KAROL MAY ZŁOTA DOLINA TYTUŁ ORYGINAŁU: DER WALDLÄUFER II TŁUMACZENIE: EWA KOWYNIA W ZŁOTEJ DOLINIE Nocne ciemności przechodzące już w szarość świtu otulały welonem krajobraz, można było dojrzeć tylko jego rozległe zarysy. Na niebie, z którego jedna po drugiej znikały gwiazdy, odcinały się wyraźnie szczyty Sierra przypominające wieże i fantastyczne blanki zamku o ostrych szpicach zwieńczonych gęstą, szarą mgłą. Na zboczach Sierra czarne cienie znaczyły głębokie rozpadliny. U stóp gór wznosiła się samotna skała jak wysunięty na czoło bastion; była całkowicie odcięta od masywu górskiego. Spod jej wierzchołka wypływały z ogłuszającym hukiem masy wody, które pieniąc się spadały w jakby nie mającą dna przepaść. Z tej strony osamotnionej skały o kształcie ściętej kuli, w pobliżu spadającej wody znaczyła się krzywa linia karłowatych wierzb i krzaczków bawełny. Od wierzchołka delty utworzonej przez Rio Gila do jej podstawy było niewiele ponad godzinę. Podstawa ta jednak była trzy razy bardziej rozciągnięta. Ciemności ustępowały szarości poranka. Zmrok opadał z postrzępionych szczytów i ustępował miejsca niebieskawemu światłu świtu. Jak na niewyraźnym jeszcze szkicu obrazu wynurzały się po kolei z ciemnego atramentu świtania wierzchołki górskie. W rozpadliny i wąwozy uformowanych na kształt schodów kamiennych kolosów wpadało nieubłaganie coraz więcej światła. Na wierzchołku samotnej skały stały dwie rozłożyste jodły, które jak niesamowite duchy rozpościerały swe potężne ramiona, pochylając się ku przepaści. U stóp drzew leżał szkielet konia, na jego białych kościach widać było jeszcze ozdoby, jakie kiedyś nosił. Zbutwiałe resztki siodła walały się wokół jego pozbawionych ciała boków. Jasność poranka, odnosząca wyraźniejsze zwycięstwo nad mrokiem nocy, oświetlała niesamowite szczegóły. Na słupach ustawionych w pewnej odległości od siebie powiewały na wietrze ludzkie włosy, ludzkie czaszki leżały poukładane w stosach lub też porozrzucane były po ziemi. Gdzieniegdzie także walały się szczątki broni wszelakiego rodzaju. Trofea te były oznaką, że sławny ze swych bohaterskich czynów wódz indiański, znalazł tu miejsce ostatniego spoczynku, na szczycie naturalnej piramidy. Martwy wódz wciąż panował nad równinami, na których tak często rozbrzmiewał jego okrzyk wojenny, i przez które gnał na swym koniu, którego szkielet błyszczał teraz obok jego grobu, polerowany przez nocną rosę i palące słońce dnia. Drapieżne ptaki latały skrzecząc nad samotne mogiłą, zupełnie jakby swym paskudnym głosem chciały obudzić tego, który zasnął wiecznym snem i którego dłoń już nigdy nie wymierzy ciosu maczugą, nie uchwyci noża, aby przygotować dla nich krwawy posiłek. Leżący naprzeciw zamglonych gór horyzont ukazała się w bladym świetle; różowawe chmurki wznosiły się ku zenitowi. Podobny do pierwszej iskry rozpalającego się ogniska, złoty promień słoneczny przebił się jak strzała przez mrok Sierry, za nim podążyły następne i już strumienie światła zalały doliny jak migocący i lśniący dywan. Dzień panował już niepodzielnie i tylko masyw górski otulony był jeszcze nieprzeniknionym płaszczem mgły. Lecz także i on przerywał się stopniowo aż w końcu poranny wiatr rozerwał go jak falującą zasłonę. Kłaczki mgły trzymały się jeszcze przekornie liści krzewów lub kapryśnie skakały ze szczytu na szczyt, to znowu ukazywały się jako wąskie gardło, u wejścia których widać było ofiary składane w wielkich ilościach przez Indian duchom gór lub też okrywały zdumionym oczom dzikie przepaście, do których spadały pieniące się wodospady, rozsiewając nad grobem wodza wilgotny pył i tworząc ulotne, migotliwe tęcze. U podnóża skalnej kuli, na której znajdowała się wodzowska mogiła, leżało małe jeziorko, prawie zupełnie niewidoczne spod pieniącej się bujnie wodnej roślinności. Między jeziorem a wznoszącymi się naprzeciwko stromymi skałami, pokrytymi zielonym płaszczem włóknistej trawy, ciągnął się wąski, głęboki wąwóz niewidoczny prawie dla oka, ponieważ jego brzegi porośnięte były bladolistnymi wierzbami i błyszczącymi srebrzyście osikami. Drzewa owe oplecione i poprzerastane były pnączami wszelakiego rodzaju, jak gdyby sama natura w milczeniu, starała się przeszkodzić ludzkiemu oku i spojrzeć w głąb wąwozu. Lecz sam widok ziaren piasku, specyficzny blask leżących wkoło kamieni i w ogóle jakość podłoża zwracała uwagę doświadczonego gambusino. Wąwóz ten był właśnie ową Złotą Doliną, jak nazwał to miejsce Marco Arelano, która kosztowała go życie. Jeszcze była noc, gdy Cuchillo dotarł w pobliże bonanzy, lecz ponieważ bał się, że w ciemnościach zgubi drogę, zrobił postój, aby poczekać do świtu. Nie zapomniał wprawdzie nic a nic z tego, jak wygląda okolica, lecz mimo to chciwość doprowadzała do drżenia jego serce, krew pulsowała mu w uszach i przesłaniała wzrok, a jego zwykle nieznośne ostry wyraz twarzy jakby zmiękł z ogarniającego go wzruszenia. Nie był jednak w stanie dłużej czekać i było jeszcze zupełnie ciemno, gdy stanął w pobliżu wznoszącej się nad Złotą Doliną skalnej kuli. Gęsty welon oparów mgły przesłaniał całkowicie zarówno wąwóz, jak i strome wzgórze, ze znajdującym się na nim grobowcem. Głuchy szum kaskady, który wciąż tak dobrze pamiętał, oznaczał, że nie zbłądził i doszedł do bonanzy, nie zapomniał przecież, że w pobliżu placera spada w przepaść wodospad. Był prawie całkowicie pewny, że nikt w obozie nie spostrzegł jego ucieczki i nie wierzył, aby ktokolwiek wyruszył w pościg za nim, przy takim niebezpieczeństwie ze strony Indian. Mimo to postanowił wspiąć się na piramidę, aby sprawdzić, czy nie dzieje się nic podejrzanego. Przedtem jednak musiał się przekonać, czy placer znajduje się w takim samym stanie, jak przed dwoma laty, gdy opuścił go, w nienaruszonym stania. Rozsunął zieloną zasłonę i objął spojrzeniem wąwóz. Różnej wielkości krzemienie leżały na sobie poukładane w stosy i tak liczne, jak nad brzegiem morza i trzeba by było wielu dni, aby je policzyć. Każdy inny człowiek, lecz nie poszukiwacz złota, dałby się oszukać widokowi zgromadzonych w wąwozie kamieni, które swoim wyglądem przypominały zeszklone minerały leżące u stóp wulkanów. Jednakże gambusino umiał rozpoznać czysty metal pod powłokę z gliny, czyste złoto naniesione przez wodę z gór na nizinę. Przez szparę uczynione przez Cuchilla w zielonej zasłonie wpadł promień słońca i z niepozornych kamieni trysnęły niezliczone tajemnicze błyski. Przed oczami drżącego z żądzy bandyty leżał przebogaty skarb, najbogatszy skarb, jaki kiedykolwiek widziało w tej dziczy ludzkie oko i jakiego nie tknęła dotąd ludzka ręka. Cuchillo opuścił pnącza i podążył w stronę skały. Gdy wycieńczony Arab wlecze się przez rozpalone pustkowia pustyni nie znajdując w swoim bukłaku ani kropli orzeźwiającej wody dla swych wysuszonych pragnieniem ust; gdy samum — ten gorący wiatr Sahary wyciągając z jego organizmu resztkę wilgotności; potem gdy wreszcie już na granicy śmierci, widzi na horyzoncie zielony zagajnik palmowy i opary nad oazą — wtedy rozkosz i radość jakie go ogarniają, równają się nieomal obłędowi. Podobnie działo się z Cuchillem, gdy ujrzał złoty skarb. Pokonał zbocze i wspiął się na piramidę jak w gorączce; drżał na całym ciele, a przed oczyma miał mgłę, która uniemożliwiała mu ostrość widzenia. Musiał usiąść, jednak zrobił to tak, by ani na moment nie tracić z oczu Złotej Doliny. — I takie bogactwa miałbym odstępować innym! — wymruczał sam do siebie. — Nie i po tysiąckroć nie! Marco Arellano musiał umrzeć, dlaczego inni mieliby żyć? Dzięki nim dotarłem bezpiecznie na miejsce; lecz teraz już ich nie potrzebuję i stworzę okazję, aby ich wszystkich unicestwili. Uniósł rękę do oczu, w których tak pulsowała krew z podniecenia, że miał wrażenie, jakby przed jego twarzą przesuwały się purpurowe, płomienne koła. Dłuższy czas trwało, aby jego wzrok odzyskał dawną jasność. Teraz wreszcie mógł wstać i rzucić wzrokiem na rozciągającą się przed nim w dole okolicę. — Jestem sam, całkowicie sam i mogę… Przerwał w środku zdania, bo jego wzrok zatrzymał się na jakimś przedmiocie i po dokładniejszej obserwacji głośno i przeciągle krzyknął ze zdziwienia. Woda spadająca za skalną kulą, tworzyła nad przepaścią zrobiony niby z płynnego srebra most, spadała potem w nieregularnych odstępach i tam właśnie za pieniącymi się kaskadami błysnęło jasne, oślepiające światło, pochodzące od złotego bloku wypolerowanego wodą przez kilkaset lat. Glansowany bez przerwy wilgotnym pyłem blok pojawił się w całym, zapierającym dech w piersi blasku. Był dwa razy większy od orzecha kokosowego i zdawało się, że zaraz runie swym ciężarem w dół, uwalniając się z przytrzymującego go krzemienia. Cuchillo usiłował pochwycić go wyciągając ramię na całą długość. Wlepiając bez przerwy rozszerzone chciwością oczy w skarb, za który można by było kupić królestwo. Pochylił się nad przepaścią, lecz nie mógł go dosięgnąć. Nie był w stanie złapać tchu i wydawało się, że zaraz się udusi, gdyby nie to, że poddany gwałtownym emocjom krzyknął po raz drugi, jeszcze bardziej nieartykułowanie niż poprzednio, i dostarczył powietrza swym ściśniętym płucom. Jak tygrys dosłownie pożera oczami nie podejrzewającą niczego ofiarę, tak oczy Cuchillo wlepiały się w bezcenny blok złota, nad którym na wysokości skały zakorzenił się pień młodej, zielonej jodełki. — Musi być mój! Z tego miejsca jest to niemożliwe, muszę sprawdzić, czy dam radę dostać się do jodły. Przymocuję do niej lasso i wtedy spuszczę się w dół. Naprzód; jeszcze żaden śmiertelnik nie posiadał takiej ilości złota! Zbiegł pędem z piramidy. Był tak podniecony, że nie usłyszał pospiesznego tętentu koni, nie dostrzegł także czterech jeźdźców skręcających za następną skałą. Don Esteban, Diaz, Baraja i Oroche, ani na chwilę nie stracili z oczu śladów Cuchillo. Szczególnie Diaz, ten straszliwy morderca Indian, swą bystrością wprawił w niebywałe zdumienie trzech pozostałych. Przez cały czas on i Arechiza jechali przodem. — Jak myślicie, se?or Diaz, — zapytał don Esteban — dościgniemy go, zanim przybędzie do bonanzy? — Tego nie mogę powiedzieć, bo nie wiem gdzie ta bonanza jest. Wiem tylko tyle, że nie ma nad nami dużej przewagi. Popatrzcie! Jego koń zgniótł tu trochę gliny, został jeszcze pył. Przed pół godziną odwrócił się wiatr. Gdyby pył ten leżał tu przez cały czas, wiatr byłby go zwiał. A zatem minęło najwyżej pół godziny od jego bytności w tym miejscu. — Jesteście wybitnym tropicielem, se?or Diaz, ekspedycja ma wam wiele do zawdzięczenia. Gdy tylko zdobędziemy złoto, podliczę was inaczej niż pozostałych. Diaz potrząsnął głową. — Przyłączyłem się do was nie z powodu bonanzy, lecz aby wykorzystać każdą nadarzającą się okazję do zamienienia z czerwonoskórymi paru słów. Wasze złoto mnie nie bierze; istnieje chyba tylko po to, aby zmienić mężczyzn w kobiety; demoralizować ich, oddawać ich we władanie nałogu i ręce diabła. Rezygnuję z mojej części. Weźcie ją dla siebie lub rozdajcie między innych! To samo złoto było tematem rozmowy między pozostałymi dwoma szubrawcami — Barają i Oroche. — Jak myślcie, se?or Baraja, — rzekł mandolinista — z jakiego powodu don Esteban ściga tego Cuchillo, zamiast zostać w obozie, gdzie nasza obecność jest tak niezbędna? — Hm, w rzeczy samej, mam swoje zdanie na ten temat. Zanim wyruszyliśny spytałem o to starego Benita, a przecież wiecie, że ten vaquero ma zazwyczaj dobry wgląd w sprawę. — A jaki pogląd ma w tej sprawie? — Uważa, że Cuchillo to skończony łajdak, który niewart jest tego, aby tacy dzielni i uczciwi ludzie jak my obdarzali go zaufaniem. — Całkowicie się z tym zgadzam! — Cuchillo wykorzystał zamieszanie w trakcie walki, którą zresztą sam spowodował, aby się ulotnić. I dokąd mógł się udać? — Myślę, że do bonanzy. — Oczywiście! Albo ma zamiar całkiem się od nas uwolnić, aby zatrzymać złoto tylko dla siebie, albo chce zagarnąć część złota zanim odda nam placer do dyspozycji. — Niech go diabli porwą! — Nie diabli, ale my, se?or Oroche, bo właśnie to leży w zamiarach don Estebana. Ten Diaz to sprytny facet, który umie nawet na tym kamienistym podłożu odnaleźć ślad, jakby był wyryty najwytrawniejszymi literami. — Taką ma pracę — rzucił Oroche, przerzucając strzępy płaszcza przez ramię w sposób jak najbardziej malowniczy. — Każdy musi się znać na swoim rzemiośle i sądzę, że i ja w moim nie jestem partaczem, co mógłbym wam i teraz udowodnić! Baraja słuchał uważnie. Oroche podawał się za znakomitego gambusino. Czy rzeczywiście teraz był w stanie udowodnić prawdziwość swoich słów? — Każdy wie, że jesteście jednym z najświetniejszych poszukiwaczy złota, se?or Oroche i oczywiście cieszy mnie, że zaraz potwierdzicie czynem, to co o was mówią, bo zbliżamy się do bonanzy. — Sami się przekonacie, don Baraja — odpowiedział mile połechtany Oroche potrząsając dumnie lokami. — Przypatrzcie się rodzajowi struktur tych kamieni, to zaraz zobaczycie coś interesującego. Baraja rozejrzał się uważnie. — Niestety nic nie widzę. — Wcale mnie to nie dziwi, bo nie jesteście gambusino, którego oko jest wyćwiczone w obserwowaniu takich zjawisk. Jeśli mnie zmysły nie mylą, to znajdujemy się w okolicy, która jest wyjątkowo zasobna w złoto i jeśli ktoś miałby na to czas, możliwe, że znalazłby tu wiele, wiele złota. — Może bonanza jest już całkiem blisko! — Bardzo prawdopodobne. Zauważyliście, jaki czujny stał się Diaz? Nie widzi nic poza tropem i jedzie wolniej i ostrożniej niż przedtem. W tym momencie rozległ się pierwszy krzyk Cuchilla. Czterech jeźdźców zatrzymało się. — Co to było? — spytał don Esteban. — Czyżby był to ludzki głos? — odpowiedział pytaniem Diaz. — Nie znam żadnego zwierzęcia, które by tak krzyczało. Krzyk powtórzył się. — To człowiek, — stwierdził Arechiza — ale znajdujący się w stanie najwyższego podniecenia, prawie w ekstazie. Echo uniemożliwia stwierdzenie jego miejsca pobytu. — Z całą pewnością jest gdzieś blisko. Zostańcie tutaj don Estebanie, a ja rozejrzę się po okolicy. Trzeba zachować całkowitą ostrożność. Skierował konia za najbliższą skałę, skąd miał doskonały widok na skalną kulę i okolicę od strony, z której przyjechał. Natychmiast ujrzał coś niesłychanie ważnego — siwka Cuchilla. Zwierzę stało między piramidą a Złotą Doliną; nie było przywiązane, co znaczyło, że jego pan jest w pobliżu. Kilkoma susami Diaz zbliżył się do niego, wziął go za uzdę i zaprowadził za skałę. — Don Esteban! Tutaj, już pan podejrzewa, kto to tak wrzeszczał? — Cuchillo! — Tak. Był to okrzyk szczęścia, znalazł bonanzę i z radości zapomniał o ostrożności. — Gdzie on jest? — Tego nie wiem. — Więc musimy go poszukać. Zsiadamy z koni i obejdziemy tę skałę. W ten sposób z pewnością natkniemy się na niego. — To nie jest konieczne, wcale nie musimy obchodzić tej mogiły. Mamy jego ślad i podążymy za nim. To wystarczy. Zsiedli z koni. Zeskoczyli z koni, przywiązali je i poszli za Diazem krok za krokiem tropem stóp Cuchilla, których żadne inne oko by nie dojrzało. Gdy przechodzili koło placera, Oroche mimowolnie zatrzymał się nie mogąc oderwać wzroku od ziemi. — Co jest, se?or Oroche? — spytał Baraja. — Coś niesłychanie ważnego. Obejrzyjcie sobie te szczeliny w skale! — Dlaczego? — Nic wam się nie rzuca w oczy? — Nie. Widzę tylko piasek, który wypłukała w niej woda. — No, se?or Baraja, jestem gambusino i daję głowę, że ten piasek zawiera przynajmniej piętnaście procent złota. — Ach! Musimy zwrócić don Estebanowi na to uwagę! — Co wam wpadło do głowy! Te szczeliny są głębokie. Któż może wiedzieć ile funtów złotego pyłu zawierają. Chcecie mu zrobić taki prezent? — Macie rację, se?or Oroche; jestem głupi! — Potraktujcie to, jako dowód mojej szczególnej przyjaźni do was, że podzieliłem się z wami tym odkryciem. Nikt inny nie może się o tym dowiedzieć. Dla dwóch jest więcej do podziału niż dla czterech albo i więcej. Pojechali za resztą. Propozycja Baraji, aby podzielić się odkryciem z Arechiza, miała jedynie na celu wypróbowanie towarzysza, który teraz wściekał się, że nie zachował tego tylko dla siebie. Jeden był przecież wart drugiego. — Stać! — rozległ się nagłe głos Diaza. Ujrzał Cuchilla, który właśnie schodził z piramidy z zamiarem udania się do swojego konia. Zawołany stanął przerażony na widok ścigających go ludzi; potem jednak odwrócił się, próbując ucieczki. Tylko zaskoczeniu należy przypisać, że poważył się na tak głupi krok, który od razu zdradził powód oddalenia się z obozu. Za jego plecami szczęknęły dwa kurki. Don Esteban i Diaz unieśli broń do strzału. — Cuchillo, stójcie, bo strzelam! — rozkazał hrabia. Zdradliwy przewodnik ekspedycji odwrócił się. Jego oczy płonęły nie wiadomo czy z nienawiści i chęci zemsty czy z wściekłości, że został tak niespodziewanie nakryty. — Czego szukacie? — Was. Podejdźcie bliżej! — Nie mam z wami nic więcej do czynienia! — Ale my mamy! Podejdźcie bliżej, mówię po raz ostatni! Jeśli myślicie, że żartuję, to zaraz będziecie się mogli przekonać, że jest inaczej. Cuchillo zbliżył się z ociąganiem. — Dlaczego wczoraj wieczorem wymknęliście się z obozu? — Wymknąłem się? Ależ skąd, don Estebanie. Odjechałem otwarcie i swobodnie, a jeśli tego od razu nie zauważyliście, to nie jest to moja wina, lecz wasza. — Oczywiście nie zamierzam się z wami kłócić, Cuchillo, ale jedno jest pewne: kto bez mojego pozwolenia opuszcza obóz, obojętne otwarcie czy w tajemnicy, jest zdrajcą i jako taki zostanie przeze mnie potraktowany! — Właśnie dlatego, że widziano we mnie zdrajcę, postanowiłem opuścić obóz. Jestem człowiekiem, dzięki któremu ekspedycja miała wejść w posiadanie milionów i nie mam najmniejszej ochoty pozwalać na to, aby mówiono o mnie, że naprowadziłem Indian na wasz ślad. — Dobrze! Jesteście człowiekiem, który obiecał nam miliony. Gdzie jest bonanza? — Jeszcze jej nie znalazłem. — Kłamiecie! — Nie! — Przypomnijcie sobie Cuchillo! Gdy was zatrudniałem, dałem wam do zrozumienia, że każda, nawet najmniejsza zdrada będzie surowo karana. Przywołuję was do rozsądku, ponieważ wasze życie wisi na włosku! Gdzie jest bonanza? — Muszę dopiero jej poszukać! — No to szukajcie! Daję wam na to dokładnie pięć minut. Po tym czasie, jeśli nie pokażecie nam placera, skończymy z wami. — Na nic wam się to nie przyda, bo beze nigdy nie znajdziecie Złotej Doliny. — Tak myślicie? — zaśmiał się szyderczo don Esteban. — Byliście tak nieostrożni i opisaliście mi dokładnie całą okolicę. Mam ją teraz jak na dłoni ze wszystkimi szczegółami. Bonanza jest tutaj, idę o zakład, że nie dalej niż w promieniu najwyżej stu kroków. Gdy tylko z wami skończymy, zaczniemy szukać i znajdziemy złoto. Cuchillo zazgrzytał zębami. — Nie znajdziecie! — Oszczędźcie sobie waszych głupich twierdzeń! Macie tylko trzy minuty! Widzicie, jakich dobrych strzelców przyprowadziłem z sobą! Diaz, Baraja i Oroche mierzyli w zdrajcę, gotowi w każdej chwili, na jedno słowo don Estebna, skorzystać z broni. Cuchillo wyciągnął ostatni atut. . — Czy i dzisiaj chcecie splamić sobie ręce krwią, jak wtedy nocą w Elanchore, gdzie wasza szwagierka, hrabina Luiza de Me… — Tak — przerwał mu gwałtownie Arechiza — zamierzam was zabić, tak jak wy tego biednego Arellano, aby samemu wejść w posiadanie bonanzy! Dłonie Cuchilla zacisnęły się w pięści; a usta mu drżały; wyglądał jak dzikie zwierzę, które zamierza się rzucić na swego śmiertelnego wroga. Wściekłość ogarnęła go w takim stopniu, że stracił resztę rozsądku. — Nie potrzebuję was okłamywać. Arellano był na tyle głupi, że zdradził mi położenie bonanzy i musiał za to zapłacić. To zrozumiałe i każdy na moim miejscu by tak postąpił. Ale to był obcy, gdy tymczasem dona Luiza de Mediana była waszą szwagierka i… — Milczcie! — Nie, nie będę milczał. Jesteśmy na wolnym stepie, a nie na pirackim statku, gdzie niewykonanie waszego rozkazu groziło śmiercią. Teraz nazywam się Cuchillo a nie Juan i nie mam wobec was żadnych zobowiązań jak wtedy, gdy rozkazaliście mi zasztyletować hrabinę. Mówię wam, Diaz, Baraja i Oroche, że że… — Milczcie! — rozkazał ponownie Arechiza, drżąc z wściekłości — inaczej… — Że ten człowiek — ciągnął niezrażony Cuchillo podnosząc głos — jest hrabią ANtonio de Mediana, który kazał zamordować swoje własną szwagierkę a jej syna, małego Fabiana de Media, nie bacząc na nic wydał na pastwę morzu… Rozległ się strzał don Estebana. CuchillO mówiąc nie spuszczał oczu ze wskazującego palca hrabiego, gotowego w każdej chwili nacisnąć spust i gdy ten to uczynił, rzucił się w bok. Kula przeleciała obok jego głowy. — Strzelajcie, strzelajcie! — rozkazał Arechiza pozostałym. Baraja i Oroche byli zdecydowani wykonać rozkaz, lecz przeszkodził im w tym Diaz. Jednym ruchem wytracił im broń z ręki i skoczył między don Estebana i Cuchilla, aby zapobiec wymianie strzałów. — Stać, ani jednego strzału więcej! — krzyknął. — Zabiję go! — pienił się Arechiza. — Róbcie co chcecie, skoro taka jest wasza wola, lecz najpierw se?or Cuchillo odpowie mi na parę pytań! — Co, sprzeciwiacie mi się, Diaz? — Nie. Przeszłość i wszystko co macie z Cuchillo nic mnie nie obchodzi; ale w związku z bonanzą muszę się dowiedzieć paru rzeczy. — Pytajcie! — odrzekł uspokojony Arechiza, nie podejrzewając do czego zmierza Diaz. Ten oparł kolbę strzelby na ziemi, położył dłonie na jej wylocie i wparł się mocno, szeroko rozstawionymi nogami w ziemię. W swym malowniczym stroju i w tej pozycji wyglądał jak ktoś, kto doskonale wie czego chce. — Se?or Cuchillo, myślę, że mnie trochę znacie! Zapytany zdecydował się nie odpowiadać. Wolał poznać najpierw zamiary Diaza. — Jestem człowiekiem, — ciągnął Diaz — który ma zawsze kulkę dla czerwonoskórego, lecz nigdy nie był sędzią białego, jeśli ten pozwolił mu robić to co mu się podoba. Mówię to, by was uspokoić. Nie chcę także szukać bonanzy, ponieważ myślę, że nie mam żadnego prawa do posiadania choćby najmniejszej jej części. Ale jedno możecie mi chyba powiedzieć: czy Marco Arellano, wiedział o niej przed wami? — Tak. — Dlaczego sam jej nie wysadził? — Indianie mu przeszkodzili. — Tak więc podzielił się tajemnicą z wami? — Tak. — I wziął was ze sobą na wspólnika? — Tak jest. Znowu musieliśmy uciekać i… po drodze zginął. — Zginął! To niewiele, lecz zarazem bardzo dużo. Czy może wiecie, że miał syna? — Myślicie o Tiburcio Arellano? Wiecie przecież, że go znam! — Oczywiście, se?or Cuchillo. Nie stawiam może pytań tak, jak inni, ale to nie ma nic do rzeczy. Sadzę, że kręciliście się sporo po świecie. Znacie więc prawo gór, prawo sawanny i niepisaną umowę wszystkich uczciwych i prawych gambusino? — No myślę! — Dobrze! Więc wiecie także, że każda bonanza bezsprzecznie należy do tego, kto ja odkrył, z wyjątkiem przypadku, gdy eksploatacja jej została mu uniemożliwiona i opuścił ją. Wtedy ma do niej prawo następny, który ją tak samo odkrył — rozumiecie chyba — odkrył! — Co chcecie przez to powiedzieć, se?or Diaz? — Że my nie wyruszyliśmy na poszukiwanie bonanzy, lecz po to aby dotrzeć do tej, a to jest wielka różnica. Nie mieliście prawa zdradzać tajemnicy don Estebanowi, ponieważ ona nie do was należy, a do spadkobiercy Marka Arellano. — Do Tiburcia? — spytał zdumiony Cuchillo. — Do Tiburcia! — z siłą potwierdził Diaz. — Czyście oszaleli, se?or? — Jestem tak całkowicie przy zdrowych zmysłach, że nawet wasze miliony nie są w stanie zachwiać moim rozsądkiem. — Marco Arellano uczynił mnie współwłaścicielem swojej tajemnicy, mogę więc zrobić z tym, co mi się podoba. — Mylicie się — odpowiedział Diaz ze spokojem, jakby chodziło o rzecz najzupełniej obojętną. — Marco Arellano nie podarował wam tej tajemnicy, tylko ją wam powierzył! Gdybyście byli godni jego zaufania, to w przypadku eksploatacji bonanzy otrzymalibyście złoto nie w formie należnej wam prawnie części, ale w formie — wysokiego wprawdzie — lecz tylko wynagrodzenia. Poprzez zamordowanie Marco Arellano staliście się nieprawnym właścicielem tajemnicy. Z bonanzy należy wam się najwyżej tylko tyle, ile zechce wam ofiarować Tiburcio za to, że powiedzieliście mu o Dolinie. Niniejszym oświadczam, to tylko do niego należy placer. Gdybyście byli prawym człowiekiem, Cuchillo, to nie myślelibyście wcześniej o żadnej ekspedycji, zanim nie porozmawialibyście o tym z nim! — Rzeczywiście jesteście tak bardzo przy zdrowych zmysłach, że macie ich chyba więcej niż inni ludzie! — szydził Cuchillo mimo swego krytycznego położenia, w jakim się znajdował. — Jeśli macie na uwadze uczciwość czy sumienie, to całkowicie się z wami zgadzam — odpowiedział zimno Diaz. — Ja na waszym miejscu, uczyniłbym właśnie tak, jak powiedziałem. Możecie wprawdzie robić co wam się żywnie podoba, lecz ja wiem, że Marco Arellano pierwszy odkrył bonanzę i zginął z waszej ręki. Uważam, że teraz jest własnością jego syna Tiburcia i nie targnę się na najmniejsze ziarenko złota! — Czy mówicie to tak tylko dla siebie samego, czy może macie zamiar bronić domniemanych praw Tiburcia Arellano? — nie wytrzymał w końcu Arechiza, przysłuchujący się do tej pory z napięciem całej rozmowie. — Arellanowie nie są ze mną spokrewnieni. Nie muszę się mścić ani za śmierć Marka, ani walczyć o prawa jego syna. Zostanę więc z wami tak długo, dopóki nie będziecie mnie nakłaniać do niczego, co miałoby prowadzić do zdobycia złota. Moja broń zatem nie zmusi Cuchilla do zdradzenia wam, gdzie jest bonanza! Cuchillo odetchnął z ulgą; Baraja i Oroche patrzyli ze zdumieniem na człowieka, wyjawiającego tak niepojęte poglądy, lecz nie powiedział ani słowa. Lecz don Esteban powiedział, a jego głos wahał się między szyderstwem a gniewem: — Podziwiam was, se?or Diaz. Lecz wy Cuchillo, nie jesteście w lepszej sytuacji niż przed chwilą. Gdzie jest bonanza? Wasze pięć minut właśnie minęło! Na dany znak Baraja i Oroche ponownie unieśli strzelby. Diaz wycofał się i zajął się uważną obserwację okolicy; było mu najzupełniej obojętnie, czy morderca dostanie kulę w łeb czy nie. Jeden z koni stojących za skalnym załomem parsknął cicho; Cuchillo usłyszał to i już wiedział, gdzie znajduje się jego rumak. Zmierzył okiem odległość, którą musiałby przebiec. Lecz Arechiza był godnym przeciwnikiem. Także i on słyszał parsknięcie i gdy zauważył spojrzenie Cuchilla od razu wiedział, jakie ma zamiary. Zagrodził mu drogę składają się do strzału. — Nawet nie myślcie o tym, że możecie się wymknąć! Gdzie jest bonanza? — Nie wiem! — upierał się Cuchillo zgrzytając zębami. Zostawił karabin przytroczony do siodła konia i był całkowicie bezbronny w obliczu wycelowanych w niego strzelb. — A mimo to, — potwierdził Arechiza — za chwilę albo się dowiemy, gdzie ona jest, albo po was! Liczę do trzech, potem strzelam. Cuchillo myślał uporczywie nad jakimś rozwiązaniem. Pot wystąpił na czoło, lecz milczał. — Dwa! Zrobiło mu się czarno przed oczami. Z jednego musiał zrezygnować ze złota albo z życia, a obydwie te rzeczy miały dla niego taką samą wartość. — Tt…! — Stać! — zaskrzeczał. — Powiem wam! — Ani sekundy za wcześnie, Cuchillo — zaśmiał się don Esteban. — To musi być niezwykły placer, skoro z własnej, nieprzymuszonej woli dopuściliście śmierć tak blisko siebie! Cuchillo nic nie odpowiedział. Jak we śnie podszedł do zielonej kurtyny zakrywającej Złote Dolinę i rozsunął pnącza. — Tu, tak blisko? — spytał zaskoczony Arechiza i zerknął przez szparę. W następnej chwili stał przy nim Baraja i Oroche. Wszyscy trzej wydali głośny okrzyk ze wzruszenia na widok, zapierającego dech w piersiach bogactwa. Don Esteban stał śmiertelnie blady nad nimi, gdy rzucili się na ziemię grzebiąc chciwie w piasku. Opisy i zachwyty Cuchilla obudziły w nim wielkie nadzieje; lecz takiej ilości najczystszego, doskonałego kruszcu nie oczekiwał. Zabrakło mu tchu; serce biło gwałtownie; nogi uginały się pod nim i musiał uczepić się gałęzi, aby się nie przewrócić. Wtem zauważył, że Baraja i Oroche zaczęli napełniać sobie kieszenie piaskiem. — Stać! Ten skarb nie należy tylko do was. Odłóżcie to! Oroche wstał. Zgubił płaszcz i kapelusz. Długi i chudy stał przed Arechizą jak duch, tak bardzo podniecenie wykrzywiło jego rysy. — Don Esteban, za każdy z tych kamieni zapłacę wam kroplą mojej krwi. Pijcie ją dopóki nie umrę, ale zezwólcie mi na rozkosz posiadania raz pełnych kieszeni! Także i Baraja podniósł się z ziemi. — Se?or, obliczcie, ile mi się należy! Nie ruszę się ani na krok z tego miejsca, dopóki nie uzyskam mojej części! W oczach obydwóch mężczyzn pojawił się ów ponury blask, jaki zwykle jest zwiastunem obłędu. Opanował ich już bez nadziei ratunku ten mroczny duch, który według podań północnoamerykańskich ukrywa się za deadly dust — śmiertelnym pyłem, aby w końcu dopaść każdego i ogołocić go z wszelkich ludzkich uczuć. Chociaż sam w stanie najwyższego podniecenia, don Esteban umiał rozpoznać niebezpieczeństwo, jakie mu teraz groziło z ich strony. Opanował się i wyciągnął pistolet. — Kto natychmiast nie odłoży złota, zostanie zastrzelony! Wszyscy wiedzieli, że nie ma z nim żartów, lecz strach nie był większy niż żądza posiadania uwodzicielskiego kruszcu. — Strzelajcie. My także mamy broń. Unieśli strzelby. Sytuacja Arechizy była nie do pozazdroszczenia, ale, gdy musiał wykazać się przytomnością umysłu, w momencie wróciło mu całe opanowanie. — Ten, kto ma zamiar stoczyć tutaj walkę rezygnuje tym samym ze szczęścia posiadania bogactw, których mógłby mu pozazdrościć niejeden władca. Odłóżcie broń i opróżnijcie kieszenie. Obładujemy nasze konie ile się da, jutro weźmiemy resztę i każdy otrzyma tyle, ile zdoła udźwignąć. Podziałało to na obydwóch mężczyzn jak uspakajający eliksir. Oni, którzy zdolni byli jedynie do tchórzliwych i podstępnych czynów, z żądzy złota, zdobyli się na odwagę otwartego stawiania warunków. Mimo to niechętnie pozbyli się zdobyczy, zanim przecisnęli się przez szparę w pnączach. Gdy Arechiza obejrzał się, zobaczył tylko Diaza siedzącego na skale i czyszczącego najspokojniej w świecie broń. — Gdzie jest Cuchillo? — Quien sabe, kto to wie? — odpowiedział obojętnie. Don Esteban spojrzał na niego rozgniewany. — Nie wiecie? Nie możecie powiedzieć, że uciekł? Diaz podniósł się i popatrzył mu prosto w oczy. — Czy był moim więźniem, don Estebanie? — Naszym, więc także i waszym! — Mylicie się, se?or. Odkąd wiem, że bonanza nie do nas należy, nie znam żadnego powodu, z którego miałbym się zajmować tym, co dotyczy złota. Już wam mówiłem i przyznacie sami, że nie ma potrzeby dalej o tym rozprawiać. Jest mi najzupełniej obojętne, co zamierzacie, proszę tylko o to, abyście nie angażowali mnie w nic, co wiąże się z eksploatacją doliny! — Rozmawiał z wami? — Nie. Podszedł do konia, wsiadł i odjechał. To wszystko, co wiem. Na wieść o ponownej ucieczce Cuchilla, Arechiza nie potrafił ukryć wściekłości, ale prędko się opanował. Spokojne i pewne siebie zachowanie nieprzekupnego Diaza wzbudziło w nim uczucie podziwu. — Więc także nie wiecie, w jakim kierunku odjechał? — Do obozu. — Znowu szykuje jakąś zdradę. Gdyby udał się w stronę gór, to można by było podejrzewać, że zamierza tu wrócić po naszym odjeździe. Ale ponieważ wrócił na równinę, przypuszczam, że chce tu nasłać Indian. Musimy jak najszybciej się stąd ulotnić. Przyprowadźcie konie! Baraja i Oroche wypełnili polecenie; rozpostarto koce i załadowano w nie tyle złota, ile mogły unieść konie. — Se?or Diaz, zechcecie pożyczyć nam swoją szkapę? — spytał Arechiza. — Nie do tego celu — odpowiedział Diaz. — Rozporządzajcie mną w każdej dziedzinie, tylko nie w tej! Mimo wszystko przywódca ekspedycji nie mógł wzbudzić w sobie uczucia gniewu na tego człowieka. Diaz był najwybitniejszą osobistością w całym oddziale, do tego tak bardzo wyróżnił się we wczorajszej walce, że surowość byłaby tutaj nie na miejscu. Obładowano konie złotem i don Esteban już zamierzał dosiąść konia, gdy rozległ się okrzyk, który wprawił go w drżenie. — Stać! — zabrzmiał głos podobny do grzmotu przetaczającego się po chmurnym niebie. Czterej mężczyźni spojrzeli do góry. W górze, na piramidzie, na samym brzegu jej najwyższej krawędzi stał wysoki, barczysty olbrzym z potężną strzelbą gotową do strzału. — To ten, co tak gładko sprzątnął tygrysa! — krzyknął przerażony Baraja. — Co on tu robi? Obserwował nas i zamierza obrabować! Po lewej i prawej stronie stóp potężnego myśliwego pojawiły się spomiędzy kamieni dwie lufy. — Nie ruszać się z miejsca, bo was zastrzelimy! — zagrzmiał głos z góry. — Czego od nas chcecie? — zapytał Diaz, który wprawdzie był zaskoczony tak jak inni, ale nie stracił zimnej krwi. — Dwóch rzeczy: człowieka, którego nazywacie Estebanem Arechiza, a następnie placera, z którego nie należy do was ani jedno ziarenko! — Jakim prawem żądacie tego od nas? — Esteban Arechiza ma stanąć przed sądem sawanny, a Złota Dolina należy do Tiburcia Arellano, syna jej odkrywcy. — Czy Tiburcio jest z wami? — Tak. — Niech się pokaże! Fabian de Mediana wstał. Okrzyk przerażenia wyrwał się z piersi Arechizy, Baraji i Oroche. Uznali, że Tiburcio nie żyje, że utopił się w odmętach katarakt, a teraz ujrzeli go wyprostowanego, w pełni zdrowia i sił stojącego na szczycie skały. — Bonanza należy do mnie! Kto chce temu zaprzeczyć? — zawołał. — Macie rację należy się tylko wam! — odpowiedział Diaz. — Dlatego, jeszcze zanim wiedziałem, że jesteście tutaj, nie ruszyłem ani okruszynki. Resztę możecie załatwić z tymi se?ores. — Dobrze, a więc jest trzech na trzech! — dał się słyszeć ponownie głos Kanadyjczyka. — Złazić z koni! Arechiza nie powiedział do tej pory ani słowa. Widok tego, którego miał za martwego poraził go i rozpaczliwie szukał wyjścia z tej trudnej sytuacji, w którą tak nieoczekiwanie się wpakował. Jasne było, że ci trzej ścigali go od samej hacjendy szukając zemsty. Wiedział, jakim szacunkiem cieszy się Tiburcio; przy cysternie widział przekonujący przykład odwagi, zdecydowania i zręczności, jaki dali dwaj pozostali; a do tego wszystkiego doszło jeszcze i to, że nie mógł więcej liczyć na Diaza. Z bezradności więc nie przerywał dotąd myśliwemu. — Nie macie żadnego prawa żądać tego od nas. Na sawannie panuje prawo pierwszego, a my przybyliśmy tu przed wami. — A Marco Arellano jeszcze wcześniej. — Nie żyje już; jego prawa skończyły się wraz z jego śmiercią. — Okryliście bonanzę czy zostaliście do niej przyprowadzeni? — Przyprowadzeni. — Przez kogo? — Przez Cuchilla. — Gdzie on jest? — Ulotnił się. — Gdybyście sami odkryli placer, wzięlibyśmy wasze pretensje pod uwagę; ale tak nie jest. Powtarzam więc mój rozkaz; złazić z koni wraz ze złotem! Żaden z nich nie uczynił najmniejszego gestu wskazującego na to, że zamierzają posłuchać rozkazu. — Po raz ostatni, z koni! Don Esteban przygotowywał się do dalszych pertraktacji, ale było już za późno. Ze skalnej kuli gruchnęły dwa strzały, parę chwil potem trzeci i gdy Kanadyjczyk trzymał w szachu stojących na dole, konie obładowane szlachetnym metalem padły trafione prosto między oczy. Arechiza automatycznie uniósł swoją strzelbę, do tej pory opuszczoną lufą w dół, ponieważ zdawał sobie sprawę, że każdy ruch bronią poczytany jako zagrożenie mógł go kosztować życie. — Opuść broń! — zagrzmiał Bois–rose. Don Esteban natychmiast posłuchał. Miał naprzeciw siebie ludzi, którym nie dorastał do pięt. Teraz także i Pepe wynurzył się ze swojej bezpiecznej kryjówki na szczycie piramidy. Byłemu miquelete poczęło się nudzić przy trwających, jego zdaniem za długo, pertraktacjach. — Santa Lauretta, ależ w tym kraju wszystko długo się wlecze. Pozwól, że ja się tym zajmę, Bois–rose! I pochylając się ku stojącym w dole, ciągnął: — No, to załatwione! Teraz my mamy do was słówko, panie hrabio Atonio de Mediana. Oskarżamy was o porwanie dziecka i mord popełniony na waszej szwagierce, hrabinie Luizie. Staniecie przed naszym sądem; pozostali mogą odejść skąd przyszli! Oroche i Baraja zniknęli w jednej chwili za piramidą. Widok obydwóch myśliwych a szczególnie Fabiana, na którego życie się targnęli, zrobił na nich tak wstrząsające wrażenie, że natychmiast poznali na nowo wartość życia i czym prędzej skorzystali z danego im nieoczekiwanie pozwolenia. Jeszcze przecież nie wszystko było stracone i jeśli oddaliliby się tak niewiele od bonanzy, jak to było możliwe, to mogliby obserwować zajścia i może nadarzyłaby się okazja do zdobycia chociaż niewielkiej ilości złota. Diaz walczył ze sprzecznymi uczuciami. Wynurzenia Cuchilla odkryły w życiu don Estebana ciemne strony. Nie miał powodu nie wierzyć oskarżeniom, które miotał z piramidy Pepe, lecz wewnętrzny głos przemawiał na korzyść dotychczasowego przywódcy. Był on niezwykłym człowiekiem, zawsze stawiał Diaza ponad innymi i w każdym razie liczył teraz na jego wsparcie. Czyż mógł zawieść jego zaufanie? Nic jeszcze nie zostało udowodnione. Diaz postanowił, że umożliwi mu ucieczkę. — Czy ja także mogę odejść? — krzyknął w górę. — Tak jest. — Z moim koniem? — Tak, nie dźwiga złota. Wsiadajcie! Diaz podszedł do konia i gdy udawał, że sprawdza siodło i uprząż, szeptem zakomunikował swój plan Arechizie. Trzy strzelby były cały czas wycelowane w dół; lecz Diaz wiedział, że go oszczędzą. Wspiął się na konia i spiął ostrogi tak gwałtownie, że jednym susem znalazł się przy don Estebanie. W następnym momencie ten już siedział przed nim, bezpieczny za jego szerokimi plecami. Obciążony podwójnym ciężarem koń, zniknął wkrótce w szalonym pędzie za skałami. * * * Gdy Bois–rose, Pepe Dormillonowi i Fabianowi udało się szczęśliwie wymknąć z rąk Indian, uznali, że ich pierwszym zadaniem jest jak najszybsze odnalezienie bonanzy. Była ona miejscem, do którego zdążali mordercy hrabiny de Mediana i Marka Arellano. — Powiedz mój synu, czy znajdziesz ten placer? — zapytał Bois–rose. — Oczywiście! Mam przy sobie plan, który przekazała mi matka. Jest bardzo dobry i dokładny, tak że żadna pomyłka nie jest możliwa. — Możesz nam go pokazać? Fabian wyciągnął schowaną pieczołowicie pod ubraniem kartkę papieru. Wszyscy usiedli na ziemi i chłopak zaczął objaśniać rysunek: — Ta linia tutaj oznacza Rio Gila, płynącą ze wschodu na zachód. W tym miejscu tworzy ona dwa ramiona, z których lewe zachowuje jej pierwotny kierunek, a prawe skręca na północ przecinając leżący tam masyw górski, po czym wraca na południowy zachód łącząc się ponownie z lewym. W ten sposób powstaje trójkąt, w którego górnym rogu leżą Góry Mgliste. Dzisiaj w nocy przepłynęliśmy koło miejsca, gdzie Gila się rozdziela i teraz znajdujemy się przy lewym ramieniu, w pobliżu punktu, gdzie znowu łączy się z prawym. Gdy więc pójdziemy w górę rzeki, dotrzemy do gór od strony przeciwnej tej, gdzie leży obóz poszukiwaczy złota. Wewnątrz rogu, który opływa prawe ramię na południowy zachód, leży koło siebie pięć wzniesień, które tutaj zostały zaznaczone. Środkowe z nich skierowane stromo ku zachodowi tworzy skalną ścianę, po której spada w przepaść wodospad. Naprzeciwko wznosi się grobowiec pewnego indiańskiego wodza, od którego oddalona najwyżej o trzydzieści kroków, na wschód znajduje się Złota Dolina, ukryta za gęstą ścianą z wierzb i osik. Niedaleko stamtąd leży małe jeziorko, którego powierzchnia jest tak dokładnie pokryta wodną roślinnością, że prawie nie widać wody. Tak mój przybrany ojciec opisał placer matce zanim wyruszył do Tubac, aby po raz drugi odwiedzić kraj Apaczy, a ten rysunek, dokładnie zgadza się z opisem i znajdziemy bonanzę tak pewnie, jak znajdujemy nasz nóż sięgając za pasek. Bois–rose popatrzył z namysłem przed siebie. — A zatem znajdujemy się — rzekł wreszcie po zastanowieniu — na południowy zachód od placem, a obóz Meksykanów na południowy wschód. Jeśli się nie mylę, to poszukiwacze złota są tak samo daleko od Złotej Doliny jak my. Wydaje mi się, że wczoraj wieczorem pobili Indian i jest wielce prawdopodobne, że wszyscy lub przynajmniej paru z nich wyruszyło już do bonanzy. W związku z tym nie mamy czasu do stracenia, jeśli chcemy być tam przed nimi. — Też jestem tego zdania — zgodził się Pepe. — Zatem pośpieszmy się! W obecnej chwili nie mieli się czego obawiać ani ze strony Meksykanów, ani ze strony Indian, których obóz leżał jeszcze dalej na wschód od obozu ekspedycji; zachowując zatem zwykłe środki ostrożności podążyli w stronę owych pięciu wzniesień zaznaczonych na planie Fabiana i po krótkim czasie dotarli do pierwszego z nich. Tych pięciu olbrzymów przylegało ściśle do siebie, tylko ich wierzchołki były rozdzielone. Słońce już od dawna stało wysoko i oświetlało swym jasnym światłem okolicę tak, że widać było wszystko aż po najdalszy horyzont. Bez słowa, długimi krokami trzej myśliwi podążali prędko naprzód. Pierwsze wzniesienie mieli już za sobą, wkrótce także drugie, gdy wtem idący przodem Fabian zatrzymał się nagle i wskazał ręką na spadającą z wysokości kaskadę. — Popatrzcie na wodospad! Stojące naprzeciwko słońce rzucało migocący blask na masę toczącej się w dół wody i między hakiem wody a skalną ścianą tworzyło cudowną grę załamujących się świateł o wszystkich kolorach tęczy, które we wspaniałym chaosie, drżąc biegły to w górę to w dół, goniły się, krzyżowały, bawiły się w berka, uciekały ofiarując widok, od którego trudno było oderwać oczy. Przez parę minut myśliwi stali bez ruchu obserwując pyszne widowisko, gdy Fabian znowu uniósł rękę. — A tam jest mogiła wodza. Widzicie szkielet konia i zdobiące go trofea? Za mogiłą znajduje się bonanza. W tej samej chwili, z wierzchołka piramidy doszedł ich jakiś odgłos. Zaczęli nadsłuchiwać. Odległość była zbyt duża, aby mogli usłyszeć i rozpoznać krzyk Cuchilla. Mieli zbyt dużo doświadczenia, aby teraz któryś z nich odważył się odezwać; przeciwnie starali się zachować jak najciszej i w napięciu czekali czy krzyk się nie powtórzy. Cuchillo krzyknął po raz drugi, potem nastała cisza. — To człowiek — rzekł Pepe. — W każdym razie nie zwierzę — odpowiedział Kanadyjczyk. — A co ty myślisz Fabianie? Masz młodszy i wrażliwszy słuch. — To był człowiek, ale nie wołający na kogoś. Był to okrzyk albo bólu, albo niezwykłej radości. Nie jestem w stanie rozróżnić, który z nich miał tu miejsce, ponieważ jesteśmy zbyt daleko. — Ten człowiek odnalazł bonanzę i krzykną tak głośno ze wzruszenia — przypuszczał Pepe Dormillon. Bois–rose potrząsnął głową. — Synu, gdzie może znajdować się ten, który dwa razy tak głośno wrzasnął? Stary, prostoduszny Kanadyjczyk nie zaniechał żadnej okazji, aby się przekonać, że jego przybrany syn rzeczywiście zasłużył na miano doskonałego rastreadora, jakim się cieszył. Fabian przejrzał jego zamiar i uśmiechnął się. — Nie ma go przy bonanzie — odpowiedział — lecz przy grobowcu wodza. W innym wypadku ledwie byśmy go usłyszeli. Miał rację. Między nimi a skalną kulę leżało niewielkie, rozległe wzniesienie, spoza którego wyglądała tylko górna część grobowca. Piramida i wzgórze odbiłyby drgania powietrza, gdyby Cuchillo znajdował się w dole. — Dobrze! A co dla nas z tego wynika, synu? — Że może nas dojrzeć, jeśli ma dobry wzrok, podczas gdy my nie będziemy w stanie go rozpoznać. — Prawidłowo. Gdy spojrzy w naszą stronę, zauważy trzy punkty zbliżające się w jego stronę. Ponieważ tu nie znajdziemy żadnej osłony, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko spróbować dotrzeć do wzgórza tak szybko, jak to możliwe starając się iść tuż obok siebie. Przez parę sekund będzie widział tylko jeden punkt, a potem znikniemy za wzniesieniem. Gdyby wiedzieli, jak bardzo Cuchillo jest w tej chwili zajęty zupełnie innymi sprawami, uznaliby te środki ostrożności za całkiem zbyteczne. Lecz jako doświadczeni myśliwi nie mogli inaczej. Doszli do stóp wzgórza, po czym wspięli się na nie. Teraz mogli, ukryci za skałami, bez przeszkód i dokładnie obserwować skalną kulę. Cuchillo właśnie biegł w dół; widać go było bardzo wyraźnie i Fabian, który miał lepszy wzrok, objaśnił