korytarzem, wzdłuż błękitno-białych mozaik wyobrażających niewinne sceny ze stworzeniami morskimi i owocami. Jared zawsze przeganiał gorycz, oto, co robił. Janina była niedo- świadczona, najmłodsza w Edges, ale Jared zawsze wygładzał jej nie- dociągnięcia, mówił jej, co powinna wiedzieć, zanim popełniła jakąś okropną gafę. Przez pewien czas bała się odzywać. Jared powoli zazna- jomił ją ze wszystkim, wprowadził w interakcje, a gdy był w pobliżu, Pilar zachowywała się mniej powściągliwie, z mniejszą rezerwą. Jared potrafił rozbroić strach Pilar przed miłością. Kiedy Jared wróci do domu, świat znów stanie się normalny. Zoba- czyć go, znaleźć się tak blisko, jak tylko pozwoli wirtualna — powie- dzieć mu, że nie dostrzegał... Jeszcze troje drzwi — Janina przetrząsnęła kieszenie w poszukiwa- niu gogli. Opaska nie zapewniłaby jej pełnego obrazu, a tego potrzebo- wała. Za drzwiami kabiny kontrolnej technik z Mediolanu gryzł solone orzeszki i wpatrywał się w pustą scenę. Odwrócił się na krześle i pod- niósł brwi, gdy wpadła do kabiny jak bomba. — Potrzebne mi łącze! —Założyła okulary, jeszcze zanim opadła na fotel. Odbierając pełne spektrum wrażeń, wzrokowych, słuchowych i doty- kowych, Janina zobaczyła chudąkobietę przytuloną do boku Jareda, poczu- ła jej ciepło, usłyszała zawodzący wiatr. Skulone postacie spowijał półmrok. — Mamy towarzystwo. Ktoś prowadzi nasłuch — poinformował Jimmy. — Ho-ho, niezłe. — Janina drgnęła, słysząc wypowiedziane w cza- sie rzeczywistym słowa technika. Podniosła okulary. Technik, wspiera- jąc podbródek na dłoni, wyglądał z kabiny kontrolnej na scenę na środku wielkiej sali. —twarz kobiety zdawała się unosić ponad sceną Palacio. Nagłowne kamery Jareda omiatały wnętrze niby-namiotu, ciasnego schronienia z naciągniętego płótna. On sani siedział między pakunkami spiętrzony- mi na dnie zodiaka. Siedzący obok Janiny technik wypełniał makra, mrucząc przy pracy, i obramowywał twarz Jareda w cieniach. — Masz zdjęcie tego faceta? Mógłbym je dodać. — Cholera! Wyłącz to! —szepnęła z wściekłością Janina. —Jared i nieznajoma kobieta kulili się na centralnej scenie. Jared podniósł róg płótna, które ich osłaniało. Wyjrzał na oślepiającą biel śniegu, na ciemne morze i lód miotany przez wielkie fale. Technik rzucił scenerię na ściany, w pełnym 360-stopniowym ujęciu niebieskawych szarości sztormu i zimnych bieli lodu. — Korzystam z tego, co masz w pokoju. Pasuje doskonale. -ryk antarktycznego wiatru przepełnił salę w Lizbonie. Wicher z hukiem przetaczał się nad rzędami foteli, z których tylko nieliczne były zajęte. Przypadkowi widzowie albo należeli do ludzi szybko rozprawia- jących się z jedzeniem, albo nie byli zainteresowani lunchem. Podnosili głowy, mimochodem obserwując dramat, który dla nich nie miał wię- kszego znaczenia. — Wyłącz to. Wyłącz tę projekcję, proszę — nalegała Janina. — Nie, niech leci — sprzeciwił się technik. — To z Antarktyki, prawda? Przecież po to tu przyszli. Signy słyszała wiatr wyjący wokół kruchego schronienia, w którym Jared i kobieta o imieniu Psyche przytulali plecy do paki z szarego tworzy- wa, oznaczonej kilkoma cyframi i czarnymi literami alfabetu cyrylickiego. Kobieta wykręciła rękę i szukała czegoś w skrzyni. Wyjęła filcową matę, z rodzaju tych, jakich w czasie przeprowadzek używa się do osłaniania mebli. Jared i Psyche przesunęli się w ciasnej przestrzeni, zwijając matę w kokon. Psyche mocno objęła Jareda i przytuliła chude ciało do jego boku. Jared przestał dygotać. Prawie wcale się nie poruszał. Splótł ręce za jej plecami. Ciałem kobiety wstrząsnął szloch. Signy widziała, jak Jared poklepał ją uspokajająco, jakby była dzieckiem. Psyche jeszcze raz załkała, a on przytulił ją mocniej. — Nadlatują moi przyjaciele — pocieszył ją. — Psyche, już niedługo nas tu nie będzie. — A co z Nikosem? Co z Musem? — Twoimi kumplami? — Kobieta chce wiedzieć, czy zabierzemy jej przyjaciół — powie- działa Signy. ' — Nie możemy nikogo zabrać — odparł Trent. — Jeśli ich znaj- dziemy, powiadomimy McMurdo. Śmigłowiec przeskoczył nad granią i leciał wzdłuż ściany lodowca. — Cześć, Jared — odezwała się Janina. — Cześć, inżynierku. Teraz jesteśmy w komplecie, prawda? Psyche, nie martw się; ktoś zabierze twoich kumpli. Signy wsłuchiwała się w jego oddech. Słyszała, jak Janina weszła w wirtualną, ale po słowach powitania nie dodała nic więcej. Chciała zorientować się w sytuacji. Z milczenia i napięcia wywnioskowała, że sytuacja jest groźna. Janina miała błyskawiczny refleks. — Jesteście ranni? Odnieśliście jakieś obrażenia? — zapytała Signy. — Ja mam odmrożone ręce — odparł Jared. — Psyche nic nie jest, żadnych obrażeń. Signy spojrzała przez okno na spływający ze szczytu lodowiec, którego górne partie kryły się pod osłoną grubych chmur. Na morzu bryły lodu przewalały się na grzywaczach. Śmigłowiec przemknął przez pasmo chmur. — Zimno ci? — zapytała Signy. — Jak cholera. Oboje jesteśmy przemarznięci. — Tak mi przykro. Nie chcę, żebyś marzł, nie chcę, żeby marzł ktokolwiek, nigdy. — Signy, marudzisz — upomniała ją Pilar. — Uwielbiam, kiedy marudzisz — rzekł Jared. — Pilar? Janino? Was też kocham. Śmigłowiec przeleciał nad kolejnym grzbietem. Za ścianą lodu, osłonięta przez wychodzącą w morze skalną grań, leżała wysepka ze sponiewieranym namiotem, banalnym śladem człowieka w milczących przestrzeniach lodu. — Tam ktoś jest — zauważył Trent. — To nie nasi — stwierdziła Signy. — Trent, leć dalej. Jareda nie ma z nimi. Dwaj mężczyźni wypadli z namiotu. Rozpostarli ręce i wymachiwali nimi jak wariaci. Wznieśli spalone słońcem twarze, wykrzykiwali nie- słyszalne błagania. — No to niech się przez chwilę pomartwią. Już jesteśmy blisko, Signy. — Trent obniżył lot i pokiwał do mężczyzn, a potem wrócił na poprzednią wysokość. Połączył się z McMurdo, charakteryzując poło- żenie wysepki i cechy otaczającego terenu. — Przykro mi, chłopcy — mruknął. Mężczyźni rzucili się w ślad za oddalającym się śmigłowcem. Z ich ruchów przebijała rozpacz. Po kilku krokach zawrócili do namiotu. — Ci idioci muszą mieć gdzieś jakiś statek. Nie włóczą się po Antarktyce w zodiaku — powiedział Trent. — Może on ich zabierze. — Jared, słyszałeś? — zapytała Signy. W odpowiedzi Jared przytulił Psyche mocniej do piersi. — Masz coś do powiedzenia, Psyche. Nie zdradziłaś mi wszyst- kiego. Gdzie jest wasz statek? Macie statek, prawda? — „Sirenę" — przyznała Psyche. — Należy do Mihalisa i jego braci. Czeka w pobliżu lodowca. — Jak się wpakowaliście w to szambo? — W ubiegłym sezonie łowiliśmy z flotą chilijską. Byliśmy w parze z innym trawlerem, „Noche Blanca". Mieliśmy na nim przyjaciół. Jared kołysał ją w ramionach, czekając. — Teraz wszyscy nie żyją — podjęła Psyche. — Znaleźliśmy dobre miejsce; wybieraliśmy kryla szybciej niż nadążaliśmy zrzucać do ładowni. Podeszliśmy za blisko do trawlerów japońskich. Były już tam wcześniej, ale my ich nie zauważyliśmy. Nie wiedzieliśmy... Japończycy ostrzelali i zatopili „Noche Blanca". Pilar otworzyła okno do Janiny. — Czy nie o tym statku mówiła Kaziemu ta Argentynka? — Tak — przyznała Janina. — Cicho. Obie skupiły uwagę na Jaredzie, na kobiecie w namiocie. — Nie jesteście sabotażystami — podsumował Jared. — Nie. W McMurdo, w Hotelu Kalifornia, zaproponowano nam pracę. Uszkodzenie japońskiego statku. Aby wykazać, że wszystkie floty dokuczają sobie, jak mogą. Tak nam powiedziano. Kobieta, kobieta Tanaki — powiedziała, że to położy kres strzelaninie. Że rozgłos nadany tej sprawie przyczyni się do zwiększenia bezpieczeń- stwa na morzu, że jeśli sygnatariusze traktatu zaczną w końcu interesować się aktami rozbojów, wtedy ich organizowanie stanie się zbyt ryzykowne i strzelaniny skończą się raz na zawsze. — Słodki Jezu — szepnęła Signy. — Naprawdę chcieli urządzić przedstawienie dla mediów? Kupa dymu i huku, i mnóstwo ujęć ? — Na to wygląda — powiedział Paul. — Mihalis przekonał kobietę, że moglibyśmy to zrobić. Potrafił postępować z kobietami — mówiła Psyche. — Czekaliśmy w Ushu- aia. Kobieta otworzyła nam konto i Mihalis kupił plastiąue. Mate- riał... wielkiej mocy. Tak się mówi? — Tak. Wielkiej mocy — przyznał Paul. — Kiedy floty powróciły w październiku, zakradliśmy się na „Oburu". Pamiętasz, ci ludzie zabili naszych przyjaciół. — Psyche podniosła oczy na twarz Jareda. Jared uśmiechnął się do niej, skinął; Signy czuła ruch jego głowy. Kobieta zamrugała. — Mihalis przygotował ładunki do założenia na linii wodnej. Trawler poszedł na dno. Signy. w czasie rzeczywistym, ujrzała nieprzenikliwą ścianę chmur. Śmigłowiec sunął prosto na nią. Nie powinniśmy tam lecieć, pomyśla- ła. Gdybyśmy byli przy zdrowych zmysłach, nie lecielibyśmy w te chmury. — Tam zginął twój mąż? — zapytał Jared. Ręce Psyche zacisnęły się najego ramieniu, głowa przywarła do jego piersi. Nie patrzyła na niego. — Szukaliśmy go. Na próżno. Nikt nie przeżył. W mikrofonie Signy rozległ się głos Paula, w tej chwili niepożądany. — Skoro nikt nie ocalał, nici z wywiadu. Nic dziwnego, że zlece- niodawca nie chciał zapłacić. — Tym się kończy wynajmowanie amatorów — powiedziała Pilar. — Zawsze powtarzam, polegaj na zawodowcach. — Cicho — poprosiła Signy. Umilkli. — Znasz jej nazwisko? — zapytał Jared. — Kim ona jest, Psyche? — Jego głos ścichł. Pisk sprzężenia zagłuszył odpowiedź kobiety. — Kłopoty — oznajmił Jimmy McKenna. — Mamy tu pieprzoną linię szumu... Przerwał mu głos Trenta, rozmawiającego z McMurdo. — Roger. Nie jesteśmy niemądrzy. — Co? — zawołała Signy. Słyszała szum zakłóceń. Wizuale roz- padły się w mozaikę punktów światła, twarz Jareda zniknęła w roztań- czonym roju. — McMurdo mówi, że burza będzie trwała jakieś trzy, cztery dni. Czy twój chłopak przetrzyma? — zapytał Trent. — Jared, macie jedzenie? Grzejniki? — zapytała Signy. Bez odpowiedzi. — Jimmy, daj go z powrotem! — krzyknęła błagalnie. — Próbuję. Staram się. Signy zdarła gogle z twarzy. Bąbel helikoptera płynął w szarej pustce. Czuła jego przechył. Pas czerni mignął w bezbarwnej przestrze- ni, linia głazów między morzem i niebem, a potem ziemia znów zniknęła. — Jared? — zapytała. — Nie mamy jedzenia. Nie mamy źródła ciepła. — Trent, nic przeżyją. Ten statek nazywa się „Sirena". Czeka w pobliżu lodowca. Powiedz im, żeby spróbowali ich zabrać. Jareda, tych mężczyzn, do kogo zdołają dotrzeć Każ im spróbować. — Signy nasunęła okulary na oczy. Trent zagadał do mikrofonu, prosząc McMurdo o przesłanie wiado- mości na trawler. — Jared? Przybędziemy jak najszybciej. Jared, słyszysz? — wołała Signy. — Tak. Signy nie widziała go; przed oczami miała tylko kalejdoskop koło- rowych okruchów. Okruchy wirowały i zlewały się, rządzone skompli- kowanymi prawami, których nie potrafiła określić. -twarz kobiety wyłoniła się z chaosu; nie była to Psyche. Jest zagłodzona, pomyślała Signy. Bardzo młoda, nastolatka, ale jej oczy są starsze od twarzy. Azjatka, mieszanka ras; jej rysy nie są czysto japońskie. Znam jej imię... — Signy Thomas, twój pilot jest bardzo odważny i bardzo głupi. Lecicie w strefę wysokich wiatrów i marnej widoczności. Powinniście zawrócić, natychmiast. — San-Li — powiedziała Signy. — Wiecznie Zielona — usłyszała szept Jimmy'ego. — Cordova jest w powietrzu, bardzo blisko Psyche Skylochori i doktora Balchena. Cordova ich zabierze i przewiezie na „Kasumi". Nie stanie im się krzywda. — Chuda dziewczynka wymawiała słowa starannie, jakby synchronizując dźwięk z obrazem na podstawie ruchów warg — słowa docierały do Signy z nieznacznym opóźnieniem. Jak gdyby była jedynie projekcją. — Paul? — Niech tak zrobi, Signy. — Mówi prawdę o burzy — powiedział Jimmy. — McMurdo wzywa wszystkie statki i samoloty do powrotu. Twarz San-Li rozpadła się na kawałki i zniknęła, zastąpiona przez czysty jak kryształ widok Jareda i wnętrza prowizorycznej kryjówki. Ciało Jareda naprężyło się, reagując na taki czy inny bodziec. — Jared, widziałeś ją? — Słyszałem. Signy, chcę się stąd wydostać, obojętnie czym. — Jared wstał. Signy czuła pewny ruch jego ciała, gdy sięgnął po brezent i odrzucił go na bok. Poderwał głowę, próbując zlokalizować brzęczący śmigłowiec. Signy czuła, jak się odprężył, gdy dostrzegł zarys zbliżają- cej się maszyny. Przypominający ważkę kształt nadlatywał znad morza. — Iiii-ha! — zawył Jared. Zakołysał się na piętach, wymachując oburącz. Kobieta wyciągnęła ręce, jakby chciała ściągnąć śmigłowiec z nieba. Jest bardzo niska, zauważyła Signy, prawdziwa kruszyna. Helikopter przeleciał nad ich głowami i wylądował w odległości około pięćdziesięciu metrów od zodiaka. Jared i kobieta rzucili się w jego stronę. Pilotem był Cordova; Jared poznał go po obwisłych wąsach. Cordova odłączył wirnik i ruchem dłoni nakazał im trzymać się z daleka. Przywołał ich do otwartych drzwi, gdy łopaty znieruchomiały. — Czołem! Witaj, przyjacielu. Cholernie dobrze cię widzieć! — krzyknął Jared w warkocie silnika. Złapał Psyche w talii i jednym ruchem przeniósł ją ze śniegu do bezpiecznego wnętrza śmigłowca. Psyche przycupnęła na siedzeniu z tyłu. Jared wgramolił się do środka, wyciągnął rękę do Cordovy. Obaj szczerzyli zęby i tłukli się po ramio- nach, nawet gdy Jared sadowił się na wyściełanym fotelu, w ciepłym, bezpiecznym wnętrzu kabiny. Janina usłyszała oklaski. Popatrzyła w dół na niewyraźne rzędy foteli w Palacio. Zgromadziło się więcej osób. Niektórzy przeżuwali kanapki. Ponad nimi: białe zęby Cordovy błysnęły w szerokim uśmiechu, a warkot, już boleśnie głośny, jeszcze przybrał na sile, gdy na scenie ukazało się rozkołysane wnętrze odrywającej się od lodu maszyny. Signy naprężyła rzemienie uprzęży. Trent wypatrzył maleńką szcze- linę w chmurach i helikopter przedarł się w strefę jaśniejszej szarości. Anna obserwowała morze, szukała czegoś wśród gór lodowych i kry. Ściągnęła usta i odwróciła się, by popatrzeć do przodu, na brzeg. Signy przeciągnęła się, złapała oparcie fotela Alana i zerknęła nad jego ramieniem, aby zobaczyć— wyginającą się w płytką zatokę linię brzegową, płaski jęzor lodowca. Łódź, maleńki owal wyciągnięty na brzeg, czarny przecinek na tle bezkresnej bieli, i odlatujący śmigłowiec Cordovy. W kabinie helikoptera Jared upajał się naciskiem pasów uprzęży na piersi, widokiem przyrządów jarzących się i mrugających w kokpicie, uczuciem zwiększonego ciężaru ciała, gdy maszyna wzniosła się i Cor- dova skierował ją nad rozkołysane morze. Daleko, z lewej strony, nadlatywał drugi śmigłowiec. Była w nim Signy. Przebyła taki szmat drogi. I znalazła go. Z drugiej strony, nigdy nie wątpił, że Signy go znajdzie; nigdy nie wątpił, że ktoś po niego przybędzie. Niektórzy ludzie przez całe życie nie dopuszczają do siebie myśli, że są kochani. Jared współczuł im bezgranicznie. Biedne sukinsyny. Jak można żyć w ten sposób? On zawsze był kochany. Nigdy w to nie wątpił; nie chciał kwestio- nować tego teraz. Usadowił się wygodnie, wtulił plecy w oparcie fotela, rozprostował nogi i odsunął mankiet skafandra. Signy, Paul, Pilar, Janina—wszystkie wskaźniki płonęły; wszyscy z nim byli. Jego własne, znajome światełko też się paliło. Krył się pod nim facet imieniem Jimmy; słyszał, jak Signy z nim rozmawiała. Nie znał go, ale, do licha, im więcej, tym weselej. Czuł słodką euforię, wszechogarniające zadowolenie; uporczywe tętnie- nie w dłoniach stało się wskaźnikiem trwającego życia, ból zapowiadał powrót do zdrowia. Głód skręcał mu pusty żołądek, twarz go bolała. Jak cudownie czuć ból własnej twarzy! Jared roześmiał się pełną piersią, dając upust rozpierającej go rados'ci życia. Cordova gdzieś wyląduje, a tam będzie Signy. Może ma z sobą kanapkę. — Signy? Czy... Silnik śmigłowca kaszlnął. Cordova zaklął, jego ręce skoczyły nad kontrolkami. Helikopter leciał tuż nad wodą. Kabina przekrzywiła się i Jared zawisł na pasach uprzęży. Dziób skierował się ku falom, które podrywały się na jego spotkanie, takie bliskie. Linia horyzontu zachwia- ła się i podniosła, dzieląc kokpit na połowy, na wodę i niebo. Rozległ się zgrzyt metalu. Łopaty wirnika zderzyły się z morzem. Jared zoba- czył, jak przez mgłę, twarz Cordovy, wykrzywioną w grymasie przera- żenia. Pilot walczył o odzyskanie panowania nad maszyną, walczył z... Woda uderzyła w bok helikoptera z głuchym, wibrującym pluskiem. Wzniosła się po bokach kabiny. Być może kadłub utrzyma się na powierzchni. Albo może jego części. Jared czuł, jak woda przechyla maszynę na prawo, czuł, jak kadłub zaczyna się obracać, powoli, dążąc do uzyskania położenia równowagi. Jego ręce, jego poranione ręce, znalazły przycisk zwalniający na uprzęży. Odwrócił się do siedzącej z tyłu kobiety. Psyche zastygła w bezruchu, patrząc prosto przed siebie. Rozpiął sprzączki jej pasów i wyciągnął ku niej ręce. Śmigłowiec przewalił się na bok, drzwi wyłoniły się z wody. Jared przekręcił się, wspierając plecami na ramieniu Cordovy, sięgnął stopami drzwi i kopnął. Świeży podmuch wpadł do kabiny. Z trudem, gdyż Cordova i kobieta szamotali się pod nim, Jared znalazł uchwyt na skraju otworu i dźwignął się w górę. Śmigłowiec kołysał się lekko na spokojnej połaci wody, gładkiej i lśniącej. W powietrzu rozchodził się intensywny zapach paliwa. Zobaczył, daleko, na horyzoncie, wieloryba przebijającego po- wierzchnię fal. W kabinie włączył się alarm. Głupi, bezsensowny dźwięk tylko go rozśmieszył. Lokalizator awaryjny zaczął wysyłać impulsy, miał robić to godzinami, o ile woda morska nie spowoduje zwarcia, ale te nadajniki były dobrze zabezpieczone. Gdzie teraz? Do wody? Gdy kabina zostanie zalana, mimo rozlewa- jącej się na powierzchni plamy paliwa musieli trzymać się w pobliżu helikoptera, na czymś, co nie zatonie. Jared złapał Cordovę i wyciągnął go ze środka. Młócące ręce pilota znalazły uchwyt na burcie maszyny. Jared legł płasko na brzuchu, szukając palcami oparcia na gładkiej powierzchni. Psyche wyciągnęła ręce w stronę nieba. Jared sięgnął po nią. Ktoś krzyczał, ale nie była to Psyche; ktoś krzyczał i przyszło mu na mysi, że może to być Signy albo Paul. Krzyk, nakładający się na wycie alarmu i chlupot wody, był kolejnym nieprzyjemnym dźwiękiem. Ramiona Psyche wyłoniły się z otworu, szybko, niemal strącając go do morza. Wyglądało na to, że śmigłowiec utrzyma się na powierzchni. To dobrze. Złapał Psyche za rękę i przytrzymał, gdy gramoliła się na zewnątrz. Psyche wcisnęła się między niego a Cordovę. Helikopter przechylił się lekko i po chwili znieruchomiał w nowej pozycji. Jared usłyszał cichy syk, przypominający szmer powietrza wytwo- rzony przez szybko zamykane drzwi. Płomienie strzeliły w niebo, wy- sokie jak mury miejskie. Helikopter przewrócił się podwoziem do góry, gdy morze stanęło w ogniu. Jared przywierał do burty, dopóki woda nie zamknęła się nad jego głową, przywierał do Psyche, dopóki nie wyrwała się z jego uścisku. Powietrze uwięzione w skafandrze wyniosło go w krąg płonącego paliwa. Puścił się helikoptera i zanurkował, dumny z siebie, że nie próbował wciągnąć do płuc gorącego gazu. Po widzianej od dołu powierzchni wody pełgał blask pomarańczowego neonu. Poni- żej, morze odbijało kolory, rozbijało je w tęczę łamanej czerwieni i zieleni, w cudowny wachlarz barw. Jared szukał w głębinach Psyche, Cordovy, ludzkich kształtów. Płynął, pragnąc wydostać się poza krąg płomieni, wstrzymując oddech, dopóki szczęki nie rozbolały go z wy- siłku. Przed sobą, wyżej, zobaczył kobiece nogi, wierzgające w panice. Dotarł do nich i pozwolił, by woda wyniosła go w górę. Miał nadzieję, że znajdzie tam zdatne do oddychania powietrze. Jego ręka przebiła powierzchnię. Spowił ją żar, żar, który był zimny i żółtawy i który ryczał w uszach. Niezdolny przeciwstawić się płucom, które domagały się powietrza, podniósł głowę nad fale. Usłyszał warkot wirnika, jakże blisko, ale przecież śmigłowiec Cordovy się rozbił, prawda? Pchnął kobietę, wyciągnął ją z ognia. Czuł ruch własnych rąk i nóg, ale tak, jakby kierował nimi autopilot. Próbował płynąć. Otaczające go barwy musiały posiadać wszystkie nazwy, jakie kiedyś wymieniła mu Signy, zaśmiewając się z Pilar, gdy wprowadziła go w wirtual pełen smug czystego światła — szmaragdowego, seledynowego, cytrynowe- go, kobaltowo-żółtego, przy czym żółcień przesycona była przejrzystą bielą, bielą metalu