Peter Z. Malkin i Harry Stein "Schwytałem Eichmanna" Porywająca relacja z pierwszej ręki superagenta Mossadu. Z wyjątkiem Petera Malkina, Issera Harela i Amosa Manora wszyscy pozostali uczestnicy opisanych akcji występują pod zmie nionymi nazwiskami. Narratorem jest Peter. Malkin. PODZIĘKOWANIA Wiele osób praktycznie i wsparciem duchowym przyczyniło się do powstania tej książki. Za wytrwałość i niesłabnący wysiłek dziękujemy Roniemu, Priscilli, Omerowi, Tamarowi i Adi. Za okazaną nam przyjaźń dziękujemy Saulowi i Robertowi Steinbergom. Za szczodrość i zrozumienie - Uriemu Danowi, Steve'owi i Marinie Kaufmanom, profesorowi Wolfowi Kirschowi i Marii Kirch. Nie możemy nie wspomnieć o Howardzie i Judith Steinbergach. Larry Kirshbaum i Jay Acton od samego początku wspierali ten projekt. Jamie Raab i Hellen Herrick poświęcali nam czas i słu żyli radą. Bardzo sumiennie i mądrze zredagowała książkę Susan Sufles. Źródłem inspiracji byli dla nas Joshua Morgenthau, Sadie i Charlie Stein oraz Adam Zioń. Są oni żywymi przykładami, że koszma ry przeszłości nie zabraniają głęboko wierzyć w przyszłość. SPIS TREŚCI Wstęp ............................................. 11 Prolog ............................................. 13 Rozdział l Opór bezsilnych ............................ 19 Rozdział 2 Ziarna władzy ............................. 25 Rozdział 3 Odejście od Starego Testamentu .............. 28 Rozdział 4 Wyjście z biurokratycznego cienia ............. 36 Rozdział 5 Początek wojny ............................ 40 Rozdział 6 Administracja Eichmanna ................... 46 Rozdział 7 Nowa armia ............................... 53 Rozdział 8 Nowe życie ................................ 64 Rozdział 9 "Dobry" Niemiec ........................... 71 Rozdział 10 Szpieg ................................... 76 Rozdział 11 Izraelczycy w Niemczech ................... 87 Rozdział 12 Ślepy los ................................. 97 Rozdział 13 Cel .................................... 100 Rozdział 14 Plan ................................... 110 . Rozdział 15 Buenos Aires ............................ 129 Rozdział 16 Droga do ulicy Garibaldiego ................ 142 Rozdział 17 Kryjówka ............................... 146 Rozdział 18 Un momentito, senor ...................... 161 Rozdział 19 Więzień doskonały ........................ 169 Rozdział 20 Eichmann w moich rękach ................. 178 Rozdział 21 Psychika mordercy ....................... 189 Rozdział 2 Oświadczenie ............................. 197 Rozdział 23 Ewakuacja .............................. 208 Rozdział 24 Powrót do Jerozolimy ..................... 216 Posłowie .......................................... 229 . WSTĘP) Do Holokaustu doszło zaledwie pięćdziesiąt lat temu, miliony osób pamiętają go z bezpośrednich doświadczeń, nadal są wśród nas lu dzie, którzy to przeżyli. Jednak z dziwnych powodów zaczął już odchodzić w niepamięć. Dla wielu ludzi, szczególnie młodych, tam te niesłychane wydarzenia budzą niewiele więcej emocji niż podbo je kolonialne i zasztyletowanie Juliusza Cezara. Nawet u osób żyjących w tamtym czasie zacierają się nazwiska i miejsca ściśle związane z nazistowskim programem ludobójstwa. Nazwiska takie jak Heydrich i Streicher, miejsca takie jak Babi Jar, Sobibór, getta w Łodzi, Wilnie i Warszawie, brzmią znajomo, ale nie kojarzą się z niczym konkretnym. Wyjątek stanowi Adolf Eichmann. Trzydzieści lat po egzekucji jego nazwisko nadal wzbudza emocje. Był pierwszym zbrodnia rzem hitlerowskim schwytanym w erze powojennej. Wnioski wy niesione z jego przypadku powoli odchodzą w zapomnienie, a ich miejsce zajmuje przekonanie, że ten powszechnie znany Obersturmfuhrer SS był tylko trybikiem w potężnej bezosobowej ma chinie, a co więcej - nazizm stanowił zwyrodnienie, które już nigdy nam nie zagrozi. 12 WSTĘP To zrozumiałe, dlaczego dziś zdajemy się nie dostrzegać moral nego aspektu sprawy Eichmanna. Nie był człowiekiem szczegól nie okrutnym ani bezmyślnym. Gdyby dzisiaj mieszkał między na mi i prowadził, powiedzmy, fabrykę butów, prawdopodobnie uważano by go za osobę szacowną, za statecznego ojca i męża, za wytwórcę znakomitych butów po niewygórowanej cenie, za dumę lokalnej społeczności. Właśnie z tego powodu nie wolno nam przejść do porządku nad przypadkiem Eichmanna, zwłaszcza w czasach tak pozbawionych wzorców etycznych jak obecne. Jego historia bowiem nie jest tyl ko świadectwem niewypowiedzianego okrucieństwa nazistów - w tej bezpiecznie możemy identyfikować się z ofiarami - lecz zadzi wiającej skłonności ludzi takich jak każdy z nas do wynajdowania sobie usprawiedliwień; łatwości, z jaką zwykły człowiek w imię idei lub wybujałej ambicji przeobraża się w złoczyńcę. Historia słusznie napiętnowała Adolfa Eichmanna, nadając mu miano potwora, człowieka wyzutego z uczuć, które są istotą czło wieczeństwa - współczucia, wyrzutów sumienia, szacunku dla świę tości życia. I dlatego tak bardzo nas przeraża, że zobaczony z bli ska Eichmann wydaje się postacią bardzo znajomą. Peter Z. Malkin i Harry Stein PROLOG Pewnego upalnego dnia w lipcu 1961 roku krótko po dwunastej stałem w długiej kolejce przed dużym, niskim gmachem w centrum Jerozolimy. Dawniej było to centrum socjalne znane jako Beit Hamm (Dom Ludu), a niedawno urządzono tam przestronną salę sądową. Na tyle przestronną, żeby pomieścić 750 widzów, w tym dziennikarzy z czterdziestu krajów, i ustawić rząd kamer telewizyj nych i filmowych oraz sporą kabinę z kuloodpornego szkła wokół ławy oskarżonych. Wcześniej stosowano tę kabinę, by zapewnić bezpieczeństwo osobiste oskarżonemu; tym razem miała odizolować Adolfa Eichmanna od reszty ludzkości. Czekając w kolejce, przyglądałem się zabezpieczeniom na ze wnątrz budynku. Gmach był otoczony trzymetrowym płotem ze stalowej siatki. Dachy i przyległe tereny patrolowała straż granicz na; chodzili z odbezpieczonymi karabinami maszynowymi. Mimo południowej pory budynek był rzęsiście oświetlony reflektorami, co sprawiało, że panował upał nie do zniesienia. Po dwudziestu minutach miałem całkowicie przepoconą koszu lę, po czterdziestu pięciu zaczęło mi szumieć w skroniach. Ludzie . w kolejce głośno narzekali: "Co się dzieje? Kiedy w końcu otworzą drzwi?" Apatycznie czekała grupka jemeńskich dzieci, które na uczyciel przyprowadził, by były świadkami dziejącej się historii. To nie upał doskwierał mi przede wszystkim. Nie myślałem też o historii. Przyszedłem tu niechętnie i tylko dlatego, że nieopatrznie obiecałem. Teraz, gdy w rozżarzonym powietrzu powoli upływała minuta po minucie, silniej niż kiedykolwiek byłem przekonany, że mo ja obecność nie ma sensu. Minął już rok. Eichmann na pewno zapo mniał o obietnicy złożonej wtedy w Buenos Aires. Nie poczułem nagłego podniecenia, gdy w końcu otwarto drzwi i wszedłem do niewielkiego pomieszczenia, w którym przeprowa dzono mi dokładną rewizję osobistą. To mi uświadomiło, że nawet w ojczyźnie nikt mnie nie zna, bo moja praca objęta jest tajemni cą państwową. Do diabla z tym! Gdybym chciał zabić łajdaka, to zro biłbym to wtedy! Właśnie z powyższych powodów tak bardzo zdumiało mnie wła sne podniecenie, gdy dwadzieścia minut później nad zgromadzo nym tłumem przeszedł pomruk. Wychyliłem się ze swego miejsca ponad ławą sędziowską. Eichmanna prowadzono do kabiny. Widok mną wstrząsnął. Chociaż jego prawnicy złożyli oświad czenie, że od początku procesu przeszedł dwa zawały (czemu zaprze czyli lekarze, twierdząc, że to arytmia serca), żadne zdjęcia ani re lacje nie oddawały jego fizycznego wyniszczenia. Ważył siedem kilogramów mniej, niż gdy go ostatnio widziałem, miał zapadnię te policzki, a niebieski strój, dzieło izraelskiego krawca, wisiał na nim jak na wieszaku; skóra miała woskowożółty kolor. Na ten wi dok bez trudu uwierzyłem w oświadczenie adwokata, że pięćdziesięciopięcioletni oskarżony ma obsesję na punkcie wróżby argentyń skiej Cyganki, która przed laty przepowiedziała mu, że nie dożyje pięćdziesiątych siódmych urodzin. Mimo to nie sprawiał wrażenia człowieka przegranego. Ignoru jąc umundurowanych policjantów (wszyscy strażnicy Eichmanna pochodzili spoza Europy), zasiadł za mównicą wstawioną do kabi ny i natychmiast zaczął układać równiutko dokumenty. Ktoś słusz nie zauważył, że zamienił kabinę w "oazę skrupulatnego biuralisty". Gdy chwilę później przemówił, zrozumiałem, że wcale się nie zmienił. Nagle wszystko wróciło z ogromną siłą: jego zadziwiająca PROLOG 15 samokontrola, pewność siebie, szaleństwo i niewiarygodna amoralność. To był ósmy dzień przesłuchań Eichmanna, a przed sądem kon tynuowano rozpoczętą na porannej sesji sprawę zagłady grupy stu żydowskich dzieci. Z Lidie, czeskiej wioski zniszczonej w 1942 ro ku w odwecie za zamordowanie przez partyzantów bezpośrednie go zwierzchnika Eichmanna w SS, Reinharda Heydricha, wywie ziono dzieci prosto do komór gazowych w Chełmnie. Owszem, odpowiedział w kabinie Eichmann na pytanie zadane ostro przez prokuratora Gideona Hausnera, przypomina sobie opi sywane wydarzenia, przynajmniej do momentu zamachu na Hey dricha. "Ale sprawy dzieci nie pamiętam." A potem dodał, że on zajmował się organizowaniem transportu, a nie uśmiercaniem. Najwyraźniej był zdania, że nijakość idealnie maskuje wszyst ko. Nawet u szczytu władzy, w latach, gdy przemierzał Europę, fanatycznie i z upodobaniem wypełniając swoją makabryczną misję i skrupulatnością przyprawiając o zdumienie nawet najbardziej od danych współtowarzyszy, szukał odprężenia w robocie papierkowej. Izraelski prokurator generalny, Hausner, drążył jednak temat. Zacytował wcześniejsze oświadczenie, z którego wynikało, że Eich mann osobiście rozkazał potraktować lidickie dzieci "specjalnie" - był to ulubiony nazistowski eufemizm oznaczający natychmia stową likwidację - i przedstawił oskarżonemu list, w którym pod władny prosi o potwierdzenie rozkazu wysłania dzieci do obozu śmierci. Eichmann usiadł na chwilę, słuchając tłumaczenia. - Proszę tu spojrzeć! - zażądał Hausner, wymachując listem. - Twierdzi pan, że Krumy (ów podwładny) nie wiedział, do kogo na leżały decyzje w takich sprawach? Eichmann w kabinie powoli wstawał. Był spokojny, tylko przy gryziona warga zdradzała zdenerwowanie. - Może napisał do innego departamentu, nie otrzymał odpowie dzi i zwrócił się do mnie - zasugerował. - Ale te dzieci nie miały nic wspólnego z transportem! Dlacze go Krumy skontaktował się z panem? Właśnie z panem? - Krumy siedzi w Niemczech w więzieniu - odpowiedział nie wzruszony Eichmann. - Zapytajcie jego. 16 Oczywiście, jego zachowanie nikogo nie dziwiło. Przez trzy mie siące naoczni świadkowie składali zeznania, czasami tak maka bryczne, że trudno było w nie uwierzyć, a sąd skrupulatnie odtwa rzał złożony system nazistowskiego terroru i barbarzyństwa, żeby przedstawić oskarżonemu konkretne zarzuty. Świat się dowiedział, że Eichmann między innymi zatwierdzał projekt pierwszych ko mór gazowych, że to on wymyślił kłamliwą kampanię, dzięki któ rej ofiary potulnie dawały się prowadzić na rzeź, że był ślepo posłusz ny) wypełniając plan narodowego socjalizmu i wysyłając do pieca nawet tych Żydów, których jego zwierzchnicy gotowi byli oszczędzić. To on wreszcie, kiedy inni już tylko próbowali ratować własną skó rę, zignorował rozkazy dowództwa i nie zaprzestał eksterminacji. Ten człowiek, słysząc słowa podwładnego, którego ruszyło sumie nie: "Boże, oby nasi wrogowie nigdy czegoś takiego nie uczynili Niemcom", odpowiedział: "Nie bądź sentymentalny..." Nie zaskoczyła nikogo również linia obrony Eichmanna. Jak wszyscy, on tylko wypełniał rozkazy. To prowadziło do logicznego wniosku, że w Trzeciej Rzeszy oprócz Adolfa Hitlera nikt nie pono sił winy. Nikt inny nie był osobiście odpowiedzialny za nazim. Niemniej jednak coś niepokojącego było w tym, jak Hausner prowadził proces. W czarnej todze kroczył po sali sądowej niczym nietoperz, łysy i w okularach; czasami wpadał w gniew, czasami okazywał pogardę, bezustannie unosił palec lub pięść w groźnym geście; drażniły go uzasadnione sprzeciwy adwokata Eichmanna, pulchnego doktora Roberta Servatiusa: "Czy fakt, że byliśmy ofia rami, daje nam prawo do niesprawiedliwego procesu?" Hausnerowi nie wystarczało skazanie Eichmanna za potworne zbrodnie udowodnione ponad wszelką wątpliwość, poruszał więc sprawy nie do końca udokumentowane, na przykład własnoręczne zamordowanie w 1944 roku żydowskiego chłopca, który ukradł owoce z ogrodu budapeszteńskiej rezydencji Eichmanna. Każdy, kto znał Eichmanna, wiedział, że to co najmniej mało prawdopodob ne (później orzekło tak trzech sędziów). Oczywiście, mordował bez litości i sumienia, ale zawsze cudzymi rękami. Podobnie jak Himmlerowi na widok krwi robiło mu się niedobrze. Przedstawianie Eichmanna jako żądnego krwi oprawcy nie pro wadziło do niczego dobrego. Sprawa była bardziej złożona i w grunPROLOG 17 cię rzeczy bardziej przerażająca. Bo nawet teraz, siedząc w szkla nej kabinie, Eichmann naprawdę nie rozumiał, ze czynił zto. Uważał się za człowieka honoru. Owszem, kiedy musiał, bywał okrutny i bezlitosny (to przyznawał), ale nigdy bez powodu. Słucha jąc spokojnie oskarżeń o masowe zbrodnie, obruszał się na każdą sugestię, że nie był "fair" w bezpośrednich kontaktach z przywód cami społeczności żydowskiej, których bezwzględnie wykorzystywał do realizacji swych okrutnych zamierzeń. Dla niego to było profesjonalne podejście. To, w co wierzył i co robił, schodziło na dalszy plan. Kilka tygodni wcześniej, przeglądając gazety, przypomniałem sobie tę jego cechę. Jeden z londyńskich brukowców opublikował jego wersję pojmania. Zgodnie z tym, co przeczytałem, komplemen tował tych z nas, którzy przeprowadzili akcję; określał ją mianem "eleganckiej roboty" wykonanej "nienagannie i precyzyjnie". To miał być ukłon w moim kierunku. Co ciekawe, Eichmann nie miał prawie nic na ten temat do powiedzenia. O przebiegu tajnej akcji wiedział tylko tyle, ile mógł wyczytać w gazetach izraelskich, które od roku przedstawiały nas jako bohaterów, i w gazetach zagranicznych, które widziały w nas smutnych, pozbawionych twarzy facetów w trenczach. Dla nich sprowadzenie Eichmanna przed oblicze sprawiedliwości miało mniej wspólnego z wojskową precyzją, a więcej - z przygodą. Eichmann przede wszystkim nie mógł pojąć - z uwagi na to, kim był, nigdy zapewne tego nie zrozumiał - że ta operacja była z powodów etycznych niemal tak ważna jak sama Biblia. I że na niektórych z nas pozostawiła niezatarte piętno. Chociaż jako Żyd dorastałem w przekonaniu, że człowiek po zbawiony sumienia przeobraża się w monstrum, zawsze była to tylko teoria. Należałem do licznej grupy tych, którzy w Holokau ście dostrzegali przede wszystkim słabość i przyzwolenie na nie sprawiedliwość, na które skazywała nas - ludzi naiwnych i nie praktycznych - mentalność ofiary. Ponadto podobnie jak wiele osób, które poniosły w życiu dotkliwą stratę, nauczyłem się odgradzać od pewnych myśli i uczuć. Okaleczony emocjonalnie, ale przynaj mniej niecierpiący, niechętnie oddawałem się analizowaniu wła snej duszy i swoich doznań. 1 8 Ale rozmowy z Eichmannem zmieniły to wszystko. Obowiązki służbowe zmusiły mnie do zweryfikowania obrazu samego siebie. Bytem skutecznym agentem, a teraz zacząłem się stawać pełno wartościową istotą ludzką. Na sali sądowej z bliska obserwowałem, jak oskarżony w skupie niu słucha tłumaczenia i odpowiada na kolejne pytanie. Tym razem, podnosząc głowę, przypadkowo spojrzał w moją stronę. Nagle zamilkł; wyglądał na zaskoczonego, a nawet spłoszonego. Przez dłuższą chwilę utkwił oczy w mojej twarzy. - Oskarżony! - przerwał ciszę Hausner. - Proszę odpowiedzieć na pytanie! Eichmann odwrócił się w jego stronę i zaczął mówić. Słuchałem przez chwilę, a potem wstałem i ruszyłem do wyj ścia. Poznał mnie ten, który chciał mnie tam widzieć - w tej histo rycznej chwili był to jedyny człowiek w tłumie, który wiedział, kim jestem. ROZDZIAŁ 1 Opór bezsilnych Do najważniejszych osób w moim życiu - oczywiście związa nych z tą opowieścią - należy ktoś, kogo prawie nie pamię tam. W 1933 roku, gdy miałem zaledwie cztery i pół roku, większość rodziny opuściła mieścinę we wschodniej Polsce i prze niosła się do Palestyny, zostawiając naszą siostrę Frumę. Trudno było dostać wizę wyjazdową. Fruma miała dwadzieścia trzy lata, mę ża i własne dzieci. Miała dojechać do nas później. Po raz pierwszy w życiu się rozstawaliśmy na dłużej niż kilka dni. Rodzice mieli nas czworo, ale dla mnie, najmłodszego, nasza ro dzina składa się z dwójki dzieci i czterech osób dorosłych. Jakub był starszy ode mnie zaledwie o dwa lata, potem następowała piętna stoletnia przerwa aż do Jechiela, który już pomagał ojcu w pracy. Skupowali zboże od okolicznych rolników i sprzedawali je miejsco wym młynarzom. Mieszkająca w pobliżu Fruma stale do nas przy chodziła i traktowała mnie jak własne dziecko. Była moją drugą matką, z którą łatwiej mi się było dogadać. Z tamtych lat pamiętam tylko pojedyncze sceny. Jakieś twa rze, wizyty w jakichś miejscach, jakieś chwile tak wyraźne, że czasami mi się wydaje, że wymyślone. Ale przypominam sobie też . 20 poczucie ciepła i bezpieczeństwa, jakich nie zaznałem potem nigdy. Najwyraźniejsze wspomnienia dotyczą Frumy. Jest późne po południe, bawię się za domem z Jakubem i jej synem Takcie, mo im najlepszym kolegą, przewracam się i uderzam w głowę. Niemal natychmiast Fruma bierze mnie na ręce, kołysze i śpiewa, by uko ić ból. Przez łzy widzę jej duże niebieskie oczy oraz kosmyk jasnych włosów wysuwający się spod bordowej chustki. Inne wspomnienie. Zima, wieczór; jest u nas w domu Moszele, szwagier Frumy, miejscowy dandys w eleganckim stroju i wyglan sowanych butach, opowiada nam różne historie. Dorośli zanoszą się śmiechem, choć trochę trudno go zrozumieć, ponieważ naśladuje gło sy każdej postaci, o której opowiada. Rodzice namawiają go, żeby został dłużej. Siostra stoi oparta plecami o kaflowy piec, błyszczą jej oczy, jest najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem. Jeszcze inne. Zgubiłem się mamie oraz Frumie i zagnało mnie do kościoła. Wewnątrz było zupełnie inaczej niż w naszej brudnej drewnianej synagodze. Najbardziej zafascynowała mnie rzeźba na giego, zakrwawionego człowieka na krzyżu. W końcu mnie znala zły; mama była zdenerwowana, wyciągnęła mnie na ulicę i powie działa, że skończę jak Płatnik Złodziej. Po drodze do domu siostra mi wyjaśniła, czym się różnią Żydzi od Polaków, i opowiedziała hi storię Płatnika. Dziwne, ale po latach nie pamiętałem nawet nazwy naszego miasteczka. Częściowo dlatego, że w Palestynie rodzice rzadko je wspominali, a jeśli już, to ja nie chciałem słuchać. Nigdy jednak nie zapomnę mojej niemal mistycznej więzi z Płatnikiem Złodzie jem. W owym miejscu i czasie zabobony traktowano bardzo poważ nie, a ja urodziłem się dokładnie wtedy, gdy on umierał przy stud ni w centrum miasteczka, ugodzony dwa razy nożem w pierś. Dla Żydów strach przed Polakami był chlebem codziennym. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy zdani na ich łaskę i niełaskę. Nasz język obfitował w szyfry i dwuznaczniki. O poborcy podatkowym nie mówiło się inaczej niż "ten z papierami", a złoto zawsze nazywa liśmy: "żółte". To był opór bezsilnych. Nigdy nie wiedziałeś, kiedy i dlaczego "oni" cię wychłostają. Jeszcze jako dorosły człowiek mój brat Jechiel nosił blizny po tym, jak polski gospodarz pobił go do nieOPÓK BEZSILNYCH 21 przytomności drągiem, bo za wolno zjeżdżał wozem na pobocze, ustępując tamtemu drogi. Jechiel miał wtedy jedenaście lat. Ostatnie wspomnienie z Polski. Gdy pewnego wieczoru wraca liśmy z Jakubem z chederu, czyli szkółki, w której uczyliśmy się hebrajskiego i czytaliśmy Święte Księgi, nagle zauważyliśmy na niebie pomarańczową poświatę. Dotarliśmy do centrum miastecz ka i zobaczyliśmy synagogę w płomieniach. Zabito jednego z na szych sąsiadów, Barucha, sprzedawcę słodyczy. Ale te sprawy miały drugorzędne znaczenie. Z tamtego wieczo ru zapamiętałem kłótnię rodziców. Oni nigdy się nie kłócili. Nigdy w życiu nie widziałem tak bardzo zgodnej pary. Mama potrafiła być złośliwa, ale nigdy wobec ojca. Zawsze stawiała na swoim me todą łagodnej perswazji. Ojciec się łudził, że to on jest głową ro dziny, ale niczego nie potrafił jej odmówić. A tamtego wieczoru matka krzyczała. Ze on może sobie zostać, ale ona nas stąd zabie ra. Początkowo ojciec był opanowany, lecz w końcu też zaczął krzy czeć i wypadł z domu jak burza. My z Jakubem leżeliśmy w łóżku przytuleni do siebie, przera żeni; nie mogliśmy uwierzyć w to, czego byliśmy świadkami. We wspomnieniach trwało to zaledwie sekundę, ale przypusz czam, że musiało upłynąć kilka miesięcy, zanim razem z Jakubem stanęliśmy na statku przy relingu i czując na plecach napierający tłum, wypatrywaliśmy odległej Palestyny. Wydawało się, że wszy scy wokół nas postradali zmysły - krzyczeli z radości, śpiewali. Ja czułem się zagubiony. Przyglądałem się falującemu w rozgrzanym powietrzu krajobrazowi i wszystko widziałem w odcieniach brązu: brunatne skaliste wzgórza urozmaicone gdzieniegdzie zakurzoną chatką z kamienia albo powykręcanym kikutem drzewa. Gdzie te gęste dżungle i tropikalne lasy? Gdzie te rajskie ptaki? Gdzie mle ko i miód? Podpłynęliśmy bliżej i ujrzeliśmy w porcie ruch. Bosonodzy arab scy tragarze w spodniach podwiniętych do kolan krążyli we wszyst kie strony. Sprzedawcy pomarańcz i daktyli oraz niezliczona rzesza handlarzy załatwiali, Bóg wie, jakie interesy, żywo dyskutując. Zu pełnie jakbyśmy przenieśli się na inną planetę. - Jakub - powiedziałem cicho, biorąc brata za rękę - nie podo ba mi się tutaj. Ja chcę do domu. 22 Jemu perspektywa nowego życia musiała wydawać się jeszcze bardziej przerażająca. Należał do chłopców bardzo spokojnych, a w kraju, który właśnie opuściliśmy, zyskał opinię bardzo inteligent nego dziecka. Z pasją studiował Święte Wersety. - Spokojnie, Peter - załkał. - Nie trać wiary w Boga. Później pojawiły się kolejne pytania. Dlaczego ja i Jakub mieli śmy podać inne nazwisko? Dlaczego ojciec udawał rabina? A przede wszystkim, gdzie Fruma i jej dzieci? Odpowiedzi zacząłem poznawać, dopiero gdy zaznajomiłem się z nowym krajem i jego historią. Na mocy mandatu przyznanego po pierwszej wojnie światowej Palestynę kontrolowali Brytyjczy cy, którzy ograniczyli żydowską imigrację. Matka musiała dużo za płacić (i uciec się do podstępu), żeby zdobyć wizy wyjazdowe. A mi mo to załatwiła tylko pięć. Wierzyła, że później uda jej się ściągnąć do nas Frumę i jej rodzinę. Pierwszych brytyjskich policjantów zobaczyłem już po godzinie, gdy obstawili nasz statek. Zdziwiłem się na widok dorosłych męż czyzn w krótkich spodenkach. Wkrótce miało się okazać, że mimo tak mało poważnego stroju są nieprzejednanymi służbistami. Na brzegu, gdy wydostaliśmy się wreszcie z chaosu panujące go w porcie i ruszyliśmy wąskimi uliczkami Hajfy, obciążając baga żami wynajętego osiołka, zobaczyliśmy policjantów, którzy torują sobie drogę w tłumie krótkimi pałkami. - I co tu jest inaczej? - zapytał ojciec. - Pod jakim względem jest tu lepiej niż w Polsce? Kierowaliśmy się w stronę wschodniego zbocza wzgórza Kar mel. Mieszkali tam dalecy krewni ojca, których matka uprzedziła listownie o naszym przyjeździe. Tam przeżyliśmy szok, który przy ćmił wszystko, co przeszliśmy do tej pory. Po trzech godzinach wy czerpującego marszu przez pustkowia w upale dotarliśmy do ma łego domku z betonu i kamieni. Przywitała nas kuzynka Rachele, kobieta z wąskimi, surowymi ustami, wydatnym nosem i w dru cianych okularach. Przybyła do Palestyny dwadzieścia lat temu, zamieszkała w tym domu z mężem i dziećmi, a wcześniej obydwo je oddali się bez reszty syjonizmowi. Szybko i jasno przedstawiła swój punkt widzenia: jesteśmy teraz na ziemi Izraela i trzeba budować kraj; nie ma tu miejsca dla pasożytów. OPÓR BEZSILNYCH 23 Gdy zakończyła orację, wprowadziła nas do domu i umieściła w pokoju o powierzchni nie przekraczającej sześciu metrów kwa dratowych. Stały tam obok siebie trzy łóżka dla pięciu osób i pano wał upał nie do zniesienia. Rachele kazała nam mówić szeptem, by nie obudzić dziecka. Długą chwilę siedzieliśmy na łóżkach w milczeniu. Po pewnym czasie ojciec wstał; na jego twarzy malowało się cierpienie. - Idę na spacer - powiedział Bez słowa ruszyłem za nim. Ojciec nie byt za bardzo rozmowny. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu zdarzyło mu się powiedzieć: "kocham cię". Wtedy wziął mnie za rączkę i delikatnie uścisnął. To miało zastąpić słowa. Dziesięć minut szliśmy w milczeniu; nasze znoszone buty skrzy piały na spalonej ziemi. W końcu ojciec usiadł na dużym kamieniu. - Musimy się stąd wydostać - powiedział, kierując wzrok na gó ry, a może nawet na cały kraj. Wpatrywałem się w niego i czekałem, co dalej powie. Nie po wiedział nic więcej. - Tato - zacząłem cicho. - Co my tu będziemy robić? - Pracować - odparł. - Tak jak mówi Rachele. Pracować. - A co z Frumą? - Niedługo do nas przyjadą. Bóg im pomoże i przyjadą. - Ja też będę pracować? I Jakub? - Nic się nie martw, Peter. Wszystko będzie dobrze. Jesteś dziel niejszy, niż myślisz. - Przerwał i lekko się uśmiechnął. - Pamiętaj o Płatniku Złodzieju. Zastanowiło mnie to. Czy wiedział coś, czego ja nie wiedziałem? Oczywiście, nie uważałem się za dzielnego. Byłem przecież tylko ma łym chłopcem. Ojciec wyciągnął z kieszeni papierosa i przypalił długą zapal niczką. - Tato, opowiedz o tym Płatniku Złodzieju. - To był szlachcic. Znałem jego ojca. - Ale dlaczego go zabili? Przecież nie był Żydem. Głęboko zaciągnął się dymem. - Przyjaźnił się z Żydami. Był dobrym i dzielnym człowiekiem. On by nas ostrzegł przed tym, co się stanie. 24 - Pomagał nam? Skinął głową. - Gdyby Płatnik żył, nie spaliliby synagogi. - Przerwał i rozej rzał się po jałowej okolicy, a potem znów spojrzał na mnie. - Oddał życie, starając się postępować uczciwie. Właśnie dlatego warto pró bować żyć jak on. ROZDZIAŁ 2 Ziarna władzy r 1933 roku nikomu nieznany dwudziestosiedmioletni sier żant SS Adolf Eichmann zakończył obowiązkowe szko lenie wojskowe i przystąpił do spektakularnej wspinacz ki po nazistowskich szczeblach władzy. Eichmann urodził się w 1906 roku w Solingen w Niemczech ja ko pierwsze z pięciorga dzieci. Gdy miał osiem lat, jego ojciec, księ gowy, przeprowadził się z rodziną do Linzu w Austrii, gdzie dostał posadę kierownika handlowego w zakładach elektrycznych. Karl Eichmann, zamknięty w sobie, oschły bigot (przez wiele lat hono rowy senior kongregacji ewangelickiej), dla bliskich był surowy i nie okazywał miłości. Przede wszystkim wymagał szacunku dla pie niądza i dla starszych. Najstarszy syn byt zahukany i lękliwy. Uczniem był Adolf Eich mann przeciętnym - nie błyszczał wśród rówieśników w Linzu, a więc tam, gdzie pokolenie wcześniej dorastał Hitler. Jedyna rzecz, która zakłóciła dzieciństwo Eichmanna, to śmierć matki w 1916 roku; miał wówczas dziesięć lat. Co ciekawe jednak, z jego późniejszych wspomnień wynika, że nie wywarło to na nie go większego wpływu. Stwierdził, że ojciec ożenił się ponownie i ży. 26 cię wróciło do normy. Ponad czterdzieści lat później izraelscy biegli zwrócili uwagę, że jego opowieści o ojcu ujawniają skrywaną ura zę, a do religii, w której się wychowywał, czuł taką nienawiść, że w sądzie nie chciał nawet przysięgać na Biblię. Po porażce Austrii i Niemiec w pierwszej wojnie światowej jego złość podbudowana bezsilnością zaczęła znajdować upust w eks tremalnym militaryzmie. Jako nastolatek wkręcał się między ma szerujących byłych żołnierzy, próbował też dostać się do quasi-militarnego klubu szermierczego na miejscowym uniwersytecie - jeszcze jednego ogniska sfrustrowanych szowinistów. Historii nauczał go między innymi doktor Leopold Poetsch, któ ry niegdyś wzbudził wściekły nacjonalizm w młodym Hitlerze. To Poetsch wpoił Eichmannowi przeświadczenie - coraz bardziej po pularne wśród wyalienowanego młodego pokolenia - że Niemcy przegrali wojnę nie na froncie, ale tyłach, zdradzeni przez lewa ków i zachłannych Żydów. Na początku antysemityzm Eichmanna był raczej teoretyczny, nie uzewnętrzniał się w zachowaniu. W dzieciństwie przyjaźnił się z Żydem Harrym Selbarem. Jednak coraz bardziej ogarniała go polityczna gorączka. Z entu zjazmem podchodził do programu narodowego socjalizmu. Nazi stowska odmiana rasizmu była nie tylko okrutna, ale i niespójna: klasom pracującym przedstawiano Żydów jako "kapitalistycznych krwiopijców", a bogaczom jako komunistów i rewolucjonistów. Pod koniec lat dwudziestych Eichmann przyjął program partii w cało ści i bez zastrzeżeń. Oczywiście, doktryna nazistowska nie dopusz czała wątpliwości, a odbudowa potęgi Niemiec wymagała elimino wania takich "słabości", jak współczucie, honor czy uczciwość. Praca dla partii niemal natychmiast stała się najważniejsza w życiu Eichmanna. Gdy pogłębił się kryzys i stracił zatrudnienie w przedsiębiorstwie naftowym jako sprzedawca obsługujący sta cje benzynowe, skorzystał z okazji, wyjechał z Austrii i zaciągnął się do regimentu armii nazistowskiej (SS) stacjonującego pod mia steczkiem Dachau w południowych Niemczech. Okłamał ojca, twier dząc, że żydowski inspektor wyrzucił go z pracy za działalność par tyjną. Chociaż szkolenie w SS było bardzo ostre, Eichmann czuł się tam znakomicie. Do końca życia pokazywał na łokciach i kolaZIARNA WŁADZY 27 nach blizny, które pozostały po zranieniach w czasie ćwiczeń pole gających na przeczołgiwaniu się pod drutem kolczastym, podkre ślając, że w tamtym roku stał się całkowicie odporny na ból. Po zakończeniu szkolenia zgłosił się na ochotnika do SD, służ by bezpieczeństwa SS, gdzie dostał stosunkowo skromny stopień Scharfuhrera, mniej więcej odpowiednik sierżanta. Jednak w owym czasie do władzy doszedł Hitler i w tych pierwszych, chaotycznych dniach Trzeciej Rzeszy przed ambitnym młodzieńcem pozbawio nym sumienia cały świat stanął otworem. Na początku 1935 roku podwładny szefa SS, Himmlera, trafił na Eichmanna, szukając kandydata do kierowania Muzeum Żydów, jak eufemistycznie na zwano nowe biuro zajmujące się gromadzeniem danych o mająt ku niemieckich Żydów. Młody esesman ochoczo przystąpił do pra cy i zajął się studiami nad żydowską kulturą i historią. W zadziwiająco krótkim czasie w wysokich kręgach nazistowskich zaczął uchodzić za eksperta do spraw Żydów. Ponadto był niezwykle kreatywny i zasłynął z ekstremizmu pod czas kampanii przeciw Żydom, które przyniosły mu więcej satysfak cji niż cokolwiek dotąd w życiu. W 1937 roku odwiedził Palestynę z oryginalnym zamiarem na wiązania kontaktów z zaciekłym antysemitą, jakim był wielki mufty Jerozolimy, Hadż Amin El-Husseini. Chciał też na własne oczy zobaczyć, jak żyje w Ziemi Świętej społeczność żydowska, z którą jako nazistowski "ekspert do spraw żydowskich" już niedługo za mierzał się rozprawić. - Ja nie tylko wykonywałem rozkazy - zeznawał później, reagu jąc na sugestię, że w większym stopniu był administratorem niż inicjatorem. - Gdyby tak było, musiałbym być imbecylem. A ja by łem ideowcem. ROZDZIAŁ 3 Odejście od Starego Testamentu W 1937 roku miałem osiem lat i mieszkałem w kraju opano wanym gorączką. Po trzech latach życia w Palestynie przystosowałem się do nowych warunków. Stałem się nie sforny, buńczuczny i udawałem nieustraszonego. W sercu jednak po zostałem naiwnym, wrażliwym dzieckiem ze sztetl, w którym daw niej mieszkałem. Moją pozę po prostu wymusiły okoliczności. Szybko zrozumia łem, jak przeżyć w tym bezdusznym nowym świecie. Kilka tygo dni po przyjeździe matka zabrała mnie i Jakuba do Hajfy na budo wę, gdzie w cegielni pracowali ojciec i Jechiel. To była mordercza harówka, płatna nie od godziny, lecz od liczby cegieł. Piętnaście godzin wożenia piasku, rozbijania kamieni i mieszania cementu w silnym słońcu! A w środku tej przerażającej sceny wyjętej żyw cem ze Starego Testamentu - mój ojciec. Jednak najbardziej prze rażało mnie zachowanie szefa. Wielki facet z czerwoną spoconą twarzą, przypominający świnię, bez przerwy poganiał pracowni ków. Gdy w końcu jeden z mężczyzn, wyjątkowo brutalnie potrak towany, coś mu odpowiedział, powalił go na ziemię potężnym cio sem w twarz. 29 - Ja tu rządzę, leniwy łajdaku! - krzyknął. - Nie waż się więcej pyskować! Oniemiałem ze zdumienia. Żyd bił Żyda! Jak to możliwe? Co to za miejsce? Oczywiście, wkrótce nowe środowisko odcisnęło swe piętno na życiu naszej rodziny. Krótko po przeprowadzce do małego miesz kanka w Hajfie mama musiała iść do pracy, bo nie wystarczało na opłaty. Sprzedawała w sklepiku spożywczym opodal arabskiego rynku. Moje życie toczyło się zawsze między domem i chederem. A tu nagle wraz z Jakubem od południa, gdy kończyły się lekcje, aż do wieczora przestaliśmy praktycznie być kontrolowani przez dorosłych. Mojemu bratu nie sprawiało to różnicy, przynajmniej na począt ku. Dzień w dzień posłusznie wracał do pustego mieszkania i cie szył się, że może całymi godzinami studiować Talmud. Natomiast ja nie oparłem się pokusie biegania po ulicach. A cóż to były za ulice! Mieszkaliśmy blisko starego miasta, hi storycznej perły architektury, gdzie nakładały się na siebie kolejne kultury w dziejach: pod budowlami Turków - arabskie, pod nimi po zostałości po krzyżowcach, Rzymianach, Grekach i jeszcze starsze. Więcej tu było tajemniczych alejek, opuszczonych szybów i pod ziemnych przejść niż w jakimkolwiek miejscu na ziemi. Wkrótce związałem się z grupką zabijaków, z którymi codzien nie po lekcjach włóczyliśmy się po krętych uliczkach, odkopywali śmy stare podziemia, buszowaliśmy po opuszczonych piwnicach i magazynach, bawiliśmy się w piratów i kowboi, graliśmy w piłkę na brukowanych ulicach pod baldachimem gęsto rozwieszonej bie lizny. Moi koledzy udawali twardziel!, a ja, chociaż młodszy i słab szy, starałem się im dorównywać. Gdy nam brakowało pieniędzy na cukierki, to po prostu kradliśmy ze straganów przed sklepem. Albo najniższy z nas wchodził do sklepowego magazynu w piwni cy, wynosił puste worki, a następnie odsprzedawaliśmy je temu sa memu handlarzowi, któremu zabraliśmy. Ja, zawsze grzeczny chłopiec, musiałem się usprawiedliwiać na wet przed samym sobą. Wiedziałem, że kradzież to rzecz zła, ale przecież nikomu nie wyrządzaliśmy krzywdy. A ponadto się okaza ło, że mam do tego talent, bo jestem mały, szybki i zwinny. 30 W końcu powinęła mi się noga - zostałem zapędzony w kozi róg. Pewnego dnia nieformalny szef naszego gangu (zasłużył sobie na to znakomitą umiejętnością gry w piłkę) doszedł do wniosku, że jako najmłodszy i najniższy muszę zostać poddany próbie, jeżeli chcę z nimi pozostać. Za pomocą długiego kija z kilkoma gwoźdź mi na końcu miałem ukraść czekoladowy balonik handlarce sło dyczy słynącej z czujności. Zrobiłem, co mi kazali, ale gdy złowi łem balonik, handlarka chwyciła za kij i przyciągnęła mnie do siebie. Klapa. Zamiast spodziewanego gniewu zobaczyłem na twarzy handlar ki smutek. Zapytała, dlaczego to zrobiłem. Skoro tak bardzo chcia łem, mogłem ją przecież poprosić. I to mówiąc, wręczyła mi balonik. Okazało się, że ona również niedawno emigrowała z Polski, a ja przypominałem jej synka, który umarł na dyfteryt. Gdy o tym opowiedziałem, chłopak, który zlecił mi to zadanie, pozostał niewzruszony. - Zrób to jeszcze raz - powiedział. - Po co? Przecież dała mi baton. Zastanowił się chwilę. - W takim razie nie możesz należeć do naszego gangu. I nie wol no ci z nami rozmawiać. Długo w nocy nie mogłem zasnąć - dręczyłem się sytuacją. Nie mogłem być członkiem gangu, nie mogłem nawet rozmawiać z chło pakami. I nagle mnie olśniło. A właściwie dlaczego? Nazajutrz zaraz po lekcjach podszedłem do szefa i powitałem go jak zwykle, - Mówiłem ci, że masz z nami nie rozmawiać - rzekł. - Mogę rozmawiać, z kim chcę. Nie musicie odpowiadać. I przyjęli mnie z powrotem. Warto było się dowiedzieć, że nikt człowiekowi nie może za mknąć ust. Był to jeden z pierwszych dowodów na to, że jeśli wy trwasz przy swoich zasadach, to i tak zasłużysz na szacunek lu dzi, cokolwiek będą mówić. I od tego dnia zostałem niepisanym szefem. Moje zdanie liczy ło się szczególnie, a moje umiejętności nie budziły wątpliwości. Do dziesiątego roku życia dążenie do zdobycia uznania czyniło mnie nierozważnym i nieprzewidywalnym. Lubiłem podejmować ryODEJŚCIE OD STAREGO TESTAMENTU 31 zyko. Czasami dla hecy wymyślałem coś dziwacznego (na przykład wejście na wzgórze Karmel i zejście w trzy godziny albo zjedzenie całego pieczonego kurczaka łącznie z oczami w ciągu pięciu mi nut), a potem przyjmowałem zakłady. Jeśli w grę wchodziła wy trzymałość, silna wola albo ośli upór, to nie miałem sobie równych. Przestałem rozwijać się duchowo, ale za to zyskałem pewność siebie. Swoje wnętrze odsłaniałem już wyłącznie przed Jakubem. Póź ną nocą we wspólnym pokoju obserwowałem, jak przy świecy czy ta Biblię, i czułem nagłą falę miłości oraz wielki szacunek. Mar twiło mnie jednak, że brat zawsze jest smutny. - Jakub - zagadnąłem pewnej nocy - czy w Starym Testamencie nie ma żadnych wesołych historii? - Oczywiście, że są. W Starym Testamencie jest wszystko. - Takie naprawdę do śmiechu? Udało mi się nakłonić go do uśmieszku. - Takie też. A teraz już śpij, Peter. W moim otoczeniu mało co wymagało łagodności i skromności. Nawet szkoła była próbą sił, przez którą trzeba było przejść. Mój stary cheder, mroczny i zatłoczony, miał jedne drzwi i jedno okno. Teraz, w przestronnym budynku szkolnym z setkami okien, do szedłem do wniosku, że nawet gdyby Bóg chciał tu wejść, to nie wiedziałby, którędy. Nowi nauczyciele, którzy uczyli geografii i hi storii powszechnej, wydawali się oratorami w porównaniu z na szym łagodnym, cichutkim maiamedem, opowiadającym o Mesja szu, który na białym koniu niósł światu sprawiedliwość. Ale żaden z nich nie zasługiwał choćby na ułamek szacunku, którym darzy łem jego. Niektórzy z nich byli bez potrzeby okrutni. Pewnego dnia wraz z kolegą nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu i zostali śmy zaprowadzeni do gabinetu dyrektora. Dyrektor był surowy i pryncypialny, z rodzaju tych, którzy zawsze zadręczają dzieci w powieściach Dickensa. Nie pytając, co się stało, ściągnął pasek, zsunął mojemu koledze spodnie i zaczął go ze złością okładać. Przeraziły mnie nie tyle czerwone pręgi, ile widok tak bezwzględ nego okrucieństwa. Bez namysłu wskoczyłem na okno i wychyliłem się z drugiego piętra. 32 - Niech pan przestanie! - krzyknąłem. - Proszę przestać, bo wyskoczę. Dyrektor znieruchomiał z uniesioną ręką. - Natychmiast stamtąd zejdź! Wychyliłem się jeszcze bardziej i spojrzałem na ruch uliczny w dole. - Naprawdę skoczę! -1 naprawdę tak myślałem. W jednej chwi li ten pomysł wydał mi się dziwnie pociągający. Nie myślałem, czym to się skończy. Z twarzy dyrektora odpłynęła krew. Odłożył pasek. - No, dobrze! Dostał już za swoje. - I mnie pan też nie tknie. - Zgoda. Ale zejdź już. - Nigdy mnie pan nie tknie. Nigdy! - Nigdy. Przysięgam na honor. I z obawy o moje bezpieczeństwo, a raczej o własną posadę, rze czywiście nigdy nic mi nie zrobił. Zawsze miałem kłopot z zaakceptowaniem autorytetów. Uważam po prostu, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć. Pokażcie mi mą drego i utalentowanego człowieka, najlepiej z poczuciem humoru, a pójdę za nim w ogień. Ale prawie zawsze ludzie u władzy pod płaszczykiem autorytetu kryją własną niepewność. A z kimś ta kim pokłócę się o każde słowo. Oczywiście, odkryłem też, że za takie poglądy trzeba płacić. Ludzie u władzy zazwyczaj są mściwi. Chociaż byłem chłopcem bystrym i ciekawym świata, wkrótce przylgnęła do mnie etykiet ka klasowego klauna, który zdobywa uznanie raczej dzięki dowci powi i przychodzeniu do szkoły na rękach niż dzięki sukcesom w nauce. Moi rodzice nie mieli o tym wszystkim pojęcia. Za rzadko by wali w domu. Wieczorami wracali zmęczeni i padali na łóżko, nie troszcząc się, czy odrobiłem lekcje, czy nie. Pojawiali się w naszym życiu i znikali - miłe, ale obce osoby. Tak po prostu wtedy było, nie tylko w naszej rodzinie. W tej sytuacji mnie przypadła opieka nad Jakubem. Nie miał przyjaciół, żył niemal w izolacji i coraz bardziej zamykał się w so bie. Nikt wokół go nie rozumiał, jego uduchowienie uważano za ODEJŚCIE OD STAREGO TESTAMENTU 33 przejaw lenistwa, niemal codziennie padał ofiarą napastliwych ró wieśników. Co gorsza, nasz starszy brat Jechiel zaczynał podzielać opinie na temat Jakuba. Musiałem z tym coś zrobić. Pewnego razu wróci łem wczesnym wieczorem po kilku godzinach spędzonych na ulicy i zastałem w domu rozwścieczonego Jechiela. Wstąpił, by coś prze kąsić w środku piętnastogodzinnego dnia pracy; widok brata po grążonego w lekturze wytrącił go z równowagi. Jakub tylko bie rze, wydzierał się. Jakub o nic nie musi się martwić, tylko o siebie. Nawet mały Peter - wskazał na mnie palcem - czasem przynosi do domu parę funtów. Jakub siedział nad otwartą książką, nie bronił się; patrzył na niego dużymi oczami, w których szkliły się łzy. Następnego dnia pożyczyłem wózek i zabrałem Jakuba na arab ski rynek. Zamierzałem wraz z nim zarobić na dostawach. Wie działem, że to ciężki kawałek chleba, ale z Jakubem nie było mo wy o zarobku nielegalnym. Właściwie nawet ten plan napawał go strachem. Wlókł się za mną przez zatłoczony rynek i uderzyło mnie wtedy, że właściwie zamieniliśmy się rolami. Niestety, zamiary spaliły na panewce. Nie przewidziałem, że arabscy chłopcy zobaczą w nas niechcianą konkurencję. Ani tego, że mój brat kompletnie nie umie się bić. Skończyło się tym, że mu sieliśmy zapłacić za wózek, który został roztrzaskany o ścianę. Nie wiem, co sobie właściwie wyobrażałem. Między Żydami a Arabami już wtedy stosunki się nie układały. W moim gangu by ło wprawdzie z pięciu arabskich chłopaków, ale każda rozmowa kończyła się kłótnią, a każda kłótnia szybko przeradzała się w ostrą wymianę inwektyw, aż wreszcie do gry wkraczały pięści i niestety, często kamienie. W Palestynie nikt nie zapominał choćby na moment, kto jest kim. Nasze kultury niemal skazywały nas na wzajemne niezrozu mienie. W jednej rzucanie słów na wiatr jest starą i szacowną tra dycją, a w drugiej każde słówko traktuje się bardzo serio i nietrud no o zniewagę wymagającą zemsty. Od tamtej pory starałem się bywać w domu w porze, gdy star szy brat wpadał coś przekąsić. Pewnego razu byłem świadkiem ohydnej scenki. 34 - Pasożyt! - krzyczał Jechiel. - Inaczej cię nazwać nie można. Pa sożyt, i tyle! Usłyszałem to słowo po raz pierwszy od oracji Rachele. - Jechiel, przestań - błagałem. - Daj mu spokój. Zignorował mnie. - No, powiedz coś - burknął na Jakuba. - Uważasz, że nie zasłu guję na odpowiedź? - Masz rację, Jechielu - odparł cicho. To jeszcze bardziej rozwścieczyło starszego brata. - Myślisz, że ja bym sobie nie poleniuchował zamiast cały dzień pracować? Co to ja jestem, zwierzę pociągowe czy co? Nagłym ruchem pochylił się nad Jakubem, wyrwał mu Biblię i rzu cił nią o ścianę. Potem jednym uderzeniem powalił go na podłogę. Sam nie wiem, który z nich był bardziej zszokowany. Jakub podniósł się niepewnie, pomacał rozciętą wargę, a potem wybiegł z domu. Po twarzy spływały mi łzy. Pobiegłem za Jakubem aż na plażę. Patrzyłem z daleka, jak rozbiera się w świetle księżyca, a potem rzuca w morskie fale. Przepłynął obok rybackich łódek i puścił się w morze. Minęło dwadzieścia minut. Trzydzieści. Myślałem, że już nigdy go nie zobaczę. Nagle wyskoczył z wody i legł na piasku. - Jakub, nie martw się - powiedziałem zapłakany i objąłem go ramieniem. - Wszystko będzie dobrze. Leżał bez ruchu. - Nie - rzekł. - Nie będzie. O tym, jak mało rozumiałem, świadczyło moje przekonanie, że rodzice nie zdają sobie sprawy z rozpadu rodziny. Matka wydawała mi się szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Najbliż sze otoczenie zawsze ją ceniło za bezkompromisowość i poczucie humoru. Miała dar obserwacji i była wygadana niczym zawodowy satyryk. Teraz po raz pierwszy w życiu wyszła z tym do świata. Dowcipkowała i przekomarzała się z klientami, zabawiała ich na śladowaniem polityków i rabinów, parodiowała ich chód, głos i rzu canie klątw. Ojciec z dumą twierdził, że ma najbardziej wierną klientelę na starym mieście. ODEJŚCIE OD STAREGO TESTAMENTU 35 I jeśli zdawałem sobie sprawę, że każdą wolną chwilę matka spędzała w urzędzie albo prywatnej agencji repatriacyjnej, to jako mały chłopiec uważałem to za rzecz całkiem zwyczajną, tak jak duże zakupy przed szabasem. Skąd mogłem wiedzieć, że jej pielgrzymki do biur, aby sprowa dzić Frumę i jej rodzinę, z dnia na dzień pogłębiały jej depresję? Jak mogłem zrozumieć, że rodzice są pełni obaw i dławi ich bezsil ność? Był rok 1938. Z Europy docierały wieści o "pokoju na jakiś czas". Skąd mogłem wiedzieć, że stoimy u progu wojny? ROZDZIAŁ 4 Wyjście z biurokratycznego cienia ^ edług sprawozdania przygotowanego przez nazistowskie go statystyka, doktora Richarda Korherra, tuż przed dru gą wojną światową na całym świecie żyło 10,3 miliona Żydów. Ideologia narodowo-socjalistyczna głosiła, że każdy z nich jest naturalnym wrogiem państwa i narodu niemieckiego. Do zadań departamentu Eichmanna w SD należało opracowanie planu "neu tralizacji" problemu żydowskiego. Do późnych lat trzydziestych kampania Nowego Porządku prze ciwko Żydom była jako tako kontrolowana. Wprawdzie ustawy no rymberskie z 1935 roku pozbawiły niemieckich Żydów podstawo wych praw, zakazując im udziału w życiu gospodarczym i za braniając kontaktów z aryjczykami; wprawdzie żydowskie dzieci wyrzucano ze szkół, a w wielu miasteczkach wywieszano tablice z na pisem ŻYDOM WSTĘP WZBRONIONY, jednak Hitler liczył się z między narodową opinią publiczną. Niemcy nie prowadziły jeszcze wojny, trzeba więc było zachować pozory. W tym okresie Eichmann właściwie nie pojawił się na scenie politycznej, chociaż ciągle awansował, a w 1937 roku bezpośredni 37 zwierzchnik chwalił jego "wyczerpującą wiedzę na temat organi zacji społeczności i ideologii wrogich Żydów". W owym czasie otrzymywał, jak wspominał, często zadania po ufne i kłopotliwe: "Na przykład ustaliłem, że dietetyczka Fuhrera, niegdyś także kochanka, była w jednej trzydziestej siódmej Żydów ką. Mój bezpośredni zwierzchnik, generał Heinrich Muller, szybko zakwalifikował ten raport jako ściśle tajny." Kiedy doszło do Anschlussu, czyli zagarnięcia Austrii przez Niemcy w marcu 1938 roku, Eichmann wyłonił się z biurokratycz nego cienia. Cztery dni po wkroczeniu wojsk niemieckich do Austrii trzydziestodwuletni esesman przybył do Wiednia z zadaniem uczy nienia ze swej byłej ojczyzny judenrein, czyli dosłownie "wolnej od Zydów. Za kilka dni nakreślił plan działania - połączenie ostenta cyjnego zbydlęcenia i cynicznej obłudy. Na wstępie gestapo sterro ryzowało żydowską społeczność stolicy liczącą 183 tysiące osób. Wyciągano ludzi z domów i sklepów i bezlitośnie katowano. Rabi nów aresztowano i ostrzyżono na oczach rozbawionej hałastry. Zbu rzono synagogi, majątek żydowski został skonfiskowany lub znisz czony. W ciągu kilku tygodni wymordowano ponad tysiąc Żydów. Dziesiątki innych odebrało sobie życie. I nagle wszystko się skoń czyło. Eichmann, uosobienie dwulicowości, zwołał zebranie rady przywódców żydowskich i złożył zapewnienie, że jeśli mu zaufają i pójdą na współpracę, ich sytuacja ulegnie poprawie. Niektóre z ofiar udało mu się nawet przekonać o swojej szczerości. Kiedyś za imponował przedstawicielom gminy żydowskiej, przytaczając z pa mięci całą stronę ze współczesnej historii syjonizmu. Zaczął się regularnie spotykać z wysokimi urzędnikami żydow skimi i realizować program, który zmierzał do kilku nazistowskich celów jednocześnie. Na rok przed wybuchem wojny celem nazistów w Austrii nie było unicestwienie, lecz wypędzenie Żydów. Pozosta wili im ograniczoną swobodę nad wewnętrznymi sprawami gmi ny, ale wszystkie fundusze zostały zamrożone, a ich finansami zaj mowało się SS. Tak więc Żydzi zostali zmuszeni do działania przeciwko sobie. Ostatni etap planu Eichmanna zakładał, że nikt nie ucieknie, dopóki nie zostanie pozbawiony nie tylko majątku, ale i godności. ("Żyd wchodził do urzędu [emigracyjnego] - opisy wał później prokurator Hausner - i jeszcze był kimś. Miał pracę . 