ARKADIJ I BORYS STRUGACCY W KRAINIE PURPUROWYCH OBŁOKÓW Moim Przyjaciołom Część 1 Siódmy poligon Zasadnicza rozmowa Sekretarz spojrzał na Bykowa swym jedynym okiem. - Z Azji Środkowej? - Tak. - Dokumenty... Rozkazującym gestem wyciągnął poprzez stół rękę o dłoni po- dobnej do kleszczy, z niezwykle długim palcem wskazującym; trzech palców brakowało. Byków położył na tej dłoni delegację służbową i zaświadczenie. Sekretarz, nie śpiesząc się, rozłożył papiery i czytał: - Aleksiej Byków, inżynier mechanik z bazy radziecko-chiń- skiej ekspedycji. Ministerstwo Geologii przysyła wyżej wymienio- nego w celu przeprowadzenia rozmów na temat jego dalszej pracy. Podstawa: zapotrzebowanie PKKM z dnia... Po czym zerknął na zaświadczenie i zwracając je właścicielo- f wi, wskazał na obite czarnym skajem drzwi. - Wejdźcie tam - powiedział. - Towarzysz Krajuchin czeka. Byków zapytał: - Czy delegacja zostanie u was? - Tak, delegacja zostanie u mnie. Byków przygładził włosy i obciągnął zamszową wiatrówkę. Wydało mu się, że jednooki sekretarz patrzy na niego jakby z cie- kawością czy może z ironią. Naburmuszony otworzył drzwi i wszedł do gabinetu. Okna dużego i mrocznego pokoju zasłonięte były bambuso- wymi matami. Gołe ściany z masy plastycznej matowo połyskiwały w skąpym świetle. Podłogę przykrywał miękki czerwony dywan. Byków rozglądał się, szukając wzrokiem gospodarza. Obok duże- go, całkiem pustego biurka dostrzegł dwie łysiny. Jedna z nich bez- krwista, o szarawym odcieniu widniała spoza oparcia fotela prze- znaczonego zapewne dla interesantów. Druga jasnoszafranowego koloru kiwała się nad rozłożonymi na drugim końcu biurka kalka- mi technicznymi i niebieskimi fotokopiami rysunków. Po chwili Byków zobaczył trzecią łysinę. Jej właściciel, nie- zwykle tęgi, ubrany w szary kombinezon, rozwalił się na dywanie, wcisnąwszy głowę w kąt między ścianą i szafą pancerną. Od szyi tego osobnika biegł pod biurko sznur... Byków poczuł się nieswojo. Przestępował z nogi na nogę, kil- ka razy przesunął suwak zamka błyskawicznego wiatrówki i obej- rzał się zaniepokojony na drzwi. W tejże chwili szafranowa łysina zniknęła. Rozległo się sapanie i przytłumiony, zachrypnięty głos stwierdził z wyraźnym zadowoleniem : - Trzyma wspaniale! Wspa-nia-le! Nad biurkiem powoli wyrastała wielka, przygarbiona postać w roboczym nylonowym kombinezonie. Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, barczysty i ociężały. Jego szara i pobrużdżona zmarszczkami twarz robiła wrażenie maski. Zaciśnięte, wąskie wargi tworzyły linię prostą. Spod wysokiego wypukłego czoła spojrzały na Bykowa okrągłe oczy bez rzęs. - O co chodzi? - padło chrapliwe pytanie. - Chciałbym się zobaczyć z towarzyszem Krajuchinem - od- powiedział Byków, z pewnym niepokojem zerkając na leżącego na dywanie osobnika. - To właśnie ja. - Mówiący także zerknął na leżącego, po czym natychmiast wlepił okrągłe oczy w Bykowa. Łysina w fotelu ani drgnęła. Po chwili wahania Byków zrobił kilka kroków w stronę swego rozmówcy i przedstawił się. Krajuchin słuchał, pochyliw- szy głowę. - Bardzo mi przyjemnie - odpowiedział sucho. - Czekałem na was już wczoraj. Proszę, siadajcie - wskazał na fotel wielką jak łopata dłonią. - Proszę, tu. Zróbcie sobie miejsce i siadajcie. Byków, nie rozumiejąc, o co chodzi, zbliżył się do biurka i pa- trząc na fotel, z trudem opanowywał nerwowy uśmieszek. Na fote- lu leżał dziwaczny ubiór, podobny do skafandra dla nurków, zro- biony z szarego materiału. Srebrzysty hełm w kształcie kuli z metalowymi zapinkami wystawał nad oparcie. - Połóżcie to na podłodze - powiedział Krajuchin. Byków obejrzał się na grubą kukłę leżącą na podłodze koło pancernej szafy. - To także specjalny ubiór - z niecierpliwością w głosie ode- zwał się Krajuchin. - Siadajcie wreszcie! Byków szybko zdjął skafander z krzesła i siadł, czując się nieco zawstydzony. Krajuchin patrzył na niego bez mrugnięcia powieką. - Tak... - bębnił po biurku bladymi palcami. - Tak... więc po- znaliśmy się, towarzyszu Byków. Możecie zwracać się do mnie po prostu: Mikołaju Zacharowiczu. Mam nadzieję, że mnie polubicie i obdarzycie życzliwością. Będziecie pracować pod moim kierow- nictwem. Oczywiście, jeśli... Przenikliwy dźwięk telefonicznego dzwonka przerwał rozmo- wę. Krajuchin podniósł słuchawkę. - Przepraszam, towarzyszu Byków... Słucham. Tak... to ja. Nie powiedział więcej ani słowa. Byków zauważył, jak w błę- kitnawym blasku rzucanym przez ekran wideofonu na łysych skro- niach Krajuchina nabrzmiały żyły, a twarz poczerwieniała. Najwi- doczniej rozmowa dotyczyła spraw niezwykłej wagi. Aby nie wydać się niedyskretnym, Byków zaczął oglądać leżący na sąsiednim fo- telu skafander. Przez rozchylone wycięcie kołnierza widział wnę- trze hełmu. Byków odniósł wrażenie, że poprzez sztywny materiał widzi wzór na dywanie, chociaż srebrzysta kula, gdy patrzył na nią z zewnątrz, była całkiem nieprzezroczysta. Pochylił się, aby lepiej przyjrzeć się skafandrowi, lecz w tej samej chwili Krajuchin odło- żył słuchawkę i pstryknął wyłącznikiem. - Wezwać Pokatiłowa! - rozkazał ochrypłym szeptem. - Rozkaz! - odezwał się czyjś głos. - Za godzinę! - Tak jest, za godzinę! Znów pstryknął przełącznik. Zapadła cisza. Byków podniósł oczy i zobaczył, że Krajuchin z całej siły pociera czoło dłonią. - Tak - odezwał się spokojnym głosem, widząc, że Byków mu się przygląda. - Ależ to zakuta pała! Jak grochem o ścianę... Wybaczcie, towarzyszu. Na czym to zatrzymaliśmy się... Aha, aha... Bardzo was przepraszam. Musimy porozmawiać poważnie, a cza- su mało. Właściwie całkiem go nie mamy. Zatem do rzeczy... Po pierwsze chciałbym was lepiej poznać. Opowiedzcie coś o sobie. - Ale co? - spytał Byków. - No, chociażby życiorys. - Życiorys? - inżynier zastanawiał się. - Życiorys mam nie- skomplikowany. Urodziłem się w roku 19... w rodzinie marynarza żeglugi śródlądowej. Pochodzę z okolic Gorkiego. Ojciec umarł, kiedy nie miałem jeszcze trzech lat. Do piętnastego roku życia mieszkałem i uczyłem się w szkole-internacie. Potem przez cztery lata pracowałem jako motorzysta na wołżańskich odrzutowych śli- zgaczach-amfibiach. Grałem w hokeja. Jako członek reprezentacji klubu Wołga dwa razy brałem udział w olimpiadach. Zacząłem stu- diować w wyższej szkole technicznej transportu lądowego. To daw- na szkoła wojsk pancerno-motorowych. ("Dlaczego, u licha, tyle gadam?" - przemknęła mu przez głowę nieprzyjemna myśl). Ukoń- czyłem wydział transportu o napędzie atomowo-odrzutowym prze- znaczony dla uczestników ekspedycji naukowych. Potem... no cóż... posłali mnie w góry w okolice Tien-szan. Następnie w piaski pu- styni Gobi... Tam pracowałem, tam też wstąpiłem do partii. Co by tu jeszcze? To chyba wszystko. - Życiorys naprawdę nieskomplikowany - przytaknął Kraju- chin. - Skończyliście trzydzieści trzy lata? Tak? - Za miesiąc skończę trzydzieści cztery. - Oczywiście kawaler? Pytanie to wydawało się Bykowowi bardzo nietaktowne. Inży- nier nie lubił żadnych aluzji do swego wyglądu. Tym bardziej iż znał jedną kobietę, która nie zwracała uwagi na to, że jego twarz jest spalona słońcem, że ma nos jak kartofel i rude, sztywne włosy. - Chciałem powiedzieć - mówił dalej Krajuchin - że jeszcze przed pół rokiem byliście kawalerem. - Tak - lakonicznie odpowiedział Byków - teraz też jestem samotny. Na razie... Zorientował się nagle, że Krajuchin wie o nim bardzo dużo, a rzuca pytania nie po to, by się czegoć dowiedzieć, lecz żeby wy- robić sobie osobiste zdanie, czy też z jakiegoś innego powodu. Taka rozmowa nie należała do przyjemnych, więc Byków najeżył się. - Na razie jestem samotny - powtórzył. - A zatem nie macie bliskich krewnych - dodał Krajuchin. - Tak wychodzi, że nie mam. - Wobec tego jesteście, że tak powiem, całkiem samotni i nie- zależni... - Tak. Na razie jestem samotny. - Gdzie pracowaliście ostatnio? - Na Gobi... - Od dawna? - Od trzech lat... - Trzy lata! Przez cały czas na pustyni? - Tak. Oczywiście z małymi przerwami. Wyjazdy służbowe, kursy... Lecz w zasadzie cały czas na pustyni... - Nie znudziło się? Byków zastanowił się. - Początkowo było trudno - mówił ostrożnie. - Potem przy- wykłem. Ale wiadomo, praca nie jest tam łatwa. - Stanęły mu przed oczyma czarne przestrzenie piasków i rozpalone jak płomień nie- bo. - Ale przecież i pustynię można pokochać... - Czyżby? - mruknął Krajuchin - Można pokochać pustynię? A wy ją kochacie? - Przyzwyczaiłem się. - Jaką funkcję pełniliście ostatnio? - Byłem kierownikiem kolumny atomowych transporterów te- renowych, należących do bazy ekspedycji. - Wobec tego musicie świetnie znać się na maszynach. Nie- prawdaż? - Zależy na jakich? - No, chociażby na waszych atomowych terenówkach. Byków uznał pytanie za retoryczne i nie odpowiedział. - Powiedzcie mi, proszę, czy to wy kierowaliście akcją ratun- kową ekspedycji Daugego? - Tak, ja. - Gratuluję, doskonale daliście sobie radę! Bez waszej pomo- cy tamci by zginęli. Byków wzruszył ramionami. - Dla nas był to właściwie dość zwykły marsz i nic więcej. Krajuchin zmrużył oczy - A jednak ludzie z waszego zespołu przeżyli ciężkie chwile... jeśli mnie pamięć nie zawodzi. Byków zaczerwienił się, co przy jego kolorze twarzy sprawia- ło przykre wrażenie. - Przeżyliśmy czarną burzę! - odparł ze złością. -Nie chwalę się, towarzyszu Krajuchin. Maszerować w takt muzyki łatwo jest tylko na defiladach. Na pustyni sprawa jest bardziej skompliko- wana. Rozmowa krępowała go i poczuł się nieswojo. Krajuchin przy- glądał mu się z tajemniczym uśmieszkiem. - Tak... tak... bardziej skomplikowana... Trzy lata w pustyni. Powiedzcie mi, towarzyszu Byków, czy interesuje was coś poza służbą? Byków rzucił mu pytające spojrzenie. - Pod jakim względem? - Co robicie w wolnych chwilach? - Hm... Oczywiście czytam, grywam w szachy. - Zdaje się, że pisaliście jakieś prace? - Pisałem. - Dużo? - Niewiele. Dwa artykuły w czasopiśmie "Transport gąsieni- cowy"... - Na jaki temat? - Remont reaktorów napędowych w polowych warunkach. Z własnej praktyki. - Powiadacie, remont reaktorów napędowych... Bardzo cie- kawe. Aha, czy ze sportu interesuje was coś jeszcze prócz hokeja? - Dżudo... jestem instruktorem. - Świetnie. A czy ciekawiła was kiedy astronomia? Byków odniósł wrażenie, że Krajuchin drwi z niego. - Nie, astronomia nie interesowała mnie nigdy. - Szkoda! - Być może... - Chodzi o to, towarzyszu Byków, że wasza praca będzie, w pewnym stopniu, związana z tą nauką. Inżynier zasępił się. - Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem... - Co powiedziano wam, delegując was tutaj? - Powiedziano, że jestem skierowany w celu przeprowadze- nia rozmów na temat ewentualnego udziału w wyprawie nauko- wej. Chwilowo... - A nie powiedzieli, o jaką chodzi ekspedycję? - O jakąś wyprawę na pustynię w poszukiwaniu rzadko spo- tykanych rud. Krajuchin strzelił palcami i położył dłonie na biurku. - Tak, to całkiem zrozumiałe - mruknął - całkiem oczywiste. Nic tam o tym nie wiedzą. A zatem, towarzyszu Byków - mówił dalej, westchnąwszy głęboko - ma się rozumieć, że astronomia nie ma z tym nic wspólnego. Mówiąc ściśle, prawie nic... A jesz- cze ściślej: wy nie macie z nią nic wspólnego. Nieważne, czy interesowaliście siatą nauką. Wątpię, czyby siąwam przydała. Osta- tecznie przeczytacie coś niecoś, trochę wam opowiedzą... Sprawa polega na tym, że będziecie pracować nie tu... nie na Ziemi. Byków niespokojnie zamrugał oczyma. Znów poczuł się tak nieswojo, jak w pierwszej chwili, gdy przekroczył próg tego ga- binetu. - Obawiam się, że nic nie rozumiem - wykrztusił. - Nie na Ziemi? A może na Księżycu? - Nie, nie na Księżycu. Znacznie dalej. Wszystko zaczęło się wydawać dziwacznym snem. Krajuchin oparł brodę na splecionych palcach i mówił: - Co was tak zadziwiło, Aleksieju Piotrowiczu? Już od trzy- dziestu lat ludzie latają na inne planety. Zwykli ludzie, tacy jak wy. Ludzie o najróżniejszych specjalnościach. Jestem zdania, że mo- glibyście zostać świetnym astronautą. Warto zwrócić uwagę, że wielu astronautów doszlusowało do nas, że tak powiem, z zewnątrz, na przykład z lotnictwa. Rozumiem dobrze, że wam jako inżynie- rowi tak całkowicie związanej z Ziemią specjalności nie przyszło nawet na myśl, że moglibyście wziąć udział w takich pracach. A jed- nak stworzone zostały takie możliwości, że obecnie wysyłamy wyprawę na Wenus, i jest nam potrzebny człowiek doskonale zna- jący warunki pracy w piaszczystych terenach. Nie sądzę, aby tam- te pustynie bardzo różniły się od waszej ukochanej Gobi. Tyle że napotkacie nieco większe trudności... W głowie Bykowa błysnęła nagle myśl: - Uranowa Golkonda! Krajuchin spojrzał na niego przenikliwie. - Tak. Uranowa Golkonda. Widzicie, już wiecie prawie wszystko. - Wenus... - powoli mówił Byków. - Uranowa Golkonda... - Pokręcił głową i uśmiechnął się. - Ja... i niebo! Niewiarygodne! - No, nie taki z was chyba wielki grzesznik. A poza tym nie wysyłamy was do rajskich ogrodów. Jednak może się zdarzyć... - Krajuchin pochylił się i zapytał szeptem: - Boicie się? Byków zastanowił się. - Oczywiście strach mnie oblatuje - przyznał się. Prawdę mówiąc, po prostu mam stracha.. Zresztą... może nie dam rady. Ale jeśli zażąda się ode mnie tylko tego, co potrafię, to dlaczegóż by nie? - popatrzył na Krajuchina i uśmiechnął się. - Nie, nie boję się aż tak bardzo, żeby odmówić. Musicie rozumieć, że to jednak było zaskoczenie. A przy tym, dlaczego wy... uważacie, że wywią- żę się ze swego zadania? - Jestem najzupełniej przekonany. Oczywiście, nie będzie ła- two. Będziecie mieli trudności, będzie wam ciężko, bardzo cięż- ko, natkniecie się, być może, na niebezpieczeństwa, o jakich na razie nie mamy nawet pojęcia... lecz dacie sobie radę. - Lepiej się na tym znacie, towarzyszu Krajuchin. - Tak mi się wydaje. Liczymy na to, Aleksieju Piotrowiczu, że nie pobiegniecie do waszego ministerstwa z prośbą o zwolnie- nie ze względu na stan zdrowia czy warunki rodzinne. - Towarzyszu Krajuchin! - A cóż wy myślicie? - Krajuchin zaczerwienił się. - Nie tacy jak wy, siedząc na tym fotelu, sromotnie tchórzyli. - Przeciągnął dłonią po twarzy. - Mówiąc szczerze, już od dawna mam was na oku i jestem rad, że się nie omyliłem. Byków chrząknął zażenowany i odwrócił wzrok, po czym spytał: - A skąd mnie znacie? - Z akcji ratunkowej ekspedycji Daugego. Należała ona do naszego resortu. Od tej pory mam was na oku. Poprosiłem o opinię o was i wszystko, co potrzeba. Teraz nadszedł czas i zaprosiliśmy was tutaj. - Rozumiem. - Zwykle dajemy czas do namysłu, tydzień, a niekiedy mie- siąc. Tym razem jednak nie możemy czekać. Decydujcie, towarzy- szu Byków. Uprzedzam was: jeśli wahacie się choćby odrobinę, rezygnujcie natychmiast. Pretensji mieć nie będziemy. Byków roześmiał się. - Towarzyszu Krajuchin, nie rezygnuję. Jeśli uważacie, że dam sobie radę, zgadzam się. Oczywiście byłem trochę zaskoczony, ale to nic nie szkodzi. - No to świetnie. Krajuchin spokojnie skłonił głowę i zerknął na zegarek. - A teraz uważajcie. Ekspedycja potrwa stosunkowo krótko, nie dłużej niż półtora miesiąca. Odpowiada wam to? - Odpowiada... - O szczegółach mówić teraz nie będę. Dowiecie się wszyst- kiego później. Czasu mamy jak na lekarstwo. Proszę wziąć pod uwagę, że jutro odlatujemy. - Jutro? Na Wenus? - Nie, na Wenus nie polecimy tak prędko. Na razie popracuje- my na Ziemi. Nie myślcie tylko, że w Moskwie. Będziemy w in- nym miejscu. Ale, ale... gdzie są wasze rzeczy? - Na dole w szatni. Rzeczy mam niewiele - walizę i rapor- tówkę. Nie przypuszczałem... - To nie jest najważniejsze. Gdzie macie zamiar zatrzymać się? Polecam wam Pragę... To blisko, tuż obok. Byków przytaknął. - Wiem. To dobry hotel. - Bardzo dobry. Teraz jesteście wolni, a za... - znów zerknął na zegarek - za dwie godziny z minutami, to znaczy dokładnie o sie- demnastej, proszę was, towarzyszu kosmonauto, wracajcie tu do mnie. Dowiecie się paru rzeczy. Jedliście obiad? Na pewno nie! Restauracja znajduje się na trzynastym piętrze. Posilcie się, od- pocznijcie w klubie czy w bibliotece - wszystko znajduje się w tym samym budynku. A więc punktualnie siedemnasta. A teraz, jazda! Ja natomiast zabiorę się do mycia głowy... no... muszę komuś zmyć głowę. Byków, ciągle jeszcze podniecony, wstał i po chwili wahania rzucił pytanie, które męczyło go w ciągu całej rozmowy. - Towarzyszu Krajuchin, jak brzmi pełna nazwa tej instytu- cji? W skierowaniu podano skrót: "PKKM". Mam wrażenie, że rozszyfrowałem go błędnie. - PKKM to Państwowy Komitet Komunikacji Międzyplane- tarnej przy Radzie Ministrów. Jestem zastępcą prezesa komitetu. - Dziękuję - odpowiedział Byków. - Komitet Komunikacji Międzyplanetarnej - mruknął, kieru- jąc się do drzwi. -Nno, tak... A jamyślałem, że Państwowy Komi- tet Komunikacji Międzynarodowej... Taki sam skrót... W drzwiach Byków zderzył się z jakimś dryblasem pędzącym do gabinetu. Zdążył tylko zauważyć, że wielkie chłopisko miało duże okulary w pięknej czarnej oprawie odcinające się od niezwy- kle bladej twarzy. Człowiek ten nie zwrócił uwagi na gościa i od- sunąwszy go na bok, już od progu wołał: - Mikołaju Zacharowiczu! W odpowiedzi Byków usłyszał groźny, syczący głos Kraju- china: - Gdzie jest szósty reaktor?! - Pozwólcie. Mikołaju... - Pytam, gdzie jest szósty reaktor? 2 - W krainie Byków zamknął drzwi i ruszył do wyjścia. Ciemnolicy sekre- tarz odprowadził go spojrzeniem swego jedynego oka i znów po- chylił się nad biurkiem. Załoga "Hiusa" "Wenus jest, licząc od Słońca, drugą z kolei planetą. Średnia odległość od Słońca wynosi 0,723 jednostki astronomicznej, czyli 108 milionów km. Całkowity czas obiegu wokół Słońca wynosi 224 dni 16 godzin 49 minut i 8 sekund. Średnia prędkość porusza- nia się po orbicie wynosi 35 km/sek... Jest najbliższą planetą w są- siedztwie Ziemi. W momencie gdy znajduje się między Słońcem a Ziemią, odległość jej od naszej planety wynosi około 39 milio- nów km... Gdy jest po przeciwnej stronie Słońca, odległość ta wzra- sta do 258 milionów km. Średnica równa się 12 400 km, spłaszcze- nie jest niedostrzegalne. Przyjmując wielkości ziemskie za 1, Wenus będzie mieć następujące rozmiary: średnica- 0,913, powierzch- nia - 0,95, objętość - 0,92, siła przyciągania na powierzchni - 0,85, gęstość - 0,88 (czyli 4,80 gr/cm3); masa 0,81.... czas obrotu wokół osi wynosi 57 godzin. Wenus otacza bardzo gęsta atmosfera złożo- na z dwutlenku węgla i czadu, w której poruszają się obłoki z kry- stalicznego amoniaku... Badania Wenus przeprowadzane są z tym- czasowych i stałych sputników, z których dwa należą do Akademii Nauk ZSRR. Kilka prób wylądowania na tej planecie (Abrasimow, Nisidzima, Sokołowski, Szi Feń-ju i inni) i prowadzenia badań bez- pośrednio na jej powierzchni skończyło się niepowodzeniem...". Byków spojrzał na kolorową fotografię Wenus - na aksamit- no-czamym tle żółtawy dysk z błękitnymi i pomarańczowymi cie- niami. Zatrzasnął grubą księgę. "Kilka prób wylądowania... i pro- wadzenia badań bezpośrednio... skończyło się niepowodzeniem...". Krótko i wyraźnie. Próbowano. Byków zaczął sobie przypominać wszystko, co czytał kiedyś w książkach i gazetach, co widział na wykładach telewizyjnych i czego dowiedział się ze zwięzłych i su- chych komunikatów TASS-u. Pod koniec trzeciego dziesięciolecia, od chwili gdy człowiek pierwszy raz poleciał na Księżyc, znane mu były wszystkie ciała niebieskie w promieniu półtora miliarda kilometrów. Rozwinęły się nowe nauki - planetologia i planetografia Księżyca, Marsa i Merkurego, wielkich sputników dużych planet i niektórych małych planet-asteroidów. Kosmonauci, a zwłaszcza ci, którzy całe mie- siące, a nawet lata pracowali daleko od Ziemi, przywykli już do lotnych warstw pyłu na równinach Księżyca, do czerwonych pu- styń i jak gdyby wyschniętych zarośli marsjańskiego saksaułu, do lodowych przepaści i rozpalonych do białości płaskowyżów Mer- kurego, do obcego nieba, po którym pędzą liczne księżyce, do Słoń- ca podobnego do jasnej gwiazdy. Setki pojazdów międzyplanetar- nych przecinało we wszystkich kierunkach Układ Słoneczny. Zbliżał się nowy etap podboju przestrzeni kosmicznej przez człowieka - okres podboju wielkich, "trudnych" planet: Jupitera, Saturna, Ura- na, Neptuna i Wenus. Wenus była jednym z pierwszych obiektów, na który zwrócili uwagę wyruszający z Ziemi badacze kosmosu. Planeta znajduje się blisko Ziemi i Słońca, ma wiele wspólnych z Ziemią cech fi- zycznych, a jednocześnie nic nie było wiadomo o jej budowie. Wszystko to przykuwało uwagę kosmonautów. Najpierw wysłano ku niej rakiety automatyczne bez ludzi. Wy- niki obserwacji i doświadczeń były niezachęcające. Chmury, konsy- stencją swą przypominające oceaniczny ił, otaczały planetę i zasła- niały wszystko. Na setkach kilometrów zwykłych i ultraczerwonych filmów widniał stale ten sam obraz: biała, jednostajna, nieprzenik- niona zasłona utworzona zapewne z bardzo grubej warstwy obło- ków. Nie zdała egzaminu także radiooptyka. Fale radiowe albo od- bijały się od górnych warstw atmosfery, albo były całkowicie przez nią wchłaniane. Ekrany radiolokatorów albo jarzyły się równym nic nie znaczącym blaskiem, albo pozostawały czarne. Telemechanicz- ne i cybernetyczne tankietki-laboratoria, które tak świetnie dawały sobie radę podczas badań Księżyca i Marsa, nie przesyłały żadnych meldunków. Wszystkie zaginęły gdzieś na dnie zwartego oceanu szaroróżowej masy obłoków. Wówczas do szturmu ruszyli najodważniejsi. Trzy wyprawy, wyposażone w najnowsze, jak na owe czasy, urządzenia technicz- ne, jedna po drugiej zanurzały się w atmosferze tajemniczej plane- ty. Pierwszy statek spłonął, zanim zdążył nadać choćby jeden ko- munikat. (Obserwatorzy zauważyli w miejscu zetknięcia się statku z powierzchnią atmosfery Wenus nikły błysk). Druga ekspedycja nadała meldunek, że podchodzi do lądowania, a w dwadzieścia minut potem wiadomość, że tuż nad powierzchnią statek ich niesie niezwykle silny prąd atmosferyczny. Była to ostatnia informacja. Trzecia ekspedycja wylądowała szczęśliwie. Jednak nie wiadomo, jakie kaprysy przyrody nie pozwoliły na nawiązanie łączności przez całą dobę. Dowódca wyprawy meldował później, że wokół szaleją burze piaskowe, trąby powietrzne o tak potwornej sile, że zwalają nawet skały, a wreszcie, że otacza ich purpurowa nieprzenikniona mgła. Na tym łączność się urwała i dopiero po tygodniu ktoś ner- wowo rzucił do mikrofonu: "Gorączka, gorączka, gorączka". Były to ostatnie słowa, jakie usłyszano od członków tej wyprawy. Zagłada trzech ekspedycji w tak krótkim czasie to już zbyt wie- le! Zrozumiano, że atakować Wenus można dopiero po dokonaniu nowych, bardzo dokładnych przygotowań. Trzeba było przeprowa- dzić żmudne, wszechstronne i głębokie rozpoznanie. Międzynaro- dowy Kongres Kosmologów opracował plan badania Wenus, które- go realizacja miała trwać piętnaście lat. Ludzkość zmobilizowała w tym celu wszystkie najnowsze środki znajdujące się w arsenale wiedzy i techniki. Zbudowano i wysłano w przestrzeń kilka sputni- ków-obserwatoriów, wyposażonych w setki automatów. Wprowa- dzono do użycia automatyczne sondy-szperacze, zastosowano ultra- czerwonąi elektronową optykę, aparaty jonoskopowe i wiele innych urządzeń. Mózgi elektronowe bezustannie opracowywały otrzymy- wane informacje. Wprzęgnięto do pracy największe w świecie elek- tronowe maszyny do obliczeń. Stratosfera Wenus została zbadana tak dokładnie, że wyniki wprowadzały w podziw nawet uczonych. W końcu z niezbędną dokładnością obliczono okres obrotu Wenus wokół jej osi. Sporządzono mapę z ogólnymi zarysami łańcuchów górskich. Zmierzono występujące na Wenus pola magnetyczne. Pra- ce prowadzono metodycznie i z pełną celowością. Francuski sputnik wykrył na Wenus i określił rejon zwiększonej jonizacji. Po pewnym czasie odkrycie to potwierdzili uczeni radziec- cy, chińscy i japońscy. Stwierdzono, że rejon superintensywnej joni- zacji obejmuje około pól miliona metrów kwadratowych i okresowo koncentruje siana ściśle określonym miejscu. Stwierdzono również, że jonizacja nie ma nic wspólnego z grubą powłoką chmur, a zatem wyłącza się możliwość jej atmosferycznego pochodzenia. Pozostało tylko podsunąć myśl, że rejon jonizacji związany jest z twardą po- wierzchnią Wenus. Jeżeli źródłem jonizacji byłyby materiały pro- mieniotwórcze, to mogły jedynie zdradzać obecność rud radioak- tywnych o niebywałej koncentracji. Nazwa "Uranowa Golkonda" narzucała się sama przez się. W takiej sytuacji sprawy przybrały inny obrót. Jeśli chodzi o cięż- kie elementy radioaktywne, ludzkość ciągle jeszcze odczuwała ich głód. Technologia wydobywania rozsianych po całym globie rud roz- wijała się powoli, natomiast zapotrzebowanie na materiały rozsz- czepialne wielokrotnie przewyższało produkcją zakładów aglome- racyjnych, a sztuczne ich wytwarzanie było zbyt kosztowne. Wyłącznie naukowe zainteresowania, jakie budziła Wenus, zostały uzupełnione zagadnieniami bardziej praktycznymi. Znów wyruszyło kilka ekspedycji. Zginął Sokolowski, wice- prezes Międzynarodowego Kongresu Kosmogatorów*. Jako niewidomy inwalida powrócił do Nagoi nieustraszony Ni- sidzima. Przepadł bez wieści jeden z najlepszych pilotów chińskich Szi Feń-ju. Było rzeczą oczywistą, że stare środki ataku zawodzi- ły. Wenus po prostu drwiła z wysiłków człowieka. Analiza ską- pych wiadomości o katastrofach ekspedycji wykazała, że aby po- myślnie wylądować na Wenus, trzeba wyrzec się dotychczasowych konstrukcji i zasad technicznych, na których opierały się loty mię- dzyplanetarne. Międzynarodowy kongres wezwał do zaniechania lotów aż do chwili, gdy zostaną zbudowane nowe statki między- planetarne, i uchwalił nagrodę za opracowanie takiej rakiety, która by mogła pokonać pancerz wenusjańskiej atmosfery. W Związku Radzieckim pełną parą prowadzono prace nad skonstruowaniem rakiety o napędzie fotonowym. Inne państwa także szukały nowych rozwiązań. Na dwa lata przed rozpoczęciem naszej opowieści w central- nych gazetach pojawiła się wzmianka, że na największym sputni- ku Ziemi Wei-ta-de Ju-i, co znaczy "Wielka przyjaźń", radzieccy i chińscy mistrzowie bezgrawitacyjnego odlewnictwa metali - od- lewnictwa w warunkach, gdy nie istnieje działanie siły ciężkości - rozpoczęli odlewanie kadłuba rakiety o napędzie fotonowym. Moż- liwe, że na tej właśnie rakiecie los pozwoli Bykowowi i jego towa- rzyszom dostać się na wenusjańskie pustynie... o których powie- dział Krajuchin: "Nie sądzę, aby się różniły od waszej ukochanej pustyni Gobi". Zresztą wszystko jedno, czy będzie to rakieta fotonowa, czy też atomowa, czy pustynie na Wenus będą się zasadniczo różniły od ziemskich - wiadomo było jedno: wyprawa miała do wykona- nia nadzwyczaj trudne zadanie. Dla dokonania podboju Wenus i jej * Autor stworzył nowe słowo, którego pierwowzorem jest "nawigator" (przyp tłum.). na poły mitycznych skarbów Uranowej Golkondy potrzebna jest ogromna wiedza, żelazne zdrowie, niezwykła wytrzymałość... Trze- ba być do tego prawdziwym astronautą, jednym z tych bohaterów, jakich ogląda się w kinie i jakich wita się z kwiatami w ręku, albo też... jednym z tych, co giną w bezkresnej przestrzeni międzypla- netarnej. Czy skromny inżynier Byków ma dość wiedzy, czy wy- trzymają jego zdrowie i charakter? Krajuchin zna się na tych sprawach lepiej, jest przecież za- stępcą prezesa PKKM, Państwowego Komitetu Komunikacji Mię- dzyplanetarnej. Jeśli Krajuchin jest przekonany, że Byków da so- bie radę, to Byków nie zawiedzie. Zresztą, ci astronauci to także ludzie! Potrafią oni, potrafi i on. Byków zdał sobie nagle sprawę, że uparcie wpatruje się prosto w oczy ładniutkiej bibliotekarki siedzącej przy stoliku naprzeciw. Dziewczyna najpierw zrobiła groźną minę, lecz po chwili nie wy- trzymała i parsknęła śmiechem. Z kolei nachmurzył się Byków. Trzeba będzie wysłać do Aszchabadu depeszę, że delegacja prze- ciągnie się. Szkoda... nie zobaczy się już przed wyprawą... Ale co by to dało? Czy w ciągu kilku minut zdoła powiedzieć wszystko, czego nie miał odwagi wyznać przez tyle lat? Niechaj los rozstrzy- ga! Gdy wróci... (W myśli zobaczył fotografię w czasopiśmie. Bo- haterowie kosmicznych przestrzeni powrócili z trudnego rejsu - kwiaty, uśmiechy, podniesione w geście powitania dłonie...), gdy wróci, weźmie urlop i pojedzie do Aszchabadu. Podejdzie do zna- jomego domu, naciśnie guzik dzwonka... Byków spojrzał na zegarek. Do piątej brakowało jeszcze paru minut. Wstał, skłonił się bibliotekarce, zwracając jednocześnie tom encyklopedii. Jednooki sekretarz skinął mu głową jak staremu znajomemu. Byków jeszcze raz spojrzał na zegarek (była za minutę piąta), przy- gładził ręką włosy, obciągnął wiatrówkę i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi gabinetu. Odniósł wrażenie, że wszedł do innego pokoju. Zasłony na oknach były rozsunięte; przez szeroko otwarte okna wdzierało się słoneczne światło, oblewając złotem jasne, aksamitne ściany z pla- stiku. Fotel, który stał przy biurku, został odsunięty. Nadal leżał na nim, zwiesiwszy za oparcie srebrzysty hełm, strój przypominający skafander. Pod ścianą znajdował się zwinięty dywan. Pośrodku gabinetu, na wyfroterowanym parkiecie, stał dziwaczny przedmiot, coś w rodzaju żółwia o pięciu grubych nogach. Gładki, sferyczny pancerz wznosił się przynajmniej metr nad podłogą. Wokół "żół- wia" przykucnęło kilku mężczyzn. Gdy Byków wszedł do gabinetu, jeden z nich, barczysty, przy- garbiony, w czarnych ochronnych okularach, zakrywających nie- mal połowę twarzy, podniósł łysą głowę, lśniącą w słonecznym blasku, i odezwał się chrypiącym głosem Krajuchina: - Otóż i on! Towarzysze, przedstawiam wam szóstego człon- ka waszej załogi, inżyniera Aleksieja Piotrowicza Bykowa. Zwróciły się ku niemu wszystkie twarze - rosły, bardzo przy- stojny mężczyzna w lekkim, doskonale uszytym garniturze; czer- wony od upału grubas z ogoloną głową; śniady, czarnowłosy mło- dzian, wycierający żylaste dłonie zatłuszczonymi pakułami, i... Dauge, stary, dobry przyjaciel Dauge, tak samo jak na pustyni Gobi wychudły i niezgrabny, tylko ubrany inaczej, już nie w szerokich spodniach i chustce na głowie, lecz w zwykłym garniturze. Dauge spoglądał na Bykowa, witał go życzliwym kiwaniem głowy i uśmie- chał się na całą szerokość wielkich ust. - Poznajcie się - powiedział Krajuchin. - Włodzimierz Sier- giejewicz Jurkowski, wybitny geolog i doświadczony astronauta. Przystojny geolog w wymuskanym garniturze jakby od niechce- nia uścisnął rękę Bykowa i odwrócił się obojętnie. Byków kątem oka spojrzał na Krajuchina. Wydało się mu, że w jego oczach za- błysły i natychmiast przygasły wesołe ogniki. - ...Bogdan Bogdanowicz Spicyn, pilot, jeden z najlepszych kosmonautów na świecie. Członek pierwszych ekspedycji do stre- fy asteroidów. Ciemny brunet błysnął w uśmiechu wspaniałymi zębami. Dłoń miał gorącą i twardą jak żelazo. - Michał Antonowicz Krutikow - mówił dalej Krajuchin - na- wigator. Duma radzieckiej astronautyki. - Ech, jak wy coś powiecie, Mikołaju Zacharowiczu, to... - mruknął grubas, zmieszany jak panienka, przyjaźnie oglądając By- kowa od stóp do głów. - Towarzysz Byków naprawdę może pomy- śleć... Bardzo mi przyjemnie poznać was, towarzyszu Byków... - A na koniec... tu, zdaje się, przedstawiać nikogo nie potrze- buję. Byków i Dauge uścisnęli się. - Wspaniale, Aleksieju, wspaniale! - szeptał Dauge. - Oczom nie wierzę, że to ty! - A właśnie że ja, Aleksieju! Krajuchin ujął Bykowa delikatnie za łokieć. - Dowódca statku i kierownik ekspedycji. Byków obejrzał się. W drzwiach stał niewysoki, dobrze zbu- dowany mężczyzna o bardzo bladej twarzy i zupełnie siwych wło- sach. Patrząc na jego regularne, wyraziste i delikatne rysy, nie można było mu dać więcej niż trzydzieści parę lat. Widocznie wszedł do gabinetu tuż za Bykowem i obserwował całą ceremonię. - ...Anatol Borysowicz Jermakow. Byków, gdy usłyszał nazwisko, które przed kilkoma miesiąca- mi nie schodziło ze szpalt prasy, stanął na baczność. Są ludzie, których przewagę czuje się od pierwszego wejrzenia. Do takich z pewnością należał Jermakow. Byków wyczuwał w nim niemal olbrzymią siłę woli i wszechstronny umysł, który znamionuj ą żela- zna logika i konsekwencja. Mocne usta Jermakowa rozchyliły się w uprzejmym uśmiechu, lecz ciemne oczy z ciekawością i uwagą badały twarz nowego członka ekspedycji. Minęło kilka trudnych sekund milczenia. Pierwszy odezwał się Jermakow: - Bardzo mi przyjemnie, towarzyszu Byków. Iżynier delikatnie uścisnął jego wąską, ciepłą dłoń i odwrócił się do Daugego. Zauważył, że czoło starego towarzysza było po- kryte kroplami potu. No cóż, w gabinecie było dość gorąco. - A więc, towarzysze - zaczął Krajuchin - zebraliśmy się już wszyscy i możemy zaczynać konferencję, ostatnią w Moskwie. Zbliżył się do biurka i nacisnął jeden z guzików na ebonitowej tablicy rozdzielczej wideofonu. Rozległo się ciche brzęczenie i szary żółw powoli zapadł się pod podłogę, a nad ciemnym otworem zasunął się parkiet. Dauge i Spicyn rozwinęli i ułożyli na podłodze dywan, a grubasek Krutikow podsunął fotel na dawne miejsce przy biurku. - Siadajcie, towarzysze - zaprosił Krajuchin. Wszyscy zajęli miejsca w lekkich fotelikach z czerwonego drze- wa. Zapanowało milczenie. - Z radością mogę was zawiadomić - mówił Krajuchin - że rozkaz został podpisany. Stało się to przed dwjema godzinami, a je- śli chodzi o skład załogi, to został ostatecznie zatwierdzony. Gra- tuluję wam. Wszyscy siedzieli nieruchomo i tylko elegancik Jurkowski pod- niósł głowę i rzucił na Bykowa przelotne spojrzenie. - Co się zaś tyczy zadania... - Krajuchin zamilkł na chwilę i pod- niósł kartką do oczu. - Jeśli chodzi o zadanie, to w tym punkcie komi- tet uznał za konieczne wprowadzić kilka zmian, a raczej uzupełnień. - Zaczyna się... - cicho, lecz z wyraźnym niezadowoleniem szepnął Dauge. Zaterkotał dzwonek telefonu. Krajuchin podniósł i od razu po- łożył słuchawkę. Nacisnął przełącznik i burknął: - Mam teraz konferencję. - Tak jest! -zabrzmiało w głośniku. - Tak więc, towarzysze, w zasadzie wszystko pozostaje tak, jak było w projekcie. Zadaniem waszym będzie wypróbowanie nowych urządzeń technicznych i przeprowadzenie geologicznych badań na Wenus. Ponieważ mamy wśród nas nowicjusza, który nie jest obeznany z naszymi sprawami, a także biorąc pod uwagę, że powtarzanie jest matką mądrości... przeczytam wam tę część roz- kazu. "Paragraf ósmy. Zadaniem ekspedycji jest: po pierwsze, prze- prowadzić wszechstronne próby eksploatacyjno-techniczne nowe- go typu statku międzyplanetarnego - rakiety o napędzie fotonowym »Hius«. Po drugie, wylądować na Wenus w rejonie złóż radioak- tywnych rud Uranowa Golkonda, które przed dwoma laty zostały odkryte przez ekspedycję Tachmasiba-Jermakowa...". Byków głośno westchnął. Dauge ostrzegawczym gestem poło- żył mu dłoń na kolanie. - "...i przeprowadzić tam geologiczne badania. Paragraf dzie- wiąty. Zadaniem grupy geologicznej ekspedycji jest określić grani- ce złóż Uranowej Golkondy, zebrać próbki materiałów radioaktyw- nych oraz obliczyć w przybliżeniu zapasy tych kopalin. Po powrocie przedłożyć komitetowi szacunkową wartość złóż". Wszystko to było w projekcie, ale teraz przeczytam punkt, który został dodany - wtrą- cił Krajuchin. -Słuchajcie! "Paragraf dziesiąty. Zadaniem ekspedy- cji jest znalezienie miejsca lądowania w odległości nie większej niż pięćdziesiąt kilometrów od granicy Uranowej Golkondy. Lądowi- sko musi nadawać się dla wszystkich typów statków międzyplane- tarnych, a ekspedycja wyposaży je w automatyczne radiolatarnie typu Usmanowa-Szwarca, działające na zakresie fal ultrakrótkich i po- bierające energię z miejscowych źródeł". Krajuchin odłożył papiery i spojrzał na zebranych. Przez chwilę panowało milczenie. Ciszę przerwał Jurkowski. Z nonszalancją uniósł jedną brew i zapytał: - A któż będzie to robił? - Dziwne pytanie - uśmiechając się, zauważył Krajuchin. - Wszystko to brzmi bardzo ładnie, znajdziemy lądowisko - jakby pospiesznie zaczął mówić Dauge. - Ostatecznie nawet je wy- budujemy. Ale z tymi radiolatarniami... Sprawa specjalnego przy- gotowania... delikatna i wymaga specjalnego przygotowania. - To już, moi drodzy, nie moja sprawa. Ta troska spada na głową kierownika ekspedycji. - Krajuchin zapalił papierosa. - Prawda, Anatolu Borysowiczu? Byków z zaciekawieniem spojrzał na Jermakowa. Ten mach- nął ręką. - Sądzę - mówił powoli - że wywiążemy się z zadania. Jeśli się nie mylę, mamy jeszcze przed sobą półtora miesiąca. Przez ten czas zdążymy poznać konstrukcję owych latarń i przeprowadzić kilka próbnych montaży. Nie taka to znów "delikatna" sprawa... - Musicie jednak wziąć pod uwagę, że nie dam wam na te prace całych sześciu tygodni ani nawet miesiąca - przerwał mu Krajuchin. - W takim razie muszą wystarczyć trzy tygodnie - Jermakow opuścił wzrok i oglądał własne dłonie. - Ma się rozumieć, jeśli nam to umożliwicie. - Nie rozumiem - wtrącił się Jurkowski, nie czekając na od- powiedź Krajuchina - co to znaczy "pobierające energię z miej- scowych źródeł"? Zdaje się, że tak przeczytaliście? - Znaczy to, drogi Włodzimierzu, że źródło energii dla radio- latami musicie znaleźć tam na miejscu - odpowiedział Krajuchin. - Zresztą, jestem przeświadczony, że dla naszych techników ta spra- wa jest całkiem jasna. Chyba tak? Krutikow szybko przytaknął, a Spicyn, uśmiechając się, zaczął: - Pewnie, że rozumiemy. Jeśli Golkonda zawiera chociażby połowę tych materiałów radioaktywnych, o jakich się mówi, czy też termoelementy... A zresztą, co tu mówić! Rozkaz to rozkaz. - Co innego wydać rozkaz, a całkiem co innego wykonać go - ponuro mruknął Jurkowski. - W każdym razie uważam, że punkt ten trzeba było najpierw omówić z nami, a dopiero potem umiesz- czać w rozkazie. "Dlaczego Krajuchin nie zgasi tego napuszonego bażanta?" - ze złością pomyślał Byków. Cienkie, jakby szrama po chirurgicznym cięciu, wargi Kraju- china rozchyliły się w ironicznym uśmiechu. - Włodzimierzu Siergiejewiczu, czy uważacie, że to przekra- cza możliwości ekspedycji? Nie o to chodzi... - Oczywiście nie o to! - ostro potwierdził Krajuchin. - Oczy- wiście nie o to! Rzecz w tym, że na osiem statków, które w ostatnim dwudziestoleciu wyleciały na Wenus, sześć rozbiło się o skały. Zważ- cie więc, że "Hius" zostaje wysłany na Wenus nie wyłącznie... i nie w celu zaspokojenia waszych, Włodzimierzu, geologicznych namięt- ności. Sprawa polega na tym, że za wami pójdą inni... dziesiątki, setki następców. Wenus... Golkondy nie możemy pozostawić bez znaków nawigacyjnych. Nie możemy i niech to diabli wezmą! Albo ustawimy tam automatyczne radiolatarnie, na których będzie można> całkowicie polegać, albo nadal będziemy wysyłać ludzi prawie na pewną zgubę. Czyżbyście tego nie rozumieli? Krajuchin zaczął kasłać, odrzucił papierosa i chusteczką wy- tarł łysinę. Jurkowski oblał się pąsem i opuścił wzrok. Wszyscy milczeli. Dauge trącił Bykowa łokciem. - W ten oto sposób ściąga się nasz ludek z niebotycznych wy- żyn na ziemię. - Poczekaj, Grigorij - szepnął Byków - daj posłuchać. Jeszcze niezbyt wyraźnie zdawał sobie sprawę z koncepcji ekspe- dycji i środków, jakimi miała rozporządzać. Na razie było oczywi- ste, że przynajmniej jedno lądowanie na Wenus przebiegło pomyśl- nie. Lądowanie ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Uranowa Golkonda nie była mitem. - Przypuszczam, że nie będziemy musieli zmieniać obliczeń związanych z lotem? - spytał Jermakow. - Nie, dane przelotu nie ulegną zmianie. Towarzysz Krutikow powinien przewidzieć start na piętnastego, osiemnastego sierpnia. Nawigator Krutikow uśmiechnął się i przytaknął głową. - Mam jeszcze jedno pytanie - niespodziewanie jeszcze raz zabrał głos Jurkowski. - Proszę bardzo, Włodzimierzu Siergiejewiczu. - Zupełnie nie rozumiem, jakie zadanie ma spełniać towa- rzysz... e... Byków, zwłaszcza w takiej ekspedycji jak nasza. Nie wątpię w jego wielkie walory, zarówno fizyczne, jak i duchowe, ale chciałbym dowiedzieć się czegokolwiek o jego specjalności i za- daniach. Byków wstrzymał oddech. - Wiadomo wam, że ekspedycja będzie pracować w warun- kach pustynnych - powoli wyjaśniał Krajuchin. - A towarzysz Byków jest z pustynią za pan brat. - Hm... Myślałem, że jest specjalistą od lotnisk. Mamy prawo przypuszczać, że Grigorij Dauge zna pustynią nie gorzej. - Dauge zna pustynią znacznie gorzej - gniewnie zawołał Gri- gorij. - Znaczniej gorzej! Wymieniony przez Jurkowskiego nawet w prozaicznych piaskach Gobi przepadłby z kretesem, gdyby nie Byków... Ty, Włodku, nie znasz Bykowa, ale także nie znasz pu- styń. Nie wszystkie są podobne do tej w Wielkim Syrcie. Krajuchin spokojnie poczekał, aż Dauge wypowie się, i dopie- ro wtedy dokończył przerwane objaśnienie. - A poza tym Aleksiej Piotrowicz jest świetnym inżynierem chemikiem i kierowcą. Jurkowski wzruszył ramionami. - Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic przeciwko inżyniero- wi Bykowowi. Lecz chyba powinienem wiedzieć, jaka jest spe- cjalność moich towarzyszy wyprawy! Teraz już wiem: towarzysz Byków jest specjalistą od pustyń. Byków zacisnął zęby i milczał. Jednakże Krajuchin gniewnie wbił wzrok w Jurkowskiego i zagrzmiał: - Włodzimierzu Siergiejewiczu, jeśli popełnią błąd, popraw- cie mnie. Zdaje sią, że to wam podczas pobytu na Marsie przed piąciu laty pękła gąsienica u tankietki. Prawda? A wy i Chlebni- kow wlekliście sią pięćdziesiąt kilometrów na piechotą, bo nie umieliście jej naprawić... Jurkowski zerwał sią i chciał coś tłumaczyć, lecz Krajuchin mówił dalej: - Zresztą, nie o to nawet chodzi. Inżynier Byków został włą- czony w skład ekspedycji nie tylko jako specjalista, lecz także dla- tego, że ma owe fizyczne i duchowe walory, o których nie wątpi- cie, co zresztą sami przed chwilą słyszeliśmy z waszych ust. To człowiek, na którym wy będziecie mogli polegać w krytycznych chwilach. A obiecuję, że chwil takich wam nie zabraknie! - Poddawaj się! - Krutikow trzepnął Jurkowskiego po ramie- niu. - Tym bardziej, że to on właśnie uratował twojego ukochane- go Daugego... - Przestań! - burknął Jurkowski. Byków zrobił głęboki wdech i zaczesał dłonią sterczące na czubku głowy włosy. Krajuchin wyciągnął, z biurka złożoną we czworo kartkę i znów zaczął mówić: - Przy sposobności coś o obowiązkach. Wszyscy je znacie, ale... ja tak, dla przypomnienia, przeczytam jeszcze raz. "Jerma- kow - kierownik wyprawy, dowódca statku, fizyk, biolog i lekarz. Spicyn - pilot, radiotelegrafista, nawigator i mechanik pokłado- wy. Krutikow - nawigator, cybernetyk, pilot i mechanik pokłado- wy. Jurkowski - geolog, radiotelegrafista, biolog. Dauge - geolog, biolog. Byków - inżynier mechanik, chemik, kierowca transporte- ra, radiotelegrafista". - Specjalista od pustyń - szepnął Dauge. Byków niecierpliwie wzruszył ramionami. - A teraz coś jeszcze... - Krajuchin wstał i oparł się dłońmi o biurko. - Kilka słów o zagadce, o "zagadce Tachmasiba"... - O Boże! - żałośnie szepnął Krutikow. - Co powiedzieliście? - zwrócił się do niego Krajuchin. - Nic ważnego. - Zapewne chcieliście powiedzieć, że mit o "zagadce Tach- masiba" zanudził już was na śmierć? - Niezupełnie tak... ale... - Krutikow poruszył się zażenowa- ny i zerknął na Jermakowa. - Ale coś w tym rodzaju. Wróćmy jednak do sprawy. W kie- rownictwie Akademii znaleźli się ludzie, którzy zainteresowali się tym problemem i prosili, aby włączyć go w prace waszej ekspedy- cji i rozszyfrować tę "zagadkę". - To oczywiste... - z uśmiechem dorzucił Krutikow. - Nie zgodziłem się na to, biorąc pod uwagę wasze i tak już bardzo napięte plany. Jednakże, ponieważ będziecie pracować w po- bliżu Golkondy, zwracam się do was z prośbą, abyście zwrócili uwagę na wszelkie zjawiska, które w najmniejszym choćby stopniu przy- pominałyby to, co wiemy... czego dowiedzieliśmy się od ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Zrozumieliśmy się? Wszyscy milczeli. Tylko Jermakow rzucił półgłosem: - Niestety, ogólnie przyjęła się opinia, że dziwne przygody Tachmasiba to mit. A przecież jego śmierć nie jest mitem... - Mógł zginąć z tysiąca innych powodów - powiedział Dauge. - Całkiem możliwe. Lecz nie należy zapominać, że "czerwo- ny krąg", wszystko jedno, co się za tymi słowami kryje, istnieje rzeczywiście i stał się przyczyną jego zguby. - Krótko mówiąc, nie jest to rozkaz, lecz prośba - dodał Kraju- chin - chociaż obawiam się, że "zagadka Tachmasiba" da wam znać o sobie, niezależnie od tego, czy w nią wierzycie, czy nie... To wszyst- ko, co chciałem wam powiedzieć. Teraz przejdźmy do spraw bieżą- cych. Wiecie, że jutro wylatujemy. Zbiórka tu u mnie o dwunastej. Pojedziemy na lotnisko Wnukowo... Towarzyszu Byków! - Słucham! - Aleksiej poderwał się z krzesła. - Proszę, nie wstawajcie! Gdzie zamierzacie nocować? W Pradze? - U mnie - szybko odpowiedział Dauge. - A zatem świetnie! No cóż, towarzysze, jeśli nie ma pytań, możecie odejść i szykować się do drogi. Anatolu Borysowiczu, proszę, zostańcie chwilę. Wszyscy wstali i zaczęli się żegnać. W sekretariacie Dauge wziął Bykowa pod rękę. - Zejdź na parter i czekaj na mnie w westybulu, ja skoczę po samochód. Mamy przed sobą cały wieczór. Posiedzimy, pogada- my. Spodziewam się, że masz całą masę pytań. Prawda? - Grigorij, jakiś ty przewidujący! Słów mi brakuje! U progu Byków westchnął i usiadł na tapczanie, odrzucając kołdrę. Nie mógł usnąć. W gabinecie Daugego było ciemno. Na podłodze bie- lały zrzucone na podłogę prześcieradła. Za oknami różowiła się nocna łuna wielkomiejskich świateł. Byków wyciągnął rękę po zegarek leżący na stoliku obok tap- czanu, ale ten wyśliznął mu się i upadł na dywan. Byków zsunął się z tapczanu i zaczął szukać zguby, wodząc dłonią po podłodze. Zegarka jednak nie było. Inżynier wstał i poprawił rozkopane prze- ścieradła. Robił to już trzeci raz od chwili, gdy Dauge życzył mu dobrej nocy i poszedł do swojej sypialni pisać listy. Aleksiej poło- żył się, lecz sen nie przychodził. Biedaczysko kręcił się, sapał, ukła- dał się najwygodniej, liczył do stu, ale wszystko nadaremnie. "Zbyt wiele wrażeń" - pomyślał. Zbyt wiele wrażeń i myśli, Zbyt wiele opowiadał Dauge, a jeszcze więcej zostało nie wytłu- maczone. Co za rozkosz sprawiłby teraz papieros. Nie! Nie wol- no! Trzeba odzwyczajać się. Trzeba rzucić palenie i zupełnie za- pomnieć o alkoholu. Wieczorem Grigorij bez żadnego entuzjazmu przyjął jego słowa, że "o tam, w walizce, czeka na swoją kolej butelka najlepszego ormiańskiego koniaku". Dość obojętnie spy- tał: "Piętnastoletnia?". "Dwudziestoletnia!? - triumfalnie obwie- ścił Byków. "Wobec czego możesz ją wyrzucić - uprzejmie zapro- ponował Dauge. - Wyrzuć natychmiast do śmietniczki, a już sama poleci przewodami zsypowymi, albo oddaj jąjutro komukol- wiek. Pamiętaj, że w rakiecie nie wolno palić. Taki już jest nasz regulamin. Na Ziemi wolno nam czasami napić się trochę wina gronowego, w drodze - ani kropelki! Takie są zasady, towarzyszu astronauto". - To ci klasztor - głęboko przeżywając to stwierdzenie, za- mruczał Byków, układając się wygodniej pod kołdrą. - Trzeba spać. Muszę usnąć. Zamknął oczy i natychmiast wyobraził sobie duży hali, w któ- rym po posiedzeniu czekał na Daugego. Minęli go Bogdan Spicyn i tłuściutki Krutikow. Przystanęli przed kioskiem z książkami. Z urywków rozmowy domyślił się, że rozprawiają o jakiejś nowej książce. Właściwie Spicyn milczał, a tylko Krutikow terkotał wy- sokim tenorkiem, od czasu do czasu rzucając w stronę nowicjusza przyjazne spojrzenia. Byków odniósł wrażenie, że nowi koledzy zapraszają go do wzięcia udziału w dyskusji, lecz akurat zjawił się Dauge z Jurkowskim. Dauge maszerował zdecydowanym krokiem, zagryzając wargi, a Jurkowski z twarzą jakby wykrzywioną skur- czem ściskał w ręku zgniecioną gazetę. - Zginął Dangee - zakomunikował Jurkowski, gdy podszedł już całkiem blisko. Byków zauważył, jak słowa te starły z twarzy czarnowłosego Spicyna wesoły uśmiech. - Do diabła! - zaklął Spicyn. Krutikow pochylił się do przo- du. Wargi jego drżały. - O Boże... Paul?! - Nad Jupiterem! -z wściekłością mówił Jurkowski. -Ugrzązł w egzosferze, stracił prędkość, a nie chciał zawrócić... Podał gazetę. Byków zobaczył portret w czarnej obwódce - szczupły młody człowiek ze smutnymi oczyma. - Jupiter... Znów przeklęty Jupiter! - zaciskając pięści, mówił Jurkowski. - Jeszcze gorszy od Wenus, gorszy od wszystkiego na świecie. Chciałbym tam... - machnął ręką, zrobił w tył zwrot i od- szedł, energicznie stąpając po elastycznej podłodze. - Paul Dangee. Paul... - powtarzał Krutikow żałośnie, kręcąc głową. - Nie zdążyłem odpowiedzieć na jego list - z trudem wykrztusił Dauge. Wszyscy zamilkli. Słychać było tylko chrzęst twardej okład- ki książki, gniecionej w pulchnych, porośniętych włosami palcach Krutikowa. ...Byków otworzył oczy i ułożył się na plecach. Wypadek zaćmił nastrój wieczoru. Rozmowa z Daugem nie udała się. "Ci astronauci to diabelnie dzielni chłopcy - myślał Aleksiej. - A do tego zadzi- wiająco uparci. Prawdziwi ludzie! Ilu już ich zginęło na Wenus!". Ruszali do ataku na niezdarnych rakietach odrzutowych, zabiera- jących ograniczone zapasy paliwa. Nikt ich tam nie popędzał, ra- czej ich powstrzymywano, po powrocie nie pozwolono na dalsze loty... jeśli oczywiście wracali. Teraz do szturmu ruszał "Hius"... Byków, jak każdy inżynier specjalista od silników o napędzie atomowym, znał teorię napędu fotonowego i z zaciekawieniem studiował wszystko, co ukazywało się w druku na ten temat. Rakieta fotonowa przetwarza paliwo na kwanty promieniowania elektromagnetycznego i dzięki temu uzy- skuje najwyższą osiągalną prędkość strumienia odrzutowego, rów- ną prędkości światła. Źródłem energii silnika rakiety fotonowej mogą być procesy termojądrowe (częściowe przeistaczanie się paliwa w energię promienistą) lub też procesy anihilacji antymaterii (pełne przekształcenie się paliwa w energię promienistą). Przewaga rakiety fotonowej nad atomową z płynnym paliwem była wielka i nieza- przeczalna. Po pierwsze, stosunkowo mała waga paliwa; po drugie, duży ciężar użytkowy; po trzecie, w porównaniu z rakietą o napę- dzie płynnym fantastyczne właściwości manewrowania; po czwarte... Tyle mówi teoria. Lecz Byków wiedział także, że do niedawna wszelkie próby wykorzystania zasady silnika rakietowo-fotonowego w praktyce kończyły się niepowodzeniem. Jeden z podstawowych problemów tej zasady - odbicie promieniowania - nie dawał się rozwiązać w praktyce. Aby otrzymać fotonową siłę ciągu, trzeba wytworzyć promieniowanie o intensywności rzędu milionów kilo- kalorii na centymetr kwadratowy zwierciadła odbijającego na se- kundę. Takich temperatur, jakie występują przy tych procesach - sięgających setek tysięcy stopni - nie wytrzymywały żadne mate- riały. Prototypy startujące bez pilotów spalały się do cna, zanim zdążyły wykorzystać choćby jedną setną energii paliwa. A mimo to rakieta "Hius", mająca napęd fotonowy, została zbudowana! - Wyprodukowano idealne zwierciadło - opowiadał Dauge - "absolutne zwierciadło". Wytworzono materiał odbijający wszyst- kie rodzaje energii promienistej o dowolnej intensywności, odbi- jający wszystkie rodzaje cząstek elementarnych o energiach do stu, stu pięćdziesięciu milionów elektronowoltów. Zdaje się, tylko prócz neutronów. Cudowny materiał. Teorię jego opracował instytut w Nowosybirsku. To prawda, nie myślano przy tym o rakiecie fo- tonowej. Badano tam idealne osłony mające zabezpieczyć przed promieniowaniem reaktorów atomowych. Krajuchin jednak od razu zorientował się, o co chodzi. - Dauge, mówiąc to, uśmiechał się. - Krajuchin to fanatyk, jeśli chodzi o rakiety fotonowe. To on wypo- wiedział znany aforyzm: "Fotonowa rakieta - wszechświat podbi- ty!". Natychmiast uchwycił się on tego "absolutnego zwierciadła". Do dalszego opracowania zapędził trzy czwarte laboratoriów i pra- cowni komitetu, a jako wynik otrzymał "Hiusa"! Wyprodukowanie "absolutnego zwierciadła" było pierwszym realnym osiągnięciem nowej, prawie fantastycznej nauki - chemii mezoatomowej, chemii sztucznych atomów, w których elektrony zastąpiono mezonami. Sprawa ta pochłonęła Bykowa do tego stop- nia, że na chwilę zapomniał o wszystkim - o nieszczęsnym Paulu Dangee, o Wenus, a nawet o czekającej go ekspedycji. Niestety, 0 "absolutnym zwierciadle" Dauge mógł powiedzieć niewiele. Dużo natomiast opowiedział mu o "Hiusie". W "Hiusie" zastosowano dwa różne rodzaje napędu: pięć zwy- kłych rakiet atomowo-odrzutowych unosi paraboliczny reflektor z "absolutnego zwierciadła". W punkcie ogniskowej reflektora roz- pyla się z określoną częstotliwością porcje plazmy wodorowo-try- towej. Zadanie rakiet atomowych jest dwojakie: umożliwiają one "Hiusowi" start i lądowanie na Ziemi, gdyż reaktor fotonowy nie nadawał się do tego celu, ponieważ skażałby atmosferę niczym jednoczesny wybuch dziesiątków bomb wodorowych. Reaktory rakiet wytwarzają także energię potrzebną dla potężnych elektro- magnesów, w których polu następuje hamowanie plazmy i powsta- je termojądrowa synteza. Wszystko to takie proste i pomysłowe: piąć rakiet i zwiercia- dło. Owa brzydka pokraka przypominająca żółwia, którą Byków widział stojącą na pięciu nogach w gabinecie Krajuchina, to wła- śnie makieta "Hiusa". Szczerze mówiąc, "Hius" nie może się po- szczycić wdzięcznymi kształtami... Inżynier znów usiadł na łóżku. Skurczył się, opierając głowę 1 plecy o chłodną ścianę. - Polecimy na rakiecie fotonowej "Hius-2". "Hius-1" spłonął przed dwoma laty podczas lotów próbnych - wygadał się Dauge. - Nikt nie zna przyczyn. Nie ma kogo spytać. Jedyny człowiek, któ- ry mógłby cokolwiek wyjaśnić, to Aszot Petrosjan - cześć jego pamięci! Przeistoczył się w atomowy pył razem z całą masą sto- pów tytanu, z jakich był zbudowany kadłub pierwszego "Hiusa". Śmierć lekka i zaszczytna... "Nikt z nas, to pewne, śmierci się nie boi - mignęło w myślach Bykowa. - My tylko jej nie chcemy. Czyje to słowa?" - Inżynier wstał z tapczanu. Wiedział już, że nie zaśnie. Absolutne zwiercia- dło... Dangee, "Hius". Petrosjan... "Zrobimy ostatnią próbą". Wyszedł na balkon, całkiem machinalnie namacał w kieszeni kurtki paczkę papierosów. Jeśli nie można zasnąć, powiadają, trzeba przemarznąć. By- ków oparł się łokciami o balustradę balkonu. Panowała cisza. Ol- brzymie miasto spało w widmowym półmroku lipcowej nocy; da- leko za horyzontem na niebie zawisła różowawa, drgająca łuna, na północy oślepiająco białym grotem wbijała się w niebo iglica Pa- łacu Rad. "Na pewno już po drugiej - myślał Byków. - Właściwie, gdzie posiałem zegarek? Ależ ciepła noc... Wiaterek tak nagrzany, deli- katny... A »Hius« po sybiracku - zimna wichura, północna zawie- ja. Projekt rakiety o napędzie fotonowym opracowali inżynierowie Sybiracy i zaproponowali to słowo jako kryptonim. Potem nazwa przeszła już na rakietę". Dziwne i obce nazwy. "Hius" - na cześć syberyjskiego mrozu. "Uranowa Golkonda" - to, zdaje się, na pamiątkę starożytnego mia- sta, w którym król Salomon przechowywał niegdyś swoje diamen- ty... Aha... jeszcze - "zagadka Tachmasiba". Tachmasib Mechti, wybitny azerbejdżański geolog, pierwszy człowiek, który był na Golkondzie. Jermakow, Tachmasib i jesz- cze dwóch geologów na specjalnie wyposażonej rakiecie sporto- wej pomyślnie wylądowali na Wenus. Był to wielki wyczyn, a jed- nocześnie szczęśliwy przypadek. Takiego zdania są wszyscy, nie wyłączając Jermakowa. Wylądowali w odległości około dwudziestu kilometrów od gra- nicy Golkondy. Tachmasib zostawił Jermakowa w rakiecie, a sam ze swymi geologami wyruszył na rozpoznanie. Jaki był dalszy bieg wypadków, nie wiadomo. Tachmasib powrócił do rakiety dopiero po czterech dniach. Był sam. Na pół żywy z pragnienia, straszliwie wyczerpany, pokryty ranami wypalonymi przez promieniowanie. Przyniósł ze sobą próbki rud. Miał rudę uranową, radową, transu- ranową. (Dauge, opowiadając o tym, wykrzykiwał: to arcybogate rudy, Aleksieju, to niezwykłe rudy!). W specjalnym zbiorniczku znajdował się szaroróżowy proszek. Uczony był już nieprzytom- ny. Pokazywał Jermakowowi zbiorniczek i coś z zapałem tłuma- czył mu po azerbejdżansku. Jermakow nie rozumiał ani słowa i błagał go, aby przemówił po rosyjsku; domyślił się, że chodzi o coś bardzo ważnego. Lecz po rosyjsku Tachmasib rzucił tylko: 7Strzeżcie się czerwonego kręgu! Uciekajcie przed czerwonym kręgiem!". Nie powiedział już więcej ani słowa. Zmarł podczas startu i Jermakow spędził ze zmarłym dwa tygodnie. "Czerwony krąg" - to właśnie jest tajemnicą, zagadką Tach- masiba, tajemnicą, która okrywa śmierć trzech geologów, zagadką Golkondy. Całkiem możliwe, że nie istnieje żadna zagadka. Nie- mało jest takich, co uważają, że Tachmasib pokonany przez choro- bę, porażony promieniowaniem, będąc świadkiem śmierci swych towarzyszy, postradał zmysły. Szaroróżowy pył przyniesiony w zbiorniczku był skomplikowanym związkiem organicznym krze- mu - znanym na Ziemi już od dawna. Dlaczego Tachmasib wlókł ze sobą ten zbiornik, nie wiadomo. Także trudno jest pojąć, jaki związek ma z tym "czerwony krąg". Dauge mówił o tym niechętnie, krzywiąc się, jakby miał zga- gę. Osobiście nie wierzył w "zagadkę Tachmasiba", ale za to po- trafił całymi godzinami opowiadać o bogactwach Golkondy. Byle- by dostać się do niej, dojść, dopełznąć... Byków przysiadł bokiem na balustradzie balkonu. Paczka pa- pierosów przeszkadzała mu. Wyjął ją z kieszeni i położył obok. Gdzieś wysoko, pomrukując cicho, przeleciał śmigłowiec. Byków odprowadził wzrokiem jego światła pozycyjne - czerwone i żółte. Znów myślami wrócił do rozmowy z Daugem. Tachmasib i jego towarzysze szli do Golkondy pieszo. Nasza ekspedycja bierze ze sobą transporter. Dauge powiada, że to pierw- szorzędna maszyna. Zresztą Grigorij wszystko uważa za doskona- łe: "Hius" jest wspaniały, transporter wspaniały. Jurkowski wspa- niały. Tylko na temat dowódcy wypowiada się jakoś ostrożnie. Okazuje się, że Jermakow jest adoptowanym synem Krajuchina. Jeden z najlepszych kosmonautów świata, ale znany ze swych dzi- wactw. To prawda, podobno miał bardzo ciężkie życie. Dauge mówił o nim jakoś bardzo niepewnie: "Prawie go nie znam... mówią... powiadają... że to człowiek bardzo odważny, mający dużą wiedzę i równie dużą dozę bez- względności. Powiadają, że nigdy się nie śmieje...". Żona Jermakowa była pierwszym człowiekiem, który wylądo- wał na sztucznym księżycu Wenus. Wydarzyło się tam jakieś nie- szczęście. Nikt dokładnie nic o tym nie wie - w każdym razie cho- dziło o jakiś zatarg wewnątrz załogi. Od tej pory kobiety nie biorą udziału w dalekich rejsach międzyplanetarnych, a Jermakow cał- kowicie poświęcił się zdobywaniu Wenus. Cztery razy próbował wylądować na tej planecie - i cztery razy ponosił klęskę. Piąty raz poleciał z Tachmasibem Mechti. A teraz na "Hiusie" wybiera się na Wenus po raz szósty. Byków przespacerował się po balkonie. Założył ręce do tyłu. Nie, na pewno nie zmarznie! Noc jest zbyt ciepła. Prawie duszna. A może jednak zapalić? Byków poczuł, jak rośnie w nim przeko- nanie, że najlepszym lekarstwem na bezsenność jest papieros. Od- szukał palcami paczkę. "Najlepszy sposób na zwalczanie pokus - to ulegać im". Uśmiechnął się. Cóż u diaska! Przecież regulamin obowiązuje! Pu- dełko poleciało w dół z jedenastego piętra. Byków przechylił się przez balustradę i patrzył w ciemną przepaść. Nagle błysnęły świat- ła mknącego samochodu, bezgłośnie prześlizgnęły się po asfalcie i zniknęły. "Niepotrzebnie naśmieciłem - pomyślał. - Ech, słabostki i grze- chy! Trzeba spać!". Wrócił do pokoju i po omacku dotarł do tap- czanu. Pod stopą coś zgrzytnęło. "Biedny zegarek" -błysnęła myśl, która jednak nie mogła rozjaśnić egipskich ciemności. Westchnął głęboko i ciężko opadł na poduszki niewygodnego tapczana. "O nie, panie inżynierze, specjalisto od pustyń, nie za- śniesz dzisiaj! Dlaczego ten laluś Jurkowski tak się do mnie uprze- dził? Teraz już się przyklei do mnie przezwisko »specjalista od pustyń«. Ale jak się zmienił na twarzy, gdy mówił o Paulu Dangee! Tak, taki typ na pewno nie cierpi przed lotem na bezsenność. »My nie boimy się śmierci, my tylko jej nie chcemy...«. Czy mam rację, inżynierze? A może za pół roku w tym samym hallu ktoś oznajmi wiadomość: - Słyszeliście już, towarzysze? Zginął »Hius«. Zginął Jermakow. Jurkowski i ten... jak go tam, specjalista od pustyń, - Dęta lipa, Aleksieju! To wszystko skutki bezsenności i nieróbstwa. Mogłaby się już skończyć ta noc. Aby prędzej do samolotu i na lotnisko rakiet za kręgiem polarnym, na Siódmy Poligon/gdzie ekspedycja będzie przygotowywać się do drogi, gdzie b^riziemy czekać na »Hiusa«, który wyruszy na próbny lot. Mamy wstać o ósmej, a ja nie mogę zasnąć, bodaj to diabli... Dauge już na pew- no śpi...". W tej samej chwili Byków zauważył, że drzwi sypialni są uchy- lone i przez szparę pada wąski promyk światła. Wstał i na palcach podszedł do drzwi. Zerknął przez szparę. Przy stole stojącym obok przygotowanego do spania łóżka siedział Dauge. Dłońmi ściskał afowę. Na stole nie było prawie nic, ale na podłodze leżał wielki plecak, na nim młotek geologiczny o wypolerowanej od używania rączce. Byków chrząknął. - Właź - nie odwracając się, zaprosił Dauge. - E... e... - zająknął się Aleksiej, zmieszany. - Wiesz, zapo- inniatem zapytać cię... Dauge obejrzał się. - Wchodź już, wchodź... Siadaj, o czym zapomniałeś? - No... jak by to powiedzieć... sam rozumiesz. Po co mamy ustawiać na Wenus radiolatarnie, jeśli jej atmosfera i tak nie prze- puszcza fal radiowych? Twarz Daugego ukryta była w głębokim cieniu abażuru. By- ków siadł na niziutkim, lekkim krzesełku i energicznym ruchem założył nogę na nogę. Sam fakt, że znalazł się w jasno oświetlo- nym pokoju, w towarzystwie wypróbowanego przyjaciela, przy- niósł mu ogromną ulgę. - Tak - mówił zamyślony Dauge - to zagadnienie jest napraw- dę bardzo ważne. Teraz rozumiem, dlaczego nie mogłeś zasnąć do tej pory. A ja łamię sobie głowę: czego on dotychczas tłucze się po pokoju? Zęby go bolą czy co? A tu chodzi o radiolatarnie... hm... - No tak... - niepewnie przytaknął Byków, przyjmując mniej bohaterską pozę. Uczucie ulgi znikło. - Na pewno wymyśliłeś coś w tej materii! Tak? - mówił Dau- ge całkiem poważnym tonem. - Oczywiście, coś musiałeś wymy- ślić podczas swojego nocnego markowania! Coś, co dla wszyst- kich ma wielkie znaczenie... - Czy nie rozumiesz, Grigorij... - t&czĄl Byków głosem zdradzającym wewnętrzne przekonanie o wadze własnych słów. Starał się nadać twarzy wiele znaczący wyraz, a jednocześnie nie miał zielonego pojęcia, jak skończy zaczęte zdanie. - Tak, tak, dobrze cię rozumiem - przerwał mu Dauge, ma- chając ręką. - Ty także dobrze rozumiesz, o co chodzi. Masz abso- lutną rację! Właśnie tak stoją sprawy! Atmosfera Wenus rzeczywi- ście nie przepuszcza promieni radiowych, lecz stosując bardzo dokładnie dobrane pasmo fal, zakładamy, że uda się przerwać ową radioblokadę. Długość fal określona została wyłącznie na podsta- wie teorii, a jednocześnie i na podstawie obserwacji jonizacji pól... czego, towarzyszu inżynierze? - Wenus - posępnie odpowiedział Byków. - Właśnie. Wenus! Atmosfera planety przepuszcza także, w pewnych wypadkach, fale innych długości, lecz jest to zjawisko przypadkowe i nie można na nim polegać. Dlatego też naszym za- daniem będzie określić pasmo, w jakim fale przedzierają się przez atmosferę, po czym ustawić radiolatarnie na powierzchni... na po- wierzchni czego, inżynierze? - Wenus! - już ze złością odpowiedział Byków. - Wspaniale! - zachwycał się Dauge. - Nie zmarnowałeś nie- przespanej nocy. Jednak dotychczas wszystkie próby ustawienia radiolatarni na powierzchni Wenus kończyły się... jak się kończy- ły, towarzyszu inżynierze? - Dość - zawołał Byków, wiercąc się na krześle. - Hm... To dziwne... Próby te, mój przyjacielu, kończyły się niepowodzeniami. Prawdopodobnie radiolatarnie-tankietki rozbi- jały się o skały. W każdym razie po lądowaniu nie nadawały się już do użytku. Nawet jeśli nie rozbijały się, to jaki z nich pożytek? I tak by nam nic nie pomogły! Za to teraz rozporządzamy... czym rozporządzamy? - Nie rozporządzamy ani odrobiną cierpliwości - ponuro mruk- nął Byków. Dauge triumfalnie obwieścił: - Teraz rozporządzamy "Hiusem", mamy radiolatarnie, została znaleziona luka w radioblokadzie, przez którą będą mogły przebić się sygnały określonej długości fal, a które także znaleźliśmy. Sło- wem, rozporządzamy wszystkim oprócz odrobiny cierpliwości, ale to już jest tylko kwestią przyzwyczajenia. Możesz spać spokojnie. Aleksiej westchnął głęboko i żałośliwie. - Bezsenność - rzucił jedno słowo. - Bywa i tak... - przytaknął Dauge. Byków zaczął spacero* wać po pokoju i nagle zatrzymał się przed zawieszonymi na ścia- nie zdjęciami stereoskopowymi. Lewa fotografia przedstawiała wąską, starą uliczkę w nadbałtyckim miasteczku, a prawa - rakie- tę międzyplanetarną, przypominającą gigantyczny nabój karabino- wy z okresu II wojny światowej, który wbijał się ostrym końcem w czarne niebo. Na środkowym zdjęciu Byków zobaczył młodą niewiastę w niebieskiej sukni zapiętej wysoko pod szyję. Twarz kobiety była bardzo smutna. - Kto to? Żona? - Tak... A właściwie nie - niechętnie odpowiedział Dauge. - To Masza Jurkowska, siostra Włodka. Rozeszliśmy się... - Przepraszam... Inżynier przygryzł wargę i podszedł do fotelika. Usiadł. Dauge bezmyślnie przerzucał kartki książki leżącej przed nim ma stole. - Dokładniej mówiąc, odeszła ode mnie... Byków milczał, obserwując wychudłą, opaloną twarz przyja- ciela. Oświetlona błękitnym blaskiem lampy wydawała się całkiem czarna. - Jak widzisz, Aleksieju, ja także nie mogę zasnąć - ze smut- kiem w głosie odezwał się Dauge. - Szkoda mi Paula. Tym razem nie mam wielkiej ochoty na lot. Bardzo kocham Ziemię. Bardzo! Zapewne jesteś przekonany, że wszyscy astronauci to zamiłowani mieszkańcy nieba. Nieprawda! Wszyscy kochamy Ziemię i tęskni- my za błękitem nieba. Siedzisz gdzieś tam na Fobosie. Niebo nie ma dna, jest zupełnie czarne. Gwiazdy jak brylantowe igły - kłują swym blaskiem w oczy. Układy gwiezdne są jakieś dziwne, cał- kiem obce. Wszystko wokół wydaje się być sztuczne: powietrze sztuczne, ciało sztuczne, nawet twoja własna waga - też jest nie- naturalna... Byków słuchał i nie śmiał drgnąć. - Nie znasz jeszcze tych uczuć. Nie śpisz tylko dlatego, że stoisz u progu: jedna noga po tej stronie, a druga już tam. A Jur- kowski siedzi teraz i pisze wiersze. Wiersze o błękitnym niebie, o mgłach nad jeziorami, o białych obłokach nad lasem. Marna to poezja. Po redakcjach mają jej na kilogramy, on wie o tym dosko- nale. Mimo to pisze. Dauge zatrzasnął książkę i zagłębił się w fotelu, zarzucił gło- wę do tyłu. - A pulchniutki Krutikow, nasz nawigator, oczywiście ugania się po Moskwie swym samochodem. Razem z żoną. Ona siedzi przy kierownicy, a on nie spuszcza z niej wzroku. Żałuje, że nie ma przy sobie dzieci. Zostawił je w Nowosybirsku u babci. Chło- paczysko i dziewczynka, wspaniałe dzieciaki... - Dauge roześmiał się niespodziewanie. - A wiesz, kto śpi? Nasz drugi pilot. Bogdan Spicyn. Właściwy jego dom - to rakieta. "Ja - powiada - i na Zie- mi czuję się jak w pociągu: chciałoby się położyć i zasnąć, byle szybciej dojechać...". Bogdan to prawdziwy mieszkaniec nieba. Są tacy wśród nas, zatruci na całe życie. Bogdan urodził się na Mar- sie, w naukowym miasteczku Wielki Syrt. Mieszkał tam do piąte- go roku życia. Potem jego matka zachorowała i wysłano ich na Ziemię. Opowiadają, że kiedyś puszczono małego Bogusia, żeby sobie pohasał po trawce. Chłopak spacerował, spacerował, aż wreszcie wlazł w jakąś kałużą i jak nie zacznie wrzeszczeć: "Ja chcę do domu! Na Marsa!". Byków roześmiał się wesoło. Czuł, jak topnieje, znika ciężki zator skomplikowanych uczuć. Wszystko takie zrozumiałe; jest rze- czywiście przed progiem - jeszcze po tej stronie, ale jedną nogę już postawił po "tamtej". - A cóż porabia nasz dowódca? - rzucił pytanie. Douge spoważniał. - Nie wiem. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić... Nie mam pojęcia. - Też na pewno śpi, jak Bogdan - mieszkaniec nieba... Douge pokręcił głową. - Nie przypuszczam... Czy niebo jest pogodne? - Nie, nadciągnęły chmury... - W takim razie zupełnie już nie wiem. - Dauge znów pokrę- cił głową. - Jeszcze mógłbym sobie wyobrazić, jak Anatol Jerma- kow wpatruje się w jasną gwiazdą nad horyzontem. W Wenus. Aje- go dłonie... - Dauge zrobił pauzę- jego dłonie zacisnęły się w pięści, aż palce zbielały... - Nie brakuje ci fantazji, Grigorij! - Nie, Aleksieju, to nie fantazja. Dla nas Wenus - to ostatecz- nie tylko epizod. Bywaliśmy na Księżycu, bywaliśmy na Marsie. Teraz lecimy podbijać nową planetę. Wykonujemy swoje zadania. A Jermakow... on ma z Wenus swoje porachunki, straszliwe pora- chunki. Mogę ci powiedzieć, dlaczego on tam leci: pędzi go żądza zemsty, pragnienie pokonaniajej. Chce ją pokonać, bezlitośnie i na zawsze. Tak sobie to wyobrażam... Poświęcił tej planecie i życie, i śmierć. - Musisz go dobrze znać. Dauge poruszył ramionami. - Nie w tym sedno sprawy. Ja to czuję. Zrozum - mówiąc to zaczął liczyć na palcach - Nisidzima Japończyk, jego przyjaciel; Sokołowski, jego najbliższy przyjaciel; Katarzyna, jego żona... Wszystkich pochłonęła Wenus. Krajuchin jest dla niego drugim ojcem. Ostatni swój rejs Krajuchin odbył ną Wenus, Po tym rejsie lekarze zabronili mu latać. Na zawsze... Dauge zerwał się i zaczął spacerować po pokoju. - Podporządkować sobie i pokonać - powtarzał. - Bezlitośnie i na zawsze! Dla Jermakowa Wenus to uosobienie wszystkich wrogich człowiekowi sił przyrody. Nie wiem, czy ktokolwiek z nas będzie w stanie pojąć takie uczucie. Być może to i lepiej. Żeby to zrozu- mieć, trzeba stoczyć takie walki, jakie ma za sobą Jermakow, i cier- pieć tak jak on, i znieść tyle co on... Pokonać na zawsze... - powtó- rzył Dauge jakby w zamyśleniu. Aleksiej skulił ramiona, jakby poczuł dreszcze. - Teraz rozumiesz, dlaczego mówiłem o zaciśniętych pię- ściach - kończył Dauge. - Ponieważ niebo pokrywają chmury, nie mam pojęcia, co on może robić. Najprawdopodobniej po prostu śpi. Zamilkli. Byków zdał sobie sprawę, że pod takim dowódcąjesz- cze nie pracował. - A jak twoje sprawy? - niespodziewanie spytał Dauge. - Jakie sprawy? - Z twoją aszchabadzką nauczycielką. Byków od razu nadął się i posmutniał. - Tak sobie - odpowiedział niewesoło. - Spotykamy się... - Aha, spotykacie się! I co z tego? - ...i nic. - Oświadczyłeś się? - Tak. - Dała kosza? - Nie. Powiedziała, że się zastanowi. - Kiedy to było? - Pół roku temu. - I co? - Co "i co?". Nic więcej nie wiem. - To znaczy, żeś dureń, bracie. Wybacz, na miłość boską, aleś dureń. Byków westchnął. Dauge patrzył na niego z nie ukrywaną drwiną. - Oszałamiające! - wykrztusił. - Chłop po trzydziestce. Ko- cha piękną kobietę i spotyka się z nią już osiem lat... - Tylko pięć. - Dobrze, niech będzie pięć. Po pięciu latach oświadcza się. Proszę tylko zauważyć, że ta nieszczęsna dziewczyna czekała cier- pliwie pięć lat... - Przestań, Grigorij! - zażenowany prosił Byków. - Chwileczkę! Potem z nadmiaru skromności lub trochę na złość powiedziała, że zastanowi się... - Dość! Dauge westchnął i rozłożył ręce. - Przecież to tylko twoja, Aleksieju, wina! Twoje zaloty przy- " pominają raczej znęcanie się. Co ona o tobie pomyśli? Niedołęga! Byków milczał, lecz po chwili odezwał się z nadzieją w głosie^ \ - Kiedy powrócimy... Dauge zachichotał. - Ech ty, zwycięzco... twoja to wina, specjalisto od pustyń! "Kiedy powrócimy!". Idź już lepiej spać! Patrzeć na ciebie nie mogę! Byków wstał i wziął leżącą na stoliku książkę. La description planetographiąue du Fobos Paul Dangee - prze- czytał. Na tytułowej stronicy widniał nakreślony grubym czerwo- nym ołówkiem napis w języku rosyjskim: "Drogiemu Daugemu od wiernego i wdzięcznego Paula Dangee". Byków obudził się o świcie. Drzwi do sypialni były uchylone. Dauge w spodenkach gimnastycznych, śniady i rozczochrany, stał przed biurkiem i wpatrywał się w portret Maszy Jurkowskiej. Zdjął portret i wsadził go do plecaka. Byków ostrożnie przewrócił się na drugi bok i znów zapadł w sen. Codzienność Miasteczko było niewielkie - kilkaset nowiutkich domków, przypominających przytulne chatki, stało przy czterech równole- głych ulicach przeprowadzonych wzdłuż doliny między dwoma łań- cuchami gołych, przypłaszczonych wzgórz. Jaskrawe, poranne słoń- ce łagodnym blaskiem oświetlało mokry asfalt ulic, pochyłe dachy, drzewka w ogródkach. Za łańcuchem wzgórz widniały wysokie, lekkie konstrukcje, tak dobrze znane z filmu i fotografii - urzą- dzenia startowe międzyplanetarnych statków. Aleksiej Byków owinął się w biały fartuch i czekał, kiedy zawo- łają go do lekarza. Przez olbrzymie okno na pół ściany patrzył na ulicę. Załoga "Hiusa" przyjechała do miasteczka poprzedniego dnia wieczorem. W samolocie Byków spał przez całą drogę, lecz widocz- nie nie nadrobił zaległości, bo w samochodzie wiozącym załogę z lotniska także uciął sobie drzemkę, a z wrażeń poprzedniego wieczoru pozostały w pamięci tylko fragmenty - zalana złotym bla- skiem zachodzącego słońca ulica, jasny wielopiętrowy gmach hote- lu i słowa dyżurnej na jego piętrze: "Oto wasz pokój, towarzyszu...". 0 siódmej obudził go Dauge, przychodząc z wiadomością, że wszy- scy mają stawić się na badania lekarskie. Przyjaciel rzucił przy tym uwagę, że od zbyt długiego spania można dostać odleżyn. Gmach z wszelkimi urządzeniami medycznymi mieścił się tuż obok hotelu. Astronautom polecono tam rozebrać się, narzucić fartuchy i czekać. Ulice za oknem były puste. Przed domem naprzeciwko stał ae- rodynamiczny samochód ze srebrnym jeleniem na chłodnicy. Po chodniku przeszły dwie osoby w lekkich kombinezonach, niosąc wielkie teczki z rysunkami technicznymi. Ciężko przepełznął przed oknem mocarny półgąsienicowy elektrotraktor, ciągnąc furgon. Do ogródka wybiegł dwunastoletni chłopiec, popatrzył na niebo, gwizd- nął na palcach, przeskoczył przez płot i pobiegł ulicą, wyraźnie naśladując styl znanych mistrzów. Byków odszedł od okna. Jermakowa i Jurkowskiego już we- zwano do gabinetu. Pozostali członkowie załogi rozbierali się bez pośpiechu i wieszali ubrania w ładnych szafkach z na wpół prze- zroczystymi podwójnymi drzwiczkami. Byków z przyjemnością spoglądał na Spicyna. Zbudowany był potężnie, a jednocześnie mięśnie były suche jak u zawodowego sportowca; przelewały się pod delikatną złotawą skórą na jego szerokich ramionach. Dauge narzucił już fartuch i uśmiechając się, złośliwie zawiązywał ręka- wy jedwabnej koszuli Jurkowskiego, dogadując: "Tak, a teraz jesz- cze tak...". Zakończywszy tak pożyteczną pracę, zachichotał i pod- szedł do Bykowa: - Podoba ci się nasze miasteczko? - Niebrzydkie - odpowiedział Byków. - A do pola startowe- go daleko? - To tam, za wzgórzami. Widzisz startowe dźwigi? Tam znaj- duje się sławetny Siódmy Poligon, pierwszy i jak dotychczas jedy- ny na świecie poligon, na którym prowadzi się doświadczenia - próby startów i lądowań rakiet o napędzie fotonowym. Stąd wyru- szyła w świat pierwsza rakieta fotonowa bez pilota "Smok Gory- nycz". Tu lądowały po kolei "Hius-1" i "Hius-2". Zapewne tu wy- lądują "Hius-3", "Hius-4", "Hius-5". - Wylądują czy wystartują? - Startować też będą, lecz najpierw muszą wylądować. Prze- ^cież nie buduje się ich na Ziemi. - Aha... - Byków przypomniał sobie pozaziemski zakład od- lewniczy na sputniku "Wei-ta-de Ju-i". Tam, na wysokości pięciu tysięcy kilometrów nad Ziemią, gdzie nie czuje się skutków prawa ciężkości, natomiast istnieje prawie idealna próżnia, odlewa się gigantyczne kadłuby superciężkich ra- kiet. Dwieście pięćdziesiąt osób - uczonych, inżynierów, techni- ków i robotników - czuwa nad działaniem słonecznych pieców, kieruje pracą olbrzymich wirówek, skomplikowanych automatów odlewniczych, przeobrażając bloki tytanu i wolframu w kadłuby międzyplanetarnych statków. Właśnie tam zbudowano "Hiusy". - Proszeni sąKrutikow i Spicyn - rozległo się za plecami wo- łanie Jermakowa. Przyjaciele obejrzeli się. Krutikow rzucił gazetę i wszedł za Spicynem do gabinetu lekarza, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. - Siódmy Poligon - to idealne miejsce! - z entuzjazmem mó- wił Dauge. Twarząbył zwrócony do Bykowa, lecz zezował w stro- nę Jurkowskiego, który już otworzył swoją szafkę. - Wokół nic, tylko setki kilometrów tundry, ani jednej ludzkiej osady, ani jedne- go człowieka. Na północy ocean... Jurkowski zaczął wkładać koszulę. - ...po linii prostej do wybrzeża oceanu mamy około dwustu kilometrów... - Dauge nagle parsknął śmiechem, ale opanował się i prawie uroczystym głosem mówił dalej. - Między miasteczkiem a oceanem ciągnie się pięć milionów hektarów tundry naszego po- ligonu. Jurkowski wciągnął już koszulę przez głowę i stanął nierucho- mo w napiętej pozie, podobny do stracha na wróble. Jermakow, już ubrany, udał się do lekarza, zapinając dokładnie wszystkie gu- ziki fartucha. - Mamy połączenie z południem za pomocą kolei i szosy - głośno perorował Dauge. - Czterysta kilometrów stąd, koło pla- cówki geofizycznej... - Ciekawe - zastanawiając się, pytał Jurkowski - co to za kre- tyn zawiązał rękawy? - ...tak więc koło tamtej placówki tory skręcają i łączą się z sy- beryjską magistralą tuż przed Jakuckiem... Hej, Włodku, jak zdró* weczko? - Dziękuję, niczego sobie - padła odpowiedź. Jurkowski ścią* gnał koszulę i zbliżał się do Daugego, napinając mięśnie w wielce znaczący sposób. Patrzył przy tym spode łba. - Jestem całkiem zdrów, ale postaram się, żeby o tobie, mój drogi, nie mógł powie- dzieć tego nawet najgłupszy weterynarz. - Włodek! - krzyknął Dauge. - Coś ci się poplątało, przecież to nie ja. - A kto? - To on! - Dauge poklepał Bykowa po owłosionej piersi. - To on, Włodeczku, taki kawalarz! Jurkowski ledwie raczył spojrzeć na Bykowa i odwrócił się na pięcie. Byków już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz tylko chrząknął i zamilkł. Jurkowski nie przyjmuje go do swego towa- rzystwa - to było oczywiste. Dauge także tak to zrozumiał i spe- szył się bardzo. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i Jerma- kow zwrócił się do stojących. - Towarzysze, wasza kolej. Byków, zadowolony z takiego obrotu sprawy, szybko wszedł do gabinetu. Najpierw zbadał ich lekarz, ognisty brunet z fantastycznym no- sem. Daugemu nie powiedział ani słowa, lecz badając Bykowa, dotknął palcem długiej szramy na jego piersiach i spytał: - Od czego? - Awaria - lakonicznie odpowiedział inżynier. - Dawno? - równie lakonicznie pytał dalej lekarz, podnosząc wyżej nos. - Przed sześciu laty. - Pozostały jakieś skutki? - Nie - odparł Byków, demonstracyjnie patrząc na doktorski nos. Dauge cicho zachichotał. Lekarz zanotował coś w grubej księdze noszącej napis: "Dzien- nik pacjenta nr 4024 - Byków Aleksiej Piotrowicz" po czym prze- prowadził przyjaciół do sąsiedniego gabinetu. Stała tam duża mato- wobiała szafa. Lekarz skierował swój nochal w stronę Daugego i polecił mu wejść do szafy. Bezszelestnie zamknęły się drzwi. Dok- tor nacisnął jakieś klawisze na tablicy rozdzielczej umieszczonej po prawej stronie szafy, z której wnętrza natychmiast zaczęły dolaty- wać przytłumione szumy. Na tablicy zabłysły różnokolorowe lamp- ki, zaczęły drgać wskazówki przyrządów. Trwało to półtorej minuty, aparat cicho szczęknął i nie wiadomo skąd wyleciała kartka pokryta cyframi i szeregami liter. Lampki pogasły, a doktor otworzył drzwi, z których, pocierając ramię, wycofał się Dauge. Lekarz z kolei zwrócił się do Bykowa i kiwnął na niego nosem: - Naprzód! Aleksiej chrząknął i wlazł do szafy. Chłodne metalowe obrę- cze objęły go za ramiona i w pasie, przycisnęły do czegoś ciepłego i miękkiego, podniosły, opuściły. Rozbłysło czerwone światło, po- tem zielonkawe, następnie coś ukłuło inżyniera w przedramię i By- ków nagle poczuł się wolny. Drzwi otworzyły się. Lekarz, mrucząc coś tam pod nosem, odczytywał wyrzuconej przez "szafę" kartki. Wypisane tam były wszystkie dane o zdrowiu pacjenta, a także spis indywidualnych ćwiczeń oraz dieta przewi-jł dziana dla każdego badanego na okres przygotowawczy przed stan tem. Lekarz odnotował coś w dziennikach pacjentów i oddał kartki Jermakowowi, zaznaczając, że takie badania będą przeprowadza* ne co tydzień. Jermakow podziękował i wyszedł. Ubierając się, Byków zapytał Daugego: - Cóż to za czarodziejska skrzynka? Inkubator dla dorosłych? Elektronowa wersja puszki Pandory? - Cyberdoktor, elektronowa maszyna do stawiania diagnoz - odpowiedział Dauge. - Byłaby do zniesienia, gdyby nie robiła za- strzyków. Nie znoszę zastrzyków! Poszli do windy i pojechali na piąte piętro do stołówki. Była to olbrzymia, dość pusta sala zalana różowawym świa- tłem pomocnego słońca. Prawie żaden stolik nie był zajęty. Śnia- danie albo już się skończyło, albo jeszcze się nie zaczęło. - Patrz, tam siedzą nasi - zawołał Dauge. Załoga "Hiusa" zestawiła dwa stoliki koło okna. Siedzieli przy nich obydwaj piloci i Jermakow. Byków zauważył, że pulchniutki Krutikow ma strasznie nieszczęśliwą minę. "Duma radzieckiej astronautyki" siedziała zgarbiona nad szklanką mleka, skubała su- chy chleb i z nie dającym się opisać smutkiem spoglądała na talerz Spicyna. Kruczowłosy Bogdan pastwił się nad parującym kawa- łem soczystego befsztyka. Może się wydać dziwne, ale śniadanie podano już według za- leconego przez cyberdoktora jadłospisu indywidualnego. Byków, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego dostał tak dziwne dania, pałaszo- wał po kolei: całą salaterkę pachnącej trawki, wymiótł talerz owsian- ki, spróbował zaledwie dwa plasterki świetnej wędliny i zabrał się do soku jabłkowego. Dauge dostał porcję mięsa. Grigorij podniósł nóż i widelec i patrząc na Krutikowa, spytał: - A cóż tobie zalecił lekarz, Michałku? Krutikow spiekł raka i utkwił wzrok w szklance. - Mogę wam powiedzieć - obwieścił, zbliżając się Jurkow- ski. - Doktor na pewno długo i troskliwie trzymał Michała za fał- dę brzucha i w sposób przystępny tłumaczył mu, że obżarstwo ni- gdy nie należało do cnót astronautów. Krutikow w milczeniu dokończył pić mleko i wyciągnął rękę do koszyczka z pieczywem. Jermakow chrząknął znacząco i nawi- gator cofnął dłoń. Po śniadaniu Krajuchin zawiadomił, że przyjechał Usmanow, jeden z konstruktorów nowej radiolatarni. Miał on nauczyć załogę montowania i eksploatacji "owego wspaniałego osiągnięcia nowo- czesnej myśli technicznej". - Przeznaczam na to dwa tygodnie - powiedział Krajuchin. - Potem każdy zacznie pracę wedle swej specjalności. Pierwsze wykłady odbyły się w sali sportowej hotelu. Robotnicy w granatowych kombinezonach wnieśli grubą sześcioboczną belkę i kilka innych przedmiotów, które w człowieku nie znającym się na rzeczy z trudem mogły wzbudzić jakiekolwiek skojarzenie. Nawet Spi- cyn i Krutikow zdradzali zdumienie i ciekawość i tylko Jermakow oglądał nieznaną aparaturę z jak zwykle obojętnym wyrazem twarzy. Wszedł Usmanow. Był to mężczyzna wysoki, o mocno zarysowa- nych kościach policzkowych, ubrany w roboczy kombinezon. Przed- stawił się i z miejsca zaczął wykład. Powoli rozjaśniły się zasępione oblicza astronautów. Zaczęły padać pytania, rozpaliła się ożywiona dyskusja. Do rozmowy włączył się także Byków, który jak każdy in- żynier miał ogólne pojęcie o zasadach radiolokacji i radionawigacji. Aparaty, nad którymi głowili się astronauci, miały wysyłać wiązki ultrakrótkich fal w ściśle określonym kierunku i o ściśle określonej długości. Te impulsy radiowe miały przedrzeć się przez zbite chmu- ry pyłowe i warstwy atmosfery o wielkiej jonizacji. Poszczególne impulsy trwałyby nie dłużej niż dziesięć mikrosekund, czyli co se- kunda aparaty wysyłałyby do stu impulsów. Specjalne urządzenia miały prowadzić fale radiowe po spirali przecinającej w kilka se- kund połowę sfery nieba od horyzontu do zenitu i* z powrotem do horyzontu. Takie działanie aparatów umożliwiałoby statkom kosmicznym nawigowanie nad nieznanymi planetami, których powierzchnia jest zasłonięta przed obserwacją wizualną, a gdzie zwykłe środki radiolokacji nie zdawały egzaminu wskutek zakłóceń elektroma- gnetycznych i nadmiernej jonizacji. Tego rodzaju radiolatarnie na- leżało ustawić na wyniosłościach, w pobliżu dogodnych lądowisk i innych takich punktów, które należałoby oznaczać na powierzch- ni planety. Załoga "Hiusa" miała ustawić je w pobliżu pierwszego lądowiska, na granicy Uranowej Golkondy. - A jakie mająbyć źródła energii? - spytał Jurkowski. Usmanow wyciągnął z teczki zawiniątko. - Selenowo-cyrkonowe baterie radiowe - odpowiedział. - Dwieście komórek na powierzchni jednego centymetra kwadrato- wego. Moglibyśmy dostarczyć wam dodatkowo neutronowe aku- mulatory, ale przypuszczam, że jest to zbyteczne. Sąone zbyt wiel- kie. Baterie półprzewodnikowe są znacznie wygodniejsze. Załaduje się do "Hiusa" pięćset metrów kwadratowych takiej tkaniny, a wa- szym zadaniem będzie tylko rozłożyć ją i umocować w pobliżu radiolatarni... Jeśli gleba w pobliżu Golkondy będzie promienio- wać z intensywnością pięćdziesięciu, sześćdziesięciu rentgenów na godzinę, a według naszych obliczeń promieniowanie jest tam znacznie silniejsze, to baterie otrzymają ładunek dwóch, trzech tysięcy kilowatów. Jest to więcej, niż trzeba. Byków z niedowierzaniem obmacywał grubą, elastyczną powło- kę. W na wpół przezroczystej masie widniały mętnawe ziarenka. - Nie ma potrzeby rozbierać poszczególnych części urządze- nia radiolatarni - mówił Usmanow - Byłoby to nawet bardzo nie wskazane, towarzyszu Jermakow. (Dowódca statku przytaknął). Jak widzicie, wszystkie są zaplombowane fabrycznie. Za ich działanie odpowiada nasza pracownia. Reszta zadania jest całkiem prosta. Proszę podejść bliżej, o tak... Pomóżcie mi... Dziękuję. Wszystkie części aparatury "nawlekało się" na sześcioboczną belkę, łącząc za pomocą zatrzasków i ślizgających się po prowad- nicach sworzni. Byków zauważył, że w całej aparaturze nie było ani jednej śruby, przynajmniej widocznej z zewnątrz. - A teraz do tego gniazdka podłączamy kabel od baterii. Tak ustawiona radiolatarnia może działać bez obsługi dziesiątki lat. - Urządzenie proste i dobre - mruknął Krutikow, głaszcząc wypukłą, pokrytą siatką niczym oko pasikonika "głowę" radiola- tarni. - Ile to wszystko waży? - Zaledwie sto osiemdziesiąt kilogramów. - Nieźle - pochwalił Jurkowski. - Krótko mówiąc, najtrud- niejszą sprawą będzie ustawienie tych latarni. ' Opracowano trzy wersje ustawienia aparatów. Na twardej, gład- kiej skalistej powierzchni można było wykorzystać potężne przy- ssawki, jakimi były zakończone belki urządzenia. W miękkiej gle- bie należało wywiercić otwór, wstawić do niego podstawę latarni i zalać masą plastyczną. W końcu, jeśliby zaszła konieczność usta- wienia radiolatarni na gruncie sypkim, należało przeprowadzić miej- scową petryfikację gleby za pomocą prądu wysokiej częstotliwo- ści. Przy zastosowaniu tej metody powstawał sześcionogi blok skalny sięgający do dziesięciu metrów w głąb gruntu. Belkę latar- ni oczywiście wtapiano w podstawę. Tego samego dnia przeprowadzono za miastem próby monta- żu i ustawienia radiolatarni. Byków z zachwytem obserwował, jak Jurkowski z wielką wprawą za pomocą świdra wibracyjnego wy- wiercił w granitowym bloku głęboki otwór. Usmanow stwierdził, że praca wykonana została doskonale i otwór jest idealnie piono- wy. Wstawiono tam podstawę radiolatarni i uszczelniono, zalewa- jąc ohydnie woniejącą masą wytłaczaną ciśnieniem z butli opa- trzonej w manometr. Płyn natychmiast stwardniał. - Spróbujcie, jak trzyma! - zawołał Usmanow. Byków i Spicyn chwycili za słup... po chwili na pomoc ruszyli Dauge i Krutikow. Nie udało się im jednak wyrwać ani nawet po- ruszyć mocno osadzonej latarni. - Widzicie! Wszystko gra! - dumnie stwierdził Usmanow. - Teraz zajmiemy się montażem. Gdy załoga "Hiusa" powracała do hotelu, słońce znów zawi- sło nad wierzchołkami wysokich dźwigów startowych na lotnisku rakiet. - Najbliższe dni poświęcimy na ćwiczenia - oznajmił Jerma- kow. - Każdy członek załogi musi opanować pracę świdrem wibra- cyjnym w stopniu nie gorszym niż nasi geologowie, a radiolatarnie montować z zawiązanymi oczyma. To nasze najbliższe zadania. Po obiedzie Byków skrył się w swoim pokoju i zaczął pisać list do Aszchabadu. Zapełnił zwartym pismem siedem stronic. Prze- czytał swoje dzieło, westchnął beznadziejnie i rzucił się na tap- czan. List wypadł nieprzyzwoicie sentymentalnie. Byków miał strasz- liwą ochotę na papierosa. Położył się na brzuchu i wsunął do ust ołówek. A więc, j akie są możliwości... Po pierwsze, można rozebrać się i przespać się do jutra; po drugie, można wleźć do wanny... Do licha, co za przykre myśli - kłaść się, spać, kąpać się... Zdecydo- wanym ruchem zeskoczył z tapczana i pobiegł do biblioteki. W hotelu Siódmego Poligonu zaczynało się wieczorne życie. Trzaskały drzwi. Po długich korytarzach śpieszyli elegancko ubrani ludzie, z dolnego piętra dolatywały dźwięki pełnej temperamentu muzyki. Przy wszystkich czterech windach było tłoczno, wobec czego Byków postanowił pójść do biblioteki schodami. Naprzeciw płynął strumień rozbawionej młodzieży. Widocznie wszyscy szli do klubu. W zacisznej czytelni Byków wziął trzy książki o Wenus, jedną 0 teorii silników fotonowych i przejrzał ostatni numer "Kosmo- nauty". Znalazł tam artykuł Krutikowa o automatycznym sterowa- niu statkami międzyplanetarnymi. Próbował przeczytać go, ale ze zdumieniem stwierdził, że nic nie rozumie - zbyt wiele było tam matematyki. - Krzywa funkcji... - mruczał pod nosem inżynier, próbując choćby cokolwiek zrozumieć z czytanego tekstu. - A to ci grubas! "A może tak wstąpić do Daugego? - wpadł na zbawienny po- mysł. - Ciekawe, czym się teraz zajmują moi towarzysze z »Hiu- sa«? Czyżby też czytali książki o Wenus? Bardzo wątpię...". Dauge nie czytał książek. Golił się. Wysunął dolną szczękę w sposób wprost nieprawdopodobny. W pokoju słychać było tylko cichy szum elektrycznej maszynki do golenia. Ujrzawszy Byko- wa, burknął coś niezrozumiałego. Aleksiej rzucił się na fotel i przyglądał plecom przyjaciela, pa- trzył na błękitne ściany z plastiku, duży, płaski ekran telewizyjny, matowy, jakby daleki sufit. Dauge skończył golenie i spytał: - A co cię tu przywiodło? - Przeszkadzam? - Nie, nie tyle, że przeszkadzasz, ale właśnie miałem mieć roz- mowę z Jurkowskim. Bardzo poważną rozmowę. Wszedł do łazienki. Zaszumiała woda, gospodarz mruczał coś 1 z przyjemnością prychał. Po chwili Dauge ukazał się znowu, wy- cierając ciało ręcznikiem kąpielowym. - Nie gniewaj się, Aleksieju, ale... - Nie przejmuj się, stary, już sobie idę... - Byków wstał. - Przy- szedłem, bo mi się nudziło. - Poważna rozmowa - powtórzył Dauge. - Jeśli się nudzisz, to poszukaj pilotów. Zdaje się, że są w sali gimnastycznej. Bogdan gania tam Michała, żeby stracił trochę tłuszczu. Popatrz na nich, to prawdziwy ubaw! - Aha... No... Bóg z tobą! - Byków ruszył do drzwi. - Po- wiedz mi, Grigorij - spytał, zatrzymując się - czemu Jurkowski boczy się na mnie? Dauge westchnął i odpowiedział, ociągając się: - Nie przejmuj się tym, Aleksieju. On w ogóle ma trudny charakter. Do nowicjuszy z reguły odnosi się właśnie w taki spo- sób, a poza tym do wszystkich, którzy nie przechodzili badań w wi- rującej kabinie lub nie siedzieli po dziesięć dni w maskach w azo- towej atmosferze, jak to bywa w instytucie przygotowawczym... po trzecie... widzisz, wyznaczono cię na miejsce pewnego pilota, bliskiego przyjaciela Włodka. Krajuchin zdecydował, że weźmie- my ciebie. Teraz rozumiesz? Słowem, wszystko się ułoży, a na Zie- mię powrócicie jako najlepsi przyjaciele... - Bardzo wątpię - burknął Byków, rozzłoszczony otworzył drzwi i wyszedł. Następnego dnia rozpoczęła się ciężka praca, ręce mdlały ze zmęczenia, którego nie usuwały nawet gorące prysznice i poobiedni odpoczynek. Przez dwa tygodnie cała załoga ćwiczyła się w mon- towaniu i ustawianiu radiolatarni. Montowanie wszyscy opanowali bardzo prędko - każdy miał przecież dużą praktykę inżynierską. Jednakże świder wibracyjny okazał się narzędziem kapryśnym. Zanim Jermakow wyraził zado- wolenie z pracy swych podkomendnych, w kamiennych morenach rozrzuconych w pobliżu miasteczka można było spostrzec mnó- stwo koślawych i nierównych dziur - śladów praktyki adeptów sztuki posługiwania się nowoczesnym świdrem. Nie mniej kłopo- tów mieli astronauci z przyssawkami próżniowymi... - Nie rozumiem! - zwrócił się pewnego razu Byków do Dau- gego. - Po co tracimy tyle czasu na jakieś tam świdrowanie? Prze- cież ty robisz to świetnie, a Jurkowski nie gorzej. Czy to nie wy- starczy? Dauge spojrzał na niego groźnie. - A przypuśćmy, że nie dojdziemy z Włodkiem do Golkon- dy... - powiedział spokojnie. Krajuchina przez cały ten czas widywali tylko podczas śniada- nia. Całe dnie zajęty był przygotowywaniem wyposażenia i zaopa- trzenia ekspedycji. Dosłownie okrągłą dobę spędzał w magazy- nach, przedsiębiorstwach i urzędach zaopatrujących bazę rakietową. Widocznie nie wszystko szło gładko. Opowiadano, że kogoś wy- rzucił z roboty, komuś innemu zakazał pokazywać się mu na oczy, zanim nie usunie braków w swym dziale. Opowiadano o jego wy- stąpieniu na zebraniu miejskiego aktywu partyjnego i o tym, jak obsztorcował komendanta poligonu. Byków skrycie obserwował Jermakowa. Kierownik ekspedy- cji i dowódca statku w jednej osobie jak zwykle był małomówny, opanowany i właściwie nigdy się nie śmiał. A gdy się uśmiechał, to drgały mu tylko wargi. W takich chwilach oczy stawały się jesz- cze bardziej zimne. Wkrótce Byków przekonał się, że uśmiech Jer- makowa nie zwiastował nic dobrego, zwłaszcza dla tych, do któ- rych był skierowany. Kiedyś Dauge wstał od stołu, pozostawiając na talerzu więk- szą część cielęciny przewidzianej dla niego przez dietetyków. - Chwileczkę - łagodnym głosem zatrzymał go Jermakow. - Bądźcie uprzejmi skończyć drugie danie! - Nie mogę już więcej - odpowiedział Dauge. - A mimo to bardzo was proszę, skończcie - jeszcze łagod- niej powiedział Jermakow. Dauge bez słowa przeciągnął brzegiem dłoni po gardle. Wówczas Jermakow uśmiechnął się owym dziwnym uśmie- chem. - Nie chciałbym was martwić, Grigorij - powiedział cichut- ko - ale odnoszę wrażenie, że wasz stosunek do przepisów obo- wiązujących podczas przygotowań zmusi ekspedycję do ograni- czenia się do jednego geologa. Nie możemy dopuścić, aby Wenus miała choćby najmniejszą szansę przeciw nam. Nawet gdyby to był nie dojedzony przez was kawałek cielęciny... Dauge zaczerwienił się po uszy i z wściekłością usiadł, wbija- jąc widelec w pechowy kawał mięsa. Nikt się nie odezwał ani na- wet spojrzał w jego stronę. Obiad zakończono w grobowym mil- czeniu. Jermakow nie spuszczał wzroku z Daugego, dopóki geolog nie zebrał z talerza ostatniej kropli sosu. Byków, nie bez zdziwienia, zauważył, że incydent ten, świad- czący o surowości Jermakowa, nie wywołał ani odrobiny obu- rzenia wśród członków załogi. Wprost przeciwnie, tego samego wieczoru Jurkowski coś długo tłumaczył półgłosem Daugemu, po czym geolog tylko westchnął głęboko i jakby w poczuciu winy rozłożył ręce. Pod koniec drugiego tygodnia Usmanow pożegnał się z załogą i odleciał. Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, Krajuchin wydał polecenia: - Od dziś każdy zajmie się swoimi sprawami. Towarzyszu Jer- makow, będziecie pracować z Krutikowem i Spicynem, tak jak usta- liliśmy. Możecie wyruszać natychmiast. Przepustki już są wypisa- ne... Jurkowski i Dauge, poczekajcie na mnie tu na miejscu, odwiozę naszego specjalistę od pustyń i wracam natychmiast... Jedziemy, towarzyszu Byków. Przed gmachem stał silny, półgąsienicowy samochód. - Proszę, wsiadajcie - zaprosił Krajuchin. Siedli w tyle za kierowcą. Gdy minęli już ulice miasta, Kraju- chin nachylił się i szepnął: - Z Daugem rozmawialiście? - O czym? - O wszystkim. - Tak... rozmawiałem. - No i co? Byków poruszył ramionami. Krajuchin nie powinien był zaczy- nać rozmowy w ten sposób. Do obowiązków kierownika nie należy wtrącanie się w cudze sprawy, włażenie do serca podwładnych bez żadnych do tego podstaw. Ludzie poważni wolą przeżywać swoje sprawy w samotności. Przy tym Krajuchin jakby w ogóle nie zauwa- żył, że nie otrzymał odpowiedzi. Po chwili milczenia powiedział: - A teraz, inżynierze, będziemy poznawać wasze gospodarstwo. Po kilkunastu minutach samochód zatrzymał się przed dużym budynkiem bez okien, ale za to z drzwiami na całą ścianę. Pod- szedł ponury strażnik i sprawdził przepustkę. - Zawołajcie mechanika! - polecił Krajuchin. Wysiedli z samochodu. Wokół ciągnęły się równe, miejscami tylko trochę sfałdowane tereny, porośnięte twardą trawą. Po niebie pełzły szare postrzępione chmury. Mżył deszcz. Pod nogami chlu- potała woda. - Tundra... - westchnął szofer. Otworzyły się szerokie niczym wrota drzwi. Do Krajuchina zbli- żył się uśmiechnięty mężczyzna w kombinezonie i wyciągnął umo- rusaną dłoń. - Przywiozłem - burknął Krajuchin. Człowiek w kombinezonie zerknął na Bykowa. - Widzę, widzę! Chodźmy. Wewnątrz budynku było ciemno. Krajuchin potknął się o coś i zaklął z cicha. Mechanik chrząknął jakby w poczuciu winy. - Nie zdążyliśmy jeszcze przeprowadzić światła, ale do jutra wszystko będzie jak należy. - Do jutra? A dziś co, trzeba się grzebać po ciemku? Wzrok Bykowa powoli przyzwyczajał się do ciemności. Zoba- czył przed sobą jakąś potężną szarą masę. Rozróżniał gąsienice, otwarty luk, okrągłe ślepe oczy reflektorów. - Co to takiego? - spytał. - To "Malec" - odpowiedział Krajuchin. - Nasz czołg-trans- porter. Różni się nieco od zwykłych maszyn tego typu, lecz opanu- jecie go bardzo szybko. Bierzcie się do roboty, choćby zaraz... A wy co tu robicie? - zwrócił się nagle do mechanika. - Za pół godziny macie podłączyć światło! - Tak jest! - żywo odpowiedział mechanik i zniknął. - Przynieście ze sobą opis i instrukcje! - rzucił za nim Krąju- chin. - To wszystko. Zostańcie tu i pracujcie. Przed obiadem przy- jedzie po was samochód. - Krajuchin pożegnał się i skierował się do wyjścia. Kiedy po upływie dwudziestu minut pod sufitem zabłysła ża- rówka, Byków krzyknął z zachwytu. Stał przed maszyną, najbar- dziej nowoczesnym tworem rąk ludzkich, jaki kiedykolwiek poru- szał się na gąsienicach. Pojazd był ogromny, nie mniejszy od wielkiego czołgu-batyskafu, który Byków oglądał na wystawie prze- mysłowej przed paru laty. Jednocześnie kolos sprawiał wraże- nie lekkości, był zgrabny, a nawet miał wdzięk. Okrągły, długi i spłaszczony nieco kadłub, podniesiona trochę rufa, ledwie za- znaczone wypukłości luków i peryskopów, wysoki prześwit pod kadłubem... Nigdzie nie widać było ani jednego szwu! Talent kon- struktorów zespolił w jedną całość ogromną siłę ciężkiego wozu transportowego ze szlachetnymi liniami superszybkich atomo- karów. - Ależ to maszynka! - pomrukiwał Byków, oglądając "Mal- ca" ze wszystkich stron i co chwila przysiadając, aby zajrzeć pod jego spód. - A to co za diabeł? Urządzenie równoważne... Moro- wo! A dźwignie podpierające wciągają się do środka?... Mądrze pomyślane! Stanął przy rufie i położył dłoń na gładkiej powierzchni burty. Metal był ciepły. - Paliwo jądrowe załadowane - uśmiechając się, dobrodusz- nie powiedział mechanik, który przez cały czas obserwował Byko- wa, stojąc przy drzwiach. - Można siadać i ruszać w drogę. Byków zasępił się. - Na jazdę jeszcze za wcześnie - odparł. - Czy przynieśliście mi instrukcje? - Oczywiście! Proszę. - Dziękuję. Z niespodziewaną lekkością Byków dał nurka do otwartego luku. Pokrywy zamknęły się nad jego głową. - Hej, towarzyszu - krzyknął mechanik - czy będę wam po- trzebny? Zabębnił po pokrywie luku. Odpowiedzi nie było. Mechanik wzruszył ramionami i odszedł. W instrukcji Byków wyczytał, że "Malec" jest czołgiem-trans- porterem świetnie przystosowanym do pokonywania przeszkód tere- nowych. Przeznaczony był do pracy w terenach o podłożu twardym, grząskim, sypkim i bardzo wyboistym. Mógł działać w atmosferze płynnej i gazowej, przy ciśnieniu zewnętrznym dochodzącym do dwudziestu atmosfer i temperaturze do tysiąca stopni. Zabierał za- łogę do ośmiu osób i piętnaście ton ładunku. Napęd składał się z turbin o mocy dwóch tysięcy koni pobierających energię z ma- łych uranowo-plutonowych reaktorów. Wyposażony był w podczer- wone reflektory, ultradźwiękową armatkę i parę mechanicznych rąk-manipulatorów (prawie takich samych jakich kierowcy atomo- wozów używają do wymiany ładunków energetycznych w swoich wozach na stacjach zaopatrzenia w paliwo jądrowe). Miał także zewnętrzne i wewnętrzne wskaźniki natężenia ilości promienio- wania, dziesiątki innych aparatów, o których Byków miał na razie tylko zielone pojęcie. Pomieszczenie dla załogi, ładunek, mecha- nizmy i przyrządy były pokryte budzącym zaufanie pancerzem z od- pornej - bardziej odpornej od pancerzy tytanowych - ogniotrwa- łej i radioodpornej masy plastycznej. Urządzenie sterownicze "Malca" niewiele się różniło od zna- nych Bykowowi systemów. Inżynier przypuszczał, że układ napę- dowy jest równie prosty, lecz dla pewności postanowił przejrzeć każdą śrubkę. Na obiady i kolacje przyjeżdżał do hotelu zmęczo- ny, umazany tłustymi grafitowymi smarami, pochłaniał chciwie swoje dania, zamieniał tylko kilka krótkich zdań z towarzyszami i wracał do garażu lub kładł się do łóżka. Co rano i po obiedzie przed hotelem czekał na niego samochód. Nie wolno było tylko w niczym naruszać indywidualnych przepisów treningu i diety prze>- widzianych na okres przygotowawczy. Jermakow bardzo dokłada- nie tego przestrzegał. Po czterech dniach Byków po raz pierwszy wyjechał "Mal- cem" w teren. Olbrzymi pojazd z zadziwiającą lekkością i prawie bezszelestnie wysunął się z garażu. Dyżurny mechanik, uśmiecha- jąc się, machnął ręką. Byków odpowiedział tym samym gestem i zamknął luk włazu. Nabrał szybkości. "Malec" pędził po wilgot- nej tundrze w płynnych rozkołysach, lekko pochylając się na sto- kach wzgórz. Przerażone ptactwo zrywało się z krzykiem i wzbija- ło nad krzakami; podobny do szarej kuleczki przemknął zając. "Malec" zbliżał się do ścielącego się nisko pasma mgły. Byków włączył podczerwone reflektory. Na ekranie pojawiały się i znika- ły białawe zarysy dużych zwałów kamieni, dziwacznie powygina- nych drzew. Byków rozpędzał transporter do maksymalnej szyb- kości, po czym gwałtownie hamował i stawał, robił ostre skręty, zataczał w miejscu kółka i wtedy na szkła peryskopu padało rude rozbełtane błoto, które natychmiast zmywały automatyczne wycie- raczki. Niespodziewanie, gdy "Malec" był na pełnej szybkości, By- ków zauważył przed sobą siatkę z kolczastych drutów, skręcił ostro na prawo i zahamował, jednak było już za późno. Rozległ się zgrzyt i dzwonienie, pod gąsienicami coś zachrzęściło i transporter sta- nął. Byków wyskoczył z wozu. Tuż za nim ciągnęły się w obie strony płoty z kolczastych drutów. Przecinał je wyciśnięty w grzą- skim gruncie ślad "Malca". W płocie powstała olbrzymia wyrwa. - Tego jeszcze brakowało! - mruknął Byków, rozglądając się wokół. - Gdzież mnie u licha zaniosło? Zwrócił uwagę na półkolisty budyneczek z jasnego betonu, le- dwie widoczny we mgle, chociaż oddalony nie więcej niż o dwa- dzieścia kroków. - Hej, taaam! Luudzieee! -zawołał. Odpowiedzi nie było. Jedyne głosy, jakie słyszał, to szum desz- czu i smętne pobrzękiwanie drucianej siatki. Byków wahał się przez chwilę, lecz wreszcie ruszył zdecydowanym krokiem do okrągłe- go budynku. Była to budowla całkiem niezwykła. W gładkich wy- sokich ścianach nie znalazł ani okien, ani drzwi, nie dostrzegł nawet otworów wentylacyjnych, jedynie nad samą ziemią zauważył nie- wielkie otwarte na oścież kwadratowe drzwi. Nieco dalej z trawy wystawała betonowa rura z okrągłym, zardzewiałym daszkiem. By- ków zbliżył się do drzwi i zajrzał do wnętrza. Zdołał jedynie za- uważyć, że było tam ciemno i ciepło. Za plecami zgrzytnęło żela- zo. Inżynier obejrzał się i zamarł na widok sceny, jaką można zobaczyć tylko w koszmarnym śnie: daszek betonowej rury zwisał obok niej, a z wnętrza ziemi wyłaził jakiś stwór z kulistą, pozba- wioną oczu głową. Aleksiej nie zdążył uprzytomnić sobie, że już gdzieś widział taką istotę, gdy owo coś rzuciło się na niego. Chociaż otwór rury znajdował się ze trzy metry od Bykowa, tajemniczy stwór pokonał tę przestrzeń jednym skokiem. Inżynier już ochłonął z pierwszego wrażenia, a do tego zjawa nie miała żadnego pojęcia o dżudo... Wystarczyło kilkanaście sekund, aby powalić ją na plecy. Aleksiej przycisnął przeciwnika do ziemi i zadał mu kilka ciosów w miej- sce, gdzie u ludzi zwykle bywa twarz. Podniósł się w samą porę, gdyż z rury wyłaziła jeszcze jedna zjawa. Teraz sprawy przybrały inny obrót. Niewiele pomogło dżudo. Na szczękę Aleksieja zwalił się potężny cios i inżynier rozciągnął się jak długi. Zjawa chwyciła go za nogi i powlokła nie wiadomo dokąd. Trudno się bronić będąc mocno trzymanym za nogi. By- ków wiedział o tym dobrze i nie stawiał oporu, czekając, co będzie dalej. Zjawy zatrzymały się, lecz nie puszczały swej ofiary. Alek- siej próbował unieść się, opierając się dłońmi o trawę. Bolały go rozbite w pierwszym starciu pięści. Usłyszał tupot i obok ukazała się trzecia zjawa. Nagle Byków poczuł, że jest wolny. Odwrócił się błyskawicznie i usiadł, z trudem obracał bolącą głowę. Rozejrzał się. Leżał za rufą "Malca". Zjawy stały tuż przy nim i wyczyniały jakieś ruchy rękami przy swych głowach. W końcu błyszczące kule zostały zdjęte i Byków ze zdumieniem ujrzał zna- jomych - zaniepokojonego Daugego, zachmurzonego Krajuchina i bladego z wściekłości Jurkowskiego. Jurkowski dotknął nosa palcami i pokazał je zakrwawione Aleksiejowi. - Idiota! - krzyknął głośno. - Bałwan! Czy macie kapustę za- miast głowy? - Uspokójcie się... - pohamował go Krajuchin. - Czy nie wi- dzicie, że on nie ma pojęcia, co się stało? - A, to wy... - wybełkotał Aleksiej. - Nie, nie my! Rycerze krzyżowi! Delegacja Ligi Kobiet! - Prosiłem, uspokójcie się, towarzyszu Jurkowski! - A wy, towarzyszu Byków, szybciutko wyprowadzajcie stąd wasz wózek... Dauge, zamknijcie luk i drzwi i krzyknijcie tam, że odjeżdżamy. - Rozkaz! - odpowiedział Dauge, nałożył dziwaczny hełm i wyszedł zza rufy "Malca". Byków usiadł w transporterze, a za nim Krajuchin i Jurkow- ski, który nie przestawał kląć. - Wyjeżdżajcie za ogrodzenie i zatrzymajcie się! - polecił Kra- juchin. "Malec" ruszył wstecznym biegiem. - Dość! Stop! Teraz poczekamy na Daugego. Byków zerknął na Jurkowskiego, który ostrożnie obmacywał swój opuchnięty nos. - Boli? - ze współczuciem spytał Krajuchin. Jurków tylko wy- krzywił się z wściekłością. Po zewnętrznej stronie kadłuba zadud- niły czyjeś kroki. Dauge zsunął się do włazu. - Rozkaz wykonany - zameldował Krajuchinowi. - Jedziemy! Byków zbliżył palce do klawiszów sterowania, lecz zatrzymał się w pół ruchu, zastanowił chwilę, pstryknął kilkoma przełączni- karra, włączył silnik i opuścił miejsce kierowcy. "Malec" lekko raszył naprzód. - Co ty robisz? - zawołał przestraszony Dauge - A kto bę- dzie kierować? - Automat - skromnie odpowiedział Byków. - Nie pamiętam drogi, nie potrafiłbym wrócić. Bądźcie spokojni, "Malec" jest wy- posażony w aparaturę elektronową sprzężoną z żyrokompasem. Przez pewien czas jechali w milczeniu. "Malec" powtarzał te same manewry, jakie przed pół godziną wykonywał Byków, tyle że w odwrotnym porządku. - Czy macie ze sobą licznik radiacji? - spytał Krajuchin Dau- gego. - Mam! Nie będzie nam potrzebny. Zapomniałem wam po- wiedzieć, że kiedy Byków zbliżył się do zbiornika, już zdążyliśmy go zamknąć. Wszystko zatem jest w porządku. Krajuchin odetchnął z ulgą. - Niewiele brakowało, a narazilibyście się na duże nieprzy- jemności - zwrócił się do Bykowa, wycierając pot z łysiny. - Czy wiecie, gdzie was zatrzymaliśmy? - Nie mam pojęcia... - Byków czuł się wielce nieswojo. - Za tymi zasiekami znajduje się pod ziemią potężny reaktor wytwarzający tryt - paliwo dla naszego "Hiusa". Betonowa bu- dowla, do której chcieliście tak nieostrożnie zajrzeć, to cmentarzy- sko radioaktywnych odpadków pozostających przy oczyszczaniu uranu. Akurat dziś przerzuciliśmy tam komplet uranowych prętów przeznaczonych do przeróbki. Gdybyście wsunęli tam czubek nosa... - Zrozumiałby to nawet jeż! - zdenerwowanym głosem do- rzucił Jurkowski. - Jeżeli coś ogrodzone jest kolczastym drutem, to znaczy, że wejście wzbronione. Ale oczywiście są ludzie, co muszą wszystko przełamać... gąsienicami... Nie mogą spokojnie patrzeć na ogrodzenie i rzucają się na nie odważnie jak lwy! Słowa Jurkowskiego były niesprawiedliwe, ale Byków tylko westchnął ze skruchą. Krajuchin mówił dalej: - Pierwszy zauważył was Jurkowski, w chwili gdy zbliżali- ście się do bunkra. Rzucił się na was, aby odciągnąć od niebez- piecznego miejsca. Spóźnił się nieco. Byliśmy przekonani, że nie uniknęliście nieszczęścia. - Gnaliśmy na złamanie karku - odezwał się Dauge. - Myśla- łem, że mi serce wyskoczy... Byków spojrzał na Jurkowskiego i wyjąkał: - Ja... mnie... naprawdę jest mi bardzo przykro... nie chcia- łem... - zrezygnowany machnął ręką. - Diabli wiedzą, jak to się stało! Musicie zrozumieć, że się was przestraszyłem... Jurkowski wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. Dauge zachichotał. - Aleś ładnie go przywitał! Wspaniale! O Boże, co to była za walka! - Bić umiecie się dobrze - wesoło chwalił Bykowa Krajuchin - lecz na przyszłość przyda się nieco ostrożności. Przy naszej pracy nie wolno niczego dotykać gołymi rękami, tym bardziej bez pyta- nia. Przypomniałem sobie ważną rzecz - dziś wieczorem Dauge wybierze dla was skafander i nauczy, jak się z nim obchodzić. - O, Boże, ale to była draka! - powtarzał Dauge, wycierając oczy. Byków szybko usiadł na miejscu kierowcy i wyłączył automat. W lekkiej mgiełce zauważył już sylwetkę garażu. - Jeszcze jedno - mówił Krajuchin. - Musimy poddać praw- dziwej próbie was i waszego"Malca". Jesteście przygotowani? - W tym terenie nie można przeprowadzić prawdziwych prób. Wszędzie tundra, równo jak na stole. - Nie martwcie się! Znajdziemy wam, mój drogi, wspaniałe miejsce! - W półmroku błysnęły złote zęby Krajuchina. Próba ognia Byków odprowadził Krajuchina i geologów do wezwanej z mia- sta terenówki, a sam powrócił do garażu. "Malec" stał o dwa kroki od bramy. Po jego obłych bokach spływały strużki deszczu. - Próby! - powiedział na głos Byków. - No cóż, jak próby, to wypróbują! Wyciągnął z kieszeni wymiętą i umazaną smarami instrukcję, przerzucił kilka kartek, westchnął i wlazł do luku. Jak każdy czło- wiek nie znosił egzaminów, niezależnie od tego, jaki miały mieć charakter. Uważał, że wielką niesprawiedliwością bywa robienie z igły wideł i z nieważnych szczegółów nie mających żadnego zna- czenia praktycznego - problemów centralnej wagi. Kiedy osobi- ście prowadził wykłady, opierał się na całkiem innych założeniach. "Choćbyście mieli czoła wysokości siedmiu piędzi, i tak nie zapa- miętacie wszystkiego, co zostało napisane i kryje się w stosach książek i wykresów. Znajdują się tam rzeczy ważne, bardzo waż- ne, najbardziej istotne, także zupełnie niepotrzebne - to, co zesta- rzało się jeszcze przed narodzeniem lub straciło swe znaczenie z bie- giem czasu. A ja, oczywiście, nie mam zamiaru wymagać, abyście wiedzieli dosłownie wszystko, co znajduje się w podręcznikach i na tablicach czy w wykresach. Lecz jeśli ktoś z was, towarzysze, nie będzie umiał tego, co umieć powinien - to proszę siebie o to winić". Autorytet Bykowa, jako najlepszego specjalisty od pojaz- dów mechanicznych, osłaniał tę zasadę przed atakami najbardziej pedantycznych kierowników. Jego system zdawał egzamin na Gobi, ale czy na pewno zda i tutaj? Tym razem on będzie poddany egza- minom. To prawda, że Krajuchin nie robi wrażenia doktrynera i for- malisty, ale kto może wiedzieć, czego szukają jego maleńkie oczka, ukryte za wielkimi czarnymi okularami? Takie myśli zmuszały By- kowa do dokładnego studiowania instrukcji. Główną uwagę zwró- cił przy tym na część zawierającą omówienia awarii i sposób ich usuwania w warunkach terenowych. Inżynier zdjął kurtkę, ubrał się w kombinezon i wsunął się do maszynowni. Do hotelu wrócił późno, zmęczony, lecz zadowolony i prawie już całkiem spokojny. W restauracji nie spotkał nikogo. Nie śpiesząc się, zjadł kolację i poszedł szukać Daugego. Zatrzymał się na dru- gim piętrze, gdzie mieszkali astronauci. Jedne drzwi były uchylo- ne. Byków usłyszał głos Jurkowskiego. Geolog deklamował wier- sze Bagrickiego : ...A wiatr jak ci gwizdnie * Jak zacznie zawodzić I chluśnie falami 0 dźwięczne dno łodzi, By gwoździe dzwoniły 1 maszt by łopotał: - Dobra robota, Prawdziwa robota! Byków zajrzał do pokoju. Jurkowski w piżamie leżał na tap- czanie z twarzą zwróconą do okna. Obok niego siedział Krutikow. Zgarbiony ssał pustą fajkę. Przy stole siedział, kołysząc się na krze- śle, Bogdan Spicyn i uśmiechał się do własnych myśli. Nikogo więcej w pokoju nie było. ...Niech bije mi w żyłach, Niech ciska się, wre Młodość bezdomna I złość, co mnie żre! By krew się jak gwiazdy Sypała człowiecza, By pędzić jak wystrzał Wszechświatom naprzeciw... To były wspaniałe wiersze. A przy tym "bażant" deklamował je naprawdę dobrze. W jego głębokim, pełnym siły i uczucia gło- sie wibrowały nuty wyrażające niepokój i grozę. Byków mimo woli pomyślał, że ten przystojny mężczyzna na pewno jest podobny do autora recytowanych wierszy. Tak samo jest pełen niepokoju i pra- gnień, namiętności badacza, który bez cienia żalu poświęciłby swoje życie, aby dokonać wielkich i niezwykłych czynów. Zapewne o tym samym pomyślał Krutikow, gdyż wyjął z zębów fajkę i wpatrywał 1 Tłumaczył Zygmunt Braude (fragment Przemytników). sią w Jurkowskiego, jakby pragnął potwierdzenia swych przypusz- czeń. Jedynie Spicyn kołysał się na krześle i uśmiechał się z na wpół przymkniętymi powiekami. ...Bym dusząc się śpiewał Przez straszne przestworze: Ej, Czarne Morze! Ej, dobre morze!... Jurkowski przerwał. Byków odszedł od drzwi i ruszył dalej. Pokój Daugego był pusty. Na łóżku leżał specjalny kombinezon, który Grigorij na pewno wybrał dla swego przyjaciela. Czerwone refleksy wieczornego nieba mieniły się na polerowanej powierzchni kulistego hełmu. Byków chciał wyjść, lecz zatrzymał wzrok na le- żącej na stole fotografii. Znał tę twarz pięknej kobiety o smutnej twarzy, ubranej tak samo, jak widział jąkiedyś, w niebieską suknię zapiętą pod szyją. Masza Jurkowska, przypomniał sobie Byków. Westchnął. Biedny przyjacielu! Oto, do czego doprowadza miłość... Je- steś wesoły i dobry, potrafisz żartować i śmiać się nawet w naj- trudniejszych chwilach, lecz nie potrafisz zapomnieć o niej, nawet na kilka dni przed startem w nieznane. - Nąjwstrętniejsze w tej historii jest chyba to, że przysłała taki list właśnie teraz! - zahuczał głos Jurkowskiego... - Nie uspoko- isz mnie, próżny trud, mnichu miłosierny, boża krówko! To drań- stwo z jej strony... - Jak śmiesz?! (Byków początkowo nie poznał, kto wydał ten okrzyk). Jak śmiesz tak mówić o niej?! Przecież ostatecznie to nie twoja sprawa! - O, nie! To moja sprawa i nie tylko dlatego, że jest moją sio- strą! To także sprawa Krajuchina i wszystkich członków naszej załogi, nie pomijając twojego czerwonogębego specjalisty od pu- styń. Tam, dokąd się wybieramy, bycie nasze będzie zależeć od przytomności umysłu każdego z nas, od każdego! Musimy sobie nawzajem całkowicie zaufać i móc polegać na towarzyszach wy- prawy. W tej chwili zastanawiam się, czy starczy ci teraz siły, woli i chęci do życia? Czy nie zawiedziesz nas, Grigorij? - Spokojnie, Włodku! - Nie potrzeba spokojniej... Czyżbyś jeszcze jej nie rozgryzł, tej mojej czarującej siostrzyczki? Przecież to nie człowiek, lecz kukułka! Tak, kukułeczka! Odejmij jej ten lalkowaty pyszczek, a co pozostanie? Czy nie ma innych kobiet? Wiernych, kochających, rozumnych... Dlaczego trzymasz się jej, dlaczego? Byków na palcach przeszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Wątpił, czy Dauge zechce myśleć dziś o speckombinezo- nie. Zresztą, sam też nie miał na nic ochoty. Zbyt wiele nasuwa się myśli. Rozebrał się i położył się do łóżka. Zamknął oczy. Najlep- sze wyjście to zasnąć. Wstał, aby zasunąć zasłony przy oknie. W tej samej chwili do pokoju wszedł Dauge. Wyglądał jak zwykle - trochę rozczochrany, z przekrzywionym krawatem. Byków usiadł i wlepił w niego oczy. - Już się kładziesz? - spytał Dauge. - A kombinezon? Czego tak gapisz się na mnie? Czy coś się stało? Obejrzał własne dłonie, po czym spojrzał na garnitur. - Nie, nic takiego... Ja tylko tak... - z trudem wykrztusił By- ków. - Myślałem, że już za późno... - Nic podobnego. Ubieraj się, idziemy. Musisz dziś jeszcze poznać speckombinezon, gdyż jutro... mam pewne obawy, że nie zdążymy. Gdzieś tak długo siedział? - Miałem dość zajęcia z "Malcem". Mam pietra... Nie zdam egzaminu. - Jakiego egzaminu? - Jak to, jakiego? Chodzi o te próby, pamiętasz, mówił o nich Krajuchin, gdy wracaliśmy z garażu. - A mnie się zdaje, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Jesteś świetnym kierowcą, wiem doskonale. - Kierowcą... A jak zaczną ciągnąć za język z teorii i innych tam szczegółów? - Język, braciszku, i tak ci wyschnie na wiór. Przekonasz się. - Nie rozumiem. - Przecież wszystko jest oczywiste. Przeprowadzona zostanie próbna jazda. Będziesz musiał jechać na przełaj przez bardzo nie- równe tereny, na których czekają cię dodatkowo sztuczne prze- szkody. Taki bieg z przeszkodami, jak powiadają sportowcy. - Pojadę sam? - Nie wiem. Być może poślą kogoś do towarzystwa. No, je- steś gotów? Chodźmy! W pokoju Daugego Byków zauważył, że fotografia zniknęła ze stołu. Grigorij zdjął speckombinezon z łóżka i rozłożył go na Podłodze. - Siadaj i słuchaj - rozkazał Dauge. - Ta oto kapotka nazywa się SKK-6, czyli specjalny kombinezon systemu Krajuchina, szó- sty model. Sporządzono ją z bardzo mocnego i elastycznego mate- riału o długiej i skomplikowanej nazwie chemicznej. W zwykłej technicznej gwarze nazywa się on siliket. Jest to związek orga- niczno-krzemowy o arcybajkowym układzie molekularnym. Na roz- rywanie ma niezwykłą wytrzymałość. A ponadto jest ogniotrwały i oczywiście wodo- i gazoszczelny. - Rozumiem - mruknął Byków. Przysiadł w kucki i miął w rę- ku, to znów wygładzał elastyczny rękaw skafandra. - Garniturków takich, jak się domyślasz, nie szyją krawcy ani nawet się ich nie wytłacza. Są one odlewane w takim oto gotowym stanie: razem z kieszeniami, otworkami i wszystkimi szczegółami. Siliket ma dwie warstwy. Układ molekuł jednej jest prostopadły do układu molekuł w drugiej warstwie. Zrozumiano? - Jasne jak słońce. To zwiększa wytrzymałość i szczelność. - Masz rację. A teraz obejrzyj hełm. Widzisz, umocowany jest na karku i daje się łatwo odrzucać. O, tak! Byków zajrzał do środka hełmu. Błyszczący, jakby niklowany z zewnątrz, od wewnątrz był zupełnie przezroczysty. - Co to za sztuczki magiczne? - To spektrolit, specjalny rodzaj plastiku - odpowiedział Dau- ge. - Nielichy pomysł, co? Zapewnia widoczność z wewnątrz. Grigorij usiadł obok Bykowa i stukał palcem po hełmie. - Sam rozumiesz, że można by zastosować różne inne przezroczyste ma- teriały, lecz spektrolit ma specjalne cenne właściwości. Po pierw- sze, w określony sposób polaryzuje światło, dlatego też, gdy pa- trzysz w ciemności lub o zmroku na silne źródło światła, nie razi cię ono i nie przeszkadza w widzeniu wszystkiego dookoła. Spek- trolit przepuszcza tylko promienie świetlne widoczne dla ludzkie- go oka. Promienie chemiczne lub cieplne odbijają się od powierzch- ni hełmu lub są całkowicie pochłaniane. Zresztą, tyczy się to także promieni rentgena i gamma. Po trzecie... no, zwyczajnie Krajuchin dokonał wielkiego dzieła. - A to? Cóż to takiego? Aha, chyba membrana. - Pałąk ze słuchawkami. Urządzenie do chwytania fal radio- wych, zresztą aparacik niezwykle czuły, a pałąk służy jako amor- tyzator... gdybyś na przykład spadł na coś twardego główką w dół Tu znajduje się mikrofon z nadajnikiem i bateria zasilająca lampy półprzewodnikowe. - Rozumiem. - Garniturek jest także dźwiękoszczelny. Jeśli chcesz usłyszeć, co się dzieje na świecie, masz tu ten aparacik. Regulujesz go sobie zależnie od gęstości atmosfery. Teraz ustawiony jest na ziemskie ciśnienie atmosferyczne. - Rozumiem i to. - Świetnie! Wykład teoretyczny mamy za sobą. Teraz, Alek- sieju, bądź łaskaw wystroić się w to ubranko... Poczekaj, nie tak. Właź nogami, o tędy, przez kołnierzyk. A teraz zakładaj hełm. Dauge kazał przyjacielowi zakładać skafander kilka razy, za- kładać i umocowywać hełm, przerabiać różne ćwiczenia gimna- styczne. W końcu, gdy Aleksiej spocił się jak mysz i chciał już błagać Grigorija o zmiłowanie, w instruktorze zmiękło serce. - Na dziś dość! Rozbieraj się. Zwróć jeszcze uwagę na coś. Tu przy pasku masz gniazdka na termosy z kakao, bulionem i na- pojami orzeźwiającymi. Do wnętrza hełmu prowadzą przewody do picia. Aparaty tlenowe i pochłaniacze dwutlenku węgla umocuje- my na plecach. Proszę, oto one. Jeszcze zerknij na termoregula- tor- gdy jest zbyt zimno, możesz włączyć centralne ogrzewanie. Tu masz licznik radiacji. Aha, jeszcze coś! W skład wyposażenia wchodzi filtr tlenowy. Jeśli nawet znajdziesz się w najbardziej tru- jącej atmosferze, gdzie znajduje się choćby pięć procent tlenu, filtr przepuści do hełmu tylko tlen. Żadne inne gazy nie mają prawa przedostać się przez ten doskonały aparacik... Byków wydostał się ze skafandra i jeszcze raz obejrzał go bar- dzo dokładnie. - A jak jest z radiacją atomową? Czy toto chroni przed nią? - Ma się rozumieć. W takich wypadkach siliket jest niezastą- piony. - Jak "absolutne zwierciadło" fotonowego reaktora? Otarł pot z czoła i siadł na podłodze obok Daugego. Grigorij wykładał dalej: - "Absolutne zwierciadło" jest twarde i kruche. Na takie gar- niturki nie nadaje się. Siliket jest godny zaufania. Dziś rano prze- siedzieliśmy we trójkę - Krajuchin, Włodek i ja - całą godzinę w bunkrze z odpadami radioaktywrnymi. - Niemożliwe! - Mówię poważnie! Temperatura około dwustu stopni, pro- mieniowanie alfa i gamma i wszystko, co chcesz. Ciepławo to nam było, nie ma co ukrywać... Byków z podziwu klepnął się po kolanach. Ktoś zapukał. Wszedł Krajuchin. Byków wstał i podał mu krzesło. - Dziękuję, nie będę siadał - powiedział Krajuchin. - Już czas trochę odpocząć. Dajecie sobie radę z tym speckombinezonem? Wypróbowaliście? - Tak jest. - Poznał go zupełnie dobrze - potwierdził Dauge. - Należałoby przeprowadzić trening w tym stroju, ale nie mamy czasu na wszystko, nie starcza go i tak... - Krajuchin wziął już za klamkę, lecz zawrócił. - Najważniejsze wyleciało mi z pamięci. Jutro, towarzyszu By- ków, pojedźcie raniutko do garażu i wróćcie pod hotel "Malcem". - Tak jest! - Dobranoc! Krajuchin wyszedł. Byków także zaczął się żegnać. Przy drzwiach przytrzymał przez chwilę dłoń Grigorija i powiedział ci- chutko: - Słyszałem... że podobno dostałeś list. Nieprzyjemny list,',- Dauge milczał. - Wiesz, tak sobie pomyślałem, że jeśli byłbym ci potrzebny... rozumiesz... - Dziękuję... - Grigorij uśmiechnął się smętnie. - Idź już spać, Aleksieju... przyczepili się... pocieszyciele, niech was diabli wezmą. - Nie gniewaj się... - O tym nie ma mowy... Dobranoc. - Dobranoc. - Patrzcie go! Jeszcze śpi - wołał Dauge, ściągając z Bykowa kołdrę. - Wstawaj, ślicznotko! - Odejdź! - odburknął Byków, odwrócił się do ściany, pomru- kując z przyjemnością, i podciągnął kolana pod brodę. - "Pamiętasz wieczór, zamieć szalała...", a teraz już godzina siódma i na dole czeka na ciebie samochód. - Niemożliwe! Dauge ledwie zdołał zrobić unik. Byków wyskoczył z pościeli i rzucił się po ubranie. - Poczekaj, braciszku, jeszcze zrób gimnastykę. - Odwołana! Jak tam pogoda? Dauge odsunął zasłony. - Wspaniała! Ani jednej chmurki. Masz szczęście, ale od Jer- makowa i tak dostaniesz. - Za co? - pytał Byków, zapinając koszulę. - Za odwołanie gimnastyki. - Nic nie szkodzi, niech daje... Pędzę. - A śniadanie? - Potem, potem... - Wypij chociaż szklankę mleka i przegryź chlebem, waria- cie! Jermakow naprawdę odwoła próby. - Do diabła z tym... W restauracji Byków pospiesznie opróżnił szklankę mleka, wsunął do kieszeni kilka czarnych sucharów i popędził. - Szczęśliwej podróży! - pokpiwał Dauge, stojąc z rękoma w kieszeni. Przez chwilę patrzył na oddalającą się terenówkę, ziew- nął i poszedł do swego pokoju. Byków ze zdumieniem zauważył, że "Malec" nie wywołu- je wśród mieszkańców miasta żadnej sensacji. Przechodnie obo- jętnie oglądali się, rzucali przelotne spojrzenia na transporter, cza- sem tylko stawali, aby przyjrzeć się bardziej dokładnie. Widocznie wszelkiego rodzaju techniczne nowości stały się tu czymś cał- kiem normalnym. Inżynier zatrzymał "Malca" przed hotelem i po- szedł zameldować się u Krajuchina. Na korytarzu wpadł na Jerma- kowa. - Przyjechaliście już? To świetnie. - Przenikliwe spojrzenie szarych oczu dowódcy spoczęło na inżynierze. - Bardzo źle, że naruszyliście program zajęć. - Ja? - Mieliście jak najlepsze intencje, to rozumiem, ale... za pół- torej czy za dwie godziny czeka was wielki wysiłek i silne napię- cie nerwów, a dzisiejszy wypadek naruszenia dyscypliny może dro- go kosztować. I to nie tylko was. Jermakow zamilkł na chwilę, po czym mówił dalej. - Gdyby nie to, że macie żelazne zdrowie, upierałbym się, aby odłożyć próbę - dorzucił Jermakow. - To było ostatni raz - mruknął Byków. - Mam nadzieję. Program treningu został opracowany przez najlepszych lekarzy kraju, a każdy doświadczony astronauta może podać wam dziesiątki przykładów, jakie opłakane skutki miewa naruszenie dyscypliny w wypełnianiu tych prostych obowiązków. Gdybyście byli pilotem, dzisiejszy dzień byłby waszym ostatnim dniem w załodze. Na szczęście nie jesteście pilotem. Zażyjcie dzie- sięć tabletek toniku. A teraz chodźmy. Czekają na nas. W gabinecie Krajuchina oprócz całej załogi Byków zobaczył dwóch nieznajomych - przewodniczącego miejskiej rady narodo- wej i sekretarza miejskiego komitetu partii. Goście odnosili się do Krajuchina z tak wielkim szacunkiem, że nietrudno było pojąć, ja- kim autorytetem cieszy się tu przedstawiciel Państwowego Komi- tetu Komunikacji Międzyplanetarnej. - Nie będziemy marnować czasu, towarzysze - zaczął Kraju- chin, gdy tylko Byków przywitał się ze wszystkimi i usiadł. - Aleksieju Piotrowiczu, wy dzisiaj gracie główną rolę, prosi- my bliżej na scenę. Byków podszedł do biurka i stanął obok Krajuchina. Na twa- rzach sekretarza partii i przewodniczącego rady narodowej zoba- czył przyjazne uśmiechy. Dauge mrugnął porozumiewawczo. Na biurku leżała dokładna mapa. - Próby przeprowadzimy w tym kwadracie... - palec Kraju- china wskazał północno-wschodni róg mapy. - Ile to będzie kilo- metrów od nas? Byków pochylił się nad mapą. - Pięćdziesiąt. - Słusznie. Ile czasu potrzebuje "Malec" na... - Pół godziny, a może ze czterdzieści minut. - Świetnie. Na terenach tych można obecnie znaleźć różno- rodne formy i rodzaje powierzchni sztucznego pochodzenia. Na mapie oczywiście ich nie ma. Zadaniem waszym będzie przewieźć nas wszystkich na to wzgórze, z którego będziemy obserwować próbę. Wy natomiast przetniecie wyznaczony rejon dokładnie z po- łudnia na pomoc i powrócicie do nas wzdłuż tego strumienia. Czy rozumiecie wasze zadanie? - Rozumiem. - Uprzedzam: na trasie możecie napotkać wszelkiego rodzaju niespodzianki. Za jedną mogę ręczyć. Czy ludzie zostali już wy- słani? - zwrócił się Krajuchin do przewodniczącego rady miejskiej. Ten w odpowiedzi skinął głową. - Próba jest poważna i trudna. Pojedzie z wami towarzysz Jer- makow. Odwaga i ostrożność to dwa hasła! Niepotrzebna jest tyl- ko, jak to się mówi, zbyteczna brawura. - Tak jest. - To wszystko. Czy macie pytania? - Nie. - Speckombinezon macie? - Zaraz wezmę, towarzyszu Krajuchin. - Zabierajcie zatem szybciutko i w drogę. My przez ten czas zajmiemy miejsca w waszym wehikule. Po kwadransie "Malec" był już za północnym pasmem wzgórz. Byków po raz pierwszy miał okazję zobaczyć pole startowe