rozżarzonego w płomieniu palnika acetylenowego — były tam topaz, akwamaryna, szafir, kamień księżycowy widziany w po- świacie księżyca, wszystkie kolory oczu Signy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Trent krążył ponad obwodem płomieni, przekraczając wszelkie wy- obrażalne granice bezpieczeństwa. Helikopter miotał się w prądach wstępujących. Nic nie unosiło się na powierzchni wody, ani wrak maszyny, ani poszarpany skrawek ubrania — nic. Signy usłyszała szloch i wysokie zawodzenie. Wykrzykiwane prze- kleństwa, straszliwe wycie, pozbawione były znaczenia; liczyło się tylko to, że jeden głos nie krzyczał, nie odzywał się, i był to głos Jareda. Kamery i czujniki Jareda pracowały. Wyciągał rękę ku Psyche — aby podtrzymać jej głowę? Chwycić ją kurczowo? Jej oczy wpatrywały się w płomienie, których już nie mogła widzieć. Utonęła. Ręka Jareda, wyciągnięta, dłoń otwarta w płomieniach, rozluźniona w płonącym morzu... kształt niewinny jak opadły liść. Signy opadała, razem z Jare- dem, w coraz głębsze odcienie zieleni i szarości. Kakofonia dźwięków, faktura czegoś, co skręcała w dłoniach, rytm własnego oddechu; świadomość Signy zbuntowała się przeciwko napły- wowi danych i ogłosiła: Przeładowanie systemu. Usłyszała głos Alana, pamiętała pojęcie „Alan", pojęcie — słowa... — Nic! Trent, tu nic nie ma! Zabierajmy się stąd w diabły! Usłyszała krzyk Alana w ryku silników, płomieni i wiatru. Zdała sobie sprawę, że trzyma Annę za rękaw, mnąc i ściskając puszysty materiał. —miękki, swobodny ruch ciała Jareda ciągnął ją w dół; płynnie, powoli. Powinna im powiedzieć, żeby tu nie umierali. Nikt nie powinien tu umierać. — On nie żyje — powiedziała. — Psyche nie żyje. Cordova... —ciało obróciło się w wodzie, rozpostarło na kształt rozgwiazdy, opadając w spiralach obok niej— — ...nie żyje. Jared/ona przetoczyli się ospale, gdy z głębin wzniósł się wieloryb, pchając jego/jej ciało ku powierzchni. — Wielorybie, to na nic — wyszeptała. Poczuła obejmująceją silne ramiona, czyjąś ciepłą, uporczywą obec- ność. Anna ją trzymała. Anna, która wyciągnęła ręce i zamknęła ją w mocnym uścisku. Prawdziwy dotyk oznaczał tak niewiele; Signy znów dryfowała w dół, coraz dalej od wieloryba, który odwrócił się i zniknął. Anna potrząsnęła nią. Signy próbowała odsunąć się od Anny, od jej przyziemnej, cielesnej obecności; dlaczego jej przeszkodziła? Salę w Lizbonie wypełniał morski pejzaż, intymny świat zniekształ- conych przez warstwę wody szczegółów, widziany w skali możliwej do określenia dzięki dryfującej dłoni, dzięki plątaninie włosów Jareda przysłaniających obiektywy jak kępa wodorostów. Widzowie patrzyli w górę, bezczynnie, na ogrom wieloryba, na blizny i wrzody toczące szarą skórę, na tępy pysk lewiatana, który trącił bezwładną ludzką rękę. Olbrzym odwrócił się i milcząco odpłynął w szarość, w pustkę... Janina usłyszała, jak ktoś krzyczy do Signy. Głos Jimmy'ego, chrap- liwy, wybił się nad harmider płynący ze śmigłowca Trenta. — Paul jest off-Iine. Straciłem dostęp. — Wyszedł z systemu. Daj mu spokój. To rozpacz — powiedziała Pilar. Janina usłyszała westchnienie technika. Mężczyzna wygasił światła, a potem włączył reflektory oświetlające pustą scenę i owalny stół. Powracający delegaci zaczęli zajmować miejsca, z kubkami kawy i note- bookami w rękach. Salę wypełnił pomruk cichych rozmów. Janina zamknęła oczy. —w ciemności, poczuła siłę prądów, zmysłową, rozluźniającą— dość. Koniec. To było obłąkane, to było chore. — Jimmy, wyłącz wejścia Jareda — poprosiła. — Już. Ruch dryfującego ciała Jareda zamarł. Janina zdjęła gogle i spojrzała na skomplikowane obiektywy, ślepe oczy, które widziały tak wiele. Opuściła głowę na chłodną powierzchnię konsoli. Pilar czuła, jak brak wrażeń spowija ją niczym miękka bawełna. Dobrze, że Jimmy zamknął wyjścia z kombinezonu Jareda. Jareda już tam nie było. Po prostu go nie było. Zastanowiła się, czyjej rodzice czuli ten sam spokój, jaki towarzyszył śmierci Jareda, czy też cierpieli katusze w chwili, gdy miażdżył ich samochód. Wiedziała, że umarli, słysząc jęk torturowanego metalu. Podobno słuch był ostatnim zmysłem, który przestawał funkcjonować. Czy w tych ostatnich chwilach dźwięki te stały się niebiańską muzyką? Nigdy się tego nie dowie. Za oknem w Seattle siąpił szary, styczniowy deszcz. Zimne krople powoli spływały po szybie. Mgła albo deszcz. Taki szary, taki zwyczaj- ny deszcz. Pilar odwróciła się i patrzyła, bez końca, w oślepiające barwy, w tajemnicze, milczące serce burzy ognia. Chciała uwiecznić je w ka- mieniu. Były gdzieś w domu narzędzia jubilerskie, były kawałki korala i bursztynu, opale o barwie karmelu... Chłodne i gładkie. Pilar pragnęła potzuć w dłoniach polerowany kamień. Segmenty, kształt podzielony na człony... Gdzieś w tym wirze skrywało się coś cudownego... — Pilar? Pilar? — Głos Jimmy'ego był irytujący jak brzęczenie muchy w kuchennym oknie. — Daj mi spokój. — Zastanowiła się, dlaczego jej głos jest taki bezbarwny, taki zmęczony. — Pracuję. — Magiczne słowa. Pracuję, mówiła im zawsze, gdy coś pomykało na skraju pola widzenia, gdy słuchała dźwięków, które mogły utworzyć melodię i rytm. Wszyscy zostawiali ją w spokoju, kiedy tak mówiła, jakby jej muzyka była świętością, która nie zniosłaby profanacji. Niekiedy jej milczenie było ucieczką, prostym sposobem na oderwanie się i bycie przez chwilę gdzieś indziej. Pewnego dnia ktoś będzie musiał wyjaśnić Jimmy'emu znaczenie tego szyfru. Janina się tym zajmie; Janina dba o niąjak kwoka 0 kurczęta. — Janina cię potrzebuje — powiedział Jimmy. — Signy też. Pilar, musisz im pomóc. Pilar westchnęła. — Okay. W porządku. Lecieli w burzy. Signy patrzyła na groźne antarktyczne niebo, na otaczające ją milczące postacie. Nie miała żadnych planów. Ten lot trwał we własnym czasie, ciepły bąbel życia zawieszony nad morzem rządził się własnymi prawami. A może helikopter fiknie koziołka, okręci się wokół osi i roztrzaska. Tak też mogło się stać. Życie jest zazwyczaj tragiczne, mawiał Jared. Nagle dotarło do niej, że to Jared wystraszył ją w wirtualnej, że to on wysłał obraz woskowej ręki unoszącej się w pło- mieniach, owej nocy w Taos, kiedy czuła się taka samotna, taka zagu- biona. Czy wiedział, co zrobił? Tak. Tak, musiał wiedzieć. Jared ujrzał, jakimś sposobem, własną śr-nierć; wysłał jej ostrzeżenie. Gówno prawda. Duchy, kryształowe kule i mistyczne bzdury. A jed- nak. .. czy wiedział, że wysyłam go na śmierć? — Jestem taka zmęczona — poskarżyła się. — Już niedługo — powiedział Trent. Alan wykręcił się w uprzęży 1 sięgnął po jej rękę. Pozwoliła ją ująć, nadgarstek z opaską światełek — P'ilar, Janina, Jimmy. Jimmy, w miejscu Jareda. Ach, do licha. Usłyszała, jak Janina z kimś rozmawia. — Zajrzę do Lizbony — powiedziała milczącym towarzyszom po- dlróży. Gogle zostawiły siniak na jej policzku. Potarła obolałe miejsce. Janina usłyszała stuk młotka. Popołudniowa sesja rozpoczęła się z dziesięciominutowym opóźnieniem. Janina rzuciła mordercze spoj- rzenie na siedzącego obok niej technika. Wyglądał na zmartwionego. ¦— Przykro mi — powiedział. — Przykro mi, że tak się stało. Nienawidziła go. Człowiek, którego nie znała, nieproszony gość, który właśnie pozwolił obejrzeć osobistą, prywatną śmierć Jareda każ- demu, kto tylko miał ochotę popatrzeć. Co on sobie wyobrażał? Ale czy miało to znaczenie? Był taki pospolity, niczym się nie wyróżniał. Wyglądał na kogoś, kto marzy o lepszym mieszkaniu, o wielu dzieciach, może o niewielkiej łodzi, którą w niedzielę mógłby żeglować po zatoce. Fałd skóry na jego karku wylewał się na kołnierzyk różowej koszuli. Janina zastanowiła się, czemu nie rozpiął guzika. Otworzyły się drzwi. Usłyszała szelest drogiego jedwabiu; Kazi. Zobaczyła błysk łez w jego oczach. ¦— Janino, biedne dziecko. — Kazi objął ją i przytulił. " — Widziałeś? — Pozwoliła się objąć. Nie miała zamiaru płakać. — Tak. Widziałem katastrofę na morzu. Mężną śmierć, odwagę, z jaką ją spotkano. Męstwo? Odwaga? Jared po prostu pracował, wykonywał następne zadanie. To nie była o d w a g a; to był po prostu Jared. — Musisz napić się herbaty. Albo brandy. Zabiorę cię do pokoju. Będzie ci potrzebna odrobina prywatności — mówił Kazi. — Chodź, Janino, chodź ze mną. Nie potrzebowała prywatności. Kazi pomógł jej wstać, jakby była staruszką. — Przyniosę brandy — zaproponował technik. Skoczył do drzwi, wlokąc za sobą smugę zapachu wody kolońskiej, jednej z tych opatrzonych cholernie samczymi nazwami. Matador albo Kapucyn, albo coś podobnego. — Dziękuję. Jestem Kazuyuki Itano. Nie mieliśmy okazji... — Gianni. Gianniemu daleko było do macho i Janina uśmiechnęła się, patrząc na jego pulchny, obwisły zadek. Gianni. John. Jasio Kapucyn. Teraz miała dla niego nazwisko. Janina roześmiała się; urywany bolesny dźwięk zranił jej gardło. Przytrzymała się drzwi. W oczach jej się ćmiło. Cholerne łzy. Szloch, który wyrwał się spod kontroli. Ręce Kaziego zamknęły ją w niezdar- nym, delikatnym uścisku. Janina odepchnęła go, opadła na krzesło. — Nie warto — powiedziała. — Jared nie żyje. Odchodzę. Muszę wracać do domu. Kazi ukląkł obok niej, ujął jej dłonie. — Nie, nie pojedziesz, Janino. To tragedia, zgadza się. Ale, proszę, nie możesz teraz odejść. Kapało jej z nosa. Uwolniła rękę i sięgnęła po starannie złożoną chusteczkę, wystającą z kieszonki na piersiach garnituru. Chusteczka była, duża. elegancka, z jedwabistej bawełny. Janina rozprostowała ją i przedmuchała nos. — Nie ma mowy. Oni mnie potrzebują. — Signy nie będzie przez parę dni. Pilar miała Jimmy'ego. Paul? Zniknął, nie można było się z nim skontaktować. Janina nie chciała wpasowywac się teraz w konfigurację Seattle, dom w Taos był pusty. Taki pusty. — Córka Yoshiro wpada na pomysł, żeby zabawić się w politykę i zabija mojego mężczyznę, wraz z mnóstwem innych ludzi. Ty prosisz nas o wykonanie konkretnej pracy, a potem bez słowa zmieniasz cholerne zasady. Jesteś szalony. Stary Tanaka jest szalony. Jego córka jest szalona. — Jego córka? Jeśli wynajęła tych ludzi, to źle jej doradzono w wyborze najemników. Mówisz tak, jakbyś wierzyła, że kazała Cordo- vie się zabić. — Dokonała sabotażu śmigłowca. — Nie mogę przyjąć twojego oskarżenia. — Nie oskarżam ciebie. Mam zamiar oskarżyć ją. — San-Li, jeśli naprawdę wynajęła ludzi, którzy zatopili „Obu- ru", postąpiła głupio, ale honorowo, próbując... zbalansować działa- nia wojenne na Oceanie Południowym. Tanaka nie zatopił „Noche Blanca". — A kto? — Flota Tanaki nie jest jedyną flotą rybacką. Jeszcze nie wiemy. — Próbujesz ją usprawiedliwić, Kazi. Czy San-Li działała w czyimś imieniu Kazi popatrzył na swoje ręce, splecione na kolanach. — To twoja firma, wiem — ciągnęła Janina. — Musisz więc jej bronić. Ale spodziewałam się po tobie czegoś więcej. To go zabolało. Janina widziała, jak jego oczy zwężają się, a twarz wygładza w pozbawioną wyrazu maskę. — Nie spodziewałam się, że przyjmiesz słowa Greczynki na wiarę, Itano-san. — Na ekranie pojawiła się twarz San-Li. Kazi mrugnął; nie odpowiedział. — Sprawdź, jeśli chcesz. Jestem zawstydzona twoimi przypusz- czeniami. Wierzę, że zweryfikujesz je, zanim twe nieuprzejme myśli sprawią mi dalszy ból. Młoda kobieta spuściła oczy. Przesyłała wyłącznie widok swojej twarzy, w zbliżeniu, na tle ekranu shoji. — Mam ją — wyszeptał Jimmy. — Jest w biurze Tanaki w McMurdo. Signy, w śmigłowcu sunącym pod szarym niebem, zapytała: — Powita mnie, jak myślisz? Osobiście złoży mi kondolencje? San-Li przełknęła ślinę, grdyka poruszała się, jakby zaschło jej w ustach. — Janino HulI, przykro mi, że Cordova nie był w stanie bezpiecz- nie przewieźć pani przyjaciela. Wysłałam go na ratunek, gdy tylko zlokalizowaliśmy miejsce pobytu doktora Balchena na podstawie wysyłanych przez niego transmisji. Zawiodłam. Wysyłam kopię nagrania z katastrofy do Kobe. Nasi technicy przeanalizują ruch helikoptera. Podejrzewają wyciek paliwa. — Trele-morele — szepnął Jimmy. Na ekranie ukazał się obraz z bardziej oddalonej kamery, przedsta- wiający głowę i ramiona San-Li oraz ręce. z krótkimi niepolerowanymi paznokciami i spękanymi, zaczerwienionymi kostkami; jeden staw szpecił strup, jak na dziecięcym kolanie. San-Li bawiła się srebrnym nożem do otwierania listów, z rękojeścią w kształcie smoka i ostrym szponem ostrza. Czyjaś ręka pojawiła się na ekranie i położyła palec na jej dłoni. San-Li odłożyła nóż. — Ktoś jej pilnuje — powiedział Kazi. San-Li podniosła głowę i popatrzyła na niego. — Muszę już kończyć. Sefior Abeyta, delegat Chile? Oglądał sceny z łodzi. I całą resztę. Być może będziesz musiał zmienić strategię. San-Li zniknęła. Kazi wzruszył ramionami. — Myślę, że nie popełni samobójstwa, nawet jeśli strażnicy odejdą. San-Li jest wojownikiem. Wrócił Gianni, zasapany, z wielką koniakówką i zakurzoną butelką. Kazi wziął butelkę i rzucił okiem na etykietkę. — Dziękuję. Mógłbyś zostawić nas na chwilę? — poprosił technika. Gianni skinął głową i odszedł. Kazi zamknął drzwi i usiadł, walcząc z korkiem. — To ci pomoże, Janino. — Powąchał szyjkę butelki i nalał do kieliszka porządny cal ciemnobursztynowego płynu. — Nie musisz przychodzić na popołudniową sesję. Janina siedziała spokojnie, czekając. W głośniczku usłyszała szept Pilar. — Stary Kazi ma rację. — Będzie niewiele nowego. Delegaci muszą przyswoić sobie nowy materiał dotyczący prawa do eksploatacji bogactw naturalnych, który właśnie teraz jest rozpowszechniany. — Coś, o czym wiedziałeś? — zapytała Janina. — Tak. To nie jest teraz, ważne. Popatrzyła na niego krzywo. — Janino, możesz obejrzeć te materiały później — dodał Kazi. — Więcej towaru? Maleńka, nie sądzę, by w tej chwili któreś z nas było w stanie poradzić sobie z językiem traktatu — powiedziała Pilar. — Nie w ten sposób i nie w takich okolicznościach chciałem wyjaś- nić ci, dlaczego sprzeciwiliśmy się zakazowi. To nie jest odpowiednia chwila. Zobaczysz, Janino, Tanakę na Oceanie Południowym interesują nie tylko ryby. Oczywiście, rybołówstwo jest zyskowne i na razie musimy walczyć o jego zachowanie. — Kazi podał jej kieliszek. Wznosił się z niego aromat, rozgrzewający i bogaty. Para skropliła się na ściankach, kropelki spływały po szkle; brandy musiała być wy- borna. Janina zamknęła kieliszek w dłoniach i zajrzała w jego burszty- nowe głębie. Czekając na wyjście Kaziego. Pociągnęła odrobinę trunku, przełknęła po dłuższej chwili. — Musimy sprzeciwić się zakazowi połowów — podjął Kazi. — Jednocześnie musimy zaprezentować następującą możliwość, to że po- łowy mogą spaść do zera, jeśli nikt nimi nie pokieruje. Do tego celu wasza pracajest doskonała. Jesteśmy przekonani, że spełni swoje zada- nie. Nie wymaga żadnych zmian. — Została stworzona dla poparcia zakazu, Kazi. My wierzymy w jego słuszność, moi przyjaciele i ja. — Tak. Wasza pracajest pełna pasji. Być może przyczyni się do wprowadzenia zakazu połowów w Antarktyce. Jeśli tak się stanie, podniesiemy głośny krzyk, jednak będziemy zadowoleni. Ale ty dzisiaj zrobiłaś już wystarczająco dużo. Podobnie jak ja. Powinnaś się położyć, Janino. Spróbować nie myśleć. Nie myśleć? Janina usłyszała bezbarwny, ochrypły głos Pilar. — Na razie musimy dać sobie z tym spokój, on ma rację. Ale nie mówi wszystkiego. Bądź ostrożna, mała. — Janina patrzyła, jak świa- tełko Pilar gaśnie. — Zrób, co mówi Kazi, Janino. — Głos Signy był taki obojętny, taki płaski. — Nie chcę być sama. — Nikt lego nie chce — powiedział Kazi. — Zabierzesz brandy? — Naturalnie. Janina pozwoliła poprowadzić się do wyjścia. Do pokoju, do jego błękitnych i białych płytek, do milczącej konsoli nastawionej na odbiór niczego. Nastroszone smugi na dywanie w pokoju Tanaki w McMurdo świad- czyły o niedawnym odkurzaniu. San-Li i jej eskorta nie pozostawili śladu obecności; ani wilgotnego ręcznika w łazience, ani odrobiny ludzkiego ciepła w powietrzu. Konsola i wnęka do spania, dwa krzesła; Signy martwiła się, że są tylko dwa krzesła dla czworga ludzi. Czy miała pełnić rolę gospodyni? Absurdalność tego pomysłu zmusiła ją do uśmiechu. Usiadła na dywanie i wsparła plecy o ścianę. W niewielkim pomieszczeniu zrobiło się tłoczno: skafandry, ciężkie buty zadeptujące ścieżki pozostawione przez odkurzacz. Buty na tym dywanie wyglądały dziwnie. Signy czuła się niewidzialna, osłonięta przez kokon skafandra zarzu- conego na ramiona. Trwała w bezruchu, podczas gdy inni krążyli po pokoju, snując plany na przyszłość. Jakie były jej plany? Musiała zbadać, jak i kiedy doszło do sabotażu śmigłowca Cordovy. Musiała to zrobić, jak najszybciej. Cordova padł ofiarą sabotażu; była tego pewna. Ktoś musiał zmajstrować coś w jego maszynie. Kiedy? Gdy Cordova przyleciał na „Siranui", gdy ona i Anna patrzyły na wieloryba? C/as, synchronizacja — ktoś musiał wiedzieć, że Cordova zabierze Jareda. Czy na pewno o niego chodziło ? Może celem był Cordova, a Jared zginął przez przypadek? To była jej wina. To ona, Signy, zabiła Jareda, zabiła go, wysyłając prosto w sieci jakiejś głupiej intrygi. Z drugiej strony, Jared miał szansę wyjść na lód, zobaczyć ostatnie na Ziemi prawdziwe pustkowie. Naprawdę myślisz, że coś by go po- wstrzymało? C/y San-Li miała agenta na „Siranui"? Cordova odleciał dokądś w pośpiechu, może na statek Psyche, aby tam czekać na wezwanie po misję „ratunkową". Anna podała jej kubek z kawą. — Zorganizujemy ci przelot. Musisz wracać do domu. Signy pokiwała głową i zacisnęła kubek w dłoniach. Trent włączył konsolę i nawiązał łączność z „Siranui". Signy nie słyszała odpowiedzi. Alan usiadł obok niej. Oparła się o niego, patrząc na pustą holoscenę, patrząc, jak Trent i Anna krążą wokół niej. Po chwili Anna wywołała widok Hotelu Kalifornia. —Marty, barman, chlusnął mydliny na podłogę. Tym razem miał inną koszulę, z kolorowymi rybami pływającymi wokół wielkich różowych orchidei. — Cześć, Marty. Chcę znać połączenie z New Hampshire — popro- siła Signy. — Cześć, kamerzystko. — Marty zostawił mop w wiaderku i wytarł ręce w spodnie khaki. — Wschodnie Wybrzeże USA, prawda? — Tak. — New Hampshire — powtórzył Alan. — Tak — Signy odpowiadała jak automat. Marty i Anna wdali się w dyskusję o lotach i pilotach z bazy. Niedługo przylatywał samolot czarterowy. Było w nim miejsce, tak, dla wracającego pasażera. Tak, za parę godzin. Światełko Paula cały czas było zgaszone, od paru godzin. Pilar dryfowała ulicami, niesiona wirami i prądami wytwarzanymi przez mijanych nieznajomych, idących grupami, parami, rządkiem. Spacerowała. Spacerowała, słuchając rytmu wybijanego przez obcasy na chodni- ku, na starej cegle, na płachetkach przemoczonej trawy. Czas odejść. Nowe miejsca, nowe twarze; zacząć wszystko od nowa. Jared umarł, jej wina; Jared umarł, próbując zdobyć pieniądze, które ona przepuściła. Jared umarł — ale i tak pojechałby na te żałosne pustkowia morza i lodu, zaintrygowany okazją zobaczenia czegoś, czego wcześniej nie widział, zrobienia czegoś, czego nigdy nie robił. Wszystko było zbyt pogmatwa- ne, zbyt skomplikowane; czas odejść. Pilar rozmyślała o holach hotelowych, o lotniczych drogach powietrz- nych łączących miasta, losy, miejsca przeznaczenia, zabierających i wy- pluwających bezimienne twarze — bez sensu. Tak. Lecieć, zniknąć. Wymacała chip kredytowy w kieszeni. Kazi powiedział, że Edges nadal mają pracę. Nie wierzyła w to ani przez chwilę. Zgłodniała, przemarznięta, podążała trasą tzw. najmniejszego oporu: drogą w dół. Patrząc na kępy trawy morskiej rosnące u podnóży starych filarów pustego mola, na mały park na skrawku iądu, wysuniętego w głąb zatoki zaraz za Pikę Street Market. Na betonowych piedestałach stały grzejniki, ustawione przez władze miasta z myślą o wygodzie turystów. Grzejniki rzucały w mgłę kule czerwonego światła. Wokół nich stały nieruchome postacie, masywne obeliski w płynnym pejzażu ciszy i cieni. Pod amfiteatrem w kształcie muszli grali trzej mężczyźni — dwaj na beczkach po ropie, trzeci na flecie. Klapki instrumentu były wytarte, spod srebra wyzierały błyski żółtawego metalu. Pilar widziała różowe opuszki wystające z obciętych palców rękawiczek. Flecista stepował w czasie grania, chudy Kokopelli bez garbu na plecach. Kapela grała dla zabicia czasu albo dla rozgrzewki, apatycznie czekając na rzucane