Stanisław Lem Altruizyna, czyli Opowieść prawdziwa o tym, jak pustelnik Dobrycy Kosmos uszczęśliwić zapragnął i co z tego wynikło Stanisław Lem Pewnego dnia letniego, gdy konstruktor Trurl zajęty był przycinaniem gałązek cyberberysu, który hodował w swym ogródku, ujrzał zbliżającego się drogą oberwańca, litość i grozę pospołu budzącego swym wyglądem. Robot ów miał wszystkie członki obwiązane sznurkiem i posztukowane przepalonymi rurami od piecyków, zamiast głowy — stary garnek dziurawy, w którym myślenie jego dudniło i zacinało się, iskrząc, kark wzmocniony prowizorycznie kawałkiem sztachety, a w otwartym brzuchu trzęsące się i filujące lampy katodowe, które ten nieszczęśnik przytrzymywał swobodną ręką, drugą nieustannie dokręcając śrubki poluzowane; kiedy zaś, kusztykając, mijał furtkę Trurlowej posiadłości, przepaliły mu się cztery naraz bezpieczniki, tak że w kłębach dymu i fetorze skwierczącej izolacji zaczął się rozsypywać na oczach konstruktora. Ów, współczucia pełen, natychmiast porwawszy śrubokręt, obcęgi i bandaże smołowe, pospieszył wędrowcowi z pomocą, przy czym tamten wielokrotnie mdlał z okropnym rzężeniem trybów wskutek ogólnej desynchronizacji; na koniec jednak udało się Trurlowi przywieść go do jakiej takiej przytomności i, opatrzonego już, usadził w paradnym pokoju, a podczas gdy biedak chciwie podładowywał się z baterii, Trurl, nie mogąc dłużej powściągnąć ciekawości, zaczął pytać, co też przywiodło go do tak okropnego stanu. — Litościwy panie — odparł nieznany robot, z wciąż jeszcze dygocącymi magnesami — nazywam się Dobrycy, a jestem, to znaczy byłem, pustelnikiem anachoretą; trawiłem czas w pustyni na rozmyślaniach pobożnych przez lat sześćdziesiąt i siedem. Wszelako pewnego ranka przyszło mi do głowy, czy też słusznie czynię, pędząc żywot w samotności. Czy wszystkie moje rozmyślania otchłanne i dociekania duchowe zdołają choć jeden nit powstrzymać od wypadnięcia? Zali nie pierwszym moim obowiązkiem jest nieść pomoc bliźnim, a o własne zbawienie na drugim dopiero troszczyć się miejscu? Azali... — Już dobrze, dobrze, pustelniku — powstrzymał go Trurl. — Stan duszy twojej z tego poranka mniej więcej rozumiem. Mów, proszę, co było dalej. — Udałem się do Fotury, gdzie poznałem przypadkiem pewnego znakomitego konstruktora nazwiskiem Klapaucjusz. — Ach! Czy być może?! — zawołał Trurl. — Co takiego, panie? — Nie, nic! Mów, proszę, dalej. — To jest — nie od razu go poznałem; był to wielki pan, jechał karocą automatyczną, z którą mógł sobie gadać jak ja z tobą; karoca ta, gdym stanął na środku ulicy, nienawykły do miejskiego ruchu, ubliżyła mi wielce nieprzystojnym słowem, tak żem ją mimo woli zdzielił kosturem przez latarnię; wówczas dopiero się wściekła, aliści pasażer poskromił ją, a mnie zaprosił do wnętrza. Opowiedziałem mu tedy, kim jestem i dlaczego opuściłem pustynię, a także, iż nie wiem, co czynić dalej; on zaś decyzję moją pochwalił i ze swej strony przedstawił się, jak również prawił długo o swych pracach i dziełach; na koniec zaś opowiedział mi całkiem poruszającą historię Chloryana Teorycego dwojga imion Klapostoła, słynnego myślanta i zofomana, przy którego smutnym końcu był sam obecny. Z wszystkiego, co o „Księgach” tego Wielkiego Robota mówił, najbardziej poruszyła mię rzecz o Enefercach. Czy słyszałeś, litościwy panie, o tych istotach? — Owszem. Chodzi o istoty jedyne w Kosmosie, które osiągnęły już Najwyższą Fazę Rozwoju, nieprawdaż? — Ależ tak, panie, masz wiadomości wyborne całkiem! Gdym siedział u boku znakomitego Klapaucjusza w karecie (która bezustannie najokropniejszymi obelgami miotała w tłum, niechętnie ustępujący nam z drogi), przyszło mi do głowy, że kto jak kto, ale owe istoty, tak rozwinięte, że już lepiej nie można, na pewno wiedzą, co należy czynić, kiedy się odczuwa takie parcie dobra i taką chęć czynienia go bliźnim, jak właśnie ja. Zwróciłem się więc zaraz do Klapaucjusza z pytaniem, gdzie też przebywają Enefercy i jak ich znaleźć. On atoli uśmiechnął się tylko dziwnie, potrząsnął w zadumie głową i nic nie odpowiedział. Nie śmiałem być natarczywy; wszelako potem, kiedy znaleźliśmy się już w karczmie (bo kareta, kompletnie ochrypnąwszy, straciła głos, tak że dalszą podróż musiał pan Klapaucjusz odłożyć do dnia następnego), przy dzbanie polewki jonowej humor mego gospodarza poprawił się i patrząc na pary, które szparko wywijały cyberka przy skocznych tonach kapeli, przypuścił mnie do konfidencji, by taką opowiedzieć historię... Ale może pan znudzony jesteś moim opowiadaniem? — Nie, nie! — żywo zaprzeczył Trurl. — Słucham uważnie. — „Mój Dobrycy poczciwy!” — rzekł mi pan Klapaucjusz w owej karczmie, kiedy aż iskry szły z taneczników — „wiedz, że niezmiernie wziąłem sobie do serca historię nieszczęśliwego Klapostoła i uznałem, że winienem wyruszyć niezwłocznie na poszukiwania owych istot doskonale rozwiniętych, których konieczność uzasadnił on w sposób czysto logiczny i teoretyczny. Widziałem atoli trudność główną przedsięwzięcia w tym, że wszak każda rasa kosmiczna ma siebie za najdoskonalej rozwiniętą, tak tedy pytaniem niczego nie wskóram; lecieć zaś na chybił — trafił było o tyle niepewne, że, jak mi to wyszło z rachunków, w Kosmosie istnieje około czternastu centygigaheptatrybilionardów społeczności wcale rozumnych, więc sam widzisz, że z odnalezieniem właściwego adresu jest pewien kłopot. Rozważałem rzecz tak i owak, przetrząsałem biblioteki, księgi stare, aż odnalazłem pewną istotną wskazówkę w dziele niejakiego Trupusa Malignusa, który odznaczył się tym, że doszedł do tegoż wniosku co Klapostoł, ale o trzysta tysięcy lat wcześniej, wszelako całkowicie został zapoznany. Jak z tego widać, nie masz nic nowego pod żadnym ze słońc i nawet skończył Trupus podobnie jak Chloryan... Ale to nie ma nic do rzeczy. Tak więc z owych odcyfrowanych strzępów dowiedziałem się, jak należy szukać Eneferców. Malignus wywodził, że musi się przetrząsać rojowiska gwiezdne, dążąc do odnalezienia tego, co niemożliwe; i gdy się coś takiego znajdzie, pewne już, że to właśnie tam. Niechybnie, była to wskazówka pozornie ciemna, od czegóż jednak jasność umysłu? Zaraz ochędożyłem statek i puściłem się w drogę. O tym, czego w niej doznałem, zamilczę; powiem jeno, że zauważyłem wreszcie w kurzawie gwiazd jedną, tym różniącą się od wszystkich innych, że była