38 albo sklep, miał gdzie mieszkać, jakiś majątek lub pieniądze w ban ku; jego dzieci objęte były obowiązkiem szkolnym. Przechodząc od okienka do okienka, po kolei musiał ze wszystkiego rezygnować. Kiedy w końcu wychodził z budynku, nie miał pracy, majątek mu zajęli, dzieci skreślono z listy uczniów i wydano paszport. W pasz porcie widniał wpis "ważny dwa tygodnie". Zagraniczną wizę mu siał zdobyć na własną rękę. W ten sposób dawano mu do zrozu mienia, że musi opuścić Austrię; po wygaśnięciu ważności paszportu będzie mógł z nim wyruszyć tylko w jedną, bezpowrotną podróż - do obozu koncentracyjnego!") Podczas panowania Eichmanna w Austrii zaczęto budować nowy obóz w Mauthausen. Dachau i Buchenwald były już przepełnione. Osoby wcześniej znające Eichmanna były zaskoczone zmianą, ja ka w nim zaszła. Mieszkał i pracował w dawnym pałacyku Rothschilda, po mieście jeździł limuzyną Rothschilda, zawsze staran nie ubrany w galowy mundur SS - dumny zdobywca. Był zalewie trzy lata po ślubie, wkrótce miało się urodzić kolejne dziecko, ale utrzymywał elegancką kochankę - pierwszą z dziewięciu co naj mniej, które do końca wojny miał w różnych miastach Europy. Za wsze lubił dobre jedzenie i wino, a teraz jadał z ostentacyjnym wy kwintem i nie szczędził pieniędzy na wyborne trunki. Przede wszystkim jednak zmienił podejście do pracy. Potrafił być miły, a nawet uroczy, ale wpadał w furię, gdy czasem ktoś mu się sprzeciwiał. Żydzi, z którymi się spotykał, obsesyjnie bali się tych huśtawek jego nastroju. Kiedyś pewien ważny Żyd przyszedł po raz pierwszy na takie zebranie. Eichmann nieoczekiwanie wpadł w gniew, spoliczkował go, krzyczał, że zamierza "zrehabilitować Żydów", i zażądał od nowo przybyłego bezwarunkowego podpo rządkowania. Innym razem krzyknął na leciwego przywódcę gmi ny żydowskiej, który nie okazywał należytego entuzjazmu wobec je go planów: "Chyba najwyższy czas, żebyś wreszcie znalazł się w obozie koncentracyjnym!" Jego ofiary nie wiedziały, że przynajmniej częściowo te wybu chy są wy kalkulowane. Chwalił się później, że Żydzi, z którymi rozmawiał, byli przerażeni, bo nigdy nie wiedzieli, co zrobi za chwi lę. "Naprawdę uważali mnie za kogoś w rodzaju króla." WYJŚCIE Z BIUROKRATYCZNEGO CIENIA 39 W związku z bezprzykładnymi sukcesami w Austrii otrzymał wysoką rangę Obersturmfuhrera. Ten awans nie odzwierciedlał rzeczywistego zakresu jego coraz większej władzy. Podlegał tylko jed nemu człowiekowi - Reinhardowi Heydrichowi, bestialskiemu, wy rachowanemu dowódcy SD, który wkrótce zasłynął jako "kat Eu ropy" - w zakresie swoich kompetencji podejmował więc decyzje w zasadzie samodzielnie. "Eichmann - pisano w zwięzłej rekomen dacji do awansu - kontroluje całą żydowską emigrację." W tym czasie nikt prawie nie wiedział, że w berlińskim dowódz twie złożył już teczkę z dokumentami zatytułowaną OSTATECZNE ROZWIĄZANIE. Sam wymyślił to określenie. ROZDZIAŁ 5 Początek wojny Wiosną 1939 roku wstąpiłem do Hagany, podziemnej armii walczącej o ukonstytuowanie państwa żydowskiego w Pa lestynie. A ściśle mówiąc, zostałem oddelegowany do jej sze regów. Obserwowano mnie, jak powiedział młody nauczyciel, który we zwał mnie po lekcjach, by mi to oznajmić, i uznano, że się nadaję. Moja armia nie narzekała na brak zadań. Anglicy, którzy mieli zachować neutralność w coraz ostrzejszych potyczkach między Żydami i Arabami, ostatnio przeważnie stawali po stronie Arabów. Nieoficjalnym zawołaniem rozpoczynającej się "rewolty arabskiej" było nawet triumfalne Ad-dowlahma'anah! ("Rząd jest z nami!"). Żołnierze angielscy z dużym opóźnieniem reagowali, gdy Arabo wie napadali na mieszkańców kibucu, ale wobec żydowskich na pastników byli ostrzy i bezwzględni. Aresztowani aktywiści żydow scy mogli się spodziewać surowych wyroków sądowych, natomiast ich arabscy konwersarze traktowani byli z niesłychaną pobłażli wością. Na drogę nieopodal Bab el Wad arabscy snajperzy przy chodzili, kiedy chcieli, i robili, co im się żywnie podobało. Siły okupanta wyraźnie za nami nie przepadały, ale była to ra czej polityka proarabska niż zwykły antysemityzm. Oni Arabów 41 nie lubili prawie tak samo jak nas. Wszyscy byliśmy "mieszkańca mi kolonii" - oczekiwali, że zaakceptujemy ten status. To była raczej dyrektywa polityczna. Deklaracja Balfoura z 1917 roku gwa rantowała powstanie państwa żydowskiego z Palestynie, a Brytyj czycy otrzymali od Ligi Narodów mandat nad tym terytorium na czas przygotowań; szybko jednak uznali Ziemię Świętą za część swojego imperium. Były podstawy do obaw, że tę trudną sytuację Brytyjczycy zechcą rozwiązać tak samo, jak w Indiach i Irlandii - miejscowi będą sobie skakać do gardeł, a okupanci, podjudzając to jedną, to drugą stronę, obydwie będą trzymać w garści. W tym cza sie Żydzi, ożywieni marzeniem o ojczyźnie, desperacko naciskali na masową imigrację z Europy Środkowej, gdzie ich nacji groziło wielkie niebezpieczeństwo. Wtedy jeszcze niewielu z nas w Palestynie odkryło dwulicowość Anglików. Przez całe lata trzydzieste przedstawiciele władz żydow skich (w tym także wiele osób, które w końcu doprowadziły Izra el do niepodległości) za dobrą monetę przyjmowali zapewnienia, że Brytyjczycy prowadzą politykę w naszym interesie. Takie stanowisko opierało się na częściowo uzasadnionym zało żeniu, że wszelkie próby przeciwstawiania się wielkiej światowej potędze kolonialnej skazane są na niepowodzenie. Wynikało ono jednak także z o wiele bardziej niepokojącego naszego obrazu sie bie samych. Udało nam się przeżyć wiele wieków dzięki umiejętno ści przystosowania i gotowości do odwrotu, a tych, którzy zdobywa li świat przy pomocy silnych armii, traktowaliśmy z mieszaniną strachu i pogardy. Dlatego większość Żydów nie była psychicznie przygotowana, nawet w przeddzień kataklizmu, do uznania konflik tu zbrojnego za rozwiązanie. Początkowo nawet Hagana występowała, zgodnie z wolą Angli ków, wyłącznie z pozycji obronnych. Dopiero w 1937 roku forma cja Irgun zapoczątkowała akcje odwetowe za przemoc stosowaną wo bec Żydów. Jednak wtedy ugodowe władze żydowskie poparły Brytyjczyków, uznały bojowników Irgun za terrorystów i nawet pomagały w ich schwytaniu. Jakiś rok wcześniej pewnego południa przekonałem się na wła snej skórze, że jestem w centrum tego wszystkiego. Szedłem ulicą Hertzla w kierunku domu i zatrzymałem się przy świeżo naklejo. 42 nym na budynku plakacie Irgun. W tej samej chwili zza rogu wy jechał angielski czołg. Z wieżyczki wyskoczył żołnierz w płaskim hełmie, który my nazywaliśmy "anemonem", tak jak kwiat. - Ej, co tu robisz? - zawołał tak, że nawet ja rozpoznałem lon dyński slang. Skamieniałem ze strachu. - Sikam - powiedziałem w końcu. Z wieżyczki wyłonił się następny żołnierz. Zeskoczył na dół, podszedł do mnie i przyjrzał się ścianie. - Jesteś Żydem, chłoptasiu? Skinąłem głową. To mu wystarczyło. W jednej chwili wymierzył mi silnego kop niaka w brzuch. Upadłem na ziemię i zdezorientowany spojrzałem na niego z bólem. Akurat w chwili, gdy jego bucior ponownie zmie rzał w moją stronę. Drugi żołnierz nie chciał pozostać w tyle. Kop niaki padały z taką częstotliwością, że nie rejestrowałem ich jako pojedynczych razów, lecz jak kaskadę ciosów. O co im chodziło? Przecież byłem dzieckiem! Czy chcą mnie zabić w środku dnia w po bliżu Wielkiej Synagogi? Gdy w końcu odeszli, pewien przechodzień odprowadził mnie zakrwawionego do domu. Zyskali we mnie wroga na całe życie. Gdybym mógł wybierać, wolałbym wstąpić do radykalnego Irgunu niż do umiarkowanej Hagany. Nie znaczy to oczywiście, że zre zygnowałem z honoru. Tamtego dnia w szkole przysięgałem na Bi blię, że nikomu nie ujawnię swojej przynależności do organizacji. I nigdy się nie zdradziłem - nawet przed rodzicami. W Haganie obsesyjnie przestrzegano tajności. Nigdy się nie do wiedziałem, który z moich kolegów też należał do organizacji, cho ciaż przez wiele lat siedzieliśmy w tych samych szkolnych ławkach. Nie wiedziałem tego nawet o braciach. Znałem tylko małą grup kę, z którą przechodziłem szkolenie. A nasze szkolenia przeważnie odbywały się na wzgórzach i przy pominały młodzieżowe wycieczki lokalnej organizacji skautowskiej. Ponieważ byliśmy za młodzi, żeby posługiwać się bronią, szkolo no nas w zakresie metod komunikacyjnych, podczas walki równie ważnych. Hagana opierała się na znakomicie zorganizowanych sys temach komunikacji. W razie niebezpieczeństwa jeden człowiek POCZĄTEK WOJNY 43 mógł natychmiast podnieść alarm i w ciągu godziny zmobilizować setki, a nawet tysiące ludzi. Od dziewięcio- i dziesięcioletnich chłop ców wymagano opanowania wszystkich stosowanych technik: prze kazywania wiadomości za pomocą kodu flagowego w dzień, świetl nego w nocy, ukrywania wiadomości i pozbywania się ich w razie wpadki, znajdowania w murze wnęk nadających się na skrytki, szukania najkrótszych przejść do każdego miejsca. Anglicy sporo wiedzieli o Haganie, ale najwyraźniej nie za bar dzo się nami przejmowali. Nawet gdyby dostrzegali w nas zagroże nie, to mieli na głowie poważniejsze sprawy. My oczywiście również. Wybuch wojny w Europie wszystko wy wrócił do góry nogami. Nawet Irgun ogłosiła zawieszenie broni. Od samego początku dosłownie każdy Żyd zdawał sobie sprawę, że przyszłość narodu stanęła pod znakiem zapytania. Faszyści ni gdy nie kryli się ze swoimi zamiarami. Nie chcę przez to powiedzieć, że ktokolwiek wyobrażał sobie, co się stanie. Owszem, gdy Niemcy zajęli Polskę i skierowali się na Zachód, zaczęły do nas docierać wieści o Żydach, których całymi wagonami transportowano do miejsc masowej zagłady. I rozumie liśmy, że w tych strasznych warunkach musi być wiele ofiar. Ale czy mogliśmy przewidzieć całą resztę? Nikt nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co się działo. Na po czątku 1949 roku w szacownych periodykach, między innymi w "Timesie" i "Newsweeku", zaczęły pojawiać się artykuły o masowych rzeziach w Polsce. Czytaliśmy te reportaże. Skoro Amerykanie nie dawali im wiary (według badań Instytutu Gallupa jeszcze w listo padzie 1944 roku zdecydowana większość Amerykanów uważała te potworne historie za znacznie przesadzone propagandowe opo wieści, straszenie "krwiożerczymi Hunami"jak podczas pierwszej wojny światowej), to my, których to bezpośrednio miało dotyczyć, z góry je odrzucaliśmy. Tam była moja siostra z dziećmi i całe mnó stwo krewnych i przyjaciół, Bogu ducha winnych ludzi. Nawet naziści nie mogli być tak szaleni, żeby ich mordować. (Po wojnie sędzia Amerykańskiego Sądu Najwyższego, Felix Frankfurter, też Żyd, opowiadał paradoksalną historię, którą znakomicie rozumiałem. W 1942 roku usłyszał relację Polaka, który uciekł z obozu śmierci w Bełżcu i za wszelką cenę usiłował . 44 zaalarmować Zachód. Kiedy skończył, Frankfurter stwierdził, że mu nie wierzy. Polak zaczął protestować. "Pan nie rozumie - przerwał mu Frankfurter. - Wiem, że pan mówi prawdę. Ale ja nie potrafię panu uwierzyć.") Moja matka nie przestała wysyłać listów pod stare adresy. Nie otrzymując odpowiedzi, wmawialiśmy sobie, że z powodu wojny poczta nie działa. Przecież to było bardzo prawdopodobne. Jak na ironię, chociaż byliśmy impregnowani na pewne informa cje, jeszcze nigdy tak dokładnie nie czytaliśmy gazet i nie słucha liśmy równie regularnie Głosu Palestyny na stareńkim odbiorniku, wyłapując dźwięki w oceanie szumów. Słyszeliśmy tylko wiadomo ści o wojnie. O Żydach prawie nie było mowy. Stale tylko o bombar dowaniach aliantów i ruchach armii. Wojna podchodziła coraz bliżej. Włosi dwukrotnie atakowali Hajfę, celując w brytyjskie rafinerie. A co gorsza, przez jakiś czas byliśmy zagrożeni przez generała Erwina Rommla postępującego w północnej Afryce. Gdyby udało mu się wyprzeć Anglików z Egip tu, nie ulegało wątpliwości, że były wielki mufty Jerozolimy, daw niej uważany za komedianta z rudą rozwianą brodą i w jaskrawo zielonym turbanie, sam zorganizowałby masowy pogrom. Goszcząc u Hitlera w Berlinie, mówił o żydowskim raku zżerającym "tkan kę świata". Wkrótce wyszło na jaw, że w 1943 i 1944 roku w towa rzystwie Eichmanna odbył potajemną inspekcję obozów w Treblince, Majdanku i Oświęcimiu, wypytując szczegółowo o metody tam stosowane. My, dzieci, snuliśmy we własnym gronie ponure wizje. Wiedzie liśmy równie dobrze jak rodzice, że nie mamy dokąd uciekać. Właśnie dlatego, gdy wkrótce po zwycięstwie aliantów pod El Alamein w październiku 1942 roku Irgun ogłosiła, że wznawia działania przeciwko Brytyjczykom, wielu zszokowanych Żydów wyraziło sprzeciw. Irgun uzasadniała, że marzenia o żydowskiej ojczyźnie nie można odkładać na później, albowiem z najnowszej hi storii wynika, że nawet te kraje, które deklarowały przyjaźń, nie wstawią się za nami. Rzeczywiście, bezpośrednio przed wojną jeden kraj po drugim zamykał granice. W wolnych krajach nawet statki z uchodźcami z nazistowskich Niemiec odsyłano z powrotem do niemieckich portów. A nikt nie był tak nieprzejednany jak BrytyjPOCZĄTEK WOJNY 45 czycy w Palestynie. Ale to było dawniej, a teraz jest teraz. Nic, ale to nic nie mogło przeszkadzać aliantom w działaniach wojennych. Teraz jedyny cel to rozprawa z hitleryzmem. Zaledwie kilka lat po wojnie Irgun zajęła znacznie wyższą pozy cję. Mimo solennych zapewnień Brytyjczycy prawie nic nie zrobi li na rzecz europejskich Żydów. Podczas pertraktacji dotyczących Pa lestyny przywódcy żydowscy, coraz bardziej świadomi faktów, nalegali, aby RAF zbombardowała linie kolejowe prowadzące do Oświęcimia. Było to do zrobienia, skoro samoloty brytyjskie bom bardowały Warszawę oddaloną aż o dwieście mil od bazy. Przywód cy brytyjscy jednak odmówili bez dalszych wyjaśnień. Nie trzeba by ło być cynikiem, aby zrozumieć, że mieli na uwadze zmniejszenie napływu uchodźców żydowskich do Palestyny po wojnie. W podręcznikach historii druga wojna światowa przedstawia na jest oczywiście jako ogromny sukces Wielkiej Brytanii, i jest w tym wiele prawdy. Heroizm ludności cywilnej nie miał preceden su. (Po wielu latach, gdy pierwszy raz odwiedziłem Anglię, poczu łem się dosłownie wstrząśnięty - okazało się, że tamtejsi ludzie na prawdę są tacy, jak ich opisywały kroniki: ciepli, odważni i z sercem na dłoni. Ja znałem zupełnie innych Anglików.) Była to lekcja - ważna i niebezpieczna - którą w Palestynie mie liśmy dopiero przed sobą: słuszność zawsze jest po stronie tych, którzy mają władzę. ROZDZIAŁ 6 Administracja Eichmanna W niespełna miesiąc po inwazji na Polskę i wybuchu dru giej wojny światowej w SD utworzono nowy departament IV-D-4. Podczas wielomiesięcznych przygotowań poprze dzających atak niewiele sporządzono planów dotyczących ogrom nej i bardzo zróżnicowanej społeczności żydowskiej, która stanowi ła dziesiątą część ludności Polski. Teraz departament IV-D-4, na którego czele stanął Adolf Eichmann, miał za zadanie "deportację i emigrację". W owym czasie departament nazywano po prostu Dienststelle Eichmann (Administracja Eichmanna). Jego szef jak zwykle z całkowitym oddaniem zabrał się do reali zacji pierwszego zadania: wszyscy Żydzi mieli zostać zidentyfiko wani i poddani ścisłemu nadzorowi. Kilka dni później wydano roz porządzenie nakazujące każdemu Żydowi powyżej lat sześciu noszenie zawsze i wszędzie żółtej gwiazdy Dawida. Sprawdziło się to wcześniej w Niemczech; jak potem wyjaśniał Eichmann, nie tyl ko izolowało Żydów, ale także stanowiło ostrzeżenie dla aryjczyków, by nie wchodzili z nimi w kontakt. "Chcieliśmy, żeby Niemcom zaczęli przeszkadzać Żydzi, żeby czuli się zagrożeni w ich obecno ści." Jednocześnie rozpoczęto deportację Żydów do specjalnie wySCHWYTAŁEM EICHMANNA 47 znaczonych miejsc (gett), których nie wolno im było opuszczać pod groźbą kary śmierci. Oczywiście, Eichmann doskonale zdawał sobie sprawę, że w ten sposób rujnuje żydowskie morale; załamani psychicznie nie będą zdolni do wszczęcia oporu, gdy w przyszłości zostaną zastosowa ne ostrzejsze metody. "Eichmann cynicznie podchodził do kwestii żydowskiej - tłumaczył potem jego podwładny Dieter Wisliceny. - Nie miał dla nich żadnych ludzkich uczuć. To nie było niemoralne; to był absolutnie amoralny i zimny cynizm." Warunki w gettach były poniżej krytyki, szczególnie w dużych miastach, gdzie stłoczeni ludzie zostali odcięci od żywności i świe żej wody. W ciągu kilku miesięcy głód i choroby wykończyły dziesiąt ki tysięcy osób. Major SS RolfHeinz Hoepner, dowódca ogromnego getta w Łodzi, raportował Eichmannowi, że "trzeba poważnie roz ważyć, czy nie byłoby bardziej humanitarne zastosowanie radykal niejszych środków zagłady, zwłaszcza wobec niezdolnych do pracy. Byłoby to mniej drastyczne niż oglądanie, jak umierają z głodu." Eichmann się nie sprzeciwił. Dyskutował już na wysokim szcze blu o skuteczniejszych metodach Ostatecznego Rozwiązania. Na początku 1941 roku razem z Heydrichem wymyślili wprowadze nie na szeroką skalę "szybko działającego środka" - specjalne jed nostki SS zwane Einsatzgruppen miały wkraczać na nowo zajmo wane tereny tuż za żołnierzami walczącymi na froncie. Eichmann był obecny na odprawie dowódców Einsatzgruppen niedługo przed inwazją na Rosję. To zmierzało do "całkowitej eksterminacji" na rodu żydowskiego. Nowy zakres obowiązków departamentu IV-D-4: "deportacja i sprawy Żydów", nie pozostawiał złudzeń; zrezygnowano z pozo rów "emigracji". Krótko po wdrożeniu programu Eichmann wyje chał na wschód, aby zobaczyć Einsatzgruppen w akcji. W Mińsku zorganizowano mu prawdziwy pokaz skuteczności. Kilkuset Ży dów zapewniono, że zostaną przetransportowani gdzie indziej, i wymaszerowali z miasta z walizkami w dłoniach. Żołnierze pod czuj nym okiem Eichmanna kazali Żydom zostawić walizki, wejść do długiego specjalnie przygotowanego okopu i paść na kolana. Stojąc za plecami klęczących, celowali im prosto w głowy. Wprawnymi kopnięciami układali ich na dnie rowu. "Do tej pory pamiętam ko. 48 bietę z dzieckiem na ręku - wspominał z niesmakiem Eichmann. - Najpierw ona została zastrzelona, a potem dziecko. Mózg roz prysnął się na wszystkie strony. Pochlapał mi skórzany płaszcz. Kierowca pomagał mi się wytrzeć." Przez najbliższy rok Eichmann trzymał pieczę nad programem. W berlińskim gabinecie skrupulatnie notował wyniki, a liczby się gały najpierw dziesiątek, potem setek tysięcy, a w końcu milionów. Był pod ogromnym wrażeniem majątku - gotówki, biżuterii, mebli, a nawet odzieży - "konfiskowanego" Żydom. Podobnie jak inni przywódcy nazistowscy zdawał sobie sprawę, że rozstrzeliwanie nie jest najlepszym sposobem. Było mało wydaj ne. A przy tym kosztowne - uważał to za lekkomyślne trwonienie amunicji. Ponadto źle wpływało na morale niektórych ludzi. Tuż po wydarzeniu miejsce akcji wizytował kiedyś Himmler i tak bardzo wstrząsnął nim widok zakrwawionych ciał pod cienką warstwą zie mi, które czasami się jeszcze poruszały, że omal nie zemdlał. Nieliczni Niemcy prawie współczuli ofiarom. "Umierali całymi rodzinami, czasem liczącymi po osiem osób - wspominał po woj nie pewien inżynier, który był świadkiem masakry w swym rodzin nym Równie. - Widziałem mężczyznę i kobietę w wieku około pięć dziesięciu lat, ich ośmio- i dziesięcioletnie dzieci oraz dwie dorosłe córki - dwudziestoparoletnie. Starsza kobieta z siwymi włosami trzymała na ręku roczne dziecko. Śpiewała i głaskała je. Gaworzy ło rozkosznie. Małżonkowie patrzyli po sobie ze łzami w oczach. Ojciec wziął dziesięcioletniego syna za rękę i przemówił do niego ła godnym głosem. Chłopiec ledwie powstrzymywał łzy. Ojciec poka zywał na niebo, kiwał głową i coś mu tłumaczył. W tym momencie jeden z esesmanów krzyknął na towarzysza. Ten drugi odliczył około dwudziestu osób i kazał im wejść do rowu. W ich liczbie by ła wspomniana rodzina. Przechodząc koło mnie, dziewczyna z lśnią cymi czarnymi włosami wskazała siebie palcem i powiedziała: "Dwa dzieścia trzy lata." Aby oszczędzić niemieckim żołnierzom "widoku tych jatek", jak wyraził się jeden z przywódców faszystowskich, poszukiwano no wych technik zabijania. Początkowo Eichmann z entuzjazmem od niósł się do pomysłu wpuszczania spalin samochodowych do szczel nie zamkniętych ciężarówek. Wypróbowano pomysł na umysłowo ADMINISTRACJA EICHMANNA 49 chorych. A gdy zaprezentowano mu skuteczność tej metody (za ko morę posłużyła polska wiejska chałupa, a spaliny wypuszczał silnik rosyjskiej łodzi podwodnej) z podziwem stwierdził, że nie przypusz czał, aby to było technicznie możliwe. Dalsze próby wykazały jed nak, że i ten sposób nie jest satysfakcjonujący. Gaz zabijał powoli, a usuwanie zwłok było odrażające. Co gorsza, czasami spalinami za truwali się esesmani. Eichmannowi zlecono przeszkolenie kierow ców w zakresie technik gazowania, a do każdej jednostki trzeba było przydzielić lekarza. Jednak problemy się nie skończyły. "Ludzie ze specjalnych jed nostek skarżą się na bóle głowy po rozładunku - pisał w raporcie jeden z lekarzy SS. - Dawka gazu często jest ustalana nieprawi dłowo. Kierowca, aby jak najszybciej uporać się z zadaniem, przy ciska pedał gazu do oporu, a wtedy osoby poddane egzekucji du szą się zamiast usypiać zgodnie z planem." W 1942 roku Eichmann obejrzał operację w nowym obozie w Bełż cu w Polsce, gdzie w prymitywnych komorach gazowych zabijano do piętnastu tysięcy osób dziennie, i od tej pory stał się gorącym zwo lennikiem dużych, stacjonarnych ośrodków mordowania. Skutecz ny okazał się gaz o nazwie cyklon B, używany dawniej do dezynsekcji. Ponadto takie obozy znakomicie ułatwiały wszelkie cyniczne manipulacje, w których Eichmann osiągnął prawdziwą biegłość. Z jego inicjatywy nowe obozy powstawały z dala od miejsc zamiesz kanych; w wielu z nich wokół komór zakładano rabaty kwiatowe, któ re upodabniały je łaźni. Miał zamiar wprowadzać w błąd nie tylko Żydów. Gdy oficjałowie ze Słowacji, kraju satelickiego o sporej auto nomii, zainteresowali się losem miejscowych Żydów wysyłanych do "przymusowej pracy", Eichmann zaprosił nazistowskiego dzienni karza, by odwiedził "szczęśliwych osadników" w nowych domach, a ten skwitował w relacji: "W Oświęcimiu widziałem wokół same uśmiechnięte twarze." Ponieważ ten wybieg nie rozwiał wątpliwo ści Słowaków, z obozów setkami zaczęły nadpływać zdjęcia, listy i pocztówki z opisami wspaniałych warunków tam panujących. Nadawcy najczęściej byli mordowani zanim doręczono przesyłki. Od wiosny 1942 roku (po udanym zamachu na Heydricha) Eich mann miał jeszcze większą swobodę działania i całą energię skie rował na rozwiązywanie bieżących problemów logistycznych. Jak . 50 sam żartobliwie powiedział: "Dawniej podróżowałem jako komi wojażer firm naftowych, teraz -jako komiwojażer Gestapo." Masowe wywózki na śmierć wymagały ogromnej siły perswa zji, wielu umiejętności taktycznych i przedsiębiorczości - trzeba było uniknąć protestów. Podczas wojny zdobywanie środków trans portu, szczególnie wagonów kolejowych, było zadaniem trudnym. W tym czasie w żydowskich społecznościach okupowanej Euro py Eichmann zaczął obrastać ponurą legendą. Z jawną pogardą odnosił się do jego zdaniem biurokratycznych przeszkód, krytyko wał nawet nazistów, którzy niewystarczająco angażowali się w je go misję, a z wszelką konkurencją rozprawiał się coraz bardziej bezwzględnie. "Czy nie moglibyście odstąpić nam kilku pociągów?" - poprosił kiedyś funkcjonariusz zajmujący się eksterminacją umy słowo chorych. "Pomyślałem sobie wtedy - wspomina Eichmann - że ja dzień i noc wykonuję jedną z najważniejszych misji Rzeszy, cały czas patrzą mi na ręce, a ten facet śmie mnie prosić o parę po ciągów, żeby napalić w piecu jakimiś idiotami!" Uważał swoją misję, czyli wyeliminowanie Żydów z powierzch ni Ziemi, za sprawę priorytetową i nie mniej ważną od wygrania woj ny. Nic nie mogło stanąć mu na przeszkodzie. Podróżował po kon tynencie, od Francji na zachodzie i Danii na północy poprzez Europę Środkową aż na Bałkany, spotykał się z władzami SS, zagrzewał do wzmożenia wysiłków i nie dopuszczał do żadnych odstępstw od programu Ostatecznego Rozwiązania. Gdy w 1943 roku wyniknę ła kwestia rasowej przynależności obywateli Krymu, wydał dekret, który na wszelki wypadek ich również kazał wyeliminować. Inni przekonywali, że dzieci z aryjsko-żydowskich małżeństw, tzw. Mischlinge, wystarczy wysterylizować, co wykluczy przekazanie po tomstwu złych genów, za to ich walory będzie można wykorzystać dla dobra Rzeszy, jednak Eichmann większość z nich kazał wysłać do obozów. Gdy ambasady zaprzyjaźnionych krajów wstawiały się za niektórymi Żydami, bo w przeszłości wyświadczyli im przysłu gi albo mieli wysoko postawionych przyjaciół, nieodmiennie spo tykały się z odmową. "Każdy precedens hamuje tempo eliminacji Żydów" - odpowiadał na podobne interwencje. Nawet kiedy wojna przestała przebiegać po myśli nazistów i ci szukali sposobów zatuszowania swoich czynów, on, wspierany przez ADMINISTRACJA EICHMANNA 51 kilku mniej pragmatycznych kolegów, twardo sprzeciwiał się wszel kim propozycjom wymiany życia Żydów na pilnie potrzebne cięża rówki i odzież. Dlatego w 1944 roku zaskoczył świtę, wyrażając zgodę na wyjazd tysiąca siedmiuset węgierskich Żydów do Hiszpa nii. Jak zwykle jednak nagle zmienił zdanie. W ostatniej chwili za wrócił transport do Bergen-Belsen. Węgry byłyby ukoronowaniem dokonań Eichmanna. Okolicz ności sprawiły, że byty sprzymierzone z Niemcami, węgierscy przy wódcy liczyli się jednak ze zwycięstwem aliantów i regent Miklós Horthy zachował znaczną władzę i niezależność - przez pięć lat wojny naziści nie ruszyli ośmiuset tysięcy węgierskich Żydów. By li prześladowani i pozbawiono ich majątku, ale pozwolono im po zostać w miejscu zamieszkania. Eichmann coraz częściej uważał tę sytuację za ujmę na wła snym honorze. W końcu polityczne przeszkody zostały pokonane. "Niech mistrz pojedzie na Węgry osobiście" - rozkazał Himmler wczesną wiosną 1944 roku. Eichmann pospieszył do Budapesztu w towarzystwie wszystkich zaufanych podwładnych. Zgodnie ze scenariuszem, który opracowany miał do perfekcji, zebrał przywódców żydowskich i zażądał posłuszeństwa. "Nie jestem zwolennikiem przemocy - powiedział im. - Ale wszelki sprzeciw będzie tłumiony. Jeżeli chcecie przystąpić do partyzantów albo sto sować ich metody, będę was bezlitośnie likwidował. Po wojnie Ży dzi będą wolni. Wszystkie żydowskie posiadłości zostaną zwrócone, a Niemcy jak niegdyś będą życzliwymi sąsiadami. Jeśli tylko usły szę, że dzieje się wam krzywda, będę was bronić. Ale ostrzegam, nie próbujcie wyprowadzić mnie w pole. Już ja znam was, Żydów. Zajmuję się sprawami żydowskimi od 1934 roku. Lepiej od was mó wię po hebrajsku. Zaraz pójdę do waszego muzeum, bo żywo inte resuję się kulturą żydowską. Możecie mi zaufać i rozmawiać na każdy temat. Jak widzicie, nie mam nic do ukrycia." Następnego dnia wysłał do Wiednia specjalistę ds. transportu kolejowego, aby załatwił przewóz Żydów węgierskich do Oświę cimia. W połowie maja, sześć tygodniu po przybyciu Eichmanna na Węgry, na prowincji przystąpiono do masowych deportacji - postę powały zadziwiająco szybko. W archiwach nazistowskich znajdują . 52 się listy 437 402 osób deportowanych do 11 lipca; z wyjątkiem Bu dapesztu cały kraj został "uwolniony od Żydów". Tymczasem na Wschodzie przewagę zaczynali zdobywać Rosja nie i Horthy rozkazał przerwać deportacje. Hitler, stale tracąc mi litarną przewagę, nie mógł sobie pozwolić na utratę sprzymierzeń ca; Eichmann, który miał gotowy plan wywiezienia jednego dnia ze stolicy czterystu tysięcy mieszkających tam Żydów, dostał rozkaz opuszczenia Węgier. Zdecydował się jednak na przeczekanie. Gdy 14 października Horthy ogłosił kapitulację Węgier, Niemcy zajęli Budapeszt, a Eich mann przybył z pierwszymi oddziałami sił okupacyjnych. Atak na stolicę przypuścili rosyjscy żołnierze, bombardowania alianckie zniszczyły linie kolejowe. Eichmann pospiesznie pokonywał prze szkody, między innymi silny sprzeciw szwedzkiego dyplomaty Raula Wallenberga, i zmusił ludność żydowską do wymarszu na za chód. Udało mu się zrealizować plan w znacznym stopniu. Gdy w wigilię Bożego Narodzenia uciekał z Budapesztu, ewakuowano już ponad trzysta tysięcy Żydów. "Chciałem pokazać aliantom - mówił potem - że na nic ich wysiłki. Choćby zrzucali bomby i sia li zniszczenie, zawsze znajdę sposób, żeby działać dla dobra Rzeszy." Powrócił do Berlina. W kolejnych miesiącach, gdy Rzesza roz padała się w gruzy, usilnie nalegał na likwidację wszystkich Żydów przebywających w obozach. Dążył do tego często wbrew rozkazom dowódców wojskowych Niemiec, którzy nagle się opamiętali. Później jego podwładni opowiadali, że w atmosferze panującego wokół przy gnębienia on jeden sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie. W kwietniu, gdy alianci już prawie zajęli Niemcy, naprędce opra cował plan przerzucenia jednostki w Alpy austriackie, które dobrze znał z czasów, gdy kierował walką partyzancką. Niemal natychmiast po przybyciu w góry otrzymali jednak rozkaz złożenia broni. Niem cy podpisali bezwarunkową kapitulację. Ulegając prośbom tych, któ rzy nie chcieli zostać zatrzymani w towarzystwie tak wysoko posta wionej osobistości, Eichmann zgodził się pójść własną drogą. Towarzysze widzieli, jak odchodzi górską ścieżką, z bronią i pro wiantem na kilka dni. Przez następne kilka lat Eichmann dla świata w ogóle przestał istnieć. ROZDZIAŁ 7 Nowa armia Po zakończeniu wojny panowała złowieszcza cisza. Wszyscy czekaliśmy na wieści od bliskich. I nic. Później zaczęty napływać doniesienia - najpierw z oficjalnych serwisów informacyjnych, potem oglądaliśmy kroniki filmowe z li kwidacji obozów. Zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z ogromu strat w ludziach. Wymordowano ich. Nie tysiące czy dziesiątki lub set ki tysięcy, lecz miliony. Całe społeczności. Całe narody. Cała nasza bogata i żywa kultura, nasza historia zostały wymazane. Wtedy jeszcze barbarzyństwo na taką skalę nie mieściło się w głowach. Sześć milionów!!! I te wszystkie szczegóły. Te zwłoki na taśmach filmowych! I spo sób, w jaki umierali! Dzieci rozbijane o ściany. Ludzie upakowani w wagonach, po otwarciu których wypadali niczym kłody drewna, zesztywniali, lepcy od potu i ekskrementów, z grozą na twarzach idą cy na spotkanie ze śmiercią. Wszyscy trafiali do masowych grobów, skazani na zapomnienie. Ostateczne Rozwiązanie Kwestii Żydowskiej. Nawet osobom obytym z okrucieństwami wojny obrazy te wy. 54 dawały się niewiarygodne. Generał George Patton rozchorował się, nadzorując wyzwolenie obozu w Ohrdruf. Do głębi wstrząśnięty generał aliancki Dwight Eisenhower skonstatował cierpko: "A mó wiło się, że amerykańscy żołnierze nie wiedzą, za co walczą. Teraz dowiedzą się przynajmniej, przeciwko czemu walczyli." I rozkazał, aby wszystkie obozy pod zarządem amerykańskim udostępnić dzien nikarzom z całego świata. Oni przynajmniej mogli podjąć działania. My pogrążyliśmy się w bezdennym smutku, czując się winni, że żyjemy. W naszym domu panowała trudna do wytrzymania cisza. Nie patrzyliśmy sobie w oczy. Jakub dosłownie nie opuszczał synagogi, od rana do wieczora odmawiał kadisz za zmarłych. Mimo to matka nie traciła nadziei. Panowało tak wielkie zamiesza nie, wszystko więc było możliwe: może chociaż jedno z nich ocalało. Czasami rzeczywiście tak się zdarzało. Czasami ktoś cudem oca lał. Córka pewnego starszego małżeństwa z naprzeciwka przeżyła ukryta na wsi w rodzinie polskich sąsiadów. Wujek koleżanki z kla sy walczył w partyzantce. Zaczęły przychodzić listy. Kuzynom i przy jaciołom niektórych udało się przetrwać w obozach. Ale nie naszym. Jak sobie z tym poradzić? Jak o tym rozmawiać, by pocieszyć się nawzajem? Ja postanowiłem odciąć się od przeszłości. Miałem szesnaście lat; nie zamierzałem pogrążać się w bólu, przejmować obozami ani wszystkim innym. Starałem się żyć najlepiej, jak mogłem, i prze bywałem głównie poza domem. Mniej więcej po pół roku poczułem, że dłużej tego nie zniosę. Wieczorem mama siedziała przy kuchennym stole z głową opartą na rękach i płakała. W domu byliśmy tylko we dwoje. - Mamo... Nie podniosła głowy. - Mamo, proszę cię... Nagle poczułem, że coś we mnie pęka. Udało mi się powstrzy mać łzy. - Mamo... - Położyłem jej dłoń na ramieniu. - Mamo, chcę ci tylko powiedzieć, że zamierzam zabić trzech Niemców. Obiecuję ci to. Po jednym za każde dziecko. NOWA ARMIA 55 Mniej więcej w tym samym czasie zaczęło się mówić o Adolfie Eichmannie. Ci, co przetrwali, wspominali o nim częściej niż o Himmlerze, Hermanie Góringu czy nawet Hitlerze; on przelał więcej krwi niż każdy z nich. Ukazywały się o nim artykuły w gazetach. Zeznawali naoczni świadkowie. Wkrótce w opinii publicznej stał się uosobieniem zła, współczesnym szatanem, który za to wszyst ko był odpowiedzialny. W styczniu 1946 w Norymberdze jeden ze świadków przytoczył makabryczną przechwałkę Eichmanna: "Mogę spokojnie umierać; skoro uwolniłem świat od pięciu milionów ludzi, to znaczy, że su miennie wypełniłem swoje ziemskie posłannictwo." Potem rozeszły się sprzeczne pogłoski: że przebywa w Egipcie, gdzie pomaga zorganizować nową wojnę przeciwko Żydom; że dzię ki znajomości hebrajskiego i jidysz mieszka między nami w Palesty nie i udaje Żyda. Po Eichmannie można się było spodziewać każ dego oszustwa i wybiegu. W następnych latach wiele podróżowałem po świecie i ze zdziwie niem się przekonałem, że poza Izraelem mało kto o nim słyszał. W niektórych miejscach nie wiedziano w ogóle, kto zacz. Wszyscy mó wili o nazistach, o przywódcach politycznych, o politykach, o do wódcach wojskowych. Tylko my, Żydzi, mówiliśmy o mordercach. A Eichmannowi udało się uciec. Mój słaby i wrażliwy brat Jakub nie otrząsnął się nigdy. W czerw cu 1949 roku potrącony przez samochód zmarł w drodze do szpita la. Świadkowie zeznawali, że ani na chwilę nie oderwał oczu od książki. Tylko najbliższa rodzina dostrzegła głęboką przemianę mojego ojca. Niewiele jadł, dużo palił. Najchętniej sypiał całymi dniami. Dawniej wesoły i towarzyski, teraz nawet się nie uśmiechał. Kilka lat później podczas pracy serce odmówiło mu posłuszeństwa. Nagle z dużej rodziny, bliższej i dalszej, zostało nas troje - ja, mama i Jechiel. Z nikim nie utrzymywaliśmy kontaktów. Jak większość rodzin zresztą. Tak jak nigdy wcześniej nie popełniono morderstw na mia rę Holokaustu, tak też nigdy nie było tylu naraz ludzi pogrążonych w żałobie. Całe gminy w bezbrzeżnym smutku szukały sensu tam, . 56 gdzie go nie było, rozglądając się za nowym celem życia, które przy nosiło tylko cierpienie. Właśnie w tych okropnych dniach powszechne stało się marze nie o niepodległości. Argumenty wydawały się logiczne: potrzebu jemy własnego kraju, bo Anglicy zawiedli zaufanie. Ale bardziej niż kiedykolwiek logika przestała obowiązywać. Pod koniec 1945 roku Hagana połączyła się z Irgun i innym zmilitaryzowanym gangiem o nazwie Stern we wspólnej walce prze ciw okupantom. Dosłownie każdy Żyd w Palestynie czuł potrzebę uczestniczenia w walce. Od 1945 roku kontynuowałem naukę w szkole średniej o profi lu technicznym. Tak wyglądało moje życie oficjalne. Naprawdę za czynałem działać dopiero w nocy. Nagle moja orientacja w topo grafii starego miasta i znajomość tajemnych przejść okazały się niezwykle przydatne. Również złodziejskie doświadczenie znala zło praktyczne zastosowanie. Zamiast cukierków kradłem broń i amunicję. Jednak (co dziwne) w pewien sposób było tak jak dawniej - du żo zabawy, ryzyka, emocji i szaleństwa. Rzadko myśleliśmy o tym, że mogą nas złapać albo zabić. Na drugiej półkuli organizowano w pończochach na głowach złodziejskie napady. My napadaliśmy na Brytyjczyków. Nasza grupka zasłużyła na uznanie organizacji. Pewnej pamięt nej nocy ubrany na czarno, z twarzą umazaną popiołem i w bu tach podbitych krepą włamałem się na posterunek policji w Hajfie, sforsowałem zamek w magazynie na piętrze, załadowałem amuni cję i pistolety do torby, a potem wszedłem na dach, żeby ją zrzucić kolegom. W tym momencie rozległ się alarm. W pośpiechu przy wiązałem linę do jakiejś instalacji na dachu i spuściłem się po niej. A ponieważ nie pomyślałem o rękawicach, zdarłem do żywego skó rę na dłoniach. Chwilę później odjechaliśmy półciężarówką; pro wadził mój przyjaciel Edna. Oficer dyżurny zaczął nas gonić, ale szybko wrócił na posterunek, by powiadomić strażników przy bra mie. Na szczęście inny kolega, Jehuda, przeciął linię telefoniczną. Dwie godziny później ukryliśmy broń na wzgórzu Karmel, a czar na półciężarówką została przemalowana na kolor szary i zmieniła numery rejestracyjne. NOWA ARMIA 57 Jednak nie wszystkie moje starcia z policją kończyły się tak szczęśliwie. Co najmniej dziesięć razy zatrzymano mnie bez przy czyny, tylko dlatego, że byłem żydowskim nastolatkiem. Pewnego razu zostałem pobity, straciłem trzy zęby i miałem złamane żebro. Gdy dotarłem do domu, mama urządziła mi awanturę. Byłem roz goryczony. Robiłem to tak samo dla niej, jak i dla siebie. Wiedziałem, dlaczego zostałem pobity. Tego samego dnia doko nano napadu na posterunek policji w śródmieściu. Anglicy byli bar dziej rozwścieczeni niż zwykle. Łaknęli żydowskiej krwi. Oczywiście, to tylko dowodziło ich bezsilności; zwycięstwo wy magałoby ceny, której nie mogli zapłacić. Nękanie ich było więc uzasadnione strategicznie. To była reakcja mojego pokolenia na Holokaust. Nie obawiali śmy się, że coś może nam się przydarzyć. Byliśmy silni i pewni sie bie. Nikt nie mógł nam zarzucić bierności. Przestaliśmy się bać czegokolwiek. Niewielu nie-Zydów potrafi zrozumieć, do jakiego stopnia polityka izraelska, nawet obecna, jest emocjonalną reakcją na koszmarne wspomnienie bliskich pędzonych jak bydło do pieca. W 1947 roku zaraz po ukończeniu szkoły średniej przeszedłem intensywne szkolenie w dziedzinie ładunków wybuchowych. W naszej grupie było pięć osób. Przez trzy miesiące spotykaliśmy się codziennie na wyludnionych wzgórzach pod Hajfą i uczyliśmy wszystkiego o spłonkach, detonatorach, lontach, koktajlach Mołotowa, bombach rażących na wszystkie strony, a także o zakłada niu min przeciwpiechotnych i przeciwczołgowych, o zastawianiu pułapek i burzeniu mostów. Stanowiliśmy grupkę doborowych zabijaków; takich charakte rów nie powstydziłby się obdarzony niezwykłą wyobraźnią scena rzysta. A ponieważ podczas akcji każdy z nas odpowiadał za życie reszty, bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Muskularny Green był chodzącym uosobieniem sprzeczności. Po stoicku spokojny, nieczuły na ból, nie potrafił opanować wście kłości z powodu niedogotowanej marchewki. Przesadnie dbały o swój wygląd zawsze nosił wyglansowane buty i elegancko wypra sowane onuce, nawet w najgorsze upały; golił się pięć razy dzien nie. Ale prawie nigdy nie zapinał rozporka. 58 - Dlaczego, Green? - zapytałem kiedyś. - Co chcesz zademon strować? Pogładził się dłonią po twarzy i wzruszył ramionami. - A co cię to obchodzi? - powiedział. Joszua, wysoki i chudy jak trzcinka, nadwrażliwy romantyk, nadawał się bardziej do gry na skrzypcach niż do obsługi śmier cionośnych urządzeń. Początkowo wyróżniał się spośród nas niecier pliwością i brakiem powagi, a ponadto był czuły na każdą uwagę pod własnym adresem, choćby najbardziej słuszną. Wkrótce przekona liśmy się jednak, że zawsze można na nim polegać. Josef urodził się w kibucu na pustyni Negew i podkładał ładun ki wybuchowe jak żaden z nas. Dzięki bystremu umysłowi nie prze oczył żadnego szczegółu. Całe godziny spędzał w naszym prowizo rycznym laboratorium. W przerwach przeważnie siadał na ziemi z patykiem w ręce i kreślił na piasku projekty zasadzek. Moim najbliższym przyjacielem w grupie był Annom. O dziwo, mieliśmy całkowicie różne charaktery. Ja byłem niepoprawnym optymistą i nie widziałem powodu, aby traktować naukę po ważnie, on zaś był najskrupulatniejszą osobą, jaką w życiu pozna łem, a w jego czarnych jemeńskich oczach pojawiała się złość na najmniejszą prowokację. Łączyła nas miłość do sztuki. Zaczą łem wtedy pisać dziennik i rysować. On skupił się na poezji i dłu gich listach do narzeczonej. Przepisywał je w nieskończoność, pokazywał mi każdą nową wersję i prosił o radę, jak je jeszcze ulep szyć. Chodziło mu raczej, by nie stracić w jej oczach reputacji po ety niż dać wyraz miłości. Nie krył się z zamiarem opublikowania kiedyś swoich listów. Wszystkich nas łączyła głęboka pogarda dla pana Marka, na szego instruktora. Był typowym wojskowym zupakiem, a jego przemyślenia ograniczały się do garstki frazesów. Ludzie mający do czynienia z materiałami wybuchowymi, twierdził, mylą się tyl ko raz. Nie było to zbyt odkrywcze, a on powtarzał to przynajmniej trzy razy dziennie. Jeszcze bardziej cierpiałem, gdy mówił, że kraj nie może marnować pieniędzy na żołnierzy, którzy giną w pierwszej akcji. Byłem pewien, że usłyszał to na jakimś filmie. A najgorzej znosiliśmy, gdy ganił nas, że coś się zdarzyło, ponieważ go nie słu chaliśmy. Nie miałem wątpliwości, że gdyby któryś z nas leżał na NOWA ARMIA 59 ziemi, krwawiąc, on ze trzy razy powiedziałby "a nie mówiłem", zanim wezwałby pogotowie. Gdy w maju 1948 roku Anglicy w końcu się wynieśli, przez krót ki czas się wydawało, że gorycz i cierpienie minionych lat odejdą w zapomnienie. Wszędzie wznoszono radosne okrzyki; ludzie nie mogli uwierzyć, że oto po dwóch tysiącach lat ziściło się marzenie o własnym państwie. Dla wszystkich, którzy tańczyli na ulicach, ściskali obcych ludzi i chóralnie odśpiewali hymn narodowy Hatikwa, gdy Dawid BenGurion oficjalnie przeczytał proklamację niepodległości, są to naj cenniejsze i niezapomniane wspomnienia. Odradzał się nasz na ród i każdy z nas się urodził na nowo. Nawet wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, co nas czeka. Odkąd Brytyjczycy ogłosili, że się wycofają, a ONZ przedstawiła plan po działu, jasny był plan sąsiadujących z nami państw arabskich: "ze pchnąć Żydów do morza". Jednak nikt nie przypuszczał, że do konfliktu dojdzie tak szyb ko i że będzie tak intensywny. Na ulicach jeszcze tańczono, gdy rozległy się pierwsze strzały. Arabskie powstania w miastach nastąpiły jednocześnie z silnymi ata kami na granice - od północy syryjską, na południu egipską, a od wschodu iracką i jordańską. W Hajfie strzelanina zaczęła się na Starym Mieście, w naszym sąsiedztwie. Ucierpiały głównie arabskie, ale także żydowskie do"^y- Wydawało się, że snajperzy, z których zapewne wielu znałem całe lata, są wszędzie. W tym zamęcie dziesiątki osób straciły życie. Tego dnia wieczorem w swoim domu w ścianie salonu znalazłem trzy kule. Nie miałem wątpliwości, co należy zrobić. Przeszliśmy odpowiednie szkolenie. Najpierw zaprowadziłem matkę do w mia rę bezpiecznego domu znajomych, którzy mieszkali w opanowanym przez Żydów Nowym Mieście, a potem udałem się na miejsce zbiór ki, czyli do mojej dawnej szkoły średniej, gdzie otrzymałem rozka zy. Nasz pięcioosobowy oddział, uzbrojony w granaty, pistolety i staroświeckie włoskie strzelby, miał uciszyć snajperów w najbliż szej okolicy. 60 Strategia na najbliższe tygodnie była prosta. Przeważnie aż do zmierzchu siedzieliśmy cicho, potem ja szedłem w stronę budynku, w którym namierzyliśmy przyczajonego snajpera, a reszta strze lała jak szalona. Gdy udało mi się podejść wystarczająco blisko, wysadzałem budynek i wszystko w pobliżu. Tak po kolei wykoń czyliśmy wszystkich. Zadanie ułatwiała nam nadmierna pewność siebie wrogów. W pierwszych godzinach wojny arabskie radiostacje wezwały ludność cywilną do opuszczania domów aż do czasu, gdy rozprawią się z Ży dami. Zastosowały się do tego dziesiątki tysięcy osób, wyludniając całe ulice w Hajfie i innych miastach. Arabscy wojownicy byli zda ni tylko na siebie, a my mogliśmy swobodnie stosować nie tylko tra dycyjne materiały, ale i nową broń żołnierzy walczących na fron cie. Najczęściej używaliśmy tzw. toczonej bomby. Była to duża kula z falistej blachy wypełniona prochem i nitrogliceryną. Ponieważ w Hajfie (jak w większości miast) Żydzi mieszkali na wzniesieniach, a Arabowie przeważnie niżej, po prostu puszczaliśmy taką kulistą bombę i zatykaliśmy uszy. Nie wyrządzała nadmiernych szkód, ale tyle hałasu nie robi chyba nawet bomba atomowa. Toczone bomby przepłoszyły niejednego zaprawionego w bojach żołnierza. Oprócz nich była dawidka - prymitywny moździerz, który na zwano imieniem wynalazcy. Na bliską odległość dość skuteczny, ale czasami wypalał obsłudze prosto w twarz. Tylko nieustraszony Green strzelał z niego bez obaw. Reszta klęła i kurczyła się ze stra chu. Niemniej dla armii niemal pozbawionej broni ciężkiej był to prawdziwy dar niebios. Gdy bowiem z miasta usunęliśmy wrogów, poczuliśmy się ar mią - i to zadziwiająco skuteczną. Odnieśliśmy zwycięstwo i nad wrogiem, i nad tym czymś, co w nas tkwiło. Nie tylko świat się dzi wił, że Żydzi potrafią odważnie i umiejętnie walczyć z przeważają cymi siłami wroga. Także nas samych to zdumiewało. Poza miastami wojna nadal trwała. Wkrótce nasz oddział przy dzielono do oczyszczania pól minowych, aby umożliwić ruchy wojsk. Nawet w sprzyjających warunkach nie jest to łatwe zajęcie, ale w tej wojnie było prawdziwym koszmarem. Arabowie byli całko wicie nieprzewidywalni. Zazwyczaj pola minowe mają pewne ce chy charakterystyczne. Na terenach zajętych układa się zwykle NOWA ARMIA 61 miny jednego typu. Dzięki temu po wojnie łatwiej rozminować te ren. Ale Arabowie układali je, jak popadło -jedna niemiecka, dru ga angielska, trzecia szwedzka, a każda innego typu i innej kon strukcji. Oprócz nowych kładli przerdzewiałe, które mogły wybuchnąć samoczynnie. Tak czy inaczej, bardzo się ucieszyłem, gdy w końcu nasz od dział został odkomenderowany na front. Przez najbliższy rok walczyliśmy we wszystkich częściach nasze go osamotnionego kraju. Jeżeli ktoś z nas się łudził, że wojna to romantyczna przygoda, szybko pozbył się fałszywych wyobrażeń. Często chorowałem od samego patrzenia na to, co się działo. Pocieszaliśmy się, że trzymamy się razem i tworzymy grupę. Przemieszczając się z miejsca na miejsce - od Akry i Naharii na północy po Tyr, druzyjskie wioski Osza i Kąsają, a także do grani cy syryjskiej i libańskiej - zaczęliśmy uważać się za niepokona nych. Dzień w dzień wokół ginęli ludzie, a nam włos nie spadł z głowy. Pewnego dnia pod wioską Janinę nad Jordanem doszło do wymiany ognia. Przez całe popołudnie wróg nacierał. Każdą chwi lę spokoju wykorzystywaliśmy na okopywanie się w twardej, ka mienistej ziemi za pomocą niewielkich saperek. Około szesnastej wyjąłem z plecaka Biblię Jakuba i położyłem ją w zasięgu ręki. Brakowało nam amunicji, żeby dotrwać do zmierzchu (Arabowie nie atakują w nocy); potem spodziewaliśmy się posiłków. Tuż przed zachodem słońca zaatakowali z furią po raz ostatni. Przykucnąłem za skałą i spojrzałem na Greena. Właśnie się golił. - Green, czyś ty oszalał? - Cały dzień się nie goliłem. Każdy uważałby to za brawurę. Ale Green mówił całkiem po ważnie. - A co z twoim rozporkiem? - zawołałem. Spojrzał w dół. - Rozpięty. Przetrzymaliśmy atak. W końcu zapadła ciemna bezksiężyco wa noc. Wycie kojotów dobiegające z okolicznych wzgórz mieszało się z jękami rannych. Rozlegały się pojedyncze strzały, bo w ciem nościach była to tylko strata amunicji. 62 Spałaszowałem swoją rację żywnościową i wróciłem do okopy wania się. Kilka godzin później usłyszałem, że ktoś się przyczołgał. - Wyłaź z tej dziury. To był Marek, mój były instruktor. Zignorowałem go i nadal pracowałem. - Wyłaź! To rozkaz. - Chcesz mieć okop - warknąłem - to sobie wykop. - Pójdziesz pod sąd polowy. Wyłaź, bo cię wykopię. Odczołgał się. Sąd polowy. W tej armii? Nikłe prawdopodobieństwo. Kilka minut później obok mnie w ciemnościach zamajaczyła in na postać. To był Green. - Jak to w życiu powiedział, siadając. - Zawsze ktoś cię wy kopie z ukrycia. - Był i u ciebie? - Odstąpiłem mu. Jemu bardziej się przyda. - Zawahał się. - Co oni wykrzykiwali podczas ostatniego ataku? - To samo co Niemcy, tylko po arabsku: "Bij Żyda!" Roześmiał się. Potrafił śmiać się ze wszystkiego. Usiadł obok mnie. Chyba układał granaty. Bardzo lubił to robić. - Gdzie Armoni? - zapytałem. - Na wzgórzu. Właśnie byłem u niego z wizytą. Noc stawała się coraz chłodniejsza, nasilał się ogień snajperów. - Nie za ciekawie - zauważył Green. - Przypuszczam, że cała kompania 24 została rozbita. - Też tak myślę. Nagle zerwał się na równe nogi i ruszył przed siebie. - Zostawiłem tam swój prowiant. Uszedł zaledwie trzy kroki i padł. Usłyszałem jego charczący oddech. Podczołgałem się do niego. Dotknąłem jego twarzy, a gdy chcia łem wlać mu wody z manierki, poczułem, że jest cały we krwi. - Green, słyszysz mnie? - Nie czuję ręki. - Chodzi o głowę, a nie o rękę. NOWA ARMIA 63 Podarłem koszulę i owinąłem mu głowę, starając się zatamo wać krwotok. - Z moją głową jest wszystko w porządku. - Uspokój się. Nie trać energii. Ale to on miał rację, a ja się myliłem. Jakąś godzinę później w świetle poranka zobaczyłem, że nie ma lewej ręki. - A widzisz? - uśmiechnął się. - Myślałeś, że oszalałem. - Przynajmniej przeżyjesz - powiedziałem. - Jeśli zatamujemy krew. - Możliwe. Ale pianistą już nie zostanę. Około południa, gdy atak osłabł, podczołgałem się do Armoniego, żeby mu przekazać wieści. Leżał skulony bez ruchu. - Wstawaj, Armoni. Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, że przyciska dłonie do dziu ry w brzuchu. Z jego otwartych ust wypełzały białe robaki. Nieopodal, obok lampki, leżał jego otwarty dziennik. ROZDZIAŁ 8 Nowe życie Przed wojną chciałem być inżynierem. Byłem uzdolniony technicznie. Ukończyłem szkołę o profilu technicznym. Czło wiek taki jak ja po prostu powinien zostać inżynierem. Ale po opuszczeniu armii w 1950 roku nie miałem żadnych pla nów. Podobnie jak reszta znajomych. Po tym wszystkim, co przeszli śmy, po prostu nie dało się tak samo patrzeć na dawne plany - ani na praktyczne, ani na zaspokajające ambicje rodziców. I wcale nie chodziło o brak możliwości. Nagle zaczynaliśmy no we życie w nowym kraju i potrzebni byli wszyscy: rolnicy, robotni cy, biznesmeni, biurokraci, artyści i sklepikarze. Nie można sobie wyobrazić lepszej sytuacji dla młodego człowieka wchodzącego w życie. Gdybym postanowił na przykład zostać zawodowym klow nem, miałem ogromne szansę wkrótce stać się najlepszym klow nem w Izraelu. Podobnie jak wszyscy znajomi nie robiłem nic. Włóczyłem się z kolegami, do domu przychodziłem spać, znów przyzwyczajałem się do maminej kuchni i wysłuchiwałem jej narzekań na temat ro snącego prawdopodobieństwa, że już nigdy nie zajmę się niczym pożytecznym. 65 Kilka miesięcy później przypadkiem spotkałem w kawiarni ko legę z wojska. Zdziwiłem się, ponieważ nie pił; spytałem też, skąd się tu wziął, bo mieszkał i pracował w odległej dzielnicy. - Posłuchaj - powiedział w końcu po kilku minutach rozmowy. - Czy nie objąłbyś posady w Ministerstwie Obrony? Wzruszyłem ramionami. - A co miałbym robić? - Jesteś dobrym technikiem, prawda? Oni potrzebują techni ków. Gdybyś był zainteresowany, to mam tam znajomego. - Czemu nie? Tydzień później odebrałem wiadomość przez telefon, że mam natychmiast jechać do śródmieścia. Przyjęto mnie w dusznym, daw no niewietrzonym gabinecie. Wysoki mężczyzna w wyprasowanej koszuli koloru khaki czytał raport. Po kilku minutach zacząłem wątpić, że w ogóle mnie zauważył. - Podobno znasz się na ładunkach wybuchowych - odezwał się nagle, podnosząc wzrok. Skinąłem głową. - Przeszedłem szkolenie. - Ludzie mówią, że masz nerwy ze stali. - Naprawdę? Jacy ludzie? Zajrzał do raportu. - Nauczyciel, który był twoim komendantem w Haganie, przy jaciel Szaul Kaminowicz i ci, którzy znają cię z wojska. - Śzaul? Przecież on pracuje w Urzędzie Skarbowym. - Nie. Szaul pracuje u nas. - Uśmiechnął się lekko. - Zatrudnimy cię na próbę, jeśli jesteś zainteresowany. To może być niebezpieczne. Piętnaście minut później jechałem na przednim siedzeniu ja snoniebieskiego chevroleta między nim (jak się okazało, miał na imię Morris) a kierowcą, niskim człowiekiem w cywilnym ubra niu, grubych okularach i z opatrunkiem na głowie. - Rana postrzałowa? - zapytałem. Z uśmiechem pokręcił głową. - Nie, szrapnel. Co sześć miesięcy wyjmują mi po kawałku z gło wy i ze stopy. Wszystkie urlopy mam z góry zaplanowane. Chociaż nie zostaliśmy sobie przedstawieni, pamiętałem go z woj ska. Nazywał się Uzi. Później był to mój najlepszy kolega w pracy. 