przypadkowo wymięte dolarówki. Pilar kołysała się w takt muzyki, skafander krępował jej ruchy. Jeden z bęb- nistów posłał jej zmęczony, niechętny us'miech; twarz przywiodła jej na mys'l Masaja. Bębnista szacował ją wzrokiem —jej twarz? W jego oczach rodziło się pytanie; Pilar pokiwała głową. — Pilar — rzuciła bezgłośnie. Bębnista znów się uśmiechnął, tym razem uśmiech był mniej zmęczony. Warkocz Pilar przesunął się na ramię. Rozplotła go i potrząsnęła głową, i rzuciła skafander na ziemię obok bębnów. Morskie powietrze chłodziło rozgrzane miejsca jej kombinezonu, zagłębienia między udami a miednicą, kark, delikatną skórę pod pachami i między piersiami. Pilar zrzuciła buty i zaczęła tańczyć. Bez świateł, bez sceny, ubrana w roboczy kombinezon z cielistej lycry, Pilar tańczyła. Spróbowała, czując na sobie oczy bębnistów, narzucić kapeli swój rytm; udało się. Muzycy wychwytywali zmiany, reagowali posłusznie, och, tak. Tańczyła za miedziaki; tu było jej miej- sce. Tutaj, nie w labiryncie finansów i intryg, gdzie nigdy nie należała, gdzie coyotes z Nambe nie mieli czego szukać. Dyszkant fletu wibrował nad basowym dudnieniem, a Pilar kreśliła łuki fantazyjnej geometrii, śpiewała milczącymi głosami mięśni i potu, w wymyślonym przez siebie języku... Języku południowych ptaków, stworzeń morskich zawieszonych w płynnej gracji, języku rytmów przypływu i oddechu. Języku nocy, podczas których myśliwi czają się w trawie, podczas których krew i ogień są nieuchronne, nieuniknione, zbawienne. Melodia, rytm, ruch; Pilar, bębny i flet przekazywały sobie energię, przechodząc gładko z rytmu w rytm, z jednej modulacji w drugą, a wokół narastał mur widzów, solidny mur; niektórzy uśmiechali się. Tańczyła, ujarzmiając brak oddechu i melodię, triumfalnie. Toniczny akord mino- rowy, glissando na bębnach, durowe. Dość... Bez tchu, Pilar wyrwała się z utworzonego przez siebie kręgu, poza gromkie brawa, w cienie. Patrzyła na nią podświetlona czerwienią blasku grzejników, delikat- na i gorl iwa, zmartwiona twarz Jimmy' ego. Jimmy kiwnął głową w stro- nę domu. — Muszę? — zapytała Pilar. — Chyba nie. Chciałaś odejść, prawda? — Prawda. — Pójdę z tobą. Wędrowali przez tłum, który zwracał się, jak zaniepokojona ławica, w jedną stronę, podporządkowany tropizmowi ciepła i zimna, odzysku- jąc pozycje przy grzejnikach. Ich drogę przeciął człowiek, idący zdecydowanym krokiem, dążący do znanego sobie celu. Alfons? Kieszonkowiec? Na jego widok Jimmy obrócił się lekko, ustawiając się między Pilar a potencjalnym zagrożeniem. — Tancerka? — Wysoki bębnista wyciągnął ręce pełne banknotów. — Twoja dola. Pilar. — Wypowiedział jej imię w ten sposób, jakby dopiero teraz uwierzył, że to naprawdę ona, w zasięgu ręki. — Ja... — Dzięki — powiedział Jimmy. Wziął plik banknotów i wetknął je do kieszeni skafandra. — Dzięki, człowieku. — Złapał Pilar za łokieć i wyprowadził ją z tłumu, daleko od bębnisty. Pilar z uśmiechem spoj- rzała przez ramię na ciemną twarz mężczyzny. Oddalali się od hałasu, dopóki ulice wokół nich nie opustoszały; szli w górę. Sylwetka Jimmy'ego zacierała się w mroku. Pilar słyszała, jak dyszy, wspinając się po stromym chodniku. Oboje pochylali się na stoku wzgórza. Pilar przystanęła na pustym rogu, myśląc o zawróceniu, o odejściu. O zostawieniu go. — Nie chcę tych pieniędzy — powiedziała. — Tak, chcesz. To duma. — Nie jestem dumna. — Wiem. Ale on jest. Zaczął padać deszcz, zimny, jednostajny zimowy deszcz. Rozbolały ją nogi. Jimmy wyciągnął rękę, a ona ją ujęła. Ich palce splotły się ciasno. Dłoń była ciepła. — Idziemy, Jimmy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Kiedy odeszli, kiedy Anna odleciała z Trentem na „Siranui", kiedy Alan udał się na poszukiwanie jedzenia, którego nie chciała, została sama z małą sceną holo i konsolą w pokoju Tanaki. Signy otuliła ramiona skafandrem i włączyła konsolę. Światełka na mankiecie kombinezonu były wygaszone. Nikt nie czuwał, ani Jimmy, ani Pilar, z pewnością nie Paul. Paul zamknął wszystkie linie. Signy próbowała połączyć się z nim przez numer publicznego dostępu i zmar- szczyła się na widok uśmiechniętej, młodszej twarzy Paula na ekranie automatu. W Lizbonie znalazła Janinę; siedziała z notebookiem w swoim pokoju. Kamera ukazywała jej twarz, wcale nie zroszoną łzami i skupio- ną, i pusty pokój za jej plecami. — Gdzie jest Kazi? — zapytała Signy. — Wyjechał. Na weekend. Został wezwany do kwatery głównej, przynajmniej tak powiedział. — Co zamierzasz, mała? — Zostać. — Nie musisz. — Tak. Nie muszę. — Janina nie powiedziała: W domu nie ma nikogo, nikogo... — Miałaś wiadomość od Pilar? — Janina wysunęła szczękę, wyzywająco, w oczekiwaniu na odpowiedź. — Nie, maleńka. Myślę, że wyszła na spacer. Wiesz, jak można wejść do systemu Paula? — Nie... Signy, nic mi nie jest. Mam materiały dotyczące eksplo- atacji bogactw naturalnych; jeszcze ich nie przeczytałam. Zostaję. Chcę zostać. Niewiele będzie się działo do poniedziałkowej sesji. Signy wyobraziła sobie Janinę błądzącą po opustoszałym hotelu, wędrującą labiryntem lizbońskich ulic. — Wcale nie było tak, jakbyśmy byli kochankami, Jared i ja. Ko- chałam go, Signy. Ale dam sobie z tym radę. A jeśli ktoś' zechce mnie znaleźć, będę tutaj. Ktoś, to znaczy Pilar albo Paul. Paul nie miał zamiaru wejść on-line. — Okay. Dam im znać, gdy się odezwą. — Miłej podróży, Signy. — Dzięki. Janina zniknęła. Signy usłyszała pukanie i podskoczyła, myśląc: to Alan, myśląc: pukanie brzmi tak, jakby za drewnianym panelem kryła się płyta z litej stali. Kamera systemu ochronnego ukazała jej Alana, samego, z pianko- wymi pojemnikami i z łyżkami w dłoniach. Otworzyła drzwi. Alan postawił pojemniki na biurku, zdjął przykrywki, wypuszczając zapach chili. Chile con carne. — Znalazłem to, szperając po kątach. Przyrządza je facet z Filipin. Powiedział, że jest za gorące. Wcale nie. Ponieważ Alan wyglądał na przejętego, Signy spróbowała. Potrawa nie była za gorąca. I nie była zła. Signy sięgnęła pod ladę po Glenfiddi- cha. Butelka była nowa, nie naruszona. Podała ją Alanowi. — Nadal mam pracę? — zapytał. — Nie wiem. Wygląda na to, że nie mamy wiele do zaoferowania. Powiedzieliśmy, że podzielimy się z tobą informacjami o Tanace. Zro- bimy to. — Gdyby tylko mogła wejść do systemu Paula, wydobyłaby dane. Większość jego plików była dublowana, automatycznie zgrywana do Taos, ale Signy nie miała pojęcia, czy Paul czegoś nie wykasował. Jego zniknięcie wskazywało na depresję albo coś gorszego. Pustelniczy tryb życia, poleganie na Jaredzie i pozostałych ruchomych elementach organizmu, który tworzyli Edges dla czerpania informacji z zewnętrz- nego świata... Kiedy po raz ostatni widzieli go naprawdę? Osobiście? Co najmniej przed rokiem. Przed dwoma laty. — Wątpię, czy chciałbym pracować dlaTanaki osobiście, czy puś- ciłbym swoich ludzi na jeden z ich statków. Ale chyba nadal możemy sprzedawać im różne rzeczy. Masz dla mnie jakąś inną pracę? Wyglą- dasz tak, jakbyś miała. — Możemy być monitorowani. — Signy pochyliła głowę w stronę ekranu. — Prawdopodobnie. — Alan nalał szkockiej, wypili. Signy zamk- nęła oczy i pozwoliła, by płonący alkohol powoli spłynął w dół jej gardła. Poczuła żar w żołądku. Świetnie. Nie była pewna, czy dalsza współpraca Alana z Edges byłaby rozsądna, nawet gdyby on tego chciał. O ile Edges przetrwają. Czym byli obecnie? Luźną koalicją złożoną z psychotycznego prawnika-pustelnika, kobiety, która swego czasu pro- wadziła uczciwe neurochemiczne badania, jednego martwego lekarza, przebrzmiałej sławy mediów i blondyneczki, która ją kochała. Boże, czym byliśmy, kiedy byliśmy dobrzy? Gdy tylko przygwożdżę San-Li za to morderstwo, to... Posłałam Jareda na śmierć. Nie mogę z tym żyć. — O czym myślisz, droga pani? — zapytał Alan. — Martwię się o Janinę. Nie znoszę zostawiać jej samej. Ale nic nie można zrobić. Jest coś, co chciałabym ci pokazać. Jak tylko będę mogła. — Coś, co stało się dzisiaj. Tak. To wstyd, że helikopter runął, kiedy do tego doszło. Cholerny wstyd. — Wyraz oczu Alana mówił, że według niego katastrofa nie była wynikiem czystego przypadku. — Mógłbym jechać do Lizbony — powiedział. — Co? — Ty rozłóż futon, tutaj, a ja pogadam z Gulf Coast. Przygotują mi sprzęt. Być może w rozmowach o akwakulturze doszukam się czegoś przydatnego dla Gulf Coast. Signy miała nadzieję, że Alan coś znajdzie. Wyglądało na to, że ma przyjaciół, na których mu zależy. Alan był kolejną ofiarą nałogu lojal- ności jak Signy. Biedny sukinsyn. — Dzięki. Za chile. — Szkocka plątała jej język. Futon był bardzo miękki. Signy położyła się, zaskoczona ilością bolących stawów. Zimno i napięcie sprawiły ten ból. Czy miała spać tutaj, w legowisku wroga? Tak. Gdzie mogłaby być bezpieczniejsza? Tutaj nawet jej sen był rejestrowany i przekazywany do domu w Taos — gdyby Signy Thomas umarła, przyczyna i sposób śmierci byłyby udokumentowane. Nie wia- domo tylko, czy kogoś by to zainteresowało. — Zajrzysz do Janiny? — Signy wymawiała słowa niezwykle sta- rannie. — Janina jest w wieku mojej córki. Tylko ona wie, co się ze mną działo w ciągu paru ostatnich dni. Jest inżynierem. Wyobrażam sobie, że znajdujemy wspólny język, przynajmniej czasami. Możesz pomóc jej w przeanalizowaniu pracy helikopterów. Dlacze- go się rozbijają. Janina jest taka samotna — Pilar mogłaby pomóc, ale tego nie zrobi, muszę ci to wyjaśnić, nie, nie muszę, i nie sądzę, bym... Sen opadł na nią jak czarna mgła. Alan potrząsał ją za ramię. — Signy? Signy, przyleciał samolot. Pora wstawać, kochanie. Poprowadził ją po matach z tworzywa, obok zamkniętych drzwi Hotelu Kalifornia. Gałęzie nagich drzew wyglądały jak krzyk. Węglistoszary krzyk, wydrapany na tle geometrii białych, kościelnych wieżyczek; pagórki toczące się w nieskończoność. Nowa Anglia zawsze oddziaływała na nią klaustrofobicznie. Signy pragnęła otwartego horyzontu, przestrzeni. Tutaj niebo było zbyt niskie, zawsze. Naga brązowa trawa leżała na trawnikach, zmarznięta i sucha w nik- łym porannym świetle. Okrutny kraj, takie zimno bez śniegu. Signy skuliła się, wspinając po stromym zboczu do drzwi domu. Miała nadzie- ję, że Paul nie zmienił zamków. Cichy, ciemny dom bez śladu obecności. Fala dusznego gorąca przyniosła smród zleżałych odpadków. Signy usłyszała, z tępym przeczuciem nieuchronności, głos Jareda i odpowiadającego mu Paula. Jared mówił o Chaco Canyon, o mieście z kruszącego się kamienia i o spokoju zapomnianej doliny. Signy pamiętała, kiedy to było. Jared rozmawiał z Paulem w październikowy wieczór, kiedy jeszcze mieszkali w tym domu; pamiętała rozmowę, nie w sieci a żywą, dawno odeszła w przeszłość. Jared opisywał sieć starożytnych dróg i papuzie pióra, jaskrawe na tle piasku, mówił o ptakach sprzedawanych z Ameryki Środkowej na wysoką pustynię. Signy przysłuchiwała się z kuchni; tego tygodnia ona zajmowała się kucharzeniem. Do diabła z cholesterolem; wcześniej przygotowała porząd- ny kawał peklowanej wołowiny, który teraz dusił się na wolnym ogniu, perkocąc z zadowoleniem, podczas gdy ona smażyła cienkie koronkowe naleśniki z pomidorami. Był też sok jabłkowy z mekintoszy zerwanych przez Jareda — cienie liści cętkowały jego twarz, gdy łaził po drzewach jak zwariowany nastolatek. Zrzucając jabłka. Signy znalazła paczkę cienkich herbatników z imbirem, które dodała do korzennego sosu. Wszyscy jemy zbyt dużo, pomyślała. Czując mięśnie prężące się na ramionach, otworzyła drzwi do studia. Obok sceny holo w pozycji płodu kuliło się chude jak szkielet ciało w kombinezonie. Kolana i łokcie Paula wydawały się opuchnięte, ol- brzymie. Wyglądał jak ofiara jakiegoś okropnego artretyzmu. Jego policzki pokrywał mniej więcej trzydniowy zarost, co było dziwnie krzepiące. Znaczyło, że był w stanie podnieść się i chodzić, przynajmniej w zeszłym tygodniu. Jared nie żyje i to moja wina. Czy Paul też umrze? Wiedzieliśmy, co się dzieje, powiedziała sobie Signy. Wiedzieliśmy, wszyscy, i nie chcieliśmy przyjąć tego do wiadomości; Paul był tu sam, a my nie przeszkadzaliśmy mu, bo... bo chcieliśmy wierzyć, że nic mu nie jest. Impuls pochwycenia Paula, potrząśnięcia nim, poderwania go z pod- łogi, był niemal nieprzemożny. Signy bała się, że szok wywołany dotknięciem w czasie rzeczywistym mógłby zatrzymać mu serce. Paul był nieświadom jej obecności, Signy obeszła skulone ciało, zastanawiając się, co zrobić. Założyła gogle i weszła w przestrzeń będącą obecną rzeczywistością Paula. — Cześć. — Signy! Do licha, co ty tu robisz? — Witam się, Paul. Wróciłam. —Signy wyłoniła się z kuchni, ubrana w czerwoną flanelową koszulę, o której dawno zdążyła zapomnieć. Młodsza; widziała będące tworem Paula drobne dłonie, gładką skórę na kostkach, gdy wycierała je w ścier- kę do naczyń. Spojrzała, nie chcąc tego, na Jareda rozwalonego niedbale w jednym z obitych ciemną skórą foteli z epoki królowej Anny, które Paul ustawił w pobliżu kominka. Na ramiona Jareda, na jego ciężkie włosy związane w znajomy kucyk, na wyłożony mankiet irchowej koszuli. Jared zmienił pozycję, by na nią popatrzeć, i wyszczerzył zęby. Signy próbowała znaleźć gniew. Próbowała znaleźć złość w naprę- żeniu koszuli najego ramionach, w jego uśmiechu — zdumionym, jakby nigdy wcześniej jej nie widział. Chcąc błagać, Pomóż mi z Paulem. Pomóż mi, Jaredzie. Wiedząc, że nie może go o to prosić, już nigdy. — Kolacja gotowa? — zapytał Jared. Paul potrafił pracować szybko, cholernie szybko. Stworzył to wirtu- alne epitafium w dwa dni. Jared podniósł się, wyrzucając do przodu prawe kolano, to, które niekiedy mu dokuczało, i był tam, blisko. Signy zamarła, z rękami wplątanymi w wirtualną ścierkę, nie mogąc sięgnąć do kontrolek kon- soli. Otoczyły ją ciepłe, silne ramiona Jareda, na policzku poczuła miękki dotyk irchowej koszuli. Wdychała jego zapach, woń gliniastej ziemi, zdrowego samca, piżma. — Skończ to, Paul! — Paul tego potrzebuje, Signy. Przez pewien czas — powiedział Jared. Tęskne spojrzenie Jareda, jego nieśmiały uśmiech... — Śmierć jest pojęciem. — Jego głos powodował leciutkie wibracje w klatce piersiowej; Signy mogłaje wyczuć. Paul był perfekcjonistą. —Entropia, widziana z właściwej perspektywy, jest tylko układem równań. Moja nieprzerwana obecność nie przypadłaby nikomu do gustu, wiem. Este- tyka mogłaby okazać się kłopotliwa dla bojaźliwych duszyczek. Lecz ty nie jesteś bojaźliwa. A ja za tobą tęsknię. Słowa Paula. To były słowa Paula, wypowiadane głosem Jareda, ale dotyk był taki prawdziwy, niewątpliwy dotyk Jareda, dotyk, którego pragnęła tak rozpaczliwie. Ohyda, ohyda. Signy potrząsała głową z boku na bok i walczyła z rękami, pragnąc uwolnić je z wyimaginowanych więzów. Znalazła kontrolki, poczuła uspokajającą realność plastikowych klawiszy, kleko- cących szaleńczo, gdy przelatywała przez sekwencje, zamykając" je kolejno. Jared zniknął, wirtualne studio zniknęło. Pozostał czas rzeczywisty, zakurzony pokój i Paul, teraz siedzący, z twarzą ukrytą pod hełmem. Paul smarknął i wytarł nos grzbietem dłoni. Siedział tam, nie stawiając oporu, gdy Signy zdejmowała mu hełm. Nabiegłe krwią oczy patrzyły przez nią na wskroś, gdzieś w przestrzeń. — Och, Paul. To trochę chore, wiesz? Paul zamrugał. Signy zostawiła go i poszła do łazienki, znalazła czysty ręcznik zagrzebany pod brudami w szafce, odsunęła lepką plasti- kową zasłonkę kabiny prysznica. Puściła gorącą wodę i wróciła do studia. Podniosła Paula na nogi i pomogła mu zdjąć kombinezon. Między żebrami rysowały się wyraźne wgłębienia, ale zostało na nim trochę ciała, trochę mięśni, a jego ręce, zaciśnięte na jej ramionach, były silne. Nie protestował. Nawet próbował pomóc, odrobinę. Signy wepchnę- ła go pod prysznic. — Nie ma mydła — wymamrotał. W apteczce znalazła hotelową kostkę zawiniętą w pożółkły papierek. — Masz. — Wrzuciła mydło za zasłonkę, w kłęby pary. — Spakuję cię. Musimy się spieszyć, Paul. Zostawiła go. Sprawdziła, czy w studiu słychać szum prysznica, i połączyła się publiczną linią z Seattle. [Signy] Musisz rni pomóc z Paulem. Potrzebuję cię w Taos. Natychmiast. Wysłała wiadomość i wróciła do łazienki. Paul tarł ręcznikiem krocze, stojąc przodem do niej, jakby nieświadom jej prawdziwej obec- ności —jakby nie mogła go widzieć, jakby był w wirtualnej, daleko stąd. — Zabierasz mnie do Taos. — Paul podniósł ręce i osuszył ocieka- jący trójkąt czarnych włosów pod pachą. — Masz świętą rację, stary. — Chcę... — Wszystko, co chcesz, możesz wyciągnąć z sieci. Nie sprzeciwiał się nawet w połowie tak bardzo, jak się obawiała. Z otumanioną uległością pozwolił zawieźć się na lotnisko. Trzymał się na nogach całkiem nieźle. Signy myślała, że będzie musiała go nieść. Paul szedł za nią, potulnie, przez tłum pozbawionych twarzy podróż- nych. Zdawało się, że nie istnieją dla niego. Lecąc na północ z Albuquerque, Paul uśmiechnął się, widząc po raz pierwszy na własne oczy zakręt doliny Rio Grandę, łagodny garb Taos Mountain nad miasteczkiem, kredowe pastelowe barwy zachodu słońca na omiatanym wiatrem płaskowyżu. Signy wcisnęła w niego parę witamin i kubek słodzonej herbaty, zanim włączył konsolę, tę, z której zwykle korzystał Jared, i założył gogle. Nie musiała z nim walczyć. Mimo ognia płonącego na kominku, dom wypełniały cienie, zimne cienie pustki. Jakby nikogo w nim nie było. Signy zaglądała to tu, to tam, wędrując bezcelowo. Wygładziła zmiętą pościel w wielkiej sypialni. Pokój pachniał starzyzną, powietrze było nieświeże. Signy wyszła i zamk- nęła drzwi. Obserwując, Signy wyciągnęła się na ławie w pokoju wirtualnym, ze stygnącą herbatą w dłoniach. Tylko obserwując. Paul pracował, jego chude ramiona podskakiwały, gdy zmagał się z jakimś' konstruktem. Mógł zniszczyć całą strukturę, zniszczyć lizbońskie produkcje, sprowa- dzić zwielokrotnione duchy Jareda, by snuły się po tym domu. Rozwią- zaniem było przyłączenie się do Paula, stworzenie takiego Jareda. który zadowoliłby ich oboje, obdarzonego osobowością mniej frustrującą, niż miał za życia. Signy była przekonana, bezwzględnie, że potrafiłaby lepiej opracować dialog Jareda; Paul nawet w połowie nie oddał rzeczy- wistego rytmu czy tonu. Nie oddał właściwie śpiewnej kadencji, zapo- mniał o nieznacznym zawieszaniu głosu, gdy Jared chciał powiedzieć coś, co uznał za ważne. Signy wiedziała, że ona umiałaby nadać mowie Jareda pozory życia. Cholera, czemu nie? ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Pilar i Jimmy szli kanionami utworzonymi przez zamknięte biurow- ce; szli wzdłuż rozświetlonych fasad barów, hoteli, otoczek nocnego życia w mieście, które miało z tego niewiele pożytku. Taksówkarz drzemał na postoju przed Mariottem, pod łukiem arka- dy. Czysty chodnik, choć osłonięty od deszczu, był wilgotny. Jimmy kulił się w obronie przed zimnem, stał z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie skafandra. Dłoń Pilar opadła na wilgotny, dziobaty chrom klamki. Taksówkarz podniósł głowę, czekając. — Idziesz ze mną? — zapytała. Jimmy milczał. — Jesteś pewien? Na pewno chcesz odejść? Jimmy przecząco pokręcił głową, raz. Pilar otworzyła drzwi taksówki. — Seatac? Taksówkarz skinął, bezpieczny za zbrojonymi szybami. Pilar puściła klamkę. — Ja też nie. Jimmy wzruszył ramionami. Taksówkarz wsparł głowę o zagłówek. — Zimno mi — powiedziała Pilar. — Chodźmy do domu. Do domu, Pilar. Rozgrzeję cię. Jeśli zdołam. Była taka śpiąca, taka zmęczona — tak bardzo zmęczona. Pilar wsiadła do taksówki, przesunęła kartę kredytową przez czekającą szcze- linę i wystukała adres. Jimmy usadowił się obok niej. Taksówka ruszyła, milcząca jak jej kierowca, w górę wzgórza, mokrymi ulicami, na których lśniły smugi łagodnych świateł nocnego miasta. Wchodząc do ciemnego, cichego domu, Pilar pomyślała, że taksów- karz nie będzie musiał załadować akumulatorów po powrocie do hotelu. Trasa wiodła cały czas w dół. Przynajmniej dała mu zarobić. Była to jedyna rzecz, która od długiego czasu wyszła właściwie. Zrzucili w holu mokre skafandry. Nie zajrzeli do studia. Jimmy pomógł jej zdjąć buty i kombinezon. Ona pobrnęła pod prysznic i puściła gorącą wodę. Nie była wystarczająco gorąca. Wróciła do chłodnego pokoju, jeszcze wilgotna, i usiadła na łóżku. Ogarnęło ją zdumienie na widok Jimmy'ego: Jimmy zdjął kombinezon, rozebrał się do naga. Jego białe ciało było szorstkie, pokrywała je gęsia skórka. Usiadł na podłodze i zdecydowanym ruchem złapał jej bosą stopę. Wymasował ją delikatnie. Potem drugą. Pilar westchnęła z przyjemności/bólu, gdyż w procesie ugniatania, rozciągania i poklepywania ścięgien i mięśni, zmęczenie i odprężenie walczyły z sobą o lepsze. — Dziękuję — powiedziała. Jimmy położył jej nogi na łóżku, otulił ją kołdrą i odszedł. Pilar słyszała szum wody w łazience; Jimmy mył się. Nie była zaskoczona, gdy wsunął się do łóżka, ostrożnie, jakby bał się, że ją obudzi. Ona była daleka od snu. Nie była zaskoczona tym, że delikatne, umiejętne ruchy, których Jimmy nauczył się w porno wizu- alach, służyły mu dobrze w prawdziwej rzeczywistości. Janina wyciągnęła się na hotelowym łóżku w Lizbonie i śledziła palcami wzór brokatowej narzuty. Czuła piasek w oczach. W suchych, zmęczonych oczach. Jakbyśmy wcale nie byli kochankami, Signy. Janina nie dopowiedziała reszty, nie dodała słów, które cisnęły się na język — nie zrobiła tego, bo utkwiły jej w gardle, słowa z kłami i pazurami. Nie mogła dać ujścia temu bólowi nawet teraz, nie wówczas, gdy Signy była wstrząs'nięta jak nigdy w życiu, a poza tym i tak nieosiągalna na pokładzie jakiegoś samolotu w drodze do domu. Po prostu nie było powodu, by wrzeszczeć na Signy, nie było powodu, by wszczynać walkę. Było tak, jakby ona, Janina, nigdy nie była kochanką Jareda, niech to diabli. Gdy w grę wchodziło pożądanie, Signy i Jared tworzyli zamkniętą wspólnotę. Signy i Jared. Signy i Paul. Pilar i Paul. Mimo że Jared nie zostawiłby nikogo poza, wiesz? Był delikatny i szorstki, i cholernie uprzejmy. Pieprzony wielkoduszny facet, dzielący się bogac- twem, niech go diabli. Ale Pilar znikała z Jaredem, ilekroć przychodził do domu, i Janina zawsze słyszała — próbowała nie słyszeć — ich śmiech i pojękiwania, i krzyki, które zdawały się trwać godzinami. Na szorstkim tynku sufitu mucha wydreptywała maleńki wzorek, kolisty, bezgraniczny. Pokój był duszny, sterylny; brakowało w nim powietrza. Janina wstała i sprawdziła, po raz kolejny, czy jej notebook jest gotów do odebrania wiadomości. Zabrała gogle i położyła się na łóżku. -zamknięta w białej przestrzeni, w białym szumie. W bieli, która po pewnym czasie zaczęła jarzyć się kolorami, nabrzmiewać szeptem ruch- liwych jęzorkó w. Jadę do domu, usłyszała szept powtarzający się w pęt- li. Jadę do domu. Nie wiesz, gdzie to jest, głosie. Masz pojęcie? —dom, dom. Gdzieś. Gdzieśśś. Śnieg. Wiem. Co, do diabła, planował Kazi, spiskując z Tanaką obwarowanym systemem zabezpieczeń, których nie umiała złamać? Co usłyszał od tego swojego cichego, szczupłego szefa w Kobe, który mówił tak niewiele? Plan minimalistyczny, może. Wszyscy będziemy jeść sól. —sól, puk, puk, puk. Janina słyszała tętnienie w skroniach, szum krwi w uszach. Po chwili wstała i wywołała widok holu. Skulona na boku, obserwo- wała życie, ruch: hotel znów zapełniali ludzie, spieszący się, odizolowani, cisi ludzie, którzy dbali, by nikt nie zobaczył ich w trakcie rozmowy z innymi. Mieli zamknięte twarze i znajdywali wymówki, by być gdzieś indziej, podczas gdy w piątek rozdawali uśmiechy na prawo i lewo i chętnie wdawali się w pogawędki. Ci lepiej uposażeni nieśli bagaże, wracając z podróży po dalsze instrukcje. Niektórzy z delegatów nie odrywali wzroku od dywa- nu, idąc zdecydowanym krokiem. Janina wyobraziła sobie, jak siedzą w zamkniętych pokojach, wysyłając informacje do swoich mocodaw- ców i czekając, aż szefowie wrócą po weekendzie prywatności, po dniach odpoczynku. Przygarbiony Kazi, w jedwabnym płaszczu przeciwdeszczowym i, na miłość boską, w lustrzanych okularach, przemknął przez hol i skrę- cił za jedną z kolumn. Za nim podążali ochroniarze, kobieta o potężnych udach i mężczyzna, który pracował także jako technik elektroniczny — muskularny, szybki technik elektroniczny. No, no, facet wyglądał na niezłego zabijakę. Kobieta zachowywała się jak niemowa. Kobieta nigdy się nie odzywała, nie w obecności Janiny. Janina chciała ją znienawidzić, znienawidzić oboje. Byli tak stereotypowi, jak aktorzy bez końca odtwarzający te same role, nazbyt przewidywalni. Janina chciałaby podłączyć się do ich pokoi, o ile mieli pokoje, i zoba- czyć, jacy są za swymi gładkimi twarzami. Może mieli nazwiska, rodziny, własne problemy. Kazi zatrzymał się i coś powiedział. Dwaj strażnicy odeszli. Szedł tutaj? Janina chciała go zobaczyć, o tak, naprawdę. Chciała trzasnąć Kaziego w śliczny i twardy brzuch, tak mocno, żeby sprawić mu ból, żeby zrobić mu krzywdę. I chciała go przytulić, i poczuć jego ciepło. Musiała z nim porozmawiać, musiała dowiedzieć się czegoś, czegokolwiek, musiała dowiedzieć się, co zrobić. Janina zsunęła się z łóżka, zdjęła gogle i otworzyła drzwi w chwili, gdy Kazi podniósł rękę, żeby zapukać. Bez makijażu, z rozczochranymi włosami, w kombinezonie. Oczy Kaziego rozszerzyły się na jej widok. — Kazi, dokąd mam jechać? — Słucham? — Co się ze mną stanie? — Janina machnęła ręką, zapraszając go do środka. Kazi stanął na środku pokoju i popatrzył na nią ze ściągniętymi brwiami. Wyglądał starzej. Policzki miał pokryte cieniem zarostu i za- padnięte, jakby pościł. — Zostaniesz tutaj. Jesteśmy zadowoleni z twojej pracy. Mówiłem ci. — Zatem dlaczego nie mówisz nam, co zamierzacie? — To trudno wyjaśnić. — Słucham. Janina rozsunęła stopy i splotła ręce na piersiach. Nie poprosiła go, by usiadł. W szkłach jego okularów widziała bliźniacze odbicia własnej twarzy. Kokardka na czubku głowy trzymała się prosto i Kazi wpatrywał się w nią, w nic innego. To ja. Tak wyglądam, kiedy cierpię, chciała mu powiedzieć. — Zbyt wiele rzeczy kazano mi przemilczeć — rzuci! Kazi. — Powiedz mi teraz. Nie chcę dalszych niespodzianek. A spróbuj kantować, to wsiadam do pierwszego samolotu. — Dowiedzieliśmy się — rankiem, przed otwarciem posiedzenia, dopiero wtedy, słowo — że kraje arabskie planują poprzeć zakaz. Ich głosy powinny doprowadzić do jego zatwierdzenia. Ale kraje arabskie są przeciwne nowemu japorisko-izraelskiemu projektowi w Etiopii. Projekt jeszcze nie został publicznie ogłoszony. Tanaka dostarczy tech- ników do produkcji biomasy w zbiornikach. To przedsięwzięcie reali- zowane wspólnie z Izraelczykami i firmą amerykańską, Pacific Biosys- tems. Jeśli Japonia opowie się za zakazem, Arabowie będą głosowali przeciwko. — Nie mogą być tacy naiwni. Wy nie możecie być tacy naiwni. — Myślimy, że to zadziała. — Jesteś szalony. Mogłeś mi powiedzieć. — Janina kołysała się z boku na bok, żeby nie stracić z oka bliźniaczych odbić, przesuwają- cych się w głupich lustrzankach Kaziego. — Nie mieliśmy czasu. I byli słuchacze. — Jesteś pewien, że teraz nikt nie podsłuchuje? — Nie. Ale powiem ci wszystko, co wiem. Tak szybko, jak mi pozwolisz. Jesteś dla mnie ważna, ważniejsza od ryzyka utraty tego głosu. — Kazi miał zmartwioną minę. Wyglądał tak, jakby naprawdę mówił to, co myślał. — Jest za późno, żebyśmy mogli coś zmienić. Wiesz o tym. Moi ludzie... są w rozsypce. Wal prosto z mostu. Powiedz: Moi ludzie odeszli, są off-line, w pe- wien sposób przestali istnieć. Chyba że pozbierają się i wezmą do roboty... — Twoja gra jest prymitywna — ciągnęła. — Mogliśmy wam pomóc, wys'wietlić parę projekcjH przekonać się, czy ten dziecinny gambit ma szansę powodzenia. A Jared nie żyje. Zabity przez coś, co wydawało się dziecinnym gambitem. — Zabiłeś jedno z nas, pamiętasz? — Janina odwróciła się plecami do Kaziego i podeszła do pustego, jakże pustego ekranu na biurku. — Dopuściłeś do tego. To był błąd, Kazuyuki Itano. To był cholerny błąd. Wiedziałeś, że przez dwa ostatnie dni zmienialiśmy parametry każdego fragmentu wirtuala, za który płaciłeś, zmienialiśmy w sposoby zbyt subtelne, byś mógł je sobie wyobrazić. Pomyśl o tym. Usiadła i uderzyła pięścią w notebook. Ekran odpowiedział przypad- kowymi błyskami światła. Podniosła ręce. Usłyszała szelest jedwabiu za plecami, głuchy łomot. Obejrzała się i zobaczyła Kaziego, na kolanach, z zaciśniętymi rękami. Wyglądał jak wiktoriański konkurent proszący o rękę. — Co? — Starała się zachować kamienny wyraz twarzy. — Co, do diabła? — Janino. Janino, myślę, że nie musisz tego robić. — Nie muszę. Jeszcze nie. — Posłuchaj. Za tym, co robimy, coś się kryje. Coś, o czym powin- naś wiedzieć. Problem zakazu połowów jest nieistotny w porównaniu z tym czymś. Nie kłamałem, mówiąc, że niewiele dbamy o połowy. Chcemy z Antarktyki czegoś innego. — Nie ryb? — Janino, chcemy lodu. Chcemy łowić lód. Widzisz, jeśli propozy- cja zakazu nie przejdzie, możemy zaakceptować, z wielką chęcią, pewną modyfikację w postanowieniach tyczących bogactw naturalnych. Mo- dyfikację, która będzie wydawała się jedynie teoretyczna, rozumiesz? Na Antarktyce jest zamrożone dziewięćdziesiąt procent ziemskich za- sobów wody słodkiej. Czystej i zimnej. Co roku lodowce cielą się, a wielkie góry lodowe marnują. Ludzie myślą, że ich wykorzystanie jest niemożliwe. Trudności — ogromne. Ale zapotrzebowanie jest wielkie. — Chcecie łowić góry lodowe? Kazi wsparł głowę na splecionych dłoniach: mnich buddyjski w do- skonale skrojonym jedwabiu. — Myślę, że mówisz prawdę — powiedziała. — Tak. No, cholera, kiedy Pilar o tym usłyszy... On naprawdę mówił poważnie. Boże, jakiej techniki to będzie wy- magało. Signy? Paul? Janina zerknęła na pusty, jakże pusty ekran notebooka. — Kazi? — Tak? — Nadal klęczał. — Jesteś pijany? — Nie. — A powinieneś być. — Janina zamówiła szampana. — Wstawaj, siadaj tutaj, na łóżku. Opowiedz mi o wszystkim, dobrze? Przez cały dzień szare i ciężkie powietrze zalegało wokół domu w Taos, aksamitnie ciche. Ławice chmur wędrowały z zachodu, gnane wiatrem, którego nie było. Signy leżała na wielkim łóżku, obserwując Paula, który czasami przysypiał, czasami czuwał. Miał zbudzić się na dobre przed zmrokiem, kiedy nadciągnie śnieżyca. Signy leżała obok niego, nie dotykając go, i leniwie zastanawiała się, co mają do jedzenia — prawdopodobnie po burzy zostanie parę stóp śniegu, ale niekiedy z Baja nadciągały śnieżyce, które piętrzyły na drogach zaspy nie do pokonania — pełna lodówka, herbata i kawa, wystarczy. Produkty nie były świeże, ale wątpiła, czy Paul cokolwiek zauważy. Kiedy Paul przeciągnął się i przebudził, była przygotowana — miała gotowy pomysł, który przemknąłjej przez myśl, gdy na wpół przytomna dryfowała w odrętwiającej popołudniowej drzemce. Spieszny tupot lekkich kroków po zimnej podłodze. Signy znalazła sekwencję i przesłała ją Paulowi, gdy tylko usiadł przy konsoli Jareda. —pokasły wanie silnika, helikopter sunący bokiem ku morzu, prze- krzywiający się świat. Signy dodała pastisz słów San-Li i swojej rozmo- wy z Alanem, w pętli. — Przesłałam nagranie z katastrofy do Kobe — San-Li, precyzyjny sopran. Południowo-zachodni akcent Alana: — To wstyd, że helikopter runął, kiedy do tego doszło. Paul potrząsnął głową. — Znajdź wszystkie cząstki. Poskładaj je — wyszeptała Signy. — San-Li zabiła Jareda. Dorwij ją, Paul. Paul nie odpowiedział, już zatracony w swoim świecie. Jego palce wczytywały kolejne ekrany. Signy przyniosła herbatę i postawiła kubek przy jego lewej ręce, gdzie łatwo mógł po niego sięgnąć. Janina czekała, nadal, na wsparcie, na jakąś wskazówkę. Biedactwo. Signy połączyła się z Lizboną i zobaczyła ciemne ekrany. Konsola Janiny nastawiona była na nadawanie wyłącznie audio, na przyjmowa- nie wiadomości od Edges. -ciemny hotelowy pokój: chichot Janiny, głęboki baryton Kaziego; Kazi mówił cos' po japońsku albo bełkotał niespójnie — albo jedno i drugie. W Seattle zastała wiadomość: [Jimmy] Sprowadzę ją.. Dom w Seattle był zamknięty, cichy. Signy wczytała notowania z giełdy w Tokio, ustawiła je na bocznej listwie i przesłała na ekran Paula. — Dzięki. Jakby właśnie zamierzał na nie popatrzeć. Signy uśmiechnęła się do siebie, zadowolona, jakby najgorsze przeminęło, choć wcale tak nie było. Musi uzdrowić Paula, potem będzie mogła umrzeć. Wstała i ru- szyła przez dom, kierowana przyzwyczajeniem, obserwując zapadający wieczór. Na zewnątrz zaczął sypać śnieg, gęsty i puszysty. , Zapowiadało się na całonocną burzę śnieżną. Signy była ciekawa, kiedy Jimmy i Pilar dotrą do Taos. Była ciekawa, czy Jimmy naprawdę zdoła nakłonić Pilar do przyjazdu. — Będzie niezła śnieżyca — powiedział Jared. Stał obok niej przy oknie. Tf Skąd się tu wziąłeś, tak po cichu? — zapytała. Jared popatrzył na swoje wełniane skarpety. — Rozumiem. — Signy zmrużyła kącik lewego oka; był to sygnał nakazujący goglom przywrócenie widzenia w czasie rzeczywistym. Jared zniknął. Na zapaćkanej śniegiem szybie zaczęły wirować smugi barw, gdyż słone łzy spływające po jej policzkach zakłóciły pracę czujników. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Przed zaciągnięciem Kaziego do łóżka, Janina nastawiła konsolę tak, aby nikt przyzywający nie mógł jej przeszkodzić. Cisza budziła w niej rozgoryczenie. Wiedziała, że Signy wróciła do Taos, a dom w Seattle był zamknięty i pusty. Konsola rejestrowała słowa Kaziego; Janina miała zamiar nakłonić go do mówienia. Odsunęła jego dłonie od swoich piersi. — Obiecałeś mi, że zrobisz coś w związku z San-Li. Kazi wyciągnął się na plecach i splótł ręce pod głową. — Wierzysz, że ona zabiła twojego przyjaciela. — Nawet jeśli tego nie zrobiła. Przekonaj mnie, że ty nie miałeś z tym nic wspólnego. — Mam cię przekonać? Nadzy, oboje, w pewien sposób bezbronni. Ochroniarze Kaziego, jeśli czekali w holu, nie zdążyliby na czas, gdyby Janina zdecydowała się na szybkie, gwałtowne posunięcie. W pewien sposób żałowała, że nie zaplanowała wcześniej, co mogłaby zrobić. — Spróbuję. — Kazi zamrugał, wpatrując się w sufit. — Moim zdaniem, sama musisz znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Przejrzysz wszystkie dostępne nagrania, albo zrobią to twoi przyjaciele. Ja nie mam żadnych informacji, że San-Li uszkodziła ten helikopter. — A jeśli odkryjemy, że to zrobiła? Co się z nią stanie? Kazi sięgnął po jej rękę, bardzo nieśmiało. — Nic dobrego — wyszeptał. Tulili się przez chwilę, potem znów zaczęli rozmawiać — o lodzie i technikach, i o pracy Kaziego w weekend. Janinę zaintrygowało i roz- budziło wariackie zaangażowanie Tanaki w plany związane z lodem. Piękne, szalone plany. Do diabła z domem. Kazi mówił, stymulowany jej pytaniami, dopóki nie ochrypł. Janina przejęła inicjatywę i traktowała go nieco brutalnie, gdy się kochali. Kazi to lubił. Ona też. Nie pozwoliła mu odpocząć, póki sama się nie zmęczyła. Później znów rozmawiali, wreszcie zapadli w sen. Rankiem Janina zamówiła do pokoju kawę i soki. Kazi, w samej koszuli, nieco wymięty, zasiadł po drugiej stronie stołu i siąpił kawę małymi łyczkami. — Kiedy przyjedziesz do Kobe — zagaił — znajdę ci śliczne mieszkanko. — Co rozumiesz przez przyjazd do Kobe? — Musisz przyjechać. Oczywiście, po podpisaniu traktatu mo- żesz kontynuować pracę ze swoją firmą. Ale możesz robić to w wir- tualnej. Będę bardzo troskliwy. Wiesz, mamy wiele dni wolnych od pracy. — Wiem. A gdzie ty będziesz mieszkał, gdy ja będę czekała na twoje wolne dni? — W swoim domu. To bardzo miły dom. — Naturalnie. Janina sprowadziła rozmowę z powrotem na lód. Kazi jakby nie zauważył jej manewru. Pod prysznicem, gdy Kazi poszedł do swojego pokoju, żeby się przebrać, przyszło jej namyśl, że może wTaos ktoś już czuwa. Ocieka- jąc wodą, sprawdziła konsolę. Signy szukała jej, ale nie zostawiła wiadomości. [Janina] NOWINY. NIECH TO LICHO, MAM NOWINY. Wysłała wiadomość do Taos i zajęła się makijażem. Czuła się nieźle, ale jej oczy wyglądały na zmęczone. Kazi zapukał do drzwi, aby towa- rzyszyć jej w drodze do pracy. Był blady lizboński poranek. Światło z wąskich okien rzucało ukośne pasy na kwiatowe motywy dywanów, gdy szli w kierunku sali konferencyjnej. W holu pojawili się ochroniarze Kaziego. Podążali za nimi w dyskretnej, ale oczywistej odległości. Na służbie, w poniedział- kowy poranek, doprowadzeni do połysku, wyglądali na skutecznych i całkiem zadowolonych. Jakby wiedzieli, że szef spędził rozkoszną noc z cudzoziemką. Może zakładali, że Kazi będzie spokojny i dzień minie przyjemnie. Janina poczuła, jak Kazi zesztywniał. Japończyk patrzył na senora Abeytę, delegata z Chile, który zbliżał się zdecydowanym krokiem, gotów do nawiązania kontaktu wzrokowego i rozmowy. Język dyplomacji nagle zatrwożył Janinę, piruety i kroki w bok, sam taniec. To były tylko pieniądze. Pieniądze, abstrakcyjne pojęcie kieru- jące realnymi siłami niedożywienia, gtodu i śmierci, siłami, o których ci dwaj idioci chcieli rozmawiać tak subtelnie. Według własnych kry- teriów. Oczywiście. Nadszedł czas, by zmienić kilka obowiązujących tutaj reguł. Jak powiedziałaby Pilar, raz kozie śmierć. Janina wysunęła się przed Kaziego, stanęła między nim a dyplomatą z Chile. — Dzień dobry, panie Abeyta. Abeyta cofnął się lekko. Nie spodziewał się, że osoba podwładna zainicjuje rozmowę. Dobrze. — Planował pan wykorzystanie zatonięcia „Noche Blanca" jako argumentu do uciszenia Tanaki, gdyby zechciał on poruszyć kwestię waszych raczej nieścisłych raportów na temat wielkości połowów. Ta- naka miał zamiar współpracować, bo sam też nie był zbyt uczciwy. Moglibyście wymienić się pretensjami i zachować wszystko między sobą. Ale „Sirena" poszła na dno, a żona Skylochoriego wyznała prawdę wszystkim tu obecnym. Obaj więc wyszliście na durni. Abeyta otworzył usta, lecz Janina nie dopuściła go do słowa. — Niezależnie od tego, czy propozycja zakazu przejdzie, czy też nie, od tej pory cały Ocean Południowy zostanie poddany starannej obserwacji. Nawet jeśli zachowacie prawo do połowów, będziecie mu- sieli postępować przyzwoicie. -— Janino! — wycedził ostrzegawczo Kazi. Kazi Itano, wyprężony jak ołowiany żołnierzyk, mówił bez poruszania ustami. — Zachowaj spokój, Kazi. — Janina uśmiechnęła się do senora Abeyty. — Mój przyjaciel, obecny tutaj pan Itano, ma dla pana propo- zycję. Jeśli pomoże pan przeforsować zakaz, pański kraj otrzyma spe- cjalistów od akwakultury i pożyczki. Z hodowli w zbiornikach można uzyskać sporo tubek pasty z sardeli, a spece Tanaki pokażą wam, jak to robić. W ten sposób obie strony wyjdą na swoje. Oczywiście, możecie wyławiać ryby, te, które jeszcze zostały, ale chyba wiecie, że kubeł jest prawie pusty. Pomyślcie o tym. Abeyta wyglądał jak człowiek wystawiony na pokuszenie. — Ale... — Ale trzeba załatwić to formalnie. Wiem. Panie Abeyta, dobiliśmy targu'.' — Ja... — Niech pan omówi z Kazim szczegóły — zakończyła Janina. Ruszyła w głąb holu. Obaj mężczyźni gapili się w jej plecy. Na ich zaskoczone twarze padały smugi światła z okien, cienie prętów klatki. W wielkiej sali Alan Campbell chodził w tę i z powrotem za krzesłem Janiny, czekając. Jego przybycie przypomniało, nagle i niespodziewa- nie, o zimnie, strachu i nieuchronnej śmierci. Miał być w Antarktyce, nie tutaj. Janina pomyślała, że ktoś mógłby ją uprzedzić. Cholera. — Dzień dobry — przywitał się. — Do diabła, co ty tu robisz? — Nikt ci nie powiedział? — Nikt mi nic nie mówi. Nikt! — Zatem prawdopodobnie jest mnóstwo do omówienia. Masz ochotę na kawę? — Przed chwilą piłam. — Popatrzysz wobec tego, jak ja piję swoją? — Powinnam... — Przez parę godzin na tej scenie nie będzie działo się nic ciekawe- go. Chodź ze mną, Janino. Dała się namówić, nie bardzo wiedząc, dlaczego. Alan zaoferował jej ramię, jakby była bardzo stara — albo bardzo młoda. Skinął głową do Kaziego, który spiesznie zbiegał po schodach. Za ramieniem Kaziego ochroniarze Tanaki wymieniali informacje. W trakcie rozmowy obser- wowali tłum; czujne oczy zdradzały ich profesję mimo kamuflażu w postaci dyskretnych urzędowych garniturów. Kazi, wyraźnie zaskoczony, ukłonił się Alanowi. Czekały zadania, obowiązki towarzyskie. Signy nie musiała ich wypełniać, nie musiała zachowywać się tak, jakby wszystko pod wzglę- dem kształtu, formy czy sposobu było zbliżone do normalności. Ale przyłapała się na wpatrywaniu w listę wiadomości, które napłynęły do domu. Gdyby nie była taka odrętwiała, mogłaby wrzasnąć, żeby wszys- cy poszli do diabła, zostawili ich w spokoju, przepadli. Mogłaby wrzas- nąć: Nienawidźcie mnie, na miłość boską! Zabiłam