pozostałych: — Cuchillo! — Ten morderca? — zawołał Papę. — Santa Lauretta, będziemy mieli tego szubrawca natychmiast! Naprzód przyjaciele, skaczemy! — Powoli Pepe! Wiesz może, kto tam jeszcze siedzi za tym grobowcem? — Zaraz się przekonamy, gdy tam pójdziemy — odrzekł były sternik, który jako Hiszpan, miał o wiele gorętszy temperament niż działający zawsze z namysłem Kanadyjczyk. — Będzie na to później mnóstwo czasu. Poczekajmy lepiej czy nikt się więcej nie pokaże! Zastygli w dotychczasowej pozycji. Przez długi czas nie działo się nic niepokojącego i już Pepe zaczął się niecierpliwić, gdy wtem Cuchillo wyszedł zza dolnej części skalnej kuli dosiadł konia i oddalił się galopem. — Mam go zastrzelić, Bois–rose? — spytał Pepe unosząc strzelbę. — Nie. Musimy z nim pogadać zanim umrze. Zostaw go. Będziemy mieli jego ślad! Dormillon opuścił broń. Cuchillo zniknął w wąwozie, ciągnącym się między górami. Poczekali jeszcze jakiś czas; lecz potem nic już nie było w stanie powstrzymać Pepe. — Idziecie ze mną, czy sam mam się tam wspiąć? Bois–rose rozejrzał się badawczo, po czym odpowiedział: — Będziemy cię osłaniać Pepe na całej przestrzeni między nami a grobowcem. Skacz i wejdź na górę. Sprawdź, czy za tym indiańskim monumentem nikogo nie ma i daj nam znak, co mamy robić. My tymczasem zostaniemy tutaj, aby ci pomóc w razie potrzeby. Ledwie skończył mówić, gdy Pepe już był w drodze. Jak kozica zeskoczył po zboczu wzniesienia, biegiem dotarł do piramidy i wdrapał się na nią. Wychyliwszy głowę nad krawędź, rozejrzał się ostrożnie, aby się przekonać, czy rzeczywiście nikogo na niej nie ma, po czym wdrapał się do końca. Tam pochylił się i przeczołgał się na przeciwną stronę, skąd można było dojrzeć Złotą Dolinę. Od razu zauważył Diaza, który teraz, całkowicie sam siedział w dole na kamieniu i czyścił broń. Poza nim nie było widać nikogo; dlatego Pepe dał znak swym towarzyszom na wzgórzu, że mogą do niego dołączyć. Po chwili stali już u jego boku. — Znacie tego człowieka, se?or Fabian? — spytał Dormillon. — Diaz! — powiedział zdumiony Tiburcio. — Diaz i Cuchillo! Jak mogą się znieść uczciwość i zło? — Uczciwość? Meksykanin i uczciwy? — rzucił Pepe. — Tak. Ziemia jeszcze nie nosiła odważniejszego i uczciwszego człowieka niż Diaz. Niech się dzieje co chce, ale ja nigdy się nie zgodzę na to, aby spadł mu choć jeden włos z głowy. Ale gdzie jest jego koń? Bois–rose przeszedł na drugą stronę skalnej płyty. — Chodź tutaj synu, jeśli chcesz go zobaczyć! Fabian podszedł a zaraz potem zbliżył się Pepe. — Cztery konie, a więc musi być czterech jeźdźców! — Tak, mój synu, i jeśli mnie zmysły nie mylą, to widzę tu tę kobyłę, która nad Salto de Agua nosiła człowieka, który kazał się zwać don Esteban de Arechiza. — Rzeczywiście! Musi być gdzieś w pobliżu a z nim dwaj pozostali. Ale dokąd poszli? — Z pewnością tam, gdzie spogląda Diaz; bo jeśli ktoś na kogoś czeka, to nie odwraca się przecież plecami w kierunku, z którego ten może nadejść — odpowiedział spostrzegawczy Kanadyjczyk. — A więc ci trzej są za tą ścianą z wierzb i topoli, którą my… ach, ojcze, Pepe, teraz rozpoznaję to miejsce! Za tą zieloną zasłoną znajduje się Złota Dolina; to jest tak pewne, jak to, że tu stoimy! — A więc znaleźli ją i teraz przeszukują. — I rabują. — Nie, synu. Nie mają niczego, do czego można by było załadować złoto, tylko koce, a te zostały przy koniach. Poza tym jest jeszcze pytanie, czy rzeczywiście tam są, a jeśli tak, to czy jest to bonanza. — Dlaczego? Jestem przekonany, że Złota Dolina nie znajduje się nigdzie indziej tylko tutaj. — Powiedz sam, synu, czy wtedy ten Diaz siedziałby tutaj i tak beztrosko czyścił swój karabin. — Ojcze, nie znasz tego człowieka. Dla niego nic nie ma wartości poza skalpem Indianina. Czerwonoskórzy zabili mu kiedyś żonę i dzieci. Od tego czasu nie robi nic innego niż ściganie czerwonych. A jego brak zainteresowania może mieć także inny powód. — Całkiem możliwe i jeśli… padnij, padnij! Nadchodzą! Bois–rose wyszeptał to w tym samym momencie, gdy ze Złotej Doliny wynurzyli się don Esteban i reszta bandytów. — Antonio de Mediana — szepnął Pepe. — Santa Lauretta, spotykamy go w odpowiednim czasie i miejscu. Nie powinien skarżyć się na Pepe, miquelete z Elanchove. — Baraja i Oroche! — dorzucił Fabian. — Ci dwaj szubrawcy, którzy przy moście mierzyli do ciebie z broni — uzupełnił Bois–rose. Arechiza i Diaz kłócili się, do myśliwych dochodziło każde słowo. — Widzisz ojcze, — powiedział cicho Fabian — że on sobie nic nie robi z tego złota? — Właśnie powiedział: „Odkąd wiem, że bonanza nie do nas należy”. Co chciał przez to powiedziać? — Czyżby wiedział, że odkrył ją Marco Arellano, jak nam opowiadałeś, don Fabianie? — spytał szeptem „Dormillon. — Możliwe! W każdym razie będziemy musieli wyjaśnić ten punkt. — Myśleli, że Cuchillo wrócił do obozu, aby ściągnąć im na kark Indian. Oczywiście ten morderca poszedł w góry, aby przy nadarzającej się okazji wrócić do bonanzy. Słuchajcie! Przyprowadzają konie, aby zawinąć złoto w derki! Leżąc płasko na ziemi obserwowali całe zajście. — Co robimy Fabianie? — spytał Bois–rose. — Hrabia nie może się nam wymknąć, ojcze! — To pewne — zgodził się Pepe. — Święta Panienko, dziękuję ci, że oddałaś go w moje ręce! Dzisiaj się przekona, co to znaczy wysłać Pepe śpiocha do Presidio Tubac na połów tuńczyków! — Pepe, zrobicie tylko to, co my dwaj uznamy za słuszne — ostrzegł go Fabian. — Słuszna jest tylko kula, ostrze noża albo kawałek lassa owinięty wokół jego szyi, aby jego oddech stał się nieco krótszy. — Obrabował mnie i jest mordercą mojej matki, to prawda. A mimo to nie mogę zapomnieć, że jest bratem mojego ojca. Postawimy go przed sądem i musimy postępować z rozwagą! Pepe nic nie odpowiedział; tylko cichy, głęboki pomruk wskazywał, że nie całkiem zgadzał się z Fabianem. Bois–rose nie miał zdania w tej sprawie, a nawet, gdyby miał jakiś własny plan, to i tak zbyt kochał Fabiana, aby nie dostosować się do jego woli. — A co z tym Diazem? — spytał tylko — Czy jemu ma się nic nie stać? — Bez potrzeby niech mu nawet włos z głowy nie spadnie. Nie znam drugiego takiego człowieka, który bardziej byłby godny waszej przyjaźni. Nie ma nic wspólnego z tymi ludźmi, których ścigamy i tylko dlatego przyłączył się do ekspedycji, aby skorzystać z okazji i zemścić się na Indianach. Proszę was, abyście go oszczędzili, tak jakby był waszym przyjacielem. — A ci dwaj, których nazywasz Baraja i Oroche? — Nasze kule są zbyt dobre dla nich, a poza tym, to nie wierzę, aby mogli nam w czymkolwiek zaszkodzić. — Ale przecież chcieli cię zastrzelić, Fabianie! — I nie udało im się. Nie należy przelewać ludzkiej krwi, jeśli nie jest to konieczne. — Zgadzam się z tobą, synu, chociaż właściwie powinienem myśleć inaczej. Ci dwaj wiedzę już, gdzie jest bonanza i jeśli pozwolimy im odejść, to twoje złoto znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie. Fabian uśmiechnął się. — Odkąd cię odzyskałem, ojcze i znam moje prawdziwe nazwisko, to zawód gambusina stał mi się całkowicie obojętny. Jeszcze się nie zdecydowałem co zrobię ze złotem, a takich ludzi jak Baraja i Oroche w ogóle nie musimy się obawiać. — Ten placer jest twój; zrobisz z nim co zechcesz! Rozmowa ta nie zajęła całkowicie ich uwagi; dużo bardziej zajęci byli podziwianiem szlachetnego kruszcu, który poukładany w stosy i owinięty w sarapy przyciągał nieustannie ich wzrok. Wszyscy trzej wiedzieli, że bogactwo nie jest największym szczęściem w życiu, a mimo to nie mogli oderwać oczu od błyszczącego metalu. — Santa Lauretta, ależ tego masa — wymruczał przejęty Pepe. — Myślę, że za zawartość jednej jedynej derki można by kupić całe Elanchove. A gdy pomyślę, że za tą ścianą jest na pewno jeszcze więcej, dużo więcej, to aż mi się robi ciemno przed oczami. Czy ci ludzie mogą rzeczywiście wziąć to złoto, se?or Fabian? — Nie. Niech napasą sobie oczy jego widokiem, aby potem tym bardziej wrócić bez niczego! — A więc najwyższy czas, aby zacząć działać, synu — upomniał Fabiana Bois–rose. — Popatrz, już ładują koce na konie! Mam ich zawołać? — Tak. — Weźcie broń do ręki, aby to co im powiem zyskało odpowiednie znaczenie! Powierzchnia indiańskiego grobu pokryta była odłamkami skalnymi, których szczególnie dużo było na krawędzi. Tworzyły one coś w rodzaju wału sięgającego do piersi, za którym można się było ukryć. Pepe i Fabian wysunęli lufy swych karabinów zza kamieni, a Kanadyjczyk wstał. Don Esteban już wsadzał nogę w strzemię, gdy Bois–rose odbezpieczył broń. — Stać! — zabrzmiał jego potężny głos. W swoim prostym stroju i wysokiej futrzanej czapce stał ten ogromny mężczyzna na skale, jakby nie była ona indiańskim grobowcem, lecz miejscem spoczynku przedpotopowego olbrzyma, którego wieczny spokój został zakłócony obecnością poszukiwaczy przygód i który teraz uniósł się, aby się na nich zemścić. Trzej mężczyźni byli wyraźnie przerażeni, ale czwarty, Diaz, potrafił się tak opanować i nie było widać po nim najmniejszego zaskoczenia. To on właśnie udzielił odpowiedzi i prowadził rozmowę. Także Fabian musiał wstać, a stojący na dole wytrzeszczyli na niego oczy, jakby ujrzeli ducha. Gdy Arechiza nie posłuchał wezwania Kanadyjczyka, ten dał znak i konie padły pod gradem kul. Teraz don Esteban odważył się unieść broń. Tego już było za wiele. Pepe podskoczył gwałtownie do góry i jego wrzaski spowodowały, że Baraja i Oroche czym prędzej uciekli. Potem nastąpiła ucieczka Arechizy, którą umożliwił Diaz. W poczciwym miquelecie z Elanchove zawrzała krew. Uniósł broń i już kładł palec na spust, aby zwalić hrabiego de Mediana z konia, gdy Fabian w ostatniej chwili ujął go za ramię. — Nie strzelać! Oszczędzić obu! Kanadyjczyk uśmiechnął się. — Nie obawiaj się synu; ja załatwię tego konia. Za nimi, szybko! Z karkołomną odwagą Fabian i Dormillon zsunęli się po stromej ścianie skalnej i pognali za uciekającymi, a Bois–rose nie spuszczał wylotu lufy swego karabinu, z kłusującego po równinie konia. Dwaj jeźdźcy uciekający przed nim w linii prostej tworzyli jakby jedno ciało. Lędźwie konia i plecy Pedra Diaza stanowiły jedyne punkty osiągalne dla jego kul i tylko od czasu do czasu, na chwilę pojawiały się końskie uszy. Poświęcić Diaza, to byłoby wbrew woli Fabiana, a poza tym oznaczałoby morderstwo, bo don Estebanowi i tak udałoby się uciec. Jeszcze chwila i uciekinierzy znajdę się poza zasięgiem broni. Lecz Kanadyjczyk należał do tego rodzaju myśliwych, którzy strzelają w oko szopowi czy bobrowi, aby nie zniszczyć futra; więc zachował spokój. Teraz należało tylko trafić w łeb konia. Tylko na moment, posłuszne cuglom zwierzę zwróciło łeb w bok… ten moment wystarczył Kanadyjczykowi. Nacisnął spust, rozległ się wystrzał, i kula gwizdnęła tak blisko twarzy obu jeźdźców, że oblał ich zimny pot. Zaraz po tym martwy koń padł na ziemię. Upadek obydwóch jeźdźców był tak gwałtowny, że prawie ich ogłuszył. Mimo, że ich położenie było poważne nie byli w stanie wstać szybciej, a na dodatek wielkimi susami zbliżali się już Fabian i Pepe, z karabinami w garści i nożami w zębach. Daleko za swoimi przyjaciółmi gnał jak wiatr Bois–rose, jeszcze w biegu ładując broń. Gdy się z tym uporał, zatrzymał się i pozostał bez ruchu jak wrośnięty w ziemię pień jodły. Był pewien, że sytuacja została opanowana. Karabin Diaza upadł daleko i rozładował się; na nic nie mógł się zdać w obecnej chwili swojemu właścicielowi. Ten pochylił się i spoza rzemieni kamaszy sięgających do kolan, wyciągnął nóż ostry jak brzytwa. Don Esteban uniósł swoją angielską dubeltówkę i złożył się do strzału. Nie zdecydował jeszcze, czy pierwszy strzałem powali Fabiana czy Pepe, lecz Kanadyjczyk obserwował każdy jego ruch. Zanim jeszcze podjął decyzję, ze strzelby Bois–rose wydobył się błysk i celnie wystrzelona kula potężnego myśliwego rozniosła w strzępy dubeltówkę akurat w tym miejscu, gdzie lufa styka się z drewnem. Uderzenie sprawiło, że Arechiza stracił równowagę i upadł na ziemię. — Nareszcie! Po dwudziestu dwóch latach! — wołał uszczęśliwiony Pepe. Rzucił się na hrabiego i ukląkł mu na piersi. Don Esteban próbował się bronić, lecz bez skutku. Uraz ramienia spowodowany uderzeniem strzelby sprawił, że odmówiło mu ono posłuszeństwa. Dormillon potrzebował dosłownie paru sekund, aby odwiązać wełniany pas, który miał owinięty wokół bioder. Skrępował nim mocno nogi i ręce hrabiego i rozejrzał się za Diazem. Fabian prawie zupełnie nie znał pogromcy Indian. Tylko raz spotkał go kiedyś na hacjendzie del Venado; — lecz opinia jaką cieszył się ten sławny człowiek kazała mu go oszczędzić. — Pedro Diaz, poddajcie się! — krzyknął, uchylając się przed ciosem noża Meksykanina. Diaz spojrzał mu dumnie prosto w twarz. — Poddać się? Mógłbym zostać waszym przyjacielem, Tiburcio, ale poddać się wam? Nigdy! — A więc przyjmijcie moje przyjaźń! — Tylko po walce, jeśli ją przeżyjemy! Uciekałem przed wami, muszę pokazać, że nie ze strachu. — Wiem o tym — odparł Fabian, uchylając się przed drugim, a potem trzecim ciosem. — Schowajcie nóż! — Brońcie się, se?or Arellano! Nastąpiła walka, w której zarówno jeden jak i drugi wykazywali się taka samą zręcznością jak siłą. Siły były nierówne, bowiem Fabian dysponował bronią palną, a Diaz tylko nożem. Fabian zatem po rycersku, zdecydował się użyć jedynie kolby karabinu, aby tylko rozbroić Diaza. W prawej ręce trzymał lufę strzelby i posługiwał się kolbą jak maczugą chcąc wytrącić Diazowi ostrze z dłoni. Tylko, że miał do czynienia z przeciwnikiem przerastającym go o głowę w tak wyrozumiałej walce. Diaz odskakiwał to w prawą, to w lewą stronę unikając kolby Fabiana, a w momencie, gdy to nie na wiele się zdało, postąpił o krok do tyłu, chwycił trzonek noża trzema palcami prawej ręki i z całej siły rzucił błyszczącą, ostrą stal w kierunku piersi Fabiana. Ten jednak odgadł niebezpieczny zamiar. Uchwycił silniej strzelbę i w tym samym momencie, uskakując w bok przed nożem zakręcił kolbą swej ciężkiej broni z taką siłą, że gdy trafiła w czoło Meksykanina, ten padł na ziemię. W tej samej chwili nadbiegł Pepe, rzucił się natychmiast na Pedra i otoczył go swymi silnymi ramionami. — Panie Boże! — krzyknął — Czy trzeba was zabić, abyście się wreszcie poddali? Nie jesteście ranni, don Fabianie? Nie? Santa Lauretta, macie szczęście se?or Diaz, bo gdybyście go tylko zadrasnęli, byłby z wami koniec! Diaz próbował nadal stawiać opór. Na nic się jednak to nie zdało, bo tymczasem nadbiegł już i Bois–rose; trzej przyjaciele skrępowali powalonego Diaza. Został pokonany po raz pierwszy w życiu i to spowodowało, że mimo przyjacielskiego nastawienia, jakie miał do Tiburcia Arellano, poczuł gniew. — Zastrzelcie mnie, se?ores; pokonaliście mnie; nie ma dla mnie litości, nigdy jeszcze nie zostałem związany! — Sami jesteście sobie winni — odpowiedział Kanadyjczyk. — Nie mieliśmy zamiaru traktować was jak wroga! Zmusiliście nas do tego! — Dlaczego usiłowaliście umknąć z hrabią Antonio de Mediana? — spytał Pepe. Diaz milczał. Widział teraz, że postąpił nierozważnie, lecz przecież był zbyt dumny, aby to przyznać. — Słyszeliście, że ma się odbyć sąd sawanny. Uczciwy człowiek nigdy się temu nie sprzeciwia! — Nie będę odpowiadał dopóty, dopóki jestem związany! — mruknął ponuro Diaz. Fabian chwycił się najbardziej szlachetnego środka, aby udobruchać tego ambitnego człowieka. Wziął nóż. — Pepe, przetnij mu więzy! Pepe posłusznie wykonał polecenie i Fabian wcisnął Diazowi jego nóż do ręki. — Se?or Diaz, jeśli nie macie o mnie dobrego zdania, to wbijcie mi ten nóż prosto w serce; nie będę się bronił! Diaz wypuścił nóż. — Don Tiburcio, jesteście rastreadorem, którego bardzo poważam i nie będziecie żałować, że mnie poznaliście. A jednak wobec don Estebana miałem święte zobowiązania i musiałem się z nich wywiązać w sposób, który nie był dla was przyjemny. Może będę miał jeszcze kiedyś okazję, aby to naprawić! Podał Fabianowi rękę i spytał: — Czy zechcielibyście powiedzieć mi, jak nazywają się ci se?ores? — Możliwe, że znacie ich nazwiska, które otrzymali od Indian. Ten se?or to Wielki Orzeł, a ten Zapalający Piorun. Diaz, zaskoczony, cofnął się o krok. — Czy to możliwe? To ci dwaj najsławniejsi traperzy, jacy kiedykolwiek istnieli? Se?ores, dzisiejszy dzień jest spełnieniem moich najskrytszych marzeń, skoro dane mi było spotkać się z wami. Gdybym wiedział, kim jesteście, z pewnością nie sprzeciwiałbym się waszemu sądowi, bo wiem, że „Wodzowie lasów i prerii” mają zawsze istotne przyczyny, skoro chcą zwołać sąd. Uścisnął także dłoń Bois–rose i Dormillonowi, i widać było jak bardzo cieszy się z tego spotkania. Fabian podszedł do Arechizy. — Don Antonio de Mediana, chcecie zostać potraktowani jak człowiek honorowy, czy jak zwykły awanturnik? Zapytany spojrzał na niego z ponurą nienawiścią. — Róbcie, co chcecie! Zbliżył się Pepe. — Don Antonio de Mediana, byłoby lepiej dla was, jeślibyście zechcieli zrobić przyjemniejszy wyraz twarzy, gdy patrzycie na tego pana. Skoro jednak będziecie się upierać przy takiej minie, to może dojść do tego, że załatwimy się z wami krótko, krócej niż z żałosnym nieszczęśnikiem, wysłanym na połów tuńczyków, ponieważ mówił prawdę. Mówi to wam Pepe, śpioch! — Dacie nam słowo honoru, że nie będziecie usiłowali uciekać, gdy uwolnimy was z więzów? — spytał Pepe. — Nie będę uciekał — zabrzmiała krótka odpowiedź. Także Diaz ujął się za nim. — Ręczę za niego, — rzekł — jeśli moje słowo ma dla was jakieś znaczenie. — Wystarczy — zgodził się Fabian. — Pepe, rozwiąż go! Pepe wykonał posłusznie i to polecenie. Arechiza wstał. Był śmiertelnie blady; policzki mu zwiotczały i zapadły się, co postarzyło go o dziesięć lat. — Jakie macie prawo, aby mnie oskarżać i postawić przed sądem sawanny? — Obowiązek każdego wolnego człowieka, który widzi, że przestępstwo panoszy się bezkarnie — odpowiedział Bois–rose. — Pojedziecie teraz z nami i myślcie o tym, aby sędziowie sawanny okazali się innymi niż ci tchórzliwi parobcy, którzy chcieli unicestwić uczciwego miqueleta, aby tylko przestępstwo pewnego hrabiego nie wyszło na jaw! SOKOLE OKO Przeciąwszy Góry Mgliste Rio Gila zawraca w kierunku Colorado River, która tworzy granicę między Arizoną a Kalifomiąa, aby w końcu wpaść do Zatoki Kalifornijskiej. Od miejsca przecięcia się tych dwóch rzek rozciąga się aż w pobliże Presidio Tubac szeroki, urodzajny pas sawanny, oferujący stadom dzikich koni i bizonów obfite pożywienie i z tego powodu traktowany przez Indian jako ich najlepszy teren łowiecki. Prawie dwa tygodnie po wyruszeniu ekspedycji don Estebana na tej części sawanny, która przylegała do granicy Tubac zapanowało niezwykłe poruszenie. Długi sznur indiańskich namiotów utworzył odcinek koła, w którego wewnętrznej części ciągnęły się umocowane na palach rzemienie, obwieszone gęsto, cieniutko pokrojonymi plastrami mięsa. Na horyzoncie widziało się tu i ówdzie poszczególnych jeźdźców, czasem nawet także całe oddziały czerwonoskórych myśliwych. Przed namiotami kręciły się tylko kobiety i dziewczęta zajęte płataniem mięsa, garbowaniem skóry, ubijaniem kukurydzy i innymi pracami domowymi. Malownicze stroje Indianek i ich płynne ruchy stanowiły czarujący obraz w życiu sawanny i niektóre wytworne damy z krajów cywilizowanych miałyby powód, aby zazdrościć niejednej z tych dziewcząt jej niezwykłej urody, wdzięku i świeżości, co jednak dla Indian nie było przedmiotem specjalnej uwagi i podziwu, bo traktują oni swe kobiety, jak niewolnice, które dźwigają cały ciężar pracy, podczas gdy mężczyzna nie może się oddawać żadnemu innemu rzemiosłu, ponad wojenne i łowieckie, bez szkody dla swej godności. Namiot stojący najbliżej środka należał z całą pewnością do wodza. Był wyższy i większy niż pozostałe, a na wierzchołku dźwigał pióropusz z orlich piór kołyszący się lekko na wietrze. Przy wejściu siedziała dziewczyna zajęta naszywaniem na mokasyn kunsztownych ozdób z końskiego włosia. Noga, na którą był przeznaczony musiała być niewielka, choć nie tak mała i delikatna jak jej własna. Zajęciu temu oddawała się z wielkim uczuciem, co pozwalało przypuszczać, że przyszły właściciel tego małego dzieła sztuki nie jest jej obcy i z całą pewnością miły. Dziewczyna była bardzo piękna, może nawet najpiękniejsza w całym plemieniu. Z całej jej postaci emanowała pewność siebie, jaką rzadko można zauważyć u indiańskich kobiet. Bez wątpienia była córką wodza, do którego należał namiot, i godność ojca nadała pewności jej urodzie oraz każdemu ruchowi. Gdy mokasyn był gotowy, postawiła go obok drugiego i wstała. Jej ciemne, wielkie oczy dostrzegły coś, co ją zainteresowało, bo małą jasnobrązową dłonią odgarnęła z czoła gęste, czarne, sięgające daleko za biodra włosy i osłoniła prawe rękę oczy, żeby lepiej widzieć. Szczęśliwy uśmiech ukazał się przelotnie na jej twarzy jednak już za minutę drgnęła, jakby się nagle czegoś przeraziła. Widać było, że jej ciemna skóra pobladła i lękliwie uniosła stopę, aby wybiec naprzeciw pojedynczemu jeźdźcowi zbliżającemu się galopem do obozu. Siedział na wspaniałym koniu, tak pewnie jakby obaj odlani byli z jednego kawałka. Myśliwski strój uszyty z miękko wyprawionej skóry bizona, był cały zbryzgany krwią, która nieprzerwanie kapała na ziemię z lewego ramienia. On także dostrzegł dziewczynę. Jego oczy rozbłysły i zamiast udać się do jednego z zewnętrznych namiotów, co było jego pierwotnym zamiarem, pozwolił się ponieść w dumnych lansadach swojemu rumakowi w stronę miejsca, gdzie go oczekiwała. I zaraz jednym, zręcznym susem znalazł się koło niej, wyprostowany jak struna. — Jakiego wroga ujrzała Mo–la, kwiat Komanczy, że jej oblicze tak pobladło jak sawanna w zimie a jej dłoń tak drży jak źdźbło na porannym wietrze? — Śmierć — odrzekła. — Śmierć nie jest wrogiem dzielnego wojownika; podaje mu jedynie rękę, aby poprowadzić go do wielkiego ducha. — Dzielny umiera w walce, a nie od uderzenia rogów bizona! Po jego twarzy przemknął szybko mroczny cień. — Sokole Oko nie zginie od rogu bizona. Ma pewną dłoń, która jest mocna, kule celne a nóż ostry; bizon go nie dosięgnie, tylko padnie martwy u jego stóp. A jednak myśliwych Komanczów ogarnęła gorączka na widok stada i nie widzieli dokąd padają ich kule. I zamiast bizona trafili ramię swego towarzysza. — Życie wycieka wraz z krwią. Niech Sokole Oko wejdzie do namiotu, aby Mo–la opatrzyła mu ranę! Podniosła mokasyny z ziemi i poszła przodem. Podążył za nią. Okazywała mu tyle względów, z pewnością nikt inny nie mógł się tym poszczycić. Jednakże żadnym gestem nie okazał tego, jakim szczęściem go to napawało. Wewnątrz namiotu odsłonił ramię, w którego górnej, umięśnionej części tkwiła kula. Wyciągnął nóż i wręczył jej. — Niech Mo–la usunie ołów! Żadna Indianka nie wzdraga się przed taka czynnością. Dziewczyna najpierw obmacała ranę, naciskając delikatnie miejsce wokół niej aby ustalić położenie kuli. Gdy to zrobiła spróbowała usunąć ją nożem. Musiało sprawiać to Sokolemu Oku straszny ból, lecz nawet powieka mu nie drgnęła i spokojnie spoglądał na małe dłonie, zajmujące się nim z taką troską i tak delikatnie. Niebawem kula została usunięta. Mo–la zdjęła ze ściany namiotu pęk suszonych ziół i wkrótce opatrunek został założony tak sprawnie, że krwawienie ustało całkowicie. — Sokole Oko nie będzie miał gorączki i zanim księżyc się zmieni, rana się zagoi. Mo–la zna się na ziołach; sama zbierała je w godzinie, w której rosa spada z gwiazd i dobry duch błogosławi kwiaty. — Czy Mo–la wie, który z kwiatów błogosławi on najchętniej? — Sokole Oko jej to powie! — Kwiat Komanczy. Teraz jego oczy rozbłysły głębokim światłem; pochylił się ku niej, aby dotknąć swoją dłonią jej dłoni. Nie spuściła oczu, lecz spojrzała na niego długo i głęboko. — Wielki wojownik kocha tylko walkę i niebezpieczeństwo, nie spogląda na kwiat przykryty trawą. — A jednak widział i chciałby nim ustroić swój wigwam, aby dać odpocząć sercu po bitewnym zgiełku i trudach walki. Czy chciałaby zamieszkać z nim w jego namiocie? — Zechce! Przesunął dłonią po jej gładkich włosach. — Mądry Lis jest ojcem kwiatka. Sokole Oko porozmawia z nim! — Mądry Lis lubi Sokole Oko; podaruje mu kwiat, jeżeli on przyniesie mu skalpy jego wrogów. — Sokole Oko odejdzie i przyniesie tyle skalpów, ile wódz chce. Zna drogę do wojowników Apaczy poznaczy nożem tyle ich głów, ile warta jest Mo–la. — Droga jest długa na wiele słońc. Niech Sokole Oko weźmie te mokasyny, aby jego stopy pozostały młode i silne przy ściganiu Apaczy! Sokole Oko wziął buty, które zrobiła dla niego. — Kwiat Komanczy jest jak słońce wysyłające promienie i jak źródło, które daje pokrzepienie. Nie będzie niewolnicą w namiocie Sokolego Oka, lecz panią wigwamu i ogniska, jak kobiety bladych twarzy! Howgh! Odszedł. Ostatnie słowo zmieniło obietnicę w przysięgę, jakiej jeszcze chyba nigdy żaden dumny wojownik nie złożył żadnej dziewczynie. Znał obyczaje białych ludzi; wiedział jaką wartość przedstawiają dla nich kobiety, i miłość do pięknej córki wodza kazała mu powziąć mocne postanowienie, że nie będzie ona zajmowała pozycji niższej od niego. Godzinę później Komancze wrócili z polowania przywożąc bogatą zdobycz. Już teraz przed namiotami leżały wielkie stosy skór i można było oczekiwać, że zapasy suszonego mięsa wystarczą na wiele miesięcy. Jeden z Indian wracał na odwrotnie osiodłanym koniu, któremu u ogona zwisały strzelba, nóż, tomahawk i lasso. Był to ten, który swym niecelnym strzałem ranił Sokole Oko. Opuścił nisko głowę i zaraz, gdy tylko oddział przybył na miejsce, ze wstydu za karę jaką poniósł, zniknął w namiocie. Kobietom teraz przypadła w udziale podwójna praca. Wysuszone już mięso musiało zostać zdjęte z rzemieni, a na jego miejsce trzeba było przytwierdzić świeże; mężczyźni musieli zostać obsłużeni. Rozpalano ogień i wkrótce przed namiotami można było zobaczyć grupy mężczyzn, którzy paląc, rozmawiając lub spokojnie odpoczywając czekali na przygotowywany posiłek. Mądry Lis siedział w namiocie i spoglądał na córkę, która krzątała się koło niego z czułym zapałem. Mieszkaniec prerii nie jest tak pozbawiony domowych radości, jak się powszechnie mniema. Także on ma serce bijące dla najbliższych, chociaż może jego obyczaje są surowsze od naszych. Mo–la była jego jedynym szczęściem. Miał niegdyś dwóch synów; obaj zginęli — jeden w walce przeciw Apaczom, drugi zamordowany przez bandytów na stepie i teraz pozostała mu tylko córka. Lis uchodził za najmądrzejszego i najbardziej dostojnego wodza wśród Komanczów; z tego powodu jego córka mogła poślubić jedynie wojownika będącego także wodzem, mądrego, rozumnego i wyrozumiałego w dawaniu rad, lecz dzielnego i przebiegłego w walce. Zauważył, że jeden z jego podrzędnych wojowników kocha Mo–lę i że ona odwzajemnia to uczucie. Nie był z tego zadowolony i przepędził młodzieńca ze swojego namiotu i od ogniska. — Kwiat Komanczy wejdzie tylko na namiotu wodza o wielkim nazwisku! Tak brzmiało wówczas jego ostatnie słowo i młody człowiek zapamiętał je sobie. Pewnego dnia zniknął z obozu, nikt nie wiedział dokąd. Wkrótce jednak ze wszystkich stron stało się o nim głośno. W pojedynkę dokonał takich czynów, jakich dokonywali wojownicy i bohaterowie starożytni, a także wędrowni rycerze średniowieczni, i jakich dokonują jeszcze dzisiaj wojownicze plemiona wędrowne na kontynencie amerykańskim. Niebawem opowiadano o nim przy każdym ognisku obozowym, w każdej chacie i każdym namiocie. Wywędrował, aby zdobyć imię lub zginąć, a gdy powrócił, cały w bliznach, obwieszony skalpami nie potrzebował już żadnego imienia — wyprzedziło go. Apacze nazwali go Sokole Oko. Po powrocie spotkał się z honorowym przyjęciem i wkrótce uznano go za najlepszego wojownika plemienia, którego posyłano do najcięższych zadań, bo do nikogo innego nie miano tyle zaufania. Mo–la była dumna z niego, a także Mądry Lis w cichości ducha sprzyjał mu po ojcowsku. Traktował go coraz przychylniej z tygodnia na tydzień, od jednego czynu do drugiego, chociaż nie dawał tego poznać po sobie. Pierwszą część swego zadania wypełnił: nosił poważane przez wszystkich imię. Druga część była trudniejsza do wykonania. Stać się wodzem mógł tylko wtedy, gdyby wybuchła wojna między Komanczami a Apaczami lub, gdyby udało mu się dokonać jakiegoś niezwykłego czynu. Stał teraz przed swoim namiotem i spoglądał na sawannę, gdzie na horyzoncie wielka tarcza słońca chyliła się coraz bardziej ku zachodowi. Podszedł do niego współplemieniec. — Niech mój brat uda się do wodza! Sokole Oko skinął głową i skierował się do namiotu Lisa. Wódz wskazał mu ręka skórę pantery leżącą u j ego boku i zaoferował fajkę, której cybuch zrobiony był z czerwonej glinki ze świętego kamieniołomu. Sokole Oko usiadł i pociągnął parę razy, po czym oddał kalumet wodzowi. — Sokole Oko trafiła kula dzieciaka — rozpoczął wódz rozmowę. — Czy rana jest niebezpieczna? — Kwiat Komanczy opatrzył ją leczniczymi ziołami; jej dłonie przynoszą ulgę, a jej palce są jak dotknięcie promieni porannego słońca. Ciemności choroby i śmierci muszą przed nimi ustąpić. Mo–la słyszała to i zarumieniła się. Odważył się mówić ojej uczynku dokonanym z miłości. Był to znak, że pewny był osiągnięcia celu. — Światło poranka wędruje po niebie i wieczorem znika — odpowiedział Lis, obrazowo, jak mają zwyczaj Indianie, zwracający się do innych najczęściej w trzeciej osobie. — Mój syn nie jest w stanie go zatrzymać. — Ale potem znowu wraca — powiedział młodzieniec krótko, lecz z dumę. — Wraca — powtórzył wódz wracając do tematu — i oświetla zdobycze Komanczów, którzy polowali na bizony i wiele z nich zabili. Skóry ich leżą przed namiotami i żaden wojownik nie weźmie ich ze sobą do domu. — Blade twarze potrzebują skór na podeszwy swych mokasynów. Wódz skinął głową zadowolony z bystrości Sokolego Oka, który zrozumiał go w mig. — Na południe stąd leży kraj bladych twarzy, z którymi Apacze prowadzę wojnę, lecz Komancze żyją w pokoju. — Nazywa się Tubac. — Mój syn go zna? — Sokole Oko widział ich kamienne domy, które nazywają miastem. — Ile bladych twarzy mieszka tam? — Sokole Oko nie umiał ich policzyć; było ich więcej niż trzy plemiona Komanczów. — I jak nazywa się to miasto? — Nazywa się tak jak kraj, Tubac. — Jest tam ołów i proch? — Proch, ołów i strzelby, noże, tytoń, koce, perły i wszystko, co czerwonoskóry mężczyzna potrzebuje dla swojej squaw. — I ci biali ludzie kupią wszystkie skóry? — Dadzą za nie czerwonym braciom, co tylko potrzebują. — A więc Mądry Lis wyśle o wschodzie słońca dwudziestu swoich wojowników, którzy zawiozą tam skóry. O pół słońca od granicy kraju, który Sokole Oko zwie Tubac, zatrzymają się. Mój syn dosiądzie teraz konia, aby być tam wcześniej i sprowadzić blade twarze. Radość chłopaka ze zlecenia była duża, lecz oczywiście nie dał nic poznać po sobie tylko spytał: — Co biali mają przywieźć? — Broń, proch, ołów, noże, igły, nożyczki, tytoń, koce ikattun, tę gęsta tkaninę bawełnianą. Mój syn zobaczy, co mają. — W którym miejscu mam czekać na moich czerwonych braci? — W miejscu, które Sokole Oko zaznaczy. Podążę tropem mojego syna. — Sokolemu Oku nie wolno pozostawiać żadnych śladów. Jego droga prowadzi przez łowieckie terytorium Apaczy. — Niech więc Sokole Oko wyznaczy miejsce! — Dokładnie na południe o dwa słońca stąd wyrastają z ziemi srebrzyste osiki, stoją w kręgu, w którym stoją trzy krzewy gumowca. Niech tam czekają dopóki Sokole Oko nie sprowadzi bladych twarzy. Howgh! — Jeśli mój syn ujrzy jakiegoś psa Apaczy, niech zdejmie mu skalp! — Namiot Sokolego Oka obwieszony cały jest skalpami Apaczy; będzie ich chyba od ziemi do wierzchołka. — A jeśli mógłby, niech poszuka Czarnego Ptaka, wodza tych tchórzliwych szakali, który zamordował mi syna. — Czy Sokole Oko ma przynieść jego skalp? — Czarny Ptak to żmija, żałosna jaszczurka, która się chowa, aby Komancze nie mogli znaleźć jego skóry! Dwóch synów musiał oddać Lis, dwóch wielkich, dzielnych wojowników, jednego tym psom Apaczom, a drugiego, potworom sawanny, których nazywają El Mestizo i Mano–Sangrietto. — Czy Sokole Oko ma przynieść ich skalpy? Wódz spojrzał na chłopaka nieomal przerażony. — Czy mój odważny syn postradał zmysły, czy też ucho Lisa stało się tak słabe, że niedobrze słyszy? — Dobrze słyszy. — A więc mój syn nie zna tych łotrów. Są mocni jak dziesięć niedźwiedzi i podstępni jak sto złych duchów. Żaden czerwonoskóry nie potrafi ich zabić; mówi to Lis, a on wie dokładnie; tylko dwóch ludzi jest w stanie zdjąć z nich skalpy. Lecz tych dwóch jeszcze nigdy nie weszło na tereny łowieckie Komanczy. Gdyby tu byli, to Lis poszedłby do nich, aby wypalić z nimi kalumet. — Kim są ci ludzie? — To białe twarze. Zwą ich wodzami lasów i sawanny: Wielkim Orłem i Zapalającym Piorunem. Czy mój syn jeszcze nigdy o nich nie słyszał? — Słyszał już o nich wiele razy. Oddałby wszystkie swoje skalpy Apaczy, gdyby mógł ich spotkać. — Blade twarze przybyły tutaj zza wielkiej wody, gdzie leży wielki kraj, który tak jak kraj czerwonych ludzi ma południe i północ. Blade twarze pochodzą z południa i podstępem i chytrymi sztuczkami zabili wielu czerwonych ludzi lub oszukali na terenach łowieckich. Teraz sami stali się słabi, chorzy i popadli w nędzę. To południe za wielką wodą nazywa się Hiszpania. Potem przybyli ludzie z północy. Silni, odważni, mądrzy i rozumni są przyjaciółmi czerwonych ludzi. Są wysocy i dobrze zbudowani, ich włosy są jasne a oczy mają barwę nieba, na którym błyszczą dobre gwiazdy. Pozostali silni i mądrzy, lecz nie mieszkają w kraju Apaczy i Komanczy, tylko daleko stąd, koło ojca wszystkich rzek i gór pokrytych wiecznym śniegiem. Północ za wielką wodą nazywa się Alemania. Lis wie to z całą pewnością; pewien mądry człowiek, który widział wszystko opowiadał mu o tym. — Mano–Sangrietto jest bladą twarzą. El Mestizo, jego syn ma czerwoną matkę. — Są jak diabły, w które wierzą biali. Wielki duch przeklął każdą czerwoną kobietę, która pokocha białego mężczyznę, dlatego dzieci takiej kobiety są ak robactwo, którego brzydzi się człowiek. Lis oddałby życie za skalpy tych szakali. — Sokole Oko przyniesie je mu. Wódz milczał. Przez dłuższy czas patrzył w ciemne, zdecydowane oczy chłopaka; po czym pociągnął powoli z fajki i wydmuchał dym w stronę nieba. — Sokole Oko jest jeszcze młody; nawet w połowie nie liczy tylu zim co Lis, lecz kiedyś stanie się silnym i mądrym wodzem. Jeśli przyniesie mi skalpy tych diabłów, to dostanie pióropusz z orlich piór i będzie wielkim wodzem wśród synów Komanczy! Wreszcie padło to słowo, którego od tak dawna pragnął młodzieniec. Wreszcie dostał zadanie, za wykonanie którego oczekiwała go nagroda będąca spełnieniem jego największych marzeń. Biały wyraziłby radość z tego powodu, lecz dla czerwonego jest sprawą honoru, aby przemilczeć swoje uczucia. Dlatego Sokole Oko, poza szybkim, szczęśliwym spojrzeniem na Mo–lę, powiedział prawie obojętnie: — Dni Mano–Sangrietto i El Mestiza są policzone. Ich słońce ma się ku zachodowi a nóż Komancza unosi się nad ich głowami, aby ich posłać do krainy cieni, skąd nie ma powrotu. Howgh, Sokole Oko powiedział! Wstał. Lis skinął ręką i chłopak opuścił namiot. Zmierzchało; szybko zapadał wieczór i gdy Sokole Oko dosiadał konia, na niebie błyszczały już pierwsze gwiazdy. Przejechał wzdłuż szeregu namiotów, chociaż byłoby krócej natychmiast wyjechać z obozu. Czyżby miał nadzieję raz jeszcze ujrzeć Mo–lę? Skóra u wejścia do namiotu wodza pozostała opuszczona. Skier — wał swego konia na otwartą sawannę. Lecz nie jechał jeszcze paru, minut, gdy nagle wyrosła przed nim jakaś ciemna, smukła postać. — Sokole Oko! — Mo–la! — Czy te „diabły” są tak straszne, jak opowiadał ojciec? — Jeszcze nikomu nie udało się ich pokonać. — A więc zgaśnie gwiazda, którą Mo–la wypatruje! — Będzie błyszczała i nie zajdzie! — Czy to konieczne stać się wodzem? — Sokole Oko zabije te blade twarze, nawet nie za taka cenę. Zamordowali brata jego kwiatka i muszą umrzeć. — Daleko stąd, w samym środku dzikiego stepu mieszkał mądry czarownik mający władzę nad śmiercią. Przekazał squaw Mądrego Lisa wielką medycynę, która chroni przed śmiercią. — Kto ma tę medycynę? — Mo–la. Otrzymała ją od matki, zanim ta udała się do krainy duchów. Czy Sokole Oko weźmie ją? — Weźmie ją — odpowiedział po prostu. Wręczyła mu amulet; odebrał go z jej rąk i zawiesił na szyi. — Czy teraz Mo–la będzie spokojna? — Nie będzie się więcej bała. Siedząc na koniu podał jej rękę i odjechał, a ona stała tam dopóki nie ucichł tętent jego konia, potem wróciła do obozu. * * * Dwa dni później w vencie czcigodnego se?ora Francisco Metalja zebrało się bardzo różnorodne towarzystwo. O jeden ze stołów opierało się dwóch ciboleros, łowców bizonów, ubranych całkowicie w stroje ze skór bizonów. Ich krzepkie sylwetki, mocne pięści i energiczne rysy twarzy stanowiły wyraźne świadectwo trudności ich wymagającego zawodu. Lassa, którymi byli opasani sprawiały wrażenie dwa razy mocniejszych niż zwykłe lariaty, a leżące koło nich strzelby wyglądały na tak zniszczone, że z pewnością były już długi czas w użyciu bez jednego dokładniejszego czyszczenia i oliwienia. Przy dwóch zsuniętych ze sobą stołach siedziało dziewięciu vaqueros z jakimś dobrze ubranym se?orem, wyglądającym na ich hacjendero. Naprzeciwko nich dwie osoby wyglądające na pierwszy rzut oka na papagos, zajęły ciemny kąt. Jeden z nich był starcem; drugi liczył połowę lat tamtego. Białe włosy starego i czarne włosy młodego były związane z tyłu białą, skórzaną przepaską. Coś w rodzaju małych, zrobionych z grubej włóczki, czapeczek ozdobionych ptasim puchem przykrywały czubki ich głów. Przymocowane były pod brodą za pomocą skórzanego rzemienia. Obaj mężczyźni mieli gołe nogi, a na sobie grube koce z surowej wełny. Wyrazu ich twarzy nie można było rozpoznać wyraźnie, ponieważ niska izba posiadała tylko dwa małe okienka, których szyby na dodatek były tak matowe, że promienie słoneczne wpadały tam jak przepuszczone przez filtr. Przy jedynym jeszcze wolnym stole zasiadł tratante — wędrowny handlarz zajęty porządkowaniem swych towarów umieszczonych w dwóch przestronnych torbach. Był tak tym zajęty, że nie zwracał uwagi na chciwe spojrzenia, dwóch papagos, jakimi mustrowali zawartość toreb. Hacjendero mówił właśnie: — Tak, ukradli mi dwadzieścia koni, ci szubrawcy Apacze, ale por Dios, odzyskam je. Mamy ich trop prowadzący dookoła miasta i wróciliśmy po to, aby wziąć więcej ludzi. Pojedziecie z nami, don Francisco? — Dziękuję se?or. Wolę dobrą szklaneczkę pulque od noża między żebrami albo czy też blizny dookoła głowy — odrzekł karczmarz. — Liczyliście ślady? — Jest ich ponad czterdziestu. — No to niejeden z ekspedycji, którą don Esteban poprowadził do Apaczerii, będzie solidnie przestraszony. — Na pewno nie z powodu tych czterdziestu czy pięćdziesięciu. Czerwonoskórzy nie żyją przecież w dużych wspólnotach; potrzebują więcej przestrzeni i dlatego mieszkają w rozproszeniu. Na jeden lud składa się wiele plemion, które z kolei dzieli się na gromady, z których każda działa na własny rachunek. Można założyć, że moi miłośnicy koni nie wiedzą nic o ekspedycji, bo inaczej byliby za nią pojechali. — Dokąd prowadzą ślady? — Dokładnie na północ. — A więc na sawannę. Zatem pozbędą się nas w Presidio! — Ale nie my ich! Mają wprawdzie przewagę nad nami, bo nas jest tylko dziesięciu, ale sądzę, że dobry vaquero załatwi się z pięcioma, a każdemu, kto się do nas przyłączy zapłacę dwie kwadruple za jeden indiański skalp. Na te słowa wstał jeden z ciboleros, łowca bawołów. — Mówicie poważnie, se?or? — Najzupełniej. Dlaczego pytacie? — Ponieważ chcielibyśmy zarobić parę waszych kwadrupli. — Dlaczego nie? — rzekł hacjendero, przyglądając się uważnie obydwóm. — Nie wydajecie się świeży w tym fachu. Wolno spytać o wasze nazwiska? — Ja nazywam się Encinas, a mój towarzysz Pascual. Właściwie jesteśmy w drodze do hacjendy del Venado, gdzie zazwyczaj pomagaliśmy donowi Agustinowi Pena przy znakowaniu koni. Znacie tego se?ora? — Oczywiście, że go znam. To najbogatszy posiadacz stad w całej Sonorze i ma córkę tak piękną, że nie sposób jej opisać. — To co mówicie o jego bogactwie i urodzie córki zgadza się całkowicie. Dodalibyście do tego i to, że oboje są dobrzy i uczynni, to nie będziecie się dziwić, że co roku wyprawiamy się w prawdziwą podróż, aby odwiedzić don Agustina Penę. — Gdzie w tym roku będzie przeganiał bydło? — Przy jeziorze bizonów. I jeśli się nie mylę, to młoda dama także tam będzie. Przed rokiem musiał jej to uroczyście przyrzec. Młodszy z dwóch papagos nadstawił uszu. Zwrócił się do starszego i szepnął po angielsku: — Słyszysz stary? Se?orita przyjedzie! — Niech ją diabli! — Nie oni, lecz ja! — No źle z tobą, jak wtedy, gdy ten Tiburcio Arellano nam… sama twoja strzelba więcej była warta niż ta dziewczyna o mlecznej skórze. Kto spogląda na kobietę prędko ślepnie. Widziałem to przy twojej matce, tej czerwonej czarownicy… — Stary, matkę zostaw w spokoju i tak była tysiąc razy lepsza od ciebie! Widzisz, co ten tratante tu napakował? — Oczywiście, że widzę, bo nie jestem zaślepiony żadną dziewczyną, — odpowiedział stary kwaśno. — Popatrz lepiej na te zwierzęta na zewnątrz, jeśli chcesz zobaczyć jeszcze więcej! Przed domem stały przywiązane konie hacjendera i jego vaqueros a do skobli przy okiennicach obładowane ciężko muły należące do handlarza, który do izby wziął tylko niewielką część towaru. Młodszy papago zauważył je już dawno. — Ten towar będzie nasz, stary! — Rozumie się! Ale w jaki sposób? — Musimy go wydziedziczyć! — Oczywiście! Ale gdzie? — To się okaże. Poczekaj tylko, niech otworzy gębę. Wtedy powie z pewnością, w jakim kierunku zamierza się udać. — Może jedzie do Apaczy? — Raczej nie. Przecież każdy wie, że białemu ciężko się z nimi rozmawia. Po prostu zabraliby jego rzeczy, a jego samego zabili. — Więc może do Komanczy. — To bardziej możliwe. Ci szubrawcy trzymają teraz z białymi, lecz szczególnie my nie powinniśmy się tam pokazywać, chociaż nie jesteśmy Apaczami. — Dlaczego strzeliłeś w plecy temu młodemu wodzowi? — Stanął mi na drodze. Chociaż tego Starego Lisa zastrzeliłbym z dużo większą przyjemnością, jego który zakazał nam raz na zawsze przechodzenia przez terytorium swego plemienia. Wreszcie tarante poukładał swoje rzeczy i wstał. Podszedł do stołu hacjendero i zaoferował sprzedaż. — Skąd jedziecie? — ten spytał. — Z Arispe. — A dokąd się wybieracie? — Jeszcze nie wiem. Zależy od okoliczności. W tym momencie drzwi otwarły się bezszelestnie i wszedł mężczyzna, który natychmiast zwrócił powszechne uwagę zebranych. Był to Sokole Oko, Komancz. Zwarta, mocna sylwetka i elastyczny, dumny krok, z jakim młody wojownik przekroczył próg gospody skierowały natychmiast uwagę wszystkich na niego. Jego barczyste ramiona i szeroka pierś były nagie; dookoła wąskich bioder miał owiniętą przepaskę z delikatnej tkaniny, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy. Łydki owinięte miał szkarłatnymi kamaszami przytrzymywanymi od góry przez nakolanniki z końskiego włosia, a od dołu przy kostkach przez osobliwe żołędzie z igieł jeżozwierza. Obuty był w kunsztownie zdobione mokasyny, które mu podarowała Mo–la. Na głowie nosił wyglądającą bardzo oryginalnie ozdobę przypominająca niewielki turban. Była to przepaska spleciona malowniczo z dwóch pasków materiału w różnych kolorach. Włosy związane w dwa warkocze zwisające po obu stronach głowy, ozdobione były małymi srebrnymi monetami i kolorowymi pasmami materiału. Wysuszona błyszcząca skóra grzechotnika przeplatała się przez fałdy opaski, a jego ogon i głowa z ostrymi zębami wystawała spod włosów na ramiona, co nadawało Indianinowi groźny i dziki wygląd. Gdyby jego twarz