C C MacCapp Świat bez słońca 1 Major Vince Cullow zachował się prawie niegrzecznie, sta- nowczym ruchem odsunął wyciągniętą ku niemu rękę pie- lęgniarki. - Dziękuję pani - mruknął. - Nie jestem jeszcze na tyle ślepy, żebym nie mógł bez pomocy zejść po schodach. Ani na tyle stary, pomyślał z irytacją, żeby ładna młoda dziewczyna musiała mnie traktować jak niedołężnego dziadka. Jednakże pokonanie kamiennych stopni okazało się dlań zadaniem naprawdę trudnym. Uznał, że odrętwienie stóp może być kolejnym skutkiem działania owego wirusa pozaziem- skiego. Zeszli na niższe piętro i skręcili w długi korytarz, przesy- cony wonią eteru, izopropanolu i jakichś innych, bardziej wy- szukanych medykamentów. Wstydząc się, że przed chwilą był tak szorstki wobec pielęgniarki, Cullow powiedział do niej: - Myślałem, że w tym szpitalu przestrzega się bardziej rygorystycznie godzin wizyt. - To generał, proszę pana - odparła konspiracyjnym to- nem. - Nakazali mi, żebym nie wspominała o tym nikomu oprócz pana. - Aha - mruknął Cullow. Zaczął się zastanawiać. Czy czekają mnie teraz odwiedziny innych wysokich rangą woj- skowych, którzy będą chcieli mi się przyjrzeć, zanim zostanę odesłany do któregoś z położonych na peryferiach szpitali, abym tam wyzionął ducha? Domyślał się, że stanowi cenny swojego rodzaju eksponat - był pierwszym Ziemianinem, któ- ry zaraził się pozaziemską chorobą. - Tutaj, proszę pana. - Pielęgniarka otworzyła jakieś drzwi i usunęła się na bok, żeby zrobić przejście, po czym bezsze- lestnie zamknęła drzwi za jego plecami. Cullow spojrzał na mężczyznę siedzącego na krześle obok starannie zaścielonego pustego łóżka. - Tom! - wykrzyknął. - Myślałem, że jesteś na Plutonie! Tom Fieser wstał z krzesła, wyciągnął rękę i podszedł do Cullowa. - Jeszcze niedawno byłem - przyznał - ale Nessanie po- mogli mi wrócić na Ziemię na pokładzie jednego ze swoich statków. Drogę z Plutona na Ziemię przebyłem w ciągu zale- dwie dwudziestu minut! Vince zamrugał mimo woli. Poczuł ukłucie zazdrości. -A więc w końcu wpuścili na pokład jakiegoś Ziemiani- na - powiedział. - Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? Czy nie zamierzają... Fieser pokręcił głową. - Byli bardzo uprzejmi, ale zadbali o to, żebym nie zoba- czył niczego, co ma istotne znaczenie - odparł. - Nie sądzę, by w najbliższej przyszłości zechcieli nam zdradzić tajemni- ce napędu nadświetlnego. - Przyglądał się Cullowowi z dziw- nym wyrazem twarzy. - Czy twoja katarakta się pogarsza? - Tak. - Vince przesłonił ręką prawe oko i popatrzył na przyjaciela. - Z trudem cię rozpoznaję, a drugie oko pogor- szyło się z 20/40 na 20/60. Ale nie to doprowadza mnie do szału. Lekarze nie chcą nawet rozmawiać o ewentualnej ope- racji! - A twoja skóra? Pojawiło się na niej coś nowego? Vince utkwił wzrok w twarzy Fiesera. - Sądziłem, że to miała być ścisła tajemnica - odezwał się w końcu. - Ale skoro już wiesz... Tak. Czuję, jak skóra uciska moją twarz i szyję. A poza tym podsłuchałem, co mówili w laboratorium medycznym dwaj technicy. Podob- no w błękitnym świetle zaczynają być widoczne pierwsze plamy. - Z czasem staną się coraz większe i wyraźniejsze - po- wiedział Fieser. Vince uważnie przyglądał się generałowi przez jakąś mi- nutę, a potem powoli podszedł do łóżka i usiadł na nim. - Rozumiem - mruknął. - Twoja wizyta ma jakiś zwią- zek z moją chorobą? Czyżby zaraził się jeszcze ktoś inny? - Nie - odparł Fieser. - Nikt spośród ludzi poza tobą. - Przeszedł powoli przed siedzącym przyjacielem. - A zresztą, Nessanie nie chcieli mówić o niczym innym oprócz twojej kuracji. Mój dyżurny lekarz na Plutonie wysłuchał doniesień o stanie twojego zdrowia, o gorączce i nudnościach, o po- czątkach katarakt i o tym, co dzieje się z paznokciami... Vince odruchowo wyciągnął ręce i zaczął się im przyglą- dać. Jego paznokcie były nieprzezroczyste i miały mleczno- białą barwę. -Nessanie znajątę chorobę - ciągnął Fieser. - Wywołuje jąwirus, który atakuje większość żywych białek. Stan twoich oczu będzie się stopniowo pogarszał, aż w końcu zupełnie oślepniesz. Twoja skóra straci elastyczność i przybierze białą barwę. Jeżeli wirus się zadomowi w czyimś organizmie, szu- ka światła. Właśnie dlatego skupia się przede wszystkim w so- czewkach oczu. Cierpisz na coś, co nie jest zwyczajną kata- raktą, lecz tylko wygląda tak samo. - Przerwał i przez chwilę wpatrywał się w twarz Vince'a. - Jeżeli pozwolimy chorobie się rozwijać, doprowadzi do twojej śmierci. W ciągu roku twoje organy wewnętrzne przestaną pracować. Nessanie uprzedzają, że ostatnie stadia choroby są najgorsze. Cullow siedział nieruchomo i milczał. Nie usłyszał ni- czego, co by go zdziwiło. Od dawna to przeczuwał, był tego niemal pewien. A jednak, tak zupełnie oślepnąć... Raptem coś sobie skojarzył i w nagłym przypływie nadziei poderwał się na nogi. Podbiegł do Fiesera i chwycił go za ramię. - Powiedziałeś: Jeżeli"! - wykrzyknął. - Czy Nessanie mogą mnie wyleczyć? Czy zechcą? Tom zwlekał dość długo z odpowiedzią. -Nie, Vinsie - odezwał się w końcu. -Nessanie nie umieją cię wyleczyć. Znają jednak kogoś, kto może to potrafi. - Uwolnił ramię, podszedł do jedynego okna w pomieszczeniu i przez blisko minutę wpatrywał się we wręcz zbyt starannie utrzymane trawniki i żywopłoty, po czym odwrócił się w stronę Cullowa. - Nie wiem, jaką podejmiesz decyzję, ale gdybym się znalazł na twoim miejscu, nie wahałbym się nawet przez ułamek sekundy. Nessanie mogą na pewien czas powstrzy- mać rozwój twojej choroby. Co więcej, złożyli mi pewną pro- pozycję. Oberwę za to, że pominąłem Najwyższe Dowódz- two i przyszedłem z nią od razu do ciebie, ale mam nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzę. Ta propozycja brzmi następują- co: jeżeli się zgodzisz wykonać dla nich pewne zadanie, prze- wiozą cię do miejsca, gdzie możesz zostać wyleczony. Obie- cali, że wszystko zorganizują i pokryją wszelkie koszty. Oszołomiony Vince wpatrywał się w Fiesera, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom. , - To znaczy... gdzieś, uhm, gdzieś... Tam? - wyjąkał w końcu. Tom Fieser wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Zgadza się. Tam! - Uderzył Vince'a dłonią po ramie- niu. - Co za ironia, nie uważasz? Ciebie, mnie i wszystkich pozostałych poddano tylu testom i starannie wybrano spośród tysięcy kandydatów, a teraz się okazuje, że to właśnie ty - ponieważ jesteś chory- staniesz się pierwszym Ziemianinem, który opuści nasz system słoneczny! Vince poczuł, że kręci mu się w głowie. Kilka sekund się zastanawiał, czy nie jest znowu w swoim pokoju i nie śni. Żeby to sprawdzić, złożył dłoń w pięść i trzepnął się w udo. - Do diabła! - wykrzyknął. - Oczywiście, że się zga- dzam... Co to znaczy, iż nie wiesz, jaką podejmę decyzję? To jasne, że zrobię wszystko, czego Nessanie ode mnie zażądają. Cokolwiek... - Urwał nagle, odetchnął głęboko i znów usiadł na szpitalnym łóżku. -No, tak, jeżeli się nad tym głębiej za- stanowić, jest jednak kilka rzeczy, których byśmy dla nich nie zrobili, prawda? Jeśli się spodziewają... Tom przerwał mu, energicznie kręcąc głową. -Nessanie nie mają żadnych planów dotyczących nasze- go systemu słonecznego lub ludzkości. Mogę się założyć o całą emeryturę. Tak naprawdę nie liczymy się dla nich, to nie ta skala. Co więcej, zapewnili mnie, że nie zamierzają skłaniać cię do żadnych kroków, które byłyby w najmniejszym choć- by stopniu czymś nielojalnym wobec rasy ludzkiej. To, czego chcą od ciebie, nie wiąże się w ogóle z nami. Po prostu tak się składa, że jesteśmy obdarzeni odpowiednimi fizycznymi i umysłowymi cechami, a do tego nie zna nas nikt oprócz nich. - Przerwał na moment. - Przyznają, że interesuje ich także medyczny aspekt całej sprawy, ale nie on jest dla nich naj- ważniejszy. - Zaczął przechadzać się po pokoju. - Możliwe jednak, Vinsie, że nawet jeśli odzyskasz zdrowie, nie zoba- czysz już nigdy Ziemi. Nessanie oznajmili mi to wprost, bez ogródek. Powiedzieli, że jeżeli zdobędziesz wiedzę o pew- nych istotnych sprawach, może nie będą chcieli odwieźć cię z powrotem do domu. Może także przydarzyć ci się coś inne- go. Nessanie nie ukrywali, że zagraża ci wiele niebezpie- czeństw. - Spojrzał Cullowowi prosto w oczy. - Ile czasu po- trzebujesz, żeby sobie przemyśleć to wszystko? - Przemyśleć? - Vince wybuchnął chrapliwym śmiechem. -Nie bądź durniem, Tomie! Kiedy mogę wystartować? 2 Leoor, kapitan nessańskiego statku, był wysoki jak na istotę swojej rasy; niemal tak wysoki jak Vince, który miał pra- wie metr osiemdziesiąt wzrostu. Trudno jednak byłoby okre- ślić jego wiek, ponieważ wszyscy Nessanie mieli białe włosy. Na widok tych włosów - zobaczył je po raz pierwszy - Vince' doznał czegoś w rodzaju lekkiego szoku. Były krótkie, może należałoby je właściwie nazwać sierścią, i tak poskręcane, że wyglądały jak plecionka albo dzianina. Porastały głowę, twarz Leoora i wszystkie inne odsłonięte części ciała, jakie Cullow zdołał dostrzec. Kręcone włoski wyrastały nawet z niewiel- kich zaokrąglonych uszu. Te na twarzy, chociaż gęste, spra- wiały wrażenie niezwykle delikatnych. Nessanin miał bardzo blade jasnoniebieskie oczy, Vince'a zaskoczyło jednak przede wszystkim to, że były o wiele dłuższe niż oczy ludzkie - za- czynały się tuż obok wąskiej nasady nosa (długiego i cienkie- go), a kończyły przy brzegach szerokich policzków. Usta miał małe i gdyby nie te policzki, jego twarz sprawiałaby wrażenie delikatnej. Czoło było chyba wysokie, choć porastające je włosy uniemożliwiały określenie, gdzie przebiega jego gra- nica. Nessanie nie zaliczali się do istot potężnie zbudowanych. W porównaniu z Vince'em (który, pomimo swojej choroby, wciąż jeszcze ważył tyle, co w czasach kiedy studiował w Aka- demii i grywał w studenckiej drużynie piłkarskiej na pozycji pomocnika) Leoor sprawiał wrażenie drobnego i wątłego. Pod białą sierścią rysowały się jednak wyraźnie ścięgna i mięśnie, a szczupłe palce sprawiały wrażenie silnych i chwytnych. W sumie, kiedy już Vince przyzwyczaił się do jego wido- ku, wręcz polubił nessańskiego kapitana. Leoor miał bezpretensjonalny sposób bycia; bezpreten- sjonalny był również jego jednoczęściowy, zapinany na bły- skawiczny zamek, elastyczny biały kombinezon. Dość często wykrzywiał lekko usta i mrugał długimi oczami - Vince do- myślił się szybko, że jest to odpowiednik ludzkiego uśmie- chu. Mówił po ziemsku całkiem nieźle, prawie bez obcego akcentu, i tylko ton głosu zdradzał, że nie jest Ziemianinem. - Opuścimy wasz system słoneczny mniej więcej za dwie godziny - odezwał się w pewnej chwili. - Muszę cię popro- sić, żebyś do tego czasu nie odwiedzał niektórych części stat- ku. Później będziesz mógł chodzić, gdzie tylko zechcesz. - Naturalnie - bąknął Vince. Teraz, kiedy mógł przestać udawać, że wpatruje się tylko w Nessanina, zaczął się z zainteresowaniem rozglądać po przy- dzielonym pomieszczeniu. Stały w nim dwa fotele, łóżko, nie- wielka szafa z szufladami i małym lustrem i jakiś sprzęt - w tej chwili zamknięty - prawdopodobnie magnetofon lub magnetowid, a może i oba urządzenia. Dwoje drzwi w ścia- nie naprzeciwko wejścia mogło prowadzić do niewielkiej kuchni i łazienki. - Uhm, nie wyczuwam żadnej różnicy w składzie powie- trza - dodał po chwili. -Nessa musi być bardzo podobna do Ziemi. Usta Leoora wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. -Nasze powietrze jest trochę gęściejsze niż wasze i za- wiera nieco więcej tlenu - odezwała się obca istota. - Jednakże my, którzy odwiedzamy wasz system słoneczny i cieszymy się przywilejem lądowania na powierzchni waszej planety, przy- stosowaliśmy się do waszego. Regulatory temperatury powie- trza i wilgotności w tym pokoju znajdziesz w kuchence. Mo- żesz je ustawiać tak, jak chcesz. Możesz też zmieniać intensywność i barwę oświetlenia. Cullow zdążył już wcześniej zwrócić uwagę na świecący sufit. Czuł się teraz trochę niezręcznie, przez jakiś czas stał w milczeniu; potem jednak, widząc że jego gospodarz wcale nie spieszy się z odejściem, po prostu usiadł na jednym z fo- teli. - Chyba powinienem teraz poprosić cię, żebyś spoczął - zaczął niepewnie. - Ja, uhm, obawiam się, że nieprędko na- uczę się waszych zwyczajów. Leoor usiadł na drugim fotelu. - Sądzę, że niewiele naszych zwyczajów wyda ci się dziw- nymi - powiedział. - Wasze obyczaje, poglądy i wrażenia są bardzo podobne do naszych. Tym właśnie różnicie się od więk- szości innych ras zamieszkujących tę komórkę galaktyki, i to także między innymi było powodem, dla którego postanowi- liśmy nawiązać z wami kontakt. Vince usiłował się domyślić, co w tym wypadku oznacza- ło słowo: „komórka", ale nie zapytał o to Leoora. - Tak - odezwał się w końcu. - Tom Fieser wyjaśnił mi, że nasze rasy mają ze sobą wiele wspólnego. Powiedział mi też, że właśnie ten fakt zdecydował o tym, iż postanowiliście wynająć mnie do tego... co chcecie, bym zrobił... Leoor dwukrotnie zamrugał, co chyba stanowiło odpo- wiednik potwierdzającego kiwnięcia głową. - W pewnym stopniu tak - powiedział. - Jednakże, jeśli chodzi konkretnie o ciebie, wzięliśmy pod uwagę jeszcze coś innego. Gdy już przedyskutowaliśmy pomysł wynajęcia isto- ty ludzkiej i podjęliśmy decyzję, zaczęliśmy się zastanawiać, co mogłoby stanowić odpowiednią zapłatę. Kiedy usłyszeli- śmy o twojej chorobie, doszliśmy do przekonania, że może- my zaproponować ci coś, co będzie miało dla ciebie wielką wartość, a czego zapewnienie nie sprawi nam większych kło- potów. - Małe usta istoty znów wykrzywiły się w uśmiechu. -Jak widzisz, podobnie jak wy, ludzie, umiemy i lubimy ko- rzystać z nadarzających się okazji. Vince uśmiechnął się także. Zanim poznał Leoora, nie potrafił pojąć, jak Tom Fieser może tak bardzo ufać Nessa- nom. Ten Nessanin nie sprawiał jednak wrażenia istoty fał- szywej czy podstępnej. - Chcemy cię prosić, żebyś nam pomógł w bardzo deli- katnej sprawie związanej z osobą pewnego przestępcy, nale- żącego do naszej rasy... - podjął Leoor - a także istotami innych ras, które zamieszkujątę komórkę galaktyki. Nie zna- ją one ludzi, co w znacznym stopniu ułatwia nasze zadanie. Leoor przerwał na chwilę. Vince, wykorzystując ten mo- ment, zapytał: - Przepraszam, ale co masz na myśli, mówiąc „komórka" galaktyki? Nessanin wykonał dziwny gest przypominający pstryk- nięcie palcami. - To problem natury fizycznej - odparł. - Omówimy to podczas podróży. Nie da się tej kwestii wyjaśnić w prosty sposób od razu, ale z grubsza chodzi o to, że wszystkie obsza- ry galaktyki, a także całego wszechświata są oddzielone od siebie czymś w rodzaju przegród. Komórka, w której znajdu- ją się słońca wasze i nasze jest, generalnie biorąc, dosyć do- brze zbadana i poznana, ale nikt nie wie, jak przedostać się do innych komórek. Przepraszam, ale nie mogę poświęcić teraz więcej czasu na dodatkowe wyjaśnienia. - Oczywiście - powiedział Vince, ale ton jego głosu zdra- dzał, że nie został do końca przekonany. - Ponieważ istoty waszej rasy w tak małym stopniu róż- nią się od nas - ciągnął Leoor - doszliśmy do wniosku, ze- chciej wybaczyć nam to przypuszczenie, że wasze nastawie- nie wobec nas będzie dość przyjazne, bardziej przyjazne niż to, jakim by było, gdyby obie rasy dzieliły większe różnice. Vince kiwnął głową. - To chyba rozsądne przypuszczenie - ocenił. Leoor znów lekko się uśmiechnął. - Dziękuję - powiedział. - Mieliśmy nadzieję pozyskać twoją przychylność z jeszcze jednego powodu. Wasze Słońce znajduje się w tej części komórki galaktyki, gdzie, i to już wkrótce, mogą się pojawić istoty pewnej rasy o zaborczych zamiarach. Istoty te nie sączłekopodobne i nie dysponujątech- niką bardziej zaawansowaną niż nasza, ale ich imperium jest na tyle potężne, że może się stać i dla nas, i dla was poważ- nym zagrożeniem. Te istoty to Chullwejowie. Kiedy się na- tkną na wasz system, z pewnością zechcą go opanować, sku- szeni dogodnym położeniem i zasobami rud cennych minerałów. - Leoor jeszcze raz się uśmiechnął. - Widzisz więc, majorze Cullow, że usiłując cię zwerbować, odwołujemy się zarówno do argumentów osobistych, jak i uczuć patriotycz- nych. Jeżeli zgodzisz się nam pomóc, pomożesz jednocze- śnie udaremnić próbę opanowania twojego systemu przez na- jeźdźców. Spoglądając na obcą istotę, Vince poczuł, że się rumieni. - Doceniam twoją szczerość, ale już wcześniej się zgo- dziłem uczynić wszystko, czego ode mnie zażądacie - powie- dział. - Rzecz jasna, są pewne oczywiste granice. W tej chwi- li interesuje mnie najbardziej, czy pozostanę przy życiu wystarczająco długo, by móc wywiązać się z naszej umowy. I czy zachowam wzrok, bez tego bowiem trudno mi będzie to zrobić. Leoor uniósł rękę i wykonał w powietrzu nieokreślony gest. - Gdybym ci mógł dać pełną gwarancję w tej sprawie, uczyniłbym to bez wahania. Mogę ci tylko powiedzieć, że na chorobę, którą się zaraziłeś, cierpiały także istoty mojej rasy i udawało się ją całkowicie uleczyć. Niestety, nasi lekarze tego nie potrafią. Mogą na pewien czas spowolnić tempo jej roz- woju i powiedzieli mi - zastrzegając się, jak to czynią zwy- kle, iż nie mają co do tego stuprocentowej pewności - że two- ja przemiana materii właściwie nie różni się od naszej. Powiem ci więc, co możemy zrobić. Obierzemy bardzo nietypowy kurs i przewieziemy cię w pewne miejsce, gdzie ktoś będzie umiał dokonać operacji twoich oczu i przywrócić ci zdrowie. To nie przypadek, że w tym samym miejscu będziesz mógł wykonać dla nas to zadanie. A przynajmniej będziesz mógł tam za- cząć. - Westchnął zupełnie jak człowiek. - Nie jest to z pew- nością przyjemne miejsce, chociaż mieszkańcy dysponują zaawansowaną techniką. Prawdę mówiąc, stanowi ono bazę zaopatrzeniową wszelkiego rodzaju przestępców i banitów, a także teren, na którym agenci pewnych mocarstw prowadzą nielegalne albo podejrzane interesy, a od czasu do czasu to- czą między sobą zaciekłe walki. - Znowu się uśmiechnął po swojemu. - Tak, tak, majorze Cullow, we wszechświecie, a przynajmniej w naszej komórce galaktyki, pełno jest prze- różnych intryg i knowań. Są imperia, rywalizacje i zdrady, a czasami nawet toczone na niewielką skalę wojny, których zasięg staramy się ograniczać. Są także przestępcy, piraci i przemytnicy. Są istoty dziwnych ras o zdumiewających oby- czajach i dysponujące trudnymi do zrozumienia technologia- mi. I właśnie w takim miejscu chcemy cię zostawić. Przez jakiś czas Vince milczał oszołomiony. - Wspaniale - powiedział w końcu nieco kwaśnym to- nem. - Tajny agent. Jak długo muszę tam siedzieć, zanim za- cznę walczyć z innymi tajnymi agentami? Leoor znów się uśmiechnął. - Mamy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Nie wkroczysz zresztą do akcji, dopóki nie poznasz wszystkich szczegółów. Dotarcie na miejsce zajmie nam co najmniej kilka ziemskich miesięcy, więc będzie na to sporo czasu. Na razie przedstawię ci tylko kilka najważniejszych faktów. Skradziono nam pe- wien przedmiot, wytwór wspaniałej, od dawna już nieistnie- jącej cywilizacji. Przedmiot ten może stanowić klucz do osiąg- nięcia zdumiewającej wiedzy i ogromnej władzy. Porwano także jedną z najbardziej utalentowanych i cenionych nes- sańskich badaczek, specjalizującą się w archeologii okresu największej świetności tamtego imperium. Dowiedzieliśmy się, że porwania tego dokonał pewien osobnik należący do naszej rasy, który już dawno temu został wyjęty spod prawa. W przeszłości ten przestępca już nieraz współpracował z Chullwejami, toteż obawiamy się, że i teraz zechce zawrzeć z nimi porozumienie. Oczywiście, do spotkania dojdzie w miejscu, do którego podążamy. Vince westchnął. - A gdzie się właściwie ono znajduje? - zapytał ponurym tonem. - Czy mogę się tego dowiedzieć? - Cóż, prawda jest taka, że ja sam tego nie wiem - odparł Leoor. - To miejsce nosi nazwę Port Shanny. Shanna jest pla- netą pozbawioną słońca, wytwarza jednak własne ciepło. Jej usytuowanie we wszechświecie stanowi pieczołowicie strze- żoną tajemnicę. Władająnią, choć nie sąjej rodowitymi miesz- kańcami, Vredanie. Nie należą oni do istot człekopodobnych. -Nessanin raz jeszcze wykrzywił usta w dziwacznym uśmie- chu. - Poszukiwany przez nas przestępca nazywa się Zarpi, a porwana nessańska badaczka - Akorra. Na Shannę pomoże ci się dostać inny osobnik wyjęty spod prawa, niejaki Gon- dal. Istoty jego rasy z całą pewnością nie są człekopodobne, a zwą się Onsjanami. -Leoor umilkł i przez chwilę nie spusz- czał swoich długich oczu z twarzy Cullowa. - A te istoty, które stworzyły ową wspaniałą, prastarą cywilizację, to Lenia- nie - podjął w końcu. - Jak ważne znaczenie miała ta cywiliza- cja, zrozumiesz dopiero wtedy, kiedy poznasz wszystkie istot- ne fakty. Język Lenian, leniański, którym porozumiewają się istoty mojej rasy, a którego i ty się nauczysz, jest właściwie powszechnie używany w naszej komórce galaktyki. Nessanin podniósł się z fotela. - Pozwolę ci teraz odpocząć - powiedział. - Wkrótce zja- wi się tu lekarz, aby zbadać, na ile uda mu się spowolnić roz- wój twojej choroby. 3 Vince przygotował i zjadł obiad w niedużej kuchni, wrócił do „swego" pomieszczenia i z prawdziwym obrzydzeniem spojrzał na fotel, w którym przesiedział do tej pory co naj- mniej czterysta kilkadziesiąt godzin. Usiadł ostrożnie, mru- cząc coś pod nosem, bo jego biodro po ostatnim zastrzyku było wciąż jeszcze zupełnie odrętwiałe. Musiał jednak przy- znać, że choroba przestała czynić tak szybkie postępy, jak dotychczas. Nauczył się już języka swoich gospodarzy (powiedzieli mu, że to czysty leniański) na tyle dobrze, że mógł zacząć korzystać z zarejestrowanych na taśmach wykładów. Dziś zamierzał wysłuchać wykładu z archeologii. Przycisnął gu- zik umieszczony pod prawą poręczą fotela i urządzenie, które dotąd uważał za magnetowid, wydało cichy stek. Otwarły się drzwiczki, sprzęt powoli potoczył się ku niemu po podłodze i znieruchomiał na wprost fotela. Po sekundzie pojawił się obraz. Z ekranu spoglądał na niego dość niemłody nessański naukowiec. Vince pomyślał z rozbawieniem, ze wyglądem bardzo przypomina typowego ziemsieigo 2 Świat bez słońca uczonego. Brakowało mu tylko charakterystycznej brody, której - będąc Nessani- nem mieć nie mógł. Głos dobiegający z urządzenia miał wyraźnie mentor- skie brzmienie, ale wyczuwało się w nim nutkę sztucznego humoru. - Niektórzy z was zapewne wiedzą, że jestem profesorem i nazywam się Nookore. Wykład, który zamierzam wygłosić - mam nadzieję, iż nie będzie dla was tak nudny, jak dla mnie; wygłosiłem go już co najmniej dwieście razy - jest wykła- dem obowiązkowym dla studentów trzeciego semestru wszyst- kich wyższych uczelni. Nie musicie jednak sporządzać nota- tek. Możecie skorzystać z wydrukowanego streszczenia. Profesor Nookore przerwał i przymknął długie oczy, da- jąc w ten sposób słuchaczom do zrozumienia, że to był żart, a potem udał, że przekłada jakieś kartki. - Lenianie... -Na ekranie pojawiła się w zbliżeniu po- marszczona twarz naukowca. - Wszyscy znamy to słowo od dzieciństwa, słyszeliśmy je wielokrotnie, oswoiliśmy się z nim jak z dobrym znajomym, nie możemy jednak pozwolić, żeby to „oswojenie" przytępiło naszą świadomość tego, jak ważną rolę w dziejach odegrały owe istoty. - Prelegent uniósł ostrze- gawczym gestem wskazujący palec prawej ręki. - Faktem jest, że żadna z obecnie istniejących rozwiniętych cywilizacji nie może się wyprzeć dziedzictwa Lenian. Najlepszy tego dowód stanowi choćby język. Ileż tysięcy lat by upłynęło, zanim stwo- rzylibyśmy własną mowę, tak bogatą i precyzyjną jednocze- śnie, jak leniański. Bardzo często, moi drodzy, nie docenia się tego spadku. Język mówiony i pisany jest czymś o wiele ważniejszym niż wytwory leniańskiej techniki, które udaje się nam od czasu do czasu wykopywać! Wykładowca przerwał i przez dłuższą chwilę mierzył swych potencjalnych słuchaczy surowym spojrzeniem. Vince zaczął się nerwowo wiercić w fotelu. Z niecierpli- wością czekał, aż stary pajac zakończy ten pompatyczny wstęp < i przejdzie do konkretów. Naukowiec z ekranu westchnął znacząco. - Jakże szczodrze obdarzyli nas Lenianie, zostawiając tu i ówdzie wytwory swojej technologii! Jakże starannie zadba- li o to, żeby ich język przetrwał w niezmienionej postaci, z za- chowaną prawidłową wymową, jakby kiedyś, w nieokreślo- nej przyszłości, zamierzali powrócić! Zwróćcie także uwagę, jak skrupulatnie wybrali owe „prezenty technologiczne", zu- pełnie jakby im bardzo zależało, żebyśmy nie dowiedzieli się czegoś, czego się dowiedzieć nie powinniśmy. Tak, z całą pewnością był to w pełni świadomy wybór. Wiemy, że opuścili nas w pośpiechu, ponieważ zdołali- śmy odnaleźć wiele rzeczy, których na pewno nie zamierzali nam zostawić. Wiemy, że stoczyli zacięte bitwy - czyż nie słyszeliście o Prastarych Wrogach niemal równie wiele, jak 0 samych Lenianach? Z pewnością gdzieś bardzo głęboko pod powierzchnią naszej planety i innych planet kryją się dotąd nieodkopane wraki. A jednak, chociaż się tak spieszyli, poświęcili dużo cza- su, żeby pozostały tajemnicą dwie sprawy: dokąd odlecieli 1 jakim sposobem zdołali opuścić naszą komórkę galaktyki. Chociaż Prastarzy Wrogowie zniknęli w równie tajemniczych okolicznościach jak oni, wydaje się niemal pewne, że Lenia- nie obawiali się pościgu. Wielu spośród was widziało zapewne choć jeden ze stan- dardowych odtwarzaczy dźwięków, jakie Lenianie pozosta- wili w wielu miejscach na planetach znajdujących się wów- czas na bardzo niskim szczeblu rozwoju. Ponieważ jednak są być może i tacy, którzy nie widzieli nigdy żadnego, pokażę, jak wygląda takie urządzenie. Profesor Nookore wyciągnął rękę i na ekranie ukazał się niewielki cylindryczny przedmiot, który skojarzył się Vin- ce'owi z pojemnikiem zawierającym piankę do golenia. - Jeżeli chce się je uruchomić - ciągnął naukowiec - na- leży obrócić denko, o tak, a wtedy rozlega się głos. Te odtwa- rzacze wykonano z takich materiałów i skonstruowano w taki sposób, że przetrwały wiele tysiącleci mimo powodzi, trzę- sień gruntu i wybuchów wulkanów, jakie zdarzają się często na większości planet. Za chwilę usłyszycie głos Lenianina, który umarł, jak szacujemy, jakieś jedenaście tysięcy nessań- skich lat temu. Wykładowca obrócił denko pojemnika. Rozległ się dźwięczny niski głos, znacznie silniejszy i pewniejszy niż trochę drżący głos profesora. Lenianin od- czytał tabliczkę mnożenia i wymienił kierunki stron świata- zapewne chodziło nie tylko o przekazanie porcji elementar- nej wiedzy, ale i o małą lekcję wymowy leniańskiego. Nookore odłożył cylinder na bok. - Oczywiście, wszyscy wiemy, że Lenianie nie byli rdzennymi mieszkańcami naszej komórki galaktyki. Wiele przemawia za tym, że nie byli nimi także ich wrogowie, nie znaleziono żadnych śladów, które wskazywałyby na to, że mieszkali długo w tej komórce. Jak wiecie, Lenianie żyli tu przez wiele pokoleń, dostatecznie długo, by móc stworzyć potężne imperium. Wiemy przy tym, że obca im była tyra- nia i przemoc, nie dokonywali podbojów. Nauczali, handlo- wali i pomagali. A teraz zastanówmy się nad odpowiedzią na pytanie, któ- re wielu już sobie zadawało i zadaje: czy kiedykolwiek po- wrócą? Poważni badacze ich cywilizacji są zgodni w opinii- ich odpowiedź jest negatywna. Upłynęło przecież tyle cza- su... Wydaje się niemal pewne, że od dawna nie ma ich w tej galaktyce. Zagłady ich dokonali może wrogowie, a może spo- wodował jąjakiś kataklizm? Żadna rasa śmiertelników nie może istnieć nieskończenie długo, a Lenianie byli przecież śmiertelnikami, a nie istotami nadprzyrodzonymi. Istnieje zbyt wiele przesłanek, pozwala- jących żywić pewność, że nie byli nieśmiertelni. Weźmy choć- by, na przykład, sprawę mitologii. Chociaż Lenianie byli wy- bitnymi naukowcami, wierzyli w mity i przesądy. Najlepszym dowodem jest jeden z odkrytych ostatnio fragmentów leniań- skiej mitologii. Czytamy w nim: „Wolamia wygrzewa się le- niwie pod swoją lampą. Kiedy lampa zostanie zgaszona, Wo- lamia przypasze broń i przysposobi się do walki". Imię tej legendarnej bogini albo wojowniczki wymienia się także, chociaż przelotnie, w innych dokumentach. Nie- mniej, Nessanie... Zirytowany Vince burknął coś pod nosem, wcisnął guzik pod poręczą fotela i przerwał wykład. Nie znosił siedzieć nie- ruchomo i wysłuchiwać jakichkolwiek wykładów, a kiedy w dodatku profesor Nookore zaczął się rozwodzić nad zawi- łościami leniańskiej mitologii... Wstał i przeklął odrętwiałe biodro. Postanowił, że przespaceruje się trochę po pomiesz- czeniach nessańskiego statku. Może później spróbuje posłu- chać innego zarejestrowanego na taśmie wykładu. - Komórkowa natura wszechświata. Ten wykładowca był młodszy, mówił beznamiętnym, spo- kojnym tonem i wcale nie starał się rozbawić słuchaczy. Vince pochylił się w stronę ekranu. Tym razem zamierzał wysłuchać wykładu do końca, nawet gdyby okazał się koszmarnie nudny. -Nie należy sądzić - ciągnął monotonnym głosem prele- gent - że komórkowa natura przestworzy wywiera jakikol- wiek wpływ na zwyczajny ruch, którego prędkość jest mniej- sza od prędkości światła, lub na samą prędkość światła. Tak więc światło nawet najbardziej odległych gwiazd naszej ga- laktyki i innych galaktyk dociera do naszego oka po linii pro- stej, a Droga Mleczna bez jakichkolwiek zakłóceń wiruje po- woli wokół środka ciężkości galaktyki. Komórkowa natura przestworzy uwidacznia się dopiero wówczas, kiedy podró- żujemy z prędkościami większymi niż prędkość światła. Naukowiec przerwał na chwilę, by dostarczyć płucom nową porcję powietrza. - Istnieje teoria, zgodnie z którą to zjawisko wiąże się z nie do końca wyjaśnioną istotą przemieszczania się z jednego punktu przestworzy do innego z prędkościami nadświetlny- mi, a nie z jakimiś właściwościami samej przestrzeni kosmicz- nej. Jak chyba wszyscy dobrze wiecie, podróżowanie z pręd- kościami nadświetlnymi oznacza konieczność rozwiązywania wyjątkowo skomplikowanych problemów natury nawigacyj- nej i jest techniką powoli i z wielkim mozołem opracowywa- ną od nowa przez Nessan, a także przez istoty kilku innych ras. Nie wiemy, czy Lenianie życzyli sobie, byśmy ją opano- wali, czy tego nie chcieli, ale nie uczynili nic, żeby ułatwić nasze zadanie. Nie otrzymaliśmy także z ich strony żadnej zachęty ani pomocy, które ułatwiłyby nam odkrycie znanej im tajemnicy podróżowania między komórkami. Wielokrotnie i w sposób dramatyczny uwidaczniały się różne ograniczenia związane ze zwykłym przemieszczaniem się z prędkościami nadświetlnymi. Zdarzało się, że kapitano- wie gwiezdnych statków, którzy ugrzęźli w nieznanym miej- scu, próbowali stosować nowe, czasami bardzo wymyślne teo- rie nawigacji. Niektórzy, dokonawszy wielu niezrozumiałych zmian kursu, powracali do któregoś z dobrze znanych rejo- nów naszej komórki galaktyki. Po niektórych natomiast wszel- ki świat zaginął. Możliwe, że przydarzyła się im jakaś kata- strofa w naszej komórce. Niewykluczone, że kilka statków zdołało opuścić tę komórkę i przesłało za pomocą radia lub • fal elektromagnetycznych innego rodzaju wiadomość, która dotrze do nas po upływie wielu stuleci! Wydaje się, że jedy- t nym sposobem, aby taka wiadomość mogła szybko dotrzeć { do nas, jest zawrócenie statku do punktu startowego albo prze- słanie jej na pokładzie zdalnie sterowanej bezzałogowej kap- suły informacyjnej, która pokona tę samą trasę także z pręd- kością nadświetlną, ale w przeciwnym kierunku. Starając się słuchać wykładu, Vince przyłapał się w pew- nej chwili na tym, że zaczyna rozmyślać o swojej przyszłości. Gdyby podczas pobytu na Shannie odzyskał zdrowie na tyle, że mógłby kontynuować powierzone zadanie, miał poinfor- mować o tym Leoora, którego zwolniono tymczasowo ze służ- by w Wojskach Obrony Systemu Słonecznego i przydzielono do współpracy z Vince'em. Jeśliby na Shannie pojawili się banita Zarpi albo badaczka Akorra, miał o tym także powia- domić Nessanina. Nie bardzo jednak wiedział, w jaki sposób prześle taki meldunek. Zdalnie sterowana bezzałogowa kap- suła była miniaturowym statkiem wyposażonym we własną jednostkę napędu nadświetlnego i pełen zestaw nawigacyj- nych komputerów. Kapsuły, które Vince kiedyś widział, mia- ły co najmniej metr dwadzieścia długości każda. Z pewno- ścią nie zdołałby przemycić żadnej na powierzchnię Shanny w saszetce z przyborami do golenia! Postanowił, że kiedy wykład dobiegnie końca, zagadnie o to Leoora. Nessański kapitan uśmiechnął się, to znaczy zamrugał i wykrzywił usta. - Czekałem na to pytanie — powiedział. - Widzisz, Vin- sie, od czasu do czasu udaje się nam odnaleźć dziwne wytwo- ry leniańskiej techniki. Znalezienie niektórych staramy się trzymać w tajemnicy. Porośnięta białą sierścią obca istota wstała od biurka i po- deszła do czegoś, co wyglądało jak najzwyczajniejszy sejf w ścianie. Wyciągnęła obie ręce, zaczęła kręcić tarczą i po chwili z cichym szczękiem okrągłe drzwi się otworzyły. Leoor wrócił do biurka, niosąc kilka przedmiotów. Położył je tak, żeby Vince mógł się im przyjrzeć. Otworzył nawet szufladę biurka i wyjął sporą lupę. - Myślę, że będzie ci potrzebna - powiedział. Vince spojrzał przez lupę na ścięty z jednej strony krążek wielkości monety dolarowej. -Jest to jedna z odmian leniańskiego ogniwa energetycz- nego - wyjaśnił Nessanin. - Mamy więcej takich drobiazgów. Nazywamy je leniańskimi monetami. Zwróć uwagę na cien- ką krawędź boczną i wyraźne wgłębienie pośrodku krążka. Gdybym miał drugi taki sam i przyłożył do tego, zobaczyłbyś coś fascynującego. Musiałbyś obie mocno ścisnąć, bo inaczej by się tak obróciły, że ich ścięte krawędzie ustawiłyby się pod kątem dwudziestu stopni jedna względem drugiej. Jest to szczególna odmiana magnetyzmu; leniańskie monety zacho- wują takie właściwości nawet wówczas, kiedy nie są nałado- wane. Leoor sięgnął po monetę i z czułością zważył ją na dłoni. -Żeby ją aktywować, musisz zanurzyć ją w wodorze o ci- śnieniu dwóch atmosfer i trzymać tam przez kilkaset godzin. Dopiero wtedy będziesz dysponował potężnym źródłem ener- gii, pod warunkiem, że połączysz jąz inną monetą albo nawet kilkoma naraz. Krążek został wykonany ze stopu palladu z in- nymi metalami. Pochłania duże ilości wodoru, żeby w jakiś sposób przekształcić większość w czynne izotopy - deuter i tryt. Jeżeli przyłożysz taką monetę do drugiej tak, że ścięte krawędzie będą się dokładnie pokrywały i ściśniesz, masz wtedy niewielki stos jądrowy, całkiem niegroźny. Jeżeli jed- nak połączysz i ściśniesz szybko sześć monet - na przykład, wpychając je w głąb tuby o odpowiednich rozmiarach, mo- żesz rozerwać ten statek na atomy! Vince mimo woli odsunął dłoń od krążka. Leoor się uśmiechnął. - W tej chwili nie zawiera wodoru - powiedział. Vince też się uśmiechnął, ale z zażenowaniem. -No dobrze, a więc jest to coś w rodzaju nienaładowane- go akumulatora. W jaki sposób umożliwi mi komunikowanie się z tobą, kiedy już wyląduję na Shannie? - Nie umożliwi ci tego - odparł Nessanin. - O komuniko- waniu się pomówimy za chwilę. Najpierw jeszcze kilka słów o tych monetach. Zanim odlecisz, wręczę ci dziesięć. Spoty- ka się je bardzo rzadko, ale nie na tyle rzadko, żeby wysta- wienie ich na sprzedaż wzbudziło na Shannie sensację albo podejrzenia. Prawdę mówiąc, przez Port Shanny przepływają ogromne bogactwa albo też pozostajątam. Spodziewamy się, że Zarpi zainteresuje się tymi monetami z pewnego innego powodu i dzięki temu uda ci się zawrzeć z nim bliższą znajo- mość. Vince wzruszył ramionami i przeniósł spojrzenie na inny, podobny do portfela przedmiot, który Leoor także wyjął z sejfu w ścianie. - A to, cóż to jest? - zapytał. - Paszport, czy coś w tym rodzaju? Leoor znów się uśmiechnął. - Zgadłeś. To paszport, identyfikator i karta kredytowa. Z pozoru. - Otworzył przedmiot. - Oto twoje zdjęcie. Czy potrafisz przeczytać napis pod nim? Vince spojrzał na dziwne litery i zmarszczył brwi. - To po onsjańsku, a nie po leniańsku. Vinz... Kul... Lo — odczytał z trudem. - To moje imię i nazwisko, a przynajmniej coś bardzo podobnego! - Masz rację. Chcemy, żebyś udawał pirata z pewnego mało znanego rejonu naszej komórki galaktyki. Będziesz porozumie- wał się z nami za pośrednictwem Onsji, planety usytuowanej w odległym zakątku tej komórki. Ale ten przedmiot jest czymś więcej niż dokumentem, to komunikator, o który zapytałeś. -Uhm? Nessanin uśmiechnął się i podważył paznokciem krawędź zdjęcia. - Odrywa się, widzisz? - zapytał. - Utrzymuje je tylko słabe pole półmagnetyczne. Proszę. Oderwij tę fotografię i ob- róć ją o dziewięćdziesiąt stopni, a później znów ją przyłóż, zamknij portfel i czymś go przyciśnij. Możesz na przykład na nim usiąść. Portfel ma własne źródło zasilania, a ono prześle wiadomość tym samym nadświetlnym szlakiem, którym prze- leciałby zwyczajny statek albo informacyjna kapsuła. Odbie- rzemy wiadomość i dowiemy się, co chciałeś nam powiedzieć. Jeżeli obrócisz zdjęcie o dziewięćdziesiąt stopni zgodnie z kie- runkiem ruchu wskazówek waszego zegara, będzie to ozna- czało: „Zdrowy i wolny". Jeżeli je obrócisz w tym samym kierunku o kolejne dziewięćdziesiąt stopni, wiadomość bę- dzie brzmiała: „Zarpi jest tutaj". Trzeci taki sam obrót będzie oznaczał: „Jest tu Akorra". Rozumiesz? Vince kiwnął głową. - Domyślam się, że to jeden z tych okrytych tajemnicą wytworów leniańskiej techniki, o których wspominałeś - po- wiedział. - Oznacza to, że nie będzie mi potrzebna informa- cyjna kapsuła. - Nie będzie ci potrzebna, chyba że zechcesz przesłać bardziej szczegółowe informacje. Ten problem rozwiążesz jednak we własnym zakresie, być może z pomocą Gondala, jeśli będzie on jeszcze wtedy na Shannie i jeżeli znajdziesz jakiś sposób ukrycia przed nim prawdziwego sensu przesyła- nej informacji. Nie chcielibyśmy i nie możemy mu zbytnio ufać. Mimo wszystko to przecież pirat. Vince wzruszył ramionami. - Myślę, że nie ma sensu, bym się teraz martwił tą sprawą - powiedział. - A to co? Sięgnął po przedmiot wyglądający jak sześciokrotnie większy od oryginału plastikowy model leniańskiej monety. - To jest - odparł Leoor z ledwo uchwytnym napięciem w głosie - kopia przedmiotu, który ukradł nam Zarpi. Jak wi- dzisz, ma identyczny kształt jak mała moneta, jeżeli nie liczyć tej szczeliny w ściętej krawędzi. Może się tam zmieścić sama moneta. - Nessanin umieścił monetę w szczelinie. - Gdyby moneta była naładowana, zasiliłaby coś, co znajduje się we- wnątrz tego przedmiotu. Niestety, nie wiemy, do czego służy sam przedmiot. Jego właściciele nie przejawiali w ogóle chęci do współpracy, a mój rząd był na tyle delikatny, że nie zarekwi- rował go i nie zbadał. Podejrzewamy, że to coś w rodzaju klu- cza; w starych traktatach wspomina się o istnieniu takich rze- czy. Nie jest to jednak jakiś zwyczajny klucz do otwierania zwyczajnych zamków. Zapewne może otwierać albo zamykać jakieś drzwi lub wrota, ale stanowi również coś w rodzaju pro- gramatora leniańskiego komputera czy skomputeryzowanego mechanizmu. Możemy najwyżej domyślać się lub zgadywać. Akorra jest znakomitym fizykiem, a zarazem specjalistką w dziedzinie wytworów leniańskiej techniki. Może właśnie dla- tego Zarpi, który ukradł ten przedmiot, porwał ją. I oczywiście cała sprawa wiąże się w jakiś sposób z Shanną. Urwał i spojrzał Vince'owi prosto w oczy. - Teraz już wiesz naprawdę wszystko - powiedział po- ważnym tonem. - Podobnie jak my, możesz wyciągać własne wnioski. Czując lekki ucisk w żołądku, Vince przez chwilę porząd- kował w myślach wszystko, czego się dowiedział. - Rozumiem - odezwał się w końcu. - Kiedy i gdzie mamy się spotkać z tym Gondalem? - Będziemy na miejscu spotkania za jakieś osiemdziesiąt godzin - odparł Leoor. - Dotarła do nas jego informacyjna kapsuła. Zawiadamia, że już tam przybył. Czeka na nas. 4 Trochę poirytowany tym, że odczuwa spore napięcie, Vince wyciągnął dłonie i uścisnął obie dłonie Leoora, pamięta- jąc, że właśnie w ten sposób witają się i żegnają Nessanie. Podniósł swoje dwa małe nesesery i ruszył za pilotem do bur- towej śluzy. Pochylił się, wszedł do wahadłowca, wcisnął ne- sesery pod ławkę i usiadł na niej. Wahadłowiec nie miał ani kubełkowych foteli, ani nawet pasów bezpieczeństwa. Podob- nie jak we wszystkich nessańskich gwiezdnych statkach, pa- nowało w nim kompensujące wszelkie zmiany przyspiesze- nia sztuczne ciążenie. Światła ściemniały. Kiedy wahadłowiec odłączał się od burty nessańskiego statku, Vince poczuł lekki wstrząs. Potem nie działo się nic aż do chwili, kiedy przesłaniające dziobowy iluminator metalo- we żaluzje rozsunęły się, aby ukazać usiane punkcikami gwiazd przestworza. Vince spojrzał na widoczne po obu stronach głowy pilota nieznane gwiazdozbiory. Uczestnicząc w pierwszych wypra- wach, jakie zaczynały odbywać istoty ludzkie w obrębie włas- nego systemu słonecznego, utrwalił w pamięci obraz kosmicz- nych przestworzy. Tych gwiazd, jakie widział teraz za ilumi- natorem, z całą pewnością jednak nigdy dotąd nie oglądał. Kiedy uświadomił sobie, jak daleko od domu się znalazł, po- czuł niepokojący ucisk w żołądku. Wydawało się, że wahadłowiec zawisł nieruchomo w pu- stce przestworzy. Minęło mniej więcej piętnaście minut. Pi- lot mruknął coś do mikrofonu i natychmiast zabrzmiał cichy kurant. Pilot odwrócił się do pasażera i skinieniem głowy pokazał mu coś, co znajdowało się przed nimi. Przeklinając swój kiepski wzrok, Vince spojrzał w tamtą stronę. Z początku zobaczył tylko skupisko świetlistych punk- tów, dopiero po chwili spostrzegł, że tworzą one coś w rodza- ju krzyża - regularny krąg, od którego odchodziły na boki cztery promienie. Ów krzyż szybko stawał się coraz większy, a zatem wahadłowiec zmierzał jednak ku jakiemuś celowi (lub, oczywiście, coś zmierzało ku wahadłowcowi). W pewnej chwili pilot włączył reflektory i na zakrzywio- nej plastmetalowej powierzchni dziobowego iluminatora po- jawiły się świetliste plamy. Kiedy potężny strumień światła trysnął w przestworza, Vince zorientował się, że dziwny obiekt przed nimi to gwiezdny statek. Wyglądał inaczej niż jednokadłubowe statki Nessan. Ze środkowego cylindrycznego kadłuba przypominającego gigan- tyczną puszkę mleka sterczały na boki cztery wąskie ramio- na. Na końcu każdego znajdował się o wiele mniejszy ka- dłub. W pewnej chwili Vince dostrzegł pierścień odbijających światło wklęśnięć, które biegły po obwodzie płaskiego końca ogromnego cylindra. Zrozumiał, że spogląda na typowe pro- mienniki napędu nadświetlnego. Słuchając wykładów na ten temat, dowiedział się, jak wyglądają. Dopiero po chwili za- uważył, że w podobne promienniki wyposażono każdy z mniejszych kadłubów. Każdy zatem był odrębnym gwiezdnym statkiem, malut- kim w porównaniu z centralnie usytuowanym gwiazdolotem, a jednak o wiele większym niż wszystko, co do tej pory zdo- łali skonstruować Ziemianie. Pod jednym z mniejszych kadłubów osadzonych na koń- cach długich ramion (to były z pewnością kolumny cumow- nicze) Vince zauważył jeszcze mniejszy obiekt, który przy- pominał niewielki konwencjonalny gwiezdny statek. Był długi, smukły i miał opływowe kształty. Na kadłubie tu i ów- dzie widać było jakieś wypukłości i wybrzuszenia, a z jedne- go jego końca wystawały trzy łapy ładownicze. Nagle, chociaż Vince tego nie poczuł, wahadłowiec za- czął wyraźnie zmniejszać szybkość i kiedy znalazł się w koń- cu blisko smukłego statku, sunął już bardzo powoli. Teraz Vince mógł teraz ocenić wielkość gwiazdolotu - miał chyba jakieś sześćdziesiąt metrów długości. Porównując jego wy- miary ze środkowym kadłubem, doszedł do przekonania, że ogromny cylinder musi mieć co najmniej trzysta metrów śred- nicy. W następnym momencie zauważył umieszczoną pośrod- ku smukłego walca klapę śluzy cumowniczej. Sposób, w jaki była oświetlona, wskazywał jednoznacznie, że właśnie tam ma się skierować pilot wahadłowca. Kilka minut później roz- legł się cichy zgrzyt i metalowe żaluzje ponownie przysłoniły iluminator dziobowy. Kiedy oba statki się połączyły, Vince poczuł lekki wstrząs i usłyszał stłumiony syk - wyrównały się ciśnienia powietrza. W końcu klapa śluzy wahadłowca zaczęła się otwierać. Vince spojrzał w głąb słabo oświetlonego korytarza, który prowadził chyba do samego środka nieznanego statku. Dostrze- głszy rozbawione spojrzenie pilota, uśmiechnął się do niego, po czym skinął głową na znak podziękowania i pożegnania. Wyciągnął nesesery spod ławki i ruszył w stronę śluzy. - Uważaj na ciążenie! - usłyszał nagle za plecami głos pilota. Vince zrozumiał sens ostrzeżenia i tytułem próby popchnął do przodu jeden z neseserów. Gdy tylko wajizeczka przekro- czyła granicę wahadłowca, frunęła w powietrze. Vince puścił oba bagaże i przeszedł przez tunel cumowniczy, trzymając się przytwierdzonych do ścian metalowych uchwytów. Kiedy znalazł się wewnątrz obcego statku, klapy obu wła- zów się zamknęły. Z początku pomyślał, że jest tu sam, ale po kilkunastu sekundach usłyszał czyjś świszczący głos, powoli wymawiający poszczególne słowa. Zrozumiał je bez trudu, bo witająca go istota mówiła płynnie po leniańsku. - Widzę, że całkiem sprawnie się poruszasz. Powiedzia- no mi, że jesteś na wpół ślepy. - W następnej chwili rozległa się krótka seria następujących szybko po sobie głośnych sy- ków. - Obawiałem się, że może jesteś słaby albo że tunel cu- mowniczy okaże się nieszczelny i nie zdołasz się przedostać na pokład mojego statku. Nie chciałbym na samym początku stracić tak cennego ładunku. Sss-sss-sss! - Głos umilkł na moment. - Skieruj się do centralnego korytarza, a potem idź prosto. Siedzę w głównej sterowni, gdzie nastawiłem umiar- kowane ciążenie. Vince poczuł, że lekki dreszcz przebiegł mu po plecach. - Kim jesteś? - zapytał. Usłyszał ponownie krótką serię urywanych syków i po- myślał, że być może stanowią odpowiednik śmiechu. - To chyba oczywiste. Jestem Gondal - zabrzmiała odpo- wiedź. - Nie sądzisz chyba, że powierzyłbym tak delikatną sprawę któremuś z moich podwładnych. Każdy z nich mógł- by próbować cię wykorzystać jako narzędzie własnych pla- nów. Kiedy Vince przystanął na progu głównej sterowni, zdrę- twiał z przerażenia. W pierwszej sekundzie wydało mu się, że z pękatego korpusu co najmniej półtorametrowej średnicy wyrastają ogromne giętkie węże. Dopiero po chwili, trzyma- jąc się uchwytu w ścianie i wytężywszy oczy, które jakoś musiały poradzić sobie z brakiem ciążenia, zobaczył, że były to tylko dwie podobne do wężowych łbów głowy. Ujrzał tak- że wyrastające z górnej części cielska cztery macki; każda z nich kończyła się parą spiczastych palców. Mniej więcej po- środku między dwiema szyjami dostrzegłjeszcze jedną giętką mackę. Miała dwa metry długości, ale tylko pięć centyme- trów średnicy. Wyglądała jak grubościenna rura, a na jej koń- cu znajdowało się coś w rodzaju ust, które stykały się z meta*< lowym pojemnikiem, przypiętym do potężnych pleców. < i Z dolnej części torsu wyrastały kolejne cztery macki, tS były grube i krótkie. Każda kończyła się dwoma silnymi i gięt-j kimi palcami. Jedna z nóg-macek owinęła się wokół kolum- ny fotela pilota, dzięki czemu istota nie odrywała się od sie- dzenia. Pozostałe trzy macki spoczywały swobodnie na podłodze w różnych miejscach. Z każdą chwilą Vince dostrzegał nowe szczegóły. Zielona skóra istoty była pokryta wyraźnymi jasnymi i ciemnymi plamami, tu i ówdzie widniały na niej blizny i szra- my. Każda z wężowych głów miała parę oczu, ale w żadnej nie było wiele miejsca na mózg. Zęby przypominały bardziej kły wilka niż węża. Vince zauważył, że miejsce pomiędzy wyrastającymi z górnej części cielska mackami powoli pęcznieje, i zdał so- bie sprawę, że przez podobną do rury długą mackę istota za- sysa z cylindra porcje gazu. Przyglądała się Cullowowi wszyst- kimi czterema oczami. Jedną parę utkwiła w jego twarzy, a drugą lustrowała go od stóp do głów i z powrotem. Vince odnosił jednak wrażenie, że główny mózg istoty musi znaj- dować się gdzieś w środkowej części ciała. Oddechowa macka oderwała się od pojemnika z gazem, zwinęła i zwróciła usta w stronę Ziemianina. Spomiędzy pra- wie zaciśniętych warg wydobyła się seria syków. Vince był już teraz całkiem pewien, że jest to śmiech. Zdał sobie naraz sprawę, że w sterowni unosi się ledwo wyczuwalna woń amo- niaku. Potem ponownie usłyszał powoli wypowiadane sło- wa: -No cóż, wejdź do środka! Nie pożeram tak cennych ła- dunków, przynajmniej dopóki nie umieram z głodu. A teraz nie umieram. Mimo protestu wszystkich zmysłów Vince przestąpił jed- ną nogą próg śluzy. Poczuł szarpnięcie siły ciążenia równego mniej więcej połowie ziemskiego. Postawił na płytach pokła- du drugą nogę i zamarł, uparcie próbując się uwolnić od wra- żenia, że to wszystko jest sennym koszmarem. Istota zasyczała. - Muszę cię jak najszybciej nauczyć latać tym dziwnym statkiem i wrócić na pokład swojego kosmolotu. Mogę oddy- chać twoim powietrzem, ale drażni moje płuca, mam także dość oddychania tą mieszaniną z pojemnika, którym, jak są- dzę po zapachu, nieumiejętnie posługiwał się jeden z człon- ków mojej przeklętej załogi. Sss-sss! A zatem, jak się nazy- wasz? - Uhm... Vince Cullow. - Vinz Kul Lo - powtórzyła istota. -Niezbyt dziwacznie. Ręka-macka rozwinęła się, spiczaste palce nacisnęły ja- kiś przełącznik umieszczony na naszpikowanym przyrząda- mi pulpicie. Z głębi statku zaczęły dobiegać pomruki i świsty. - To włącznik głównego napędu - wyjaśniła istota. Jej cztery nogi-macki poruszały się pewnie i płynnie. Ogromne ciało obróciło się dookoła, a potem spoczęło w fo- telu pilota. Palce wyrastających z górnej części torsu macek nie przestawały jednak tańczyć po kontrolnym pulpicie. - To główny włącznik napędu grawitacyjnego, a to prze- łączniki wszystkich trzech silników w płetwach. To prymi- tywny rodzaj napędu, ale umożliwia manewrowanie bez oba- wy wykrycia za pomocą przyrządów elektronicznych. A przy okazji, nie masz żyroskopów, żeby zawrócić ten statek. Ten rząd guzików i przełączników - co za piekielne rozmieszcze- nie! -umożliwi ci uruchamianie urządzeń pokładowych w ro- dzaju klimatyzatora, klap śluz, generatora sztucznego ciąże- nia, oświetlenia, dźwigów towarowych, systemów uzbrojenia i tak dalej. - Końcówka jednej z macek powędrowała do in- nego panelu, pośrodku którego widniał wielki przełącznik. - A to główny włącznik napędu nadświetlnego, zainstalowane- go prowizorycznie na twoim statku wiele dni po jego skon- struowaniu. Twój napęd nadświetlny jest uszkodzony. Stano- wi to dobry pretekst -jeden z kilku - lecisz na Shannę, żeby go naprawić. - Wężowa głowa pochyliła się nad klawiaturą. - A to umożliwi ci posługiwanie się głównym komputerem. Poprzedni właściciel statku dokonał kilku ulepszeń i przeró- bek; dzięki temu możesz sterować pracą wszystkich urządzeń pokładowych. Twój statek nie jest marną starą i zdezelowaną balią, na jaką wygląda, a raczej nie będzie nią, kiedy twój napęd nadświetlny zostanie naprawiony. Powinno to nastą- pić, zanim chirurdzy zoperują twoje oczy. Gondal obrócił się na fotelu pilota jak nieprawdopodob- nie wielka gumowa lalka. - Chodź, usiądź obok mnie - powiedział. - Powinieneś jak najszybciej nabrać wprawy. Możesz zacząć ćwiczenia od ulokowania nas za środkowym kadłubem mojego gwiaz- do lotu. Służąca do oddychania długa macka rozwinęła się i usta znów przywarły do metalowego pojemnika. Oszołomiony Vince spojrzał niepewnie na fotel drugiego pilota. - Uhm... - mruknął. - Czy mam rozumieć, że to ma być mój statek? Jedna z wężowych głów Gondala pochyliła się na znak potwierdzenia. - Oczywiście - powiedział. — Jakiż byłby z ciebie pirat, gdybyś nie miał własnego statku? Ten nadaje się wprost ide- alnie. Jest bardzo stary i pochodzi z tak odległej planety, że nikt nie będzie w stanie sprawdzić z jakiej. Vince podszedł powoli do wolnego fotela, usiadł i spoj- rzał bezradnie na rzędy przełączników i wskaźników. W na- stępnym momencie przecisnęła się obok niego macka i po- czuł słabą woń amoniaku. Spiczaste palce coś przełączyły i na kwadratowym ekranie o trzydziestocentymetrowych bokach pojawił się niewyraźny obraz. - Och, zupełnie zapomniałem. Twoje oczy - zreflektował się Gondal. Spiczaste palce pokręciły czymś i obraz na ekranie szyb- ko się rozjaśnił. Widać było teraz ogromny środkowy kadłub z fragmentem biegnącej ukośnie i skróconej kolumny cumow- niczej. - Chwytaki grawitacyjne są wyłączone - oznajmił Gon- dal. - Wykonasz teraz pierwszy manewr. Oddalisz się na od- ległość stu kilkudziesięciu metrów od mojego gwiazdolotu, włączysz silniki i przyspieszysz, a potem zwolnisz, żeby dziób twojego statku prawie stykał się z rufą głównego kadłuba mojego gwiazdolotu. Kiedy tam dotrzesz, twój statek zosta- nie przechwycony przez moją załogę. Vince z wysiłkiem przełknął ślinę. Niech mnie diabli, je- żeli pozwolę mu uważać ludzi za półgłówków, pomyślał. Sta- rał się usilnie zapamiętać wszystko, o czym przed chwilą mówił mu Gondal. Wkrótce się okazało, że system sterowania statku był w za- sadzie bardzo prosty w obsłudze. Na pulpicie znajdowały się guziki z leniańskimi symbolami oznaczającymi „naprzód" i „do tyłu", a także przełączniki o dźwigniach na tyle dużych, że mógł chwytać je palcami. Parę z tych przełączników ozna- czono zwykfymi cyframi: jedynką, dwójką i trójką; musiały pozwalać na włączanie i wyłączanie mechanizmów łap ła- downiczych. Usiłując rozpaczliwie zachować maksymalną jasność umysłu, Vince dostrzegł w końcu symbol oznaczają- cy „w bok". Odetchnął głęboko, odszukał odpowiednie przełączniki i bardzo łagodnie pchnął w kierunku, który wydał mu się wła- ściwy. Zanim zdążyły zareagować kompensatory zmiany przy- spieszenia statku, poczuł lekkie szarpnięcie i zakołysał się na fotelu. Gondal zasyczał, najwyraźniej bardzo rozbawiony. - Powiedziałem, sto kilkadziesiąt metrów, a nie sto kilka- dziesiąt kilometrów! -zadrwił. Czując, że się rumieni ze wstydu, Vince przeprowadził kilka prób i w końcu opanował w pewnym stopniu sztukę pilotażu. Ostrożnie manewrując, przeprowadził statek za rufę centralnego kadłuba gwiazdolotu Gondala, po czym powoli zaczął się ku niej zbliżać, starając się kierować ku środkowi cylindra, między promienniki napędu nadświetlnego. Jego puls bił szybko. To było coś wspaniałego! Pomyślał, że kiedy na- bierze trochę większej wprawy, zdoła wykonać każdy, choć- by najbardziej skomplikowany manewr! Kiedy odległość między nimi a ogromnym kadłubem gwiazdolotu Gondala zmalała do kilku metrów, jego statek coś nagle zatrzymało, tak raptownie, jakby zderzył się z litą ścianą. Siła inercji szarpnęła nim do przodu. Gondal gniew- nie zasyczał. - To jak zawsze bojaźliwi członkowie mojej załogi - wyjaśnił. - Podsłuchiwali, co mówiłem, i zlękli się, że mo- żesz się wbić w rufę gwiazdolotu. Nacisnął jakiś przełącznik i wrzasnął coś ostro do mikro- fonu. Z głośnika dała się słyszeć równie nieuprzejma odpowiedź. Mimo to statek Cullowa został przyciągnięty tak delikatnie, że niemal bez wstrząsu zetknął się z płaszczyzną kadłuba. Kilka minut później Vince poczuł, że coś uderzyło o bur- tę jego statku. Domyślił się, że to wahadłowiec, którego pilot' przyleciał, żeby zabrać kapitana. Onsjanin potwierdził jego domysł, wstał z fotela i ruszył w stronę śluzy. - Poćwicz jeszcze, żebyś nabrał wprawy - powiedział. - Wszystkie czynności zaprogramowano w pamięci głównego komputera. Powinieneś tylko postępować ściśle według wska- zówek. Udamy się teraz na Shannę, ale okrężną trasą. Zanim tam dolecimy, musisz oswoić się z tym statkiem i rolą, którą masz odgrywać. Osobiście uważam, że nie jesteś przekonują- cym piratem - masz zbyt uczciwą twarz. Sss-sss-sss! Musi- my jednak spróbować. Skontaktuj się ze mną, gdybyś miał jakieś pytania albo kłopoty. -LJhm... Dobrze. Vince wstał z fotela drugiego pilota, odprowadził Gonda- la do progu śluzy i obserwował, jak Onsjanin, zręcznie sta- wiając giętkie nogi-macki, znika w półmroku długiego kory- tarza. Kiedy Vince pozostał sam na pokładzie statku, zaczął myszkować po różnych pomieszczeniach. Przekonał się wkrót- ce, że dysponuje wystarczającą ilością pożywienia. Wygląda- ło dość dziwnie, ale nadawało się do jedzenia. Znalazł mięso jakiegoś zwierzęcia, opakowany w folię chleb o anyżowym smaku i różne kuliste owoce, coś co przypominało kawę, kil- ka plastikowych pojemników z płynem podobnym do piwa i zestaw przypraw, które musieli wcześniej przysłać Nessa- nie: sól, pieprz, sproszkowaną cebulę i cukier. Kiedy usiadł do komputera, okazało się, że rzeczywiście może się wiele nauczyć. Dowiedział się, że Shanna jest pla- netą trochę większą niż Ziemia, ale obdarzoną prawie taką samąsiłąciążenia; że zawartość dwutlenku węgla w atmosfe- rze jest tam nieco wyższa, a ponadto występują w niej różne rzadkie gazy. Na planecie panował znośny klimat. Była rze- czywiście pozbawiona słońca, ogrzewało ją nagromadzone w jej głębi ciepło, co stanowiło źródło różnych dziwnych zja- wisk. Gdzieniegdzie woda w morzu wrzała. Niektóre zwie- rzęta same wytwarzały słabe światło (podobnie zresztą nie- które rośliny), inne gromadziły się wokół czynnych wulkanów, jeszcze inne wykazywały zdolność widzenia w absolutnym mroku, a prawie wszystkie miały doskonały węch i słuch. Najdziwniejsze jednak, że warunki klimatyczne prawie wca- le nie odbiegały od tych, jakie panowały na Ziemi. Być może przyczyną powstawania wiatrów i deszczów były różnice tem- peratury w różnych regionach Shanny, spowodowane różni- cami grubości skorupy planety. Z opisu vredańskich władców wynikało, że wyglądająoni jak coś pośredniego między istotami człekopodobnymi a du- żymi psami. W każdym razie poruszali się w pozycji wypro- stowanej. Rządzili planetą, trzymając się nielicznych, ale kon- sekwentnie przestrzeganych reguł. Wyjęci spod prawa zbiegowie, awanturnicy i banici wszelkiej maści byli mile wi- dziani, pod warunkiem, że mieli czym zapłacić i zachowywa- li się, jak należy. Na Shannie znajdowały się liczne gospody i ka- barety, a także punkty usług wyspecjalizowane w zaspokajaniu najróżniejszych potrzeb. Z myślą o gościach, którzy nie mo- gli oddychać shannańskim powietrzem, w wielu firmach, skle- pach i hotelach utworzono swoiste enklawy, gdzie mieli oni odpowiednie dla siebie, specyficzne warunki życia. Istniały także wyspecjalizowane warsztaty remontowe, w których można było naprawić każdy gwiezdny statek. I banki! Nikt nie próbował nawet oszacować łącznej war- tości wszystkich łupów, jakie przechowywali w skarbcach i sejfach Shanny piraci, przestępcy i przemytnicy. Rejestru- jąc tę informację, Gondal nie zdołał ukryć w głosie nutki chci- wości. Mijały dni, aż w końcu czas zaczął się Vince'owi dłużyć. Wreszcie jednak doczekał się chwili, kiedy na ekranie ukaza- ły się dwie wężowe głowy Onsjanina. - Skasuj zawartość wszystkich pamięci komputerów — polecił Gondal. - Ja i kilku członków mojej załogi pojawimy się wkrótce na pokładzie twojego statku. Zaczekamy tu na przybycie vredańskich inspektorów. - Znajdujemy się zatem blisko Shanny? - zapytał Vince. - Jeżeli sądzić po tym, jak długo lecimy, bardzo blisko. Musimy jednak trzymać się w pewnej odległości od niej i za- czekać, aż uzyskamy zgodę na lądowanie. Zaraz przyjdzie- my. Towarzyszący Gondalowi członkowie załogi niewiele róż- nili się wyglądem od swojego kapitana. Byli tylko trochę młod- si i mieli mniej blizn na mackach i torsie. Każdy z nich był uzbrojony w dwa pistolety: jeden był zapewne promiennikiem, a drugi umożliwiał chyba rażenie jakimiś pociskami. Rękoje- ści obu miały kształt cylindra i były ustawione pod dziwnym kątem względem lufy. Piraci obrzucili Cullowa zaciekawio- nymi spojrzeniami, a potem, sycząc i pomrukując coś po on- sjańsku, opuścili sterownię i zajęli stanowiska w różnych miejscach niewielkiego statku. Gondal pozostał i od czasu do czasu zasysał porcję gazu z pojemnika. - No cóż, czy uważasz, że dowiedziałeś się wystarczają- co dużo, aby wywieść Vredan w pole? - zapytał w pewnej chwili. Vince wzruszył ramionami. -Nauczyłem się wszystkiego, co dla mnie zarejestrowa- łeś - odparł. - Mam nadzieję - mruknął Gondal. - Sss-sss-sss! Musisz wiedzieć, że niełatwo przechytrzyć Vredan. Próbowało tego już wielu innych, zwabionych legendarnymi bogactwami, ja- kie podobno kryją się w skarbcach i sejfach banków Shanny. Pozwól, żebym to ja z nimi porozmawiał. Udawaj, że nie znasz dobrze leniańskiego. Znasz onsjański na tyle, że możesz co jakiś czas zadawać mi pytania, jakbyś szukał mojej rady. Je- żeli Vredanie zechcą posłuchać twojej ojczystej mowy, speł- nij ich życzenie. Nessanie zapewniali mnie, że i tak nikt nie zrozumie ani słowa. I udawaj, że stan twojego zdrowia jest gorszy niż w rzeczywistości. To będzie wyjaśniało, dlaczego jesteś trochę otępiały. Sss-sss-sss! Vince mimo woli wyszczerzył także zęby w uśmiechu. Gondal był niewątpliwie istotą obdarzoną dużym zmysłem praktycznym. Czterej Vredanie, którzy weszli na pokład jego statku, byli znacznie bardziej podobni do istot ludzkich, niż Vince ocze- kiwał, choć ich wygląd zdradzał wyraźnie, że ich przodkami były czworonogi. Nieobute stopy przypominały trochę łapy, czteropalczaste, pozbawione kciuków dłonie sprawiały wra- żenie całkiem sprawnych. Mieli spore głowy z krótkimi i gru- bymi pyskami, pełnymi ostrych zębów, które świadczyły o tym, że są istotami mięsożernymi. Z obu stron głów wyra- stały średniej wielkości sterczące uszy. Ciała Vredan były po- rośnięte gęstą, lśniącą brązową sierścią; jedynie środkiem ple- ców biegło pasmo ciemniejszych włosów. Mieli na sobie krótkie, zapinane na zamek błyskawiczny, jednoczęściowe kombinezony z jakiejś elastycznej tkaniny. Wszyscy czterej nosili pasy z kaburami, w których tkwiły jakieś pistolety oraz naszyjniki, które, jak domyślał się Vince, były rejestratorami i komunikatorami. Wszyscy mogli się porozumiewać ze swo- im patrolowcem znajdującym się gdzieś w pobliżu, prawdo- podobnie gotowym do otwarcia ognia w każdej chwili. Większość krótkich pytań Vredanie kierowali pod adre- sem Gondala, który najwyraźniej często gościł na Shannie. Jeden z nich podszedł do Vince'a i spojrzał mu w oczy, po czym powiedział coś do pozostałych w języku pełnym ury- wanych dźwięków i świstów. W pewnym momencie Vince zdecydował się dokonać bardzo ważnej operacji. Jak wcześniej mu poradzono, prze- kazał inspektorom wszystkie (z wyjątkiem jednej) leniańskie monety, które otrzymał od Leoora. Wywołało to sporą sensa- cję. Inspektorzy, wyraźnie poruszeni (świadczył o tym wyraz ich oczu i ton, jakim wymieniali między sobą uwagi), przeka- zali informacje o niecodziennym wydarzeniu na swój statek. Wyglądało na to, że Vince jest osobą bardzo zamożną. Tak czy owak, dysponował teraz na Shannie ogromnym saldem kredytowym. W końcu dowódca inspektorów spojrzał na Gondala. - Zastopuj w odległości miliona kilometrów od planety i zaczekaj na instrukcje - rozkazał. Chwilę potem cała czwórka opuściła statek. Gondal, odprowadziwszy ich bacznym spojrzeniem, skie- rował końcówkę macki oddechowej w stronę Vince'a. - Sss-sss-sss! - zachichotał. - Teraz opasałeś własnymi mackami tors swoich nieprzyjaciół. Czy chcesz, czy nie, mu- sisz poddać się operacji oczu w jednym z tutejszych szpitali. Miejscowi specjaliści dobrze wiedzą, jak się usuwa takie ka- tarakty. Vince przełknął ślinę. Wciąż nie mógł się oswoić z my- ślą, że będzie go operowała obca istota, uznał jednak, że lep- sze to, mimo wszystko, od całkowitej utraty wzroku. 