go! Nie, to byłoby wredne. Postępuj tak, jakby przyzwoitość istniała, przykazała sobie. Nie bądź wredna. W plikach znalazła wiadomości od ludzi, których nie znała, od ludzi, których znała powierzchownie. Przez pewien czas zastanawiała się nad sformułowaniem podziękowania za kondolencje, wreszcie postanowiła skwitować je wszystkie uprzejmym, ogólnikowym „Dziękujemy. Przy- jaciele Jareda są wdzięczni za pamięć". Wysłała podziękowania, nie próbując nawiązać z nikim kontaktu. Później, później spróbuje zebrać siły i porozmawiać z tymi, którzy mieli znaczenie... dla niej? Nie, to byłoby zbyt samolubne. Z tymi, którzy mieli znaczenia dla Jareda — ale nie zaraz, jeszcze nie. Nie znamy rytuałów odpowiednich do takiej sytuacji, uświadomiła sobie. Żadnych plemiennych ceremonii przejścia; brak proceduralnych pewników jest elementem naszej determinacji nie naśladowania sposo- bów, w jakich z życiem radzili sobie nasi rodzice. Kultywujemy wy- łącznie własną tradycję, okraszoną strzępami wyniesionych z dzieciń- stwa zasad mówienia „dziękuję" i zachowania się przy stole. Reszta naszych rytuałów wywodzi się z kodeksów pracy, ze sposobu, w jaki ją wykonujemy. Było w tym jakieś ubóstwo. Gdyby zapaliła świece, odwróciła lustro do ściany albo czuwała przy pustej trumnie, śpiewając i opowiadając historie, czułaby się jak oszustka. Stypa, prochy, czarna krepa? Śmiesz- ne. Ale to były prawdziwe symbole, kiedyś. Musiała odbyć jedną rozmowę. Z Markiem. Ułożyła sobie wiado- mość w głowie i wywołała Marka. —pod adresem Ottawy znalazła pospolite biuro; pomyślała o fabryce, przetwórni albo o agencji spedycyjnej. Było późno, po godzinach pracy. Miała nadzieję, że zgłosi się automat, ale za odrapanym drewnianym biurkiem siedział Mark, w kraciastej flanelowej koszuli. Jego twarz przypominała twarz Jareda, a zarazem była całkiem inna. Twarz młod- szego brata, taka młoda. — Mark? — Cześć, Signy. — Oczy miał takie same, jak Jared. — Coś się stało? Tego nie można powiedzieć, żadne słowa nie są właściwe. — Jared nie żyje. Utonął, po katastrofie helikoptera na morzu w An- tarktyce. Odzyskanie ciała jest niemożliwe. Przykro mi. Jego rysy wyrażały ból, zdumienie, złość; o złości mówiła nieznacz- na zmiana napięcia mięśni szczęki, tak dobrze znana jej z twarzy Jareda. — Rozumiem. — A potem na jego twarzy odmalowała się troska, troska o nią. — To musi być dla ciebie okropne. Czy mógłbym jakoś ci pomóc? Czy czegoś potrzebujesz? — Nie — odparła. Brat Jareda, tak. — Zajmę się wszystkim, co można załatwić tutaj. Jest trochę papie- rów i innych rzeczy. W pewien sposób, dla Kelan wszystko stanie się łatwiejsze. — Kelan? — To córka Jareda. O Boże. — Nie wiedziałam, że miał córkę. — Jared też nie. Sue jeszcze nie dojrzała do tego, żeby mu powie- dzieć. — Krzywy uśmieszek Marka był taki sam, dokładnie taki sam, jak grymas Jareda. — Nie wiedzieliśmy, jak to załatwić. Sue chciała, żeby Kelan poznała swojego ojca, ale ja też jestem jej ojcem. Nie bylibyśmy szczęśliwi, gdyby to się zmieniło. O Boże. Będziemy musieli to załatwić. — Popracujemy nad tym. Sue lubi liczne rodziny. Wydaje się, że Kelan jest częścią jednej z nich. Signy pokiwała głową do brata Jareda. Dziecko będzie piękne. Córka Jareda musi być bardzo piękna. Jeśli dziewczynka ma kiedykolwiek dowiedzieć się, kto był jej ojcem, trzeba będzie to zrobić w mądry, przemyślany sposób. Musi dowiedzieć się, jak bardzo Jared by ją kochał. Gdyby wiedział. — O Boże, jaka szkoda, że nie mógł jej zobaczyć — powiedziała. — Ja też żałuję. — Mark odwrócił się i potarł twarz rękami jak człowiek budzący się ze snu. Potem potrząsnął głową, jak gdyby coś go wystraszyło. — Widzieliśmy fragment, jak Jared... Wyślę ci nagrania z tego, co się stało. Jeśli chcesz — zaproponowała. — Nie teraz. Będę chciał wiedzieć, ale nie teraz. Najpierw muszę powiadomić Sue. Jared miał dziecko? Sukinsyn, miał córkę i nikomu nie powie- dział? Mark mówi, że Jared o niej nie wiedział, ale z pewnością, na pewno musiał wiedzieć. — Ile lat ma Kelan? — Dziewięć miesięcy — odparł Mark Balchen. — Wczoraj zrobiła pierwszy kroczek. Trzymaj się, Signy. Dziewięć miesięcy? Ekran ściemniał, powietrze wokół twarzy Signy poruszyło się. Usły- szała tupot butów w holu. Pilar ją zawołała. Zderzyły się w korytarzu, w plątaninie rąk, uścisków i zaśnieżonych skafandrów. — Boże, ale zimno — zawołała Pilar. — Tak. Wejdź, siadaj przy ogniu. Paul jest tutaj. — Wygrzebałaś go z jego nory? Dobra robota, dziewczyno. Nie potrzebowałaś koparki... — Pilar urwała, jej ręce zwisły bezwładnie, gdy zajrzała do studia i zobaczyła Paula. Materiał kombinezonu napinał się na wystających kręgach. Paul siedział zgarbiony, jego głowa trzęsła się, gdy obserwował coś na ekranie. — O cholera — szepnęła Pilar. — Koszmar z Zaułka Głodu. To okrutne. — Podeszła na palcach bliżej Paula. Wyciągnęła ku niemu rękę, ale nie dotknęła go. Światło z ekranu padało na jej wściekłą, nieruchomą twarz. — Masz pojęcie, co on robi? — zapytał Jimmy. — Poprosiłam go, żeby zbadał rolę San-Li w katastrofie helikoptera — powiedziała Signy. — Ale nie wiem. Bałam się spojrzeć. — Nie wygląda zbyt budująco. Je? — Zeszłej nocy wypił kubek zupy. Pije herbatę. Pilar odwróciła się od Paula, potrząsając głową. Jimmy wzruszył ramionami. — Okay. Wsunę się obok niego, tutaj. Parę naleśników albo jajecz- nica byłaby naprawdę mile widziana. Może być coś innego, za chwilkę. — Zachowujesz się tak, jakbyś już coś takiego widział — stwier- dziła Signy. — Signy. Ja sam byłem w takim stanie. Prawdopodobnie dlatego teraz jestem tłuściochem — z obawy, że sytuacja może się powtórzyć. Moim zdaniem, Paul jest w lepszej kondycji, niż myślisz. — Naprawdę uważasz, że będzie jadł? — Jeśli nie on, to zapewne zje Pilar. I ja. Ten dom stoi kawał drogi od miasta. — Jimmy strzepał śnieg z nogawek sztruksowych spodni. Spod gogli Pilar wystawał zaczerwieniony nos. Policzki Jimmy'ego były rumiane, jak poparzone. — Szliście? — zapytała Signy. — Na drodze leży ze trzy stopy śniegu — powiedział Jimmy. — Można się tu dostać tylko piechotą. — Do licha. Nie wychodziłam z domu, od kiedy... Przyniosę wam coś gorącego. Pilar poszła za nią do kuchni. Patrzyła, jak Signy przetrząsa szafki, a Signy nie mogła wymyślić nic do powiedzenia. Puszkowane mleko, mrożona bita śmietana. — Czekolady? — zapytała. Pilar wstała, powoli. — Ja to zrobię. Gdzieś w szafce z przyprawami były laski cynamonu; Signy pamię- tała, że je kupiła. Ręka Pilar sięgnęła nad jej ramieniem i zdjęła pojemnik z półki. — W porządku, jita — rzuciła Pilar, ale ona też płakała, obie płakały i trzymały się za ramiona. — O Boże. Zabiłam go, Pilar. — Nie, nie. Przestań. — Pilar odsunęła się od niej. — Ja go tam wysłałam. — Żyj z tym albo umrzyj. — Ja... — Zaskoczyłam cię, prawda? Słuchaj, kochanie, wszyscy jesteśmy winni. Potrzebowaliśmy pieniędzy, prawda? Gdzie jest to coś do bełtania? Wszyscy jesteśmy winni — Signy znalazła w szufladzie mątewkę i podała ją Pilar. Wszyscy jesteśmy winni — gdy Pilar mieszała tartą czekoladę z gorącym mlekiem, Signy mimo woli zdradziła— — Ten sukinsyn ma dzieciaka. — Co takiego? — Jared. Ma córkę. Dziewięć. Miesięcy. Pilar dodała do rondelka szczyptę czarnego pieprzu i rozlała czeko- ladę do kubków. Pachniała cudownie. — Żartujesz. — Nie, nie żartuję. — Och, to cabron\ — Pilar podała Signy dwa kubki i wybuchnęła śmiechem. — Och, cudownie! Signy patrzyła na nią bez słowa. — A więc miał porządne huevos między nogami. Przyznam, że zawsze byłam ciekawa. — Ale dziecko? Nawet nie roczne? — Pracowity chłopak, co? Cóż, to się zdarza. Nie wymachuj tymi kubkami, wylejesz. Paul wie? — Sama właśnie się dowiedziałam. — Signy wyszła za Pilar na korytarz. — Paul! — zawołała Pilar. Ale Paul uciszył ją ruchem palca. —na scenie holo Janina i Alan Campbell siedzieli obok siebie w jed- nym z kolorowych kącików wypoczynkowych w pokoju Tanaki. Wy- pełnili otaczającą ich przestrzeń diagramami, mapami i dziwnymi ry- sunkowymi obrazkami, przemieniając nie do poznania starannie wyreżyserowane lodowe pejzaże. Signy zniknęła z pokoju w Taos i weszła w świat Janiny, ale, powodowana kaprysem, przez wejścia Alana. —na język ciała Alana składał się unikatowy zestaw napięć; rozba- wione zainteresowanie, wyrozumiałość dla ludzkiej swarliwości, ka- pryśny optymizm. W ciągu przeżytych wspólnie godzin Signy nie spotkała się z nim w wirtualnej, nie poznała pracy ani odruchów jego ciała, ani nie patrzyła na świat jego oczami. Nowe doświadczenie, o mile odległe od seksu, a w pewien sposób bardziej intymne, pozwoliło jej spojrzeć na niego pod innym kątem. Alan był pogodnym dniem indiań- skiego lata, spokojnym, tolerancyjnym zestawem energii. Kamery Alana ukazywały pokój gościnny Tanaki w Lizbonie. — Cześć, Signy — powiedział. Aha. Miał sensory, które poinformowały go, kto monitoruje jego ciało. Signy uciekła szybko, czując się jak podglądacz. — Cześć. W oknie, obrysowanym rozjarzonym turkusem na znak, że informa- cja jest strzeżona w plikach domowego systemu, Signy czytała: [Paul] Tanaka chce łowić lodowce, sprzedawać słodką wodę. — Co takiego? — zawołała Pilar. Signy złapała jej notepad. [Signy] Żartujesz. [Paul] Nie. [Signy] Sprzedawać słodką wodę, gdzie? [Paul] Wszędzie. / Janina podniosła głowę, gdy usłyszała głos Pilar. Signy, widząc Janinę przez kamery Alana, zobaczyła przemykający przez jej twarz, szybko wygładzony grymas bólu. — O cholera — szepnęła Pilar. Signy usłyszała spieszne kroki. Piiar wybiegła ze studia. — Są w plecaku — zawołał Jimmy, gdzieś w prawdziwym świecie. — Wiem — odparła Pilar. — Niech to licho! — Popatrzcie — poprosiła Janina. Pokój w Lizbonie zniknął. Jego miejsce zajął zabawny model, ogromny wygięty w łuk łańcuch gór lodowych połączonych kablami, z eskortą statków prowadzących je na północ. Segmentowana, bezgłowa gąsienica. — Napęd jądrowy — powiedziała Janina. — Silniki wwiercone bezpośrednio w lód. Zadbanie, żeby wszystkie kierowały się w tę samą stronę, będzie wymagało nie lada zachodu. Załamanie systemu, zmiana konfiguracji, prądy morskie i pływy... — W rzeczy samej. Tak jest, proszę pani. — Głos Alana, zacieka- wiony, rozbawiony. Signy obejrzała model lodowego pociągu w ujęciu panoramicznym. Obróciła go, aby wyglądał tak, jakby sama zbliżała się od strony morza. Na czubku jednej góry dostrzegła ludzką postać, figurkę wielkości mrówki, i nagle uzmysłowiła sobie proporcje. Góra lodowa miała wiele kilometrów długości. — To przykład średniej góry, jakie chcą ciągnąć — powiedział Alan. — Nie jest mała, prawda? Signy przełączyła wizję na jedną z kamer systemu bezpieczeństwa w pokoju. Alan i Janina siedzieli na krzesłach obok modelu lodowego pociągu i rozmawiali o poliesterowych błonach, powierzchniach odblas- kowych i topiącym się lodzie jako izolatorach. Signy zdała sobie sprawę, że wygięcie łańcucha gór jest wynikiem oddziaływania sił Coriolisa, energii obracającej się Ziemi. O rany, to było wielkie. — Tak, Rosjanie mają mnóstwo urządzeń napędowych ze starej floty okrętów podwodnych. Myślę, że nie trzeba ich marnować — mówił Alan. Signy chciała coś powiedzieć, ale powstrzymał ją nagły ruch. Pilar znalazła swój przenośny sprzęt. Ukazała się w Lizbonie, we własnej, chudej i niczym nie ozdobionej osobie. Pochyliła się jak żuraw i cmoknęła Janinę w policzek. — Cześć, cukiereczku. Przykro mi, że zostawiłam cię z tym wszyst- kim. — Tak. — Głos Janiny był cichy, dziecięcy. — Tak, zostawiłaś mnie. Ale taka już jesteś, Pilar. Teraz odsuń się, dobrze? Mamy trochę pracy. — Pracy? Jakiej pracy? — Usiądź, tutaj. Przekręt polega na tym, że niezależnie od tego, czy zakaz przejdzie, czy nie. Japonia chce wcisnąć parę słów w klauzulę dotyczącą prawa do korzystania z bogactw naturalnych. Potem Tanaka przystąpi do pertraktacji z Komisją Traktatu Antarktycznego i kupi góry lodowe. Pływające swobodnie, cielaki z lodowców, w strefie do dwustu mil, oczywiście. Nie wiadomo, czy za punkt wyjścia przyjmie się letnią granicę paku lodowego, czy sam kontynent, ale to zupełnie inna para kaloszy. W Lizbonie pojawił się znak Paula, krab wędrujący tanecznym krokiem od jednego obrazka do drugiego. Signy wycofała się z wirtual- nej, aby spojrzeć na Paula w czasie rzeczywistym. Wydawał się zain- teresowany i czujny, i wypił kubek czekolady. Jimmy i Pilar siedzieli po turecku na podłodze obok niego, z goglami na oczach, z przenośnymi konsolami na kolanach. — Komisja nałoży opłaty na lód — powiedział Paul. — Może to zrobić. Ktoś musiał nakarmić tych ludzi. Signy doszła do wniosku, że to jej rola. Głosy towarzyszyły jej na korytarzu i w kuchni, z głośnika. Signy podniosła gogle na czoło. Gdyby przeskakiwała z wirtualnej do czasu rzeczywistego i z powrotem, skończyłoby się oparzeniem palców i przy- paleniem jedzenia. Przejrzała zapasy: naleśniki, szynka konserwowa, mrożony sok po- marańczowy. Przygotowując jedzenie, słuchała dobiegającej z głośni- ków rozmowy Edges. -— Prawdopodobnie dociągnięcie gór w pewne miejsca nie będzie możliwe. — Głos Janiny. — Nawet z napędem atomowym. Żeby operacja była opłacalna, trzeba pchać mnóstwo lodu, i pchać go tam, gdzie i tak miał zamiar popłynąć. Japonia jest dobrym rynkiem, zachod- nie wybrzeże obu Ameryk, zachodnia Afryka. Nie można wlec gór lodowych na Morze Śródziemne; ani ja, ani Alan nie potrafimy wymy- ślić sposobu, który umożliwiłby pokonanie zakrętu. Tak więc Bliski Wschód niewiele zyska. ¦— A co ze zmianami temperatur? Czy lodowce nie spowodują ochłodzenia klimatu, gdy znajdą się na miejscu? — zapytał Paul. — Tak. Topnienie zatruje życie surferom w okolicach LA — zażar- towała Janina. — Zbierasz wodę ze spodu, z otuliny, rozumiesz, i masz na to dużo, bardzo dużo czasu. Tajanie według potrzeb, prawie. — I co, parkujesz je w czyimś porcie? — zapytała Pilar. — Przycumowuję jedną czy dwie do brzegu — powiedział Alan. Signy usłyszała śmiech. Nasunęła gogle na oczy, żeby zobaczyć, co ich tak rozbawiło. -ktoś wymodelował narciarza, w spodenkach kąpielowych i masce do nurkowania, i kazał mu szusować w dół góry lodowej. — Parki tematyczne? Rekreacja? — wtrącił Jimmy. — To dopiero pomysł. W celu skompensowania kosztów i narze- kań, każesz ludziom płacić za zabawę. Wracając do kwestii lokalnego ochłodzenia i jego wpływu na morze — nikt nie zna odpowiedzi — zakończyła Janina. — Ośrodek narciarski w Ensenada — powiedziała Pilar. Signy zdjęła okulary i strzepnęła kropelkę wody na patelnię. Kropel- ka zatańczyła i wyparowała. Signy uformowała sześć krążków z rzad- kiego, kremowego ciasta. Ciasto rozlało się z przyjemnym sykiem. Szynka, w plastrach, muśnięta miodem i musztardą i posypana mielonymi goździkami, pachniała słodko z piecyka. — Paul, będziemy potrzebowali parę słów — powiedziała Janina. — Przed lunchem, tutaj, za parę godzin. Dobrze? — Wstrząsnąć językiem traktatu? — zapytał Paul. — Prawnicy Tanaki wystąpili z alternatywnym sformułowaniem, jest gdzieś tutaj. — Zgoda, rzucę na nie okiem. — Dobrze. Teraz musimy tylko sprzedać koncepcję. Jakieś pomysły? — Jezusie —jęknęła Pilar. — Złóż do kupy nasze lodowe pejzaże, dobrze, kochanie? Nie zrobimy nowej oprawy w dwie godziny, to niemożliwe. Zastanówmy się, co trzeba zmienić. Signy przewróciła naleśniki, przygotowała sok pomarańczowy, gdy brązowiły się ich wierzchnie strony, zrobiła jeszcze sześć i zastanowiła się, jak zanieść to wszystko do studia. Z jakiegoś powodu wszyscy umilkli. Co z Jaredem? Co z faktem, że pracowali dla firmy, w której jednym z narzędzi było morderstwo? Posłużyła się nim przynajmniej ta na wpół zagłodzona szalona córka Tanaki. Ale Paul znajdzie sposób, by ją usidlić. Do kogo należała zemsta? W jaki sposób dać upust gniewowi? Mihalis, który próbował uszkodzić statek rybacki dla pieniędzy, zmarł równie szybko jak jego ofiary. Psyche, która była niezdecydowa- nym uczestnikiem jego planu, utonęła z Jaredem. San-Li, jak się wyda- wało, nie planowała niczyjej śmierci. Po prostu wiedziała, że może do tego dojść. Sabotowanie helikoptera Cordovy było ryzykownym przed- sięwzięciem. Gdyby San-Li Tanaka chciała pozbyć się wszystkich świadków i dokumentów, jakie mogli posiadać, zmiotłaby z powierzch- ni wody statek Skylochoriego, „Sirenę", na długo przed nadejściem wezwania Jareda o pomoc. Aby zlikwidować ich wszystkich, San-Li musiałaby pozbyć się braci z wysepki, razem z Psyche i Jaredem, i statku. To byłoby skomplikowa- ne. San-Li musiała wziąć na cel statek. Albo może tylko kobietę i braci. Jared stał się celem nieprzewidzianym. Kazi uznał błędy San-Li za zawstydzające. Dał do zrozumienia, w tych strasznych chwilach po jej pojawieniu się na ekranach w Lizbo- nie, że dziewczyna zostanie ukarana, prawdopodobnie w sposób ogrom- nie nieprzyjemny, za swoje pomyłki. Jared, niech to licho, zginął z powodu „pomyłek" tego dziecka. San-Li była dzieckiem. Morderczym dzieckiem. Co mamy zrobić w od- powiedzi na jej beztroskie podejście do ludzkiego życia? Stać się amo- ralnymi dziećmi? Przeciw komu skierować gniew? Plasterek szynki zjechał za bardzo na skraj talerza. Signy przesunęła go na miejsce i zlizała słono-słodki sos z palca. Z talerzami na przedramionach, jak kelnerka w podrzędnej jadłodaj- ni, bez wypadku dotarła do studia. Do diabła, niosła tylko trzy talerze. —zobaczyła odbudowane, niezmienione pejzaże lizbońskie, zoba- czyła mieszkańców Taos, rozmawiających z bezcielesnymi głosami, obserwujących i słuchających. — Są dobre — mówiła Pilar. — Nie wiem, co można by zmienić. — Piękne. Piękne. W Antarktyce miałem za mało czasu. Nie zdą- żyłem się rozejrzeć — powiedział Alan. Signy postawiła talerz obok Paula i znalazła miejsce dla pozostałych na podłodze, obok kolan Pilar i Jimmy'ego. Jej śladem płynął aromat zapiekanej szynki i gorącego miodu. Była ciekawa, czy zauważą. — Jedzonko — sapnął Jimmy. — Czuję papu. — Ho-ho — mruknęła Signy. Pilar i Jimmy podnieśli gogle, posta- wili talerze na kolanach. Paul przeniósł projekcje Alana i Janiny na scenę w Taos: uczestniczyli w przyjęciu, ale nie mogli jeść. — Trzeba zrobić tak, żeby odczuli pragnienie — zaproponowała Pilar. — Nakarmić ich solą — wyszeptała Janina. — Sól. Wędzona ryba, słone orzeszki, marynaty. Myślisz, że Tana- ka skoczyłby po kawior? — zapytała Signy. — Nie mamy kawioru w budżecie — odparła Janina. — Tanaka nie może narzekać. Przecież, sami wprowadzili parę zmian — powiedziała Signy. — A nie? — zaśmiała się Janina. — Dobra, czysta woda. Bez bąbelków. Woda w szklanych karafkach, które wyglądają jak naczynia laboratoryjne. Wysokie, wysokie szklanki, o tak. Pilar, która siedziała z okularami na czole, wymiatając naleśniki i szynkę z talerza, wymamrotała: — Mogłoby zadziałać. — To wszystko, czego potrzebujemy? — zapytała Janina. — Tak. Dodać do dzbanków czysty lód. Przejrzysty. Najlepszy lód w Lizbonie. — Pilar odstawiła talerz na podłogę, wytarła palce o uda i ściągnęła gogle na oczy. — Jimmy? Chodź, pomożesz mi trochę — poprosił Paul. — Janino, ty wracaj na konferencję. Nie mamy tam mikrofonu, dostajemy tylko materiał od agencji prasowej. Pokój w Lizbonie rozmył się powoli. Obserwatorzy czekali, gdy wokół narastały cienie wieczornych godzin zimowej burzy. Alan, nie- widoczny, mruczał coś, czego w Taos nie mogli usłyszeć. — Nie sądzę — odpowiedziała Janina. — Nie mam zamiaru scho- dzić na konferencję. — Co? — zdumiał się Paul. — Wracam do domu. Signy usiadła przy konsoli, założyła gogle. — Tak po prostu? — zapytała Pilar. — Mam... mam dość. — Janina przesyłała wyłącznie głos. Drżący głos. — Proszę. — Nie możesz... — zaczęła Pilar. Zostawili ją samą w Lizbonie, z nawałem pracy. Janina potrzebowała pociechy, jaką zapewniłaby jej obecność Pilar i Jimmy'ego. — Och, może, jak najbardziej — rzuciła szybko Signy. — W po- rządku, Janino. — Cholera, kto zajmie się kontraktem Tanaki? — Wracaj do domu. Potrzebujemy cię. — Ale kto pokieruje wszystkim w Lizbonie? — zapytał Paul. — Alan — odparła Signy. — Ja? — usłyszeli zdumiony głos Alana. — Zostajesz w Lizbonie, prawda? — Tak, pewnie. — Cóż, głosowanie odbędzie się, tak czy inaczej. Tanaka ma swoją agresywną kampanię reklamową. Pokój sam nią pokieruje, chyba że sekwencje się zderzą. Możemy nadzorować wszystko z Taos. — W każ- dym