rakiet. Była to taka sama płaska, równa jak stół tundra i tylko gdzienie- gdzie widniały pagórki jakby porosłe szczeciną. W niektórych miej- scach widział wyrudziałe liszaje w kształcie gwiazd. Nie rosła tam ani jedna roślinka. Byków skierował "Malca" ku jednemu z takich punktów. Miękki, mlaszczący odgłos, jaki wydawały dotychczas gąsienice, zmienił się. Przez kilka sekund słychać było hurkot, jakby ktoś toczył pustą żelazną beczkę po kocich łbach. - Tu lądowały statki międzyplanetarne - objaśniał Dauge, któ- ry siedział za Aleksiejem. - A to? W lewo od "Malca" mignęły zardzewiałe szyny, resztki dru- tów kolczastych i przechylony słup, na którym widniał napis "1R". Za ogrodzeniem Byków dostrzegł olbrzymi lej wypełniony burą niejednolitą masą. - Z tego miejsca przed pięciu laty wystartował "Smok Gory- nycz" - mówił Dauge. - Widzisz, miejsce startu ogrodzono, gdyż gleba stopiła się, tworząc radioaktywny żużel. "1R" oznacza, że promieniowanie wynosi 1 rentgen. - Tyle to wiem - burknął Aleksiej. "Malec" pędził po tundrze, omijając polodowcowe moreny, bez zatrzymania dosłownie przelatywał przez płyciutkie bagniste je- ziora. Po przejechaniu trzydziestu kilometrów Jermakow poprosił Bykowa, aby ustąpił mu miejsca przy kierownicy. Aleksiej prze- szedł do kabiny. Wszystkie włazy były otwarte. Przewodniczący miejskiej rady narodowej dyskutował gorąco z Krutikowem, a se- kretarz komitetu partii przysłuchiwał się ich rozmowie bez więk- szego zainteresowania. Krajuchin drzemał oparty o miękkie obicie z gąbki. Jurkowski i Spicyn siedzieli na zewnątrz i z kabiny było tylko widać ich zwisające z luku nogi. Byków zajrzał do maszy- nowni, posłuchał, jak pracują mechanizmy, rozejrzał się dobrze, czy wszystko w porządku, i usiadł koło Jermakowa. Wycie silnika przybrało na sile, "Malec" zwolnił i zaczął wspi- nać się na zbocze. - Jesteśmy na miejscu - powiedział Krajuchin. Silnik transportera jeszcze raz zawył, wóz wykręcił na miejscu i stanął. Wszyscy szybko wyskoczyli. Byków wyszedł z wozu ostatni. Szczyt wysokiego kurhanu pokrywała twarda, szara trawa. Przed Aleksiejem roztoczył się dziwny krajobraz. Równina skończyła się. Hen, daleko, aż do skraju widnokręgu na północy, rozciągały się zwały głazów, wyrwy, stojące i sterczące na wszystkie strony płyty ka- mienne. Poszczerbione nasypy otaczały rozległe leje. Prawie pionowa czerwona ściana postrzępionym murem przecinała cały ten chaos. - Proszę popatrzeć - rozległ się za jego plecami głos Kraju- china - moim zdaniem teren jest godzien waszego doświadczenia i umiejętności, Aleksieju Piotrowiczu, a także świetnie nadaje się do sprawdzenia zalet naszego "Malca". Jakie jest wasze zdanie? - Damy sobie radę! - Byków spojrzał w ciemne okulary za- słaniające oczy Krajuchina. - Czy można zaczynać? - Spytajcie towarzysza Jermakowa. Tutaj on dowodzi. "Tym mnie nie speszysz" - pomyślał Byków i zwrócił się do Jermakowa stojącego na gąsienicy "Malca" z lornetką w ręku. - Towarzyszu Jermakow, czy można zaczynać? Jermakow zeskoczył z gąsienicy i skinął głową. - Wciągajcie kombinezon - rozkazał i ściszając głos, dodał. - Nie denerwujcie się... spokojniej. Byków wzruszył ramionami i wdrapał się do włazu transporte- ra. Dauge zobił krok w jego stronę, lecz zatrzymał się i pozostał na uboczu. Jurkowski stał opodal. Pogwizdując, spoglądał na "Mal- ca", to znów na teren, po którym miał za chwilę rozpocząć próbną jazdę. Krajuchin przykucnął nad rozłożoną na ziemi mapą i pro- wadził ożywioną rozmowę z "ojcami miasta". Krutikow i Spicyn zajęci byli strojeniem maleńkiego odbiornika. - Włączcie mikrofon i umocujcie hełm - powiedział Jerma- kow, siadając obok Bykowa. Pomogli sobie nawzajem zapiąć szerokie pasy bezpieczeństwa Byków pochylił się ku dowódcy. - Ruszamy. - Cichutko zadźwięczało w słuchawkach. Alek- siej opuścił palce na klawisze sterownicze. "Malec" ruszył z miej- sca i zaczął nabierać szybkości, pędząc po stoku. Na dole stanąt dęba. Wjechał na pierwszy wał kamieni i od razu dał nurka w lej Jazda próbna była rozpoczęta. Byków nie miał czasu zastanawiać się nad porównaniami, lec/ mimo to gdzieś w podświadomości błąkało się porównanie: "Jak żaba w piłce futbolowej". Mechanicznie zaczął powtarzać to zdanie. W kwadratowym otworze przedniego luku migało błękitne niebo, to znów pojawiała się czarna, jakby zwęglona ziemia lub zwały głazów. "Malcem" rzucało na wszystkie strony, ślizgając się po kamieniach, zgrzytały gąsienice. "Tym mnie nie speszysz" - z upo- rem powtarzał Byków. Transporter, hucząc, zwalił się do głębo- kiego rowu. Na chwilę mignęła w luku równa brązowa powierzch- nia i na kolana chlusnął wodospad. Na drugim brzegu rowu "Malec" zatrzymał się. Kilka metrów przed nim wznosiła się prawie pionowa ściana z czerwonej gliny. "Z piętnaście, dwadzieścia metrów - obliczał błyskawicznie By- ków. - Spróbujemy...". Kątem oka dostrzegł, jak Jermakow zaci- snął dłonie na poręczach fotela. "Jak żaba w piłce futbolowej". Ze wzgórza transporter wyglądał jak mały szary żuczek pełzną- cy po zaoranym polu. A teraz żuczek postanowił wdrapać się na mur. W jakiś zupełnie niewytłumaczalny sposób udało mu się we- drzeć nieco na stromiznę, lecz w pewnej chwili drgnął, odpadł od ściany i otoczony kłębami czerwonego pyłu przewrócił się na plecy. - Do diabła - szepnął sekretarz. - Dlaczego nie ominie prze- szkody? Dauge nerwowo splunął. - Omijać nie wolno - spokojnie odpowiedział Krajuchin. - Wbrew założeniom próby. Uwaga! Pod czerwonawym murem coś się działo. Żuk nagle zaczaj się ru- szać. Na wszystkie strony wysunęły się z kadłuba błyszczące nogi na przegubach, zginały się, wpierając się w grunt. Po chwili "Malec" znów stanął we właściwej pozycji. Nastąpiły chwile pełne napięcia... Trzy stalowe łapy znalazły oparcie u podnóża ściany, a czwarta ostrożnie szu- kała mocniejszego punktu zaczepienia. "Malec" metr po metrze pod- ciągał się do szczytu przeszkody, tam gąsienice szarpnęły go do przo- du i transporter popędził naprzód, po drodze wciągając swoje łapy. - Ależ to chwat! Ależ zuch! - wykrzykiwał podniecony Jur- kowski. - Prawdziwy mistrz! - A może jednak wymienimy go na jeszcze jednego pilota? - dociął Krajuchin i podniósł do oczu lornetkę. Byków triumfował. Wszystko szło doskonale. "Malec" poko- nywał kolejne przeszkody. Kruszył gąsienicami kamienie, rozpry- skiwał rzadkie błoto wypełniające głębokie, okrągłe leje. Jak grom dział huczały walące się głazy. Kilka razy Jermakow prowadzący nawigację za pomocą mapy i kompasu korygował kurs. Bez tej pomocy Byków mógłby po prostu zjechać z wyznaczonej linii pro- stej, która określała trasę próbnej jazdy. - Ile już mamy za sobą? - spytał Byków. - Pozostało jeszcze półtora kilometra... Nagle przed "Malcem" bezgłośnie buchnęły słupy malinowe- go ognia. Byków szarpnął się do tyłu i zatrzymał wóz. > - To na pewno zapowiedziane niespodzianki Krajuchina- mruknął pod nosem. *' Ogień ogarniał coraz większą przestrzeń. Odnosiło się wraże- nie, że płoną kamienie. Czarne smugi dymu wzbiły się zmieszale z językami ognia. Suchy gorący wiatr niósł chmury kurzu. f> - Skondensowana benzyna! - zaniepokojony narzekał By- ków. ~ Napalm! Też pomysły... Jermakow milczał. Byków uśmiechnął się. Zamknął luki ob- serwacyjne spektrolitowymi zasłonami i dotknął klawiszy sterto- wania. "Malec" na pełnym gazie zanurzył się w ogniową burzej Gdy na widnokręgu rozpostarła się ciemnomalinowa kotara, sekretarz komitetu miejskiego chrząknął, a przewodniczący rady miejskiej przysunął się do stacyjki radiowej. Krajuchin z całkowi- tym spokojem objaśnił: - Kazałem zapalić kilkadziesiąt beczek benzyny. W ciągu kil- ku minut temperatura powinna podnieść się do siedmiuset, dzie- więciuset stopni. To głupstwo. "Malec" wytrzyma to z łatwością. Tylko czy wytrzymają nerwy... Wytrzymały i "Malec", i nerwy. Otoczony obłokami czarnej sadzy transporter wjechał w rzeczułkę, która oznaczała koniec tra- sy. Zatrzymał się. Fale pilnie omywały burty, syczały i wybuchały kłębami pary. Pancerz "Malca" ochładzał się powolutku. Byków spojrzał na zwisającego na pasach Jermakowa i potrząsnął go za ramię. Jermakow był przytomny. - Ruszamy... - wykrztusił niepewnie. - Przejechaliśmy trasę prawidłowo - głośniej już mówił dowódca. - Jestem z was zado- wolony, z was i z siebie. Byków nie odpowiedział. Po drodze wzdłuż strumienia nie odezwali się ani słowem. Do- piero gdy skręcili w stronę kurhanu, z którego obserwatorzy ma- chali do nich rękoma, Byków spytał: - Nie rozumiem, co spowodowało, że tu w środku tundry po- wstały takie zniszczenia ? Jermakow długo nie odpowiadał. Odpiął pasy bezpieczeństwa j niechętnie mruknął: - Nad tym terenem wybuchła rakieta... fotonowa rakieta, to wszystko. - Tak przypuszczałem, że jakiś wybuch... - wyjąkał wstrzą- śnięty i zdumiony Byków. Pod koniec obiadu, do którego z okazji pomyślnego zakończe- nia prób podano kieliszek koniaku, zabrał głos Krajuchin. - Jermakow i Byków przechodzą na tydzień na sanatoryjny tryb życia. Żadnej pracy. Możecie czytać powieści przygodowe, chodzić na spacery i spać. Pozostali przygotowują się do przyjęcia "Hiusa". Otrzymaliśmy wiadomość, że wyleciał on już z "Cioł- kowskiego" i przybędzie do nas za pięć albo sześć dni. Powrót "Hiusa" Jermakow wprowadził "Malca" do hangaru. Transporter był rozpalony do czerwoności, a cały hangar natychmiast stanął w pło- mieniach. Byków rzucił się do gaśnicy pianowej, co tylko wywo- łało głośny wybuch śmiechu Jermakowa, który złapał inżyniera za ramię i krzyknął mu prosto w ucho, zwracając się nie wiadomo dlaczego na "ty". - Aleksiej, wstawaj. Obudź się! Słyszysz? Aleksiej nagle zdał sobie sprawę, że Jermakow ma na sobie błyszczący płaszcz plastikowy i że to w ogóle nie żaden Jerma- kow, lecz Dauge. Usiadł na tapczanie. Przecierając nieprzytomne oczy, spytał: - Co się stało? - "Hius" podchodzi do lądowania. Idziemy na spotkanie. Wsta- waj! Dochodziła druga w nocy. Niebo pokrywały ciężkie szaroczarne chmury i tylko na pomocy widniały jasne, jakby pociągnięte ró- żem pasma. Lało. - Kto jeszcze idzie ich witać? - Cała nasza załoga, a na dodatek jeszcze pół miasta, Byków zbliżył się do okna. Na ulicy ludzie zdążali w jedną stro- nę. Szli, podbiegali... Pobrzękując, poważnie sunął traktor, ciągnąc jakieś dziwaczne urządzenie na wielkich kołach. Minęło go kilka samochodów. Na dole trzasnęły drzwi. Ktoś gniewnie zawołał. - Dlaczego nie wezwano go do tej pory? Jermakow i pozostali astronauci czekali już w hallu. U drzwi stał Krajuchin wyróżniający się wśród tłumu swoim wzrostem. Otaczała go grupa inżynierów w mokrych nieprzemakalnych płasz- czach i skórzanych kurtkach. Krajuchin mówił suchym i ostrym głosem, po prostu jakby ktoś gwoździe wbijał w drewno. - Miasto powstało i istnieje tylko po to, aby zaopatrywać, wy- syłać w świat i przyjmować statki. Zapomnieliście o tym. Mam wrażenie, że trzeba będzie odświeżyć waszą pamięć. Ale o tym później. Na razie natychmiast znaleźć wszystkie samochody. Wy- słać ludzi na stację - tu Krajuchin zwrócił się do barczystego bro- dacza. - Za stację odpowiadacie głową. - Postaram się, żeby wszystko grało - basem przemówił brodacz. - Wszystkie środki deaktywizacji i przeciwpożarowe... - Gotowe, towarzyszu Krajuchin. - Dobrze. Będę gdzieś w schronach lub w ich pobliżu. Aha... - Krajuchin wskazał palcem na młodego mężczyznę w kapturze. - Melduj mi o wszystkich depeszach ze statku. - Rozkaz. - Możecie odejść... A wy, Zajczenko - Krajuchin mówił nie- dbale, jakby od niechcenia - także możecie odejść, ale do aresztu. Jeśli zdarzy się jaki wypadek, oddam was pod sąd. Zajczenko przycisnął ręce do piersi. - Towarzyszu Krajuchin! - Powiedziałem. - Pozwólcie mi pójść na radiostację chociaż na godzinkę! - prosił Zajczenko. - Wiem, że jestem winien... tak sąd... Zresztą w tej chwili beze mnie trudno będzie tam cokolwiek naprawić. Krajuchin zastanawiał się. - Dobrze. Możecie jechać do ra- diostacji. Na areszt będzie czas po wylądowaniu statku. - Tak jest! - Wszyscy? - Krajuchin liczył wzrokiem załogę. - Jedziemy, towarzysze. Na dworze było mokro i dął zimny wiatr. Przed hotelem nie- cierpliwie mruczał i prychał samochód. Astronauci zajęli miejsca. Maszyna ruszyła, mijając długi sznur półgąsienicowych ciężaró- wek z brezentowymi budami. Byków zapytał półgłosem: - O czym była mowa? Co to za radiostacja, o której mówił Krajuchin? - Radiolatarnia dokładnego naprowadzania - Dauge zerknął na plecy Krajuchina. - Kiedy statek zbliża się do Ziemi, pilot może orien- tować się według trzech radiolatarni bazowych. Jedna z nich ustawio- na jest tu w mieście, a dwie pozostałe na brzegu Oceanu Lodowate- go u krańców poligonu. Są to punkty orientacyjne nie gwarantujące jednak dokładnej nawigacji. Statek może opuścić się równie dobrze na miasto, jak na powierzchnię oceanu czy też gdzieś w tundrze. Aby zapewnić możliwość precyzyjnego wylądowania w oznaczo- nym miejscu, ustawiono dodatkową specjalną radiolatarnię. Wła- śnie tę, o której była mowa. Zajczenko jest za nią odpowiedzialny. - A co się stało? - Wczoraj wieczorem podczas próby spalił się jakiś ważny agre- gat - nie wiem, czy był to transformator, czy coś w tym rodzaju. Okazało się, że zapasowy jest w składzie, tylko nie wiadomo gdzie... zniknął... Lepszy skandal! W najważniejszej chwili radiostacja nie działa. Teraz można liczyć tylko na umiejętności Lachowa. - A któż to? - Pilot "Hiusa". - A jeżeli... - Najwyżej wyląduje na tundrze, ze dwieście kilometrów stąd. Nie stanie sienie złego. Dlatego wyznaczono tak rozległy poligon. Lecz jeśli opuści się nad miastem, sprawa będzie gorsza. - Nie obawiajcie się! - pełnym przekonania głosem dorzucił Krutikow. - Ty, Grigorij, nie strasz ludzi. Lachów ma doświadcze- nie, od razu zorientuje się, że nie ma co liczyć na centralną radio- latarnię, i zacznie przesuwać się ku północy. A że to jest skandal, to inna sprawa. - Dziś na radiolatarni pracowano całą noc. Próbowali ją na- prawić. Może jeszcze się im uda. - Dauge znów zerknął na plecy Krajuchina. Do rozmowy wtrącił się Spicyn: - Dla Lachowa to sprawa bez znaczenia. Na pewno wyląduje pośrodku poligonu, nawigując według radiolatarni bazowej. - Żeby to... - chmurnie mruknął Krutikow. - Lachów wyląduje dokładnie pośrodku poligonu - powtórzył Spicyn i zrobił minę wyraźnie dającą do zrozumienia, że dalsza dyskusja na ten temat jest bezcelowa. Jurkowski chrząknął i powiedział: - Szkoda Zajczyka. Należałoby ukarać nie jego, ale tych in- nych, nieco wyżej. - Każdy dostanie, co zarobił - warknął Krajuchin, nie odwraca- jąc się. -Nikogo nie skrzywdzimy, ale Zajczenko dostanie pierwszy. - Kierownik poligonu... - Powiedziałem już... - Krajuchin obejrzał się wreszcie i spoj- rzał na Jurkowskiego - dostaną wszyscy wedle zasług. Nie zapo- minajcie, Włodzimierzu Siergiejewiczu, że jemu zaufano... Był to widocznie ważki argument, gdyż Jurkowski nie sprzeci- wiał się dłużej. Nikt więcej się nie odezwał. Samochód skręcił i po- mknął po betonowej płaszczyźnie koło urządzeń startowych. Z pra- wej, jakby przylepione do podnóży wzgórz, widniały niskie, lecz szerokie budynki bez przednich ścian, a nad nimi przebiegała linia wysokiego napięcia ginąca gdzieś za górkami. Tu i ówdzie stały szare kopulaste baszty. - Schrony - szepnął Spicyn. - A my dokąd jedziemy? - Do schronów podziemnych. Z nich będziemy obserwować lądowanie "Hiusa". Wyjechali na wąską prostą szosę. Deszcz lał coraz bardziej, potoki wody zalewały okna, po asfalcie tańczyły jasne wodne ba- nieczki. Samochód zahamował i stanął. Zbliżył się mężczyzna w nieprzemakalnym płaszczu z narzuconym na głowę kapiszonem. Nachylił się, żeby zajrzeć do samochodu, poznał Krajuchina i mach- nął ręką. Krajuchin uchylił drzwi i zawołał: - Jak dawno przejeżdżali radiowcy? - Około pół godziny temu, towarzyszu Krajuchin. - Uważajcie, nikogo nie przepuszczać. Po kwadransie jazdy Byków zobaczył wystające z ziemi pan- cerne kopuły, podobne do wieżyczek obserwacyjnych w starodaw- nych schronach bojowych. - Podziemne schrony - rzucił Spicyn. Już dawno, bo przed trzydziestu laty, równina ta była poligonem doświadczalnym dla rakiet międzyplanetarnych. Obserwatorzy kryli się w okopach i lekkich schronach. Zdarzało się, że wielkie, wyso- kością równe miejskim wieżowcom rakiety, zamiast wzbić się prosto w niebo, z powodu jakichś awarii w systemie sterowania przewraca- ły się i zaczynały pełzać po ziemi, miotając ze swych dysz płomie- nie. Pewnego razu taka rakieta przewróciła się prosto na okop. Były ofiary w ludziach. Od tej pory istnieją podziemne schrony-obserwa- toria, żelazobetonowe pomieszczenia ukryte głęboko pod ziemią, wy- posażone w urządzenia zapewniające widoczność w dosłownie wszystkich kierunkach. Są to tak zwane kaponiry. Były budowane z takim wyliczeniem, że nawet bezpośrednie trafienie rakietą nie za- grażało bezpieczeństwu obserwatorów. Szofer wjechał do głębokiego betonowego okopu z grubym dachem. - A teraz na piechotę - powiedział Krajuchin. Krótki korytarz o świecących ścianach doprowadził astronau- tów do zaciemnionego pomieszczenia z niskim stropem. Byków rozglądał się zaciekawiony. Po prawej i lewej stronie schodki wio- dły do okrągłych platforemek nakrytych stalowymi kopułami. Na platforemkach stały peryskopy o czterdziestokrotnym powiększe- niu. Do szczelin obserwacyjnych zaglądało szare, siąpiące mżaw- ką niebo. Trzech młodzieńców w skórzanych kurtkach odprawiało czary przy radiostacji. Jeden z nich, widząc wchodzącego Kraju- china, zameldował mu, że łączność ze stacjami radiolokacyjnymi i radiolatarniami została nawiązana. - Spytajcie, czy są jakieś wiadomości z "Hiusa" - polecił Kra- juchin. Spicyn podszedł do jednego z peryskopów. Inni usiedli na ta- boretach ustawionych pod ścianami. Głośnik zachrypiał i odezwał się skrzeczącym głosem: - "Hius" na razie milczy. Krajuchin wsadził ręce w kieszenie płaszcza i zaczął krążyć po schronie. Zatrzymał się przed staruszkiem plakatem, zupełnie wyblakłym już, głoszącym: "Wzrost energii jądrowej w ogólnym bilansie energetycznym naszego kraju w latach 1900-1980". Popa- trzył chwilę i spacerował dalej. Radiowcy spoglądali na niego z wy- raźnym współczuciem. Jurkowski szepnął do Daugego: - Denerwuje się staruszek... Znów zaryczał głośnik: - Uwaga, uwaga! Towarzyszu Krajuchin! - Słucham! - krótko, nie ukrywając zniecierpliwienia, od- krzyknął zawołany. - "Hius" znajduje się nad poligonem. Podaję jego współrzęd- ne z poprawką na wasze stanowisko obserwacyjne. Azymut geo- dezyjny osiem stopni i... czterdzieści... czterdzieści cztery minuty... kąt podniesienia sześćdziesiąt stopni. - (Wyląduje w środeczku poligonu - szepnął Spicyn). - Czy na silniku fotonowym? - Na razie tak. - Przekazać rozkaz: na wysokości sześćdziesięciu kilometrów wyłączyć silnik fotonowy i przejść na rakiety wodorowe. - Rozkaz... - nastąpiła pauza, po czym dalszy ciąg meldun- ku - ...rozkaz został wykonany. "Hius" prosi o przysłanie sanitarki i lekarza. Wszyscy zwrócili w stronę głośnika zatrwożone twarze. - ...u nich na pokładzie znajduje się inżynier z czeskiego sput- nika, towarzysz Diwiszek. Czuje się bardzo źle. - Wydajcie polecenia, aby przysłano sanitarkę, i niech natych- miast szykują do startu mój samolot. Chory poleci do Moskwy. A co mu jest? - Skażenie promieniami. Krajuchin zaklął z cicha. - Taka sprawa... Powiedzcie, żeby Lachów uważał, radiola- tarnia dokładnego naprowadzania nie działa. - Zawiadomiliśmy go już. - Co on na to? - spytał Spicyn. - Roześmiał się. Głośnik zamilkł. Krajuchin wyjął z kieszeni na piersiach ciem- ne okulary. - Chodźmy do peryskopów. Przez peryskopy widać było szare niebo, szarą tundrę, szare kopuły sąsiednich punktów obserwacyjnych. Deszcz ustał, wilgot- ny, niemroźny wiatr marszczył wodę w kałużach, bawił się niskimi krzakami i twardymi łodyżkami trawy. Byków spojrzał na zega- rek. Dochodziła piąta. Panowało milczenie. Minuty wlokły się straszliwie wolno. - Patrzcie!-zawołałKrutikow. Niebo wypełnił drżący fioletowy blask. Od razu zniknęła sza- rość, w której chmury i tundra zlewały się w jedno. W jednej chwi- li blask wydobył z każdej chmury jej delikatny rysunek i kształt. Po ziemi przebiegały oślepiająco białe linie. Blask wzmagał się. Nad tundrą zawisła dziwna, nienaturalna odwrócona tęcza. W ka- łużach zaigrały jasne i liliowe refleksy. Uszy rozdzierał narastają- cy wysoki ton. Byków czuł, że od wibracji zabolały go zęby. Po- trząsnął głową i zatkał uszy. Blask oślepiał, a dźwięk osiągał trudną do wytrzymania wysokość i wibrował już na granicy słyszalności. - Lachów melduje, że za dwie minuty wyłączy silnik fotono- wy - oznajmił basem głośnik. - Już dawno powinien był to zrobić - mruknął Krajuchin. Oślepiające światło zgasło i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły tęcza i odblaski błyskające po kałużach. Tundrę okrył mrok. Po chwili wzrok obserwatorów przywykł do ciemno- ści, monotonnej szarzyzny równiny i nieba. Nagle cały świat na- pełnił się przerażającym świszczącym rykiem, jakby niezliczone klucze odrzutowych samolotów defilowały nad lądowiskiem. - Widać go! - krzyknął Krutikow. - Patrzcie! Spod chmur wystrzeliły słupy czerwonych iskier. Ukazał się ciemny okrągły kształt i ziejąc ogniem, powoli opadał coraz niżej. Rósł w oczach. Ciężki huk i grzmot wstrząsnął powietrzem. Pięć ognistych słupów wysunęło się z opadającego "Hiusa" i wparło się w ziemię jak potężne, idealnie proste maszty. Wzbiły się w górę chmury pary, bryznęły kawały błota. Olbrzymie cielsko statku za- wisło w powietrzu i kołysało się, lekko wsparte na płomienistych nogach. Po chwili zaczęło powoli opadać, aż wreszcie zniknęło w kłębach pary. Ziemia lekko drgnęła i huk ucichł. Nikt nie ode- zwał się ani jednym słowem, jakby każdy wsłuchiwał się w huczą- ce w uszach dzwony. W miejscu, gdzie wylądował planetolot, kłę- biły się nadal obłoki brudnobiałej pary. - Czysta robota. Dokładność niezwykła - dysząc jak po ciężkim wysiłku, mówił Spicyn. - Masz rację - poparł go Krajuchin. - Lądowanie mistrzowskie. Jedziemy, bo popękacie z niecierpliwości. "Hius" wylądował w przewidzianym punkcie, lecz znacznie dalej od schronów obserwacyjnych, niż przypuszczał Byków. Szo- fer prowadził samochód na maksymalnym gazie, osiągając szyb- kość, na jaką tylko pozwalał teren, pokryty kępkami trawy. Mimo to jazda trwała około kwadransa. Pneumatyki wozu zaszumiały po gorącej, spalonej, dymiącej wciąż jeszcze ziemi. Gigantyczna ko- puła "Hiusa" zasłaniała pół nieba. - Proszę! Popatrzcie tylko! - wołał w uniesieniu Spicyn - wy- lądował dolnym włazem w stronę miasta! Fantastyczny pilot! Ludzie wyskakiwali z samochodu i natychmiast zadzierali gło- wy. Byków z podziwem i jakby nie wierząc własnym oczom, wpa- trywał się w międzyplanetarnego potwora, stworzonego wolą czło- wieka w czarnej próżni, w stoczni "Wei-ta-de Ju-i". Nie widział jeszcze tak wielkiej i dziwacznej w kształtach maszyny. Na pierw- szy rzut oka może i była nieco podobna do żółwia, lecz takie po- równanie nie przychodziło na myśl, gdy patrzyło się z bliska. Pla- netolot najbardziej chyba przypominał ogrodowy pawilonik dla wielkoludów - o kopulastym daszku i wsparty na pięciu potężnych słupach. Każdy słup, wielkości dużej wieży ciśnień, podpierał dach w kształcie soczewki. Dolna powierzchnia kadłuba tworzyła wklęsłe zwierciadło. Byków stanął pod nim i spojrzał do góry. Zobaczył swoją twarz straszliwie zniekształconą i powiększoną. Zwierciadło... Cieniuteńka warstwa czarodziejskiego materiału, który w naturze można znaleźć zapewne tylko we wnętrzu gwiazd 0 największym ciężarze gatunkowym. Jednak stosując przemyślne sposoby, ludzie potrafili pokryć tym materiałem wypolerowaną po- wierzchnię metalu. Byków odniósł wrażenie, że na jego twarz padają słabe, ledwie wyczuwalne promienie ciepła. Wiedział, że zwiercia- dło nawet podczas pracy reaktora pozostaje zimne. Tam, około pięt- nastu metrów nad jego głową, czerni się otwór, stanowiący środek zwierciadła. Podczas lotu wydobywa się z niego rozpalona plazma 1 w miejscu, gdzie teraz stoi on, Byków, następuje gwałtowny pro- ces syntezy jąder atomowych. Byków nerwowo poruszył ramionami i wyszedł na otwartą przestrzeń. Być może po raz pierwszy uświa- domił sobie, jak potężne siły podporządkował swej woli człowiek! Na górze coś zaterkotało. Nad "Hiusem" zawisł duży śmigło- wiec ze znakami Czerwonego Krzyża. - Organizacja przede wszystkim - mruczał Jurkowski. - Dla- czego oni nie wyłażą? Jakby w odpowiedzi na jego pytanie między dwoma pierście- niami reaktora - tak nazywały się "nogi" planetolotu - tuż u kra- wędzi kadłuba otworzył się okrągły właz, z którego wyjrzała bla- da, ale uśmiechnięta twarz. - Wasia! Lachów! - wrzasnął Spicyn, podskakując i wyma- chując rękoma. - Jak się masz, Bogdan! Witajcie, towarzyszu Krajuchin. Cześć towarzysze! - Wyłaźcie już, wy włóczęgi międzyplanetarne! - ochrypłym głosem odpowiedział Krajuchin. - Dlaczego tak marudzicie? - Zaraz, zaraz. Sanitarka przyjechała? - Już czeka. - Spicyn wskazał ręką śmigłowiec, który wylą- dował tuż przy "Hiusie". Z sanitarki wysiedli ludzie w białych far- tuchach i podbiegli do włazu planetolotu. W ciemnym otworze luku ukazał się jakiś człowiek i wyrzucił elastyczną drabinę. - Weźcie chorego - zawołał Lachów. Na czterech przezroczystych cieniutkich jak szpagat linkach ostroż- nie opuszczono chorego owiniętego w prześcieradło i przywiązanego do hamaka. Byków pomógł położyć go na noszach przyniesionych ze śmigłowca. Ze zdziwieniem patrzył na łzy spływające po policzkach chorego. - Zemie - szeptał Czech. - Zemie i modre niebo... modre... - No tak, towarzyszu Diwiszek, już jesteście na Ziemi - ła- godnie mówił Krajuchin, nachylając się nad chorym. - Teraz już wszystko będzie w porządku. Za kilka godzin wylądujecie w Mo- skwie, podleczycie się trochę i do domu! Wypoczywać! - Diekuju, soudruhu... - Proszę przekazać moje polecenie - zwrócił się Krajuchin do lekarza. -Natychmiast po wszystkich zabiegach, jakie można wy- konać w naszych warunkach, odwieźć chorego do Moskwy moim osobistym samolotem. - Tak jest, towarzyszu Krajuchin. Przez ten czas Lachów i dwóch jego towarzyszy zeszli na zie- mię. Szybko przywitali się z przyjaciółmi i podeszli do noszy. - Do zobaczenia, Janku! - mówił Lachów. --Wyzdrowiej szyb- ko i wracaj do roboty, braciszku! Szczupła niewiasta w obszernym kombinezonie pogłaskała Di- wiszka po twarzy. - Nie traćcie czasu, towarzyszu Diwiszek, wracajcie do zdro- wia. Pozdrówcie rodzinę. - Diekuju, soudrużko. Dziękuję, dziękuję - szeptał chory, ści- skając dłonie swymi wychudłymi palcami. - Bardzo wam dziękuję. Wszyscy odprowadzili spojrzeniem odlatującą sanitarkę. La- chów podniósł wzrok na jaśniejące niebo, spojrzał na zamglone sylwetki dalekich wzgórz i uśmiechnął się nieznacznie. - Znów na Ziemi. Znów w domu... Ale żebyście wiedzieli, co to za maszyna! Nie macie pojęcia, moi drodzy! - mówił radośnie. - Chwileczkę, towarzysze... - wołał Spicyn i ciągnął Lacho- wa za rękaw, ustawiając go obok szczupłej kobiety. Czokan, stań po lewej stronie, tu, koło Wiery... Trzeci członek załogi, wysoki milczący Kazach, nachmurzył czoło. - Znów męczysz nas fotografowaniem? - Oczywiście... Spicyn cofnął się. Nie odwracając oczu od swych ofiar, wycią- gnął z kieszeni miniaturowy aparat filmowy. Przykucnął i nakręcił kilka metrów taśmy. - Dość! - groźnie krzyknął Krajuchin. - Załoga do samocho- du i jazda odpoczywać! Rozmawiać będziemy wieczorem. - Chwileczkę. Mikołaju Zacharowiczu... - Lachów podszedł do Bykowa. - Jeśli się nie mylę, nowy członek załogi. - Ojej, nie przedstawiłem was - sumitował się Krajuchiri. - Aleksiej Piotrowicz Byków. Chemik, inżynier atomista, kierovca. Wasilij Siemionowicz Lachów, pilot. Wieroczka, podejdźcie bli- żej. WieraNikołajewna Wasilewska, nawigator. Czokan Kunauba- jew, mechanik pokładowy. Byków ściskał wyciągnięte ku niemu dłonie. - A teraz do miasta! - rozkazał Krajuchin. - Spotkamy się wieczorem - zawołał Lachów do Bykowi. - My, Anatolu Borysowiczu - zwrócił się Krajuchin do Jer- makowa - zostaniemy tu jeszcze z godzinkę. Obejrzymy "Hiusa". Wy także zostańcie, Aleksieju. Przy okazji porozmawiamy zkie- rownikiem grupy zaopatrzenia i obsługi. Proszę już pędzić. Reszta jest wolna. W stronę "Hiusa" ciągnęły przez tundrę sznury pojazdów.pół- gąsienicowe ciężarówki, traktory, dźwigi. - Powiedzcie im, żeby zwrócili uwagę na trzeci reaktor -wo- łał Czokan. - Niech się nim szczególnie zaopiekują. Nawala tro- chę system regulujący... A zresztą, sam jutro pokażę, o co chodzi. Byków z bijącym z podniecenia sercem szedł za Krajuchinem i Jer- makowem. Po elastycznej drabinie weszli do "Hiusa". W sześciennej komorze, do której prowadziło wejście, Krajuchin powiedział: - Jest to komora przejściowa lub inaczej keson, przez który wchodzi się i wychodzi w warunkach przestrzeni kosmicznej lub w trującej atmosferze. Ciasno tu, co? - Nie tak bardzo... - niepewnie mruknął Byków. - Ciasno, ciasno -jakby ze wstrętem powtórzył Krajuchin. - Podczas projektowania nie wzięto pod uwagę całego mnóstwa szczegółów. Zaczniemy wyładowanie, a później załadunek, to zo baczycie sami. Dziesiątki, a nawet setki ton ładunku trzeba prze nieść przez takie trzy igielne ucha - wskazał palcem otwór wła- zu. - Wewnątrz statku jest jeszcze gorzej. Przejścia wąskie, pełno w nich przegródek i progów. - Z punktu widzenia warunków bezpieczeństwa i jeśli chodzi o zachowanie szczelności, a zwłaszcza przy możliwych uszkodze- niach powłoki przez meteoryty, ma to swoje olbrzymie zalety - dodał Jermakow. Z kesonu poszli po karbowanych stopniach scho- dów do jasno oświetlonego korytarza. Rakieta o napędzie termo- jądrowym, rzecz, można powiedzieć, nowa - mówił Krajuchin. - Projektowano ją jednak według starych zasad, jak zwykłe rakiety, wielu możliwości, jakie się otwierały, nie wykorzystano. Rutyna, na nią nie ma rady... A tu, proszą, zaczyna się nowa era. Krajuchin pchnął ciężkie stalowe drzwi. Astronauci weszli do przestronnego pomieszczenia, gdzie Byków zobaczył mnóstwo nie znanych mu przyrządów i tablic rozdzielczych. - To jest mostek kapitański i sterówka - objaśniał Krajuchin. - A tam, za tymi tytanowymi osłonami, mieści się serce "Hiusa" - fotoreaktor. Specjalne urządzenie powoduje, że przez dyszę w środku zwierciadła wylatuje wytworzony tu strumień plazmy, potok gołych trytów, jąder ciężkiego wodoru, dawkowany w maleńkich porcjach z częstotliwością kilku tysięcy na sekundę. Potężne pole elektroma- gnetyczne wytwarzane przez pięć selenoidów nad pierścieniami re- aktora gwałtownie hamuje drobinę plazmy, wskutek czego wywołu- je w niej reakcję termojądrową. Punkt zatrzymania plazmy znajduje się w ognisku zwierciadła stanowiącego dolną powierzchnię kadłu- ba "Hiusa". Zwarty strumień fal elektromagnetycznych, neutronów, jąder helu i nie rozłożonych jeszcze podczas reakcji trytów uderza w zwierciadło i wytwarza potężną siłę ciągu... Oczywiście... - Kra- juchin zamilkł na chwilę - ...gdyby nie owo zwierciadło, "absolutne zwierciadło", kadłub statku spłonąłby do cna. Tak zginął pierwszy "Hius"; najprawdopodobniej w słoju materiału tworzącego "abso- lutne zwierciadło" powstała jakaś rysa... - Tego nikt nie wie - skandując słowa, powiedział Jermakow. Chodził po kabinie, oglądał urządzenia i aparaty, notował coś w ze- szyciku. Krajuchin poruszył jeszcze wargami, ale nic nie powiedział. Dopiero po pewnej chwili zaczął na nowo: - Rakieta fotonowa jest czymś zupełnie nowym. Osiągnięciem doniosłym, otwierającym drogi w przyszłość... - zdjął okulary i przecierał szkła patrząc na Bykowa okrągłymi oczyma. - "Ła- skawa przyroda widocznie wie lepiej, dlaczego nie pozwala czło- wiekowi spocząć na laurach, gdy Ziemia przemieni się w skromny raj, dlaczego zmusza nas do zdobywania coraz to nowych świa- tów - tych ostatnich krain, do których kluczem powinny się stać rakiety fotonowe". Przeszło pół wieku temu powiedział to pewien mądry Niemiec, kiedy napęd fotonowy pozostawał dopiero w stre- fie marzeń. Teraz ten klucz do ostatnich, nie odkrytych jeszcze krain mamy w rękach. Nie potrafimy wykorzystać go w pełni... Daleko nam jeszcze do doskonałości. Wiele przed nami niepojętego. Za dużo mamy rutyny. Weźmy chociażby te nasze rakiety atomo- we na "Hiusie". W połączeniu z silnikiem fotonowym przypomi- nają chabetą zaprzężoną do najnowocześniejszego atomokaru. - Przecież bez nich "Hius" nie mógłby wystartować z Ziemi - nieśmiało wtrącił Byków. Krajuchin założył okulary. - W najbliższej przyszłości na pewno zrezygnujemy ze star- tów z Ziemi, "Hiusy" będą startować ze sputników. - To zrozumiałe - powiedział Byków. - Na razie jednak "Hius" musi zabierać zapasy zwykłego paliwa rakietowego. - Niewielkie to zapasy. Stanowią zaledwie jedną piątą cięża- ru użytkowego, gdyż służą jedynie dla oderwania się od powierzchni Ziemi i wyjścia poza atmosferę łatwo poddającą się skażeniu ato- mowemu. Tam, w dalszych rejonach, włącza się silnik fotonowy. "Hius" nie wie, co to niewygody związane ze stanem nieważkości. Pędzi przez przestrzeń kosmiczną ze stale rosnącą prędkością, z przyśpieszeniem dziesięciu metrów na sekundę do kwadratu, od- powiadającym prawie dokładnie sile ciężkości na powierzchni Zie- mi. Dzięki temu załoga "Hiusa" unika wielu przykrości, jakie od- czuwa się w zwykłej rakiecie. "Hius", przynajmniej w lotach międzyplanetarnych, nie wie, co to są długie, czasami trwające całe lata loty bezwładne, rozwija fantastyczne wprost szybkości i odle- głości do planet pokonuje w ciągu dni lub tygodni. "Hius" jest kluczem otwierającym drogę "do najbardziej odległych i leżących na skraju kosmosu światów". - "Hius" jest kluczem otwierającym drogi do wielkich pla- net - zmienionym, przytłumionym głosem stwierdził Jermakow Stał schylony nad jakimś aparatem i Byków nie mógł dojrzeć jego twarzy. Krajuchin zacisnął wargi. - Chodźmy, towarzyszu Byków - powiedział posępnie. - Po- każę wam pozostałe pomieszczenia. Zwiedzili cały statek, zajrzeli do kabin załogi, do salonu i do schronu. Wnętrze statku było urządzone prosto, prawie surowo. W kabinach załogi - gołe miękkie ściany, wysuwane koje z szeroki- mi elastycznymi pasami bezpieczeństwa, szafki w ścianach, niskie i miękkie fotele na stałe przymocowane do elastycznej podłogi. W sa- lonie - duży okrągły stół, znów miękkie fotele, a w elastycznych ścianach kredens i biblioteka. Na stole leżał zapomniany przez któ- regoś członka załogi świstek papieru zapisany nierównymi słupka- mi wyliczeń. Krajuchin popatrzył na papierek i powiedział: - Wiadomo, kto zostawił. Czokan... matematyk. Gdy powrócili do włazu wejściowego, zobaczyli wokół "Hiu- sa" tłum ludzi i szeregi samochodów. Jermakow mówił coś do kie- rownika grupy zaopatrzenia i obsługi, który powtarzał i przekazy- wał polecenia stojącym dokoła robotnikom, przeważnie młodym chłopcom, którzy niedawno opuścili uczelnię. Od czasu do czasu rzucał jakieś pytania i prosił Jermakowa o wyjaśnienia. - Jedziemy do domu - zdecydował Krajuchin. - Jeśli jutro za- kończymy załadunek paliwa dla reaktorów, pojutrze zabierzemy się do sprzętu i wyposażenia. - Ale, ale! - zawołał nagle Byków, wsiadając już do samo- chodu. -Zupełnie zapomniałem... Co zrobimy z "Malcem"? Gdzie można go umieścić? - Na dachu - odpowiedział Krajuchin. - "Malec" pogalopuje przez kosmos wierzchem na "Hiusie"! Byków, słysząc taką odpowiedź, tylko mruknął coś z niedo- wierzaniem i zamilkł. Jak starożytni flrgonauci Następnego dnia Lachów składał sprawozdanie z lotu. Na ze- branie przyszli nie tylko astronauci, lecz także około trzydziestu osób z personelu obsługi lądowiska statków międzyplanetarnych i inżynierowie ze stoczni "Wei-ta-de Ju-i". Lachów nie nabrał jesz- cze ziemskich rumieńców, był blady, lecz uśmiechnięty. Mówił szybko i dobitnie, w niektórych miejscach, jakby chcąc jeszcze bardziej przekonać słuchaczy, stukał ołówkiem w skórzaną teczkę z dziennikami pokładowymi i notatkami. Lot próbny "Hiusa" odbył się zgodnie z planem. Statek przez dwadzieścia cztery godziny, bezpośrednio po starcie, zajmował po- zycję nieruchomą w stosunku do Słońca, po czym, lecąc wokół niego, pomknął do punktu spotkania z Wenus, nabierając szybko- ści z przyśpieszeniem 9,7 metra na sekundę do kwadratu. Po prze- byciu dokładnie połowy odległości, mając już prędkość równą czte- rem tysiącom kilometrów na sekundę (wśród słuchaczy wybucha ożywienie), Lachów odwrócił rakietę zwierciadłem w stronę punktu docelowego i zaczął hamowanie. Po ośmiu i pół dniach "Hius" wszedł na orbitę "Ciołkowskiego" - jednego z radzieckich sput- ników Wenus, a po następnych paru godzinach dotknął jego powierzchni. Wykonując plan lotów próbnych, Lachów spędził około miesiąca, latając wokół Wenus, badając pracę reaktora w naj- bardziej wymyślnych warunkach, odwiedził sputniki należące do innych państw i wylądował na Wenicie, satelicie Wenus. Na za- kończenie zabrał z czeskiego sputnika chorego Diwiszka i z nim poleciał na Ziemię. Lachów opowiedział o możliwościach silnika fotonowego, o wynikach zastosowania zasady Dopplera przy określaniu pręd- kości rakiety, wyraził swoje opinie na temat urządzeń zabezpie- czających przed uderzeniem meteorytów ("Niesie... na szczęście, jeśli mam być szczery... nie musieliśmy praktycznie sprawdzać jego działania"), podał nowe dane o warstwach kosmicznego pyłu znaj- dującego się między orbitami Ziemi i Wenus, ("Dane te, jestem 0 tym najzupełniej przekonany, wskazują, że istnieje całkiem real- na możliwość zastosowania fotonowych silników przepływowych, przynajmniej w rejsach na tych przestrzeniach, gdy tylko zostanie rozwiązany problem silnika fotonowego pracującego na energii otrzymywanej z anihilacji"). Szczególną uwagę zwrócił na pewne niepojęte zjawiska, z którymi zetknął się podczas rejsu. Zaobser- wowano niczym nie wytłumaczone przerwy w łączności radiowej 1 telewizyjnej, wibracje kadłuba statku o ultrawysokiej częstotli- wości, niewielkie zakłócenia pola magnetycznego służącego do hamowania plazmy w ogniskowym punkcie zwierciadła. Wszystkie te zjawiska miały miejsce w okresie tuż przed początkiem hamo- wania, czyli przy maksymalnej szybkości statku. Lachów uważał, że przyczyn należy szukać w olbrzymich prędkościach planetolo- tu, kiedy to należałoby już kierować się zasadami mechaniki opar tej na teorii względności. Jednak, ogólnie biorąc, "Hius" nie zawiódł nadziei. Na prze kór "opiniom wygłaszanym przez asekurantów i tępaków, którz samym swoim istnieniem kalają wielką ideę komunikacji mię dzyplanetarnej", wyniki próbnych lotów dowiodły, że przyszłoś należy do rakiet o napędzie fotonowym. (Oklaski, okrzyki uzna nia). Nawet tak prymitywne połączenie reaktora fotonowego z zwierciadłem absolutnym stanowi olbrzymi skok w technice lotó^ międzyplanetarnych. Drobne braki konstrukcyjne "Hiusa" były niczym w porówm niu z nie podlegającymi dyskusji zaletami i osiągnięciami tej mi. szyny. Przecież na "Hiusie" można praktycznie nie liczyć się ze zużyciem paliwa, gdyż jego zapas jest w zasadzie nieograniczony, można startować i lądować dowolną ilość razy, nie narażając zało- gi na przeciążenia i szkodliwe działanie siły "g", której przekro- czenie poza pewną granicę może nawet grozić śmiercią, a wresz- cie można latać w kosmosie niezależnie, nie zważając, czy istnieją na trasach rejsów bazy pośrednie. Oczywiście innych zalet o mniej- szym znaczeniu jest więcej. - ...doszło do tego, towarzysze, że o mało nie uległem poku- sie, aby wylądować na Wenus. Zastanawiałem się: "Lądować czy nie?". (Sala wybuchnęła śmiechem. Krajuchin zrobił groźną minę, a Jurkowski pogroził Lachowowi pięścią). A co myślicie! Nikt i tak by się nie dowiedział. Wystarczyło jednak popatrzeć na tę miłą planetę z bliska, żeby natychmiast przypomnieć sobie, co to jest karność. Tak, muszę przyznać, że dyscyplina to piękna rzecz. Ni- gdy jeszcze nie latałem na planety otoczone atmosferą i powiem szczerze, że Wenus robi wrażenie... ale... nie najmilsze. Lachów skończył. Jego miejsce zajęła Wiera, kosmogator "Hiu- sa". Wyglądała bardzo ładnie. Miała na sobie niebieską suknię, bardzo odpowiednią dla jej figury i różowej, nieco zażenowanej buzi. Wiera podała kilka optymalnych wariantów wyliczeń pozwa- lających określić sposób wyprowadzenia statku fotonowego na "tor prosty". Okazało się, że zainstalowany na "Hiusie" mózg elektro- nowy przeznaczony do prowadzenia obliczeń nawigacyjnych nie bardzo odpowiada nowej technice latania po "torach prostych". Kosmogator i operator muszą stale wprowadzać poprawki na za- kłócenia wywołane przyciąganiem Słońca, co było całkiem zby- teczne podczas lotów po krzywych orbitalnych. Wierze przerwał młody wąsacz o bujnej czuprynie, będący przedstawicielem insty- tutu maszyn matematycznych. Młodzieniec zaczął tłumaczyć Kra- juchinowi, że w instytucie już podjęto wysiłki, aby rozwiązać ten problem. Mówił z zapałem i bardzo zawile. Dobrali się do niego natychmiast Krutikow i jeszcze jeden z inżynierów. Rozgorzała dyskusja. Nikt nie przerwał zacietrzewionym rozmówcom. Byków był już prawie przekonany, że nąj ważniej szą częścią rakiet fotonowych jest nawigacyjny mózg elektronowy. Po chwili zorientował się, że z poważnego i uroczystego zebrania nic już nie będzie. Grupa pracowników bazy rakietowej oblegała Czokana Ku- nanbajewa, który spokojnie tłumaczył im coś i pokazywał ołów- kiem na rozwiniętych arkuszach technicznych. Krajuchin i Jerma- kow zebrali wokół siebie inżynierów ze stoczni "Wei-ta-de Ju-i" i przeglądali z nimi dziennik lotów "Hiusa". Budowniczowie ra- kiety naradzali się i zapisywali uwagi w swoich notatnikach. La- chów, Bogdan Spicyn i Jurkowski słuchali wywodów komendanta Siódmego Poligonu. Jurkowski wtrącił jakieś zdanie poparte iro- nicznym uśmiechem, a wszyscy trzej jego towarzysze uśmiechnęli się - Lachów i Spicyn wesoło, a komendant poligonu jakby czymś zawstydzony. W gabinecie panował gwar głosów i szelest papierów Byków czekał do chwili, kiedy pierwsi dyskutanci całkowicie pognębili wąsacza z instytutu maszyn matematycznych. Nie wie- dząc, co robić dalej, podszedł do Daugego. Ten zaproponował: - Chodźmy do domu. Zakończą bez nas. Warto przejrzeć nowe dane o Wenus. Mam sporo materiałów. Przysłał je Machów, ko- mendant "Ciołkowskiego". Wieczorem astronauci spotkali się w czytelni. Wiera z ogniem w oczach mówiła: - Nie wystarczy oderwać się od Ziemi i znaleźć w przestrzeni międzyplanetarnej, żeby stać się zdobywcą kosmosu. Pierwsze ba- lony napełniane gazem nie zawojowały powietrza. Uczynił to do- piero samolot. Może nie mam racji? Tak samo będzie z "Hiusem"! Dzięki takiej rakiecie człowiek stanie się panem przestrzeni ko- smicznej, zupełnie niezależnym od siły przyciągania, odniewolni czego podporządkowywania się tym siłom... Bogdan Spicyn patrzył na nią rozkochanym wzrokiem, a La chów mruczał coś, uśmiechał się zmieszany, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę ze swego lotu. - Pomyślcie tylko... to przecież my pierwsi zaczęliśmy tę epo- kę! - wykrzyknął. Jurkowski uśmiechnął się także. - Ale mimo to na Ziemi jest przyjemniej, no, powiedz nam prawdę, przyznaj się, Wasia! - Oczywiście! - "Oczywiście". Ech, Wasia, Wasia, nie obdarzyła cię skąpa natura nawet odrobiną poezji! Dokonała takiego lotu... Nie, na pew- no nie należał ci się taki zaszczyt. Lachów spoważniał. - Wiesz co? - mówił prawie groźnie. -Nie jestem sportowcem, ale zwykłym robotnikiem! A do tego nie widzę w tym nic złego. - Nikt nie twierdzi, że to coś złego. - Jurkowski spojrzał na sufit. - Musisz jednak przyznać, mon cher, że drogę torują zwykle ci, jak ty ich nazywasz, sportowcy. - A więc nawet nie na zmianę, tak na przykład jeden na jeden? Cóż to za podział? - wydziwiał Krutikow. - Sportowcy... pra- cownicy.... - Wszędzie i zawsze - zdecydowanie powiedział Jurkowski - naprzód szli entuzjaści-marzyciele, samotni romantycy i to wła- śnie oni wytyczali kierunki, torowali drogi dla administratorów, inżynierowi... - ...po śladach tamtych marzycieli i romantyków ruszała chci- wa, szara masa, czerń...- uśmiechając się złośliwie, cieniutkim głosem rzucił Dauge. - Pyskacz z ciebie, Włodeczku, nic więcej! Entuzjasta-marzyciel... samotny rycerz! Jurkowski gwałtownie zwrócił się w jego stronę, lecz przysłu- chujący się rozmowie Krajuchin podniósł rękę. - Jeśli pozwolicie - zachrypiał z wyraźną drwiną w głosie. - Czy uważacie, Włodzimierzu, że nie ma administratorów entuzja- stów? A inżynierów marzycieli też nie ma? No cóż... coś tam jesz- cze należy się tej szarej masie. Czy nie? Byków siedział jak na szpilkach. Jeszcze nigdy dotychczas "ba- żant" nie wydał mu się tak niesympatyczny. Zerknął na Lachowa, który pobladł urażony i zagryzał wargi. Byków rozzłościł się jesz- cze bardziej. Nie czuł się jednak upoważniony do zabierania głosu, uważał, że jeszcze za wcześnie. - Mam wrażenie, Włodzimierzu Siergiejewiczu, że wszyscy jesteśmy entuzjastami i marzycielami - mówił Krajuchin. - Tylko każdy na swój sposób. Na przykład Wiera entuzjazmuje się tym, że "Hius" umożliwia jej, że użyję starego wyrażenia, żeglować po przestrzeni kosmicznej wszędzie, gdzie tylko zechce, i radować tym jej uskrzydloną duszę. Najwidoczniej uważa, że takie jest za- danie "pana przestrzeni". - Nie to miałam na myśli... - odezwała się zaskoczona Wie- ra. - Mam nadzieję, że nie to... Musicie pamiętać także o tym, że nasze państwo, nasz kraj domaga się od was nie tyle rekordów, ile... a przede wszystkim uranu, toru i innych surowców rozszcze- pialnych. A jednak wszyscy jesteśmy marzycielami. Tylko że ja, dajmy na to, wcale nie marzę o tym, aby włóczyć się po przestrzeni kosmicznej jak bańka mydlana po pokoju, ale uważam, że musimy przestrzeń tę wykorzystać, wydobyć z niej to, co może przynieść nam korzyść... co niezbędne jest dla coraz lepszego życia na Zie- mi, dla komunistycznego współżycia narodów. Zwozić wszystko to do domu, a nie trwonić tego, co już w tym domu mamy! Taki jest nasz cel, to jest poezja naszego życia. - Jak pszczoły - w zamyśleniu powiedział Krutikow. - Właśnie tak, jak pszczoły, a nie jak motylki. Chciałbym jesz- cze zwrócić waszą uwagę na drobny fakt, że okresy przejściowe mi- jają obecnie bardzo prędko. Na przykład: w następnym rejsie piloci "Hiusa" będą już wypełniali skromne obowiązki furmanów. Pierw- sze skrzypce zagrają tym razem inni specjaliści. Byków... - Kraju- chin pokazywał po kolei palcem siedzących naprzeciw astronautów i wymieniał ich nazwiska. - Dauge, a może i wy, towarzyszu Jur- kowski. Ludzkość potrzebuje skarbów ukrytych na Wenus, a nie peł- nych zachwytu sprawozdań. Po was przyjdą inni, ustąpicie miejsca nowym bohaterom - budowniczym zupełnie nowych fabryk, jakie staną w pobliżu Uranowej Golkondy. Ci nowi ludzie będą prowa- dzić pełną romantyzmu pracę, a nie tylko zajmować się sportem! Ludzie są różni - jedni odnoszą się do wszystkiego jak do areny cyrkowej, na której można błysnąć swoją sztuką i zbierać oklaski, a inni jak do zwykłej pracy. A wy, jak to powiadacie, mon cher, wiem, że pragniecie przede wszystkim dorwać się do tej skarbnicy tajem- nic, gdzie znajdziecie ich całe stosy... taki już z was sportowiec! Zapanowało milczenie. Jurkowski wstał i nie patrząc na niko- go, wyszedł. - Dzielny chłopak - pierwszy odezwał się Krajuchin. - Od- ważny i mądry... Tylko że ambicji ma aż tyle i ho, ho! Jermakow zaczął mówić bardzo poważnie: - Opowiadał mi ojciec, że niejaki Mikołaj Krajuchin, kiedy był... - Krajuchin, Krajuchin! Jaki znów Krajuchin? - przerwał mu właściciel tego nazwiska. - To było tak dawno... a przy tym, może ci wiadomo, że wymienionego tu Krajuchina za takie same rzeczy podkręcono, tak... wybaczcie takie słowa, i to na zebraniu partyj- nym. Właśnie twój ojciec, Anatolu! Tak, twój ojciec... Krajuchin zaczął groźnie chrząkać, burknął coś i wyszedł. Nikt nie zauważył nawet, jak minęły dni dzielące załogę od chwili startu. Wszyscy byli straszliwie zajęci. Jermakow kierował pracami grupy zajmującej się załadunkiem "Hiusa". Statek pokrywały zawi- kłane konstrukcje stalowe, oplątywały węże f kable. Pod jego wiel- kim kadłubem stłoczyły się dziesiątki samochodów-zbiorników z ga- zem, cystern, traktorów, dźwigów i transporterów. Praca nie ustawała przez całą dobę. Grubymi rurami, pokrytymi lodem i szronem, płynęły i w stanie płynnym - wodór dla rakiet i tlen dla załogi. Cienkimi yężami płynęła woda i smary. Transportery i dźwigi ładowały do otwartych luków przenośne zbiorniki, worki i skrzynki z prowian- tem, aparatami i wyposażeniem. Dziesiątki mechaników grzebało się w uranowych reaktorach. Specjaliści z Nowosybirska mikron po mikronie kontrolowali powierzchnię "absolutnego zwierciadła". Sprawdzali, czy w tej fantastycznie cienkiej warstwie, będącej jed- nocześnie najmocniejszym pancerzem, nie utworzyły się mikrosko- pijne skazy, które stałyby się przyczyną natychmiastowej śmierci załogi i zagłady statku. Krajuchin osobiście przyjechał asystować przy ładowaniu do "Hiusa" paliwa podstawowego. Z kopuły statku zdjęto grubą płytę tytanową i do specjalnie urządzonego pomiesz- czenia opuszczono butle z mieszanką płynnego trytu i deuteronów, po czym płytę ułożono i zamocowano na starym miejscu, a na niej z kolei umieszczono zasobnik z "Malcem". - Ten zwariowany za- sobnik na grzbiecie "Hiusa" nadaje mu jakiś prymitywny wygląd; nie wiadomo teraz, co to jest? - narzekała Wiera. Lachów, Spicyn i Krutikow spędzali całe dnie w kabinie nawi- gacyjnej i sterowniczej. Dauge i Jurkowski studiowali najnowsze materiały o Wenus, które przywiózł Lachów. Ani na chwilę nie przerywali swoich rozważań i dyskusji, pisali jakieś tajemnicze te- legramy, biegali z nimi do Krajuchina, a po zatwierdzeniu wysyłali je do radiostacji. Pewnego dnia Krajuchin wyrwał Bykowa z wiru pracy i poje- chał z nim za południowe przedmieście, gdzie znajdowały się pod- ziemne składy z bronią i amunicją. - Znajome zabawki? - spytał Krajuchin. - Karabin automat, wzór z siedemdziesiątego piątego roku. - A to? - Pistolet atomowy... - Proszę, wybierajcie. - Dla wszystkich? - Dla wszystkich i jeszcze kilka na zapas. Byków wybrał osiem karabinów i kilkadziesiąt ręcznych gra- natów, atomowe pistolety, fińskie noże w jasnych, skórzanych po- chwach. - Gdzie jest amunicja i zapalniki do granatów? - Wszystko się znajdzie. Wypiszcie zapotrzebowanie i dajcie kierownikowi składu. Zeszli piętro niżej. - Tu też jest coś dla was - powiedział Krajuchin, wskazując cylindryczne pudełka o błyszczących mętnie karbowanych bokach. - Miny atomowe... - szepnął Byków. - Znacie się na tym? - Jakże mógłbym się nie znać. - Weźcie dziesięć kompletów, a nie zapomnijcie zabrać także z dziesięciu rakiet oświetlających. Po dwóch godzinach Byków ładował już do "Hiusa" ciężkie skrzynki z masy plastycznej i dziesięć cylindrycznych zasobników. Wreszcie nadeszła chwila, kiedy spod "Hiusa" odjechały wszystkie ciężarówki, zniknęły rusztowania i pajęczyna węży i prze- wodów, kiedy usunięto dźwigi i transportery. Nastąpiła cisza i spo- kój. Pozostały tylko wdeptane w zrytą gąsienicami i kołami ziemię stosy śmieci. Krajuchin w towarzystwie Jermakowa i kierownika grupy ob- sługi zajrzał do każdego pomieszczenia, do każdej skrytki na "Hiu- sie". Wszystko musiał zobaczyć, wszystkiego dotknąć. Jak profe- sor konserwatorium, słuchając wykonania ulubionego utworu, przysłuchiwał się podejrzliwie dźwiękom wydawanym przez włą czone solenoidy, rzucił kilka dowcipnych uwag i zszedł na ziemię - Wydaje się, że wszystko w porządku, towarzyszu Jermakow Podpisujcie protokół odbiorczy. Jermakow gestem wyraził zgodę. Kierownik grupy obsługi wes tchnął z ulgą, pokręcił się chwilę w milczeniu i w końcu spytał: - A kiedy start, towarzyszu Krajuchin? Jutro? Jednak okazało się, że trzeba załatwić jeszcze parę formalno- ści. W mieście wezwano Krajuchina do radiostacji. Po powrocie (Byków odniósł wrażenie, że Krajuchin jest bardzo niezadowolo- ny, iż start został przełożony o jeden dzień) oświadczył: - Jutro przyjeżdża komisja, a wieczorem mamy... no... uro- czystość... przyjęcie. Można przyjść bez fraków. Jurkowski zaczął coś szeptać. Jermakow ziewnął, a Krutikow wzruszył ramionami i powrócił do czytania książki. - Chodź na spacer - zaproponował Aleksiejowi Grigorij. Wyszli z hotelu i nie śpiesząc, się ruszyli ulicami w kierunku poligonu. - Zacznie się... toasty, górnolotne przemówienia - złościł się Grigorij. - Nie wytrzymuję tego! - Wiesz jednak - próbował uspokoić go jakoś Byków - że to wszystko... - Co wszystko? Ludzie wykonują swoją pracę. Co w tym jest nadzwyczajnego? Przecież nie wyznacza się specjalnej komisji, aby wyprawić w podróż ekspedycję geologiczną! - Widocznie jednak zdarza się i to! - Nie wiadomo, po co. Chyba tylko, żeby denerwować ludzi. Przez jakiś czas szli w milczeniu. - W takim razie, po co się to robi? - pytał Byków. - Diabli wiedzą, po co? Czasem odnoszę wrażenie, że wlecze się za sobą stare zwyczaje, wlecze je z czasów, kiedy jeszcze trze- ba było "napompowywać ludzi gadaniem", żeby wykonywali naj- zwyklejsze, elementarne obowiązki... Od tego czasu nie mogą wyzbyć się tych zwariowanych zwyczajów. Któż lepiej od nas może wiedzieć i oceniać, jakie znaczenie ma lot "Hiusa"? To śmieszne, żeby jeszcze teraz wygłaszać płomienne, mobilizujące przemówie- nia zawierające jakieś wyświechtane truizmy. Po co to? Chyba po to, żeby jeszcze tysiączny raz powiedzieć to, co wyssaliśmy już z mlekiem matki. Poszli z powrotem do hotelu. Przed wejściem do restauracji Dauge zatrzymał się, cofnął się o krok i trącił Bykowa łokciem. - Ćśś - szepnął. Restaurację wypełniał łagodny blask popołudniowego słońca. Na otomance siedział Bogdan Spicyn i Wiera Wasilewska. Mil- czeli, wpatrzeni w okno. Miny mieli tak poważne, a przy tym smut- ne, że w Bykowie zamarło serce. Bogdan wielką łapą obejmował delikatne ramiona Wiery. Grigorij pociągnął Bykowa za rękaw i obaj poszli na drugie piętro. - Tak to bywa... - filozoficznie stwierdził Dauge. - Spotykają się na tydzień, na dwa, a potem każde w swoją stroną. Wiera jest starsza od Bogdana o pięć lat... Miłość... na nią nie ma rady. Zamyślił się. Byków ostrożnie spytał: - Dlaczego się nie pobiorą? - Dlaczego? - po chwili powtórzył pytanie Dauge. - A po co? Spotykają się tylko raz, może dwa razy w roku... - No, dobrze - mruczał niepewnie Byków. Zastanowił się i pra- wie krzyknął. - Nic, do diabła, nie rozumiem! Pobraliby się, żyli- by ze sobą, lataliby razem... - Razem? Latać razem nie można, zapamiętaj to sobie, Alek- sieju. Bogdan bierze udział w takich wyprawach, na jakie nie pusz- cza się kobiet. Cóż to byłaby za rodzina? Spotkania tylko dwa razy do roku... - Nie - zaprotestował Byków - gdyby zechcieli, jakoś by tam wszystko zorganizowali. - Możliwe. A może oni tylko wmawiają sobie, że to jest mi- łość? - Pleciesz! - Ja, Aleksieju, za ukochaną kobietą życie bym oddał - głos Daugego zadrżał. - Słaby ze mnie człowiek... Następnego dnia przylecieli goście z Moskwy. Ku zadowole- niu i zdziwieniu Bykowa przyjęcie minęło wesoło. Oczywiście wy- głaszano mowy (jego zdaniem całkiem dobre), wznoszono toasty (tylko szampanem), składano życzenia. Krajuchin opowiedział parę anegdot z dawnych czasów, a Jurkowski zaczął niespodzie- wanie deklamować swoje ulubione wiersze Bagrickiego. Gdy skoń- czył recytować Przemytników i gdy ucichły oklaski, powie- dział z żalem: - Patrzcie, ile jest pięknych wierszy o morzu i żeglarzach, a o nas niema .. - Poeci znają morze od tysięcy lat - nieśmiało zaczęła Wie- ra - a przestrzeni kosmicznej nie znają w ogóle. Poczekaj jeszcze, Włodku, a przeczytasz i takie wiersze... o nas. Jurkowski pocałował ją w rękę. - Poczekam, Wiero. Na razie jednak tylko możemy powta- rzać: Jak starożytni Argonauci, Rzuciwszy dom z ochotą, Ruszyliśmy Tirom - tam - tam, By zdobyć runo złote. Gdy wyszli goście, Krutikow westchnął i powiedział: - Dzięki Bogu, było dość przyjemnie. Tylko... - Tylko w swoim gronie byłoby znacznie przyjemniej - prze- rwał mu Dauge - zwłaszcza przy takiej okazji. Krajuchin głośno odsunął krzesło. - Proszę o chwileczkę uwagi - powiedział. - Tylko chwilecz- kę, przyjaciele. Teraz już jesteśmy we własnym gronie i chcę wam jeszcze coś powiedzieć. Aleksieju, nalejcie wina, a ty, Anatolu, nie denerwuj się, tylko po kropelce. Dziękują wam, przyjaciele! Jestem wśród was najstarszym astronautą. Aż strach pomyśleć, na jakich latających trumnach musieliśmy wyruszać w przestrzeń, gdy zaczynaliśmy naszą nową epokę. W porównaniu z "Hiusem" to były wozy drabiniaste, żeby nie powiedzieć czegoś gorszego. Nie należę jednak - przynajmniej tak mi się zdaje - do zadowolonych z siebie głupców, co zadzierają nosa i gardłują, że młodzież ma znacznie lepsze warunki, niż myśmy mieli, i tym podobne bzdury. Zadania zawsze określane są naszymi możliwościami. Większe możliwości... od razu rosną i komplikują się zadania. Nie będzie- cie mieli lżejszej od nas roboty, wprost przeciwnie, będzie ona znacznie trudniejsza, gdyż spada na was większa odpowiedzial- ność. Jeśli natraficie na trudności, na straszliwe trudności, przypo- mnijcie sobie, dla kogo i w imię czego to robicie! Znam was wszyst- kich dość dobrze, aby mieć pełne zaufanie, że jeśli przypomnicie sobie właśnie to, co mówiłem, natychmiast przybędzie wam sił. To wszystko. Za waszą pomyślność! Wzniósł kielich, wypił i szybko wyszedł z sali. Przez chwilę panowało milczenie. W końcu wstał Jurkowski i zaczął cichym głosem: - No cóż, Argonauci... za naszego staruszka! Tej nocy Byków długo nie mógł zasnąć. Wstał, zapalił światło i siadł przy stole. Wpatrując się w lamp- kę, siedział bez ruchu. Po długiej chwili spojrzał na gazetą, której nie zdążył przejrzeć za dnia. "Odważniej wprowadzać w życie nowoczesne zasady orki", wołał artykuł wstępny, "Uczniowie z Islandii spędzają wakacje na Krymie". "Podwodne sowchozy Dalekiego Wschodu dostarczą po- nad plan 30 milionów ton planktonu", "Nowa elektrownia atomo- wa o sile półtora miliona kilowatów zaczęła pracę w Wierchojań- sku". "Wyścigi mikrośmigłowców" -podtytuł brzmiał: "Zwycięzcą został piętnastoletni chłopiec - Wasia Pticyn". "Na starcie stuletni łyżwiarze". Byków przerzucał tylko stronice. "Festiwal stereofilmów krajów Ameryki Łacińskiej". "Budo- wa anglo-chińsko-radzieckiego obserwatorium astronomicznego na Księżycu" "Z Marsa donoszą...". Byków spojrzał na gazetę, zastanowił się. Następnie szybko złożył ją i wsunął do kieszeni. Musi zabrać jąze sobą. Będzie cząst- ką Ziemi, bije w niej potężny puls rodzimej planety, którego nie chce zapomnieć, który chce czuć tam, w dalekim rejsie. Symbol! Aleksiej westchnął i zgasił światło. Dzień startu był jasny i pogodny. O piątej rano nikt już nie spał. Wszyscy zebrali się w hotelu, siedzieli, kręcili się bez celu. Podczas śniadania jedli niewiele i niechętnie. Jermakow udawał, że nic nie zauważa. Krajuchin rozmawiał półgłosem z gośćmi. Nad- jechały samochody. Nie bacząc na wczesną porę, na ulicach było pełno ludzi. Nikt nie rzucał haseł ani powitalnych okrzyków, nikt nie celebrował hałaśliwie wielkiej chwili. Wszyscy spoglądali na astronautów jak na swoich najbliższych, którzy wyruszają w dale- ką i niebezpieczną drogę. Samochody wyjechały za miasto. Bykowa nagle ogarnęło uczucie, które później długo wspomi- nał ze wstydem. Doznał jakiegoś otępienia. Jakby dostał rozdwo- jenia jaźni i z wielką ciekawością oglądał sam siebie ze wszyst- kich stron. Nie był w stanie się skoncentrować. W głowie buszowały urwane myśli, nie mógł się skupić na żadnej z nich. Koło schronów obserwacyjnych zaczęto żegnać się z pozosta- jącymi na Ziemi. Byków machinalnie podawał rękę, czując, że ma bardzo głupią minę. Jednak i tym razem nie potrafił temu zaradzić. Krajuchin mówił coś do niego, następnie uściskał go i ucałował. Aleksiej potakiwał, gdy zwrócił się do niego przewodniczący rady narodowej miasteczka bazy. Odszedł na bok, nogi miał jakby z drewna. Jak na ekran filmu patrzył na Spicyna obejmującego Wie- rę, gładzącego dłońmi jej twarz. Dauge wziął go wreszcie za rękę i zaprowadził do samochodu. Stanęli. Byków podniósł wzrok. Wznosiła się nad nim, błyska- jąc matowo, wypukłość pierścienia reaktora. Zrozumiał nagle, co go tak niepokoiło. W podświadomości tętniła wciąż ta sama myśl: "Ostatni raz, ostatni raz". Nie przypominał sobie, kiedy się zro- dziło to nieustępliwe brzęczenie, od którego nie był w stanie się uwolnić. - Załoga na miejsca! - zawołał Jermakow niezwykle rześkim głosem. Byków obejrzał się. Samochody, którymi przyjechali, już znik- nęły w oddali. Wokół słała się równa, pustynna tundra. - Aleksieju, nie marudź! "Ostatnie kroki na Ziemi" - wsłuchiwał się w swoje myśli z dziwną uwagą. Podszedł do trapu. "Ostatni łyk ziemskiego po- wietrza" - dudniło w głowie. Zagłębił się we właz. Ktoś, chyba Jurkowski, trącił go i warknął: "Ostrożniej!". "Jeszcze raz trzeba spojrzeć na błękitne niebo...". Zatrzaśnięto pokrywę włazu. By- Jcow nagle pojął, że się boi. Zwyczajnie tchórzy. To wystarczyło, żeby natychmiast uspokoić się. Razem z Daugem wszedł do salo- nu. Zasiedli w fotelach. Przyłączył się do nich Jurkowski. Założyli i zapięli pasy bezpieczeństwa. Jermakow, Spicyn i Krutikow znaj- dowali się prawdopodobnie w kabinie kapitańskiej. Byków spoj- rzał na Jurkowskiego. Twarz geologa była poważna. Na jego nosie dostrzegł żółtawą plamkę. "Jednak wtedy porządnie dostał" - wspo- mniał walkę przy bunkrze. - Przygotować się! - rozległ się z niewidzialnego głośnika głos Jermakowa. Zapadła martwa cisza. Byków na chwilę poczuł duszności i osłabienie. Wysiłkiem woli opanował odrażające uczucie bezsil- ności i zerknął na Daugego. Ten w skupieniu patrzył prosto przed siebie. - Start! Gdzieś z dołu doleciał straszliwy szum. Wszystko nagle prze- sunęło się, drgnęło. Fotele zaczęły potwornie napierać na ciała astro- nautów. Byków ze wszystkich sił zaciskał oczy, przed którymi krą- żyły i migały różnokolorowe kręgi. Szum przybierał na sile, potem zaczął cichnąć i w końcu się urwał. Byków ostrożnie zwrócił się w stronę Daugego. - Już więcej nic nie zaboli - wesołym głosem powiedział Gri- gorij. -Wystartowaliśmy. Jurkowski nagle z całej siły uderzył się w czoło. - Co ci się stało? - zaniepokoił się Dauge. - Diablica! - Kto? - Maszynka do golenia. Zapomniałem elektrycznej maszynki do golenia, a do tego nie wyłączyłem jej. Byków z pewnym wysiłkiem przyjął postawę siedzącą, mocno potarł dłońmi skronie i westchnął z ulgą. Część 2 Kosmos i ludzie Krajuchin Przed wieczorem pogoda się zepsuła. Od oceanu nadciągnęły masy zimnego, lodowatego powietrza. Nad tundrą popłynęły zbite fale szarej mgły. Niebo pokryły niskie chmury. Świat otulił prawie nocny zmierzch. W gabinecie kierownika głównej radiostacji Siódmego Poli- gonu było jasno i ciepło. Przy stole zagłębiony w niskim fotelu, opuściwszy głowę na piersi, drzemał Krajuchin. Wyciągnął nie- zgrabnie długie nogi w zabłoconych butach, a mocne, żylaste dło- nie bezwładnie oparł o poręcze fotela. Nad drzwiami zegar dźwięcz- nie odmierzał minuty. Krajuchin co chwila unosił sine z przemęczenia powieki. Na brzegu stołu stała nietknięta, wysty- gła szklanka herbaty. Przez nie domknięte drzwi zajrzał dyżurny, stał przez chwilę niezdecydowany, ale jednak wszedł do gabinetu, położył na stole plik depesz. - Jest coś nowego? - ochrypłym głosem spytał Krajuchin. Dyżurny drgnął. - Nie, nie ma. Pół godziny temu "Hius" nadawał, że wszystko w porządku. - Czy łączność telewizyjna nawiązana? - Jeszcze nie. Na razie się nie udaje. - Krajuchin milczał przez długą chwilę (dyżurny nieśmiało chrząknął), po czym się odezwał: - Tak więc, powiadacie, że nie ma? - Nie, nie ma. - Dziękują... Krajuchin spojrzał na plik radiogramów i znów zamknął oczy. Tępym bólem dokuczało zmęczone serce, łamało w lewym ramie- niu. Wyprostowane nogi zdrętwiały, lecz nie miał ochoty wstawać. Zmusił się jednak do podniesienia ręki. Wziął szklankę z herbatą, która wydała się mu słodką aż do mdłości. - To wszystko nerwy mruczał do siebie. - Nerwy i starość. - Do tego dnia nie miał poję- cia, co to znaczy zdenerwowanie, śmiał się z lekarzy, którzy twier- dzili, że nie wolno się mu denerwować. Wydawało się mu, że ni- gdy się nie denerwował... aż do dnia startu "Hiusa". 