5 Gondal pozostawił swój ogromny wielokadłubowy gwiaz- dolot na orbicie i wraz z kilkoma członkami swojej pirac- kiej załogi zaczął się przygotowywać do wylądowania na po- wierzchni Shanny dziwacznym statkiem, który rzekomo stanowił własność Cullowa. Vince był szczęśliwy, że nie musi siedzieć za sterami. Kiedy statek pokonał górne warstwy atmosfery, wpadł w ob- szar straszliwej burzy. Podmuchy wichury uderzały w smu- kły kadłub niczym gigantyczne młoty i obracały statek wokół osi; zachodziła nawet obawa, że gwiazdolot wpadnie w kor- kociąg. Jeżeli Ziemianin miał dotąd jakiekolwiek wątpliwo- ści, czy na pozbawionej słońca planecie pogoda może być kapryśna, teraz przekonał się o tym na własnej skórze. Gondal owinął wszystkie cztery nogi-macki wokół kilku różnych przedmiotów, co zapewniło mu niezbędną stabilność. Od czasu do czasu spoglądał na Cullowa i radośnie posykiwał. Zmagał się z huraganem i w końcu sprowadził statek na niższy pułap. Podmuchy nie były tu już tak silne, ale o kadłub zabęb- niły krople ulewnego deszczu. Kierując się ku źródłu sygnału namiarowego, raz po raz niknącego w szumach i trzaskach zakłóceń, znaleźli się w końcu na wysokości tysiąca kilkuset metrów. Dopiero wtedy Vince ujrzał w dole pierwsze światła kosmoportu. Najjaśniejsze skupiska tworzyły sześciokąt o średnicy co najmniej trzech kilometrów. Wewnątrz sześciokąta jaśniały porozrzucane nieregularnie światełka; większość skupiała się wzdłuż boków. Od każdego boku biegły proste linie. Dopiero po pewnym czasie Vince dostrzegł też przylegające do bo- ków sześciokąta wielkie prostopadłościenne budynki, które wyglądały na hangary. Cullow uzmysłowił sobie, że pojedyncze świetliste punk- ty oznaczają zaparkowane gwiezdne statki. Tu i ówdzie do- strzegał już także ruchome snopy światła. Niektóre strzelały z reflektorów zainstalowanych na kadłubach gwiazdolotów, inne były wysyłane przez pojazdy naziemne. Uświadomił sobie, że jego puls zaczyna bić przyspieszo- nym rytmem. Kosmoport sprawiał wrażenie bardzo ruchli- wego! - Te proste linie odchodzące od boków sześciokąta to bulwary - zaczął wyjaśniać Gondal. - Tam jest właśnie sie- dlisko wszelkiego zła i grzechu. Sss-sss-sss! Tam również zawiera się większość legalnych i nielegalnych transakcji. Czy widzisz te kopuły przy najjaskrawiej oświetlonym bulwarze? Są wypełnione egzotycznym powietrzem - korzystają z nich goście nie mogący oddychać tlenem. - Gondal włączył ka- merę, powiększył obraz i skierował obiektyw na masywną kamienną budowlę, otoczoną wianuszkiem mniejszych gma- chów. - Spójrz tam, na wschód od kosmoportu. Mimo że Shan- na nie ma słońca, które wschodziłoby i zachodziło, nazywa- my ten kierunek wschodnim z uwagi na obrót planety wokół osi - wyjaśnił. - To banki. Najokazalszy nazywa się Głów- nym Skarbcem. To właśnie tam kryją się największe bogac- twa, przynajmniej oficjalnie. - Ach, tak - mruknął Vince. Jakąś minutę przyglądał się budynkowi, po czym prze- niósł spojrzenie na ekran kamery z szerokokątnym obiekty- wem. Kosmoport i bulwary zajmowały obszar długości około piętnastu i szerokości około dwudziestu kilometrów. Z trzech stron graniczyły z nim jaśniejsze nieregularne pasy. Vince do- myślił się, że są to nadmorskie plaże. Wszystkie były jaskra- wo oświetlone i należało przypuszczać, że korzystało z nich wielu gości. No tak, wiedział przecież od Gondala, że kosmo- port znajdował się na wyspie! Czwarty brzeg owego obszaru, niegraniczący z plażą, wyglądał jak prosta linia i miał mniej więcej osiemnaście ki- lometrów długości. Wzdłuż całego brzegu biegł oświetlony parkan. Po jego drugiej stronie Vince dostrzegł tylko kilka pojedynczych słabych świateł. Domyślił się, że to farmy, o któ- rych istnieniu poinformował go Gondal. Za farmami wyspa rozszerzała się i ciągnęła jakieś trzysta kilometrów mniej wię- cej równolegle do linii brzegowej kontynentu. O tym także wiedział od Onsjanina. Tymczasem Gondal cicho przeklinał, usiłując wyłowić spo- śród szumów i trzasków przekazywane przez radio instrukcje. W końcu zwolnił i korzystając z grawitorów, skierował statek w stronę najciemniejszego zakątka kosmoportu. Odszukał wolne miejsce między zaparkowanymi transportowcami i zręcznie wylądował. Przebierając palcami rąk-macek po pulpitach kon- trolnych, zaczął wyłączać, jeden po drugim, pokładowe syste- my i podzespoły. Odgłosy pracy urządzeń statku stopniowo ci- chły i milkły. Vince słyszał już teraz tylko pomruk klimatyzatora i cichy szmer uderzających o płyty kadłuba kropel deszczu. Kiedy do wnętrza statku wpadło powietrze Shanny, Ziemianin poczuł ledwo uchwytną woń ozonu. Nie było w tym nic dziw- nego; na zewnątrz wciąż jeszcze szalała gwałtowna burza. Gondal rozwinął nogi-macki i wstał z fotela pilota. - Zostaniesz teraz przewieziony do szpitala - powiedział. - Moja rola właściwie na tym się kończy. Muszę jeszcze tylko odwieźć ten statek do warsztatu należącego do pewnego osob- nika o nazwisku Narret. Kiedy naprawi wszystko, co powinien, Vredanie zwrócą ci gwiazdolot. Zważywszy na twój ogromny kredyt, nie będziesz potrzebował gotówki. - Skierował obie pary oczu na Cullowa i zaczął lekko kołysać wężowymi gło- wami. -Nessanie nie powiedzieli mi, jakie mająplany wobec ciebie, ale myślę, że jakieś jednak mają. Vince uśmiechnął się mimo woli. - Ja też tak przypuszczam - powiedział. -No cóż, bardzo dziękuję. Czy jeszcze się zobaczymy? Nie ukrywając rozbawienia, onsjański pirat wydał serię urywanych syków, po czym zaczerpnął następną porcję gazu z pojemnika. - A zatem, nawet nie wiesz, czy mają jakieś zadania dla mnie! Nie mają. Ponieważ jednak chcę tu przeprowadzić kil- ka transakcji, co zajmie mi trochę czasu, możliwe, że znów się zobaczymy. Rzecz jasna, pod warunkiem, że twoja kura- cja nie potrwa bardzo długo. Życzę ci powodzenia. Tym razem Vince powstrzymał się od uśmiechu. Nie za- mierzał mu zdradzać jakichkolwiek szczegółów swojej umo- wy z Nessanami. - Ja także życzę ci powodzenia - odparł. Odwrócił się i czując już większe ciążenie Shanny, ruszył w stronę zewnętrznej śluzy. Nie musiał korzystać z klamr ani poręczy, żeby znaleźć się na płycie lądowiska. Na zewnątrz, na wysokości otworu włazu, unosił się niewielki pojazd, który wyglądał jak pozba- wiony kół jeep. Siedzieli w nim dwaj Vredanie, kierowca i strażnik, uzbrojeni i ubrani podobnie jak ci czterej inni przed- stawiciele miejscowej władzy, którzy jakiś czas temu wkro- czyli na pokład jego statku. Przez chwilę w milczeniu przy- glądali się Vince'owi, po czym strażnik zapytał: - Ty jesteś Vinz Kul Lo? Usłyszawszy potwierdzającą odpowiedź, wyciągnął za- kończoną czterema palcami rękę i pomógł Vince'owi wejść do kabiny pojazdu. - Polecono nam przewieźć cię do szpitala Thooda Hiwi- sa - oznajmił obojętnym tonem. - Chirurg już cię oczekuje. Podróż na skraj kosmoportu trwała tak krótko, że Vince nawet nie zdążył się dobrze przyjrzeć zaparkowanym w po- bliżu rozmaitym statkom. Większość wyglądała jak krótsze lub dłuższe pękate cylindry, z różnie rozmieszczonymi otwo- rami i wypukłościami kadłuba - niektóre zapewne stanowiły furty armatnie. Kilka miało własne dźwigi z wnękami, w któ- rych można je było chować, kiedy były niepotrzebne. Niektó- re wyposażono (tak jak jego statek) w zwyczajne poręcze i klamry do schodzenia i wchodzenia. Jedynymi statkami, które nie miały kształtu cylindra, były trzy jednostki podobne do ogromnych hantli. Kadłub każdej wyglądał jak dwie dwudziestometrowej średnicy kule, wsparte na wciąganych łapach ładowniczych i połączone krótkim, gru- bym korytarzem. Vince nie zauważył ani jednego smukłego statku o opły- wowym kadłubie. Żaden nie był podobny do tego, którym wylądował na powierzchni Shanny. Zaczynał czuć coś w ro- dzaju zażenowania, że przyleciał na pokładzie tak nietypo- wego pojazdu. Zobaczył natomiast w ciągu zaledwie kilku minut wiele obcych istot różnych ras - załogi statków. Oszołomiło go to trochę i obudziło w nim instynktowny, pierwotny niepokój. Niektórzy Ziemianie wyobrażali sobie, że obce istoty są ogromne jak góry albo maleńkie jak mrówki; te, które Vince widział, wcale takie nie były. Największe kojarzyły mu się tro- chę z ziemskimi niedźwiedziami grizzli, nie przewyższały jed- nak wzrostem Gondala. Najmniejsze dorównywały wielkością sporym owczarkom, ale w niczym nie przypominały psów. Vin- ce zobaczył także istotę, która w pierwszej chwili skojarzyła mu się ze strusiem. Istota ta zeskoczyła z czerniejącego dość nisko nad płytą lądowiska otworu włazu. Miała szczątkowe skrzydła ze stawami umożliwiającymi zginanie ich w łokciu i barku. Skrzydła kończyły się palcami bardzo przypominają- cymi ludzkie, nogi wyglądały jednak jak ptasie łapy. Vredanie pozostawili go przed długim i niskim drewnia- nym budynkiem. Vince zwalczył charakteryzującą chyba wszystkich Ziemian atawistycznąchęć ukrycia się w najciem- niejszym kącie. Stał nieruchomo minutę czy dwie i czekał, aż się uspokoi, a jego oddech i puls powrócą do normy. Uświa- domił sobie, że oddycha mu się trudniej niż na Ziemi; przy- czyną tego była niewątpliwie większa zawartość dwutlenku węgla w shannańskiej atmosferze. Pochylnia, przeznaczona zapewne dla pacjentów na wóz- kach inwalidzkich, biegła wzdłuż drewnianego budynku do drzwi znajdujących się na samym końcu szpitala. Vince od- wrócił się i spojrzał na dwóch Vredan, którzy siedzieli nieru- chomo w podobnym do jeepa pojeździe i cały czas mu się przyglądali, po czym podniósł oba nesesery i przybrawszy obojętną minę, ruszył powoli w stronę wejścia. Kiedy dotarł do drzwi, otworzyły się same. Wszedł do dosyć jaskrawo oświetlonej poczekalni, wzdryg- nął się lekko, kiedy drzwi zamknęły się za jego plecami, i za- czął się rozglądać wokoło. Zobaczył kilkoro innych drzwi; wszystkie były zamknięte. Zainstalowane w wielu miejscach na ścianach przyrządy i obiektywy służyły bez wątpienia do obserwowania przybywających pacjentów. - Tędy, proszę - dobiegł go nagle skądś oschły, zbliżony do szeptu głos. W następnym momencie otwarły się jakieś drzwi. Vince przełknął ślinę, przestąpił próg i znalazł się w korytarzu, któ- ry z pewnością ciągnął się wzdłuż całego budynku. Po obu stronach zobaczył rzędy innych drzwi. Któreś z nich, znajdu- jące się mniej więcej pośrodku korytarza, otwarły się bezsze- lestnie. Vince ruszył ku nim, wszedł do raczej sporego poko- ju... i zesztywniał z wrażenia. 6 Na pierwszy rzut oka stworzenie, które przycupnęło obok wąskiego łóżka, wyglądało jak monstrualnej wielkości pę- katy pająk. Vince wzdrygnął się z obrzydzenia, ale po chwili zapano- wał nad sobą. Jestem Ziemianinem, więc skojarzenie z pają- kiem było naturalne, ale to oczywiście nie jest pająk, pomy- ślał. Istota miała dwanaście, a nie osiem kończyn, a ich wygląd świadczył, że - podobnie jak kończyny ciepłokrwistych stwo- rzeń - składały się z ciała i krwi. Każda kończyła się nie pa- zurami, lecz trójpalczastymi dłońmi, przy czym wszystkie palce miały po trzy albo cztery człony. Wyrastały w jednako- wych odległościach jedna od drugiej z brzegów tułowia, któ- ry miał kształt grubego kręgu o średnicy pięćdziesięciu cen- tymetrów, i wyginały się na boki, zapewne dla zapewnienia lepszej równowagi. Gdyby te kończyny się wyprostowały, mogłyby mieć długość prawie pół metra. W tej chwili jednak były zgięte pod takim kątem, że spód tułowia niemal dotykał podłogi. Vince'owi przeleciało przez głowę, że pozwalały zapewne tej istocie na błyskawiczny atak. Ale usta nie wyglądały wcale groźnie. Głowa kształtem przypominała łeb owczarka i łączyła się ze spłaszczonym tu- łowiem za pomocą grubej szyi. Para świdrujących czarnych oczu przywodziła Vince'owi na myśl oczy wydry. Nagle szyja wyciągnęła się tak raptownie, że Vince za- drżał mimo woli. Zbliżony do szeptu głos wydobył się spo- między warg podobnych do warg wydry. - Vinsie Kul Lo, czuj się jak u siebie w domu. Nazywam się Thood Hiwis. Chciałem zobaczyć cię jak najszybciej, gdyż... - Istota zamrugała, jakby rozbawiona. - Muszę zgro- madzić sprzęt niezbędny do operacji, a nie byłem pewien, jaki kształt ma twoje ciało. Widzę teraz, że wyglądasz zupełnie jakNessanie. Znasz ich może? Jesteś chyba tylko trochę grub- szy niż oni. Kończyny zaczęły się poruszać niczym żywy łańcuch i istota przemieściła się ku krańcowi pokoju. - Proszę, rozgość się - powiedziała. - Jeżeli chcesz, usiądź na tym łóżku. Dopóki będziesz przebywał w moim szpitalu, to będzie twój pokój. Dopiero teraz Vince uświadomił sobie, że się kuli. Wy- prostował się, podszedł do łóżka i usiadł. Kiedy usłyszał głos istoty, trochę się uspokoił... ale tylko trochę. - Ja... uhm, dziękuję - wyjąkał. - Ty jesteś właścicielem tego szpitala? Thood Hiwis przekrzywił głowę. - Właścicielem i głównym chirurgiem w jednej osobie - powiedział. - Chirurgia to specjalność mojej rasy. Jak sam widzisz, predestynowała nas do tego sama natura. - Jakby na potwierdzenie tych słów Hiwis uniósł wysoko kilka od- nóży. -Nie martw się, że ten szpital ma raczej skromne roz- miary. Są tu pielęgniarki i technicy, jest także kilku chirur- gów praktykantów, którzy pomagają mi podczas bardziej skomplikowanych operacji. Zawsze też mogę liczyć na po- moc konsultantów. Shanna szczyci się tym, że ma znakomi- tych lekarzy. Vince westchnął. - Powiedziano mi, że jesteś doskonałym specjalistą. Czy rzeczywiście znasz prawdziwe źródło mojej choroby i sposoby skutecznej terapii? Niewiele wiem o medycynie, ale orientuję się, że sama operacja oczu od tej choroby mnie nie uwolni. Thood Hiwis pokiwał głową. - To prawda — przyznał. - Wirus musi zostać unieszko- dliwiony. To skomplikowany i żmudny proces, ale dysponu- jemy tu odpowiednimi lekarstwami. Kiedy już zlikwidujemy wirusa, twoje ciało powróci do normalnego stanu. Ale oczy... Nie zdołamy przywrócić im przejrzystości. Musimy zastąpić je innymi. Znasz może ich budowę? - No cóż... trochę - bąknął Cullow. Hiwis wpatrywał się uważnie w jego twarz. - Denerwujesz się nieco, prawda? - powiedział łagod- niejszym tonem. - Możesz zaufać mojej wiedzy i moim umie- jętnościom. Badałem i operowałem oczy istot tylu ras, że nie byłbym w stanie ich wyliczyć w ciągu paru minut. Jestem autorem licznych prac naukowych, z których korzystają chi- rurdzy wielu ras znajdujących się na najwyższym szczeblu rozwoju. Zanim pojawiły się pewne problemy natury praw- nej, byłem... To zresztą nieistotne w tej chwili. Zechciej wy- baczyć porównanie, ale znam się na optyce tak dobrze, jak Gondal na rabowaniu ładowni gwiezdnych statków. Vince z uczuciem dziwnego niepokoju obserwował nie- zwykłą istotę. Dopiero teraz zauważył, że ciało Hiwisa było porośnięte bardzo delikatnym ciemnobrązowym meszkiem i że nie miał on na sobie nic, jeżeli nie liczyć naszyjnika, w któ- rym mógł się kryć komunikator. - Nie wątpię, że masz właściwe kwalifikacje - powie- dział. - Chodzi o to, że po prostu... - Twoje oczy - przerwał mu Hiwis. - Martwisz się o swo- je oczy. Ja czułbym się tak samo, będąc na twoim miejscu. Pozostawię cię teraz na pewien czas samego. Te drzwi pro- wadzą do łazienki. Wkrótce otrzymasz posiłek; odpowiednie białka i warzywa. Przez kilka następnych godzin będziesz mógł odpoczywać i oswajać się z otoczeniem. Thood uniósł, a potem pochylił głowę - był to zapewne gest pożegnalny - po czym odwrócił się i wyszedł przez drzwi, które same się za nim zamknęły. Czując, że żołądek podchodzi mu do gardła, Vince zdjął buty i wyciągnął się na łóżku. W suficie dostrzegł otwory, w których musiały się kryć obiektywy kamer. Należało są- dzić, że znajduje się pod obserwacją. Nie mógł przestać myśleć o czekającej go operacji. O ile dobrze rozumiał, gdyby usunięciem katarakty zajmowali się ziemscy chirurdzy, ścięliby część rogówki i zeszlifowali zma- towiałą warstwę kryształowo przejrzystej soczewki oka, a po- < tem uzupełniliby rogówkę. Eksperymentowano wprawdzie z zastępowaniem jej elastycznym plastikiem albo innymi ma- | teriałami, ale te próby nie zakończyły się powodzeniem. Po dokonaniu operacji katarakty istoty ludzkie, jeśli w ogóle od- zyskiwały zdolność widzenia, musiały przez resztę życia no- sić okulary z grubymi soczewkami. Lekarze twierdzili, że ta-> kie operacje były rutynowymi zabiegami. , A jednak ziemscy chirurdzy nie ośmielili się nawet jąć próby operacji jego oczu. Tak czy owak, pomyślał Vince, przez wiele dni po tej racji pacjent nie powinien w ogóle poruszać oczami, aby i gły się zrosnąć. Jakim cudem, u diabła, człowiek może wy-* trzymać coś takiego, nawet jeżeli będą go systematycznie' szpikować środkami uspokajającymi? Wzdrygnął się, jakby poczuł nagły chłód. Czy potrafi sic-J pogodzić z tym, że Thood Hiwis będzie mu kroił oczy? Co-*! kolwiek by się sądziło o poziomie jego inteligencji, wyglądaj jak koszmarny pająk. 1 cóż, w trakcie operacji ktoś taki - czy może coś takiego - przycupnie mu okrakiem na piersi? : Jedzenie okazało się podobne do tego, jakie jadł w drodze' na Shannę. Warzywa miały różny kolor, konsystencję i za- pach, ale wszystkie zawierały mniejsze lub większe ilości skro- bi. Owoce wyglądały... no cóż, jak owoce. Vince zdrzemnął się dwa razy i kilkakrotnie skorzystał z natrysku. Zauważył, że chociaż w pokoju panuje przyjemna temperatura, trochę się poci. Poczuł ogromną ulgę, kiedy jedna z pielęgniarek (istota człekopodobna o brązowej skórze, której nie porastała żadna sierść) przyniosła mu kubek z mlecznobiałym płynem. - Proszę to wypić - poleciła. - Uznaliśmy, że jesteś już gotów do operacji. Vince głęboko odetchnął, wypił zawartość naczynia do dna i zwrócił je pielęgniarce. Płyn miał kwaśnawo-gorzki smak, jakby domieszano do niego chininy. Zawierał również sporą dawkę alkoholu, który poparzył przełyk Vince'a i roz- gościł się miłym ciepłem w jego żołądku. Ciemnoskóra pielęgniarka wyszła z pokoju, a Vince wy- ciągnął się znów na łóżku. Leżał minutę czy dwie, usiłując nie zaciskać pięści ani nie wpatrywać się zbyt usilnie w drzwi, przez które miał wejść Thood Hiwis. Potem zaś, jak przypomniał sobie po operacji, zaczął zasypiać. Pamię- tał jednak, że chirurg przyszedł w towarzystwie kilku asy- stentów. Pod jego nadzorem rozstawili oni różne przyrządy i coś w rodzaju przerzuconego nad jego piersią pomostu. Vince domyślił się, że to właśnie na nim chirurg miał przy- kucnąć do operacji. Potem zapadł w głęboki letarg i utracił świadomość. Za- nim się to stało, poczuł jeszcze, że zrobiono coś z jego powie- kami, żeby się nie zamykały. Odniósł też wrażenie, że w jakiś sposób unieruchomiono jego gałki oczne, aby przypadkiem się nie poruszyły. Później nastąpiło coś, co przypominało długi koszmar; czuł, że coś dzieje się z jego oczami, i chyba kręcił się i jęczał, w końcu jednak przestał na szczęście czuć cokol- wiek. Spożył właśnie przed chwilą siódmy lub ósmy posiłek od operacji. Po omacku dotarł z łazienki do łóżka, przejechał palcami po prześcieradle, żeby sprawdzić, czy pielęgniarki je zmieniły (stwierdził, że tak), po czym położył się na plecach. Zaczynał mieć serdecznie dosyć i tego pokoju, i bandaża, który przesłaniał mu oczy. Tylko od czasu do czasu pozwalano mu po omacku wychodzić na korytarz. Spacerował tam, żeby jego mięśnie nie zwiotczały. Uniósł rękę i przyłożył dłoń do bandaża. Przekonał się, że -jak zawsze - brzeg ściśle przylega do twarzy. Bandaż sprawiał wrażenie czegoś w rodzaju narośli na skórze gło- wy. Usiłował podważyć go paznokciem, ale tylko upewnił się raz jeszcze, że nie oderwie go bez skóry. Właściwie, praw- dę mówiąc, ten bandaż ani nie uciskał, ani nie uwierał, ale mimo to zaczynał doprowadzać Vince'a do szału. Jeżeli zaś chodzi o poruszanie gałkami oczu, to było coś w rodzaju koszmarnego żartu! Ilekroć delikatnie przykładał dłoń do bandaża, wyczuwał je wyraźnie, odnosił jednak wra- żenie, że ma dwie twarde gumowe kulki zamiast oczu. Chwi- lami w ogóle nie był pewien, czy ma oczy! No cóż, wcześniej czy później coś mi powiedzą, pomy- ślał ponuro. Thood Hiwis, nienagannie uprzejmy jak więk- szość lekarzy, oznajmi przepraszającym tonem, że coś poszło nie tak i że do końca życia pozostanę ślepcem. Och, pielęgniarki uparcie twierdziły, że z jego oczami nie dzieje się nic złego, wyjaśniały, że nie widzi ani nie wyczuwa światła w pokoju, ponieważ bandaż zupełnie nie przepuszcza światła; że mięśnie jego oczu zostały na pewien czas unieru- chomione, ale że nie ma w tym niczego niezwykłego. Vince po prostu im nie wierzył. Jakiż materiał, niewiele grubszy niż skórka jabłka, zdołałby całkowicie zatrzymać wszelkie świa- tło? Mimo to co pewien czas powtarzał sobie, że może jednak się myli. Przecież arkusz metalowej folii, cieńszej nawet niż bandaż, który przesłaniał jego oczy, byłby w stanie zabloko- wać szczelnie światło. Czyż nie wymyślono, tworzy w o tak dużej zawartości czarnego barwnika, że były absolutnie świa- tłoszczelne? No a mieszki staroświeckich aparatów fotogra- ficznych? Też miały bardzo cienkie ściany. Zaraz, zaraz, nawet gdyby ktoś znalazł się wewnątrz ta- kiego ogromnego mieszka, powinien dostrzec choć odrobinę światła. Powtarzał też sobie, że może jego oczy po prostu nie są teraz tak czułe, jak były. Mógłby się z tym pogodzić, gdyby tylko widział cokolwiek, choćby nawet niewyraźnie i wyłącz- nie przy silnym oświetleniu... Wściekły na siebie za to, że użala się nad swym losem, wyciągnął rękę w stronę stojącego obok łóżka niewielkiego stolika, odnalazł kubek, ostrożnie podniósł do ust i wypił całą zawartość. Odstawił naczynie i odwrócił się na bok. Przez kilka minut starał się nie myśleć o niczym i wreszcie zasnął. - VinsieKulLo! Wyrwany nagle z drzemki, obrócił się niezdarnie na ple- cy. Starając się otworzyć oczy, zamrugał, jak zawsze, ilekroć się budził, i w pierwszej chwili nie pamiętał o bandażu. Po chwili jednak usiadł na łóżku tak raptownie, że zakręciło mu się w głowie. Przyłożył palce do twarzy, po czym, zaskoczo- ny, wydał z siebie jakiś pomruk. Bandaż zniknął, a jego po- wieki otwierały się i zamykały, kiedy poruszał odpowiednimi mięśniami! Z jego gardła wydobył się chrapliwy rechot. A jednak miał rację! Oślepł! Chociaż obracał głowę na wszystkie strony i wy- tężał wzrok, żeby zobaczyć choć cokolwiek, zewsząd otacza- ła go nieprzenikniona ciemność. Przerażony i wściekły, ze- skoczył z łóżka. W następnym momencie wydał stłumiony okrzyk. Nagle zachłysnął się powietrzem. W pokoju zaczęło się rozwidniać! Blask stawał się coraz intensywniejszy, a przynajmniej tak mu się wydawało. Vince kilkoma susami przebiegł przez pokój i wyciągnął drżącą rękę w kierunku gałki drzwi, którą zaczynał chyba niewyraźnie widzieć. Kiedy ją chwycił, po- czuł, że jest okrągła, twarda i zimna. Szarpnął, ale drzwi się nie otworzyły. Próbował bezskutecznie otworzyć je jeszcze kilka razy, a potem obrócił się szybko w stronę łóżka. Widział je coraz wyraźniej, coraz lepiej. Podbiegł do łóżka, rzucił się na posłanie i wybuchnął gło- śnym śmiechem. Widział! Co prawda, jego nie nawykłe do zmiany ogniskowej oczy męczyły się i drżały, ale widział! To nic, że wszystko wydawało się jakby przyciemnione. Wie- dział, że jego wzrok ulegnie poprawie i rzeczywiście z każdą sekundą widział coraz lepiej! Śmiał się, aż zabrakło mu tchu, po czym omal się nie rozpłakał. Dopiero po kilku minutach uspokoił się powoli. I uświadomił sobie, że w pokoju było teraz zupełnie ja- sno. -KulLo! Obrócił głowę w kierunku głośnika interkomu. - Tak! - wykrzyknął radośnie. - Już nie śpię, Thood! Widzę! Czy... - Co widzisz? - przerwał chirurg. - No cóż, wszystko. Pokój i drzwi, łóżko i stolik, kratkę głośnika interkomu, otwory obiektywów kamer w suficie... - Czy widzisz kawałek czarnej nitki w kącie pokoju obok drzwi? - zapytał Hiwis. Vince uniósł się na łokciu i spojrzał w tamtą stronę. - Oczywiście - powiedział. -Opisz go, proszę. Vince utkwił w kratce głośnika gniewne spojrzenie. - O co chodzi? Nie wierzycie mi? Na podłodze przy drzwiach leży kawałek czarnej nitki. To wszystko. Aha, gdy- by ją rozprostować, miałaby ze trzydzieści centymetrów dłu- gości. W tej chwili tworzy jakby spiralę... - Westchnął, jak- by doprowadzony do rozpaczy. - Albo raczej wygląda jak symbol oznaczający nieskończoność. - Czy widzisz jakieś szpary między drzwiami a framugą? - zainteresował się Hiwis. - Nie - odparł Vince - ale nie widziałem ich, nawet wte- dy gdy światła w pokoju były zgaszone. Drzwi przylegają ści- śle do framugi, a na zewnątrz czymś je uszczelniono. Dlacze- go mnie tak wypytujecie? Czy uważacie, że zwariowałem i tyl- ko wydaje mi się, że coś widzę? - Nie, Vinsie Kul Lo - odparł chirurg. - Chodzi jednak 0 coś, co stanowi dla mnie zupełnie nowe, niesamowite do- świadczenie. Uwierz mi, dołożyliśmy wszelkich starań, żeby na korytarzu panowała absolutna ciemność. A poza tym, uszczelniliśmy drzwi twojego pokoju dodatkową warstwą izo- lacji. Kul Lo, przypuszczam, że wpadniesz w furię, kiedy wyjawię ci całą prawdę. To dlatego siedzisz teraz zamknięty 1 dlatego pozwoliłem ci przypuszczać, że jesteś ślepy, kiedy się obudziłeś bez bandaża, bo chciałem, żebyś docenił swój wzrok, chociaż wzbogaciłem twoje oczy o coś, co chyba ci się nie spodoba. - O co, na pustkę przestworzy... - Pozwól mi skończyć, Kul Lo. Uczyniłem ci to, co uczy- niłem, pod groźbą czegoś o wiele straszniejszego niż zwy- czajna śmierć. Nie będę udawał, że nie odczuwałem przy tym satysfakcji z możliwości przeprowadzenia niezwykłego eks- perymentu. Gdybym jednak miał wolny wybór, nigdy bym tego nie zrobił... Kul Lo, nie wiem, jak układają się twoje stosunki z Gondalem, ale sądzę, że nie masz co do niego żad- nych złudzeń. Jest piratem, a poza tym istotą niesłychanie sprytną, zmyślną i przebiegłą. Z pewnością od dawna snuł pewne plany, a twoja choroba wydała mu się czymś tak wspa- niale pasującym do tych planów, że uznał ją za cudowny dar losu, który musi wykorzystać. W każdym razie zaszantażo- wał mnie w taki sposób, że nie mogłem, nie mogę odrzucić niezwykłej propozycji, którąmi złożył. Zdobył przy tym gdzieś potrzebne urządzenie i medyczną wiedzę, którą uważałem dotąd za fantastyczne mrzonki. Byłem zupełnie oszołomiony. Oświadczył mi, że dysponuje gotowym do operacji oczu pa- cjentem o idealnie odpowiedniej przemianie materii. Wręczył mi przedmioty, w których istnienie nigdy bym nie uwierzył, gdybym ich nie zobaczył na własne oczy. Vince wydał gniewny pomruk. - No dobrze, bez względu na to... - zaczął. -Zaczekaj jeszcze, Kul Lo. Chcę opowiedzieć ci o wszyst- kim do końca. Otrzymałeś fantastyczny dar, ale za określoną, wysokącenę - stałeś się w jakimś sensie niewolnikiem. Twój wzrok albo w ogóle twoja zdolność widzenia zależą teraz od systematycznego podawania pewnego leku, który może ci dostarczać tylko Gondal. Uwierz mi, długo myślałem, stara- jąc się znaleźć jakiś sposób pokrzyżowania jego planów, ale nie wymyśliłem żadnego. Jesteś jego niewolnikiem, Vinsie Kul Lo. Jeżeli nie będziesz mu posłuszny, pozbawi cię tego specyfiku, a wówczas zupełnie oślepniesz. Vince zdrętwiał. Położył się na łóżku i wlepił spojrzenie w niewielką kratkę, zza której dobiegał głos chirurga. Kipiała w nim wściekłość, a jednocześnie nie mógł uwierzyć, że to, co usłyszał, jest prawdą. Usiadł, drżąc na całym ciele, zaczął coś mówić, ale się zakrztusił. - Czy przypadkiem... Nie żartujesz? - wychrypiał. i - Chciałbym, żeby tak było - odparł Hiwis. - Jestem pe+ wien, że w tej chwili najchętniej byś mnie zamordował. Nie mam ci tego za złe, ale przedsięwziąłem niezbędne środki ostrożności. Choć bardzo się wstydzę tego, co zrobiłem, wciąż jeszcze pragnę żyć. Vince nieporadnie ześliznął się z łóżka i zaczął przecha- dzać się po pokoju. Czyżby to była rzeczywiście prawda? Znów wydał z siebie głuchy pomruk. Tak, z pewnością Gon- dal musiał wyczuć, że kontakty Vince'a z Nessanami wiążą się z czymś niezwykle ważnym. Przeklęty wężogłowy pirat! Pomału zaczął jednak odzyskiwać spokój. - No dobrze - powiedział, spoglądając w stronę kratki. - Naprawdę mam chęć cię zabić! A jeśli chodzi o Gondala... - Jeżeli zamierzasz się z nim policzyć, jestem całkowicie po twojej stronie i życzę ci powodzenia. Ale nie zmarnuj szan- sy zachowania wzroku. Kuracja musi być kontynuowana przez kilkaset godzin, a jajuż wykorzystałem pierwszą dawkę, któ- rą dał mi Gondal. Cwaniak z niego! Jest sprytny jak diabeł i nie boi się nikogo... Vince zdał sobie sprawę, że ma zaciśnięte pięści, i z nieja- kim wysiłkiem rozprostował palce. - To dobrze, że jest taki sprytny - powiedział. - Będę teraz miał tylko jeden cel w życiu. A przy okazji, jakiż to fantastyczny dar mi ofiarował? - Właśnie z niego korzystasz, Kul Lo - odparł Hiwis. - Powiedz mi, jak intensywne jest w tej chwili, twoim zdaniem, oświetlenie tego pokoju? -No cóż, nie odbiega od normalnego - odparł Cullow. - Z początku niewiele widziałem, ale moje oczy chyba się przy- zwyczaiły. Uważam, że są równie sprawne jak kiedyś, zanim poraził je ten wirus. - Widzisz więc wszystko dostatecznie ostro? - Tak, od chwili gdy się obudziłem. - Dobrze rozróżniasz wszystkie barwy? - Naturalnie. Czemu pytasz? - Vince zesztywniał nagle. - Och! Muszę przyznać, że o tym nie pomyślałem. Słysza- łem, że powinienem nosić okulary z grubymi soczewkami, ale nie mam ich przecież na nosie. Czy... wszczepiłeś mi coś? Thood wydał kilka dźwięków przypominających bulgo- tanie, które z pewnością były odgłosami śmiechu. - Istotnie, wszczepiłem właśnie to coś, co dostałem od Gondala. Cieszę się, że widzisz dostatecznie ostro. Starałem się o to bardzo usilnie. Prawdziwy cud kryje się wszakże w na- tężeniu oświetlenia. Czy nie wydaje ci się, że pokój nie jest zbyt dobrze oświetlony? Zniecierpliwiony Vince zaklął ostro. - Już powiedziałem, że oświetlenie nie odbiega od nor- my. Thood westchnął. - W twoim pokoju nie ma w ogóle światła, Kul Lo. To znaczy światła, które ja albo jakakolwiek zwykła istota byli- byśmy w stanie zauważyć. Nie zobaczyłyby tu żadnego świa- tła nawet żyjące na powierzchni Shanny zwierzęta. A prze- cież ich oczy od urodzenia przyzwyczajały się do ciemności. Zadaliśmy sobie niemało trudu, żeby wyeliminować z twojego pokoju najmniejsze ślady fosforescencji. Usunęliśmy także wszystkie przyrządy, które mogłyby przejawiać najlżejszą radioaktywność. Kiedy się obudziłeś przed kilkunastoma mi- nutami, w twoim pokoju panowała absolutna ciemność. Po- tem poddaliśmy go działaniu słabego pola elektromagnetycz- nego. Widzisz teraz poświatę, ale jej źródłem jest pigment zawarty w farbie, którą pokryto powierzchnię ścian i sufitu. Farba wydziela tak niewielkie ilości światła, że nie zdołałby go zarejestrować nawet najczulszy przyrząd, jakim możemy dysponować. Jest to szczątkowa energia, wzbudzona przez pole elektromagnetyczne. Vince spojrzał z niesmakiem na kratkę głośnika. - Czym mnie obdarzyliście? - zapytał w końcu. - Nie jestem wprawdzie optykiem ani fizykiem, ale wiem, że aby światło mogły wykryć organy naturalne lub przyrządy, musi ono mieć pewne minimalne natężenie. - Czy widzisz tę poświatę, która cię otacza? - Tak, niech to diabli, widzę tę poświatę! - wybuchnął Vince. - Cóż, Vinsie Kul Lo, podaję ci wyjaśnienie. Zastąpiłem soczewki twoich oczu nie zwyczajnymi płatkami plastiku, ale nieprawdopodobnie zminiaturyzowanymi i skomplikowany- mi urządzeniami dysponującymi własnymi źródłami zasila- nia, które się samoczynnie ładują, ilekroć spoglądasz na coś, co jest chociażby umiarkowanie oświetlone. Wszczepiliśmy ci także system intensyfikacji wzroku. Pozwól, że wyjaśnię ci to bliżej. W odcinku czasu, jaki upływa między momentem, kiedy światło dociera do czołowej powierzchni twojego oka, a momentem, kiedy pada na ciecz szklistą, czyli przebywa odległość mniejszą niż trzy milimetry, jest ono wzmacniane aż dwa miliony razy. Ale jedynie wtedy, gdy jest bardzo sła- be. Silniejsze światło zostaje albo przepuszczone bez wzmoc- nienia, albo -jeżeli jest bardzo silne - częściowo pochłonię- te. Dzięki temu systemowi możesz widzieć bez względu na to, jak słabe czy jak silne jest światło. Ilekroć zechcesz prze- chadzać się po powierzchni Shanny z daleka od źródeł świa- tła sztucznego, zdołasz zobaczyć wszystko w blasku gwiazd tak wyraźnie, jakby to było oświetlone promieniami słońca ojczystej planety. -Thood przerwał na chwilę. - Rzecz jasna, nie będziesz widział równocześnie przedmiotów bardzo sil- nie i bardzo słabo oświetlonych, gdyż to wymagałoby zasto- sowania urządzenia zdolnego do reagowania na zbyt wielkie różnice intensywności oświetlenia. -Thood westchnął. - Ileż bym dał, żeby móc się znaleźć na twoim miejscu! -No więc, dlaczego, do diabła, się nie znalazłeś? - zapy- tał cierpkim tonem Cullow. - To było niemożliwe, nawet gdyby Gondal się na to zgo- dził - odparł Hiwis. - Nie wszystkie istoty mają przemianę materii, która umożliwia przyjęcie się takiego urządzenia. A poza tym, Gondal doskonale wiedział, czego szuka. Oprócz specyfiki zachodzących w twoim organizmie procesów che- micznych wziął także pod uwagę kształt i rozmiary twojego ciała, a nawet temperament. Wygląda na to, że wy, istoty ludz- kie, stanowicie doskonały materiał na piratów! Vince roześmiał się głośno. Zabrzmiało to jak szczeknię- cie. - Podobnie jak Onsjanie - powiedział. - A przy okazji, jeżeli wolno zapytać, do czego, u diabła, Gondalowi potrzeb- ny niewolnik, który widzi w świetle gwiazd? - Oczywiście tego mi nie zdradził - odparł chirurg. - Ale zastanów się, Vinsie Kul Lo. Tu, na Shannie, zgromadzono skarby, za które można by kupić całe gwiezdne systemy. A Shanna jest pogrążona w wiecznej ciemności. Do wielu miejsc nie dociera sztuczne światło. Czy rzeczywiście nie do- myślasz się, czego Gondal może chcieć od ciebie? 7 Zanim Vince znów spotkał się z Gondalem, ochłonął trochę i odzyskał panowanie nad sobą. Zobaczył go ponownie w sterowni swojego naprawionego statku. Mieli się obaj wy- prawić na orbitę Shanny, rzekomo po to, by sprawdzić, czy usunięto wszystkie usterki. Kiedy wystartowali, Gondal sta- rannie przeszukał pomieszczenia, chcąc się upewnić, że Vre- danie nie zainstalowali nigdzie urządzeń podsłuchowych. W końcu powrócił do sterowni i zaczerpnął głęboki haust mieszanki gazowej z pojemnika. - Nie wyglądasz na tak rozgniewanego, jak się spodzie- wałem - zauważył. Starając się nie okazywać złości, Vince skierował spoj- rzenie na Onsjanina. Zastanawiał się, czy gdyby doszło mię- dzy nimi do walki, zdołałby pokonać pirata gołymi pięściami. - Jestem wściekły - powiedział. -Nie zamierzam jednak popełniać samobójstwa. - Spojrzał Gondalowi prosto w oczy — najpierw w jedną, a potem w drugą ich paFę. - Zadałeś so- bie sporo trudu, żeby nakłonić mnie do współpracy. Chcę wiedzieć, dlaczego. Zniecierpliwiony Gondal machnął górną macką. - Przestańmy się bawić w dziecinne gierki. Thood Hiwis * bywa istotą całkiem szlachetną, jeśli mu się na to pozwoli. Z pewnością powiedział ci tyle, ile mógł. Jednego aspektu całej sprawy nie rozumie, ponieważ nie zna do końca twojej sytu- acji. Znalazłeś się tu sam jak palec, z daleka od innych istot swojej rasy, nie możesz liczyć na pomoc nawet swoich nes- sańskich sponsorów, co sprawia, że właściwie jestem panem twojego losu. Mogłem wybrać istotę innej rasy i Thood Hiv- i vis dokonałby podobnej operacji jej oczu, ale na pewno rozu- miesz korzyści, jakie mi daje wybór partnera... jakby to po- wiedzieć... najbardziej bezradnego. Vince umilkł i przez dłuższą chwilę jego umysł pracował niezwykle intensywnie. Wciąż nie był pewien, czy Gondal nie podejrzewa, jaką rolę on, Vince Cullow, może odgrywać w planach Nessan. - Inaczej mówiąc, im bardziej jest bezradny twój niewol- nik, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że znajdzie sposób, aby cię oszukać albo pokrzyżować twoje plany - powiedział w końcu. - Oczywiście, doskonale to rozumiem. Jeżeli jednak nie potrafisz nikomu ufać, żyjesz chyba w ciągłym napięciu? - Sss-sss-sss! To prawda - przyznał Onsjanin. - Wiodę rzeczywiście bardzo niespokojne życie. Bywa ono czasem pełne niebezpieczeństw, ale jest też pełne przygód, rozma- itych wrażeń, a często przynosi mi całkiem niezłe zyski. Ale skoro mowa o zyskach, nie wysłuchałeś jeszcze mojej propo- zycji. - Chyba wiem, o co ci chodzi - odparł Vince. - Zacho- wam wzrok, jeżeli będę wykonywać bez szemrania wszyst- kie twoje rozkazy. Gondal wykonał parą górnych macek gest, który zapew- ne oznaczał niesmak. - Och, daj spokój - powiedział. -Nie jestem przesadnie zachłannym głupcem, który ucieka się tylko do kija, a zapo- mina o marchewce. Oto moja propozycja: jeżeli mój plan się powiedzie, otrzymasz jedną dziesiątą wszystkich łupów - rzecz jasna, pod warunkiem, że koszty realizacji nie okażąsię zbyt wysokie. Myślę jednak, że nawet wtedy uda się nam osiągnąć jakiś kompromis. Muszę ci powiedzieć, że jesteś strasznie naiwny, Vinsie Kuł Lo. Nie znasz zupełnie zwycza- jów panujących wśród piratów, wyrzutków i banitów. Ogól- nie szanowani biznesmeni mogą sobie pozwolić na oszuki- wanie partnerów, ilekroć uznają, że nadarza się odpowiednia okazja. My, piraci, kierujemy się surowszymi regułami. Za- nim zechcemy kogoś oszukać, musimy się dobrze zastano- wić, czy się to nam opłaci. Przede wszystkim, musimy brać pod uwagę możliwość odwetu ze strony oszukanego kompa- na. Och, bardzo często się zdarza, że skuszeni odpowiednio wysokimi łapówkami podwładni zdradzają albo sprzedają swoich chlebodawców. Na ogół nie uważa się takiego postę- powania za naganne, ale tacy szanujący się piraci, jak ja, do- trzymują słowa. Wielu innych kapitanów pirackich statków dysponuje wystarczająco dużą siłą ognia, żeby rozpylić mój gwiazdo lot na atomy, jeszcze inni zaś mają znajomości albo wiedzę, które mogłyby się okazać dla mnie nie mniej zabój- cze. Nie, Vinsie Kul Lo. Szanujący się piraci nie oszukują jedni drugich. Skoro masz grać rolę jednego z nas, musisz to dobrze zapamiętać. Vince nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. -Niepotrzebnie starasz się mi osłodzić gorzką pigułkę - powiedział. - Wiem, jaka ma być moja pozycja. Mam zostać jednym z tych podwładnych, o których wspomniałeś. Wężowe głowy Gondala znieruchomiały, ale obiema pa- rami oczu Onsjanin wpatrywał się nadal w Cullowa. W koń- cu zaczerpnął kolejny haust mieszanki gazów. - Wnioskuję z twoich słów, Vinsie Kul Lo, że nie pojmu- jesz ogromu tego, czym cię obdarzyłem - odezwał się w koń- cu. - Wspomniałem o pewnym przedsięwzięciu i możesz mi wierzyć, że poniosłem spore koszty, przygotowując się do nie- go. Pieniądze to jednak tylko jedna strona całej sprawy. Two- je zmienione oczy stanowią ogromny skarb i nasz największy atut, choć wyglądają tak niewinnie! Zastanów się. Jeżeli nie liczyć śmiesznie nikłych iskierek gwiazd albo miejsc rozjaś- nionych promieniami sztucznych źródeł światła, cały wszech- świat jest pogrążony w nieprzeniknionym mroku. Nieprze- niknionym, ale nie dla ciebie. Pomyśl tylko, jak potężnym narzędziem dysponujesz! - A jednak, trzymasz nad moją głową grubą pałkę - od- parł Vince szyderczym tonem. - Nie możesz mi mieć za złe, że staram się zachowywać konieczne środki ostrożności - powiedział Gondal, wyraźnie urażony. - Włożyłem w twoje ręce potężną broń. Czy to, że zdaję sobie sprawę, iż możesz jej użyć przeciwko mnie, uwa- żasz za coś nienaturalnego? Vince uśmiechnął się kwaśno. - Serdeczne dzięki, ze zwróciłeś mi na to uwagę - odparł. - Mogę, z tego, co powiedziałeś, wyciągnąć wniosek, że kie- dy przestanę ci być potrzebny, uznasz, że jestem zbyt niebez- pieczny, żebyś mógł mnie pozostawić przy życiu. Widzisz więc, że nie jestem wcale taki naiwny, za jakiego mnie uwa- żałeś. No cóż, to wszystko jednak kwestia przyszłości. Lepiej porozmawiajmy o teraźniejszości. Przyparłeś mnie do muru. Nie mogę się nie zgodzić na tę współpracę. A przechodząc do konkretów, na czym ma ona polegać? - Sss-sss-sss! Pokazujesz kły! Ale ja kły już nieraz wi- działem. Na razie nie mogę cię zapoznać ze wszystkimi szcze- gółami. Chciałbym jednak, żebyś poznał jak najlepiej Port Shanny i tyle pozostałych rejonów planety, ile zdołasz, zanim władze wydadzą ci zakaz opuszczania wyspy. Poznaj zwy- czaje właścicieli i gości. Obserwuj wszystko, co tylko ty mo- żesz obserwować. Później zaś, kiedy będziemy wiedzieć wię- cej - bo i ja postaram się zebrać jak najwięcej informacji - zaczniemy układać szczegółowe plany. - Gondal zaczerpnął następny haust mieszaniny gazów. - A teraz, zanim powróci- my na Shannę, powinniśmy omówić jeszcze jedną sprawę. Jestem pewien, ze Nessanie nie przysłali cię tu z dobroci ser- ca. Z pewnością chcą, żebyś w zamian coś dla nich zrobił. Cokolwiek by to było, niełatwo ci będzie samemu wykonać to zadanie, zwłaszcza ze nie znasz terenu i nie nawykłeś do używania podstępów. Dlaczego więc nie mielibyśmy rozsze- rzyć naszej współpracy także na to, co obiecałeś Nessanom? Być może potrafiłbym udzielić ci nieocenionej pomocy. Vince wstał i przeciągnął się leniwie, żeby rozprostować mięśnie. - Zastanowię się nad tym - oświadczył. Gondal westchnął. - Wciąż jeszcze mi nie ufasz - powiedział. -No dobrze. Nie będę cię nakłaniał do wyjawienia tej tajemnicy. Nie mogę mieć ci za złe, ze nie chcesz jej zdradzić. Bezpieczniej jednak byłoby dla nas obu, gdybyśmy połączyli siły. No cóż, chyba powinniśmy juz wracać. Czy Thood Hiwis zwrócił ci pasz- port, żebyś mógł korzystać ze swojego kredytu? Vince poklepał się po kieszeni bluzy. - Tak - odpowiedział. Zauważył, że obie pary oczu Onsjanina powędrowały śla- dem jego dłoni. Czyżby kapitan piratów zwrócił uwagę na niezwykły kształt jego portfela? A może tylko chciał go obej- rzeć, licząc na to, ze pozwoli mu to dowiedzieć się czegoś nowego na temat jego właściciela? Wylądowali. Gondal zszedł z pokładu. Vince odczekał, aż Onsjanin zniknie w mroku kosmoportu, a potem starannie pozamykał klapy zewnętrznych włazów, wyłączył wszystkie światła (włącznie z miniaturowymi lampkami na kontrolnych pulpitach) i wyciągnął portfel z kieszeni bluzy. Jego nowe oczy dostrzegły, że przedmiot jarzy się słabym purpurowo- -niebieskim blaskiem. Pomyślał, że to z pewnością szczątko- wa poświata, którą wydziela źródło zasilania. Podszedł do włazu sterowni, wyjrzał na korytarz i zwrócił głowę w kie- runku rufy. Było ciemno, ale dla niego nie całkowicie ciem- no. Od strony rufy, w której pobliżu znajdował się zbiornik rozszczepialnego paliwa, dostrzegał rozproszonąpoświatę. Zaczynał sobie uświadamiać, że Gondal,wcale nie prze- sadzał, mówiąc o ogromnej przydatności swojego daru. 8 Vince wycofał się jeszcze głębiej w mrok między dwoma hangarami. Żaden z dwóch Onsjan, którzy wypożyczali mały waha- dłowiec, nie był Gondalem, ale Vince'a bardzo interesowało, dokąd mogą się wybierać członkowie załogi pirackiego gwiaz- dolotu. Samego kapitana nie widział od dobrych kilku go- dzin. Obaj Onsjanie wcisnęli się do kabiny niewielkiego statku (turystycznego modelu z przezroczystym dachem i panora- micznymi iluminatorami), a potem zatrzasnęli właz i wystar- towali. Vince zrobił parę kroków i stanął w miejscu, z które- go mógł się przyglądać, jak startują i kierują się na wschód. Gdyby nie zmienili kierunku lotu, przelecieliby nad farmami i znaleźliby się nad brzegiem wyspy biegnącym równolegle do brzegu kontynentu. Bez względu na to, jakie mieli zamia- ry, nie powinni zwrócić na siebie uwagi operatorów radaru. Lecieli kursem, którym podążali wszyscy turyści, pragnący lepiej poznać dzikie tereny wyspy. Vince rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt go nie obser- wuje, a potem przeszedł szybko do tej samej wypożyczalni wahadłowców. Na jego widok vredański urzędnik pochylił z szacunkiem głowę. Vince wyciągnął portfel. Patrząc nań, czuł się trochę nie- swojo, chociaż w dość silnym sztucznym oświetleniu nie mógł widzieć słabej poświaty, jaka się zeń sączyła. - Spędzę tu jakiś czas, żeby przyjść do siebie po przebytej operacji oczu -zaczął. - Sądzę, że mogę wypożyczyć wahadło- wiec, pokręcić się trochę nad wyspą i obejrzeć ją z lotu ptaka. - Tak, proszę pana - odparł Vredanin. Sięgnął po portfel, wcisnął kilka klawiszy i zapoznał się z symbolami, jakie uka- zały się na miniaturowym ekranie. - Naturalnie, panie Vinsie Kul Lo. Jeżeli leci pan sam, powinien panu odpowiadać nasz najmniejszy model. Mapę wyspy i wszystkie potrzebne infor- macje zdobędzie pan, łącząc się z centralną bazą danych za pośrednictwem pokładowej aparatury wideofonicznej. Jeżeli w pokładowej bazie danych nie znajdzie pan tego, czego pan szuka, proszę po prostu zapytać o to kogoś z Centrali za po- średnicwem fonii. Standardowa mapa, która ukaże się na ekra- nie pokładowego monitora, pozwala zapoznać się z trasą lotu, ukazuje także oznaczone kolorowymi punktami ciekawe miej- sca. Ruchoma niebieska kropka będzie oznaczała pański waha* dłowiec. Jeżeli zmieni się w pomarańczową, będzie to oznat» czało, że przypadkiem zboczył pan z kursu. Po drugiej stronie) wyspy znajdująsię dobrze oświetlane plaże i kąpieliska. Sąogro-1 dzone ze wszystkich stron wysokim parkanem. Generalnie bio-** rąc, może pan bez obaw latać nad całą wyspą, ale niech pan nie^ próbuje lądować poza odgrodzonymi obszarami, bardzo pro*' szę, bo tam można natknąć się na niebezpieczne drapieżne zwie- rzęta. Jeżeli miałby pan ochotę łowić ryby w morzu, niech pan poprosi o zezwolenie na przelot nad wodą, będzie pan mógł wówczas oddalić się od brzegu na odległość siedemdziesięciu kilometrów. Pogodę mamy teraz całkiem niezłą. Vince'owi udało się nie okazać zniecierpliwienia. - Dziękuję - wtrącił pospiesznie, korzystając z pierwszej chwili przerwy w „wykładzie". - Na razie chciałbym tylko trochę się rozejrzeć. - Oczywiście, proszę pana - odparł urzędnik i wskazał niewielki wahadłowiec, który właśnie kierował się w stronę miejsca startu. Vince wspiął się do kabiny i zatrzasnął właz. Siedział przez chwilę nieruchomo, przyglądając się urządzeniom sterowni- czym. Wyrzucał sobie, że był takim głupcem. Od momentu, w którym rozstał się z Gondalem, upłynęło kilka godzin i spę- dził je bezczynnie, zamiast poświęcić na naukę pilotowania wahadłowca. Wkrótce przekonał się jednak, że wszystkie dźwignie i przełączniki są bardzo starannie opisane i ozna- czone. Przestawił dźwigienkę przełącznika z napisem GŁÓW- NY GRAWITOR, odszukał drążek z zaznaczonymi czterema podstawowymi kierunkami, odnalazł regulator pułapu lotu i starając się panować nad nerwami, wystartował. Wykonał kilka próbnych manewrów, po czym skierował się na wschód i przeleciał nad pierwszymi farmami. Mapa, o której wspominał Vredanin, płonęła na ekranie głównego monitora. Była tak różnobarwna, jaskrawa i wy- raźna, że wyglądała jak prześwietlona na wskroś fotografia. Vince trącił drążek, by wyrównać lot, a potem spojrzał na górną część ekranu, żeby sprawdzić, czy nie zobaczy gdzieś waha- dłowca z dwójką Onsjan na pokładzie. Obserwując w blasku gwiazd teren w dole, czuł się jed- nak bardzo nieswojo. Chociaż zainstalowane w jego gałkach ocznych sztuczne obiektywy tłumiły blask jaśniejszych gwiazd, żeby nie oślepiał jego źrenic, wiele innych widział bardzo wyraźnie. Świeciły tak jaskrawo, że musiał mrużyć oczy. Dobrze chociaż, ze nie rozróżniał niewielkich przed- miotów znajdujących się na kursie wiele kilometrów przed dziobem wahadłowca. Rozglądał się minutę czy dwie po oko- licy. Podziwiał piękno usianego miliardami świetlistych iskie- rek nieba, które wyglądało jak fotografia sporządzona za po- mocą potężnego teleskopu. W pewnej chwili zwrócił uwagę na widoczną po prawej stronie wahadłowca ciemną mgławi- cę. Czy już kiedyś nie widział takiego kształtu? Cóż za non- sens! Oczywiście, że nie! Znajdował się przecież wiele setek lat świetlnych od wszystkiego, co mógł dostrzec z powierzchni Ziemi. Nagle drgnął. Tamten jaskrawy kulisty kształt, który nie- spodziewanie ujrzał na niebie prosto na kursie... Czyżby to był nadlatujący statek? Uśmiechnął się i odprężył, stwier- dziwszy, że widzi jeden z księżyców Shanny. Oświetlony blaskiem gwiazd, sprawiał wrażenie większego niż Księżyc, ale krążył dalej od macierzystej planety. Vince oderwał oczy od tarczy satelity i przeniósł wzrok na ekran pokładowego radaru, żeby nie doszło do kolizji. Urządzenie powinno peł- nić między innymi funkcję ostrzegawczą, umożliwiać unik- nięcie zderzenia, ukazując każdy statek znajdujący się na tyle blisko, że... Tak, to musieli być ci dwaj Onsjanie, którzy wypożyczyli wahadłowiec przed nim. Podobnie jak on, lecieli bardzo powo- li, nie chcąc z pewnością wzbudzać podejrzeń obsługi naziem- nego radaru, który musiał znajdować się gdzieś tam w dole. Może zresztą wcale nie mieli żadnych ukrytych zamia- rów i rzeczywiście wylecieli po prostu po to, by obejrzeć wy- spę z lotu ptaka? Nawet piratów mogło interesować, jak wy- gląda planeta w rodzaju Shanny. Vince nadal leciał nad farmami. Widział w dole wszystko bardzo wyraźnie: sady owocowe, szerokie, zadbane pola uprawne, na których rosło coś, co przypominało pomidory albo trzcinę cukrową, łany zbóż w różnych stadiach dojrze- wania. Były to z pewnością tutejsze rośliny, którym wystar- czyło do życia światło gwiazd. Wyglądało na to, że mająznacz- nie więcej liści niż ich ziemskie odpowiedniki. Nie dostrzegł jednak nigdzie żadnych farm hodowlanych. Widocznie miesz- kańcy tej planety jadali mięso wyłącznie dzikich zwierząt. W końcu zobaczył parkan odgraniczający zachodnią część od reszty wyspy. Miał co najmniej siedem metrów wysokości i został wykonany z mocnego drutu kolczastego. Górna część wyginała się na zewnątrz, a sądząc po obecności potężnych izolatorów, całość z pewnością znajdowała się pod wysokim napięciem. Wzdłuż parkanu, po bezpiecznym terenie, biegła niezbyt szeroka jezdnia albo droga. Po lewej stronie, w odle- głości nie większej niż trzy kilometry, Vince dostrzegł grupę budynków, a w pobliżu nich kilka zaparkowanych wahadłow- ców i pojazdów naziemnych. To właśnie tam płot docierał do nadmorskiej plaży. W pewnej chwili Vince zauważył, że je- den z takich pojazdów skierował się na biegnącą wzdłuż pło- tu wąską drogę i domyślił się, że to patrol wyruszył na objazd terenu. Skierował spojrzenie na ekran radaru i zobaczył kilka maszyn latających, również patrolujących okolicę. Przeleciał nad parkanem i skręcił trochę w lewo, żeby się znaleźć nad przeciwną stroną wyspy. Pilot śledzonego wahadłow- ca nie wykonał podobnego manewru, ale Vince się tym nie przej- mował. Nie chciał sprawiać wrażenia, że go obserwuje. Przelatując nad plażą, dostrzegł na niej dziesiątki gości, istoty dwunożne i czworonożne, a także kilkunastu przedsta- wicieli innych ras, których wygląd był tak dziwny, że ciarki przeszły mu po plecach na ich widok. Niektórzy łowili ryby. W pewnej chwili Vince zobaczył, że podobna do niedźwie- dzia istota wyciąga z wody smukłą zdobycz metrowej długo- ści. Ryba miała przynajmniej sześć płetw, wąsy dłuższe i grub- sze niż sum i ostre, chroniące całe ciało, kolce. Lecąc dalej, Vince przekonał się, że inne plaże są opusto- szałe. Być może większość gości obawiała się niebezpieczeń- stwa, jakie mogły stwarzać zwieszające się ponad parkanem gałęzie wysokich drzew, rosnących gęsto po jego drugiej stro- nie. Spojrzał na ekran pokładowego radaru. Zorientował się, że Onsjanie także skręcili. Lecieli teraz nad plażą, ale znacz- nie wolniej. Czując, że jego serce zaczyna bić przyspieszo- nym rytmem, wzniósł się na wysokość czterdziestu metrów. Lecąc zakosami nad falami przyboju, obrał kurs, który miał mu pozwolić znaleźć się nad Onsjanami. Wyłączył wszystkie światła, ale oczywiście nie mógł uczynić nic, co by mu po- zwoliło stać się niewidzialnym dla ich radaru. W końcu odnalazł Onsjan; piraci wylądowali na niewiel- kiej i opustoszałej plaży - ostatniej przed ochronnym płotem - i wysiedli z kabiny. Nie odważył się zatrzymać nad nimi na dłużej niż kilka sekund, nie chcąc zaś lecieć dalej, skręcił w głąb wyspy. Za- wisnął nieruchomo nad koronami drzew, jakby przyglądał się dżungli. Rozproszony blask gwiazd docierał wszędzie i dzię- ki temu widział wszystko w dole wyraźnie jak na dłoni. W pewnej chwili zauważył podobne do lemura niewielkie zwierzę o ogromnych oczach, które przeskakiwało z gałęzi na gałąź i co pewien czas nieruchomiało, rozglądało się i na- słuchiwało czujnie. Wszędzie roiło się od różnych ptaków; chociaż klapa włazu była zariknięta, Vince słyszał ich piski i świergoty. Wszystkie ptaki także miały wielkie oczy. Zauważył również podobne do salamandry duże zwierzę, które nie miało w ogóle oczu. Poruszało się bardzo powoli, raz po raz obracając łeb to w prawo, to w lewo, kierując się! prawdopodobnie słuchem. Możliwe, że, podobnie jak niektó- re ziemskie gady, było wyposażone w czujniki promieniowa*, nia podczerwonego. W którymś momencie Vince spostrzegł [ z przerażeniem, że stworzenie natrafiło na gniazdo ptaka*' zmusiło wystraszonego gospodarza do odlotu i leniwie owi- nęło się wokół gniazda. W końcu zawrócił swój pojazd w stronę plaży. Obaj On- sjanie, nie zdjąwszy pojemników z gazem do oddychania, nurzali się niczym dziwaczne ośmiornice w przybrzeżnych < falach. 