kwadratowa. Ach! Jakie to było wstrząśnienie! Przecież każde dziecko wie, że gwiazdy muszą być co do jednej okrągłe i o żadnej ich kanciastości, a jeszcze do tego regularnie czworokątnej, i mowy nie ma! Natychmiast zbliżyłem statek do owej gwiazdy i wnet dostrzegłem jej planetę, która była też czworokątna, wyposażona przy tym na narożach w zamczyste okucia. Nieco dalej krążyła inna, całkiem już zwykła planeta; nacelowałem na nią lunetę, aby ujrzeć watahy robotów, które łamały gnaty innym; nie zachęcało to specjalnie do lądowania. Wróciłem przeto do porzuconej za rufą planety — skrzyni i raz jeszcze wypenetrowałem ją gruntownie dalekowidzem. Jakże radosne przeniknęło mię drżenie, gdy na jednym z milowych jej okuć odczytałem powiększony w soczewkach monogram, bogato rzeźbiony, z trzech składający się liter: NFR! — Wielkie nieba! — rzekłem sobie. — To tu! Wszelako latając wokół niej do zawrotu głowy, nie mogłem dojrzeć na jej piaszczystych równinach ani żywego ducha. Dopiero zbliżywszy się na odległość sześciu mil, rozróżniłem nagromadzenie ciemnych kropek, które w polu widzenia superteleskopu okazały się mieszkańcami tego ciała niebieskiego. Było ich koło setki; spoczywali byle jak na piasku i martwota owa porządnie mnie zaniepokoiła, ale przekonałem się, że od czasu do czasu ten czy ów drapie się smacznie, a te oczywiste oznaki przytomności skłoniły mnie do lądowania. Nie mogłem się doczekać wystygnięcia rakiety, jak zwykle rozpalonej tarciem powietrznym; wyskoczyłem z niej, biorąc po trzy stopnie, i pognałem między leżących, wołając już z daleka: — Przepraszam! Czy to tu jest Najwyższa Faza Rozwoju?!! Nikt mi atoli nie odpowiedział, co więcej — nikt nie zwrócił na mnie choćby najmniejszej uwagi. Zaskoczony taką obojętnością, straciłem rezon i obejrzałem sobie uważnie całe otoczenie. Równinę oblewały blaski kwadratowego słońca. Z piasku sterczały tu i ówdzie jakieś połamane kółka, wiechcie, papiery i inne odpadki, miejscowi zaś spoczywali wśród nich byle jak, ten na plecach, ów na brzuchu, a któryś z dalej leżących zadarł nawet obie nogi i celował nimi od niechcenia w zenit. Obszedłem sobie najbliższego. Nie był to robot, ale nie był to i człowiek czy inny białecznik z rodzaju trzęskich. Głowę miał wprawdzie dość pulchną, z rumianymi policzkami, zamiast oczu wszakże — dwie małe fujarki, a w uszach — kadzidło, cicho płonące, które otaczało go obłokiem wonnego dymu. Odziany był w orchideowe pantalony z sinym lampasem, dzierganym strzępami brudnego zapisanego papieru, obuty zaś był w rodzaj płóz, w rękach trzymał bandurę, wypieczoną z lukrowanego piernika, o napoczętej już korbie, a przy tym cicho i wcale miarowo chrapał. Kiedy spróbowałem odczytać gryzmoły na papierkach wszytych w lampasy spodni, ocierając oczy łzawiące od dymu kadzidła, udało mi się to tylko z niektórymi; były to dość dziwne napisy, takie na przykład: NR 7 — BRYLANT — GÓRA WAGI SIEDMIU CETNARÓW, NR 8 — CIASTECZKO DRAMATYCZNE, ŁKA JEDZONE, PRAWI MORAŁY Z BRZUCHA, NUCI TYM WYŻEJ, IM JEST NIŻEJ, NR 10 — GOLKONDRYNA DO DZIUMBANIA, DOROSŁA — i inne, jakich już nie pamiętam. Kiedy zaś, wielce tym oszołomiony, dotknąłem jednego z papierków, aby go rozprostować, w piasku przy samej nodze leżącego zrobił się dołek i cichy głosik spytał stamtąd: — Czy już? — Kto mówi?! — zawołałem. — To ja, Golkon — dryna... zaczynać? — Nie, nie trzeba! — odparłem spiesznie i oddaliłem się z tego miejsca. Następny tubylec miał głowę w kształcie dzwonu, z trzema rogami, kilkanaście rąk większych i mniejszych — przy czym dwie malutkie masowały mu żołądek — uszy długie i upierzone, czapkę z małym, purpurowym balkonem, na którym ktoś kłócił się z kimś, chyba niewidzialny, bo latały tylko malutkie talerzyki, tłukąc się tu i tam, jak również coś w rodzaju brylantowego jaśka pod plecami. Osobnik ów, gdym przed nim stanął, wyjął jeden róg z głowy, powąchał go i odrzuciwszy z niesmakiem, nasypał sobie do środka trochę brudnego piasku. Tuż obok leżało coś, co wziąłem za parę bliźniąt; potem pomyślałem, że to kochankowie w uścisku, i chciałem oddalić się dyskretnie, ale to była po prostu ani jedna osoba, ani dwie, a tylko półtorej. Głowę miała całkiem zwykłą, ludzką, tylko uszy co chwila odrywały się od niej i fruwały po otoczeniu, trzepocąc jak motylki. Powieki tej osoby były zamknięte, za to liczne brodawki na czole i policzkach, opatrzone maleńkimi oczkami, patrzały na mnie z wyraźną nieprzyjaźnią. Pierś miał ten dziwny stwór szeroką, rycerską, z mnóstwem dziur, jakby niechlujnie powywierca — nych — tkwiły w nich polanę sokiem malinowym pakuły; nogę tylko jedną, ale za to bardzo grubą, obutą w safianowy trzewik z filcowym dzwoneczkiem; obok jego łokcia wznosił się stos ogonków gruszek czy jabłek. Przejęty coraz większym osłupieniem, poszedłem dalej i napotkałem robota z ludzką głową, który miał w nosie malutki samograj z rybkami; innego, leżącego w kałuży konfitur poziomkowych, trzeciego z otwartą w plecach klapką, tak że widziało się jego kryształowe wnętrzności; odgrywały tam ciekawe sceny jakieś nakręcane krasnoludki, lecz to, co wyczyniały, było tak nieprzystojne, że z rumieńcem odskoczyłem od klapki jak oparzony. Przy tym skoku straciłem równowagę i upadłem, a podnosząc się, zobaczyłem tuż przed sobą nowego mieszkańca planety: goły, drapał się złotą drapaczką w plecy, przy czym czynił to, przeciągając się lubo, choć był bez głowy. Ta ostatnia, odstawiona dogodnie, z szyją w piasku, liczyła językiem zęby w szeroko otwartej gębie. Czoło miała miedziane z białym szlaczkiem, w jednym uchu kolczyk, a w drugim patyczek; na patyczku było napisane drukowanymi literami: MOŻNA. Nie wiem sam, czemu pociągnąłem za ów patyczek i w ślad za nim wyłoniła się, dobyta z ucha tej gołej osoby, nitka z lodowatym cukrem i wizytówką noszącą napis: DALEJŻE! Ciągnąłem więc, aż skończyła się owa nić — u jej koniuszka dyndał malutki papierek, też zapisany słowami: CIEKAWE, CO? TO WON! Wszystko to razem odjęło mi zmysły, życie umysłowe, jak również mowę. Podniósłszy się wreszcie na równe nogi, poszedłem dalej, szukając kogoś, kto by wyglądał mi na osobę gotową odpowiedzieć chociaż na jedno pytanie. Wydało mi się w końcu, żem znalazł takiego w małym grubasie, który siedział tyłem do mnie, zajęty czymś, co trzymał na kolanach. Miał tylko jedną głowę, dwoje uszu, dwoje