18 sierpnia 19... roku dokładnie o godzinie piątej rano według czasu moskiewskiego doczekał się zrealizowania lotu, o jakim marzył już od piętnastu lat. Start rakiety międzyplanetarnej o na- pędzie fotonowym stanowił początek nowej ery w komunikacji mię- dzyplanetarnej. Od tej chwili on, Krajuchin, przestawał mieć wpływ na dalszy bieg wypadków. Piętnaście lat poszukiwań nauko- wych, walki, olbrzymich napięć psychicznych i wysiłku fizyczne- go... A oto, jaki rezultat: siedzi sobie spokojnie i wsłuchuje się w tęskne zawodzenie jesiennego wiatru, słucha, jak monoton- nie krople deszczu wybijają werblem na szybach jakieś sygnały, jak płyną strugami, jak szumią... Sześciu wybranych specjalistów, wspaniałych ludzi, przejęło od niego pałeczkę sztafety i na naj- doskonalszym z wybudowanych do tej pory statków pomknęło da- lej, aby urzeczywistnić jego najgłębsze marzenie. A on musiał zo- stać. Od razu poczuł się słaby, jakby złamany. Teraz czeka, czeka, czeka... Na chwilę szarpnęła nim zazdrość i jednocześnie poczuł do samego siebie pretensję, lecz zdołał opanować te uczucia, gdyż mimo wszystko najbardziej dręczył go strach, obawy o tych sze- ściu... właśnie to poczucie spychało na dalszy plan wszystkie inne. No, dobrze... Próbne loty "Hiusa" dowiodły, że maszyna jest dobra. Procesy zachodzące w tytanowym pancerzu fotoreaktora zostały zbadane do najmniejszego szczegółu. Inżynier może z absolutną dokładnością powiedzieć, co się tam dzieje w każdej miliardowej cząstce sekundy, i przewidzieć, co będzie się działo w następnych, równie króciutkich momentach. Wzięto pod uwagę dosłownie wszystkie zjawiska: fantastycznie wysokie temperatury, równie fantastyczne prędkości, ciśnienia i naprężenia. A jednak pierwszy "Hius" spłonął nie od uroku... Krajuchin z trudem przełknął kilka łyków herbaty. Gardło miał wyschnięte i piekły go oczy. Całe ciało przenikał ohydny chłód. Po szybach nieprzerwanie ściekały strużki wody. - Ohyda... - mruczał Krajuchin, kurcząc się i wciągając jesz- cze głębiej głowę w ramiona. Niepowodzenie wyprawy stałoby się klęską, znaczyłoby, że przegrał całe życie. Właśnie teraz, gdy dużo jest jeszcze takich, co nie wierzą w "Hiusa", gdy nie umilkła jeszcze wrzawa wywołana przez niedowiarków po katastrofie pierwszego "Hiusa". Gdy roz- legają się jeszcze głosy "asekurantów". Wydawało się, że przy- szłość napędu fotonowego została przesądzona, że nawet pomysł został zdyskredytowany na zawsze. Grupa niedowiarków, ludzi małych, którzy czepiali się wielkiej sprawy, przestała gardłować dopiero na skutek interwencji specjalnej komisji państwowej. Właściwie to nie może narzekać. Zażądał olbrzymich sum, wkła- dów finansowych i materiałowych - otrzymał wszystko z nawiązką, więcej, niż się spodziewał. Zażądał usunięcia pracowników, których uznał za szkodliwych lub niepotrzebnych, chociaż znajdowali się wśród nich ludzie o wielkich zasługach - zgodzono się z nim. Pro- wadził odważne eksperymenty - wierzono mu, zaufano. Biła z nie- go potężna siła, niewzruszone przekonanie o słuszności swego dzie- ła. A przy tym, trzeba przyznać, że miał szczęście. Krajuchin pierwszy zbadał dwie wielkie planety i kilka księżyców, zaprojektował pięć wielkich sputników, był wychowawcą i bożyszczem trzech pokoleń najodważniejszych na świecie astronautów... W tej chwili Krajuchin został faktycznym dowódcą najpotężniejszej na świecie floty mię- dzyplanetarnej. Zachował w pamięci towarzyszy, którzy '^adli w ak- cji, godziny straszliwych zwątpień i strachu. Wie, co to ból bezpow- rotnych strat... zna smak triumfu, chwile ogromnego szczęścia, przysłaniającej rzeczywistość dumy. Zwycięstwa były trudne, ale nie można oglądać się wstecz. Trzeba śpieszyć w przyszłość. Wielki naród powierzył mu swych najlepszych synów, oddał do dyspozycji najbardziej nowoczesną technikę, ale za zaufanie żądał zdobycia kosmosu, odkrycia jego tajników, jego skarbów. Czy podoła temu? Czy on, Krajuchin, jest w stanie zapewnić zwycięstwo? Tak... jeśli ..Hius" powróci szczęśliwie na Ziemię, wówczas już nikt nie odważy się podnieść głosu przeciwko budowaniu rakiet fotonowych. A jeśli... Krajuchin wstał i aby rozruszać nogi, zaczął spacerować z kąta w kąt. - Takie postępowanie do niczego nie doprowadzi - powiedział głośno. - Wróżę sobie jak stara baba. "Jeśli, jeśli...". W rzeczywistości był całkiem przekonany, że nikt i nic nie po- trafi zahamować rozwoju silników fotonowych. Od momentu, kiedy to zostały wyodrębnione pierwsze najmniejsze okruchy "absolut- nego zwierciadła", los starych rakiet reaktywnych był przesądzo- ny. Teraz przestrzeń kosmiczna będzie cofać się przed nacierają- cymi. Będzie jeszcze walczyć, pochłaniać nowe ofiary, lecz cofnąć się musi! Najpierw otworzy swoje granice, zwali słupy graniczne w Układzie Słonecznym (kto wie, może jeszcze za życia Krajuchi- na) i pustynnych przestrzeniach międzygwiezdnych. Jak potężna jest myśl. Pomysł rakiet międzyplanetarnych od pierwszej chwili miał swoich przeciwników, przeważnie tych, co spoczywali na laurach i nie chcieli się ruszyć dalej, tych, którzy całe swe życie poświęcali udowodnianiu, że silnik fotonowy to utopia, którzy od pierwszej chwili krytykowali tę nowość, a póź- niej nie mieli odwagi przyznać się do popełnionego błędu, i także tych, którzy szczerze, z uczciwych pobudek, nie chcieli ryzyko- wać ludzkim życiem i bali się trwonić społeczne pieniądze. Ludzi tego pokroju było wielu, znacznie więcej, niż pragnęli Krajuchin i jego towarzysze. Udało się jednak przełamać opory. Konserwa- tyści krzyczeli: "Fantazja nie mająca żadnego uzasadnienia! Spra- wa dalekiej przyszłości!". Żądali od Krajuchina, żeby wyliczył się z dziesiątków modeli, które spłonęły bez śladu - a on w odpowie- dzi wysłał w przestrzeń "Smoka Gorynycza" -• rakietę fotono- wą z mechanicznym pilotem. Ludzie ci próbowali wykorzystać przeciwko niemu tragedię pierwszego "Hiusa", lecz i te próby speł- zły na niczym. Drugi "Hius" wystartował. A może Krajuchin po- pełnił błąd, dając załodze "Hiusa" od razu tak karkołomne zada- nie? A może należało wykorzystać rakietę do zwykłych rejsów międzyplanetarnych, przyzwyczaić się do niej, uczynić z niej po- wszechny środek komunikacji? Wszystko możliwe... Lecz ile cza- su musiałby stracić na takie sprawy? Tymczasem skarby Uranowej Golkondy leżą bezużytecznie, czekają. Tylko "Hius" umożliwi czło- wiekowi ich opanowanie. Krajuchin znów zagłębił się w fotelu i zastygł bez ruchu, skrzy- żowawszy ręce na piersi, jakby kurczył się i chronił się przed mro- zem. Przejmował go ziąb, wstrząsały nim dreszcze. Zdawało mu się, że stan ten wywołany jest biernym wyczekiwaniem i dręczą- cym niepokojem. Stokroć lepiej byłoby samemu stanąć na czele wy- prawy, lecz nikt nie puściłby go. Nie przydałby się tam, na strasznej' planecie, najstraszliwszej ze wszystkich w Układzie Słonecznym, cóż bowiem mógłby robić tam człowiek z przepalonymi płucami, sztucznym żołądkiem i przemęczonym, chorym sercem? Mógłby przydać się jedynie jako doświadczony doradca - zrównoważony j ostrożny. Umiał przecież wycofywać się w porę... Młodzież za- pominała często o tej prawdzie, która warta jest więcej od innych. Wszyscy - to zapaleńcy i ludzie niecierpliwi. Nie wiedzą, co to strach, i nie doceniają bezcennego skarbu, jakim jest ostrożność. Nie będą oszczędzać nawet życia, zapominając albo nie rozumie- jąc, że swoją śmiercią mogliby zadać straszliwy cios całej wielkiej sprawie lotów międzyplanetarnych. Nie ma takiej Golkondy na świecie, którą można by wyrównać ich stratę. Nikt nie dowiedział- by się, co się stało za białą mgłą okrywającą oblicze niedostępnej planety, wszystko złożono by na karb niedoskonałości "Hiusa", którego projekt i obliczenia, rysunki techniczne, wszystko poszło- by do archiwum, aby schnąć tam jak pergaminy pod narastającą powłoką kurzu i starości. Na wiele lat wróciłoby panowanie rakiet reaktywnych. Lepiej nie myśleć o tym. Nie ma żadnych podstaw, aby nie wierzyć w sukces bohaterskiej szóstki. Jermakow... Mądry, opanowany, zawsze spokojny Anatol Jer- makow. Chyba on najlepiej wie, jak w istocie przedstawiają się sprawy. W każdym razie ma dość doświadczenia, aby ocenić nale- życie, czym jest w komunikacji międzyplanetarnej rakieta o napę- dzie fotonowym. Nic zresztą w tym dziwnego. Całe życie spędził pod okiem Krajuchina. Z nim to poleciał na pierwszy rejs... z nim to dzielił się swymi myślami i pomysłami, które swą śmiałością i rozmachem robiły wrażenie fantazji. Brał przykład z Krajuchina, jak należy nienawidzić rutyny i konserwatyzmu, od niego uczył się rozumieć ludzi, tak jak on pragnął służyć swemu narodowi. A jednak... Leci na Wenus, tak jak chodzili żołnierze do ataku, bez namysłu padnie w boju, rzucając się na przeciwnika - Anatol dy- szy zemstą, pragnie pomsty za wszystko, za straszną, niepotrzebną śmierć żony, śmierć strawionych przez ogień towarzyszy. Pokonania Wenus nie łączy nawet z podbojem całego kosmosu... Manią Daugego są legendarne już, nie ocenione skarby Urano- wej Golkondy. Widocznie ten zdolny geolog, specjalista od poszu- kiwań materiałów rozszczepialnych, czuje się jak zapalony myśli- wy, który przez długi czas musiał się zadowalać tylko skąpym zwierzostanem podmiejskich lasków, a który nagle dostał zaprosze- nie na polowanie do dziewiczego lasu rojącego się od zwierzyny. To prawda, ma jeszcze Maszę Jurkowską... Lecz ten człowiek nie może pozwolić sobie na zbyt poważne przeżywanie rodzinnych niesnasek. Dla Jurkowskiego, tego szczęściarza, lot jest jeszcze jednym osią- gnięciem sportowym, zapowiedzią nowych przeżyć. Nie uderzają mu do głowy sława i szacunek. Sam wielokrotnie drwił z upojonych dowodzeniem pilotów, których wdzięczna ojczyzna troskliwie ota- czała zasłużoną opieką. Brał już udział w najbardziej ryzykanckich wyprawach, lecz nie widziało się wiele jego zdjęć w prasie ani nie widywano go zbyt często w programach telewizyjnych. Po prostu lubi niebezpieczeństwa i ich przezwyciężanie. Rozkoszuje się zwy- cięstwami jak smakosz zapachami świetnej kuchni. To prawda, że ma słabostki, które ukrywa pieczołowicie przed cudzymi domysła- mi, a które Krajuchin nazwał najgorszego gatunku czkawką po ro- mansach w rodzaju hrabiego Monte Christo. Romantyk... Szkoda, że nie uznaje wartości Bykowa i nie lubi go. Przez swoją kastową pyszałkowatość oskarża go o tępotę i uważa za człowieka ograni- czonego, bez odrobiny wyobraźni. A przyczyną tego jest niewątpli- wie nadmiernie rozwinięta wyobraźnia Jurkowskiego. Bogdan Spicyn... Zupełnie nie potrafi pojąć, jak można intere- sować się czymś innym niż prowadzeniem rakiet przez przestrze- nie kosmosu. Obecnie, gdy poczuł, że pękły bariery ograniczające możliwości kosmogacji, poczuł się prawdziwym panem wszech- świata, śmieszny facet! Poza Kosmosem i tablicą sterowniczą stat- ku istnieje dla niego wyłącznie Wiera, miła, delikatna Wiera, jego zdaniem jedyna kobieta na świecie i jedyny człowiek, który rozu- mie go całkowicie. Lecz i tu pozostaje wierny swoim podstawo- wym zamiłowaniom. Robi wrażenie rycerza... pewnie gdy prowa- dzi statek, uważa, że robi to dla chwały swej damy. Michał Krutikow... Po prostu najlepszy kosmogator w kraju. Dobroduszny, delikatny, lubi towarzyskie spotkania i okazałe uro- czystości, gdzie zjawia się w towarzystwie rodziny - z żoną i dzieć- mi - doskonały matematyk, który opracował kilka nowych zasad i wzorów umożliwiających bardziej proste i szybsze rozwiązywa- nie skomplikowanych problemów kosmogacji. Z taką samą satys- fakcjąpozuje przed fotoreporterami, jak ugania się całe dnie z dzieć- mi. Nigdy nie odmawia wykonania najbardziej niepozornych poleceń ani nie waha się, gdy trzeba lecieć w karkołomny rejs. Gdyby nie Krajuchin, Krutikowa zawsze wysyłano by w nudne rejsy, grożące jednak śmiertelnym niebezpieczeństwem - w rejsy do przestrzeni kosmicznej wypełnionej asteroidami. W tej chwili kosmogator zajmuje swoje zwykłe stanowisko obok starego przy- jaciela Spicyna i prostodusznie zachwyca się tym. Na wspomnienie Aleksieja Bykowa Krajuchin uśmiechnął się. Stanęła mu przed oczyma jego czerwona jak świeżo wypalona ce- gła twarz, małe, blisko osadzone oczy, łuszczący się kartofel nosa, szczeciniaste, nastroszone włosy nad wysokim, łukowato wygię- tym profilem czoła. Nie można twierdzić, że to przystojny mło- dzieniec, oczywiście nie Jurkowski... W poezji też na pewno nie- zbyt mocny... Ale za to jaki praktyk! Jaki u niego refleks! Wystarczy przypomnieć sobie zajście przy bunkrze, do którego prawie wje- chał podczas próbnej jazdy... Dla Aleksieja lot na Wenus to za- pewne jeszcze jeden nieco niezwykły wyjazd służbowy, który na jakiś czas oderwał go od pracy w azjatyckich pustyniach. Nada- rzyła się mu okazja, aby w całej okazałości popisać się swym mi- strzowskim opanowaniem pojazdu, popisać się umiejętnościami inżyniera atomisty i oczywiście kiedyś pochwalić się w gronie ko- legów udziałem w międzyplanetarnej podróży. Z drugiej zaś stro- ny na pewno odczuwał, jak każdy nowicjusz, strach przed groźny- mi, a potężnymi tajemnicami pozaziemskiego świata. To bardzo dobrze, że taki człowiek bierze udział w wyprawie. Wszyscy tworzą razem doskonałą "drużynę reprezentacyjną". Ich tak różnorodne indywidualności cementuje jedno - wszyscy są komunistami, ludźmi honoru i pracy. Mają swoje słabostki i wady, lecz nawzajem uzupełniają się doskonale. Krajuchin czuł, że może być dumny ze swej umiejętności dobierania ludzi. Zamknął oczy. Od nowa robi przegląd załogi "Hiusa". Jerma- kowa, pilotów, geologów, "specjalisty od pustyń". Gdyby tak nie pętali się pod nogami ostrożnisie bez wiary w wielkie sprawy! To prawda, ich sceptycyzm przynosił nie tylko szkodę. W walce z prze- żytkami "nowe" nabiera sił. Trzeba przyznać, że dzięki tej walce "Hius" stał się mocniejszy i bardziej odporny. Jednakże szkód prze- ciwnicy przysporzyli znacznie więcej. Na walkę z nimi zużywał mnóstwo energii, a oni ze wszystkich sił starali się podważyć wia- rę twórców "Hiusa" we własne dzieło. Szkoda, że wśród przeciw- ników znaleźli się dawni przyjaciele i towarzysze, na których tak bardzo liczył... Dyżurny znów zajrzał do gabinetu. Krajuchin obrzucił go takim gniewnym spojrzeniem, że ten stanął jak wryty i tylko zamrugał ze zdziwienia oczyma. Jednak Krajuchin natychmiast sią opa- nował. - Co nowego? - rzucił krótko. - Radiogram z komitetu. - O co chodzi? - Pytają o "Hiusa". - Przekażcie, że wszystko... jak dotychczas wszystko w po- rządku. - Tak jest. Ale... - Co? - Wasz podpis... - Już... o tak. Krajuchin złożył podpis na blankiecie. - Jak z łącznością telewizyjną? Dyżurny jakby w poczuciu winy rozłożył ręce. - No, dobrze już... idźcie... idźcie! Krajuchin powrócił do swoich wspomnień. Na przyjęciu przed startem nie powiedział tego, co chciał. Nie mógł przecież wygar- nąć prosto z mostu: "Jeśli zginiecie, to wszystko, nie tylko wy, przepadnie...". Nie mógł nawet wtrącić nic w tym stylu. A może trzeba było? Niepewnie podniósł się z fotela. Najwyraźniej był chory. Czuł, że ma gorączkę i dreszcze. Dobrze by było poprosić o coś gorące- go do picia. Wyciągnął rękę do wideofonu. W tej samej chwili usły- szał szybkie kroki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i uśmiechnię- ty dyżurny zawołał: - Towarzyszu Krajuchin! Nawiązaliśmy łączność! Jermakow prosi was do ekranu! - Idę! - odpowiedział ożywiony na chwilę Krajuchin, lecz przez moment nie ruszył się z miejsca, patrząc gdzieś nad głową dyżurnego. "Muszę uprzedzić Jermakowa - kołatało się mu w my- ślach. - Czy aby potrafię?". Dyżurny zatrzymał na nim zaniepokojone, pytające spojrze- nie. Jakby pod jego wpływem Krajuchin ocknął się. - Idziemy! W wielkim pokoju łączności telewizyjnej jasne, rażące świe- tlówki rzucały blask na kilka fotelików ustawionych przed okrą- głym, srebrzystym ekranem. Krajuchin założył ciemne okulary. - Włączajcie - powiedział, zbliżając się do ekranu. Dyżurny sta- nął przy telewizorze. Na ekranie zamigotały szare cienie i z zielonkawej pustki wyłoniła się twarz Jermakowa. Krajuchinowi mignęła myśl, że fale radiowe, aby dotrzeć do Ziemi, potrzebująjuż kilku sekund. - Jak się masz, chłopcze? - zawołał. - Jak mnie widzisz? - Doskonale. - Czy wszystko w porządku? - Przed pół godziną wyszliśmy już na kurs po prostej. Pierwszy raz w życiu lecę przez przestrzeń międzyplanetarną po linii prostej. Namęczyliśmy się sporo, zanim wykreśliliśmy tor pierwszego eta- pu. Elektronowe przeliczniki kosmogacyjne trzeba będzie udosko- nalić. Szybkość mamy około pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Fotoreaktor pracuje równo, temperatura zwierciadła - zero. Radia- cja - zwykłe natężenie. - Jak załoga? - Doskonale. - Byków? - Trzyma się dobrze. Martwi się, że nie może spojrzeć na Ziemię. - A zrób tak, żeby mógł... pokaż mu. - Tak jest. - Jak było podczas startu? - Wspaniale. Jurkowski rozczarował się. Powiada, że taki start nie obudziłby nawet dziecka. - Za to musisz podziękować Bogdanowi. Jego mistrzostwu. - To zupełnie oczywiste. Przez chwilę milczeli, przypatrując się sobie poprzez dzielące ich miliony kilometrów. - A jakie są twoje wrażenia? Jak ty się czujesz? - O mnie proszę się nie martwić, Mikołaju Zacharowiczu. - Jermakow rzucił odpowiedź tak szybko, jakby już oczekiwał tego pytania. Krajuchin zasępił się. - Dyżurny! - zawołał. - Jestem! - Proszę was, wyjdźcie na dziesięć minut. Dyżurny pośpiesznie wycofał się z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. - Bądźcie o mnie spokojni - powtórzył Jermakow. - Przecież nie niepokoję się o ciebie - wolno wypowiadając każde słowo, odparł Krajuchin. - Ja, mój drogi, w ogóle boję się. Jermakow przymrużył oczy. - Boicie się? Czy coś się stało? Krajuchin zdjął okulary. "Jak mu to wytłumaczyć?" - myślał, przecierając je chusteczką. - Chciałbym cię prosić: bądź ostrożny. Tak... Zwłaszcza tam na Wenus. Nie jesteś dzieckiem i powinieneś rozumieć. Jeśli na- tkniecie się na wielkie niebezpieczeństwa, jeśli będzie wam coś zagrażać, pluń na wszystko i wycofuj się. W tej chwili nie chodzi 0 Golkondę, nie ona jest najważniejsza. Czuł, że Anatol nie rozumie, o co mu chodzi. Nie mógł jednak wykrztusić prostego polecenia: "Ograniczyć ryzyko do minimum. W tej chwili najważniejsze zadanie to szczęśliwie powrócić na Zie- mię, bo jeśli z wami coś się stanie, trzeba będzie na długo zrezy- gnować z rakiet fotonowych". Zawsze uważał, że astronauci nie powinni zbytnio wgłębiać się w różnice zdań, w szczegóły walki, jaka toczyła się w komite- cie. Wydawało mu się, że znajomość wszystkich tajników tych spraw może poderwać zaufanie do kierownictwa. - Strzeżonego Pan Bóg strzeże - mówił, czując z przeraże- niem, że plecie bez sensu i naprawdę nieprzekonująco. -Nie ryzy- kuj niepotrzebnie... - Oczywiście, jeśli będzie ciężko, jeśli stanie się niebezpiecznie? Taki był właśnie Tolek Jermakow! Z mlekiem matki wyssał po- gardę dla wszelkich waruneczków i niedomówień. Wstydził się te- raz za Krajuchina i było mu żal staruszka. Był zaniepokojony. Przy- bliżył się na ekranie i przyglądał się Krajuchinowi. Ten natychmiast się cofnął. Przez kilka sekund panowało napięte milczenie. - A zatem proszę słuchać, towarzyszu Jermakow - Krajuchin starał się ze wszystkich sił panować nad podcinającą nogi słabo- ścią- słuchać uważnie. Nie mam zamiaru prowadzić językowej szermierki, przynajmniej teraz... Rozumiesz? - Tak jest! - cicho odpowiedział Jermakow. - Nie będę nie- potrzebnie ryzykować. Zgadzam się, że najważniejszym zadaniem wyprawy jest szczęśliwy powrót na Ziemię statku i ludzi. Statek potrafię uchronić przed niebezpieczeństwami, lecz czy potrafię opa- nować swoich towarzyszy... oni przecież... - Jesteś dowódcą! - Tak, j estem dowódcą, lecz każdy z nich ma swój rozum, swo- je myśli i swoje własne serce. Nie będą chcieli mnie zrozumieć 1 nie wiem, czy potrafię w razie potrzeby zmusić ich do odwrotu. Nie mam waszego autorytetu. - Nie zrozumiałeś mnie, mój chłopcze... - Mam wrażenie, że jednak zrozumiałem, Mikołaju Zacharo- wiczu. Na wasz rozkaz jestem gotów wykonać wszystko, nawet jeśliby to uwłaczało mojemu honorowi. Czy jednak reszta byłaby gotowa uczynić to samo, nie wiem. Jermakow wwiercał się swoim wnikliwym spojrzeniem prosto w sam mózg Krajuchina. Rozumiał... wszystko rozumiał. - Mogę się tylko domyślać, co macie na myśli... Krajuchin ciężko opuścił głowę na piersi i wyszeptał: - Dobrze więc, postępuj zgodnie z tym, co wiesz. Widocznie nie ma na was rady. Cała moja nadzieja w twoim rozsądku. A teraz wybacz... muszę już iść. Zdaje się, że trochę się rozchorowałem. - Powinniście wypocząć. - A powinienem. Sprawdzaj dokładnie działanie automatów radiowych. Co pół godziny musimy otrzymywać od was sygnał. Co dwie godziny twoje osobiste sprawozdanie. Nie spóźniajcie się nawet o sekundę! - Tak jest! - No, to trzymaj się! Krajuchin wstał i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. Czuł, jak kołysze się podłoga, jak staje dęba. "Muszę zdążyć..." - bły- snęło mu w myślach, po czym zwalił się w czarną przepaść. Ock- nął się w ciepłym łóżku u siebie w hotelu. Za oknem świeciło słoń- ce. Na nocnym stoliku zobaczył plastikowe, różnobarwne ampułki i pudełeczka. Obok wpatrzeni w niego siedzieli doktor i Wiera, ubrani w białe fartuchy. - Która godzina? - zapytał, z trudem poruszając nieposłusz- nymjęzykiem. - Dwunasta pięć - natychmiast odpowiedziała Wiera. - A jaki dzień? - Dwudziesty sierpnia... - To już trzeci dzień. Wiera przytaknęła. Krajuchin zaniepokoił się, próbował się unieść. - Jak "Hius"? - W porządku. - Doktor delikatnie położył mu rękę na ramie- niu. - Proszę leżeć spokojnie. - Przed chwilą był telefon z radiostacji - mówiła Wiera. - Wszystko w porządku. - To dobrze - mruknął Krajuchin. - To bardzo dobrze... Doktor dotknął ramienia chorego jednym z plastikowych zbior- niczków. Rozległo się syczenie i lekarstwo zostało wprowadzone pod skórę. Krajuchin zamknął oczy. Po chwili powiedział wyraźnie: - Proszę przekazać Jermakowowi. Wszystko, co mówiłem, nie liczy się. To była panika... byłem chory... - Bredzi... - szepnęła Wiera. Krajuchin chciał zaprotestować, lecz usnął. Obudził się w nocy i od razu poczuł się znacznie lepiej. Wiera podała mu bulion i sucharki, do picia przyniosła wywar z indyj- skich ziółek. - Włączcie radiogramy - zażądał Krajuchin. - Musicie jeszcze wypoczywać - zaprotestowała Wiera. - Powiedziałem: włączcie radiogramy! Wiera posłusznie włączyła magnetofon. Słuchał, ale nie potra- fił się skoncentrować. Patrzył w sufit i zastanawiał się, czy "Hius" zaczął już wytracać szybkość. Zasnął nie wiadomo kiedy. Następny dzień przeszedł bez ważniejszych wydarzeń. Stan Krajuchina poprawiał się z każdą chwilą. Doktor zezwolił na usta- wienie obok łóżka wideofonu, a następnie telewizora. Zaczęli przy- chodzić goście. Do późnej nocy napływały z "Hiusa" sygnały i ra- porty Jermakowa. Przychodzili do Krajuchina inżynierowie, majstrowie, kierownicy służb. Po kolacji chory przejrzał gazety, popatrzył na telestereoskopowy program z Moskwy, porozmawiał z Wierą i Lachowem. Poczuł się zmęczony, jak zwykle każdego wieczoru, uspokoił się więc i ułożył do snu. Rano wpadła do pokoju Wiera. Była blada, nieuczesana. Zbyt głośno, przynajmniej takie odniósł wrażenie, wykrzyknęła: - "Hius" nie podaje sygnałów! Zamilkł nocą... zamilkł... i nie odzywa się już od pięciu godzin. Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Atak ...Albo wszystko, co pisali powieściopisarze i dziennikarze, to wielka bujda, albo nasz lot jest jakiś nietypowy. Nie odczuwam nic "międzyplanetarnego". Wszystko jest takie zwykłe, codzien- ne. A jednocześnie... Owo Jednocześnie" zawadza już o uczucia i przeżycia. Jeśli zastanawiać się nad faktami, to po prostu nie mogę sobie wyobrazić, że znajduję się w planetolocie, który z fantastyczną szybkością pędzi w kierunku Słońca. W tej samej chwili, kiedy piszę te słowa, Jurkowski i Dauge ślęczą nad mapą Wenus -- tak nazywają dwa koła wyrysowane na dużej karcie papieru i pokryte różnokolorowymi znakami. Widnieją tam szeregi czerwonych i nie- bieskich kółek, niewielkie plamki zakreślone zielonym tuszem, jurkowski wyjaśniał, że czerwone kółka to szczyty górskie, któ- rych pozycje zostały dokładnie określone, natomiast kółka niebie- skie to szczyty zaobserwowane, ale niedokładnie naniesione na mapę, zielone plamki to anomalie magnetyczne. Jest wreszcie duży czarny kleks... to Uranowa Golkonda. Nic więcej na tej mapie nic ma. Naprawdę planeta dość zagadkowa! Geologowie spędzają nad tą mapą całe godziny, mierzą, sprawdzają coś z notatkami, kłócą się półgłosem, dopóki Jermakow nie wyjdzie ze swojej kabiny, aby zjeść obiad, i nie przegoni ich od stołu. W tej chwili na wachcie jest Krutikow, a Bogdan w sąsiedniej kabinie czyta, leżąc na koi skręcony niczym chiński paragraf. Nie zapomniał przywiązać się pasem bezpieczeństwa - widocznie taka już jest siła przyzwycza- jenia. Jermakow zaś zamknął się u siebie i nie pokazuje się od dwóch godzin. W ogóle Jermakow to osobny rozdział... ...Ostatnia doba przeszła bez szczególnie ciekawych wydarzeń. Zanim udało się wejść na właściwy kurs wiodący po linii prostej do miejsca spotkania z Wenus, piloci i mózg elektronowy musieli się sporo namęczyć. Aby to osiągnąć, Jermakow i Krutikow jesz- cze na Ziemi obliczyli jakąś "szatańską krzywą", trójwymiarową spiralę wytyczającą tor "Hiusa". Planetolot, lecąc po niej, elimino- wał siły orbitalnego i obrotowego ruchu Ziemi i wydostawał się na płaszczyznę orbity Wenus. Krutikow zwierzał się potem, że mózg elektronowy "Hiusa" nie znalazł się na wysokości zadania. Przez cały czas wyprowadzania "Hiusa" na kurs po prostej siedzieliśmy z Jurkowskim i Daugem w salonie i wyczuwaliśmy lekkie wstrzą- sy, łagodzone przez cudowną amortyzację foteli, tak że wszelkie niemiłe wrażenia, jakie odczuwałem, skończyły się na lekkich mdło- ściach. Po tych manewrach przygotowałem obiad. Mamy obfite zapasy gotowych obiadów w termokonserwach, ale nie zapomnieliśmy także o "żywym" mięsie w plastikowych bakach, które sterylizowano promieniami gamma. Mamy również dostateczne zapasy warzyw i owoców. Postanowiłem zabłysnąć sztuką kulinarną. Wszyscy mnie chwalili. Jurkowski nie omiesz- kał wykorzystać okazji i powiedział: "Cieszę się, że przynajmniej tnamy dobrego kucharza". Rozzłościłem się. Jermakow przygadał Jurkowskiemu: "Za to do waszego pichcenia można zbliżać się tylko od nawietrznej". - Próbowaliście? - spytał zaciekawiony Dauge. - Krajuchin ostrzegał! Tak czy owak, będę kucharzył do końca lotu. Z przyjemno- ścią! Jednak "bażant" stale nabija się ze mnie. Zresztą gwiżdżę na tego błędnego rycerza! To wszystko drobiazgi. Zaniepokoiły mnie trzy rzeczy: pierw- sza to spotkanie z meteorytem, druga - rzut oka w przestrzeń mię- dzyplanetarną i trzecia - rozmowa z Jermakowem. Opowiem o wszystkim po kolei. Nie mieliśmy takiego szczęścia jak Lachów podczas lotu prób- nego. Niedługo po starcie "Hius" napotkał meteoryt. Tak, zwy- czajnie podłoga usunęła się spod nóg i serce stanęło jakby podczas jazdy jakimś ultraprędkim dźwigiem. Przestrzeń przed "Hiusem" znajduje się pod stałą obserwacją ultrakrótkich fal specjalnego ra- daru. Jeśli tylko w niebezpiecznej bliskości zjawia się meteoryt, urządzenie to na podstawie odbitych fal określa jego tor i szyb- kość, przeprowadza kalkulację i określa, czy nie znajdzie się on na drodze naszego statku. Jeśli zagraża zderzenie, planetolot automa- tycznie zwalnia lot lub nabiera szybkości, żeby ominąć niebezpiecz- ny punkt. Okazuje się, że spotkanie z meteorytami nie należy do rzadkości i jest groźne. Urządzenie do wymijania takich przeszkód działa jak dotąd znakomicie. ...Chociaż moi towarzysze nie zdradzają żadnego niepokoju, pra- cują spokojnie, odpoczywają, dyskutują, ja reaguję nieco inaczej. Dauge powiada, że u nowicjuszy to rzecz często spotykana, że jest to "instynktowne uczucie lotu przez przestrzeń", coś w rodzaju cho- roby morskiej. Nie zgadzam się z tym! Jakie "uczucie lotu przez przestrzeń" może mieć człowiek, który nie widział na oczy prze- strzeni kosmicznej? Na "Hiusie" nie ma nawet jednego iluminatora, a jedyny ekran obserwacyjny znajduje się w sterówce, do której w za- sadzie nikt poza wachtowymi nie wchodzi. Kiedy właśnie rozmyśla- łem nad tym zagadnieniem, uczyniono dla mnie wyjątek, zresztą w warunkach, które tylko zwiększyły mój niepokój. Od kilku godzin mieliśmy już łączność telewizyjną z Siódmym Poligonem. Krajuchin wezwał Jermakowa na jakąś widocznie bar- dzo ważną rozmowę, gdyż nasz dowódca wyprosił z kabiny dowo- dzenia nawet pełniącego wachtę Bogdana i osobiście zamknął za nim drzwi. Rozmowa nie trwała długo. Po chwili Jermakow odszedł prosto do swojej kabiny, nie mówiąc nikomu ani słowa. Dauge i Jur- Icowski, żartując, zaczęli robić domysły, lecz Bogdan przerwał im dość stanowczo. Po dwóch godzinach na wachtę wyszedł Jerma- kow. Po drodze poprosił mnie, abym wszedł do kabiny dowodze- nia. Towarzysze ledwie nie wyskoczyli ze skóry ze zdziwienia i pa- trzyli na mnie zdumieni. Rozumiem ich. Można było pomyśleć, że Krajuchin rozmawiał z Jermakowem właśnie na mój temat. Mnie samemu przyszło to do głowy i przestraszyłem się co niemiara. W sterówce było gorąco, przez tytanowy pancerz dolatywał huk fotoreaktora. Jermakow nie spojrzał mi w oczy, unikał mojego wzro- ku. Spytał, czy chciałbym zobaczyć Ziemię. - Zdaje się, marzyliście o tym? Uczułem przykry skurcz w sercu, wyschło mi w ustach. Bez słowa Jermakow podprowadził mnie do aparatu podobnego do ol- brzymiej lodówki, z której sterczały jakby okulary lornetki. Zapro- ponował mi, abym spojrzał przez te szkła. Zobaczyłem czarną prze- paść otoczoną słabiutkimi fioletowymi błyskami. Na dnie przepaści skrzyły się miliardy błyszczących i matowych punkcików, a po- środku dostrzegłem wyraźny krzyż celownika. Nieco w prawo ku górze od przecięcia się linii zobaczyłem zielonkawy krążek, a obok niego jasno świecącą gwiazdkę. Była to Ziemia z Księżycem... - Mamy przed sobą dolną półkulę sfery niebieskiej - wyja- śniał Jermakow. - Te błyski na obwodzie przepaści to odbicie wy- buchów termojądrowych w ogniskowej zwierciadła. Od razu uspokoiłem się: nieprzyjemnie robiło się na myśl, gdy- by tak zechciano mnie wysadzić ze statku i wysłać na Ziemię. Obraz ten nie sprawił na mnie jakiegoś potężnego wraże- nia. Prawie to samo można oglądać w aszchabadzkim planeta- rium. Podzieliłem się swoim spostrzeżeniem z Jermakowem. Przy- taknął. - Oczywiście, mieliście przed sobą tylko elektronowe odbicie rzeczywistości. Korzystamy z niego, aby sprawdzać dokładność naszego kursu. Jasny krzyż wskazuje punkt przecięcia się naszej osi z niebieską sferą. Zaciekawiło mnie, jaka odległość dzieli nas od Ziemi. - Około trzydziestu milionów kilometrów... chcecie zerknąć w przód, zobaczyć, co jest przed nami? Jermakow manipulował przez sekundę jakimiś przełącznikami i na ekranie zobaczyłem jaskrawy żółty dysk. Przecięcie celownika leżało na samym jego środeczku. Wokół migały gwiazdy. - To słońce - objaśniał Jermakow - spójrzcie w prawo od nie- go... widzicie? To Wenus! W chwili, kiedy "Hius" wejdzie na jej orbitę, ona także znajdzie się na celowniku... Jermakow wyłączył aparat. Zaproponował, żebym usiadł, i zer- knął jakby ukradkiem na tablice rozdzielcze, na dziesiątki wskaź- ników i wskaźniczków, barwnych światełek i wskazówek. Zaczęła się rozmowa. Postaram się odtworzyć ją jak najdokładniej. Jermakow jak zwykle wyglądał na całkiem spokojnego, lecz podkrążone oczy i mars na czole wskazywały na to, że stało się coś niezwykłego. - Powiedzcie mi, towarzyszu Byków, jak zapatrujecie się na wasze stanowisko w ekspedycji? Mówiąc to, Jermakow wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem. Odpowiedziałem natychmiast: - Nie wiem, o co wam chodzi. - Chodzi o sprawy subordynacji... podporządkowania się... Teraz zastanowiłem się dłużej, ale odparłem, że w swojej pra- cy przywykłem do wykonywania poleceń bezpośrednich przeło- żonych. - To znaczy... - W tym wypadku wy jesteście moim dowódcą na statku i kie- rownikiem wyprawy. Jermakow milczał przez chwilę i rzucił pytanie: - A jeśli wytworzy się sytuacja, że otrzymacie dwa sprzeczne rozkazy? - Wykonać należy ostatni... późniejszy. Starałem się mówić spokojnie, lecz muszę przyznać, dostawa- łem gęsiej skórki, gdyż rozmowa budziła najdziwaczniejsze przy- puszczenia. Zacząłem już nawet przemyśliwać nad planem działa- nia, jeśli nagle Jermakow okaże się piratem, który zechce podnieść czarną banderę i uprawiać w kosmosie korsarstwo. Tymczasem pa- dały dalsze pytania: - Wobec tego, jeśli mój rozkaz będzie sprzeczny z rozkazami przewodniczącego Komitetu Państwowego, wykonacie tylko mój? - Oczywiście... - w tym momencie j ak j akiś głupek oblizałem wargi i dodałem: - Nie jesteśmy w wojsku, lecz wykonam każdy rozkaz, jeśli nie będzie godził w interesy naszego państwa... i par- tii. Jestem komunistą. Jermakow roześmiał się. - Tylko proszę, nie wyobrażajcie sobie, że jestem spiskowcem. Nie posądzajcie mnie także, że nie dowierzam waszemu poczuciu dyscypliny. Chcę po prostu wiedzieć, jakie zajmiecie stanowisko, gdy warunki, w jakich możemy się znaleźć, zmuszą nas do odstąpienia od linii wytyczonej przez komitet. Bardzo się cieszę, że należycie do ludzi, którzy wiedzą, co to znaczy dyscypli- na i... że wyjaśniliście swoje na tę sprawę poglądy. Ja, daję słowo, także byłem rad z takiego obrotu sprawy. - A jednak chciałbym wiedzieć... - zacząłem pytanie. - Wyjaśnię, a raczej naprowadzę was na ślad, a dalej już sami zrozumiecie, o co chodzi. W obecnej sytuacji, tam, na Ziemi, naj- ważniejszą sprawą jest szczęśliwy powrót "Hiusa". Ważniejszą niż cokolwiek innego. Od tego zależy bardzo wiele... zbyt wiele, abyśmy mogli ryzykowna podczas obserwacji i badań Golkondy, nawet gdyby chodziło tylko o wykonanie zadań przewidzianych przez komitet. Jermakow dał mi do zrozumienia, że mogę odejść. Nie ma co, jest nad czym pomyśleć. Aleksieju, miej się na baczności! Nie bar- dzo rozumiem, o co mu chodziło. Jermakow... no i Krajuchin to ludzie, którzy nie lękają się byle czego. Tacy, aby rozpocząć od- wrót, muszą zmobilizować całe swe męstwo... o co mu chodziło? Byków postawił kropkę i starannie wsunął zeszyt do podnisz- czonej raportówki. Poszedł do salonu. Zastał tam Jurkowskiego, Daugego i Spicyna. Grigorij zwiedzał na mapie całą Wenus, a Jur- kowski i Spicyn wiedli gorącą dyskusję, której Byków początko- wo nie mógł zrozumieć. Wydawało mu się, że rozmowa toczy się o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia, gdyż dyskutanci używali wzorów matematycznych z arsenału rachunku różniczko- wego i co chwila ciskali w przeciwnika cytatami z klasyków, co, trzeba przyznać, nie dodawało jasności ich rozmowie. Niektóre uwagi były bardzo ciekawe i niezwykłe. Nie minęła minuta, jak Byków siedział obok nich w fotelu przysuniętym do biblioteki i po- łykał chciwie każde słowo, całkiem zapominając o swoich niedaw- nych troskach. - Przy takim podejściu, kochaniutki, zwalisz się w błoto, w ba- gno niutoństwa - wołał Jurkowski. - Przecież twoje twierdzenia sprowadzają się do uznawania absolutu przestrzeni. Gdzieś ty to wszystko studiował? - Zasada Lorentza... - A fakty, setki faktów... I ty ośmielasz sieje odrzucać! I do tego kiedy? Prawie sto lat po narodzeniu się teorii względności... - Nie mam zamiaru bronić rozumowania Lorentza - mówił Bogdan -nie mam nawet zamiaru twierdzić, że jesteś jedynym kon- tynuatorem i obrońcą myśli staruszka Einsteina. Chciałem powie- dzieć, że... - Słuchamy, słuchamy... - .. .że w naszym zawodzie i przy obecnym stanie techniki jesz- cze daleko nam do zetknięcia się w praktyce ze skutkami teorii względności. - Aha, więc o to chodzi! - A o to! - Powiadasz, że daleko nam... - Tak, daleeeko! Przestrzeń dla astronautów jest jednorodną pustką. - Jeśli nie brać pod uwagę meteorytów - nie odwracając gło- wy, dorzucił Dauge. - Pustka! Latam od dziesięciu lat i ani razu nie musiałem ro- bić żadnych poprawek na teorię względności. Przez chwilę dyskutujący milczeli, patrząc na siebie rozgorącz- kowanymi oczyma jak koguty przed walką. - A powiedz mi, kochaniutki - podstępnie zaczął znów Jur- kowski - czy słyszałeś o ekspedycji na Wejanę? - Dokąd? - Na Wejanę... Nie słyszałeś? Pierwszy raz dociera do ciebie ta nazwa? Żal mi cię, Bogdanku! - Właściwie, co to jest? - spytał Dauge. - Wejana - maleńka planetka, której orbita znajduje się we- wnątrz orbity Merkurego. Jej średnia odległość od Słońca wynosi około dziesięciu milionów kilometrów. Trzy lata temu odkryli ją chińscy towarzysze i nazwali Wejan - czyli "Strażnik Słońca", czy coś w tym rodzaju. Ponieważ planetka krąży blisko Słońca, masa jej szybko wyparowuje i trzeba się liczyć z tym, że za sto lat może już zniknąć. Czyżbyś naprawdę nic o niej nie słyszał? - ponownie zwrócił się Jurkowski do Bogdana. Ten tylko pokręcił głową. - Słuchaj więc... powtórzę ci, co w zeszłym roku opowiedział mi Fiedia, który wziął udział w wyprawie do tego mikrusa. "W tak niewielkiej odległości od Słońca nie można było lekceważyć żad- nych nieznanych figlów, jakie może nam spłatać jego potężne pole grawitacyjne". Owe "figle" o mało nie kosztowały ekspedy- cję życia. - Opowiadaj, jak już zacząłeś! - Liu Szi-erowi nie udało się podejść do samej planetki, ale dość dokładnie określił jej orbitę. A tu proszę, pierwsza niespo- dzianka. Nasi astronauci znaleźli planetkę zupełnie w innym miej- scu, niż podał Liu Szi-er. - Liu popełnił jakiś błąd - mruknął Bogdan. - Załóżmy, że tak. Aby nie upiec się żywcem, rakieta pokryta była lustrzaną powierzchnią. Początkowo wszystko szło gładko. Odnaleziono planetę i ukryto się w jej cieniu. Wejan był maleńki i miał kształt gruszkowaty, taki kawał krystalicznego żelaza kilku- kilometrowej średnicy, który obraca się bardzo szybko i nie może ostygnąć. Nasi, ukryci w cieniu, chcieli przeprowadzić obserwa- cje. Ale to nie takie proste... - Jurkowski zrobił efektowną pauzę i triumfująco spojrzał na Spicyna. - Im bardziej przybliżała siępla- netka do Słońca, tym dziwniejsze działy się rzeczy. Słońce zmie- niało barwę, stawało się ciemniejsze, to znów zupełnie czerwone, rozmiary jego pozornie zwiększały się szybciej, niż należało, szyb- ciej niż wedle zasad perspektywy. W końcu... - znów triumfujące spojrzenie na Spicyna - zaczęło nagle grzać i świecić z dwóch stron jednocześnie! Cień zniknął. Fiodor opowiadał, że wszystkich przejął strach. Planetolot prawie dotykał rozpalonej powierzchni Wejana, a cienia ani śladu. Słońce, wielkie, gorejące, otaczało rakietą ze wszystkich stron. Tam, gdzie nie... miało prawa być w tej samej chwili, co pierwsza rozpalona gwiazda, świecił potężny, przesła- niający całe niebo purpurowy dysk. - Miraż - z przekonaniem powiedział Bogdan. - Miraż w próżni! Miraż, który zionie żarem i bombarduje stru- mieniami protonów! Dobrze, przyjmijmy i to założenie. Ale czym wytłumaczyć, że urządzenia żyroskopowe na planetolocie przesta- ły działać? Czy to także miraż? A choćby fakt, że wszystkie chro- nometry, nie wyłączając zwykłych zegarków, opóźniły się, co stwierdzono po powrocie, wszystkie jak jeden o równo dwadzie- ścia trzy minuty, czy to także zaliczasz do złudzeń optycznych? Bogdan milczał. - Czym można to wszystko wytłumaczyć? - nie wytrzymu- jąc, rzucił pytanie Byków. - Tylko tym, że pole grawitacyjne w takiej bliskości od Słoń- ca zniekształciło i zmieniło wszelkie absoluty czasu i przestrzeni. Na pociechę pozostaje tylko jedno - Jurkowski teatralnym gestem Wyciągnął rękę do Spicyna - że wszystkie te zjawiska nie dają się wyjaśnić nawet za pomocą teorii względności. Fakt pozostaje fak- tem: przestrzeń to nie zwykła pustka, o jakiej przed pół godziną tak lekkomyślnie gadałeś. Świadczą o tym siwe włosy Fiedii, któ- remu udało się odprowadzić planetolot od Wejana dopiero po pią- tej czy szóstej próbie. Jurkowski przerwał i pogwizdując, spacerował po saloniku. By- ków zastanawiał się, co znaczyły słowa: "Pole grawitacyjne znie- kształciło i zmieniło wszelkie absoluty czasu i przestrzeni". Nie zdążył jednak zadać tego pytania, kiedy Dauge, ironicznie spoglą- dając na Jurkowskiego, przerwał dyskusję: - Dość gadaniny! Nakrywajcie do stołu i wołajcie Anatola Czas na kolację. Po kolacji od stołu odszedł tylko Krutikow, który miał wachtę. Jermakow, chociaż trochę zaspany, ale jak zawsze gładko uczesa- ny i ubrany jak na przegląd, siedział z filiżanką w ręku, rozkoszu- jąc się kawą. Bogdan i Jurkowski swoim zwyczajem rozweseleni wspominali jakieś kawały z okresu studenckiego. Dauge w sku- pieniu, z niezwykle poważną miną, mieszał jakiś koktajl z co naj- mniej dziesięciu różnych soków owocowych. Łagodne światło wypełniało salonik. Wszystko wydawało się trwałe, przytulne i spo- kojne. Byków po raz setny pomyślał, że nic nie kojarzy się z meta- lowym pudłem pędzącym z fantastyczną szybkością, połykającym miliony kilometrów czarnej przestrzeni. - O czym tak dumasz, Aleksieju? - cichutko spytał Dauge. Byków uśmiechnął się. - Tak zwyczajnie... myśli się! Siedzimy sobie, gawędzimy... Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie lot. - Jak w ogóle mogłeś to sobie wyobrażać - zdziwił się Grigo- rij. - Na podstawie książek? Czy może według opisów w gaze- tach? - Chociażby... Jurkowski górnolotnym tonem stwierdził: - Bohaterscy astronauci odważnie pokonywali wszystkie prze- ciwieństwa na trasie ich niebezpiecznego lotu. Dzielnie kroczyli na spotkanie niebezpieczeństwom. - Tak... coś w tym rodzaju. A ponadto spodziewałem się prze- żyć wszelkie wrażenia związane z nieważkością i inne nie znane mi dotychczas... - Bój się Boga, chłopie! - Wiedziałem dobrze, że na statku poruszającym się Ze staj^ przyśpieszeniem stanu nieważkości nie odczują, ale mimo to roz- czarowałem się. Bogdan i Grigorij roześmiali się. - Wierzcie mi, Aleksieju - poważnie zaczął Jurkowski - ze bez nieważkości żyje się znacznie lepiej. Mieliście szczęście. Ja- kieś sześć lat temu lecieliśmy na Księżyc. Wybrał się z nami, we- źcie to pod uwagę, również pewien specjalista. Tylko nie od pu- styń, lecz selenograf. Przez wiele lat pisał o Księżycu, badał go, dyskutował na jego temat, ale na naszym satelicie nigdy nie stanął własną nogą. Po prostu bał się lotu... tak już bywa w tym życiu. - Chodzi ci o Głuzkina? - spytał Dauge. - No pewnie, że o Głuzkina - z uśmieszkiem odpowiedział Jurkowski. - Wystartowaliśmy. Lecimy. Wyłączyliśmy reaktor i pasażerowie mogli opuścić komory amortyzacyjne. Wszyscy aż drżeli z ciekawości. Co to będzie - uczucie nieważkości, inne nieznane wrażenia... sami rozumiecie. Głuzkin też cieszy się co niemiara, chociaż trochę przybladł. Po dwóch godzinach zbliża się do mnie i pyta: "Gdzie toaleta, towarzyszu?". A ja, no tak się złożyło, zapomniałem, że to nowicjusz, i powiadam: "Prosto ko- rytarzem i pierwsze drzwi na prawo...". Nic więcej nie powie- działem, a on, moi najmilsi, maszeruje. Na twarzach Daugego i Bogdana, a nawet Jermakowa poja- wiły się uśmieszki. Byków słuchał poważnie. - Zamknął się tam jak należy - opowiadał dalej Jurkowski - i siedzi. Mijapięć minut, dziesięć, kwadrans... nie wychodzi z toa- lety! Nagle zjawia się, cały mokry... od stóp do głowy. Klnie, a do- koła niego latają wodne baloniki... Chowamy się, gdzie kto może. Włączyliśmy wentylatory na pełny gaz, ale korytarz oczyściliśmy z wielkim trudem. Klął nasz księżycowy specjalista, aż uszy pu- chły! Do dziś rumienię się, kiedy to wspomnę. A trzeba wam wie- dzieć, że były wśród nas kobiety. Nieważkość potrafi płatać figle, towarzyszu Byków - uroczyście zakończył Jurkowski. - W ogóle nieważkość nie należy do wrażeń najmilszych - potwierdził Dauge, gdy tylko umilkł głośny śmiech. - Zanim na- uczysz się, jak należy zachowywać się w takich warunkach, wy- cierpisz wiele... - Pamiętam, jak jeden towarzysz... - zaczął Bogdan, ale umilkł. Przerwał mu Jermakow: - Chwileczkę... Wszyscy nadstawili uszu. Gdzieś z góry dolatywał ledwie sły- szalny cieniutki pisk. Narastał i cichł falami, zupełnie, jakby ko- mar latał po namiocie. Byków widział, jak bladość pokrywała za- rumienioną twarz Jermakowa, j ak Dauge zrobił się w jednej chwili prawie siny, jak Spicyn wytrzeszczył oczy, a Jurkowski zacisnął zęby, aż widać było każdy mięsień na jego twarzy. Wszystkie oczy były zwrócone ku górze. Byków obejrzał się. Pod sufitem, w zała- maniu skórzanego obicia saloniku, błyskał równomiernie czerwo- ny punkcik. Ktoś zaklął ochrypłym głosem i zerwał się z miejsca. Przewróciła się szklanka i po białej serwecie rozpełzła się powoli czerwona plama. W tejże chwili rozległo się ogłuszające dzwonie- nie. Sufit, twarze, ręce, biały obrus -wszystko jakby zostało nasy- cone przerażającym malinowym światłem. - Promieniowanie! - ryknął Bykowowi nad uchem czyjś zu- pełnie obcy głos. Inżynier jak urzeczony nie mógł oderwać wzroku od błyskają- cej lampki ostrzegawczej. Dzwonek alarmowy brzęczał jak osza- lały. Gwałtownie otwarły się drzwi i wpadł Krutikow. - Promieniowanie - krzyknął od progu. Stężałą twarz pokrywał pot. Jermakow, ledwie poruszając po- bladłymi wargami, odpowiedział spokojnie: - Widzimy i słyszymy. }t - Dlaczego? Skąd? - mruczał Bogdan. Jurkowski j akby w odpowiedzi wzruszył ramionami. *} - Niepotrzebne pytanie! - Wcale nie zbyteczne! - pośpiesznie, jak po ciężkim wyaił- ku, mówił Dauge. - Może jeszcze zdołamy się osłonić... > - Speckombinezony? - A chociażby! { - Bzdura - z przekonaniem w głosie huknął Bogdan - przecjpż promieniowanie przebiło pancerz ochronny i warstwę izolującą, f Dzwonek alarmowy nie przestawał brzęczeć natarczywie. j - Przed tym nie zdołasz się osłonić - wyszeptał Krutikow* Dauge uśmiechnął się gorzko. - Musimy czekać - mruknął cichutko. Krutikow z jakąś czupurną powagą podniósł przewróconą szklankę i usiadł między Bykowem i Jermakowem. - Nie mniej niż sto rentgenów - rzucił Jurkowski. - Chyba więcej - poprawił go Spicyn. - Sto pięćdziesiąt! Kto da więcej? - Dauge wziął ze stołu ły- żeczkę i zaczął wyginać ją drżącymi palcami. - Daję wam słowo, że czuję, jak przewiercają mnie protony! - Ciekawe, jak długo to potrwa? - kurcząc się, warknął Jur- kowski i spojrzał na lampkę indykatora. - Jeśli dłużej niż pięć minut, zagrasz marsza pogrzebowego... - Minęły dwie minuty - oznajmił Jermakow cicho. Krutikow poprawił kołnierz kombinezonu i zaciągnął za- mek błyskawiczny. Sięgnął ręką po fajkę, którą zawsze miał w kie- szeni. Dzwonek alarmowy nie przestawał dźwięczeć natarczywie. - Siedząc pod ulewą promieni śmierci, słuchali cudownej mu- zyki - deklamował Jurkowski. - Słuchajcie, czy nie można wyłą- czyć tego przeklętego dzwonka? Nie jestem przyzwyczajony do umierania w takich warunkach. Dauge wreszcie pokonał łyżeczkę, złamał ją i rzucił na stół. Wszyscy wlepili wzrok w połamane kawałki metalu. - Pierwsza ofiara ataku kosmosu - wzniosie oznajmił Jurkow- ski. - Grigorgij, bądź moim przyjacielem i wpakuj łapy do kieszeni! Byków zachmurzył się, przymrużył oczy. - Jeśli nie minie za pięć minut - koniec! A najgorsze, że nic nie można przeciwdzia- łać. Nic a nic! Dzwonienie nagle ustało. Zgasła czerwona lampka indykato- ra. Cisza. Siedzieli bez ruchu, zbyt oszołomieni, aby się cieszyć. Pierwszy odezwał się Jermakow, zwracając się do Jurkowskiego. - A jednak jesteście fircyk, Włodzimierzu. Pozer... Dauge roześmiał się nerwowo. Krutikow dostał ataku czkawki i wyciągnął rękę do syfonu z wodą sodową. - Przepraszam, towarzyszu Jermakow! Biję się w piersi, ale niezbyt mocno - klepał Jurkowski. - W młodzieńczych latach wy- stępowałem w teatrze amatorskim. - Przeciągnął się, aż stawy mu zatrzeszczały. - Miejmy nadzieję, że obejdzie się bez groźnych kon- sekwencji. Na bieżącym rachunku mam ostatnio całą okrągłą sum- kę tych rentgenów. Byków nieprzytomnie kręcił głową. - Czyżby tylko dwie minuty? - Tak więc, drodzy towarzysze, możemy uważać incydent za skończony - zduszonym głosem powiedział Jermakow. - Teraz na- tychmiast bierzemy się do sprawdzania wewnętrznej warstwy izo- lacyjnej! - A po co? Przecież takie wypadki zdarzają się raz na dziesięć lat! - basem zawołał Krutikow. - Jaka mogła być przyczyna tego wszystkiego? - Nawet jeż to zrozumie! Promieniowanie kosmiczne! - od- powiedział za wszystkich Jurkowski. - Jeśli tak, to wspaniale. A ja, grzesznik nieczysty, miałem wrażenie, że nawalił pancerz reaktora. Bogdan spojrzał na zegarek. - Muszę ruszać na wachtę. Czas podawać sygnały na Ziemię. Zawiadomimy ich? - Nie! - krótko odparł Jermakow. - Nie ma powodu niepo- trzebnie denerwować ludzi. Nadać jak zwykle. "Wszystko w po- rządku". Aha, teraz proszę wszystkich do gabinetu lekarskiego na zastrzyki i dezaktywizację. Dauge pierwszy. Potem, jak powiedzia- łem, ruszamy na sprawdzanie izolacji. - Na razie można pozwolić sobie na filiżankę kawy - wesoło stwierdził Krutikow. - E, całkiem ostygła! Aliosza, przyjacielu, włącz czajnik! - A jednak bohaterscy astronauci muszą pokonywać nie- bezpieczeństwa - głośno powiedział Byków, zerkając na Jurkow- skiego. Ten wybuchnął śmiechem. - Nie niebezpieczeństwa, drogi Aleksieju, lecz tylko strach przed śmiercią. Niebezpieczeństwa i trudności leżą przed nami, za to mogę ręczyć, jak przepowiedział Krajuchin. Sos Po kilku godzinach zagadka kosmicznego ataku została wyja- śniona. W odpowiedzi na ostrożnie zadane pytanie Jermakowa otrzymano komunikat Krymskiego Obserwatorium Aktynograficz- nego, z którego wynikało, że dokładnie w tej samej chwili, gdy załoga "Hiusa" czekała na wyrok, na Słońcu miał miejsce potężny wybuch jądrowy - zjawisko dość częste i dobrze już zbadane Zwarty strumień jąder atomów wodoru - protonów - z olbrzymią szybkością pomknął w przestrzeń i trafił na planetolot przecinają- cy jego drogę. Zaledwie cząstka protonów przedostała się przez tytanowy pan- cerz "Hiusa", wzmocniony warstwą "absolutnego zwierciadła", lecz właśnie te cząstki wielkiego promienia wywołały w jego warstwie niezliczone źródła gwałtownego promieniowania gamma, które vv praktyce nie znają żadnych przeszkód. Promienie gamma wpro- wadziły w ruch urządzenia alarmowe i niewiele brakowało, a znisz- czyłyby załogę planetolotu na samym początku podróży. Było to wydarzenie bardziej groźne niż spotkanie z meteory- tem. Gdyby atak promieni potrwał chociaż kwadrans, nikt z załogi "Hiusa" nie pozostałby wśród żywych. Nawet znacznie krótsze na- świetlanie promieniami o takiej sile mogło wywołać w organizmach poważne zakłócenia: astronauta, który już był porażony promie- niowaniem, na pewno by zachorował. Na szczęście Jermakow miał na pokładzie najnowsze preparaty, dostarczone do komitetu przez jeden z instytutów biofizycznych. Preparaty te, wprowadzone do organizmu, całkowicie lub prawie całkowicie likwidowały skutki porażenia radiacją. - Słyszałem już o takich wypadkach - powiedział Bogdan, gdy Jermakow skończył czytać komunikat. - Zdaje się, że jakieś pięt- naście lat temu w ten sposób zginął niemiecki kosmozbiorniko- wiec. Jeśli wybuchy na Słońcu nie należą do rzadkości, to czemu tak mało jest wypadków zderzenia się z wiązkami wysyłanych przez nie promieni? - Rzecz prosta, mieliśmy szczęście - westchnął Dauge. - To całkiem jasne - z miejsca wyjaśnił Jurkowski. - Powie- działbym, że należy się dziwić, że w ogóle trafiliśmy na nie. Stru- mień protonów pędzi w przestrzeni bardzo cienkim strumieniem, używając ziemskich wyrażeń, i prawdopodobieństwo natrafienia na taką niebezpieczną wiązkę jest minimalne. - Rzecz prosta, mieliśmy szczęście - westchnął Dauge. - Głu- pie uczucie, gdy czujesz, że cię zabijają, a ty nie możesz nic prze- ciwdziałać. Najgorsze to, że nie znoszę, zupełnie nie znoszę za- strzyków, a od tych boli mnie do tego krzyż. - Czy speckombinezony naprawdę nic by nie pomogły? - spy- tał Byków. - Jakie tam speckombinezony! - Dauge machnął ręką. - Od tych promieni n\e ochronią cię żadne fatałaszki. Energia rzędu mi- liardów elektronowoltów! - Na szczęście mamy to już za sobą. - Na razie jeszcze nie wszyscy - pocieszył go Jermakow. - A dlaczego? - W kabinie sterowania jeszcze migają indykatory. Jurkowski błyskawicznie zwrócił się do dowódcy. - Migają? Jermakow przytaknął. - Migają jak cholera! - potwierdził Bogdan. - Mocno? - Nie za bardzo, tak na jedną setną rentgena, ale mimo to mi- gają. - Wniosek: atak nie minął. - Dauge zamyślił się. - Przecież lecimy w pobliżu osi wiązki protonów. - Niepodobnego! - z miną nauczyciela zaprotestował Jurkow- ski, zachowując się, jakby ganił tępego ucznia. - Słońce obraca się, a wraz z jego obrotem zmienia położenie punkt wybuchu; te- raz już dawno promieniuje w innym kierunku. Nie, tu musi być jakaś inna przyczyna. - Wtórne źródło radiacji - powiedział Jermakow. - Oczywiście! - ucieszył się Dauge. - Trzeba było się tego spodziewać. Pod działaniem bombardowania protonowego część atomów w masie pancerza stała się radioaktywna. To wszystko. - Dobre mi "to wszystko". Będziemy mieli z tym kupę kło- potów. - Nie przypuszczam - sprzeciwił się Spicyn. - Przecież radia- cja nie jest silna, nie przekracza dopuszczalnego natężenia. - Dobrze, że chociaż trochę osłonił nas "Malec" - wtrącił Byków. - Właśnie - Jermakow skrzywił się. - "Malec" mógł także stać się radioaktywny, a to byłoby niezbyt przyjemne. - Wyjdziemy na zewnątrz i sprawdzimy! - zaproponował Jur- kowski. - Dopiero wtedy, gdy odwrócimy się zwierciadłem do Słoń- ca, czyli mniej więcej za dwadzieścia cztery godziny. - I pomyśleć tylko, że jeśliby takie bombardowanie trwało kilka minut dłużej, byłoby po wszystkim! "Hius" z martwą załogą! - A za pięćdziesiąt godzin jako rozpalony obłoczek wbijamy się w żar słoneczka. - Martwy planetolot z martwą załogą! - Bogdan, mówiąc to, patrzył na Jermakowa. - Taki los... bywa i tak... prawda Anatolu Borysowiczu? - Międzyplanetarny "Latający Holender", są już takie. - Co się dzieje z takimi statkami? - rzucił pytanie zacieka- wiony Byków. - Co było przyczyną... - Choroby przywiezione z innych planet lub takie jak nasze spotkania ze strumieniami protonów. Rozmowa urwała się. Życie w planetolocie szło swoim trybem. Jermakow miał ba- czenie na urządzenia silnika fotonowego i opracowywał z Kruti- jcowem jakiś nowy problem kosmogacji; geologowie po raz setny przeglądali plan prac badawczych na Golkondzie; Byków czytał Icsiążki astronomiczne; Bogdan Spicyn cały wolny czas spędzał przy aparatach radiowych. Pewnego dnia Bogdan zawołał wszystkich do kabiny sterow- niczej. - Słuchajcie - mówił radośnie. - Mówi Mars. Piaszczysta Za- toka. Specjalna audycja dla nas. - "... i to wkrótce - mówiła kobieta wysokim, wesołym gło- sem. - W dolinie osłoniętej przed mroźnymi burzami wykryliśmy otoczone odgałęzieniami Centralnego Łańcucha płytkie jeziorka i rozległe łąki, tworzące razem obrazek jakby wzięty z dziecinnej bajki, żebyście tylko mogli zobaczyć, jaki to piękny widok! Wspi- nacie się na szczyt wzgórza i spoglądacie w dół: fioletowa po- wierzchnia jeziora, nieruchoma jak lustro, cudowny dywan wyso- kich traw pomarańczowego koloru i wielkich zielonych kwiatów, a nad tym rozpięty ciemnofiołkowy namiot nieba. Chciałoby się zerwać skafandry...". Byków zauważył, jak na twarzach przyjaciół zachwyt i radość zmagają się z niedowierzaniem. Jak wreszcie zaczynają jaśnieć ciepłymi uśmiechami, a w oczach zapalają się błyski. - To Mars! - szepnął Dauge. - Pomyślcie tylko, chłopcy, to ten pozornie martwy Mars! - "Nazwaliśmy tę dolinę »Doliną Hiusa«. Nie możemy podać wam wody z jej jezior ani kwiatów z łąk, nie jesteśmy nawet w sta- nie pokazać jej wam, lecz chcemy, aby na waszą cześć nosiła imię waszego statku! Jeszcze, chwileczka... Musimy kończyć i życzy- my wam, Anatolu Jermakow, i tobie, Włodku Jurkowski, tobie, Michale Krutikow, tobie, Bogdanie Spicyn, i wam, Grigoriju Dau- ge i Aleksieju Byków, serdecznie życzymy zwycięstwa!". Minęło pięćdziesiąt godzin lotu i Jermakow zapowiedział, że pora przygotować się do zwrotu. "Hius" miał się obrócić zwiercia- dłem w kierunku Słońca i zacząć hamowanie. Statek osiągnął już szybkość tysiąca dwustu kilometrów na sekundę. Przez następne czterdzieści godzin "Hius" miał lecieć z przyśpieszeniem ujem- nym względem Słońca, aby w punkcie spotkania z Wenus wytracić całkowicie swój pęd. Dauge wyjaśnił dokładnie cały manewr Aleksiejowi podczas porządkowania i zamykania szaf bibliotecznych, kredensu, bufe- tu, umocowywania wszystkich przedmiotów, jakie mogłyby przy gwałtownych zmianach, mówiąc ostrożnie, zmienić swoje położe- nie. Szykowano się do ważnego momentu. Załoga zapięła pasy bez- pieczeństwa dopiero na rozkaz z kabiny sterowniczej. Byków spo- dziewał się przeżyć, jakich dostarczyła mu próbna jazda "Malcem". Tym razem jednak wszystko przeszło znacznie spokojniej. Dzięki niezwykłemu artyzmowi, z jakim sterował Spicyn, "Hius" wyko- nał zwrot szybko, a zarazem płynnie. Ledwie zdołano zauważyć króciutką chwilę nieważkości. Członkowie załogi przebywający w saloniku odnieśli wrażenie, że podłoga uciekła na chwilę w bok, zatrzymała się w pozycji pionowej i ponownie wróciła na swoje miejsce. "Hius" pędził w stronę Słońca zwrócony ku niemu zwiercia- dłem. Fotoreaktor pracował jak przedtem, zmniejszając nabytą szyb- kość w tempie dziesięciu metrów na sekundę do kwadratu. Po obie- dzie Byków przypomniał dowódcy, aby sprawdzić, czy "Malec" nie stał się radioaktywny. - A przy okazji - mówił inżynier - warto zobaczyć, czy pod- czas zwrotu nie zostały uszkodzone jakieś elementy przytrzymują- ce zasobnik z "Malcem" na kadłubie "Hiusa". - Tak zwyczajnie zobaczyć? - Jermakow przymrużył oczy. - Nie wydaje mi się to takie proste. - Przecież w poprzednich rejsach nieraz wychodziliśmy na ze- wnątrz - wtrącił Jurkowski. - Bardzo możliwe, ale proszę pamiętać, że było to w poprzed- nich rejsach. Teraz lecimy ze stałym przyśpieszeniem. - No tak... - Jurkowski zamilkł. - Zdajecie chyba sobie sprawę z tego, co by się stało po opusz- czeniu statku! - dorzucił Jermakow. - "Hius" leci dalej, a ty wpadasz w tryskające spod niego pło- mienie, w samo ognisko atomowej reakcji -wyjaśnił krótko Dauge Byków zdecydowanie ruszył do ataku. - Towarzyszu Jermakow, "Malec" został oddany pod moją opie- kę. Proszę zatem o pozwolenie sprawdzenia, w jakim jest stanie! - Artykuł osiemnasty Instrukcji dla pilotów międzyplanetar- nych powiada: "Podczas lotów nie wolno wypuszczać na zewnątrz pasażerów..." - szybko zacytował Jurkowski. - Ma rację! - poparł go Dauge. - Słuszna uwaga. - Aleja nie jestem pasażerem! - ostrym tonem stwierdził Byków. - Chwileczkę. - Jermakow mówił poważnym głosem. - To- warzyszu Byków, naprawdę nie mam prawa wypuścić was z kabi- ny na pancerz statku. Zresztą, gdybym nawet miał prawo, nie uczy- niłbym tego. W razie wypadku nikt z nas nie potrafi zastąpić was na "Malcu"... - Zbyt wielkie ryzyko stracić takiego kucharza. - Nie mógł powstrzymać się od docinków Jurkowski. Byków obrzucił "bażanta" lodowatym spojrzeniem, nie odciął się, lecz tylko podszedł do Jermakowa. - Wyłączymy fotoreaktor i nie będzie już żadnego ryzyka - mówił Jermakow (Jurkowski zrobił kwaśną minę). - A jeśli cho- dzi o odpowiedzialność, za wszystko odpowiadam osobiście, za ludzi i sprzęt. Nie w tym jednak rzecz. Spicyn ma w tej chwili wachtę. Krutikow szykuje się do odpoczynku, zresztą jego też nie należy wysyłać do takiej pracy, zbyt ociężały... - Hm... - czerwieniąc się, chrząknął Krutikow. - Pozostaję ja? - uśmiechając się, znowu zawołał "bażant". - Włodzimierz przeszedł specjalne kursy, a poza tym nabrał wprawy podczas poprzednich lotów - kończąc rozmowę, stwier- dził Jermakow. - Sprawdzać pójdzie albo on, albo... - Paragraf szesnasty - głośno wykrzyknął Dauge - paragraf szesnasty mówi, że "dowódca statku nie może opuszczać go pod- czas lotu". - Prawdę mówi! - roześmiał się Jurkowski i wyszedł. Byków zasępił się, niezadowolony. Dauge klepnął go po ra- mieniu. - Nie przejmuj się, Aleksieju! Do tej roboty potrzeba nie tyl- ko odwagi, ale i wprawy. - Nie przesadzajmy. - Dobrze, już dobrze. A czy masz, bracie, pojęcie o skafan- drze próżniowym? - O czym? - O skafandrze próżniowym! Takim garniturku do pracy w ko- smicznej próżni. - A nasz speckombinezon nie wystarcza? - Oj, bracie, bracie! Zrobiłby się z ciebie balonik. Ani byś ręką, ani nogą nie mógł ruszyć. Widziałeś taki rozdęty kombine- zon w gabinecie Krajuchina? Byków westchnął. - Taki los... Miałem wielką ochotę popatrzeć na tę waszą ko- smiczną przestrzeń. - Zgadzam się z Daugem, nie przejmujcie się. Na tę przestrzeń napatrzycie się jeszcze do syta - spoglądając serdecznie na inży- niera, powiedział Jermakow. Powrócił Jurkowski, niosąc dwa ciężkie szarawe pakunki. - A może nie będziemy wyłączać fotoreaktora? - rzucił nie wiadomo do kogo pytanie i zaczął rozpakowywać swój bagaż. Wy- ciągnął z niego przezroczysty cylinder, podwójne butle i jeszcze jakieś aparaty. - Bezwzględnie musimy wyłączyć. Aha, Aleksieju, macie oka- zję popróbować, jak wygląda świat bez pola grawitacyjnego. Radzę nie wychodzić z saloniku i nie wykonywać gwałtownych ruchów. Jak tylko wyłączy się fotoreaktor, przestanie działać przyśpieszenie i "Hius" będzie leciał z niezmienną szybkością. A jeśli nie ma przy- śpieszenia, nie ma też wrażenia ciężkości. Humor Bykowa wyraźnie się poprawiał. Zatarł ręce. - Bardzom ciekaw, bardzom ciekaw. Nawet wstydziłbym się przyznać, że brałem udział w takim locie, a nie przeżyłem ani chwili nieważkości. - Gotowe...-meldował Jurkowski. Stał w drzwiach zakuty w dziwaczny pancerz z metalowych elastycznych obręczy, podobny do olbrzymiego skorupiaka z ludz- ką głową. Pod pachą trzymał przezroczysty hełm. Byków nieraz oglądał tego rodzaju skafandry na filmach i zdjęciach, lecz nie mógł się powstrzymać i obszedł wokół geologa, oglądając go z wielką ciekawością. - Chodźmy!