razie, Jimmy mógł. — Pomożemy ci, Alan. Pomożemy, stąd. Alan nie odpowiedział. Signy usłyszała jego westchnienie. — No to świetnie — powiedział Paul. — Wyślę ci kontrakt. — Jeszcze nie wyraziłem zgody — zaoponował Alan. — Nie... -— Coś zwróciło uwagę Signy. — Nie powiedziałeś „nie" — dokończyła. W cieniach Taos, Jared leżał na banco przy kominku, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Żar płonących kłód pełgał po jego policzkach, po pierścieniu Indian Zuni, z turkusem i koralem, na lewej dłoni. Jared mrugnął do Signy. Jimmy, niczego nieświadom, nie odrywał oczu od ekranu Paula; Pilar leżała na plecach, wpatrując się w vigas. Nie widzieli go. Jeszcze nie. — Janino, maleńka, pospiesz się — poprosiła Signy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY — Jeśli masz zamiar tkwić tutaj, to musisz być na bieżąco — szepnęła Signy do widziadła. — Więc zapamiętaj. Masz córkę. Zmrużyła oko, by pozbyć się fantomu. Jared nawet nie drgnął, kiedy do niego mówiła, jakby nie słyszał. Ale Paul, później, odtworzy jej słowa. Jared miał córkę. Istnienie dziecka otwierało nowe perspektywy, zmieniało architekturę przyszłych przestrzeni. Dziewczynkę o imieniu Kelan otaczała sfera zależności prawnych. Paul zbada je, kiedy się o niej dowie. Pilar, rozpostarta na podłodze obok konsoli Paula, usłyszała szept Signy. — Co mówisz? — Nic. Pilar przekręciła się na bok i popatrzyła na pusty talerz. Wstała, podniosła talerz swój i Jimmy'ego, wyszła do kuchni. Signy zabrała naczynia Paula. Na jego ekranie podskakiwało chaotycznie wnętrze hangaru na „Siranui", przestrzeń udrapowana łukami łańcuchów i ostrą geometrią narzędzi. Stojący obok metalowej ściany wyobrażony Alan nabierał kawy z pojemnika z matowej stali. Cięcie: panoramiczne ujęcie pokładu, zarejestrowane przez kamery Signy, gdy szukała wzrokiem Anny. — Nie wygląda na to, by helikopter Cordovy był w hangarze „Sira- nui". Nie wtedy, gdy Signy patrzyła. — Jimmy siedział z nogami opartymi o biurko obok ekranu Paula. Znalazł nieprawdopodobny punkt równowagi, z pośladkami na skraju siedzenia fotela na kółkach, z notę- padem na kolanach, z brodą opartą o kombinezon, którym okręcił szyję. Signy przypuszczała, że zaimprowizowana poduszka służy mu do pod- trzymywania głowy. — Nie był — przyznała. — Tego ranka, między przylotem a odlo- tem, maszyna Cordovy nie opuściła lądowiska. — San-Li musiałaby kogoś wynająć, żeby w nim nabruździć — powiedział Paul. — Jak myślisz, Jimmy? — Myślę, że jeśli jeszcze raz zacznę szperać w aktach załogi „Sira- nui", sygnały alarmowe polecą prosto do Kobe. — A niech lecą — mruknął Paul. Pilar wróciła z kuchni. Podniosła plecak z podłogi i ruszyła do warsztatu. Signy usłyszała szczęk przełącznika, gdy zapaliła światła, szmer zaciąganych zasłon. Trzymając talerz Paula — zjadł prawie wszystko — poszła za nią. Pilar wyciągnęła z głębin plecaka bryły kolorowego kamienia, kom- plet młotków i ostrych stalowych narzędzi. Rozrzuciła je na porysowa- nym drewnianym stole, przy którym lubił majsterkować Jared. Miała nieprzytomny wyraz twarzy, jej spojrzenie błądziło gdzieś daleko, w in- nej przestrzeni. Signy pragnęła pociechy, rozmowy, samej rozmowy, jednak milcza- ła. Nie wystarczy, że Pilar musiała przyjechać tutaj, do domu, którego nie lubiła? Pilar wyjęła z plecaka piankowy cylinder i rozpakowała wotywną świeczkę, grubą i żółtą, w szkle. Widniał na niej obrazek przedstawia- jący Dziewicę, w błękitnych i czerwonych szatach. Pilar postawiła świecę na stole i zapaliła. Signy stała w drzwiach, w milczeniu. Zaskoczona? Tak, gdyż wspomi- nając czasy dzieciństwa, Pilar nigdy nie mówiła o kościele. Nie chodziła na mszę i generalnie miała sceptyczne podejście do religii jako takiej. Zapale- nie świecy, w jej wykonaniu niezdarne, zdawało się być symbolem powrotu do na wpół zapomnianych radości czy smutków dzieciństwa. Płomyczek zachwiał się, potem wyprostował. Pilar usiadła przy młotkach i kamieniach. Ciężkie włosy opadły na jej ramiona i przysło- niły twarz. Signy zmrużyła kącik oka, przenosząc się w wirtualną, w nadziei, że Paul kazał Jaredowi podążyć za nią przez dom — lecz zobaczyła tylko listy nazwisk, pracę Paula w czasie rzeczywistym. Jareda nie było tam, gdzie Signy go potrzebowała. Nie było go wtedy, gdy go potrzebowała. Duch Jareda nie oferował obecności, nie oferował odpowiedzi. Problem, przypuszczała Signy, polega na załatwieniu tego, co jest możliwe. Na rozprawieniu się z rzeczami do wykonania. Wstawiła talerz Paula do zmywaka i zaczęła sporządzać listę. Janina przybędzie jutro przed zmierzchem. Jimmy przyjął na siebie rolę opiekuna Paula. To wszystko poprawi — albo pogorszy. Przez chwilę wątpiła w celowość jego poczynań. A co ona miała do roboty? Zmyć naczynia? Pieprzyć to. Signy wróciła do swojej konsoli. Aby zbudować struk- turę San-Li, aby ją zrozumieć, poznać ją gruntownie, dopiero wtedy bowiem zdoła znaleźć słabe miejsca, które pozwolą ją usidlić. Kolejne zerknięcia na archiwa Edges pozwoliły jej wrócić do znajo- mego, pozaczasowego stanu, do miejsca w jej ciele zwanego pracą, do przyjemnego, słusznego odmierzania energii, która oddalała ją od zew- nętrznego wiru emocji. Tutaj, w świecie określonym przez jej palce, przez jej oczy, Jared istniał jak zawsze, w każdym zakamarku i każdej szparze. Oczywiście, Jared był tutaj, wcale nie w postaci ducha, którego stworzył Paul. Jared po prostu tu był. Nie w albumach ze zdjęciami, nie w płaskich, statycznych obrazach, nie w dziennikach, w których słowa, cenzurowane w trakcie pisania, wtłaczają wspomnienia i pragnienia w sztywne ramy. Niech to licho, przestrzenie, w które weszła, dawały jej poczucie oddychającej, roze- śmianej obecności samego człowieka. Duch? Jared wydawał się duchem nie bardziej niż... niż ona, młodsza Signy, która brnęła z trudem przez przeszłość, martwiąc się i utyskując. Jared był duchem nie bardziej niż Pilar, i może mniej niż Paul. Paul istniejący w prywatnym świecie Signy wydawał się prawdziwszy od człowieka, który siedział obok niej. W czasie rzeczywistym, niecałe trzy stopy dalej, Paul wymruczał coś i roześmiał się razem z Jimmym. W ciągu paru minionych lat traktowali Paulajak twór wirtualnej, jak konstrukt, w który sam się obrócił, aby sprawić im przyjemność. Kon- takty z tym wyimaginowanym Paulem były dużo zdrowsze od interakcji rzeczywistych, i Paul z wirtualnej był osobą dużo łatwiejszą do polubienia. Do diabła, co tutaj było prawdziwe, co było żywe? Signy planowała skonstruować San-Li Tanakę, San-Li istniejącą w pikselach i bitach, i wprowadzić ją do domu w Taos. Ale czy poznałaby ją, gdyby San-Li zapukała wieczorem do drzwi i poprosiła o schronienie przed burzą? San-Li, San-Li, gdzieżeś jest? —Signy zaczęłajej szukać. Zajrzała pod stary, podany przez Jimmy'ego adres w Sheychelles, zobaczyła dobrze znany wir aktywności, przeszła stamtąd do listy płac Tanaki w Kobe, w ubiegłorocznych zestawieniach odszukała nazwisko San-Li i znalazła się w ślepym zaułku. : Paul i Jimmy urządzili sobie przerwę i wzniecali mnóstwo hałasu. Ich kroki oddaliły się w stronę kuchni. Signy słyszała trzaskanie drzwi- czek, szuranie krzesłami. Gdzie dalej? Signy mogła poprosić, by Jimmy zrzucił jej swoje rozmowy z Wiecznie Zieloną, o ile je nagrał. Częstość występowania poszczególnych słów mogłaby wskazać, jakie miała problemy; gdzieś tam mogły być pogrzebane aluzje odnoszące się do jej prawdziwego życia. Signy poszła do kuchni. Paul, z kubkiem herbaty w rękach, opierał się o lodówkę. Jimmy siedział na ladzie obok zlewozmywaka. Pokiwał głową i wybijał piętami o szafkę wolny, bluesowy rytm. — Mamy twarz San-Li Tanaki — powiedział. — Wzory jej mowy, z rozmowy z Janiną i Kazim w Lizbonie. Paul dowiedział się, że stary Tanaka nie darzy jej zbyt gorącym uczuciem. Są jeszcze ci dwaj faceci na „Sirenie", ale w ekspresowym tempie zwiewają na północ i nie zgłaszają się na wezwania. Próbowałem. — CozCordovą? — Cordova pojawiał się i znikał, i pracował tylko za gotówkę, o ile mi wiadomo. Miał krewnych, wielką rodzinę. Sprawdzanie ich wszyst- kich to robota na żywo. Poza tym, Cordova nie musiał nic wiedzieć. To, czego szukamy, mogło stać się na tym greckim statku albo w Chile. ¦— Być może przyjdzie nam to sfałszować — skonkludował Paul. — O co ci chodzi? — zapytała Signy. — Sfabrykowanie prezentacji, symulację przestępstwa. Oczywiś- cie, wolałbym dysponować faktami. — Paul, z zasmuconą miną, mówił całkiem poważnie. — San-Li nie daje nam pola do manewru — rzekł Jimmy. — Brak jakichkolwiek konkretów. Jest naprawdę tajemnicza, ta Wiecznie Zielona. — Co prawda nie liczyłem na to, że będzie biegała z kamerami, każąc komuś zmajstrować coś w helikopterze — powiedział Paul — ale w ogóle trudno ją wytropić, nawet na „Siranui". A można by się spodziewać, że na statku są kamery, jakieś zegary kontrolne czy coś w tym stylu. — Mówiła, że czyściła ryby... —Coś trąciło strunę pamięci Signy: spacer Jareda nad ładownią „Siranui", zamaskowana twarz, która pod- niosła się w jego stronę. San-Li? — Paul? Widzieliśmy San-Li tylko raz, kiedy skontaktowała się z Lizboną, prawda? — Tak. — Myślę, że widziałam ją gdzie indziej. Signy wróciła do studia, Paul i Jimmy podążyli za nią. Jimmy przyniósł torbę batoników. Dobrze, pomyślała Signy, w tej chwili każda kaloria jest dobra. -Signy wczytała sceny z ładowni „Siranui", rzędy pracowników, kobietę, która patrzyła na Jareda. Oczy mogły należeć do San-Li. Po- dzieliła obraz, z jednej strony umieściła twarz z ładowni, z drugiej zaś wizerunek dziewczyny, widoczny na ekranie w Lizbonie po śmierci Jareda. Z uwagi na cień rzucany przez zielony kaptur kombinezonu ochronnego trudno było stwierdzić, czy twarze są takie same. Signy zrobiła zbliżenie poocieranych kostek palców San-Li, srebr- nego noża do kopert. Jest. Okrągła czerwona rana na palcu serdecznym, nie zagojona i brzydka. — Jej ręce. Poraniła sobie ręce. Myślicie, że sama mogła dokonać sabotażu? — zapytała. Rana na palcu niewątpliwie powstała w wyniku oparzenia. Signy skasowała obraz rąk. — Nie. — Paul postawił kubek na stercie wydruków. — Zobaczy- my. — Twoja San-Li może nieco różnić się od tej, którą tworzymy — powiedział Jimmy. Model, symulacja osobowości, aby wpasować ją w jedną ze spryt- nych matryc Paula. — Połączymy je później — powiedziała Signy. — Skoro nie mamy prawdziwej kobiety, musimy zbudować model, żeby przewidzieć jej reakcje, jej zachowanie. Wygląda na to, że planujemy wykorzystać ją przeciwko niej samej. — Trafnie to ujęłaś — przyznał Jimmy. — Nie mam wiele do roboty. Nie znam jej kochanków, nie wiem, jak wydaje pieniądze. Nie mam pojęcia, co ją rajcuje. Nagrałeś swoje rozmowy z Wiecznie Zieloną? — Owszem. Była po prostu jakimś duchem z sieci, kimś przyjaz- nym. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele, poza tym tylko pisaliśmy. Wyjmę ci te pliki. Jimmy usiadł przy konsoli Signy i wyświetlił katalog. — Może rzucisz okiem na materiał, jaki znalazła Pilar, gdy ja będę zajęty z plikiem Wiecznie Zielonej. — Jaki materiał? — Akta medyczne i tak dalej. — Jimmy wstał i Signy natychmiast opadła na zwolniony fotel. Akta medyczne. Cóż, nie mieli czasu powiedzieć jej wszystkiego. Nim opuściła czas rzeczywisty, zobaczyła, jak Jimmy kładzie torbę z wysokokalorycznymi batonikami na biurku, blisko ręki Paula. Dobra robota. Akta medyczne i tak dalej. Na ekranie Signy widniała lista zamówień zrealizowanych w aptece. Bez rabatu, narzut na leki był znaczny. Ludzki hormon wzrostu, ezoteryczny odpowiednik estrogenu; Signy przejrzała listę i znalazła antyseptyki, heparynę. Heparyna? Aby ustrzec się przed zakrzepami. I dalej, zalecenie wymiany cewników. Leki dożylne, dawki regulowane na podstawie codziennych badań krwi — ta dziewczynka była świetnie wyregulowana. Stałe dawki hormonu wzrostu, jej wychudzona twarz. Oni... Oni? Ktoś, albo sama San-Li, postępował zgodnie z receptą na długowieczność, którą Signy znała całkiem dobrze; zestaw leków implikował program bardzo podob- ny do tego, jakim kiedyś kierowała w Atlancie. Ale, cholera, ich reżim był przeznaczony dla zwierząt laboratoryjnych. Nikt nigdy nawet nie pomyślał o przetestowaniu go na ludziach. Procedura polegała między innymi na głodzeniu. Wymizerowana twarz tego dziecka nagle nabrała sensu. San-Li to anorektyczka, albo była bardzo bliska temu stanowi. Sama postanowiła niedojadać? A może głodzenie się było dyscypliną narzuconą przez kogoś z zewnątrz? Zamawiano też inne leki, w różnych okresach, nawet niewielkie dawki amfetamin i środków przeciwdepresyjnych. Środki uspokajające sugerowały wybuchy złości, ataki lęków albo inne, bardziej subtelne zmiany nastroju. Signy szybko dokonała korelacji i, tak, specyfiki te podawano w przypadku wzrostu poziomu progestronu. Rzeczywiście świetnie wyregulowana, perfekcyjnie. Jakiś szpital albo laboratorium badawcze musiało wykonywać bada- nia krwi, żeby ta farmakologiczna układanka trzymała się kupy. Sprawdź najpierw prywatne, dyskretne kliniki— zajrzyj do Index Medicus, skoncentruj się na badaniach nad długo- wiecznością w przeszłości, do dziesięciu lat wstecz; ogranicz się do badaczy japońskich, potem do Kobe. Dalej, szybko. Signy czekała, postukując wirtualnymi stopami. Znalazła... No cóż. Głupia (zobaczyła rękę uderzającą w czoło, więc też tak zrobiła, wal- nęła się w głowę i jęknęła), gdyby zajrzała najpierw na podwórko Tanaki, mogłaby osiągnąć cel trochę szybciej. Badaczem był jakiś doktor weterynarii. A kim innym miałaby być San-Li, pracując w labo- ratoriach wydziału akwakultury? Signy zobaczyła daty i godziny, po- dane co do minuty, wykresy mierzonego codziennie ciężaru ciała i stężenia cukru w krwi, drobiazgowe pomiary wolnych rodników (zarzucone po pięciu latach), poziom sterydów wszelkich rodzajów i frakcji. Ujęte jako Cyprinus carpio # 14, Boże dopomóż, karp. Czter- dziestokilogramowy karp. No i co z tego, do licha? Ryby miały zabawną tendencję do funkcjo- nalnej nieśmiertelności. Funkcjonalni nieśmiertelni. Ta San-Li nie była nieplanowanym dzieckiem. Gdzieśmusiały być akta starannej selekcji embrionów, gene- tycznego przesiewu, prymitywnego w czasach, kiedy podjęto decyzję ojej poczęciu. Skądś napłynęła fala współczucia, cichy głos, który powtarzał, bied- ne dziecko. Jego echaroztopiły się w większej kałuży spekulacji, strachu i zagadkowego uczucia zazdrości. Trzydziestoletni okres, jaki upływał między sesjami Komisji Antar- ktycznej, dla takiej kobiety mógł wydawać się krótki. Biedny głuptas — czy San-Li myślała, że doczeka odrodzenia się morza, że doczeka czasów, w których gatunki dostosują się do zmian środowiska i rozkwit- ną bujnie na toksynach i ropie? A może miała zamiar umieścić w mo- rzach wielkie, powolne silniki, aby je oczyścić? Jak bardzo San-Li bała się zranienia, wypadku, gwałtownej śmierci? Prawdopodobieństwo utraty życia na wielkim statku-przetwórni musia- ło budzić w niej ogromne przerażenie. Ale, z drugiej strony, San-Li była młoda, niedojrzała, tym samym więc niefrasobliwa. San-Li mogła być niezdolna do uwierzenia, że kiedykolwiek umrze. Paul i Jimmy byli w zasięgu ręki, i taki by! też rozciągający się dalej świat. [Signy] Paul? — Co? — Paul odpowiedział w zwyczajny sposób, zwyczajnym głosem. — Ona jest nieśmiertelna. To znaczy, San-Li ma szansę na długie. bardzo długie życie. — A my nie? — Do licha. Chcę powiedzieć, że San-Li pod wieloma względami została zmieniona. W jej przypadku starzenie się będzie procesem niezmiernie długim i powolnym. Ja z miejsca dałabym jej jakieś dwie- ście lat życia. Może więcej. Może jeszcze więcej. — Poważnie? — Paul skrzyżował ramiona na piersiach i pokiwał gło- wą. — Jeśli tak... jeśli San-Li będzie żyła po naszej śmierci, to długo nas popamięta. — Jego uśmiech był paskudnym, atawistycznym grymasem. — Co zamierzasz? — Chcę, żeby poznała swoje ofiary. Lepiej, niż kiedykolwiek poz- nała czy pozna kochanka. — Jared... — Co, Jared? — Nie chciałby tego, Paul. — Nie mów za niego, Signy. Jimmy, każ mu przestać. Ale Jimmy był gdzie indziej, schowany za goglami, daleki. — Pilar? — wyszeptała Signy. Przerwij to, Pilar, odwróć uwagę Paula, przemów mu do rozsądku. -Signy weszła w wizję Pilar, Pilar w pracowni Jareda. Pilar badaw- czo przyglądała się obracanej w dłoniach bryłce czerwieni, szorstkiemu koralowi. Ukształtowała z niego szpon, wyrzeźbiony z grubsza, nie wykończony. Pazury rozpościerały się szeroko, chwytając coś znajdu- jące się tuż poza zasięgiem. — Moje uczucia do Janiny są dużo bardziej skomplikowane, niż możesz przypuszczać — mówiła Pilar, do kogoś innego. — Istnieją formy miłości, które fizyczna zażyłość może tylko zniszczyć. Taka jest moja miłość do Janiny. — Pilar tłumaczyła się przed słuchaczem. — Wiem — powiedział Jared. Jared siedział na porysowanym, rozklekotanym stole. Pilar popatrzyła na gładki sznur żył na grzbietach jego dłoni. Żółty płomień wotywnej świecy zakołysał się, zamrugał, znieruchomiał. Pilar wyciągnęła rękę, aby dotknąć Jareda. Jego ręce zamknęły się na jej dłoniach; Signy jednocześnie z nią poczuła ich ciepło, ich siłę. Chciała się cofnąć, uniknąć wrażenia, Pilar jednak spokojnie poddawała się dotykowi Jareda. El Dia de los Muetos. Ołtarze przybrane nagielkami, jasne złoto dla uhonorowania zmarłego. Żółta świeca Pilar rzucała bledsze światło. Signy nie znała tej tradycji i wątpiła, czy Pilar znają albo czy troszczy się o jej pochodzenie. Pilar była Angloamerykanką, a zarazem nosiła w sobie geny Indian Pueblo i Hiszpanów, którzy porzucili Meksyk, uciekając przed inkwizycją lub w poszukiwaniu ziemi i bogactwa. Rytuały nakładały się, rezonowały; genom, nawet w tych odizolo- wanych częściach Nowego Świata, zawsze udawało się wymieszać. Daleko na południu, w blasku słońca i przy świetle pochodni, w listopa- dzie, potomkowie Azteków nadal chodzą na pikniki przy grobach. Piekarze pieką słodkie ciasta ku czci zmarłych, ciasta, na których wśród goździków i pomarańczy szczerzą się radośnie kościotrupy z lukru. Ludzie hołdują prostemu poglądowi: my żyjemy, oni odeszli, lecz przecież mogło być na odwrót, i wszyscy cieszą się swoim towarzys- twem. Es verdad. — Pilar? Signy jest tutaj — powiedział Jared. — Dlaczego się ukrywasz? — zapytała Pilar, patrząc w stronę głośnika. — To tylko Jared... Signy wycofała się, opuszczając Pilar, jej świat plastycznych, posłusz- nych kamieni i budzących się snów. Wyłączyła konsolę i uciekła od znajomego dotyku jej klawiszy. Pozostał jej widok studia w czasie rzeczywistym, niesamowity spo- kój przedświtu, ciche, nerwowe sylwetki Iimmy'ego i Paula. Ich towa- rzystwo było towarzystem zombi; obaj znów odeszli w swoje odrębne i zazębiające się zamknięte światy, wrócili w miejsca, w które Signy nie ośmieliłaby się wkroczyć. Musiała odejść. Dlaczego sprowadziła tu tych nieznajomych? Chcia- ła, bardzo, iść do domu. Do domu? Założyła gogle na oczy. —szła znajomymi korytarzami, które łączyły świat, i słuchała bez- płciowych, spokojnych głosów komentujących wydarzenia dnia. Świat kręcił się wokół morderstw, lokalnych wojen, rozruchów i potyczek o wodę. Jak zawsze. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY W pustce rodziły się lodowe pejzaże, doskonałe, dziewicze. Signy walczyła o zachowanie równowagi. Śnieg przesypał się nad cholewką jej buta i tajał, parząc ją w łydkę. Signy była całkowicie sama. Jej skulona, drobna sylwetka stanowiła centralny punkt w nieskończoności wędrującego śniegu i zawodzącego wiatru. Ponad nią sklepiała się kopuła mglistego nieba, które rozpraszało ostre światło emitowane przez nie istniejące źródło. Skądś z daleka dobiegał szum morza. Signy mogła tu umrzeć. Ani skalna wychodnia, ani wyrzeźbiona wiatrem zaspa nie oferowały schronienia przed zimnem. Pod niewy- raźnymi białymi konturami u jej stóp czekały szczeliny. Jeśli zrobi krok, jeden krok, ciężar jej ciała zarwie pokrywę zbitego śniegu. Zacznie spadać, będzie spadała w nieskończoność, wzdłuż ścian wiecznego lodu. Signy osunęła się na kolana, powoli, bojąc się poruszyć. — Signy? Signy Thomas? \ Twarz dziewczyny była tak blisko, że Signy widziała nieskazitelną, delikatną fakturę skóry o barwie kości słoniowej. San-Li, w cieple czarnego pokoju, ubrana była w czarny brokat. Czerń spowijała jej długą, chudą szyję. — Witaj, San-Li. San-Li zacisnęła dłonie na poręczach krzesła o wysokim oparciu, wyrzeźbionego z czerwonawego drewna. Wyprostowała się sztywno. — Wydarzenia w Antarktyce miały zgubny finał, niepomyślny dla ciebie. Wyrażam najgłębsze współczucie i ubolewanie. — Poważnie? —¦ Patrząc na wymizerowaną, nieruchomą twarz dziecka, Signy powiedziała: —Myślę, że nie wierzysz w to. co mówisz. Zabiłaś ich, San-Li? Jareda, innych? Jakby nie usłyszała jej słów, San-Li mówiła: — Będzie czas żałoby. Ale kiedy dobiegnie końca, nastanie czas dalszego rozwoju. Zaproponuję ci — nie twojego Jareda, który jest stracony, ale coś, co wyjdzie na spotkanie twoim talentom. Czy ten mały potworek nie zdawał sobie sprawy, że wtargnięcie w jej prywatny świat jest wyjątkowo niestosowne? Signy powiedziała sobie, że wcale nie klęczy, że wcale nie jest jej zimno. Siedziała przy biurku w Taos, w Nowym Meksyku. Przybrała taką postawę w kombinezonie, by jej wizerunek stanął ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, patrząc z góry na San-Li. — Nie prowokuj mnie, dziecino! — warknęła. San-Li podniosła rękę, wnętrzem dłoni do przodu, i przemówiła, wyrzucając słowa jedno za drugim. — Nasze plany wykorzystania antarktycznego lodu mają duże prawdopodobieństwo powodzenia. Problemy związane z transportem będą ogromne, ale wyłącznie natury technicznej. Pozostanie mi uci- szenie krzyków, jakie podniosą zwolennicy ochrony środowiska, kierowani wrodzonym konserwatyzmem. Mogłabyś służyć mi ogromrją pomocą. — Proponujesz mi pracę. — Tak. — A inni? — Nie. Tylko ty, Signy Thomas. Ty wiążesz grupę indywidualistów obdarzonych licznymi słabościami. Bez twoich umiejętności dawno temu rzuciliby się w wir chaotycznych pościgów. Mogłabyś korelować i rozbrajać miriady sprzecznych interesów, jakie narosną z pojawieniem się nowego źródła wody. Inni tego nie potrafią. — Myślisz, że moja lojalność jest na sprzedaż. — Masz elastyczne podejście do kwestii granic. Obecnie jesteś lojalna również wobec tego chłopca, Jimmy'ego, i wobec mężczyzny o nazwisku Alan Campbell. Czy zawarcie ich w osobistej mozaice lojalności nie było łatwe? Nie było łatwe. Było konieczne. Dziecko, zbudowałaś moją symu- lację, która powiedziała mi wiele o sobie. — Pracuj ze mną — poprosiła San-Li. Paul wypowiedział te same słowa, przed tylu laty, takim samym błagalnym tonem, z tą samą pobrzmiewającą gdzieś w podtekście pew- nością siebie. — Złe słowa, San-Li. — Czuła palące łzy na policzkach. — Pracuj ze mną. Mogła. Propozycja była kusząca. Zostawić te niedoskonałe dusze, to grzęzawisko sprzecznych pragnień i potrzeb. Porzucić Paula, niech pogrąży się w swoim introspektywnym, radosnym szaleństwie. Opuścić Pilar, niech zatraci się w swoim niespokojnym pościgu zajutrem. Odejść — nawet by nie zauważyli jej odejścia. Oczyma wyobraźni widziała liczne scenariusze przyszłości; space- rowała po ponurym pokoju o barwie sepii, sama z roztrzęsionym, zgrzybiałym Paulem i jego bredzeniem. Janina, winnym układzie praw- dopodobieństw, odeszła, by znaleźć sobie kolejną nieprzystępną osobi- stość, która ją odtrąci. W jeszcze innej wersji z nią i z Paulem zostawał Jimmy, Jimmy odizolowany w statycznych, zamrożonych w czasie pejzażach starej sztuki i nowej muzyki. — Nie — powiedziała. — Zbudowałam fundamenty swoich możli- wych przyszłości własnymi rękami. Niezależnie, jaka okaże się przyszłość, będzie moja. Po pewnym czasie to, co proponuje mi San-Li, stałoby się tym samym, co mam teraz. Tylko inaczej. Jej palce wiedziały, jak skasować pokój, dziewczynę, wrażenie obecności. Zawahała się. — San-Li? Strzeż się nas. Jeśli znajdziemy sposób na oskarżenie cię o morderstwo, zrobimy to. Nie życzymy ci dobrze. Signy wróciła do czasu rzeczywistego, z pewnym wysiłkiem. Obró- ciła się z fotelem i zacisnęła ręce na najbliższym ramieniu, na pulchnej miękkiej skórze — na ramieniu Jimmy'ego. — Cholera! — Jimmy podskoczył, niespodziewanie wyrwany z wirtualnej. — San-Li jest... — Signy dźgnęła klawisz kontroli na konsoli, dając systemowi wzrost fałszywej energii, wybuch szumów. Wątpiła, czy zdoła okpić San-Li. \ — ...tutaj ze mną. — Czemu nie powiedziałaś? Wypuśćmy małą sondę, dobrze? — Jimmy zaczął podśpiewywać, jego palce śmigały po klawiaturze. Signy z powrotem włączyła się w sieć. -twarz San-Li powróciła, może trochę zaskoczona, może świadoma, że ktoś naruszył jej prywatność. — Nadal jest w McMurdo — wyszeptał Jimmy. Signy zatrzepotała palcami, usuwając ciepły pokój, ciemne oczy dziewczyny, jej bladą, bezbronną szyję. — Jako Wiecznie Zielona była taka słodka. Wypytywała o moją muzykę. Przysyłała mi haiku — powiedział Jimmy. — Ona to zrobiła — rzuciła twardo Signy. — San-Li zabiła ich wszystkich. Ale nikt nie ma dowodów. — Znalazłem w sieci pewnego starego pryka. Mówi, że wystarczyło włożyć kondom pełen drano do zbiornika z paliwem, jak robiono w Wietnamie. Ług rozpuszcza gumę i prędzej czy później przeżera przewód paliwowy. Proste. Technika gwarantowała mało spektakularną katastrofę bez wybuchu płomieni. Nad zabójczo zimną wodą wymuszone lądowanie było wszyst- kim, co potrzeba. — Czas? — zapytała Signy. — Sześć, osiem godzin. — A więc tak to się odbyło. Gdyby San-Li zabiła Psyche i jej chłopców, nikt nigdy nie mógłby powiązać jej z zatonięciem „Oburu". Ludzie mogliby snuć domysły, ale na tym koniec. — Pozwól, sprowadzę Paula. — Jimmy usiadł przy konsoli Pilar i wszedł w świat Paula. — Przerwa — szepnął. Paul pokiwał głową. — Słuchałem. Zaczęło się od tego, że San-Li wynajęła Skylo"cho- riego i spółkę do przeprowadzenia ataku na „Oburu". Najemnicy zawa- lili robotę. Tyle wiemy. — Potem San-Li się wycofała — podjęła Signy. — Albo jej tatuś zwietrzył, co jest grane i wstrzymał jej kieszonkowe, więc nie mogła zapłacić, albo też w ogóle nie miała zamiaru zapłacić Psyche za sfusze- rowaną robotę. Ja uważam, że tatuś miał oko na jej konta. San-Li wiedziała o planie handlu górami lodowymi i założę się, że chciała mieć w tym udział. Gdy tatuś odkrył, że jego córeczka prowokuje zatargi między notami rybackimi, posłał ją do czyszczenia ryb. Tak brzmi moja teoria. — Całkiem nieźle — powiedział Jimmy. — Gdy San-Li nie zapłaciła, Psyche i jej bracia zaczęli krążyć wokół floty Tanaki. Udało im się wysłać fałszywy sygnał alarmowy batyskafu i „Kasumi" wyruszył na poszukiwania. Kumple Skylochoriego podpły- nęli bliżej, zobaczyli kogoś na pokładzie i wyciągnęli go za burtę. Potem zawiadomili San-Li, że mają zakładnika. — Paul odchylił się w fotelu i splótł ręce za głową. — Dobry Boże. Nie siedzę w prawie karnym. To takie... dziecinne. — San-Li ma siedemnaście lat — powiedziała Signy. — Dowie- działa się, ponieważ nas podsłuchiwała, że zakładnikiem jest Jared. Wiedziała, że go szukamy. Cholera, cały świat o tym wiedział. — Nie całkiem — wtrącił Paul. — Ale mów dalej. — San-Li pokłóciła się z ojcem albo może stary dowiedział się o wszystkim i miał zamiar przytrzymać ją w ładowni, dopóki córeczka nie dorośnie. San-Li musiała zamknąć sprawę, więc skontaktowała się z Psyche. Nie mogła wiedzieć, czy Psyche nie posiada jakiejś dokumen- tacji z zatopienia „Oburu" — film? Audio? Psyche powiedziała, że ma wszystko zarejestrowane, nawet jeśli nie miała. San-Li chciała mieć te nagrania. Dlatego wynajęła Cordovę w McMurdo. Cordova miał przy- wieźć Psyche, a San-Li miała czekać z obiecaną zapłatą. Nie wiem, co zamierzała zrobić z Jaredem. — Myślała, że on jest z braćmi. Miał wsiąść do helikoptera Cordovy razem ze wszystkimi innymi — Jimmy przejął pałeczkę. — Mieli utworzyć jeden śliczny ładunek, łatwy do pozbycia się, Psyche, ci dwaj mężczyźni i Jared. San-Li wyliczyła, że przelot z „Siranui" na „Sirenę" zabierze Cordowie dwie godziny, plus dwie kolejne z powrotem na „Siranui". Istniało ryzyko, że helikopter nawali na pokładzie „Siranui", ale musiała zaryzykować. — No cóż — mruknął Paul. — No cóż. — Nie mamy żadnych dowodów — powiedziała Signy. — Och, wcale ich nie potrzeba. — Paul odwrócił się do konsoli. Signy skoczyła do swojej klawiatury. — Co chcesz zrobić? — Zainscenizować sabotaż. —elegancki, nieskazitelnie ubrany Paul siedział w bibliotece w New Hampshire. Blisko jego ramienia pojawił się wyszczerzony rekin. Stworze- nie płynęło w powietrzu, okrążając fotel z leniwym zainteresowaniem. — Nie możemy wezwać braci Skylochoriego do stawienia się w są- dzie pod groźbą kary? — zapytała Signy. Jimmy wszedł w wirtualną i usadowił swój wizerunek na fotelu z epoki królowej Anny. — Signy, domyślam się, co oni wiedzą. Wiedzą, że ktoś wynajął ich brata do przeprowadzenia sabotażu na jakimś statku, jednak nie mają pojęcia, kto to był; idę o zakład. Porwali pewnego faceta, ale dobry prawnik każe im twierdzić, że wyłowili człowieka, który wypadł za burtę, i po prostu próbowali wezwać pomoc. — Zatem nic nam po nich. — Kompletnie nic. Edges mogliby nękać Skylochorich, może wpakować ich do więzie- nia. Ale po co? Niech mają swoją „Sirenę" i pracę, którą im zapewniała. Niech do końca życia boją się pukania do drzwi, niech żyją w ciągłym strachu przed każdym nieznajomym, zastanawiając się, czy tym razem nie jest to człowiek z nakazem sądowym. Niech codziennie zastanawiają się, czy nie jest to ostatni dzień ich wolnos'ci. Jimmy zniknął, i Paul. Pojawił się widok grząskiego, błotnistego lądowiska w McMurdo, widok znany Signy z podchodzenia do lądowania. Paul mógł wykorzystać McMurdo jako tło i posadzić tam helikopter Cordovy. Mógł umieścić San-Li obok maszyny. Ciąć i kleić. Uczynić prawdziwym. W jakim celu? Ponieważ to wymagało pracy, a praca w tej chwili była dla niego lekarstwem, tylko że... jeśli pozostali mieli takie samo podejście, to chyba nadszedł czas na wezwanie chłopców w białych kitlach, aby zgarnęli całe towarzystwo. Signy wyszła do kuchni. Naczynia nie zniknęły ze zlewu. Cholera. Puściła wodę i zaczęła zmywać talerze. Dobre i to, że zjawa Jareda nie stanęła za jej plecami, oferując pomoc. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Z głośników dobiegło stłumione dudnienie. — Wpuśćcie mnie, do cholery! — wrzasnęła Janina. Signy otworzyła drzwi, wpuszczając świeże, wilgotne powietrze, gdy Janina jeszcze brnęła przez zaspy. — Udało ci się. — Signy przytuliła ją, okręciły się w wejściu. Janina przyniosła z sobą ruch, walkę z czasem i odległością, i niecierpliwą, elektryzującą energię. — Do licha, co wy robicie? — Janina cofnęła się i potrząsnęła głową. Śnieg z jej włosów opadł w postaci wilgotnej mgiełki na twarz Signy. Jimmy przyczaił się za plecami Janiny w manewrze, który uniemoż- liwiał nawiązanie kontaktu wzrokowego. Pomógł jej zdjąć skafander. Janina nie zwracała na niego uwagi. Jimmy otrzepał okrycie ze śniegu i powiesił je na kołku. — Zmywałam naczynia. Miałam mokre ręce, dlatego otworzyłam drzwi dopiero po chwili — tłumaczyła się Signy. — Och, maleńka. Cieszę się, że jesteś. — Pracowaliśmy, idiotko. — Pilar wyszła ze studia i zamknęła Janinę w szorstkim uścisku. — Aha, właśnie. Mój Boże, jestem wypompowana. — Janina za- mknęła oczy i wsparła głowę na ramieniu Pilar. — Cześć, inżynierku — powiedział Paul. Janina popatrzyła na niego. — O, cześć. — Wiem. Wyglądam dziadowsko. — Masz rację. Naprawdę tak wyglądasz. — Janina odsunęła się od Pilar, stanęła na palcach i pocałowała Paula w policzek, delikatnie. Janina, Pilar, nieruchome i czujne, mierzyły się wzrokiem niczym zapaśnicy przed walką. — Chodź ze mną na minutkę — poprosiła Pilar. — Chcę wiedzieć, co o tym myślisz. — Złapała ją za rękę i pociągnęła do warsztatu. Jimmy, patrząc w ślad za nimi, wyglądał tak, jakby miał zamiar się rozpłakać. Paul odszedł, wrócił do konsoli i swoich gogli. Signy oparła się o ścianę i skrzyżowała ramiona. — Nie utraciłeś Pilar. Może inaczej: kiedy do tego dojdzie, gwarantuję ci, że to nie będzie takie łatwe. Przez pewien czas muszą pobyć same. — Wcale nie jestem tym zmartwiony — żachnął się Jimmy. — A ja myślę, że jesteś. Odrobinę. Jimmy wyszczerzył zęby i pokręcił głową. — Tak. —Popatrzył na zamknięte drzwi warsztatu. — Zrobię kawę. — Już zaparzyłam. Pewnie jest już dobra. — Och, do licha, zapomniałam o zakupach. — Janina truchcikiem wypadła z pracowni, zerwała skafander z wieszaka. — Jaka była droga? — zapytała Signy. — Jechałam za pługiem śnieżnym. Wynajęłam autko, będziemy musieli je odstawić. Niech ktoś mi pomoże przynieść jedzenie, dobrze? — Janina zatrzasnęła drzwi, wychodząc w wir zimnego wiatru i neutral- ne, miękkie światło późnego, pochmurnego popołudnia. Jimmy wzruszył ramionami i sięgnął po płaszcz. — Pokojowe propozycje brutalnej pracy często bywają skuteczne. Poza tym, ona lubi kwiaty, szampan i porządny masaż karku — powie- działa Signy. — Zapamiętam. —Jimmy wyszedł za Janiną. Signy wygarnęła resztki chile i przełknęła ostatni kęs placka sopapilla maczanego w miodzie. Ulokowali się między sprzętem rozrzuconym wokół sceny holo, tropizm skłaniał ich do znalezienia miejsca blisko żaru buchającego z kominka. Signy pamiętała, że takie pomieszczenia zwano „pokojami dziennymi". Miejscami odpoczynku i socjalizacji. Jimmy pilnował ognia. Był chyba zadowolony z funkcji, zaintrygo- wała go sztuka ustawiania trzech sosnowych szczap na kształt tipi. Skuleni o wczesnym zmierzchu, jedli i wypoczywali. Paul siedział na podłodze, wymiatając chili z miseczki. Nie obyło się bez sprzeczki o to, kto posieka cebulę (Jimmy to zrobił, gdy Janina i Pilar się wykłócały), bez wystudiowanego braku zainteresowania wilczym apetytem Paula. Signy oparła plecy o banco, gdzie Jared miał zwyczaj rozkładać się i patrzeć w ogień. Podciągnęła kolana do piersi i wsparła na nich podbródek. Niech ktoś" zacznie. Niech ktoś zacznie, błagała bezgłos'nie. Bo ja nie mogę. Brakowało im słów. To ona ich tu sprowadziła. Przyjechali tu, osobiście, ponieważ nalegała, ponieważ samodzielnie nie potrafiła poradzić sobie z Paulem. A teraz wydawało się, że są bardziej odizolowani, bardziej oddaleni od siebie niż kiedykolwiek w intymności sieci. Tam ciosy, jakie sobie wzajem wymierzali, były zamortyzowane, bolesne słowa, jakie wypo- wiadali, mogły zostać wykasowane albo cofnięte. Wszyscy byli tacy cisi. Brakowało Jareda. Jared, gdyby tu był, zmusiłby ich do mówienia. Zmobilizował do pracy, podpowiedział, gdzie i jak znaleźć to, czego potrzebował Paul. Zaczęliby rozprawiać się z bólem, z rozpaczą, z czymś tam jeszcze. W obecności Jareda rozmowa nigdy nie była kulawa czy sztywna, po prostu toczyła się płynnie. — Ja... — zaczęła Janina; słowo wyciszyło się, gdy Pilar powiedziała: — Niemożliwi. Byliśmy tacy niemożliwi. Pilar zostawiła ich, odgrodziła się od nich murem, zamknęła w war- sztacie. Paul odstawił miseczkę. Przestali dla niego istnieć, gdy wrócił do konsoli Jareda. Po ich ucieczce w pokoju zostały zimne, puste przestrzenie. — Nie chciałem przeszkadzać — rozbrzmiał głos Alana. Światła z ekranu Signy rzucały czerwone i niebieskie smugi na pustą scenę holo. — Ale jeśli kogoś interesuje, co robiłem w tej lodowni, w której mnie zostawiliście, powiem wam z przyjemnością. Signy zerwała się, skoczyła do swojego krzesła, nałożyła gogle. — Jesteśmy. -Alan w garniturze był Alanem odmienionym, Alanem na wysoki połysk. Był, oceniła Signy, piękny. Za jego plecami widniał pusty pokój Tanaki, zawalony pustymi naczyniami i zmiętymi serwetkami. — Rozprawili się z kupą żarcia zeszłej nocy. — Alan wskazał na nie uprzątnięte stoły. — Musieliśmy posłać po więcej wody, a ja dorzu- ciłem zamówienie na parę skrzynek szampana. Jeśli chcieliście, aby byli spragnieni, to poszło naprawdę nieźle. — Dobrze się bawili? — zapytała Janina. Przytuliła się do Signy: ciepła obecność, głos płynący z bliska. W oddali Pilar powiedziała: — Możesz podłączyć swój sprzęt w warsztacie. Chodź, Jimmy. W studiu nie ma miejsca— zakończyła z naciskiem. — Zostali do późna — powiedział Alan. — Głosowanie nad zaka- zem połowów przesunięto. Na dziś rano. Nie wiem, czy to nie popsuje wam szyków. Mam nadzieję, że nie. — Nie ma znaczenia — powiedział Paul, Paul w fotelu Jareda. — Wyedytuję newsy sieciowe w okienku i będziemy oglądać przebieg głosowania na bieżąco. Chcemy, żebyś trzymał się w pobliżu naszego przyjaciela Abeyty, dumnego dżentelmena z Chile. Jeśli ktoś będzie miał zamiar sprzeciwić się klauzuli dotyczącej bogactw naturalnych, to przyjdzie do niego. W trakcie głosowania. — Jesteś pewien? —- zapytał Alan. — Ja to wiem. Kazi rozmawiał z nim zeszłej nocy. Abeyta opowiada się za lodem. Musi, po propozycji wysuniętej przez Kaziego. — Kto słuchał? — zainteresowała się Janina. — Jimmy. Paul spędzał czas na opracowywaniu scenariusza ukarania San-Li; zajmował się tym przez większą część dnia. Ale zadbał, by Jimmy był w kontakcie z Lizboną. Dobre i to. — Dobrze dla Kaziego — powiedziała Janina. — Myślałam, że nabruździłam mu z Abeytą na amen. — Starałaś się, jak mogłaś — przyznała Pilar, półgłosem. W tle grzechotały kamienie w polerce. — Zejdź na głosowanie, Alan — poprosił Paul. — Zawołaj, gdy tam będziesz. Alan zniknął. Delegaci dokonali wyboru tak spokojnie, tak po prostu. Edges obserwowali przebieg na ekranie. Trzeźwo myślący, przyzwoici dżentelmeni głosowali za pozostawieniem ostatniego naturalnego łowis- ka w spokoju, na pewien czas. Japonia wysunęła zarzut — Świat potrzebuje białka. Kraje bez dostępu do morza podniosły krzyk — Nie możemy czekać. Głodujemy. Państwa, którym nie groził głód, jeszcze nie, słały wyrazy zmęczo- nego współczucia i głosowały za zakazem. Zostawić Ocean Południowy w spokoju; niech żyje i wraca do zdrowia, o ile to możliwe, oznajmiła Europa, poparta przez Rosję. Być może pusty Atlantyk pomógł Rosjanom podjąć taką decyzję. Nie jeść ryb, oświadczyły obie Ameryki i Chiny. Zostawić głębiny lewiatanowi i woli Allaha, orzekł rozgoryczony Bliski Wschód, oddający głosy, z ponurym niesmakiem, w niełatwej ugodzie z Wielką Brytanią, Austra- lią i Izraelem. Delegaci japońscy przyjęli werdykt ze stoickim spokojem. — A więc stało się — oznajmiła Janina. — Poszło jak z płatka. — Słowa Alana, przekazywane z Palacio, nakładały się na gwar, jaki zapanował po podliczeniu głosów. Tłum mieszał się, podporządkowany prawom ruchu Browna, gdy delegaci planowali następne posunięcia w Lizbonie. Alan dał mu się ponieść, trzymając Abeytę w zasięgu wzroku. Paul wysłał do holu swojego wirtualnego kraba. Krab pomykał dwa kroki przez stopami Alana. — Jeszcze nie świętujcie — przestrzegł Paul. — Pozostała drobna kwestia lodu. — Anna będzie świętować — powiedział Alan. Zdawało się, że Alan posiada dar stapiania się z tłumem. Przewyższał o głowę otaczających go ludzi, ale wcale nie wyróżniał się w grupie, która skupiła się wokół długiego stołu i przygotowywała do rozwlekłej debaty nad ratyfikowaniem Traktatu na kolejnych trzydzieści lat. — Miał ktoś od niej wieści? — zapytała Signy. — Ja nie — odparł Alan. Popatrzył na przewodniczącego. Francuz chrząknął, podniósł plik papierów i zaczął czytać. —powoli, stopniowo zastępując widzianych oczami Alana delega- tów, utworzyła się pustka lodu i zorzy, złowieszcza, potężna i milcząca. Jareda bolały ręce. Stał na zbitym śniegu, pod burzowym niebem. W morzu pływał skruszony lód. On/ona byli zmarznięci, zmęczeni — pełni nadziei. Wyzwolona z własnej jaźni, zaabsorbowana, Signy była tam z Jare- dem, ze świadomością jego/jej siły, pożądanej, krzepiącej, podnoszącej na duchu. — Paul to kreuje? — zapytała Janina. — Paul? Z czym ty się pieprzysz? Signy pokręciła głową, niezdolna odezwać się słowem. Nie wiedzia- ła. Naprawdę nie wiedziała. — Paul, ona jest tutaj — ostrzegł Jimmy. Jego spokojna, miękka obecność wygładziła część kanciastego napięcia Paula, stępiła ostry skraj strachu Signy. — Tak przypuszczałem — powiedział Paul.