rąk, więc, obchodząc go z lewej strony, zacząłem: — Przepraszam, wszak nie mylę się, to panowie byli łaskawi osiągnąć Najwyższą Fazę Ro... Słowa te zamarły mi atoli na ustach. Siedzący ani drgnął, nie wydawało się, aby usłyszał cokolwiek z tego, co mówiłem. Trzeba przyznać, iż był wcale zajęty, trzymał bowiem na kolanach własną twarz, odłączoną od reszty głowy, i nieznacznie wzdychając, wiercił palcem w jej nosie. Zrobiło mi się nijako. Rychło wszakże zdumienie moje przeszło w ciekawość, ta zaś w żądzę natychmiastowego zrozumienia, co też właściwie dzieje się na tej planecie, jąłem zatem biegać od jednego do drugiego z leżących, przemawiając do nich głośno, a nawet wrzaskliwie, i pytałem, groziłem lub błagałem, perswadowałem, molestowałem, a gdy to nie odniosło najmniejszego skutku, chwyciłem tego, który dłubał sobie w nosie, za rękę, ale odskoczyłem w największym przerażeniu, została mi bowiem w garści; on wszakże, nie zwracając na mnie uwagi, pogmerał obok w piasku, dobył z niego inną rękę, podobną, ale z lakierowanymi w pomarańczową kratkę paznokciami, chuchnął na nią i przyłożył sobie do barku, za czym natychmiast przyrosła. Wówczas pochyliłem się ciekawie nad ręką, którą mu poprzednio wyrwałem, ona zaś dała mi prztyczka w nos. Tymczasem słońce zaszło już dwoma rogami za horyzont, wiaterek ucichł, mieszkańcy zaś Eneferii drapali się z cicha, czkali, czochrali i najwyraźniej szykowali do snu; ten potrzepywał sobie brylantową pierzynkę, tamten układał systematycznie obok siebie nos, uszy, nogi, robiło się ciemno, tak że, podreptawszy jeszcze tu i tam, z westchnieniem jąłem się także sposobić do noclegu. Wygrzebałem sobie tedy w piasku spory grajdoł i, wzdychając, ległem w nim, aby patrzeć w granatowe niebo, opryskane gwiazdami. Rozważałem, co począć dalej, i rzekłem sobie: Doprawdy! Wszystko wskazuje na to, że w samej rzeczy odnalazłem planetę przewidzianą przez Trupusa Malignusa i Chloryana Teorycego Klapostoła, Najwyższą Cywilizację Wszechświata, która składa się z paruset osób, ani robotów, ani ludzi, leżących wśród śmieci i odpadków na Jaśkach brylantowych, pod diamentowymi kołdrami, na pustyni, nie zajętych niczym oprócz czochrania się i drapania; musi się w tym kryć jakaś okrutna tajemnica i żeby tam nie wiedzieć co — nie spocznę, póki jej nie zgłębię!! I myślałem dalej: Straszliwa to musi być zagadka, która okrywa wszystko na tej planecie kwadratowej, z kwadratowym słońcem, sprośnymi krasnoludkami w krzyżach i lodowatym cukrem w uchu! Wyobrażałem sobie zawsze, że skoro, jako całkiem zwykły robot, zajmuję się naukami i kształceniami, to cóż dopiero za kształcenia i nauczania muszą się dziać wśród lepiej rozwiniętych, aby nie wspomnieć o tych najdoskonalszych! Wygląda mi na to, że czym jak czym, ale rozmowami, a w szczególności ze mną, nie mają ochoty się zajmować. A trzeba ich koniecznie zmusić do tego — jak? Winienem chyba zaleźć im za skórę, tak uprzykrzyć życie, takie zastosować molestacje, aby mieli mnie zupełnie dość! Co prawda jest w tym niejakie ryzyko, bo rozgniewani, mogliby mnie łatwiej unicestwić, aniżeli ja — pchełkę. Trudno atoli dopuścić, aby uciekali się do czynów tak brutalnych, a zresztą żądza poznania pali mi duszę! Wszystko jedno! Spróbuję! To pomyślawszy, zerwałem się na równe nogi już w zupełnej ciemności i jąłem wrzeszczeć wniebogłosy, wywracać koziołki, fikać i drygać, kopać leżących bliżej, sypać im piaskiem w oczy, podskakiwać, tańczyć, ryczeć, ażem ochrypł całkiem; wtedy siadłem, zrobiłem kilka ćwiczeń gimnastycznych i znowu rzuciłem się między nich jak bawół oszalały; oni zaś odwracali się ode mnie grzbietami, podtykali mi do trykania brylantowe jaśki lub pierzynki, a gdym wywrócił jakiegoś pięćsetnego koziołka, błysnęło mi w omroczonej głowie: Zaprawdę, tożby się dopiero zdziwił mój serdeczny druh, gdyby mnie mógł w tej chwili zobaczyć i ujrzał, czym to ja się zajmuję na planecie, która osiągnęła Najwyższą Fazę Rozwoju Kosmicznego!! — To jednak wcale nie przeszkadzało mi w dalszych porykiwaniach i przytupach. Słyszałem bowiem, jak naszeptywali się z cicha: — Kolego L. — A co? — Słyszycie, co się wyrabia? — Co nie mam słyszeć? — Przed chwilą omal mi głowy nie rozbił. — Włóż sobie inną. — Ale on spać nie daje. — Co? — Mówię, że nie daje spać... — Widać z ciekawości — dodał trzeci szept. — Okrutnie go już sparła! — To jak, zrobić mu co czy niech nas męczy dalej? — Ale co? — Bo ja wiem? Może mu zmienić charakter? — Kiedy nieładnie jakoś... — A czemu taki zaciekły? Słyszysz, jak wyje? — No, to ja zaraz... Coś tam poszeptali, podczas kiedy ja nadal wyłem, stękałem i fikałem, koncentrując wysiłki w okolicy, z której dobiegły mię szepty. Właśnie stałem na głowie, to jest głową na brzuchu jednego z nich, gdy objęła mnie noc czarnej nicości; ciemność omroczyła mi zmysły, ale trwała — tak mi się przynajmniej wydało, kiedym się ocknął — ledwo ułamek sekundy. Wszystkie kości bolały mnie jeszcze od drygów i prysiudów, ale nie znajdowałem się już na planecie. Siedziałem, niezdolny ruszyć ręką ni nogą, w głównym salonie mego statku, a tym, co mię przytrzymywało, była istna góra słoików z konfiturami, drumli i niedźwiadków marcepanowych, katarynek z brylantowymi dzwoneczkami, talarów, dukatów, nausznic złotych, bransolet i klejnotów, od których taki blask bił, że oczy musiałem zamknąć. Kiedy zaś z największym wysiłkiem wygramoliłem się spod owej góry drogocenności, ujrzałem przez okno krajobraz gwiazdowy i ani śladu w nim — kwadratowego słońca; jakoż pomiary wykazały niebawem, że sześć tysięcy lat musiałbym lecieć całą mocą, aby wrócić w jego okolice. Tak zatem pozbyli się mnie Enefercy, gdy nadto dałem im się we znaki; pojąwszy, że nawet powrotem do nich niczego nie wskóram, bo wszak nic dla nich łatwiejszego jak wyekspediować mnie znów hyperspacjalnie lub podprze — strzennie tam, gdzie raki zimują, postanowiłem wziąć się do rzeczy całkiem inną metodą, mój zacny Dobrycy”... — tymi słowy zakończył swą opowieść znakomity konstruktor Klapaucjusz, litościwy panie... — Nic ci więcej nie powiedział? Nie może to być! — zawołał Trurl. — O! Powiedział! Powiedział, łaskawy mój dobroczyńco, i z tego właśnie wynikła moja tragedia! — odparł poturbowany ciężko robot. — Kiedy pytałem, co ma zamiar uczynić, pochylił się ku mnie i rzekł: ”Zadanie wydawało mi się zrazu beznadziejne. Wszelako