66 Jechaliśmy w kierunku syryjskiej granicy. Po drodze Morris przedstawił mi zadanie. W domu okupowanym przez znanego ter rorystę, którego zastrzelono kilka dni wcześniej, znajduje się sejf. Trzeba go otworzyć i zabrać zawartość. Nie jest wykluczone, że w domu i wokół sejfu są zasadzki. Przyjechaliśmy na miejsce niemal w samo południe; temperatu ra przekraczała 50 stopni Celsjusza. Dom nie wyróżniał się niczym w tej spalonej słońcem okolicy: parterowy, z kamienia i betonu, oto czony niskim kamiennym murkiem. Jakieś dwieście metrów przed nim trzymało wartę kilku naszych żołnierzy z karabinami w ręku. - Kto idzie ze mną? - zapytałem Morrisa. Przedstawił mi stojącego obok młodego człowieka. - On zajmuje się ładunkami wybuchowymi. Kilka minut później szliśmy powoli w stronę domu, sprawdza jąc przejście wykrywaczem min. Gdy dotarliśmy do budynku, wsko czyłem do środka przez okno - nie było sensu, żebyśmy obaj nara żali życie - i zlokalizowałem drzwi prowadzące do tylnego pokoju. Za pomocą paska celuloidu wsuniętego między drzwi i framugę ustaliłem, że mamy przed sobą dwie przeszkody: zamek Dom i za mek Yale. Łatwizna. Po kilku minutach były otwarte. Wolnym ru chem przyciągnąłem do siebie drzwi i zajrzałem do pokoju, przyświe cając sobie latarką. Do klamki od wewnątrz był przymocowany sznurek, a na jego drugim końcu przywiązano minę - leżała na środku pomieszczenia. Na szczęście było dużo luzu. Najwyraźniej osoba zakładająca pułapkę miała słabe nerwy. Po odcięciu sznurka dałem znać przez krótkofalówkę mojemu wspólnikowi, że może wchodzić. Wspólnie obejrzeliśmy sejf stoją cy w kącie. Był to angielski Mosler wyprodukowany zaledwie kilka lat wcze śniej. Z wierzchu nieokablowany. Przynajmniej do chwili otwarcia byliśmy bezpieczni, a potem do mnie należało rozbrojenie tego, co nam przygotował terrorysta. Miałem nadzieję, że byt naprawdę tchórzem. Brakowało mi doświadczenia we włamywaniu się do sejfów, mia łem za sobą zaledwie kilka dni treningu i parę prób praktycznych. Od początku jednak miałem do tego smykałkę. Otwarcie sejfu wy maga wyczucia pewnych subtelnych zależności między trzema NOWE ŻYCIE 67 dyskami znajdującymi się w drzwiach. Trzeba znaleźć słaby punkt zamka, czyli liczby, na które wszystkie trzy dyski zareagują takim ustawieniem, że umieszczony tam młoteczek wskoczy na właści we miejsce. Zacząłem delikatnie manipulować pokrętłami, wysilałem słuch, żeby usłyszeć zapadkę. Mój pomocnik przyświecał sobie latarką i zapisywał liczby, które wymieniałem. - Dziesięć i jedna czwarta. - Czternaście i jedna czwarta. - Dwadzieścia siedem i pół. Znalezienie właściwej kombinacji zajęło nam ponad trzy godzi ny. Zlani potem zrobiliśmy sobie przerwę, podzieliliśmy się brzoskwi nią, a potem otworzyliśmy powoli drzwiczki, obawiając się, że mo gą być okablowane. Nie widzieliśmy nic podejrzanego, otworzyliśmy więc nieco szerzej. Bałem się trochę bomby reagującej na światło, od niedawna używanej przez terrorystów. Nie pozostawało mi nic innego jak wierzyć, że mój poprzednik drżał o własne życie. W końcu otworzyliśmy drzwiczki na oścież i ujrzeliśmy zawar tość: kilka pistoletów i rewolwerów, pliki izraelskich, syryjskich i egipskich pieniędzy i trzydziestocentymetrowy stos dokumentów. Niczego nie dotykając, za pomocą kieszonkowego lusterka obej rzałem ścianki sejfu i przestrzeń za dokumentami. Właśnie tam ją znalazłem. Mina miała eksplodować, gdy osłabnie nacisk wywie rany przez papiery. Wysłałem wspólnika na dwór po ciężki kamień. Przycisnąłem nim papiery, a drugą ręką wyciągałem po kilka kartek. Po dziesię ciu minutach mieliśmy wszystkie. Trzydzieści sekund później wy skakiwaliśmy przez okno, a na miejscu dokumentów leżał kamień. Zanim odjechaliśmy, wysadziłem cały dom. Rozleciał się w drob ny mak. Następnego dnia rano obudził mnie telefon od Uziego. - Włącz radio - powiedział. Usłyszałem, że dzięki zdobytym przez nas dokumentom aresz towano w Jerozolimie grupę sabotażystów dysponujących ogrom nym kapitałem, bronią palną i ładunkami wybuchowymi. - Myślę, że cię przyjmą - powiedział Uzi. - Jeśli tylko zechcesz. 68 Okazało się, że to nie takie proste. Gdy kilka dni później wy pełniałem formularz o przyjęcie do Wydziału Bezpieczeństwa We wnętrznego (Szin Bet) w rubryce "Powody zgłoszenia" wpisałem, że lubię przygody. Taka odpowiedź była nie tylko oryginalna, ale i wysoce niewłaściwa. - Przecież pokazałem, co potrafię - powiedziałem Morrisowi. - To, że lubię przygody, nie oznacza, że jestem niepoważny. A Krzysz tof Kolumb kim był? Urzędnikiem biurowym? Znacznie poważniejsze obiekcje wzbudzał fakt, że w odróżnieniu od niemal wszystkich kandydatów nie napisałem o poczuciu odpo wiedzialności za ojczyznę. Oczywiście, kocham swój kraj, argumentowałem, i uważam, że tego dowiodłem. Oprócz tego nie widziałem związku między miło ścią do ojczyzny a pracą, o którą się starałem. Uważałem nawet, że hurra-patriotyzm był nieodpowiednim motywem podejmowania pracy w Wydziale Bezpieczeństwa. Jeżeli ktoś chce umierać za kraj, to niech umiera. W końcu, ponieważ chcieli mnie zatrudnić, znaleźli sposób, aby nie odrzucać mojego podania. Uściśnięto mi rękę i zostałem przy jęty z miesięczną pensją w wysokości czterdziestu dolarów. ^ ^ Ą: Przez pierwsze lata w izraelskim wywiadzie panowała struktura or ganizacyjna, a przede wszystkim duch, które nie przypominały in nych tego typu placówek na świecie. Dowodzeni przez Issera Harela (mierzył niespełna metr sześćdziesiąt, ale byt znakomitym dowódcą, nigdy wcześniej takiego nie miałem) przestrzegaliśmy zasad demokracji w działaniu. Nikt nie udawał gwiazdora, wszyst kie zadania były równie ważne. Wszyscy robili wszystko, co trzeba. Isser osobiście odbierał telefony i wiadomości. Sekretarki uczest niczyły w akcjach. Naszą siłą było działanie zespołowe. Początkowo nie było też wyraźnych granic między działalno ścią wewnętrzną a zagraniczną. Chociaż teoretycznie pracowałem w wydziale odpowiedzialnym za bezpieczeństwo wewnętrzne, szyb ko zacząłem wypełniać misje za granicą. Moim zadaniem było szkolenie personelu ambasad izraelskich, szczególnie w Europie Wschodniej, w wykrywaniu i rozbrajaniu NOWE ŻYCIE 69 przesyłek z bombami, które w tym czasie z niezwykłą regularno ścią nadchodziły do izraelskich placówek dyplomatycznych. Przy okazji miałem sprawdzać zabezpieczenia w tych siedzibach. Przebywałem wtedy w nieznanych wcześniej miejscach, prze ważnie w pojedynkę, żeby zachować anonimowość. Wiele dni spę dziłem na spacerach, przesiadywałem w kafejkach i kinach, aby poznać obyczaje tamtejszych ludzi, ich sposób myślenia i poglądy. W obawie przed kontrwywiadem co jakiś czas zmieniałem nie tyl ko hotel, ale i tożsamość - na przykład z angielskiego biznesmena przeobrażałem się we francuskiego, chociaż ani jednym, ani drugim językiem nie władałem wówczas biegle. A wszystko, aby poznawać ludzi i wyobrazić sobie, jakim sposobem terroryści będą próbowa li przechytrzyć izraelskie służby bezpieczeństwa. Dawało mi to wiele satysfakcji, zwłaszcza na początku. Zawsze interesowali mnie ludzie, ich nawyki i zwyczaje, a także przewi dywanie ich reakcji. Ciekawe było też odkrywanie, w jaki sposób kul tura oddziałuje na nastroje społeczne i zachowanie. Dość szybko się przekonałem, że tajna służba ma niewiele wspól nego z tym, co sobie na ogół wyobrażamy. Dobry agent musi cięż ko pracować i kierować się rozumem. Wiele wysiłku wymagają nie tylko poważne zadania. Uciekanie się do przemocy w tej branży jest zwykle oznaką słabości. Po wyjściu z wojska ani razu nie dotkną łem pistoletu. Do pewnego stopnia szpiegostwa można się nauczyć. Zachowa nie incognito to tylko kwestia techniki. Pamiętam, jak na począt ku kariery wraz z kilkoma kolegami mieliśmy obserwować budy nek w śródmieściu Aten (nie było parkingu, a więc nie można było po prostu siedzieć w furgonetce i obserwować okolicy przez we neckie lustro), gdzie rzekomo przebywał jakiś ważny terrorysta. Co robić? Jak przekonująco uzasadnić sześciogodzinne wysiadywa nie z gazetą na ławce? Opracowaliśmy plan obserwacji dwójkami. wychodząc z założenia, że człowiek w ruchu mniej rzuca się w oczy niż sterczący stale w jednym miejscu. Przez następne trzy dni spa cerowaliśmy po okolicy według ściśle określonego harmonogra mu, zmieniając przy tym sposób chodzenia lub wygląd. Zawsze któryś z nas obserwował wejście. W końcu namierzyliśmy tego człowieka. 70 Podobnie jak w każdej branży w pracy wywiadowczej potrzeb ny jest zdrowy rozsądek, którego nie można się nauczyć. Jeden z moich znajomych, pod wieloma względami wzorowy agent wy wiadu, kolekcjonował zapałki z odwiedzanych restauracji, które to hobby mogło się okazać fatalne w skutkach. Trzeba też wyczuć, kiedy należy zrezygnować z obserwacji i zaszyć się w kryjówce. Tak czy inaczej, moja praca nie odbiegała daleko od tego, co miałem na myśli, wypełniając ankietę. Okazało się, że to zajęcie ma też inne miłe aspekty. Nawet gdy pracowałem jako agent w te renie, miałem wiele czasu na malowanie, doskonalenie się w sztu ce kamuflażu i uzupełnianie edukacji dzięki regularnym wizytom w najznakomitszych muzeach i bibliotekach całego świata. Jednakże z perspektywy czasu widzę, że życie szpiega wynisz czyło mnie. Agent musi się ukrywać i maskować nie tylko przed ob cymi, ale również przed przyjaciółmi, rodziną, bliskimi i wszystki mi, którzy nie należą do wąskiego kręgu kolegów po fachu. Człowiek kłamie tak często, że wkrótce zaczyna oszukiwać samego siebie i za pomina, że kłamie. Nawet po kilkudziesięciu latach małżeństwa najwybitniejszy agent naszego wywiadu Isser Harel rzadko rozma wiał z żoną o swojej pracy. A ona nauczyła się nie pytać o nic. Ale jest główna cecha, która z uprawiających ten zawód ludzi czyni najlepszych agentów: jesteśmy skryci. Odważnie wykonuje my zadania w imię abstrakcyjnego narodu, a otworzenie duszy przed drugim człowiekiem w zaciszu domowym uważamy za nie dopuszczalne i ryzykowne. W moim przypadku ta cecha z pewnością miała związek z do świadczeniami wyniesionymi z rodzinnego domu: miłość i poświę cenie prowadzą tylko do nieszczęść i cierpień. Zawsze twierdziłem, że zamierzam się ożenić i mieć dzieci, w tamtym czasie jednak nie byłem o tym przekonany. Zbliżając się do trzydziestki, obserwowałem, jak coraz więcej znajomych zaczy na się statkować, ale nie potrafiłem wyobrazić sobie siebie w ta kiej sytuacji. Po co zawracać sobie tym głowę? Mnie samotność odpowiadała. Nawet przez myśl mi nie prze szło, żeby zmieniać w swoim życiu coś prócz miejsca zamieszka nia. W końcu kłamstwo przychodzi łatwiej, gdy okłamuje się ludzi obcych. ROZDZIAŁ 9 "Dobry" Niemiec W pierwszych tygodniach po upadku Trzeciej Rzeszy zapa nował niesłychany chaos, a siły okupacyjne starały się wprowadzić przynajmniej pozory porządku w zniszczo nej Europie Środkowej. Panował tam głód i przemieszczały się ty siące uchodźców. Zniknięcie człowieka wydawało się sprawą sto sunkowo prostą. Jednak na Adolfa Eichmanna wszędzie czyhało niebezpie czeństwo. Zajmował jedno z pierwszych miejsc na listach osób po szukiwanych przez aliantów, a ponadto polowało na niego wiele ugrupowań partyzanckich. W Polsce w okolicach Lublina ugru powanie dowodzone przez Żyda Jechiela Grienschpana powołało specjalny dziesięcioosobowy oddział w celu wytropienia Obersturmfiihrera Eichmanna. W tym samym czasie jednostka ko mandosów złożona z weteranów Legionu Żydowskiego (rekrutów z Palestyny, którzy walczyli u boku Brytyjczyków) podjęła misję doprowadzenia Eichmanna przed oblicze sprawiedliwości. Nieza leżnie od tego za cel swojego życia uznali jego pojmanie ludzie, któ rzy przeżyli obóz, na przykład Szymon Wiesenthal i Tuvia Friedman, osoby wyjątkowo umotywowane i wytrwałe. Gromadzili . 72 dokumenty, zbierali dostępne informacje i sprawdzali nawet naj mniej prawdopodobne poszlaki. Jednak wszyscy tropiący Eichmanna mieli poważny problem. Jego nazwisko było powszechnie znane, za to twarz widzieli tylko nieliczni. To nie był przypadek. Od wielu lat Eichmann odmawiał pozowania do zdjęć, z wyjątkiem potrzebnych do dokumentów, i za wsze pilnował, by negatywy zostały zniszczone, oraz śledził losy wszystkich odbitek. Nawet na grupowych zdjęciach nie pokazywał twarzy, ustawiając się za wyższymi od siebie. Minął prawie rok, zanim udało się odnaleźć jego stosunkowo niedawne zdjęcie u jednej z byłych kochanek. A wtedy zdołał już za trzeć po sobie ślady. Prawdopodobnie dopiero gdy Eichmann został zmuszony do po rzucenia towarzyszy, w pełni zdał sobie sprawę ze swojego położe nia. Z jego zeznań wynika, że gdy w towarzystwie adiutanta Rudolfa Jaenischa opuszczał kryjówkę w Alt Aussee w austriackich górach, miał kapsułkę z cyjankiem, którą zamierzał zażyć. Jednak szybko odzyskał pewność siebie. W mundurze kaprala Luftwafe ruszył wraz z Jaenischem w kierunku Bawarii. Wszędzie byli Amerykanie. W okolicach Ulm natknęli się na pa trol trzeciej armii Pattona i zostali aresztowani. Przetransportowa no ich do obozu jenieckiego w Berndorf, gdzie Eichmann podawał się za lotnika i posługiwał nazwiskiem Adolfa Bartha (sklepikarza z Berlina), twierdząc, że dokumenty uległy zniszczeniu. Na jego szczęście nie sprawdzano tego zbyt dokładnie. Przenie siony do obozu w Rosenheim postarał się o posadę kierowcy sier żanta dowodzącego transportem samochodowym. Wkrótce uciekł w ciężarówce jadącej do Monachium. Zaledwie dwa dni później znów został schwytany. Obawiał się, że zostanie zidentyfikowany na podstawie numeru SS wytatuowa nego na prawym ramieniu, tym razem podał się więc za poruczni ka Waffen SS. A na wypadek, gdyby któryś ze współwięźniów go roz poznał i zwrócił się do niego po nazwisku, przechrzcił się na Otto Eckmanna, licząc, że dla Amerykanów zabrzmi to podobnie. Po nieważ wiedział, że na Śląsku zbombardowano archiwum publicz ne, jako miejsce urodzenia podał Wrocław. "DOBRY" NIEMIEC 73 Znów dopisało mu szczęście. W niektórych obozach panowała żelazna dyscyplina, a przesłuchujący zadawali jeńcom, szczególnie esesmanom, bardzo dociekliwe pytania. W innych powierzono prze słuchania urodzonym w Niemczech żydowskim żołnierzom, któ rzy w armii amerykańskiej schronili się przed hitleryzmem. Ich nie zadowalało powolne tempo działania sprawiedliwości - nie których więźniów wpisywali na listę uciekinierów i przekazywali Rosjanom. Ale w obozie Oberdachstetten Eichmann nie napotkał specjal nych kłopotów. Był przesłuchiwany kilka razy i jego zeznania nie wzbudziły wątpliwości. Od stycznia jednak 1946 roku w Norym berdze coraz częściej na procesie padało jego nazwisko - nawet z ust tych, których uważał za przyjaciół - i postanowił uciekać. Dwa dni po szczególnie obciążającym zeznaniu Dietera Wisliceny'ego, którego imieniem nazwał nawet drugiego syna, Eichmann wraz z innym więźniem oddalili się od ekipy naprawiającej drogę. Ruszył na północ w kierunku odludnego i gęsto porośniętego lasa mi okręgu Celle. Jeden z więźniów dał mu list polecający do brata, który był gajowym w pobliżu wsi Everson. Teraz Eichmann nazywał się Otto Heninger; wkrótce brat zna jomego z obozu załatwił mu pracę drwala. Jak na człowieka, któ ry w dorosłym życiu nie podejmował pracy fizycznej, wykazał du żą biegłość w tym fachu. Pozostał w tamtych okolicach prawie cztery lata, dorabiając do skromnej pensji hodowaniem kurczaków i sprzedażą jaj. Mimo to na niemieckiej ziemi nie czuł się bezpiecznie - ktoś mógł go rozpoznać. W końcu w 1950 roku, w wieku czterdziestu czterech lat, nawiązał kontakt z oddziałem rozprzestrzeniającego się podziemia nazistowskiego. Dostał komplet dokumentów na na zwisko Ricardo Klement, przemycono go przez Austrię do Genui, a tam pewien franciszkanin załatwił mu watykański paszport uchodźcy. Do Buenos Aires dotarł w połowie lipca 1950 roku na pokładzie włoskiego statku "Giovanna C"; wynajął pokój w pensjonacie. Kil ka dni później podjął pracę mechanika w firmie metalurgicznej. Utrzymał się tam zaledwie kilka miesięcy. Przez kolejne dziesięć lat często się przeprowadzał i podejmował różne prace. Był nad. 74 zorcą w firmie budowlanej w Tucuman, a potem w wytwórni soków owocowych. Później prowadził pralnię, zarządzał farmą królików angorskich, był mechanikiem, sprzedawcą w sklepie z częściami sa mochodowymi i zarządcą farmy warzywnej. Przez krótki czas był nawet gaucho. Nauczył się znakomicie mówić po hiszpańsku, z niewielkim tyl ko akcentem. Jednak nigdy nie wtopił się w tamtejszą kulturę - słuchał tylko niemieckiej muzyki, czytał wyłącznie niemieckie książki. Były to jego nieliczne rozrywki, bo od chwili przybycia do Argentyny nie udzielał się towarzysko - współpracownicy uważa li go za dziwaka, samotnika, a nawet odludka. Podczas wojny pra ca zostawiała mu mało czasu na lekturę, natomiast teraz czytał niemal bez przerwy, szczególnie książki naukowe i historyczne. Gdy coś go szczególnie zainteresowało, robił notatki na margine sach. W książce pod tytułem Ostatnie dni Rzeszy autorstwa pozba wionego złudzeń byłego faszysty Gerarda Boldta znalazło się mnó stwo takich komentarzy. Najczęściej pisał z boku: "autor dupa", albo: "tępy jak pień [...] za takie podłości należałoby go wychłostać. Z takimi łotrami w szeregach musieliśmy przegrać wojnę!" Dwa lata po przybyciu do Argentyny, w 1952 roku, dołączyła do niego żona z synami. W 1954 roku Vera Eichmann, oficjalnie uży wająca panieńskiego nazwiska Lieble, ale znana jako Catalina Klement, urodziła czwartego syna - Ricardo Francisco nazywany był w domu Haasi. Wkrótce potem Eichmann z rodziną przeprowa dził się do małego wynajętego domku przy ulicy Chucabuco 4261 w Olivos, dzielnicy Buenos Aires zamieszkałej przez klasę średnią. W 1959 roku kupił niewielką działkę przy ulicy Garibaldiego w San Fernando, peryferyjnej dzielnicy na północnym zachodzie stolicy. Z pomocą synów rozpoczął budowę domu. W tym samym czasie znalazł pracę w montażowni firmy Mercedes-Benz w Suareze San Jarosto, tuż pod Buenos Aires. Fabry ką zarządzali Niemcy. Ponieważ zawsze był dobrym, sumiennym i solidnym pracownikiem, szybko awansował na stanowisko admi nistracyjne. Mniej więcej w tym samym czasie nawiązał znajomość z holen derskim dziennikarzem nazistowskim Willemem Antoniusem Marią Sassenem. Podczas ich spotkań na stole stał magnetofon. Eich"DOBRY" NIEMIEC 75 mann chciał przedstawić nazistowską interpretację Holokaustu, później jednak odkrył, że rozmówca wyciągał zeń informacje nie uczciwie, dbając, aby w jego kieliszku zawsze było wino. Ale nigdy nie zaprzeczył słowom, które mu przypisywano. W notatkach z tych rozmów jawi się jako człowiek bezpośredni, zadowolony z siebie, twardy, który piętnaście lat życia stracił niepotrzebnie na ucieczkę. "Zaczyna mnie męczyć życie anonimowego tułacza na drugim końcu świata - kończy ponuro. - Głos serca, który dogania każdą istotę ludzką, podpowiada mi, że trzeba dążyć do pokoju. Chciałbym zawrzeć pokój nawet z moimi dawnymi przeciwnikami [...] Na wła sną obronę muszę powiedzieć, że po wnikliwej autoanalizie docho dzę do wniosku, że nie byłem ani mordercą, ani masowym mor dercą [...]: Świadomie i z całym zaangażowaniem wykonywałem powierzone mi zadanie. Zawsze byłem dobrym Niemcem, jestem dobrym Niemcem i pozostanę dobrym Niemcem!" . ROZDZIAŁ 10 Jest tajemnicą poliszynela, że liczni naukowcy niemieccy zaj mujący się badaniami w Trzeciej Rzeszy odegrali kluczową rolę w realizacji programów rakietowych w Stanach Zjedno czonych i Związku Radzieckim. Ale mało kto wie, że wielu uczo nych, w tym kilku zagorzałych nazistów, zatrudniono w krajach arabskich, głównie w Egipcie Nassera, do walki z Izraelem. My o tym wiedzieliśmy. I ta wiedza martwiła najwyższych przywód ców rządowych i wojskowych. Według naszych informacji Ferdinand Brandner, były pułkow nik SS i utalentowany inżynier lotnictwa, został skaptowany przez Egipcjan i miał ściągnąć byłych kolegów po fachu. Początkowo na jego liście znaleźli się doktor Eugen Tanger, który przez ostatni rok brał udział w opracowaniu rewolucyjnego "samolotu rakieto wego", i Wolfgang Pilz, współtwórca V2, broni, którą sterroryzowa no Londyn. Wiadomo było, że tych spraw nie rozwiąże się na gruncie dy plomatycznym. W odpowiedzi na raporty naszego wywiadu zachodnioniemiecki rząd wyraził Izraelowi szczere współczucie (kanclerza Konrada Adenauera łączyły z premierem Ben-Gurionem bliskie 77 stosunki), ale wyjaśnił, że ma związane ręce. Naukowców poszuki wały teoretycznie prywatne organizacje, a nie obcy rząd. Żadne prawo międzynarodowe nie obowiązywało. Dość szybko więc sprawę przekazano tajnym służbom. Opiekowałem się Pilzem i grupką, którą kierował. Musiałem dowiedzieć się o nim wszystkiego, co tylko możliwe. Przyjąłem to wyzwanie nie bez zastrzeżeń. Szczególny dyskom fort odczuwałem z powodu konieczności przebywania w Niemczech przez długi czas, może nawet rok. Podczas pierwszej wizyty w tym kraju, jakieś pięć czy sześć lat wcześniej, czysta ciekawość przeważała nad niechęcią. Zawsze sta rałem się traktować ludzi indywidualnie. Moim zdaniem każdy czyn, który wynikał z konkretnej sytuacji, powinniśmy próbować zrozumieć. Empatia wobec innych ludzi jest bardzo cenna w moim fachu. Dobry agent musi poznać motywy działań, nawet gdy wyda ją się mu pozbawione sensu. Wierzyłem, że w końcu znajdę satys fakcjonującą odpowiedź na jedno z najważniejszych pytań dwu dziestego wieku: Jak mogło do tego dojść? Jak ludzie o tak bogatej historii i dziedzictwie kulturowym mogli do tego dopuścić? A ponadto jak zareagują na mnie? Czy słysząc, że jestem Ży dem, poczują się zakłopotani? Okażą skruchę? A może wrogość? Słowo "rozczarowanie" nie opisuje moich odczuć nawet z grub sza. Natknąłem się na nieprzenikniony mur obojętności. Od Holo kaustu nie minęło jeszcze dziesięć lat, a nie zauważyłem wcale oznak wstydu czy żalu z powodu tamtych wydarzeń, raczej rozcza rowanie z powodu przegranej wojny. Nie interesowano się odpo wiedzialnością moralną, częściej wyrażano niezadowolenie, że w ogóle nietaktownie poruszam temat. Wszystko to nie było zgodne z moimi wyobrażeniami. Na widok trzydziestopięcio- lub czterdziestoletniego mężczyzny zastanawiałem się, czy był w SS, czy w Wermachcie. Czy wraz z tysiącami innych osobiście mordował ludzi, służąc w Einsatzgruppen, czy tylko mil cząco przyzwalał na morderstwa? Gdy szedłem ulicą i dolatywał mnie śmiech z restauracji, natrętnie powracała myśl, że ci ludzie odpowiadają za Holokaust, a mają to głęboko w nosie! Jeżeli chodzi o odpowiedzi na moje pytania, to utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, jak typowy Niemiec postrzega władzę i od. 78 powiedzialność cywilną. Nie można powiedzieć, żeby było w tym coś złego. W pewnych kulturach dominują takie cechy, w innych inne. Większość z nich nie jest w istocie zła. Ten sam patos roman tyzmu, który przypisywano Hitlerowi, ukształtował Beethovena i Goethego. Ta sama precyzja, która umożliwiła systematyczne mordowanie milionów, obrodziła pięcioma pokoleniami znakomi tych inżynierów. Nie ulega wątpliwości, że szczególny rodzaj okru cieństwa, który rozwinął się w Trzeciej Rzeszy, i bezkrytyczne po słuszeństwo szaleńcowi jest w pewnym stopniu cechą narodową nie tylko Niemców. Dojście do takich wniosków nie zajęło mi wiele czasu. W kilka dni po przyjeździe poszedłem do kina. Dwie trzecie sali było puste i chciałem się wygodnie rozsiąść, rozprostować nogi i chrupać sło dycze. Niemal natychmiast ktoś usiadł obok mnie, a po chwili ktoś inny z drugiej strony. Przesiadłem się, ale sytuacja się powtórzyła. W końcu do mnie dotarło, że to wynika z ich zamiłowania do porząd ku. Mają obsesję na tym punkcie i w głowie im się nie mieści, że moż na zostawić pusty fotel między widzami. Zgasły światła i zaczęła się kronika filmowa. Rzecz była o nie mieckim pilocie, który podczas wojny stracił nogę, a mimo to został mistrzem wspinaczki alpejskiej. Facet był naprawdę dzielny i god ny podziwu. Nagle na ekranie przewrócił się na śniegu i stoczył się z góry jak kamień. Na sali wszyscy zamarli, a po chwili ktoś za czął się śmiać. Wtedy - nigdy tego nie zapomnę - zawtórowała mu nagle cała widownia. Gdy dzielny kaleka przewrócił się ponownie, ludzie na sali natychmiast wybuchnęli śmiechem. Inwigilacja niemieckich naukowców była niesłychanie skompli kowana i wymagała szczególnie uzdolnionej grupy agentów - ponadprzeciętnie cierpliwych i wytrwałych. Zanim zdobyliśmy to, po co tu przybyliśmy, czyli plany Pilza oraz informacje o zaawansowa niu jego prac, czekały nas ciężkie miesiące pracy wywiadowczej. Po zidentyfikowaniu wszystkich członków grupy mieliśmy poznać zakres ich obowiązków, życie prywatne, zwyczaje i rozkład zajęć każdego dnia. Dopiero wówczas mogliśmy zaplanować, jak najbez pieczniej pozyskać potrzebne dokumenty i jak zidentyfikować te najważniejsze. Wprawdzie było to zadanie żmudne i czasochłonSZPIEG 79 ne, ale kluczem do sukcesu - choć to banalne - zwykle bywa sys tematyczna praca. Właściwie moje zadania zawsze sprowadzały się przede wszyst kim do szczegółowych przygotowań - na tym polega ta praca. Go rąco mi się robiło na myśl o rozpoczęciu operacji, szczególnie tak ważnej, gdybyśmy wcześniej nie zapięli wszystkiego na ostatni gu zik. Nie zawdzięczam sukcesów zawodowych szczęściu ani czemuś tak nieuchwytnemu jak instynkt czy przeczucie. To wynik ciągłe go analizowania najdrobniejszych szczegółów, które mogą zawieść, a także graniczącej z manią zawziętości. Nie zaniedbałem żadne go drobiazgu, nie wyruszyłem na akcję, zanim nie rozpatrzyłem wszystkich ewentualnych problemów oraz nie przygotowałem roz wiązania alternatywnego, a nawet kilku wariantów akcji. Na szczęście pracowaliśmy w optymalnych warunkach. Nie tyl ko mieliśmy dużo czasu, ale dysponowaliśmy świetnie przeszkolo nymi ludźmi. Postanowiliśmy zachować maksymalną ostrożność. Żaden agent nie poświęcał na obserwacje więcej niż kilka godzin, a potem znikał na co najmniej kilka dni. Oczywiście, taki system w ogromnym stopniu zależał od tzw. czynnika ludzkiego. Spędzaliśmy ze sobą więcej czasu niż przecięt na rodzina. Potrzebowałem więc ludzi, którzy pozbawieni możliwo ści odreagowania, nie zaczną skakać sobie do oczu. Pierwszego wybraliśmy bez trudu. Meir był geniuszem mecha niki, potrafił naprawić wszystko - od silnika samochodowego i ka rabinu maszynowego po skomplikowane kamery - a nawet jak nie umiał, to improwizował. W tajnych służbach krążyła legenda o je go walizkach z podwójnym dnem - z niektórymi zabezpieczenia mi nawet ja nie potrafiłem sobie poradzić. Miał metr osiemdzie siąt pięć wzrostu, głowę wygoloną na łyso i przerażał ludzi swoim wyglądem. Ten weteran Legionu Żydowskiego po wojnie należał do oddziału tropiącego esesmanów, którzy szczególnie zaszli nam za skórę. Po nieformalnym procesie oddział szybko wymierzał im sprawiedliwość i wykonywał wyrok. Meir był jednak straszny tylko z pozoru. W rzeczywistości miał usposobienie bardzo łagodne, wesołe, a przemoc stosował w osta teczności. Był inteligentnym bliźniakiem Lenny'ego z Myszy i ludzi. Pomógł mi kiedyś po szkoleniu polegającym na prowadzeniu bójek . 80 pozbawionych wszelkich reguł i zasad. Po jednej z takich sesji, na których przez piętnaście długich minut okładaliśmy się nawzajem, byłem tak obolały, że z trudem stawiałem kroki, ale kipiało we mnie tyle złości, że musiałem odreagować. Meir zaprosił mnie do nadmor skiej restauracji specjalizującej się w kuchni rosyjskiej, którą pamię tał z dzieciństwa. Chociaż ledwo siorbałem barszcz, bo gryzienie kosztowało mnie zbyt dużo wysiłku, po kilku minutach miałem tak samo znakomity humor jak on i stopniowo udało mi się uspokoić. Wybór kierowcy również nie nastręczał trudności. Ponieważ sta nowisko to wymagało umiejętności logistycznych - kierowca pierw szy przeprowadzał rozeznanie na miejscu, musiał poznać lokalny ruch drogowy, rozmaite drogi dojazdu do celu, a także decydował o trasie ucieczki - potrzebował wiele odporności na stres. Niektórzy po kilku tygodniach pracy nabierali najgorszych przyzwyczajeń no wojorskich taksówkarzy, ale Jack nie przejawiał nigdy agresji ani chamstwa. Był skromny i do tego stopnia cichy, że czasami w ogó le o nim zapominaliśmy. Niekiedy dobrze nie rzucać się w oczy tak że wtedy, gdy kolega agent ma za sobą szczególnie ciężki dzień. Wybór dwóch następnych osób przysporzył mi więcej kłopotów. Potrzebowałem kogoś do wynajmowania domów, samochodów i sprzętu, kogoś, kto wystąpi w roli najemcy mieszkania na czas akcji, zajmie się aprowizacją grupy w żywność i papierosy, słowem do utrzymywania kontaktu ze światem zewnętrznym - wybrałem ostatecznie Francuza Jean-Claude'a. Kierowałem się pragmaty zmem, ponieważ cała grupa (przynajmniej początkowo) miała ucho dzić za Francuzów. I z doświadczenia wiedziałem, że Jean-Claude idealnie się nadaje do tych zajęć. Niemniej długo się wahałem. Wiedziałem bowiem, że ten wy soki i uprzejmy Francuz potrafi grać ludziom na nerwach. Gdy po przednio w Grecji uczestniczyliśmy wspólnie w operacji, przez pierwsze kilka dni panował kompletny chaos. Wydawałem mu po lecenie, on kiwał głową i ignorował. Lub co gorsza, robił coś zu pełnie przeciwnego, a potem dowodził, że tak mu kazałem. W końcu miarka się przebrała. Wysłałem go po tygodniowy bilet parkingowy, a on wrócił z dwoma biletami lotniczymi do Wiednia. - Ty skończony idioto! - krzyknąłem. Wyglądał na urażonego. SZPIEG 81 - Przecież kazałeś mi kupić bilety! - Kazałem ci zapłacić za parking! Jak można pomylić jedno z drugim? Wieczorem po kolacji podszedł do mnie jeden z kolegów. - Nie wiesz, że on ma problemy ze słuchem? - zapytał. - Naprawdę? Nigdy nie pisnął ani słówka. - Nie lubi o tym mówić. Jest zbyt dumny. - Wzruszył ramiona mi. - Jak to Francuz. Wprowadziłem więc pewne korekty do postępowania. Jeśli zro zumiał, o co chodzi, wszystko było w porządku, chociaż często ma rudził. Sztuczka polegała na tym, żeby stanąć obok niego z odpo wiedniej strony, a potem dokładnie kontrolować jego reakcję. Ostatnia decyzja była najtrudniejsza. W prawie każdej tego ty pu operacji potrzebna jest kobieta. Jeszcze przed równouprawnie niem kobiet pełniła funkcję sekretarki, a jednocześnie była agent ką, która najczęściej udawała żonę albo narzeczoną swego kolegi, w zależności od potrzeb. Nie było to zadanie łatwe, a w pewnym sensie nawet trudniej sze od naszego. Mężczyźni, prowadząc podwójne życie, w izolacji i stresie, nie mogąc publicznie rozmawiać w ojczystym języku, mie li przynajmniej towarzystwo kolegów. Rozumieliśmy, że za dobrze wykonaną pracę nikt nas publicznie nie pochwali, ale przynajmniej cieszyliśmy się uznaniem przyjaciół. Z perspektywy czasu dostrzegam, że kobieta w oddziale wywia dowczym była tak osamotniona, że trudno sobie wyobrazić. Wy dawało się nam normalne, że przestajemy rozmawiać poważnie, gdy ona wchodzi do pokoju - żadna kobieta, choćby najinteligent niejsza, nie była pożądana podczas akcji. A w każdym razie można ją było zastąpić kimś równie dobrym. Pozostawała dodatkowo w ścisłym kontakcie z dowódcą oddzia łu. Do kobiety najczęściej należało między innymi utrzymywanie łączności między dowódcą a resztą oddziału; mieszkali zwykle w tym samym hotelu, z dala od reszty. Gdyby jednak cokolwiek wskazywało, że łączą ich nie tylko zawodowe stosunki, zagrażał bunt oddziału, który kładł się cieniem na powodzeniu operacji. Aby dokonać właściwego wyboru, spisałem listę cech, które po winna mieć sekretarka. Musiała płynnie mówić po francusku, nie. 82 miecku, angielsku i włosku, wyglądać jak Francuzka i być odpor na na stres. W końcu wybrałem kobietę o imieniu Hannah. Miała dwadzieścia sześć lat, była córką Francuzki i Niemca, a zanim wstą piła do tajnych służb, była kierowcą ambulansu podczas kampa nii synajskiej. Jej kwalifikacji nie zdołałby podważyć nawet naj większy sceptyk. I chociaż w dodatku nie miałbym nic przeciwko temu, aby co dziennie po przebudzeniu widzieć jej twarz - miała czarne włosy i błękitne oczy, moje ulubione zestawienie - to ten fakt zatrzyma łem dla siebie. Na początku akcja rozkręcała się powoli. Grupa Pilza była roz rzucona po trzech niemieckich miastach, a samo zidentyfikowa nie jej członków zajęło nam ponad dwa miesiące. Potem przez sześć tygodni zajmowaliśmy się rozkładem dnia każdego z nich. Jednak na tempo wpływała także konieczność zaaklimatyzo wania się. Każdy z nas podchodził do operacji z silnymi emocjami. Nie byliśmy psychicznie przygotowani na życie w Niemczech i tro pienie nieprzejednanych nazistów. Jeżeli mieliśmy dobrze wyko nać zadanie, nie wolno było ignorować emocji. Zaskoczyło mnie, jak znakomicie dają sobie radę ci z nas, którym było najtrudniej. Imponowało mi, że Hannah i Jean-Claude tak rzadko tracili nad sobą panowanie. Za to Meir, który jako żołnierz zawsze był w pierwszym szeregu i pierwszy wkraczał do obozu, re agował na sytuację tak gwałtownie, że byłem wprost zdumiony. Czasami po ciężkim dniu pracy rozpamiętywał ze złością to, co zo baczył albo usłyszał na ulicy. A Jack, któremu naziści wymordo wali całą rodzinę, czasami aż kipiał żądzą odwetu, choć z natury był dobroduszny. Oczywiście, rozumiałem ich. Jednak z doświadczenia wiedziałem, że dla dobra akcji najpierw musimy poskromić te emocje. Większość agentów była niewiele młodsza ode mnie (tylko Meir o pięć lat starszy) i coraz bardziej się do siebie zbliżaliśmy, nie za pominając o zachowaniu pewnego dystansu. Byliśmy przyjaciółmi, ale ja dowodziłem. Łatwiej utrzymać subordynację na wojnie niż w tak stosunkowo swobodnych warunkach; podczas bitwy trzeba wydawać rozkazy. Tu dawałem im wolną rękę, bo byłem przekonaSZPIEG 83 ny, że pewna niezależność myśli i działań wpływa na pomyślny przebieg akcji tak samo jak podporządkowanie dowódcy, ale mu sieli znać mores. To dość ciężkie zadanie, ale koniec końców dałem sobie radę całkiem nieźle, zwłaszcza że niekiedy zachowywałem się ekscen trycznie. Nigdy nie wykrzykiwałem rozkazów, nigdy nie wymusza łem posłuszeństwa; starałem się mówić łagodnie, każdego wysłu chać - i to przynosiło pożądane efekty. Wiedzieli, że jestem uczciwy, że nie znoszę niepotrzebnej brawury, ale nie unikam ryzyka i nie schowam się za ich plecami. Wiedzieli także, że potrafię im (w miarę możliwości) zapewnić rozrywkę. Dbałem między innymi o to, aby regularnie bywali w mu zeach i galeriach. W wywiadzie mieliśmy nawet reputację intelek tualistów, a Jack i Hannah - pod okiem moim i Danny'ego, na pół artysty i na pół fałszerza, który nieraz podsyłał nam dokumenty z Paryża - także zaczęli malować. Tylko Jean-Claude czasami mnie denerwował. Zbyt gorliwie, jak na mój gust, zabiegał o moje dobre samopoczucie. Gdy tylko wychodziłem, on zaraz sprzątał pokój, robił porządek na półkach i odkurzał meble. Zupełnie jak moja matka. Później zaczął mi suszyć głowę o aktówkę. Ostrzegał, że nie po winienem jej tak często nosić ze sobą, bo mogę zgubić. Był zdania, że powinienem kupić sobie drugą i nosić tylko te dokumenty, któ rych będę potrzebował. - Jesteś gorszy od mojej matki! - krzyczałem. - Daj mi trochę spo koju. Guzik mnie obchodzi, że mogę ją zgubić. On tylko kręcił głową. - O, nie! Nawet tak nie mów. Pewnego razu dziesięć minut po wyjściu z restauracji na dwor cu kolejowym w Zurychu spostrzegł nagle, że nie mam aktówki. - Boże! - zawołałem - Masz rację! - O nie, o nie - zawodził, a przerażenie mieszało się w jego gło sie z triumfem. - Mówiłem, że tak będzie. - Wiem, że mówiłeś. Trzeba wracać. - Jak mogłeś do tego dopuścić? Dlaczego mnie nie posłuchałeś? - Nie wiem. Nie wiem. - Zamilkłem na chwilę. - Poczekaj se kundę. W kieszeni mam ważny dokument. Możesz go wyjąć? 84 Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i wyciągnął z mojej marynar ki kartkę. "Schmuck - przeczytał - przestań powtarzać: mówiłem, że tak będzie. Teczka jest w przechowalni bagażu." Na dwa dni miałem go z głowy. Jednak musiałem się uporać z problemem o wiele poważniej szym. Kiedyś w lipcowy wieczór prowadziliśmy we dwójkę z Hannah rutynową obserwację, udając parę. Podczas spaceru wypada ło trzymać się za ręce, więc się trzymaliśmy. Przed drzwiami z całą pewnością należało się pocałować, więc się pocałowaliśmy. - Peter - szepnęła niespodziewanie - on partage une chambre ce soir? (Będziemy dzisiaj spać w jednym pokoju?) Byłem wstrząśnięty. - Pas Peter - odparłem ostro. (Nie mów do mnie Peter.) Kilka minut później na ławce objąłem ją ramieniem i z ciężkim sercem wyjaśniłem to, co zresztą wiedziała: to niemożliwe. Ale nie chciała się z tym pogodzić i po powrocie do hotelu dys kutowaliśmy o tym jeszcze długo w noc. Jest taka samotna, mówi ła, a ja się jej podobam. Czy mnie to zupełnie nie obchodzi? Prawdę mówiąc, bardzo mi się podobała. Nie była klasyczną pięknością (tajne służby z zasady nie przyjmują do swoich szeregów osób zwracających na siebie uwagę), ale miała wrodzoną grację i pewność siebie. Uwielbiałem jej słuchać, a jeszcze bardziej obser wować, jak ona słucha. Niewielu Izraelczyków może się pochwa lić umiejętnością słuchania. Ale powiedziałem jej jeszcze raz, że to niemożliwe. Przez dzie sięć lat izraelskie tajne służby rozrosły się z "rodzinnego" przedsię wzięcia w ogromną organizację, w której jak wszędzie dochodziło do rozgrywek o władzę. Nawet gdyby misja na tym nie ucierpiała, wystarczyłoby kilka słów i oboje wylecielibyśmy z pracy. Wiedziałem, co mówię. Opowiedziałem jej o przypadku sprzed roku. Pewnego dnia zostałem wezwany do biura nowego ministra bezpieczeństwa wewnętrznego w Hajfie, Był to człowiek młody i bardzo ambitny. Oznajmił mi, że ma złe wieści. - Nie dotyczą pana osobiście - powiedział - tu chodzi o honor służby. Muszę pana poinformować, że pańska żona w pańskim miesz kaniu sypia z innym mężczyzną. A ściślej - z innymi mężczyznami. SZPIEG 85 Przez chwilę dosłownie zaniemówiłem. - Co to ma wspólnego ze służbą? - zapytałem w końcu. - Na ścianach wiszą pańskie zdjęcia z Isserem Harelem i z innymi. Zdenerwowałem się i namówiłem go, żebyśmy natychmiast do mnie pojechali, aby się wspólnie przekonać, jak sprawy stoją. Tak jak się spodziewałem, zastaliśmy jemeńską sprzątaczkę. Zapytałem ją bez ogródek, czy bywała w moim mieszkaniu, gdy wyjeżdżałem. Miała przynajmniej dość odwagi, przyznała się i zawstydzona prosiła o wybaczenie. Facet z bezpieczeństwa wewnętrznego tak bardzo przywiązał się do tej historii, którą chciał pokonać potencjal nego rywala, że nie dawał za wygraną. - Czy pan jeszcze nie rozumie? - zapytałem ostrzej. - Ja nie je stem żonaty! Zdobył się tylko na krótkie: - Będziemy musieli to rozpatrzyć w świetle nowych dowodów. - Rzecz w tym - zwróciłem się do Hannah - że w tym przypad ku nie będzie takiego finału. Nie możemy osłabiać jedności zespo łu i podrzucać amunicji tym, którzy chcą nas wygryźć. Nie spodziewałem się, że tak bardzo weźmie to sobie do serca. Nie wiem, czego się spodziewała, ale jeszcze przed końcem rozmo wy było po naszym romansie. W najbliższych tygodniach jej zacho wanie zmieniło się diametralnie. Przestała być energiczną i pełną humoru dziewczyną, przemieniła się w ponuraczkę. Na każdym kroku powtarzała, że nic, absolutnie nic nie przeszkodzi jej w wy pełnieniu misji. Dowodem tego, jak bardzo się od siebie odsunęliśmy - i w ja kim dziwnym żyliśmy układzie - było to, że jeśli w ogóle na mnie patrzyła, to nie jak kobieta namiętnie zakochana, ale jak matka. Kolejna matka. Najgorzej chyba było kilka miesięcy później podczas święta Oktoberfest. W niedzielę po południu Hannah, Meir i ja siedzieli śmy w ogromnej monachijskiej piwiarni, która była modna, ponie waż właśnie tutaj w 1923 roku Hitler zaczął marsz do władzy. Być może to tak na mnie podziałało, a może tłum blondynów z różo wymi policzkami i w skórzanych szortach, którzy z kuflami wznie. 86 słonymi ku górze śpiewali ochryple. Pocztówkowy obrazek, a dlsa mnie koszmar nie do wytrzymania. Tak czy siak, nie zdołałem się powstrzymać, chociaż sprzeniewierzyłem się własnym zasadom. Przy sąsiednim stoliku ośmiu, może dziesięciu młodych ludzi urzą dziło zawody w piciu piwa na czas. Podszedłem do nich i rzuciłem im wyzwanie. - Jean-Jacques - zaprotestowała Hannah, zwracając się do mnie imieniem, które widniało w paszporcie akurat wziętym z hotelu. - Przestań. To niemądre. Oczywiście, miała rację. Było to wysoce nieodpowiedzialne za chowanie, ale szybko sobie wytłumaczyłem, że są już wstawieni i niewiele będą pamiętać. Aby przystąpić do zawodów, zapożyczy łem się u obydwojga swoich przyjaciół. W tym momencie myśla łem tylko o upokorzeniu Niemców. Kelnerka przyniosła największe kufle, jakie kiedykolwiek wi działem, dwulitrowe, a ja gotów na wszystko i podjudzany przez Meira, upewniwszy się, że gaz z nich uleciał, w niecałą minutę po konałem Niemców. Zawstydzili się i byli dotknięci przegraną, ale spojrzawszy na Meira, bez szemrania zapłacili. Tylko Hannah narzekała. - Ty wariacie - powiedziała ze złością, gdy wyszliśmy. - Komplet nie ci odbiło! - Być może - wybełkotałem, wspierając się na ramionach Meira. - Ale czuję się cudownie! ROZDZIAŁ 11 Izraelczycy w Niemczech W tamtych czasach odpoczynek i relaks agentom nie przy sługiwały. Funkcjonariusz miał miesiąc urlopu i to musia ło mu wystarczyć. Tymczasem praca była wyczerpująca, bo mnóstwo czasu zajmowały same odprawy, narady strategiczne i zwykłe czynności biurowe. Ale trenowaliśmy zapasy. Panowało przekonanie, że długotrwa ła operacja terenowa bardziej osłabia siły fizyczne agenta, jego zwinność i refleks, niż psychikę. Z gruntu nie zgadzałem się z tym poglądem, ale ponieważ widoczne były skutki mojego upodobania do niemieckiego piwa i do słodyczy, wolałem nie dyskutować. Pewnego dnia rano znalazłem się w źle oświetlonej sali gimna stycznej, ubrany w szorty i trampki, otoczony przez dwudziestu facetów, naprzeciw Meira, który z zaciśniętymi zębami i przymru żonymi oczami powoli ruszał do ataku. Została podjęta strategicz na decyzja pozostawienia w Kolonii tylko Jacka (czasowe wycofa nie zespołu z długotrwałej operacji dezorientuje przeciwnika), i w tej chwili bardzo tego żałowałem. U Meira tak jak u mnie mięśnie za stąpił tłuszcz, on jednak był niewątpliwie silniejszy. Zrobił krok w moją stronę, ja przeskoczyłem za niego - siła kon. 88 trą refleks. Prawie nie słyszałem głosów zagrzewających nas do boju. Podczas naszych potyczek koledzy często robili zakłady. Wy raźnie docierał do mnie tylko głos Herschela, naszego instruktora. Mówił trochę niewyraźnie, ponieważ w ojczystej Czechosłowacji podczas walk partyzanckich został raniony nożem i miał sparaliżo waną lewą część twarzy. - Szukaj słabego punktu - mówił spokojnie. W jednej chwili Meir powtórzył atak. Potrąciłem go i powaliłem na podłogę. Próbowałem wykorzystać przewagę, przyciskając mu brzuch kolanem; on chwycił mnie za podbródek i starał się odepchnąć. Moc niej przycisnąłem kolanem. Jęcząc, dał mi silną kontrę pod żebra. - Jaja - beznamiętnie podpowiedział Herschel. Na to Meir z całej siły ścisnął mnie za jądra. Jeszcze nigdy w ży ciu nie doznałem tak przenikliwego bólu. Opowiadano mi później, że w jednej chwili zmieniłem kolor twarzy z czerwonego na biały. Meir ścisnął mocniej i przewrócił mnie na plecy. Patrząc w świe cącą żarówkę, poczułem, że zaraz zemdleję. - Szyja odsłonięta - usłyszałem Herschela. Szyja była jego specjalnością, ulubionym słabym punktem. Cza sami rozpoczynał zajęcia od tzw. nokautującego pchnięcia. Szedł wzdłuż szeregu, dźgał każdego kciukiem pół centymetra pod jabł kiem Adama, a my padaliśmy po kolei jak kręgle. Teraz, zebrawszy resztki sił, obydwa kciuki wepchnąłem w gar dło Meira. Wytrzeszczył oczy i zacharczał. Myślałem, że go zabi łem, ale nie zwolnił uścisku; byłem w błędzie. W końcu puścił. A po chwili klepnął w matę, dając znak, że się poddaje. Kilka dni później siedziałem przy biurku naprzeciw młodej ko biety, z którą odbywałem rozmowę kwalifikacyjną - starała się o po sadę sekretarki w naszym departamencie. - W jaki sposób dowiedziała się pani o tej pracy? - zapytałem rutynowo. Na takie stanowiska nie ogłasza się naboru w gazecie. - Skierowała mnie znajoma z Departamentu Obrony - odparła i wyciągnęła papierową teczkę. Przyniosłam życiorys i referencje. Zdążyłem już zwrócić uwagę, że nadaje się pod względem fizycz nym. Była średniego wzrostu, zgrabna, miała niezbyt długie czarIZRAELCZYCY W NIEMCZECH 8S ne włosy i podłużną twarz jak z obrazu Modiglianiego. Była atrak cyjna, ale nie oszałamiająco piękna. Zajrzałem do życiorysu. Na zywała się Gila. - Jakie pani zna języki? - Angielski, francuski, arabski i trochę rosyjski. Piszę na ma szynie osiemdziesiąt znaków na minutę. - Ma pani doświadczenie w pracy wywiadowczej? Zawahała się. - Nie mam. - Co pani robiła w wojsku? - Pomagałam w jednostce medycznej. Nic szczególnego. - Czy występowała pani na scenie? Na przykład w teatrze? Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - A co to ma do rzeczy? - Cóż, u nas od czasu do czasu przydzielane są różne role. - Chyba pana nie rozumiem. Najwyraźniej mówiła szczerze. - Czy pani wie, gdzie pani jest? Przecież to siedziba główna Szin Bet. - Wiem o tym. Ale staram się o pracę sekretarki. - A ja mówię, że sekretarka czasami musi się wcielić w inną ro lę. Czy ma pani problemy z utrzymaniem tajemnicy? - Obawiam się, że czasami tak. Odpowiedziała tak szczerze, że na moment poczułem się zakło potany. Od wielu lat prowadziłem rozmowy kwalifikacyjne i przy wykłem do ludzi, którzy odpowiadali na wszystkie pytania w taki sposób, aby zagwarantować sobie przyjęcie do wywiadu. Raz na wet pewien młody człowiek, zanim zadałem pierwsze pytanie, oświadczył, że dla ojczyzny gotów jest popełnić każdy czyn. - Co dokładnie ma pan na myśli? - zapytałem. - Wszystko - odparł. - No, dobrze. Co by pan zrobił, gdyby podróżując z fałszywym paszportem, natknął się na dociekliwego celnika? - Wyrwałbym mu paszport i zjadł - odparł bez chwili namysłu. - Zjadłby pan? - Jak najbardziej. Wyjąłem niemiecki paszport. Był grubszy niż inne. 90 - Proszę więc go zjeść. Nigdy nie zapomnę jego miny, gdy odbierał książeczkę. - Ale wielki... - wyjąkał w końcu. Dlatego od początku Gila mnie zaintrygowała. W mojej branży brawura jest poważną wadą, za to szczerość może być poważną za letą. Warto wiedzieć, że kolega agent ma nie tylko bystry umysł, ale również sumienie. - A więc nie potrafi pani dotrzymać sekretu? - Po prostu nie przywykłam do ukrywania czegokolwiek. - Nawet jeśli to konieczne? - Nie mam powodów okłamywać ludzi, których szanuję. - To nie tak - powiedziałem. - Jeżeli ma pani męża albo chłopa ka, to oni wkrótce przyzwyczają się i przestaną zadawać pytania. Ale czy zawsze opowiada pani każdemu o wszystkim? - To jakieś szaleństwo - protestowała. - Nie jestem Matą Hari! Po prostu nie mam tajemnic. Przerwałem i lekko zmęczony dałem za wygraną. - Proszę pani, są u nas departamenty, w których nie trzeba kła mać. Będę o pani pamiętał. Skinęła głową. - Rozumiem. - A swoją drogą, ma pani chłopaka? Pół godziny później siedzieliśmy w kafejce po drugiej stronie ulicy, a ona wypytywała mnie w kółko o jedno: w jaki sposób radzę sobie w pracy z problemami etycznymi? Wyprostowałem się na krześle. Nigdy nikt mnie o to nie wypy tywał. - Właściwie się nad tym nie zastanawiałem. - Wyglądasz na człowieka wrażliwego. Jak możesz tak żyć? - Słuchaj - odparłem trochę szorstko - po prostu nie zadaję sobie takich pytań. Moja praca jest warta pewnych poświęceń. I tyle. Wkrótce udało mi się skierować rozmowę na bezpieczniejsze te maty. Okazało się, że jej rodzina już od dwóch pokoleń mieszka w Palestynie. To wyjaśniało jej otwartość, która osobie z moim ży ciorysem była całkowicie obca. Projektowała wyroby ceramiczne - miała warsztat w domu na Nowym Mieście, w którym mieszkaIZRAELCZYCY W NIEMCZECH 91 ła z matką i bratem, i wystawiała swoje prace w kilku galeriach. Ale nie miała artystycznych ambicji. Bardziej jej zależało na założeniu rodziny. Chyba jeszcze z nikim nie rozmawiało mi się tak łatwo, a już na pewno z żadną kobietą. Późnym wieczorem wyszliśmy z kawiar ni, a potem poszliśmy do restauracji i kontynuowaliśmy rozmo wę przy kolacji. Tego samego wieczoru zaparkowaliśmy przy drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża i zaczęliśmy się całować. Chwilę później przebie głem palcami po jej ciele w obcisłej sukience z cienkiej tkaniny. Nie protestowała. Im bardziej się jednak podniecałem, tym silniej odczuwałem skutki mojej potyczki z Metrem w sali gimnastycznej. W końcu dałem za wygraną. - Przepraszam, ale nie mogę. Kilka dni później na szczęście przeszło. A zanim wyjechałem, dwa tygodnie później, już byliśmy parą. Mimo to nie powiedziałem jej, dokąd jadę ani co tam będę robił. W listach pisanych przez następne miesiące (wszystkie zgodnie z przepisami ostemplowane w Izraelu, nieraz więc otrzymywała je z domu odległego o dwie przecznice od niej) poruszałem tylko do zwolone tematy. Rozpisywałem się o książkach, które czytałem, o postaciach historycznych, które podziwiam, o poglądach na sztu kę, na filozofię, na religię. Wspominałem dzieciństwo w Hajfie i roz ważałem, co moglibyśmy wspólnie robić - dawniej, w przyszłości, a może nawet w tej chwili - gdybyśmy byli razem. Z czasem ona za częła odpowiadać w ten sam sposób i korespondencja zacieśniła nasz związek. Interesowało nas to, co interesuje młodych kochan ków, byliśmy pochłonięci sobą, dalecy od rzeczywistości i spragnie ni siebie nawzajem. Niebezpieczeństwo jednak wisiało w powietrzu. Zakochałem się w niej. Po raz pierwszy pragnąłem z kimś dzielić życie. Ale takie go życia jak moje nie można było dzielić z nikim. Nadszedł najważniejszy etap operacji. Od wielu miesięcy meto dycznie obserwowaliśmy naszą grupkę, doskonale wiedzieliśmy nie tylko, o której chodzą spać i wstają, ale także z kim śpią; nie tyl. 92 ko, jak często jadają kolację z kolegami, ale co zamawiają; dokąd wy jeżdżają i na jak długo. Nadszedł czas na ukrócenie ich swobody. Osobiście przeszukałem potajemnie mieszkania dwóch naukow ców, w tym samego Pilza, ale niczego nie znalazłem. Sfotografo wałem kilka dokumentów (fałszywe paszporty i inne identyfika tory) - nie świadczyły o niczym oprócz paranoi właścicieli. Sam woziłem ze sobą takie rzeczy. Zadawaliśmy sobie pytanie, które z laboratoriów powinniśmy odwiedzić. Nasz oddział odkrył istnienie co najmniej czterech pra cowni naukowych rozsianych po kraju, a agenci z Egiptu również tam odkryli ich placówki. Dla mnie sprawa była jasna. Stawiałem na laboratorium Pilza w Kolonii. Byłem przekonany, że jeżeli dokumenty są w Niemczech, to znajdziemy je w tym niepozornym mieszkaniu na pierwszym piętrze. Przez sześć miesięcy utwierdziłem się w tym przekonaniu tak silnie, że postanowiłem zaryzykować naganę Issera za szasta nie pieniędzmi i wynająłem mieszkanie na drugim piętrze w tym samym podwórku po przeciwnej stronie. Postawiłem na swoim. W styczniu pewnej bezksiężycowej nocy wyszedłem z naszego mieszkania przez okno na podwórko i po wąskim gzymsie zacząłem się skradać w stronę celu. Na taką noc czekaliśmy ponad tydzień. Pilz jak co miesiąc wyjechał do Zurychu w sprawach finansowych, a jego koledzy poszli do opery na Tannhdusera Wagnera. Tak jak przewidywaliśmy, nikt tej nocy nie przyszedł do laboratorium. Od ponad godziny padał śnieg, co uważałem za okoliczność sprzyjają cą. Wprawdzie musiałem bardzo uważać, idąc po gzymsie, lecz za to śnieg przysypie ślady włamania do laboratorium. Po naszych długich naradach takie włamanie zgodnie z planem było niezbyt ekscytujące. Miałem za sobą wiele podobnych akcji. Okno, przez które wchodziłem, było dokładnie takie samo jak to, przez które wychodziłem. Sforsowanie zamka zajęło mi pięć se kund i znalazłem się w ciemnym korytarzu. Szedłem powoli, wzdłuż ściany, ponieważ tam nie skrzypiała podłoga, a ponadto w ciem nościach pozwalało mi to wyczuć koniec korytarza. Później włą czyłem latarkę. Przed sobą miałem podwójne szklane drzwi do laboratorium. IZRAELCZYCY W NIEMCZECH 93 Śmieszne. Były zamknięte prostym zamkiem Yale, zapewne tym samym, który był tu w chwili wynajęcia mieszkania. Właśnie wyj mowałem z kieszeni celuloidowy pasek, gdy nagle dobiegł mnie po tężny łomot z tamtej strony drzwi. Zdumiała mnie siła tego uderzenia; w ciemności niczego nie wi działem, więc ogarnął mnie strach. Myślałem, że zaraz umrę. Wtem rozległo się szczekanie. To pies! Jeszcze raz rzucił się na drzwi - z taką siłą, że mógł je rozbić i wtedy dopiero narobiłby ha łasu. Powinienem zmykać. Zmusiłem się jednak do pozostania jeszcze przez chwilę i po świeciłem latarką na zwierzę. Był to ogromny czarno-brąz owy do berman z wyszczerzonymi kłami i czarnymi fosforyzującymi ocza mi. Nie miałem szans. Następnego dnia poleciałem do Tel Awiwu na konsultacje. Pro blem wydawał się śmieszny, ale nikt nie miał pojęcia, co robić. Po tem udałem się do Paryża. Na północnych przedmieściach stolicy mieliśmy agentkę, starszą kobietę, która przeżyła obóz. Była za wodową treserką. Madame Messmer wysłuchała mojej opowieści z mieszaniną po litowania i rozbawienia. - Jesteś pewien, że to doberman? - zapytała w końcu. - Nie na sto procent. Ale tak mi się wydaje. Mogę tylko powie dzieć, że był wielki jak koń i chciał mnie zagryźć. Wstała i założyła sweter na poplamiony biały fartuch. Była drob na i niska, nie sięgała mi nawet do ramienia. - Gdybyś otworzył drzwi, tak by zrobił. Chodźmy zobaczyć. W obejściu w klatkach siedziały psy. Zawahałem się, słysząc ujadanie. - Nie przejmuj się - powiedziała madame Messmer. - To 7720; wychowankowie. Rozumują po francusku, nie po niemiecku. Najpierw podeszliśmy do boksu z owczarkami niemieckimi. - Gibor - nazwała zwierzę hebrajskim imieniem z francuskim akcentem. - Spokój. Spojrzałem na nią zdziwiony. - Znam tylko kilka słów po hebrajsku - wyjaśniła. - Szkolimy pięćdziesiąt owczarków dla niewidomych żołnierzy z Izraela. - Czy możliwe, że taki pies zwycięży w walce z dobermanem? - zapytałem. 94 - One nie są szkolone do walki. Ale gdy idzie o życie, niemal każdy owczarek pokona dobermana. - Przerwała. - Dlaczego pytasz? - Tak tylko się zastanawiałem. - Do tego lepszy byłby nie tylko inny doberman czy wyszkolo ny owczarek, ale na przykład rottweiler. - Macie tu dobermany? Wzięła mnie pod ramię i zaprowadziła za róg. - Proszę. Drgnąłem na sam widok. Ten pies był co najmniej tak samo wielki jak tamten i wyglądał równie groźnie. Patrząc na mnie, od słaniał kły i złowieszczo warczał. - Są jakieś owczarski wyszkolone do walki? - zapytałem. - Al bo te drugie? - Rottweilery? Mam jednego rottweilera, najlepszego psa do pil nowania, jakiego kiedykolwiek wychowałam. Był głodzony, żeby wyzwolić agresję. - Zaatakuje mnie? Nie znam się na psach. - Nie zaatakuje, jeśli cię przedstawię. - Da sobie radę z dobermanem? Roześmiała się. - Vous etes tres dangereux, n'est-ce pas ? (Jesteś bardzo groźny, prawda?) Pół godziny później, gdy siedzieliśmy w salonie przy serze i winie, przedstawiłem jej swój plan. Chciałem zabrać rottweilera do Kolonii. Ponadto potrzebny mi był mosiężny odlew szczęki dobermana. Zaciągnęła się gauloise'em i skinęła głową. - Na odlew musimy poczekać kilka dni. Przez ten czas zaprzy jaźnisz się z psem. Cztery dni później w naszym mieszkaniu w Kolonii Meir stał przede mną z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami, nadsta wiając ramię. - Gotowy? - zapytałem. - Jeśli musisz... Wziąłem mosiężny odlew, otworzyłem go jak prawdziwą szczę kę i capnąłem nią ramię przyjaciela. Spod rozerwanej koszuli po ciekła krew. IZRAELCZYCY W NIEMCZECH 95 Meir się skrzywił. - Podobało ci się, co? Roześmiałem się. - Pewnie. Ale to nawet nie połowa długu za zmiażdżone jaja. Pospiesz się. Właśnie minęła piętnasta. Podczas mojej nieobecności ustalili, że sekretarka wyprowadza dobermana codziennie między piętnastą trzydzieści a szesnastą. Meir z naszym rottweilerem na smyczy ruszył do drzwi. Doberman pojawił się punktualnie. Skręcił za róg i dostrzegł wroga. W jednej chwili rottweiler się naprężył i wyrwał do przo du, napinając smycz. Doberman to samo, ale on pociągnął za sobą słabą kobietę. Psy rzuciły się na siebie z niewiarygodnym zacie trzewieniem. Meir krzyknął i skoczył je rozdzielać; upadł na ziemię, a psy rzuciły się na niego. Mniej więcej w tej samej chwili pomogli im przechodnie; Meir krzyczał, że doberman go ugryzł. - Licho to wygląda - powiedział ktoś. - Powinien pan pójść do lekarza. - A co z psem? - Musi przejść kwarantannę - powiedział jeden z przechodniów, którym przypadkiem okazał się Jean-Claude. Reszta przyznała mu rację. Podobnie jak policjant, który po chwili zjawił się na miejscu zdarzenia. Psa poddano dwudobowej kwarantannie. Mieliśmy dość czasu, aby powtórzyć skok na laboratorium. Tym razem zaskoczyła mnie wyłącznie liczba materiałów do sfotografowania. Znalazłem nie tylko masę dokumentów i listów, ale w kartotece w prywatnym gabinecie Pilza, którą otworzyłem klu czem znalezionym w szufladzie, odkryłem plany silników rakieto wych na paliwo płynne. Następnego dnia rano Meir, Jean-Claude i ja wróciliśmy do Izra ela; nasza operacja na niemieckiej ziemi dobiegła końca. Jednak zarówno w Niemczech, jak i w innych miejscach na świecie inwigi lacja niemieckich naukowców trwała aż do lat sześćdziesiątych. Okazała się jedną z najbardziej złożonych i trudnych operacji w hi storii izraelskich służb wywiadowczych. 96 Tego dnia w biurze wśród wtajemniczonych panowała iście świą teczna atmosfera i wszyscy składali nam gratulacje. ROZDZIAŁ 12 ^ Ślepy los Wprawdzie brytyjski sekretarz spraw zagranicznych Anthony Eden nazwał tropienie zbrodniarzy wojennych "największym w dziejach polowaniem na ludzi", lecz pod koniec 1947 roku wszyscy alianci zaprzestali poszukiwań. Wraz z początkiem zimnej wojny uwagę i środki skierowano w stronę in nych zagrożeń. Nawet schwytanie najzacieklejszych spośród zbie głych nazistów - Eichmanna, Martina Bormanna, Josefa Mengele i dowódcy Gestapo Heinricha Mullera - przestało być najpilniej szą sprawą w polityce międzynarodowej, chociaż nadal pozosta wało istotne w opinii publicznej. A w niektórych przypadkach (naj bardziej znany jest przykład Klausa Barbiego, "rzeźnika Lyonu") zachodnie służby wywiadowcze uznały byłych esesmanów za nie zastąpionych sojuszników w wojnie z Rosjanami i świadomie za pewniły im azyl. Początkowo Hagana poszukiwała Adolfa Eichmanna najaktyw niej, nie rząd. Mając dossier mordercy z czasów, gdy na początku woj ny zaczął odwiedzać Palestynę, podziemna organizacja wysłała w 1947 roku do Austrii pięcioosobowy oddział, który miał go wytro pić. Udało im się zlokalizować żonę Eichmanna w miasteczku Bad . 98 Aussee, a nawet poddać obserwacji jej dom, w którym służącą zo stała niebieskooka agentka z jasnymi włosami. Frau Eichmann nigdy ani słówkiem nie wspomniała, gdzie prze bywa jej mąż. W 1947 roku złożyła do miejscowego sądu podanie o oficjalne uznanie go za zmarłego. Rzekomo został zabity pod ko niec wojny w Pradze. W 1948 roku, w przeddzień niepodległości Izraela i wojny, oddział został wezwany z powrotem do Palestyny, bo nawet Hagana zmie niła priorytety. Przed samym wyjazdem dowódca wymyślił despe racki plan: porwać frau Eichmann z synami i ogłosić światu, że zo staną zwolnieni tylko w zamian za samego zbrodniarza. Dowództwo jednak odrzuciło ten pomysł. W tamtych dniach działający na własną rękę antynaziści, dys ponujący niewielkimi środkami, pokonywali biurokratyczne prze szkody i z narażeniem życia nadal poszukiwali Eichmanna. Do końca lat czterdziestych i przez lata pięćdziesiąte skrupulatnie sprawdzali każdą poszlakę. Od czasu do czasu wydawało się, że wpadli na trop. Na przykład Wiesenthalowi udało się wyśledzić, na jakie konto Eichmann odkładał oszczędności podczas wojny. In nym razem w zawieruszonych gdzieś papierach znalazł szczegóło wy wykaz łupów odebranych ofiarom. Składało się na nie trzydzie ści jeden skrzyń złota, osiemnaście skrzyń klejnotów i ponad piętnaście tysięcy dolarów gotówki. Nikt jednak nie natrafił na ślad samego Eichmanna. Nawet ci najbardziej zdeterminowani, przystępując do poszukiwań, zaczy nali wątpić, czy go kiedykolwiek znajdą. Tymczasem na początku 1957 roku w dalekiej Argentynie, w miasteczku Coronel Suarez położonym kilkaset kilometrów na południowy zachód od Buenos Aires, niewidomy rencista podjął podejrzenie co do pewnego człowieka, którego nigdy nie widział. Pochodził z niemieckich Żydów, przeszedł przez kilka obozów, zgi nęli w nich jego rodzice. Nazwisko niewidomego nie zdradzało żydowskiego rodowodu. Także dziewiętnastoletnia córka, pół-Żydówka, nawet przez najbardziej skrupulatnych nazistów zostałaby uznana za czystej krwi Aryjkę. Ślepiec często rozmawiał ze swoimi dziećmi i kiedyś córka opowiedziała, że poznała w stolicy Nicolasa Eichmanna. ŚLEPY LOS 99 Niewidomy rencista z całą uwagą śledził procesy zbrodniarzy wojennych, nic więc dziwnego, że nazwisko młodzieńca go zelektry zowało. Córka skonstatowała, że ten Eichmann nie kryje się ze swoimi radykalnymi poglądami. Powiedział między innymi, że uważa za tragedię, iż Niemcy nie zdążyli uporać się do końca z problemem żydowskim, tak bliskim rozwiązania w czasie wojny. W mieście, w którym społeczność niemiecka była liczna i znakomicie prospe rowała, jego poglądy nikogo nie bulwersowały. Niewidomy postanowił zbadać sprawę. Zachęcił córkę, by za prosiła owego młodzieńca do domu. Gdy przyszedł, jej matka zdzi wiła się głośno, słysząc jego akcent. Młody Eichmann wyjaśnił, że podczas wojny całą rodziną mieszkali w Rzeszy, bo tego wymaga ła praca ojca. Z jego tonu wynikało, że ojciec piastował bardzo od powiedzialne stanowisko. Wkrótce potem niewidomy wysłał córkę do Buenos Aires. Nicolas nie podał jej wprawdzie adresu i prosił, żeby listy wysyłała do ich wspólnego znajomego, ale dziewczyna popytała i udało jej się zlokalizować dom przy ulicy Chucabuco w dzielnicy Olivos. Zapukała. Otworzyła jej kobieta w średnim wieku. Tuż za nią po jawił się łysiejący mężczyzna w okularach w ciemnej oprawce. Gdy spytała o Nicolasa, usłyszała, że jeszcze nie wrócił z pracy. - Czy mam przyjemność z herr Eichmannem? - ciągnęła dziew czyna. Popatrzył na nią tylko i nic nie odpowiedział. Przerywając milczenie, zapytała więc, czy jest ojcem jej przyjaciela. Z ociąga niem przyznał, że tak. Po kilku dniach niewidomy wysłał list do doktora Fritza Bauera, prokuratora generalnego w Essen. Bauer również był Żydem i prze żył nazistowskie prześladowania. Przed dojściem Hitlera do władzy sędzia w Stuttgarcie, potem trzy lata spędził w więzieniu. Od czasów wojny należał do najbardziej zaangażowanych niemieckich antynazistów. Bauer uznał tę informację za co najmniej intrygującą. Wysłał do niewidomego informatora prośbę o dalsze szczegóły. A potem, nie będąc pewien, jakie stanowisko w tej sprawie zajmą jego przełożeni, przekazał informację izraelskiej placówce w Kolonii. ROZDZIAŁ 13 Cel Gila nie miała ze mną lekko. Nawet konwencjonalna otocz ka mojego podwójnego życia znacznie odbiegała od tego, co powszechnie uważa się za normalność. Gila nigdy nie wiedziała, kiedy wrócę do kraju. Ale gdy wracałem, zawsze mnie ciepło witała. Była kobietą dość niezależną i z pewnością tłamsiła w sobie złość. Na szczęście ratowało mnie poczucie humoru. Gila utrzymywa ła, że najbardziej kocha we mnie tę wieczną chłopięcość, ale nawet ona czasami ją drażni. Pewnego razu przyleciałem z Madrytu i prosto z lotniska w Tel Awiwie zadzwoniłem do niej, by umówić się wieczorem w Hajfie na przystanku autobusowym obok jej biura. Przyszła tam, ale mnie nie było. Czekała czterdzieści pięć minut i w końcu rozgniewana ru szyła w kierunku domu. Ale krok w krok za nią podążał jakiś czło wiek w średnim wieku. - Czeka pani na kogoś? - zapytał. - Nie - odparła, nie zatrzymując się. - Słuchaj - zaproponował - może zjesz kolację ze mną? Przyspieszyła kroku. 1 01 - Nie, dziękuję. - Co za frajer wystawia do wiatru taką kobietę? Pozwalasz na to? Gdy się odwróciła i ostro zapytała: "A kim pan...", wyjąłem sztuczne zęby, zdjąłem perukę i rozbawiony obserwowałem, jak jej opada szczęka. Potem musiałem znieść dwudziestominutową ty radę o tym, jakim jestem idiotą. Współczuli jej nawet moi przyjaciele. Pewnego wieczoru przed moim kolejnym wyjazdem za granicę, gdy oboje byliśmy nieco przy bici, Uzi, oficjalnie mój zwierzchnik, zaproponował przy kolacji, żebym wyjechał z Gila na długie wakacje. - Dokąd chcecie jechać? - zapytał. - Ja wam to załatwię. - Ach, tak - uśmiechnęła się Gila. - Najlepiej do Paryża. Uzi uderzył dłonią w stół. - Załatwione. W Paryżu zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Może sam też tam wpadnę. Roześmiałem się. Jako dowódca operacyjny Uzi uwielbiał przy dzielać przyjemne zadania, zapewniać dużo podróży i rozrywki. - Naprawdę? - zapytałem. - Co jest do zrobienia w Paryżu? Wahał się tylko przez chwilę. - Musimy szlifować francuski, prawda? To sprawa wagi pań stwowej. Gdyby mógł nas wysłać, na pewno by to zrobił. Uzi był takim Columbo z wywiadu. Zawsze chodził zaniedbany, przeważnie z otwar tym do połowy rozporkiem i w zakurzonych butach, ale pod nie chlujną powierzchownością ukrywał błyskotliwy umysł i gołębie serce. Właśnie tego dnia odwiedził szpiega, którego wyciągnął z wię zienia. - Jak mogłeś to zrobić? - zapytałem go. - Taki człowiek nie za sługuje na litość. Zdradził ojczyznę. - Co zrobił, to zrobił - odparł Uzi. - Ale przecież jest człowiekiem. Dyskutowaliśmy jeszcze o tej sprawie - o przyczynach postępo wania tamtego faceta i o roli Uziego w jego ujęciu - a Gila słucha ła zafascynowana. Prawie nigdy nie rozmawialiśmy przy niej o pra cy. Ale tamta sprawa była już zamknięta i prasa o niej pisała. Nie dowiedziała się natomiast, dokąd wylatuję następnego dnia. Krótko mówiąc, jeżeli Gila liczyła, że nasze stosunki kiedyś zo staną sformalizowane, zaczynała rozumieć, że jest w błędzie. Nie . 102 byłem jeszcze gotów rzucić tego wszystkiego. Miałem już zaplano wany cały następny rok - pracy po uszy, przeważnie sprawy kontr wywiadu i antyterrorystyczne. W Izraelu zawsze pracowałem od rana do późnego wieczora, czasami zorywałem noce, a nawet week endy. I często znikałem nagle na cale tygodnie. Pewnej niedzieli, gdy jechaliśmy z Neszer (przedmieścia Hajfy, gdzie mieszkała Gila) do Jerozolimy, zdecydowała się na atak. Czułem się tego dnia wspaniale. Wiatr owiewał mi twarz, gdy na wąskiej drodze wchodziłem w ostre zakręty. W oddali nad zatoką cu downie zachodziło słońce. Tego ranka wróciłem ze Szwajcarii i na tylnym siedzeniu miałem butelkę francuskiego wina i koszyk przy smaków, które przywiozłem, nie troszcząc się o cło. Gila niedawno krótko ścięła czarne włosy, co uwydatniło jej policzki i oczy. Przed niespełna godziną zdałem sobie sprawę, że jest piękniejsza niż zwy kle. Zaintonowałem ludową piosenkę Bab El Wad i położyłem jej dłoń na udzie. Odtrąciła moją rękę. - Uważaj na drogę. Przestałem śpiewać. - Ja tylko... - Jedziesz jak wariat - burknęła. - Kiedyś wylądujesz martwy w rowie. Przez dziesięć minut jechaliśmy w milczeniu. - Chciałabym się dowiedzieć - zaczęła nagle -jak sobie wyobra żasz przyszłość. Roześmiałem się. - O co ci chodzi? Boisz się, że zostanę zabity? - Oczywiście, nie była to całkiem nieuzasadniona obawa. Ludzie ginęli w akcjach. Nawet kilku moich znajomych. - Nie, nie o to mi chodzi. - Odwróciła się do mnie. - Raczej o to, dokąd zmierzasz? Jakie życie sobie budujesz? - Wiesz co? Wcale o tym nie myślę. Nawet przez chwilę. - Peter, człowiek musi o tym myśleć. Masz trzydziestkę na karku. - Podoba mi się moje życie i moja praca. I tylko to się liczy. Nie to chciała usłyszeć, ale taka była prawda. Od początku wie działa, kim jestem. Oprócz tego miała sprzeczne uczucia: kochała mnie takiego, jaki byłem, a jednak chciała mnie zmienić. CEL 103 - Ale jak sobie wyobrażasz przyszłość? - nalegała. - Jesteś uta lentowanym, znakomitym artystą. Powinieneś się ustatkować, pra cować w normalnych godzinach i założyć rodzinę. Głęboko westchnąłem. - To miał być miły weekend. Możemy porozmawiać poważnie kiedy indziej? - Kiedy indziej - skrzywiła się. - Stale to powtarzasz. Nie, mu simy porozmawiać teraz. Zatrzymaj się. Wiedziałem, kiedy Gila mówi poważnie. Zwolniłem i zjechałem na pobocze. Znajdowaliśmy się kilka kilometrów od druzyjskiej wioski Usfljja, widzieliśmy ją w oddali. - Posłuchaj - powiedziała, wbijając we mnie wzrok. - Kocham cię. I to bardzo. Chciałabym być twoją żoną. Ale chcę, żebyś był ze mną. Chcę, żebyś mówił mi wszystko, tak jak mąż żonie. Jeżeli nie zmie nisz pracy, nic z tego nie będzie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od jakiegoś czasu mu siała planować tę rozmowę. - Jestem zadowolony z tego, co teraz mam. Czy musimy spę dzać ze sobą cały czas? Dla mnie to nie miłość, tylko uwięzienie. Oczywiście, do pewnego stopnia wizja, jaką roztoczyła, mnie po ciągała. Ale gdzie w niej miejsce na wielką przygodę? - Wiesz co? - kontynuowała. - Nigdy nie powiedziałeś, że mnie kochasz. - Przyznaję. Te słowa nie chcą mi przejść przez gardło. Ale mó wiłem, że cię lubię. - Przerwałem. - Czy słowa są aż tak ważne? Milczała przez kilka sekund. - Masz rację - powiedziała. - Nie mówmy o tym więcej. Dojechaliśmy do Jerozolimy i zatrzymaliśmy się w małym, przy tulnym hotelu, gdzie spędziliśmy półtora dnia. Rzadko nasze roz mowy bywały tak intymne jak wtedy, nigdy tak wspaniale się nie kochaliśmy. Po śniadaniu, gdy już mieliśmy odjeżdżać, Gila oświad czyła, że podjęła decyzję. Chce ze mną zerwać, przynajmniej na ja kiś czas. - To szaleństwo - odparłem w panice. - Ja... - mimowolnie się zawahałem - ...tak bardzo cię lubię. Gila zaczęta się śmiać. Ja również. - Słuchaj - powiedziała, biorąc mnie za rękę - obydwoje musi. 104 my to przemyśleć. Nie będziemy się widywać przez kilka miesięcy, nie będziemy rozmawiać i zobaczymy, co z tego wyniknie. - Mówisz serio? - Jak najbardziej. - Dobrze. - Wzruszyłem ramionami. - Co ja mogę poradzić? Ku memu zaskoczeniu separacja z Gila bardzo mi doskwiera ła. Przez kilka dni ciągle o niej myślałem. Żaliłem się przyjacio łom, nawet w biurze. Czasami podnosiłem słuchawkę, żeby do niej zadzwonić. Jednak po chwili, wiedząc, że to niczego nie zmieni, a tylko da jej powód do satysfakcji, brałem się w garść i odsuwałem telefon. Kilka tygodni później pracowałem w terenie. W Nazarecie uak tywnili się terroryści. Chociaż w Izraelu nie stało się nic, nagle przez radio zostałem odwołany z terenu. Miałem natychmiast wra cać do kwatery głównej. Do gabinetu Uziego w Tel Awiwie wszedłem o piętnastej trzydzie ści. Siedział w zabłoconych butach na zabałaganionym biurku, z ust zwisał mu papieros, w dłoni trzymał kieliszek koniaku. - Nareszcie - powitał mnie z niezwykłą u niego kordialnością. - Co masz dla mnie? Gdzieś lecę? Byłem w Nazarecie - mówiłem lekko zaniepokojony. Podległość służbowa w najmniejszym stop niu nie miała wpływu na nasze stosunki. Pokazał mi głową, bym usiadł. - Powoli. Napij się. - Nalał mi koniaku, wyszedł zza biurka, po dał kieliszek i podniósł wskaźnik. - Byłeś kiedyś w Ameryce Po łudniowej? - zapytał, pukając w wiszącą na ścianie mapę świata. - Uzi, nie mam nastroju do żartów. - Ale tam właśnie pojedziesz. Razem pojedziemy. Wyruszamy do Argentyny po Adolfa Eichmanna. Zrozumiałem, że wcale nie żartuje. Nawet on nie żartowałby z takiej sprawy. Mimo to długą chwilę nie reagowałem. Eichmann był dla mnie abstrakcyjną, wręcz mityczną postacią. A właściwie to niewiele wiedziałem na temat człowieka znane go wszystkim jako architekt Holokaustu. Nigdy nie czytałem ksią żek o nazistowskiej machinie śmierci. Starałem się nie oglądać doCEL 1 05 kumentalnych filmów na ten temat. Minęło piętnaście lat od woj ny, a ja nadal nie potrafiłbym rozmawiać o tym. Wystarczała mi własna wyobraźnia. Teraz też miałem w głowie mentlik, poczułem przypływ adrena liny. Eichmann! Naprawdę mogłem go dopaść! W głowie się nie mieściło. W tajnych służbach dla nikogo nie było tajemnicą, że go szuka my. W odpowiednim departamencie zbierano i ciągle uzupełniano dane dotyczące zbrodniarzy hitlerowskich. Jeden z kolegów zaj mował się tylko tą sprawą. Dane zawierały setki nazwisk, więk szość nieznanych, w tym lokalnych i regionalnych administrato rów nazistowskich, szczególnie strażników obozowych ze zbrukanymi krwią rękami i dowódców szwadronów śmierci Einsatzgruppen. Gdy zdobywaliśmy jakąś pewną informację, zwykle przekazywaliśmy ją władzom kraju bezpośrednio zainteresowane go. Zaledwie miesiąc wcześniej pomogliśmy Holendrom w pojma niu oficera SS odpowiedzialnego za śmierć większości holender skich partyzantów. Ale Eichmann należał do specjalnej kategorii. Jego zbrodnie nie tylko miały zasięg ogólnoświatowy, ale stanowiły kwintesencję na zistowskiego barbarzyństwa. Ze zbrodniarzami tego kalibru chcie liśmy rozliczyć się sami. A on znajdował się na czele tej listy. Jak większość moich kolegów podchodziłem do sprawy rzeczo wo. Celem naszych służb było bezpieczeństwo kraju, a zagrożenie dla Izraela stanowili Arabowie. Nie zamierzaliśmy obsesyjnie pro wadzić poszukiwań ani przeznaczać na nie zbyt wielu środków. W domach najgorszych zbrodniarzy faszystowskich założyliśmy i staraliśmy się utrzymać podsłuch. Jeżeli doniesiono o zauważeniu zbrodniarza, sprawdzaliśmy to. Najczęściej takie doniesienie nie miało żadnej wartości, wiedzieliśmy o tym. Jak niby odszukać gdzieś na Ziemi człowieka, który nie chce być znaleziony i ze zdwojoną czuj nością wypatruje oznak zagrożenia? Nasze działanie w takich sytu acjach niemal skazane było na niepowodzenie, a przypadek i szczę ście odgrywały w nim większą rolę niż staranne przygotowania. Doświadczyłem tego na własnej skórze. Kilka lat temu podczas pracy w Niemczech zostałem oddelegowany przez dowództwo do Mo. 106 nachium. Ustalono, że syn byłego szefa Gestapo, Mullera, dostał kil ka tygodniu urlopu i kupił bilet do Brazylii. Był pod nieustanną obserwacją. Wraz z łączniczką, udając zakochaną parę, obserwowaliśmy ka mienicę, w której mieszkał (dwa piętra, na każdym dwa mieszka nia), i zauważyliśmy wychodzącego na ulicę pana w średnim wie ku. Nie było go na liście. Mieliśmy tylko zdjęcie syna, rodziny i matki. Po jego specyficznym kroku poznałem, że to były esesman! Spacerując, naradzaliśmy się po cichu, a następnie zeszliśmy z po sterunku i podążyliśmy za nim. Dziarskim krokiem zmierzał w kie runku centrum handlowego, zatrzymał się przy kiosku, kupił ga zetę. Wsiadł do autobusu jadącego do śródmieścia, a my wróciliśmy pod dom syna. Wieczorem przysłano nam zdjęcie Mlillera. Pozostali byli dość sceptyczni, ale my dwoje mieliśmy absolutną pewność, że to on. Nigdy więcej jednak nie pojawił się w tej kamienicy. Eichmann wydawał się jeszcze bardziej nieuchwytnym celem. Od wielu lat nie dostaliśmy ani jednego doniesienia, że go widziano. Nie mieliśmy żadnych śladów, po których moglibyśmy podążyć. Żad nych poszlak. Równie dobrze mógł dawno nie żyć. Po piętnastu la tach było nawet prawdopodobne, że już zmarł. Nie zdawałem sobie sprawy, że ludzie nie zrzeszeni w oficjal nych organizacjach zaciekle ścigają faszystów i dążą do pomszcze nia Żydów z pasją nie mniejszą niż my. Z perspektywy czasu uważam to za przejaw własnej naiwności. Nasz departament zatrudniał wykształconych i pełnych zaanga żowania profesjonalistów, jak każda agencja na świecie dyspono waliśmy też najnowocześniejszą technologią. Naszą reputację za wdzięczaliśmy jednak częściowo licznym Żydom, którzy w niewielkich społecznościach otoczonych obcą kulturą, często zna komicie z nimi zintegrowani, nie wyróżniający się z tłumu, byli do skonałymi informatorami. Dwóch najsławniejszych szpiegów izra elskich - Wolfgang Lotz, który jako bogaty niemiecki arystokrata wkręcił się do elity egipskiej, dostarczając bezcennych materiałów na temat niemieckich naukowców i ich programu rakietowego, oraz Elie Cohen, którego bliskie kontakty z najwyższymi kręgami syryjskiego rządu zaowocowały precyzyjnymi planami syryjskich forCEL 1 07 tyfikacji na Wzgórzach Golan - odegrało swoją życiową rolę. Lotz był synem żydowskiej aktorki i Niemca z Mannheim, a Cohen - syryjskim Żydem z egipskiej Aleksandrii. Zapewne wielu izrael skich agentów zawdzięcza swe sukcesy im właśnie. Oczywiście, Żydzi spoza Izraela nie należą do tej samej katego rii. Oni na ogół są lojalni przede wszystkim wobec kraju, w któ rym żyją. Ale nie ma się co dziwić, że interesują się sprawami naj istotniejszymi dla narodu żydowskiego. Dlatego właśnie, jak wyjaśnił mi tego dnia Uzi, zostałem we zwany. Najprawdopodobniej Eichmann został rozpoznany w Ar gentynie w 1957 roku przez niemiecko-żydowskiego emigranta. Spojrzałem na Uziego zdumiony. Od 1957 roku minęły trzy lata. - Jak to? - zagadnąłem. Uzi wzruszył ramionami. - To jakaś bzdura! Przecież mogliśmy stracić ślad! Wyjaśnił mi, że początkowo zignorowano informację, bo śled czy z Argentyny uznał ją za bezpodstawną. Spotkał się z infor matorem i doszedł do wniosku, że doniesienie jest tworem wybu jałej wyobraźni ociemniałego człowieka. Obejrzał dom przy ulicy Chucabuco i doszedł do wniosku, że człowiek pokroju Eichmanna nie zamieszkałby w takim miejscu. Tylko upór niewidomego człowieka i nalegania doktora Fritza Bauera, niemiecko-żydowskiego prokuratora, skłoniły w końcu Issera do wystania drugiego agenta. Przez ten czas obiekt naszego śledztwa, podający się za Ricarda Klementa, zmienił dom, a ślad prowadził do San Fernando, ubogiej dzielnicy robotniczej na przed mieściach Buenos Aires. Tym razem wyniki inwigilacji były bar dzo obiecujące. Zrobiono dość wyraźne zdjęcia Klementa i podo bieństwo nie podlegało dyskusji. Ponadto wiek żony i dwóch starszych synów (młodszy również został zidentyfikowany) paso wał do Verry, Nicolasa i Dietera Eichmannów. Co najważniejsze jednak, obserwowano Eichmannów, jak obchodzili dwudziestą pią tą rocznicę ślubu. Słuchałem coraz bardziej podekscytowany. A więc to mogła być prawda! To musiała być prawda. Opanowałem się. - A co z tymi kiepskimi warunkami? - zapytałem. - Taki facet jak Eichmann... 108 Uzi wzruszył ramionami. - Żeby nie utonąć, ludzie chwytają się brzytwy. - Coś podejrzewa? Westchnął. - Mam nadzieję, że nie. Przynajmniej na razie. - Zawahał się. - Robota nie jest zupełnie czysta. To mało powiedziane. Uzi opisał dokładnie ostatnią operację w Buenos Aires. Agentem był facet o imieniu Hans. Doświadczony w prowadzeniu przesłuchań, ale nieobyty w operacjach terenowych. Gdy słuchałem, skóra mi cierpła na myśl, ile razy naraził siebie i podwładnych. Oprócz podstawowych błędów proceduralnych - zbyt intensywna obserwacja domu Klementa, rozpytywanie o nie go w miejscach, w których mogli wzbudzić podejrzenia, prowadze nie rozmów tam, gdzie mogli być podsłuchani - popełnili kilka nie wybaczalnych wprost błędów. Pewnego wieczoru zatrzymali się dżipem zaledwie przecznicę za domem Klementa. Co gorsza, pre tekst, który usprawiedliwiał ich obecność w pobliżu jego domu, roz szyfrowałoby nawet dziecko. Udawali przedstawicieli północnoame rykańskiej firmy zainteresowanej budową fabryki - a w tej dzielnicy nie było centralnego ujęcia wody pitnej ani centralnego przekaźni ka energii elektrycznej, stan kanalizacji był fatalny i zawsze po zi mie dzielnicę zalewało. Opowiedzieli tę bajeczkę także synowej Kle menta. Usłyszała, że mówią po angielsku, i zagadnęła ich. A ponieważ mówiła lepiej niż oni, ewakuowali się w popłochu. Nawet wtedy nie poszli po rozum do głowy. Kilka dni później podeszli do samego Klementa, żeby zrobić mu zdjęcie z aparatu ukrytego w walizce. Zrobili, ale potem bezcenny film oddali do wy wołania w dużym sklepie fotograficznym. W mieście, w którym roi się od sympatyków faszyzmu! - A chcesz usłyszeć najgorsze? - dokończył Uzi. - Ten Hans je dzie z nami do Argentyny. Wobec litanii błędów, której wysłuchałem, wydawało się nie możliwe, by operacja się udała. Klement jednak nadal pozostawał w tamtym miejscu. Popełnione przez Hansa błędy pozostały niezau ważone. Mieliśmy więc jeszcze szansę. - A tak przy okazji: ilu będziesz potrzebował ludzi? Nie musiałem się zastanawiać ani chwili. CEL 109 - Jednego. Siebie samego. I może ze trzech do wsparcia. - Tak myślisz? - Uśmiechnął się. - Prawdę mówiąc, tego się spodziewałem. -1 słusznie. - Dlaczego? Wyjaśnij mi w końcu. - Najprawdopodobniej będziemy działać nocą w odludnym miej scu. Jeżeli zobaczy zbyt dużo ludzi, wpadnie w panikę. No, i tak jest prościej. Dam sobie radę. - A jeśli jest silny? A jeśli umie się bić? -Ja jestem silniejszy. I działam niezawodnie. - Jak? Pokaż mi. Wstałem. - No? Zaatakuj mnie! Przyjął pozycję do walki. Złapałem go nagle, odwróciłem i przydusiłem przedramieniem. Ze ściśniętej krtani nie mógł wydobyć głosu. - Już wiesz? - Puściłem go. Rozcierając szyję, położył mi rękę na ramieniu i poprowadził do drzwi balkonowych. Był wspaniały wiosenny wieczór. W oddali wid niał oświetlony zegar na wieży w Jaffie oraz nabrzeże starej przy stani nad Morzem Śródziemnym. Uzi nadal masował sobie szyję. - I co? - zapytałem. - Ściągniemy Adolfa Eichmanna na proces w Jerozolimie - za pewnił. - A ty, Peter, go schwytasz. Osobiście. ROZDZIAŁ 14 Plan Rozmawialiśmy z Uzim do późnej nocy, do domu wróciłem tuż przed świtem. Godzinę wcześniej zamknięto Klub Te atru, popularną nocną knajpę w podziemiach mojego bu dynku. Wokół panowała cisza, gdzieniegdzie dało się słyszeć śmie ciarkę. Zmęczony wdrapałem się na drugie piętro do małego mieszkanka i padłem na łóżko. Myśli kołatały mi w głowie i nie pozwalały zasnąć. Przez prawie dziesięć godzin omówiliśmy w zarysach plan i ustaliliśmy skład od działu, który miał przeprowadzić jedną z najtrudniejszych akcji w historii. Akcji, której nie można dłużej odwlekać. Stworzenie oddziału okazało się prostsze, niż sądziliśmy. W na szej branży ludzie utalentowani zostają natychmiast zauważeni, chociaż czasami nie znajduje to odzwierciedlenia w wynagrodze niu. Każdy z nich dla świata pozostaje nikim, ale w służbach wy wiadowczych jest poważany. Oprócz mnie i Uziego znalazł się na liście zastępca Uziego w De partamencie Operacji Specjalnych, Aharon. Urodził się w Szwaj carii, był człowiekiem z zasadami, dokładnie wiedział, czego ocze kuje od siebie i od innych, a przy tym nie tolerował miernot. 1 1 1 "Głupota - powtarzał nieraz z niemieckim akcentem przywodzą cym na myśl Petera Lorre -jest gorsza od zbrodni." Niełatwo by ło z nim wytrzymać, ale do naszej misji nadawał się idealnie. Miał odpowiadać przede wszystkim za logistykę. Przewidywali śmy, że wkrótce przeobrazi się w pilnego studenta niczym wjesziwie, odgrodzi od świata i całymi nocami będzie ślęczał nad planem Buenos Aires i okolic, ucząc się na pamięć dróg dojazdu na miejsce akcji. Kolejny był Meir - z oczywistych względów. Jego fizyczna siła kompensowała wady: nieznajomość języków i problemy przysto sowawcze, a zwłaszcza brak tolerancji dla miejscowych potraw. W Niemczech z pożywieniem akurat nie miał problemów, ale choć misja była długa, wyjechał z taką samą znajomością niemieckiego, z jaką przyjechał (na poziomie gimnazjum). Moim zdaniem nieznajomość języka jest wyolbrzymiana. Czasa mi bywa wręcz przydatna. Łatwiej wtedy udawać głupka i trud niej pokłócić się z taksówkarzem czy kelnerem. Nawet gdy obcokra jowiec kogoś urazi, składa się to na karb braku orientacji. Tym razem jednak język miał znaczenie. Kilku z nas musiało znać hiszpański. Zachodziła też obawa, że Meir dostanie mdłości w miejscu publicznym po jakimś tamtejszym specjale. Na szczę ście miał się rzadko pokazywać, ponieważ jego zadaniem było urzą dzenie kryjówki i naprawa samochodów. Uzupełniliśmy ekipę Dannym, moim przyjacielem fałszerzem z Paryża, niekwestionowanym mistrzem w tym fachu. Z zapadnię tymi policzkami i wiecznie ponurą miną przypominał postacie z ob razów El Greco i bardziej wyglądał na pensjonariusza sanatorium niż uczestnika tajnej misji. Zawsze jednak potrafił wykrzesać siły do metodycznej i skrupulatnej pracy. Był kolejną osobą, bez której nie potrafiliśmy się obejść. Innych dokładnie nie znałem: urodzony w Niemczech Hans, który omal nie spartaczył śledztwa w Ameryce Południowej, słynął z talentu do przesłuchań. Dawid, który miał pełnić funk cje reprezentacyjne, i lekarz ze szpitala w Tel Awiwie, który miał dbać o zdrowie zarówno ściganego, jak i nasze. Rozpatrywano jeszcze kilka kandydatur i oczywiście miała nam towarzyszyć kobieta. 112 Stanowiliśmy najlepszą ekipę, jaką udało się stworzyć z izrael skich tajnych służb. Chociaż wszyscy mieliśmy około trzydziestki, najważniejsi gracze - Uzi, Meir, Dannyija - byli agentami z blisko dziesięcioletnią praktyką w terenie. I co równie ważne, znaliśmy na wzajem swoje charaktery i przyzwyczajenia. Umotywowani byli śmy silniej niż zwykle. Z wyjątkiem Uziego każdy z nas stracił w obozie bliskich. Był jeszcze jeden członek zespołu - sam Isser Harel. Rzadko się zdarza, aby szef wywiadu osobiście uczestniczył w akcji; zważyw szy na ewentualne polityczne reperkusje, było to wręcz niewskaza ne. Isser nie mógł się jednak powstrzymać, chociaż wiązało się to z porzuceniem na jakiś czas innych spraw. Sam, można by rzec: własnymi rękami, stworzył izraelskie tajne służby i bardzo zabie gał o uprawnienia i renomę. Ale nie tym się kierował. Słyszałem na własne uszy, jak mówił, że oddałby wszystko, aby dostać Hitlera w swoje ręce. Teraz miał szansę realizacji tego marzenia, przynaj mniej o tyle, o ile to było możliwe. Isser jechał do Buenos Aires, by ułatwić nam zadanie. Ozna czało to, że nie będziemy czekali na rozkazy z kraju ani słuchali jego zastępców; na miejscu rozwiążemy takie sprawy, jak wynajem domu na kryjówkę, kupno samochodu albo brak gotówki. Nie mu sieliśmy się obawiać, że szef bez przerwy będzie nam patrzył na ręce. Miał mieszkać w hotelu, a nie z nami. Wymyślił niezwykły i skomplikowany plan, zgodnie z którym większość czasu miał spę dzać w kawiarniach argentyńskiej stolicy według ustalonego har monogramu - zawsze będzie można go znaleźć, gdyby wynikła ja kaś pilna sprawa. Był to iście szatański pomysł. Isser tak bardzo kochał konspira cje, że często komplikował najprostsze sprawy. Miał też bzika na punkcie kryptonimów. Naszemu obiektowi przydzielił kryptonim Attyla. Po zaledwie kilku godzinach snu wróciłem do biura Uziego. Na spotkanie przyszli również Meir i Aharon. Wydawało mi się, że spojrzeliśmy na siebie innymi oczami. Oto razem mieliśmy przewró cić świat do góry nogami. Przez minutę wydaliśmy się sobie obcy mi ludźmi. Ciszę przerwał Uzi. PLAN 1 1 3 - Wszyscy się z tym przespaliście. Macie jakieś rewelacyjne pomysły? Cały Uzi. Isser był typowym indywidualistą, zawsze dbał o peł ną konspirację i bezpieczeństwo, niechętnie powierzał szczegóły na wet najbliższym współpracownikom; Uzi natomiast potrafił go dzinami siedzieć z zespołem i wałkować różne warianty akcji. Niezależnie od wagi operacji zawsze zmierzał do pełnej aprobaty wszystkich. I chociaż było jasne, że on podejmuje ostateczną decy zję, pozwalał nam myśleć, że każdy z nas jest ważny i doceniany. Nie poklepywał nas protekcjonalnie po ramieniu: cenił inwencję do brych agentów, a tych, którzy umieli tylko wykonywać rozkazy, miał za nic. - Miejmy nadzieję, że ten Klement nam nie czmychnie - powie dział Aharon ze swoim twardym szwajcarskim akcentem. - Hans jest na miejscu i węszy. - Na to nie mamy wpływu - zauważył spokojnie Uzi. - Może obejrzymy zdjęcia? Meir wyłączył światło i na ekranie pojawił się portret mężczy zny po trzydziestce w galowym mundurze SS - wydatne kości po liczkowe, szpiczasty nos, wąskie usta, zimne oczy spoglądające nieprzyjaźnie spod lśniącego daszka prosto w obiektyw. Zdjęcie nadawałoby się do castingu. Wzór faszystowskiego komendanta: bezwzględny, apodyktyczny, wyniosły. Uzi wrzucił następny slajd, też z czasów wojny, lecz tym razem było to zdjęcie niepozowane, robione z oddali. Mężczyzna w płasz czu i oficerkach, ze szpicrutą w dłoni, z głową skierowaną w lewo. Obok mnie zaskrzypiały drzwi, odwróciłem więc głowę. To by ła Alona, śliczna sekretarka Uziego, z telegramem. Patrzyła skon sternowana na ekran. - Eichmann - wydusiła w końcu. Uzi wziął od niej telegram. - Tak. Ale ta informacja nie ma prawa wyjść poza ten pokój. - Zamilkł. - Rozumiemy się? Skinęła głową. - To dobrze. - Mam nie łączyć telefonów? -Tak. 114 Po J6J wyjściu Uzi wyświetlił kolejny slajd. Mężczyzna w średnim wieku, łysy, z zapadniętymi policzkami, okulary w czarnych opraw kach na nosie, bujne wąsy. Ubrany w schludny, ale wyraźnie tani strój. Był to Klement na tle domku w San Fernando. Nie wierzyłem własnym oczom. Czy to naprawdę ten sam człowiek? - Wyświetl oba naraz - poprosiłem. Ponownie pojawiło się pierwsze zdjęcie. Skoncentrowałem się na rysach twarzy, oczach, uszach, kształcie nosa, kroju podbród ka. Zęby Klement mógł mieć sztuczne. Tylko uszy i kości policzko we człowieka z Buenos Aires były dokładnie takie jak esesmana. - Trudno być pewnym, nie? - mruknąłem. - Najlepsi ludzie od identyfikacji oceniali te zdjęcia - powiedział Aharon. - Konsultowali się z lekarzami w szpitalu Tel Haszomer. Są pewni. - Ale nie można wykluczyć pomyłki - wtrącił Uzi. -1 tak być mu si. Stuprocentową pewność uzyskamy, dopiero gdy go złapiemy. Długą chwilę panowała cisza. - Skoro mamy pewność - po raz pierwszy odezwał się Meir - to dlaczego po prostu nie zastrzelimy bydlaka? Uzi pokiwał głową. - Jestem pewien, że wszyscy wiemy. - Czy on dawał szansę tym wszystkim ludziom w obozach? - Meir potrząsnął swoją wielką głową. - Widziałem tych, co prze trwali. Czy on się nimi przejmował? Tylko mnie nie zaskoczył. Inni nie byli z nim w Niemczech i nigdy nie widzieli go tak wzburzonego. Przez dłuższy czas panowało mil czenie. - Nie zapominajmy - odezwał się w końcu Uzi - że właśnie tym się od niego różnimy. Mimo to w następnych dniach, gdy czytałem dokumenty doty czące Eichmanna, zaczynałem podzielać pogląd Meira. Zawsze do tąd stroniłem od tego typu materiałów i teraz, nieprzygotowany, byłem wstrząśnięty. Bardziej niż całokształtem jego "kariery" zszo kowany byłem szczegółami. W jaki sposób pracuje umysł kogoś, kto na przykład zwołuje konferencję, żeby poinstruować, o ile dłu żej ma żyć człowiek będący w jednej czwartej Żydem od tego, któ ry jest Żydem w trzech ósmych? Kto, na miłość Boską, spokojnie, PLAN 1 15 miesiąc po miesiącu, może słuchać, jak niewinni ludzie - niemiecko-żydowscy bohaterowie pierwszej wojny światowej, znajomi z dzie ciństwa, rodzice chcący oddać życie za dzieci - błagają, i zdoła nie okazać ani krzty współczucia? Jakim trzeba być człowiekiem, by na tyle sposobów odzierać bliźniego z godności? Gdy odkładałem jego akta, byłem po prostu chory. Oprócz tego zacząłem się naprawdę obawiać. Eichmann wydawał się najgroź niejszym przeciwnikiem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynie nia. Bez mrugnięcia okiem skazał na śmierć wielu ludzi podobnych do mnie. Piętnaście lat temu jego rozkazów słuchali wszyscy nazi stowscy generałowie, a więc całe armie. Z jednej strony byt do głę bi zły, a z drugiej - bardzo silny. Tylko głupota i arogancja mogły sprawić, bym wziął na siebie wyłączną odpowiedzialność za jego schwytanie! Istniało nieskończenie wiele możliwości, że coś się nie powiedzie. W nieodpowiednim momencie nadejdzie policjant albo sąsiad wychyli się przez okno. A potem koledzy, a może wszyscy Żydzi, nigdy mi nie darują, że mając Adolfa Eichmanna w zasięgu ręki, pozwoliłem mu uciec. Nigdy wcześniej, przed żadną akcją nie odczuwałem strachu. Teraz obawiałem się porażki. Byłem już bliski przedłożenia Uziemu innego planu, ale w głębi duszy coś krzyczało: "Zamknij się! Obiecałeś i musisz dotrzymać słowa!" I nie powiedziałem nic. Zająłem się pracą. Zazwyczaj przed wyjazdem rozpatrywałem każdy szczegół planowanej akcji. Nigdy nie lubiłem wykonywać kilku zadań naraz, bo to wykluczało pełne zaangażowanie. Aby dać z siebie wszystko, musiałem żyć akcją dwadzieścia cztery godzi ny na dobę. Odrzucałem wszystko, co mi w tym przeszkadzało. Od rzuciłem więc także zwątpienie we własne siły, kiedy się pojawiło. Ta misja nie wymagała wielkich przygotowań. Można było ku pić w Argentynie takie rzeczy, które nie wzbudzą podejrzeń. Aha ron, Meir i ja całymi dniami rozpatrywaliśmy szczegóły, tworząc listę przedmiotów, które bez ryzyka kupimy na miejscu (młotki, gwoździe, piły, deski i inne materiały budowlane oraz sanitarne i wentylacyjne), i tych, które trzeba było wziąć z Izraela. Oto lista rzeczy, które przesłano do Buenos Aires pod cztery różne adresy trzema różnymi liniami lotniczymi, w solidnych, lecz nie rzucają cych się w oczy pakunkach: . 116 Osiem francuskich krótkofalówek z zapasowymi bateriami Cztery pary brytyjskich gogli Sześć latarek kieszonkowych Dwa zestawy miniaturowych narzędzi elektrycznych Kajdanki - trzy pary Przenośne laboratorium fałszerskie Wytrychy oraz solidne zamki Pełen zestaw do kamuflażu, w tym peruki, sztuczne wąsy, bro dy i szczęki Jednocześnie wykonywałem na sali gimnastycznej karkołomne ćwiczenia siłowe i na refleks. Trenowałem też w rzeczywistych wa runkach, niemal obsesyjnie starając się zaskoczyć każdego z kole gów, czym zasłużyłem na opinię nieprzewidywalnego wariata. Gdy któryś z nich - nie mając pojęcia, że się szykuję na niego - space rował po korytarzu lub wychodził zza węgła zaczytany w raporcie, znienacka rzucałem się na niego i przerażonego dusiłem. Kobiety nadawały się do trenowania uścisku, który uniemożliwiał wydo bycie jakiegokolwiek dźwięku, a przy tym był z gruntu niewinny. Na mężczyznach - im większych, tym lepiej - wprawiałem się w za kładaniu chwytu unieruchamiającego. Doskonalenie techniki wy magało treningu. Najbardziej lubiłem atakować zwalistego agenta Mikaela (sto trzydzieści kilo mięśni), który po pewnym czasie zmy kał, gdy tylko się dowiedział, że jestem w pobliżu. Uziego bawiło moje zachowanie. Mimo to gdy zaczaiłem się na niego w korytarzu, nie doczekałem się porozumiewawczego uśmie chu; z całych sił starał się utrzymać powagę. O dziwo, nikt nigdy nie pytał mnie o przyczynę tych ekscesów. Nikt nie wiedział do końca, nad czym pracujemy, i wszyscy woleli, żeby tak zostało, bo skargi i narzekania nie sprzyjają skuteczności operacji. Nie atakowałem nigdy Issera ani szefa bezpieczeństwa wewnętrz nego, Amosa Manora. Nie z powodu ich szarży. Wielki i dobrodusz ny Manor zawsze był dobrym kumplem. Był jednym z niewielu wta jemniczonych w operację Attyla od samego początku i martwił się, że tylu wyszkolonych agentów wyjeżdża naraz ze szkodą dla ważnych akcji prowadzonych na miejscu. Podziwiałem jego odwagę, bo mnie PLAN 1 1 7 ciężko byłoby się do tego przyznać. Ale była w tym nuta rozczaro wania, że sam nie bierze udziału w akcji. Amos przeżył Oświęcim - w przeciwieństwie do reszty swojej rodziny. - Peter - zaczepił mnie kiedyś na korytarzu i zaprosił do gabi netu - pogadajmy. Jakieś pół godziny rozmawialiśmy o sprawach bezpieczeństwa wewnętrznego i o tym, kto podczas mojej nieobecności przejmie tzw. sprawy najwyższej wagi. Gdy wychodziłem, objął mnie i po wiedział ponuro: "Zrób coś dla mnie. Jak go chwycisz, przyduś tro chę w moim imieniu." Nie mogliśmy zlekceważyć niczego, a czasu było niewiele. Zapro ponowałem stworzenie awaryjnej tożsamości dla każdego uczestni ka akcji; wprawdzie w związku z tym przedłużały się przygotowa nia, ale gdyby któryś z sąsiadów Eichmanna zwrócił uwagę, że kilka razy w okolicy pojawia się ten sam obcy człowiek, cała opera cja mogłaby zakończyć się fiaskiem. W końcu wziąłem się za to sam. Gdy tylko miałem wolną chwi lę, łapałem któregoś i dosłownie zaciągałem do charaktery z atorni na trzecim piętrze. Aby zrobić z nich inną osobę, musiałem trochę popracować. Nie wystarczyło im zmienić ubranie, kolor włosów i makijaż. Musieli poczuć się w nowym wcieleniu jak we własnej skórze, inaczej mówić, inaczej się zachowywać i inaczej traktować otoczenie. W przypadku większości naszych ludzi zaczynałem od dobrze skrojonego garnituru. Znalem to z własnego doświadczenia. Aż dziw bierze, jak materiał za kilkaset dolarów rewelacyjnie wpły wa na samopoczucie kogoś, kto całe życie ubierał się w sklepach z używaną odzieżą. Nic więcej nie musiałem robić: gość chodził inaczej, siadał inaczej, a czasami chciał się zaraz ogolić i przestawał przeklinać. Niejednokrotnie w kimś takim zachodziła prawdziwa zmiana. Nowy image był bardziej cywilizowany i łatwy do prze łknięcia dla wszystkich. Gdyby troska o powierzchowność nie wy magała tyle zachodu, a więc biegania po sklepach w poszukiwaniu ubrań, dbałości o dodatki i higienę, starannego golenia co rano i odwiedzania fryzjera co dwa tygodnie, wszyscy nasi agenci także po akcji nosiliby się elegancko. 118 Pewnego wieczoru udało mi się zawlec do charakteryzatorni jednocześnie Metra, Aharona i Uziego. Mieliśmy za sobą długi dzień stresującej pracy i zabawa z perukami sprawiała nam przyjemność. Po kilku piwach zaczęliśmy się rozkręcać. Gdy przymierzyłem Uziemu kolejną perukę, pozostali zaczęli się poszturchiwać, a w końcu wybuchnęli śmiechem. Nasz przyjaciel z rumianą twarzą wyglą dał jak brzydka osiemnastolatka udająca pięknisię. - Mógłbym z tobą zgrzeszyć - powiedział Meir ze śmiechem. Uzi przespacerował się, zachęcająco kołysząc biodrami. - Nie najgorzej. Ale musisz coś zrobić z włosami - mówiąc to, po prawiłem mu fryzurę. Szedłem właśnie po nowy zestaw peruk, gdy zadzwonił telefon. Uzi, nie zdejmując przebrania, podniósł słuchawkę. - Tylko we czwórkę - powiedział. - Ja, Peter, Aharon i Meir. - Od razu zorientowaliśmy się, że to Isser. Na początku rozmowy obowiązkowo pytał, kto jeszcze jest w pomieszczeniu. Przez pięć minut Uzi słuchał bez słowa. W końcu odłożył słuchawkę i odwrócił się do nas z zagadkową miną. - Być może za jednym zamachem sprowadzimy Mengele. Ktoś trafił na ślad jego żony i podobno też mieszka w Buenos Aires. Zapadło milczenie - musieliśmy przetrawić tę wiadomość. - Czy to pewne? - odezwał się w końcu Aharon. - Potwierdzili identyfikację na miejscu? - Zdaje się, że wyniuchali coś u Niemców. Isser najwyraźniej uważa informację za dość poważną. Pokręciłem głową. To było szaleństwo. Oczywiście, wyzwanie niezwykłe: lekarz-sadysta Mengele ze swymi pseudonaukowymi przerażającymi eksperymentami, który z rozkoszą selekcjonował w Oświęcimiu idących do pieca. Zasłużył sobie na przydomek Anioł Śmierci. On też musi stanąć przed obliczem sprawiedliwości. Ale nie wszystko naraz. W porównaniu z Eichmannem, który decydował o losie każdego Żyda w Europie, ten był płotką. - Jeśli się tego podejmiemy - powiedziałem na głos - wymkną się nam obydwaj. Aharon westchnął głęboko. - Nikt nas nie będzie pytał o zdanie, dostaniemy rozkaz - rzekł PLAN 119 Uzi. I niemal natychmiast dodał łagodniej. - Słuchajcie, sprawa jeszcze nie jest przesądzona. Zobaczymy, co z tego wyniknie. W charakteryzatorni miałem jeszcze jedno zadanie do wykona nia - było bardzo osobiste i sam je sobie zleciłem. Pewnego dnia po południu zaciągnąłem wszystkie zasłony i wyłączyłem światło, a silną lampkę skierowałem na głowę manekina. Przez trzy godzi ny za pomocą farby i kolorowanego gipsu zmagałem się z białym owalem. Najpierw uformowałem usta i długi podbródek, ostry nos i wydatne policzki, a potem czarne oczy i bujne brwi. Pomalowałem model na kolor ciała. Na zakończenie dopasowałem perukę z brą zowymi, nieco przerzedzonymi włosami. Swoje dzieło przymoco wałem do manekina, którego ubrałem w mundur, oficerki, płaszcz i czapkę. Odszedłem jakieś sześć metrów w drugi koniec pomieszczenia i nie mogłem wyjść z podziwu. Podobieństwo było zdumiewające. Patrzył nam mnie Adolf Eichmann, ten ze zdjęcia. Widziałem pra wie, jak pod skórą pracują mu mięśnie. Pomyślałem, że pewnie już tak nie wygląda. Postarzał się o pięt naście lat. Klement na fotografiach jest prawie łysy, a na nosie ma okulary z grubymi szkłami. Twarz poorana zmarszczkami jest świadectwem przeżytych lat. Mimo to ogólny zarys twarzy pozostał taki sam. Zanim wyjadę do Argentyny, muszę ją zapamiętać milimetr po milimetrze. Przed każdą akcją robiłem takie przymiarki. W ten sposób przygotowy wałem się emocjonalnie. Musiałem wyobrazić sobie realizację mi sji krok po kroku, tak jak sportowiec wyobraża sobie najważniejsze momenty gry, zwiększając prawdopodobieństwo opanowania na wet najbardziej nieprzewidywalnej sytuacji. Oczywiście, było to coś w rodzaju samouwielbienia, ale jak naj bardziej stosownego. Agent musi być przebojowy. Musi realizować misję przekonany o zwycięstwie. Musi koncentrować się na słabo ściach przeciwnika i zapomnieć o własnych. Ponadto powinien czuć nienawiść do obiektu swoich działań. To nie przelewki. Motywacja dodaje człowiekowi pewności siebie. A najlepiej, by ogromna nienawiść wynikała z pobudek osobistych. 