-powiedział Jermakow. Byków usiadł w fotelu i odprowadził wzrokiem towarzyszy. Na korytarzu ucichły kroki. Dźwięcznie zamknęły się drzwi. Dauge zapytał głośno Jermakowa, gdzie znajduje się uchwyt linki asekuracyjnej. Zapadła cisza. - Uwaga! - rozległ się w głośniku głos Spicyna. W tej samej chwili Byków poczuł, że zaczyna się lekko unosić w powietrzu. Kurczowo wpił palce w poręcze fotela. Usłyszał ci- chy świst i po saloniku przeleciał zimny powiew. Byków głośno westchnął. Odniósł wrażenie, że nie stało się nic nadzwyczajnego, puścił poręcze fotela i ostrożnie wstał. Gdy po kwadransie Jermakow, Dauge i pokryty białym szro- nem Jurkowski wrócili do saloniku, trzymając się mocno poręczy okalających wszystkie pomieszczenia, zobaczyli Bykowa wiszą- cego głową w dół, zdenerwowanego, spoconego i czerwonego ze wstydu. Inżynier próbował nadaremnie dosięgnąć ręką fotela. Na ten widok Jurkowski ryknął z zachwytu, wypuścił poręcz i sam wyleciał w powietrze, stuknął głową o sufit i z powrotem wpadł do korytarzyka. Dauge i Krutikow, dusząc się ze śmiechu, dopełzli do ponuro uśmiechającego się inżyniera i ściągnęli go na podłogę. - No, jak znajdujesz świat bez siły przyciągania? -jąkając się ze śmiechu, pytał Dauge. - Miałeś przeżycie? - A miałem! - Byków nie zdradzał ochoty do wesołości. - Uwaga! - szczeknął głośnik. Po włączeniu reaktora wszystko powróciło do normy. Jurkow- ski opowiedział o wynikach swego wypadu. Zasobnik z "Malcem" promieniuje, lecz bardzo słabo. Uchwyty nie naruszone, w każ- dym razie nie można było tego zauważyć, a przecież zewnętrzne uchwyty były najważniejsze. - Sierp Wenus widać gołym okiem. Wokół Słońca widnieje korona jak aureola z diamentów! Dlaczego nie jestem poetą?! - Jurkowski wstał i zaczął deklamować wiersz Czarna przepaść. - Gorąca przepaść - całkiem poważnie zawołał Bogdan Spi- cyn, który wpadł do saloniku, aby łyknąć kawy. Jurkowski popa- trzył na niego, jakby go wcale nie zauważał, i zaczął od początku: Otchłań czarna skrzydła rozpostarła. Gwiazdy krople iskrzących się łez... - E... e... jak tam idzie dalej? - Zżarła - zaproponował Bogdan. - Milcz, przeklęty. - To niech będzie: starła. - Poczekaj... już mam... Otchłanie mroczne, nieprzeniknione. Gwiazdy - krople iskrzących się łez... Tam gdzie bezkres lodowej pustyni... - Tam parowóz teraz dymi! - lirycznym tonem dokończył Bogdan. O pechowej przygodzie Aleksieja w krainie nieważkości nikt nie wspomniał ani słowem. W planetolocie znów zapanowały spo- kój, cisza i prawie całkiem ziemskie życie. Byków i Dauge grali w szachy. W pewnej chwili przerwał im Krutikow. - Słyszeliście ostatnie nowiny? Byków spojrzał na kosmogatora pytająco, a Dauge spytał zdaw- kowo: - No, co się wydarzyło? - Łączność się zerwała. - Z kim? - Ze wszystkimi. Nie możemy nawiązać kontaktu ani z Zif- mią, ani z "Ciołkowskim". - Dlaczego? Krutikow wzruszył ramionami, wyciągnął rękę po wafel, - Jak dawno nie mamy łączności? - Przeszło od godziny. - Kosmogator chrupał wafel. - Jerma- kow i Spicyn sprawdzili wszyściutko i próbowali na setki sposo- bów, na każdej fali. Pusto i cicho jak w dzikim stepie. A co naj- ważniejsze, że zwykle trafia się na czyjąś rozmowę. W tej chwili jednak wokół nas panuje cisza jak na morskim dnie. Ani jednego dźwięku, ani jednego nawet trzasku w słuchawkach. - Może nawaliły aparaty? - pytał Dauge. - Wszystkie trzy zespoły jednocześnie? Wątpliwe! - A anteny? Kosmogator znów potrząsnął ramionami. Dauge mruczał fcoś pod nosem i przy okazji zwalił figury na szachownicy. - Gdzie Włodek? - Na pewno u siebie w kabinie. - Może tylko nie działają nadajniki, a oni nas słyszą. - Wszystko możliwe. Ale tak, między nami, głupie uczucie. Ni z tego, ni z owego przestały działać wszystkie aparaty radiowe. Jeszcze nigdy coś takiego się nie przydarzyło. Lachów wprawdzie ostrzegał nas, ale sam rozumiesz, w jednej chwili zrobiło się jakoś nieprzyjemnie, nieprzytulnie... Byków popatrzył na Michała ze współczuciem. Na pulchnej twarzy kosmogatora błyskały maleńkie smutne oczy. - Rozumiem to... dobrze rozumiem. Niewątpliwie zrobiło się dziwnie. Bykowa opanowało smutne przeczucie, jakby przed jakimś poważnym nieszczęściem. Być może tylko dlatego, że każda najmniejsza niedokładność urastała w jego oczach do poważnego problemu. Krutikow najwyraźniej podzielał ten niepokój, a jego przecież nie można było posądzać o brak do- świadczenia, jaki zdradzał nowicjusz. - Tylko nie zwieszać nosów na kwintę - z nienaturalną weso- łością wołał Dauge. - Na razie nic poważnego się nie stało. Praw- da, co nie? Z jakichś nieznanych powodów przerwała się łączność. Ale silniki pracują jak należy, prowiantu mamy dość, "Hius" leci po wytyczonym kursie. Krutikow westchnął. Byków rozumiał go bardzo dobrze. Dla nich, dzieci Ziemi, łączność radiowa była jedyną uchwytną nicią łą- czącą z rodzimą planetą. Zerwanie się tej niteczki, nawet na chwilę, działało przygnębiająco. Byków każdą komórką swego ciała odczu- wał straszliwą samotność "Hiusa". Dziesiątki, setki milionów kilo- metrów milczącej przestrzeni jak ołów zwaliły się na jego ramiona, odcięły od pozostałych światów, od emanującej matczynym ciepłem Ziemi. Dziesiątki, setki milionów kilometrów lodowatej próżni... Te nie dające się pojąć zmysłami kosmiczne pustkowia wcale nie są "niczym", żyją swoim własnym niezrozumiałym życiem, kierowa- nym przez nieznane prawa, skomplikowane, podstępne... Byków spojrzał na Daugego, który spokojnie przestawiał figu- ry na szachownicy. Zawstydził się swych myśli. Wystarczyło, że przestraszył się raz, podczas startu. Przecież najgorsze, co może go spotkać... A dlaczego koniecznie coś musi się stać? - Nowe igraszki naszego ukochanego kosmosu - wchodząc, obwieścił Jurkowski. - Jak wara się to podoba? - Wcale się nie podoba! - odburknął Dauge. - Przestań wresz- cie pajacować! Znudziło się nam... Na Ziemi Krajuchin oszaleje... - O staruszka możesz się nie bać! Mocniejszą ma głowę niż my obydwaj. Wydaje mi się, że łączność została przerwana dlate- go, że rejon przestrzeni, przez który w tej chwili lecimy, nie prze- puszcza fal radiowych. Dlaczego tak jest, wyjaśnić nie potrafię... W każdym razie nie ma co zwalać winy na stacje radiowe, a tym bardziej na anteny. - Fantasta! - westchnął Michał Krutikow. - Gdzieś widział, żeby próżnia nie przepuszczała fal radiowych? - Do dzisiaj - nigdzie! Ale Lachów mówił o tym. A ja jestem stego świadkiem w obecnej, o właśnie w tej chwili, chociaż należę do ogólnie znanych sceptyków. Ciebie nawet faktami nie da się przekonać. - Jesteś świadkiem? - Jestem! - Tylko figę widzisz, Włodeczku! - Powiadasz, że figę widzę? - z przesadną uprzejmością spy- tał Jurkowski. - Ano, tak! Jurkowski zrobił w tył zwrot i skierował się do drzwi. Przed progiem zatrzymał się. - Polecam wszystkim tu obecnym, aby poszli do drzwi kabiny sterowniczej. Może uda się wam usłyszeć kilka ciekawych zdań. Krutikow skrzywił się z niesmakiem i sięgnął po następny wa- fel, szepcząc: "Fantasta, fantasta". Dauge milczał, a Byków w duszy przyznawał rację Jurkow- skiemu. Obydwaj wstali i podeszli do otwartych drzwi kabiny ste- rowniczej, gdzie na stopniu siedział już Jurkowski. Z kabiny dolatywał monotonny głos Spicyna. - Ziemia. Ziemia... Wu szesnaście, dlaczego sienie odzywa- cie? Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... Cisza. Dauge i Byków spojrzeli na siebie pytająco. Jurkowski w zamyśleniu gładził brodę. Pstryknęły niepoważnie jakieś prze- łączniki. Bogdan przerwał milczenie. - Nic nie słychać, towarzyszu Jermakow. Cicho jak w rodzin- nym grobie. - Spróbujcie na długich falach. - Tak jest. Po chwili Bogdan zaczynał od początku. - No dobrze, przyjmijmy, że coś jest nie w porządku z antena- mi. Jednak taką radiostację, j aką ma Siódmy Poligon, można przyj- mować nawet bez anteny. Ale co u licha mogło stać się z antena- mi? Nic nie rozumiem! Ani jednego dźwięku, nawet najlżejszego szmeru... Lachów miał rację. To winna nasza szybkość... - Ziemia! Ziemia? Wu szesnaście, dlaczego nie odpowiada- cie? Mówi "Hius"... Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. - Jurkowski ma rację. Pewnie wpadliśmy w jakąś dziurę leżą- cą w czwartym wymiarze - oznajmił swoją konkluzję Jermakow. Jurkowski chrząknął dźwięcznie. Jermakow podszedł do drzwi - Jesteście wszyscy? - Siedzimy i czekamy. - Jakie jest wasze zdanie? Co to znaczy? - Ja swoje już powiedziałem - oświadczy! Jurkowski. - Może macie rację, ale te deformacje próżni zalatują mate- matyczną mistyką. - Jak uważacie - spokojnie odpowiedział Jurkowski. - Ja nie uważam tego za mistykę. Przypuszczam, że najbardziej realne są nasze osobiste doświadczenia i odczucia zmysłowe. Jermakow zastanawiał się. - Gdzie Michał? - Został w saloniku. Wcina wafle. - Warto by... Radosny okrzyk Bogdana nie pozwolił Jermakowowi skończyć zdania. - Odezwali się! Odpowiadają! Wszyscy zerwali się na równe nogi. Suchy, skrzypiący nieco głos mówił: - Tu wu szesnaście. Wu szesnaście, "Hius". "Hius", proszę odpowiadać. "Hius", proszę odpowiadać. Wu szesnaście. Raz, dwa, trzy, cztery... cztery, trzy, dwa, jeden, "Hius", proszę odpowiadać. - To Zajczenko - szepnął Jurkowski. Bogdan zaczął pośpiesznie swoją litanię. - Wu szesnaście, słyszę was dobrze. Wu szesnaście, słyszę was dobrze. Tu mówi "Hius". Dlaczego tak długo nie odpowiadaliście? - Mówi wu szesnaście, mówi wu szesnaście - wyraźnie, nie zwracając uwagi na słowa Bogdana, mówił dalej Zajczenko. - "Hius", dlaczego nie odpowiadacie? Czemu milczycie? "Hius", proszę odpowiadać. Mówi wu szesnaście... - My ich słyszymy, ale oni nas nie słyszą - mówił Dauge. - Jedna godzina nie lepsza od drugiej, czy na odwrót... - Mówi "Hius", słyszę was dobrze - monotonnym głosem po- wtarzał Bogdan. - Mówi "Hius", słyszę was dobrze. Wu szesna- ście, mówi "Hius"... Tak minęła następna godzina. Siódmy Poligon takim samym mo- notonnym głosem, jakby już pozbawiony nadziei, wzywał "Hiusa", a Bogdan odpowiadał nie mniej monotonnie. Siódmy Poligon nie słyszał go. Kosmos pozwalał "Hiusowi" słyszeć Ziemię, lecz nie przepuszczał jego fal radiowych do bazy. Jermakow bez przerwy spacerował po kabinie. Jurkowski zamknął oczy i nie ruszał się. Dauge wybijał werbel knykciami po kolanie. Byków wzdychał i gła- dził się po udach. Do kabiny, ssąc pustą fajkę, wszedł Krutikow. - Mówi wu szesnaście, "Hius", proszę odpowiadać... -Weterze coś zaszumiało i rozległy się trzaski. Nowy, nieznajomy głos wtrącił się do rozmowy. Ktoś zdławionym głosem, jakby dusząc się, wołał. - Hilfe! Hilfe! Save our souls! Na pomoc! Na pomoc! Take our bearings! Jurkowski wstał natychmiast. Zamarł bez ruchu Jermakow. Dauge ścisnął Aleksieja za rękę. - Hilfe! Hilfe! - wołał nieznajomy głos. - In three hours we are done... Ballonen... na pomoc! Umiera... - wołanie zagłuszyły straszliwe trzaski i piski. - Co to? -jakby nie wierząc własnym uszom, pytał Byków. - Ktoś ginie, woła pomocy... - ledwie poruszając wargami, wy- szeptał Dauge. - .. .koordinaten... zwei und zwanzig... dwadzieścia dwa... Du- simy się... Zum alles... - Spicyn do pelengatora, piorunem! - rozkazał Jermakow: - Rozkaz! - Our bearings... take our bearings... Unserenpelengen., - Musimy natychmiast lecieć w jego kierunku! - zawołał 3|te- kowski. - W jakim kierunku? - Spicyn, złapałeś coś? Po krótkiej przerwie Spicyn zmienionym głosem oznajmilf - Nie można wziąć namiaru! - Jak to nie można? - Nie można! - drżącym tenorkiem tłumaczył Bogdan. - Prze- konajcie się sami... Nie naradzając się, jak na rozkaz, Jurkowski, Dauge i Byków weszli do kabiny. Byków zerknął przez ramię Jermakowa. Długa smukła strzałka powoli, niechętnie krążyła po tarczy, nie zatrzy- mując się. Lekko drgała i nic poza tym. Jurkowski zaklął. - Hilfe! Hilfe! Na pomoc! Tasukete kurę! Nasze namiary... Astronauci spoglądali jeden na drugiego. Bogdan z wściekło- ścią obracał namiernikiem, włączał i wyłączał - jakieś kontakty. Namiaru nie udawało się uchwycić. - Zaklęta strefa - mruczał, wycierając pot z czoła. - Jaki to wstyd dla nas... tam giną ludzie... - szeptał Dauge. Jermakow gwałtownie zwrócił się do niego. - Dlaczego weszliście do kabiny? Kto wam pozwolił? Proszę wyjść. Wszyscy trzej. Na stopniach Jurkowski usiadł na swoim miejscu i oparł gło- Pwę na dłoniach. Byków i Dauge stanęli obok. - Na pomoc! Na pomoc! - wołał ochrypły głos. - Everybody who hears us, please help! Byków słuchał, wstrzymując oddech. Nie wiedział, kto wzywa pomocy, nie miał pojęcia, co się stało tam w dalekiej próżni, czuł tylko całym swoim jestestwem straszną rozpacz przenikającą każ- de słowo wołającego. - Gdybyśmy wiedzieli, gdzie się znajdują! - szeptał Jurkowski. - Niech to diabli! - z wściekłością wykrzykiwał Dauge. - Czyżby nikt prócz nas nie słyszał ich wołania? - O ile wiem, w tej chwili znajduje się w przestrzeni około siedmiu statków. Ze wszystkich tylko dwa, chiński i angielski, mają pewną rezerwę na dodatkowe przeloty. Zresztą wszystko jedno... zanim obliczyliby nowy tor, minęłaby godzina... Ciekawe jednak, dlaczego nie słyszymy ich? - Kogo? - Tych innych... - Tylko "Hius" mógłby lecieć na pomoc bez obliczania toru, prosto na namiar - powiedział Dauge. - Gdyby znał ten namiar. W drzwiach pojawił się Jermakow. Oczy miał błyszczące, szkla- ne. Był blady. - Zejdźcie, towarzysze, do swoich kabin! - rozkazał. - Ukła- damy się na kojach i zapinamy pasy. Spróbujemy wyrwać się z te- go zaczarowanego worka. Przyśpieszenie przekroczy czterokrot- nie zwykłe normy. Proszę mieć to na uwadze. Dauge, wytłumaczcie Bykowowi, jak należy się zachować podczas przeciążenia. - Tak jest! Jurkowski pierwszy ruszył w dół. Z kabiny doleciały nowe gło- sy. Czyjś dźwięczny, pewny siebie głos pytał: - Who speaks? Do you hear me? I łakeyour bearing. Wzywający pomocy odpowiedział zdenerwowanym głosem: - hear you all right! - Do you speak Chinese? - No... - Do you speak Russian? - Da, da... znam rosyjski... jesteście Rosjaninem? - Nie. Mówi dowódca gwiazdolotu ChRL "Jan-tsy" Liu Szi-er. Słyszymy was od dawna, ale dopiero przed chwilą udało się nam naprawić nadajnik i wziąć wasz namiar, z kim rozma- wiam? - Profesor uniwersytetu w Cambridge... Robert Lloyd ze stat- ku "Star"... straszliwa awaria... Dalej rozmowa potoczyła się po angielsku. - Lecimy po waszym namiarze - oznajmił Liu. - Dziękuję... Gdzie jesteście? - Przed pół godziną wystartowaliśmy z międzynarodowej bazy na Fobosie. Słowom Liu zawtórował krzyk pełen rozpaczy. - Nie zdążycie! Nie, w żadnym wypadku nie zdążycie! Jeste- śmy skazani... - Postaramy się zdążyć. Do startu szykują się kosmiczne zbior- nikowce. Zabierzemy was z uszkodzonego statku. - Nie zdążycie. - Anglik mówił już zupełnie spokojnie. -Nie zdążycie, bo tlenu zostało nam tylko na dwie godziny. - Podajcie waszą pozycję. Podajcie współrzędne. - Współrzędne heliocentryczne... Profesor wymienił jakieś niezrozumiałe dla Bykowa cyfry. Sły- chać było, jak Jermakow i Bogdan przerzucająjakies kartki i włą- czając maszynę elektronową, obliczają pozycję. Przez chwilę pa- nowała cisza. - Awaria w strefie asteroid. Jedna trzecia astronomicznej jed- nostki od Marsa - podał wyniki obliczeń. - Pięćdziesiąt milionów kilometrów - ponurym głosem dorzu- cił Jurkowski. -Nawet "Hius", gdyby znajdował się w pobliżu Mar- sa, nie zdążyłby. - Wstał i wyprężył się w postawie na baczność. - Rozumiem, o co chodzi - mówił Liu. - Czy nie macie żad- nej możliwości wytrwać jeszcze chociaż dziesięć godzin? Zasta- nówcie się... pomyślcie! - W żadnym wypadku. Uszkodzone są glicerynowe anesteza- tory... Powietrze ucieka... Widocznie w poszyciu statku powstały mikroskopijne otworki... Po chwili profesor dodał: - Zostało nas dwóch. Jeden leży bez przytomności. - Nie traćcie ducha, profesorze! - Jestem zupełnie spokojny - profesor roześmiał się. - Teraz już jestem zupełnie spokojny! Panie Liu... - Słucham pana, profesorze! - Jest pan ostatnim człowiekiem, z jakim rozmawiam. - Profesorze, w tej chwili słyszą pana na pewno setki ludzi... - To wszystko jedno... Pan jest ostatnim, z kim rozmawiam. Za ileś tam godzin odnajdziecie nasz statek i nasze ciała. Proszę i zaklinam was, abyście przekazali wszystkie materiały zebrane pod- czas tego rejsu Międzynarodowemu Kongresowi Kosmogatorów. Czy pan obiecuje mi to? - Obiecuję, profesorze Lloyd! - Wszystkich, którzy nas słuchają, biorę na świadków. Mate- riały wkładam do teczki... teczki ze skóry krokodyla... o tak. Kładę ją na stole w kabinie sterowniczej. Słyszycie mnie? - Słyszę pana doskonale, panie profesorze! - Doskonale, z góry panu dziękuję, mister Liu. Mam jeszcze jedną prośbę. Kiedy wrócicie na Ziemię... wrócicie na Ziemię... - przez chwilę słychać było tylko spazmatyczny oddech profesora. - Przepraszam, mister Liu... Kiedy wróci pan na Ziemię, na pewno odwiedzi pana moja żona, pani Lloyd, i syn. Proszę przekazać im moje ostatnie pozdrowienia i powiedzieć, że pozostawałem na posterunku do końca. Czy mnie pan słyszy? - Słyszę, panie profesorze! - To byłoby wszystko... A więc żegnajcie... Żegnajcie wszyscy, którzy mnie słuchają! Wszystkim życzę szczęścia i powodzenia. - Żegnaj profesorze! Schylam przed panem czoło. - Nie potrzeba takich słów, mister Liu! Pelengator będzie pra- cował bez przerwy. - Tak jest. - Luki będą otwarte. Po chwili milczenia Liu odpowiedział krótko: - Tak jest, panie profesorze. - Tym razem to już na pewno wszystko. Good bye! Zapadło milczenie. - Czy nie moglibyśmy zdążyć... w żaden sposób? - spytał By- ków, ledwie poruszając zdrętwiałymi wargami. Nikt nie odpowiedział. Wszyscy bez słowa zeszli do saloniku, usiedli w fotelach, starając się nie patrzeć na siebie. Po chwili dołą- czyli się do nich Jermakow i Krutikow. Byków z trudem uświadamiał sobie, co się dzieje wokół niego. Myśli jego uczepiły się obrazu usłuż- nie narysowanego wyobraźnią: siwy mężczyzna, dusząc się, nie mo- gąc złapać tchu, czołga się po korytarzu i po kolei otwiera masywne stalowe drzwi. Przed lukiem wejściowym zastanawia się przez chwi- lę, spogląda wstecz nieprzytomnym wzrokiem. Na końcu korytarza widać stół, na którym leży teczka ze skóry krokodyla. Mężczyzna p0. ciera czoło ręką, ostatni raz głęboko wciąga rozrzedzone powietrze. - Aleksieju! Byków drgnął i podniósł wzrok. Pochylony nad nim stał Jer_ maków. - Idźcie do swojej kabiny i postarajcie się zasnąć. - Idź. Aleksieju, idź już. Twarz ci zapadła... - dorzucił Dauge, Byków bez słowa wstał i wyszedł z saloniku. Przechodząc koło schodów wiodących do kabiny sterowniczej, usłyszał, jak Bogdan monotonnie powtarza: - Wu szesnaście, wu szesnaście... mówi "Hius". Wu szesna- ście, wu szesnaście... mówi "Hius". W saloniku Jermakow mówił półgłosem: - Znałem profesora Lloyda. Niedawno z nim rozmawiałem. Dobry astronauta. Nieprzeciętny uczony... - Cześć jego pamięci! Trzymał się dzielnie... - wyszeptał Jur- kowski. Nagle Dauge zerwał się na równe nogi. - Niech to diabli porwą! Odnoszę wrażenie, że zamarliśmy w jednym miejscu, że wpadliśmy w jakąś przepaść, że zostaliśmy zasypani... - Tylko bez paniki... - zmęczonym głosem, uśmiechając się, strofował go Jermakow. Nikt nie kwapił się do obiadu. Po chwili pierwszy wstał Jer- makow, aby pójść do siebie. Krutikow położył dłoń na ramieniu Jurkowskiego i powiedział zażenowany: - Wygląda na to, że miałeś rację, Włodku. - Nieważne! - odparł Jurkowski. - Stanąłem wobec jeszcze jednej zagadki. Wzrok towarzyszy spoczął na nim, jakby domagając się na- tychmiastowej odpowiedzi. - Liu powiedział, że przed chwilą naprawił nadajnik. - No tak. - A przecież słyszeliśmy go doskonale przez cały czas. Krutikow roztargnionym spojrzeniem popatrzył na Jermakowa - Co w tym dziwnego? - Tylko to, że "Hius" w stosunku do Liu' znajdował się na cał- kiem innym namiarze niż statek Lloyda. Wąska smuga promieni wysyłanych w jednym kierunku nie mogła dotrzeć do nas. Dauge chwycił się za głowę. - Mam dość zagadek! To staje się nie do zniesienia! Lecz Jermakow i Krutikow natychmiast zabrali Jurkowskiego do kabiny sterowniczej, Wenus z lotu ptaka Po dwudziestu czterech godzinach łączność została nawiąza- na równie niespodziewanie, jak nastąpiło jej przerwanie. Widocz- nie "Hius" minął "zaklęte miejsca", dziwny obszar przestrzeni majcy nie zbadany jeszcze wpływ na fale radiowe. W salonie dys- kutowano wiele na ten temat i oczywiście wysunięto kilka hipotez, wśród których znalazły się także całkowicie bzdurne. (Dauge skłon- ny był przypuszczać, że wszyscy członkowie załogi stali się ofia- rami zbiorowej psychozy). Jurkowski zaczął opracowywać hipote- zę jakichś odbić w czwartym wymiarze. Przy pomocy najlepszego matematyka na pokładzie, Krutikowa, próbował wprowadzić "fi- zycznie prawidłowe pojęcie punktu przestrzeni", przez który fale radiowe mogą przechodzić tylko w jedną stronę. Jeśli chodzi o Bykowa, to czuł żal do przyjaciół, że tak spokojnie podeszli do śmierci Lloyda. Rozmowy o teoriach i nowych wzorach matema- tycznych, jakie rozpoczęły się już w dwie godziny po tragedii, któ- rej byli świadkami, uważał prawie za bluźnierstwo. Katastrofa an- gielskiego planetolotu "Star" zrobiła na nim wstrząsające wrażenie. Oszołomiony, przybity, wałęsał się po statku. Do Wenus pozostawało jeszcze piętnaście milionów kilome- trów. Lot miał się ku końcowi. Zbliżała się najtrudniejsza dla zało- gi chwila, lądowanie na groźnej planecie. Udało się to zaledwie kilku astronautom. Na "Hiusie" wszyscy pracowali wytrwale i spokojnie. Próby zrozumienia zagadki "zaklętych miejsc" były wyrazem całkiem na- turalnej troski o tych, co kiedyś mieli lecieć ich śladem. Byków, aby wyrazić dla nich swój podziw i szacunek, przygo- tował wspaniały pilaw, tak że Krutikow dwa razy biegał po repetę, za co dostało mu się od Jermakowa. Gdy tylko łączność z Ziemią została na nowo nawiązana, Jer- makow w krótkich słowach opisał ostatnie wydarzenia i przekazał treść rozmowy Lloyda z Liu. - Zdenerwowaliśmy się porządnie - jąkając się z wrażenia, mówił Zajczenko. - Wiera odchodziła od zmysłów. A o "Starze"... Już wszystko wiemy. Cały świat słyszał tę rozmowę. Liu dotarł do statku i zabrał ciała astronautów i dokumenty. - Co się tam stało? - Dokładnie nie wiadomo. Istnieją przypuszczenia, że na- stąpił wybuch w reaktorze. Część statku, w której były silniki, roz- niesiona w strzępy. Liu pokazywał nam fotografie... przez tele- wizję. - Ile osób zginęło? - Liu znalazł dwa ciała, ale Anglicy mówią, że na statku było ośmiu astronautów. - Cześć ich pamięci! - Cześć ich pamięci! - Towarzyszu Jermakow, a jakie jest wasze zdanie, jeśli cho- dzi o przerwę w łączności radiowej? - Na razie nie mam w tej sprawie wyrobionej opinii. - Faktów oczywiście mamy niewiele. Całkiem możliwe, że pewną rolę odgrywa tu szybkość, z jaką leci "Hius". Lachów zdaje się mówił o tym. - Całkiem możliwe... - A może wpadliście w obłok metalowego pyłu? - Tym niczego nie da się wytłumaczyć, pozostawimy ten pro- blem do rozwiązania specjalistom. Co u Krajuchina? - Już ma się lepiej. Wyrywał się lekarzom, żeby tu przyjść, ale mu nie pozwolili. U nas tu bez przerwy leją deszcze. - Pozdrówcie staruszka jak najserdeczniej w imieniu całej za- łogi i ode mnie osobiście. - Polecenie przyjęto! - wesoło odpowiedział Zajczenko. -Za- gadałem się z wami, a tu dla was od dwóch dni leży jakaś wiado- mość. - Czytajcie, czego zwlekacie? - Zaraz, zaraz... "Anatolu, wszystko, co mówiłem w ostatniej naszej rozmowie, puść w niepamięć. Najwyraźniej starzeję się i ro- bię się coraz bardziej miękki. K". - Co? - Ka. Jedna litera. Wystarczy zamiast podpisu. - Zrozumia- no: "Wszystko, co mówiłem, puść w niepamięć". - Tak jest: "...puść w niepamięć". Jermakow spojrzał zezem na Spicyna, który siedział przy ta- blicy rozdzielczej odwrócony do niego plecami. - Zrozumiałem. Istniała pewna różnica zdań. Czy to wszystko, co mieliście dla nas? - Wszyściutko, towarzyszu Jermakow. Czy rozkład audycji po- zostaje ten sam? - Tak, taki sam. Do usłyszenia! Podczas obiadu Spicyn poruszył nowy temat. - Już czas brać namiary u Machowa - mówił. - Czy nie za wcześnie? - zdziwił się Jermakow. - Mamy jesz- cze dziesięć godzin. - Jeśli pozwolicie, wolałbym zacząć namierzać się wcześniej. Lecimy w nowych warunkach, warto mieć więcej danych. - "Hius" zbliża się do Wenus - Dauge wyjaśniał Bykowowi sens rozmowy. - Trzeba teraz obliczyć tor dolotu do "Ciołkow- skiego", musimy zbliżyć się do niego. - Dotychczas przypuszczałem, że będziemy tylko utrzymywali z nimi... no, z tymi na "Ciołkowskim", łączność radiową i wylądu- jemy na Wenus, omijając jej sputnik. - A jednak musimy porozumieć się z Machowem i ułożyć współdziałanie. - Ciekaw jestem, jak długo tam zabawimy! - Nie mam pojęcia. Anatolu Borysowiczu, jak długo będzie- my stać przy "Ciołkowskim"? - Pięć, sześć godzin, nie więcej. Przekażemy pocztę, książki, owoce, naradzimy się i dalej w drogę. - Jasne. Przy okazji. Aleksieju, poznasz znacznie lepiej wszyst- kie wrażenia związane z nieważkością. Napatrzymy się... Byków przypomniał sobie niefortunny incydent i nie podnosił wzroku. Podejście "Hiusa" do "Ciołkowskiego" zajęło około trzech go- dzin i nie należało do łatwych. Pilotom dużo kłopotów sprawiał fakt, że płaszczyzna orbity "Ciołkowskiego", po której sputnik krą- żył wokół Wenus w odległości około kilku tysięcy kilometrów, była prawie prostopadła do płaszczyzny orbitalnego obrotu planety. Kru- tikow i Spicyn nie mogli narzekać na brak roboty. Problem jednak rozwiązali i planetolot po stożkowej spirali zbliżał się do punktu, w którym w oznaczonej chwili miał także znaleźć się "Ciołkow- ski". "Pasażerowie" spędzili ten czas w salonie przywiązani pasa- mi do foteli i co chwila czuli, że ważą tyle, co wielkie balony wy- pełnione wodorem, to znów ciała ich stawały się ciężkie jak ołów. Byków odnosił wrażenie, że kołysze się na jakiejś gigantycznej huśtawce. Kurczowo chwytał poręcze, bojąc się ulecieć do sufitu, to otwierał usta, usiłując złapać nieco powietrza, gdyż czuł, że że- bra wgniata mu w płuca niesamowity ciężar. Zmiany natężenia przy- śpieszeń skończyły się i w pewnej chwili zamiast zwykłego przy kołysaniu się na huśtawce wzlotu czuł, że zapadają się w straszli- wą przepaść. Wreszcie z głośnika odezwał się Spicyn: - Wszystko w porządku, możecie odpinać pasy. "Ciołkowski" znajduje się sto kilometrów od nas, a Wenus już tylko trzy tysiące kilometrów. - Poczekaj. Aleksieju, nie odpinaj się - ostrzegł Bykowa Dau- ge, sam zdejmując pas bezpieczeństwa. Razem z Jurkowskim przeciągnął przez salonik nylonowe lin- ki, aby można było poruszać się swobodnie i mieć za co uchwycić w razie potrzeby. Robiąc to, sami chwytali się wszystkiego, co wpadło im w ręce, nie tylko poręczy przewidzianych do tego celu, lecz także przymocowanych do podłogi mebli. Linki nylonowe przeciągnięto również i w kabinach. Gdy wszystkie te przygoto- wania zostały zakończone, Dauge zwrócił się do Bykowa: - Teraz możesz uwolnić się z uwięzi... Byków wstał bardzo ostrożnie, lecz mimo to uniósł się nagle w powietrze, zdążył uchwycić poręcz fotela. Zaczerwienił się, ujął ręką linkę, machnął niezgrabnie nogami i znów stanął na podłodze. - Zupełne wariactwo... - burczał niezadowolony. - Wiesz co, Aleksieju, warto by potrudzić się i przygotować jakiś wspaniały obiadek dla chłopaków z "Ciołkowskiego" - wcho- dząc do saloniku, mówił Krutikow. - Zaraz się wezmę... - z wielkim wysiłkiem odpowiedział Byków. - Nawet nie próbuj, Alku! - zatrzymał go Krutikow. - Na ra- zie musisz złożyć grzecznie rączki i niczego nie dotykać. - Dlaczego? - A potrafiłbyś ugotować coś w tych warunkach? Woda prze- cież nie leci z kranu, tylko lata po kabinach w formie banieczek. Kotlety skaczą po patelni jak wściekłe żaby i niedosmażone latają w powietrzu... Wynurzenia kulinarne kosmogatora przerwał dość silny wstrząs. Po zewnętrznej stronie kadłuba coś zgrzytnęło, a salonik zakołysał się. - Co się tam wyrabia? - mruknął Dauge. Byków spojrzał na Krutikowa. Na czole kosmogatora błysz- ały krople potu. - Michał! - rozległo się wołanie Spicyna. - Witaj gości. Dia- bły weneckie! Dauge odetchnął głęboko, a Michał sięgnął do kieszeni po chu- steczkę. - Rzeczywiście, diabły - zaklął stłumionym głosem, z trudem chwytając oddech. - W taki sposób można unieszczęśliwić czło- wieka na całe życie... Wsadził chusteczkę do kieszeni i chwytając za linki, wywlókł się dosłownie za drzwi. Dauge mruczał niezadowolony: - Prawie za każdym razem dzieje się tak samo i zawsze serce ucieka mi w pięty, a duszę mam na ramieniu. - Przycumowała do nas rakietka z "Ciołkowskiego". Taka mię- dzyplanetarna taksówka. Niepotrzebne popisywanie się... na pew- no przyleciał Machów złożyć nam swoje uszanowanie... Poczekaj, Alku, nie odlatuj! Dokąd ci spieszno? Byków zrobił zbyt gwałtowny ruch i przeleciał między linka- mi. Trzasnął głową o sufit i znów wylądował na podłodze. Dauge pochwycił go za nogi. Szarpnął i ustawił w pozycji pionowej do podłogi. - Spokojniej, aniołku niebiański, nie trzeba się denerwować. Czy pamiętasz wzór m2 dzielone na dwa? Tak, właśnie na dwie połówki, właśnie to cię uratowało, bo inaczej rozwaliłbyś swój łe- bek także na połówki. Byków wtulił się w bezpieczny i przyjazny fotel, postanawia- jąc twardo, że nie ruszy się z niego, dopóki nie odlecą i przyśpie- szenie znów stworzy pole grawitacyjne. W tejże chwili w koryta- rzu podniósł się jakiś tumult i radosne powitania, głośne uderzenia dłoni i, zdaje się, wielkie całowanie. - Czołem, przyjaciele! Witajcie, ziemscy ludkowie! - huczał czyjś bas. - Witaj, Michał, co się z tobą dzieje? Chudniesz coraz bardziej! - Witaj, ptaszyno! Najprzód cię uściskam, a potem nałożę grzywnę za naruszanie przepisów ruchu międzyplanetarnego! - Bogdan! Nie mógłbyś na chwilę przestać? Zaczyna na poważ- nie, zamiast się cieszyć. Towarzyszu Jermakow, cieszę się, że was widzę! Poznajcie się, towarzysze, mój zastępca, inżynier Grigorij Sztirner. To właśnie on będzie bezpośrednio współpracował z wami. - Słyszałem już, bardzo się cieszę... - Bardzo mi przyjemnie. - Sztirner mówił oschle i jakimś prze- nikliwym głosem. - Prosimy do salonu - zapraszał Jermakow. - O nie, moi drodzy, nic z tego! Zabieramy pocztę i was wszyst- kich do nas. Czekaliśmy tak długo. - Wybaczcie, towarzyszu Machów, tym razem ograniczymy się do rozmowy tu, na pokładzie "Hiusa", a w drodze powrotnej złożymy wam wizytę. Zapadło dziwne milczenie. - Niepotrzebnie tak powiedział - szepnął Dauge, patrząc na drzwi rozszerzonymi oczyma. - Powtórzył dokładnie słowa Tach- masiba... Byków poczuł się nieswojo. - Wiem, wiem, co macie na myśli! - znów zaczaj Jermakow. - Nie należy być takim pewnym siebie. Musimy się śpieszyć. Skończył i uśmiechnął się. - Jak uważacie, towarzyszu Jermakow - niepewnie odparł Ma- chów. - Pójdziemy, gdzie sobie życzycie. - Proszę więc tędy... Goście weszli pierwsi. Wysoki niedźwiedziowaty Machów, a za nim przypominający chłopaczka Sztirner. Obaj byli ubrani w mięk- kie wytarte kombinezony z odrzuconymi na plecy hełmami. Sztir- ner trzymał pod pachą teczkę. Gdy weszli do salonu, Machów za- wołał: - Witajcie, towarzyszu Dauge! A to na pewno towarzysz By- ków. Prawda? Postępując już zgodnie ze zdobytym doświadczeniem, Aleksiej nie wypuścił linki, ściskając ją w lewej ręce, i ostrożnie podawał prawą Machowowi i Sztirnerowi. Zasiedli do stołu. - A teraz opowiadajcie, jak stoją sprawy - zwracając się do Machowa, zaczął Jermakow. Machów odchrząknął głośno, a Sztimer otworzył teczkę. Za- częła się rzeczowa rozmowa. Zdania były zwięzłe i pełne treści. Padało więcej wzorów niż słów. Dyskutujący wodzili palcami po wykresach i tabelach obliczeń, które przyniósł zastępca Machowa. Tematem rozmowy było znalezienie jak najlepszego sposobu, aby "Hius" mógł wylądować dokładnie na granicy Uranowej Golkon- dy i utrzymać łączność z "Ciołkowskim". Machów i Sztirner oraz towarzysze z dwóch innych sputników Wenus opracowali dokład- ny system łączności radiowej, który przedłożyli dowódcy "Hiusa" wykorzystania w celu doprowadzenia statku do punktu położo- nego około pięćdziesięciu, stu kilometrów od granicy Golkondy. System nie został jeszcze wypróbowany w praktyce, ale podczas ćwiczeń doskonale zdawał egzamin i wydawał się dość dobry, aby zapewnić powodzenie. - My musimy teraz wykazać się jak największą dokładnością, a wy, towarzysze, uwagą i umiejętnością manewrowania - mówił Sztirner. - O ile się dobrze orientuję, to "Hius" nie jest tak bardzo ograniczony w zdolności manewrowej jak zwykłe rakiety i w każ- dych warunkach może dokładnie lecieć po namiarach. Moim zda- niem najważniejsza rzecz to skoncentrowanie uwagi. Jeśli "Hius" oderwie się od promienia radiowego, istnieje możliwość, że wylą- dujecie tysiące kilometrów od żądanego miejsca. Uradzono, że "Hius" będzie leciał po promieniu naprowadzają- cym i trzymał się na skrzyżowaniu trzech promieni radiowych, dzię- ki którym wyląduje dokładnie w wyznaczonym punkcie. Na wyso- kości około dziesięciu lub piętnastu kilometrów nad powierzchnią Wenus impulsy namierników radiowych nikną lub zostają pochło- nięte całkowicie przez atmosferę albo też są odbite przez nią w prze- strzeń. Od tej wysokości planetolot powinien opuszczać się piono- wo. Niewykluczone, że zdradziecka atmosfera Wenus może skrzywić promienie radiowe, co z kolei wywołałoby poważne komplikacje. Aby temu zapobiec, będą działać kontrolne radiostacje wysyłające promienie równoległe do podstawowych. Spicyn i Jermakow zapi- sywali jakieś cyfry, porównywali swoje obliczenia z przyniesionymi przez Sztimera i stwierdzili, że nie mają żadnych pytań. Machów przeszedł do drugiego punktu rozmowy. Ponieważ wedle wszelkie- go prawdopodobieństwa nie uda się nawiązać trwałej łączności ra- diowej między "Hiusem" znajdującym się na powierzchni Wenus a sputnikami, należało zastosować umowne sygnały optyczne. Zda- niem Machowa niezbędne byłyby tylko dwa sygnały, "prowiant i wo- da" oraz "części zapasowe i paliwo". Spisy części zapasowych i apa- ratury przygotowano już zawczasu. - Przywieźliśmy wam przenośne wyrzutnie i dwie rakietki ato- mowe. Jeśli, na psa urok, wydarzy się coś... no rozumiecie... coś pójdzie niepomyślnie i będzie wam potrzebna nasza pomoc, skie- rujecie jedną rakietkę prostopadle w górę. Wybuch nastąpi na wy- sokości około dwustu kilometrów. Oczywiście nie można wysyłać jej w dowolnej chwili. Proszę, tu jest tablica, według której zorientu- jecie się, kiedy możemy zaobserwować wybuch. Nasi obserwatorzy będą czuwali w wyznaczonych terminach, mając na oku rejon wa- szego lądowiska. - I co z tego? - spytał Jermakow. - I... nic. Dowiemy się, że coś nie w porządku, i będziemy starali się wam pomóc. - W jaki sposób? - Wystrzelimy automatyczne rakiety z niezbędnymi zapasami awaryjnymi. Rakiety te polecą dokładnie po waszym namiarze. - Doskonale! - odpowiedział Jermakow. - A do czego potrzeb- na druga rakieta sygnalizacyjna? - Wystrzelicie obie rakietki w wypadku, jeśli lądowanie nie udało się i planetolot jest poważnie uszkodzony. Zapanowało milczenie. - Bardzo możliwe, że wówczas nie będzie nikogo, kto mógł- by wysłać sygnały - zauważył Dauge, krzywiąc się. - Mój pesymizm nie sięga aż tak daleko - spokojnie, łagod- nie odparł Machów. Po zakończeniu rozmów Dauge zaproponował Bykowowi: - Chodź popatrzeć na piękną Wenus. Jermakow pozwolił za- brać ciebie na zewnątrz "Hiusa". Po dziesięciu minutach, ubrani w krępujące ruchy pancerze, z przezroczystymi hełmami na głowach stali w sześciennym keso- nie przed włazem. Dauge zamknął drzwi na głucho, włączył pom- pę i wpatrywał się w manometr umieszczony na ścianie. Cienka strzałka nierównymi skokami poleciała w dół. Gdy stanęła, Dauge odrzucił szeroki metalowy pas zamykający właz. Gruby płat meta- lu leciutko usunął się pod jego ręką. Byków oczekiwał widoków, o jakich czytał setki razy w reportażach, opowiadaniach i powie- ściach: czarno-fioletowa przepaść, utkana oślepiająco jasnymi punk- tami gwiazd. Tymczasem okrągły otwór włazu zajaśniał matowym żółtoróżowawym blaskiem. Planetolot wisiał nad olbrzymim, ła- godnie oświetlonym, mglistym kręgiem. Szarawe cienie leniwie pełzły po jasnym pomarańczowym polu, zbliżały się do siebie, oddalały, tworzyły koła, to znów rozpadały się w niewyraźne pla- my. Na skrajach krąg był ciemniejszy, lecz nie można było wyraź- nie zobaczyć jego brzegów, które w jakiś niepojęty sposób, zupeł- nie niedostrzegalnie, z fioletowomętnych tonów przechodziły w całkowitą nieprzeniknioną czerń. Pośrodku natomiast splatały się różowe, żółte i szare wstęgi, lecz nie zlewały się, a tylko wid- niały wyraźnie za rudawą mgiełką... Więc to tak wygląda Wenus, "najstraszliwsza z planet w Ukła- dzie Słonecznym"? Byków natychmiast zorientował się, że owe wolno pełzające cienie to nic innego jak tylko oddalone o tysiące kilometrów zmiany atmosferyczne, potworne burze o fantastycz- nych szybkościach, tajfuny, trąby i zawirowania, do których nie można porównać nic ze zjawisk spotykanych na Ziemi. Jedna długa, szara plama wyciągnęła się, zrobiła się cieńsza, wygięła się i zwinęła się w krąg... Można było sobie wyobrazić gigantyczny wir i potworne masy chmur, które pędziły, skręcały się w jej środku z fantastyczną szybkością. "Nie wygląda zachęca- jąco", przypomniał sobie Byków czyjeś słowa. Nie mógł oderwać wzroku od tego strasznego i jednocześnie wspaniałego widoku. Tam pod tą wrzącą stale pokrywą chmur kryje się wielki świat, kryją się góry i pustynie.... a, być może, oceany i morza. Gdzieś tam ukryte leżą skarby, które ma odnaleźć załoga "Hiusa". Tam spoczy- wają wraki i szczątki zdalnie sterowanych rakiet, rozbite planetoloty, mogiły odważnych astronautów... Bykowa opanowało przygnębiają- ce uczucie podobne do zabobonnego strachu. Uświadamiał sobie, z ja- ką wściekłością planeta odpierała ataki śmiałków, którzy chcieli ją podbić. Jednak rozum ludzki jest silniejszy od żywiołów, człowiek to rozum i siła, wsparte uporem. Jeśli nawet załoga "Hiusa" złoży głowy w tej bitwie, nie powstrzyma to tych, którzy wyruszą jej śladem. Na jaśniejącą tarczę wpełzła z lewej strony czarna chmura - nierówna, pełna głębokich przepaści i wzniesień. - Przelatujemy nad nocną część planety - zadźwięczały w heł- mie słowa Daugego. "Hius" zanurzył się w ciemny stożek cienia rzucanego przez We- nus. Zapadł mrok, tylko zarysy planety otaczała świecąca korona. Wkrót- ce jednak Byków zauważył na czarnym tle słabe różowawe błyski. t- Co to może być? - spytał. Dauge poruszył się i obserwował z napięciem. Po chwili By- ków usłyszał odpowiedź: - Chyba wulkany. Słyszałem, że są tam rejony nieprzerwanej działalności wulkanicznej. Na razie nikt nie wie o tym nic pewne- go. Po prostu przypuszczenie... Przyjaciele opuścili keson, gdy znów zbliżyli się do strefy dzien- nej, a Wenus wyglądała jak Księżyc w nowiu, błyskając wąskim jasnym sierpem. -^Chciałbym zobaczyć "Ciołkowskiego" - zawołał nagle By- ków. - Gdzie się podział nasz sputnik? - Nie zobaczymy go stąd - wyjaśnił Dauge. - Lecimy zwró- ceni lukami w stronę. Wenus. "Ciołkowski" znajduje się nad nami. Na razie nie możesz łazić po kadłubie "Hiusa", do tego trzeba mieć dużo wprawy. Zobaczysz go w drodze powrotnej. Byków skojarzył słowa Daugego z jego niedawną reakcją na temat zapowiedzi Jermakowa. Westchnął, ale nic nie powiedział. W kadłubie czekano już na nich. Jermakow zapraszał wszyst- kich na obiad. Był to pierwszy posiłek w warunkach nieważkości. Byków wyraził cichą nadzieję, że już więcej nie będzie jadał obia- dów w tak niemiłej sytuacji. Astronauci ssali jedzenie przez smoczki połączone z naczy- niami elastycznymi rurkami. Kawałki chleba i zakąski brali z tale- rzy nakrytych siatkami i za każdym razem zamykali je starannie. Opiekun "Malca" na pewno cierpiałby głód, gdyby nie zaopieko- wał się nim siedzący obok Krutikow. Podczas obiadu rozmowa toczyła się o życiu na sputniku i o pla- nach wybudowania całej armady "Hiusów", o specjalnych kursach i konsultacjach dla studentów pracujących na sputnikach i studiują- cych korespondencyjnie. Machów uskarżał się na bezmyślność za- opatrzeniowców, którzy przysłali na "Ciołkowskiego" serię filmów o technice jazdy na nartach. Sztirner śmiał się, że ktoś przywiózł na "Ciołkowskiego" myszy i teraz załoga błaga o przysłanie kota. "To będzie niecodzienne widowisko: polowanie kota na myszy w wa- runkach nieważkości...". Mówiono o koncertach świetnego zespołu indonezyjskiego i wstrząsającej symfonii swierdłowszczanina Ga- dałowa Droga do gwiazd. Nie obyło się bez odpowiedniej porcji dowcipów wywołujących salwy śmiechu. Ani słowem nie wspomnia- no o zadaniach, jakie czekały załogę "Hiusa". W pewnej chwili Jermakow spojrzał na zegarek, a Machów natychmiast zorientował się, o co chodzi, i wstał. - Już na nas czas, towarzysze! Pożegnania trwały krótko. Astronauci uścisnęli sobie dłonie. By- ków ze zdziwieniem zauważył, że Machów denerwuje się do tego stopnia, iż blednie i w jego zmienionej twarzy zapadają się policzki. Oznaki zdenerwowania występowały u Sztirnera mniej widocznie. - Nie zapomnijcie odejść od nas przynajmniej na pięćdziesiąt kilo- metrów - przypominał Jermakow -bo możemy was porządnie przypiec. - Dziękujemy za ostrzeżenie, ale naprawdę nie martwcie się o nas - wybąkał Machów. - Żeg... No, to do widzenia! Trzymajcie się, przyjaciele! Odwrócił się i szybko wyszedł do korytarza, przeciągając się po lince. Sztirner machnął przyjaźnie ręką i ruszył za nim. Dźwięcz- nie zatrzasnęła się klapa włazu. Zapadła cisza. - Z tego wszystkiego zapomnieliśmy opowiedzieć im o ko- smicznym ataku - zauważył Jurkowski. Jermakow spojrzał na niego roztargnionym wzrokiem. - Nie opowiedzieliśmy... To nic ważnego, proszę szykować się... Spicyn, idziemy. Byków szeptem spytał Daugego: - Michał zostaje z nami? - Tak. W kabinie sterowniczej nie ma dla niego żadnego zaję- cia... -Dauge potrząsnął głową, jakby odpędzał jakieś myśli. -No cóż, zajmujemy swoje miejsca. Michał i Włodek siedzieli już w fotelach i zapinali pasy. Dauge pomógł Aleksiejowi przywiązać się. Zdjął linki i stanął niezdecydowany. - Na co czekasz? - krzyknął Jurkowski. - Pozostało nam dziesięć minut - oznajmił Jermakow przez głośnik. Dauge pośpiesznie zajął swój fotel. Znów zapadło milczenie. Byków zamknął oczy i pogrążył się we wspomnieniach. Widział ukochaną twarz dziewczyny, czuł za- pach perfum, rozpościerała się nad nim ciemna azjatycka noc. To było bardzo dawno! Coś ścisnęło go za gardło. - Startujemy... Zaczyna się opuszczanie! - ryknął głośnik. Podłoga saloniku drgnęła. Oparcie fotela zaczęło uciskać ple- cy. Uszy rozdzierał narastający ryk reaktora. Machów i Sztirner rozpłaszczyli nosy o okrągłe iluminatory kosmicznej taksówki. Pa- trzyli, jak z "Hiusa", przypominającego czarną meduzę rozpostar- tą na tle wielkiego pomarańczowego dysku Wenus, błysnęły pło- mienie. Początkowo słabiutki blask stał się nagle oślepiający jak fioletowe słońce. Po chwili, gdy odważyli się otworzyć oczy, "Hiu- sa" już nie było. Pozostał po nim tylko lekki obłoczek. Życie pełne jest niespodzianek Nikt z załogi "Hiusa" nie robił sobie nadziei na łatwe lądo- wanie. Kiedyś Jermakow, wygłaszając sprawozdanie z lotu i prze- biegu wyprawy Tachmasiba, opowiedział, jak trudno pilotować rakietą w wenusjańskiej atmosferze, jak potwornej siły prądy at- mosferyczne rzucały nią niby piórkiem, jakiego nadludzkiego wysiłku trzeba było, aby utrzymać rakietą w pozycji dyszami w dół. Opisywał wichury, lodowe wiry nad rozpalonym do stu stopni terenem. W takich warunkach całkowicie zawodziły naj- nowocześniejsze urządzenia żyroskopowe, które w spokojniej- szych atmosferach automatycznie utrzymywały statek między- planetarny na kursie i we właściwej pozycji, nie pozwalając na nadmierne rzucanie nim, nie dopuszczając do przewracania i ko- ziołkowania. Nawigacja "Hiusa" opierała się na niezbyt dokładnych, mo- gących lada chwila urwać się sygnałach nadawanych ze sputni- ków. W elektromagnetycznych polach wytwarzanych przez We- nus przestawały działać radiolokatory ostrzegające planetolot przed meteorytami, statek więc mógł się nadziać na każdy wyso- ko sterczący skalny szczyt nie wyłowiony przez radar. Burze i wiry powietrza wenusjańskiego mogły znosić "Hiusa" jeszcze bardziej niż zwykłe rakiety, bo chociaż statek łatwiej dawał ustawiać się dyszami w dół, to jednak nie mógł pochwalić się opływowymi kształtami. A mimo to "Hius" miał większe szansę wylądowania w prze- widzianym punkcie, gdyż zdolności manewrowe w płaszczyznach pionowych miał nieporównanie lepsze i mógł opuszczać się bar- dzo powoli, dosłownie centymetr po centymetrze, a także w razie potrzeby natychmiast nabierać wysokości, aby wybrać inne lądo- wisko. Pod tym względem przewyższał wszystkie dotychczasowe rakiety reaktywne. Jermakow twierdził, że "Hius" jest panem prze- strzeni międzyplanetarnych, a teraz musiał tego dowieść. - Głupstwa, wszystko to głupstwa! - mruczał Krutikow, spraw- dzając po raz dziesiąty, czy trzymają go pasy bezpieczeństwa. - Wszystko musi pójść jak z płatka, jestem tego pewien. Być może potrzęsie nas nieco. Pomyślcie tylko, jaki przewrót w historii lo- tów międzyplanetarnych nastąpi po tym rejsie "Hiusa"! - Owa myśl podniosła dodaje mi otuchy w obliczu czekają- cych nas prób - górnolotnie, a żartobliwie wydeklamował Jurkow- ski. -1 będą ludziska mówić: To Krutikow... tak, tak, ten sam, co pierwszy budował lądowiska rakiet na Wenus! - Żeby tylko szczęśliwie wylądować... - wycedził przez zęby Dauge. Michał wyszukał w kieszeni pustą fajkę i zaczął ją ssać. - Rzeczywiście, żeby to już prędzej było po wszystkim! - po- wiedział cicho. - A jednak wszystko jest podobne do poprzednich rejsów. Prawda? - Prawda! - powtórzył za nim Dauge. - Święta prawda. Pod- czas lądowania na cichych planetach nie mających atmosfery sa- mopoczucie bywało całkiem inne. - Dlaczego? - z wysiłkiem spytał Byków, zastanawiając się jednocześnie, czy inni także odczuwają nudności i czy kręci się im w głowach. - Dlatego, mój drogi, że mając takich pilotów, jak Jermakow i Spicyn, można przy lądowaniach i startach spać, czytać czy grać w szachy. Widocznie jednak wszędzie, tylko nie na Wenus. - Tak - z głębokim westchnieniem dodał Krutikow - tylko nie tu na Wenus. - Już mam dość waszego ględzenia - huknął Jurkowski. - Cze- go jęczycie? Zachowajcie swoje przeżycia dla siebie. Bierzcie przy- kład z Bykowa, zzieleniał, ale trzyma się i nic nie gada. Lepiej zaśpiewajmy! Głośnik przekazał im pełen napięcia głos Jermakowa. - Uwaga! Podłoga zakołysała się i zaczęła stawać dęba. Z tego, co się działo przez następne trzy godziny, w pamięci Bykowa pozostały tylko strzępy urywkowych wrażeń. Później nie potrafił nawet ustalić ich kolejności. Zdawało się mu, że Jurkow- ski dotarł do Daugego, któremu głowa opadła na piersi, i podał mu tlen z butli. Pamiętał, jak Spicyn zmienionym nie do poznania gło- sem zawiadomił ich, że Jermakow rozbił sobie głowę. Było to chy- ba po tym, jak pas, którym Byków był przywiązany do fotela, pękł niczym sparciały sznurek. Nie pamięta na pewno, co było dalej. Jakieś niesamowite siły igrały "Hiusem", tak że przypomniał sobie próbnąjazdę w "Malcu", "jak żaba w piłce futbolowej". Zdaje się, że myśl ta zaświtała mu w głowie dopiero wtedy, gdy leciał z ka- wałkiem pasa w ręku i wyrżnął plecami o przeciwległą ścianę sa- lonu. Elastyczne obicie ściany odrzuciło go i zapewne stracił wte- dy przytomność, bo obudził się już mocno przykrępowany do fotela. Nie pamiętał także, w jaki sposób między jego kolanami został umocowany zbiorniczek z aktywnym ozonem, ani momentu, kiedy Jurkowski zwisł na swoich pasach zalany krwią... W jednej chwili poczuł, że Michał potrząsa go za ramię i wrzeszczy mu coś do ucha... Wszystkie te obrazy migały w myślach przesłonięte żółto-zieloną mgiełką, rozdzielane okresami ciemności, kiedy tra- cił przytomność. Sufit uciekał gdzieś w bok, to znów błyskawicz- nie wracał na swoje miejsce, po czym podłoga zaczynała unosić się, prąc na stopy. Statek ani na chwilę nie pozostawał w spokoju, ale gdy kołysał się nieco łagodniej, Byków odchylał głowę do tyłu i otwierając usta, robił głębokie wdechy. Planetolot znów zaczynał swój opętańczy taniec i świat przewracał się od początku. Reakto- ry nie ryczały już, lecz tylko szumiały dyskretnie, nie zagłuszając jęków i rzucanych co chwila dowcipów. Zahartowane "wilki ko- smiczne" mimo wszystko żartowały. Byków jednak nie zapamiętał ani jednego powiedzonka. Zbyt absorbowały go własne przeżycia i doznania, które wynikały z przekonania, że każdy następny skok "Hiusa" ostatecznie wytarmosi z niego resztki ducha. Czasem pró- bował sobie wyobrazić pilotów znajdujących się w kabinie sterow- niczej. Ponure były to obrazy. Widział ich okaleczonych, przybory i aparaty rozbite, a planetolot spadający na ostre skały Wenus. Praw- dopodobnie "Hius" wpadł w jakiś potężny prąd atmosferycz- ny, a nie mając dostatecznej szybkości wytraconej przed lądowa- niem, został uniesiony daleko od miejsca przewidzianego w planie. Prawdopodobnie Jermakow i Spicyn czynili szalone wysiłki, aby utrzymać go w granicach namiarów. Jak później opowiadał Spi- cyn, jeszcze ani razu w całej karierze nie lądował w tak trudnych warunkach. Nagle zapanowała cisza. Całkowity, niczym nie zakłócany spo- kój... Nie słychać było ani jednego dźwięku, nie czuło się najmniej- szej wibracji. Ludzie odczuli tę ciszę jak uderzenie pioruna. Byków odniósł wrażenie, że stanął nawet czas. Przed oczyma jeszcze miga- ły mu różnobarwne plamy, po ciele spływały strugi potu, drżały ręce i nogi. Opanowała go obezwładniająca apatia. Poczuł nieprzemożną potrzebę snu. Pragnął jednego, wyprostować nogi i spać, spać... Przez zmrużone powieki zobaczył, jak Jurkowski poruszał się i po chwili wstał, zrobił kilka niepewnych kroków, otarł dłonią twarz i ze zdzi- wieniem patrzył na umazane krwią palce. - Co ci się stało? - cicho zapytał Dauge. - Nnnic taakiego -jąkając się, odpowiedział Jurkowski. - Zda- je się, że to z nosa... Straszliwie bolą mnie oczy. - Mogę was zapewnić, że to było prawdziwe trzęsienie... - łapiąc powietrze otwartymi ustami, mówił Krutikow. Jurkowski podniósł ręce, zrobił kilka gimnastycznych ruchów i nagle zamarł. - Towarzysze! Jesteśmy na Wenus!-wrzasnął. -Jesteśmy na Wenus... i żyjemy! "Hius" stoi cały, w jednym kawałku! Niech to fdiabli. Dauge, wstawaj! Czy rozumiesz? Jesteśmy na Wenus! - Nie mów hop - pohamował jego entuzjazm Dauge. - Zdaje się, że Jermakow miał osobistą awarię... - Ja też słyszałem, co mówił Bogdan - dorzucił Krutikow. - Chodźmy! Ruszyli do kabiny sterowniczej, lecz zanim doszli do drzwi, ukazał się w nich Jermakow. Blady, ociekający potem, z głową obandażowaną śnieżnobiałą elastyczną opaską. - Wszyscy żywi? - spytał, obrzucając zebranych zmęczonym spojrzeniem. - Wszyscy - odpowiedział Dauge. - Gratuluję szczęśliwego lądowania! Po kolei ściskał dłonie załogi. - Co się dzieje z Bogdanem? - zaniepokoił się Michał. - Śpi. - Hm... - Leży jak zabity. - Co się dziwić? - uśmiechnął się Krutikow. - Przeszło trzy godziny takiej zabawy... Sam ledwie trzymam się na nogach. - Ciekawe, co z "Malcem"? Czy nie zerwał się z uwięzi? - niespodziewanie zapytał Byków. - Wyjdziemy sprawdzić? - bez entuzjazmu spytał Jurkowski. - Nie. - Jermakow jeszcze raz przyjrzał się każdemu po kolei i powtórzył: - Nie. Absolutnie nie. Odpocznijcie, zajmijcie się trochę do- prowadzeniem samych siebie do porządku, o wychodzeniu będzie- my rozmawiać za jakieś cztery godziny, kiedy otrzymamy wszystkie dane z zewnętrznego laboratorium. Włączcie jonizatory, wykąpcie siei spać! - Nie zaszkodziłoby coś przekąsić... - zmartwiony takimi roz- kazami bąknął Krutikow. "... i wypić kieliszek koniaku" - pomyślał Byków. - To już, jak kto woli. Ja osobiście skaczę do wanny, a stam- tąd prosto do łóżka. Aleksieju, pomóżcie Bogdanowi, zaprowadź- cie go do jego kabiny. Dobrze? - Oczywiście, towarzyszu Jermakow. Nie. To nie to, co sobie wyobrażał Byków. Sprawy układały się prościej i lepiej. Po przeszło pół godzinie, wygrzany w kąpieli i zaczerwieniony jeszcze bardziej niż zwykle, wsunął się między prześcieradła. Znów stanął mu przed oczyma domek w Aszchaba- dzie... Uśmiechnął się po dziecięcemu szczęśliwy i zasnął. Jak zwykle obudził go Dauge. Chuda twarz Grigorija wyda- wała się jeszcze bardziej pociągła, czarne oczy zapadły głębiej i błyszczały jak w gorączce. - Ubieraj się, Aleksieju. Wkładaj speckombinezon i przychodź do salonu - mówił zachrypniętym głosem. - Za chwilę wychodzi- my na zewnątrz. Wychodzimy na zewnątrz! Jak błyskawica przemknęła myśl, że oto on znajduje się na planecie, z którą w walce zginęło tylu śmiałków. Teraz zacznie się wykonywanie zasadniczego zadania, jakie ich tu sprowadziło. Ubierał się pośpiesznie. Wyciągnął ze schowka speckombine- zon i wcisnął się w niego. W salonie czekali już wszyscy członko- wie załogi "Hiusa". Stali wokół stołu. Spektrolitowe hełmy mieli odrzucone na plecy. Milczeli. Szeroko otwarte oczy Jermakowa świeciły się jak u kota. Michał ssał swoją fajeczkę. - Podać kawy? - zwrócił się do wszystkich od razu Byków. - Myślę, że lepiej potem - robiąc marsa, odpowiedział Jur- kowski. -Nie ma co zwlekać, ruszajmy lepiej. Rzecz niebywała1 Minęło pięć godzin od chwili lądowania, a my jeszcze nie otwo- rzyliśmy włazów! - Chodźmy -jakoś zwyczajnie zaproponował Jermakow. - Czy zabrać broń? - Byków rzucił na dowódcę pytające spoj- rzenie. Jermakow skinął na znak zgody. Wszyscy ruszyli na korytarz do wyjścia, a Byków popędził na górę do magazynu. Po chwili dołączył do towarzyszy z automatem przewieszonym przez pierś i dwoma granatami za pasem. - Aleksiej zdobywca! - zażartował Spicyn. Jurkowski jeszcze bardziej się skrzywił. Stłoczyli się w komorze przejściowej, przed zewnętrzną po- krywą włazu. Bogdan zamknął szczelne drzwi. - Założyć hełmy! - padł rozkaz Jermakowa. Od tej chwili Byków nie widział twarzy towarzyszy i zrobiło się mu nieprzyjemnie. Zaszumiała pompa. Drgnęła strzałka manome- tru. Jermakow oparł dłoń na dźwigni otwierającej drzwi. Odsunęła się ciężka stalowa płyta. Pokrywa włazu drgnęła i pod nogi chlusnę- ła ohydna, tłusta szarożółta maź. Masa ta była gęsta i lepka, lecz płynęła lekko. Na jej bulgoczącej powierzchni zadrgało światło re- flektora. Efekt był tak nieoczekiwany, że przez kilka sekund nikt nie ruszył się z miejsca. Jurkowski ze zdławionym w gardle okrzykiem rzucił się do pokrywy. Jednak Byków wyprzedził go o ułamek se- kundy. Chwycił za brzeg pokrywy i nacisnął ją z całej siły. Nogi ślizgały się w mazi. Inżynier upadł na kolana. Lecz Jurkowski i Dauge przytrzymali go i pomogli napierać na pokrywę. Inni nie czekali na wyniki wysiłków przyjaciół, lecz także wzięli się do pomocy. Meta- lowa płyta drgnęła i z mlaszczącym dźwiękiem powróciła na swoje miejsce. Jermakow nacisnął dźwignię zasuwy. Astronauci wyprostowali zgięte z wysiłku karki. Pod nogami parowała, rozlewała się mętna masa. Byków podniósł automat, otarł kolbę rękawem i zajrzał do lufy. Dopiero wtedy starannie wytarł kolana. - O ile mogłem się zorientować - odezwał się Dauge - to ani trochę nie przypomina piasku! - Ja też mogę stwierdzić, że to nie przypomina pustyni - po- parł go Jurkowski i dodał po chwili - ...chociaż nie jestem w tych sprawach specjalistą. Jermakow przykucnął i przyglądał się błotnistej kałuży. - Jeśli mam mówić poważnie, to po prostu "Hius" wylądował w bagnisku. - I wlazł po uszy w błoto - przytaknął Jurkowski. - Ale gdzie są pustynie? - Życie pełne jest niespodzianek - filozoficznie podsumował Krutikow. - Oto, jak Sztirner przysłużył się nam swoimi namiarami! - A co winien jest Sztirner? - Jeśli "Hius" całkowicie pogrążył się w to trzęsawisko... - zaczął Bogdan. Przerwał mu zniecierpliwiony Jurkowski. - Wyjdziemy przez górny właz i zobaczymy, co się tam dzie- je. To będzie najprostsze. Wyszli z komory przejściowej i zostawiając na linoleum rdza- we ślady, wdrapali się do wąskiego korytarza przed włazem towa- rowym. - Błoto na Wenus, pomyślcie tylko, co za niespodzianka - wy- dziwiał Krutikow. Górny właz otwierali, zachowując jak największą ostrożność, aby móc zatrzasnąć go w jednej chwili. Nie stało się jednak nic strasznego. Cichy świst wpadającej do komory atmosfery wenu sjańskiej zamilkł natychmiast. - Hura! - cicho i spokojnie powiedział Jurkowski. - Wszyst- ko w porządku. Można otwierać. Odrzucona pokrywa zadźwięczała o kadłub. Stojący przy wła- zie Jermakow wychylił się i wysunął się na zewnątrz. Za jego ple- cami stłoczyli się Jurkowski i Krutikow. Dauge przecisnął się mię- dzy nimi, wydając jakiś niezrozumiały dźwięk. Po wyjściu z włazu przez chwilę nie widzieli nic a nic. Cały świat otulała nieprzenikniona żółtawa mgła. Poniżej, nie dalej niż półtora metra, mętnie błyskała powierzchnia trzęsawiska. Dolatywały jakieś niezrozumiałe odgłosy, przypominające stłumiony kaszel czy też bul- gotanie. Astronauci długo nie mogli oderwać się od widoku mętnych białawych fal unoszącej się nad bagniskiem pary. Chwilami odnosili wrażenie, że przed nimi majacząjakieś cienie, ukazują się jakieś stra- szydła, lecz napłynęły nowe fale mgły i wszystko zniknęło. - Dość - oznajmił Jermakow. - Już mi się w oczach mąci. Mu- simy użyć podczerwonych promieni. - Wyprostował się i spojrzał do góry. - Zdaje się, że "Malec" siedzi na swoim miejscu. - Porządnie wpadliśmy - pomrukiwał Spicyn, leżąc na brzu- chu i rozglądając się we wszystkich kierunkach. - Pierścienie re- aktorów wcisnęły się w błocko do końca. - Nic nie szkodzi. Rozejrzymy się nieco i spróbujemy wyrwać się z topieli. - A co będzie, jeśli kadłub zapadnie się jeszcze głębiej? Promienie podczerwone nic nie pokazały. Na ekranie kłębiły się liczne cienie, grunt wydawał się mieć różną konsystencję; miej- scami był sypki, w innych miejscach jakby ubity, to znów grząski. - Wyjdźmy i przyjrzyjmy się z bliska, co to za licho - zapro- ponował Jurkowski. Już szykował się do skoku, lecz Byków chwycił go za ramię. - O co chodzi? - zirytowanym tonem spytał geolog. - "Życie pełne jest niespodzianek" - odparł Byków. - Tym ra- zem ja pójdę pierwszy. - Niby dlaczego? Byków podniósł automat. - Przestańcie udawać lorda Rockstona! - Jurkowski strząsnaj rękę Aleksieja. - Byków ma rację - wtrącił się Jermakow. - Przepraszam, Włodku, przepuśćcie mnie. - Nic nie rozumiem... - Proszę przepuścić mnie i Bykowa. Wracamy za trzy minuty. Wszyscy wiedzieli, że dowódca nie powinien opuszczać stat- ku po lądowaniu w nieznanym miejscu. Jednocześnie wszyscy ro- zumieli Jermakowa. Jurkowski odsunął się na bok. Byków wpraw- nym ruchem przygotował automat i skoczył za Jermakowem. Po kolana zagłębił się w rzadką masę. Część 3 Na granicy Uranowej Golkondy W bagnisku Bagnisko na Wenus... Wydało się to astronautom całkowitym absurdem. Znacznie większą niedorzecznością niż, dajmy na to, palmowe gaje na Księżycu czy stada krów na gołych skałach aste- roidów. Mleczna mgła zamiast ognistego nieba i rzadkie błocko zamiast suchego, gorącego jak ogień piasku. Wywracało to na nice stare i dawno ustalone pojęcia, będąc jednocześnie odkryciem wiel- kiej wagi. Jednak niespodzianka komplikowała sytuację. Nic prze- cież nie przeszkadza tak bardzo w poważnej pracy jak niespodzian- ki. Nawet odważny kierowca, który na swych wozach terenowych przemierzył pustynię Gobi, człowiek, który nie miał wielkiego do- świadczenia w naukach teoretycznych tyczących się Wenus i przez to nie wyobrażający sobie tej planety, nie mający żadnego wyro- bionego o niej zdania, był całkowicie zaskoczony i stracił nieco na minie. To, co zobaczył przez otwarty właz "Hiusa", w żaden spo- sób nie kojarzyło się z jego zadaniami jako przewodnika, specjali- sty od pustyń. Jeśli chodzi o innych członków załogi, to rzecz jasna, że spo- dziewali się zastać powierzchnię Wenus całkiem inną, i właśnie dlatego obawy ich były znacznie poważniejsze. A przecież zarów- no piloci, jak i geologowie zawsze byli przygotowani na wszelkie- go rodzaju niespodzianki i trudności. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że biorąc pod uwagę szybkość "Hiusa", mogli wylądować o tysiące kilometrów od wyznaczonego punktu na granicy Gol- kondy. Mogli opaść na góry, przekoziołkować, wreszcie rozbić się o skały. Tego rodzaju komplikacje były jednakże brane pod uwa- gą, chociaż wiadomo, że groziły śmiercią. "Przy wykonywaniu wielkich zadań zawsze istnieje ryzyko - lubił mawiać Krajuchin - a ci, co bardzo boją się śmierci, nie nadają się do naszego towarzy- stwa". Ale żeby znaleźć bagnisko na Wenus?! Pomimo dużego doświadczenia i wytrzymałości nerwowej astronauci z trudem potrafili taić przed towarzyszami własny nie- pokój. Każdy z nich wiedział, że losy wyprawy zależą w tej chwili od całego łańcucha nie znanych jeszcze czynników. Każdy zada- wał sobie coraz to inne, trudne pytania. Jaki obszar zajmuje bagni- sko? Jaki jest jego charakter i struktura? Czy "Malec" będzie mógł poruszać się po jego powierzchni? Czy "Hius" narażony jest na niebezpieczeństwo całkowitego pogrążenia się w lepką maź? Czy można będzie zaryzykować i oderwać planetolot od gruntu, aby wylądować w innym miejscu? Tuż przed startem Dauge powiedział Krajuchinowi: "Abyśmy tylko wylądowali szczęśliwie, a tam pójdziemy da- lej, chociażby przez samo piekło". Każdy był przygotowany "przedzierać się przez piekło", lecz czy można było przypuszczać, że będzie ono przedstawiać się jako bulgocząca, mętna i dziwna masa? Dla Bykowa niespodzianka była tylko przygodą. Jego brak do- świadczenia w sprawach astronautycznych, głęboka wiara w cu- downe właściwości i możliwości "Hiusa", a przede wszystkim w swoich towarzyszy spowodowały, że był całkiem spokojny. Fakt, że Jermakow stanął po jego stronie w maleńkim sporze z Jurkow- skim, połechtał jego próżność. Z trudem wyciągając z błota nogi, zrobił kilka kroków za do- wódcą, który nagle zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Otaczał ich nieprzenikniony żółtawy mrok. Widzieli jedynie maleńką przestrzeń bezpośrednio koło siebie, lecz za to słyszeli wiele. Niewidzialne prze- strzenie bagniska rozbrzmiewały dziwnymi głosami. Słychać było ochrypłe westchnienia, kaszel, chrząkania. Gdzieś z daleka dolaty- wały przytłumione jęki, to wybuchał basowy ryk, któremu wtórowa- ło przeciągłe buczenie. Bardzo możliwe, że dźwięki te powstawały w samym bagnisku, lecz Byków wyobraził sobie, tysiące fantastycz- nych potworów, ukrywających się za kurtyną mgieł, i szybko nama- cał ręką wsunięte za pas granaty. "Jak opowiem to wszystko swoim kompanom z ekspedycji gobijskiej, to i tak nie uwierzą" - pomyślał. Opanowało go nieprzyjemne uczucie samotności. Obejrzał się na I potężny kształt "Hiusa", chwycił poręczniej automat i szybko wysu- |nął się przed Jermakowa. Niespodziewanie zatykał licznik promieniowania. "Nie wyka- zuje więcej niż jedną tysięczną rentgena" - uspokoił się natych- miast. W tej samej chwili nastąpił nogą na coś twardego. Nachylił się i zaczął macać przed sobą wolną ręką, z tłustej rdzawej mazi sterczały jakieś kanciaste bryły oblepione błotem. - Coście znaleźli? - zawołał Jermakow. - Na razie nic nadzwyczajnego. Mam pod nogami coś w ro- dzaju kamieni czy odłamków... Potykając się, ruszył przez teren pokryty twardymi przedmiotami. - Bardzo wsysa bagnisko? - Nie bardzo! - odpowiedział Aleksiej i wpadł po pas. "Żeby tylko nie utonąć przypadkiem" - mignęło mu w myślach. Lufa automatu uderzyła o coś twardego. Byków popatrzył zdumio- ny. Przed nim ciągnęła się szara płaszczyzna otoczona błyszczą- cym jak polewa brzeżkiem. - Towarzyszu Jermakow! - zawołał. - Słucham! - Mam przed sobą asfaltowe bagnisko. - Nic nie rozumiem. Już idę! - Powiadam, że bagnisko pokryte jest dalej asfaltem! - Co pleciesz, Aleksieju? - doleciał z daleka głos Daugego, który z resztą załogi stał na kadłubie "Hiusa" i wsłuchiwał się w każ- de słowo zwiadowców. - Wygląda jak prawdziwy asfalt czy takyr*, jaki znam z na- szych pustyń! Byków zarzucił automat na ramię i uchwyciwszy rękoma za brzeg platformy, z głośnym mlaśnięciem wyrwał się z bagniska. Licznik promieniowania ożywił się. - Prawdziwy asfalt, towarzyszu Jermakow! - Może to już brzeg... - Nie wiem... ale chyba nie... to tylko skorupa na bagnisku. Jermakow stał już przy nim i badał grubość skorupy. - Nie grubsza niż na trzydzieści, trzydzieści pięć centyme- trów - powiedział. * Takyr - rodzaj naturalnego klepiska z gliniastych iłów spotykany na pusty- niach Azji Środkowej. - Już wiem, co to jest! - wołał Krutikow. - "Hius" opadał na fotoreaktorze... - Niech to diabli... - zaklął Jurkowski. - Całkiem jasne... płomień stopił powierzchnię, a "Hius" po- kruszył swym ciężarem pięknie przygotowaną płytę lądowiska - odkrzyknął Jermakow. - Nie mniejsza od Placu Czerwonego w Moskwie... - medy- tował Byków - tylko straszliwie popękana. - "Malec" przejedzie? - "Malec" wszędzie przejdzie! - Ja już wracam... Załoga może wychodzić. Jurkowski i Spi- cyn, dołączcie do Bykowa. - Tak jest! - Naprzód, zwycięzcy kosmosu! - żartobliwie zanucił Jurkow- ski. -Uważaj, Bogdan! - A ja? -jak urażone dziecko zawołał Dauge. - Przeprowadzimy razem analizę gruntu i atmosfery! - To co innego! - Towarzyszu Krutikow, spróbujcie rozpoznać teren za pomocą radaru. - Jermakow wydawał polecenia, otrzepując się z błota przed włazem. - Towarzysz Byków już na was czeka - zwrócił się do Jurkowskiego i Spicyna. - On jest dowódcą grupy rozpoznawczej Nie wypuszczać się za daleko. - Tak jest! - odkrzyknął Byków. "Ma rację - myślał. - Nie warto błądzić na ślepo po pas czy po szyję w błocie! Mamy do takich wycieczek »Malca« z odpo- wiednimi podczerwonymi reflektorami. Ale, ale, przecież trzeba zdjąć mój wózek". Gdzieś w pobliżu siarczyście klął Jurkowski. Bogdan pokrzy- kiwał stłumionym głosem: - W prawo. Włodku, jeszcze bardziej w prawo. Byków słyszał każdy krok, któremu akompaniowało ohydne mla- skanie bagniska, z mgły wyłoniły się wreszcie sylwetki towarzyszy. - Gdzie jesteście? A bodaj to diabli, nic nie widać. Nie pożar- ły cię jeszcze miejscowe potwory? - Bóg zachował! - odburknął Aleksiej, pomagając kolegom wydostać się na platformę. Jurkowski tupnął, aby sprawdzić wy- trzymałość asfaltu. Bogdan, wycierając dłonią przednią część za- błoconego hełmu, klął: - To idiotyzm! - Co? - Nazwać takie paskudztwo imieniem bogini miłości! Jurkowski roześmiał się. Wolniutko posuwali się po płycie, przeskakując przez ziejące parą szczeliny. - Bogdan, słyszysz...? - odezwał się Byków. - Błoto promieniuje. - Każdy słyszy! Nasze liczniki są bardzo czułe. - Wszystko, co znajdowało się pod reaktorem, musi promie- niować - pouczającym tonem wtrącił Jurkowski. - Uwaga! - Aleksiej podniósł rękę. Stanęli. Dalekie odgłosy rozmowy na "Hiusie" ledwo dociera- ły przez ustawiczne szmery i trzaski w słuchawkach. - Jak daleko odeszliśmy od naszych? - spytał Spicyn. - Nie więcej niż siedemdziesiąt metrów - natychmiast odpo- wiedział Byków. - To znaczy, nasze radiotelefony mają zasięg niewiele większy. - Niezbyt wielki - dorzucił Jurkowski. - Zapewne przeszka- dza jonizacja. Ruszyli dalej. Niesamowite dźwięki, chrząkania i ryk rozlega- ły się coraz bliżej. Gdzieś od prawej doleciało gromkie chrapanie. - ...ryknęły spiże... - mruknął Jurkowski. - Proszę, już koniec! - Czego? - Naszego asfaltu! Skraj olbrzymiego placka upieczonego z błota ogniem fotore- aktora łagodnym półkolem zapadał się w bagnisku. We mgle koły- sały się widmowe sylwetki szarawych roślin. Wyrastały z błota nie dalej niż dziesięć kroków od astronautów, lecz przesłonięte rucho- mymi falami mgły widniały podobne do niesamowitych sylwetek. Nie można było rozróżnić żadnych szczegółów. - Wenusjański las - szepnął Jurkowski tak dziwnyn tonem, że Byków mimo woli obejrzał się w jego stronę. - Chociaż wenusjański, ale moim zdaniem... ohydny! - wyra- ził swoją opinię Bogdan. - Milczałbyś! - oburzył się Jurkowski. - Pleciesz głupstwa! Przecież to nowe, nie znane jeszcze formy życia... a my... właśnie myje odkryliśmy! - Uwaga, cicho - zawołał Byków. - Macie, o ile się nie mylę, jeszcze jedną formę tego życia. Na skraju płyty ukazała się powoli rozszerzająca się plama. - Gdzie? - Jurkowski spojrzał we wskazanym kierunku. Plama zniknęła równie niespodziewanie, jak się pojawiła. - Zdawało mi się... - uspokoił go Byków. - Słuchajcie! - Tuż obok nas! O tam... - Spicyn pokazał ręką gdzieś w prawo. - Tak, właśnie tam - szeptał Byków. - A więc nie omyliłem się. - Wyciągnął zza pasa granat i rozglądał się bacznie. - Czy duże? - Duże! Znów coś ryknęło. Tym razem całkiem blisko. Żadne stworze- nie na Ziemi nie wydawało tak przejmującego głosu, podobnego do mechanicznego wycia syreny, a jednak przerażającego. - Ależ ryczy... - szepnął Byków. - Podejdźmy bliżej - zaproponował Jurkowski, nieco schryp- niętym głosem. - Żeby to było na Marsie! To jest cudowna i po- rządna planeta! Po prostu sanatorium! - Niepotrzebna brawura. Moim zdaniem nie ma co chodzić, gdzie nie trzeba - spokojnie odpowiedział Spicyn. Byków milczał. Jurkowski zdecydowanie ruszył naprzód. - Jak boicie się, to ja sam - rzucił wyzywająco. Zdarzenia potoczyły się błyskawicznie. Na asfalt spadł jakiś miękki kształt, jakby ktoś rzucił wór z mokrą bielizną. Kulista ciem- na masa sunęła na ludzi. Jurkowski krzyknął i przewrócił się w ba- gnisko. Spicyn cofnął się. Na mgnienie oka Byków odniósł wraże- nie, że zapadła całkowita cisza. - Padnij - krzyknął. Spicyn przylgnął do płyty. Byków odskoczył do tyłu i po kolei rzucił dwa granaty. Wybuchy oszołomiły go. Mgłę rozdarły ośle- piające błyski. Byków dostrzegł olbrzymie oślizłe cielsko przypo- minające skórzany worek, pokryty głębokimi zmarszczkami. - Finita la comedia! - siląc się na spokój, powiedział Spicyn, z trudem stając na nogi. - Gdzie Jurkowski?! - krzyknął Byków. - Jestem tu... Podajcie mi rękę! Koledzy wciągnęli na asfalt unurzanego w błocie Włodka. "Bażant", nie tracąc czasu na podziękowanie, rzucił się w stronę, gdzie ukazał się tajemniczy stwór. - Nic nie ma - zawołał pełen rozczarowania. Po "nowej formie życia" nie został nawet ślad. - Przecież widzieliśmy je! - Jurkowski nie dawał za wygraną i chodził po brzegu, wpatrując się w niewyraźne zarysy dziwacz- nych roślin, kryjących się we mgle. - Było... Ale nie ma... - Rozpłynęło się... - Spicyn mówił jakby w zamyśleniu. - A może nie trafiliście? - spytał Jurkowski, stając przed By- kowem, który oglądał swój automat. Byków i tym razem nie odpowiedział na prowokacyjne pyta- nie Jurkowskiego. - Zniknęło i pozostaje nam tylko podziękować Allachowi - mówił dalej Spicyn. - Ciekawe, jaki miało to do nas interes? Może chciało zjeść obiad? - Cóż za bzdura! - oburzył się Jurkowski. - Zupełna bzdura. Nie mam pojęcia, skąd biorą się takie głupie przypuszczenia, że istoty z innych planet muszą być ludożercami. Rozumiem jeszcze, gdy mówią tak powieściopisarze czy inni scenarzyści, ale żebyś ty... stary astronauta... Wracali w milczeniu. Głosów kolegów na "Hiusie" nie słysze- li zupełnie. Zanim zeszli z platformy i pogrążyli się w bagnisko, Jurkowski powiedział: - Jedno jest pewne. Na Wenus znajdują się istoty żywe. To jest ważne. Tylko, Aleksieju, czy jesteście przekonani, że nie chy- biliście? Tego było już za wiele. Byków przyspieszył kroku. Liczniki promieniowania tykały bez przerwy. Byków stracił trochę czasu na dokładne czyszczenie broni. Gdy wszedł do salonu, trafił akurat na dyskusję przypominającą raczej kłótnię. Jurkowski i Dauge, stojąc na przeciwległych krańcach stołu, krzyczeli coś do siebie, a Krutikow i Spicyn siedzieli, słuchając ich z ironicznymi uśmieszkami przylepionymi do twarzy. Jerma- kowa w salonie nie było. - W takim razie, jak możesz to wytłumaczyć? - Najwidocz- niej nie pierwszy raz Dauge rzucał to samo pytanie. - Mówiłem ci już... - Słyszałem... słyszałem, ale chcę wiedzieć, dlaczego to rzu- ciło się na was? - A kto ci powiedział, że rzuciło się na nas? - Bogdan powiedział! A ty sam potwierdziłeś... - Nic podobnego! To po prostu natknęło się na nas przypad- kowo. To jeszcze nie wszystko: jestem przekonany, że do chwili, kiedy bohaterski Aleksiej nie poczęstował go swoimi bombami, nie miało pojęcia o naszym istnieniu! - Osobiście w takich wypadkach wolę spodziewać się wszyst- kiego najgorszego i jestem wdzięczny Aleksiejowi, że przegonił toto. - A ja - wtrącił się Byków, spoglądając spode łba na Jurkow- skiego - nie mogłem postąpić inaczej! Jurkowski lekceważąco wykrzywił usta. - Odbiegliśmy od tematu - zwrócił się do Daugego. Spicyn mu przerwał: - Uważasz zatem, że istoty z różnych planet nie mogą mieć apetytu na osobniki przybywające z innych światów, gdyż te po- wstały dzięki innej ewolucji i mają inne ustroje... Czy tak? - Ogólnie biorąc: tak! - Nie wiem. Bardzo możliwe, że masz rację. Tylko czy przy- pominasz sobie Walę Biezuchową i całą jej grupę? Powinieneś ją dobrze pamiętać. Miała psa... takiego kundla... skrzyżowanie jam- nika z buldogiem, straszliwie głupie psisko. Kiedy Woronow przy- wiózł z Kalisto białą jaszczurkę, kundel dobrał się do jej klatki, poobgryzał biedaczce łapy. Nikt nie zdążył nawet krzyknąć, tak się uwinął. To prawda, chorował potem przez tydzień na żołądek. - O proszę! - bez przekonania rzucił Jurkowski. Krutikow i Byków wybuchnęli śmiechem. - Taki tragiczny koniec miało spotkanie dwóch istot z róż- nych światów - mówił Spicyn - kundla z Ziemi i jaszczurki z sate- lity Jupitera. - Przecież nawet jeż zrozumiałby... - zaczął Jurkowski, lecz machnął ręką i mruknął tylko -jaskiniowcy... Do salonu wszedł Jermakow. Usiadł przy stole i rozłożył bru- lion w skórzanej oprawie, schylając nad nim obandażowaną gło- wę. Byków usiadł także i czekał. - A teraz, towarzysze - odezwał się dowódca - musimy za- stanowić się nad planem dalszego działania. Czekam na sprawoz- danie towarzysza Bykowa. Słuchamy! Byków wstał. - Otacza nas bagnisko. Dziesięć kroków od "Hiusa"... - za- czął Aleksiej relację, starając się nie opuścić żadnego szczegółu, a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że kierownik jego departa- mentu geologicznego nazwałby go fąjtłapą. Jednak Jermakow słu- chał bardzo uważnie, potakująco kiwał głową i robił jakieś notatki. Aleksiej zdziwił się nieco, gdy podczas opowiadania incydentu i nieznaną istotą żywą dowódca nie zdradził ani cienia ciekawości i tylko uśmiechnął się z lekka, gdy Jurkowski zaczął kręcić się niecierpliwie, protestując widocznie w ten sposób przeciwko zbyt realistycznemu przedstawieniu przez Bykowa jego zachowania. - To byłoby wszystko - zakończył nagle Byków. Jermakow podziękował, a Dauge rzucił Aleksiejowi porozu- miewawcze spojrzenie i łypnął okiem w stronę Jurkowskiego. By- ków z kamienną twarzą nie zwrócił na to uwagi. - Podsumowując to wszystko - mówił Jermakow - wiemy tyl- ko, że wylądowaliśmy w bagnisku nie dalej niż sto kilometrów od granicy Uranowej Golkondy. Odległość wprawdzie niewielka... i w innych warunkach moglibyśmy osiągnąć nasz cel w ciągu doby. Tymczasem siedzimy w błocku i to wedle naszych obserwacji ra- darowych niezbyt bezpiecznym. Otaczają nas bowiem ze wszyst- kich stron skaliste góry, między którymi jak dotychczas nie zna- leźliśmy żadnego przejścia. - Wulkany? - spytał Dauge. - Całkiem możliwe, że znajdujemy się w kraterze wielkiego wulkanu. A wulkan ten nie należy do zwyczajnych. Analiza wody z otaczającego nas bagna wykazuje, że jest to woda... ciężka i su- perciężka, zmieszane mniej więcej pół na pół. Jurkowski zerwał się ze swego miejsca. - Trytowa woda? - Tak... T2O - potwierdził Jermakow. - Ale... - Właśnie, właśnie... Okres połowicznego zaniku T2O wynosi zaledwie około dwunastu lat. To znaczy... - To znaczy, że nasz wulkan albo powstał dopiero niedawno, albo istnieje tu jakieś źródło uzupełniające ubytek trytu... - wtrącił Dauge. Byków nie potrafił wyobrazić sobie, jakie to może być źródło, które dostarcza superciężkiego wodoru, produkowanego na Ziemi w skomplikowanych urządzeniach, specjalnie do tego celu budo- wanych reaktorach. Słuchał więc uważnie. - Na tym jeszcze nie koniec - ciągnął dalej Jermakow. - Kra- ter, oczywiście, jeśli wylądowaliśmy w kraterze, po prostu nie ma dna. Nasze echosondy okazały się bezsilne. - Jaka jest średnica krateru? - spytał Jurkowski. - Krater ma kształt prawie regularnego koła o promieniu około piętnastu kilometrów."Hius" wylądował bliżej północno-wschodniego brzegu i do łańcucha górskiego mamy zaledwie osiem kilometrów. - Jurkowski wstał, przygładził włosy i powiedział: - Słowem, pod nami setki metrów bagna, a przed nami sto kilometrów... Z tego dziesięć po topieli i ileś tam przez skaliste góry. - Tak - potwierdził Jermakow. - Połowę błota stanowi woda trytowa. Pozwolę sobie przypo- mnieć towarzyszom, że tryt rozpada się przy jednoczesnym wy- promieniowywaniu neutronów, a promienie te, chodzi mi o dłuż- sze działanie, nie wpływają dodatnio na organizm, nawet jeśli się chodzi w speckombinezonach... - Racja... - Przy tym Byków zapewnia nas, że "Malec" przejedzie za- równo przez bagnisko, jak i przez góry. Czy na pewno przejedzie przez skaliste progi i doliny? - "Malec", jak powiedziałem, przejedzie wszędzie - z upo- rem powtórzył Byków. - W najgorszym wypadku będę oczyszczać drogę, wysadzając przeszkody. - A jednak uważam, że chodzi tu o "Hiusa", nie chciałbym zostawić go w tym raczej niezbyt bezpiecznym miejscu. Jurkowski usiadł. - Nie przypuszczam, abyśmy musieli uciekać się do wysadza- nia skał, żeby zrobić przejazd dla "Malca" - zabrał głos Dauge. - Trudno wyobrazić sobie łańcuch górski bez żadnych przerw, a je- śli są, to trzeba ich poszukać. - Proszę mieć na uwadze - powiedział Spicyn - że "Hius" nie jest przystosowany do lotów poziomych i z łatwością można prze- lecieć kilka tysięcy kilometrów za daleko. Nie mamy zielonego pojęcia, jaką siłę osiągają prądy atmosferyczne na tej przemiłej planecie. W końcu lepiej siedzieć w błocie, niż leżeć na skałach... - Jeśli dobrze rozumiem, chodzi wam o to, co zrobić, aby zmniejszyć ryzyko. - Odezwał się milczący dotychczas Krutikow. - Czy pozostawić "Hiusa" tu, gdzie siedzi, czy próbować wyrwać go z bagniska. Prawda? - A co, waszym zdaniem, należy zrobić w tej sytuacji? - Jeśli Alek... to jest towarzysz Aleksiej gwarantuje, że "Ma- lec" przebrnie przez przeszkody, a geologowie stwierdzą, że "Hius" nie utonie, proponuję pozostać na miejscu. - Co to znaczy "stwierdzą, że nie zatonie"? - wykrzyknął Jur- kowski. - To znaczy udowodnią, że "Hius" nie zapadnie się ani też nie przewróci - kosmogator spokojnie wsadził między zęby pustą fajkę. Jermakow wstał. - Wobec tego "Hius" pozostaje na miejscu - oświadczył zde- cydowanym tonem. - Przeprowadziliśmy z Daugem niezbędne po- miary i odnoszę wrażenie, że planetolot stoi dość pewnie. W każ- dym razie ryzyko zapadnięcia się w bagno nie jest większe niż rozbicia się o skały przy próbie zmiany miejsca. Byków zerknął na Jurkowskiego, który siedział z pokerową twarzą. - Oczywiście, nie zostawimy "Hiusa" bez opieki. Na "Mal- cu" wyruszy pięć osób, a jeden z pilotów zostanie w statku. Spicyn drgnął i zaniepokojony spojrzał na dowódcę. Krutikow wyjął z ust fajkę. Czekali na decyzję. - "Hiusem" zaopiekuje się Krutikow. Czy są jakieś sprzeci- wy? Mam na myśli jakieś uzasadnione sprzeciwy... Sądząc po wyrazie twarzy kosmogatora, nie był on przekona- ny, czy sprzeciwy, które chciał wyrazić, są uzasadnione. Jerma- kow mówił dalej: - Doskonale zatem. Nie traćmy czasu. Musimy wyruszyć w ciągu najbliższej doby, mam na myśli dwadzieścia cztery godzi- ny. Obecnie według czasu wenusjańskiego jest wieczór, a start wy- padnie w nocy, nie przypuszczam jednak, aby ciemności przeszko- dziły nam bardziej niż mgła. A teraz zjedzmy coś... - ...co Bóg dał... - wzdychając, rzucił Krutikow. - ...i zabierzemy się do zdejmowania "Malca". Narada została zakończona. Aleksiej zauważył, że wszyscy w ja- kiś dyskretny sposób chcieli wyrazić Michałowi swoje współczucie. - Jak to dobrze, że "Hius" siedzi w błocie po szyję. Zdejmując "Malca", nie będziemy musieli zawracać sobie głowy całym syste- mem bloków, którego, mówiąc szczerze, całkiem nie rozumiem. - Drobiazgi - oświadczył Dauge. - Nie ma tam nic skompli- kowanego, a i tak nie ominie cię okazja, gdy będziemy "Malca" ładowali ponownie na "Hiusa". Oczywiście, że w tej chwili dopi- sało nam nie byle jakie szczęście. Prawda, Aleksieju? Byków mruknął potakująco. "Malec" opuścił swój garaż na grzbiecie planetolotu bez żad- nych trudności. Odmontowano przednią ścianę zasobnika i Byków pełnym powagi tonem poprosił towarzyszy, żeby schronili się w ko- morze przejściowej "Hiusa". - Tam będzie bezpieczniej - dodał, widząc ich zdziwione miny. Astronauci, uśmiechając się, wykonali polecenie. Byków zamknął wszystkie włazy transportera i usiadł przy urządzeniu sterowym. Dotknął klawiszy na tablicy rozdzielczej. Silnik "Malca" warknął cicho. Zgrzytnęły gąsienice. "A teraz zaimponujemy wszystkim" - postanowił Byków. Silnik ryknął na pełnych obrotach i "Malec" skoczył lekko jak żaba do sadzawki. Mignęło we mgle potężne cielsko i z pluskiem wpadło do bagniska, "Hius" zakołysał się jak łódka na falach. Po chwili astronauci usłyszeli, jak "Malec", drąc gąsienicami asfaltową skorupę, zatoczył łuk i nie wiadomo, płynąc czy jadąc, zbliżył się do planetolotu. Kierowca zatrzymał maszynę przed wyjściowym lukiem. Przenikliwe światło reflektorów roz- dzierało skłębione nad oparzeliskiem mgły. - Prawdziwy mistrz! - mruknął Jurkowski. Zachwycony Krutikow bił brawo. Przed włazem zjawił się nagle wyłaniający się z mgieł, niezdarnie poruszający się kształt i w słu- chawkach wszystkich astronautów rozległ się nieco skrzypiący głos: - Towarzyszu dowódco, "Malec" gotów do drogi. Jeśli już mówiło się o sportowym stusunku do pracy i życia, to Byków bezwzględnie zawsze miał w sobie jakieś cechy dawnego zawodnika. W każdym razie wsławił się skokami z miejsca na wszel- kiego rodzaju pojazdach gąsienicowych, co stawiało go na pierw- szym miejscu wśród mistrzów kierownicy. Byków wiedział o tym i był z tego dumny. Pomysł, aby zaimponować towarzyszom, wpadł mu do głowy w ostatniej chwili. Nie miał pojęcia, jak ustosunkuje się do tego rodzaju popisów dowódca. Lecz Jermakow widocznie jak wszyscy był zachwycony i gorąco uścisnął mu dłoń. - W każdym razie powinniście byli uprzedzić nas! - To niemożliwe - zaprotestował Spicyn. - Każdy prawdzi- wy mistrz ma w sobie coś z magika. Przecież trzeba mieć jakąś satysfakcję! Z miejsca przystąpiono do pakowania sprzętu i załadowywa- nia go na transporter. Przez kilka godzin astronauci nosili skrzynki z prowiantem, sprzętem i worki z witaminizowaną wodą. Zapadła noc. Nieprzeniknione ciemności otoczyły planetolot. Wokół rozbrzmiewały przerażające odgłosy życia, a na ich tle led- wie dosłyszalnie tykały dozymetry. Gdy zakończono żmudne ładowanie, Jermakow i Byków spraw- dzili "Malca", począwszy od peryskopów do gąsienic. Zajrzeli do każ- dego kącika i dokładnie obejrzeli umocowanie ładunku, zapełniającego prawie całą wolną przestrzeń w kabinie dla załogi. Byków dokładnie pozamykał wszystkie włazy. - A teraz, proszę iść spać! - polecił Jermakow. - Sprawdzam za kwadrans. Astronauci zmęczeni, lecz zadowoleni, wpadli do salonu, aby jak najszybciej zjeść kolację. Krutikow, który biegł na przodzie, przewrócił się, pośliznąwszy. - Niech to diabli! Któż to porozlewał takie obrzydlistwo? - krzyknął oburzony. - Co mówisz? - Patrzcie, tu rzeczywiście coś jest... - zaniepokoił się Jerma- kow. Podłogę salonu pokrywała cienka powłoka przezroczystego, czerwonawego śluzu. Dopiero widząc ową masę, Byków zdał so- bie sprawę, że w powietrzu wisi odór gnijących owoców. Jurkow- ski także coś poczuł, bo pociągnął nosem i zaczął prychać. - A skąd ten smrodek? - wołał. Jermakow schylony nad podłogą badał dziwną pleśń. Kruti- kow, oglądając się wokół, wskazał na kredens. - Patrzcie - zawołał - tam też to wlazło! - Zza nie domknię- tych drzwiczek kredensu zwisały festony brązowych nici. Koło lo- dówki widniała duża rudawa plama. Talerzyk stojący na stole po- krywała ruda, puszysta pajęczyna. - Pleśń? - Nie pomyśleliśmy o tym wcześniej... - mruknął Jermakow. Jurkowski oglądał najpierw talerz, później wziął się do bliż- szego badania pleśni na podłodze i koło lodówki. - Nno... tak. Wpuściliśmy do naszej twierdzy poważnego prze- ciwnika. - Jakiego znów przeciwnika? - Pleśń... grzyb... - wyręczył Jurkowskiego Jermakow. - Wnie- śliśmy do "Hiusa" zarodniki wenusjańskiej flory... a może fauny... i oto mamy skutki. Jak mogliśmy o tym zapomnieć? Odwołuję po- przednie polecenie. Zabieramy się, towarzysze, do roboty. Musi- my dokładnie przeglądnąć wszystkie zakątki na "Hiusie" i prze- prowadzić dezynfekcję za pomocą ultradźwięku. Na razie, miejmy nadzieję, nie stało się nic groźnego, ale na wszelki wypadek radzę, aby wszyscy natychmiast wykąpali się i natarli spirytusem. - A może po zrobieniu porządków? - zaproponował Jurkow- ski. Jermakow jednak powtórzył polecenie, dodając: - Po sprzątaniu możemy także... nawet musimy. A teraz do roboty. Pracy nie brakowało. Skórzane obicia w niektórych kabinach upstrzone były białawymi pęcherzykami nie większymi niż główki od szpilek. Plastikowe obicia i przedmioty nie ucierpiały od tej niezwykłej inwazji. Za to wszystkie rzeczy zawierające nieco wil- goci porosły pleśnią podobną do przędzy. Na wełnianych dywani- kach w łazience, na ręcznikach i prześcieradłach utworzyły się puszyste plamy rdzawych nalotów. Krutikow z przerażeniem skon- statował, że wszystkie prowianty niezbyt dokładnie zabezpieczo- ne zostały całkowicie zniszczone. Nie ocalał nawet, upatrzony za- wczasu, kawałek wędliny zostawiony pod przykryciem w kredensie. Przemienił się w ohydną brązową masę wyzwalającą straszliwy odór. Astronauci musieli dotrzeć aparaturą ultradźwiękową do wszystkich zakamarków statku. - Widać wyraźnie, że miej scowamikrofauna bardziej lubi zwy- kłą ziemską wodę od niezwykłej wenusjańskiej. - Niestety... -mruknął Jermakow. Byków na wszelki wypadek wy dezynfekował także powierzo- ną jego opiece broń i amunicję. Gdy po trzech godzinach załoga zebrała się w salonie, aby zjeść "co Bóg raczył ocalić", jak to ze smutkiem powiedział Krutikow, dowódca "Hiusa" zaczął opowiadać, nie patrząc na nikogo: - Przed pięciu laty zginęła, zaatakowana przez nieznaną cho- robę, załoga amerykańskiego planetolotu "Astra-12". Wylądowali na Kalisto i po piętnastu godzinach zmarli. Mam nadzieję, że nam nie grozi podobny los, ale musimy zachować większą ostrożność. Przy najmniejszych niedomaganiach natychmiast proszę meldo- wać. - Przez chwilę bębnił palcami po stole i dodał: - Po kolacji proszę, żeby wszyscy jak najszybciej udali się na spoczynek. Mamy przed sobą tylko siedem godzin na sen. Towa- rzysza Krutikowa poproszę na chwilę do siebie. - Z jaką rozkoszą wypiłbym teraz kieliszek koniaku - wes- tchnął Byków. Dauge przytakiwał ze zrozumieniem. Czerwone i czarne "Malec" pełzł powoli między dwiema wysokimi, pionowymi ścianami, które jakby wypolerowane błyskały czernią antracytu. Nie kończący się korytarz górski zdawał się zamykać się gdzieś daleko w czerwonej mgle. Popękane, nierówne dno rozpadliny pokrywała gruba warstwa czarnego ciężkiego pyłu, który wzbijał się ciemną chmurą tuż za "Malcem" i opadał natychmiast, zasypu- jąc ślady gąsienic. Nad sunącym przez niezwykłą dolinę transpor- terem płonęło pomarańczowoczerwone niebo, ze wściekłą szyb- kością przelatywały łaciate purpurowe obłoki. Straszne i dziwne uczucie ogarnęło ludzi, gdy znaleźli się w tej szczelinie, jakby no- żem wyciętej wśród bazaltowych skał. Na pewno nie inną drogą schodził Dante do piekła w swej Boskiej Komedii. Ściany były tak gładkie, że robiły wrażenie specjalnie wypolerowanych, jakby dzia- łały tu rozumne siły. Oczywiście Dauge i Jurkowski nie zaniechali okazji, aby wy- głosić kilka hipotez. Obijając się o kolegów, uderzając głowami o nisko zawieszony elastyczny sufit, rozgadali się, jak zwykle w takich wypadkach. Dyskutowali o synklinach i epigenezie, oskar- żali się nawzajem o ignorancję w najbardziej podstawowych praw- dach, co chwila zwracając się o poparcie do Jermakowa i Spicyna. Skończyło się na tym, że dowódca nałożył hełm i wyłączył słu- chawki. A Bogdan na czysto retoryczne pytanie, co myśli na temat wpływu granitowych ośrodków magmy na kształtowanie się po- wierzchniowych warstw geologicznych Wenus, odpowiedział cał- kiem poważnie: - Moim zdaniem recesja okresu aluwialnego wpływa na feno- typ tyłko wtedy, gdy genotyp jest dostatecznie homozygotyczny... Pozbawione sensu zestawienie uczonych słów wywołało obu- rzenie dyskutantów, lecz przygasiło ich zapał krasomówczy i przy- wróciło spokój. Byków odczuł jakby wielką ulgę, gdyż namiętna, a pozbawiona podstaw dyskusja o hipotezach wydawała się mu dość niewłaściwa w obliczu dzikiego, niepojętego, a realnego świa- ta, w jakim poruszał się "Malec". Dzień przedtem, po wydostaniu się z trzęsawiska, wlokąc za sobą długie warkocze bladych roślin wodnych, transporter czas jakiś krą- żył po kamienistym gruncie, zanim udało się znaleźć przejście przez otaczający krater łańcuch górski. Skały porośnięte gęstym, a moc- nym jak żelazo szarawym bluszczem wyglądały na całkiem niedo- stępne. Dopiero przy zastosowaniu radaru odkryto w kilka minut szczelinę zarośniętą krzakami, a raczej kępami gołych pędów z wiel- kimi, półmetrowymi cierniami. Rycząc i zgrzytając, "Malec" wdarł się w owe żelazne dżungle. Pomagając sobie wysuwanymi łapami, łamiąc i odrzucając na bok oporne pnie, przebił drogę do rozpadliny. Astronauci wyszli na chwilę z transportera i w milczeniu spoglądali na wypolerowane ściany doliny i krwawą wstęgę nieba zawieszoną nad ich głowami, na płomienisty pas widniejący w oddali. Gdy wró- cili do maszyny, Dauge powiedział cicho: - A grunt drży pod nogami... Byków nie czuł nic, lecz Jermakow dorzucił równie cicho i po- ważnie, jak Dauge: - To Golkonda. - Po czym, zwracając się do Bykowa, spytał: - Przejedziemy? - Zaryzykujemy - wesoło odpowiedział Aleksiej. - Jeśli jed- nak napotkamy zwaliska skalne lub dolina okaże się ślepą uliczką, trzeba będzie zawrócić i szukać w innym miejscu. A może spróbu- jemy wysadzić przeszkodę... "Malec" ruszył dalej. Połykał kilometry i przez długi czas nic nie zapowiadało, że dolina okaże się zamknięta lub przegrodzona. Aleksiej się uspokoił. Silnik pracował równo, poskrzypywały nieco skrzynki i przy- trzymujące je rzemienie. Wszyscy posnęli. Nie oparł się znużeniu nawet pełen niepohamowanej energii Jurkowski. Byków widział wnętrze kabiny w lustrze umieszczonym nad ekranem infraczer- wonego reflektora. Spał Bogdan, oparłszy głowę o radiostację. Spał, leżąc na pakunkach, Jurkowski, a obok wyciągnięty Dauge, marsz- cząc przez sen swoją dobroduszną twarz. Jermakow kiwał się, sie- dząc w nałożonym hełmie. Po obu stronach maszyny przesuwały się, drżąc i przechylając się, błyskające czernią skały rozpadliny. Blask reflektorów tańczył po nierównej nawierzchni zasp z czarnego pyłu. Dalej mrok... czar- na pustka. Gdzieś tam skalne mury rozstąpią się i "Malec" wyje- dzie na pustynię. "A jeśli po drodze napotkają nieprzebyte prze- szkody?". Czarne obrzeża doliny naprawdę robią wrażenie, j akby przechy- lały się i podskakiwały. Ukazuje się co chwila gorejące niebo. Trans- porter wypełza z głębokiego dołu, reflektory znów głaszczą fale czarnego pyłu. Znów dół, za nim wzniesienie... tak bez końca... "Malec" pełznie powolutku. Pokonał dwadzieścia kilometrów trzęsawiska i przejechał mniej więcej taką samą przestrzeń po dnie skalnej szczeliny. Byków od pięciu godzin siedzi przy tablicy roz- dzielczej sterowania. Zdrętwiały mu już nogi i kark. Czarne i czer- wone barwy, którymi nasycony jest ten wenusjański świat, męczą oczy. Lecz przecież nie powierzy transportera nikomu, nawet dowódcy. Droga jest zbyt trudna dla niewprawnego kierowcy. Oczywiście "Malcowi" nic by się nie stało, lecz jaką osiągaliby szybkość... Nawet Byków przy swej wprawie nie zdobywa się na ryzyko wyciągania więcej niż sześciu, ośmiu kilometrów na godzi- nę. Żeby chociaż skończyły się te przeklęte skały! Jermakow wyprostował się i zdjął hełm. - Jak droga, Aleksieju? - Bez zmian! - Zmęczyliście się? Byków niezdecydowanie poruszył ramionami. - Może przekażecie mi sterowanie i odpoczniecie? - Droga bardzo trudna. - Taak... nienadzwyczajna. Ale już niedługo powinniśmy wy- jechać na pustynię. - Żeby to... Obudził się Jurkowski. Usiadł i tarł dłońmi twarz. - Świetnie się pospało! Dauge! - Co... co? - Wstawaj! - Co się stało? Tfu... ależ miałem sen... tfu! Grigorij zachrypniętym głosem zaczął opowiadać sen, lecz By- ków nie słuchał go. Za pancerzem "Malca" działo się coś dziwne- go. Niebo pociemniało i nabrało koloru brudnobrązowego. W świe- tle reflektorów, jak kłęby śniegu podczas zamieci, zawirowały czarne punkty. Czarny pył sypał się gdzieś z nieba jak piekielny śnieg. Po chwili nie było już widać ani drogi, ani skał. Lampki alarmowe połączone z zewnętrznymi licznikami i dozymetrami zabłysnęły malinowym światłem, strzałki na tarczach radiometrów alfa i beta zadrgały nerwowo. Byków zahamował pojazd. Trans- porter ześliznął się prawą gąsienicą w dół i wykręcił się, stając w poprzek doliny. Światła reflektorów zmącone czarnym pyłem wparły się w gładką ścianę bazaltu. - Co się stało? - spytał Jermakow. Byków bez słowa otworzył zasłonę przedniej szyby. Jermakow milczał przez chwilę i po chwili, gdy napatrzył się na zamieć, powiedział: - Czarna burza. Już się z nią kiedyś zetknąłem. - Co się tam dzieje? - rozległ się zaniepokojony głos Daugego. Spicyn, spoglądając na szybę, mruknął: - Karnawał kominiarzy. Co się tu dzieje!? - Czarna burza - głośniej wyjaśniał Jermakow. - Jeszcze je- den dowód, że znajdujemy się blisko Golkondy. Wyłączcie silnik Aleksieju. Inżynier wykonał rozkaz, lecz "Malec" nie przestał wibrować Pobrzękiwał jakiś źle umocowany metalowy przedmiot. - Wyjdziemy? - niecierpliwił się Jurkowski. - Po co? Pył jest radioaktywny, przecież widzicie! Musieliby- śmy stracić mnóstwo czasu na dezaktywizację. - Dobrze by było wziąć próbkę tego świństwa... - To lepiej za pomocą mechanicznych rąk - wtrącił się By- ków. - Można, towarzyszu Jermakow? - a zwracając się do Dau- gego, zawołał: - Grigorij, dawaj zasobnik. Jurkowski i Dauge usadowili się w komorze przejściowej przed górnym włazem "Malca". Po chwili przed transporterem znalazł się już ołowiany cylinder. Byków, dziwacznie poruszając rękoma, manipulował sztucznymi, mechanicznymi palcami na długich me- talowych prętach. Napierw chwycił w nie zasobnik. Stojący obok niego Spicyn nie wytrzymał i mruknął: - No... no... teraz... - Nie "nokaj" mi nad głową - burknął groźnie Byków. Sztuczne ręce odkręciły pokrywę cylindra, potrzymały chwilę otwarty zbiorniczek pod czarnym śniegiem i podały go do górnego włazu. - Mamy go! - krzyknął uradowany Dauge. Byków wciągnął sztuczne ręce do schowków i wytarł pot z czoła. Jermakow szeptał, siedząc koło niego: - Dwa razy widziałem czarną zamieć, ale za każdym razem odczuwaliśmy przed tym silne wstrząsy podziemne... to jest chyba należy powiedzieć podgruntowe. - Tym razem nic takiego nie zauważyliśmy - rzeczowo stwier- dził Byków. - Może nie zwróciliśmy uwagi podczas jazdy. - Za to obecnie grunt drży coraz silniej... - dorzucił Spicyn. - Gdy byliśmy w głębi doliny, nie czuliśmy nic podobnego... a teraz... - Jesteśmy bliżej Golkondy. Jurkowski i Dauge wrócili z komory przejściowej, żywo roz- prawiając. Jermakow polecił jechać dalej. Byków włączył infra- czerwony reflektor. Bazaltowe ściany rozpadliny drgnęły i zaczęły cofać się w tył. Po pół godzinie czarny śnieg przestał sypać i niebo na nowo stało się pomarańczowoczerwone. W napięciu prowadząc transporter, Byków jednocześnie przysłuchiwał się rozmowom to- czącym się za plecami. Z ożywionej dyskusji, jaką wiedli Jurkowski i Dauge, dowie- dział się, że: po pierwsze - czarny śnieg na pewno jest popiołem pochodzenia wulkanicznego; po drugie - że poważnie mówić o ra- dioaktywnym popiele wulkanicznym może tylko człowiek, "który nie jest w stanie nawet obliczyć prostej funkcji całkowej" (tego rodzaju określenie naukowej impotencji wydało się inżynierowi dość mgliste, lecz w każdym razie utwierdziło go w przekonaniu, że geologowie nie potrafią rozmawiać poważnie o popiele wulka- nicznym); po trzecie - że czarne zamiecie związane są niewątpli- wie z działalnością Golkondy, i po czwarte, że na ten temat nie można jeszcze powiedzieć nic pewnego. Nie bacząc na nie wyjaśnioną sytuację, astronauci zjedli śnia- danie. Byków zmniejszył szybkość, wypił cały termos czekolady i zjadł dwie kanapki z wędliną. Po przekąsce Jermakow, Dauge i Jurkowski zanotowali obserwacje dokonane przez zewnętrzne la- boratorium automatyczne. W miarę oddalania się od bagniska wil- gotność atmosfery spadała i podczas sprawdzania zapisów doszła prawie do zera. Zwiększyła się zawartość izotopów gazów szla- chetnych, tlenku węgla i tlenu; temperatura wahała się między siedemdziesięcioma pięcioma a stoma stopniami. Ku zdumieniu wszystkich i dzikiemu po prostu zachwytowi Jurkowskiego labo- ratorium wykryło w atmosferze wyraźne ślady żywej plazmy -ja- kieś mikroorganizmy, bakterie czy też wirusy, które potrafiły prze- trwać w suchym i rozpalonym powietrzu wenusjańskim. W wyniku tych obserwacji Jermakow zalecił jeszcze większą ostrożność przy wychodzeniu z wozu i zapowiedział, że przy pierwszej nadającej się okazji zrobi wszystkim zastrzyki silnych antybiotyków. Dauge wzdychał, wyrażając pobożne życzenia, że chciałby do- czekać chwili, kiedy Wenus zostanie opanowana całkowicie i zmie- niona w kwitnący sad, po którym będzie można spacerować bez speckombinezonów, nie obawiając się jakichś złośliwych choróbsk. - W ogóle celem ludzkiego życia - dodał po zastanowieniu się - jest przekształcenie każdego miejsca, do którego człowiek dotrze, w kwitnący sad. Jeśli my nie doczekamy tej chwili, kiedy tu na Wenus zakwitną sady, to nasze dzieci dożyją tego na pewno. Po takim spokojnym wstępie zaczęła się zwykła długa i głośna dyskusja z Jurkowskim na temat możliwości przeobrażania przyrody w skali całej planety. Obydwaj zgadzali się, że w zasadzie nic temu nie stoi na przeszkodzie, ale kiedy zaczęli rozważać, jak to prak- tycznie wykonać i jakie zastosować metody działania, różnice ujaw- niły się bardzo szybko. Niewiele brakowało, by dyskusja zmieniła się w prawdziwą kłótnię. Rozpadlina skończyła się całkiem niespodziewanie. Skalne ściany nagle obniżyły się i oddaliły. Blask reflektorów zbladł przy czerwonym świetle spływającym z nieba. Byków dodał gazu, "Ma- lec" jeszcze kilka razy podskoczył na nierównościach i wjechał na kamienistą równinę, czarną i rozległą. - Pustynia - z ulgą w głosie oznajmił Byków. - Zatrzymaj się, Aleksieju, na chwilę - wołał Dauge. "Malec" stanął. Astronauci natychmiast założyli hełmy i wy- siedli z wozu. Byków wyszedł ostatni. Góry mieli za sobą. Daleko na widnokręgu sterczały postrzępio- ne jak zęby wielkoluda czarne skały, równy jak cięcie nożem wą- wóz. Pustynia, lub raczej to, co w pewnym stopniu przypominało pustynię, było nową niespodzianką. W każdym razie Spicyn, który nigdy w życiu nie widział prawdziwej pustyni, wyobrażał sobie, że zobaczy żółte i szare piaski i wydmy. Tymczasem wokół "Malca" ciągnęła się równa jak stół czarna przestrzeń, po której sunęły prze- zroczyste jak mgiełka strumienie drobniutkiego pyłu. Daleko, na samym krańcu widnokręgu zasłoniętego czerwonawą kotarą mgieł, leniwie przesuwały się wdzięcznie wyginające się cienie jak gigan- tyczne węże próbujące stanąć na ogonach. Cały ten świat pokrywała pomarańczowoczerwona kopuła nieba, po którym pędziły ciemne, purpurowe obłoki z wściekłą szybkością zbliżające się do "Malca". - Jak się wam podoba taka nawierzchnia? - spytał Jermako- wa, podchodząc do Bykowa. - Pustynia... - spokojnie odpowiedział inżynier. - Ma się rozumieć. Dla was to ojczysty krajobraz. Nie spotka- cie tu wprawdzie saksaułów, ale macie prawdziwą Gobi, najpraw- dziwsze czarne piaski. - Czarne to one są... - Byków zająknął się. - No i nawierzch- nia wygląda całkiem przyzwoicie. Szeroka, równa... teraz popę- dzimy. Dauge wygłupiał się i wrzeszczał. Astronauci w wesołych nastrojach wracali do maszyny. Bogdan Spicyn zatrzymał się na chwilę przy włazie i powiedział: - Zupełnie jaku Stendhala. - Co takiego? - zdziwił się Byków. - Wszystko "czerwone i czarne"... Rozumiesz, nigdy nie lubi- łem Stendhala... Byków znów usiadł przy tablicy rozdzielczej sterowania. "Ma- lec" drgnął i zaczął nabierać szybkości. Gnał naprzód, lekko koły- sząc się. Wiatr pędził ogon kurzu, niósł po pustyni smugi pyłu, wiercił nimi i podnosił w formie trąb powietrznych. Oto maleńki wir pyłu rośnie, powiększa się, rozszerza i wytryska w niebo pio- nowym słupem. Na horyzoncie widnieje już cała masa takich wi- rujących trąb. - Lepiej nie zbliżać się do tych diabłów - rzucił ostrzegawczo Dauge. - Pewnie, że lepiej - odpowiedział Byków, przypominając so- bie spotkanie ze znacznie mniejszą trąbą powietrzną, która znisz- czyła obóz geologów na Gobi, zmieniając go w zwykłą wydmę. Wiatr przybierał na sile. W pobliżu bazaltowych skał ledwie się go czuło, lecz na otwartej przestrzeni hulał, wyjąc w antenach i sypiąc piaskiem w przednią ścianę wozu. Droga wiodła nieco pod górę. Transporter wdrapywał się na rozległy płaskowyż. W niektó- rych miejscach warstwa czarnego piasku była zmieciona przez wiatr i wówczas gąsienice turkotały po gołej, popękanej skale. Spicyn, już nie wiadomo który raz, próbował nawiązać łącz- ność z "Hiusem". Dauge i Jurkowski rozmawiali o planie poszuki- wań geologicznych, od czasu do czasu gestykulując zaciekle, jak- by chcieli uszanować uszy przyjaciół. Byków przekazał sterowanie dowódcy, rzucił mu kilka poży- tecznych rad, a sam ułożył się na bagażach z mocnym postanowie- niem ucięcia drzemki. Do Golkondy, zdaniem Jermakowa, pozo- stały jeszcze ze dwie godziny jazdy, miał więc troszkę czasu, lecz sen nie przychodził. Bogdan Spicyn podniósł nagle rękę i poprosił o ciszę. Jurkowski uradowany zaczął pytać, czy już złapał radiostację "Hiusa". - Nie... ale poczekajcie chwileczkę. - Bogdan jeszcze chwilę stroił aparat, po czym wyszeptał: - Namiary. - Czyje? "Hiusa"? - Nie. Ale posłuchajcie. Jurkowski i Dauge pochylili się nad nim. Jermakow także na- słuchiwał. - Poczekajcie chwilę... - zastanawiał się na głos Dauge. - To znaczy, że prócz nas ktoś tu jest na tej planecie. - Tak wygląda! - W prawo od kursu... Ciekawe! - Jermakow nagle zwróci} się do Aleksieja. - Towarzyszu Byków, obejmijcie sterowanie. ~ Dowódca wstał i założył słuchawki. Na twarzach wyraźnie malo- wał się niepokój. - Trzy kropki, trzy kreski... Jermakow zdjął słuchawki. - W ciągu ostatnich dziesięciu lat w rejonie Golkondy znala- zło się sześć ekspedycji badawczych i co najmniej z tuzin rakiet bez obsługi ludzkiej. - Wszystko jest możliwe! - Dauge mówił podnieconym gło- sem. -Tam mogą znajdować się ludzie! Wzywają przecież pomocy! - Bardzo w to wątpię - zaprotestował Jurkowski. - Jakie jest wasze zdanie, Anatolu Borysowiczu? - Krzywicki wytrzymał na Marsie trzy miesiące, ale on zna- lazł wodę... Moim zdaniem jest to automatyczny pelengator. Byków niespokojnie kręcił się przy sterze. - Skręcamy czy nie? - wykrzyknął wreszcie zniecierpliwiony. Jermakow zastanawiał się. Wszyscy domyślali się, że nie może podjąć decyzji, lecz trudno było dociec dlaczego. Musiały to jed- nak być ważne przyczyny, tego byli pewni. - Chodzi o wodę... - powiedział wreszcie Jermakow. - O wodę... -jak echo powtórzył Jurkowski. - A może to będzie całkiem blisko... - jakby prosząc, wyszep- tał Dauge. - Jedziemy zatem - zdecydował Jermakow. - Może potrafi- my dotrzeć tam za dwie godziny. Jedziemy, Aleksieju, zmieniajcie kurs... według żyrokompasu... - pochylił się nad radiostacją - sześć- dziesiąt stopni, o tak... a teraz na pełny gaz. "Malec" pomknął, przecinając ruchliwe strugi pyłu nadlatują- ce z północy. Wiatr uderzał o prawą burtę wozu czasem z taką mocą, że Byków szóstym zmysłem kierowcy wyczuwał, jak ma- szyna traci stateczność. Zmieniał wówczas kurs o parę stopni, na- stawiając na uderzenia wichury i piasku przedni pancerz, to znów wystawiał prawą łapę, aby w razie czego podeprzeć się nią. Bog- dan ze słuchawkami na uszach siedział przy radioaparacie i pół- głosem korygował kurs. W lustrze Byków widział pobladłą twarz Daugego. Mijały minuty, przelatywały nad pustynią purpurowe obłoki... W pewnej chwili Jurkowski pochylił się nad Bykowem i krzyknął mu do ucha kilka słów. Aleksiej w tej samej chwili za- uważył przed "Malcem" wielki wypalony krąg, pośrodku którego ział duży lej o postrzępionych brzegach. Gąsienice zadudniły po twardym jak skała gruncie. Inżynier rzucił Daugemu pytające spoj- rzenie, lecz ten albo nie zauważył leja, albo uważał, że na Wenus nie ma się czemu dziwić. "Jeszcze jedna zagadka tej planety" - pomyślał Byków. Zerknął na strzałkę szybkościomierza. Drgała koło stu dwudziestu. Niesamowity czarno-czerwony świat migał przed oczyma, aż zaczynały łzawić. - Pośpiesz się, Aleksieju! Prędzej! - szeptał błagalnie nad uchem Dauge. Byków przymrużył oczy i potrząsnął głową. W tej chwili Jur- kowski krzyknął: - W lewo! Skręcajcie w lewo! O tam... - Planetolot! - wykrzyknął Dauge. Nawet Byków swym niedoświadczonym okiem mógł zobaczyć, fakiego rodzaju katastrofa zniszczyła ten wielki metalowy stożek. Najwyraźniej było widać, że statek, podchodząc do lądowania, do- stał się w potężny wir i został rzucony bokiem na szczyt bazalto- wego wzgórza. Pozostał tak już na zawsze, tkwiąc między powywra- canymi jakimś kataklizmem skałami. Jak kawałki blachy wyrzucone na śmietnik leżały pogięte wielkie płaszczyzny stateczników, cała rufowa część rakiety przecięta była nierówną linią pęknięcia, któ- re już zasypał czarny piasek. Nad samą ziemią widniał niewielki otwór - otwarty na oścież właz. - Taak, namiary na pewno były automatyczne... - ponurym to- nem powiedział Jurkowski. Byków obejrzał się na towarzyszy. Dauge gryzł wargi. Piękna twarz Jurkowskiego zastygła. Spicyn kręcił głową, jakby zobaczył coś, co jest całkiem oczywiste. Jermakow z ponurym wyrazem twa- rzy nie odrywał wzroku od iluminatora. - Podjedźcie bliżej, Aleksieju - wydał niegłośne polecenie. Gdy "Malec" przedostał się wreszcie przez zwaliska kamieni i stanął przed włazem do planetolotu, wszyscy członkowie załogi zaczęli zakładać hełmy. Jermakow jednak rozkazał, aby pozostali w transporterze, po czym dorzucił: - Ze mną pójdą tylko Byków i Spicyn. Przyświecając sobie latarkami, pełzli po ciemnych korytarzach przewróconego planetolotu. Dotarli do stalowych drzwi. Byków słyszał, jak poskrzypuje siliketowy kombinezon, jak wali w skro- niach puls. Jermakow mocował się z drzwiami, lecz nie dał rady ich otworzyć i zwrócił się do Bykowa. - Nie mam siły, bracie. Wasza kolej. Spróbujcie. Byków nacisnął całą wagą ciała, napiął mięśnie. Drzwi ze zgrzytem ustąpiły. - Droga otwarta - szepnął, wskazując na wąską szparę. W pustym sześciennym pomieszczeniu, zapewne w komorze przej- ściowej, zobaczyli zniszczony aparat tlenowy i leżący na podłodze łuskowy pancerz astronautyczny. Jermakow nachylił się, oglądając go. - Butle z tlenem puste. - Spójrzcie - zduszonym głosem zawołał Spicyn. Byków cofnął się. Pod nogami coś zabrzęczało. W planetolo- cie, przeświecając przez szpary i nie domknięte drzwi, paliło się światło, wskazując drogę do dalszych kabin. Minęli oświetlony mlecznymi żarówkami salon, zawalony ja- kimiś zetlałymi już szmatami, na których można było rozróżnić brązowe plamy, weszli do kabiny sterowniczej. Na ścianie, która w nienaturalnej pozycji rakiety wisiała nad nimi jak sufit, błyskała matowa żarówka. Tablica rozdzielcza, ze- rwana ze swego miejsca, trzymała się na nadpalonych przewodach. W radioaparacie migało zielone światełko. Aparat działał. Przed nim siedział człowiek. Głowę owiniętą zrudziałymi bandażami pochylił na piersi i nie zwracał uwagi na nieustannie migające świa- tełko, rzucające przez rozbite szkło osłonki zielony promyk. - Witaj, pandicie Bidchanie Bondepadchaju, bohaterski Hin- dusie! - opierając dłonie na oparciu krzesła, cicho wypowiedział Jermakow. - Oto, gdzie się spotkaliśmy. Zginąłeś na posterunku jak prawdziwy człowiek... Milczał przez chwilę, próbując opanować zdenerwowanie. W końcu, wznosząc ściśniętą pięść i skandując słowa, powiedział' - Cześć twojej pamięci! Ułożyli ciało martwego astronauty na podłodze. - Lepszego pomnika niż ten planetolot nie można wymyślić - powiedział Jermakow, pochylając głowę. - Zostawimy go na miejscu. Byków wpatrywał się w chude, poranione ciało, niestarannie owinięte w bandaże i porwane prześcieradła. Wydało mu się, że ten bojownik nauki nie bał się śmierci, która dościgła go tu, milio- ny kilometrów od Ziemi. Tacy ludzie nie załamują się, nie cofają Spicyn zbliżył się do radioaparatu. - Sam go naprawiał... o proszę, widać, że naprawił automat - nadajnik namiarów. Nie potrafię tylko pojąć, w jaki sposób udało się mu zachować życie przy tak silnym uderzeniu. Wszystko prze- cież rozbite jest w drzazgi. - A gdzie są jego towarzysze? - spytał nagle Byków. - Kto? - Jego towarzysze... - Bondepadchaj leciał samotnie - odpowiedział Jermakow. Astronauci zabrali ze sobą dziennik pokładowy, filmy z auto- matycznych obserwatoriów, notatki i dokładnie zamknęli za sobą drzwi. Gdy maszerowali do "Malca", Jermakow cichym głosem powiedział, jakby w formie rady: - Nie opowiadajcie zbyt wiele o tym, co widzieliśmy. Towa- rzyszu Spicyn, zróbcie kilka zdjęć statku i chodźmy. W kabinie transportera Jermakow zajął miejsce kierowcy i w kilku zdaniach opowiedział o tragedii Bondepadchaj a. Dauge spytał tylko, "czy chodzi o tego samego uczonego, któ- ry założył obserwatorium na Księżycu". Nie dostał odpowiedzi na swoje pytanie. Dopiero po długiej przerwie Jermakow powiedział z nutką wściekłości w głosie: - Potworna planeta... ale my ją pokonamy! My ją opanujemy! "Malec" pędził na północ, omijając po drodze wirujące trąby powietrzne. W pewnej chwili całkowicie zmieniając barwę nieba, wybuchła nad horyzontem oślepiająca błękitna zorza. Na jej tle astro- nauci zobaczyli wyraźnie rysujący się łańcuch górski ciągnący się daleko na skraju widnokręgu. Zorza drgnęła, mieniąc się błękitem i bielą, i po paru minutach zgasła równie nagle, jak rozbłysła. - To Golkonda uśmiecha się do nas zwodniczo - powiedział Jermakow. - Zbliża się nowa czarna burza, Aleksieju, siadajcie przy sterach. Teraz będziecie mieli okazję pokazać wszystkie swoje umiejętności. Wenus obnaża Wy Byków z trudem potrafił później uświadomić sobie przebieg Wydarzeń, jakie rozegrały się dosłownie w kilka sekund po sło- wach dowódcy. Inni członkowie załogi także nie zorientowali się, co zaszło. Nie zdążyli nawet pozapinać pasów bezpieczeństwa. Czarna burza Golkondy nie nadchodzi jak huragan! Po prostu powstaje jak odbicie w lustrze - w jednej chwili. Byków zdąży} zaledwie zauważyć na podczerwonym ekranie czarną masę, która wpadła na "Malca". W tym momencie kończyły się wszelkie wra- żenia, a zaczynały mechaniczne odczucia. Transporter jakby zderzył się z pociągiem pośpiesznym. Byków uderzył głową o przednią ścianę i jęknął z bólu. W oczach zamigały mu wszystkie gwiazdy kosmosu. Poczuł, jak "Malec" staje dęba i lada chwila przewróci się na plecy. Dał pełny gaz, włączył maksymalne obroty, jakie mógł wyciągnąć silnik. Jednocześnie wyrzucił raczej, niż wysunął łapy. Prawa tylna zgięła się po kilku sekundach. Trans- porter zakręcił się w miejscu i zwalił na bok. Łapy uniosły go nieco, a burza od razu rzuciła na gąsienice. Jak zwykle w chwilach praw- dziwego niebezpieczeństwa mózg pracował niezawodnie. Byków stał się jedną z części wielkiego organizmu maszyny. Nieprzytomnymi oczyma widział, jak w czarnej otchłani burzy co chwila wybuchają błękitem jasne kule. Kule wybuchały bezgłośnie, sypiąc ogniem. Sil- nik zapewne ryczał, lecz nie było go słychać w straszliwym gromie huraganu, który spychał "Malca" do tyłu. Gąsienice bezskutecznie obracały się z olbrzymią szybkością. Tytanowe łapy wyginały się jak trzciny, ale "Malec" cofał się. Znów staje dęba i pada na bok. Byków naciska jakieś klawisze urządzeń kierujących działaniem maszyny... Na ekranie błyskawice wybuchają kulistymi plamami, "Malec" podnosi się, znów się przewraca i nagle... Wszystko uci- cha. Byków ustawia maszynę... wyłącza silnik i zdejmuje ręce z kla- wiszów. Przez przednią szybę widzi czerwono-czarny świat, tym ra- zem piękny i miły. W ciszy słychać gwałtowne tykanie liczników promieniowania i dozymetrów. Byków zajrzał do kabiny. Jermakow zdrętwiałymi palcami próbował rozplatać pasy, jakimi był przymo- cowany do fotelika. Spicyn bez hełmu na głowie siedział na podło- dze pod radiostacją. - Wiecie co, żeby tak żyć... - zaczął Bogdan, ale urwał i filo- zoficznie uśmiechając, się zapytał: - Czyżby młodość naszej planety była równie niespokojna? Spod stolika umocowanego pod ścianą wylazł Dauge, klnąc po łotewsku. Usiadł, oparł się o bagaże i znów zaklął w ojczystym języku. Zdjął hełm. Był blady i ostrzegał, że zaraz dostanie mor- skiej choroby. Jurkowskiego musieli szukać pod stosami bagażów. Leżał przez chwilę bez przytomności, lecz prędko przyszedł do siebie i spytał: - Co się stało? Gdzie jestem? Bogdan poważnie odpowiedział: - W "Malcu"... to taki transporter... - Do diabła ze szczegółami! Na jakiej jestem planecie? - Wyjątkowe zdolności... - ryknął ni z tego, ni z owego Dau- ge. - Przy każdej okazji powtarzać stare kawały. Jurkowski zerwał się i patrząc na Daugego, wycedził przez zęby. - Cher Gregoire! A wiesz, jaki przybrałeś kolorek? - Wydaje mi się, że żółty. - Nie. Jesteś purpurowy, widocznie poddajesz się prawu mi- mikry. Tu wszystko jest purpurowe. Przerwał mu rozkazujący głos Jermakowa: - Towarzysze! Alarm! Natychmiast założyć hełmy! Byków akurat miał zamiar zdjąć hełm, ale zatrzymał się w pół ruchu. Jermakow wyjaśniał: - Spójrzcie, co się tu dzieje! Do "Malca" dostała się radioak- tywna sadza. Przygotować się do dezaktywizacji. Byków zrozumiał, że stała się rzecz na pozór niemożliwa. Przez mikroskopijne, nieledwie włoskowate szczeliny włazu huragan wci- snął do wnętrza wozu czarny pył. Bogdan Spicyn, który umazany był sadzą, rzucił się do umywalni. Dauge wahał się chwilę, lecz spojrzawszy na Jermakowa, nałożył hełm. - Aleksieju, obejrzyjcie "Malca" z zewnątrz - polecił dowódca. Wokół transportera panowała cudowna cisza. Przestał nawet wiać wiatr, który dotychczas dął od strony Golkondy. Zniknęły gi- gantyczne trąby powietrzne, tańczące do niedawna na widnokrę- gu. Byków zeskoczył z maszyny i zapadł się po kolana w czarnym pyle. Grunt drżał tak silnie, że Bykowowi dzwoniły zęby. W słu- chawkach co chwila dźwięczał głuchy grzmot. - Golkonda! - Byków wpatrywał się w łańcuch wzgórz na wid- nokręgu. W purpurowej mgiełce zjawiał się, to znów ginął postrzępiony grzbiet, drgał w rozpalonych gazach atmosfery. Grzmot dudniący gdzieś w trzewiach planety nie milkł. "Ma- lec" stał z uniesionym dziobem, lekko przechylony na prawy bok, przypominając wielkiego, czarnego pająka, który stoczył przed chwilą ciężką walkę. Pod dnem maszyny urosła pokaźna wydma z czarnego pyłu, a łapy "Malca" tonęły w niej głęboko. Obcho- dząc transporter dookoła, Byków przyglądał się bruzdom wyrytym podczas cofania się pod naporem czarnej burzy. Wydawały się być całkiem płytkie, lecz w rzeczywistości krył się w nich po pas. Tylna prawa łapa dosłownie wisiała na paru metalowych żył- kach. Napór wichury wywichnął ową niezwykle mocną, sporzą- dzoną z tytanu "kość" i rzucił niezdatną w czarny proch. Uszko- dzenie można było naprawić, ale Byków, zabierając się do roboty, wiedział, że łapa nie uzyska już dawnej siły. Niewiele brakowało do zakończenia pracy, gdy usłyszał nad uchem głos Jermakowa: - Jak wasze sprawy? My swoje już załatwiliśmy. Dowódca przykucnął obok inżyniera. - My nie mieliśmy wiele kłopotu, ale i wy, zdaje się, już koń- czycie. - Tak... - dysząc ciężko, odpowiedział Byków. - Szkoda "Mal- ca", pokaleczył nóżkę, biedaczek. Teraz nadaje się do spokojnych spacerów. - Patrząc krytycznym okiem na swoją robotę, dodał: - Trzeba było cofać się, nie połamałbym kości. Dowódca uśmiechnął się. - A macie pojęcie, jak długo trwał huragan? - spytał niespo- dziewanie. - Chyba ze dwadzieścia minut. Nie patrzyłem na zegarek - odpowiedział bez zastanowienia Byków. - Akurat! Tylko trzy i pół minuty! - Niemożliwe. - Trzy i pół minuty - powtórzył Jermakow. - Przez ten czas cofnęło nas tysiąc metrów. Gdybyście pozwolili unieść się, "Ma- lec" byłby sto kilometrów stąd. A do tego leżałby rozbity na ka- wałki. Nie zdajecie nawet sobie sprawy, co zrobiliście. - Jerma- kow przyjaźnie pogłaskał metalową łapę "Malca". - Teraz musimy ruszać. Droga otwarta, a Golkonda tuż przed nami. Słyszycie, jak grzmi?... Nie dalej niż sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Już ją wi- dać... Tam na widnokręgu to nie góry, lecz właśnie tętniąca ener- gią Golkonda. Byków, zanim ruszył za dowódcą, spojrzał na cel swej jazdy W oczach mieniły mu się przez chwilę szerokie fiołkowe pasma, po czym nagle znikły. Aleksiej potrząsnął głową. Pasma zniknęły - Jeszcze tego brakowało! - mruknął. - Mam halucynacje. We- soła historia! Nie ma co! Całe wnętrze "Malca" było wyszorowane i błyskało czystym metalem i plastikiem. Ładunek został porządnie ułożony i zamo- cowany. Nastroszony, z mokrymi jeszcze włosami, zaróżowiony po kąpieli Bogdan siedział przy radiostacji. Geologowie zajęli swój ulubiony kącik za składanym stolikiem. Jurkowski przeglądał ja- kąś broszurę i pogwizdywał przez zęby. Wnętrze maszyny zrobiło na Bykowie wrażenie, jakie robi ciche i przytulne mieszkanie. Po- czuł nagle, że chce mu się straszliwie spać. Oczy same się zamyka- ły. Inżynier czuł, że odbija się na nim napięcie ostatnich godzin. - Anatolu Borysowiczu... - Idźcie spać... nic innego tylko spać! - Z rozkoszą! - Byków przysiadł na pakunkach i zdjął hełm. Dauge obserwował go bacznym przyjacielskim okiem. Gdy Aleksiej zdjął hełm, Dauge pobladł. Jednocześnie Jerma- kow zawołał: - Aleksieju, macie całą twarz umazaną krwią! - Stuknąłem się twarzą - mruknął kierowca, obmacując nos. - Nie dotykajcie! Zaraz przemyję siniec... Włodku, podajcie lustro... Byków zobaczył na czole olbrzymi siniec. Nos miał spuchnię- ty, a dolna warga nabrała jakichś groteskowych kształtów. Na po- liczkach widniały dziwaczne wzory. Jermakow, przemywając krwawe nacieki, mówił: - Nic groźnego, chociaż wygląda bardzo efektownie. Nie ro- zumiem, jak mogliście nie poczuć takiego potłuczenia. - Bolało trochę, ale nie bardzo. Kto mógł przypuszczać?... - Ja wierzę święcie w to, co on mówi. Sam stałem połowę drogi na głowie i przytrzymywałem żołądek językiem. - Bujasz! Nie stałeś na głowie, tylko do góry nogami! Byków powiesił hełm i ledwie zdążył położyć się, już spał. Jurkowski mówił coś do niego, ale było za późno. Aleksiej płynął białym stateczkiem po szerokiej błękitnej rze- ce. Brzegi zasłaniała leciutka mgiełka. Nad wodą unosił się dzi- waczny, oślepiająco biały ptak. Nagle pokład usunął się w bok. Byków wypadł za burtę. Ktoś krzyknął: "Co za piekielna droga!". Inżynier machnął nogami i usiadł. Jermakow siedział przy tablicy rozdzielczej sterowania, a reszta towarzyszy stała za nim, wlepia- jąc oczy w ekran. Bogdan Spicyn rozprawiał: - Podstarzała bogini piękności, a jakie to zębiska pokazuje. Piękny widok: Wenus obnaża kły! A my leziemy do jej paszczęki. Byków zwlókł się ze swego twardego łoża i przecisnął się mię- dzy Bogdanem a Grigorijem. Pustynia skończyła się. Omijając zwa- ły głazów, "Malec" sunął przez las gładkich kamiennych słupów. Nad głazami sterczały wysokie, ostro zakończone, naturalne obe- liski. Bogdan miał rację, z daleka przypominały one potężne star- cze zęby. Grunt był popękany i pokryty licznymi lejami, na któ- rych rosły twarde bluszcze. Cierniste gałęzie oplatały kamienne słupy otaczające "Malca" ze wszystkich stron. Trzęsło niesamowicie. Jurkowski na jakimś podskoku trans- portera przygryzł sobie język i aż kwiknął z bólu. Byków dotkną} ramienia Jermakowa i powiedział stanowczym tonem: - Musimy zatrzymać wóz, towarzyszu Jermakow. W tym te- renie moglibyśmy z łatwością przebić brzuch naszego "Malca". Jermakow skinął głową na znak zgody. Podprowadził trans- porter pod najbliższy cokół i wyłączył silnik. - Należałoby przeprowadzić rozpoznanie drogi - doradzał By- ków. - Bardzo możliwe, że będziemy musieli zawrócić i szukać nowego dojazdu do Golkondy. - Nie! - krótko zaprotestował Jermakow. - Nie mamy na to czasu, a pasmo kamieni ciągnie się bardzo daleko. - Wobec tego trzeba będzie wysadzać skały. Kilka min po- winno wystarczyć - powiedział tym razem Spicyn. Jermakow zastanawiał się przez chwilę. Wstał i oznajmił: - Rozpoznanie przeprowadzimy we czwórkę. Kierowca zo- staje w wozie. - Tak jest. - Rozpoznanie! Nareszcie rozpoznanie! - wykrzykiwał Dau- ge, chwytając za młotek geologiczny. - Młotek zostawcie - polecił Jermakow. - Bierzemy tylko broń. - Anatolu Borysowiczu... przecież nie byliśmy ani... razu w te- renie... - Teraz nie czas na to. Jurkowski, Spicyn i Dauge za mną. Byków, nie odchodzić na krok od maszyny. Nawet jeśli usłyszycie wystrzały. Czy wszyscy gotowi? Idziemy więc. Aleksiej razem ze wszystkimi wyszedł z wozu i usiadł na jego zewnętrznym pancerzu. Z niewielkiego podwyższenia, jakie sta- nowiła umieszczona na wierzchu kadłuba wieżyczka dowódcy, wi- dział dobrze, jak w różnych kierunkach pełzną maleńkie ludzkie figurynki, tak maleńkie w porównaniu z kamiennymi olbrzymami, że robią wrażenie drobniutkich owadów. Jurkowski z Bogdanem udali się w prawo, a Jermakow i Grigorij prosto. Przez długą chwi- lę słyszał wynurzenia Włodka Jurkowskiego, że maszerują przez najcudowniejszy na świecie rezerwat geologiczny, wesołe odpo- wiedzi Bogdana i dziarskie pokrzykiwania Grigorija, który basem zaczął śpiewać piosenkę o Argonautach. Jednakże wkrótce uci- chły wszelkie głosy i Byków pozostał sam. Po niebie, jak i przedtem, pędziły szalone chmury. W szczy- tach kamiennego lasu wiatr wyśpiewywał ponure melodie. Byków kilka razy usłyszał głośny trzask i wówczas zrywał się na równe nogi, rozglądał dookoła, bo odnosił wrażenie, że jest to wystrzał sygnalizacyjny. Po pewnym czasie zorientował się, że to wichura zwala kamienne drzewa lub obala jedne na drugie. Zszedł jednak do kabiny i wziął automat. Teren drżał od ciężkich uderzeń. Okolica była wyjątkowo ponura. Byków wyobraził sobie, że znajduje się w ruinach jakiegoś wielkiego pałacu. Nie miał on kom- nat, lecz tylko wspaniałe kolumny z czarnego kamienia. Między kolumnami z godnością przechadzali się biało ubrani mędrcy, pięk- ne kobiety, wojownicy w miedzianych hełmach z tarczami w ręku... Niby na rysunku, jaki widział w historycznej powieści o Atlanty- dzie... Pewnego dnia rozhulała się czarna burza. Zwaliła dach, który runął między kolumny. Wszystko zginęło i pozostał tylko kamien- ny las. Nagle inżynier zerwał się. Zdawało mu się, że za jednym z ka- miennych wzgórz poruszył się ciemny kształt, nie mniejszy od spo- rej kamienicy. Tajemnicze stworzenie okazało się tylko wielkim głazem. Kamienie przybrały tak dziwaczne kształty, że niektóre do złudzenia przypominały wielkoludy. Byków uspokoił się i zaczął obserwować najbliższe kamienie, doszukując się wśród nich zna- nych mu obrazów. Oto leży wyciągnięty śpiący lew, tam roześmia- na twarz wygląda spod wysokiej czapy; dalej gigantyczna żaba czai się do skoku; obok niej dziwaczny zwierz z rogami i wyłupiastymi oczyma... Kamienne konie wyciągnięte w cwale żyły swym nieru- chomym życiem. Na pewno cały ten zwierzyniec dyszał, obserwo- wał świat spod przymrużonych powiek, niezauważalnie robił bo- kami po ciężkim wysiłku... Patrzyły na przybysza z obcej planety kamienne tygrysy, jaszczury, smoki... Aleksiejowi przyszło na myśl, że jednak ta planeta nie ma tak bogatego życia jak Ziemia. Tam nawet na pustyni były węże, skor- piony, tarantule... na skraju wielkich pustyń widywało się antylo- py. Co prawda w tamtym błocku wokół "Hiusa" życie aż tętniło, ale za to na pustyni istniały tylko twarde ciernie, wyrastające prosto z kamieni kolce. Gdy "Malec" próbował wydostać się za skalistą barykadę okalającą krater, Byków odniósł wrażenie, że mignął mu jakiś cień i skrył się w kłujących zaroślach. Lecz na pewno było to złudzenie optyczne... Nędzna planetka. "Co to wszystko jest w porównaniu z zieloną trawą, z gałązka- mi brzozy. Gdzie tu szukać białych chatek i szemrzących strumie- ni?" - westchnął tęsknie: "Ech, Ziemio, Ziemio!". Daleko za zwałami kamieni przesunęła się postać idącego. Spieszył, wymachując rękoma, jakby bał się stracić równowagę. Potknął się i o mało nie upadł. W słuchawkach Bykowa ledwie dosłyszalnie zabrzęczał głos. "Jurkowski! Jak przyjemnie dojrzeć znów żywego człowieka w tym martwym lesie na kamiennym cmen- tarzu! Idzie i już nie śpieszy się... głos brzmi posępnie, widocznie nie ma przejazdu... Niedobrze, trzeba będzie wysadzać skały... marnowanie czasu. Byków roześmiał się. Ale nim kiwa! Jak na morzu!" Geolog zamachał rękoma i podnosząc jedną nogę, zje- chał z wielkiego głazu. W słuchawkach rozległo się kilka bardziej soczystych słówek. Aleksiej uśmiechał się. Cieszył się widokiem człowieka! Jurkowski w końcu wcale nie taki zły chłop, nawet nie- prawdziwy "bażant". Lubi zadzierać nosa, to jasne! A w ogóle po- eta! Byków nie znał się na wierszach, a do wszelkiego rodzaju romantyki odnosił się sceptycznie. Jurkowski zbliżył się, oddychając z trudem. Zdjął z szyi auto- mat i ze wstrętem rzucił go na pancerz "Malca". Usiadł na kamie- niu. Byków po chwili milczenia rzucił pytanie: - Drogę znaleźliście? Jurkowski machnął ręką. - Zwały kamieni, doły i diabli wiedzą co. Sterczy to wszystko z piasku na metr... na półtora metra... Każdy taki kamyczek - ostry jak brzytwa. - Wskazał ręką kierunek, z którego tylko co wrócił. - Dwieście metrów w tamtym kierunku ząbki naszej Wenus tworzą nieprzebytą ścianę. Słowem, ślepa uliczka. Zdaje się, że szanowny inżynier będzie musiał zawrócić swoje pancerne dyszle. Jakiś mę- drzec proponował, abyśmy zabrali na "Hiusa" śmigłowiec. Dziwa- dło! Tu każdy najmocniejszy samolot rozleciałby się w kawałeczki w ciągu jednej sekundy. - Może jednak Dauge i Jermakow znajdą przejście. - Możliwe, chociaż osobiście bardzo w to wątpię. Najpraw- dopodobniej będziemy musieli szukać objazdu. Nie zdołamy prze- cież wysadzić wszystkich przeszkód na naszej drodze! Na waszym miejscu już zacząłbym szykować maszynę. Jurkowski wlazł na transporter i usiadł obok Bykowa. Wypro- stował nogi i uderzał stopą o stopę. - Słyszycie? Czuj ecie, j ak oddycha Golkonda? Wspaniała kra- ina zagadek i tajemnic... Dzika... dziewicza przyroda. Atmosfera nie skażona żadnym ludzkim oddechem, świat, przestrzenie nie tknięte ludzką stopą. Byków mruknął coś. Sposób, w jaki rozmawiał Jurkowski, de- nerwował go. Wspaniały romantyk wydał mu się niedorzeczny i po- zerski. - O, proszę, jeszcze jedna zagadka... - "bażant" wyciągnął rękę. Nad szczytami zabłysły na nowo fioletowe pasma. Byków oży- wił się. - Widzicie je? Wy je także widzicie? - Nie rozumiem, co znaczy "także"? Trudno nie zauważyć! Ukazały się dwie nowe figurki. Wdrapały się na zwał kamieni i pomachały rękoma. Byków odpowiedział takim samym znakiem. - Wraca Jermakow i Dauge. A gdzie się podział Bogdan? Ro- zeszliście się czy co? - Widocznie zgubiliśmy się - roztargnionym tonem odpowie- dział Jurkowski. - W takim terenie wystarczy parę kroków i już można się zgubić. A Bogdan dawno wyruszył? - Co za pytanie? Przecież poszedł razem z Wami! - Co? - wykrzyknął Jurkowski. Byków zastanawiał się w milczeniu. "Zgrywa się »bażant« czy naprawdę nic nie pamięta?". - Bogdan przecież wrócił do "Malca", żeby zmienić butle z tle- nem... coś mu nawalało... kazał mi iść samemu i wrócił... Byków patrzył na mówiącego, jakby nie rozumiał, o co cho- dzi. Jurkowski widział tylko nieruchomy hełm. Powtórzył raz jesz- cze zdanie: - Bogdan nie powrócił do "Malca" - z trudem wyjąkał Byków. - Nie wrócił? Obydwaj zerwali się na równe nogi. Byków także nie widział twarzy swego rozmówcy, ale nie słyszał nawet jego oddechu... Jur- kowski skamieniał. - Ostrożniej... ostrożniej, towarzyszu Jermakow! - rozbrzmie- wał blisko głos Daugego. Byków obejrzał się. Dauge wyłonił się zza kamieni, prowa- dząc pod rękę dowódcę wyprawy, a na szyi miał zawieszone dwa automaty. Jermakow silnie utykał na prawą nogę. - Szykujcie się dojazdy. Tam można przejechać. Wszyscy do wozu! Jurkowski zeskoczył na kamienie. Po drodze porwał automat i pobiegł swym starym śladem. Byków krzyknął do Daugego: - Grigorij! Natychmiast oddaj jeden pistolet dowódcy i bie- giem za Jurkowskim. - Po czym zwrócił się do Jermakowa: - Anatolu Borysowiczu, z Bogdanem coś się stało, wypadek, czy pozwolicie iść? - Ruszajcie! Dauge już pędził. Ton, jakim Byków wydał rozkaz, nie po- zwalał na zastanowienie się. Po kilku chwilach biegu po sterczą- cych kamieniach, po ostrych jak brzytwa krawędziach, po gład- kich płytkach Byków czuł, że oblewa się potem. "Trzeba brać pod rozwagę kilka możliwości - myślał. - Albo coś napadło na Bogdana, bo, być może, skały nie są martwe, albo upadł i rozbił się... leży gdzieś i czeka na pomoc. Dlaczego zatem nie strzela...? Nie wzywa pomocy?" W tej samej chwili zaterkotała seria z automatu. "Bogdan? Nie, to Jurkowski. Zuch, nie stracił głowy. Włączył sygnałowy magazynek i grzeje! Nie ma żadnej odpowiedzi!". Byków siedział oparty o toboły z prowiantem. Powoli żuł prasowaną wędlinę, chciwie popijając sokiem. Obok chrapał Dau- ge. Śniada twarz zapadła, nie golone policzki wydawały się jesz- cze chudsze, niż były w istocie. Od czasu do czasu mruczał coś po łotewsku. Nad radioaparatem drzemał Jermakow. Chociaż miał zamknięte oczy, szukał w eterze najmniejszego dźwięku. Pró- bował nawiązać