znalazłem sposób. Ty, mój pustelniku, jako prosty, niewykształcony robot nie pojmiesz arkanów rzecz otaczających, mniejsza o nie tedy; w zasadzie sprawa jest zresztą dosyć prosta: trzeba zbudować odpowiednie urządzenie cyfrowe, zdolne do modelowania wszystkiego, co istnieje. Ono, właściwie zaprogramowane, wymodeluje ci Najwyższą Fazę Rozwoju... i tym samym będzie można pytać je dla uzyskania Ostatecznych Odpowiedzi!” ”Ale jak zbudować takie urządzenie?” — spytałem. — „I skądże pewność, wielmożny Klapaucjusza że ono nie wyśle nas, po pierwszym pytaniu, gdzie pieprz rośnie, tym hiper — supersposobem, jakiego ośmielili się użyć wobec ciebie Enefercy?” ”Ach, to już fraszka” — rzekł — „spuść się na mnie; ja będę pytał o Tajemnicę Eneferców, a ty — o to, jakimi sposoby możesz najlepiej wcielić w działania przyrodzoną ci abominację do wszelkiego zła, szlachetny Dobrycy!” Nie muszę wyjawiać, panie, że ogarnęła mnie radość nadzwyczajna, rychło też u boku Klapaucjusza jąłem asystować w budowie urządzenia. Okazało się, że pan Klapaucjusz wznosił je dokładnie według planów tragicznie zmarłego Chloryana Teorycego Klapostoła, był to właśnie sławetny Bogotron jego pomysłu, urządzenie, które zdziałać może wszystko w promieniu Kosmosu całego; przy tym, niezadowolony z tej nazwy, pan Klapaucjusz nie ustawał w wymyślaniu dlań innych, coraz to wyszukańszych, chrzcząc ów ogrom to Wszechmocnicą, to Ultymatorem Omnigenerycznym, to znów Ontogielnią; mniejsza zresztą o te nazwy, dosyć, że w rok i dni sześć wzniesiona została owa straszliwa aparatura, którą dla oszczędności umieściliśmy w pustym wnętrzu Rapundry, wielkiego Księżyca Niedołajów; i, zaprawdę, mrówka mniej jest zagubiona we wnętrzu transatlantyku, niż myśmy byli wśród tych otchłani miedzianych, transformatorów eschatologicznych, tych hagiopneumatycznych perfekcjonatorów i prostowników zła; wyznać też muszę, że włos mi się jeżył druciany, zasychało w stawach i zęby poszczekiwały, kiedy mnie pan Klapaucjusz usadził przed Pulpitem Ostatecznym i pozostawił sam na sam z ową maszyną, całkiem przepastną, a sam gdzieś po coś skoczył. Jak gwiazdy na wysokościach widziałem jej rozjarzone światła wskazujące, wszędzie lśniły groźne napisy: UWAGA! WYSOKA TRANSCENDENCJA! — potencjały logiczne i semantyczne osiągały w szkłach zegarów milionowe zera, a pod stopami mymi przelewały się z cicha oceany tej nadludzkiej i nadrobociej mądrości, jaka, zaklęta w parseki zwojów i hektary magnesów, trwała przede mną, pode mną, nade mną, osaczając ze wszech stron, iżem się poczuł unicestwiony do pyłka w mej nikczemnej głupocie. Przemógłszy się atoli, wezwawszy w myśli na pomoc moje całe umiłowanie Dobra i namiętność, jaką dla Prawdy żywiłem od tyciej szpulki, otwarłszy ze — sztywniałe wargi, zadałem drżącym głosem pierwsze pytanie: „Kim jesteś?” Wówczas lekki, ciepły dech, z dreszczem metalicznym, przeszedł przez owo szklane pomieszczenie, a głos z pozoru cichy, ale tak potężny, że mnie przeszył na wylot, ozwał się: Ego sum Ens Omnipotens, Omnisapiens, in Spiritu Intellec — tronico Navigans, luce cybernetica in saecula saeculorum litteris opera omnia cognoscens, et caetera, et caetera. Rozmowa toczyć się musiała po łacinie, ja atoli dla wygody przytoczę ci ją, jak umiem, wielmożny panie, w przekładzie na język bardziej potoczny. Gdym usłyszał głos machiny i kiedy mi się przedstawiła, lęk mój jeszcze wzmógł się, tak że dopiero Klapaucjusz, powróciwszy, umożliwił kontynuowanie rozmowy w ten sposób, że zmniejszył transcendencję, a wszechmoc zredukował do jednej stumi — liardowej; wówczas poprosiłem, aby Ultymator zechciał odpowiedzieć na pytania dotyczące Najwyższej Fazy Rozwoju i jej strasznych tajemnic. Klapaucjusz jednak rzekł, iż nie tak postępować należy; zażądał, aby Ontogielnia wymodelowała w swych otchłaniach srebrnych i kryształowych osobnika rodem z kwadratowej planety, nakłoniwszy go zarazem do niejakiego gadulstwa — i wówczas dopiero rzecz się zaczęła właściwa. Ponieważ nie mogłem — wstyd wyznać — przezwyciężyć jąkania, jakie mnie z trwogi opadło, Klapaucjusz zajął moje miejsce przy Pulpicie Ostatecznym i zaczął: ”Kim jesteś?” ”Ile razy mam odpowiadać na to samo pytanie?” — zdenerwowała się maszyna. ”Chodzi mi o to, czy jesteś człowiekiem, czy robotem” — wyjaśnił Klapaucjusz. ”A jaka jest, według ciebie, różnica?” — odezwał się głos z maszyny. ”Jeżeli będziesz odpowiadać pytaniami na pytania, rozmowa prędko się nie skończy!” — zagroził Klapaucjusz. — „Wiesz na pewno, co mam na myśli! Gadaj!” Struchlałem jeszcze bardziej od tak śmiałego tonu konstruktora, ale może i miał słuszność, maszyna rzekła bowiem: ”Czasem ludzie budują roboty, czasem roboty — ludzi; to, czy myśli się metalem, czy kisielem, jest obojętne. Mogę przybierać dowolne rozmiary, kształty i postacie; a mówiąc ściślej — tak było, bo teraz nikt z nas już się takimi błahostkami nie para”. ”Tak?” — odparł Klapaucjusz. — „A dlaczego tak leżycie i nic nie robicie?” ”A co mamy robić?” — odparła maszyna, Klapaucjusz zaś, powściągnąwszy gniew, rzekł: ”Tego nie wiem. My, w niższej fazie rozwoju, robimy masę rzeczy”. ”Myśmy też robili podówczas”. ”A teraz już nie?” ”Nie”. ”Dlaczego?” Tutaj wymodelowany nie chciał zrazu odpowiadać, twierdząc, że przeżył już sześć milionów takich indagacji, z których ani dla niego, ani dla pytających nic nie wynikło, ale dodawszy nieco transcendencji i obróciwszy pokrętła, Klapaucjusz wymógł na nim odpowiedź. ”Miliard lat temu byliśmy zwykłą cywilizacją” — rzekł głos. — „Wierzyliśmy wtedy w cyberchanioły, w mistyczną więź zwrotną każdej istoty z Wielkim Programistą i inne takie rzeczy. Potem wszakże pojawili się sceptycy, empiryści i akcydentaliści, którzy w dziewięć wieków doszli do tego, że Nikogo nie ma i wszystko jest możliwe, wszelako nie dla racji wyższych, a tylko ot — tak sobie”. ”To jest — jak to: tak sobie?” — odważyłem się wtrącić, zdumiony. ”Jak wiesz, bywają garbate roboty” — odparł głos z maszyny. — „Gdy nęka cię garb i pokręcenie, a zarazem wierzysz, że jesteś taki, bo w tej postaci pragnął cię Przedwieczny i plan twego pokręcenia wypełniał mgławicę Jego zamysłów jeszcze przed stworzeniem świata, łatwo się wtedy ze swym stanem pogodzisz. Ale gdy ci powiedzą, że to jeno skutek pośliźnięcia się paru atomów, co nie powskakiwały na właściwe miejsca, cóż ci