1 20 W naszej operacji z tym akurat nie było problemu. Cały świat wiedział, że Adolf Eichmann jest bestią. Musiałem trzymać na wo dzy złość, którą budziła we mnie ta kreatura. Jednak mimo wszystko nie było to takie proste. Gdy odgrywa łem w myślach tę scenkę - jak do niego podchodzę w ciemności, jak idziemy ku sobie wąskim chodnikiem, zatrzymuję go, mówię coś, wykonuję ruch - czegoś mi ciągle brakowało. Czułem dziwny dystans -jakbym oglądał film, w którym nie grałem głównej roli. Trudno było określić, o co właściwie mi chodzi. Chociaż Holo kaust był okropną tragedią, nauczyłem się myśleć o tym bez emo cji. Tej zadry gdzieś w głębi duszy, uczucia opuszczenia i cierpienia, nie przyjmowałem do wiadomości od tak dawna, że niemal zapo mniałem o jej istnieniu. Wobec niezbyt odległej akcji był to pewien szkopuł. Po raz pierw szy w życiu zadałem sobie pytanie: dlaczego nigdy nie rozmawia łem o siostrze, jej dzieciach, naszej wiosce? Dlaczego ilekroć rodzi ce czy mama podejmowali taką rozmowę, zawsze wychodziłem z pokoju? W piątek po południu przed naszym wyjazdem w mieszkaniu mojej matki w Hajfie zjawił się jakiś obcy człowiek. Miał impo nujące czarne baki, wąsy i w łamanym jidysz przedstawił się ja ko mój amerykański kolega, który studiuje w pobliskim Instytu cie Techniki. Szukał pokoju do wynajęcia i twierdził, że skierowałem go do niej. - Pokój? Tutaj? - Matka pokręciła głową. - Peter chyba zwario wał. Nigdy nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. - Przerwała na moment. - Ale proszę wejść. Lada moment przyjdzie na szabas. Z poważną miną wkroczyłem do środka. Najwyraźniej przebraniu, które przygotowałem na misję, nie dało się nic zarzucić. Nie sądziłem, że uda mi się nabrać własną matkę. W pokoju roznosiły się przyjemne szabasowe zapachy: pieczone go kurczaka, ryby w galarecie, kiszki, chałachy prosto z pieca. To były zapachy mojego dzieciństwa, przypominały o tamtym bez piecznym domowym zaciszu sprzed lat. Przez chwilę poczułem wy rzuty sumienia. PLAN 121 - Jak się pan nazywa? - zapytała matka. - Mosze Feldman, proszę pani. - Niech pan wejdzie, usiądzie i odpocznie. Napije się pan herba ty? A może filiżankę barszczyku? - Tak, poproszę. Z przyjemnością. - Ale barszczyk czy herbata? Proszę się zdecydować. W Ame ryce jest inaczej? A może to z nadmiaru uprzejmości? - Niech będzie herbata. Cała matka. Gdy wyszła do kuchni, mój wzrok powędrował na ścianę ze zdję ciami. Wisiały tam od dawna, ale nigdy nie przyjrzałem im się z bli ska. Stanąłem przy ścianie. Moi rodzice w strojach nowożeńców przed wejściem do synagogi. Ja z braćmi na polu, stoimy sztywno i obejmujemy się ramionami. Najwyżej sześcioletni Jakub trzyma w prawej dłoni Biblię. Na wielu fotografiach moja siostra Fruma; najpierw ma trzy, cztery lata, a na ostatnich zdjęciach - ponad dwa dzieścia. Tekele, jej syn, a mój towarzysz zabaw, pozuje z małymi skrzypkami w towarzystwie mojej i swojej matki. W samym kącie zdjęcie jego siostry, małej Bielkede, nad rzeką między słoneczni kami. Nagle do pokoju weszła matka. - To siostra Petera ze swoją rodziną - wyjaśniła. - On nigdy nie chce ze mną o niej rozmawiać. Jako dziecko słyszał za dużo pła czu. - Rozumiem - powiedziałem. Uprzejmie skinęła głową i postawiła filiżankę. - Proszę, herbata. Usiadłem na sofie. - Co się stało? Dlaczego przyjechaliście tu bez nich? - Ach, ci Amerykanie! Dla was wszystko jest takie proste - wes tchnęła. - Żyły sobie wypruwałam, żeby zdobyć dla nich papiery. Ale nic się nie dało zrobić. Cały świat sprzysiągł się przeciw Żydom. - Co się stało z jej mężem? - Żadne z moich wspomnień nie by ło związane ze szwagrem. Nigdy nawet nie słyszałem, aby ktoś wy mawiał jego imię. Nie było go na żadnym zdjęciu. - On? On nie miał własnego rozumu. Słuchał we wszystkim ra bina. - Wstała i przyjęła pozę rabina, lekko pochylona. - "Zostań. 1 22 cię - naśladowała pełnym pasji głosem, żywo przy tym gestykulu jąc. - To minie, macie na to moje słowo. Pan Bóg nam pomoże." - Wyprostowała się i normalnym głosem dodała: - Ach, ci rabini! Zawsze powtarzałam mężowi, ojcu Petera, że nie wolno ufać niko mu z brodą. W zamyśleniu spojrzałem na okrągłą fotografię ojca wiszącą wy żej niż inne. Wyglądał na niej jakoś sztywno. Całe życie nosił bro dę. - Gdzie ten Peter? - zapytała. Podeszła do okna, odsunęła zasło nę i wyjrzała na dwór. - Proszę opowiedzieć o córce, pani Malkin - poprosiłem uprzej mie nieco drżącym głosem. Odwróciła się i spojrzała ze zdziwieniem. - Dlaczego? Myśli pan, że opowiadam o tym dla zabicia czasu? - Przepraszam. Ma pani słuszność. Jednak chwilę później usiadła koło mnie na sofie i zaczęła. - Fruma była moim pierwszym dzieckiem i jedyną córką. Była najbardziej ze wszystkich dzieci podobna do mnie. Przez piętnaście minut opowiadała o mojej siostrze, o jej nieod partym uroku, o jej dzieciństwie i ciekawości świata, o jej narzeczeństwie, małżeństwie, o radości z macierzyństwa. Ku mojemu zdziwieniu nie była przy tym smutna. Wspomnienia raczej ożywia ły matkę. Później nastąpiła chwila ciszy. - Chciała tu przyjechać - powiedziała matka. - Wbrew mężo wi... To łajdak! - Nagle spojrzała na mnie ostrzej. - Był prawie ta ki sam jak ci faszyści. Zostawił ich w niebezpieczeństwie i uciekł. - Przerwała, starając wziąć się w garść. - Fruma była zdecydowa na na wyjazd. Nie pragnęła niczego więcej. Ja tutaj robiłam, co w mojej mocy, a ona próbowała w Warszawie. Jeździła po urzędach i błagała. Bała się o dzieci. Inni nie zdawali sobie sprawy, co nad chodzi i co ich czeka, ale Fruma wiedziała. To moja córka. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu na przeciwle głych końcach sofy. W pokoju robiło się coraz ciemniej. - No - klasnęła w dłonie, by zapanował znów pogodny nastrój. - Słońce zaszło. Trzeba zapalić świece szabasowe. - Podeszła do stołu. - Szkoda. Zwykle, gdy jest w kraju, przychodzi na szabas. PLAN 123 Oprócz niego i Jechiela, który ma już swoją rodzinę, nie mam na tym świecie nikogo. Zabawne, ale zawsze myślałem, że jest odwrotnie. Zapaliła świeczki, przymknęła oczy i kołysała się, pogrążona w modlitwie. Był to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie moż na sobie wyobrazić. Gdy otworzyła oczy, dostrzegłem w nich błysk. - Przepraszam - powiedziała, wstając od stołu. - Jeszcze raz wyjrzę, czy nie idzie. Wyszła na balkon, przechyliła się przez barierkę i z wysokości drugiego piętra spojrzała na ulicę. Gdy zakradłem się od tyłu i znienacka ją chwyciłem, krzyknę ła tak przeraźliwie, że nawet ja się zdziwiłem. - Spokojnie - powiedziałem normalnym głosem, roześmiałem się i zdjąłem perukę. Ze zdziwienia aż otworzyła usta. - Peter! Ty mnie kiedyś zamordujesz! - Była bardziej przera żona, niż się spodziewałem. - Słyszysz? Zabijesz mnie. Dlaczego? Dlaczego robisz mi takie rzeczy? Zanosząc się śmiechem, wróciłem do pokoju i padłem na sofę. - Co ci odbiło? Dla ciebie wszystko to jeden wielki żart. Dlacze go własnej matce robisz takie rzeczy? Ale wbrew sobie też się roześmiała. - Nie wiem - odparłem. - Dla zabawy. - Nie chcesz o tym mówić? - Po prostu nie wiem. Czasami przychodzą mi do głowy takie pomysły. Nagle znów spoważniała. - Powiedz w takim razie, dlaczego pytałeś o Frumę. - Oglądałem zdjęcia i zacząłem o niej myśleć. - Nigdy przedtem nie oglądałeś tych fotografii. Co się stało, że chciałeś rozmawiać o siostrze? - Nic. Byłem po prostu ciekaw. Masz inne zdjęcia? - A chcesz zobaczyć? -Tak. Wyszła do drugiego pokoju i po chwili wróciła z plikiem listów przewiązanych brązową wstążką. 1 24 - Przyniosłam też jej listy. Może je zechcesz przeczytać, skoro na gle zrobiłeś się taki rodzinny. Wziąłem listy. - Dziękuję, mamo. - Dokąd wyjeżdżasz? - Do Paryża - powiedziałem, patrząc jej w oczy. W zasadzie to by ła prawda. Mieliśmy spędzić kilka dni w Paryżu, a dopiero potem udać się do Argentyny. - Chciałeś porozmawiać o siostrze dlatego, że wyjeżdżasz do Paryża? - Ależ jedno nie ma nic wspólnego z drugim! - Naprawdę jedziesz do Paryża? - Słowo daję. Dla własnego spokoju, a przede wszystkim dla mojego, dłużej nie pytała. Jak zwykle pokazała klasę. - A więc w następny piątek nie przyjdziesz? -Nie. Podsunęła mi półmisek z rybą przyrządzoną tak, jak lubię naj bardziej i jak lubił mój ojciec, czyli z dużą ilością "icz", jak w domu mówiliśmy na galaretę. Gdy sięgałem po chrzan, matka chwyciła mnie za rękę. - Bądź ostrożny, proszę cię. Mówię poważnie. Zjedliśmy kolację w milczeniu. Wieczorem w łóżku czytałem listy, a na kołdrze rozłożyłem zdję cia. Były dla mnie czymś nowym. Zawsze Fruma wydawała mi się dorosła, jak matka. Kto by pomyślał, że była taka dziewczęca, taka rozbrykana, skora do śmiechu i robienia min? Kto mógł przypusz czać, że chociaż nie było jej z nami, tak dobrze nas znała, jakby na dal mieszkała po sąsiedzku? W każdym liście wspominała o mnie. Wiedziała, że włóczę się po ulicach i wymykam się spod kontroli. Wiedziała tak dużo, że nawet radziła mamie, aby nie przejmowała się za bardzo; tylko czasami niepokoiły ją moje wyniki w szkole. W końcu odłożyłem listy i zgasiłem światło. Chociaż byłem zmę czony, długo nie mogłem zasnąć. Po południu 27 kwietnia 1960 roku cały nasz oddział spotkał się w gabinecie Issera po raz ostatni przed wyjazdem z Izraela. PLAN 125 Gdy ktoś po raz pierwszy wchodził do sanktuarium szefa izra elskiego wywiadu, skonsternowany chciał się wycofać. Skromnie umeblowane pomieszczenie, niemal pozbawione ozdób mogło na leżeć do pierwszego lepszego funkcjonariusza średniego szczebla nadzoru. Jednakże ci, którzy chociaż trochę znali Issera, nie wyobrażali go sobie w okazałym gabinecie odpowiednim do jego rangi. Był do przesady oszczędny, ascetyczny, nie interesowała go funkcjonal ność i wzbraniał się przed marnotrawieniem pieniędzy podatni ków. A wszystkie te jego cechy obrosły wręcz legendą. Pewnego ra zu pojechał do naszej eleganckiej ambasady w Paryżu i ku zakłopotaniu ambasadora zażądał wstawienia pryczy do swojego małego pokoiku. Nic dziwnego, że jego agenci - jeżeli akcja nie usprawiedliwiała innego zachowania - zawsze za granicą zatrzymy wali się w najtańszych hotelikach. Isser bardzo skrupulatnie przestrzegał wszelkich zasad. Jako młody człowiek opuścił kibuc, w którym spędził trzynaście lat od przyjazdu do Palestyny, ponieważ nie przeproszono go za jakiś afront. To stanowiło o jego sile jako przywódcy. Niczego nie wyko nywał byle jak, nie znosił wymuszonych kompromisów. Ale te sa me zasady niejednokrotnie przysparzały mu kłopotów. Isser siedział za skromnym drewnianym biurkiem i ledwie go by ło widać zza papierów. Na krześle po lewej stronie siedziała Dvora, jego sekretarka, która pykała jak zwykle cygaretkę, toteż cały po kój spowijały kłęby dymu. Podeszliśmy bliżej, on wstał, by się przy witać, a potem skierował nas do małego stolika pod jedynym oknem. - Peter - powiedział do mnie z ciepłym uśmiechem i wziął mnie pod rękę. - Słyszałem, że napadasz na każdego, kto się napatoczy. Spojrzałem na niego z góry i odwzajemniłem się uśmiechem. - Tak. Możesz być kolejną ofiarą. Isser parsknął śmiechem i chwycił mnie za policzek jak dobry wu jek. Chociaż sam nie miał poczucia humoru, wiedział, że jestem wesołkiem. Oprócz tego zdawał sobie sprawę, że śmiech dobrze wpływa na morale. Gdy zajmowaliśmy miejsca, zauważyłem, że Meir ma świeżo umyte włosy i wyprasowane ubranie w oliwkowym kolorze. Nawet Uzi wyglądał porządnie. Nie co dzień spotykaliśmy się z Isserem. 1 26 - No, panowie, porozmawiajmy - powiedział szef i usiadł. Po le wej stronie miał Dvorę gotową do stenopisania. Mały nosek zupeł nie nie pasował do jej pucołowatej twarzy. Chociaż pozornie Isser zachowywał spokój, był tak samo pod ekscytowany jak my wszyscy. Oczy mu błyszczały, a energia wprost rozpierała. Czekaliśmy wszyscy na kwestię, która zaprzątała nasze umy sły - Mengele, nasz drugi cel. Głęboko westchnął. - Najpierw powiem wam coś od serca - zaczął. - Niebawem wy ruszamy w historyczną podróż. Sami wiecie, że nie jest to zwyczaj na misja. Mamy pojmać człowieka, który splamił ręce krwią na szego narodu. - Przerwał i każdemu po kolei popatrzył w oczy. - Ale nie dla zemsty tam jedziemy. Naszym zadaniem jest doprowadzić go przed oblicze sprawiedliwości. Misja będzie miała przeróżne międzynarodowe reperkusje. Ale państwo Izrael reprezentuje na ród żydowski. Mamy nie tylko prawo, lecz i obowiązek postawić tego człowieka przed sądem. Musicie pamiętać o tym za kilka tygo dni. Stoicie na straży sprawiedliwości jako emisariusze narodu ży dowskiego. Od samego początku Isser bardzo poważnie traktował moral ny (nie tylko prawny) aspekt zatrzymania człowieka w zaprzyjaź nionym kraju i wywiezienia go stamtąd za granicę z pominięciem procedury ekstradycyjnej. Musiał pogodzić tę akcję ze swoją bezkom promisową praworządnością i był przekonany, że każdy z nas ma taki sam dylemat. Spojrzałem na Uziego. Długo dyskutowaliśmy na ten temat. Oba wy Issera były bezpodstawne. Żaden z nas nie wątpił, że ma moral ne prawo, a nawet obowiązek przeprowadzić tę operację. Ze wszyst kich państw świata tylko Izrael był gotów ryzykować, aby posadzić Eichmanna na ławie oskarżonych. Prawie nikt nie miał ochoty roz liczać faszystów. A w niektórych krajach, szczególnie w Ameryce Łacińskiej, mordercy uważani byli za gości honorowych. Jednak w tej porozumiewawczej wymianie spojrzeń było też głę bokie zdziwienie. Ani Uzi, ani ja nigdy jeszcze nie widzieliśmy Is sera w takim stanie. Zawsze szorstki i zasadniczy, teraz wydawał się podekscytowany, a nawet rozgadany. PLAN 127 Tego dnia nie było rozmowy o Mengele. Być może odstąpiono od planów. - Przywieziemy Adolfa Eichmanna do Jerozolimy - kontynu ował, uderzając rytmicznie ręką w stół. - Być może świat przypo mni sobie wtedy o swoich obowiązkach. Pokażemy, że nasz naród nie zapomniał. Historia jest ciągle żywa w naszej pamięci. Księga dziejów nadal pozostaje otwarta i wciąż ją uzupełniamy... I nagle, jakby w jednej chwili chciał skończyć z krasomówstwem, rzeczowo zapytał Uziego: - Czy twoi ludzie są gotowi? - Jesteśmy gotowi - odparł Uzi. Isser znów był dawnym szefem. Omówił główne punkty opera cji, poinformował nas o nowościach, przede wszystkim o tym, że je den dom już został wynajęty i trwają rozmowy w sprawie następnych. Meir podniósł rękę. - Mam nadzieję, że ma sporą piwnicę albo strych, żeby dało się urządzić kryjówkę. - Zanotuj - Isser zwrócił się do Dvory - żeby umieścić to w te legramie do Dawida. Moim zdaniem następną uwagę kierował wprost do mnie. - Uważam, że mimo wszystko Hans dobrze się spisał. Dlatego nie wykluczyłem go z akcji. Potrafi dobrze poprowadzić przesłu chanie, ale chcę również, żeby był waszym przewodnikiem. - Wolę sam się zapoznać ze zwyczajami Klementa - powiedzia łem. - Jest mi to potrzebne. - Zawahałem się. - I czy w ogóle jest sens, żeby Hans tam jechał? Był tam widywany dość długo. Isser uśmiechnął się chłodno, świdrując mnie niebieskimi oczkami. - Będziesz miał dość czasu, żeby zrobić to, co trzeba, Peter. A o Hansa się nie martw, skup się na Eichmannie. Pamiętaj, że nic mu się nie może stać. Nie może się nawet zadrasnąć przy goleniu, Następnym punktem w planie zebrania był powrót Attyli, czy li również grupy, z Argentyny. Rejs drogą morską z Buenos Aires do Izraela trwałby aż dwa miesiące, a zawijanie do portów po dro dze było zbyt niebezpieczne. A oprócz tego pojawienie się naszego statku na wodach terytorialnych Argentyny wzbudziłoby podej rzenia. 1 28 Teoretycznie wydostanie się na pokładzie samolotu było jesz cze trudniejsze, ponieważ z Izraela nie było połączeń do Argenty ny. Jednak Isser z wyraźną satysfakcją poinformował, że ma do skonały plan, ale na razie nie przedstawi nam jego szczegółów. Nagle wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. - Wyruszam pojutrze. Następnym razem widzimy się w Tierra del Fuego. ROZDZIAŁ 15 Buenos Aires Osobom postronnym taka scenka zapewne wydałaby się dzi waczna, ale w naszej branży to rzecz zwyczajna. Siedzie liśmy we czwórkę, Uzi, Aharon, Meir i ja, w salonie ele ganckiego apartamentu przy najmodniejszej wówczas ulicy świata, Alei Wagram w Paryżu, studiując plan robotniczej dzielnicy w mie ście na drugiej półkuli. Znaliśmy ulice San Fernando niemal na pamięć. Dom Klementa przy Garibaldiego był zaznaczony czarnym iksem. Każdego ran ka i wieczorem Klement szedł osiemdziesiąt metrów do i od przy stanku autobusowego za rogiem na drodze 202; droga zaznaczona była na niebiesko, trasa autobusu była zielona, a ulice prowadzą ce do tego miejsca - czerwone. Skrupulatnie były naniesione rów nież wszystkie dogodne punkty obserwacyjne, w tym nasyp kolejo wy, z którego można było obserwować dom. Dyskutowaliśmy o logistycznych aspektach zatrzymania. W któ rym dokładnie miejscu powinniśmy go schwytać? Gdzie postawić sa mochód operacyjny? Gdzie dodatkowy? Każdy miał zdanie na każdy temat, oparte na własnym albo cu dzym doświadczeniu. 130 Wszyscy jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że rozmowy do ni czego nie prowadzą. Nie mogliśmy podjąć żadnej decyzji przed oglę dzinami terenu, nie znając tamtejszego ruchu samochodowego i pieszego, bez ustalenia punktów obserwacyjnych za najważniej szymi budynkami i narożnikami oraz bez rozeznania w zwycza jach i życiu mieszkańców. Krótko mówiąc, byliśmy zawieszeni w próżni, jak przed wszyst kimi operacjami. Fazę planowania mieliśmy za sobą, byliśmy goto wi do akcji, a teraz musieliśmy czekać. - Chodźcie - powiedział nagle Uzi, wstając od stołu. - Idziemy się zabawić. Był to jeden z celów naszego pobytu w Paryżu - piękne otocze nie, dobre jedzenie i beztroska zabawa. W Argentynie nie będzie my mieć życia prywatnego. Znajdziemy się pod presją prawie nie do zniesienia. Będziemy mogli polegać tylko na sobie, a najmniejsze po tknięcie zagrozi całej misji. W piękne majowe popołudnie kupiliśmy kilka butelek wina, ba gietki, spory asortyment serów i przekąsek i wypożyczonym citro enem pojechaliśmy do Lasku Bulońskiego. Gdy znaleźliśmy zaciszne miejsce, znów zaczęliśmy rozmawiać o przygotowaniach, spieraliśmy się o różne sprawy, między innymi o zagrożenie, że ktoś nas zauważy w czasie akcji. Meir zaczął od grywać Attylę. Wąską ścieżką pośród krzaków i wolnym krokiem kie rował się w moją stronę. Rozejrzałem się z uwagą po okolicy. Niko go nie było. Stanąłem oko w oko z nim, widziałem, jak drgnął, i rzuciłem się na niego. Założyłem mu półnelsona, podniosłem i za ciągnąłem do citroena. Nie stawiał oporu, by nie być zbyt ciężki. Aharon złapał go za nogi i wspólnie wrzuciliśmy go do środka. My również wsiedliśmy i zatrzasnęliśmy drzwi. Chwilę później w okno zapukał Uzi ze stoperem w dłoni. - Pięćdziesiąt dwie sekundy - oznajmił. - Dużo za dużo. Wyszliśmy z samochodu i całą akcję rozpoczęliśmy od począt ku. Gdy już miałem go łapać, Uzi powiedział stanowczo: - Czekaj! Powstrzymałem się i w tym momencie jakieś trzydzieści me trów dalej zauważyłem francuskich jeźdźców konnych na naszej łączce. BUENOS AIRES 131 - Czego się boisz? - zapytałem z uśmiechem. - Myślisz, że wy glądamy dziwaczniej od nich? - Na miejsca - odparł Uzi. - Musimy zejść poniżej trzydziestu se kund. - Dobra - powiedziałem, wskazując na Meira. - Ale powiedz mu, żeby się nie stawiał. Nie mogę go prawidłowo chwycić za szyję. - To instynkt - rzekł Meir. - Ciekawe, czy ty byś nadstawiał szyję, wiedząc, że masz być przyduszony. - W porządku - powiedział Uzi. - Aharon. Teraz ty jesteś Attylą. To było dobre posunięcie. Aharon nie tylko bardziej przypomi nał Klementa, ale umiał też symulować panikę, a z silnym Meirem łatwiej będzie go wrzucić do samochodu. Po kilku próbach zeszli śmy do trzydziestu pięciu sekund. Uznaliśmy, że należy nam się odpoczynek, usiedliśmy więc na tra wie i zajęliśmy się przygotowywaniem kanapek. - Co wiecie na temat argentyńskiej kuchni? - zapytał Meir, wci nając jajko na twardo. - Nie przejmuj się - powiedział Uzi. - Na pewno coś jedzą. - Steki - rzekł Aharon. - Dużo steków, i to najlepszych na świecie. -1 co jeszcze? - Jak to, co jeszcze? Nie lubisz steków? - Lubię. Tylko chcę wiedzieć, co jeszcze. Aharon westchnął. - Słuchaj. Przecież ja też nigdy nie byłem w Argentynie. Pewnie normalnie. Jajka, zupa, chleb. To zwyczajni ludzie. Jedliśmy w milczeniu. - A co dzisiaj zjemy na kolację? - zapytał Meir. Przyszedł czas, aby pożyć normalnie, bo przez najbliższe tygo dnie nie będzie ku temu sposobności. - O coś was zapytam - powiedział Uzi. - Gdyby była możliwość, to co byście wybrali: 10 milionów dolców czy udział w misji? Odpowiedziałem z uśmiechem: - Człowiekowi zawsze się przyda 10 milionów dolców. Pokręcił głową. - A wiesz, co mnie w tym bierze? -Co? . 1 32 - Wyobrażam sobie reakcję w domu, gdy ukaże się komunikat, że go mamy. Już widzę tytuły w gazetach: Eichmann w Jerozolimie. Ludzie tańczą na ulicach. - Przerwał na moment. - Wiesz, że tak będzie. - Wiem. - To głupie, ale właśnie o to mi chodzi. - To wcale niegłupie. Ja wyobrażam sobie dokładnie to samo. Aharon poleciał do Buenos Aires dwa dni przed nami. Jako nasz przewodnik po dużym i zupełnie nieznanym mieście potrzebował dodatkowego czasu. Wieczorem w przeddzień wyjazdu postanowiliśmy z Meirem i Uzim zjeść kolację w "Pied du Cochon", jednej z najlepszych re stauracji Paryża w dzielnicy Les Halles. Ledwie usiedliśmy, Meir zaczął narzekać. - Wiecie, co znaczy "pied du cochon"? Naprawdę nie wiem, czy to dobre miejsce dla Żydów. To nam przyniesie pecha. - Specjalnie to wybrałem - odparł Uzi. - We Francji wieprzowa nóżka to symbol szczęścia. - A ty co? Spodziewasz się, że nam ugotują koszerne dania? - po parłem Uziego. - Jeżeli nie chcesz wieprzowiny, zamów cielęcinę z ciemnym masłem. Tak jak ja. Obrzydzenie nie znikało z jego twarzy. - Wezmę zupę cebulową i pstrąga - bąknął. - Ale właściwie mam ochotę na kebab z humusem. Uzi wyjrzał zza karty dań. - Swiatowiec się znalazł - wskazał Metra. - Przy nim nawet ja czuję się jak koneser. Przekomarzaliśmy się tak, aż wreszcie przyszedł kelner i na pełnił kieliszki znakomitym reńskim winem. Meir wzniósł toast. - Lechaim. Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że popełnił poważny błąd. Uzi spojrzał na kelnera, który na szczęście nie zwrócił na to uwagi, a potem wbił ostry wzrok w Meira. - Polecam udziec jagnięcy - powiedział kelner po angielsku. - Prawdopodobnie czegoś równie dobrego jeszcze nie jedliście. BUENOS AIRES 1 33 Skończyliśmy posiłek bez poważniejszych incydentów. Meir na wszelki wypadek w ogóle się nie odzywał. Kiedy przyszło do ra chunku, zostawiłem trzydzieści pięć procent napiwku. Byłem prze sądny. Zawsze przed rozpoczęciem akcji dawałem wyższy napiwek. Wierzyłem, że trzeba dawać, aby dostać. Starym szwajcarskim czterosilnikowym samolotem odlecieli śmy 3 maja 1960 roku z Genewy. Ja podróżowałem z niemieckim paszportem na nazwisko Maxim Nolte. Obok siedzieli Uzi i Meir udający brytyjskich biznesmenów. Meir nigdy nie lubił latać, a tym razem czuł się gorzej niż zwy kle. Przez kilka minut siedział spięty i co chwilę poprzez Uziego wy glądał przez okno. - Na co ty się tak gapisz? - zapytał w końcu Uzi. - Na nic - odparł Meir. - Chciałem tylko zobaczyć, co jest na dole. - Chmury. Może chcesz się zamienić na miejsca? -Nie. - W takim razie nie wystarczy, że patrzysz? Musisz przechylać się całym ciałem? W końcu nawet mnie, chociaż nigdy nie miałem nic przeciwko lataniu, zaczęły puszczać nerwy. Po raz pierwszy wyraźnie odczu wałem każdy przechył i wstrząs, chociaż bardziej niż o siebie bałem się o powodzenie misji. Czyż nie byłoby skończonym absurdem, gdybyśmy zginęli, zanim dotrzemy na miejsce? Zarówno Meir, jak i ja mieliśmy wiele powodów do niepokoju. Lot trwał dwadzieścia dwie godziny, z tankowaniem w brazylijskim Recife, i trafiliśmy na poważne turbulencje. W chwili lądowania na pokładzie były wykorzystane prawie wszystkie woreczki plastikowe. Wczesnym popołudniem 4 maja, gdy wyszliśmy na taflę lotniska w Buenos Aires, opadło napięcie, a jego miejsce zajęła ciekawość, co dalej. Mieliśmy przed sobą pierwszą próbę ogniową: odprawa cel na i paszportowa. Dla zwykłego podróżnika nic wielkiego, ale cięż ki stres dla tajnego agenta przed akcją na terenie obcego kraju. Idąc w stronę brzydkiego parterowego terminalu (trochę jak ten w Tel Awiwie), zgodnie z planem każdy z nas skierował się do in nego przejścia. Oczywiście, nasze paszporty były bez zarzutu. Kil ka tygodni wcześniej zostały przesłane do ambasady argentyńskiej . 134 w Londynie i otrzymaliśmy trzymiesięczne wizy. Młody wąsaty funkcjonariusz, któremu wręczyłem dokumenty, szybko przekartkował paszport, spojrzał przelotnie na zdjęcie, sprawdził bilet i z hu kiem przystawił pieczątkę. - Witamy w Buenos Aires - powiedział po angielsku. W uśmie chu odsłonił zepsute zęby. Po mojej prawej również bez kłopotów przeszli Meir i Uzi. Idąc po walizkę i obserwując niewyobrażalną nonszalancję ba gażowych, ku swemu zdumieniu spostrzegłem siedzącego na waliz ce Danny'ego, fałszerza. Pomyślałem, że przyleciał wcześniej i cze ka na spotkanie z innym członkiem zespołu. Minąłem go, nawet nie patrząc. Nie było powodów, które usprawiedliwiałyby naszą znajomość. Jakieś czterdzieści minut upłynęło, zanim mój bagaż w alumi niowej skrzynce dotarł z samolotu. Nie podszedłem od razu do cel nika, bo Meir miał być pierwszy. Uzi postąpił tak samo i spogląda liśmy po sobie zaniepokojeni, jak skrupulatnie celnik sprawdzał obydwie torby Metra; wyciągnął paczkę zawiniętą w szary papier, obmacał i poprosił o rozpakowanie. Meir spokojnie rozwiązał sznurek i zdjął papier. Ujrzeliśmy kil ka dorodnych jabłek, batoniki czekoladowe Sucharda i pęto salami. Celnik spojrzał na zawartość, potem na Metra, potem znów na wik tuały. W końcu kazał je Metrowi zapakować z powrotem. Były to pro dukty dość osobliwe, ale dozwolone. Idąc za nim, musiałem zaciskać zęby, żeby go nie ochrzanić. Ca ły Metr! Gdyby w noc uprowadzenia ktoś go zaprosił na smaczną kolację, gotów zapomnieć o całej misji. Nagle poczułem, że ktoś za mną stoi. Odwróciłem się i ujrza łem Danny'ego. Był blady, spocony i z trudem oddychał. - Peter - powiedział z przejęciem. - Weźmiesz moją walizkę? - Co się stało? - Błagam cię. - Przecież mam swoją - odpowiedziałem ostro. - Nie powinni śmy ze sobą rozmawiać. - Wiem. Ale proszę cię, tylko przez odprawę celną. Nie mogło być gorszej chwili na sprzeczkę. A Danny wyglądał na przerażonego. BUENOS AIRES 1 35 Skinąłem głową przyzwalająco. - Ale nie będę na ciebie czekać. Sam ją odbierzesz. Z powodu schowków pełnych ołowianych tabliczek drukarskich, tuszy, rozmaitych papierów walizka Dannyego ważyła chyba z to nę. Ale wszystko to wyglądało jak typowy przenośny zestaw artysty. Ustawiłem się w kolejce i bez większych przeszkód przeszedłem od prawę. Kilka minut później zjawił się Danny i zabrał swój bagaż. Niedługo potem wraz z Uzim i Meirem czekaliśmy na taksów kę. Zaskoczyła mnie pogoda. Jak na maj było dość zimno, nie wię cej niż 10 stopni Celsjusza, i padało. W cienkim garniturze szybko przemarzłem do kości. - Fajnie - powiedziałem do Meira, szturchając go w bok. - Szko da tylko, że na salami nie było metki z napisem "koszerne, wypro dukowane w Izraelu". Uśmiechnął się najniewinniej, jak potrafił. - Kupiłem na lotnisku w Genewie. Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek zgłodnieje. - Niezły początek - powiedziałem, gdy zajechała rozklekotana taksówka. - Najpierw te twoje delikatesy, potem Danny robi w spodnie, a teraz zimno jak w lodówce. Udało nam się wsiąść we trzech do jednej taksówki i Uzi wręczył kierowcy kartkę z adresem. Kilka minut później pędziliśmy po au tostradzie w kierunku stolicy. Aż po horyzont ciągnęły się zielone pola. Po obu stronach drogi pasło się bydło. - Autostrada dobry, nie? - zagaił taksówkarz. Uzi mruknął z aprobatą. - Generalissimo Peron, on zbudował. I wiele innego. Szkoda, że odszedł. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z niestabilności politycz nej kraju po śmierci Perona przed pięciu laty, i trochę nas to niepo koiło. Uzbrojeni żołnierze kręcący się po ulicach na pewno nie uła twią nam zadania. Ale żaden z nas nie wdał się w rozmowę z taksówkarzem. Bar dziej interesowała nas sama autostrada. Rozłożyliśmy mapę i Uzi sprawdzał charakterystyczne punkty i boczne drogi. Być może tę dy będziemy wracać z Adolfem Eichmannem. Kierowca był gadułą i nie dawał za wygraną. 136 - Argentyna zimna, nie? - Zimniejsza, niż się spodziewaliśmy - zgodziłem się. - Ale ocie pli się, prawda? Odwrócił się do mnie. - Niby dlaczego? W maju? Żałośnie pokiwałem głową, bo dopiero wtedy do mnie dotarło. Ależ oczywiście! Przecież byliśmy na półkuli południowej. Nad chodzi zima. To niewiarygodne, ale nikt z naszych planistów, a za pewne nikt w całym Mossadzie o tym nie pomyślał. Pod wskazanym adresem stała elegancka trzypiętrowa kamie nica, z fasadą zdobioną rzeźbionymi cherubinkami. W mieszkaniu na pierwszym piętrze zastaliśmy Aharona w towarzystwie Dawida. On pełnił funkcje reprezentacyjne. Był niski, miał różowe policzki, a przedwcześnie posiwiałe wło sy pasowały do eleganckiego stroju, wytwornych manier i płynnej hiszpańszczyzny. Urodzony w Czechach Dawid miał twarz czło wieka szczerego i łagodnego. Ufne spojrzenie dziecka i miły uśmiech nie wzbudzą w nikim podejrzeń. Był ostatnim człowiekiem na świe cie, którego można by posądzać o działalność konspiracyjną. Dawid pracował u nas od niedawna i wiedziałem, że Isser nie przepada za nim, w dodatku z tego powodu, z którego teraz trafi ła mu się największa szansa w życiu zawodowym: Dawid miał na turę bonwiwanta, lekką ręką wydawał pieniądze i często pozował na faceta, którym bardzo chciał być - niezależnego biznesmena z bogatej rodziny o starych europejskich tradycjach. Jeszcze nigdy nie widziałem go szczęśliwszego. Udając, że szu ka sposobu na zainwestowania rodzinnych pieniędzy, od dziesię ciu dni szastał pieniędzmi, szukając willi do wynajęcia i składając kaucje w wysokości pięciu tysięcy dolarów za samochody, które le dwie jeździły. Chociaż pasja, z jaką Dawid odgrywał swoją rolę, nieprawdopo dobnie wkurzała Issera, nie mógł reagować. Aby zrealizować za danie, musieliśmy mieć swobodę. On sam kazał nam wynająć osiem rezydencji i osiem pojazdów. Oprócz tego Dawid nie załatwiłby tego wszystkiego taniej, nawet gdyby się starał. Potrzebowaliśmy kryjówek dość obszernych, aby BUENOS AIRES 1 37 ulokować cały sprzęt i w razie potrzeby przetrzymywać w nich więź nia. Nie mogły być wystawione na spojrzenia ciekawskich, a kolejnym warunkiem była możliwość szybkiej ewakuacji. Bardzo trudno wy nająć na krótko domy spełniające wszystkie te kryteria. Niewiele osób chętnie udostępnia nieruchomość na rok, a co dopiero na kilka miesięcy, jak sobie życzył ten zbzikowany cudzoziemiec. A co gor sza, większość wynajmujących zastrzega w umowie zatrudnienie do tychczasowego administratora bądź gospodarza nieruchomości. W ho lu rezydencji, w której znajdowaliśmy się w tej chwili, stacjonował portier w uniformie, co czyniło kryjówkę mało przydatną. Każdy agent wie, ile kłopotu potrafi narobić portier, nawet w okoliczno ściach nie wymagających ścisłej konspiracji. A w krajach rządzonych autorytarnie większość z nich jest zapewne na usługach policji. Sytuacja była niemal tak samo rozpaczliwa, jeśli chodzi o auta. W drodze z lotniska zauważyłem, że tutejsze samochody przeważ nie mają co najmniej dziesięć lat, a wiele z nich to wręcz obiekty mu zealne. Choć wypucowane i błyszczące, głośno rzężą i wypuszcza ją kłęby czarnych spalin. Trzeba mieć zawsze linkę holowniczą i dużo szczęścia, jeżdżąc nimi. Agencje wynajmu samochodów w Buenos Aires są maleńkie i niezbyt formalnie prowadzone. Nasze samochody stanowiły jesz cze większy złom niż te widziane po drodze, za to koszt wynajmu przekraczał zasady przyzwoitości. Mówiąc najkrócej, żaden z wynajętych samochodów nie był nie zawodny. Dawid i Aharon zrobili, co się dało, i zdali się na złote rę ce Meira. Wszystkiego tego dowiedzieliśmy się w ciągu pierwszych dziesię ciu minut. Isser przesłał wiadomość, że chce jak najszybciej wi dzieć się ze mną i Uzim, zanim więc zdążyliśmy odsapnąć, Dawid już miał na sobie fedorę i wełniany płaszcz. - Lepiej jedźmy. Zapakowaliśmy się do forda jalopy, rocznik 52, i za chwilę zna leźliśmy się na najszerszej arterii, jaką w życiu widziałem. - To Avenido Nueve de Julio - oznajmił Uzi, patrząc plan mia sta. - Dokąd jedziemy? - Do Opera Cafe - powiedział siedzący za kierownicą Aharon. - Jakieś dziesięć minut stąd. 1 38 Było późne popołudnie, zmierzchało. Słyszałem kiedyś, że Bu enos Aires wygląda jak Paryż; teraz zrozumiałem dlaczego. Bul wary i wymyślne balustrady balkonów przypominały francuską stolicę. Za to ludzie na chodnikach, a szczególnie przy stolikach kawiarnianych na przeszklonych tarasach, gestykulujący teatral nie, bardziej przypominali Włochów. Niepokojąca była tylko wszechobecność uzbrojonych po zęby żołnierzy - stali na każdym ważniejszym skrzyżowaniu, siedzieli w dżipach lub wozach opancerzonych. Samochód zatrzymał się przy krawężniku nieopodal ruchliwe go skrzyżowania. - To tutaj. Poczekam na was. W jaskrawo oświetlonej Opera Cafe było tłoczno, ale od razu zauważyliśmy Issera. Podniósł się z głębokiego fotela przy ścianie, podszedł do nas i uściskał jak synów. Ale gdy tylko usiedliśmy, rze czowo przeszedł do sprawy. -Wiem, że jesteście zmęczeni, ale chciałbym, żebyście jeszcze dzi siaj w nocy obejrzeli miejsce akcji. Za kilka dni chciałbym zapiąć na ostatni guzik plan aresztowania. Skinęliśmy głowami. Gotowi byliśmy wyruszyć choćby zaraz. Isser napił się whisky. - Jest jeszcze jedna rzecz, ale w tej chwili się tym nie zajmujcie. Nadal przygotowujemy aresztowanie doktora razem z Attylą. Mu simy jeszcze sprawdzić kilka adresów. Są pytania? O, nie! A więc nie zrezygnowali! Pewnie, że miałem pytania. Ale nie takie, które Isser Harel mógł usłyszeć od podwładnego. - Nie, nie mamy - pokręciłem przecząco głową. - To dobrze - spojrzał na zegarek. - Muszę lecieć. - Popatrzył na nas przez chwilę uważnie, jakby chciał się nam dobrze przyjrzeć. - Kupcie sobie jakieś płaszcze. Możecie wrzucić w koszty. Pięć minut później byliśmy w drodze. Dawida podrzuciliśmy do domu, a Uzi, Aharonija pojechaliśmy na północ do San Fernando. Noc była zimna, siąpił deszcz. Krajobraz się zmieniał. Domy były coraz mniej okazałe, a potem przeważało otwarte pole. Po serii za krętów znaleźliśmy się na drodze 202, ruchliwej dwupasmowej trasie prowadzącej do San Fernando. Siedzący obok mnie Uzi się gnął po okulary. Mapy i zdjęcia studiowane na zebraniach zaczyBUENOS AIRES 1 39 nały przed nami ożywać. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy tu wcze śniej byli. Rozpadało się na dobre. Aharon zjechał w boczną uliczkę, a po tem skręcił w polną ścieżkę i lawirował między kałużami. Znajdowaliśmy się w ubogiej dzielnicy. Biedniejszej nawet, niż sądziliśmy, oglądając ją na zdjęciach. Maleńkie domki chyliły się ku ziemi ze starości. Do niewielu podłączony był prąd. - Jesteśmy na uliczce równoległej do Garibaldiego - powiedział Aharon. Powoli podjechaliśmy kawałek dalej i gdy skręcaliśmy w szerszą ulicę, Aharon gwałtownie nacisnął hamulec. Ktoś przed nami mach nął w ciemności czerwoną latarką. Do samochodu podeszło dwóch ludzi. Struchleliśmy, widząc, że są uzbrojeni w pistolety i pałki. My nie mieliśmy broni. To byli żołnierze. Bardzo młodzi i przestraszeni prawdopodob nie bardziej niż my. W takich sytuacjach mieliśmy udawać zbłąkanych turystów, którzy szukają hotelu na przedmieściach Buenos Aires. Nasze ko ślawe zdania po hiszpańsku przyjęto milczeniem. Jeden z żołnierzy zaświecił Aharonowi w twarz, drugi spojrzał na tablicę rejestra cyjną i machnął ręką, żebyśmy jechali. Kilka minut później skręciliśmy w inną dróżkę równoległą do Ga ribaldiego. Aharon wyłączył silnik. - Lepiej chodźmy pieszo. Wolałbym nie natknąć się na kolejny patrol. Wysiedliśmy więc i pod wodzą Aharona kluczyliśmy między ka łużami, a na głowy lał się nam deszcz. Chyba nigdy nie przemo kłem tak szybko do suchej nitki. Ubranie przylegało do ciała, w bu tach chlupotało. Pocieszałem się, że przynajmniej nie zostawimy śladów stóp. Po ciągnących się niemiłosiernie dziesięciu minutach znaleźli śmy się u stóp pagórka. Na czworaka wspięliśmy się na szczyt. Aharon okazał się geniuszem. Byliśmy na nasypie kolejowym oznakowanym na naszej mapie. U naszych stóp przebiegały tory, a dalej - jak w bajce - rozciągał się widok, który doskonale znali śmy ze zdjęć. Z lewej była droga 202, na której ciągle jeszcze pano wał ruch, a na wprost - dom Klementa. 1 40 Klęcząc na drewnianych podkładach, opieraliśmy łokcie o zim ne szyny. Tylko Aharon był odpowiednio ubrany; spod grubego płaszcza wyciągnął teraz dwie lornetki Zeissa o dalekim zasięgu. Dom był o pięćdziesiąt metrów od nas, ale dzięki lornetkom mieliśmy go na wyciągnięcie ręki. Przez jedno z dwóch frontowych okien, w szparze między okiennicami i rozsuniętymi białymi za słonami, zajrzałem do wnętrza słabo oświetlonego lampą naftową. Dostrzegłem stół, kilka krzeseł i drzwi do drugiego pokoju. Nagle w zasięgu lornetki pojawiła się kobieta. Ruszała się ocię żale, z wyraźnym trudem, wzięła coś ze stołu - gazetę? pismo? - i zniknęła. Teraz zrozumiałem sceptycyzm pierwszego z naszych wysłanni ków. Czy elegancki, wyniosły Obersturmfiihrer mógł upaść tak ni sko? Czy można uwierzyć, że władca, który z pałaców i zamków decydował o losie milionów ludzi, teraz mieszka w domu pozba wionym podstawowego wyposażenia? Czy ta zaniedbana tęga ko bieta była towarzyszką życia człowieka, który adorował najpięk niejsze i najsłynniejsze kobiety faszystowskiej Europy? Dosłownie na siłę odsuwałem od siebie wątpliwości. Spojrzałem na swój fosforyzujący zegarek. Było piętnaście po siódmej. Zgodnie z ustaleniami Klement wracał między dziewięt nastą dwadzieścia a dwudziestą. Obserwowałem teren wokół domu. Niskie ogrodzenie z siatki. Na małym podwórku mnóstwo kałuż. Przypuszczałem, że to, co z wy glądu przypomina szopę, kryje wewnątrz mały przydomowy gene rator prądu. Jeszcze raz spojrzałem na zegarek. Dwadzieścia trzy po siód mej. W ulicę Garibaldiego skręcił samotny rowerzysta, smagany strugami deszczu. W oddali ktoś zamykał drzwi. Po raz kolejny skierowałem lornetkę na przystanek przy drodze 202 i stojący obok kiosk. - Dobrze, że mnie matka nie widzi - trąciłem Uziego. - Myśli, że jestem w Paryżu. - Mamy zapalenie płuc jak w banku - szepnął z uśmiechem. - Pytanie tylko: przed czy po? Znów cisza. W głowie kłębiły mi się myśli. Nagle wśród samocho dów pędzących ulicą pojawił się oświetlony autobus, który zatrzyBUENOS AIRES 141 mał się na przystanku. Na moim zegarku była dziewiętnasta trzydzie ści pięć. Autobus odjechał, a na chodniku pozostały dwie osoby. Przeszły na drugą stronę. Kobieta była dokładnie opatulona; padało i było zimno. Natomiast mężczyzna w kapeluszu i lekkim prochowcu zdawał się nie przejmować aurą. - To on - powiedział Aharon. Po drugiej stronie rozdzielili się i mężczyzna skręcił w Garibal diego. W zdrętwiałych rękach mocno trzymałem lornetkę. Z tej od ległości nie mogłem dostrzec twarzy, ale zauważyłem okulary w gru bej oprawce. Szedł pewnym miarowym krokiem z głową uniesioną do góry. W jednej chwili pozbyłem się wątpliwości. Eichmann. ROZDZIAŁ 16 Droga do ulicy Garibaldiego Następnego dnia rano przeprowadziliśmy dokładniejsze roz poznanie terenu. Aharon zajechał po drodze do innej dziel nicy i zatrzymał się przy ulicy Chucabuco 4261. - Przedtem mieszkał tutaj - powiedział. - Mamy szczęście. Ani ja, ani Meir, obaj ucharakteryzowani, nie mieliśmy wątpli wości, o co mu chodzi. Ta dzielnica, zamieszkana przez niższe war stwy klasy średniej, była znacznie bardziej ruchliwa, a przed domem ciągle paradowały tłumy. Tutaj dyskretne przeprowadzenie opera cji byłoby niemożliwe. Dziesięć minut później Aharon dowiózł nas na przystanek przy drodze 202. Piętnaście minut czekaliśmy na autobus 203, którym Attyla codziennie jeździł i wracał z fabryki samochodów w Buenos Aires. - Bunkerley - powiedziałem do kierowcy, wręczyłem mu bank not i pokazałem dwa palce, co miało znaczyć, że chcę dwa bilety. To był następny przystanek za Garibaldiego. Zółto-zielony autobus był prawie pusty. Miał co najmniej dwa dzieścia lat i jazda nim była przygnębiająca - zdewastowany stary środek komunikacji miejskiej, a za oknami zimowy pejzaż. Z wie lu pokrytych popękaną skórą foteli sterczały sprężyny. 1 43 Z punktu strategicznego na tyłach autobusu obserwowaliśmy współpasażerów. Były to głównie kobiety w średnim wieku, ale tak że kilku robotników. Wszyscy, nawet najbiedniejsi, byli porządnie ubrani. Prawie nikt nie rozmawiał. Przeważnie nieobecnym wzro kiem wpatrywali się w okno, całkowicie pogrążeni we własnych myślach. Najwyraźniej nikt nie widział niczego szczególnego w na szej tutaj obecności. Przez następny tydzień jeździliśmy po tej trasie w obu kierun kach o różnych porach i stale odnosiliśmy to samo wrażenie. Oczy wiście, naszym celem było nie tylko prześledzenie trasy Attyli, ale także przewidzenie jego możliwych reakcji. Chciałem jak najdo kładniej ustalić, czym będzie miał zaprzątnięte myśli tuż przed na szym spotkaniem. Jeżeli chociaż trochę przypominał mnie samego -jeżeli było w nim choć trochę z człowieka - na pewno nie będzie czuł się komfortowo. Wysiadając z ponurego autobusu w zimowy wieczór, musi pragnąć jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu. Wysiedliśmy z autobusu na drodze 202 przy Garibaldiego. Gdy autobus odjechał, Meir zwrócił uwagę na kiosk. - Chyba zafunduję sobie kanapkę - powiedział, sięgając do kieszeni. Zatrzymał się pod moim groźnym spojrzeniem. - Może zawieś na szyi tabliczkę OBCOKRAJOWIEC? Dogonił mnie, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i skręciliśmy w Garibaldiego. Tego ranka na ulicy panował spory ruch; ludzie spacerowali, jechali rowerami, mijało nas kilka samochodów na minutę. Trzeba było jeszcze sprawdzić okolicę w innych porach i w innej aurze. Sytuacja w terenie zmienia się z minuty na minu tę. Musieliśmy poznać mechanizm tych zmian. Gdy ruszyliśmy w stronę domu Klementa, na podwórku pojawi ła się kobieta. Udało nam się nie przyspieszyć kroku, byliśmy prze cież przypadkowymi przechodniami; ale serce biło mi jak młotem. Z bliska kobieta wydawała się jeszcze grubsza niż poprzedniego wieczora, jasne włosy miała w nieładzie i rysy twarzy toporne - wieśniaczka z obrazów Brueghela. Znajdowaliśmy się jakieś dwadzieścia kroków od domu, gdy po jawił się pięcio-, sześcioletni chłopiec w brązowej marynarce i ob dartych sztruksowych spodniach. Podbiegł do kobiety. 144 Ona podniosła miskę pełną prania (właśnie wtedy przechodzi liśmy) i ruszyła do domu; chłopiec za nią. Zobaczyliśmy z Meirem wystarczająco dużo. Mieliśmy prawie godzinę do spotkania z Aharonem w tym samym miejscu, w którym nas zostawił, zatoczyliśmy więc koło, wróciliśmy na przystanek i pojechaliśmy autobusem do Buenos Aires. Zjawiliśmy się w umówionym miejscu, ale naszego przyjaciela nie było. Z minuty na minutę bardziej się niepokoiliśmy. Znów zaczę ło padać, a my jeszcze nie mieliśmy ciepłych ubrań. Pół godziny później daliśmy za wygraną i wróciliśmy na kwaterę taksówką. Długo nie czekaliśmy. Aharon pojawił się w towarzystwie Uziego. Byli nie tylko zmok nięci, ale w dodatku od stóp do głów w smarze. Zepsuł się samochód. Uzi przeklinał swojego pecha i w ogóle Argentynę; polecił Meirowi na tychmiast naprawić tego cholernego grata. A był to dopiero pierwszy z całej serii tego typu epizodów. W końcu, aby nie tracić czasu, Meir od razu remontował silnik każdego samochodu, który wypożyczaliśmy. Tego wieczoru sam pojechałem do San Fernando. Na miejscu by łem po osiemnastej, już się ściemniało. Wlazłem na nasyp kolejowy i czekałem. Chociaż tym razem byłem lepiej ubrany - miałem płaszcz i rękawice - i tak nie czułem się komfortowo. Jakbym się ułożył czy przekręcił, któraś część ciała zawsze lądowała w kałuży. Mimo to udało mi się zignorować niewygodę. Wnętrze domu by ło jasno oświetlone, na podłodze w pokoju bawił się mały chłopiec ubrany tylko w kalesony. Obserwowałem go z zaciekawieniem. Ska kał, wydawał się rozbawiony i szczęśliwy. Co jakiś czas w moim po lu widzenia pojawiała się matka; najwyraźniej bawiła się z chłopcem, pozwalała mu biegać, śmiała się z jego figli. Po dziewiętnastej pod dom zajechał motocykl, a chwilę później w pokoju pojawił się blondyn, młodzieniec około dwudziestoletni. To był prawdopodobnie Dieter, jeden z synów. Mieliśmy informację, że rozbija się motocyklem. Chłopiec przestał się bawić i oparty o parapet kontemplował deszcz. Bo znowu zaczęło lać. Dopiero teraz dokładnie przyjrzałem się dziecku. Był nadzwy czaj urodziwy - cherubinek, który mógłby pozować renesansowym DROGA DO ULICY GARIBALDIEGO 1 45 malarzom. Przypomniał mi zamordowanego kuzyna Tekele. Czemu się tak przygląda? Czyżby wypatrywał ojca? Zapewne. Tuż po dziewiętnastej trzydzieści na przystanku za trzymał się autobus linii 203 i wysiadł Klement. Ubrany był do kładnie tak samo jak wczoraj. I poruszał się tym samym pewnym krokiem, z rękami wzdłuż tułowia. To ostatnie było najważniejsze. Bo nawet gdyby nosił ze sobą broń, to nie zdążyłby po nią sięgnąć. Znakomicie nadawał się na objekt napadu, ponieważ ściśle prze strzegał porządku dnia. W Norymberdze jeden z komendantów z Oświęcimia zeznawał, że przed przyjazdem każdego nowego trans portu Żydów Eichmann wysyłał telegram z identyczną informa cją: "Postępować zgodnie z dyrektywą o "specjalnym traktowaniu" - taki był kryptonim gazowania. Jakkolwiek okrutna to informacja, dla nas była ważna; tej kluczowej nocy jego ewentual na spontaniczność mogła nam przysporzyć kłopotów. Dzień przebiegał dalej zgodnie z harmonogramem. Gdy Kle ment przekroczył próg, w pokoju pojaśniało. Dokładnie tak samo jak poprzedniego dnia i zapewne co wieczór. Zdjął kapelusz, płaszcz i podszedł do chłopca. Uniósł go w górę, obrócił dokoła, a potem obaj na czworaka chodzili po podłodze. By ło dużo śmiechu. W innych okolicznościach pewnie wzruszyłaby mnie ta scenka. Tak samo bawiłem się ze swoim ojcem. Co więcej, miałem nadzie ję, że kiedyś będę tak się bawił z synem. Razem podeszli do okna. Chłopiec usiadł ojcu na kolanach. Pa trzyli w dal. Przed długi czas siedzieli bez ruchu, jakby pogrążeni we wspól nym marzeniu. Nagle z prawej strony usłyszałem dudnienie. Naj pierw delikatne, ale szybko przybierające na sile. Klement wycią gnął rękę i wskazał coś palcem. Chwilę później pojawił się pociąg towarowy. Przejechał torami pode mną. W tym momencie ogarnęło mnie uczucie bezbrzeżnej odrazy. Ojciec uśmiechnął się łagodnie, lekko podrzucił syna na kola nach. Pomagał mu liczyć na palcach wagony. "Ty łajdaku! - pomyślałem. - Znowu odliczasz wagony?" . ROZDZIAŁ 17 Kryjówka f naszej kwaterze robiło się coraz tłoczniej. Po moim po wrocie z drugiej nocnej wyprawy do San Fernando okaza ło się, że do mnie, Metra, Charona, Uziego i Dawida wpro wadził się jeszcze Danny. Nie zamieniliśmy ani słowa na temat epizodu na lotnisku. Jak by nigdy do niego nie doszło. Gdy odwiedziłem go tej nocy, pracował nad fałszywym paszpor tem niczym gryzipiórek z Dickensa - pochylony nad stołem w ką cie pokoju, ze szkłem powiększającym w jednej ręce, a precyzyj nym piórkiem w drugiej. Spojrzał na mnie lekko zmęczonymi oczami i skinął głową na powitanie. - Kiedy to przyniosłeś? - zapytałem. - Parę godzin temu. Widziałeś go? Przytaknąłem. - Bawił się w domu z synem. Obrazek z pocztówki na Dzień Ojca. Nasi ojcowie też się z nami tak bawili. Uśmiechnął się, a ja zrozumiałem, że palnąłem głupstwo. A mo że nieświadomie odgryzłem się za zdarzenie na lotnisku? Kto wie? Tak czy inaczej, szybko pożałowałem. Danny'emu, urodzonemu na 1 47 Węgrzech, gdzie Eichmann dokonał w imieniu Rzeszy najbardziej cynicznego pogromu, nie chciało przejść przez gardło jego nazwi sko. Stracił ojca w Bergen-Belsen. Spojrzałem na imponujący zbiór przyborów leżących na stole: pę dzelki, ołówki, lupy, nożyki, pieczątki, kawałki wosku i palniki do stopienia, aparaty fotograficzne, negatywy, kuwety, wywoływacze, mnóstwo różnokolorowych papierów wszystkich formatów. Przypo mniałem sobie, jakie to wszystko ciężkie. - Przywiozłeś przybory do malowania? - zapytałem. Wiedział, że ja nigdy się bez nich nie ruszam. - Niewiele. - Zastanowił się. - Nie wydawały mi się potrzebne. - Wiem, wiem. Chcieliśmy uniknąć najmniejszych podejrzeń, dlatego dopro wadziliśmy ostrożność do granic absurdu. Staraliśmy się wycho dzić przed wpół do dziewiątej rano, a więc zanim portier zajmie miejsce w budce przy wejściu, i wracać po osiemnastej, czyli po je go wyjściu. Było to dosyć krępujące i wszystkim ulżyło, gdy trze ciego dnia Dawid znalazł willę w zamożnej dzielnicy, która wyda wała się idealna. Godzinę i kwadrans samochodem od San Fernando. Na rozkaz Isseraja i Meir mieliśmy się zająć odpowied nim jej przystosowaniem. Gdy wjeżdżaliśmy na podjazd przed kamiennym parkanem, Da wid w napięciu obserwował nasze twarze. Weszliśmy do środka. - I co? Nie przesadzałem? - zapytał radośnie. - Piękne miejsce, prawda? - Nie, Dawid - powiedziałem. - Nie przesadzałeś. Rozległy trawnik otaczał znakomicie utrzymany ogród. Z lewej strony tuż za skalniakiem, który wyglądał jak przywieziony z Ja ponii, szumiała kaskada. Po prawej ścieżka wykładana płytami wspinała się na porośnięty trawą pagórek i znikała za nim. Dom miał od frontu mauretańskie łuki, był ogromny i kojarzył się z hol lywoodzką bajką. - Jak znalazłeś ten pałac? - zapytałem, gdy szliśmy w stronę wejścia. - Kosztuje chyba z pięćdziesiąt dolarów miesięcznie? - Lepiej nie pytaj - odparł z wyraźną satysfakcją. - Ale jeśli po mnożysz przez dwa, i tak będzie mało. 148 W środku na wysokich sklepieniach wisiały bogato zdobione ży randole, a nasze kroki tłumił puszysty chiński dywan. Pokoje by ły ogromne, stały w nich hiszpańskie antyki. Ale to były oczywiście tylko przyjemne dodatki. Razem z Meirem minęliśmy sypialnie i gabinety na parterze, wspięliśmy się po schodach na piętro i dalej na strych. Schody prowadziły do małych drewnianych drzwiczek. Za nimi ujrzeliśmy belki sufitowe. Odcze piliśmy jedną z nich i zamontowaliśmy kilkadziesiąt centymetrów dalej. Znakomicie. Da się zainstalować fałszywą ścianę na zawiasach, a za nią urządzić pomieszczenie, w którym ukryjemy człowieka. Potrzebne materiały mieliśmy w samochodzie - kupiliśmy je w składzie drewna po drodze. Schodząc na dół, ujrzeliśmy Dawida rozmawiającego przy wejściu z człowiekiem w roboczym stroju. - Mamy problem - powiedział po niemiecku Dawid. - Właści ciel nie powiedział mi, że jest dozorca. Mężczyzna się domyślił, że o nim mówimy, skinął więc głową i uśmiechnął się do nas. Odpowiedzieliśmy uśmiechem. - Nie możemy go spławić? Dawid wzruszył ramionami. - Mieszka w chatce na tyłach. Polecono mu służyć nam wszel ką pomocą. Przypadło mi zadanie przekazania Isserowi najnowszych wieści. Trzy godziny później siedziałem w barze przy Avenida Corrientes, aktualnej pozycji na liście stale zmieniających się lokali, w których rezydował nasz szef. Wkrótce dostrzegłem jego drobną sylwetkę, po większoną przez gruby kożuch i futrzaną czapę. Spod czapy nie widać było Issera, tylko jego odstające uszy. Najgorsze, że prowa dził ze sobą Hansa - mistrza przesłuchań. Widziałem go po raz pierwszy od kilku miesięcy, ale przywitali śmy się niezbyt wylewnie. Nigdy go nie lubiłem, bo moim zdaniem był arogancki i pretensjonalny, zupełnie nieelastyczny i pozbawio ny poczucia humoru. Nic mnie nie obchodziło, że odwzajemniał mi pięknym za nadobne. Dla własnego dobra starałem się nie mówić za wiele w jego obecności. Należał do ludzi, którzy katalogują każde zasłyszane słowo na wypadek, gdyby kiedyś miało im się przydać. KRYJÓWKA 1 49 - Znakomity wybór - powiedział do Issera. - Znam to miejsce. Pierwsza klasa. - Isser - mówiłem, nie zważając na Hansa. - Jest problem z tą willą. - I opowiedziałem o dozorcy. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. - Powiedz Dawidowi, żeby wynajął coś innego. Ta się nie nada je, potrzebna jest idealna. Chociaż starał się zachować spokój, wiedziałem, że cały dzień ma z głowy. Świat powinien wyglądać tak, jak on sobie życzy. Po kilku minutach dała o sobie znać jego frustracja. - Peter - powiedział, wskazując kelnera, który przyszedł z zamó wieniem. - Nic nie zamówiłeś. Weź sobie coś do picia. Nigdy nie przepadałem za alkoholem. - Przecież prosiłem o colę. - Weź coś mocniejszego. W takich miejscach pije się whisky. - Isser ma rację - powiedział Hans. - Isser - powiedziałem łagodnie - nie lubię whisky. - Nie chcę, żebyś zwracał na siebie uwagę. - Wezwał kelnera i za mówił mi alkohol. - Przełkniesz. Pokaż im, że pijesz jak wszyscy. - Idiotyzm. Kogo to obchodzi? - Peter - powiedział znużony, jakby miał do czynienia z natręt ną muchą. - Wypijesz za moje zdrowie. Dobrze? Napiłem się whisky, a on przeszedł do rzeczy. - Mamy niewiele czasu. Postanowiłem dołożyć wszelkich sta rań, abyśmy zlokalizowali doktora. Skinąłem głową, powstrzymując się od wyrażenia opinii. - Przekażę wiadomość grupie. Oczywiście, jak rozumiem, na dal realizujemy plan Attyla. Miałem precyzyjny plan schwytania Eichmanna i nie chciałem, aby to zadanie choć przez chwilę zeszło na drugi planu. - Nie - wtrącił się Hans. - Sprawa Attyli jest już zakończona. Ma cie teraz tylko go dostarczyć. Zatkało mnie ze zdumienia. Co za bezczelność! I to w obecności Issera. Czekałem, aż szef zareaguje. Nie powiedział ani słowa. Szczęśliwie ugryzłem się w język. Wiedziałem, że od czasu do czasu Isser podżega do rywalizacji między podwładnymi, nawet do animozji. Jednak metoda ta nie sprawdzała się w przypadku ta. 1 50 kich choleryków jak Hans. Sądziłem, że mimo grubiaństwa i bez względności nie stanie ze mną w szranki. Isser znajdował się pod presją. Jeszcze nigdy w życiu nie grał o tak wysoką stawkę. Jednak po najszacowniejszym fachowcu w tajnych służbach mogłem chy ba oczekiwać rzetelnej oceny sytuacji, prawda? Tego dnia po południu Dawid podpisał umowę najmu nowej wil li. Półtorej godziny później byłem z Metrem na miejscu. Miałem na dzieję, że do południa następnego dnia w starej kwaterze pozostanie najwyżej Danny. Całe życie był malarzem (dla kamuflażu), rzadko wy chodził z domu, mało więc prawdopodobne, żeby zwrócił na siebie uwagę nawet najbardziej wścibskich sąsiadów. Na wszelki wypadek jednak Meir zrobił w kominku skrytkę na dokumenty. W razie cze go wystarczyła zapałka, żeby wszystkie fałszywki puścić z dymem. Najnowszej willi, która od jak zwykle kreatywnego Issera otrzy mała kryptonim Tira, nie dało się porównać z poprzednią. Zbudo wana w nieokreślonym stylu mieściła się jakąś godzinę drogi na północ od stolicy i służyła jako dom letniskowy. Nie było ogrzewa nia. Grube ściany, chłodzące w upały, zamieniały pomieszczenie w lodówkę, gdy było zimno. Nie było tam piwnic ani strychów, nie bardzo więc wiedzieliśmy, gdzie ukryjemy więźnia. Natomiast okolica była odludna, dom otaczał dwuipółmetrowy mur i nie było żadnych dozorców. Na parterze mieścił się prze stronny i wygodnie urządzony pokój dzienny, nowoczesna, dobrze wyposażona kuchnia, trzy małe sypialnie i weranda z przeszklo nymi drzwiami pokryta gęstym listowiem. W pomieszczeniach na piętrze wszystko było przykryte płótnem i brezentem. Tam było jeszcze zimniej niż na parterze. Meir zaproponował, żeby na izolatkę dla więźnia zaadaptować małą sypialenkę za kuchnią. Było to najcieplejsze pomieszczenie w całym domu, miało małe okno i wyjście na werandę, w razie cze go aresztanta można więc było ewakuować z willi. A ponadto, stwierdził Meir, łatwo go tam ukryć. Tak jak poprzednio przede wszystkim zajęliśmy się kryjówką. Najpierw oderwaliśmy kilka desek z podłogi werandy i przymoco waliśmy uchwyty, żeby można je było wyjmować i z powrotem ukła dać. Między podłogą a betonowymi fundamentami znajdowało się KRYJÓWKA 151 jakieś czterdzieści centymetrów wolnej przestrzeni, a więc dość, aby w razie czego ukryć tam związanego i zakneblowanego czło wieka. Ponadto skonstruowaliśmy coś w rodzaju stolika, z którego w razie potrzeby można było zrobić nosze; nie tylko łatwiej da się na nich włożyć więźnia do skrytki, ale także będą go chroniły przed zimnym betonem. Później wyposażyliśmy pomieszczenie w dzwonek połączony z bramą wejściową i salonem. Dzięki niemu można było dyskretnie poinformować strażnika więźnia o niebezpieczeństwie. Na koniec zajęliśmy się zasłanianiem okien, aby chronić dom przed oczami ciekawskich. To była szczególnie nieprzyjemna pra ca. Zbliżał się wieczór i robiło się coraz chłodniej. Dawid kupił ko ce ze szkockiej wełny po siedemnaście dolarów za sztukę. Przybi jając je do ścian calowymi gwoździami, marzyliśmy głównie, żeby się nimi otulić. Gdy skończyliśmy, w ciemnościach przeżuwaliśmy zmarznięte i suche kanapki, a jednocześnie układaliśmy w myślach listę rzeczy, które ten sukinsyn, Dawid, miał nam kupić następnego dnia: ko ce dla nas, kilka grzejników, lampy, latarki, parę talii kart, szachy i kilka zapasowych koców. Następnego dnia zgodnie z planem wprowadzili się pozostali, a wieczorem dołączył jeszcze jeden agent, mój stary kumpel Jack. Postanowiono, że skoro mamy porwać także Mengele, przyda się do datkowa para rąk. Dzień później nasz zespół powiększył się o kolejną osobę. Przy był do nas wysoki, elegancko ubrany czterdziestolatek. Uzi przed stawił go jako doktora Maurice'a Kleina. Okazało się, że znają się od wielu lat. Klein był anestezjologiem w dużym szpitalu w Tel Awiwie, a Uzi, lecząc rany wojenne, zawarł wiele bliskich znajo mości z lekarzami. - Dobrze, że przyjechałeś - zwróciłem się do Kleina na powita nie. - Mam nadzieję, że poradzisz sobie z zapaleniem płuc. Tamten uśmiechnął się dobrodusznie. - A ja myślałem, że przyjeżdżam na wakacje. Sądziłem, że będę miał pod opieką tylko jednego pacjenta. Później się dowiedziałem, że pod tym łagodnym obejściem Kle ina kryje się charakter ze stali. Przeżył Holokaust i choć nie miał . 1 52 doświadczenia w wywiadzie, bez wahania zgodził się wziąć udział w misji. Przeprowadzka do nowej willi przynajmniej pod jednym wzglę dem okazała się korzystna: na ogrodzonym podwórku Meir mógł swobodnie zająć się silnikami. Wszystkich nas zadziwiały sa mochody, które dostarczał Dawid. Każdemu bez wyjątku czegoś brakowało. Jeden miał grube opony i nie domykały się w nim okna. Inny nigdy nie zapalał od razu, jeszcze inny gasł na każdych światłach. Świetnie nadawałyby się do komedii z Flipem i Flapem. Ale nam nie było do śmiechu. Po kolejnych dwóch awariach samochodu pod czas jazdy Isser zarządził, żebyśmy jeździli w konwoju. Meir nie zawracał sobie głowy wszystkimi autami. Ponieważ do zatrzymania Eichmanna pozostało zaledwie kilka dni, skupił się na dwóch, którymi mieliśmy pojechać tamtej nocy: na szarym chryslerze i czarnym mercedesie. A zwłaszcza na mercedesie, którym miał zostać przewieziony Attyla. Na oko laika (na przykład moje) mercedes prezentował się do brze. Jednak im dokładniej Meir go przeglądał, tym większe miał obawy. Dawid latał po mieście w poszukiwaniu części. Kupił na wet nowe reflektory. W końcu zadowolony z rezultatu Meir wypo sażył wóz w mechanizm sprężynowy własnej konstrukcji, który umożliwiał błyskawiczną zmianę tablic rejestracyjnych. Zaraz po brzasku dziewiątego dnia z głębokiego snu wyrwał mnie uporczywy dzwonek do drzwi. Po wieczornej inwigilacji w San Fernando marzyłem o pójściu do łóżka i zostawiłem na krześle swoje przebranie. Lekko zamroczony wszedłem do pokoju dzienne go i omal nie stratowałem Uziego leżącego na dywaniku z koziej skó ry. W końcu otworzyłem drzwi. - Co jest, panowie? - zapytał Hans, odpychając mnie i wcho dząc do pokoju. - Ogłuchliście czy co? Zauważył stopę naszego dowódcy, Uziego, wystającą spod koca w podartej skarpetce, podszedł do niego i szturchnął go czubkiem buta. -Uzi, wstawaj. KRYJÓWKA 1 53 Uzi otworzył oczy i rozejrzał się nieprzytomnie. - Stary chce, żebyście skoncentrowali się na poszukiwaniu Mengele - rzucił ostro Hans. - Mam listę adresów. Trzeba je natych miast sprawdzić. Uzi usiadł i szukał okularów. - O co ci chodzi? Jakie adresy? Hans sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył plik kartek. - Wszystko jest w tym raporcie. Macie sprawdzić miejsca za znaczone na czerwono. Do wieczora musimy wiedzieć, czy jest sens zaczynać akcję. Gdy Uzi przeglądał pierwszą stronę dokumentu - raportu o do mniemanych ruchach Mengele w ostatnim okresie sporządzonego na podstawie przechwyconej korespondencji i innych informacji pochodzących z drugiej ręki - nasz gość odwrócił się i ruszył do drzwi. - Ja mam inne zadanie - powiedział. - Przyjdę po południu i przedyskutujemy plan przechwycenia Attyli. Pół godziny później siedziałem za kierownicą piętnastoletniego buicka, prowadziłem po raz pierwszy od przyjazdu. Uzi pilotował i piętnaście po siódmej znaleźliśmy właściwy dom. Była to niecieka wa dwupiętrowa budowla w bogatej dzielnicy Buenos Aires, Vincente Lopez. Zaparkowałem ze sto metrów za rogiem i czekaliśmy. Niebawem otworzyły się frontowe drzwi i wyszła młoda kobie ta w dresach, a za nią trójka dzieci z tornistrami. Po kwadransie ko bieta wróciła sama. Pół godziny później odprowadziła młodego męż czyznę, ten pocałował ją w czoło i odjechał. - Wiesz, co mi to przypomina? - zapytał Uzi. - Amerykańskie opery mydlane. - Idę do niej z wizytą - zdecydował po kilku minutach. Spisał nu mer sąsiedniego domu i wyrwał kartkę z notatnika. Zamierzał uda wać, że pomylił domy. - Czekaj tutaj. Uzi wszedł na podjazd i zadzwonił do drzwi. Kobieta otworzy ła, chwilę rozmawiali i zniknął w środku. Nie było go pół godziny; wychodząc, pomachał na pożegnanie. - Wiesz co? - zapytał, gdy wsiadł do samochodu. - To napraw dę Amerykanie. Dostałem filiżankę amerykańskiej kawy. 1 54 - A doktor? Pokręcił głową. - Kiepska sprawa. Mieszkał tu, ale przed miesiącem. Ona jesz cze trzyma niemieckojęzyczne gazety ze Szwajcarii. - Kim oni są? - Pochodzą z Filadelfii. Jak się tu sprowadzili, już go nie było. Wiedzą tyle, ile im powiedział właściciel domu. - Wiadomo, dokąd się przeprowadził? - A skąd! Nie mieli z nim kontaktu. Żaden z nas nie miał wątpliwości. Zniknął dokładnie wtedy, gdy Hans prowadził śledztwo w sprawie Eichmanna. W południe przed podmiejskim kinem spotkaliśmy się z Aharonem i Uzi przesiadł się do jego samochodu. Ponieważ spotkanie, na które się wcześniej umówili, zostało odwołane, chcieli porozma wiać teraz, w drodze do willi. Ja słabo znałem miasto i miałem je chać za nimi. Wydawało się, że to rozsądne wyjście. Nie przewidziałem tylko, że zaabsorbowany rozmową Aharon zapomni o mnie. Jechał coraz szybciej i musiałem się nieźle namęczyć, żeby za nim nadążyć. Je chaliśmy wąskimi, nieznanymi mi ulicami. Trąbiłem, chcąc mu o sobie przypomnieć, ale albo nie słyszał, albo uznał mój sygnał za jeden z wielu. Nagle bez uprzedzenia skręcił ostro w prawo. Praw dopodobnie kierunkowskaz nie działał. Gdy wreszcie i ja wjechałem w tę ulicę, zobaczyłem, jak znika za wzniesieniem. Ogarnęła mnie czarna rozpacz. Wcisnąłem gaz do dechy i już go prawie doganiałem, gdy prze jechał na żółtym świetle i zniknął za zakrętem. Po chwili wahania wcisnąłem gaz. Rozejrzałem się na skrzyżowaniu i pognałem za nim, ale zaraz musiałem wcisnąć hamulec. Trzydzieści metrów przede mną zajęło pozycję sześć policyjnych i wojskowych samo chodów. Zrobili blokadę! "O Boże - pomyślałem -O wpadliśmy!" Podeszli do mnie żołnierze z groźnymi minami i bronią gotową do strzału. Wziąłem głęboki oddech i uśmiechnąłem się. Tak jak uczą na szkoleniach. KRYJÓWKA 155 - W czym problem? - zapytałem po angielsku, podając paszport. Nie odpowiedzieli, tylko lufą pokazali, bym wysiadał. W tym momencie zrozumiałem, że zatrzymują wszystkie samo chody. I że wszystkim kierowcom każą wysiadać. Po kilku minutach było nas już dwudziestu. Ustawili nas w rzędzie i zaprowadzili za wzgórze na mokrą trawę. Po drugiej stronie znajdował się mały betonowy posterunek policji. Przed wejściem stało pięć stołów. Za każdym siedział oficer z tu szem i formularzami do pobierania odcisków palców. Rozglądałem się po towarzyszach niedoli w nadziei, że pomoże mi jakiś Amery kanin albo Europejczyk. W żadnym razie nie mogłem zostawić swo ich odcisków. "I co z samochodem?" - zastanawiałem się, czekając na swoją ko lej. Nie pamiętałem, co tam zostało - może jakieś materiały bu dowlane, których turyści raczej nie wożą, a może fałszywe reje stracje. Zanim przyszła moja kolej, minęło z pół godziny. Siadłem przed młodym policjantem cały spięty. Gdy dałem do zrozumienia, że nie mówię po hiszpańsku, wezwał drugiego oficera. - Niedobre - powiedział ten drugi, gdy pokazałem prawo jazdy. Zrobił gest, jakby chciał je podrzeć, pokazując, że mam nie tę część dokumentu, co potrzeba. Cholerny Uzi miał drugą połowę. Uśmiechnąłem się, rozłożyłem bezradnie ręce i podałem cały plik podrabianych dokumentów: paszport, zaświadczenia lekar skie, dowód rejestracyjny. Dołączyłem nienaruszoną paczkę ken tów, którą zawsze ze sobą woziłem. W jednej chwili policjant zmienił ton. - Turysta? - Tak, jestem artystą. Piękny kraj. Zapisał coś w notatniku, przystawił wielką pieczątkę, wyrwał kartkę i wręczył mi. - W porządku - powiedział. - Pokaż to policjantowi na drodze. U stóp wzgórza uformowała się nowa grupa kierowców do spraw dzenia. Dopiero teraz zacząłem się domyślać, o co chodzi. Peroniści w przeddzień 150-lecia powstania kraju podłożyli bombę w po bliskiej bazie wojskowej. 1 56 Pozostał problem, jak trafić do willi. Jechałem tam kilka razy, ale nigdy sam. Nie znałem też adresu. Błądziłem z godzinę, aż w koń cu znalazłem się w okolicy, która wydała mi się znajoma. Zobaczy łem naszą willę. Wpadłem do środka i opowiedziałem, co się stało. Byłem tak przejęty, że nawet nie robiłem wyrzutów Aharonowi. Ale Hans, który przyszedł na spotkanie, natychmiast zepsuł mi humor. - Bzdury - wszedł mi w słowo. - Jechałem tamtędy i nie było blo kady. Aharon i Uzi też. Posłałem mu lodowate spojrzenie. - Twierdzisz, że kłamię? Po prostu przejechaliście przed usta wieniem blokady. Proszę bardzo, oto przepustka od policjanta. Uzi wziął przepustkę i uważnie się jej przyjrzał. - Może podesłać Danny'emu? - powiedział z uśmiechem. - Nie zaszkodzi, jeśli wszyscy będziemy mieć coś takiego. Ale Hansa i tak nie przekonałem. Jego problem polegał na tym, że zawsze i we wszystkim musiał mieć rację. Nie wróżyło to dobrze spotkaniu, na którym mieliśmy ostatecz nie ustalić plan porwania. Obawiałem się tego od kilku dni, ale by łem przygotowany. - Słuchajcie - zaczął Hans - nie ma o czym dyskutować. Isserjuż zaakceptował mój plan. - A jaki masz plan? - zapytał Uzi z udawanym zainteresowa niem. Zawsze się starał nikogo nie urazić i teraz też nie potrakto wał Hansa, jak na to zasługiwał. Hans rozłożył na stole plan terenu. - Peter będzie czekał tutaj - wskazał ulicę Garibaldiego tuż przed domem - i skoczy na niego na tej ścieżce. Powali go na zie mię i zaciągnie tutaj. Meir będzie w pobliżu, a potem pomoże Peterowi. Ja i reszta będziemy czekać za rogiem przy drodze 202 w dwóch samochodach. - Wskazał dwa prostokąty przy trasie. - Jak tylko zobaczymy, że go macie, skręcimy za róg, zabierzemy was i spadamy. Rozprawiał o swoim planie jeszcze z pięć minut, stukał palcem w mapę, a potem wstał, splótł ręce i rozejrzał się po naszych twa rzach, spodziewając się podziwu. KRYJÓWKA 1 57 - Prosto i szybko - skonkludował. - Zero problemów. "Zero problemów!" W wojsku się nauczyłem, że jeśli ktoś tak mówi, to trzeba zacząć się martwić. Ale nie zamierzałem dać satysfakcji Hansowi i stracić panowa nia nad sobą. - Isser zaaprobował ten plan? - zapytałem spokojnie. - W całej rozciągłości. - Sprawdźmy, czy dobrze rozumiem - zawiesiłem głos. - Ja i Me ir jesteśmy bez asekuracji aż do momentu, gdy wy zdecydujecie się podjechać samochodem? - Znów przerwałem. - Jedno pytanie. A je śli będzie akurat przechodził policjant, a choćby i zwykły człowiek? Wydął wargi. - To niemożliwe. To będzie błyskawiczna akcja. - Ja tylko snuję hipotezy - nalegałem. - Na pewno wziąłeś to pod uwagę. Co będzie, jeśli ktoś nas zaskoczy podczas akcji? - Oczywiście, że wziąłem to pod uwagę. - Zawahał się. - W żad nym wypadku nie wolno wam wypuścić Attyli. Macie go zdekonspirować i powiedzieć, że jesteście Izraelczykami i w imieniu narodu żydowskiego realizujecie historyczną misję. Ale powtarzam - wy mierzył we mnie palcem - nie wolno go wypuścić. Święty straciłby cierpliwość! Nie znał zasady obowiązującej w naszej branży: przewidywać nieprzewidywalne i zawsze zabez pieczać odwrót. - Ty kretynie! - nie wytrzymałem. - Jesteś amatorem! Głup szego planu nie można było wymyślić. Chcesz, żebyśmy bohatersko polegli za żydowską sprawę? Pobladł ze złości. - Taki jest plan i wy go zrealizujecie. To rozkaz Issera. - Sam sobie realizuj. To nie jest plan uprowadzenia Eichmanna do Jerozolimy, tylko wsadzenia mnie i Meira do argentyńskiego pudła! - Każdy plan zawiera element ryzyka - powiedział z takim za dęciem, jakby to on wymyślił ten frazes. - Każdy. - Racja, Hans. I dlatego zrealizuję własny plan, który sam przy gotowałem. - Nie masz wyboru - powtórzył. - To rozkaz. - Spierdalaj! Nie jesteśmy w niemieckiej armii. Jak wam się tak . 1 58 bardzo podoba ten plan, to zróbcie to we dwóch z Isserem. Tu ja gram główną rolę i zagram ją po swojemu! Hans zamilkł. Coś chodziło mu po głowie. Dopiero później zro zumiałem, że się bał. Był nowicjuszem. Plan miał dla niego jedną niezaprzeczalną zaletę - Hans pozostawał z dala od akcji. - Nie ma co dyskutować - wykrztusił w końcu. - Zapadła taka decyzja. - Już to słyszeliśmy - przerwał Uzi stanowczym głosem. - Tak się składa, że Peter trochę lepiej od ciebie zna się na takich opera cjach. I ma rację. - Przerwał na moment. - Porozmawiamy z Isse rem i uzgodnimy zmiany. Isser nie jest Bogiem. Czasem się myli. Następnego dnia o dziesiątej rano zebraliśmy się w śródmieściu w mieszkaniu Danny'ego. Isser rozsiadł się wygodnie w głębokim fotelu, my naprzeciw niego. Miał przekrwione oczy i zmęczoną twarz. Pracował bez przerwy nad planem ucieczki. A to był praw dziwy majstersztyk. W porozumieniu z dyrekcją El Al zorganizował specjalny przelot z Tel Awiwu do Buenos Aires na uroczystości związane z obchodami 150. rocznicy. Argentyńscy biurokraci ze swoimi skomplikowanymi przepisami i pogmatwanymi życiorysa mi politycznymi na pewno nie ułatwiali mu życia. Był wtorek, 10 maja. Zamierzaliśmy pierwotnie tego dnia prze prowadzić akcję. Z powodu samochodów, naszej pięty achillesowej, na których reperację Meir potrzebował więcej czasu, przełożyli śmy godzinę zero. Nad drugim wozem wybranym do akcji, chryslerem, trzeba było jeszcze popracować. A ponadto wszyscy potrze bowaliśmy trochę spokoju. Uzi zreferował istotę konfliktu między mną a Hansem. Porów nał obydwa plany z zachowaniem pełnego obiektywizmu. Moja pro pozycja różniła się w szczegółach od koncepcji Hansa, ale przede wszystkim chodziło o to, żeby jeden z samochodów, mercedes, stał na Garibaldiego z podniesioną maską, jakby się zepsuł. Wtedy Attyla, wracając do domu, przeszedłby najpierw obok wozu. Meir miał stać od strony jezdni, schylony za podniesioną maską, jakby naprawiał silnik, a Hans i Uzi siedzieliby w środku. Ja szedłbym pro sto na Attylę, niby nie mając nic wspólnego z tym rozkraczonym po jazdem. Powalam Klementa i wtedy Meir się prostuje; razem wrzuKRYJÓWKA 159 camy go do wozu i odjeżdżamy. Drugi samochód, prowadzony przez Aharona, chwilę później skręca w Garibaldiego z drogi 202, wy przedza mercedes i zaczynamy jechać za nim. Ubezpiecza nas na wy padek blokady. Gdyby doszło do pościgu, zjeżdżamy z trasy, prze rzucamy Attylę do drugiego samochodu i spokojnie pokazujemy się znowu. Przyszła kolej na mnie. Miałem nie tylko podkreślić mocne punkty mojego planu, tempo i prostotę, ale także przedstawić za strzeżenia wobec koncepcji Hansa. Wypunktowałem niedociągnię cia. Oprócz tego, że w chwili porwania jesteśmy zdani na przypad kowych przechodniów, to jeszcze agenci siedzący w samochodzie na drodze 202, oślepieni reflektorami nadjeżdżających z przeciw ka pojazdów, nie będą widzieli dokładnie akcji. A jeśli policjanci za interesują się dwoma samochodami stojącymi na trasie i zechcą ich wylegitymować? A jeżeli ciężarówka, których wiele jeździ po drodze 202, akurat w tym momencie zablokuje wjazd na Garibal diego? Podczas naszych obserwacji zdarzyło się to kilka razy. Przez dłużą chwilę Isser przyglądał mi się w milczeniu. Znał mnie dobrze i wiedział, że jeśli mam działać skutecznie, nie moż na mnie trzymać zbyt krótko. - Rozumiem, Peter - powiedział. - Musisz w pełni akceptować plan. Ale mam pytanie. Co będzie, jeżeli Attyla zobaczy samochód i spanikuje? Albo pójdzie do domu przez pole? To były dobre pytania. Od samego początku wiedziałem, że głów nym założeniem mojego planu jest brak podejrzeń ze strony obiek tu. Przemyślałem to bardzo dokładnie. - Bez wahania pójdzie prosto przed siebie - powiedziałem. - Je stem pewien. Siedzący obok Issera Hans pokręcił głową z powątpiewaniem. - Wyobraź sobie, że jesteś Attyla - mówiłem dalej. - Wysiadasz z autobusu, przechodzisz przez ulicę, wchodzisz w Garibaldiego i widzisz samochód z podniesioną maską. Jakieś trzydzieści me trów od domu. Co robisz? Odwracasz się i idziesz z powrotem? - Za wiesiłem głos. - Ja ci powiem, co robisz. Jesteś dumnym niemiec kim oficerem, istotą złożoną z zasad i rutyny. W twojej głowie nie ma miejsca na zwątpienie. Takie obawy uważasz za idiotyczne. Mi nęło już piętnaście lat. Nie możesz bać się wszystkiego, co stanie ci . 160 na drodze. Tak się nie da żyć. Jesteś już prawie w domu, bezpiecz ny. Idziesz dalej. - Nie sądzisz, że może pójść przez pole? Pokręciłem głową. - Wiele czasu spędziłem w Niemczech i widziałem wielu Niem ców w wyglansowanych butach. Nie wchodzą w błoto, chyba że w ostateczności. - Przerwałem na chwilę. - Jest jeszcze jedna rzecz. Jeżeli plan Hansa się nie powiedzie, jeżeli przyjedzie policja albo ktoś mi przeszkodzi w porwaniu i Attyla ucieknie, to koniec. Drugiej szansy nie będzie. A jeżeli zawiedzie moja koncepcja, jeżeli istotnie coś podejrzewa i jakoś nas ominie, to po prostu dalej będziemy na prawiać silnik, a potem zamkniemy maskę i odjedziemy. Najpraw dopodobniej dojdzie do wniosku, że niepotrzebnie spanikował. A my spróbujemy jeszcze raz. Isser wstał z fotela, podszedł do mnie i położył mi ręce na ramio nach. Było to zarówno błogosławieństwo, jak i ostrzeżenie. - W porządku. Zgadzam się. Czy tak, czy tak - ryzykujesz głową. ROZDZIAŁ 18 Un momentito senor Tuż po brzasku 11 maja Meir i Uzi wstali, żeby sprawdzić samochody. Gdy wrócili po godzinie, Uzi był zachwycony. - Jak nowe - oznajmił. - Prosto z salonu! Meir nie podzielał jego entuzjazmu. Wiedział o tych samochodach więcej od nas, wiedział, że wszystko się może zdarzyć i że jego gło wa może spaść razem z moją. Przez cały dzień co chwilę wycho dził na podwórko i coś jeszcze naprawiał. Przynajmniej miał się czym zająć. Reszcie pozostało czekać. Prawie nie rozmawialiśmy; graliśmy w szachy i remika. Żaden z nas nie mógł zasnąć, choć wszyscy próbowaliśmy. Sam na sam z myślami jeszcze bardziej nas rozstrajało. Tego dnia musiałem tylko przygotować pomieszczenie na przy jęcie więźnia. Zajęło mi to raptem dwadzieścia minut. Na żelazne łóżko z wygiętymi poręczami położyłem świeżą pościel i koc, dwie piżamy, ręcznik, czarną bawełnianą chustkę i motocyklowe gogle. Chustką mieliśmy zawiązać mu oczy, a gogle miały ją przytrzy mywać. Nalałem wody do emaliowanego dzbanka i razem ze szklan ką postawiłem na stoliku nocnym. Nie sięgnie do niej z łóżka. W szufladzie były przybory toaletowe - szczoteczka i pasta do . 162 zębów, szczotka do włosów, płyn do jamy ustnej, cążki do paznokci. Wszystko z wyjątkiem brzytwy. Do poręczy łóżka przymocowałem kajdanki. Pokój był mały, mniej więcej trzy na cztery metry, ale ponieważ nie był zastawiony, wydawał się większy. Oprócz łóżka i stolika stał tam tylko drewniany taboret. Na ścianie naprzeciw łóżka wisiało lustro, a jedyne okno zasłoniliśmy kocem Dawida. Godzinę przed odjazdem w swoim pokoju po drugiej stronie ko rytarza rozebrałem się do bielizny i starałem rozluźnić. Próbowa łem myśleć o Gili, o matce, ale to nic nie dawało. Obraz Klementa zbliżającego się w ciemnościach w moją stronę przesłaniał wszyst kie inne myśli. Oddychałem głęboko i rytmicznie. Odsuwałem od siebie zwąt pienie, ale uparcie wracało: ten człowiek był wyszkolonym żołnie rzem, od piętnastu lat się ukrywał. Najmniejszy błąd z mojej stro ny - nagłe przyspieszenie kroku, niepotrzebny rzut oka na samochód - i wyczuje zagrożenie. Albo zboczy z drogi na wszelki wypadek. Klement. Zauważyłem, że dla swojego dobra nie nazywam go inaczej. Postać tak często wymieniana w Norymberdze była nie la da przeciwnikiem, a ja musiałem o nim myśleć jak o zwykłym czło wieku. Oprócz tego czaszkę rozsadzało pytanie: czy to na pewno on? Dowody przemawiały za tym, że mamy do czynienia ze starszy mi synami Eichmanna, a kobieta - to ta sama Vera Lieble, którą po ślubił u szczytu kariery zbrodniarza. Jednak nie można było całko wicie wykluczyć, że Klement jest ojczymem chłopców i drugim mężem i że to jego prawdziwe nazwisko. W ostatnich dniach rozważaliśmy i taką ewentualność. Gdyby się okazało, że jest właśnie tak, razem z Metrem miałem wywieźć go kilkaset kilometrów na północ, dać mu pieniądze, ostrzec, żeby trzymał buzię na kłódkę, i wyjechać do Brazylii. Poszedłem do łazienki, opłukałem twarz zimną wodą i spojrza łem w lustro. Czy tak wygląda porywacz? Chwilę później precyzyj nie umocowałem perukę. Wróciłem do pokoju, ubrałem się w ciem ny strój (granatowy sweter i czarne spodnie kupione w Argentynie). Chociaż było zimno, postanowiłem nie zakładać płaszcza. Do kiesze ni spodni schowałem skórzane rękawiczki z futrzanym podbiciem. UNMOMENTITO, SEŃOR 1 63 Miały chronić przed mrozem ręce, ale nie tylko. Myśl, że gołymi rę kami dotknę ust, które rozkazały zamordować miliony ludzi, że je go ślina zetknie się z moją skórą, napawała mnie obrzydzeniem. Była osiemnasta czterdzieści, za pięć minut odjazd. W salonie Meir w płaszczu wyglądał jeszcze bardziej zwaliście. Pod spodem na wy padek, gdyby musiał szybko zmienić wygląd, miał elegancki strój sportowy. Doktor Klein też był już gotowy; stał z boku z nieodgadnioną miną, w ręce trzymał lekarską torbę. Bezmyślnie przesuwał pion ki na szachownicy. Nadszedł czas. Na podwórku Aharon, Jack i doktor wsiedli do chryslera. Nie byli ucharakteryzowani, bo mieli się nie pokazywać. Dawid otworzył bramę wjazdową. Gdy wyjeżdżali na ulicę, Uzi wzniósł na pożegnanie kciuk do góry. Zamknęła się za nimi brama. Było zimno i zbierało się na deszcz. Zacierając ręce i próbując się czymś zająć, Dawid wyglądał jak wcie lenie niepokoju. W razie wpadki miał skontaktować się z Isserem, który niecierpliwie czekał w innej willi. Bez wątpienia również on musiałby nam załatwić adwokata. Hansjuż siedział za kierownicą mercedesa, a Meir czekał na tyl nym siedzeniu. Fałszywą tablicę rejestracyjną pochlapaliśmy bło tem, żeby nie dało się odczytać numerów. Ja usiadłem z tyłu, a Uzi z przodu na miejscu dla pasażera. Hans zapalił silnik. Ruszyliśmy. Specjalnie wyjechaliśmy w ostatniej chwili. Po trzydziestu, trzy dziestu pięciu minutach jazdy do San Fernando mieliśmy około piętnastu minut do przyjazdu Attyli, a w tak krótkim czasie ze psuty samochód nie powinien wzbudzić podejrzeń. Jechaliśmy w milczeniu najpierw przez odludne przedmieścia, a potem po ruchliwej drodze. Co jakiś czas rozlegał się grzmot, bły skało, ale deszcz nie padał. Uzi i Meir patrzyli przed siebie, od cza su do czasu oślepiały ich reflektory nadjeżdżających z przeciwka pojazdów. Obserwując ich, nagle poczułem się lepiej. Zawdzięcza łem im więcej, niż potrafiłem wyrazić. A teraz znów składam życie w ich ręce. W tej chwili żywiłem sympatię nawet do Hansa, który wpatrywał się w szosę; mięśnie twarzy pulsowały mu nerwowo. Może nie był taki zły. Zależało mu na tym samym co nam. Chciał działać po swojemu, też jak każdy z nas. 1 64 Do San Fernando przyjechaliśmy o dziewiętnastej piętnaście, może nieco później. Skręciliśmy w Garibaldiego i zatrzymaliśmy się dwadzieścia metrów przed domem. Z przodu za zakrętem stał chrysler z wyłączonymi światłami. Na ulicy było pusto. Nie padało, ale wzmógł się wiatr i co dwie, trzy minuty błyskało. Wysiadłem, by rozprostować nogi. Nadcho dząca burza była mi nie na rękę. Mimo ciemnego stroju w świetle błyskawicy mogłem zostać zauważony z domu, bo krzewy i drzewa osłaniały mnie tylko częściowo. Po kilku minutach zaczęło grzmieć coraz częściej i głośniej, ale nadal nie padało. Sceneria przypominała obrazy z biblijnej prozy Cecila B. DeMille. Odszedłem czterdzieści kroków i z dystansu spojrzałem na miej sce, w którym miało nastąpić nasze spotkanie. Czekałem. Owie wany przez wiatr starałem się utrzymać ciepło. Minęło dziesięć minut, potem piętnaście. Dwadzieścia. Wróciłem do samochodu. Przez zaparowane szyby nie było wi dać, co się dzieje w środku. Zastukałem w przednie okno. Uzi wy chylił głowę. Błyskawica oświetliła mu twarz. - Robi się późno - powiedziałem. - Co robimy? - Może go nie zauważyliśmy? - odezwał się Hans. - A może wró cił wcześniej? Pokręciłem głową. - Nie. Jeszcze go nie ma. Dom nie jest oświetlony. Ku mojemu zdumieniu nie zaprotestował. - Czekamy - zadecydował Uzi. - Nie ma co odkładać akcji. Daj my mu jeszcze piętnaście minut. Na razie zostałem przy samochodzie. Gdyby ktoś przechodził, udawałbym, że pomagam w naprawie silnika. Nagle z północy na drodze 202 wiodącej z Buenos Aires pojawił się znajomy autobus 203. Dosłownie w tej samej chwili w Garibaldiego skręcił młody czło wiek na rowerze; płaszcz powiewał za nim niczym spadochron. Wi dząc nas, zawołał coś przyjaźnie po hiszpańsku i skierował się w na szą stronę. "Daj nam święty spokój - powtarzałem w duchu. - Spadaj stąd, ty cholerny samarytaninie." VN MOMENTITO. SEŃOR 1 65 Meir uśmiechnął się do niego, opuścił głowę i zamknął maskę, a potem poklepał samochód, jakby właśnie skończył. Chłopak pomachał nam, przejechał obok i zniknął za rogiem. Meir natychmiast otworzył maskę z powrotem. Ja zacząłem się cofać, licząc kroki. Piętnaście. Dwadzieścia. Trzydzieści. Autobus się zatrzymał. Było mi zimno, wiatr owiewał twarz. Gdy autobus odjechał w świetle przejeżdżających pojazdów ujrze liśmy sylwetkę człowieka. To był Attyla. Obok niego szła postaw na kobieta. Przez kilka koszmarnych sekund, gdy przechodzili przez ulicę, wydawało się, że idą razem. Jednak po drugiej stronie szosy ona skręciła w lewo, a on w prawo. Gdy wszedł w Garibaldiego, wolnym krokiem ruszyłem w jego stronę. Nadal nie padało, ale niebo rozjaśniały błyskawice i hucza ły grzmoty To był Dzień Sądu Ostatecznego. Kilka minut wcześniej postanowiłem, że jeżeli Klement skręci na pole, pobiegnę za nim. On jednak opatulony płaszczem, z pod niesionym kołnierzem, z rękami w kieszeniach, kuląc się przed wiatrem maszerował prosto na mnie. Mijałem właśnie samochód. Obiekt był niecałe dwadzieścia me trów ode mnie. - Uważaj na jego ręce - zawołał z samochodu Hans. - Chyba ma broń. "O, Boże - krzyczało we mnie. - Zamknij się! Zamknij się przy najmniej teraz!" Ale wziąłem pod uwagę jego ostrzeżenie. To mogła być praw da. Powinienem unieruchomić jego prawą rękę. Dzieliło nas piętnaście metrów. Słyszałem jego kroki - regular ne jak tykanie zegara. Czy zastanowi go widok samochodu? Nie. Nawet nie spojrzał. Siedem metrów. Cztery. - Un momentito, senor. - Trenowałem ten zwrot przez kilka ty godni. Zatrzymał się. Zza okularów w grubych oprawach spojrzał mi w oczy. Zrobił krok do tyłu. Rzuciłem się na niego i złapałem za pra wą rękę. Osunęliśmy się na ziemię i wpadliśmy do płytkiego rowu obok chodnika. Leżałem na plecach w błocie i z całej siły trzymałem . 1 66 go jedną ręką za gardło, a drugą za prawe przedramię. Charczał. Gdy udało mi się podnieść razem z nim, zwolniłem ucisk na szyi. W tym momencie wydobył z siebie przenikliwy krzyk. To był ryk zwierzęcia schwytanego w sieć. Ponowiłem ucisk. Natychmiast umilkł. Oprzytomniałem po lekkim wstrząsie. "Nic ci nie pomoże, łaj daku - powtarzałem w myślach, ciągnąc go do samochodu. - To twój koniec." W tym momencie pojawił się Meir. Złapał więźnia za nogi, ja trzymałem za ręce. Podeszliśmy do samochodu. Otworzy ły się tylne drzwi i wepchnęliśmy go do środka. Ja wślizgnąłem się za nim, nie zdejmując dłoni z jego ust. Meir obszedł samochód i usiadł na przednim fotelu. Hans zapalił silnik. Zanim ruszyliśmy, zawiązaliśmy mu chustkę i założyliśmy gogle na oczy. Meir podał z przodu koc i przykryliśmy go. Teraz całkowi cie przykryty leżał bez ruchu na podłodze. - Ein Laut und du bist tot - powiedział Hans. (Wydasz jeden dźwięk i nie żyjesz.) Twardo trzymałem pod kocem dłoń na jego ustach. Klement skinął głową. Zgodnie z rozkazem jechaliśmy w milczeniu. Nagle poczułem straszliwe zmęczenie. Teraz, gdy mieliśmy to już za sobą, jakby uszło ze mnie powietrze. Minęło kilka minut, zanim się zorientowałem, że jesteśmy sami. Nie było widać chryslera. Najwyraźniej w tej samej chwili zauwa żył to Hans. - Gdzie oni są? - powiedział nagle po angielsku. - A jak myślisz? - warknąłem. - Jeszcze na 202! Ale nie było czasu na kłótnie. Nagle wszyscy sobie uświadomi liśmy, że nie mamy pilota i w razie blokady wpadniemy jak nic! Kilka długich minut później spostrzegliśmy charakterystyczne światła pędzącego za nami chryslera. Zwolniliśmy, żeby puścić Aharona przodem, posłaliśmy im uśmiechy i podnieśliśmy kciuki do góry - twarze naszych kolegów się rozpogodziły. Po chwili zaczęli zgodnie z umową jechać sto metrów przed nami. Teraz mogłem zdjąć rękę z ust więźnia. Rękawiczka była lepka od jego śliny. Spojrzałem na wychudzoną postać pod kocem. Czy to naprawdę dzieło tej bestii? Czy ON jest zdolny do strachu? UNMOMENTITO, SEŃOR 1 67 Piętnaście minut później obydwa samochody stały na podwó rzu willi. Udało się? - zapytał spięty Dawid, zamykając bramę. Natych miast rzucił się do mercedesa. - Udało się! Wysiadłem, a on chwycił mnie w ramiona i ucałował. Przestań, co? - powiedziałem, wycierając twarz rękawem. Dołączyli do nas Aharon, Jack i doktor, wszyscy z wyraźnie od prężonymi twarzami. Jeden przez drugiego mówili, że nie tylko nie widzieli samego porwania, ale nawet odjazdu mercedesa. Zamil kli, gdy Uzi wyprowadził z samochodu więźnia z goglami na oczach. Po kolei każdy z nich bez słowa poklepał mnie po ramieniu. W towarzystwie Hansa i Uziego zaprowadziłem Attylę do jego pokoju. Zamknęliśmy za sobą drzwi i po raz pierwszy mogliśmy się mu dokładnie przyjrzeć. Stał na środku pokoju w płaszczu i go glach. Nie poruszał się, tylko dłonie mimowolnie zaciskał w pięść i prostował. Był śmiertelnie przerażony. Kilka miesięcy wcześniej Fritz Bauer dostarczył do Tel Awiwu pochodzącą z archiwum SS listę cech charakterystycznych, po któ rych można zidentyfikować Eichmanna. Hans jako spec od przesłu chań miał za zadanie przeprowadzić identyfikację, znał więc tę li stę na pamięć: blizna długości trzech centymetrów pod lewą brwią dwa złote mostki w górnej szczęce blizna długości jednego centymetra nad lewym dziesiątym że brem tatuaż pod lewą pachą z grupą krwi wzrost: 172-175 cm waga 77 kg (w 1934 roku) obwód głowy: 66 cm włosy: ciemny blond oczy: szaroniebieskie kształt głowy: podłużna wąska numer buta: 8 i pół numery SS: 45326 i 63752 numer legitymacji członkowskiej partii faszystowskiej: 889895 . 1 68 Na polecenie Hansa położyliśmy go w ubraniu na łóżku. - Wie ist dein Name? - zapytał Hans tonem, jakim przemawia się do nieposłusznego psa. (Jak się nazywasz?) - Ich bin Ricardo Klement - padła odpowiedź cichym, drżącym głosem. - Wie ist dein Name ? - Ich bin Ricardo Klement. Cztery razy padało to samo pytanie i ta sama odpowiedź. - Zdejmijcie mu płaszcz i koszulę - powiedział w końcu Hans po angielsku z wyraźnym obrzydzeniem. Zrozumiałem, dlaczego w dowództwie mówią o nim "hiszpański inkwizytor". Naszemu więźniowi taki ton musiał wydawać się groź ny, chociaż brzmiał chyba znajomo. Gdy postawiliśmy go na nogi, dotarło do mnie, że przecież miał okulary. O Boże! Co się z nimi stało? Nic nie powiedziałem. Przecież nie mogłem teraz poinformo wać Hansa, że zgubiłem okulary więźnia. Zdjęliśmy mu płaszcz, marynarkę, krawat, koszulę i buty. Stał w samych spodniach i skarpetkach, nadal zaciskał i prostował dło nie. Hans polecił, bym podniósł prawą rękę więźnia. Na miejscu tatuażu z grupą krwi znajdowała się niewielka blizna. Coś stamtąd usuwano. Blizna na żebrach pozostała. W milczeniu przystąpiliśmy do pomiarów. Wzrost, obwód gło wy. Rozmiar buta. Wszyscy trzej uganialiśmy się wokół niego niczym krawcy biorący miarę na elegancki garnitur. Wszystko się zgadzało z wyjątkiem informacji o uzębieniu. Nasz więzień miał sztuczną szczękę. - Wie ist dein Name? - zapytał ponownie Hans. - Otto Heninger - powiedział. Tych personaliów używał, gdy pracował jako drwal. Spojrzeliśmy po sobie. Nic nam to nie mówiło. - Twój numer SS - powiedział ostro Hans - to 45526. Przez chwilę milczał. - Nie - poprawił. - 45326. - Zgadza się. Wie ist dein Name? - Ich bin Adolf Eichmann. ROZDZIAŁ 19 Więzień doskonały sser cały wieczór spędził w pokoju hotelowym; czekał na wiado mość. W końcu pojechał do niego Aharon. Doktor Klein zbadał więźnia. Sprawdził Eichmannowi tętno i ci śnienie krwi. Wyniki przewyższały normę, ale z uwagi na okolicz ności nie było w tym nic alarmującego. Następnie zajrzał do jamy ustnej i do uszu, po czym ostukat go metalowym młoteczkiem. Tymczasem ja przeszukiwałem jego ubranie. Nie miał doku mentów, prawie nic nie miał. Znalazłem tylko przedmiot, który zaniepokoił Hasa podczas akcji - była to latarka. Bałem się trochę, że jego organizm może nie wytrzymać stre su. Uzi podzielał te obawy. - Nie ma strachu - powiedział doktor Klein po angielsku. - Jest silny jak koń. Eichmann siadał, wstawał i kładł się na polecenie z twarzą bez wyrazu; nie wyrzekł ani słowa. Przypadło mi w udziale ułożenie go do snu. Gdy wszyscy wy szli, umyłem mu twarz, przewiązałem chustkę na oczach i zabez pieczyłem goglami. Pokręcił głową w odpowiedzi na pytanie, czy chce iść do toalety, pozwolił pomóc sobie w założeniu piżamy i po. 1 70 słusznie położył się do łóżka. Lekko się wzdrygnął, gdy zakłada łem mu kajdanki. W pokoju zostawiłem zapalone światło. Mieli śmy rozkaz nie wyłączać go ani na chwilę. Musiałem to sprawdzić. Gdy tylko Meir mnie zastąpił, wymkną łem się na podwórko i szybko przeszukałem mercedes. Okularów nie było. Nie mogłem pozbyć się upartej myśli: a jeśli rodzina znajdzie w rowie jego okulary? Bliski paniki zapukałem do Uziego i i powiedziałem mu o tym. - Muszę wracać - stwierdziłem. Jak zwykle zachował spokój i zastanawiał się chwilę. - Nie jestem przekonany. - Pozwól mi się tym zająć. Wiesz, że nie będę ryzykował. Wróciłem samotnie do San Fernando autobusem 203 i wsze dłem w ulicę Garibaldiego. Panowała tam cisza. Niewielką latarką oświetlałem miejsce, w którym przewróciliśmy się w błoto. Po paru minutach znalazłem kawałki potłuczonych szkieł, ale oprawek nie było. Sprawdziłem także drogę od miejsca upadku do samochodu. Wystarczy, zadecydowałem. Nic więcej nie da się zrobić. Powo li ruszyłem w stronę drogi 202. Do dziś nie mam pojęcia, co się stało z okularami. Idąc w stronę przystanku, jeszcze raz obejrzałem się za siebie. W domu paliła się lampa. Czekali. Następnego dnia rano znów byłem w pokoju Eichmanna, sie działem na drewnianym taborecie. Nie spał. W ogóle spał niewie le. I niczego nie miał w ustach od przyjazdu. Nie rozmawialiśmy - w tej kwestii też rozkazy były wyraźne - ale nie mogłem oderwać oczu od jego częściowo zasłoniętej twarzy. Trudno byłoby o kogoś bardziej niespokojnego. Wszystkie mięśnie twarzy były w ruchu, usta, szczęka, brwi bezustannie zmieniały ułożenie - najwyraźniej w sposób niekontrolowany. Strach ustę pował miejsca zaciętości, potem złości, która szybko zmieniła się w bezradne poddanie. Każdemu spazmowi na twarzy towarzyszy ło drżenie nóg i rąk - brzęczał łańcuszek przy kajdankach. WIĘZIEŃ DOSKONAŁY 1 71 Po raz pierwszy od przybycia do Argentyny odczułem ogrom mojej pogardy i odrazy wobec tego człowieka. Spodziewałem się najdumniejszego z dumnych przedstawiciela rasy panów. Myśla łem, że przynajmniej zachowa się z honorem, będzie wyniosły i oka że męstwo. A pozbawiony władzy Eichmann był słaby, bez charak teru i nieprzygotowany na poniesienie odpowiedzialności. Co ciekawe, dokładnie z tych samych powodów wzbudzał moją ciekawość. Mimo wszystko Adolf Eichmann był istotą ludzką, któ ra chodziła, mówiła i oddychała tak samo jak ja. Widząc go wcze śniej z dzieckiem, powziąłem nawet podejrzenie, że myśli podobnie do mnie. Przez wiele lat dręczyło mnie pytanie, które wpłynęło na mój światopogląd: jak to się mogło stać? Jakim ludzie pozornie cywili zowani staczali się w głębokie otchłanie barbarzyństwa? Oczywiście, nie potrafiłem sobie na to odpowiedzieć. Krótko przed świtem zmienił mnie Uzi. Wróciłem do pokoju, ale po kilku godzinach snu się obudziłem i wstałem. Tego ranka Hans przystępował do formalnego przesłuchania więźnia. Nie mo głem tego stracić. Po raz pierwszy odsłoniliśmy Eichmannowi oczy. Ku naszemu zdumieniu trzymał zaciśnięte powieki aż do chwili, gdy Hans ka zał mu je podnieść. Wtedy zamrugał, a gdy przyzwyczaił się do światła, zlustrował każdego z nas po kolei. Unikał patrzenia w oczy. Wydawał się spokojniejszy. Przyszło mi do głowy, że w pewnym sensie jemu też ulżyło, że już jest po wszystkim. - Jetzt habe ich ein paar einfache Fragen - zaczął Hans. (Za dam ci kilka prostych pytań.) - Odpowiedz, a nie będzie proble mów. - W oschłym głosie Hansa, pewnym siebie i wręcz aroganckim, wyczuwało się groźbę. Eichmann skinął głową. - Jawohl, mein Herr. - Po pierwsze, chcemy się dowiedzieć, gdzie mieszka Mengele. Powiesz nam? Najwyraźniej pytał nakręcony przez Starego. Eichmann pokręcił głową. -Nein, ich weisse nicht. (Nie, tego nie wiem.) - Zapewne nie wiesz nawet, że jest też w Argentynie? 1 72 - Nie wiem - padła natychmiast odpowiedź. - A Martin Bormann? Wiesz, gdzie on się podziewa? - Nie. Nie mam pojęcia. - Przecież to twój przyjaciel! Pomógł ci zdobyć fałszywce doku menty przed przyjazdem do Argentyny. Wahanie. - To było bardzo dawno temu. - Chcesz coś do picia? - Szybka zmiana tonu. - Nie - odparł natychmiast. - Czy mamy się zająć twoją rodziną? Nie odpowiadał przez długi czas. Przygryzł dolną wargę. - Zrobiliście im coś? - Nic im nie jest. - Hans zrobił pauzę. - Porozmawiajmy o two jej żonie. Później powrócimy do towarzyszy z SS. Co zrobi, gdy zro zumie, że nie wrócisz? Jak się zachowa? - Nic. Ona się boi. Niczego nie zrozumie. - A Nicolas i Dieter, synowie? - Oni będą wiedzieć, że coś się stało. Może wypadek. Pójdą do mojej pracy, porozmawiają z kierowcą autobusu, może sprawdzą szpitale. - Pójdą na policję? - Nie wiem. Raczej nie. - Jakie masz powiązania z argentyńskimi partiami prawicowy mi? - Wir sind Deutche. Wir uerkeheren mit Deutschen. (Jesteśmy Niemcami. Trzymamy się tylko z Niemcami.) - Wiesz, kim jesteśmy? Zapadła długa cisza. - Wiesz, kim jesteśmy? - powtórzył Hans. - Izraelczykami. Od razu się domyśliłem. Dla większości mieszkańców willi ewentualna reakcja rodziny na zniknięcie Eichmanna była o wiele ważniejsza niż sprawa Mengele. Czy władze zostały powiadomione? A jeśli nawet nie, to czy przyjaciele Eichmanna - a nie mieliśmy wątpliwości, że takich jest wielu - zaryzykują i spróbują go odbić? Od tego zależało, co będzie się działo dalej. Lub, jak mieliśmy nadzieję, nie będzie się działo. WIĘZIEŃ DOSKONAŁY 1 73 Nasza grupka podzieliła się na dwa obozy. Część była zdania, że nikt mu nie udzieli pomocy, ponieważ ci, którzy mogliby to zro bić, wolą nie zwracać na siebie uwagi; wszelkie zaś próby odbicia Eichmanna rozniosą się szerokim echem po całym świecie. Pozostali wyrażali opinię, że powinniśmy w każdej chwili spodzie wać się ataku. Zwłaszcza Uzi był o tym przekonany. Na wszelki wypadek przez cały czas trzymaliśmy wartę przy wejściu. W pierw szym tygodniu kilka razy Uzi, ogarnięty nagłym podejrzeniem, bu dził mnie w środku nocy i robiliśmy obchód. Byliśmy całkowicie odcięci od świata. W tej sytuacji o psychozę łatwiej niż podczas akcji. Spędzając cały czas w pomieszczeniach szczelnie zasłoniętych, w niedogrzanym domu, człowiek nie panu je nad własnym umysłem. Kto nas ściga? Czy są już blisko? Czy uda się nam stąd wydostać? Czuliśmy się bezsilni, ponieważ nie mogliśmy podjąć żadnego działania. Jedynym naszym kontaktem z zewnętrznym światem było ra dio. Chociaż tylko Jack znał hiszpański, wszyscy całe dnie spędza liśmy przy głośniku w oczekiwaniu na informacje wciśnięte między mydlane opery i salsę. Wsłuchiwaliśmy się, czy nie padnie nazwi sko Eichmann. Ale nie padło ani razu. Z tego, co zrozumieliśmy, wiadomości koncentrowały się na obchodach rocznicowych i ro snących niepokojach wśród robotników. Od czasu do czasu podawa no informacje o amerykańskim prezydencie - jakiś John E Kennedy dobrze sobie radził na tym stanowisku. Oczywiście, brak informacji o Eichmannie o niczym nie świad czył. Nie byliśmy przecież naiwni; gdyby wiadomość o porwaniu Eichmanna dotarła do rządu, śledztwo byłoby ściśle tajne, najpraw dopodobniej objęte tajemnicą państwową. Dla Argentyńczyków na wysokich stanowiskach sprawa była niesłychanie ambarasująca. Nie tylko od ponad dziesięciu lat udzielali schronienia nąjpodlejszemu faszyście na świecie, ale w dodatku pozwolili obcym agentom po rwać go sobie sprzed nosa. Coraz częściej rozważaliśmy, czy nie lepiej łodzią, samolotem, pociągiem, ciężarówką albo nawet samochodem przewieźć go do któregoś z krajów ościennych, a dopiero stamtąd przetransporto wać do Izraela. Jednak takie przedsięwzięcie oznaczało liczne pro. 174 bierny. Ponadto nie my o tym decydowaliśmy. Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że plan Issera da się zrealizować bez przeszkód. Niepewność sprawiała, że godziny spędzane w willi wlokły się nie miłosiernie. W nieskończoność wertowałem przewodnik, wielo krotnie czytając o muzeach i gmachach publicznych, których nie miałem szansy zobaczyć, zaznaczałem miejsca, w których w razie kłopotów można się ukryć. Zakreśliłem kilka kościołów i wszystkie synagogi. Na czerwono zakreśliłem adresy ambasady amerykań skiej oraz kanadyjskiej. Brytyjską pominąłem. Oni, gdyby mogli, chętnie by nam przyłożyli. Przebywanie pod jednym dachem z człowiekiem, którym wszy scy się brzydziliśmy - wielu z nas chętnie zabiłoby go gołymi ręka mi - potwornie obniżało nasze morale. Meir, który co jakiś czas pełnił wartę przy więźniu, pozwalał sobie na tak niestosowne żar ty (rzekomo żeby zamaskować prawdziwe uczucia), że w końcu po czułem się w obowiązku wziąć go na bok na rozmowę: - Słuchaj - powiedziałem - Isser liczy na pokazowy proces w Je rozolimie. I dopnie swego, choćby miał być to twój proces. Inni, choć w mniejszym stopniu, również byli przygnębieni. Nastroje się poprawiły, gdy nadeszła wieść o przybyciu ostat niego członka naszej grupy - agentki, która na polecenie Issera miała występować jako żona Dawida. Wszyscy z doświadczenia wiedzieliśmy, jak dobrze wpływa pojawienie się kobiety w grupie mężczyzn - najnudniejsza operacja nabiera rumieńców. Aż nas cofnęło, gdy po południu w drzwiach pojawiła się Rosa. - Starego ponure żarty się trzymają - mruknął Uzi, rozluźnia jąc krawat, który założył z tej okazji. Nie chodziło nawet o to, że Rosa na pewno nie należała do naj atrakcyjniejszych agentek izraelskich służb wywiadowczych. Z ogromnymi brązowymi oczami za grubymi szkłami i z nieopa nowanymi ruchami wyglądała jak bliźniaczka Uziego. Problem le żał w jej charakterze. Nawet w normalnych okolicznościach trud no byłoby wytrzymać z fanatycznie religijną Rosą - nosiła nawet na głowie tichel, białą chustkę, i promieniała bezkompromisową religij nością, wymagając tego samego od wszystkich wokół. Większość jej rodziny zginęła w Europie. Trudno było oczekiwać, że ona po prawi atmosferę w willi. WIĘZIEŃ DOSKONAŁY 1 75 Wchodząc do pokoju gościnnego, była podekscytowana. Rozkaz wyjazdu do Argentyny dostała zaledwie kilka dni wcześniej, a o ce lu misji dowiedziała się dopiero na miejscu. - Peter - zawołała i podbiegła do mnie. - Wiem wszystko. To cudownie. Tak się cieszę, że jestem z wami. Jednak już następnego dnia wpadła w przygnębienie dorównu jące naszemu. Po pierwszej wizycie u Obersturmfuhreha powie działa po prostu, że żałuje, iż została oddelegowana do akcji. - Na myśl o gotowaniu dla niego robi mi się niedobrze. Brzy dzę się nawet dotknąć tego, co on wcześniej dotykał. Jakby nie dość było problemów, zaczęliśmy się niepokoić (przy najmniej ja) stanem psychicznym Eichmanna. Odpowiadałem za jego kondycję i martwiłem się, że może nie przetrzymać. Szczególnie rozstrajały go sesje z Hansem. I nic dziwnego. Styl Hansa, dociekliwego Niemca, jego niecierpliwość i brak subtelno ści z pewnością wzbudzał u Eichmanna coś w rodzaju deja vu. Nie twierdzę, że takie metody nie przynoszą efektów. Eichmann nie był skory do współpracy, z oporami odpowiadał na pytania, przybrał postawę bezbronnej ofiary, a Hans odgrywał wszechmoc nego inkwizytora. Jednak w niektórych sprawach - dotyczących kryjówek innych faszystów, zeznań na temat dokonanych zbrodni - inkwizytorski ton przynosił efekty przeciwne do zamierzonych. Więzień zdawał sobie sprawę na równi z nami, że gdy Hans z nim skończy, zaczną się przesłuchania na takie właśnie tematy. Pod koniec pierwszej przedłużającej się sesji Eichmann zapy tał, czy zamierzamy go zabić; najwyraźniej nie uwierzył Hansowi. choć ten zdecydowanie zaprzeczył. Następnego dnia leżał przykuty do łóżka i odmawiał nie tylko je dzenia i picia, ale również nie korzystał z toalety. Zważywszy, jak bardzo ta sytuacja go przygnębiała, obawiałem się, że w końcu ucieknie w szaleństwo. Nie mogliśmy dopuścić, aby wymknął się wy miarowi sprawiedliwości. Na początku mojej trzygodzinnej warty jak zwykle usiadłem na drewnianym taborecie i obserwowałem. Później jednak poszedłem na drugą stronę korytarza i przyniosłem kredki z mojego zestawu . 1 76 do makijażu. Po powrocie zacząłem szkicować jego portret na jedy nym dostępnym papierze, czyli w moim przewodniku. Najpierw na mapie Argentyny naszkicowałem jego twarz. Rysowa łem szybko; koncentrowałem się głównie na ustach i zapadniętych policzkach, a oczy dorysowałem z pamięci. Potem przewróciłem stro nę i narysowałem go w galowym mundurze esesmana. Nasłuchując, czy nikt nie nadchodzi (bo oczywiście łamałem zakaz), rysowałem jak w amoku. Sportretowałem go, jak obserwuje pociąg towarowy i li czy wagony. Potem jak leży na platformie z karabinem maszynowym; na jednej strome sporządziłem portret Eichmanna oraz Hitlera i Mussoliniego, później on z moimi rodzicami i Frumą o ogromnych zamy ślonych oczach. Gdy wieczorem przyszedł mnie zmienić Uzi, miałem gotowe kilkanaście rysunków. W pokoju jak zwykle paliło się świa tło. Ale Eichmann po raz pierwszy spokojnie zasnął. Następnego dnia postanowiłem zastosować inną taktykę. Przy niosłem mu na śniadanie jajko na miękko, sok pomarańczowy i kra kersy, a potem rozkazałem, żeby zjadł. Kubek z sokiem wcisnąłem mu do ręki. Posłuchał od razu. Bez słowa pozwolił się nakarmić - wkładałem mu do ust jajko na łyżeczce i krakersy. Później go ogoliłem, ubrałem w płaszcz kąpielowy i klapki, po czym z zawiązanymi oczami wyprowadziłem na werandę. - Czas na ćwiczenia - poleciłem. - Zrób kilka przysiadów. Zro zumiano? - Jawohl. - Rauf, runter! Rauf, runter! (Do góry, na dół! Do góry, na dół!) Najpierw ćwiczył z ociąganiem, bez zaangażowania, piżama za częła mu się ześlizgiwać; po jakiejś minucie robił przysiady z praw dziwym entuzjazmem. Unter, oben. Unter, oben. Na werandzie po jawił się roześmiany Uzi. Kazałem Eichmannowi przerwać. Posłuchał natychmiast. - A teraz - powiedziałem - do toalety. Skinął posłusznie głową. - Jawohl, mein Herr. Danke schón. Zaprowadziłem go do toalety oddalonej o kilkanaście metrów, ściągnąłem mu spodnie od piżamy i pomogłem usiąść. Drzwi zo stawiłem otwarte i odszedłem kilka kroków. WIĘZIEŃ DOSKONAŁY 1 77 Minęła minuta. Potem druga. - Darflch anfangen? - zapytał Eichmann. (Mogę zaczynać?) Spojrzeliśmy z Uzim po sobie i z trudem powstrzymaliśmy się od śmiechu. -Jawohl! - rozkazałem. - Się kónnen anfangen. (Zaczynaj!) Najwyraźniej jego organizm bardzo się już tego domagał. Roz legło się kilka nie budzących wątpliwości odgłosów. Za każdym ra zem przepraszał. I robił to coraz głośniej, aby zagłuszyć krępujące dźwięki; w końcu krzyczał jak do batalionu: - Entschuldigen Się! (Przepraszam!) Chlupnięcie, gazy, Entschuldigen Się, gazy, Ep-ifschnldigen Się, gazy, Entschuldigen Się. Uzi nie wytrzymał. Łzy ciekły mu po po liczkach, gdy wracał do saloniku. Ja, nie mogąc zachować się kul turalniej, starałem się przynajmniej być dyskretny, ale musiałem przygryzać wargi, by nie parsknąć śmiechem. Jeżeli Eichmann zdawał sobie sprawę z komizmu tej sytuacji, to nie dał po sobie poznać. Trwało to z dziesięć minut, aż w końcu poprosił o pozwolenie na podtarcie tyłka. W nocy, gdy wszyscy już spali, znów usiadłem na taborecie i za cząłem rysować w przewodniku. Nagle Eichmann niespodziewanie się odezwał. - Sind się der Mann der mich gefangen nahm ? (Czy to pan mnie pojmał?) Przez chwilę się zawahałem. - Tak. Skąd wiesz? - Poznałem po głosie. Un momentito, seńor. Co miałem robić? Nie odpowiadać? Jakie to miało znaczenie? Właściwie nawet byłem wdzięczny, że o to spytał. Rozkaz rozkazem, ale niech wie, że ja to zrobiłem. - Tak - odpowiedziałem. - Nazywam się Maxim. Takie imię miałem w paszporcie. Chociaż Eichmann przyznał się do swego prawdziwego nazwiska, nie zamierzałem iść w jego ślady. ROZDZIAŁ 20 Eichmann w moich rękach Skoro już zaczęliśmy rozmawiać, musiałem zapytać go o sprawę, która mnie nurtowała. Darowałem sobie większe wstępy. - Dlaczego tak się stało? - zapytałem. - Jak doszło do tego, że zrobiłeś to, co zrobiłeś? Eichmann nie miał zamiaru niczego ukrywać. - Es war den Auftrag den ich hatte - powiedział. - Ich hatte den Auftrag zu erfullen. (Takie miałem zadanie. Musiałem się z niego wywiązać.) - To była tylko praca? Zaskoczony moją gwałtowną reakcją nie od razu odpowiedział. - Proszę mi wierzyć, ja tego nie wymyśliłem. I nie miałem nic do powiedzenia. - Ale dlaczego akurat ty? Powiedz mi, jak do tego doszło? Zaczął opowiadać o swoich początkach w SS, opisywał nudne urzędowanie i jak skorzystał z wakującego stanowiska nowo po wstałego Muzeum Żydowskiego, aby dojść do władzy. Szybko się zorientowałem, że Eichmann uwielbia mówić, zwłasz cza o sobie. Odczuwał przede mną respekt; często widziałem, że 1 79 z pełną premedytacją mówi to, co spodziewam się usłyszeć. Do kładnie zdawał sobie sprawę z sytuacji. Byłem pierwszym człowie kiem - a na pewno pierwszym Żydem - przed którym się tłumaczył, ale zachował zimną krew. Pozornie otwarty mówił tylko o rzeczach, które nie mogły mu zaszkodzić. Nie poczuwał się do odpowiedzial ności, przynajmniej nie bezpośrednio, chociaż nie przeczył, że to on decydował. Stwierdził, że sprawy wymknęły się mu spod kontroli; nie tak wyobrażali sobie to jego zwierzchnicy, a już na pewno nie on sam. Zawsze był zwolennikiem umiarkowania. Ale jako żołnierz - ten fakt podkreślał z dumą - nie mógł postępować zgodnie z własną wolą. Gdy zapadały decyzje, wydawano rozkazy, a on je wykonywał. Nie było odwołania. Wypełnienie obowiązku było tym, za co czuł się moralnie odpowiedzialny. Okazało się, że wcale nie tak prosto przychodziło mi obalić jego argumenty. Wyobrażałem sobie, że zepchnę go do obrony, że prze jawi choć odrobinę skruchy. A on wspominał tamte lata, jakby był wówczas sprzedawcą w sklepie spożywczym. W pewnym momencie powiedział: - Pomyślałem sobie, czemu nie? Gotów byłem na wszystko, by le nie siedzieć dłużej nad tymi papierami! Długo milczałem. - Proszę mi wierzyć - dodał nagle - ja nie mam nic przeciwko Żydom. - Co w takim razie w ogóle robiłeś w SS? Ideologia partii nie była tajemnicą. - Przecież nie tylko ja, ale wszyscy wiedzieli, że w Niemczech są potrzebne zmiany. Chodziło o to, jakiego rodzaju. Czasy były strasz ne. Ja miałem pracę, w Górnej Austrii sprzedawałem produkty naftowe, nie wiodło mi się najgorzej. To było jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałem. Co dzień rano czułem świeży przypływ energii, patrząc na porośnięte lasami góry. Ale człowiek nie żyje wyłącznie dla siebie. Hitler zdołał zjednoczyć naród w walce prze ciwko komunistom. Dał ludziom nadzieję na pracę i chleb. Szcze rze powiem, podziwiałem go jak wszyscy. Niespodziewanie dobrze nam się rozmawiało. Gdybyśmy się spotkali, lecąc na przykład samolotem, znaleźlibyśmy pewnie wiele . 1 80 wspólnych tematów - miłość do natury, podobne upodobania muzyczne, zainteresowanie losami świata - które skróciłyby nam czas podróży. Obydwaj mieliśmy usposobienie towarzyskie i byliśmy otwarci. Jednakże pewne jego cechy były dla mnie nie do zniesienia, na wet gdyby nie był Eichmannem: nie miał poczucia humoru i bra kowało mu elastyczności. Z upływem czasu dostrzegałem coraz wy raźniej, że ten człowiek nie tylko nie umie spojrzeć na świat z innej perspektywy niż własna, ale ponadto uważa, że każda myśląca oso ba powinna jak najszybciej przyjąć jego punkt widzenia. Było jeszcze coś. Chociaż wtedy nie znałem wszystkich doku mentów (taśmy nagrane z Sassenem ujawniono dopiero podczas procesu i potwierdziły jego talent do mataczenia), wyczuwałem już, że nie jest do końca szczery. Jego pozorna otwartość - udawa nie słabości, strategiczne przyznawanie się do błędów, a nawet ła manie tego, co uważał za zasady - wynikało z wyrachowania, chciał mnie za wszelką cenę pozyskać. Ten człowiek wznosił się po szcze blach władzy, zupełnie nie licząc się z uczuciami innych. - Czy z czasem zmieniłeś zdanie na temat Hitlera? Co o nim myślałeś? - Der Fuhrer war unfehlbar - odpowiedział natychmiast. (Fuhrer był nieomylny.) - Jako oficer SS składałem przysięgę samemu Adolfowi Hitlerowi. I pozostałem jej wierny aż do maja 1945 roku. - Obydwaj pochodziliście z Austrii - zauważyłem. - Zdaje się, że chodziliście nawet do tej samej szkoły. Pozwolił sobie na uśmiech. - Ja. To prawda. - I nosiliście to samo imię. - Ja. - Zamilkł na moment. - Ale on był przywódcą Rzeszy. A ja tylko pionkiem. - Czy w twojej rodzinie zajmowano się polityką? Opowiedz o oj cu. Pokręcił głową. - Miał silny charakter. Ale interesowała go tylko religia. - A ciebie? Pytałem o jego stosunek do religii (później się dowiedziałem, że był ambiwalentny), ale on inaczej zrozumiał moje pytanie. EICHMANN W MOICH RĘKACH 1 81 - Byłem dobrym synem. Posłusznym. - Opowiedział, jak pra cował u ojca w kopalni. - Traktował mnie ani lepiej, ani gorzej niż innych. - Czy to cię bolało? - zapytałem. W tym momencie chyba naprawdę miał kłopot z odpowiedzią. - Byłem młodym człowiekiem. Przywykłem do posłuszeństwa. W następnych latach wiele razy myślałem o tej jego odpowie dzi. A szerzej, w jaki sposób jednostka kształtuje poczucie moral nej odpowiedzialności. Dlaczego jeden człowiek staje się altruistą, a drugi, wychowany w tym samym środowisku i w tej samej kultu rze, zdaje się całkowicie nieczuły na potrzeby innych? Doszedłem do wniosku niezbyt oryginalnego, z którego chyba na dal mało kto wyciąga konsekwencje. Wszystko zależy od tego, jak człowiek był traktowany w dzieciństwie. Ci, którzy byli szanowa ni i otaczani troską, kochani bezinteresownie i wysłuchiwani, wy rastają najczęściej na wyrozumiałych ludzi, potrafią samodzielnie myśleć i dokonywać moralnych wyborów. Dla wychowanych w su rowości i zakazach, których kara się za spontaniczność, jedynym wyjściem jest wtopienie się w grupę, do czego nakłaniają ich rodzi ce, nauczyciele i prawie wszyscy dokoła. W rezultacie uczą się bier ności i posłuszeństwa, są pozbawieni własnej osobowości. Te rozważania przydały mi się potem w pracy, bo pomogły mi ro zumieć tych, których postępowanie wydawało mi się irracjonalne. Pożyteczne okazały się także później, gdy zostałem ojcem. Może to trochę dziwne, ale pierwszą osobą, której się zwierzy łem z nawiązania dialogu z Eichmannem, była Rosa. Choć właściwie nic w tym nadzwyczajnego. Jej pryczę wstawi li do mojego pokoju. Początkowo ubolewałem, że to właśnie mój pokój jest najbliżej kuchni (a Rosa oczywiście podjęła się gotowa nia dla wszystkich), ale w tej nienormalnej sytuacji coś mnie pozy tywnie zaskoczyło - Rosa okazała się bardzo sympatyczną osobą, czego nie zauważyłem przez wiele lat naszej powierzchownej zna jomości. Zacząłem nawet dostrzegać w niej kobietę. Późnym wieczorem, dwa dni po mojej pierwszej rozmowie z Eich mannem, oboje leżeliśmy w łóżkach, ale żadne z nas nie mogło za snąć. Rozmawialiśmy po cichu i wtedy się przyznałem. 1 82 Nie widziałem jej twarzy; szybko jednak zrozumiałem, że po pełniłem błąd. Była wstrząśnięta. - Rozmawiałeś z nim? Chcesz się z nim zaprzyjaźnić? Co ci odbiło? - Nie, to nie tak. Przecież rzadko zdarza się taka okazja jak teraz. - To wbrew przepisom. Jak możesz, Peter? - Tak, to wbrew przepisom. Nic na to nie poradzę. - Przecież to nie ma sensu. O czym z nim rozmawiasz? Prze cież to zbrodniarz. Powinnam złożyć doniesienie. Zaczęła mnie irytować. - Chcesz na mnie donieść? Proszę bardzo! I co powiesz? Że Adolf Eichmann nie jest koszerny? - Przerwałem na chwilę. - Nie po winnaś być na niego taka cięta. W końcu tylko on nie narzeka na twoje gotowanie. Nastąpiła długa cisza. Słyszałem jej oddech. - Powiedz - odezwała się w końcu -jaki on jest? - A jednak cię to interesuje? - Przecież pytam, nie? Powiedziałem jej, że nie mam na ten temat wyrobionej opinii. Ten człowiek składał się z samych paradoksów. W jednej chwili rozsąd ny, można z nim rozmawiać, a chwilę później trafiasz jak głową w mur. Nie ma wyrzutów sumienia, wydaje się nieświadomy zła, któ re wyrządził, a już na pewno nie poczuwa się do odpowiedzialności. Nigdy nie byłem w sytuacji bardziej frustrującej, irytującej... - Jak to wytrzymujesz? - przerwała. - Przecież to potwór. - W końcu i tak wszystko w rękach Boga. - Nie mieszaj Boga do sprawy Eichmanna! To obrzydliwe! - Gdyby Bóg na to nie pozwolił, nie byłoby tego wszystkiego. Nie powiedziałem tego, żeby ją rozjuszyć. Nawet nie po to, że by postawić na swoim. W mniejszym lub większym stopniu na prawdę w to wierzyłem. Mnie, podobnie jak wielu innych ludzi, Holokaust odsunął od religii. - Ale wierzysz w Boga - powiedziała. - Wierzysz w Jego istnienie. - Kiedy jestem w opałach, wierzę. Ale jeśli istnieje, to kieruje się jakąś swoją logiką. Nie zadawałaś sobie nigdy pytania, jak On mógł do tego dopuścić? EICHMANN W MOICH RĘKACH 1 83 - Bóg nie jest jak my istotą z krwi i kości. Nie można trakto wać go w ten sposób. Po prostu poddał nasz naród próbie, tak jak Abrahama i Hioba. Długi czas milczałem. - Zadam ci pytanie - powiedziałem w końcu. - Dlaczego jesteś w Mossadzie? - To proste. Na początku poszłam do rabina i rozmawiałam z nim o tej pracy. Nie widział w tym nic złego. "Cokolwiek czynisz z mi łości - powiedział - obróci się w dobro." - Zjadłabyś wieprzowinę, gdyby operacja tego wymagała? - Nie. Oczywiście, że nie. Żyd raczej powinien dać się żywcem spalić niż zjeść nieczystą świnię. - Przespałabyś się z obcym mężczyzną? Znów zapadła cisza. - Nie wiem. To zależy... - A więc tak. Roześmiała się. - Nie słyszałam, żeby jakiś Żyd dał się spalić z tego powodu. - Usłyszałem, jak przewraca się na łóżku. Byt to znak, że rozmowa skończona. - Dobranoc, Peter. Z tym gotowaniem Rosy nie przesadziłem. Radziła sobie w kuch ni gorzej, niż można się było spodziewać. Nie umiała nawet jajek usmażyć. Gdy próbowała, wychodziła z kuchni z talerzem żółtej mazi. Ale ponieważ przestrzegała ortodoksyjnej diety, nie chciała sły szeć, by ktoś ją wyręczył. Takie drobiazgi pogłębiały panującą w willi nudę i psychozę. Nawet Isser zdawał sobie sprawę, że nasze morale zaczyna poważ nie podupadać. Cztery dni po porwaniu Eichmanna wydał nam ze zwolenie na opuszczanie domu - w pojedynkę lub parami. Wychodziłem pierwszy i nie posiadałem się z zachwytu. Ale ni czym więzień, któremu darowano dożywocie, nie wiedziałem, co zrobić z wolnością. Dokąd się udać? Odwiedzić te wszystkie miej sca, o których kilkanaście razy czytałem w przewodniku? Pójść na słynną przystań? Skoczyć do kina? Po głębokim namyśle i rozważeniu wszystkich za i przeciw zde cydowałem się na restaurację w centrum. Zamówiłem po angieł. 1 84 sku najdroższy stek, jaki mieli. Ale gdy kelner przyniósł posiłek, oniemiałem ze zdziwienia. - Przepraszam - powiedziałem - zamawiałem tylko jedną porcję. Uśmiechnął się i pokiwał głową. - Si, si. - I dodał po angielsku: - Proszę jeść. Gdy godzinę później opuszczałem restaurację, dwie trzecie mię sa pozostało na talerzu. Poszedłem do Danny'ego. Jak zwykle był zapracowany, tym razem przygotowywał dokumenty na nazwisko Zichroni. Taki pseudonim miał przyjąć Eichmann podczas podró ży do Izraela. Obok zwykłych dokumentów - paszportu, wizy, świadectwa zdrowia, prawa jazdy i tym podobnych - Zichroni potrzebował udo kumentowanej historii choroby. Niezależnie od tego, czy uda nam się odlecieć samolotem El Al, czy też - co miało być wyjściem awa ryjnym - trzeba będzie przemycić go przez granicę kraju w karet ce pogotowia, musiał być przez pewien czas nieprzytomny. Potrzeb ne więc były zaświadczenia o jego nadwątlonym zdrowiu. W tym czasie jeden z naszych agentów rzeczywiście leżał w szpitalu, symu lując zgodnie z instrukcjami doktora Kleina łagodny wstrząs mó zgu spowodowany wypadkiem samochodowym. Został przyjęty do szpitala jako Zichroni. W jego dokumentach Danny miał poprawić tylko wiek, wzrost i wagę. Gdyby jakiś podejrzliwy urzędnik za dzwonił do szpitala, lekarze potwierdziliby wszystko. Nie mogłem wyjść z podziwu nad mistrzostwem Danny'ego. Kie dyś widziałem, jak jadąc autobusem, dosłownie na kolanie skopio wał świadectwo urodzenia. Gdy miał warunki jak teraz - biurko, pió ro w jednej ręce, a szkło powiększające w drugiej - dawał popisy geniuszu; jego dokumenty były nie do odróżnienia od oryginałów. Potrafił podrobić nawet długie dokumenty (i skomplikowane pie częcie) po arabsku, japońsku, a nawet w języku Urdu, chociaż zu pełnie nie znał tych języków. Danny wyraźnie ucieszył się z wizyty. My siedzieliśmy zamknię ci i mieliśmy dość siebie nawzajem, on natomiast całymi dniami był sam i doskwierał mu brak towarzystwa. Po kilku minutach rozmowy o niczym wyrzucił, co mu leżało na sercu. EICHMANN W MOICH RĘKACH 1 85 - Dlaczego nie mogłem wziąć udziału w jego schwytaniu? Siedzę tu i dłubię w papierkach. - Danny, bez ciebie cała operacja byłaby niemożliwa - łagod nym głosem mówiłem to, co było oczywiste. - Z nas wszystkich ty jesteś naprawdę niezastąpiony. Pokręcił głową. - Przyjechałem tu, żeby wyrównać rachunki. Chcę go zobaczyć i powiedzieć mu, co o nim myślę. - Czy ty sobie nie zdajesz sprawy, jak ważną odgrywasz rolę? Przecież umożliwisz wywiezienie go z tego kraju. Siedzisz tu i wy pisujesz na niego wyrok śmierci. - Wiem, Peter, wiem. Dziękuję ci. Tylko... - nagle się rozpłakał. Zdjął okulary i zwiesił głowę nad biurkiem. Przez kilka minut sta łem obok, czując się niezręcznie, a on szlochał. - Proszę cię, Danny - położyłem mu dłoń na kościstym ramie niu. - Przepraszam cię, Danny, ale skoro musisz płakać, to nie nad dokumentami. Uniósł twarz z mokrymi, zaczerwienionymi oczami i uśmiechnął się. - Nie przejmuj się, przysłoniłem. Przecież to ja bym musiał ro bić je od nowa. Na początku Hans prowadził przesłuchania codziennie po połu dniu. Każda sesja trwała około godziny. Gdy wydobył podstawowe informacje, skupił się na dwóch sprawach: na zdobyciu wszelkich informacji o innych zbrodniarzach wojennych, szczególnie Mengele, i na przekonaniu Eichamanna do podpisania przygotowane go przez Issera dokumentu, że jedzie do Jerozolimy z własnej nie przymuszonej woli. Nie posuwał się do przodu. Eichmann łagodnym i grzecznym tonem, który przywoływał na potrzeby rozmowy z Hansem (jak niemiecki więzień z niemieckim strażnikiem), nie chciał współpra cować w obydwu sprawach. Przysięgał, że o nikim nic nie wie. Ze przez wszystkie te lata był w Argentynie zdany wyłącznie na sie bie. Jeśli chodzi o podpisanie dokumentu, to ogarniało go przera żenie na dźwięk słowa "Jerozolima". Oświadczył, że może stanąć przed sądem w Argentynie, a jeszcze lepiej w Niemczech. Bo jakie szansę mógł mieć w Izraelu? 1 86 W końcu po czterech czy pięciu dniach Hans zmęczył się zada waniem pytań. Przychodził nieregularnie, przesłuchania zrobiły się chaotyczne. Tymczasem moje pogawędki z Eichmannem stały się niemal zwyczajem. Chociaż dla mnie były coraz bardziej nieznośne, on wi dział w nich jedyną szansę na stosunkowo normalną rozmowę. Po nieważ zdejmowaliśmy mu chustkę podczas posiłków i gdy szedł do toalety (zawsze wtedy trzymał oczy zamknięte aż do chwili, gdy któryś z nas nie przypomniał sobie, żeby mu rozkazać otworzyć), nie widziałem powodu, aby miał zasłonięte oczy podczas rozmowy ze mną. W pewnym momencie czuliśmy się obaj, jakbyśmy wspólnie konspirowali. Wiedział, że gdy usłyszy czyjeś kroki, ma natychmiast zamilknąć. Uwielbiał opowiadać o swoich dzieciach. Najbardziej się bał (do tego stopnia, że co pewien czas dostawał drgawek z rozpaczy i zło ści), że im coś zrobimy. Nie wierzył w nasze ciągłe zapewnienia, nie mieściło mu się w głowie, że zdołamy nad sobą zapanować. Opowiadał mi o uczuciu, jakim darzył najmłodszego syna, jedy nego, którego dorastaniu towarzyszył i który dzielił z nim wygna nie. - Ich liebe Kinder - powiedział pewnej nocy i uśmiechnął się rozmarzony. (Kocham dzieci.) - Się lieben Kinder'? - nie mogłem powstrzymać zdumienia. - Chyba masz na myśli jakieś konkretne dzieci? - Nein, ich liebe alle Kinder. (Kocham wszystkie dzieci.) - Czyżby? - Zacząłem tracić nad sobą panowanie. - Proszę posłuchać - powiedział w końcu, sam przechodząc do tematu, który mnie wytrącił z równowagi. - Być może wydaje się wam, że ja nienawidzę Żydów. Nieprawda. Nigdy nie byłem anty semitą. Zawsze brzydziłem się Streicherem i "Sturmerem". Przywołał nazwisko prymitywnego rasisty z najwyższych krę gów faszystowskich oraz wydawanego przezeń czasopisma. - Ich war den Juden immer zugeneigt. - kontynuował. (Zawsze interesowali mnie Żydzi.) - Miałem przyjaciół wśród Żydów. Pod czas pobytu w Hajfie wybierałem tylko żydowskich taksówkarzy. Za wsze wolałem Żydów od Arabów. EICHMANN W MOICH RĘKACH 1 87 Przyglądałem mu się bez słowa. Najwyraźniej wziął moje milcze nie za dobrą monetę. - Może pan nie uwierzy, ale czytałem książkę Theodore'a Herzła Der Judenstaat, znam marzenia o państwie żydowskim. W związ ku ze swoją pracą czytałem wiele żydowskich gazet i czasopism. Rozumiem aspiracje Żydów. Nie wyobraża pan sobie, ile przyjem ności dawało mi zgłębianie syjonizmu. - Co robiłeś w Palestynie? - przerwałem, żeby zmienić temat. - Byłem tam dla pogłębienia wiedzy. Chciałem zobaczyć Żydów w Palestynie. Tego wymagała moja praca. - Przerwał na moment. - Ach, Hajfa! Cudowny widok ze wzgórza Karmel! - Znów prze rwał. - Proszę mi wierzyć, zawsze byłem romantykiem. Gdybym urodził się Żydem, byłbym zagorzałym syjonistą. - Mieszkałem tam wtedy - zauważyłem. - Byłem uchodźcą z Pol ski. W przeciwnym razie nie byłoby mnie tutaj. Zrozumiał aluzję. - Musi pan uwierzyć - mówił - że teraz jestem zupełnie innym człowiekiem niż wtedy. Byłem żołnierzem, tak jak pan. Musiałem wykonywać rozkazy. - Zamilkł. - Wie pan, ja nawet uczyłem się hebrajskiego u rabina w Berlinie. Niestety, niemal nic nie pamię tam. - Po co? Przecież większość europejskich Żydów mówiła wjidisz. - Tak, ale język odzwierciedla mentalność narodu. Nie można zrozumieć problemów narodu żydowskiego, nie znając jego pod stawowego języka. - Przerwał i lekko się uśmiechnął. Coś mu przy szło na myśl. - Pamiętam jedną modlitwę, której nauczył mnie ten rabin. - Pochylił głowę i zaczął: - Szma Israel, adonai elohenu, adonai eszad. To najświętsza modlitwa mojego narodu, wyznanie wiary skła dane na łożu śmierci przez każdego pobożnego Żyda. "Słuchaj, o Izraelu, Pan naszym Bogiem, Pan jest Jedyny." Zatrzęsło mną ze złości. - Eichmann, czy ty rozumiesz, co znaczą te słowa? -Ja- odparł jak gdyby nigdy nic i wyrecytował tłumaczenie po niemiecku. - Może przypominasz sobie inne słowa - powiedziałem. -Aha. Ima. Mówi ci to coś? 1 88 - Aba. Ima. - mruknął, próbując sobie przypomnieć. - Nie, nie pamiętam. Co to znaczy? - Tatusiu, mamusiu. Tak krzyczały żydowskie dzieci, gdy je wy rywano z ramion rodziców. - Przerwałem, z trudem udało mi się wziąć w garść. - Syn mojej siostry, mój najserdeczniejszy przyja ciel, był w wieku twojego syna. Też miał jasne włosy i niebieskie oczy. Ty go zamordowałeś. Zdumiały go te słowa i wyraźnie czekał na ciąg dalszy. - Tak - powiedział w końcu. - Ale on był Żydem, prawda? ROZDZIAŁ 21 Psychika mordercy Siedziałem, że wcześniej czy później będę musiał opowie dzieć o tych rozmowach Uziemu, nie tylko dlatego, że był moim przełożonym, ale przede wszystkim dlatego, że był moim przyjacielem. Gdy w końcu się zdecydowałem, dziwiłem się, dlaczego czekałem tak długo. Uzi nie miał mi za złe, że złamałem rozkaz. Powiedział, że dopóki moje postępowanie nie zagrozi przewiezieniu Eichmanna do Jerozolimy, mogę nawet sprowadzać dziewczynki, żeby uprzy jemnić sobie nocne czuwanie. - A więc - zaczął, pykając cygarem, które kupił sobie na przepu stce do świata - co on takiego mówi? - Uzi miał dziwne przyzwy czajenie: zawsze przedkładał coś z ręki do ręki, ty, razem surową marchewkę. Gdy patrzyłem, jak mimowolnie się nią bawi, popra wił mi się humor. - Mówił, że lubi Żydów. Uzi spojrzał z niedowierzaniem i niemal natychmiast się roze śmiał. Po chwili ja do niego dołączyłem. - Jak on może coś takiego powiedzieć? - spytał w końcu. - Co do kładnie powiedział? 1 90 Wzruszyłem ramionami. - Nie słyszałeś nigdy, że miłość i nienawiść to dwie strony tego samego medalu? Jednak nie do końca zrzuciłem ciężar z serca. Nawet Uziemu nie potrafiłem wyjaśnić swoich uczuć. Nie umiałem powiedzieć o tym, że po każdej rozmowie, w której Eichmann nie przejawił nigdy naj mniejszych oznak skruchy, po każdej jego opowieści o tym, co zro bił, nie mogłem zasnąć, ściskało mnie w żołądku, a głowa omal nie eksplodowała. Całe życie miałem do czynienia ze zbrodniarzami, często kom pletnie zezwierzęconymi, snajperami mafii i terrorystami bez mru gnięcia strzelającymi do małych dzieci. Ale zawsze potrafiłem zna leźć w nich oznaki człowieczeństwa. Natomiast w przypadku Eichmanna niczego takiego dostrzegałem. Często mówił dość roz sądnie i zaczynałem go rozumieć. I wtedy nagle wyrastał między na mi niemożliwy do sforsowania mur. Co chciałem usłyszeć? Sam nie wiedziałem. Może liczyłem na odrobinę smutku i żalu? A może na przyznanie, że Fuhrer jednak się mylił? - Jest pan żołnierzem? - zapytał mnie pewnej nocy. - Słucha pan rozkazów? Ktoś panu kazał przyjechać tutaj, by mnie porwać. Czy to nie to samo? Co odpowiedzieć komuś, kto w ogóle o to pyta? - Nie, to nie to samo - powiedziałem. - Jesteśmy tu z innych powodów. Nie przyjechaliśmy, żeby cię zabić. My zamierzamy wy mierzyć ci sprawiedliwość. Patrzył na mnie bez słów, na ustach błąkał się ledwie widoczny uśmieszek. Poczułem nagły przypływ gniewu. - Wy nikomu nie dawaliście szans. Nie okazaliście ofiarom na wet tyle szacunku, żeby im powiedzieć prawdę. Moja siostra za pewne nie zdołała pożegnać się z dziećmi. Uśmiech znikł z jego twarzy. Chował się w sobie, ilekroć dostrzegł u mnie choćby ślad złości. Później jak zbity pies pochylił głowę. Przez pięć minut milczeliśmy. - Werden Się mich tóten ? - spytał w końcu drżącym głosem. - Nie, ja cię nie zabiję. Gdybym chciał cię zabić, zrobiłbym to wte dy wieczorem, gdy obserwowałem, jak wyglądasz z synem przez okno. PSYCHIKA MORDERCY 191 Zesztywniał. - Zamierzacie zrobić dziecku krzywdę? - Przecież mówiłem, że nie mamy nic do twojej rodziny. A cie bie chcemy w Jerozolimie postawić przed sądem. - Zawahałem się. - Słuchaj, rozumiem, co czujesz. Chłopak wygląda na dobre dziec ko. Już mówiłem, że przypomina synka mojej siostry. Eichmann nigdy nie próbował się usprawiedliwiać. Przeciwnie, przekonywał, że robił to, co do niego należało - on osobiście wo lałby przesiedlić Żydów niż likwidować. - Koncepcja była taka - powiedział pewnej nocy z nieskrywaną dumą - żeby uczynić judenrein. Rzeszę wolną od Żydów. Jako jed no z wielu miejsc przesiedlenia Żydów rozpatrywaliśmy Madagaskar. Przed wojną prowadziliśmy politykę zachęcającą Żydów do opusz czania Niemiec. Ale żaden kraj nie chciał ich przyjmować. - Prze rwał. - Pytam więc, czy to wina Niemiec, czy reszty świata? Oczywiście, w jego argumentacji tkwiło ziarno prawdy. Chociaż wielu Żydów na długo przed wojną wiedziało, co się szykuje, nie mieli dokąd uciekać. Jednak przymierzanie polityki Trzeciej Rze szy do polityki innych krajów było fałszowaniem historii. Wiele jego argumentów składało się z półprawd i oczywistych kłamstw. Nie wiedział, że mieliśmy dostęp do dokumentów SS, z których wynikało między innymi, że przesiedlenie na Madaga skar miało ułatwić zgrupowanie ofiar w jednym miejscu w celu późniejszej ich likwidacji i że Eichmann brał aktywny udział w pla nowaniu tego przedsięwzięcia. Nie jest jednak wykluczone, że sam wierzył we własne kłamstwa. - Muszę cię o coś zapytać - powiedziałem. - Co czułeś, gdy oka zało się, że zamiast polityki przesiedlania będzie realizowana po lityka likwidacji? - Nic nie mogłem zrobić - odpowiedział po jakimś czasie. - To był rozkaz samego Fuhrera. - Aleja pytam, co czuteś. - Nic nie dało się zrobić. - Rozumiem. Więc zacząłeś zabijać. - Nie, nieprawda. Nikogo nie zabiłem. Gdy wizytowałem te miej sca, nic takiego tam się nie działo. Przecież tak samo postępowa liśmy ze swoimi. Pierwszy obóz koncentracyjny - dziwiło mnie, jak . 1 92 łatwo te słowa przechodzą mu przez gardło - to Dachau. Tam wy syłaliśmy głównie Niemców. - A więc przyznajesz, że wiesz, co się działo w obozach. - Ja. Ale to przekraczało moje kompetencje. Ja zajmowałem się zbiórkami i transportem. Z jego słów wynikało, że nie można go winić i że nie na nim cią ży odpowiedzialność. To, co się stało, było nieuniknione w tamtych okolicznościach, ludzie są bez winy. Ponieważ nie zareagowałem, doszedł do wniosku, że zaczynam kupować jego argumenty, bo w tym samym stylu mówił jeszcze przez kilka minut. Był wyraźnie rozczarowany, gdy w końcu mu przerwałem. - Czy ty zdajesz sobie sprawę, że mówisz o niewinnych ludziach? O małych dzieciach, kobietach, starcach... Jak na ironię, obaj byliśmy jednakowo sfrustrowani. On też nie mógł zrozumieć, dlaczego ja, profesjonalista, nie mogę zdobyć się na uznanie dla dobrze wykonanej roboty. Wielokrotnie miałem wrażenie, że zupełnie zapomina, z kim rozmawia. Chełpił się tym, że często się spierał z Wehrmachtem, któ ry utrudniał mu wypełnianie obowiązków (wojsko chciało mu ode brać pociągi do przerzucania żołnierzy), a nawet tym, że czasami był bardziej skrupulatny od swoich zwierzchników. Niektórzy oka zali się mięczakami, ale on zawsze dopilnował, żeby wagony były pełne i wjechały do obozu na czas. - Pod koniec - powiedział pewnej nocy - sam Himmler chciał mnie powstrzymać. Sądził, że w ten sposób uratujemy skórę. Aleja się uparłem. Jeżeli człowiek ma do wykonania zadanie, to nie wol no mu zrezygnować, dopóki się z niego nie wywiąże. Siedział tam przede mną, wiedział, że moi bliscy zostali zamor dowani, i oczekiwał ode mnie uznania. Nawet gdybym sam zginął w Holokauście i zjawił się przed nim jako duch, spodziewałby się ode mnie pochwały. Żałował tylko jednego - że nie doprowadził mi sji do końca. Mimo to nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. Wmawiałem sobie, że mam przed sobą istotę ludzką, z którą na pewno można jakoś nawiązać kontakt. Można do niego dotrzeć. Po każdej sesji przeżywałem w pamięci rozmowę, denerwowa łem się na siebie i na niego. Rozpamiętywałem każde słowo i przyPSYCHIKA MORDERCY 1 93 gotowywałem sobie ostre odpowiedzi na jego kolejne bulwersujące oświadczenia. I następnego dnia podejmowałem kolejną próbę. Z perspektywy czasu widzę, że byłem wtedy przekonany, iż Eichmann nie kłamał; wierzyłem, gdy mówił, że nie żywił nienawiści do Żydów, przynajmniej nie w takim sensie, jak jego koledzy - skraj ni rasiści. W gruncie rzeczy poczuł do nas nienawiść dopiero po za trzymaniu, ponieważ zakwestionowaliśmy jego prawo do zadowo lenia z dobrze wykonanego zadania. Dopiero wtedy jego świat przewrócił się do góry nogami. Jak śmieliśmy podważać jego upra womocnienie? On otrzymywał rozkazy i działał w majestacie prawa. Jakim prawem my go osądzamy? W końcu nie Eichmann zmienił się pod wpływem tych rozmów, tylko ja. Pozbyłem się złudzeń na temat rodzaju ludzkiego. Musia łem przyjąć do wiadomości, że osobnicy wyglądający jak ludzie, wy chowani w normalnych domach, potrafią być całkowicie wyzuci z ludzkich odruchów, pozbawieni wszelkich uczuć. To było dla mnie bardzo ważne odkrycie. I bardzo przygnębiające. Ponadto te rozmowy skłoniły mnie do spojrzenia innym okiem na własne działania. Zdałem sobie sprawę, że w swojej karierze uczestniczyłem w przedsięwzięciach niezgodnych z prawem, a na wet kryminalnych. Zawsze wypełniałem skrupulatnie rozkazy prze łożonych, przeważnie ze szlachetnych pobudek - z miłości do Izra ela i wierząc, że Izraelczycy kochają ludzkość i sprawiedliwość - ale także z nawyku. Od tamtej pory nigdy już sobie nie pobłażałem. Nie szukałem też usprawiedliwień, gdy działałem niezgodnie z tym, co docierało do mych oczu, uszu i mego serca. Trudno bowiem zaprzeczyć, że gdy zagłuszamy własne sumie nie, choćby na chwilę, znajdujemy się w śmiertelnym niebezpie czeństwie i możemy zatracić samych siebie. W końcu po długim czasie otrzymaliśmy wiadomość, że przy stępujemy do planu ewakuacji. Po raz pierwszy na argentyńskiej zie mi miał wylądować samolot El Al. Izraelska delegacja przybywała na obchody 150-lecia państwa argentyńskiego. W porozumieniu z dyrekcją El Al Isser dobrał specjalną załogę pilotów i mechaników. 194 Wymagało to mnóstwa zezwoleń i zaświadczeń. Samolot dostał po zwolenie na postój w odległym zakątku lotniska, na samodzielne ko łowanie bez holownika i na to, aby załoga pozostała w samolocie za miast przechodzić przez terminal. Przede wszystkim jednak do ochrony lotniska dokooptowano naszych ludzi. Gdyby wśród przy jaciół Eichmanna rozeszła się wieść o jego porwaniu, to bardzo prawdopodobne, że ktoś połączyłby oba te wydarzenia i próbował dokonać sabotażu. Wszystkich w willi dręczyły obawy, że możemy zostać zdema skowani i że utkniemy tam na zawsze, toteż nowe wieści powita liśmy z ulgą. Ja natychmiast zająłem się charakteryzacją Eichman na. Opracowałem trzy czy cztery projekty, w różnych strojach, z róż nymi okularami, brodą i wąsami. Eichmann chętnie poddawał się tym zabiegom. Uznał je za kolejną okazję do pogawędki - a działo się to jeszcze kilka dni wcześniej, zanim doszedłem do swoich przy krych konkluzji. Gdybyśmy musieli przekraczać granicę karetką pogotowia, zrobiłbym z niego podstarzałego Amerykanina, ubrane go w obszerny płaszcz zapięty pod samą szyję, a twarz zakryłbym szeroką szramą i siwymi wąsami. W przypadku ucieczki samolotem miał być członkiem załogi, najlepiej stewardem. Teraz nadszedł czas, żeby zająć się szczegółami. W dniu otrzy mania wiadomości po lunchu posadziłem go na krześle, gładko ogo liłem, żeby makijaż trzymał się skóry, i odmłodziłem o jakieś dwa dzieścia lat. Wygładziłem zmarszczki na czole i przy oczach, poprawiłem policzki, zakryłem łysinę i upstrzyłem włosy siwizną. Jeszcze zanim skończyłem, wiedziałem, że charakteryzacja przej dzie moje najśmielsze oczekiwania. Podczas pracy wzorowałem się na starym zdjęciu Eichmanna z SS. Teraz wystarczyło go ubrać w mundur El Al, który otrzymaliśmy rano. Po usunięciu insygniów ubrałem Eichmanna i założyłem mu wyglansowane buty. Efekt był zadziwiający. - Możesz przejrzeć się w lustrze - powiedziałem. Podszedł powoli do lustra, spojrzał i znieruchomiał. I wtedy zda rzyło się coś niesamowitego. Wyprostował się, wypiął pierś i nagle jakby urósł. - Ist gut! - powiedział. - Ładny mundur. PSYCHIKA MORDERCY 1 95 Poprawił czapkę i pochylił ją dokładnie pod takim samym kątem jak na zdjęciu. - Ist wunderbar! Bez rozkazu zrobił "w tył zwrot" i zaczął maszerować po poko ju. Z każdym krokiem odzyskiwał coraz więcej buty, zadarł głowę do góry, zmarszczył brwi tak, że oczy zrobiły się jak szparki. Wystar czyło mu dać szpicrutę i mógłby odbyć inspekcję w Oświęcimiu. Gdybym jeszcze wątpił w jego tożsamość, to w tej chwili pozbył bym się wątpliwości. Miałem przed sobą prawdziwego Eichman na z krwi i kości. Wrócił przed lustro, podziwiał właśnie sznur i mosiężne guzi ki, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Rozkazałem mu usiąść na łóżku i zamknąć oczy. Wykonał rozkaz natychmiast, jak na karne go żołnierza przystało. Otworzyłem drzwi i ujrzałem Hansa oraz Dawida. - Panowie - zacząłem - pozwólcie sobie przedstawić: oto Obersturmfuhrer Adolf Eichmann. Eichmann wstał, a oni patrzyli przerażeni. - Peter - powiedział w końcu Hans tonem, którego jeszcze nigdy u niego nie słyszałem -jesteś prawdziwym artystą. Szybko jednak się pozbierał i znów był sobą. Pół godziny później poinformował mnie, że młody Eichmann to interesujące dzieło, ale nie nadaje się do naszych celów. Taki kamuflaż nie maskuje jego toż samości, ponieważ przez długi czas wielu ludzi widywało go właśnie w tej postaci. Kto wie, możemy się nawet natknąć na którąś z je go niedoszłych ofiar. Wprawdzie irytowało mnie jego wymądrzanie się, ale musiałem przyznać mu rację. Następnego dnia rano po czterdziestu pięciu minutach pracy zrobiłem z Eichmanna zmęczonego życiem starca. Eichmann przestał się puszyć. Jego przemiana wróżyła sukces nowemu wcieleniu. Znów ubrałem go w mundur El Al, tym razem jednak zostawi łem na czapce insygnia. Przyszedł Danny, by zrobić zdjęcie do pasz portu Zichroniego. Wreszcie nasz fałszerz miał okazję stanąć twa rzą w twarz z mordercą. Gdy Eichmann pojawił się w pokoju, Danny nawet na niego nie spojrzał. Blady jak ściana szybko zabrał się za pracę. Cały czas mil. 1 96 czał, nie licząc rzucanych od czasu do czasu poleceń "głowa wy żej", "patrz w lewo", na które model błyskawicznie reagował. W kwadrans było po wszystkim. Wcale mnie to nie dziwiło. - Nie spodziewałem się, że tak mną wstrząśnie to spotkanie - po wiedział później rozdygotany fałszerz. - Byłem z nim w jednym pomieszczeniu i musiałem tłumić w sobie wszystkie uczucia. To jakaś paranoja. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak dobrze go rozumiem. Tego samego dnia wieczorem poszedłem z Uzim do popularnej kawiar ni "Palio Borracho" (Pijany Marynarz) i starałem się zapomnieć o wydarzeniach minionego dnia. Miło spędziliśmy czas. Jedzenie by ło smaczne i w dużych ilościach, wokół nas ludzie tryskali dobrym humorem. Na scenie trzech gitarzystów próbowało zagłuszyć tłum ognistym tangiem i przytupami gaucho. Z przyjemnością przyłączy liśmy się do rozentuzjazmowanej widowni. Gdy gitarzyści zrobili przerwę, momentalnie wszystko ucichło. Nagle przy sąsiednim stoliku grupa mężczyzn w średnim wieku zaintonowała niemiecką piosenkę. Śpiewali coraz głośniej, wznosi li toasty, kołysali się rytmicznie i w ciągu kilku sekund zapanowa ła całkowicie inna atmosfera. - Nic dziwnego, że czuł się tu jak w domu - zauważył Uzi. Nie odpowiedziałem od razu. Nagle gdzieś z głębi mnie popły nęły słowa, które nawet mnie zaskoczyły. - Powinienem był go zabić. ROZDZIAŁ 22 Oświadczenie Późnym popołudniem 19 maja wyjechaliśmy z Uzim z willi. [ Przyjemniejszego zadania żaden z nas nie mógł sobie wy obrazić. Mieliśmy sprawdzić trasę wiodącą z naszej kryjów ki na lotnisko. A o siedemnastej lądowała izraelska delegacja na pokładzie El Al Bristol-Britannia. W mieście wszystko wydawało się w porządku. Co jakiś czas przez grubą warstwę nisko wiszących chmur przebijało słońce. Domy by ły ozdobione chorągiewkami i argentyńskimi flagami, panowała świą teczna atmosfera. Wszędzie tłumy ludzi. Na placach grały kapele. Dopiero po wjeździe na autostradę, a zwłaszcza w pobliżu lotni ska, zdaliśmy sobie sprawę z zaostrzonych środków bezpieczeń stwa. Co kilka kilometrów rozmieszczono patrole policyjne otoczo ne przez uzbrojonych po zęby żołnierzy. Ściągali dygnitarze z całego świata. Dla nas nie było w tym nic niepokojącego. Nasza grupa, łącz nie z Eichmannem, miała się poruszać z oficjalnymi dokumentami. Wzmożone środki ostrożności mogły nawet być dla nas korzystne, gdy zważyć, jak rozumują żołnierze. W razie zamieszania - gdyby personel lotniska zaczął utrudniać sprawę albo kumple Eichman. 1 98 na zechcieli w ostatniej chwili go odbić - status dyplomatów po zwalał nam liczyć na pomoc oficera i jego podkomendnych. Chociaż nie chciałem się do tego przyznać, byłem podekscytowa ny jak dziecko. Po raz pierwszy izraelski samolot miał lądować na argentyńskiej ziemi! Kolejny dowód na to, że nasze młode państwo liczy się w świecie. Bytem naprawdę wzruszony, że oto staliśmy się takim krajem, jaki do tej pory udawaliśmy. Nie myślałem o tym, że dzięki naszej akcji będzie to też ostatni izraelski samolot, który tu wylądował. Idąc na taras widokowy, zauważyliśmy kilku naszych w ochro nie lotniska; stali w strategicznych punktach. Było też wielu in nych Izraelczyków, prawdopodobnie pracowników ambasady. Wo kół prowadzono ożywione rozmowy po hebrajsku. Uzi szturchnął mnie łokciem. Na dole, po lewej stronie, w restauracji z widokiem na pasy startowe, siedzieli Aharon, Hans i Isser. Uzi nigdy nicze go nie przeoczył. Czekaliśmy. Wkrótce podano informację, że samolot jest opóź niony. Co to ma znaczyć? Czyżby jakieś problemy? Nie, to niemoż liwe. W tej fazie lot był całkowicie legalny. Wreszcie kilka minut po osiemnastej w zasięgu wzroku pojawi ły się znajome biało-niebieskie oznakowania. Samolot gładko wy lądował i kołował w naszą stronę. Później się dowiedzieliśmy, że nadgorliwy brazylijski kontroler celowo opóźniał odlot, co było zwykłym antysemickim zagraniem. Stwierdził, że owszem, samolot ma pozwolenie na wejście w bra zylijską przestrzeń powietrzną i na lądowanie, ale nie ma zgody na odlot. W końcu otworzyły się drzwi, a dokoła nas rozległy się oklaski i okrzyki. Aplauz się wzmógł, gdy na najwyższym stopniu pojawiła się korpulentna sylwetka naszego byłego ambasadora w Stanach Zjednoczonych, Abba Ebana, w czarnym płaszczu. Doświadczony dyplomata i długoletni adwersarz prostolinijnego i egotycznego Issera jeszcze nigdy nie wyglądał bardziej dystyngowanie. Za nim wy szedł z samolotu drobnej postury generał brygady Meir Zorea, jed na z najznamienitszych postaci izraelskiej armii. Na czerwonym dywanie przywitali ich argentyńscy gospodarze, a potem orkiestra wojskowa odegrała hymny obu państw. OŚWIADCZENIE 1 99 Gdy w argentyńskim wieczornym powietrzu zabrzmiała melo dia. Hatikwy, spojrzałem na Uziego. W jego oczach również zobaczy łem łzy. Po hymnie Eban stanął przed mikrofonem; w szkłach jego oku larów odbijało się światło reflektorów. Ku naszemu zdumieniu za miast po hebrajsku albo po angielsku z oksfordzkim akcentem za czął mówić płynnie po hiszpańsku. Chociaż niewiele rozumieliśmy, przesłanie było oczywiste. Głosił, że stajemy u progu nowej ery sto sunków izraelsko-argentyńskich. Spojrzałem w stronę Issera, który zachował niezmącony spo kój, a potem szepnąłem do Uziego: - Boże! On nic nie wie! Do willi wróciliśmy o dziewiątej wieczorem. Kilka godzin później znów pilnowałem aresztanta. Zaczęliśmy rozmowę o doktorze Rezso Kastnerze, znanej w Izraelu personie. Podczas wojny był przy wódcą węgierskich Żydów i żeby ocalić życie kilku osobom (w tym naturalnie sobie) pomagał Eichmannowi w mordowaniu setek ty sięcy innych. Dla mnie był ucieleśnieniem zła. Dla Eichmanna zaś był dobrym Żydem, który w dodatku, gdyby jeszcze żył, mógł po twierdzić, że on działał zgodnie z rozkazami. Eichmann dokładnie wiedział, jak zginął Kastner (w 1955 roku został zastrzelony na ulicy Tel Awiwu, gdy wyszła na jaw jego wojenna działalność), i wie dział, że zeznania Kastnera zapoczątkowały serię procesów innych kolaborujących Żydów. Mimo to uważał, że słowa takiego człowie ka byłyby wiarygodne. Aby nie zwariować, szkicowałem. Nauczyłem się już słuchać słów, nie przejmując się ich znaczeniem. - Słuchaj - powiedziałem jednak ostrzej niż zwykle - możesz sobie wierzyć, w co chcesz. Ja nie jestem sędzią. Zapadła długa cisza przerywana tylko skrzypnięciami mojego flamastra. - Pomyślałem, że chciałby pan to wiedzieć - powiedział po jakimś czasie. - Mimo wszystko spędziliśmy tyle godzin razem. Nie odpowiedziałem. - Mogę zobaczyć, co pan rysuje? To był któryś z kolei jego portret - tym razem skupiłem się na . 200 długich, kościstych dłoniach. Odwróciłem przewodnik w jego stro nę. On jedyny oglądał moje rysunki. Patrzył krótko, a potem powiedział to, co zwykle: - Schón, sehr schón. (Ładne. Bardzo ładne.) Najwyraźniej też zmęczył się naszym nieustającym zmaganiem. Szybko zapomniał o Kastnerze i zaczął wspominać kulturę kraju, który opuścił. - Waren Się mai in Deutschland? - zapytał niemal rozmarzonym głosem. (Czy był pan kiedyś w Niemczech?) - Tak. Wiele razy. - Proszę mi o nich opowiedzieć. - A co tu mówić? Sam kraj nadal jest piękny. Nadal piją to samo piwo. - O, niemieckie piwo jest wyborne. Zgodzi się pan? - Tak. Najlepsze na świecie. - Ale wyznam panu coś w sekrecie. Ja wolę wino. - Naprawdę? Ja też. - Dobre czerwone wino. Nie ma nic lepszego na świecie. Nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł. - Wiesz co? Załatwię ci trochę wina. - Słucham? - Zaraz wracam. Szybko wszedłem na piętro i w szafie na korytarzu znalazłem drogie francuskie wino, które Dawid kupił na szabas. Później nogi same zaprowadziły mnie do jego pokoju, w którym stał przy drzwiach stary patefon, i chwyciłem kilka pierwszych z brzegu płyt. Gdy wróciłem, Eichmann siedział na łóżku i spoglądał wyraźnie ożywiony. Otworzyłem wino i wyjąłem paczkę papierosów. - Proszę - powiedziałem. - Zapal sobie. Zawahał się. - Naprawdę? - Tak. Bierz. Zapaliłem i wsunąłem mu do ust. Z lubością zaciągnął się głęboko. - I proszę - powiedziałem, nalewając wino do kieliszka.. - Na pij się. Chwycił kieliszek ostrożnie, samymi koniuszkami palców, jak by się bał, że pęknie mu w dłoni. OŚWIADCZENIE 201 - Skul - powiedział w końcu i wypił. - Ach, pyszne! Dziękuję. Dziękuję, że pan to dla mnie zrobił. Wysunął przed siebie papierosa i kieliszek, jakby chciał mi oddać. - Nie, dokończ. - Naprawdę? - O co chodzi? Oczywiście. Wyraźnie się rozluźnił. - Dlaczego pan to robi? - Drobiazg. Powiedziałeś, że lubisz wino. Przez długą chwilę panowało milczenie. - Eichmann - odezwałem się w końcu. - Nadszedł czas na pod pisanie dokumentu. Znieruchomiał. - Nie chcę jechać do Jerozolimy - powtórzył. - Warum kann nicht in Deutschland sein? (Dlaczego nie zawieziecie mnie do Niemiec?) - Nie będę cię zmuszać, ale chcę, żebyś poważnie się nad tym za stanowił. Jeżeli podpiszesz oświadczenie, ogłosisz całemu światu, że jesteś gotów bronić swojego postępowania. Tak jak broniłeś przede mną. - To niemożliwe. Jakie mam szansę? Do głowy przyszło mi to samo co zwykle: "A jakie szansę mia ły twoje ofiary?", ale ugryzłem się w język. - Mogę ci zagwarantować, że będziesz miał uczciwy proces. Sam wybierzesz sobie adwokata. Zobaczysz się z rodziną. Pokręcił głową. - Nie. Nad tym muszę się głębiej zastanowić. - Dobrze. Mówiłem, nie będę cię do niczego zmuszał. Kilka minut paliliśmy i piliśmy w milczeniu. Później wstałem i nastawiłem patefon. Rozległo się flamenco. Nawet po cichu było agresywne. Uśmiechnął się. - Ładne. Dziękuję. - Niestety, nie mogłem znaleźć walców wiedeńskich. - Był pan niedawno w Wiedniu? -Tak. - Nadal tańczą tam walca? - Oczywiście. W Wiedniu nic się nie zmieniło. 