1 co teraz? Z pewnością operator naziemnego radaru miał ' jego wahadłowiec na ekranie. Możliwe jednak, że nie widział statku wynajętego przez piratów, gdyż skrywały go wzgórza i gęsta dżungla. Prawdopodobnie jednak na pokładzie znaj-' dował się nadajnik sygnału namiarowego, który pozwalał na ' odnalezienie statku i jego pasażerów. Tak czy owak, operator ! wiedział, że Onsjanie i Vince znajdują się w tym samym miej- > scu, i prędzej czy później powinno to wzbudzić jego zaintere^', sowanie. Choć wcale nie miał ochoty, zawrócił swój pojazd i zaczął lecieć powoli w stronę wyspy, wciąż oglądając się do tyłu. A ponieważ miał obecnie niezwykły wzrok, zdołał do- strzec, że jeden ze śledzonych Onsjan prawie znika w głębo- kiej wodzie. Sekundę później zauważył, że w stronę tego pirata kieru- je się dziwny przedmiot, który musiał wyłonić się z jeszcze większej głębi. Był długi, cienki i czarny i wyglądał jak rurka do oddychania pod powierzchnią wody. Dopiero w następnej chwili Vince uświadomił sobie, że widzi koniec onsjańskiej macki do oddychania! Ryzykując, iż zostanie dostrzeżony, obrócił wahadłowiec i unieruchomił go w powietrzu. Widział, jak sunący powoli ku brzegowi plaży trzeci Onsjanin spotkał się z idącym mu naprzeciw członkiem załogi pirackiego gwiazdolotu. Przez chwilę obaj chyba rozmawiali, stojąc nieruchomo w głębo- kiej wodzie, potem każdy ruszył w swoją stronę. Vince zauważył, że ów trzeci Onsjanin, który wynurzył się z morza, wygina mackę służącą do oddychania. Kiedy jej koniec zniknął pod powierzchnią wody, domyślił się, że isto- ta zasysa nową porcję gazu z pojemnika. Gdy podjęła swój marsz ku brzegowi, Vince rozpoznał Gondala. Coraz bardziej zaintrygowany, zmniejszył odległość dzie- lącągo od kapitana piratów. Czuł, że w skroniach wali mu jak młotem. Onsjanie sprawiali wrażenie nawykłych do przeby- wania pod powierzchnią wody... Oczywiście! Musieli być istotami ziemnowodnymi! Szczerząc zęby w bezgłośnym uśmiechu, Vince przyglądał się spokojnie, jak Gondal wy- chodzi z morza i kieruje ku czekającemu na plaży jednemu z członków załogi. A zatem, drugi pirat poszedł zająć miejsce kapitana w taj- nej kryjówce, która musiała się mieścić pod wodą. A może... Vince skierował wzrok ku północy. W odległości mniej wię- cej trzydziestu kilometrów od tego miejsca majaczył górzy- sty brzeg kontynentu. Czy możliwe, że Onsjanie zdołaliby pokonać tak duży dystans, sunąc po dnie albo płynąc? A czy on sam ośmieliłby się podjąć podobną próbę? Jeżeli wierzyć różnym opowieściom, w głębinach shannańskiego oceanu czyhało na nieostrożnych gości wiele groźnych drapieżników. Ale Gondal z pewnością nie należał do bojaźliwych. Vince odwrócił głowę i zobaczył, że kapitan i jego pod- władny wsiadają do kabiny wypożyczonego wahadłowca. Widział, jak wystartowali i skierowali się do kolonii. Zasta- nawiał się przez chwilę, czy vredański urzędnik zauważy róż- nicę w wyglądzie jednego z pasażerów, szybko jednak do- szedł do wniosku, że Gondal zaplanował wszystko tak, by móc wykorzystać fakt, że w określonym czasie urzędnicy się zmieniali, i zwrócić wynajęty statek nie temu samemu urzęd- nikowi, który go wypożyczył. Kiedy w końcu Vince stracił z oczu wahadłowiec, przeniósł spojrzenie na mapę. Znajdo- wał się prawie na samym skraju strefy, gdzie wolno było la- tać, nie ośmielił się więc ruszyć za oddalającym się coraz bar- dziej od pustej plaży piratem, lecz jeszcze przez jakiś czas uważnie go obserwował. Przynajmniej zapisał sobie w pa-k mięci kierunek, w którym tamten zmierzał. | Nagle dostrzegł kątem oka w dole jakiś ruch. Natychmiast skierował wzrok w tamtą stronę. Na skraju graniczącej z pla- żą dżungli, ale poza ochronnym płotem, znów coś się poru- szyło. Vince ujrzał podobne do małpy duże szare zwierzę. Do- piero po chwili zorientował się, że to inteligentna dwunożna istota człekopodobna. W pewnej chwili dała trzy albo cztery długie susy i zaczęła się wspinać po pniu grubego drzewa. Kiedy dotarła na wysokość mniej więcej pięciu metrów, znie- ruchomiała i wpatrzyła się w morze. Bez wątpienia usiłowała śledzić Onsjanina, który już dawno zniknął w dali! Ziemianin poczuł, że jego serce bije przyspieszonym ryt- mem. Z tego, co słyszał, rdzenni mieszkańcy^Shanny byli isto- tami prymitywnymi, ale obdarzonymi znaczną inteligencją. Zgodnie z umową zawartą między nimi a władającymi plane- tą Yredanami nie wolno im było zapuszczać się na teren wy- spy. Czyżby właśnie mimo woli przyłapał jednego z nich na łamaniu tej umowy? Obserwował, jak istota wspina się jeszcze wyżej. Miała chyba dwa i pół metra wzrostu, sprawiała wrażenie silnie umięśnionej, i przypominała wyglądem ziemskiego zapaśni- ka wagi ciężkiej. Miała długie i wąskie oczy, trochę podobne do oczu Nessan, ale Vince dostrzegł pewną różnicę... tak, owalne źrenice istoty były pionowe, a nie poziome. Możliwe, że przy silniejszym oświetleniu zwężały się jak u wielkiego kota. Twarz znacznie się z kolei różniła od twarzy ziemskiej małpy, szczęka nie była tak wydatna, choć nos sprawiał wra- żenie płaskiego i szerokiego. Z boków głowy sterczała w górę para zakrzywionych ro- gów. Nie, to nie były rogi! Vince zauważył w pewnej chwili, że jeden „róg" się skręca. A zatem, musiały to być jakieś macki! Chwilę później dostrzegł drugą parę macek. Wyrasta- ła ze zmierzwionej sierści głowy nieco ponad poprzednią. Ze sposobu, w jaki się poruszały, wywnioskował, że ta para sta- nowi organy słuchu, a nie dotyku. Uświadomił sobie nagle, że oczy istoty nie są przesadnie duże jak oczy ptaków i podobnych do lemurów zwierząt, któ- rym się wcześniej przyglądał. Zerknął w stronę morza, ale podwładny Gondala zniknął już całkowicie. Istota, którą przed chwilą wypatrzył, zaczęła się powoli ześlizgiwać po pniu drzewa. Naraz Vince dostrzegł, że parę metrów dalej od niej, w gę- stym listowiu dżungli poruszyło się coś innego. Przerażony, zaczął się wpatrywać w tamto miejsce. Do tubylca podkradało się jakieś drapieżne zwierzę! Wyglądało jak ogromny kot, miało oczy wielkości pięści Cullowa, a po obu stronach paszczęki wyrastały długie, sztywne wąsy albo czułki. Drapieżnik był co najmniej dwukrotnie większy niż jego ewentualna ofiara. Vince nie umiałby powiedzieć, co skłoniło go do działa- nia. Być może to, że dwunożna istota śledziła członka załogi Gondala, wzbudziło jego sympatię do niej. W każdym razie wyciągnął szybko rękę i wcisnął guzik z napisem REFLEK- TOR DZIOBOWY. Natychmiast z zagłębienia w przedniej części wahadłowca wystrzelił snop oślepiająco jaskrawego światła. Vince chwycił drążek i skierował strumień w dół, gdzie czaiło się drapieżne zwierzę. Gotowa do skoku bestia uniosła instynktownie łeb w kie- runku źródła światła, ale oślepiona, równie szybko zamknęła ślepia i odskoczyła. Vince usłyszał przerażony skowyt, po czym zobaczył, że zwierzę umyka w głąb dżungli. Poruszające się gałęzie krzewów znaczyły drogę jej panicznej ucieczki. Spojrzał na grube drzewo, ale nie dostrzegł nigdzie dwu- nożnej człekopodobnej istoty. Drżąc z podniecenia, pozwalał, żeby jego wahadłowiec nadal unosił się nieruchomo nad ochronnym parkanem i do- piero kiedy się upewnił, że nic więcej nie dostrzeże w dole, pchnął dźwignię drążka sterowniczego i zawrócił. Jego umysł pracował na pełnych obrotach, usiłował upar- cie odgadnąć sens zagadkowych poczynań Gondala i jego korsarzy. Gdyby nie to, ta wycieczka dookoła wyspy mogła- by mu dostarczyć fascynujących wrażeń. Ponieważ jednak był teraz w stanie myśleć tylko o jednym, prawie nie zwracał uwagi na skaliste cyple i półwyspy ani na ustronne zatoczki zdobiące wschodnie wybrzeże. Chyba nawet nie widział licz- nych stad wyłupiastookich morskich ptaków, skrzeczących i nurkujących niczym dziwacznie zniekształcone ziemskie mewy. Po wylądowaniu zwrócił wypożyczony wahadłowiec i pomaszerował skrajem lądowiska w stronę miejsca, gdzie pozostawił swój gwiezdny statek. 9 Ginganibren (dla przyjaciół i znajomych Geegee, bo tak było krócej) kulił się nieruchomo w podobnym do małej jamy zagłębieniu, które wypatrzył między pniami dwóch wielkich starych wenniweeblowców. Starał się zachowywać absolutną ciszę. Drzewa, napierając na siebie wzajemnie, walczyły o ten sam kawałek gruntu od dawien dawna, jeszcze przed naro- dzinami ojca ojca mego ojca, a nawet zanim na Shannie poja- wili się Vredanie, pomyślał. Wszystkie formy życia, nawet drzewa, mają obowiązek wykorzystywać całą ich moc, żeby zachować miejsce, jakie w swojej wielkiej mądrości uznali za słuszne przydzielić im Władcy Losu. W jednej dłoni zaciskał rękojeść noża o długim, łagodnie zakrzywionym i idealnie wypolerowanym ostrzu z nierdzew- nej stali. Nie pamiętał już, co wręczył w zamian Vredanino- wi, od którego go wycyganił. Trzymał nóż między biodrem a pniem drzewa, żeby od ostrza nie odbił się blask żadnej gwiazdy. Wiedział, że kantabeleeny mają bardzo bystre śle- pia, domyślał się także, że drapieżna bestia nie odbiegła zbyt daleko. Przypuszczał, że oślepiona strumieniem światła, jaki niespodziewanie wystrzelił z dziwacznej latającej skrzynki, tylko na chwilę wpadła w panikę i gdzieś się ukryła. Geegee był bardzo zły na siebie. Tak bardzo pochłonęło go śledzenie onsjańskiego pirata, który nazywał się Gondal, że zapomniał, o przestrzeganiu elementarnych zasad ostroż- ności, a co więcej, umykając w popłochu, nie zabrał włóczni. Zapewne broń nadal stała, oparta o pień tokonkowca, tam, gdzie ją zostawił, zanim zaczął wspinać się na drzewo. Z pewnością nie zachował się, jak przystało na syna zna- komitego wodza! Bardzo powoli obrócił jedno z podobnych do anten uszu i skierował je w stronę dżungli. Dobiegały stam- tąd normalne odgłosy zajętych własnymi sprawami ptaków i zwierząt, ale Geegee pomyślał, że jednak lepiej będzie jeśli jeszcze jakiś czas pozostanie w ukryciu, chociaż jedna czą- steczka jego umysłu wołała doń, że powinien pospiesznie wrócić do swojego oddziału. Wszyscy musieli opuścić wy- spę, zanim pojawią się Vredanie, których z całą pewnością zaalarmowała pilotująca dziwaczną latającą skrzynkę obca istota. Dobrze wiedział, że Vredanie nie patyczkują się z po- chwyconymi na terenie wyspy ipsisumoedanami. Co więcej, gdyby przyłapali syna wodza Hakoora, mogłoby to mieć fa- talne konsekwencje dla całego plemienia. Zwłaszcza teraz, kiedy jego plemię wymieniało szpiegowskie informacje z pi- ratem Gondalem, sprawy mogłyby przyjąć zdecydowanie nie- korzystny obrót. Z drugiej strony jednak, nie postąpiłby dobrze, gdyby spie- sząc się zbytnio, wpadł w łapy bestii; jego szczątki stanowiły- by dla Vredan dostateczny dowód przestępstwa. Skoro zaś musiał przeczekać w kryjówce jeszcze kilka chwil, uznał, że będzie najlepiej, jeśli poświęci ten czas na przemyślenie pew- nych spraw. Na przykład, nieznana latająca skrzynka. Nie miał poję- cia, że unosiła się nieruchomo niemal nad jego głową, dopóki niespodziewanie wystrzelony snop światła nie spłoszył cza- jącego się kantabeleena. Z pewnościąjednak obca istota, uno- sząc się nieruchomo bez żadnych świateł, także musiała śle- dzić onsjańskiego pirata. Geegee uśmiechnął się z satysfak- cją. Brał udział w naprawdę rozkosznej grze! Za wiedzą i zgo- dą swojego plemienia przyjmował zapłatę od Gondala, dla którego szpiegował na terenie kontynentu w okolicy wzno- szącej się tam góry, zwanej Płaczącą Kobietą. Z własnej ini- cjatywy szpiegował jednak Gondala, licząc na to, że dowie się czegoś więcej o planach, które mógł knuć kapitan onsjań- skiego gwiazdolotu. Niespodziewanie jednak do zabawy przy- łączyła się nieznana obca istota, która z pewnością także szpie- gowała Gondala. A do tego wszystkiego Vredanie z całą pewnością prowadzili sami intensywną działalność kontrwy- wiadowczą. Najbardziej intrygowała Geegee obca istota. Widział ją tylko przez krótką chwilę, i to niewyraźnie, w świetle reflek- tora latającej skrzynki. Nie była ani Vredaninem, ani istotą żadnej innej znajomej rasy. Czyżby sprzymierzyła się z Vre- danami? Tego nie mógł się od nikogo dowiedzieć. Nie wie- dział także, czy obca istota go dostrzegła. Jeżeli nie, to dla- czego, ryzykując, że ktoś może jązauważyć, włączyła źródło tak jaskrawego sztucznego światła? Możliwe, że robiła foto- grafie i pragnęła lepiej oświetlić skradającego się kantabele- ena. Geegee widywał aparaty fotograficzne i rozumiał zasadę ich działania. Naturalnie, żadnego nigdy nawet nie dotknął. Zbyt wiele tych wątpliwości! Należało chyba przyjąć wstępnie, że z jakiegoś powodu obca istota powiadomiła Vre- dan, iż widziała na terenie wyspy ipsisumoedanina albo inną chodzącą w pozycji wyprostowanej dwunożną istotę. Geegee poczuł, że w tej samej chwili poruszyła się cząstka jego umy- słu odpowiedzialna za niepokój. Gdyby jego obawy okazały się uzasadnione, już wkrótce vredańscy policjanci mogli się pojawić w pobliżu jego kryjówki. Pozostał w niej znacznie dłużej, niż zamierzał. Kantabe- leen musiałby być wyjątkowo cierpliwy, gdyby wciąż jeszcze czekał na zdobycz, która mu się wymknęła. Geegee ścisnął mocniej rękojeść noża i powoli i cicho się wyprostował. Zasta- nawiał się przez chwilę, czy nie powinien zapalić pochodni i pozostawić jej tutaj, żeby odwrócić uwagę groźnego dra- pieżnika, uznał jednak, że to nie najlepszy pomysł. Światło mogliby zobaczyć Wedanie. Czy nie powinien wrócić na miejsce w głębi wyspy, gdzie czekał nań jego oddział? Wszyscy musieli jak najszybciej wsiąść do czółna i przeprawić się na stały ląd. Geegee tylko przez moment wahał się - ryzykowaliby, że ktoś ich zauważy na powierzchni wody, ale przecież zawsze podejmowali to samo ryzyko. Czy jednak nie powinien wrócić po pozosta- wioną przy drzewie włócznię? Ten, kto by stracił swoją włócz- nię bez żadnej walki, okryłby się hańbą. Najgorsze jednak było to, że broń mogliby odnaleźć Vredanie! Westchnął ciężko. Nikt by mu nie wybaczył, gdyby zosta- wił włócznię w miejscu, gdzie każdy mógłby ją zauważyć. Musiał zaryzykować i wrócić. Wyśliznął się z kryjówki mię- dzy pniami drzew i pobiegł w kierunku parkanu. Cząstka jego umysłu odpowiedzialna za strach zaczęła co prawda inten- sywnie pracować, ale Geegee prychnął pogardliwie i zigno- rował niemęskie uczucie. 10 Spędziwszy kilkadziesiąt godzin na przyglądaniu się przy- bywającym i znikającym gościom, Vince doszedł do wnio- sku, że jeśli pragnie odnaleźć Zarpiego albo Akorrę, nie po- winien ograniczać się do obserwacji kosmoportu i lądujących w nim gwiezdnych statków - musi podjąć poszukiwania w in- nym miejscu, na jednym z ruchliwych bulwarów z hotelami przeznaczonymi specjalnie dla istot człekopodobnych. Posta- nowił wynająć pokój w którymś z nich i spędzić trochę czasu w rozmaitych lokalach rozrywkowych, żeby ich obsługa i inni goście przywykli do jego widoku. Wybrał hotel stojący w odległości kilkuset metrów od skraju kosmoportu, droższy niż większość pozostałych, ale też bardziej komfortowy. Nie ów komfort przesądził jednak o decyzji Vince'a. Wybrał ten właśnie hotel, ponieważ więk- szość jego pomieszczeń była słabo oświetlona; znalazł tu wiele mrocznych kątów, w których - gdyby okazało się to koniecz- ne - mógł się ukryć i obserwować bulwar, sam nie będąc wi- dzianym. Gdy minął czas równy jednemu ziemskiemu dniowi, do- szedł do wniosku, że widział dotąd tylko niewielki procent istot człekopodobnych albo prawie człekopodobnych, jakie odwie- dzały Shannę. Bulwar musiał być chyba przystankiem dla wszystkich przestępców i banitów z tej komórki galaktyki! Najliczniej reprezentowany był pewien gatunek krępych i brązowoskórych istot, które widziane z dużej odległości, wyglądały jak ludzie. Dopiero patrząc z bliska, nie miało się wątpliwości, że należą do innej rasy. Istoty te miały podwój- ne stawy łokciowe i kolanowe, a ich dłonie kończyły się trze- ma palcami. Od ludzi odróżniały je również szerokie twarze, ukryte między luźnymi fałdami skóry małe oczy oraz płaskie nosy. Narządy węchu były właściwie pozbawionymi kości i chrząstek naroślami, a widoczne w nich otwory mogły się szczelnie zamykać. Vince zastanawiał się, czy przypadkiem istoty te nie pochodzą z pustynnej planety, której powierzch- nię smagają piaskowe burze. Mówiły po leniańsku, jakby sepleniąc, słowa wydobywały się spomiędzy cienkich warg, od czasu do czasu odsłaniających wyszczerbione zęby. Vince kilka razy nawiązał z nimi swobodną rozmowę i dowiedział się, że istoty nie sąpiratami ani banitami, ale członkami załóg czterech gwiezdnych okrętów i pochodzą z planety, która wypowiedziała posłuszeństwo jakiemuś imperium. Podobne do niedźwiedzi grizzly istoty Vince uznał za bar- dzo interesujące, kiedy tylko przezwyciężył lęk, jaki w nim budził ich wzrost. Uprzytomnił sobie, że widział je jeszcze przed operacjąna płycie kosmoportu, obok przypominających hantle gwiezdnych statków. Mówiły świetnie po leniańsku i miały trochę chrapliwe, ale melodyjne niskie głosy. Miały prymitywne maniery i przejawiały dość dziwny cynizm. Za- czął ich unikać dopiero wtedy, gdy się dowiedział, jakiej są rasy. To byli Chullwejowie! Od czasu do czasu spotykał także pulchne niebieskoskóre istoty o rękach podobnych do ludzkich, ale zdumiewająco wy- dłużonych głowach. Płaskie twarze przecinały otwory ust bie- gnące w poprzek całej ich szerokości. Istoty te miały małe okrą- głe otwory zamiast uszu i podwójne nosy (w każdym widniał pojedynczy szeroki otwór znajdujący się w dużej odległości od drugiego). Vince doznał prawdziwego wstrząsu, spostrzegłszy, że gałki ich szeroko rozstawionych bursztynowych oczu mogą się poruszać niezależnie od siebie albo razem, jeśli istota chcia- ła coś oglądać obydwoma jednocześnie. Pośrodku błyszczą- cych głów rosły kępki szorstkich krótkich włosów. Włosy ro- sły także na karkach. Vince nie potrafiłby jednak powiedzieć, gdzie się kończyły, bo istoty skrywały niemal całe ciało pod fałdzistym długim płaszczem. Niektóre nosiły coś w rodzaju monoklu lub okularów na tylko jedno oko przytrzymywanych przez opasujące głowę elastyczne taśmy. Istoty należące do jeszcze innego gatunku były szczupłe i gibkie. Miały wiele wdzięku, tyle że ich kolana odstawały prawie dziesięć centymetrów na boki. Ilekroć Vince je spoty- kał, zawsze zadawał sobie pytanie, jak, u licha, mógł przebie- gać na ich planecie proces ewolucji. Istoty miały jasnozieloną skórę, były bezwłose i nieśmiałe. Na ogół trzymały się dyskret- nie na uboczu, rozglądając się dookoła wielkimi wilgotnymi oczami. Ich delikatne twarze zdradzały różne reakcje, które Vince brał za rozbawienie, niesmak, zaciekawienie i - co do tej ostatniej nie miał najmniejszej wątpliwości-zachłanność. Przy- łapał kilka, jak się w niego natrętnie wpatrywały, ale ilekroć na nie spoglądał, zawsze kierowały spojrzenie w inną stronę. Widywał także istoty co najmniej kilkunastu innych ga- tunków, czasami trudno mu było odróżnić jedne od drugich. Wszystkie mówiły po leniańsku. Vredanie świadczyli usługi całej tej rzeszy gości, regulo- wali wszelkie sprawy i błyskawicznie tłumili w zarodku wszystkie kłótnie i spory. Byli uprzejmi, ale nieugięci, dys- kretni, ale wszechobecni. Gdziekolwiek gość się pojawiał, w restauracji czy tawernie, kasynie czy lokalu rozrywkowym - w którym w rytm egzotycznej muzyki wirowały równie eg- zotyczne pary - wszędzie mógł się spodziewać tego samego: Vredanie bardzo szybko wyświetlali jego wizerunek na ekra- nie monitora i zwracali się do niego po nazwisku. Nie mniejszy ruch panował w samym kosmoporcie. W cią- gu zaledwie trzydziestu minut Vince dostrzegł co najmniej kilkanaście ogromnych ciężarówek, toczących się mozolnie z portowych magazynów do zaparkowanych w różnych miej- scach lądowiska gwiezdnych statków. Każda przewoziła ciężki ładunek, do którego załadowania konieczne były potężne dźwigi. Większość przedmiotów starannie opakowano i owi- nięto brezentem. W kilku przypadkach, gdy do załadunku trze- ba było posłużyć się grawitacyjnymi poduszkowcami, z ich towarowych platform zwieszały się zasłony uniemożliwiają- ce podglądanie wścibskim oczom. Mniejsze pojazdy kołowe służyły do transportu lżejszych towarów - worków zboża, opakowanych w plastik wielkich kawałów mięsa oraz kartonów puszek z różną żywnością. Wszystkie wyglądały bardzo podobnie jak te na Ziemi, jeżeli nie liczyć dziwacznie brzmiących nazw, wydrukowanych albo odręcznie wypisanych na opakowaniach. Vince wypatrzył tak- że coś, co wyglądało jak pojemniki z olejem napędowym albo benzyną. Prawdopodobnie zamierzano je sprzedać na plane- tach zacofanych pod względem rozwoju technicznego. Roz- poznał nawet kilka rodzajów materiałów rozszczepialnych, przewożono je w opancerzonych i odpowiednio izolowanych pojemnikach, z których każdy mógł pomieścić mniej więcej sześćdziesiąt litrów. Zawsze, jeśli tylko w pobliżu nie znajdo- wały się silne źródła sztucznego światła, otaczała je dziwacz- na purpurowo-niebieska poświata, którą on jeden spośród wszystkich istot na powierzchni Shanny był w stanie dostrzec. Stałem się, pomyślał w pewnym momencie, krzywiąc war- gi w sarkastycznym uśmiechu, chodzącym licznikiem Geige- ra. Tyle tylko, że nie tykam. W miarę jak czas upływał, Vince dowiadywał się coraz więcej o funkcjonowaniu całej kolonii. W mięso rozmaitych gatunków - asortyment był znacznie bogatszy, niż myślał po- czątkowo - zaopatrywały ją grupy vredańskich myśliwych. Ich siedziba i przetwórnie mięsa mieściły się nieopodal ma- gazynów towarów znikających w ładowniach transportow- ców. Towarowe wahadłowce, strumieniami wlatujące do prze- twórni i wylatujące stamtąd, wyglądały jak mrówki spieszące do mrowiska i wychodzące stamtąd jedna po drugiej. Z regu- ły w każdym siedziało czterech vredańskich myśliwych, a na platformie znajdowało się zazwyczaj około dziesięciu sztuk upolowanych zwierząt wielkości ziemskich owiec. Niektóre wahadłowce przystosowano do połowu ryb. W dolnej części znajdowały się osłonięte klapami otwory, słu- żące zapewne do wypuszczania sieci. Połowy ryb odbywały się najwyraźniej z dala od wyspy, a polowania na stałym lą- dzie - być może Vredanie chcieli zachować na wyspie jak najbogatszą faunę, by goście mieli co podziwiać. Nie wszystkie polowania kończyły się sukcesem, często pojazdy wracały do bazy z pustymi albo tylko częściowo za- pełnionymi platformami. Bez względu jednak na wynik po- lowania, grupy myśliwych powracały zawsze o ściśle okre- ślonej porze. Vince poświęcił także sporo czasu na obserwację maga- zynów i składów przywożonych towarów. Bardzo szybko się zorientował, że znajdują się w nich także lombardy, punkty zawierania transakcji handlowych i banki. Najcenniejsze przedmioty gromadzono w największym budynku o rozmia- rach boiska do gry w piłkę nożną. Przy dwojgu potężnych drzwiach prowadzących na główny bulwar czuwali nieustan- nie uzbrojeni strażnicy. Jeśli w budynku były jakieś inne otwo- ry, na przykład wentylacyjne, musiały znajdować się na da- chu. Vince z płyty lądowiska nie mógł ich zobaczyć. W ciągu godziny, kiedy obserwował gmach, w pobliżu wylądowały cztery obce gwiezdne statki. Dwa identyczne spoczęły równocześnie na płycie kosmoportu blisko siebie. Wyładowane z nich towary przewieziono natychmiast do ogromnego banku. Vince przyglądał się całemu procesowi przeładunku z odległości niespełna trzydziestu metrów. Wi- dział, jak wielkie ciężarówki z łoskotem przejeżdżają przez otwartą na chwilę główną bramę, nie miał jednak pojęcia, ja- kiego rodzaju towar przywiozły. W ciągu tej godziny co najmniej kilkanaście innych prze- syłek wwieziono do wielkiego gmachu. Na jednej z ciężaró- wek przyjechały pozwijane w bele futra zwierząt o czarnej sierści upstrzonej srebrzystymi pasmami. Inne towary umiesz- czono w metalowych klatkach zabezpieczonych ze wszyst- kich stron solidnymi kłódkami. Kiedy wnoszono klatki do banku, coś w środku dźwięcznie szczękało. Do budynku wno- szono także coś, co wyglądało jak naukowe instrumenty. W pewnej chwili Vince ze zdumieniem uzmysłowił so- bie, że chociaż do gmachu trafia mnóstwo towarów, bardzo niewiele go opuszcza i natychmiast przypomniało mu się to, co powiedział Gondal. Onsjanin uważał, że budynek stanowi tylko przykrywkę, a prawdziwe skarbce ukryto w jakimś in- nym miejscu na Shannie. A może cała wyspa była pusta w środku i służyła Vredanom za wielki skarbiec? Jak zatem przewożono do owego skarbca albo magazynu wszystkie towary? Czyżby istniał gdzieś tunel wiodący do pewnego tajemnego miejsca? Czy miały z tym jakiś związek potajemne poczynania Gondala w cieśninie? Tunel łączący wyspę z kontynentem musiałby mieć długość co najmniej trzy- dziestu kilometrów. Może więc skarbiec mieścił się gdzieś pod wodą w tej oddzielającej wyspę od stałego lądu cieśni- nie? Nie wydawało się to zbyt prawdopodobne. A może drogocenne towary transportowano ukradkiem z wyspy na ląd drogą morską? Wpatrując się w ogromną bu- dowlę, Vince nagle burknął coś pod nosem i cicho zaklął. Na własne oczy widział przecież grupy vredańskich myśliwych, które w regularnych odstępach czasu opuszczały wąską wy- spę, leciały nad ląd stały i powracały! Odwrócił się i przezwyciężywszy instynktowną chęć, by ruszyć biegiem ku brzegowi kosmoportu pomaszerował w tam- tym kierunku. Przystanął w najgłębszym cieniu i czekał kilka chwil, aż oczy przystosują się do ciemności. Dopiero kiedy mógł widzieć wszystko ostro i wyraźnie, skierował spojrzenie na stru- mień wahadłowców z myśliwymi, którzy wyruszali na polo- wanie. Przyglądał się, jak pojazdy wznoszą się nad przetwór- nię mięsa (najwyraźniej startowały z dachu), a potem kierują niemal dokładnie na północ, w stronę stałego lądu. Czy te wahadłowce były na tyle duże, żeby się dało nimi przewozić najcięższe spośród przedmiotów, które na jego oczach trafiły do wielkiego banku? Zapewne nie, ale czy dużo takich przedmiotów widział dotąd? Prawdę mówiąc, niewie- le. Dziewięćdziesiąt pięć procent spośród tych, których przy- wóz obserwował, myśliwskie wahadłowce mogły przewieźć bez trudu. Ostrożnie wysunął się z cienia i ruszył w stronę swojego statku. Może i nie był to najnowocześniejszy ani najładniej- szy gwiazdolot w kosmoporcie Shanny, może też wydawał się zabawny wszystkim przechodzącym obok niego obcym istotom, miał jednak pewną cenną zaletę, której Vince dotąd nie zauważył. Był wysoki! A z jego sterowni miałby znacznie lepszy widok na okolicę. Uparcie starał się odgadnąć, którędy mógł biec tunel łą- czący wielki bank z przetwórnią mięsa. Zanim minęło pół godziny, wpadł na pewien pomysł. Gdyby to on miał go bu- dować, tunel pobiegłby w dół od budynku banku na skraj lą- dowiska. Kiedy znalazłby się na tyle daleko i głęboko, że nie dałoby się wykryć go za pomocą zwyczajnych urządzeń na- słuchowych, zmieniłby kierunek i poprowadzony łukiem w kierunku przetwórni mięsa dotarłby do niej od tyłu. Nie byłby nawet zbyt długi. Musiałby co prawda przebiec pod jed- nym z bulwarów, ale w pobliżu nie było ani jednego hotelu, stały tu tylko magazyny. No dobrze. Jego teoria miała ręce i nogi. Dokąd to jednak prowadziło? Bez wątpienia Gondal doszedł do takich samych wniosków, a może nawet opracował lepszą teorię. Vince na- dal nie wiedział, do czego Onsjanin go potrzebuje. A tymcza- sem... Jeszcze przez godzinę siedział w sterowni swojego stat- ku, rozważając różne kwestie. Nagle obudził się i cicho za- piszczał jeden z przyrządów, którego zadaniem było infor- mowanie o przylotach i odlotach innych statków. Odruchowo, myśląc o czymś innym, Vince wyciągnął rękę i włączył mo- nitor skierowanej w tamto miejsce kamery. Chwilę później zeskoczył z fotela i podbiegł do ekranu monitora. Ujrzał na nim, że lądują aż cztery gwiezdne statki. Nie mógł mieć cie- nia wątpliwości. Wszystkie zaprojektowali i zbudowali Nes- sanie. 11 Vince zmienił pozycję ciała, żeby rozprostować zgięte nogi, po czym znów wcisnął się między wspornik a kadłub swo- jego statku. Dotarcie tam kosztowało go sporo wysiłku, ale mógł teraz spoglądać bezpośrednio przez otwór małego wen- tylatora. Wprawdzie kamery statku ukazałyby mu powiększo- ny obraz każdego miejsca, na które by je skierował, ale w po- równaniu z jego oczami były beznadziejnie nieczułe. Po kilkunastu minutach obserwacji wiedział, że w mrocz- nych otworach włazów przybyłych statków czają się uzbro- jeni Nessanie, uważnie i w napięciu śledząc zaparkowane w pobliżu gwiezdne statki. Gdy w pewnej chwili na płycie lądowiska pojawiła się jakaś obca istota i przechodząc w po- bliżu spojrzała mimochodem na najbliższy statek, nessań- scy strażnicy zesztywnieli. Nagle jeden z nich powiedział coś do ukrytego pod kołnierzem mikrofonu. Obca istota po- szła dalej i zniknęła, a ukryci w mroku strażnicy wyraźnie się odprężyli. W końcu jednak jeden z nich wychylił głowę i jakby od niechcenia zaczął się rozglądać po kosmoporcie. W pewnym momencie skierował długie oczy na statek Vince'a. Przyglądał mu się przez jakiś czas i Vince miał wrażenie, że Nessanin wpatruje się w niego. Oczywiście było to tylko złudzenie. Ukrył się za małym wentylatorem i to w tak głębokim mroku, że nikt nie mógłby go dostrzec. Domyślił się jednak, że czuj- ne oczy nessańskiego strażnika zlustrowały dokładnie cały dziwaczny statek. Upłynęło następnych kilkanaście minut. Od strony vre- dańskiego magazynu nadleciał mały wahadłowiec. Ku roz- czarowaniu Vince'a nie skierował się w stronę najbliższego nessańskiego statku, ale ku temu, który stał nieco dalej. Ze swojego miejsca Vince nie widział otworu włazu towarowe- go. Uzbroił się w cierpliwość i czekał. Minęło niespełna dzie- sięć minut, zanim znów dostrzegł wahadłowiec. Przez jakiś czas biegło za nim światło reflektora, ale potem ktoś je wyłą- czył i zapadły ciemności. Vince spojrzał na mały statek... i zdrętwiał. Od lecącego powoli wahadłowca promieniowała znajo- ma purpurowo-niebieska poświata! Zamrugał. Zastanawiał się, czy zmienione oczy nie płata- ją mu jakiegoś figla. Z pewnością nie widział poświaty, kiedy wahadłowiec podlatywał do nessańskiego statku. Wniosek był oczywisty: wahadłowiec zabrał z tego statku coś, co wydzie- lało znaczne ilości specyficznej energii. Vince obrócił się i spojrzał w bok, przez otwór wentylato- ra. Obserwował, jak wahadłowiec dociera do ogromnego gma- chu magazynu i banku i znika w mrocznym otworze bramy, która otwarła się przed nim. Odczekał jeszcze kilka minut, ale nie widząc w pobliżu nessańskich statków niczego, co by się poruszało, ostrożnie wyśliznął się z niewygodnej kryjówki. Przeczołgał się do klapy małego włazu, przez który się wydostał. Wciąż jeszcze otaczała go niemal absolutna ciem- ność przestrzeni między dwiema grodziami. Wyciągnął z kie- szeni otrzymany od Leoora portfel. Wpatrując się weń, my- ślał intensywnie. Promieniująca z portfela poświata miała chyba tę samą barwę jak ta, która otaczała niewielki waha- dłowiec. Leoor powiedział mu, że portfel jest odnalezionym nie- dawno wytworem leniańskiej cywilizacji. Skoro Zarpiemu udało się porwać jedną z najwybitniejszych nessańskich ba- daczek ieniańskiej techniki, możliwe, że z jej pomocą zdołał także odkryć tę tajemnicę. Portfel stanowił narzędzie komunikacji. Vince przypomniał sobie, że kiedy wyzwoli jego niezwykłą energię, niemożliwą do wykrycia w zwyczajnym paśmie promieniowania elektro- magnetycznego, Leoor zdoła go „usłyszeć" pomimo ogromu dzielącej ich odległości. A co z podobną, ale o wiele silniejszą poświatąwydobywającąsię z czegoś, co kilka minut wcześniej opuściło pokład jednego ze statków Zarpiego? Czyżby był to również jakiś komunikator? A może urządzenie szpiegowskie, które miało umożliwić wykrycie tajnego skarbca Vredan? Gdy Vince wkładał portfel z powrotem do kieszeni, dło- nie lekko mu drżały. Leoor i jego rząd podejrzewali, że Zarpi stara się odkryć zdumiewającą tajemnicę Lenian. Może bani- ta chciał osiągnąć ten sam cel co Gondal? Oczywiście, to mogło nie być urządzenie szpiegowskie. Może Zarpi przekazał tylko Vredanom pewną ilość dziwnego paliwa. A może było to coś w rodzaju bomby, która miałaby zniszczyć drzwi do tajnego skarbca? Ale czy istniała szansa, że zawartość skarbca mogłaby ocaleć po takiej eksplozji? Vince przeszedł do sterowni i zaprogramował kamery na rejestrowanie wszystkiego, co działoby się wokół czterech statków Zarpiego. Potem opuścił swój gwiazdolot i wrócił do hotelu. Zaciągnął szczelnie zasłony w oknach sypialni, aby było w niej jak najciemniej, po czym usiadł na brzegu łóżka, trzy- mając portfel w dłoniach. Wahał się, czy powinien się nim posłużyć. Leoor uprzedzał go, aby nie wysyłał wiadomości, że jest na Shannie, żywy i zdrowy, dopóki jego oczy nie zagojąsię całko- wicie. Vince zwlekał z użyciem komunikatora, ponieważ wciąż jeszcze nie był pewien, czy tak się stało - od operacji upłynę- ło zbyt mało czasu. Teraz jednak powinien się zdecydować. Czy naprawdę mógł uważać się za uzdrowionego, skoro jego wzrok zależał od dobrej woli Gondala? Co się stanie, kiedy odklei fotografię, obróci o dziewięćdziesiąt stopni, zamknie portfel i usiądzie na nim? Jeżeli Nessanie odbiorą umówiony sygnał, nie dowiedzą się, w jak trudnej sytuacji się znajduje. Gdyby zaś obrócił zdjęcie od razu o sto osiemdziesiąt stopni i przesłał wiadomość: „Zarpi jest tutaj", nie informując Nes- san o stanie swojego zdrowia, mogliby pomyśleć, że wcale nie jest zdrowy. Innym rozwiązaniem byłoby poproszenie Gondala o po- moc w wysłaniu wiadomości tak, by nie dowiedzieli się o tym Vredanie. W obecnej sytuacji należało jednak od razu wyklu- czyć tę możliwość. Onsjanin zapoznałby się z treścią przesy- łanej informacji i dowiedział się albo domyślił wszystkiego, czego Vince nie chciał mu wyjawić. Wstał i zaczął przechadzać się po sypialni. W końcu do- szedł do wniosku, że jednak powinien poinformować Nes- san, iż wciąż jeszcze usiłuje wykonać powierzone zadanie. Był im to winien i musiał jakoś ich powiadomić. Nie miał jednak możliwości, by to uczynić i zarazem wspomnieć o trud- nościach, jakie stwarzał mu Gondal. W końcu uświadomił sobie jasno swoją sytuację: był zdany wyłącznie na własne siły. Burknął coś ze złością. No cóż, niech tak będzie! Skorzy- stał z propozycji Nessan i zamierzał wywiązać się z danej obietnicy najlepiej, jak potrafi. Mimo wszystko nie znał pla- nów Leoora. Być może Nessanie otoczyli już Shannę lub szy- kowali się do inwazji. Powinien więc postępować zgodnie z otrzymanymi wskazówkami. Otworzył portfel, oderwał fotografię i obrócił ją o dzie- więćdziesiąt stopni w kierunku zgodnym z ruchem wskazó- wek zegara, a potem znów przyłożył. Zamknął portfel i poło- żył na jedynym krześle, jakie stało w sypialni. Czując się nieprawdopodobnie głupio, usiadł na krześle. - Niby cholerna kura na jajkach - mruknął do siebie. Ile czasu powinien na nim siedzieć? Odczekał pięć minut. Gdyby powinien siedzieć dłużej, Leoor powiedziałby mu o tym. Potem wyciągnął i rozłożył portfel, oderwał fotografię i ob- rócił jąo następne dziewięćdziesiąt stopni w tym samym kie- runku. Potem przesłał wiadomość: „Zarpi jest tutaj". W końcu umieścił zdjęcie w pierwotnym położeniu, wsu- nął portfel do kieszeni i opuścił apartament. Pomyślał, że po- winien pokręcić się po kasynach. Może udałoby mu się po- rozmawiać z którymś z członków załogi statku Zarpiego albo zobaczyć chociaż jednego z nich. Wywiedział się, że kilkunastu Nessan wynajęło pokoje w pewnym hotelu stojącym siedem albo osiem budynków bli- żej kosmoportu niż jego hotel. Już kiedyś odwiedził tamtej- sze kasyno, uznał więc, że Vredanie nie powinni powziąć żad- nych podejrzeń, jeśli spędzi tam znowu sporo czasu. Wszedłszy do dużej sali, dyskretnie rozejrzał się wokoło, po czym wmieszał się w tłum gości otaczających stół, przy którym oddawał się hazardowi jeden z porośniętych jasną s ier- ściąNessan. Gra przypominała ziemskie kości. Na ściankach sześcianików nie widniały jednak różne liczby kropek, ale leniańskie cyfry od jedynki do piątki. Na szóstej ściance ja- śniał sporych rozmiarów krążek ze srebrzystego metalu. Li- czył się tylko wówczas, kiedy gracz wyrzucił dwa albo wię- cej takich krążków równocześnie. Gracze rzucali trzema kośćmi, a nie dwoma. Obserwując poprzednio przebieg gry, Vince zdał sobie sprawę, że istnieje wiele sposobów osiągnię- cia pożądanego wyniku. Teraz, kiedy spędził przy stole wię- cej czasu, dowiedział się, że wyrzucenie dwóch srebrzystych krążków upoważnia gracza do dodatkowego rzutu, a wyrzu- cenie trzech oznaczało najwyższą wygraną. W pewnej chwili uczestniczący w grze Nessanin, który wyglądał - na ile Vince mógł się zorientować - całkiem normalnie, uniósł w dłoni sześcianiki i potoczył je po blacie stołu. Wyrzucił dwójkę, czwórkę i srebrzysty krążek. - Sześć - oznajmił vredański krupier, zręcznie przyciska- jąc odpowiedni guzik na klawiaturze. Vince domyślił się, że oznacza to odjęcie pewnej sumy z salda kredytowego nessań- skiego gracza w centralnym banku danych. Nessanin sposępniał. - Ile wynosi teraz stan mojego konta? - zapytał. Vredanin przycisnął inny guzik i skierował spojrzenie na cyfry, które ukazały się na ekranie monitora. - Cztery tysiące durów, proszę pana - oznajmił bezna- miętnym tonem. Nessanin rozłożył ręce i popatrzył na kompanów. -Nie mogę sobie pozwolić na stratę chociażby jednego więcej - powiedział ponuro. - Może któryś z was chce spró- bować szczęścia? Widząc, że porośnięte jasną sierścią istoty wahająsię z de- cyzją, Vince przecisnął się do stołu. - Ja chciałbym - oznajmił stanowczym tonem, po czym pokazał krupierowi kartę identyfikacyjną. -Czy mogę? Vredanin spojrzał na niego i wystukał coś na klawiaturze, żeby uzyskać potrzebną informację. Zerknął na ekran, zamru- gał i z wyraźnym szacunkiem przeniósł spojrzenie znów na Vince'a. - Oczywiście, panie Kul Lo - powiedział. Zgarnął sze- ścianiki i podał Vince'owi na polakierowanej na niebiesko długiej łopatce. Vince sięgnął po kostki lewą ręką, a prawą rozpiął zamek kombinezonu. Wyjął z wewnętrznej kieszeni leniańską mo- netę, której nie przekazał inspektorom, i pchnął ją niedbale w stronę krupiera. - Ile jest warta? - zapytał. - Wiedziałem to kiedyś, ale zapomniałem. Nie usłyszał żadnych okrzyków, znajdował się w gronie istot o doskonałych manierach. Jednakże rozległo się kilka ci- chych szmerów i pomruków, po czym zapadła martwa cisza. Vredanin wpatrywał się w monetę może przez sekundę, a potem powoli uniósł głowę, spojrzał na Vince'a i odetchnął głęboko. - Stan pańskiego konta, szanowny gościu, w zupełności mnie satysfakcjonuje - powiedział. - Jeśli, oczywiście, nie zamierza pan grać o bardzo wysokie stawki. Dopuszczalny limit w naszym kasynie wynosi... Vince wzruszył ramionami. - Zamierzam kupić nowy statek i nie chciałbym uszczu- plać zbytnio mego konta - oświadczył. - Czy mógłby pan dać mi za tę monetę sztony o wartości, powiedzmy, pięćdziesię- ciu tysięcy durów, a resztę należności przelać na moje konto? Krupier znowu głęboko odetchnął. - Oczywiście, panie Kul Lo - odparł. - Proszę wybaczyć moją reakcję. Nieczęsto widuje się u nas takie przedmioty! Teraz Vince wzruszył ramionami w sposób, który, jego zdaniem, powinien dać wszystkim obecnym do zrozumienia, że ma jeszcze sporo podobnych monet. Odebrał wysoki stos brązowych plastikowych krążków, a potem potoczył kostki po blacie stołu. Nie znał wszystkich zasad gry i prawdę mówiąc, nie przy- wiązywał do jej przebiegu większej wagi, stracił więc wszyst- kie sztony raczej szybko. Zanim to jednak nastąpiło, wygrywał i przegrywał sumy, których wysokość z pewnością przykuwała uwagę wszystkich gości. Musiał także przyznać, że gra pasjo- nuje go bardziej, niż mógłby się spodziewać. Kiedy wreszcie przegrał ostatnie dury, westchnął i spojrzał na krupiera. - Chyba nie jestem w tym najlepszy - oznajmił zrezyg- nowanym tonem. Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Nawet nie zerknął na żad- nego Nessanina. Obawiał się, że już sam sposób, w jaki starał się zwrócić na siebie uwagę, wykorzystując leniańskąmonetę, mógł swoją obcesowością wzbudzić ich podejrzenia. 12 Dwie ziemskie noce później skontaktował się z nim Zarpi. Vince przebywał wtedy w kasynie hotelu, w którym wy- najął apartament. Dla zabicia czasu przegrywał i wygrywał niewielkie sumy, grając w kości (była to oczywiście tutejsza wersja tej rozrywki). W pewnej chwili usłyszał za plecami czyjś głos. - Bardzo przepraszam, ale jeszcze nigdy nie widziałem żadnej istoty twojej rasy. Wyglądasz zupełnie jak my, tylko że twoje ciało prawie nie jest porośnięte sierścią. Vince odwrócił się i przybrał swobodną beztroską minę. - Jak się masz? Jesteś Nessaninem, prawda? - Tak nas nazywają - odparła obca istota. - Rzeczywi- ście, pochodzimy z Nessy. Vince lekko się skłonił i pochylił głowę w powszechnie znanym geście powitania. - Pierwotnie ojczyzną istot mojej rasy była Carca, nazy- wają więc nas Carcanami - zaczął. - Nasza planeta znajduje się na samym skraju komórki, jeszcze dalej niż Onsja. Znasz może trochę ten rejon? - Nigdy nie zapuszczałem się dalej niż na Onsję - przy- znał tonem ubolewania Nessanin. - Przepraszam, że cię zagad- nąłem w taki sposób, ale jakiś czas temu, gdy przebywałem w innym kasynie, słyszałem, jak powiedziałeś, że chciałbyś kupić nowy statek. Nasza grupa ma cztery statki, ale brakuje nam wykwalifikowanych pilotów i może wystawimy jeden na sprzedaż. Czy nie zechciałbyś odwiedzić nas i porozma- wiać o tym z naszym kapitanem? Vince pozwolił sobie spojrzeć prosto w twarz porośniętej jasną sierścią istocie. - No cóż... Prawdę mówiąc, jeszcze się nie zdecydowa- łem. Nie przyszedłem w pełni do siebie po przebytej chorobie i moja rekonwalescencja może potrwać jeszcze jakiś czas. Sądzę jednak, że moglibyśmy o tym porozmawiać. Czy jeste- ście oficjalnymi przedstawicielami swojego rządu? Nessanin zamrugał, co u istot tej rasy oznaczało zazwy- czaj rozbawienie. -Nie jesteśmy oficjalnymi przedstawicielami ani nasze- go rządu, ani jakiegokolwiek innego - odparł. -Nasz kapitan nazywa się Zarpi. Może o nim już kiedyś słyszałeś? - Nie przebywam w tej części komórki zbyt długo - od- parł Vince przepraszającym tonem. Nessanin znów się uśmiechnął. - Możesz być pewien, że nie jesteśmy oszustami ani ama- torami - powiedział. - Proponujemy ci kupno statku, który znajduje się w naszym posiadaniu od dosyć dawna. Nabyli- śmy go legalnie, a poprzedni właściciel otrzymał stosowne wynagrodzenie. Więc cóż, czy zechcesz nas odwiedzić? - To będzie dla mnie wielki zaszczyt - odparł Vince. Nikt oczywiście go nie zachęcał do zwiedzania pomiesz- czeń flagowego statku Zarpiego, ale kiedy wprowadzono go na pokład, Vince to i owo zobaczył. Podobnie jak inne jed- nostki, którymi przylecieli Nessanie, był to średniej wielko- ści frachtowiec. Przynajmniej tak wyglądał z zewnątrz, uszczelniony i gotowy do podróży. Vince odgadł, że klapy większości otworów kryją wyrzutnie rakiet i promienników energii, a także rozry wacze. Te ostatnie były potężną bronią emitującą fale sztucznej grawitacji, które można było dowol- nie programować, zmieniać i dostosowywać, i które potrafiły szybko rozrywać na strzępy nawet najwytrzymalsze budynki lub kadłuby gwiezdnych statków. Vince spostrzegł także uzbrojone wahadłowce, prawdopodobnie wykorzystywane do abordaży. Zarpi oczekiwał go w zwyczajnym, ale luksusowo ume- blowanym pokoju. Przywódca piratów, choć żylasty i chudy, był najpotęż- niej umięśnionym Nessaninem, jakiego Vince kiedykolwiek widział. Jeden jego policzek przecinała długa blizna (praw- dopodobnie ślad po dawnym oparzeniu) unieruchamiająca go częściowo. Zarpi sprawiał wrażenie bardzo skoncentrowanego, nie zareagował uśmiechem na powitanie gościa. - Przejdźmy od razu do rzeczy - powiedział. - Kilku członków mojej załogi widziało całkiem niedawno w pew- nym kasynie, że płaciłeś leniańską monetą. Jeżeli masz ich więcej, chciałbym je odkupić od ciebie albo zaproponować ci coś w zamian, na przykład statek. Jak z pewnością wiesz, le- niańskie monety są uniwersalnym środkiem płatności, przyj- mowane są absolutnie wszędzie, pod tym względem nie mogą się równać z nimi żadne inne pieniądze ani przedmioty. Nie ukrywam, że bardzo mi zależy na odkupieniu tych monet. Vince zaczął udawać, że się waha. -No cóż, sam nie wiem... - powiedział niepewnym to- nem. - W przyszłości mogę sam ich potrzebować. Widzisz... Niedawno nabawiłem się pewnej choroby, która groziła mi szybką utratą wzroku, a w dalszej perspektywie niechybną śmiercią. Ja, uhm... straciłem kontakt z większością moich znajomych, a przyleciawszy tu, poniekąd także kontakt z rze- czywistością. Dopóki się nie upewnię, że wyzdrowieję całko- wicie - co wydaje się w tej chwili zupełnie możliwe - nie mogę budować żadnych planów. Jedynym statkiem, jaki mam w tej chwili, jest ta archaiczna opływowa balia stojąca w od- ległości mniej więcej siedemdziesięciu metrów od twojego gwiazdolotu. Oczywiście rozglądam się więc za czymś in- nym, ale... - Mam nadzieję, że odzyskasz w pełni zdrowie - oznaj- mił chłodnym tonem Zarpi. - Czy masz więcej takich monet? - Zdeponowałem kilka w miejscowym banku - odparł Vince. - Mam ich jeszcze siedem, jak sądzę. Nie chciałbym jednak rozstawać się ze wszystkimi. Zarpi spojrzał Vince'owi prosto w oczy. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. - To zrozumiałe - odparł. - Za pięć takich monet sprze- dałbym ci jeden ze swoich statków, w pełni uzbrojony i przy- gotowany do dalekiej podróży. Przekażę także na twoje konto na Shannie sumę równą połowie rynkowej ceny tego statku. - Zarpi przerwał i przez chwilę, milcząc, patrzał na Vince'a. Nagle po raz pierwszy przez jego twarz przemknął cień uśmie- chu. - Co więcej, odkupię twój obecny statek za sumę, którą Vredanie uznają za uczciwą. Chyba wymyślę coś, żeby zro- bić użytek nawet z tak prymitywnie wyglądającej jednostki. Na przykład, wykorzystam ją jako przynętę albo nie rzucają- cy się w oczy patrolowiec, na którego pokładzie moi pod- władni będą dyskretnie dokonywali zwiadu. Vince siedział przez niemal minutę w milczeniu, marsz- cząc brwi. - Sądzę, że to zupełnie uczciwe warunki - powiedział w końcu i spojrzał na gospodarza. - Zastanawiam się jednak... jak wspominałem, straciłem kontakty i nie bardzo się orien- tuję w sytuacji. Czy nie zechciałbyś, uhm, rozważyć możli- wości przyjęcia mnie na wspólnika? Mógłbym, bo cóż... Znam rejony, do których nie zapuszczają się nawet Onsjanie. Znajdzie się tam kilka bogatych, ale słabych pod względem militarnym planet i imperiów. Mógłbym... - Mam pewne zobowiązania i plany na najbliższe kilka tysięcy godzin, więc nie mogę przyjąć twojej propozycji - przerwał mu Zarpi. - Potem, może... kto wie... Ale co po- wiesz na moją propozycję? Zgadzasz się? Sprzedasz mi te monety? Vince poczuł nagle rozczarowanie i zniechęcenie. Mógł teraz tylko grać na zwłokę, ale należało to robić bardzo ostroż- nie, żeby Zarpi się nie zorientował w sytuacji. - Ja, uhm... sądzę, że tak - bąknął niepewnie. - Zanim jednak podejmę decyzję, chciałbym raz jeszcze odwiedzić lekarza. Czy zgodzisz się na kilka godzin zwłoki? Tak czy owak, chyba mogę ci sprzedać trzy monety, jeśli dokonasz przelewu na moje konto albo zapłacisz w innej, uzgodnionej formie. Po raz pierwszy od początku rozmowy Zarpi okazał lekką irytację. Potem jednak wykonał uprzejmy gest. - To brzmi rozsądnie - powiedział. - A zatem, do zoba- czenia za kilka godzin. Kilkanaście ziemskich godzin później, kiedy Vince znów odwiedził swój statek, aby sprawdzić, co zarejestrowały ka- mery, wyczuł ledwo uchwytną woń amoniaku. Poczuł, że wzbiera w nim gniew, zatrzymał się więc na korytarzu kilka kroków przed drzwiami sterowni, przybrał obojętny wyraz twarzy i dopiero wtedy wszedł do pomieszczenia. Wszystkie światła były wyłączone, ale dzięki swym no- wym oczom, Vince bez trudu dostrzegł niedbale opartego o przegrodę Gondala. - Jak, u diabła, się tu dostałeś? - warknął. Onsjanin wyciągnął w kierunku Vince'a mackę oddechową. - Sss-sss-sss - zachichotał. - Wygląda na to, że widzisz w ciemności tak dobrze, jak się spodziewałem. Czy mogę za- palić jakieś światło? - Ależ proszę! - odparł suchym tonem Yince. - Gość po- winien się czuć na moim statku jak u siebie w domu. - Obser- wował, jak Gondal wyciągnął rękę-mackę w kierunku pulpitu kontrolnej konsolety, kilka chwil szukał po omacku, przyci- snął wreszcie jakiś guzik i zamrugał, oślepiony jaskrawym blaskiem. -No więc, po co tu przyszedłeś? Gondal wykonał zamaszysty gest macką-ręką. - Przede wszystkim chciałem zapytać, jak twoje zdrowie - odparł. - A potem porozmawiać o kilku innych sprawach. Ale najpierw odpowiem na pierwsze pytanie. Zresztą, sam zapewne się tego domyśliłeś. Kiedy jeszcze dysponowałem tym statkiem, urządziłem wszystko tak, żebym mógł się dostawać na jego po- kład, kiedy zechcę. A teraz, proponuję, żebyś odtworzył sceny zarejestrowane przez kamerę. Zobaczysz pewien fragment, któ- ry powinien cię zainteresować, tak jak zainteresował mnie. Vince nie starał się nawet ukryć niezadowolenia. - Widzę, że wtykasz nos w nie swoje sprawy - burknął. - Mam nadzieję, że spodobało ci się to, co obejrzałeś. Zwłasz- cza widok siebie samego podkradającego się do statku. - Sss-sss-sss! —roześmiał się Onsjanin. - Podleciałem do niego wahadłowcem, żeby nikt mnie nie zobaczył. Proponu- ję, żebyś jednak obejrzał to nagranie. Vince podszedł demonstracyjnie powoli do konsolety. Mijając Gondala, z trudem przezwyciężył chęć, żeby go kop- nąć w mackę-nogę. - Czy pozwolisz, że zmniejszę natężenie blasku, żebym mógł lepiej widzieć? - zapytał. - Ależ proszę! - odparł Onsjanin. - Gospodarz powinien czuć się na pokładzie swojego statku jak u siebie w domu. Sss-sss-sss. Vince zmniejszył intensywność światła, cofnął nagranie i zaczął się wpatrywać w ekran monitora. Ujrzał na nim statki Zarpiego, wokół których początkowo nic się nie działo. Na- gle jego oczy rozwarły się szeroko. We włazie jednego ze statków pojawili się trzej Nessanie i zaczęli się rozglądać dookoła. Wyglądało na to, że dwaj sto- jący po bokach pilnują tego trzeciego, który stał pośrodku, a jednocześnie go wspierają. W następnym momencie Vince zorientował się, że stoją- ca w środku istota jest Nessanką. Nie oswoił się jeszcze z wyglądem Nessan na tyle, by mieć pewność, że rozpoznał trafnie któregoś przedstawiciela tej rasy. Od razu jednak się domyślił, że stojącą pośrodku istotą jest Akorra. Sądząc po wyglądzie, mogła mieć mniej więcej trzy- dzieści lat w ziemskiej skali; wzrost i smukła budowa ciała także odpowiadały opisowi, który pamiętał. Nessanka sprawiała wrażenie oszołomionej i zobojętnia- łej. Bardzo powoli obracała głowę, żeby omieść spojrzeniem płytę lotniska. Kilka chwil wszyscy troje stali w otworze wła- zu, a potem jeden ze strażników powiedział coś do drugiego. Obaj obrócili niestawiającą w ogóle oporu żeńską istotę i wszyscy troje zniknęli w głębi statku. Vince, który dopiero w tej chwili uświadomił sobie zna- czenie uwagi Gondala na temat fragmentu nagrania, wyciąg- nął rękę i wyłączył monitor kamery. Postanowił na razie nie zwiększać intensywności blasku. Odwrócił się i spojrzał na Onsjanina. - Czy to wszystko, co chciałeś mi pokazać? - zapytał obo- jętnym tonem. - Ta Nessanka w środku, sądząc z wyglądu, jest prawdopodobnie poważnie chora. Może sprowadzili ją tu, żeby ją wyleczyć? - Sss-sss-sss - zachichotał kapitan piratów. - Okazałeś się nieostrożny, Vinsie Kul Lo. Popełniłeś błąd. Powinieneś dla niepoznaki zaprogramować kamerę tak, żeby omiatała całą płytę lądowiska, zamiast kierować ją tylko na statki Zarpiego. A poza tym, poinformowano mnie oczywiście, że kilka go- dzin temu złożyłeś wizytę na pokładzie flagowego statku tego banity. Doniesiono mi także, że spieniężyłeś ostatnią leniańską monetę w kasynie, w którym obserwowało cię kilku członków jego załogi. Dobrze wiem, że dysponujesz wystarczająco dużą sumą na koncie w banku, doszedłem więc do oczywistego wniosku, że celowo wyciągnąłeś tę monetę, aby dowiedział się o niej Zarpi. Mam rację? Vince poczuł jednocześnie niepokój i wściekłość. -Nie widziałem w pobliżu żadnej z twoich ośmiornic! - wybuchnął. - Ośmiornica? - powtórzył uprzejmym tonem Gondal. - Mie znam tego słowa, ale w twoich ustach zabrzmiało jak dobre przekleństwo. Postaram sieje kiedyś wykorzystać, musisz mi tylko wyjaśnić, co oznacza. Sss-sss-sss. Jako informatorów i szpiegów zatrudniam istoty człekopodobne. To elementarna zasada taktyczna. Dlaczego tak cię interesuje Zarpi? Vince z posępną miną starał się gorączkowo wymyślić jakieś kłamstwo, które brzmiałoby wiarygodnie. - Czy naprawdę sądziłeś, że nie będę się starał znaleźć czegoś, co pozwoliłoby mi uwolnić się od ciebie? - zapytał w końcu. -Zarpi jest gotów sprzedać mi jeden ze swoich stat- ków. A poza tym, miałem... mam inne plany. Gondal westchnął. - Obawiam się, że na ich realizację nie pozwolą ci moje plany - powiedział. - Wciąż jeszcze jesteś ode mnie uzależ- niony, bo tylko ja dysponuję lekarstwem, które pozwoli ci widzieć w przyszłości. - To ty tak twierdzisz - warknął Vince. - Sss. Mam nadzieję, że nie będziesz próbował spraw- dzić tego na własnej skórze! Lubię cię, Vinsie Kul Lo, ale zainwestowałem w twoje oczy zbyt dużą sumę i nie mogę pozwolić sobie na jej utratę. A jeżeli chodzi o Zarpiego, po- staram się myśleć logicznie. Przypuszczam, że istnieje ścisły związek między nim a twoją przydatnością dla nessańskiego rządu. To rozsądne przypuszczenie. Domyślam się także, że coś im obiecałeś. Z czysto egoistycznych powodów bardzo chciałbym ci pomóc wywiązać się z tej obietnicy. Pragnę utrzy- mywać z Nessanami jak najlepsze stosunki, dlaczego więc nie miałbyś mi zaufać i przyjąć mojej pomocy? Może ci się bardzo przydać, kto wie czy bez niej będziesz w stanie osiąg- nąć swój cel. Kim jest oszołomiona narkotykami Nessanka? Jestem pewien, że nie pospolitą ladacznicą ani towarzyszką życia któregoś z członków załogi. Vince poczuł, że zbiera mu się na mdłości. Mimo to po- stanowił grać na zwłokę. - Oszołomiona narkotykami? - powtórzył. Zniecierpliwiony Gondal machnął niedbale macką-ręką. - Proszę, nie baw się ze mną w takie gierki. Czy muszę wypowiadać za ciebie wszystkie słowa? Dobrze wiem -po- winno cię to przekonać o sprawności moich szpiegów - że całkiem niedawno została porwana nessańska badaczka. Jej rysopis zgadza się z wyglądem oszołomionej Nessanki, któ- rą przed chwilą oglądałeś. Badaczka zajmowała się arche- ologią i była wybitną znawczynią leniańskich artefaktów. Wiem także - a wcale nie mam pewności, czy ty także to wiesz - że badaczka była również znakomitą fizyczką. Jeże- li dodam do tego to, jak gorliwie starałeś się poinformować Zarpiego, że dysponujesz co najmniej kilkoma leniańskimi monetami, wszystko zaczyna się układać w naprawdę cie- kawą całość! Vince siedział w milczeniu przez jakąś minutę. Był zado- wolony, że panujący w sterowni półmrok nie pozwala Gon- dalowi widzieć jego twarzy. W końcu westchnął. - No dobrze. Okazałem się nieostrożny. Rzeczywiście obiecałem Nessanom coś, co ma związek z Zarpim i Akorrą. — Przerwał na moment. - Powiedziano mi także, że w pew- nych okolicznościach mogę nawet starać się pozyskać twoją pomoc. Naturalnie, po tym, co mi zrobiłeś, nie chciałem i na- dal nie chcę mieć z tobą nic wspólnego! Gondal przemieścił ciężar ciała na innąmackę-nogę, jak- by chciał rozprostować mięśnie. - Zaczynasz darzyć mnie większym zaufaniem, a w każ- dym razie, mówisz logiczniej. Na czym właściwie miałaby polegać pomoc, o którą chciałbyś u mnie zabiegać? Umysł Vince'a pracował teraz na najwyższych obrotach. - No cóż... - powiedział. - Chodziło po prostu o pomoc w przesłaniu pewnej wiadomości. Nessanie sądzili, że mógł- byś wysłać zdalnie sterowaną bezzałogową kapsułę informa- cyjną tak dyskretnie, aby nie dowiedzieli się o tym Wedanie. - Sss-sss-sss - zachichotał Onsjanin. - Z pewnością mie- li nadzieję, podobnie jak ty, że nie zechcę zapoznać się z tre- ścią informacji? Vince zdał sobie sprawę, że pozostał mu już tylko jeden atut. Onsjański pirat nie wiedział, że on wysłał już dwie in- formacje. Z pewnością nie podejrzewał, że Vince dysponuje jakimś sposobem porozumiewania się z Nessanami. - Obawiam się, mój wielomacki przyjacielu, że starasz się być zbyt sprytny - powiedział. - Miałem wysłać bardzo prostą wiadomość: „Poszukiwania zakończyły się powodze- niem". Nie było powodu, żeby ukrywać jej treść przed tobą. Gondal zwinął oddechową mackę, przytknął koniec do pojemnika na plecach i zastanawiając się nad czymś, zaczerp- nął porcję mieszaniny gazów. Po pewnym czasie oderwał mackę i przeniósł spojrzenie na Vince'a. - Potrafię wyobrazić sobie powody, dla których mógłbyś chcieć zataić przede mną treść tej wiadomości - zaczął. — Rzecz jasna, że teraz, kiedy znam jej znaczenie, nie musisz tego robić, prawda? Nessanie sądzą więc, że uda im się po- chwycić Zarpiego i uwolnić porwaną Akorrę. Można wyciąg- nąć z tego pewne wnioski. Albo się spodziewają, że kiedy stąd odleci, będą w stanie nadal go obserwować, albo też za- mierzają otoczyć kordonem Shannę, żeby pochwycić go, kie- dy wystartuje. A może tu wylądują i pochwycą go jeszcze na Shannie? Praktyczne aspekty nawigacji i właściwości napędu nad- świetlnego nakładająjednak i na nich, i na niego, pewne ogra- niczenia. Nie wątpię, że ci o tym powiedzieli. Zarpi nie może osiągnąć prędkości większej niż prędkość światła, dopóki nie oddali się na pewną odległość od Shanny, a jeżeli nie będzie leciał szybciej niż światło, nie zdoła pokonać dużej odległo- ści. Z drugiej strony, Nessanie nie mogą się wyłonić w zasię- gu radaru, aby zaczekać, aż Zarpi wystartuje. A poza tym, otoczenie planety byłoby operacją skomplikowaną i wyma- gałoby użycia potężnej floty. Przypuszczam więc, Vinsie Kul Lo, że miałeś przyłączyć się do Zarpiego i towarzysząc mu, pełnić funkcję szpiega. Na tym właśnie polegało twoje zada- nie. Vince znów westchnął. - Jesteś tak szczwany i przebiegły, że naprawdę nic nie zdoła się ukryć przed tobą- powiedział. - Tak, miałem na- dzieję przyłączyć się do Zarpiego. Jak dotąd, nie okazał zain- teresowania moją propozycją. Leniańskie monety miały tyl- ko posłużyć za przynętę. Możesz być naprawdę dumny z siebie. A teraz, czy możesz i zechcesz mi pomóc? Wyślesz informacyjną kapsułę? - Sss-sss-sss! - roześmiał się Onsjanin. - Nie mógłbym odmówić udziału w tak rozkosznie przewrotnej grze, nawet gdybym nie przeczuwał możliwości zysku. Nie jestem jed- nak na tyle naiwny, żeby pozwalać ci na wysyłanie wiadomo- ści o nieznanej mi treści. Mogę wszystko zorganizować, ale ty musisz wyjawić mi tę wiadomość i powiedzieć, dokąd chcesz ją przesłać. Rzecz jasna, ja ci nie zdradzę, jak ją prze- każę. Twarz Vince'a przybrała gniewny wyraz, ale to była tylko gra. W gruncie rzeczy miał powód do umiarkowanego trium- fu. Udało mu się wywieść Gondala w pole co do jednego: Nessanie już wiedzieli, że Zarpi jest na Shannie. Możliwe, że zdoła raz jeszcze przechytrzyć Onsjanina i przesłać nawet za jego pośrednictwem wiadomość, której prawdziwego znacze- nia Gondal nie będzie w stanie rozszyfrować. Chirurg Thood Hiwis zalecił, żeby Vince pojawiał się u niego na kontrolę co sto godzin. Pierwsza taka wizyta prze- biegła tak, jak można było tego oczekiwać. Wielokończyno- wa istota oznajmiła, że nie znajduje w procesie gojenia się oczu niczego niepokojącego i że Vince ma wszelkie szansę zachować dobry wzrok, jeśli oczywiście będzie otrzymywał systematycznie lekarstwo, które dostarczać mu mógł tylko Gondal. Pierwszy zastrzyk powinien otrzymać jednak dopiero po upływie pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu godzin. Vince nie odczuwał wcale radości, myśląc o tym. Przychodziło mu już nieraz do głowy, że może najlepiej byłoby, gdyby obezwład- nił rosłego Onsjanina i zabrał mu ów lek. No tak, ale przecież z Gondal pewnością przedsięwziął niezbędne środki ostroż- ności, by mu to uniemożliwić... Do terminu następnej wizyty u Thooda Hiwisa pozostało jeszcze kilka godzin, ale Vince postanowił wybrać się do nie- go trochę wcześniej. Domyślał się, że któryś z podwładnych Zarpiego stale go obserwuje. Podobny do ogromnego pająka chirurg powitał go bardzo uprzejmie. - Sądząc po twoim wyglądzie, Vinsie Kul Lo, kuracja przebiega prawidłowo - powiedział. - Wstrzyknąłem ci daw- kę hormonów, które jeszcze nie zdążyły opuścić twojego or- ganizmu i wciąż działają. Brak nowych objawów należy uznać za pomyślną okoliczność. Mimo to chciałbym sprawdzić twoje oczy. Thood nie znalazł w nich niczego złego. Ponownie zachwy- cił się zdolnością widzenia w ciemności, jaką posiadł Vince, oświadczył, że mu jej zazdrości, i jeszcze raz przeprosił go za zło, jakie musiał (tak powiedział) mu wyrządzić. Vince opuścił szpital rozczarowany i pełen bezsilnego gniewu. Skoro jednak złożył wizytę lekarzowi i był niemal pewien, że Zarpi wkrótce się o tym dowie, nie miał wyboru. Musiał odwiedzić jeszcze raz nessańskiego banitę. Wpuszczono go na pokład statku Zarpiego, ale powitano bez nadmiernego entuzjazmu. Usiadł w tym samym pokoju co poprzednio i poczuł się dość nieswojo, napotkawszy lodo- wate spojrzenie gospodarza. - Wygląda na to, że jestem zupełnie zdrowy - powiedział. - Musi jednak upłynąć trochę czasu, zanim się o tym upew- nię. Obiecałem, że sprzedam ci trzy leniańskie monety. Mo- żemy załatwić to teraz, jeżeli nadal jesteś zainteresowany ich kupnem. Twarz Zarpiego nie zdradzała żadnych emocji. - Jak wspominałem, przydadzą mi się w przyszłych trans- akcjach, ale nie tu, na Shannie, gdzie nie ma kłopotów z wy- mianą walut - odparł. - Czy już je odzyskałeś? - Jeszcze nie. Nadal znajdują się w jakimś skarbcu - po- wiedział Vince. - Sądzę, że zostaną mi zwrócone mniej wię- cej za godzinę. Znasz może Ośrodek Kredytowy? To niewiel- ki budynek stojący na lewo od głównego skarbca. Możemy tam teraz pójść obaj albo spotkam się z tobą w tym miejscu, kiedy zechcesz. Dokonamy wymiany, ale najpierw Vredanie muszą ustalić naszą tożsamość. Na twarzy Zarpiego pojawił się lekceważący uśmieszek. - Wiem, jak się zawiera takie transakcje na Shannie - oznajmił. -Nie widzę jednak powodu, byśmy nie mieli wy- brać się tam teraz. Może nie będziemy musieli czekać aż go- dzinę, jak sugerowałeś. Możliwe, że te monety są przecho- wywane całkiem blisko. Ostatnie zdanie wypowiedział tak niedbałym tonem, że zwróciło to uwagę Vince'a. W pierwszej chwili Cullow po- myślał, że Nessanin usiłuje wyciągnąć z niego jakąś informa- cję albo chociaż chce poznać plotkę, którą mógł usłyszeć pod- czas swojego pobytu na Shannie. W następnym ułamku sekundy błysnęła mu w głowie inna myśl. Gdyby w jakiś spo- sób udało mu się obudzić w Zarpim podejrzenia, że on, Vin- ce, być może dobrze wie, gdzie się znajduje tajny skarbiec Vredan... - To mało prawdopodobne - powiedział. - Monety mają bardzo dużą wartość i z pewnością zostały przetransportowa- ne tam daleko, aby były zupełnie bezpieczne. Poruszył głową, wskazując kierunek, w którym, o ile do- brze zapamiętał, znajdował się kontynent. Zarpi nie w pełni zdołał ukryć zdumienie. - To możliwe - powiedział. - Tak czy owak, możemy dokonać tej transakcji, a Vredanie przekazami te monety tro- chę później. Wciąż jeszcze myślisz o zakupie statku? - W tej chwili nie - przyznał Cullow. - Istnieje pewne, choć niewielkie prawdopodobieństwo, że stan mojego zdro- wia się pogorszy. A poza tym... Urwał i umilkł, jakby nagle zdał sobie sprawę, że powie- dział za dużo. Zarpi wyciągnął rękę, przycisnął guzik na kołnierzu i we- zwał przez radio wahadłowiec. Obaj wstali i przeszli do ze- wnętrznej śluzy. Zanim maszyna nadleciała, Zarpi powiedział: - Teraz, kiedy finalizujemy transakcję, może będziemy się częściej widywali? - zapytał. - Istoty naszych ras są bar- dzo podobne, co zawsze ułatwia nawiązywanie bliższych sto- sunków. Co prawda, jak już mówiłem, mam określone plany na najbliższą przyszłość, ale istnieje przecież przyszłość bar- dziej odległa. - Zamrugał, co było, o czym Vince już wie- dział, nessańskim odpowiednikiem uśmiechu. - A przynaj- mniej osoby takie jak my żywią taką nadzieję, hmm? W odpowiedzi Vince także się uśmiechnął. - To prawda - przyznał. - A jeżeli mam przed sobą wy- starczająco długą przyszłość, przypomnę sobie kilka spraw, o których choroba kazała mi na pewien czas zapomnieć. Przylecieli do Ośrodka Kredytowego, wysiedli z waha- dłowca, weszli do budynku i odszukali vredańskiego urzędni- ka, który miał sfinalizować transakcję. Vredanin poprosił ich, żeby stanęli przed skanerem, zbadał odciski palców, zarejestro- wał głosy i za pomocą miniaturowego instrumentu pobrał nie- wielkie próbki krwi i skóry. Potem zgiął ciało w uprzejmym ukłonie. - Transakcja została zawarta, panie Zarpi i panie Kul Lo - oznajmił. Spojrzał naNessanina i jeszcze raz się ukłonił. - Monety zostaną wkrótce dostarczone, proszę pana. Zarpi odwrócił się do Vince'a i -jak było w zwyczaju Nessan - oburącz uścisnął jego dłoń. - Jesteśmy teraz przyjaciółmi, a w przyszłości, kto wie, może zostaniemy partnerami - powiedział. - Czy nie zechciał- byś spożyć w moim towarzystwie jakiegoś posiłku? Niestety, nie w ciągu najbliższych kilku godzin - dodał szybko prze- praszającym tonem. - Muszę załatwić pewien niezwykle pil- ny interes. Może trochę później. Jak mógłbym się z tobą skon- taktować? - To proste - odparł Vince, śmiejąc się w duchu. - Na pokładzie mojego statku zainstalowano nowoczesne środki łączności, możesz więc połączyć się ze mną, korzystając ze standardowego kanału. Pożegnał się z Zarpim w doskonałym nastroju. Mimo wszystko udało mu się być może nawiązać z nim bliższą zna- jomość, na której tak mu zależało! Stwarzało to jednak kolejny problem. Zdradził się jakby mimo woli, że wie, gdzie znajduje się tajny skarbiec Vredan. Musiał się teraz dowiedzieć albo domyślić czegoś więcej, żeby móc przekazać Zarpiemu jakąś konkretną informację. 13 Dyżurującemu w wypożyczalni wahadłowców vredańskie- mu urzędnikowi czynności kontrolne zajęły tym razem trochę więcej czasu niż poprzednio. Zapewne porównywał Vince'a z fotografiami i zapoznawał się z informacjami na jego temat, które ukazały się na ekranie niewielkiego moni- tora. - A więc chciałby pan łowić ryby, panie Kul Lo? - zapy- tał w pewnej chwili. - Dysponujemy wahadłowcami wypo- sażonymi w niezbędny sprzęt. Czy potrzebuje pan przewod- nika? -Nie - odparł Vince, starając się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej beztrosko. - Przewodnicy pozbawiają wędkowa- nie smaku przygody. W zupełności wystarczy mi mały waha- dłowiec i niezbędny sprzęt wędkarski. - Rozumiem, proszę pana — powiedział Vredanin. — W ta- kim razie, czy mogę zaproponować którąś z otoczonych pło- tami ustronnych zatoczek na wschodnim wybrzeżu naszej wyspy? Dwie czy trzy powinny być w tej chwili wolne, przy- bój nie jest zbyt silny, a łowi się tam znakomicie. Umysł Vince'a zaczął pracować szybciej. - No cóż... Może... Widziałem jednak, jak grupa tury- stów łowiła całkiem duże ryby na jednej z plaż po stronie cieśniny. To były smukłe ryby, miały kilka par płetw i wyglą- dały jak morskie jeże. Czy uzyskałbym zgodę na wędkowa- nie po tamtej stronie? Urzędnik wahał się tylko chwilę. -Naturalnie, proszę pana. Jeżeli jednak chce pan wędko- wać po stronie cieśniny, nie powinien pan oddalać się od brze- gu. Od strony otwartego morza mógłby pan łowić ryby na błyszczkę albo zapuścić żyłkę w głębszą wodę. - No cóż, może właśnie tak zrobię - odparł Vince. - Chciałbym jednak najpierw spróbować, jak się łowi po stro- nie cieśniny. Zauważyłem, że i tam przybój nie jest zbyt silny, a wiatr dosyć słaby. Czy mogę zacząć od tamtej strony? Gdy- bym postanowił łowić na błyszczkę, przelecę na wschodnią stronę wyspy i odszukam jedną z tych zatoczek, o których pan wspominał. Powiadomię wtedy pana o tym przez radio, to chyba wystarczy, prawda? Urzędnik się ukłonił. - Oczywiście, proszę pana — powiedział i przycisnął gu- zik, żeby wezwać wahadłowiec. -Zanim jednak wyląduje pan na brzegu po stronie cieśniny, proszę dokładnie obejrzeć pla- żę z lotu ptaka i upewnić się, że nikt tam nie przebywa. Posta- ramy się kierować następnych klientów w inne miejsca, żeby nikt panu nie przeszkadzał. - Bardzo dziękuję. - Vince zerknął kątem oka na waha- dłowiec, który właśnie lądował nieopodal wypożyczalni. - Więc mówi pan, że na pokładzie znajdę wszystko, co potrze- ba? - Wszystko. Włącznie z przynętą i drugim śniadaniem. Jest naprawdę smaczne i pożywne. Z informacji wynika, że kiedyś już wypożyczał pan u nas wahadłowiec, zapewne więc pamięta pan o zaprogramowanych mapach i pozostałych wy- maganiach? - Pamiętam. Vince skinął głowę na znak podziękowania i pożegnania, po czym ruszył w kierunku wahadłowca. Wspiął się do kabi- ny i wystartował. Tym razem zobaczył więcej pojazdów naziemnych. Sie- dzący w nich strażnicy jeździli powoli wzdłuż płotu ochron- nego i patrolowali okoliczne farmy. Vince przeciął mroczną dżunglę na ukos względem linii graniczących z cieśniną plaż i przeleciał nad nimi na tyle wysoko, że mógł widzieć wszyst- ko w promieniu wielu kilometrów. Od czasu do czasu unieru- chamiał mały pojazd w locie, aby stwarzać wrażenie, że przy- gląda się tej czy innej plaży. Kiedy w końcu dotarł do zatoczki, w której wypatrzył Gondala i dwóch członków jego załogi (i gdzie spłoszył skra- dającego się groźnego drapieżnika, dzięki czemu zapewne ocalił życie porośniętej sierścią człekopodobnej istocie), ku swemu zaskoczeniu zauważył grupę sześciu czy siedmiu po- dobnych do niedźwiedzi Chullwejów. Wszyscy łowili ryby. Vince nawet nie zwolnił i poleciał dalej. No i co teraz? - za- pytał sam siebie. Jeśli dobrze zapamiętał, następna zatoczka po tej stronie wyspy znajdowała się półtora kilometra dalej. Czy mogę roz- począć swoją operację z tamtego miejsca? - pomyślał. Zatoczka była pusta. Vince zawisł nad nią nieruchomo mniej więcej na minutę, aby operatorzy radaru pomyśleli, że się waha, ale potem powoli osiadł na piaszczystej plaży. Zanim wysiadł z kabiny, raz jeszcze rzucił okiem na pul- pit kontrolny. Światełko, które dotąd wskazywało, że maszy- na znajduje się w zasięgu radaru, teraz się nie świeciło. Z pew- nością drzewa i wzgórza uniemożliwiały zauważenie wahadłowca na ekranie, zapewne jednak na pokładzie zain- stalowano inne urządzenia umożliwiające lokalizację pojaz- du. Możliwe także, że nawet gdzieś na skraju plaży ukryto czujniki, aby upewnić się, że maszyna pozostanie w miejscu, w którym pilot wylądował. Powoli, z trudem opanowując niepokój, Vince sięgnął po wędkę, ciężarki i haczyki. Złożył wędzisko i odwinął kawa- łek żyłki mniej więcej pięćdziesięciometrowej długości. Na- dział przynętę na haczyk i wyskoczył z kabiny. Gdyby mógł zbudować jakąś tratwę albo przynajmniej znaleźć jakiś niezbyt ciężki pień drzewa, na którym dałoby się płynąć. Z całą pewnością nie zamierzał przebyć całej dro- gi wpław! Pomijając już ryzyko spotkania z morskimi dra- pieżnikami, od kryjówki Gondala mogła go dzielić naprawdę duża odległość. Starając się mierzyć poza załamujące się fale przyboju, za- rzucił wędkę. Wiedział wprawdzie, że gdyby ktoś zainstalował na skraju plaży szpiegowskie czujniki, starannie ukryłby je i za- maskował, ale dyskretnie rozejrzał się w prawo i w lewo. Miał szczęście, że zadał sobie trud udawania wędkarza, gdyż kilka minut później pojawił się mały patrolowiec. Le- ciał w odległości kilkuset metrów od brzegu bardzo nisko nad powierzchnią wody i chociaż nie miał zapalonych żadnych świateł, Vince dojrzał w kabinie czterech Vredan. Starał się wyglądać tak niewinnie i beztrosko, jakby na- prawdę oddawał się wędkowaniu. Ściągnął żyłkę i zobaczył na haczyku jednąze smukłych kolczastych ryb z wieloma płetwa- mi, zdjął zdobycz z haczyka i umieścił w plastikowym koszy- ku wędkarskim. Odciął kawałek sznurka i przywiązał koszyk do metalowego płotu w miejscu, w którym zagłębiał się w wo- dzie, pchnął koszyk tak, że zanurzył się do połowy, a potem nadział na haczyk nową przynętę i znowu zarzucił wędkę. Usiłował zachowywać się naturalnie, ale przychodziło mu to z coraz większym trudem. Vredański patrolowiec wciąż unosił się nisko nad powierzchnią wody, czterej strażnicy przy- patrywali się mu bardzo uważnie. Z pewnością sądzili, że ich nie dostrzega, on jednak widział ich doskonale i z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo. Domyślił się, że urzędnik, od którego wynajął wahadłowiec, powziął pewne podejrze- nia i powiadomił funkcjonariuszy miejscowych sił bezpieczeń- stwa. Tylko dlaczego? Czyżby działo się coś innego, co za- niepokoiło Vredan? Coś, co mogłoby udaremnić realizację jego planu? Czując przypływ adrenaliny, oddychał z coraz większym trudem. Ściągnął żyłkę, ale tym razem haczyk był pusty. Na- dział kolejną przynętę i ponownie zarzucił wędkę. Jeżeli za- mierzali go tu śledzić tak długo jak on... Ale nagle odlecieli dalej. Przestali mu się przyglądać, spra- wiali wrażenie uspokojonych, a nawet jakby zadowolonych. A może po prostu udawali? Może wkrótce pojawi się tu- taj kolejny patrolowiec? Vince nabrał do płuc wielką porcję powietrza i odetchnął głęboko. Jeżeli miał przystąpić do realizacji planu, nie mógł zwlekać. Pospiesznie ściągnął i zwinął żyłkę, złożył wędkę i wrzucił wszystko do kabiny wahadłowca. Odwiązał węd- karski koszyk, cisnął do morza wciąż jeszcze żywą rybę i za- niósł koszyk z powrotem do kabiny. Wsiadł i uruchomił sil- nik, ale wstrzymał się ze startem minutę lub dwie. Uważnie obserwował morze i niebo, wypatrując kolejnego patrolow- ca. Nie dostrzegł żadnego, wyłączył więc wszystkie światła (z wyjątkiem umieszczonych na pulpicie kontrolnym maleń- kich lampek kontrolnych, których, ku jego zmartwieniu, wy- łączyć się nie dało), a potem uniósł wahadłowiec na niewiel- ką wysokość i powoli skierował nad wodę. Światełko informujące go, że znajduje się w zasięgu ra- daru, nadal się nie paliło. Nie było w tym nic dziwnego; wciąż jeszcze zasłaniały go dżungla i wzgórza. Pozostawał więc nie- widoczny dla operatora radaru, ale przecież ci czterej siedzą- cy w patrolowcu strażnicy, którzy dopiero przed chwilą prze- stali go obserwować, z pewnościąmieli własny radar. Czyżby znajdowali się tak daleko, że nie widzieli go na ekranie po- kładowego monitora? A może jego wahadłowiec znajdował się zbyt nisko nad powierzchnią wody? Zaniepokojony Vince spojrzał w stronę wschodu. Nie zauważył nigdzie patrolowca. Pomyślał, że strażnicy albo zniknęli za cyplem wyspy, albo naprawdę byli już zbyt daleko. Przyspieszył, ale wciąż jeszcze starał się lecieć jak najni- żej, chociaż czuł, że od czasu do czasu o spód wahadłowca rozbijają się fale. Leciał nad cieśniną właściwie na wyczucie. Wiedział tylko, jaką odległość pokonał do tej pory. Pamiętał, że kiedy Gondal zmierzał w stronę wyspy, szedł raczej uko- śnie, a nie prostopadle względem linii brzegowej. Możliwe, że podążał w tym samym kierunku cały czas, jeszcze zanim wynurzył się z wody. Wcześniej czy później powinienem za- tem przeciąć szlak, którym wtedy podążał - pomyślał Vince. Kiedy od brzegu dzieliło go kilkaset metrów, zawisnął nieruchomo i zaczął się rozglądać. W różnych miejscach nad plażami unosiło się kilka wahadłowców. Widać było także kilka innych, lecących niżej albo wyżej nad dżunglą, i jesz- cze dwa albo trzy spoczywające na piasku. Vince nie dostrzegł jednak niczego, co mogłoby budzić niepokój -jeżeli nie li- czyć samotnej nieoświetlonej i czteromiejscowej maszyny, która w dość dużej odległości od niego leciała powoli nad falami przyboju. Domyślił się, że to inny patrolowiec. Kręcąc się nerwowo na fotelu pilota, obserwował go, dopóki nieoświe- tlony statek nie zniknął daleko ponad wyspą. Powoli zaczynał się czuć jak idiota. Pamiętał tylko kieru- nek, w którym podążał Gondal, nie wiedział jednak, czy On- sjanin nie zmienił go, zanim wynurzył się z wody. A poza tym, czego właściwie wypatrywał? Mógł tylko przypuszczać, że kapitan piratów ukrył niewielki przedmiot na dnie cieśni- ny. Możliwe, że miał tam jakiś sprzęt, ale z pewnością dobrze go zamaskował. Vince zdał sobie teraz sprawę, że wyprawia- jąc się na poszukiwanie wiatru w polu, nie tylko utrudniał sobie wywiązanie się z obietnicy, ale także ryzykował wol- ność, a może nawet życie. Zamruczał z niesmakiem. No cóż, działanie pod wpływem impulsu było zawsze jego piętą achil- lesową. Widocznie mimo upływu lat niczego się nie nauczył. Pomyślał jednak, że skoro już wyruszył na tę głupią wypra- wę, powinien sprawę doprowadzić do końca. Wyglądało na to, że głębokość cieśniny nie przekracza w żadnym miejscu dziesięciu metrów. Woda była czysta, Vince widział dno bardzo wyraźnie. I właśnie dzięki temu odnalazł to, czego szukał. Latając zakosami tuż nad powierzchnią wody, oddalił się od wyspy na odległość siedmiu czy ośmiu kilometrów. Od czasu do czasu zerkał niespokojnie na południowy zachód, gdzie od ciemnego nieba wyraźnie odcinała się łuna kolonii. Z pewnością znajdował się teraz w zasięgu centralnego rada- ru - co zresztą potwierdzała lampka płonąca na pulpicie kon- solety kontrolnej - ale liczył na to, że jeśli będzie miał odro- binę szczęścia, operatorzy radaru nie dostrzegą świetlistej plamki jego wahadłowca na tle wody i majaczącego w oddali kontynentu. Pomyślał jednak, że gdyby Vredanie go nie za- uważyli, musieliby być naprawdę niezdarami. Na wszelki wypadek obniżył więc pułap lotu jeszcze o metr czy dwa i je- go wahadłowiec niemal spoczął na powierzchni wody. Uwagę Vince'a przyciągnął trójkątny kształt czegoś, co majaczyło na dnie morza - gdyby nie ów kształt, nie dostrzegł- by niczego. Czując, że jego serce zaczyna bić szybciej, za- wrócił maszynę. Uważnie omiótł spojrzeniem okolicę, by się upewnić, że nie zbliża się w jego stronę żaden vredański pa- trolowiec. Kiedy się znalazł we właściwym miejscu, spojrzał w dół. Musiał co prawda wstać z fotela pilota, żeby obejrzeć to dokładnie, ale kiedy się lepiej przyjrzał, pozbył się resztek wątpliwości. Widział teraz wyraźnie przytwierdzone jakoś do dna - być może wbite w litą skałę przykrytą warstwą piasku - trzy metalowe paliki z pętlami na końcach. Z pewnością słu- żyły do mocowania czegoś. Posadził wahadłowiec na powierzchni wody i spojrzał w stronę wyspy. Jeżeli dobrze zapamiętał kierunek, znajdo- wał się pod właściwym kątem względem plaży, na której szpie- gował Onsjan i wynurzającego się Gondala. Uznał, że trafił we właściwe miejsce. Ale co Gondal mo- cował do tych palików? I dlaczego w ogóle musiał coś moco- wać? Czyżby ukrywał tam łódź albo mały statek? Raczej nie; tego rodzaju jednostkę pływającą mogliby łatwo wypatrzyć strażnicy albo przypadkiem przepływający Vredanie. Czyżby zatem chodziło o łódź podwodną? Jeżeli tak, czemu ją tam cumował? Czy taka łódź nie mogła po prostu spoczywać na dnie morza? Vince przypomniał sobie, że na Shannie zdarzały się gwał-' towne sztormy. A zatem, najprawdopodobniej onsjański pirat zakotwiczył tam, dziesięć metrów pod powierzchnią wody, jakiś pojazd. Gdzie się teraz ów pojazd znajdował? Vince wytężył wzrok i w końcu zauważył na piasku ledwo widoczne ślady. Wska- zywały na to, że na dnie spoczywało coś prostokątnego albo podłużnego, nie zauważył jednak śladów ciągnięcia tego przedmiotu po dnie morza. A zatem, cokolwiek to było, zo- stało najpierw podniesione w górę, a dopiero potem ruszyło w bok. Wydawało się bardzo prawdopodobne, że ktoś tak odważ- ny i posiadający takie znajomości jak Gondal, zdołał przemy- cić na powierzchnię Shanny mały wahadłowiec. Możliwe też, że przekupił albo zastraszył, kogo musiał, i zdobył taką ma- szynę już po wylądowaniu na planecie. Wyglądało na to, że Onsjanin chciał się móc poruszać po planecie bez zgody i wie- dzy Vredan. Ów plan wydawał się ryzykowny, ale biorąc pod uwagę fakt, że Gondal dysponował wieloma elektronicznymi przyrządami i sprzętem kontrwywiadowczym, można było uznać, że nie ryzykował bardziej niż on sam, wyruszając na tę wyprawę. Vince spojrzał znowu w kierunku wyspy. Wyda- wało mu się, że nad plażą, z której wystartował, przeleciał jeszcze jeden patrolowiec. Tak czy owak, z pewnością Cen- trala wiedziała już, że stamtąd odleciał. Obiecał, że powiadomi przez radio operatorów radaru, ale nie przekazał Vredanom żadnej wiadomości. Do jakiego mo- gli dojść wniosku, skoro chyba nie widzieli go na radarze? Czy pomyśleli, że zapomniał o swoim przyrzeczeniu i przele- ciał na drugą stronę wyspy tak nisko, że go nie zauważyli? Być może, ale... Jeśli nawet brali pod uwagę taką ewentual- ność, musieli szukać także innych, o wiele bardziej prawdo- podobnych wyjaśnień. Z pewnościąbędzie lepiej, jeśli się wy- niesie z tego miejsca. Może powinien wrócić na plażę i powiedzieć, jeśli za- czną zadawać mu pytania, że po prostu unosił się kilka minut nad powierzchnią morza, bo miał nadzieję, że wypatrzy lep- sze miejsce do wędkowania? Vredanie chyba zaakceptowali- by to wyjaśnienie... Ale czego właściwie się dowiedział o zamiarach Gonda- la? Z pewnością Onsjanin ukrywał w tym miejscu jakiś mały statek. W tej chwili kryjówka była jednak pusta, co mogło oznaczać, że... Obrócił głowę i skierował spojrzenie na brzeg kontynen- tu. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, wpa- trzył się w pewien punkt: wierzchołek wysokiej, chociaż nie najwyższej góry. Spoglądał nań dobrą minutę. Wyraźnie wi- dział, że cały szczyt jest otoczony słabą, ale znajomą purpu- rowo-niebieską poświatą! Czując ucisk w żołądku, wzniósł wahadłowiec jakiś metr nad powierzchnię wody i skierował się w tamtą stronę. Nie myślał o tym, co robi i ile ryzykuje, postępując w ten sposób. Dopiero kiedy od lądu dzieliły go dwa albo trzy kilometry, wzruszył ramionami. - No cóż, mleko już i tak wykipiało - mruknął do siebie. Tak długo mówił i myślał po leniańsku, że słowa ziemskiej mowy zabrzmiały w jego uszach dziwnie obco. Otaczająca górski szczyt poświata z każdą minutą stawa- ła się coraz wyraźniejsza. Może wydzielałjątajemniczy przed- miot, który umieścił tam Zarpi? Gdyby to była rzecz wyjątko- wo cenna, zapewne Vredanie przetransportowaliby ją do swojego skarbca. Vince doszedł jednak do wniosku, że to niemożliwe. Z tak dużej odległości nawet jego niezwykle oczy nie zdołałyby dostrzec tak słabej poświaty. A poza tym, rozproszone świa- tło płynęło z całej powierzchni góry. Coś, z czego promienio- wało, musiało być o wiele większe niż przedmiot zabrany z po- kładu nessańskiego statku. Wydawało się więc bardzo prawdopodobne, że tam właś- nie znajduje się tajny skarbiec Vredan. Bez względu na to, co wydzielało tę poświatę (Vince był pewien, że Vredanie nie zdają sobie z tego sprawy), podobne światło nie biło od żad- nej innej góry. Zawisnął wahadłowcem nieruchomo nad samą powierzch- nią wody i przez kilka minut obserwował sąsiedztwo góry. Na zachód od niej ujrzał parów, zupełnie jakby znajdował się tam fiord albo ujście rzeki. Na ile mógł się zorientować, są- siadujące z nim zbocze góry sprawiało wrażenie bardzo stro- mego. Nie wiedział, co znajduje się dalej, gdyż parów nie biegł prosto, dostrzegał jednak w oddali zarysy innych szczy- tów. No cóż, zapewne właśnie tam powinien skierować swój wahadłowiec! Pomyślał, że chyba znajdzie miejsce, w któ- rym będzie mógł ukryć go przed radarem albo oczami Vre- dan. Myśl, że znajdzie się na nieznanym, dzikim kontynen- cie, nie była zbyt przyjemna, ale wierzył, że uda mu się wymknąć stamtąd i że zanim wróci na wyspę, wymyśli prze- konującą historyjkę. Liczył na to, że Gondal znajduje się gdzieś w pobliżu góry. Szukanie go będzie szukaniem igły w stogu siana, ale przecież miał teraz niezwykłe oczy. Gdyby go w koń- cu odnalazł i zaczął śledzić, może w końcu poznałby jego zamiary. Pchnął drążek i powoli skierował wahadłowiec w stronę wydzielającej słabą poświatę góry. Zachowując jak najdalej posuniętą ostrożność, wylądo- wał pod rozłożystymi gałęziami drzewa podobnego do ziem- skiego dębu, wyjątkowo gęsto obsypanego liśćmi. Czuł się jak samotny żołnierz, pozostawiony daleko poza linią frontu. Ale przecież wiedział, że jest sam sobie winien! Nie miał żadnych wątpliwości, że gdzieś niedaleko, może nawet całkiem blisko, znajduje się ukryty skarbiec Vredan. Wahadłowce podobne do tych, które widział w pobliżu prze- twórni mięsa, pojawiały się co pewien czas nad cieśniną, kie- rowały w górę fiordu i znikały za zachodnim zboczem góry. Vince nie miał pojęcia, jak daleko jeszcze lecą ani gdzie lądu- ją. Nie zamierzał oczywiście polecieć śladem któregoś z nich — plamka jego wahadłowca świeciłaby na ekranach ich po- kładowych radarów niczym supernowa. Nie ośmielił się na- wet oblecieć góry dookoła i poszukać innego miejsca, skąd miałby lepszy widok na przelatujące maszyny, był bowiem przekonany, że Vredanie mają tu wszędzie swoje posterunki. Odwrócił głowę i spojrzał w stronę wyspy. W powietrzu unosiła się lekka mgła, ale mimo to widział bijącą od kolonii łunę światła. Dotarł w to miejsce pod wielkim niby-dębem, niemal ocierając spodem wahadłowca o korony drzew dżun- gli, ponieważ jakiś kilometr czy dwa przed dziobem dostrzegł prześwit. Pomiędzy rzadko rosnącymi drzewami widniały tam trawiaste łaty. Dopiero kiedy wylądował, uświadomił sobie, że nie zdołałby oblecieć góry ani prześliznąć się nad jej szczy- tem, tak aby nikt go nie zauważył. Kolejny przykład jego umiejętności przewidywania i planowania! Jeżeli więc nie zamierzał zrezygnować z dalszych poszukiwań, powinien zostawić gdzieś maszynę i w dalszą drogę ruszyć pieszo. Siedział w kabinie jeszcze kilka minut. W pewnej chwili nad cieśniną pojawił się kolejny vredański wahadłowiec (ja- kieś kilometr niżej, niż Vince wylądował) i po pewnym cza- sie zniknął w czeluści fiordu. Nigdzie na tej wysokości nie było widać zwierząt, z wyjątkiem podobnych do królików stworzeń o wielkich jak spodki oczach, które były chyba na Shannie czymś typowym. Vince zauważył jednak, że nawet te małe zwierzęta przemykają między drzewami bardzo ostroż- nie, co wskazywałoby na obecność groźnych drapieżników. A on nie miał żadnej broni z wyjątkiem noża, mógł tylko ewentualnie zrobić sobie jakąś sam, wykorzystując sprzęt wędkarski. Przeklinając siebie w duchu, że wyruszył na wyprawę bez przygotowania, obrócił się na fotelu pilota i zaczął oglądać to, czym dysponował. W końcu zdecydował się na dość grubą końcówkę wędki. Ujął ją i zważył w dłoni; nie była tak ciężka jak kij do baseballa, ale w razie potrzeby mógł posługiwać się nią jak włócznią. Już miał otworzyć właz i wyskoczyć z kabiny, gdy nagle kątem oka spostrzegł, że coś się porusza w pobliżu. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył długie stworzenie o czterech krótkich łapach. Było trochę większe niż ziemski jamnik, prze- biegło przez wolną przestrzeń między drzewami, a potem przy* cupnęło w niebiesko-czarnej trawie i dopiero po jakiejś mi+ nucie skryło się za pniem pobliskiego drzewa. Vince zastanawiał się jeszcze chwilę, ale w końcu wzrur szył ramionami, otworzył właz i zeskoczył na dół. Prawie mit nutę stał nieruchomo, rozglądając się i nasłuchując. Starał się zapamiętać wygląd otoczenia, żeby później odnaleźć wahadło- wiec (nie miał jednak pojęcia, co zrobi, jeżeli już uda mu się powrócić). Potem, starając się stąpać najciszej jak umiał, pod- biegł do pnia najbliższego drzewa. Odczekał pewien czas i uznawszy, że chyba nic mu nie zagraża, ruszył w drogę. Gdy tylko mógł, posuwał się naprzód, przebiegając od jed- nego samotnego drzewa do drugiego. Omijał kępy krzewów, przystawał na skraju każdej polany i omiatał wzrokiem oto* czenie nasłuchując jednocześnie. W pewnej chwili usłyszał, że na gałęzi drzewa nad jego głową coś zaskrzeczało. Reagu- jąc instynktownie, uskoczył w bok i uniósł kawałek wędki jak maczugę, przekonał się jednak, że stworzenie nie wyglą- da groźniej niż domowy kot. Miało uszy wielkości jego dłoni i wpatrywało się w niego wielkimi okrągłymi oczami, nie mru- żąc ich wcale. Zanim przeszedł pierwszy kilometr, spłoszył co najmniej kilkanaście zwierząt podobnych do królików i dwa krótkono- gie wyglądające jak jamniki. Dostrzegł także pięć czy sześć stworzeń podobnych do ziemskich kotów. Każdy miał ciemno- szarą sierść z jaśniejszymi plamami, które być może ułatwiały im maskowanie. Jeżeli nie liczyć samotnego ptaka (przeleciał przed nim w odległości kilkunastu metrów), żaden inny okaz tutejszej fauny nie miał jaskrawego ubarwienia. Stopniowo zaczynał się czuć coraz pewniej. Szedł teraz nieco szybciej wschodnim zboczem góry. Co prawda, od cza- su do czasu słyszał dobiegające gdzieś z dołu, od strony skra- ju dżungli, skrzeczenia albo ryki zwierząt, żadnego drapież- nika jednak nie zobaczył. Zaczynał dochodzić do przekonania, że miał szczęście i wylądował w stosunkowo bezpiecznej okolicy. W końcu dostrzegł, prawie kilometr w dole, wąski fiord. W czarnej wodzie odbijały się gwiazdy. Domyślił się, że mo- rze wpływa w tym miejscu zapewne wiele kilometrów w głąb lądu. Zauważył, że opływa górę także od północnej strony. Widząc strome zbocza, odgadł, że fiord musi stanowić ujście jakiejś rzeki. Naprzeciwległym brzegu zobaczył szczyty wy- sokich, ale trochę niższych gór. Wystawały ponad dżunglę, tworząc coś, co wyglądało w ciemności jak wyszczerbione blanki. Nagle w prześwicie między dwoma szczytami ujrzał ko- lejny wahadłowiec. W pewnej chwili z dziobu maszyny wy- strzelił szeroki stożek światła. Vince zamarł i obserwował, jak pilot obniża pułap lotu i zawisa nieruchomo w powietrzu na wysokości jakichś stu metrów nad powierzchnią wody, a potem powoli obraca maszynę w stronę wylotu fiordu i leci tą samą trasą, którą obierały poprzednie. Grupa autentycznych myśliwych powracających z łupem, pomyślał. Siedział tutaj ukryty w gąszczu krzewów mniej więcej od pół godziny i nie zauważył ani jednego wahadłowca, który leciałby w głąb fior- du albo stamtąd powracał. Piloci wszystkich maszyn (nali- czył ich dotąd dziewięć) wcześniej czy później skręcali, prze- latywali nad zachodnią ścianą urwiska i znikali za nią w głębi lądu. Zaczął znów przeklinać siebie w duchu. Czyżby to miało oznaczać, że - mimo wszystko - się pomylił? Zaszedł jednak zbyt daleko i ryzykował zbyt wiele, żeby tak szybko rezygno- wać. Dopiero dwadzieścia minut później zobaczył to, czego wypatrywał. Kolejny wahadłowiec, który nadleciał od strony kolonii, nagle zwolnił i zawisnął nieruchomo, a potem skierował się powoli na zachód w poprzek fiordu. Coraz bardziej obniżał pułap lotu. W pewnej chwili oświetlił wodę przed dziobem, jakby ścigał ławicę ryb albo samotnego morskiego drapieżni- ka. W końcu jednak wylądował na powierzchni wody i wyłą- czył wszystkie światła. Chociaż Vince'a dzieliła od wahadłow- ca duża odległość, wydało mu się, że dostrzegł, iż jeden z członków załogi wyciągnął sprzęt do wędkowania. Mijały minuty. Naraz Vince zobaczył, że mały statek uniósł się w górę ze wszystkimi członkami załogi na pokładzie. Le- ciał teraz powoli, tak nisko nad powierzchnią wody, że mo- głoby się wydawać, iż płynie, gdyż nie było widać fali przed dziobem ani kilwateru za rufą. W pewnej chwili statek skrę- cił jeszcze bardziej w stronę bliższego brzegu fiordu i w koń- cu zniknął pod nawisem stromego zbocza góry. Cały czas nie włączał żadnych świateł. Vince'owi serce waliło jak młotem. Nie można wyklu- czyć, pomyślał, że ci, co siedzieli w wahadłowcu przylecieli tu po prostu na ryby, ale okrążę górę i sprawdzę to. Ruszył w drogę, ale kilka chwil później natknął się na nieoczekiwaną przeszkodę. Wyglądało na to, że na północ- nym zboczu góry panują korzystniejsze warunki wegetacji, gdyż drzewa i krzewy rosły tam gęściej niż gdzie indziej. Vince starał się wspiąć jeszcze wyżej, ponad górną granicę dżungli, ale i tam podobne do dębów drzewa rosły bardzo blisko sie- bie, a wolną przestrzeń między nimi wypełniały gęste krzaki. Vince nie przypuszczał, że powietrze po zwróconej w stronę lądu stronie góry będzie tak wilgotne, ale przecież nie znaj- dował się na Ziemi. Ścisnął mocniej swą prowizoryczną broń i poszedł dalej. Nagle poczuł, że na jego ramiona spadła gruba lina. Chwycił ją palcami, ale pętla szybko się zacisnęła. Nagle ktoś szarpnął linę z całej siły. Vince upadł i potoczył się w dół po stoku. Usiłował się uwolnić, ale zderzył się z pniem drze- wa i poczuł dotkliwy ból. W tej samej chwili rzuciła się na niego gromada rosłych i porośniętych szarą sierścią dwunoż- nych istot. Cullow zaczął z nimi walczyć, lecz opór okazał się daremny. Były zbyt ciężkie i miały zbyt silne ręce. W końcu zrezygnował. Łapczywie chwytając powietrze, dygotał z wściekłości i zmęczenia. Nie mógł nic zrobić, kiedy istoty go krępowały - widać było, że mają w tym dużą wprawę. Szybko się zorientował, że napastnicy są ipsisumoedanami. No tak, zachował się jak ostatni głupiec! Martwił się, czy nie zagra- ża mu niebezpieczeństwo ze strony mięsożernych drapieżników i żałował, że nie ma grubszej pałki, a zupełnie zapomniał, że na powierzchni Shanny żyją także inne istoty inteligentne. Wstał, przynaglony niezbyt silnymi, ale wymierzanymi bardzo stanowczo kuksańcami. Wciąż nie mógł się nadziwić, że dał się tak podejść. Nie stawiał już oporu, pozwolił, żeby tubylcy sprowadzili go po zboczu góry w stronę mrocznego i groźnego skraju dżungli. Słyszał, jak przyciszonymi głosami rozmawiali ze sobą. Posługiwali się dziwacznie brzmiącym, ale chyba skompli- kowanym językiem, pełnym długich słów i oszałamiająco różnorodnych dźwięków. Od czasu do czasu wymieniali uwagi z ukrytymi w gąszczu zarośli strażnikami. Zagłębili się w dżun- glę, ale kiedy pokonali może dwieście metrów, Vince dostrzegł przed sobą rozproszoną poświatę. Była bardziej intensywna niż światło gwiazd, które z trudem przedzierało się przez gąszcz liści. W pewnej chwili jeden z jego prześladowców szturchnął go pod żebro i obojętnie pchnął na niewielką polanę. Vince zrobił parę kroków, przystanął i przez długą chwi- lę, zafascynowany, przyglądał się jak dziecko scenie, która rozgrywała się przed jego oczami. Blask wydzielały cztery, podobne do kotów, małe zwie- rzęta, które widział po drodze, te były jednak z pewnością oswojone. Wyglądało na to, że światło promieniuje z przed- niej części uszu, przednich łap i frontu tułowia. Niezwykłe zwierzęta trzymali na rękach czterej tubylcy stojący na pola- nie dokładnie w miejscach odpowiadającym czterem stronom świata. Vince'owi przeleciało przez głowę, że Shanna jest pla- netą pozbawioną słońca i ipsisumoedanie nie mogą znać stron świata, ale po chwili przypomniał sobie, że planeta obraca się wokół osi. Nawet tak prymitywne istoty musiały umieć wy- ciągać wnioski z ruchu gwiazd po niebie. Cztery rosłe człekopodobne istoty głaskały niewielkie zwie- rzęta zadziwiająco łagodnie i ostrożnie, a od czasu do czasu coś im cicho nuciły. Vince pomyślał, że lada moment zwierzęta zaczną mruczeć, nie usłyszał jednak żadnego dźwięku. Pozostali ipsisumoedanie siedzieli półkolem, oparci ple- cami o pnie drzew porastających skraj polany. Ich macki-uszy skręcały się i zwijały. Vince wzdrygnął się odruchowo. Poro- śnięci sierścią rośli wojownicy wpatrywali się w niego. Sie- dzieli zupełnie nieruchomo, jeżeli nie liczyć ruchów macek- -uszu i sporadycznego mrugania długich wąskich oczu. Wpatrując się w nie, Vince tym razem upewnił się, że tu- bylcy naprawdę nie mająźrenic przeciętych szczelinami. W tej chwili ich oczy były szeroko otwarte i miały owalny kształt. Sposób, w jaki nań patrzyli, świadczył o tym, że blask, wy- dzielany przez zwierzęta, nie był dla nich wystarczającym światłem. W pewnej chwili jedno z czterech głaskanych stworzeń wydało dźwięk podobny do tego, jaki wydaje śpiąca ziemska wiewiórka. Trzymający zwierzę ipsisumoedanin delikatnie postawił je na ziemi, poklepał po grzbiecie i obserwował, jak znika w ciemności dżungli. Zdumiony Vince zauważył, że w tej samej chwili zniknęła poświata, która emanowała z przedniej części ciała zwierzęcia. Ipsisumoedanin krzyknął coś gardłowym głosem. Z ciem- ności odpowiedział mu jakiś zwierzęcy głos. Kilka sekund później na polanie pojawiło się inne podobne do kota zwie- rzę. Przednia część jego ciała zaczęła wydzielać słabą poświa- tę. Chwilę potem zwierzę skoczyło i wylądowało w ramio- nach wojownika. Ten wyjął z wiszącej u pasa torby kawałek mięsa i podał „kotu", który natychmiast, choć niezbyt łapczy- wie zaczął jeść. Skończywszy posiłek, ułożył się w objęciach rosłego wojownika, jakby czekając na głaskanie. Z każdą chwilą wydzielał coraz więcej światła. A więc tubylcy oswoili zwierzęta obdarzone własnościa- mi podobnymi do tych, jakie mają ziemskie robaczki święto- jańskie. Pomysł wydawał się bardzo dobry, zwłaszcza że żywe lampy przychodziły na zawołanie i potrafiły w razie potrzeby same zatroszczyć się o pożywienie. Nagle jeden z tubylców odziany podobnie jak inni, tylko w przepaskę biodrową i pas, ale trzymający w ręku włócznię 0 fantazyjnie rzeźbionym drzewcu odezwał się płynnie po le- niańsku: - Widziałem już ciebie, jak sądzę! Jak nazywająsię istoty twojej rasy? Vince drgnął i starając się odzyskać jasność myśli, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w tubylca. - Ja... - zaczął niepewnie. - Nazywają nas Carcanami, od nazwy macierzystej planety. Jestem gościem na tej wy- spie. Dlaczego ty... dlaczego twoi podwładni pochwycili mnie 1 związali? Wojownik otworzył niezbyt duże usta i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Patrząc na nie, Vince doszedł do wniosku, że ma do czynienia z istotą wszystkożerną, a nie mięsożerną. - Jesteś gościem na tej wyspie, Carcaninie? - powtórzył ipsisumoedanin. - To zabawne stwierdzenie. Wybacz, jeżeli moi wojownicy trochę cię poturbowali. Jest mi naprawdę bar- dzo przykro, zwłaszcza dlatego, że mam wobec ciebie wielki dług wdzięczności. Całkiem niedawno ocaliłeś mi życie. Vince otworzył usta i zaniemówił ze zdumienia. Pomy- ślał, że to jednak brzmi nieprawdopodobnie. Taki zbieg oko- liczności? Czyżby to był senny koszmar? - Ty... - wyjąkał w końcu. - To właśnie ciebie wtedy ocaliłem? Macki-uszy wojownika zwinęły się i rozwinęły, co mo- gło oznaczać potwierdzenie. -Nazywam się Ginganibren i jestem drugim synem wo- dza Hakoora. Ja dowodzę szpiegowskimi wyprawami, które w tej części planety organizuje się głównie przeciwko Vreda- nom. Miałem ogromne szczęście, że unosiłeś się nad moją głową, kiedy jak głupiec zapomniałem o elementarnych zasa- dach ostrożności. Przypuszczam jednak, że to nie był przypa- dek, ponieważ i ty, i ja, szpiegowaliśmy wówczas tę samą osobę. A jeżeli się dziwisz naszemu ponownemu spotkaniu na zboczu Płaczącej Kobiety, muszę powiedzieć, że nie ma w nim niczego niezwykłego. Spędzam tu bardzo dużo czasu. Usiadł i utkwił spojrzenie w Vinsie, który pomyślał, że takim wzrokiem mógłby spoglądać dobrze wypasiony kot na nieznany rodzaj myszy. - Wygląda na to, że przy dosyć kiepskim oświetleniu, na jakie możemy pozwolić sobie w tym miejscu, widzisz cał- kiem dobrze - powiedział po chwili. - A jednak twoje oczy nie są większe niż oczy Vredan. Co więcej, zdołałeś wypa- trzyć mnie i kantabeleena, chociaż zasłaniały nas wówczas liście drzew i krzewów. A zatem, czy posiadasz niezwykły dar widzenia w ciemności? Vince zesztywniał i poczuł, że po plecach wędrują mu zimne dreszcze. Ta prymitywna istota miała umysł szalenie bystry! - Ja, uhm... rzeczywiście dobrze widzę w ciemności - odparł. - A poza tym, istnieją przyrządy umożliwiające wi- dzenie. .. w świetle, które zazwyczaj jest niewidoczne. Wojownik lekko zwinął macki-uszy. - Słyszałem o tym - odparł. - Może ty właśnie takim dysponujesz? Zresztą, to nieważne. Zaczynam dochodzić do przekonania, Carcaninie, że nie jesteśmy nieprzyjaciółmi. Mimo wszystko wtedy także ukradkiem szpiegowałeś Gon- dala. Ujrzawszy zdumienie na twarzy Cullowa, porośnięta sza- rą sierścią człekopodobna istota uśmiechnęła się szeroko. - Tak, dobrze go znam - oznajmiła po chwili. - A teraz zjawiłeś się tu - powiodła ci się ryzykowna próba wyprowa- dzenia w pole Vredan - i szpiegujesz ich. Nie wątpię, że gdy- byś zechciał, mógłbyś nam przekazać wiele cennych infor- macji. Rozumiesz chyba, że wprawdzie nie toczymy wojny z Vredanami, ale też nie jesteśmy ich sojusznikami. Mamy swoje powody, żeby szpiegować także pirata Gondala. Wy- daje się nam, że i ty masz swoje powody, żeby śledzić i Vre- dan, i Onsjanina. Może jednak warto byłoby dokonać wymia- ny informacji? Czy nie sądzisz, że powinniśmy się nad tym zastanowić? Vince zaczynał się czuć coraz bardziej nieswojo. Milczał dość długo. Miał takie wrażenie, jakby w jego żołądku nara- stała ciężka i niestrawna kula. Wiedział doskonale, że nie po- winien tubylców ani drażnić, ani lekceważyć. W końcu wes- tchnął. - Szpiegowałem Gondala z powodów czysto osobistych - wyznał. - A jeżeli chodzi o Vredan... Ginganibren się uśmiechnął. -Nie widzę potrzeby, żeby w tej chwili torturami wycią- gać z ciebie tę informację. Myślę jednak, że możemy się po- rozumieć w jednej sprawie: żaden z nas nie wyda drugiego Vredanom. A co do Gondala, jeżeli nie powiesz mu, że go szpiegowałem, ja również mu nie powiem, że go śledziłeś. Czy zgadzasz się, że to uczciwe postawienie sprawy? Vince popatrzył przez chwilę na porośniętą sierścią isto- tę. Potem, chyba trochę wbrew sobie, także się uśmiechnął. - Zgadzam się. Niechaj tak będzie — powiedział. - A je- żeli chodzi o Gondala - dodał, poważniejąc - nie sądzę, że- bym go jeszcze kiedykolwiek zobaczył. Ginganibren uśmiechnął się, wyraźnie czymś bardzo roz- bawiony. - Stanie się, jak zechcą Władcy Losu - orzekł. -No cóż, nie możemy pozostać dłużej w tym miejscu. Rozwiążemy cię, Carcaninie, ale moi wojownicy będą trzymali broń w pogoto- wiu. Mamy przed sobą co najmniej godzinę marszu. Vince już miał zapytać, dokąd pójdą, i powiedzieć, że po- zostawił bez opieki swój wahadłowiec, ale ugryzł się w język. Postanowił nic nie mówić. Wahadłowiec mógł jeszcze stać się jego atutem w grze. Obrali drogę wiodącą trochę w dół zbocza góry i zaczęli wędrować na północ. Korzystali ze szlaków wydeptanych przez dzikie zwierzęta, a może nawet samych tubylców. Na ile Vince zdołał się zorientować, w okolicy nie było raczej groźnych drapieżników. Możliwe, że ipsisumoedanie albo Vre- danie nie pozwalali, żeby zapuszczały się one w te rejony kon- tynentu. Od czasu do czasu mijali strażników. Droga nie była łatwa. Czasami musieli się wdrapywać po wyszczerbionych skałach, czasem znów przedzierali się przez kaniony i parowy. Raz nawet wspinali się po pędach porasta- jących zbocze wąwozu dzikich winorośli, zwisających z ga- łęzi i konarów niczym naturalne girlandy. W końcu jednak dotarli do otoczonej ze wszystkich stron gąszczem krzewów polany, po której obrzeżach przechadzali się wartownicy. Jak poprzednio, Vince ujrzał także kilku wojowników głaszczą- cych podobne do kotów świecące zwierzęta. Nagle zamarł, oszołomiony i przerażony. Na skraju polany spostrzegł średniej wielkości wahadło- wiec. Zauważył od razu, że jest to model umożliwiający za- równo loty w przestworzach, jak i pływanie pod powierzch- nią wody. Nieopodal wahadłowca, niedbale rozciągnięta na zaśmieconej liśćmi trawie, spoczywała jakaś istota. Ogryzała od niechcenia pieczonąnogę małego zwierzęcia i od czasu do czasu sięgała oddechową macką do pojemnika na plecach. Vince rozpoznał Gondala. ! 14 Starając się nie okazywać przerażenia, podszedł powoli i stanął przed wielomackim Onsjaninem. W milczeniu, wpatrywał się weń dobrą minutę. - A więc udało ci się przekupić także tubylców - odezwał się w końcu pogardliwym tonem. - Masz na swoje usługi doprawdy niezwykłą zbieraninę! Thooda Hiwisa, vredańskie- go funkcjonariusza, który załatwił ci ten wahadłowiec, szpie- gów w obrębie kolonii i nawet ipsisumoedan. Gondal niedbałym ruchem oderwał mackę oddechową od pojemnika na plecach. - Sss-sss-sss. Zapomniałeś wymienić szpiegów, których mam pośród Nessan - powiedział. - Przyznaję jednak, że nie udało mi się ich wielu zwerbować. W porównaniu z innymi jestem raczej drobnym przedsiębiorcą. Niezupełnie powio- dło mi się także na samej Shannie. Nie zdołałem przekupić kilku najważniejszych osób i właśnie to spędza mi sen z po- wiek. Tym bardziej że - jak powiadają istoty mojej rasy - wyczuwam dziwaczny smak w tutejszych prądach. Vince spojrzał na Ginganibrena. Barczysta człekopodob- na istota uważnie mu się przyglądała. Wyprężyła słuchowe macki i nawet pochyliła się lekko w jego stronę. Na porośnię- tej sierścią twarzy tubylca malowało się rozbawienie, ale tak- że coś jakby niepokój. Vince z goryczą pomyślał o zawartym na poprzedniej polanie przymierzu. Obiecali sobie, że żaden nie sprzymierzy się przeciw temu drugiemu z Gondalem... Nie. Vince przypomniał sobie, że gdy chodziło o Onsjanina, umowa sprowadziła się do jednego tylko, specyficznego punk- tu. Vince uśmiechnął się w duchu z podziwem. Ginganibren był obdarzony nieprawdopodobnie bystrym umysłem! Co wię- cej, jak z pewnością ipsisumoedanin przewidział, zawarcie umowy było koniecznością, a sam układ nadal obowiązywał. Vince odwrócił się znów do Gondala. - Czy to znaczy, że wciąż jeszcze nie udało ci się osiąg- nąć wszystkiego, co zamierzałeś? - zapytał kpiącym tonem. - Z pewnością istota tak uzdolniona jak ty... Zniecierpliwiony Onsjanin machnął górną macką. - To nieodpowiedni temat do żartów - oznajmił suro- wo. - Gdyby cię kiedyś przyłapano bezbronnego na plane- cie, na którą właśnie napadłeś, byłbyś... Ale skoro już tu jesteśmy, lepiej nie szukajmy zwady. Czy nie możemy w koń- cu zaufać sobie trochę nawzajem? Jakim cudem udało ci się odnaleźć tę górę? Jak zdołałeś wywieść w pole Vredan i tu przylecieć? Vince pozwolił sobie na lekki uśmieszek. - Odczekałem, aż spojrzą w inną stronę, a później po pro- stu przepłynąłem cieśninę - zakpił. - A jak ty się tu znala- złeś? Gondal ponownie machnął macką-ręką. - Nie wygłupiaj się - burknął. - Tracisz swój i mój czas. Domyślam się, że wynająłeś wahadłowiec i poleciałeś nim nad jakąś plażę, a potem pokonałeś cieśninę, lecąc nisko nad powierzchnią wody. Nie wiem tylko, jak udało ci się odna- leźć tę górę. Umysł Vince'a zaczął pracować na zwiększonych obro- tach. Nie chciał wyjawić Gondalowi, że dostrzegł otaczającą górę słabą poświatę. - Odnalezienie jej nie było wcale takie trudne - powie- dział. - Tylko w tę stronę lecą ciągle wahadłowce. Vredanie starają się stwarzać wrażenie, że to jedynie grupki zaopatru- jących kolonię w mięso myśliwych. Ale jeżeli ktoś zada so- bie trud i spróbuje uważnie obserwować ten niekończący się sznur maszyn, zauważy, że jest ich po prostu zbyt wiele. Gondal westchnął. - Musiałem spędzić setki godzin na analizie zarejestro- wanych obrazów radarowych, zanim doszedłem do tego. Wi- dzisz teraz, ile warte są twoje nowe oczy? Ginganibren zachichotał. Gondal popatrzył na ipsisumo- edanina i wzruszył ramionami. - Myślę, że mogę ci to wyjawić - powiedział. - Ta istota - Vinz Kul Lo, jeżeli jeszcze się sobie nie przedstawiliście - ma parę zmodyfikowanych w bardzo specyficzny sposób oczu. To mnie zawdzięcza tę modyfikację, choć prawdę mówiąc, nie pytałem go o zgodę. I tylko ode mnie zależy obecnie, czy będzie nadal widział. Może najlepiej będzie, jeżeli teraz powiem, co każdego z nas interesuje najbardziej. Geegee i inni ipsisumoedanie chcieliby, żeby Vredanie opu- ścili Shannę. Vinz Kul Lo chce zachować wzrok i może tak- że - chociaż na razie się do tego nie przyznaje - kieruje się chciwością, która stanowi główny motyw mojego działania. Gdybyśmy zdołali dotrzeć i włamać się do skarbca Vredan, wszyscy osiągnęlibyśmy przynajmniej częściowo nasze cele. Czy nie powinniśmy więc zawrzeć ugody i połączyć naszych sił i środków? Geegee, który nadal sprawiał wrażenie rozbawionego, spojrzał na Gondala. - Onsjaninie - przypomniał - zawarłeś już porozumienie z moim ojcem. Nie podejmiemy beznadziejnej walki z niepo- równanie lepiej od nas uzbrojonymi Vredanami, chyba że będziemy musieli bronić swego życia. Zgodziliśmy się być twoimi oczami i uszami i gwarantujemy ci taką pomoc, jakiej jesteśmy w stanie udzielić, nie narażając się na zagrożenia. Gondal uniósł mackę-rękę. - To rozsądna umowa. Nie widzę powodu, żeby ją zmie- niać. Vinsie, teraz twoja kolej. Ziemianin westchnął. - Przecież to ty zadecydowałeś o wszystkich aspektach naszej umowy - odparł z wyrzutem. Zniecierpliwiony Onsjanin podźwignął się z trawy. - Nadal nie chcesz wyjawić mi tego, co wiesz o Zarpim i Nessanach - powiedział. -No cóż, niech tak będzie. Możli- we, że narażasz nas wszystkich na niebezpieczeństwo, ale skoro się upierasz... Nie przyleciałbyś jednak na tę górę i nie rozpoczął poszukiwań, gdybyś nie miał jakiegoś pomysłu albo teorii. Gdzie, twoim zdaniem, powinniśmy zacząć szukać skarbca Vredan? -Na razie moje teorie tak daleko nie sięgają-odparł Vin- ce. - Wiem tylko, że piloci niektórych wahadłowców gaszą wszystkie światła i lądują w fiordzie na powierzchni wody. Przez pewien czas spoczy wajątam nieruchomo, a potem, bar- dzo powoli, lecą dalej chyba w głąb fiordu, ale przy samym brzegu. Przypuszczam jednak, że tobie udało się dowiedzieć o wiele więcej niż mnie, prawda? Gondal zesztywniał lekko i syknął coś we własnym ję- zyku. - Prawdę mówiąc, nie - mruknął. - Chyba sam rozumiesz, że to było niemożliwe. Nie mogłem posłużyć się radarem, bo zostałbym schwytany. Oblatujątę górę i lecą dalej? - Tyle zdołałem zobaczyć, zanim pochwycili mnie twoi kosmaci partnerzy - przyznał Cullow. Gondal oparł ciężar ciała na wszystkich czterech nogach- -mackach i zaczął się przechadzać po polanie. - A zatem, nasze poszukiwania dopiero się zaczynają- odezwał się w końcu. - Przybyłem tu kilka godzin temu tylko po to, żeby się spotkać z Geegee i wysłuchać jego raportu. Kiedy cię zobaczyłem, pomyślałem, że może się dowiedzia- łeś czegoś więcej. Nie mamy wiele czasu. Z pewnością Vre- danie już wiedzą o twoim zniknięciu. Szkoda, że mi nie za- ufałeś. Mógłbym wymyślić jakiś sposób... Ale teraz to tylko puste muszle. Przypuszczam, że musimy ruszyć pieszo w dal- szą drogę. Geegee, będziesz naszym przewodnikiem. Obrali szlak łatwiejszy niż poprzedni. W pewnej chwili wyszli z dżungli, aby obejść nieprzebyty gąszcz drzew i krze- wów, potem jednak znów się w nią zagłębili. Kilkakrotnie pokonywali wąwozy i obchodzili miejsca, w których, zda- niem Geegee, znajdowały się posterunki obserwacyjne Vre- dan. Od czasu do czasu Vince dostrzegał nisko w dole fiord. Tylko raz jednak zauważył lecący w jego głąb i bardzo blisko podnóża góry wahadłowiec. Powiedział o tym swoim towa- rzyszom i obserwował małą maszynę, dopóki nie przesłoniły jej zarośla. Kilka minut później ujrzał na tle czarnego nieba coś, co poruszało się powoli. Zauważył, że dziwny obiekt przesłania kolejne gwiazdy. Stanął jak wryty. Geegee, który cały czas uważnie go obserwował, odwrócił się i mruknął coś do Gon- dala. Vince przykucnął obok pnia najbliższego drzewa i zaczął się wpatrywać w niebo przez gąszcz liści. Dopiero po jakimś czasie się wyprostował. - Co to było? - zapytał cicho Gondal. - Wahadłowiec - odparł Cullow. - Podobny do tego, ja- kim tu przyleciałeś. Jego pilot obniżał pułap lotu, ale wszyst- ko wskazuje, że przedtem przeleciał nad wierzchołkiem góry. Może to naprawdę myśliwi? - Traktat zabrania im polować po tej stronie fiordu - wtrą- cił się prawie szeptem Geegee. - Musimy się zachowywać jak najciszej. Ilekroć przelatują nad górą w taki sposób, za- wsze włączają urządzenia nasłuchowe. Z pewnością szukają intruzów, którzy mogliby się zapuścić w te strony. - Chociaż było zbyt ciemno, żeby mógł cokolwiek widzieć, odwrócił się w stronę Vince'a. - Jesteś pewien, że nie śledzili cię, kie- dy oddalałeś się od wyspy? - zapytał. Vince wzruszył ramionami. - Mogę cię zapewnić, że widzę w blasku gwiazd lepiej niż ty w świetle pochodni, jeżeli w ogóle ich używacie. Nie podążało za mną nic, co zdołałbym zauważyć. Od czasu do czasu namierzano mój wahadłowiec wiązką radaru, ale na tle kontynentu operatorzy chyba mnie nie widzieli. Gondal przykucnął z drugiej strony pnia drzewa. Pogrą- żony w zadumie, wsparł na rękach-mackach obie głowy. -Geegee, jak daleko mamy jeszcze do tego urwiska, o któ- rym kiedyś wspominałeś? - Mniej więcej pół godziny - odparł ipsisumoedanin. - Sądzę jednak, że nie powinniśmy podchodzić do samego skra- ju klifu. Jeżeli Vredanie usłyszą ciche szmery, a ich czujniki wykryją źródła ciepła, zapewne nie uznają tego za coś nie- zwykłego. Dosyć często zapuszczamy się tam na polowania, a poza tym, w dżungli nie brakuje dzikich zwierząt. Gdyby jednak na szczycie urwiska pojawiła się jakaś grupa... Gondal zaklął po onsjańsku. -No cóż, ale chyba znasz inne miejsce, z którego mogli- byśmy obserwować przynajmniej odcinek fiordu? - zapytał. -Znam jedno, ale dotarcie tam zajmie nam następną go- dzinę - odparł Ginganibren. - Może jednak warto tam pójść, jeżeli oczy Vinza Kul Lo są naprawdę tak wrażliwe, że zdo- ła dostrzec wszystko, co może się znajdować na powierzch- ni wody. Widywaliśmy często vredańskie latające skrzynki, ale ich załogi po prostu łowiły ryby w różnych miejscach fiordu. Zauważyliśmy, że czasami gasiły wszystkie światła, nigdy jednak nie pojawiało się wiele takich skrzynek rów- nocześnie. - Możliwe, że zapuszczali się w głąb fiordu, płynąc pod powierzchnią wody - mruknął Onsjanin. - A te kilka, które leciały nisko nad wodą, zapewne stanowiły tylko przykryw- kę. No cóż... Ruszyli ponownie w drogę. Mniej więcej dwadzieścia minut szli skrajem dżungli. Nagle Vince'owi wydało się, że cały wszechświat zatonął w oślepiająco jasnym blasku. Uchwycił się pnia najbliższego drzewa i przez kilka se- kund nie był pewien, czy nie oślepł, potem jednak jego nie- zwykłe oczy zaczęły się znów przyzwyczajać do ciemności. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że światło, które tak nie- spodziewanie zapłonęło, nie było w rzeczywistości bardzo intensywne - to tylko on odniósł takie wrażenie, później zaś jego cudowne sztuczne soczewki zareagowały odpowiednio i ograniczyły czułość oczu. W następnej chwili uświadomił sobie, że nagły błysk na- wet na krótko nie oślepił pozostałych uczestników wyprawy, choć przykucnęli za pniami drzew i z zadartymi głowami wpatrywali się w czarne niebo. Im ten raptowny blask musiał się wydać dosyć słaby! Najszybciej przyszedł do siebie Ginganibren. - Czyżby to miał być meteor? - zapytał. - Pionowo w dół? To bardzo niezwykłe. Nie zauważyłem jednak żadnej smugi... Szukając lepszej kryjówki, Gondal przemieszczał się szyb- ko w kierunku kępy gęstych krzewów. - To nie był meteor- burknął oschle. - To gwiezdny statek, rozpylony siłąeksplozji na atomy, zapewne gdzieś wysoko, nad górnymi warstwami atmosfery. - Obrócił obie głowy w kie- runku Vince'a. - Skończ wreszcie z tajemnicami, żółtodzio- bie! Mów! Czy Nessanie wspomnieli ci o czymś, co wskazy- wałoby, że zamierzają dokonać inwazji Shanny? Vredanie nie mają takiej broni! A nawet gdyby mieli, nie ośmieliliby się nią posłużyć, żeby rozszczepić statek na atomy. Obawialiby się, że taki błysk będzie dostrzeżony z olbrzymiej odległości i zdradzi miejsce, w którym znajduje się Shanna! Gadaj, co wiesz! Vince utkwił gniewne spojrzenie w Onsjaninie. - Nessan ie nic takiego mi nie powiedzieli. - Ja... niech to diabli, miałem tylko poinformować ich, kiedy na Shannie pojawią się Zarpi i Akorra. Gdyby to okazało się możliwe, miałem także zostać jednym z członków załogi Zarpiego. W tym wszystkim chodziło o jakiś niesłychanie cenny przed- miot, na którego odzyskaniu Nessanom chyba ogromnie zale- żało. Jestem pewien, że nie przypuściliby na planetę szturmu, ryzykując, że ten artefakt może ulec zniszczeniu. A poza tym, nie ryzykowaliby życia Akorry! Gondal nie spuszczał z niego czterech czarnych jak pa- ciorki oczu. -Ach! Artefakt! -powiedział jakby do siebie. - Bez wąt- pienia leniański. Powoli tajemnica zaczyna się wyjaśniać... Nessanie chcieliby odzyskać ten przedmiot i uwolnić swoją badaczkę. Powiedz mi, Vinsie Kul Lo, prawdopodobnie zdo- łałeś powiadomić Nessan, że na Shannie pojawił się Zarpi, prawda? Czyżby więc, mimo wszystko, dali ci coś, dzięki cze- mu możesz im przesyłać wiadomości, nawet nie mając infor- macyjnej kapsuły? Vince się zawahał. Nie wiedział, czy powinien ujawniać Gondalowi wszystko, co wie. Nagle zobaczył na niebie kolej- ny błysk, tym razem jednak o wiele mniej intensywny niż poprzedni. Odgadł, że do kolejnej straszliwej eksplozji mu- siało dojść po przeciwnej stronie planety, a on zobaczył tylko to, co zdołało się przedostać przez warstwy atmosfery. To rze- czywiście musiała być inwazja! - Ja... tak... - wyjąkał w końcu. - Mam takie urządze- nie. Posługując się nim, przekazałem Nessanom informację 0 pojawieniu się Zarpiego, a kiedy zobaczyłem Akorrę, po- wiadomiłem ich o tym także. Nie mogę jednak za pomocą tego urządzenia przesyłać żadnych bardziej złożonych infor- macji. Właśnie dlatego... Umilkł nagle, uniósł głowę i wpatrzył się znów przez gąszcz liści w mroczne niebo. - Co to było? - syknął zniecierpliwiony Gondal. - Nie jestem pewien - odparł Cullow. - Światło gwiazd przesłonił nagle jakiś cień, zupełnie jakby bardzo nisko prze- śliznął się wahadłowiec. Jego pilot musiał przelecieć nad wierzchołkiem góry. Przypuszczam, że to był jeden ze stat- ków Zarpiego. Gondal gniewnie zasyczał. - A zatem i on zlokalizował to miejsce -.powiedział. - 1 podobnie jak my, znajduje się w rozpaczliwej sytuacji. Do- brze wie, że nie ma nic do stracenia. - Zwrócił obie głowy w kierunku Ginganibrena. - Szybko! -rozkazał. -Zaprowadź nas w miejsce, skąd moglibyśmy zobaczyć chociaż część fior- du! Wpatrując się w czarne niebo, Vince ujrzał jednak kolej- ne przesuwające się nisko cienie. - Chyba w tej chwili to nam nic nie da - odezwał się półgłosem. - Widzę na niebie dziesiątki przelatujących wa- hadłowców! Przypuszczam, że to Vredanie zamierzają zabrać ze skarbca wszystko, co zdołają, i przewieźć to w bezpiecz- niejsze miejsce. Jak sądzicie? Ta inwazja... kimkolwiek są ci, cojej... jak szybko mogą wylądować na Shannie? Ile po- zostało nam czasu? Może zdążylibyśmy wrócić na wyspę i... Urwał, ujrzawszy nagle kierującą się ku niemu mackę oddechową Gondala. - Ty głupcze! - wybuchnął Onsjanin. - Czy sądzisz, że mógłbym zrezygnować z największego skarbu, jaki kiedykol- wiek zgromadzono, kiedy dzielą mnie może od niego tylko setki metrów? Nie mówiąc już o leniańskim artefakcie, który, jeśli w końcu powiedziałeś prawdę, jest chyba wart więcej niż wszystkie pozostałe skarby razem wzięte? Prawdopodob- nie siły inwazyjne otoczą tę planetę szczelnym kordonem, ale kto wie, może przy odrobinie szczęścia ja i moja załoga prze- dostaniemy się poza orbitę i uciekniemy z całym łupem? Je- stem pewien, że Vredanie nie zdecydują się tak szybko na ucieczkę, spróbują najwyżej wysłać na orbitę kilka gwiezd- nych statków, aby odwrócić uwagę wrogów. Z pewnością jed- nak załadują na pokłady pozostałych tyle najcenniejszych skarbów, ile im się uda, a potem będą czekać na odpowiednią chwilę. Jestem gotów się o to założyć, Vinsie Kul Lo. Być może już przetransportowali skarby na gwiazdolot. Możliwe też, że pomyśleli również o kilku innych, równie sprytnych sztuczkach. Nie wątpię... Nagle w pobliżu rozległ się donośny huk eksplozji i całe zbocze góry aż się zatrzęsło. - To pokładowy rozrywacz - zasyczał rozwścieczony Gondal. - Zarpi, jesteś idiotą! Przyciągniesz siły inwazyjne prosto w to miejsce. Niech to diabli! A ja siedzę na zboczu tej góry i nie mogę nic poradzić! - Obrzucił Ginganibrena gniew- nym spojrzeniem. - Czy wreszcie zaprowadzisz nas do tam- tego miejsca? - zapytał. Ipsisumoedanin jednak nadal stał nieruchomo. Zaplótł ręce na torsie i zachowywał absolutny spokój. Vince nie wątpił, że obdarzona tak bystrym umysłem obca istota oce- nia w tej chwili niebezpieczeństwa, układa plany albo na- wet rozważa możliwe konsekwencje przyszłych akcji. Jeże- li nie liczyć lekkiego drżenia uszu-macek, nie zwracała uwagi na Gondala. Onsjanin zaczął przesuwać swoje ciało w stronę Ginga- nibrena i w pewnej chwili wyciągnął skądś pistolet. Może doszłoby do bezsensownej walki między nimi, gdyby nie Vin- ce, który, wciąż wpatrując się przez gąszcz liści w ciemne niebo, nagle uniósł rękę, żeby ich powstrzymać. - Słuchajcie, te statki już lądują- powiedział. Gondal odwrócił się ku niemu jak użądlony. - Co to za statki? — zapytał. - Potrafisz je rozpoznać? - Tak, rozpoznaję je - odparł Vince i poczuł, że zbiera mu się na mdłości. - Mają kształt hantli. To Chullwejowie. -Jeżeli przecinają warstwy atmosfery, kierują się w stro- nę tej góry - powiedział naraz Geegee. - Ich uwagę zwrócił błysk tamtej eksplozji. Możliwe zresztą, że właśnie po to jej dokonano. Moi partnerzy w nieszczęściu, jest jednak jeszcze coś, o czym wam nie powiedziałem. Powiem to teraz nie dla- tego, że tak nakazuje mi logika, ale ponieważ nie daje mi spo- koju pewne przeczucie. Musicie wiedzieć, że ta góra jest na- prawdę w środku, przynajmniej w niektórych miejscach, wydrążona. Istnieje wiele dobrze ukrytych prastarych wejść, o których my, mieszkańcy tej planety, wiemy od wielu poko- leń, a z pewnością istnieją również inne, których nie udało się odnaleźć. Nie staraliśmy się badać wnętrza góry, ponieważ Shanna jest pod okupacją i ponieważ mieliśmy.pewność, że Vredanie dostają się tam - i to całkiem często - innymi wej- ściami. Chyba jednak nie wiedzą o tych, które znajdują się w pobliżu wierzchołka góry, i chadzajątylko przejściami bieg- nącymi bardzo głęboko, niżej. Pomyślcie tylko, moi partne- rzy! Oto zostaliśmy wciągnięci w wielki, wspaniały dramat, czyż więc każdy z nas nie powinien jak najlepiej odegrać swojej roli? I czy te role nie narzucają nam obowiązku zbada- nia jednego z tych prastarych wejść? A może uważacie, że powinniśmy czekać tu jak robaki, aż spali nas broń najeźdź- ców albo Vredan? - Oczywiście, że odegramy swoje role -zasyczał gorącz- kowo Gondal. - Prowadź nas! Prowadź! Kwadrans później, po wspinaczce, która przyprawiła wszystkich o zadyszkę, Geegee przecisnął się przez gąszcz krzaków, powiódł pozostałych do zarośniętej trawą sterty odłamków skalnych i zaczął pospiesznie odrzucać je na bok. - Przykrywają metalową kratę - powiedział. - Wydoby- wa się przez nią ciepłe powietrze. Krata, chociaż zardzewia- ła, jest jednak wciąż jeszcze bardzo mocna. Gondalu, ta two- ja ręczna broń... Onsjanin i pozostali wojownicy już od paru chwil odrzu- cali na boki skalne bryły wraz z Geegee. Vince odwalił kilka głazów i zauważył pierwsze pręty kraty. - Posłuchajcie, ustawiono ją pionowo, zupełnie jakby miała bronić dostępu do tunelu albo pieczary - powiedział. - Z pewnością w środku musiało się zebrać sporo wody. Kto wie, może nawet utworzyło się tam małe jezioro? Geegee przerwał na moment pracę i odwrócił się do nie- go. - Wcale nie, przybyszu z obcej planety. Nieco niżej zoba- czysz wylot sprytnego systemu odwadniającego. To właśnie on odprowadza wodę z wnętrza góry... A tam, widzisz? To górne zawiasy kraty. Vince przecisnął się między wojownikami. - Na przestworza wszechświata, jaka stara! - zawołał. - Musimy ją wyciąć. — Pochwycił jeszcze kilka głazów i odrzu- cił na bok. — A gdzie zamek... Nie, chyba nigdy nie było tu żadnego zamka. Po prostu przyspawano kratę po zamknięciu otworu. Zajrzał do środka i przekonał się, że wnętrze jamy jest całkiem suche. Suche i puste. W końcu i Gondal przecisnął się niecierpliwie przez grupę ipsisumoedańskich wojowników, żeby spojrzeć na prastarą kratę. - Kul Lo, pokaż mi najsłabsze miejsca, żebym wiedział, gdzie ciąć - polecił. -Nie chcemy przecież zostawiać tu wy- raźnych śladów. Osłaniając oczy przed jaskrawymi iskrami, Vince stanął trochę z boku, przy Geegee. - I tak pozostawimy oczywiste ślady - odezwał się po chwili. Geegee zachichotał. - Kiedy wejdziemy do środka, pozostali moi wojownicy ponownie zamaskują otwór odłamkami skał i kamieniami i za- trą ślady, żeby wszystko wyglądało, jak poprzednio. Czy nie boisz się, Vinsie Kul Lo, wchodzić do czarnej dziury, która prowadzi nie wiadomo dokąd? Vince uśmiechnął się szeroko. - Czy się nie boję? Trzęsę się ze strachu - powiedział ironicznym tonem. - Przeraża mnie inwazja Chullwejów. W porównaniu ze spotkaniem z nimi zapuszczenie się w głąb tej jamy nie wydaje się wcale takie straszne. Po kilku następnych minutach Gondal nadciął i osłabił zawiasy i miejsca przy spawania kraty. Skończywszy te przy- gotowania, owinął końce rąk-macek wokół kraty, szarpnął z całej siły i stęknął. - Mogłem się tego spodziewać - burknął. - Zaklinowała się na mur. Nic dziwnego, po tylu stuleciach... - Rozgrzej może obrzeże kraty i zaczekaj, aż ostygnie - doradził łagodnym tonem Geegee. Onsjanin odwrócił głowę do syna wodza i groźnie zasy- czał, ale po chwili poszedł za jego radą. W końcu krata ustąpiła z przeraźliwym trzaskiem. Vince podszedł do otworu i zajrzał w głąb czarnej jamy. - Chcę wam coś powiedzieć - oznajmił cicho. - Cała ta góra promieniuje światłem. Jest ono bardzo słabe, ale ja je widzę. Wygląda na to, że podobny blask wydobywa się z głę- bi tego tunelu. Przypuszczam, że wydziela go źródło niezna- nej energii, ukryte gdzieś we wnętrzu góry. Chyba lepiej bę- dzie, jeżeli to ja was poprowadzę. Wydrążony przed wieloma wiekami, a może nawet tysiąc- leciami tunel miał prawie trzy metry wysokości i mniej więcej dwukrotnie mniejszą szerokość. Przy samym wejściu był tro- chę zniszczony, w wielu miejscach sącząca się woda utworzyła stalaktyty i stalagmity. Już jednak nieco dalej ściany i sklepie- nie tunelu były idealnie gładkie i pozbawione jakichkolwiek nacieków. Vince pomyślał, że wnętrze wyłożono jakimś mate- riałem całkowicie odpornym na działanie wilgoci i pleśni. W odległości dwudziestu pięciu metrów od wejścia tunel raptownie skręcał pod kątem dziewięćdziesięciu stopni; ruty- nowe rozwiązanie zapobiegające skutkom ewentualnej eks- plozji ładunku wybuchowego, który mógłby tu ktoś wrzucić. Po kilkunastu następnych metrach tunel znów skręcił, równie ostro, w przeciwną stronę, ale dalej biegł już prosto. (Przez cały czas z głębi wydobywała się rozproszona purpurowo- -niebieska poświata). Potem zaczął opadać. Vince słyszał dobiegające zza pleców odgłosy kroków pozostałych uczestników wyprawy. Kiedy jego oczy oswoiły się z ciemnością, przekonał się, że widzi wszystko całkiem dobrze. W pewnej chwili przystanął. - Uważam, że jeden z was powinien położyć dłoń na moim ramieniu, a następny na jego ramieniu i tak dalej - powie- dział. - Może wtedy będziemy mogli iść trochę szybciej. Usłyszał pomruki wyrażające skwapliwą zgodę - ten marsz w ciemnościach musiał być bardzo uciążliwy dla jego partne- rów. Po chwili poczuł, że coś uderzyło go lekko w plecy, a po- tem owinęło się wokół ramienia. Czyżby to jedna z rąk-macek Gondala? Vince stłumił uczucie obrzydzenia i szedł dalej. Kilka minut później tunel zadrżał, a potem z oddali na- płynęły stłumione odgłosy silnych eksplozji. Wyglądało na to, że ich źródło znajduje się dosyć głęboko. Vince skulił się odruchowo, jakby w obawie, że sklepienie tunelu zawali się mu na głowę. Ale Gondal, od którego płynęła ciągle ledwo uchwytna woń amoniaku, gniewnie zasyczał: - To znów ten idiota Zarpi! Jeśli się nie mylę, odnalazł używane przez Vredan wejście do wnętrza góry. Z pewnością teraz, walcząc zacięcie, usiłuje się wedrzeć do środka. No cóż, przedstawienie staje się coraz ciekawsze, hmm. Proszę, my schodzimy w dół prawie nie uzbrojeni, ale wykorzystamy ele- ment zaskoczenia, a Zarpi usiłuje dostać się na scenę od dołu. Między nami a nim są uzbrojeni Vredanie, którzy muszą tu czekać, ze swymi skarbami lub bez nich. A tymczasem Chull- wejowie, mający przytłaczającą przewagę nad pozostałymi bohaterami dramatu, może właśnie w tej chwili lądują na Shan- nie. Vince odwrócił głowę i popatrzył na swoich partnerów. Tuż za Gondalem szedł Geegee, a za nim kroczyło jego sze- ściu uzbrojonych w noże i włócznie wojowników. Zaśmiał się nerwowo i ruszył znowu naprzód. Od biegnącego wciąż w dół tunelu zaczęły odbiegać w obie strony odgałęzienia. Niektóre z pewnością musiały być tylko szybami wentylacyjnymi. Od czasu do czasu spostrze- gał szczeliny i szpary w ścianach, ale tylko raz znaleźli się w miejscu, gdzie trzęsienie planety spowodowało zawalenie się sklepienia tunelu i gdzie wszyscy musieli się przeciskać pomiędzy zwałami głazów i gruzu. Na odcinku następnych kilkudziesięciu metrów dno tunelu było oczywiście pokryte odłamkami skał i kamieniami, ale nawet tam w powietrzu nie czuło się wilgoci. Vince domyślił się, że gdzieś we wnętrzu góry musiały nadal pracować prastare skraplacze. Z dołu, z głębi tunelu, wciąż jeszcze dobiegały stłumione odgłosy bitwy, na razie jednak nie było słychać grzmotu na- stępnych eksplozji. Gdzieś daleko rozlegały się jednak głu- che pomruki wybuchów. Zdaniem Gondala, oznaczały one, że Chullwejowie łamią symboliczny opór sił powietrznych Vredan. Vredanie musieli chyba doznać prawdziwego szoku. Nieznani sprawcy odkryli i zaatakowali ich tajny skarbiec z dwóch stron równocześnie, a kolonia na wyspie została opa- nowana przez innego wroga. Vince martwił się sytuacją na samej wyspie. Nie wiedział, w jakim stanie znajduje się płyta kosmoportu. Niepokoił się, że - podobnie jak setki innych -jego śmieszny statek mógł zostać uszkodzony albo nawet zniszczony. A jeśli coś się stało z lekar- stwem do jego nowych oczu? Gdzie Gondal mógł je ukryć i czy na pewno znajdowało się w bezpiecznym miejscu? Oczywiście, pomyślał, może wcale nie muszę się mar- twić tym, co się wydarzy w odległej przyszłości. Być może nie pożyję już długo. Jego myśli pobiegły w inną stronę i w końcu doszedł do przekonania, że może obdarzyć Gondala nieco większym za- ufaniem. -Zastanawia mnie jeszcze coś innego-powiedział.-O ile mi wiadomo, Zarpi zamierzał prowadzić handel wymienny z Chullwejami. Jak można to pogodzić z tym, co się dzieje w tej chwili? - Sss-sss-sss! - roześmiał się Onsjanin. - Mnie to wcale nie dziwi. Chullwejowie go przechytrzyli i oszukali. A zresz- tą, nie obchodzi mnie, co się stanie z jego porośniętym jasną sierścią tyłkiem. Znacznie bardziej martwię się o własny. Widzisz, Vinsie Kul Lo, czuję się na Shannie - podobnie jak ty -jak rozbitek, rzecz jasna, jeżeli nie liczyć kilku niewiele znaczących drobiazgów, które udało mi się tu i ówdzie ukryć na planecie. A zresztą, w tej chwili i tak na nic mi się nie przydadzą. Czy te dobiegające do nas przez ostatnie kilka minut z dołu odgłosy coś ci mówią? - Nic oprócz tego, że teraz brzmią tak, jakby Zarpi albo Vredanie zabierali z pola walki trupy poległych w boju. - Ja sądzę, że podwładni Zarpiego już się z tym uporali - mruknął Gondal. - Z pewnością wszyscy obrońcy polegli, może z wyjątkiem kilku grupek, które się skryły w zakamar- kach skarbca. Od jakichś dziesięciu minut dobiega stamtąd jakiś pisk przerywany od czasu do czasu dziwacznymi po- mrukami, stęknięciami i grzechotami. Jeżeli interpretuję te dźwięki prawidłowo, w użyciu jest ciężki promiennik i kilka rozrywających karabinów, które pozwalają kruszyć skały. Domyślam się, że Zarpi usiłuje się wedrzeć do czegoś, co prag- nie posiąść jeszcze mocniej niż same skarby Vredan. Przy- puszczam również, że do tej pory zdążył to już zdobyć. Natu- ralnie, nie może teraz tak po prostu przedrzeć się z głębin góry z powrotem na jej powierzchnię. Już wie, że Chullwejo- wie wylądowali na planecie. Jak sądzisz, Kul Lo, co teraz zrobi? Nie zapominaj, że od jakiegoś czasu ma w swoich rę- kach Akorrę. Czy zmusił ją do wyjawienia tego, co ona wie o pozostawionych przez Lenian urządzeniach i przedmiotach, które mogą znajdować się gdzieś w głębinach góry? Onsjanin umilkł naraz i przez pewien czas słychać było tylko cichy syk jego oddechu. - A co z tym tunelem, Vinsie Kul Lo? - zapytał po chwili. - Wydaje się, że przetrwał w pierwotnym stanie. Czy widzisz gdzieś może jakieś leniańskie artefakty? - Nie - odparł Vince. - Dlaczego właściwie nie użyjesz jakiegoś źródła światła? Wystarczyłby ten ręczny promien- nik, który masz przy sobie. - Oczywiście. Obawiam się jednak, że wówczas ktoś mógłby wykryć jego energię. Nie ma potrzeby tak ryzyko- wać, dopóki ty nas prowadzisz. -Och, niech ci będzie. No cóż, nic się nie zmieniło. Wciąż nie widzę żadnych wejść ani otworów oprócz tych, za który- mi biegną szyby wentylacyjne w ścianach tunelu. A czego właściwie się spodziewasz? - Jak się zapewne domyślasz, ten tunel wydrążyli Lenia- nie - powiedział Gondal. - Naturalnie, nie posługiwali się żadnymi znanymi nam urządzeniami. Zwróć uwagę, że na- wet sklepienie i ściany wyłożyli niezwykłym materiałem, który przetrwał tyle wieków w niezmienionym stanie. Miałem ci- chą nadzieję, że może znajdziemy ich broń, pozostawioną kiedy odlatywali stąd w wielkim pośpiechu. A może nawet gwiezdny statek albo inny pojazd? Sss-sss-sss! Zachowuję się trochę jak dziecko, które znalazło się w tarapatach. Liczę na jakiś cud, który nas uratuje. Geegee, a może ty wiesz jeszcze coś, czym zechciałbyś się podzielić z nami? Zapewne twój lud zna legendy o zamierzchłych czasach, kiedy planetę oku- powały inne istoty. - Nie ma takich legend, Onsjaninie - odparł ipsisumo- edanin. - Są jednak w różnych miejscach planety ruiny pra- starych budowli. Nieopodal łańcucha wznoszących się w pół- nocnej części tego kontynentu wygasłych wulkanów znajduje się instalacja, z której prawie nic nie zostało. Możemy się tylko domyślać, że z zalegającej na powierzchni magmy wy- dobywano tam coś, co ty nazywasz „rozszczepialnym mate- riałem". Ale od czasów, kiedy go wydobywano, upłynęło wie- le, wiele tysięcy cykli. Dopiero kiedy na powierzchni Shanny wylądowali Vredanie, nauczyliśmy się od nich mowy Lenian i poznaliśmy trochę niektóre gałęzie wiedzy, a wśród nich ar- cheologię. Przedtem byliśmy istotami prymitywnymi i zaco- fanymi. - Geegee zachichotał. - Jeszcze bardziej niż teraz. - Wielka szkoda - mruknął zawiedziony Gondal. - No cóż, jestem pewien, że byli tu kiedyś Lenianie, zaczynam się jednak obawiać, że w tych tunelach niczego ciekawego dla nas nie znajdziemy! Pokonaliśmy do tej pory co najmniej kil- ka kilometrów, ale nie natknęliśmy się na nic, co zachęcałoby do dalszej wędrówki. Jeżeli wewnątrz tej góry naprawdę znaj- duje się coś ciekawego, do tej pory powinniśmy byli... Cichy okrzyk Vince'a przerwał mu nagle tę tyradę. - Może tracisz nadzieję zbyt wcześnie - powiedział Cul- low. - Widzę, że tunel biegnie teraz przez mniej więcej sto metrów prosto jak strzelił. Dostrzegam też inne, które odcho- dzą na boki. Prosto przed nami znajduje się jakaś komnata, a w niej... są chyba różne dziwne przedmioty. To właśnie stamtąd promieniuje najbardziej intensywna poświata. Czy naprawdę niczego nie widzicie? Zapadła absolutna cisza, jeżeli nie liczyć szmerów odde- chów uczestników wyprawy. - Teraz, kiedy wiem, gdzie patrzeć - odezwał się w końcu cicho Gondal - chyba naprawdę widzę, a może tylko wyobra- żam sobie zarysy jakichś przedmiotów. Chwilę później rozległ się cichy stuk i syczenie, jakby Onsjanin pospiesznie zaczerpnął z pojemnika na plecach haust mieszanki oddechowej. - Od tego momentu zatem zachowujemy pełne milczenie - powiedział. - Vinsie Kul Lo, doprowadź nas do wejścia tej sali, ale zanim tam wejdziesz, zajrzyj ostrożnie do środka. 15 Przekonani, że na razie nie zagraża im żadne niebezpieczeń- stwo, uczestnicy wyprawy weszli do komnaty i przystanę- li zaraz za progiem. Vince zastanawiał się, czyjego partnerzy, nie widząc w ciemnościach niemal niczego i czekając, aż on im opisze to, co się tu znajduje, odczuli podobny zachwyt i lęk, jakie go ogarnęły. W wyglądzie stojących pod jedną ścianą urządzeń nie było właściwie niczego, co mogło wywoływać takie emocje. Vin- ce zdał sobie po chwili sprawę, że największy podziw budzi w nim ogrom czasu, jaki upłynął, odkąd to pomieszczenie opuścili jego budowniczowie. Możliwe też, że niepokój był reakcją na przedmioty zupełnie mu nieznane; nie miał naj- mniejszego pojęcia, czym było to, na co spoglądał. Do czego mogło służyć, na przykład, dziwaczne skupisko złączonych ściankami półprzeźroczystych sześcianów wiel- kości piłki do gry w koszykówkę? Było ich co najmniej sto. Tworzyły wydłużoną bryłę o nieregularnych kształtach wy- glądającą jak olbrzymi robak. Wrażenie potęgowała klatka, w której spoczywała. Sporządzono ją ze splecionych luźno i krzyżujących się pod różnymi kątami cienkich drutów. Jaką funkcję mogła pełnić zawieszona poziomo pod samym sklepieniem płaska tarcza o prawie dwumetrowej średnicy z roz- mieszczonymi w nieregularnych odstępach otworami? Wokół jej krawędzi owijało się coś podobnego do skomplikowanej zwojnicy z grubego drutu albo rurki. Do czego służyła szara kula o średnicy trzech metrów, na której powierzchni wyryto w różnych miejscach jakieś linie albo znaki, wspierająca się na trzech prowadnicach tocznych, przytwierdzonych do górnej powierzchni prostopadłościen- nej konstrukcji? A te dwadzieścia kilka usytuowanych na koń- cach skręconych rurek elektrod, które kierowały się w stronę szarej kuli? Vince uświadomił sobie nagle, że kula mogła symbolizo- wać jakąś planetę w rodzaju Shanny, a elektrody służyły do oświetlania różnych punktów-oczywiście, pod warunkiem, że kula mogłaby się obracać. Elektrody mogły też napromie- niowywać kulę nieznanym rodzajem energii, a może służyły i do odczytywania informacji. Wyryte na powierzchni linie zapewne oznaczały brzegi mórz lub kontynentów... Jeszcze bardziej tajemniczo wyglądała tablica z podłużnymi otworami, które wyglądały jak szczeliny do wrzucania żetonów. Nad i pod szczelinami widniały dźwigienki zwyczajnych prze- łączników. A może... Czyżby otwory służyły do wsuwania le- niańskich monet? Vince doszedł do wniosku, że to możliwe, znajdował się jednak zbyt daleko, żeby odczytać wyrazy le- niańskiego pisma widniejące pod wszystkimi szczelinami. Nad otworami i górnymi przełącznikami biegły dwa rzę- dy podobnych do zegarów okrągłych wskaźników, które w przeciwieństwie do reszty urządzeń wyglądały zupełnie swojsko. Co jednak mogły pokazywać albo rejestrować? W pewnej chwili Vince usłyszał pełen niepokoju syk Gondala. -Na przestworza wszechświata, Kul Lo! -wybuchnął Onsjanin. - Opowiedz nam, co widzisz! Ziemianin odetchnął głęboko. - No cóż... - zaczął niepewnie. W tej samej chwili Geegee zachichotał, sięgnął do wiszą- cej na pasie torby i wyciągnął z niej coś, co wyglądało jak bardzo duża zapałka. Obrócił się i przejechał końcem przed- miotu po ścianie. Musiał jednak powtórzyć zabieg, gdyż ścia- na okazała się zbyt gładka i śliska. Dopiero kiedy mocniej przycisnął do niej „zapałkę", rozbłysnął jaskrawy płomień. -Nie przypuszczam, Gondalu, żeby światło tej pochodni zdołały zarejestrować elektroniczne czujniki, których tak się obawiasz - powiedział. - Sss! - ucieszył się Onsjanin. - Bardzo dobrze! Macie może ich więcej? Dwaj ipsisumoedańscy wojownicy wyjęli takie same po- chodnie i także je zapalili. Cała grupa ruszyła w głąb sali niby płynąca wyspa światła. W pewnej chwili Gondal przykucnął i zaczął głośno oddychać. - Na niebiosa! - wykrzyknął. - To musiała być kiedyś sterownia. To stąd kierowano pracą niewiarygodnie wielu urządzeń i przyrządów. Popatrzcie tylko na te przełączniki i wskaźniki. - Onsjanin wziął z rąk Geegee pochodnię, a po- tem odwrócił się i ruszył w stronę szarej kuli. - Spójrzcie, to globus-mapa! - wykrzyknął podniecony. - Kto wie, co na nim wyświetlano i jakie obrazy obserwowano z tego miejsca? W końcu Vince powiódł wszystkich ku dziwnemu skupi- sku sześcianów. - Jak myślicie, do czego służyły? - zapytał. Gondal syczał niepewnie jakąś minutę, a potem wydał nagle ciężkie westchnienie. - Na przestworza! - wykrzyknął - To może być... Tak, jestem gotów przysiąc... Założę się o wszystko, że to model leniańskiego imperium! Nie tylko w naszej komórce, ale w ca- łej galaktyce. Z pewnością każdy sześcian - czy naprawdę upadliśmy na głowy, przypuszczając, że komórki mają kształt kuli? - reprezentuje jedną komórkę. Każdy mógł być oświe- tlony; może nawet dawało się oświetlać wiele równocześnie, by wskazywać określone miejsca, kiedy docierały przesyłane głosem wiadomości... - A dlaczego umieszczono ją w tak delikatnej klatce? - zapytał Vince. - Czyżby te druty miały oznaczać otaczające galaktykę pole energetyczne albo coś w tym rodzaju? - Hm? Ach, chodzi ci o te cewki - domyślił się Gondal. - Zwróć uwagę, że widzimy trzy zestawy, a każdy jest usytu- owany w przestrzeni pod kątem dziewięćdziesięciu stopni względem pozostałych. Przepuszczając przez jedną, dwie albo trzy takie cewki prąd o odpowiednim natężeniu, można było oświetlać dowolny róg każdego sześcianu. A może chodziło tylko o możliwość odczytywania z oświetlonych miejsc po- trzebnych informacji? Rozejrzyj się. Czy widzisz coś, co wy- gląda jak broń albo zbrojownia? -Nie, ale widzę otwór następnego tunelu. Wychodzi z tej sali, tam, po twojej lewej stronie. Onsjanin spojrzał w przeciwległy kraniec sali, ale pano- wały tam nieprzeniknione ciemności i niczego nie zauwa- żył. - Chodźmy tam! - powiedział. - Zgaście jednak pochod- nie. A ty, Vinsie Kul Lo, prowadź nas znowu. Vince wysunął się na czoło grupy. Po kilku sekundach przebywania w następnym odcinku mrocznego tunelu jego oczy ponownie przywykły do ciemności. W słabej poświa- cie, jaka nadal sączyła się z głębi, znów widział wszystko ostro i wyraźnie. Także i ten tunel zakręcał na początku dwukrotnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Zapewne i w tym wypadku chodziło o ochronę przed podmuchami możliwych eksplozji. A potem Vince ujrzał w oddali drugą komnatę. - Zaczekajcie - odezwał się do pozostałych. - Sam ją zbadam. Minutę później stał na progu owej sali, tak ogromnej, że w porównaniu z nią poprzednia wydawała się wręcz mała. Uświadomił sobie, że drży z podniecenia. Jeżeli pierwsza sala mogła być czymś w rodzaju ośrodka łączności, ta z pewno- ścią pełniła funkcję ogromnego lądowiska! A pośród wielu innych przedmiotów - był tu także następny model leniań- skiego imperium - Vince zobaczył zapomniany, a może celo- wo pozostawiony gwiezdny statek. Płonące pochodnie tworzyły oazę światła. Stojący pośrod- ku niej Gondal i Geegee wpatrywali się jak urzeczeni w wiel- ką, podobną do klatki konstrukcję, z której różnych punktów kierowały się ku leniańskiemu statkowi ogromne elektrody. Sam statek, niewyraźnie oświetlony migotliwym blaskiem pochodni, spoczywał w zagłębieniu podobnym do płytkiej kołyski. To chyba właśnie tam skupiały się kiedyś strumienie energii ze wszystkich elektrod (jeśli elektrodami były te wy- stające grube pręty). Vince, odsunąwszy się trochę na bok w obawie, że zbyt jaskrawy blask może zaszkodzić jego zmodyfikowanym oczom, stanął w zagłębieniu między ścianą a grubąkamienną kolumną, która wznosiła się do samego sklepienia. W podsta- wie kolumny zauważył drzwi, ale przekonał się, że sązamknię- te. Czyżby w kolumnie mógł się mieścić szyb dźwigu albo windy? Taka możliwość zaniepokoiła go, głównie dlatego, że z dołu wciąż docierały dziwne odgłosy. Zaraz po wejściu do tej ogromnej sali usłyszał donośny trzask, a po nim głuchy łomot. Pięciu wojowników Geegee podeszło cicho do wylotu tunelu. Zgasili pochodnie i zajęli miejsca po obu jego stro- nach. Vince widział, że rozglądali się po pogrążonej w mroku sali, widział też, że gdy docierali wzrokiem do miejsca, w któ- rym stał, nie byli w stanie go dostrzec, i od razu poczuł się bezpieczniej. Nagle z dołu doleciał jeszcze jeden trzask i gruba kolum- na, o którą się opierał, wyraźnie zadrżała. Instynktownie od- skoczył w bok, ale w następnej chwili pochylił się, przyłożył do niej ucho i zaczął nasłuchiwać. Usłyszał kilka zgrzytów i cichy odgłos osypujących się odłamków skał albo kamieni. Być może, pomyślał, w ko- lumnie naprawdę mieści się szyb windy, a członkowie załóg statków Zarpiego, usiłując się dostać do środka, w tej chwili wiercą otwory w ścianach, usuwają odłamki skał albo celowo zalewają szyb płynnym betonem. Jeśliby tak było, mogli wkrótce pojawić się w tej ogromnej komnacie! Vince spojrzał na Gondala. Onsjanin powoli obchodził wielką klatkę, potykając się co krok o zwoje grubych kabli i wpatrywał się w spoczywający w niej gwiazdolot. Statek składał się z czterech, nie, z pięciu segmentów. Każdy miał kształt pękatego cylindra o długości trzech i średnicy dzie- sięciu metrów. Cylindry łączyły się płaskimi powierzchnia- mi, a cały statek spoczywał na boku niemal zupełnie pozio- mo. Na bliższym końcu statku, który było widać całkiem wy- raźnie, znajdowały się przesuwane drzwi albo klapa włazu o wielkości i kształcie poprzecznego przekroju tunelu. Z miej- sca, w którym stał, Vince widział, że mniej więcej na wyso- kości jego głowy widniała w tej klapie pozioma szczelina. Nie dostrzegł jednak żadnych klamek ani uchwytów. Gondal obchodził wokoło na czterech giętkich nogach- -mackach wielką klatkę, trzymając w górze pochodnie i sy- czał bardzo podniecony. Vince pomyślał, że Onsjanin bez trudu zdołałby się przecisnąć między prętami klatki, ale zapewne powstrzymywała go od tego przezorność. Poza tym dostrzegł coś w rodzaju otworu wejściowego, a umieszczony obok panel sprawiał wrażenie stanowiska kon- trolnego. Na pulpicie widział tarcze wielu wskaźników i dźwi- gienki przełączników. Z pewnością było jednak zbyt ciemno, żeby Onsjanin zdo- łał dostrzec pięć innych, ustawionych rzędem, nieco dalej, identycznych klatek z płytkimi kołyskami. Wszystkie były jednak puste. Vince poczuł się trochę zawstydzony, że kryje się jak szczur w ciemnym kącie, więc gdy zobaczył, że .Gondal zmie- rza w stronę stanowiska kontrolnego pierwszej klatki, ode- rwał plecy od kamiennej ściany, podszedł do Onsjanina i sta- nął obok niego. -No dobrze - powiedział, wpatrując się w pradawny sta- tek - więc uważasz, że kiedy odlatywali, ten właśnie pozo- stał. Ale dlaczego? Możliwe, że Lenianie zostawili go tu ce- lowo. W takim razie, klatka i elektrody wciąż jeszcze mogą przesłać go gdzie indziej. Przypuśćmy, że nasza sytuacja sta- nie się tak rozpaczliwa, iż zdecydujemy się wejść na pokład i odlecieć. Tylko dokąd? Jak zamierzasz go pilotować? Gondal przykucnął na chwilę i chyba wsłuchiwał się w do- biegające z dołu dźwięki. - Wydaje mi się, że jednak zdołałem odgadnąć to i owo - odezwał się w końcu. - Chodź, przyjrzyj się temu pulpitowi. Zwróć uwagę na podobną do okienka szczelinę. Jeżeli pokręcisz gałką, pojawiają się w niej różne napisy. Czy nie sądzisz, że są to nazwy miejsc, do których mógł kiedyś polecieć ten statek? Starając się nie okazywać podniecenia, Vince wzruszył ramionami. - Jasne, tak to wygląda - przyznał niechętnie. - Przecho- dziłem kilkakrotnie obok wyposażonych w podobne panele innych klatek i w takich samych szczelinach pojawiały się identyczne nazwy. Nie sądzę jednak, że to nazwy możliwych celów podróży. A nawet, gdyby nimi były, co mogłyby ozna- czać? Inne miasta, które już dawno zniknęły z powierzchni tej planety? Inne planety tej komórki galaktyki? A może... nawet inne komórki, może Lenianie mieli odrębne nazwy dla wszystkich komórek. Tak czy owak, czy naprawdę uważasz, że pokręcenie tą gałką i wybranie jakiejś nazwy mogłoby okre- ślić, dokąd statek poleci? - Sss! Dlaczego nie? Tym bardziej że kiedy kręcę tą gał- ką, czuję lekki opór, słyszę także dobiegające z wnętrza pane- lu ciche trzaski, jakby wciąż jeszcze działały tam prastare prze- kaźniki. -Gondal obrócił obie wężowe głowy w stronę Vince'a. - Nie rozumiem, dlaczego wątpisz w to, że nazwy w tych okienkach mogą oznaczać cele podróży? Vince zmarszczył brwi i popatrzył na Onsjanina. - No cóż, czy nie słyszałeś takiego cytatu: „Wolamia wy- grzewa się leniwie pod swoją lampą. Kiedy lampa zostanie zgaszona, Wolamia przypasze broń i przysposobi się do wal- ki"? Czy „Wolamia" brzmi tu jak nazwa jakiegokolwiek miej- sca? Nie sądzę. Gondal pokręcił niepewnie obiema głowami. - To chyba nie jest zbyt przekonujący argument. Czy na twojej planecie nie istnieją słowa, które oznaczają zarówno miejsca, jak i imiona osób? A może nawet mitycznych boha- terów? O ile dobrze pamiętam, na mojej Onsji istnieje nawet wyspa o nazwie Gondal. Niewielka, ale na tyle duża, że figu- ruje prawie na wszystkich mapach. -No cóż, może masz rację. Ale... Istnieje jeszcze pro- blem energii. Jak myślisz, od jak dawna ten statek spoczywa tutaj? Czy rzeczywiście przypuszczasz, że... -Na niebiosa! -przerwałmu zniecierpliwiony Gondal. - Wiele wykopanych leniańskich urządzeń miało prawie nie- uszczuplone zapasy energii. Do dziś ich sposób magazyno- wania energii stanowi wyzwanie i nierozwiązywalną zagad- kę dla naukowców. Ta góra - sam nam to powiedziałeś - promieniuje słabą poświatą, co oznacza, że gdzieś w jej środ- ku znajduje się źródło jakiejś nieznanej energii. Według mnie, wszystko jest jasne. Kiedy Lenianie opuszczali Shan- nę, pozostawili jeden w pełni wyposażony i przygotowany do lotu gwiezdny statek dla ewentualnych maruderów. Z pewnością zaopatrzyli go we wszystko, co potrzebne. Okre- ślili także, dokąd ma polecieć. Owi maruderzy nigdy się tu nie zjawili. Pomyśl tylko, Vinsie Kul Lo! Czy Zarpi, pory- wając Akorrę i przywożąc ją na Shannę, nie miał przypad- kiem na uwadze pewnego szczególnego celu? Co kilka se- kund z dołu napływają odgłosy, które wprawiają nas w coraz większy niepokój. Sądząc po nich, Zarpi stawia wszystko na jedną kartę. Zauważ, że nawet nie starał się złupić skarb- ca Vredan i umknąć. Czyżby więc się domyślał, na co może się natknąć w tej pieczarze? Vince westchnął ciężko. - No dobrze, zgadzam się, że istnieje taka możliwość. A więc my go wyprzedziliśmy i pierwsi dotarliśmy tutaj, mo- żemy zatem zabrać ten statek. Ty jesteś piratem, nie ja. Weź ten statek, a ja bez słowa protestu przyłączę się do ciebie. Za- cznij od otwarcia włazu. Gondal ponuro zwiesił obie głowy. - Z tym, muszę przyznać, może być pewien problem - mruknął. - Jeżeli jednak będziemy mieli trochę czasu, żeby obejrzeć i zbadać... - Jasne, jasne - przerwał mu obcesowo Vince. - Zbadaj- my wszystko, co konieczne. Dobrze widzę w zupełnej ciem- ności, mogę więc rozejrzeć się trochę po tej sali. Możliwe, że znajdę coś ciekawego, na przykład zapomnianą broń. Ty tym- czasem postaraj się zorientować, jak można to wszystko uru- chomić. Zgoda? - Mówisz całkiem logicznie, Vinsie Kul Lo - powie- dział Onsjanin. - Trochę jednak rozczarowuje mnie twój pesymizm. Vince wzruszył ramionami, odwrócił się i bez słowa od- szedł. W ciągu następnych trzydziestu minut znalazł wiele ciekawych przedmiotów, ale domyślał się przeznaczenia tyl- ko kilku, a żaden nie wydawał się mu użyteczny w obecnej sytuacji. Nagle usłyszał wyjątkowo głośny huk i poczuł, że posadzka komnaty wyraźnie zadrżała. Gondal głośno zasy- czał. - Są chyba całkiem blisko - oznajmił. - Słyszysz ten chro- bot? Musieli przedostać się do szybu windy. - Wyciągnął rękę- -mackę w stronę Ziemianina. -Nie masz żadnej broni, Vinsie Kul Lo. Stań lepiej za mną! Vince odsunął się od Onsjanina. - Mam moje oczy - powiedział. - Ukryj się gdzieś. Z po- czątku będąmieli zapewne tylko jedno albo dwa źródła świa- tła, więc spróbuję... Gdzieś w dole, ale całkiem blisko, rozległ się dziwny dźwięk, jakby skrzypnięcie prastarych zawiasów. Chwilę póź- niej dał się słyszeć trzask, a po nim cichy chrobot i pomruk, zupełnie jakby... Tak, jakby w górę szybu zaczęła sunąć kabina windy! Vince podbiegł do najbliższej masywnej konstrukcji - prostopadłościanu, na którym wspierała się szara kula. Wcis- nął się w kąt za nią, przykucnął i zamarł w oczekiwaniu. Ogromna sala tonęła w ciemnościach, ale Vince wyczuł nagle, że w powietrzu unosi się jeszcze zapach pochodni. Niech to licho! Było już jednak za późno, żeby się tym przej- mować. Jeżeli będą mieli szczęście, może nikt z podwładnych Zarpiego nie zwróci na to uwagi. A może nessańscy piraci doj- dą do wniosku, że jest to woń przegrzanych pradawnych sma- rów? Rozejrzał się szybko wokoło. Nigdzie nie dostrzegł żad- nego ipsisumoedanina, ale zobaczył wychylającą się zza ja- kiejś osłony jedną z wężowych głów Gondala; pirat wodził oczami to w tę, to w tamtą stronę, usiłując coś dostrzec w mroku. Na widok tego Vince poczuł, że wzbiera w nim gniew na Onsjanina. Powiódł wszystkich prosto w taką pu- łapkę... Dobiegające z wnętrza kamiennej kolumny dźwięki uci- chły nagle. Po chwili Vince usłyszał jakieś dziwne odgłosy i szepty. Rozległ się cichy skrzyp i oba skrzydła drzwi zaczę- ły się rozsuwać. Vince usłyszał nessańskie przekleństwo, a po- tem inny głos - rozpoznał głos Zarpiego — uciszył ten po- przedni. W końcu drzwi windy się rozsunęły i z kabiny wyszedł jakiś Nessanin. Trzymał gruby i krótki karabin rozrywający. Odszedł na bok i przywarł plecami do kamiennej kolumny, czekając, aż z kabiny wyjdzie drugi pirat. Obaj znierucho- mieli na kilka sekund i wodzili dookoła niewidzącymi oczy- ma. Nagle z kabiny doleciał stłumiony głos Zarpiego. Nessa- nin mówił coś do mikrofonu komunikatora. - Znajdujemy się na wyższym poziomie, chyba w jakiejś komnacie. W powietrzu unosi się dziwna woń, być może to zapach maszyn, a może napłynęła ze świeżym powietrzem z góry. Z pewnością ci przeklęci Chullwejowie wpuścili do tunelu ładunki zapalające. Niech kilku się rozejrzy, może uda się wam przedostać do nas w inny sposób, ale reszta niech się nie oddala od szybu windy. Vince drgnął. A więc kabina windy była zbyt mała, by mogło się w niej pomieścić więcej niż kilku piratów naraz! Widziałjednak w rękach nessańczyków dwa karabiny rozry- wające i wiedział, jak potrafi działać ta broń. Użyta w za- mkniętej przestrzeni mogłaby... Naraz drzwi windy otworzyły się jeszcze szerzej i z kabi- ny wyszła oszołomiona Akorra. Potknęła się na progu, ale nie upadła. Tuż za nią pojawił się Zarpi. Jedną ręką przytrzymy- wał badaczkę za ramię, a w drugiej ściskał jakiś pistolet. -Nie ruszaj się - rzucił ostrym głosem. Nessanka usłuchała. Znieruchomiała i lekko się chwie- jąc, wodziła niewidzącymi oczami po pogrążonej w ciemno- ści sali. Zarpi schował pistolet do kabury i wyjął z kieszeni la- tarkę. - Uważajcie! - warknął do strażników. Drzwi za jego plecami zaczęły się zasuwać, co mogłoby oznaczać, że windą nie przyjechał nikt więcej. Gdyby tak było naprawdę, czwórka Nessan zostałaby na jakiś czas odcięta od pozostałych! Jednakże, w każdej chwili piraci mogli otwo- rzyć drzwi, wskoczyć do kabiny i zjechać z powrotem na niż- szy poziom. Zarpi zapalił nagle latarkę. Jej blask o mało nie oślepił Vince'a; odruchowo odwrócił głowę, mimo to dostrzegł ką- tem oka, że strumień światła wędruje powoli w górę po prze- ciwległej ścianie komnaty. Po chwili spoczął na sklepieniu, które znajdowało się o wiele wyżej, niż można by się spo- dziewać, zatrzymał się na chwilę, po czym powędrował da- lej- Kiedy w końcu padł na pierwszą ogromną klatkę, wszy- scy trzej nessańscy korsarze zamarli z wrażenia z rozdzia- wionymi ustami. Akorra wydała niezrozumiały okrzyk. Z jej dłoni wypadł krążek o piętnastocentymetrowej średnicy i z ci- chym brzękiem potoczył się po posadzce. W tej samej chwili, w świetle latarki zabłysły groty ipsi- sumoedańskich włóczni. W następnym ułamku sekundy rozpętało się prawdziwe piekło. Kilka włóczni odbiło się od kamiennej kolumny, dźwię- cząc przeraźliwie. Nessańscy piraci krzyknęli zaskoczeni i skierowali lufy rozrywających karabinów w stronę, z której nadleciały włócznie. Zarpi zaklął po nessańsku i odrzucił za- paloną latarkę tak daleko, jak potrafił, a potem skoczył w tym samym kierunku, w którym potoczył się upuszczony krążek. Latarka zatoczyła łuk, upadła na posadzkę, ale nie zgasła, potoczyła się po niej, a strumień jej światła przesunął się po fragmentach jakiejś maszynerii. Obaj strażnicy padli obok półprzymkniętych drzwi win- dy. Grot włóczni przeszył jednemu pierś, ale drugi, mamro- cząc coś z wściekłości i bólu, obrócił się na bok, wsparł na łokciu, przycisnął spust broni i zatoczył lufą spory łuk. Struga ognia przetoczyła się po jednej z pustych klatek. Metal za- piszczał i rozjarzył się wiśniowym blaskiem. Ogień musiał także trafić w trójwymiarowąmapę komórek galaktyki, gdyż pewna część konstrukcji raptownie zmieniła kształt, kilka jej fragmentów spadło na posadzkę. Z lufy pistoletu Gondala wystrzelił cienki jak ołówek strumień energii, który przeszył tors rannego Nessanina. Pirat wrzasnął, upadł na plecy i znie- ruchomiał. Vince ruszył w stronę Zarpiego, który - macając na oślep po posadzce - usiłował odnaleźć upuszczony przez Akorrę krążek. Cullow starał się poruszać cicho, Zarpi musiał jednak usłyszeć jego kroki, gdyż obrócił się i wyciągnął broń z kabu- ry. Vince zdał sobie sprawę, że w sali zrobiło się na tyle jasno, iżNessanin widzi go całkiem dobrze. Ujrzał, że pirat kieruje lufę broni w jego stronę. W ostatniej chwili uskoczył w bok i kule wbiły się w coś za jego plecami. Na chwilę ogłuszony i oślepiony, rzucił się szczupakiem na leżący krążek. Chwycił go jak piłkę obiema dłońmi i przeto- czył się po posadzce. Obrócił głowę i zauważył, że ipsisumo- edańscy wojownicy wyłaniają się z kryjówek. Strzygąc usza- mi-mackami, wszyscy starali się zachowywać jak najciszej. Zarpi zdążył już wstać i z wyciągniętymi przed siebie rę- koma zaczął biec po omacku w stronę windy. Vince rzucił się, żeby zastąpić mu drogę, ale Nessanin namacał uchwyty drzwi, rozepchnął je i przecisnął się do ciemnej kabiny. W następnej chwili w skrzydło zamykających się drzwi trafił cienki strumień energii z pistoletu Gondala. Pozostawił ognistą linię, ale było już za późno. Vince usłyszał, że kabina windy zaczyna zjeżdżać na niższy poziom. Ktoś - Vince do- myślił się, że Geegee - podniósł latarkę i skierował strumień światła na drzwi windy. Cullow usiłował rozsunąć drzwi na boki, ale na próżno. Usłyszał, że Zarpi coś krzyczy do mikro- fonu komunikatora. Rozległ się cichy trzask i pochodnie zapłonęły znowu. Vince odwrócił się i zobaczył, że ipsisumoedanie kierują się ku kamiennej kolumnie, aby odzyskać włócznie. Koły- sząc ostrożnie wężowymi głowami, Gondal stał obok Akorry, która oszołomiona, zastygła na posadzce w pozycji na czwo- rakach. Vince podszedł do Nessanki. - Pozwól, że ci pomożemy - odezwał się po leniańsku. Akorra zgodziła się apatycznie. Dotknąwszy jej porośnię- tej sierścią ręki, Vince poczuł jednocześnie odrazę i dziwny, zaskakująco przyjemny dreszcz. Nessanka stała teraz, dość niepewna, obok niego i jakby rozglądała się po komnacie. W pewnym momencie jej oczy spoczęły na trójwymiarowej mapie i rozszerzyły się nagle. - Komórki! - zawołała. - Mapa komórek! Gondal szarpnął Vince'a za rękę. - Czy go trafiliśmy? - zapytał podniecony. - Jest ranny? Vince wzruszył ramionami. - Może drasnęła go jakaś włócznia. Nie mam pewności, wydaje mi się jednak, że nic więcej mu się nie stało - odparł i odwrócił się do Akorry. Nessanka spojrzała na niego, ale nadal sprawiała wraże- nie oszołomionej i jakby zdziwionej. - Kto... co... - zaczęła. Vince pokazał jej krążek, który upuściła. - Postaraj się skupić, Akorro - powiedział. - Czy ta X7&Z2.... czy to klucz do włazu tego statku? - Statku? - Nessanka zamrugała, jakby nie rozumiejąc, o czym Vince mówi. Gdy Vince delikatnie obrócił ją w stronę pełnej klatki, Akorra spojrzała na nią i jej oczy znów rozszerzyły się ze zdumienia. -A zatem... awięcjednaktoprawda! Pozostawili jeden, zanim odlecieli... Chwiejąc się, ruszyła w tamtą stronę. Vince objął ją ra- mieniem, żeby nie upadła. Raz jeszcze niemal zadrżał, kiedy poczuł porośniętą sierścią skórę istoty. W końcu wszyscy uczestnicy wyprawy zgromadzili się obok zamkniętego włazu i w napięciu zaczęli się wpatrywać w klapę. Vince uniósł krążek na wysokość twarzy i zbliżył do szczeliny w klapie. Upewnił się już, że w małym otworze krąż- ka tkwi leniańska moneta. Zapewne była to jedna z tych trzech, które sprzedał Zarpiemu. - Pasuje do otworu, prawda? - zapytał. - Czy kiedy ją tam umieszczę, klapa się otworzy? Nessanka westchnęła ciężko. - Tak sądzę - powiedziała. - Chyba tak, ale... - A to jest coś w rodzaju programu - ciągnął Vince, uno- sząc krążek jeszcze wyżej. - Programu, który ma umożliwić dotarcie do określonego miejsca. Mam rację? - Ja... to nie jest takie pewne - wyjąkała Akorra. Gondal szturchnął Cullowa w bok. - Czas ucieka - syknął niecierpliwie. Ziemianin bez słowa wsunął brzeg krążka do,szczeliny w kla- pie włazu i popchnął. Dopóki krążek nie pogrążył się do połowy, stawiał lekki opór, potem jednak, zapewne pochwycony przez jakieś pole siłowe, obrócił się mniej więcej o dwadzieścia stopni i zniknął w otworze. Spłaszczony brzeg, w którym nadal tkwiła leniańska moneta, wciąż było jednak widać w szczelinie. Minęła sekunda, potem druga. Potem rozległ się cichy brzęk i jęk prastarego urządzenia. Klapa włazu zaczęła się otwierać. Z wnętrza trysnęła struga światła, które w pierw- szym momencie zupełnie oślepiło Vince'a. Gondal zaczął tańczyć z radości. -Sss! Wchodzimy tam! Wchodzimy! -zawołał. Geegee, którego ciało tylko z trudem zmieściło się we włazie, wziął na ręce Akorrę i przeniósł przez próg śluzy. Tuż za nim wszedł Vince, po nim Gondal, mrucząc coś i sycząc, ostatni wkroczyli, jeden po drugim, wojownicy Geegee. W środku Vince dostrzegł wewnętrzny właz. W tej chwili klapa była otwarta. Vince zrozumiał, że weszli do śluzy. Po- mieszczenie miało wymiary nieco mniejsze niż zewnętrzna średnica segmentu statku, a w przeciwległej ścianie znajdo- wał się właz podobny do tego, który właśnie otworzyli. Po sekundzie i ten zaczął się otwierać. Vince spojrzał w głąb statku i zobaczył identyczne seg- menty, połączone takimi samymi śluzami. Przeszedł do na- stępnego. Podobnie jak w wejściowym, stały w nim szerokie ławy albo kanapy. Wszystkie miały zaokrąglone krawędzie i sprawiały wrażenie wyściełanych czymś miękkim. Nagle z sufitu, choć nie było w nim widać żadnych otwo- rów głośnikowych, wydobył się niski głos. Ów ktoś, kto mó- wił, trochę się zacinał i miał dziwny akcent, niepodobny do żadnego, jakie Vince kiedykolwiek słyszał. - Proszę o uwagę. Śluza zamknie się i automatycznie uszczelni za dwie minuty, jeżeli nikt temu nie zapobiegnie. Transfer rozpocznie się minutę po uszczelnieniu śluzy. Gondal raptownie uniósł obie wężowe głowy i wszystki- mi czterema oczami wpatrzył się w sufit. - Głos zdaje się dobiegać nie z jednego, lecz z wielu miejsc - zauważył. - Tu tak samo - powiedział Vince, który znajdował się teraz w sąsiednim segmencie. Odwrócił się i czując dziwny ciężar w żołądku, w milcze- niu obserwował, jak powoli zamknęła się najpierw klapa ze- wnętrznego włazu, a potem wewnętrznego. Mimo to włazy między segmentami statku pozostały otwarte. Gondal nerwowo zasyczał. - Mam nadzieję, że po tylu tysiącleciach uszczelnienie nie zawiedzie - powiedział. - Potrafię wyobrazić sobie kilka bardziej romantycznych sposobów umierania niż ten, jaki byśmy musieli poznać w przeciwnym razie! 