Dymitr Bilenkin Czarny olbrzym 1985 O autorze Dymitr Bilenkin (ur. 1933) – geolog geochemik z wykształcenia – pracuje jako dziennikarz („Komsomolskaja prawda”, potem „Wokrug świeta”). Zajmuje się publicystyką naukową. Brał udział w kilku ekspedycjach geologicznych. Jest autorem wielu książek popularnonaukowych. Pierwsze opowiadania science fiction opublikował w 1958 roku, pierwszy zbiór opowiadań pt.: Marsjanskij priboj w roku 1967. Kolejne zbiory tego autora to: Nocz kontrabandoj (1971), Prowierka na razumnos' (1974) i Sniega Olimpa (1980). Czytelnikowi polskiemu znany jest z licznych opowiadań drukowanych w „Problemach”, almanachu Kroki w nieznane (Iskry) oraz serii opowiadań fantastycznych Stało się jutro (Nasza Księgarnia). Dyletant Każdy dzień w redakcji gazety przypomina rozgrywaną wciąż na nowo partię szachów. Trudno jedynie przewidzieć, kto będzie kolejnym partnerem – zgryźliwy wynalazca perpetuum mobile, luminarz światowej nauki czy młody agronom. Właśnie dlatego stan ciągłej gotowości był dla Andrieja Siegdina czymś zupełnie normalnym. Dziennikarz z działu naukowego, jeżeli jest dziennikarzem z prawdziwego zdarzenia, obudzony w środku nocy powinien natychmiast uchwycić istotę nowatorskich rozwiązań kombajnu do zbioru buraków cukrowych, wykazać się znajomością problemów chorób genetycznych, opowiedzieć, co nowego słychać w astrofizyce. Takim profesjonałem był właśnie Siegdin. Oczywiście każdy specjalista znał swą dziedzinę wiedzy stokroć lepiej niż on, ale o całej nauce żaden z nich nie wiedział nawet połowy tego co Andriej. Tego ranka Siegdin nie zdążył jeszcze usiąść przy biurku, gdy zadzwonił telefon. Partia szachów zaczęła się, ktoś robił pierwszy ruch. Andriej podniósł słuchawkę i stopniowo, w trakcie rozmowy, jego twarz zaczęła przybierać coraz bardziej zafrasowany wyraz. – Tak, tak, dziękuję. Oczywiście, będę! Wciąż nie wiadomo dlaczego? Nie? Co za sytuacja... Andriej odłożył słuchawkę i zgarnął z biurka poranne gazety, by przeczytać je – w samochodzie. Wiadomości były niewesołe. „Nowa fala trzęsień ziemi!”, „Ziemia przebudziła się!”, „Gdzie nastąpi kolejny wstrząs?” Czarne nagłówki przynosiły czarne wieści. Teraz, korzystając z paru minut spokoju w czasie jazdy na naradę, powinien maksymalnie się skupić, by przypomnieć sobie, uporządkować wszystkie, najdrobniejsze nawet dane. Dwudziestego siódmego czerwca, przed miesiącem, mieszkańców maleńkiego nadwołżańskiego miasteczka przewrócił (a siedzących zrzucił z krzeseł) silny wstrząs. Ziemia ożyła zaledwie na sekundę; zakołysała budynkami i napełniła powietrze trzaskiem pękających szyb. Straty były niewielkie, ale za to cóż za burza wybuchła wśród sejsmologów! Okazało się bowiem, że cały dorobek geofizyki nie wart jest funta kłaków, ponieważ silne trzęsienie ziemi nastąpiło tam, gdzie zdarzyć się nie miało prawa – na równinie środkoworosyjskiej. Ale nauka nie lubi nie wyjaśnionych zjawisk. Natychmiast przypomniano sobie, jak to dwieście milionów lat temu pasywny tektonicznie fragment platformy środkoworosyjskiej zaczął pękać w konwulsjach wypiętrzania się gór znanych obecnie pod nazwą Wyżyny Donieckiej, która zresztą w niczym gór nie przypomina. A może na Powołżu rozpoczął się podobny proces? Hipoteza była, owszem, efektowna, ale po dwóch dniach kolejny wstrząs nie pozostawił z nie j, ślą du. Tym razem zadrżały poleskie sosny. Ich wierzchołki kołysały się przez kilka minut w oślepiającym błękicie nieba, cały świat zaś w oszołomieniu obserwował rytmiczne wahania puszystych gałązek. Zjawisko owo interpretowano na kilka różnych sposobów, ale specjaliści wypowiadali się na ten temat bez specjalnego przekonania. Potem niespodzianki następowały jedna po drugiej. Ziemia dygotała to tu, to tam i nikt nie był w stanie przewidzieć, co i gdzie zdarzy się jutro. W dalszej kolejności niewytłumaczalne trzęsienia ziemi zaczęto rejestrować na północy Stanów Zjednoczonych i w południowej Kanadzie. Potem w Europie Zachodniej. Wszystko to zakończyło się przedwczoraj, w sobotę, gigantycznym i strasznym fajerwerkiem. Na pustkowiach Labradoru wyleciały w powietrze miliardy metrów sześciennych ziemi, w niebo wzbił się oślepiający słup gazów. Natychmiast na miejsce wypadku dostarczono śmigłowcami geologów i mikrofony reporterów radiowych przekazały całemu światu ich pełne głębokiej zadumy „Hm!” Na Labradorze powstał typowy lej, do złudzenia przypominający te, z których wydobywa się diamenty. Ale rzecz jasna nikt już nie myślał o diamentach. O ile bowiem do tej pory powodem lęku był wyłącznie zagadkowy charakter niespodziewanej aktywności planety, to w chwili obecnej... Gdzie nastąpi kolejny wybuch? Co się dzieje z Ziemią? Z tą niewzruszoną opoką, do której spokoju człowiek tak przywykł? Siegdin mimochodem spojrzał na ulicę i upewnił się, że niepokój ten gnębi nie tylko jego. Ale czy narada, na którą tak uprzejmie go zaproszono, wniesie coś nowego? Sala była wielka, wspaniała i wypełniona po brzegi. Ze stiukowego sufitu uśmiechały się amorki. Trzaskały otwierane krzesła wyściełane czarną dermą. Pomiędzy oknami stały dumnie marmurowe popiersia wielkich uczonych. Siegdina zawsze dziwiła ta straszliwa dysharmonia między architekturą wnętrza a tym, co we wnętrzu tym się działo. Manieryczny styl epoki Katarzyny II, urzędowe meble i śmiałe idee torujące drogę nauce dwudziestego pierwszego wieku – jedno źle pasowało do drugiego. Ale mimo wszystko pasowało! Czasem Siegdin przeżywał tu niemiłe chwile. Czyż może być coś bardziej poniżającego dla dziennikarza, niż świadomość, że rozumie co trzecie słowo? Siedział, męczył się, wymyślał sobie w duchu od durni, próbował z gąszczu terminów i abstrakcji wydobyć jakiś sens. Niekiedy mu się to udawało, niekiedy nie, i stopniowo dochodził do przekonania, że każdy, nawet najbardziej skomplikowany problem w gruncie rzeczy jest prosty i dostępny dla każdego. Zresztą inaczej być nie mogło, wszak nauka to przede wszystkim logika. Logika i jeszcze raz logika, a dopiero potem – wszystko inne. Możliwe, że rozumowanie to miało słabe punkty, ale Siegdina zadowalało. A całkowicie z „kompleksu niższości” wyleczył go przypadek. Pewnego razu, przezwyciężając skrępowanie, zapytał o coś sąsiada, który siedział ze skupionym wyrazem twarzy i poruszał wargami, jakby powtarzając to, co usłyszał. – A bo ja wiem – prawie odwarknął mu tamten. – Jakaś abrakadabra. – Pan również nie jest fizykiem? – ucieszył się Siegdin. – Ja? Ależ nie, jestem. – Fizykiem? Przecież właśnie mówią o... – Wiem. Ale ja jestem optykiem. Fizykiem-optykiem. Sigma pola to nie moja specjalność. Przyszedłem, bo interesuje mnie następny referat. Skoro nawet fizyk nie może zrozumieć drugiego fizyka, to nie mam się czego wstydzić, pomyślał Siegdin. Tym razem jednak, gdy tylko zaczęła się dyskusja, zauważył, że zgromadzona na sali publiczność jest bardzo zróżnicowana. Wyraźnie dało się odczuć, że mniejszość doskonale zna zagadnienie, denerwuje się, spiera, upada pod ciężkim brzemieniem odpowiedzialności. Inni zachowywali się z pewnym zażenowaniem. Przypominali trochę ludzi nie umiejących pływać, ale jednak zrządzeniem losu wyznaczonych w skład zespołu, który ma ratować tonącego. Siegdin dostrzegał wśród nich znajomych fizyków nuklearnych, astrofizyków, chemików i zrozumiał, o co tu chodzi. Na wszelki wypadek zaproszono również naukowców, którzy z racji swej specjalności nie mieli nic wspólnego ani z tektoniką, ani w ogóle z badaniami wnętrza Ziemi. Marmurowy Łomonosow, ostatni wszechstronny uczony, obojętnie patrzył na swoich następców, których naukowe drogi rozeszły się do tego stopnia, że prelegenci, chcąc by ich zrozumiano, zwracali się do swoich słuchaczy w równie przystępny sposób, jak Siegdin do swoich czytelników. Tę obserwację przerwała Siegdinowi rzucona z sali replika. Przewodniczący zapytał siedzącego w pierwszym rzędzie uczonego: – Czy nie mamy tu do czynienia... – a ten stanowczo odparł: – Nie! – Z całą pewnością można go było zaliczyć do grupy „postronnych” specjalistów. Siegdin potarł czoło. Twarz człowieka, który powiedział „nie”, budziła w nim jakieś skomplikowane skojarzenia. Im bardziej się nad nimi zastanawiał, tym bardziej stawały się one mgliste i fantastyczne. Próbował uchwycić jakąś wskazówkę, cichy szept podświadomości. Gdzie, kiedy, w jakiej sytuacji mignął mu przed oczyma ten ostry ptasi profil, zmęczone oczy i wzruszająca mgiełka siwizny na czubku głowy? – Przepraszam – zwrócił się do sąsiada. – Czy to... – Tak, to Lew Siergiejewicz Pastuchów. – Od cząstek elementarnych? – We własnej osobie. Los wykonał ruch koniem. Siegdin zamknął notes. Tu nie powiedzą już nic nowego: remis. No cóż, pora rozpocząć nową partię. Gdy wszyscy wstali, przecisnął się do Pastuchowa, który podniesionym głosem mówił do młodego człowieka w okularach: – Cały dzień stracony. I to stracony bez sensu. Po co nas tutaj ściągnęli? Po co? – Dzień dobry, Lwie Siergiejewiozu – wtrącił się Siegdin. – Nie straci pan dnia. Być może przyniesie on milionom ludzi wiele pożytku. – Co pan ma na myśli? – Pastuchów spojrzał na niego ze zdziwieniem. Siegdin tylko na to czekał. W podobnych sytuacjach należało od razu pierwszym zdaniem zaintrygować rozmówcę. – Myślę o czytelnikach. Zasypują mas listami prosząc, żebyśmy opowiedzieli o pańskich doświadczeniach. Było to kłamstwo, ale zdaniem Siegdina kłamstwo w słusznej sprawie. – Właśnie teraz – zapytał Pastuchów, akcentując słowo teraz – interesują ich doświadczenia, które prowadzi nasz instytut? – Tak. – Nie do wiary! Nie, nie! Doświadczenia dopiero się zaczęły, jeszcze za wcześnie mówić o rezultatach. – Ale przecież miesiąc temu mówił pan w wywiadzie dla „Sputnika” o skonstruowaniu aparatury... – Tym bardziej. No tak, pomyślał Siegdin. Grozi mi mat. – Przecież dzisiejszy dzień i tak uznał pan za stracony – powiedział zdecydowanym tonem, dając do zrozumienia, że się nie odczepi. Siegdin nie był natrętem, nie cierpiał natręctwa, ale innego wyjścia nie było. Pastuchów był w gruncie rzeczy człowiekiem łagodnym i powinien ustąpić. Mogło się do tego przyczynić i jego podświadome poczucie winy wobec społeczeństwa, któremu, jak wykazała narada, nie mógł w niczym pomóc swą wiedzą. I rzeczywiście, Pastuchów skapitulował. W godzinę później wchodzili już do holu instytutu. Pastuchów prowadził Siegdina betonowym korytarzem, który wiódł coraz głębiej, jak żmija oplątując coś, co kryło się w jego zwojach. Początkowo przez wąziutkie okienka wpadało dzienne światło, potem zniknęło. Fotokomórki bezgłośnie otwierały masywne drzwi i Siegdina stopniowo ogarniała cisza zaklętego podziemia. Był w baśniowym zamku i oczekiwało go spotkanie z zakutym w beton dżinem. Nie zdziwił się, czując zapach burzy niesiony podmuchami wietrzyka, który zaczął dąć ku niemu. Nie wiedział, po co mu ten nastrój. Wyjaśnienie, że to po prostu podmuchy wyzwalanego w czasie eksperymentu ozonu, było na razie zbędne. Teraz korytarz przypominał okop, z którego ścian patrzyły szklane oczy peryskopów. Za nimi był mrok, gęsty, posępny mrok. Pastuchów pstryknął wyłącznikiem, ciemność rozjaśniła się i Siegdin ujrzał swego dżina. Wyglądał jak zimno połyskujący metalem ryj, zakończony ostrym dziobem. Dziób wycelowany był w przezroczystą, pustą wewnątrz kulę. W pewnej odległości bajkowo połyskiwało złoto miedzianych szyn, a elastyczne przeguby podtrzymujące „ryj” sprawiały, że przypominał on zwierzę, które oczywiście nigdy nie żyło na Ziemi, ale które Siegdin miał nadzieję spotkać. – To właśnie jest emiter – oznajmił Pastuchów. Ozar prysnął. Teraz była to po prostu .aparatura, zwykłe szyny, którymi można przesłać diabli wiedzą ile milionów wolt, zwykły przedmiot eksperymentu – wisząca kula z uwięzioną wewnątrz próżnią, którą porównać można jedynie z próżnią międzygalaktyczną. – Przebijamy próżnię skupioną wiązką romezonów – powiedział Pastuchów. – Dla pana próżnia to po prostu pustka, ale dla fizyków... – Może pan nie objaśniać – przerwał mu Siegdin. – Dla pana, zgodnie z teorią Diraca, jest morzem cząstek o ujemnej energii. Proszę powiedzieć, jaka jest moc wiązki mezonów, jej kierunek, właściwości? Jakie są rezultaty tych doświadczeń? Pastuchów z coraz większym zapałem zagłębiał się w objaśnienia. W którymś momencie Siegdin zupełnie przestał rozumieć szczegóły wywodów. Ale uważnie śledził główny – dla niego, rzecz jasna – wątek i stopniowo zaczął już to i owo pojmować. – To znaczy – przerwał Pastuchowowi – że energia mezonowych potoków, powstających w atmosferze pod wpływem działania kosmicznych cząstek elementarnych, ma się tak do energii waszego emitera, jak zefirek do huraganu? – To dość niezwykłe porównanie. Ale zasadniczo ma pan rację. – Cóż, mam taki sposób myślenia. Ma swoje wady, ale i zalety. A więc w jaki sposób przeprowadza pan doświadczenia? Pastuchów zaprowadził go do pokoju oddzielanego od emitera ostrymi zakrętami korytarza oraz ścianami z barytowego betonu i ołowiu. W pomieszczeniu tym, w miejscu, gdzie powinno znajdować się okno, bielał wielki ekran telewizyjny. Przed nim stał pulpit. Fizyk zdjął ze ściany fotografię. Siegdin rozpoznał na niej przezroczystą kulę z uwięzioną w niej próżnią. Liliowe igły rozbłysków przecinały kulę w różnych kierunkach. Wisiały w niej nie dotykając ścianek. – Świecenie w próżni? – Siegdin uniósł brwi. – Proszę sobie wyobrazić. Tak. Mezonowy promień sam zaznacza swoją drogę. – Ciekawe. – Ale nic nowego... O wiele ważniejszy jest problem cząstek, które promień wytrąca z próżni. Są one... – Chwileczkę. Ciekaw jestem, dlaczego pan, o ile dobrze zauważyłem, wysyła wiązkę z różnych stron. Może mi to pan wyjaśnić? Pastuchów poczuł się nieco urażany lekceważeniem, z jakim gość potraktował najważniejszy problem, problem, nad którym pracowali nie szczędząc sił. No cóż, to typowe dla wszystkich dziennikarzy. Szukają tylko spektakularnych efektów, pomyślał i stłumił urazę. – Interesują nas również właściwości przestrzenne próżni. Badamy, czy są one jednorodne we wszystkich kierunkach, czy nie. – Izotropowość lub anizotropowość próżni. Rozumiem. Proszą ani powiedzieć, czy kula jest jakoś zorientowana według siłowych linii pola magnetycznego Ziemi? No, no, pomyślał Pastuchów. Chce mi dać do zrozumienia, że można z nim rozmawiać jak ze specjalistą, choć rozumuje wcale nie jak fizyk. Uważaj, mój drogi, bo jeżeli nie będę, prowadził cię za rączkę, to ugrzęźniesz po uszy. A w ogóle, cóż to za dziwny sposób stawiania pytań? – Oczywiście kula zorientowana jest według biegunów. O, proszę, na zdjęciu to zaznaczono. Zdaje się, że niezbyt dobrze widać. Znaczki były doskonale widoczne. Ale Siegdin nie zareagował na dającą się wyczuć ironię. Jego królowa przełamywała właśnie linię obrony przeciwnika. Z tyłu rozległ się hałas i do pokoju weszło trzech młodych, z wyglądu bardzo sympatycznych chłopaków. Zadzierali trochę nosa – no cóż, zarozumiałość to cecha charakteru dość często spotykana u ludzi, u których w parze z talentem idzie sukces. – Lwie Siergiejewiczu – zwrócił się jeden z nich do Pastuchowa z szacunkiem, ale jak do równego sobie – przygotowania zakończone, można kontynuować eksperyment. – Tak, oczywiście. Pastuchów przez chwilę pomyślał, że dziennikarza należałoby jednak wyprosić. A zresztą, niech zostanie. Najwyraźniej zainteresował się na serio, proszę, jak się przypiął do tabeli eksperymentów. – Zaczynamy. Włączony ekran do złudzenia przypominał okno, za którym widniała sala z emiterem. – Współrzędne AG-90/TB-90 – zawołał jeden z młodych fizyków. Emiter poruszył się, komputer skierował jego dziób dokładnie pionowo W dół. Do tej pory „nie wysyłano jeszcze wiązki mezonów w tym kierunku. Siegdin, nie wiadomo dlaczego, wciąż nie mógł oderwać wzroku od tabeli. Przecież teraz powinien z zapartym tchem wpatrywać się w ekran telewizora. Odwrócił się w ostatnim momencie, w chwili gdy Pastuchów wyciągnął rękę w stronę włącznika. – Chwileczkę, mam jeszcze jedno pytanie. Czy za granicą również mają taką aparaturę? – Tak! – odparł Pastuchów, który zupełnie stracił orientację, o co chodzi temu dziwnemu dziennikarzowi. – W Stanach Zjednoczonych i w Anglii. Są jednak mniej nowoczesne i uruchomiono je później. – Wszystko jasne – powiedział Siegdin i delikatnie odsunął rękę Pastuchowa od wyłącznika. – Prosiłbym o odłożenie eksperymentu. Oczywiście nikt nie zrozumiał jego postępku. W pierwszej chwili fizycy nawet się nie oburzyli. – Za pozwoleniem! – do Pastuchowa wreszcie dotarł sens usłyszanych przed chwilą słów. – Jakim prawem... – Żadnym. Ale dżin może się wyrwać z butelki. I wcale nie mam ochoty być tu zasypanym wraz z wami. Fizycy oniemieli, porażeni bezczelnością intruza, który przecież powinien z należnym szacunkiem chłonąć ich słowa. – To już przekracza wszelkie granice – mruknął .zupełnie zbity z tropu Pastuchów. Trzej młodzi fizycy przysunęli się do szefa. Z ich min można było bez trudu wyczytać, że na najmniejszy znak Pastuchowa gotowi są wyrzucić tego wariata na zbitą twarz. – No cóż, chyba powinienem to wyjaśnić – stwierdził Siegdin. – Mam podstawy sądzić, że możecie panowie, tak, właśnie wy, panowie, przerwać tę sarabandę trzęsień ziemi. – Jakich znowu trzęsień ziemi? – fizycy nie od razu zrozumieli, o co chodzi. – Otóż mają one miejsce wtedy i tylko wtedy, gdy pracuje wasz emiter. Co do minuty. I tylko w tych miejscach, w których wasz promień przechodzi przez warstwę D płaszcza skorupy ziemskiej. A