202 Uśmiechnął się chytrze. - Wie pan co? Niech pan da ten dokument! - Nie wiem, gdzie jest. - Tutaj - pokazał. - Przy lustrze. Podałem mu. Uważnie przeczytał słowa pisane pod dyktando Issera: Ja, niżej podpisany Adolf Eichmann, oświadczam niniejszym z własnej nieprzymuszonej woli, że skoro moja tożsamość została odkryta, zdaję sobie sprawę z daremności dalszych prób uciekania przed wymiarem sprawiedliwości. Oświadczam, że jestem gotów pojechać do Izraela i wziąć udziat w procesie przed prawomocnym sądem. Zrozumiale jest, że otrzymam prawną obronę, a ze swojej strony dołożę starań, aby wyjaśnić wydarzenia związane z moją służbą w Niemczech, aby przyszłe pokolenia dokładnie wiedziały, co wtedy zaszło. Składam to oświadczenie z wolnej woli. Niczego mi nie obiecano i niczym mi nie grożono. Chcę po długim czasie odzyskać wreszcie spokój sumienia. Rzucił mi pytające spojrzenie. - Mogę coś dopisać? - Oczywiście. - Mogę prosić o pióro? Podałem mu pióro i rozpiąłem kajdanki. Przesunął się na brzeg łóżka, położył dokument na stoliku noc nym i dopisał odręcznie: "Ponieważ nie pamiętam wszystkich szcze gółów i mogą mi się mylić pewne wydarzenia, wyrażam prośbę, abym dążąc do wyjawienia całej prawdy, uzyskał dostęp do stosow nych dokumentów i materiałów." Podniósł głowę. - Teraz dobrze. Mogę podpisać. - Zawahał się. - Ma pan rację. Dobrze będzie wyjaśnić pobudki mojego postępowania. Stałem nad nim, a serce waliło mi jak młotem, i patrzyłem, jak pisze: "Adolf Eichmann, Buenos Aires, maj 1960 roku" Pomyślałem, że w końcu Eichmann w pewnym sensie zaakcep tował warunki zawarte w oświadczeniu. Zdawał sobie sprawę, że zoOŚWIADCZENIE 203 stanie osądzony, publiczny proces w Jerozolimie był więc dla nie go okazją, aby nie tylko znów być w centrum wydarzeń, ale także zasłużyć na pochwałę za swoje życiowe osiągnięcia - co próbował uzyskać u mnie. Skoro i tak miał umrzeć, to lepiej jako męczen nik za sprawę. W ten sposób pozostawi schedę dla dzieci i zwolen ników faszyzmu z całego świata. - W Izraelu też pan ze mną będzie? - zapytał. - Nie. Ale przyjdę na proces. - Naprawdę? - Naprawdę. Wstałem, żeby przerzucić płytę na drugą stronę. Tango. Skinął na znak zgody. - Ach, wunderbar. Czy mógłbym dostać jeszcze trochę wina? Wtedy po raz pierwszy o coś poprosił. Cokolwiek zdziwiony na lałem mu drugi kieliszek. - Jest jeszcze jedna sprawa - powiedziałem po chwili - którą musimy przedyskutować. Nagle cały się spiął. - Nie - powiedział, kręcąc głową. - Przykro mi, ale w tej spra wie nie mogę pomóc. - Ale przecież z całą pewnością miałeś kontakt z waszymi w Bue nos Aires. Nie uwierzę, że było inaczej. - Nie - powtórzył, kręcąc głową. - Już mówiłem, że byłem dla nich trędowaty. Trzymali się z dala ode mnie. - Mamy informacje, że mieszka tu doktor Mengele. - Nic mi o tym nie wiadomo. Uważam, że za wszelką cenę chciał być lojalny. Chociaż jego własny los był już przesądzony, nie sprzeniewierzył się idei. Ale nie przestał troszczyć się o rodzinę. Długo nic nie mówiłem, tylko wpatrywałem się weń przenikli wym wzrokiem. - Eichmann, wiem, że nie jesteś kłamcą. Ale to, co mówisz, nie ma sensu. Twoi synowie są członkami tutejszej partii faszystowskiej. Chcesz mi powiedzieć, że oni też nic o nich nie wiedzą? Albo że ni gdy nic ci nie mówili? Może był to skutek wypitego wina, ale na wzmiankę o rodzinie zaczęły drżeć mu wargi i łzy napłynęły do oczu. 204 - Nic mi nie mówili - twierdził uparcie. - Powiadasz, że nie znosisz widoku krwi. JosefMengele to uwiel biał. Dlaczego takiemu człowiekowi nie mielibyśmy wymierzyć sprawiedliwości? - Nic o nim nie wiem. - Nie chcielibyśmy wypytywać twoich dzieci. Ale jeśli zajdzie potrzeba, to się nie zawahamy. - Oni nic nie wiedzą! Żaden z nich nie skrzywdziłby muchy - zaczął krzyczeć z emfazą. - Błagam, nie mieszajcie ich do tego. Obserwując go w tej chwili, odczułem głęboką pogardę. Jeżeli nie udawał, jeżeli naprawdę tak go to obchodziło, to od czasów faszy zmu przebył jeszcze dłuższą drogę, niż przypuszczałem. Milczałem, popijając wino. Zapewne doszedł do przekonania, że najgorsze ma za sobą, bo znów się rozluźnił. Łyknął sporo wina. Odwróciłem płytę i znów puściłem flamenco. Nagle usłyszałem czyjeś kroki na schodach. Ledwo zdążyłem mu założyć chustkę na oczy, gdy otworzyły się drzwi. Stanął w nich Dawid w piżamie, na bosaka, z wytrzeszczonymi oczami. - Co tu się, u diabła, dzieje? - zapytał z niedowierzaniem. - Par ty z mordercą? Całkiem zmysły postradałeś? - To nie party - zacząłem się tłumaczyć. - Ja tylko... - I w dodatku z moim sprzętem! - przerwał. Podszedł do patefonu i gwałtownym ruchem podniósł igłę. Poczerwieniał na twa rzy, zaczął krzyczeć: - Puszczasz mu moją muzykę? Rzeźnikowi, który wymordował moją rodzinę? Eichmann z zasłoniętymi oczami z pewnością nie widział, kto mó wi, ale bez wątpienia dobrze wiedział, co ten ktoś ma do powiedzenia. Skulił się na łóżku, jakby wraz z nim chciał się zapaść pod ziemię. W drzwiach stanął Uzi. Oczy za grubymi szkłami z trudem przy zwyczajały się do światła. Tuż za nim pojawiła się Rosa, potem Meir i Jack. - No, dobrze - powiedział spokojnie Uzi. Wskazał mnie palcem: - Ten facet urządził Eichmannowi koncert. Na dźwięk swojego nazwiska Eichmann skulił się jeszcze bardziej. - Słuchajcie - zacząłem. - Miałem swoje powody. Ja... - O, mój Boże! Szabasowe wino! On mu dał nasze szabasowe wino! -jęknął Dawid. Poniósł butelkę jak urnę z prochami. OŚWIADCZENIE 205 - O, Boże! - zawodziła do wtóru Rosa. - Co za hańba! - Zapłacisz nam za to - powiedział Dawid, w którym wzbierał gniew. - Już ja się postaram, żeby zostało przeprowadzone oficjal ne dochodzenie. - Posłuchajcie! Możecie mnie posłuchać? - spytałem. Wyjąłem oświadczenie. - Podpisał. Wyraził zgodę na wyjazd do Jerozolimy. Nie zrobiło to na nich takiego wrażenia, jakiego się spo dziewałem. - Nie znasz zasad postępowania? - Jack był równie zdenerwo wany jak pozostali. - Nie wolno nam z nim nawet rozmawiać. Za kogo się uważasz, skoro pozwalasz sobie to lekceważyć? Uzi wyjął mi z rąk oświadczenie i przeczytał. - W porządku - powiedział. - Może to i błąd. Ale nie party. Dla mnie to zasługuje na rozgrzeszenie. - Nie przejmuj się - odezwał się Meir. Otoczył mnie ramieniem. - Kładź się spać. I tak nadszedł czas, żebym cię zmienił. Spojrzałem na zegarek. Miał rację. Dochodziła trzecia po północy. - No, dobrze - oznajmił Uzi. - Lepiej wracajmy do łóżek. Rano się tym zajmiemy. Wyprowadził nas z pokoju, a później wziął mnie pod łokieć i po ciągnął na bok. - Dobra robota - szepnął. - Na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Gdy wróciłem do pokoju, Rosa leżała w łóżku odwrócona twarzą do ściany. Nie zareagowała na moje wejście. Przy świetle nocnej lampki bez pośpiechu przygotowywałem się do snu. - Co ja takiego zrobiłem? - zapytałem. - Czy odrobina wina i muzyki ma jakieś znaczenie? - Nie zamierzam z tobą dyskutować - syknęła. - To było wino na szabas! - Jakby mi wyjawił, gdzie jest Mengele, też miałabyś pretensje? Odwróciła się do mnie. - Z tobą jest coś nie tak. Jesteś szurnięty. Zachowujesz się jak za kochana kobieta. - Zimno - powiedziałem, kładąc się do łóżka. - Ja też nie chcę z tobą dyskutować. Dobranoc. 206 Nie odpowiedziała. Leżałem przez dziesięć minut. Oddalony ty siące kilometrów od swoich najbliższych, pozbawiony z nimi kon taktu czułem się samotny jak nigdy. W końcu wstałem po cichu i przeszedłem na jej stronę. - Możesz się trochę posunąć? Usnęliśmy przytuleni. Tamtej nocy nikt na świecie nie był mi bliższy. Następnego dnia Isser przybył punktualnie o dziesiątej rano w towarzystwie Aharona, tak było ustalone. W willi nadal pano wało napięcie. Przez cały ranek nie zamieniłem z Dawidem ani słowa. - Przyjrzyjmy się więźniowi - zadysponował szef. Wraz z Uzim zaprowadziliśmy go do pokoju Eichmanna. Na wi dok Issera pełniący wartę Jack poderwał się z drewnianego tabo retu. Przez kilka minut szef przyglądał się postaci leżącej na łóż ku, a potem odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Uzi wręczył mu podpisany przez Eichmanna dokument. Isserowi zaśmiały się oczy. - Jak wam się udało? - To zasługa Petera. - Gratuluję - zwrócił się do mnie z uśmiechem. - Dobra robota. To naprawdę bardzo ważne. Koledzy obecni w pokoju milczeli. - A co z Mengele? Pytałeś? Skinąłem głową. - Nie chce pisnąć ani słowa. Moim zdaniem nie powie, nawet gdybyśmy zagrozili mu śmiercią. Szef opowiedział nam w skrócie, jak przebiegają przygotowa nia do ewakuacji. Na lotnisku wszystko przebiegało pomyślnie. Choć większość naszych ludzi w załodze samolotu nie miała poję cia, co o co chodzi, dostali ścisłe instrukcje i wraz z argentyńskimi strażnikami dniami i nocami strzegli samolotu, często przy tym zawodząc na swojską nutę, jakby za dużo wypili na mieście. Uśmiechnąłem się. W Izraelu nikt nie dałby się nabrać. Żydzi w ogóle mało piją. W niektórych rodzinach butelka wina, którą ku puje się na wypadek, gdyby zdarzyli się goście, całymi latami stoi OŚWIADCZENIE 207 nieodkorkowana. Sam pomysł, że załoga samolotu El Al piła przez okrągły dzień, wydał mi się śmieszny. Isser przyglądał się nam, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. - Wiem, co przechodzicie. Ale musicie wytrzymać jeszcze kilka dni. - Skoncentrował wzrok na Uzim. - Chcę, żebyście wzmocnili ochronę. Zakończenie będzie najbardziej niebezpiecznym momen tem w całej operacji. Mam wrażenie, że depczą nam po piętach. Wstał i zaczął się ubierać. - Co z rodziną Eichmanna? - zapytał nagle Uzi. - W jakim sensie? - Co z nimi będzie? - W odpowiednim czasie dostaną pozwolenie na przyjazd do Je rozolimy. - Pytam, kto ich będzie utrzymywał - Uzi wstał. Choć był nie wysoki, górował jednak nad Isserem. - Nie mają z czego żyć. Na sze państwo powinno im pomóc. Staremu krew uderzyła do głowy. - Oburzające! Żadne prawo nie przewiduje czegoś podobnego! Nikt nie utrzymuje rodziny kryminalisty, który trafia do więzie nia. Ojciec rodziny powinien się zastanowić, zanim popełni przestęp stwo. Zamilkł, chwilę pomyślał i wyraźnie wściekł się jeszcze bardziej: - Nie powiesz mi chyba, że rodzina Eichmanna nie zdawała so bie sprawy z tego, co on robił. Wychodząc, Isser trzasnął drzwiami. Sprawa była zamknięta. Oczywiście, w pewnym sensie miał rację. Nie mieliśmy żadnych zobowiązań wobec rodziny Eichmanna. I tak darowaliśmy im wię cej, niż się spodziewał. Ale nigdy jeszcze Uzi tak bardzo mi nie zaimponował. Okazało się, że właśnie on najlepiej z nas rozumiał, na czym polega istota człowieczeństwa - nawet gdy wszyscy wokół zdawali się o tym nie pamiętać. ^^HK. ROZDZIAŁ 23 Ewakuacja Co najmniej od doby Eichmann wiedział, że coś się szykuje. Zasłonięte oczy nie przeszkadzały mu wyczuć panującej w willi atmosfery. Trudno byłoby nie odebrać oznak nasze go podniecenia. Drzwi wejściowe trzaskały częściej niż kiedykolwiek w czasie jego pobytu w willi, ponieważ Dawid i Rosa (razem lub osobno) stale robili spacery po okolicy, pilnie bacząc na wszelkie podejrza ne rzeczy. Meir znów zajmował się renowacją samochodu i prawie wcale nie bywał w domu. Reszta, w tym doktor Klein o stalowych nerwach, krążyła wyraźnie podenerwowana. Gdy Klein przyszedł wykonać rutynowe wieczorne badania, nie uszło uwagi Eichmanna, że tym razem zwykle rozmowny lekarz wykonał swoją powinność niemal w milczeniu. Wiem, co czuł Klein. W końcu nadchodził moment, w którym miał odegrać swoją życiową rolę. Musiał ubezwłasnowolnić więźnia do czasu wsadzenia go do samolotu, co było sprawą delikatną. Za mała dawka środka uspokajającego - i Eichmann gotów podnieść alarm na całe lotnisko. Zbyt duża dawka oraz świadectwa ze szpi tala - i ktoś dojdzie do wniosku, że nie może odbyć podróży. 209 Gdy o świcie 20 maja zmieniłem Uziego, Eichmann już nie spał. Miał z tym jeszcze większe kłopoty niż my. Jak zwykle zaprowadzi łem go do toalety, ogoliłem przed lustrem, a potem poszliśmy na werandę, by ćwiczyć przysiady. - Werden Się mich heute tóten ? - Nie, nie zamierzamy cię zabić - odparłem. - Heute werden Się nach Jerusalem gebracht. (Dzisiaj lecisz do Jerozolimy.) Czułem, że wstrząsnął nim dreszcz. Jednak niemal natychmiast wziął się w garść, jak dobry żołnierz. - Ja - powiedział zrezygnowany. A potem spytał: - Pan też jedzie? - Nie. Zaraz ucharakteryzuję ci twarz. Nie było potrzeby. Na lotnisko miał jechać dopiero o dziewiątej wieczorem. Ale nie miałem nic innego do roboty i nie mogłem pa trzeć, jak pozostali koledzy uwijają się jak w ukropie. Potrzebowa łem próby generalnej. Adolf Eichmann wyruszał w świat. Przygo towań nie mogło być dość. Godzinę później zawiązałem mu ręcznik na szyi i wziąłem się do pracy: dodałem nieco siwizny, podkreśliłem zmarszczki i worki pod oczami, przylepiłem sztuczne wąsy. Teraz kolej na mundur. Wykrochmalona biała koszula, krawat, granatowe spodnie i marynar ka. Wyglansowane buty i wreszcie czapka. Tym razem, gdy stanął przed lustrem, mundur miał insygnia El Al z gwiazdą Dawida pośrodku. - Aha, rozumiem - powiedział. - Występujesz jako członek załogi El Al. Nie odrywał wzroku od lustra, był wyraźnie wstrząśnięty. - Ładne macie mundury. - Poznajesz gwiazdę? - nie powstrzymałem się od małej pro wokacji. -Ja- skinął głową. - Oczywiście. Zaprowadziłem go z powrotem do łóżka, zdjąłem z niego mun dur i przystąpiłem do demakijażu. - Teraz odpocznij - powiedziałem. - Przed tobą ciężki dzień. Nawet jak na nasze konspiracyjne normy godziny ciągnęły się w nieskończoność. Rozegraliśmy niezliczone partie szachów. Wer-rgfi^ł. 210 towaliśmy czasopisma, z których każde zostało wcześniej przeczy tane po kilka razy. Gdy wczesnym popołudniem Dawid zaprosił mnie do swojego pokoju i ucałował z całego serca na przeprosiny, na pamiątkę dając mi tę płytę z flamenco, byłem mu szczerze wdzięczny. Także za to, że zapełnił mi trochę czasu. Zachował się z klasą. Miał butelkę najlepszego koniaku, jaki dało się kupić w Buenos Aires. Wyciągnął ją z walizki pełnej jedwabnych koszul i starannie skrojonych garniturów, która leżała na łóżku. Odniosłem wrażenie, że jest smutny z powodu końca misji w takim samym stopniu, jak pozostali się z tego cieszą. Tylko Eichmann właściwie wykorzystał te ostatnie godziny. Gdy po południu przyszedłem do jego pokoju, aby przygotować go do podróży, byłem zdumiony zmianą w jego zachowaniu. Był spokoj niejszy niż kiedykolwiek, wydawał się pogodzony z losem, cokol wiek mu przyniesie. O dziewiętnastej trzydzieści zakończyłem charakteryzację. Za łożyłem mu okulary - stary człowiek po poważnej chorobie nie po winien być narażony na jaskrawe światła miejskie - i pozwoliłem po raz ostatni spojrzeć w lustro. Jak zwykle poprawił czapkę i od wrócił się do mnie. - Dziękuję. Bardzo przyzwoicie pan się ze mną obchodził. Dziękuję. W odpowiedzi skinąłem głowa. Przyszedł czas na doktora Kleina. Wszedł z torbą, zdjął Eichmannowi marynarkę i podwinął prawy rękaw. Przetarł mu rękę wacikiem nasączonym spirytusem. Eichmann wpadł w popłoch. - Niepotrzebny żaden zastrzyk - wyszeptał błagalnie. - Obiecu ję, że nie pisnę ani słówka. - Proszę się nie martwić - powiedział lekarz. - To panu za oszczędzi zdenerwowania. - Nie, nie. Wcale nie jestem zdenerwowany. - Musimy to zrobić. Taki mam rozkaz. To trafiło mu do przekonania i zamilkł. Doktor wbił igłę, przykleił plastrem i przymocował do niej rurkę. Teraz w razie potrzeby mógł aplikować kolejne małe dawki środka uspokajającego. A EWAKUACJA 21 1 Nacisnął na próbę. Eichmann natychmiast się zatoczył. Minu tę później wrócił do siebie. - Dobrze - oznajmił Klein, zakładając marynarkę El Al. Przywołałem Uziego. We dwójkę wzięliśmy Eichmanna pod pa chy i postawiliśmy na nogi, a potem zarzuciliśmy sobie jego ręce na ramiona. Trochę się potykał, ale właściwie szedł sam. - Nie - mówił słabym, niewyraźnym głosem. - Nic mi nie jest. Mogę iść sam. Gdy wyszliśmy na podwórko, spostrzegł, że doktor i Jack też byli w mundurach El Al. - Złe wyglądam - powiedział nagle ożywiony. - Muszę mieć ma rynarkę. Jakby jemu też zależało na powodzeniu tej akcji. Z marynarką miał oczywiście rację. Gdy tylko znalazł się na tyl nym siedzeniu samochodu między Kleinem i Jackiem, doktor ostroż nie założył mu marynarkę. Aharon prowadził, a Uzi zajął miejsce obok niego. - Nie martwcie się - mówił Eichmann, zanim zatrzasnąłem drzwi. - Możecie mi wierzyć. Zastrzyki nie są potrzebne. Zawarczał silnik. Podbiegłem do bramy i samochód wyjechał na ulicę. Tuż za nimi ruszyli Hans z Meirem. Zostałem tylko z Rosą i wróciliśmy do domu. Nagle w willi zro biło się cicho. Poczułem dziwną pustkę. Tyle jeszcze było do zrobie nia - dom musiał pozostać w takim samym stanie, w jakim go wy najęliśmy; postanowiliśmy jednak zająć się tym później. Tymczasem czekaliśmy; co jakiś czas któreś z nas powiedziało jakieś banalne zdanie. Obydwoje odliczaliśmy czas. Było piętna ście po dziewiątej, powinni więc być na autostradzie. Za piętnaście dziesiąta - są prawie na miejscu. Czy nie wpadli z powodu jakiejś blokady na drodze? Co się dzieje na lotnisku? Dziesiąta! Co z nimi? - Chcesz szabasowego wina? - zaproponowałem. - Tak, poproszę. Rozlałem do kieliszków wino z butelki napoczętej z Eichmannem. Był piątek. Dość smętnie jednak zaintonowaliśmy szabasowe pieśni. Dopiero o drugiej w nocy powrócili Uzi z Aharonem. Patrząc na minę Uziego, właściwie nie musiałem pytać. 212 - Polecieli? - Polecieli. Eichmann jest w samolocie lecącym do Izraela. Przemęczeni i zmarznięci (w połowie drogi wysiadło im ogrze wanie) nie mogli nam opowiedzieć wszystkiego od razu. Eichmann nie przysporzył problemów. Pod wpływem środka uspokajającego był niczym potulny pijaczek. Na lotnisku strażnicy zobaczyli trzech znużonych pasażerów na tylnym siedzeniu i machnęli ręką, nie sprawdzając dokumentów. Znów kilku pijanych Żydów. Samochód podjechał niemal pod sam samolot. Gdy trzeba było wejść na pokład, prawdziwi członkowie załogi otoczyli podstawionych i pomogli dok torowi oraz Jackowi wprowadzić Eichmanna. Półprzytomnego posadzono go w pierwszej klasie przy oknie, a naprzeciw zasiadł doktor Klein. Sześć pozostałych miejsc w pierw szej klasie natychmiast zajęło sześciu umundurowanych członków załogi i jak na rozkaz zapadli w głęboki sen. Światła zgasły i zapa liły się dopiero, gdy wzbili się w powietrze. Na wszelki wypadek poczyniono kilka zabezpieczeń. Tym razem nie było śródlądowania w Recife. Samolot miał przelecieć przez południowy Atlantyk do Dakaru w Senegalu. Godzinę startu wyznaczono na drugą rano, czyli dwie godziny po faktycznym od locie. To drugie zabezpieczenie okazało się bardzo istotne. Tydzień wcześniej Nicolas Eichmann sprawdził we wszystkich miejscowych szpitalach i kostnicach, czy nie ma tam ojca; rodzina domyślała się prawdy i trzystu faszystów przystąpiło do gorączkowych poszuki wań. W końcu ktoś pomyślał o samolocie, który przywiózł izraelską delegację do Buenos Aires. "Dowiedzieliśmy się pół godziny za póź no mówił potem młody Eichmann. Gdybyśmy wiedzieli wcze śniej, nie dopuścilibyśmy do odlotu." Oczywiście, być może przesadnie dramatyzuję sytuację, może koloryzuję. Jednakże gdy to usłyszałem, przeszedł mnie dreszcz, cho ciaż od tamtej pory upłynęło już wiele czasu. Przecież tego najbar dziej się obawialiśmy! - Czy ludzie na pokładzie wiedzą, kim on jest? - zapytałem. Uzi spojrzał na zegarek. - Teraz już wiedzą. Poinformowano ich, gdy samolot wyszedł z argentyńskiej strefy powietrznej. EWAKUACJA 213 Wkrótce dotarta do nas wiadomość, że zaraz po odlocie nastąpi ła bardzo wzruszająca scena. Gdy wreszcie wystartowali, jeden z członków załogi, główny mechanik, się rozkleił. Urodzony w Pol sce przeżył obóz koncentracyjny i to zaciążyło na całym jego ży ciu. Hołubił wspomnienie własnej bezsilności, gdy esesman ciągnął jego sześcioletniego braciszka na śmierć. Otrzymał pozwolenie na spojrzenie w twarz aresztowanemu. Eichmann już nie spał, na oczach miał gogle, ale wyczuł zmianę atmosfery. Niespokojnie wier cił się na fotelu. A półtora metra dalej pewien mechanik przeciw nie - z minuty na minutę odzyskiwał spokój. Z ofiary zamienił się w oskarżyciela. Po raz pierwszy w życiu, odkąd dorósł, poczuł się bezpiecznie. W Argentynie pozostało nas czworo oraz Danny. Isser, Jack, doktor, Hans, Dawid i Meir polecieli z Eichmannem. Mieliśmy za zadanie posprzątać i pozamiatać, zanim się stąd wyniesiemy. Następnego dnia rano energicznie zabraliśmy się do pracy. Trze ba było oddać sześć samochodów, posprzątać w domu, zlikwidować izolatkę, zdjąć koce z okien i pozaklejać ślady gwoździ. Mieliśmy co robić przez prawie cały dzień. Wieczorem Danny i Rosa odlecieli do Montevideo w Urugwaju. Stamtąd mieli wrócić do domu każde na własną rękę. Szczęścia rze! Powrót Uziego, mój i Aharona nie został jeszcze ustalony. A po nieważ wciąż obchodzono 150-lecie, nie mieliśmy szans na żadną rezerwację. W końcu kupiliśmy bilety kolejowe do Santiago w Chile i przez trzydzieści sześć godzin wlekliśmy się przez Andy. Przybyliśmy do stolicy w środku nocy, ale szczęśliwie udało nam się wynająć po kój w jakimś hoteliku. Następnego dnia się okazało, że przez ty dzień nie zdołamy odlecieć także z Santiago. W nieznanym mieście nie bardzo wiedzieliśmy, co z sobą począć, postanowiliśmy więc skontaktować się z jedyną osobą, którą znaliśmy na tym terenie. Była to młoda Izraelka, w której Uzi kiedyś kochał się nieprzytomnie; teraz pracowała w Santiago jako tłumaczka. Ucieszyła ją nasza wizyta i z miejsca oprowadziła nas po mieście. Ponieważ udawaliśmy turystów, nie mogliśmy jej od mówić spaceru. -iffitfł . 214 Dwa dni poznawaliśmy miasto: kościoły, plaże, hiszpańskie po sesje, muzea, ruiny, znowu kościoły. Ta kobieta tak bardzo chciała nam pokazać wszystkie atrakcje Santiago, że Aharon musiał uło żyć długą i skomplikowaną historyjkę, aby urwać się na godzinę i wysłać meldunek o miejscu naszego pobytu. Pod koniec drugiego dnia, gdy wracaliśmy miejskim autobusem do hotelu, moje spojrzenie padło na gazetę, którą czytał jeden z pa sażerów. Na pierwszej stronie wielkimi literami napisano jedyne słowo, które zrozumiałem: EICHMANN. Jak tylko wysiedliśmy, każdy z nas kupił po egzemplarzu tej gazety. Przyjaciółka Uziego tłumaczyła nam podekscytowana, że wywiad izraelski pochwycił Adolfa Eichmanna i przetranspor tował go do Jerozolimy. Premier Dawid Ben-Gurion osobiście prze kazał tę wiadomość zaskoczonemu Knessetowi. W Izraelu ludzie świętują. Z głupawymi uśmieszkami na twarzach słuchaliśmy tych re welacji, a nasza powściągliwość kontrastowała z entuzjazmem prze wodniczki. W głębi duszy każdy z nas czuł się nieco rozczaro wany. Mieliśmy nadzieję, że gdy informacja zostanie podana do publicznej wiadomości, wszyscy agenci będą już w domu. - Ale skąd? - zapytałem. - Czy piszą, skąd go uprowadzili? - Nie. Podejrzewają, że z Kuwejtu. Albo z Argentyny - uśmiech nęła się. - Kto wie? Może to wy go uprowadziliście? Następnego dnia mieliśmy pojechać do Yalparaiso. No cóż, sko ro jesteśmy uziemieni, to chociaż zwiedzimy Amerykę Południo wą. Ale właśnie tego dnia wieczorem trzęsienie ziemi zniszczyło południowe rejony Chile. Musieliśmy więc jeszcze kilka dni pozo stać w Santiago, zanim w końcu udało nam się zdobyć trzy bilety lotnicze - dwa do Montevideo i jeden do Rio de Janeiro. Ja z Aharonem polecieliśmy do Montevideo. Nie mieliśmy poję cia, że samolot do Urugwaju będzie miał śródlądowanie w Buenos Aires. Zazwyczaj opanowany Aharon przez siedemdziesiąt pięć mi nut nie ruszał się z fotela, nawet nie opuścił gazety, udając, że czy ta. Gdy odlatywał samolot z Eichmannem, widziano go w ekipie delegacji izraelskiej. Ale dolecieliśmy do Montevideo bez żadnych niespodzianek. .^ EWAKUACJA 215 Potem polecieliśmy do Rio, a dwa dni później do Paryża i dopie ro stamtąd Air France dowiozły nas do domu. Eichmann był już w Jerozolimie prawie trzy tygodnie. ROZDZIAŁ 24 Powrót do Jerozolimy ^Izraelu ciągle jeszcze wrzało. Porwanie Eichmanna prze biło wszystkie wydarzenia. O niczym innym nie pisano w gazetach, nie mówiono w radiu i nie rozmawiano pry watnie. Wszędzie powiewały flagi i umieszczano godła państwo we. Wzięliśmy odwet! - mówiono nieoficjalnie. - Po raz pierwszy od czasów Starego Testamentu Żydzi zachowali się z honorem! Gdy po powrocie spotkałem się z mamą i bratem podczas sza basu, Jechiel skwitował szorstko, że to jedyna rzecz, jaka kie dykolwiek udała się Żydom. - Szkoda, że w tym nie uczestniczyłem - powiedział. - Dałbym sobie odciąć rękę, aby być jednym z ludzi, którzy go złapali. Ja musiałem udawać kretyna. Bez przerwy ich pytałem. Ponie waż byłem w Paryżu, tłumaczyłem, nie mogłem znać szczegółów. - A co? - zapytała matka. - W Paryżu nie wychodzą gazety? - Mamo, dla nich to nie jest najważniejsza sprawa. Pochyliła się do mnie. - Gdzie ty naprawdę byłeś? - Nie dostawałaś moich listów? - Dostawałam. Były takie same jak wszystkie. Równie dobrze . 217 mógłbyś je napisać wczoraj, jak w zeszłym roku. - Zawahała się. - Powiedz prawdę. Masz z tym coś wspólnego? Przez ułamek sekundy korciło mnie, żeby im powiedzieć. Ale byłoby to "poważne zagrożenie bezpieczeństwa państwo wego". - Mamo, proszę, przestań. Byłem w Paryżu i już. Pokiwała głową. - No, cóż, szkoda, że nie brałeś w tym udziału. I zaczęli się prześcigać, opowiadając mi, jak wyglądał Izrael tuż po tym wydarzeniu, ile straciłem, będąc nieobecny, i jak wspania le wypadł Isser Harel w porównaniu z Ben-Gurionem, kiedy poja wił w Knessecie, by przyjąć podziękowania od narodu. Gdy zadzwoniłem do Gili, okazała się jeszcze bardziej dociekliwa. - Jak było w Ameryce Południowej? - zapytała, gdy tylko usły szała mój głos. - Byłem w Paryżu - odparłem. - Opowiem ci przy kolacji. - Nie - odparła. - Nie, to kiepski pomysł. Powiedziała, że zamierza ułożyć sobie życie i że ostatnią rze czą, o jakiej teraz marzy, jest huśtawka emocjonalna. Nie powiedziała wprost, ale odniosłem wrażenie, że spotyka się z kimś innym. Nie podjąłem dyskusji, to nie w moim stylu. Nie wiedziała jednak, jak bardzo się zmieniłem od czasu ostatniego spotkania. Gdyby po szła ze mną na kolację, pewnie poprosiłbym ją o rękę. Porwanie było większą aferą dyplomatyczną, niż przewidywali śmy. Wstępne oświadczenie Izraela, że jest to sprawa wagi między narodowej, zawierało niewiele konkretów, toteż sprowokowało mnó stwo spekulacji. Dziennikarze umiejscawiali akcję dosłownie na całym świecie - od Niemiec po Kuwejt. Jedna z wiedeńskich gazet doniosła, że Eichmanna przywieziono do Izraela na pokładzie łodzi podwodnej. Według kairskiego dziennika został złapany przez ko munistów w Iraku. "New York Times" pisał, że na trop naprowa dziła izraelskich agentów jedna z jego licznych kochanek. Dopiero w siedemdziesiąt dwie godziny po wystąpieniu Ben-Guriona w Knessecie argentyńska popołudniówka, powołując się na źródła zbliżone do argentyńskiego rządu i armii, która bez wątpie. 21 8 nią wiedziała o obecności Eichmanna w kraju, doniosła, że został pojmany w Buenos Aires. W Argentynie, gdzie wszelka debata publiczna od dawna uwa żana była za nadmiernie podszytą emocjami i zdominowaną przez lokalnych macho, uznano to nie tylko za rewelację, lecz za skandal. W wiadomościach prześcigano się w potępianiu czynu, który wszy scy nazywali pogwałceniem prawa międzynarodowego i suweren ności kraju. Politycy różnych opcji żądali ujawnienia przebiegu wy darzeń i nałożenia sankcji na Izrael. Przez pewien czas, licząc na unormowanie stosunków między za przyjaźnionymi rządami, Izrael zachowywał pełną dyskrecję. Ale w pierwszym tygodniu czerwca, gdy argentyński minister spraw zagranicznych Diogenes Taboada publicznie zażądał od Arjeha Lewawiego, ambasadora izraelskiego, odpowiedzi na zarzuty i dodał, że jeśli okażą się słuszne, Argentyna podejmie "odpowiednie kro ki", Izrael musiał zmienić taktykę. Lewawi przedłożył ostrożną i raczej mało przekonującą odpowiedź: zbrodniarz rzeczywiście zo stał pojmany w Argentynie przez "ochotników" i z własnej woli zgodził się stanąć przed sądem w Jerozolimie. Dowodem było oświadczenie podpisane przez samego Eichmanna. Zamiast załagodzić sprawę, Izrael pogłębił kryzys. Pod rosnący mi naciskami prawicy 8 czerwca Argentyna zażądała ekstradycji Eichmanna i ukarania osób odpowiedzialnych za jego uprowa dzenie. Wstrząśnięty tymi żądaniami premier Ben-Gurion wy stosował do prezydenta Argentyny Artura Frondiziego list, w któ rym próbował wyjaśnić sprawy dość oczywiste: dla Izraela aresztowanie Eichmanna ma szczególne znaczenie. Pisał, że nasze działania nie były skierowane przeciwko Argentynie, a jeśli wyrzą dziliśmy jakieś szkody, to wyraża z tego powodu głębokie ubole wanie. Ale "sześć milionów zamordowanych Żydów [...] i masowa zagłada narodu żydowskiego w całej Europie upoważnia nas do osądzenia Eichmanna". Argentyna odpowiedziała chłodno: stosunki dyplomatyczne zo stają zerwane, a Radzie Bezpieczeństwa ONZ zostanie przedsta wiona rezolucja potępiająca Izrael. Wynikało z niej, że "bezpraw ne przewiezienie Adolfa Eichmanna z Argentyny do Izraela, które odbyto się wbrew artykułom prawa międzynarodowego, powoduje POWRÓT DO JEROZOLIMY 21 9 destabilizację stosunków międzypaństwowych i wprowadza atmo sferę nieufności". Większość państw poparła Argentynę, przynajmniej oficjalnie. Nad rezolucją debatowano dwa dni. Izrael reprezentowała minister spraw zagranicznych Golda Meir, a Argentynę między innymi dok tor Mario Amadeo, który -jak wkrótce ujawnił Departament Stanu USA - byt konfidentem SS. W końcu rezolucja została uchwalona stosunkiem głosów osiem do zera. Stany Zjednoczone, Wielka Bry tania i Francja były za, a Związek Radziecki wstrzymał się od głosu. Jednak powszechnie uważano zgłoszenie rezolucji w ONZ za próbę zachowania twarzy. Izrael i Argentyna 3 sierpnia wydały bowiem wspólne oświadczenie, w którym stwierdzono, że sprawa została ostatecznie zamknięta. W rzeczywistości, gdy rozeszła się wieść o pojmaniu Eichman na, w placówkach dyplomatycznych Izraela na świecie prywatni ludzie składali gratulacje. W świecie polityki realnej niemal każ dy przyznawał, że naród żydowski miał prawo przeprowadzić tę akcję z powodów moralnych. W wielu miejscach na Ziemi zaczęto w nas widzieć sumienie świata. Austria i Niemcy, państwa, którym najmniej zależało na po nownym skupieniu uwagi na faszyzmie, przełknęły gorzką piguł kę i nie podważały izraelskiej akcji jako niezgodnej z prawem. Oby dwa kraje odcięły się też od Eichmanna. Austriacki minister spraw wewnętrznych oświadczył, że wprawdzie ojciec Eichmanna miał obywatelstwo austriackie, ale nie przeszło ono na syna. Niemiec ki kanclerz Konrad Adenauer zadziwił świat, deklarując w ogól nokrajowej telewizji, że "nazistowskie sentymenty przestały ist nieć w narodzie niemieckim". Nawet spodziewane ataki antysemickie na świecie - przyrze czenia zemsty neofaszystów na społecznościach żydowskich w Ame ryce Łacińskiej, publikacje prasowe nawołujące do sabotowania sa mego Izraela - były mniej agresywne niż dawniej, zmierzały do podjęcia dyskusji. Sam Nicolas Eichmann przyznał później w wy wiadzie zamieszczonym w zachodnioniemieckim czasopiśmie "Ouick", że po aresztowaniu Eichmanna "faszystowscy przyjacie le ojca się rozpierzchli. Większość z nich postanowiła szukać schro nienia w Urugwaju i wszelki słuch po nich zaginął." Panowała opi. 220 nią, że żaden faszysta nigdzie na świecie nie jest bezpieczny. Te raz oni, piętnaście lat po wojnie, drżeli ze strachu przed nami. Był jeszcze jeden, najmniej spodziewany, lecz satysfakcjonujący skutek porwania. W wielu miejscach na świecie Żydzi po cichu przyzwalali i nadal przyzwalają na przejawy antysemityzmu. W swo ich środowiskach godzą się w ten sposób na status obywateli gor szej kategorii. Podczas moich pobytów za granicą wiele razy wi działem ludzi, którzy żyli w takim samym strachu jak moi rodzice przed wojną w Polsce; często nawet między sobą nie posługiwali się jidisz ani hebrajskim. Nasza akcja dodała im odwagi, poczuli się dumni, że są Żydami. I chociaż mnie również napawała dumą ta operacja, to muszę przyznać, że nauki wyciągnąłem z niej dość niejednoznaczne i ambarasujące. Przede wszystkim zrozumiałem, że poczucia własnej wartości nie można opierać wyłącznie na sile - okazuje się ono nad wyraz kruche. I że wszelka władza nie wsparta na fundamencie etyki prowadzi do pogardy dla ludzi. Te przemyślenia przez wszystkie lata wpływały na moje poglą dy polityczne i podejście do ludzi. Człowiek musi być nieustannie czujny. Każdy z nas poddawany jest drobnym próbom, z których wychodzimy zwycięsko lub tracimy twarz. Wiele razy zdarzało mi się widzieć kogoś w codziennej sytuacji - w biurze, sklepie albo w restauracji - i nagle uderzało mnie po dobieństwo tego człowieka do Eichmanna, oczywiście z zachowa niem proporcji. Ale ten osobnik pragnął takiej samej jak on abso lutnej władzy nad ludźmi. Wkrótce po powrocie z Argentyny służbowo spędzałem prawie całe popołudnie z dyrektorem dużej firmy. Kazał ludziom godzina mi wystawać przed swoim gabinetem, choć nie miał w zasadzie nic do roboty, pomiatał podwładnymi i wyraźnie widziałem, że z sa tysfakcją patrzył, jak kulili po sobie uszy. Nawet to, co mówił o wła snych dzieciach, napawało mnie przerażeniem: "Mój trzyletni syn zostanie bankierem, a sześcioletni będzie ministrem spraw zagra nicznych. Oni już rozumieją, że wszystko można osiągnąć, jeśli się tego chce." Żal mi było tych dzieci. Ale ogarniało mnie przerażenie na myśl o tym, jakimi będą ludźmi za dwadzieścia lat. POWRÓT DO JEROZOLIMY 221 Początkowo nie przeszkadzało mi, że splendor nie spływa na nas wszystkich, którzy braliśmy udział w pojmaniu Eichmanna, ani że izraelskie gazety publikują "sprawozdania opatrzone klau zulą wyłączności" albo "dzienniki" pisane rzekomo przez agentów, którzy aresztowali zbrodniarza. Wystarczało, że koledzy po fachu nam gratulowali i zasłużyliśmy na ich uznanie. Zresztą nikt z nas nie robił tego dla sławy. Wydawało mi się naturalne, że najwięk sze pochwały zbiera Isserjako szef wywiadu. Pamiętałem jego sło wa, że im więcej ściągamy na siebie uwagi, tym mniej skuteczni będziemy w kolejnych akcjach. Mimo to miałem mu za złe, że próbował nie dopuścić do nieofi cjalnej, prywatnej wizyty naszego zespołu u premiera, który chciał pogratulować nam wyczynu, tak ważnego dla narodu i kraju. Spo tkanie w końcu doszło do skutku, ale tylko dzięki staraniom Amosa Manora, szefa urzędu bezpieczeństwa wewnętrznego. Tymczasem pełną parą szły przygotowania do procesu - śledczy krążyli po świecie w poszukiwaniu naocznych świadków nazistow skich okrucieństw, przetrząsali archiwa i zdobywali dokumenty obciążające oskarżonego. Zainteresowanie samym Eichmannem stale rosło. Zewsząd padały pytania o szczegóły: co to za człowiek? czy będzie próbował usprawiedliwiać to, co zrobił? Ja też nie potrafiłem odpowiedzieć na te pytania; mogłem tylko snuć domysły jak inni. - Mój Boże - któregoś wieczoru usłyszałem podczas kolacji - nie wyobrażam sobie, jak ci ludzie mogli przebywać z nim w jednym pomieszczeniu przez tyle godzin. Chyba muszą być z kamienia. - To zawodowcy - wyjaśnił ktoś inny. - Są szkoleni na wypadek takich sytuacji. - Ale gdyby mieli w piersiach bijące serca, to nic by ich nie po wstrzymało przed uśmierceniem go. - O? Naprawdę tak uważasz? - Znam paru takich ludzi. To automaty. Naprawdę nie mogłem się powstrzymywać od komentarza: - A może są po prostu mądrzejsi od ciebie? Może wiedzieli, że prawdziwą karą będzie ściągnięcie go tutaj? Może rozumieli, że chodzi o wymierzenie sprawiedliwości, która nie ma nic wspólne go z zasadą "oko za oko"? .-J . 222 Tamten człowiek skwitował to z wyniosłym uśmieszkiem: - Nagle wszyscy są ekspertami. Proces trwał ponad cztery miesiące. Po nim nastąpiły niemal tak samo długie obrady trybunału złożonego z trzech sędziów. Wreszcie 10 grudnia 1961 roku ogłoszono werdykt: winny zarzu canych mu zbrodni przeciwko ludzkości i narodowi żydowskiemu. Podczas odczytywania wyroku Eichmann siedział wyprostowany i nawet nie drgnęła mu twarz. Po jednej krótkiej wizycie w sądzie nigdy więcej nie próbowa łem go zobaczyć. Chyba nie chciałem wracać do relacji, jaką na wiązała się między nami w Argentynie. Uzi nie tylko odwiedzał go kilka razy w więzieniu Ramlau, ale 31 maja 1962 roku był świad kiem egzekucji. Eichmann został powieszony - był to jedyny czło wiek, na którym państwo Izrael wykonało wyrok śmierci. Niewzruszony do końca nie przyjął duchowej posługi protestan ckiego pastora, nie ukorzył się przed Bogiem. Nie wyraził zgody, by założono mu kaptur. Ostatnie jego słowa, wypowiedziane po nie miecku, brzmiały: "Niech żyją Niemcy. Niech żyje Argentyna. Niech żyje Austria. Z tymi krajami byłem związany i teraz nie mogę o nich zapomnieć. Żegnam rodzinę i przyjaciół. Byłem wierny swojemu sztandarowi i działałem zgodnie z prawem wojny. Jestem gotów." Dwie godziny później ciało Eichmanna zostało skremowane na policyjnej łodzi, a prochy rozsypano do Morza Śródziemnego na wodach terytorialnych Izraela. Nie chciano dopuścić, aby grób fa szysty stał się obiektem kultu. W noc śmierci Eichmanna spałem głęboko jak zawsze. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty o nim nawet myśleć. Zajęty bytem ukła daniem sobie życia. Cztery miesiące po powrocie do Izraela zaczą łem się spotykać z kobietą, którą we wczesnej młodości poznałem w Hajfie. Wkrótce nasz związek przerodził się w bardzo bliską za żyłość, co było dla mnie rzeczą nową i istotną. W chwili stracenia Eichmanna byliśmy już małżeństwem. Z upływem czasu coraz rzadziej wspominałem o swoim udziale w pojmaniu Eichmanna, a jeśli, to wyłącznie jako o sukcesie za wodowym; dosyć szybko wyrzuciłem ten epizod ze świadomości. POWRÓT DO JEROZOLIMY 223 Była to jedna z kart w moim grubym wewnętrznym pamiętniku. Czasem jednak wspomnienia nagle powracały. Któregoś dnia po południu, około trzech lat po tamtej akcji, otrzymałem w pracy wiadomość, że Danny zmarł na zawał serca. Byłem wstrząśnięty - miał zaledwie trzydzieści pięć lat. Nikt z nas nie wiedział (ukrył to przed nami i przed firmą, przedstawiając fałszywe zaświadczenie o stanie zdrowia), że jego serce od lat szwankowało. Wtedy nagle przypomniałem sobie zdarzenie, które nie do końca rozumiałem - jego dziwaczną prośbę na lotni sku. Cztery lata później, wiosną 1967 roku, zostałem wysłany do Aten. W środku nocy odebrałem telefon od Aharona. - Twoja matka zachorowała - powiedział. - Złamała kość biodro wą i leży w szpitalu. Tylko ona z mojej rodziny jeszcze żyła. Jechiel zmarł przed rokiem. - Czy to coś poważnego? - zapytałem. - Peter, w tym wieku wszystko jest poważne. W pośpiechu udałem się na lotnisko. O tej porze żaden samolot pasażerski nie odlatywał, ale wkrótce miał startować do Jerozoli my samolot towarowy British Aiways. Pospiesznie wyjaśniłem sy tuację kapitanowi. Był uprzejmy, ale stanowczy: nie może przyj mować na pokład pasażerów. Wpadłem w szał. - Niech pan spróbuje mnie zrozumieć - powiedział. - Mogę stra cić licencję. - Obiecuję, że nie będzie żadnych kłopotów. Proszę zadzwonić do dyrekcji El Al w Tel Awiwie. Proszę zadzwonić do sekretariatu premiera. Dostanie pan wszystkie konieczne zezwolenia. Patrzył na mnie zdumiony, ale poszedł zadzwonić. - Kim pan jest? - zapytał po powrocie. - Facetem z układami. Pokiwał głową. - Proszę wsiadać. Na lotnisku Lód czekała na mnie żona i wspólnie popędziliśmy do szpitala. Było tuż po świcie, do czasu odwiedzin pozostało wie le godzin i nie chcieli mnie wpuścić do środka. Przez okno na pierw szym piętrze wszedłem na korytarz i znalazłem pokój. ^.A . 224 Przekonałem się, że Aharon miał rację. Mama umierała. Z tru dem oddychała, jej skóra nabrała jakiegoś dziwnego koloru. Przyklęknąłem obok łóżka i wziąłem ją za rękę. - Mamo - szepnąłem. - Mamo, to ja, Peter. - Ona nie może mówić - wyjaśniła mi starsza dama, leżąca na sąsiednim łóżku. Mówiła głośno w jidysz. - Mamo, muszę ci coś powiedzieć. Spełniłem obowiązek. To ja zła pałem Eichmanna. Nie było odpowiedzi. - Mamo, Fruma została pomszczona. Jej brat aresztował Adol fa Eichmanna. Powtórzyłem to raz jeszcze. - Cicho - odezwała się inna kobieta. - Ona i tak nie słyszy. Nagle dłoń matki zacisnęła się na mojej ręce. - Mamo, rozumiesz mnie? To ja pojmałem Eichmanna. Oczy miała otwarte. - Tak - wyszeptała niemal bezgłośnie. - Rozumiem. Przez piętnaście lat tylko ten jeden raz złamałem zakaz Issera, mówiąc mamie o swoim udziale w zatrzymaniu Eichmanna. Ani mój syn, ani moja córka, urodzeni w połowie lat sześćdziesiątych, nie słyszeli w domu nazwiska Eichmann. Byli przekonani, że ojciec jest zwykłym urzędnikiem, toteż bardzo zdumiało ich, gdy kolega z kla sy podzielił się z nimi rewelacją: ich własny ojciec pomagał w ujęciu najgroźniejszego zbrodniarza faszystowskiego po wojnie. Widzia łem w ich twarzach głębokie rozczarowanie, gdy zaprzeczyłem. Właściwie nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem, że błysko tliwy dziesięciolatek domyślił się prawdy. W gazetach pojawiały się artykuły i wyrazy uznania. Ja jednak pamiętałem, że lepiej trzymać buzię na kłódkę niż narażać bezpieczeństwo kraju. Nawet gdy w 1976 roku odszedłem z wywiadu, przestrzegałem tajemnicy służbowej. Dziś wszyscy znajomi wiedzą już o moim udziale w tej akcji. Isser nawet napisał na ten temat książkę. Jed nak oficjalnie zakaz rozpowiadania o tej sprawie nigdy nie został odwołany. Jak na ironię, przestrzeganie go utrudniało mi znalezienie in nej pracy. Karierę w wywiadzie zakończyłem na stanowisku szefa POWRÓT DO JEROZOLIMY 225 Departamentu Operacyjnego, a potem stanąłem przed problemem wytłumaczenia potencjalnym pracodawcom dwudziestosiedmioletniej luki w życiorysie. Padłem ofiarą własnego sukcesu. W tej branży tylko porażki są głośne. Czułem się młody, ale coraz częściej zdawałem sobie sprawę, że inni ludzie już mnie tak nie postrzegają. Czasami miałem dość mi gania się od odpowiedzi na pytania, czym się właściwie zajmuję. Bo właściwie jaki to miało sens? W końcu postanowiłem przenieść się do Nowego Jorku. Zawsze lubiłem to miejsce i chciałem tam zamieszkać. Pisałem i malowałem. Pewnego chłodnego ranka zimą 1981 roku wraz z przyjacielem z Izraela stałem na Trzeciej Alei, próbując zatrzymać taksówkę. Spieszyliśmy się na lotnisko La Guardia. W Waszyngtonie mieli śmy wziąć udział w konferencji poświęconej zabezpieczaniu lotnisk. W końcu złapaliśmy taksówkę. Spoglądałem przez okno na Man hattan i nie myślałem o niczym szczególnym. Mój przyjaciel rozma wiał z kierowcą. Usłyszałem znajomy akcent i spojrzałem na kar tę rejestracyjną. - Jest pan Polakiem? - zapytałem po angielsku. -Tak. - Żydem? -Tak. - Skąd pan pochodzi? - zapytałem, przerzucając się na jidysz. - Z małej mieściny, o której pan nigdy nie słyszał - odparł uprzejmie. - Ale jak się nazywa? - Przecież mówiłem, że pan o niej nie słyszał. Polski Żyd z krwi i kości! - Zechce pan mi podać jej nazwę? Zrezygnowany, wzruszył ramionami. - Zółkiewka. Zadowolony? Zamurowało mnie. Takie przypadki się nie zdarzają. - Czy nie znał pan przypadkiem - mówiłem, z trudem panując nad sobą - rodziny o nazwisku Milchman? - Tak dawniej brzmia ło moje nazwisko. Nastąpiła długa chwila milczenia. - Kim pan jest? 226 - To moja rodzina. Mam na imię Peter. Spojrzał na moje odbicie w lusterku. - Oczywiście, że ich znam. I zaczął sypać imionami: Duorale, Szawa, Rojwen, Jiłczak. Moi rodzice, ciocie, wujkowie, wszyscy. Nawet mnie sobie przypomniał jako jedno z niewielu dzieci z wioski, którym się udało uciec. Kurs nie był zbyt długi. Zbliżaliśmy się już do mostu Triboro. - Czy wie pan, co się stało z Frumą? - zapytałem. Opowiedział mi wszystko bardziej dokładnie, niż pragnąłem usłyszeć. W 1941 roku pewnego pięknego wiosennego poranka, po półto ra roku okupacji niemieckiej w Polsce, esesmani wyciągnęli Żydów z łóżek i zebrali ich na centralnym placu wioski. - Znam to miejsce. Przy studni - powiedziałem. W jednym z mo ich najstarszych wspomnień matka, jak byłem grzeczny, pozwala ła mi pompować wodę. W tym miejscu zginął Płatnik. Odwrócił głowę i spojrzał na mnie. - Tak, przy studni. Opowiadał, że pierwszego dnia zostały zabrane dzieci. Wysła no je do małego obozu pod Lublinem. Później wyszło na jaw, że za raz po przybyciu dzieci rozstrzelano i pochowano w masowych gro bach. Kilka dni później przyszła kolej na kobiety - również od razu je wymordowano. Taksówkarz nie przypominał sobie konkretnie Frumy i jej dzieci, ale nie miałem złudzeń. W tym samym czasie zginęła jego matka i trójka młodszego rodzeństwa. Z całego sztetl dłużej przetrwała tylko garstka mężczyzn, w tym on. W końcu zostali posłani nie na śmierć, lecz do obozu koncentra cyjnego w Oświęcimiu. Miałem wrażenie, że opowiada automatycznie, jakby recytował. Jak wielu tych, którzy przeżyli, powtarzał swoją historię tak czę sto, że przestała w nim wzbudzać jakiekolwiek emocje. Relacjono wał suche fakty, mówił o przenosinach z jednego obozu do drugie go, o tym wszystkim, co widział i słyszał - o cierpieniu i poniżeniu. Powiedział, że widział Eichmanna wizytującego Oświęcim. Pamię tał jego wyniosłą postawę, arogancję i aurę władcy życia i śmierci, którą wokół roztaczał. - Przeżył pan cztery lata w obozie? - zapytałem. POWRÓT DO JEROZOLIMY 227 - Nie. Uciekłem w 1944. Byłem w transporcie do obozu zagła dy w Treblince. W wagonie była obluzowana deska. Kilku z nas uciekło. Przyłączyłem się do partyzantów. - Był pan po wojnie w Zółkiewce? - Nie, nie chciałem tam jechać. - Zamilkł na moment. - Ale pod koniec wojny byłem w obozie, w którym zginęła moja rodzina. Był opuszczony, zaledwie kilka małych budynków otoczonych drutem kolczastym. W jednym z nich na desce znalazłem napisane w ji dysz kredą: "Wiemy, że wkrótce umrzemy. Zostawiamy w waszych rękach naszą ostatnią wolę: pomścijcie nas." Podpisały się pod tym trzy dziewczynki, każda podała swój wiek. Jedna miała dziesięć lat, a dwie - po jedenaście. Przez dłuższą chwilę kierowca milczał. Jechaliśmy Grand Cen tral, zbliżaliśmy się do lotniska. - Wiele lat dręczyły mnie te słowa. Czułem się odpowiedzialny. Ale co ja mogłem? Sam człowiek nic nie może zrobić. - Znów prze rwał na chwilę. - Dopiero gdy Izraelczycy ujęli Eichmanna, poczu łem się lepiej. W końcu te dziewczynki zostały pomszczone. Ofia ry nie mogą zasiadać w sądzie! Czułem, że przyjaciel wpatruje się we mnie uparcie. - Powiedz mu - szepnął. Patrzyłem przed siebie i milczałem. Gdy zajechaliśmy przed wschodni terminal, dałem przyjacielowi dwadzieścia dolarów, wysiadłem z taksówki i ruszyłem do wej ścia. Było już późno. Odwróciłem się i zobaczyłem, że przyjaciel o czymś z ożywieniem rozprawia z taksówkarzem. W końcu kiwnął na mnie. - Peter, pozwól na moment. Ten pan chce z tobą jeszcze poroz mawiać. Pokręciłem głową. - Chodź, spóźnimy się na samolot. - Nie chce wziąć pieniędzy! - Przeproś go, ale naprawdę nie chcę o tym rozmawiać. - Odwró ciłem się i szedłem dalej. - Proszę pana... To był taksówkarz. Wysiadł z samochodu, wymachiwał rękami, oczy miał zaszklone. 228 - Proszę pana, czy to prawda? - Tak - odkrzyknąłem. Minutę później zatrzymałem się, odwróciłem i jeszcze raz spoj rzałem na taksówkarza. Nie odjechał. Stał na chodniku i patrzył za nami. POSŁOWIE Często bywam pytany, czy kiedyś jeszcze może do tego dojść? Niemal zawsze pytający spodziewa się zapewnienia, że to nie możliwe. Przeważa pogląd, że wydarzenia wojenne odcisnęły ta kie piętno na ludzkości, że cywilizowany świat nigdy więcej nie do puści do podobnego zezwierzęcenia. Radzę mu wtedy rozejrzeć się wokół. Przypominam Kambodżę. Ugandę. Polecam przyjrzeć się wydarzeniom bliżej domu. Przez wiele dziesięcioleci liczni naziści - nie tylko Mengele i Mtiller, ale byli strażnicy obozowi i członkowie Einsatzgruppen - nie kryjąc swojej przeszłości, mieszkali w otoczeniu ludzi, którzy dokładnie wie dzieli, kim są i co mają na sumieniu. Bardzo niewielu zareagowa ło inaczej niż wstrząsem i przerażeniem; nie pociągnięto żadnego z nich do odpowiedzialności. We współczesnym świecie Holokaust przestał budzić tak silne emocje, podchodzi się nawet do tej spra wy obojętnie i traktuje jako zamknięty etap historii. To dowodzi, że chociaż naziści zostali pokonani, udało im się zaszczepić nam wszyst kim swoją wizję rodzaju ludzkiego, w której życie człowieka jest pozbawione wartości. Zło nie jest samoistne. Jest wynikiem zgody na brak moralności. Czy jeszcze kiedyś może do tego dojść? Któż to wie? Ja wiem tylko, że tego pytania nie wolno przestać sobie zadawać. w Argentynie, gdzie żyjący wbrew pogłoskom o jego śmier ci Eicnmann mieszkał z rodzina i miał się całkiem dobrze. W pierwszym odruchu Malkin, jak wielu Żydów, chciał zabić Eichmanna - on też stracił podczas Holokaustu najbliższych. Był jednak profesjonalista i dlatego pojmał żywego byłego Oberhrsturmfuhrera SS. Zanim Eichmann został wywieziony z Argentyny, Malkin złamał rozkaz i w kryjówce podjął rozmowy z więźniem. Wracał do tych dyskusji niemal obsesyjnie - starał się zrozumieć naturę zła zakorzenionego w tym człowieku. Sposób rozumowania Eichmanna jest szokujący, podobnie jak fakty z jego życiorysu, które uczyniły z jego nazwiska synonim zagłady. Z jednej strony z zażenowaniem wręcz czytamy, do czego może być zdolny człowiek, jak dalece bezduszna może okazać się istota ludzka, z drugiej zaś osobowość Malkina sprawia, że czujemy się dumni z przynależności do tego co on gatunku. PETER Z. MALKIN wstąpił do Mossadu w 1950 roku i dwukrotnie został udeko rowany przez premiera Medalem Honoru, czyli najwyższym odznacze niem w Izraelu. Porzucił służbę wywia dowczą w 1976 roku. Oprócz mistrzostwa w sztuce wojen nej i kamuflażu opanował metody zabezpieczania ludzi i placówek dyplomatycznych przed atakami terroryzmu; obecnie para się sztuką, ale pracuje także w charakterze międzynarodowego doradcy ds. bezpieczeństwa i antyterroryzmu. Napisał cztery książki i jest wziętym artystą malarzem, W książce prezentujemy szkice, które kreślił podczas rozmów z Eichmannem. HARRY STEIN jest pisarzem i współredak torem czasopisma "Esguire", autorem popularnej rubryki zatytułowanej Etyka. Mieszka z rodziną w Hastings-onHudson w Nowym Jorku.