16 Lenianie wszystko zaplanowali i skonstruowali zdumiewa- jąco starannie. Fakt ten okazał się niezwykle istotny dla Vince'a i jego partnerów. Na przykład zaraz po tym, kiedy włazy się uszczel- niły, a tajemniczy głos z sufitu oznajmił, że znajdują się w dro- dze do celu - co zresztą potwierdziły napisy w okienkach pod rozmaitymi przyrządami - Vince z przerażeniem uświa- domił sobie, że zapomnieli w ogóle o tym, iż muszą prze- cież coś jeść! Na niebiosa! Gdyby pomyślał o tym choćby trochę wcześniej, z pewnością uznałby, że po tylu stuleciach wszelka żywność pozostawiona na pokładzie leniańskiego statku musiała się stać niejadalna, jeśli w ogóle dałoby się ją rozpoznać. Okazało się jednak, że wszystkie części statku miały za- mrażarki, a w nich - zachowane w idealnym stanie - rzeczy zdatne do jedzenia. Każdy segment wyposażono także w urzą- dzenia do automatycznego podawania i rozmrażania. Co wię- cej, na pokładzie było wszystko, czego mogliby potrzebować uczestnicy wyprawy. Vince znalazł ubrania, narzędzia, broń ręczną, środki chemiczne i przyrządy, a nawet rozmaite surowce. Pomyślał, że Lenianie wszystko przewidzieli -na- wet to, że pasażerowie statku mogą nie znać celu podróży. Akorra wciąż spała; postanowił więc porozmawiać na ten temat z Gondalem. Podszedł do niego i spiorunował wzro- kiem obie poruszające się niespokojnie wężowe głowy. - Musiałeś mnie zahipnotyzować - zaczął z wyrzutem. - Inaczej nigdy byś mnie nie namówił do wejścia na po- kład tej... przemyślnej trumny. Z tego, co dotąd znaleźli- śmy na pokładzie, mogę wnioskować, że mieli nią kiedyś lecieć osadnicy z zamiarem skolonizowania nieznanej pla- nety. Ten statek w niczym nie przypomina międzygwiezd- nego ekspresu! Onsjanin wsparł jedną głowę na ręce-macce i w zadumie spojrzał na Ziemianina. - Nie zamierzam się z tobą sprzeczać - powiedział. - Przy- pomnij sobie jednak, że mogliśmy wybrać jeden z wielu uprzednio zaprogramowanych celów podróży. Wybraliśmy ten, który -jak nam się wydawało - obrali odlatujący z Shan- ny Lenianie. - Urwał na moment i najwyraźniej myślał o czymś intensywnie. - Wciąż jeszcze nie daje mi to spokoju - podjął po chwili. - Nadal się zastanawiam, czy to naprawdę możliwe, by sam obrót gałki podobnej do tej, jaka znajduje się na płycie czołowej prawie każdego radioodbiornika, po- wodował wybranie przez pokładowy komputer jednego spo- śród wielu ustalonych zawczasu punktów docelowych. - Zanim weszliśmy na pokład, wydawało mi się, że nie masz co do tego żadnych wątpliwości - wybuchnął Vince. Gondal zwinął mackę oddechową, przytknął koniec do otworu pojemnika na plecach i zanim odpowiedział, zaczerp- nął spory haust mieszanki gazów. - To prawda - przyznał po chwili. - Pamiętaj jednak, że nie miałem wtedy wystarczająco dużo czasu, żeby się nad tym głębiej zastanowić. Pozostaje jeszcze sprawa tego krąż- ka, który miała Akorra. Na jego widok zareagowałeś, jak- byś był pewien, że to klucz pozwalający dostać się na pokład statku. Zapewne wiedziałeś, że zawiera program z polecenia- mi dla pokładowego komputera. O ile dobrze pamiętam, Akorra to potwierdziła, chyba więc jeszcze nie powiedzia- łeś mi wszystkiego, czego się dowiedziałeś odNessan, Vin- sie Kul Lo. Vince wstał z miękkiej ławy (może była to kanapa) wy- raźnie nietkniętej zębem czasu i zaczął niespokojnie spacero- wać po segmencie statku. Wciąż jeszcze nie mógł przywyk- nąć do siły ciążenia, mniejszej niż panowała na Ziemi. - Nie powiedzieli mi niczego więcej - oznajmił ponuro. - Pozwolili mi tylko wziąć do ręki kopię takiego krążka i może dlatego domyśliłem się, do czego służy. Uważam jednak, że potrzebny był zarówno zaprogramowany krążek, jak i ze- wnętrzny selektor wyboru celu podróży. - To możliwe - zgodził się Onsjanin. - Może jednak se- lektor i otwór czytnika pełnią odmienne funkcje, niż się nam wydaje? Na wielu innych planetach, gdzie zdarzyło mi się lądować, podobne urządzenia służą do wysyłania informa- cyjnych kapsuł albo informowania personelu kosmoportów o zbliżaniu się gwiezdnych statków. - Aha - mruknął z goryczą Cullow. - A zatem, jeżeli kie- dykolwiek wylądujemy na Wolamii -jeżeli to naprawdę na- zwa planety, a nie osoby - możemy się spodziewać zasadzki. - Sss-sss-sss -zachichotał Gondal. - Po tylu tysiącach lat Wolamia może znajdować się w zupełnie innym miejscu. Może się okazać, że trzeba będzie poszukać innej planety, na której moglibyśmy żyć - bez względu na to, czy życzliwie, czy wrogo przyjęci przez jej mieszkańców - i próbować tam wylądować bez pomocy komputera. Mam jednak nadzieję, że nie zostaniemy do tego zmuszeni. W ciągu ostatnich kilku godzin wiele o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że najlepiej byłoby, gdybyśmy wpadli w ręce samych Lenian. Przykro mi o tym mówić, Vinsie Kul Lo, ale lekarstwo dla twoich oczu -jeśli nie uległo zniszczeniu podczas inwazji Chullwejów - wciąż jeszcze znajduje się na Shannie. Liczę na to, że uda się nam odnaleźć Lenian i że oni będą mieli to lekarstwo, które jest dla ciebie niezbędne. Vince usiadł znów na kanapie. Miał chęć zacisnąć pięści, ale opanował ten odruch. Zmierzył jednak Onsjanina gniew- nym spojrzeniem. -No tak, coś fantastycznego - burknął. - Kiedy oślepnę, zostaniesz moim przewodnikiem. Po prostu chwycę twoją mackę oddechową, a ty... - Nie pogrążaj się tak łapczywie w czarnych myślach - odparł Gondal. - Przypuszczam, że w ciągu kilkuset następ- nych godzin stan twoich oczu nie ulegnie pogorszeniu, a nie sądzę, żeby nasza podróż miała potrwać tak długo. Jeżeli na- prawdę Lenianie umieli przemieszczać się między komórka- mi galaktyki, musieli podróżować z prędkościami o wiele, wiele większymi niż te, jakich osiąganie umożliwiają nasze jednostki napędu nadświetlnego. Jestem zupełnie pewien, że w ciągu kilku najbliższych godzin... Vince wstał i odwrócił się plecami do Onsjanina. - No dobrze, może masz rację - powiedział. - Daj mi znać, kiedy stracisz przynajmniej część swojej pewności. Skierował się do przedniej śluzy i przeszedł do sąsiednie- go segmentu. Za sobą usłyszał jeszcze syczący śmiech Gon- dala. Gdy Akorra obudziła się w końcu i odzyskała jasność umysłu, okazało się, że niewiele może powiedzieć na temat leniańskiego statku. - Wiemy tylko - zaczęła, popijając ze szklanki sok, ogrzany po tysiącach lat spoczywania w leniańskiej zamra- żarce - że to najmniejszy spośród trzech typów cywilnych transportowców służących do przewozu żywych istot. Pa- sażerowie podróżowali nimi z komórki do komórki, zapew- ne w celach handlowych, turystycznych albo dyplomatycz- nych. - A w jakiej części leniańskiego imperium znajdowała się nasza komórka? - zainteresował się Gondal. Akorra spojrzała na Onsjanina swymi bladymi oczami. - Nie mam najmniejszego pojęcia - wyznała szczerze. - Lenianie zadali sobie niemało trudu, żeby ukryć przed nami tę informację. Nie wiemy nawet, dokąd odlecieli. Zniecierpliwiony Gondal wykonał zamaszysty gest górną macką. -No dobrze, może sami dowiemy się czegoś więcej. Czy wiesz, jaki jest napęd tego statku? O ile dobrze usłyszałem, jesteś fizyczką, prawda? Akorra zamrugała, co u Nessan oznaczało rozbawienie. - Tylko z zamiłowania. Wiemy, że ich źródła energii były niewyobrażalnie bardziej wydajne niż źródła monet, które wykorzystują energię rozszczepiania jąder atomów wodoru. Nikt nawet nie próbował dociekać na jakiej zasadzie funkcjo- nowały tamte źródła. Wiadomo tylko, że umożliwiały wyko- rzystywanie - w kontrolowany sposób - najbardziej podsta- wowej energii materii. - No cóż - mruknął Gondal, spoglądając z ukosa na Vin- ce'a. - Ale z pewnością umieli podróżować bardzo szybko, prawda? Na twarzy Nessanki odmalowało się zdumienie. - Oczywiście - odparła, po czym odwróciła się w stronę Vince'a. - Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałam istoty twojej rasy. Czy jesteście bardziej zaawansowani pod względem technicznym niż Nessanie? Vince spojrzał z niechęcią na Gondala. -Nie - przyznał szczerze. - Prawdę mówiąc... Myślę, że nie ma sensu ukrywać przed wami prawdy. Kiedy natknęli się na nas Nessanie, istoty mojej rasy nie umiały skonstruować nawet prymitywnej jednostki napędu nadświetlnego. Nasza planeta znajduje się na samym skraju obszaru opanowanego przez Chullwejów, a Nessanie obawiali się... w każdym razie dlatego między innymi podróżuję teraz z wami na pokładzie tego statku. Postarajcie się mnie dobrze zrozumieć. Możliwe, że dla was jesteśmy istotami... hm... prymitywnymi, ale po- trafimy szybko się uczyć. Jest nas wielu i jesteśmy zaradni, mamy także wiele cennych bogactw naturalnych. Gondal zasyczał, wyraźnie rozbawiony. - Nic dziwnego, że kiedy Nessanie przywieźli cię na po- kład mojego statku, zachowywałeś się jak żółtodziób. No cóż, musisz przyznać, Kul Lo, że wprawdzie się z tobą nie cacka- łem, ale widziałeś i przeżyłeś naprawdę dużo jak na prymi- tywną istotę. Vince poczuł, że się czerwieni. - Widziałem także rzeczy i osoby, o których wolałbym jak najszybciej zapomnieć -odparł. -Najednąz nich spoglą- dam właśnie w tej chwili. - Przeniósł spojrzenie na Akorrę. - Co sądzisz o tej Wolamii, ku której teraz podążamy? Czy to jakiś ośrodek leniańskiej cywilizacji? A może wojskowa baza albo jeszcze coś innego? Nessanka spojrzała na niego wyraźnie zaciekawiona. - Nie wiem - przyznała. - Wprawdzie słyszałam ten cy- tat o Wolamii, która ma przysposobić się do walki, ale zawsze sądziłam, że to tylko legenda. Wiesz chyba, że Lenianie mieli wiele legend i mitów? - Spojrzała na Gondala. - Zdążyłeś przeszukać wszystkie pomieszczenia statku, prawda? - zapy- tała. - Tylko pobieżnie - odparł Onsjanin. - Wygląda na to, że w razie konieczności każdy segment może kierować się do innego celu. Komputery i źródła energii umieszczono głę- boko w przestrzeniach między pomieszczeniami dla pasa- żerów a zewnętrznym kadłubem, przy czym nie ma dostępu do nich, co bardzo dobrze świadczy o niezawodności wy- tworów leniańskiej techniki. Wydaje się, że w tej chwili komputery wszystkich segmentów są połączone, a przynaj- mniej połączone są ich klawiatury. - Przerwał na chwilę. - W schowkach w ścianach znajdują się także kombinezony i części strojów - podjął po chwili. - Może zdołamy złożyć z nich coś, czym mógłbym okryć całe ciało. Gdyby nasza wyprawa miała się przeciągnąć, mógłbym wyjść na zewnątrz i przekonać się, w jakiego rodzaju nie-czasie i nie-przestrzeni przebywamy. Nie sądzę jednak, żeby nasza podróż miała potrwać zbyt długo. Okazało się, że miał rację. Kiedy minęło zaledwie kilka następnych godzin - Akorra dopiero zaczęła się zapoznawać z pomieszczeniami leniańskiego statku - z sufitu znów roz- legł się ten sam generowany przez komputer monotonny głos. - Proszę o uwagę. Wolamia znalazła się w zasięgu na- szych czujników. Zasobniki energii stacji docelowej są wpraw- dzie niemal zupełnie wyczerpane, ale ten statek zdoła wylą- dować, korzystając z pokładowych źródeł zasilania. Nic nie wskazuje, żeby na powierzchni Wolamii coś było zniszczone albo uszkodzone, lądowanie rozpocznie się więc za chwilę, jeśli tylko nie zostaną wydane inne rozkazy. Wpatrując się bezradnie w sufit, skąd dobiegał głos, Vin- ce usłyszał, że przebywający w sąsiednim segmencie Gondal wyrzuca z siebie przekleństwa. Chociaż klawiatury sprawiały wrażenie całkiem standardowych, na razie jednak ani on, ani Akorra nie zdołali zapoznać się z leniańskimi urządzeniami na tyle dobrze, żeby mogli wydawać „rozkazy" pokładowe- mu komputerowi. Vince stanął na progu śluzy i spojrzał na Gondala. Onsja- nin zachęcił go do wejścia zamaszystym gestem macki-ręki. -Jeżeli wierzysz w jakichś bogów, Vinsie Kul Lo, lepiej się do nich pomódl - powiedział. - Ta-a - mruknął sceptycznie Cullow. - Jeżeli jeszcze nade mną jacyś czuwają. Zwłaszcza w tym miejscu. Kiedy wydobywający się z sufitu głos oznajmił, że gwiezd- ny statek wylądował bezpiecznie w klatce na Wolamii, w seg- mencie wejściowym zapadła głucha cisza. Vince, Gondal i Akorra siedzieli w milczeniu i spoglądali na siebie wzajem- nie. Geegee stał pod ścianą i szczerzył zęby w niepewnym uśmiechu. Gondal odezwał się pierwszy. - Bez wątpienia zainstalowano na zewnątrz czujniki, które powiedzą nam, czy atmosfera nadaje się do oddychania. Kto wie, może zawiera agresywne gazy, a może jest szkodliwa albo wręcz zabójcza? Ponieważ nie opanowaliśmy dotąd diabel- skich programów, w jakie Lenianie wyposażyli pokładowe komputery, i nic nie wskazuje, że zdołamy je rozgryźć w cią- gu najbliższych kilku minut, proponuję wykonanie najprost- szego ze wszystkich możliwych testów. Uchylmy na bardzo krótko klapę jakiegoś włazu i zobaczmy, co się stanie. Dobrze chociaż, że potrafimy otwierać klapy bez pomocy komputera. - Zwrócił obie wężowe głowy w stronę Vince'a. - Więc po- wiadasz, że nawet ty nie widzisz niczego przez iluminatory? - zapytał. Vince pokręcił głową. -Nawet gdybyśmy się znaleźli w komnacie promieniują- cej taką samą poświatą, jak ta, którą opuściliśmy, pokładów© czujniki są zbyt mało wrażliwe, aby zdołały cokolwiek zare4 jestrować - powiedział. - To znaczy, byłyby zbyt mało wraż« liwe, żeby... Onsjanin westchnął. - No dobrze, zgłaszam się na ochotnika do przeprowa- dzenia tego testu - oznajmił. - Tylko ja dysponuję pojemni- kiem, który umożliwia mi oddychanie. A zresztą, jeżeli gdzieś na pokładzie znajdują się właściwe gazy, i tak trzeba będzie niedługo napełnić go na nowo. Jeżeli chcecie, możecie za- mknąć za mną klapę wewnętrznego włazu. Mam nadzieję, że zmieszczę się w komorze śluzy, wątpię jednak, czy będę tam miał swobodę ruchów. Vince spojrzał na pozostałych. - Lepiej będzie, jeżeli Akorra przejdzie do sąsiedniego segmentu - powiedział. - Ja pozostanę w tym, na wypadek, gdybyś potrzebował pomocy. Przeniósł spojrzenie na Geegee, który zwinął organ słu- chu na znak zgody. Otworzyli klapę wewnętrznego włazu i odsunęli się na bok, żeby rosły Onsjanin mógł się przecisnąć de komory ślu- zy. Ani Vince, ani Geegee nie chcieli skorzystać z propozycji kapitana piratów i postanowili pozostawić klapę otwartą. Cul- low nie mógł się jednak powstrzymać i uśmiechnął się na widok prób Gondala owinięcia się macką oddechową w taki sposób, żeby koniec stykał się z otworem pojemnika z mie- szaniną gazów. Przyglądał się, jak Onsjanin, nieporadnie posługując się rękami-mackami, manipuluje mechanizmami kontrolnymi umożliwiającymi otwarcie klapy zewnętrznego włazu. W pew- nej chwili zapaliła się bursztynowa lampka, rozległ się cichy szczęk i w końcu klapa zaczęła się otwierać. Vince usłyszał cichy syk uchodzącego powietrza i zesztywniał na chwilę, odgłos jednak szybko ucichł. Zastąpił go podobny dźwięk, wydobywający się z płuc Gondala. - Ciśnienie na zewnątrz jest trochę mniejsze, ale chyba nie więcej niż o dziesięć procent - odezwał się Onsjanin. - Postaram się sprawdzić, jak się tu oddycha. Rozwinął mackę oddechową i wysunął koniec przez szcze- linę między klapą a kadłubem. Zaczerpnął haust powietrza, wyciągnął ręce-macki do urządzeń kontrolnych i otworzył na oścież klapę włazu. - W atmosferze na zewnątrz nie ma niczego aż tak złego, by tego nie zneutralizowała niewielka porcja amoniaku - po- wiedział, wyraźnie odprężony. Vince spojrzał w lukę pomiędzy potężnym ciałem Onsja- nina a krawędzią włazu i poczuł naraz cudowny smak nie- zwykłej ulgi. - Teraz widzę! To... jakaś sala, podobna do tamtej na Shan- nie! - wykrzyknął. - Dostrzegam gładką powierzchnię prze- ciwległej ściany. Promieniuje od niej taka sama poświata! Vince wyruszył na zwiady. Wszedł do wielkiej komnaty, zatrzymał się w progu i stał tu przez kilka minut. Dopiero wtedy przekonał się, że poświata nie jest tak intensywna jak ta, jaką widział na Shannie. W sali panowała absolutna cisza, tak idealna, że instynk- townie czuł - choć oczywiście mógł się mylić - że od tysięcy lat nikt w niej nie przebywał. Znajdowało się tu pięć pustych klatek transferowych, iden- tycznych jak ta, w której spoczywał teraz gwiezdny statek. Vince powiódł spojrzeniem po komnacie, ale oprócz klatek nie zauważył niczego niezwykłego. Nie dostrzegł ani trójwy- miarowej mapy komórek galaktyki, ani kuli przedstawiającej planetę, ani nawet urządzeń z rzędami zegarowych wskaźni- ków i przełączników. Nie wypatrzył żadnego dziwacznego przedmiotu, na którego widok po jego plecach przebiegałyby nerwowe dreszcze, jak na Shannie. Jeżeli nie liczyć indywi- dualnych paneli kontrolnych, w które zaopatrzono wszystkie klatki transferowe, znajdowały się tu jeszcze tylko wielkie, podobne do kabin zbiorniki, ustawione starannie pod jedną ze ścian pieczary w wielu rzędach i przedzielone wąskimi przejściami. Vince pomyślał, że zapewne służyły kiedyś jako pojemniki do przechowywania żywności, narzędzi albo cze- goś w tym rodzaju. Z miejsca, w którym stał, obok panelu kontrolnego zaję- tej klatki dostrzegał otwory trzech tuneli. Z ich rozmieszcze- nia i odstępów między nimi wywnioskował, że wylot czwar- tego znajduje się zapewne gdzieś za rzędami zbiorników. Odwrócił się w stronę statku, z którego włazu wychylały się niecierpliwie dwie wężowe głowy Gondala. - Jeżeli chcecie, możecie wyjść, ale nie zapomnijcie o la- tarkach - powiedział. W ciągu następnych trzydziestu minut zbadali dokładnie otoczenie klatki z gwiezdnym statkiem. Przekonali się, że wykuty w przeciwległej ścianie tunel ma mniej więcej pięćdziesiąt metrów długości i prowadzi do znajdującej się na tym samym poziomie mniejszej komnaty. Podobnie jak na Shannie, i tu były dwa zakręty. Drugi tunel, ten, który -jak się Vince od razu domyślił - zaczynał się za rzędami zbiorników, miał taką samą długość i kończył się w następnej mniejszej sali. Te dwa mniejsze pomieszczenia pełniły chyba kiedyś funkcje sypialni albo magazynów, bo nie prowadziły od nich inne tunele. W ich ścianach widniały otwory wentylacyjnych szybów o prawie trzydziestocentyme- trowych średnicach. Teraz były puste. Kilka niewyraźnych smug na posadzce i ścianach pozwalało się domyślać, że stały w nich kiedyś prycze albo przepierzenia. Trzeci tunel, którego otwór znajdował się w długiej bocz- nej ścianie wielkiej sali, rozgałęział się i kończył wylotami szybów wentylacyjnych. Dopiero czwarty, kiedy już człon- kowie wyprawy pokonali oba zakręty, obudził w nich nadzie- ję. Wykuty w litej skale nie obniżał się ani nie wznosił; wiódł poziomo. Vince, Geegee i dwaj jego ipsisumoedańscy wo- jownicy postanowili zbadać tunel dokładniej. Vince ruszył pierwszy z zapaloną latarką w prawej dłoni. Dopiero jednak kiedy przeszedł pół kilometra, idący tuż za nim Geegee chrząknął. - Z przodu napływa świeże powietrze, Vinsie Kul Lo - oznajmił. - Ty też je wyczuwasz? - Nie, jeszcze nie - odparł Vince. - Jest cieplejsze czy chłodniejsze niż w tunelu? -Cieplejsze -orzekł ipsisumoedanin. -Czy to może mieć jakieś znaczenie? Vince westchnął. -Nie wiem. Mogłoby, gdyby powietrze było radioaktyw- ne. Pozwól, że coś zaproponuję. Zgaśmy latarki i idźmy teraz powoli i ostrożnie. Jeżeli powietrze jest skażone, zdołam to zauważyć. Jeśli ściany zostały napromieniowane, dostrzegę to także. Przyszło mi do głowy, ze ten tunel może prowadzić nas do źródła zasilania, mam jednak nadzieję, że się mylę. Wydaje mi się, że przynajmniej jeden tunel powinien prowa- dzić na zewnątrz! - Ale to tylko naszym zdaniem powinien - odparł Ge- egee. - Ani ty, ani ja nie czujemy się najlepiej w zamkniętym pomieszczeniu. Przypuśćmy jednak, że Lenianie nie chcieli, a może nie musieli, przebywać na świeżym powietrzu, cho- ciaż z całą pewnością potrzebne im było do oddychania. Może tylko tu przylatywali i odlatywali stąd... - Urwał nagle. - Właśnie przyszła mi do głowy dziwna myśl - podjął po chwi- li. - Może naprawdę kierujemy się na zewnątrz, ale tempera- tura na powierzchni jest wyższa niż w tunelu. Kto wie, może jest nawet nieznośnie wysoka? Vince nic nie odpowiedział i szedł dalej, ale zaczął się zastanawiać się nad tym, co usłyszał. W końcu przystanął i od- wrócił głowę. - No cóż - powiedział. - Tak czy owak poświata nie staje się ani trochę bardziej intensywna. - To dobrze, przyjacielu Vinsie - odparł Geegee. - Bę- dziemy szli dalej bez żadnego światła? Cullow zawahał się. - A masz coś przeciwko temu? Ja... Mam szczególny dar widzenia w ciemności. Sądzę nawet, że zdołałbym dostrzec niebezpieczną bestię wcześniej, zanim ona wyczułaby nas w tym tunelu. Geegee zachichotał. - Masz rację - powiedział, wyraźnie rozbawiony. - Już raz mi to zresztą udowodniłeś. Prowadź. Vince odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Tunel wiódł prosto jak strzelił, a na jego sklepieniu i ścianach nie było widać ani jednego zacieku ani choćby najmniejszej szczeli- ny. Tu i ówdzie widniały niewielkie otwory szybów wentyla- cyjnych, ale zapewne i ich ściany wyłożono ochronnym ma- teriałem. W końcu Vince zobaczył coś, co mogłoby oznaczać kres wędrówki. - Niedaleko przed nami tunel zakręca pod kątem dzie- więćdziesięciu stopni - obwieścił. - Uważam, że powinni- ście tu zaczekać, a ja pójdę na zwiady. Nie czekając na zgodę partnerów, odwrócił się i czując narastające podniecenie, ruszył naprzód. Spodziewał się, że za zakrętem zobaczy kolejną salę, właściwie był tego niemal pewien, tym bardziej że i on zaczął wyczuwać napływ cie- plejszego powietrza. Kiedy pokonał zakręt, ujrzał następny krótki odcinek tunelu. Odwrócił się szybko. -Chodźcie! -zawołał. -Geegee, widzę przed sobą świa- tło dnia! Dopóki sam nie zaczął biec, nie uświadamiał sobie, że nie postępuje zbyt ostrożnie. Nie stało się jednak nic niedobrego. Widok naturalnego światła sprawił mu niewiarygodną ulgę, choć niezwykły wygląd obcej planety budził w nim dziw- ny niepokój. Widziana w blasku gwiazd powierzchnia Shan- ny nie sprawiała wrażenia strasznej ani dziwnej. Mimo wszyst- ko, podobnie jak na Ziemi, były na niej morza, góry i gęsta dżungla. Vince czuł się tam prawie jak u siebie w domu. Tym- czasem teraz, jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że chyba ni- gdzie na powierzchni tej planety nie będzie się czuł jak na Ziemi. Otwór tunelu kończył się w jaskini wykutej, a może sa- moistnie powstałej w stromym, choć nie pionowym zboczu sporej góry. Wyprażona promieniami słońca skalista po- wierzchnia miała niezwykłą zielonkawoszarą barwę, która wzmacniała dodatkowo wrażenie obcości, jakie budziło w Vin- sie otoczenie. Zbocze biegło mniej więcej półtora kilometra w dół. U podnóża znajdował się jasnożółty piasek, który cią- gnął się po sam horyzont. W tej chwili zbocze było zacienio- ne, a długi ukośny cień ciągnął się co najmniej kilka kilome- trów po wyprażonej promieniami słońca powierzchni planety. Z pewnością nadciągał zachód słońca, a mimo to powietrze było tak gorące, że Vince zaczął się obficie pocić. Stwierdził jednak, że krople potu bardzo szybko wysychają. Poczuł tak- że, że oddychanie upalnym, suchym powietrzem szybko wy- suszyło jego usta i nozdrza. Pomyślał, że podróżując po po- wierzchni tej planety, wędrowcy powinni zabierać w drogę spory zapas wody! - Ta bezkresna przestrzeń przypomina mi trochę piasek na plażach rodzinnej planety - mruknął cicho stojący tuż za jego plecami Geegee. Vince skinął głową. - Tak, to piasek - powiedział. - Piasek i może sól. Kiedyś było to dno ogromnego oceanu. Na usianej wzgórkami niewysokich wydm powierzchni widniały jasnooliwkowozielonkawe plamy, które wywarły na Vinsie jakieś dziwne i przykre wrażenie. Zaczął się zastana- wiać, czy powszechnie spotykanych na Ziemi związków że- laza, które zawsze uważał za coś normalnego, nie zastąpiły na tej planecie związki innego pierwiastka, na przykład chro- mu. Ze zdumieniem stwierdził także, że prawie nigdzie nie widzi żadnej roślinności. Jednakże dostrzegł nieregularną oliwkową linię biegnącą w głąb pustyni i uznał, że muszą to być kępy drzew rosnących wzdłuż jakiegoś parowu. W pobli- żu miejsca, w którym stał, tam, gdzie gleba wypełniała wszyst- kie szczeliny spękanej skały, rosły gdzieniegdzie kępki po- dobnej do kolców trawy. Miały tę samąbarwę jak linia drzew na pustyni. Vince wychylił się, żeby zobaczyć początek parowu. Za- pewne zaczynał się blisko samego urwiska, mniej więcej pół- tora kilometra w lewo od niego, za skalnym występem. Cul- low doszedł do przekonania, że w dawnych czasach płynął w parowie strumień albo rzeka. To zbocze poznało kiedyś szorstkie pieszczoty fal. Vince dostrzegł w nim otwory in- nych jaskiń, mniej więcej na wysokości tej, w której się znaj- dował. Wiedział tez, że zawsze tam, gdzie są morza, padają obfite deszcze. Co prawda, teraz z trudem mógł wyobrazić sobie deszcz padający tutaj, może jednak niesione z wia- trem wilgotne powietrze skraplało się gdzieś w głębi lądu na zboczu innej góry. Być może zresztą, za horyzontem za- chowały się przynajmniej resztki innego morza albo oce- anu. Rozmyślając o wodzie, poczuł rosnące pragnienie, sięg- nął więc po manierkę, którą przezornie zabrał z pokładu le- niańskiego statku. Odkręcił korek i wypił spory łyk. - Przypuszczam, że jeżeli kiedykolwiek okaże się to ko- nieczne, zdołamy zejść po zboczu tej góry - powiedział. - Wciąż jednak mamy na pokładzie statku mnóstwo żywności. A zresztą, chyba się nie spodziewasz, że na tej planecie żyje wiele dzikich zwierząt? Geegee cicho zachichotał. - Nie, nie spodziewam się - przyznał pogodnie. - Spójrz jednak, trochę na lewo od nas, u stóp góry widać coś, co wy- gląda jak odciśnięte w piasku ślady. Czy nie uważasz, że tę ścieżkę mogły wydeptać dzikie zwierzęta? Vince zerknął we wskazanym kierunku. Biegnąca w głę- bokim cieniu ścieżyna była tak niewyraźna, ze z trudem ją wypatrzył. Wyglądała jednak rzeczywiście, jakby wydeptały ją dzikie zwierzęta! Musiały z niej często korzystać, gdyż ina- czej z pewnością zasypałby ją pustynny piasek. Poczuł, że po plecach zaczynają mu znowu przebiegać ciarki. Ostatnio zdarzało się mu to dosyć często. - Wydaje mi się, że powinniśmy powiedzieć o tym innym - orzekł. Geegee odwrócił się i mruknął coś do jednego ze swych wojowników, a ten bez słowa zniknął w czeluści tunelu. Vince znalazł jakieś płaskie miejsce, ciężko usiadł i oparł się wygodnie plecami o ścianę. Poświęcił trochę czasu, zęby rozejrzeć się po jaskini, do której doprowadził ich najdłuższy tunel. Miała nie więcej niż sześć metrów długości i była do- syć wysoka, dzięki czemu do środka mogło przedostać się sporo światła, jednakże otworu tunelu nie mógł dostrzec nikt, kto znajdował się na pustyni lub w którejś z sąsiednich ja- skiń. - Zastanawiam się, czy przypadkiem Lenianie nie mieli tu swojej kryjówki - powiedział. - Nie sądzę, żeby schodzili po zboczu tej góry i zapuszczali się na pustynię. Geegee skręcił jedno ucho-mackę. - Ja także tak nie sądzę. Powiedz mi jednak, przyjacielu Vinsie, jakim cudem mogło stąd zniknąć całe morze. Vince wzruszył ramionami. - Myślę, że po prostu klimat się ocieplił, a może wodę zu- żyli Lenianie. Być może od tego zaczęli produkowanie energii. Nagle zerwał się na równe nogi. - Tam! - krzyknął. - Przeleciał jakiś ptak! Widziałeś? Geegee zamrugał, wyraźnie zdumiony. - Czy to znaczy, że wcześniej żadnego nie dostrzegłeś? - zapytał. - A zatem, twoje oczy nie są tak znakomite w dzien- nym świetle. W ciągu ostatnich paru minut zauważyłem co najmniej kilkanaście ptaków. Gnieżdżą się w zagłębieniach tamtego występu skalnego, który zasłania początek parowu. Latają bardziej ociężale niż na Shannie - powietrze jest tu trochę rzadsze. Widziałem przynajmniej dwa, które trzymały w szponach małe zwierzęta. Nurkowały w pobliżu tamtego parowu, chwytały zdobycz i wracały do gniazda. Kiedy je zobaczyłem, doznałem uczucia, że nie jestem zbyt daleko od domu. - Ja chyba też się tak czuję - powiedział Vince. Nabrał do ust kolejną porcję wody, przepłukał je i przełknął płyn. - Za- uważyłeś, że skrzydła tych ptaków mają rozpiętość dwóch metrów albo większą? - zapytał. - Muszą być takie długie, żeby ptaki mogły latać. A co z twoimi oczami, Geegee? Czy ten blask cię nie oślepia? -Nie. Prawdę mówiąc, sam się temu dziwię - odparł ip- sisumoedanin. - Domyślam się jednak, że moje źrenice wy- glądają w tej chwili jak wąskie szparki. Mam rację? - Tak - potwierdził Vince. - Mimo to nie czuję się nieswojo, przynajmniej jesz- cze nie w tej chwili. Zapewne sam wiesz, że i na Shannie nie panują absolutne ciemności, możliwe więc, że oczy istot mojej rasy przystosowały się do światła. Jakimże jednak skarbem byłaby twoja umiejętność widzenia w ciemności, gdybyś zamieszkał pośród nas, przyjacielu Vinsie! - Ge- egee umilkł na chwilę. - A jak wygląda twoja planeta? - zapytał w końcu. - Czy jest równie piękna jak Shanna? Albo jak... Tak, ta Wolamia ma także w sobie sporo pięk- na. Piękna i majestatu. Nie sądzisz? Widać wszystko wy- raźnie z tak dużej odległości... Opowiedz mi o swojej pla- necie. Vince poczuł nagły ucisk w gardle. Odwrócił głowę, żeby ipsisumoedanin nie widział jego twarzy. - Jeżeli nie liczyć słońca, nie bardzo różni się od Shanny - odezwał się w końcu. -Na powierzchni mamy także drzewa, góry i oceany. Żyje też sporo dzikich zwierząt. W niektórych miejscach przypomina tutejszy krajobraz. Nazywamy takie miejsca pustyniami. Piasek ma tam inny odcień, brązowawy, a nie, jak tu, zielonkawy. Ostatnio skorupa mojej planety bar- dzo się zmieniła i miejsca zajmowane kiedyś przez oceany są obecnie suche. - Urwał i nie odzywał się przez dłuższą chwi- lę. - Są także inne miejsca, w których woda pod wpływem zimna się zestala, zamarza, jak to nazywamy, na lód - podjął w końcu. - Domyślam się, że nigdy czegoś takiego nie wi- działeś. -Nie - przyznał zafascynowany Geegee. - Jak wygląda? - Czasami jak szkło - odparł Cullow. - To znaczy, jak materiał używany przez Vredan do wypełniania otworów ilu- minatorów wahadłowców. Jest jednak bardzo kruchy. Czasa- mi też woda pada z chmur w postaci... no cóż, czegoś w ro- dzaju idealnie czystego i białego pierza, choć to nie jest najlepsze porównanie. Geegee westchnął cicho. - Czy słońce, jak mi opowiadano, to naprawdę gwiazda, wokół której obraca się planeta? - Tak - przyznał Ziemianin. - Zdarzają się nawet gwiaz- dy z krążącymi wokół nich wieloma planetami, przy czym każda krąży w innej odległości. Prawdę mówiąc, takich gwiazd jest całkiem sporo. Zapewne właśnie dlatego tyle inteligent- nych istot opanowało trudną sztukę międzygwiezdnych lo- tów. - To coś niesamowitego - przyznał Geegee. - Powiedz mi jednak, Vinsie Kuł Lo, skoro twoja planeta, podobnie jak Wolamia, także obraca się wokół słońca, czy twoje niebo ma równie wspaniałą błękitną barwę jak ta? Vince musiał chwilę odczekać, nim odzyskał panowanie nad głosem. - Tak. Nasze niebo jest tak samo błękitne. Jeśli nie przesła- niają go chmury, ma równie piękną barwę jak niebo Wolamii. Kiedy niewidoczne słońce skryło się głębiej za horyzon- tem na zachodzie (tak musiał teraz określić tę stronę), błękit- ne niebo Wolamii przybrało purpurową barwę. Cień wynio- słej góry wydłużył się jeszcze bardziej i zajął prawie całą pustynię, poza wąskim pasmem wciąż jeszcze oślepiająco ja- snego piasku pod samym horyzontem. Powietrze wyraźnie ostygło i gnieżdżące się na zboczu góry ptaki zaczęły wypra- wiać się na polowanie o wiele częściej niż poprzednio, zupeł- nie jakby się spieszyły, żeby pochwycić jak najwięcej ofiar przed zachodem słońca. Możliwe jednak, że po prostu żyjące na pustyni małe gryzonie dopiero teraz stały się bardziej ak- tywne. Vince z radością powitał to ochłodzenie. Pomyślał, że zapewne atmosfera planety jest znacznie rzadsza niż ziem- ska, skoro ciepło upalnego dnia rozprasza się tak szybko. Zanim zapadła noc, ujrzał tylko jedno sadzące dziwnymi susami przez pustynię większe zwierzę. Było wielkości owczarka, ale znajdowało się tak daleko, że nie widział go wyraźnie. Miało dwie krótkie tylne łapy i dwie dłuższe przed- nie - skacząc po pustyni, odbijało się wszystkimi czterema równocześnie. Możliwe, że było to dla niego koniecznością, gdyż zginało pośrodku długi tułów podczas każdego skoku, ale wyglądało zarazem śmiesznie i dziwacznie. Vince nie zdo- łał zauważyć, czy miało uszy, ogon albo pysk. Wyskoczyło tak niespodziewanie spomiędzy kęp jasnożółtych drzew po- rastających brzegi płynącego tamtędy strumienia, jakby coś je spłoszyło. Z początku skakało brzegiem parowu, ale potem znów skryło się między drzewami. Dopiero jakiś kwadrans później Cullow ujrzał pierwszych tubylców. Na biegnącej u podnóża góry ścieżcerpojawiło się niespodziewanie sześć sunących truchtem, jedna za drugą, dwunożnych istot. Wyglądały jak karykatury ludzi albo istot człekopodob- nych, a ich twarze przywodziły na myśl maski pawianów. Ciała porastała szarobrązowa sierść; krótka i rzadka, co wydawało się naturalne u mieszkańców planety nękanej przez takie upały. Istoty miały długie torsy i ręce, nieprzypominające jednak małpich, nogi zaś wręcz niedorzecznie krótkie. Poruszały się miarowym truchtem i Vince pomyślał, że mógł to być ich normalny sposób chodzenia. Wszyscy tubylcy byli ubrani w sięgające kolan wielobarw- ne fałdziste płaszcze. Cullow wytężył oczy, żeby zobaczyć, dlaczego ich stroje tak dziwnie się wydymają. W końcu do- szedł do wniosku, że sporządzono je z jaskrawozielonych, białych i brązowych pasków zszytych na wysokości ramion, bioder i na samym dole. Wszyscy w rękach trzymali krótkie włócznie i nieśli na plecach niewielkie tobołki. Geegee do- strzegł także, że mieli noże w pochwach przyczepionych do płaszczy na wysokości bioder, a gdy o tym powiedział Vin- ce'owi, ten zauważył, że tubylcy nie nosili pasów. Chociaż widział wyraźnie włócznie, nie odniósł wraże- nia, że ta szóstka idących jedna za drugą istot stanowi jakieś zagrożenie. Ich ruchy były łagodne, spokojne i nie wyglądało na to, by zachowywały nadmierną czujność. - Myśliwi? - zagadnął ipsisumoedanina. Geegee machnął uchem-macką, co u istot jego rasy było odpowiednikiem wzruszenia ramionami. - Być może - powiedział. - Jeśli tak, to dopiero wyrusza- ją na łowy. Nie widzę ani jednego upolowanego zwierzęcia. Czy nie wydaje ci się jednak dziwne, że oddalają się od poro- śniętego drzewami parowu? W najbliższej okolicy nie widzę innego miejsca, gdzie mogłoby się znajdować źródło wody, sądzę więc, że chyba tam mieszkają. Może to jednak raczej zwiadowcy. Odwrócił się i uśmiechnął się szeroko do Cullowa. Ciekawe, co go tak rozbawiło, pomyślał Vince. - Zapewne znasz się na tym lepiej niż ja, ale dlaczego właściwie tak uważasz? - zapytał. - No cóż - odparł Geegee. - Spróbuj przesunąć wzrok wzdłuż linii drzew, jakiś kilometr w stronę horyzontu... mniej więcej do miejsca, z którego przed chwilą wyskoczyło tamto czworonogie zwierzę. Czy nie widzisz tam podobnej grupy? Vince zmrużył oczy, wytężył wzrok, powiódł spojrzeniem po linii drzew i udało mu się wypatrzyć jeszcze jedną grupę tubylców-tak daleko, że wydawali się zupełnie maleńcy. Mie- li na sobie identyczne płaszcze jak tamta szóstka, która zdą- żyła tymczasem zniknąć za występem zbocza. Zauważył jed- nak, że widoczni w oddali wojownicy nie biegną truchtem, ale stoją nieruchomo. Było w ich wyglądzie coś, co sprawiło, że jego puls zaczął bić szybciej. - Czy nie odnosisz wrażenia... że wpatrują się w nas? - zapytał Geegee. - Owszem - odparł ipsisumoedanin. - Mógłbym się na- wet o to założyć. Oczywiście, nie wiemy, jak dobry mają wzrok. Nie wiemy również, czy na zboczu góry w pobliżu naszej jaskini nie znajduje się coś innego, co mogłoby przy- ciągnąć ich uwagę. Zachowują się jednak podobnie, jak za- chowałyby się wszystkie inne prymitywne istoty w tej sytu- acji. Myślę, że naprawdę nas wypatrzyły, sprawiają wrażenie zdumionych, a może nawet przerażonych. Czując zimny dreszcz przebiegający mu po plecach, Vince zdał sobie naraz sprawę, że jego ręka powędrowała w stronę przypiętego do pasa leniańskiego pistoletu energetycznego. - Niech to licho! - zaklął. - Od tej pory nie zaznam spo- koju. Z tej odległości nie widzę, czy mają włócznie jak tamta szóstka, czy nie. A ty widzisz? - Mają- odparł Geegee. - Wydaje mi się jednak, że nie trzymają ich w sposób, który świadczyłby, że żywią wobec nas wrogie zamiary. Zastanawiam się, czy nie sądzą przypad- kiem, że jesteśmy bogami. Być może przetrwały jakieś legen- dy z okresu, kiedy przebywali tu Lenianie. Vince zaczął rozważać taką ewentualność. - Nie uważasz zatem, że są to zdegenerowani potomko- wie Lenian? - zapytał w końcu. - To chyba bardzo mało prawdopodobne, przyjacielu Vin- sie - odrzekł Geegee. - Są niżsi i szczuplejsi nawet od Akor- ry. Tymczasem sądząc po wyglądzie leniańskich statków, ich konstruktorzy byli istotami dwunożnymi, ale wyższymi i sil- niej zbudowanymi. Vince westchnął. - To prawda - przyznał z niejaką rezygnacją i zaczął roz- myślać o swoich oczach. Zastanawiał się, czy Lenianie mo- gliby mu jakoś pomóc. -No cóż, wygląda na to, że powinni- śmy się mieć na baczności, zwłaszcza w nocy. Geegee zachichotał. - Założę się, Vinsie, że w nocy będę widział wszystko lepiej niż oni... rzecz jasna, jeżeli tutejsze gwiazdy nie dają mniej blasku niż na Shannie. O twoich oczach już nie mówię. Vince wzruszył ramionami. - Może powinniśmy pozostać tu jakiś czas i poobserwo- wać ich - zaproponował. - Dobry pomysł. Geegee odwrócił się do jedynego wojownika, który do- trzymywał im towarzystwa, i wydał mu kilka poleceń w języ- ku ipsisumoedan. Wojownik odwrócił się i zniknął w tunelu. Vince spojrzał znów na szóstkę tubylców stojących w oddali w pobliżu łożyska strumienia. Przez kilka minut stali nadal, w tym samym miejscu co dotychczas, potem zaś, rzucając co chwila spojrzenia w stro- nę jaskini (tak się przynajmniej Cullowowi wydawało), od- wrócili się i potruchtali jeden za drugim jak ci, którzy zniknę- li za występem zbocza. Vince doszedł do wniosku, że ponieważ mrok gęstniał coraz bardziej, przestali go widzieć. W końcu, posuwając się coraz szybciej, i oni zniknęli za występem góry. Jeszcze co najmniej kilkanaście minut Vince wpatrywał się niespokojnie w miejsce, w którym stracił ich z oczu. Do- piero kiedy się upewnił, że nie usiłują w ciemności podkraść się do podnóża góry, uspokoił się i przeniósł spojrzenie na niebo i gwiazdy. Odniósł wrażenie, że jest ich bardzo mało i świecą bardzo słabo. Usiadł i zaczął się zastanawiać, czy naprawdę ich blask jest tak skąpy, czy też może zaczynajązawodzić go już jego oczy. Ale czas płynął, a gwiazdy nie świeciły ani odrobinę jaśniej. Kiedy jednak zapadła czarna noc i z nieba zniknęły ostatnie purpurowe pasma, zauważył naraz, tuż nad północ- no-wschodnim horyzontem, słabe źródło rozproszonej po- światy. Wytężył wzrok i wpatrując się w tamto miejsce, poczuł, że ciężar w jego żołądku staje się trudny do zniesienia. Wi- dział teraz plamy światła, ciemniejsze miejsca i... Tak, nie mógłjuż teraz żywić jakichkolwiek wątpliwości! To było coś, co wyglądało jak spiralnie zakręcone ramiona! Głęboko ode- tchnął chłodnym już powietrzem. - Geegee, o ile się nie mylę, spoglądam na kraniec galak- tyki! - powiedział. - Czy dostrzegasz tamtą poświatę? - Z trudem, ale ją widzę - odparł ipsisumoedanin. - To chyba... Nie podoba mi się ta myśl, ale uważam, że to nasza galaktyka! Jeżeli tak, pokonaliśmy odległość, której nawet nie ośmieliłbym się oszacować! Geegee zachichotał. - Rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć, przyjacielu Vinsie - odparł. - Ale jeśli o mnie chodzi, nie widzę wielkiej różnicy. Bez względu na to, czy odbyliśmy podróż z Shanny do najbliższej gwiazdy, czy może do najdalszej, nigdy nie zdołałbym odbyć drogi powrotnej pieszo! Vince zastanawiał się nad tym wszystkim przez chwilę, ale w końcu i on się roześmiał. - Nie - potwierdził. - Ja także bym nie zdołał. ' Odkąd wyprawili się pierwszy raz do wylotu tunelu, upły- nęło co najmniej sto godzin. W tym czasie odbyli drogę do wyjścia i z powrotem tyle razy, że chyba potrafiliby jąprzejść z zawiązanymi oczami. Obecnie w jaskini zawsze pełniło straż co najmniej dwóch ipsisumoedańskich wojowników, a Vince i Gondal przeciągnęli linię telefoniczną wzdłuż tunelu, by można było utrzymywać stałą łączność ze strażnikami. Przy- jęto regułę, że przebywający w ciągu dnia w jaskini nie po- winni się zbliżać do jej wylotu, by nie mogli ich dostrzec prze- chodzący przez pustynię tubylcy. W ciągu tego okresu wszyscy uczestnicy wyprawy mieli jednak możność przynajmniej raz zobaczyć na własne oczy, jak wygląda powierzchnia Wola- mii. Vince siedział właśnie w komnacie transferowej i nad czymś się zastanawiał. W pewnej chwili spojrzał na Gondala, który cierpliwie badał jakiś skomplikowany element leniań- skiego urządzenia, po czym sięgnął po słuchawkę zainstalo- wanego niedawno telefonu. - Geegee? — zapytał. - Tak, przyjacielu Vinsie? - odparł czuwający w jaskini ipsisumoedanin. - Czy na zewnątrz jest zupełnie ciemno? - Tak mi się wydaje. Z nieba zniknęły ostatnie purpurowe zorze. - Czy nadal widzisz nad horyzontem tę słabą poświatę, którą uznałem za galaktykę? - Widzę. - To dobrze. Zaczynałem się już zastanawiać, czy może postradałem zmysły i tylko sobie ubrdałem coś takiego. Czy znajduje się w tym samym miejscu? - Dokładnie w tym samym, Vinsie. Ziemianin westchnął. -A gwiazdy? Zdołałeś się zorientować, czy tworzą gwiaz- dozbiory? - Jest ich tak mało, Vinsie, że wolałbym nie nazywać po- szczególnych skupisk gwiazdozbiorami. Niektóre pozostają jednak cały czas w tych samych miejscach. Czy właśnie tego chciałeś się dowiedzieć? - Tak. Dziękuję ci, Geegee. Vince uniósł głowę i napotkał pytające spojrzenie obu par czarnych jak paciorki oczu Gondala, który przerwał badanie urządzenia, żeby przysłuchiwać się rozmowie. - Czegoś w tym wszystkim nie rozumiem - zaczął nie- pewnie. -Za każdym razem, kiedy przebywałem nocą w tam- tej jaskini, gwiazdy i spiralnie zakręcona mgławica znajdo- wały się w tych samych miejscach. A jednak pozorny ruch słońca we dnie po niebie dowodzi, że Wolamia obraca się wokół osi! W słuchawce telefonu rozległ się basowy śmiech ipsisu- moedanina. - Może zbyt długo myślałeś o swojej planecie, Vinsie, i o warunkach, które tam panują. Mnie osobiście sytuacja na Wolamii wydaje się dosyć prosta. Shanna obraca się wokół osi, więc pozornie gwiazdy także przemieszczają się po nie- bie. Wolamia natomiast się nie obraca, a to, co nazywasz słoń- cem, nie jest gwiazdą, wokół której się kręci. Jest, moim zda- niem, bardziej podobne do jednego z księżyców Shanny, ale krąży w stosunkowo niewielkiej odległości od Wolamii. Vince zaczerpnął gwałtownie tchu, odsunął od ucha słu- chawkę i spojrzał na Gondala. Poczuł, że na jego policzkach pojawiły się rumieńce. Po chwili zbliżył usta z powrotem do mikrofonu. -Ja... Za chwilę się z tobą znów połączę. Wygląda jed- nak na to, że masz rację! Odłożył słuchawkę i podszedł jeszcze bliżej do zdumio- nego Onsjanina. - Słońce wirujące wokół planety... - zaczął niepewnie. - Czy podróżując po naszej komórce galaktyki, natknąłeś się kiedykolwiek na... księżyc, który emitowałby światło? Inten- sywne światło? Gondal machnął niedbale macką-ręką. - Jeżeli nie będziesz nadal się upierał, żeby nazywać źró- dło światła księżycem... Oczywiście. Przypominam sobie co najmniej kilkanaście planet, których władcy umieszczali na orbitach źródła światła, aby wspomagały słońca. Znam jedną nawet całkiem nieźle, chociaż wątpię, czy gdybym na niej znów wylądował, spotkałbym się z ciepłym powitaniem. Pla- neta nie ma słońca, ale kwitnie dzięki zainstalowaniu potęż- nych źródeł światła na powierzchni krążącego najbliżej po- wierzchni księżyca. Cóż w tym takiego niezwykłego? Vince wpatrywał się jeszcze jakiś czas w rozmówcę, a po- tem przeniósł spojrzenie na Akorrę, która właśnie zeszła z po- kładu leniańskiego statku. - Pamiętacie tę legendę o Wolamii „wygrzewającej się leniwie pod swoją lampą"? - zapytał. - Na niebiosa! Tutej- sze... hmm, słońce wschodzi raz na trochę więcej niż trzy- dzieści godzin. A zatem, to nie słońce, to sztuczny satelita! A tamta spiralnie skręcona mgławica to rzeczywiście nasza galaktyka! Nessanka podeszła trochę bliżej. Na jej porośniętej deli- katnymi włoskami twarzy malowało się podniecenie. - A więc naprawdę opuściliśmy naszą komórkę galakty- ki! - wykrzyknęła. - Och, jak żałuję, że przed odlotem z Shan- ny nie miałam dość czasu na zbadanie leniańskiej mapy ko- mórek galaktyki! - Sss-sss-sss - zachichotał Gondal. - Nie wątpię, że właś- nie do tego zamierzał cię wykorzystać Zarpi. Musiał usłyszeć gdzieś fragment tej legendy... Sądzę jednak, że tę samą in- formację zapisano z pewnością w pamięciach komputerów, z którymi się właśnie zmagamy. Gdybyśmy tylko zdołali opa- nować zasady tej zwariowanej matematyki... - Wciąż nie tracę nadziei, że kiedyś wrócimy na Shannę - powiedział Vince, spoglądając na Akorrę. - Wydaje mi się również, że pomoże nam w tym twój zaprogramowany krą- żek, dzięki któremu przylecieliśmy na Wolamię. Poczyniłaś jakieś postępy? Nessanka spojrzała na niego. Na jej delikatnej twarzy pojawiło się coś w rodzaju współczucia. - Prawdę mówiąc, niewielkie, Vinsie - odparła. - Zrozu- mienie zasady działania tego krążka także wymaga opanowa- nia podstaw niezrozumiałej matematyki. Na razie mogę po- wiedzieć tylko, że krążek rzeczywiście zawiera jakiś program i ów program zapisano także w pamięciach pokładowych kom- puterów. Kiedy zdołamy zrozumieć podstawy leniańskiej matematyki, powinniśmy poradzić sobie z uruchomieniem tych programów i wydać statkowi rozkaz powrotu. - No cóż, z pewnością nie jestem matematykiem i oba- wiam się, że niewiele wam pomogę - powiedział Vince. - Pójdę teraz chyba do jaskini i raz jeszcze popatrzę na niebo. 17 Starannie skrywając kipiącą w nim wściekłość, Zarpi stał cierpliwie i czekał, co powie Shkzak, dowódca floty inwa- zyjnej Chullwejów. Nie mógł pozwolić, żeby niegdysiejszy sprzymierzeniec domyślił się, że w ogromnej sali stoczono niedawno zaciętą bitwę. Shkzak wodził małymi oczami po długich rzędach kon- trolnych instrumentów, uważnie się przyglądając każdej bliź- nie będącej skutkiem użycia rozrywającego karabinu. - Czyżbyś okazał się na tyle niezdarny, że stoczyłeś tu bitwę? - zapytał w końcu. -Nie potrafiłeś zdobyć tej komna- ty za pomocą bardziej subtelnych środków? Zarpi zachował nieruchomą twarz, choć kosztowało go to wiele wysiłku. - Możliwe, że daleko mi do twojej chytrości i przewrot- ności - zaczął półgłosem. - Uciekając przed nami, Vredanie postanowili stworzyć tu ostatni bastion oporu. Z początku negocjacje z nimi przebiegały bardzo pomyślnie; wyglądało na to, że niczego nie podejrzewają. Kiedy jednak wpuścili- śmy tu gaz, kilku z nich chyba nie udało się nam uśpić i ci dokonali tych zniszczeń z czystej złośliwości. Porośnięty śzorstkąsierściąChullwej rozchylił usta. Może zamierzał się uśmiechnąć, ale wyglądało to jak demonstracja groźnych kłów. - Rozbawiła mnie twoja uwaga o chytrości i przewrotno- ści — powiedział. -Naprawdę się spodziewałeś, że okażemy się tacy naiwni i damy się wywieść w pole? Po prostu przed- sięwziąłem konieczne środki ostrożności. A jeżeli chodzi o skarbiec Vredan, dotrzymam naszej umowy. Możesz zabrać połowę skarbów i nie zawracaj mi głowy drobiazgami. Nasi zwiadowcy donieśli jednak, że na Shannie znajdują się pozo- stawione przez Lenian tajemnicze urządzenia. Pozwoliłem, byś sądził, że jesteśmy sojusznikami, bo chciałem, żebyś nam dopomógł w odnalezieniu tej planety. Shkzak odwrócił się i poczłapał w stronę smukłej kon- strukcji z półprzeźroczystych sześcianów. Promień karabinu rozrywającego, który przeorał ją mniej więcej w połowie wysokości, stopił lub przerwał kable i zdeformował kilka sze- ścianów. - Myślę, że to nie są poważne uszkodzenia - ciągnął Chull- wej. - A cała tajemnica kryje się w pamięciach komputerów współpracujących z tą makietą. Prawdopodobnie to tylko mapa, na której wskazywano miejsca albo wyświetlano ra- porty. - Wykonał półobrót i skierował spojrzenie na rząd trans- ferowych klatek. - Tam kryje się prawdziwy skarb! - wy- krzyknął. - Tam trzeba szukać rozwiązania zagadki sposobu pokonywania międzyplanetarnych przestworzy przez wład- ców prastarego imperium! Masz pewność, że Vredanie nie zdołali dociec, jakie było przeznaczenie tych klatek? Zarpi zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Po- myślał, że nie może dać się zwieść pozornej życzliwości Chull- weja. Wiedział, że dowódca floty wychwyci skwapliwie wszystkie niespójności. - Jestem całkowicie pewien, że Vredanie nawet nie wie- dzieli o istnieniu tej sali - odparł w końcu. - Dopiero kiedy moi podwładni wywiercili otwór w ścianie, schroniła się tam garstka vredańskich obrońców. Zacząłem ci to tłumaczyć, ale... Mój oddział nie był zbyt liczny i obawiałem się, że ukryci Vredanie bez trudu nas pokonają, postanowiłem więc uciec się do bardziej subtelnego sposobu. Ale oni po prostu poje- chali windą do góry - czy to nie fantastyczne, że wciąż jesz- cze funkcjonowała po tylu tysiącleciach? - i ukryli się w tej sali. Shkzak łypnął na niego jednym okiem. - A więc jedynie się domyślałeś, co może się w niej znaj- dować? - zapytał. - No cóż, chociaż, jak się tego spodziewa- łem, próbowałeś mnie przechytrzyć i działałeś dosyć nieudol- nie, bo nie zdołałeś zapobiec zniszczeniu niektórych urządzeń, na szczęście wszystko dobrze się skończyło! Chyba wkrótce wyślę do domu statek z wiadomościami, które z pewnością wprawią w wielkie osłupienie moich przełożonych - niech ich sceptyczne wyniosłe gęby skamienieją ze zdumienia! Dokąd wiodą te tunele? Zarpi uśmiechnął się tak rozbrajająco, jak umiał, chcąc ukryć swoją niepewność. Po zaskakującym ataku i niewiary- godnym odbiciu Akorry nie miał dość czasu, by to zbadać - z trudem zdążył nawet przyjść do siebie po przeżytym wstrzą- sie - zanim do wnętrza góry wdarły się hordy Chullwejów. - Nie mam pojęcia - przyznał szczerze. - Straciliśmy godzinę na wpompowanie do tej sali wystarczającej ilości świeżego powietrza, żeby wypchnęło na zewnątrz resztki ga- zów, i obawiam się, że w tunelach wciąż jeszcze ich stężenie jest zbyt duże, aby się można było tam zapuścić. Niestety, przydarzył się nam nieszczęśliwy wypadek i nie mogliśmy skorzystać z masek przeciwgazowych... Przypuszczam jed- nak, że przynajmniej jeden tunel powinien prowadzić na po- wierzchnię, ponieważ nie zdołaliśmy się doliczyć co najmniej kilku ciał vredańskich wojowników. Nie sądzę wszakże, żeby wszyscy fanatyczni obrońcy wydostali się na powierzchnię. Obawiam się, że kilku wciąż jeszcze ukrywa się w tych tune- lach. Dowódca Chullwejów machnął lekceważąco podobną do niedźwiedziej łapy potężną ręką. - Jeżeli naprawdę się w nich kryją, możesz być pewien, że ich stamtąd wykurzymy - powiedział. - A teraz, Zarpi, najlepiej będzie, jeżeli pozostali przy życiu członkowie two- jej załogi zajmą się przenoszeniem wszystkich skarbów, któ- re chcieliście stąd zabrać. Zamierzam uczynić z tej góry po- tężną fortecę, pozakładam też w wielu miejscach silne ładunki wybuchowe i gdyby skądkolwiek pojawiło się jakieś zagro- żenie, wysadzę ją w powietrze z bezpiecznej odległości. A tymczasem nasi naukowcy zajmą się badaniami tych przy- rządów. Nie chcę widzieć tu nikogo, kto nie byłby Chullwe- jem... rzecz jasna, z wyjątkiem ciebie. Życzę sobie, żebyś jeszcze jakiś czas tu pozostał. Zechciej powiedzieć członkom swojej załogi, żeby nie oddalali się od kolonii. Nessanin miał nadzieję, że jego twarz nie zdradziła fru- stracji i szalonej wściekłości, jakie ogarnęły go po tych sło- wach. -No cóż... miałem większe ambicje - powiedział. - Ale ostatecznie jestem tylko drobnym przedsiębiorcą. I tak się cie- szę, że ta operacja w ogóle przyniosła mi jakiś zysk. Ja... uhm... jeszcze mi nie powiedziałeś, jakie ograniczenia na- kładasz na pozostałych gości naszej kolonii. Shkzak obnażył kły, jakby zrozumiał, co mógł mieć na myśli jego rozmówca. - Jeszcze jakiś czas pozwolimy Vredanom wszystkim za- rządzać - powiedział. - Rzecz jasna, będziemy ich mieli na oku. Kiedy zabezpieczymy dostatecznie najbliższą okolicę Shanny, może się zgodzimy na odlot gości. Nie zamierzamy zabijać żadnego pirata, złoczyńcy ani przemytnika. Prawdę mówiąc, niektórzy mogą się nam jeszcze przydać. Pozwoli- my nawet Vredanom zachować resztę skarbów, których nie zabierzesz. Nie są co prawda żadną potęgą, ale po cóż pogłę- biać ich wrogość? Tym razem Zarpi zdobył się na uśmiech, w pewnym stop- niu nawet szczery. Mimo wszystko jego pierwsze starcie z do- wódcą potężnej floty inwazyjnej nie zakończyło się wcale najgorzej. Nie wyjawił niczego na temat Akorry ani zagubio- nego leniańskiego krążka. Gdyby go zdołał odzyskać, wciąż jeszcze mógł odkryć tajemnicę o niewyobrażalnym wręcz znaczeniu. Co więcej, nie zdradził, że żyjący na powierzchni Shanny ipsisumoedanie także zdołali jakimś cudem przedo- stać się do wnętrza góry. Na szczęście, w ostatniej chwili zdołał zatrzeć ślady ich obecności w wielkiej grocie transferowej. Dręczyły go teraz pytania, na które, na razie, nie potrafił odpowiedzieć. Kto jeszcze oprócz tubylców uczestniczył w niespodziewanej bitwie? Był absolutnie pewien, że widział promień energii z lufy ręcznej broni, jakiej nie miał żaden z jego korsarzy. Zapamiętał również, co się stało, kiedy w gro- cie rozpętało się prawdziwe piekło. Zanim odrzucona latarka znieruchomiała, promień światła musnął rufę czegoś, co wy- glądało jak spoczywający nieruchomo w klatce gwiezdny sta- tek. Co się z nim stało? Zarpi uznał, że z czasem może uda mu się rozwiązać wszystkie zagadki, a z jedną upora się dosyć szybko i całkiem łatwo. Jeżeli w komnacie zaatakowali go, korzystając z po- mocy tubylców, jacyś przybysze, po czym odlecieli na pokła- dzie leniańskiego statku, dowie się, kim byli, sprawdzając, kogo spośród znajdujących się na liście mieszkańców kolonii obecnie brakuje. W tej sytuacji ucieszył się, że Chullwejowie zarządzili kwarantannę i że on sam nie musi stąd odlecieć. Obawiał się jednak, że zniknięcie leniańskiego statku (miał nadzieję, że Chullwejowie nie dowiedzą się nigdy o jego ist- nieniu) mogło oznaczać poważne kłopoty. Jeżeli Akorra od- leciała w towarzystwie innego pirata oraz grupy tubylców, w każdej chwili mogła powrócić na Shannę dobrowolnie albo zostać do tego przez kogoś zmuszona. Z pewnością Chullwe- jowie poddaliby ją przesłuchaniu, a może nawet zniszczyliby statek Lenian, zaledwie zdążyłby osiąść w transferowej klat- ce. Pomyślał, że chociaż dowódca Chullwejów będzie uważ- nie śledziłjego każdy krok, musi wymyślić jakiś sposób i wy- wieść go w pole. Żartobliwie zasalutował podobnej do niedźwiedzia rosłej istocie, odwrócił się i ruszył w stronę kamiennej kolumny z szybem windy. Stojący obok drzwi z ciężkim karabinem w dłoniach chullwejski żołnierz obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, ale usunął się na bok. Zarpi pomyślał, że kiedy jego podwładni przeniosą do ładowni zrabowane skarby, bę- dzie musiał najpierw coś zjeść i wypić szklaneczkę whisky. Dopiero potem położy się, odpocznie i zacznie intensywnie myśleć. Wydarzenia mogą potoczyć się bardzo szybko i w spo- sób zaskakujący, ale zamierzał się przygotować najlepiej, jak będzie potrafił, na wszystkie ewentualne warianty. 