teraz emiter skierowany jest prosto w dół i... Pastuchów popatrzył nań badawczo. Andriej ozuł się jak wirus pod mikroskopem. – Aha – zrozumiał wreszcie Pastuchów. – Więc pan serio uważa, że... – Serio. A może już – wcześniej przeprowadziliście panowie stosowne obliczenia wpływu wiązki mezonów na materię głębin ziemi? – Nie. Oczywiście że nie. Czy zapalając zapałkę interesuje się pan samopoczuciem lokatora sąsiedniego mieszkania? Mezony są bardzo szybko pochłaniane przez materię i... – Ale nie w tej skali. Nawet kosmiczne mezony są rejestrowane na głębokości kilometra. A w waszym przypadku... – Tak, tak, proszę poczekać. Wszyscy zamilkli. Teraz ścieżką, którą wolno i niepewnie torował Siegdin, pędziła myśl uczonych. Siegdin mógł teraz skromnie usunąć się na bok i czekać. Albo z wdzięcznością uścisną mu rękę, albo usłyszy szyderczy śmiech. Minęło kilka minut. Wreszcie Pastuchów odwrócił się w jego stronę i popatrzył nań z szacunkiem. – Niech pan nie udaje naiwnego. Kim pan jest? – Kiedyś byłem pracownikiem naukowo-badawczym w pańskim rozumieniu tego słowa. Po prostu w pewnym momencie zmieniłem pole działania. Pastuchów z satysfakcją skinął głową. – Tak właśnie myślałem. No cóż, pańska hipoteza jest nader prawdopodobna. Wiązka mezonów może przebić korę ziemską. Może wejść w rezonans z elektronowymi powłokami atomów, w rezonans, który nas nie interesuje i dlatego pomijamy go w naszych obliczeniach. Ponieważ jednak elektronowe powłoki ulegają w głębi Ziemi deformacji, to... No nie, to przecież niezwykle ciekawe! Jakież możliwości prewencji trzęsień ziemi! Delikatnie rozpraszamy gromadzącą się energię wiązką mezonów i... Trzeba natychmiast sprawdzić pańskie przypuszczenia! O zapobieganiu trzęsieniom ziemi nie pomyślałem – przyznał w duchu Siegdin. No i dobrze, każdemu co jego. Głośno zaś powiedział: – Oczywiście, trzeba sprawdzić. Zabrali się do obliczeń. Fizycy przesunęli się nieco i zrobili dla Siegdina miejsce za stołem. Fircykowaty młodzieniec, ten, który parę minut temu zakasywał rękawy kitla, szykując się do zastosowania środków przymusu bezpośredniego, szarmanckim gestem zepchnął na podłogę stertę taśm perforowanych. Wszyscy z kurtuazją zdawali się nie zauważać, jak nieporadnie Siegdin kartkuje informator nafaszerowany matematycznymi mądrościami. Wolał to, niż obsypywanie go pochwałami. – No cóż – powiedział Pastuchów w zamyśleniu i spojrzał machinalnie na zegarek – teraz przeprowadzimy decydujący eksperyment. Wybraliście już jakąś porządną pustynię, pod którą promień przetnie warstwę D? – Gotowe. – Włączajcie. I Siegdin zobaczył na ekranie, jak „dziób” zatoczył łuk wokół kuli, jak zaiskrzyła się w niej jasnofioletowa błyskawica. Nie było słychać ani trzasku, ani huku; nawet jeżeli rozległ się tam, w sali z emiterem, to beton pochłonął je całkowicie. Siegdin zrozumiał, co jeszcze wprowadzało w błąd fizyków. Cisza. Kiedy wokoło panuje cisza, w której słychać każdy oddech, trudno, z psychologicznego punktu widzenia, wyobrazić sobie, że gdzieś, setki kilometrów stąd, piszę tę przerywa grom podziemnej burzy. – No... – mruknął Pastuchów. Podniósł słuchawkę telefonu. Denerwował się tak, że między brwiami wystąpiły mu krople potu. – Stacja sejsmologiczna? Wszystko w porządku? Co, nowe trzęsienie ziemi? Gdzie? Kiedy? To wspaniale! Nie, jeszcze nie zwariowałem. Cisnął słuchawkę. – Gratuluję. Ale wie pan, czego nie mogę pojąć, drogi... – Pastuchów zmieszał się, nie mógł sobie przypomnieć ani imienia, ani nazwiska swego rozmówcy. – Siegdin. Andriej Jefimowicz Siegdin. – A więc, drogi Andrieju Jefimowiczu, niech mi pan z łaski swojej wyjaśni jedną rzecz. Wszystko, co wiedział pan o trzęsieniach ziemi, wiedziałem i ja. Ale przecież w fizyce jądrowej jest pan dyletantem! Jakim więc cudem to pan, a nie ja... – Dlatego, że pan całkowicie poświęcił się swojej specjalności. Ja zresztą też. Ale jest pewna różnica. Dla pana gwiazdą pierwszej jasności, gwiazdą przewodnią, jest pańska dziedzina nauki. Dla mnie natomiast wszystkie gwiazdy są jednakowej jasności. Ma to swoje minusy, ale ma i plusy. No i w efekcie dzisiejszą partię ja wygrałem. – Jaką partię? A zresztą to nieważne. Jeszcze jedno pytanie. Ciągle nie mogę pojąć, jakim cudem powiązał pan jedno z drugim? – Och, proszę mnie nie posądzać o jakąś nadzwyczajną intuicję. Po prostu tam, na naradzie, pomyślałem sobie: dlaczego ani razu trzęsienie ziemi nie zdarzyło się w niedzielę? przełożył Sławomir Kędzierski Czara Marsjańskie zapachy dla człowieka nie istnieją. Być może wiatr na Marsie jest gorzkawy i szczypiący, trawa pachnie łagodnym słońcem i po burzy wspaniale się oddycha. Nie wiemy tego i raczej nigdy się nie dowiemy. Dla nas zawsze i wszędzie Mars pachnie gumą i metalem, przecedzonym powietrzem butli tlenowych. Tak jak teraz. Idę dnem wąskiego kamiennego wąwozu, w ręku trzymani młotek geologiczny. Połyskujące błękitno płytki łupku chrzęszczą pod nogami. Dźwięk jest jak przygłuszony watą. Przez pierwsze dni pobytu w głuchej, rozrzedzonej atmosferze Marsa ma się ochotę ciągle potrząsać głową, by wyrzucić z uszu nie istniejącą watę. Teraz się przyzwyczaiłem, idę nie dostrzegając nic dziwnego. Słońce praży niemiłosiernie, nad zboczami paruje upał, ale moją uwagę pochłania co innego. Przede mną idzie Tania. Jej cień tańczy na pokruszonych bryłach, na połyskujących miką okruchach łupku – tak lekkie i niewymuszone są ruchy dziewczyny. Jest szczuplutka, zgrabna; butle tlenowe na jej plecach wyglądają lekko, jakby nic nie ważyły. Patrząc na nią niemal śle-pnę z rozczulenia. Nic już nie widzę, prócz pociemniałej na łopatkach bluzki, jędrnych nóg, podrygującej na biodrze torby, rąk lekko zaciśniętych w piąstki. Na zakręcie Tania się zatrzymuje i macha do mnie. – Dajka.[ żyła niezgodna (petr.) ] Palec jej wskazuje równą żyłę szarego kamienia, przecinającą ukośnie warstwy łupku. – Dajka sjenitowa – potwierdzam.[ ziarnista skała głębinowa (petr.)] Tania kiwa głową. Jej ramię jest tuż obok mojego. Udając całkowicie zajętego pracą, patrzę na dajkę, ale ukradkiem, kątem oka widzę nie załomy skalne, lecz perełki potu nad jej brwią, ślad po szczepieniu ospy na smagłym ramieniu, uspokajający się oddech piersi. Nawet tępy ryj maski nie szpeci Tani. Mam wyrzuty sumienia, że ją tak obserwuję, jest w tym coś złodziejskiego. I wstyd mi, że zapominam o swych obowiązkach badacza. Usiłuję się jakoś skupić. Odłupuję próbki, mierzę kąt padania żyły, określam jej skład mineralny, nagrywam zapis na kasetę. Tania mi pomaga, wszystko to odbywa się szybko, fachowo, ale chwile, kiedy podaję jej próbki i kiedy nasze palce się stykają, są niemal nie do zniesienia. Nie wolno mi uścisnąć jej palców, ale uciec przed nimi też nie mogę i muszę uważać, żeby nie zadrżał mi głos i żeby moje palce dotykając jej palców nic im nie powiedziały, a chciałbym, żeby powiedziały wszystko. I wydaje mi się, że to wbrew naturze – tutaj, w niepokojącym milczeniu Marsa, myśleć o dziewczynie, o swojej miłości do niej. A ona? Nic w jej zachowaniu nie wskazuje na to, by domyślała się moich uczuć. Jest bezpośrednia, naturalna i nie mogę zrozumieć, czy naprawdę niczego nie dostrzega, czy widzi to wszystko, ale ukrywa z jej tylko wiadomych przyczyn. Skoro tak sobie życzy, to zmaczy, że tak czuje się lepiej i nieostrożny gest może jej sprawić przykrość. A sprawić jej przykrość boję się nie mniej niż dowiedzieć się, że jestem jej obojętny. Opis dajki jest skończony. Nie padło ani jedno słowo, nie było żadnego gestu, który mógłby zamącić przyjacielsko-rzeczową atmosferę, jaka między nami panuje. Wszystko pozostało jak dotychczas; ruszamy dalej. Kiedyż znowu znajdziemy się tylko we dwoje na przestrzeni setek kilometrów? k Teraz ja idę przodem. Tak jest lżej, ale nie za bardzo. Teraz ona patrzy w mój kark i ciągle mam ochotę się obejrzeć. Zbocza stają się łagodniejsze, stopniowo nasze głowy zaczynają się wyłaniać ponad krawędź wąwozu, ze wszystkich stron obstępuje nas kamienista równina. Jest czarna od rozlewisk zastygłej lawy, ścielących się aż po horyzont, i nieliczne żyły kwarcu wyglądają na niej jak bryzgi gigantycznego malarskiego pędzla. Płaszczyzny lawy dyszą suchym żarem. Łupki się skończyły, pod nogami zgrzyta piasek, wijący się pokrętną wstęgą w płytkim korycie. Korycie wyschniętego strumienia, powiedziałbym na Ziemi, ale tu strumienie stanowią wprost bajeczną rzadkość. W ogóle trzeba by się zastanowić, skąd się wziął wąwóz, którym szliśmy. Zresztą po prostu mam obowiązek to zrobić. Więc próbuję. Zdumiewa mnie nieoczekiwany widok, przybliżający się z każdym krokiem. Niewiarygodne, ale to fakt: przed nami jezioro. – Woda... – mówię oszołomiony. Tania zbliża się do mnie, i kiedy tak idzie, ma twarz uszczęśliwionego prezentem dziecka. Długo milczymy wstrząśnięci. Miniaturowe jeziorko o płytkiej, przezroczystej, z lekka zielonkawej wodzie obramowane jest pasmem białego, iskrzącego się mułu. Z rzadka przebijają go ostre igły karminowoczerwonej trawy. I ponad tym wszystkim – niezmącone fioletowe niebo. I wokół cisza jak we śnie, i słyszymy własne oddechy. Ostrożnie, bojąc się zamącić ciszę, podchodzimy bliżej, na gęstym mule odbijają się nasze ślady, sami nie wiemy, jak i kiedy bierzemy się za ręce. Na żółtym dnie leży przezroczysty koronkowy cień wodorostów. Tania cofa się i spuszcza oczy. – Czy mogę... Czy mogę się wykąpać? Noskiem buta rozgrzebuje muł, w jej głosie jest pokora, ale wiem, że nie potrafię jej zabronić, chociaż powinienem. Mimo wszystko próbuję. – Przecież wiesz, że nie wolno... Podrzuca głowę tak, że rozwiewają się jej włosy, zadziera uparcie podbródek i teraz cała jest wyzwaniem. Głos jednak ma czuły, pieszczotliwy. – Mój złoty, no pozwól mi, będę uważać... Patrzy na mnie tak, że wszystkie instrukcje idą w diabły. Zresztą sam mam ochotę tam je posłać. To jezioro jest nasze. To nagroda i święto, a my ostatecznie nie jesteśmy robotami. Poza tym Mars jest prawie całkowicie zbadany, nie ma tu już strachu przed nieznanym. – Dobrze – burczę odwracając oczy. – Tylko z całym zabezpieczeniem... Ona już nie słyszy. Podtrzymuję butle tlenowe, kiedy się rozbiera, wyjmuję z plecaka kapronową linkę, zawiązuję pętlę. Tania śmieje się i pokazuje mi język. Oczywiście wie, wie, że może zrobić ze mną, co zechce! Ostrożnie zbliża się do wody. Jej bose pięty odciskają malutkie dołki, opalone nogi wydają się w blasku śnieżnobiałego mułu prawie czarne. Końcami palców dotyka wody i wchodzi do jeziora, badając dno. Dno jest twarde, sam to widzę. Jeszcze sekunda – i oślepia mnie fontanna bryzgów, oślepia roześmiana twarz dziewczyny. Uśmiecham się głupio: któż by pomyślał, że nasza dzisiejsza wyprawa zakończy się takim szaleństwem! Nie trzeba było wysyłać na Marsa dziewcząt. Ale przecież kiedyś i tak musiałyby się pojawić! Pojawić się i przynieść ze sobą tę niepokojącą, wyzywającą wesołość, ten śmiech, który lekceważy wszystkie surowe ograniczenia, tak obce Ziemi i ludziom. Kocham ją za to, nie mogę żyć bez niej ani tu, na Marsie, ani tam, na Ziemi, nie mogę żyć bez jej bezpośredniości, bez jej przeobrażającego wszystko uśmiechu. Tania pływa, chociaż kolana ocierają się jej o dno, nie posiada się z rozkoszy, a ja, jak niezgrabna statua, stoję na brzegu, trzymam linkę i czuję, jak ciąży mi zakurzona, przepocona odzież, jak chętnie bym ją zrzucił. Wreszcie Tania wychodzi. Z jej ciała spływają migotliwe krople i ciemnymi plamkami obsypują muł. Tania usiłuje rozwiązać linkę, podchodzę jej pomóc i pochylam się nad zasupłanym węzłem. – Ależ mnie oplatałeś... Co to? Jej głos lekko drży. Podnoszę głowę, widzę jej oczy, nic tylko oczy, i Mars nagle zaczyna pode mną wirować. I nagle – jak cios: oczy Tani zwężają się, spojrzeniem skaczą gdzieś w bok, na twarzy przerażenie. Odwracam się szybko i także drętwieję. Tuż obok nas widzę przywarte do trawy ciało zwierzęcia, zły błysk jego ślepi, naprężone łapy z krzywymi brudnymi pazurami. Czuję, że zaraz rzuci się na nas, wiem, że ten drapieżnik – czara – już napadał na ludzi, wiem, że jego skok jest błyskawiczny, wiem to i nie mogę się ruszyć. – Czara! – krzyk głucho odbija się w moich uszach. – Czara! Nie poznaję głosu Tani. W jakimś odrętwieniu widzę jej wyciągniętą do zwierza rękę, jej podane ku przodowi ciało, Tania mówi coś rozkazująco i miękko, nie rozumiem, co, ale w jej tonie jest nie znana mi siła i władczość, opływające ten kłębek napiętych mięśni, tę odbezpieczoną wściekłością minę. Skok ciągle nie następuje. Odrętwienie mija. Kątem oka obserwując czarę sięgam po pistolet, wyciągam go z kabury, kładę palec na zbawczym spuście. I w tej chwili na mojej ręce opiera się od tyłu dłoń Tani. Zabrania mi strzelać. Uświadamiam sobie z niemal dotykalną wyrazistością, że strzał to ostateczność, że chybię prawie na pewno, że nawet ranne zwierzę jest śmiertelnie niebezpieczne. W tym samym nieskończenie rozciągniętym mgnieniu instynkt, który domaga się ode mnie natychmiastowego działania, gwałtownie się buntuje. Zdążam jeszcze dostrzec, że ręka Tani, wyciągnięta do czary, nie drży, ale jakoś bieleje od dłoni do łokcia. I widzę, że czara, jak zahipnotyzowana, gasi błysk w ślepiach, że przez jej mięśnie przebiega fala drżenia, że niepewnie porusza się koniec ogona i opuszcza się w dół jej płaski trójkątny pysk. Czara podrywa się parskając, biegnie wzdłuż brzegu, siada, i patrząc na nas nieufnie, zaczyna chłeptać wodę. Języczek jej porusza się szybko jak u kota. Potem czara odwraca się i spokojnie odbiega. Ręka Tani opada bezsilnie. Sekundy przestają być wiecznością. W twarzy Tani nie ma ani kropli krwi, muszę ją podtrzymać, by nie upadła. Ale natychmiast się prostuje. Podbródek jej drży, oczy promienieją, wykrzykuje z dumą: – A jednak mnie posłuchała! To przecież kot, marsjański kot! Tak, miga mi nagle myśl, teraz rozumiem, kto oswoił kiedyś ziemskie zwierzęta... przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk Cudze oczy Słońce miało tu jasność stygnącego żużla, a o planecie nawet nie warto wspominać. W porównaniu z jej tarczą, wypełniającą niemal cały ekran obserwacyjny, kosmos był pełen światła i blasku. Patrząc na nią kapitan Siebellas w milczeniu skierował kciuk w dół. Ten gest, którym Rzymianie skazywali gladiatorów na śmierć, zdawał się być tu całkiem na miejscu. A jednak czekaliśmy, co pokażą nam lokatory. Irena nalała wszystkim kawy, ale ja nawet nie tknąłem filiżanki. Bądź co bądź była to pierwsza napotkana przez nas planeta w układzie czarnej gwiazdy. W interkomie słychać było rozmowę telemetrystów. – Odległość? – Odległość 0,7. – Aktywność informacyjna? – Zerowa. Załoga ściśle przestrzegała instrukcji. Aktywność informacyjna zwiadu winna odpowiadać poziomowi informacyjnemu planety – brzmiał jeden z jej punktów. Inaczej mówiąc, musieliśmy przekonać się, że na planecie nie ma nawet najprymitywniejszych stacji nadawczo-odbiorczych, które mogłyby wykryć i namierzyć sygnały naszych urządzeń lokacyjnych, a tym samym stwierdzić naszą obecność wcześniej, niż byśmy sobie tego życzyli. Ale na planecie, jak zresztą należało się tego spodziewać, panował całkowity spokój. – Kapitanie Siebellas! Czy mogę włączyć lokatory? – Nie rozumiem, proszę powtórzyć. W głośniku interkomu ktoś ciężko westchnął. Siebellas nawet w takim momencie ani na jotę nie pozwolił odstąpić od instrukcji. Nie na darmo cieszył się sławą największego w kosmosie służbisty. Złośliwi powiadali, że do tej pory nie ożenił się tylko dlatego, że nikt nie pomyślał o wydaniu przepisów postępowania w podobnych wypadkach. Możliwe, że Siebellas niekiedy trochę przesadzał, ale faktem jest, że pod jego komendą maszyny i ludzie zawsze pracowali bez zarzutu. – Przepraszam! – wykrzyknął dźwięcznie interkom. – Odległość orbitalna 0,5, aktywność informacyjna obiektu zero, widzialność bierna obiektu zero, proszę o zezwolenie na lokację. – Rozumiem. Odległość 0,5, aktywność zerowa, widzialność bierna zerowa, zezwalam na użycie lokatorów. Wszyscy, nie wyłączając kapitana, wpatrywaliśmy się z niecierpliwością w ekran. Płynęły sekundy, w trakcie których automaty obmacywały przestrzeń i wybierały najprzenikliwszy rodzaj promieniowania (zakazane były jedynie częstotliwości niebezpieczne dla żywych struktur organicznych). Kącikiem oka zerkałem w iluminator, za którym wszystko było czarniejsze od sadzy. Człowiekowi przywykłemu utożsamiać widzenie ze światłem trudno było uwierzyć, że lokatory sobie z tą ciemnością poradzą. Spodziewaliśmy się najgorszego (zdarzały się atmosfery całkowicie nieprzenikliwe), więc kiedy na ekranie nareszcie pojawił się obraz, Irena puściła się w tany. Uśmiechnął się nawet Siebellas. Nie dziwię mu się! Wrażenie było takie, jakby ktoś gwałtownie odsunął ciężką kotarę, za którą płomienia! słoneczny dzień. Do sterówki wbiegł zacierając ręce Leo. – No i co? – zapytał takim tonem, jakby to on sam, bez pomocy jakichś tam głupich automatów, urządził nam to wspaniałe widowisko. Nie uzyskał odpowiedzi, bo akurat w tym momencie zobaczyliśmy chaty... Mało co tak na człowieka działa, jak widok planety, którą odkrył. Całe jego ciało i rozum stają się przydatkiem do oka, które nie patrzy, tylko pożera rozpościerający się przed nim krajobraz. Te poszarpane, chaotyczne ogromy gór z nieziemskimi, szafirowymi lodowcami... Te podobne do śladów ptasich łap kreski wąwozów... Tę niepojętą bladoróżową plamę... Ten metaliczny blask morza... Tego wszystkiego