—Przyłączy siędonas, gdy będzie gotowa. — Kto? — zapytała Janina. — San-Li — odparła Signy. — Nie ma mowy — wyszeptała Janina. Kamyczek zagrzechotał na plaży. Jared/oni, zaalarmowani odgło- sem, zobaczyli chudość dziewczyny, uświadomili sobie siłę dręczącego ją bez przerwy głodu. San-Li była ubrana w niebieski kombinezon, znany z ładowni na „Siranui", i wełnianą czapkę. Kombinezon wisiał na niej jak na kiju. San-Li szła w stronę Jareda/obserwatorów drobnymi- kroczkami, jakby jeszcze nie zdawała sobie sprawy z ich obecności. — Chodź do nas — zaprosił ją Paul. Dziewczyna zamrugała w świetle. Pokręciła głową z boku na bok. — Jesteś we właściwym miejscu. Signy jest tutaj. — Paul! — krzyk odbił się echem w studiu w Taos. Signy szarpnęła Paula za ramię. (Lód przekrzywił się.) Paul odsunął się poza zasięg jej rąk. Skądś dobiegł śmiech Pilar. Jared przesunął się w bok, robiąc miejsce dla drugiej postaci. Paul, w najbardziej nieskazitelnym z ciemnoszarych garniturów, pojawił się na lodzie. Skłonił się przed San-Li i zaproponował jej ramię. — Nie możesz mnie tu zatrzymać — powiedziała. — Nigdy nie polegaliśmy na rozwiązaniach siłowych. Przybyłaś do nas, pogrążonych w smutku, a my chcemy, żebyś została z nami przez jakiś czas. Aby okazać szacunek Jaredowi — powiedział Paul. — To niestosowne. — Och, wręcz przeciwnie. Nie bój się. Uszanujemy twoją potrzebę prywatności. Dla wielu z tutejszych gości jesteś po prostu nieobecna. Paul posadził San-Li obok siebie na wiktoriańskiej kozetce, która pojawiła się na zalanym słońcem lodzie. — To też nie. — On/oni (Jareda teraz nie było) ppgładzili grzbiet ręki San-Li, poranione kostki, oparzone miejsce na palcu. Goście? Signy wyczuwała ich uwagę, ich niewyraźne, przeplatające się zaintersowanie, narastające w tle. Wyczekujące. — Kim oni są? — Widzowie? Jest tu Biała Linia i mnóstwo ludzi, którzy znali Jareda — odparła Pilar. — Paul wszedł na otwartą linię; San-Li jest zabezpieczona, ale wszystko inne jest w sieci. Ręka San-Li, na tle czerni, bawiła się srebrnym nożem w kształcie smoka. Ręka San-Li podniosła miękki serdelek zrobiony z prezerwaty- wy napełnionej białym proszkiem i wsunęła go do kieszeni skafandra. Cięcie: Helikopter Cordovy czeka na lądowisku w McMurdo. Ku niemu skrada się chuda figurka w czerni. Cięcie: Drobne spękane ręce zdejmują nakrętkę i wsuwają prezer- watywę do zbiornika z paliwem. — To nie tak! — zawołała San-Li. — Wcale tak nie było — podczas gdy śmigłowiec odlatywał nad morze. Oparzona ręka San-Li, teraz ogromna, sięgnęła ku niemu i zerwała go jak stokrotkę. — Może nie — mruknął Paul. Uchwycona przez wirujące łopaty, ręka San-Li rozpadła się na krwawe strzępy, które cuchnęły solą i gnijącymi wodorostami. San-Li zaskamlała. — Ale my... — Pilar zawiesiła głos; wydawało się, że bada coś z ogromnym zainteresowaniem — możemy przekonać wszystkich, że tak było. Właśnie tak. Darty metal zapiszczał przeszywająco, jak kobieta. Krople krwi San-Li uformowały się w szpon z czerwonego korala, wyrzeźbiony i wypolerowany. — Signy, kto to robi? — zapytała Janina. — Janino, maleńka — powiedziała Pilar — my wszyscy. To re- quiem, oto, co to jest. Sztuka performance'u. Czas. — Młotek opadł i coś pękło z trzaskiem. — Rzeczywisty. — Pilar, musisz? — szepnęła Signy. — Ona zabiła mojego brata — przemówił Mark, jego zagniewany głos brzmiał podobnie jak głos złoszczącego się Jareda. — Niech wie, co czujemy. — Jest z tobą Susanna? — zapytała Signy. — Tak, jestem. — Susanna była miękkim głosem, miękką obecno- ścią, jednym z wielu bezcielesnych obserwatorów, krążących wokół samotnej lodowej płyty, na której stała San-Li. Strach San-Li, jej gniew, przebiegał jak prąd przez dzieloną zbioro- wą świadomość. San-Li walczyła z przerażeniem i przerażenie stało się celem. Jak zawsze w jej życiu. Signy wreszcie ją zrozumiała. San-Li, olśniewająca i doskonała jak klejnot, składała się z fasetek wyczerpują- cej dyscypliny fizycznej i umysłowej, z wyrachowanej pogardy Yoshiro liii Tanaki do kobiety, którą postanowił stworzyć na swoją dziedziczkę, z własnej nienawiści — i miłości — do ojca, z tęsknoty do nie skrępo- wanych niczym lat władzy. Nadzieja na zwycięstwo obdarzyła córkę Tanaki niewzruszonym pragnieniem przeżycia. — Signy, czego oni chcą? Ile mam zapłacić? — zapytała San-Li. Debety, kredyty. Signy mogła wyobrazić sobie kolumny cyfr doda- jące się w umyśle San-Li: tyle, żeby zdusić paskudne pogłoski, tyle, żeby zastąpić stracony statek. — Nie wykupisz się pieniędzmi. Za pieniądze, wydawane bez ogra- niczeń, mogłabyś kupić symulacje lepsze od naszych, symulacje, które ukazałyby, że jesteś niewinna, ale my o to nie dbamy. Signy pogodziła się z losem, poddała swoistej rezygnacji. Wydawało się, że Pilar, Paul i Jimmy zużytkowali energię na stworzenie rytuału przejścia, jakkolwiek mógł być on dziwny. Może odpowiadał ich potrze- bom, potrzebom Signy. Co oznaczał dla San-Li, to zupełnie inne pytanie. — Forsa nie wystarczy, San-Li. Myślę, że chcemy jedynie, byś została z nami, przez pewien czas. — Nie chcę... — Przykrość będzie dotkliwa, zapewniam. Dzielenie jej z nami jest jednakże kwestią honoru. — Signy czekała, czując, jak San-Li wstrzymuje oddech, jak narasta w niej gniew i bezsilne oczekiwanie. Honor, akurat, pomyślała Signy. To będzie taka tania kara. Pomyśl o tym, dzieciaku. San-Li wtopiła się w ich świadomość, zdecydowana pozostać z nimi. Jared usiadł na kozetce obok San-Li. Ujął jej dłoń i poklepał. Nagle zobaczyli schylone głowy, rząd notepadów w Lizbonie. Usły- szeli szybko wymawiane francuskie słowa, poskrzypywanie krzeseł i głos Alana. — Jasna cholera. Myślę, że chcą załatwić kwestię bogactw na- turalnych dziś po południu. — Miejmy nadzieję, że przejdzie gładko — powiedział Paul. — Może być wystudiowany brak uwagi. Jeśli Kazi i Abeyta odrobili pracę domową. Ci ludzie wyglądają na takich niezainte- resowanych, że człowiek aż się spina. — Trzymaj się, Alan — powiedziała Janina. — Postaram się. Naprawdę. — Alan zniknął. —świat, zielony świat, zafalował. Z Jaredem, nieważkim i odprężonym, Signy patrzyła przez opalizującą wodę na lodowy strop wyrzeźbiony w ka- tedralne łuki. Ona/oni zdumiewali się niewymuszonym wdziękiem płyną- cego ptaka, obserwowali taniec jakiejś kobiety i wielkiej, ciekawskiej foki. Wznosząc się z Jaredem ku powierzchni, ku powietrzu i s'wiatłu, Signy nasłuchiwała. O n i nasłuchiwali; Signy wyczuwała, jak obserwa- torzy zbliżają się do niej w nonprzestrzeni. Młoty tłukące kamienie. Szum, niski niczym łoskot towarowego pociągu — oddech wieloryba. Pieśń wieloryba. Obój s'piewał kontrapunktem w takt jego melodii. Czas wirował, i przestrzeń, i obrazy, które Jared, oszołomiony, zdawał się zgłębiać wraz z nimi. Jared patrzył z nimi, gdy Pilar odtań- czyła żal w zimnej mgle Seattle. — Jimmy, ty to przyniosłeś?— zapytała Pilar. — Tak. —Paul szedł za Jaredem szlakiem w południowym Kolorado, w górę, w promieniach słońca. Za grzbietem leżały Spanish Peaks. Jared zatrzy- mał się, słysząc ciężki oddech Paula. Paul spojrzał na niego ze złością. — Odpoczywasz, bo ja jestem zmęczony? — Tak. — Nie rób tego. — W porządku. Szli dalej, póki Paul nie usiadł — nie osunął się ciężko na środek szlaku i nie wybuchnął śmiechem. —idąc, z lekkością, swobodnie, Jared/oni czuli pod butami nierów- ności ceglanej nawierzchni. Jared pogwizdywał niemelodyjnie, masze- rując Beacon Street, z samodziałową marynarką na ramieniu. Młode wiosenne liście tańczyły na wietrze. Oczy Jareda zatrzymały się, szacu- jąco, na słodkim, lecz obojętnym buziaku mijanej dziewczyny, i porzu- ciły go dla innej, wyższej, która do niego mrugnęła. Zaskoczony, przez chwilę, zadowolony, tak, on/oni obejrzeli się za nią. Signy nigdy nie widziała ani tej marynarki, ani tej bostońskiej wiosny. Kolejny obserwator wszedł do nonprzestrzeni, w której spacerował Jared. — Alan — powiedział Paul. — Skąd tu się wziąłeś? — Zaglądam od czasu do czasu. Tak, uświadomiła sobie Signy, czułam cię, czułam subtelną i skom- plikowaną obecność, i zastanawiałam się, kim jesteś. Zostań. O n i obejrzeli się za dziewczyną; reakcje Jareda na jej widok były wypadkową napięć Alana i Jimmy'ego. — On jest (my, Jared i ja, jesteśmy) nie tylko zbiorem wspomnień! — Signy usłyszała własny głos, piskliwy, przerażony. Jared-student, Jared-kochanek, Jared, który próbował powstrzymać ból, pomykające obrazy, koziołkujące przed oczami Signy i jej wspomnień. Oni wiedzą/my wiemy, zapewnił ktoś. Jared/oni musnęli delikatnymi palcami policzek Signy. — Wysłałam cię i umarłeś — powiedziała. — M y go wysłaliśmy, Signy. Czyj to głos? Głos Janiny, Paula, Pilar. — Nie mogliście mnie zatrzymać — powiedział Jared. Altowe głosy narosły w bezsłowny chór. Czerwone światło określało kontury nabrzmiałych, wymodelowanych mięśni, przesuwających się pod gładką jak metal skórą. Nieludzkie ramiona, nie Jareda, zawarły Signy, zawarły ich wszystkich w żelaznym, bezpiecznym uścisku. To nie był Jared, to była synteza świadomości. Jared istniał w niej, ale nie sam. Tak wiele siły tutaj było. — Wybacz sobie — Signy usłyszała szept Jareda. — Lub też, jak ujęła to Pilar, żyj z tym albo umrzyj. Czy mogłaby? Nigdy nie byłam trzymana w ten sposób. Pokiereszowana ręka San- -Li wypisała tęskne słowa drobnymi, stłoczonymi literami, które skrę- cały się i znikały, ulatując z wiatrem. Tenor, niewiarygodnie prawdziwy w wysokości i brzmieniu, zawo- łał eleison. — Alan — zagadnął Paul. — Na co patrzysz? Pokaż nam. Paul, wielościeżkowy sukinkot, przypomniał o czasie rzeczywistym. Alan podniósł wydruk, wymruczał słowa przeprosin, wyszedł do holu i znalazł skaner. Paul, czytając półgłosem zdania z dokumentu przesłanego na jego ekran, wrócił na wyobrażony lód. W oddali wykreował escherowską nieskończoność, blady błękit i diamentową biel, koronkę trójatomowej, krystalicznej wody. Lód. Paul zwinął scenę w rulon grubego papieru. — Potrzymasz to dla nas, San-Li ? Dziękuję, kochanie. Signy/oni szli z Jaredem wzdłuż rzędów prycz, na których głodni, chorzy, zatruci leżeli w wiecznej nudzie, wyczerpani wysiłkiem życia. Jared podniósł głowę, a wówczas korytarz wydłużył się w nieskończo- ność, szeregi łóżek rozmyły się w oddali. Jared opuścił tę wzruszającą rzeczywistość, zostawił jej powta- rzające się bez końca elementy. Jutro zobaczy to samo. Tak miało być zawsze. W rześki poranek w Taos Jared podporządkował własnej woli gra- witację i ruch w mistrzowskim pędzie w dół Al's Run. Wykrzyknął na całe gardło. Bliźniacze fontanny s'niegu tryskały spod jego nart, tworząc olbrzy- mi, mieniący się barwami tęczy kilwater. Głowa odwróciła się, powoli, jej ciężar spoczywał na grubym karku z bitego srebra. Skalpelem z tytanowej stali Pilar wyryła delikatne szprychy koloru w tęczówce oka bestii. Cichy zgrzyt i skrobanie brzmia- ły na tle dudniącego, basowego rytmu, oscylującego tuż przy dolnym progu granicy ludzkiego słuchu, biciu gigantycznego serca. — Boli — powiedział Jimmy. — Sprawia nam ból. — Tworzenie jest bolesne. — Pilar stała z przekrzywioną głową, wpatrzona w... Susannę, roześmianą, wysoką dziewczynę w spodenkach koloru khaki. Był środek lata. Susanna klęczała przy strumieniu, nabierając dłońmi wodę, spłukując pot szlaku z długich czarnych włosów i z szyi. Czy Marka ujął letni śmiech Susanny? A Jareda? Czy miało to znaczenie? — Paul, Janino; Jared ma córkę — powiedziała Signy. — Uczy się chodzić. Drgnienie Paula, ciepłe zadowolenie Janiny, nieco skonsternowane, teoretyczne zainteresowanie Jimmy'ego, akceptacja Pilar; Signy chło- nęła wszystkie wrażenia. Chciała zobaczyć Kelan, wziąć ją na ręce. — Dziecko? Dziecko? •— powtarzała Janina. — No cóż — pomrukiwał Paul. — No cóż. — Kelan jest podobna do ojca — oznajmiła Susanna.—Chwała Bogu. — Kiedy ją zobaczymy? — zapytała Signy. — Niedługo. Niedługo, i często. Pokochacie ją. — Tak — powiedziała Signy. — Jaja pokocham. Jared? Częściowo, tak. Zwielokrotnione, nałożone wejścia dotyków, napięć, kątów widzenia, zawierały rzeczywistość Jareda, jego zachwyt nad fizycznym, skomplikowanym światem. Signy wyczuwała jego roz- bawienie, jego zainteresowanie, baczną uwagę. Ciało, jakie ona/oni nosili, było częścią każdego obserwatora. A ich oczy stworzyły— —spadającą do morza, pojedynczą kroplę wody, morze zadudniło niczym ogromny dzwon. Popatrzyli ku odległej powierzchni. Gdy kro- pelka upadła, okazała się być — zawsze była — szponem, chwytającym coś znajdującego się tuż poza zasięgiem wzroku. Barwą czerwonego korala, zestalającą się w formę w trakcie opadania. Kształty przejrzyste, niestałe, które mogły być zaokrąglonym, ma- sywnym brzuchem, ciężką głową, kończynami zwartymi i masywniej- szymi od zadu smoka, młócącymi wodę i tonącymi w kolażu faktur i zmagania. Światło z bijącego serca pulsowało kolorem nagietków, drżącym refleksem słońca. Wędrując w dół w wielkim wirze, oderwane, odrębne i samotne segmenty stworzone z miłos'ci i utraty tworzyły się i znikały, i znów powstawały. Monstrualna troska okrążała wir, tonące kształty miłości i siły. Widziana od spodu powierzchnia wody płonęła jaskrawym poma- rańczem. Wielka obecność krążyła i poszturchiwała, popychała w górę embrionalne stworzenie formujące się z morza, stworzenie, które czer- pało własną substancję z wirujących wód i ośrodkowało się wokół swego bijącego serca. Kreator na grzbiecie wieloryba wznosił się w stronę powietrza i światła. W kierunku światła, płomieni, cudownego wachlarza barw. Udo zwiotczało, szpon zacisnął się, przywarł i śmignął w powietrze, w fale czystego światła — szmaragdowego, seledynowego, cytrynowego, ko- baltowo-żółtego, ale żółcień przesycona była przejrzystą bielą, bielą metalu rozżarzonego w płomieniu. Topaz, akwamaryna, szafirowy błękit, kamień księżycowy widziany w poświacie księżyca. Śmiejąc się, salamandra połknęła płomień. Stworzenie sprawdziło, ruchami, które kreśliły nieznane rękopisy i bezdźwięczne słowa, nowo narodzoną straszliwą siłę płonących kończyn. Żyjące, pierwotne i rados- ne, istniało. Pilar stała na pustym lodzie obok San-Li. Pilar trzymała w rękach niewielką figurkę, salamandrę z kamieni i metalu. — Jest piękna — powiedziała San-Li. — To symbol. Salamandra może zostać rozdarta na strzępy, ale odrodzi się w płomieniu. My przeżyjemy, San-Li. A ty? Po pewnym czasie jasne litery uformowały się w ciemności: eksploatacja bogactw naturalnych jest zakazana na kontynencie antarktycznym i szelfie kontynentalnym na okres trzydziestu lat od daty ratyfikacji tego traktatu — Doskonale! — zawołał Paul. — Ten fragmencik zostawia furtkę, przez którą prześlizną się kupcy wody Tanaki. Głosowanie odbędzie się dopiero w październiku. Ludzie, czeka nas mnóstwo roboty. Paul sprawiał wrażenie szczęśliwego. Kopia traktatu spłowiała i zniknęła. — Dziękuję, San-Li — powiedział Paul. — Możesz odejść. San-Li została sama. Jej napięte, rozedrgane mięśnie wysyłały im sygnały pogardy. — Dzięki, Wiecznie Zielona — powiedział Jimmy. San-Li i lód zniknęły. Jared wszedł na płaskowyż. Popatrzył na śnieżną czapę Taos Mountain, splamioną czerwienią zachodzącego słońca. Powietrze pachniało niedawnym deszczem i wilgotną szałwią. Jared pstryknął palcami i obserwatorzy, posłusznie, zniknęli. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Newsy z sieci podały pełną relację z pogrzebu Yoshiro Tanaki. Signy, w Taos, obserwowała na ściennym ekranie czarne parasole tłoczące się na zalanej deszczem ulicy w Kobe. — Paul, nie powinniśmy pozwalać jej odejść. Mieliśmy potwora w zasięgu ręki i puściliśmy go wolno. — San-Li Tanaka jest potworem? — Paul przez większość czasu przebywał w New Hampshire, ale teraz był w Taos. Przyjeżdżał, ilekroć w Taos gościła Kelan. Paul nauczył córkę Jareda czytać. Kelan siady- wała mu na kolanach i słuchała opowiadanych przez niego historii. Paul, powtarzając opowieści, specjalnie robił błędy, żeby Kelan mogła go poprawiać. Nim skończyła cztery lata, mogła już czytać sama. Teraz miała dziesięć i czytała Paulowi streszczenia spraw sądowych. — Tak, San-Li jest potworem — powiedziała Signy. — Dzięki wielu wyjątkowo przebiegłym posunięciom została zastępcą dyrektora w Tanaka Pacific, byłym Tanaka Company i Pacific Biosystems. Po śmierci Yoshiro znalazła się na samym szczycie. Daj tej kobiecie pełnię władzy, a już nigdy nie popełni błędu. To potworne. — Popełniła jeden błąd. — Tak. Na ekranie, kapłani w żółtych szatach szli przed trumną przybraną mokrymi kwiatami. W otoczeniu falangi ochroniarzy, za trumną po- dążała szczupła kobieta. — Dobro i zło można mierzyć różnymi skalami'— powiedział Paul. — San-Li zaczęła ratować ekosystem Oceanu Południowego. To jest prawdopodobnie dobre. Woda Tanaki utrzyma przy życiu część zachod- niego wybrzeża USA przez kilka więcej żałosnych lat. To jest prawdo- podobnie złe. Zważ jej poczynania, Signy, i podaj mi swój osąd. — Nie. To nie mój problem. — Nadal z nią rozmawiasz? — Pilar rozmawia. — Pilar, Jimmy i Janina byli na stacji, przepro- wadzając dogłębne wywiady z załogą wyruszającą na Saturna. Signy miała nadzieję, że Janina nie zapisze się na tę podróż, ale nigdy nic nie wiadomo. — CorobiAlan? — Uczy Kelan, jak rozszczepiać drewno. Albo ona uczy jego, nie mam pojęcia. Starczy tego pogrzebu, Paul. Susanna i Mark przybywają po małą za godzinę. Mam coś do zrobienia. Przypuszczam, że nasza zabawa jest skończona tego lata. Kelan wracała do Kanady, do szkoły i zimy. W czasie zimy zaglądała do studiów w Taos, New Hampshire i Seattle. Niekiedy spacerowała obok Jareda, dzieląc z nim wszystko, co robił przed laty, wypytując bez końca o szczegóły. — Jestem podobna do Jareda, prawda, Signy? — zapytała kiedyś. — Bardzo. Przypominasz też Marka i Susannę. — I Paula. — Tak. Ale bardziej niż kimkolwiek innym jesteś Kelan. — Signy, chcę ci pokazać propozycję kontraktu — powiedział Paul. — Po kolacji — odparła Signy. — Proszę. EPILOG Mały siup Anny towarzyszył wędrującemu na północ lodowemu pociągowi. Anna zwykle płynęła zygzakiem, przecinając granice pasa zimnej wody, jaką zostawiał lód w niewidocznym kilwaterze. Tam najłatwiej można było zaobserwować zmiany, jakim podlegały maleń- kie stworzenia morskie. Anna jeszcze nie była pewna — całe lata dzieliły ją od uzyskania pewności — ale wydawało się, że chłodniejsza woda nie wyrządza im szkody. Pociąg lodu opuścił Barierę Lodową Rossa przed czternastoma miesiącami i tego dnia miał przeciąć równik. Anna pomyślała, że wezwie Kelan na pokład, by dać jej kolczyk. Ten stary, jakże stary zwyczaj zawsze sprawiał przyjemność nowicjuszom. Ale Kelan, która zostawiła studia i w czasie wakacji pracowała z siwowłosą Anną, wyszła na pokład bez wołania. Była piękna, Kelan z ciemnymi lokami i brązowymi oczami, wibrująca energią świeżo rozkwitłego ciała. — Jesteśmy prawie na równiku, prawda? — To nie linia wymalowana na wodzie — powiedziała Anna. Na horyzoncie wyśledziła coś, co miała nadzieję zobaczyć. Roześmiała się. — Co takiego? — Kelan zmrużyła oczy, patrząc w światło słońca rozszczepiające się na wodzie. — Och, widzę! Wynurzył się wieloryb. Zanurkował, spiesząc w kierunku słupa, i znów się ukazał. Trzasnął w wodę ogonem i wydmuchnął potężny pióropusz pary. Zapowiedziawszy w tak spektakularny sposób swoje przybycie, młoda samica humbaka przewaliła się na grzbiet, pozwalając Annie i Kelan na dokładne oględziny gładkiego cielska. Skórę miała zdrową, jeszcze bez śladu blizn, ale to nie musiało o niczym świadczyć. Była bardzo młoda. Kelan ryzykownie wychyliła się nad relingiem. Miała na szyi łańcu- szek z ciężkim wisiorkiem, który kołysał się zgodnie z rytmem fal. Wieloryb zniknął, jakby go nigdy nie było. Kelan wyprostowała plecy. — Wróci? — Humbaki lubią wynurzać się trzy razy — odparła Anna.—Ładny naszyjnik, Kelan. Ręka dziewczyny zamknęła się na wisiorku. Kunsztownie wyrzeź- biona salamandra, wdzięczne stworzonko z czerwonego korala, burszty- nu i agatu, osadzone w bitym srebrze. — Dziękuję. Pilar go zrobiła. — Kelan omiatała wzrokiem pustą wodę w poszukiwaniu wieloryba. — Chciałabym, żeby została z nami. Myślisz, że może? — Myślę, że tak. — Młoda samica odwiedzała Annę od paru lat. Miała porzucać stado i odwiedzać ją do czasu ocielenia. Wtedy zostanie ze swoimi siostrami, a jej siostry były nieśmiałe. — Znasz ją, prawda, Anno? — Znałam jej ojca. — Ile ma lat? — Dwadzieścia. Jak ty. Młoda samica, jak na razie nie wykazująca żadnych oznak choroby, była w ciąży. Anna martwiła się o nią, o jej nie narodzonego cielaka, i chroniła oboje najlepiej, jak mogła. Wieloryb zasalutował z rytualną powagą, wyrzucając w górę nieska- zitelny pióropusz oddechu, jeden, drugi, podczas gdy mały siup żeglo- wał z lodem na północ.