18 Niebo Wolamii nie zmieniło się wcale w ciągu kilku na- stępnych nocy. Wyglądało na to, że Geegee stara się nie przeszkadzać Vince'owi w jego rozmyślaniach. Któregoś dnia jednak za- pytał cicho: - Czy zechcesz mi coś wyjaśnić, przyjacielu Vinsie? Moi ziomkowie nie dowiedzieli się od Vredan tak dużo, żebym teraz zdołał zrozumieć wszystko, co się tu dzieje. - Naturalnie - odparł Cullow. - Co chciałbyś wiedzieć? -Na przykład to, dlaczego ogromne sztuczne światło ob- raca się wokół Wolamii - odparł ipsisumoedanin. - Orientuję się mniej więcej, dlaczego księżyce Shanny krążą powoli wokół mojej planety. Wiem, że siła grawitacji równoważy ich tendencję do oddalenia się, choć nie mogę pojąć, jakim cu- dem taka równowaga może być stale zachowywana. Sztucz- ny satelita Wolamii porusza się jednak o wiele szybciej. Dla- czego? - Ponieważ krąży o wiele bliżej powierzchni planety - odparł Vince. Geegee umilkł i kilka minut zastanawiał się nad tym, co usłyszał. - Jeżeli przywiążę do sznurka kamień i zacznę obracać go nad głową, zdołam wykazać istnienie siły odśrodkowej - odezwał się w końcu. - Jednak im szybciej będę nim obracał, tym bardziej będzie się starał zerwać z uwięzi. Jak to się dzie- je, że satelita planety może krążyć bliżej powierzchni, poru- szając się z większą prędkością? Vince westchnął. Bardzo chciałby, żeby teoria obrotów ciał niebieskich dawała się przedstawić w sposób równie prosty, jak wówczas, kiedy pierwszy raz ją usłyszał, bez komplikacji związanych z możliwością istnienia sztuczne- go ciążenia, liniowego ruchu macierzystej planety i tak dalej. - No cóż... - zaczął niepewnie. - Im dalej od jakiegoś ciała niebieskiego, tym siła ciążenia staje się coraz słabsza. Satelity w rodzaju księżyców Shanny, które krążąw większej odległości od powierzchni planety, są przyciągane tylko z nie- wielką siłą. Oznacza to, że siła odśrodkowa ich ruchu obroto- wego nie musi być bardzo duża. W rzeczywistości, odległość satelity od powierzchni planety zależy od jego prędkości na orbicie i siły przyciągania macierzystej planety. Jeżeli siła przyciągania jest niewielka, księżyc może mieć małą pręd- kość i krążyć w dużej odległości od powierzchni planety. To znaczy... no cóż, chyba rozumiesz zależność między odle- głością od powierzchni planety, prędkością krążenia po orbi- cie i siłą przyciągania? Geegee cicho zachichotał. - Mniej więcej, chociaż logiczne rozumowanie przypra- wia mnie o ból głowy. Czy chcesz przez to powiedzieć, że każdy satelita jest na zawsze skazany na krążenie po określo- nej orbicie, zależnej od jego prędkości i utrzymującej go na uwięzi siły przyciągania macierzystej planety? - No cóż, uhm, niezupełnie - rzekł Vince. - Domyślam się, że tak byłoby naprawdę, przynajmniej w teorii, gdyby satelita krążył po idealnie kolistej orbicie i nie istniałoby nic, co spowalniałoby jego ruch, przyspieszało albo ściągało z tej orbity. Musisz jednak wiedzieć, że większość orbit nie ma idealnie kolistego kształtu. Niektóre są do tego stopnia roz- ciągnięte, że krążące po nich satelity zapuszczają się bardzo daleko od macierzystych planet i wracają dopiero po upływie długiego czasu. Kiedy zaś znajdują się tak daleko, poruszają się powoli i są przyciągane tylko z niewielką siłą. Może się wówczas wydarzyć coś, co spowoduje zmianę kształtu ich orbit. Satelita może zostać przyciągnięty przez inne ciało nie- bieskie albo nawet odległą gwiazdę. Istnięjątakże inne komplikacje. Ilekroć taki satelita znaj- dzie się blisko powierzchni macierzystej planety, może prze- lecieć przez warstwy gęstej atmosfery, które zmniejszą pręd- kość jego lotu. Ja... prawdę mówiąc, Geegee, sam chyba nigdy się w pełni nie przekonałem do tej teorii! Przypuśćmy, na przy- kład, że macierzysta planeta porusza się bardzo szybko po własnej orbicie, która niekoniecznie musi być linią prostą, może nawet krążyć wokół innego ciała niebieskiego. Kiedy zatem satelita planety krążącej po rozciągniętej eliptycznej orbicie znajduje się bardzo daleko od tej planety, czemu się zachowuje tak, jakby był przyciągany nie do miejsca, w któ- rym macierzysta planeta znajduje się w danej chwili, ale do innego miejsca, w którym planeta znajdzie się dopiero wtedy, gdy satelita się do niej zbliży? - Mnie o to pytasz, przyjacielu Vinsie? - zdziwił się Gee- gee. Ziemianin wybuchnął śmiechem. - Zadaję pytania, których nie ośmieliłem się zadawać, kiedy się tego uczyłem - przyznał. - Och, teoria głosi, że satelita i macierzysta planeta mają wspólną liniową składo- wą prędkości, dzięki czemu zachowują się, jakby planeta w ogóle się nie przemieszczała. Podejrzewam jednak, że prawda wygląda zupełnie inaczej. Nie ma czegoś takiego jak stabilna orbita. Niektóre orbity tylko wydają się stabilne w ciągu odcinka czasu odpowiadającego długości życia prze- |* ciętnej istoty. - A co z naszym światłodajnym satelitą? - zapytał Ge- egee. - Wszystko wskazuje, że krąży po tej orbicie od bardzo dawna. - Masz rację, ale tylko w porównaniu z długością mojego albo twojego życia - oznajmił Cullow. - W ciągu tysięcy lat jednak i ta orbita musiała ulec jakiejś zmianie. Tak czy owak, jeżeli na orbicie pozostawili go Lenianie, musieli przewidzieć jakiś system korekty jej parametrów. - To kolejna rzecz, przyjacielu Vinsie, która nie daje mi spokoju. Czy nasz satelita jest po prostu tak długowieczny, czy też może zawiera układy samoczynnej korekty? A może Lenianie wracają od czasu do czasu na Wolamię, żeby doko- nywać poprawek tej orbity? Nie cieszę się na myśl o tym, że cierpliwie czekając na śmierć, spędzę resztę życia w tej jaski- ni. Nie uśmiecha mi się także powrót na Shannę za pomocą tego samego środka transportu, którym tu dotarliśmy -zakła- dając, rzecz jasna, że Gondal i Akorra dowiedzą się, jak tego dokonać. Pocieszam się nadzieją, że Lenianie nie wymarli i wciąż jeszcze pamiętają o istnieniu Wolamii. I jeszcze jed- no pytanie, jeżeli mogę je zadać. Z twoich wywodów wynika, że sztuczne słońce tej planety krąży nad najwyższymi war- stwami atmosfery. Jak wysoko? - Hm... - zamyślił się Ziemianin. - To dobre pytanie. Musiałbym wiedzieć coś więcej, żeby to obliczyć. Sądzę jed- nak, że krąży po orbicie oddalonej mniej więcej czterdzieści kilometrów od powierzchni Wolamii. - Urwał, zadumał się i milczał przez chwilę. Jeśli, oczywiście, założymy, że jego orbity nic nie wymusza. Geegee chrząknął. - To całkiem niedaleko - zauważył. - Może udałoby się nam skonstruować statek, który wyniósłby nas ponad atmo- sferę? - To prawda, że niedaleko - przyznał Vince. - Wyobraź sobie jednak żar, jaki panowałby na tej wysokości, z pewno- ścią byłby trudny do zniesienia... chyba że całe ciepło jest kierowane w dół, a przeciwna strona sztucznego słońca Wo- lamii jest pogrążona w wiecznym mroku. Dlaczego cię to in- teresuje? Co by to nam dało, gdybyśmy tam polecieli? - Zastanawiałem się nad tą legendą, którą cytowałeś: „Kiedy lampa zostanie zgaszona, Wolamia przypasze broń i przysposobi się do walki". Nie trzeba mieć szczególnie buj- nej wyobraźni, żeby rozszyfrować właściwe znaczenie tych słów. Jeżeli sztuczne słońce zgaśnie, jego konstruktorzy po- wrócą, żeby przekonać się, co się stało. - Och! - Vince poczuł, że się rumieni. Dlaczego, u dia- bła, sam wcześniej do tego nie doszedł? -1 jeszcze coś - powiedział Geegee. - Jeśli Wolamia jest kulą, satelita krąży wokół niej po orbicie niewiele odbiegają- cej od okręgu, a znajdująca się w środku tego okręgu planeta się nie obraca, dwa usytuowane dokładnie naprzeciwko sie- bie punkty na jej powierzchni pozostają niemal zupełnie nie- oświetlone! Vince westchnął. - Oczywiście, masz rację. Punkty te odpowiadają biegu- nom każdej normalnej planety. Jeśli jednak Lenianie umie- ścili celowo na orbicie sztucznego satelitę, aby dawał światło i ciepło Wolamii, możliwe, że wyposażyli go - o ile ma wła- sny napęd -w mechanizm, dzięki któremu jego oś ulega pre- cesji. Oznaczałoby to istnienie pór roku. Ale nawet gdyby Wolamia miała „bieguny", południowy i północny, jakie to mogłoby mieć dla nas znaczenie? - Jeszcze nie umiem sobie tego wyobrazić, przyjacielu Vinsie. Ale takie rzeczy moglibyśmy jakoś wykorzystać, choć- by do zwabienia Lenian, jeżeli jeszcze żyją. Dopóki tu sie- dzę, mogę rozmyślać o różnych sprawach, na przykład przy- szło mi do głowy coś jeszcze innego. - Co mianowicie? - Dotychczas widzieliśmy tylko niewielki skrawek Wola- mii. Czy nie warto by obejrzeć trochę większy obszar? Mo- glibyśmy przynajmniej wspiąć się na szczyt tego urwiska, zobaczylibyśmy, jaka kraina nas otacza, widzielibyśmy tak- że znacznie większy obszar tej pustyni. Może gdzieś nie tak daleko są ruiny leniańskich budowli, a w nich znajdziemy coś, co poszerzy naszą wiedzę i okaże się pomocne... Jeżeli uzyskam zgodę wszystkich, jutro rano zabiorę dwóch wojow- ników i wejdę na górę. Vince zerwał się na równe nogi. - Chyba potrafisz czytać w moich myślach, Geegee! - zawołał. - Moją zgodę już masz! Pójdę z tobą, chyba że ktoś mnie zwiąże, by mi to uniemożliwić! Poranne słońce Wolamii mocno grzało kark Cullowa, cho- ciaż Ziemianin nosił naprędce zrobiony kapelusz z szerokim rondem i miał na sobie najbardziej przewiewne ubranie, jakie zdołał znaleźć. Z wyraźnym trudem pokonał ostatnie sześć metrów stromego zbocza i stanął obok Geegee na samej kra- wędzi urwiska. Ciężko oddychając, zastanawiał się, czy ośle- piający blask nie zaszkodzi jego oczom. Na razie Gondal i Akorra nie zdołali skonstruować choćby prymitywnego czuj- nika promieniowania. Dwaj ipsisumoedańscy wojownicy wspięli się także na szczyt góry. Mrużąc oczy, wszyscy czterej spoglądali na nie- wysoki i niemal zupełnie nagi grzbiet ciągnącego się przed nimi długiego wzgórza, które zasłaniało teren znajdujący się za nim. Vince odwrócił się i spojrzał na pustynię. Linia drzew porastających brzegi parowu, a może łożyska strumienia, wyglądała z tej wysokości jak ciemniejsza kreska. Ziemianin przeniósł spojrzenie na horyzont, nie wypatrzył tam jednak niczego z wyjątkiem tańczących fal żaru. Żadnych chmur, żadnej mgły... tylko błękitne niebo w oddali zaczynała jakby przesłaniać nadciągająca od południowego-wschodu burza piaskowa. Odwrócił się do Geegee. - Chyba powinniśmy zejść na tamten grz o zwyczajnym napędzie nadświetlnym, mogłoby się okazać, że obie transferowe stacje nie mają współrzędnych przestrzeń- ^ nych, które pozostawałyby w jakimkolwiek możliwym do i wykorzystania związku między sobą. l Cullow wzruszył ramionami. i\ - To całkiem możliwe - burknął. - Sądzę, że lepiej bę- dzie, jeżeli Geegee i ja skorzystamy mimo wszystko z porno- ( cy Shontemura. Wygląda na to, że mamy co najmniej takie ,r same szansę powodzenia, jak ty i Akorra. s - Sss! - zachichotał Onsjanin. - Żałuję, ale nie mogę ci obiecać nic więcej, uważam więc, że powinieneś koniecznie * nadal utrzymywać kontakty z miejscowymi Obserwatorami. , Minęło sześć dni, nadszedł wyznaczony przez Shontemura termin ich następnego spotkania. Vince, Geegee i dwaj ipsisumoedańscy wojownicy wspięli się znów na szczyt góry. Tym razem wiedzieli, dokąd idą, i ob- rali dłuższą, ale wiodącą mniej stromo drogę. Na wierzchoł- ku już czekał na nich Shontemur. Jak zwykle, towarzyszyło mu pięciu ziomków. Vince uniósł rękę na powitanie. - Cześć - powiedział. - Przynosisz jakieś wieści od swo- ich Patriarchów? Shontemur ukłonił się z pewną rezerwą. - Przynoszę, przybyszu z obcej planety - odparł. - Zasta- nawiali się nad waszą sytuacją. Niedługo pojawi się dwudzie- stu biegaczy z kopiami prastarych zapisów, które mogą oka- zać się pomocne w rozwiązaniu twojego problemu. - Wódz tubylców urwał, jakby się zawahał. - Zdecydowali się jesz- cze na coś, co oni sami i ja także uważamy za rzecz bardzo ryzykowną. Polecili mi, żebym powiódł cię do znajdującego się niedaleko stąd wejścia tunelu, który zawsze stanowił dla nas tabu, podobnie jak jaskinia, w której ujrzeliśmy cię po raz pierwszy. Musisz wiedzieć, że kiedy Patriarchowie zostają wybrani, poznają tajemnice o wiele cenniejsze niż te, które mogę znać ja, wódz lokalnej społeczności. Otóż powiedzieli mi oni, że -jeżeli wierzyć prastarym zapiskom i raportom - stanowiący tabu tunel wiedzie do miejsca, które miało dla Wielkich ogromne znaczenie. Nie wiem jednak, czy znajdziesz tam ogromne klatki, podobne do tych, które oglądałem pod- czas wizyty w waszej komnacie, albo inne urządzenia. Kie- dyś stałem u wejścia do tego tunelu, ale zdołałem jakoś po- wściągnąć ciekawość. Shontemur znów urwał i przez chwilę z wyraźnym nie- pokojem spoglądał na Vince'a. - Wasze przybycie było dla nas wielkim szokiem - podjął po chwili. - Wprawdzie twierdzicie, że istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, iż ktoś będzie was ścigał, jest jednak czymś oczywistym, że jeżeli może przylecieć tu grupa ob- cych istot z innej planety, mogą przybyć także inne, większe grupy, które wcale nie będą wobec nas przyjaźnie nastawio- ne. Nasze obawy są tym bardziej uzasadnione, że być może naprawdę Wielcy nigdy nie powrócą. W takim wypadku chy- ba nie powinniśmy nadal wykonywać naszego Zadania. Krótkonoga człekopodobna istota westchnęła. - Moi przodkowie zostali ostrzeżeni przed Złymi, z któ- rymi zmagali się Wielcy w trudnych do wyobrażenia świa- tach. Przybyszu z obcej planety, rozumiem dylemat, z jakim musieli się uporać Patriarchowie. Stanęli przed wyborem: albo odmówić ci pomocy, ryzykując, że na Wolamii mogą się po- jawić twoi nieprzyjaciele, albo odwrotnie, udzielić ci wszel- kiej możliwej pomocy, ryzykując, że możesz podjąć wobec nas wrogie działania. Wódz dwudziestu dwudziestek wykonał bezradny, ledwo zauważalny gest. - Byłeś wobec nas na tyle szczery i uczciwy -jeśli to nie okaże się sprytnym wybiegiem - że przyznałeś, iż jesteście uchodźcami - oznajmił z powagą. - Doszliśmy więc do prze- konania, że wolimy złożyć naszą przyszłość w wasze ręce niż w ręce waszych prześladowców. Możliwe, że postępujemy naiwnie, ale wiemy przynajmniej, że nie jesteście Złymi, przed którymi przestrzegali nas Lenianie. Umilkł i utkwił w Ziemianinie błagalne spojrzenie. Głęboko wzruszony Vince przez dłuższą chwilę zastana- wiał się nad tym, co usłyszał. - No cóż... - zaczął niepewnie. - Gdzie znajduje się wlot tunelu, o którym mówiłeś? - Niedaleko stąd, w kanionie - odparł Shontemur. - Naj- , pierw jednak, tak postanowili Patriarchowie, musisz się za-¦ poznać z prastarymi rejestrami. Chodź ze mną, jeśli łaska.; Wkrótce przybędą biegacze, a zapoznanie się z zapiskami może ci zająć bardzo dużo czasu. „Dwieście siedemdziesiąty trzeci cykl pór roku" - brzmiał zapis. - „Odkąd ostatni raz odwiedzili nas Wielcy, zabrali wszystkie poprzednie notatki i polecili nam rozpocząć nowy kalendarz, upłynął okres dłuższy niż trzy długości życia. Dla- tego też niewierni z wielkim sceptycyzmem przyjęli pojawie- nie się na niebie gwiezdnego statku Wielkich. Odłączył się od niego mały fragment, który wylądował na powierzchni planety. Chociaż nie wysiadł zeń żaden Wielki, segment po- wiedział bardzo głośno, co następuje: »W przestworzach to- czy się wielka wojna i nasza sytuacja jest niezwykle trudna. Musimy opuścić niektóre komórki przestworzy, a klucz do kilku stanowi Wolamia. Powrócimy, gdy tylko będziemy mogli. Staraliśmy się zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby nieprzyjaciele nie natknęli się na Wolamię, gdyby jednak i tak ją odnaleźli, poznacie ich dzięki temu opisowi. Są wyżsi i roślejsi niż wy, i o wiele potężniej zbudowani. Ich ciała są porośnięte ciemnobrązową gęstą sierścią, a krótkie pyski kryją kły charakteryzujące istoty mięsożerne. Chociaż ich ręce mogą chwytać, wcale nie są delikatne. Mają ostre pazury i niemal niewidoczne pod krzaczastymi brwiami małe oczy. Ich uszy są małe i okrągłe, i wyrastają po bokach w tylnej części głowy«..." Oszołomiony Vince spojrzał na Geegee. -Chullwejowie! - wykrzyknął. - To Chullwejowie! Czy ty... czy kiedykolwiek ich widziałeś? - Istotnie, widziałem, przyjacielu Vinsie - przyznał ipsi- sumoedanin. - Na plażach wyspy, na którą nie powinienem był się wyprawiać. Pamiętasz te gwiezdne statki, które zniża- ły się nad wierzchołkiem Płaczącej Kobiety? Sam powiedzia- łeś, że lecą nimi Chullwejowie. Co to wszystko może ozna- czać? Istoty te przecież z pewnością nie mogły wystąpić przeciwko Lenianom? Vince pokręcił głową. - Ja... sam nie wiem - odparł ponuro. - Słyszałem, że Chullwejowie byli znani w tej komórce galaktyki, przynaj- mniej od początku ery międzygwiezdnych podróży. Nie osiąg- nęli jednak bynajmniej wysokiego szczebla i dopiero stosun- kowo niedawno utworzyli coś w rodzaju imperium, które może stanowić większe zagrożenie. - Możliwe, Vinsie, że stanowili potęgę w odległej prze- szłości - powiedział Geegee. — Dzieje się tak nawet pośród moich ziomków. Niektóre plemiona rosną w siłę, ale potem zaczynają się kłócić albo walczyć między sobą i w rezultacie tracą całą moc i znaczenie. - No cóż, pewnie masz rację - odrzekł Cullow, po czym powrócił do lektury zapisków. „Segment statku oznajmił nam, że już niedługo nasze słoń- ce na krótko przestanie dawać światło i ciepło, ale że nie mu- simy się niczego obawiać. Potem wzniósł się w powietrze i po- łączył z gwiezdnym statkiem Wielkich. Kilka godzin później nasze słońce rzeczywiście zgasło. Chociaż ostrzeżono mieszkańców planety, wielu ogarnęła pa- nika. Tarzali się w piasku i lamentowali, inni zaś układali ogrom- ne ogniska. Wielu przysięgało, że statek nie należał do Wiel- kich, ale do istot Złych, o których wspominały dawne zapisy. Minęły jednak niespełna dwie godziny i słońce na nowo zajaśniało na naszym niebie, krótko przedtem jednak grunt Wolamii w wielu miejscach się zatrząsł. Wielu mieszkańców wpadło znów w panikę, odnotowano także liczne akty gwałtu i przemocy. Od tamtej pory Wielcy nie przekazali żadnej innej informa- cji, nikt też nigdy nie widział żadnego ich gwiezdnego statku". Vince skończył czytać i dłuższy czas w milczeniu wpa- trywał się w manuskrypt. Potem, machinalnie, sięgnął po na- stępny leżący na szczycie sporego stosu i w milczeniu zaczął go studiować. Nie znalazł tam jednak niczego, co mogłoby mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. - Musimy wracać do Akorry i Gondaia - mruknął w koń- cu. Uniósł głowę i popatrzył na Shontemura. - Czy mogliby- ście się spotkać tu z nami jutro, żeby pokazać nam wejście do tego tunelu? - Stanie się, jak sobie życzysz, przybyszu z obcej planety — odparł przywódca lokalnej społeczności. Gondal przechadzał się niespokojnie po pieczarze. Obie wężowe głowy trzymał blisko potężnego tułowia, małe oczy zdawały się nie widzieć niczego. W końcu jednak spojrzał na Vince'a. - To mogło być po prostu przedstawienie - powiedział. - Sss! Gdyby ktoś chciał przekonać zacofanych tubylców, że jest bogiem, czy mógłby znaleźć lepszy sposób niż zgaszenie na pewien czas ich słońca? - To nie ma żadnego sensu - sprzeciwił się zirytowany Cullow. - Przede wszystkim, Lenianie nigdy nie podejmo- wali nawet najmniejszych prób, by sprawiać wrażenie, że są istotami nadprzyrodzonymi... czy tu, czy gdziekolwiek in- dziej. Po drugie, gdybyś starał się udawać boga, czy oznaj- miłbyś swojemu ludowi, że uciekasz przed jakimś wrogiem? Nie, samotny statek, który ostrzegł tubylców - zwróćcie uwa- gę, że pojawił się na niebie, a nie wylądował w tej komnacie - wyłączył na pewien czas słońce Wolamii z jakiegoś innego powodu. Kto wie, może chodziło o uzupełnienie zasobów energii, paliwa albo czegoś w tym rodzaju? W każdym razie Lenianie zawiadomili tubylców wprost, bez ogródek, że nie spodziewają się szybko wrócić. - Czy na pokładzie jednego statku mogłoby się znajdo- wać wystarczająco dużo paliwa albo energii jakiegokolwiek rodzaju, żeby sztuczne słońce świeciło jeszcze wiele tysiącle- ci? - zapytał sceptycznym tonem Geegee. Vince spojrzał na Akorrę. Nessanka wykonała prawie nie- dostrzegalny gest. - O ile wiemy, to możliwe - przyznała. - Pomyślcie, ile energii potrzeba było, żeby przetransportować nas... kto wie, jak daleko? Pół miliona lat świetlnych? A poza tym, dobrze wiemy, że Lenianie umieli przechowywać fantastyczne ilości energii w bardzo małych przedmiotach. Zniecierpliwiony Gondal machnął rękami-mackami. - Oboje jesteście beznadziejnymi romantykami - powie- dział. - Ale niech będzie. Na chwilę przyjmijmy waszą teo- rię. Wiedząc, że muszą opuścić Wolamię na bardzo długo, Lenianie wysłali statek, aby się upewnić, że ich żałosne słoń- ce zostanie odpowiednio zaprogramowane i wyposażone w wystarczające zasoby energii. Dlaczego jednak pojawili się nad Wolamią, a nie w transferowej komnacie? Wiemy, że to lądowisko działało, ponieważ działa nadal. - Może Lenianie o tym nie wiedzieli? - zasugerował Gee- gee. - Zwróćcie uwagę, że tamten gwiezdny statek pojawił się dwieście siedemdziesiąt trzy lata po poprzedniej wizycie. Może właśnie tyle czasu zajęło im dostanie się na Wolamię innym sposobem albo szlakiem? - Dwieście siedemdziesiąt trzy lata - powtórzył w zadu- mie Vince. - Nie zapominajcie, że chodzi o lata tej planety, a przynajmniej o cykle jej pór roku. Czyżby Lenianie byli aż tak długowieczni? Ipsisumoedanin zachichotał. - Z manuskryptu, który czytałeś, nie wynika, że na pokła- dzie tamtego statku podróżowały jakiekolwiek żywe istoty - zauważył. - Wręcz przeciwnie, zapisano w nim wyraźnie, że ani jeden Wielki się nie pokazał. Możliwe więc, że to był zdal- nie sterowany albo zawczasu zaprogramowany gwiezdny sta- tek, podobnie jak krążek, którym Akorra tak szczodrze po- zwoliła się nam posłużyć na Shannie. Nessanka się uśmiechnęła, a Vince, ujrzawszy to, uniósł ręce na wysokość głowy. - No dobrze, niech wam będzie - powiedział. - Tylko dokąd to wszystko nas prowadzi? Gondal odłączył mackę oddechową od wylotu noszonego na plecach pojemnika. - Sss-sss-sss! - roześmiał się głośno. - To prowadzi nas znów na Wolamię. Niecierpliwie czekamy na nadejście po- ranka, żebyśmy się mogli dowiedzieć, co się znajduje w tune- lu, do którego obiecał nas zaprowadzić Shontemur. 20 Wódz tubylców powiódł ich do oddalonej zaledwie o kil- kaset metrów od jego wioski odnogi kanionu, której dnem nie płynął żaden strumień. Wlot tunelu nie był niczym za- maskowany, ale osłaniał go skalny nawis. Po drugiej stronie tego węższego jaru Vince ujrzał dwóch Obserwatorów. Je- den wpatrywał się w nich jak urzeczony, a drugi pisał coś gorączkowo. Cullow zamierzałjuż ruszyć w głąb tunelu, ale nagle zawa- hał się i popatrzył na Shontemura. - Czy nie pozwoliłbyś mi najpierw wejść samemu? - za- pytał. - Chciałbym się przekonać, czy zobaczę w środku po- światę podobną do tej, jaką widziałem w innych tunelach. Tylko ja zdołam ją dostrzec. Shontemur zgodził się z ponurą miną. - Nie weźmiesz nawet pochodni? - Nie, dziękuję - odrzekł Cullow. -1 tak dam sobie radę. Stał jeszcze przez chwilę, nasłuchując, a potem zniknął w mrocznym otworze. Tunel miał te same wymiary jak wszystkie inne tunele, które już poznał, ale początkowo wznosił się nieco w górę przez mniej więcej dwadzieścia pięć metrów przed pierwszym zakrętem i przez jakiś kilometr za nim, a potem zaczął biec poziomo. Cullow szedł bardzo ostrożnie, obawiał się bowiem, że nawet dyżurujący całą dobę Obserwatorzy mogli przeoczyć jakiegoś wiodącego nocny tryb życia drapieżnika, który urzą- dził sobie legowisko w głębi tunelu. Co prawda, nie usłyszał ani nie wyczuł niczego podejrzanego, ale wciąż zachowywał maksymalną czujność. W końcu jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności i zaczął znów dobrze widzieć w znajomej po- świacie sączącej się z głębi tunelu. Czuł jednakże, że oczy same mu się przymykają. Starał się przezwyciężyć ten odruch, raz po raz mrugając powiekami, i próbował przekonać sam siebie, że to tylko efekt zbyt długie- go wczorajszego ślęczenia nad starymi manuskryptami. W końcu upewniwszy się, że w dalszej części tunel nadal wiedzie prosto i poziomo, zawrócił do wyjścia. Jaskrawe świa- tło spowodowało dziwne pieczenie w oczach, powieki znów nie chciały się rozchylić i z niejakim trudem zapanował nad wzbierającym niepokojem. Co się działo z jego oczyma? - Sss - odezwał się Onsjanin. - Mogę bez trudu trzymać kilka latarek naraz, czemu więc nie miałbym pójść na czele grupy? - zapytał. - Shontemur może podążać za mną, za nim Vince, a potem Akorra. Ty, Geegee, będziesz miał zaszczyt pełnić funkcję naszej tylnej straży. Sss-sss-sss. Spodziewam się jednak, że szybko przybiegniesz do mnie, gdyby zagraża- ło mi jakiekolwiek niebezpieczeństwo! Ruszamy! Vince nie zaprotestował i mała procesja minęła oba za- kręty, po czym skierowała się w głąb tunelu. Po mniej więcej dziesięciu minutach marszu, na końcu grupy dał się słyszeć basowy, ale cichy głos Geegee: - Mam takie wrażenie, że kierujemy się w stronę naszej pieczary! Czy możliwe, że kiedy ją przeszukiwaliśmy, prze- oczyliśmy jakieś wyjście? - Pomyślałem o tym samym - powiedział Vince. - Może rzeczywiście znajdował się w niej kiedyś wylot tego tunelu, ale z niewiadomego powodu Lenianie go zablokowali? Shon- temurze, czy to się zgadza z informacjami, jakie udało się wam zgromadzić do tej pory? - Prawie wszystko, na co się tu natkniemy, powinno się zgadzać z tymi informacjami - odparł Shontemur. -Jeżeli będziemy tu tak stali i debatowali, nigdy się nie dowiemy, co znajduje się na drugim końcu - powiedział znie- cierpliwiony Gondal. - Ruszajmy w dalszą drogę! Pięć minut później snopy światła latarek odbiły się od czegoś, co niewyraźnie majaczyło w oddali. Gondal przysta- nął. - To chyba kolejny zakręt - powiedział - mający chronić użytkowników tunelu przed skutkami ewentualnych eksplo- zji, tak jak poprzednie. Myślę, że powinniśmy... Nie kończąc zdania, odwrócił się i przebierając szybko nogami-mackami, ruszył dalej. Kiedy wszyscy pokonali ten i następny zakręt, światło la- tarek wydobyło z ciemności mroczną salę. Gondal pierwszy wszedł do niej, odsunął się na bok, żeby zrobić miejsce pozo- stałym i zaczął omiatać pomieszczenie snopami światła. - Sss! - powiedział. - Widzę zupełnie inne urządzenia niż w naszej komnacie. Nie matu ani jednej klatki transfero- wej. Zamiast tego są ekrany, przełączniki, wskaźniki zegaro- we i komputerowe klawiatury, podobne do tych, jakie już zna- my. Nic, co by... Na niebiosa! - wykrzyknął nagle, wyraźnie wzburzony. - Akorro, spójrz tylko na te kable, które znikają w sklepieniu pieczary. Wygląda na to, że mają prawie metr grubości! Trzy, cztery... osiem, o ile się nie pomyliłem! Vince także wyszedł z tunelu i stanął obok pozostałych. Sala była mniejsza niż ta, w której znajdowały się klatki trans- ferowe i sprawiała wrażenie ośrodka łączności, ale chyba nie tak dużego ani skomplikowanego jak ten, który zapamiętał z Shanny. Nigdzie nie widział przedstawiającej świat wiel- kiej kuli ani zbiorowiska półprzeźroczystych sześcianów. Oprócz wskaźników, ekranów i klawiatur, znajdowały się tu właściwie tylko gigantyczne kable. Wyglądały, jakby były zdolne przekazywać moc wyjściową niewielkiej gwieździe. Vince poczuł się zawiedziony, zniechęcony i jakby trochę bar- dziej zmęczony. Domyślił się, że podświadomie niepokoi się stanem swoich oczu bardziej, niż gotów był to przyznać przed samym sobą. Akorra z latarką w dłoni podeszła do panelu z zegarowy- mi wskaźnikami. - Coś takiego! - wykrzyknęła. - Niektóre wskazówki wciąż jeszcze pokazująjakieś wartości! - Prawdopodobnie zamarły w tych miejscach, gdzie ostat- nio się zatrzymały - mruknął Cullow zgryźliwie. - Nie - odparła Nessanka. - Spójrzcie! Jedna nawet tro- chę się porusza. Gondal odwrócił się jak użądlony i przysunął do niej. - Sss - powiedział, wyraźnie zaskoczony. - Masz rację. Jak myślisz, co to może oznaczać? Przepływ energii? Shonte- murze, czy wasze zapiski mówią coś o istnieniu innych po- dobnych urządzeń? Wódz Obserwatorów westchnął ciężko. - Jeżeli nawet istnieją tajne informacje na temat innych miejsc, nasi Patriarchowie nie powierzyli mi tej tajemnicy - : powiedział, po czym odwrócił się do Cullowa. -Nie wyglą- dasz na zachwyconego - zauważył. - Czy to znaczy, że to miejsce cię rozczarowało? Vince zrobił ruch głową w kierunku Akorry i Gondala. - To oni są tu specjalistami i badaczami - powiedział. - Ja tylko wybrałem się z nimi na przejażdżkę. Upłynęły następne dwa dni. Vince siedział w jaskini i spo- glądał na pustynię - stan jego oczu jakby się nieco poprawił. Towarzyszyła mu Akorra i dwaj ipsisumoedańscy wojownicy. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że Nessanka coś do niego powiedziała. - Słucham? - zapytał. - Bardzo przepraszam, ale akurat myślałem o czymś innym. - Gondal opowiedział mi o wszystkim, co się tyczy twoich oczu - powtórzyła cicho Akorra. - Nie ukrywał także roli, jaką odegrał, żeby nakłonić cię do udziału w naszej wyprawie. Mó- wił, że dręczą go wyrzuty sumienia. Martwi się, że zawiódł twoje zaufanie. Powiedziałam mu, że chyba już nie jesteś na niego tak zły, jak byłeś jeszcze przed kilkoma dniami. Vince miał chęć unieść rękę i potrzeć oczy, ale ją prze- zwyciężył. - Zły? - powtórzył. -Nie. Już mi to chyba przeszło. Gdy- by tego nie zrobił, czułbym się pewnie równie paskudnie albo nawet jeszcze gorzej. Myślę, że mimo wszystko warto było. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale sam czuł, że ten uśmiech wyglądał raczej sztucznie. Akorra milczała przez chwilę. - Jesteś jeszcze dosyć młody - odezwała się w końcu. - O wiele młodszy, jak sądzę, niż ja albo Gondal. Może po pro- stu podchodzisz do wszystkiego zbyt pesymistycznie? Cie- szysz się dobrym zdrowiem i nawet gdybyś nie dostał tego lekarstwa, może zachowasz dobry wzrok i będziesz wszystko dobrze widział. - To chyba mało prawdopodobne - odrzekł Vince. Od- wrócił głowę i wbił spojrzenie w jakiś punkt na pustyni. Czyż- by tylko mu się wydawało, że znajomy krajobraz był w tej chwili jakby trochę zniekształcony i zamazany? - Ale zapo- mnijmy na chwilę o mnie - podjął po chwili. - Czy od czasu naszej ostatniej rozmowy ty i Gondal zdołaliście się dowie- dzieć czegoś więcej o tych urządzeniach? - Prawdę mówiąc, niczego, co mogłoby mieć jakieś zna- czenie - przyznała ponuro nessańska badaczka. - Wygląda na to, że Gondal chyba przestał się nimi interesować. Wydaje mi się, że zaczyna odczuwać przygnębienie. Wiesz przecież, że jest istotą ziemnowodną, a tu nie ma za wiele wody. Mam jednak pewną teorię. - Jaką? - zainteresował się Cullow. -Jest niemal pewien, że te urządzenia mająjakiś związek ze sztucznym słońcem - zaczęła Akorra. - We dnie, kiedy słońce wisi na niebie prawie dokładnie nad wierzchołkiem góry, wskazówki na tarczach mierników zegarowych wychy- lają się najdalej. Gondalowi wydaje się wówczas, że słyszy, jak cicho zamykają się albo otwierają styki ukrytych gdzieś w tych skalnych ścianach przekaźników. Chce wrócić tu z kil- koma przyrządami, które jeszcze buduje, i sprawdzić to. Ma nadzieję, że dowie się czegoś więcej. Wygląda na istotę bar- dzo przedsiębiorczą i pomysłową. Vince uśmiechnął się smutnie. - Zgadza się, on taki jest- powiedział. Milczał przez chwi- lę, zastanawiając się nad czymś. - Pamiętasz, jak kilka dni temu rozmawialiśmy na temat ostatniej wizyty Lenian na Wolamii? - zapytał w końcu. - O tym, jak na niebie pojawił się ich prawdopodobnie bezzałogowy gwiezdny statek i jak na kilka godzin zgasło tutejsze sztuczne słońce? - Tak, pamiętam - odrzekła Akorra. - Dużo o tym rozmyślałem - ciągnął Vince. - Doszliśmy wtedy do wniosku, że automaty leniańskiego statku wyko- rzystały ten czas na zaprogramowanie sztucznego słońca albo na przekazanie mu dodatkowej porcji energii. Nie bardzo jed- nak potrafiłem pogodzić z tą hipotezą wstrząsy gruntu, które później nastąpiły, chyba że podczas tego uzupełniania energii doszło do nieszczęśliwego wypadku spowodowanego sztucz- nym ciążeniem albo czymś w tym rodzaju. Wiesz chyba, że Geegee przemierzył drugi tunel w tę i z powrotem przynaj- mniej kilka razy i doszedł do przekonania, że mniejsza kom- nata znajduje się dokładnie nad naszą? Jeżeli w tej mniejszej mieści się rzeczywiście ośrodek łączności, zgromadzone w niej urządzenia są chyba zbyt prymitywne, żeby wyjaśnić zwią- zek, jaki może istnieć między wstrząsami gruntu a wyłącze- niem i późniejszym włączeniem sztucznego słońca Wolamii. Jeżeli więc urządzenia umieszczono w niej naprawdę, żeby regulować stamtąd funkcjonowanie sztucznego słońca... Akorra wyprostowała się i utkwiła spojrzenie w jego twa- rzy. - Mów dalej - przynagliła go. - No cóż... - podjął niepewnie Cullow. - Tych ośmiu grubych kabli z pewnością nie umieszczono tylko po to, by przewodziły prądy sterownicze o niewielkim natężeniu. Za- projektowano je z myślą o przekazywaniu ogromnych ilości energii, chociaż wydaje mi się możliwe, że energii elektrycz- nej natury. Nie zapominaj także, że kiedy tu przylecieliśmy, zasoby energii lądowiska były niemal wyczerpane... do tego stopnia, że nasz statek, żeby wylądować, musiał skorzystać z własnych. - To prawda, Vinsie - przyznała Akorra. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Może tamten gwiezdny statek nie przyleciał tu po to, żeby uzupełnić zasoby energii sztucznego słońca albo spraw- dzić jego oprogramowanie. Wydaje mi się całkiem możliwe, że to był statek załogowy, a kapitan potrzebował paliwa albo nieznanego rodzaju energii. Może zabrał wtedy prawie wszyst- ko, czym dysponowało sztuczne słońce, a automatyczne urzą- dzenia na powierzchni Wolamii uzupełniły braki z zapasów, które znajdują się gdzieś w głębi tej góry. To mogłoby wyjaś- niać, dlaczego wkrótce potem miało miejsce tamto trzęsienie gruntu. Jeżeli ktoś nagle chce przesłać tak wielką ilość ener- gii... Urwał i milczał jakiś czas, jakby myślał o czymś inten- sywnie. -No cóż, sam nie wiem - przyznał w końcu. - Wydaje mi się, że powinnaś umieć szybciej rozwiązać tę zagadkę. Akorra natychmiast zaczęła się podnosić z podłogi. - Ależ, tak! - wykrzyknęła. Jej głos drżał z podniecenia. -Tak, naturalnie! Przesyłanie tak wielkich ilości energii jest równoznaczne z przemieszczeniem ogromnej masy. Vinsie, możliwe, że to pomogłoby nam znaleźć rozwiązanie innego problemu, z jakim się borykamy! Cullow spojrzał na nią trochę zawstydzony, że nie potrafi podzielać jej entuzjazmu. - Tak, Vinsie - ciągnęła coraz bardziej ożywiona Akorra. - Zastanawialiśmy się, gdzie na tej planecie szukać źródła energii. Nie uciekając się do pomocy leniańskiej matematyki, Gondal i ja zdołaliśmy obliczyć, ze nawet gdybyśmy znaleźli w pamięciach komputerów odpowiedni program, na pokła- dzie naszego statku po prostu nie pozostało dość energii, żeby powrócić nim na Shannę. Wspomniałeś jednak, że zasoby energii na Wolamii mogły zostać wyczerpane długo przed naszym lądowaniem. Gdyby twoje podejrzenia miały okazać się słuszne i gdyby się okazało, że urządzenia w górnej sali naprawdę mogą przesyłać energię sztucznemu słońcu, zapew- ne mogłyby mu ją również odbierać! My zaś moglibyśmy z niej skorzystać... Możliwe, że wystarczyłoby na drogę po- wrotną na Shannę! Vince spoglądał na drżącą z podniecenia twarz Akorry. Wiedział, że Nessanie nie wyrażają emocji dokładnie tak samo, jak ludzie, ale różnica nie była na tyle wielka, żeby mógł się pomylić. Zaczął się zastanawiać nad jej słowami. W pierw- szej chwili także poczuł podniecenie, a w jego serce wstąpiła nowa nadzieja, ale w następnym momencie znowu sposęp- niał. - Musielibyśmy się liczyć z pewnymi konsekwencjami, które zapewne ci się nie spodobają- powiedział. - Mnie zresz- tą też się nie podobają. - Tak? - zapytała Nessanka, utkwiwszy wzrok w jego twarzy. - Wolamia - odparł krótko Cullow. - Przypuśćmy, że w ja- kiś sposób zdołalibyśmy pozbawić części energii sztuczne słońce Wolamii. Jak myślisz, co by to oznaczało dla życia na planecie? Nawet gdybyśmy, pobierając zaledwie ułamek ener- gii, tylko częściowo zmniejszyli ilości światła i ciepła... Na jej twarzy odbiło się zrozumienie i rozczarowanie. - Och, rozumiem - powiedziała. - Chodzi ci o tubylców. O Shontemura i jego... Cullow także wstał. - Chodzi mi o całą Wolamię - powiedział. - O wszystkie formy życia, zarówno rozumne, jak i nie. To dziwne... Jesz- cze niedawno nic mnie nie obchodziły owady i małe zwierzę- ta, ale teraz nie zgodziłbym się ich zabić, nawet gdyby od tego zależało, czy będę dalej żył. Przypuszczam, że... jakiś czas żyłem niejako z wyrokiem śmierci i może właśnie to wpłynęło na zmianę mojego punktu widzenia. Wiem tylko, że w żadnym razie nie chciałbym unicestwić życia na Wola- mii. - Odwrócił się i spojrzał na Nessankę. - Czy zdołałabyś to obliczyć? - zapytał. - Wiesz może, ile energii potrzeba, żebyśmy mogli wrócić na Shannę albo do jakiegokolwiek in- nego miejsca w naszej komórce galaktyki bez pobierania zbyt dużej ilości energii z zasobnika sztucznego słońca tej plane- ty? Akorra wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. - Tego nie wiem - powiedziała. - Przede wszystkim, nie wiemy, ile energii jest zmagazynowane w zasobnikach. Mi- nęło tysiące lat i spora jej część musiała zostać zużyta. A je- żeli chodzi o przemieszczenie na taką odległość naszego gwiezdnego statku... Nie, nawet nie próbowałam zgadywać... Wydaje mi się jednak, ze masz rację. Gdybyśmy to zrobili, zniszczylibyśmy całe życie na Wolamii! - Może właśnie na tym polega prawdziwe znaczenie tej legendy - powiedział Vince. - Gdybyśmy zgasili sztuczne słońce na Wolamii - na tak długo, dopóki by wciąż istniała - zapanowałaby niekończąca się potworna noc. Akorra podeszła do wylotu jaskini. Przez jakiś czas spo- glądała na pustynię i wciąż wydłużający się cień góry. Potem odwróciła się w stronę tunelu. - Nie mogę tracić tu ani chwili - oznajmiła. - Muszę w końcu uporać się z zagadkami leniańskiej matematyki. Może wówczas uda się nam znaleźć inne rozwiązanie. Któregoś dnia w dolnej komnacie pojawił się znów Shon- temur. Tym razem towarzyszyło mu kilku pisarzy, którzy mieli opisać dokładnie wszystko, co się w niej znajdowało. Vince przyglądał się im ze współczuciem. Prymitywny pa- pier i atrament nie mogły przecież zapobiec nieuchronnemu zniszczeniu ich planety. Shontemur, napotkawszy jego wzrok, powiedział, jakby się usprawiedliwiając: - Musimy przekazać Patriarchom jak najwięcej danych! Vince rozejrzał się po pieczarze. Tubylcy wciąż jeszcze sporządzali notatki i prowizoryczne rysunki. - Dlaczego właściwie Patriarchowie nie przyjdą tu sami, żeby wszystko zobaczyć? - zapytał. Shontemur sprawiał wrażenie zakłopotanego i dłuższy czas zwlekał z odpowiedzią. - To nie byłoby przezorne - odezwał się w końcu. - Tak wiele rztczy może się tu wydarzyć... Vince skinął głową, a potem, jakby pod wpływem nagłe- go impulsu, zapytał: - Powiedz mi, z pewnością pamiętasz, jak któregoś dnia przypominałem ten cytat o „Wolamii, która przypasze broń i przysposobi się do walki"? Czy kiedykolwiek przedtem już go słyszałeś? -Nie słyszałem, przybyszu z obcej planety - odparł Shon- temur. -No cóż, jak ci się wydaje, co to może oznaczać? - nale- gał Vince. - Czy w twoich zapiskach jest coś, co pozwoliłoby ci zrozumieć, o co tu chodzi? - Nie sądzę - odparł wódz tubylców. - Trochę się nad tym zastanawiałem. Czy to nie mogłoby oznaczać, że kiedy nasze słońce kiedyś znów zgaśnie, na Wolamię powrócą Lenianie? - Geegee doszedł do takiego samego wniosku - powie- dział Vince. - Rzeczywiście, kiedyś należało to może tak ro- zumieć, pomyśl jednak o tym: na Wolamii znajdowała się komnata z urządzeniami, o których prawie nic nie wiedzieli- ście. Czy nie wydaje ci się możliwe, że istnieją także inne podobne komnaty? Czy w jednej albo kilku nie mogą się znaj- dować wojenne machiny - automaty, które gdy tylko słońce zgaśnie, same się uruchomią? Shontemur zamrugał i obrócił na niego małe oczy. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że coś mogłoby wyło- nić się spod powierzchni gruntu i stoczyć walkę z najeźdźca- mi? - zapytał. - Czy machiny byłyby naprawdę zdolne do czegoś takiego? - Ja tylko głośno myślę - uspokoił go Cullow. - Wydaje mi się jednak, że to możliwe. A zresztą, wasze słońce musi być także niewiarygodnie skomplikowanym mechanizmem. Czy nie sądzisz, że gdzieś głęboko, czekając na odpowiedni sygnał, mogą spoczywać inne, podobne machiny? Shontemur miał teraz bardzo nieszczęśliwą minę. - Nie jestem odpowiednią osobą, żeby zastanawiać się nad takimi pomysłami -powiedział, rozglądając się po sali. - Jaka szkoda, że Wielcy nie przekazali nam więcej informa- cji... Pozostajemy lojalni względem nich i z pewnością nie zawiedlibyśmy ich zaufania... - Tak uważacie w tej chwili - przyznał Vince. - Uwierz mi jednak, że czasami cywilizacje zbaczają z rozsądnego kursu. - Zapewne masz rację - odparł pojednawczo Shontemur. - Powiedz mi jednak, przybyszu z obcej planety, dlaczego tak bardzo interesuje cię właśnie ten fragment prastarej legendy? Chyba nie wymyśliłeś sposobu wyłączenia naszego słońca? Vince zdumiał się, a jednocześnie przytłoczyło go na mo- ment bolesne poczucie winy. Tylko z trudem wytrzymał spoj- rzenie Shontemura. - Nie - powiedział. - Nie znamy sposobu wyłączenia waszego słońca. Zastanawialiśmy się wprawdzie nad taką możliwością, ale na rozważaniach się skończyło. Rozumiesz chyba, że gdybyśmy znaleźli tu inne leniańskie urządzenia w rodzaju wojennych machin, może zdołalibyśmy rozwiązać nasz problem i w końcu odlecielibyśmy z Wolamii. Uwierz mi też, że nie wyłączyłbym słońca, nawet gdybym wiedział, jak to zrobić. Nie zamierzamy pozostawić Wolamii pogrążo- nej w ciemności. Akorra i ja zgodziliśmy się co do tego i spo- dziewam się, że pozostali członkowie grupy przyznają nam słuszność. Mówiąc to, Vince nie zdawał sobie sprawy, że Geegee stał wystarczająco blisko, aby podsłuchać ich rozmowę. W ja- kiś czas potem ipsisumoedanin podszedł do niego z poważną miną. - Słyszałem, co obiecywałeś Shontemurowi, przyjacielu Vinsie - powiedział. - Pomyślałem, że może cię ucieszy, iż nie pomyliłeś się co do mnie i moich wojowników. Przekaza- li mi treść twojej rozmowy z Akorrąw jaskini, po czym odby- liśmy rozmowę na ten temat. Postanowiliśmy, że w żadnym wypadku nie zamordujemy Wolamii. Vince spojrzał na niego, myśląc w zasadzie o czymś in- nym. - Wygląda na to, że jesteśmy prawie jednomyślni, praw- da? - Prawie - powiedział z naciskiem Geegee. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Vince dość ostrym tonem. - Czy sądzisz, że Gondal... - Gondal wciąż jeszcze pozostaje dla mnie zagadką- przy- znał ipsisumoedanin. - Chociaż to pirat, czasami sprawia wrażenie szlachetnego, czasami jednak nie powierzyłbym mu opieki nad opuszczonym ptasim gniazdem. I jeszcze jedno, przyjacielu Vinsie. Chcę, żebyś wiedział, że on także wpadł na pomysł wyciągnięcia energii ze słońca Wolamii. Przy ja- kiejś okazji oznajmił mi, że nie widzi w okolicy żadnego in- nego źródła energii, dzięki której moglibyśmy powrócić na Shannę. Uważa, że zdoła tego dokonać, posługując się urzą- dzeniami z górnej komnaty. Kiedy to mówił, zapewne żarto- wał, ale nie mam całkowitej pewności co do tego. Zastanawiając się nad tym, co usłyszał, Vince poczuł na- gle, że na nowo wzbiera w nim gniew na Onsjanina. - W takim razie powinniśmy zrobić coś, co da nam pew- ność, że nie zdoła - powiedział. Geegee uśmiechnął się. - Jeżeli o to chodzi, przyłączę się do ciebie, przyjacielu Vinsie - oznajmił. - Nie zapominaj jednak, że Gondal jest podstępny i przebiegły. - Możliwe - odparł Cullow. - Tym razem jednak może- my go uprzedzić. Chodźmy. Odwrócił się i podszedł do miejsca, w którym Shontemur wciąż jeszcze się oddawał jakiemuś zajęciu. - Chcemy ci coś poradzić - zaczął bez żadnego wstępu. Shontemur spojrzał lękliwie najpierw na niego, a potem na ipsisumoedanina. - Słucham, przybyszu z obcej planety - powiedział. - Jestem pewien, że Akorra i Gondal zechcą dokładniej zbadać urządzenia znajdujące się w górnej sali. Pozwól im, ale nie na wszystko. Nie dopuść, żeby Onsjanin dotykał ja- kiejś klawiatury. Nie zgadzaj się także, gdyby chciał wywier- cić otwór w ścianie komnaty albo zajrzeć do środka któregoś z urządzeń. Rozumiesz? Powiedz mu, że to tabu; że zabronili tego Patriarchowie lub cokolwiek w tym rodzaju. Upewnij się, że będzie trzymał macki przy sobie. 1 niech w pobliżu czuwa zawsze kilku twoich wojowników, żeby powstrzymać go, gdyby nie zechciał cię usłuchać. Shontemur westchnął. - Czy to ma coś wspólnego z naszym słońcem, przybyszu z obcej planety? - zapytał. - Tak - odparł Cullow. Przepełniony emocjami, których nie do końca rozumiał (może dlatego, że miały coś wspólnego z wyrzutami sumie- nia), odwrócił się i powoli odszedł. W pewnej chwili spo- strzegł, że obok niego kroczy ipsisumoedanin. - Co o tym sądzisz, Geegee? - zapytał. - Czy postąpiłem dobrze? - Myślę, że tak, przyjacielu Vinsie -odrzekł wojownik. - Możliwe, że nie do końca, ale nie widzę w twoim postępowa- niu niczego niewłaściwego. 21 Następnego dnia Vince siedział sam w jaskini i spoglądał na pustynię. Jego zmodyfikowane oczy nie spisywały się najlepiej i coraz częściej czuł teraz dziwne pieczenie i odrę- twienie. Wciąż jeszcze się zastanawiał, czy powinien uważać się za zdrajcę, czy za bohatera, kiedy nagle usłyszał za sobą podniecony głos Akorry. - Vinsie! Vinsie! Błyskawicznie zerwał się na nogi, bojąc się, że Nessance zagraża jakieś niebezpieczeństwo, zanim jednak zrobił dwa kroki, młoda badaczka pojawiła się w mrocznym otworze. Mrużyła porażone blaskiem słońca oczy, ale sądząc po jej wyglądzie, nie przydarzyło się jej nic złego. Vince poczuł, że wzbiera w nim gniew. - Nie powinnaś po ciemku chodzić sama tunelem - po- wiedział. - Mogłaś się potknąć albo... Akorra uśmiechnęła się, to znaczy zamrugała. - Och, daj spokój - powiedziała. - Tyle razy go pokony- wałam, że mogłabym chodzić nim, nawet śpiąc. Udało się, Vinsie! W końcu zdołaliśmy rozszyfrować tajemnicę leniań- skiej matematyki! Och, wciąż jeszcze nie możemy prowadzić obliczeń, ale przynajmniej ich komputery chcąteraz nam od- powiadać! Vince wpatrywał się w nią, czując pulsowanie krwi w skroniach, stopniowo jednak jego radosne podniecenie ga- sło. - O, to świetnie - powiedział. - Wspaniale. Naprawdę wspaniale! Jak się wam to udało? Nessanka zaczerpnęła łyk świeżego powietrza. - Sami byliśmy tym zdumieni. Postanowiliśmy przepro- wadzić doświadczenie polegające na rozdzieleniu trzech komputerów ukrytych po jednym w każdym segmencie le- niańskiego statku. Wycięliśmy w grodziach otwory, żeby dostać się do przewodów, i kazaliśmy każdemu komputero- wi rozwiązywać równania kwadratowe zapisane językiem konwencjonalnej matematyki. Polecenia wydawaliśmy jed- nak nie wszystkim maszynom równocześnie, najpierw jed- nemu, a potem kolejno dwóm następnym. Staraliśmy się usta- lić raz na zawsze (to był pomysł Gondala), czy leniańskie komputery umieją porozumiewać się z innymi bez pomocy żadnych przewodów. Musieliśmy mieć kogoś, kto obsługi- wałby trzecią klawiaturę, i w tym celu zapoznaliśmy Geegee z podstawami konwencjonalnej algebry, żeby umiał sobie z tym poradzić. W którymś momencie, kiedy wpisaliśmy pew- ne równanie, ale nie uzyskaliśmy odpowiedzi, Geegee powie- dział: „Pozwólcie, proszę, że coś wam zaproponuję'1. Kiedy się zgodziliśmy, wpisał równanie o prostych czynnikach, ale odmiennych pierwiastkach. Czy nadążasz za tokiem moich myśli? -Mniej więcej. - No cóż, oznaczało to, że każdemu komputerowi dali- śmy do rozwiązania równanie o innych pierwiastkach. Nie- mal natychmiast usłyszeliśmy dobiegający z sufitu głos le- niańskiego statku: - Czego sobie życzycie? Vince zmusił się do skoncentrowania całej uwagi na jej słowach. - Teoria równań kwadratowych? - zapytał. - Wydawało mi się, że już dawno próbowaliście czegoś o wiele bardziej skomplikowanego! - Próbowaliśmy, próbowaliśmy! - przyznała Akorra. — Ale... podejrzewam, że to właśnie Geegee wpadł na pomysł z trzema równaniami o różnych zestawach pierwiastków. Musiało to coś odblokować w samych komputerach... a przy okazji stwierdziliśmy, że rzeczywiście umieją się porozumie- wać między sobą bez połączeń elektrycznych. Musimy jesz- cze tylko... - Umilkła nagle, iskierki ożywienia zgasły w jej oczach. — Nie wyglądasz wcale na uradowanego... Vince uśmiechnął się z przymusem. - Cieszę się razem z tobą - powiedział. - Chodzi tylko o to, że... niech to diabli! Bardzo się cieszę. To coś wspania- łego! Nie miał serca przypominać Nessance, że jej odkrycie jesz- cze nie rozwiązuje ich problemu. Nadal nie mieli dostatecz- nej ilości energii i byli uwięzieni na Wolamii. Nie chciał psuć jej chwil triumfu w żadnym wypadku. Akorra ujęła go za rękę i delikatnie pociągnęła w stronę tunelu. - Proszę, chodź ze mną - powiedziała. - Martwimy się, że cały czas siedzisz sam w tej jaskini. Vince roześmiał się może odrobinę zbyt szorstko i nie- szczerze. - Nie martw się, nie rzucę się z tego urwiska - odparł. - Jeszcze jakiś czas nie pozwoli mi na to choćby po prostu zwy- kła ciekawość. Chodźmy więc, ale ja poprowadzę. Chociaż poświata jest bardzo słaba, wciąż widzę w niej wszystko cał- kiem nieźle. Wyglądało na to, że Gondal zatrudnił Geegee jako pełno- etatowego pomocnika. Obaj siedzieli przy klawiaturach i wy- dawali komputerom różne polecenia. Czasami też wypowia- dali na głos te same pytania, a otrzymywane odpowiedzi wpisywali do pamięci innych komputerów. Segmenty leniań- skiego statku wyglądały jak pajęcza sieć, z której sterczały we wszystkie strony przewody i wiązki kabli. Kiedy Vince podszedł bliżej, Gondal powitał go zdawko- wym machnięciem ręki-macki. Potem uniósł głowę i jakby zwracając się do kogoś niewidzialnego, zapytał: - Jak to możliwe, że twój gwiezdny statek wylądował właśnie w tej klatce, skoro po upływie tylu tysiącleci zmianie uległo położenie w kosmosie i Wolamii, i Shanny? Niemal natychmiast usłyszał w odpowiedzi głos statku: - Muszę usłyszeć, jak to samo pytanie zadają na głos dwie osoby. Machając gniewnie mackami, Gondal obrócił obie głowy do Geegee, który siedział i szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Spełnij zachciankę tego przeklętego komputera! - roz- kazał. Geegee powtórzył pytanie Onsjanina. Zaledwie skończył, znów rozległ się generowany przez komputer głos: - Na powierzchni każdej planety znajdują się znaczniki służące jako cele w infrakontinuum. Każdy komputer statku ma wbudowany chronometr, który pozwala na ocenę upływu czasu. Ruchy wybranych ciał niebieskich w każdej komórce galaktyki mogą zostać wpisane do programu z bazy danych, jaka znajduje się w każdym ośrodku transferowym. Interesu- jące was dane zostały wpisane przez ośrodek Shanny. Okre- ślenie przybliżonego położenia celu podróży nie wymaga prze- prowadzenia skomplikowanych obliczeń, a ostatecznych poprawek trajektorii dokonały automatyczne urządzenia pod- czas ostatniej fazy lotu na Wolamię. Gondal skierował obie głowy w stronę Akorry. - Ach! - wykrzyknął. - A zatem, tamten krążek-klucz nie zawierał programu umożliwiającego przelot z Shanny na Wolamię? - Muszę usłyszeć, jak to samo pytanie... Onsjanin uniósł macki wysoko nad głowy w geście roz- paczy, ale Geegee już powtarzał jego pytanie. - Krążek zawierał program ograniczający, żebyście nie mogli polecieć na planetę innąniż Wolamia - odparł statek. - Podobny do tego krążek mógł zawierać zgodę na lot na inną planetę albo nawet na kilka równocześnie; mógł także nie mieć żadnych ograniczeń. W tym ostatnim przypadku umożliwiał- by tylko otwarcie włazu statku i start z powierzchni Shanny. Gondal znów kiwnął głowami w stronę Akorry. - Czy pojmujesz, o co w tym wszystkim chodzi? - zapy- tał. - Założę się, że nie musimy rozumieć do końca nawet podstaw leniańskiej matematyki! Program umożliwiający powrót na Shannę opracują same komputery, jeżeli tylko za- damy im odpowiednie pytania we właściwy sposób. Nawia- sem mówiąc, wygląda na to, że rozbudziliśmy te idiotyczne komputery do tego stopnia, iż zgadzają się przyjmować wy- powiadane na głos pytania, bez potrzeby posługiwania się kla- wiaturami! - Uniósł głowę i krzyknął w stronę sufitu statku: - Czy to prawda? - Muszę usłyszeć, jak... W końcu jednak, po mozolnym wypytywaniu przez Gon- dala i Geegee - i jednej krótkiej przerwie, która nastąpiła, kiedy doprowadzony do rozpaczy Onsjanin zerwał się na wszystkie cztery nogi-macki i zaczął się kręcić w kółko, jakby postradał zmysły - udało się ustalić kilka rzeczy. Okazało się, że rzeczywiście komputery ośrodka transferowego Wo- lamii mogą przeprogramować krążek, żeby umożliwił po- wrót na Shannę. Statek był zdolny do lotu, ale ani na nim, ani w grocie transferowej nie było tak wielkiej ilości ener- gii, jakiej wymagało odbycie tej podróży. Komputery oznaj- miły także, że ze sztucznego słońca Wolamii da się z powo- dzeniem ściągnąć dostateczną ilość energii, aby uzupełnić ów niedobór. Vince wysłuchał tej ostatniej wiadomości z ponurą miną. Najwyraźniej spełniające wszelkie życzenia komputery gór- nej komnaty mogły dostarczyć potrzebną energię, jeśli tylko poproszono by je o to we właściwy sposób! Popatrzył na Akor- rę, a potem na Geegee. Nagle uświadomił sobie, że Gondal zadaje następne pyta- nie: - Jakie znaczenie może mieć legenda o Wolamii, która przypasze broń i przysposobi się do walki? Geegee powtórzył i to pytanie. - Tej informacji nie ma w mojej pamięci - odparł tajem- niczy głos z sufitu statku. Gondal zrobił wściekłą minę, zastanawiał się przez chwi- lę, po czym zapytał: - Czy znasz treść całego cytatu? Tym razem jednak, chociaż ipsisumoedanin powtórzył jego słowa, odpowiedź nie padła natychmiast. Dopiero po chwili głos powiedział coś, co wprawiło wszystkich w zdu- mienie: - Członkowie waszej grupy powtarzali ją kilka razy i fakt ten został zapisany w mojej bazie danych. Zanim jednak przy- lecieliście, nic na ten temat nie było mi wiadomo. Na leniańskim statku zapadła głucha cisza. W końcu oszo- łomiony Gondal, wciągnąwszy dwukrotnie do płuc porcje mieszanki z pojemnika na plecach, zapytał: - Czy to znaczy, że słyszysz wszystko, o czym mówi się w tej sali? 1 czy... dysponujesz innymi czujnikami, pozwala- jącymi ci wiedzieć, co się w niej dzieje? Geegee powtórzył pytanie poważnym tonem, ale z tru- dem hamował uśmiech. - Komputery tego statku automatycznie łączą się z kom- puterami każdego ośrodka transferowego - odparł głos. - A za- tem mają dostęp do wszystkich czujników danego ośrodka. Jeżeli chodzi o ten, w którym właśnie się znajduję, umiesz- czono w nim czujniki optyczne, dźwiękowe, zapachowe i ma- gnetyczne, a także wykrywacze masy i detektory promienio- wania elektromagnetycznego. O każdym członku waszej grupy zebrano więc wiele informacji pozwalających na skonstru- owanie czegoś w rodzaju elektronicznej makiety. Czujniki rejestrowały wszystko, co robiliście i mówiliście, nie tylko w ich zasięgu, ale także w zasięgu czujników samego statku. Gondal wstał z wysiłkiem, po czym, wymachując nad gło- wą rękami-mackami niczym podniecona ośmiornica, wybiegł ze statku i zaczął krążyć po sali. W końcu kucnął. - Sss! Dlaczego sami wcześniej na to nie wpadliśmy? - wykrzyknął. -Na co nie wpadliśmy? - zapytał trochę rozbawiony Vince. - Że znajdujemy się w trzewiach potwora! - wybuchnął Onsjanin. - Nie, raczej w jego legowisku, w którym może nas nieustannie obserwować. Zwinął mackę oddechową i zassał porcję mieszanki, po czym zwrócił głowy ku sklepieniu komnaty. - Zabierz nas do domu, słyszysz! - rozkazał. - Zrób, co chcesz, tylko sprowadź nas z powrotem na Shannę! Aha, i za- nim wylądujemy, wyrzuć stamtąd tych zapchlonych Chull- wejów! Nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił się w stronę Gee- gee, który stał obok otwartej klapy włazu. - Na co czekasz? - burknął groźnie. - Powtórz, co powie- działem, ty posługujący się włócznią barbarzyńco! Geegee zachichotał. -Odmawiam, partnerze i przyjacielu. Pociągnęłoby to za sobą zbyt wiele konsekwencji, których nie potrafię ocenić, i przynajmniej jedną, którą uświadamiam sobie aż za dobrze. Nie, musimy wymyślić inny sposób niż okradanie słońca Wolamii. Proponuję, żebyśmy nadal przesłuchiwali ten kom- puter. Być może, kiedy ostatnio zawitali tu Lenianie, któryś wygadał się niechcący, iż gdzieś na planecie kryją się złoża rozszczepialnego materiału. Vince odwrócił się i z mieszanymi uczuciami wyszedł z komnaty. Przesiedział blisko godzinę samotnie w jaskini, wpatru- jąc się w pustynię. W pewnym momencie przyłączył się do niego Gondal. Wyglądało na to, że limit tego, co mogły znieść nerwy onsjańskiego pirata już się wyczerpał. - Sss! Chyba nie powinno mnie dziwić, że czasami kom- putery zachowują się jak idioci - powiedział. - Mimo to, kie- dy pierwszy raz wyciągnęliśmy odpowiedź z czegoś, co -jak uświadamiam sobie dopiero teraz - jest monstrualną siecią wywiadowczą, miałem nadzieję... Vince spojrzał apatycznie na Onsjanina. - Chyba nie sądzisz, że komputery tamtej komnaty zdoła- łyby wskazać drogę na Shannę? - zapytał w końcu. - Praw- da? - Cofnął się nieco, kiedy Gondal wysunął nagle obie gło- wy w jego stronę. - Uhm... mam nadzieję, że już wiesz, iż wszyscy pozostali postanowili, że nie będą usiłowali ocalić życia za cenę śmierci Wolamii. Zniecierpliwiony Gondal zamachał wszystkimi rękami- -mackami. - Och, wcale nie to jest powodem mojej złości. Chociaż jestem piratem, ja także nie poświęciłbym całej planety dla egoistycznego celu. Nie mogę tylko znieść tego nonsensu, który tak bardzo upodobały sobie tutejsze komputery! Vince uśmiechnął się mimo woli. - Chodzi ci o to, że nie zgadzają się udzielać odpowiedzi, dopóki tego samego pytania nie zadadządwie osoby? -zapy- tał. - Czy nie uważasz, że to po prostu elementarny środek bezpieczeństwa, przewidziany przez ich konstruktorów? Gondal zassał z pojemnika na plecach następną porcję mieszanki do oddychania. - Nie o to mi chodzi - burknął. - Najbardziej złości mnie rola, jaką w tym wszystkim odgrywa nasz przyjaciel Geegee. Ponieważ brał udział w absurdalnie prostym pierwszym do- świadczeniu, które zakończyło się powodzeniem, komputer przyzwyczaił się do niego, podobnie jak małe węgorze uzna- ją za zastępczą matkę pierwszy obiekt, jaki zobaczą. Teraz więc, ilekroć chcę się poradzić tego elektronicznego matołka, muszę szukać naszego dzikusa, żeby powtarzał każde moje pytanie. Pewnego razu poprosiłem Akorrę, żeby go zastąpiła, ale komputer zupełnie ją zignorował! Vince wybuchnął głośnym śmiechem. - Cóż w tym złego? Jeżeli będziesz rozsądny, Geegee nie odmówi ci swojej pomocy. Skoro potrzebne jest tylko brzmie- nie jego głosu... Gondal zasyczał gniewnie. - A także masa i kształt jego ciała i chyba tylko niebiosa wiedzą, co jeszcze! -Nawet jeżeli tak jest, nie stanowi to chyba żadnego pro- blemu, prawda? - Może i nie. Irytuje mnie jednak, że jestem uzależniony od prymitywnej istoty, którą musiano najpierw nauczyć nie tylko elementarnych podstaw zwykłej algebry, ale także po- sługiwania się ręczną bronią. Załóżmy, że Akorra i ja chcieli- byśmy przeprowadzić jakieś doświadczenie, aby wydobyć coś więcej z czujnie strzeżonej skarbnicy wiedzy tego kompute- ra. Czy naprawdę za każdym razem musielibyśmy poświęcać ileś tam czasu, żeby wyjaśniać wszystko Geegee, a potem na- kłaniać go do współpracy? Sss! - Gondal urwał i z posępną miną spojrzał na Vince'a. - Wygląda na to, że te przeklęte komputery mają więcej ograniczeń i zabezpieczeń niż infor- macji zgromadzonych w bazach danych! Jedno z nich, na przy- kład, nie zezwala im na udzielanie niektórych informacji, dopóki pytająca osoba nie udowodni, że wie coś na ten temat. Na niebiosa! Gdybyśmy więcej wiedzieli, w ogóle nie zada- walibyśmy żadnych pytań! Vince westchnął. - Czego właściwie chcecie się teraz od nich dowiedzieć? - zapytał. - Sss! - parsknął Onsjanin. - Przede wszystkim, gdzie są ukryte zasoby energii i paliwa. Chcemy też wiedzieć, co ozna- cza powiedzenie z tej legendy, że Wolamia przy pasze broń i przysposobi się do walki. Przypuszczam, że odpowiedź na to pytanie, Vinsie Kul Lo, może pomóc nam w rozwiązaniu na- szego problemu. Gdybyśmy zdołali, na przykład, pobudzić na nowo do życia wojenne machiny, które mogą się kryć głęboko pod powierzchnią tej planety, może znaleźlibyśmy w ich za- sobnikach dostateczne ilości energii i paliwa, żeby odlecieć stąd i powrócić na Shannę. Kto wie, może nawet zdołalibyśmy po- wrócić tam uzbrojeni i rozprawilibyśmy się z zawszonymi Chullwejami? - Przerwał na moment. -Na razie wydobyliśmy z komputerów tylko jedną pożyteczną informację. Oznajmiły nam, że gdybyśmy tylko dysponowali odpowiednim sprzętem, istnieją środki, które pozwolą na przetransportowanie go do klatek przygotowanych do takiego transferu. I odwrotnie, gdy- byśmy bardzo tego chcieli, można byłoby wydać statkowi roz- kaz wylądowania na otwartej przestrzeni. Zaczerpnął porcję gazu. -Niech diabli porwątę przeklętą mieszaninę! - wybuch- nął. - Wygląda na to, że dodałem do niej zbyt mało amonia- ku... Powiedz mi, jak miewają się twoje oczy? Vince odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na Onsjanina. - Nie najlepiej - odparł. - Bolą mnie. Nie bardzo, ale nieustannie, a kiedy nimi szybko poruszam, tracę ostrość spoj- rzenia i jakiś czas nie mogę jej odzyskać. Ale cieszyłbym się, gdyby mogły pozostać w takim stanie, jak są obecnie i... Po- słuchaj! Ktoś nadchodzi tunelem! Kilka sekund później z mrocznego otworu wyłonił się Geegee w towarzystwie jednego wojownika. Podszedł do Vince'a i Gondala, stanął przed nimi i przez chwilę patrzył na obu w milczeniu. - Wpadłem na pewien pomysł, partnerzy i przyjaciele - oznajmił w końcu z dumą. - Najpierw jednak pragnąłbym omówić go z Shontemurem. Mam nadzieję, że uda się nam powrócić, nim zapadnie noc. Gondal ponuro machnął mackami. Vince przyglądał się, jak obaj ipsisumoedanie wychodzą z jaskini i znikają. Onsjanin wstał niezgrabnie i zaczął się nerwowo prze- chadzać po jaskini. - Masz teraz najlepszy przykład tego, o czym ci mówiłem - burknął ze złością. - Co by się stało, gdybym właśnie teraz wpadł na jakiś pomysł? Żeby cokolwiek wyciągnąć z tych komputerów, musiałbym najpierw zaczekać na jego powrót. - Obrócił niepewnie obie wężowe głowy w stronę wylotu tunelu, ale po chwili znów skierował spojrzenie na Cullowa. - Prawdę mówiąc, nie bardzo lubię przebywać w tamtej kom- nacie - wyznał cicho. - Czy zamierzałeś pozostać jeszcze ja- kiś czas w jaskini? Jeżeli tak, chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, że dotrzymam ci towarzystwa? Vince pokręcił głową. - Chciałbym zaczekać tu, aż zapadnie noc, żeby przeko- nać się, czy nie osłabła moja zdolność widzenia w ciemności \ — powiedział. - Nie, żeby to robiło jakąś różnicę, ale... Gondal zwrócił ku niemu obie głowy. - Jest mi naprawdę bardzo przykro, Vinsie Kul Lo, że i postawiłem cię w tak kłopotliwej sytuacji. Rozumiesz jed- nak, że stawka w tej grze, jak to rozumiałem, była niewiary- godnie wysoka, a ja... Zniecierpliwiony Vince wzruszył ramionami. - Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, czułem się o wiele \ gorzej niż teraz - powiedział. - Nie mam więc powodów do \ narzekania. - Sss! To szlachetnie z twojej strony. Nie chciałbym jed- \ nak, żebyś tak szybko stracił nadzieję. - Przebierając rękami- r -mackami, Gondal zaczął odpinać przytroczoną do torsu \ ogromną manierkę. -Zastanawiam się, czy nie mógłbym cię prosić o drobną przysługę. Może zechciałbyś polać wodątyl- ; ną część moich pleców? Jest tam pewne miejsce, którego nie mogę dosięgnąć... Vince wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Jasne - odparł. Podniósł się i sięgnął po manierkę. Kiedy zmoczył plecy Gondala, Onsjanin sięgnął ręką-macką po słuchawkę telefo- \ nu i gniewnie zasyczał. Odpowiedział mu jeden z ipsisumo- , edańskich wojowników. - Czy u was wszystko w porządku? - zapytał Gondal. - Tak, o wielomacki. Akorra pewien czas drzemała, ale teraz bada jakiś leniański artefakt. - Dziękuję. - Gondal odłożył słuchawkę i spoglądając na Cullowa, wykonał gest podobny do wzruszenia ramionami. Czas dłużył się coraz bardziej. Gondal i Vince siedzieli w milczeniu w jaskini, z rzadka tylko wymieniając jakieś uwa- gi. Wyglądało na to, że żaden nie spieszy się z powrotem do komnaty transferowej. Zapadł zmierzch, a potem zaczęło się ściemniać. W pewnej chwili pirat, jakby czymś zaniepokojo- ny, poruszył się nierwowo. - Mam nadzieję, że Geegee nie wplątał się w żadną awan- turę - odezwał się półgłosem. - Nie tylko nie mogę się teraz bez niego obejść, ale nawet polubiłem naszego glistouchego towarzysza. Myślę, że jeszcze jakiś czas zaczekam tu na niego. Obaj więc byli w jaskini w momencie, kiedy nagle wyda- rzyło się coś niepojętego. 