nikt jeszcze nie widział. On pierwszy. A jeśli w dodatku odkryło się życie... Wtedy człowiek by diabłu duszę sprzedał, byleby jak najszybciej stanąć na powierzchni globu. Ale czasy Kolumba niestety już minęły. Kodeksem przepisów regulujących badanie martwych planet można ogłuszyć słonia, ale jego objętość i waga stanowi drobnostkę w porównaniu z tomem zawierającym reguły traktowania globów, na których istnieje życie, a może i rozum. Możecie być pewni, że Siebellas wyłożył nam tę instrukcję do ostatniego przecinka. Pedantycznie zbadaliśmy planetę kolejno z orbity wysokiej, pośredniej i niskiej; dokonaliśmy zdjęć topograficznych, grawitacyjnych, magnometrycznych, radiolokacyjnych, termodynamicznych i tak dalej, i tak dalej. Robiliśmy to, co trzeba było zrobić koniecznie, co warto byłoby zrobić, to, czego można byłoby nie robić, ale na wszelki wypadek sdę robi. Omal nie utonęliśmy w morzu informacji. „Lepsze jest wrogiem dobrego” – powtarzał Siebellas, który z przepracowania wychudł i niemal całkowicie stracił apetyt. Padaliśmy ze zmęczenia na nos, ale nie narzekaliśmy, bo planeta okazała się niesłychanie wręcz interesująca. Nie otrzymując ze swej gwiazdy ani' kwanta ciepła i światła, teoretycznie powinna być martwą bryłą lodu. Ale chociaż klimat wedle naszych kryteriów był surowy, bez przesady można było nazwać ją kwitnącą. Ciepło, w przeciwieństwie do Ziemi, dawało jej rozgrzane jądro i ciepło to znakomicie było utrzymywane przez atmosferę. Roślinność istniała dzięki energii cieplnej, to było oczywiste. Ale co się tyczy mieszkańców chat... Z wysokości orbity nie mogliśmy ich obejrzeć jak należy, a właściwe powiększenie udało się uzyskać dopiero wówczas, gdy wreszcie nadszedł etap zwiadu za pomocą aparatów atmosferycznych. Gdy pojawili się na ekranie, Leo zachichotał nerwowo. Istoty kształtem i wzrostem przypominały pingwiny, a ich wolne kończyny zdecydowanie pełniły rolę rąk. Ale cała reszta... Wyobraźcie sobie głowę w kształcie dyni z wieńcem laurowym na czubku. Wyobraźcie sobie pulsujący trójkątny zawór pośrodku takiej, przepraszam za wyrażenie, twarzy, wąskie szczeliny tam, gdzie ludzie mają uszy i najmniejszego nawet śladu oczu! Właśnie ten brak oczu bezpowrotnie pozbawiał te istoty podobieństwa do człowieka. A tymczasem stożkowate chatki tych istot były otoczone uprawionymi poletkami, na których coś rosło. Poza tym domki miały drzwi. Prawdziwe drzwi zawieszone na rzemiennych zawiasach. Z odległości kilkudziesięciu kilometrów patrzyliśmy na te drzwi, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co one znaczą. – Orkiestra, tusz! – trochę ni w pięć, ni w dziewięć wykrzyknęła Irena. Siebellas zdawał się niczego nie słyszeć. Wpatrywał się w ekran, po którym poruszała się malutka, pokraczna, rozumna istota i miał taką minę, jakby chciał ją przytulić do swej szerokiej piersi. Ale ledwie ucichły pierwsze zachwyty, zaczęliśmy rejestrować niewytłumaczalne fakty i zjawiska. Zwierzę poderwało się, kiedy podszedłem do niego na jakieś trzy kroki, i przebierając szybciutko króciutkimi, klockowatymi nóżkami popędziło jak strzała przed siebie. Ale na jego drodze stała Irena, która wyciągnęła nogę, aby zatrzymać beczułkowatą tuszkę. Rogi zwierzęcia stuknęły o metal. Zwierzak pisnął i rzucił się w prawo. Tak było zawsze. Wszystkie zwierzęta z niewielkimi wyjątkami pozwalały nam podejść do siebie całkiem blisko, a potem rzucały się do ucieczki, nie zauważając największych nawet) przeszkód. Można było z całą pewnością stwierdzić, że słyszą dźwięk naszych kroków, ale nas nie widzą. Nie widzą niczego. Bezokie, ślepe, jakby jaskiniowe życie. Zresztą były tam właśnie najprawdziwsze w świecie jaskinie! Jaskinie mroku. Obserwując z góry, jak nad planetą świeci słońce – nasze radarowe słońce – wyczuwaliśmy z przygnębieniem panujące w dole ciemności. Ciemności i związane z nimi myśli. Rośliny tu nie pięły się ku górze, jak na Ziemi, lecz tuliły się do gleby. Bezbarwne blaszki gąbczastych liści układały się piętrami i im wyżej, tym cieńsze i szersze były owe martwe, grzybniowate blasziki, z których sączył się i kapał obrzydliwy zielonkawożółty śluz, co sprawiało wrażenie, jakby cała roślinność cierpiała na ciężki katar. Patrzeć pod nogi się nie chciało, ale i nad głową widok był nie lepszy: polatywały tam jakieś sprane szmaty, tutejsze niby- ptaki. Nie, to nie była planeta dla człowieka. Wlokąc się na końcu naszej grupy, dziękowałem w myśli losowi, że jestem tutaj jedynie przelotnym gościem, że moja rola kończy się na odkryciu i pobieżnym zbadaniu, że nie ja będę tu musiał mieszkać. Bo planeta musi zostać zbadana gruntownie w warunkach stacjonarnych. A to oznacza całe lata samotności o mroku, lata, o których lepiej nie myśleć, jeśli nawet przypadną w udziale komuś innemu. Było to uczucie wstydliwe, godne potępienia, ale przedzierając się w mroku przez oślizgłe zarośla cieszyłem się, że mam w kieszeni bilet powrotny. Do chat podchodziliśmy nie kryjąc się, bo nie było w nich oczu, które mogłyby dostrzec światło naszych reflektorów. Mógł nas zdradzić jedynie dźwięk, ale nie zamierzaliśmy podchodzić zbyt blisko. A jednak z czysto ziemskiego przyzwyczajenia ukryliśmy się w zaroślach „krzewów”, to znaczy wśród gąbczastych, dziurkowanych jak ser szwajcarski szerokich liści jakiejś miejscowej rośliny. Odruch w gruncie rzeczy śmieszny, ale nam było nie do śmiechu. Od dłuższego czasu usiłowaliśmy dociec i zrozumieć, jak może istnieć ten ślepy świat. Bezskutecznie. W to, że jest całkowicie ślepy, już nie wątpiliśmy. Ani zwierzęta, ani mieszkańcy chat nie widzieli. Nie mieli oczu, co zresztą było zrozumiałe. Nie mieli jednak również organów, które kompensowałyby brak oczu! Narządów, które pozwalałyby postrzegać odległe przedmioty w ten bodaj sposób, w jaki robi to chociażby nietoperz. Słuch? Mieli ten zmysł rozwinięty nie lepiej niż my. Węch? Na poziomie psa. Jakiś nie znany nam szósty, siódmy, dziesiąty zmysł? Nic na to nie wskazywało, bo nieraz obserwowaliśmy, jak biegnące zwierzę całym pędem wpadało na przeszkodę, podobnie jak kwadrans temu beczkowate zwierzę wpadło na nogę Ireny. To można było jeszcze od biedy wytłumaczyć, bo po cóż w gruncie rzeczy wzrok na planecie, która właściwie nie była niczym innym, jak gigantyczną kosmiczną jaskinią? Wyjaśnienie znakomite, tyle że do niczego. Dlatego, że zwierzęta biegały, i to szybko. A gdzie jest bieg, tam musi być i wzrok, gdyż w przeciwnym razie szybki bieg był postępowaniem samobójczym. Wszystko, co obserwowaliśmy, kojarzyło się nam nieodparcie z tłumem ślepców spacerujących beztrosko po autostradzie. Taki świat nie mógł po prostu istnieć, a tutaj wbrew wszystkiemu żył i dobrze się miewał. Zresztą do tego ostatniego mieliśmy niejakie wątpliwości... Nasze dalekosiężne reflektory zalewały jaskrawym światłem grupę chat, które zdawały się być puste. Wszystko to sprawiało wrażenie nieprawdopodobnych dekoracji ustawionych na scenie, którą opuścili statyści. Wydawało się, że lada chwila rozlegnie się głos reżysera, ogłaszającego koniec zdjęć, i wtedy wszyscy będziemy mogli z westchnieniem ulgi rozejść się, pójść do domów. Ale czas płynął i nic się nie zmieniało. Nic więc dziwnego, że drgnęliśmy zaskoczeni, kiedy drzwi się otworzyły i na zewnątrz wyszedł ten, na którego tak długo czekaliśmy. Przyciskając do boku jakieś duże naczynie (światło biło mu prosto w „twarz”) mieszkaniec planety postał przez chwilę, a potem ruszył ścieżką, wolną ręką dotykając od czasu do czasu zwisających z boku liści. I to wlokące się po omacku stworzenie uprawiało te pola wokół osiedla?! Budowało domy?! Polowało? W to nie sposób było uwierzyć. Ale ktoś przecież musiał to zrobić! Istota ciągle szła, nadal od czasu do czasu dotykając ręką liści. Nasze reflektory przesuwały się wraz z nim. Oświetlały piechura tak dokładnie, że widzieliśmy nawet węzły mięśni pod skórą. Wydawało się, że istota zaraz obróci się w stronę płonących elektrycznych słońc, krzyknie z przerażenia i skryje się w ciemności. Nasze palce odruchowo spoczęły na wyłącznikach reflektorów i potrzeba było dużego wysiłku woli, żeby je stamtąd cofnąć. Ścieżka biegła w kierunku malutkiego jeziorka, zrozumieliśmy więc, dokąd i po co z tak ogromnym trudem wyprawia się mieszkaniec osiedla. Im bliżej był jeziorka, tym wolniejszy i bardziej niepewny stawał się jego krok. Nic tam już nie rosło, więc kilkakrotnie pochylał się, aby pomacać ręką ziemię. Krawędź zbiornika zbadał nogą i dopiero przekonawszy się, że ma przed sobą wodę, zanurzył w niej naczynie. Teraz czekała go droga powrotna. Ruszył we właściwym kierunku, ale zaraz potem wśród liści przemknęło jakieś zwierzę. Przemknęło tak szybko, że nawet nie zdołaliśmy mu się przyjrzeć, ale tubylec wyczuł jego obecność i błyskawicznie uskoczył w bok, a potem znieruchomiał. Nie był człowiekiem, nie był nawet do niego podobny, ale udzielił się nam jego strach i na krótką chwilę między tym synem nocy a nami nawiązało się coś w rodzaju więzów pokrewieństwa. Zerwaliśmy się na równe nogi, gotowi biec mu na pomoc. Ale pomoc okazała się zbędna, bo drapieżnik zniknął. Mieszkaniec chaty przełożył z ręki do ręki naczynie z wodą, pokręcił swoją uwieńczoną „laurami” głową i ruszył... Ale nie w kierunku domu. Jego zachowanie nie uległo zmianie i nadal pochylał się od czasu do czasu, badając raka glebę, tyle tylko, że teraz przeszkadzało mu napełnione wodą naczynie. Szedł jednak nie w stronę chat, lecz w przeciwnym kierunku, tam, gdzie drogę przegradzało mu strome urwisko. Słyszałem ciężkie oddechy kolegów i byłem równie zdezorientowany, jak oni. Nie wiedzieliśmy, co robić. Ostrzec o niebezpieczeństwie? Ale rnoże on celowo idzie w stronę urwiska?... Już się do niego zbliżał. Do krawędzi pozostało parę kroków. I wtedy się zaniepokoił. Przystanął, podreptał w miejscu, poruszając głową, jakby chciał coś wypatrzyć, i skręcił w lewo, ale urwisko zataczało ostry łuk i żeby uniknąć nieszczęścia, trzeba było pójść w odwrotnym kierunku. Spodziewaliśmy się, że to zrobi, bo od przepaści dzieliły go dosłownie centymetry. Tubylec znieruchomiał. Groteskowa, uwieńczona „laurami” głowa w owalu światła z reflektora. Szybko pulsujący trójkąt ust na pozbawionej oczu twarzy... – Cofnij się! – krzyknęła Irena, jakby tubylec mógł odbierać fale radiowe. Ale nie cofnął się,, tylko postąpił naprzód, w przepaść. Nawet wtedy nie wypuścił z rąk naczynia z drogocenną wodą. Usłyszeliśmy krzyk... To, w co nie chcieliśmy wierzyć, okazało się prawdą. Ten świat był ślepy, ale oślepł niedawno. – Wie pand równie dobrze jak ja, że tego nie wolno robić – powiedział Siebellas. – Nie mamy innego wyjścia – powtórzyła Irena. Staliśmy nad zwłokami tubylca, i nie wiedzieliśmy, jak postąpić. Ręce wiązała nam pewna nader rozumna zasada. Aby zrozumieć, jakie nieszczęście spadło na planetę, powinniśmy zabrać martwe ciało i przeprowadzić sekcję. Ale czy to ciało istotnie było martwe? Aby to stwierdzić z całą pewnością, należało uprzednio dokładnie zbadać metabolizm organizmów wyższych tej planety, czego dotychczas jeszcze nie zrobiliśmy. A nie znając zupełnie fizjologii tubylców, mogliśmy niechcący stać się mordercami tego, który wedle nas był martwy, lecz w istocie mógł też być po prostu nieprzytomny. Ale nie mogliśmy też zwlekać. – Proponuję introskopię narządów wewnętrznych – powiedziała Irena. – Tutaj. W warunkach polowych. Siebellas odpowiedział tak, jak i ja odpowiedziałbym na jego miejscu. – To oczywiście najbardziej rozsądne wyjście. Ale czy może pani zagwarantować, że prześwietlenie mu nie zaszkodzi? Czy może pani w pełni oprzeć się na tej metodzie diagnostycznej i bez sekcji określić jego stan? No to już koniec, pomyślałem. Niczego nie można być pewnym, jeśli organizm tubylca jest zupełnie odmienny od ludzkiego. Ale gdyby na miejscu Siebellasa był ktoś inny... – Tak – odparła Irena. – Mogę to w pełni zagwarantować. Myślałem, że się przesłyszałem. Ale słowa Ireny były niczym w porównaniu z- reakcją Siebellasa. – Proszę więc to zrobić – powiedział. I już. Czy Siebellas wiedział, że Irena minęła się z prawdą? Zapewne tak. Ale najdziwniejsze było to, że nawet teraz kapitan nie pogwałcił litery instrukcji! Bowiem „przy podejmowaniu decyzji w sprawach nietypowych dowódca winien opierać się na opinii specjalisty”. No to się oparł. Ale nie zdjął z siebie odpowiedzialności. Mógł się przecież nie wypowiedzieć albo zaoponować, a zamiast tego dał wyraźne zezwolenie. I zrozum tu człowieka, którego niby tak dobrze znasz! Jeśli jednak dobrze się zastanowić, to reakcja kapitana nie była taka znów bardzo zaskakująca... Bo skoro sprzeczności są nieodłączną cechą otaczającego nas świata, to byłoby głupotą zakładać, że kiedykolwiek ukształtuje się gatunek ludzi zupełnie z tych sprzeczności wyzuty. – Jest martwy – powiedziała Irena, odrywając się od aparatów. Przewieźliśmy ciało na statek. To, co stwierdziliśmy, jedynie pogłębiło zagadkę. Sekcja ciała zmarłego dowiodła, że mieszkańcy planety mieli narząd wzroku – ów śmieszny wieniec laurowy na głowie. To właśnie były jego oczy, reagujące rzecz jasna nie na światło, którego tu po prostu nie było, lecz na ultrakrótkie fale radiowe emitowane przez gwiazdę, które mogły przenikać przez tutejszą atmosferę. Ich radiosłońce, według naszych pojęć, ledwie tliło się na niebie. Ale dla nich mroczny świat wcale nie był mroczny, gdyż ewolucja zaopatrzyła ich w nieprawdopodobnie czuły narząd postrzegania. Dzięki swoim „laurowym” antenom mogli zapewne, podobnie jak my na Ziemi, zachwycać się zachodami słońca, barwami roślin, migotaniem odblasków na morskiej fali, wszystkim tym, co składa się na świat widzialny, jeśli nawet jest to świat odbitych fal radiowych, którego my, ludzie, nigdy nawet nie będziemy mogli sobie wyobrazić. Tak było, dopóki nie oślepli. Ich anteny nie miały uszkodzeń zewnętrznych, tylko po prostu nie działały, a my nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego. Narzucały się dwa wyjaśnienia. Pierwszym była gwałtowna epidemia. A drugim? Ludeie nie oślepliby, gdyby nasze Słońce nagle zapłonęło dwukrotnie jaśniej, gdyż mają powieki. A ci tubylcy ich nie mieli z tej prostej przyczyny, że przenikliwość fal ultrakrótkich jest nieporównywalna ze zdolnością przenikania światła... Hipotezy bardzo piękne, ale całkowicie bezużyteczne. Cóż to za epidemia, która tak błyskawicznie okaleczyła wszystkich mieszkańców planety? Nagłe nasilenie emisji radiowej gwiazdy mogło naturalnie dać takie «efekty, ale mieliśmy dane świadczące o tym, że gwiazda, przynajmniej w czasie naszego pobytu, zachowywała się spokojnie. Dyskutowaliśmy nad tym chyba ze sześć godzin i rozeszliśmy się z niczym, zmęczeni i zniechęceni. Rozwiązanie leżało gdzieś blisko, w zasięgu ręki. Wiedzieliśmy o tym i ta pewność tak dalece wzmagała naszą irytację i poczucie bezsilności, że chciało się potraktować nieudolny mózg niczym felerny aparat – porządnie stuknąć go pięścią. Nie mogłem zasnąć. Podejrzewam, że nie byłem w tym osamotniony. Gdy tylko zamykałem powieki, przed oczami stawała mi groteskowa postać na krawędzi urwiska, w uszach rozlegał się przedśmiertny krzyk. Wolałem wiec 'otworzyć oczy, chociaż w kabinie było zupełnie ciemno. Ciemno, jak na całej planecie. Nie, tak nie wolno, pomyślałem. Nie zdołamy niczego osiągnąć, jeśli nie uda się nam wyjść poza krąg ziemskich wyobrażeń. Ciekawe, jak to zrobić? Wszak konstrukcja naszych myśli, cała nasza psychologia jest tak bardzo uwarunkowana Ziemią, że oderwać się od niej nie sposób. Właściwie to nie jest całkiem tak. Odwiedziliśmy już wiele planet, więc Ziemia przestała być dla nas jedynym punktem odniesienia, więc od ziemskich wyobrażeń możemy się w jakimś stopniu uwolnić. Ale od wyobrażeń związanych ze Słońcem uwolnić się jest, o wiele trudniej. Bez względu na to, gdzie się znajdziemy, otaczamy się zawsze światłem, atmosferą promieni słonecznych, i nic na to nie potrafimy poradzić. Możemy wiedzieć i wiemy, że istnieją inne rodzaje światła, używamy ich, konstruujemy aparaty, które widzą inaczej niż my, ale i tak sprowadzamy dostarczane przez nie informacje do widzialnych obrazów albo do oderwanych symboli. Naszym przewodnikiem jest rozum, ale najlepszym, najintymniejszym doradcą rozumu jest oko. Spróbujcie zastąpić je chociaż radiookiem... Taką operację można przeprowadzić na maszynie, ale na człowieku nie. No cóż, to jest myśl! Wysadzić na powierzchnię planety robota z radiowym narządem wzroku o tej samej czułości i rozdzielczości co oczy tubylców i zobaczyć, co się z nim stanie. W podnieceniu zerwałem się i zapaliłem światło. Jak to zawsze bywa po całkowitej ciemności, przez kilka sekund widziałem jedynie płaskie, rozmyte zarysy przedmiotów. Właśnie tak było na planecie – pomyślałem. – Jaskrawy rozbłysk, a potem ślepota i ciemność... Biedacy, nie mają powiek i dlatego... Serce łomotało mi jak oszalałe. Szukaliśmy rozbłysku, gdyż całe nasze doświadczenie wskazywało na to, że oślepić może jedynie silny, gwałtowny rozbłysk. A gdyby tak poszukać czegoś innego? To przecież tylko my możemy zacisnąć powieki, oni nie. Poziom emisji radiowej gwiazdy, który ze względu na jego stabilność uznaliśmy za normalny, mógł być w istocie o wiele wyższy od normalnego... To wyjaśniało wszystko. Niczego to nie „wyjaśniało! Nawet gdyby u nas, na Ziemi, Słońce raiz na milion lat zaledwie w ciągu paru miesięcy świeciło dziesięć razy jaśniej, to i tak