pozostaje prócz nocnego wycia?” ”Ależ pozostaje, pozostaje!” — zawołałem ufnie. — „Garb można wszak wyprostować, pokręcenie — odkręcić, trzeba na to tylko wysokiej wiedzy!” ”Wiem o tym!” — rzekła ponuro maszyna. — „Istotnie, prostakom tak się to wydaje”... ”Więc tak nie jest?” — zdumieliśmy się obaj z Klapaucjuszem. ”Gdy przychodzi czas prostowania garbów” — rzekła maszyna — „możliwości są już zgoła bezlitosne! Można nie tylko garby prostować, ale i sztukować rozum, słońca czynić kwadratowymi, planetom dorabiać nogi, produkować syntetyczne losy, daleko słodsze od prawdziwych; zaczyna się to niewinnie, od krzesania krzemieni, a kończy na budowaniu wszechmocnic i wszechmocników! Pustynia naszej planety nie jest pustynią, lecz Superbogotronem, milion razy potężniejszym od tego prymitywnego pudła, któreście zbudowali; stworzyli go pradziadowie nasi dlatego, że wszystko inne wydawało im się już nazbyt łatwe i chcieli z piasku myśli kręcić; uczynili tak z megalomanii, całkiem niepotrzebnie, bo gdy można czynić wszystko, to już nic absolutnie dodać do tego się nie da; rozumiecież to, o, słabo rozwinięci?!” ”Tak, tak!” — rzekł Klapaucjusz, gdy ja tylko drżałem. — „Czemu atoli, zamiast zajmować się ożywczą działalnością, leżycie, czochrając się, w tym genialnym piasku?” ”Ponieważ najwszechmocniejsza jest wszechmoc tylko wtedy, gdy nic absolutnie nie robi!” — odparła maszyna. — „Na szczyt można wyjść, ale wszystkie drogi ze szczytu prowadzą w dół! Mimo tego, co się stało, jesteśmy całkiem porządne osoby, więc niby dlaczego mielibyśmy cokolwiek robić? Już prapradziadowie nasi — ot, dla wypróbowania Bogotronu — uczynili nasze słońce kwadratowym, a planetę — skrzyniastą, najwyższe jej góry przekształciwszy w szereg monogramów. Równie dobrze można by pokratkować gwiazdy, połowę ich zgasić, drugą rozpalić, skonstruować istoty zaludnione mniejszymi istotami, tak aby myśli olbrzymów były tańcami karzełków, być w milionie miejsc naraz, przemieścić galaktyki, by układały się we wzory miłe dla oka, wszelako powiedz mi, proszę, dlaczego właściwie mielibyśmy podjąć się któregokolwiek z tych zadań? Co się polepszy w Kosmosie od tego, że gwiazdy będą trójkątne albo na kółkach?” ”Mówisz nonsensa!!” — oburzył się okrutnie Klapaucjusz, gdy ja tylko dygotałem coraz silniej. — „Skoro jesteście równi bogom, obowiązkiem waszym jest zlikwidować natychmiast wszelkie cierpienia, troski, nieszczęścia, jakie trapią istoty wam podobne, a zacząć winniście chociażby od sąsiadów waszych, którzy, jak to sam widziałem, rozbijają sobie łby bezustannie! Jak śmiecie, zamiast zaraz się do tego zabrać, leżeć niechlujnie, dłubiąc i wtykając uczciwym podróżnym, co mądrości szukają, cukier lodowaty do ucha?!” ”Nie pojmuję, czemu ten cukier akurat tak cię zirytował” — rzekła maszyna. — „Ale mniejsza o to. Jeśli cię rozumiem, pragniesz, abyśmy uszczęśliwiali, kogo się tylko da. Przedmiotem tym zajmowaliśmy się gruntownie około piętnaścieset wieków temu. Dzieli się on na felicytologię nagłą, czyli niespodziewaną, i powolną, czyli ewolucyjną. Ewolucyjna polega na tym, aby i palcem nie ruszać, w przeświadczeniu, iż każda cywilizacja tak czy inaczej powolutku sama da sobie radę; w sposób nagły zaś można uszczęśliwić albo po dobremu, albo siłą. Uszczęśliwianie siłą sprowadza, jak wykazuje rachunek, sto do ośmiuset razy więcej nieszczęść niż powstrzymanie się od wszelkiej aktywności. Po dobremu zaś uszczęśliwiać też nie można, bo — aczkolwiek wydaje się to dziwne — skutki są takie same, czy użyjesz Superbogotronu, czy też Infernatora Pieklicowego, zwanego też Gehennicą. Słyszałeś może o tak zwanej Mgławicy Kraba?” ”Owszem” — Klapaucjusz na to — „jest to resztka powłok Gwiazdy Supernowej, która wybuchła ongiś”... ”A jużci” — rzekł głos. — „Gwiazdy Supernowej, rzeczywiście! Była tam, mój poczciwcze, planeta w miarę rozwinięta, ociekająca, jako taka, niemałą ilością łez i krwi. Opuściliśmy na nią jednego ranka osiemset milionów Spełniarek Życzeń, aleśmy nie oddalili się jeszcze od niej i na tydzień światła, kiedy rozleciała się w drobny mak i rozlatuje do dnia dzisiejszego! Podobnie było z planetą Hominasów... czy mam ci o niej opowiedzieć?” ”Nie trzeba!” — burknął Klapaucjusz. — „Nie wierzę, aby nie dało się, w sposób przemyślny i przezorny, uszczęśliwiać!” ”Nie wierzysz? Co ja na to poradzę? Próbowaliśmy tego sześćdziesiąt cztery tysiące pięćset trzynaście razy. Włosy wstają jeszcze na wszystkich posiadanych przeze mnie głowach, kiedy sobie przypomnę rezultaty. Wierzaj mi, żeśmy nie szczędzili trudu dla dobra innych! Zbudowaliśmy specjalną aparaturę do zdalnej spektroskopii marzeń, wszelako pojmujesz chyba, że jeśli na jakiejś planecie szaleje wojna religijna i każda ze stron marzy o tym, aby wyrżnąć drugą, nie w tym widzieliśmy nasze zadanie, aby te życzenia po — spełniać! Chodziło tedy o to, żeby uszczęśliwiać, idei wyższego dobra nie naruszając. Ale to nie wszystko, albowiem większość cywilizacji kosmicznych w głębinach ducha życzy sobie rzeczy, do których nie śmie się jawnie przyznać, więc znów dylemat, czy pomagać im w tym, co one robią przez resztki wstydu i przyzwoitości, czy też w spełnianiu skrytych rojeń? Wziąć by ot — choćby dwie dla przykładu: Demencytów i Amencytów; pierwsi, w stadium uczciwego średniowiecza, żywcem palili paktujących z diabłem rozpustników, a zwłaszcza rozpustnice, raz dlatego, że im zazdrościli uciech z szatanem zażytych, a dwa, że katować w aureoli wymiaru sprawiedliwości sprawiało im nadzwyczajną lubość. Amencyci znów w nic już, oprócz ciała własnego, nie wierzyli i maszynami mu dosładzali, lecz z powściągiem pewnym, nazywając to zajęcie rozrywką; mieli oni pudła szklane, do których wtłaczali różne gwałty, mordy, pożogi, powiększając sobie tylko apetyt ich oglądaniem. Opuściliśmy na ich planety deszcz urządzeń, które tak były obliczone, aby żądze zaspokajać bez szkody niczyjej, a to stwarzaną w sobie sztuczną rzeczywistością; za czym Demencyci w sześć, Amencyci zasię w pięć tygodni zachwycili się na śmierć, w głos wrzeszcząc ze szczęścia doznawanego! Czy o takie może metody chodzi ci, niedorozwinięta istoto?” ”Jesteś głupcem albo potworem!” — warknął Klapaucjusz, gdy ja już od zmysłów całkiem odchodziłem. — „Jak śmiesz chełpić się tak plugawymi czynami?” ”Ja się nimi nie chełpię, jak się z nich