nie była pokryta szpecącymi malowidłami, to można by było podziwiać prawdziwie rzymski nos, wysokie czoło świadczące o odwadze i poczuciu sprawiedliwości, wyraźnie wykrojone usta i oczy, po których widać było, że ich właściciel nie znosi nieposłuszeństwa. Nieznacznie wystające kości policzkowe nie wnosiły dysonansu w klasyczne piękno rysów, przeciwnie nadawały im coś cudzoziemskiego, co przyciągało wzrok obserwatora. Na jego broń składał się lekko zakrzywiony nóż do skalpowania, gładko wypolerowany tomahawk, misternie zwinięte lasso, krótkim łukiem zwisające mu z bioder i strzelba, której drewniane części ozdobione były srebrnymi gwoźdźmi. Pozdrowił obecnych lekkim skinieniem dłoni i spojrzał na nich z taka bystrością i mocą, jakby obserwował ich już od dłuższego czasu. To czego nie zauważał nikt inny, on widział natychmiast: prawdziwe strzelby Forstera, które tkwiły między kolanami nędznie wyglądających papagos. Zapadła cisza; jego pojawienie się zaparło wszystkim dech w piersiach. Postąpił dalej i na trzy kroki od papagos zatrzymał się. — Moi czerwoni bracia są biedni. Czy pracują za wynagrodzenie u białych ludzi? — spytał. Zubożałe plemię papagos wynajmowało się do najprostszych prac u białych za nędzną, ledwie wystarczającą na życie zapłatę lub tylko za wyżywienie i nocleg. — Mój brat mówi prawdę. — Co robię moi bracia? — Są vaqueros na prerii. — Gdzie mają swoje konie i lariaty? — Zostawili konie przed miastem. — Żaden vaquero nie rozstaje się ze swoim koniem. Moi czerwoni bracia są źle ubrani; ich pan musi mieć mocno zaciśniętą dłoń. — Papagos są biedni. — Ale mają drogie strzelby. Czy ich czerwony brat może na nie rzucić okiem? — Ich czerwony brat sam ma strzelbę, którą może sobie oglądać. Reszta obecnych przysłuchiwała się z napięciem dziwacznej rozmowie; od razu wiedzieli, że spostrzegawcze oko Komancza musiało zauważyć coś podejrzanego u obydwóch papagos i byli ciekawi, co to mogło być. Sokole Oko nie speszył się odmową, przeciwnie wzmogła ona jedynie jego wcześniej powzięte podejrzenie. — Papagos mają ładny kolor; ale spod niego przebija jasna skóra. — Co naszego brata obchodzi kolor naszej skóry? — nie wytrzymał w końcu stary. — Niech wynosi się do diabła! — Mój brat mówi jak czerwonoskóry, lecz uprzejmy jest jak biali ludzie. Dlaczego jego paznokcie są koloru kwiatów bawełny? Teraz wstał młodszy. — Niech tak nie paple i zajmie się własnymi paznokciami, bo inaczej damy mu poznać nasze! — Ten porywczy papago ma białego ojca. Dlaczego Mano–Sangrietto i El Mestizo przebierają się za Indian? Obydwa imiona wymówione zostały z naciskiem. Na ich dźwięk wszyscy obecni skoczyli do góry. Obydwaj mężczyźni byli tak powszechnie znani, że wszędzie mieli wrogów, a ich wyczyny sięgały nawet cywilizowanych okolic tak daleko, że musieli być bardzo odważni, skoro ośmielili się pokazać tutaj w Tubac. — Mano–Sangrietto i El Mestizo! — Main–Rouge i Sang–Mele! — Red–Hand i Half–Breed! Zewsząd rozlegały się pomieszane okrzyki, każdy w języku, jakim władali goście. Z przerażeniem sięgano po broń, tylko jeden człowiek stał dumnie i spokojnie pośrodku ogólnego zamieszania spoglądając na obydwóch zdemaskowanych łajdaków z miną, jakby miał przed sobą dwóch uczniaków. — Naprzód, pojmijcie ich! — krzyczał jeden. — Zostaw ich, niech idą! — przekrzykiwał go drugi. — Spokój! — rozległ się ponad wszystkim głos karczmarza. — Venta jest moją własnością i nikt tu nie ma nic do rozkazywania poza mną. Nie dopuszczę do żadnej walki w moim domu. Idźcie na zewnątrz, jeśli chcecie sobie popodrzynać gardła! Było jasne, że uczciwy i ostrożny Francisco Metalja miał rację. Przecież ani El Mestizo ani jego ojciec nikomu z obecnych nie wyrządzili osobiście krzywdy i pierwsze wzburzenie minęło tak szybko jak przyszło. Po chwili już tylko Sokole Oko i obydwaj rabusie stali naprzeciwko siebie. — Ty psie Komanczy, kto ci pozwolił troszczyć się o nas? — warknął El Mestizo, chowając za pasek dopiero co wyciągnięty nóż. — El Mestizo nie jest ani czerwony ani biały — odpowiedział spokojnie Sokole Oko — więc nie wolno mu mówić o psach. Sam jest kojotem, który żre tylko ścierwo i kradnie trupy; zwierzęta ziemi i ptaki powietrza pogardzają nim. — Masz tu kojota! Skoczył na Komancza; lecz ten zrobił unik i Mestizo pod wpływem gwałtowności swojego skoku padł na ziemię. Komancz natychmiast ukląkł nad nim, zerwał mu z włosów przepaskę, błyskawicznym ruchem przerzucił włosy przez lewę rękę a prawą uczynił nożem w powietrzu trzykrotnie taki ruch, jakby nabierał rozmachu do skalpowania. Wszystko odbyło się tak szybko, że ani Main–rouge ani ktokolwiek inny nie był w stanie mu przeszkodzić. Lecz wtem wstał. — Niech kojot wstanie; nie jesteśmy na sawannie, lecz w wigwamie bladej twarzy. Dlatego niech pożyje jeszcze parę słońc! El Mestizo powstał w tym samym momencie, gdy jego ojciec zbliżył się do Komancza i chciał mu zadać cios nożem w bok. Indianin uskoczył przed ciosem i teraz vaqueros i ciboleros rzucili się między bijących się. — Wyrzucić tych łajdaków! — krzyknął gospodarz. Dumny Komancz zyskał uznanie wśród ludzi i szybko nabrali sympatii do jego szlachetności. Zakryli go przed dwoma mężczyznami, którym wcale nie patrzyło dobrze z oczu. — Chodź tutaj, ty psie, pomiocie Komancza! — pienił się El Mestizo, próbując przedrzeć się do Indianina. — Powiedz jak się nazywasz, jeżeli w ogóle się nazywasz! — El Mestizo pozna Sokole Oko! — zabrzmiało jako odpowiedź. — Sokole Oko! — krzyknęli Meksykanie. — Sokole Oko! — krzyknął także Sang–Mele i wykonał taki ruch, jakby chciał napaść na niego. Lecz drugi z nich szybko przywołał go do porządku. — Chodź stary! I zniknął. Jego ojciec popędził za nim z tą samą szybkością. Komancz natychmiast stanął przy oknie ze strzelbą przygotowaną do strzału. — Co chcecie zrobić? — zainteresował się gospodarz. — Sokole Oko zastrzeli swego konia! — odpowiedział Komancz. Nie bez powodu zachował czujność, bo obydwaj rabusie uczynili ruch, jakby mieli się rzucić na dwa czekające na zewnątrz konie. Gdy jednak ujrzeli wymierzoną w siebie broń, zrezygnowali z tego zamiaru i oddalili się prędkim krokiem. Minęło parę chwil zanim mężczyźni spokojnie usiedli z powrotem za stołami. Wówczas hacjendero ponownie zabrał głos. — Sokole Oko przybywa z sawanny? — Przybywa z północy. — Widział ślady Apaczów? — Widział ślad pięć razy po dziesięć jeźdźców i dwa razy po dziesięć koni, na których nie siedział ani jeden Apacz. — Gdzie? — Pół godziny od Tubac, na północ. Sokole Oko nie miał czasu aby za nim podążyć — Te łajdaki odbiją na zachód do Apaczerii. Czy mój czerwony przyjaciel jest sam? — Czeka na niego dwa razy po dziesięciu czerwonych braci. — Zechce mi pomóc w złapaniu tych Apaczy? Ukradli moje konie. — Biały człowiek, ma dobrą twarz i szczere oko. Sokole Oko zaprowadzi go do tych szakali sawanny, gdy tylko spełni posłanie, z jakim przybył do kraju białych. — Jakie to posłanie? — Wojownicy Komanczy byli na polowaniu i zdobyli wiele skór bizonów, za które chcą prochu i ołowiu, strzelb i noży, kocy i tytoniu… Tratante podniósł się i przerwał mu. — Czerwony brat otrzyma ode mnie wszystko, czego potrzebuje; mam wszystko, czego pragnie. — I mój blady brat da nam wszystko za skóry? — Tak. Gdzie one są? — Pół słońca i trochę stąd. — Pojadę! Kiedy Sokole Oko zamierza wyruszyć? — Gdy tylko blade twarze będę gotowi podążyć za nim. — Więc jedźmy od razu! — rzekł hacjendero. Było mu bardzo na rękę spotkanie z Komanczem, dzięki któremu być może mógł liczyć na pomoc dwudziestu dzielnych wojowników, co sprawiłoby, że siły jego i Apaczy były wyrównane. — Tak, jedźmy zaraz! — zdecydował się także handlarz, biorąc swoje paczki, aby załadować je na muły. Zgodnie z umową ciboleros przyłączyli się do pościgu i wkrótce mężczyźni, którzy jeszcze przed kwadransem nic o sobie nie wiedzieli, byli gotowi do drogi. Cały pochód ruszył w drogę i to prawie dokładnie w tym kierunku, w którym don Esteban opuścił miasto. Za miastem ciągnął się wzdłuż potoku zagajnik olchowy. Znalazłszy się w jego pobliżu Sokole Oko nie spuszczał wzroku z ziemi. Pojechał przodem i nagle zauważył coś, co wzmogło jego uwagę. Pochylił się nieco i wsparł o szyję konia. Łodyga dzikiego portulaka była zdeptana, a odciśnięte na miękkim podłożu ślady stóp wskazywały, że dwóch bosonogich mężczyzn przeszło przez zagajnik. Spostrzegłszy to Komancz wiedział już dostatecznie dużo. Mógł się domyślić, że obydwaj rabusie daliby wszystko, aby się dowiedzieć, jakie skutki będzie miało spotkanie w vencie; z tego powodu oczekiwał, że ustawią się na czatach w pobliżu miasta. Jego przypuszczenia znalazły potwierdzenie. W żadnym wypadku nie uważał za stosowne, aby dać to poznać po sobie, lecz jechał najspokojniej w świecie dalej, jakby nie miał pojęcia o niebezpieczeństwie. A mimo to jego życie wisiało na włosku. Main–rouge wsparł strzelbę o rozwidloną gałąź i mierzył do niego. — Czekaj, stary szelmo! — polecił mu syn. — Czy chcesz popełnić głupstwo? — Czy to głupstwo sprzątnąć szubrawca, który sprawił sobie tę przyjemność i nas zdradził? — Nie; będzie musiał oddać życie i skalp, to pewne. Ale nie teraz. — A jednak teraz. Nie daruję mu ani godziny! Mierzył dalej i naprawdę nacisnąłby spust, gdyby Metys gwałtownie go nie trącił. — Oszalałeś, stary idioto? Chcesz nam ściągnąć na głowę cały oddział, który zaraz nas wyda Indianom! — Nie boję się ich. A może ty się boisz? — Jeśli jeszcze raz powiesz coś takiego, to poderżnę ci gardło. Taki facet jak ty nie ma prawa, aby mnie obrażać. Już od dawna zarobiłeś na niezły cios lub ostre cięcie, bo tym samym świat pozbyłby się jednego z większych potworów, jacy stąpali po tej ziemi! — Miej się na uwadze, draniu, bo ja tak samo mam niewielką ochotę dać się obrażać! — warknął stary rabuś z wściekłością. — Kto tak obraża swojego ojca, nie zasłużył nawet na kulę czy nóż, lecz na stryczek. — Milcz, bo inaczej moje słowa staną się rzeczywistością! — zmitygował go syn. Stary mruknął coś do siebie i odłożył strzelbę. El Mestizo śledził wzrokiem coraz bardziej oddalający się oddział, póki nie zniknął z pola widzenia. — Ten handlarz jest z nimi. — Z kim? Przecież nie z vaqueros, którzy nie mają nawet tyle, aby mogliby sobie kupić chociaż łokieć złego płótna? — Nie oni, tylko ten Komancz. Przypuszczam, że został wysłany, aby sprowadzić jakiegoś tratante z towarami na wymianę. — A więc jego graty nie będą naszymi! — Rzeczywiście, jeżeli miałbyś się zdać wyłącznie na swoją własną mądrość i odwagę. Twoja pusta głowa już od dawna nie wystarcza do wymyślenia dobrego planu. — Więc wymyśl ty! — Nie muszę, plan jest już gotowy. — Jaki? — Komancz musi zginąć i ten cały kram stanie się nasz; sami nie damy rady tego zrobić, więc musimy udać się do Apaczy. — Doprawdy, twoja mądrość jest dużo większa niż moja! Już lepiej więcej nic nie mów o pustych głowach, jeśli nie potrafisz wymyślić nic lepszego! Jak masz się zamiar dostać do Apaczów z handlarzem, skoro nie mamy koni? — Stary, wykańczasz mnie! Już najwyższy czas, abyś poszedł do ziemi, bo nie ma z ciebie żadnego pożytku! Nie widzisz tego corralu, pełnego koni, tam w polu? — Ach, rzeczywiście! — No więc! Z całą pewnością Apacze pojechali najpierw na północ, dopiero potem odbili na zachód. Jeżeli od razu pojedziemy na północny zachód, to natkniemy się na ich ślad, a co dalej to się okaże. Komancze to ich śmiertelny wróg i są teraz na wojennej ścieżce z białymi; już oni będą wiedzieli jak nam dziękować, gdy wskażemy im taką zdobycz jaką jest Sokole Oko, którego oni nienawidzę i boją się jak nikogo innego. El Mestizo wyszedł z kryjówki, a Main–rouge podążył za nim. Corral należał do położonej niedaleko hacjendy; w pobliżu pracowali jacyś ludzie. Oto jednak obydwaj rabusie najmniej się troszczyli. Powoli i bez wahania zbliżali się do ogrodzenia i prześliznęli się przez płot. Półdzikie konie wspięły się na tylne nogi i próbowały uciekać. Lecz nie udało im się to, chociaż obydwaj mężczyźni nie posiadali lass. Zarzucili dwóm koniom derki na głowy i w tym momencie, gdy zwierzęta stanęły dęba, dosiedli je, przesadzili ogrodzenie i pognali przed siebie. Galopowali tak, bez siodeł, strzemion i cugli na północny zachód, na wypoczętych, nieoswojonych koniach, które ściśnięte silnymi udami, gnały jak na skrzydłach w niepowstrzymanym pędzie. W godzinę przebyli taki kawał drogi, na który Apacze potrzebowali dwa razy tyle czasu. Gdy zaczął zapadać wieczór natknęli się rzeczywiście na ślad, który musiał być tym, którego szukali wziąwszy pod uwagę ilość śladów końskich kopyt. — Byli tu chyba przed dwudziestoma minutami — rzekł El Mestizo. — Więc nie dogonimy ich przed zapadnięciem nocy. — Ich ognisko wskaże nam drogę. — Jeśli będą na tyle nieostrożni, aby je rozpalić. — Jest ich tylu, że nie potrzebują obawiać się ewentualnego pościgu. Rozpalą ogień i rozstawią straże. Stało się tak jak przewidywał. Po krótkim zmierzchu zapadł szybko wieczór i już nie rozpoznając śladów trzymali się jeszcze przez kilka chwil tego samego kierunku, gdy ujrzeli przed sobą mały, świecący punkt, jakby siedzącego spokojnie robaczka świętojańskiego. — To ognisko! Jako przyjaciele Apaczów, głośnym tętentem zbliżali się do obozu. Dał się słyszeć okrzyk jednego jedynego okrzyku strażnika; wkrótce potem rozległ się wrzask dobyty z gardeł wszystkich Indian, którzy zerwali się na równe nogi, aby przyjąć przybyszy. Sang–Mele zeskoczył z parującego konia i bez strachu wszedł między nich. — El Mestizo! — zabrzmiało ze wszystkich stron. Wszyscy znali tego straszliwego człowieka. Wiedzieli, że jeśli ich odwiedza to z pilnej potrzeby jakiegoś czynu i byli ciekawi usłyszeć, co dzisiaj go do nich sprowadza. — Gdzie jest przywódca moich czerwonych braci? Jeden z Indian wystąpił naprzód. Nie nosił orlich piór na znak, że jest wodzem, lecz nietrudno było poznać iż jest w pełni zdolny do poprowadzenia oddziału. — Silna Jodła ma dowodzenie nad wojownikami Apaczów. W świetle ogniska stał rzeczywiście wysoki, barczysty i mocny Indianin, jak sękaty pień drzewa, którego i dziesięciu chłopa nie ruszyłoby z miejsca. — Do jakiego wodza należą moi bracia? — Czarny Ptak wysłał swoich wojowników po konie bladych twarzy. — Wykonali to, co im polecił — odpowiedział metys. — Dwadzieścia dzielnych zwierząt wpadło im w ręce; lecz blade twarze są już za nimi z lassami, strzelbami i nożami, aby odebrać sobie konie. — Apacz śmieje się ze swoich wrogów! — Także z Komanczy? — Tymi gardzi. Ale stopa Komanczy jest daleko od tropu Apaczy! — Na ich tropie jest Komancz razem z bladymi twarzami. — Komancz jest na ich tropie razem z bladymi twarzami! — potwierdził Metys. Silna Jodła spojrzał na niego zdziwiony. — Czego Komancz szuka w towarzystwie bladych twarzy i jakim sposobem natrafił na ślady Apaczów? — Przybył do Tubac, aby zabrać ze sobą handlarza, który jego braciom i siostrom miał zawieźć proch, ołów, koce i paciorki. Odnalazł trop Apaczów i idzie nim z bladymi twarzami. — Ten Komancz to pies, który nie ma własnego imienia. — Ma wielkie imię. — Jak ono brzmi? — Sokole Oko. Apacz nic nie odpowiedział, lecz mimo zwykłego u Indian opanowania, widać było, że wiadomość ta sprawiła mu radość. Także inni patrzyli wyczekująco co też on postanowi. — Czy mój brat wie dokładnie, że ten Komancz to Sokole Oko? — Rozmawiał z nim. Metys przemilczał przezornie sposób w jaki rozmowa się odbyła. — I zaprowadzi go do niego? — Tak. — Co Apacze mają mu dać za to? Silna Jodła wiedział z doświadczenia, że obydwaj rabusie cokolwiek robili zawsze mieli na uwadze własną korzyść, dlatego Indianie wprawdzie bali się El Mestizo i Main–Rouge, lecz nie szanowali ich i nie lubili. — Żąda dla siebie handlarza i jego własności. — Dostanie go. Skalp tego Komancza jest dla Apaczy więcej wart niż cała sawanna pełna białych handlarzy. Gdzie spotkamy te blade twarze? — Na wschodzie. Lecz moi bracia muszą się kierować bardziej na południe, aby nie natknąć się na nich, lecz znaleźć się za nimi. — Mój brat jest mądry i rozsądny. Kiedy wyruszamy? — Zaraz. — Ilu ich jest? — Trzynastu z Komanczem. — Trzynaście to nieszczęśliwa liczba dla białych. Jeszcze tylko raz ujrzą słońce. Oddział Apaczów liczył rzeczywiście pięćdziesięciu mężczyzn, jak to powiedział Sokole Oko. Silna Jodła rozkazał sześciu z nich zostać przez noc przy ognisku i pilnować skradzionych koni aż do rana, dopóki nie wróci z innymi. Reszta wsiadła na konie; obydwaj rabusie stanęli na przedzie i wkrótce pochód zniknął w ciemnościach. Tymczasem Sokole Oko nieprzerwanie posuwał się wytyczoną drogą. Nie jechali zbyt szybko, ponieważ obładowane muły handlarza nie były w stanie iść prędzej. Hacjendero usiłował od czasu do czasu nawiązać rozmowę z Komanczem, lecz każda próba pełzła na niczym z winy małomównego, zatopionego w swoich myślach Indianina. Sokole Oko myślał o Mo–li, o szczęśliwym zbiegu okoliczności, który spowodował, że tak prędko natknął się na Metysa i Mano–Sangriento, o nieoczekiwanej możliwości spotkania już jutro Apaczów. Wtem Encinas, pognał swego konia na czoło pochodu. Był to stary, doświadczony człowiek, przyzwyczajony do tego, aby zawsze mieć się na baczności. — Czy Sokole Oko chce usłyszeć słowo od swego brata? — spytał w sposób, w jaki zazwyczaj zwraca się do Indian. — Mój brat nauczył się polować na bizony i rozmawiać z niedźwiedziem. Sokole Oko szeroko otwiera uszy. — Czy mój brat zauważył ten osikowy zagajnik leżący nad wodą za miastem? — Zauważył. — Zza osik spoglądały dwie pary złych oczu. Stary łowca bizonów poczynił tę samą obserwację co Komancz, chociaż jechał na końcu. — Obok dwóch par złych oczu były cztery bose nogi — uzupełnił Sokole Oko. Encinas skinął głową; wiedział już, że karawana znajduje się pod znakomitym i uważnym przywództwem. — El Mestizo i Mano–Sangriento będą jechać za nami. — Nie, podążą za Komanczem i bladymi twarzami — zaprzeczył Sokole Oko. Encinas spojrzał zdziwiony na wykutą jak z brązu twarz Indianina. — A co innego mieliby zrobić? — Czy mój brat widział te konie, które pasły się za ogrodzeniem po prawej stronie? — Tak — Ci złodzieje wezmą dwa z nich i pojadą na północny zachód szukać Apaczów, aby wraz z nimi wrócić na ślady bladych twarzy, gdy tylko wzejdą gwiazdy. Zdolność przewidywania i trafność osądu Komancza wprawiły Encinasa w prawdziwy podziw. — Por Dios, rzeczywiście! Wcale nie ma potrzeby, abyśmy ich szukali, sami wpadną nam w ręce! — Przyjdą o świcie i oddadzą swoje skalpy Komanczowi i jego białym braciom. Sokole Oko dostrzegł w Encinasie człowieka, który przeszedł twardą szkołę sawanny i dlatego zachowywał się z nim bardziej bezpośrednio niż przedtem z hacjendero. — Czyj jest ten duży ślad prowadzący od Tubac na północ? — zapytał. — Ma już dużo słońc. — To ślad ekspedycji, która wyruszyła do Apaczerii w poszukiwaniu złota. — Złota? — Indianin pogardliwie potrząsnął głową. — Blade twarze szukają w blasku tego metalu ducha, który ich zniszczy. Padną, zginą z głodu i skwaru lub z rąk Apaczów. — Mają jeszcze innych wrogów, o wiele od nich groźniejszych. Gdy przed wieloma dniami wracałem z polowania, natknąłem się na trzech myśliwych idących śladem ekspedycji. — Ile głów liczą blade twarze? — Osiemdziesiąt. — To osiem razy dziesięć. Ci trzej ludzie muszą być wielkimi i dzielnymi myśliwymi, skoro ścigają taką masę wrogów. — Są najlepsi, jak lasy i sawanny długie i szerokie. Zainteresowanie Komancza wzrosło. — Jak się nazywają? — Każdy czerwonoskóry zna ich nazwiska. Siedziałem z nimi kiedyś całą noc przy ognisku i dowiedziałem się, jak się nazywają — Bois–rose, Dormillon i Tiburcio Arellano. — Sokole Oko nie zna dwóch pierwszych, ale nazwisko trzeciego słyszał często; należy do młodego białego, który jest wielkim tropicielem. Jego ojciec był przed wieloma zimami w namiotach Komanczów i w wigwamie wodza wypalił z Mądrym Lisem kalumet. — Tamci dwaj są jeszcze bardziej znani niż on. Jako Bois–rose i Dormillon znani są głównie wśród białych, lecz czerwoni nazywają ich „wodzami sawanny i lasów”. Chyba po raz pierwszy w życiu Sokole Oko nie był w stanie ukryć zdziwienia. Prawie zatrzymał konia wpadając w słowo Encinasowi: — … Wielkim Orłem i Zapalającym piorunem? — Tak. — Dokąd prowadzi ich trop? — W Góry Mgliste. — To terytorium Czarnego Ptaka. Strzelba Komancza zabrzmi wspólnie z ich strzelbami. Gdzie oni spotkali wielkiego tropiciela? — Tiburcio Arellano? Spotkali go na hacjendzie del Venado, której właściciel nazywa się don Agustin Pena. Niedaleko od niej, w środku nocy zabili dwa jaguary i pumę. — Kula tropiciela jeszcze nigdy nie spudłowała. — Już wcześniej nie, a teraz jest już całkowicie niezawodna. Odebrał strzelbę El Mestizowi. Słysząc to Komancz ze zdziwienia rzeczywiście zatrzymał konia. — Strzelbę El Mestiza? To najlepsza broń, jaka kiedykolwiek strzelała w tym kraju i znajduje się teraz w ręku wartym dziesięciu niedźwiedzich łap. Walczył z El Mestizo? — Tak. Ci rabusie napadli na don Agustina i jego córkę, a El Mestizo chciał na siłę uczynić z niej swoją kobietę albo wymusić za nią okup. Wtedy wkroczył Tiburcio i uratował ojca oraz córkę. — Kocha ją? Encinas potakując pokiwał z namysłem głową. — Poprosił mnie, abym przekazał jej pozdrowienia, przeznaczone tylko dla jej uszu. Razem z Pascualem idę do hacjendy popędzać stada? — Czy ta blada twarz posiada dużo stad? — Więcej niż ktokolwiek inny. Mamy je przegnać nad Jezioro Bizonów, gdy słońce zajdzie sześć razy. Sokole Oko nadstawił uszu. Przyszła mu do głowy pewna myśl. — Czy El Mestizo wie o tym? Encinas zastanowił się. — Wie o tym. — Kto mu powiedział? — Ja. Mówiłem o tym w vencie i ci dwaj papagos słyszeli każde słowo. Komancz zamilkł zastanawiając się nad czymś. Po minucie uniósł głowę. — Mój biały brat pozdrowi także, piękną panią hacjendy del Venado od Sokolego Oka, Komancza i powie jej: Strzeż się El Mestiza nad Jeziorem Bizonów! I na tym urwał rozmowę. Ścisnął konia kolanami i pognał daleko przed czoło pochodu, zostawiając cibolero z tyłu. Na krótko przed zapadnięciem zmroku na północnym horyzoncie wynurzył się przed nimi zagajnik, który Sokole Oko określił Mądremu Lisowi jako miejsce spotkania. Gdy oddział dotarł do niego, wyszło mu na spotkanie dwudziestu Komanczów dźwigających ogromne stosy skór bizonich obwiązanych lassami, zamienionymi na tę okazję w rzemienie. Ślady Apaczów już od dłuższego czasu skręcały w lewo, czego jednak nie zauważył nikt poza cibolero, bo wszyscy zdali się całkowicie na Komancza. Rozpalono ogień, wokół którego zgromadzili się hacjendero wraz ze swoimi vaqueros, obydwaj ciboleros oraz kupiec, a Sokole Oko przyłączył się do Indian, którzy siedzieli przy płonącym ognisku. Nie była to odpowiednia chwila, aby dobijać targu, bo szybko zapadała noc i pertraktacje przełożono na następny dzień. Ludzie grzebali w torbach wyciągając przywieziony ze sobą prowiant, a Sokole Oko rozstawił straże. Po kolacji przy ognisku białych panowało jeszcze długo ożywienie. Opowiadano przeróżne historie, jakie zazwyczaj słyszy się na prerii i dopiero dobrze po pomocy zapadła cisza i ogień zagasł. Ognisko czerwonoskórych nie paliło się już od dawna, a ich ciemne sylwetki leżały wokół tlących się resztek, bez najmniejszego odgłosu czy ruchu, jakby dosięgła ich kula nieprzyjaciela. Słońce jeszcze nie wzeszło, tylko na wschodzie pojawiło się blade światło, gdy jeden ze strażników podszedł do śpiącego dowódcy i lekko dotknął jego ramienia. Żaden z białych, nawet nie śpiąc, nie poczułby tego muśnięcia, lecz Sokole Oko zerwał się natychmiast na równe nogi i ze strzelbą w ręku stanął przed Indianinem. — Sokole Oko rozkazał obudzić się, gdy dzień powita czerwonych ludzi! Na twarzy dopiero co obudzonego dowódcy pojawił się wyraz zadowolenia. Podszedł do Encinasa i obudził go. — Co jest? — zapytał ten ziewając. — Zbliża się czas walki. Niech moi biali bracia zrzucą z siebie sen! Na okrzyk cibolero wszyscy wstali i dopiero teraz dowiedzieli się, jakie są zamiary Komancza. Ten zbliżył się do hacjendero. — Czerwoni wojownicy będą walczyli z bladymi twarzami i wezmą skalpy Apaczów. Kto obejmie dowództwo, mój biały brat czy Sokole Oko? — Mój czerwony brat jest bardziej doświadczony, niech on przejmie rozkazy! Sokole Oko skłonił się z godnością i zwrócił się do handlarza. — Czy mój brat chce ryzykować aby Apacze zabili go i zrabowali jego własność? — Santa Madonna, nawet do głowy mi to nie przyszło! Jeśli nadejdą to ja uciekam, to…. Komancz uspokajającym ruchem ręki przerwał tchórzowi. — Mój brat pojedzie wraz ze swymi jucznymi zwierzętami na pomoc tak daleko, aż nie będzie widział już zarośli i zostanie tam przy skórach do końca walki. Dał znak. Komancze przymocowali już skóry do zwisających z siodeł lass i odjechali. Kupiec podążył za nimi. Komancz musiał być pewien, że Apacze zboczą na jego ślad i przybędą z południa, inaczej tak łatwo nie pozbyłby się skór. Dziki syn prerii jest przyzwyczajony do tego aby przewidywać wszystko, tak jak dziecko cywilizacji przyzwyczajone jest do niezawodności cyfr i liczb. Nie minęło jeszcze dziesięć minut, gdy Indianie wrócili. Sokole Oko polecił zatrzeć tyle śladów, ile uznał za konieczne, a potem tak ukrył dwunastu białych i swoich dwudziestu Indian między pnie i gałęzie tworzącego okrąg pierścienia drzew, że w pierwszej chwili nie dostrzegłoby ich nawet najbardziej bystre oko. Nad zagajnikiem leżącym w środku pokrytej poranną rosą sawanny zapadła absolutna cisza, a nieruchomą sylwetkę Komancza można było porównać do statuy postawionej dla potomności ku pamięci dzielnych, odważnych ludów plemiennych, do których kiedyś należał ten ogromny kraj i którzy ze strzelbami w ręku i nożami między zębami musieli ponieść klęskę, ponieważ nie chcieli nauczyć się zginać karku i kolan pod jarzmem cywilizacji. Wtem na południu wynurzyła się rozciągnięta kawalkada ciemnych punktów, która po krótkim czasie była już bardzo blisko. — Uff!. — ostrzegawczo mruknął Sokole Oko i ukryci ludzie wiedzieli już, że nadciąga wróg. Apacze, zacieśniając coraz bardziej krąg, zbliżali się prędko. Komancz był już w stanie dostrzec wyraźnie El Mestiza i Mano–Sangriento jadących na przedzie i wypatrujących śladów. Na odległość paru strzałów zatrzymali się i zaczęli się naradzać. Dopiero teraz Komanczowi przyszło do głowy zaniedbanie, którego się dopuścił. Ślady, jakie zostawili Indianie, którzy odwozili skóry, zostały zatarte tylko na niewielkiej odległości. Gdy Apacze objadą zagajnik, aby rozpoznać okolicę, to mogą zacząć podejrzewać, że w nim ukrył się wróg. Jednakże uspokoiła go myśl, że Apacze nie mogli przecież wiedzieć, że Komancze współpracują z białymi. Silna Jodła zwrócił konia ku obydwóm rabusiom. — Ślady bladych twarzy prowadzą pod drzewa. — Tam ich nie ma — odrzekł El Mestizo. — Ten Komancz jest albo ślepy, że nie zauważył jak ślady moich braci odbiły na zachód, albo nie ma zamiaru walczyć, tylko prowadzić kupca. — Ten Komancz jest tchórzliwym szakalem, który zmyka przed Apaczami i jęczy ze strachu, gdy ujrzy dzidę! — Jeśli nawet zatrzymali się w zagajniku, to dawno już ich tu nie ma. Jest ich trzynastu i uciekliby natychmiast widząc zbliżających się pięćdziesięciu Apaczów. — Wojownicy Apaczów wejdą między drzewa i nie dostrzegą ani jednego wroga! Dał znak, podniósł strzelbę i z rozwianym włosem, powiewając szatą wojenną ruszył do przodu. Pozostali jak szaleni ruszyli za nim. Krąg drzew otwierał się dość szeroko ku południu; przez ten otwór Apacze wkroczyli między drzewa. Nie było widać żadnego nieprzyjaciela; nie poruszył się żaden listek. Na ziemi widać było ślady dwóch ognisk. Bystre oko El Mestiza poznało od razu, że jedno było indiańskie, drugie białego człowieka. Uczynił ruch, aby dokładniej je zbadać i ten ruch uratował mu życie. Między gałęziami błysnęło i kula z nabijanej srebrem strzelby Sokolego Oka zadrasnęła go tylko w ucho. Apacze podnieśli nieopisany wrzask, zagłuszony wystrzałem z ponad dwudziestu strzelb i świstem nieprzyjacielskich strzał. W następnej chwili rozległ się trzask pękających gałęzi i ukryci do tej pory Komancze i biali skoczyli na Apaczów. Rozpoczęła się straszliwa walka wręcz. Sokole Oko odrzucił strzelbę i chwycił za tomahawk. Tygrysim skokiem jego koń wpadł w sam środek największego tumultu. Poderwany do góry stanął dęba. Topór Indianina błyskawicznie zwalił z koni dwóch, trzech Apaczów. Wreszcie zatrzymał się przed Silną Jodłą. — Apacz jest złodziejem. Kradnie konie i trzyma z rabusiami pustyni. Jego skalp zawiśnie u siodła Komancza! — Psi pomiot, gad! — wrzasnął przeciwnik i zamachnął się tomahawkiem. Sokole Oko uchwycił silniej topór i odparował cios trafiając w pięść Silnej Jodły z taką celnością i siłą, że ten otworzył ją i jego tomahawk spadł tuż koło Komancza wbijając się głęboko w ziemię. — Uff! — krzyknął Sokole Oko. Jego tomahawk zabłysnął w powietrzu i zatopił się w głowie wroga. Nie miał czasu aby go wyrwać z powrotem, bo w tym samym momencie ktoś chwycił go od tyłu i ściągnął z konia. Gdy kula Komancza przelatywała obok głowy Metysa raniąc mu ucho, ten spojrzał do góry i od razu zauważył vaqueros, którzy szykowali się do ataku na niego i jego ojca. — Uważaj stary, jest robota! — krzyknął i zeskoczył z konia. Był podobnie jak Bois–rose i Pepe, jednym z tych ludzi sawanny, którzy na własnych nogach przewędrowali cały kontynent i byli ich bardziej pewni niż nóg najlepszego rumaka. Także Mano–Sangriento zeskoczył z konia i stanął u jego boku. Odwrócili strzelby i atakowali kolbami. Na razie mogli się bronić, ponieważ wróg miał przewagę. Wkrótce spostrzegli, że mają przed sobą przeciwnika, któremu na dłuższą metę nie są w stanie nic uczynić. Prawie wszyscy vaqueros byli ludźmi, którzy służyli pod zmieniającymi się często rządami Meksyku i nauczyli się ostrej, zdyscyplinowanej walki w pojedynkę. Obydwóm rabusiom nie udało się zdobyć nad nimi przewagi. — Chodź stary! — zawołał El Mestizo i rzucił się na ziemię. Po chwili wynurzył się między Komanczami, wobec których jego sposób walki mógł odnieść większy sukces. Main–rouge pojawił się ponownie u jego boku i ich gwałtowne ciosy przynosiły więcej ofiar. Wtem El Mestizo ujrzał Sokole Oko nacierającego na Silną Jodłę. Odparł wrogów z prawej i lewej strony i rzucił się w tamtą stronę. Wskoczywszy prawie na konia Komancza, zdarł go z niego, dobył noża, lecz nie zdążył, sam otrzymał cios w ramię. Walczący w pobliżu Encinas dostrzegł niebezpieczeństwo, na które narażony był Komancz. Jego nóż uratował go, bo El Mestizo opuścił zranione ramię i Sokole Oko natychmiast go zaatakował. Zwarli się w uścisku. Zapasy takich przeciwników musiały stanowić straszliwą walkę, do której wszakże nie doszło, ponieważ Apacze runęli na Sokole Oko, a Komancze na El Mestiza, aby bronić każdy swojego przywódcę. Obydwaj zwolnili uścisk i odwrócili się. Sokolemu Oku udało się przy okazji wyrwać tomahawk jakiemuś Apaczowi. Z jego pomocą nacierał na malejący stopniowo oddział wroga, za każdym ciosem powalając jednego z nich na ziemię. Lecz El Mestizo uwolnił się od swych prześladowców. — Wszystko skończone! — krzyknął do niego ojciec. Pierwsza salwa białych i Komanczów powaliła połowę Apaczów i już tylko niewielu z nich stawiało czoła przeważającej sile wroga. — Zwiewamy! — odkrzyknął El Mestizo i dosiadł stojącego najbliżej konia. Mano–Sangriento uczynił to samo i po paru sekundach byli już bezpieczni. Wyciągniętym kłusem pędzili na zachód. Dopiero, gdy po dobrej chwili spostrzegli, że nikt ich nie ściga, zatrzymali się. — ‘s deathl — zaklął Main–rouge, ledwo łapiąc powietrze — Coś takiego jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło! — Myślisz może, że mnie? — spytał Metys, a jego oczy rozbłysły ze wściekłości. — Ten Komancz to tchórzliwy szubrawiec, który się ukrywa, aby napadać od tyłu na uczciwych wojowników. — Tchórzliwy szubrawiec? Czy ty sam nie robiłeś tego już ze sto razy, ojcze? Mówię ci, to porządny facet, z którym ty stary, bezzębny wilk nawet się równać nie możesz. Ja sam na jego miejscu nie mógłbym nic lepszego wymyślić, to wszystko, co mam do powiedzenia! Ale to się źle dla niego skończy! — Źle? Śmieszna groźba ze strony kogoś, kto przed nim uciekł! — Zamilcz, bo inaczej zatkam ci gębę! Ucieczka została podyktowana mądrością, bo inaczej, mimo iż byliśmy lepsi, byłoby już po nas, taką mieli przewagę. Ale przysięgam ci, że dostanę jego skalp! — Więc powiedz tylko, jak i gdzie? — Wiem dobrze, że pozostanie na naszym tropie, aby pomścić syna Lisa. Muszę jechać do Czarnego Ptaka, aby przydzielił mi ludzi, z którymi pójdę nad Jezioro Bizonów po córkę hacjendero. W ten sposób zwabimy tego Komancza do Apaczerii, gdzie musi zginąć. — Ta dziewczyna przynosi nam samo nieszczęście i będzie… — Naprzód! — przerwał mu brutalnie El Mestizo. Spojrzał za siebie i zauważył, że są ścigani. Dzięki ich ucieczce Komancze i biali pozbyli się najgroźniejszych przeciwników. Wkrótce pobici zostali ci nieliczni Apacze, którzy zdolni jeszcze byli do walki. Wtedy Sokole Oko wskoczył na konia. Krótki okrzyk i gest ręki w stronę stepu, dokąd pognali Metys i Main–rouge był sygnałem dla wszystkich. Kto tylko był do tego zdolny, czym prędzej dosiadał konia i popędził za nim. Konie, wypoczęte po nocy, gnały dosłownie jak wiatr prowadzone przez znakomitych jeźdźców. Daleko w przodzie pędził samotnie Komancz na swym niezawodnym rumaku. Obydwaj rabusie obrali kierunek, gdzie wczoraj wieczorem spotkali Apaczów i gdzie jeszcze znajdowały się skradzione konie. Sokole Oko przewidział to i chciał być tam przed nimi, aby nie zdążyli ostrzec wartowników. Hacjendero musiał przecież odzyskać swoje konie. O pościgu Komancz myślał w drugiej kolejności. Od czasu do czasu El Mestizo oglądał się za siebie. Odległość między nim a ścigającymi zmniejszała się coraz bardziej i istniał jeden tylko środek, aby im umknąć: musiał zrezygnować z kierunku prowadzącego do koni. Był to dobry pomysł. Sokole Oko trzymał się pierwotnego kierunku, pozostali pędzili za nim, nawet jeśli nie odgadli jego zamiarów i wkrótce El Mestizo i jego ojciec przepadli za północnym horyzontem. Sześciu Apaczów pozostawionych przy koniach siedziało w milczeniu na ziemi. Każdy z nich wściekał się po cichu, że musi czekać tutaj, podczas gdy inni mogli sobie zdzierać skalpy ze śmiertelnych wrogów. Ukradzione konie były starannie związane i pasły się w pobliżu tak, że zakrywały sobą widok na wschód. Z tego powodu nie podejrzewający nic strażnicy nie spostrzegli zbliżających się galopem Komanczów i vaqueros. Dopiero, gdy dał się słyszeć tętent kopyt zerwali się na równe nogi. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby wiedzieć co się stało. Rzucili się do koni, lecz było już za późno. Wyprzedzając swoich, Sokole Oko wpadł między Apaczów i momentalnie dwóch z nich powalił na ziemię. Trzeciego trafił jego tomahawk, a gdy teraz chwycił czwartego lewą ręką, aby przyciągnąć go do siebie, piątemu udało się skoczyć na konia i uciec. Ostami Apacz został zakłuty przez Encinasa, gdy właśnie miał zamiar wsadzić nogę w strzemię. Sokole Oko błyskawicznie zeskoczył z konia i wyciągnął nóż. Parę minut później przy jego siodle wisiały cztery skalpy Apaczów. Hacjendero podszedł do niego. — Mój czerwony brat dotrzymał słowa! Dziękuję! Sokole Oko odpowiedział jedynie dumnym skinięciem głowy, hacjendero podał rękę Encinasowi i Pascualowi. — Świetnie się spisaliście i dostaniecie swoje kwadruple. Przyprowadźcie tu konie! Dzięki pomocy Indian nie trwało to długo. Gdy przybyli w pobliże osikowego zagajnika okazało się, że z dwudziestu jeden Komanczów padło czternastu, a Meksykanów sześciu. Te wielkie straty przypisano El Mestizowi i Mano–Sangrientowi. Ale za to z pięćdziesięciu Apaczów udało się uciec tylko jednemu strażnikowi. Przystąpiono do opatrywania rannych i grzebania zabitych. Tymczasem wrócił kupiec; skóry powróciły na swoje miejsce i wkrótce zostały zamienione na całą masę różnych rzeczy, które życzył sobie Mądry Lis. Następnie biali i czerwonoskórzy rozdzielili się. Biali obrali drogę powrotną do Tubac. Sokole Oko do czterech skalpów dodał jeszcze osiem, po czym wręczył je Indianinowi. — Mój brat pójdzie do obozu i powiesi te skalpy w chacie Sokolego Oka. — Czy Sokole Oko sam tego nie uczyni? — Nie. Moi bracia dostarczą Mądremu Lisowi te rzeczy, które otrzymali za skóry. Sokole Oko musi podążyć śladem El Mestiza i Mano–Sangriento i nie wróci do swojego wigwamu dopóki nie zdejmie z nich skalpów. Niech Mądry Lis przyśle mu dziesięciu wojowników, którzy będą czekać na niego nad Rio Gila przy Wyspie Bizonów. Sokole Oko spotka się z nimi, gdy księżyc pięć razy nastąpi po słońcu. Howgh! Wsiadł na konia, skinął dłonią i odjechał tropem obydwu rabusiów. SĄD SAWANNY Gdy Baraję i Oroche zakrył indiański grobowiec, przystanęli i niepewnie spojrzeli po sobie. — Senior Oroche, myślę, że udało się nam uciec okrutnym diabłom! Oroche odrzucił do tyłu jakiś zabłąkany kędzior i udrapował płaszcz w malownicze fałdy. — Sądzę, że będzie najlepiej, gdy czym prędzej się stąd oddalimy. Tym łowcom tygrysów mogłoby naprawdę wpaść do głowy aby jednak nas zabić. A wtedy nie byłoby to już takie proste jak teraz, by choć trochę zająć się bonanzą. — Z całą pewnością macie rację. Z tego też powodu będzie chyba najlepiej, jeśli nie udamy się od razu do obozu. Naprawdę mógłby zechcieć nas dogonić. — — Jak myślicie, co robić, senior Baraja? — Pójdziemy w stronę gór i poczekamy, aż ci straszni myśliwi opuszczą to miejsce. — To rzeczywiście dobry pomysł! Sądzę, że nie będę w stanie ogołocić bonanzy i jeśli poczekamy na stosowną chwilę, znajdziemy jeszcze tyle złota, że będziemy się mogli odłączyć od ekspedycji. — A zatem trzeba mieć dobrego konia. Ci bezwzględni ludzie bez litości zastrzelili nasze konie. Mieliśmy szczęście, że nie odłożyliśmy naszych karabinów i lass. Posiadamy więc broń i może się nam uda dostać w swoje ręce bonanzę. Chodźcie don Diego; jesteście mądrym gambusino i całkiem niewykluczone, że będziemy mogli znaleźć w tej okolicy jakąś drugą bonanzę. Pomyślcie o tej płycie skalnej, gdzie widzieliście tyle złota! — O tej szczelinie nie wie nikt prócz nas. Gdyby rzeczywiście mieli oczyścić całkowicie bonanzę, to zostaje nam jeszcze ten skład złota, któremu będziemy zawdzięczać majątek, jeśli oczywiście ta szczelina jest tak głęboka, jak przypuszczam. Oroche mimowolnie spojrzał pod nogi. — Spójrzcie tutaj, senior Baraja! Jest tu coś, co kształtem przypomina odcisk końskiej podkowy. — Nie jestem tropicielem jak Diaz, ale wydaje mi się, że macie rację. — Jest bardzo prawdopodobne, że i Cuchillo nie chciał opuszczać bonanzy i pojechał w góry. Obierzemy ten sam kierunek i być może odnajdziemy go! Dróżką pomiędzy skalną kulą a wzniesieniem, z którego przedtem trzej myśliwi obserwowali grobowiec, ruszyli w stronę gór. Im bardziej się do nich zbliżali, tym wyraźniejsze stawały się ślady zostawione przez konia Cuchilla. Między drugim a trzecim wzniesieniem ślady prowadziły w górę. Obydwaj bandyci szli tym tropem wspinając się powoli pod górę. Wąwóz z bliska nie był tak stromy jak wydawało się z dołu i gdy dotarli na samą górę zobaczyli, że na pionowo spadającej skalnej ścianie znajduje się coś w rodzaju wydeptanej ścieżki, która po drugiej stronie opadała ponownie w przepaść. Szli naprzód i zauważyli, że mają stąd doskonały widok na skalną kulę, prawie tak samo wysoką jak szczyt średniego wzgórza, a także na całą okolicę po jej południowej stronie. Ścieżka wydeptana została przez Indian pielgrzymujących do grobowca wielkiego wodza. Po obu jej stronach rozrosły się krzewy wszelkiego gatunku, tak gęste, że przy zachowaniu koniecznych środków ostrożności można było przejść tędy nie zauważonym z dołu. Nagle padł strzał, a zaraz potem następny. Baraja i Oroche pochylili się chowając za krzaki i spojrzeli w stronę piramidy. Nie było już na niej myśliwych, lecz za nią daleko, z tyłu dojrzeli Pepego stojącego nad leżącym na ziemi don Estebanem i walczącego z Diazem Fabiana. — Spójrzcie, senior Baraja; a oni zamierzali uciekać! O właśnie nadbiega ten olbrzym takimi krokami, jakby był Goliatem! — Ten Tiburcio jest rzeczywiście niebezpieczny! Tak uderzył Diaza, że ten się przewrócił. Już po nich. Daję głowę, że w ciągu piętnastu minut nie będą żyli. Ci trzej nie znają ani łaski, ani miłosierdzia! — Co za szczęście, że udało nam się uciec! Ale słuchajcie! Słyszycie? Jakby kroki! Nadstawili uszu. Rzeczywiście coraz bliżej słychać było czyjeś kroki, tak głośne, że nie zagłuszał ich nawet szum wody, która nieopodal spadała w przepaść. — Czy to Cuchillo? — Może to być albo jakiś obcy myśliwy, albo nawet Indianin. Musimy się ukryć! Obaj rozejrzeli się bojaźliwie za miejscem nadającym się na bezpieczną kryjówkę. Kawałek dalej wznosiły się pochylone ku sobie dwie skały, jedyne, możliwe w tej okolicy miejsce do ukrycia się i czym prędzej zostały wykorzystane. Baraja i Oroche nie zdążyli się jeszcze dobrze schować, gdy zza zakrętu wynurzył się ten, którego kroki słyszeli. Był to Cuchillo. — To on. Pokażemy mu się? — spytał Baraja. — Nie. Poczekajmy i zobaczymy co robi. Zatrzymał się, a więc nie ma zamiaru schodzić w dół. Cuchillo rzeczywiście zatrzymał się i spoglądał w dół na placer. Ujrzał trzech myśliwych z Estebanem i Diazem i wydał z siebie cichy okrzyk przerażenia. Podczas pierwszej bytności w Złotej Dolinie zbadał dokładnie okolicę i także odkrył skalną ścieżkę, która prowadziła z jednej strony w przepaść, z drugiej w dół na równinę. Skorzystał z niej w czasie ucieczki przed don Estebanem, aby odgrodzić się od niego wzniesieniem i w jakimś skalnym załomie znaleźć kryjówkę dla konia do czasu, gdy bezpiecznie będzie mógł wrócić do bonanzy. Nie miał pojęcia, że są tu także trzej myśliwi. Nie słyszał także ich strzałów, a teraz nagle pojawiła się ta niespodziewana i groźna przeszkoda. Co mogło sprowadzić tutaj tych trzech? Czyżby Tiburcio jednak wiedział o bonanzie i podążył za ekspedycją, aby nie dopuścić do jej eksploatacji? Albo może pojawił się tutaj, aby zemścić się na don Estebanie? Musiał się tego dowiedzieć i postanowił zejść w dół, aby podsłuchać o czym mówią. Wyglądało na to, że szykują się do jakichś dłuższych pertraktacji. Lecz najpierw należało uczynić coś innego. Zaraz obok rosła smukła jodła, pod którą znajdował się ów blok złota. Musiał sprawdzić czy nie zdołałby się do niego dostać przy pomocy lassa. Zbliżył się do skalnej krawędzi, położył się i wysunął jak najdalej głowę, aby się rozejrzeć. Słońce było już wysoko i jego promienie nie odbijały się, jak przedtem, w tonących kaskadach, lecz blok złota cały czas błyszczał kusząco. Kusił, hipnotyzował i przyciągał do siebie, jak syreny, które w legendach wciągały w głębinę zasłuchanego w ich śpiew rybaka. Cuchillo musiał zamknąć oczy i objąć pień jodły, aby opanować słabość, jaka nagle nim owładnęła. Leżał parę minut, aż wreszcie przyszedł do siebie i wstał. Lasso miało wystarczającą długość, tylko jak wyłamać blok i wynieść go, skoro przecież musiał się przytrzymać? A czy przypadkiem lasso nie zerwie się pod podwójnym ciężarem? Zastanawiając się nad tym poszedł dalej. Musiał znaleźć jakiś sposób, aby wydobyć ten skarb, nawet, gdyby całą wieczność miał sobie nad tym łamać głowę. To zresztą mogło poczekać. Najważniejsze było teraz podsłuchanie tych pięciu, którzy między Złotą Doliną a grobowcem, układali się ze sobą. Stwierdził, że najlepiej będzie jeśli dostanie się na skalną kulę. Chociaż narażał się na spore niebezpieczeństwo, pospieszył do wąwozu, aby zejść w dół. Znalazłszy się na dole prędko i niepostrzeżenie zawrócił w stronę indiańskiego grobowca. — Widzieliście to, senior Baraja? — zapytał Oroche, gdy Cuchillo