ewolucja by tę ewentualność uwzględniła. Tym bardziej tutaj. Przecież było całkowicie nieprawdopodobne, żeby gwiazda zawsze świeciła z jednakowym natężeniem i dopiero w momencie naszego przylotu nagle katastrofalnie zwiększyła emisję. To znaczy, coś podobnego mogło się zdarzyć, ale żeby akurat teraz... A jednak w tej zbieżności coś jest. Jak gdyby sam nasz przylot... To, w jaki sposób zbliżaliśmy się, w jaki sposób... Zerwałem się na równe nogi i tak jak stałem, bez ubrania, popędziłem do kabiny operacyjnej. Leo jeszcze tam był. Wytrzeszczył na mnie oczy, ale nie pozwoliłem mu dojść do słowa. – W jakim zakresie pracują nasze lokatory? – Zaraz sprawdzę. Bo co? – Nie wiesz?! – Człowiek ma tyle na głowie... Automaty same... Ale co ci jest?! Jednak już sam odczytałem odpowiednie dane. – Leo, błagam cię, powiedz mi, bodaj w przybliżeniu, jakie natężenie promieniowania dają lokatory przy powierzchni planety. Rząd wielkości, jaki jest rząd wielkości? Podał mi go. Niczego jeszcze nie rozumiał, a mnie pociemniało w oczach. Nasze automaty wybrały akurat te częstotliwości, dla których atmosfera była najbardziej przezroczysta i które właśnie dlatego były tu „światłem życia”. Ale nasze przyrządy miały znacznie niższą czułość niż radiooczy mieszkańców planety, a chcieliśmy widzieć jak najdokładniej. Dlatego lokatory rozbłysły niczym palące słońce. My sami oślepiliśmy ten świat, bo byliśmy przekonani, że fizjologia ludzka jest naszą prywatną sprawą. Leo coś mówił, ale go nie słuchałem. Myślałem o czarnej planecie, gdzie teraz przez długie lata będziemy musieli ratować to, co jeszcze da się uratować. Ta myśl o ponurym piekle, które nas czeka, o dziwo, sprawiła mi ulgę. przełożył Tadeusz Gosk Wieczne światło Z początku był to tylko punkt. System lokacyjny statku skoncentrował się na nim jak wzrok człowieka próbującego dostrzec daleki i niewyraźny przedmiot. Dokładnie w tej samej milisekundzie kalkulator zapalił nad pulpitem zwykły sygnał. Ale sterówka była pusta i kalkulator o tym wiedział. Istniał zresztą między innymi po to, by ludzie nie musieli przez okrągłą dobę wpatrywać się w przestrzeń i denerwować przy pojawianiu się w oddali zwykłych obiektów, godnych zaledwie automatycznej rejestracji. Wyglądało na to, że i teraz będzie tak samo. Nieznany obiekt leciał po stycznej, na granicy widzialności, i nie stanowił najmniejszego zagrożenia dla gwiazdolotu. Kalkulator już w zasadzie mógł określić, co to takiego, i prowadził dalej koncentryczną obserwację tylko dlatego, że człowiek obdarzył go wielką dociekliwością. Mijały minuty. Każda z nich przemieszczała statek w przestrzeni o miliony kilometrów. Wszystko było jak zwykle. Niezupełnie. Konkin zbudził się wcześniej, co rzadko mu się zdarzało. Nie to go zresztą najbardziej zdziwiło, lecz wyraźne, niedwuznaczne i ostre jak dźwięk dzwonka uczucie, że musi się obudzić. Skąd się ono wzięło? Przez chwilę leżał nieruchomo z otwartymi oczami. W kajucie było ciemno, cicho, przytulnie. Kalkulator strzegł snu ludzi równie pieczołowicie, jak statku. Może więc źródło tego uczucia było we śnie? Śniła mu się jakaś przygodowa bzdura, że musi dostać się do jakiegoś zamku, czegoś się w nim dowiedzieć, i wszystko szło znakomicie, tylko przy wyjściu z zamku strażnik wpatrzył się nagle ze zdumieniem w kieszenie jego spodni. Konkin mimowolnie także spuścił wzrok i zdziwił się nie mniej od wartownika: z kieszeni bezczelnie sterczały łyżki stołowe! – Go pan tu ma? – podejrzliwie zapytał strażnik o tępej, nalanej twarzy. – A, to... Widzi pan, ja mam takie hobby – odrzekł Konkin. Ta bezsensowna odpowiedź, nie wiadomo dlaczego, rozweseliła obydwu. Na tępej twarzy strażnika pojawił się. szeroki uśmiech zadowolenia, a Konkin poczuł się nagle jak beztroski widz przygodowej komedii z sobą samym w roli głównej. Ruszył wesoło w kierunku bramy, lecz tam zamiast wartownika stał już śniady, chudy i ponury Don Kichot w zbroi. Ta zwykła we śnie przemiana niezbyt Konkina zdziwiła, sterczące z kieszeni łyżki sprawiły jednak, że poczuł się bardzo niezręcznie. Ale Don Kichot patrzył przyjaźnie, łagodine światło zachodzącego słońca jak gdyby dodawało blasku smutnemu spojrzeniu jego piwnych .oczu, i Kon-kinowi od razu zrobiło się raźniej. – Dobrze, że pan jest tutaj – powiedział Konkin z zadowoleniem. – A gdzież mam być, jak nie w pamięci? – odrzekł spokojnie Don Kichot i Konkina zdumiała, zrozumiała jedynie w snach, mądrość tej odpowiedzi. I w tym momencie coś kazało mu się obudzić. Co? Był czas, kiedy człowiek przywiązywał do snów zbyt wielkie znaczenie, gdyż był pewny, że są one pełne niewątpliwego sensu i był czas, kiedy przestał w ogóle zwracać uwagę na sny, gdyż doszedł do wniosku, że nie ma w nich żadnego sensu. Konkin, jak każdy człowiek dwudziestego pierwszego wieku, wiedział, że sygnałów podświadomości nie należy lekceważyć. To, co ogarnia myśl na jawie, jest przecież tylko jasną powierzchnią oceanu psychiki, a rozum jest tym mądrzejszy, im lepiej to sobie uświadamia, śmielej przenika w głębiny i pełniej kontroluje wszystko, co się tam dzieje. Nietrudno się było zorientować, skąd we śnie pojawił się Don Kichot i na czym polegał sens jego wypowiedzi. Była to tylko fantastyczna projekcja niedawnych słów Zielenina, który uwielbiał paradoksy. „Wiesz, co jest dziwne? – powiedział wówczas Konkinowi. – W starożytności tak wiele pisano o cudach techniki, a nie zauważano znacznie większych cudów sztuki.” „Jakich?” – zainteresował się Konkin. „Najzwyklejszych. Kogo, na przykład, lepiej znasz, Hamleta czy Szekspira, Don Kichota czy Cervantesa, Robinsona Cruzoe czy Daniela Defoe? Kogo potrafiliśmy sobie lepiej wyobrazić, kto w tym sensie jest dla nas realniejszy – postać czy jej twórca?” „Nie widzę w tym żadnego paradoksu”. ,,A ja widzę. Cóż wiemy o milionach ludzi, współczesnych Hamletowi, którzy rzeczywiście żyli, kochali, cierpieli, walczyli? Nic! Jak gdyby w ogóle ich nie było. A Hamlet dla nas istnieje. Jest w tym jakaś niesprawiedliwość....” Jeśli słowa te wypłynęły we śnie, to widocznie dotknęły czegoś w podświadomości. Ale w takim razie skąd po nich ten wyraźny niedwuznaczny sygnał „zbudź się”?! Konkin zamyślił się, lecz nie mógł znaleźć rozwiązania tej zagadki. Wiedział, co trzeba zrobić w takich wypadkach: zapomnieć, przełączyć się! Wtedy odpowiedzi będzie szukała sama podświadomość i być może znajdzie. Albo nie znajdzie, bywa i tak, człowiek wciąż jeszcze jest największą zagadką dla siebie samego. A zacząć trzeba od zwykłej rozgrzewki, teraz jest na nią najlepsza pora. Konkin zastanowił się, kto teraz czuwa, po czym dotknął przycisku wywołującego. – Przyjemnej jawy, bracie, mięczaku! – rozległ się od razu z głośnika wesoły głos Zielenina. – Było – odrzekł Konkin, ubierając się. – Stare. – Gdzie? Kiedy? – zafalował głos i Konkin jasno wyobraził sobie, jak nad zdumionymi oczami przyjaciela ukośnie podniosły się brwi, jak drgnęła ręka z niezmiennie zaciśniętym w dłoni minikomputerkiem. – Pierwszy raz obraz statku muszli, a więc i ludzi mięczaków pojawił się w pewnym fantastycznym opowiadaniu z dwudziestego wieku – wyrecytował Konkin. – Było, stare, łatwe do wychwycenia jak każde oczywiste skojarzenie. – Ech, ty nieszczęsny erudyto! – westchnął z żalem. – No dobrze, twoja kolej. – Słowo „Konkin”. Proszę o ukryte skojarzenia. – Dwugarbny wielbłąd! – wypalił natychmiast. – Kon-kin – powtórzył powoli Konkin. – Pauza pośrodku, przegięcie, wielbłąd. Zupełnie oczywiste. – Chyba tak – zgodził się niechętnie Zielenin. – A więc: żelazko! – Jak? – Aaa! Nie widzisz skojarzenia? – Nie. – Konkin, konny omnibus. Już chwytasz? – A co to takiego? – spytał Konkin. – Są więc erudyci lepsi od ciebie. Oprócz kalkulatora oczywiście... Konny omnibus to taki archaiczny pojazd, ciągnięty po szynach przez konie. Coś starodawnego, poruszanego wysiłkiem mięśni, niezgrabnego. Jak żelazko. – Brawo! – wykrzyknął Konkin. – Skojarzenie pochodne drugiego stopnia, niebanalne! – My tym żyjemy – powiedział z dumą Zielenin i wyłączył się. Konkin pokiwał głową. Podobna, niby niepoważna gimnastyka umysłu była dla niego i dla nich wszystkich w równym stopniu rozrywką, co naturalną jak oddech, twardą koniecznością, dawno już bowiem minęły czasy, gdy za problem uważano uwalnianie okrętów od muszelek, ale mało kto zastanawiał się, jak niebezpieczny w szybko rozwijającym się i zmieniającym świecie może być strup zastarzałych stereotypów. Ale tajona nadzieja, że ta gimnastyka, rozkołysawszy podświadomość, wypchnie na wierzch przyczynę nagłego przebudzenia, nie spełniła się. Zapomnieć, zapomnieć, rozkazał sobie Konkin. Kiedy przekraczał próg sterówki, myślał wyłącznie o pracy, tak mu się przynajmniej zdawało. Od razu zauważył sygnał, zawiadamiający o pojawieniu się w zasięgu widzialności nieznanego obiektu. Rzucił okiem na tablicę świetlną pokrytą cyframi. Z powodu dużej odległości obiektu ich ścisłość pozostawiała wiele do życzenia, nie było jednak żadnych wątpliwości: to zwykły meteor. Co prawda duży i chyba żelazny – tak odbijać impulsy radarowe mogłoby na przykład żeliwne żelazko. Dlaczego żelazko? zdziwił się własnym, osobliwym porównaniem. Ach tak! Skojarzenie Zielenina... Uśmiechnął się. W przestrzeni jeszcze byłoby można natknąć się na przejście do innego wymiaru, na fluktuację przyczynowo-skutkową, ale nie na żelazko. Za to meteor był w niej zjawiskiem równie banalnym jak wąż w lesie. Konkin spojrzał trochę z ukosa. Oczywiście! Ciało znajduje się daleko od statku, ich trajektorie są zupełnie rozbieżne, kalkulator trzyma je na muszce anihilatora... Na wszelki wypadek. Tego typu zagadnienia dotyczące bezpieczeństwa statku kalkulator rozwiązywał sani. I natychmiast zajmował pozycję obronną. Jak pitekantrop przy najlżejszym szmerze. No chyba! My również znajdujemy się w niezbyt przyjaznym środowisku. – Co to za obiekt? – zapytał na wszelki wypadek. – Meteor klasy Z-2, wiarygodność oceny 95 procent – głos kalkulatora jak zwykle zabrzmiał tak, jakby tuż obok znajdował się niewidzialny rozmówca. – Parametry... – A może to wąż? – nieoczekiwanie dla samego siebie zażartował Konkin i natychmiast pomyślał, że to widocznie dalszy ciąg porannych skojarzeń. – Z wężem obiekt nie koreluje w żadnym parametrze – zabrzmiała beznamiętna odpowiedź. Nie, kalkulator nie miał poczucia humoru. Ale wiedział, co to jest wąż. Z pewnością wiedział także,, co to jest omnibus. Czegóż to nie wiedział, nie mógł, nie potrafił ten najnowszy model sztucznej inteligencji! Jego zdolności nie były do końca znane chyba nawet samym twórcom, gdyż maszyna ta posiadała coś w rodzaju podświadomości. Zamiast zapomnieć o meteorze i zająć się bieżącą pracą, Konkin westchnął i zapytał: – Kiedy meteor wyjdzie poza strefę widzialności? – Za siedemnaście minut czterdzieści dziewięć sekund – odrzekł kalkulator. – I oczywiście nic nowego nie uda się o nim dowiedzieć... – Chyba że nastąpi zmiana kursu. Czy będzie taki rozkaz? Jeszcze czego! Zmieniać kurs gwiazdolotu z powodu jakiegoś tani meteoru to tak, jakby zatrzymać pociąg dla rosnącego przy torach kwiatka. A szkoda. Jak przyjemnie byłoby teraz, naruszając jednostajną codzienność, przejść się po szorstkiej, pełnej matowych guzów powierzchni kosmicznego tułacza, pokrążyć nad załomami ciemnych skał, ręką w rękawiczce dotknąć nieznanej bryły... Konkina aż zabolały nogi od dręczącego go słodkiego przedsmaku spaceru. „Nie dawaj nikomu więcej, niż tego natura wymaga, a ludzkie życie będzie jak bydlęce”, pomyślał nagle słowami Szekspira. Co się dzisiaj ze mną dzieje?... – Zielenin? – Co? – odezwał się głos. – Nie chciałbyś przejść się po żelazku? Mamy je w zasięgu widzialności. – Po żela... A, rozumiem! Kolejny meteor, prawda? – Duży, raczej nawet asteroid. Pomyślałem więc sobie, że jeśli można zmienić miejsce początku budowy kolejnego poligonu próżniowego, to... – Wykluczone – głos kolegi od razu zrobił się surowy. – Tu nie otrzymamy pożądanych rezultatów. – Nie to nie. Szkoda. – Mnie też – powiedział bardziej miękko. – Ale jeśli odkryjesz w przestrzeni na przykład puszkę po konserwach... Konkin z żalem przerwał połączenie. Żelazny meteor. Żelazny harmonogram. Żelaźni ludzie. Wszystko wokoło z czystego żelaza. – Ciekawe, ozy można byłoby, choćby teoretycznie, natknąć się w przestrzeni na puszkę po konserwach?... – wymamrotał, przysuwając do siebie stos arkuszy z nie dokończonymi obliczeniami zachowywania się fridmonów w spolaryzowanej magnetycznie próżni. – Komunikuję – przemówił nagle kalkulator. – Odkryte w przestrzeni ciało może okazać się analogiem puszki po konserwach... – Co?! – Z prawdopodobieństwem 0,3 procent. Zwariował!!! Zaskoczony Konkin zastanawiał się gorączkowo, kto właściwie zwariował, on czy kalkulator. – Co?... – powtórzył wreszcie łamiącym się szeptem. – Skąd... skąd takie prawdopodobieństwo? – Wielkość realnej, obliczonej przez grawilokator masy jest mniejsza od tej, którą przy takiej objętości mógłby mieć meteor jakiegokolwiek typu, co z prawdopodobieństwem 0,3 procent w danym momencie obserwacji wskazuje na obiekt pusty w środku, a więc na jego zbieżność z każdą metalową obudową. – Nie widzę... – Konkinowi aż zaschło w gardle, kiedy szybko przebiegał wzrokiem dobrze mu już znany rząd cyfr. – Nie widzę różnicy. – Wskazuję. Przed oczami Konkina przemknęła seria przekształceń. Teraz wiedział już, o co chodzi. Rozbieżność pomiędzy masą, którą przyporządkowywał ciału grawilokator, a masą obliczaną na podstawie objętości i przypuszczalnej gęstości tegoż ciała była minimalna, prawie na pograniczu błędu pomiarowego. Tak małą rozbieżność przy tak niepewnych warunkach obserwacji można było w zasadzie pominąć. Kalkulator tego nie zrobił. Dlaczego? Dlatego że żądza wiedzy, która również jest namiętnością, pozostała nie zaspokojona! Kalkulator życzył sobie zbliżenia z meteorem nie mniej niż Konkin. Ale jeśli obiekt rzeczywiście jest pusty, to... W przestrzeni nie ma i nie może być ogromnej puszki po konserwach, za to może się w niej znaleźć obcy statek, ciało – w sensie fizycznym – zupełnie podobne do puszki. Co prawda, potrzebny jest ludzki humor, żeby dojść do takiego porównania, a kalkulator nie miał poczucia humoru. – Prawdopodobieństwo 0,3... – powtórzył Konkin, marszcząc czoło od nagłej myśli. – Mogłeś je pominąć. – Otrzymałem pytanie. – Retoryczne! – Żałuję, jeśli się pomyliłem. Parametry retorycznej intonacji nie zawsze dają się odróżnić od parametrów zwykłego pytania. Zgadza się, pomyślał Konkin. A jednak dziwne... Ależ się dziś rozpanoszyły skojarzenia, nawet kalkulator się zaraził! Może i jemu w jakiś sposób udzielił się obcy nastrój? Ale nie czas teraz na wyjaśnianie tego zjawiska. Trzeba decydować, co robić, obiekt lada chwila zniknie... – Jak oceniasz celowość zbliżenia z obiektem przy tak małym prawdopodobieństwie, że okaże się on statkiem z obcej planety? – spytał szybko. – Plus minus nieskończoność – odpowiedział beznamiętnie kalkulator. Konkin pokiwał głową. Wszystko się zgadzało. Określona strata z powodu zerwania programu badań i zupełnie nieokreślona korzyść ze spotkania z obcym gwiazdolotem. Strata też może być nieskończenie wielka, jeśli okaże się, że teoria jest fałszywa i w galaktyce są istoty wysoko rozwinięte, lecz agresywne. Nikt przecież nic o nich nie wie, same domysły z większymi lub mniejszymi szansami prawdopodobieństwa! Wiarygodna jest tylko nikła możliwość, że meteor może okazać się ciałem sztucznym. Czy warto więc dla sprawdzenia zmieniać kurs i naruszać program? Szczerze mówiąc, było to pytanie bez odpowiedzi, loteria. Potwierdził to przed chwilą największy z logików – kalkulator. A jednak podobne zadania rozwiązywano od niepamiętnych czasów dzięki intuicji. A co tobie, kalkulatorze, podpowiada twoja intuicja? – omal nie zapytał Konkin, lecz w porę się powstrzymał. Kalkulator nie miał intuicji, ludzie nie mogli go w nią uzbroić, gdyż sami jeszcze nie wiedzieli do końca, co to właściwie takiego, choć u siebie zdołali trochę ją rozwinąć. Konkin gwałtownie nacisnął klawisz ogólnego wywołania. Punkt rósł, coraz bardziej przypominając na ekranie dawną rogatą minę morską. Choć wszystko już było jasne, nikt nie odezwał się ani słowem, jak gdyby okrzyk mógł wpłynąć na prawa mechaniki i wyrzucić ciało ze strefy widzialności. W sterówce było tak cicho, jakby ludzie przestali nagle oddychać; tylko ich twarze bladły, w miarę jak coś niewiarygodnego, nieprawdopodobnego, po prostu niemożliwego – statek z obcej planety! – przybierało na ekranie coraz wyraźniejszy kształt. Konkin nie wiedział, co w nim jest większe – ulga, radość, ciekawość czy najzwyklejszy strach. Musiał być i strach, gdyż dokładnie tak samo jak oni trzymali na muszce obcy statek, z pewnością byli trzymani na muszce przez niego. I to uparte milczenie! Żadnej odpowiedzi na wszelkie sygnały, żadnej własnej inicjatywy,... Tak beznamiętnie mogłaby się zachowywać trumna. Albo najprawdziwsza mina. Konkin machinalnie otarł pot z twarzy i ze zdumieniem spojrzał na swoją dłoń. Widział blade twarze przyjaciół, wiedział, że i on wygląda tak samo – skąd w takim razie pot? Człowiek podobno blednie, kiedy naczynia krwionośne się zwężają, a poci się, kiedy się rozszerzają... Czyż nie tak? O czym pan myślał w tej historycznej chwili? – mogą go kiedyś zapytać. Hmm... – Czas – powiedział prawie bezdźwięcznie Zielenin. Wszyscy poruszyli się z ulgą, jakby coś się zmieniło. Poczuli lekkie