22 Sztuczne słońce Wolamii zdążyło dawno zniknąć za linią horyzontu, ale na niebie wciąż jeszcze widać było purpu- rowe zorze na tyle jasne, że rzucały sporo blasku na pustynię i pozwalały dostrzec nieliczne gwiazdy na mroczniejącym nie- bie. Naraz jednak, tak niespodziewanie, jakby zatrzasnęły się kosmiczne wrota, zapadła nieprzenikniona ciemność. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Vince zerwał się na równe nogi i chyba odruchowo namacał ścianę jaskini. Usłyszał pełen zdumienia syk Gondala, a kilka sekund póź- niej przerażony pisk zapóźnionego ptaka, który zapewne szu- kał gniazda na stromym zboczu góry. W niesamowitej ciszy, jak zapadła potem, rozległy się tysiące ledwo słyszalnych trwożnych pisków drobnych stworzeń. Być może jednak Vin- ce'owi wydawało się tylko, że je słyszy. Stopniowo jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Do- piero wtedy Vince spojrzał na gwiazdy. Wydały mu się rozma- zane. Wcale się tym nie zdziwił. Zamrugał, żeby pozbyć się wilgoci z oczu, i w końcu odzyskał przynajmniej częściowo ostrość spojrzenia, zobaczył pustynię oświetloną znajomym, chociaż słabym srebrzystym blaskiem. W oddali ujrzał jednak coś, czego przedtem nigdy tam nie widział. Zachłysnął się powietrzem i wytężył wzrok. To coś, po- dobne do kopulaste wypiętrzonego płaskowyżu musiało się znajdować mniej więcej dziesięć kilometrów od podnóża góry. Miało średnicę około siedmiuset metrów, Vince widział jed- nak, że ciągle się powiększało, nie stawało się jednak coraz wyższe (podobne do kopuły wypiętrzenie miało ciągle tę samą wysokość i pozostawało mniej więcej w tym samym miej- scu), ale... rozszerzało się na boki! Zauważył także, że bocz- ne krawędzie kłębią się, jakby się wahając, by w następnej sekundzie ruszyć jeszcze dalej, zupełnie jakby... Dopiero wtedy uświadomił sobie, że pełny niedowierza- nia i trwogi szept, jaki słyszy od pewnego czasu, wydobywa się spomiędzy jego warg. Poruszając się jak pijany, wyszedł z jaskini i spojrzał w górę, gotów wspiąć się na szczyt góry niczym przerażony robak. W końcu jednak opanował się i spojrzał w głąb jaskini. -Gondalu! -krzyknął.-Telefon! Gdzie jest... Macając po omacku, potknął się o którąś mackę-nogę prze- rażonego Onsjanina. Usłyszał pełen trwogi syk, ale w końcu odnalazł słuchawkę. - Akorro! - zawołał. - Czy ktoś mnie słyszy? Wzywam wszystkich, którzy sąw grocie! Wynoście się stamtąd, i to jak najszybciej! Wydarzyło się coś... nieprawdopodobnego. Pu- stynię zaczyna zalewać ocean! Wody wracają na swoje miej- sce! Widzę coś, co wyglądajak gigantyczny strumień. Nigdy nie uwierzylibyście... W następnej sekundzie, równie niespodziewanie jak przedtem zniknęły, wieczorne zorze znów się pojawiły na purpurowym niebie. Vince poczuł, że wokół jego ramienia owija się macka Gondala. -Nawszystkie przestworza, Vinsie Kul Lo! -wykrzyk- nął Onsjanin. - Czy widzisz... na wszystkie niebiosa! Spójrz tylko! - Macka cofnęła się. - Muszę powrócić do komnaty, i... Vince przełknął ślinę i dopiero wtedy odzyskał głos. - Uspokój się - powiedział. -Nawet tak wielki strumień nie zdoła natychmiast zatopić całej powierzchni planety. Znaj- dujemy się całkiem wysoko i może nic nam się nie stanie, musimy jednak jak najszybciej sprowadzić tu pozostałych. Nie wiemy, czy ocean nie zatopi wylotu tej jaskini. Spoglądając przez czerwonawą błonkę pulsującej krwi, oszołomiony Vince wpatrywał się w monstrualny potok. Usły- szał, że Gondal coś krzyczy do telefonu, i ledwo dosłyszalną odpowiedź: Akorra i ipsisumoedanie obiecali się pospieszyć. Dopiero w tej chwili do zbocza góry dotarło czoło fali dźwiękowej. Rozległ się łoskot jakby tysięcy wodospadów albo silników tysięcy odrzutowych bombowców. Vince uzmy- słowił sobie, że spływa potem, i grzbietem dłoni otarł czoło nad oczami. Stał bez ruchu obok Gondala i jak zahipnotyzo- wany spoglądał na to, co się działo w oddali. Na jego oczach zmieniał się znajomy krajobraz pustyni. Spienione czoło oceanu zbliżało się niewiarygodnie szybko. Z każdą chwilą zalany obszar się powiększał, co mogłoby świadczyć, że głębokość właściwie się nie zmienia. Mimo to woda zatopiła głęboki kanion i niczym mokra gąbka zmazała z powierzchni pustyni podobną do kredowej linii kreskę drzew i zarośli. Tymczasem fontanna tryskająca pośrodku zalewu wcale się nie zmniejszała. Nie bardzo wiedząc, co robić, Gondal wpatrywał się jak urzeczony w to, co dzieje się na pustyni. Wyciągnął obie gło- wy w taki sposób, że każda znajdowała się po innej stronie głowy Vince'a. - Spójrz tam - odezwał się w pewnej chwili, pokazując kierunek wyciągniętą macką-ręką. - Fala niesie chyba jakiś przedmiot. Czy to... na wszystkie niebiosa! To jakiś gwiezd- ny statek, miotany na falach niczym zabawka. A tam... i tam... widzę inne! Na przestworza, Kul Lo! Chcieliśmy, żeby z łona Wolamii wyłoniły się wojenne machiny, pojawiły się jednak gwiezdne statki... całe flotylle gwiezdnych statków! Wszyst- kie opuszczone, wszystkie stare jak sam wszechświat! Vin- sie! Tamta legenda... Lampa Wolamii naprawdę na kilka mi- nut zgasła, a my oglądamy tego rezultaty. Jakim cudem... Kto... Vince zmełł w ustach jakieś przekleństwo. - Czy jeszcze tego nie pojmujesz? - zapytał. - To spraw- ka Geegee. Właśnie na ten temat pragnął porozmawiać z Shon- temurem. Nie wiem tylko, czy w ogóle zadał sobie trud, żeby z nim porozmawiać. Geegee wyłączył sztuczne słońce Wola- mii. To wszystko jego dzieło! Gondal cofnął raptownie obie głowy. - Sss! - wykrzyknął. - To znaczy... Sss! Vinsie Kul Lo, prawdopodobnie pomogły mu w tym komputery z górnej ko- naty. Geegee z pewnością odkrył, jak zmusić je do posłuszeń- stwa! Co za niewdzięcznik! Co za zdradziecki, podstępny dzikus! Vince roześmiał się chrapliwie. - Och, daj spokój, Gondalu - powiedział. - Czy nie zro- bił dokładnie tego, o czym wszyscy marzyliśmy? Czyż nie trafił od razu w sedno naszego problemu? Zakładam, że nie wydarzyło się żadne nieszczęście -prawdopodobieństwo oce- niam na jeden do tysiąca- i jestem pewien, że daleko na za- chodzie lampa Wolamii świeci równie jaskrawym blaskiem jak poprzednio. Geegee nie poważyłby się na żadne ryzyko, upewnił się wcześniej, że nie grożą żadne poważne skutki. Jeżeli nakłonił komputery do współpracy... Przez chwilę słuchał, jak Gondal zasysa porcję mieszanki do oddychania. W końcu Onsjanin oderwał z donośnym cmok- nięciem koniec macki oddechowej od otworu pojemnika. - Sss-sss-sss! Och, sss-sss-sss! Masz rację, Vinsie Kul Lo! - wykrzyknął. - Jacyż z nas durnie o móżdżkach jak u węgo- rzy! Oczywiście! W legendzie nie było mowy o tym, że lam- pa Wolamii musi pozostać zgaszona. Och, sss-sss-sss! Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili. - Ale co teraz, dwunożna istoto? - zapytał. - Czy niedługo wylądujątu Lenianie? Może wypłynąz tego diabelskiego otwo- ru, przez który wciąż jeszcze tryska woda? A może przyleci tu ktoś inny albo coś innego, nie Lenianie, żeby przekonać się, kto ośmiela się bawić lampą Wolamii? Vince prawie go nie słyszał. Wpatrywał się w czoło bar- dzo szybko zbliżającej się fali powodzi. Musiał przekrzyki- wać jej głośny szum zmieszany z dobiegającym z oddali grzmotem tryskającego strumienia. -Gondalu! Gondalu! Niektóre z tych wraków to gwiezd- ne statki Chullwejów! A raczej... nie, dostrzegam drobne róż- nice, ale zasadnicza konstrukcja jest prawie taka sama. - Sss! - żachnął się Onsjanin. - Czy to cię dziwi, Vinsie Kul Lo? Z pewnością Lenianie zmagali się z prapraprzodka- mi współczesnych Chullwejów. Jestem pewien, że te zapchlo- ne wory, które wylądowały na powierzchni Shanny, są ich zdegenerowanymi potomkami... Widzimy teraz, dwunożna istoto, szczątki pozostałe po stoczonej kiedyś w przestwo- rzach tytanicznej bitwie. Nie mam jednak pojęcia, jakim cu- dem te szczątki przeleżały tyle tysiącleci pod dnem skra- dzionego oceanu Wolamii, bo czyż to nie prastare morze wraca teraz na swoje miejsce? Na samąmyśl o tym zaczynam tracić zmysły! W końcu najniższe trzysta metrów urwiska zniknęło pod powierzchnią spienionych mętnych fal. Ocean stał się na tyle głęboki, że trochę ucichł grzmot odległego strumienia, cho- ciaż woda wciąż jeszcze tryskała z niewidocznego otworu. Wciąż jeszcze widniało w tamtym miejscu kopulaste wybrzu- szenie o wysokości dwustu metrów, ale ciśnienie musiało być mniejsze, gdyż teraz woda wypływała o wiele wolniej. Słoń- ce Wolamii, jak zawsze oślepiająco jaskrawe i gorące, nie prze- stawało prażyć powierzchni planety, jakby podjęło bezsen- sowny wysiłek wysuszenia nieproszonych mas wodnych. Na wschodzie zaczynały się tworzyć pierwsze kłębiaste chmury. Wszyscy uczestnicy wyprawy, z wyjątkiem Geegee i jed- nego ipsisumoedańskiego wojownika, którzy wciąż jeszcze nie wrócili, stłoczyli się w jaskini. W pewnej chwili Gondal obrócił obie wężowe głowy w stronę Akorry. - Czy przypadkiem nie mamy, proszę pani, żadnych przy- rządów, z których dałoby się sklecić coś do pomiaru natęże- nia promieniowania?-zapytał. -Nie mogę się doczekać, kiedy zbadam wnętrza choćby niektórych wraków tych gwiezdnych statków, nie chciałbym jednak, przynajmniej na tym etapie naszej wyprawy, zanurzyć się ani pływać w śmiercionośnej wodzie! Oszołomiona Nessanka wymruczała coś, co można było- by uznać za potwierdzenie. - Czy przypadkiem nie jesteś zbytnim optymistą? - zapy- tał Vince Gondala. -Nawet jeżeli na pokładzie jakiegoś wra- ku pozostało paliwo, rozszczepialne materiały albo coś w tym rodzaju, najprawdopodobniej i tak nie zdołamy ich wydobyć. Wraki spoczywają na dnie oceanu, a jego głębokość w naj- płytszym miejscu sięga co najmniej sześciuset metrów. Nie zapominaj, że nie zabraliśmy ani jednej łodzi podwodnej. - Sss! - zachichotał Onsjanin. - To ty chyba o czymś za- pominasz, przyjacielu Vinsie. W przeciwieństwie do pozo- stałych uczestników wyprawy, którzy mogą czuć lęk przed wodą, jestem stworzeniem ziemnowodnym i czuję się w niej jak przysłowiowa ryba. Możliwe, że Geegee okazał się spo- śród nas najmądrzejszy, i mam nadzieję, że zasługuje na mia- no prawdziwego bohatera, a nie męczennika, jednak tylko ja zdołam się dostać na pokład zatopionego wraku. Oczywiście, nie mogę zanurkować od razu na głębokość sześciuset me- trów, ale po pewnym czasie będę w stanie dotrzeć jeszcze głę- biej. Może nawet zdołam zaczopować otwór, przez który na- dal tryska woda, jeśli nie znajduje się głębiej niż tysiąc metrów! Vince'a zaczęła naraz ogarniać apatia. Ból w oczach, któ- ry odczuwał teraz ciągle, mimo że nie był zbyt silny, doku- czał mu nieznośnie. -1 co z tego, nawet gdyby udało się nam znaleźć zasoby paliwa albo rozszczepialnych materiałów? - zapytał. - Praw- dopodobnie Chullwejowie nadal roją się w tamtej komnacie na Shannie jak mrówki. Jak myślisz, co powinniśmy zrobić, kiedy tam wylądujemy? Kazać się wynieść wszystkim dra- niom, tylko dlatego, że powrócili dobrzy goście? - Sss! - zachichotał Onsjanin. - Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy się uciec do podstępu. A przede wszystkim my- ślę o tym, jak sprawić, by Chullwejowie uwierzyli, że na Shan- nie naprawdę wylądowali dobrzy goście, jak ich określiłeś. Sam powiedziałeś, że wiele podobnych do hantli statków wy- gląda, jakby zaprojektowali je Chullwejowie. Uważam za prawdopodobne, że przynajmniej niektóre dałoby się wyre- montować. Czy nie wydaje ci się możliwe, że gdyby w tamtej komnacie pojawił się niezwykły przedmiot wyglądający po- dobnie, ale trochę inaczej niż współczesny gwiezdny statek Chullwejów, te worki pcheł mogłyby przynajmniej na chwilę skamienieć z osłupienia? 23 Dopiero znacznie później Cullow uświadomił sobie, że przez Ir następne kilka godzin znajdował się w swojego rodzaju transie. Wydarzenia następowały jedno po drugim tak szyb- ko, że tylko z trudem nadążał je rejestrować. Wszyscy oniemieli, kiedy się okazało, że Geegee może teraz wydawać rozkazy komputerom sam, nie korzystając z po- mocy Gondala ani kogokolwiek innego. Onsjanin doszedł do wniosku, że Geegee jest jedyną osobą, która umiała poradzić sobie z komputerami zarówno dolnej, jak i górnej komnaty. Akorra, która najwyraźniej ufała ipsisumoedaninowi bez za- strzeżeń, była raczej rozbawiona niż rozdrażniona. Sam Ge- egee zachowywał się wyjątkowo taktownie. Był chyba bar- dziej niż kiedykolwiek potulny, a nawet skłonny do współpracy. Sprawiał wrażenie trochę speszonego wszystkim, co udało mu się osiągnąć. Pewnego dnia dolną komnatę ponownie odwiedził Shon- temur. Oznajmił, że w wyniku niespodziewanego potopu nie ucierpiał ani jeden Obserwator, żaden spośród mieszkańców jego wioski i w ogóle żaden tubylec. Kiedy zgodził się na krótkotrwałe wyłączenie sztucznego słońca Wolamii (po zapoznaniu się z wynikami komputerowych symulacji), po- lecił zespołom Obserwatorów opuścić posterunki i wrócić do domów, mimo że na miejsce zwolnionych nie przysłał zmien- ników. Następny przełom osiągnięto, kiedy Akorra, Gondal i Gee- gee nakłonili komputery do przetransportowania leniańskie- go statku na otwartą przestrzeń, żeby mógł służyć jako dźwig do podnoszenia wszystkiego, co Onsjanin zdołałby odnaleźć na dnie oceanu. Okazało się, że otwór, przez który nie prze- stawał przepływać strumień wody, jest tylko czymś w rodza- ju wrót i wcale nie wiedzie do głęboko ukrytych trzewi Wola- mii. Zaledwie kilkanaście metrów pod czymś, co kiedyś było powierzchnią pustyni, znajdowała się niepojęta płaszczyzna transferowa, która musiała się łączyć z jakąś niewiarygodnie odległą planetą. Kiedy leniański statek unosił się nocą nad strumieniem, Vince widział dobrze znaną purpurowo-niebie- ską poświatę. Zastanawiał się, czy tamta inna planeta, w tak dziwaczny sposób sprzężona z Wolamią, może być zamieszkana. Upew- nił się, że z wodą nie wypływają ryby, morskie zwierzęta ani nawet szkielety czy organiczne odpadki. Wszystko wskazy- wało, że przez otwór wydostają się tylko poznaczone śladami strzałów szczątki, pozostałe po zakończeniu tytanicznej gwiezdnej bitwy. W niektórych wrakach wciąż jeszcze tkwi- ły szkielety członków załóg. Vince zastanawiał się, jak to było możliwe. Czyżby wypływały przez podobny otwór, który z pewnością pojawił się nagle na innej planecie w dnie tam- tejszego morza albo oceanu? Skądkolwiek się pojawiały, było ich całkiem sporo. Naj- ważniejsze jednak, że nie wszystkie wraki wyglądały na po- ważnie uszkodzone! Pracując przez kilka dni z rzędu, Gondal posłał na po- wierzchnię prawie dwadzieścia niewielkich kadłubów. Oka- zało się, że wszystkie sąpróżnioszczelne, więc wystarczyło, że Onsjanin umieścił w każdym butle ze sprężonym powie- trzem i posługując się zdalnym sterownikiem, otworzył za- wory. Dzięki temu nie musiał nakłaniać tubylców do ścinania wielu drzew i wykorzystywania ich pni w charakterze ponto- nów. Wyglądało na to, że Gondalowi nie zaszkodziło długie przebywanie pod wodą. Na docieranie do dna poświęcał za- zwyczaj mniej więcej godzinę. Pozostawał tam cały dzień, wydając polecenia wojownikom Geegee, którzy spuszczali na linach wszystko, co było mu potrzebne, i dopiero pod ko- niec dnia wynurzał się - tym razem trochę szybciej - na po- wierzchnię. Najwyraźniej istoty jego rasy nie cierpiały na do- legliwość, zwaną chorobą kesonową, która powodowała kalectwo, a nierzadko i śmierć wielu ludzi. Stan oczu Vince'a pogarszał się powoli, ale nieustannie, na tym etapie odczuwał onjednak nie ból, ale odrętwienie. Wciąż jeszcze pogrążony był w apatii, kiedy na powierzchnię wynu- rzył się niewielki statek o kształcie hantli, podobny do jedno- stek Chullwejów, które widział w kosmoporcie Shanny. Zanim jednak zdołał odzyskać ostrość spojrzenia, jednost- ka wzniosła się w powietrze! Wszyscy otworzyli usta ze zdu- mienia. Statek osiągnął wysokość trzystu metrów, zatoczył koło i wylądował na powierzchni wody. Vince zdał sobie naraz sprawę, że obok niego stoi Gee- gee. Ipsisumoedanin bez słowa wcisnął mu leniański odpo- wiednik karabinu rozrywającego. Czując w żołądku nieznoś- ny ciężar, Cullow spojrzał na nieprzyjacielski statek i mocniej ścisnął karabin. Zastanawiał się, czy na pokładzie mogą znaj- dować się żywe istoty, czy też może ruchami przybysza kie- rują sędziwe komputery. W następnej sekundzie zaczął się powoli otwierać właz gwiezdnego statku, z pewnością sterowany przez prastary ser- womechanizm. Po jakiejś minucie z wnętrza wygramolił się podobny do ogromnej ośmiornicy Gondal. - Sss-sss-sss! - zasyczał radośnie. Vince usłyszał jego śmiech z głośnika radioodbiornika. - Jak wam się to podoba, przyjaciele? Czy nie uważacie, że w dostatecznym stopniu opanowałem trudną sztukę pilotowania nieznanego statku? Vince westchnął z wyraźną ulgą i rozluźnił napięte mięś- nie. Usłyszał dobiegający zza pleców basowy chichot Gee- gee. Nastąpił teraz okres gorączkowej pracy. Przede wszyst- kim należało nakłonić leniańskie komputery, żeby dokonały transferu do wielkiej komnaty niektórych prastarych arte- faktów. Jeden z nich - podobny do hantli gwiezdny statek - spoczął najpierw w transferowej klatce, a później zmateria- lizował się jakby dzięki czarom w płytkiej kołysce, która czekała tysiące lat na ponowne użycie. Akorra, otoczona przez więcej przedmiotów, niż mogłaby spisać, nie mówiąc już o ich zbadaniu, sprawiała wrażenie nie mniej oszoło- mionej niż Vince. Kiedy Gondal doszedł do przekonania, że nie wydobę- dzie już z dna oceanu niczego ciekawego, przeniósł się znów do dolnej sali. Nerwowo zasysając raz po raz porcje mieszan- ki oddechowej, wspinał się na kadłuby odzyskanych wraków statków i wciskał wężowe głowy w otwory, z których wciąż jeszcze wypływała morska woda. Nieustannie rzucał nowe pomysły, a czasami dźwigał albo ciągnął różne urządzenia. W końcu skoncentrował swoją uwagę na podobnym do han- tli gwiezdnym statku, spoczywającym nieruchomo w transfe- rowej klatce. Mrok komnaty rozjaśniały raz po raz to słabszym, to sil- niejszym blaskiem błyski palników, spawarek i zgrzewarek. Posługiwali się nimi przynaglani niecierpliwie przez Gonda- la ipsisumoedanie, którzy uważali je chyba za coś w rodzaju egzotycznych zabawek. Kiedy Vince nie musiał pomagać, wolał przebywać w jaskini - zmienne natężenie światła draż- niło jego oczy. Akorra nie miała tyle pracy, co Gondal i co pewien czas informowała Ziemianina o bieżących postępach. - Komputery powiedziały, że leniański statek, który spro- wadził nas na Wolamię, potrafi wykorzystać rozszczepialne materiały znalezione przez nas w zasobnikach wraków gwiezdnych statków - oznajmiła któregoś dnia. - Zdoła tak- że przekształcić je w rodzaj energii wykorzystywany przez jego konstruktorów. Jeśli jednak chcemy przetransportować na gwiazdolot te materiały, musimy zaprojektować i wyko- nać specjalne automaty. A jeżeli pragniemy powrócić na Shan- nę na pokładzie podobnego do hantli statku, musimy go pod- dać gruntownym przeróbkom. Jestem gotowa przysiąc, że Gondal jest genialnym mechanikiem, uważam jednak, że kie- rując pracą Geegee i jego wojowników, powinien im okazy- wać więcej wyrozumiałości i cierpliwości. Nie chcąc sprawiać zawodu swoim towarzyszom, Vince próbował okazywać przynajmniej trochę zainteresowania tym, co robili. - Zastanawiam się, jakim cudem taki prastary wrak zdoła odnaleźć Shannę, nie uciekając się do pomocy leniańskich komputerów - powiedział. — Nie wiem także, czy zdołamy umieścić w jego zasobnikach wystarczająco dużo energii, żeby wystarczyło na całą drogę powrotną. - To jeden z naszych największych problemów - przy- znała Nessanka. - Gdybyśmy chcieli umieścić tam zasobniki energii podobne do tych, jakie instalowali na pokładach swo- ich statków Lenianie, musielibyśmy przekształcić energię w coś podobnego do sztucznego metalu. Obawiam się, że to przekracza możliwości urządzeń, jakimi w tej chwili dyspo- nujemy. Na razie Gondal instaluje zbiorniki paliwa wewnątrz chullwejskiego statku. Potem umieścimy na pokładzie zabra- ne z pokładu leniańskiego statku urządzenia, zdolne do prze- kształcenia paliwa w rodzaj energii, którą dałoby się wyko- rzystać. Naturalnie, musimy także wyciąć jeden leniański komputer i przenieść go na pokład statku w kształcie hantli. - Zamrugała, co oznaczało, że się uśmiecha. -Nie wiem tylko, czy kiedy wszystko już tam umieścimy, pozostanie choćby trochę miejsca dla pasażerów. Vince westchnął. Z największym trudem starał się ukryć, że uważa cały ten plan za absurdalny i nierealny. - Czy Gondal i ty sama -jesteście przecież fizykami - naprawdę uważacie, że leniańskie komputery i urządzenia mogą wydawać polecenia zupełnie innemu systemowi napę- dowemu? - zapytał. - Samo namierzenie docelowego ośrod- ka transferowego z takiej odległości jest równie prawdopo- dobne, jak trafienie owada w locie kulą, która musi przelecieć wiele setek kilometrów. - Prawdę mówiąc, nasze zadanie jest o wiele trudniejsze - oznajmiła Akorra, jeszcze szybciej mrugając powiekami. - Tyle że system napędowy statku Chullwejów wcale nie tak bardzo różni się od tego, jaki zainstalowali Lenianie na po- kładzie swojego statku. Porównując oba, uznałabym chull- wejski za wcześniejszy i przestarzały. Podejrzewam, że przed tysiącami lat wrogowie Lenian i prapraprzodkowie współcze- snych Chullwejów stanowili rasę, która osiągnęła niezbyt wysoki stopień rozwoju technicznego, a która utrzymywała jakiś kontakt z Lenianami. Zapewne potajemnie korzystali z osiągnięć ich techniki, co pozwoliło im przygotować się do późniejszej wojny. Z niektórych fragmentów leniańskiej hi- storii, które zachowały się do dziś, wynika zresztą, że podob- no rzeczywiście tak było. Vince odruchowo potarł odrętwiałe oczy. - Rozumiem - powiedział. Wpatrzył się w szarą i wzbu- rzoną tego dnia powierzchnię oceanu. Wszystko wskazywa- ło, że Wolamia wciąż jeszcze nie może się dostosować do zmiany klimatu. -Gondal powiedział mi, że bardzo chciałby, abyś pozostała tu w towarzystwie przynajmniej kilku ipsisu- moedan - podjął po chwili. - Czy rozmawiałaś już z nim na ten temat, a jeżeli tak, co postanowiłaś? Akorra zwlekała chwilę z odpowiedzią. - Zgodziłam się, chociaż nie jestem tym zachwycona - powiedziała wreszcie. - A co ty o tym sądzisz, Vinsie? - Chyba byłoby lepiej, gdybyś tu pozostała--odrzekł Cul- low. - Jeżeli polecisz z nami i przydarzy się jakieś nieszczę- ście, wszyscy zginiemy; jeżeli natomiast tu zostaniesz, mo- żesz nadal badać leniańskie artefakty. Ipsisumoedanie zostaną dobrymi mechanikami, jeżeli tylko trochę się poduczą. Z pew- nością pomogą ci także ziomkowie Shontemura. Nessanka zamrugała dwukrotnie na znak potwierdzenia. - Gondal odwołał się do takich samych argumentów. Są- dzę jednak, że jeżeli tu zostanę, oszaleję. -Naturalnie, przylecimy po ciebie. A jeżeli nie my, z pew- nością uczyni to ktoś inny. Akorra zamrugała, jakby znów się uśmiechała. - Jeżeli nikt was nie zabije ani na zawsze nie zaginiecie w pustce przestworzy. - Nawet wówczas - powiedział Vince. Nessanka westchnęła. - Tak, trudno się nie zgodzić z tą logiką - stwierdziła. Spojrzała smutnie na Cullowa. - Czy jesteś pewien, że stan twoich oczu nie poprawi się samoistnie? Ty także mógłbyś tu pozostać. Ja... Może uznasz mnie za egoistkę, ale z pewno- ścią byłbyś o wiele odpowiedniejszym współpracownikiem niż ipsisumoedanie, chociaż i ich pomoc może okazać się nie- oceniona. Chodzi o to, że istoty twojej i mojej rasy są bardzo podobne do siebie. Vince powoli pokręcił głową. - Stan moich oczu nie poprawi się samoistnie - powie- dział ponuro. - Co więcej, odgrywam bardzo ważną rolę w pla- nach Gondala, pod warunkiem, że kiedy już wylądujemy na Shannie, wciąż jeszcze będę widział w ciemności równie do- brze, jak w tej chwili. A poza tym, ja... no cóż, jeżeli wywią- że się jakaś walka, chyba po prostu także chciałbym wziąć w niej udział. Akorra ciężko westchnęła. - Przypuszczam, że istoty płci męskiej mojej rasy zare- agowałyby tak samo - powiedziała z rezygnacją. - No cóż, zostanę tu i będę nadal prowadziła swoje badania. Jeżeli Gee- gee odleci, może komputery nie zechcą słuchać moich rozka- zów, ale i tak nauczyłam się już od nich bardzo dużo. Aha, i jeszcze jedno - dodała po chwili. - Możliwe, że Gondal o tym nie wspominał, ale jestem pewna, że nie umknęło to jego uwagi: ktoś musi tu zostać, żeby bronić tej komnaty. Sam ro- zumiesz, że nie możemy wykluczyć, iż przebywający na Shan- nie Chullwejowie mogą także odkryć tajemnicę leniańskicj techniki podróżowania w międzygwiezdnych przestworzach, a wówczas z pewnością zechcą przylecieć na Wolamię. Ci, którzy nie pozostąjąna usługach wojskowej dyktatury, są cał- kiem niezłymi naukowcami i badaczami. Vince spojrzał na nią - jego oczy były teraz chyba bar- dziej wilgotne niż zazwyczaj. Zastanawiał się, jak taka wraż- liwa istota poradzi sobie z obroną komnaty. - Obiecuję ci, że uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy i powrócę tu sam albo kogoś przyślę - powiedział, czu- jąc lekki niepokój, a może także wyrzuty sumienia. Oczywiście, żywił tylko niewielką nadzieję, że ich przed- sięwzięcie zakończy się powodzeniem. Nie chodziło mu jed- nak o stan oczu - prawdę mówiąc, zdążył się pogodzić z lo- sem. Martwił się o to, jak poradzi sobie Akorra. 24 Transfer na Shannę się rozpoczął. Wyglądało na to, że generowany przez komputer głos, który rozlegał się chyba ze wszystkich miejsc sufitu równocześnie, nie zmienił się mimo dokonanej transplantacji. Vince siedział i -wciąż jeszcze się zastanawiając, czy to nie sen - wsłuchi- wał się w monotonnie wypowiadane słowa. Czy rzeczywi- ście zdołali wystartować z Wolamii i lecieli z powrotem na Shannę? Prawdę mówiąc, sklecony byle jak i pospiesznie wyremontowany prastary gwiezdny statek, pełen trudnych do opisania zbiorników, rur, silników i pomp, przyspawanych naprędce we wszystkich możliwych wolnych miejscach, wy- glądałjak dzieło pijanej osy. Czy możliwe, że naprawdę mknął przez infrakontinuum i do tej pory zdołał się oddalić dziesiąt- ki lat świetlnych od miejsca startu? A może jednak był to sen albo obłęd? Chcąc się upewnić, że to rzeczywistość, Vince odwrócił się do Gondala. -Nessanka nauczyła mnie tylko kilku słów języka Chull- wejów - powiedział. - Twierdzisz, że znasz o wiele więcej, ale nie masz odpowiedniej barwy głosu. Kto więc będzie z nimi rozmawiał, jeżeli rzeczywiście wylądujemy w komnacie trans- ferowej na Shannie? - Sss. - Onsjanin skierował jedną głowę w stronę Gee- gee. -Nasz serdeczny przyjaciel i zaklinacz leniańskich kom- puterów - powiedział. - Ma odpowiednio głębokie brzmie- nie głosu i nadaje się wręcz idealnie. Co więcej, jeżeli spędzi cały czas podróży, ucząc się mowy Chullwejów, może nie będzie miał głowy do figlów i sztuczek. Ipsisumoedanin zachichotał. -Nie spodziewam się, że opanuję obcą mowę na tyle do- brze, aby nią płynnie władać. Jeżeli, jak mówicie, najeźdźcy niewiele wiedzą o swoich przodkach, zapewne zdołam ich przekonać, wypowiadając tylko kilka zniekształconych wy- razów. Przypuszczam, że to będzie lepsze, niż gdyby ktoś prze- mówił do nich płynnie po chullwejsku. - Uniósł głowę i prze- niósł spojrzenie na Cullowa. - Jak miewają się twoje oczy? - zapytał. Vince wzruszył ramionami. - Podczas tej podróży mogę tylko odpoczywać i nie tra- cić nadziei - odparł z rezygnacją. - Obawiam się jednak, że nie zastanowiliśmy się nad rozwiązaniem pewnego proble- mu. Przypuśćmy, że, jak się tego spodziewamy, w transfero- wej komnacie na Shannie będą rzeczywiście panowały zu- pełne ciemności, jeżeli nie liczyć poświaty, w której może nadal będę wszystko dobrze widział. Co prawda, będziemy dysponowali kamerami połączonymi z pokładowymi moni- torami, ale jak zdołam na ekranach cokolwiek zauważyć? Sami wiecie, że kamery nie są na tyle czułe, aby mogły zarejestro- wać jakiekolwiek obrazy. Jeżeli zaś zejdę z pokładu tego stat- ku, cały plan wyprowadzenia Chullwejów w pole spali na pa- newce. Nie wyglądam przecież jak ociężały niedźwiedź. - Sss-sss-sss - zachichotał Gondal. Wstał z fotela i pod- szedł do stojącej w kącie szafki, wciśniętej między dwa zbior- niki na paliwo. - Pomyślałem o tym, zanim wystartowaliśmy z Wolamii. - Otworzył drzwiczki, wsunął do środka dwie ręce- -macki i wyciągnął coś, co przypominało wielki skafander, taki jak te, które zakładają nurkowie. - Czy jeszcze to pamię- tasz? - zapytał. - Znalazłem ten strój na pokładzie wraku stat- ku, jednego z tych statków, które wypłynęły z oceanem na powierzchnię planety. Z pewnością należał kiedyś do Chull- weja. Może okazać się, Vinsie, że jest dla ciebie zbyt duży, ale przynajmniej będziesz mógł się w nim poruszać. Jeżeli poczernisz twarz, żeby najeźdźcy nie zobaczyli jej przez szy- bę hełmu... - Wolnego! - wykrzyknął Vince, zerwał się na równe nogi i obrzucił Onsjanina gniewnym spojrzeniem. - O czym ty właściwie mówisz? Czy to znaczy, że mam zejść z pokładu statku w tym koszmarnym stroju, zakładając, rzecz jasna, że w ogóle dolecimy na Shannę? Miałem nadzieję, że to Geegee będzie rozmawiał z Chullwejami. - Ach, sss! - odparł Onsjanin. - Będzie z nimi rozma- wiał, ale przez radio. Nie zapominaj, Vinsie, że jeżeli w sali będzie panowała zupełna ciemność, jedynie ty zdołasz tam cokolwiek zauważyć. Przydzielimy ci indywidualną często- tliwość, żebyś mógł składać nam raporty... - Hm - mruknął wciąż jeszcze nie do końca przekonany Cullow. - O wszystkim pomyślałeś, prawda? A co się stanie, jeżeli w komnacie nie będzie ciemno? Być może Chullwejo- wie zainstalowali tam sztuczne oświetlenie, a w środku bę- dzie się roiło od naukowców albo żołnierzy. - Vince odwrócił głowę i spojrzał na uśmiechniętą twarz Geegee. - Och, niech wam będzie - burknął w końcu. - Myślę, że to rozsądne roz- wiązanie. I tak jestem jedyną osobą, którą można poświęcić dla dobra ogółu. Prawdę mówiąc, niewiele życia już mi pozo- stało. - Sss! - syknął groźnie Onsjanin. -Na pewno jesteś naj- większym pesymistą, jakiego zdarzyło mi się widzieć. Nie wiemy, co zastaniemy wewnątrz góry. Musimy się jak najle- piej przygotować na wszystko, z czym możemy się spotkać, i reagować w zależności od tego, jak potoczą się wypadki. Czyżbyśmy już nie mieli kłów ani pazurów? - Gondal mach- nął macką-ręką w kierunku naprędce skleconego panelu kontrolnego leniańskiej broni, którązainstalował na zewnątrz prastarego kadłuba. - Jeżeli w ciągu tych kilku pierwszych sekund, kiedy może uda się nam zaskoczyć Chullwejów, wy- korzystamy ją odpowiednio. .. Vince wzruszył obojętnie ramionami. - Niech będzie - powtórzył z rezygnacją. - Wygrzebię się ze środka i rozejrzę, podejrzewam jednak, że jeśli dojdzie do konfrontacji, stanę się pierwszym widocznym celem. Wów- czas to wy będziecie się wykazywali sprytem i przebiegło- ścią! Jeżeli mierzyć liczbą godzin, podróż powrotna trwała pra- wie tyle samo, ile lot na Wolamię, Vince'owi wydawało się jednak, że ciągnie się tysiąc razy dłużej. Nie mogąc znieść napięcia, niespokojnie przemierzał po- mieszczenia prastarego statku. Czując ciężar w żołądku, ciągle się objadał i przestał dopiero wtedy, gdy zaczęło mu się zbie- rać na wymioty. Z ponurą skrupulatnością przestrzegał pory kładzenia się spać i wstawania, chociaż zazwyczaj „spanie" oznaczało niespokojne obracanie się z boku na bok. Martwił się trochę tym, iż stracił wszelką nadzieję, kiedy jednak mi- nęło kilka pierwszych godzin lotu, postanowił się nie podda- wać. Starał się nie być zgryźliwy wobec pozostałych uczest- ników wyprawy, musiał jednak przyznać, że nie bardzo mu się to udaje. Nie próbował wykrzesać z siebie choćby odrobi- ny wesołości. Jakoś jednak zdołał dotrwać do końca podróży. Poczuł nawet coś w rodzaju lekkiego ożywienia, kiedy generowany przez komputer monotonny głos oznajmił: -Nasz lot dobiega końca. Kierujemy się do ośrodka trans- ferowego Shanny. Zawczasu zgaszono wewnątrz statku wszystkie światła, żeby oczy Cullowa mogły przywyknąć do ciemności. Absurdalnie wielki skafander, który w końcu zgodził się założyć, zapewniał mu swobodę ruchów, ale grzał straszli- wie. Vince bardzo szybko poczuł, że się poci. Czekał cierpli- wie w pobliżu jedynej śluzy, jaką udało się uruchomić Gon- dalowi, mdliło go trochę i czuł zwyczajny strach. Strach? Cóż miał właściwie do stracenia? A jednak musiał przyznać w głębi ducha, że się boi. Bardzo pragnąłby się znaleźć gdziekolwiek indziej, byle nie na Shannie. Czuł się tak osłabiony, że zasta- nawiał się, czy zdoła choćby zrobić krok, kiedy klapa włazu się otworzy. W końcu generowany przez komputer głos oznajmił: - Transfer zakończony. Vince zacisnął ukryte w rękawicach skafandra palce tak silnie, że poczuł w nich ból. W następnej chwili Geegee wy- powiedział basowym tonem jakieś chullwejskie słowa. Na kilka sekund zapadła głucha cisza, ipsisumoedanin powtórzył wezwanie. Zawierało jedynie nazwisko kapitana i numer iden- tyfikacyjny gwiezdnego statku, a także prośbę o odpowiedź, gdyby ktokolwiek je usłyszał. Geegee powtórzył je jeszcze raz, po czym umilkł na do- bre. Vince usłyszał ostrzegawcze syczenie Gondala i we- wnętrzna klapa włazu śluzy zaczęła się odsuwać. Rozległ się głuchy pomruk, a nie, jak spodziewał się Vince, głośny chro- bot. Widocznie Gondal nie zapomniał o nasmarowaniu pro- wadnicy, pod wpływem mechanicznej siły cały pokład jed- nak zadygotał. W następnej chwili Vince poczuł nagłą, chociaż niewiel- ką zmianę siły ciążenia i zrozumiał, że po wyłączeniu pokła- dowego generatora sztucznej grawitacji na jego ciało działa teraz siła ciążenia Shanny. Ruszył z wysiłkiem naprzód, po- konał śluzę i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał całąwiecz- ność, aż klapa wewnętrznego włazu zasunie się za jego pleca- mi. Mniej więcej minutę później zgrzytnęła i uchyliła się klapa włazu zewnętrznego... Oczy zaczęły go piec i wypełniły się łzami, mimo to po- wiódł spojrzeniem po wnętrzu znajomej komnaty. Widział wszystko rozmyte, jak przez mgłę, dostrzegł jednak, że nie- które przyrządy zostały usunięte. Świeże ślady wskazywały miejsca, w których przecięto laserowymi palnikami kable i podpory. Ze ściany usunięto mniej więcej połowę aparatów. Puste miejsca świeciły jaśniejszym blaskiem niż pozostałe, co mogło oznaczać, że podczas wycinania urządzeń miał miej- sce niewielki wyciek energii. Vince zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie wydarzył się jakiś wypadek, nie sądził jednak, żeby miało to być coś poważnego. Urządzenia wycięli być może Chullwejowie, a może i ktoś inny, w tej chwili jednakże nie było chyba w komna- cie nikogo. Czyżby najeźdźcy przezornie odlecieli, zabiera- jąc najcenniejsze łupy? A może czaili się w kryjówkach, mierząc z ciężkiej broni w kadłub statku, który przed chwilą wylądował? W końcu zewnętrzna klapa włazu zupełnie się otworzyła. Zacisnąwszy zęby, Cullow ruszył naprzód i pochwycił umiesz- czone na zewnątrz uchwyty. Mimo grubych rękawic poczuł lodowaty chłód, co oznaczało, że jeszcze się nie zdążyły ogrzać po długim przebywaniu w idealnej próżni. Zeskoczył z wyso- kości metra na posadzkę komnaty i stał przez chwilę, rozglą- dając się w prawo i w lewo i starając się sprawiać wrażenie zaskoczonego i oszołomionego. W komnacie jednak nikt się nie poruszał. Vince zbliżył usta do mikrofonu i chrząknął. - Nie widzę żadnego światła z wyjątkiem znajomej po- światy - zameldował cicho. - Z komnaty zniknęło sporo urzą- dzeń. Sądzę, że... tak, zniknęła także ostatnia klatka transfe- rowa! Chullwejowie musieli ją pociąć na tysiące kawałków, żeby stąd wynieść. - Albo nauczyli się, jak przekazywać za jej pośrednic- twem duże przedmioty - odparł równie cicho Gondal. - To możliwe - powiedział Vince. - Ze ścian i posadzki komnaty wycięto duże fragmenty leniańskiej instalacji. Drzwi szybu windy w kamiennej kolumnie są zamknięte. Całe po- mieszczenie sprawia zresztą wrażenie opuszczonego. To spokojne stwierdzenie nie oddawało wcale wizji pod- suwanych mu przez wyobraźnię. Na przykład tam, za kamien- ną kolumną z szybem windy... albo w otworze któregoś tu- nelu... czy rzeczywiście nic się nie poruszało? - Przespaceruję się trochę po komnacie - zaproponował w pewnej chwili. - Czy uważacie, że powinienem włączyć latarkę? - Sss! Oczywiście! - parsknął Gondal. - Musisz przecież zachowywać się, jakbyś nie widział w ciemności. W żadnym wypadku nie kieruj jednak strumienia światła na szybę heł- mu, dobrze? - Jasne - powiedział Vince. Udając, że nieporadnie gmera palcami, sięgnął po przy- piętą do skafandra latarkę i przycisnął guzik na obudowie. Nagły błysk światła poraził boleśnie jego oczy. Zamrugał i po- woli się obracając, przesunął snopem światła po ścianach kom- naty. Od czasu do czasu nieruchomiał, udając, że przygląda się fragmentowi leniańskiej instalacji. - No cóż, ani żywej duszy - zameldował. -1 co teraz? Geegee zachichotał, a Gondal zasyczał niepewnie. -To dobre pytanie. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie odlotu Chullwejów. Sądzę jednak, że postąpili rozsąd- nie. Gdyby tu pozostali, groziłoby im o wiele więcej niebez- pieczeństw. No cóż... jeżeli jednak tu są i knują jakiś pod- stęp, mogą czekać dłużej niż my. A zatem, jeżeli nic nie blokuje otworu tunelu wiodącego na powierzchnię, chyba powinni- śmy opuścić pokład statku. Jeżeli zdołamy się skontaktować z ziomkami Geegee, z pewnością pomogą nam dostać się na wyspę... - Gdzie z pewnością czekają już na nas Vredanie albo Chullwejowie - dokończył wyraźnie zirytowany Vince. - Sss! Czy znasz sposób uniknięcia tego ryzyka? - odciął się Gondal. - Pod powierzchnią wody, w niewielkiej odległo- ści od brzegu wyspy, Vinsie Kul Lo, zostało ukryte lekarstwo dla twoich oczu. Odnalezienie go uważam za sprawę pierw- szorzędnej wagi! Vince uświadomił sobie, jak niewiele brakowało, żeby je kiedyś odnalazł i ogarnęła go chyba jeszcze większa irytacja. - No dobrze, zapuszczę się w głąb tego tunelu i pokonam dwa pierwsze zakręty, żeby przekonać się, czy nie kryją się tam wrogowie, ale potem powrócę - oznajmił. - Czy mogę już zdjąć ten piekielny skafander? — Jeszcze nie, Vinsie - odparł Onsjanin. - Możemy prze- stać udawać Chullwejów, dopiero kiedy pozostali zejdąz po- kładu statku. Starając się panować nad strachem najlepiej, jak potrafił, Vince odwrócił się i poczłapał w kierunku wylotu tunelu. Pa- miętał, że kierując się do wyjścia, musi przejść przez mniej- szą komnatę i dopiero potem tunel zacznie się wznosić. Za- stanawiał się, co zrobi z odłamkami skał i kamieniami, którymi ziomkowie Geegee zamaskowali kratę, ale kiedy uświadomił sobie całą ironię sytuacji, omal nie wybuchnął histerycznym śmiechem. Mimo wszystko pokonali tyle przeszkód i rozwią- zali wiele trudnych problemów, dlaczego więc nie mieliby sobie poradzić także teraz? Miał nadzieję, że i tym razem ktoś wymyśli jakieś rozwiązanie. Pokonał oba zakręty i znieruchomiał w miejscu, z które- go mógł zajrzeć do mniejszej sali. Przekonał się, że i z niej usunięto urządzenia i fragmenty leniańskiej instalacji. Znik- nęła także makieta przedstawiająca imperium dawnych Le- nian. Wytężywszy wzrok, Vince spojrzał na widniejący w prze- ciwległej ścianie otwór dalszej części tunelu, nie ujrzał w nim jednak niczego, co by się poruszało. Stał nieruchomo przez jakiś czas, zastanawiając się, czy nie powinien pójść dalej, doszedł jednak do wniosku, że lepiej będzie zawrócić. Jego towarzysze z pewnością niecierpliwili się już i niepokoili. Dziesięć minut później z wdzięcznością i ulgą pozwolił, żeby Geegee pomógł mu wydobyć się ze skafandra. - Fiu! - westchnął. - Jestem rad, że już się go pozbyłem. Idziemy? Zniecierpliwiony Gondal machnął macką-ręką. - Dopiero kiedy twoje oczy znów przyzwyczają się do ciemności - powiedział. - A może chcesz, żebym ja prowa- dził i macając po omacku, wskazywał drogę? -Nie. Ja pójdę pierwszy! - burknął Vince. Zgasił latarkę i podążając na oślep, skierował się do wylotu tunelu. Odna- lazł otwór i wszedł, ale po przejściu kilku kroków usłyszał, że idący za nim Gondal pośliznął się i omal nie upadł. - Tu je- stem - powiedział. - Wyciągnij mackę. Nic ci się nie stało? Czy wszyscy weszli do tunelu? Poczuł, że Onsjanin wciska mu pistolet z energetycznym promiennikiem. Puls Vince'a uderzał niezwykle szybko. Lekarstwo dla jego oczu... znajdowało się gdzieś na dnie cieśniny! Tak bli- sko! Odwrócił się i delikatnie ciągnąc Gondala za rękę-mac- kę, ruszył w dalszą drogę. W jego sercu odżyła nadzieja. A tak dawno już pogodził się z własnym losem... Idąc jeden za drugim, przeszli przez mniejszą komnatę, po- konali oba końcowe zakręty i zaczęli się zbliżać do wyjścia. Vince słyszał, jak jego przyjaciele głośno oddychają, może z wy- siłku, a może z podniecenia. Musiał przyznać, że i on jest tro- chę podniecony. Wszystko wskazywało, że jednak... Niespodziewanie w tunelu rozbłysło jaskrawe światło. Vince odruchowo przesłonił dłonią bolące oczy. Usłyszał dobiegający zza pleców gniewny syk Gondala. -Na ziemię! - rozkazał Onsjanin. - Rozpłaszczyć się i le- żeć nieruchomo! Pełzniemy do tyłu, ale z bronią gotową do strzału! Gdyby udało się nam dostać na pokład statku... Wyglądało jednak na to, że góra nagle ożyła. Dało się sły- szeć coś jakby skrzypienie kół ciężkiego powozu i głośny tu- pot podkutych butów. Vince uniósł głowę i jak przez świetli- stąmgłę ujrzał całkowicie przesłaniającą wylot tunelu stalową płytę. Z małych otworów sterczały lufy ciężkich karabinów. Zaczął się czołgać do tyłu. Ale to właśnie z tamtej strony dobiegł wzmocniony przez elektroniczną aparaturę głos... Zarpiego: -Na razie pozostańcie tam, gdzie leżycie! Jeżeli nas nie zmusicie, żebyśmy was zabili, wolimy wziąć was żywych. Chcę tylko wydobyć od was pewne informacje. Jeżeli mi je przekażecie, nie będę miał powodu, żeby robić wam jakąkol- wiek krzywdę, ale zabiję was, jeśli będziecie stawiać opór. Vince usłyszał dobiegający zza pleców świszczący szept Gondala: - Przypuszcza, że możemy nie wiedzieć o odlocie Chullwe- jów. Lepiej będzie udawać, że daliśmy się wywieść w pole... - Vinsie Kul Lo! - rozległ się znowu grzmiący głos nessań- skiego pirata. - Domyśliłem się, że nie jesteś tym, za kogo się podawałeś. Jestem pewien, że miałeś coś wspólnego ze zniknię- ciem Akorry. A co do ciebie, Gondalu... podejrzewałbym cie- bie, nawet gdybym nie dysponował bezpośrednimi dowodami! W tej chwili jednak nie widzę powodu, żeby żywić bezsensow- ne urazy. Rzućcie broń i powróćcie do mniejszej komnaty! Czując, że żołądek podchodzi mu do gardła, Vince wy- prostował się bardzo powoli. - Co się stało? - zapytał nerwowym szeptem, zwracając się do Gondala. - Może jednak, mimo wszystko, Chullwe- jom nie udało się zdobyć wnętrza góry? -Na twoim miejscu pozbyłbym się idiotycznych złudzeń - syknął nerwowo Onsjanin. - Chullwejowie od lat słynąz te- go, że torturują więźniów, aby wyciągać z nich informacje, a kiedy już wszystkiego się dowiadują, natychmiast ich zabi- jają. Zarpi musiał zawrzeć z nimi ugodę, obiecując, że posta- ra się nakłonić nas do poddania! Vince był bardzo zmęczony i obawiał się, że za chwilę może zemdleć. Ogarnęła go znowu apatia, obojętnym wzro- kiem spoglądał to na Gondala, to na leżących za nim ipsisu- moedan. - Nie wiem, jak się czujecie, ale jeżeli chodzi o mnie, mam wszystkiego serdecznie dosyć - powiedział. - Idę do tej komnaty, ale nie zamierzam się poddawać. Gondal energicznie pokręcił obiema wężowymi głowa- mi. - Zgadzam się z tobą, mój nieszczęsny wspólniku - mruk- nął cicho. - Pozostawmy tu najcięższą broń, ale dobrze ukryj- my najlżejszą. Geegee, wiesz chyba, że nie mogę niczego roz- kazać ani tobie, ani twoim wojownikom? Na wielkiej twarzy ipsisumoedanina malował się niezwy- kły spokój. - Wojownicy się nie poddają, a tym bardziej nie przystoi to synowi wodza - powiedział. - Chodźmy tam i przekonaj- my się, kto z naszych wrogów zechce nam towarzyszyć w Ostatecznej Podróży. Nagle wnętrze tunelu wypełnił gniewny ryk, który musiał się wydrzeć z gardła ogromnej i zniecierpliwionej istoty. - Dość tego! Zarpi, ty idiotcf! Mogłem się tego spodzie- wać, znów mnie zawiodłeś! A wy, nędzne robaki, czy napraw- dę uważaliście, że jestem takim głupcem, że nie zainstalowa- łem w tunelu urządzeń słyszących i widzących? Rzućcie te wszystkie żałosne pistolety i wracajcie do komnaty! W prze- ciwnym razie usmażę was na wolnym ogniu tam, gdzie się znajdujecie! Zarpi jednak nie zamierzał dać za wygraną. - Wciąż jeszcze mogę ich wziąć żywych - powiedział, drżącym z gniewu i frustracji głosem. - W ciągu niespełna pięciu minut wrzucę do tego tunelu pojemniki z gazem... -Zamilknij, kretynie! Ściskając kolbę broni jakby to był ostatni przedmiot, któ- ry trzymał w życiu - co zresztą chyba nie odbiegało zbytnio od prawdy - Vince zmusił zmęczone nogi, żeby poniosły go z powrotem do mniejszej komnaty. Usłyszałjeszcze jeden ryk rozgniewanego Chullweja, który z pewnością był głównodo- wodzącym inwazyjnej floty, ale zignorował i ten, i wszystkie inne gniewne okrzyki. Kiedy stanął na progu komnaty, od razu zauważył, ze wi- doczny w przeciwległej ścianie wlot dalszej części tunelu także przesłonięto metalową płytą, podobną do tej, jaka blokowała wyjście na powierzchnię. Znieruchomiał na chwilę i poczuł, że ogarnia go bezsilna wściekłość. Nie widział ani jednego przeciwnika, którego mógłby zastrzelić. Usłyszał dobiegają- cy zza pleców pomruk sfrustrowanego ipsisumoedanina i gniewny syk Gondala. Wszedł do komnaty, uniósł broń i po- słał energetyczny promień w kierunku metalowej płyty. Zo- baczył tylko fontannę iskier i rozżarzoną linię, która pojawiła się na litym metalu. Nagle lufa jakiejś broni - z pewnościązdalnie sterowanej — uniosła się o centymetr czy dwa i skierowała w jego stronę. Vince zamarł bez ruchu, czekając, aż coś uderzy go i powali na posadzkę... W następnej sekundzie jednak, chociaż nic go nie ude- rzyło, przydarzyło mu się coś dziwnego. Poczuł jakby zawrót głowy, a jego mięśnie zesztywniały, jak gdyby zmieniły się w drewno. Uświadomił sobie, że pada, ale nie zdołał wycią- gnąć rąk, aby złagodziły upadek. W ostatniej sekundzie po- czuł, że może poruszać głową, i odchylił ją do tyłu, żeby nie zderzyła się zbyt mocno ze skalnym podłożem. Usłyszał do- biegające zza pleców podobne głuche odgłosy, i domyślił się, że taki sam los spotkał idących za nim Geegee i jego wojow- ników. Na końcu rozległ się zduszony syk, jaki z pewnością wydarł się z gardła równie zaskoczonego Gondala... A potem zapadł w sen, który chyba wcale nie był snem. Od czasu do czasu walczył, żeby poruszyć tym lub innym mięśniem, ale wszystkie jego wysiłki okazywały się darem- ne. Nie mógł także wykrztusić choćby słowa. Oddychał po- woli, miarowo, ale przychodziło mu to z wyraźnym trudem, bo niezupełnie panował nad mięśniami płuc. Czasami także udawało mu się coś zobaczyć. Zdawał sobie sprawę, że po grocie krzątają się szare rosłe i krzepkie istoty, nie od razu jednak domyślił się, że to ipsisu- moedanie. Coś w ich wyglądzie się nie zgadzało. Miały sta- rannie przystrzyżoną, a może ogoloną sierść i w przeciwień- stwie do żyjących na Shannie tubylców, ubrane były tak, jak przystało na istoty cywilizowane. U ich pasów dostrzegał przedmioty wyglądające jak niezwykle skomplikowane na- rzędzia albo wymyślna broń. Mówiły po leniańsku z dziw- nym akcentem i poruszały się inaczej niż Geegee i pozostali ipsisumoedanie, choć trudno było uchwycić tę różnicę. Vince był przytomny na tyle, że zdawał sobie sprawę, iż obce istoty unoszą go za ręce i nogi, ostrożnie układają na noszach i wynoszą z komnaty. Jedna z nich widocznie za- uważyła, że nie śpi, gdyż wyjaśniła mu, iż znajduje się tylko w stanie odrętwienia, które niedługo powinno ustąpić. Vince spostrzegł, że szare istoty wynoszą z komnaty tak- że Gondala. Onsjanin wyglądał dosyć zabawnie. Miał za- mknięte oczy, a jego macki starannie ułożono na ciele i wężo- wych głowach. Nieznane istoty złożyły na noszach także Geegee i jego wojowników. A zanim Vince zapadł w głęboki sen i przestał się czemu- kolwiek dziwić, domyślił się wszystkiego. Podobne do ipsi- sumoedan niezwykłe istoty były Lenianami! Widocznie do działania skłoniło ich krótkotrwałe wyłączenie sztucznego słońca Wolamii, a może także zniknięcie oceanu z powierzchni innej, odległej planety. To, że to byli Lenianie wyjaśniało także ten dziwny fakt na Wolamii: komputery w obu komnatach słuchały wydawa- nych przez Geegee rozkazów. Gondal nie odgadł rzeczywi- stej przyczyny. Czyż nie chodziło o to, że komputery, poznaw- szy rozmiary ciała, masę, ton głosu i niebiosa wiedzą, jakie jeszcze cechy Geegee, uznały je za... właściwe? W końcu Vince zasnął... 25 Fort Shanny był rzęsiście oświetlony. Wszelkie wyrządzo- ne podczas inwazji Chullwejów zniszczenia i uszkodze- nia zostały naprawione. Większość poprzednich gości kolo- nii dawno odleciała. Wynieśli się również Vredanie i Chull- wejowie. Geegee i Vince stali na skraju kosmoportu i przyglądali się, jak Akorra wchodzi na pokład nessańskiego statku, który miał ją zabrać do domu. W pewnej chwili Geegee położył wielką dłoń na ramieniu Ziemianina. - Intuicja podpowiada mi, przyjacielu, że ta czarująca isto- ta płci żeńskiej budzi w nas obu mniej więcej takie same myśli i uczucia, prawda? Vince zarumienił się, ale wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. -No cóż... to prawda. Nie sądzę jednak, żeby z tych myśli albo uczuć miało coś wyniknąć. Geegee zachichotał. - Ja także nie - przyznał wesoło. - Jako synowi wodza nie przystoi mi zresztą nawet myśleć o dokonywaniu podob- nych doświadczeń. Dokąd się teraz wybierasz, Yinsie? - Chyba do domu - odrzekł Cullow. - Przynajmniej na pewien czas. A ty, co zamierzasz? - Czeka mnie tu mnóstwo pracy - oznajmił Geegee, tro- chę poważniejąc. - Muszę nauczyć ziomków wszystkiego, czego się sam nauczyłem. Lenianie zamierzają pozostawić w naszych rękach prawie całą Shannę, z wyjątkiem kosmo- portu i ukrytej wewnątrz Płaczącej Kobiety stacji transfero- wej. Możliwe, że będą nadal uważali jązajedyny portal wio- dący do tej komórki galaktyki. W każdym razie nie zamierzają zajmować Shanny ani stać się jej władcami. Czy wiesz, że ojej istnieniu nic nie wiedzieli, a może dawno zapomnieli? Kiedy zobaczyli mnie i moich wojowników, wydało im się, że to prastara legenda obudziła się do życia. Podobnie zare- agowali na widok Chullwejów, których prapraprzodków w końcu pokonali przed tysiącami lat ich prapraprzodkowie. Wolamia także istniała dla nich tylko jako legenda. Vince zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał. -Twoi prapraprzodkowie musieli przeżyć prawdziwy dra- mat - powiedział w końcu. - Wiedzieli, że czeka na nich go- towy do lotu gwiezdny statek, ale nie zdołali się dostać na jego pokład. Znasz może więcej szczegółów na temat tego, co się wówczas wydarzyło? - Nie, Vinsie Kul Lo - odparł Geegee. - Wiadomo tylko, że jakoś przeżyli. A przy okazji... widziałeś się może albo rozmawiałeś z Gondalem w ciągu ostatnich stu godzin? -Nie - przyznał Ziemianin. - Przed odlotem nie miał na to czasu. Był zbyt zajęty prowadzeniem pertraktacj i z Nessa- nami. Upewniał się, że zapłacą mu za rozmaite usługi wystar- czająco dużo, aby jego wyprawa mogła przynieść naprawdę wielki zysk. - Aha - mruknął ipsisumoedanin. - A zatem, widziałem go później niż ty. Pozostawił dla ciebie wiadomość. Prosił, bym ci przekazał, że chociaż wszystko może ulec zmianie, jeszcze długo pozostaną niezbadane zakątki w tej komórce galaktyki. Gondal uważa, że osoby odważne i zdolne mogą tam zbić prawdziwą fortunę. Wspomniał także, że Lenianie zezwoląmoże na ograniczone przemieszczanie się między ko- mórkami. Przypomniał mi, że twoje zmodyfikowane oczy wciąż pozwalająci widzieć w ciemności. Nie potrafi tego nikt inny w całej galaktyce. Gondal uważa, że może ci to przy- nieść krociowe zyski. Oznajmił, że jeśli będziesz kiedyś go- tów wyruszyć z nim na następną wyprawę w międzygwiezd- ne przestworza, powinieneś skontaktować się z Nessanami, a oni pomogą ci go odnaleźć. Geegee wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Jeżeli się na to zdecydujesz, wpadnij po drodze na Shan- nę - zaproponował. - Kto wie, może polecę z wami? - Urwał, jakby się nad czymś zastanawiał. - Wracasz teraz do domu, żeby złożyć raport? - podjął po chwili. - Czy opowiesz o wszystkim, co cię spotkało? Vince przyglądał się, jak nessański pilot włącza grawito- ry, a jego gwiezdny statek powoli wznosi się w powietrze. - Akorra odlatuje... - powiedział w zadumie. - Czy mia- łeś na myśli moją zdolność widzenia w ciemności? Chyba powinienem. Z drugiej strony jednak, nie powiedziałem o niej Nessanom, a Akorra obiecała, że ona także im nie powie. Co o tym sądzisz, Geegee? Czy mam prawo zachowywać coś ta- kiego wyłącznie dla siebie? Czy uważasz, że sumienie po- zwoli mi być tak samolubnym? Ipsisumoedanin zachichotał. - To delikatna sprawa, Vinsie - odparł. - Ale czyż sumie- nie nie jest kwestią osobistą? Naturalnie, chodzi mi o sytu- acje, w których bezpośrednio nie jest zagrożone dobro innych. A poza tym, czyż nie zasłużyłeś na tę umiejętność? Vince także się uśmiechnął. - Chyba masz rację - przyznał. - Co więcej, był taki czas, kiedy uważałem, że zapłacę za nią wysoką cenę. Geegee zwinął macki-uszy na znak zgody i obdarzył Zie- mianina promiennym uśmiechem. - Muszę teraz iść, przyjacielu z gwiazd - powiedział. - Mój ojciec się niecierpliwi. Mam nadzieję, że to nie jest na- sze ostatnie spotkanie, Vinsie Kul Lo. Wyciągnął prawą rękę w używanym na Ziemi podczas powitania i pożegnania geście, którego nauczył go Cullow. Vince uścisnął ją, czując, że coś go drapie w gardle. A potem stał i przyglądał się, jak porośnięta szarą sierścią wielka istota człekopodobna odchodzi. Odwrócił się i zaczął się przechadzać skrajem kosmoportu. Wiedział, że kiedy w ła- downiach jego statku znajdą się wszystkie zapasy, on także wejdzie na pokład i odleci na Ziemię. Jego statek, chociaż prymitywny, został jednak wyposażony w napęd nadświetlny - w ten sposób Nessanie spłacili dług wdzięczności, który zaciągnęli wobec niego i całej Ziemi. Miał nadzieję, że ziemscy naukowcy nie będą go zbyt dłu- go badać przed stworzeniem własnej wersji. Miał taką na- dzieję, gdyż zamierzał w niezbyt odległej przyszłości znów wejść na pokład tego samego statku i jeszcze raz opuścić ro- dzimy system słoneczny bez oficjalnego towarzystwa. Skanowanie Skartaris Wrocław 2004