odszedł. — Musiał z tej jodły dostrzec coś ważnego. — Musimy tam iść, aby zobaczyć co to było! Wyszli zza skały i podeszli na krawędź przepaści. Tam położyli się, jak przedtem Cuchillo, wysunęli głowy i spojrzeli w dół. Przez dłuższy czas żaden z nich nawet się nie poruszył. Obaj zauważyli blok złota i na obydwóch widok tego niesłychanego bogactwa zrobił niesamowite wrażenie. Krew uderzyła im do głowy. Musieli zamknąć oczy, aby opanować słabość i zawrót głowy, lecz mimo to blask złota migotał za zamkniętymi powiekami wszystkimi kolorami, jak gdyby spojrzeli szeroko otwartymi oczami prosto w słońce. Powodowani zawiścią postanowili, że muszą posiąść ten blok, chociażby mieli popełnić morderstwo. Wstali. Przez minutę panowała zupełna cisza, ponieważ żaden z nich nie chciał pierwszy zadać pytania. W końcu Oroche przerwał milczenie. — Widzieliście coś, senior Baraja? — Tak. — Co? — Nic poza tym, co widziałem już z dołu: wodospad. — Ach! — A wy? — Nic szczególnego! Kaskadę, spienioną topiel, do której wpada, indiański grobowiec, a obok tych trzech myśliwych wraz z Arechizą i Diazem. — Naprawdę? — Naprawdę! — zarzekał się kłamliwie Baraja. — Udowodnię wam, że nie mówicie prawdy, senior Baraja. Ten zrobił obrażoną minę. — Nie mówię prawdy, senior Oroche? Czy słyszeliście może już kiedy nieprawdę z moich ust? — Czasami, mój drogi senior Baraja, lecz nie jest to pretensja, ponieważ nawet między przyjaciółmi są drobiazgi, które należy przemilczeć ze względu na drugiego lub dla jego korzyści. — I myślicie, że i teraz mam coś do ukrycia? — Nie wiem; wiem tylko, że nie mówicie prawdy. — I możecie to udowodnić? — Tak jest, jeśli pozwolicie, senior Baraja. — No więc mówcie! — Powiedzieliście, że widzieliście trzech myśliwych wraz z don Estebanem i Diazem, i tym sposobem nie powiedzieliście prawdy. Miejsce, gdzie teraz stoimy leży z boku, tak, że między nimi i nami znajduje się grobowiec i z tego powodu nie jesteśmy w stanie ich dojrzeć. — Rzeczywiście senior Oroche, macie rację! Ale proszę mi wierzyć, że nie chciałem was okłamać. Ta przepaść pod nami, szum kłębiącej się wody spowodowały u mnie taki zawrót głowy i halucynacje, że zdawało mi się, że widzę postacie, których tam nie było. — Jestem przekonany, że tak właśnie jest — odrzekł uprzejmie Oroche, mimo, że wewnętrznie żywił całkiem inne przekonanie. — Ale spójrzcie teraz tam, na piramidę! Widzicie tego człowieka, który się na nią wspina? — Cuchillo! — W rzeczy samej! Przemyka się po platformie i pochyla się. — Oczywiście chce podsłuchać, co się dzieje w Złotej Dolinie! Obydwaj bandyci przyglądali się temu przez i zastanawiali nad sposobem wymknięcia się temu drugiemu. — Senior Baraja — wykrztusił w końcu Oroche — mam niezły pomysł. — No więc mówcie! — Jestem przekonany, że ci myśliwi znają bonanzę. — Skąd ta myśl? — Derki wypchane złotem znajdują się cały czas przy martwych koniach. Musieli je zauważyć i spytać o pochodzenie kruszcu. A przecież słyszeliście, że ten olbrzym żądał bonanzy od Tiburcia. — Słyszałem, ale to jeszcze nie świadczy o tym, że rzeczywiście znają położenie bonanzy. — Na pewno nas podsłuchiwali, jak dobieraliśmy się do złota! — Rzeczywiście! Nie ma wątpliwości, że znają bonanzę; ale co to ma wspólnego z waszym pomysłem? — Bardzo dużo! Zamordują don Estebana i Diaza, zrabują całe złoto, a nam nie zostanie ani ziarenko! — Może lepiej najpierw się o tym przekonać! — To było także moją pierwszą myślą; lecz teraz sądzę, że będzie lepiej przeszkodzić im w dostaniu się do płaceru. — Jak zamierzacie to uczynić? — Musimy jak najprędzej dostać się do obozu, aby zawiadomić naszych, że sytuacja jest poważna i, że don Esteban i Diaz znaleźli się w niebezpieczeństwie. Ci pospieszą, aby ich uwolnić i wtedy bonanza należy do nas. — Nie wolno nam o tym zapominać senior Baraja, że ci trzej są niezwykle odważnymi i gotowymi na wszystko ludźmi. Mam bardzo współczujące serce, ale tam, gdzie chodzi o takie bogactwo musi przemówić rozsądek. Myśliwi będą się dzielnie bronić i zabiją wielu naszych. A wtedy bonanza zostanie podzielona na mniej części i my staniemy się posiadaczami niezmierzonych bogactw. Baraja nie odezwał się ani słowem i głęboko się zamyślił. Zgadzał się z Oroche, lecz bardzo zależało mu na tym, aby zostać w pobliżu złotego bloku. Musiał zostać wydobyty zanim przybędą tu ludzie z ekspedycji. Czyżby Oroche miał ten sam zamiar i tylko po to wymyślił swój plan, aby się go pozbyć? Postanowił wybadać gambusina. — Całkowicie się z wami zgadzam, senior Oroche. Pośpieszmy się, zanim będzie za późno! — Lecz najpierw musimy się koniecznie zastanowić nad jeszcze czymś! — Nad czym? — Tylko jeden z nas może pojechać, a drugi musi tu zostać, aby mieć oko na bonanzę i na wszystko, co się tu dzieje. — Ach! Przypuszczam, że chcecie się tym zająć, senior Oroche! — Oczywiście senior Baraja! — A z jakiego powodu? — Po pierwsze jesteście o wiele lepszym i sprytniejszym gońcem niż ja. Przybędziecie do obozu w czasie, w którym ja przebyłbym zaledwie połowę drogi. A po drugie moja strzelba jest lepsza od waszej; niesie dalej i z tego powodu mogę lepiej panować nad bonanzą niż wy, jeśli trzeba będzie strzelać w obronie don Estebana. — Bardzo się mylicie, mój drogi Oroche to, co mówicie o wiele bardziej dotyczy mnie niż was. Jestem znacznie mniejszy od was i od dłuższego czasu mam trudności w oddychaniu, co uniemożliwia mi szybkie poruszanie się. Wy przeciwnie, z waszymi długimi nogami możecie stawać w zawody z najlepszymi biegaczami i nie będziecie potrzebować nawet połowy czasu, koniecznego dla mnie, aby dobiec do obozu. Oroche poczuł, że przegrał, ale jeszcze próbował walczyć. — Właśnie chciałem powiedzieć, że nie potraficie tak szybko biegać jak ja, ponieważ rzeczywiście muszę powiedzieć, że moje nogi już wielokrotnie ratowały mnie z opresji, kiedy za moje życie nie dalibyście nawet grosza. Lecz wy z kolei musicie przyznać, że jesteście lepszym jeźdźcem ode mnie, senior Baraja! — To prawda — zabrzmiała odpowiedź z ledwo dosłyszalną nutą dumy. — No więc! Nietrudno zrozumieć, że jeździec prędzej dostanie się do obozu, niż najszybszy goniec. Z tego powodu trzeba koniecznie odszukać konia Cuchilla i gotowe. — Naprawdę tak sądzicie, senior Oroche? — Oczywiście! — A więc muszę wam powiedzieć, że nie zrobię tego. Nie znam tego konia; może być w bardzo złym nastroju, a poza tym wiecie przecież, tak samo dobrze jak ja, że cały czas się potyka. Nie mam ochoty narażać głowy tylko dlatego, że komuś tak się podoba! — Boicie się tego konia? — Nie, ale tak bardzo się potyka, że ktoś, kto nie jest do tego przyzwyczajony, będzie jechał o wiele wolniej niż wy będziecie biec z waszymi długimi nogami. A więc zostańmy przy tym, że wy idziecie! — O nie! Zostajemy przy tym, że wyjedziecie! — A więc idźcie i szukajcie konia, senior Oroche! — Naprawdę? Tylko wtedy, jeśli wy pójdziecie ze mną! — Nie ruszam się z miejsca! — Ja także! — A czy wolno spytać dlaczego? — Z tego samego powodu, dla którego wy chcecie tu zostać. — Jesteście bardzo sprytni i podstępni. Czy naprawdę niczego przedtem nie zauważyliście, senior Oroche? — Och, może! — Co? — To samo, co wy widzieliście. Uprzejmy ton rozmowy znikał z minuty na minutę. — Macie na myśli ten blok złota? — Oczywiście! Chcieliście tu zostać, aby zatrzymać wszystko dla siebie! — A wy nie chcieliście jechać, aby samemu wydostać go ze skały! Stali naprzeciw siebie z błyszczącymi oczami i wykrzywionymi przez gniew twarzami. Nastała dłuższa chwila milczenia, a oni mierzyli się wzrokiem jak głodne wilki, które zamierzają skoczyć sobie do gardła. Raptem uznali, że takie zachowanie prowadzi donikąd, więc Oroche powiedział; — Senior Baraja! — Senior Oroche! — Będzie lepiej, gdy zostaniemy przyjaciółmi! — W rzeczy samej jest to także i moje zdanie, lecz nie jest łatwo postępować z wami po dobroci! — I wy także utrudniacie mi przyjaźń! Ten blok jest niezwykle ciężki i niemożliwością jest, aby pojedynczy człowiek mógł go unieść. Musimy współpracować i podzielić się. — Wyjęliście mi to z ust, senior Oroche! Oto moja dłoń na zgodę; bądźmy uczciwi względem siebie! — Tak jest, uczciwi! — zarzekał się długi jak tyka, mandolinista. — Podzielimy się! — Podzielimy! — Ale don Estebana i Diaza nie możemy zostawić na lodzie! — Oczywiście! — Jeden z nas musi pojechać! — Tak, jeden! — Ale który? — Będziemy losować? — Musimy! — Widzicie tam te dwa liście: mały i duży. Zroluję je i wsadzę do mojego kapelusza. Będziemy ciągnąć losy, a ten, który wyciągnie większy będzie musiał pojechać do obozu. — Zgadzam się. Dawajcie je tu, ciągnę pierwszy! — Nie, ja! Ja mam do tego prawo, bo to była moja propozycja. — Wyciągniecie mniejszy! — Wy tak samo! — Nie jesteście uczciwi, senior Oroche! — A wy jeszcze mniej niż ja, senior Baraja! Znowu stali naprzeciw siebie i mierzyli się złym wzrokiem. Opanowała ich gorączka złota i nie cofnęliby się przed największym przestępstwem. — Senior Oroche, mam propozycję! — Słucham! — Wytrząśnijcie te liście z kapelusza i tak jak wypadną, taką podejmiemy decyzję. Ten, którego bliżej padnie większy, pojedzie! — Nie wzdragając się? — Nie wzdragając się! — Dobrze, zgadzam się. Uważajcie! Potrząsnął z namysłem strzępami swego kapelusza, tak, jakby była to praca wymagająca najwyższej uwagi, po czym wytrząsnął liście na ziemię. Większy spłynął mu prosto między nogi, a mniejszy popłynął w stronę Baraji. — Przegraliście, senior Oroche! — No tak! — I musicie pojechać! — Rozumie się. A może byłoby lepiej, gdybym pojechał konno? — Oczywiście. Chcecie poszukać konia? — Pomożecie mi? — Tak. — To chodźcie! Przemknęli się skalną ścieżką wzdłuż rosnących po jej bokach zarośli i zeszli po drugiej stronie wzniesienia, leżącego po przeciwnej stronie Złotej Doliny. Znalazłszy się na dole zaczęli szukać śladów konia. Odnaleźli je w końcu i doszli do groty, w której stało spętane zwierzę. Uwolnili je. — Wsiadajcie na konia, senior Oroche! Wysoki gambusino, mimo swych nieskończenie długich nóg, potrzebował dużo czasu zanim znalazł się na grzbiecie konia. — Pospieszcie się, nie ma czasu do stracenia! — poganiał go Baraja. — Por Dios, zachowujecie się tak, jakby od ułamka sekundy zależało życie całego chrześcijańskiego świata! Będziecie czujni? — Rozumie się! — Poprowadzę ekspedycję do bonanzy nie tą drogą przez górę, lecz tą, którą przybyliśmy tutaj z don Estebanem. — Dlaczego? — spytał Baraja, udając, że nie wie o co chodzi, mimo, że z pewnością domyślał się, co Oroche skłoniło do podjęcia takiej decyzji. — Przecież komuś mogłoby wpaść do głowy spojrzeć w dół i odkryć nasz drogocenny blok. — Jesteście przewidującym człowiekiem, senior Oroche, na którego zawsze można liczyć. Ale teraz zbierajcie się do drogi! — Zaraz! A wy oczywiście nie zrobicie nic beze mnie! — Nic bez was! — Dacie mi na to wasze słowo honoru? — Macie je! — Albo nie, przepraszam senior Baraja! Sami przyznaliście, że jeśli chodzi o taką rzecz, słowo honoru jest bez znaczenia. Jest czymś, o czym się nawet nie myśli. Przysięgnijcie lepiej na Świętą Madonnę! — Przysięgam! — Dobrze, wierzę wam! — Możecie mi wierzyć bez zastrzeżeń, tym bardziej, że wiecie iż żaden człowiek nie dałby sobie rady z takim ciężarem! Oroche zawrócił konia i odjechał tak wolno, jak tylko mógł, mimo, że wskazany był jak największy pośpiech. Baraja odczekał, aż zniknął mu z oczu i skierował się w stronę skalnej ścieżki. Wspiął się na górę. Od razu położył się na skalnej krawędzi i usiłował zmierzyć wzrokiem odległość dzielącą go od bloku złota. — Lasso powinno wystarczyć i jestem pewien, że mnie utrzyma. Spuszczę się w dół, aby to sprawdzić. Wyciągnął nóż i ściął parę gałęzi, które następnie przymocował do jednego końca lassa tak, że utworzyły siedzenie, na którym mógł usiąść znalazłszy się na wysokości bloku. Drugi koniec przywiązał do jodły w ten sposób, że siedzenie zwisałoby o pół łokcia poniżej skarbu. Teraz wypróbował na ile drzewo jest wytrzymałe… uznał, że może zaczynać. Położył się na ziemi zwrócony nogami w stronę przepaści. Nawet nie pomyślał o tym, że sam nie da rady wyciągnąć bloku na górę; nie zastanawiał się także czy lasso wytrzyma, a także, że całe przedsięwzięcie można było nazwać niewykonalnym zwłaszcza, że musiał odbyć na nim drogę powrotną. Chciał dostać się za wszelką cenę na dół, tylko na dół, ponad straszliwą przepaścią; wszystko inne było nieważne i uznał, że jakoś to będzie. I gdy już zwisał nad rozpadliną, powstrzymał go głośny okrzyk. — Stać, senior Baraja! Spojrzał w górę. Oroche bez tchu wspinał się skalną ścieżką. — Na górę, inaczej wpakuję wam kulkę w ten wasz zdradziecki łeb! Długi gambusino rzeczywiście złożył się do strzału i celował prosto w niego. Z tego powodu Baraja spieszył się bardzo, aby stanąć na równe nogi. — Diablo, senior Oroche, myślałem, że już pędzicie do obozu! — Rzeczywiście tak było, — odrzekł Oroche ze złością — lecz wewnętrzny głos ostrzegł mnie i polecił wrócić. I zdaje się, że nie przyjechałem za wcześnie, aby powstrzymać was przed grabieżą i oszukaniem mnie! — r — Grabieżą i oszukaniem? O czym wy myślicie? — No, a czego zamierzaliście szukać tam ba dole? — Ach, senior Oroche, myśleliście, ze chcę wyciągnąć ten blok? Oszaleliście! Ten ciężki blok? A przysięga, którą wam złożyłem jest przecież o wiele cięższa! — Tak, tak ciężka, że ją złamaliście! Zostaję tutaj, nie ruszę się z tego miejsca nawet na krok! — To się jeszcze okaże, senior Oroche! — Jak to, senior Oroche? — Pojedziecie, bo los was wybrał i don Esteban musi zostać uratowany! — Niech go diabli wraz z Diazem i wszystkimi myśliwymi świata! To wasza wina, że nie mogę was zostawić samych ani na sekundę. — Już ja będę wiedział jak was do tego zmusić! — Jak, mój drogi Baraja? Baraja uniósł swój karabin. — Jeśli natychmiast nie wyruszycie, to dostaniecie kulkę w łeb! — A wy moją — odpowiedział Oroche także unosząc strzelbę. Znowu stali naprzeciwko siebie, życząc sobie śmierci, lecz żaden nie odważył się pierwszy nacisnąć spustu; zbyt dobrze wiedzieli czym to się może skończyć. — Senior Baraja! — po chwili milczenia zaczął znów od początku Oroche. — Senior Oroche! — Nie opuścicie broni? — Nie prędzej niż wy! — Nie możemy wystrzelić. — Dlaczego? — Ponieważ zwrócimy na siebie uwagę tych trzech myśliwych. — To pewne! — Jednocześnie odłóżmy broń! — Zgadzam się! Do dzieła! Złożyli broń na ziemi i zbliżyli się do siebie. — Wiecie senior Oroche, że naprawdę będzie lepiej, jeśli zostaniemy przyjaciółmi! — Zawsze byłem tego zdania, lecz wy ciągle wchodzicie mi w paradę. Nie można mieć do was zaufania. — A więc go nabierzcie. Mam dla was propozycję. — Słucham! — Wyciągnijmy ten kawał złota już teraz, we dwójkę. — To rzeczywiście najlepsze, co możemy zrobić. Nigdy nie można przewidzieć, co przyniesie następna godzina i dla tego będzie lepiej, gdy go zabezpieczymy. — Jeden z nas musi zejść na dół. — Jeden! Ale który? — Ja. — Nie, ja! Bliscy obłędu nie myśleli nawet o niebezpieczeństwie, lecz jedynie o tym, aby jak najszybciej dotknąć złota własnymi rękami. — Dlaczego akurat wy? — A dlaczego wy? — Ponieważ jestem lżejszy i będzie łatwiej mnie utrzymać. — Lżejszy niż ja? Właśnie, że odwrotnie! Baraja popatrzył przed siebie. Jego twarz miała dziwny wyraz, czego Oroche nie dostrzegł. — No dobrze, senior Oroche. Abyśmy mogli się przekonać, że jestem lepszy niż wam się wydaje, zgadzam się. Dawajcie lasso! Zwiążmy go razem z moim, aby było w stanie unieść podwójny ciężar. Obydwa lassa zostały z jednego końca owinięte wokół gałęzi, drugi został przełożony przez pień jodły. Oroche opasał nogami siedzenie, a do ust wsadził nóż; Baraja chwycił sześciokrotnie splecione rzemienie i długi mandolinista zaczął się powoli zsuwać po skalnej ścianie w przepaść. — Stop! — krzyknął z dołu. Wisiał już w pobliżu bloku. Baraja przywiązał obydwa lassa do pnia jodły na mocny supeł i spojrzał w dół, gdzie Oroche wytężał wszystkie siły, aby wydostać olbrzymi kawał złota z jego dotychczasowego miejsca. — Ruszy się? — Tak, powolutku! Minęło chyba piętnaście minut. Kawałek po kawału ze ściany odpadały małe skalne odłamki. Oroche pracował z takim zapałem i wysiłkiem, że po czole i policzkach spływały mu grube krople potu. Wreszcie wydał głośny okrzyk radości. — Gotowe? — krzyknął z góry Baraja. — Tak. — Dacie radę go utrzymać? — Jest nieprawdopodobnie ciężki! — Na litość boską nie wypuście go! — Nie. Ale ciągnijcie już, bo długo nie wytrzymam! Baraja zaczął ciągnąć ze wszystkich sił. Nie spuszczał oczu z noża, który sobie już przygotował i z miejsca na krawędzi skały, gdzie miał się ukazać Oroche. W końcu ukazała się głowa wyczerpanego gambusino. — Diablo, ależ to ciężar, senior Baraja, ciągnijcie! — Odłóżcie to, senior Oroche, odłóżcie; będziecie mieć wolne ręce i łatwiej wam będzie wydostać się na górę! W tym momencie dla Oroche wszystko stało się jasne. Położył blok i chciał uchwycić się skały. Jednakże w tym momencie Baraja chwycił za nóż. — Zjeżdżaj łajdaku! Jednym ruchem przeciął oba lassa, lecz o sekundę za późno. Oroche zauważył jego ruch i na wpół oszalały ze strachu chwycił natychmiast za blok. Ciężki kawał złota, nie umocowany i leżący zaraz na krawędzi, nie stanowił żadnego oparcia. Rozległ się przerażający wrzask, który echo powtórzyło dziesięciokrotnie, straszniejszy jeszcze od okrzyków, jakie wydał wczesnym rankiem Cuchillo. Gambusino zniknął w kipiącej topieli. A blok uderzył w wystający kant skał tak, że ta pękła. Spadł na następny wystający stopień i te obydwie przeszkody tak zmieniły tor jego spadania, że nie wpadł za gambusinem do wody, lecz poleciał w bok i wbił się w błoto, które natychmiast się nad nim zamknęło. — Santa Madonna, co ja zrobiłem? — wrzasnął Baraja. — Złoto przepadło, nieodwracalnie przepadło! Z błyszczącymi z podniecenia oczami pochylił się nad przepaścią i wpatrywał się w dół; nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o tym, że złoto wraz z Oroche wpadło do wody. — Głupcze, ty nędzny, niepoprawny, nieostrożny głupcze! Mogłeś poczekać aż złoto będzie zabezpieczone, a dopiero potem posłać Oroche do diabła! Cały czas wpatrywał się w przepaść. Nie mógł oderwać oczu od miejsca, w którym przepadło bogactwo, którego tak pożądał, że pchnęło go to do morderstwa. Wtem za rogu piramidy ukazała się krocząc wolno jakaś długa postać. Był to Kanadyjczyk. Spojrzał do góry i mimo odległości od razu rozpoznał Baraję. — Halo, senior Baraja, co wy robicie tu, w górach? Zabierajcie się stąd bo jak nie, to moja strzelba już wam wskaże drogę! Baraja cofnął natychmiast głowę lecz po paru chwilach wysunął ją z powrotem. — Hm — mruknął Bois–rose — to był odgłos, jakby na ziemię spadła skała. Musiało spaść coś niesłychanie ciężkiego. Ach, a co to? W połowie wysokości skalnej ściany rozwierała się szczelina z której wyrastała długa, sucha trawa. Na jednym z jej grubych źdźbeł zawisła część przeciętego lassa z przyczepionymi do niego gałęziami. — To podwójnie skręcone lasso z poprzecznym siodełkiem. Dwa lassa, a więc było ich dwóch, z których jeden spuścił w dół drugiego. Ale przecież jest tylko połowa! Czyżby te lassa zostały przerwane czy raczej przecięte? Z pewnością przecięte, bo dwa połączone lassa nie przerwą się pod żadnym ciężarem. Baraja jest jeszcze na górze, a więc ten, który tak straszliwie wrzasnął nie mógł być nikim innym, jak tym długowłosym człowiekiem zwanym Oroche! Ale co on robił na tej ścianie? Podszedł bliżej do brzegu urwiska, w dół którego spadała kaskada. Wokół leżało parę kawałków oderwanych od skalnej ściany; siła z jaką walił chcąc wydobyć złoto zaniosła je aż do tego miejsca. Pozbierał je i obejrzał dokładnie; następnie podniósł wzrok w górę w poszukiwaniu czegoś co potwierdziłoby jego przypuszczenia. — Tak jest, tam jest ta okrągła dziura! Ten gambusino musiał stamtąd coś wyłamać. Co to mogło być? Z pewnością coś cennego, w przeciwnym razie żaden człowiek nie odważyłby się spuścić na lassie ponad tym kipiącym i szalejącym piekłem. Może nawet było to złoto? Poszedł dalej i dokładnie obejrzał ziemię. W miejscu położonym bardzo blisko krawędzi była ona nieznacznie spulchniona. Bois–rose pochylił się. — Dziura, głęboka dziura, nad którą zamknęła się ziemia. To nie zostało wygrzebane przez człowieka, bo nie widać najmniejszego śladu stóp! Wyciągnął nóż i poszerzył dziurę. — Złoto, najprawdziwsze złoto! I to taki kawał, jakiego nikt jeszcze nigdy nie widział! Tkwił tam, w tej skalnej ścianie. Teraz rozumiem, co oznaczał ten okrzyk! Rozgarnął ziemię i sięgnął we wgłębienie. Bez większego wysiłku wyciągnął ciężki blok. Oczyścił go z ziemi i zarzucił na plecy. — Fabianie, mój synu, przynoszę ci dar, jakiego w swoim skarbcu nie miał nawet Wielki Mogoł! Powędrował z powrotem pomiędzy piramidą a zarośniętym roślinnością jeziorem i zniknął za skalnym załomem. Baraja obserwując zajście nie ruszył się nawet o krok ze swego stanowiska. Z niezwykłą uwagą śledził każdy ruch Kanadyjczyka, a gdy ten wyciągnął z ziemi kawał złota, ze ściśniętej piersi bandyty wydarł się nieartykułowany okrzyk wściekłości. Co miał robić? Sięgnął po broń; złożył się do strzału, aby zastrzelić myśliwego, lecz mimo wściekłości, sprawiającej że krew mocniej pulsowała w żyłach, zachował jeszcze resztkę zdrowego rozsądku, który mówił mu, że tym sposobem i tak nie odzyska złota, a narazi się na dodatkowe niebezpieczeństwo. — Będę ich obserwował i zobaczę jakie mają zamiary. Potem zdecyduję co robić! Wstał zabierając strzelbę zarówno swoją, jak i Oroche. Ścieżką zszedł do groty, aby sprawdzić, czy długi gambusino zostawił tam konia Cuchillo. Ten stał przywiązany jak przedtem. Baraja wyrwał parę krzaczków nędznej trawy i rzucił mu do jedzenia. Potem wspiął się znowu do góry, gdzie tym razem ustawił się tak, aby wzrokiem obejmować całą przestrzeń między piramidą a Złotą Doliną. — Zostanę tutaj, bo stąd nie umknie mojej uwadze nic, co się dzieje na dole. I koń będzie zabezpieczony na każdą okoliczność, ponieważ Cuchillo nie będzie się mógł inaczej do niego dostać niż tędy! Siedział tak jakiś czas, osłonięty zaroślami i wpatrzony w miejsce w dole, gdzie doszło do mrożących krew w żyłach wydarzeń, absorbujących całą jego uwagę. Minęło popołudnie i zbliżał się wieczór. W końcu podniósł się i głęboko odetchnął. — Znowu nic nie widać! Rozbijają obóz w piramidzie! Kto tym ludziom wpadnie w łapy, dla tego nie ma ratunku. Co mam robić? Spojrzał w przepaść, wydobywały się z niej opary mgły, od których góry zyskały swą nazwę. — Nadciąga noc. Mam zostać tutaj i napaść na nich podczas snu? Nie. Jeden z nich będzie stale czuwał. Szkoda, że nie zabiliśmy tego Tiburcia wtedy, w hacjendzie albo następnego dnia w lesie! Gdyby chociaż utopił się w katarakcie, nic by wtedy nie mieli do tej bonanzy! Nie pozostaje mi nic innego, jak pojechać do obozu i pod osłoną nocy sprowadzić tu resztę naszych, abyśmy rano mogli przeszkodzić eksploatacji bonanzy i sami podzielić się złotem! Znowu zszedł skalną ścieżką do groty. Także tutaj mgła tworzyła gęstą zasłonę, co zwiastowało wilgotną, zimną noc. Wyprowadził konia i wskoczył na jego grzbiet. W dół wąwozu i koło piramidy nie odważył się jechać, musiał więc nadłożyć drogi. Dwa wzniesienia, które z daleka zdawały się stanowić przeszkodę nie do przebycia, ukazały z bliska, majaczącą w ciemnościach dolinę prowadzącą na równinę. Teren był nierówny i kamienisty, koń jechał bardzo wolno. Dopiero gdy przebył wzniesienie był wstanie jechać szybciej. Musiała minąć godzina; ziemię pokryły całkowite ciemności. Widać było jedynie pojedyncze gwiazdy. Baraja nagle zatrzymał konia. Usłyszał jakieś strzały od strony obozu. — Co to? Czyżby znowu napadli na nas Indianie? Jeżeli tak, to bez dowódcy jesteśmy zgubieni! Drżał z przerażenia, popędził mimo to naprzód nie chodziło mu wcale o to, aby wziąć udział w walce, pchał go tam jakiś wewnętrzny pęd, ale co to było nie wiedział. Przebył spory kawałek drogi, gdy wtem koń nagle się spłoszył i skoczył w bok. Przed oczami Baraji wyrosła jakaś postać. — Kto tam? — zabrzmiał czyjś głos. Znał ten głos i jego dźwięk dodał mu otuchy. — Ja, senior Diaz! — Ach, Baraja! Gdzie jest Oroche? — Nie wiem. Rozdzieliliśmy się. — Ale ja wiem co się z nim stało! Potem o tym porozmawiamy. Skąd macie siwka Cuchilla? — Znalazłem go w jakiejś grocie. — Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Obóz znowu został zaatakowany musimy naszym pospieszyć z pomocą. Naprzód senior Baraja! Wskoczył na konia za Baraję i wyjął mu cugle z ręki. Spiął konia ostrogami zmuszając do galopu. — Ach, macie dwa karabiny? — zapytał Diaz w czasie jazdy. — Ten drugi z pewnością należy do Oroche, którego wy, z powodu tego złotego bloku, zepchnęliście w przepaść. Senior Baraja, jestem teraz dowódcą ekspedycji i powiadam wam, że po walce poniesiecie zasłużoną karę! Morderca nie odezwał się ani słowem. Gardło ścisnęło mu się ze strachu przed spotkaniem z Indianami, a także z wysiłku i prędkości z jaką odbywała się ta niewygodna jazda. Myślał tylko o jednym, jak uniknąć walki i kary, którą groził mu ten morderca Indian. Z minuty na minutę strzały stawały się głośniejsze. Z początku padały jakby z jednego określonego miejsca, potem jednak stopniowo rozpraszały się po całej równinie. — Do diabła, czerwoni zwyciężyli i ścigają uciekających! Naprzód, naprzód! Koń został zmuszony do jeszcze większego wysiłku. Obóz był oddalony jedynie o dziesięć minut drogi. Po prawej i po lewej stronie wynurzały się z ciemności pojedyncze sylwetki lub walczące ze sobą grupy; to tu to tam rozbrzmiewał śmiertelny okrzyk jakiegoś Meksykanina, podczas gdy Indianie nie ustawali w wydawaniu przenikliwych, zwycięskich okrzyków. Dokładnie przed nimi, walczył jeden biały przeciwko przynajmniej ośmiu Indianom. Nie dał im rady i padł na ziemię. — Z konia! — wrzasnął Diaz. Baraja zsunął się na ziemię i od razu dostrzegł dwóch Indian sunących w jego stronę. Powalili go i związali lassem. Chciał uciekać przed Diazem, a tymczasem ledwie dotknął stopami ziemi został pojmany, Diaz nie potrzebował mu więcej grozić karą. Diaz, gdy tylko poczuł, że jest sam na koniu, chwycił cugle i z furią rzucił się w sam środek czerwonych. Z zaciśniętymi z zawziętości zębami chwycił strzelbę za lufę i z całej siły począł rozdawać ciosy, pod którymi padał jeden wróg za drugim. Wokół niego rozległ się okrzyk wściekłości i momentalnie pojawili się nowi czerwonoskórzy. Zobaczył, że jest otoczony; zewsząd padały zwycięskie okrzyki czerwonoskórych, a obóz leżał pogrążony w złowrogich ciemnościach. Wszystko było stracone i Diazowi pozostała tylko ucieczka. Uchwycił mocniej strzelbę i ściągnął cugle tak, że koń stanął dęba, zarżał głośno i skoczył ponad głowami otaczających go Indian. Za nim rozległ się nowy okrzyk wściekłości. Diaz pędził już z powrotem i wkrótce ogarnęły go całkowite ciemności, chroniąc przed pościgiem. Jechał tak długo, aż poczuł się bezpieczny. Gdy zauważył grupę jodeł zatrzymał się, zsiadł z konia i przywiązał ciężko dyszące zwierzę do drzewa. Sam rzucił się na ziemię, aby odpocząć. Za nim od strony, gdzie znajdował się obóz, niebo zaróżowiło się i zaczęło barwić purpurowymi, coraz bardziej jaskrawymi kolorami. Migoczący płomień wznosił się do góry rozsiewając światło daleko po stepie, jak ognisty meteor. Wydarzyło się tak wiele, że nawet taki człowiek jak Diaz potrzebował nieco czasu, aby się wewnętrznie uspokoić. Leżał cicho i myślał co robić dalej. Nagle wydało mu się, że słyszy czyjeś kroki. Wstał i wyciągnął nóż. Zapadła cisza, a potem do jego uszu doszedł odgłos siadania. Musiał się dowiedzieć, kto to jest. Na pewno jakiś biały, bo żaden Indianin nie oddaliłby się od swoich, aby w samotności odpocząć po walce. Położył się na ziemi i bezszelestnie podczołgał w tamtą stronę. Gdy znalazł się wystarczająco blisko, aby rozpoznać zarysy ciemnej sylwetki, nie był z początku pewien, kogo ma przed sobą. Obcy był owinięty derką, włosy związane miał w węzeł, a na głowie pióropusz, jaki noszą Indianie papagos. — ‘s death, ależ to trwa! — mruczał. — Będę musiał czekać! — Biały i to ze Stanów — rzekł do siebie Diaz, który po angielskim przekleństwie poznał od razu, kogo ma przed sobą. — Ma przy sobie nóż myśliwski i strzelbę. Nie widzę jej dokładnie, ale mógłbym się założyć, że nie jest to zła broń. Dlaczego przebrał się za czerwonoskórego? Diaz leżał tak blisko obcego, że mógł go dotknąć. Gdyby wiedział, że to był Main–rouge, osławiony bandyta, z pewnością nie wycofałby się cichaczem, jak to zrobił, ale rozprawiłby się z nim na miejscu. W oddali ciągle jeszcze buchał w niebo wysoki płomień. To Indianie podpalili obóz poszukiwaczy złota. Wtem Diaz znowu usłyszał czyjeś kroki, po nich nastąpił przeciągły gwizd i w odpowiedzi drugi. Nadeszło dwóch mężczyzn, a za nimi dwunastu Indian. — Go on, stary — krzyknął jeden z nich po angielsku. — Nie mamy czasu do stracenia! — Dokąd? — W Góry Mgliste. — A po co? Myślałem, że pójdziesz do Czarnego Ptaka, aby mnie u niego zameldować! — Czy ten czerwony jest aż tak ważny, że biały musi być u niego meldowany? Mówię ci stary grzeszniku, że każdy Apacz powinien być zadowolony, gdy Sang–Mele tylko z nim rozmawia! — Co ty masz tam do roboty w tych Górach Mglistych? Chcesz wrócić do łodzi, którą tam mamy? Już wszystko załatwiłeś z wodzem? — Krótko to trwało. Obiecałem mu stada hacjendero Agustina Peny i skalp Sokolego Oka; dlatego natychmiast wyruszy w stronę Jeziora Bizonów. — A my? — Pójdziemy do Gór Mglistych po skarb, a potem podążymy za wodzem. — Co za skarb? — Ten oto człowiek, meksykański strach na wróble, którego właśnie Indianie chcieli zamęczyć na śmierć, obiecał, że zdradzi mi miejsce niezwykle bogatej bonanzy, gdy pomogę mu się uratować. Czarny Ptak oddał go za Sokole Oko, a ja wziąłem ze sobą dwunastu Indian, aby być przygotowanym na każdą okoliczność. Baraja, bo on był właśnie owym „meksykańskim strachem na wróble”, nie rozumiał ani słowa po angielsku, inaczej bowiem na pewno nie byłby uradowany tym tytułem. Main–rouge, na ile mu pozwalały ciemności, lustrował bacznie jego zaniedbaną sylwetkę. — Ten facet nie wygląda na takiego, który ot tak sobie, rozdawałby bonanzy! — Nie myślisz chyba, że jesteś mądrzejszy ode mnie? Ten człowiek jest całkowicie w moich rękach. Oszuka mnie, to może oczekiwać takiego losu, wobec którego przypiekanie i tortury Indian są dziecinną igraszką. Ale teraz naprzód, abyśmy sprawdzili, czy ten placer rzeczywiście jest taki przebogaty jak mi opisał! On, Main–rouge i Baraja poszli przodem; Indianie, swoim zwyczajem, podążyli za nimi. Diaz wstał z ziemi. — Co za szczęście, że te łotry nie zatrzymały się przy jodłach; mój koń by mnie zdradził. Kim są ci dwaj, którym ten zdrajca chciał pokazać bonanzę? Muszą mieć niezwykłą władzę nad czerwonymi! Czyżby don Agustin Pena miał zostać napadnięty? Bez chwili zwłoki muszę jechać nad Jezioro Bizonów, aby go ostrzec! Ale najpierw jadę do Złotej Doliny, aby ostrzec Tiburcia i jego przyjaciół. Mimo okrężnej drogi, którą muszę zrobić aby mnie nie zauważyli, będę w dolinie przed nimi, a więc zdążę ostrzec tamtych. Obwiązał konia, wskoczył na siodło i pognał w ciemną noc. Tymczasem w Złotej Dolinie doszło do następujących, brzemiennych w skutki wydarzeń. Gdy don Esteban i Diaz przekonali się, że trzej myśliwi mają ich w garści, bez protestu podążyli za nimi aż do miejsca, w którym między Złotą Doliną a piramidą leżały zastrzelone konie. Hrabia Mediana musiał przyznać, że wystarczyła chwila, aby stracić wszystkie atuty, jakie miał w ręku, a jego, bogatego granda, wpakować w ręce tych trzech ludzi, którzy nie posiadali nic ponad niezłe strzelby. Wiedział, co ma nastąpić, ponieważ te straszne słowa „sąd sawanny” mówiły wszystko. Wściekłość jaką odczuwał z powodu nieoczekiwanej klęski mieszała się z nieokreślonym, uporczywym uczuciem, jakby dostał pałką po głowie. Całkowicie zatracił instynkt samozachowawczy i był w stanie ograniczonej poczytalności. Fabian czuł, że znajduje się w takim momencie życia, w którym wielkie tajemnice przeszłości miały zostać odsłonięte. Miał uczucie, jakby stał u bram jakiejś świątyni, pod kolumnami której miałby się narodzić na nowo. A wszystkie te kolumny ukoronowane były kapitolami, z których patrzyły w dół śmiertelne maski wykrzywione w szyderczym uśmiechu. Gdzie nie spojrzał tam widział swoją matkę walczącą ze swym mordercą; każdy szelest był jej śmiertelnym okrzykiem; w ten sposób ożywał w nim głos krzyczący za zemstą i zadośćuczynieniem, tłumiący każde łagodniejsze uczucie, które może byłoby zdolne do wyrażenia łaski i zrozumienia. Diaz czuł się wewnętrznie rozdarty i nie był w stanie dojść ze sobą do ładu. Niegdyś z podziwem obserwował, z jaką zręcznością, dyplomacją i siłą don Estebanowi udało się opanować dziką hordę brutalnych awanturników i przemienić ją w zdyscyplinowany i uporządkowany oddział. Miał wiele szacunku dla swego przywódcy i był przyzwyczajony do okazywania mu posłuszeństwa. Lecz teraz usłyszał oskarżenia skierowane pod jego adresem przez Pepe Dormillona i Fabiana, a nielojalność jaką okazał mu Cuchillo dowodziła tylko, że oskarżenia te nie były bezpodstawne. Pepe czuł, że wypełniło się jego najgorętsze pragnienie pochwycenia w swe silne dłonie hrabiego de Mediana. Nieugaszone nigdy pragnienie zemsty wypełniło jego życie i teraz był całkowicie zdecydowany zadośćuczynić mordowi, którego był mimowolnym wspólnikiem. Gdy chodzi o Bois–rose, to odczuwał w tej chwili jedynie wielką miłość do Fabiana i powagę mającego się odbyć procesu. Jego ukochany syn doczekał się wreszcie wyjaśnienia, które miało odsłonić jego pogrążoną w głębokim mroku, przeszłość. Kanadyjczyk był zdecydowany pomóc mu w tym ze wszystkich sił. Długie lata żył w lesie i na prerii; całym ciałem i duszą był myśliwym, a prawa rządzące dziczą, w której każdy zdany jest na siebie przemieszały się z jego wrodzoną pobożnością i ukształtowały charakter, dla którego mający się właśnie odbyć sąd urastał do wielkiej rangi. Pepe zabrał głos jako pierwszy. — Zaczynajmy, don Fabianie! Mamy tu wszystko, czego potrzeba do rozpoczęcia posiedzenia, a nie mamy zbyt dużo czasu. Fabian skinął głową i zwrócił się do don Estebana. — Słyszeliście senior, co zostało postanowione. Mam nadzieję, że się wybronicie! Arechiza ponuro spojrzał na niego. — Nie znam nikogo, kto miałby prawo do sądzenia mnie. Jakiekolwiek oskarżenia pod moim adresem powinny zostać skierowane do odpowiednich władz! — Do odpowiednich władz? — zaśmiał się Pepe szyderczo. — Santa Lauretta, ale wy jesteście mądrzy! Już raz zrobiłem wam przysługę i uczyniłem to, o czym mówicie; a ponieważ nie mam najmniejszej ochoty wyruszyć znowu do Presidio Ceuta na połowy tuńczyków, to będziecie musieli podporządkować się naszym postanowieniom! — Nie uznam za sędziego nikogo, kto musiał uciekać ze swojego kraju, aby uniknąć zasłużonej i sprawiedliwej kary! Oczy Pepe zabłysły złowrogo. — Sprawiedliwej kary, powiadacie? Człowieku, jeśli jeszcze raz poważycie się na podobną wypowiedź, to tymi rękami zabiję was jak szakala, który swym oddechem zatruwa powietrze! Swego czasu wystarczyłby jeden cios nożem, lecz kto go uniknął i rzucił potwarz na niewinnego człowieka, ten postępuje niehonorowo i tchórzliwie, i nie powinien się dziwić, że traktuje się go jak śmierdzącego potwora. Także Kanadyjczyka poruszyły do żywego obraźliwe słowa skierowane do jego towarzysza. — Senior — powiedział z mocą — mamy zamiar odbyć nad wami uczciwy sąd. Nie zmuszajcie nas, abyśmy potraktowali was jak kłamcę i łajdaka bez sumienia, bo wtedy czeka was los robaka, którego zabija się wszędzie i bez skrupułów. Zaczynamy, przyjaciele! — Tak, zaczynamy — zgodził się Fabian. — Czy zechcesz zwołać sąd ojcze? — Natychmiast! Kto będzie oskarżycielem? — Ja! — odpowiedział Pepe. — I ja! — dodał Fabian. — A więc odejdźcie na bok, nie możecie być sędziami. — Ty nim zostaniesz, ojcze! — Nie mój synu, nie mogę, ponieważ moja miłość do ciebie mogłaby spowodować, że wydałbym niesprawiedliwy wyrok. Mamy tu tylko jednego, który może wystąpić w tej roli. Zwrócił się do Diaza. — Senior Diaz, mam nadzieję, że uczynicie nam ten zaszczyt i obejmiecie przewodzenie. — Chcecie mnie przekonać do przewodniczenia sądowi, który ma się odbyć nad moim przywódcą? A przecież jeszcze przed paroma minutami chciałem go uwolnić! — Bardzo was o to proszę. Ja będę musiał objąć urząd strażnika, a wy znacie zbyt dobrze zwyczaje sądu sawanny, aby wiedzieć, że obowiązkiem każdego myśliwego jest przyłączyć się do sprawiedliwej sprawy. Jeśli odmówicie, obrazicie nas. — No dobrze, niech będzie po waszej myśli! Lecz proszę, abyśmy zaczynali natychmiast, bo znajdujemy się na terenach, gdzie z wielką przyjemnością przerwano by nasze posiedzenie kilkoma kulami lub strzałami! — Pozwolicie więc, że zgodnie ze starym zwyczajem rozdzielę miejsca! Bois–rose wskazał Diazowi jako jedynemu, który miał prawo siedzieć siodło, a potem za pomocą stempla do nabijania strzelby nakreślił naprzeciwko niego koło. — To wasze miejsce, don Esteban. Mam nadzieję, że nie przekroczycie tej linii, w przeciwnym razie zostaniecie natychmiast zastrzeleni! Po prawej i po lewej stronie Diaza stanęli Fabian i Pepe, za nimi Kanadyjczyk, aby jako strażnik czuwać nad porządkiem i bezpieczeństwem procesu. Diaz wyciągnął nóż i wbił go w ziemię. — Seniores, zaczynamy posiedzenie! Ma trwać tak długo, jak długo ta klinga nie zostanie schowana na znak, że nie siła, lecz prawo i sprawiedliwość panują między nami. Kara dla przestępcy, lecz także kara dla kłamcy i oszczercy, który zamyśla tylko zemstę i zniszczenie! Kto spośród was wnosi oskarżenie? — Ja, Pepe Dormillon, tak brzmi moje nazwisko. — I ja, Tiburcio Arellano, jak zwano mnie do tej pory. — A więc wbijcie także swe noże w ziemię. Niech spotka was śmierć, tak ostra i bezwzględna jak wasze klingi, jeśli kieruje wami nieprawość! Posłuchali polecenia zgodnie ze starym, świętym obyczajem sawanny. — Pepe Dormillon, kogo oskarżacie? — Oskarżam tego oto seniora don Estebana de Arechiza, który właściwie nazywa się hrabia Antonio de Mediana. — Jak brzmi oskarżenie? — Oskarżam go potrójnie; oskarżam go winnym morderstwa, porwania człowieka i wykorzystaniu popleczników w sądzie aby oskarżyć i skazać niewinnego. — Don Estebanie de Arechiza, przyznajecie, że jesteście hrabią Antonio de Mediana? — Tak — odpowiedział ten dumnie. — Uznajecie prawo tego oto Pepe Dormillona do wniesienia oskarżenia? — Nic nie uznaję, także waszego prawa do przesłuchania mnie, i będę odpowiadał, gdy mi się to spodoba. — Możecie robić co się wam podoba, don Antonio, lecz prawo sawanny brzmi: „Kto wzbrania się odpowiedzieć, ten przez swoje milczenie przyznaje się do winy i uznaje swą porażkę”. Weźcie to pod uwagę! Na prerii nie istnieją tytuły, tylko człowiek. Kto nie chce zginąć, musi umieć się bronić. Pepe Dormillon, mówcie! — Oskarżony zamordował swoją szwagierkę, hrabinę donię Luizę de Mediana na zamku Elanchove. — Czy to oskarżenie jest prawdziwe, don Esteban? Hrabia milczał. — Zważcie, że wasze milczenie stanowi przyznanie się do winy! — Zabawiacie się jak dziecko, senior Diaz — dopiero teraz odpowiedział Arechiza. — Wbiliście swój nóż w ziemię na znak, że wszystko odbędzie się zgodnie z prawem i sprawiedliwie, a tu przemawia tylko przemoc. Nie mam się do czego przyznać i czemukolwiek zaprzeczać. Ten kto mnie oskarża, musi przedstawić dowód, że mówi prawdę! — Pepe Dormillon, czy możecie przedstawić dowód? — Znajdziecie go w tym, co mam do powiedzenia. I opisał zajścia owej nocy w Elanchove dokładnie, bo wyryły się w jego pamięci do końca życia. Diaz nie miał innego wyjścia — wina hrabiego była niewątpliwa. — Don Antonio, przykro mi to stwierdzić, ale wszystko, co mówi ten senior uważam za prawdę! — Myślcie sobie, co tylko chcecie! Lecz samo tylko myślenie nie jest podstawą do skazania nikogo. Opowieść nie stanowi jeszcze dowodu. Przedstawcie świadków! — Prawo sawanny nie zawsze uznaje za konieczne przywołanie świadków. Wystarczy przeświadczenie, aby wydać wyrok. Żądam, abyście powiedzieli, czy popełniliście to morderstwo czy nie? — Nie odpowiem! Był zbyt dumny, aby przyznać się do winy bądź skłamać. — Wasze milczenie stanowi przyznanie się do winy. Jesteście winni morderstwa i porwania dziecka. Co stało się z tym chłopcem? — Wasze pytania są zbyteczne. Nie mogę wam udzielić żadnej informacji. — A więc mówcie dalej, senior! Dormillon opowiedział o swym skazaniu i późniejszej ucieczce. Gdy skończył, Diaz zwrócił się ponownie do Arechizy. — Przyznajecie się do tego, coście właśnie usłyszeli? Arechiza znowu wolał milczeć. — Powiedzcie tak albo nie! Także i teraz nie padła żadna odpowiedź. — Mamy dość waszego milczenia! Don Esteban, obdarzyłem was niezwyczajnym szacunkiem i wiele dałbym za to, gdybym mógł uznać was za niewinnego. Jednakże wasze zachowanie nie jest zachowaniem człowieka, którego można by było nadal darzyć zaufaniem! — Zachowajcie dla siebie wasze zaufanie, Diaz! Jesteście zdrajcą. Przysięgliście mi wierność i posłuszeństwo, a teraz przyłączyliście się do ludzi, którzy pragną mojej zguby. Jestem w waszej mocy, lecz mimo to nie będę przed wami chylił głowy. Hrabia de Mediana śmieje się z waszych oskarżeń, nawet jeżeli miałby to przypłacić życiem! — Senior, już wam mówiliśmy, że na sawannie żadne tytuły nie mają znaczenia. W tej chwili nie jesteście niczym innym jak oskarżonym i jeśli wam się nie uda odeprzeć zarzutów, bądź będziecie zbyt dumni by się bronić, to porzućcie wszelką myśl o ratunku! Czy macie jeszcze coś do dodania, senior Dormillon? — Nie, skończyłem. Żądam, aby to potrójne przestępstwo, a za każde z nich prawo sawanny karze śmiercią, zostało ukarane zgodnie ze zwyczajem — Teraz wy, senior Tiburcio! O co pomawiacie oskarżonego? — O mord na jego szwagierce, porwanie człowieka, jego bratanka i próby morderstwa na mnie samym. Dwa pierwsze przestępstwa zostały już omówione; będę więc mówił tylko o trzecim. — Mówcie! Tiburcio opowiadał o napadzie w ogrodzie hacjendy del Venado, a potem w lesie i następnie opisał zachowanie don Estebana na brzegu rzeki. — Senior Arechiza, co macie do powiedzenia? — spytał Diaz, którego zaangażowanie w sprawy dowódcy malało coraz bardziej. — Świadkowie! — zabrzmiała krótka odpowiedź. Lecz duma hrabiego była fałszywa, nie opierała się na uczciwości. — Wiem dlaczego ich żądacie, wiecie przecież, że Cuchillo uciekł; mimo to świadek nie jest konieczny, ponieważ pytam się was, czy przyznajecie się do próby popełnienia morderstwa. Chcecie poniżyć się, kłamiąc? Hrabia znowu nie powiedział ani słowa. — Tak więc przyznajcie się do winy i możemy… Przerwał w środku zdania, gdyż zza piramidy rozległ się krzyk, którego nawet szum wodospadu nie był w stanie zagłuszyć, a potem nastąpił huk, jakby z dużej wysokości spadło coś ciężkiego. — Co to było? — spytał zaniepokojony Pepe. — Człowiek, któremu przydarzyło się jakieś nieszczęście — odpowiedział Diaz. — Musimy natychmiast to sprawdzić, co tam… — Spokojnie — przerwał Kanadyjczyk — wasze miejsce jest tutaj, nie wolno wam go opuścić bez widocznej potrzeby! Ja sprawdzę, co się stało. Odwrócił się i zniknął za rogiem indiańskiego grobowca. Pozostali nie ruszyli się z miejsca i czekali w milczeniu na jego powrót. Kanadyjczyk wrócił po dłuższej chwili. Niósł na ramieniu ów blok złota, który wydobył ze skały Oroche. — Zobaczcie, co znalazłem! Zdjął z pleców złoty ciężar i położył go u stóp Fabiana. Ten bez słowa patrzył na skarb. — Czyste złoto, warte tysiące! — wykrztusił Arechiza, oszołomiony widokiem takiej ilości kruszcu. W tej chwili całkowicie zapomniał, w jakiej sytuacji się znajduje. Wyszedł poza krąg i dosłownie rzucił się w kierunku bloku, aby ocenić jego ciężar. — Santa Lauretta, — dał się słyszeć głos Pepego — gdybym wtedy miał taką bagatelkę, gdy jeszcze jako strażnik wolno mi było umrzeć z głodu na koszt państwa! Gdzieś go znalazł, Bois–rose? — Wszystko jedno! — odezwał się don Esteban. — Należy do bonanzy i musi wejść do podziału. — Będzie zupełnie tak jak myślicie, hrabio Antonio de Mediana — zaśmiał się Dormillon. — Jest nas tu w sumie pięć osób i natychmiast zabierzemy się do pocięcia tego drobiazgu, aby każdy z nas dostał swoją część, wy także, ponieważ byliście tak dobrzy i wysłaliście mnie na połów tuńczyków do Presidio Ceuta! Te słowa przywołały hrabiego do rzeczywistości. Prawie zawstydzony podniósł się, lecz w jego oczach pojawił się blask, jaki w napadach szaleństwa mają obłąkani. — Gdzie dokonałeś tego odkrycia, ojcze? — chciał się dowiedzieć Fabian. — Tam z tyłu, blisko ściany po której spada wodospad. Widzicie tę głowę, tam w górze? Wskazał w górę, oczy pozostałych podążyły za jego ręką. — Baraja — powiedział Diaz. — Tak, Baraja. Widzicie, zauważył, że go dostrzegliśmy i cofnął się. To on sprawił, że dokonałem tego odkrycia. — Jak to? — Blok tkwił w skale za wodospadem. Baraja spuścił na lassie Oroche, który miał go wydobyć. Jednak Oroche znalazł śmierć w przepaści. Lasso zostało przecięte, Baraja chciał mieć złoto tylko dla siebie. — Znalazłeś Oroche? — Nie, kłębiące się wody pochłonęły go na amen. — Musimy ścigać mordercę! — krzyknął Fabian chwytając strzelbę. — Stop! — zawołał Pepe. — Tutaj nie wolno używać broni dopóki nie zakończymy posiedzenia. Baraja wpadnie nam jeszcze w ręce. Raz jeszcze spojrzał w górę w miejsce, gdzie przed chwilą widać było głowę mordercy i automatycznie prześliznął się wzrokiem po krawędzi piramidy. — Bois–rose, nie patrz teraz w górę, bo nas zdradzisz! Na górze na powierzchni grobowca leży Cuchillo. — Cuchillo? Ten morderca, świadek, którego potrzebujemy! Jesteś pewien, że to on? — Nie mam żadnych wątpliwości! — Musimy go złapać! Idź na lewo za grobowiec i od tyłu wejdź na górę. Zacznie uciekać, a wtedy ja go dopadnę tam, za tym załomem. Pepe chwycił strzelbę i poszedł w wyznaczonym kierunku za piramidę. Przy wspinaniu się zachowywał najwyższą ostrożność. Cuchillo musiał przecież odgadnąć jego zamiar i bardzo łatwo mógł mu posłać kulkę. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Pepe wspiął się na piramidę… i nikogo tam nie zastał. Natychmiast zszedł na dół i zbliżył się do Kanadyjczyka. — No i co? — zagadnął go Bois–rose. — Złapałeś go? — Nie. A ty? — Czyżbyś go gdzieś tu widział? — Ale na górze go nie ma. — A może w ogóle się pomyliłeś? — To niemożliwe. Widziałem jego głowę całkiem dokładnie. Musiał zejść. Ale z lewej strony nie mógł tego zrobić, bo przecież bym go zauważył. — Z prawej także go nie było, bo wpadłby w moje ręce. Musiał więc zejść po północnej stronie piramidy. Chodź, sprawdźmy czy nie znajdziemy jakiegoś śladu! Między jeziorem a podnóżem grobowca po północnej stronie znajdował się niezbyt szeroki przesmyk, tak kamienisty, że nie mógł się na nim odbić żaden ślad. Mimo to bystre oczy Kanadyjczyka wypatrzyły na skalnym podłożu niewielką rysę, zrobioną jakby żelaznym rylcem czyjąś niepewną ręką. — Tędy przeszedł. Pepe, spójrz! Tu leży kawałeczek kwarcu, na który musiał nadepnąć, i który zadrapał skałę. Gdy noga nadepnie na kamień tej wielkości, to nie poruszy się, — ale kierunek rysy mówi nam, że Cuchillo podążył prosto w stronę jeziora. — Myślę dokładnie to samo. Chodź! Doszli na brzeg jeziora, lecz mimo długich poszukiwań nie byli w stanie znaleźć żadnych dalszych śladów i Pepe zaczął się niecierpliwić, gdy wtem zauważył coś, co spowodowało, że przygotował się do strzału. — Co jest? — spytał Bois–rose. — Zamierzasz zdradzić nas wystrzałem? Dormillon spojrzał na niego przebiegle. — Widzisz tam, nad jeziorem te szerokie liście lambredonii, które unoszą się nad wodą jak płaski dach? Założę się, że pod nimi tkwi jakaś potężna żaba, a ponieważ mam niesłychany apetyt na udka żabie, to złowię sobie to zwierzątko. „Potężna żaba” musiała słyszeć każde słowo. Pepe złożył się do strzału, spust szczęknął głośno i palec myśliwego już dotykał cyngla, gdy wtem liście lambredonii poruszyły się. — Nie strzelajcie; to ja! — rozległo się spod liści, a następnie ukazała się głowa Cuchillo. — Santa Lauretta, co za żaba! Senior Cuchillo, prawie przepłacilibyście życiem mój niezwykły apetyt. Powiedzcie, co robicie w tej mętnej zupie? — Ja… chciałem… myślałem… — Chcieliście wziąć kąpiel, prawda? Ale dlaczego w takim pośpiechu, że nawet się nie rozebraliście? Wychodźcie; jest tu paru ludzi, którzy chcieliby z wami porozmawiać. — Ale odłóżcie strzelbę — dodał Bois–rose — bo takie niebezpieczne instrumenty nie są dla żab! Odebrał mu broń i dopiero wtedy pozwolił wyjść z lodowato zimnej wody. Bandyta przebywał w niej wprawdzie niedługo, lecz był przemarznięty do szpiku kości. Podniecenie spowodowane wydarzeniami ostatnich godzin i wzmagający się w ciągu dnia upał wycisnęły z niego ostatnie poty, wędrówka przez step wywołała gorączkę i odwodnienie, a teraz w panicznym strachu wskoczył do jeziora o wodach bijących z podziemnych źródeł, które było tak zimne, że podziałało na niego jak prąd elektryczny lub atak serca. Cuchillo stał przed traperami trzęsąc się z zimna jak osika i chyba nie byłby w stanie odeprzeć najłagodniejszego ataku. — Chodźcie, senior Cuchillo — powiedział Pepe biorąc go pod rękę. — Zabierzemy was do ognia, abyście mogli się ogrzać po tej lodowatej kąpieli! Cuchillo podążył za nim posłusznie nie zgłaszając najmniejszego sprzeciwu. — Oto seniores, przyprowadzamy wam świadka, którego tak żądał don Esteban. — zakomunikował Kanadyjczyk — Mam nadzieję, że teraz prędko zbliżymy się do końca. — Witamy, senior Cuchillo — powitał Diaz drżącego z zimna Cuchilla. — A już myślałem, że pożegnaliście się z nami na dłuższy czas. Stoicie przed sądem sawanny, co na pewno zauważyliście i oczekujemy od was, że udzielicie paru wyjaśnień w sprawach, do których don Esteban nie chce się przyznać. Podejdźcie tutaj! — Zgłaszam protest przeciwko temu świadkowi! — wykrzyknął Arechiza. — Z jakiego powodu? — Ponieważ ja sam chcę go oskarżyć. — Znakomicie don Antonio, a więc zwolnicie mnie z wygłaszania tego oskarżenia, co później i tak bym uczynił. Diaz zakreślił podobny krąg, jak przedtem Bois–rose wokół don Estebana i polecił Cuchillo: — Wejdźcie do środka i nie zapominajcie, że będzie po was, gdy tylko spróbujecie go przekroczyć! Mówcie, hrabio Antonio de Mediana! — Oskarżam tego człowieka o popełnienie morderstwa na gambusino Marco Arellano. — Ach! — wykrzyknął Fabian. — Podejrzewałem; dowody, dowody! — Nie ma potrzeby ich dostarczać. Senior Diaz niedawno sam to słyszał na własne uszy. — Czy to prawda? — Tak — potaknął Diaz — i z tego powodu zamierzałem go oskarżyć, gdyby don Esteban nie zrobił tego za mnie. Co macie do powiedzenia, Cuchillo? Cuchillo gorączkowo rozglądał się wokół siebie. Zaprzeczenie na nic by się nie zdało. Czyżby nie było już żadnego ratunku, żadnej sposobności do ucieczki? Całkiem możliwe. Lecz najpierw musiał się zemścić na tym człowieku, który się nim posłużył, a który teraz tak haniebnie go zdradzał. — Nic! — odpowiedział. — A więc przyznajecie się do mordu na Arellano? — Doszło do kłótni i on przegrał. — Doszło do kłótni w czasie gdy on spał i dlatego właśnie przegrał. Prawo sawanny przewiduje tylko jedną karę za taki czyn: śmierć. Jestem zmuszony, aby wydać taki właśnie wyrok. Czy macie coś do dodania seniores? — Nie, niechaj umiera — rozstrzygnął Pepe. — Niechaj umiera — dodał Bois–rose. — A wy, senior Tiburcio? — Nie ma łaski dla tego, za którym przemierzyłem całą pustynię, aby oddać mu to, na co zasłużył! — Słyszeliście senior Cuchillo. A może uważacie, że kara jest niesprawiedliwa. Cuchillo uczuł, że wracają mu siły, a wraz z nimi zwykła bezczelność. Już dzisiaj stał w obliczu tak haniebnego losu. Skargi na nic się tutaj nie zdadzą i jeśli rzeczywiście jest zgubiony bez ratunku, to przynajmniej istniała jedna pociecha: zemsta na don Estebanie. — Kara jest zbyt surowa — odpowiedział — ponieważ zabiłem Arellano w czasie walki i gdybym sam o tym nie powiedział, nigdy byście się o tym nie dowiedzieli. — Tak myślicie Cuchillo? — spytał Fabian. — Wasz potykający się koń zdradził was już dawno, a także rana na nodze, jaką zadał wam mój ojciec w czasie walki jest bardzo widoczna. Rzeczywiście kąpiel w lodowatym jeziorze spowodowała, że ledwo zabliźniona rana zaczęła dokuczać, że Cuchillo ledwie mógł ustać spokojnie. — Jeśli sądzicie, — dodał Fabian — że kara jest naprawdę zbyt surowa, to mogę was oskarżyć o podwójną próbę morderstwa, aby was przekonać, że jest inaczej. — Jeśli o to chodzi, to jestem niewinny. Nie mogłem postąpić inaczej, musiałem być posłuszny rozkazom, hrabio Fabianie de Mediana. Tiburcio, zdziwiony, cofnął się o krok. — Co, znacie moje prawdziwe nazwisko? — Znam go lepiej niż ktokolwiek. To przecież ja byłem tym, który… — Milczcie! — próbował opanować go don Esteban, który dopiero teraz zorientował się, jak był nieostrożny zdradzając współwinowąjcę. — Nie ma pan mi nic do rozkazywania, kapitanie Antonio! Już dawno minął czas, gdy byłem stewardem na waszym pirackim statku i teraz powiem tym seniores, co mi… — Nic nie będziesz mówił — wrzasnął Arechiza, chwytając się ostatniej i jedynej możliwości ratunku — jestem w wystarczającym stopniu mężczyzną, aby robić to, co uważam za konieczne i niezbędne. Tiburcio Arellano, jesteś Fabianem de Mediana, moim bratankiem. Pójdź w moje ramiona! Rozpostarł ramiona, lecz Tiburcio wcale nie zamierzał skorzystać z zaproszenia. — Hrabia Antonio, możecie przysiąc, że rzeczywiście jestem waszym bratankiem? — Kazałem wtedy wysadzić tego chłopaka i nie znam okoliczności, w jakich udało mu się uratować, ani jego późniejszych losów. Ale podobieństwo nie może mylić, blizna na twoim policzku, pozostałość po cięciu nożem tego oto strażnika oraz okoliczność, że twoi towarzysze od dawna uznają cię za hrabiego Fabiana są dla mnie wystarczającym dowodem, że to ty. — Więc przysięgnijcie! — Przysięgam i przekazuję ci, na znak że mówię prawdę, te dwa pierścienie. Jeden z nich jest herbowym sygnetem rodu Mediana, nosił go twój ojciec; ten drugi pochodzi od twojej matki. Zabrałem jej oba, po tym jak, jak… zginęła od tego noża. — Ale na wasz rozkaz! — pienił się Cuchillo. — Nie ja jestem mordercą, lecz wy! Fabian nie zwrócił na te słowa uwagi. Ze wzruszeniem przyciskał oba pierścienie do ust. — Mój ojcze, moja matko! Więcej nie był w stanie powiedzieć. Padł na kolana i głośno zaszlochał. Czy rzeczywiście zimnego jak lód Arechizę wzruszył ten objaw bólu i rozpaczy, czy starał się go wykorzystać na swoją korzyść, w każdym razie odważył się wyjść z koła i przystąpić do Fabiana. — Otrzymasz jeszcze więcej rzeczy, których dotykały ich dłonie, i które były im drogie. Moje serce było twarde, lecz już raz nieodwołalnie opowiedziało się za tobą. Było to, wtedy gdy chciałem cię zabić w del Venado, a ty mi się wymknąłeś. Nie wiedziałem, czy wrócę z wyprawy i w moim pokoju zostawiłem pisemne oświadczenie. Mówiąc to położył mu dłoń na ramieniu. Lecz Fabian ją strząsnął. — Weźcie tę rękę, hrabio Antonio de Mediana! Jesteście bratem mojego ojca i nie umrzecie, lecz zostaniecie ułaskawieni. Ale mnie nie dotykajcie, bo wasze ręce są splamione krwią mojej matki, którą kazaliście zamordować. Z udawaną uniżonością i pokorą hrabia wszedł do środka kręgu. Sięgnął po ubranie i wyciągnął notes, po czym na czystej kartce napisał parę słów, wyrwał ją i podał Fabianowi. — Nie jestem w stanie zmusić cię do niczego Fabianie, może kiedyś będziesz myślał o mnie inaczej. Jednakże chcę ci udowodnić, że teraz wymazałem z mego serca całą wrogość do ciebie. Hacjenda del Venado należy do mnie, a ty jesteś moim jedynym spadkobiercą. Słuchajcie seniores, abyście mogli zaświadczyć. Don Agustin Pena jest tylko dzierżawcą. Daj mu tę kartkę, w razie gdybym ja miał tam nie wrócić wcale lub nie wrócić razem z tobą. Przyjmie cię jak swego pana i zaprowadzi do mego pokoju. Otwórz pulpit biurka i naciśnij na sprężynę po prawej stronie niszy. W skrytce znajdziesz oświadczenie, o którym mówiłem. Fabian schował kartkę do kieszeni. — Biorę to don Antonio, ponieważ przebaczam wam ataki na moją osobę, a Bogu pozostawiam wymierzenie sprawiedliwości za śmierć mojej matki, jednakże… — Zaczekajcie — wpadł mu w słowo Pepe — nie możecie go ułaskawić, senior Fabianie. Ja także mam pierścień, obejrzyjcie go sobie na moim palcu! To on mi go wtedy dał, tam w Ensenadzie, abym milczał. Tym samym stałem się współwinnym morderstwa. Przebaczajcie mu, jeśli chcecie, ale nie powinien zostać ułaskawiony. Pozbawił mnie ojczyzny, skazując na połowy tuńczyków. Oczekuję zatem, że zostanie ukarany! — Pepe! — upomniał go Fabian. — Czy moje życzenie tak mało dla was znaczy? — Znaczy dla mnie więcej niż myślicie, lecz czy nie widzicie, że musicie wypuścić także Cuchilla, gdy ułaskawicie jego? — To co zrobił mnie i mojej matce także mu przebaczam. Ale jest mordercą Marco Arellano, a ja mojej przybranej matce złożyłem świętą przysięgę, że umrze, gdy tylko go spotkam! Cuchillo słyszał słowa Fabiana; musiał spojrzeć zagrożeniu prosto w oczy i wiedział, że nie może oczekiwać żadnych względów. Mógł się tylko ratować ucieczką, lecz główny winny powinien zostać stracony za wszelką cenę. — Łaski, don Fabianie! — błagał. — Nie możecie zarazem przebaczać i skazywać. Odstąpię wam bez żadnego sprzeciwu bonanzę, będę wam służył jak niewolnik dopóki żyję, chcę… Fabian ruchem ręki przerwał mu w pół słowa. — Milczcie! Na nic się to nie zda! — Niech więc umrze także i on! W tej samej chwili Cuchillo wyciągnął z ziemi nóż, pozostawiony tam tak nierozważnie, jednym susem znalazł się przy Arechizie i wbił mu go w pierś aż po rękojeść. Zanim Fabian zdołał go zatrzymać, skoczył za róg piramidy i przepadł. Pozostali zamierzali ruszyć za nim w pościg. — Stać! — zagrzmiał Bois–rose. — Jestem strażnikiem i on należy do mnie! Ogromnymi susami dopadł piramidy i uniósł strzelbę. — Stójcie Cuchillo! Bandycie udałoby się pewnie uciec, gdyby nie to, że zimno wody tak podziałało na ranę na jego nodze, że ledwie chodził. Usłyszał za sobą okrzyk potężnego myśliwego, lecz nie zareagował. — Stójcie — powtórzył Kanadyjczyk. Gdy i ten rozkaz nie został spełniony, traper nacisnął spust. Cuchillo przewrócił się, potoczył się w bok i wpadł do jeziora, całkiem niedaleko od miejsca, w którym przedtem szukał schronienia. — Nie żyje! — mruknął Kanadyjczyk i odwrócił się. — Obydwaj nie żyją — dodał Pepe — i to zanim proces został doprowadzony do końca! Fabian stał obok zwłok stryja. Pozostali podeszli do niego, nie odważyli się jednak przerwać jego milczenia. Patrzył ponuro na zwłoki człowieka, który z urodzenia był mu tak bliski, a który mimo to od najwcześniejszego dzieciństwa był jego największym wrogiem. Wreszcie odwrócił się. — Istnieje wyższa i wieczna sprawiedliwość, która wkracza poza ziemską. Tam w Hiszpanii doszło do strasznego przestępstwa, a teraz tu za morzem Bóg przyprowadził o tej samej godzinie i w to samo miejsce, ledwie tknięte stopą białego człowieka, jego sprawców, wraz z tymi przeciwko którym zgrzeszyli. — Senior Fabianie, to co mówicie płynie także z mojego serca — odpowiedział Pepe Dormillon. — Gdy wtedy w Elanchove stałem przed hrabią Antonio i mówiłem o tym, czego się dopuścił, wyśmiał mnie. Wówczas powiedziałem mu: „Istnieje sędzia, któremu nie zdołacie umknąć, odnajdzie was, nawet gdybyście się skryli w nieprzebytą dzicz!” Sami widzicie, że ta przepowiednia sprawdziła się co do joty. Ułaskawiliście go, a wymierzenie kary pozostawiliście Bogu. Ten jednak osądził go szybciej niż myślałem, i na dodatek pozwolił mu zginąć z ręki współwinowajcy. Sprawiedliwości stało się zadość! — Jednak zachowajmy się jak chrześcijanie i nie mścijmy się po śmierci. Hrabia Antonio de Mediana nie może zostać rozszarpany przez szakale i hieny, lecz spokojnie spocząć w grobie. — Tak, pogrzebmy go — zgodził się Pepe — a wraz z nim jego pierścień, który już spełnił swe zadanie przypomnienia mi o zemście. — Najlepszym miejscem na pochówek będzie grobowiec wodza — rzekł Kanadyjczyk. — Sprawdźmy, czy da się go otworzyć! Wspięli się na skalną kulę i zaczęli szukać wejścia. Okazał się nim schodzący pionowo w dół otwór przywalony wielkim głazem. Potężna siła Kanadyjczyka wystarczyła, aby go odsunąć i Fabian na lassie zsunął się w dół. Wewnątrz grobowca, który składał się z niewielkiego, czworokątnego pomieszczenia, było kompletnie ciemno. Fabian pomacał wokoło rękami i natknął się na skamieniałe zwłoki wodza, leżące tu już bardzo długo. Na ciało Arechizy, hrabiego de Mediany, było jeszcze wystarczająco dużo miejsca. Fabian wrócił na górę i przetransportowano zmarłego na skalną kulę. Fabian zabrał wszystko, co Arechiza miał na sobie wartościowego, po czym Bois–rose zdjął nakrycie głowy i wygłosił krótką modlitwę. Diaz spuścił się w dół, aby odebrać ciało swojego dowódcy i ułożyć go na miejscu. Gdy wydostał się z powrotem na górę wejście zostało ponownie troskliwie zakryte kamieniem. Zatarli ślady i wszystko wyglądało jak nietknięte. Kanadyjczyk z odkrytą głową podszedł do Fabiana i podał mu rękę. — Mój synu, teraz ty jesteś hrabią de Mediana i nie tylko bonanza należy do ciebie, jesteś właścicielem wszystkiego, co don Antonio zostawił po sobie. Składam ci hołd jako pierwszy, który zwie się twoim sługą i proszę cię tylko, abyś miał dla mnie miejsce w swoim sercu tak długo, jak długo Bóg pozwoli mi stąpać po ziemi! Fabian objął go z miłością. — Nie jesteś służącym, lecz moim ojcem znajdziesz u mnie po wsze czasy całą miłość i szacunek, jaka się należy ojcu! Także Pepe podał mu rękę. — Don Fabianie de Mediana, nie zapominajcie o Pepe teraz, gdy staliście się wielkim panem! — Aby móc się nim stać — dorzucił Diaz — będziecie pewnie musieli mieć nas za świadków. Możecie na mnie liczyć, senior. Do końca życia nie zapomną tego dnia, w którym z wami i z „panami sawanny” brałem udział w sądzeniu granda dumnej Hiszpanii! — Senior Diaz, przyłączcie się do nas! — poprosił Fabian. — Ta ekspedycja nie przyniesie wam sławy, a w nas znajdziecie ludzi, którzy będą umieli docenić wasze towarzystwo lepiej, niż ci awanturnicy i poszukiwacze skarbów. — Dziękuję don Fabianie! Z chęcią spełniłbym waszą prośbę, ale byłem pod rozkazami don Estebana i teraz mam obowiązek go zastąpić. Chcecie wracać sami, czy może zdecydujecie się towarzyszyć mi do obozu? — Nie mamy nic wspólnego z ludźmi z waszej ekspedycji — powiedział Bois–rose — i bez nich jesteśmy bezpieczniejsi. — Ale jak chcecie wywieźć stąd skarby bonanzy skoro nie macie ani koni ani wozów? Kanadyjczyk i Pepe spojrzeli pytająco na Fabiana. Ten namyślając się opuścił głowę. — Ojcze, — rzekł w końcu — bardzo będziesz się na mnie gniewał, jeśli zostawię tutaj wszystkie te skarby? — Co — krzyknął poruszony Diaz — zamierzacie zostawić tutaj to warte królestwa bogactwa, dzikim lub ludziom z ekspedycji? To przecież wasza niezaprzeczalna własność! — A czy wy sami nie zrezygnowaliście z tych bogactw i to jeszcze zanim przybyliście tutaj? — roześmiał się Fabian. — Ponieważ wiedziałem, że nie należy do nas, lecz do was. — Nie chciałbym zostawiać bonanzy ani waszym poszukiwaczom złota, ani Indianom, lecz… — Santa Lauretta, co chcecie z tym zrobić? Pomyślcie tylko o tym kosztownym kawale złota, który ten lutnista przepłacił życiem! Sądzę, że z jego pomocą można by było kupić wszystkie tuńczyki, jakie zostały złapane przez ostatnich dziesięć lat w przeklętych wodach Ceuty — krzyknął Pepe. — Powiedzieliście prawdę, Pepe, Oroche zapłacił za złoto życiem. To złoto ma diabelską moc. A wy senior Diaz zastanówcie się: Marco Arellano, większość ludzi z ekspedycji, a teraz sam don Esteban i Cuchillo musieli przepłacić życiem żądzę złota. Zagrzebiemy i ukryjemy te skarby tak, że nikt nigdy ich nie znajdzie. Może kiedyś nadejdzie czas, że będziemy ich potrzebować i wtedy bezpiecznie i bez ryzyka przyjdziemy po nie. — Przyznaję ci rację, synu — zgodził się Kanadyjczyk. — Chodźmy do placem i spójrzmy, co trzeba by zrobić! Zeszli ze skalnego wzniesienia i udali się do bonanzy. Tylko tacy ludzie, jak ci czterej mogli spokojnie przyglądać się uwodzicielskiemu blaskowi złotego kruszcu. Mimo to Pepe zatoczył się jak pijany na widok lśniących kamieni wypełniających dolinę w takiej ilości, że wyglądała ona jak z bajki. — Weźcie noże do ręki i pomóżcie mi! — poprosił Fabian. Miękkie podłoże nie stawiało zbyt wielkiego oporu ich wysiłkom, woda spływająca od czasu do czasu po skalnym zboczu rozmiękczyła je i podkopała przygotowując jakby do ich zamiarów. Tak więc do wieczora udało się im tak ukryć całe złoto tak, że tylko komuś wtajemniczonemu udałoby sieje odnaleźć. — Do tej pory musiałem wam pomagać, se?ores — przemówił Diaz. — Ale teraz wzywają mnie moje obowiązki. Co zamierzacie? — Jest już ciemno, — odpowiedział Kanadyjczyk — a więc dzisiaj nie pójdziemy stąd, lecz rozbijemy obóz na piramidzie, bo tam będziemy najbezpieczniejsi w razie napadu. — A jutro rano — dodał Pepe — podążymy śladami tego Baraji. To jedyny niepowołany, jaki zna naszą bonanzę i w ten czy inny sposób musimy zmusić go do milczenia. — Zróbcie to — zgodził się Diaz. — Zamordował Oroche i musi go spotkać kara. Jeśli o mnie chodzi, to możecie być pewni, że ode mnie nikt nie usłyszy ani słowa o tym złocie. Należy do was, don Fabianie! Lecz teraz, żegnajcie! — Żegnajcie! A jeśli potrzebowalibyście paru ramion dodatkowo, to pamiętajcie, że do jutra rana jesteśmy tutaj — odpowiedział Kanadyjczyk. — Zdziwiłbym się, gdyby czerwonoskórzy nie nawiedzili dzisiaj waszego obozu. Podali sobie ręce. — Przyjmijcie moje podziękowania, senior Diaz, — powiedział Fabian — za pomoc, jaką nam dzisiaj okazaliście. Gdy nadejdzie sposobność, chętnie się wam odwdzięczymy! — To nie wy, lecz ja muszę wam podziękować. Wielkodusznie podarowaliście mi życie, podczas gdy ja tak niegodnie się z wami obszedłem. A to, że wziąłem udział w procesie było po prostu moim obowiązkiem. Żegnajcie! — Żegnajcie! — zabrzmiało w ślad za skromnym człowiekiem, po czym zniknął on w ciemnościach, a jego pośpieszne kroki odbijały się echem w nocnej ciszy. Trzej traperzy wnieśli na piramidę broń don Estebana i Cuchillo, derki i siodła zabitych koni i rozbili obóz. — Nie możemy sobie pozwolić na rozpalenie ognia — ostrzegł Kanadyjczyk. — Jego blask zdradziłby wrogom miejsce naszego pobytu. — Więc zjemy na zimno! — rozstrzygnął sprawę Pepę. Wyciągnął z sakwy parę kawałków suszonego mięsa, a Bois–rose ze swej skórzanej torby pewną ilość pinoli dla każdego, ową ulubioną potrawę meksykańskich bezkresów przyrządzoną z miażdżonej kukurydzy z niewielką ilością cukru i cynamonu. Gdy skończyli, Fabian poprosił, aby wolno mu było jako pierwszemu stanąć na warcie. Dzisiejsze wydarzenia tak go poruszyły, że odczuwał potrzebę spokojnego sam na sam ze swymi myślami. Usiadł na kamieniach, jego towarzysze owinęli się w koce i zamknęli oczy, aby pokrzepić siły na następny dzień. OBLĘŻENIE Pojmany Baraja opierał się o pień drzewa, do którego został przywiązany. Jego wyobraźnia odmalowywała mu śmierć w najstraszniejszej postaci, ponieważ oddział czerwonoskórych odprawiał przed nim jakiś potworny rytualny taniec. Reszta, w oczekiwaniu na znak Czarnego Ptaka do rozpoczęcia tortur wyrwała z płonących wozów żelazne sztangi i zajęła się rozgrzewaniem ich do czerwoności. Miały posłużyć jako narzędzia tortur. Pozostali, którzy nie zdobyli takich przedmiotów, ostrzyli pale i noże lub cięli drewno na kołki do wbijania ich w ciało więźnia. Baraję czekała powolna śmierć w męczarniach. Myślał o straszliwych obrazach, jakie przedstawił mu stary Benito i byłby nieskończenie wdzięczny każdemu litościwemu człowiekowi, który jednym strzałem uchroniłby go od takiej śmierci. Jeden z Indian podszedł do niego. Wielka rana zadana nożem jakiegoś białego ciągnęła się przez całą pierś od jednego boku do drugiego i, mimo założonego opatrunku, cały czas krwawiła. Zanurzył palec w krwi i na twarzy Baraji wymalował linię sięgającą od czoła aż po brodę. — Blada twarz odda mi połowę swojej twarzy. Połowa czoła, oko i policzek są moje. Wytnę mu je jeszcze za życia. Zbliżył się drugi Indianin. — Skalp bladej twarzy należy do mnie. Ja go złapałem! Przejechał nożem tak blisko czupryny Baraji, że ten uczuł prawie dotknięcie noża. Trzeci spojrzał na niego gniewnie błyszczącymi oczami. — Czy blada twarz ma na tyle odwagi, aby zaintonować pieśń śmierci? Utnę mu język, jeśli będzie milczał! Wokół rozległ się nieopisany ryk. Był to znak, że cierpliwość się skończyła. Czerwonoskórzy chcieli otrzymać swoją część ofiary. Wtem Czarny Ptak powstał, aby dać sygnał do rozpoczęcia tortur. Lecz dla Baraji nie nadeszła jeszcze godzina śmierci. Z ciemności wynurzył się jakiś człowiek i zbliżył się do ognia, przy którym siedział wódz; miał na sobie strój papagos. — El Mestizo! — krzyknął Antylopa. — Tak, El Mestizo — zabrzmiała dumnie odpowiedź rabusia. — Przychodzi pozdrowić swych czerwonych braci. — Którą ścieżkę widziały stopy mojego brata? — spytał wódz. — Jego droga wiodła do kraju bladych twarzy, gdzie synowie Apaczy łapią konie. Czamy Ptak słuchał uważnie. — Czy mój brat widział dzieci Apaczy? — Widział i walczył u ich boku. „Silna jodła” padł z rąk białych ludzi, a wraz z nim wszyscy czerwonoskórzy. Była to zła wiadomość, lecz na spiżowej twarzy wodza nie drgnął ani jeden muskuł. — Znajdują się teraz u wielkiego ducha, w krainie wiecznych łowów. Lecz Czarny Ptak pójdzie do bladych twarzy i za każdego ze swych synów odbierze po dwadzieścia skalpów. Niech mój biały brat się rozejrzy, ziemia piła już dzisiaj krew białych, tylko jeden z nich się uratował i stoi teraz przy palu, aby uświetnić zwycięstwo Apaczy swoimi jękami. El Mestizo spojrzał na pojmanego. — Czy mój czerwony brat pozwoli porozmawiać z tą bladą twarzą? — Niech mój brat robi, co chce! Rabuś podszedł do Baraji. — Jak się nazywacie? — Baraja. — Należycie do tej ekspedycji, którą niejaki don Esteban prowadzi z Tubac do Apaczerii? — Tak. — Znaleźliście złoto? Twarz więźnia rozjaśniła się. Po sposobie wyrażania się poznał, że nie jest to Indianin i natychmiast uknuł plan ratunku. — Tak. — Ile? — Tyle, że można by za to kupić całą Sonorę. — Caramba, żartów wam się zachciewa przy męczeńskim palu! — Wcale nie żartuję. Widziałem kawały złota tak wielkie jak moja pięść, w ilości, którą można załadować cały wóz. Był tam też blok wielki jak moja głowa. Chcecie go mieć? — Do diabła, czy chcę? — To uwolnijcie mnie! Za uratowanie życia zdradzę wam bonanzę. Metys spojrzał mu w oczy, jakby chciał zajrzeć mu w głąb duszy. — Mówicie prawdę? — Na Najświętszą Panienkę, tak! — I złoto jest tam rzeczywiście w takiej ilości? — Tak. — Kto wie jeszcze o bonanzie? — Trzech białych, którzy są tam teraz. — Trzech? Ich chwile są policzone! Ale powiedzcie, słyszeliście już kiedyś o El Mestizo? — O El Mestizo i Mano–Sangriento, tak. — Jestem El Mestizo. Więc wiecie, że spotka was jeszcze coś gorszego niż z rąk Apaczy, jeśli mnie oszukujecie? — Nie kłamię — odpowiedział Baraja spoglądając ze strachem na okrutnego człowieka. — Więc dobrze, spróbuję was uwolnić! Podszedł z powrotem do Czarnego Ptaka. — Czarny Ptak nie będzie torturował tego białego. — Będzie. — Nie, ponieważ mówi tak El Mestizo. Mój czerwony brat wypuści tą bladą twarz na wolność! Czarny Ptak podniósł pytająco czarne oczy. Metys był człowiekiem, dla przyjaźni którego na wet Apacz poniósłby ofiarę, lecz takiego żądania nie postawił jeszcze nigdy. — Musi zginąć. — Zapłacę mojemu bratu za niego okup. — Jaki? — Wiele setek koni bladych twarzy łącznie z pasterzami. — Musi umrzeć. — Będzie żył, bo El Mestizo chce jeszcze dodać skalp największego Komancza, jakiego widziała sawanna. — Jak się nazywa ten pies? — Sokole Oko. — Sokole Oko? — oczy wodza zalśniły groźnie, a Antylopa także nie potrafił ukryć grymasu zdziwienia. — Mój brat mówi prawdę? — Czy El Mestizo skłamał kiedyś? — Czarny Ptak wierzy swojemu bratu. Dostanie skalp Sokolego Oka? — Tak. — I konie i pasterzy bladych twarzy? — Tak. — Gdzie on je znajdzie? — Niech mój brat da mi dwunastu swoich wojowników, abym zdobył skalp Komanczy, a sam z resztą wojowników pociągnie nad Jezioro Bizonów, gdzie się spotkamy. Tam stoją blade twarze ze swymi stadami. — Kiedy tam będzie? — Gdy słońce zajdzie cztery razy. — Niech mój brat weźmie sobie tego więźnia. Niech weźmie także dwunastu wojowników i wyrusza. Gdy słońce zajdzie cztery razy, Czarny Ptak będzie z całym swoim plemieniem nad Jeziorem Bizonów, aby się z nim spotkać. Gdy El Mestizo odszedł, Czarny Ptak ciągnął dalej odwracając się do Antylopy: — Czarny Ptak jest ranny; nie może chodzić ani dosiąść konia. Poprowadzi swoich wojowników nad Jezioro Bizonów w czółnie. — Nie zechce ścigać tych trzech białych myśliwych? — „Wodzowie lasów” są silni i mądrzy. Przejdą dołem koło wody i wpadną w ręce Apaczów. Antylopa, mój syn, weźmie ze sobą dziesięciu moich wojowników i nie spuści śladów tamtych z oczu. Czarny Ptak będzie go oczekiwał nad Jeziorem Bizonów. Podczas gdy wódz obmyślał naprędce plan strategiczny, El Mestizo podszedł do Baraji i przeciął nożem krępujące go więzy. — Jesteście wolni, lecz od teraz będziecie mi towarzyszyć. Najmniejsza próba ucieczki zostanie ukarana śmiercią. Indianie nie byli zadowoleni z uwolnienia więźnia i już mieli dać temu wyraz, gdy Czarny Ptak zakomunikował im jaka zastała za to wyznaczona cena. Uspokoili się. El Mestizo wyszukał sobie dwunastu silnych wojowników i wyruszył w drogę. Czarny Ptak zebrał przy gasnącym ognisku resztę i podążył w stronę rzeki. Miejsce, mające się stać sceną długiego i barbarzyńskiego festynu, w krótkim czasie opustoszało. W pewnej odległości od obozu El Mestizo natknął się na oczekującego go ojca. Właśnie ich rozmowę podsłuchał Diaz po czym z powrotem popędził do Złotej Doliny. Niestety noc była bezksiężycowa, a kulejący koń Cuchilla tak zmęczony, że ledwie powłóczył nogami. Na domiar złego kilka razy zabłądził w ciemnościach. Z tego powodu dotarł pod piramidę tylko na kilka minut przed Indianami. Tymczasem trzej traperzy przespali już część nocy zmieniając się co jakiś czas na warcie. Akurat Kanadyjczyk budził Pepe, gdy usłyszał odgłos zbliżającego się konia. — Jakiś jeździec, Pepe! Kto to może być? — Pewnie jakiś uciekinier z obozu. Słyszeliśmy przecież strzały. Może to czerwoni zwyciężyli, a poszukiwacze złota uciekają przed nimi na wszystkie strony. — Zatrzymuje się właśnie koło nas. Rzeczywiście jeździec podjechał pod samą piramidę. — Senior Bois–rose, senior Pepe, don Fabianie! — Ach senior Diaz, to wy! — odpowiedział Kanadyjczyk poznając go po głosie. — Co się stało, że tak nieoczekiwanie wróciliście? — Muszę was ostrzec. Indianie panują nad równiną; tylko mnie i Baraji, który wrócił do obozu, udało się uciec. Zdradził was i czerwonoskórzy są tuż za mną, aby wziąć bonanzę. — Do diabła, będzie najlepiej, gdy zejdziemy im z drogi. — Nie dacie rady, nie macie przecież koni, a oni są już blisko. — Więc chodźcie tu na górę do nas. Tej twierdzy nie zdobędą. — Nie mogę. Natychmiast muszę pędzić nad Jezioro Bizonów, aby ostrzec don Agustina Penę, że on i jego ludzie mają zostać napadnięci przez Apaczów. — Więc jedźcie, jedźcie, senior Diaz — zawołał Fabian, który obudził się w trakcie rozmowy. — Jedźcie, a gdy już tam będziecie, pozdrówcie ode mnie hacjendera i jego córkę! Podążymy za wami, najszybciej jak się da! — Ilu jest tych czerwonych? — spytał Pepe. — Jedynie dwunastu. Reszta pojechała nad Jezioro Bizonów, jak przypuszczam. — Tylko dwunastu? Załatwimy się z nimi! — Jest z nimi dwóch ludzi ubranych jak papagos. — Sprawdzimy kto to taki! — A więc szczęścia, seniores i celnych kul! Adios! Zawrócił konia i galopem popędził przed siebie. Wtem z miejsca, gdzie leżał zabity koń, rozległ się jęk szakala. — To bydlę już znalazło padlinę — zauważył Pepe. — Tak myślicie? — wątpił Fabian. — Wydaje mi się, że ten odgłos pochodził nie z krtani zwierzęcia, lecz człowieka. — Możliwe, mój synu — powiedział Bois–rose. — Masz młodszy słuch niż my i jesteś w stanie lepiej odróżnić. Możliwe, że jakiś czerwonoskóry prześlizgnął się tu na zwiady, aby sprawdzić, czy nie ma niebezpieczeństwa. — Co oni mogą, możemy i my! — powiedział Pepe. I już przy ostatnim słowie zniknął za krawędzią. — Pepe, zostań! — ostrzegł go Bois–rose półgłosem, lecz po sprytnym strażniku nie było już ani śladu. Ten, tak cicho jak tylko umiał, ześlizgnął się w dół, po czym przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności podczołgał się w stronę miejsca, z którego rozległ się jęk. Dotarł szczęśliwie do miejsca, gdzie leżał zabity koń i potwierdził przypuszczenia Fabiana. Trzech mężczyzn stało z boku o czymś rozmawiając, a Indianie zgromadzili się wokół padliny. Dormillon przeskakując parę kamieni zbliżył się na tyle, aby podsłuchać ich rozmowę. — A więc gdzie jest ta bonanza? — Złota Dolina leży po tamtej stronie wzniesienia. Lecz ci trzej traperzy wnieśli całą jej zawartość do wnętrza grobowca. — A więc nasza droga prowadzi poprzez ich skalpy! Są tam, na tej skale? — Tak. Widziałem, jak tam na górze szykowali się na noc. — Nie podejrzewają, że się zjawimy, lecz na pewno wystawili straże. Znam tę okolicę bardzo dobrze, za tymi górami przechowujemy naszą łódź w czasie, gdy znajdujemy się w Apaczerii. Trzech dzielnych myśliwych jest w stanie bronić piramidy, jeśli tylko zostaną zaatakowani z tamtego wzniesienia, po którym spada wodospad. Z tego powodu musimy je zdobyć zanim oni zaczną podejrzewać, że tu jesteśmy; tutaj zostawimy tylko straż dla pewności, że nie wydostaną się tą stroną. Zwrócił się do Indian i wydał im jakiś rozkaz. Ośmiu z nich rozproszyło się na całą szerokość doliny; a czterej pozostali udali się z białymi obchodząc szerokim półkolem grobowiec, w stronę wąwozu, w którym Baraja i Oroche poprzedniego dnia wspinali się na górę. Pepe nie mógł ich zatrzymać, choć zrobiłby to bardzo chętnie. Wiedział bowiem, że wraz ze swoimi towarzyszami znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie, jeśli wróg ze wzniesienia zaatakuje piramidę. Tak ostrożnie, jak idąc tutaj, wrócił do grobowca. Jego przyjaciele odetchnęli z ulgą widząc go z powrotem. — No i co? — spytał Kanadyjczyk. — Widziałem ich wszystkich. Rzeczywiście jest trzech białych i dwunastu Indian, w tym także przemiły senior Baraja. Skłamał, że ukryliśmy zawartość bonanzy we wnętrzu grobowca. — Ach — Bois–rose domyślił się już wszystkiego. — Został złapany i obiecał im złoto jako okup. Wyrwawszy się z bezpośredniego zagrożenia pożałował tego i usiłuje za pomocą kłamstwa zyskać na czasie. Pewnie ma nadzieję, że się wzajemnie pozabijamy, a on sam się jakoś wymiga i zostanie jedynym właścicielem bonanzy. Gdzie oni są? — Podzielili się. Ośmiu czerwonoskórych odcina nam drogę na równinę, a pozostali są już nad wodospadem, aby o świcie rozpocząć atak. — Mądrze pomyślane! — Mamy jeszcze czas, aby się stąd wymknąć. Do tamtego wzniesienia droga jest wolna. — Boicie się ich Pepe? — spytał Fabian. — Senior, tylko wam pozwalam na zadanie takiego pytania! Kule wroga dosięgną nas z tamtego wzgórza i jeśli nawet nie ma co żałować dwóch starych facetów, jak ja i Bois–rose, to nie chciałbym dopuścić do tego, żeby młody hrabia de Mediana musiał zostawić swój skalp na tym stepie. — Uspokój się, Pepe — pocieszał go Kanadyjczyk — chłopak nie miał nic złego na myśli. Mówię ci, że nie opuszczę tego miejsca zanim się nie przekonam, że ostatni z wtajemniczonych, który do tej pory przecież nie zdradził miejsca położenia skarbu, nie będzie mógł więcej mówić. Nasza sytuacja nie jest taka zła, jak myślisz. Mamy świetne strzelby, karabin Cuchilla i dobrą angielską flintę don Estebana. Wydaje mi się, że to dość przeciwko dwunastu czerwonoskórym i trzem białym szubrawcom, chociaż właściwie nie są oni warci nawet jednej kuli. — A nasze niekorzystne położenie? — Może zostać poprawione. Mamy siodła i derki, a tu leży wystarczająca ilość kamieni, aby w przeciągu nocy zbudować z nich nasyp, za którym jesteśmy całkowicie bezpieczni. Była to prawda i trzej mężczyźni natychmiast zabrali się do roboty. Zgromadzili kamienie na krawędzi piramidy tworząc z nich coś w rodzaju muru. Dwie potężne jodły, których korzenie tkwiły w grobowcu, pochylały nisko swe gęste gałęzie. Także z nich, siodeł i derek zbudowali ścianę, za którą mogli się czuć całkiem bezpiecznie. — No, teraz jesteśmy przygotowani — powiedział Bois–rose. — Te derki stanowią właściwie jeszcze lepszą zaporę niż kamienie, których odpryskujące odłamki mogłyby nas poranić; zatrzymują kule, które w nie trafią. Broni i amunicji mamy pod dostatkiem, teraz jestem tylko ciekaw, kto utrzyma to miejsce, „Panowie sawanny” czy ci czerwoni i biali szubrawcy, których doprawdy muszę poznać. — Do tej pory mamy jeszcze parę godzin czasu. Teraz ja stanę na warcie. Połóżcie się, bo mogą się założyć, że wkrótce będziemy potrzebowali wszystkich naszych sił i całej uwagi. Kanadyjczyk spokojnie zawinął się w swój koc i po minucie spał już, jakby znajdował się w najbezpieczniejszym miejscu pod słońcem. Z Fabianem jednakże było zupełnie inaczej. Wczorajsze wydarzenia wprowadziły go w stan takiego wewnętrznego napięcia, że wolał czuwać razem z Pepe. Rozmawiali ze sobą najciszej jak tylko mogli, a gdy na wschodzie niebo poczęło się różowić, ich rozmowa zamarła zupełnie. Po krótkim czasie byli już w stanie objąć wzrokiem całą równinę i stwierdzili, że Indianie podeszli do góry. Lecz tu w górze wisiały ciągle gęste zasłony mgły, a wodny pył i poranny wiatr, który poruszał nimi jak chmurami i skutecznie utrudniał oblegającym obserwację piramidy. Stawało się coraz jaśniej i jaśniej. Wiatr wzmógł się, poprzerywał zasłonę mgły i wkrótce ona zniknęła całkowicie. Teraz i myśliwi mogli zobaczyć, co zamierzają ich wrogowie w dole. Na skraju drogi prowadzącej w górę pojawiły się sztuczne maskujące krzaki, za którymi Indianie znaleźli schronienie lub przynajmniej mogli pozostać nie zauważeni. — Jest już wystarczająco jasno, aby można było oczekiwać kul — powiedział Kanadyjczyk. — Ale co to? Nad krzakami pojawiła się czyjaś dłoń i daje nam znaki, że chcą pertraktować. Ponieważ jesteśmy uprzejmi, uczynimy im tę grzeczność! Także i on uniósł dłoń ponad zabezpieczeniem i dał znak, że jest gotów do rozmów. Wtedy w odsłoniętym miejscu pojawiła się czyjaś sylwetka. — Santa Lauretta, znasz tego faceta, Bois–rose? — spytał zaskoczony Pepe. — Rzeczywiście, to Sang–Mele, ten rabuś i morderca! Tam gdzie on, nie może brakować i jego ojca Main–rouge! — Bogu niech będą dzięki, że w końcu mamy tych łajdaków przed sobą! Wprawdzie nie wyślę ich na połów tuńczyków, mam dla nich coś lepszego! — Tak, to on — potwierdził Fabian. — Już niedługo się dowie, jak umiem obchodzić się z jego strzelbą! Gdyby El Mestizo wiedział, jakich to białych traperów ma przed sobą, z pewnością nigdy by się nie odważył stanąć przed nimi bezbronny i wystawiony na strzał. A tak krzyknął głośno: — Kim jesteście, wy tam, na grobowcu? — Zaraz się przekonasz, łajdaku! — odpowiedział groźnie głos Kanadyjczyka. Uniósł się na całą wysokość swej herkulesowej postaci, tak że oszańcowanie wydawało się w porównani z nim bardzo niskie. Także i Pepe wyprostował się i stanął u jego boku. Indianie po drugiej stronie wznieśli natychmiast głośny okrzyk radości. Rozpoznali trzech myśliwych, którzy w tak niepojęty sposób zniknęli im wraz z wyspą na Rio Gila. — Wielki Orzeł! — krzyknął El Mestizo. — I Zapalający Piorun! — uzupełnił Pepe, mocno wspierając się na lufie strzelby. — Gdzie macie tego starego łajdaka, który pozwala się przezywać Main–rouge? Obok Metysa wyrosła jak spod ziemi chuda, żylasta sylwetka jego ojca. — Tutaj, obejrzycie go sobie! — powiedział szyderczo. — Znamy się chyba od jakiegoś czasu, nie? — Myślę, że od dnia, gdy solidny cios kolbą przekonał was, że włosy innych nie rosną na waszej głowie. Czego dzisiaj chcecie od nas? — Zaraz się dowiecie! Macie skarb pod sobą? — Skarb? O którym to skarbie mówicie? — O złocie bonanzy. — A co wam do tego? — Dawajcie go tu! — Ach! A co potem? — Potem możecie sobie spokojnie iść, gdzie was oczy poniosą. — Bardzo dobrze! Ze wszystkimi manatkami? — Tak jest, lecz bez broni. — Znakomicie! Powiadam wam: jeśli chcecie z nami pertraktować, to musicie tak mówić, jak rozmawia się z mężczyznami, na których nie robią wrażenia groźby i którzy nie dadzą się omamić żadnymi kłamstwami. Powiedzcie otwarcie, czego chcecie od nas, to dostaniecie jasną odpowiedź! El Mestizo machnął ręką i na ten znak z boku wyłonił się Indianin. Podszedł do nich. Podczas gdy rozprawiali o czymś, Kanadyjczyk wnikliwie przeszukiwał wzrokiem leżące naprzeciwko zarośla. — Pepe, chcesz prowadzić pertraktacje? — Jeśli tak uważasz! — Widzisz tę lufę pomiędzy gałęziami tej śliwy wawrzynowej? — Tak. — Uważaj. Gdy tylko błyśnie, padniesz na ziemię. Wystrzelona z takiej odległości kula będzie potrzebowała sporo czasu, aby tu dolecieć. Zdążysz więc się schować. — Nic się nie bój. Na pewno mnie nie trafi! — A ja jego tak! — zaręczył Bois–rose i powoli pochylił się umieszczając ostrożnie wylot lufy między dwoma kamieniami tak, aby nie mogła zostać zauważona z góry. — Znacie tych dwóch bandziorów? — spytał Fabian. — Trochę, synu. Pewnego pięknego dnia leżałem sobie pogrążony we śnie, a Pepe poszedł po wadę do picia, gdy ci dwaj szubrawcy napadli na mnie i związali, zanim zdążyłem się obudzić. Chcieli zedrzeć ze mnie skórę, mianowicie to futro bobra i moje własne, i już Main–rouge pociągnął raz nożem po mojej głowie, gdy nadszedł Pepe i za pomocą kolby wyjaśnił mu, czyja to własność. Pozwoliliśmy wtedy uciec tym łajdakom, ale byłoby lepiej, gdybyśmy wskazali im drogę do krainy wiecznych łowów. Z przeciwka rozległ się znowu głos Metysa. — Chcecie wiedzieć, co was czeka? Poddajcie się bez warunków! — Komu? — Mnie. Jest człowiek, którego zwą Czarny Ptak, on chętnie by was zobaczył u siebie i ja zamierzam bez zwłoki spełnić jego życzenie. — Jesteście gotowi? — Tak. — A więc otrzymacie od nas odpowiedź: jest człowiek, który ma waszą strzelbę, powinniście posmakować jej naboi! — Który ma moją strzelbę? — spytał zaciekawiony Metys. Fabian wstał. — Chcecie jeszcze raz się z nią pożegnać? — zapytał unosząc w górę broń. — Do diabła, Tiburcio Arellano! Teraz już nie ma litości. Ognia! Błysnęło, a El Mestizo, Main–rouge i Indianin zniknęli. Lecz w tej samej chwili Pepe i Fabian także leżeli na ziemi; zdradziecka kula uderzyła w kamień, a z naprzeciwka rozległ się głośny okrzyk. Równocześnie z wystrzałem tamtych nacisnął spust i Kanadyjczyk, a jego kula sięgnęła celu. Rozpoczęła się walka, na niekorzyść oblegających, którzy po stronie swoich strat musieli zapisać pierwszego zabitego. Pepe wyciągnął nóż i zrobił karb na pniu jednej z jodeł. — Jeden czerwonoskóry. Zostało jedenastu! — Albo: z trzech białych zostało tylko dwóch — powiedział Kanadyjczyk. — Krzaki, zza których strzelano nie są zbyt gęste. Wydaje mi się, że spomiędzy nich widać było białą, a nie ciemną twarz. Jego przypuszczenie zostało potwierdzone. Sześć rąk dźwignęło do góry ciało jakiegoś białego i widać było wyraźnie, że kula przeszyła mu głowę na wylot. W następnej chwili trup przeleciał przez krawędź skały i z głośnym odgłosem wpadł do kłębiącej się topieli. — Baraja! — stwierdził Fabian. — Tak, Baraja — potwierdził Bois–rose. — Boska sprawiedliwość kazała go pochować w tym samym