drgnięcie. Qd gwiazdolotu oddzieliła się sonda i po chwili pojawiła się na ekranie. Srebrzysta w gwiezdnej poświacie kropla otworzyła się jak pąk kwiatu i przekształciła w coś podobnego do trójnoga. Wzdłuż jej osi wyciągnął się liliowy drgający sznur płomieni i poleciała, malejąc, w kierunku obcego statku. Teraz wszystko się rozstrzygnie. Żaden konstruktor, nawet rodem z innej galaktyki, nie mógł dopuścić do tak wielkiego zbliżenia statku z ciałem obcego pochodzenia. Milcząca załoga albo automat – jeśli statek był bezzałogowy – ma obowiązek zatrzymać sondę. Zestrzeli ją? A potem może otworzy ogień do gwiazdolotu z ludźmi? Konkin spojrzał ukradkiem na ścianę sterówki, taką mocną i taką cienką, tak trwałą i tak słabą wobec żywiołu ognia anihilacyjnego. Co prawda, odległość była jeszcze spora. Gdyby na tamtym statku znajdował się anihilator typu ziemskiego, salwa niczym nie groziła. Ale tamten anihilator był oczywiście zupełnie inny. O ile to w ogóle był anihilator... Nie wiadomo, co tam może być. Nie wiadomo, dlaczego tamci milczą. Nie wiadomo, o czym myślą. Pozostawało jedynie polegać na teorii, która twierdziła, że wojownicza cywilizacja nie ma po prostu szans na wyjście w kosmos, gdyż wcześniej muszą ją zniszczyć konflikty wewnętrzne. Zresztą od chwili, gdy ludzie zobaczyli obcy gwiazdolot, nie mieli już wyboru – przecież tamci tak samb dostrzegli ich. Smuga liliowych spalin sondy zmieniła się w świetlny punkcik, który nieubłaganie zbliżał się do przypominającego minę ciała, ale na razie nie napotykał oporu. Konkin, jak i wszyscy, rzucił się ku przodowi, gdy na sondzie włączył się przekaźnik wizyjny. Obraz od razu zrobił się większy. Teraz dopiero rzucało się w oczy, jak ogromny jest statek. Jego podobieństwo do olbrzymiej, jak gdyby wyjętej z zeszłowiecznego filmu miny morskiej zrobiło się jeszcze bardziej rażące z powodu jakichś ciemnych wypukłości na pancerzu. Posłuszna rozkazom sonda okrążała to monstrum po łuku wielkiego koła, zmniejszając w ten sposób ryzyko odparcia sprowokowanego zbyt szybkim zbliżeniem. Jej ruch wywoływał złudne wrażenie, że obcy statek obraca się, zaćmiewając gwiazdy. A kiedy wreszcie ukazała się niewidoczna poprzednio strona, ciszą sterówki wstrząsnął ogólny krzyk: pośrodku gwiazdolotu ziała dziura! I zaraz wszyscy umilkli, wstali, wyprężyli się w tym samym porywie milczenia, w jakim ludzie zawsze oddawali cześć umarłym. Przed daniem nurka w ciemną czeluść wyrwy Konkin rozejrzał się. Z otaczających ją boi jasno jak słońce świeciły reflektory. Zdumiewające, jak obcy statek mógł wszystkim wydać się podobny do miny. Zresztą człowiek na wszystko patrzy poprzez pryzmat swoich emocji i stereotypów. Teraz zarówno z daleka, jak i z bliska, domniemana zbieżność kształtów statku ze starym narzędziem mordu już nie oszukiwała wzroku. Jeśli ta konstrukcja z obcej planety była do czegoś podobna, to prędzej do ćwiczenia pedantycznego topologa – tak niezwykle pokrętne miała kształty. Szczególnie teraz rzucało się to w oczy. W jaskrawym blasku słońc elektrycznych statek wisiał jak fantastyczna planeta i Konkin przez chwilę czuł się jak karzełek z bajki. Do rzeczywistości przywrócił go niecierpliwy ruch Zielenina, któremu zagrodził drogę. Pierwsze ich kroki prowadziły przez chaos porwanego i nadtopionego kiedyś metalu, który przy słabym ciążeniu zastygł w dziwaczne bąble, sople, nitki. Ruchome światło latarń wykręcało cienie, zlewając je w mieszaninę czarno-białych figur, rozbłysków, plam, zakrętasów. Królestwo dzikich kształtów i splotów! Nie można było zorientować się, jaka była siła i powód wybuchu, który tak zniszczył wszystko wokoło. Miarowe tykanie liczników Geigera odbijało się echem w uszach, przed oczami majaczyły niespokojne cienie martwego statku. Przestawiając pudełeczko detektora z jednego załomu na drugi i wsłuchując się w mamrotanie analizatora, Konkin sam upodobnił się do cienia, tak mimowolnie płynne i bezdźwięczne stały się jego ruchy wśród tego chaosu. Połowę uwagi pochłaniał sam ruch, resztę zaś głos materii, która, komunikując przez detektor o swoim składzie chemicznym i strukturze przed i po wybuchu, łączyła Konkina z nieznanymi budowniczymi statku, ich wiedzą, ich przekutymi kiedyś w metal zamiarami i pomysłami. Jeśli się głębiej nad tym zastanowić, była to rozmowa pozagrobowa i zarazem najzwyklejsza w świecie, gdyż na Ziemi archeologowie w ten sam sposób nawiązują myślowy, choć jednostronny, kontakt ze wszystkimi dawnymi pokoleniami. Wreszcie strefa zniszczeń pozostała za nimi. Konkin z westchnieniem ulgi rozprostował plecy. Przed nim ciągnął się wygięty korytarz z jakimiś owalami (drzwiami?) po obu stronach. Nigdzie ani jednej kanciastej linii, jak gdyby budowniczowie z obcej planety żyli w świecie całkowicie pozbawionym płaszczyzn. – Nie wyobrażam sobie zupełnie, co tu gdzie jest... – wymamrotał Zielenin. – Ja też – odrzekł Konkin. – Będziemy musieli iść na ślepo. Gdybyśmy tu mieli archeologa! Oni są specjalistami od takich rebusów. – Dobrze, poczekaj tu parę latek, a ja tymczasem polecę po nich na Ziemię... Idziemy dalej? – Idziemy. Czuli się kiepsko i ta lekka, pozbawiona szacunku rozmowa była reakcją obronną. Martwota statku przytłaczała. To samo mogło zdarzyć się z ludźmi i niestety już się zdarzało. Niektóre ziemskie gwiazdoloty z pewnością tak samo lecą teraz w pustej przestrzeni i będą tułały się po niej jeszcze miliony lat. Substancja pokrywająca podłogę wydawała się zwarta, lecz były to tylko pozory. Zaledwie Konkin na nią stanął, wzbiła się obłoczkiem kurzu, który oczywiście ani myślał opaść. Konkin obejrzał się i ze złością popatrzył na wzorzysty ślad swojej podeszwy. To już rzeczywiście „na zakurzonych ścieżkach”... Teraz ten ślad pozostanie tu na zawsze. To znaczy nie na zawsze, lecz może tak przetrwać i parę milionów lat. – Nie tak – powiedział Zielenin. – Wszystko zakurzymy. – Masz rację – zgodził się Konkin i odbił się lekko. Była tu siła ciążenia, ale tak znikoma, że można było szybować, z rzadka tylko dotykając ścian. Regulując lot podpłynęli do owalnych drzwi, o ile oczywiście były to drzwi, lecz te nie ustąpiły. Nie ustąpiły i inne. – Zdążymy otworzyć – powiedział Zielenin. Konkin w milczeniu skinął głową i popłynęli dalej. Ciągle to samo: pusty wygięty korytarz o jajowatym przekroju, z owalami po bakach. Minęło tak pięć minut, dziesięć... Nagle korytarz się urwał. Na jego końcu również znajdował się owal. Konkin pchnął go bez żadnej nadziei, ale tym razem drzwi ustąpią. Pierwsze, co zobaczyli, to zastygły w fotelu szkielet. Było to tak niezwykłe i potworne, że ludzie odruchowo cofnęli się ze zgrozą. Zielenin bez słowa wodził kamerą filmową, a Konkin, także milcząc, obserwował go. Myślał o tym, że nic nie przepada. Zdjęcia od razu idą na hologram, gdzie staną się zalążkiem nowego, jak nasiona w żyznej glebie. Ze szkieletu łatwo odtworzyć wygląd osobnika, a w wyglądzie odbija się charakter. Znajdą się jeszcze notatki i wiele innych rzeczy. A ponieważ wszystko jest wzajemnie ze sobą powiązane i kropla może opowiedzieć o oceanie, statek o cywilizacji, linijka pamiętnika o autorze, to po przeanalizowaniu zebranych informacji i połączeniu w jeden skorelowany system, kalkulator odtworzy w przybliżeniu również strukturę osobowości, pobudzi przerwany przez .śmierć bieg myśli i uczuć. Dawno już przestało być problemem zrekonstruowanie w ten sposób ludzkiej psychiki, obdarzenie modelu samodzielnym życiem – aż do uczestnictwa w rozmowie włącznie. Z mieszkańcem obcej planety będzie to oczywiście znacznie, znacznie trudniejsze. Ale nie beznadziejne, gdyż im wyższa cywilizacja, tym doskonalsza jest jej pamięć, tym łatwiej w niej przechować osobowość. Sądziłeś zapewne, że wszystko już skończone, zwrócił się w myślach Konkin do szkieletu. Niezupełnie... Przeniósł wzrok na pulpit przed fotelem. Pomieszczenie było zapewne czymś w rodzaju sterowni, ale jakież niepojęte konstrukcje! Nawet fotel można było utożsamiać z fotelem tylko dlatego, że niewątpliwie wykorzystywano go jako siedzenie, inaczej skąd szkielet znalazłby się właśnie tutaj? I pulpit można było nazwać pulpitem tylko przez analogię, kompletny surrealizm... – Kalkulator komunikuje, że jest gotów na podstawie zdjęć odtworzyć jego wygląd – powiedział Zielenin. – Zobaczymy? – Tak, tak, oczywiście! Zielenin oparł dłoń na piersi i wyregulował wideofon na ręce. Lustrzany ekranik od razu się rozjaśnił i obok prawdziwego fotela pojawił się jego holograficzny sobowtór. Teraz w sterowni były dwa pozornie jednakowe fotele, dwa szkielety nie do rozróżnienia, gdyby nie to, że ten holograficzny drgał lekko wraz z fotelem w takt pulsowania krwi w zastygłej ręce Zielenina. Puls ma przyśpieszony – zauważył machinalnie Konkin. – No jasne... Po chwili podobieństwo kopii do oryginału znikło, gdyż kalkulator zaczął rekonstrukcję. Pracował tak szybko, że żaden z dawnych słynnych paleontologów – od Cuviera do Gierasimowa – nie zdążyłby nic z tego zrozumieć. – Taaak... – tylko tyle powiedział Konkin. Nie, istota zrodzona w fotelu nie była zupełnie niepodobna do człowieka: jej oczy nie patrzyły bezrozumnie jak oczy ważki czy jaszczurki. Ale te same oczy podobne były do ludzkich nie więcej niż rzep do soczewki optycznej. Nie odpowiadało ziemskim kanonom także ciało, dziwnie wykręcone wzdłuż wszystkich trzech osi, ze spiralnymi kończynami. – Kalkulator już wie, jak on się porusza. – Zielenin zwrócił w kierunku Konkina pełną napięcia twarz. – Może pokazać ciało w ruchu... – Nie trzeba! Okrzyk ten wyrwał się Konkinowi mimo woli, nie żałował go jednak, choć zanim zaczną dalsze poszukiwania, nie zaszkodziłoby bynajmniej dowiedzieć, się, jak poruszają się mieszkańcy obcej planety. Ale zobaczyć ożywione ciało... – Innym razem – dorzucił szybko. Zielenin skinął głową ze zrozumieniem, wyłączył przekaźnik i w sterowni znów pozostał tylko jeden fotel ze szkieletem niepodobnym do niczego, co najwyżej do jakiegoś dziwacznego kłącza. – Taaak... – powtórzył nieśmiało zbity z tropu Konkin. – Zaczynam wątpić, czy my ich zrozumiemy... – Byleby starczyło informacji – wymamrotał Zielenin. Rzucił przelotne spojrzenie na pulpit i dodał: – Spróbuję na początek pogłowić się nad tą aparaturą. – A ja obejrzę jeszcze statek. Szybko się jednak okazało, że właściwie nie ma co oglądać. Wszystkie spotykane przez Konkina drzwi były zamknięte. Jakaż wiedza, jakaż niezwykła technika mogła kryć się za nimi! Wyłamanie drzwi nie byłoby oczywiście specjalnie trudne, ale na wszystko przyjdzie czas. Najpierw należało wyrobić sobie ogólne pojęcie o statku, jego twórcach i wszystkim, co się tutaj stało. Niewiele jednak mogły powiedzieć puste korytarze i równie puste przejścia między poziomami. Tak samo nic nie mówiły spotykane gdzieniegdzie znaki i napisy. Konkin przekazywał dokładnie ich kształty kalkulatorowi i ten oczywiście już zmagał się z zagadką obcego języka. Naturalnie bez najmniejszego powodzenia, gdyż było za mało danych. Zniszczenia obejmowały znaczną część statku, lecz ich przyczyna wciąż jeszcze była niejasna – jakiś wybuch w środku czy zderzenie z czymś w przestrzeni. Na razie Konkin nie mógł się nawet zorientować, gdzie właściwie znajduje się silnik gwiazdolotu i na jakiej zasadzie statek się porusza. Poruszał... Pokusa poszperania w zniszczonych pokojach była wielka, ale Konkin nie poddawał się jej, gdyż po pierwsze było na to za wcześnie, po drugie w tym chaosie można było utknąć, po trzecie wreszcie, jeśli przyczyną wybuchu była awaria silnika, mogłoby to być niebezpieczne – nie wiadomo przecież, co było paliwem! Mimo wszystko Konkin wsunął głowę w jedną ze szczelin, która przecinała na ukos ścianę przejścia w pobliżu strefy, gdzie wszystko było poskręcane i pogniecione. Nie zobaczył nic szczególnego. Kurz, śmiecie, przewrócone siedzenie podobne do fotela w sterówce. Nie, było coś jeszcze! Koło ściany, pod samą szczeliną, leżała zabawka. Była to nieduża, wielkości dłoni, figurka jakiegoś, sądząc po kształtach, zwierzątka. Skąd Konkinowi przyszło do głowy, że to zabawka? Z równym powodzeniem mógł to być amulet, upominek, lampka nocna, dziwny przyrząd – .cokolwiek. A jednak pierwszą myślą było – zabawka! Wygląd zwierzątka był równie niezwykły, jak wszystko na tym statku, ale czuło się w nim właściwą zabawkom tendencję do uogólniania form, łagodną pieszczotliwość, wywołującą mimowolną chęć pogłaskania dziwnego stworzenia. Oczywiście było to złudzenie percepcji, fałszywa podpowiedz ziemskich stereotypów. Skąd w gwiazdolocie wzięłaby się zabawka? Chociaż... U Konkina na stoliku także siedziała podarowana mu przez kogoś puszysta wiewióreczka. Ciało tego stworzenia z innej planety również było zwinięte i powykręcane w najbardziej niewiarygodny sposób, a mimo to obca sztuka sprawiała, że patrzenie na tę zabawkę było nie tylko znośne, lecz nawet przyjemne. Może przez kontrast ze wszystkim pozostałym? Możliwe. A jednak kontakt nie jest chyba beznadziejny, pomyślał Konkin. Jest coś w rodzaju mostu... Wracał już i bardziej z obowiązku sprawdzał kolejne drzwi, wiedząc, że się nie otworzą, gdyż w chwili alarmu, kiedy powietrze ze świstem uciekało w przestrzeń, automatyka zamknęła i zablokowała wszystko, co mogła. Wyjątkiem z jakichś powodów okazała się tylko sterownia, choć właśnie to najważniejsze centrum dyspozycyjne statku automaty powinny były szczególnie dobrze zabezpieczyć. Ale przy awarii wszystko jest możliwe. O, właśnie nagle poddały się jeszcze jedne drzwi. Nie spodziewając się tego, Konkin źle obliczył wysiłek i wpadł do wnętrza ciemnego pomieszczenia, które pozostało jednak ciemne tylko przez mgnienie. Nagle zapaliło się światło tak jasne, że mimo woli zmrużył oczy. Ręka instynktownie zacisnęła się na rękojeści dezintegratora. Bezsensowny gest – pomieszczenie było puste, jeśli nie liczyć kilku siedzeń po prawej stronie, przy ścianie. Jednak nie to zaskoczyło Konkina, lecz światło! Nie dość, że oświetlenie ocalało i włączyło się automatycznie, to jeszcze w dodatku było ono słoneczne! Nie mogło być mowy o pomyłce. Wszystko było zalane jasnym, słonecznym blaskiem. Jak gdzieś na południu, podpowiadała podświadomość. Z tą różnicą, że żadne słońce w górze oczywiście nie istniało, światło było rozproszone. Znajdowało się tam za to czyste, błękitne, bezkresne ziemskie niebo. I czuło się w nim obecność niewidzialnego słońca. Solarium, zupełnie jak na ziemskim gwiazdolocie... Bicie własnego serca ogłuszało Konkina. Nic nie rozumiem. Kompletnie nic, kołatała mu w głowie jedna myśl. Nie, to nie było solarium. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, zwrócił uwagę na coś jeszcze. Na siedzenia wzdłuż ściany, na prostokątny kształt samego pomieszczenia. Dlaczego tylko tutaj?... I te jak gdyby drewniane fotele... To na pewno były siedzenia, człowiek całkiem wygodnie mógłby na nich usiąść, miały zupełnie ziemski wygląd. Konkin mógłby nawet przysiąc, że kiedyś widział podobne. Nie, bzdura. Skąd mogłyby się tutaj pojawić ziemskie siedzenia? Takich na Ziemi zresztą nie ma. Każde inne i niezwykłe, prymitywnie wykonane, pełne wprawdzie wdzięku w tym swoim prymitywizmie, ale raczej niewygodne do siedzenia. A może to także złudzenie percepcji? Konkin z wahaniem usiadł na jednym z foteli tak ostrożnie, jak gdyby pod nim była tykająca bomba zegarowa. Nic się jednak nie stało. Siedzenie okazało się bardzo ciasne i niewygodne, nie wiadomo, dla kogo było przeznaczone, w każdym razie nie dla człowieka w skafandrze. I materiał nie był oczywiście drewnem, detektor określił go jednoznacznie: jakiś imitujący drewno plastik... W poręcze siedzeń wmontowano rzędy przycisków. A to co znowu? Może to, na czym siedzi, w ogóle nie jest fotelem, tylko, powiedzmy, kuchenką do odgrzewania? Albo katapultą w inny wymiar lub czymś w tym rodzaju? Naciśniesz klawisz i... Wyjaśniłoby to, dlaczego ta konstrukcja jest tak niepodobna do fotela w sterowni: ma zupełnie inne przeznaczenie. Konkin jeszcze raz obejrzał uważnie pomieszczenie. Ogromna, pusta sala, jak gdyby kosmici nie mieli pojęcia o ekonomicznym wykorzystaniu miejsca. I to na gwiazdolocie! Ściany i podłoga poliniowane w prostokąty i kwadraty, kolor kolejnych linii czerwony, żółty, zielony, niebieski. Kolejność widma świetlnego. Taki sam kolor i kolejność mają przyciski na poręczach. Może załoga statku rzeczywiście przeniosła się do jakiegoś innego wymiaru? Cóż my wiemy o ich technice? Przypuśćmy, że nie, pomyślał Konkin. Za to coś niecoś wiemy o sposobie ich myślenia. Niech mają wszystko na opak, lecz instynkt samozachowawczy muszą mieć. Jak ludzie. Bez tego wszyscy zginęliby już dawno. Oznacza to, że najskuteczniej powinny być chronione najważniejsze dla życia odcinki gwiazdolotu. Załoga statku lub automatyka ma obowiązek w chwili awarii zahermetyzować wszystko, co możliwe. Tak też się stało: wszystko zamknięte na głucho. Oprócz tej sali oraz sterowni, albo tego, co my uważamy za sterownię. Wynikałoby stąd, że są to akurat jakieś mało ważne, pomocnicze pomieszczenia. Logiczne, ale bezsensowne. Zbyt wiele aparatury w sterowni. Zbyt duża jest ta sala i zbyt niezwykła, jak na gwiazdolot. I jest w niej światło... Nigdzie się nie świeci, a tu, rzec można, iluminacja. Jakby to było najważniejsze, żeby się tu świeciło. Żeby się zapalało przy wejściu żywej istoty, rozjaśniając wszystko aż do ostatniego ziarnka kurzu, którego zresztą tu... nie