łączność z "Hiusem". Dawniej zawsze robił to Bogdan. Po pancerzu miarowo, powoli stukały kroki. To Jurkowski. Uwa- ża się za winnego. Nie powinien był pozwolić wracać Bogdanowi bez opieki. Szkoda Bogdana, ale szkoda także Jurkowskiego. Przeszło dwanaście godzin spędzili na poszukiwaniu zaginio- nego towarzysza. Znajdywali tylko łuski od wystrzelonych nabo- jów... ich własnych nabojów. Znajdywali ślady butów... swoich wła- snych butów. Bogdan nie odpowiadał. Gdy Jurkowski lub Dauge chcieli na chwilę chociaż odłączyć się od grupy, Byków rozkazy- wał im, aby wrócili, rozkazywał takim tonem, że nie poznawał go sam! Kilka razy mieli wrażenie, że gdzieś daleko rozlegają się wystrzały. Biegli w tamtą stronę. Odpowiadali wystrzałami, lecz wszystko na próżno! Pot zalewał im oczy. Nogi uginały się ze zmę- czenia. Coraz częściej potykali się i przewracali. W końcu Jur- kowski upadł, a Dauge, który chciał mu pomóc, zwalił się na nie- go. Byków zbliżył się do nich i przysiadł, z trudem zginając zbolałe nogi. Jurkowski, dysząc z wysiłkiem, próbował wstać. Udało mu się to po wielkich trudach. Byków powiedział cicho: - Musimy wrócić do "Malca" i odpocząć. Odpowiedział mu histeryczny krzyk Włodka: - Nie, za żadne skarby! Nie! Jednak wrócili. Byków niósł wszystkie trzy automaty i trzymał pod rękę Jurkowskiego. Dauge, chwiejąc się na nogach, szedł przed nimi, wybierając drogę. Gdy zatrzymywał się, opierając się o gła- zy, Byków popychał go, przynaglając do marszu. Geolog z trudem odrywał się od kamienia i szedł dalej. Wydawało się, że oślepł ze zmęczenia, ale mimo to właśnie on pierwszy zauważył czarną roz- padlinę, nad którą leżał automat Bogdana. Dauge krzyknął i osu- wając się na kolana, wskazywał drżącą dłonią kierunek... Do tego miejsca podjechali "Malcem" i gdy Byków umocowa- ny na stalowej lince opuścił się w przepaść, wszyscy z zapartymi oddechami czekali na wiadomości. Aleksiej słyszał, jak na górze Jurkowski bez przerwy nawoływał: "Bogdan! Bogdan!". Po pół- godzinnych poszukiwaniach Byków wiedział, że Bogdana nie znaj- dzie. Widział tylko zwały kamieni, nawiany do szczeliny piasek, kawałki wenusjańskich cierni i gałęzi, drobny tłuczeń... Dotknął każdego kamienia, zajrzał do każdej rozpadliny i szczeliny. Nie... Bogdana tam nie było. Ledwie żywy ze zmęczenia wydostał się na równinę i ostatkami przytomności zawlókł się do kabiny transpor- tera. Upadł i zasnął... Załoga wypoczywała po potwornym wprost zmęczeniu i na- pięciu nerwów. Byków poczuł głód i wziął się do jedzenia. Akurat wyrzucił opakowanie i okruchy do przewodu-śmietniczki, gdy Dauge zerwał się i patrząc na Aleksieja, krzyknął: - Bogdan, Boguś! Znalazł się nareszcie! Jermakow podniósł się na łokciu. Dauge oprzytomniał i zaczął przepraszać, tłumacząc się jakimś snem. Byków zwrócił się do do- wódcy. - Towarzyszu Jermakow, spróbujemy jeszcze raz? Nie odje- dziemy chyba... - Tak - ledwie poruszając wargami, odpowiedział Jermakow. Czterdzieści osiem godzin trwały dalsze poszukiwania. Napię. cie i wyczerpanie rosły z każdą chwilą, tak samo jak malała na- dzieja, że natrafią chociażby na jeszcze jeden ślad Bogdana. W promieniu kilometra nie było szczeliny, do której nie zaj- rzeliby astronauci. Do rozpadliny, nad którą znaleźli automat, opuszczali się ze cztery razy. Nie mogli uczynić nic więcej. Gdyby Bogdan zginął na ich oczach, gdyby przywaliła go kamienna lawi- na, gdyby znaleźli jego ciało, czuliby się znacznie lepiej. Jermakow milczał. Gdy towarzysze wyruszali, wychodził z ka- biny i kładł automat na kolana. Czekał na sygnał. Nie mógł ruszyć się z miejsca, gdyż bolała go skręcona noga. Próbował połączyć się z Krutikowem. Były to trudne próby. Jermakow bał się rozmo- wy z kosmogatorem, lecz gdy wreszcie z głośnika wśród trzasków i świstów zdołano wyłowić głos Krutikowa, Jermakow zaczął roz- mowę tonem tak spokojnym i chwilami nawet żartobliwym, jakby się nic złego nie stało. Mówił, że cel jest już blisko, że wszystko jest w porządku i tylko złe warunki terenowe opóźniły nieco marsz. Pozdrowił Krutikowa w imieniu wszystkich członków załogi. Słu- chając tej rozmowy, geologowie potakująco kiwali głowami. Mi- chał nie musi wiedzieć o wszystkim. Samotność i tak nie jest lekka do zniesienia. Tego dnia Jurkowski podjął ostatnią rozpaczliwą próbę. Jako doświadczony alpinista wspiął się na wysoką kamienną wieżycę odległą około stu metrów od "Malca". Znalazł w niej stosunkowo wąski komin i wspierając się w jego ściany, dostał się na szczyt. Przyjaciele oczekiwali go z resztkami złudnych nadziei. Jur- kowski zszedł na dół i powiedział tylko: - Golkonda już widoczna j ak na dłoni... Jermakow czekał na nich przy włazie do "Malca". Gdy załoga znalazła się w kabinie i zdjęła hełmy, powiedział krótko: - Za godzinę wyruszamy. Byków oczekiwał takiego rozkazu. Nawet gdyby Bogdan miał pełne butle tlenu, nie mógłby wytrzymać tak długo. Zapas skoń- czył się już dawno, a tlen, jaki można było pobierać za pomocą filtru z atmosfery wenusjańskiej, przedłużyłby tylko agonię o trzy- dzieści, może czterdzieści godzin. Bogdan Spicyn nie mógł tak długo utrzymać się przy życiu. Jermakow po wydaniu rozkazu zobaczył tragiczny wyraz twa- rzy Jurkowskiego, zauważył, jak zmienił się nagle Dauge. - Nie rozporządzamy już rezerwą czasu. Pozostawanie na miej- scu uważam za niemożliwe i... bezcelowe - oświadczył. Jurkowski miotał się. Zaciskał pięści. Dauge zwiesił głowę. Milczenie stało się nie do wytrzymania. Byków usiadł przy tablicy rozdzielczej sterownicy. Nagle Jurkowski zawołał: - Nie ruszę się stąd! On musi być tu, gdzieś blisko, tuż obok nas... Jermakow odezwał się cichym, uspokajającym tonem. - Drogi Włodku, musimy ruszać. Bogdan umarł. A my musi- my wykonać nasze zadania. Nie mamy prawa... Czy myślicie, że na Ziemi, podczas pierwszych wypraw na Antarktydę, było łatwiej? Barens, Siedow, Scott, Amundsen... Nasi dziadowie pod Stalin- gradem? Śmierć nie może zatrzymać natarcia. Jeszcze nigdy Jermakow nie mówił tak dużo naraz. Jurkowski tracił poczucie rzeczywistości. - Pluję na to wszystko! Pluję na Golkondę! Nie ruszę się stąd. Zostanę choćby sam! Jermakow pobladł, ale mówił tak spokojnie jak przed chwilą. - Towarzyszu Jurkowski, nie histeryzujcie. Weźcie się w garść! Rozkazuję wam nałożyć hełm i przygotować się do drogi - pod- szedł do sterów. Byków ustąpił mu miejsca. Jurkowski załamał się ostatecznie. Zwalił się na bagaże. Dauge przysiadł obok i tłumaczył jak dziecku: - Włodku, zrozum, musimy ruszać. Tego nie da się uniknąć. Prowadzimy straszliwą bitwę... bitwę... Nad brzegiem Morza Dymiącego - Tu... - Tak jest, towarzyszu Jermakow. Poczekajcie... pomogę. Gri- gorij, nie śpij. Byków wyjrzał z włazu. Przymrużył oczy. Wydostał się na pan- cerz "Malca" i podał rękę dowódcy. Za Jermakowem wyszedł ponu- ry jak noc Dauge. Jurkowski leżał w kabinie, odwrócony do ściany. Przed astronautami zionęła ogniem i huczała Golkonda! Nie dalej niż kilometr od "Malca" ciągnęła się w lewo i w prawo, hen, aż do widnokręgu, ruchoma wrząca chmura dymu i pyłu. Potężne fale przebiegały przez tę niezwykłą chmurę, kolebiąc nią i uno- sząc. Daleko sterczała czarna jak węgiel skała zasłaniająca pół nie- ba. Co chwila padał na nią blask różnokolorowych świateł. Szczyt tonął w pędzących purpurowych obłokach, z tego olbrzymiego ki- piącego kotła dolatywał nieustanny grzmot. Grunt drżał pod noga- mi, zdawał się usuwać jak żywe stworzenie. Byków przygryzł wargi i odgrodził się od zewnętrznych głosów. - Wyłącz mikrofon! Słyszysz? - darł mu się nad uchem Dauge. - Już dawno wyłączyłem! Nie hałasuj! - I tak nie mogę przekrzyczeć tej burzy... Z kłębiących się chmur wytrysnął ognisty kłąb, wzbił się w nie- bo i rozerwał z ogłuszającym hukiem. - To było wspaniałe - zawołał z zachwytem Dauge. - Pójdę zawołać Włodka. - Nie należy go niepokoić - z jakąś niechęcią szepnął Jerma- kow. Byków nie mógł oderwać wzroku od góry tak wielkiej, że prze- kraczała jego wyobraźnię. W końcu zrozumiał, że to olbrzymi słup dymu. Trudno było uwierzyć, że tak wielkie i pozornie trwałe dzieło natury składa się z pary, rozpalonych gazów i pyłów. Tylko po bar- dzo dokładnym przyjrzeniu się można było dostrzec, że gładkie ściany powoli pełzną ku niskiemu pułapowi purpurowych obło- ków. Przez chwilę czuł się bardzo nieswojo. Jakiś gigantyczny komin tkwiący aż w głębi ciała planety wyrzucał tysiące ton pia- sku, pyłu i kamieni. Tam po stokach tej góry z niepojętą szybko- ścią pędzą chmury mineralnego kruszywa rozpalone do olbrzymich temperatur. Byków ocknął się. - Jaka będzie dalsza trasa, towarzyszu Jermakow? Co będzie- my robić teraz? Jermakow siedział na wieżyczce i obserwował Golkondę przez lornetkę. - To powiedzą nam geologowie. Najprawdopodobniej pojedzie- my skrajem Golkondy i będziemy zbierać materiały... Po drodze mu- simy znaleźć miejsce, gdzie wytyczymy lądowisko dla rakiet. Geologowie wyszli wreszcie z maszyny. Dauge w podnieceniu wymachiwał rąkoma. - Tylko popatrz, Włodku! Mamy przed sobą geologiczną ka- tastrofę, kataklizm! Uszczypnij mnie! Czy czasem nie ulegam złu- dzeniom? Jurkowski dość obojętnie słuchał przyjaciela i usiadł przy do- wódcy. Odnosiło się wrażenie, że jest mu absolutnie wszystko jed- no, co się dzieje. Dauge zeskoczył w dół i jego hełm pochylił się nisko nad gruntem. Przez chwilę medytował nad czymś, aż wresz- cie wsunął w czarny pył dłoń i zawołał, podnosząc garść gleby do góry: - Jurkowski, popatrz. Smołowe piaski! Czy tu zaczniemy? - zwrócił się do Jermakowa. - Chyba nie. - Wdrapał się na pancerz wozu. - Nie, raczej jedźmy dalej. Właściwe skarby znajdziemy do- piero tam - wskazał ręką zasłonę szarego dymu. - Grigorij, to niebezpieczna sprawa. Diabli wiedzą, co się tam dzieje. - Niebezpieczna?! - unosił się Grigorij. - Po co żeś tu w ogó- le przyleciał? Rozpoznanie jest zawsze niebezpieczne. Około półtora kilometra od "Malca" wyrósł wysoki słup sza- rego dymu, w którym błyskały białe płomienie. Słup wznosił swój wierzchołek, stawał się coraz bardziej oślepiający. W jednostajny szum, hałas i dudnienie wplótł się potężny grom. "Malec" zakoły- sał się. Byków stracił równowagę i przytrzymał się ramienia Dau- gego. Zdołał jednak zauważyć, że nad słupem dymu ukazała się błękitna kula, uleciała w niebo i spadła w skłębione mgły. - Widziałeś? To już nie jest przypuszczalne niebezpieczeń- stwo, ale coś bardziej realnego. - A więc musimy dostać się tam, bliżej Golkondy. Tak zaczęła się realna, codzienna praca wyprawy. "Malec" sunął wzdłuż ściany dymu w odległości nie mniejszej niż trzysta metrów. Jermakow nie zgodził się na żądania Daugego. - Dopóki nie urządziliśmy lądowiska dla rakiet i nie ustawili- śmy na nim radiolatarń, nie mam prawa ryzykować. Zaczniemy działać, kiedy już "Hius" przeniesie się na nowe lądowisko. Co dwa, trzy kilometry "Malec" zatrzymywał się i zwiadowcy wychodzili na poszukiwania. W maszynie zostawał tylko Jerma- kow. Dauge i Jurkowski zbierali próbki geologiczne, a Byków usta- wiał aparaty do obserwacji geofizycznych, które zabierali w drodze powrotnej. Byków zwykle szedł na końcu, przeklinając geologów w żywy kamień za to, że ładowali na niego takie stosy swoich przyborów i wszelkiego "draństwa". "Draństwo" było straszliwie ciężkie. Byków dźwigał także olbrzymie ilości próbek gruntu. Po- nadto geologowie przez cały czas rozmawiali między sobą, a do Abksieja zwracali się tylko w wyjątkowych wypadkach. Każdy zwiadowca miał przy sobie automat. Przeszkadzało to geologom i pewnego razu Dauge próbował oddać swój Aleksiejowi. Inżynier zaprotestował. Każdy musi mieć przy sobie swoją broń. Niosąc dwa pistolety, Byków nie tylko nie mógłby stanąć w obronie kolegów, lecz także sam byłby bezbronny. Tłumaczył geologom, że chociaż automaty przeszkadzają im, nie ma na to rady. Dauge upierał się przy swoim: - Aleksieju, kochasiu! -Zwracał się przymilnie do przyjacie- la. - A któż to ma zamiar na nas napadać? A cóż to my takiego mamy nadzwyczajnego, że boisz się napaści? Asekurant! Bezpiecz- niś! Otwórz oczęta... przecież wszystko wokół martwe. Przy tym natężeniu radiacji nie potrafi utrzymać się przy życiu żadne żywe stworzenie, oczywiście prócz takich gruboskórnych jak ty! Byków nie ustąpił. W końcu Dauge z dużą dozą złośliwości spytał, co Byków zrobi, jeśli on, Grigorij Dauge, wyrzuci ten ka- wał żelaza, i nie będzie miał zamiaru brać go więcej do ręki? Byków zareagował... absolutnym milczeniem i zwyciężył. Las ostrych skałek, nazwany Kłami Wenus, podchodził prawie do samego skraju Morza Dymiącego - pokrytego szarą masą gę- stych mgieł kotła Uranowej Golkondy. Nie udało się znaleźć miej- sca dla stałego lądowiska rakiet. Teren był aż nazbyt niepewny. Skały i leje ziejące ogniem i wygasłe pęknięcia i szczeliny w grun- cie - wszystko to działało raczej odstraszająco. Wprawdzie wy- prawa miała ze sobą dziesięć min atomowych i dwadzieścia grana- tów, lecz do oczyszczania gruntu był to zapas niewystarczający. Do przygotowania lądowiska w tym terenie potrzebna by była cała armia budowniczych, uzbrojona w maszyny i wielkie ilości mate- riałów wybuchowych. Dopiero wtedy można by pomyśleć o zwy- cięstwie. Kiedyś, w przyszłości, takie lotniska rakiet zostaną tu wy- budowane. Rozbłysną potężne radiolatarnie, powstaną wielkie zakłady produkujące paliwo atomowe, opaszą Wenus szerokie au- tostrady... na razie jednak... trzeba znaleźć w najbliższej okolicy dostatecznie rozległą i równą płaszczyznę, na której można by urzą- dzić lądowisko dla pierwszych statków z Ziemi. "Trzeba znaleźć!" Ale gdzie szukać? Na jednym z króciutkich posiedzeń Jermakow powiedział: / - Geologowie niecierpliwią się i chcą się dostać na Morze Dymiące. Mają rację, zapewne zagadka Golkondy kryje się wła- śnie tam. Lecz my jesteśmy pierwszymi prawdziwymi zwiadowca- mi. Zadanie nasze polega na zgromadzeniu i przywiezieniu na Zie- mię niewielkiej kolekcji minerałów i żywych organizmów. Powinniśmy ocenić wartość Golkondy i zastanowić się nad opła- calnością jej eksploatacji. Zbadać i podać dane orientacyjne co do skorupy geologicznej Wenus. Proszę to dobrze zrozumieć. Na Zie- mi wszyscy pojmowali to doskonale... Czyżby opanowała was go- rączka złota? Nie mamy prawa zapomnieć o równie ważnym zada- niu - o przygotowaniu lądowiska dla rakiet. Nie wykonawszy tej części naszego programu, nie możemy stąd wyruszyć. Brak wody ogranicza czas naszej wyprawy "Malcem". Jeśli w ciągu dziesię- ciu dni nie potrafimy znaleźć nic odpowiedniego w tych okolicach, będziemy musieli wprowadzić "Malca" na tamtą stronę łańcucha górskiego i szukać miejsca do lądowania w innych rejonach. Tak. Woda bardzo ograniczała czas przebywania w terenie. Nie- spodziewanie dużo zużyto jej na dezaktywizację. Zwiadowcy po każdym powrocie z rozpoznania musieli dokładnie myć się w ko- morze przejściowej. W fałdach speckombinezonów zbierał się lepki czarny pył, który można było jedynie wypłukać silnym strumie- niem dezaktywizującej wody. Jermakow licznikiem promieniowa- nia sprawdzał czystość kombinezonów i zdarzało się, że płukanie musiano powtarzać kilkakrotnie. Zapas dezaktywizującej wody zmniejszał się błyskawicznie. Najlepsze filtry i pochłaniacze jono- wymienne pomagały niewiele. Woda po płukaniu kombinezonów stawała się radioaktywna i trzeba było ją wylewać. Widocznie w smolistym pyle znajdowały się jakieś ciała koloidalne, których radioaktywności nie niwelowały stosowane dotychczas urządze- nia. Po opróżnieniu zbiornika z wodą dezaktywizującą można było liczyć tylko na wodę do picia wiezioną w nylonowych workach. "Malec" wędrował stale na zachód, pozostawiając po prawej burcie skłębione fale Morza Dymiącego. Grunt drgał i często koły- sał się, poruszany dalekimi wstrząsami. Wichry niosły radioaktywny kurz i pary. Za widnokręgiem w potworny sposób ryczał groźny słup dymów nawisły nad kipiącym uranowym kotłem. Tam bez prze- rwy powstawały nowe transuranidy: zaczynał się niewielki proces i wybuchała maleńka bomba atomowa o ekwiwalencie trotylowym kilkudziesięciu ton. Przez lornetkę można było widzieć, jak w wiel- kiej górze dymów błyskają setki takich wybuchów. W olbrzymim kotle o średnicy setek kilometrów warzyły się straszliwe masy skon- centrowanej energii. - Ciekawe, co by się stało, gdyby nie było tam dużej ilości materiałów pochłaniających neutrony. Bomba atomowa wagi rzę- du stu milionów ton działająca bez chwili spoczynku. Miejsce to nie należało do najprzyjemniejszych. W ścianie dy- mów ukazywały się tajemnicze pasma fioletowego światła i po chwili niknęły, nabierając przed tym blasku, który stawał się ośle- piający, aż wreszcie wybuchały ulewą świecącego pyłu. Izolacja głosowa kombinezonów nie tłumiła potężnego huku. Pewnego dnia uderzyła w transporter nowa czarna burza. Chmura wysunęła się z kotła Golkondy i Byków zdążył tylko odwrócić "Mal- ca", aby próbować ucieczki. Nie udało się. Burza ogarnęła ich w jed- nej chwili, uderzyła po pancerzu kamieniami, sypnęła piaskiem. Na ekranie zapełgały jasne błyski wyładowań. Potem wszystko zama- zało się. Załoga siedziała z bijącym sercem, czekając na koniec tej szalonej jazdy, która zakończyła się gwałtownym zahamowaniem transportera. Zdążyli jeszcze dojrzeć ginącą za widnokręgiem chmurę. Golkonda dyszała. Niekiedy na "Malca" waliły się niewidoczne fale radiacji. Liczniki zaczynały tykać ze zdwojoną, zwielokrot- nioną mocą. Stosowano wszelkie dodatkowe środki zabezpiecza- jące, wzmacniano ochronę kombinezonów. Jermakow codziennie obdzielał załogę zastrzykami aradiatinu - preparatu zapobiegają- cego rozwijaniu się choroby popromiennej. Geologowie pracowali osłonięci specjalnymi tarczami, chroniącymi przed promieniowa- niem. Mimo tych ostrożności nad załogą "Malca" zawisło groźne niebezpieczeństwo. Wszyscy zaczęli tracić apetyt. Pojawiły się oznaki bezkrwistości - pierwsze symptomy choroby popromien- nej. Osłabienie fizyczne i rozdrażnienie nerwowe dopełniały obra- zu. Jermakow w milczeniu prowadził "Malca" wzdłuż brzegów Morza Dymiącego. Już wkrótce po przybyciu nad Golkondę Byków poczynił pewne dziwne obserwacje, związane jakby z tajemniczym wpływem Gol- kondy na dowódcę. Dokładnie o godzinie dwudziestej, według cza- su "Hiusa", jako że astronauci liczyli czas według warunków ziem- skich, Jermakow, utykając na okaleczonej nodze, wdrapywał się do wieżyczki dowódcy na grzbiecie "Malca" i po ustawieniu sze- rokokątnego dalmierza na południe, w kierunku pustyni, wyczeki- wał, jakby spodziewając się jakiegoś sygnału. Byków nie bardzo rozumiał, o co chodzi, lecz nie odważył się zapytać. 4Wyniki rozpoznania geologicznego okazały się wspaniałe. Gol- konda była prawdziwą, jak tego oczekiwano, skarbnicą. Uran, tor, rad... transuranity... pluton, kaliforn, ameryk, kiur - pierwiastki, których wydobycie na Ziemi pochłania olbrzymie środki, wymaga budowania specjalnych urządzeń, pochłaniających ogromne sumy - po prostu leżały pod nogami. Bez specjalnych kłopotów można było użytkować je na skalę przemysłową w nieograniczonej prak- tycznie ilości. Dauge aż piał z zachwytu. Nawet Jurkowski, od pewnego czasu ponury i przygaszony, ożywił się i zachwycał co- raz to nowymi odkryciami. Nie można było nie doceniać tego, co znajdowano. Zbliżała się przełomowa era w energetyce, technice, przemyśle, a nawet medycynie. Załoga "Hiusa", a w tej chwili "Mal- ca", widziała oczyma wyobraźni swoją ojczystą Ziemię, zdrowych, nie znających chorób ludzi, żyjących w dobrobycie, we wspania- łych miastach i osadach wśród zieleni, widziała olbrzymie zakłady produkcyjne i energetyczne, którym z pomocą miały przyjść ich odkrycia, osiągnięte nie wiadomo jeszcze kosztem jakich ofiar. Ta garstka ludzi nie cofała się przed niczym. Dauge zaczął tracić włosy. Wychudł i osłabł. Jedynie oczy były błyszczące i pełne ognia, jak zawsze. Gorączkował, lecz nie prze- rywał pracy. - Grypa? Trzeba mieć niezwykły talent, by przeziębić się, nie wychodząc ani na chwilę ze speckombinezonu! Tego się po sobie nie spodziewałem - oburzał się Grigorij, patrząc na termometr. - Na pewno nic innego tylko grypa! Jermakow kiwał głową. Sam czuł się nie najlepiej. Wywich- nięta noga nie przestawała boleć, przeciwnie - dokuczała coraz bardziej. Jurkowskiego męczyły wrzody. Włodek posępniał coraz bar- dziej. Byków pozornie czuł się całkiem dobrze. Na pewno lepiej od innych, lecz miał kłopot z oczami. Widział coraz słabiej, po prostu stawał się krótkowidzem. Jermakow zbadał go i zaaplikował ja- kieś krople, po czym zalecił specjalną dietę i codziennie dawał podwójny zastrzyk z aradiatinu. Pomimo że temperatura radioaktywnego gruntu dochodziła do stu stopni, teren był widocznie zamieszkały przez jakieś żywe isto- ty. Podczas jednej z wycieczek rozpoznawczych Byków oglądał ślady nieznanego metalu wtopionego w kamienny blok, gdy nagle do jego uszu doleciały krzyki. Szykując automat do strzału, rzucił się w tamtą stronę. Na- przeciwko biegli geologowie. Jurkowski oglądał się, wymachując pistoletem. Dauge ciągnął go za pasek. - Mówię ci, Aleksieju, co za bestia... - opowiadał podnieco- ny. - Prosto z kamienia wylazła taka pięciometrowa szyja z dzio- bem i paszczą, widziałeś, Włodku? Chwyciłem automat... widzia- łeś, Włodku? - Ni cholery nie widziałem - zasępiony odpowiedział Włodek Jurkowski, poprawiając plecak. - Krzyknąłeś, rąbnąłeś serię z auto- matu, przeszywając śmiercionośnymi promieniami diabli wiedzą co, i rzuciłeś się do ucieczki, wlokąc mnie za sobą... Nie, nie widziałem. Przez chwilę stali, obserwując bacznie okolicę, a Dauge znów zaczął opowieść o tym, jak podczas oglądania jakiegoś bardzo cie- kawego kamienia przesunął się po nim długi cień, jak on, Dauge, podniósł wzrok i zobaczył tuż nad głową Jurkowskiego potężną szyję ni to smoka, ni to innego zwierzęcia. Szyja była zakończona małą głową z potężną paszczą. Oczu zwierzę nie miało. Dauge wrósł w ziemię, lecz natychmiast ochłonął, oddał serię z automatu, porwał Jurkowskiego i zmykał co sił. - Co mnie oszołomiło całkowicie, to fakt, że bestia wysuwała głową prosto z kamienia... - Wydało ci się! - Jurkowski lekceważąco machnął ręką. - Po prostu zwierz siedział za skałą i tylko odniosłeś wrażenie, że wyła- zi z kamienia. Zapewne przestraszył się, że pewien roztargniony Dauge chce mu nadepnąć na łeb, wobec czego... - Nie wygłupiaj się- krzyknął poważnie Grigorij. - Chodź- my lepiej zobaczyć, co to było. Aleksieju, masz granaty? - Granaty mam, ale iść chyba nie warto. - Dlaczego? We trójkę damy sobie radę! A przy tym jestem pewien, że go zraniłem. Co ty na to, Włodku? Jurkowski stał niezdecydowany, manipulując przy bezpieczni- ku automatu. Byków jeszcze raz zaapelował do towarzyszy. - Mówię wam, nie warto. Nie podobają mi się te skały. Lepiej przyjechać tu naszym czołgiem... "Malcem". - A jednak chodźmy - niespodziewanie odezwał się Jurkow- ski. - Jeśliś go utłukł, Grigoriju, to będzie rzecz arcyciekawa do obejrzenia. Nasi biologowie zapieją z radości. W najgorszym wy- padku Byków może wrócić do swojego czołgu. Byków miał ochotę zwrócić uwagę, że to on jest dowódcą, ale zrezygnował: a nuż to naprawdę ważna dla nauki sprawa? Posuwali się ostrożnie, oglądali sią dokoła i szli obok siebie, Byków trzymał gotowy do rzucenia granat. - To tu! - powiedział Dauge. - Sądząc po tym, co widzimy, chybiłeś! - uszczypliwie ode- zwał się Jurkowski. - Chodźmy do domu, czas na obiad. Byków rozglądał się po okolicy. Skały, zwały kamieni, piach i tłuczeń. Na jednym z głazów, na wysokości około czterech me- trów, widniały wypalone ślady wystrzałów. Wielki to musiał być gad, nic dziwnego, że Dauge zmykał co sił w nogach. - Widocznie chybiłem- żałośnie przyznał się Grigorij. - A szkoda! Mielibyśmy wspaniały eksponat dla naszego muzeum. W drodze powrotnej Jurkowski nabijał się z Daugego, przezy- wając go "pogromcą smoków". Podczas obiadu wszyscy mówili niezwykle dużo. Słuchając wesołych śmiechów i żartów, Byków doszedł do wniosku, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wy- szło - bo przecież ostatnio atmosfera w kabinie "Malca" stawała się całkiem przykra. Wydarzenie to wniosło jakieś odprężenie i zli- kwidowało dotychczasowy nastrój. Jurkowski całkiem przyjaźnie zrobił kilka uwag o wyglądzie Bykowa i nawet zwrócił się do nie- go bezpośrednio, aby podał mu nóż do konserw, czym niezmiernie zdumiał Aleksieja. Po obiedzie Jermakow skorzystał z okazji, aby upomnieć astronautów, i podkreślił, że zachowanie się maleńkiej grupy było bardzo nieostrożne. Patrząc na Jurkowskiego, powtó- rzył dobitnie, że odpowiedzialność za bezpieczeństwo wycieczek spoczywa na Aleksieju. Grigorij, uśmiechając się szeroko, odpo- wiedział tylko "tak jest", ale Jurkowski zasępił się jak skarcony dzieciak. W godzinę potem Byków prowadził transporter, ostrożnie wymijając zwały kamienia, a Jermakow siedział nad notatkami. Ciszę przerwał nagle głośnym szeptem Dauge: - Włodeczku - spójrz tylko! Mam tu coś! - Oho! Grigorij... - Jurkowski krzyknął z nie ukrywanym za- chwytem i dopiero po dłuższej chwili dodał: - To przecież sensacyjne odkrycie. Gdzieś to znalazł? - Pod tą skałą, gdzie mieszka smok. Na oko zwykły kawałek skały, ale uderzyła mnie jego forma. - Trylobit... Zupełny trylobit! Nasi chłopcy na Ziemi całkiem oszaleją! - Trylobit na Wenus? - zahuczał zdziwiony głos Jermakowa. - Czy jesteście pewni? - Jeśli mamy być dokładni, to nie jest to typowy trylobit - za- czął wyjaśniać Dauge. - Nawet na oko widać pewne różnice, chociaż nie jestem spe- cjalistą. Podobieństwo jednak uderzające. Zresztą najważniejszy jest sam fakt, że można znaleźć tu skamieliny! O ile się nie mylę, nie spotkano ich jeszcze na żadnej planecie. Niezwykły okaz zaczął krążyć z rąk do rąk. Byków spoglądał na szary kamyczek, w którym odcisnęły się delikatnie wyraźne wzo- ry główki, całego stworzonka i licznych zgiętych łapek. Dauge tłu- maczył, że stworzonko to musiało przebywać w gruncie przez wiele milionów lat, zanim skamieniało. Dodał przy tym, że na Ziemi znaj- duje się skamieliny całkiem podobne do tej wenusjańskiej. - ...no cóż, wokół nas same zagadki i tajemnice - mówił z za- pałem. - Golkonda - wielka zagadka; Kły Wenus - zagadka; pur- purowe obłoki - wielka niewiadoma; bagno, w którym tkwi "Hius", czarne burze; wybuchy nad Golkonda; a teraz mamy trylobita... Czyżby rozlewało się tu niegdyś morze? - Zapomniałeś o swoim smoku, Owidiuszu Dauge - dorzucił Jurkowski. - Zagadka Tachmasiba - przypomniał Jermakow. - Same zagadki... Byków, milcząc, myślał o Bogdanie. Widocznie wszyscy pomy- śleli o nim, gdyż wesoły nastrój prysnął nagle jak mydlana bańka. Minął następny dzień. "Malec" cierpliwie wędrował na zachód, szukając wygodnego lądowiska dla rakiet. Znów przypomniały o sobie tajemnicze istoty zamieszkujące te okolice. Pewnego dnia Dauge, wychodząc z "Malca", cofnął się z krzykiem, twierdząc, że zobaczył wielkiego węża wypełzającego spod transportera. Byków natychmiast zaczął skręcać prawie w miejscu, aby zabić gada. Za- tańczył maszyną kozaczka, jak potem mówił Jurkowski. Wpraw- dzie pod "Malcem" utworzył się pokaźny dół, lecz węża nie znale- ziono. Jermakow polecił Aleksiejowi zachować jak największą czuj- ność. Inżynier zabierał ze sobą po cztery granaty i stale trzymając automat w pogotowiu, nie odstępował geologów ani na krok. Mi- jały dalsze dni, lecz "smoki" nie pokazywały się. Napięcie słabło. Byków zauważył, że geologowie pracowali spokojniej i stali się weselsi. Czasami jednak zachowywali się jak mali chłopcy, za- czynali śmiać się z byle czego, popychali się i baraszkowali. Prze- komarzali się, mówiąc, że mają zamiar wybrać się dalej w głąb Morza Dymiącego, nie pytając o zezwolenie Jermakowa. Aleksiej udawał, że się złości, krzyczał na nich i cieszył się, że nastąpiła tak wielka zmiana w nastrojach. Od chwili zaginięcia Bogdana dopie- ro teraz wszystko wracało do normalnego stanu. "Wieczorami", gdy po dziesięciogodzinnym dniu pracy siedzieli przy kolacji, Jurkowski i Dauge głośno marzyli o wielkiej wypra- wie w głąb Golkondy, dyskutowali nad przypuszczalnymi możli- wościami powstania tego gigantycznego krateru lub rozprawiali o zagadnieniach nowych badań w kosmosie. Jurkowski, przyciska- jąc dłonie do serca, przysięgał na wszystkie świętości, że gdy tylko skończą z tą Golkondą, będzie walczył i wywalczy środki do zor- ganizowania wyprawy na straszliwy Jupiter, gdzie niedawno zgi- nął Paul Dangee. Na to Dauge odpowiadał ze złością, że Jupiter to nic innego, jak tylko olbrzymi balonik napełniony wodorem i geo- logom nic po nim, a w ogóle Jupiter jeszcze za daleko i za wysoko, a ludzie do niego nie dorośli, chociaż mają już statki o napędzie fotonowym. Przypominał pewne chińskie powiedzonko o nosoroż- cu: "Gdy nosorożec patrzy na księżyc, to tylko szkoda, że się w nim wątroba od tego psuje...". Jurkowski irytował się, zaczynał wykła- dać swoje racje, zaginając palce i licząc: "Po pierwsze... po dru- gie...", i tak do końca wieczoru. Byków rozkoszował się atmosferą tych sporów i dyskusji, czu- jąc, jak bardzo zbliżyli się wszyscy do siebie, jak pogłębiły się uczucia przyjaźni i każdy pełen był wiary w powodzenie wyprawy, pełen energii i nadziei. Lecz zdarzył się niespodziewany wypadek. Pewnego dnia Byków wybrał się na rozpoznanie z Daugem. Jurkowski pozostał w maszynie, aby uporządkować materiał i zro- bić szkic sprawozdania z dotychczasowych badań i obserwacji Gol- kondy. Aleksiej niechętnie zgodził się na wymarsz tylko we dwójkę. Wcale nie uśmiechało się mu spotkanie ze smokami. Przyjaciele wędrowali przez dwie godziny i nie zauważyli nic nadzwyczajnego. Gdy już wracali, Byków, znużony apodyktycz- nymi uwagami Daugego i zmęczony noszeniem ciężkich zasobni- ków z próbkami, poczuł się źle. Z trudem opanowywał straszliwy ból głowy, bez większej ener- gii próbował wygodniej ułożyć na plecach ciężary. Klął przyjaciół geologów, zastanawiając się, jak długo jeszcze mają zamiar uży- wać go jako zwierzę juczne do noszenia tych brukowców... Czuł ucisk i palenie w oczach. Wokół sterczały, doprowadzające swym widokiem do mdłości, Kły Wenus, a na północy jak granica legen- darnego piekła snuła się zasłona z dymów. "Wygląda na to, że za- chorowałem..." - myślał obojętnie. Miał wielką ochotę położyć się i odpocząć. Ledwie słyszał monotonny huk Golkondy. - O, znów! - krzyk Daugego przywrócił mu przytomność. - Okropnie nie lubię takich dziwacznych formacji. Stali nad dużym lejem, pośrodku którego widniała bezdenna studnia, od której rozchodziły się szczeliny. - Spójrz, brzegi leja są wyraźnie stopione - mówił Dauge. - Musiała tu panować straszliwa temperatura. Tysiące stopni! - Podziemny wybuch? - leniwie spytał Aleksiej, czując, że z trudem porusza językiem. Pragnął jednego: spać, spać za wszel- ką cenę. - Tak, podziemny wybuch atomowy... - Dauge dorzucił coś po łotewsku. - Bardzo nie lubię takich śladów. Nie podoba mi się nawet kolor gleby. Wokół leja wszystko było pokryte jakby nalotem o intensyw- nym czerwonym kolorze. - Wszystko tu jest czerwone, "czerwone i czarne" - Byków przypomniał sobie Bogdana. - Chodźmy, Grigorij. Jestem bardzo zmęczony. Zrobili zaledwie parę kroków, gdy Dauge krzyknął przeraźli- wie, z dziką nutą w głosie. Byków obejrzał się. - Co się stało? - Granat! Aleksieju, prędzej, dawaj granat! - wrzeszczał nie- przytomnie Dauge, szarpiąc go za ramię. Byków wyciągnął granat zza pasa, nie rozumiejąc, o co chodzi przyjacielowi. Dauge, trzymając automat pod pachą, sypał serię za serią. Wokół widniały tylko gołe dzikie skały. Byków widział, jak miotacz śmiertelnych promieni rysował na popękanych kamieniach czarne smugi. - Smok! - wrzeszczał Dauge. - Rzucaj granat! Na chwilę nie przerywał ognia, celując do jakiegoś niewidzial- nego stworu, stojącego gdzieś nie dalej niż dziesięć metrów przed nim. Byków wypatrywał zmęczone oczy. Nie widział nic a nic. - Dauge - powiedział wreszcie zmienionym głosem. - Grigo- rij... co się z tobą dzieje, przyjacielu? W końcu Dauge opuścił automat. - Uciekł! - mruczał, ledwie wyrzucając słowa. - Uciekł. A mo- głeś zabić go granatem. Dlaczego nie rzucałeś? Byków rozglądał się jeszcze wokół, gdyż chciał, naprawdę chciał dojrzeć chociaż ślad czegoś podejrzanego. Dokoła nie było widać nic prócz głazów. Byków zdecydowanym ruchem wsunął granat za pas. - Grigorij, chodźmy... chodźmy już, kochany... Powlekli się powolutku dalej. Dauge szedł, najwyraźniej zata- czając się. Mówił coś, plącząc rosyjskie i łotewskie słowa. Koło "Malca" czekali na nich towarzysze. - Co się stało? - zaczął dopytywać się Jermakow. - Zupełnie niezwykłe zwierzę - opowiadał, jąkając się Dau- ge. - Potężne zwierzaki... czarne, długości co najmniej dziesięciu metrów. Skórę mają błyszczącą, jakby była mokra. Dlaczego nie rzuciłeś w niego granatem? - zwrócił się do Aleksieja. Towarzysze pomogli Daugemu wejść na "Malca", wsunąć się do kabiny i zdjąć hełm. Geolog był mokry od potu, wytrzeszczał oczy. - Nie rozumiem tylko, dlaczego są przezroczyste? - wyrzucił z siebie prawie z jękiem i upadł twarzą na poduszki. Ułożony wygodniej natychmiast zapadł w kamienny sen. Jer- makow wysłuchał sprawozdania Bykowa i zanim rzucił pytanie, minęła długa chwila milczenia. - Czy jesteście, Aleksieju, całkowicie przekonany, że nie było żadnego smoka? - Na pewno nie było tam żadnego smoka - z przekonaniem powiedział Aleksiej. - Niedobrze... - mruknął Jurkowski, przygryzając wargi. Jermakow wziął apteczkę i przysiadł obok śpiącego. Jurkow- ski usiadł przy nim. Rozległy się jakieś dziwne szmery, po kabinie rozszedł się zapach ozonu. Grigorij jęknął żałośnie. - Po wszystkim - łagodnie powiedział Jurkowski. - Bardzo niedobrze, Włodku - powiedział, wstając, Jerma- kow. - Dauge jest poważnie chory i... Jurkowski podniósł głowę. Wyraźnie czekał na dalsze słowa dowódcy, który zrobił dłuższą pauzę, jakby się namyślał. - ...i przypomina Tachmasiba- ponuro mówił dalej Jerma- kow. - Symptomy są takie same. Coś w rodzaju halucynacji. Gdy "Malec" ruszył w dalszą drogę, Dauge ocknął się, zacze- sał ręką niesforne włosy i spokojnie zapytał: - Czy już jedziemy? Drzemiący obok niego Byków uniósł się na łokciu. Grigorij uśmiechnął się do niego. - Przepraszam, że cię rozbudziłem, Alku! Śpij dalej... Jurkowski zamarł nad swoim stolikiem i patrzył na przyjaciela ze zdumieniem i radością. Jermakow zatrzymał "Malca" i powie- dział z ulgą: - Zdaje się, że tym razem udało nam się... Urodziny Byków podniósł rękę, aby otrzeć spocone czoło, i ze złością opuścił ją z powrotem. Stale zapominał o tym hełmie! Czasami palce same unoszą się, aby podrapać się po głowie w trudnej sytu- acji, czy w zamyśleniu chcesz włożyć do ust kawałek czekolady i trafiasz na gładką przezroczystą zasłonę. Dawniej podczas roz- myślań lubił szarpać dolną wargę - teraz musiał się od tego odzwy- czaić. Dauge zauważył to i nie omieszkał wygłosić krótkiego refe- ratu na temat: "Wpływ astronautycznych speckombinezonów na odzwyczajanie człowieczeństwa od głupich przyzwyczajeń". Już drugi dzień z nieba sypał czarny śnieg, kłębił się w pory- wach niezbyt mocnego wiatru, pokrywał z lekka pofalowany te- ren, na którym stał "Malec". Byków rozglądał się po równej po- wierzchni, świetnie nadającej się na lądowisko rakiet. Mieli szczęście! Właściwie, jeśli nie brać pod uwagę kilkudziesięciu ster- czących wysoko naturalnych skał, to rakietodrom miał powierzch- nię około dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, pokrytych smolistymi piaskami. Od południa granicę stanowiło półkoliste pasmo Kłów Wenus, na północy za ścianą Morza Dymiącego hu- czała Golkonda. Odległość do niej wynosiła nie więcej niż czter- dzieści kilometrów, nie za blisko i nie za daleko. Grunt był na tyle radioaktywny, że dostarczał dość energii niezbędnej dla zasilania selenowych baterii - źródeł prądu, na jakich pracowały radiolatar- nie. Radiolatarnie miały być ustawione na wierzchołkach olbrzy- miego równobocznego trójkąta przewidzianego na lotnisko. Jako pierwsze zadanie astronauci postawili sobie wysadzenie niebez- piecznych skał. Możliwość wylądowania na nich była dość poważ- na, gdyż sterczały w dwóch dużych grupach akurat pośrodku trój- kąta. To zadanie można było wykonać własnymi siłami. Byków przy pomocy geologów złożył dwie miny pośrodku północnej gru- py skał. Wybuch według jego obliczeń powinien był wyrwać głazy i sproszkować je. Drugą grupę - południową - zdecydował się zli- kwidować z góry. Minę postanowił umieścić na szczycie jednego z kamiennych słupów. Wybuch miał zniszczyć wszystkie nierów- ności, jak to powiadał Dauge, wbić skały w ziemię. - Na jaką częstotliwość nastawiać zapalnik? - dopytywał się Jurkowski, gdy dotarł już do szczytu kamiennego słupa i nie bez wysiłku wciągnął tam ciężką minę. - Podziałka osiem! - odkrzyknął Byków, zadzierając głowę. - Rozumiem... -na tle purpurowych chmur, w smugach czar- nej zadymki, widniała sylwetka Jurkowskiego. - Gotowe! Zdaje się, że wszystko powinno grać! - Złaźcie!-wołałAleksiej. - Strasznie jestem ciekaw twojej miny, gdy okaże się, że ska- ły po wybuchu będą stały jak przedtem - medytował Dauge sie- rdzący obok Bykowa na wieżyczce transportera. - Nie bój się! Nie będą stały! - odpowiedział Byków, niespo- kojnie obserwując, jak Jurkowski z olbrzymią wprawą złazi z góry po prawie pionowej gładkiej ścianie. Po kiego diabła pcha się taki bez linki asekuracyjnej? Oczywiście, nie może wytrzymać bez swo- ich sztuczek i popisów, o, proszę, ani w tę, ani w tamtą. Jurkowski dosłownie przylepił się do skały na wysokości oko- ło siedmiu metrów nad powierzchnią. Wydawało się, że całkiem znieruchomiał. Tylko z niezwykłej pozycji, jaką przyjął, i szumią- cego w słuchawkach schrypniętego, urywanego oddechu można było domyślać się, z jak wielkim pracuje wysiłkiem. Dauge zaniepokojony zawołał: - Włodek, co się dzieje? Jurkowski nie odpowiedział, lecz jak kamień ześliznął się po ścianie skały. Byków mimo woli zamknął oczy, a gdy je otworzył, zobaczył geologa zawieszonego na rękach trzy metry niżej. Jur- kowski trzymał się jakiegoś, niewidocznego z wieżyczki transpor- tera, występu. - Włodek! - Grigorij rzucił się w stronę skały. - Dauge, uspo- koić się! - zabrzmiał żartobliwie rozkazujący głos Jurkowskiego, drżący jednak z napięcia. - Ile mi zostało? - Ze cztery metry -jęknął Dauge. - Potłuczesz się, wariacie! - Odsuń się! - krzyknął Włodek i odbijając się od ściany, sko- czył. Upadł według wszelkich prawideł sztuki. Przygiął kolana i zwalił się na bok. Byków zeskoczył z transportera, lecz nie było potrzeby. Geolog siedział już, rozglądając się. Wtedy Byków za- brał głos, i to jak! - Cóż to za chuligaństwo, towarzyszu Jurkowski? - warknął groźnie. - Jakim prawem narażacie się na niebezpieczeństwo? Na- tychmiast idźcie do dowódcy i zameldujcie o tym. - Co za historie o takie głupstwo! - mówił Jurkowski tonem wyraźnie pojednawczym. - Cztery metry - to przecież zupełne głup- stwo! Sami zastanówcie się... Jednak Bykowa poniosło. - Mogliście najspokojniej zjechać na linie! Zachowujecie się jak sztubak! Znaleźliście właściwą porę, aby zabawiać się w sportowca! A zresztą, diabli was wiedzą! - Przestałbyś, Alku! -wtrącił się Dauge, obejmując jednocze- śnie Włodka ramieniem. - Wiadomo, że sztubak! Co można z ta- kim zrobić, wiadomo - odważniak! - "Odważniak"! To co z tego? Skręci sobie jaki gnat i musisz, bracie, ciągnąć się z inwalidą. - Przepraszam, Aleksieju - niespodziewanie powiedział Jur- kowski. - Moja wina. Byków od razu uspokoił się. - Zameldujcie o swoim postępowaniu dowódcy - powiedział i podniósł linę. Geologowie pomogli mu ją zwinąć. Dauge doga- dywał: - Taka piękna skałka, aż szkoda j ą niszczyć - mówił, gdy już byli przy włazie transportera i patrzyli na przesłonięte czarną za- dymką kamienne stożki. - To po prostu barbarzyństwo zniszczyć pomnik, który natura wystawiła na cześć Włodzimierza Jurkow- skiego. Rozgadany Grigorij rąbnął dłonią po plecach Włodka, który zsuwał się do włazu. Jermakow skierował "Malca" na południe i zatrzymał na skraju Kłów Wenus. Skazane na zagładę skały znik- nęły już z oczu astronautów, przesłonięte zawieruchą. - Czy można zaczynać, towarzyszu Jermakow? - spytał Byków. - Można! Byków położył dłoń na przełącznik radiozapalarki i nacisnął go. Na ekranie rozbłysło jasne białe światło, potem na ciemniej- szym tle uniosły się przechylane wichurą trzy krwawoczerwone ogniste słupy, zakończone u wierzchołków grzybami dymu. Z da- leka, zagłuszając huk Golkondy, jak grom z piekielnej czeluści doleciało mocarne stęknięcie i głos wybuchu potoczył się nad "Mal- cem", ulatując w pustynię. Tego samego dnia przestał sypać czarny śnieg, ale zapanowa- ła niezwykła ciemność. Zgasły świecące purpurowe obłoki. Nad pustynią rozpostarła swe skrzydła upiorna noc. Lekko fosforyzo- wały smolne piaski, ze szczelin w gruncie wiatr unosił świecące dymy. Astronauci przystąpili do ustawiania radiolatarń. Pracowali w ciemnościach, przyświecając sobie latarkami umocowanymi, jak u górników, na hełmach lub korzystali z reflektorów "Malca". Przy- dały się teraz ćwiczenia przeprowadzane na Siódmym Poligonie. Z łatwością zmontowali radiolatarnie, lecz ułożenie i przysypanie piaskiem wielkich, bo liczących setki metrów kwadratowych, ba- terii selenowych zajmowało dużo czasu. Praca była nudna i mę- cząca. Pod wieczór wszyscy opadali z sił i niechętnie połykali nie- co bulionu z chlebem, aby jak najprędzej zwalić się na posłania. Cała praca spadła na geologów i Bykowa, gdyż Jermakow na- dal nie mógł poruszać się swobodnie i spędzał całe godziny przy radiostacji, utrzymując łączność z "Hiusem" oraz próbując napra- wić telewizor. Prowadził dziennik wyprawy, zapisywał wskazania zewnętrznego laboratorium automatycznego, pracował nad sporzą- dzeniem mapy okolic GoJkondy, dokładnie nanosząc czarnym i czerwonym tuszem znaki konwencjonalne na nylonowy arkusz. Bywało, że siadał koło worków z wodą, obmacywał je i zagryzając poszarzałe wargi, obliczał coś w pamięci, mrużąc przy tym zaczer- wienione powieki. Co noc dokładnie o godzinie dziewiętnastej pięć- dziesiąt pięć według czasu "Hiusa" gasił w kabinie światło i wy- chodził do wieżyczki dowódcy na grzbiecie "Malca". Przylepiał się do dalmierza i obserwował południowy horyzont. Za każdym razem, gdy kończono układanie baterii radiolatarni, wychodził z transportera, podpierany przez Bykowa, sprawdzał instalację urzą- dzenia i uruchamiał ją. Niekiedy łączność z "Hiusem" działała znakomicie - widocz- nie takie były kaprysy wenusjańskiej atmosfery. W te dni Jermakow rozmawiał z Krutikowem co cztery godziny. Michał dopytywał się o szczegóły ich życia, przysyłał pozdrowienia. Mówił, że ma się do- skonale, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, lecz wyraźnie można było wyczuć w jego głosie tęsknotę za towarzyszami, za Zie- mią, co robiło na Bykowie przygnębiające wrażenie. A przecież ko- smogator nie wiedział jeszcze nic o losie Bogdana. To były najmilsze minuty przerywające monotonię codziennej pracy. Usiąść wygodnie, rozluźnić obolałe mięśnie i słuchać za- chrypniętego, dalekiego głosu kosmogatora tak jak melomani słu- chają pięknej muzyki. Przyjemnie było myśleć, że Michał czuje się dobrze, że już niedługo "Hius" przyleci tu na nowe lotnisko, aby zabrać ich i powrócić na Ziemię. Jednak zdrowie załogi znów zaczęło przysparzać kłopotów. Każdy starał się ukryć własne niedomagania, lecz nie zawsze się to udawało. Byków często budził się w nocy dręczony straszliwym bólem oczu i widział, jak Jermakow obmacuje, jęcząc przy tym, swój ą opuchniętą kostkę. Jurkowski w taj emnicy przed przyj aciół- mi bandażował wrzody, jakie pootwierały mu się na nogach i rę- kach. Dauge czuł się chyba najgorzej. Wyglądał całkiem zdrowo, lecz trawiła go nie rozpoznana tajemnicza choroba. Stale miał wysoką temperaturę i wychudł straszliwie. Jermakow robił, co było w jego mocy - dawał mu środki uspokajające, stosował elektrote- rapię, lecz wszystko na próżno. Choroba nie ustępowała i Dauge dostawał dziwnych ataków, podczas których bredził lub z krzy- kiem uciekał przed wyimaginowanymi potworami. Objawy były straszliwe, lecz nikt nie wiedział, jak im przeciwdziałać. W chwi- lach, gdy następował atak, Dauge nikogo nie zauważał, a gdy przy- chodził do siebie, nic nie pamiętał. Astronauci kończyli montaż drugiej radiolatarni. Zostało jesz- cze kilka godzin dojej uruchomienia. Byków zmęczony i spocony poszedł do transportera, aby obetrzeć pot z czoła i nieco odpocząć. Geologowie układali ostatnie metry baterii. Jermakow siedział przy radiostacji, zły i zasępiony. Byków spytał: - Czy coś poważnego? Jermakow drgnął i obejrzał się. - Rozmawiałem z Michałem... i... - dowódca zawahał się- nagle łączność została zerwana. - Czy nawaliły aparaty? - O to chodzi, że nie. Aparat jest w całkowitym porządku. A do ostatniej chwili mieliśmy doskonałe warunki. W tonie, jakim mówił dowódca, Byków wyczuł coś niezwy- kłego. Przez chwilę obydwaj patrzyli na siebie badawczo. W koń- cu Jermakow rzucił pytanie: - Na długo macie jeszcze roboty? - Mniej więcej na dwie godziny. - To dobrze - dowódca spojrzał na zegarek. - Aleksieju, czy nie zauważyliście kiedy błysków daleko na południu? - Na południu? W kierunku "Hiusa"? Nie, nie widziałem. Prze- cież na południu, tam, gdzie odkryliśmy błotny krater, nigdy nie świeciły żadne zorze. W każdym razie do tej pory nie świeciły. - Nno, tak... macie rację. - Jermakow mówił już bardzo spo- kojnie. - Kończcie robotę i idźcie odpoczywać. - Byków założył hełm i ruszył do wyjścia. Nagle poczuł się rześki i wypoczęty. Przy komorze przejściowej zatrzymał się. - Za chwilę wrócę, żeby pomóc wam wydostać się z kabiny - powiedział. Jermakow spojrzał naprzód na Aleksieja, potem na zegarek i wy skandował: - Miejcie baczenie na południowy widnokrąg! - Na widnokrąg? - Tak. Obserwujcie, co się dzieje na południu, w kierunku ba- gniska. - Oczywiście, będziemy! Byków obudził się w nocy i zobaczył Jermakowa siedzącego przy radiu. Łączności nie było, "Hius" milczał już cały dzień. Astronauci ustawili trzecią radiolatarnię, co zajęło im stosun- kowo niewiele czasu, bo tylko dziesięć godzin. Jermakow, utyka- jąc na nogę, sprawdził wszystko i włączył sygnał nadajnika. Astronauci stali obok matowo pobłyskującej wieżyczki i mil- czeli. Nic się tu nie zmieniło. Tam, gdzie huczał kipiący energią kocioł Golkondy, jak dawniej wznosiła się purpurowa kotara świa- tła. Pod nogami drżał grunt. Na południu nad czarną pustynią prze- latywały trąby powietrzne i burze. Radiolatarnia ledwie dosłyszal- nie wyrzuciła sygnały skierowane przede wszystkim w stronę nieba, od horyzontu do zenitu i od zenitu do horyzontu, jakby wijąc nie- widzialną spiralę promieni radiowych. Najważniejsze zadanie zostało wykonane. Teraz z olbrzymie- go bagniska wystartuje "Hius", zabierze "Malca", ich śladem przy- lecą tu dziesiątki planetolotów kierujących się głosem ustawionych już radiolatarni, wyrzucających w przestrzeń sygnały, które astro- nauci będą odczytywali jako całkiem wyraźne zdanie: "Tu znajdu- je się lotnisko, tu znajduje się Golkonda. Tu, włóczędzy niezmie- rzonych przestrzeni kosmosu, jest cel waszego lotu". Jermakow wysokim, dźwięcznym głosem oświadczył: - Rakietodrom Uranowa Golkonda numer jeden gotów do przyjęcia planetolotów. Godzina siedemnasta czterdzieści pięć, szesnastego września 19... roku. - Podniósł rękę i dodał uroczy- stym tonem: - My, załoga radzieckiego planetolotu "Hius", oświadczamy w imieniu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, że Ura- nowa Golkonda wraz ze wszystkimi jej skarbami jest własnością całej ludzkości. Do latarni zbliżył się Byków i przymocował szerokie czerwo- ne płótno. Wiatr rozwinął sztandar Związku Radzieckiego, który w purpurowym blasku wydał się prawie czarny, tym mocniej bły- skając złotą gwiazdą i starym herbem - sierpem i młotem. Jurkowski krzyknął: "Hura!", a Dauge bił brawa. Na tym oficjalna część uroczystości została zakończona. Po powrocie do transportera Jermakow natychmiast siadł pra^r radiostacji. Jurkowski rozebrał się i leżąc już na łóżku, spytał: ) - A teraz, Grigorij, jaki przewidujesz poczęstunek? Byków nagle uświadomił sobie, że to urodziny Daugego. Jesz- cze na początku pracy, gdy stawiali pierwszą radiolatarnię, Dauge zapowiadał, że tak wielką uroczystość jak jego urodziny muszą oblać, czym się da, a nie będą skąpić ani jadła, ani frykasów. Za- proszenie wygłosił wierszem: Na wieczór ku mej czci wydany Mam zaszczyt prosić o przybycie. I proszę, byście przyszli Schludnie ubrani i wymyci. Byków, uśmiechając się, pytał o zapowiadane frykasy. Dauge natychmiast zaczął grzebać w swoim plecaku. Wyciągnął staran- nie owiniętą w papier butelkę, dwie puszki rolmopsów i spory ka- wał wędzonej po łotewsku słoniny. Wszystkie te przysmaki nie wchodziły do jadłospisu astronautów, ale Dauge przemycił je dawno, przewidując, że nie wymiga się byle czym. Byków rozło- żył serwetkę i wyjął z plastikowego opakowania sztućce i kieliszki. Podał chleb. Jurkowski chrząknął i w znaczący sposób mruknął "a j ednak", po czym przysunął się do improwizowanego biesiadnego stołu. W pancernym wozie od razu zapanowała przytulna domowa atmosfera. Zrobiło się przyjemnie i jakoś inaczej niż dotychczas. Dauge odwinął butelkę, postawił pośrodku serwetki i zatarł ręce. Jurkowski przyczesał włosy. Byków, zastanowiwszy się chwilę, na speckombinezon założył krawat, co wywołało u solenizanta rado- sny zachwyt. Podczas tych dość długich przygotowań Jermakow ślęczał przy aparacie radiowym. Zrobił jakieś obliczenia i wywoływał "Hiusa". Odbiornik milczał. Wprawdzie głośnik chrypiał i skrzeczał, ale były to jedyne dźwięki, jakie można było z niego wydobyć. Jermakow wyłączył aparat, zmęczonym ruchem zdjął hełm i starannie powie- sił go na wieszaku. Byków ze zdziwieniem zauważył, że twarz do- wódcy stała się bardziej surowa i jakby pociemniała. Jermakow najwyraźniej niepokoił się czymś bardzo poważnie. Niepokoił się właśnie teraz, gdy mieli za sobą olbrzymi szmat drogi, gdy wyko- nali już zadanie i pozostawało im tylko czekać na przybycie "Hiu- sa". Czekać... Ale na razie nie mogli zawiadomić Krutikowa, żeby przyleciał. To dziwne... tak dziwne, że Aleksiej starym zwyczajem znów zaczął szarpać dolną wargę. - Towarzysze, chciałbym, abyście wypoczęli... - Jermakow za- milkł i patrzył zaskoczony na zastawiony stół. - Co to za pomysł? - Na wieczór ku mej czci wydany... - Dauge urwał, przeraził go bowiem wyraz twarzy dowódcy. - Towarzyszu Jermakow, dziś moje święto, w pewnym stopniu zakończenie... - To noworodek, towarzyszu Jermakow - wesoło wyjaśnił Jur- kowski, walcząc z korkiem od butelki. - Wypijemy po łyku konia- ku, pogadamy sobie. Jermakow spojrzał na niego, potem na zaczerwienionego Gri- gorija i Bykowa, który nie wiadomo dlaczego zasłonił dłonią kra- wat. Uśmiechnął się łagodnie. - W takim razie, nalewajcie! - złożył mapę, leżącą na stoliku koło radia. Wszyscy usiedli. - Czy wzniesiecie jakiś toast? - pytał Jermakow, biorąc z rąk Jurkowskiego kieliszek. - Bez tego ani rusz! - odpowiedział Włodek i zaczął górno- lotnie. - Święcimy podwójną uroczystość! Dziś urodził się wielki Grigorij Dauge i maleńkie lotnisko dla rakiet Uranowa Golkonda. Oba noworodki mają przed sobą wspaniałą przyszłość, oba są bli- skie naszym sercom. Żyjcie i rośnijcie, a mnóżcie się! Hura, hura, hura! Za pancerzem "Malca" gwizdał gorący wiatr. Wokół transpor- tera rosły zaspy ciemnego piasku. Obca, czarna noc otuliła ze wszech stron maleńki, przytulny kącik życia i światła. - Świetne rolmopsy - chwalił Jurkowski, w skupieniu nadzie- wając na widelec ulubiony przysmak. - Bardzo lubię rolmopsy. Grigorij pokręcił głową i zwrócił się do Jermakowa. - Kiedyś miałem z rolmopsami ciekawą historię. Raczej cho- dziło nie o rolmopsa, ale... Wyobraźcie sobie Gobi, pustynia, kilka namiotów... ekspedycja geologiczna. W promieniu trzystu kilome- trów ani żywej duszy, dziki kraj, rozkosz! A my, młodzi prakty- kanci, mieliśmy w zapasach butelczynę koniaku i puszkę rolmop- sów. Czekaliśmy tylko na jakąś godną okazję, żeby... no wiadomo co. - Dauge porozumiewawczo strzelił palcami. - Doczekaliśmy się wreszcie. Tak jak dziś obchodziliśmy urodziny jednej... jedne- go z naszych towarzyszy. Przed naszym praktykanckim namiotem zebrali się wszyscy, sześć osób. Otworzyliśmy koniak, pokroili- śmy chleb, umyliśmy nawet ręce. Rozłożyliśmy zapasy na futerale od teodolitu, a ja zacząłem, poganiany pożądliwym wzrokiem ko- legów, otwierać puszkę z rolmopsami. Sami rozumiecie, stale ba- ranina, wędliny i takie tam, a tu aż ślinka cieknie, żeby zjeść coś kwaśnego, ostrego! Ledwie otworzyłem puszkę, a tu... - Dauge zrobił pauzę, a Byków niecierpliwie chrząknął i spytał: - No, otworzyłeś puszkę i co? - Nawet nie zapamiętałem, jak to się stało. Wszyscy nachylili się nad puszką, a ja akurat spojrzałem nad ich głowami - i zobaczy- łem na najbliższej wydmie gigantyczną liszkę. Zwijała się, pełznąc jak prawdziwy boa dusiciel, złożony z takich wielkich członów. - Kłamiesz! - z przekonaniem powiedział Jurkowski. - Cierpliwości! - skarcił go Byków. - Pozwólcie mu skończyć. - Nie kłamię. Włodku, to był ołgoj-chorchoj. - Ołgoj... kto? - spytał Byków. - Ołgoj-chorchoj - powtórzył Dauge. - Zdaje się, jedyne lą- dowe zwierzę na Ziemi uzbrojone w broń elektryczną. Jurkowski ściągnął brwi i przypominał sobie. - Ołgoj-chorchoj... zdaje się, pierwszy raz został opisa- ny w jednym z gobijskich opowiadań Iwana Jefriemowa jeszcze przed pół wiekiem. - Właśnie, właśnie - podchwycił Dauge. - Potem okazało się, że w ciągu pięćdziesięciu lat byliśmy trzecią czy czwartą ekspedy- cją, która widziała to stworzenie. - Ale co się wreszcie stało? - niecierpliwił się Byków. Dauge westchnął. - Nic takiego, oczywiście, się nie stało. Wrzasnąłem na całe gardło. Zerwaliśmy się na równe nogi, rolmopsy spadły na ziemię, w piach. Rzuciliśmy się po broń, a gdy wróciliśmy... - Dauge bez- radnie rozłożył ręce. - Nie mieliśmy żadnych szans. Elektryczna liszka ukryła się. - Dostałeś na pewno od kolegów - stwierdził Jurkowski i znów wyciągnął widelec, celując w rolmopsa. - No, pewnie, ale nie tak, jak to sobie wyobrażasz. Do końca ekspedycji nie mówiono o niczym innym jak tylko o ołgoj-chor- choj. - A ja nigdy nie widziałem czegoś podobnego w mojej pusty- ni - przyznał Byków. Dauge wyjaśniał, że ołgoj-chorchoj przeby- wa jedynie w najbardziej upalnych rejonach mongolskiej Gobi. - Mam pewien projekt - znów zabrał głos Włodek. - Przepraszam... na chwileczkę- przerwał mu Jermakow. Wstał i włączył radioodbiornik. Kabinę nagle wypełniły trzaski i zgrzyty. Geologowie spoglą- dali na siebie. - Nie ma łączności? - zaniepokojony spytał Dauge. - Nie mamy jej już drugą dobę - cicho odpowiedział Byków, zerkając na dowódcę. Jermakow przekręcił gałkę odbiornika. Trzaski umilkły. - Za godzinę z minutami ruszamy w kierunku "Hiusa" - powiedział, spoglądając na zegarek. - Oczywiście, jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie. Astronauci tępo patrzyli na siebie. - Towarzyszu Jermakow, a Morze Dymiące? - zaniepokoił się Jurkowski. - Czy mamy zrezygnować z Morza Dymiącego? - pytał Dauge. - Zresztą, umówiliśmy się, że Michał przyleci do nas "Hiu- sem". Lotnisko gotowe do przyjęcia maszyny. Michał tylko czeka na wasz rozkaz. - Nie mamy łączności - beznamiętnie odpowiedział Jermakow. - Wielka rzecz! Przecież i przed tym rwała się stale - upierał się Jurkowski. - Możemy poczekać. - ...a przez ten czas zbadamy tajemnicze Morze Dymiące - poparł go Dauge. - W ten sposób połączymy przyjemne z pożytecznym. Jermakow pokręcił przecząco głową. - Nie. Pojedziemy do "Hiusa". Powiedział to tak łagodnym tonem, że po raz pierwszy astro- nauci odnieśli wrażenie, że dowódca prosi ich o zgodę. - Łączność może uda się nawiązać, a może się nie uda. Nie mo- żemy jednak czekać. Musimy natychmiast wracać do "Hiusa". Wody zostało nam na niepełne cztery doby. Od jutra ograniczamy porcje. - Wycofywać się? W połowie dzieła? - Zrywając się z miej- sca, zawołał Jurkowski. - Mamy ograniczyć badania do jakichś okruchów i zrezygnować, stojąc już na brzegu tajemnic i zagadek? Powierzono nam odpowiedzialną pracę... Byków od razu zorientował się, że nadeszła decydująca roz- mowa. Zaczynała się już kilka razy, geologowie często i natarczy- wie dopominali się o zezwolenie na wszczęcie rozpoznania zasnu- tego dymami obszaru, lecz dowódca albo zbywał ich milczeniem, albo dawał odpowiedzi tak mało wiążące, że geologowie, nie chcąc naruszyć dyscypliny, pękali wprost ze złości, zmuszeni dławić w so- bie najbardziej ważkie argumenty. Byków wprawdzie nie spodziewał się, że do decydującej roz- mowy dojdzie właśnie teraz, gdy siedzieli spokojnie, aby spędzić w miłym nastroju kilka godzin. Wieczór zepsuty całkowicie. Po- zostało jedno - milczeć i słuchać, a zabrać głos, kiedy będzie to konieczne. A o tym, że będzie musiał przeważyć szalę, nie wątpił ani na chwilę, wystarczyło popatrzeć na te pobladłe, zapadnięte twarze. Każdy z tych ludzi był zdecydowany i całkowicie przeko- nany o własnej racji. - Czy nie uważacie, że obserwacje i wstępne badania geolo- giczne dają nam pełny obraz najbliższych okolic Golkondy? - prze- rwał Jurkowskiemu Jermakow. - Tylko na dalekim przedpolu? - Jurkowski przymrużył oczy. - Tak. - Tak, zebraliśmy dokładne dane - wtrącił się Dauge - lecz... - Zakończyliście pierwsze, przybliżone rozpoznanie jakościo- wego i ilościowego składu wartościowych kopalin zalegających okolice Golkondy. - Jermakow mówił głośno i ostro. - Udowod- niliście, że w okolicy Golkondy warto rozpocząć eksploatację od- krytych złóż. Zgromadziliście podstawowe materiały dotyczące naturalnych warunków, poznaliście geografię i klimat tych rejo- nów. Określiliście radioaktywność. Macie już mapy geologiczne i topograficzne. Dokonaliście geofizycznego rozpoznania Wenus w tym rejonie... - Lecz wszystkie te dane są jeszcze dość płynne i niezupełnie dostateczne - wtrącił się Jurkowski. - Mamy okazję zdobyć znacz- nie dokładniejsze wiadomości. - Nie mamy żadnych możliwości - dobitnie odparł Jermakow. - Jak to, nie mamy? - Powiedziałem już. Jestem gotów powtórzyć jeszcze raz. Za- pasy wody wystarczą na cztery dni. Łączność przerwana, "Hius" został na miejscu lądowania w bagnisku, co nie jest zbyt bezpiecz- ne. Badanie Morza Dymiącego byłoby w tych warunkach przed- sięwzięciem awanturniczym. Najmniejsza awaria transportera może stać się przyczyną zupełnej klęski. A ponadto... - Jakie awanturnictwo, kiedy chodzi o wykonanie zadań po- wierzonych przez rząd? - Jurkowski zerwał się podniecony do naj- wyższego stopnia. - Powierzono nam odpowiedzialne zadanie, a my wykonujemy tylko jego część. To hańba. Nie tak szybko jeszcze będą tu ludzie... - Jeśli wycofamy się, przylecą na pewno, jeśli zostaniemy, nie dotrą tu... Może spróbują za jakie dwadzieścia lat... Nie mamy za- tem prawa ryzykować i wystawiać na niebezpieczeństwo dotych- czasowych wyników ekspedycji. - Ryzyko! Niebezpieczeństwo! - unosił się Jurkowski. - Nie boję się ani jednego, ani drugiego! Mówcie, co chcecie, towarzy- szu Jermakow, ale nie możecie robić z nas tchórzy. Jermakow mimo woli drgnął. To przecież były jego własne sło- wa. Jurkowski mówił podniecony. - Podstawowe zadanie ekspedycji nie zostanie wykonane! - Nie macie racji! - wtrącił się wreszcie Byków. Wiedział dobrze, dlaczego Jermakow musi zachować ostroż- ność. Geologowie przyzwyczajeni, że Aleksiej nie zabierał do tej pory głosu w dyskusjach, wlepili w niego zdziwione spojrzenia. Jermakow nawet poruszył się. Byków mówił. - Podstawowe zadanie ekspedycji nie polega na tym, co wy mówicie. Źle zrozumieliście rozkaz komitetu. Podstawowym za- daniem jest wypróbowanie "Hiusa". - Byków ma rację. Naszym podstawowym zadaniem jest udo- wodnić, że statki tego typu co "Hius" mogą, są w stanie opanować Wenus. Musimy tego dowieść, poza tym zawieźć na Ziemię wyni- ki naszego pierwszego rozpoznania. Materiał już znajduje się w na- szym posiadaniu. Lotnisko dla rakiet przygotowane. Pozostaje nam jedno - powrót. Niefortunny solenizant z obrzydzeniem zaczął dojadać rolmop- sa - najwyraźniej poddawał się. Jurkowski jednak nie zrezygnował jeszcze i wykrzyknął z żalem: - I mamy porzucić taką robotę! - Lepiej jest największym wrogiem dobrego, Włodku. A poza tym robota nasza jest właściwie zakończona. - Wy nie jesteście specjalistą- bezczelnie powiedział Jur- kowski. - Ale jestem dowódcą! - na twarzy Jermakowa zadrgały mię- śnie. Mówił dalej, powstrzymując się od gwałtowniejszych słów. - Odpowiadam za wszystko. Mógłbym zwyczajnie wydać rozkaz, lecz wysłuchałem waszych opinii i doszedłem do wniosku, że są nieprzekonujące. Nie będziemy wracać do tej sprawy. Poza tym, jeśli Michał nawiąże z nami łączność w ciągu najbliższej godziny, dam wam jeszcze dwa, trzy dni czasu na wasze prace. - Nastrój się zepsuł. Geologowie usiedli obok siebie i ponuro zwiesili głowy. Jermakow powrócił do radioodbiornika. Głośnik tylko piszczał i warczał. Czas upływał, a łącznośd nawiązać się nie udawało. Za- pomniana butelka samotnie stała na środku stolika. Głośnik nie zmieniał swej nieprzyjemnej symfonii trzasków, a do tego zabłysły światełka indykatorów radiacji i zabrzęczały licz- niki. - Wenus przesyła ci pozdrowienia. Słyszysz, Grigorij? - bez- dźwięcznym głosem odezwał się Jurkowski. - Oj, Boże, Boże... -jęknął solenizant i zaczął głośno kląć po łotewsku. Jurkowski zanucił sentymentalną piosenkę: Czy słyszysz to smętne kabestanu granie? Jak liny napięte nucą? To Mgieł Synowie wypływają z przystani. Ach, dokąd? Kiedy powrócą? Dauge podchwycił melodię, fałszując straszliwie: To Mgieł Synowie wypływają z przystani. Ach, dokąd? Kiedy powrócą? Czy słyszysz, jak mewa krzykliwie zawodzi, Muskając falę spienioną? Już maszty sczerniałe znikają na wodzie Za deszczu szarą zasłoną... W morze burzliwe, w poranną wichurą, w skłębione fali odmęty Ci ludzie pogodnie o świcie ponurym Prowadzą swoje okręty. Nie straszna im w sztormy wachta przy szturwale. Przybój o dzikie skał zręby I ryk tej dziewiątej rozszalałej fali, I wyszczerzone raf zęby. W noce upalne zwilgotniałe sieci I szelest żagli na rei, Czułe muśnięcie wiatru, co przyleci Z dalekiej, przybrzeżnej kniei. Trzech oceanów czekają tam na nich Brzegi, gdzie fale się kłócą... To Mgieł Synowie wypływają z przystani... Kiedy z podróży tej wrócą? - A może tak lepiej wypić po jednym? Wypili. Jurkowski rozrzewnił się i jeszcze bardziej posmutniał. Jermakow zastanawiał się nad czymś w wielkim napięciu i co chwi- la spoglądał na zegarek. Bykowa opanował smutek. Wyciągnął się na fotelu i zamknął oczy. Wracał myślami daleko na Ziemię... czuł lekki pieszczotliwy powiew wiatru, widział błękitne niebo, białe obłoki odbijające się jak w zwierciadle w dużej kałuży. Jermakow podniósł się zdecydowanie. Spokojnie zwrócił się do towarzyszy: - Przepraszam, ale muszę na chwilę zgasić światło i obejrzeć okolicę. Pomóżcie mi, Aleksieju. Wyszli do wieżyczki dowódcy. Jermakow wyłączył światła i jak zwykle skierował dalmierz na południe. Byków przylgnął do dru- giego dalmierza. Na ołowianoczarnym tle poprzecinanym fosfory- zującymi smugami zabłysły czerwone jaskrawe gwiazdy, unosząc się tuż nad czarną smugą widnokręgu. - Odległość - niespodziewa- nie krzyknął zachrypniętym głosem Jermakow. - Nie przegapcie kierunku ani odległości. - Byków machinalnie nastawiał bębny dal- mierza. Gwiazdki zniknęły. Jermakow zapalił światło i odczytał dane. - A ile u was? - rzucił pytanie. - Wysokość: dziesięć stopni zero osiem minut, azymut trzy- dzieści stopni dwadzieścia sześć minut... Ale co to... - Nie poruszajcie tego tematu. - Jermakow zapisał dane w no- tesie. - Proszę was, Aleksieju, o tym potem! Byków zaczął szarpać dolną wargę. - Światło, włączcie światło! - wołał z dołu Jurkowski. - Z Dau- gem znów coś się dzieje. Ostatnie słowo Golkondy "Malec" gnał co sił w motorze. Na ekranie migały zarysy skał, kamienny chaos. Na potężnych barach