miejscu, w którym jego ofiara, Oroche, znalazła śmierć. — I ta sprawiedliwość — dodał Dormillon — kazała mu także zginąć jako pierwszemu w walce, do której doprowadził. Wreszcie zginął ostatni z tych, który mógłby zdradzić miejsce położenia bonanzy. Wasze złoto jest bezpieczne, don Fabianie! — Według jego kłamliwego oświadczenia przypuszczają, że złoto znajduje się tu, pod nami i nigdy na nie trafią. — Lecz zakłócą spokój twego stryja, synu. Mam jednak nadzieję zabić tylu z nich, że reszcie całkowicie przejdzie na to ochota. Jest nas trzech; podzielimy więc linię ataku na trzy strefy i każdy z nas będzie bronił jednej! Ja biorę tę część po prawej aż do krzaka dzikiego wina; ty Pepe weźmiesz tę lewą flankę aż do góry do orzechowca, a ty Fabianie środek. — To zaraz załatwię jednego czerwonego! — rzekł Pepe spokojnie. — Dam sobie głowę uciąć, jeżeli tam za tym małym cyprysem któryś z nich nie rozbił sobie wigwamu. Celował przez chwilę, a potem wystrzelił. Głośny okrzyk był dowodem, że mierzył celnie. — Te łajdaki są tak łaskawe i zawiadamiają nas, że zostało do przedziurawienia tylko jedenaście czerwonych skór — roześmiał się. — Z których jedna natychmiast zostanie podziurawiona! — dodał Fabian. Teraz zagrzmiała jego strzelba i drugi, głośny krzyk dowiódł, że dotrzymał słowa. Przez parę minut naprzeciwko panował spokój, potem jednak padły strzały ze wszystkich strzelb, jakie wróg miał do dyspozycji, a kule uderzały przed i za myśliwymi w kamienie oszańcowania. Nastąpiło jeszcze wiele podobnych salw, lecz z podobnym skutkiem. Barykada ustawiona w ciągu nocy okazała się tak znakomita, że znajdujący się za nią przyjaciele byli zupełnie bezpieczni. — Niech sobie marnują kule do woli; będziemy strzelać tylko wtedy, gdy będziemy pewni celu — postanowił Bois–rose. — Chcą nas sprowokować, abyśmy wystrzelali wszystkie naboje — zauważył Pepe. — Widzisz ten pióropusz wyglądający zza krzaków? Przymocowali go do gałęzi i myślą, że jesteśmy tacy naiwni i będziemy do niego strzelać. — Ta gałąź tkwi w ziemi, bo nie widzę żeby się poruszała. Niech robią co chcą! Jeśli zobaczą, że tak nas nie nabiorą, to stracą cierpliwość i poruszą gałęzią. Stanie się to oczywiście wtedy, gdy któryś z nich podczołga się do niej i dotknie wyciągniętą ręką. W tym momencie będziemy celować głęboko w ziemię o dwie stopy od niego, ty na prawo, ja na lewo. Jestem pewien, że trafimy tego faceta. Minęła chwila, po której przewidywania Kanadyjczyka sprawdziły się co do joty. Gałąź zaczęła się ruszać. — Pepe, ognia! Lufy obu strzelb bluznęły ogniem i hukowi wystrzałów towarzyszył nowy ryk wściekłości. — Natnij nowy karb, Pepe, abyśmy się nie pomylili w rachunkach! Były strażnik wykonał polecenie. — Jeszcze dziewięciu! Jeśli dalej tak pójdzie, to za dwie godziny będziemy mieli czternaście skalpów. — Nie tak szybko, Pepe. Apacze zorientują się, że w ten sposób nas nie dostaną. Zwołają zaraz radę wojenną, aby zastanowić się nad innymi możliwościami. Rzeczywiście naprzeciwko zapanował spokój. Minęła prawie godzina, a ciągle jeszcze panowała zupełna cisza i kompletny bezruch. — Naszym przeciwnikom nic nie przychodzi do głowy. Mimo to okazałoby się z korzyścią dla nas, jeżeli spróbowalibyśmy odgadnąć ich myśli. — powiedział Bois–rose. — Co o tym myślisz, Fabianie? — Myślę, że będą rozglądać się za punktem, z którego ich kule nas dosięgną. Jest to jedyna rzecz, która nam zagraża i dziwię się, że już dawno tego nie zrobili. — W każdym razie dotąd mieli powód, by się tym nie zajmować. Jedyne miejsce, z którego jesteśmy wystawieni na ich strzały to tamte szczyty skał pochylające się ku sobie. Lecz aby tam dotrzeć, muszą się kawałek wspiąć pod górę, niedaleko wprawdzie lecz i tak będą wystawieni na strzał. — Mimo to, prędzej czy później spróbują i dlatego byłoby dobrze, gdy nasza broń będzie stale gotowa do strzału. — Też tak myślę i tak samo wezmą to pod uwagę ci dwaj rabusie, którzy przewodzą tej akcji. Oni sami nie wystawią się na nasze kule, lecz poślą na górę czerwonoskórych i to dopiero wtedy, gdy my pierwsi wystrzelimy. — Mamy pięć strzelb, o czym oni nie wiedzą — powiedział Pepe. — Nie używajmy więc na razie naszych, lecz tamtych dwóch. — Świetnie! Fabianie, ty teraz nie będziesz strzelał, abyśmy mieli w pogotowiu trzy kule. Złapał angielską flintę don Estebana, a Dormillon sięgnął po karabin Cuchilla. — A mimo to będę strzelał! — odpowiedział Fabian. Zauważył bowiem, jak krzak naprzeciwko zadrżał delikatnie. Tym razem nie nastąpił żaden okrzyk, tylko krzak pochylił się pod wpływem gwałtownego, spazmatycznego ruchu. — Trafiony! Ten Metys z pewnością dał rozkaz, aby okrzykami nie zdradzać, że cel został trafiony. Pepe, zakarbuj to! — Jeszcze ośmiu! — policzył Pepe robiąc nowe nacięcie. Fabian nie uporał się jeszcze z załadowaniem, gdy z przeciwka gruchnęło ze wszystkich strzelb. Salwa następowała po salwie i deszcz kul powodował, że liczne odpryski skał fruwały we wszystkich kierunkach. — Uważajcie — ostrzegł Pepe. — Mają plan, który realizują, a ten ogień to tylko zasłona dymna. I dałbym się oskalpować, jeśli nie jest to to, co właśnie odgadliśmy! — A więc poczekaj aż przerwą na chwilę i wtedy zacznij ty — rozkazał Kanadyjczyk. — Nie wypuszczaj broni z ręki! Teraz! Bois–rose i Dormillon nacisnęli spusty. Przypuszczenia przenikliwego myśliwego znowu okazały się słuszne. Czterech Indian, myśląc, że teraz są bezpieczni, ze strzelbami w ręku zaczęło się wspinać w stronę skał, za którymi skryli się swego czasu Baraja i Oroche widząc zbliżającego się Cuchilla. — Ja biorę pierwszego, Pepe drugiego, a ty Fabianie trzeciego! — krzyknął spiesznie Bois–rose. Zza barykady bluznął ogień i trzech Indian upadło na ziemię. Jedynie czwarty osiągnął cel i natychmiast zniknął za skałami. Z naprzeciwka nie rozległ się ani jeden okrzyk mogący świadczyć o rozczarowaniu, że podstęp oblegających został zniweczony. — Jeden, dwa, trzy karby. Jeszcze pięciu! — liczył niezmordowanie Pepe, z widocznym zadowoleniem nacinając pień drzewa. — Z piętnastu powaliliśmy już ośmiu! — roześmiał się Kanadyjczyk. — Ale ta mniejsza część sprawi nam z pewnością więcej kłopotu niż ta większa. Przysuńcie się blisko oszańcowania, bo inaczej będziemy stanowić łatwy cel dla tego łajdaka na górze! Jego ostrzeżenie przyszło w samą porę. Pepe wyciągnął się na plecach i ładował broń, gdy wtem na skałach błysnął ogień i kula spadła na ziemię prosto między jego dwie nogi. Byłby został trafiony, gdyby nie to, że w tym samym momencie podkurczył nogi tak, że kolanami prawie dotykał brody. — Santa Lauretta, ten facet chce mi chyba zniszczyć buty! Czekaj łajdaku, nie nacieszysz się już długo tym, że tam jesteś! Kanadyjczyk wetknął wylot lufy między dwa kamienie i powiedział: — Fabianie, twoje buty są dłuższe niż nasze. Zdejmij je i odsuń daleko od siebie, tak żeby czerwonoskóry je zobaczył. Strzelał teraz po prawej stronie skał, lecz żeby nas zmylić przeniesie się na lewą. Ta skłania się w naszą stronę i jeśli znowu tak samo mocno oprze strzelbę o kant, to łokieć i kawałek głowy muszą być widoczne. Fabian posłusznie wykonał polecenie i jego buty okazały się dla Indianina tak kuszącą sposobnością, że nie wytrzymał i wystrzelił. Z jednej i z drugiej strony padły strzały. Oba nałożyły się na siebie tak, że zabrzmiały jak jeden. But nie został trafiony, lecz Indianin sturlał martwy po stromym zboczu skały. — Znakomicie! — pochwalił Pepe towarzysza. — Ten już na zawsze zostawi nasze buty w spokoju. Osiem karbów, jeszcze czterech! — Czy nie byłoby lepiej, ojcze — zapytał Fabian — jeżeli zaczniemy oszczędzać amunicję z naszych strzelb? Nie wiemy przecież ile będziemy jej potrzebować w drodze do Jeziora Bizonów, a odległość między nami a tamtymi nie jest przecież tak duża, abyśmy nie byli w stanie trafić z tamtej broni. — Masz rację synu. Weź ten karabin, a ja posłużę się flintą. Pepe niech strzela ze swojej strzelby! Naprzeciwko panował niczym nie zmącony spokój. Z pewnością oblegający zasiedli znowu do narady. Lecz chyba obmyślenie nowego, lepszego planu musiało im sprawiać dużo trudności, bo słońce wznosiło się wyżej i wyżej, a nic się nie działo. Wkrótce doszło do zenitu i poczęło zniżać się ku zachodowi. Trzej myśliwi zaspokoili głód, nękało ich tylko pragnienie. Przy tak nieznośnym upale dokuczałoby im jeszcze bardziej, gdyby nie delikatny, wilgotny pył unoszący się ze spadającej kaskady, którego wprawdzie nie dało się napić, lecz który nawilżał powietrze i tym samym łagodził męki pragnienia. Wreszcie po stronie wroga coś się ruszyło. Traperzy wytężyli uwagę. W najbardziej zewnętrznym punkcie linii ataku, na dwóch niskich krzaczkach rozciągnięty został wojenny płaszcz wykonany ze skóry bizona. — Co oni zamierzają? — spytał nieufnie Pepe. — Jeśli ułożą w ten sposób trzy albo cztery takie płaszcze, to powstanie oszańcowanie, którego nasze kule nie przedziurawią. Dziwne przy tym jest tylko to, że ustawili to przedmurze tak daleko na flance, bo stamtąd z pewnością ich kule nas nie dosięgną. — Przyłożę im teraz, gdy jeszcze na to czas — powiedział Pepe. — Pozwól mi to zrobić! — poprosił Bois–rose. — Chciałbym chociaż raz wypróbować celność tej angielskiej strzelby. Ponieważ miał celować w bok, był zmuszony wystawić wylot lufy flinty dalej niż do tej pory. Nacisnął spust; w rym samym momencie rozbłysł wystrzał z przeciwnej strony i kula El Mestiza uderzyła z taką siłą w lufę flinty, że ta wypadła z rąk Kanadyjczyka i stoczyła się daleko w głębinę jeziora. — Do diabła, świetny strzał! — krzyknął zacierając dłonie. — Z pewnością nie był to nikt inny jak El Mestizo! Lecz teraz wiemy przynajmniej, w jakim celu ustawili to skórzane oszańcowanie. Z rozmysłem postawili go z boku, abyśmy przy celowaniu musieli daleko wystawiać lufy strzelb. Chcą nas rozbroić i mogę być zadowolony, że nie trafili w moją dobrą starą strzelbę, bo już byłoby po niej. Tobie to zawdzięczam, mój synu. Pepe podniósł z ziemi odstrzeloną gałąź jodły i za pomocą noża wyciął z niej kształt przypominający do złudzenia lufę strzelby. — Bois–rose, uczyń mi tę przysługę i postrzelaj sobie tą zabawką, a ja tymczasem zajdę temu seniorowi El Mestizo za skórę! — Spróbować zawsze można! Ustawił się do strzału, a Bois–rose długo i z ociąganiem, tak jakby to robił z prawdziwą strzelbą, wtykał gałąź między szczelinę w kamieniach. I rzeczywiście z naprzeciwka rozległ się strzał; gałąź została trafiona i zawirowała w powietrzu, lecz Pepe zauważył strzelca i także nacisnął spust. Wrzask, jaki się podniósł dowiódł, że nie spudłował. — Nowy karb! — zawołał uszczęśliwiony. — Raczej nie, Pepe! — odparł Kanadyjczyk. — To nie był śmiertelny krzyk tak krzyczy tylko raniony. Chyba sam diabeł chroni tego Metysa. Znowu minęło sporo czasu, a nic szczególnego się nie działo. Słońce tymczasem skryło się za horyzontem; wieczór był już blisko, a naprzeciwko panowało głębokie milczenie. — Zamierzają poczekać do nocy i dopiero wtedy na nas napadną — powiedział Pepe. — Raczej tego nie zrobią. Jest nas trzech przeciw sześciu, a nasza twierdza jest nie do zdobycia. Odwrotnie, to ja mam wielką ochotę, aby znienacka na nich napaść. Gdybyśmy zeszli tym wąwozem, to zaskoczylibyśmy ich od tyłu. — Ale oni mogą zrobić to samo. — To bardzo prawdopodobne, — zauważył Fabian — że uczynią coś, aby utrudnić nam odwrót. Przypuszczają pewnie, że pod osłoną nocy będziemy chcieli opuścić piramidę. W dół na równinę prowadzi droga… Przerwał i ręką wskazał kierunek, o którym właśnie mówił. — Widzisz ojcze, że mam rację? Tam, gdzie leżał zastrzelony koń Oroche poruszały się sylwetki dwóch Indian, do których wkrótce dołączyły się dwie następne. Usiedli w pobliżu końskich zwłok w pozycji świadczącej o tym, że zamierzają spędzić tu dłuższy czas. — Mają zamiar nas otoczyć. Ale nie ułatwimy im tego — powiedział Bois–rose. — Droga prowadząca do nas przez to wzgórze zostanie pod naszą kontrolą. Do diabła, ci szubrawcy zabarykadowywują nam i to przejście! Trzej myśliwi odwrócili się we wskazanym kierunku i dostrzegli Main–rouge i Sang–Mele, którzy nieśli ogromną kupę chrustu, tak wielką, że z pewnością przez większą część nocy była wstanie oświetlić całą okolicę. — Lecz i tak musimy zejść z piramidy, jeśli chcemy zapolować na tych rabusiów — powiedział Fabian. — Apacze pojechali nad Jezioro Bizonów napaść na don Agustina i muszę się tam dostać za wszelką cenę, aby mu pomóc. Kanadyjczyk zaśmiał się w duchu. — Z pewnością nam się uda, synu. Dla mnie i dla Pepe taka ilość Indian nie jest straszna, zwłaszcza, że napadniemy ich po ciemku. Potem już nie będzie żadnych przeszkód, aby natychmiast wyruszyć nad Jezioro. — Dla ciebie i dla Pepe? Ja chyba także będę przy tym! — Nie, synu, nie mogę na to pozwolić! We dwójkę będzie nam łatwiej podejść niż we trójkę, a poza tym musimy się zabezpieczyć na każdą okoliczność i nie możemy zostawić naszej twierdzy bez nikogo. Jeden z nas musi zostać tu do czasu, aż my załatwimy się z tymi czterema. Ty najlepiej sprostasz temu zadaniu. Nie przekonał wprawdzie Fabiana, ale ten czuł, że jest przegłosowany i żaden sprzeciw nie miałby sensu. Musiał więc postąpić zgodnie z wolą Kanadyjczyka. Jakiś czas po zapadnięciu nocy, w miejscu gdzie Metys i jego ojciec nanieśli chrustu palił się wysoki, jasny ogień, który jednakże oświetlał tylko jedną stronę piramidy. Reszta leżała w ciemnościach. — Nadeszła właściwa pora — powiedział Dormillon. — Nie, — sprzeciwił się Bois–rose — musimy poczekać, aż ich czujność nieco opadnie. Czekali więc, w końcu po godzinie Kanadyjczyk wstał. — Idziemy, synu! — Naprawdę beze mnie, ojcze? — Tak. Musisz tu zostać i czuwać, bo gdy nam się nie uda sprzątnąć tych Indian, nie będziemy mieli gdzie wrócić. Poczciwy Bois–rose nie chciał przyznać, że tylko troska o życie ukochanego syna była powodem takiej decyzji. — Nie sądzę, — ciągnął — aby podczas naszej nieobecności groziło ci tu jakieś niebezpieczeństwo, a poza tym nie będzie nas tylko parę minut. Gdyby jednak coś się stało i gdybyś potrzebował naszej pomocy, to wystrzel raz, a my natychmiast będziemy z powrotem. Chodź, Pepe! Dormillon wstał. Wzięli broń, przemknęli się przez platformę piramidy i ześlizgnęli się w dół w pogrążone w głębokich ciemnościach zarośla. Ledwie zniknęli, gdy po drugiej stronie piramidy wyłoniły się dwie postacie. — Wreszcie jakiś podstęp się nam udał, stary! — szepnął El Mestizo. — Chcą się pozbyć czerwonych i niech to robią! Tymczasem my po cichu wśliźniemy się tutaj i zaskoczymy Tiburcia. Będzie musiał nam oddać moją strzelbę i swoje włosy. A gdy wrócą tamci, przywitamy ich kulami. Kiedy piramida będzie wreszcie pod naszą kontrolą, to nic nam nie mogą zrobić. Wejdź tędy, a gdy znajdziesz się na krawędzi narób niewielkiego hałasu, aby zwrócić jego uwagę, a ja tymczasem zajdę go od tyłu! Main–rouge przegotował się do wykonania rozkazu syna. Fabian siedział na platformie i wsłuchiwał się w odgłosy nocy. Był zaniepokojony losem towarzyszy, którzy narażali się na spore niebezpieczeństwo. Większą troską jednakże napawała go myśl o don Agustinie Pena i jego pięknej córce. Obydwaj rabusie, którzy już przecież raz napadli na hacjendero i jego córkę, z pewnością wiedzieli o zamierzonym przez Apaczy napadzie, w którym może nawet mieli brać udział. Pragnął natychmiast popędzić nad Jezioro Bizonów i z tego powodu wydawało mu się, że nieobecność jego towarzyszy trwa nie minuty, a godziny. Wtem usłyszał jakiś odgłos dochodzący z niewielkiej odległości od krawędzi platformy. Podczołgał się w tamtą stronę i ujrzał ciemną postać zamierzającą właśnie wspiąć się na piramidę. — Pepe! Ojcze! — Tak! — Jak poszło? — Dobrze! — odpowiedziała postać. W tym samym momencie Fabian zorientował się, że nie ma przed sobą ani Pepe, ani Bois–rose. Zamachnął się strzelbą, aby uderzyć, lecz ktoś go chwycił za ramię tak silnie, że broń wypadła mu z ręki i zsunęła się w dół. Wtem na piramidzie pojawił się ktoś jeszcze i chłopak zorientował się, że zastawili na niego zasadzkę. Nie miał z czego wystrzelić, więc krzyknął tak głośno, że echo potoczyło się po całej okolicy. — Poderżnij mu gardło, stary! — rozkazał Metys, który sam nie mógł tego zrobić, ponieważ obiema rękami trzymał mocno Fabiana. Main–rouge wyciągnął nóż. Na jego widok Fabian wytężył wszystkie siły i wyrwał się z żelaznego uchwytu starego. Chwycił nóż i zamierzył się na niego. Zadał mu cios w ramię. Stary musiał wypuścić broń z ręki, aby wyrwać nóż Fabianowi. Tak się mocując przetaczali się po całej platformie, a chłopakowi udało się raz jeszcze powtórzyć swój przenikliwy okrzyk. Wtem znaleźli się na krawędzi i spadli, chwytając się jeden drugiego. Fabian spadł na ziemię nieprzytomny, uderzył głową o kamień. Metys ocknął się pierwszy. — Żyjesz, stary? — Tak. — Ten nicpoń jest nieprzytomny. Prędko, bierz go i uciekamy. — Wykończ go. — Nie teraz. Na górze miałoby to jakiś sens. Słyszysz, tamci nadchodzą! Już wspinają się na piramidę. Nie możemy tam teraz iść. Uciekamy! — Najpierw go załatwię! — Nawet się nie waż, ty głupcze! Jeśli zostawimy go tu martwego, nigdy nie dostaniemy tamtych. Weźmy go jako zakładnika, to będą nas ścigać i wtedy ich złapiemy. Bierz go, mówię! Main–rouge posłuchał. Chwycili nieprzytomnego Fabiana i odciągnęli go od piramidy, z której dochodziły głośne okrzyki przerażenia i wściekłości. Kanadyjczyk i Pepe ześliznęli się na równinę. Nie dostrzeżeni przez nikogo dotarli w pobliże martwego konia, gdzie nie ruszając się z miejsca siedzieli Indianie. Byli przekonani, że biali będą postępować według ich metody i uderzą dopiero o świcie. Dlatego też nie byli czujni tak, jakby tego wymagała obecna sytuacja. Poza tym dwa ostatnie dni tak ich wyczerpały, że ze zmęczenia prawie usypiali. — Nie będą sprawiali kłopotów — szepnął Kanadyjczyk. — Naprzód! Leżąc płasko na ziemi podczołgali się bezszelestnie w stronę Indian. Oddaleni od nich zaledwie o parę kroków odłożyli strzelby. Następnie podnieśli się i z prędkością błyskawicy spadli na niczego nie podejrzewających czerwonoskórych. Nie upłynęła nawet minuta, gdy Pepe wstał wycierając zakrwawiony nóż: — Dwanaście karbów. Czerwoni są załatwieni! W tym momencie rozległ się pierwszy okrzyk Fabiana. — Santa Lauretta, kto to był? — Fabian! — krzyknął Kanadyjczyk i nie zastanawiając się ani przez chwilę chwycił strzelbę i długimi susami pomknął w stronę piramidy. Pepe chwyciwszy swoją broń uczynił to samo. Jednakże nie zrobili jeszcze połowy drogi, gdy doszedł ich drugi okrzyk. — Szybciej, na litość boską, Pepe, szybciej! — krzyknął Kanadyjczyk. Jak prawdziwy olbrzym drugimi susami sadził naprzód. Lęk o Fabiana dał mu siłę giganta i zręczność tygrysa. Nie oglądając się za siebie, pędził przez równinę i dotarłszy do piramidy wskoczył na nią nie zachowując zwykłych środków ostrożności. — Fabianie! — krzyknął znalazłszy się na górze. Nikt nie odpowiedział. — Fabianie, moje dziecko, mój synu! — powtórzył z rozpaczą. Także teraz panował zupełny spokój. Słychać było tylko sapanie wspinającego się na piramidę Pepe. — Gdzie on jest? — spytał nie mogąc złapać tchu. — Zniknął, nie wiem gdzie! — A jego strzelba, jest tutaj? Zaczęli szukać. — Nie. — A więc nic mu się nie stało — uspokajał Pepe Kanadyjczyka. — Miał broń przy sobie i byłby strzelał, gdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo. — Nie, na pewno nie oddalił się dobrowolnie. Został raczej napadnięty i uprowadzony. El Mestizo odebrał sobie swoją broń — odpowiedział Bois–rose i „Fabianie, Fabianie” zabrzmiało znowu wśród nocy jak nadciągająca burza. Także i teraz nie było żadnej odpowiedzi. — Schodzimy, Pepe! Musimy zbadać ślady pod piramidą! Ześliznęli się po stromej ścianie i w gorączkowym podnieceniu okrążyli grobowiec. Wtem Dormillon nastąpił na coś twardego. Schylił się i podniósł to. — Bois–rose, chodź tu! Mam ślad: tu między tymi dwoma kamieniami leży strzelba Fabiana! Kanadyjczyk pośpieszył w tamtą stronę i wziął broń do ręki. — Jeszcze jest naładowana. Mocowali się i Fabian przegrał. O, gdyby było jasno: wszystko wiedzielibyśmy ze śladów! Bezradnie spojrzał w górę. W ciemnościach pojawił się matowy blask. Wspiął się parę kroków i zawołał: — Jego nóż! — A tutaj jego kapelusz! — krzyknął Pepe. — Santa Lauretta, masz rację, został napadnięty! Nie było już żadnych wątpliwości. Kanadyjczyk ryknął z wściekłości i bólu jak ranny byk, aż odbiło się echem od skalnych ścian: — Fabianie! Jego wysoka postać drżała z nieopanowanej rozpaczy i w jego głosie słychać było straszliwy gniew, gdy kładąc ciężką pięść na ramieniu Pepe, zaręczał: — Znajdziemy go, żywego bądź martwego! Ale biada tym, którzy ośmielili się go tknąć! Zginą choćby chronił ich szatan! POŚCIG Było to popołudnie dnia poprzedniego, brzegiem Rio Gila podążał jakiś jeździec wpatrując się bacznie w ślady na ziemi. Był to mężczyzna szczupłej, żylastej budowy, miał na sobie sarapę z delikatnej materii, kamasze w, kolorze purpury i mokasyny wykonane z niezwykłym artyzmem. Głowę miał okrytą czymś w rodzaju turbanu, z którego zwisała błyszcząca skóra grzechotnika. Od czasu do czasu zatrzymywał się, a także zsiadał z konia, gdy miał wątpliwości, że znajduje się na właściwym tropie. Podążał z pewnością śladem dwóch ludzi, bo gdy ich trop zbliżał się do rzeki, to na wilgotnym podłożu zostawały bez wątpienia odciski dwóch różnych par stóp. Naraz, zdziwiony, zatrzymał się. Ślady pieszych skrzyżowały się ze śladami końskich kopyt prowadzących w stronę rzeki. Jeździec zastanowił się, którym tropem pójść teraz. Na pierwszy rzut oka można było rozpoznać w nim Komancza i z pewnością był człowiekiem o niezwyczajnej odwadze, skoro odważył się zapuścić samotnie na tereny najsroższych wrogów, jakimi byli Apacze. Po krótkim namyśle zdecydował się i skręcił w stronę rzeki. W pewnym miejscu jeździec rozsiodłał konia i pognał do rzeki. Musiał być wyczerpany albo nawet chory. Potem podążył znowu śladami dwóch pieszych. Trawa, na której złożył siodło, była jeszcze przygnieciona, a tam, gdzie rzeka podmywała szlam, w zagłębieniach po końskich kopytach stała jeszcze brudnożółta woda. Koń wyszedł z wody na pewno nie później niż przed pięcioma minutami. Komancz spiął konia ostrogami i pochylił się naprzód, aby galopując nie stracić z oczu tropu. Ten odchodził znowu od rzeki i nie trwało długo, gdy ujrzał przed sobą ściganego. Ten zauważył go także i nie widząc dla siebie żadnego zagrożenia, przystanął. Dopiero wtedy, gdy Komancz zbliżył się na tyle, że można było dostrzec malowidła na jego twarzy, odwrócił się i przymusił konia do szaleńczego biegu. Ten ze zmęczenia, aż się potykał. — Psie, szakalu, gdzie! — krzyczał za nim Komancz. — Apacz, a w swoim kraju boi się Komancza. Strach pożera mu serce. Umie tylko skraść konia i uciekać! Uczynił gest, jakby chciał ściągnąć z ramienia nabijaną srebrnymi gwoździami strzelbę, lecz postanowił zrobić inaczej. Głośny wystrzał na wrogim terytorium mógłby przyczynić się do jego zguby. Odwinął więc lasso, jeden koniec przymocował do kuli siodła, a drugim szerokimi ruchami wymachiwał nad głową. — Czy stopy kojota nie chcą się zatrzymać? Sokole Oko, Komancz, chce z nimi mówić! Także i ten okrzyk nie sprowokował Apacza do obrony. Jego koń nawet się nie mógł porównywać z koniem ścigającego, dzieliło ich już tylko parę długości. — Tchórzliwa salamandra jest jedynym złodziejem koni, który umknął przed Sokolim Okiem, ale także i on odda mu swój skalp i nie opowie Czarnemu Ptakowi i Silnej Jodle o tym, że powalił go sam oddech Komancza. Lasso świsnęło w powietrzu i opasało górną część ciała Apacza. Sokole Oko ściągnął cugle, obrócił konia i ścigany natychmiast spadł na ziemię. Jednym susem Komancz był przy nim i jednym ciosem wbił mu nuż w pierś. Potem lewą ręką chwycił zabitego za włosy, pociągnął mocno — trzy krótkie, ostre cięcia, szybki, silny ruch — i już trzymał skalp w ręku. Po oczyszczeniu z krwi Indianin zawiesił go sobie u pasa; następnie wsiadł na konia i skierował go na prawo, aby ponownie odszukać podwójny ślad pieszych. Gdyby El Mestizo nie zawiadomił już Czarnego Ptaka o klęsce oddziału Silnej Jodły, to wódz nie miałby innej sposobności dowiedzenia się o jego losie, ponieważ ostatni z tego oddziału, choć tak blisko celu, dostał się w ręce Sokolego Oka. Ten odnalazł wkrótce ślad i podążał nim aż do zapadnięcia zmroku. Potem musiał przerwać pościg. Pojechał nad rzekę, aby napoić konia i rozbić na noc obóz. Oczywiście nie mógł rozpalić ognia dopóki znajdował się na terytorium wroga. Sokole Oko zawinął się w derkę i skierował swoje myśli do wigwamu, w którym przebywała Mo–la, którą kochał i dla której podjął to wielkie ryzyko zdobycia skalpów Czarnego Ptaka i obydwóch pustynnych rabusiów. Nagle jego uszu doszły odległe odgłosy strzałów. Zaczął nadsłuchiwać. Częstotliwość i sposób strzelania przekonały go, że chodzi o poważną potyczkę. Skoczył na równe nogi, osiodłał konia i pojechał w kierunku odgłosów walki. Już było po wszystkim, gdy Sokole Oko zbliżył się do pola bitwy. Zapora z wozów płonęła i ogień oświetlał jasno równinę. Mimo to postanowił możliwie dokładnie zbadać teren. Był przekonany, że to Apacze zniszczyli obóz bladych twarzy. Musiało to pobudzić ich pragnienie czynu i być może zdecydują się, podnieceni zwycięstwem, jeszcze dzisiaj na jakąś akcję i wszelka informacja mogłaby mu się przydać. Wiedział, że Mano–Sangriento i El Mestizo już się do nich przyłączyli, ponieważ ślad, którym podążał prowadził właśnie tutaj. Był to jeszcze jeden powód, dla którego pożądane było podsłuchanie lub chociażby tylko obserwowanie tego spotkania. Między dwoma skalnymi załamaniami, których skłaniające się ku sobie, strome ściany tworzyły mały wąwóz, przywiązał konia i pomaszerował w kierunku obficie zbroczonego krwią pola niedawnej bitwy. Dotarł w pobliże ogniska z właściwą Indianom zręcznością. Unikał jasnych, padających na równinę smug światła i trzymał się głębokiego cienia, jaki rzucały sylwetki ludzi i zarysy płonących przedmiotów. Dojrzał Baraję stojącego przy drzewie i El Mestiza rozprawiającego o czymś z wodzem. Lecz gdzie był Mano–Sangriento? Następnie zobaczył, jak Metys oddala się z dwunastoma Indianami. Podążył za nimi i przekonał się w jakim wędrują kierunku. Przy okazji zauważył ojca Metysa i podczołgał się tak blisko Apaczów, że mógł usłyszeć co nieco. Z ich rozmowy wynikało, że mają zamiar udać się w kierunku Gór Mglistych, aby tam napaść na trzech białych traperów. Kim były te blade twarze? Mogli to być tylko wrogowie Apaczów, a zatem przyjaciele Komanczów. Czyżby byli to ci trzej sławni biali, o których opowiadał Encinas w drodze z Tubac na sawannę? Chętnie by ich ostrzegł, lecz nie znał Gór Mglistych i żadną miarą nie udałoby mu się odnaleźć trzech myśliwych przed przybyciem Apaczów. Podczas gdy się zastanawiał nad tym wszystkim, El Mestizo wraz z dwunastoma Indianami zniknęli w ciemnościach. Nagle coś poruszyło się pod drzewami i minutę później słychać było tętent galopującego konia. Jeździec ten z pewnością także podsłuchiwał Indian i ich białych przywódców. Mógł to być jedynie ich wróg, inaczej przecież nie ukrywałby się przed nimi, a to, że pognał w tym samym kierunku co oni pozwalało przypuszczać, że chce ostrzec białych. Sokole Oko wycofał się z satysfakcją, gdyż w samą porę przybył w pobliże placu boju, aby obserwować wymarsz Apaczów. Pojechał za nimi w kierunku rzeki. Nie poruszali się zbyt ostrożnie, a radość z powodu zwycięstwa powodowała, że zachowywali się na tyle głośno, iż nie było trudno jechać tuż za nimi. Przybywszy nad rzekę, rozdzielili się. Główny oddział czynił przygotowania do przedostania się na drugi brzeg i Sokole Oko podsłuchał że Czarny Ptak został zraniony przez Wielkiego Orła i, że celem wyprawy jest Jezioro Bizonów. Drugi oddział liczący dziesięciu wojowników z przywódcą, którym był Antylopa, ruszył w górę rzeki. Sokole Oko podkradł się i za nimi. Okazało się, że chcą wraz z nastaniem świtu podążyć śladami Wielkiego Orła, Zapalającego Pioruna i Pantery Południa. Teraz wiedział już wystarczająco dużo. Te trzy blade twarze w Górach Mglistych to z pewnością Wodzowie Lasów i Tiburcio, wielki tropiciel. Ze strony głównego oddziału Apaczów nic im nie groziło, lecz muszą zostać ostrzeżeni zanim tych jedenastu wpadnie na ich trop. Jedno przynajmniej było jasne: El Mestizo i jego towarzysze nie mieli pojęcia, kim byli ci trzej biali, których chcieli odszukać w górach, bo inaczej nie wysłaliby tam tylko jednego specjalnego oddziału. Sokole Oko wrócił do konia, co zabrało mu sporo czasu, ponieważ sporo oddalił się od wąwozu. Nie było teraz czasu na nocny wypoczynek. Musiał ruszać do Gór Mglistych, wsiadł więc na konia i zanurzył się w ciemnościach. Teren wznosił się powoli i stopniowo po jakimś czasie dojrzał w mroku ciemny masyw, który jak przypuszczał był właśnie Górami Mglistymi. Znajdował się, nie mając o tym pojęcia, tak blisko piramidy, że po krótkim czasie dotarł w pobliże trupa konia i ośmiu Apaczy, których El Mestizo ustawił tu na warcie. Gdyby go zauważyli, byłoby po nim. Jednak, gdy tylko ujrzał przed sobą ciemny masyw górski od razu pomyślał o spotkaniu tego rodzaju i skierował swego konia w bok, na równinę, aby ominąć góry i wspiąć się po ich północnym zboczu. Lecz było bardzo ciemno i jazdę trzeba było odłożyć do świtu. Zsiadł więc z konia, uwiązał go i ułożył się na spoczynek. Był tak zmordowany, że zasnął natychmiast i obudził się dopiero, gdy słońce zakreśliło na niebie już jedną czwartą swej drogi. Zerwał się na równe nogi i dosiadł konia. Jechał cały czas w głąb stepu i zataczając wielkie koło omijał z lewej strony Góry Mgliste. W ten sposób dotarł nad prawe ramię Rio Gila. Znajdował się teraz, po północnej stronie gór i już zamierzał skierować tam konia, gdy spostrzegł na ziemi ślady dwóch jeźdźców. One także prowadziły w stronę gór. Zdeptane źdźbła traw podnosiły się wprawdzie, lecz trop nie był starszy niż godzinę. Góry zbliżały się coraz bardziej. Słońce stojące na południowo–wschodniej stronie nieba padało pomiędzy skaliste zbocza i ozdabiało ich wschodnie ściany złotymi kolorami, od których ostro odcinały się czarne cienie strony północnej. Jednak w górze, na szczytach olbrzymów wisiały jeszcze mgły, od których góry wzięły swą nazwę. Nagle, w odległości nie większej niż sto kroków, Komancz dostrzegł przed sobą dwóch ludzi, z których jeden wyczekująco spoglądał w jego stronę. Nie zauważył ich do tej pory, bo dzieliły ich liczne wybrzuszenia terenu. Drugi z nich siedział przed składanymi sztalugami na czymś w rodzaju również składanego krzesełka, które po złożeniu tworzyło laskę. Cały był okryty szaro–niebieską materią i nosił, nasadzony na tył głowy szerokoskrzydły kapelusz typu panama. Jego oczy nieprzerwanie wędrujące między górami i sztalugami chroniły duże, okrągłe okulary w złotej oprawie, a jego ręka, z której właśnie zdjął popielatą rękawiczkę, z pieczołowitością prowadziła ołówek, jakby jej właściciel znajdował się w atelier przy Regent Street w Londynie, a nie na dzikim stepie. Człowiek ten był jednym z owych angielskich dziwaków, którzy w zaufaniu do mocy swego rządu wyruszali w najodleglejsze zakątki świata wraz ze swym znudzeniem i całym dobytkiem. Ten, który obserwował zbliżającego się Komancza, od stóp do głów odziany był w wyprawianą skórę jelenia, a na głowie nosił lekki, wymiętoszony filcowy kapelusz. U pasa zawiesił kompletne wyposażenie północnoamerykańskiego trapera wraz z niezbędnymi narzędziami. Z długolufową strzelbą w ręku obserwował nadjeżdżającego Indianina, aż w końcu, nie odwracając się nawet w stronę rysownika, wyrzekł spokojnie: — SirWilliam! — Mister Wilson! — Zbliża się jakiś Indianin! — A co mnie to obchodzi! — Może być wrogo nastawiony! — Nic mnie to nie obchodzi! — Całkiem możliwe, że wywiąże się walka! — Nic mnie to nie obchodzi! Po to przyjechałem na sawannę, aby rysować i aby schwytać owego sławnego „mustanga prerii”. Zawarliśmy umowę, według której otrzyma pan wynagrodzenie za ochranianie mojej osoby przed wszelkimi zagrażającymi mojemu zdrowiu i życiu niebezpieczeństwami. A zatem ten czerwonoskóry to pańska sprawa! — Ależ sir Williamie, jestem w stanie pana ochraniać jedynie wtedy, gdy będzie pan postępować według moich wskazówek! — Nic mnie to nie obchodzi! — Kontrakt zobowiązuje mnie przede wszystkim do tego, aby podjąć każde ryzyko, lecz gdy mnie pan nie będzie słuchać, to obaj jesteśmy zgubieni! — Nic mnie to nie obchodzi! — Och, to nie wróg, to Komancz! Może pan spokojnie dalej rysować, sir! — Postąpiłbym tak w każdej sytuacji — odpowiedział Anglik gładząc lewą ręką końce wąsów, a prawą rysując spokojnie po rozpiętym na sztalugach papierze. Zbliżający się powoli Komancz także chwycił broń, lecz spostrzegł, że nie byli to Apacze, tylko dwie blade twarze, ze strony których nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. — Stać! — krzyknął Wilson w owym narzeczu, którym zazwyczaj posługują się między sobą Indianie i Meksykanie. — Co czerwony człowiek robi tu, na łowieckich terenach swych wrogów? — Czy mój biały brat jest przyjacielem Apaczów? — Jest przyjacielem wszystkich, którzy pozwolą mu spokojnie wędrować i wrogiem wszystkich, którzy pragną posmakować jego kul. — Czy opowie Apaczom, że widział syna Komanczów? — Będzie milczał. — A więc mój biały brat może zachować swój skalp — zabrzmiała dumna odpowiedź i Indianin podjechał bliżej. Na wąskich ustach Wilsona pojawił się przelotny nieomal szyderczy uśmiech. — Czy mój czerwony brat jest aż tak wielkim wojownikiem? Stu Komanczów i dwustu Apaczów nie dostało by moich włosów. — A więc blada twarz jest ulubieńcem dobrych duchów, ponieważ Sokole Oko bierze skalp, kogo tylko zechce! — Sokole Oko? — pobłażliwe niedowierzanie zniknęło z rysów Wilsona ustępując miejsca radości. — Słyszałem wiele o Sokolim Oku, Komanczu. Ma on dobre oko, odważne serce i mocną rękę. Co robi w Apaczerii? — Chce skalpu Czarnego Ptaka, tchórzliwego wodza Apaczów i włosy „diabłów sawanny”, którzy są tam, w górach. — „Diabłów sawanny”? Sang–Mele i Main–rouge? Ci szubrawcy są tutaj? — Są w Górach Mglistych, aby zabić Wielkiego Orła, Zapalającą Błyskawicę i Tiburcia, tropiciela. — Do wszystkich diabłów, „panowie lasów i prerii” są w tym przeklętym kraju? Muszę ich zobaczyć i im pomóc! Sir William! — Mister Wilson! — Pozwoli pan, że przedstawię panu Sokole Oko, najdzielniejszego z Komanczów. — Nic mnie to nie obchodzi! Muszę rysować! — W górach znajdują się trzej słynni ludzie, ścigani przez równie słynnych łajdaków. — Nic mnie to nie obchodzi! Ekscentryczny Anglik nawet nie raczył się odwrócić, aby choćby spojrzeć na Indianina. Ze stoickim spokojem rysował dalej. — Musimy ich ratować! — naciskał Amerykanin, którego obecne zajęcie polegało na przeprowadzeniu ekscentrycznego turysty przez sawannę i chronieniu go przed wszelkim niebezpieczeństwem. — Jest ich trzech na dwóch i nie potrzebują żadnej pomocy! — Lecz ja chciałbym ich poznać! — Nic mnie to nie obchodzi! Gdy skończę ten szkic, jedziemy dalej w stronę Rio Gila, dokąd skierowanie także „biały mustang”. Basta! — Proszę tylko o parę sekund, się William! — Nie da rady. Trzymam się dokładnie naszego kontraktu. Nie ma tam niczego o trzech sławnych i dzielnych ludziach i o dwóch równie sławnych łajdakach, których musi pan poznać! Amerykanin zrezygnował z dalszych prób przekonania go. — Niech mój czerwony brat powie Wielkiemu Orłowi, jeśli będzie z nim rozmawiał, że Wilson z Montany kazał go pozdrowić! — Sokole Oko przekaże mu to imię, które usłyszał. Czy mój brat długo pozostanie tutaj z tym osobliwym człowiekiem? — Może! — Więc nich ma przygotowaną broń. „Diabły sawanny” mają ze sobą dwunastu Apaczów, a następnych jedenastu czerwonych szakali przeprowadzają przez rzekę, aby się z nimi połączyć. — Gdzie plemię Czarnego Ptaka rozbiło obóz? — Nie mają ze sobą namiotów. Oddział bladych twarzy udał się w Góry Mgliste w poszukiwaniu złota; Czarny Ptak zabił wszystkich, gdy słońce spało na zachodzie, a potem wraz ze swymi wojownikami pojechał nad Jezioro Bizonów. — Po co? — Chce zabrać stada i skalpy bladych twarzy. — Czy mój czerwony brat podąży za nim? — Sokole Oko będzie szukał Wielkiego Orła, z którym jest tropiciel. Ten pojedzie nad Jezioro Bizonów, gdy usłyszy, że Czarny Ptak chce zabić jego białych przyjaciół. Sokole Oko będzie mu towarzyszył. Twarz Wilsona rozjaśniła się. — A więc „panowie lasów” także pojadą nad Jezioro Bizonów? — Tak sądzi Sokole Oko! — Tak więc mój czerwony brat spotka tam i mnie — obiecał półgłosem w indiańskim narzeczu z pewnością niezrozumiałym dla Anglika. A głośniej dodał: — Czy Sokole Oko zna tego mustanga, którego nazywają „białym mustangiem”? — Sokole Oko słyszał o nim. Jest to siwy ogier, którego nie była w stanie pochwycić żadna ręka. Z jego oczu pada ogień, z jego nozdrzy bucha dym, jego grzywa kołysze się nad samą ziemią, spod jego kopyt lecą skry. Jest piękniejszy niż młoda squaw w wigwamie Indianina i szybszy niż wicher w górach. Jest prędki jak myśl, przychodzi i znika jak błyskawica, za którą żadne oko nie może nadążyć. — Koło południa widziano go na równinach. — A więc pogna nad brzeg Rio Gila koło Jeziora Bizonów. Mustang woli tam zaspokoić pragnienie pod osłoną lasu, niż na otwartej przestrzeni u nabrzeża rzeki. — Sir William! — Mister Wilson! — Ten Komancz udaje się nad Jezioro Bizonów… — Nic mnie to nie obchodzi! — Znajdzie tam coś nadzwyczaj rzadkiego i kosztownego. — Nic mnie to nie obchodzi! — Mianowicie „białego mustanga”, który pojawi się nad Rio Gila. Usłyszawszy to Anglik podskoczył na krześle, okręcił się wokół własnej osi, kciukiem i palcem wskazującym lewej ręki złapał złote okulary i począł przyglądać się Indianinowi z rosnącym upodobaniem. — Well, mister Wilson, nich go pan zapyta, czy to prawda! — Właśnie mi to zaręczył. — Można mu wierzyć? — Bezsprzecznie! To najsławniejszy, najdzielniejszy i najuczciwszy Komancz jakiego nosiła sawanna. — Dobrze, a więc od razu stąd jedziemy nad Jezioro Bizonów! — A pański szkic? — Zaraz będzie gotowy! Jeszcze raz spojrzał bacznie na Sokole Oko. Piękne, dziko–eleganckie zjawisko, jakim był siedzący tak dumnie na koniu, przyciągało artystyczny zmysł Anglika z niebywałą siłą. — Mister Wilson, niech pan go spyta, czy będę mógł namalować jego portret? Amerykanin odwrócił się do Komancza, który podjechał aż do samych sztalug i zdumionym wzrokiem porównywał przypięty do nich rysunek z rozciągającymi się przed jego oczyma wzniesieniami Gór Mglistych. — Co widzi mój czerwony brat? — Ten biały człowiek jest wielkim czarownikiem. Czy może umie także utrwalić postać człowieka, że ten nie umrze? — Czy ma utrwalić postać mojego czerwonego brata? — Kto by ją otrzymał? — Utrwali ją podwójnie i jedną z nich dostanie mój brat. Może ją zabrać ze sobą do wigwamu i podarować squaw swojego serca. Oczy Sokolego Oka zalśniły. — Niech zaczyna wielkie czary! — Co Sokole Oko na to? — zapytał Anglik. — Powiedział tak, lecz pod warunkiem, że otrzyma obraz. — Niech go bierze! Niech go pan ustawi na koniu tak, abym go miał z prawej strony słońca! Wilson uchwycił konia Komancza za uzdę i ustawił go w odpowiadającej Anglikowi pozycji. Sokole Oko wyprostował się przybierając najbardziej dumną postawę, na jaką go było stać; William napiął nowy kawałek papieru, wziął ołówek — i rozpoczęło się szczególne posiedzenie, w samym środku Apaczerii, w otoczeniu niebezpieczeństw okrutnego stepu. Pierwszy obraz Anglik schował do teki, a drugi rzeczywiście otrzymał Komancz. Dotykał papieru koniuszkami palców i spoglądał na obraz z nieśmiałością i zarazem z takim wzruszeniem, jakby trzymał najwyższe dobro doczesnych i wiecznych terenów łowieckich. — Uff! — wypuścił powietrze ze ściśniętej krtani. — To Sokole Oko, Komancz i — ciągnął już półgłosem — Mo–la, kwiat sawanny, go dostanie! Zeskoczył z konia, poluzował popręg u siodła i umocował między nim a czaprakiem obraz w ten sposób, aby nie uległ żadnym uszkodzeniom. Anglik oddał się na powrót wykańczaniu swego obrazu i wszystko inne przestało dla niego istnieć. — Kiedy mój biały brat będzie nad Jeziorem Bizonów? — Tego jeszcze nie wiemy — odpowiedział Wilson. — Czy mój brat zna Wyspę Bizonów? — Jeszcze jej nie widziałem, ponieważ moja ojczyzna leży oddalona o parę dni jazdy koniem na północ od kraju Komanczów. Aleją znajdę, jeśli to konieczne. — Konie mojego brata są młode i silne; jeśli wyruszy teraz, to będzie tam nim słońce zajdzie dwa razy. Po drodze doliczy się wielu wysp, a gdy dotrze do siódmej, będzie to właśnie Wyspa Bizonów. Czeka tam na Sokole Oko dziesięciu wojowników Komanczów. Niech mój brat powie im, że nadciągąją Apacze, a za nimi Komancz z „wodzami lasów”. — Czy Apacze nie dotrą tam wcześniej niż ja? — Nie. Muszą podążać swoimi łodziami w dół Rio Gila, która zatacza tam wielkie zakole, a mój brat ma dwa szybkie konie. Niech synowie Komanczów przepuszczą ten psi pomiot Apaczów, lecz się im nie ukazują. — Przekażę im to. Sokole Oko wyciągnął nóż i odciął od kamaszy jeden ze swoich pięknie wykonanych z igieł jeżozwierza guzik. — Mój brat pokaże im ten guz i oni będą wiedzieć, że jest przyjacielem Sokolego Oka! Dosiadł konia. — Komancz dziękuje swym białym braciom za wszelkie czary, które mu uczynili. Użyczy im swego ramienia w każdej potrzebie i niebezpieczeństwie! Galopem oddalił się w stronę gór. Lecz, już u samego ich podnóża, nagle się zatrzymał. Daleko w dole, naprzeciwko pierwszej skalnej ambony zauważył parę ciemnych punktów i wydawało mu się, że się poruszają. Musiał się dowiedzieć czy są to ludzie, czy zwierzęta, więc bez wahania pojechał w ich kierunku trzymając w ręku gotową do strzału broń. Gdy podjechał bliżej, wiedział już kogo ma przed sobą. Było to pięciu Apaczów. Musieli należeć do oddziału owych jedenastu, którzy zostali wysłani na poszukiwanie śladów „wodzów lasów”. Z pewnością rozdzielili się. Sześciu podążyło od razu tropem, a pozostałych pięciu okrążyło góry, aby zaskoczyć białych od tyłu. — Te psy Apacze dostrzegą i napadną Wilsona, człowieka z Montany i tą bladą twarz z czterema oczami. Ale Sokole Oko uratuje swych białych braci zmuszając te kojoty, aby pojechali za nim. Rysunek sporządzony przez lorda już teraz został spłacony przez tę szlachetną odwagę, z jaką Komancz postanowił odwrócić uwagę Apaczów. Spiął konia i popędził w kierunku wrogich Indian. Gnał tak szybko, że koń nieomal szorował brzuchem po ziemi. Dostrzegli go i podnieśli nieopisany wrzask, gdy tylko rozpoznali w nim Komancza. Pięć strzelb skierowano w jego stronę i zagrzmiało pięć strzałów. Żaden z nich nie okazał się celny, ponieważ zataczając koło Sokole Oko był poza zasięgiem strzału. Ale zanim któryś z wrogów zdążył ponownie załadować, poderwał konia i popędził prosto na nich. Wystrzelił i jeden z Apaczy spadł martwy z konia. Sokole Oko zarzucił strzelbą na ramię i złapał tomahawk. — Sokole Oko, Komancz! — zagrzmiał jego zwycięski głos. W pełnym biegu jego koń naparł na konia następnego Apacza, który próbował go powstrzymać. Zderzyły się ze straszliwą siłą. Była to wymagająca sporo odwagi indiańska sztuczka — i powiodła się. Koń Apacza aż przysiadł na tylnych nogach i w tym samym momencie nad głowę Indianina spadł z wysoka tomahawk płatając mu czaszkę na pół. Koń Komancza doznał także wstrząsu przy uderzeniu; lecz Indianin siedział mocno w siodle, poderwał go do góry i pognał przed siebie ścigany przez trzech pozostałych, wrzeszczących wściekle Apaczy. W pędzie załadował ponownie. Wiedział już, że jego srebrna strzelba niesie dalej niż ich broń. Załadowawszy, odwrócił się. Oni także zdążyli załadować. Natychmiast zatrzymał konia w miejscu, wycelował i