spowiadam” — odparł spokojnie głos. — „Próbowaliśmy wszak, mówię, wszystkich kolejno sposobów. Obruszaliśmy na planety deszcze bogactw, potopy sytości i nadmiaru, paraliżując na nich wszelki wysiłek i pracę; dawaliśmy dobre rady, w zamian za które ogień otwierano do naszych kompotierów, to jest talerzy latających. Bo, zaprawdę, należałoby ducha przerobić pierwej w tych, których zamierza się uszczęśliwić”... ”Podobno możecie i to uczynić!” — zgrzytnął Klapaucjusz. ”Ależ możemy, pewno, że możemy! Ot, wziąć by choć sąsiadów naszych, zamieszkujących ziemiopodobną, czyli ziemiowatą planetę, Antropanów! Zajmują się oni wychwindrzaniem i turbaczeniem głównie, a to z obawy przed prukwiarnią, która jest według nich poza bytem i czeka na grzeszników swoją paszczą wiecznymi płomieniami wysadzaną; naśladując zaś błogosławionych Cymbrabeliansów, rajskiego Łambudasa i unikając Ohydancji z jej Ohydansami, młodzieniec antropański staje się z wolna dzielniejszy, lepszy, szlachetniejszy, niż byli jego ośmioręcy przodkowie. Prawda, walczą Antropanowie z Bajoranami o prymat Dusu nad Musem, względnie Musu nad Dusem (gdyż są tu zdań sprzecznych), ale zauważ, że w takich wojnach ginie tylko ich część, podczas gdy ty chciałbyś, abym ja, wyrwawszy im z głów wszystką ich wiarę w wychwindrzania, prukwiarnie i całą resztę, uczynił ich gotowymi do racjonalnego uszczęśliwienia. Lecz w ten sposób dokonałoby się morderstwo psychiczne, bo powstałe istoty nie byłyby już wszak ani Bajoranami, ani Antropanami; czyż tego nie rozumiesz?” ”Przesąd należy zastąpić wiedzą!” — rzekł twardo Klapaucjusz. ”Ależ oczywiście! Wszelako zważ, proszę, że żyje tam teraz około siedmiu milionów pokutników, którzy nieraz życie całe strawili na gwałceniu własnej natury, aby tym bliźnich od prukwiarni zbawić; jakże tedy wyjawię im w ciągu minut, i to tak, aby nie mieli już żadnych wątpliwości, że wszystko to było na nic i że zmarnowali całe życie na praktykach dokładnie bezużytecznych? Czyż to nie byłoby okrucieństwem? Wiedza sama musi zastąpić przesąd, ale do tego potrzebny jest czas. Weźmy tego garbusa, o którym mówiliśmy. Żyje w słodkiej ciemnocie, wierząc, iż garb jego pełni w dziele Stworzenia rolę aż kosmiczną. Gdy mu wyjaśnisz, że jest on skutkiem omyłki atomowej, tylko go unieszczęśliwisz. Wypadałoby zaraz mu go naprostować”... ”A pewno, że tak!” — palnął Klapaucjusz. ”Ba! I to się robiło! Sam dziad mój wyprostował raz trzystu garbusów za jednym zamachem. Jakże cierpiał potem!” ”Dlaczego?” — nie mogłem powstrzymać pytania. ”Dlaczego! Stu dwunastu usmażono zaraz potem w oleju, przyjąwszy tak nagłe uzdrowienie za pewny dowód konszachtów z diabłem; z pozostałych trzydziestu zaciągnęło się do wojska i zginęło w bitwach, rażąc się wzajemnie pod różnymi sztandarami, siedemnastu niezwłocznie zapiło się z radości na śmierć, resztę zaś wygubiło już to wycieńczenie miłosne (bo mój dziad, w poczciwości ducha, dorzucił im jeszcze wielkiej urody), już to wszelkie inne wszeteczeństwa, jakim zaczęli się oddawać nazbyt gwałtownie, do owego czasu wyposzczeni, tak że we dwa lata zeszli wszyscy, ale to wszyscy, do grobu. Jedyny wyjątek... at! nie warto mówić!” ”Skończże, kiedyś już zaczął!” — zawołał, niezmiernie poruszony, mistrz mój, pan Klapaucjusz. ”Jeśli chcesz koniecznie... dobrze. Pozostało zrazu tylko dwóch. Z nich jeden, nawinąwszy się dziadowi na oczy, błagał go na kolanach o przywrócenie garbu, albowiem jako kaleka żył sobie niezgorzej z datków, a wyprostowany musiał pracować, do czego był nienawykły. Powiadał, że do garbu całkowicie się już przyzwyczaił i teraz, wchodząc gdziekolwiek, rozbija sobie boleśnie łeb o nadproża”... ”A ów ostatni?” — spytał Klapaucjusz. ”Był on królewiczem, pozbawionym sukcesji przez ułomność; wobec takiej odmiany na lepsze macocha, pragnąc, aby koronowany został jej syn, otruła go”... ”No, dobrze... Ale wszak możecie działać cuda... — rzekł z rozpaczą w głosie Klapaucjusz. ”Uszczęśliwianie za pomocą cudów jest jedną z najbardziej ryzykownych technik, jaką znam” — odparł surowo głos z maszyny. — „Kogo cudownie odmieniać? Jednostki? Od nadmiaru urody pękają więzy małżeńskie, od zbytniego rozumu przychodzi samotność, od bogactw — szaleństwa. Nie, nie! Jednostek uszczęśliwiać nie można, a społeczności nie wolno; każda musi się poruszać własną drogą, wstępując naturalnym sposobem z piętra na piętro rozwoju, wszystko dobre i złe zawdzięczając sama sobie. My, z Fazy Najwyższej, nie mamy w Kosmosie nic do roboty; nie stwarzamy innych Kosmosów, gdyż, pozwolę sobie zauważyć, nie byłoby to przyzwoite. Po co to robić? Dla własnego wywyższenia się? To byłoby szkaradne. Więc dla stwarzanych może? Ależ ich nie ma, jakże więc można uczynić coś dla nie istniejących? Robić cokolwiek można dopóty, dopóki nie można jeszcze robić wszystkiego. Potem trzeba siedzieć cicho... A teraz dajcie mi już spokój!” ”Ależ jak to?! A środki jakieś, aby choć trochę usprawnić, polepszyć, pomoc nieść? Cierpiący — zważ na nich! Halo!” — wołaliśmy jeden przez drugiego z Klapaucjuszem u Ostatecznego Pulpitu. Maszyna ziewnęła i rzekła: ”I czyż warto w ogóle z warni rozmawiać? Czyż nie słuszniejsze było nasze postępowanie na planecie? Zawsze to samo! A więc dobrze! Macie tu przepis na środek jeszcze nie wypróbowany, wszelako ostrzegam przed skutkami! A teraz róbcie sobie, co chcecie. Spokój — to jedyna rzecz, na jakiej mi zależy. Odejdźcie tedy z Bogotronem”... Machina umilkła, a my zostaliśmy przed stygnącymi konstelacjami jej świateł, u Pulpitu, na którym leżała kartka z takim mniej więcej tekstem: ALTRUIZYNA — preparat psychotransmisyjny, przeznaczony dla wszystkich białkowatych. Wywołuje upowszechnienie wszelkich czuć, emocji i doznań tego, kto je przeżywa bezpośrednio, wśród innych, znajdujących się w odległości nie większej od pięciuset łokci. Oparty na zasadzie telepatycznej, nie przekazuje pod gwarancja żadnych myśli. Na roboty i rośliny nie działa. Intensywność doznań indywiduum przeżywającego jako nadawca wzmaga się dzięki retransmisji wtórnej odbiorców i jest tym większa, im więcej osobników z takowym sąsiaduje. Zgodnie z koncepcją wynalazcy ALTRUIZYNA ma wprowadzić w każdą społeczność ducha braterstwa, wspólnoty i sympatii dogłębnej, ponieważ sąsiedzi osoby szczęśliwej sami są także szczęśliwi, i to tym bardziej, im bardziej szczęśliwa jest