ma! Widocznie podłoga w jakiś sposób go wsysa. Co za rozrzutność w awaryjnej sytuacji, dziwaczne, niepotrzebne! Widocznie jednak potrzebne, skoro jest. Instynkt samozachowawczy to nie wszystko, nie wszystko nawet o. żab, a cóż dopiero u rozwiniętej cywilizacji. Rozum zawsze stawia przed sobą jakiś wyższy cel. Postawmy się więc w sytuacji załogi statku. Nastąpił wybuch, katastrofa. Pierwsze zadanie – ratować najważniejsze dla życia ośrodki, spróbować jakoś naprawić zniszczenia, ocaleć. Nie wyszło, statek skazany jest na zagładę. Co wtedy? Wtedy trzeba uchronić, zachować dla innych wszystko, co najcenniejsze.. Notatki, obserwacje, informacje. Albo ładunek. Zgadza się! Tylko co ma z tym wspólnego tych dwoje nie zablokowanych drzwi? Zadaniem takich drzwi jest wpuszczać. Zadaniem włączającego się światła – oświetlać. Rola foteli, jeśli to są fotele, ma polegać na tym, żeby na nich siadać, a przycisków, żeby je naciskać. Rola ziemskiego, tak bardzo tu nie pasującego „nieba”... Rola pustych kwadratów... Mądrze wyraził się we śnie Don Kichot: gdzież mam być, jak nie w pamięci? Co ma tu do rzeczy Don Kichot?... – Konkin, ogłuchłeś, czy co? – Ja? Przepraszam, zamyśliłem się. Tu tak dziwnie... – Nie tylko u ciebie. Gdzie jesteś? – Pod ziemskim niebem. – Pytam poważnie. – Odpowiadam poważnie. Nade mną jest jasne ziemskie niebo. Jego imitacja. – Ach tak! Jeszcze ciekawiej... Zostań tam. Opisz mi drogę. Mam nowiny. I to jakie! Kiedy Zielenin ukazał się na progu, stało się to tak nagle, że aż światło zabłysło na jego wypolerowanym skafandrze jak wyładowanie nagromadzonej energii. Spojrzawszy mimochodem na niebo, natychmiast rzucił się ku Konkinowi: – Zacząłem orientować się w aparaturze! Wszystko martwe! Oprócz jednego obwodu..., – Tak właśnie myślałem. – Poczekaj! Pojawił się elementarnie prosty schemat naszego rejonu galaktyki. I kurs, rozumiesz?! Tam był nakreślony cały kurs, do momentu awarii! – Skąd oni lecieli? – Ważniejsze, dokąd lecieli. Na Ziemię!!! – Na Ziemię?! To niemożliwe. Z Ziemi! – Jak to... z Ziemi? Skądżeś to wziął? Na Ziemię, mówię ci, że lecieli na Ziemię! – Jesteś tego pewny? Absolutnie pewny? – No chyba! – Ale w takim razie... Tak! Z Ziemi na Ziemię... Zgadza się!!! Ależ ze mnie głupiec! Tak, tak! Teraz joiż wiem wszystko! – Co? – Wszystko. Skąd tu takie „niebo”? – Widocznie u nich jest podobne. – I siedzenia też? Przyjrzyj się uważnie. – Czekaj, czekaj... To nie dla nich, oni mają inną anatomię... Ale przecież i nie dla człowieka! – Nie poznajesz tych siedzeń? – Nie ma tu nic do poznawania. Na Ziemi takich nie ma; – Ale były. – Były?! – Ja też ich nie poznałem, gdyż nie mogłem dopuścić myśli, że są one identyczne z ziemskimi przedmiotami. Kiedy jednak ją dopuściłem, to nie mając zaufania do własnej pamięci, zapytałem kalkulatora. – I on... – Utożsamił te siedzenia z wykonywanymi na Ziemi w zamierzchłych czasach. – Niemożliwe! – Stuprocentowa zgodność. – Ale kurs! Jeśli ci kosmici już byli na Ziemi... – Byli ich przodkowie! Teraz ci lecieli na Ziemię, ale niestety nie dolecieli. – Wiesz co, ja lepiej usiądę... – powiedział słabym głosem Zielenin. – To śmieszne, ale od tych wszystkich niespodzianek nawet w nieważkości pod człowiekiem uginają się nogi. – Właśnie chciałem ci zaproponować, żebyś usiadł. – Po co? – Chcę sprawdzić pewną hipotezę. Wydaje mi się, że to niebo nad głową potrzebne jest po to, żebyśmy my, ludzie, widzieli wszystko w zwykłym dla nas oświetleniu. – Co wszystko? Pustkę? – Nie. Widzisz te przyciski na oparciach i te kwadraty wokoło? Związek między nimi jest oczywisty. – Zgadzam się. – A teraz pytanie: Co mogli kosmici wziąć ze sobą z Ziemi takiego, co jasno i jednoznacznie powiedziałoby nam przy ich powrocie, jacy oni są? Zielenin zamyślił się głęboko. – Tak – powiedział wreszcie. – Skoro już chcieli nawiązać kontakt, stawał przed nimi problem, jak od razu i w sposób oczywisty rozwiać wszelkie możliwe wątpliwości ludzkości. Czym by to mogli... Informacją o naszej przeszłości? Bzdura, sami ją mamy. Wiedzą?... Stop! Jak byśmy postąpili my sami, lecąc ponownie do cywilizacji, która poprzednio była jeszcze zbyt młoda, żeby z nią nawiązać kontakt? – I co moglibyśmy wziąć ze sobą w czasie pierwszych odwiedzin, żeby to ówczesnej cywilizacji nie zubożyło, a dla obecnej byłoby bezcennym podarunkiem? – Czyżbyś miał na myśli... – Otwartych było tylko dwoje drzwi. Światło zapaliło się tylko w jednym przypadku. Jaki statek miałby w tym rejonie przestrzeni największe szansę na spotkanie zaginionego gwiazdolotu? Ziemski. Załoga gwiazdolotu miała określony cel i przed śmiercią zatroszczyła się o niego jako o coś najważniejszego. Te fotele zapraszają nas do siadania. Usiedliśmy. Pozostaje nam tylko nacisnąć przyciski. – Więc naciśnijmy – powiedział drżącym głosem Zielenin. W niemym zachwycie patrzyli obaj na odlane w srebrze gibkie ciało. Nad najbliższym kwadratem, jakby z niczego, zjawiła się statua Zrodzonej z Piany. Z uśmiechem szczęścia na ustach i głową odrzuconą w tył, gotowa objąć świat dziewczyna wychylała się z pędzącej fali morskiej, światło migotało w słonej wilgoci na jej stromej piersi, wiatr rozwiewał nieważkie włosy, a cała postać była wcieleniem rwącej się ku słońcu młodości. Jasnym, promiennym spojrzeniem patrzyła ponad zakutymi w skafandry kosmonautami, a ci, oniemiali, stali przed nią, zapomniawszy o kosmosie i czasie, o wiedzy swojego wieku i o mądrości tych, którzy zginęli, przywracając Ziemi ten delikatny cud. – Tak. – Konkin przyszedł wreszcie do siebie. – Postąpilibyśmy tak samo. Nie rozumiejąc, nawet nie odbierając obcego piękna, ratowalibyśmy je. Można bowiem odtworzyć utraconą wiedzę, ożywić ponownie pustynię, a nawet rozpalić zgasłe słońce. Jednego tylko rozum nie zdoła pod żadnymi gwiazdami: odzyskać utraconej sztuki... Spróbował sobie wyobrazić, ile bezcennych skarbów stracono w ciągu wielu stuleci ziemskich wojen, i nie mógł. Jeden Praksyteles stworzył tysiące rzeźb, które się nie zachowały. A ilu było nieznanych malarzy, jakież dzieła zostały w ogóle zapomniane? Kto pamiętał, kto wiedział o istnieniu choćby tej przepięknej dziewczyny? Zapomnienie – to najstraszniejsze dla człowieka słowo. Konkin wstał i podszedł do rzeźby. Nie, ani przez sekundę nie wątpił, że ma przed sobą tylko holograficzną kopię utraconego przez ludzi arcydzieła. Ale nie było żadnej różnicy, palce mimo woli oczekiwały spotkania z metalem, w który twórca tchnął ongiś tyle życia. Ale nie! Ręka przebiła delikatne srebro fali. I tak musiało być. Zabranie oryginału byłoby kradzieżą. Lecz i pozostawienie nie wchodziło w rachubę, gdyż przybysze rozumieli doskonale, jaki los czeka młodą ludzkość i jak znikoma jest szansa na przetrwanie tego piękna. Wzięli więc z sobą tylko wzorzec, ale wzorzec równy oryginałowi, możliwy do odtworzenia w całej swojej (krasie wszędzie i zawsze. I tak rzeźba stała się niezniszczalna, dziewczyna nieśmiertelna, jakby nie było tego barbarzyńcy, który tam, na Ziemi, przetopił kiedyś to piękno na dźwięczne, błyszczące monety. – Może i oni na swojej planecie nie tylko ją przechowywali, lecz i zachwycali się nią? – powiedział głucho Konkin. – Wszystkiego się dowiemy – odrzekł spokojnie Zielenin. – Skoro już wzięli ją z sobą, to znaczy, że już wtedy dostrzegli w ludziach dobro. Jakież jeszcze mogły być trudności? Pewnym ruchem nacisnął po kolei wszystkie przyciski. I obaj ujrzeli, jak ciasno wypełniając salę powraca do nich cała starożytna, na zawsze – wydawałoby się – stracona sztuka dawnych czasów i narodów... Konkin zawisł nieruchomo nad oświetlonym jasnymi reflektorami ciałem obcego gwiazdolotu. Odrębność jego kształtów już nie raziła, przeciwnie, wydawała się pełna harmonii. Teraz wzrok zauważył pełną doskonałość pomysłu i wykonania. Konkin był zmęczony, lecz szczęśliwy. I nagle, dotąd widocznie drzemiąca myśl napełniła go niepokojem. Jeśli się dobrze zastanowić, to jakiż dziwny i kruchy łańcuch przypadków sprowadził ich na zaginiony statek i zwrócił Ziemi jej skarby. Gdyby on, Konkin, nie obudził się wcześniej, punkt z pewnością zniknąłby z ekranów nie dostrzeżony przez nikogo z ludzi! A gdyby nie skrupulatna dociekliwość kalkulatora... Gdyby, gdyby, gdyby! Tak, ale cóż w tym nadzwyczajnego? Tak nagły zwrot myśli aż poraził Konkina. Rzeczywiście! Najdziwniejsze, że w tym cudzie przypadków nie ma nic szczególnego! „Gdyby” jest wszechobecne. Gdyby Ziemia powstała nieco dalej albo nieco bliżej Słońca, jakież byłoby na niej życie? Gdyby Słońce było aktywniejsze... Gdyby materia, tworząca ciało Ziemi, zebrała się w mniejszą masę... Miliony „gdyby”! A w rezultacie myślący rozum. Ślepa gra mniej lub bardziej prawdopodobnych przypadków – to wszystko. Ale rozum – przecież nie działa na ślepo! Jakże mógłby malarz osiągnąć mistrzostwo, próbując po kolei wszystkich zestawów barw i kształtów? Nie starczyłoby mu nawet miliarda lat. Jak uczony z takiego samego chaosu wariantów zdołałby stworzyć prawa, łączące fakty w jeden system? Mendelejew część swojej pracy wykonał we śnie... Powiązań jest w świecie więcej niż atomów, ale rozum nie gubi się w tym gąszczu. Potrafi nawet przewidywać przyszłość. A ich intuicja, choć są ludźmi dwudziestego pierwszego wieku, okazała się dzisiaj zaledwie równa wysiłkowi tego genialnego rzeźbiarza, który tysiące lat temu wyrzeźbił pod niebem Grecji figurę tej przepięknej dziewczyny. Zresztą czy aż tak równa? Oni tylko wśród nie kończących się zbiegów okoliczności pociągnęli za właściwą nitkę, z miliarda możliwości wybrali najlepszą. A starożytny artysta stworzył swoje dzieło w jednym porywie natchnienia. Tę właśnie wartość kosmici ratowali i ocalili, zrozumiawszy już dawno, znacznie wcześniej od ludzi, na czym polega przewaga rozumu w tym (nierozumnym świecie. Zwracając się twarzą do martwego statku, Konkin w nagłym porywie podniósł rękę i pozdrowił tych wszystkich, których językiem mówił starożytny rzeźbiarz: – Chajretę! Witajcie! przełożył Jacek Izworski Czarny Olbrzym W idiotyczny sposób zwichnąłem nogę i musiałem zostać w wąwozie sam, podczas gdy moi koledzy wyruszyli na zdobycie pamirskiego siedmiotysięcznika. Czułem się straszliwie zawiedziony, ale wkrótce zrozumiałem, że tracąc jedno, zyskiwałem w zamian coś innego. Mój namiot stał na brzegu potoku o tak niewiarygodnie czystej wodzie, jaką można zobaczyć tylko w dziecięcych snach. Istnieje kilka zjawisk, na które można patrzeć bez końca: morskie fale uderzające o brzeg, płomień ogniska i nurt górskiego potoku. W maleńkich zatoczkach woda w niczym już nie przypominała wody. Nie, to był płynny, wieczny kryształ, przez który przebłyskiwały kamyki dna tworząc wzór tak jaskrawy i fantastyczny, że przewyższał wszelkie orientalne dywany. Nie opodal, jakieś dziesięć kroków od namiotu, musowało źródło narzanu, który przelewając się spływał czerwonym jak cynober łożyskiem. Wyżej, nad wąwozem, skały schodziły się. Tam zawsze panowały cień i chłód, podczas gdy naokoło z ciemnoniebieskiego, już stratosferycznego nieba, lał się potok słońca. Palący i nieomal dotykalny wypełniał całą przestrzeń i miałem wrażenie, że gdyby dzwonnik uderzył weń miedzianym młotem, nad piramidami gór rozległby się czysty i długi dźwięk dzwonu. I pewnego rozprażonego popołudnia zadźwięczał. Uniosłem głowę znad czyszczonego właśnie pstrąga, ale nie zobaczyłem nic, tylko te same kamienne kolosy z dalekimi lodowcami na szczytach. Przez kilka sekund wsłuchiwałem się w dzwoniący grzmot, który bez wątpienia był tą wymyśloną przez pitagorejczyków muzyką sfer niebieskich, muzyką, jaka mogła rozlegać się tylko tutaj. Serce zamarło – była to chwila najpełniejszego, choć niewytłumaczalnego szczęścia. Przecież na dobrą sprawę każdy niespodziewany, obcy dźwięk wywołuje niepokój, zwłaszcza w górach, gdzie na każdym kroku czyha śnieżna lub kamienna lawina. Ale głos zdrowego rozsądku milczał. Czyż nie dlatego właśnie, gdy jesteśmy młodzi, tak często czujemy się szczęśliwi, a później, w miarę upływu lat, szczęście to spotyka nas coraz rzadziej i rzadziej? Potem zobaczyłem rysę, która pojawiła się na kopule nieba. Jej początek ginął gdzieś wysoko, nad śnieżnymi polami, koniec zaś rozszerzał się, opadając w dół ku miejscu, gdzie się znajdowałem. Coś złamało się, pękło i dopiero wtedy ogarnął mnie strach. Oszołomiony patrzyłem w niebo, w którym zamarł dźwięk i jak okruch lodu w źródle tajała rysa pęknięcia. Teraz odniosłem wrażenie, że dzwoni sama cisza (strumień się nie liczył, tak bowiem przywykłem do jego ciągłego szumu, że nie docierał już do świadomości). Machinalnie zmyłem z rąk rybią łuskę i wstałem, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Rysa na niebie rozpłynęła się. Wszystko powróciło do poprzedniego stanu – słońce paliło rude zbocza gór, płynął strumień, lecz czaił się w tym jakiś niepokój. Nie, nawet nie niepokój, lecz jakieś niejasne uczucie napięcia, jakaś dysharmonia. Jakby na dnie jasności ukrył się mrok. Jestem głęboko przekonany, że człowiek prócz wzroku, słuchu i tym” podobnych ma jeszcze zmysł, który w samotności staje się szczególnie wyostrzany i o którym nie mogę nic powiedzieć poza tym, że istnieje. Nie wiem, może to tylko echo własnych doznań. Wtedy było tak samo: krótkotrwały przestrach ustąpił nie wiadomo skąd zrodzonemu przekonaniu, że choć w moim otoczeniu coś jest nie tak, to mimo wszystko nic mi nie grozi. Noga wydobrzała mi już na tyle, że mogłem chodzić kulejąc. Wrzuciłem rybę do kociołka i ruszyłem w górę wąwozu, w to miejsce, gdzie dziesięć minut temu kończyła się rysa na niebie. Po drodze mogłem wszystko przemyśleć, ale – dziwna sprawa – żadne myśli nie przychodziły mi do głowy. Nawet zagmatwane, idiotyczne, takie, jakie często nasuwają się po jakimś nieoczekiwanym wydarzeniu. Bardzo intensywnie natomiast, jakby koniuszkami nerwów, odbierałem zmiany barwy, kształtu i zapachu, zupełnie jakbym nagle stał się odbiornikiem napływających zewsząd fal. Im dalej szedłem, tym mniej przypominało to zwykłe działanie sił przyrody. Gdy wydostałem się z mrocznego wąwozu, otwarta przestrzeń, światło powinny były przynieść mi ulgę, ale zamiast tego poczułem się jak schwytany w potrzask. Nawet jeżeli miałem ochotę zawrócić, to przyczyną było uczucie dysharmonii z otoczeniem, nie strach. Rumowisko gigantycznych głazów zamykało taras opływany przez strumień. Zrobiłem w tę stronę parę kroków i zobaczyłem Czarnego Olbrzyma. Nazywam go tak, bo każdy jego opis byłby na dobrą sprawę niedokładny. W jego wyglądzie można było odszukać jakieś ludzkie rysy, ale tych nieludzkich było nieporównywalnie więcej. Krągła bryła czarnego szkliwa, o przezroczystych jak w prawdziwym szkle krawędziach, na pierwszy rzut oka niewiele różniła się od otaczających ją głazów. Dopiero gdy przyjrzałem się jej uważniej, dostrzegłem coś, co przypominało zaskakująco małą, bezoką głowę. Z tyłu piętrzył się garb podobny do puchatej poduszki. Kończyn wtedy nie zauważyłem. Stałem i patrzyłem, a bryła – co do tego nie miałem żadnych wątpliwości – patrzyła również. Trudno mi wyrazić słowami, ale czułem, jak jej spojrzenie przeszywa mnie na wskroś. Poza tym nic się nie działo, czułem tylko straszliwą rozpacz. Rozpacz nie moją, lecz promieniującą z bryły, jak żar ze słońca. Nie tylko rozpacz. Zakłopotanie, strapienie, żal... W tak kosmicznej skali mogła wyrażać swój żal gwiazda albo coś w tym rodzaju. Wreszcie bryła drgnęła. Widok ten podziałał na mnie jak nokautujący cios. Doskonale pamiętam początek naszego spotkania, ale to, co działo się potem, zatarło się całkowicie. Nie, to nie tak; to obfitość silnych wrażeń sprawiła, że ta część wspomnień uległa jakby zaświetleniu. W identyczny sposób słońce zaświetla film w otwar.tym przez pomyłkę aparacie fotograficznym. Powstała luka, której w żaden sposób nie mogłem uzupełnić. Od gór legły już cienie, gdy wreszcie uzmysłowiłem sobie, że siedzę na brzegu potoku, naprzeciwko mnie piętrzy się oparty o skałę Czarny Olbrzym i prowadzimy dialog bez słów. Nie wiem, może przywykłem do jego wyglądu, oswoiłem się z nim, ale w każdym razie nie sprawiał już na mnie wrażenia bezkształtnej bryły. Bezoka maska jego twarzy przypominała gipsowy odlew zmięty gwałtownym ruchem ręki rzeźbiarza. Dostrzegałem już w niej zniekształcone wprawdzie, ale ludzkie rysy. Wydało mi się, że z jego ciała promieniuje mrok, ale było ono żywe, ruchliwe, mięśnie przesuwały się w nim jak czarne węże, tworząc niekiedy jakieś gumowate odrostki. Zresztą to wszystko moje uzupełnienia. Gdyby mrówka lub krab mogły porozumieć się z człowiekiem, to cóż pojęłyby z opowieści o locie do jakiejś tam Australii? Mam wrażenie, że rozumiałem Czarnego Olbrzyma wcale nie lepiej od nich. Pędził tak, że miliardy gwiazd tworzyły ognistą kulę, przekształcały się w pierścień, by wreszcie zniknąć w fioletowej mgle. Skąd podążał, dokąd i po co? Było dla mnie jasne, że jakiś błąd czy awaria zepchnęły Olbrzyma z kursu i zagubił się w przestrzeni. Zgubił się w przestrzeni! Za to ręczę. Zabłądził nie w naszym trójwymiarowym świecie, lecz w jakimś innym, straszliwie skomplikowanym i niedostępnym dla moich możliwości percepcji. Zabłądził jak człowiek błądzi w lesie! To wstrząsnęło mną najbardziej. Do Ziemi dotarła, była w stanie dotrzeć do Ziemi istota obdarzona tak potężnym intelektem, że przestrzenie międzygwiezdne nie stanowiły dla niej żadnej przeszkody. Któż jednak mógł przewidzieć, że gość ten będzie