zwałów kamieni tańczyły dalekie błyski zórz Golkondy. Kierowca transportera mógł nawet na takiej drodze wyciągnąć większą szybkość, lecz za każdym razem, gdy "Malec" podskaki- wał na nierównościach, leżący na łóżku Jurkowski jęczał i budził się, zgrzytając zębami. Ciało miał obsypane wrzodami. Jazda mę- czyła go bardziej niż innych. Równy szum silnika nie mógł zagłuszyć trzasków radia, które prawie bez przerwy było włączone. Dowódca siedział przy składa- nym stoliku nad papierami. Wstrząsy wywołane jazdą zapewne mu przeszkadzały, lecz nic nie mówił. Jak to wszystko wygląda inaczej, niż sobie wyobrażał Byków! Rozpoznanie zakończone, radiolatarnie stanęły na rogach nowe- go wielkiego lądowiska rakiet... powinien był przylecieć "Hius", powinno nastąpić wspaniałe spotkanie. Siedzieliby teraz w prze- stronnych wygodnych kabinach, serdeczny druh Michał wiózłby ich na ojczystą Ziemię. Tymczasem na południu stale błyskają niepokojące wybuchy. Transporter urządza jakieś wściekłe wyści- gi po nierównym terenie, a dowódca siedzi z pełną napięcia twa- rzą. Byków jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. Czemu tak gnają? Oczywiście, trudno czekać na "Hiuśa", mając ograni- czony zapas wody, chorego członka załogi i... pozostając bez łącz- ności. Rzecz zrozumiała, że powrót jest konieczny, ale takie tem- po... Dlaczego dowódca przywiązuje tak wielkie znaczenie do wybuchów na południu? Przecież czekał na nie. Czyżby to było związane z Michałem? Niemożliwe! - Aleksieju, chciałem z wami porozmawiać - cicho odezwał się dowódca. - Słucham! - odpowiedział Byków, nie odwracając się, gdyż cała jego uwaga skupiona była na prowadzeniu maszyny po nie- równym terenie. Wpadli w jakiś dół. Transporterem rzuciło, Jur- kowski jęknął. - Zatrzymajcie wóz - polecił Jermakow. - Tak jest! Jermakow siedział przy stoliku. Łagodne błękitnawe światło padało na mapę, na bawiące się ołówkiem smukłe palce dowódcy. - Proszę, słuchajcie bardzo uważnie. Sprawa jest niezmiernej wagi. Pamiętacie te dwa wybuchy na południu? - Określiłem współrzędne, biorąc pod uwagę możliwość, że były to rakiety sygnalizacyjne. - "Hius"? - Nie wiem na pewno. Spójrzcie... Jermakow wskazał na nową mapę sporządzoną podczas wy- prawy "Malca". Byków zobaczył prawie regularne koło bagniska błotnego krateru, na którym widniał krzyżyk oznaczający miejsce lądowania "Hiusa". Drobnymi punkcikami była wytyczona trasa transportera wiodąca przez pustynię, kamienny las, Kły Wenus i te- ren wokół lotniska Golkonda-1. Wyraźnie odcinała się ciemna pla- ma Golkondy, otoczona morzem dymów. Jermakow końcem ołówka wskazał maleńkie czerwone kółka na południowy wschód od bagniska. - Ten punkt - to wyliczona pozycja błysków. Właśnie tam wy- buchły rakiety, jeśli oczywiście były to rakiety. Pozycja obliczona z dokładnością pięciu do siedmiu kilometrów. - Ale dlaczego "Hius" miałby zmieniać miejsce i przelatywać właśnie tam? - Nie twierdzę, że sygnały pochodzą z "Hiusa". Ale... - Słucham. Jermakow skulił się i podrapał po bolącej nodze. - Zrozumcie mnie. W tej chwili jedziemy do miejsca lądowa- nia "Hiusa", w stronę bagniska. Rakiety mogła wystrzelić jakaś inna ekspedycja, wiedząc, że znajdujemy się gdzieś w tej okolicy. Bardzo możliwe, że była to kosmiczna ciężarówka, rakieta z pro- wiantem sterowana automatycznie i przysłana z "Ciołkowskiego". A równie dobrze może tam nic nie być. Może są to tylko jakieś zjawiska atmosferyczne... chociaż bardzo dokładnie odpowiadają naszym umownym sygnałom. - Czy równo o dwudziestej? - O dwudziestej dwanaście - spokojnie poprawił Jermakow. - Michał miał podawać sygnały równo o dwudziestej? - Tak. W serce Bykowa wkradł się niemiły chłód złego przeczucia. Jermakow mówił dalej: - Łączność zerwała się w sposób bardzo dziwny. Głośnik za- szumiał, tak że prawie nie słyszałem Krutikowa, chociaż odnio- słem wrażenie, że zawołał coś jakimś nieswoim głosem. Jakby bar- dzo się zdenerwował. Potem nastała cisza, która trwa już trzy doby. Nachylił się do ucha Bykowa i szeptał. Oczy zaświeciły mu na moment jak u kota. - Jedną mapę daję wam. Schowajciejąi trzymajcie zawsze przy sobie. Drugą będę miał ze sobą, włożę ją tu do szuflady stolika. Nie bacząc na to, co może się stać, trzymajcie kurs na bagnisko. Nie szukajcie nowych przejść, nie należy tracić czasu. Kierujcie się pro- sto na "Hiusa" i dopiero, jeśli nie znajdziecie go na bagnisku... Byków powstrzymał oddech. - Oczywiście mam nadzieję, że wszystko pójdzie jak najle- piej - zakończył Jermakow takim tonem, że Byków zrozumiał od razu: dowódca prawie nie liczył się z pomyślnym przebiegiem wydarzeń. Przez kilka sekund milczeli obydwaj. - To wszystko, co chciałem wam powiedzieć. Trzymajcie kurs na bagnisko! - Jermakow chrząknął i odwrócił się do odbiornika. "Malec", gniotąc gąsienicami rozkruszone kamienie, ruszył z miejsca. Byków nie zwracał już żadnej uwagi na jęki Jurkow- skiego. Strzałka szybkościomierza przekroczyła liczbę trzydzieści. Transporter nabierał szybkości. "Co z "Hiusem?" - zastanawiał się Aleksiej. - "Co z Micha- łem? Czyżby stało się coś złego? Czyżby planetolot zaginął?". Dauge z chorobliwymi wypiekami na twarzy chrapał. Okrut- na, nie dająca się opanować choroba! Co to jest? Nie pomagają żadne leki. "Gorączka, która zniszczyła załogę czeskiego statku!" - powiedział Jurkowski. Pustynna gorączka. Dlaczego jednak zacho- rował tylko Grigorij? Załoga "Malca" przez cały czas znajdowała się w takich samych warunkach. To prawda, że podczas poszukiwań Bogdana Dauge w pewnej chwili wyskoczył z komory przejścio- wej bez skafandra i zdrowo łyknął pyłu i wenusjańskiej atmosfery. Jeśli to naprawdę jest pustynna gorączka, to biednego, dzielnego Grigorija nie czekają łatwe chwile. Jermakow twierdził, że "nie- bieskie niebo leczy wszystkie choroby lepiej od najdoskonalszych lekarzy". No dobrze... lecz jeśli do tego nieba jeszcze daleka dro- ga, może trzeba będzie poczekać, zanim sieje zobaczy... Szkoda Grigorija. Byków czuł, jak coraz bardziej bolą go oczy. Oderwał lewą rękę od klawiszów kierowania i przetarł oko. - Bolą? - spytał Jermakow. - Bolą -jak echo odpowiedział Byków. Jermakow ostrożnie przedostał się od stolika przy radioapara- tach na siedzenie obok kierowcy i spojrzał na szybkościomierz. Jechali z szybkością czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę. Zbyt wolno. Transporter podskoczył i rozgniatając gąsienicami kamienic, pojechał dalej. "Do diaska" - jęknął Jurkowski. Strzał- ka szybkościomierza drgała już koło siedemdziesiątki. "Malec" zbliżył się do skalistej bariery otaczającej bagnisko, gdy Byków zauważył przed sobą czerwone plamy i pasma, nad którymi unosił się ciężki fioletowy dymek. Niezwykły płomienny potok zagradzał transporterowi drogę. Byków zatrzymał maszynę i zawołał po cichutku Jermakowa. Przez długą chwilę wpatrywali się w tajemnicze zjawisko. - Spróbujemy sforsować? - zapytał Byków. Jermakow niezrozumiale poruszył głową. - Nie - powiedział po chwili. - Nie warto ryzykować. Lepiej spróbujemy ominąć. - Co to może być? - Nie mam pojęcia. Podjedźcie bliżej. "Malec" powolutku przejechał jeszcze dwieście metrów i za- trzymał się. Na czarnym tle gleby błyskały jaskrawe czerwone smu- gi, wyginające się jak żywe. Dalej, za woalem czerwonawej mgiełki, tworzyły jednolitą czerwoną plamę. Robiło to wrażenie, że na pu- stynię wylewa się z jakiegoś krateru rozpalona lawa. Byków za- uważył, że czerwona lawa podpłynęła do wielkiego głazu, zatrzy- mała się na chwilę i zaczęła wpełzać na niego. - To pełznie... - wyszeptał Jermakow. Głaz niknął pod ruchomym czerwonym ciastem. - Ki diabeł?! - Chodźmy zobaczyć z bliska - zdecydował Jermakow. Poderwał się szybko i jęknął, stąpnąwszy chorą nogą. Z powrotem zwalił się na fotel. - Nie bardzo nadaję się do marszu... Zbudźcie geologów. Nie od razu wyszli z transportera. Od czerwonej masy bił jakiś straszliwy, pełen grozy nastrój. Nawet Jurkowski nie odezwał się, gdy Byków zaproponował, aby zbadać masę, pobierając próbkę sztucznymi łapami "Malca". - Może... - zgodził się Dauge - lecz moim zdaniem to nie j est lawa. Jermakow nachylił się i krzywiąc się, obmacywał nogę. - Zachowajcie jak najdalej idącą ostrożność. W razie najmniej- szego niebezpieczeństwa natychmiast wracajcie do transportera. Zawsze zdążycie uciec. To płynie bardzo wolno. Przed wejściem do komory przejściowej Byków obejrzał się. Jermakow, siedząc zgarbiony, nie spuszczał oka z czerwonej lawy sunącej na maszynę. Nie ubrał się w speckombinezon i Byków wy- raźnie widział, jak jego dłonie zacisnęły się w pięści. Drgająca masa sunęła półkolem, obejmując transporter. Dłu- gie zagony wysunięte do przodu, jakby badały teren. Nad całym żywym dywanem unosiła się fiołkowa mgiełka. W słuchawkach huczała daleka Golkonda i rozlegały się szelest i zgrzyt. To czer- wona lawa niosła ze sobą kamienie i odłamki skał. - Strasznie przypomina żywą istotę - mruknął Dauge. - Nie pleć głupstw - skarcił go Jurkowski. - To naprawdę jest żywa istota. Spójrz tylko, jak owe zagony wysuwają się przed główny potok, szukając drogi... - Niczego nie szukają. Dauge nachylił się, podniósł kamień i wołając, "a niech tam!" - cisnął nim w czerwoną masę. Byków nie zdążył go powstrzymać, naprężył się cały, gotów na przyjęcie wszelkich niespodzianek. Jed- nak nic się nie stało. Kamień uderzył o czerwoną powierzchnię, podskoczył, potoczył się i leżał spokojnie. Wokół niego wzniosły się tylko smużki fiołkowego dymu. Po chwili zniknął, jakby roz- płynął się. Czerwona masa wessała go. - Temperatura normalna - oznajmił Jurkowski, spoglądając na termometr - pięćdziesiąt cztery stopnie i trzy dziesiąte. Jak na te okolice, całkiem normalna - poprawił się. - To nie może być lawa. Podeszli do samej granicy lawy. Tuż przed nimi unosiła się zasłona z dymu czy mgiełki. Jeszcze kilka kroków i mogli wstąpić na ów czarodziejski kobierzec. - Nie warto chodzić dalej - powiedział Byków. - Mój licznik radiacji już całkiem oszalał. - Racja - mruknął Dauge. - Promieniowanie zwiększyło się wyraźnie, ta masa jest silnie radioaktywna. Uważaj, Włodku. - Widzę przecież i słyszę. - Jurkowski przykucnął tuż przed lawą i obserwował. Grunt pokrywała gruba świecąca warstwa cze- goś w rodzaju twardej porowatej gąbki, która powoli sunęła po powierzchni, w niektórych miejscach zagarniając kamienie i pcha- jąc je przed sobą. - Grubość piętnaście centymetrów. - Podawał Jurkowski. - To nie może być żywa istota! - Wołał, patrząc, jak masa napiera na ostrą krawędź kamienia. - To nie reaguje na bodźce zewnętrzne. - Dziwak jesteś, Włodku - mówił Dauge. - Przecież gąbka także nie reaguje na bodźce zewnętrzne. Jestem przekonany, że to kolonia jakichś mikroorganizmów. - Mikroorganizmy przy takim natężeniu promieniowania! - Jurkowski myślał głośno. - Chociaż wiadomo, że życie może przy- stosować się do każdych warunków. Tym bardziej, że to samo jest radioaktywne. Może masz rację, Grigorij. Weźmy próbkę. W do- mu zbadamy. - Słowem, uważacie, że "Malec" może przejechać przez to czerwone pole? - Raczej tak niż nie - powiedział po chwili zastanowienia się Dauge. - W każdym razie to na pewno nie jest lawa. - W takim razie chodźmy do "Malca". Jermakow czeka. - Poczekaj, Aleksieju. Musimy wziąć próbkę. Transporter stał nie dalej niż sto metrów od zwiadowców. Jego burty błyskały na czerwonym tle. Czerniał otwór włazu. Lawa oto- czyła już "Malca" z trzech stron. - Chodźcie szybciej do transportera - ponaglał Byków. - Nie podoba mi się zachowanie tego czarodziejskiego dywaniku. - Chwileczkę... pobiegnę po zasobnik dla wzięcia próbki - upierał się Dauge i ruszył do maszyny. Byków patrzył w ślad za nim, lecz po chwili znów przyglądał się, jak Jurkowski próbował odciąć fińskim nożem kawałek lawy. - Po co się tak męczycie, Włodku? Weźmiemy, co potrzeba, manipulatorem, ma mocniejsze paluszki. Jurkowski zapalił się i tylko dyszał z wściekłości, manipulując nożem. Nóż z łatwością wchodził w masę, lecz nie mógł jej od- ciąć. Zamykała się za jego ostrzem. Geolog zaczął rwać elastyczną ruchliwą masę i w końcu udało mu się oddzielić spory kawałek. Buchnął świecący gaz. Jurkowski rzucił kawałek masy na grunt i odtrącił go nogą. Na czarnym piasku zaświeciła jaskrawa czer- wona plama. Za nimi coś zagrzmiało. Obejrzeli się. Dauge siedział w dziwnej pozycji koło "Malca". Widocznie spadł z niego przy wchodzeniu. Jurkowski zaklął. Dauge podniósł się i ciągnąc na pasku za- sobnik, szedł szybkim krokiem w stronę kolegów. Byków zauwa- żył, że ogniste macki otoczyły transporter z trzech stron i że wokół maszyny koło lawy zamknęło się, tworząc regularny krąg o średni- cy około trzystu metrów. "Koło... ogniste koło... nie ognisty krąg" - uświadomił sobie nagle straszliwą nazwę, ostrzeżenie, jakie pozostawił po sobie Tach- masib. Oto zagadka Tachmasiba. Świadomość tego sparaliżowała go na chwilę. Zanim jednak zdążył ochłonąć, poczuł, jak grunt pod nogami się usuwa. Stracił równowagę, kątem oka dojrzał, jak Dauge przewraca się, a Jurkowski stara się wstać. Na czarnym niebie wybuchła jaskrawa, oślepiająco biała zo- rza. Drugi wstrząs zwalił Bykowa z nóg. Rozległ się huk i grzmot. Jakby z wielkiej odległości doleciał krzyk Jurkowskiego. By- ków wlepił się w grunt. Zobaczył, jak obok "Malca" utworzył się lej, z którego buchnął słup dymu. "Malec" wyleciał w górę i jakby pragnąc uciec, bezsilnie mełł gąsienicami wenusjańską atmosferę. Byków zobaczył, że Grigorij upadł, uniósł się i znów legł jak mar- twy. Siliketowy kombinezon nie osłonił Bykowa od straszliwego żaru, jaki ścisnął całe ciało, pozbawiając je prawie całkowicie czu- cia. Tracąc przytomność, Byków podniósł się i zdołał zaledwie zro- bić kilka kroków w kierunku transportera, gdy ziemia znów zako- łysała się i Aleksiej upadł. Grzmot ucichł. Poprzez pot zalewający oczy Byków widział, jak spękana ziemia staje się wiśniowoczer- wona, zaczyna świecić jak rozżarzone żelazo, jak zapada się roz- palony do czerwoności transporter. Za plecami słyszał wołanie Jurkowskiego. Aleksiej zacisnął mocno zęby, ostatkiem przytomności przezwy- ciężył obezwładniającą go słabość i poczołgał się w kierunku głosu. Jurkowski wyciągał do niego sczerniałe, jakby zwęglone ręce. Alek- siej zdołał wykrzesać z siebie jeszcze dość siły, aby uchwycić je i odciągnąć krzyczącego wciąż geologa od malinowoczerwonej drga- jącej masy. Stracił przytomność. Gdy odzyskał ją, zobaczył obok siebie leżącego Jurkowskiego, grunt nieco ciemniejszy, jednak jeszcze dyszący straszliwym żarem, i "Malca" -właściwie tylko sczernia- ły wrak zapadnięty głęboko w roztopioną pustynię. Transporter dy- mił jeszcze i zmieniał kolor niby dogorywający kameleon. Na nie- bie nie było już oślepiających biało-błękitnych smug. Uszy rozrywał i nieustanny, ogłuszający brzęk. Byków dopiero po chwili zdał so- bie sprawę, że to licznik radiacji. "Dziesiątki, setki rentgenów" - przemknęło mu przez myśl. Podniósł się i chwycił Jurkowskiego pod pachy, próbując do- wlec go do "Malca", aby dalej od pieniącej się, buchającej różową parą lawy. Po czterdziestu krokach natknął się na Daugego. Grigo- rij leżał na plecach, kurczowo ściskając palce na fałdach kombine- zonu pod gardłem. Byków położył obok niego Włodka Jurkow- skiego i pochylił się, nasłuchując. Dauge oddychał prędko, ochryple. Dolna część speckombinezonu porwana była w strzępy. Aleksiej odkręcił kurek butli z tlenem, a sam trzęsącymi się palcami zdjął pas od automatu i ścisnął nim kombinezon Grigorija, aby nie do- puścić do twarzy radioaktywnego pyłu i nie pozwolić wdychać go wraz z ubogim w tlen powietrzem. Dauge jęknął i głęboko wcią- gnął w płuca ożywczy gaz. Jurkowski także ocknął się z omdlenia. Rzucił się gwałtownie i usiadł. Dauge charczał. - Aleksieju... "Malec"... - mówił jakby bez związku Jurkow- ski. -Prędzej... Byków pomógł mu podnieść się i potykając się, obydwaj ru- szyli ku transporterowi, stojącemu nie dalej niż sto kroków od nich. Jurkowski pierwszy dostał się do włazu, ale się ześliznął. Byków ruszył następny. Pokrywa włazu nadtopiła się i przy- brała kształt owalu. Pancerz był jeszcze rozpalony do tego stopnia, że piekł nawet przez siliketowy kombinezon. Byków dostał się wreszcie do komory przejściowej, lecz nie mogąc znaleźć kontak- tu elektrycznego, włączył lampkę na hełmie. Rzucił się do drzwi wiodących do kabiny transportera. Nie mógł ich otworzyć. Zawołał kilka razy dowódcę, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ana- tolij Jermakow zginął. Temperatura wybuchu była zbyt wysoka, aby mógł przeżyć tak długo w rozpalonym kadłubie transportera. Do tego, gdy wychodzili, Jermakow był bez hełmu. We wnętrzu transportera wszystko na pewno spaliło się do cna. Wszystko... a więc i Jermakow. Jurkowski pieklił się, nie wiedząc, o co chodzi. - Otwieraj właz! Prędzej, czego marudzisz! - W końcu Jur- kowski dostał się do komory przejściowej i rzucił się na drzwi do kabiny. Byków pomógł mu. Bez skutku. Jurkowski z wściekłością zaczął walić w drzwi pięściami. - Musimy ciąć... - burknął Byków. - Ale czym? - przytomniejąc nagle, zawołał Jurkowski. - Chodźmy prędzej do zapasowego włazu! Prędko! Byków wyskoczył z komory. Nigdy nie używany zapasowy właz znajdował się na rufie wozu. Teraz, gdy "Malec" osiadł głę- boko w roztopionym gruncie, drzwi znalazły się pod powierzchnią twardej, pokrytej szkliwem stopionych minerałów skorupy. Trans- porter przemienił się w niedostępną, martwą twierdzę. Jermakow nie żył i był całkowicie odcięty od reszty świata. Byków podniósł dłonie do twarzy i oparł je o gładką powierzch- nię hełmu. Daugego przynieśli pod sam transporter i ułożyli jak najwy- godniej. Grigorij jeszcze nie odzyskał przytomności. Włodek i Aleksiej wyciągali, jakie się dało, szmaty i improwizowanymi ban- dażami owijali rany przyjaciela. Próbowali stosować sztuczne od- dychanie, sami nie wiedząc po co. Strzępami kombinezonu okry- wali spalone ciało przed porywami gorącego wiatru. Byków c(c) chwila spoglądał na ręczny termometr, lecz temperatura opadała:, bardzo powoli. - Umrze - ponuro stwierdził Jurkowski. - Oparzenia drugie- go stopnia. - Milczałbyś! - wrzasnął na niego Byków. - Aleksy, spójrz -jęknął Jurkowski. - Zobacz tylko, ona peł- znie... - Kto? - Aleksiej obejrzał się i od razu zrozumiał. Dokoła "Malca" zacieśniał się ognisty krąg lawy. Purpurowa masa napie- rała ze wszystkich stron, kierując się koncentrycznie do miejsca straszliwego podziemnego wybuchu, który zniszczył "Malca", zo- stawiając obok krateru zwały pokrytych glazurą stopionego mine- rału głazów. Nad lejem wznosił się słup dymu. - Pochłonie nas - jak w malignie mówił Jurkowski. - Zdusi, rozdepcze... musimy uciekać. - Dokąd? - Byków omiótł oczyma widnokrąg. Czerwony dy- wan napierał ze wszystkich stron. Jurkowski wstał. Ostrożnie wziął Daugego za ramiona. - Bierz się, Aleksy, do roboty. Schronimy się w komorze przej- ściowej "Malca". Może przeczekamy. Grigorij żałośnie jęknął, gdy tylko zaczęli przeciągać go przez właz. W komorze przejściowej było straszliwie gorąco. Tempera- tura na pewno znacznie wyższa niż na zewnątrz. - O Boże -jęknął Byków. - Dziewięćdziesiąt stopni. - Poło- żył się na rozpalonej podłodze i wciągnął Daugego na siebie. Jur- kowski próbował zamknąć pokrywę włazu, lecz bezskutecznie. Po- krywa zmieniła kształt i nie pasowała już do otworu. Przyciągnął więc, ile się dało, zwichrowany płat pancernego plastiku i obser- wował przez szczelinę, co się dzieje wokół "Malca". - Za chwilę to świństwo zacznie wdrapywać się na nasz czołg. To nie zna przeszkód, nie omija ich, przełazi przez nie. Zobaczy- my, co się stanie. Odszedł od szczeliny i wtulił się w ciemny kąt. Aleksiej mil- czał, wsłuchując się w charczenie Grigorija i szmery dochodzące z zewnątrz. Czuł nieznośny żar przypiekający plecy. Byli skazani. "Malec" zginął. Nie mają wody, nie mają tlenu ani prowiantów. Grigorij wyglądał coraz gorzej. Co można dla niego uczynić, jak mu pomóc? A chciałoby się zrobić cokolwiek... "Malec" drgnął. Czerwone światło przedostające się przez szczeliny włazu stało się bardziej intensywne, jaśniejsze. Zachrzę- ściło, zgrzytnęło... czerwona masa powoli wchłaniała zniszczony transporter. Po pół godzinie temperatura spadła do sześćdziesięciu stopni. Aleksiej ułożył Daugego obok siebie. Ostrożnie zdjął mu hełm i wlał w usta nieco cytrynowego soku. Grigorij otworzył oczy. By- ków pogłaskał go po nieogolonej brodzie i znów założył hełm. - Gdzie jesteśmy? - W "Malcu". Jesteś ranny. - Nogi... strasznie bolą mnie nogi. Co się stało? Dlaczego jest ciemno? Dlaczego stoimy? - Przeżyliśmy wybuch... - powiedział Jurkowski, lecz nie zdo- był się na wyjawienie całej straszliwej prawdy. - Tak... pamiętam... wybuch. Rzuciło mnąo ziemią. Włodku, czy ty rozumiesz, co to było? Pod powierzchnią wybuchł atomowy kocioł... pamiętasz, sprzeczaliśmy się na ten temat... nie udało się nam... akurat pod nami. Dauge oddychał urywanie i szybko. Aleksy odkręcił kurek tle- nowy do samego końca. - O dobrze... tak... tak... jeszcze. - Dauge wdychał tlen głębo- ko, pożądliwie. - Gdzie jest Jermakow? Dlaczego milczycie? Alek- sy, co się stało? - "Malec" zniszczony - Jurkowski milczał przez chwilę i po- woli dokończył: - Jermakow zginął. Dauge westchnął i stracił przytomność. "Malec" drżał. Coś zgrzytało po pancerzu, w szczelinach błyskało czerwone światło. Jurkowski nagle zaczął mówić bardzo głośno: - Grigorij. Grisza, obudź się... wydostaniemy się stąd... Po- niesiemy cię na rękach... Grisza! Daugego chwytały kurcze. Bredził, wołał Maszę. Byków ujął w dłonie jego bezsilną głowę zamkniętą w hełmie i przytulił do siebie. Dauge zamilkł. - Umarł? - nieswoim głosem spytał Jurkowski. Byków aż zgrzytnął zębami. - Nie, nie umarł. Poniesiemy go. Rozumiesz? Dopóki sami będziemy żyć. - Poniesiemy. Jurkowski przycisnął się do włazu. - Sześć lat razem... Księżyc... marsjańskie pustynie... sześć lat. Gwałtownym, niespodziewanie silnym ruchem odrzucił pokry- wę włazu. Na świecie panowała ciemność, głęboka noc. Daleko, drgając od nadmiaru własnej siły, huczała Uranowa Golkonda, podnosząc nad horyzontem mglistą, nasyconą błyskami wybuchów zorzę. Sto pięćclziesiqt tysięcy kroków Zostali we trzech. Dauge stale był nieprzytomny. Przyjaciele z wielkim wysiłkiem wydostali go z komory przejściowej. Przez długą chwilę nie rusza- li się, jakby nie mając odwagi opuścić tego strasznego miejsca. Jak zwykle grunt drżał pod nogami. Czerwona lawa zniknęła. Zdążyli jeszcze zobaczyć jej resztki na brzegach krateru pozostawionego przez podziemny wybuch. Czerwona masa szybko wciągała się do bezdennego otworu leja, jednocześnie gasząc fiołkowe światło. Mrok stał się jeszcze bardziej gęsty. Byków podniósł już automat, aby oddać ostatni salut, lecz rozmyślił się. Pozostał mu tylko jeden magazynek z amunicją sygnałową - zaledwie sześćdziesiąt nabo- jów, a mieli przed sobą sto kilometrów marszu przez pustynię, przez skalisty wąwóz, przez bagnisko... Sto kilometrów, sto tysięcy metrów, sto pięćdziesiąt tysięcy kro- ków, z których każdy po nieznanym, niebezpiecznym gruncie. - Salwę honorową! - zażądał Jurkowski, a Byków znów pod- niósł automat i oddał krótką, bardzo skąpą serię. Z kawałków selenowego materiału, jakie znaleźli w komorze przejściowej w "Malcu", sporządzili coś w rodzaju noszy, na któ- rych ułożyli Daugego. Dobry, mocny materiał. Starczyło go jesz- cze na obmotanie całego ciała Grigorija, aż po hełm. Maszerowali, uginając się pod ciężarem towarzysza, brnąc przez piekielne ciemności z rzadka oświetlane błękitnawymi bły- skawicami bez grzmotów. W takich chwilach Byków widział przed sobą hełm Daugego spoczywający na noszach i zgięte, kołyszące się plecy Jurkowskiego, a dalej dyszące grozą śmierci piaski i ni- skie chmury z migającymi w nich pasmami światła. Błyskawica jak krótkotrwała zorza gasła powoli i świat znów ginął z oczu otulony nieprzeniknionym mrokiem - pod nogami chrzęścił wsysający stopy piach, w słuchawkach zawodził wicher... Szli w milczeniu. Aby zaoszczędzić zapasy tlenu, włączyli fil- try i czerpali ożywczy gaz z wenusjańskiej atmosfery. Oddychali z trudem. Powietrze dochodzące do hełmów było rozpalone, brak tlenu zmuszał ich co chwila do niepowstrzymanego ziewania... Chciwie otwierali spieczone wargi jak ryby wyrzucone z wody. Pragnienie! Zdawało się, że krtań zasypał już gorący piasek pustyni, język jak zeschnięty kołek ledwie dał się poruszać w ustach. A tu u samych warg, wystarczy je tylko nieco wyciągnąć, sięgnąć nimi, jest ustnik, którym popłynie cudowny cytrynowy napój... pach- nący, kwaskowy. Wystarczy tylko odrobinę pochylić głowę i po- ciągnąć tego najwspanialszego na świecie napoju! Choćby kropel- kę, jeden łyk... żeby tylko zwilżyć język. Nie wolno! Aby na to zarobić, trzeba przejść pięćdziesiąt ty- sięcy kroków. Do celu pozostało jeszcze około stu tysięcy, a do tego Grigorij... Grisza... Byków oblizuje wargi. Czuje, że pięć cen- tymetrów od warg sterczy z hełmu ustnik z chłodzącym napojem... Prawdę mówiąc, po co to wszystko? Zadanie i tak już skoń- czone. Daleko nad Uranową Golkondą łuny igrają na gładkiej stali słupów radiolatarń. Wkrótce, może całkiem niedługo, wylądują tu planetoloty i odważni, weseli ludzie rozpoczną prawdziwy atak. Silni, wypoczęci, zaopatrzeni w zapasy świeżego, chłodnego soku cytrynowego, który będą mogli pić bez ograniczeń. Golkonda podda się. To już zupełnie nie zależy od dwóch ledwie trzymających się na nogach wraków ludzkich w siliketowych kombinezonach. A co stoi na przeszkodzie, aby zatrzymać się, lec na piasku, napić się do syta chłodnego płynu i zasnąć? Niechaj wichury usypują nad nimi wydmę z czarnego piasku. Na razie warto by zdjąć i wyrzucić automat. Po kiego licha jest potrzebny tu, w głuchej pustyni? Tu przecież wszystko i tak wy- marło już dawno! Pić!!! W termosie pozostało jeszcze pół litra soku! Pić i czekać, aż wiatr dokona reszty... Ale nie! Jeszcze marsz przez bagnisko, a tam broń będzie po- trzebna. Bagnisko... W "Hiusie" czeka Michał. Będzie tak siedział, nie dosypiając, wyczerpany, nie ruszając się od radioodbiornika. Nie odleci bez nich, nie odleci, dopóki nie otrzyma jakiejkolwiek wiadomości.... być może wbrew zakazowi sam wyruszy na poszu- kiwania. Wie przecież doskonale, że nie można utrzymać się tu przy życiu bez wielkich zapasów świeżej, chłodnej wody. Nie wol- no położyć się! Trzeba nieść Daugego! Michał czeka. Krajuchin także czeka... i Machów, ten opanowany inżynier z "Ciołkowskie- go", czeka także dziewczyna z Aszchabadu... Czekają wszyscy lu- dzie, cała ukochana planeta. Jeśli położą się tu na piasku, to zrobią wszystkim straszliwy zawód... Mogą dojść, mogą mogą... "Nie chce się - a trzeba!" - powiadał Grigorij. ...Już całą dobę wloką się po piasku, w którym coraz głębiej grzęzną nogi. Już całą dobę zmagają się z wiatrem, który chce ich powalić. Przez ostatnie dwie doby jedli tylko raz. Pili także tylko raz. Jurkowski upada ze zmęczenia, wypuszcza z rąk nosze. By- ków stara się mu pomóc. "Do diabła..." - zaczyna kląć geolog. Jak to "do diabła", kiedy nie wolno im się zatrzymać. Pozostało tyl- ko sto tysięcy kroków... no, może trochę więcej... Byków siada koło wycieńczonego Włodka. Czeka. Nie ma na co czekać... Nie wolno! Czas - to kończąca się woda, a woda - to życie. Byków trąca Jurkowskiego. Ten mruczy coś bez związku. - Chodźmy, Włodku! - Chodźmy, niewiele już nam pozostało! Jurkowski znów coś mruczy, ale nie rusza się z miejsca. Byków przysuwa się do niego po omacku, znajduje kran butli tlenowej, otwiera go na parę sekund. Jurkowski oddycha głęboko, po czym powoli wstaje. Aleksiej pomaga mu... Wloką się już czwartą dobę. Pierwsza doba - to była pustynia. Jurkowski upadł i nie chciał wstać. Byków włączył mu dodatkową dawkę tlenu. Drugi dzień... aha... Co było na drugi dzień? Byków zapadł się w lej wypełniony lotnym piaskiem i Jurkowski ledwie zdołał go wyciągnąć. Prawie przez godzinę odpoczywali w tam- tym miejscu i napili się soku. Grigorij oddychał nieco łatwiej, ale nie odzyskiwał przytomności. To był dobry dzień, A co się działo w ciągu trzeciej doby? Ręce omdlewały i drętwiały. Coraz trudniej było nosić Griszę. Zrobili więc pętle, które po- zakładali na szyje, i w ten sposób udało się im nieść towarzysza. Potem, gdy spali, wichura usypała wokół nich zaspę. Dziś, gdy zaczynali marsz, znów musieli wygrzebać się z piaszczystej wy- dmy. Jurkowskiego i Grigorij a Byków musiał wygrzebywać wła- snoręcznie. No tak, minęły już trzy doby. W ciągu dnia udaje się im przejść trzydzieści tysięcy kroków. Byków ma przy sobie kro- komierz. Przeszli już sto tysięcy kroków. A cała droga ma sto pięć- dziesiąt tysięcy kroków... Pozostało zatem tylko pięćdziesiąt tysięcy. Dziś obejrzeli oparzenia na nogach Grigorija. Skóra zlazła, po- zostawiając broczące krwią rany. Byków opatrzył je, jak umiał. Potem zabrał od Jurkowskiego termosy Daugego. Odniósł wraże- nie, że Włodzimierz dwa razy pociągał z nich... Byków wszystko dźwiga na własnym grzbiecie. Jurkowski znów przewrócił się. Błyskawica zorza rzuca na rozpostarte na pia- sku ciało niesamowity drżący blask. - Wstawaj! - Nie... - Mówię ci, wstawaj! - Nie mogę... - Wstawaj, bo zabiję! - wytężając siły, krzyczy Byków. - Zostaw mnie i Grigorija! - z wściekłością wyrzuca z siebie Jurkowski. - Idź sam... Jednak podnosi się. Aleksiej przez wpółprzymknięte powieki widzi własny cień - długi, niezgrabny. Cień kołysze się i szarpnięciami stara się utrzy- mać równowagę. Wiatr zmienia kierunek. Teraz wieje im w plecy, pomaga maszerować, a gdy ucicha, ciało zdaje się ciążyć niezmiernie. Dobrze, że nie wybuchła czarna burza. Włodek pada. Leży nie chomo, szarpiąc palcami piach. - Wstawaj! Na postoju Byków kompletnie wyczerpany, pozbawiony resz- tek energii zasnął. Jurkowski miał czuwać. Czwartego dnia prze- szli nie więcej niż dwanaście tysięcy kroków. Gdy tylko Byków zasnął, Jurkowski zdjął z siebie termosy z resztkami płynnej cze- kolady i lemoniady, zdjął butlę z tlenem, włożył to wszystko do worka i zostawił przy noszach. Umocował hełm i poszedł samot- nie umrzeć. Byków obudził się akurat w porę. Odnalazł geologa, gdy ten nie mając już sił odczołgać się dalej, próbował ściągnąć z głowy hełm, który na szczęście zaczepił się o coś. Byków powlókł Jurkowskiego z powrotem na miejsce posto- ju. Pomógł mu umocować hełm jak należy i podłączyć butle z tle- nem. Obydwaj nie wymówili ani słowa. Dopiero po chwili Byków powiedział: - Jestem bardzo zmęczony. Chce mi się spać. Daj słowo, że nie uciekniesz, gdy będę odpoczywał! Jurkowski milczał. - Bardzo chcę spać... bardzo... A ty, Włodku, nie dajesz mi odetchnąć nawet na chwilę. Jurkowski milczał uparcie, w słuchawkach było słychać tylko jego przyśpieszony oddech. - Włodku, mówię ci - chcę spać! Porozmawiamy, kiedy się obudzę. Błagam cię, Włodku! - Dobrze - odezwał się Jurkowski. - Śpij, wszystko w porządku. Byków chciał mu podziękować, lecz już nie zdążył. Zasnął ka- miennym snem. Na niebie znów pokazały się purpurowe obłoki. Wiał silny wiatr, wiał z północy i pomagał w marszu. Chmury nadciągnęły znad Golkondy podczas snu Bykowa. Na widnokręgu zwijały się wężowe cienie trąb powietrznych, zupełnie tak samo, jak przed trzema tygodniami, gdy "Malec" pędził pod wiatr w kierunku Ura- nowej Golkondy. "Malec" pozostał daleko jako pomnik wielkiego marszu. Pozostali tam dwaj towarzysze, lecz wielki marsz nie skoń- czył się jeszcze. Jurkowski całkiem opadał z sił. Bywały chwile, że Byków nienawidził go. Geolog coraz częściej opuszczał nosze na pia- sek. Aleksiej wściekał się. Nie wolno stracić tego "bażanta". Te- raz tylko on jeden na świecie może określić dokładnie, jaką bez- cenną wartość mają te przeklęte piaski, droższe od złota, od wszystkiego, co zdołano dotychczas odkryć. Byków z trudem wstawał po każdym postoju. Otwierał kran butli tlenowej i liczył do dziesięciu. Bez tej dodatkowej dawki nie miałby siły ruszyć w dalszą drogę. W pewnej chwili sam musiał unieść bezwładne ciało Daugego i zarzucić sobie na ramię. Jurkowski nie wstał, nieruchomo sie- dział na wydmie czarnego piasku. - Wiesz co, Byków, tak nie można... - głos jego brzmiał ochry- ple, ale spokojnie. - Ja protestuję. Byków ma ochotę rozerwać go na strzępy, nie ma jednak sił i dlatego tylko może wykrztusić: - Pyskaczu, wstawać i marsz! - Zostaw nas! Po co się tak męczysz? Przez nas sam zginiesz... - Nie twój interes! Wstawaj i marsz! Jurkowski waha się. - A ty co, chcesz zdobyć laury bohatera? Męczennika? Kła- miesz! Będę cię popędzał, dopóki sam nie padnę. A jeśli nawet padnę, to ty sam poczołgasz się dalej. Zrozumiałeś? Wstawaj! Jurkowski posłusznie wstaje. Dobry, morowy chłopak, praw- dziwy radziecki człowiek, chociaż trochę słaby. Byków od razu zapomina o nienawiści, jaką czuł przed chwilą. Kocha Włodka jak brata. Ani słowa nie powiedział. Milczy sukinsyn... Nie skarży się, chociaż włosy wyłażą mu garściami, a twarz ma bardziej szarą niż ta pustynia. Chwieje się. Kochany Włodek! Dojdziemy jakoś. Spójrz, bracie, znów odwaliliśmy dziesięć kilosów. Naprzód. Raz, dwa! Raz, dwa! Jurkowski mruczy: - Posłuchaj, Alku! Na wszelki wypadek, gdybym nie doszedł. Jeśli chodzi o zagadkę Tachmasiba, o czerwony krąg... ja uwa- żam, że to bakterie. Jestem o tym przekonany. Kolonie bakterii. Nie naszych ziemskich. Tu istnieje całkiem odmienne życie. Nie- organiczne... życie nieorganiczne. Bakterie żyjące dzięki promie- niowaniu. Pobierają promienie z materiałów i reakcji radioak- tywnych i żyją, wykorzystując tę energię. Byków, słyszysz, co mówię? Oczywiście. Byków słyszy i stara się zapamiętać: "Bakterie i promieniowanie...". - ...Zbierają się w miejscach, gdzie powinien nastąpić wybuch atomowy - mówił dalej Jurkowski. - Zbierają się, tworząc krąg, i czekają. "Malec" znalazł się właśnie w takim miejscu. Pod nim wybuch... podziemny atomowy... wybuch. Bakterie czują, gdzie ma to nastąpić... Czekają zgłodniałe... Słyszysz? Jestem prawie przekonany... Oczywiście. Byków słyszy. Wlecze się wzdłuż kamiennej ba- riery i wypatruje, gdzie skrył się wąwóz. Powinien być gdzieś bli- sko... a tam za nim woda. - ...powiedz to wszystkim - mówi Jurkowski. - Powiedz, że gdzie czerwony krąg bakterii, tam nastąpi wybuch. Niech się strzegą czerwonego kręgu. Powiesz wszystkim ? Czy słyszysz? - Tak, tak, powiem. Sam powiesz! Trzeba liczyć kroki... jeden... dwa... Po sześciu dniach dotarli do wąwozu. Byków zostawił Jurkow- skiego przy kamiennej ścianie i długo błądził, aby znaleźć wej- ście. Wylot czarnej szczeliny zarósł kłującymi krzakami i wyglą- dał groźnie w czerwonym świetle ognistego nieba. Byków powrócił do Jurkowskiego, wziął Daugego na plecy i ruszył wzdłuż kamien- nego muru. Przy wejściu do wąwozu zwalił się i leżał na wpół przytomny. Chwilami wracała mu świadomość i słyszał, jak Jur- kowski ogarnięty wściekłością wykrzykiwał, łykając słowa: - Wrócimy tu jeszcze... przyjdziemy! Zapłacisz nam za nasze męki, za śmierć! Przeklęta planeto! Będziesz harować na nas jak niewolnica... Będziesz pracować, dając światło i życie... Zakuje- my się w stal i beton! Będziesz pracować. Byków podniósł się i wspierając się o spękany kamień, zawołał: - Dość! Nie. Maszerować już dalej nie ma sił. Można jednak czołgać się. Można posuwać się na czworakach i wlec za sobą Daugego. Tak jest znacznie lżej, niż nieść go na plecach. Jurkowski także czołga się. Byków zatrzymuje się, włącza lampkę elektryczną i spoglą- da za siebie. Jurkowski jest tuż. Leży za nieruchomym ciałem Gri- gorija. Wpiera rozstawione łokcie w piasek i patrzy na niego śle- pym owalem hełmu. Wszyscy połączeni są rzemieniem zdjętym z plecaka. Trzeba uważać na ten łączący ich pasek. Już raz rozwią- zał się niepostrzeżenie i Byków odczołgał się za daleko. Musiał wracać i szukać Jurkowskiego, który bezradnie kręcił się pośrod- ku wąwozu. Robił wrażenie ślepego. Gdy trzyma się za pasek, nie zostaje. Widać ślady "Malca" - poczerniałe, pogniecione gałęzie twar- dych jak żelazo roślin leżą wyrwane wśród pogruchotanych gąsie- nicami transportera kamieni. Wąwóz zdążył już zarosnąć, jednak można przedzierać się po starym śladzie. Do pokonania pozostało jeszcze kilka tysięcy kroków... Byków siada i podciąga pozbawione czucia nogi. Skóra na ko- lanach popękała, lecz nie wiadomo dlaczego nie czuje bólu. Wszyst- ko w porządku, tak jest lepiej. - Niedaleko już nasze bagnisko. Włodku, został jeszcze tylko kawałek drogi. Ruszamy! - Ruszamy! - powtarza Włodek Jurkowski. - Naprzód. - Naprzód! Na bagnisku w świetlistej mgle majaczyły dżungle bezbarw- nych roślin. Rosły ciasno splecione i wędrowcy musieli przeciskać się między nimi, ocierając się o śliskie grube pnie. Trzęsawisko mlaskało, cmokało i usiłowało wessać astronautów swoją obleśną błotnistą gębą. Przed ostatnim decydującym odcinkiem marszu za- trzymali się na dłuższy odpoczynek. Byków wyciągnął bezcenny, upragniony termos Daugego - ostatnią nadzieję i pomoc. Pozostał tam prawie dwa litry soku cytrynowego i gdy Byków mignął ter- mosem oświetlonym promieniem lampki elektrycznej, Jurkowski uśmiechnął się. Byków pozwolił Jurkowskiemu i sobie wypić po pięć dużych łyków życia, a Daugemu wlał w spieczone usta całą szklankę. Potem spali po kolei, po trzy godziny, i znów pociągnęli po pięć łyków. Gdy ruszyli, Byków obciążony leżącym na jego plecach Dau- gem zapadł się w bagnisko i Jurkowski z trudem zdołał ich wycią- gnąć. Jakimś cudem od razu znaleźli miejsce, gdzie przed miesią- cem wylądował "Hius". Tylko że... "Hiusa" nie było. Tam, gdzie stał ich statek, pozostała tylko rozległa, o sześć- dziesięciu metrach średnicy twarda platforma ze spieczonego, przy- pominającego asfalt błota. Od jej środka rozchodziły się pęknię- cia, przez które już wytryskały w górę białawe wenusjańskie rośliny. "Hius" versus Venus Michał Krutikow największą rozkosz życia odczuwał wtedy, gdy mógł usiąść w ogródku przy swojej willi w Górach Ałtajskich, rozłożyć na stoliku ustawionym pod rozłożystą olchą książki i pra- cować, nie śpiesząc się, spokojnie i metodycznie. Interesował się niektórymi zagadnieniami teorii kosmogacji i od lat hołubił ma- rzenie, że kiedyś napisze niewielką, lecz pełną treści książkę, w któ- rej usystematyzowałby wszystkie osiągnięcia ostatnich dwudzie- stu lat, związane z tym przedmiotem. Był matematykiem, absolwentem wydziału matematyczno-me- chanicznego Uniwersytetu Leningradzkiego i początkowo, zaraz po studiach, pracował w Instytucie Kosmogacji. Lubił swoją pra- cę, prawdziwą przyjemność sprawiało mu obserwowanie wyników obliczeń, gdy spod pióra wypływają skomplikowane, lecz wysu- blimowane piękne wzory zawierające głęboką treść. Nie spostrzegł się nawet, jak pochłonęły go całkowicie proble- my automatycznego sterowania na nowych reaktywnych rakietach atomowych, niedawno wprowadzonych właśnie do eksploatacji. To zdecydowało o jego dalszych losach. Uparty Krajuchin wciągnął go w krąg swej działalności, namówił do ukończenia szkoły ko- smogatorów astronautów i jako jednego z pierwszych skierował na loty w strefę asteroid. Wszystko to działo się przed piętnastu laty. Michał bywał na Księżycu i na Marsie, latał, jak już wiemy, w strefie asteroidów, stał się doskonałym kosmogatorem prakty- kiem. Nie ominęły go liczne przygody, widział to, czego nigdy nie byłby w stanie poznać, siedząc w instytucie naukowym przy pracy teoretycznej. Jednakże ponad wszystko przekładał pracę w cieniu rozłoży- stego drzewa, grzebanie się w grubych księgach i matematyczne obliczenia, których szeregi wyglądają jak tajemniczy szyfr uczo- nych; lubił wsłuchiwać się w szelest liści nad głową, gdy nieru- chome słońce wisi na najczystszym z błękitów, gdy wieje leciutko wiatr, a przy stoliku stoi w zasięgu ręki wiaderko z lodem, a w nim butelki z ożywczym narzanem. Niechaj żona z córeczką zbierają porzeczki na pobliskich krze- wach, a synek, dzielny chłopak, siedzi przed mrowiskiem i dzie- cięcym szczebiotem wyraża swoje najgłębsze zdumienie. Niebo jest czyste, nie widać na nim ani jednej chmurki, a przede wszyst- kim jest nasycone głębokim błękitem. Gdy Krutikow owego pamiętnego dnia pożegnał towarzyszy i został sam na "Hiusie", długo jeszcze stał w otwartym włazie i ob- serwował, jak w kłębiącej się mgle nikną światełka na rufie "Mal- ca". Transporter przepadł gdzieś w błotnistej dżungli, zniknęły świa- tełka, świat od razu stał się ciemniejszy, bardziej ponury. Minęła doba. Nad bagniskiem nieśmiało zaświtał dzień. Mgły przybrały różowy odcień. Lepkie opary bezszelestnymi falami uno- siły się nad powierzchnią błotnistego krateru, ciężką opończą przy- kryły planetolot i otaczający go fantastyczny las powykrzywianych pni, grzybów, traw powyginanych, niesamowitych... W nieprze- niknionej mgle kołyszące się rośliny sprawiały wrażenie, że płyną obok statku i nie ma im końca. Czasami zaczynał padać deszcz, warkliwe bulgotanie gorących źródeł zagłuszał szum ulewy. Mi- chał miał dość pracy. Zrobił dokładny przegląd planetolotu. Wy- mienił kilka części uszkodzonych podczas lądowania, sprawdził wszystkie aparaty i urządzenia i posprzątał w kabinach kolegów. Spod poduszki Daugego wypadła paczka listów pisanych na ma- szynie, na błękitnym papierze z czerwonym brzeżkiem. Listy Ma- rii Jurkowskiej. Michał złożył je i schował w szufladce stolika. W kabinie Jurkowskiego leżał czarny, oprawny w skórę brulion. Michał poznał od razu, że to zbiór wierszy Włodka, który wpisy- wał tu swoje utwory od wielu już lat. Stronice brulionu były po- kryte rysunkami fregat o dumnych kształtach, lecz zawsze z jedna- kowymi garbatymi dziobami. Michał przeczytał kilka wierszy: Szarej jesieni wierna przyjaciółko, Wszak wciąż pamiętasz i ciągle mnie czekasz? Westchnął. Nie porywała go ta poezja, lecz schował brulion do kieszeni. Poczyta się na sen. Jurkowski nigdy nie ukrywał wierszy przed przyjaciółmi, zwłaszcza przed najbliższymi. Przez pierwszy dzień łączność działała nienadzwyczajnie. Od- biornik milczał. Michał całe godziny przesiadywał przy aparacie, szukając głosu przyjaciół i bezskutecznie nawołując "Malca. Załoga transportera nie odzywała się. Tylko raz Michał złapał tajemniczy sygnał, który wstrząsnął nim do głębi: trzy kropki, kreska, kropka; trzy kropki, kreska, kropka... Kosmogator próbo- wał nawiązać łączność z tajemniczym radiotelegrafistą, nadającym sygnał wzywający pomocy. Dopiero w kilka dni później dowie- dział się od Jermakowa, że to sygnał namiarowy z rozbitego statku Bondepadchaja. Nadszedł jednak dzień, kiedy w odbiorniku, pokonując zgrzy- ty i trzaski, zadźwięczał spokojny głos Jermakowa. Michał pro- mieniał z radości. Od tej chwili łączność zaczęła działać sprawnie. Dowódca zawiadamiał, że wszystko jest w porządku. Cel został osiągnięty. Jermakow opowiadał, jak prowadzone są badania, jak się czują członkowie wyprawy. Michał za każdym razem prosił, żeby ich pozdrowił, żeby po- zdrowił serdecznie! Przyszedł dzień, kiedy dowódca oznajmił, że skręcił nogę i od tej chwili on osobiście będzie pełnił obowiązki radiooperatora, gdyż reszta załogi jest straszliwie przeciążona pracą. Zdarzało się jednak, że odzywał się Aleksiej. Tłumaczył, że Bogdan nie ma szczęścia i nie może połączyć się z "Hiusem" w cza- sie swoich dyżurów. Krutikow, który bardzo lubił Bogdana, prosił o przekazywanie mu specjalnie gorących pozdrowień. To przecież stary druh! Już od piętnastu lat. Bardzo często odbiornik milczał lub trzeszczał jak oszalały. Wówczas kosmogator odczuwał samotność i tęsknotę za ludzkim słowem. Ciężkie jest życie, gdy nie można porozmawiać, pośmiać się czy też posprzeczać... Nawet obiady nie smakowały, trudno było przełknąć choćby kęs chleba. Michał próbował pracować, lecz nie potrafił napisać jednej linijki. Brał się do czytania. Początkowo szło to jako tako. W bibliotece "Hiusa" był spory wybór dobrych książek, a w ciągu ostatnich lat Michał nieczęsto miał czas na be- letrystykę, zbyt był zajęty, nawet w tak zwanych wolnych chwi- lach. Namiętność czytania minęła... zwyciężyły myśli o rodzinie, o przyjaciołach. Tęsknota wypędziła Michała z kabiny "Hiusa". Pewnego razu, łamiąc rozkaz dowódcy, że nie wolno opuszczać planetolotu bez ja- kiejś bardzo ważnej przyczyny, wziął automat i przez godzinę włó- czył się we mgle po dżunglach wielkich skrzypów. Niespokojnie oglądając się za każdym westchnieniem trzęsawiska, za każdym sze- lestem, zbierał do zasobnika okazy miejscowej flory - kawałki bla- dych roślin, okrągłe fosforyzujące kapelusiki grzybów, a do specjal- nego pudełka nabrał ohydnego z wyglądu iłu. Potem zgubił to wszystko, gdyż zapadł się w jakąś dziurę, i z trudem wydostał się na twardszy grunt, gubiąc przy tej okazji także i automat. Bezbronny długo szukał drogi do planetolotu. Po przeżyciu takich przygód po- stanowił nie robić więcej wypadów z "Hiusa". Ograniczył się do obserwowania otaczającego go świata z włazu planetolotu. Sam musiał przyznać, że nie zabrakło ciekawych wrażeń. Pewnego razu wypełznął z bagniska na spieczoną wokół "Hiu- sa" skorupę jakiś stwór o błyszczącej skórze. Prychając i pochra- pując, wlepił w kosmogatora bezczelne spojrzenie białych oczu. Michał sięgnął po broń, lecz dziwadło zniknęło we mgle. Po pan- cerzu "Hiusa" pełzały wielkie fiołkowe mięczaki. Spadały ciężko, uderzając o bagnisko i niknąc w błocie. Czasami nad głową prze- latywały jakieś cienie. Mięsożerne rośliny rozdzierały na części rozpaczliwie broniące się olbrzymie gąsienice; z mgły dolatywały przeraźliwe, chrypiące krzyki; nad planetolotem ukazał się pew- nego razu cień przypominający długiego węża złożonego jakby z kłębków wełny. Michał szybko zamknął właz, nie czekając na ewentualną wizytę stworzenia. Kiedyś, drzemiąc przy aparatach, poczuł, jak "Hius" się zakołysał. Gdy wyjrzał z włazu, zobaczył w bagnisku wielkie owalne doły i dro- gę wyłamaną przez dżunglę przez jakiegoś gigantycznego potwora. Michał przeprowadził do komory przejściowej połączenia od radiostacji i nie schodząc do kabiny, nawoływał przyjaciół. Mógł teraz pogodzić obowiązki z pasją zaspokajania ciekawości. Trzy- mając palec na wyłączniku, obserwował i słuchał, co się dzieje wokół. Asfaltowy krąg wokół "Hiusa" szybko porósł bezbarwny- mi roślinami. Od pierwszego dnia Michał obserwował, jak zaciska się pierścień otaczającej go dżungli. W końcu rośliny całkowicie oplotły planetolot, który siedząc głęboko w bagnisku, co raz bar- dziej tonął w napierającym na niego świecie planety noszącej imię bogini miłości i piękności. Atmosfera składająca się z dwutlenku węgla, azotu i gorącej mgły, ciężka woda zawierająca duży pro- cent wody deu- i trytowej, wilgotny upał dochodzący do stu stopni Celsjusza, flora i fauna, których wygląd z miejsca przesądzał, że nie da się ich użyć jako pożywienia, były tym światem, jaki coraz mocniej wchłaniał "Hiusa". - Dobrze, że wasza Golkonda nie jest podobna do tego bagni- ska... - mówił do Jermakowa przez radio. W odpowiedzi dowódca tylko chrząknął znacząco. Wkrótce po tej rozmowie rozszalała się burza. We mgle za- drżało zielonkawe światło, rozległy się grzmoty, rozbłysły błękitne kuliste błyskawice. Uderzył upalny wiatr. Michał patrzył na wska- zówkę termometru, która pełzła szybko w górę i przekroczyła licz- bę dwieście. "Hius" kołysał się jak statek na morzu. W pewnej chwili fala rzadkiego błota chlusnęła do włazu. Kosmogator, śli- zgając się w ile, nie mógł od razu zamknąć pokrywy, a później nowe uderzenie wichury cisnęło nią w Michała, który stracił przy- tomność. Ocknął się prawie po godzinie. Huragan przeszedł. W ko- morze przejściowej przelewało się rzadkie błoto, a na pancerzu planetolotu leżały stosy wenusjańskich roślin. Następnego dnia po burzy Jermakow zawiadomił Krutikowa o chorobie Daugego. Nie była to mobilizująca wiadomość. Michał odczuł to jako pierwszy poważny cios. Zaczynała się pechowa se- ria. Samotny astronauta także rozchorował się. Termometr wska- zywał taką samą temperaturę, jaką miał Dauge - trzydzieści dzie- więć stopni. Michał leżał na koi i rozmyślał. Ssał ustnik pustej fajki i przypominał sobie wszystkie ponure przypuszczenia, jakie nasuwały się przed tym lotem. Rozmyślał o zagadce Tachmasiba, o tajemniczych chorobach. Być może towarzysze powrócą do "Hiusa" a on nie będzie w stanie wpuścić ich do środka. Musi za- tem pamiętać, aby nie zamykać włazu... No dobrze, a jeśli do ko- mory przejściowej dostanie się jakiś potwór... czy potrafi go wy- pędzić? Michał zastanawiał się długo, ale nie mógł się zdecydować. Na wszelki wypadek sprawdził dwie rakiety sygnalizacyjne - pół- metrowej długości stalowe cygara pokryte grubą warstwą smaru. Obejrzał masywne trójnogi stanowiące podstawy do montowania rakiet przed odpaleniem. Urządzenie startowe nie było skompliko- wane. Koło stateczników rakiety znajdował się rodzaj bezpieczni- ka. Wystarczyło włączyć go, a wówczas już można było odpalać za pomocą fal radiowych. Jeśli dostanie silnych ataków choroby 1 będzie czuł, że jest z nim niedobrze, wystrzeli rakietę, jak było ustalone, dokładnie o godzinie dwudziestej zero, zero według cza- su "Hiusa". A potem pozostanie tylko czekać, pozostawiając po- krywę włazu otwartą. Zaczęła się nowa długa wenusjańska noc. Michał wysłuchiwał informacji dowódcy o przebiegu działań w okolicy Golkon- dy, o tym, jak ustawia się radiolatarnie, jak praca dobiega końca. Już niedługo Michał będzie mógł wystartować i kierując się we- dług radiolatarń, wyląduje na nowym lotnisku. Czeka go wkrótce spotkanie z przyjaciółmi i najcudowniejsza podróż! Będą lecieć na Ziemią! Wstąpią na "Ciołkowskiego". I wreszcie Ziemia... a tam najwspanialsze ze wszystkich powitania, najradośniejsze... Michał wspomina swój pierwszy powrót z kosmosu. Kwiaty, muzyka, tłumy ludzi, a wśród nich Zoja. Młodziutka, ale już star- szy laborant instytutu Krajuchina. "Starszy laborant" - żarto- wał z niej Michał i docinał: "Jeśli ty jesteś starszym laborantem, to jak wyglądają młodsi?". Wspomina, j ak przyjęto w świecie naukowym pomysł wykorzy- stania "absolutnego zwierciadła". Jak atakowano jego odkrywcą, Szrajbera, obrzucając go tysiącem epitetów. Nazywano go "szalo- nym starcem", "średniowiecznym alchemikiem", "fantastą". Pamię- tał, jak Krajuchin stanął w obronie Szrajbera, jak zaczął toczyć za- ciętą walkę, aby "absolutne zwierciadło" wykorzystać do budowy silnika fotonowego, jak narażał się różnym ludziom i niewiele bra- kowało, aby przegrał tę trudną rozgrywkę. Teraz Michał siedział we wnętrzu "Hiusa", który był owocem tych zmagań. - "Hius" versus Venus - powiedział na głos, wyczer- pując dwie trzecie swej znajomości łaciny. "Hius" versus Venus! Jak na razie to wszystko idzie jak najlepiej! Tfu... żeby tylko nie zauroczyć. W dwanaście dni po odjeździe "Malca" Krutikow obudził się przerażony, słysząc czyjś głos. Zdał sobie sprawę, że to on sam mówi. Zmierzył temperaturę, była normalna, tylko głowa bolała i czuł mrowie w palcach. Opierając się o ściany korytarza, słaniając się na nogach, pod- szedł do radioodbiornika. Zaczął nawoływać "Malca". Załoga trans- portera nie odpowiadała. Trzeba koniecznie przewietrzyć się - mówił na głos. - Jestem chory i muszę się przewietrzyć. Wrócił pustymi korytarzami do kabiny i wszedł do magazynu, gdzie przechowywano speckombinezony. W blasku matowych lamp zobaczył stare brązowe ślady na ścianach. Pamiątka po wizycie wenusjańskiej pleśni. Uderzyła go nagle cisza... ta cisza, która ota- czała go prawie od dwóch tygodni, a która właśnie teraz, w tej chwili, zaczęła ciążyć... cisza oczekiwania, cisza samotności. "Na zewnątrz... koniecznie muszę się przewietrzyć!". Z wielkim trudem dotarł do górnej komory przejściowej. Hełm ciążył jak nigdy, ręce z wysiłkiem otworzyły pokrywę włazu. Mi- chał bezsilnie opadł na obramowanie włazu. Mgła zniknęła. Nad głową rozpościerała się nieprzenikniona ciemna czasza nieba, obramowana na horyzoncie czerwonym pier- ścieniem. Michał rozsunął porastające "Hiusa" zielska. Równina krateru świeciła słabym blaskiem. Ciemność... pustka... Czerwona smuga na widnokręgu płynęła powoli, jakby pożerając ciemność. Kosmo- gator aż krzyknął ze zdziwienia - tuż przed sobą zobaczył pusty- nię, nad którą prawie nieruchomo stała gigantyczna trąba powietrz- na, a wokół niej szalała wichura. Obraz kołysał się przez chwilę i zniknął. Zamiast piaszczystej pustyni widniało tylko fosforyzują- ce bagnisko, a za nalanymi purpurą szczytami gór zapalało się i ga- sło jakieś silne światło. Michał zszedł do kabiny. Nie bardzo rozumiał, co przed chwi- lą przeżywał. "Fatamorgana czy zwykłe halucynacje?". Wziął apa- rat filmowy i tak uzbrojony poszedł z powrotem do komory przej- ściowej. Czerwona smuga znów zaczynała nabierać życia. Nad "Hiusem" zamigotały nowe obrazy. Krutikow nie żałował filmu. Gdy zjawisko zniknęło, natychmiast wrócił do kabiny i wywołał filra. A więc jednak nie halucynacje... na filmie wyraźnie widział drzewa i skały. Jak to dobrze, że na tej planecie istnieją także inne widoki niż bagniste równiny. Jak to dobrze, że można sfilmować zjawisko fatamorgany i upewnić się, że to nie chorobliwe złudzenia. Rozmyślania przerwał dźwięk płynący z głośnika. Michał rzucił się do ap»ratu. Mówił Jermakow. Rozmowa nagle się urwała. Michał nie zdążył nawet rozpytać o wszystko, czego był ciekaw. Poczuł, jak podłoga ucieka mu spod nóg. Krzyknął coś do Jermakowa, lecz od- biornik zawył tylko tysiącem syren. Michał próbował podnieść się z krzesła, lecz drugi silny wstrząs zwalił go z nóg. Upadając, zaczepił o radiowy aparat, który zwalił się także. "Trzęsienie ziemi... nie, raczej trzęsienie Wenus" - mignęło w myślach. Kosmogator podniósł się i za- czął nawoływać Jermakowa. Głośnik jednak tylko świszczał i trzesz- czał. "Hius" pochylił się. Kosmogator znów runął jak długi i potoczył się aż pod deskę rozdzielczą urządzeń napędowych i sterowniczych. Głośnik zmieniał swój ton na coraz niższy, aż wreszcie urwał się jak- by pod ciężkim uderzeniem. Przy lądowaniu na Wenus planetolot zapadł się głęboko w ił. Niezbyt zapewne gruba warstwa pokrywająca bezdenne bagnisko ustępowała mikron po mikronie, centymetr po centymetrze pod naporem tysiąctonowej masy. Podczas rozmowy Krutikowa z do- wódcą przerwała się ostatecznie i "Hius" jak kamień poszedł w dół... Michał siedział oniemiały. Towarzysze, gdy powrócą z wy- prawy, zobaczą tylko ciemną łysinkę wśród zarośli, stawik wypeł- niony radioaktywną wodą. Zginą pozbawieni tlenu, wody, żywno- ści. Nie będą mogli nawet wysłać rakiet sygnalizacyjnych, aby zawiadomić "Ciołkowskiego". Michał uchwycił rękoma za skraj tablicy rozdzielczej. Czuł, jak planetolot przechyla się. Jeśli zwali sięna bok, to koniec! Śmierć! Naprężając mięśnie, dostał się wresz- cie do głównych urządzeń napędowych. Położył palce na klawi- szach. Radośnie zapełgały różnokolorowe światełka indykatorów. Trzęsawiskiem wstrząsnął potężny podmuch bijący z dysz pla- netolotu. Buchnęły kłęby pary i rozpalonego błota. Z bagniska, jak z piekielnej czeluści, wyłonił się potężny kształt "Hiusa", jak pię- cionogi potworny skorupiak zawisł nad kraterem i uniósł się lekko w górę. Na bagnisku pozostała wypalona żarem rakiet twarda plat- forma z biegnącymi od jej środka pęknięciami. - "Malec", "Malec", tu mówi "Hius"! Słucham was! Tu mówi "Hius"! "Malec", "Malec", tu mówi "Hius", przechodzę na od- biór, przechodzą na odbiór! Michał nawoływał, czekał, lecz w odpowiedzi głośnik przyno- sił tylko wycie samorodnych fal radiowych, trzaski wyładowań. Nie otrzymywał odpowiedzi. Od pięciu dni załoga "Malca" nie odpowiadała. Co mogło się stać? Dlaczego nie przesyłają polece- nia, aby lądować na nowym lotnisku? "Hius" po wydostaniu się z bagniska wylądował na twardym kamienistym gruncie. Jego pięć łap - kolumn reaktorów - znalazło wreszcie oparcie na stałym lądzie. Dziwna to maszyna ten "Hius". Cechuje ją łatwość obsługi i olbrzymia stateczność podczas lotu. Tylko dzięki swym potężnym silnikom mógł wyskoczyć z błota, prze- lecieć nad otaczającą krater barierą wysokich skał i delikatnie opu- ścić się na grunt, jakby nie było prądów atmosferycznych i straszli- wych trąb powietrznych. "Hius" poddawał się posłusznie rozkazom doświadczonego, lecz przerażonego wydarzeniami pilota, którego nerwy napięte były do ostatnich granic wytrzymałości. Nie zostały zmarnowane bezsenne noce Krajuchina, Priwałowa i setek innych, który włożyli w stworzenie tej maszyny całe swe doświadczenie i wiedzę, całą duszę twórców nowego statku - rakiety o napędzie fotonowym. "Hius" zwyciężył w okolicznościach, w jakich każdy inny typ statku uległby całkowitej zagładzie. "Hius" stał w nieprzeniknionych ciemnościach, cały i nienaru- szony, jeśli nie liczyć drobnych uszkodzeń radiostacji naprawio- nych natychmiast przez Krutikowa. "Hius" wylądował, lecz kosmogator nie mógł zorientować się dokładnie, jaka jest jego dokładna pozycja. Zresztą nie jest to sprawa najważniejsza. Czekał przecież na sygnał z "Malca", aby przenieść się na nowe lotnisko. Michał wstaje i zaczyna spacerować tam i z powrotem po kabinie. Jeśli nie uda się nawiązać łączności, "Malec" pojedzie na miej- sce pierwszego lądowania. Załoga będzie szukać "Hiusa", a prze- cież nie ma już wody... Dlaczego nie podają sygnału? A może już nadali? Michał wytężał wszystkie siły, aby opanować zdradzieckie ataki słabości. Uspokój się, człowieku! - mówił sam do siebie. - Tylko spokój jest potrzebny w takich chwilach, z każdej sytuacji są dwa wyjścia, tak przynajmniej zawsze powtarzał Grisza Dauge. Plane- tolot jest cały i w pełnej gotowości do lotu, a zatem kosmogator może czuć się bezpiecznie. Nie o to jednak chodzi! Czy iść na bagnisko i zostawić tam znak, wskazówki, gdzie się podział? Brr... dziesiątki kilometrów po straszliwym błocie... "Hius" pozostałby bez opieki. A gdzie się znajduje owo bagnisko? W jakim maszero- wać kierunku? Nagle przypomniał sobie! Przecież może wystrzelić sygnało- we rakiety "dokładnie o godzinie dwudziestej zero, zero". Tak umó- wili się z Jermakowem. Michał zszedł do dolnej komory przejścio- wej. Otworzył właz i wyszedł na pustynię, po której hulał przenikliwy, upalny wiatr. Spuszczenie rakiet na powierzchnię Wenus nie przyszło łatwo. Musiał jednak wystrzelić obie rakiety! Jedna może być nie zauważona... Tak mówił Jermakow. Michał oddalił się, wlokąc za sobą obie rakiety na odległość stu metrów od "Hiusa". Wytężał przy tej pracy całą wolę i wszystkie mięśnie. Ustawił je na trójnogach i włączył urządzenia odpalające. Dla bezpieczeństwa powinien był wejść do "Hiusa", lecz nie mógł znaleźć trapu rozhuśtanego wichurą. Michał prawie nieprzytomny z wysiłku ukrył się za kolumną reaktora. Nie zauważył nawet, jak rakiety jedna po drugiej wystrzeliły w niebo i gdzieś wysoko za chmu- rami rozerwały się, wybuchając oślepiająco białymi błyskami. Gdy wreszcie oprzytomniał i wszedł do przytulnej kabiny w "Hiusie", zrzucił z siebie speckombinezon i zwalił sią na koję. Przeleżał parę godzin, po czym spokojniejszy już wypił kubek bu- lionu i poszedł do kabiny sterowania. Dopiero tam zorientował się, że jego zegarek opóźnia się w stosunku do idealnego chronometru "Hiusa", działającego na zasadzie rozpadu molekuł metalu. Ra- kiety zostały zatem wystrzelone z dwunastominutowym opóźnie- niem. Jermakow mógł ich nie zauważyć. Lecz kosmogator nie miał sił na głębsze rozważania, na zastanawianie się, jakie z takiej po- myłki mogą wyniknąć skutki. Pozostawało mu jedno: czekać. Leżąc już w koi, Michał zerwał się nagle na równe nogi. - Trze- ba być ostatnim idiotą - wymyślał sobie. Powinien był natychmiast włączyć stację namiarową i podawać własne namiary radiowe. Wcześniej czy później Jermakow usłyszy namiary i określi kurs "Malca", przyjedzie prosto do "Hiusa". Manipulując przy tablicy rozdzielczej, podśpiewywał z ucie- chy, patrząc na świecące ekrany radiolokatora. Minęły następne cztery doby. - "Malec", "Malec", bierzcie moje namiary! Długość fal... - wołał do mikrofonu. Atmosfera Wenus miała swoje humory. Nie zawsze przepuszczała fale radaru. Michał uzbroił się w cierpliwość. - Mówi "Hius", mówi "Hius"... bierzcie moje namiary - po- wtarzał jak urzeczony. Ciekawe, co pomyśleli sobie na "Ciołkowskim", gdy zobaczy- li rakiety? Na pewno ogłosili żałobę. Machów szykuje do startu kosmiczne ciężarówki z automatycznymi pilotami. Krajuchin po- czuł się nagle starcem i siedzi w swym gabinecie, ponuro rozmy- ślając nad tym, co się stało - przepadły jego nadzieje, przepadły wszystkie marzenia jego życia- "Hius" zginął! Nie, "Hius" nie zginął! "Hius" jest wspaniałą maszyną! - Słucham was... odezwijcie się. Tu mówi "Hius", "Malec", słucham was, przechodzę na odbiór... Mijały dni, "Malec" nie odzywał się. Musiało stać się coś po- ważnego. Na próżno czeka? Nie! Musi czekać! Oni muszą wrócić! Michał znów nawołuje przyjaciół. Dziewiątego dnia kosmogator jeszcze raz sprawdził radiolo- kator, sprawdził speckombinezon, wziął automat i zszedł na ka- mienisty, twardy grunt pod "Hiusem". Po niebie mknęły purpurowe obłoki. Pod nogami chrzęścił rudy, drobny piach. Wiatr podnosił go i niósł burymi chmurami, szumiał w słuchawkach, hałasował w twardych suchych zaroślach porastających pustynię o dwieście kroków od planetolotu. Drzewa z płaskimi koronami były zwęglo- ne nawet w odległości pół kilometra od "Hiusa". Michał rozejrzał się, pogłaskał pieszczotliwie jedną z wielkich łap "Hiusa", na której spiekły się grudki błota, i ruszył w kierunku drzew. Nie potrafił czekać dłużej ani chwili. Tamci zginęli, to było oczywiste. Nie może jednak odlecieć, zanim nie znajdzie ich ciał. W spalonym lesie prawie natychmiast natknął się na trzech to- warzyszy. Pierwszy czołgał się, skręcając się jak gąsienica, cze- piając palcami nierówności gruntu. Na plecach wlókł owinięty brud- nymi szmatami kształt, ledwie przypominający człowieka. Następny połączony rzemieniem z pierwszym czołgał się jego śladem. Sunę- li powolutku prosto na skamieniałego z wrażenia Michała. Pierw- szy z nich uderzył srebrzystym hełmem o pień. Jęknął i jakby ze złością zaczął omijać hakiem przeszkodę. Michał krzyknął i rzucił się ku towarzyszom. Pierwszy pod- niósł się błyskawicznie na kolana i błysnął automatem. - Kto? - zaskrzeczał obcym głosem. - Aleksiej! - zawołał Krutikow. Przyklęknął koło Bykowa, ob- jął go w serdecznym uścisku. Pod nogami Krutikowa zaszeleściła mapa. Na twardym papie- rze kosmogator zobaczył czarny kształt Golkondy, krąg oznacza- jący krater bagniska, a obok maleńkie czerwone kółko. Gdyby znał własną pozycję, odgadłby od razu, że właśnie tu stoi "Hius". Jer- makow wyznaczył miejsce z dokładnością do kilku kilometrów. Byków kończył opowiadanie. Jurkowski leżał na fotelu, obok którego stał biały, matowy cylinder, gdzie w specjalnym leczni- czym roztworze umieszczono Daugego. Grigorij pokłuty zastrzy- kami żył i czekał na wyzdrowienie. Krutikow przecierał łzawiące nagle oczy... Nadrabiał miną. Jurkowski upominał go: - Nie rozpłacz sią tylko. Włącz lepiej radio na fale radiolatarń Golkondy. Michał posłusznie wykonał prośbę. W głośniku odezwały się wyraźne sygnały... - Czy potrafiłbyś kierować się nimi? - spytał szeptem Wło- dek, zwracając się do kosmogatora. - Też pytanie? Przecież to proste! Nawet nowicjusz by potra- fił! - odpowiedział Michał. - A ty, Aleksy, włóż okulary. Znów chcesz dostać ataku ślepoty? - krzyknął na Bykowa. - Do "Cioł- kowskiego" pozostało jeszcze tysiąc pięćset kilometrów... -dorzucił i tym razem już nie ukrywając łez, sięgnął po chusteczkę. - Nie rozpłacz się! - powtórzył Jurkowski. - Zadanie zostało wykonane... Nie mogliśmy uczynić nic więcej... Droga została uto- rowana. Jeszcze tu wrócimy. Wszyscy - i Aleksy, i Grisza, i ty, i ja! Wprzestrzeń, jakby przywołując astronautow, leciały sygnały radiolatarń. Pędziły nad rozbitymi statkami, nad zniszczonym "Mal- cem", nad nieznaną mogiłą Bogdana, nad huczącymi gardzielami Golkondy. Wylatywały nad purpurowe obłoki i podawały radośnie wieść, że droga otwarta. skanowanie Skartaris Wrocław 2004