strzelił. Padł kolejny Apacz jadący na czele. Sokole Oko popędził konia naprzód i załadował. Dwaj pozostali gnali za nim. Oglądając się cały czas za siebie mierzył dzielącą ich odległość. Zatrzymał się ponownie o parę kroków poza zasięgiem ich strzałów. Padł jeden strzał, potem drugi — obydwa niecelne. Nagle Sokole Oko zawrócił konia i popędził prosto na Apaczów. Nie zwalniając wycelował i strzelił powalając kolejnego konia na ziemię, chwycił strzelbę za lufę i dopędziwszy ostatniego konia z całej siły uderzył go kolbą w pysk od dołu tak, że ten stanął dęba i przewrócił przygniatając sobą jeźdźca. Ten wprawdzie wstał natychmiast, lecz zanim zdołał się całkowicie podnieść, Komancz już klęczał nad nim i wbił mu nóż w pierś. Sam jeden, nie ponosząc przy tym żadnego uszczerbku, w ciągu dziesięciu minut załatwił pięciu Apaczów. Jechał teraz od jednego do drugiego i zdejmował skalpy, po czym przymocowywał je sobie do siodła. Został mu jeszcze jeden, gdy wtem dostrzegł dwóch jeźdźców i jednego jucznego konia jadących w jego stronę. Był to Anglik ze swym przewodnikiem. Obydwaj rozpoznali go i bez wahania podjechali bliżej. — Biali ludzie usłyszeli strzały i przybyli, aby sprawdzić kto strzelał? — spytał Sokole Oko. — Tak — odpowiedział Wilson z podziwem spoglądając na pięć świeżych skalpów. — Pięć psów Apaczów zamierzało wybrać się w tym kierunku, w którym znajdowali się moi biali bracia. Zdjąłem im skalpy — wyjaśnił Komancz. Lord otworzył usta ze zdumienia i trzymając okulary kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki rzekł: — Goddam, co za facet, co za facet, prawie zupełnie jak Anglik! Potem zawrócił konia i odjechał. — Sir William! — krzyknął Wilson. — Mister Wilson! — Musimy mu podziękować! — Nic mnie to nie obchodzi! Nasze bezpieczeństwo i podziękowania są, zgodnie z umową pańską sprawą — odparł ekscentryk nawet się nie oglądając. — Komancz nie potrzebuje podziękowań od swych białych braci; nie potrzebuje nic ponad swoją strzelbę! — powiedział dumnie Sokole Oko. — Mój czerwony brat jest wielkim wojownikiem i ma dobre serce. Człowiek z Montany opowie Komanczom nad Jeziorem Bizonów o dzielności i odwadze ich mężnego brata! Podał mu rękę i pojechał w ślad za Anglikiem. Konie zabitych Apaczów uciekły na prerię, a Sokole Oko wrócił na trop. Podążał nim w wielkim pośpiechu, ponieważ stracił już sporo czasu, a musiał jeszcze dogonić tych sześciu Indian, zanim oni dopadną Wielkiego Orła. Dotarł wkrótce do miejsca, gdzie Apacze się rozdzielili. Policzył ślady i stwierdził, że rzeczywiście sześciu wyruszyło w stronę Gór Mglistych. Ponieważ od tego miejsca podłoże stawało się skaliste i tropy myśliwych ciężko było odszukać, więc najprawdopodobniej Apacze zwolnili trochę i nie jechali tak szybko jak pięciu pozostałych. Tamci musieli okrążyć góry i możliwe, że z tego powodu tych sześciu postanowiło odpocząć nieco, aby dać im na to czas. Jego przypuszczenia okazały się słuszne, bo rzeczywiście Sokole Oko wkrótce dostrzegł sześciu jeźdźców jadących przed nim powoli i obserwujących bacznie ziemię. Widać było, że nie obawiają się niczego, ponieważ żaden z nich nie uważał za konieczne obejrzeć się choć raz do tyłu. Był najwyższy czas, aby zacząć działać, jeśli miało mu się udać sprowadzić ich ze śladów myśliwych. Zdjął z ramienia strzelbę i galopem popędził konia. Po minucie był już na odległość strzału. Apacze usłyszeli tętent kopyt i odwrócili się. Rozległ się przeraźliwy okrzyk wojenny Komanczów. Sokole Oko zatrzymał konia, zagrzmiał strzał, kula powaliła jednego z wrogów. I już dzielny Indianin pognał z powrotem. W ślad za nim rozległ się przeraźliwy okrzyk wściekłości i zaskoczenia. Jedno spojrzenie za siebie wystarczyło by się przekonać, że pędzą za nim co koń wyskoczy. Ładując broń wielkimi susami sadził przed siebie, w stronę Rio Gila. Oszczędzał jednak konia, tak że Indianie zbliżali się coraz bardziej, lecz i tak był poza zasięgiem ich strzału. Chciał, aby uważali, że ich konie są silniejsze. Tym samym prowokował ich do pościgu i odciągał od Gór Mglistych. Dotarłszy nad rzekę znowu puścił konia cwałem. Jechał wzdłuż brzegu i przybył w końcu na miejsce, naprzeciwko którego leżała pływająca wyspa. Od razu zauważył, że miała miejsce walka. Na ziemi leżały połamane gałęzie, a liczne odciski podeszew indiańskich mokasynów pozwalały mieć nadzieję, że jego własny ślad niełatwo będzie odnaleźć. Skierował konia do rzeki, uniósł strzelbę oraz proch wysoko do góry i popłynął z prądem naprzeciw swym prześladowcom. Właściwie jego zamiar był szalony, bo gdyby go zauważono, to wpadłby w ręce wrogów nie mając żadnej możliwości obrony. Lecz oni byli zbyt ogarnięci żądzą pochwycenia go, by zająć się odgadywaniem jego planów. Słyszał jak się zbliżają, minęli go galopem, schowani za nabrzeżnymi zaroślami. Natychmiast wyskoczył na brzeg i rozchylił krzaki. Ostatni z nich nie był jeszcze na tyle daleko, aby kula Komancza nie mogła go trafić, więc uniósł broń… sekunda celowania i zagrzmiał strzał. Apacz spadł z konia. Rozległ się znowu zwycięski okrzyk Komancza i jego koń znów gnał z powrotem w górę rzeki. Przeraźliwy okrzyk wściekłości wydobył się z gardeł czterech wyprowadzonych w pole Apaczy. Zawrócili konie i popędzili za Sokolim Okiem, nawet nie spojrzawszy na martwego Indianina. Sokole Oko naładował broń i zmierzył odległość między sobą, a ścigającymi. Była wystarczająca. Zeskoczył więc z konia i ukrył się za nim. Ustawił lufę na siodle. Zaskoczeni Apacze zatrzymali się także. — Sokole Oko, Komancz — zawołał Sokole Oko. — Który z szakali zechce zdjąć mu skalp? Rozległ się przeciągły okrzyk na dźwięk imienia najdzielniejszego z ich wrogów. Zorientowali się, że znajduje się poza zasięgiem ich kul i sądzili, że i jego kula ich nie dosięgnie. — Apacze ściągną z niego skórę, a serce oddadzą robakom na pożarcie — zawołał jeden z nich. — Ich dzielni bracia są tuż za nimi i go pochwycą! — Ich psi bracia są martwi. Pięć skalpów wisi u siodła Komancza, a pięć koni szuka dla siebie jeźdźców! Rozpoznali skalpy i podnieśli jeszcze straszniejszy wrzask. — Ich morderca podąży za nimi do krainy cieni — ryknął jeden i uniósł strzelbę. Padł strzał, lecz kula nie dosięgła Komancza. — Apacze są jak stare baby; nawet nie nauczyli się strzelać. Komancz im pokaże, jak się trafia psy! Wystrzelił i Indianin, który przedtem strzelił do niego, upadł na ziemię trafiony w sam środek czoła. Gdyby teraz runęli na niego, musiałby uciekać. Lecz wściekłość spowodowała, że nie myśleli logicznie. Wystrzelali wszystkie naboje, a Sokole Oko i tak nie doznał żadnego uszczerbku. Stało się tak, jak przewidywał. Spiesznie dosiadł konia i gwałtownie rzucił się do przodu. Nie hamując konia trafił jednego z trzech ostatnich wrogów w plecy. Wysiłek i podniecenie walką spowodowały, że krew burzyła mu się w żyłach i jego strzały nie były tak celne jak przedtem. Chwycił więc strzelbę za lufę i uniósł ją do góry, lecz nagle jego koń zaczepił o jakiś korzeń i przewrócił się; strzelba Sokolego Oka poleciała daleko i zanim był w stanie się podnieść otrzymał silny cios w głowę i stracił przytomność. Gdy przyszedł do siebie, ręce i nogi miał związane, a dwaj Apacze, których nie zdążył ranić, zajęci byli opatrywaniem rannego. — Komancz nie rozumie nic z jazdy na koniu; jest jak chłopak, który drży ze strachu przed ogierem — zakpił jeden, gdy ujrzał, że więzień się ocknął. — Synowie Apaczów pomszczą swych braci i będą go męczyć przez dwa dni! Nie racząc odpowiedzieć, Sokole Oko rzucił tylko spojrzenie pełne pogardy, a potem zamknął oczy. Mimo to rejestrował wszystko, co się dookoła niego działo. Pozostawiwszy rannego do pilnowania Sokolego Oka dwaj pozostali dosiedli koni i pojechali po swych trzech zabitych. Upłynęło wiele godzin, a oni nie wracali. Jeden z Apaczy spojrzał na pojmanego ponuro, lecz zarazem z podziwem. — Komancz jest psem, ale takim psem, który panterę rozerwie na kawałki. Jego odwaga powinna zostać uhonorowana wielkimi torturami! Sokole Oko nadal milczał. Apacz kopnął go. — Czy pies Komanczów nie może odpowiedzieć, gdy mówi do niego Antylopa? — Ten komar, który się zwie Antylopą, nie ugryzie Sokolego Oka. Nie umie nawet wymyślić tortur godnych Komancza! — zabrzmiała pogardliwa odpowiedź. — Wycierpi tyle bólu, że będzie wył jak stara baba i nawet zapomni zaśpiewać pieśń śmierci! Przy pomocy noży Apacze wygrzebali pod wierzbami rosnącymi na brzegu, grób dla swych trzech poległych. Następnie usiedli na skraju grobu i zaśpiewali żałobną pieśń, w której sławili zasługi zabitych. Ponieważ każdy z nich miał do odśpiewania swoją część, długo trwała uroczystość żałobna. Gdy grób został zakopany, było już prawie całkiem ciemno. Zabrali się do zbierania gałęzi i suchego drewna na ognisko. Sokole Oko obserwował te przygotowania z niezmąconym spokojem. Nie obawiał się śmierci, jednak nie ustawał w obmyślaniu sposobu ucieczki. Przygotowano dwa stosy drzewa: jeden na ognisko obozowe, drugi do tortur. Już miano je rozpalić, gdy Apacze stwierdzili, że brakuje im punks, środka służącego do rozpalenia ognia. Antylopa rozkazał więc swemu towarzyszowi poszukanie kawałka wydrążonego i kawałka próchniejącego drzewa. On sam, gdy tamten się oddalił, zajął się wycinaniem kawałków drewna, siedząc przy tym plecami do Sokolego Oka. Teraz nadszedł właściwy moment. Komancz nadsłuchiwał oddalających się kroków Apacza i gdy ucichły, odczekał jeszcze parę chwil. Potem, mimo krępujących go więzów, zdołał szybko wstać i związanymi rękami chwycił Antylopę od tyłu, rzucił go na ziemię i całym ciężarem przycisnął jego głowę i ramiona do ziemi wyrywając mu nóż z dłoni. Chwyciwszy trzonek zębami, jednym ruchem przeciął krępujące mu ręce rzemienie i złapał Apacza lewą ręką za gardło, a prawą uwolnił nogi. Potem wbił nóż wrogowi głęboko w pierś. Zabrało mu to niewiele ponad trzy sekundy, tak że ani Antylopa ani ranny nie zdążyli nawet pisnąć. Teraz dopiero ranny podniósł się i otworzył usta próbując ostrzec nieobecnego Apacza, lecz już Sokole Oko ścisnął mu gardło i rzucił na ziemię. Indianin stracił przytomność. Komancz z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu nie zabił go. Wszedł między zarośla i bezszelestnie podkradł się w kierunku, w którym oddalił się ostatni Apacz. Po jakimś czasie oparł się o pień wierzby i czekał. Po chwili usłyszał spieszne kroki. Pozwolił się minąć i dopiero wtedy złapał Indianina powalając na ziemię. — Który pies potrafi torturować Sokole Oko? To on wskaże Apaczowi drogę do krainy duchów! Cios nożem, trzy cięcia… i już trzymał w ręku skalp martwego przeciwnika. Sokole Oko wrócił do nieprzytomnego Apacza i związał mu nogi i ręce. Zabrał się za odkopywanie grobu. Musiał przecież zdobyć dodatkowe trzy skalpy. Tymczasem ogłuszonemu Indianinowi wróciła przytomność. Sokole Oko podszedł do swego konia, przywiązanego do drzewa i z kunsztownie wykonanej torby, przytroczonej do siodła wyciągnął sporządzony z rybich ości haczyk przymocowany do sznura. Z tym wszystkim zbliżył się do więźnia. — Apacze nie są mądrzejsi od żab rechoczących w szlamie jeziora. Szukają punks, a nie spytają, czy czasem Komancz nie ma ognia. Oddali Sokolemu Oku dziesięć skalpów, lecz jedenastego nie weźmie, aby ranny pożył jeszcze i wyjęczał swoim synom o czynach Komancza. Lecz Sokole Oko zostawi znak, że skalp należy do niego! Chwycił rannego za włosy i nożem zakreślił podwójną linię u ich nasady. Potem wziął wszystko co do niego należało, dodał do tego amunicję i prowiant Apaczy. Następnie wrzucił do rzeki całą ich broń. Dopiero wtedy przeciął więźniowi więzy i włożył mu wędkę do ręki. — Rana Apacza zatrzyma go tutaj przez długi czas. Niech sobie je ryby i czeka na powrót swoich, aby im powiedzieć, że Sokole Oko był w samym środku wrogiego kraju i nim minął dzień zdobył jedenaście skalpów. Howgh! Dosiadł konia i ruszył w kierunku Gór Mglistych, swego właściwego celu, osiągnięciu którego przeszkodziło dotychczas tyle wydarzeń. Było wprawdzie zupełnie ciemno, lecz znał już położenie gór, a poza tym miał nadzieję, że nadarzy się sposobna okazja i spotka „wodzów lasów”. Wkrótce po swojej lewej stronie dojrzał ciemny masyw górski. Utrzymał kierunek jazdy. Wtem jego uszu doszedł z oddali przenikliwy krzyk. — Fabianie! Zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać. — Fabianie, mój synu, moje dziecko! — taki głos nie mógł pochodzić z ludzkiej krtani. — Fabianie! — po dłuższej przerwie rozległo się w ciemnościach po raz trzeci; potem nastała cisza. Okrzyku tego nie wydał żaden Indianin. Czyżby pochodził z piersi Wielkiego Orła? Nikt inny nie mógł się poszczycić takim głosem. Bez obawy, lecz czujnie, Komancz jechał dalej. Już dało się słyszeć szum wodospadu, gdy wtem ktoś zapytał: — Stać! Kto idzie! — Przyjaciele bladych twarzy! — Indianin podający się za naszego przyjaciela? Jak się nazywa? — Niech najpierw mój biały brat poda swoje imię! — Czerwoni ludzie nazywają mnie Wielkim Orłem, a tu jest jeszcze jeden, którego zwą Zapalającym Piorunem. — Uffi Komancz szuka ich już od dwóch księżyców! — Komancz? Tu w Apaczerii? — spytał z niedowierzaniem Pepe. — Niech mój czerwony brat powie jak się nazywa? — Przyjaciele i wrogowie Komanczów nazywają go Sokole Oko. — Sokole Oko! Santa Lauretta, Bois–rose, jeśli to prawda, to jest to człowiek którego właśnie potrzebujemy. Niech mój czerwony brat zsiada z konia i opowie nam, jak wpadł na pomysł szukania nas! Myśliwi opuścili broń i Komancz ześliznął się z konia. Był to niesłychany traf, że na wrogim terenie, w ciemnościach nocy doszło do spotkania trzech słynnych ludzi. Obydwaj biali podali po prostu Indianinowi rękę. Był on naprawdę bardzo wysoki, lecz mimo to musiał spoglądać w górę, aby zajrzeć w twarz Kanadyjczykowi. — Mój czerwony brat wiedział, że jesteśmy w Górach Mglistych? — zapytał olbrzym. — „Wodzowie lasów”, „diabły sawanny” i dwunastu tych psów Apaczy. Gdzie oni są? — Nie żyją — odpowiedział bez ogródek Bois–rose. — Czy mój czerwony brat chce ich skalpy? — Od czasu, gdy słońce stało wysoko nad jego głową, Sokole Oko zdobył dziesięć skalpów, a jeden zostawił sobie na później. Szczyci się tylko włosami, które sam zdobył! — Jedenaście skalpów! — krzyknął Pepe. — Niech mój brat opowiada! Komancz rozpoczął opowieść, której obydwaj myśliwi słuchali spokojnie, mimo niesłychanego napięcia, w jakim się znajdowali. Nie mówił wiele o swoich czynach, lecz z jego skromnych, prostych słów wynikało niezbicie na co się odważył i czego dokonał, aby ich ratować. Ogarnęło ich uczucie podziwu i wdzięczności. Był dumnym i wielkodusznym potomkiem owych jakby z brązu wykutych postaci, którzy kiedyś panowali nad sawanną, a których swym dotknięciem osłabili i znieważyli biali. Gdy skończył, Bois–rose opowiedział także o wydarzeniach ostatnich dni. Nagłe zniknięcie Fabiana stanowiło zakończenie jego opowieści. Potem zamilkł i czekał aż Sokole Oko wyrazi swoje zdanie. — Te „diabły lasów i prerii” nie zabiją wielkiego tropiciela, ale oddadzą go w ręce Apaczów; poprowadzą go nad Jezioro Bizonów — odezwał się po chwili Sokole Oko. — A więc natychmiast musimy wyruszyć nad Jezioro! — powiedział popędliwy Dormillon. — Niech moi bracia poczekają aż zrobi się jasno i będzie widać wszystkie ślady. — Nasz przyjaciel Sokole Oko ma rację — zgodził się Kanadyjczyk. — Mnie śpieszy się z pewnością jeszcze bardziej niż tobie, Pepe; lecz rozsądek nakazuje czytać ze śladów i tak właśnie zrobimy. — Oczywiście, Pepe! Już raz popełniliśmy tę nieostrożność. Chodźmy na to wzniesienie i czekajmy na wschód słońca! Była to straszna noc, podczas której drżący z gniewu i oczekiwania myśliwi czuwali, a Komancz spokojnie spał. Żaden z nich nie powiedział ani słowa, lecz obydwaj wiedzieli, że są gotowi poświęcić wszystko, nawet życie, aby uwolnić porwanego Fabiana i wymierzyć karę zbrodniarzom. Wreszcie na wschodzie pojaśniało i jak to zazwyczaj bywa tam, gdzie noc zapada gwałtownie, tak świt prędko przeszedł w jasny dzień. Komancz obudził się i we trzech przygotowali się do zbadania skalnej piramidy. Wspinali się tą stroną, która leżała naprzeciwko wzniesienia i wkrótce po wejściu na platformę znaleźli nóż zgubiony przez Main–rouge. — Czyjś nóż — zawołał Pepe. — Nie ma wątpliwości, Fabian został napadnięty! — I dziarsko się bronił — gwałtownie dorzucił Kanadyjczyk. — Musiało ich być co najmniej dwóch, bo mimo, że ten Metys jest bardzo silny, to Fabian nie należy do słabeuszy. Walczyli na całej platformie, turlając się od jednego końca na drugi. Spadli tam, po drugiej stronie. Dowodzi tego nóż Fabiana, który tam znaleźliśmy. — Ale jego strzelba leżała na dole z tej strony! — wtrącił Pepe. — To tylko dowodzi prawdziwości mojego stwierdzenia. Niestety zamiast strzelać, zaatakował napastników kolbą i strzelba wypadła mu z ręki. Patrz Pepe, co ten Komancz tam niesie! Sokole Oko przechylił się przez krawędź platformy i złapał jakiś przedmiot, zawieszony na gałęzi. Był to pióropusz jednego z porywaczy. — Pióropusz El Mestiza — powiedział stanowczym głosem. — Komancz widział go, gdy walczył ze złodziejami koni. Całe zarośla w dole były zgniecione na dużej szerokości tam, gdzie stoczyli się walczący mężczyźni. Myśliwi i Komancz zeszli tym śladem. Było to niezmiernie trudne, gdyż podłoże nie dawało żadnego oparcia dla stóp. Bystre oczy Indianina przeszukiwały teren cal po calu, aż w końcu jego wzrok zatrzymał się na powierzchni jeziora. Wczorajsze strzały poobrywały gałęzie z krzaków rosnących na skałach w górze, które pospadały i leżały teraz na wodzie. Zostały unieruchomione przez szerokolistną roślinność wodną; jednakże jedna z nich pływała po niezarośniętym miejscu i właśnie ona przyciągnęła uwagę Komancza. — Czy moi bracia widzą, rusza się ta gałąź czy nie? — Rusza się! — bez wahania stwierdził Kanadyjczyk. — Tak — potwierdził Pepe — rusza się i to w kierunku skał. Jezioro musi mieć jakieś podziemne prądy. Ale na co może się nam to przydać? — Sokole Oko wie, że „diabły sawanny” często przebywają u tych psów Apaczów. Nikt ich jeszcze nie widział na koniu, a mimo to przenoszą się niezwykle szybko z jednego miejsca na drugie. Dlatego Komancz sądzi, że mają czółno, które ukrywają w górach w miejscu, w którym nikomu nie przyjdzie do głowy go szukać. Lecz moi bracia chcą zobaczyć ślady! Zlustrował okolicę. Atak nastąpił z góry i dlatego można było przypuszczać, że tam właśnie najpierw wrócili z pojmanym. Na górę jednak nie było innej drogi niż wąwóz, którym także podążyli Cuchillo, Baraja i Oroche. Nie tracąc więcej czasu na szukanie śladów, Komancz pośpieszył naprzód, a za nim obydwaj myśliwi. Nie uszli daleko, gdy się zatrzymał i wskazał na niewielki kawałek materiału zwisający z krzaka. — Kawałek paska Fabiana! — krzyknął Bois–rose. — Jesteśmy na tropie. Naprzód! Sokole Oko poszedł przodem. Najmniejsza rzecz, jakkolwiek by była niewidoczna i nieznacząca, nie uchodziła jego bystrym oczom, wyćwiczonym w tego rodzaju zajęciu. Szedł prędko i obydwaj myśliwi byli zaniepokojeni, że coś ważnego mogło ujść jego uwagi. Bez wahania skręcił w ścieżkę idącą brzegiem wniesienia. Tam Sokole Oko ujrzał spustoszenie dokonane wczoraj kulami myśliwych. Trupy Indian walały się pomiędzy poobrywanymi gałęziami. Jednakże Komancz wcale się o nich nie troszczył, parł do przodu, jakby był całkowicie przekonany o słuszności swoich domysłów. Mimo, że czas naglił obydwaj traperzy pochylili się i zabrali martwym Apaczom amunicję, czego widać zapomniał El Mestizo. Proch i ołów są na stepie bezcennym dobrem, którego nigdy w nadmiarze. Komancz zszedł w dół po drugiej stronie góry. Potem odbił w bok między skały. Tam położył się na ziemi i uważnie nadsłuchiwał. Po chwili podniósł się. — Woda jeziora szemrze. Sokole Oko pójdzie za jej głosem! Od czasu do czasu przystając i nadsłuchując poszedł z powrotem, skręcał raz w prawo raz w lewo, aż w końcu zatrzymał się przed szczeliną rozwierającą się między skałami jak brama. Pochylił się. — Uff. — sapnął zadowolony. — Dusza Komancza przeczuwała prawdziwie. Niech moi bracia spojrzą na wodę! Podeszli bliżej i zobaczyli przed sobą coś w rodzaju ukrytego kanału, którym wypływała woda z jeziora do Rio Gila. Kanał nie był głęboki, a woda w nim tak krystalicznie czysta, że widać było wyraźnie dno. Było miękkie: można było zobaczyć odciski czterech stóp zwrócone czubkami do wylotu kanału. Komancz zdjął mokasyny i wszedł do wody. Podążył pozostawionymi śladami. Już po paru minutach był z powrotem z rzemieniem ze skóry bizona w ręku. — Czółno porywaczy było do niego przymocowane, a potem odcięte nożem. Rzemień był to mocno wbity w skały, że El Mestizo musiał go odciąć. Pozostały koniec Kanadyjczyk wziął do ręki i dokładnie oglądał miejsce przecięcia. Było jeszcze świeże, co dowodziło w pełni, że zostało zrobione ostatniej nocy. — Ale przecież tu są ślady tylko czterech stóp! — powiedział Pepe. — Wielki tropiciel był niesiony — odpowiedział Indianin. — Niech moi biali bracia oglądną głębokość śladów! Rzeczywiście odcisk stóp wskazywał, że ten który wszedł pierwszy do wody, musiał się odwrócić, aby odebrać od kogoś coś ciężkiego. — Ten kanał prowadzi do Rio Gila. To pewne, że porywacze idą w kierunku Jeziora Bizonów. Nie potrzebujemy iść bezpośrednio ich tropem, możemy być tam szybciej unikając wielu zakoli rzeki — zaproponował Bois–rose, który drżał z żądzy pochwycenia wreszcie porywaczy. — Musimy ich dostać przed spotkaniem z Apaczami. — Niech mój brat będzie spokojny — pocieszył go Sokole Oko. — Na Wyspie Bizonów oczekuje Sokole Oko dziesięciu dzielnych wojowników Komanczów. Ukrywają się przed tymi psami Apaczami, lecz nie przepuszczą rabusiów pustyni. Niech moi bracia pójdą za nim, Sokole Oko przyprowadzi swojego konia. Złapie dla nich dwa konie zabitych Apaczy, aby nie potrzebowali iść na własnych nogach, które przecież nie są tak szybie jak nogi rumaka. * * * Tego samego ranka i mniej więcej o tej samej porze, o której obudził się Sokole Oko, do brzegów Rio Gila zbliżało się dziesięć postaci. Nie mieli koni, a rysunek na ich twarzach wskazywał, że są Komanczami. Szli jeden za drugim, po swoich śladach tak, że na ziemi zostawał jeden odcisk stóp. Czynili to z taka dokładnością, że tylko wyćwiczone oko mogłoby rozpoznać, że ślad nie pochodzi od jednej osoby. Poza idącym na przodzie wszyscy inni nieśli na plecach oprócz broni, olbrzymie kawałki kory drzewnej — znak, że zamierzali popłynąć rzeką. Tak wielki kawały kory nie mogły być przecież przeznaczone do niczego innego, jak do zbudowania czółen przy pomocy żywicy i drewnianych włókien. Było to tych dziesięciu wojowników, których Mądry Lis wysłał nad Jezioro Bizonów na spotkanie z Sokolim Okiem. Idący na czele wojownik prowadził pozostałych z takim przekonaniem i precyzją, jakby znajdował się nie w dzikim stepie, lecz na ulicy jakiegoś cywilizowanego miasta. Rzeczywiście doszli na brzeg Rio Gila dokładnie w miejscu leżącym naprzeciw Wyspy Bizonów. Po poważnym obliczu przewodnika przemknął dumny uśmiech. Odwrócił się do reszty: — Uff!. Kto jest w stanie tak dokładnie odczytać drogę jak Bizonia Grzywa, Komancz? Mówiący te słowa mężczyzna nosił rzeczywiście tak obfite i gęste owłosienie sięgające mu daleko poza łopatki, że w pełni zasługiwał na to imię. Po krótkiej naradzie ciężary zostały złożone na ziemi i oddział rozproszył się zostawiając tylko po jednym strażniku, po obu brzegach rzeki na wyspie. Gdy się spotkali ponownie, nie mieli sobie nic ważnego do zakomunikowania. Bizonia Grzywa podszedł więc nad samą wodę i przyłożył obie ręce do ust. — O — Mii, o — hiii! — rozległ się w górę i w dół rzeki okrzyk Komanczów. Ale nie nadeszła żadna odpowiedź. — Sokolego Oka jeszcze tu nie ma, ale na pewno się zjawi; jego ręka czyni zawsze to, co mówią jego usta. Niech moi bracia ukryją korę i sami się schowają, żeby żaden wróg nie mógł ich zauważyć! Nie minęło wiele czasu i nawet najbystrzejsze oko, bez dokładniejszych poszukiwań nie dojrzałoby śladu obecności Komanczów. Jednakże ich cierpliwość miała zostać wystawiona na ciężką próbę. Minął dzień, wieczór i noc, ponownie wzeszło słońce i nie pokazało się nic godnego uwagi. Wreszcie po południu usłyszeli tętent konia. Strażnik Bizonia Grzywa ukryty za rzecznym sitowiem rozpoznał dwóch białych jeźdźców oraz jucznego konia jadących wzdłuż brzegu. Zatrzymali się naprzeciwko Wyspy Bizoniej. Jeden z nich podjechał blisko wody, przyłożył, jak wczoraj Komancz, ręce do ust jak tubę i zawołał: — Hallo, Komancze! Natychmiast stanął przed nim Bizonia Grzywa z odbezpieczoną strzelbą w ręku. — Skąd blada twarz wie, że Komancz jest tutaj? — Od Sokolego Oka — odpowiedział biały uśmiechając się w obliczu takiej bezpośredniości. — Czy mój biały brat może to udowodnić? — Tak! Wilson pokazał Komanczowi guz z igieł jeżozwierza. Ten przyjrzał się mu uważnie. — Mój biały brat jest przyjacielem Komanczów. Gdzie widział Sokole Oko? — Koło Gór Mglistych. Kazał powiedzieć wojownikom Komanczów, że nadejdzie wraz z Wielkim Orłem, Zapalającym Piorunem i wielkim tropicielem. Lecz przed nim będą tu synowie Apaczy w drodze ku Jezioru Bizonów; moi czerwoni bracia mają się przed nimi ukryć i ich przepuścić. — Słowa mojego brata znajdą posłuch. Dokąd kierują swe kroki obydwie blade twarze? Nadszedł lord. — Mister Wilson, o czym pan tak rozprawia z tym człowiekiem? — Mam mu przekazać polecenia Sokolego Oka. — Nic mnie to nie obchodzi! Ruszmy się! — Muszę przecież dotrzymać danego słowa! — Nic mnie to nie obchodzi! W naszym kontrakcie nie ma ani słowa o przekazywaniu poleceń. Zawrócił konia. — Jedziemy nad Jezioro Bizonów — odpowiedział Wilson na pytanie Komancza. — Czy mój czerwony brat słyszał coś o tym „białym mustangu”? — Widziano go na terenach łowieckich Komanczów. — Sir William! — krzyknął Amerykanin. — Niech pan posłucha, co mówi ten wojownik! — Nic mnie to nie obchodzi! — zabrzmiało w odpowiedzi. — Także i ten „biały mustang”? Ekscentryczny Anglik natychmiast zwrócił się w ich stronę. — Co z nim? — Widziano go na terenach łowieckich tego czerwonoskórego wojownika. — Kiedy? Przewodnik Anglika przetłumaczył jego pytanie. — Na dzień przedtem jak Bizonia Grzywa opuścił obóz Komanczów: trzy księżyce temu. — A dokąd się uda? — spytał niecierpliwie lord, usłyszawszy przetłumaczoną na angielski odpowiedź. — Bizonia Grzywa sądzi, że pójdzie nad Rio Gila albo do wodopoju nad Jeziorem Bizonów. — Pójdzie nad Jezioro Bizonów — to tylko przetłumaczył Wilson. — Zatem naprzód! Goddam, muszę go mieć! — Może odpoczniemy tu trochę z tymi ludźmi? Muszę im opowiedzieć o Sokolim Oku! — Nic mnie to nie obchodzi! — zabrzmiała zwykła odpowiedź; następnie miłośnik „białego mustanga” zniknął w zaroślach. — Sokole Oko zabił pięciu Apaczów w ciągu dziesięciu minut! — tylko tyle był w stanie powiedzieć Wilson; potem pośpieszył za Anglikiem. Komancze zasiedli do krótkiej narady, po której znowu zniknęli w swoich kryjówkach. Dzień minął i nastała noc. Głębokie ciemności panowały pod i między drzewami rosnącymi po obu brzegach rzeki, lecz woda połyskiwała tajemniczym światłem i nie mogło wydarzyć się nic, czego by od razu nie zauważyli ukryci Komancze. Wtem z oddali od strony rzeki doszedł ich dźwięk pluskających miarowo wioseł i jakiś czas potem ukazało się wojenne czółno wypełnione wojownikami Apaczów zbliżające się powoli do Wyspy Bizonów. Za nim pojawiło się drugie, potem trzecie i na końcu czwarte. Każda z tych długich łodzi miała na dziobie płonącą żagiew, która jasno oświetlała wodę przed nimi, a samą rzekę i drzewa nad nią zalewały matowym światłem. Komancze, zgodnie z rozkazem, nie zareagowali, chociaż, mimo liczebnej przewagi Apaczów mogli wyrządzić im wielkie szkody. Minęła noc i ranek. Słońce przeszło już jedną trzecią swojej drogi, gdy znowu doszedł ich plusk wioseł. Zbliżało się czółno wykonane z kory, którym siedzieli dwaj mężczyźni wiosłując tak prędko, tak że mała łódź płynęła jakby miała parowy napęd. Jeden z nich miał na sobie skórzane ozdoby, jakie zazwyczaj noszą papagos; drugi miał na ciemnych włosach jedynie parę skórzanych rzemieni. Między nimi pół leżąc siedział młody człowiek o zmęczonej, wykrzywionej napięciem twarzy. Komancze zauważyli, że jego ręce, a może nawet i nogi były skrępowane. Kim były te trzy blade twarze? Byli to „wodzowie lasów” z wielkim tropicielem, o których mówił Amerykanin? Chyba nie. Bizonia Grzywa nie wiedział, jak ma się zachować i zanim podjął jakąś decyzję, czółno już minęło wyspę. Więzień rzucił szybkie, przenikliwe spojrzenie na wyspę, do brzegów której woda naniosła wszelkiego rodzaju gałęzie i kawałki drzew, gdy wtem — łódź znajdowała się akurat na wysokości wyspy — zerwał się, jeden skok i wody rzeki zamknęły się ponad nim. Rozległy się dwa głośne przekleństwa. Mężczyźni wciągnęli wiosła do łodzi i pozwolili czółnu unosić się swobodnie po wodzie i rozjuszeni niespodziewaną ucieczką obserwowali wszelki ruch wody. Chwycili broń do ręki, gotowi natychmiast zastrzelić uciekiniera, gdy tylko pojawi się na powierzchni wody. Lecz ten nie pokazywał się. Mężczyźni powiosłowali z powrotem do wyspy i wylądowali. Żaden z nich nie powiedział ani słowa, lecz najmniejszy listek na wodzie nie uszedł ich badawczemu wzrokowi. — Ten facet się utopił! — rzekł wreszcie młodszy z nich. Było to El Mestizo. — A więc mamy go z głowy — odpowiedział Mano–Sangriento. — I tak nie mogłem zrozumieć, po co go ze sobą wleczesz. — Cicho bądź, Stary! Czarny Ptak wiele dałby za niego, a tak nie przyniesiemy mu nawet jego skalpu. W każdym razie nie żyje, bo na pewno nie dałby rady tak długo przebywać po wodą, a nie wyszedł na brzeg ani po tej ani po tamtej stronie, o tym jestem przekonany. Niech idzie do diabła; tamci dwaj nie mają o niczym pojęcia, będą nas nadal ścigać i wpadną w nasze ręce! Czarny Ptak jest już dawno przed nami. Naprzód, abyśmy go dogonili! Wzięli wiosła do rąk i podjęli od nowa przerwaną podróż. Bizonia Grzywa już chwycił za broń, aby się z nimi załatwić, lecz po zastanowieniu porzucił tę myśl. Komancze i biali zawarli pokój i nie wiedział, jak Sokole Oko zareaguje na tak samowolną decyzję. Tak więc rabusie uszli grożącej im śmierci nie mając o tym pojęcia. Minęło chyba pół godziny od czasu, gdy odpłynęli, gdy na drugim brzegu coś się poruszyło. Ukazało się trzech jeźdźców — byli to dwaj biali i jeden Indianin. — O — hiii! — zabrzmiało tak głośno, że słychać było aż na drugą stronę rzeki i Komancze natychmiast wynurzyli się ze swoich kryjówek. — Sokole Oko przeprawi się na drugą stronę do swoich braci; niech zostaną tam, gdzie są! — rozkazał Indianin. Następnie on i jego towarzysze skierowali się do wody. Wtem na skraju wyspy pod naniesionym tam drzewem coś drgnęło. Był to ów uciekinier, który wyskoczył z czółna i teraz, mimo krępujących go więzów, starał się wydostać na ląd. Zawołał wyciągając obwiązane rzemieniem ręce: — Ojcze, Pepe Dormillon! Kanadyjczyka aż poderwało. — Fabianie, moje dziecko, mój synu! Wystająca ponad wodą głowa jego konia skierowała się w stronę wyspy. Pepe i Komancz podążyli za nim. — Santa Lauretta, to on, naprawdę! Do wyspy, Bois–rose, do wyspy, chociażby w wodzie roiło się od tuńczyków. Parę chwil później wychodzili na brzeg; Fabian został uwolniony z więzów i szczęśliwi przyjaciele padli sobie w ramiona. NAD JEZIOREM BIZONÓW O parę dobrych dni jazdy od hacjendy del Venado, na północnym zachodzie ciągnie się duży las. Od jego skraju aż do Rio Gila rozciąga się jedyna w swoim rodzaju równina porośnięta roślinnością, która osiąga taką wysokość, że jeździec na koniu jest nieomal zupełnie niewidoczny. W środku lasu, otoczony przez ciemne grupy drzew, znajduje się staw, którego krystalicznie czyste wody tworzą prawie regularny kwadrat. Długie girlandy popielatego mchu zwisają z cedrowych gałęzi lub kołyszą się rozciągnięte między nimi w szerokich welonach. Wielko — listne rośliny wodne pływają koło brzegów, lśniące przepysznie kwiaty wodne otwierając swe złociste i srebrzyste kielichy ku słońcu, którego promienie rozświetlają ciemnozielone cienie lasu. To właśnie jest Jezioro Bizonów. Swoją nazwę zawdzięcza tym zwierzętom, dla których kiedyś stanowiło ulubiony wodopój. Lecz obecność człowieka wypłoszyła stąd bizony i wyniosły się one tam, gdzie nikt ich nie niepokoi. Odosobnione położenie jeziora przyciąga jednak jeszcze dzisiaj stada dzikich i półdzikich koni, które jego ukryte w głębokim cieniu wody, przedkładają nad odsłonięte brzegi Rio Gila. Po jednej stronie jeziora wykarczowano kawałek lasu i stworzono dość dużą, wolną przestrzeń, ograniczoną bardzo mocnym płotem zaopatrzonym w jedną tylko bramę zamykaną na potężne rygle. Pnie tworzące palisadę połączone zostały grubymi rzemieniami z bizoniej skóry i ukryte dokładnie pod wszelkiego rodzaju gałęziami i chrustem tak, aby ogrodzenie zyskało całkowicie naturalny wygląd. Zagroda ta była przeznaczona do łapania dzikich koni. Zbudowali ją vaqueros don Agustina Peny. Niedaleko corralu, na brzegu jeziora leżało na ziemi czternastu mężczyzn, z których dwunastu miało na sobie zwyczajny strój vaqueros, a dwaj pozostali ubrania ze skóry, w wielu miejscach pokryte plamami krwi. Słońce tak spaliło ich twarze, że nie bardzo było wiadomo, czy ma się przed sobą cywilizowanych czerwonoskórych czy też białych, którzy przyjęli obyczaje Indian. Byli to łowcy bizonów Encinas i Pascual, którzy kiedyś wzięli udział w wyprawie, kierowanej przez Sokole Oko przeciwko indiańskim złodziejom koni. Rozmowa dotyczyła właśnie tego wydarzenia. — A ja wam mówię, że to naprawdę były te „diabły sawanny”, którzy połączyli się z czerwonymi — udowadniał Encinas. — Szkoda tylko, że zdołali umknąć! — Czy tacy dzielni ciboleros jak wy nie mogli się z nimi zmierzyć? — spytał najmłodszy z vaqueros, który nie miał nawet dwudziestu lat. — A co wy sobie myślicie, senior Francisco! Bez obawy stawiam czoło bizonowi, który naciera na mnie swoimi potężnymi rogami, lecz ktoś taki jak Mano–Sangriento i El Mestizo zjednoczył w sobie ślepą wściekłość byka, przebiegłość lisa, zwinność tygrysa i siłę lwa. Gdy doliczyć do tego nikczemność człowieka, dla którego nic nie jest wystarczająco złe i bezbożne, to będziecie mieli przed sobą pełny obraz kreatury, której schodzi z drogi każdy uczciwy cibolero. — A ja właśnie chciałem się odważyć i stoczyć z nimi walkę. — Wy? Czy już kiedyś w ogóle z kimś walczyliście? — Nieee! — odpowiedział chłopak z wahaniem. — A więc milczcie na litość boską! Od razu moglibyście pozbyć się grzebieńca! — Ale przecież każda istota musi w końcu trafić na godnego przeciwnika. Czyżby nie było nikogo, kto by się odważył wystąpić przeciwko nim? — Znam tylko dwóch lub trzech takich, którzy mogliby sobie na to pozwolić. — Kim oni są? — „Panowie sawanny” i Tiburcio Arellano. — Ach, Tiburcio! Tak, wszyscy go znamy. To najlepszy tropiciel w całej Sonorze, a nasz pan ma dla niego wielkie względy od czasu, gdy uwolnił go z rąk tych przestępców. Sądzę nawet, że nasza dona Rosarita od czasu do czasu o nim myśli. Ale kim są ci „panowie sawanny”? — Dwaj północnoamerykańscy myśliwi nazwani przez czerwonoskórych Wielkim Orłem i Zapalającym Piorunem. Spotkałem ich razem z Tiburciem na stepie, gdy ścigali ekspedycję don Estebana. I jeśli oprócz nich jest jeszcze ktoś, kto się nie boi El Mestiza i Mano–Sangriento to tylko Komancz, Sokole Oko. — Czy naprawdę aż tak źle to wygląda? — spytał Francisco, który aż się palił by stać się takim bohaterem jak ci sławni ludzie, o których właśnie była mowa. — Źle nie, ale prawdziwie, senior Francisco. Daję wam moje słowo, że dla tego Komancza załatwienie się z dwudziestoma takimi jak wy byłoby dziecinną igraszką! A zresztą ściga już tych rabusiów i nie zdziwiłbym się dowiedziawszy się, że już doszło do spotkania! W tej samej chwili wszyscy zerwali się na równe nogi. — Don Agustin, seniorita Rosa! Rzeczywiście spod wysokich drzew wynurzył się liczny oddział luzem idących koni i obładowanych zwierząt jucznych, a za nimi, w otoczeniu kilku uzbrojonych służących, don Agustin i jego córka. Dojechawszy do jeziora rozejrzał się badawczo wkoło i w końcu ręką wskazał miejsce, w który kazał rozbić obóz. Podczas gdy wykonywano jego polecenie, on i Rosarita podeszli do vaqueros, którzy powitali ich z szacunkiem, ale przyjaźnie. — Encinas i Pascual są tu także! — zawołał don Agustin, wyraźnie mile zaskoczony. — Znowu chyba usłyszę parę historii! — No myślę, senior — odpowiedział Encinas. — Przeżyliśmy w tym roku na sawannie tyle przygód, jak nigdy przedtem. Widzieliśmy El Mestiza, Ti… — Tego Metysa? Gdzie? — spytał gwałtownie hacjendero. — Kawałek za Tubac, gdzie musiał uciekać przed nami i przed jednym Komanczem. Dalej Tiburcio Arellano z … — Tiburcio? — spytała Rosarita spiesznie, a na jej twarzy pojawił się rumieniec. Była to pierwsza wiadomość o nim, która dotarła do niej od chwili rozstania. — Gdzie go widzieliście? — chciał się dowiedzieć hacjendero. — Na stepie pomiędzy Tubac a Apaczerią. Ścigał don Estebana de Arechiza w towarzystwie Wielkiego Orła i Zapalającego Pioruna. Potem widziałem także Sokole Oko, Komancza, który kazał was pozdrowić, seniorita. — Mnie? Komancz? — spytała zdziwiona. — Tak. Kazał wam powiedzieć, że nad Jeziorem Bizonów macie się strzec „diabłów sawanny”. — Jak do tego doszło? Później jednak będzie czas na opowieści. Hacjendero zaprowadził swoją córkę do namiotu, który już dla niej ustawiono. Był to namiot z niebieskiego jedwabiu z wyhaftowanymi na nim licznie złotymi gwiazdami, dar od ojca dla jedynego dziecka. Także i dla niego postawiono już namiot i właśnie wszedł do niego, a służący zajęli się rozładowaniem jucznych zwierząt, gdy na skraju lasu pojawiła się niewielka grupka złożona z dwóch jeźdźców i jednego jucznego muła, która natychmiast przyciągnęła uwagę wszystkich obecnych. Jeden z mężczyzn ubrany był w kraciasty strój, na głowie nosił kapelusz typu panama, a na nosie okrągłe złote okularki. Drugi miał na sobie ubranie z wygarbowanej skóry jelenia i wyglądał jak człowiek, który poznał kawałek świata i wiedział jak używa się strzelby. — Sir William! — Mister Wilson? — Nie jesteśmy tutaj sami! — Co mnie to obchodzi! — Są tutaj ludzie, jak widzę, którzy chcą łapać konie! — Nic mnie to nie obchodzi! — Nawet jeśli złapią tego „białego mustanga”? — Goddam, tego muszę mieć ja! Jeśli tylko będą chcieli mi go zabrać, to nich ich pan wszystkich zastrzeli, mister Wilson! — Nie zrobię tego, sir William, bo tego nie ma w naszym kontrakcie. — Well, a więc dodamy do niego odpowiedni paragraf. Zapłacę panu sto dolarów więcej. Niech pan da ten kontrakt! — Nie będę strzelał do tych ludzi za sto dolarów! — Dwieście! — Nie! — Well, a więc trzysta! — Nie! — Goddam, dam panu czterysta! — Nie chcę nawet czterech tysięcy, czterech milionów! Co się tyczy strzelania, to niech pozostanie przy naszej starej umowie. Będę dbał o pańskie bezpieczeństwo i o nic więcej. Będziemy musieli przedstawić się tym ludziom! — A więc chodźmy! Podeszli do namiotu, z którego, zauważywszy przybyszy, wynurzył się don Agustin. — Senior, — zagaił Wilson — to jest sir William Wallerstone z Londynu. Czy może pan powiedzieć, jak się pan nazywa? — Agustin Pena, te lasy i sawanny należą do mojej hacjendy. — A co mnie to obchodzi — mruknął lord i trzymając okulary dwoma palcami przyglądał się ciekawie hacjendero. — Widział pan tego „białego mustanga”? Don Agustin od razu poznał, że ma do czynienia z ekscentrykiem. — Nie, sir, nie widziałem, ale mam nadzieję, że odwiedzi mój corral — odpowiedział uśmiechając się. — Czy do tej pory zechce pan pozostać w moim gościem? — Gościem? No, tego nie ma w moim kontrakcie. Takimi sprawami ma się zajmować ten oto człowiek! — To pewnie pański majordomus? — Majordomus? A któż to taki? — Ochmistrz — przetłumaczył Wilson. — Majordomus czy ochmistrz, nic mnie to nie obchodzi! Chcę tego mustanga, a nie majordomusa! — Czy pozwoli pan, senior Pena, ustawić nasz namiot w pobliżu pańskiego! Nazywam się Edgar Allan Wilson i jestem przewodnikiem tego lorda, ze starej Anglii. Don Agustin skinął potakująco głową i zwrócił się do córki, która właśnie do niego podeszła. — Będziemy mieli towarzystwo, Rosarita: oto sir William Wallerstone i mister Wilson, którzy zamierzają złapać białego ogiera. Dziewczyna, zarumieniona i zmieszana, skłoniła się przed Anglikiem, który znowu ujął okular w dwa palce i z podziwem obserwował ją przez szkła. — Mister Wilson! — Sir William! — Kim jest ta miss? — Donia Rosarita, córka seniora Peny oczywiście. — Well! Niech się pan zapyta, czy będę mógł ją narysować? — Jest pan malarzem, sir Williarrf? — spytał don Agustin, który rozumiał po angielsku. — Malarzem? Nic mnie to nie obchodzi! Przyjechałem na sawannę, aby rysować i złapać tego białego mustanga. Narysuję miss Rosaritę! — Gdy tylko złapie pan tego mustanga, sir! — zgodził się z uśmiechem hacjendero. — Ale teraz niech pan każe rozbijać namiot, moja służba chętnie panu pomoże. — Nic mnie to nie obchodzi! Takimi rzeczami ma się zajmować ten człowiek, taka jest między nami umowa! Don Agustin i Rosarita odeszli, a Anglik usiadł na ziemi i spokojnie czekał na rozstawienie namiotu. Następnie wszedł do środka, aby odpocząć po wysiłkach minionego dnia. Wilson przyłączył się do vaqueros i wkrótce zatopił się w interesującej rozmowie z Encinasem i Pascualem. Cztery czółna Apaczy spłynęły w dół Rio Gila. Indianie nie zauważyli Wallerstone’a i Wilsona, którzy w pewnej odległości od wilgotnego brzegu rozbili na noc obóz i nie rozpalali ognia. Odległość ta spowodowała także, że mimo blasku jaki dawały rozpalone żywiczne żagwie, Wilson nie miał pojęcia jakich to niesamowitych sąsiadów miał przez chwilę, a którzy wybierali się w tym samym, co on, celu. Niedaleko rzeka tworzyła zakole. Tam właśnie wylądowali na noc Apacze. Wilson rano zmierzając ku brzegowi przeciął to zakole, a ponieważ konno poruszał się szybciej niż Apacze, którzy musieli się podporządkować nurtowi rzeki, dotarł do Jeziora Bizonów prędzej niż oni. Pod pretekstem złapania białego mustanga postanowił zatrzymać tutaj Anglika do czasu, aż Sokole Oko wraz z „panami lasów” dotrą na miejsce. Tymczasem Wyspa Bizonów stała się areną żywych wydarzeń. Działający w porozumieniu myśliwi i Komancze byli pewni, że w najbliższej okolicy nie ma żadnych wrogów i nie zachowując koniecznych środków ostrożności podjęli pościg. Po serdecznych powitaniach Bois–rose i Pepe upewnili się, że Fabian nie poniósł żadnych szkód i Kanadyjczyk zapytał: — Mój synu, powiedz, jak się dostałeś na wyspę? Sądziliśmy, że trzeba cię będzie odbijać siłą. — Już od dawna wyczekiwałem na sposobną okazję, aby się ratować ucieczką, a w tym naniesionym drzewie ujrzałem dobrą kryjówkę. — Ale przecież byłeś związany i mogłeś się utopić! — wykrzyknął Bois–rose, który mimo, że silny jak niedźwiedź drżał na samą myśl, że ucieczka jego pupila mogła przyjąć taki obrót. Fabian roześmiał się. — Ci rabusie nie mieli pojęcia, co potrafi dobry pływak, bo inaczej przywiązaliby mnie do czółna. Wynurzyłem się dopiero pod drzewem; wprawdzie ścigali mnie aż do wyspy, ale w końcu uznali, że się utopiłem. — A jak dawno odjechali? — Jakieś pół godziny temu. — Dogonimy ich! — mruknął gniewnie Kanadyjczyk — A wtedy nie umkną nam. Dlaczego tak długo nie wychodziłeś z wody? — Ponieważ najpierw chciałem się przekonać, że jestem całkowicie bezpieczny. A poza tym te łajdaki mogły wpaść na pomysł powrotu. Sokole Oko tymczasem naradzał się ze swoimi wojownikami i polecił im wykonanie czółen tak szybko, jak to możliwe. Następnie podszedł do myśliwych; oczywiście od razu odgadł, kim jest Fabian. — Mój brat jest tym wielkim tropicielem, którego szukali