ona; życzą więc takiemu indywiduum jeszcze więcej szczęścia we własnym interesie, a zatem z całej duszy. Gdy zaś kto cierpi, zaraz spieszą z pomocą, aby samych siebie od cierpienia indukowanego wybawić. Mury, ściany, faszyny ani inne przegrody działania altruistycznego nie osłabiają. Preparat jest rozpuszczalny w wodzie; można wprowadzać go do sieci wodociągowej, rzek, studzien itd. Nie ma smaku ani zapachu; jeden milimikrogram wystarczy dla społeczności złożonej ze stu tysięcy jednostek. Za skutki z tezami wynalazcy sprzeczne nie przyjmuje się żadnej odpowiedzialności. Za przedstawiciela Najw. Faz. Rozw. — Wszechmocnica Ultymatywna. Klapaucjusz mruczał nieco, że Altruizyna znajdzie zastosowanie wyłącznie wśród ludzi, a roboty, jak były, nadal pozostaną w nieszczęściach bytowych, ośmieliłem się jednak zgromić go, podkreślając wspólnotę wszystkich stworzeń rozumnych i konieczność niesienia im pomocy. Przyszło do omawiania kwestii praktycznych, jasne było bowiem, że należy rozpocząć akcję uszczęśliwiania niezwłocznie. Klapaucjusz zaraz polecił małemu podzespołowi Ontogielni wytworzyć odpowiednią ilość preparatu, ja zaś, po naradzie za znakomitym konstruktorem, zdecydowałem się wyruszyć na planetę ziemiopodobną, zamieszkaną przez istoty człekokształtne, która leżała zaledwie o cztery dni drogi. Pragnąłem być dobroczyńcą anonimowym, więc ustaliliśmy, iż najrozsądniej będzie, gdy się przedzierzgnę w człowieka; jak wiadomo, jest to wielce kłopotliwe, ale geniusz konstruktora i tu zwyciężył wszystkie przeszkody. Wyruszyłem tedy, mając w rękach dwie walizy, z których jedną wypełniało czterdzieści kilogramów białego proszku Altruizyny, drugą zaś — przybory toaletowe, piżamy, bielizna, zapasowe policzki, włosy, oczy, języki itp. Sam podróżowałem pod postacią proporcjonalnie zbudowanego młodzieńca z małym wąsikiem i grzywką. Klapaucjusz miał pewne wątpliwości, czy rzeczywiście należy stosować Al — truizynę od razu na wielką skalę, więc chociaż nie dzieliłem jego zastrzeżeń, zgodziłem się dokonać, po przybyciu na Geonię (tak się nazywała planeta), próbnego eksperymentu. Paliło mi się wręcz do chwili, w której rozpocznę wielki siew powszechnego braterstwa i wspólnoty, nie zwlekając tedy, puściłem się, po serdecznym rozstaniu z Klapaucjuszem, w drogę. Aby przeprowadzić próbę, zatrzymałem się po przybyciu do celu w małej osadzie, u niemłodego już, dość ponurego karczmarza, w jego gospodzie, a poczynałem sobie tak zręcznie, że udało mi się wsypać garść proszku do studni przed domostwem już podczas przenoszenia sakwojaży z bryki do pokoju gościnnego. W obejściu panował niejaki rwetes, dziewki kuchenne biegały z szaflikami gorącej wody, gospodarz popędzał je gniewnie, wnet zatupotały kopyta i z bryczki zeskoczył starszy osobnik z walizką lekarską w ręku; skierował się jednak nie do domu, lecz do obory, skąd dobiegał chwilami głuchy poryk. Jak się dowiedziałem od pokojówki, zwierzę geońskie, będące własnością gospodarza, tak zwana krowa, rodziło. Zaniepokoiłem się tym trochę, bo, prawdę mówiąc, w ogóle nie pomyślałem o kwestii zwierzęcej; nic już jednak nie mogłem uczynić i zamknąłem się w pokoju, aby pilnie obserwować bieg wypadków. Jakoż nie dały na siebie czekać. Słyszałem dźwięk łańcucha studziennego — dziewki znowu nosiły wodę — i już po krótkiej chwili rozległ się ponowny ryk krowy, któremu zawtórowały inne; zaraz potem weterynarz, wrzeszcząc, wyleciał z obory, a trzymał się za brzuch, za nim zaś gnały podkuchenne, na końcu zaś oberżysta; wszyscy, uczestnicząc w cierpieniach porodowych krowy, z wielkim lamentem uciekali na wsze strony, aby niebawem powrócić, gdy bóle opuściły ich w pewnej odległości. W ten sposób ponawiali kilkakrotnie szturm do obory, za każdym razem wybiegając z niej całym pędem, w mękach porodu; zmieszany tak nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń, uznałem, że eksperyment należało przeprowadzić w mieście, gdzie nie ma zwierząt. Czym prędzej spakowałem się i zażądałem rachunku. W całym obejściu jednak wszyscy tak cierpieli od przychodzącego na świat cielęcia, że nie było nawet z kim mówić; chciałem odjechać sam, ale furmana, wraz z jego szkapami, też wzięły już bóle porodowe, zadecydowałem tedy, że pójdę do pobliskiego miasta piechotą. Chciałoż nieszczęście, iż kiedym szedł po kładce przez rzekę, ręka omskła mi się na uchwycie walizki, która, uderzywszy zamkiem w brzeg kładki, otwarła się i cały ładunek białego proszku wysypał się z niej w mgnieniu oka. Stałem, osłupiały, patrząc, jak żwawy nurt rozpuszcza w sobie czterdzieści kilogramów Altruizyny — nic nie dało się wszakże zrobić, kości były rzucone, ponieważ rzeka zasilała właśnie miasto w pitną wodę. Szedłem aż do wieczora; miasto, gdym do niego dotarł, było już oświetlone, ulice gwarne, sporo na nich przechodniów. Wynalazłem sobie wnet niewielki hotelik, w którym stanąłem, wypatrując pierwszych oznak działania preparatu, ale nie dostrzegłem na razie żadnych. Znużony długą wędrówką, udałem się zaraz na spoczynek. W środku nocy obudziły mnie przeraźliwe krzyki. Zerwałem się z pościeli. Pokój był jasny od płomieni pochłaniających przeciwległy dom; zbiegłem na ulicę i tuż za progiem przewróciłem się o trupa, całkiem jeszcze ciepłego. Opodal sześciu zbirów, trzymając silnie starca, który wzywał ratunku, rwało mu obcęgami ząb za zębem z gęby, aż chóralny okrzyk ulgi obwieścił, iż odnaleziony został wreszcie i usunięty ten bolesny korzeń, który dręczył ich także wskutek transmisji; porzuciwszy bezzębnego i na wpół stratowanego, oddalili się, wyraźnie ukojeni. Nie tego biedaka krzyk obudził mnie jednak; przyczyną był incydent, jaki zaszedł w piwiarni naprzeciwko: jakiś pijany osiłek zdzielił tam kamrata przez łeb i doznał w tej chwili jego bólu, czym rozwścieczony, jął walić go coraz mocniej, współbiesiadnicy zaś, których też bardzo bolało, poskoczyli, by tłuc sczepionych; krąg powszechnych cierpień tak się rozszerzył, że połowa gości mego hotelu, wyrwana ze snu, porwawszy laski, miotły, kije, pognała w bieliźnie nocnej na miejsce boju i tarzała się jednym kłębem wśród pogruchotanych sprzętów i naczyń, aż jakaś przewrócona lampa zażegła ogień. W dźwięku dzwonów, w wyciu straży pożarnej i niedobitków owej walki oddaliłem się czym prędzej z tego miejsca, aby parę ulic dalej trafić na gromadę, tłum raczej, otaczający niewielki biały domek wśród różanych krzewów. Jak się okazało, przebywała w nim pewna dopiero co zaślubiona, młoda para. Tłok był niesłychany, widziało się mundury wojskowe, duchowne sukienki i nawet młodzież licealną; ci, co stali blisko okien, wtykali w nie głowy, inni włazili im na plecy, wołając: „No! Co jest?! Co za guzdranie?! Długo mamy jeszcze czekać?! Do roboty, prędzej!” — itp. Jakiś staruszek, który nie mógł się dopchać, ze łzami w oczach błagał tarasujących drogę, aby go przepuścili, bo z daleka, przez słabość mózgową, nic nie poczuje; nie zważano wcale na jego korne prośby — jedni omdlewali sobie z rozkoszy po cichu, inni postękiwali z wielkiej lubości, a co niedoświadczeńsi puszczali nosem bańki. Rodzina nowożeńców chciała zrazu przepędzić czeredę natrętów, ale, sama wpadłszy rychło w zamęt powszechnego porubstwa, włączyła się w grubiański chór, dopingujący kochanków, przy czym rej w owym smutnym widowisku wodził pradziadek pana młodego, który uparcie szturmował fotelem na kółkach drzwi małżeńskiej sypialni. Głęboko zrażony całą tą sceną, zawróciłem, by udać się do hotelu, po drodze zaś natykałem się na kupy — to kotłujące się bitewnie, to uczestniczące w obłapkach; wszystko to atoli było niczym w porównaniu ze scenami, jakie działy się w hotelu. Z daleka już dostrzegłem, że goście w bieliźnie wyskakiwali z pięter na ulicę, łamiąc często gęsto nogi, parę osób wlazło na dach, w środku zaś gospodarz, jego żona, pokojówki, portierzy miotali się i wrzeszczeli ze strachu jak szaleni, chowali się w szafach lub pod łóżkami — wszystko dlatego, że kot gonił w piwnicy myszy. Zaczynałem pojmować, jak pochopny był mój uczynek; o świcie Altruizyna działała już z taką siłą, że kiedy kogo w nosie załaskotało, cała okolica w promieniu mili odpowiadała piorunowymi salwami kichnięć, od osób zaś cierpiących na ciężkie newralgie krewni, pielęgniarki i lekarze uciekali gorzej jak od zarazy; nieśmiało kręciło się tam ledwo paru wybladłych, posapujących od nadzwyczajnej przyjemności masochistów. Mnóstwo też było niedowiarków, co tylko po to kopali i tłukli bliźnich, aby się przekonać, czy to prawda z tym dziwem transmisji czuć, o którym tyle opowiadają; maltretowani nie pozostawali z kolei dłużni, i głuchy łomot razów wypełniał całe miasto. Około śniadania napotkałem, włócząc się po ulicach w bezmiernym zadziwieniu, wielki, łzami zalany tłum, który, ciskając kamieniami w czarno zakwefioną staruszkę, gnał ją przez rynek. Jak się okazało, była to wdowa po pewnym sędziwym szewcu, co zmarł był dnia poprzedniego i miał rano pochówek; otóż cierpienia nie utulonej w żalu szewcowej tak dopiekły sąsiadom i sąsiadom sąsiadów, że, nie mogąc w żaden sposób ukoić biedaczki, wypędzili ją z miasta. Na ten widok okropny smutek ścisnął mi serce i wróciłem, najszybciej jak mogłem, do hotelu, aliści i on już stał w huczącej pożodze. Kucharka bowiem, gotując zupę, sparzyła się w palec, wskutek czego pewien rotmistrz, który na najwyższym piętrze czyścił właśnie broń, od wielkiego bólu nacisnął niechcący spust, zabijając na miejscu żonę z czworgiem dzieci; rozpacz jego podzieliły wszystkie osoby jeszcze nie odwiezione do szpitala wskutek utraty zmysłów bądź połamania członków, a jakiś życzliwy, chcąc skrócić tak powszechne cierpienia, od których sam omal nie ginął, polewał, kogo się dało, naftą i podpalał w oczywistym szaleństwie. Uciekłem od pożaru, sam też jak szalony, szukając już jednej tylko choć z grubsza, choć jako tako uszczęśliwionej osoby, ale trafiłem tylko na ostatki tłumu, wracającego z owej nocy poślubnej. Komentowano jej wydarzenia, przy czym wszystko było tym nikczemnikom nie takie, jak się, w ich mniemaniu, należało; każdy z owych byłych współoblubieńców ściskał przy tym w dłoni tęgi kij, aby odpędzać każdego cierpiącego, jaki się tylko napatoczy; wtedy pomyślałem, że chyba dusza pęknie mi z żalu i sromoty, ale nadal szukałem choć jednego człowieka, który by pomniejszył moją zgryzotę; wypytując przechodniów, dowiedziałem się w końcu, gdzie mieszka pewien sławny myśliciel, głoszący maksymę braterstwa i światłej wyrozumiałości, i skierowałem się tam, pewny, że domostwo jego zastanę otoczone szerokimi rzeszami pospólstwa. Gdzieżby! Ledwo kilka kotów miauczało z cicha pod bramą, korzystając z aury przychylności, jaką roztaczał mędrzec, dzięki czemu prześladujące je psy siadły w pewnej odległości, oblizując się nerwowo, a jakiś kaleka, biegnąc jak mógł najszybciej, minął mnie z wrzaskiem: „Króliczarnia już otwarta! Otwarta!” — i pozostawił mnie pełnym ponurej niepewności domysłom, w jaki to sposób zjawiska zachodzące w króliczarni mogą wpłynąć korzystnie na jego doznania. Gdy tak stałem, zbliżyło się do mnie dwu ludzi. Jeden, patrząc mi głęboko w oczy, palnął z całej siły w papę drugiego, ja zaś osłupiałem ze zdumienia, atoli ani się za własną twarz nie złapałem, ani nie jęknąłem nawet, bo wszak, jako robota, wcale mnie ów policzek nie zabolał; należało pomyśleć o tym, bo byli obaj z tajnej policji i, zdemaskowanego tym sposobem, zaraz skuli kajdanami i powlekli do więzienia. Tam wyznałem całą moją winę. Liczyłem, że będą może skłonni wziąć pod uwagę zacne me intencje, choć pół miasta już się paliło; jednakże oni tylko dlatego macnęli mnie zrazu lekko obcęgami, aby się przekonać, czy ich to na pewno nie przyprawi o dolegliwości, a stwierdziwszy, że nic a nic, hurmą rzucili się, aby tłamsić, zrywać gwinty, deptać, kopać i łamać fibry mego umęczonego jestestwa. Nie zliczę mąk, jakie zniosłem za rzetelną chęć uszczęśliwienia ich wszystkich; dosyć, że szczątkami mymi nabito w końcu armatę i wystrzelono je w Kosmos, jak zawsze cichy i ciemny. A lecąc, z coraz to większej dali obejmowałem wzrokiem obtłuczonym sceny działania Altruizyny na rosnącej wciąż przestrzeni, bo fale rzeczne niosły drobiny preparatu dalej i dalej. Widziałem tedy, co się działo wśród ptasząt leśnych, mnichów, kóz, rycerzy, wieśniaków i ich żon, kogutów, dziewic i matron, a od widoków tych ostatnie nie uszkodzone lampy popękały mi z serdecznego żalu — i taki właśnie upadłem, po długim szybowaniu, opodal twego domostwa, miłosierny panie — uleczony, naprawdę, po wszystkie czasy z chętki uszczęśliwiania bliźnich przyspieszonymi sposoby... ?????????? «????????» — http://artefact.lib.ru 1 ?????????? «????????» — http://artefact.lib.ru