bardziej nieszczęśliwy niż bezdomny pies? Mknąć przez galaktyki i stać się bardziej nieszczęśliwym niż bezdomny pies? Trudno się z tym pogodzić, ale na dobrą sprawę w tej sytuacji nie ma nic szczególnego. Na każdym szczeblu rozwoju technicznego zdarzały się tragedie i najbardziej narażają się zawsze ci, którzy wytyczają nowe szlaki. Różnica polegała na tym, że Olbrzym stracił orientację jednak nie w lesie, w którym wszystko jest znane, swojskie, i gdzie bez trudu można określić kierunek. Zagubił się w nieskończoności, w której nie ma początku ni końca, środka ni brzegów, przeszłości ni przyszłości. Najwidoczniej było to nie do przezwyciężenia nawet dla nadludzkiego intelektu Olbrzyma. Ziemia przypadkowo stała się brzegiem, na który wyrzuciła go rozpacz, norą, w której mógł się ukryć przed nieskończonością będącą dla nas pustym dźwiękiem, dla niego zaś złowrogą realnością. Może wszystko przebiegało w taki właśnie sposób, może zupełnie inaczej. Nie łączyło nas nic poza tym, że obaj znajdowaliśmy się na Ziemi. Chwilami ta bliska obecność obcego intelektu przepełnionego niewyobrażalną rozpaczą stawała się tak trudna do zniesienia, że podświadomie chciałem zanurzyć rękę w lodowatej wodzie strumienia. Całe szczęście, że ludzie posiadają silnie rozwiniętą umiejętność pomniejszania wszystkiego co ogromne i ubierania w zwykłe szaty wszystkiego co niepojęte. Mijał czas i Olbrzym stopniowo, mimo tak odmiennego wyglądu i cech tak odmiennych, stawał się w moich oczach zwykłym nieszczęśnikiem, któremu trzeba pomóc. W moich rozgorączkowanych myślach coraz częściej pojawiała się analogia z rozbitkiem. Jakże homerycko musiał wtedy śmiać się wszechświat. Pierwszym mniej więcej spójnym wnioskiem było, że Olbrzym przedwcześnie popada w rozpacz, bowiem natknął się na planetę, na której znajdują się mogące go zrozumieć istoty rozumne. Próbowałem przekazać mu tę myśl. Odpowiedź była taka, że natychmiast tego pożałowałem. W mojej świadomości rozległ się przeraźliwy krzyk. Tak mógł wołać Robinson, gdy usłyszał odbity od skał dźwięk własnego głosu i uznał go za głos innego człowieka. I kontakt się urwał. Szybko, tak jak to na południu bywa, zgasł ostatni promień słońca, poszarzały lodowce i czarna pamirska noc pochłonęła Olbrzyma. Tylko przypominający wierzchołek góry kontur jego głowy rysował się na tle gwiazd. Pozostał tylko huk strumienia i wrażenie nieprawdopodobieństwa całej tej sytuacji. I wtedy, jak ciężka fala, ogarnęła mnie obca myśl. Zrozumiałem, a może tylko wydawało mi się, że zrozumiałem, nieludzki smutek i nieludzką dumę, która prowadziła Olbrzyma poza granice możliwości i ukorzyła się dopiero przed potęgą całego wszechświata. Po raz pierwszy i ostatni pochwyciłem to, co śmiem uważać, że jest jego słowami: Myślę, więc jestem, ale to nie tak. Jestem tylko wtedy, gdy istnieją tacy jak ja. Lecz jeżeli utraciłem ich na zawsze, to i ja, choć myślę, już nie istnieję. Na tym wszystko się urwało. Łoskot strumienia wdarł się w moje uszy jak grzmot trzęsienia ziemi. Starałem się ponownie nawiązać utracony kontakt i zrobiłem ruch w stronę Olbrzyma. Zatrzymała mnie jednak czyjaś – nie wiem, jego czy moja – myśl. My również wyruszymy kiedyś między gwiazdy i otworzy się przed nami nieskończoność. Rozum ma przed sobą tylko jedną drogę i ten sam los czeka każdego, kto potknie się, idąc na” czele. Ale rozum, jeżeli ma coś do przekazania innym, nigdy nie umiera wraz ze śmiercią ciała. Komu jednak miał Olbrzym przekazać to, co utrwaliło się w jego pamięci podczas długich wędrówek? Być może źle oceniałem jego motywy. Dla siebie Olbrzym nie mógł już nic zrobić, ale dlaczego nie miałby wyświadczyć przysługi innym? Wszak udzielanie komuś pomocy jest najlepszym lekarstwem na własne troski. Zresztą są to wszystko domysły, które nigdy nie doczekają się weryfikacji. Wtedy wiedziałem tylko jedno: że Olbrzym czegoś ode mnie oczekuje. Wstałem i podszedłem do niego. Wszystko zniknęło. Gdy wróciła mi świadomość, naokoło nie było ani gór, ani Ziemi. Leciałem statkiem kosmicznym? A może w objęciach Olbrzyma? Nie wiem. Pędziliśmy wśród gwiazd szybciej niż samochód mknący pod lampami ulicznymi. Widziałem planety, które dopiero co się narodziły i takie, które ginęły. Zaglądałem do „czarnych dziur” wszechświata, widziałem nie znane nauce zwoje materii otulające jądra galaktyk. Kartkowałem księgę, w której odczytaliśmy dopiero pierwsze wersy. Olbrzym nie starał się przekazać mi swojej wiedzy, zapewne było to niepodobieństwem, nie wiem nawet, którą część wszechświata odwiedzałem. Po prostu pokazywał mi oczekujące nas przestrzenie i mogę tylko stwierdzić, że nasza wyobraźnia w porównaniu z rzeczywistością jest szalenie uboga. Setki razy starałem się opisać to, co widziałem, ale nie byłem w stanie nic zrobić. Powód jest prosty. Nasz język zrodził się na Ziemi i jest produktem ziemskiego sposobu życia. Używając go, możemy opowiedzieć o tym skrawku naszej planety, na którym spotkałem Olbrzyma, ale nie sposób używać go, opisując bezmiar kosmosu. Jest to takim samym niepodobieństwem, jak tłumaczenie po sumeryjsku zasad działania synchrofazotronu. Ewolucja języka musi przebiegać stopniowo, ale zanim nastąpi... Przecież byliśmy już poza Ziemią, widzieliśmy krajobraz Księżyca, ale czy słuchając relacji stamtąd odnosiliśmy wrażenie, że przekazywane są z innego świata? Olbrzym zapewne władał nie tylko przestrzenią, ale i czasem, bowiem wbrew teorii Einsteina poruszaliśmy się nie tylko z prędkością większą niż prędkość światła, ale nawet zdążyliśmy wrócić jeszcze przed wschodem słońca. Właściwie, wróciłem tylko ja. Ocknąłem się w tym samym miejscu, w którym siedziałem poprzednio; w powietrzu wciąż rozbrzmiewało to eteryczne dzwonienie, które towarzyszyło pojawieniu się Olbrzyma, a niebo przecinała znajoma rysa pęknięcia. Gwiazdy drżały w niej, jakbym patrzył na nie przez unoszące się z ziemi mgły. Jestem pewien, że w czasie tych podróży Olbrzym chronił mój umysł przed nadmiarem doznań. Tak sądzę, bo gdy tylko wróciłem na Ziemię, natychmiast zapadłem w sen. Tam, na miejscu, na kamieniach, pomimo chłodu. Gdy się przebudziłem, słońce piekło jak rozpalone żelazo. Mimo to, nie zwracając uwagi na głód i ból w odgniecionych na kamieniach bokach, zacząłem wołać Olbrzyma. Ale odpowiadało mi tylko echo. Czy odszedł, by podjąć jeszcze jedną, beznadziejną próbę odnalezienia drogi powrotnej? Czy pędzi teraz przez galaktyki, których nie dojrzy żaden nasz teleskop? Serce mi podpowiada, że nie. Że już go nie ma. Jestem o tym tak głęboko przekonany, że tam, w wąwozie, ułożyłem piramidę z czarnych brył lawy. Przecież Ziemia była dla niego ostatnim miejscem pobytu. Ale doznane wtedy uczucie pustki, poniesionej straty, nie minęło. Nie ma w nim już goryczy ni żalu, ale często śni mi się, że wiodę z Olbrzymem długie rozmowy. Teraz jednak rozumiemy się doskonale, wreszcie bowiem odnalazłem w sobie słowa i uczucia, jakich potrzebował i dzięki którym nie uśmierca go samotność. przełożył Sławomir Kędzierski Droga bez powrotu – Tego już za wiele – powiedział Kaiser, cofając się mimo woli. Roel trzymał w ręku kawałek półprzeźroczystego gipsu, od którego odrywały się – ziarenka piasku, jak gdyby ktoś go drążył końcem niewidzialnego noża. Potem – znów bez żadnych wyraźnych oznak ingerencji z zewnątrz – w gipsie pojawiło się wgłębienie i nieforemny kawałek na oczach zafascynowanych podróżników zamienił się w czarę. Osorgin machinalnie pstryknął zdjęcie. Roel, nadal zastygły w nieruchomej pozie, przeniósł wzrok na najbliższe drzewo. Drzewo natychmiast wygięło się w łuk, najgrubsza gałąź zawisła nad świeżo powstałym naczyniem i trysnął z niej strumień przejrzystego soku. Roel wręczył napełnioną czarę Kaiserowi. – Zapewniam pana, że to smaczne – powiedział Blinck. – Ki diabeł – wyszeptał Kaiser. Mimo upału wstrząsały nim dreszcze. – Tu nie chodzi o smak... – Wypada wypić choćby z grzeczności – wtrącił się Osorgin. – Tym bardziej, że Blinck gwarantuje... – Co ma tu do rzeczy gwarancja! – Blinck ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami. – Trzeba zachować godność. Zresztą to też głupstwo... Może pan nie pić, Roel się nie obrazi. – Nie, wypiję – Kaiser opróżnił naczynie. Pochylone dotąd drzewo natychmiast się wyprostowało i jego wierzchołek zakołysał się jak wahadło w oślepiającym błękicie nieba. Twarz Kaisera rozjaśnił uśmiech zadowolenia. – To jest rzeczywiście smaczne... Niezwykle smaczne! A to wszystko jest po porostu niemożliwe. Roel ma wyjątkową zdolność sugestii, ot co. – Tak? – Blinck zaśmiał się sucho i strzelił palcami. – Chce pan, to go poproszę, żeby w ten sam sposób oderwał od pańskich butów podeszwy. Może przekona pana marsz na bosaka przez selwę. Kaiser nachmurzył się. Znowu ta sprzeczka! – pomyślał z gniewem Osorgin. Odszedł na bok i usiadł na kamieniu. Zbyt gorąco. I zbyt dziwne to wszystko. Na nagiej i zakurzonej ziemi siedzi nagi Roel i zwyczajnie czyni cuda. I niczego mu nie potrzeba, tak w każdym razie twierdzi Blinck. No i jak się w tym połapać? – Nie będzie pan przecież twierdzić – jadowicie mówił tymczasem Kaiser – że Roel oddziaływa na otoczenie siłą myśli? – Niech pan posłucha, Kaiser, my też oddziałujemy na otoczenie siłą myśli. I to nas jakoś nie dziwi, – Źle mnie pan zrozumiał. Oczywiście, człowiek najpierw coś wymyśla, a potem realizuje tę myśl. Ale za pomocą rąk. Albo maszyn. – Mój drogi, jeżeli pozwoli mi pan, bym pana zahipnotyzował, to nie dotykając pana, kilkoma słowami zaledwie wywołam na pańskim ciele oparzenie. To jest, oddziałam realnie w sposób dla pana oczywisty i, niestety, bolesny. Głosy ich brzęczały jak jesienne muchy. Osorgin wstał. – O co wy się kłócicie? O co? To bezcelowe. Organy zmysłów można oszukać za pomocą sztuczki. A w dodatku istnieje takie zjawisko jak hipnoza. Konieczne jest obiektywne świadectwo. Ale filmy będziemy mogli wywołać dopiero w mieście. No więc po co to teoretyzowanie? – Po to – prawie krzyknął Blinck – że zanim dotrzemy do miasta i wrócimy, Roel zniknie! Z nim razem zginie tajemnica, kto wie, na ile lat? Ja wierzę, że Roel nas nie oszukuje. A Kaiser nie wierzy. Ale od stopnia zaufania do mojej opinii zależy to, czy zostaniemy tu, czy pójdziemy dalej. – Mamy określony plan i zadania – powiedział twardo Kaiser. – Naszym obowiązkiem jest... – Krótko mówiąc – przerwał Blinck – pański głos, Osorgin, jest decydujący. Osorgin nie odpowiedział nic. Chłodu nie było nawet w cieniu, mokra koszula lepiła się do ciała, a tymczasem Roel siedzi na skwarze i na jego skórze nie widać ani kropelki potu. Przypuśćmy, że to nic dziwnego, iż tubylec jest o wiele lepiej przystosowany do miejscowego klimatu. A jednak Roel ma w sobie coś dziwnego. Kiedy człowiek siedzi nieruchomo, to mimo wszystko w tej nieruchomości jest życie. W nieruchomości drzewa także. I w nieruchomości rzeki. Roel zaś nie różni się niczym od bryły kamienia. Można by pomyśleć, że nie oddycha. Ale najgorsze ze wszystkiego są oczy. Tak mogłyby błyszczeć płytki miki. I nie wiadomo, gdzie jest skierowane to niewidzące, zastygłe spojrzenie i czy w ogóle jest na coś skierowane. Promień słońca przebił listowie. Osorgin poczuł pieczenie na po-liozk i mimo woli cofnął głowę. Myśli splątały mu się całkowicie. Irytacja nadała pociągłej twarzy Blincka namiętny wyraz twarzy malarza zafascynowanego arcydziełem. Nerwowo przestępował z nogi na nogę, jakby ziemia parzyła mu stopy. Kaiser flegmatycznie palił cygaro, spokojny, przekonany o swej słuszności. Za nimi siedział obojętny na wszystko Roel. – Wiecie co, przyjaciele? – Osorgin oblizał wargi, które natychmiast znowu wyschły. – To trzeba rozważyć. Teraz jesteśmy zbyt pod wrażeniem... – zająknął się – tego, cośmy widzieli. Odłóżmy to do wieczora. – Słusznie – kiwnął głową Kaiser. – Trzeba to omówić szczegółowo. – To tchórzostwo – powiedział ze złością Blinck. – Tchórzostwo i zraniona duma. Z góry – odrzucamy wszystko, co przekracza nasze możliwości pojmowania. Tak jest łatwiej! – Błagam was, dość już! – jęknął Osorgin. – Wieczorem, kiedy upał zelżeje... Możecie się wtedy sprzeczać do upadłego. Tropikalna narkoza, pomyślał ze zmęczeniem. Czy coś takiego istnieje? Tutaj wszystko jest zbyt fantasmagoryczne. To rozpalone słońce, ta oszalała, niesamowita zieleń, te noce fioletowe od bezustannego migotania błyskawic, ta strasznie ryzykowna przeprawa przez Corrirochę... Niezwykłość stała się czymś powszednim i nie mogę się uwolnić od myśli, że tu wszystko jest możliwe. Nawet Roel ze swą niezwykłą sztuką. Tak łatwo się omylić. Dać się zasugerować... Niewłaściwie ocenić... Koniec końców nawet chronometr podlega wpływowi otoczenia. A mózg to przecież nie chronometr... Około dziesiątej, kiedy wieczorne powietrze stało się nieco chłodniejsze, wszyscy zgodnie z milczącą umową zebrali się przy ognisku. Oddział ich już trzy miesiące był w selwie, badając być może ostatni raz ten zagubiony zakątek Ziemi, jako że wkrótce miało się tu rozlać Morze Amazońskie. Ów głuchy zakątek badano nie tylko po raz ostatni, ale i po raz pierwszy – przed nimi nie było tu żadnej ekspedycji. Kaiser, Blinck i Osorgin najprawdopodobniej nigdy nie zetknęliby się z Roelem, gdyby nie obawa, że jakieś nieliczne plemię nie wie o mającym nastąpić zatopieniu. Było to oczywiście mało prawdopodobne, gdyż plemion żyjących w absolutnej izolacji nie ma nawet w selwie i informacje rozchodzą się tu nie gorzej niż pogłoski w krajach cywilizowanych, ale mimo wszystko nie wolno było zignorować takiej możliwości. Roela znaleźli przy pomocy Indian przewodników, którzy wyśledzili miejsce jego pobytu, sami jednak nie odważyli się do niego zbliżyć. Gdzie się znajdują współplemieńcy Roela, nie wiedział nikt. Na pertraktacje wyruszył Blinck, który świetnie władał miejscowymi narzeczami, czego nie dałoby się powiedzieć o innych uczestnikach międzynarodowej ekspedycji. Blinck spotkał się z Roelem – i utracił spokój. Mówił tylko o nim i zajmował się tylko nim, zaniedbując inne obowiązki, co nie mogło nie wywołać konfliktu. – Uważam nasze sympozjum przy ognisku za otwarte – powiedział Osorgin i spostrzegłszy uśmieszek Kaisera dodał: – Właśnie tak – sympozjum. Na początek niech Blinck wyłoży swoje poglądy. Jeżeli chce – niech wygłosi odczyt. A pana, Kaiser, poproszę, żeby pan nie przerywał. Blinck podniósł głowę. – Dziękuję – skłonił się. – Powiem krótko. Plemię Roelów dotychczas nie było znane nauce. Można to wytłumaczyć zarówno małą liczebnością plemienia, jak i jego izolacją. Przypadkowi badacze, którzy przebywali w okolicy penetrowanego przez nas rejonu, podobnie jak Kaiser, nie byli skłonni dać wiary fantastycznym pogłoskom. O ile wiem, Setanio próbował je sprawdzić, ale mu się to nie udało. Nie znalazł Roelów i oświadczył, że całe to plemię to legenda. Przekonaliśmy się, że to nie legenda. Już choćby z tego powodu warto się tu zatrzymać. Przewiduję argumenty Kaisera: nie jesteśmy etnografami. Ale zanim przybyliby etnografowie, tutaj będzie już morze. Gdzie potem szukać Roelów? Ale i tak nie o to chodzi. Dziś poprosiłem Roela, żeby nam pokazał, co potrafi. Byliście oszołomieni, ale zaraz doszliście do przekonania, że to tylko zręczna sztuczka. Dobrze, przypuśćmy, że sztuczka. Plemię sztukmistrzów. Albo hipnotyzerów. Czy i to was nie interesuje? Powtarzam jednak, że o sztuczkach nie ma tu mowy. Już trzy dni badam Roela i im dłużej badam, tym mniej rozumiem. Oni nie polują: zwierzyna sama do nich przychodzi i... – I sama się oprawia – wtrącił Kaiser. – Spokój! – Osorgin postukał kijem w głownię, wzbijając snop iskier. – Mógłbym długo wyliczać wszystkie cuda czy też, zdaniem Kaisera, triki, które czynią – dokończył Blinck. – Są jednak rzeczy, moim zdaniem, ważniejsze. Niezwykłe zdolności Roelów to nie dar natury. To sztuka, której się uczą i która jest mocno powiązana z wielce fantastycznym, ale logicznym światopoglądem. Co poza uprzedzeniami przeszkadza warn przyjąć moją hipotezę? Żadnych praw przyrody to nie podważa, podważa tylko naszą pewność siebie. No i do diabła z nią! Rozum to najbardziej złożona zorganizowana forma istnienia materii. Nie uważamy się za wszechwiedzących, kiedy jest mowa o tak prostym zjawisku, jak jądro atomu. Natomiast wiemy dokładnie, do czego zdolny jest rozum, a do czego nie. Tak samo dokładnie uczeni zeszłego wieku wiedzieli, że materia nie zawiera żadnej energii prócz chemicznej. Jak długo będziemy powtarzać jeden i ten sam błąd? – Spokojnie, Blinck, spokojnie – powiedział Osorgin. – Jestem spokojny. Wszystkie argumenty Kaisera sprowadzają się do jednego: ludzkość nie zna sposobu bezpośredniego oddziaływania myśli na otaczający świat. A skoro go nie zna, to znaczy, że taki sposób nie istnieje i istnieć nie może. Ale to nie jest dowód. – Skończył pan? – spytał ponuro Kaiser. Siedział z podbródkiem opuszczonym na splecione palce, z łokciami opartymi o kolana i w tej jego pozie było coś nieugiętego. – Skończył pan? Teraz powiem ja. Nie przeczę, że na świecie istnieją plemiona, posiadające sztukę znachorstwa i hipnozy. To nic nowego tak samo jak joga. Ale o tym wszystkim nauka wie od dawna i legendy, jedną bardziej nieprawdopodobną od drugiej, zna także. Pytanie tylko, dlaczego, jeżeli te legendy są choćby częściowo uzasadnione, nauka światowa nie potrafiła z nich wyciągnąć nic zasadniczo nowego? Podkreślam: zasadniczo nowego. Odpowiedź może być tylko jedna. Nauka światowa dlatego