jego ojcowie i Komancze? — spytał wyciągając rękę. — To jest Sokole Oko, którego spotkaliśmy w Górach Mglistych — przedstawił ich Pepe. — Facet jak złoto! Jednego popołudnia pozbawił skalpów jedenastu Apaczów — senior Fabianie spójrzcie, jego koń ugina się pod ciężarem ludzkiej skóry tak, że ledwo go spod nich widać, a potem odnalazł wasz ślad i przyprowadził aż tutaj! Z należnym podziwem Fabian uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń. — Tropiciel słyszał wielokrotnie imię swego czerwonego brata, niech zostaną przyjaciółmi! Ale teraz opowiedzcie przede wszystkim, co się z wami działo w górach, po moim zniknięciu! Bois–rose w krótkich słowach opowiedział o wszystkim. Drżał z niecierpliwości w oczekiwaniu na opowieść Fabiana. — A jak ty wpadłeś w ręce tych rabusiów? — spytał w końcu. — Usłyszałem jakiś szelest na skraju piramidy i ujrzałem mężczyznę wspinającego się na górę. Myślałem, że to ty lub Pepe. Zmylił mnie także odpowiedzią na mój cichy okrzyk. Lecz gdy podszedł bliżej, poznałem go. Był to ten szubrawiec Mano–Sangriento, więc zamierzyłem się do ciosu. — Był to fałszywy krok, mój synu. Przecież ci powiedzieliśmy, że masz strzelać! — Był tak blisko, że myślałem iż oszczędzę kulę; a poza tym sądziłem, że także ten Metys jest w pobliżu. On jednak wspiął się z przeciwległej strony i podkradł się od tyłu. Gdy uniosłem rękę do ciosu, chwycił mnie za nią i wypuściłem strzelbę. Wtedy obaj mnie powalili. — Do diabła! Wiedziałem, że musiało ich być dwóch; jednemu dałbyś z pewnością radę. Jeśli chodzi o twoją strzelbę, to nie straciłeś jej. Wisi tam u siodła mojego konia. Opowiadaj dalej! — Mano–Sangriento zamierzył się na mnie nożem, ale wybiłem mu go z ręki. Zaczęliśmy walczyć i przetoczyliśmy się przez całą platformę aż na jej krawędź i spadliśmy. Straciłem przytomność, a gdy się ocknąłem wokoło było ciemno i mokro. Leżałem związany na dnie łodzi, która płynęła podziemnym kanałem wpadającym do Rio Gila. — A potem? Co ci zrobili? — Nic. Poza wyzwiskami, głodem i pragnieniem nie mogę się na nic uskarżać. Zamierzali dostarczyć mnie Czarnemu Ptakowi, który jest wraz ze swymi wojownikami w drodze nad Jezioro Bizonów. Cieszyli się z tego, że i was złapią, ponieważ tak jak i ja byli przekonani, że traficie na nasz ślad i będziecie nas ścigać. — Dobrze, synu; nie pomylili się, lecz to nie oni nas złapią, lecz my ich! Oto twój nóż, a także kapelusz, znaleźliśmy je przy piramidzie. Ale teraz powinieneś coś zjeść i wysuszyć ubranie. Rozpalimy ognisko. Naprzeciwko także rozbłysnął ogień, przy którym Komancze topili żywicę do uszczelnienia czółen. Sokole Oko podszedł do Fabiana. — Mój dzielny brat zna córkę białego człowieka, którego zwą Pena? Fabian, siedzący przy ognisku, spojrzał na niego zdziwiony. — Mój czerwony brat słyszał o Rosaricie? — na jego policzkach pojawił się, zdradzający wszystko rumieniec. — Sokole Oko rozmawiał o niej z pewnym cibolero, który udawał się nad Jezioro Bizonów, aby łapać stada koni. Fabian przerażony podskoczył do góry. — To ona także będzie nad Jeziorem? Sokole Oko, ojcze, Pepe, szybko, wstawajcie, musimy jechać! Komancz uśmiechnął się. — Mój brat może poczekać, aż czółna zostaną spuszczone na wodę. Sokole Oko kazał ostrzec piękną córkę białych! — Lecz mimo to musimy się pospieszyć i wyruszyć w drogę! Nie musiał nikogo poganiać, bo i Sokolemu Oku zależało, aby jak najszybciej wyruszyć w pościg za Apaczami. Już po chwili Bizonia Grzywa przeprawił pierwsze czółno na wyspę. Sokole Oko powitał go poważnym spojrzeniem. — Bizonia Grzywa ma rękę, która nigdy nie pudłuje, lecz kule rdzewieją w jego strzelbie. — Kula Komancza trafia, jeśli ma trafić! — Dlaczego nie weszła w serce „diabłów sawanny”? — El Mestiza? — spytał zganiony Indianin ze zdziwieniem. — El Mestizo i Mano–Sangriento pojmali wielkiego tropiciela; uciekł im do wody, a strzelby Komanczów milczały. Bizonia Grzywa spuścił oczy. Dopiero teraz dowiedział się, jakich to wrogów przepuścił, chociaż miał ich prawie w ręku. — Bizonia Grzywa nie zna tych rabusiów! — usprawiedliwiał się. — Ale widział, że trzymają białego więźnia; nie mogli więc być dobrymi ludźmi! Mój brat popełnił wielki błąd, lecz usta Sokolego Oko przemilczą o tym w wigwamie Mądrego Lisa, ponieważ Bizonia Grzywa będzie miał oczy szeroko otwarte i odda w ręce Komanczów tych rabusiów! Czy na Wyspie Bizonów była blada twarz o czterech oczach? — Był tutaj, a druga blada twarz powiedziała, że Sokole Oko także nadejdzie. Dopiero teraz Sokole Oko przypomniał sobie, to co miał przekazać. Podszedł do myśliwych. — Czy Wielki Orzeł zna Wilsona, człowieka z Montany? — Znam to nazwisko. Byliśmy razem na terenach szarego niedźwiedzia, lecz się nie spotkaliśmy. To wielki myśliwy. Czy mój brat słyszał o nim? — Widział go i rozmawiał z nim. Miał przekazać pozdrowienia Wielkiemu Orłowi i Zapalającemu Piorunowi. Człowiek z Montany pójdzie nad Jezioro Bizonów, aby na niego czekać. Był na Wyspie Bizonów i rozmawiał z Komanczami, którzy czekali na Sokole Oko. Jest z nim blada twarz o czterech oczach, który zna wielkie czary. Niech moi bracia spojrzą! Poluzował siodło konia i spomiędzy skór pantery wyciągnął obraz z wielką dumą pokazując go myśliwym. — Santa Lauretta, to Sokole Oko jak żywy! — wykrzyknął Pepe. — Z Wilsonem jest malarz, który nosi okulary, a Sokole Oko mówi, że to drugie oczy. Podziwiano obraz, a Sokole Oko musiał opowiedzieć o spotkaniu z człowiekiem z Montany. Tymczasem wszystkie czółna były już gotowe i szykowano je do spuszczenia na wodę. — Moi biali bracia siądą do czółen, a Sokole Oko i Bizonia Grzywa pojadą brzegiem, jeden po tej, drugi po tamtej stronie, aby nad nimi czuwać i szukać śladów zostawionych przez Apaczy i rabusiów. Propozycja została przyjęta. Bizonia Grzywa dosiadł konia Kanadyjczyka, a Sokole Oko chwycił za uzdę konia Dormillona i przeprawił się na drugi brzeg rzeki. Wkrótce wyruszono w drogę. Bois–rose siedział z Fabianem przy wiosłach i łódź posuwała się niezwykle szybko naprzód. Kanadyjczyk był nieskończenie szczęśliwy, że odzyskał ukochanego syna, a Pepe Dormillon cieszył się, że młody hrabia de Mediana tak szybko i nieoczekiwanie siedzi bezpiecznie koło nich. Wszyscy jednak drżeli z żądzy, by pochwycić wrogów i wyrównać rachunki. * * * Był wczesny ranek i vaqueros, oprócz dwóch wysłanych na zwiady, siedzieli na brzegu Jeziora Bizonów. Byli z nimi także obydwaj ciboleros. Rozmawiali o niezwykłym Angliku i jego namiętności do „białego mustanga”. — Czy rzeczywiście ten mustang istnieje? — zapytał Francisco. — Jeszcze nigdy go nie widziałem. — Oczywiście, że istnieje. — odpowiedział Encinas — Jednak nie ma się czemu dziwić, żeście go nie widzieli, senior Francisco, bo przecież ile świata zdołaliście poznać? — Od hacjendy del Venado do Jeziora Bizonów. Czy to przypadkiem nie jest wystarczająco dużo? — Świat jest trochę większy, jak to się mówi, mój mały don vaquero i sądzę, że ten „biały mustang” nie biega tylko od hacjendy do Jeziora Bizonów i z powrotem. — Czy to rzeczywiście tak niezwykłe zwierzę? — No myślę! Jego urody nie da się z niczym porównać, a pędzi… mówię wam, że kłusem jest szybszy niż najlepszy wyścigowiec w pełnym biegu! — Widzieliście go już kiedyś, senior Encinas? — Tak, ale tylko z daleka. To i tak wielkie szczęście, bo niewielu zdołało podejść go bliżej. — To siwek? — Oczywiście. — A więc i jego przodkowie byli siwkami? — Co wy sobie wyobrażacie! On wcale nie został urodzony, nie ma ani rodziców, ani żadnych innych przodków. — Jak to możliwe? — Nie wiem, jedno jest tylko pewne, że widziano go już przed sześciuset laty. Encinas, jak wielu prostych ludzi sawanny i prerii, nie był wolny od przesądów. — Ale przecież wiecie, że konie pojawiły się w Ameryce dopiero przed trzystu laty sprowadzone przez Hiszpanów? — Ale z was mądry człowiek, senior Francisco! Czyżbyście byli przy tym, jak je tu sprowadzono? A nie powiedziałem dopiero co, że on nie pochodzi od żadnego konia? Po co więc potrzebowaliśmy tutaj wasze hiszpańskie kobyły? Ma sześćset lat, może nawet tysiąc i nigdy nie został schwytany! — A ja właśnie już miałem powiedzieć, że go schwytam — upierał się Francisco, początkujący bohater. — Sam myślę, że bylibyście jedynym, któremu by się udało po tym wszystkim, czego dokonaliście. Ile dzikich mustangów złapaliście do tej pory na lasso i oswoili? — Dotąd niestety żadnego. — A więc zacznijcie od „białego mustanga”; tym większa będzie wasza chwała, gdy się wam uda. Ale muszę wam powiedzieć, że nie udało się to jeszcze żadnemu vaquero. Kopyta tego zwierzęcia są twardsze niż krzemień i jeśli ktoś zapuści się za nim za daleko, nie ujrzy więcej żadnej ludzkiej twarzy. — Zwabił już kogoś tak daleko? — Pewnego myśliwego z Teksasu, który mi potem o tym opowiadał. — Musicie nam o tym opowiedzieć. Hej, Sanchez, daj seniorowi Encinasowi parę łyków meskalu; nie ma lepszego sposobu na odświeżenie pamięci niż ten trunek! — Co z was za mądry i doświadczony człowiek, senior Francisco! Powinniście posłuchać moich historii! — A więc zaczynajcie! — Przed paru laty przybył do Teksasu pewien osobliwy oryginał z Anglii, akurat taki jak ten don William i ofiarował najsławniejszemu w okolicy myśliwemu tysiąc sztuk złota, jeśli sprowadzi mu „białego mustanga”. Myśliwy zgodził się. Skombinował sobie nieprawdopodobnie szybkiego konia, najlepszego jakiego znano i pojechał na sawannę. — Znalazł mustanga? — Znalazł go i mówię wam, że było to niebywałe szczęście. — I zaczął go gonić? — Rozumie się! Gonił go wywijając wysoko lassem, przesadzał przepaście, przeskakiwał skały, przepływał rzeki, pędził przez równiny, jego koń był szybki jak wiatr i „biały mustang” co chwilę tracił przewagę. — Och, jak chętnie tego słucham! Zarzucił mu pętlę na szyję! — Poczekajcie chwilę, senior Francisco! Jeśli mówię, że mustang tracił przewagę, to jeszcze nie znaczy, że dał się schwytać. Zwalniał tylko dlatego, że cały czas się oglądał za siebie, aby rzucić na swego prześladowcę spojrzenie nie wróżące nic ponad śmierć i zniszczenie. Teksańczyk ścigał go, mimo że słyszał, iż mustang nie jest koniem, lecz duchem sawanny gnającym po stepie, aby sprowadzić ludzi na manowce. Myślał tylko o tysiącu sztuk złota i pędził dalej. Od rana do południa, od południa do wieczora. Przewaga była coraz mniejsza, a myśliwy mimo to nie zbliżał się na tyle, aby móc zarzucić lasso. Nastała noc i jego koń był coraz bardziej wyczerpany. — Ale jak mógł ścigać mustanga po nocy? — Po pierwsze jest on siwkiem białym jak mleko, który dla dobrego oka widoczny jest także w mroku, a po drugie jego kopyta uderzające w galopie o skalne podłoże żłobiły w ciemnościach cztery ogniste bruzdy. — Por Dios, jeszcze nie słyszałem, by pocierając róg o skałę można było wykrzesać ogień! — Ja także nie! Było już chyba koło północy, gdy myśliwy go dogonił. Wywijał lassem i już, już miał go zarzucić, gdy nagle w ręku nic mu nie zostało, nawet supeł przy siodle był rozwiązany. Jednocześnie mustang uderzył konia Teksańczyka tylnymi nogami w piersi tak silnie, że ten padł martwy. Myśliwy został przy swym koniu aż do rana i wtedy z przerażeniem stwierdził, że znajduje się na samym skraju przepaści, głębokiej na parę setek stóp. Mustang przeskoczył ją bez żadnego kłopotu i teraz pasł się w wysokiej trawie po drugiej stronie. To jest ta historia, którą opowiedział mi Teksańczyk, gdy piechotą i śmiertelnie wyczerpany, wrócił do domu. Wtem z namiotu wyszedł Anglik; poszedł na skraj lasu, gdzie pasły się konie. Wypoczywał tam także Wilson. — Mister Wilson! — Sir William! — Chciałbym przeszukać okolicę w poszukiwaniu śladów „białego mustanga”. Niech pan siodła mojego konia! — Osiodłać konia? Tego nie ma w kontrakcie! Nie jestem pańskim stajennym! — Well, a więc sam to zrobię! Po paru minutach skończył, dosiadł konia i pojechał z Wilsonem prosto do lasu. Dotarli nad kanał, którym woda z Jeziora Bizonów spływa do Rio Gila. Stał tam potężny cedr, któremu Anglik przypatrywał się długo i uważnie. — Mister Wilson! — Sir William! — Tu ustawimy krzesło! Chcę narysować to drzewo! — Proszę to zrobić! Ja tymczasem sprawdzę okolicę, czy nie ma żadnego zagrożenia! Po jakimś czasie wrócił i położył się w trawie obok rozstawionych sztalug. Anglik rysował, a Amerykanin marzył. Mimo to nie uchodził jego uwagi najdrobniejszy szelest, który mógłby świadczyć o zbliżaniu się wroga. Nagle zerwał się i z gotową do strzału bronią stanął przed dziwakiem, aby osłonić go własnym ciałem. — Sir William! — Mister Wilson! — Zbliża się jakiś jeździec! — Nic mnie to nie obchodzi! — To biały! — To pański problem. Tak jest w kontrakcie! — Stać, kim jesteście? — krzyknął Wilson, palcem naciskając spust. Zbliżający się mężczyzna zatrzymał się i opuścił strzelbę. — Dobry przyjaciel. Zabierzcie broń. Jestem sam. Wilson opuścił strzelbę. Obcy podjechał bliżej. — Kim jesteście? — powtórzył pytanie. — Nazywam się Pedro Diaz. Możecie mi powiedzieć, czy don Agustin Pena jest nad Jeziorem Bizonów? — Jest tam. Skąd przychodzicie? — Z Gór Mglistych. — Ach! Sir William, ten senior przyjeżdża z Gór Mglistych! — Nic mnie to nie obchodzi! — Co tam robiliście, senior? — Byłem w ekspedycji, ale napadli nas Apacze. Jestem jedynym, który się uratował. — Poza trzema białym myśliwymi, którzy także tam byli. — Widzieliście ich? — Nie, ale słyszałem. A więc opuściliście góry wcześniej niż my! — Prawdopodobnie. Musiałem się zatrzymać, ponieważ mój koń okulał i musiałem złapać lepszego. Co słyszeliście o tych trzech myśliwych? Zdołali ujść Apaczom? — Nie wiem. Sokole Oko, Komancz, chciał ich odszukać. — Sokole Oko? A więc nic im nie jest! Był sam? — Tak, ale nad Jeziorem Bizonów zostawił oddział swoich ludzi, którzy mieli czekać na niego i myśliwych. — Dzięki Bogu, więc możliwe, że jesteśmy bezpieczni! Senior, nie zapuszczajcie się zbyt daleko! Apacze są tuż za mną. Chcą napaść na tych, nad Jeziorem Bizonów! Zawrócił konia w stronę kanału, aby wzdłuż niego dostać się nad jezioro. — Sir William! — Mister Wilson! — Apacze zamierzają na nas napaść! — Nic mnie to nie obchodzi! — Musimy wrócić nad jezioro! — Goddam, muszę skończyć rysunek! Zostanę tutaj, a pan niech zadba o moje bezpieczeństwo! — Czy w kontrakcie jest coś o tym, że musi pan rysować ten cedr? — No. Muszę pana posłuchać! Złożył krzesło, sztalugi i dosiadł konia. Udali się w drogę powrotną. Diaz już tam był. Pena stał przy wejściu do swego namiotu i zauważył go, gdy tylko wynurzył się spod drzew. — Senior Diaz! Na wszystkich świętych, to wy, czy wasz duch? — zawołał z przerażeniem, ponieważ jego samotny powrót pozwolił odgadnąć wszystko. — Ja, we własnej osobie. — Zsiadajcie i chodźcie tutaj! Rosarita, Rosarita — zawołał podnosząc zasłonę jedwabnego namiotu — wychodź, senior Diaz wrócił z ekspedycji! Rosarita z lękiem spojrzała na Diaza. — Wejdźcie, musicie nam opowiedzieć, co się stało, senior Diaz! — poprosił Pena popychając go do namiotu. Usiedli we trójkę. — Jak mają się sprawy z ekspedycją? — Nie ma żadnej ekspedycji! Ojciec i córka pobledli śmiertelnie. — A don Esteban? — Nie żyje! — Cuchillo, Baraja, Oroche, Benito? — Nie żyją. Tylko mnie udało się wymknąć. — Santa Madonna! — krzyknęła Rosarita i zakryła twarz rękami. — A Tiburcio Arellano? — On nie należał do ekspedycji, wręcz przeciwnie ścigał ją. Młody hrabia de Mediana żył jeszcze, gdy opuszczałem Góry Mgliste, a właśnie przed chwila dowiedziałem się od pewnego myśliwego, który jest tu z wami, że prawdopodobnie szczęśliwie dotarł do domu. — Hrabia de Mediana? Przecież powiedzieliście, że don Esteban nie żyje! — W rzeczy samej! Don Esteban de Arechiza, ten, o którym wy tylko wiedzieliście, że był hrabią de Mediana, nie żyje. Skazany został przez sąd sawanny na śmierć za morderstwo i porwanie. Lecz jego bratanek, młody hrabia de Mediana, żyje. Opuściłem go, gdy sytuacja nie była zbyt dobra; „diabły sawanny” i Apacze trzymali go w oblężeniu. Ale są z nim Wielki Orzeł i Zapalający Piorun. Sokole Oko, najdzielniejszy Komancz, także go nie opuści. Mam was od niego pozdrowić, senior Agustin, a także was seniorita! — Jego bratanek, młody hrabia de Mediana? Nie znam takiego; nic o nim nie wiem! — Znacie go bardzo dobrze! To Tiburcio Arellano! — Tiburcio? — spytał zaskoczony don Agustin. — Tiburcio? — równocześnie wykrzyknęła Rosarita opuszczając ręce. — A więc żyje. Nie zabili go? Na jej twarz wróciły kolory, a oczy zaczęły błyszczeć. — Przecież mówię! — Opowiadajcie, opowiadajcie! — wykrzyknął hacjendero. — Musiały się dziać straszne rzeczy! — Tak, słuchajcie! Rozpoczął opowieść. Słuchali go w skupieniu. Opowiadał wyczerpująco o wszystkich swoich przeżyciach. Nikt nie przerywał, a nawet gdy skończył w namiocie długo jeszcze panowała cisza. Wreszcie hacjendero odetchnął głęboko. — Nieodgadnione są wyroki boskie. Rosarita, ten biedny tropiciel jest teraz moim i twoim panem! Wtem z zewnątrz dobiegł ich okrzyk przerażenia. Don Agustin i Diaz wybiegli przed namiot. Wszyscy mężczyźni chwycili za broń i wpatrywali się w leżący w dole brzeg jeziora, na którym właśnie pojawił się uzbrojony po zęby Indianin. Jego koń był obwieszony skalpami zabitych wrogów; wokół jego malowniczej przepaski wiła się skóra grzechotnika; u jego pasa błyszczały tomahawk i nóż do skalpowania, a w prawej ręce trzymał nabijaną srebrnymi ćwiekami strzelbę. — Indianin! Do broni, do broni! — zewsząd rozległy się okrzyki. Ten okrzyk sprowokował Anglika do wyjścia z namiotu. — Zbliża się jakiś czerwony. Będziemy chyba musieli walczyć! — Nic mnie to nie obchodzi! — odwrócił się na pięcie i wrócił do namiotu. Indianin podjechał bliżej, tak że można było rozpoznać malowidła na jego twarzy. — To Komancz, senior Pena! — uspokoił Wilson. — Tak, Komancz — przytaknął Diaz. — Możecie się nie obawiać, seniorita! Hacjendero polecił vaqueros zachowanie spokoju. — Sokole Oko, por Dios, to nie kto inny jak Sokole Oko! — ktoś wykrzyknął. Był to Encinas, który zerwawszy się pośpieszył naprzeciw swemu czerwonoskóremu znajomemu. — Cibolero! — ten krzyknął. — Czy mój biały brat zechce mi powiedzieć, gdzie zatrzymała się ta blada twarz, którą zwą Agustinem Pena? — Tam, to ten czarnobrody mężczyzna przy dużym namiocie! Indianin pocwałował w tamtą stronę, zatrzymał konia i opuścił strzelbę. — Sokole Oko, Komancz, przybywa z pozdrowieniami dla swoich białych braci. Ten biały senior nazywa się Agustin Pena? — Tak — odpowiedział hacjendero. — Czy Pedro Diaz, ten prześladowca Indian nie dotarł nad Jezioro Bizonów? — To ja! — I człowiek z czterema oczami, który… Przerwał wpół słowa, gdyż ujrzał Wilsona, a jego obecność tutaj stanowiła odpowiedź na jego pytanie. Potem zobaczył Rosaritę, która wstydliwie ukryła się za zasłoną swego namiotu. Natychmiast zsiadł z konia i stanął przed nią. — Sokole Oko, Komancz, — ciągnął — ma oddać pięknej córce białego ten oto pierścień na znak, że Tiburcio, wielki tropiciel żyje! Był to pierścień matki Fabiana, który otrzymał od Arechizy. Odebrała go z ręki Sokolego Oka drżącymi palcami. Następnie Komancz zwrócił się do hacjendera. — Niech don Agustin, zabójca Apaczów i człowiek z Montany udadzą się z Sokolim Okiem na naradę! I nie czekając na zaproszenie pierwszy wszedł do namiotu. Tam jednak wolał stać niż zająć miejsce. — Czy zabójca Indian trafił na ślad Apaczów nad Rio Gila? — Nie. — Czy człowiek z Montany widział na wodzie wojenne czółna tych szakali? — Nie. — „Diabły sawanny” dołączyły się do tych psów, Apaczów. Są tam, nad Rio Gila, gdzie pije ona wody z Jeziora Bizonów. Lecz za nim stoją wojownicy Komanczów wraz z Wielkim Orłem, Zapalającym Piorunem i wielkim tropicielem. Tiburcio zamierzał udać się do bladych twarzy, aby ich ostrzec, ale Wielki Orzeł nie pozwala mu go opuścić. Don Agustin przeraził się ze względu na córkę. Nie spodziewał się, że niebezpieczeństwo jest aż tak blisko. — Co mój czerwony brat radzi, co mamy robić? — Nie radzi nic. Chce posłuchać głosu bladych twarzy. — Nie możemy dopuścić, aby tu podeszli. Musimy ich uprzedzić — odezwał się hacjendero. — Z moimi vaqueros jest nas osiemnastu… — Na lorda Wallerstone nie może pan liczyć — przerwał mu Wilson. — Więc dobrze, jest nas siedemnastu. Ilu Komanczów ma ze sobą mój czerwony brat? — Dziesięciu. — A więc razem jest nas trzydziestu; a ilu jest Apaczów? — Sokole Oko nie wie tego, ponieważ ujrzawszy ślady Apaczów nie poszedł za nimi, lecz skierował się do białych ludzi. — Jeśli napadniemy ich znienacka, to możemy liczyć się z większą liczbą wroga na jednego białego. Ilu weźmie na siebie Sokole Oko? Zapytany odrzucił zasłonę namiotu i wskazał na swego konia. — Te skalpy zdobył Komancz nim słońce zatoczyło na niebie pół drogi — odpowiedział z dumą. Hacjendero spojrzał na niego z niedowierzaniem. — To prawda — poświadczył Wilson. — A więc zaskoczymy ich dzisiejszej nocy. Niech Sokole Oko zawiadomi swoich i prześle do nas posłańca, który poprowadzi nas do wroga. Gdy weźmiemy ich w dwa ognie, to na pewno się z nimi załatwimy. Obaj biali pozostali wyrazili zgodę, lecz Sokole Oko wyszedł na zewnątrz i obserwował okolicę. — Komancz by tego nie zrobił — odpowiedział wymijająco. — Dlaczego nie? — Złapałby tych szakali, jak biali łapią konie na sawannie — wyjaśnił wskazując na corral. — Apacze rozstawią straże, które dojrzą zbliżające się blade twarze. Walka ich nie zaskoczy, pochowają się tak, że to oni zabiją wielu białych. — To prawda — zgodził się Diaz. — Trudno będzie napaść na indiański obóz. — A gdy zajdzie słońce, Apacze wyślą zwiadowców nad Jezioro Bizonów, których napotkaliby biali. — A więc niech mój czerwony brat powie, co mamy robić! — Komancz sądzi, że El Mestizo przyjdzie tu jeszcze za dnia, aby obejrzeć obóz białych. Znajdzie go w miejscu, które ogrodzone jest płotem. — Dlaczego? — Niech mój brat pozwoli Komanczowi mówić. Nie wolno mu zobaczyć zabójcy Indian, człowieka z Montany i człowieka z czterema oczami. Postanowi napaść na to miejsce o świcie… — A więc zniszczy nas — rzekł Diaz. — Nie wtargnie przez wejście w corralu, lecz zaatakuje z drzew, których szczyty otaczają obóz dookoła. A wtedy wystrzela nas co do jednego. — Zabójca Indian jest dzielnym wojownikiem; niech robi, co chce, lecz najpierw wysłucha głosu Komancza! El Mestizo chce porwać piękną córkę białego wojownika; nie dopuści do strzelaniny, bo jakaś kula mogłaby ją trafić i dlatego wedrze się przez bramę w ogrodzeniu. Ale nie znajdzie tu bladych twarzy, tylko ich wigwamy, a gdy będzie chciał zawrócić to wtedy wejście będzie zamknięte, a z drzew zagrzmią strzelby bladych twarzy i Komanczów. Gdy zobaczy, że blade twarze czują się pewnie, to nie podkradnie się tutaj jak kot, lecz podpłynie czółnami aż nad samo Jezioro Bizonów. Niech moi biali bracia przeniosą szybko swoje wigwamy na miejsce, które nazywają corrale, a piękna córka obozu niech siądzie u wejścia namiotu, aby rabuś ją dostrzegł i stracił rozum! Był to chytry i dobrze obmyślany plan i nikt nie miał mu nic do zarzucenia. Omówiono jeszcze tylko parę szczegółów i potem Komancz oddalił się galopem. Po upływie pół godziny wszystkie namioty i reszta rzeczy znalazły się w corralu, a pewna część vaqueros i Diaz, gdzieś przepadła. Trudniej było przekonać Anglika, aby zagrał swoją rolę. Wilson wszedł do jego namiotu. — Sir William! — Mister Wilson! — Następnej nocy napadną na nas Indianie! — Nic mnie to nie obchodzi! — Możliwe, że nas zabiją! — Nic mnie to nie obchodzi! — Także pana, sir William! — Mnie? — przytrzymał okulary palcem wskazującym i z otwartymi ustami oraz innymi oznakami najwyższego zdumienia wpatrywał się w mówiącego. — Goddam, mnie nie! A po cóż mam pana, he? Sięgnął do torby i wyciągnął z niej kawałek brudnego i wymiętolonego papieru. — W kontrakcie jest napisane: Za z góry ustalone wynagrodzenie wymieniony wyżej mister Wilson ma obowiązek ochrony i obrony przed wszelkimi niebezpieczeństwami podróży, to znaczy: Indianami, panterami, jaguarami, tygrysami, niedźwiedziami wszelkiego rodzaju i wielkości, grzechotnikami i innymi wężami, aligatorami, pragnieniem, głodem, powodzią, pożarem lasu i sawanny. Słyszał pan, mister Wilson? — Tak. Jest tam coś o białych i metysach? — No. Tych nie wynotowałem, ponieważ nie stanowią dla mnie zagrożenia. — A mimo to atak nastąpi ze strony jednego białego i jednego Metysa! — Well, a więc ujmiemy tych ludzi dodatkowo w kontrakcie! — Pod żadnym warunkiem! — A więc siodłam konia i wyjeżdżam! — Wtedy nie pochwyci pan „białego mustanga”! — Goddam, rzeczywiście! Mister Wilson! — Sir William! — Czy nie odjedzie pan, jeśli na tę noc zwolnię pana z naszej umowy? — Ach, wiem czego pan chce! — Czego? — Już od dawna chce pan narysować indiańską walkę! Sprytny Amerykanin wiedział dobrze jak podejść swego pracodawcę. — Ach, to prawda! A więc nie odjedzie pan, jeśli pana zwolnię? — Jeśli będzie pan walczył, jak wszyscy inni! — Well, tak zrobię! — Zapiszmy więc ugodę w moim egzemplarzu! Wyciągnął papier i Anglik uczynił tam stosowny zapis. * * * Jakiś czas potem, wybierając najgęstsze zarośla, od Rio Gila w kierunku Jeziora Bizonów podkradli się dwaj ludzie. Starszy miał na głowie pióropusz, podczas gdy młodszy związał włosy zwykłym skórzanym rzemieniem. Przez nikogo niedostrzeżeni, tak im się przynajmniej wydawało, dotarli na skraj lasu i przeszukali okolicę. — Do stu tysięcy diabłów, ale ten Pena jest nieostrożny! Czy widziałeś już kiedy coś takiego, by rozbito obóz w corralu? — A dlaczego nie? Myśli że tam jest bezpieczniej niż na otwartej przestrzeni. Polowanie na konie jeszcze sienie rozpoczęło, może więc spać tam bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej! — Właściwie przyznaję mu rację, ale musimy sprawdzić ilu ma ludzi. Chodź! Z zachowaniem największej ostrożności podkradali się aż do ogrodzenia i wspięli się na pokryta gęstym listowiem jodłę, przez gałęzie której mogli obserwować okolicę. — Tam siedzi i układa kwiaty! Stary, wziąłbym ją sobie nawet gdyby mi zostały dwa dni życia. El Mestizo potrzebuje kobiety, i to tej kobiety! — El Mestizo jest szalony! — nie wytrzymał Mano–Sangriento. — Cicho bądź, stary grzeszniku, jeśli nie chcesz posmakować mojego noża! Dostaniesz swoją część za porwanie nie narażając się na żadne niebezpieczeństwo. Dziesięciu vaqueros, Pena i jego córka; musimy się tylko tam dostać, reszta to łatwizna. — To prawda! Zostaniemy panami Jeziora Bizonów, złapiemy konie hacjendera i poczekamy aż nadejdą ci „władcy sawanny”. Łatwiej być nie mogło! Zeszli z drzewa i zniknęli w tej stronie, z której nadeszli Zaraz potem Sokole Oko wszedł do namiotu hacjendero, zaskoczonego tak prędkim powrotem Komancza. — Sokole Oko! — Komancz obserwował „diabły sawanny”, siedzieli na drzewie i wpatrywali się w córkę bladej twarzy. Wejdą przez bramę, tak jak przewidział Komancz. Howgh! Zapadła noc. Nad jeziorem i całą okolicą panowały głębokie ciemności. Jedno po drugim rozbłyskały ogniska przy namiotach vaqueros i niski, mocny rechot sawannowych żab, odzywających się tylko po północy. Wtem od kanału dobiegło ciche, ledwie słyszalne pluskanie wody i pod drzewami zatrzymały się, jedno za drugim cztery ciemne czółna Apaczów. Wysiadło z nich kilka postaci i prześlizgnęły się, na czele z El Mestizem i jego ojcem, skrajem lasu aż do wejścia do corralu. Na każdym z czółen pozostał na straży jeden wojownik. Reszta bezszelestnie zniknęła za palisadą. — O — hiii, o — hiii!. — rozległo się bojowe zawołanie Komanczów. Czterej Indianie wskoczyli do czółen, po paru minutach już śpieszyli w stronę corralu ze skalpami przy paskach. Zaledwie okrzyk przebrzmiał, gdy z drugiej strony palisady zrobiło się jasno i na plac przez ogrodzenie zaczęły przelatywać płonące wiązki gałęzi. Spadały prosto pod nogi oszołomionych Apaczów, zaskoczonych widokiem pustych namiotów i niespodziewanym wrogim okrzykiem. Ogień rozświetlił corral i natychmiast ze wszystkich stron dobiegła salwa, która spowodowała niesłychane zamieszanie między Apaczami. Gruchnęło zewsząd i wszyscy rzucili się do bramy. Lecz ta została zamknięta od wewnątrz. — Do ataku! — zagrzmiał potężny głos Kanadyjczyka i przez ogrodzenie ze wszystkich stron zaczęły zeskakiwać ciemne sylwetki. Wymierzono do nich z wielu strzelb. Parę chwil wystarczyło, aby zaskoczonych atakiem wrogów rozciągnąć na ziemi w małej, cisnącej się grupie. — Gdzie jest Metys? — krzyknął Kanadyjczyk napierając na stojących. — I Main–rouge, ten łajdak? — dodał Pepe, szturmujący u jego boku. Obok nich przemknął Sokole Oko. Jego bystry wzrok wskazał mu tego, którego szukał. — Mądry Lis przesyła Sokole Oko po skalp Czarnego Ptaka, tego płaczliwego tchórza. Jego tomahawk zaświstał w powietrzu i uderzył od tyłu w brodę wodza tak, że ten upadł na ziemię. Obok spleceni w uścisku walczyli Fabian i Metys. — Niech chciwość pożre serce rabusia! — Komancz wbił przestępcy nóż między łopatki, że ten poluźnił uścisk i charcząc upadł. — Sokole Oko! — zabrzmiał wtem głos Kanadyjczyka. — Ten stary jest tutaj! — Podaruję jego skalp Mądremu Lisowi i mój brat mu go zawiezie! Tam, skąd słychać było jego głos, leżał na ziemi związany Mano–Sangriento. To tu, to tam rozlegał się jeszcze pojedynczy strzał, rozbrzmiewał śmiertelny okrzyk; następnie zebrano palące się gałęzie i uczyniono z nich potężny stos, przy świetle którego widać było najdrobniejszy przedmiot. Nawet jeden Apacz nie zdołał ujść z życiem; z atakujących pozostali przy życiu jedynie Main–rouge, dla którego także nie było ratunku. Plan Komancza okazał się więcej niż skuteczny. Teraz przy świetle ogniska doszło do żywiołowej sceny powitania. Komancze wraz ze swymi trzema przywódcami dotarli nieco później i dlatego Fabian nie miał okazji porozmawiania z don Agustinem. Teraz do niego podszedł. — Don Agustin! — Tibur… por Dios, proszę wybaczyć, ekscelencjo, mogłem się… — Gdzie jest seniorita Rosarita? — przerwał Fabian jego usprawiedliwienia. — W lesie. — Sama? — Pod opieką Encinasa. — Czy vaqueros znają to miejsce? — Był tam z nimi Francisco. — A więc proszę wybaczyć, don Agustinie! — pobiegł do vaqueros — Senior Francisco, wiecie, gdzie jest seniorita Rosarita? — Tak. — Prowadźcie mnie do niej! Niedoszły bohater, który tak dzielnie walczył, że nawet wyniósł z walki parę niegroźnych ran, poszedł przodem. Głęboko w lesie była mała polanka, gdzie dla Rosarity sporządzono mały szałas, w którym pod opieka uzbrojonego cibolero czekała na koniec walki. Słyszała strzały i odgłosy bitwy; bała się bardzo, lecz także martwiła o życie swoich, nie mogła sobie znaleźć miejsca i stała przy wejściu do szałasu, aby z docierających od lasu odgłosów móc wywnioskować o wyniku walki. Nagle strzały umilkły. Zapanowała głęboka cisza i poczuła się bardzo samotnie. — Senior Encinas, zwyciężymy? — Oczywiście. Ryk Apaczów nie oznaczał zwycięstwa lecz wściekłość pokonanych. — Ale tylu będzie martwych i rannych. — martwiła się — Muszę tam iść, aby zobaczyć co się stało. Zaprowadźcie mnie, Encinas! — Nie wolno, seniorita! Wasz ojciec rozkazał, abyśmy czekali dopóki nie przyśle posłańca lub sam tu nie przyjdzie. Słyszycie, to czyjeś kroki! Jakiś człowiek przedzierał się przez zarośla. A za nim następny. — Francisco! Jak tam wygląda? — Zwyciężyliśmy, senior Encinas! — A ojciec? — Czuje się znakomicie, seniorita! — Bogu niech będą dzięki! Są tam ci biali, którzy dołączyli do Komanczów? — Wszyscy! — Także Tiburcio Arellano? — On także — odpowiedział czyjś głos z ciemności i ukazał się drugi mężczyzna. — Czy może to udowodnić? — Tiburcio! — wykrzyknęła i pod wpływem chwili wyciągnęła ku niemu ramiona. Objął ją i delikatnie przyciągnął do siebie. — Rosarita, czy myśleliście o mnie każdego dnia, każdej godziny i każdej minuty, tak jak ja? — Tak! — wyszeptała, potem jednakże miękko odsunęła się od niego. — Zaprowadźcie mnie do ojca! Wziął ją za rękę i poszli w stronę corralu. Cibolero i Francisco podążyli za nimi. Gdy doszli nad jezioro, rozległ się jeszcze jeden strzał, ostatni. Nad Mano–Sangriento odbył się sąd i wydano wyrok: kula Sokolego Oka trafiła jego podstępne serce. — Komancz dołączy jego skalp do skalpów Metysa i Czarnego Ptaka! — powiedział nacinając skórę włosów przy nasadzie. — Psy Apaczów oddadzą swe ciała wilkom i szakalom, a wojownicy Komanczów wrócą do swych wigwamów z ich bronią i skalpami! Paru vaqueros zajmowało się przenoszeniem namiotów na ich wcześniejsze miejsce; następnie wrócili do corralu, aby zatrzeć ślady walki. Biali natomiast siedzieli z Sokolim Okiem przy ognisku i słuchali opowieści bohaterów sawanny dopóki każdy nie poznał wydarzeń, które znalazły tak szybkie zakończenie. Nie mówiono tylko o bonanzie. W tym momencie stanowiła jeszcze tajemnicę. Był już następny ranek. Anglik stał przy swoim namiocie; lewą rękę miał obandażowaną. Walczył całkiem dzielnie i otrzymał nożem niegroźną, lecz głęboką ranę. — Mister Wilson! — Sir William! — Nie nadejdzie już żaden Apacz! — Nie. — Well, a więc możemy znieść naszą wczorajszą klauzulę do umowy! — Rozumie się! — A zatem, tak jak przedtem, ma pan dbać o moje bezpieczeństwo! A jak wygląda sprawa z tym białym mustangiem? — Don Agustin urządza dzisiaj na cześć swoich gości od dawna zaplanowane polowanie. — Nic mnie to nie obchodzi! — Nawet jeśli złapano by tego mustanga? — Dammed, to prawda! Do kogo wtedy będzie należał? — Do don Agustina albo do tego, kto go złapie. — A więc odkupię go. — Już w Teksasie ofiarował pan za niego tysiąc sztuk złota. Czy za taką samą sumę dostanie go pan tutaj? Nie sądzę! — Well, a więc dam dwa tysiące! — A jeśli i to nie pomoże? Może trzy tysiące albo pięć tysięcy, co? — Goddam, to go ukradniemy! — O tym nie ma ani słowa w naszym kontrakcie. Ale niech pan patrzy, nadchodzą senior Arellano i trzej myśliwi! Czy ten Bois–rose nie jest człowiekiem, który może wdeptać w ziemię dwudziestu Indian? — A co mnie to obchodzi! Kandyjczyk i Pepe poszli w stronę corralu, a Fabian podszedł do Anglika. — Sir William, don Agustin prosi, aby pan zajął miejsce na trybunie. Właśnie nadeszła wiadomość, że nadciąga liczne stado koni. — Nic mnie to nie obchodzi! Miał już zamiar wycofać się do namiotu, lecz Wilson go powstrzymał. — A jeśli mustang jest między nimi! Chce pan z niego zrezygnować? — No, idę z wami! Na skraju lasu, z którym graniczył corral, między gałęziami drzew wznoszącymi się ponad ogrodzeniem, zbudowano coś w rodzaju balkonu przeznaczonego dla widzów pragnących rozkoszować się fascynującym widowiskiem, jakim jest zaganianie koni do zagrody. Namioty, konie i wszystko, co mogło stanowić przeszkodę dla hordy, zostało usunięte. Don Agustin i Rosarita zajęli już miejsca, gdy tamci trzej wspięli się na trybunę. Już poprzedniego dnia vaqueros pędzili po sawannie zataczając w nocy wokół dzikich koni coraz ciaśniejsze koło. W oczekiwaniu na to, co ma nastąpić zamarły wszelkie rozmowy. Przeraźliwy krzyk błotniaka przelatującego nad polaną sprawił, że zamilkły wszystkie ptaki i zapanowała głęboka cisza. Nagle z głębi lasu rozległ się rozdzierający ciszę gwizd pastuchów. Potem ze wszystkich stron nastąpił głośny, przenikliwy wrzask. Krótki czas potem dało się słyszeć zbliżające się szybko rżenie wielu dzikich koni. Huk powiększał się i zbliżał; tabun koni był już tak blisko, że słychać było wyraźnie parskanie. Mieszkańcy lasu stali się niespokojni; gromady ptaków wrzeszcząc unosiły się nad głowami; sowy fruwały błędnie nie nawykłe do dziennego światła, a jelenie rycząc umykały ze swych kryjówek. Wtem rozległ się dźwięk łamanych gałęzi; młode drzewa pękały pod naporem koni; gwizdy, wrzaski i ryki naganiaczy stały się niemal demoniczne. Nagle w zielonej zasłonie z liści zrobił się prześwit, przez który wpadały kłębiąc się końskie głowy i ciała. Z płonącymi oczami, dymiącymi nozdrzami, powiewającymi grzywami i buchającymi parą bokami, gnani przez pastuchów. Kawałek przed nim barwne morze grzyw zatrzymało się na chwilę jak wryte, błyszczące oczy przewodników spoglądały nieufnie na zamaskowaną gałęziami palisadę; lecz naganiacze nie pozostawili drogi odwrotu. Wspaniały, wyniosły ogier prowadził hordę; nie był w stanie powstrzymać naporu i z pochyloną głową runął do corralu, a cała, licząca może trzysta koni horda, za nim. — Hura, mamy je! — rozległ się radosny okrzyk z trybun. W ten powszechny zwycięski okrzyk wmieszał się jeden głos brzmiący donośniej niż pozostałe: — To on, to on, hej To on! — Kto taki, sir William? — zapytał don Agustin. — Goddam, czy go nie widzicie, tego „białego mustanga”? Tam ten siwy ogier, za którym gna reszta! Minęło parę sekund, przez które dumne dzieci sawanny nie podejrzewały niczego; lecz gdy wyczuły, że są otoczone solidnym murem z drzewnych bali, rozległo się rżenie przepełnione bólem, podobne do dźwięku tysiąca fanfar. Konie zaczęły szukać wyjścia, lecz go nie znalazły. Ich oczy rzucały błyskawice; z ich pysków toczyła się piana i w szalonym chaosie rzucały się to tu, to tam. Najszybszy i najdzikszym z nich był siwek, zwierzę o nieskazitelnie białej maści, jak biel lilii wodnej. Dumne zwierzę biegało z jednego końca corralu w drugi, powalając w gniewie na ziemię tych z towarzyszy nieszczęścia, którzy nie byli w stanie wytrzymać siły uderzenia. Wokół miotającego się konia uczyniła się pustka, wstrząsał białą grzywą, a jego wściekłe rżenie wypełniało powietrze. Diaz zerwał się na równe nogi i mocno pochylił do przodu. Był jednym z lepszych jeźdźców i z wyraźnym zachwytem rozkoszował się widokiem wspaniałego zwierzęcia. — Ten koń albo się uwolni, albo umrze — zawołał. — Nie da się go ujarzmić! — Nie? — odkrzyknął Fabian. Jego oczy rozbłysły, a policzki zarumieniły się. — Uważajcie, seniores, co uczyni Tiburcio Arellano! W jednej chwili zeskoczył z trybuny i zniknął w lesie. Mustangi pełnym pędem napierały na palisadę; była jednak zbyt mocna i stawiała opór straszliwym uderzeniom; jęczała i trzeszczała, ale nie poddawała się. Nad dyszącymi ciężko końmi unosiły się wilgotne opary. Jedne z zawziętością walczyły z ogrodzeniem, inne ryły kopytami ziemię; jeszcze inne padały zmorzone namiętną wściekłością jak trafione gromem i nie podnosiły się więcej, a najbardziej rozjuszone kopały i gryzły swych towarzyszy. Potem horda, jak morze stygnącej lawy, stopniowo uspokajała się. Po wściekłości nastąpiło oszołomienie — dzicy mieszkańcy prerii zostali na razie pokonani. Wtem spomiędzy drzew doszedł odgłos kłusującego konia. Zbliżał się Fabian na koniu Komancza, uzbrojony jedynie w lasso. — Otwierać! — zawołał do pastuchów. — Santa Lauretta, co chcecie zrobić, senior Fabian! — wrzasnął Pepe. — Zginiecie tam, w tej hordzie rozjuszonych bestii. Inni także wołali, aby się powstrzymał, lecz już brama została odryglowana i Fabian wskoczył do corralu, w sam środek stada. Siwek jeszcze cały czas szalał. Gdy ujrzał jeźdźca, przerażony odskoczył. Fabian rzucił się w ślad za nim. Rozpoczęła się dzika pogoń wokół corralu; zwierzęta stojące na drodze zostały przegnane lub powalone na ziemię. Lasso zawirowało nad głową Fabiana, zaświszczało prując powietrze i spadło na szyję siwka. Ten rzucił się do ucieczki ciągnąc za sobą brawurowego jeźdźca, który hamując swojego konia napinał mocno linę. Nagle poderwał konia, ostry zwrot, koń Komancza padł na kolana, a siwek zwalił się na ziemię, rył ziemię kopytami i usiłował daremnie stanąć na nogi. Właściwie poskramiacz koni napina lasso natychmiast po rzucie, lecz przy tak dzikim i silnym zwierzęciu mogłoby się to skończyć niepowodzeniem. Fabian na nowo poderwał konia; następny zwrot i pętla zacisnęła się tak mocno na szyi mustanga, że stracił oddech. Teraz Fabian zeskoczył z konia; nie zmniejszając napięcia liny powoli zbliżał się do białego ogiera. Odwiązał drugie lasso, które miał przymocowane do bioder i obwiązał nim głowę i pysk siwka. Stanął nad nim na szeroko rozstawionych nogach i przeciął napięte rzemienie. Siwek natychmiast zerwał się na nogi. Po raz pierwszy w życiu poczuł na sobie ciężar, skamieniał z zaskoczenia. Potem jednak podrywał do góry to tylne to przednie nogi, zawracał bokiem, rzucał się na ziemię, ale niewzruszony jeździec nie ustępował. Wtedy mustang zaślepiony wściekłością puścił się dzikim galopem wzdłuż corralu. — Uważajcie, seniores! — krzyknął Fabian. Ścisnął konia mocno kolanami, napiął lasso i siwek, przeleciawszy w poprzek zagrodę, przeskoczył jak na skrzydłach ogrodzenie. Po chwili zniknęli z polany i wpadli do jeziora. Wody jeziora zamknęły się nad jeźdźcem i rumakiem. Jeszcze minuta i obaj wynurzyli się ponownie, a wkrótce zakrył ich trójkątny kawałek lasu wdzierający się do wody. Zachwyceni widzowie nie mogli oderwać oczu od wspaniałego widowiska. Opuścili nawet trybuny, aby z dołu obserwować ich powrót. Nie musieli się już obawiać koni — głód i pragnienie spowodowały, że całkiem się uspokoiły. Upłynęły dwie godziny zanim nieustraszony tropiciel znowu się pojawił. Jechał wolnym kłusem wzdłuż jeziora. Siwek został poskromiony. Towarzystwo powitało go z należnym podziwem. — Santa Lauretta, nie będę was naśladował! — powiedział Pepe. — Hrabia de Mediana jest najodważniejszym grandem Hiszpanii — roześmiał się Bois–rose. — Jesteście najlepszym jeźdźcem w Sonorze, senior Fabian! — rzekł Diaz. Rosarita uśmiechała się uszczęśliwiona z uznania, jakim wszyscy obecni obdarzali jej ukochanego. — Don Fabianie, — powiedział Anglik, który obserwował parującego siwka chciwym spojrzeniem. — Do kogo należy to zwierzę? — Do don Agustina, oczywiście! — Nic mnie to nie obchodzi! — Nie, należy do don Fabiana — sprzeciwił się hacjendero. — Należy do was ekscelencjo; wiecie chyba dlaczego, a poza tym to wy go ujarzmiliście! — Nic mnie to nie obchodzi! Muszę go mieć! To jest „biały mustang”. — Nie sądzę, żeby don Agustin chciał go sprzedać — odrzekł Fabian. — Nic mnie to nie obchodzi! Daję tysiąc sztuk złota! — A ja nie sądzę, że don Fabian odda go za tyle — sprzeciwił się Pena. — Well, daję dwa tysiące! — Nie będzie sprzedany! — rozstrzygnęli obaj. — Trzy tysiące! — Nawet za pięć tysięcy! — zaklinał się Fabian. — Nawet za dziesięć! — dołączył się także hacjendero. — Goddam, dam wam tyle, ile chcecie! — Ten koń jest dla seniority Rosarity. Ona będzie na nim jeździć! — stanowczo rzekł Fabian. — Well, z miss nie wypada handlować! Ale skoro nie dostanę konia, nie będę go także malował. Mister Wilson! — Sir William! — Niech się pan przygotuje do drogi. Wracamy do Londynu! — Pan tak, lecz nie ja! Nic takiego nie ma w naszym kontrakcie. Zawiozę pana do Galveston w Teksasie, potem może pan robić, co się panu podoba! Lecz proszę powiedzieć, czy ukończył pan swój obraz bitwy? — Nic mnie to nie obchodzi! — i rozeźlony, wszedł do namiotu. Jakiś czas potem obaj, Wilson i sir William, pożegnali się; Anglik bardzo zimno, a Wilson przyjacielsko, szczęśliwy, że mógł spotkać tak dzielnych i słynnych ludzi, z którymi było mu dane przeżyć kilka dni. Następnego dnia także Komancze dosiedli koni, aby wreszcie wrócić do swoich wigwamów. Sokole Oko wypełnił swe zadanie; przywoził Mądremu Lisowi skalpy Czarnego Ptaka i obydwóch łotrów, a Mo–li „wielką medycynę”, którą narysował Anglik. Był pewien, że zostanie wodzem i zaprosi „Kwiat sawanny” do swojego tipi jako squaw. — Wielki Duch przemówił do Sokolego Oka nakazując wracać do domu. Opowie on swoim braciom o „panach lasów” i wielkim tropicielu, który ujarzmił „białego mustanga”, o Diazie, mordercy Apaczów, o dobrym hacjendero i jego pięknej córce. Niech dobry duch da im długie dni i silne ramię, niezmożone w walce z wrogiem. Howgh! Obwieszony skalpami oddalił się, a za nim jego ludzie. Inni także nie pozostali już długo nad Jeziorem Bizonów. Wrócili wszyscy do hacjendy del Venado, gdzie mogli zażyć wypoczynku po trudach i niedostatkach.