nie mogła znaleźć nic zasadniczo nowego i cennego, że nic takiego tam nie było i nie ma. Jak nie ma nic ważnego dla nauki na przykład w sztuce iluzjonistów. Może mnie pan nazwać dogmatykiem, Osorgin, ale całej nauki światowej... O, to niemożliwe! Nauka szukała długo i uparcie, ale nie można znaleźć tego, co nie istnieje, i moje argumenty to wykazują. Pozwolę sobie jeszcze na taką myśl: jeże7' rzeczywiście istnieją ludzie posiadający niedostępną nauce potęgę, to dlaczego pozostali pariasami? Nie stworzyli niczego, są nadzy i bosi, to przecież krzycząca logiczna sprzeczność, na którą zwracam waszą uwagę. Nie wyczerpałem wszystkich zastrzeżeń, ale to, co powiedziałem, wystarczy. Proponuję, byśmy powrócili do spraw realnych. Kaiser poruszył się i po jego zaczerwienionej twarzy przebiegły cienie. Blinck milczał. – Niech pan powie – zwrócił się do niego Osorgin – czy ten Roel... zawsze milczy? – Nie – odrzekł Blinck niechętnie. – Rozmawiałem z nim. – Czy coś wyjaśniał? – Tak. Ale nie potrafię zrozumieć jego wyjaśnień. Powiedział, że nie można zrozumieć bez... – Oszuści nie lubią zdradzać swych sekretów – mruknął Kaiser. Blinck uśmiechnął się z goryczą. – On jest gotów wszystko wytłumaczyć... ten oszust. Ale tu konieczne jest jeszcze rozumienie. „Jesteście niemowlętami w naszej sztuce – tak mniej więcej powiedział. – Czyż swojej nauki nauczyliście się w jeden dzień?” Ma rację. Wziąłem już u niego kilka lekcji. Ale to za mało. – Tak? – powiedział Osorgin. – Wziął pan kilka lekcji? Jak to wyglądało? – To wyglądało dziwnie. Najpierw miałem myśleć o jakimś przedmiocie. Na przykład o drzewie. Tylko o nim. O tym, jaki ma gruby pień, jak ciemno i wilgotno jest pod jego korzeniami, jak trzepocą jego liście... – Przedszkole – burknął Kaiser. – A potem co? – spytał Osorgin. – Miałem się stać drzewem. Musiałem się utożsamić z jego ciałem, musiałem poczuć, jak w drzewie płyną saki, jak żar promieni słonecznych spala moje, to jest drzewa liście, jak mi trudno czerpać z ziemi wodę, jak wiatr zgina moje gałązki... Wiecie, to niezwykłe wrażenie. Przecież my nigdy nie próbowaliśmy stać się czymś. Pod koniec na jakąś chwilę rzeczywiście poczułem się drzewem. Aż mnie coś w środku zabolało, kiedy sobie wyobraziłem, jak korniki wgryzają się w pień. – Drzewa nie mają nerwów – odezwał się Kaiser. – Nieprawda! Jakiś system nerwowy mają, to jest dowiedzione. I poczułem to na sobie. Powiecie, że to zwyczajna autosugestia. Oczywiście, ale muszę się przyznać, że takiego bólu jeszcze nigdy nie czułem... – Dobra – przerwał Osorgin. – Szczegóły opowie pan później. Co było dalej? – Dalej... Tylko proszę się nie śmiać! Miałem się utożsamić z dźwiękiem. Z dźwiękiem „o”. Wyłączyć się z rzeczywistości... – W jaki sposób? – Opisałem go warn. No więc: wyłączyć się z rzeczywistości i monotonnie powtarzać w myśli „o, o, o, o!” Roel uprzedził, że ta lekcja jest niebezpieczna. Że człowiek nigdy nie potrafi sam wyjść ze stanu utożsamienia się z dźwiękiem i dlatego lekcja powinna się koniecznie odbywać w obecności nauczyciela. Słysząc to o mało się nie roześmiałem, ale potem... – głos Blincka drgnął. – Potem roztopiłem się w dźwięku – wyszeptał i źrenice mu się zwęziły. Chudy, wysoki, siedział z pobladłą twarzą i migotanie ognia to oświetlało za jego plecami niewyraźny ogrom lasu, to kryło go w mroku jak w zasadzce. W ognisku trzasnęła gałązka. Kaiser roześmiał się skrzypliwie. – Ma pan zbyt bogatą wyobraźnię, Blinck – powiedział nie wyjmując z ust fajki. – Jak można roztopić się w dźwięku? – Można – ocknął się Blinck. – Można w nim utonąć. Zniknąć. Rozpłynąć się. Utraciłem własne ciało. Nie czułem go. Nic nie widziałem. Był tylko ogromny, bezkresny, czarny dźwięk. Nie potrafię wyrazić tego słowami. Taka była ostatnia lekcja. – Teraz jestem już całkowicie pewien, że to szarlataneria – odezwał się Kaiser. Osorgin pokręcił głową. – Jeżeli się długo powtarza jakieś słowo, jakiekolwiek, traci ono sens. I wtedy świadomość pogrąża się w pustce. Blinck, to wszystko mi się nie podoba. – Tak czy nie? – wykrzyknął Blinck. – Tak czy nie? – Chwileczkę, Blinck. Zastanówmy się bezstronnie. W głębi wieków pogrzebany jest płomyk prawdziwej wiedzy, suma doświadczeń tysięcy pokoleń, rezultat niezliczonych i chaotycznych prób, błędów i odkryć. Ale świeci nam poprzez kłęby gęstego, często duszącego dymu przesądów, fantastycznych obrzędów, legend i rytuałów. Możliwe, że taki jest przypadek z Roelem. Przejść wyniośle obok, mimochodem rzucając kilka słów o „dzikości” i „przesądach”? Tego rodzaju snobizm w stosunku do doświadczenia naszych przodków – zgoda, wypaczonego! zgoda, na pozór obcego nam! – jest niewybaczalny. Nie ja będę wam tłumaczyć, co już zyskała nauka, przedzierając się ku płomieniowi przez kłęby dymu. Ogromną liczbę recept, gimnastykę jogów, ich metody kierowania własnym organizmem, sposoby autosugestii, no i tej właśnie hipnozy... Moim zdaniem pan, Blinck, zbytnio jest zafascynowany hipotezą, która – tu Kaiser ma absolutną rację – zaprzecza całokształtowi naszej wiedzy. Ale prawo do poszukiwań jest nierozerwalnie związane z prawem do popełniania błędów. Możemy zrobić tak: ja i Kaiser pójdziemy dalej, a pan zostanie, by badać Roela. Sądzę, że ta propozycja nie wywoła sprzeciwu. Jednak... – Jednak? – zaniepokoił się Blinck. – Nie radziłbym panu zostawać. – Nie wierzy pan czy się pan boi? – Jedno i drugie. – Czego się pan boi? – Nie wiem, Blinck, nie wiem... Coś się we mnie sprzeciwia tym pańskim zamiarom. Nie mogę wyjaśnić natury tego... strachu. Tak, tak, strachu i wstrętu. – Jest pan niekonsekwentny – powiedział szybko Blinck. – Jakież z nas jednak dzieci. – Kaiser z wyrzutem pokręcił głową. – To noc tak na nas działa. Noc i tajemnica; w dziennym świetle wszystko będzie wyglądać prościej. Co do starożytnej mądrości, którą należy zbadać, całkowicie się zgadzam z Osorginem. Ale skrajności! Jestem przeciwko skrajnościom. I powtarzam, główne cele ekspedycji są ważniejsze od ubocznej egzotyki. Ale moje argumenty nie podziałały. Niech będzie, jak chcecie. Tylko co ma tu do rzeczy strach? Za miesiąc wrócimy i jestem pewien, że zastaniemy Blincka złego i trzeźwego. Złego, bo będzie mu żal zmarnowanych wysiłków, trzeźwego... No, to jasne. Blinck rozpromienił się. – Świetnie. – Zerwał się, jak gdyby już chciał biec do Roela. – Dziękuję, Osorgin, dziękuję, Kaiser. Nie będę żałować straconego czasu. Może Kaiser po tysiąckroć ma rację. Ale ja jako uczony mam obowiązek zrozumieć, co to takiego. Muszę tę drogę przebyć do końca. Jeżeli okaże się, że tam, w głębi tajemnicy, jest pustka, cóż, będę się musiał z tym pogodzić. Ale wrócę do was z prawdą. – Oto 'mowa uczonego – Kaiser wytrząsnął fajkę i także się podniósł. – Późno już. Dobranoc. – A jednak jestem niespokojny – powiedział Osorgin, kiedy Kaiser się oddalił i poskrzypywanie jego butów zamarło w ciemności. Osorgin wziął Blincka pod rękę i poczuł, jak tamtemu napinają się mięśnie. – Przecież i pan czuje się nieswojo, prawda? Blinck uwolnił rękę i zaśmiał się z przymusem. – Niepotrzebnie pan straszy sam siebie, Osorgin. Po co Roel miałby mi robić krzywdę? Ludzie samotnie przepływają ocean, a tu... Kaiser ma rację, trzeba iść spać. Do jutra. Tej nocy Osorgin długo nie mógł zasnąć. Nie opuszczało go dziwne uczucie. Pochmurne północne niebo, kamienne masywy miast, cisza gabinetu, w którym pracował, cała przeszłość tkwiąca w pamięci była teraz jak stary, wyblakły z latami film, w którym działał człowiek nazwiskiem Osorgin, podczas gdy prawdziwy, żywy Osorgin leżał w hamaku, słuchał przeciągłych, trwożnych okrzyków lasu, widział polanę, kredowy dysk księżyca w przezroczystym niebie, białe jak pryzmy śniegu namioty obozu, czarne kliny cieni, czuł wilgotne ciepło nieruchomego powietrza, a jednak wszystko to także było nieprawdziwe. Rekwizyty jakiegoś obcego życia, w które przypadkowo się zabłąkał i które nigdy nie stanie się jego życiem, ale rozpłynie się, zniknie, gdy tylko on je opuści. Przyłożył do ucha zegarek. Tykał jak zawsze i w tym tykaniu była dodająca otuchy stałość, była niezmienność, która uspakajała. Jaka to dziwna rzecz świadomość, niespokojnie myślał Osorgin. Oddziałują na nas szelesty, blask księżyca, słowa, gwiazdy. Wszystko! Potężna jak bóstwo, słaba jak płomień świecy na wietrze, zmienna niczym fala, uparta jak kiełek trawy, twarda jak diament – wszystko to jest właśnie świadomość. Zrozumiała w swej powszedniości, zagadkowa w swej niewyczerpanej złożoności i wiecznie zadająca Sobie pytanie: Czym jestem? Utożsamić się z drzewem... Utożsamić się z dźwiękiem... Przecież to także jest próba znalezienia odpowiedzi! Były i inne próby: zatracić się w wierze... przyjąć Boga... Próby, za którymi zatrzaskiwały się drzwi pułapki: odpowiedź na wszystkie pytania życia znaleziono, nie ma czego więcej szukać, nie ma o czym myśleć, myśl umarła. Tak, właśnie to mnie przeraża. Doświadczenie na samym sobie. Na swojej świadomości. Nie, nie to! Uczeni dokonywali, dokonują i będą dokonywać doświadczeń o wiele bardziej niebezpiecznych niż eksperyment Blincka! O cóż więc chodzi? Ten straszliwy entuzjazm Blincka! Znów nie o to... Bez entuzjazmu, bez pasji nie byłoby nauki... A gdzie umiar? Zamilkł krytycyzm i entuzjazm jest już ślepotą, pasja fanatyzmem... Blinck... Ale co się ze mną dzieje? Trzeba spać, ot co. Nie myśleć, ale spać, spać... W nocy myśli się inaczej niż – w dzień i kiedy Osorgin wstał o świcie, nocne myśli wydały mu się przesadzone i niedorzeczne. Ranek wypełniony był mnóstwem praktycznych spraw, przed wyruszeniem trzeba się było zatroszczyć o tysiące drobiazgów, toteż pożegnali się niemal zdawkowo. Blinck długo machał im ręką i Osorgin, obejrzawszy się ostatni raz, tylko pokiwał mu zachęcająco, zanim ekspedycja skryła się w leśnym mroku. ^ Wyszli z niego z powrotem po kilku tygodniach. Przez ten czas tyle przeżyli i tyle dokonali, że nowe wrażenia, jak to zwykle bywa, nie tyle przesłoniły wspomnienie o Roelu, ile pozbawiły je dawnej ostrości. Jednak im bardziej się zbliżali do dawnego obozu, tym większa ogarniała ich niecierpliwość, chęć ujrzenia jak najszybciej Blincka i przez ostatnią milę jak mogli przyspieszali kroku, ciesząc się na myśl o spotkaniu, płonąc chęcią opowiedzenia przy filiżance kawy o swoich przygodach i usłyszenia o cudzych, które już z góry uważali za mniej ciekawe niż ich własne. Wreszcie mroczne sklepienie lasu, w którego zielonych wierzchołkach gasł nawet szum wiatru, przebiły strumienie światła i na pół oślepieni podróżnicy ujrzeli buchającą upałem polanę z samotnym namiotem pod krzakami. – Hop-hop! – krzyknęli zgodnie. – Hop-hop! Blinck, Roel, gdzie jesteś? Polana odpowiedziała milczeniem. N – Blinck się nie rozleniwił – zauważył Osorgin. Z rozkoszą zrzucili plecaki, polecili tragarzom rozbić obóz i dopiero potem zajrzeli do namiotu. Gdy tylko uchylili ściankę, uderzył ich w nozdrza kwaśny zapach pleśni. Bagaże były zwalone byle jak, porozrzucane: pokrywał je lepki zielonkawy nalot. Tam, gdzie nic nie leżało, podłoga namiotu wybrzuszała się w pęcherze. Z maleńkiego pęknięcia sterczało już cienkie i blade źdźbło trawy. Ścianka z szelestem wyśliznęła się z rąk Osorgina. Kaiser rzucił się w tył ze zdławionym okrzykiem. – Karabiny! Szybciej! Głupio było się spieszyć, głupio chwytać za broń, ale Osorgin usłuchał jak we śnie, bo działanie – jakiekolwiek – było w tej chwili ratunkiem. Krzyknąwszy Indianom, by przeszukali skraj lasu, Kaiser i Osorgin nie umawiając się, kierowani raczej instynktem niż rozsądkiem, złapali karabiny i rzucili się biegiem do miejsca, gdzie ostatni raz widzieli Roela. Trawa, krzewy, gałęzie drzew chwytały ich jak w sidła. W tym szalonym pędzie nie było żadnego sensu, a jednak gnali tak, jak gdyby to mogło Blincka wskrzesić. Podrapani, ostatkiem sił dosłownie obalili ostatnią barierę krzewów. – To on! – ryknął Kaiser. – Roel! Chociaż w pobliżu wiatr kołysał cienistymi koronami drzew, Roel siedział na samym słońcu – nagi, szarobrązowy. Siedział nieruchomy jak kamień, twarz miał bardziej martwą niż trupia czaszka. Ale to nie był Roel. Na Kaisera i Osorgina nieruchomo spoglądały niewidzące oczy Blincka. Po ciele Osorgina przebiegła fala chłodu. Nie czując nóg, zrobił kilka kroków do przodu, zauważywszy kątem oka, że twarz Kaisera poczerwieniała z napięcia. – Blinck – ledwie słysząc sam siebie wyszeptał Osorgin. – Blinck! – Głos jego nagle przeszedł w krzyk. – Co ci jest, Blinck? Wargi Blincka rozchyliły się jak szczelina i z czarnych ust wypadły obce, obojętne słowa: – W twoim pytaniu nie ma sensu, człowieku. Mała wiedza nie zrozumie wielkiej. – On bredzi! – krzyknął Kaiser. – Blinck, przyjacielu, mam w piersiówce koniak, napij się... Osorgin przytrzymał mu rękę. – Zaczekaj... Sprawa jest poważniejsza... BEnck, poznajesz nas? – Jesteście powłoką słabego ducha. Lepiej od was wiem, kim jesteście. Osorgin kurczowo przełknął ślinę. – Przeszedłeś naukę do końca, Blinck? – Jestem wtajemniczony. – I co teraz?... – Wdeni wszystko. Rozumiem wszystko. Władam wszystkim. Prawdziwy Blinck to świat, a świat to prawdziwy Blinck. Jedność, niedostępna dla was. – Byłeś badaczem, przypomnij sobie! Podjąłeś się tego dla eksperymentu. Chciałeś się dowiedzieć i wrócić. Przypomnij sobie! – Wasza nauka to dziecinna zabawa. Wiedza jest tutaj. – Więc opowiedz o niej! – Mała 'wiedza nie pojmie wielkiej. – Co za bzdury! – rozwścieczony Kaiser odepchnął Osorgina tak, że ten się zachwiał. – On przecież zwariował, nie widzisz? Zaniosę go do obozu. Z rozpostartymi rękami zbliżył się do Blincka i pochylił się, żeby go podnieść. I nagle zamarł. Jego czerwona twarz poczerwieniała jeszcze bardziej, w poprzek czoła wzdęła się żyła, naprężone mięśnie rąk zadrżały z ogromnego napięcia – na próżno. Straszny wysiłek nie przybliżył go do Blincka ani o włos. – Nie próbujcie – zaszemrał bezbarwny głos Blincka. – Przez tysiące lat będziecie szukać prawdy, którą ja już posiadam. Odrzućcie dumę mniemanych władców świata, małych i nieszczęsnych, i chodźcie do mnie... – Nie!!! – Kaiser odchylił się do tyłu i o mało nie upadł na wznak. – Wariat, wariat, wariat! – A więc żegnajcie. Strzeżcie się złych wpływów burzliwego słońca, które sieją choroby rozumu, i wiedzcie: ludzi jednoczą niewidzialne i migotliwe fale. Nieszczęście, szczęście, zło, dobro przenoszą fale. Przyjmijcie tę kroplę wiedzy i odejdźcie. Inaczej serce jednego z was nie wytrzyma. Jakby jakaś miękka dłoń odsunęła Osorgina i odsuwała coraz dalej i dalej od Blincka, ale o dziwo! nie odczuwał ani strachu, ani zdenerwowania. Cofając się razem z Kaiserem widział, jak maleje postać ich dawnego towarzysza, a jego oczy, wbrew prawom perspektywy, rosną i rosną. I blask tych ogromnych nieruchomych oczu był suchy. Jak martwy połysk miki. Zdawało im się, że minęły sekundy, ale nagle spostrzegli, że stoją na polanie obok zdjętych plecaków. I dopiero wtedy jakby się zbudzili. W milczeniu, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa, położyli się. w cieniu i leżeli długo, bezgranicznie wyczerpani. Potem odnaleźli w sobie siły, by znowu pójść do miejsca, gdzie został Blinck. Ale już go tam nie było. Na próżno krzyczeli do ochrypnięcia, na próżno przeszukiwali okolicę – dokoła kołysał się sennie bezkresny las i nie było w nim ani dźwięku; ani śladu. O wiele później, kiedy zupełnie stracili nadzieję i zapadła noc, siedzący przy ognisku Osorgin opuścił na kolana dłoń, w której trzymał znaleziony w namiocie dziennik Blincka. – Co? – ledwie dosłyszalnie zapytał Kaiser. – Nic – równie cicho odparł z udręką Osorgin. – Dokładnie notował przebieg eksperymentu... – I? – I gdzieś w połowie utracił samokontrolę. Wygląda na to, że zbyt późno zrozumiał... – Co zrozumiał? – Że fenomenalne umiejętności Roela, na czymkolwiek polegają, można osiągnąć tylko poprzez okaleczenie psychiki... Może zresztą nie mam racji. Może każdy na jego miejscu utraciłby cechy badacza, po prostu cechy normalnego człowieka. Ale Blinck... Jesteśmy głupcy, Kaiser, ślepi idioci, po prostu nieczuli, obojętni ludzie, skoro nie spostrzegliśmy, że jego pasja i wiara już wtedy graniczyły z fanatyzmem, poza którym kończy się rozum i nauka! Nie mieliśmy prawa zostawiać go samego! Nie mieliśmy! Kaiser milczał zasępiony. – Nie zgadzam się – rzekł po chwili z wysiłkiem, ale stanowczo. – Jeżeli diament nie ma twardości diamentu, to jest szkiełkiem. Badacz, który nie ma władzy nad własną świadomością, nie jest badaczem. Osorgin o mało się nie zerwał z miejsca. – Badacz to nie maszyna! – krzyknął. – Badacz to człowiek! Obaj mamy dług wdzięczności wobec Blincka, obaj, słyszysz, obaj! Gdyby nie on, któryś z nas musiałby badać psychikę Roelów. On, właśnie on, uwolnił nas od konieczności ryzyka. Pod jakimś względem on nas przewyższa... Kaiser nic nie odpowiedział na ten wybuch. Siedział patrząc nieruchomo w ogień i twarz jego była nieprzenikniona. Trzeciego dnia poszukiwań, który, tak jak i pierwszy, nie przyniósł żadnych rezultatów, zaczęli się zbierać do powrotu. Stojąc nad spakowanymi rzeczami długo jeszcze zwlekali. – Trzeba iść – powiedział wreszcie Kaiser. – Trzeba – rzekł Osorgin. Kaiser zdjął kapelusz. Po dotarciu do miasta natychmiast wywołali zdjęcia z Roelem. Na jednym z nich Kaiser z rozcapierzonymi palcami podnosił do ust pustkę. Na drugim uśmiechał się z zachwytem. przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk