ROZPACZLIWY KRZYK ŚWIADOMOŚCI R.D. Zimmerman Przekład Katarzyna Molek-Szpilka ORBITA Tytuł oryginału MIND-SCREAM Redaktor prowadzący Taida Załuska-Szopa Redaktor Jolanta Kaszkur Redaktor techniczny Andrzej Copyright © 1989 by R.D. Zimmerman Published in the U.S. by Donald I. Fine, Inc. © Copyright for the Polish edition by „Orbita", Warszawa 1993 ISBN 83-7034-119-5 PROLOG Idealna cisza późnej nocy wyrwała ją z koszmarnego snu. Leżąc nieruchomo dosłyszała nagle odgłos miękkich, skradających się kroków. Znów zapanowała cisza. Kosmyk siwych włosów opadł jej na czoło. Mrużąc oczy usiłowała cokolwiek dostrzec w nikłym świetle lampki nocnej. Ktoś był w sypialni. — Gdzie ja jestem? Nie w domu: przecież tam nie ma łóżka z metalową ramą. Może to łóżko szpitalne? Zaraz, a ta ładna szafka z ciemnego drewna z mosiężnymi uchwytami? A duże, ma sywne krzesło obite zniszczoną wzorzystą tkani ną, którą przecież sama wybierałam? Więc skąd się to wzięło, w tym zimnym, małym pokoju z podłogą pokrytą brzydkim linoleum? Jak... Usłyszała cichy szelest, poczuła, że ktoś oparł się o poręcz łóżka. Znów zapanowała cisza. Po chwili dobiegł do niej odgłos przytłumionego, chrapliwego oddechu. Kto to? Tak, teraz wy raźnie to czuła; jest tu ktoś, kto wślizgnął się do jej pokoju i myszkuje kryjąc się w ciemności. — O Boże — myślała w panice. — Przecież jestem samotną, bezbronną, starą kobietą. Po winnam wstać, uciec, ale nie jestem w stanie się ? poruszyć. Co się ze mną dzieje? Dlaczego moje mięśnie są tak bezwładne? Spróbowała podeprzeć się na łokciu. Dobrze, jeszcze trochę... i jeszcze. Gdy odwróciła się na plecy, dostrzegła w mroku wysoką, ciemną sylwetkę mężczyzny. — Kto to... kto...? — wyszeptała głucho. Mężczyzna zbliżył się szybko i położył rękę na jej ustach. Wyprężyła się, próbując krzyknąć, lecz uciskaj ąca dłoń uniemożliwiła jakąkolwiek obronę. Potrząsnęła gwałtownie głową i w tym momencie poczuła, jak mężczyzna plastrem zakleja jej usta. Nie mogła juz krzyczeć. — Wszystko w porządku, nie bój się, jestem twoim przyjacielem. O Boże! Pomocy! Czuła paniczny strach. Oddychała przez nos, a jednocześnie usiłowała otworzyć usta, lecz plaster trzymał się mocno. Próbowała podnieść głowę, lecz mężczyzna pchnął ją delikatnie na poduszkę. — Odpręż się. Jesteś w specjalnym domu — powiedział, trzymając w ręku małą fiolkę. — Jestem twoim przyjacielem. — Co się tu dzieje? Nie! Nie znam tego czło wieka — pomyślała. — Idź sobie stąd! Precz! Ten obcy mężczyzna na pewno zamierza mnie zabić! — Nie bój się — usłyszała miękki głos. — To nie będzie bolało. Chwycił ją za lewy nadgarstek i poczuła, jak zaciska się na nim silna dłoń. Próbowała się odsunąć, lecz zesztywniałe ciało nawet nie drgnęło. Nieznajomy uniósł rękaw jej nocnej koszuli, odsłaniając coraz wyżej ramię. O Boże, on chce... 6 W ciemnościach dostrzegła kawałek gumowej opaski, kołyszący się w jego ręce. Gdy pochyliła się, serce zamarło jej ze strachu. — Nie. Nie rób mi nic złego. Proszę! Spod plastra wydostał się stłumiony głos: — Nnn...ie! Nie zwracając na to uwagi zacisnął gumową opaskę wokół jej ramienia. — O Boże — myślała. — Kto to jest? Co on chce zrobić? Dlaczego nie mogę się poruszyć? Delikatnie naciskał jej rękę, próbując coś wyczuć. — To obrzydliwe! Przestań mnie dotykać! Przestań! Szybkim ruchem otworzył małe opakowanie. W środku był tampon, którym dokładnie wytarł jej ramię. — To nie ma najmniejszego sensu! Nic nie rozumiała, dopóki nie ujrzała w jego ręku strzykawki. — Zastrzyk? Co to? Gdzie ja jestem? Powin nam jak najszybciej się stąd wydostać — myślała w panice. — Muszę uciec! Z wysiłkiem uniosła lewą rękę i wysunęła ją za łóżko. — O Boże! Prawie nie mogę się poruszać. Ale muszę. Muszę uciec. — Spokojnie — krzyknął, przytrzymując jej rękę. Szybko i sprawnie przebił igłą jej zwiędłą skórę. Potem zwolnił ucisk gumowej opaski i wstrzyknął jakiś płyn. O Boże! Znów spróbowała się poruszyć, lecz ciało było ciężkie... takie ciężkie. Poczuła, że robi się jej gorąco. Krew w żyłach stała się wrząca. — O Boże! — jęknęła. Błyskawicznie wyciągnął strzykawkę i sięgnął do jej szyi, szukając tętna. Czuła, że ciśnienie podnosi się jej gwałtownie i rozsadza żyły z nieludzką siłą. Spojrzała w dół. Zobaczyła, jak rytmicznie zaciskają się i rozprostowują palce jej prawej ręki. Całe ciało zginało się i drżało. Nie mogła tego opanować. To samo działo się z jej nogą. Cała prawa strona drżała, płonęła, drętwiała. Tak. To paraliż! Nic już nie czuła! Spojrzała na nieznajomego. Odchodził. Cofał się. Co... Nagle wyciągnął rękę, chwycił za róg plastra i jednym szarpnięciem zerwał go, kalecząc jej wargi. Krzyknęła. W jej głowie nastąpił jakiś wybuch. Otworzyła oczy. Ujrzała jakieś światło, które natychmiast zaczęło znikać. Westchnęła. Nie mogła złapać tchu. Zamrugała. — Więcej światła! Chcę widzieć! Proszę! Oddychała z najwyższym trudem.. Wytężyła wzrok. Tak. Jest tam. Widziała go wyraźnie. Może ten człowiek mógłby jej pomóc, może mógłby... Odchodzi, wymyka się drzwiami. Opuszcza ją. — Nie! ^Wracaj! Potrzebuję twojej pomocy. Musisz... Nagle jej ciałem targnął gwałtowny wstrząs. Chciała zawyć z bólu, który rozsadzał jej czaszkę. Nagle wszystko zniknęło. Coś zaczęło kapać... a potem... Rozdział 1 Nina i Alex nie współżyli ze sobą od dwóch miesięcy; bali się zarówno infekcji, jak i orgazmu. Należało z wielu powodów zachować ostrożność. Prawie przed dziesięciu laty Nina dwukrotnie poroniła, a teraz była znów w ciąży. Miała czterdzieści dwa lata, więc zdawała sobie sprawę, że jest to ostatnia, niepowtarzalna szansa i dlatego oboje z Alexem postanowili zachować powściągliwość. — Tutaj, czujesz? — zapytała z uśmiechem. Wyciągnięta na kanapie Nina Trenton, przystojna blondynka o wyrazistej twarzy, ujęła rękę męża i położyła ją na swym brzuchu. — To tutaj — pomyślała — właśnie tutaj. Zamknęła niebieskie oczy i zamyśliła się. Ta mała osóbka rosnąca w jej wnętrzu to prawdziwy cud. Teraz wszystko jest w porządku, lecz przed siedmioma tygodniami zaczęła mieć regularne skurcze i szyjka macicy rozszerzyła się niepokojąco. Lek, który przepisał jej lekarz, zahamował te objawy. Musiała jednak, zgodnie z zaleceniem, leżeć około czterech godzin dziennie i wystrzegać się seksu. Do końca ciąży zostało tylko pięć tygodni, więc Nina żywiła nadzieję, że nie urodzi przedwcześnie. Na razie nie wolno jej było opuszczać domu, ale już od przyszłego tygodnia będzie mogła więcej się ruszać. — Czujesz? To jest jej pupa. W odpowiedzi usłyszała chłopięcy śmiech Ale-xa, tak samo rozbrajający, jak wówczas, gdy poznali się szesnaście lat temu. — Niewiele się zmienił — pomyślała. — Jedynie ślady siwizny w ciemnych włosach i podkrążone oczy świadczą 0 jego wieku i pracowitym życiu prawnika. To nic, że nie jest już taki młody, ale uwielbia biegi 1 dzięki nim utrzymuje się w zupełnie dobrej formie. Wkrótce ja też zacznę znów biegać. — Jesteś pewna? — pogładził delikatnie jej brzuch. — Tak, wiem. Położna pokazała mi, jak moż na odróżnić jej główkę od pupy. Roześmiał się, a Nina podniosła jego rękę i pocałowała. Będą mieli malutką dziewczynkę, której czarno-białe zdjęcie z ultrasonografu przyczepione było do lodówki. Cieszyła się, że nie pracuje już w firmie reklamowej i że przenieśli się z Chicago do małej Mendoty w stanie Wisconsin. Ojciec jej, cierpiący na chorobę Alzenheimera, miał tu świetną całodobową opiekę i leczył go najlepszy specjalista w kraju. Mieszkali blisko niego i Nina mogła widywać się z nim codziennie. Dobrze zrobili przenosząc się do Mendoty. Było coś uspokajającego i stabilnego w tym otoczonym farmami niewielkim mieście, położonym malowniczo nad rzeką. Nawet duży wiktoriański dom, w którym mieszkali, dawał jej poczucie pewności, że nie ma już powrotu do dawnego życia. Nina, leżąca od kilku godzin na brązowej kanapie w salonie, przysunęła się do klęczącego obok 10 Alexa. Objęła go i pocałowała lekko, potem mocniej. Czuła jego delikatne ręce na swych nabrzmiałych piersiach. — O Boże. Jak ja cię pragnę — powiedział cicho. Przytuliła się do niego i szepnęła: — Mówisz o kimś, kto nie może nawet do strzec swoich stóp. Odsunął się nieco. Uśmiechając się powiedział: — Kocham cię. Pocałował ją w czubek nosa. — Kocham cię, kocham. Zawsze w taki serdeczny i miły sposób okazywał swoje uczucia. Była szczęśliwa i dumna ze swej zaawansowanej ciąży: przecież dwie poprzednie skończyły się poronieniem. Świadomość istniejącego ryzyka przygnębiała ją i niepokoiła, chociaż opiekuńczy i kochający Alex przekonywał ją, że tym razem wszystko dobrze się skończy. Gdy więc w czwartym miesiącu ciąży badania ultrasonograficzne i genetyczne dały dobre wyniki, Nina uspokoiła się i uwierzyła, że urodzi zdrową córeczkę. Czuła jego wzrok na sobie. Wpatrywał się w nią zachłannie. — Nie — pomyślała. — Nie możemy tego robić. Pocałowała go w policzek i delikatnie odsunęła. — Kochanie, widzę, że potrzebny ci zimny prysznic lub długi bieg. Ciągle patrzył na nią, po czym wziął głęboki oddech i westchnął: — Myślę, że i jedno, i drugie. — Przepraszam, to już nie potrwa długo. Wy trzymasz? 11 Przymknął oczy i odpowiedział: — Z trudem. Wstał, zostawiając Ninę opartą na poduszkach. Patrzyła, jak ubrany w ciemnoniebieski dres szedł przez salon w stronę dużego holu ze schodami prowadzącymi w górę. Usiadł na dolnym stopniu i włożył buty do biegania. Nina przesunęła się najdalej jak mogła w stronę okna, skąd widziała ciemne niebo. Dochodziła ósma. Kończył się ciepły marcowy dzień. Robiło się chłodno. — Myślisz, że powinieneś dziś biegać? — zapy tała. — Jest ślisko. — Nie martw się. Wiesz, że już raz na wiosen nym lodzie skręciłem sobie kostkę i nie chcę zrobić tego znowu. Stanął w drzwiach, rozluźniając mięśnie nóg. — Wrócę niedługo. Pobiegnę tylko do parku. Dobrze się czujesz? Potrzebujesz może czegoś? — Nie, dziękuję — odpowiedziała i sięgnęła ręką po zdjęcia leżące na stoliku. — Zajmę się albumem. Widząc, że przygląda się jej uważnie dodała: — Czuję się zupełnie dobrze. — Jesteś pewna? — Oczywiście. Idź już biegać. — Wrócę najpóźniej za pół godziny. —- Za trzymał się i dodał: — Zobaczycz, wszystko będzie dobrze. — Tak — przytaknęła. Wierzyła w to tym bardziej, im bliższy był termin porodu. — Ko cham cię. Wyszedł. Dobiegł ją odgłos otwieranych i zamykanych drzwi, a potem kroków na schodach. Wybiegł w chłodny marcowy wieczór. 12 Pod głową podłożyła sobie poduszkę i usadowiła się wygodnie, trzymając w ręku plik fotografii. Nie porządkowała zdjęć przez ostatnich kilka lat i teraz oglądała z ciekawością te najnowsze. Chciała je umieścić w czerwonym skórzanym albumie. Znalazła fotografie swego ojca z czasów, gdy był zdrowy i mieszkali jeszcze w starym rodzinnym domu. Dostrzegła również zdjęcie Alexa z ubiegłorocznego maratonu. Z uśmiechem przyglądała się swoim licznym fotografiom, na których dumnie pokazywała brzuch. Była szczęśliwa, gdy przestała się mieścić w starych dżinsach, gdy przybrała na wadze i zaczęła odczuwać ból piersi. Roześmiała się patrząc na jedno ze zdjęć. Kiedyś była taka szczupła, a teraz? Nagle poczuła gwałtowny skurcz w dole brzucha i coraz silniejszy ból w okolicach krzyża. Upuściła zdjęcia. Oddychała z trudem i mocno przygryzła wargi. Jej macica kurczyła się, wywołując przenikliwy ból. Krzyknęła, nie rozumiejąc, co się stało. Nic podobnego nie zdarzyło się jej dotąd. Poprzednim razem skurcze nie były aż tak silne i bolesne. Jak długo to potrwa? Kiedy wróci Alex? — pomyślała, patrząc przez okno. Rozdział 2 ??\w -:'? '??"?•I - V.. — Ach! — wykrzyknął John Morton i otworzył szeroko oczy. Dysząc ciężko, pochylił się do przodu. Rozejrzał się wokół. Kanapa. Telewizor. Mikey, jego syn, siedzący po turecku i oglądający ulubiony program — animowany film o robotach. Kilka oprawionych w ramki zdjęć. Kuchenne drzwi. Starszy pan otarł pot z pomarszczonego czoła i opadł na oparcie fotela. Serce biło mu gwałtownie, a mięśnie klatki piersiowej napięte były jak postronki. — Odpręż się — pomyślał — to był sen, tylko sen. Po prostu zdrzemnąłem się w fotelu i miałem straszny sen — byłem żywcem pogrzebany. Na szczęście to nieprawda. Jestem u siebie w domu i żyję. W późny marcowy wieczór Morton, jeden z dwu przedsiębiorców pogrzebowych w Men-docie, znajdował się w swoim mieszkaniu nad Zakładem Pogrzebowym Ridgewood, którego był właścicielem. Chcąc otrząsnąć się po przebytym śnie postanowił sprawdzić, co się dzieje z niedawno przywiezionym ciałem, leżącym w podziemiach. Obejrzał się na Mikey'a, młodego mężczyznę z prostymi włosami, siedzącego blisko ekranu telewizora. 14 — Mikey nie zauważy mojej nieobecności — pomyślał Morton. Postanowił zejść szybko do pracowni, w której były przygotowywane i balsamowane zwłoki, i natychmiast ?wrócić. Z dużego trzypokojowego apartamentu, zajmującego róg pierwszego piętra kamienicy, wy szedł do holu. Drżącymi palcami wymacał kontakt. Zamigotało jarzeniowe światło. Opierając się o poręcz krętych schodów, przeszedł obok wysokich okien przysłoniętych udrapowanymi zasłonami ze złotego brokatu. Znalazł się w wysokim na dwa piętra pomieszczeniu, z biurkiem i ozdobnymi roślinami umieszczonymi pośrodku. Podszedł do jasnozielonych drzwi. Otworzył je i skierował się do tylnych schodów. Zszedł do pomieszczenia w podziemiu, tworzącego długą dobrze oświetloną galerię, biegnącą wzdłuż wschodniej ściany budynku. Stały w nim rzędy trumien. Przy jednej ze ścian znajdował się aparat do czyszczenia butów z czarną i czerwoną pastą. Morton wyciągnął z kieszeni klucz, otworzył ciężkie drzwi i wszedł do pracowni. Na pochyłym stole leżało otyłe ciało agenta ubezpieczeniowego przykryte prześcieradłem, z unieruchomioną na ceramicznym postumencie głową. Morton głęboko odetchnął. Dzięki Bogu, on John Morton jest żywy, a ten gruby mężczyzna wygląda tak, jakby życie dawno z niego uciekło, z ciałem nasączonym już formaliną, aby zapobiec rozkładowi. Powinno leżeć tak do jutra, do odwiedzin rodziny, po czym Morton z synem będą mogli je odwieźć i otrzymać następne pięć tysięcy dolarów. Miał nadzieję, że do jutrzejszego wieczora wystarczy mu brązowego płynu. — Oby wystarczyło — pomyślał. — Nie chcę mieć żadnych 15 i tf kłopotów ani problemów — zadrżał, czując jak ogarnia go lęk. Wysoki, niemłody już John Morton stał obok zlewu obudowanego szafkami wyglądającymi na kuchenne. Pracownia mieściła się w podziemiach domu pogrzebowego, w którym mieszkał i pracował od ponad czterdziestu lat. — Nic dziwnego, że jestem zmęczony— myślał, patrząc na pożółkłe ściany, ochlapane zlewozmywaki, pojemniki pełne skalpeli, probówek z krwią, żelu naftowego i strzykawek. — Nic dziwnego, że mam coraz straszniejsze sny, że moje ręce drżą, a w plecach doskwiera piekący ból. Tak, widział mnóstwo zwłok, dawno już pochowanych i zapomnianych. Wiele ciężkiej pracy wymagało mycie ich, balsamowanie i ubieranie. Z czasem stało się to dla niego zbyt wyczerpujące. Z każdym rokiem coraz bardziej się pochylał i chudł. Gdyby nie ofiarna pomoc Mikey'a, nie byłby w stanie wykonywać tej pracy. — Włóż fartuch Mikey, przesuń się. Dobrze. Zawsze nakładaj rękawice. Teraz połóż tę starszą panią na stole. Młody mężczyzna działał jak automat. Silny jak maszyna, lojalny i bezwzględnie posłuszny, pozwalał Mortonowi kierować sobą i myśleć za siebie. — To dobry chłopak, ten mój syn — pomyślał Morton. — Mikey nie zawsze postępuje jak nale ży, ale przecież nie ma w tym jego winy. Jest za to chłopcem o tak dobrym sercu, jak nikt. Morton bardzo kochał swoje jedyne dziecko, które urodziło się, gdy oboje z żoną mieli około czterdziestki i dawno stracili nadzieję, że kiedyś zostaną rodzicami. Minęło od tej pory trzydzieści jeden lat. W tym czasie nigdy nie rozstawał się z synem. Biedny dzieciak, oszukany przez naturę. Nawet teraz Morton ciągle czuł się wobec niego winny. Czyż jednak nie robi wszystkiego, co w jego mocy? Oczywiście. Przede wszystkim miał na względzie dobro Mikey'a, decydując się na udział w tym interesie. Robi wszystko, co może, aby mu pcmóc, by przedłużyć choć o kilka lat jego życie. Tak, chodziło o pieniądze, które dotychczas wystarczały jedynie na utrzymanie działalności firmy. Ale teraz zarabiają więcej i wkrótce będą mogli stąd odejść. Gdy on i Mikey staną się wolni, odlecą jak para ptaków, porzucając wilgotne i zimne Wisconsin dla suchego, gorącego Meksyku. — O tak — zadumał się — zabezpieczona przyszłość Mikey'a, a ja na emeryturze. Już nawet jest oferta kupna domu pogrzebowego. Ich życie wkrótce się zmieni. Wczesnym popołudniem Morton i Mikey odebrali ciało agenta ubezpieczeniowego ze szpitala. Najpóźniej jutro powinno zostać oddane do kostnicy. Wszystkie ciała, które przysyłano do Mor-tona — zajęcie się każdym z nich przynosiło mu okrągłe pięć tysięcy dolarów — należały do osób zmarłych przypuszczalnie na atak serca. Ta częsta przyczyna śmierci tym razem nie zaniepokoiła Mortona. Któż mógłby wątpić, że ten otyły mężczyzna z okrągłą twarzą, podwójnym podbródkiem i wielkim brzuchem mógł umrzeć na coś innego? Można to było znacznie wcześniej przewidzieć. Przy pomocy syna, Morton przetransportował ciało mężczyzny do pracowni, przygoto^ wstępnie, umył i tak zostawił. Jutro pomoże mu go ubrać w elegant 16 garnitur. Potem uczesze włosy i zrobi makijaż, aby zamaskować bladość twarzy. Wszystko będzie gotowe, gdy przybędą: wdowa, córka, zięć, który przejmie po zmarłym agencję ubezpieczeniową, i syn mieszkający w Milwaukee. Będą zagubieni, zapłakani, wybąkają kilka słów, rzucą kilka przerażonych spojrzeń na upudrowane ciało, wiedząc, że za kilka godzin ten mężczyzna, jego garnitur i buty zamienią się w garść popiołu. Marcowe słońce już dawno zaszło. Morton spojrzał na zegarek. Siódma trzydzieści. — Już czas na następny zastrzyk — pomyślał. — A potem, dokładnie za dwanaście godzin, następny. Tego haitańskiego roztworu wystarczy wyłącznie na tę i na następną dawkę. Z białej, podniszczonej szafki na instrumenty, której szuflady wyłożone były ręcznikami, Morton wyjął stetoskop. Następnie zsunął prześcieradło przykrywające ciało mężczyzny i przyłożył zimny metalowy krążek do jego nagiej piersi. Wstrzymał oddech i zaczął się wsłuchiwać. Nie było żadnych oznak życia. Przesuwał błyszczący krążek w górę, w dół i w poprzek klatki piersiowej. Niczego nie słyszał. Potem przyłożył go do szyi. — To jest tylko następne ciało — myślał. — Ten człowiek jest po prostu następnym... — O Boże, co to? Przycisnął mocniej stetoskop. Co oznacza ten dźwięk, jakby ktoś wyciskał wodę z gąbki? Morton wystraszył się i gwałtownie pochylił nad badanym. Tu! Zaraz, nie... Przesuwał nerwowo stetoskop. Teraz nic nie słyszał. Odetchnął. Oczywiście nic nie powinien słyszeć. — Dzięki Bogu — pomyślał. Zdjął stetoskop i położył na stole obok urządzenia do balsamo- wania. Zastanawiał się przez chwilę, jaką dawkę płynu zastosować dla tak dużego ciała, aby nie przedawkować. Mimo wszystko nie był pewny specyfiku produkowanego w prymitywnym laboratorium, choć do tej pory nigdy nie zdarzyły się komplikacje. Jego wyliczenia zawsze okazywały się poprawne. Szybko podszedł do wiszącej na ścianie kuchennej szafki, wyjął strzykawkę i zerwał sterylne opakowanie. Następnie sięgnął na najwyższą półkę po małą fiolkę. Wprawnym ruchem przekłuł gumowy kapturek i zaczął napełniać strzykawkę brązowym roztworem. W tym momencie poczuł gorąco, jakby ktoś przyłożył mu do ciała rozżarzone żelazo... — Och! Mięśnie lewej ręki Mortona, w której trzymał fiolkę, skurczyły się i zesztywniały. Utracił nad nimi kontrolę. Palce w artretycznym skurczu wygięły się groteskowo jakby sterowane z zewnątrz. Poczuł, że nimi nie włada, że zaciskają się na szklanej fiolce, a potem rozprostowują. — O nie, nie — szepnął błagalnie, widząc, jak fiolka wyślizguje się z dłoni i spada. — Nie, muszę ją zatrzymać, muszę złapać — myślał. Rzucił się do przodu. Jego stare ciało było jednak zbyt sztywne, zbyt powolne. — Nie! Fiolka przeleciała w powietrzu i roztrzaskała się na kawałki o wyłożoną kafelkami podłogę. Przerażony Morton stał bezradnie i patrzył, jak brązowy płyn spływa przez kratkę ściekową. — Dobry Boże — pomyślał. — Co ja zrobię z tym mężczyzną i jego rodziną, która przybędzie tu jutro? 18 Rozdział 3 Alex przebiegł nie więcej niż dziesięć metrów i zatrzymał się. Stał w grząskim marcowym śniegu czując, jak przemakają mu buty, i patrzył na widniejącą po drugiej stronie ulicy wielką żółtoceglastą bryłę domu pogrzebowego. Przed laty była to rezydencja potentata drzewnego, a teraz ostatni przystanek dla zmarłych. Alex sądził, że szybko przywyknie do tego sąsiedztwa, ale tak się nie stało. Chociaż minęły miesiące od czasu, gdy przeprowadzili się do Mendoty, wciąż odczuwał lęk, że bliskość śmierci może przynieść mu pecha. Nagle dostrzegł, że w domu pogrzebowym zapalają się światła. Wysoka, zawsze elegancka postać pana Mortona przesunęła się wzdłuż rzędu okien. Wziął głęboki oddech i ruszył w stronę budynku. Krążyły pogłoski, że dom pogrzebowy ma zostać sprzedany i zamieniony na klub dla dziewcząt i kobiet. Nikt z mieszkańców Leaf Street tego nie chciał. Woleli cichy dom pogrzebowy od hałaśliwego klubu, z parkingiem pełnym samochodów i dzieciaków. Sąsiedzi wiedzieli, że Alex jest prawnikiem, więc poprosili go, aby porozmawiał o tym z panem Mortonem, a on nigdy nie potrafił odmówić. 20 Poprawił ręką włosy i obejrzał się w stronę swego domu — dużej wiktoriańskiej willi z czerwonej cegły. Oczywiście Nina miała rację, że tego wieczoru nie powinien biegać. Było zbyt dużo lodu na ścieżkach. — Wstąpię na chwilę do pana Mortona, a potem szybko wrócę do domu — postanowił. Chciał mieć za sobą sprawę, z załatwieniem której zwlekał od tygodnia. Przeskoczył małą stertę śniegu i przeszedł przez wąską ulicę na błyszczący od lodu parking. Górne okna domu pogrzebowego były jasno oświetlone. — To na pewno mieszkanie pana Mortona i jego odizolowanego od świata syna — pomyślał. Potem zauważył też migotliwe światło w podziemu. Może to jarzeniówki w pracowni Mortona? Chyba tak. Zapewne tam przygotowują ciała. Być może w przyszłości dziewczęta z klubu postawią tam stoły do ping-ponga, włączą radia... — Boże — pomyślał Alex. — Kto przy zdrowych zmysłach chciałby w tym domu mieszkać, śmiać się, kochać, uczyć? W kilka sekund później przeszedł obok garażu na tyłach budynku. Dzisiaj nie miał ochoty na rozmowę, ale powinien ją odbyć. Powinien? Alex potrząsnął głową. Mając już ponad czterdziestkę nie potrafił odmawiać, podobnie jak jego ojciec, Włoch o miękkim sercu. Był pewien, że to się kiedyś źle dla niego skończy, choć ostatnio radził sobie nieco lepiej z nadmiarem obowiązków. Dobrze, że przeprowadzili się tutaj. Dawniej opieka nad ojcem Niny pochłaniała im mnóstwo czasu. Dopiero gdy umieścili go w instytucie, zapewniając opiekę najlepszą z możliwych, odetchnęli. Po czternastu latach małżeństwa zostali 21 wreszcie uwolnieni od ciągłej troski o niego. Problem ojca został rozwiązany, a oni mogli wyprowadzić się z wielkiego miasta. A teraz Nina nosiła w sobie szczęście, które —jak sądzili — nigdy ich nie spotka. — Zabawne — pomyślał — będę jednak ojcem. Obszedł dookoła budynek i dotarł do bocznych drzwi. Nie mógł znaleźć dzwonka, więc zapukał. Odpowiedzi nie było. Alex odwrócił się, popatrzył przed siebie i stwierdził, że byłoby tu znacznie sympatyczniej, gdyby zamiast parkingu pozostał ogród. Znowu zapukał i zawołał: — Halo! — Może Morton jest zajęty? — pomyślał. — Może usuwa krew z martwych ciał, aby po tem napełnić je formaliną lub innym konser wującym roztworem? Może robi zwłokom maki jaż? Ciekawe, czy jest jakaś substancja, którą wstrzykuje się w twarz, aby nadać jej pozory życia? Albo... — Przestań, jesteś śmieszny. Nie zastanawiaj się nad tym — powiedział do siebie i energicznie otworzył zewnętrzne drzwi, po czym przekręcił gałkę i popchnął następne drewniane. — Panie Morton? — zawołał. Stojąc jedną nogą na śliskim zewnętrznym stopniu, drugą na brązowej wykładzinie małego przedpokoju z wąskimi schodami prowadzącymi w górę i w dół, czuł jak owiewają go podmuchy zimnego powietrza. — Halo? Panie Morton? Wszedł do środka i odruchowo zatrzasnął drzwi, odcinając dopływ chłodu. Przez moment stał nieruchomo, ale po chwili uznał, że przecież nie ma najmniejszego powodu, by zachowywać 22 się tak cicho i spokojnie. — To nie jest mieszkanie prywatne — pomyślał — dlatego... Z dołu dobiegł go głos brzmiący jak zdarta płyta. Pan Morton? To musi być on. Z brzmienia słów, przerywanych chwilami ciszy, domyślił się, że rozmawia przez telefon. Dość gwałtowna rozmowa dotyczyła niewątpliwie spraw zawodowych. Może rozmawiają o zwłokach? Alex zaczął schodzić w dół. — Skoro już wszedłem — postanowił — trzeba załatwić sprawę, którą mi powierzono. To wnętrze nie wygląda na zakład pogrzebowy i tam na dole na pewno nie jest strasznie. Jest tu nawet przytulnie. Podłoga wyłożona ładną brązową wykładziną, ściany pokryte tapetą w złoto-zielone wzory. Wszystko w porządku — powtarzał sobie. Odetchnął głęboko starając się rozluźnić. Oczywiste jest, że nie znajdzie się w kostnicy, gdzie ciała zmarłych leżą rzędami obok siebie. Najprawdopodobniej będzie tam kilka gustownych biurek i pięknych urn. Reprezentacyjne pomieszczenie, podobne do salonu samochodowego. Morton ma klasę. — Halo? — krzyknął, a jego słowa odbiły się echem w pustej klatce schodowej. Stojąc nieruchomo spoglądał na chińską wazę umieszczoną na palisandrowym postumencie, ustawionym na podeście schodów. Odpowiedzi nie było. Morton wciąż rozmawiał podniesionym głosem. — Ten starszy człowiek musi być głuchy, jeśli do tej pory mnie nie usłyszał — pomyślał Alex. Szybko otrząsnął się z ogarniających go znów wątpliwości i zaczął schodzić w dół. — Dlaczego jestem taki zdenerwowany? Cóż złego mogłoby mnie spotkać? 23 Morton krzyczał do telefonu: — Musisz natychmiast to przynieść! Alex cofnął się. O czym on mówi? O zwłokach? Miał ochotę zawrócić i wymknąć się niepostrzeżenie. Nie, zaszedł już zbyt daleko. Salon żałobny, czy cokolweik to było, znajduje się tuż obok i zaraz w dobrze oświetlonym pomieszczeniu spotka pana Mortona. — Powiedziałem ci, że upuściłem ostatnią fiol kę — usłyszał głos dobiegający z dołu. — Wszyst ko, co mam, to pół strzykawki. To nie wystarczy do jutra rana. On jest duży, już ci mówiłem. Alexowi zaschło w gardle, nie mógł wykrztusić ani słowa. Zdał sobie sprawę, że wplątał się w jakąś paskudną historię. Powinien wcześniej dać znać Mortonowi, że znajduje się tuż obok. Nie chciał przecież tego słyszeć. — Będzie z nami koniec, mówię ci. Jeśli jego rodzina przyjdzie jutro rano i któreś z nich... — Morton przerwał i zaraz dodał: — Nie chcemy przecież, żeby zainteresowała się tym policja. Spotkajmy się za dwadzieścia minut w parku. Alexowi wydawało się przez chwilę, że jego nogi zrobione są z lepkiej gliny i nigdy nie oderwie ich od schodów. Z najwyższym trudem podniósł jedną stopę, potem drugą i jak najciszej zaczął się wycofywać. —Wszystko będzie dobrze — pomyślał. — Muszę tylko poruszać się powoli i ostrożnie. Jednak ciekawe, co tam się dzieje? Zapewne nic szczególnego. Co jednak znaczyła rozmowa o fiolce i policji? Z pewnością Morton nie mówił o zwłokach. A może jednak rozmowa dotyczyła zmarłej osoby, której rodzina ma przyjść jutro, albo... albo... Stopy Alexa zaczęły poruszać się szybciej, zbyt 24 szybko. Wycofując się zapomniał o podeście i próbował stanąć na stopniu, którego nie było. Stracił równowagę. Chciał oprzeć się o ścianę pokrytą zielono-złotą tapetą, ale nie udało mu się. Poczuł, jak upada na podest, a odrzucona do tyłu prawa ręka zawadza o polisandrowy postument. Leżąc na boku dojrzał kołyszącą się chińską wazę. — Cholera — mruknął. Powinien ją przytrzymać, żeby nie spadła i nie rozbiła się z hukiem na setki małych kawałków. Jeśli jego obecność zostanie wykryta przez Mor-tona, będzie musiał wytłumaczyć się z tego, co tutaj robi. Trzeba będzie odkupić wazę. Pół leżąc na podeście obrócił się, próbując ją uchwycić, wyciągnął rękę i złapał... nogę, czyjąś nogę! — Co...? — Alex wytrzeszczył oczy. Stał nad nim niewysoki mężczyzna, trzymając w obu rękach wazę. Jego twarz o śnieżnobiałej skórze sprawiała wrażenie, jakby nigdy nie widziała światła dziennego. Miał wysokie czoło, płaską twarz i blisko osadzone oczy. Mógł mieć około trzydziestki. — Złapałem — powiedział młody mężczyzna, śmiejąc się z zadowoleniem. — Tatusiu, zła pałem! Alex uniósł się i przywarł do ściany. To był syn Mortona. Widział wiele razy, jak poruszając się powoli pomaga ojcu zdejmować trumny z karawanu. To był na pewno syn Mortona, chory na zespół Downa. — Tatusiu, złapałem — krzyknął znowu. Próbując podnieść się z podłogi, Alex usłyszał dobiegające z dołu pytanie: — Mikey? 25 ff W tej samej chwili Alex zobaczył wysokiego, siwego pana Mortona, który pojawił się u dołu schodów, trzymając w ręku strzykawkę. Starszy mężczyzna patrzył na niego z przerażeniem. — Co... Co się tu dzieje? Mikey podniósł do góry wazę. — Złapałem! Morton mrużąc oczy przyglądał się Alexowi. — Mieszka pan po przeciwnej stronie ulicy, tak? — Tak — odpowiedział Alex. Nie wiedział, jak rozpocząć rozmowę i wybrnąć z niezręcznej sytuacji, lecz po chwili odezwał się swym głębokim donośnym głosem prawnika: — Wiele osób z naszego sąsiedztwa prosiło mnie, abym... — Od jak dawna jest pan tutaj? — przerwał mu Morton. Pewność siebie Alexa nagle zniknęła. — Od niedawna, z całą pewnością od niedaw na. Wyszedłem pobiegać i zobaczyłem, że pali się u pana światło... — Czy jest z panem żona... albo któryś z są siadów? — Nie, przyszedłem sam — odrzekł i od razu pożałował swoich słów. Morton spojrzał na syna. — Mikey, czy byliście tu razem, gdy rozma wiałem przez telefon? Powoli, jakby obawiając się, że robi coś złego, Mikey pokiwał twierdząco głową i podniósł do góry wazę. — Ja... ja złapałem! — Dobry chłopiec, dobry chłopiec — powie- 26 dział Morton. — Ale teraz pobawimy się w coś innego. Odstaw wazę i chwyć tego człowieka. No już, złap go i przytrzymaj. Zanim Alex pojął, co się dzieje, Mikey zrobił dokładnie to, o co prosił ojciec. Poczuł, jak dwa silne ramiona zacisnęły się na nim. — To śmieszne — pomyślał. — Miałem tylko porozmawiać o sprzedaży domu pogrzebowego. To wszystko jest nieporozumieniem. Spróbował się uwolnić. Spojrzał w dół i zobaczył białe dłonie Mikey'a wczepione w jego piersi. — Co do diabła...? Zobaczył, jak Morton trzymając ostrożnie w prawej ręce strzykawkę wchodzi na schody. — Przyszedłem tylko na sąsiedzką pogawę dkę — powiedział Alex. -— Czego pan chce do diabła! Starszy mężczyzna podniósł strzykawkę do góry. — Nie mam innego wyjścia — odrzekł. — Co to znaczy? Jako prawnik chciał porozmawiać, wyjaśnić swą obecność, lecz instynkt nakazał mu ucieczkę. Przy kolejnej próbie uwolnienia się, Mikey nawet nie drgnął. Im bardziej Alex usiłował wyrwać się z uścisku, tym mocniej Mikey go trzymał. — Futbol — krzyknął Mikey i zaśmiał się obłąkańczo. — W porządku — uspokoił go Morton i pod szedł bliżej. Alex wpatrywał się w strzykawkę. — Boże — pomyślał. — Co tu się dzieje? Próbował stopą odepchnąć się od ściany. — To wszystko nie powinno się zdarzyć, przecież 27 znalazłem się tu dlatego, że jestem jedynym prawnikiem w sąsiedztwie. Cholera! Jeszcze raz próbując się uwolnić, potrącił nogą postument i stojąca na nim waza spadła, roz-strzaskując się z hukiem. — Co robisz — krzyknął Alex — czego ode mnie chcesz? Morton wszedł na podest i zbliżył do niego twarz o pomarszczonej, obwisłej skórze. Alex cofnął głowę. Z całych sił próbował uwolnić prawą rękę, lecz nie mógł. — Do diabła, kto by pomyślał, że Mikey jest taki silny. Nagle poczuł, jak sztywne palce Mortona usiłują rozerwać jego bluzę, jak rozszarpują ją, odsłaniając klatkę piersiową. — O Boże — krzyknął, miotając głową na wszystkie strony. — Przestań! Ogarnął go strach, żyły nabrzmiały krwią. Próbował stawić opór, ale Morton przygniótł go do ramienia Mikey'a. Zaczął się dławić. Ponowił próbę u volnienia się, lecz i tym razem nic to nie dało. Ujrzał nagle błyszczącą igłę strzykawki wymierzoną w swą pierś. — Nie! — krzyknął. Morton wbił igłę. Ostrze, jak żądło pszczoły, przebiło skórę i zagłębiło się pomiędzy żebra. Alex spojrzał w dół. Igła przenikając głęboko w klatkę piersiową skierowana była... O Boże, nie... w jego serce! Błagalnym wzrokiem spojrzał na Mortona. Jego twarz była zacięta i zła. — Usłyszałeś zbyt wiele — wycedził przez zaciśnięte zęby, wstrzykując ciemny płyn prosto w pulsujące serce. Alex poczuł uderzeniowe działanie leku. Zaczął krzyczeć. Morton wyciągnął igłę. Jeszcze raz 28 próbując się uwolnić, jęknął z wysiłkiem. Jego ciało drżało i dygotało, jakby dotknął przewodu wysokiego napięcia. Przez moment poczuł ulgę, lecz po chwili znów rozpoczęły się drgawki. Wydawało mu się, że oczy wychodzą mu z orbit, a język wpada do gardła. — O Boże, nie — próbował krzyknąć, lecz nie mógł wydobyć głosu. Gdzieś, jakby z oddali, usłyszał słowa: — Dobrze Mikey, chodźmy... Resztką świadomości Alex poczuł, że czyjeś ręce popychają go i zmuszają do poruszania się. Wszystkie mięśnie prawej strony ciała miał skurczone i zesztywniałe. Krzyczał z bólu, lecz żaden dźwięk nie wydobywał się z jego ust. Otworzył oczy. Otaczała go ciemność, poczuł chłód. Znajdował się na zewnątrz budynku. Pochylony, z obolałą klatką piersiową i ściśniętym gardłem, z wysiłkiem próbował posuwać się do przodu. Byle do domu, byle tylko dotrzeć do domu! Powoli wyprostował się, spojrzał w górę i zobaczył gwiazdy. Z najwyższym trudem, krok po kroku, ruszył opierając się ręką o ścianę z żółtej cegły. Teraz szybko do Niny! Szybko do dziecka! Wyszedł zza rogu i ujrzał światła swego domu. — Biegnij — krzyczał bezgłośnie do siebie. — Biegnij! Rozdział 4 Skurcze, które wprawiły Ninę w przerażenie, ustały. Powoli odwróciła się na bok, podłożyła dwie poduszki pod brzuch i czekała, co będzie dalej. Nagle zadzwonił telefon stojący na biurku w odległym końcu salonu. Znowu to samo — pomyślała. — Alex zapomniał rozciągnąć kabel telefoniczny na całą długość i postawić aparat blisko kanapy. Telefon zadźwięczał raz i drugi, ale próbowała to zignorować. — A może dobrze byłoby się z kimś skontaktować? — pomyślała. — Szczególnie teraz nie powinnam być sama. Gdy telefon zadzwonił trzeci raz, podniosła się i opuściła nogi na podłogę. Przy czwartym dzwonku wstała, zastanawiając się, czy skurcze nie były sygnałem rozpoczynającego się porodu. Twarz Niny, o angielsko-skandynawskim typie urody, wyrażała niepokój. Delikatnie gładząc brzuch szepnęła: — Poczekaj. Jeszcze chwilę, kochanie, poczekaj. — Patrząc na telefon dodała: — Ty też poczekaj. Była pewna, że telefonuje ktoś z przyjaciół. Tylko przyjaciele wiedzieli, że trzeba czekać 30 długo, bardzo długo. Telefon stale dzwonił. Osiem. Dziewięć. Nina potrząsnęła głową. Wprawdzie powinna leżeć, chciała jednak z kimś porozmawiać, powiedzieć, co się przed chwilą działo. Powoli przeszła do saloniku, znajdującego się między salonem a jadalnią. Zatrzymała się przy biurku i ostrożnie usiadła na krześle. Odetchnęła głęboko, odrzuciła do tyłu gęste blond włosy i podniosła słuchawkę. — Halo? — Coraz wolniej się poruszasz — usłyszała głęboki męski głos. — Miałem zamiar czekać tylko do pięćdziesiątego sygnału. Nina poczuła wielką ulgę. Był to doktor Dun-deen, lekarz ojca i dyrektor Instytutu Badań i Opieki nad Przewlekle Chorymi. Jej ojciec już od roku przebywał w tym instytucie, będącym częścią głównego szpitala Mendoty. — Nic na to nie poradzę, jestem przecież w za awansowanej ciąży. Tego popołudnia dzwoniła do Dundeena, gdyż w nadchodzącym tygodniu zamierzała opuścić dwie lub trzy wizyty u ojca. Teraz mogła wychodzić jedynie do swego lekarza. — Jak się czujesz? — zapytał Dundeen, który znając historię chorób w jej rodzinie doradzał, jak uniknąć niebezpieczeństw, związanych z cią żą. — Czy mąż jest z tobą? — Wyszedł pobiegać, lecz zaraz wróci. — W porządku. Nie martw się niczym, niech on się wszystkim zajmie. Czy mogę ci w czymś pomóc? Sekretarka mówiła mi, że dzwoniłaś, ale nie mogłem wcześniej oddzwonić. — Nic nie szkodzi. Wiedziała, że Dundeen pracował po dwanaście, 31 i czternaście godzin na dobę i zwykle kontaktował się z nią późnym wieczorem. — Chciałam panu powiedzieć, że w przyszłym tygodniu nie będę mogła codziennie widywać się z ojcem i niepokoję się, że... Poczuła nagły ból w krzyżu, zaczęła szybko oddychać. Następny skurcz. Jęknęła cicho i przygryzła wargi. — Powinnam leżeć i mierzyć czas pomiędzy skurczami — pomyślała. — Ach! Ból nasilił się. Ten skurcz był mocniejszy. Ściskając w jednej ręce słuchawkę, a drugą obejmując brzuch jęknęła: — O Boże, Alex wracaj! Wracaj... Usłyszała w słuchawce zaniepokojony głos: — Nino, dobrze się czujesz? Jesteś tam? Zanim zdołała odpowiedzieć, rozległo się walenie pięścią w drzwi. Poruszyła się klamka, ktoś próbował je pchnąć. Alex! Jest wspaniały, ale taki roztargniony, zapomniał przenieść telefon, a teraz okazuje się, że nie ma kluczy. Kiedy wreszcie nauczymy się, że nie musimy zamykać wszystkiego, tak jak w Chicago? Przerywanym z bólu głosem powiedziała: — Doktorze Dundeen. Alex wraca, jest przy drzwiach! O Boże to już może być... Mam następ ne skurcze. — Zacznij mierzyć czas — poradził jej spokoj nie. — Jeśli skurcze nie miną, zawiadom swego lekarza. Gdybyś potrzebowała mojej pomocy, to dzwoń. Dawno już nie odbierałem porodów, lecz coś o tym wiem. Wychodzę teraz z biura, ale sekretarka może mnie w każdej chwili przywo łać. O twoim ojcu porozmawiamy jutro. Zadzwoń najlepiej rano. — 32 Nina ale podniesiona na duchu, podziękowała, odłożyła słuchawkę, objęła rękami brzuch i zamknęła oczy. Może to niestrawność? A może gwałtowne ruchy dziecka? Nie, to na pewno coś poważnego, bardzo poważnego. Walenie do drzwi nie ustawało. — Alex, już idę — krzyknęła. Skurcze ustąpiły równie nagle, jak się pojawiły. Wstała ostrożnie, przeszła przez salon i weszła do dużego holu. Odpoczęła chwilę, opierając się o poręcz schodów. To nie był Alex! Był to ktoś wyższy, szczuplejszy, lekko przygarbiony. — Kto tam? — zapytała. Czy kiedykolwiek pozbędzie się podejrzliwości człowieka z dużego miasta? Tutaj w Mendocie, leżącej o trzy godziny jazdy na północ od Chicago, ludzie otwierali drzwi nie odczuwając lęku przed obcymi. — To ja, John Morton, sąsiad z przeciwka, proszę mnie wpuścić. Nina już chciała otworzyć drzwi, lecz zreflektowała się. Przecież nie zna tego człowieka. Zaledwie kilka razy pozdrowiła go na ulicy, gdy szedł z synem. Czego on chce? Po co przyszedł i to o tej porze? Dlaczego sam próbował wejść do środka? — Przecież jestem w Mendocie — skarciła się w myślach. — Nie powinnam się bać. To sąsiad. Oczywiście, że muszę go wpuścić. Podeszła do drzwi, przekręciła jedną ręką mosiężną zapadkę, obracając jednocześnie drugą ręką gałkę. Można by tych czynności uniknąć, gdyby oboje z Alexem nie przywiązywali ciągle jeszcze takiej wagi do zamykania drzwi. — Co pana...? 33 W tym momencie wiedziała już, że stało się coś złego. Dostrzegła to w ciemnych oczach gościa, który najwyraźniej nie przyszedł ze zwykłą sąsiedzką wizytą. Morton, słaniając się na nogach, dygotał, wyłamywał sobie palce, a w jego szeroko otwartych oczach widniała groza. Przerażona cofnęła się o krok. — Pani Hale, ja... ja... Chwycił ręką jej nadgarstek, potem przymknąwszy oczy, powiedział: — Zdarzyło się coś okropnego! Nina nosiła panieńskie nazwisko Trenton, jednak nie sprostowała błędu. — O co chodzi? Co się stało? Widząc strach malujący się na jego twarzy, wyszarpnęła rękę z uścisku i cofnęła się. — Czy mogę panu w czymś pomóc? Otworzył usta, lecz nie mógł wydobyć głosu. Bezradnie stąpał w miejscu, wskazując drżącą ręką w stronę ulicy. Nina z trudem dostrzegła ciemny kształt rysujący się na śniegu. — Pani... pani... mąż... — Co? — zapytała nic nie rozumiejąc. Spojrzała ponownie i zobaczyła leżącą po przeciwnej stronie ulicy skuloną postać, którą znała lepiej niż swoją własną. Nie mogła w to uwierzyć, nie chciała! — Alex? — zawahała się i powtórzyła: — Alex? Morton kiwał głową: — Ja... ja... zobaczyłem jak biegł w stronę domu. Zaczął... po...tykać się. Trzymał się za klatkę piersiową, a potem... Nina rzuciła się przed siebie. — Nie! 34 — Myślę, że... to mogło być serce — powie dział Morton próbując ją zatrzymać. — Można tak sądzić ze sposobu, w jaki upadł. Wezwałem karetkę pogotowia i ja... Odepchnąwszy go wyskoczyła na zewnątrz. Podtrzymując rękoma brzuch biegła przez śliski podest. — Alex! — krzyknęła, a jej oddech w wieczor nym chłodzie zmienił się błyskawicznie w parę. Zostawiła starszego- mężczyznę mówiącego bezładnie o tym, jak starał się ratować Alexa, jak cucił go tam na śniegu... O czym on mówi? Przecież Alex jest zdrów i nigdy mnie nie zostawi! Szczególnie teraz, tuż przed porodem. Przecież spodziewamy się dziecka. Po tylu latach jestem w ciąży! — Alex! Jej krzyk zapalił światła we wszystkich oknach. Ludzie wybiegli z domów. Jednocześnie słychać było sygnał nadjeżdżającej karetki. Sygnał mniej przeraźliwy od rozpaczliwego krzyku Niny. — Pani Hale! — usłyszała głos zza pleców. — Niech pani uważa na schody! Nie zwracając uwagi na ostrzeżenie, chwyciła za poręcz stromych schodów. Tam w brudnym marcowym śniegu leżało coś, co było jej mężem. Leżał bez życia, jak stos niepotrzebnych łachmanów. Nie, o Boże, nie! Biedny Alex. — Alex! Ogarnięta przerażeniem ruszyła w dół, podtrzymując ręką brzuch. Szlochając -wyciągnęła ramię, jakby chcąc przygarnąć męża mimo dzielącej ich przestrzeni. Musiała go dosięgnąć, zatrzymać na zawsze! AAS 35 Tylko kilka stopni dzieliło ją od końca schodów, kiedy jej prawa stopa poślizgnęła się na cienkiej warstwie lodu. Straciła równowagę. Jak przy jeździe kolejką w wesołym miasteczku skurczyła się wewnętrznie w przewidywaniu tego, co miało nastąpić. Jej prawa noga wygięła się nienaturalnie. Nie znajdując żadnego punktu oparcia Nina runęła do przodu. — Ach! — krzyknęła. Zanim upadła na ziemię, zdołała się skulić i otoczyć lewym ramieniem brzuch. Dziecko! Wyciągnęła prawą rękę, aby powstrzymać uderzenie. Sekundę później ręka napotkała twardy betonowy chodnik, łamiąc się pod ciężarem ciała. Z całej siły odchyliła się do tyłu i obróciła tak, aby nie upaść na brzuch. Udało się! Prawe ramię uderzyło o ziemię, potem głowa, w końcu plecy. Na twarzy Niny malowała się rozpacz. Przeraźliwy ból przeniknął jej ciało. Ogarnęła ją ciemność, coraz głębsza, tak głęboka, jak czerń wieczornego nieba nad jej głową. Czuła przytłaczający smutek i lęk. Nie mogąc zobaczyć męża, jęknęła: — Alex! Kilka minut później, leżąca w śniegu Nina uświadomiła sobie, że człowiek z wyjącego ambulansu podbiegł najpierw do niej, żyjącej przecież, a nie do Alexa. Rozdział 5 Mikey siedział na niebieskim, "wyposażonym w dodatkowe kółka, rowerze i kołysał się rytmicznie na boki. W prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Chciał się przekonać, jak długo potrafi utrzymać rower w równowadze, zanim boczne kółko oprze się o ziemię. Pochłonięty zabawą, zagryzł usta. — Nieźle — ucieszył się, lecz nagle rower przechylił się mocniej i runął wraz z nim na bok. — Trudno, spróbuję jeszcze raz — pomyślał. Było już całkiem ciemno, a Mikey samotnie czekał w parku. Co jakiś czas, mrużąc oczy, rozglądał się wokół, lecz nie mógł nikogo dostrzec. Nie był zupełnie pewien, z jakiego powodu się tutaj znalazł. Próbował przypomnieć sobie, co powiedział ojciec. — Czekać? Tak, mam czekać właśnie tu, aby w ten sposób mu pomóc. Uśmiechnął się i pogładził po słabym zaroście na policzkach. Lubił pomagać; odgarniał śnieg, przenosił ciężkie rzeczy, lecz najbardziej cieszyła go praca w podziemiach zakładu, a zwłaszcza przeprowadzanie testów. Usiadł znów na rower i zacisnął dłoń w pięść, tak jak go uczył ojciec. To trzeba robić tak: skoncentrować się, a potem pięścią uderzać w klatkę piersiową. Albo należy 37 silnie ścisnąć ręką fałd skóry po wewnętrznej stronie ud. Mikey spróbował to zrobić. — Ach! — krzyknął. — To boli — pomyślał, lecz po chwili uśmiech nął się. — Boli, bo przecież ojciec nauczył mnie, jak to robić. W ten sposób mu pomagam, a ja to bardzo lubię. Usłyszał nagle narastający przenikliwy dźwięk syreny. Przestraszył się i chciał natychmiast uciec do domu. Nigdy jednak nie sprzeciwił się ojcu, więc i teraz postanowił czekać. — Dlatego tu jestem — uświadomił sobie. — Muszę odebrać paczuszkę. Potem szybko wrócę na rowerze do domu, a po drodze zobaczę, co tam się stało. A musiało się stać coś naprawdę niezwykłego. Hałas nasilał się. Słyszał trąbiące samochody i stłumione okrzyki. Z dala od strony Leaf Street widział pulsujące światło. Domyślał się, że jest tam dużo ludzi i chciałby się wśród nich znaleźć. Czyżby coś złego wydarzyło się w tym dużym czerwonym domu? — Jeśli to jakaś zabawa to może powinienem tam pójść? — pomyślał. — Może tym razem pozwolą mi bawić się ze sobą? Przecież mieszkają tam tacy mili ludzie. Mężczyzna i jasnowłosa kobieta, która zawsze na powitanie macha do mnie ręką. Mikey przestał kołysać się na rowerze. — Jeśli tam się bawią, to dlaczego ja jestem tutaj? — nie mógł sobie przypomnieć. — Zaraz, co takiego ojciec kazał mi zrobić? Co mi powiedział? Zaczął kołysać się coraz mocniej. — Nigdy nie pozwala mi odchodzić tak daleko od domu, a nagle... Czy ojciec ma tu przyjść? Na kogo ja czekam? 38 Mikey patrzył na małe kółka roweru, które na zmianę dotykały ziemi, na ciemne niebo raz za razem rozbłyskujące światłem. Słyszał dobiegające z oddali głosy. — Tak ciemno, a ja jestem tu sam bez ojca! Rozejrzał się dookoła. W ciemnym parku nie było nikogo. Widział kilka ławek, drzewa i rzekę. Przestał kołysać się na rowerze i spojrzał przez ramię. Lubił rzekę. Czasami przychodził tu z ojcem, bawił się rzucając do wody małe gałązki i patrzył, jak odpływają. Lubił przyglądać się łodziom. — Czy nie odszedłem zbyt daleko od domu? — pomyślał. — Ojciec byłby zły, gdyby o tym wiedział. Zaśmiał się. — On będzie się bardzo gniewał, bo jestem sam w nocy nad wodą, ale te błyski na niebie są takie ładne. Usłyszał nagle odgłos kroków na śliskim chodniku. Obejrzał się i ujrzał zmierzającą w jego kierunku wysoką postać. W sekundę później z ciemności wynurzył się mężczyzna ubrany w czarny płaszcz. W ręku trzymał torbę. Mikey zmrużył oczy, zacisnął usta i przyjrzał mu się uważnie. — Dobry wieczór, Mikey. — Hej — odpowiedział miękko. Zmarszczył brwi i wpatrywał się w nieznajo mego. — Kim on jest? — Nie poznajesz mnie? Mikey potrząsnął głową. Mężczyzna wydał mu się znajomy, lecz nie rozpoznawał go. — Nic się nie bój. Nieznajomy obrzucił wzrokiem Mikey'a i jego rower. — Twój ojciec jest w domu? Mikey wzruszył ramionami, odwrócił się 39 i spojrzał w stronę rozświetlonego czerwienią nieba. — Tak, wiem — powiedział nerwowo męż czyzna. — Mają tam jakieś kłopoty. — To zabawa! Znów zabrzmiał w powietrzu wysoki, wibrujący głos syreny. Dobiegał od strony miasta i stawał się coraz głośniejszy. Mężczyzna w pośpiechu zwrócił się do Mi-key'a: — Muszę już iść. Wyciągnął brązową torbę. — Masz. Daj to swojemu ojcu. Bądź ostrożny. Tam w środku jest szklana butelka. Poradzisz sobie? Mikey patrzył w stronę miasta. Hałas narastał. Płonęło wiele świateł. — Jakie to interesujące — pomyślał. — Mikey — krzyknął mężczyzna. — Oddaj torbę ojcu. Uważaj. Wcisnął mu niewielki pakunek. Mikey odruchowo schwycił go i na moment odwrócił się w stronę, z której dobiegał gwar. W sekundę później w miejscu, gdzie stał nieznajomy ubrany w długi czarny płaszcz, nie było nikogo. Mikey rozejrzał się wokół i gdzieś daleko zobaczył znikającą w mroku postać. — Do widzenia — krzyknął i pomachał ręką. Hałas stawał się coraz wyraźniejszy. Mikey zobaczył migające czerwone światła, które przesuwały się szybko wzdłuż drogi i mostu nad rzeką. Nie myśląc o tym, że trzyma pod pachą brązową torbę, nacisnął pedały i ruszył w kierunku jaskrawych świateł, w stronę, z której dobiegało przenikliwe wycie syren. Rozdział 6 Był koniec sierpnia, późne gorące lato. Minęło pół roku od chwili, gdy ostatni raz widziała Alexa, a jej dziecko ma już sześć miesięcy. Jechała do Instytutu Badań i Opieki nad Przewlekle Chorymi, gdy nagle ogarnęła ją fala wspomnień. Przypomniała sobie, jak wieziono ją karetką pogotowia do głównego szpitala w Mendocie. Pamięta odczuwany wówczas dotkliwy ból fizyczny i nie mniej dotkliwy niepokój 0 Alexa. Pamięta, jak po wyjęciu jej z karetki na podjeździe szpitala spojrzała w okno pokoju ojca przebywającego tuż obok w instytucie. Był to niezwykły splot wydarzeń. Ojciec zamknięty w szpitalnym pokoju, ona leżąca na noszach 1 Alex... Przypomniała sobie, jak unieruchomiono jej rękę w plastikowej szynie, włączono monitor sprawdzający rytm serca u dziecka i stwierdzono, że jego życie jest zagrożone. Zapamiętała jeszcze pochylające się nad nią obce twarze. A przecież wciąż przywoływała Alexa. Potem dano jej narkozę, a w chwilę później zrobiono cesarskie cięcie i na świat przyszła dwu i półkilogramowa dziewczynka. Po przebudzeniu rozpłakała się ze szczęścia na widok tej małej istotki. Zaraz jednak zaczęła 41 .- V błagać, aby powiedziano jej, co się dzieje z Ale-xem. Nikt nie podszedł do niej, a po chwili działanie leków sprawiło, że znów zapadła w głęboki sen. Następnego dnia obudziła się w tym samym miejscu. Obok niej leżała córeczka, o długich paluszkach, pełnej tryskającej zdrowiem buzi i małym nosku. Oczy miała mocno zamknięte. Pielęgniarka podała jej dziecko, a ona przycisnęła je do nabrzmiałych piersi. Mała uśmiechała się słodko, tak radośnie i wspaniale. Nina trzymała ją w ramionach, karmiła, kołysała i płakała. Jennifer. Mała Jenny. Takie imię wybrał Alex. Potem dowiedziała się, że Alex, ojciec Jenny, jej ukochany mąż, zmarł w drodze do szpitala. Teraz jechała zobaczyć się z ojcem, a mała Jenny siedziała przypięta pasami w swoim krzesełku na tylnym siedzeniu samochodu. Nina ciągle jeszcze nie potrafiła tego wszystkiego zrozumieć. Zastanawiała się, jak mogła poradzić sobie w tej dramatycznej sytuacji. Ze złamanym nadgarstkiem nie była w stanie wykonywać wielu czynności i zajmować się sprawnie dzieckiem i domem. Rodzice Alexa przyjechali do niej na pięć tygodni, ale ich pomoc ograniczała się prawie wyłącznie do zmiany pieluch. Nina Tren ton podjechała na parking, wspólny dla szpitala i instytutu. Wyjęła z samochodu składany wózek i posadziła w nim Jenny. — Och, moje maleństwo — pomyślała i pocałowała ją w główkę. — Taka śliczna, taka nadzwyczajna, zwraca powszechną uwagę. Bolesne było dla niej to, że gdy pytano ją o wiek Jenny, uświadamiała sobie dokładnie od jak dawna Alex nie żyje. Jeśli cokolwiek mogła- 42 by zmienić, to datę urodzin dziecka, gdyż w jej odczuciu Jenny nosiła na sobie piętno śmierci swego ojca. Nina spojrzała w stronę Instytutu Badań i Opieki nad Przewlekle Chorymi. Mieścił się w nowoczesnym, wybudowanym dwa lata temu, ze szkła i aluminium, bocznym skrzydle szpitala. Instytut zajmował się leczeniem chorych z zaburzeniami pamięci oraz badaniami naukowymi. Nie tylko ojciec Niny był pod stałą lekarską kontrolą. Również ona i Jenny przechodziły tam okresowe badania. Właśnie tego ranka doktor Dundeen zadzwonił i poprosił, aby wpadły na chwilę do laboratorium. Z siedzącą w wózku Jenny, Nina przeszła przez szpitalny hol i skierowała się w stronę instytutu. Zamiast, jak zazwyczaj, udać się na górę wprost do ojca, minęła pokoje dyrekcji i weszła do jednego z laboratoriów. Był to mały, pomalowany na biało pokój. Jedną ze ścian zabudowano stojącymi i wiszącymi szafkami. Znajdowało się tam mnóstwo probówek i szkieł laboratoryjnych, mikroskop i mała lodówka. Kiedyś Dundeen powiedział Ninie, że większość prac wykonuje w swoim domowym laboratorium, a to pomieszczenie służy mu głównie do gromadzenia materiałów niezbędnych do prowadzonych badań. Teraz pochylał się jednak nad mikroskopem. — Świetnie, przyszłaś w samą porę — powie dział wyłączając instrument. — Wejdź proszę i usiądź. Jak ta Jenny urosła! Będzie blondynką, tak jak ty. — Jeszcze nic nie wiadomo, Alex miał ciemne włosy. 43 — Tak, oczywiście, masz rację — odparł. Nina usiadła wygodnie i spojrzała na niego. Dundeen był wysokim, mocno zbudowanym mężczyzną o lekko przerzedzonych brązowych, siwiejących włosach. Miał miłą twarz z wydatną szczęką, ciemnymi bystrymi oczami i wąskimi ustami, na których pojawiał się czasem szybki uśmiech. — W najbliższych dniach zamierzam przep rowadzić kilka doświadczeń — zaczął Dundeen — i dlatego chciałbym pobrać próbki krwi od was obu. Mam nadzieję, że nie masz nic prze ciwko temu. — Oczywiście, że nie. Usiadła na taborecie i patrzyła, jak Dundeen zakłada maseczkę i gumowe rękawice. — To interesujący człowiek — pomyślała. — Pracuje nie dla pieniędzy, ale dlatego, że jest to jego pasją. Instytut, o czym Nina dowiedziała się ostatnio, nie mógłby bez niego istnieć. Dundeen był nie tylko najwybitniejszym specjalistą od choroby Alzheimera, ale również bardzo bogatym człowiekiem, jedynym spadkobiercą najza-możniej szych w Wisconsin właścicieli zakładów przemysłu drzewnego. Instytut był w dużej mierze dotowany i wyposażony przez niego. Dundeen uniósł w górę strzykawkę i powiedział: — To tylko mała chwilka. Siedziała nieruchomo, a on zdezynfekował delikatnie jej ramię i wbił igłę. Po chwili, zadowolony, oznaczył probówkę z ciemną krwią Niny i sięgnął po następną strzykawkę. — Zajmuję się chorobą Alzheimera — rzekł — i chcę przeanalizować wszystko, co może 44 się z nią wiązać. Dieta, przebyte schorzenia, a zwłaszcza obciążenia dziedziczne. Chcę wykorzystać to, ze mam na miejscu trzy pokolenia waszej rodziny. — Od mojej córki może pan dostać jedynie kilka kropelek krwi — zaśmiała się. — Reszta należy do mnie. Posadziła sobie Jenny na kolanach i mocno przytuliła, gdy Dundeen pobierał jej krew. W chwilę później miał juz próbkę, opisał ją, zdjął maseczkę i gumowe rękawice. — Mówiąc szczerze, mógłbym prosić o pobra nie krwi mojego asystenta, ale chciałem choć przez chwilę widzieć się z wami. — Ciągle zajęty — pomyślała Nina. — Ten człowiek budzi zaufanie. Ubrany w biały fartuch, białą koszulę, krawat. Skupiony i uważny. — Zawsze był pan dla mnie taki dobry — za częła Nina. — Trudno mi wyrazić, jak wielką ulgą w obecnej sytuacji jest to, ze opiekuje się pan moim ojcem. Oparł się o czarny blat stołu. — Posłuchaj, chciałem ci coś powiedzieć. Otóż, w leczeniu Alzheimera staramy się osiąg nąć dwa cele. Po pierwsze: zapewnić pacjentowi prowadzenie normalnego trybu życia, tak długo jak tylko to jest możliwe, po drugie: opieką objąć nie tylko chorego, ale i jego rodzinę. Przerwał, a po chwili dodał: — Widziałem nie raz jak ci, którzy opiekowali się chorym, zupełnie zapominali o sobie, o włas nych sprawach, zdrowiu... Nina wzięła głęboki oddech i zamyśliła się. Tak wielu znajomych dawało jej rady, jak dbać o finanse, jak wychowywać dziecko i opiekować 45 ?.".'•: •v* się ojcem. Nigdy nie przywiązywała większej wagi do takich rad, ale tym razem zdała sobie sprawę, że to, co mówi Dundeen, jest warte zastano wienia. Wzięła na ręce Jenny i, jakby próbując się usprawiedliwić, powiedziała: — Było mi bardzo ciężko, ojciec tutaj w in stytucie... Nie, po prostu nie potrafię powiedzieć, czym były dla mnie te ostatnie miesiące, ale teraz zaczynam przychodzić do siebie. Westchnęła i spojrzała prosto w życzliwą twarz doktora. — Tak, już jest znacznie lepiej. Czuję się, jakbym wychodziła z gęstej mgły. — To świetnie, miło to słyszeć. Nina znów pogrążyła się w myślach. — Jak to się wszystko stało? Jak? Cztery lata temu zmarła mama, potem Alex, do tego chory ojciec. Jego umysł zmienił się zupełnie, uwięziony przez chorobę Alzheimera. Kto wie, jak długo to potrwa? Dlaczego rodzina rozpada się tak szybko? Zostały tylko one dwie — pocałowała Jenny. — Jakże cudownie byłoby gdyby... — Nino? — Słucham? — Bierzesz udział w zajęciach grupowych ro dzin pacjentów? — Nie — odrzekła. Przestała tam chodzić, gdy zaczęły się jej problemy z ciążą. — Trudno mi wyrwać się z domu. Nie mogę zostawiać Jenny na więcej niż kilka godzin. Mogłabym ją ze sobą zabierać, ale byłoby to kłopotliwe i... — No tak... Wyjaśnienia Niny nie były w pełni zgodne z prawdą. Po prostu nie miała ochoty na kontak- 46 ty z ludźmi. Pragnęła tylko spokoju... Minęło już pół roku. Była wtedy chłodna wczesna wiosna, a teraz jest już późne lato. Wkrótce nadejdzie jesień. — Może jednak powinnam wrócić do przerwanych zajęć — pomyślała. — Wychodzisz codziennie z domu? — zapytał Dundeen. — Tak, oczywiście. Dziecko niespokojnie wierciło się na jej rękach i Nina zaczęła je lekko kołysać. — Odwiedzam ojca. Uśmiechnął się i odparł: — Wiem, to świetnie, ale nie zapominaj o so bie. Byłoby dobrze, gdybyś chodziła na długie spacery, aby się zrelaksować i odprężyć. Nie martw się o ojca, jest pod dobrą opieką. Może na przykład wybrałabyś się na weekend do Chica go? O ile wiem, pochodzisz stamdąd? — Tak... To prawda, że już od dawna nigdzie nie wyjeżdżała. Wiedziała, że jej życie może już zawsze być takie, ograniczone tylko do odwiedzania ojca. Nie musi pracować. Dzięki polisie ubezpieczeniowej Alexa miała dużo pieniędzy, a poza tym były również pieniądze ojca. Gdy jeszcze dobrze się czuł, bojąc się nadchodzącej starości upoważnił Ninę i jej prawnika do dysponowania całym swoim majątkiem. Nina błądziła oczami po laboratorium, unikając wzroku Dundeena. — Ma pan rację. Zaczynam powoli otrząsać się ze skutków tych okropnych przejść i zacznę częściej wychodzić z domu. — To dobrze. Pamiętaj, że szczególnie zależy mi na twoim udziale w zajęciach grupowych. 47 Uśmiechnęła się i skinęła głową. — Dobrze, panie doktorze — i chcąc zmienić temat rozmowy, zapytała: — Jaki jest stan mo jego ojca? — Zgodny z przewidywaniami. Sądzę, że kon trolujemy jego wybuchy. Podajemy mu, jeśli się nie mylę, RS-86 oraz neuroleptyk ACTH. Lekarstwo... Jakże Nina pragnęła, by znalazł się lek, obojętnie o jakiej nazwie, który przywróci ojcu pamięć i sprawność, pozwoli mu znów stać się sobą. — A może jest nadzieja na jakieś skuteczne lekarstwo? — Ostatnio testujemy sporo nowych specyfi ków. W niektórych przypadkach spodziewamy się dobrych wyników. — Oby nie trzeba było długo czekać. Jenny wierciła się coraz bardziej, więc Nina posadziła ją w wózku. — Mój ojciec ma niewiele czasu przed sobą, zresztą tak jak każdy z nas — dodała. Dundeen przyglądał się dziecku, potem spojrzał uważnie na Ninę. Jego oczy szukały jej wzroku. Przez moment patrzył na nią, jak gdyby chciał oznajmić coś ważnego. Powstrzymał się jednak. — Masz rację, takie jest życie — powiedział po chwili. Podszedł bliżej i wyciągnął rękę. — No cóż, muszę iść na obchód, ale pamiętaj, służę ci pomocą zawsze, gdy zajdzie taka potrzeba. — Dziękuję, doktorze. Doceniam to, że mogę do pana w każdej chwili zadzwonić. Jeśli nawet zachowanie doktora wydało jej się nieco dziwne, nie zastanawiała się nad tym. Miała do niego pełne zaufanie. Tak znakomicie opiekuje się ojcem, a teraz też ma rację — myślała wychodząc z Jenny z laboratorium. — Powinnam stanowczo zmienić tryb życia. Powoli ruszyła w stronę holu. Szpitalny gmach zawsze wywoływał w jej pamięci obrazy związane z utraconym mężem. Alex! W myślach widziała miejsce, w którym upadł. Ulica pokryta była wtedy cienką warstwą lodu. Było ciemno, zimno i wilgotno. Odbywając swój codzienny wieczorny bieg poczuł, że coś złego dzieje się z jego sercem. Wyobrażała sobie, jak starał się biec w kierunku domu, do niej. Gdyby tylko wcześniej usłyszała jego kroki albo gdyby posłuchał jej i nie biegał tego wieczoru. — O Boże — westchnęła i weszła z Jenny do windy. Dundeen ma rację. Byłoby jej znacznie lżej, gdyby pogodziła się z faktem, że Alex nie żyje. Mogłaby wówczas pomyśleć o swej przyszłości. Nie potrafiła tego zrobić, po prostu nie była w stanie. Znała tak dobrze myśli Alexa, poglądy, jego ciało. Nie może być większej bliskości mię dzy dwojgiem ludzi. Wiedziała, że był w świetnej formie, dużo biegał, ćwiczył. Odżywiał się zdro- 1 wo: warzywa, owoce, nie jadał wysmażonych |, steków i tłustych potraw. Przygotowywał się | przecież do startu w tym idiotycznym maratonie. Tak, Alex był w doskonałej formie. To wszystko nie pozwalało jej spokojnie myśleć o jego śmie rci. Było w tej tragedii coś niejasnego, co budziło T w Ninie w miarę upływu czasu coraz większe I wątpliwości. Nie potrafiła pogodzić się z tym, co \ się stało, gdyż podświadomie czuła, że nie była to f zwykła śmierć. Rozdział 7 *Ae W mieszkaniu znajdującym się nad garażami, od północnej strony Zakładu Pogrzebowego Rid-gewood, przystojny mężczyzna o brązowych oczach — Bruce Fitzgerald — studiował uważnie gazetę, gładząc sumiaste, rude wąsy. Zmęczonym wzrokiem przeglądał kolumnę z nekrologami. Szybko trafił na informację, której szukał: „ ^^i/-i r. Jii"..vJ Anthony R. Sullivan. Lat 46, zamieszkały 4586 East Road. Właściciel pralni Jasny Błękit. Zmarł w wyniku urazów po wypadku samochodowym. Pozostawił kochającą żonę Ruth, syna Petera, dwie córki Todd Lawren-ce i Elizabeth M. Pożegnanie zmarłego odbędzie się pomiędzy godziną 12 a 14 w Zakładzie Pogrzebowym Ridgewood. Pogrzeb na cmentarzu w Riverbluff. Fitzgerald zakreślił ołówkiem nekrolog i wyciął go ostrożnie z gazety. Otworzył notatnik i starannie, jakby wypełniał formularz podatkowy, wkleił do niego wycinek. Pod spodem dopisał datę i miejsce śmierci Sullivana. Zanoto- 50 wał również, że poprzedniego dnia John Morton przywiózł ciało zmarłego do domu pogrzebowe go i że, również wczoraj, dostarczono tam jedną k przesyłkę pocztową i kwiaty. t Po południu Bruce Fitzgerald musi uzupełnić | swoje notatki. Zapisze wszystko, co będzie się ] wiązać z pogrzebem Sullivana: kto i kiedy przy- i będzie, kiedy odjedzie. t — Czyjego ciało zostanie spalone? — zastana- wiał się. — Prawdopodobnie tak. Muszę koniecznie zdobyć informacje ze szpitala, w którym umarł Sullivan. Tym tropem powinienem iść dalej. Może znam kogoś pracującego w szpital- nym archiwum? Nie. Ale przecież pracuje tam znajomy mego przyjaciela! To już jest coś. Może uda mi się skorzystać z tego kontaktu. Usłyszał warkot samochodu i natychmiast odwrócił się w stronę okna. Nie widział stąd zbyt wyraźnie, ale poprzez gęste gałęzie dębu do- strzegł ciemny podjazd przed zakładem pogrze- bowym, a za nim wąską Leaf Street z szeregiem wiktoriańskich kamienic. Przed godziną zauwa- żył, jak z jednego z domów wyszła kobieta z dzie- ckiem i odjechały samochodem. Zastana wiał się, gdzie i w jakim celu pojechały? Mężczyzna podszedł do stolika stojącego przy oknie. Podniósł do oczu lornetkę. Nie musiał regulować ostrości. Obydwaj — John Morton i jego syn — byli doskonale widoczni. Spojrzał na limuzynę służącą za karawan, która przed chwilą podjechała. Koła jej były zachlapane błotem. — To dziwne — pomyślał Fitzgerald. — Przecież nie padało przez ostatnie dwa tygodnie. Za krótkimi zasłonami w tyle karawanu dojrzał długą drewnianą skrzynię. Gdy Morton 51 odjeżdżał, samochód był pusty. Teraz w środku znajdowała się trumna. — Może jest przeznaczona dla zwłok lezących w zakładzie lub — zastanawiał się Fitzgerald — spoczywa w niej ciało, o którym nie będzie wzmianki w kolumnie nekrologów? Rozdział 8 Zanim winda zatrzymała się na ostatnim piętrze instytutu, Nina usiłowała otrząsnąć się z ponurych myśli, które nie opuszczały jej ani na chwilę. Ciągle miała przed oczami Alexa, wciąż czuła jego obecność. Nie mogła pozbyć się wątpliwości co do okoliczności jego śmierci. Wiedziała przecież, że nawet wyśmienici biegacze umierają na atak serca. Kilka lat temu znany maratończyk zmarł nagle w trakcie biegu. Były też i inne podobne przypadki. Ale dlaczego Alex? Co mu się przydarzyło tej nocy? — Ktoś powinien to wiedzieć — pomyślała. Przecież pozostał na pewno jakiś opis zdarzenia, bardziej szczegółowa notatka lekarska, coś więcej niż tylko sucha informacja: atak serca. Może już wcześniej mówiono jej o tym, ale nic nie zapamiętała. W pierwszych tygodniach po tym pamiętnym dniu żyła jak w transie, nie docierały do niej żadne informacje. Pochłonięta była wyłącznie swym bólem i nowo narodzonym dzieckiem. Może łatwiej pogodziłaby się ze śmiercią Alexa, gdyby wiedziała coś więcej o jej przyczynach. — Do licha, przecież nawet nie wiem, czy przeprowadzono sekcję zwłok — pomyślała. — Od czego by tu zacząć? Dundeen! Tak, on 53 może mi pomóc. To dobry pomysł. Jutro lub pojutrze zapytam go, gdzie szukać informacji dotyczących śmierci Alexa. Na pewno będzie mi lżej, gdy wyjaśnię wszystkie wątpliwości i poznam całą prawdę. Szklane drzwi na najwyższym piętrze instytutu były zamknięte, aby uniemożliwić pacjentom wychodzenie na zewnątrz. Widniał na nich napis: WEJŚCIE TYLKO DLA RODZIN I PERSONELU. Bez wahania Nina nacisnęła przyciski szyfrowego zamka, a chwilę później usłyszała brzę-czyk i weszła wraz z Jenny do środka. Znów, jak codziennie, znalazła się w świecie pacjentów chorych na Alzheimera. Szła długim korytarzem, którego podłoga pokryta była fioletowym chodnikiem. Z głośników płynęła spokojna muzyka. Minęła dyżurkę dla pielęgniarek i zatrzymała się przy oknie. W dole zobaczyła grupę pacjentów spacerujących bez celu w niewielkim zamkniętym ogródku. — Tato — pomyślała — co się z tobą stanie? Jak długo jeszcze będziesz tutaj? Zawsze gdy wchodziła do instytutu, z przyjemnością stwierdzała, że urządzenie wnętrza jest tu w każdym szczególe znakomicie przemyślane. Wzdłuż brzegów chodnika ciągnął się ciemny szlaczek. Brakowało go tylko przed wejściami do ogólnie dostępnych pomieszczeń. Większość pacjentów unikała przekraczania ciągłej linii, rzadziej zdarzało się, że nie potrzebnie wchodzili do biur lub cudzych pokoi. Okna ozdobione były kwiecistymi zasłonami, na których nie było jednak bluszczy, gdyż niektórym chorym mogły one przypominać węże. Na ścianach wisiały obrazy o pogodnej tematyce: króliki, psy, żeglarze, po- 54 zwalające pacjentom powracać myślami w przeszłość. — Ludzie, którzy tutaj opiekują się chorymi — pomyślała Nina — również muszą umieć poruszać się w czasie. Na drzwiach pokoju ojca — trzecich od końca korytarza — wisiało zdjęcie, a pod nim widniało nazwisko i krótka biografia. Była to informacja dla personelu, kto mieszka w pokoju. Krótka biografia przypominała, że chory był kiedyś normalnym, zdrowym człowiekiem. Fotografia nie była przeznaczona dla ojca Niny, który uważał się za młodego, pełnego wigoru człowieka. Nie mógł więc rozpoznać siebie w tym siedemdziesięcioletnim starcu. W miarę postępu choroby w swoim odczuciu był coraz młodszy. Choroba Alzheimera stała się dla niego źródłem młodości. Nina zawahała się przez moment, po czym zapukała delikatnie do drzwi i zawołała: — Halo? — Proszę wejść — odpowiedział. Dźwięk głębokiego, szorstkiego głosu przywołał uśmiech na twarz Niny. Ten głos znała połowa mieszkańców Chicago i każdy, kto bywał na La Salle Street. William Trenton był niegdyś pracownikiem giełdy. Jak mawiała matka Niny, miał głos sprawozdawcy sportowego: szorstki, a jednocześnie ciepły. — Nie wiesz, gdzie są moje klucze? — Jak zwykle, tatusiu, leżą na stoliku przy wejściu. — Aha! Patrzyła na wysoką postać ojca, gdy szedł do saloniku po marynarkę. Widać było, że ciężko 55 przeżył śmierć żony, zmarłej trzy miesiące temu. Niebieskie oczy utraciły część swego basku, a siwe włosy nieco zrzedły i zmatowiały. Nie był już tak pewnym siebie człowiekiem. Ale czy mogło być inaczej? Wiadomo przecież, jak ciężka choroba i śmierć najbliższej osoby potrafią załamać rodzinę. Ojciec miał prawo, po tym co przeszedł, być wyczerpanym, powolnym i zniechęconym do życia — pomyślała. Zawsze elegancki, ubrany był tym razem w dżinsy, jasnoniebieski sweter i zimową kurtkę. — Świetnie wyglądasz tato, ale kurtka nie będzie ci dziś potrzebna. — Niepotrzebna? — spojrzał przez okno na oświetlone wiosennym słońcem drzewa. — Jest wspaniała pogoda, prawie dwadzieścia stopni. Potrząsnął głową i rozpiął kurtkę. — Mój Boże, nawet nie pamiętam, jaka jest pora roku. Twój ojciec głupieje na starość. — Daj spokój tato. Wszystko w porządku, chodźmy już. W każdą niedzielę Nina zabierała ojca na spacer, aby choć trochę urozmaicić mu samotność. — Dobrze, dobrze. Nagle na jego twarzy pojawił się strach. Gwałtownie wsunął ręce do kieszeni. — Nina, gdzie są moje klucze? Boże, chyba nikt ich nie zabrał? Widziałaś je? Nina i Jenny, weszły do pokoju, który pełnił funkcję zarówno sypialni jak i salonu. Znajdowały się w nim przedmioty przywiezione z Chicago, będące od lat w posiadaniu rodziny: dębowe 56 łóżko, mahoniowy stół, dywan i zasłony, które niegdyś wisiały w bibliotece. Wszystko zostało starannie dobrane i rozmieszczone tak, aby zasłonić linoleum i białe szpitalne ściany i aby jej ojciec otoczony był przedmiotami znanymi mu z przeszłości. — Jak się masz! — zawołał. — Usiądź. Ojciec Niny, ubrany w kraciastą koszulę, żółty sweter i szare spodnie, siedział na krześle przed małym telewizorem, w którym zwykle oglądał mecze futbolowe. Zawsze prezentował się doskonale: błyszczące oczy, przystojna twarz o klasycznych rysach, ale dzisiaj wyglądał szczególnie dobrze. — Dzień dobry, miło cię widzieć. Wyglądasz wspaniale. Doktor Dundeen radził jej, aby na powitanie starała się zawsze powiedzieć ojcu jakiś komplement. Dzisiaj jednak nie musiała się do tego zmuszać. Od wielu tygodni, jeśli nie miesięcy, nie widziała go w takiej dobrej formie. Odwróciła wózek w kierunku ojca i pochyliła się nad dzieckiem. — Zobacz Jenny, do kogo przyszłyśmy. No, proszę, uśmiechnij się. Z drugiego końca pokoju dobiegł wesoły głos ojca: — Mogę ją wziąć na ręce? — Oczywiście. Nina podeszła do niego i podała mu Jenny. Ostrożnie wziął dziecko i posadził sobie na kolanach. Zaczął się z nią bawić, kołysał, chwytał za nosek, łaskotał. Jenny śmiała się radośnie. — Podoba ci się to, prawda? — powiedział. — Tak, na pewno. 57 Nina usiadła na łóżku i z przyjemnością patrzyła na tę zabawę. Tak powinno być zawsze. Może jest jakaś nadzieja, może znajdzie się jakiś sposób, aby opanować chorobę ojca, nawet na obecnym etapie. Oby tylko jego stan się nie pogorszył. — Widzę, że wspaniale rośniesz — powiedział do Jenny. Gdy tych dwoje się bawiło, Nina spoglądała na zdjęcie swej matki, które oprawione w srebrną ramkę stało na nocnym stoliku. Uświadomiła sobie, jak bardzo za nią tęskni, teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek. — Jaka to śliczna dziewczynka — powiedział ojciec. — Naprawdę tak myślisz? — Oczywiście. Popatrz na te niebieskie oczy. Mój Boże, jakie są duże i piękne. To nadzwyczaj ne dziecko. Spojrzał uważnie na Ninę i zapytał: — Ale czyje ono jest? Nina zacisnęła palce na krawędzi łóżka: — M...moje. — O, to wspaniale. Ten nagły objaw choroby wstrząsnął Niną. Jeszcze przed chwilą rozpoznawał swoją wnuczkę, nawet kilka razy zawołał ją po imieniu. A teraz... Doktor Dundeen mówił, że chorzy najłatwiej zapominają najświeższe zdarzenia. Choroba stopniowo niszczy ich pamięć, zaczynając od teraźniejszości, aż do całkowitego unicestwienia świadomości. Spojrzała jeszcze raz na zdjęcie matki. — Jakie to szczęście — pomyślała — że nie jest świadkiem tej tragedii. 58 Ojciec zatrzymał na Ninie pytające spojrzenie. Zanim się odezwał, wiedziała, że zaraz padnie pytanie, którego obawiała się najbardziej. — Kim ty jesteś? Czy ja cię znam? Poczuła nagły skurcz żołądka i z trudem wy szeptała: — Jestem... twoją... córką. — Tak myślałem — uśmiechnął się i dodał: — Mam też syna, nazywa się Brian. Widziałaś go może ostatnio? Nina przygryzła wargi i potrząsnęła przecząco głową: — Nie, tatusiu. — Tylko nie mów znowu o tym, tylko nie 0 tym — powtarzała w myślach. — Tylko nie Brian. Choroba Alzheimera. Jej objawy pojawiły się cztery lata temu, zaraz po śmierci matki. Przez dwa pierwsze lata choroba postępowała tak szybko, że stało się niemożliwe, aby ojciec mieszkał sam. Nina i Alex zabrali go do swego domu 1 zamienili salon w sypialnię dla niego. Tak było przez cały rok. W tym czasie nie wolno mu było samemu wychodzić z mieszkania. Później jednak coraz częściej zapominał o gaszeniu światła, spu szczaniu wody w toalecie, wyłączaniu kuchenki. Któregoś dnia położył gazetę na palniku gazo wym i w kuchni wybuchł pożar. Gdy połowa szafek już się paliła sąsiedzi poczuli dym i tylko cudem nikt nie został poparzony i nie spłonął cały budynek. Od tego dnia William Trenton, znany makler z La Salle Street, nie mógł już pozostawać sam, bez opieki. Wkrótce po tym Nina i Alex postanowili opuścić Chicago i prze nieść się do Mendoty. Wpływ na wybór miejsca 59 pobytu miał fakt, że tu właśnie mieścił się Instytut Badań i Opieki nad Przewlekle Chorymi. Nina zgnębiona siedziała na łóżku. Zacisnęła powieki próbując powstrzymać łzy, ale bez powodzenia. Płynęły powoli po jej policzkach. — Dobrze się czujesz? — Tak... tatusiu, wszystko w porządku. — Może jednak potrzebna ci pomoc. — Wszystko w porządku. — Jakże często osta tnio powtarzała te słowa, jakże często zmuszona była kłamać. — Nie, nie wołaj pielęgniarki. Ojciec przestał kołysać dziecko i Jenny nagle rozpłakała się. Wyraz jego twarzy zmienił się raptownie. — Dlaczego płaczesz? — zapytał podniesio nym głosem. Jenny otworzyła szeroko oczy i przestraszona zamilkła, ale w sekundę później zaczęła płakać jeszcze głośniej. uderzył Jenny Przestań, sły- — Przestać natychmiast! - dwoma palcami w policzek, szysz! — Tatusiu, nie! Nina była przerażona, zdołała się jednak opanować. Doktor Dundeen powiedział jej, że takie wybuchy są całkowicie przez chorego nie kont-rololowane. — Tylko spokojnie — pomyślała. — To się nie powtórzy. Doktor Dundeen zapewniał mnie, że... Nagle twarz ojca wykrzywiła się gniewem. — Dlaczego to dziecko płacze? Musisz natych miast odnaleźć jego matkę i oddać je. Przestań wrzeszczeć! — podniósł w górę otwartą dłoń. — Ja zaraz... 60 — Nie...! Przestraszona Nina zerwała się z łóżka i wyrwała Jenny z objęć ojca. Przytuliła ją mocno do siebie. — To dziecko musi natychmiast zamilknąć! — krzyknął i gwałtownie poderwał się z krzesła. — Ona się ciebie boi! Jenny płakała coraz mocniej. — Uspokój ją! — ryknął wściekle i próbował uderzyć Ninę. — Tato, nie! Odwróciła się, zasłaniając sobą Jenny, i zaczęła rozpaczliwie szlochać. Ojciec najwyraźniej nie poznawał jej. Jak mógł nie pamiętać! Ze łzami w oczach spojrzała na niego. Krzyczał głośniej niż dziecko. Po chwili odwrócił się do niej: — Ucisz tę małą — wrzasnął i zasłonił sobie uszy rękoma. — Odszukajcie mi Briana. Podbiegł do toaletki i gwałtownym ruchem ręki strącił stojące tam przedmioty: zdjęcie Niny, Alexa i Jenny oraz starą porcelanową miseczkę do golenia i butelkę wody kolońskiej, które spadły na podłogę roztrzaskując się na kawałki. — Przestań! — krzyczała Nina i wybiegła z po koju. — Siostro, siostro na pomoc! Ruda kobieta i ciemnowłosy mężczyzna wybiegli na korytarz. — Mój ojciec — krzyczała Nina wskazując pokój. — On może sobie zrobić coś złego. William Trenton rzucił o ścianę pilotem od telewizora. Plastikowe urządzenie upadło roztrzaskane na podłogę. — Tatusiu! Tatusiu, nie! Proszę cię! — wołała 61 Nina z korytarza, nie mając odwagi wejść do środka. — Proszę, nie rób tego! Uspokój się! Nic się nie stało, wszystko w porządku! — Gdzie jest Brian? — zaszlochał. — Niech ktoś znajdzie Briana! Małe ciałko Jenny zesztywniało w jej objęciach, a potem dziecko zaniosło się głośnym płaczem. Na korytarzu zaczęli się gromadzić pacjenci, jedni stali samotnie, inni w małych grupkach, trzymając się za ręce. Wszyscy uważnie się przyglądali. Pielęgniarka w pośpiechu minęła Ninę. Potem towarzyszący jej śniady ciemnowłosy mężczyzna wbiegł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. W chwilę później wyszedł na korytarz z wózkiem Jenny. — Nie martw się, nie martw się. To się często zdarza — powiedział z wyraźnym karaibskim akcentem. — Pytałem lekarza, skąd to się bierze, ale nie umiał powiedzieć. Tak już widać musi być, więc nic się nie martw — uśmiechnął się miło. — On jest przestraszony, to wszystko. Zajmiemy się nim. — Ale... — Idź do holu i odpocznij. My się nim zaj miemy. Naprawdę, nie martw się — dodał, wcho dząc znów do pokoju. Za drzwiami słyszała łagodne głosy — kobiecy i męski — próbujące uspokoić jej ojca. Nie szukając przyczyny gniewu, mówili do niego, jak do małego dziecka, które miało napad złego humoru. Trenton nie słuchał ich jednak. Krzyczał nieustannie i znów cisnął czymś o podłogę. Trzymając w objęciach szlochające dziecko, Nina rozpłakała się. To nie powinno się zdarzyć. 62 — Muszę znaleźć doktora Dundeena i poprosić, żeby zaaplikował ojcu coś silniejszego: zastrzyk, zwiększoną dawkę leku — pomyślała. - Dobry Boże, będę go błagać, aby dał mu lekarstwo, które sprawi, że już nigdy nie straci panowania nad sobą, uzdrowi jego chory mózg, cudowny lek, po którym rozpozna mnie i Jenny. Rozdział 9 Zanim doktor Dundeen rozpoczął obchód, odbył rozmowę z żoną jednego z chorych. Roniąc łzy zadała mu niezliczoną ilość pytań. W kilka minut później wyszedł ze swego gabinetu, niosąc niewielką walizeczkę ze strzykawkami i małą butelkę wypełnioną płynem. Szczególnie interesował się jedną z pacjentek, gdyż ciekaw był jej reakcji na testowany przez niego lek. — Gdyby możliwe było przeprowadzenie takich doświadczeń na zwierzętach, jakże można by przyspieszyć i ułatwić sobie badania — pomyślał. — Niestety tylko ludzie cierpią na postępujący zanik pamięci, na nich -więc zmuszony jestem przeprowadzać eksperymenty. Każdego dnia krewni chorych zadawali mu tysiące pytań. Codziennie powtarzał to samo: nie wiadomo, jakie są przyczyny tej choroby. Nie, nie wiadomo, jak jej zapobiegać i jak ją leczyć. Nie, nie ma nawet dobrego sposobu diagnozowa-nia, nie sprawdza się elektroencefalografia, tomografia i inne nowoczesne metody. Mógłby zasypać ich ogromną liczbą informacji, wymienić wiele trudnych, znanych tylko naukowcom objawów i skutków choroby, ale... Dzieci i bliscy krewni pacjentów nie chcą tego 64 słuchać. Najprawdopodobniej nie chcieliby też wiedzieć, że oni również mogą się stać ofiarami choroby Alzenheimera. Byliby przerażeni, gdyby dowiedzieli się, ze mogą być obciążeni genetycznie i nie ma żadnych możliwości, aby temu zapobiec. Chcą jedynie wiedzieć, jak to się dzieje, że mąż nie pamięta miejsca, w którym mieszkał przez ostatnie dwadzieścia pięć lat, dlaczego babcia obnaża się przed swoimi wnukami lub dlaczego kierowca nie potrafi prowadzić samochodu, a kasjer liczyć. Chcą wiedzieć, co sprawiło, że mózg najbliższej im osoby stał się bezużyteczny. No tak — pomyślał Dundeen. — Nie znam odpowiedzi na te pytania, jeszcze nie. Gdybym miał trochę więcej czasu. Wiadomo juz teraz, że Alzheimer jest przyczyną śmierci co czwartej osoby, a wszystko wskazuje na to, że w niedalekiej przyszłości choroba ta zaatakuje co trzecią rodzinę w Ameryce. Może więc moje badania pozwolą ją zahamować. Nie mam oczywiście żadnej pewności, ale jestem już tak blisko. Życie doktora Dundeena pod ciągłą presją takich myśli nie było łatwe. Czasami był bliski załamania. Od prawie dwudziestu pięciu lat prześladowało go wspomnienie o ojcu, który również był ofiarą Alzheimera. Uległ tej chorobie wyjątkowo wcześnie, gdy miał niespełna pięćdziesiąt lat, chociaż zazwyczaj chorują na nią ludzie po sześćdziesiątce. Ilekroć Gregory Dundeen myślał o ojcu, w pamięci pojawiała mu się deszczowa noc przed laty, gdy zrozpaczony przebiegał ulice miasta szukając go. Ojciec, ubrany w piżamę, wyszedł ze stojącego na uboczu domu, wędrował po ulicach i przywoływał swojego psa, który zaginął 65 .'fe kilkadziesiąt lat wcześniej. Choroba Alzheimera nie była jeszcze wówczas znana, nie miała nazwy. Szczególnie przykry był dla niego fakt, że znajomi i sąsiedzi uważali jego ojca za szalonego. Uznali, że jego duszę zgubiły miliony dolarów, które zgromadził. To, co się stało z ojcem, przerażało go. Z lęku przed tą chorobą zajął się medycyną. Dundeen szedł korytarzem na drugie piętro, gdy nagle poczuł silny, szarpiący ból w tyle głowy. Zatrzymał się i zamknął oczy. Wstrzymując oddech, oparł się o ścianę i pogładził po łysiejącej głowie. To za wcześnie. Jeszcze nie pora na następną dawkę leku. Jeszcze nie. Dopiero za dwie godziny. — Uspokój się — powiedział do siebie. — Mu sisz wytrzymać. Ból powoli ustępował. — Na pewno wytrzymam. W pokoju 212 znalazł swoją pacjentkę, Ellen Cherney, dawną projektantkę mody z Chicago. Miała ponad sześćdziesiąt lat, wystające kości policzkowe i piękne gęste siwe włosy. Nie nosiła już ubrań w jasnych, śmiałych kolorach, które kiedyś projektowała. Miała na sobie męski podkoszulek, workowate zielone spodnie i gumowe buty. Siedziała na łóżku, a obok niej leżała czerwona kurtka, cała w plamach. — Jak się masz Ellen? — zapytał Dundeen. — Jak się dzisiaj czujesz? Ellen Cherney poprawiła ręką włosy i odrzekła: — Doskonale. Uśmiechnęła się i spytała: — Kim ty jesteś? — 66 — Przyjacielem — odpowiedział i delikatnie zamknął drzwi. — Twoim lekarzem. Odwiedzał ją często, ale nie była w stanie go zapamiętać. Przywykł do tego. Gdyby powiedział, że widują się prawie codziennie, mogłoby to jedynie wywołać jej niepokój. Nie chciał, aby się denerwowała. Ellen Cherney była dla niego szczególnie interesującą pacjentką, gdyż miała znacznie podwyższone ciśnienie, a Dundeen chciał zbadać reakcję takiego właśnie organizmu na lek, który przyniósł. — Ellen, czy mogłabyś przyjść i usiąść tutaj — poprosił i podszedł do stojącego przy oknie krzesła. — Dobrze, ale jestem głodna. Kiedy dostanę coś do jedzenia? — zapytała i zręcznie zeskoczyła z łóżka. — Za pół godziny. — Dobrze. Zanim Ellen usiadła, Dundeen położył na toaletce swoją walizeczkę i otworzył ją. Wewnątrz znajdowały się cztery strzykawki, opaska uciskowa, nasączone alkoholem waciki i fiolka z lekiem. Wyjął jedną ze strzykawek i ostrożnie zerwał sterylne opakowanie, po czym położył ją na stoliku. W ręku trzymał opaskę, ale tak, żeby Ellen jej nie dostrzegła. — Czy mogłabyś podnieść do góry prawy rękaw? — Dobrze, ale kiedy dostanę coś do jedzenia? Jestem głodna. — Za piętnaście minut — powiedział Dundeen wiedząc, że nie ma znaczenia, co powie, gdyż Ellen i tak zapomni o tym w ciągu minuty. — To dobrze, bo jestem bardzo głodna. 67 Usiadła i zaczęła się przyglądać swoim spodniom. Była spokojna i zadowolona, tak jak tego chciał. — Może w końcu uda mi się zbadać jej reakcję na lek — myślał. Chwycił Ellen delikatnie za ramię i zaczął szukać odpowiedniego miejsca, aby wkłuć igłę. Naciskał palcami kredowobiałą skórę, aż dostrzegł wyraźną, niebieskawą żyłę. — Tak. Teraz będzie dobrze — ucieszył się i podniósł rękę, w której trzymał opaskę. — Co robisz? — zapytała. — Nic takiego, to zwykle badanie. — Ale dlaczego mnie badasz? — Chcę ci dać zastrzyk. — Zastrzyk! Aha! Jesteś lekarzem. — Tak i przyszedłem, żeby ci pomóc — po wiedział zakładając opaskę na jej ramię. — Ellen, nie ruszaj się, siedź spokojnie. Jestem twoim przyjacielem. Nie zdążył jeszcze zacisnąć opaski, gdy kobieta gwałtownie wyrwała rękę i przycisnęła ją mocno do piersi. — Nie — krzyknęła. — Nie chcę! Nie lubię zastrzyków. Poczuł wzbierający w nim gniew, ale spróbował się opanować. — Tylko spokój — pomyślał. — Byle jej tylko nie przestraszyć. Muszę ją jakoś uspokoić. W końcu nie pierwszy raz jestem w takiej sytuacji. — Ellen, proszę, ja naprawdę chcę ci pomóc. — Nie! Nie lubił takich metod, ale wiedział, że w postępowaniu z jego pacjentami drobne przekupstwa, zwłaszcza gdy w grę wchodzą słodycze, bywają bardzo skuteczne. 68 — Jak będziesz grzeczna, dostaniesz duże cia stko — powiedział. Spojrzała na niego uważnie, jak gdyby zastanawiając się nad propozycją. Z wyrazu jej przymrużonych oczu zorientował się, że nie wierzyła mu. Nagle zerwała opaskę z ręki i rzuciła ją na podłogę. — Nie! Wynoś się stąd! Uderzyła go pięściami w klatkę piersiową i odepchnęła gwałtownie. Zobaczył, jak wskakuje na łóżko. Przykucnęła w rogu i zasłoniła się poduszką. Dundeen poczuł silne pulsowanie w skroniach. — Do licha Ellen, uspokój się! — powiedział ostro. Nie miał wiele czasu. Sądził, że wszystko przebiegnie sprawniej. Energicznie ruszył w jej stronę. — Ratunku! — zaczęła przeraźliwie krzyczeć. — Ratunku! O cholera! Chodziło mu tylko o to, by unieruchomić ją na moment, wbić igłę i obserwować reakcję organizmu na wstrzykiwany lek. Do licha, nie muszę w końcu przejmować się jej kaprysami. — Ratunku! Ratunku! — Ellen nie przestawa ła krzyczeć. Zacisnął mocno ręce na poręczy łóżka, próbując opanować narastający gniew. — Nie szalej — powiedział do siebie. — Nie możesz przecież teraz dać jej zastrzyku. To byłoby zbyt niebezpieczne. Do diabła z nią. No i jak tu spodziewać się postępu w badaniach, gdy ciągle tacy głupcy jak Ellen Cherney wchodzą mi w drogę. 69 i Podszedł do toaletki i nerwowym ruchem zamknął walizeczkę. Tak jak się spodziewał, w chwilę później do pokoju weszła pielęgniarka. Młoda, rudowłosa kobieta spojrzała uważnie na Ellen, a potem zwróciła się do Dundeena: — O, to pan, doktorze. Nie wiedziałam, ze jest pan tutaj. Czy coś nie w porządku? — Nie sądzę. Wziął głęboki oddech, starając się odzyskać panowanie nad sobą. — Ale to nie jest mój najlepszy dzień. — Musisz mi pomóc — Ellen błagalnym wzro kiem zwróciła się do pielęgniarki. — Ten czło wiek chciał mi zrobić zastrzyk! — Dobrze Ellen, dobrze. Dostaniesz teraz swoje lekarstwo — powiedziała pielęgniarka zbliżając się do niej. — Uspokój się. — Ale on chciał mi dać zastrzyk! Zamknął drzwi, żeby nikt tego nie widział! — Nie, Ellen — Dundeen zmusił się do uśmie chu. — Ja nie chciałem zrobić ci zastrzyku — podniósł w górę obie ręce. — Zobacz, nie mam przecież strzykawki. — Ale chciałeś mi wbić grubą igłę! — krzy knęła. Dundeen spojrzał na pielęgniarkę, a potem zwrócił się do pacjentki: — Wszystko już zapomniałaś, przypomnij so bie! Poprosiłaś, abym wszedł tutaj i porozmawiał z tobą. Ellen odwróciła się w stronę siostry i powiedziała: — On kłamie, próbował znaleźć żyłę na mojej ręce i... 70 — Przestań już — powiedziała pielęgniarka. — To jest twój lekarz i mówi prawdę. Nigdy nie zrobiłby ci nic złego. — Ale... Z kieszeni fartucha Dundeena dobiegł dźwięk brzęczyka. Wzywano go. Doktor wyłączył sygnalizator i rzekł: — Może ona uspokoi się szybciej, jeśli wyjdę. Czy może siostra zostać z nią przez chwilę? Albo proszę zaprowadzić ją do świetlicy. — To dobry pomysł, na pewno jej się spodoba — przytaknęła pielęgniarka i zwróciła się do Ellen: — Chcesz iść do świetlicy? Kilku twoich przy jaciół już tam jest. Chodźmy zobaczyć, co oni robią. Może chciałabyś rysować? Biorąc do ręki walizeczkę Dundeen zauważył, że na podłodze leży gumowa opaska rzucona przez Ellen. Kątem oka spojrzał na pielęgniarkę i sięgnął do kieszeni. Ułamek sekundy później na podłogę spadł jego długopis. — Nie miałbym czym notować podczas dal szego obchodu — mruknął. Schylił się, podniósł obydwa przedmioty i szybkim ruchem schował do kieszeni spodni. — Mogę się jeszcze na coś przydać? — zwrócił się do pielęgniarki. — Nie, dziękuję panu. Gdy ruszył w stronę drzwi, Ellen krzyknęła: — Ty kłamco, chciałeś mi zrobić zastrzyk! Pielęgniarka odwróciła się w stronę doktora i powiedziała półgłosem: — To trudny przypadek. Wczoraj posądziła mnie o kradzież jakichś rzeczy, dzisiaj wydaje jej się, że pan chce ją skrzywdzić. Och, czasami 71 myślę sobie, że wolałabym, pracować gdziekolwiek, byle nie z chorymi. — Pracujesz tutaj, ponieważ jesteś tu potrzebna — odrzekł uśmiechając się. — Dziękuję, że zajęłaś się Ellen. Dundeen wyszedł na korytarz i odetchnął głęboko. — Ellen Charney zapomni o tym incydencie po kilku minutach — pomyślał. — Ale lepiej uniknąć kłopotów i przełożyć ponowną wizytę na później. Muszę poczekać, ale możliwe, że jeszcze w tym tygodniu, któregoś wieczoru, uda mi się dać jej podwójną dawkę środka nasennego, a wtedy spokojnie przeprowadzę eksperyment. Rozdział 10 — Nino! Podniosła wzrok. Siedziała na ławce w poczekalni, gdzie przed chwilą skończyła karmić Jenny. Doktor Dundeen stał obok z notatnikiem w ręku. — O, to pan doktorze. Dziękuję, że przyszedł pan tak szybko. Nina była już spokojna, ale wciąż miała zaczerwienione oczy. Jenny, nakarmiona do syta, uśmiechnięta, siedziała grzecznie. — Twój ojciec czuje się dobrze — powiedział doktor zmęczonym głosem. — Dostał zastrzyk uspokajający. — Biedny ojciec — pomyślała. — Podawano mu tyle leków psychotropowych, przeciwdep- resyjnych, uspokajających; to aż dziwne, że mógł w ogóle mówić. — Musisz liczyć się z tym, że takie wybuchy mogą się zdarzać, szczególnie na obecnym etapie choroby. Nie powinnaś się tym jednak specjalnie martwić. — A co będzie, gdy ataki staną się silniejsze? Będziecie w stanie poradzić sobie z tym? — Nie. Już dostaje bardzo silne leki, a zwięk szenie dawek może być niebezpieczne. 73 „•& *-?."*? M — O Boże! Nina bała się najbardziej tego, ze któregoś dnia nie będą mogli zapanować nad wybuchami ojca, a podawanie leków uspokajających stanie się niemożliwe. Wiedziała, że jeśli personel instytutu nie będzie w stanie kontrolować jego zachowania, czeka go kaftan bezpieczeństwa i zamknięty męski oddział szpitala w Chicago. Sama myśl o tym była dla niej przerażająca. Nie mogła sobie wyobrazić ojca przebywającego w takim miejscu. Wzięła na ręce Jenny i w zamyśleniu przytuliła do siebie. — To jest sens mojego istnienia — pomyślała. — Ta mała istota trzyma mnie przy życiu. Co ja bym bez niej zrobiła? — Co z tobą Nino? — Mój ojciec nie... nie poznał mnie — zwróciła się do Dundeena. — Tak mi przykro. — Bawił się z Jenny i nagle zapytał, czyje to dziecko. Potem chciał się dowiedzieć, jak ja mam na imię i wtedy Jenny zaczęła płakać. Rozzłościł się. To było takie niespodziewane. Jedyną osobą, którą chciał widzieć był Brian. Ciągle go wołał. — Kto to jest? — Mój mały braciszek — zacisnęła mocno powieki. On... On umarł trzydzieści osiem lat temu, gdy miał dwa lata. Nina boleśnie odczuła to, co działo się z jej ojcem. Po tym wszystkim, co przeszła opiekując się nim, po tym co dla niego zrobiła, nie poznał jej — swojej małej dziewczynki, jedynaczki, którą uczył fokstrota, z którą jeździł na nartach w Colorado, dla której zawsze był taki czuły. Jakże szybko taki silny mężczyzna stał się tym, kim jest obecnie. 74 Widzisz, to tak już jest. Byle drobiazg może wytrącić chorego z równowagi. — Ale dlaczego? — spojrzała na niego jakby błagając, by wyjawił jej prawdę. — Dlaczego? Wczoraj mnie poznał i Jenny też. Pamiętał jej buzię, śmiech i to, że jest jego wnuczką. A po tem... potem... — słowa uwięzły jej w gardle. — Wiedziałam, że to kiedyś nastąpi, ale nie spodzie wałam się, ze tak szybko. Nie dzisiaj. Dundeen przetarł oczy i spojrzał na Ninę. --- Jak wiesz, mam spore doświadczenie. Mój ojciec zmarł na Alzheimera. Jedno mogę ci powiedzieć: będzie gorzej. Przykro mi, że ci to mówię, ale chcę być z tobą szczery. Musisz być przygotowana na to, co nastąpi. Może po dłuższym czasie — dziesięciu, dwunatu, piętnastu latach, ale nadejdzie na pewno. Dundeen wyglądał na zmęczonego. Rozejrzał się wokół, jakby czegoś szukał. — Robimy wszystko, co możliwe, uczymy się ciągle — dobierał z wysiłkiem słowa, aby dodać jej otuchy. — Nie mogę powiedzieć, że jesteśmy u celu, ale zrobiliśmy duży krok do przodu. W naszym instytucie, lecząc i obserwując pacjentów, dokonaliśmy wielu odkryć. Dużo zrobiono też gdzie indziej. Towarzystwa farmaceutyczne ?wydają miliony na opracowanie nowych leków. — Tak, wiem. To bardzo dobrze. Czytała niedawno o tym, że corocznie wydawane są w całym kraju ogromne sumy na badania nad chorobą Alzheimera, na ratowanie jej ofiar, których liczba z roku na rok gwałtownie rośnie. Choroba Alzheimera, będąca dla chorego i jego rodziny ogromną tragedią, stała się jednocześnie motorem działania wielkiego biznesu. 75 &H &• Odkrywca skutecznego leku zdobędzie niemałą fortunę. — Panie doktorze, jeśli jest jakiekolwiek leka rstwo, co do którego istnieje choćby cień nadziei, że może pomóc memu ojcu, proszę je stosować. Ma pan moją zgodę. — Dobrze, ale... — Mówił pan o jakichś nowych lekach. Może któryś z nich będzie skuteczny? Albo jakieś nowe metody leczenia, dieta? Albo... — Dundeen popatrzył na Ninę uważnie, a po tem powiedział: — Jest kilka nowych specyfików, które dob rze rokują, ale ciągle są to eksperymenty, nie które nawet niebezpieczne. — Panie doktorze, proszę. Ja... Co ojciec ma do stracenia? Degeneracja jego mózgu posunęła się już tak daleko, że trudno wy obrazić sobie coś gorszego. Właśnie dlatego oddali go do instytutu, że tutaj poza opieką lekarska prowadzono również badania naukowe. Nina podpisała zgodę na stosowanie w przypadku jej ojca każdego sposobu leczenia. Decyzję tę podjęła nie tylko z nadzieją, że któryś z eksperymentów okaże się skuteczny. Wiedziała, że, ojciec byłby rad mogąc wnieść wkład w badania nad przyczyną tej choroby, w poszukiwanie sposobów jej leczenia. Jego cierpienia nie byłyby daremne. Nie mogąc nad sobą zapanować, Nina zaczęła płakać. — Do licha, nie teraz — pomyślała zasłaniając ręką oczy. — Nie w obecności doktora. — Przepraszam — powiedziała. — To dlatego, że... że ja ciągle nie mogę przyjść do siebie po śmierci Alexa i... po prostu nie zniosłabym na- 76 stępnego ciosu. Jeszcze nie. Ojciec nie może teraz odejść... Proszę. Zgadzam się na wszystko, co zrobicie. Chyba nigdy jeszcze Nina nie zachowywała się w ten sposób. Zwykle była silna i opanowana. Ale teraz, o Boże, czuła się tak nieszczęśliwa. Wilgotnymi oczami wpatrywała się w Dundeena, błagając go wzrokiem: — Niech pan coś zrobi, proszę! Doktor patrzył przed siebie. — Nie mogę niczego obiecać, ale przemyślę to jeszcze raz i zobaczę, co się da zrobić. — Bardzo dziękuję. To wszystko jest takie przygnębiające. Każda wizyta u ojca potwierdzała fakt, ze przełamanie bariery dzielącej człowieka chorego od otoczenia jest prawie niemożliwe. Tyle napięcia psychicznego i wysiłku kosztowała ją każda próba dotarcia do jego świadomości, podejmowanie za niego decyzji, wątpliwości z tym związane. I to wrażenie osób postronnych, że ojciec, jak i inni cierpiący na Alzheimera, jest całkowicie normalny i zdrowy. Ponieważ ta choroba nie wywołuje żadnych zmian w wyglądzie, tym bardziej szokujące są objawy całkowitej destrukcji umysłu. — Rozumiem, że takie zachowanie twego oj ca, jak dzisiaj, jest niepokojące, ale to dobrze, że możemy jeszcze obserwować różnice w jego sa mopoczuciu — powiedział Dundeen. — Będę... Przerwał w połowie zdania i objął głowę rękami. Jego kamienną zazwyczaj twarz wykrzywił grymas bólu. — Moja głowa — jęknął. — Ach! — Źle się pan czuje? ft Przytaknął i spróbował się uśmiechać. — Miałem bardzo wyczerpujący ranek. Nie zdążyłem nawet wypić kawy. Jeśli rano nie do starczę organizmowi dawki kofeiny, mam silne bóle głowy — powiedział z wyraźnym wysił kiem. — A wracając do sprawy twego ojca, to w wolnej chwili sprawdzę jego kartę choroby. Może była jakaś zmiana diety lub leków? Może nie spał zbyt dobrze zeszłej nocy lub wstał zbyt wcześnie? Wstąpię do niego i zobaczę, czy mogę być w czymś pomocny. — Będę panu bardzo wdzięczna. Miała ochotę zapytać doktora o Alexa. Może wiedział coś więcej o przyczynie jego śmierci. Uznała jednak, że nie jest to odpowiedni moment. Zadała dzisiaj już dość pytań. I tak Dunde-en poświęcił jej wiele czasu, a ojcu zapewni specjalne leczenie. Nie powinna nadużywać jego uprzejmości. Poza tym nie wiedziała, jak rozpocząć taką rozmowę. — Dziękuję — powiedziała. — Bardzo dzię kuję. — Będę z tobą w kontakcie — odparł i odszedł powoli. Pokładała w nim i wynikach jego badań całą swoją nadzieję. Przez chwilę spoglądała na oddalającego się Dundeena, potem zmieniła pieluszkę Jenny i posadziła ją do wózka. Odetchnęła głęboko. Natrętne myśli kłębiły się jej w głowie. Myślała o ojcu, którego mózg zanikał, ale miał ciągle sprawne ciało i o mężu, któremu ciało odmówiło posłuszeństwa, gdy był u szczytu intelektualnej sprawności. Wstała. Jak w neurotycznym śnie nie mogła oderwać się od tych problemów. Alex, jej ojciec. Jej ojciec, Alex. 78 Wiele razy próbowała przekonać samą siebie, że nie powinna zadręczać się tak bezsensownie. Przecież nie może nic poradzić na to, że jeden z najbliższych jej ludzi odszedł, a drugi odchodzi. Ale... Popychając wózek, Nina powoli skierowała się w stronę wyjścia. Z pokoju koło windy dobiegła ją muzyka. Przez otwarte drzwi dużego pomieszczenia, zapewne świetlicy, zobaczyła grupę około dwudziestu stojących lub siedzących pacjentów, o poważnych a zarazem bezmyślnych twarzach. Jedna z kobiet miała na głowie słomkowy kapelusz i sukienkę w niebieską kratkę, a stojący za nią mężczyzna, któremu przestawiły się pory roku, włożył szalik, rękawiczki i kapelusz. Zauważyła też kobietę, która płakała kryjąc twarz w pomarszczonych dłoniach, a na podłodze pod jej krzesłem widniała kałuża moczu. Nagle jeden z pacjentów wyłączył radio i napisał coś na tablicy dużymi drukowanymi literami. Pozostali zaczęli monotonnie powtarzać: „Dzisiaj jest poniedziałek, jesteśmy na zajęciach, jest piękny letni dzień". Wywarło to na Ninie większe wrażenie niż mocne sceny w horrorach z gatunku science-fiction. Ruszyła prawie biegiem w stronę klatki schodowej, przez chwilę niezdarnie próbowała uruchomić kodowy zamek w drzwiach, po czym pospieszyła do windy. Pragnęła jak najszybciej stąd uciec. Dla ojca nie mogła już nic więcej zrobić. Całą energię chciała poświęcić teraz na wyjaśnienie tajemniczej śmierci Alexa. Rozdział 11 Wiedział, że nie powinien tego robić, ale jednocześnie bardzo mu na tym zależało. Decyzję podjął tylko ze względu na Ninę. Jedynie tak mógł jej pomóc po tym, co przeszła. Najpierw mąż, a teraz ojciec. Wiedział, co to znaczy, gdy ktoś bliski zapada na chorobę Alzheimera. Wielokrotnie obserwował, jak taki człowiek się zmienia. Najpierw zapomina, gdzie zaparkował samochód, potem nie rozpoznaje swoich najbliższych. W końcu nie potrafi się nawet uśmiechać. Można mu zapewnić opiekę, ale równocześnie jest się całkowicie^ bezsilnym wobec choroby. — Dzisiaj będzie inaczej — pomyślał. — Tym razem może będę mógł ojcu Niny dopomóc. Zrobię absolutnie wszystko, co leży w mojej mocy. Doktor wrócił do swojego gabinetu i "wyjął z sejfu fiolkę z lekarstwem. Trzymając w ręku skórzany neseser, udał się do pokoju Williama Trentona. Zastał go ubranego, leżącego na łóżku z zamkniętymi oczami. Przez moment Dundeen wyobraził sobie, jak mogło wyglądać dawniej życie domowe rodziców Niny: ojciec drzemiący na kanapie podczas transmisji meczu drużyny Niedźwiedzi z Siłaczami, matka siedząca w fotelu z rozłożoną na kolanach robótką. 80 Zamykał właśnie drzwi, gdy znów poczuł silny ból w tyle głowy. Zamarł w bezruchu. — Boże, pozostało jeszcze pół godziny, nie wiem czy wytrzymam — pomyślał. Chwytając powietrze oparł się o ścianę. Tym razem ból był znacznie silniejszy, rozsadzający tył czaszki. Tak szybko, jak się pojawił, minął. Doktor przymknąwszy oczy stał oszołomiony. Wiedział, co to oznacza. — Będę musiał zwiększyć dawki i częstotliwość przyjmowania leku — pomyślał. — Powinienem jak najszybciej wrócić do swego gabinetu i zająć się sobą. Przysunął krzesło do drzwi. Nie powstrzyma to nikogo przed wejściem, ale da mu chwilę czasu, aby schować strzykawkę i zamknąć neseser. Szkoda, że nie ma tu zamków w drzwiach... Wiedział, dlaczego ich nie ma. Chorzy mogliby przez nieuwagę zamykać się w pokojach, a potem wzywać pomocy albo w ataku paranoi zamykaliby się celowo. Nie można było do tego dopuścić. Dlatego tez nie pozwalano im na posiadanie telefonu. Mogliby dzwonić do tej samej osoby setki razy, zapominając, że robili to już dwie minuty wcześniej. Dundeen pochylił się nad Trentonem, spojrzał na jego zamknięte oczy, sprawdził oddech. Lek uspokajający działał świetnie. Nie powinien mieć z nim żadnych kłopotów. Usiadł na brzegu łóżka, położył na kolanach notatnik, a na nim neseser. Rozpiął suwaki z trzech stron i rozłożył go szeroko. Wyjął strzykawkę, a następnie fiolkę z czarnym wierzchem, wypełnioną roztworem. Nie był to ten sam lek — syntetyczny preparat, który próbował podać El-len Charney, ale naturalny, dobrze oczyszczony 81 i silnie działający, uzyskany poprzedniej nocy w jego domowym laboratorium. — Zaskarbię sobie wdzięczność Niny — pomyślał. — Może nie będzie już musiała się tak niepokoić. Dundeen podciągnął rękaw koszuli Trentona. Założył opaskę uciskową i znalazł odpowiednią żyłę. Jeszcze raz sprawdził stan pacjenta. Tren-ton spał głęboko. Leżał bez ruchu. — Właśnie w taki sposób należy przeprowadzać eksperymenty. Żadnych protestów, żadnego oporu — pomyślał. Szybko wyjął strzykawkę ze sterylnego opakowania i napełnił ją oleistą cieczą. Potem waci-kiem nasączonym alkoholem przetarł skórę na wewnętrznej stronie ręki Trentona. Wprowadzenie igły było niezwykle proste. Powoli naciskał tłok strzykawki i uważnie obserwował twarz pacjenta. Nie było żadnej niepokojącej reakcji: mrugania, drżenia ust. — O cholera! Kolejna, jeszcze silniejsza fala bólu zaczęła rozsadzać jego mózg. Czuł się, jakby uderzono go pięścią w tył głowy. Zacisnął usta. Oby to już minęło. — Dość! O Boże... — wyszeptał. Zamknął oczy. Próbował głęboko odetchnąć, lecz nagle atak bólu powtórzył się. — Ach! — krzyknął i skulił się gwałtownie. Jego ręce drżały i wyginały się jak w agonii. Oczy zaszły mu mgłą i z najwyższym trudem mógł dostrzec strzykawkę w swoim ręku i igłę wbitą w ramię Trentona. Odzyskując na chwilę świadomość, wstrzyknął resztę roztworu. Potem wyciągnął igłę z żyły. Dundeen oddychał ciężko. Wiedział, co to 82 oznacza. Stawał się coraz słabszy, wyczerpany i zdesperowany. — Znów będzie o krok bliżej... I co z tego? Trudno — pomyślał. — Byle tylko ból ustąpił... Ręce trzęsły mu się jak narkomanowi. Usiłował zawiązać gumową opaskę na swoim ramieniu, lecz nie mógł sobie z tym poradzić. Spróbował jeszcze raz. Opaska wciąż była zbyt luźna. W końcu... tak, teraz dobrze, przylega ciasno, dokładnie. Musi zrobić to zaraz. Nie może wrócić do swojego gabinetu w takim stanie, nie może pozwolić, aby ktokolwiek go zobaczył. Wyjął z nesesera kolejną strzykawkę i napełnił ją roztworem z innej fiolki z czarną przykrywką. Znalazł na swojej ręce odpowiednią żyłę, wstrzymał oddech i wbił igłę. Mocno naciskając tłok, wstrzyknął roztwór w ciało. Wiedział, że już za chwilę poczuje ulgę. Wszystko będzie w porządku. Koniecznością zwiększenia dawki będzie się martwił później. Do tego czasu ból już minie. Dundeen oparł się o poręcz łóżka. Czoło pokrywał mu pot, pusta strzykawka zwisała z ramienia. Oddychał ciężko, jak po długim, męczącym biegu. O Boże... Nagle uwagę doktora przyciągnął jakiś ruch na łóżku obok niego. William Trenton! Palce lewej ręki pacjenta zginały się powoli. Spojrzał na jego twarz. Trenton wpatrywał się uważnie w strzykawkę wbitą w ramię doktora. Dundeen pochylił się i schwycił go za ramię: — Nie wolno ci o tym nikomu mówić — wy szeptał — nikomu, a zwłaszcza Ninie. Trenton zmarszczył brwi i sennie odrzekł: — Oczywiście, że nie, panie doktorze. Rozdział 12 Opuszczając instytutu, Nina weszła do dużego oszklonego holu, minęła informację i skierowała się do tej części budynku, w której mieścił się szpital. W głębi holu znajdowała się kawiarnia: duże pomieszczenie z pomalowanymi na brązowo ścianami, ozdobione kilkoma roślinami. Przy bezładnie rozstawionych stolikach, gdzieniegdzie siedzieli jacyś ludzie, jedli coś, rozmawiali. Przy bocznym stoliku rozsiadła się grupa pielęgniarek. Nina weszła do kawiarni, zamówiła kawę i ciastko. Jenny wierciła się w wózku, ale uspokoiła się, gdy ją trochę pobujała. Nina pijąc gorącą kawę próbowała odegnać od siebie myśli związane z chorobą ojca. Nie mogła nic dla niego zrobić, przynajmniej nie teraz. Doktor wprawdzie obiecał, że uczyni wszystko, co w jego mocy, ale na nic więcej nie powinna liczyć, niczego więcej się spodziewać. — Dość już tych smutnych rozważań — powiedziała sobie. — Trzeba czekać i mieć nadzieję, że ojcu będzie lepiej. Znów powróciła myślami do Alexa. Chciałaby jedynie, żeby udzielono jej kilku jasnych, prostych odpowiedzi, wyjaśniających nurtujące ją wątpliwości, związane z jego śmier- 84 cią. Może wtedy odzyskałaby spokój. — Czy nie świadczy to o tym, że powoli zaczynam przychodzić do siebie? — zadumała się. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy pragnęła jedynie żyć w nieświadomości i niewiedzy o tym, co się wydarzyło. Teraz zaczynała inaczej patrzeć na tę sprawę. Śmierć męża była dla niej ciągle zagadką, faktem trudnym do zaakceptowania, uznała jednak, że nadszedł czas, aby poznać całą prawdę. Wiedziała, że Alexa przywieziono tu, do tego szpitala. Może był w stanie śmierci klinicznej? Czy poddano go zabiegom reanimacyjnym lub elektrowstrząsom, aby przywrócić go do życia? A może nie przywieziono go do szpitalnej izby przyjęć, tylko odesłano od razu do kostnicy? Myśl o tej nocy zmroziła Ninę: ona na oddziale porodowym, a on tam. Kto mógł przewidzieć, że coś takiego się zdarzy? Musi być przecież jakiś protokół z przeprowadzanych badań, z oględzin zwłok Alexa. Oczywiście. Przecież widziała w wielu filmach, jak przebiegają takie sprawy. W pierwszych dniach po urodzeniu Jenny, docierały do niej jedynie strzępy informacji o okolicznościach jego śmierci. Nie mogła jednak niczego sobie przypomnieć. W owym czasie pragnęła odizolować się od świata. Potrafiła jedynie płakać i czule zajmować się dzieckiem. Gdzieś przecież muszą być te wszystkie papiery? Potrzebowała dokumentu, który zawierać będzie odpowiedź na dręczące ją pytania. Nina rozejrzała się po opustoszałej przez ten czas kawiarni i zobaczyła siedzącego nad filiżanką kawy pielęgniarza — tego, który pomagał 85 uspokoić jej ojca. Nie zastanawiałając się długo, dopiła szybko resztkę kawy, wstała i popychając wózek podeszła do niego. — Dzień dobry — zawołał młody, ciemnoskó ry mężczyzna. Mówił z wyraźnym karaibskim akcentem i uśmiechał się sympatycznie. Był wysoki i szczupły. Miał okrągłą twarz i inteligentne oczy. Nina widziała wiele razy, jak opiekował się chorymi: przynosił posiłki, podawał leki, pomagał w nagłych przypadkach. Często zabawiał pacjentów, grając z nimi na długim szpitalnym korytarzu w plastikowe kręgle. Nina podejrzewała, że rozweselał też zmęczone ciężkimi obowiązkami pielęgniarki z drugiego piętra. — Proszę, niech pani siada. Nazywam się Mar- cel Dufour. Nina przedstawiła się również, po czym wysunęła zza stolika krzesło i usiadła na jego brzegu. Wózek ustawiła blisko siebie. — Niech się pani nie martwi — powiedział. — Ojciec pani szybko się uspokoił i zasnął. — Świetnie, bardzo się cieszę i dziękuję panu. Postanowiła zadać mu parę pytań. W pewnej chwili omal nie powiedziała o wszystkim, co ją dręczy, ale powstrzymała się. Poczuła się z lekka zażenowana i zakłopotana. — Ja... ja chciałabym zapytać — zaczęła. — Proszę. — To nie będzie najprzyjemniejsze pytanie, ale... gdy... — odwróciła wzrok, lecz w chwilę później znów spojrzała na niego. Musi się dowie dzieć. Musi przynajmniej znać wersję oficjalną. Wtedy będzie wiedziała od czego zacząć. 86 — Gdy ktoś umiera i powód nie jest znany, czy zawsze wykonuje się sekcję zwłok? Otworzył szeroko oczy i potarł ręką policzek. — Dlaczego ona mnie o to pyta? — pomyślał. Z pewnością nie były to sprawy, o których lubił rozmawiać. Ciało? Sekcja? — Jeśli przyczyna śmierci nie jest znana, wte dy oczywiście. Takie w tym kraju obowiązuje prawo — powiedział i wzruszył ramionami, po czym wypił łyk kawy. — Zapisane musi być wszystko, nawet najmniejsze złamanie czy ska leczenie skóry. — I byłoby... — Nina zawiesiła głos. — Widzi pan, pytam w związku z moim mężem, który zmarł kilka miesięcy temu. Przywieziono go tu, do tego szpitala. — Tak... wobec tego tutaj wystawiono świade ctwo jego zgonu. — Świadectwo zgonu? — zdziwiła się. Nigdy nie widziała takiego dokumentu. Odwróciła się w jego stronę: — Czy to znaczy, że była zrobiona sekcja? — No, niekoniecznie, ale sądzę, że tak. To nie jest duża miejscowość i są w niej tylko dwaj lekarze, którzy robią sekcję. W Mendocie są dwa szpitale: nasz i Szpital pod wezwaniem Matki Bożej, a więc... Przerwała mu pytając: — Jeśli świadectwo zgonu wystawione zostało w tym szpitalu, czy to znaczy, że tu zrobiono sekcję zwłok? — Tak, to właśnie chciałem powiedzieć. Jeden z lekarzy, którzy ją wykonują, pracuje tutaj. Skrzywił się lekko, dając do zrozumienia, że nie lubi rozmawiać o takich sprawach. 87 — Ale nie powinna pani zastanawiać się nad takimi dawnymi zdarzeniami. Potrząsnął głową i dodał: — To niedobrze zajmować się śmiercią. Ma pani dużo ważniejszych spraw do zrobienia. Ma pani dziecko i ojca. Niedobrze jest zajmować się śmiercią — powtórzył, a w jego oczach pojawił się zabobonny lęk. — To bardzo niedobrze. — Tak, oczywiście... ma pan rację. Nina odwróciła się w stronę Jenny i pogładziła ją po głowie, tak jak robiła to zazwyczaj, gdy nie czuła się zbyt pewnie. Wstała. — Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł — po wiedziała. Ruszyła ku drzwiom, ale zatrzymała się i odwróciła w jego stronę. — Dziękuję ró wnież za opiekę nad ojcem. Świetnie pan sobie radzi z pacjentami. Szybko opuściła kawiarnię i wyszła do holu. Zamiast skierować się w stronę głównego wyjścia i parkingu, skręciła w prawo. Przeszła korytarzem obok szeregu drzwi i znalazła się w środku szpitala. Po uzyskaniu informacji od pielęgniarki, skierowała się ku schodom prowadzącym w dół. Po przebyciu dwu pięter, Nina zatrzymała się przed podwójnymi drzwiami. Pochyliła się i owinęła Jenny kocykiem, jakby chciała odizolować dziecko od tego, co kryło się za drzwiami. Odetchnęła głęboko i zdecydowanie weszła do środka. — Dzień dobry — zawołała. W pomieszczeniu biurowym prosektorium, gdzie spodziewała się uzyskać potrzebne jej informacje, nie było nikogo. W pustym, jasnym i czystym pokoju stało w rogu biurko, a pod 88 ścianą kilka krzeseł. — Dzień dobry — zawołała jeszcze raz Nina, lecz znów nie było odpowiedzi. Mając nadzieję, że kogoś spotka, przeszła przez kilka następnych pomieszczeń. Nagle zatrzymała się. Ostry, trudny do określenia zapach uderzył w jej nozdrza i owionął całe ciało. Na wysokim wózku naprzeciw niej leżały zwłoki wysokiej, otyłej osoby, przykryte białym prześcieradłem. Ominęła przeszkodę i rozejrzała się. Wprost przed nią znajdował się rząd kwadratowych, lśniących czystością drzwi od chłodni. Chciała krzyknąć, lecz nie mogła wydobyć z siebie głosu. Pragnęła jak najszybciej wyprowadzić stąd Jenny. Skręciła w prawo i weszła do dużego pomieszczenia z sześcioma metalowymi stołami. Na dwóch z nich leżały nagie ciała. Jedno z otwartą klatką piersiową, drugie, należące do starszej kobiety, miało odcięty wierzchołek głowy i wyjęty mózg. Nad jej zwłokami pochylał się mężczyzna w zielonym kitlu. Był tak zajęty pracą, że nie zauważył Niny. Wtem poczuła, że ktoś dotknął z tyłu jej ramienia. Przestraszona krzyknęła. — Ach! Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła niską kobietę o surowym wyglądzie, ubraną w beżowy kostium, niebieską bluzkę i buty na wysokim obcasie, podwyższające ją o kilka centymetrów. Miała uprzejmy wyraz twarzy. Popatrzyła na Ninę, pokręciła głową i powiedziała: — Moja droga, nie powinna pani tutaj przy chodzić. — Ja... ja... — Może wyjdziemy? Sądzę, że nie czuje się pani dobrze. 89 Kobieta, wyglądająca na rówieśnicę jej ojca, ujęła Ninę za łokieć i delikatnie wyprowadziła z prosektorium. Przeszły przez jakieś drzwi i Nina wkrótce znalazła się w wygodnym fotelu ze szklanką wody w ręku. Spojrzała na śpiącą w wózku Jenny. — Szczęście, że cały czas miała zamknięte oczy — pomyślała. — Nazywam się Irena Volker, jestem dyrek torką tej części szpitala — oparła łokcie na biur ku. — Dobrze się pani czuje? Nina skinęła głową. Pogłaskała jedną ręką dziecko, drugą podniosła do ust szklankę z wodą. — Co takiego może sprowadzać tutaj matkę z dzieckiem? — zapytała łagodnie lekarka. Na pewno pani zabłądziła. Czy mogę w czymś po móc? — Właściwie tak — odrzekła Nina z wysił kiem. — Chciałabym uzyskać kilka informacji. Powiedziano mi, że tu mogę spotkać lekarza, który wykonuje sekcje zwłok. — Tak, zgadza się — twarz kobiety rozjaśnił uśmiech. — To ja właśnie jestem tym lekarzem. Co mogę dla pani zrobić? — Chodzi... — Nina spojrzała w bok. — Chodzi o mojego męża. Po chwili, odzyskując pewność siebie, zrelacjonowała znane jej wy darzenia związane ze śmiercią Alexa i dodała, że wie o tym zbyt mało. Powiedziała, że chciałaby poznać całą prawdę o wszystkim, co się wydarzyło, i co mogło spowodować śmierć mężczyzny będącego w tak dobrej formie. Chciała wiedzieć, czy przeprowadzono sekcję, a jeśli tak — to jakie są jej wyniki. — Z tego co usłyszałam o okolicznościach śmierci, mogę sądzić, że sekcja z całą pewnością 90 została wykonana — powiedziała doktor Volker. — Czy nikt pani wówczas nie informował o jej wynikach? Na pewno nie? — Ja... ja nie wiem. Był to dla mnie bardzo trudny okres. Ja... — pochyliła się i pogłaskała Jenny — tej samej nocy urodziłam dziecko. Szok, w jakim byłam, przyspieszył poród. W dodatku uszkodziłam sobie jeszcze rękę i nogę w kostce. Lekarka uniosła brwi: — Mój Boże, to straszne. Jest mi bardzo przy kro. — Być może mówiono mi coś więcej, ale na prawdę nic nie pamiętam. Tyle się wtedy działo. — To dobrze, że pani tu przyszła. Powinna pani wszystko wiedzieć. Informowanie rodzin to również mój obowiązek. Kiedy zna się fakty, łatwiej można pogodzić się z losem. A kiedy się już zrozumie, trzeba pozwolić zmarłym spoczy wać w pokoju. Uśmiechnęła się i wstała. — Jak się nazywał pani mąż? Odnajdę jego kartę. — Alex Hale. Podniosła się, pokazując Ninie, aby pozostała na miejscu i zaczekała. Wzięła z biurka okulary i wyszła. Słychać było stukanie jej obcasów, gdy wchodziła do pokoju obok, potem Nina rozpoznała odgłos wysuwanych szuflad, szelest papieru i w końcu zbliżające się kroki. Z okularami w ręku i kilkoma kartkami papieru, lekarka weszła powoli do pokoju. — Znalazłam to, co panią interesuje — po wiedziała. Przeglądając papiery podeszła do biurka i usiadła. Uważnie przejrzała trzymany w ręku arkusz, skinęła głową i odwróciła kartkę. 91 — Naturalnie, pamiętani. — Naprawdę? — Oczywiście. To ja dokonałam oględzin zwłok i nie było to zbyt dawno. Podniosła wzrok. — Pani mąż był przystojnym mężczyzną, miał ciemne włosy i miłą twarz. Serce Niny waliło jak młotem. — Tak — odrzekła. — Ciekawe, czy ona wie o bliźnie w pachwinie — - zastanowiła się. — I o tym paznokciu na palcu u nogi, który nigdy nie odrósł? O Boże, ta kobieta oglądała te części ciała Alexa, których ja nigdy nie widziałam i nawet nie chciałabym widzieć. Wyobraziła sobie, jak siedząca naprzeciwko niej lekarka rozcina ciało jej męża i sięga do jego wnętrza... Z trudem powstrzymała się, by nie uciec stąd jak najszybciej. — Ach tak — ciągnęła doktor Volker. — On uprawiał jogging. — Przerwała na chwilę i od łożyła papiery. — To nie jest zbyt wielkie miasto i mam tylko jednego asystenta. Tak jak powie działam, to ja robiłam sekcję. — Więc... co pani znalazła? Doktor Volker jeszcze raz zajrzała do karty i głosem wyrażającym współczucie zaczęła mówić: — Pamiętam, że ze smutkiem zwróciłam uwa gę na jego młody wiek. Wyobraziłam sobie, że taki przystojny mężczyzna miał pewnie piękną żonę i dzieci. — Tak, ale... — Chciałabym powiedzieć coś, co mogłoby złagodzić pani ból — spojrzała znów na leżące dokumenty. — Ale wiem tylko tyle, że pani mąż zmarł na zawał serca. Dokładniej mówiąc zmarł 92 na arytmię, która często wywołuje zawał. Oznacza to, że jego serce nie otrzymywało odpowiednich bodźców — impulsów elektrycznych, aż nastąpiło jego zatrzymanie. Pięćdziesiąt procent takich przypadków kończy się śmiercią. — Ale... czy w tych papierach nie ma czegoś więcej? Chciałabym wiedzieć, dlaczego to się stało? — Tego nie wiem. Po prostu jego serce prze stało funkcjonować. U młodych ludzi zdarza się to rzadko, jednak znamy takie przypadki — doktor Volker wzruszyła ramionami. — Czasem jest to biegacz albo piłkarz. Zdarza się, że ktoś przekracza granice wytrzymałości swojego or ganizmu. W ubiegłym roku robiłam sekcje zwłok trzydziestojednoletniego mężczyzny, który od śnieżał ścieżkę i nagle padł martwy. — O Boże! — A więc to jest wszystko? Nic więcej? — Nina przyglądała się wzorom linoleum. — Dlaczego straciłam teraz całą nadzieję? Czego spodziewa łam się tu dowiedzieć? — pomyślała. — No tak. Nie wiem, dlaczego jestem taka rozczarowana — powiedziała i pochyliła się do przodu próbując wstać. — Każdego roku przychodzą tu osoby, które chciałyby zrozumieć istotę śmierci — ciągnęła doktor Volker. — Chcą wiedzieć, co się stało i dlaczego? Czy ich matka, ojciec, mąż cierpieli? Czy śmierć była szybka i bezbolesna, czy... Jeśli chodzi o Alexa, to jestem pewna, że umarł szybko i raczej bez bólu — miły uśmiech prze biegł przez jej twarz. — Dobrze, że pani tu przyszła, nie można pozostawiać takich pytań bez odpowiedzi. 93 — Teraz już wiem — odrzekła Nina. — Dlacze go jednak nie czuję się przekonana? — dodała w myślach. — To na pewno ułatwi pani zaakceptowanie tego, co się stało. Czy jeszcze w czymś mogłabym pomóc? Nina wstała i ujęła rączkę wózka. — Nie, nie sądzę — wzięła głęboki oddech. — Dziękuję bardzo. Była pani dla mnie bardzo uprzejma. — Cieszę się, jeśli udało mi się złagodzić pani ból. Nina opuściła gabinet doktor Volker, minęła biuro prosektorium i weszła na prowadzące w górę schody. Po chwili wydostała się z podziemnych pięter pozbawionych okien, na zalany słońcem dziedziniec szpitala. Patrzyła na niebieskie niebo i czuła ciepło promieni słonecznych. Tam na dole usłyszała wcale nie to, co pragnęłaby usłyszeć. Nie! Chciała odwrócić się i pobiec jeszcze raz do prosektorium, aby powiedziano jej coś zupełnie innego. Marzyła, by ziścił się sen nawiedzający ją niemal każdej nocy. Sen, w którym Alex był żywy. Doktor Volker starannie poskładała dokumenty i wstała. Usłyszała, jak zamykają się drzwi wejściowe, ale dla pewności zajrzała do pokoju przyjęć. Nina Trenton naprawdę wyszła. Lekarka odetchnęła. Na szczęście potrafiła odpowiedzieć na wszystkie pytania, które zadała ta młoda kobieta, rozwiać jej wątpliwości, a może i złagodzić ból. Istotnie spotkało ją wielkie nieszczęś- 94 cie, szczególnie tragiczne było to, że jej mąż odszedł wtedy, gdy był jej najbardziej potrzebny. Nagle usłyszała za plecami szelest. Odwróciła się przestraszona. Zobaczyła ciemnoskórego mężczyznę stojącego w drzwiach laboratorium. — Wyszła? — zapytał Marcel Dufour, a z jego twarzy zniknął uśmiech. Doktor Volker rozejrzała się, a potem szybko wprowadziła Marcela do pomieszczenia na tyłach jej gabinetu. Niskim głosem powiedziała: — Tak. — Jak poszło? — zapytał. — Dobrze. Jeśli mi na czymś zależy, to robię to świetnie. Uratowałeś mnie Marcel. Nie potrafiła bym zachowywać się tak naturalnie, gdybyś mnie nie uprzedził o jej wizycie. — No, to bardzo się cieszę. — Tak, poszło dobrze — stwierdziła. — Nie sądzę, aby coś podejrzewała. Myślę, ze rozwia łam jej wątpliwości. Nie przypuszczam, aby tu jeszcze raz przyszła i chciała nas niepokoić. — To dobrze. — Nie powinniśmy się niczego obawiać. Gdy by jednak wróciła albo próbowała posunąć się za daleko, wtedy trudno — będziemy musieli się jej pozbyć. — Oczywiście — zgodził się Marcel. Na razie wszystko jest w porządku — pomyślała doktor Volker. — Przynajmniej wiemy, że należy na nią uważać. Spojrzała w czarne oczy Marcela: — Co z roztworem, gotowy? — Będzie dzisiaj wieczorem. Pan Morton mo że odebrać go jutro rano. 95 — Dobrze. Inne sprawy idą zgodnie z oczeki waniami. A teraz wracaj szybko do instytutu — powiedziała. — Zanim zauważą twoją nieobe cność. — Nie ma sprawy, droga pani doktor — za śmiał się donośnie. — Żaden z pacjentów nie pamięta nawet mojego imienia, nie będą się więc zastanawiać dokąd poszedłem. — Rozdział 13 W pokoju żałobnym, który niegdyś był jadalnią w dawnej rezydencji magnackiej, ubrana na czarno młoda wdowa spoglądała po raz ostatni na zwłoki swego męża. Krótki szloch wyrwał się z jej ust, szeptała coś cicho. Morton czekał cierpli wie. — Może to przeprosiny — pomyślał. — Albo ostatnie wyznanie miłosne. Najbliżsi krewni zmarłych tak się na ogół zachowywali. Pogrążeni "w bólu, zawsze mieli im coś ważnego do powiedzenia. Jakże często ludzie nie potrafią powiedzieć w porę tego, co najważniejsze: kocham cię, przepraszam... A potem jest już za późno i śmierć staje się jeszcze większą tragedią. Gdy pani Sullivan pochyliła się nad trumną i przytuliła policzek do twarzy męża, Morton wzdrygnął się. W takich momentach zawsze odczuwał niepokój. — Co będzie, jeśli ona coś zauważy? Obgryzając nerwowo paznokcie cofnął się do drugiego pokoju. W dużym fotelu siedział tam skulony Mikey. Na kolanach trzymał mały czar-no-biały telewizor, na uszach miał założone słuchawki: oglądał film rysunkowy. Morton spojrzał jeszcze raz na wdowę, która ciągle pochylała się nisko nad zwłokami. Jego niepokój wzrasta. 97 ' '? -n — Mikey, ile razy ci mówiłem, żebyś tego nie robił? Przestań natychmiast — powiedział głoś no. Mikey nie usłyszał go, nawet nie drgnął, natomiast pani Sullivan odwróciła swą okrągłą twarz w jego kierunku. — Och... pani Sullivan, przepraszani bardzo — wymamrotał. — Ja... ja nie chciałem pani przeszkadzać. Skinęła głową, podniosła się i otarła łzy z policzków. Westchnęła głęboko, a twarz jej odzyskała wyraz godności, dostojeństwa i męczeńskiego stoicyzmu, odziedziczony po przodkach, którzy uprawiając tu ziemię, walczyli z częstymi w tym klimacie klęskami żywiołowymi. Trzymając chusteczkę przy twarzy przeszła parę kroków w kierunku Mortona i powiedziała: — To był dobry człowiek. Całe życie ciężko pracował. Dumny był z tego, co osiągnął. Śmierć zabrała go zbyt wcześnie. Boże, miał tylko czter dzieści sześć lat! — Tak, niestety — odpowiedział smutnym głosem. Morton wiedział więcej. Wiedział o wszystkim, co wydarzyło się od momentu, gdy samochód prowadzony przez pijanego Anthony R. Sulliva-na wyleciał na zakręcie i zderzył się z przydrożnym dębem. Cudem wydawało się to, że kierowca nie zginął na miejscu. Po pewnym czasie okazało się, że jego ciało można utrzymać przy życiu, mózg jednak wykazywał słabą aktywność. Kiedy przed tygodniem odłączono go wreszcie od aparatury, było pewne, że przytomności już nie odzyska, ale jego ciało może jeszcze długo wegetować. Potem sprawy przybrały inny obrót. Któregoś dnia Marcel zakradł się do szpitalnego 98 pokoju i wstrzyknął mu przygotowany przez siebie roztwór, a Irena Volker zrobiła resztę. Pani Sullivan, nie mając oczywiście pojęcia 0 tym wszystkim, sądziła, że wszystko przebiegło naturalnie, zgodnie z wolą samego Boga. — Ja... ja myślę, że tak jest lepiej. Lekarze powiedzieli mi, że gdyby nawet wyszedł ze szpi tala, to nigdy... nigdy... — nie mogła dalej mówić, głos jej się załamywał. — Nawet pan sobie nie wyobraża, jak trudne były te ostatnie miesiące. — Ale teraz jest już po wszystkim, a pani mąż odpoczywa w pokoju — powiedział Morton. — O tak. On był takim dobrym człowiekiem. Pani Sullivan była ostatnią osobą żegnającą zmarłego. Inni opuścili zakład wcześniej. Teraz Morton podążał za nią w stronę wyjścia. Zatrzymała się przy oknie, zasłoniętym złocistą kotarą. Jeszcze raz wytarła chusteczką oczy 1 ostrożnie opuściła czarny welon na twarz. — Czy są jeszcze jakieś sprawy, które powin nam załatwić? -- zapytała. — Nie, proszę się niczym nie przejmować. — Morton z powagą skinął głową. — Ma pani bardzo sumiennego syna, który zajmie się wszy stkim. — Tom to dobry chłopiec. Młody, a przy tym taki odpowiedzialny. Przejmie interesy po ojcu: pralnie chemiczne, jak pan wie. Wróci do miasta. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Stanęła przed masywnymi drzwiami. — Transport... będzie... — Tak, prochy zostaną przewiezione na cme ntarz jutro po południu. Tak jak powiedziałem, nie ma powodu do niepokoju. Zajmiemy się wszystkim. 99 — Dziękuję. Jest pan taki uprzejmy. Morton otworzył drzwi i promienie słońca wtargnęły do wnętrza domu. Oślepiona światłem, pani Sullivan zbiegła szybko po schodach do samochodu, w którym czekał syn i najmłodsza córka. Morton uspokojony patrzył na Toma odjeżdżającego Aleją Ridgewood ze swoją owdowiałą matką, następnie zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Odczuwał ulgę, że sprawa dobiega końca. Pani Sullivan na pewno niczego nie spostrzegła. Wrócił do pokoju żałobnego i jeszcze raz przyjrzał się zwłokom Sullivana, leżącym w wyściełanej jedwabiem trumnie. Jutro ciało zostanie odwiezione i będzie mógł odebrać wy nagrodzenie. Wrócił do pokoju, w którym syn ze słuchawkami na uszach wciąż oglądał telewizję. W pewnej chwili Mikey zaśmiał się głośno, a jego wysoki donośny głos zabrzmiał obco w kamiennej ciszy domu pogrzebowego. Morton pochylił się nad nim: — Czy mógłbyś mi pomóc? Mikey nie usłyszał pytania, zmarszczył brwi, spojrzał na ojca i wciąż wpatrywał się w ekran ściskanego kolanami telewizora. Morton sięgnął ręką i odchylił jedną ze słuchawek przylegających do jego uszu. — Jest coś do zrobienia. Czy zechcesz... — Nie! Mikey gwałtownym ruchem odtrącił rękę ojca. Całkowicie zaskoczony starszy pan cofnął się i zahaczył przy tym palcem o zwisający przewód. Odciągnięte w ten sposób słuchawki uderzyły Mikey'a boleśnie w głowę. — Och! — krzyknął. 100 — Mikey, ja nie... — To boli — wrzasnął Mikey i zamierzył się na ojca. — Co robisz? — krzyknął Morton uderzony w bok pięścią przez syna. — O Boże — przestraszył się. — Co się z nim dzieje? Jeszcze nigdy się tak nie zachowywał. Przecież zawsze jest taki miły, łagodny, uśmiech nięty. Patrząc na zaczerwienioną od gniewu twarz syna, martwił się tym, co się stało. Ostrze gano go przed możliwością takich wybuchów. Lekarze informowali go, że w miarę postępu choroby ten łagodny młody człowiek może nie kiedy ulegać napadom agresji. Próbując opanować drżenie głosu, Morton powiedział: — Wszystko w porządku Mikey. Uspokój się proszę. Chcesz mi pomóc, prawda? Na pewno tak. A teraz chodź, zejdziemy na dół i... — Nie! — wrzasnął Mikey zrywając się z fote la. Uniósł w górę telewizor i krzycząc: — Nie, nie, nie! — cisnął nim o podłogę. Morton uskoczył w bok. Telewizor rozbił się z hukiem, a szkło, fragmenty obudowy, metalowe części i kawałki przewodów rozprysły się po całym pokoju. Mikey znieruchomiał zdumiony i zszokowany. Morton patrzył z przerażeniem na syna. — O Boże — pomyślał, mając ciągle w uszach wibrujący odgłos eksplozji. — Co to wszystko znaczy? — Och, synku — jęknął. Nagle z oczu Mikey'a popłynęły łzy. Odwrócił się i usiadł ciężko w fotelu. Jego ciałem wstrząsnął głęboki szloch. — Mój telewizor — zapłakał. — Mój telewizor! 101 Pod stopami Mortona zachrzęściły okruchy szkła, gdy podszedł do syna i ukląkł obok niego. Niemal równie zgnębiony jak Mikey, pogładził go po prostych brązowych włosach. — Już dobrze, Mikey. Już dobrze. Możemy zaraz wyjść i kupić ci nowy telewizor, może nawet lepszy, kolorowy. Chciałbyś? - pogładził go po plecach. — Już dobrze — uspokajał go, a w myślach prosił Boga, by spodziewany ratunek dla syna nie nadszedł za późno. Rozdział 14 Było po wpół do dziewiątej wieczór, gdy Nina zaczęła układać Jenny do snu. Kołysała ją i pieściła, aż zniknęły przykre wspomnienia przebytego dnia. Potem ostrożnie wstała z fotela na biegunach i położyła maleństwo do łóżeczka. Dłuższy czas stała jeszcze i patrzyła na śpiące, spokojnie oddychające dziecko. — Jakie to wszystko mogło być proste, nieskomplikowane — myślała. Jakże pragnęła, aby wróciły te dni, kiedy przyszłość rysowała się w jasnych barwach. Dotkliwie odczuwała fakt, że jest jedyną osobą odpowiedzialną za rodzinę. Zdała sobie sprawę, że nie znajdzie się już nigdy więcej w sytuacji, kiedy starsi od niej będą za nią decydować, będą źródłem miłości i poczucia bezpieczeństwa. Teraz ona stała się odpowiedzialna za Jenny, która dopiero zaczyna swoje życie i jest całkowicie zależna od niej, i za ojca, który dobiega końca cyklu ludzkiego życia: od zależności, po pełną samodzielność do ponownego uzależnienia. — Czy to znaczy, że za trzydzieści lub czterdzieści lat Jenny znajdzie się w takiej samej sytuacji, jak ja teraz? Czy to niemowlę będzie kiedyś odpowiedzialne za moje życie? — zastanawiała się. 103 Nagły dreszcz wstrząsnął ciałem Niny i powróciła myślami do rzeczywistości. Pocałowała Jenny w główkę i włączyła nieduży nadajnik interkomu, leżący obok łóżeczka. Wychodząc, zabrała ze sobą odbiornik - - małe plastikowe urządzenie, wyglądające jak radiotelefon z wyciągniętą anteną. W holu na górze Nina włączyła je i usłyszała wyraźnie oddech dziecka. Przystanęła przy narożnym budynku z żółtymi drewnianymi ramami i obejrzała się na swój dom. W oknach sypialni Jenny, znajdującej się na pierwszym piętrze nad kuchnią, widać było słabo światło. Może doktor Dundenn ma rację, że nadszedł czas, aby bardziej uniezależnić się od dziecka, zacząć wychodzić... Zatrzymała wzrok na budynku z żółtej cegły, stojącym po przeciwnej stronie ulicy. Ze swymi pełnymi wdzięku kolumnami przy głównym wejściu, niskim majestatycznym dachem, wyglądał pięknie w słabym świetle ulicznych latarni. Jaki to niegdyś był wspaniały budynek. Teraz było to straszne miejsce. Dom pogrzebowy. To tutaj przywieziony został Alex, podczas gdy ona i Jenny przebywały wciąż w szpitalu. Tutaj napompowano go chemikaliami, aby jego zwłoki jak najdłużej przypominały ludzką postać. Zamknęła oczy. Alex nie chciał, żeby jego ciało zostało zabalsamowane. Od czasu, gdy zamieszkali na Leaf Street i zobaczył dom pogrzebowy, powtarzał ciągle, że chciałby być pochowany bez żadnych zabiegów konserwujących, w prostej drewnianej trumnie. Pół żartem zapewniał ją, że cmentarze to największe składowiska odpadów chemicznych. Niestety, Nina nie miała wówczas 104 wpływu na to, co się działo. Ciało Alexa zostało zabalsamowane i pochowane zgodnie z obowiązującymi przepisami. Patrząc na wielką ciemną bryłę domu pogrzebowego, rozumiała teraz, dlaczego Alexowi nie odpowiadało jego sąsiedztwo. Tak było tu spokojnie, pan Morton i jego syn byli mili i życzliwi, ale miejsce to zawsze przywodziło na myśl śmierć. Śmierć nigdy nie jest zbyt daleko, ale tutaj była blisko, zaraz po drugiej stronie ulicy. Sprzedaż domu nie doszła do skutku. Nie będzie tu, jak planowano, klubu dla dziewcząt ani parkingu pełnego samochodów i biegających dzieci. Protestowali przeciwko temu sąsiedzi, a zwłaszcza jeden, mający przy tym silne poparcie w radzie miejskiej. Sprawa została załatwiona odmownie. Zresztą ona i Alex również nie chcieli, by sąsiedni wielki dom tętnił życiem. Dlaczego, u licha, byli temu przeciwni? Nina w zamyśleniu przeszła na drugą stronę Leaf Street i znalazła się dokładnie naprzeciwko domu pogrzebowego. Zniknęło gdzieś ciepło letniego dnia, ucichł szum drzew. Poczuła chłód tamtego wieczoru. Wyobraźnia podsunęła jej obraz nagich drzew i szarej pokrytej lodem ziemi. Alex na pewno musiał wracać drogą od strony parku. Najpierw biegł Aleją Ridgewood, a potem skręcił w prawo w Leaf Street. Czy tutaj dopiero poczuł ból serca? A może już tam w dole, przy rzece? Czy atak był gwałtowny, czy też powolny i bolesny? Na pewno biegł przerażony w stronę domu, szukając ratunku. A może jego życie zostało przerwane nagle, bez ostrzeżenia? Spojrzała na Leaf Street i w jej oczach pojawił się znów obraz leżącego tam ciała i... 105 — Zaraz! Chwileczkę! Przecież, jeśli biegł w górę Ridgewood i skręcił w prawo w Leaf Street, musiał przeciąć ulicę ukośnie, aby zna leźć się naprzeciwko swego domu. To była naj krótsza droga. Kto — zastanawiała się Nina — biegnąc albo nawet idąc w kierunku ich budynku wybrałby drogę po tamtej stronie ulicy i przekroczył ją dopiero, gdy znajdzie się na wprost domu? Przecież to ślepa uliczka, którą nie przejeżdża więcej niż tuzin samochodów w ciągu dnia. Nie. Alex prawdopodobnie nie przybiegłby tędy. Widok ciała leżącego na zamarzniętej ziemi na wprost ich domu po przeciwnej stronie ulicy na zawsze pozostał w jej pamięci. Podniosła słuchawkę do ucha. Uspokoił ją równomierny oddech Jenny. Z pewnym wahaniem ruszyła dalej i minęła frontowe drzwi domu pogrzebowego. Alex zawsze biegł ulicą Ridgewood w dół do parku, potem wzdłuż rzeki i z powrotem w górę do domu. Dokładnie trzy mile. Obliczył to precyzyjnie — był przecież prawnikiem. A więc tego wieczoru skierował się w stronę parku, a gdy poczuł ból, zawrócił. Tak, to by się zgadzało. Na pewno nie zdążył zrobić pełnej rundy. Potem idąc lub biegnąc podążał z trudem pod górę. A jeszcze do tego mógł mu zaszkodzić chłód, jaki wtedy panował. — W górę Ridgewood, a potem którędy? — Nina zatrzymała się i rozejrzała wokół. Znaj dowała się właśnie przed domem pogrzebowym i nagle uświadomiła sobie, że najkrótsza droga stąd do ich domu nie prowadziła w górę chod nikiem, a potem w prawo w Leaf Street. Nie. Można było pójść skrótem w prawo przez niewie- 106 lki pagórek, a następnie ścieżką na tyłach zakładu Mortona. Tak, to bardzo prawdopodobne. Dumna ze swego odkrycia, weszła na pagórek obok ulicy. Jeśli Alex zdecydował się wrócić tą drogą, najprawdopodobniej bez trudu znalazł przejście. Po twardym śniegu zbiegł tędy w dół, a potem poszedł wzdłuż domu pogrzebowego. Pan Mor-ton mógł go usłyszeć, gdy mijał boczne drzwi i... Przechodząc obok budynku, pogrążona w rozmyślaniach, potknęła się o kamień i upadła na kolana. Słuchawka wyleciała jej z ręki i znalazła się kilka metrów od niej, obok dużego komina. Oszołomiona, podniosła się otrzepując ręce. Przy bocznych drzwiach domu pogrzebowego nagle zapaliło się światło. Ukryta w cieniu Nina zamarła bez ruchu. Może Morton ją usłyszał, tak jak pewnie musiał usłyszeć Alexa? Może podejrzewa, że ktoś chce się włamać? Zazgrzytał zamek. Zamarła na dźwięk otwieranych drzwi. W chwilę później zobaczyła przysadzistego mężczyznę o lśniących brązowych włosach. Był to Mikey. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i znieruchomiał. Po chwili odwrócił się, spojrzał przez szybę w drzwiach, a potem ruszył przed siebie. — Widocznie nie powinien wychodzić z domu — pomyślała Nina — i też stara się być nie zauważony. Nagle z leżącego z dala od Niny odbiornika rozległ się cichy trzask. Mikey zastygł w bezruchu i zaniepokojony zaczął wpatrywać się w ciemność. Po chwili ciszy z odbiornika znów doleciał jakiś dźwięk. Serce tłukło się w jej piersi ze strachu. Klęcząc nie mogła nic zrobić, gdyż Mikey natychmiast by ją zauważył. Przerażona, 107 patrzyła jak się zbliżał w jej kierunku, wpatrując się w zarośla i usiłując wzrokiem przeniknąć mrok. Wtem z drugiej strony komina wysunęła się męska ręka. Zdrętwiała z trwogi Nina patrzyła, jak ręka ta podnosi coś z ziemi i rzuca. W chwilę później mały kamyk upadł w krzaki po drugiej stronie Mikey'a. Czując się zagrożony, Mikey przywarł do ściany domu i spojrzał w kierunku, z którego dobiegł odgłos upadającego kamienia. Zza komina wyłoniła się teraz cała ręka i głowa mężczyzny. Nieznajomy chwycił odbiornik, wyłączył go, podniósł z ziemi i rzucił w zarośla następny kamyk. Mikey wstrzymał oddech. Wpatrywał się w krzaki, wyobrażając sobie zapewne, że za chwilę wyskoczą z nich straszne zjawy. Z krzykiem skoczył w stronę drzwi, otworzył je i wbiegł do środka. Słychać było dźwięk zakładanego łańcucha. Zgasło światło. Strach jednak nie zniknął. Nina zaczęła się teraz bać nieznajomego mężczy/ny, którego widziała przed sobą. Był wysoki, potężny, miał długie ręce i ciemne włosy. Mógł być o wiele groźniejszy od Mikey'a. Podszedł do niej, a ona cofnęła się gwałtownie. — Nie sądzę, aby ktoś nas słyszał — szepnął konfidencj onalnie. Czyżby sytuacja była aż tak zła? Spojrzała na drzwi domu pogrzebowego marząc o tym, aby Mikey znów wyszedł na zewnątrz. Budynek pogrążony był jednak w ciszy i ciemności. — Kim jesteś? — zapytała. — Szszsz. Nina zaczęła cofać się krok po kroku. — Co ty tu robisz? — szepnęła. — Boże, dla- 108 czego on chce, abym była cicho? — pomyślała. — Kim jesteś? — powtórzyła. — Cicho! — powiedział i ruszył gwałtownie w jej stronę. — Wiem, że nie chciałabyś, aby Morton nas usłyszał. Jeszcze przed chwilą Nina bała się tego, ale teraz widok staruszka ucieszyłby ją. Obejrzała się i zobaczyła podjazd przed domem pogrzebowym, łagodnie opadający w kierunku chodnika. Mogłaby spróbować pobiec nim w stronę oświetlonej ulicy, ale ten wysoki mężczyzna dogoniłby ją w kilka sekund. — Mieszkam tam — powiedział szeptem i wskazał ręką ponad krzakami. — Właśnie spro wadziłem się do mieszkania nad garażami. — To sąsiad? — zdziwiła się w myślach. — Czy można mu wierzyć? Nie. Jej chicagowska nie ufność ostrzegała ją przed tym. — Posłuchaj, zwróć mi tylko odbiornik. Popatrzył na nią i oddał bez słowa. Po chwili zaproponował: — Powinniśmy porozmawiać. Chodźmy stąd. Wzięła słuchwkę i skierowała się w stronę ulicy. To nie było ani odpowiednie miejsce, ani czas na rozmowę. — Nie, muszę iść do domu. — Nie powinien wiedzieć, że jestem sama — pomyślała. — Przy jaciele na mnie czekają. Właściwie oni... — Poczekaj — podniósł głos. — Nie rozumiesz. — Jutro — Nina przyspieszyła kroku. — Po rozmawiajmy jutro. Podbiegł i złapał ją za ramię. — Puść mnie — powiedziała wyrywając się. — Nic nie rozumiesz — nieznajomy spojrzał na dom pogrzebowy. Zdesperowany zaczął szybko 109 mówić: — Posłuchaj, chciałbym, abyś wiedziała, że interesują mnie okoliczności śmierci twego męża i o tym chcę z tobą porozmawiać. Nina oniemiała z wrażenia. Alex? Jego śmierć? Co ten facet może o tym wiedzieć? Potrząsnęła głową, spojrzała na niego, potem na białe kolumny domu pogrzebowego. Nacisnęła przycisk. W odbiorniku zamiast spokojnego oddechu usłyszała głośny płacz Jenny. — Co? — zignorowała płacz dziecka, całą uwagę kierując na nieznajomego. — O czym ty mówisz? f Rozdział 15 Ten kawałek jest świetny — pomyślał Marcel Dufour, nastawiając głośniej magnetofon. To jest wspaniałe, gdy perkusja brzmi jak trio szybko bijących serc: najmniejszy i największy bęben grają razem, a w przerwach dołącza do nich ten średni, którego głośny dźwięk pojawia się i znika gwałtownie, jak łoskot sztormowych fal uderzających o brzeg. W tle słychać delikatny dźwięk grzechotek. Po krótkiej przerwie włącza się chór — huu — a, huu — a, a potem wysokim tonem zaczynają dźwięczeć dzwoneczki, jak krople de szczu przechodzącego w ulewę. Nagle rozlega się krzyk kobiety: Czyńcie czary! Marcel znajdował się w piwnicy wynajmowanego przez siebie domu. — Tres bon — pomyślał — czary, siła i moc. Pochłonięty muzyką kołysał rytmicznie biodrami, a jego ręce wznosiły się i opadały. Muzyka wypełniała każdą cząstkę jego ciała, ogarniała zmysły. Głos śpiewających stał się jego głosem, ich moc jego mocą, rytm bębnów jego tętnem. — Oui, oui—szeptał Marcel. Głośniej, jeszcze głośniej. Lubił ten fragment, w którym chór prosząc o błogosławieństwo dla dalszej pracy wybija rytm stopami. Głośna muzyka z jego 111 rodzinnych stron opanowała jego zmysły. Tańczył na brudnej podłodze piwnicy. Krążył wkoło, wyginał się, podskakiwał, spoglądając przy tym pod stopy, gdzie nakreślony cienką strużką rozsypanej mąki widniał krzyż z gwiazdami i kołami, a obok wąż oraz trzygłowa postać. Chór znów odezwał się głośno, a Marcel wtórował mu najdonośniej, jak tylko potrafił. Niech gra muzyka, niech gra muzyka! Nagle usłyszał czyjś głos. -— Co to mogło być? — pomyślał. — Tego nie ma na taśmie. Rozejrzał się wokół, zakołysał ramionami, złapał się za głowę. — Nie, to niemożliwe. Czyżby odezwali się bogowie? To... to... — Marcel! — kobiecy głos zabrzmiał jeszcze głośniej. Odwrócił się. Na szczycie białych drewnianych schodów dostrzegł czarne jak smoła stopy swojej żony Aliny i brzeg jej niebieskiej sukienki. — Słucham — krzyknął i wyłączył magne tofon. Zapadła głucha cisza, przerażająca w swojej pustce. Marcel zamrugał nieprzytomnymi oczami i zapytał: — O co chodzi? — Rozmawiam przez telefon — usłyszał głos swojej żony. — I co? — Zagłuszasz wszystko. — Naprawdę? Och excusez moi, excusez moi. Nastawię ciszej magnetofon. I tak miałem zacząć pracować. Alina odeszła. Włączył ponownie magnetofon. Bębny i grzechotki brzmiały teraz spokojniej. Ciągle jeszcze charakterystyczny rytm i dźwięki 112 przywoływały wspomnienia, napełniały go wiarą i nadzieją. W rodzinnej wiosce, wśród stojących na wzgórzach chat, jego ojciec był Wielkim Houngan — kapłanem Voodo i co najmniej połowie życia Marcela towarzyszyły religijne ceremonie. Za ich domem mieścił się Hounfor — okrągła świątynia zbudowana z drzewa i przykryta dachem z liści palmowych. Każdej nocy pełna była wiernych, śpiewających pieśni, tańczących, modlących się, opętanych przez bóstwa zwane loa. Tęsknił za tym. To ojciec nauczył go przyrządzać ten silny narkotyk, którego potrzebują biali. Tutaj są tylko bezkresne pola kukurydzy, nudne rzeki i biało-czarne krowy. Tu jest zupełne duchowe pustkowie, płaska preria, pozbawiona wiary i mocy. Piwnica, w której tańczył Marcel, była stara i zaniedbana. Znajdowała się w podziemiach wiejskiego domu zbudowanego może sto lat temu. Ze swą brudną podłogą i kamiennymi ścianami nie nadawała się do niczego innego niż przechowywanie marchwi czy ziemniaków. Ma-rcelowi służyła doskonale. W głębi za zasłoną było laboratorium, a bliżej wejścia wznosiło się coś w rodzaju ołtarza — niezwykła konstrukcja złożona ze świec, ziół, kolorowych krzyży, ludzkich czaszek, wysuszonych ryb oraz lalki i ślubnego welonu. — Tak — rozmyślał Marcel. — Wszystko, co jest mi bliskie, znajduje się tutaj. Cała moja przeszłość, wiara, lata nauki, których rezultatem jest moje nowoczesne laboratorium. Idąc w stronę ołtarza Marcel pokłonił się przed krzyżem zrobionym z kogucich piór, a następnie zapalił świecę i włożył ją do wnętrza stojącej na ołtarzu czaszki. 113 Najwyższy czas zabrać się do roboty. Pracę nad tą porcją trucizny dla białych Mar-cel rozpoczął już trzy dni temu, a powinien zakończyć dziś wieczorem. Jeszcze tylko musi podgrzać ostatnie trzy składniki, zemleć je i dodać do roztworu. Był to długi, wymagający precyzji proces, który musi być dziś skończony. Ojciec nauczył go, jak się to robi, lecz Marcel zmodyfikował nieco sposób postępowania, łącząc jego doświadczenie ze swoją wiedzą chemika. To, że składniki pochodziły ze wzgórz sąsiadujących z Port-au-Prince i z wód otaczających wyspę, zapewniało właściwą moc trucizny. Marcel przeszedł w głąb piwnicy i odsunął ciężką zasłonę. Pociągnął za zwisający sznurek i jarzeniowe światło zalało pomieszczenie. Zdjął z wieszaka biały fartuch i biały czepek, włożył je na siebie, a następnie osłonił twarz maską. Uzupełnił strój ochronnymi okularami i parą grubych gumowych rękawic. Zamierzał dzisiaj pracować nad składnikami, które były najbardziej toksyczne. Marcel usiadł przy stole. Na jego długim, czystym blacie stały z jednej strony butelki i gliniane miseczki, a z drugiej waga analityczna i rozmaite probówki. Na środku znajdował się palnik gazowy, moździerz i tłuczek, a więc wszystko, czym miał się posłużyć dziś wieczorem. Ojciec zawsze przyrządzał truciznę w lecie, podczas największych upałów. Zaczynał od wrzucenia do ognia garści jakiegoś proszku, który spalając się eksplodował, a następnie kąpał się w wodzie z dodatkiem ochronnych olei i ziół, używając żywego koguta jako gąbki. Gotowa trucizna miała postać proszku zawie- 114 rającego środek drażniący skórę, który powodował jej uszkodzenie i pozwalał na powolne wchłanianie substancji w głąb ciała. Marcel był jednak człowiekiem nowoczesnym. Po wielu miesiącach eksperymentów, zaadaptował stare doświadczenia do współczesnych potrzeb. Biali żądali trucizny w postaci ciekłej i Marcel wiedział, jak bardzo należy być w tym wypadku dokładnym. Nie można po prostu wrzucać garści tego, czy szczyptę tamtego. O nie. W produkcji trucizny w postaci ciekłej, składniki muszą być odpowiednio podgrzane, odważone co do grama i dokładnie zmieszane. Jeśli proporcje zostałyby minimalnie nawet zmienione, wprowadzenie substancji do krwiobiegu spowodowałoby natychmiastową śmierć. A więc po kolei. Podszedł do bocznego stolika, gdzie pod promiennikiem podczerwieni znajdo,-wał się gliniany dzbanek. Marcel spojrzał na oparty o niego termometr. — Świetnie — pomyślał. To tak, jakby naczynie wygrzewało się w promieniach słońca w jego rodzinnym kraju. Wewnątrz znajdowały się zmielone na proszek trzy substancje, ważne ze względu na ich farmakologiczne składniki. Była tam skóra białej żaby, która powoduje sinicę i parastezję, gruczoły jadowe węży zamieszkujących wzgórza za domem Marcela, które zawierają bufogenin i bufotoksin, oraz schwytana na bagnach, należących do jego przodków — niewolników, słonowodna ropucha, w skórze której znajdują się składniki powodujące paraliż i obrzęk płuc. Marcel dobrze wiedział, że tajemnicą trucizny pochodzącej z jego ojczyzny była ryba puffer. Ta niepozorna ryba miała tę właściwość, że 115 „' *•&! w niebezpieczeństwie połykała dużo wody, stając się okrągła jak piłka. Tkanki jej ciała nasycone były tetrodoxiną — substancją działającą na układ nerwowy setki razy mocniej niż cyjanek. Marcel znał dobrze tę najsilniejszą, naturalną truciznę. Wiedział, że musi być ona wykonana ściśle według przepisu, szczególnie wówczas, gdy występuje w postaci ciekłej. Biali chcieli oczywiście środka jak najbardziej skutecznego, ale nawet minimalne przekroczenie dopuszczalnej granicy mogło całkowicie zniweczyć cel. Zapalił gazowy palnik. Szczypcami wyjął z największego stojącego na stole glinianego garnka kawałek ryby i ostrożnie, unikając wdychania dymu, trzymał go nad płomieniem. — To będzie świetna porcja — pomyślał. Jeden z jego dostawców przywiózł tę rybę z terenów, gdzie one się rozmnażają, i w związku z tym mają wyższy poziom hormonów. Jest to bardzo korzystne. Przez trzydzieści minut Marcel trzymał kolejne kawałki ryby nad płomieniem palnika. W końcu zadowolony włożył jeszcze gorące do moździerza i starannie roztarł. Potem odsypał niewielką ilość proszku do szklanego pojemnika i postawił na wadze. Dodał jeszcze odrobinę, aż cyfra na skali wskazała odpowiednią jego ilość. Westchnął głęboko i usiadł na chwilę. Wszystkie czynności związane z rybą zawsze go denerwowały, wykonywał je w ogromnym napięciu. Chciał jednak szybko zakończyć pracę. Wstał, wziął dzbanek stojący wciąż pod promiennikiem i odważył gram znajdującej się tam substancji. Dodał ją do sproszkowanej ryby, a następnie 116 wsypał wszystko do słoika po majonezie, który dostał od Aliny. Z innego glinianego pojemnika ostrożnie zaczerpnął odrobinę ciemnnej cieczy. Był to wywar z kory, liści i korzeni pewnej rośliny gotowanej tak długo, aż powstał gęsty syrop. Środek ten używany był w Ameryce Południowej do zatruwania strzał. Marcel wlał ciecz do słoika. Mieszanina wzburzyła się gwałtownie. Szybko nałożył zakrętkę, zamknął słoik najmocniej jak potrafił i energicznie nim potrząsnął. Po chwili proszek rozpuścił się całkowicie. Powstała klarowna brązowa substancja, wolna od jakichkolwiek zawiesin. Marcel zdjął rękawice i rzucił je na podłogę. Jak zawsze, później wyniesie je na zewnątrz i ostrożnie spali. Zdjął maskę i z ulgą odetchnął. — To, co dzisiaj zrobiłem, jest naprawdę dobre — pomyślał i uśmiechnął się z zadowoleniem. — Po prostu świetne. Może powinienem poprosić o wyższe wynagrodzenie? No, a poza wszystkim, ryba, którą tym razem otrzymałem, była do skonała. Wzruszył ramionami i ściągnął fartuch. — Jutro. Zajmę się tym jutro. Przeciągając się przeszedł do drugiego pomieszczenia. Zaciągnął za sobą zasłonę. Włożył do magnetofonu następną taśmę — teraz musi się odprężyć. Po wykonaniu pracy odczuwał potrzebę innej muzyki: powolnego rytmu bębnów, delikatnych dzwonów, błagalnych głosów. Tak, to jest właściwy moment, aby wywołać Guede — ducha śmierci i prosić go o przebaczenie. Rozdział 16 Mężczyzna, który przedstawił się jako Bruce Fitzgerald, przysięgał, że jest reporterem i pracuje dla lokalnego dziennika „Gazeta Mendoty". Gdy stanęli przed domem, Nina powiedziała szorstko, aby chwilę poczekał. Wbiegła do domu i ogromnie przejęta zaczęła przeglądać poranną gazetę. Kim u licha jest ten człowiek? Jakiś dziwak albo...? Nalge dostrzegła jego nazwisko pod artykułem o wyborach nowego dyrektora szkoły. Ze szczytu schodów, wskazując na zmiętą gazetę, zapytała: — To ty pisałeś o zanieczyszczeniu środowi ska? Spojrzał na nią lekko rozbawiony. — Nie... ja pisałem o wyborze dyrektora szkoły. Po chwili wahania powiedziała: — Dobrze. Kazała mu czekać w salonie i poszła na górę uspokoić dziecko. Potem, ciągle jeszcze niepewna, zeszła na dół, trzymając na ręku Jenny i skierowała się do telefonu stojącego w małym saloniku. To będzie jeszcze jeden środek ostrożności, co prawda niewielki, ale zawsze... 118 Stanęła tyłem do salonu i wykręciła numer zegary nki. — Cześć Louise, tu Nina — mówiła do słucha wki. — Mam gościa. Wstąpił do mnie na chwilę Bruce Fitzgerald, dziennikarz z „Gazety" — obe jrzała się dyskretnie chcąc się przekonać, czy ją dobrze słyszy. — Czy moglibyście przyjechać odrobinę później? Tak, świetnie, dzięki. Za pół godziny? Doskonale. Do zobaczenia. Czując się juz nieco bezpieczniej, weszła do salonu i przyjrzała się uważnie siedzącemu na kanapie mężczyźnie. Pociągła twarz, wąsy, ciemnobrązowe włosy z odrobiną siwizny na skroniach. Ubrany w dżinsy i niebieską koszulę z krótkimi rękawami. Był mniej więcej w tym samym wieku, co ona. Musiała przyznać, że jest dość przystojny. — Czego szukałeś — spytała — skradając się nocą wokół domu pogrzebowego? Zmrużywszy oczy spojrzał prosto na nią. — Zaglądałem przez okno do piwnicy i liczy łem trumny. A ty? — Szukałam skarbów — odpowiedziała kró tko. — Mówię poważnie. Ja naprawdę liczę trum ny. Od jakiegoś czasu obserwuję Mortonów i... — zamilkł i potrząsnął głową. — Posłuchaj, ja nie jestem wariatem. Patrzyła na niego nie będąc pewna, czy postąpiła słusznie pozwalając mu wejść do domu. — Pracowałem w Chicago jako główny księ gowy — mówił dalej. — Ale potem nastąpił zwrot w mojej karierze i to znaczny. Osiem miesięcy temu zatrudniłem się jako reporter w „Gazecie"... 119 — Co ty do diabła wiesz o moim mężu? Popatrzył na nią uważnie, opuścił wzrok na swoje dłonie i z zakłopotaniem powiedział: — Przykro mi, że spotykani cię w takich okolicznościach. Nie spodziewałem się, że to się tak stanie. Chciałem się skontaktować z tobą już przed tygodniem, ale było jeszcze kilka spraw, które musiałem najpierw sprawdzić. Na prawdę ja... — Powiedz, co wiesz — powtórzyła. — Alex Hale, lat 43, zmarł na atak serca — przerwał na chwilę i spojrzał na nią brązowymi oczami. — Pozostawił żonę Ninę Trenton, córkę Jennifer Elizabeth oraz rodziców Pete i Carol Hale mieszkających w Kalifornii. Nina wstrzymała oddech, starając się aby nie dostrzegł wrażenia, jakie wywarły na niej jego słowa. Nie powiedział nic nowego, ale było to szokujące słyszeć, jak ktoś zupełnie obcy mówi ojej mężu, obojętnym głosem spikera odczytującego komunikat meteorologiczny. Równie dobrze mógł powiedzieć: zachmurzenie małe, z niewielkimi opadami... — I co dalej? — zapytała podekscytowana. — Wiem o tym z „Gazety" ponieważ... ponie waż sam to napisałem. Bruce potrząsnął głową i zmarszczył czoło. — „Gazeta" to nie jest wielkie wydawnictwo. Wszyscy dużo tam pracujemy. Każdy ma podwójne obowiązki, nawet redaktorzy. Ja zajmuję się wiadomościami agencyjnymi, sportem w szkołach średnich i ślubami. Piszę też nekrologi. — Mów dalej. Podczas gdy Bruce mówił, Nina trzymając 120 Jenny na ręku weszła do saloniku i otworzyła czerwony album ze zdjęciami. Na ostatniej stronie, włożony między przezroczyste okładki, znajdował się nekrolog. Fotografia i cztery krótkie akapity tekstu, z wyraźnym nagłówkiem: Alex Hale, prawnik z Chicago. Pod spodem widniało nazwisko autora nekrologu — Bruce Fitzgerald. — No tak — mówił dalej — śmierć twego męża zwróciła moją uwagę, ponieważ był mniej więcej w moim wieku i też przyjechał z Chicago. Tak więc zdecydowałem się zająć tym bliżej. Wy słałem nawet posłańca po zdjęcie. Tak, to zaczynało mieć sens. Rodzice Alexa mieszkali wtedy tutaj. Czy Pete Hale nie wspominał jej o kimś, komu dał zdjęcie swego syna? Nina włożyła z powrotem nekrolog do albumu i przeszła do salonu. — Nie rozumiem, do czego zmierzasz? O co ci chodzi? — spytała. Bruce gwałtownie pochylił się do przodu. — Widzisz... widzisz, od kiedy tutaj przyjecha łem, zajmowałem się redagowaniem nekrologów i zauważyłem coś dziwnego. — O Boże — pomyślała. — Jawa to czy sen? — Każdego, kto miał mniej niż sześćdziesiąt pięć lat — kontynuował Bruce — i zmarł na niewydolność serca w Głównym Szpitalu Men- doty, a jego ciało miało być spalone, przywożono właśnie tu, do naszego pana Mortona. Jeśli kre macja nie była przewidziana, zwłoki odsyłane były gdzie indziej. Również, jeśli przyczyna śmierci była inna, ciała nie przywożono do Za kładu Pogrzebowego Redgewood. Kim jest ten człowiek? — zastanawiała się 121 Nina. — Może to jakiś energiczny reporter bawiący się w śledztwo albo ktoś kto z urzędu bada okoliczności śmierci Alexa. — Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem do czego zmierzasz — powiedziała. — Naprawdę nie wiem, jaki to ma związek ze śmiercią mojego męża. Posłuchaj, ja... — Uwierz mi, dzieje się tu coś niepokojącego — przerwał jej Bruce. — Nie wiem, czy są to jakieś nadużycia, czy też... jeszcze coś innego. Ale coś tu jest nie w porządku — odwrócił się i skinął głową w stronę okna. — Dlatego właśnie wynająłem to mieszkanie, aby móc wygodnie obserwować Mortona. On jest jedyną osobą związaną z tymi wszystkimi przypadkami śmie rci. Takie zbiegi okoliczności po prostu się nie zdarzają. Wiem to jako doświadczony księgowy. Jeżeli jakaś nieprawidłowość w księgach zdarza się regularnie, oznacza to, że ktoś dopuścił się fałszerstwa. — Ale kto i dlaczego? — zastanawiała się Nina. Od pewnego czasu starała się odkryć jakąś konkretną przyczynę śmierci Alexa. Teraz pró bowała dopasować to, co powiedział Bruce Fitz- gerald, do swoich przemyśleń, ale nie potrafiła. Znowu przeszła do saloniku, zamknęła okno i ułożyła Jenny w przenośnym łóżeczku, okryła ją i wróciła do salonu. Stanęła obok kominka i zakłopotana nie wiedziała, co powiedzieć. Bruce mówił dalej: — Wiem, że to wszystko brzmi nieprawdopo dobnie i wiem, jak trudno ci tego słuchać. — Tak, on ma rację — zgodziła się w myślach. — Wybacz, ale mam wrażenie, że te sprawy mnie nie dotyczą. 122 W odpowiedzi zasypał ją mnóstwem faktów i liczb: — Mężczyzna, czterdzieści sześć lat, wypadek samochodowy. Przez kilka miesięcy jest w stanie śpiączki, w końcu rodzina podejmuje decyzję — nie reanimować. W kilka dni później człowiek ten umiera na niewydolność serca, jego ciało dostarczono do Mortona, a potem poddano kre macji. Chłopiec, szesnaście lat, jadąc na moto cyklu wpada na drzewo. Przez dwa miesiące jest nieprzytomny. Zalecenie: nie reanimować. W ko ńcu umiera nie wskutek wyczerpania organiz mu, czy z powodu uszkodzenia mózgu, ale na niewydolność serca. Jego zwłoki zostają prze wiezione do Mortona, a potem spalone. Kobieta, pięćdziesiąt dwa lata, przechodzi skomplikowa ną operację wątroby. Nikt nie spodziewa się, by mogła przeżyć więcej niż kilka dni. Tej samej nocy umiera, ale nie w związku z komplikacjami pooperacyjnymi lecz na niewydolność serca. Cia ło jej dostarczono do Mortona i spalono. — Proszę, ja naprawdę nie... — Chciałem ci tylko pokazać, ze to, co się tu dzieje, jest zastanawiające. Albo winien jest le karz, albo Morton opłaca kogoś w szpitalu chcąc mieć dodatkowe zyski z krematorium. To musi być coś w tym rodzaju. Wszystko pasuje. Poza tym, jak Morton zarabia na życie? Interes nie idzie mu aż tak dobrze. Musi więc zarabiać pieniądze na boku. — Może... Nie, nie wiem. Nina przeszła na drugą stronę pokoju. Nie podobała się jej ta rozmowa ani to, do czego prowadziła. To, w jaki sposób Morton zarabia pieniądze, w ogóle jej nie interesowało. 123 — Posłuchaj uważnie. Przypadek twojego mę ża pasuje do tego schematu: był względnie mło dy, umarł na atak serca, przeszedł przez Główny Szpital w Mendocie i... — Jezu Chryste — krzyknęła Nina. — Mówisz 0 moim mężu jak o brudnym prześcieradle od danym do pralni. — Przepraszam — powiedział Bruce i opadł na oparcie fotela. — Chyba przestałem się kont rolować. Zbyt wiele jest tutaj zbiegów okoliczno ści — zawahał się i dodał: -— Posłuchaj, wiem, mogę się mylić, ale mam zeszyt z wycinkami prasowymi. Gdybym je jutro podrzucił, czy nie zechciałabyś ich przejrzeć? — O nie — pomyślała. — Ja nie... — Bardzo cię proszę. Z nikim dotąd o tym nie rozmawiałem. Chciałbym tylko usłyszeć twoją opinię. Potem nie będę cię już niepokoił. Spojrzała na niego z nagłą niechęcią. Zorientowała się jednak, że nie ma wyboru. Wiedziała, że jeśli nie spełni jego prośby i uzna, że ten człowiek to wariat, szybko powrócą wątpliwości 1 podejrzenia. Znów będzie się zastanawiać nad tym wszystkim. — Dobrze, w porządku. Ale... — usiadła na miękkim krześle, unikając wzroku Bruce'a. — To, o czym mówisz, ma świadczyć o... o jakimś związku pomiędzy śmiercią mojego męża a Mor- tonem, tak? — Istotnie. Było to zbyt niewiarygodne. — Morton? Nie — pomyślała. — Nie powinnam o tym mówić. Nie powinnam wspierać teorii tego mężczyzny. — O co chodzi? — zapytał Bruce zaintrygowa ny jej wahaniem. 124 W nagłym przypływie niepokoju, Nina zaczęła mówić: — Jest jeszcze coś. Coś, o czym może nie wiesz. To nie ja znalazłam mojego męża. Nie, nie ja. Rozmawiałam przez telefon, gdy zadzwonio no do drzwi. Otworzyłam je... i stał tam pan Morton. Był bardzo zdenerwowany, mamrotał niewyraźnie i wskazywał na coś po drugiej stro nie ulicy. Alex leżał w śniegu, już... już martwy. Bruce pochylił się do przodu: — Istnieje zatem pomiędzy nimi związek. Oczy Niny rozbłysły. — Boże, czy ty sugerujesz, że Alex mógłby być... być? — Tak, oczywiście. Nina pochyliła głowę i przyłożyła sobie rękę do czoła. — Moja pierwsza reakcja, gdy powiedziano mi, że Alex nie żyje, była właśnie taka. Pomyś lałam, że nie mógł tak po prostu umrzeć. Był w takiej dobrej kondycji fizycznej, niedługo miał zostać ojcem. On nie mógł umrzeć w taki sposób. Nie mógł. Aby... aby mnie zostawić, musiałby zostać zamordowany. — Czasami należy zaufać pierwszej reakcji — stwierdził Bruce i łagodnym głosem zapytał: — Przejrzysz te wycinki? Z oczami pełnymi łez, skinęła głową i powiedziała: — A teraz bądź tak dobry i zostaw mnie samą. Rozdział 17 Następnego ranka Nina nakarmiła i ubrała Jenny, zrobiła sobie bezkofeinową kawę i tosta, a następnie przejrzała gazetę. Była w marnym nastroju. Chciała mieć to wszystko za sobą. Chciała, aby ten dzień już się skończył. Wszystko to razem, zarówno jej własne przemyślenia i wątpliwości, jak i słowa Bruce'a Fitzgeralda, przywoływały wciąż w jej pamięci śmierć Alexa. Rozmyślała nieustannie o tym, co usłyszała wczoraj. Było to trudne do zniesienia. Żałowała, że poprzedniego wieczoru wyszła się przejść, że krążyła wokół domu pogrzebowego, a najbardziej tego, że spotkała byłego księgowego, który zachowuje się tak, jakby pracował dla chicagowskiej „Trybuny", a nie dla „Gazety" w Mendocie. Tuż przed dziewiątą usłyszała podjeżdżający pod dom samochód i ukryta za zasłonami w sypialni zobaczyła Bruce'a. Trzymając na ręku Jenny usiadła w bujanym fotelu. Usłyszała głośne kroki na schodach, dzwonek do drzwi i pukanie. Kołysząc się, spokojnie spoglądała przez okno. Chciała, aby odszedł i nigdy już nie wrócił. Nie zareagowała nawet wówczas, gdy usłyszała jak uruchamia samochód i odjeżdża. Po dziesięciu minutach zeszła na dół. Z waha- 126 niem otworzyła drzwi wejściowe, mając nadzieję, że Bruce nic dla niej nie zostawił. Na progu leżał jednak czarny kołonotatnik. Rzuciła okiem do środka i zobaczyła mnóstwo wycinków z gazet, wyłącznie nekrologi. Dołączony był też list: Nino! Dziękuję, że wysłuchałaś mnie wczoraj. Wiem, że nie jest ci łatwo, ale ciekaw jestem twojej opinii. Dziękuję. Bruce Fitzgerald Z niechęcią odłożyła notes na stolik stojący w rogu holu. Była przekonana o słuszności tego, co robi. Nie miała zamiaru przeglądać nekrologów ani zastanawiać się nad hipotezami tego dziennikarza. Odda mu notes najszybciej, jak tylko to będzie możliwe. O nie, dziękuję! Tego ranka to wszystko wydawało się jej zbyt nieprawdopodobne. Nie potrafiła zdobyć się na taki wysiłek wyobraźni, by sobie z tym poradzić. Pomyślała, że zajęcie się codziennymi obowiązkami pozwoli jej szybko zapomnieć o wszystkim. Przewinęła dziecko, trochę posprzątała, przejrzała rachunki i złożyła upraną bieliznę. Było po jedenastej, gdy Nina z dzieckiem dotarły do instytutu na codzienną wizytę u ojca. Na trzecim piętrze Nina skierowała się do pokoju pielęgniarek. — Dzień dobry paniom — powitała je z szerokim uśmiechem siedząca przy biurku pielęgniarka imieniem Barb. 127 — Dzień dobry — odrzekła Nina. — Mam prośbę. Czy nie zechciałaby pani zaopiekować się Jenny przez dziesięć minut? — Oczywiście. Takim dzieckiem mogłabym się stale zajmować. — Dzięki. To dlatego, ze wczoraj... ona zaczęła płakać i ojciec zdenerwował się. Nina zdawała sobie sprawę, ze w przyszłości kontakty z ojcem mogą być jeszcze trudniejsze. Z westchnieniem dodała: — Sądzę, że będę musiała wziąć opiekunkę do dziecka na czas, gdy tu przychodzę. — Nie powinna pani tego robić. — Rudowłosa kobieta wyszła zza biurka i pochyliła się nad Jenny. — Proszę mi wierzyć, wiele takich złych dni czeka pani ojca. Najlepiej będzie, jeśli po zwoli mu pani cieszyć się tym dzieckiem. Świat chorego kurczy się stale i nie należy ograniczać go jeszcze bardziej. Gdy Barb wyjęła dziecko z wózka, Nina powiedziała: — Zapewne ma pani rację. Jak się ojciec dziś czuje? — Zupełnie dobrze. Doktor Dundeen zajrzał do niego wczoraj i dzisiaj również. — Wspaniale. — Nina odczuła ogromną ulgę. — Czy jest wciąż pod wpływem leków uspo kajających? — Już nie. To pomyślna wiadomość. Oznacza to, że ojciec już się całkiem uspokoił. Miała nadzieję, że atak taki jak wczoraj już się nie powtórzy. Gdy mijała świetlicę, dostrzegła tam dwie kobiety, które grały w układankę literową. Do ubiegłego miesiąca jej ojciec, zgodnie z zalece- 128 niem lekarza, zabawiał się tą grą dwa razy dziennie. Oczywiście pielęgniarka musiała mu przypominać o tym obowiązku, a on był posłuszny. Łamał sobie głowę z jakich liter układa się słowo „nie" lub niesłychanie trudny dla niego wyraz „telefon". Ostatnio ojciec nie grał już w układankę. Sprowadzany był do świetlicy, gdzie z grupą innych pacjentów oglądał na video stare filmy z Gary Grantem, Ingrid Bergman lub z Hump-reyem Bogartem. Chociaż miał kłopoty ze śledzeniem akcji, fascynowały go stroje, samochody — czar minionych dni. Nina zawahała się przed wejściem do pokoju. Czy ojciec po wczorajszym ataku na pewno przyszedł juz do siebie. A może jego stan znów się pogorszył? — Nino, wracam do domu. Jestem już gotowy. Z gorącą patelnią w ręku Nina krążyła po kuchni. — Tato — powiedziała miękkim głosem. — Mieszkasz z Alexem i ze mną. — Naprawdę? — Tak, przeprowadziłeś się do nas w zeszłym tygodniu. Spojrzał na nią uważnie. — Co? Ach tak. Mieszkam teraz tutaj. Przep raszam. Zapomniałem. Wiesz, ze czasami nie pamiętam o tym. — W porządku tato. Świetnie sobie radzisz. Rozłożyła nakrycia na stole i dodała: — Dzisiaj jemy obiad tylko we dwoje. Alex wróci późno. — Ach tak. 129 Siadł i wziął pierwszy kęs do ust. — Posłuchaj, zaraz po obiedzie chciałbym pójść do domu. — Tatusiu, mieszkasz teraz tutaj! — Naprawdę? — Cierpliwości — pomyślała i spojrzała ponad szklanym blatem stołu. — Przecież on się stara. To nie jest jego wina. — Tak, mieszkasz tutaj. Sprzedaliśmy twój dom, pamiętasz? — Upuścił widelec. — Co? Chcę iść do domu. Do mojego domu! Dlaczego sprzedaliście mój dom? Nie dałem wam pozwolenia. Czyhacie na moje pieniądze? — Tato, nie bądź niemądry. — To ty jesteś niemądra. Chcecie mi wszystko zabrać. Wszystkie pieniądze. Zabraliście dom i sprzedaliście bez mojej wiedzy! — Tato! — Ty i Alex czyhacie na moje pieniądze! Przerażona Nina patrzyła, jak ojciec odsuwa krzesło i podbiega do drzwi balkonowych. — Niech tylko nie zacznie znowu krzyczeć i płakać — pomyślała i westchnęła ciężko. — Zachowaj spokój. Kontroluj siebie. Tylko to jest ważne. Jesteś przecież w stanie uspokoić go i pomóc mu. On nie może sobie poradzić z chorobą — powtarzała w myślach. Wstała od stołu i podeszła cicho do ojca. — Muszę stworzyć mu poczucie bezpieczeństwa, pogłaskać go, powiedzieć, że go kochani. On to zrozumie, potrzebuje tego. — Czule objęła go ramionami, przytulając się do jego pleców. — Nigdy cię nie skrzywdzę. Jesteś najlepszym z ojców. Kocham cię. Wszystko będzie dobrze. Pocałowała go w szyję. — Cmi. 130 Poczuła jak jego mięśnie rozluźniają się i napięcie mija. Odwrócił się i wziął ją w ramiona. — Tak, kryzys minął — pomyślała. — Ojciec po prostu chce się czuć kochanym. Ja przecież też tego potrzebuję. Nagle poczuła, ze jego ramiona zaciskają się coraz mocniej. Ten uścisk wyrażał znacznie więcej niż tylko rodzicielską miłość. Może chce się wypłakać? O Boże! Przecież on jest człowiekiem niespełna rozumu! Czyżby chciał czegoś więcej?... — Tato, co się z tobą dzieje? — powiedziała, próbując bezskutecznie się uwolnić. Gdy uniosła głowę, chwycił dłonią jej twarz. Poczuła wbijające się w policzek palce. Szybko pochylił głowę i jego usta znalazły się nad jej ustami. Coś ciepłego i wilgotnego wślizgnęło się pomiędzy jej wargi. — Chryste — przeraziła się. Język ojca znalazł się w jej ustach. On ją całował! — Tato! — wyszarpnęła się i pchnęła go w stronę szklanych drzwi. — Przestań! Przestań! — krzyknęła -wycierając wargi wierzchem dłoni. To obrzydliwe. Ostrożnie otworzyła drzwi i zobaczyła ojca siedzącego na krześle i spokojnie wyglądającego przez okno. Tak jak gdyby pamiętał, w co ubrany był poprzedniego dnia, przebrał się dzisiaj w inne doskonale wyprasowane spodnie koloru khaki i jasnoniebieską koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. Tak właśnie ubierał się, gdy był pracownikiem giełdy i w weekend wychodził do klubu. — Och, jak to dobrze — pomyślała Nina. — Powinien koniecznie wyjść na świeże powietrze 131 i posiedzieć nad basenem, a nie patrzeć przez szpitalne okno. Przez zaciśnięte gardło powiedziała z trudem: — Dzień dobry... tatusiu. Powoli odwrócił głowę. Przystojny jak zwykle, spoglądał na nią, jakby próbując rozpoznać kogoś dawno nie widzianego. Nina z trudem zniosła to spojrzenie. Wtem otworzył usta i wy rzekł to jedno słowo, które jak przypuszczała zatarło się juz w jego pamięci. — Nina! Jak stęsknione dziecko po długiej rozłące, podbiegła do ojca, upadła na kolana i pocałowała go w rękę. Siedział nieruchomo, podczas gdy ona tuliła się do jego dłoni. Po chwili drugą ręką czule pogłaskał ją po włosach. — Ciiii — wyszeptał. Pocałowała go jeszcze raz i dostrzegła bandaż na jego ramieniu w miejscu, gdzie prawdopodobnie zrobiono mu zastrzyk. Dzięki Bogu. Dostał silny lek. Jakiś nowy środek, który okazał się skuteczny. Łzy napłynęły jej do oczu. Odnajdywała w nim znów tego samego błyskotliwego, czułego ojca, którego, jak sądziła, utraciła na zawsze. Jak alkoholik, który nagle przestaje pić, tak William Trenton wrócił do rzeczywistości. Tylko na jak długo? To mogła być dla niej ostatnia szansa spokojnego porozumienia się z nim. Zaczęła więc szybko mówić: — Kocham cię tato. Zająknęła się ze wzruszenia. — Proszę, zapamiętaj to na zawsze. Nie zapomnij. Kocham cię. 132 -- Ja... ja. Przysunął ją do siebie, przytulił do piersi i pochylił głowę. Nina zrozumiała, ze w ten sposób chce wyrazić swą miłość. Trwali tak w uścisku przez dłuższą chwilę. W końcu ojciec opuścił ręce. Nina spojrzała w górę i zobaczyła łzy spływające po jego policzkach. Ten widok był dla niej wstrząsem. Widziała go płaczącego tylko podczas pogrzebu matki. Tak, widocznie zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Odczuwał lęk przed postępującą chorobą. Do ściany obok krzesła, na którym siedział, przyklejone były małe kartki. Zerwał jedną z nich i sylabizując przeczytał: — Przepraszam za wczorajszy dzień. Pamię tam i jest mi przykro. — W porządku tato. Nie martw się — przy gryzła wargi, z trudem opanowując -wzruszenie. Obawiała się, ze przed chwilą mówiła zbyt szyb ko, powtórzyła więc: — W porządku. Wszystko jest już dobrze. William oderwał od ściany następną kartkę, zerknął na nią i powiedział: — Gdy nadejdzie mój czas... — zamilkł i do tknął głowy, tak jakby poczuł ból. — Gdy na dejdzie mój czas pozwól mi... upodobnić się do ptaka. Skinęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Ile godzin zajęło mu przygotowanie tych zdań? Była zdumiona nie tylko tym, co mówił, ale również dlatego, że ojciec — trzeźwy biznesmen — nie użył potocznych terminów, lecz metafory. — Traktuj mnie jak ptaka. Dbaj o mnie — 133 .'-?V ?to zamilkł na moment, jakby zbierając myśli. Znów dotknął swej głowy i z trudem mówił dalej. — Ale... ale gdy nadejdzie czas pozwól mi odejść. Nie była w stanie powstrzymać łez, które płynęły z jej oczu. — Tak tatusiu, oczywiście. Ścisnął jej dłoń. — Nie martw się. — Nie, nie będę się martwić — skłamała. — Obiecuję. — Puść mnie wolno, a ja odlecę — zamilkł, formułując z wysiłkiem następną myśl. — Od lecę wysoko do nieba. Najpierw może mój umysł... a potem ciało. Poszybuję w górę. A kie dy nie będziesz już mogła mnie zobaczyć, pa miętaj! Pamiętaj! Ja będę tam — wskazał ku górze — w niebie. — Tak — zaszlochała. — Któregoś dnia ja... ja również tam będę. Przytuliła się do ojca, a on łagodnie kołysał ją w ramionach. — Dobry Boże — zastanawiała się. — Co się stało? Jakie dostał lekarstwo? Po chwili zdjął ostatnią kartkę ze ściany i zapytał? — Gdzie jest moja wnuczka Jenny? Czy mogę ją zobaczyć? Rozradowana Nina podniosła się i szybko wybiegła z pokoju. — Dzięki ci Boże — pomyślała. — Dzięki ci Boże za to, że doktor Dundeen zastosował lek, który przywrócił mi ojca. Rozdział 18 Po tym, co się zdarzyło, Ninę rozbolała głowa. Siedziała w fotelu i patrzyła przez okno na ciemne niebo. Myślała o notesie Bruce'a, o tym, co powiedział wczoraj wieczorem o tym, że śmierć Alexa mogła nie być skutkiem ataku serca i o cudownym wydarzeniu, którego dzisiaj była świadkiem. Jej ojciec odzyskał pamięć! Jenny spała spokojnie, ułożona na łóżku pomiędzy dwiema poduszkami. Nina spoglądała na nią, zazdroszcząc jej dziecięcej beztroski. Jest taka cicha i spokojna. Jakże chciałaby zaznać w swoim życiu stanu takiej równowagi. Ale jak to osiągnąć? O czym powinna myśleć? Na jej kolanach leżał kołonotatnik Bruce'a. Gdy zadzwonił późnym popołudniem i zapytał, czy zajrzała do niego, odpowiedziała, że musi nakarmić Jenny i żeby po notes wpadł jutro. Tak naprawdę to złamała swoje postanowienie i przejrzała już połowę nekrologów. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Nie miała wcale ochoty wczytywać się w nie, nie interesowało jej kto i w jakim wieku zmarł ani kogo pozostawił. Musiała jednak przyznać, że wszystkie te przypadki są jakoś ze sobą powiązane i pewnie fakty się powtarzają. Jest 135 istotnie jakaś prawidłowość w przyczynie śmierci tych zmarłych, których zwłoki dostarczano do zakładu Mortona. Ale co to oznacza? Czy jest to ?wyłącznie zbieg okoliczności? — Co ja najlepszego robię? Dlaczego poddaję się sugestii tego reportera? Dlaczego daję się wciągać w jakąś niebezpieczną sprawę? — zastanawiała się. — Oczywiście porozmawiam z Brucem Fitzgeraldem i to już wkrótce, w najbliższych dniach. Wiedziała, że to zrobi, gdyż był on jedyną osobą, z którą mogła rozmawiać o śmierci Alexa. A może po prostu pragnęła zwierzyć się komuś? — O Boże, czuję się taka samotna — rozmyślała siedząc w ciemności. — Jakże cenna jest w małżeństwie ciągła obecność kogoś bliskiego. Podczas gdy myśli bezładnie kłębiły się w jej głowie, wzrok miała skierowany w jeden punkt. Jak w transie przyglądała się budynkowi z żółtej cegły po drugiej stronie ulicy. Zakład Pogrzebowy Ridgewood. Wielki i masywny. Tylko w kilku oknach świeciło się światło. Pan Morton i jego syn byli w domu, widziała ich przechodzących z pokoju do pokoju. Co mogło się wydarzyć w tym pamiętnym dniu? Może Alex znalazł się tam w najmniej odpowiednim momencie. Światła w mieszkaniu na górze zgasły. Po chwili zapaliły się na tylnej klatce schodowej. Nina przez odsłonięte okno wyraźnie zobaczyła pana Mortona. Zatrzymał się, odwrócił i gestem przywołał Mikey'a, który zbiegł na dół z kurtką w ręku. Nina sięgnęła po telefon. W mroku, wytężając wzrok, odczytała numer zapisany na kawałku papieru. Zanim przebrzmiał pierwszy sygnał ktoś podniósł słuchawkę. 136 — Halo? — odezwał się głęboki męski głos. — To ja, Nina. — O, cześć. Spojrzała w kierunku parkingu sąsiadującego z domem pogrzebowym, za którym przysłonięte kępą drzew stały duże garaże z wybudowanymi na nich mieszkaniami dla służby. Niewiele mogła dostrzec, ale wiedziała, że z jednego z nich patrzy na nią para oczu. — Posłuchaj — powiedział Bruce. — Przepra szam jeśli... — Oni szykują się do wyjścia. — Kto? — Morton i jego syn. Nie widzisz ich? — zapy tała nieomal czując, jak jego wzrok prześlizguje się z niej na dom pogrzebowy. — Z tej strony nie mogę ich dostrzec. Gdzie ty jesteś? Mam lornetkę, ale ciebie też nie widzę. — Na górze, w mojej sypialni. Okno we wnę ce. Światło jest zgaszone. — Jak długo ich obserwujesz? — Nie wiem. Chwilę. Ale posłuchaj, widzia łam stąd, jak obydwaj wyszli z mieszkania i ze szli na dół. Mikey niósł kurtkę. Nie mogłam zobaczyć, co... — pochyliła się do przodu. — Poczekaj, zrobiło się jasno na dole. Popatrz na światła z tyłu domu. Oni gdzieś wychodzą. — Dzięki za tę informację. Porozmawiajmy później. — Hej, poczekaj chwilę. Co zamierzasz zrobić? — Ruszę za nimi, może uda mi się czegoś dowiedzieć. Nie zastanawiając się, wykrzyknęła: — Jadę z tobą. — Co? 137 — Posłuchaj — powiedziała. — Albo jadę z to bą, albo sama. Po chwili Bruce zapytał: — Masz fotelik dla dziecka? — Tak, oczywiście. — Co ja najlepszego robię — pomyślała, lecz po chwili dodała: — Zanim oni się oddalą, ja przebiegnę przez parking. Miej już gotowy sa mochód. — Dobrze. Odłożyła słuchawkę i przez moment ogarnęły ją wątpliwości. Potem jednak wyjrzała na zewnątrz i zobaczyła Mortona i Mikey'a wychodzących z domu. — Pójdę. Muszę dowiedzieć się wszystkiego — pomyślała. Ponury nastrój natychmiast zniknął. Podniosła dziecko z łóżka i zbiegła na dół. Jenny obudziła się i zaczęła płakać. — Ciii maleńka. Wszystko w porządku. Je dziemy na spacer. Nina wprawnie schwyciła fotelik, stojący przy drzwiach wejściowych, i posadziła w nim Jenny. Zapinając na niej pasy, wyjrzała i zobaczyła światła samochodu. Nie był to karawan Mortona, ale jego duży oldsmobil zaparkowany za domem pogrzebowym. Najpierw z tyłu pojazdu zapaliły się czerwone światła, a gdy zaczął się cofać — białe. Wjechał na podjazd i powoli ruszył w kierunku Leaf Street, przez rozległy parking, który dawniej był ogrodem. Zanim dojechał do ulicy, Nina wyszła już z domu niosąc siedzącą w foteliku Jenny. Ostrożnie zeszła po schodach i skierowała się do miejsca, gdzie czekał na nią Bruce. Miała nadzieję, że Morton nie zauważył jej we wstecznym lusterku. 138 Po drugiej stronie parkingu, za rzędem drzew i krzewów, Bruce siedział już w swojej hondzie. Silnik samochodu pracował na wolnych obrotach. Drzwi były otwarte. Nina szybko usiadła na tylnym siedzeniu. Nie zapalając świateł, Bruce wrzucił bieg. — Miał włączony prawy kierunkowskaz — krzyknęła głośno Nina, próbując zagłuszyć płacz Jenny. Bruce nacisnął mocno pedał gazu i samochód gwałtownie ruszył. Nina schwyciła plastikowe krzesełko z płaczącą Jeny i przypięła je do tylnego oparcia. Tymczasem Bruce włączył światła w samochodzie i wyjechał na ulicę. Płacz Jenny stawał się głośniejszy. — Do diabła — powiedziała Nina, przeszuku jąc kieszenie. — Zawsze gdy potrzebny jest smo czek, nie mam go przy sobie. W końcu odszukała go w głębokiej kieszeni bluzki. — Zobacz, malutka, co znalazłam. No, bądź już grzeczna, już dobrze, nie złość się. — On jedzie brązowym oldsmobilem — krzy knęła do Bruce'a. — Wiem — odpowiedział spokojnie. — Numer rejestracyjny RBG 674. Przypięła się pasami, podczas gdy on wjechał szybko w Ridgewood, a potem wyprzedził ciężarówkę. — Jest tam — powiedział i nieco zwolnił. — Trzy samochody przed nami. Utrzymując stałą odległość, złota honda accord mknęła za brązowym oldsmobilem przez zachodnie obrzeża Mendoty. Morton jechał z maksymalną prędkością, na jaką pozwalały przepisy. Kierował się poza miasto. 139 — No i co sądzisz o naszej wczorajszej roz mowie? — zapytał Bruce, spoglądając na twarz Niny widoczną we wstecznym lusterku. — Ja... ja nie wiem. To wszystko wyglądało absurdalnie: domniemane przestępstwa, niejasna przyczyna śmierci Alexa, ona obserwująca dom pogrzebowy, a teraz jadąca samochodem z prawie obcym człowiekiem. Mimo to czuła, że tak powinno być. Zadowolona była, że zamiast siedzieć w domu coś robi, aktywnie szuka prawdy. Nawet jeśli niczego nie odkryjemy, może będzie mogła spokojnie myśleć o Alexie. — Podejrzewam, że kryje się za tym jakieś przekupstwo. Może Morton daje komuś łapówki w zamian za pomoc w interesie? Albo jest to coś poważniejszego. Możliwe, że on zajmuje się szmuglem — powiedział Bruce. — Ale co przemyca? — zastanawiała się Nina. — Narkotyki? Pochyliła się i patrząc przez prawą szybę dostrzegła samochód Mortona. — Skręca w następną przecznicę. Wyjeżdżali poza Mendotę. Wiktoriańskie kamienice starej części miasta ustąpiły miejsca niskiej nowoczesnej zabudowie z barami szybkiej obsługi i tanimi domami towarowymi. Gęstą zieleń licznych klonów zastąpiły pojedyncze młode drzewka, a i te w końcu zniknęły. Droga była szeroka, miała dodatkowe pasma ze względu na duży całodobowy ruch. Tej nocy była jednak stosunkowo pusta. Bruce domyślił się, dokąd jechał oldsmobil i mruknął: — Co on chce tam robić tak późno? 140 Morton zwolnił i skręcił w prawo na parking przed Omlette House, jedyną w mieście restaurację czynną całą dobę. — Czy zatrzymali się po to, by coś zjeść? Niewykluczone — pomyślała Nina. — Albo kryje się za tym coś innego. To może być po prostu ich pierwszy przystanek. Bruce minął restaurację i zawrócił dopiero po przejechaniu około stu metrów. Nina cały czas starała się nie stracić z pola widzenia brązowego oldsmobila. Milczeli. Bruce skierował samochód w najdalszy koniec parkingu przed restauracją. Zaparkował tak, ze wóz ukryty był częściowo za ciężarówką. Widzieli stąd, jak Morton z synem podchodzą do frontowych drzwi. Nina nachyliła się i dotknęła ramienia Bruce'a. — Oni prawdopodobnie pojadą potem dalej, żeby kogoś spotkać albo... nie wiem. Zacze kamy? — Tak, to dobry pomysł. Wyłączył silnik i z szerokim uśmiechem odwrócił się do dziecka: — Cześć maleństwo, jak się miewasz? Nina patrzyła na niego z zainteresowaniem i uśmiechnęła się. — Muszę przyznać, że jest wysoki, przystojny, szeroki w ramionach i z całą pewnością lubi dzieci — pomyślała. — Jesteś rozwiedziony, prawda? — Co? Tak. Domyślała się tego. — A dzieci? — Dwoje — chłopiec i dziewczynka. — Pewnie jest dobrym ojcem — myślała. — Ale gdzie są jego dzieci? Ciągle w Chicago? I dlaczego się rozwiódł? Patrząc na Ninę powiedział niskim głosem: — Wiesz, jeśli odkryjemy coś, w co zamieszany 141 jest Morton, osobą, która najbardziej na tym ucierpi, będzie Mikey. — To prawda — uświadomiła sobie. — Mikey zostanie umieszczony w specjalnym zakładzie. — Biedny dzieciak — odrzekła, myśląc rów nocześnie o swym małym bracie, który umarł przed laty. — Wiesz, on nie ma zbyt wiele życia przed sobą. — Mówisz o Mikey'u? — Tak. On ma zespół Downa. — Z pewnością. — Czy wiesz — zaczęła Nina przypominając sobie, co mówił doktor Dundeen — co dzieje się z prawie każdą osobą chorą na zespół Downa, gdy przekroczy trzydziestkę? Bruce patrzył w stronę restauracji. — Nie wiem. — Zapada na chorobę Alzheimera. — Co? — zdziwił się i odwrócił do niej. — Żartujesz? — Nie, nie żartuję. Ci ludzie zapadają na peł- noobjawowego Alzheimera. Istnieje taka teoria, że u jednych i drugich następuje defekt dwu dziestego pierwszego chromosomu. Lekarz mo jego ojca również w to wierzy. Gdy Nina oddawała ojca do instytutu, zażądano od niej pełnej historii przebytych przez rodzinę chorób. Doktor Dundeen wyjaśnił jej wtedy swoją teorię i poinformował, jakie istnieją prawidłowości w dziedziczeniu zespołu Downa i Alzheimera. Dlatego też usilnie nalegał, aby Nina, jeśli kiedykolwiek będzie w ciąży, zrobiła sobie badania genetyczne. — I jak zawsze miał rację — pomyślała. Rodzi nę Trentonów dotknęły dwa nieszczęścia. Ojciec 142 zachorował na Alzheimera, a Brian, jego jedyny syn, mały braciszek Niny, urodził się z zespołem Downa. Przypadek był bardzo ciężki i Brian zmarł na skutek powiększenia serca, wkrótce po tym jak skończył dwa lata. — To niewiarygodne — powiedział Bruce. — Ja nigdy... Nina spojrzała w stronę wejścia do restauracji i nagle krzyknęła: — O mój Boże! — Co się stało? Patrząc ponad maską hondy, zauważyła niską postać. Była to starsza kobieta, ze starannie ułożonymi włosami, idąca zdecydowanym krokiem. Nie miała na sobie fartucha, ale Nina poznała ją natychmiast. — O co chodzi? — Ta kobieta, o tam, taka niska. To... doktor Volker. Ona wykonuje w szpitalu sekcje zwłok. Rozmawiałam z nią o Alexie. W milczeniu patrzyli, jak doktor Volker z torebką w ręku podąża dużymi krokami w stronę restauracji. — Nie mogę w to uwierzyć — pomyślała Nina. Bruce uśmiechnął się. — O, dopiero teraz sprawa staje się interesują ca. Nie przewidziałem, że lekarz wykonujący sekcję zwłok będzie w to zamieszany, ale... Oczy wiście wchodzi tam, aby się z nimi spotkać. Na pewno się znają — dodał. — Ona robi sekcje, a Morton pali ciała. — Tak, ale... O co tu naprawdę chodzi? Po co oni się spotykają? Dziwna rzecz, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. — To może być przypadek i niewykluczone, 143 że Volker weszła tam, aby zobaczyć się z bratem, kuzynem lub kimkolwiek innym. Najprawdopodobniej chce się jednak spotkać z Mortonem. — Wiesz, oni mogą być po prostu przyjaciółmi — stwierdziła Nina. — I to wszystko. Kątem oka spojrzał na nią. — Naprawdę tak sądzisz? — Właściwie... Nie, wcale tak nie myślała. To spotkanie mogło być ważne. Aby jednak dotrzeć do sedna sprawy, należało najpierw poznać charakter wzajemnych stosunków pomiędzy Mortonem a doktor Volker. Powinni działać szybko. Nina obmyśliła plan, który intuicyjnie wydał się jej dobry. Dotykając ramienia Bruce'a, powiedziała: — To, że doktor Volker weszła do restauracji, o niczym jeszcze nie świadczy, z wyjątkiem tego, że być może jesteśmy na właściwym tropie. Jutro wybiorę się znów do prosektorium. Jeśli Volker i Morton są naprawdę w coś zamieszani, jestem pewna, że to odkryję. Bruce zaśmiał się. — Założę się, że potrafisz. Rozdział 19 Minęła druga w nocy, gdy doktor Dundeen otworzył sejf w swoim gabinecie i wyjął z niego syntetyczny roztwór. Włożył fiolkę do małej skórzanej walizeczki, zgasił światło i spokojnie otworzył drzwi. W sąsiadujących z jego gabinetem pomieszczeniach było ciemno, a na korytarzu zostawiono jedynie przyćmione światło. Wiedząc, że portierzy już nie pracują, a nocny dozorca zakończył obchód, Dundeen poszedł prosto do tylnej klatki schodowej. Używając specjalnego klucza otworzył wyjście awaryjne i ruszył w górę po betonowych schodach. Na drugim piętrze było cicho i spokojnie. Wysunął się zza drzwi i przylgnął do ściany. Nikogo nie było. W przyćmionym świetle nie dostrzegł ani pielęgniarki, ani żadnego spacerującego pacjenta. Gdyby kogoś spotkał, mógł powiedzieć, że pracował do późna i przyszedł sprawdzić stan któregoś z ciężej chorych. Należało jednak unikać takich sytuacji. Idąc po miękkiej wykładzinie dywanowej, dotarł do celu, rozejrzał się na wszystkie strony i wszedł do pokoju nr 212. Na łóżku, widoczna w przyćmionym błękitnym świetle nocnej lampki, leżała Ellen Charney. Spała. 145 Cicho zaniknął drzwi. Gdy podszedł do łóżka dostrzegł zarys jej ciała pod białym prześcieradłem. To nie ma znaczenia, czy się obudzi. Dostała tak silny środek uspokajający, że nie powinna sprawić mu żadnego kłopotu. Otworzył małą walizeczkę i oderwał kawałek plastra. Przykleił do blatu stolika stojącego obok łóżka i pochylił się nad nią. Leżała na boku. Chciał aby... Jakby spełniając jego życzenie Ellen Charney odwróciła się na plecy. Oddychała płytko, miała nieprzytomne spojrzenie. — Kto... kto — wymamrotała. Nie. Żadnych rozmów. Dundeen miał już dość jej gadulstwa. Zbliżył się natychmiast do łóżka i położył rękę na jej ustach. Zaczęła się wiercić, próbowała gryźć go w dłoń. Sięgną ręką po plaster i szybkim ruchem zakleił jej usta. Przycisnął go dokładnie. Tak. Teraz nie będzie mogła krzyczeć. Szepnął jej do ucha: — Wszystko w porządku. Nie bój się, jestem twoim przyjacielem. Uśmiechnął się, gdy ujrzał jej szeroko rozwarte oczy. — Wybacz — pomyślał. — Ale nie wiesz nawet, jak bardzo pomagasz innym pacjentom. — Odpręż się — wyszeptał. — Jestem twoim przyjacielem. Podciągnął rękaw koszuli i od razu dostrzegł wyraźny ślad żył na jej ręce. To dobrze. Miała wysokie ciśnienie, więc świetnie nadawała się do tego eksperymentu. Sięgnął po opaskę uciskową. — Nie bój się, to nie będzie bolało. Miał nadzieję, że nie będzie. Potrzebne mu 146 było tylko potwierdzenie, czy właściwie podszedł do problemu. Owinął jej ramię gumową opaską. Potem poszukał żyły. Dobrze. Tutaj. To potrwa tylko chwilę. Niemal automatycznie zdezynfekował skórę i przygotował strzykawkę. Jeśli tylko wszystko pójdzie dobrze... jeśli tylko... Uniosła rękę i lekko ją wykręciła. — Nie ruszaj się — warknął i przytrzymał ją. — Nie będę po raz drugi tolerował oporu. Nie. Dam jej tylko ten cholerny zastrzyk i potem... Tak — pomyślał i wbił igłę w ciało starej kobiety. Syntetyczny roztwór dostał się do jej krwiobie- gu. — No, już zrobione. Po chwili poczuł lekkie drgnięcie. — Niedobrze — przemknęło mu w myślach. Wyciągnął igłę i sięgnął do szyi kobiety, próbując wyczuć tętno. Puls stał się nagle nierówny, momentami przerywany. Ustawał, a po chwili osiągnął szaleńcze tempo. Kobieta traciła oddech, ale patrzyła na niego małymi, pełnymi nienawiści oczami. Gdy jej serce zaczęło walić jak młotem, wiedział, że znów poniósł porażkę, tym razem decydującą. Z wściekłością patrzył, jak jej oczy zapadają się, a prawe ramię zaczęło konwulsyjnie drżeć. Cholera. Udar mózgu. Jaki błąd popełnił? Które z jego obliczeń zawiodły? Jeśli się pomylił, to przecież zrobił wszystko, by sprowadzić do minimum ryzyko takiej reakcji. Musi stąd błyskawicznie zniknąć. Szybko zapakował swoje rzeczy do walizeczki i znów pochylił się nad nią. Chwycił róg plastra i oderwał go. Głęboki, ochrypły głos wydobył się z gardła kobiety. Wściekły, ruszył do wyjścia. Widocznie przyjął 147 błędne założenie, poszedł w niewłaściwym kierunku. Reakcja organizmu była nieprawidłowa, gorsza niż poprzednim razem. Bilans syntetycznych ganglizydów był zły, proporcje składników i ich ilość przekroczyły dopuszczalną tolerancję organizmu. Co to może znaczyć? Ile miesięcy pracy czeka go jeszcze? Przy drzwiach obejrzał się i zobaczył, że ciało kobiety wije się w konwulsjach. Zdenerwowany do ostatnich granic, uderzył pięścią w ścianę. — Cholera! — zaklął. — Mam zbyt mało czasu, aby pozwolić sobie na takie porażki. Rozdział 20 Różnica pomiędzy wczorajszym stanem ojca a dzisiejszym była ogromna. Nina spotkała go w świetlicy. Ze zdumieniem przyglądał się jej i dziecku, jakby były zjawami sennymi. Potarł czoło. Wydawało się, że poznaje Jenny, ale nie mógł przypomnieć sobie jej imienia. Gdy Nina delikatnie próbowała mu pomóc, zerwał się na równe nogi, schwycił jej ramię, a na jego twarzy malował się gniew. Próbowała go odsunąć, ale nie pozwolił na to. Natychmiast przypomniała sobie ten wieczór, gdy postępująca choroba ojca dostarczyła jej wstrząsających przeżyć. — Coś złego dzieje się ze mną — zaszlochał. — Wszystko jest w porządku, tato. W salonie Nina obejmowała płaczącego ojca, a jego łzy spadały na jej policzki. Gładziła go po plecach, kołysała, uspokajała, jakby był dzieckiem. Chciała opiekować się nim, pomóc mu, ale to wszystko. Oby tylko nie było żadnych przykrych incydentów. Powiedział nagle: — Ja... ja sądzę, że jesteś piękna. 149 — Tatusiu... Opuściła ramiona i odepchnęła go. Ojciec błyskawicznie złapał ją lewą ręką za nadgarstek. Prawą zaczął gładzić swoje krocze. Spojrzała w dół. — O cholera — wyszeptała. Przez spodnie ojca dostrzegła zarys czegoś dużego i obrzmiałego. — Kocham cię. Pragnę — jęknął. Nina uskoczyła w bok, potknęła się o stopę ojca i upadła na podłogę. Przeturlała się, zobaczyła, jak sięga do spodni i uwalnia członek, duży i sztywny. — O Boże — krzyknęła. — Nie! Z trudem podniosła się na nogi, z całej siły odepchnęła go, uderzając rękoma w brzuch. Potem odwróciła się i zbiegła na dół do łazienki. Zamknięta, czekała tam godzinę do powrotu Alexa. Płacząc i szlochając, powiedziała mu, iż nie jest w stanie dłużej tego znieść. Wiedziała, że nadszedł czas rozstania. — Cokolwiek zostało ojcu zaaplikowane, nie działało zbyt długo — zmartwiła się Nina. — Muszę odnaleźć Dundeena i znów go błagać. Z pewnością nie odwiedził dzisiaj ojca, gdyż dostrzegłby różnicę w jego stanie i na pewno próbowałby coś zrobić. To, co mu dał poprzedniego dnia, zadziałało wręcz cudownie, ale teraz znów potrzebuje tego leku. Zdesperowana chwyciła ojca pod rękę i pchając wózek ruszyła w stronę holu. Możliwe, że Dundeen jest już w instytucie. Chciała pokazać mu, "w jakim stanie jest dziś ojciec i... 150 po przejściu paru metrów znaleźli się przed otwartymi drzwiami pokoju pielęgniarek, gdzie na długim stole stało przywiezione właśnie drugie śniadanie. Małe kartony mleka i taca batoni-ków. Ojciec zauważył jedzenie, wyrwał się Ninie i podbiegł do stołu, jakby od kilku dni nie miał niczego w ustach. — On uwielbia słodycze — pomyślała. Patrzy ła jak ominął kartony z mlekiem i porwał kilka czekoladowo-orzechowych batoników. Ściskając je w dłoniach wyszedł szybko, zanim pielęgniarz dostrzegł, że wziął więcej, niż powinien. Szukając doktora Dundeena, Nina wprowadziła ojca do sali telewizyjnej i posadziła na niebieskiej kanapie. Policzki wypchane miał zjadanymi w pośpiechu słodyczami. Uważnie przyglądał się Ninie. — Wolniej — powiedziała. — Nikt ci tego nie zabierze. Spojrzał na nią nieufnie. — Smakuje ci? Kiwnął głową. Nina rytmicznie popychała wózek do przodu i do tyłu, chcąc uśpić Jenny. W tym czasie ojciec połknął następny batonik. Rozejrzała się wokoło. W sali były trzy stoły, telewizor, kilka krzeseł i parę popielniczek. Na ścianie wisiała akwaforta w starym stylu, przedstawiająca dziewczynkę z psem. Już dawno Nina przestała się zastanawiać, czy ojciec dobrze się czuje, czy to miejsce stwarza mu poczucie bezpieczeństwa. Spojrzała na niego. Na twarzy i na kolanach miał okruchy batoników. Obejmował ręką głowę. — Tatusiu, dobrze się czujesz? — Moja głowa... dudni. 151 — To dlatego, że jesz za szybko. I ten nie zdrowy cukier. — Nina rozejrzała się po sali i wstała. — Chodźmy po mleko. Jak je wypijesz, na pewno poczujesz się lepiej. — I koniecznie znajdźmy doktora Dundeena — pomyślała. — Jeśli nie potrafi nic więcej zrobić, to przynajmniej może wyjaśni to nagłe pogorszenie stanu ojca. W pokoju pielęgniarek powiedziano jej, że doktor Dundeen jest na konferencji. Zmartwiona zaprowadziła ojca z powrotem do pokoju, a sama z dzieckiem zeszła na dół do kawiarni. Tam, zgodnie z planem, czekał na nią Bruce Fitz-gerald. Pił kawę i kończył jeść bułeczkę. Popychając wózek ze śpiącą Jenny, podeszła do stolika i usiadła naprzeciw niego na pomarańczowym plastikowym krześle. Popatrzyła na okru-chy leżące na jego talerzu, a potem spojrzała w okno. Bruce wypił łyk kawy i zapytał: — No i jak? Nina odwróciła wzrok i wzruszyła ramionami. Tak jak •wczoraj stan umysłu ojca rozbudził w niej nadzieję, tak dzisiaj czuła się oszukana. — Gorzej? — zapytał Bruce. Przytaknęła. — Poznał mnie i Jenny również. Ale... on jednak oddala się od nas. — Przykro mi. Nina wzruszyła ramionami i odrzuciła do tyłu bujne włosy. — Sądzę, że właśnie taki przebieg ma choroba Alzheimera. Chociaż wczoraj wierzyła w cudowny lek, dzisiaj zdała sobie sprawę, że jeśli nawet istniał, to pojawił się zbyt późno. Stan ojca pogarszał się. 152 Mogła przewidzieć ostatnie stadium choroby, gdy przykuty do łóżka nie będzie panował nad swoim organizmem, a jego zasób słów zredukuje się do kilku potocznych zwrotów. Nina przymknęła oczy i pragnąc zmienić temat, powiedziała: — Cieszę się, że tu jesteś. Tak... miło jest z kimś porozmawiać po spotkaniu z ojcem. — Też tak myślę. Nieco zmieszana westchnęła i^spojrzała na zegarek: — Powinnam zejść na dół. — Jesteś pewna, że chcesz tam iść? Przecież wiesz, że nie musisz rozmawiać z doktor Volker. Możemy wymyślić coś innego. — Nie, ten plan jest dobry. Aktywność dobrze wpływała na jej samopoczucie. Zamiast siedzieć w domu, zastanawiać się i rozpamiętywać, lepiej zacząć działać, zbierać informacje, analizować je, sprawdzać. Wczoraj w drodze powrotnej ustalili, co ma powiedzieć. Teraz tylko musi zejść na dół i przedstawić to przekonująco. Potem będą obserwować... Zobaczą co doktor Volker zrobi i czy wciągnie Mortona w jakieś działania. Jeśli tak, to zmowa pomiędzy nimi zostanie potwierdzona. — Jenny powinna być grzeczna — powiedzia ła całując ją w główkę. — Właśnie ją nakar miłam. Zapasowa pieluszka jest w torbie. Jesteś pewien, że potrafisz się nią zaopiekować? — Nie martw się, poradzę sobie — odrzekł Bruce i pochylił się nad dzieckiem. — W końcu masz pewne doświadczenie — Ni na spojrzała na niego. — Dziękuję ci, ja, ja... Chciała jeszcze coś dodać, ale rozmyśliła się 153 i opuściła szybko kawiarnię. Była zadowolona, że spotkała się z Brucem, ze mogła z kimś porozmawiać, ale uczucie było czymś przytłumione. Czy nie jest to poczucie winy? - W każdym razie — stwierdziła — cieszę się, że idę na dół. Przynajmniej nie będę myśleć o ojcu. Poruszając się jak w transie, Nina zeszła do prosektorium i odszukała doktor Volker. Tak jak poprzednim razem weszła za nią do jej gabinetu. — Widzę, że coś panią dręczy. — Doktor Vol- ker usiadła na brzegu biurka i sięgnęła po krzes ło dla Niny. — Ma pani wciąż ten daleki, zatros kany wyraz oczu. Nina kiwnęła głową i powiedziała: — Pojawiły się nowe problemy. — Lekarz mojego męża... to jest właśnie ten kłopot. Twarz doktor Volker wyrażała niezadowolenie. Przechyliła na bok głowę. — Przykro mi bardzo. Co mogę dla pani zro bić? — To poważna sprawa i pani mogłaby mi pomóc. Nina chrząknęła. — Powiedz to wreszcie, tak jak ustaliliśmy to z Brucem — pomyślała. — Otóż, może dojść do procesu sądowego z le karzem mojego męża. Nina zauważyła, że brwi doktor Volker wyraźnie się uniosły. Co to oznacza? Czyżby czegoś się bała? — Aha, rozumiem — powiedziała. — Czy to ktoś... stąd? — Nie, z Chicago. Alex przeszedł w ubiegłym roku pewną kurację i pojawia się pytanie, czy 154 mogło to mieć wpływ na stan jego serca. Mój adwokat chce, abym wniosła sprawę do sądu, oskarżając go o błąd w sztuce lekarskiej. To straszne. — Okropne, prawda? — Nina potrząsnęła gło wą i mówiła dalej. — Nie sądzę jednak, aby istotnie tak było. Wolałabym uniknąć procesu, ale jeżeli jest to naprawdę sprawa błędu lekars kiego... — smutnym wzrokiem patrzyła prosto w oczy doktor Volker. — Mój adwokat chciałby przyjechać tu z Chicago w przyszłym tygodniu i porozmawiać z lekarzem, który wykonał sek cję. Nie ma pani nic przeciwko temu? On chce się upewnić, czy mogą być jakieś podstawy do wyto czenia procesu. Niebieskie oczy Niny utkwione były w twarzy doktor Volker. Lekarka najwyraźniej nie wiedziała, co powiedzieć. Czy poczuła się zagrożona? Nina nie była tego pewna. Bacznie ją obserwowała i wyraźnie wyczuła jej niepokój. Ta starsza kobieta na pewno coś ukrywa. W końcu doktor Volker odpowiedziała: — Oczywiście, nie mam nic przeciwko temu. — Dziękuję. To wszystko jest takie bolesne. Oczywiście ten problem mógłby rozpatrzyć sąd, ale to oznacza, że... ciało musiałoby być eksh... eksh... — Ninie słowo ekshumacja nie było obce, ale pomimo to nie potrafiła zmusić się do wypo wiedzenia go. — Pani rozumie, wydobyte z gro bu. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie i że uda się uniknąć procesu. — Z pewnością — lekarka szarpnęła ręką wiszący na jej szyi złoty wisiorek. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Dziękuję, że pani mnie uprzedziła. Pozwoli mi to przyjrzeć się 155 dokładniej dokumentom. Niech adwokat zadzwoni do mnie i wspólnie coś uzgodnimy. Nina wstała. Przyglądała się dyskretnie twarzy kobiety i starała się dociec, co kryją jej oczy. Czy na pewno działo się tu coś niedobrego i czy doktor Volker była w to zamieszana? Nie potrafiła ukryć swojego zadowolenia z przeprowadzonej rozmowy i może zbyt swobodnym gestem wyciągnęła rękę. — Dziękuję. Jest pani bardzo uprzejma. — Na tym polega moja praca. Ma pani wystar czająco dużo zmartwień ze swoim ojcem. — Och tak. Chciałabym jak najszybciej mieć to wszystko za sobą. — Rozumiem panią — doktor Volker spoj rzała na Ninę i dodała: — Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Dziesięć minut później Irena Volker wciąż stała nieruchomo w swoim gabinecie z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Zadzwoniła od razu do niego, mówiąc mu tylko, że Nina Trenton właśnie od niej wyszła. To wystarczyło, aby się przeraził i był teraz w drodze do prosektorium, chcąc dowiedzieć się reszty. — Do licha — myślała zdenerwowana. — To jest właśnie taka sytuacja, jakiej należało uniknąć. Teraz jest już jednak za późno. Doktor Volker bawiła się bezmyślnie złotym wisiorkiem na swojej szyi. Trudno było przewidzieć, że pojawią się komplikacje, zmuszające do zdecydowanych działań. Nie ma innego wyjścia. Była pewna, że on też się z nią zgodzi. Usłyszała, jak otwierają się drzwi. — To dob- 156 rze, że już jest — ucieszyła się. — Musimy działać szybko. Wyszła zza biurka i ruszyła w stronę holu. Stał tam wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Na jego twarzy malował się niepokój. — Co się stało? — ściszonym głosem zapytał doktor Dundeen. — Sprawa staje się poważna — powiedziała doktor Volker. — Ona znów przyszła do mnie i rozmowa dotyczyła jej męża. Zrelacjonowała dokładnie wszystko, co Nina Trenton mówiła o planowanym pozwie sądowym. Dundeen słuchał w milczeniu. Gdy wspomniała o możliwości ekshumacji, zobaczyła, że twarz zmienia mu się gwałtownie. — A więc przestraszył się, podobnie jak ja — pomyślała. Po chwili nerwowo dodała: — Sprawa posunęła się za daleko. Wiesz, co to znaczy, prawda? — Tak, wiem. Dundeen zsunął okulary i potarł powieki. Potem w zdenerwowaniu uderzył dłonią w ścianę. — Cholera, nie ma innego wyjścia. — Istotnie, nie ma. Westchnął i odwrócił się. — W porządku. Wezwij natychmiast Marcela. Powiedz mu, aby nie tracił ani chwili... albo spędzi resztę życia w amerykańskim więzieniu. Patrząc na oddalającego się Dundeena, doktor Volker dodała: — Nie martw się. On jest dobry w tych spra wach, zajmie się tym natychmiast. Jeszcze dzi siaj wieczorem, jeśli zdoła. Rozdział 21 — Jeszcze trochę wina? — zapytał Bruce pod nosząc w półmroku butelkę. — Nie, dziękuję. Wypiłam już pół kieliszka. Siedzieli w jej sypialni, obserwując przez okno dom pogrzebowy. Bruce przyszedł do Niny około siódmej. Wszedł dyskretnie przez tylne drzwi. Gdy słońce zaszło, a Jenny zasnęła w swoim łóżeczku, weszli na górę, skąd dom po drugiej stronie był lepiej widoczny. Dochodziła już jedenasta w nocy, a dotąd nie wydarzyło się nic podejrzanego ani też Morton nie wyszedł z domu. Z odbiornika interkomu dobiegły Ninę jakieś szmery. Podniosła plastikową słuchawkę i zaczęła nadsłuchiwać. To Jenny wierciła się w swoim przenośnym łóżeczku na dole. — Może jest jej zimno — pomyślała. — Nie, raczej nie. Okno w saloniku jest przecież zamknięte. Po chwili dziecko zamilkło. Na pewno znów zasnęło. Nina uspokojona odłożyła słuchawkę na podłogę, siadła wy godnie w bujanym fotelu i wypiła mały łyk wina. — Nie znam nikogo, kto piłby pół kieliszka wina przez dwie godziny — powiedział Bruce. — Jak przestanę karmić Jenny, będę mogła sobie pozwolić na kawę, czekoladę, alkohol. 158 — A papierosy? — Nie palę. A ty? Potrząsnął głową. Wiedziała o nim bardzo mało, ale zarazem rozumiała go; oboje pochodzili przecież z Chicago. Wyrośli w tym samym otoczeniu, ich dzieciństwu i młodości towarzyszył ten sam krajobraz. Czyż to nie wystarczy, by odczuwać podobnie? — Czy nie tęsknisz za dziećmi? — spytała. — Tak, tęsknię — odpowiedział Bruce wy glądając przez okno. — Bardzo. Przyjadą na weekend w Dzień Pracy. Chciałbym, abyś je poznała. — Z przyjemnością. Chętnie dowiedziałaby się o nim czegoś więcej, 0 jego młodości, o tym dlaczego przestał być księgowym, a został dziennikarzem, czy podoba mu się tutaj i... Ale na to jeszcze czas. Może nawet dużo czasu. Zauważyła, że tym, co wspól ne w ich sytuacji, jest samotność. — Dlaczego wraz z mężem opuściliście Chica go — spytał Bruce. — Za dużo brudu jest w Chicago — uśmiech nęła się i potrząsnęła głową. — Pewnego dnia zrozumiałam z całą jasnością, że zbyt wiele istot nych wartości pomijamy, nie dostrzegamy ich 1 tracimy bezpowrotnie. Alex i ja uwikłani byliś my w sieć obowiązków, zajęci wyłącznie naszymi karierami zawodowymi — ja w reklamie, on w adwokaturze — a przy tym nigdy nie zależało nam na robieniu pieniędzy. Któregoś dnia byłam w restauracji. Toaleta była zapchana, przelewała się z powodu zbyt wielu nieczystości. Zatrzyma łam się i pomyślałam: dlaczego jem na śniadanie bekon, a nie mleczne zupy? Dlaczego ubieranie 159 się w skóry zwierzęce nie jest uważane za coś odrażającego? Co się stało ze społecznym sumieniem? — wzruszyła ramionami. — Potem ojciec poczuł się gorzej i musieliśmy go umieścić w szpitalu. Postanowiliśmy wyjechać i zamieszkać w Mendocie, ponieważ tutaj znalazło się dla niego miejsce w instytucie. A potem udało mi się wreszcie zajść w ciążę. Siedzieli już tak od dłuższego czasu i przyglądali się nie tyle domowi pogrzebowemu, ile nocy. Nina zapomniała o mężu, o wątpliwościach krążących wokół niej jak złe duchy. Po raz pierwszy od czasu śmierci Alexa czuła się odprężona i delektowała się tym uczuciem. Tak wspaniale jest mieć kogoś koło siebie i nie być zmuszonym do rozmowy. Bruce zachowywał się jak stary dobry znajomy i bardzo jej to odpowiadało. Wzdłuż ulicy światła w oknach gasły jedne po drugich, jak ginące robaczki świętojańskie. Płonęły tylko lampy w kilku oknach na najwyższym piętrze domu pogrzebowego, ale i one krótko po północy zgasły. — Sądzę, że poszli spać — powiedziała Nina. Bruce spojrzał na zegarek. — Morton kładzie się późno — przeciągnął się i przesunął na brzeg krzesła. — Dziś wieczorem z pewnością nic nadzwyczajnego już się nie zdarzy. — Tak, masz rację. — To dobrze — myślała Nina. — Może nie wykryjemy niczego, a zyskam nowego przyjacie la i powrócę do normalnego życia? — Miło mi, że przyszedłeś i tak po prostu siedziałeś ze mną. — Mnie również było miło. 160 — Będziesz musiał przyjść znowu na dalszą obserwację. — Oczywiście. Kiedy? — Jutro wieczorem. Ugotuję coś smacznego. W tym momencie uświadomiła sobie, jak może zostać zrozumiane takie zaproszenie. Czy wspólna kolacja nie zmieni stosunków pomiędzy nimi? Możliwe. Sama nie była pewna, czy tego nie pragnie. Zapanowała niezręczna cisza. W końcu Bruce powiedział: — Sądzę, że powinienem już iść. — Tak. Nina postawiła kieliszek i wstała. Bruce podniósł się również i poszedł za nią w stronę drzwi. — Nino! Zawahała się przez moment, a potem się odwróciła. Bruce stał przed nią w ciemności, wysoki, serdeczny, przyjacielski. Nie wiedziała, co zrobić ani jak się zachować. Stała nieruchomo, a on podszedł bliżej i wziął ją w ramiona. Spojrzała na swoje łóżko. Przez moment pomyślała, że chciałaby się w nim znaleźć. Pragnęła, aby pierwszy pocałunek prowadził do następnych. Pochylił się, usta jego prześlizgnęły się, po jej włosach, musnęły ucho, a wreszcie dotknęły warg. Nina westchnęła i pogładziła jego plecy. Pomyślała, jak wspaniale jest mieć koło siebie kogoś bliskiego. Nagłe dotknięcie szorstkich wąsów Bruce'a przywołało w jej świadomości obraz Alexa. Ten całujący ją mężczyzna to nie był jej mąż, z którym przeżyła czternaście lat. Ten człowiek rozpalający jej pożądanie był kimś obcym. Cofnęła się i odepchnęła go rękami. — Bruce, ja... 161 — Dlaczego? Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Zakłopotana stanęła w ciemnym holu, nie mając odwagi spojrzeć na niego. Nagle usłyszała, jak zbliża się do niej i poczuła niepokój. — Odejdź już — pomyślała. — Alex jest wciąż ze mną, jest stale obecny w moich snach. Proszę odejdź. — Ja..., ja... — zaczęła. Ale zanim zdołała coś powiedzieć, Bruce stanął za nią i pocałował ją w tył głowy, po czym szybko ruszył do wyjścia. Schodząc po schodach zapytał: — Kolacja jutro wieczorem? Nina patrzyła, jak odchodzi w ciemność. — Oczywiście — odpowiedziała cicho. Odprowadziła go do tylnych drzwi. Gdy wyszedł, przekręciła klucz w zamku i patrzyła, jak idzie przez podwórko. To przemykanie się Bruce^ do jej domu, przechodzenie ukradkiem przez podwórko sąsiadów, obchodzenie domu pogrzebowego, by wrócić do swego mieszkania nad garażem, robiło wrażenie niemądrej zabawy. Nie. Najprawdopodobniej ani ona, ani Bruce niczego nie wykryją. Może po prostu miota się rozpaczliwie, próbując wyjaśnić przyczynę śmierci Alexa? Gdy tylko postać Bruce'a zniknęła w ciemności, Nina zgasiła światło w kuchni. Weszła do salonu i skręciła w lewo do małego saloniku. Jenny spokojnie spała w przenośnym łóżeczku ustawionym pod zamkniętym oknem. Nina przez moment zastanawiała się, czy nie zostawić dziecka tutaj, zamiast ją budzić i przenosić do sypialni. Mając interkom mogła praktycznie kontrolować każdy jej ruch. Pomyślała, że tak 162 może byłoby lepiej, ale jednak wzięła dziecko w ramiona. Mała zaczęła natychmiast wiercić się niespokojnie, a w końcu rozpłakała się głośno. — Już dobrze Jenny, już dobrze. Całując ją pomyślała, jakie to szczęście, że ma takie zdrowe i piękne dziecko. Przytuliła policzek do jej buzi i poczuła dotyk ciepłej jedwabistej skóry. — Och, córeczko — szepnęła. — Jesteś wspa niałą dziewczynką. Kołysząc dziecko w ramionach, zgasiła światła na dole i skierowała się na piętro. Zaniosła Jenny do dawnej sypialni Alexa, a sama usiadła na krześle przy oknie. Wyjrzała na zewnątrz, zobaczyła, że w mieszkaniu Bruce'a zapaliły się światła, a następnie przystawiła dziecko do piersi. W ciemności poczuła, jak to małe gorące ciałko przytula się do niej. Potem podniosła Jenny, poczekała, aż jej się odbije, uśpiła ją kołysząc w ramionach i ułożyła w łóżeczku. Po chwili wróciła do swego ciemnego pokoju i wyjrzała przez okno. Zobaczyła, że światła u Bru-ce'a zgasły. Tak na ulicy, jak i w domu pogrzebowym panowała cisza i spokój. Zaskrzypiała drewniana podłoga. Nina szeroko otworzyła oczy. — Czy to odgłos kroków? Może ktoś jest w domu? Odwróciła głowę i spojrzała na zegar stojący na stoliku przy łóżku. Trzecia trzydzieści trzy, a ona ubrana leży na łóżku tam, gdzie się położyła i przysnęła kilka godzin wcześniej. Usiadła i rozejrzała się wkoło. — Co to był za hałas? Jakieś odgłosy z zewnątrz? 163 Wyjrzała przez okno w letnią noc, ale zobaczyła tylko światła uliczne i usłyszała warkot przejeżdżającego gdzieś w oddali samochodu. — Jednak nie. Ten dźwięk pochodził z wnętrza domu. A może coś mi się przyśniło? — zastanowiła się. Nagle hałas powtórzył się. Zamarła, wsłuchując się w prezciągłe skrzypienie drewnianej podłogi, po której ktoś szedł. Tuż obok. Nina rozejrzała się dokoła. — Jezu Chryste — myślała w panice. — Ktoś jest w mojej sypialni! Przerażona podniosła się. Znów usłyszała tan sam dźwięk. Tam przy krześle! Interkom! Tak, to na pewno to. Nadajnik został na dole i stamtąd dochodził hałas. Ktoś ostrożnie stąpa po domu, a odgłos kroków transmitowany jest tutaj. Nina zerwała się na równe nogi. — Dziecko — pomyślała. Chwyciła odbiornik i ruszyła najciszej, jak potrafiła. Zwiększyła natężenie dźwięku i przycisnęła słuchawkę do ucha. Hałas ustał. To znaczy, że ktoś, kto tu był albo już wy szedł, albo... przeszedł do innej części domu. Zatrzymała się przy drzwiach sypialni i spojrzała w głąb holu. Cienie na ścianach były nieruchome, a więc pewnie nie ma tam nikogo. Zrobiła krok do przodu, potem następny. Schody też chyba są puste. — Ale co będzie, jeśli ten człowiek ma nóż lub pistolet? Boże, może zaczaił się pod schodami i mnie zaatakuje — myślała przerażona. Przeszła ostrożnie jeszcze parę kroków. Drzwi do pustej sypialni były otwarte. Poczuła jakiś dziwny zapach. Stęchlizna? Może ktoś się tam wślizgnął? Nagle coś zimnego i twardego przesunęło się po jej szyi. — Ach! 164 Skoczyła do przodu, wymachując rękoma. Szybko zorientowała się, że był to łańcuszek od wyłącznika górnego światła. Wstrzymując oddech zajrzała do pustej sypialni. Nie było tam nikogo, ale znów poczuła ten sam nieprzyjemny zapach. Potem odwróciła się w stronę pokoju, w którym spała Jenny i zobaczyła tam coś, co ją przeraziło. — O mój Boże! W półmroku dostrzegła wy dobywające się spod drzwi kłęby czegoś, co przypominało parę wodną. Przenikały przez szpary w drewnie, wirowały i wznosiły się ku górze. To nie była para, to był dym! — Jenny — krzyknęła Nina, rzucając słucha wkę na podłogę. Rzuciła się w stronę drzwi do pokoju dziecka i otworzyła je błyskawicznie. Dym sięgał jej do kolan i wydobywał się ze szpar pomiędzy deskami podłogi. Pochodził z kuchni znajdującej się pod tym pokojem. Tak, na pewno z kuchni. — Jenny! — zawołała rozpaczliwie jeszcze raz. Dziecko obudzone krzykiem matki zaczęło rozdzierająco płakać. Nina ucieszyła się. Poczuła szaloną ulgę, że Jenny może płakać i krzyczeć. Porwała ją z łóżeczka, przebiegła przez hol, a następnie przeskakując po dwa stopnie zbiegła schodami w dół. Rozejrzała się uważnie, ale nie dostrzegła nikogo obcego. Pomyślała, że dźwięki, które słyszała przez interkom wywołane były pożarem. Spojrzała przez jadalnię w kierunku kuchni i zobaczyła żółte i czerwone płomienie ślizgające się po ścianach, ogarniające wszystko na swej drodze. Tuląc w ramionach dziecko, przebiegła 165 przez gęsty dym do saloniku, gdzie stał telefon. Wykręciła numer centrali, przerażonym głosem przekazała swój adres i prośbę o ratunek. Potem pobiegła do drzwi wyjściowych. Dym w holu nie był taki gęsty. Chwyciła krzesełko samochodowe Jenny i wybiegła z domu. Na zewnątrz w ciszy stały nie oświetlone budynki. Miasto pogrążone było we śnie. Odwróciła się i zobaczyła, że ogień staje się coraz większy. Wszystko, co od lat należało do jej rodziny, wszystkie drogie sercu pamiątki znajdowały się wewnątrz tych kruchych, wysuszonych ścian wiktoriańskiego domu. Obawiała się, że straż pożarna przybędzie zbyt późno, przypięła więc Jenny do krzesełka i podbiegła do samochodu. Ostrożnie umieściła dziecko na przednim siedzeniu, otworzyła okno i wróciła do płonącego domu. Były właściciel zostawił gaśnicę przy wejściu do kuchni, ale Nina nie widziała jej już od tygodni. Czy jeszcze tam jest? Czy jest sprawna? Biegnąc przez hol, co kilka kroków odwracała się i obserwowała przez otwarte drzwi stojący na zewnątrz samochód. Dym stawał się coraz gęstszy. Rękawem zakryła sobie usta. Minęła jadalnię i dotarła do rogu kuchni, gdzie w szarożółtym świetle dojrzała gaśnicę. Złapała ją, parząc sobie ręce. Rzuciła gaśnicę na podłogę, zerwała obrus ze stołu i owinęła ją nim. Z czarnego otworu wydobył się strumień piany zalewając płomienie. Stojąc przy wejściu do kuchni Nina skierowała gaśnicę w kierunku stołu, na niebieskie zasłony, które były już niemal całkowicie spalone i na powoli płonące szafki. Papierowe tapety zwijały się w ogniu, potem 166 ogarniały je płomienie i znikały zamienione w popiół i dym. Przerażona Nina rozpylała pianę na płonące przedmioty i ściany. Nagle gaśnica przestała działać. Zamiast piany z sykiem wyleciało jedynie powietrze. Nina potrząsnęła nią. Gaśnica była pusta. W chwilę później usłyszała świdrujący dźwięk syreny oraz dostrzegła przez drzwi wejscisowe błyskające żółte i czerwone światła. Upuściła gaśnicę i rzuciła się do wyjścia, lecz nagle zatrzymała się. Cały dom mógł spłonąć, ale ona musi uratować tylko tę jedną rzecz. Album z fotografiami! Ten, w którym są zdjęcia Alexa z ubiegłego roku. Nikt nie miał ich kopii, a było tam kilka zdjęć, na których Alex całował ją w brzuch, gdy była już w bardzo zaawansowanej ciąży. Musi zachować je dla Jenny. Odwróciła się i pobiegła w stronę saloniku. Chwyciła oprawiony w czerwoną skórę album. Gdy ruszyła do wyjścia, dostrzegła, że jedno z dwu okien jest do połowy otwarte. Spojrzała w dół — na podłodze leżał interkom... W tym momencie usłyszała dudnienie kroków przy drzwiach wejściowych. Kaszląc i krztusząc się od dymu, Nina pobiegła w stronę ulicy. Podczas gdy strażacy gasili płomienie, obudzeni sąsiedzi wylegli na ulicę. Nina nie myślała o pożarze domu, o tym, że omal nie zginęły. Uwagę jej zaprzątało wyłącznie uchylone okno. Była pewna, że zamknęła je wczoraj wieczorem, gdy układała Jenny do snu. Poczuła, że ktoś ją obejmuje. — Mój Boże, dobrze się czujesz? Nina spojrzała na Bruce'a. — Nie wiem — powiedziała. — Rozdział 22 Morton spojrzał w głąb dużego prosektorium, stanowiącego centrum szpitalnej kostnicy, i zobaczył kobietę tak niską, że przy wykonywaniu swojej pracy musiała stać na specjalnym podeście. Chcąc zwrócić na siebie uwagę zakasłał, a ona przerwała sekcję zwłok i spojrzała w jego stronę. Gdy zorientowała się, kto przyszedł, zbladła, odłożyła trzymany w ręku skalpel, zeszła z podestu i energicznym krokiem skierowała się w jego stronę. Na dłoniach miała zakrwawione gumowe rękawiczki. Ręce trzymała sztywno, z dala od siebie. Wyglądały jak gipsowe odlewy, przyczepione do jej małego tułowia. Zielony fartuch spryskany był krwią. Morton przestępował z nogi na nogę. — Muszę z tobą porozmawiać. — Nie powinieneś tu przychodzić — powie działa doktor Volker ostrym głosem. — Wiem, ale to jest bardzo ważne. Zresztą moje przyjście tu wygląda na oficjalną wizytę. Zawahała się i westchnęła. — Idź do mojego gabinetu, zaraz tam będę. Zadowolony, że w końcu ktoś powiedział mu, co ma robić, Morton opuścił prosektorium. Wszedł do gabinetu i usadowił się w fotelu. Na 168 jego suchej, wymizerowanej twarzy widać było zmęczenie po nie przespanej nocy. — W cośmy się wplątali? — myślał. Niespokojnie pogładził się po twarzy i przesunął ręką po rzadkich włosach. — Sprawy przybrały bardzo zły obrót. To wszystko powinno przebiegać inaczej. Tyle czasu poświęciliśmy na rozpracowanie szczegółów... Usłyszał głosy w holu. Zaniepokojony wstrzymał oddech, moye to policja? Nie. Oczywiście, że nie. — Nie wpadaj w panikę — uspokajał się. — Nie wpadaj w panikę. Może znajdzie się jakieś wyjście. — Mamy pewne kłopoty z dokumentami doty czącymi zgonu — powiedziała doktor Volker do jednego ze swych asystentów. Mówiła jak zwyk le donośnym głosem, kontrastującym z jej nie wielką postacią. — Pan Morton z domu pogrze bowego jest tutaj. Muszę tylko wystawić nowy akt zgonu i zaraz przyjdę. Morton siedział nieruchomo. Doktor Volker, już bez rękawic i zielonego fartucha, weszła do gabinetu. Dokładnie zamknęła za sobą drzwi. Patrzył na tę kobietę o kasztanowych, połyskujących siwizną włosach i pomarszczonej twarzy. Znali się od pięćdziesięciu lat i wciąż mu się podobała. — Przepraszam, Ireno. — Dundeen byłby bardzo niezadowolony, gdyby dowiedział się, że tu jesteś. Ja również uważam, że nie powinieneś tu przychodzić. Przeszła obok biurka i usiadła. — Nie wolno... — To nagła sprawa. Nie udało się. — Co się stało? Gdzie jest Mikey? Czuje się dobrze, prawda? Dobry Boże, nic mu się chyba nie stało? 169 — Wszystko w porządku. Siedzi w samocho dzie. Wkrótce wróci do równowagi. Morton potrząsnął głową, potarł czoło i wyszeptał. — Tam był pożar, ale wydostały się. Co teraz robić? Co będzie jeśli... — Uspokój się i powiedz mi wszystko, co wiesz. Zamknął oczy i przesunął dłonią po zoranej bruzdami twarzy. Nie spał całą noc. Martwił się, czy wszystko się powiedzie. Potem usłyszał hałasy, całe to zamieszanie i... — Tam wybuchł pożar. Ogień... zaczęło się palić w kuchni. Dostrzegła to wcześnie. Nawet zdołała go częściowo stłumić. Jeden z sąsiadów powiedział mi, że zniszczona została tylko ku chnia. Ona i dziecko wyszły bez szwanku. Nerwowo splatał dłonie. Irena była spokojna i jak zawsze skupiona. Była taka również wtedy, gdy czterdzieści pięć lat temu zdecydowała się opuścić miasto i wyjechała na studia medyczne. Zależało jej na zdobyciu wykształcenia. Osiągnęła to kosztem ich wzajemnych uczuć. Może odegrała w tym rolę różnica wieku — siedem lat — lub uznała, że nie jest w stanie sprostać jego wymaganiom? Jakikolwiek był powód jej decyzji, on odebrał to jako zerwanie. Gdy po dziesięciu latach zdecydowała się powrócić do rodzinnego miasta, był już żonaty. — Czy przypadkiem twoja obecność tam nie rzucała się zbytnio w oczy? — zapytała i spoj rzała niespokojnie w stronę drzwi. — Nie, oczywiście, że nie. Gdy to się wydarzy ło, leżałem w łóżku. — Słyszałeś jakieś syreny? 170 Naturalnie. One mnie obudziły. Potem ra zem z Mikey'em wybiegliśmy w szlafrokach na ulicę, tak jak wszyscy sąsiedzi. Wtedy dopiero mnie zobaczyła. — No tak, nie powinna cię podejrzewać. Morton gwałtownie poruszył się w fotelu. — Też tak uważam. Nie powinna, ale... ale nie możemy tego tak zostawić. Po prostu nie możemy. Skinęła głową. Twarz miała poważną, lecz pełną napięcia. — Oczywiście, że nie. Jeszcze wczoraj rozma wiałam o tym z Dundeenem i on też tak uważa. Chce, aby to załatwić od razu. — Nie mamy innego wyobru — pokiwał gło wą. — Nie powinno dojść do takiej sytuacji, w której trzeba niszczyć niewinnych ludzi. Chciałem tylko pomóc Mikey'owi. Pomóc w zna lezieniu lekarstwa, a widzisz sama, co zrobiłem jej mężowi, a teraz... teraz... — John, dobrze wiedzieliśmy, że istnieje ryzy ko. Myślę, że czekaliśmy zbyt długo. Spojrzała na niego. — Teraz nie możemy już zwlekać. — Nie, oczywiście, że nie. Musimy skończyć to, co zaczęliśmy. W przeciwnym razie niebez pieczeństwo stanie się zbyt wielkie. Morton splótł i zacisnął dłonie. — Zostało tak mało czasu, aby spełniły się nasze nadzieje — pomyślał. — Najgorsze, że konsekwencje tego wszystkiego może ponieść przede wszystkim Mi-key. Teraz, aby siebie chronić, musimy działać bez zwłoki. — Zajmiesz się tym? — zapytał. — Bardzo się denerwuję. 171 — Porozmawiam z Marcelem. — Dobrze. Wyciągnął do niej ponad biurkiem swe kościste ręce. Cofnęła się. — John, nie. — Ale... — Nie, nie tutaj. Opadł na oparcie fotela i zamknął oczy. Teraz, kiedy sukces stawał się bliski, coraz trudniej było znieść oczekiwanie. Jeśli kiedyś we troje znajdą się w Meksyku, wszystko co złe będzie już za nimi, a życie na pewno stanie się dobre. Nie tylko będą mieli lek, który uratuje Mikey'a, ale również Morton naprawi błąd swego życia. Gdyby Irena nie opuściła dawno temu miasta, gdyby czekał na nią trochę dłużej... — Ireno... kocham cię. — Już niedługo — pokiwała głową. John Morton bez słowa podniósł się z fotela. Czuł się taki zmęczony, taki stary. Zatrzymał się przy drzwiach. Z ręką na klamce, odwrócił się powoli. — Czy wiesz, jak on to zrobi? — zapytał, lękając się odpowiedzi. Irena Volker spojrzała na niego uważnie. — Ona ma jeden słaby punkt — odrzekła. — Istotnie — pomyślał Morton, idąc w stronę windy. — Tylko to nam pozostało. — Rozdział 23 Nina oddychała głęboko. Dławiący zapach pogorzeliska wypełniał jej płuca. Czy to naprawdę się wydarzyło? Obraz migocących świateł i dźwięk wyjących syren kojarzył się z zapisanymi w jej świadomości tragicznymi wydarzeniami sprzed pół roku. Wstrząśnięta stała w jadalni i patrzyła na to, co przed kilkoma godzinami było miłą, odrobinę zaniedbaną kuchnią. Spoglądała na czarne nadpalone szafki, na popękane od żaru blaty kuchenne. Ściany kuchni były czarne z wyjątkiem kilku miejsc, gdzie farba wybrzuszyła się w brązowe strupy. Słysząc jednostajne kapanie, Nina spojrzała w górę i dostrzegła wodę sączącą się z pokrytego czarnymi pęcherzami sufitu. Strażacy chcąc mieć pewność, że pożar nie wybuchnie ponownie od jakiejś tlącej się deski, zalali sąsiadujące z kuchnią pomieszczenia wodą w ilości pozwalającej na napełnienie sporego basenu. Większość tej wody spłynęła do podziemia. Sama myśl o tym, jak wygląda piwnica z pływającymi w niej rzeczami, budziła w Ninie lęk. — Nie mogę w to uwierzyć. Co za straszny bałagan. Co za bałagan! 173 W jadalni Bruce odwinął z dużej rolki spory kawałek grubej folii. Była sobota, a on od rana jej pomagał. — Tak — powiedział. — Ale jesteście żywe, a uszkodzony jest tylko tył domu. Nina stała z przymkniętymi oczami, oparta o framugę drzwi. Przycisnęła dłoń do swych ust, chcąc stłumić płacz. Bała się, że za chwilę się załamie, właśnie tu, na tym pobojowisku. Tego... tego było już za wiele. Wtem silne męskie ramię objęło ją wpół i podtrzymało. — Nie, nie --pomyślała. — Nie szukaj w nim oparcia. Nie zaczynaj się znów od kogoś uzależniać. — Dobrze się czujesz? — zapytał Bruce. — Nie, nie. Krótki szloch wyrwał się z jej ust, a potem rozpłakała się na dobre. Przylgnęła do niego. Takie było jej życie. Spalone. Rozbite. Zru]-nowane. Siły opuściły ją, przytuliła się do Bruce'a, łkając mu na piersi. Był jedyną jej ostoją. Wraz z rozpaczliwym szlochem i łzami płynącymi z oczu, rozładowały się wszystkie jej frustracje, smutek powoli ustępował. Usiłowała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Po chwili zacinając się wyszeptała: — Dzię... dzięki Bogu, Jenny nic... nic się nie stało. — Tak, nic jej nie jest. Śpi sobie u twojej sąsiadki, pani Larson, i czuje się zupełnie dobrze. — Co by było, gdybym się nie obudziła? Gdy bym nie zdążyła wynieść jej z domu? — straszne myśli kłębiły się jej w głowie. Zatkała jeszcze mocniej, wyobrażając sobie wszystko, co mogło się wydarzyć. 174 Po dłuższej chwili uspokoiła się, odsunęła się od Bruce'a, wytarła nos i oczy. — Wystarczy. Cokolwiek się dzieje, nie powinnam się tak rozklejać — powiedziała sobie. — Masz ojca i Jenny. Rozejrzała się wokół. Kuchnia jest zrujnowana, ale pokój Jenny tylko osmolony sadzą. — Myślę, że zapach dymu wywietrzeje z rze czy Jenny, ale — stwierdziła zaglądając do ku chni — tutaj jest kompletna ruina. Konieczny będzie generalny remont. — Nie przejmuj się, nie jest tak źle. Firma ubezpieczeniowa zwróci ci pieniądze za kuchnię. Jest lato i możesz mieć otwarte okna. Bruce odwrócił się w stronę stołu w jadalni. — Na drzwiach pokoju Jenny na górze za łożyłem folię. Teraz weź z kuchni to, co może ci się przydać, tutaj też zakleimy drzwi folią i wyjdziemy z domu. Jesteś na pewno bardzo wy czerpana. Tak, była bardzo zmęczona. Ostatniej nocy zdrzemnęła się tylko przez kilka godzin po wyjściu Bruce'a, zanim zaczął się pożar. Potem przyjechała straż pożarna, wybiegli sąsiedzi i wydawało się, że to wszystko trwało całe wieki. Najpierw gaszenie ognia, potem sprawdzanie, czy coś się jeszcze nie tli. Nastał świt i sąsiadka, jak dobra wróżka, przyniosła kawę i ciasteczka, a potem zabrała Jenny do swojego domu. Do dziewiątej kręcił się po domu inspektor ubezpieczeniowy, aby sprawdzić pogorzelisko, zanim cokolwiek zostanie uprzątnięte. Pracował bardzo sumiennie. Obejrzał isntalację elektryczną w kuchni, szukał niedopałków papierosów, pytał o materiały łatwopalne itp. Zmierzył cały budynek, zbadał pokryty czarnymi smugami 175 tył domu od piwnicy poprzez kuchnię po pokój Jenny. W końcu sporządziwszy wstępny opis strat i częściową listę zniszczonych rzeczy, zakończył oględziny i powiedział: — Nigdy nie ma całkowitej pewności, ale za równo szef strażaków, jak i ja, podejrzewamy, że pożar zaczął się od maszynki do robienia grzanek. — Co takiego? — zdziwiła się Nina. — Chyba pan żartuje. W tym tosterze trudno przyrumienić nawet bułeczkę. — Musiała nastąpić jakaś awaria. Podejrze wam, że na skutek zwarcia zapaliły się papiero we ręczniki nad tosterem. Wie pani, że takich rzeczy nie należy ustawiać obok siebie. — Nigdy tego nie robiłam. Toster stał przy lodówce. I... — Jestem pewny, że stoi w innym miejscu. Niech pani sama sprawdzi. — Ale... Zaskoczona jego słowami rzuciła się w stronę kuchni. Toster, wyglądający jak fragment spalonego samolotu, stał — tak jak powiedział inspektor — pod zniszczonym przez ogień uchwytem na papierowe ręczniki. Teraz zrozumiała, na jakiej podstawie inspektor doszedł do takich wniosków. Blat, na którym stał toster, szafka i wszystkie znajdujące się w pobliżu przedmioty były najczarniejsze i najbardziej spalone. Piętnaście minut później Nina i Bruce gotowi byli do wyjścia. Kuchnię odizolowali od mieszkania, przyczepiając do drzwi folię, której brzegi okleili taśmą. Na stole w jadalni zgromadzili ocalałe z pożaru puszki z tuńczykiem, słoik mas- I 176 ła orzechowego i trochę konserwowanych warzyw. Nina zabrała z kuchni kilka przydymionych szklanek i talerzy, parę filiżanek i komplet sztućców. pootwierali w całym domu okna. Łagodny letni wietrzyk wpadł do wnętrza, wywierając zapach spalenizny. W saloniku Nina przystanęła patrząc na okna. Jedno z nich wciąż było uchylone, a była pewna, że zamknęła je wieczorem, gdy układała Jenny do snu. Bruce podszedł do niej i dotknął ją lekko. — Nino, musisz iść spać. Stała nieruchomo. Nie mogła oderwać wzroku od otwartego okna. Nie przestawała także myśleć o tosterze postawionym pod papierowymi ręcznikami. A ten hałas? Co znaczyły te odgłosy, które słyszała przez intgerkom? — Nina, chodź już. Weźmy Jenny i pójdziemy do mnie. Ty naprawdę powinnaś się położyć. — Tak, oczywiście. Zakłopotana i zmieszana, pozwoliła Bruce'owi wyprowadzić się na zewnątrz. Oszołomiło ją świeże i czyste powietrze pięknego i słonecznego dnia. Bez słów poszli do pani Larson, zabrali śpiącą Jenny, jej łóżeczko i dwie torby świeżo upranych dziecinnych rzeczy. Wyglądali jak normalna rodzina: Bruce kołyszący Jenny na jednym ramieniu, w drugiej ręce niosący torbę i Nina ze składanym łóżeczkiem. — Czuję się, jakbyśmy wracali z pikniku — powiedział Bruce, gdy szli w stronę jego mie szkania. — Chciałabym, aby tak było — westchnęła i wzięła go pod rękę. Przeszli przez parking przed domem pogrzebowym. Nina nie dbała o to, czy Morton ich 177 zobaczy, czy nie. Jeśli byłby zainteresowany ich związkiem, mógł to dostrzec już rano. Mieszkanie Bruce'a znajdowało się nad garażem za wielkim żółtym domem. Weszli na górę po drewnianych schodach przylegających do boku garażu i znaleźli się w średniej wielkości pokoju, -wyłożonym sosnową boazerią, pociemniałą przez lata. Stały w nim podniszczone meble, a całość sprawiała wrażenie wnętrza wiejskiego letniego domku. Na trzech ścianach znajdowały się okna, przez które widać było tył domu pogrzebowego. Pokój pośrodku przedzielał podłużny barek, za którym znajdowała się maleńka kuchenka. Nina spojrzała w głąb ?wąskiego korytarza i dostrzegła jeszcze sypialnię i łazienkę. Około piętnastu minut później, gdy nakarmiła i położyła Jenny do łóżeczka ustawionego w sypialni, poczuła się nieludzko zmęczona. Weszła do salonu i zobaczyła Bruce'a leżącego na zbyt krótkiej kanapie. Spojrzała na niego z czułością. — Musisz być także zmęczony — powiedziała miękko. — Bardzo ci dziękuję. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Chciała usiąść na stojącym opodal krześle, ale Bruce wyciągnął w jej stronę rękę. — Chodź tutaj. — Co? — Chodź i usiądź przy mnie. Zatrzymała się. Wyjrzała na skąpane w słońcu drzewa. — Boże, ja ciągle czuję się zamężna — przemknęło jej przez myśl. — Jeśli chcesz, mogę jeszcze raz powtórzyć moją prośbę — rzekł Bruce. — Chciałbym cię tylko objąć. Może sprawi to mam przyjemność? 178 — Możliwe - pomyślała Nina. Po tym wszyst kim, po tych strasznych przeżyciach miło byłoby czuć na swych ramionach ciepło inne niż to, które daje ubranie. Wciąż jednak nie mogła się zdecydować, by do niego podejść. — Nino... Zrobiła kilka kroków do przodu i nagle jego dłoń zamknęła się na jej dłoni. Poczuła, że delikatnie ciągnie ją za rękę, a potem wszystko zaczęło odpływać. Alex na krótko skrył się w zakamarkach jej pamięci. — Bruce, ja... — Ciii. Czy mogę cię przytulić? Uśmiechnęła się. — Oczywiście. Podobnie zwykł mówić Alex, gdy leżeli obok siebie jak para dobrych przyjaciół. Coś takiego było jej teraz potrzebne. Usiadła obok Bruce'a, a potem położyła się na boku, plecami do niego. Włożył jej poduszkę pod głowę i delikatnie objął ręką. — Wygodnie ci? — zapytał. — Tak. — Dobrze, prawda? — Tak. — Jak miło — pomyślała. — Tak przyjemnie jest mieć kogoś blisko siebie. Krótki szloch wstrząsnął jej ciałem, ale opanowała się szybko. — Nie rozklejaj się — powiedziała sobie. — Jeśli w tej chwili się nie opanujesz, później będzie trudniej. Poczuła dotknięcie jego ust na swojej szyi. — Lubię cię — powiedział. — Dziękuję, ja... — nie odwracając się wyciąg nęła rękę i pogłaskała go. Chciała powiedzieć coś więcej, ale nie potrafiła. 179 Nie, teraz jeszcze nie. Zadowolona, że jest tak blisko niego, zapadła w głęboki sen. Obudził ją szum prysznica dobiegający gdzieś zza ściany. Otworzyła oczy i ciągle leżąc na boku rozejrzała się po wyłożonym ciemnobrązową boazerią pokoju. Nie mogła sobie uświadomić, gdzie się znajduje. Do pokoju wpadało słońce, które stało już wysoko na niebie. — Która godzina? Gdzie ja jestem? Szum wody nagle ucichł. Nina odwróciła się na plecy i podciągnęła prześcieradło. Przez otwarte drzwi zobaczyła w głębi korytarza Bruce'a wychodzącego ostrożnie z łazienki. Jedynym jego okryciem był biały ręcznik owinięty wokół wąskich bioder. — Ja jestem ubrana, a ty nie — zdziwiła się. — Czyżbym coś przegapiła? Zajrzał do sypialni, w której wciąż spała Jenny, i potem wszedł do salonu. — Niestety nie — powiedział z uśmiechem. — Och! Która godzina? — Parę minut po pierwszej. Potrząsnęła głową. — Nie mogę w to uwierzyć. Nie spałam tak dobrze od miesięcy. Potrafisz znakomicie usypiać. Zaśmiał się. — Dziękuję. Wszedł za podłużny barek i do połowy zasłonięty przed wzrokiem Niny, zaczął się ubierać. Nina przyglądała mu się z przyjemnością. Podziwiała jego świetnie zbudowaną klatkę piersiową i długie ręce. Wciągając dżinsy poinformował ją: .— Jenny obudziła się jakieś pół godziny temu. — Dziecko — przypomniała sobie Nina i gwał townie usiadła. — Czy ona dobrze... 180 — Nie martw się. Czuje się dobrze. Przewiną łem ją i z powrotem położyłem do łóżeczka. Teraz bawi się grzechotką. -- Och! Nina zsunęła nogi na podłogę. — Musiałam istotnie zatracić poczucie rzeczywistości — pomyślała. — Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się, by nie obudził mnie płacz Jenny. — Lepiej sprawdzę, co się z nią dzieje. Bruce spojrzał na Ninę zza barku, jednocześ nie zapinając koszulę. — Hej, spokojnie. Ona odezwie się, gdy będzie ciebie potrzebowała. Nina ponownie usiadła czując, że robi to wbrew swojej woli. Ogarnęło ją znowu wewnętrzne napięcie, którego na pewien czas udało się jej pozbyć. Z oślepiającą jasnością pamięć przywoływała minione wydarzenia. Kroki słyszane w interkomie. Pożar. Co u licha to wszystko znaczy? — Kto był... — powiedziała głośno i nagle urwała. — O kim mówisz? — zapytał Bruce. — Czy jest coś, o czym nie wiem? — Nie, nic — odpowiedziała szorstko. — Ale co... — Bruce, to nie jest odpowiednia chwila na wywiad. Chcąc powstrzymać go od zadawania dalszych pytań, schyliła się i rękoma zakryła oczy. — Kłębek nerwów — pomyślał Bruce. — Sprawia wrażenie bomby, która za chwilę wybuchnie. To prawda, że miała ostatnio wiele ciężkich przeżyć, ale na kogo tu się złościć? Na nic nie rozumiejącą Jenny? Na chorego ojca, którego świadomość jest 181 na poziomie dziecka? Na niedoświadczonego dziennikarza? Nina podniosła głowę i zobaczyła Bruce'a stojącego w oknie, tyłem do niej. Powoli odzyskiwała spokój. — Bruce... przepraszani — powiedziała wsta jąc — Wszystko w porządku. Była tą, która pierwsza wyciągnęła rękę. Przeszła przez salon, który wydawał się taki szeroki, ominęła niewielki, niefortunnie ustawiony stolik. Bez wahania podeszła do Bruce'a i objęła go od tyłu ramionami. — Przepraszam, naprawdę przepraszam. Bruce odwrócił się, a ona pocałowała go w pierś, potem w szyję i policzek. Poczuła, jak jego ręce obejmują ją i przyciskają do siebie. Ich usta śmiałe i spragnione spotkały się. Nina, która od dawna nie mogła znaleźć sensu w otaczającym ją życiu, czuła, że to co robi jest właściwe. W tym momencie dziecko zaczęło płakać. — Do licha — zaśmiała się Nina. — Moja żona twierdziła, że to dzieci są powo dem, dla którego nie kochamy się częściej — Bruce gładził ją po plecach. — Sądzę, że ona po prostu mnie nienawidziła. — Musiała być szalona — powiedziała. Roz sunęła jego koszulę i pocałowała go w owłosioną pierś. — Ciągle jest, jeśli chcesz wiedzieć. Nina cofnęła się, poszła do sypialni i wzięła dziecko w ramiona. Jenny natychmiast się uspokoiła. Trzymając ją na ręku wróciła do salonu, teraz już gotowa powiedzieć Bruce'owi wszystko. 182 — Miałeś rację — zaczęła. — Jest coś, o czym powinnam ci powiedzieć. Powiodła wzrokiem po ciemnobrązowych ścianach pokoju, wyjrzała przez okno i usiadła na zniszczonej kanapie naprzeciw niego. Bujając Jenny na kolanach, opowiedziała Bruce'owi 0 hałasach, jakie słyszała przez interkom, i o ot wartym oknie, chociaż była pewna, że je za mknęła. — I ten głupi toster. Jestem całkowicie prze konana, że go nie ruszałam — powiedziała. — Zawsze stał przy lodówce. — Tak, ale... — Ja wiem. Szef strażaków znalazł go na drugim końcu blatu pod papierowymi ręcznika mi, ale... ale ja go tam nie postawiłam. Nigdy bym tego nie zrobiła. Nigdy. — Och... Jej własne słowa utwierdziły ją w podejrzeniach. Zdecydowanym tonem powiedziała: — Ktoś wślizgnął się do domu i spowodował pożar, prawda? Bruce przez dłuższą chwilę przyglądał się swoim dłoniom. — Możliwe — odrzekł. Nina zrozumiała, że była to ostrożna forma potwierdzenia. Nie mogli przecież udowodnić słuszności swoich podejrzeń. Dla inspektora 1 szefa strażaków wyglądało to na zwykły pożar kuchni. Podobnie było ze śmiercią Alexa. Trage dia z całkowicie prostym i naturalnym wyja śnieniem, które dla niej nie było jednak oczy wiste. — Nie mamy żadnych dowodów na to, że za tym kryje się przestępstwo — stwierdziła Nina. 183 Bruce zacisnął usta, przygryzając przy tym końce wąsów, a potem powiedział: — Najgorsze jest to, że my nawet nie znamy motywów, dla których ktoś chciałby podpalić twój dom. Czy miało to powstrzymać cię przed dalszymi poszukiwaniami? A może jesteśmy bli sko odkrycia jakiejś tajemnicy, a nic o tym nie wiemy? — Ja... — Nina przymknęła oczy. Wstrząsnął nią dreszcz. — Nie wiem. Niewykluczone, że twoje przewidywania są słuszne. Być może Mor- ton prowadzi jakieś ciemne interesy. Może do staje zwłoki ze szpitala i... — To musi być coś w tym rodzaju. Wczoraj widziałaś się z doktor Volker i zaraz potem... to. Może nieświadomie dotknęłaś jakiejś dra żliwej sprawy? Twarz Niny stała się pełna napięcia. — Powiedziałam jej tylko, że niewykluczony jest pozew sądowy i... i, że może nastąpić eks humacja ciała Alexa. Bruce popatrzył na nią i rzekł: — Nie chciałbym nic sugerować, ale wygląda na to, że ktoś robi wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Nina poczuła w ustach gorycz. — Tak przypuszczam. Ale... — Gdzie Alex został pochowany? — Na cmentarzu Riverbluff. Wiesz, tym na skraju miasta. — Myślę, że dobrze by było się tam wybrać, prawda? Z wyrazem przerażenia na twarzy Nina przytaknęła. Logika nakazywała im to zrobić. Rozdział 24 Zorganizowanie akcji zajęło Bruce'owi cały dzień. Rozmawiał z kilkoma facetami zatrudnionymi na cmentarzu i umówił się z nimi na następny wieczór. W drodze na miejsce spotkania Nina pomyślała, że dobrze zrobiła decydując się na to. Gdyby widziała zwłoki Alexa, możliwe, że lepiej znosiłaby jego nieobecność. Jeśli zobaczy go leżącego bez życia, uwierzy w jego śmierć. Właściwie to było najważniejszym powodem, dla którego zgodziła się na to wszystko. Nigdy dotychczas nie potrafiła wyobrazić sobie Alexa jako zmarłego. Miała nadzieję, że po dzisiejszym wieczorze będzie to możliwe i odzyska wreszcie wewnętrzny spokój, a poza tym pomoże to w wyjaśnieniu ostatnich dziwnych zdarzeń. — Nigdy nie opłakiwałam Alexa — uświadomiła sobie nagle. — Może w tym leży przyczyna, że nie mogę pogodzić się z jego śmiercią. Ale jak mogła go opłakiwać? Martwy Alex leżał w podziemiach tego samego szpitala, w którym ona urodziła Jenny i to dokładnie w tym samym czasie. Pochowano go, zanim wyszła ze szpitala. Usiłując śmierć Alexa uczynić czymś realnym, próbowała wyobrazić sobie jego ciało 185 Bruce zacisnął usta, przygryzając przy tym końce wąsów, a potem powiedział: — Najgorsze jest to, że my nawet nie znamy motywów, dla których ktoś chciałby podpalić twój dom. Czy miało to powstrzymać cię przed dalszymi poszukiwaniami? A może jesteśmy bli sko odkrycia jakiejś tajemnicy, a nic o tym nie wiemy? — Ja... — Nina przymknęła oczy. Wstrząsnął nią dreszcz. — Nie wiem. Niewykluczone, że twoje przewidywania są słuszne. Być może Mor- ton prowadzi jakieś ciemne interesy. Może do staje zwłoki ze szpitala i... — To musi być coś w tym rodzaju. Wczoraj widziałaś się z doktor Volker i zaraz potem... to. Może nieświadomie dotknęłaś jakiejś dra żliwej sprawy? Twarz Niny stała się pełna napięcia. — Powiedziałam jej tylko, że niewykluczony jest pozew sądowy i... i, że może nastąpić eks humacja ciała Alexa. Bruce popatrzył na nią i rzekł: — Nie chciałbym nic sugerować, ale wygląda na to, że ktoś robi wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Nina poczuła w ustach gorycz. — Tak przypuszczam. Ale... — Gdzie Alex został pochowany? — Na cmentarzu Riverbluff. Wiesz, tym na skraju miasta. — Myślę, że dobrze by było się tam wybrać, prawda? Z wyrazem przerażenia na twarzy Nina przytaknęła. Logika nakazywała im to zrobić. Rozdział 24 Zorganizowanie akcji zajęło Bruce'owi cały dzień. Rozmawiał z kilkoma facetami zatrudnionymi na cmentarzu i umówił się z nimi na następny wieczór. W drodze na miejsce spotkania Nina pomyślała, że dobrze zrobiła decydując się na to. Gdyby widziała zwłoki Alexa, możliwe, że lepiej znosiłaby jego nieobecność. Jeśli zobaczy go leżącego bez życia, uwierzy w jego śmierć. Właściwie to było najważniejszym powodem, dla którego zgodziła się na to wszystko. Nigdy dotychczas nie potrafiła wyobrazić sobie Alexa jako zmarłego. Miała nadzieję, że po dzisiejszym wieczorze będzie to możliwe i odzyska wreszcie wewnętrzny spokój, a poza tym pomoże to w wyjaśnieniu ostatnich dziwnych zdarzeń. — Nigdy nie opłakiwałam Alexa — uświadomiła sobie nagle. — Może w tym leży przyczyna, że nie mogę pogodzić się z jego śmiercią. Ale jak mogła go opłakiwać? Martwy Alex leżał w podziemiach tego samego szpitala, w którym ona urodziła Jenny i to dokładnie w tym samym czasie. Pochowano go, zanim wyszła ze szpitala. Usiłując śmierć Alexa uczynić czymś realnym, próbowała wyobrazić sobie jego ciało 185 > f f %-t zamknięte w trumnie. Jak on wyglądał? Czy twarz miał pogodną i spokojną? — Nino — odezwał się Bruce zza kierownicy swojej hondy. — Nie musisz przy tym być. — Muszę. Bruce już wcześniej proponował, że pojedzie sam, ale Nina nie zgodziła się. Namawiał ją, żeby została w domu z Jenny, lecz ona chciała zobaczyć to na własne oczy. Pragnęła, aby ten widok wrył się głęboko w jej świadomość i pozostał w pamięci do końca życia. Wyglądała przez okno. Patrzyła na spokojnie płynącą rzekę, na zieleń na drugim jej brzegu, zasnutym błękitną mgiełką. Był pogodny niedzielny wieczór i może dlatego Nina czuła się bardziej pewna siebie niż zwykle. Chciała tylko poznać prawdę, a potem zacząć działać. Ruszyć w przyszłość. Zobaczyła, że Jenny usadowiona na tylnym siedzeniu szybko zasnęła. Główka jej kiwała się na boki, a rączki kołysały się w powietrzu. — To dobrze — pomyślała Nina. — Śpi głęboko. Może prześpi to wszystko. Kiedy dojechali do zamkniętego juz o tej porze cmentarza, spotkali jednego z umówionych tam robotników. Młody człowiek otworzył szeroko bramę, wpuścił ich do środka i biegł za hondą, podczas gdy oni jechali wolno, drogą pro wadzącą ku grobom położonym na stromym zboczu wzgórza. Stała tam ogromna żółta koparka z przygotowanym do pracy czerpakiem, tkwiącym nad ziemią niczym gigantyczny nieruchomy komar. Obok koparki kręcił się człowiek ubrany w dżinsowe spodnie i kurtkę. Bruce wyłączył silnik. Jeszcze raz zwrócił się do Niny: 186 — Jesteś pewna, że... — Jak najbardziej. Muszę go zobaczyć na własne oczy. Nina upewniła się, że Jenny spokojnie śpi, po cichu wysiadła z samochodu i ruszyła prosto pod górę. Bruee zrównał się z nią i gdy zbliżali się do koparki, zwrócił się do stojącego tam mężczyzny: — To Nina Trenton, o której panu mówiłem. Była żoną pana Hale. — Miło mi. Nazywam się Tom BradloW. a to jest Chris Granger — przedstawił młod szego mężczyznę. — Chciałbym tylko, żebyś cie państwo wiedzieli, że my... — rozejrzał się wkoło — nigdy wcześniej nie robiliśmy takich rzeczy. — Doceniam waszą pomoc — odpowiedziała Nina. Barlow spojrzał na nią z otwartością niespotykaną wśród ludzi mieszkających na środKowym zachodzie. — Wie pani, że to poważna sprawa. Mielibyś my duże kłopoty, jeśli... — Nikt się o tym nie dowie. Nie zajmie wam to chyba więcej niż godzinę. — Oczywiście. Możemy to zrobić szybko. Znamy się na tym. — Spojrzał na młodszego kolegę i zaczął czubkiem ciężkiego buta grzebać w ziemi. — Ale to nie jest doK ładnie to, co ja... — A więc o to chodzi — przerwała mU Nina. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła zwitek banknotów studolarowych. — Dostaniecie po trzysta, jeżeli zaczniecie pracę natychmiast. Płacę tyle, t>o zale ży mi na czasie. Drogą oficjalną załatwiałat>ym to 187 tygodniami albo nawet miesiącami, a ja jestem bardzo niecierpliwa. Wzięła głęboki oddech i zacisnęła pięści. — No i co powiecie? Barlow obejrzał się na młodego Grangera, który pochylił głowę usiłując ukryć uśmiech, po czym powoli odwrócił się i odrzekł: — No, to zaczynamy. To nie potrwa długo. — Dobrze — powiedział Bruce. — Poczekamy w samochodzie. Nina odwróciła się i zaczęła schodzić w dół. Z tyłu dobiegł ją odgłos uruchamianego silnika koparki. — Nino — rzekł Bruce, doganiając ją i łapiąc za rękę. — To mnóstwo pieniędzy. Powiedziałem im, że dostaną po sto dolarów. Za te pieniądze też by to zrobili. — Nieważne. Chcę tylko, żeby było szybko. Nina zamilkła i poszła w stronę samochodu. Rzuciła okiem na śpiącą Jenny i stanęła oparta o przedni zderzak. W chwilę później poczuła rękę Bruce'a na swoim ramieniu. Strząsnęła ją. Patrzyli w milczeniu, jak obaj mężczyźni rozkopują wilgotną ziemię, aby wydobyć z niej trumnę. — Tylko pośpieszcie się — myślała. — Chcę mieć to już za sobą. Czas wlókł się niemiłosiernie. Koparka wydawała się jej starym, przedpotopowym potworem, który niechętnie rozszarpuje glebę. Silnik wył i wirował z wysiłkiem. Grudy ziemi spadały na boki, czerpak zagłębiał się coraz bardziej, za każdym ruchem bliżej tajemnicy śmierci Alexa. W końcu stalowy pazur czerpaka zazgrzytał o coś twardego. Nina wzdrygnęła się i mocniej 188 splotła ramiona. Oparła się o maskę samochodu. Byli już bardzo blisko. Sięgnęli sklepienia betonowej komory, w której znajduje się trumna. Wiedziała o jej istnieniu. W miesiąc po śmierci Alexa przebrnęła przez dokumenty z zakładu pogrzebowego. Dołączona do tych papierów kolorowa broszura informowała, że ta betonowa konstrukcja nie tylko zapobiega osunięciu się ziemi, ale również nie dopuszcza wody i wilgoci, dzięki czemu trumna pozostaje sucha. Miała więc pewność, że ciało Alexa nie leży w wodzie. Nina zrobiła krok do przodu, ale Bruce złapał ją za ramię. — Jeszcze nie! — powiedział. Nie zwracając na niego uwagi, wyrwała się, odgarnęła włosy z twarzy i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku grobu. Barlow wciąż siedział w kabinie maszyny, nabrał jeszcze jedną porcję ziemi i zwalił ją na bok. Potem wyłączył silnik, a Chris Granger wskoczył do "wykopu, stanął na sklepieniu komory i wbił łopatę w ziemię. Nina szła w odrętwieniu na spotkanie swego przeznaczenia. — Alex? Alex, słyszysz mnie? — pytała w my ślach. — Jestem tutaj, blisko ciebie. Czy jesteś tam? Odczuwała całko witą wewnętrzną pustkę. Bruce stanął za nią blisko, lecz nie dotykał jej. Ze ściśniętym gardłem, Nina z trudem oddychała. Patrzyła, jak młody Granger wyrzuca łopatą ostatnie grudy ziemi. — Dlaczego to trwa tak długo? — niepokoiła się. Spod warstwy brązowej ziemi ukazywał się powoli szary prostokąt betonowego sklepienia. 189 p. Popychając przed sobą łopatę tam i z powrotem, Granger zbierał z niego ostatnie grudy i wyrzucał je na zewnątrz. W odpowiednim momencie, bez wezwania, Tom Barlow podał mu kilof. Granger wbił ostrze w uszczelnioną smołą szparę pomiędzy sklepieniem a komorą. Kilkoma ruchami zerwał izolację. Gdy pokrywa drgnęła, Nina westchnęła głośno. Tom Barlow rozejrzał się wokół, a potem zsunął się do wykopu z drugim kilofem w ręku. Teraz obaj mężczyźni razem podważyli sklepienie i po kilku sekundach jedna jego strona podniosła się. — Nino — powiedział niskim głosem stojący za nią Bruce. Tym razem dalsza zachęta nie była potrzebna. Odwróciła się i schwyciła Bruce'a za ramię. Przysunął się bliżej, jakby chcąc ją objąć, ale odepchnęła go. Chciała się tylko oprzeć, tylko to było jej potrzebne. — Boże — pomyślała. — Tutaj odkopują trumnę mojego męża, a obok mnie stoi Bruce. Ogarnęło ją poczucie winy. — Po co ja żyję? Czy nie powinnam również umrzeć? — Bruce... mów co widzisz. — Dobrze, jak sobie życzysz. Drgnęła, gdy z dołu dobiegł ją odgłos przypominający rozrywanie tkaniny, potem głośny zgrzyt. Odczuła lekki wstrząs, któremu towarzyszył głuchy odgłos. — Właśnie odchylili pokrywę — dobiegł do niej głos Bruce'a. — Opuścili ją na bok. To już nie potrwa długo. Nina wstrzymała oddech. Chciała stąd uciec, płacząc, krzycząc i rwąc włosy z głowy. O Boże, 190 jak on będzie wyglądał? Usłyszała za sobą chrząknięcie jednego z mężczyzn. Zesztywniała. Czy już otwierają trumnę? Próbowała się odwrócić, ale Bruce powstrzymał ją. — Jeszcze nie. Zamarła. Przełknęła ślinę. W głowie jej szumiało. Teraz to wszystko, czemu próbowała zaprzeczyć, stanie się rzeczywistością. — Boże, jak on będzie wyglądał? Czy potrafi go rozpoznać? Czy te miesiące rozłąki wywarły taki sam wpływ na jego zabalsamowane zwłoki, jak na nią żywą? Znów dobiegły ją z dołu jakieś odgłosy. — Otwarta? — zapytała. — Tak. Odwróciła się. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie mogła dojrzeć dna grobu. Tom Bar-low i Chris Granger z pochylonymi głowami stali w dole opierając się o łopaty. Z wyrazu ich twarzy natychmiast zrozumiała wszystko. Trumna nie była pusta. Alex tam był. Spoczywał tam przez cały czas. Podeszła krok do przodu. Musiała zobaczyć. Jeśli tego nie zrobi, będzie przez całe życie żałować. — Podtrzymaj mnie — poprosiła Bruce'a. Tak, teraz było to jej potrzebne. Bruce silnym ramieniem objął ją wpół. Przywarła do niego i ruszyła do przodu. Miała wilgotne oczy. Drżała. W głębokim dole zobaczyła najpierw szare ściany komory, potem ciemną drewnianą trumnę, a wreszcie nogi. Właściwie brązowe buty o szerokich noskach i brązowe spodnie. — Ach — pisnęła i lekko się zachwiała. 161 Więc nie żył. Naprawdę nie żył. Leżał tam. Teraz zna prawdę, teraz musi... Nagle zamarła. Przecież to nie są buty Alexa! Na pewno nie! On nie nosił takich butów. Żartował z nich. A te spodnie? Skąd się wzięły? Przecież jego rodzice nie pochowali go w takim stroju. Czyżby kupili dla niego nowe ubranie? Nie, na pewno tego nie zrobili. Brat Alexa powiedział jej, co zaniósł do domu pogrzebowego: czarne włoskie buty i granatowy garnitur. Pamięta to doskonale. Ten garnitur kupowali razem z Alexem na Marshall Fields. Nina bezwiednie pochyliła się nad grobem. Zobaczyła szerokie biodra. Przecież Alex nie był tęgi. A ten nieznany jej płaszcz? Dziwaczny krawat? Wąska klatka piersiowa? — Nie... — krzyknęła. Stanęła na krawędzi grobu i spojrzała na kredowobiałą twarz człowieka w wieku nieomal jej ojca. Miał obrzmiałe policzki i prawie łysą czaszkę. — Nie! Nie, to... — krzyknęła. Bruce nie pozwolił jej dokończyć. Energicznie objął ją ramieniem, odwrócił tyłem do grobu i mocno przytulił do siebie. Próbowała się opierać, odepchnąć jego od siebie, lecz go ramię było silniejsze niż jej przerażenie. — Dziękuję — zawołał Bruce do dwu mę żczyzn. Próbował odciągnąć Ninę od otwartego grobu, ale ona zaczęła okładać go pięściami. Chciała wykrzyczeć straszną prawdę, lecz zakrył jej usta dłonią. Kopała, krzyczała: — Nie, to nieprawda! Boże, wysłuchaj mnie! Stało się coś strasznego! 192 — Przestań! — krzyknął, a potem wyszeptał jej do ucha. — Nie możemy pozwolić, aby ci dwaj dowiedzieli się wszystkiego. Chwyciła jego dłoń i oderwała od swoich ust. — Co się dzieje Bruce? Co takiego się wyda rzyło...? — Spokojnie, spokojnie. Nie możemy nikomu nic mówić. Jeszcze nie. Musimy... — Bruce — zaszlochała, przerażona widokiem zwłok obcego mężczyzny w trumnie jej męża. — Gdzie jest Alex? Gdzie jest mój mąż? — Rozdział 25 Zostało postanowione, że on i Mikey powinni natychmiast wyjechać. Dużo jeszcze zostało do zrobienia, ale nie mieli na to czasu. Powinni być już w drodze i nigdy tu nie wracać. Wprawdzie większość rzeczy, które mieli zabrać ze sobą, była już w samochodzie, wciąż jednak pozostało jeszcze dużo do spakowani? Muszą jak najszybciej stąd wyjechać. Teraz. Natychmiast. — Nie sądziłem, że to się tak skończy i będę musiał uciekać z miasta — myślał zgnębiony John Morton. — Chciałem sprzedać ten dom, spokojnie spakować ulubione rzeczy, a potem wyjechać. Pragnąłem godnie zamknąć ten roz dział mego życia. Powinienem przecież pożegnać się z tymi, których znam od wielu lat, niektórych nawet od ponad pół wieku. Chciałem mieć lekar stwo i dopiero wtedy wyjechać z Mikey'em i Ire ną. Zamiast tego uciekam z miasta. Jestem do tego zmuszony. — Tatusiu, gdzie rower? — zapytał Mikey, a jego małe przestraszone oczy patrzyły w górę. — W garażu. — Och! — Teraz, Mikey, nie mamy czasu. Idź i oglądaj telewizję, tak jak ci mówiłem. 194 Młody mężczyzna odwrócił się i poszedł do salonu, skąd dobiegały dźwięki głośno nastawionego telewizora. — Biedny chłopak — myślał Morton. — Nie ma pojęcia, co się wokół niego dzieje, nie wie, że potrzeba nam wiele szczęścia, żeby bezpiecznie wyjechać. Morton podszedł do szafy w ścianie, wziął ostatnią już walizkę i położył na łóżku. Następnie szuflada po szufladzie opróżnił komodę. Wyjął skarpetki, bieliznę i podkoszulki. Zabrał stojące na niej zdjęcie żony zrobione jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Owinął je w podkoszulek. — To już prawie wszystko — pomyślał. — Właściwie wszystko. Nagle zorientował się, że ktoś wszedł do pokoju. Odwrócił się. Był to Mikey. Przygryzał dolną wargę i gładził rękąJclatkę piersiową. — Mikey — wykrzyknął Morton. — Przez całe rano chodzisz za mną jak pies. Mikey rozejrzał się wokół. Jego ręka pocierała nieustannie lewą stronę klatki piersiowej, a oczy spoglądały raz w prawo raz w lewo, tak jakby oglądał mecz tenisowy. — Gdzie rower? — Powtarzam po raz setny: w garażu! — zi rytowany Morton odciągnął rękę Mikey'a od piersi. — - Ile razy mam ci powtarzać, żebyś tego nie robił. Mikey wydął usta. Spojrzał w dół i zaczął obracać się w miejscu. — Nie mam teraz czasu, żeby iść po rower — pomyślał Morton. — Już pół godziny temu po winniśmy wyjechać. — Posłuchaj Mikey, jedziemy na długą wycie czkę, na bardzo długą wycieczkę. Rozumiesz? 195 Mikey zmarszczył brwi. — Rower? — Jest w garażu obok samochodu — Morton wyciągnął rękę i dotknął chłopca. Włożymy go do bagażnika i zabierzemy ze sobą. — Dobrze. Morton zamknął walizkę i rzekł: — Możesz ją zanieść na dół. Zawsze chętny do pomocy, Mikey chwycił ciężar oburącz i wyszedł z pokoju. Morton potrząsnął głową. Mikey działa jak precyzyjny czujnik odbierający idealnie mój nastrój — stwierdził. — Jeśli jestem zadowolony, Mikey jest zadowolony. Jeśli jestem smutny, Mikey też jest smutny. Ilekroć jestem zdenerwowany i niespokojny, nie tylko reaguje na to natychmiast, ale jego emocje są dziesięciokrotnie silniejsze. Wszystko, co zmienia atmosferę domu, wyprowadza Mikey'a z równowagi. Gdy Morton przechodził przez pokój Mikey'a i salon, ogarnął go smutek. Stały tam zabawki, porcelana żony, jego trofeum z biegu przełajowego, który wygrał w latach trzydziestych. Był tam również telewizor i duży stary fotel, w którym siadywał, podczas gdy Mikey leżał na podłodze i oglądał swoje ulubione programy. Taki szmat życia przeżył tutaj, a teraz zostawia właściwie wszystko, z wyjątkiem ciepłych rzeczy i kilku zdjęć, tak jakby wyjeżdżał z Mikey'em na długi weekend. — Nie rozczulaj się nad sobą — pomyślał Mor ton. — Będzie jeszcze na to czas. Teraz ważne jest, aby stąd odjechać, aby zrobić pierwszy krok na drodze do Meksyku. Wyjeżdżamy w samą porę. Wciąż jest przecież nadzieja na uzyskanie 196 r leku. Może przyślą go nam później? Istnieje wciąż szansa na leczenie Mikey'a. Na parterze domu pogrzebowego Mikey i Mo-rton zasłonili wszystkie okna. Potem wzięli walizki i skierowali się na tył domu. — Tak — pomyślał Morton. — Gdyby nie protesty sąsiadów, pewnie bym ten dom sprzedał i byłby tu żeński klub. Weszli do garażu i Mikey szybko wyprzedził ojca. — Czekaj! — krzyknął Morton. Mikey stanął nieruchomo, a po chwili odwrócił się. Podczas gdy ojciec otwierał mozolnie bagażnik dużego oldsmobila, Mikey kołysał się na boki. Potem Morton załadował ostatnią walizkę i wsiadł do samochodu. Mikey kołysał się coraz szybciej. — W porządku Mikey — zawołał Morton. Uru chomił silnik i drzwi garażu zaczęły się powoli podnosić. Mikey podbiegł do samochodu, wsko czył na siedzenie obok kierowcy i chwycił pilota od drzwi garażu. — Poczekaj, poczekaj! — krzyknął Morton. — Nie naciskaj niczego, zanim nie będziemy na zewnątrz. Morton spojrzał na duży, pusty parking. Nie było tam policjantów, żadnej brygady wysłanej do zaaresztowania go ani ekipy telewizyjnej. Z ulgą wrzucił pierwszy bieg i samochód powoli ruszył. — Już? — zapytał Mikey. Morton spojrzał we wsteczne lusterko i zobaczył, że tył pojazdu znajduje się poza garażem. — Dobrze, teraz. Przygryzając język Mikey naciskał guzik pilota 197 >' %•?&'- Ifr raz za razem. Drzwi drgnęły, potem obsunęły się lekko w dół. Zatrzymały się. Podniosły. Potem znów zaczęły się opuszczać. — Naciśnij tylko raz — rozkazał mu ojciec. Drzwi zatrzasnęły się, a Mikey radośnie zachichotał. Cieszył się, jakby zrobił to pierwszy, a nie setny, raz. Opuścili swój dom. Mikey nie był świadom tego, ze nigdy tu nie powróci. Do tego jedynego domu, jaki kiedykolwiek miał. — Rower? Morton na chwilę przymknął oczy. — O, do licha — pomyślał. — Może powinienem wrócić? Nie, nie ma czasu. — Nie martw się — skłamał. — Jest w ba gażniku. Rozdział 26 Droga z cmentarza ciągnęła się jak długi bardzo zły sen, o którym Nina chciałaby jak najszybciej zapomnieć. Zielone wzgórza, spokojne farmy, białe krowy z czarnymi nieregularnymi łatami. Ale czy nie było to tylko złudzenie? Nie wszystko jest tym, na co wygląda. Teraz była tego pewna. — Jeśli życie nauczyło cię czegoś, postępuj zgodnie z tym doświadczeniem — powiedziała sobie i pomyślała o ojcu dotkniętym ciężką chorobą, a wyglądającym jak okaz zdrowia. Siedziała na tylnym siedzeniu, głaskała Jenny po głowie i przytulała ją. Spojrzała na Bruce'a. Zobaczyła jego skupioną twarz, zaciśnięte na kierownicy ręce. — Kim on jest? Dlaczego mi pomaga? A może na coś liczy? — myślała. — Ja chcę być tylko z moim dzieckiem. To wszystko, czego pragnę. Ono jest dla mnie jedynym oparciem. Choć wieczór był ciepły, na jej rękach pojawiła się gęsia skórka. Zadrżała. To, czego się obawiała, stało się rzeczywistością. Czuła, jak strumień powietrza wpada do samochodu i owiewa jej twarz. Zamknęła oczy i przechyliła głowę chcąc, aby podmuchy wiatru rozwiały jej myśli. Tak. 199 •?&* tł?r:Ą Przeczuwała to cały czas. Alex nie został pochowany w tym grobie. Nigdy nie został pochowany. Więc gdzie jest? Czy na pewno umarł? Boże, Alex żywy! Kim jest ten potężny mężczyzna leżący w trumnie zamiast Alexa? Jechali w milczeniu. Ani ona, ani Bruce nie mieli odwagi sformułować żadnej, choćby nawet najostrożniejszej, hipotezy. Przyjrzała mu się znowu. Prowadził samochód automatycznie, mocno ściskając kierownicę, jakby jechali po torach kolejowych, a nie szeroką drogą. Był zamyślony, prawie nieobecny. Mogła sobie wyobrazić, jakie pomysły rodzą się w jego głowie, jak próbuje odtworzyć zdarzenia towarzyszące śmierci Ale-xa. Dlaczego właściwie Bruce jest tutaj? Zbiera materiał do reportażu? Coś szokującego dla czytelników? Co ona powinna teraz zrobić? Gdzie się udać? Dlaczego mają czekać z wyjawieniem prawdy? Dlaczego nie mogą poinformować policji albo tych dwu mężczyzn z cmentarza? Teraz mamy dowód na to, że jest to sprawa kryminalna. Zniknęły przecież zwłoki. Ciało jej męża. — 0 Boże — pomyślała. — Czy Alexa mogło spot kać coś gorszego niż śmierć wskutek ataku ser ca? Nie, to niemożliwe... Te pytania dręczyły ją, przerażały. Była u kresu wytrzymałości nerwowej. Czuła, że jest bliska załamania, że coś w niej pękło i może doprowadzić do jej unicestwienia. Wiedziała o tym 1 bała się tego. Zaczęła łkać. — Alex, gdzie jesteś? Czy wciąż żyjesz? Może leżysz martwy gdzieś daleko? — myślała w rozpaczy. Bruce skręcił w Leaf Street i Nina zobaczyła 200 swój dom, wyglądający jak samotny okręt wyrzucony na brzeg. Minął go, a potem zawrócił. Zatrzymał samochód i sięgnął ręką, aby wyłączyć silnik. — Bruce, nie wysiadaj — powiedziała wycie rając oczy. Spojrzał na nią z zakłopotaniem. — Ale... — Proszę. Ja... ja... muszę mieć trochę czasu dla siebie. Chciała być przez chwilę sama, aby ochłonąć, objąć dziecko. — O Boże, nie mogę uwierzyć w to, co widziałam. — Nino, nie sądzisz, że powinniśmy... — Bruce... ja... ja zadzwonię do ciebie. — Od pięła Jenny, odniosła ją i wyszła z samochodu. — Ja tylko... Tuląc w ramionach dziecko, Nina zatrzasnęła drzwi i ruszyła szybko w kierunku domu. Pragnęła uciec. Uciec od tego wszystkiego. Przecież to, co się stało, nie mogło być prawdą. Przechodząc przez tonący w mroku podest obejrzała się. Bruce siedział w samochodzie z włączonym silnikiem, ale nie odjeżdżał. —Jedź już — błagała go w myślach. — Proszę. Jedź już. Nie widzisz, że chcę być sama. O Boże, Alex! Biedny Alex! Niezdarnie otworzyła drzwi i weszła do środka. Klucz zostawiła w drzwiach. Z holu poszła prosto do jadalni: zacieki na ścianach, osmolone konserwy na stole, półprzeźroczysta folia na drzwiach kuchennych i ten okropny zapach dymu. Stęchły odór wypełnił jej płuca. Pożar. Czterdzieści osiem godzin temu. — Nie! — krzyknęła. 201 z»* A- ;t& Odwróciła się i przeszła do salonu. Czy nie ma stąd ucieczki? Znikąd żadnej ulgi. Dom spalony, ojciec ciężko chory, a mąż... Zaskrzypiała deska w podłodze. Nina zatrzymała się. Czy jest tu ktoś? — Bruce? — zawołała, spoglądając w stronę holu. — Bruce, to ty? Nie usłyszała odpowiedzi, podeszła więc do frontowego okna i zobaczyła pustą ulicę. Bruce odjechał. — Jak głupio. Dlaczego go odesłałam? Nie powinnam teraz być sama — myślała. Potrzebowała go, chciała, aby tu był. Jenny zaczęła się wiercić. Jej usta wygięły się w podkówkę i rozległ się głośny płacz. Nina przytuliła ją mocno, pokołysała i poczuła przy tym, że pupa dziecka jest ciepła i "wilgotna. — Dobrze, już dobrze, dziecinko. Pieluchy. Gdzie są pieluchy? Z płaczącym dzieckiem w ramionach weszła do saloniku. Nie. Nie było tam dużej paczki jednorazowych pieluch. Odruchowo skierowała się do kuchni, minęła jadalnię i... — Zwariowałam — pomyślała, zatrzymując się przed plastikową zasłoną. Przecież nie ma tam pudła z zapasowymi pieluchami. Wszystko spłonęło poprzedniej nocy. Podniosła w górę oczy. Więc gdzie... Po drugiej stronie matowej folii, stała nieruchomo ciemna postać o niewyraźnych, zatartych konturach. Nina poczuła, że ktoś się w nią wpatruje. — O Boże — pomyślała. — Zaczynam mieć przywidzenia. Czy tam naprawdę ktoś jest, czy to halucynacja? Postać drgnęła i Nina zapytała: — Kto... kto to? 202 Głowa odchyliła się do tyłu. Na tle ciemnej twarzy zalśniły białe zęby. Usłyszała wibrujący śmiech. -— To ja — oznajmił męski głos. Nina mocniej przytuliła Jenny do siebie i cofnęła się. Słyszała już ten głos, ten dziwny akcent. — To ja Marcel — powiedział intruz. Marcel? Kto to? Nie była w stanie przypomnieć sobie, kim on jest. Marcel? Ten pielęgniarz zajmujący się ojcem? Spojrzała na widoczny przez folię zarys sylwetki mężczyzny i odprężyła się nieco. Więc nie zwariowała. Tam naprawdę ktoś jest. Ale... — Co... co ty tu robisz? — zapytała. Zaśmiał się znowu. — Przyszedłem, aby dokończyć to, czego nie udało mi się zrobić poprzedniej nocy. — Poprzedniej nocy? Jakiej nocy? Co... Marcel ruszył do przodu. Długie ostrze przebi ło folię i rozcięło ją. Nina uskoczyła do tyłu i krzyknęła: — Co do diabła tu robisz? Z dziury wyłoniła się uśmiechnięta twarz Marcela. — Pożar powinien być znacznie większy. Wiesz, co mam na myśli. O Boże. Co on wie o pożarze. Chyba że... Nie wiedziała, co o tym myśleć. Ogarnął ją lęk. Zaczął działać w niej instynkt mieszkańca dużego miasta. Ostrym głosem krzyknęła: — Wyjdź stąd! Proszę natychmiast wyjść! Jego nóż łatwo przeciął plastik do samego dołu. Uśmiechając się Marcel wyskoczył przez otwór w folii. 203 "%*' '# — Odejść? Moi? Ja właśnie wszedłem — oznaj mił trzymając nóż w ręku. Zanim zrobił pierwszy krok, Nina biegła już do saloniku. Błyskawicznie skoczyła do telefonu, podniosła słuchawkę i wykręciła numer centrali. Jednak Marcel był równie szybki. Odwróciła się bokiem i swoim ciałem jak tarczą osłoniła Jenny. W słuchawce usłyszała głos. — Słuch... Ostrze noża błysnęło w powietrzu. Nina odskoczyła i krzyknęła. Jenny wybuchnęła płaczem. Nóż nie był jednak wycelowany w żadną z nich. Przeciął kabel telefoniczny i wbił się w drewniany blat biurka. — Cha, cha! — zaśmiał się Marcel. - Już teraz nikogo nie możesz prosić o pomoc. Myśli kłębiły się w jej głowie. — Pożar. To Marcel był jego sprawcą. Teraz przyszedł, aby mnie zabić. Na pewno. To wszystko wiąże się z Alexem. Ogarnęła ją wściekłość. Odwróciła się i uderzyła zdumionego Marcela słuchawką w twarz. Z wargi trysnęła mu krew. Cofnął się. — Czy ten człowiek — myślała Nina — jest odpowiedzialny za wszystkie moje nieszczęścia? Tak. Była tego pewna. Poczuła ogarniającą ją falę zwierzęcej furii. — Ty? — wrzasnęła. — Ty? Gdy Marcel sięgnął po nóż, podniosła słuchawkę i uderzyła go w plecy. Krzyknął i puścił rękojeść. — Alex. Pożar. Teraz ten napad.... Nie, nie poddam się. Kopnęła Marcela w krocze. Krzyknął, upadł do tyłu. Nina wyrwała nóż z blatu. Potem wbiegła do salonu z płaczącym dzieckiem w ramio- 204 nach. Błyskawicznie usadowiła Jenny pomiędzy dwiema poduszkami na kanapie i odwróciła się. Trzymając mocno nóż w dłoni ruszyła w jego kierunku. Pokasływał, nie mógł złapać oddechu, lecz potykając się wszedł z powrotem do jadalni, chwycił krzesło i trzymał je przed sobą. — Moja... moja — powiedział, próbując się uśmiechnąć zakrwawionymi ustami. — To nie było miłe przywitanie, prawda? Nina patrzyła na jego okrągłą, ciemną twarz. Musiała się dowiedzieć. Nareszcie jest ktoś, kto może powie jej prawdę. — O co tu do diabła chodzi? — zapytała. — Dobrze wiesz, co się stało z moim mężem, prawda? Mlasnął językiem i skrzywił się z niedowierzaniem. — Tak, oczywiście wiem, ale nie powinnaś zadawać takich pytań. Nie... nie! — Powiesz mi...? Ruszyła do przodu, a on rzucił w nią krzesłem. Drewniane nogi uderzyły ją w ramię i odrzuciły na bok. Krzyknęła, lecz w dalszym ciągu mocno trzymała nóż. Musi poznać prawdę! — Och! — wrzasnął Marcel, próbując okrążyć oddzielający go od niej stół. —Jesteś szalona. Nie wolno ci tego robić! — Gdzie jest mój mąż! — krzyknęła. — O nie, nie, droga pani. Nic nie rozumiesz. Mnie nie wolno zdradzić tych sekretów. Muszę cię zabić. Zrobię to! Złapał ze stołu ocalały słoik masła orzechowego. Nina patrzyła, jak ogląda etykietę. Nagle rzucił nim. Słoik przeleciał nad jej lewym ramieniem i roztrzaskał się o ścianę. 205 I — O popatrz, nabałaganiłem! — zachichotał Marcel. Z ostrzem noża wzniesionym ku górze, Nina ruszyła dookoła stołu. Pchnął krzesło w jej stronę, ale przytrzymała je nogą i próbowała odsunąć. Marcel chwycił puszkę tuńczyka i rzucił. Puszka uderzyła ją w czoło, metal wbił się boleśnie w głowę. Oszołomiona, zachwiała się. Usiłowała złapać równowagę, lecz Marcel wciąż rzucał w nią konserwami stojącymi na stole. Jedna uderzyła ją w ramię. Następna w policzek. Silny ból rozrywał jej szczękę, promieniował na całą głowę. Ciepłe krople krwi spływały po jej twarzy. — Boli? — zawołał Marcel. — Ja... — Och ty! — krzyknęła i ruszyła w jego stronę. Ninę ogarnęła dzika wściekłość. Złapała krzesło i cisnęła je na bok. Z siłą, której nie podejrzewała w sobie, rzuciła się na niego i wbiła mu nóż głęboko w lewe ramię. Usłyszała zgrzyt ostrza o kość. Marcel krzyknął rozdzierająco i z wystającym z rany nożem upadł na podłogę. Nina przeskoczyła przez niego i chwyciła wystającą z ramienia rękojeść. Gdy próbowała wyciągnąć nóż, Marcel prawą pięścią uderzył ją w brodę. Nina przewróciła się na bok, lekko zamroczona. Próbowała zerwać się z podłogi. — Nie poddawaj się — mówiła sobie. — Nie możesz. Jenny jest w drugim pokoju. Nie możesz... Z daleka usłyszała znajomy męski głos: — Nina? Spróbowała wymówić jego imię — B... Bruce! Słyszała, jak idzie w jej stronę, najpierw wolno, a potem coraz szybciej. Podniosła głowę 206 i dostrzegła Marcela wijącego się z bólu na podłodze. Zobaczyła również Bruce'a, jak stoi obok niego z samochodowym krzesełkiem i smoczkiem w ręku. — O mój Boże — jęknął Bruce. Nagle Marcel odwrócił się, chwycił nóz prawą ręką, wyrwał go ze swego ramienia i zamachnął się, usiłując ugodzić Bruce'a. — Uważaj! — krzyknęła Nina. Bruce zdążył uskoczyć, gdy ostrze ze świstem przecięło powietrze na wysokości jego kolan. Marcel błyskawicznie zerwał się na nogi i ruszył w kierunku salonu. — O Boże — pomyślała Nina. — On biegnie do Jenny! Skoczyła na równe nogi i popędziła za nim. Bruce równie szybko przebiegł przez hol. Było jednak za późno. Zamarła z przerażenia. — Och, proszę! —jęknęła rozdzierająco. Marcel rzucił się na kanapę, pochylił nad płaczącą Jenny i dotknął jej brzuszka zakrwawionym nożem. — Ty jesteś śliczne, miłe dziecko, prawda? Masz taki... taki miły mały brzuszek — mówił Marcel dysząc z wyczerpania. — Wiesz, nie są dzę, aby twoja mama i jej przyjaciel zamierzali podejść bliżej. Nie. Lepiej nie, ponieważ jest to bardzo długi nóz i musiałbym to zrobić... — Nie! — Nina upadła na kolana. Łzy trysnęły jej z oczu. — Nie, proszę nie rób jej krzywdy! Błagam! O Boże! Stojący nieruchomo w holu Bruce zapytał: — Czego chcesz? — Więc... — zaczął Marcel, ściskając zranione ramię — widzę, że jest was dwoje, a ja jeden i to nieprzyjemnie zraniony... — słabnąc potrząsnął 207 głową i westchnął. — Nie, nie dam sobie z wami rady. Wy blanc oszukujecie mnie, więc... — wytarł zakrwawioną rękę o obicie kanapy. — No... spójrzcie, jak tu nabrudziłem. — Zrobimy wszystko, co zechcesz! — błagała Nina. — Wszystko. Tylko... tylko nie skrzywdź jej! Jenny wciąż głośno płakała. Marcel pochylił się nad nią i powiedział: — Widzisz, nic ci się nie stanie, jeśli twoja mama zrobi dokładnie to wszystko, co jej po wiem. — Tak, wszystko... wszystko. — Wszystko — powtórzył jak echo Bruce. Z zaciśniętymi w pięści dłońmi, z zesztyw-niałym ciałem, Nina patrzyła z przerażeniem, jak Marcel macha długim zakrwawionym ostrzem nad brzuszkiem Jenny. — Boże, nie pozwól jej zranić — modliła się. — Co jest za tymi drzwiami obok schodów? — zapytał Marcel spoglądając na Bruce'a. — Schowek — wyszeptała Nina. — Ma zamek? — T...tak. — Gdzie jest klucz? — W... w drzwiach — odpowiedziała. — Wy dwoje, wejdźcie tam! t — C.co? — zapytała Nina. — Wejść do środka! — rozkazał Marcel. — Ale moje dziecko! Co z Jenny? Proszę! Bruce zrobił krok w jej stronę, mówiąc: — Nina, ja... — Nie, nie — głośno zaprotestował Marcel. Ty czekasz tam. To ona podejdzie do ciebie. Machając nożem krzyknął: — Ruszać się! 208 Nina przygryzła usta, pochyliła głowę. Przepełniona strachem posuwała się na kolanach. W końcu poczuła na sobie dłonie Bruce'a. Bruce, Bruce... — Teraz zrobicie to, co mówię — zawołał Marcel. — Wyciągnęła rękę w jego kierunku: — Moje dziecko! Na zlanej potem twarzy Marcela pojawił się szeroki uśmiech: — Jeśli chcesz ją odzyskać, lepiej się ruszaj! — ścisnął swoje zranione ramię. — Och, to wygląda paskudnie! Ce n'est pas bon du tout\ Bruce pomógł Ninie podnieść się z kolan i oboje ruszyli w stronę schowka, w którym przechowywano garderobę. Otworzył wąskie drzwi i odepchnął stojak na parasole. — Dalej — wrzasnął Marcel. Bruce przekroczył stojące przy wejściu buty i wcisnął się do środka. Nina zatrzymała się w połowie drogi. — Co chcesz zrobić? Co z... — Jeśli wejdziecie do środka i zostaniecie tam, wtedy — powiedział Marcel — dziecku nic się nie stanie. Tylko nie wolno wam mówić o tym nikomu. Absolutnie nic. Musicie czekać, aż zadzwonię. Nina zakryła usta dłonią. — O Boże! Bruce wyciągnął do niej rękę. — Nino... Weszła do środka potykając się o rakietę tenisową i buty. Łzy płynęły z jej oczu. Marcel, który zaczął opadać z sił, zmusił się do jeszcze jednego uśmiechu: — Teraz zamykajcie drzwi. Gdy Bruce je zatrzasnął, zrobiło się ciemno. 209 % *>%wr Nina rozpaczliwie płakała. Oboje byli tutaj zamknięci, a jej dziecko jest tam na zewnątrz z tym szaleńcem. — Jenny! — szlochała Nina w czarnej czeluści schowka. — Jenny! — Teraz — zawołał Marcel — macie zrobić to, co powiedziałem, a wszystko będzie dobrze. Zro bicie inaczej to albo ją zabiję, albo odeślę gdzieś daleko, bardzo daleko. — Och, nie! — szlochała Nina. — Odzyskamy ją — wyszeptał Bruce. Jenny ciągle płakała. Marcel zbliżył się z nią do schowka. — Nie próbujcie nic robić, bo dziecko jest w moich rękach. Siedźcie tu spokojnie, a nic jej nie zrobię — powiedział. — Błagam! — załkała Nina. Objęła Bruce'a. Nie widzieli nic z wyjątkiem smugi światła na podłodze. Wiszący na drzwiach płaszcz opadał na jej lewe ramię. Jakiś przedmiot uwierał ją w bok. Wyczuła, że Marcel podchodzi bliżej, jeszcze bliżej. Na tle jasnej smugi u dołu drzwi spostrzegła jego cień. Usłyszała zgrzyt zardzewiałego zamka. Marcel przekręcił klucz. — Dobrze — oznajmił. — Wszystko zam knięte. Nina zaczęła tłuc dłonią w drzwi. Jej dziecko! Jenny jest po drugiej stronie! — Co chcesz zrobić? Nie skrzywdź jej! — Nic jej nie zrobię, jeśli będziesz grzeczna! Będziesz? — Tak! Tak! — W porządku — doleciał słaby głos. — Tylko nie dzwońcie na policję i nie kontaktujcie się z nikim. Musicie czekać. Widzicie, ja mam tę — 210 paskudną ranę i muszę się nią zająć. Będę miał was na oku. Tylko pamiętajcie. My wszystko widzimy i słyszymy. Będziemy wiedzieć dokładnie, co planujecie. Rozumiecie? — Tak — powiedział Bruce. — Ale, jeśli jej się coś stanie, rozedrę cię na strzępy. — Dobrze — zaśmiał się. — A jeśli ty powiesz coś komukolwiek, potnę ją na kawałki. — O Boże — krzyknęła Nina. — Nie! Stali w ciasnym, ciemnym schowku. Nina oparła się o Bruce'a. Słyszała kroki Marcela, gdy szedł przez jadalnię, słyszała płacz Jenny, który stawał się coraz cichszy. Dobiegł ją szelest odsuwanej na bok folii, coraz słabszy odgłos kroków i oddalający się płacz dziecka. Potem zapadła cisza. — Jenny — krzyknęła Nina, grzmocąc pięś ciami w zamknięte drzwi. Rozdział 27 Dundeen stał w holu swego wielkiego zbudowanego z kamienia domu z dużą żółtą kopertą w ręku. Chwilę wcześniej zaparkował przed nim czarnego mercedesa i wszedł do wnętrza przez ciężkie dębowe drzwi. Na srebrnej tacy znalazł starannie ułożoną pocztę. To, co trzymał w ręku, nie było zwykłą korespondencją. Były to oczekiwane przez niego wyniki badań. Teraz, jeśli tylko potwierdzą jego hipotezę... Szybko przeszedł przez jadalnię, otworzył szeroko drzwi od kuchni i zawołał służącą, jedyną oprócz niego mieszkankę tej niszczejącej posiadłości. Nie mógł jej dostrzec przez stojące przy wejściu wysokie regały, ale wiedział, że jest tam w głębi i przygotowuje jak zwykle obiad. — Marto, obiad zjem za godzinę. — Tak, proszę pana — dobiegł jej głos. Dundeen wrócił do holu, przeszedł po kamiennej posadzce do drzwi prowadzących do położonego pod ziemią laboratorium. Wyjął z kieszeni klucz, otworzył zamek, wszedł i starannie zamknął za sobą drzwi. Schodząc szybko po schodach uświadomił sobie, że już upłynął rok od czasu, gdy jako pierwszy wynalazł to, co nikomu jeszcze się nie udało. 212 Opracował genetyczny test wykrywający wczesne stadium choroby Alzheimera. Zdecydował się jednak nie ujawniać wyników swoich prac. Co by to dało, skoro nie ma sposobu zapobiegania tej chorobie? Jakie korzyści przyniosłaby dziesięcioletniemu chłopcu świadomość, że ma stuprocentową pewność zachorowania około czterdziestki na pełnoobjawowego Alzheimera? Jaka byłaby reakcja ludzi wkraczających w pełnię swego życia na informację, że pozostało im jeszcze tylko dziesięć, może piętnaście lat do czasu pogrążenia się w demencji? Nie, konsekwencje ujawnienia tego byłyby zbyt wielkie. To odkrycie musiało pozostać w tajemnicy. Wszedł do swojego gabinetu - - dużego, pozbawionego okien pomieszczenia z niebieską wykładziną podłogową i lśniącymi chromowanymi meblami. Stało tam długie czarne biurko z zaisntalowanym na nim komputerem. Jedną ze ścian zajmował czarny regał przeznaczony na kartotekę, przy drugiej stały metalowe szafki z materiałami doświadczalnymi. W sąsiednim pokoju, zaraz za drzwiami, mieściło się laboratorium, w którym oprócz innych przedmiotów znajdował się sprzęt do analiz: od mikroskopu po centryfugę i chromatograf. Ciągle jeszcze nie było ono dostatecznie wyposażone, niektóre próbki musiał więc wysyłać do laboratorium chemicznego w Milawaukee. Rozerwał kopertę i wyjął dwa wy druki komputerowe. Proteiny z próbek krwi zostały wyodrębnione i przepuszczone przez analizator, który rozdzielił je na poszczególne frakcje. Przyglądając się wynikom analiz, przebiegł wzrokiem kompletną listę aminokwasów, zwracając 213 uwagę na ich wzajemne proporcje. W toku swoich badań Dundeen stwierdził, że następuje hamowanie procesu wytwarzania protein, jeśli aminokwas serynowy zastępowany jest rzeź ar-gininę. To w efekcie zmienia strukturę mózgu, prowadząc do zidentyfikowanego przez niego, szczególnie przykrego podtypu 2R choroby Alz-heimera, wyróżniającego się tym, że pojawia się wcześnie i to w ostrej formie. Przyjrzał się teraz wynikom analiz próbek krwi pobranych od Niny Trenton i jej córki Jennifer. Patrzył to na jeden wydruk, to na drugi. Uśmiechnął się gorzko. Dostrzegł to, czego miał nadzieję nie znaleźć w żadnym teście. — Oto jak nieszczęścia lubią chodzić parami — pomyślał. — Jeszcze jedną osobę czekają takie przeżycia, jakie od wielu lat są moim udziałem. Włożył wydruki do koperty i w zamyśleniu oparł się o poręcz krzesła. — To jest z pewnością nasz najsilniejszy oręż. Być może ta informacja będzie wystarczającą gwarancją, że będę mógł kontynuować swoje badania. I Rozdział 28 Woda z prysznica lała się silnym strumieniem. Był włączony także wentylator. Siedziała w łazience na górze i przez zamknięte drzwi słyszała głośno grające radio. Była mokra. Nie od wody, lecz od łez, wywołanych strachem i złością. Siedziała ze stertą ręczników na kolanach i dywanikiem skłębionym wokół stóp. — Jeśli chcesz krzyczeć, schowaj twarz w ręczniki. Tylko zostań tu — powiedział jej Bruce. — Dla dobra Jenny zostań tutaj i staraj się, aby nikt z sąsiadów cię nie usłyszał. Nie możemy dopuścić, aby ktokolwiek się dowiedział. Jeszcze nie. Wyłamanie drzwi od schowka nie zabrało im wiele czasu. Ogarnięta wściekłością Nina potrafiłaby to zrobić sama. Wspólnym wysiłkiem sforsowali je w ciągu kilku sekund. W ciemnym i pustym domu nie znaleźli nikogo. Strach i rozpacz doprowadziły ją do kompletnego wyczerpania. Siedziała oparta o miskę klozetową, nie będąc w stanie niczego zrozumieć. Nie, to niemożliwe. Jenny! Jej dziecko! Zniknęło. Alex odszedł. Cała jej rodzina została rozbita. Boże, nie... 215 Muzyka na dole gwałtownie umilkła i w chwilę później Nina usłyszała delikatne pukanie do drzwi. Podniosła głowę, ale nie odpowiedziała. Bruce przekręcił gałkę i powoli wszedł do środka. — Nino — powiedział stojąc nad nią. Zakręcił prysznic i ukląkł przy niej. — Przeniosłem na dół telefon z twojej sypialni i podłączyłem, ale nikt jeszcze nie zadzwonił. — Marcel... — wyszeptała, patrząc w oczy Bruce'a. — Był taki dobry dla mojego ojca. Był taki miły dla mnie. — Cóż, on jest szalony — ujął Ninę za rękę. — Jest po dziesiątej. Nie wiem, co możemy teraz zrobić... chyba że chciałabyś zadzwonić na policję. — Nie! Przed oczami pojawił się jej obraz Marcela trzymającego długi nóż i wymachującego nim nad brzuszkiem Jenny. Słyszała jego słowa. Jeśli Marcel chce mnie tylko zastraszyć — myślała — na pewno dotrzyma obietnicy. Jedyną naszą szansą jest robić dokładnie to, co kazał. Wtedy oszczędzi Jenny. — Musimy czekać — stwierdziła. — Słyszałeś przecież, co mówił. Widziałeś, jak się zachowy wał. Bruce, musimy tu siedzieć i czekać. Chwyciła go gwałtownie za rękę. — Przyrzeknij, że nie zadzwonisz na policję. Przyrzekniesz? Jeszcze nie. Jeśli cokolwiek zro bimy, on ją zabije, wiem na pewno! Znów zaczęła płakać. — Och Boże, a jeśli on już ją skrzywdził? Chyba nie myślisz, że to zrobił, prawda? A jeśli... — Ciii — powiedział Bruce obejmując ją ra- 216 mieniem. — Na pewno wszystko jest z nią w porządku. - - Boże, oby nic jej się nie stało — modliła się Nina. — Teraz pozostało nam tylko oczekiwanie. Nie możemy nic zrobić. Cała drżąca rzytuliła się do Bruce'a i w tym momencie poczuła ból w nabrzmiałych piersiach. — Mam mnóstwo pokarmu — pomyślała — a moje dziecko pewnie krzyczy z głodu. Około pierwszej w nocy Nina wypiła kilka łyków wody z butelki, a Bruce zjadł chleb z serem, który ocalał w osmolonej lodówce. Przez całą noc siedzieli w salonie, czekając na jakąś wiadomość. Jakąkolwiek. Telefon milczał. Może powinni zawiadomić policję? — Nie — nalegała Nina. — To może narazić na niebezpieczeństwo Jenny. Jeszcze nie. Po czekajmy jeden dzień, potem jakoś dyskretnie to zrobimy. Tak, Bruce to zrobi. Tam będziemy szukać pomocy. Bruce wstał, podszedł do frontowego okna i ostrożnie uchylił brzeg zasłony. Na zewnątrz było pusto. Nocny pejzaż spokoju, odpoczynku, a dla nich grozy. — Widzisz kogoś? — zapytała Nina. — Nie, nikogo. — A co z domem pogrzebowym? Może Jenny jest właśnie tam? — Nic, żadnych świateł ani ruchu. Przez cały wieczór Morton i jego syn nie dawali znaku życia. Nikt nie jechał ani samochodem, ani rowerem. Zwykle po obiedzie Morton 217 ir ?Hr, pojawiał się przed domem: obrywał pędy pelargoniom albo szukał syna. Mikey, jeżdżąc na rowerze z dodatkowym kółkami, starał się przebywać poza domem jak najdłużej. Tego wieczoru me było tam żadnych oznak życia. Duży żółty budynek stał majestatycznie, jak opustoszały biurowiec. — Morton na pewno jest w to wplątany. Za wsze kręcił się tutaj po południu. Naprawdę zawsze. Boże, czyżby Jenny była w ich rękach? — powiedziała Nina. - To bardzo prawdopodobne — Bruce zasłonił okno. — Posłuchaj, powinienem wyjść i przynieść coś ze swojego mieszkania. Nina powoli odwróciła się w jego stronę. — Dlaczego? To takie ważne? Przytaknął. Wzruszyła ramionami. Nie ruszyła się z kana-Py> gdy otworzył drzwi wejściowe, a potem je zamknął. Słyszała odgłos jego kroków, gdy szedł przez drewniany podest i schody. — A może razem z Marcelem był tutaj ktoś jeszcze i został, aby ich szpiegować? Widzi teraz, jak Bruce wyszedł z domu i skrada się za nim w półmroku? Może czai się za krzakami lub siedzi w zaparkowanym samochodzie, patrzy, czeka? Ale czy to możliwe? Mogą nas również kontrolować w inny sposób. Podsłuch telefoniczny? Po kilku minutach Bruce wrócił. W jednej ręce niósł czerwoną szczoteczkę do zębów, w drugiej czystą koszulę. Nina patrzyła na niego zaskoczona. Nic nie mówiąc sprawdził, czy zasłony są dokładnie zasunięte, a potem usiadł przy niej. Położył szczoteczkę na stoliku i rozwinął koszulę. 218 Ukazało się małe plastiskowe pudełko z czarnym przewodem. Był to miniaturowy magnetofon. Zapomniałem o nim, prawie nie używany. Kupiłem go do nagrywania wywiadów, gdy byłem w szkole dziennikarskiej. Najpierw rozplatał przewody od zasilacza, potem podniósł w górę mały kabel z przyssawką na końcu. — Przyczepiasz to do telefonu i masz nagraną rozmowę. — To świetnie. Kiedy Bruce podłączał magnetofon, Nina poszła na górę i przyniosła kilka prześcieradeł i poduszek. — Powinniśmy trochę odpocząć — powiedzia ła. — Ale nie przypuszczam, aby udało mi się zasnąć. — Spróbuj. Dla dobra Jenny, spróbuj. Nie chcesz być chyba jutro kompletnie wykończona. Nina wzruszyła ramionami. To nie ma znaczenia. Ważne jest tylko jej dziecko. Gdzie jest Jenny? Gdzie ona śpi? W czyich ramionach odpoczywa? Boże, to niemożliwe. Niewyobrażalne. Nina dotknęła piersi. Jenny na pewno teraz umiera z głodu. Bruce leżał na podłodze w salonie i drzemał. Nina wyciągnięta na kanapie wpatrywała się w sufit. Po dłuższym czasie poczuła, że oczy się jej zamykają, a rozpacz rozpływa w zamglonej ciemności. Niełatwo było jednak uciec od rzeczy wisto-ści. Kiedy zasnęła na chwilkę, przyśniła się jej Jenny. Wypełniała myśli, była we śnie, tuż obok, ale tak daleko. Małe dziecko z niebieskimi oczami, jasnymi włosami, dołeczkami w policzkach, zanoszące się od płaczu. Dziecko, takie jak każde inne, ale przecież całkowicie wyjątkowe. Jej dziecko. 219 'A. ^r ?r-'r Tir Wyciągała do niej raczki, ale gdy Nina próbowała wziąć ją w ramiona, Jenny odpływała. Obudziła się z trudem oddychając. Nie mogła znów zasnąć. — Odpoczywaj — pomyślała. — Potrzebujesz odpoczynku. Nie! Potrzebuję Jenny, mojego dziecka. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem. Była bliska obłędu. Nie mogła dłużej tego znieść. Obawiając się, że straci pokarm, około piątej rano poszła do łazienki. Z szafki wyjęła przyrząd do ściągania mleka i pochylona nad umywalką ściągała i wylewała je ze łzami w oczach, patrząc jak spływa wraz z cieknącą z kranu wodą. — To pozwoli mi utrzymać pokarm — powie działa do siebie. Potem wróciła do salonu, usiadła odrętwiała i załamana. Oczy zaczęły jej się powo li zamykać. Zadzwonił telefon. — O Boże — krzyknęła. Zaspany Bruce poderwał się, usiadł prosto i rozejrzał wokoło. — Telefon — mruknął. Nina szybko przeskoczyła nad nim. Spojrzała na zegarek stojący na kominku. Była siódma trzydzieści. A więc jednak zasnęła. Spała, a przecież nie powinna. Może już wcześniej ktoś dzwonił? Chwyciła słuchawkę. -- Halo? — zawołała. Bruce sięgnął ręką w kierunku telefonu i szybko włączył magnetofon. — Halo! — krzyknęła. Po drugiej stronie dało się słyszeć delikatne westchnienie, szmer, a potem jakby z oddali niewyraźny głos. Nina wstrzymała oddech i ścisnęła mocniej słuchawkę. 220 — Jenny? Jenny! Szelest ubrań, jakieś szmery, potem płacz, płacz jej dziecka, donośny, wysoki. Jenny! — krzyknęła. Cienki głosik przycichł, ginął w oddali i stał się tłem dla czyjegoś głębokiego i chrapliwego oddechu. Czy... czy ona dobrze się czuje? — błagal nym głosem zapytała Nina. Cisza. — Proszę... czy ona dobrze się czuje? W słuchawce rozległ się donośny chichot i głos Marcela, który śpiewał: Don't worry, be happy. — Ale... — Nie rozmawialiście z nikim? — Oczywiście, że nie. Nina słyszała płacz Jenny. Jest głodna, ale żywa. — No to, nie martw się niczym, powinnaś się cieszyć. Potem usłyszała trzask i krzyknęła: — Czekaj! Było już za późno. Połączenie zostało przerwane. Nina odłożyła z rezygnacją słuchawkę i oparła się o stół. Westchnęła. — Nie, nie powinnam płakać — myślała. —Jeszcze nie. Teraz jest na to za wcześnie. Bruce szybko przewinął taśmę i puścił od początku całą rozmowę. Nina przycisnęła rękę do oczu, gdy dobiegł ją wyraźny i donośny płacz Jenny. A potem ten ohydny głos... — Nie wiem, jak długo będę mogła to znieść — szepnęła. 221 ^Wti "m m Wiedziała, że bez Jenny nie byłaby w stanie przeżyć tych minionych miesięcy. Tak długo czekali na to dziecko. Alex odszedł. Co się stanie, jeśli Jenny, będąca jedyną na ziemi cząstką, która po nim pozostała, odejdzie również? Bruce wyłączył magnetofon, położył rękę na jej kolanie i powiedział: — Z tego, co słyszeliśmy, wiemy przynaj mniej, że z Jenny wszystko w porządku. To był płacz zdrowego dziecka. Połączenie mieliśmy dobre, a to znaczy, że Marcel jest gdzieś w mie ście. — O czym to świadczy? —jęknęła. — Co się za tym kryje? — Ja... nie wiem, ale w jakiś sposób jest to niewątpliwie związane z tym, co zdarzyło się twojemu mężowi. Nina wstrzymała oddech. Przed oczami stanął jej obcy mężczyzna pochowany w grobie jej męża. — Tak, ale... jak? — potrząsnęła głową. — 0 mój Boże. — Posłuchaj, jeśli do południa nie przekażą nam nic nowego, pójdę na policję — podniósł się 1 pogłaskał ją po głowie. — Nino, nie możemy tutaj tak siedzieć. — Ale słyszałeś co mówił? Nie wolno nam nic robić, bo mógłby ją skrzywdzić! — Tak, ale... — Bruce, musimy czekać. Musimy. Przez chwilę milczał, a w końcu powiedział łagodnie: — Nino, weź teraz gorący prysznic, potem coś zjemy. — Nie mogę myśleć o jedzeniu. — 222 pocałował ją delikatnie w szyję. powinnaś zachować energię do powrotu Jenny- Musisz jeść dla jej dobra, musisz mieć trzeźwy umysł. — Tak. Teraz idź i zajmij się sobą, potem zjemy śniadanie. Nie martw się. Zawołam cię, jeśli zadzwoni telefon — dodał. Wszystko wokół wydawało się nierealne. Stała pod prysznicem, a strumienie gorącej wody uderzały ją w szyję i spływały wzdłuż ciała. Napięcie opadało, rozmywało się jak kostka mydła. Odwróciła się i oparła o ścianę. Teraz strumień rozpryskiwał się na twarzy. Oczy miała zamknięte. W uszach dźwięczał jej wciąż płacz Jenny. Gdy ubrana zeszła na dół, Bruce kończył już przygotowywanie śniadania. Na stoliku w salonie starannie rozłożył talerze i szklanki. Usiedli na kanapie i jedli zamyśleni, zastanawiając się nad możliwościami dalszego działania. Wreszcie Bruce podniósł się. Na biurku w saloniku znalazł długopis i kawałek papieru, po czym wrócił i usiadł obok Niny. — Przeanalizujmy wszystko, co wiemy. Chro nologicznie. Nina przytaknęła. Musi przecież istnieć jakaś logika w tym, co się stało. — Wczoraj po południu pojechaliśmy na cmen tarz — zaczęła. — Nie, nie. Od początku. Zacznij od samego początku. Nina odsunęła od siebie talerz. Nie miała apetytu. — Nie mogę już tego znieść. Nie mogę znieść bezczynności — wybuchła. 223 — Chcesz iść na policję? Oczywiście. Nina chciałaby oddać całą sprawę w ręce kogoś dysponującego większymi możliwościami niż ona. Ale nie mogła. Jeszcze nie. Stale miała przed oczami nóż Marcela. Słyszała jego głos. On zrobiłby to. Wiedziała, że by zrobił. Na razie... — Może wkrótce. Przebiegła myślami wszystko, co się działo od chwili, gdy z Alexem przeprowadzili się do Men-doty. Opowiedziała Bruce'owi o umieszczeniu ojca w instytucie, o pracy Alexa, o swojej ciąży i o zimnym marcowym wieczorze, gdy jej mąz zmarł, a ona urodziła Jenny. Powtórzyła to, czego dowiedziała się o okolicznościach śmierci Alexa i jego pogrzebie, potem opowiedziała, co działo się w następnych miesiącach. Starała się wyłowić z pamięci wszystkie zdarzenia dziwne lub nietypowe. Nie była jednak w stanie znaleźć niczego, co mogłoby się stać punktem zaczepienia dla ich domysłów. — Moje ówczesne uczucia to mieszanina szo ku po śmierci Alexa, radości z urodzenia Jenny i troski o chorego ojca — zakończyła Nina. Bruce słuchał uważnie, notował te fragmenty relacji, które mogły mieć związek z ich problemami, mogły podsunąć pomysł jakiegoś konkretnego działania. Zapadła głęboka cisza. Potem zaczął mówić o tym, co zwróciło jego uwagę przy redagowaniu kolumny nekrologów, o zmarłych, których ostatnia droga prowadziła przez Zakład Pogrzebowy Ridgewood. — A potem pożar — dorzuciła Nina patrząc w stronę kuchni. 224 Tak. To się zdarzyło zaraz po twojej roz mowie z doktor Volker. Uporządkowanie znanych faktów nie doprowadziło jednak do jakichś konkretnych wniosków. Pewni byli jedynie tego, że Morton, doktor Volker i, jak się okazało, Marcel byli w to zamieszani. Ale właściwie w co? Tego nie wiedzieli. Nina wyj rżała jeszcze raz przez frontowe okno. Wokół domu pogrzebowego wciąż jest pus to — powiedziała. Bruce w zamyśleniu ?wypił łyk kawy. — Jedno wiem z całą pewnością: ktoś próbuje powstrzymać cię przed odkryciem jakiejś tajem nicy — powiedział. — Wiemy juz, że w grobie Alexa został pochowany inny mężczyzna. Co się za tym kryje? Tak czy inaczej, jest to poważna sprawa. Najpierw podpalono twój dom, potem Marcel próbuje cię zabić, a w końcu, aby zmusić cię do milczenia, porywa Jenny. — Ale dlaczego? — Narkotyki, eutanazja, błędy lekarskie? Nie wiem. — Co oni mogli zrobić z ciałem Alexa? — za stanawiała się Nina. — Gdzie jest Jenny? — za kryła twarz dłońmi. — Boże — modliła się. — Błagam Cię, Boże, uratuj moje dziefcko. O drugiej po południu, mniej więcej w osiemnaście godzin od chwili gdy Marcel i Jenny zniknęli, a około siedmiu godzin od telefonu Marcela, niepokój Niny osiągnął punkt kulminacyjny. Zeskoczyła z kanapy i zaczęła nerwowo spacerować po pokoju. — Nie mogę tego znieść — powiedziała gryząc kostki palców. Odwróciła się w stronę Bruce'a, 225 który siedział na krześle przy kominku. — Nie mogę już tego dłużej znieść. — Nino... — Posłuchaj, jest ktoś, kto zna zarówno dok tor Volker jak i Marcela. To lekarz mojego ojca, doktor Dundeen. Może on mógłby nam coś po wiedzieć? Bruce potarł policzek dłonią i zamyślony wpatrywał się w podłogę. — Może. — Nie wiem, czy zna Mortona, ale o tych dwojgu powinien coś wiedzieć. Nina uklękła przy krześle i błagalnie zwróciła się do Bruce'a: — Jestem pewna, że jest w instytucie. Mógłbyś pojechać i spotkać się z nim? — To chyba niezły pomysł — rzekł Bruce. — Powinieneś mu powiedzieć, co wykryłeś w nekrologach, i że coś podejrzanego dzieje się w instytucie. On pomoże, wiem, że pomoże. Instytut jest dla niego wszystkim. Po kilku minutach Bruce był gotowy do drogi. Przed wyjściem, Nina objęła go i pocałowała. — Tylko uważaj na siebie, dobrze? — Nie martw się — odpowiedział. — Będę z powrotem najdalej za kilka godzin. — Rozdział 29 Bruce zaparkował samochód na krańcu szpitalnego parkingu i poszedł w kierunku wejścia. W holu skierował się w stronę wiszących na ścianie telefonów. Przed rozmową z doktorem Dundeenem postanowił jeszcze coś sprawdzić. Zadzwonił najpierw do informacji telefonicznej, a potem wykręcił podany mu numer. — Chciałem rozmawiać z doktor Volker — po wiedział i rozejrzał się wokół. — Niestety, doktor Volker jest nieobecna. Nie ma jej? Wszystko więc doskonale pasuje, ucieszył się. Szybko wymyślił nazwisko i powiedział: — Mówi Charlie Collins. Miałem do niej dzi siaj wpaść w ciągu dnia. Czy wie pani, kiedy będzie? — Przykro mi, nie wiem. — A może orientuje się pani, gdzie mogę ją znaleźć? — Przepraszam, ale tego też nie wiem. Doktor Volker jest nieobecna od wczorajszego popołu dnia. Zostawiła wiadomość, że nie będzie jej dzisiaj — odrzekła recepcjonistka. — Przypusz czam jednak, że zadzwoni. Może przekazać jej jakąś wiadomość? 227 ;.,« *M *^» — Nie, dziękuję. Jestem w mieście przejaz dem w sprawach handlowych i dzwonię z auto matu. Spróbuję później jeszcze raz. — Dobrze. Powiem jej, że pan dzwonił. Bruce odwiesił słuchawkę. Nie ma jej od wczorajszego popołudnia! Jednym słowem doktor Vol-ker zniknęła. Uzasadniało to ich podejrzenia. Jej udział w porwaniu Jenny stawał się bardziej prawdopodobny. — Później zadzwonię jeszcze raz — pomyślał. — Jeśli doktor Volker nie będzie, spróbuję dowiedzieć się, gdzie ona mieszka i pojadę tam. Jeśli jej dom będzie równie opustoszały, jak dom pogrzebowy, umocni to naszą hipotezę. Wszedł do instytutu i idąc korytarzem starał się przygotować pytania, jakie powinien zadać Dundeenowi. Chciał dowiedzieć się, czy doktor nie zauważył czegoś podejrzanego w zachowaniu Ireny Volker i Marcela i czy nie zwróciły jego uwagi niecodzienne zdarzenia w instytucie. Może będzie wiedział, gdzie wyjechała doktor Vol-ker albo wie o czymś, co mogłoby pomóc policji w odnalezieniu Jenny? Bardzo był ciekaw, czy Dundeen będzie mógł rzucić jakieś światło na związek Mortona ze szpitalem. W połowie korytarza minął grupę chorych na Alzheimera, prowadzonych przez pielęgniarkę. Trzymali się za ręce jak grupa przedszkolaków na spacerze. — Może jednym z nich jest ojciec Niny? — pomyślał Bruce. Wszedł do głównego biura instytutu, gdzie powitała go uśmiechnięta recepcjonistka o brązowych włosach, w okrągłych okularach. Nie miał wątpliwości, dlaczego tu pracuje. Uśmiechała się prawdopodobnie do wszystkich, bez 228 wZględu na to, czy był to na wpół obłąkany pacjent, czy zrozpaczona rodzina. — Chciałbym widzieć się z doktorem Dun- deenem — powiedział Bruce. Domyślił się, że będzie z tym kłopot, gdy zobaczył, że nie rzuciła nawet okiem na książkę wizyt. Zamrugała oczami z uśmiechem odrzekła: — Przykro mi, ale jest nieobecny. — Nie ma go? — Tak, w poniedziałki nigdy nie bywa. Bruce rozejrzał się zmieszany. — Ale... ale ja byłem z nim na dzisiaj umó wiony. Zmarszczyła czoło. Otworzyła książkę wizyt i spojrzała na pustą stronę. — Nikt na dzisiaj nie jest zapisany, panie... — Fitzgerald. Spojrzała na niego z przepraszającym uśmiechem. — To musi być pomyłka, panie Fitzgerald. Doktor Dundeen zawsze w poniedziałki pracuje w swoim domowym laboratorium. Przewróciła kartkę. — Na jutro też pan nie jest zapisany. Czy mam powiedzieć mu o pańskiej wizycie? — Tak, proszę to zrobić. W chwilę później Bruce opuścił instytut i poszedł w kierunku swego samochodu. Wyjeżdżając z parkingu skręcił w lewo i skierował się na północ. Dobrze, że Dundeen nie wyjechał z miasta — pomyślał. — Przynajmniej wiem, gdzie go znaleźć. Spojrzał na zegarek. — Dobrze. Mam jeszcze tyle czasu, że zdążę do niego pojechać i spróbuję się czegoś dowiedzieć. 229 — Nie, dziękuję. Jestem w mieście przejaz dem w sprawach handlowych i dzwonię z auto matu. Spróbuję później jeszcze raz. — Dobrze. Powiem jej, że pan dzwonił. Bruce odwiesił słuchawkę. Nie ma jej od wczorajszego popołudnia! Jednym słowem doktor Vol-ker zniknęła. Uzasadniało to ich podejrzenia. Jej udział w porwaniu Jenny stawał się bardziej prawdopodobny. — Później zadzwonię jeszcze raz — pomyślał. — Jeśli doktor Volker nie będzie, spróbuję dowiedzieć się, gdzie ona mieszka i pojadę tam. Jeśli jej dom będzie równie opustoszały, jak dom pogrzebowy, umocni to naszą hipotezę. Wszedł do instytutu i idąc korytarzem starał się przygotować pytania, jakie powinien zadać Dundeenowi. Chciał dowiedzieć się, czy doktor nie zauważył czegoś podejrzanego w zachowaniu Ireny Volker i Marcela i czy nie zwróciły jego uwagi niecodzienne zdarzenia w instytucie. Może będzie wiedział, gdzie wyjechała doktor Vol-ker albo wie o czymś, co mogłoby pomóc policji w odnalezieniu Jenny? Bardzo był ciekaw, czy Dundeen będzie mógł rzucić jakieś światło na związek Mortona ze szpitalem. W połowie korytarza minął grupę chorych na Alzheimera, prowadzonych przez pielęgniarkę. Trzymali się za ręce jak grupa przedszkolaków na spacerze. — Może jednym z nich jest ojciec Niny? — pomyślał Bruce. Wszedł do głównego biura instytutu, gdzie powitała go uśmiechnięta recepcjonistka o brązowych włosach, w okrągłych okularach. Nie miał wątpliwości, dlaczego tu pracuje. Uśmiechała się prawdopodobnie do wszystkich, bez 228 względu na to, czy był to na wpół obłąkany pacjent, czy zrozpaczona rodzina. — Chciałbym widzieć się z doktorem Dun- deenem — powiedział Bruce. Domyślił się, że będzie z tym kłopot, gdy zobaczył, że nie rzuciła nawet okiem na książkę wizyt. Zamrugała oczami z uśmiechem odrzekła: — Przykro mi, ale jest nieobecny. — Nie ma go? — Tak, w poniedziałki nigdy nie bywa. Bruce rozejrzał się zmieszany. — Ale... ale ja byłem z nim na dzisiaj umó wiony. Zmarszczyła czoło. Otworzyła książkę wizyt i spojrzała na pustą stronę. — Nikt na dzisiaj nie jest zapisany, panie... — Fitzgerald. Spojrzała na niego z przepraszającym uśmiechem. — To musi być pomyłka, panie Fitzgerald. Doktor Dundeen zawsze w poniedziałki pracuje w swoim domowym laboratorium. Przewróciła kartkę. — Na jutro też pan nie jest zapisany. Czy mam powiedzieć mu o pańskiej wizycie? — Tak, proszę to zrobić. W chwilę później Bruce opuścił instytut i poszedł w kierunku swego samochodu. Wyjeżdżając z parkingu skręcił w lewo i skierował się na północ. Dobrze, że Dundeen nie wyjechał z miasta — pomyślał. — Przynajmniej wiem, gdzie go znaleźć. Spojrzał na zegarek. — Dobrze. Mam jeszcze tyle czasu, że zdążę do niego pojechać i spróbuję się czegoś dowiedzieć. 229 Powoli wyjeżdżał z miasta. Minął najpierw dzielnicę biurową, w której mieściły się siedziby różnych firm, potem uboższe dzielnice mieszkaniowe, a w końcu pojawiły się podmiejskie farmy. Droga wiła się pomiędzy polami kukurydzy, a potem przecięła rzekę. Gdy przejeżdżał przez most, zobaczył po prawej stronie na wzgórzu okazałą posiadłość Dundeena. Droga zaczęła teraz powoli piąć się w górę i tuż pod szczytem skręciła w lewo. Po prawej stronie ukazał się kamienny mur z czarną żelazną bramą. Bruce wjechał na krótki wybrukowany podjazd i zatrzymał samochód tuż obok domofonu. Zanim nacisnął guzik, dostrzegł wmontowaną w mur kamerę telewizyjną skierowaną w jego stronę. Po dłuższej chwili, gdy już zamierzał ponownie nacisnąć guzik, z małej skrzyneczki rozległ się głos: — Hallo, kto tam? Bruce pochylił się w stronę mikrofonu. — Nazywam się Bruce Fitzgerald. Jestem re porterem i chciałbym rozmawiać z doktorem Dundeenem. To bardzo pilne. Proszę mu powie dzieć, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki i że... — Proszę się tak nie denerwować panie Fi tzgerald. Zaskoczony Bruce zmarszczył brwi i spojrzał na kamerę wycelowaną w niego. — Jestem doktor Dundeen. Czego pan sobie życzy? Jeśli chce pan przeprowadzić ze mną wywiad, to... — Nie chodzi mi o wywiad — Bruce wziął głęboki oddech. — Chciałbym z panem przez chwilę porozmawiać. To bardzo ważne. Jest to sprawa niesłychanie pilna. Potrzebujemy pana 230 pomocy. Panie doktorze, to dotyczy Niny Tren-ton — dodał. Po dłuższej chwili Dundeen zapytał: — Niny Trenton? Tej kobiety, której ojciec przebywa w instytucie? — Tak, właśnie jej. Bruce zdawał sobie sprawę, że nie ma czasu do stracenia. — Jej córka została porwana i mamy pod stawy przypuszczać, że ma to związek ze szpita lem — dodał. W kilka sekund później brama wjazdowa otworzyła się szeroko. Bruce odetchnął z ulgą. Jechał w stronę domu długą, wąską, wybrukowaną drogą. Po jej prawej stronie rosły gęste krzewy, a po lewej rozciągało się pole kukurydzy. Droga ominęła wzgórze, opadła w dół, a potem skręciła w prawo przecinając gęsty las. W końcu zza drzew ukazał się beżowy kamienny dom z ciemnym dachem, z którego wystrzeliwały w niebo kominy o różnych kształtach. Przypominał Bruce'owi stare angielskie domy w wiejskich posiadłościach, ze stromymi dachami pokrytymi dachówką i oknami o szybach z ołowiowego szkła. Droga kończyła się pętlą okrążającą fontannę. Bruce zaparkował samochód i wysiadł. Niemal natychmiast otworzyły się ciężkie dębowe drzwi i ukazał się w nich doktor Dundeen. — Jestem bardzo wdzięczny, że zechciał się pan ze mną zobaczyć — zaczął Bruce. — Ależ proszę. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, a potem Bruce, poprzedzany przez doktora, wszedł • do budynku przez ciemny podest wyłożony kamiennymi płytami. Znaleźli się w niewielkim 231 salonie z ciężkimi dębowymi belkami i klubowymi meblami. Z wielkich okien roztaczał się widok na zieloną dolinę z płynącą leniwie rzeką. — Proszę usiąść - powiedział Dundeen. — Jestem wstrząśnięty tym, co od pana usłyszałem o tym... tym porwaniu. Proszę opowiedzieć mi wszystko, co pan wie. — A więc — powiedział Bruce, zastanawiając się od czego zacząć. Spróbował się skupić, za mknął oczy i nabrał powietrza w płuca. Relację rozpoczął od wczorajszego napadu i porwania. Zwrócił szczególną uwagę na pogróżki Marcela, na jego żądania, aby nie mówić o tym nikomu. — Jakie to straszne — rzekł doktor, siadając naprzeciw Bruce'a. — Zrobię wszystko, co będę mógł mógł, ale jeśli miało to być utrzymane w tajemnicy, to dlaczego pan mi o tym mówi? — Ponieważ my... my mamy powody, aby sądzić, że może mieć to związek ze szpitalem — Głównym Szpitalem Mendoty, jak również z in stytutem. Mamy nadzieję, że będzie pan mógł udzielić nam informacji o kilku osobach, które tam pracują. Dundeen słuchał z kamienną twarzą. Bruce opowiedział mu o tajemniczych okolicznościach śmierci Alexa i jego zaginionych zwłokach, a potem opisał nieszczęścia, jakich doświadczyła Nina od chwili, gdy zaczęła w szpitalu zadawać pytania. Szczególnie tajemniczy był pożar, a teraz porwanie dziecka. Bruce próbował zwrócić uwagę doktora na fakt, że istnieje tu jakiś związek z Marcelem, doktor Volker a również Mor-tonem, którego obserwował przez kilka ostatnich dni. — Pan go obserwował? — zapytał Dundeen. 232 — Tak, dokładnie notowałem, o której wy chodzi z domu i o której wraca. — Więc... o co... o co tu chodzi? Co oni robią? — Nie wiem. Możliwe, że za tym kryje się jakieś przestępstwo. Nie jestem tego pewien. — Sądzę jednak, że jest to coś bardzo powa żnego. We wszystkich przypadkach zwłoki były spalone. Być może chodzi o usunięcie dowodów rzeczowych. Dundeen wstał i zaczął przechadzać się po salonie tam i z powrotem. — Jestem przerażony tym, co usłyszałem. Lu bię Ninę Trenton — powiedział. — O doktor Volker wiem niewiele. Cóż, nie jestem pewien, czy nie byłoby dobrze, aby powiadomił pan poli cję albo FBI. — Nie zrobiliśmy tego dla dobra dziecka, ale jeśli do wieczora nie dostaniemy żadnych infor macji, to będziemy musieli pójść na policję. — Oczywiście — Dundeen chrząknął i spoj rzał surowo na Bruce'a. — To okropne, co stało się z dzieckiem, ale nie sądzę, aby wyrządzono mu krzywdę. Zamilkł na chwilę, a potem dodał: — A poza wszystkim są inne znacznie ważniejsze sprawy. Zaskoczony Bruce spojrzał na doktora. — O czym pan mówi? Dundeen potrząsnął głową: — Nie zdaje pan sobie sprawy z powagi tego, o co tu chodzi. — Nie rozumiem. Co pan ma na myśli? — Tu wchodzi w grę wiele lat badań nauko wych, wielkie nadzieje... — Co? — Bruce pochylił się do przodu cał ko wicie zdezorientowany. 233 — Mówię oczywiście o moich badaniach nau kowych. — Co to ma znaczyć? — Bruce wciąż nie mógł tego pojąć. — No — obruszył się Dundeen. — Niech pan nie udaje ignoranta. — Przepraszam, ale ja... ja nic nie rozumiem. — Czy wie pan, co to są gangliozydy? — Nie, ale... — Te osobliwe węglowodany zbudowane są ze związków tłuszczów i cukru. Ich szczególnie fascynującą cechą jest to, że powodują wydłuże nie i rozgałęzienie, a nawet... — Doktorze Dundeen, to bardzo interesujące, ale ja... — Do licha człowieku, słuchaj mnie. Ja wyna lazłem sposób leczenia choroby Alzheimera. Je stem zaskoczony, że nic pan o tym nie wie — uśmiechnął się. — Poza tym niemal odgadł pan prawdę o doktor Volker i Mortonie. Oni z racji swoich zawodów mieli do czynienia ze zwłokami. W ten sposób ja otrzymywałem to, co było mi potrzebne do moich eksperymentów. Wstrząśnięty Bruce patrzył, jak Dundeen podchodzi do sekretarzyka stojącego obok półki na książki. — To nie może być prawdą — pomyślał. Dundeen mówił dalej: — Powinni działać bardziej zdecydowanie, aby pozbyć się Niny Trenton. Nie wolno im było litować się nad nią. Bruce zerwał się na nogi. — Chwileczkę, o czym pan... Dundeen szybkim ruchem wyjął z sekretarzyka czarny pistolet i wycelował lufę w Bruce'a. — Radziłbym panu usiąść. Te wszystkie pyta- 234 nia o doktor Volker i Mortona może im pan zadać osobiście. — John, Ireno, czy moglibyście tu przyjść? — zawołał Dundeen. W bocznych drzwiach pojawiła się niska kobieta, a za nią ze strzykawką w ręku chudy John Morton. Zdumiony Bruce spoglądał to na nich, to na strzykawkę, potem na okno, a w końcu znów na broń w ręku Dundeena. — Niemożliwe. To szaleństwo. To nie może być prawdą. Bruce wykonał gwałtowny ruch w stronę okna. Niemal natychmiast dał się słyszeć huk wystrzału i mała figurka stojąca na półce rozsypała się na kawałki. To strzał ostrzegawczy. Bruce wiedział, że następny będzie już dokładnie wycelowany. Zatrzymał się i powoli odwrócił. — Tylko spokojnie panie Fitzgerald — po wiedział Dundeen. — Polowanie to jedyny sport, jaki uprawiam, i zaręczam panu, że jestem do brym strzelcem. Radzę nie robić głupstw. Proszę usiąść. Bruce spoglądał na wystraszoną twarz Mortona i na stanowczą twarz Ireny Volker. — Więc... więc to znaczy, że oni wszyscy działają wspólnie? Nie, to niemożliwe. A jednak... — sięgnął ręką do oparcia krzesła i powoli usiadł. — W porządku, panie Fitzgerald, miło i spoko jnie. Nie chciałbym teraz pana zabić — Dundeen wzruszył ramionami. — To byłaby zbyt wielka strata. A może pan być bardzo użyteczny. Przy kro mi, że odkrył pan prawdę o tym, co robimy. To wcale nie jest takie zbrodnicze. Z wyjątkiem Alexa Hale, wszyscy, których wybraliśmy do naszych badań, umarliby tak czy inaczej. I to naprawdę lepiej, że wykorzystaliśmy ich, aby inni mogli żyć, odzyskać zdrowie psychiczne... 235 — To absurd — zamruczał Bruce. — Och nie. Myli się pan. — Doktorze Dundeen, jest ktoś, kto zajmie się tą sprawą. Pójdzie tym samym śladem, co ja, i dotrze również tutaj. Jeśli nie wrócę dzisiaj po południu, Nina zgłosi to na policję. — Nie, nie zgłosi. Obserwujemy ją. Jeśli sama będzie próbowała nas śledzić, najwyżej dopro wadzi ją to do Johna i Ireny, a oni do tej pory zdążą zniknąć. W ciągu kilku godzin będą już poza krajem. Skinął na Mortona i Volker. — No, do dzieła. Bruce zobaczył, jak oboje powoli zbliżają się do niego. — Cholera — pomyślał widząc strzykawkę w dłoni Mortona. — Nie mogę się poddać. Nie dostaną mnie. — Tylko siedź spokojnie, Fitzgerald — powie dział Dundeen. Zbliżył się i przystawił mu lufę do skroni. — To nie będzie bolało. To tylko zwykły zastrzyk. Nie boisz się igły, prawda? Bruce patrzył na swoje prawe ramię. Irena Volker odpięła guzik przy jego rękawie i podwinęła go wysoko. Potem objęła dłońmi przedramię i mocno ścisnęła, zastępując w ten sposób opaskę uciskową. Jego palce wbiły się w krzesło. Och Boże, Chryste! Spojrzał w górę. Strzykawka do połowy napełniona była ciemnym płynem. Morton trzymając ją tak, że igła skierowana była do góry, usunął z niej powietrze. Bruce spróbował poruszyć głową, ale zimny metal lufy mocniej wcisnął się w jego skroń. — Znowu? — powiedział Dundeen. — Tylko proszę nie robić głupstw. Z oczami wychodzącymi z orbit, przerażony Bruce patrzył, jak Morton opuszcza strzykawkę. 236 Gdy ig*a była kilka centymetrów od jego ramienia Bruce rzucił się do przodu, ale było już za późno. Dundeen grożąc bronią, zmusił go, aby znów usiadł, a doktor Volker chwyciła jego ramię i przycisnęła do krzesła. Morton wbił igłę. W ostatniej sekundzie Bruce zobaczył, jak naciska tłok strzykawki. Ciemny roztwór wdarł się w żyły Bruce'a. Poczuł nagły przypływ gorąca. — Och! — krzyknął. Całe jego ciało doznało potężnego wstrząsu. Rzucił się do przodu roztrącając Dundeena, Mor-tona i Volker. Złapał się za ramię, potem za gardło, a następnie za klatkę piersiową. Nagle zadrżał, potknął się i upadł twarzą na podłogę. Próbował wstać, nogi miał jednak bezwładne. Usiłował podeprzeć się rękoma, ale nie mógł ruszyć nawet palcem. Z trudem łapiąc powietrze, spojrzał w górę i zobaczył Dundeena, który z triumfalnym uśmiechem pochylał się nad nim. — Twoja śmierć — rzekł doktor — będzie bardzo, bardzo powolna, ale niezwykle pożytecz na, panie Fitzgerald. Dziękuję panu. Takie zdro we ciało, jak pańskie, jest dla mnie bezcennym podarunkiem. Nauki medyczne będą na zawsze pana dłużnikiem. — A... ach... Bruce próbował mówić, ale obrzmiały język wypełnił mu całe gardło. Z trudem przewrócił się na bok i zobaczył, jak jasne światło popołudnia powoli przechodzi w czerń. Potem wstrząsnął nim dreszcz. Ciało wyginało się konwulsyjnie, a w jego świadomości zamierał krzyk: — Nie... nie... nie... Rozdział 30 Późnym popołudniem Nina była już tak zdenerwowana, że nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Sześć, siedem, osiem razy przesłuchiwała taśmę. Płacz Jenny przyprawiał ją o zawrót głowy i doprowadzał niemal do szaleństwa. Chodziła tam i z powrotem z salonu do jadalni, po drodze mijała zasłonę oddzielającą spaloną kuchnię, obchodziła dookoła hol i wracała znów do salonu. Za każdym razem zatrzymywała się i wyglądała przez drzwi wejściowe. Dom pogrzebowy po drugiej stronie ulicy wciąż był opustoszały. Mor-ton i Mikey nie dawali znaku życia. Potęgowało to jeszcze bardziej jej niepokój. Okrążała tak mieszkanie po raz pięćdziesiąty, sześćdziesiąty. Myślami wybiegała w przyszłość, wyobrażając sobie wszystko, co najgorsze. Płakała. Popatrzyła na telefon i magnetofon. W końcu zrezygnowana usiadła na kanapie. Mój Boże, czy Jenny żyje? Czy jest zdrowa? Co z Ale-xem? A co z Brucem? Jezu, powinien się już odezwać. Miał tylko złożyć wizytę Dundeenowi, szukać u niego pomocy. Dlaczego jeszcze nie wrócił? Powinien tu być godzinę temu. Czy to znaczy, że jemu też coś się stało? — Nie, nie powinnam tak myśleć. Bruce się 238 tylko spóźnia. Może nie mógł od razu znaleźć Dundeena? Może musiał poczekać? Nie dzwoni, ponieważ się boi. Nie chce zajmować linii, bo oni mogliby to odkryć i zemścić się za niedyskrecję, robiąc coś złego Jenny. Tak, ma rację, że nie dzwoni. Cierpliwości... Pod wieczór Nina denerwowała się coraz bardziej. Jeszcze raz przesłuchała taśmę, na której nagrany był płacz głodnej Jenny. Zawiązała włosy w węzeł. Nie mogła już dłużej czekać i miotać się po domu tam i z powrotem. Nagle poczuła, że znów powinna ściągnąć pokarm. Wzięła aparat i opróżniła swe piersi. Nadchodziła pora karmienia Jenny. Boże, czy ona cokolwiek jadła? Czy tam, gdzie jest, dostała butelkę mleka? Spojrzała na zegarek. Już prawie piąta. Sekretarka Dundeena wyjdzie z biura za parę minut. Bez wahania sięgnęła do torebki i wyjęła oprawiony w skórę niewielki notes z adresami i telefonami. Przerzuciła kartki, wyrwała jedną z nich i podbiegła do telefonu. Ściskając słuchawkę spoconą dłonią, wykręciła numer. — Gabinet doktora Dundeena — dobiegł do niej grzeczny, spokojny kobiecy głos. Przez chwilę Nina nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Usiadła, pochyliła się i wszyst kie swoje siły skoncentrowała na telefonie. — Dok... dok... — Halo? Halo? Kto mówi? Ogarnął ją lęk. Pulsował w jej ciele z każdym uderzeniem serca. Skuliła się na krześle. Niewiele brakowało, aby wybuchnęła płaczem i z krzykiem wyrzuciła z siebie wszystkie nagromadzone w niej emocje. Ale czy mogła to zrobić? Nie, oczywiście, że nie. Jak to możliwe, że ta kobieta 239 po drugiej stronie nic nie wie, nie podejrzewa niczego, jest taka spokojna i normalna? Wreszcie Nina wydukała: — Chcę rozmawiać z... z doktorem Dunde- enem. — Och, przykro mi, ale doktora nie ma dzisiaj. Kto mówi? — Nina... Trenton. — Och, pani Trenton. Dzień dobry. — Sek retarka z niepokojem zapytała: — Czy pani dob rze się czuje? Czy mogę w czymś pomóc? — Tak, bardzo proszę. To niezwykle ważne. Muszę porozmawiać z doktorem Dundeenem. — Przykro mi, ale on w poniedziałki pracuje w domu. Wkrótce tu zadzwoni. — Numer. Proszę mi podać numer jego te lefonu. — Jest mi niezwykle przykro, ale nie wolno mi tego robić. Nina krzyknęła: — Muszę mieć jego numer! Po drugiej stronie zapadła cisza. Po chwili Nina usłyszała: — Tak jak już powiedziałam, to niemożliwe. Powiem, żeby jak najszybciej do pani zadzwonił. Będzie telefonował już wkrótce i poinformuję go, że pani dzwoniła. Mogę prosić o numer? Z oczu Niny trysnęły Izy. Płynęły po jej policzkach nieprzerwanie jak z fontanny. Wstrząsnął nią długi, głęboki szloch. Pokonana przez strach i zmęczenie, upuściła słuchawkę na widełki, a potem zsunęła się z krzesła na podłogę. Włączyła magnetofon, usłyszała głos Jenny i razem z nią płakała. Pochyliła głowę, rękoma objęła kolana i leżała nierucho- 240 mo, wpatrując się w podłogę. W kilka godzin później ocknęła się w tej samej pozycji. Spała? Nie była tego pewna. Rozejrzała się wokół: widziała dębową podłogę, nogi od krzesła, spód blatu stolika. Spojrzała w kierunku salonu i powoli zaczęła wszystko sobie przypominać. Jenny została porwana! Zaginęło ciało Alexa! Po chwili zdała sobie sprawę, że słońce już zachodziło i zapadał zmrok. Podparła się na jednej ręce. — Bruce? Tak, Bruce wyszedł. Dość dawno, wczesnym popołudniem. Pojechał, aby spotkać się z doktorem Dundeenem, zadać mu kilka pytań, poprosić o pomoc. Czyżby dotąd nie wrócił? — Bruce, jesteś tu? Jej głos rozpłynął się w pustym domu. Nina powoli spróbowała się podnieść. Najpierw usiadła, potem uklękła, a w końcu stanęła. Poczuła zapach spalenizny. Weszła do jadalni. Za grubą zasłoną z folii znajdowała się jej zrujnowana kuchnia. — Tu był pożar — przypomniała sobie jak przez mgłę. Nie zapalając światła przeszła do ciemnego frontowego holu i trzymając się balustrady spojrzała w kierunku pierwszego piętra. Instynktownie czuła, że nie ma tam nikogo. Ciemno. Pusto. Czy Bruce też odszedł? Zaginął? A może jemu także coś się przytrafiło? — Tato... On również odszedł. Wprawdzie jego ciało wciąż funkcjonuje, ale umysł oddala się od rzeczywistości z każdym, mijającym dniem. Jaka szkoda, że nie może opowiedzieć mu o tych strasznych zdarzeniach, a on nie może jej pomóc. Nina powoli uspokajała się. Była fizycznie zmęczona, ale umysł jej pracował sprawnie. 241 ir Wyjrzała przez okno salonu na duży, ciemny, dom pogrzebowy. Wiedziała, że musi coś zrobić, gdzieś pójść. Zapadała noc i nie mogła już dłużej czekać. Wzięła z salonu torebkę, przerzuciła ją przez ramię, przeszła przez jadalnię i zatrzymała wzrok na stojącym tam czarnym aparacie telefonicznym. — Czy dobrze robię wychodząc? Może powinnam zawiadomić policję? — przemknęło jej przez myśl. — Mogłabym skontaktować się z nimi i oddać sprawę w ich ręce. Porwane dziecko, zaginione zwłoki męża i być może zaginiony człowiek. Mogliby założyć podsłuch telefoniczny i w ten sposób trafić na ślad porywaczy. Ale Marcel... Postanowiła jednak nie ryzykować. Jeszcze nie. Najpierw pójdzie do domu Dundeena i zapyta go, czy nie wiem, co się stało z Brucem. Doszła do wniosku, że on na pewno tam pojechał, kiedy nie zastał Dundeena w instytucie. Gdzie jednak udał się później, po rozmowie z nim, i czy w ogóle do niego dotarł? Wyszła z domu i szybko podbiegła do samochodu. Uruchomiła silnik. Uważnie rozejrzała się wokół, chcąc sprawdzić, czy nie jest obserwowana. Może ktoś jest w domu pogrzebowym? Marcel mógł polecić komuś, by obserwował jej dom, chcąc mieć pewność, że nikt nie uda się na policję. — Być może. Ale mimo wszystko jadę. Muszę. To jest jedyna rzecz, jaką mogę zrobić — myślała włączając światła. — Dziecko! Bruce! Nie pojadę na policję. Jeszcze nie. Najpierw porozmawiam z Dundeenem, bo on może coś wiedzieć. Spróbuję odnaleźć Bruce'a. Mógł dowiedzieć się o czymś bardzo istotnym. Skierowała samochód w stronę miasta. Przeje- 242 chała ulicę Ridgewood, a potem skręciła na północ. We wstecznym lusterku zauważyła ciemnozielony samochód i małą półciężarówkę. Może któreś z tych aut jedzie za nią? Wiedziała, gdzie mieszka Dundeen. Gdy zdecydowali się przenieść do Mendoty, sprzedawca nieruchomości pokazał im przy okazji przejazdu przez piękne podmiejskie tereny jego posiadłość. — Spójrzcie -— powiedział — tu mieszka najbogatszy człowiek w okolicy. — Mam nadzieję — pomyślała Nina — że wciąż ma wystarczająco duże wpływy, aby nam pomóc. Jechała ze stałą prędkością, od czasu do czasu sprawdzając w lusterku wstecznym, kto znajduje się za nią. W niewielkiej odległości widziała samochód osobowy, a za nim małą półciężarówkę. Czy to ta sama, którą dostrzegła wcześniej? Tak, ta sama. Nina zauważyła przed sobą jarzeniowe światła stacji benzynowej. W ostatniej chwili raptownie skręciła w jej stronę, przecięła chodnik i zatrzymała się przed wystawą z oponami. Całą uwagę skierowała na półciężarówkę. Z ulgą stwierdziła, że pojazd, kierowany przez młodą dziewczynę, pojechał dalej. Odprężyła się, wrzuciła bieg i ruszyła. Po przejechaniu mili, stojąc pod światłami z zadowoleniem stwierdziła, że na drodze nie ma śladu półciężarówki. Spostrzegła jednak błotnik zielonego auta, stojącego kilka samochodów dalej. Czyżby to był ten sam pojazd, który widziała zaraz po wyjeździe z domu? Światła zmieniły się i pojechała dalej prosto. Stojące za nią auta, łącznie z tym zielonym, zrobiły to samo. Jeden z nich, mały zagraniczny, 243 nagle skręcił w najbliższą przecznicę. Na jego miejsce z bocznej drogi wyjechał jakiś inny samochód. Zabudowa miejska skończyła się. Robiło się coraz ciemniej i Nina nie mogła już się zorientować, czy zielone auto jedzie za nią. Utrzymując stałą prędkość, mijała ciemne pola, wzgórza, a potem las. Do domu Dundeena pozostała mniej więcej mila. Za sobą wciąż widziała światła dwóch samochodów. Jeśli istotnie któryś z nich ją śledził, to nie mogła pozwolić, aby dostrzeżono, że wjeżdża do posiadłości Dundeena. Nacisnęła mocno pedał gazu. Światła wozów pozostały za nią daleko w tyle. Minęła zakręt, znikając z ich pola widzenia. Po prawej stronie zauważyła wąską polną drogę. Gdy jadące za nią samochody minęły zakręt, wyłączyła światła. Otoczyła ją ciemność. Polna droga zniknęła. Pomyślała o naciśnięciu hamulca, ale obawiała się, że światła stopu zdradzą jej obecność. Postanowiła hamować silnikiem. Wrzuciła drugi bieg, silnik zawarczał i samochód gwałtownie zwolnił. Potem dostrzegła w ciemności, tuz przed sobą, brązową smugę bocznej drogi. Znów zmieniła bieg, a silnik zawył, jakby za chwilę miał eksplodować. Skręciła kierownicę i samochód zjechał z asfaltu na polną drogę. Jechała zbyt szybko. Pojazd zarzucił i ześlizgnął się na bok. Chciała odruchowo nacisnąć hamulec, ale powstrzymała się, gdyż poczuła, że wpada w poślizg. Nie mogła zorientować się, gdzie jest. Nie widziała brzegów drogi. Nagle tuż przed sobą dostrzegła kępę drzew. Oparła się na kierownicy i z całych sił skręciła w bok. Mała jasnobrązowa mazda sunęła po czymś 244 miękkim i wreszcie z głuchym odgłosem stanęła. Nina odetchnęła z ulgą. W mroku usiłowała dostrzec drogę, na którą wjechała, i otaczający ją las. Wzrok jej przyzwyczajał się powoli do ciemności. Obejrzała się w kierunku szosy i zobaczyła przejeżdżające szybko dwa auta. W światłach drugiego pojazdu Nina dostrzegła zarys dużego zielonego samochodu. Wrzuciła pierwszy bieg, powoli zwolniła sprzęgło, nacisnęła pedał gazu i poczuła, jak samochód ruszył kilka centymetrów do przodu. Dodała gazu, przednie koło zabuksowało, wyrzucając w powietrze ziemię i kamienie. — Cholera! Nina nacisnęła pedał sprzęgła. Silnik normalnie pracował. Znów spróbowała ruszyć, tym razem delikatniej. Samochód drgnął, wydawało się, że za moment wyskoczy z koleiny, gdy nagle koło ugrzęzło jeszcze głębiej. — Wyobraź sobie, że to zima — uspokajała się. — Wyobraź sobie, że wjechałaś w zaspę i musisz sama się z niej wydostać. Wrzuciła -wsteczny bieg, spróbowała cofnąć auto, potem na pierwszym biegu ruszyła do przodu. Pomogło. Powtórzyła więc manewr, poczuła, że samochód zakołysał się mocniej, ale nagle koło znowu zabuksowało i zakopało się głębiej. Nina włączyła światła i wysiadła. Przednie koło ugrzęzło w głębokim dole. Mogła próbować je odkopać albo zostawić samochód i iść pieszo do Dundeena. Nagle jej uwagę zwróciło intensywne światło. Odwróciła się. W górze drogi, z kierunku, w którym odjechał zielony samochód, płynął strumień światła. Czy były to reflektory jakiegoś auta 245 jadącego do miasta, czy zielonego wozu, który wracał, aby ją odszukać? Pełna złych przeczuć, wsiadła z powrotem do mazdy i zamknęła drzwi. W ciemności skupiła wzrok na światłach, które powoli się zbliżały. Samochód nie jechał zbyt szybko, tak jakby kierowca kogoś lub czegoś szukał i robił to bardzo dokładnie. Wydawało się jej, że minęło wiele czasu, zanim auto znalazło się na wprost polnej drogi, a gdy ją minęło, zwolniło jeszcze bardziej. — Nie — jęknęła Nina. Poznała samochód. To było to samo zielone auto. Z niedowierzaniem patrzyła, jak mija wylot bocznej drogi, zwalnia i zatrzymuje się. Potem światła pojazdu zatoczyły łuk, tak jakby kierowca zawracał. Sparaliżowana strachem Nina patrzyła, jak reflektory celują w stronę polnej drogi i samochód powoli w nią wjeżdża. Szybko wysiadła z auta i wbiegła między drzewa. Przeskoczyła rów, pędziła przez zarośla i krzaki, kierując się na szczyt pagórka. Zatrzymała się za grubym dębem i spojrzała w stronę drogi. Jej auto stało, jak jeleń wystawiony do strzału, widoczne w strumieniu światła reflektorów zielonego wozu, jadącego coraz wolniej. Samochód zatrzymał się o jakieś trzy metry od zderzaka mazdy. Nina w słabym świetle zobaczyła mężczyznę. Wydawało się jej, że lewą rękę ma na temblaku. Czyżby to był Marcel? Nie była pewna. Mężczyzna trzymał w ręku pistolet. Ostrożnie obszedł dookoła jej samochód, otworzył drzwi, sięgnął do wnętrza i wyłączył silnik. Potem stanął na skraju drogi i uważnie patrzył na ziemię. — Aha! Uciekasz przede mną! — usłyszała 246 gruby wibrujący głos. — Wstyd. Powinnaś się wStydzić. Dobrze wiem, gdzie jesteś! Dobry Boże — przeraziła się Nina, poznając iego głos. — To Marcel. Na pewno zauważył ślady moich stóp. Może on również śledził Bruce^ i uwięził go? Jeśli Bruce został schwytany, teraz wszystko zależy ode mnie. Nie mogę pozwolić, aby Marcel mnie złapał. Muszę dotrzeć do Dundeena. Marcel wyjął z samochodu latarkę i ruszył powoli w jej kierunku, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nina rozejrzała się. W ciemnym lesie czuła się w miarę bezpiecznie. Zaczęła przedzierać się pomiędzy konarami, pośród czarno-zielo-nych liści. Było tak ciemno, że nie mogła dostrzec niczego przed sobą, a musiała iść ostrożnie, by jak najmniej hałasować. Wydostała się z gęstwiny. O szorstką korę drzewa skaleczyła sobie nadgarstek. Ruszyła dalej. Po przejściu kilku metrów wyszła na małą polankę. Pomiędzy drzewami dostrzegła na wschodzie księżyc, leniwie wiszący na niebie. — Powinnam iść dalej tak, aby księżyc znajdował się po mojej prawej stronie. Będzie to oznaczać, że idę na północ. Potrafię to zrobić — pomyślała. — Posiadłość Dundeena musi być właśnie tam, na wprost. Z wyciągniętymi ramionami posuwała się z wolna do przodu. Potykała się, ale szła dalej. W pewnej chwili odwróciła się i dostrzegła za sobą migające światło latarki. Wtem nadepnęła na niewidoczną gałąź. Rozległ się suchy trzask. — Och, jak miło z twojej strony, że mnie w ten sposób wołasz, moja mała Nino! — wykrzyknął Marcel. — Jesteś tam! 247 Nina rzuciła się do przodu. Wyciągnięte jak u niewidomego ręce, chroniły ją od ostrych gałęzi i twardych pni. Potykała się o sterty liści i korzenie. Wpadła w jakiś dół. W ostatniej chwili przytrzymała się gałęzi drzewa. Znów rozejrzała się wokoło. Światło latarki zobaczyła teraz po prawej stronie. Niebo pociemniało, gęste drzewa przysłoniły księżyc. Ruszyła dalej, przedzierając się przez młody sosnowy zagajnik. — Och, moja droga! — dobiegł do niej urado wany głos Marcela. — Zrobiłaś taką brzydką dziurę w moim ramieniu i po co? Ale nie martw się, czuję się już lepiej i złapię cię na pewno! — Odczep się ty draniu — pomyślała Nina biegnąc dalej. — Idź do diabła. Gdybym miała broń to... Nagle usłyszała głośny śmiech, ale nie z tej strony, z której był Marcel. Dobiegał z kierunku, w którym szła. Potem usłyszała bębny, muzykę, radosne, rozśpiewane głosy. Tam są ludzie. Wielu ludzi na jakimś przyjęciu, pikniku lub zabawie. Boże, oni mi pomogą! Pędziła w stronę, z której dobiegała muzyka. Wybiegła z lasu i znalazła się na szerokim jak aleja wyrębie. Przed nią rozpościerało się pole kukurydzy z wysokimi łodygami sięgającymi ponad jej głowę. Muzykę i śpiew słyszała teraz wyraźniej. Dobiegały z drugiej strony pola. Światło księżyca oświetlało wąskie prześwity pomiędzy rzędami kukurydzy. Usłyszała szmer po prawej stronie i zobaczyła Marcela wyskakującego z lasu, jakieś piętnaście metrów od niej. — Tu jesteś, moja śliczna — wrzasnął i skiero wał na nią rewolwer. 248 Nina rzuciła się w stronę kukurydzy. Potykała się na bruzdach, dłońmi odsuwała kaczany i zeschłe liście, odchylała łodygi. Marcel biegł za nią jak oszalały. Obejrzała się i zobaczyła rozsuwające się łodygi, słyszała jego ciężki oddech i kroki. Potknęła się, lecz szczęśliwie nie upadła. — Muszę dobiec do tych ludzi — powtarzała sobie. — Wśród nich będę bezpieczna. — Ratunku — krzyknęła. — Na pomoc! Marcel biegł jakieś pięć metrów za nią, szybkimi, krótkimi krokami. Nina wpadła pomiędzy następne rzędy kukurydzy i starała się biec dokładnie w kierunku, skąd dochodził hałas. — Uciekaj, uciekaj, i tak cię złapię — zachi chotał Marcel. — O tak! Zobaczyła przed sobą światło. Dzięki Bogu. Dom. Przyspieszyła kroku. Muzyka stała się teraz głośniejsza, śpiew rozbrzmiewał wy raźniej. — Tam musi być czterdzieści, pięćdziesiąt osób. Będę bezpieczna. Udało mi się. Wybiegła z łanu kukurydzy na otwartą przestrzeń wypełnioną muzyką. Przed nią stał jasno oświetlony dom z otwartymi oknami, ale ludzi w nim nie było! — Nie — pomyślała, rozglądając się. — To niemożliwe. Słyszałam przecież śpiew i pokrzykiwania. Obejrzała się. Pojawił się Marcel, lecz nieoczekiwanie zwolnił. Nina podbiegła w stronę domu. — Pomocy — krzyknęła. — Pomóżcie mi! Wtem, tak jakby ktoś nacisnął gwałtownie wyłącznik, muzyka zamilkła. Nina biegła przez trawnik ku domowi. Zobaczyła jakąś postać przesuwającą się za oknami. Zabłysło na zewnątrz światło. Drzwi otworzyły się. — Ratunku! — jęknęła Nina. 249 Resztką sił, z twarzą pokrytą kroplami potu, dotarła do domu, dotknęła poręczy i wspięła się po kilku stopniach prowadzących do drzwi wejściowych. — Ten człowiek... ten człowiek... — zaczęła mówić wskazując na Marcela. — On ma broń i trzeba... i trzeba... Nina podniosła głowę i spojrzała na stojącą w drzwiach kobietę. Jej twarz była zawzięta i ponura. Ze szczytu schodów spojrzała na Ninę, a potem popatrzyła na Marcela, który stał nieruchomo na podwórku. — On mnie ścigał — zaczęła Nina. I... Usłyszała za sobą donośny śmiech. Odwróciła się i zobaczyła Marcela, który z opuszczonym pistoletem, zgięty wpół, zaśmiewał się radośnie. W pewnym momencie krzyknął do stojącej na schodach kobiety: — Droga żono, to jest ta blanc, o której ci mówiłem. — Co? — krzyknęła Nina. — Nie! Zanim mogła cokolwiek zrobić, kobieta chwyciła ją za ramię. Rozdział 31 Teraz jeszcze powinniśmy zająć się Niną Tren-ton — stwierdził doktor Dundeen, masując sobie tył głowy. — Nie mamy innego wyjścia. — Czy należy również pozbyć się jej ojca? — zapytał siedzący na kanapie w głębi salonu John Morton. — Naprawdę, John — wtrąciła siedząca obok Irena Volker. — Jesteś taki nerwowy. Dlaczego mielibyśmy go uśmiercać? Dundeen, ze szklanką wody w ręku, odwrócił się w jej stronę. — Tak, masz rację — powiedział, próbując zignorować pulsujący ból głowy. — W tym sta dium choroby, ojciec Niny Trenton nie stanowi dla nas zagrożenia. Gdyby pojawiły się jakieś problemy, zawsze mogę zalecić podanie mu le ku, który go unieszkodliwi. Jeśli nawet zacznie podejrzewać, że miało tu miejsce morderstwo, nikt nie potraktuje tego poważnie. Jest to zresztą mało prawdopodobne. Degradacja jego umysłu wciąż postępuje. Za kilka lat przestanie mówić, a wkrótce potem umrze śmiercią naturalną. Morton wzruszył kościstymi ramionami. — Wobec tego nie ma z nim problemu. Ale co z nią? Dobry Boże, a co z dzieckiem? 251 I — No tak — pomyślał Dundeen. — Jest prze cież niemowlę. Na górze Marta, jego służąca, zajmowała się dzieckiem. Powiedziała mu, że Jenny wypiła jedynie odrobinę mleka i bardzo długo płakała. Dziecko chciało pokarmu matki, tęskniło za ciepłem i zapachem jej ciała. — Kłopotów to nam nie brakuje — powiedzia ła doktor Volker. — Mamy już tutaj dziecko i Bruce'a Fitzgeralda, a przy tym Fitzgerald dostał za mało roztworu, aby wystarczająco dłu go był nieprzytomny. Dopóki nie będziemy mieli pewności, że Marcelowi wszystko się udało, mu simy liczyć się z tym, że sytuacja może się pogorszyć. Spojrzała na zegarek. — Powinien już ją mieć, a więc nie potrwa to zbyt długo. Dundeen masował sobie tył głowy, tam gdzie odczuwał najsilniejszy ból. Wiedział, że jest tylko jeden sposób na załatwienie sprawy. Muszą pozbyć się ich trojga: Fitzgeralda, Niny Trenton i dziecka. Kłopot polegał jedynie na tym, w jaki sposób to zrobić. Należało wszystko tak przeprowadzić, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Powinni zginąć w sposób, który wyda się całkiem naturalny. — Nie mamy innego wyboru. Jeśli radykalnie nie zakończymy tej sprawy, wszyscy zosta niemy ujęci — Dundeen odwrócił się i spojrzał uważnie na Mortona, gdyż tylko on mógł się okazać zbyt słaby. — Nie możemy do tego dopuś cić, prawda? Morton pobladł, potrząsnął głową i wymamrotał: — O Boże! Nie. 252 - W porządku — Dundden odszedł od okna. — A więc zapakujemy całą trójkę do auta Fitz-geralda. Myślę, że wypadek samochodowy to najlepsze rozwiązanie. — To będzie — pomyślał — poważny wypa dek. Auto musi doszczętnie spłonąć, aby znisz czone zostały wszystkie obciążające dowody. Dundeen potrząsnął głową. — Szkoda, że w ostatniej chwili wszystko zaczęło się psuć. Jeśli akcję przeprowadzimy sprawnie, nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów. Najważniejsze to zachować tajemnicę. — Dziecko... dziecko też? — zapytał Morton. — Tak — odpowiedział Dundeen. Doktor Volker zatarła ręce. — On ma rację. — Oczywiście, że mam. — Najwyższy czas zakończyć tę sprawę — myślał Dundeen. — Koniecznie powinienem zejść na dół. — Potrzebujemy dużo roztworu. Musi wystar czyć dla Fitzgeralda i oczywiście do obezwład nienia Niny. Marcel powinien mieć go sporo w domu — zakończył Dundeen. Miał na myśli małą farmę na skraju swojej posiadłości, którą dał mu w użytkowanie. — Nie, niestety nie — powiedziała Volker. — Marcel całą ostatnią wykonaną partię płynu od dał mnie i mam ją u siebie, ale możemy z Johnem pojechać i... Nagle otworzyły się z hałasem boczne drzwi. Dundeen odwrócił się gwałtownie i zobaczył stojącego w nich Mikey'a, który przyglądał się im, a jego zwykle pogodna twarz wykrzywiona była grymasem niezadowolenia. Wszedł do saloniku i podszedł do ojca. — Marta — pomyślał 253 Dundeen — jest pewnie tak zajęta dzieckiem, że nie zauważyła jak Mikey wymknął się z pokoju. — Dziecko płakać — powiedział Mikey. — Dziecko płakać! Morton wstał i ujął syna za rękę. — Tak, wiem Mikey. Wiem. Wkrótce prze stanie. Obiecuję. Ono czuje się dobrze. Nie martw się. No, a teraz chodź ze mną. Zabiorę cię na górę. — Dziecko płakać! — W porządku Mikey, tylko chodź ze mną — odrzekł Morton, wyprowadzając go z salonu. Ból w głowie Dundeena wzmagał się. Czas już minął. Organizm domagał się kolejnej dawki. Nie mógł dłużej czekać. Powinien pójść do swojego laboratorium. Wstał i powiedział do Ireny Volker: — Roztwór! Musisz jechać natychmiast. Wró cisz za godzinę? — Oczywiście. Wyjedziemy, jak tylko John zejdzie z góry. — Dobrze — ruszył do wyjścia, lecz zatrzymał się na moment. — Przedtem odstaw samochód Fitzgeralda na tył domu. — To dobry pomysł. Głowa zaczęła mu pulsować intensywnym bólem. Zostawił mówiącą coś Volker. Jej słowa nie docierały do niego. Wytężał wzrok, ale niemal nic przed sobą nie widział. Opierając się o ścianę szedł z trudem przez wyłożony kamiennymi płytami hol. Do jego świadomości dotarło, że Irena pyta go, jak się czuje. W odpowiedzi pomachał ręką, ruszył dalej i w końcu dotarł do drzwi, za którymi znajdowały się schody prowadzące do pracowni. Otworzył je szeroko. Wydawało mu 254 sję) że schody spadają w dół jak wodospad, przytrzymał się poręczy. Powinien wziąć zastrzyk kilka godzin temu, lecz pojawił się Bruce Fitzgerald i... Wszedł do tej części podziemia, w której znajdował się jego gabinet i laboratorium. Trzęsącymi się rękoma sięgnął do szafki po strzykawkę. Wyjął J3 ze sterylnego opakowania i podszedł do lodówki. Schylił się i wziął do ręki małą fiolkę przezroczystego roztworu. Przebił igłą gumowy korek i wciągnął drogocenny płyn do strzykawki. Chciał sprawdzić na podziałce, ile nabrał, ale nie był w stanie tego dostrzec. — Och! — krzyknął. Ostry atak bólu rozsadzał mu czaszkę. Energicznym ruchem rozerwał kołnierzyk koszuli. Podszedł do lustra wiszącego na ścianie, palcami dotknął szyi, szukając tętnicy. Wyczuł wyraźny puls. Wbił igłę. Patrząc na swoje odbicie wciągnął trochę krwi do strzykawki, a więc igła na pewno utkwiła w żyle. Naciskając tłok, powoli opróżnił strzykawkę. Odetchnął. Już za chwilę dobroczynne gangliozydy uciszą krzyczące z bólu komórki mózgu. Rozdział 32 Z rękoma związanymi sznurem, Nina siedziała w rogu dużej starej kuchni. Po twarzy i szyi spływały jej strużki potu. Serce biło jak oszalałe. Patrzyła na żonę Marcela, Alinę, opartą o zlew. — Pojedziesz wkrótce, pojedziesz — obwieś ciła kobieta. — Mój mąż zaraz przyprowadzi samochód. — Gdzie jest moje dziecko? — zapytała Nina. — Dziecko? Dziecko? — wzruszyła ramiona mi. — Nie ma tu żadnego dziecka. — Ale... — Nie ma tutaj żadnych dzieci. Cest bon, ponieważ Marcel... on nie cierpi małych dzieci. Korzystając z tego, że Alina odwróciła się i piła wodę z kranu, Nina rozejrzała się po pomieszczeniu. Od tylnego wejścia po prawej stronie dzieliło ją tylko kilka kroków. Na blacie szafki dostrzegła kilka garnków i ekspres do kawy. Nad głową wisiała pojedyncza jarzeniówka. Po prawej stronie była lodówka, drzwi do salonu i... Nina znieruchomiała i spuściła wzrok, bo zauważyła, że Alina przygląda się jej bacznie skośnymi czarnymi oczami, osadzonymi głęboko w twarzy o wystających kościach policzkowych. Poczuła chłód. Odnotowała w pamięci ustawiony 256 na kuchennej szafce, tuż za Aliną, drewniany stojak na noże. — Może to jest moja jedyna szansa — pomyślała. Minuty wlokły się niemiłosiernie. Nina siedziała z rękoma na kolanach, a Alina ciągle stała z utkwionym w niej wzrokiem. W końcu ciszę przerwał daleki odgłos samochodu, zbliżającego się do domu od strony pola kukurydzy. — Och, to Marcel — powiedziała Alina. — A więc jedziemy. Czarnoskóra kobieta zbiżała się do niej i Nina zrozumiała, że teraz nadeszła odpowiednia chwila. Gdy Alina schwyciła ją za ramię, Nina raptownie podniosła ręce i z całą siłą uderzyła Alinę pięściami w szyję. Ułamek sekundy później podniosła nogę i kopnęła kobietę w żołądek. Chwytając z trudem powietrze, Alina zatoczyła się na stojącą za nią szafkę. Nina błyskawicznie rzuciła się do przodu i schwyciła nóż w związane dłonie. W tym momencie zaatakowała ją Alina. Sczepione kobiety z głuchym łoskotem upadły na podłogę. Nina poczuła, jak rękojeść noża obraca się w jej dłoniach i ostrze przecina skórę. Alina ściskała ją kolanami, krzyczała i biła pięściami po twarzy. Nóż wyleciał z rąk Niny i potoczył się po podłodze. Dwa ciała kłębiły się, aż Alina znów przygniotła Ninę. Wyciągnęła szybko rękę po nóż, ale niefortunnie złapała za ostrze. Trysnęła krew, Alina krzyknęła. Nina schwyciła ją za nadgarstek i mocnym pchnięciem zrzuciła z siebie. Wyrwała nóż z krwawiącej dłoni Aliny i odepchnąwszy ją, podniosła się z podłogi. Alina również próbowała wstać. Zdążyła już klęknąć, gdy Nina bez wahania uderzyła ją trzonkiem noża 257 w skroń. Czarnoskóra kobieta upadła nieprzytomna na podłogę. W tym momencie Nina usłyszała trzask zamykanych drzwi od samochodu. Ruszyła szybko do tylnego wyjścia, otworzyła kopnięciem drzwi, zeskoczyła ze schodków i wydostała się na podwórko. Biegnąc, z trudem przecięła sznur krępujący jej ręce. Obejrzała się na dom. Nie widziała nikogo, ale usłyszała jakieś nawoływania. Spojrzała w niebo. Księżyc świecił jasno na wschodzie. Powinna go mieć stale po prawej stronie. Powinna biec na północ, a wkrótce dotrze do celu i wszystko będzie dobrze. — Muszę tylko dotrzeć do Dundeena — myślała. — On mi pomoże. biegła pod górę po łagodnym stoku. Dostrzegła przed sobą płot. To na pewno granica posiadłości. Dom doktora stoi na wierzchołku tego wzniesienia. Ratunek jest kwestią minut. Pokonując drewniane ogrodzenie, usłyszała za sobą odgłos zatrzaskiwanych drzwi. — A więc biegną za mną — pomyślała. — Oby tylko udało mi się utrzymać tę przewagę, jaką zdobyłam do tej pory. Chociaż minęło sporo czasu od jej ciąży, nie była jeszcze taka szybka. Zrobiła głęboki wdech, spojrzała za siebie i zobaczyła dwie postacie biegnące przez pole. O Boże! Skoczyła do przodu pomiędzy rzadko rosnące drzewa. Za sobą słyszała trzask deptanych krzaków i stłumione głosy. Ręka Niny zacisnęła się mocniej na trzonku kuchennego noża. — Nie, nie pozwolę się złapać — powiedziała do siebie. — Zwłaszcza teraz, gdy jestem tak blisko celu. Las stawał się coraz gęstszy, przedzierała się z trudem, chcąc jak najszybciej dostać się na 258 wzgórze. Blisko wierzchołka las znów zaczął rzednąć. Liście i gałęzie drzew lśniły w świetle księżyca. Pomiędzy nimi zamigotało światło. Potem drugie. To był dom Dundeena. Jasna lampa przed wejściem i oświetlone okna. Na pewno jest u celu. Biegła coraz szybciej. Pomagając sobie nożem, przedzierała się przez kolczaste chaszcze i gałęzie pokryte listowiem. Po chwili zarośla stały się rzadsze i nagle Nina znalazła się na gładko wystrzyżonym trawniku otaczającym podjazd. Stała na wprost rozłożystego kamiennego domu. Frontowe drzwi oddalone były o jakieś trzydzieści metrów. Lampa nad wejściem, jak latarnia morska, wskazywała jej bezpieczny kierunek. Nina obejrzała się na las. Marcel i Alina byli blisko. — Pomocy! - krzyknęła, przyspieszając. — Doktorze Dundeen! Jej błagalny krzyk odbił się echem o kamienne ściany. Nie tracąc ani chwili, Nina biegła podjazdem w stronę domu. Teraz, kiedy ratunek był tak blisko, ogarnął ją paniczny lęk. Przecież ktoś musi tam być. — Doktorze Dundeen, pomocy, pomocy! W oknie na górnym piętrze poruszyła się zasłona i mignęła jakaś twarz. Zawołała znowu, ominęła fontannę i rzuciła się do wejścia. Jak oszalała nacisnęła dzwonek, a potem zaczęła walić trzonkiem noża w masywne drzwi. Odwróciła się i spojrzała do tyłu. Marcel wybiegł właśnie z lasu na trawnik. — Otwórzcie mi! Błagam! Wtem usłyszała zza drzwi męski głos. Przez ołowiowe szkło okna Nina zobaczyła, że zapalają się światła w holu. To musi być Dundeen. 259 — Proszę, to ja, Nina Trenton! Proszę się po spieszyć! Niemal natychmiast drzwi się otworzyły szeroko i stanął w nich sztywno Dundeen z pobladłą twarzą. — Mój Boże... — wy mamrotał. Zauważył nóż w ręku Niny i cofnął się o krok. — Co się... Nina wbiegła do środka. — Zostałam zaatakowana. On jechał za mną i potem... potem — machnęła nożem. — Marcel... Mar cel Dufour. Gonił mnie przez las i... Gdy spojrzała przez drzwi na trawnik i las, nie było tam nikogo. Marcel i Alina zniknęli. Dysząc ciężko Nina powiedziała: — Marcel i jego żona ścigali mnie... oni... mnie związali. Dundeen wyszedł przed drzwi i rozejrzał się wkoło. Stwierdził, że nie ma tam nikogo i wrócił do domu. — Cóż, zniknęli. — Ale... — Nie martw się. Pozwól, że to wezmę — po wiedział i wyjął ostrożnie nóż z jej ręki. — Wejdź do środka. Zamknął ciężkie dębowe drzwi i dokładnie je zaryglował. Potem odchylił w małej wnęce drewnianą klapkę osłaniającą tabliczkę z lampkami kontrolnymi i licznymi przyciskami. Dotknął kilku z nich według znanego sobie kodu, a gdy zamrugało zielone światełko opuścił drewnianą klapkę. — Włączyłem system alarmowy. Jest ?wystar czająco skomplikowany. Teraz chodźmy do po koju. Mocno cię zraniono? — Co takiego? 260 — Twoja ręka krwawi. Czy to głęboka rana? — Ja... ja nie wiem. Nina odetchnęła, otarła twarz dłonią i powiedziała: — Trzymali mnie w domu, poniżej wzgórza. Taki drewniany dom przy polu kukurydzy. — Czy ktoś jeszcze był z tobą? — Nie. Jechałam do pana, ponieważ... — Boże — pomyślała. — Od czego zacząć? Jenny została porwana, Bruce zaginął, a mnie próbowano chyba zabić... — Ja... ja... — Czy ktoś jeszcze wie, ze wybrałaś się do mnie? Pytanie zaskoczyło Ninę. — Co? Nie rozumiem? — Czy ktoś... — wyjąkał. — Czy ktoś cię widział i może zawiadomić policję? — Nie. Jestem pewna, że nikt. — Dobrze, zatem wejdź. Zajmę się twoją raną, a potem zadzwonię na policję. Była wdzięczna, ze wziął ją pod rękę i troskliwie prowadzi po śliskiej podłodze holu. Weszli do saloniku. Podprowadził ją do barku, w który wmontowany był mały zlewozmywak. Zakrwawiony nóż odłożył do dolnej szafki, a potem odkręcił kran. Podczas gdy mył jej rękę pod ciepłym strumieniem wody, Nina spoglądała w okno. — Dlaczego Marcelowi tak bardzo zależało na unieszkodliwieniu jej? Co on teraz zrobi? Boże, oby tylko Jenny nic się nie stało. — Rana nie jest groźna — rzekł Dundeen, owijając jej dłoń białym ręcznikiem. — Zaciśnij mocno. To powinno powstrzymać krwawienie. Bandaż założę później. Teraz powinnaś usiąść. 261 Gdy Dundeen prowadził ją w stronę kanapy, Nina wciąż niespokojnie zerkała w okno. Marcel może powrócić i dostrzec ich w oświetlonym saloniku. — Ale... — zaczęła. Podążył za jej wzrokiem i zrozumiał, co ją niepokoi. — O tak, oczywiście. Szybko przeszedł przez pokój i zaciągnął zasłony. Potem z barku wziął butelkę i nalał Ninie szklaneczkę brandy. — Proszę napij się, a ja tymczasem... — Nie! — krzyknęła. — Nie możemy dzwonić na policję! — Co? Na miłość boską, dlaczego nie. — Nie możemy, ponieważ... — O co chodzi? — On nic nie wie — pomyślała. — Czy Bruce Fitzgerald był tu dzisiaj po południu? — Kto? — Bruce, mój przyjaciel, reporter. — Nie. Praco wałem w domu przez cały dzień i nikogo nie było — Dundeen przyglądał się jej w milczeniu. — Dlaczego o to pytasz? Nina zdecydowała się powiedzieć wszystko. — Ktoś porwał moją córkę. — Co? — Porwano ją zeszłej nocy. Bruce Fitzgerald, mój przyjaciel... pojechał pana szukać dziś po południu, ale widocznie jego też uwięziono. Dundeen usiadł obok niej. — Mój Boże, powinnaś zawiadomić o tym wszystkim policję. — Zabronili mi tego. Ostrzegli mnie, że jeśli 262 komuś o tym powiem, to nigdy więcej nie zobaczę Jenny. — Rozumiem. Nina zdawała sobie sprawę, że nie powinna już dłużej czekać. Marcel ścigał ją przez las aż do tego domu. Oczywiście domyślił się, że ona opowie wszystko Dundeenowi. Miała pewność, że zamieszani w tę sprawę ludzie dowiedzą się od Marcela, gdzie ona jest. Co zrobią z Jenny? Boże, sytuacja jest beznadziejna. Absolutnie beznadziejna. Kieliszek brandy wysunął się z jej palców i spadł na kremowy dywan. — Jenny...! Czy kiedykolwiek ją odzyskam? Jaki będzie następny krok porywaczy? Ninę ogarnęła rozpacz. Całym jej ciałem wstrząsnął spazmatyczny płacz, łzy popłynęły po twarzy. Pochyliła się i oparła głowę na kolanach. Pewnie długo pozostałaby w tej pozycji, gdyby jej ramion nie dotknęły delikatne dłonie. — Chodź ze mną — powiedział Dundeen spo kojnym, kojącym głosem. — Tak będzie lepiej. Jakoś zdołała się podnieść. Dundeen objął ją i powoli wyprowadził z saloniku. Poprzez łzy widziała zamazane kształty sprzętów, które mijali wchodząc do holu. Było jej obojętne, co się dzieje i dokąd idzie. Nie dbała o to. Zobaczyła przed sobą otwarte drzwi. — Uważaj na schody! Potknęła się lekko, lecz Dundeen podtrzymał ją. Z jego ust płynął potok łagodnych słów. Prowadził ją do podziemi. — Dokąd... idziemy? — Do mojego gabinetu. Po chwili siedziała na chromowanym krześle 263 biurowym obitym szarym materiałem. Westchnęła, podniosła wzrok i zobaczyła Dundeena po drugiej stronie pokoju. Sięgał do szafki, z której wyjął małą butelkę oraz strzykawkę. — Co pan robi? — Bądź spokojna, odpręż się — odpowiedział doktor. — Czuję się dobrze. Ruszył w jej stronę z podniesioną do góry igłą. — Chcę ci tylko dać coś na uspokojenie. Środek uspokajający? Nie. Ma jeszcze tyle do zrobienia. Zawsze dawała sobie radę. I teraz też musi. Jenny! Powinna być czujna i sprawna dla dobra dziecka i Bruce'a. Przestała płakać. Łzy na jej policzkach wyschły. — Moja córka! Czy nie powinniśmy zadzwonić na policję? Myślę, że już należałoby ich za wiadomić. — Tak, masz rację — powiedział miękkim głosem. — Ten zastrzyk cię uspokoi. Nina szybko wstała. — Nie, muszę być w pełni sprawna. Niczego nie chcę! Jakiś niepokojący dźwięk dobiegł do jej uszu. Dochodził z daleka i urwał się tak samo szybko, jak się zaczął. — Czy to płacz dziecka? Oboje na chwilę zamarli w bezruchu. Teraz nie docierał już do nich żaden dźwięk, który mógłby nasuwać takie skojarzenia. Dundeen z miłym uśmiechem spojrzał na Ninę. — Jesteś jeszcze pod wpływem przeżytego stresu. Uspokój się, proszę. — Słyszałam głos dziecka! Wzruszył ramionami. 264 — Może dobiegł nas jakiś hałas z kuchni. Słu żąca ma dwuletnie dziecko. Teraz, proszę, bądź rozsądna. Jesteś bardzo zmęczona. Niespodziewanie ruszył w jej kierunku ze strzykawką w dłoni. Wiedziała, że nie wolno jej zgodzić się na zastrzyk. Jenny może jej potrzebować. Bruce również. Musi odnaleźć ciało Alexa. To nie ma znaczenia, jak bardzo jest zmęczona. Powinna zachować pełną sprawność. — Nie! — krzyknęła i wskoczyła za biurko. — Nino, opanuj się — rozkazał Dundeen. Jego twarz wyrażała niezadowolenie. — Chcę ci tylko pomóc. — Nie! Na biurku leżał długi i wąski nóż do otwierania listów, zakończony mosiężną rączką. Chwyciła go i podniosła w górę w zaciśniętej dłoni. Dundeen zamarł. — Nie podchodź do mnie. Nie chcę żadnego lekarstwa. Spojrzała w stronę schodów i krzyknęła: — Chcę natychmiast zadzwonić na policję. — Zaraz. Najpierw dam ci lek, który rozjaśni twój umysł i pomoże ci sprawnie myśleć. — Nie! Ruszył w jej stronę. Szedł napięty, usztywniony, małymi krokami. — O co mu chodzi? Co się dzieje? Dlaczego nie zostawi mnie w spokoju? — pomyślała z lękiem. — Nie zbliżaj się! — rozkazała. — Nino, chcę ci pomóc — powiedział mięk kim, przymilnym tonem, tak jakby rozmawiał z pacjentem instytutu. — Odłóż rozcinacz. — Ty odłóż strzykawkę! Nie zrobił tego. Czekał na właściwy moment, 265 aby znów ruszyć w jej kierunku. Mocniej ścisnęła w ręku nóż. — Ja oszalałam — pomyślała. — Przecież chodzi mi tylko o to, aby stąd wyjść. Muszę znaleźć moją córkę. Muszę zadzwonić na policję. Może oni uratują Jenny i Bruce'a. Powoli, krok po kroku, Dundeen zbliżał się do niej. Nina spróbowała wymknąć się zza biurka, ale zaczepiła nogą o krzesło i potknęła się. Upadając, oparła się ciężko o wysoką metalową szafkę. — O Boże, uważaj — wrzasnął Dundeen. Próbowała złapać równowagę. Chwyciła za klamkę w drzwiczkach i starała się podciągnąć w górę, ale szafka była zbyt lekka. Zakołysała się i przechyliła w jej stronę. Nina usłyszała, że jakiś przedmiot przesuwa się wewnątrz. — Uważaj! — krzyknął doktor. Próbowała podtrzymać szafkę, unieruchomić ją, ale było za późno. Klamka w jej dłoni drgnęła i szare metalowe drzwi uchyliły się. Duże szklane naczynie ześlizgnęło się z półki i upadło na podłogę. Szkło roztrzaskało się, a ciecz rozprys-nęła się na boki. Nina spojrzała w dół i zobaczyła dużą, kalafior o watą masę leżącą na szczątkach rozbitego słoja. — O, Boże — pomyślała. — Ta szara substancja to mózg. Usłyszała jak za pierwszym słojem wypadają z szafki następne: jeden, dwa, trzy. Co najmniej pół tuzina słoi wypadło kolejno na podłogę, roztrzaskując się u stóp Niny. Mętny płyn i miękkie szare bryły rozpływały się wokół niej. Krzyknęła. Dundeen również zaczął krzyczeć, ruszył w jej kierunku, ale zaraz stanął bezradnie, patrząc na rozbryźnięte na podłodze mózgi. 266 Nina dostrzegła drzwi. Jest wyjście. Droga na zewnątrz. Musi uciec. Wydostać się stąd. Podbiegła do nich... — - Nie! — krzyknął Dundeen. — Nie wchodź tam! Nie! Z wściekłością rzucił się za nią. Przerażona Nina otworzyła szybko drzwi i wpadła do sąsiadującego z gabinetem laboratorium, oświetlonego słabym, niebieskim światłem. Obraz tego, co tam ujrzała, sprawił, że nagle zapomniała o Dun-deenie i całej swojej rozpaczliwej sytuacji. Na wprost niej leżały otoczone przez las instrumentów trzy ciała, przykryte białymi prześcieradłami. Różnobarwne przewody i rurki wiły się wokół ich głów jak węże. — C... co... Dundeen wbiegł za nią. Zatrzymał się w drzwiach i dysząc powiedział: — Nino... Nino... Ja dokonałem niezwykłego odkrycia, czegoś całkiem nieprawdopodobnego, naprawdę. To odkrycie stanie się dobrodziejst wem dla chorych na Alzheimera. — Co... co ci ludzie tu robią? — Oni mi pomagają. Ich organizmy wytwa rzają substancję, której potrzebuję: gangliozydy. — Ale... — Posłuchaj mnie. Gangliozydy są najważnie jszym kluczem do leczenia choroby Alzheimera. Ciało ludzkie wytwarza je w minimalnych ilo ściach — kilku miligramów dziennie, ale ich obecność jest niesłychanie ważna. Gangliozydy decydują o zdrowiu komórek nerwowych, a na wet przyczyniają się do ich regeneracji. Nina słyszała przytłumiony syk powietrza. Zauważyła, że klatki piersiowe leżących tam ludzi 267 podnoszą się i opadają równomiernie. Potem dostrzegła monitory, na których zielone linie odchylały się w górę i w dół w rytmie odpowiadającym uderzeniom serca. — Oni żyją — wyszeptała. — Ich ciała są żywe, ale tak naprawdę są już martwi. Usłyszała, jak coś mówił o pacjentach, których organizmy nie poddawały się leczeniu, o haitań-skim preparacie, który radykalnie obniżał metabolizm. — To straszne, niemożliwe — pomyślała Nina. — To... to... — Nino — błagał Dundeen. — Staraj się zro zumieć. Proszę cię. Jedynym naturalnym źród łem gangliozydów jest ludzki organizm. Muszę utrzymywać te ciała przy życiu, aby uzyskać gangliozydy z ich płynu mózgowo-rdzeniowego. — Dobry Boże... — Nie będę potrzebował ich zbyt długo, na prawdę nie — ciągnął Dundeen. — Widzisz, za kilka tygodni będę w stanie biogenetycznie od twarzać niezbędne nam gangliozydy. Jeśli tego dokonam, choroba Alzheimera będzie... — Nie! — przerwała mu Nina. Przerażonym wzrokiem rozglądała się wokół. Najbliżej niej spoczywało ciało dużego łysego mężczyzny. Na następnym stole w otoczeniu licznych przyrządów leżała kobieta. Jej skóra, podobnie jak u pozostałych, była biała i łuszcząca się. Najdalej leżał ciemnowłosy mężczyzna. — Nino, spróbuj zrozumieć! — błagał Dun deen. — Ja mam wczesnego Alzheimera. Aby mój mózg funkcjonował, potrzebuję wytwarza nych przez te ciała gangliozydów. One nie tylko 268 umożliwiają mi działanie, one również leczą, pamiętasz ten dzień, w którym twój ojciec poczuł się dużo lepiej? Właśnie wtedy dałem mu zastrzyk: kilka miligramów uzyskanego tutaj roztworu. Ledwie go słysząc, Nina powoli ruszyła w stronę ciała leżącego na trzecim, najbardziej oddalonym stole. Zaintrygowały ją włosy. Te włosy. Taki znajomy kolor... Dundeen nie poszedł za nią. Ciągle stał przy drzwiach i usiłował ją przekonać: — Jestem blisko. Bardzo blisko. Natychmiast gdy tylko opracuję wydajną metodę wytwarza nia gangliozydów, gdy będę umiał syntetyzować je tak, by produkt końcowy nie dawał żadnych ubocznych efektów, Alzheimer będzie chorobą przeszłości, uratuję miliony, miliony istnień lu dzkich. Nina oddychała z trudem. — Ten najdalej leżący człowiek, ten z brązowymi włosami. Nie, to nie może być prawdą. Skórę ma taką bladą, pomarszczoną, bez życia. Przeszła obok stołu i zobaczyła jego klatkę piersiową poruszaną w górę i w dół przez strumień wtłaczanego powietrza. — Nie, nie, to niemożliwe... Spojrzała na Dundeena. — Bardzo mi przykro — powiedział. — Na prawdę jest mi przykro. Przypadkowo natknął się na nas i obawialiśmy się, że zrujnuje wszyst kie nasze osiągnięcia. Tamci pozostali byli cho rzy. Oni by i tak nie wyzdrowieli. Ale... z nim, co innego mogliśmy zrobić? Należało dokonać wy boru: jego życie albo moje badania naukowe. Tylko pomyśl Nino, ja być może będę w stanie 269 wyleczyć twego ojca. I jest coś jeszcze, coś ważniejszego. Posłuchaj mnie. Nie powiedziałem ci o czymś, co cię bardzo zaskoczy... — Nie... — jęknęła Nina niskim gardłowym głosem. Przyglądała się przypominającej maskę twarzy. — Nie, to nie może być prawdą. Włosy rzadsze, zwiędła, postarzała skóra. Potem przyjrzała się oczom i wszystko stało się jasne. Przycisnęła rękę do piersi i krzyknęła: — Alex! Pociemniało jej w oczach. Zachwiała się i nie znajdując oparcia runęła na podłogę. Rozdział 33 — Gdzie jest koc? Może zsunął się na podłogę? Dlaczego nie działają grzejniki? Boże, jak tu zimno! Pewnie zepsuł się piec. Jak mogliśmy zdecydować się na zamieszkanie w takim zim nym domu? W Chicago tak nie było. W Chicago było ciepło. Powinniśmy tam wrócić. Nina przewróciła się na bok i poczuła pulsujący ból głowy. Otworzyła oczy. Tuż przy twarzy zobaczyła metalową ścianę. Dotknęła powierzchni, na której leżała — zimnego pomarańczowego plastiku. — Co to za łóżko? Gdzie ja jestem? Dlaczego tak bardzo boli mnie głowa? Drżąc z zimna, przewróciła się na plecy. Zobaczyła najpierw żarówkę w drucianej osłonie, a potem duży wiatrak za metalową siatką. Wiatrak wirował, dmuchając na nią zimnym powietrzem. Co to jest? Co się stało? Nie poruszając głową, rozejrzała się wokoło. Znajdowała się w małym pokoju, nie większym niż dwa na trzy metry. Leżała na wózku przy jednej ze ścian. — Jestem u Dundeena — przypomniała sobie. — Ale co to jest? Wielka lodówka? Odwróciła głowę. Obok dostrzegła drugi wózek na kółkach i leżące na nim ciało. — Bruce — wyszeptała. — Dzięki Bogu. 271 Z trudem podniosła się i spuściła na dół nogi. Siedząc i rozcierając obolałą głowę, zrozumiała gdzie jest: w chłodni do przechowywania ciał. — Bruce? Zsunęła się na podłogę, ale na chwilę musiała się zatrzymać. Przenikliwy ból pulsował w jej głowie. — Czy dali mi jakiś narkotyk, czy też zostałam ogłuszona? — rozważała. — Na pewno zemdlałam i upadłam. Stąd ten ogromny guz w tyle głowy. Tak pewnie było. Zobaczyłam... zobaczyłam Alexa i zasłabłam. — Alex! — zadrżała. Mój Boże. Widziała, jak jego klatka piersiowa podnosi się i opada. Wi działa na monitorze zapis uderzeń jego serca. Czy to możliwe? Czy to prawda? Alex żyje, ale jednocześnie nie jest żywy. Umarł, ale żyje. Przez te wszystkie miesiące zawieszony był po między życiem a śmiercią. Nie, tak nie może być! Nie! Alex! Na wpół sparaliżowana lękiem, podniosła wzrok. — Bruce! Zebrała siły, podeszła do drugiego wózka i oparła się na nim. Dlaczego Bruce się nie porusza? Dlaczego leży nieruchomo z rękoma ułożonymi wzdłuż ciała? — Nie — myślała. — Oby nie tak jak Alex. Oby nie jeszcze jeden. Wzięła jego rękę w swoje dłonie, ale nie wyczuła żadnej reakcji. Zbliżyła ją do swojej twarzy. — O Boże! — przeraziła się — Jego skóra jest zimna! Dlaczego on nie reaguje? — Bruce! — zawołała. — Proszę cię nie... Pochyliła się, chcąc znaleźć jakiś ślad życia na jego twarzy, potem poklepała go po policzkach. Skóra była lodowata, jakby długo spacerował na 272 wietrze. Dlaczego nie drży z zimna? Dlaczego chłód nie obudził go tak jak mnie? Potarła ręką jego twarz chcąc pobudzić krążenie krwi, wywołać jakiś objaw życia, przywrócić nadzieję. — Bruce, to ja, Nina. Jestem tutaj. Bruce obudź się! Ogarnięta paniką, całkowicie oprzytomniała. Przycisnęła dwa palce do jego zimnej szyi. Próbowała znaleźć puls. Nic nie wyczuła. Wciąż gorączkowo szukała tętna. On musi być żywy. Jego serce musi bić! — Bruce! Chwyciła znowu jego rękę i próbowała znaleźć puls w żyłach nadgarstka. Znowu nic. — Boże — myślała. — Czyżby Dundeen go zabił? Czy Bruce dowiedział się czegoś ważnego i został zlikwidowany? Zginął przeze mnie! Odrzuciła do tyłu włosy i przysunęła policzek do jego ust. Nie było nawet śladu oddechu. W pośpiechu odpięła guziki jego kraciastej koszuli i przyłożyła ucho do piersi. Niczego nie wyczuwała. Pragnęła dostrzec choćby ledwie uchwytny znak, coś, co świadczyłoby, że żyje. Ale nic z tego. Bruce był martwy. Nina przyjrzała mu się i na pożegnanie dotknęła jego policzka. — Wybacz mi Bruce — szepnęła. — Jenny! Przecież ciągle jeszcze mam Jenny, moje dziecko. Może ona jest w tym domu, żyje i potrzebuje pomocy? — pomyślała. Obok drzwi były dwa przyciski. Nina podeszła do nich. Kiedy nacisnęła jeden z nich, zgasła żarówka w drucianej klatce. Szybko włączyła ją ponownie. Drugi przycisk służył do wyłączenia wentylatora. 273 Drzwi chłodni były duże, z pewnością grube, pokryte, tak jak i ściany pomieszczenia, chromowaną stalową blachą. Nie miały klamki ani zamka. Znalazła jeszcze jeden przycisk - - awaryjne otwieranie chłodni. Nacisnęła go, ale bez rezultatu. Widocznie układ elektryczny był rozłączony. Nina całym ciężarem oparła się o drzwi. Nie drgnęły. Przycisnęła ucho do zimnego metalu, lecz z zewnątrz nie docierał żaden dźwięk. Jak oszalała zaczęła walić w drzwi pięściami. Tłukąc i kopiąc myślała tylko o jednym. Musi się stąd wydostać. Musi odnaleźć Jenny. Oni zabili Bruce'a. Zabrali Alexa. Zabrali i ukrywali go przed nią przez te wszystkie miesiące. Nie dostaną jej dziecka! Nie. Chciała odnaleźć Jenny, a potem zająć się Alexem. Może uda się go jeszcze uratować, przywrócić do życia. Alex! — Wypuśćcie mnie — krzyczała. Wtem usłyszała od strony korytarza dwa głuche uderzenia. Zamarła. Chwilę później dobiegł do niej chrobot przesuwanego rygla i drzwi powoli się otworzyły. Nina natychmiast rzuciła się do wyjścia. — Och! — usłyszała cichy okrzyk. Przez otwarte drzwi wyskoczyła na ciemny korytarz. Ktoś potrącony przez nią zatoczył się i upadł na podłogę. Nina rzuciła się z pięściami w jego stronę, ale młody mężczyzna podniósł otwartą dłoń w geście powitania. — Hej! Zaskoczona Nina spojrzała w dół, na pulchną, przestraszoną twarz mężczyzny i powiedziała zdumiona: — Mikey? 274 Na dźwięk swego imienia, uśmiechnął się. Policzki zaokrągliły mu się, a oczy zrobiły się wąskie i skośne. Wstał, otrzepał dłonie i podszedł do niej. Chciał wziąć ją za rękę, ale dostrzegł Bruce'a leżącego na wózku. Milcząc ominął ją i wszedł prosto do chłodni. Zdecydowanym ruchem wyciągnął rękę, położył dłoń na czole Bruce'a, poczekał chwilę, a potem dotknął jego wąsów. Zachichotał. Po chwili Mikey odwrócił się do Niny i obojętnie, tak jakby to było zupełnie oczywiste, powiedział: — Jeszcze jeden jakby martwy. — Mój Boże — zdumiała się Nina. — Czy ten biedny chłopak spędził całe swoje życie chicho cząc nad ciałami, które przewijały się przez dom pogrzebowy. Cóż za obłąkane spektakle musiał oglądać za sprawą ojca. — Mikey, jesteś tu sam? — zapytała. Rozejrzał się wokół spłoszonym wzrokiem, jakby robił coś bardzo złego. Nagle pociągnął ją za rękaw. — Dziecko płakać — powiedział. Zaparło jej dech. — Jenny? Jenny? Czy ona dobrze się czuje? — Dziecko płakać. — Tak, rozumiem. Jenny płacze, ponieważ jestem jej potrzebna. Czy możesz mnie do niej zaprowadzić? Ochoczo przytaknął. — Boże — myślała Nina. — Jenny jest tutaj! Płacze! To znaczy, że żyje. Na sekundę zawahała się, spojrzała na leżącego w chłodni Bruce'a. Alex też był tutaj, żywy, chociaż nie jest już w pełni człowiekiem, podłączony do urządzeń, które 275 podtrzymują jego ciało w stanie pośrednim między życiem a śmiercią. — Do widzenia — powiedział Mikey do Bru- ce'a, zamykając ciężkie drzwi. Te proste słowa wyjaśniły Ninie wszystko. Jenny jest żywa i płacze. Najpierw musi zająć się nią, umieścić ją w bezpiecznym miejscu, a potem zrobi wszystko, co jest możliwe dla Alexa i Bruce'a. — Dobrze, Mikey, zaprowadź mnie do dziec ka, ale musimy być bardzo cicho, dobrze? Bar dzo, bardzo cicho. Skinął głową, uśmiechnął się i przyłożył palec do ust. — Ciii. Mikey rozejrzał się w prawo i w lewo, po czym ruszył przed siebie, kierując się w głąb piwnicy. W końcu korytarza znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi. Mikey otworzył je, obejrzał się na Ninę i znów przycisnął palec do ust. — Ciii. Weszli do nie oświetlonego pokoju i gdy oczy Niny przywykły do ciemności, dostrzegła tam na jednej ze ścian szereg półek, zwoje materiałów i stos pudeł. Była to zapewne jakaś pracownia, rodzaj warsztatu. Mikey ruszył szybko do przodu i Nina z trudem dotrzymywała mu kroku. W końcu doszli do starej drewnianej klatki schodowej i zaczęli wchodzić na górę. Stanęli pod drzwiami. Mikey zamarł w bezruchu i wstrzymał oddech. Ostrożnie uchylił drzwi i zajrzał do środka. Upewnił się, że nie ma tam nikogo i wprowadził Ninę do ogromnej kuchni, oświetlonej jedną, wiszącą nad zlewem, lampą. Nina bacznie się przyglądała, gdy przechodzili 276 przez jadalnię dla służby i pomieszczenie, w którym przechowywano naczynia kuchenne. Tutaj, na tyłach budynku, było ciemniej. Światło wpadało głównie przez okna z zewnątrz, gdzie jasno świeciły latarnie. Mikey zręcznie przemknął między meblami i podszedł do niewielkich drzwi. Obejrzał się na Ninę i podniesionym w górę palcem dał jej znak, aby poszła za nim. W tym momencie Nina usłyszała płacz Jenny. Rzuciła się do przodu. Odsunęła Mikey'a, otworzyła drzwi i znalazła się u podnóża ciemnych wysokich schodów, prowadzących prawdopodobnie do pomieszczeń dla służby. Jenny jest tam i płacze! Stanęła na pierwszym stopniu schodów, ale Mikey złapał ją za ramię. — Ciii. Przecisnął się obok niej i ruszył ostrożnie w górę schodów. Drzwi na szczycie klatki schodowej były lekko uchylone i wpadało przez nie światło. Nina szła tuż za Mikey'em. Im wyżej wchodzili, tym lepiej słychać było szloch Jenny. Teraz Nina usłyszała drugi głos. Należał do kobiety, która starała się uspokoić dziecko. — Nic jej nie jest — chciała krzyknąć. — Jenny czuje się dobrze, chce tylko mojego pokarmu, pragnie, abym wzięła ją na ręce i przytuliła. Dziecko zapłakało głośniej i Nina skoczyła do przodu. Jej dziecko. Musi je odzyskać. W pośpiechu potknęła się i upadła do przodu. Dłońmi uderzyła głośno o dębowy stopień. Mikey zatrzymał się i obejrzał wy straszony. Nagle z góry dobiegł do nich głos: — Mikey? Mikey, gdzie jesteś? Chodź tu na tychmiast. 277 Nina usłyszała zbliżające się kroki i szybko wyszeptała: — Idź Mikey. Idź, zaraz tam przyjdę. Najpierw wydawało się jej, że Mikey nic nie rozumie. Bezradnie patrzył w dół klatki schodowej, nie wiedząc, co robić. W końcu domyślił się, że nikt nie powinien widzieć Niny. Natychmiast zaczął hałaśliwie gramolić się w górę schodów, obejrzał się, pomachał jej ręką i wszedł do korytarza na górze. — Mikey, gdzie jesteś? — Tutaj — krzyknął takim głosem, jakby ba wił się w chowanego. — Powiedziałam ci, żebyś oglądał telewizję i nie wychodził z pokoju — dobiegł do niej surowy głos. — Wracaj natychmiast! Mam i bez ciebie wy starczaj ąco dużo kłopotów. Nina pomagając sobie rękoma posuwała się w górę schodów. Na ich szczycie stanęła nieruchomo, a potem prześlizgnęła się przez drzwi. Znalazła się w wąskim, słabo oświetlonym korytarzu. Wskoczyła do pierwszego pomieszczenia, które okazało się łazienką. Otworzyła szafkę na lekarstwa i po krótkich poszukiwaniach znalazła w niej paczkę żyletek. Wzięła pierwszą z brzegu, a jedno jej ostrze owinęła myjką. Przerzuciwszy sobie ręcznik przez ramię wyszła, kierując się w tę stronę, z której dobiegał do niej płacz Jenny. Prześlizgnęła się chyłkiem wzdłuż korytarza i dostrzegła przez uchylone drzwi cień kobiety. Ciemny zarys robił się mniejszy, gdy kobieta zbliżała się do drzwi i rósł, gdy odwracała się i szła w przeciwną stronę. Nina wskoczyła do pokoju i podbiegła do niej. Jedną ręką zasłoniła jej usta, a drugą przyłożyła żyletkę do szyi. 278 Kobieta zesztywniała i powoli zaczęła się obracć w jej stronę. — Mam w ręku żyletkę — powiedziała Nina. — Nie ruszaj się i nie hałasuj, bo poderżnę ci gardło. Rozumiesz? Kobieta sparaliżowana lękiem, z trudem skinęła głową. Jenny słysząc głos matki ucichła na chwilę, a potem zaczęła płakać jeszcze głośniej niż poprzednio. — Nie chcę ci zrobić krzywdy. Muszę tylko odzyskać swoje dziecko. Jeśli jednak spróbujesz coś zrobić, zabiję cię. Zabiję cię natychmiast. Teraz po prostu trzymaj Jenny delikatnie i ostro żnie. Nina odwróciła głowę i zawołała: — Mikey! Pojawił się w kilka sekund. Obszedł je dookoła i z zainteresowaniem patrzył swoimi małymi oczami na to, co się dzieje. — Mikey, weź dziecko na ręce. Dobrze. Ta kobieta poda ci je, a ja proszę, żebyś je trzymał. Musisz być bardzo ostrożny. Czy możesz to dla mnie zrobić? — Dobrze. — W porządku. Podaj dziecko Mikey'owi — powiedziała do kobiety. Mikey zdziwiony małym ciężarem dziecka, a przy tym przestraszony jego płaczem, delikatnie trzymał je na rękach. — Bardzo dobrze Mikey, nie przejmuj się tym, że ona płacze. Jest głodna. Trąciła kobietę łokciem: — Jak się nazywasz? — Marta — odpowiedziała słabym głosem. — Dobrze Marto. Teraz usiądź na tym krześle. — Tak, oczywiście. Zrobię wszystko, co pani 279 każe, tylko błagam, proszę nie robić mi krzywdy... — Siadaj! — Tak, tak... — Czy z dzieckiem wszystko w porządku? — zapytała Nina. — Czy ktoś nie zrobił jej krzywdy? — Nie, skąd. Ona jest zdrowa... tylko głodna. Ona... potrzebuje pani pokarmu. — Zaraz go dostanie. Nina szybko nacięła żyletką brzeg ręcznika i podarła go na długie wąskie paski. Jednym z nich obwiązała usta kobiety, a potem bez żadnych kłopotów przywiązała Martę do krzesła. — Grzeczny z ciebie chłopiec — zwróciła się do Mikey'a. — Wezmę ją teraz. Drżącymi rękoma Nina przytuliła do siebie drobne ciałko. Cudowny zapach Jenny, jej delikatne, ruchliwe rączki — wszystko to podziałało na Ninę uspokajająco. — Och, moje kochanie! — krzyknęła i pocało wała miękkie włoski na główce Jenny. Rozpięła bluzkę i biustonosz, i przysunęła dziecko do siebie. Niemowlę z zapałem przyssało się do piersi Niny i piło tak szybko, że przy pierwszy łyku odrobinę się zakrztusiło. — Ciii. Jestem tutaj Jenny — powiedziała klepiąc ją delikatnie w plecki. — Jestem przy tobie kochanie. Wszystko jest dobrze. Wszystko jest dobrze. Jenny ssała łapczywie. Wkrótce najadła się i uspokoiła. Nina przewinęła ją. Potem sprawdziła, czy Marta jest w dalszym ciągu dokładnie przywiązana do krzesła. — Możesz swobodnie oddychać? 280 Kobieta skinęła głową. — Siedź spokojnie, a wszystko będzie dobrze. Pamiętaj, będziesz cały czas kontrolowana. Ze śpiącym w jej ramionach dzieckiem, skierowała się w stronę klatki schodowej. Mikey szedł pół kroku za nią. Chciała uciec przez tylne drzwi. Nagle zatrzymała się. — Alex i Bruce są na dole, w podziemiach. Można tam dojść przez kuchnię, drogą, którą przyszliśmy — uświadomiła sobie. — No właśnie. Jak to możliwe, że Alex, który robił wrażenie martwego, gdy znaleziono go w śniegu, teraz, podłączony do aparatury wtłaczającej w niego powietrze, żyje? — Mikey — szepnęła. — Mój przyjaciel, tam na dole, czy on... Zobaczyła zmieszanie na jego twarzy, wskazała więc na swoją górną wargę i dodała — ten mężczyzna z wąsami... Dość gwałtownie skinął głową. — Czy on jest martwy? — Jakby martwy — odpowiedział z waha niem. — To znaczy, że jest żywy? Mikey zmarszczył się i myślał przez chwilę. — Trochę żywy, a trochę martwy. — Czy to znaczy, że się obudzi? Rozejrzał się dookoła rozbieganymi oczami i wzruszył ramionami. — Cholera — pomyślała Nina. — Czy Bru- ce'owi też dano lek, który zwalnia metabolizm, czy wypchnięto go poza krawędź życia? Czy znajduje się w takim samym stanie jak Alex? Nie, jeszcze nie — uświadomiła sobie. — Alex potrzebuje całego mnóstwa skomplikowanej aparatury, aby sztucznie utrzymywała go przy 281 życiu. A Bruce nie. Jeśli jeszcze żyje, jego organizm funkcjonuje samodzielnie. — Mikey, czy możesz zaprowadzić mnie z po wrotem do piwnicy, do mojego przyjaciela z wą sami? — Tak. — Pamiętaj, musimy być bardzo ostrożni, tak jak przedtem. Nie wolno nam hałasować, bo gdyby zauważył nas doktor Dundeen albo ktoko lwiek inny, mielibyśmy wielkie kłopoty. Dobrze? — Tak, tak. Mikey ochoczo ruszył do przodu i wkrótce minęli kuchnię, a potem zeszli w dół stromą klatką schodową prowadzącą do podziemi. Gdy przechodzili przez pogrążony w półmroku warsztat, Nina zatrzymała się. — Mikey, poczekaj chwilę. Obejmując Jenny, ostrożnie podeszła do stojącego w głębi stołu. Przesunęła ręką po chropowatym blacie, dotknęła stojących tam puszek. Nieco dalej spostrzegła na ścianie tablicę z hakami, na których wisiały narzędzia. Rozpoznała srebrzyste ostrza śrubokrętów, dwie piły, w końcu klucze do śrub. Z dużym ciężkim kluczem wyszła z warsztatu i ruszyła za Mikey'em w głąb holu. Gdy dotarli do chłodni, Nina zdecydowanym ruchem przesunęła metalową zasuwę i otworzyła drzwi. Ostre światło oślepiło ją na moment. Bruce leżał w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiła. Weszła do środka i zamarła w bezruchu. Musiała się mylić. To niemożliwe, aby to nieruchodme ciało było żywe. Pełna wątpliwości podeszła do Bruce'a i delikatnie nacisnęła dwoma palcami jego szyję. 282 Tam, gdzie powinna wyczuwać rytmiczny puls, nie było nie. Podrzuciła Jenny nieco wyżej na swe lewe rarnię, pochyliła się i przycisnęła ucho do jego piersi. Nie usłyszała nic, nie wyczuła żadnego ruchu. Mikey odsunął Ninę na bok, pochylił się i przysunął swoje prawe ucho do ucha Bruce'a. Potem długą chwilę stał nieruchomo. W końcu, z uśmiechem na twarzy powiedział: — Jakby martwy! — Mikey, co to znaczy? — wyszeptała Nina. — Trochę martwy, a trochę żywy. Bez pytania zdjął Ninie zegarek z ręki. Potem ostrożnie przytrzymał go szkiełkiem do dołu, tuż przy ustach Bruce'a. Po chwili odsunął zegarek, ale niezadowolony powtórzył próbę. W kilka sekund później podniósł go, uważnie obejrzał i uśmiechnął się. — Jakby martwy. Podniósł zegarek do nie osłoniętej żarówki. Szkiełko pokrywała delikatna mgiełka wilgoci. — O mój Boże! Czy to resztki ciepła ulatują z jego ciała, czy może jest istotnie żywy? — Mikey, czy wiesz jak go obudzić? Zanim Mikey zdążył odpowiedzieć, usłyszała skrzypnięcie drzwi w holu. Zamarła. Ciężkie kroki zbliżały się w ich kierunku. — Dundeen — przeraziła się. — To może być tylko on. Cholera, znalazłam się w pułapce. Nie mam żadnej szansy ucieczki. Błyskawicznie wcisnęła Jenny w ramiona Mikey^. Potem położyła się na pustym wózku i wsunęła masywny klucz pod swoje udo. Stojący obok niej Mikey zaczął cicho płakać. Gdy usłyszał 283 kroki, odsunął się od Niny. Ścisnął Jenny zbyt mocno. Dziecko obudziło się z krzykiem. Wbrew instynktowi zamknęła oczy i leżała nieruchomo. Całą uwagę skoncentrowała na odgłosie szybkich kroków w korytarzu. W końcu ciężkie drzwi otworzyły się. — Mikey — wrzasnął Dundeen. — Co do diab ła tu robisz? Mikey głośno płakał. — Wynoś się stąd natychmiast! Nina usłyszała, jak Dundeen wszedł do środka, schwycił Mikey'a i wypchnął go na zewnątrz. — Po co do diabła przyniosłeś tutaj dziecko? Poczekaj na mnie na korytarzu. Tylko nie ruszaj się stamtąd. — Marta? Marta, jesteś na dole? — krzyknął. Nina usłyszała, jak idzie w jej kierunku, wiedziała, że się zbliża. Zmusiła się, aby leżeć nieruchomo, bez drgnienia. Czuła, jak jego gorący, wilgotny oddech owiewa jej twarz. Gdy wyciągnął rękę i próbował podnieść jej powieki, nie zdołała się opanować. Otworzyła oczy i wrzasnęła: — Ty pieprzony draniu! Dundeen krzyknął i cofnął się o krok. Nina zerwała się z wózka, lewą ręką chwyciła go za kołnierz, a prawą zamachnęła się i uderzyła go metalowym kluczem. Zawył z bólu i zachwiał się. — Idź do diabła! — zaklęła Nina. Mając przed oczami obraz Alexa, uderzała raz za razem. Podniósł do góry ręce, ale ona wciąż biła go, aż zemdlony upadł na podłogę. — Jenny! Zabrał jej dziecko i co zrobił z Bru- cem — nie panując nad sobą Nina chwyciła 284 Dundeena za koszulę na piersi. Spojrzała na jego twarz. W szale wściekłości pragnęła go zabić. Podniosła w górę klucz, aby znów go bić, zrobić z niego miazgę. — Dziecko płakać! Dziecko płakać! — krzy knął stojący za nią Mikey i łzy pociekły mu po twarzy. Nina oprzytomniała. Wypuściła z ręki klucz, który odbił się od nogi wózka i upadł na podłogę, kilka centymetrów obok twarzy Dundeena. Chciała go zabić, zniszczyć jego życie, tak jak on zniszczył jej. Oparła się o krawędź wózka i ciężko dyszała. W drzwiach stał Mikey z Jenny na ręku. Oboje płakali. — To nic... to nic... już... dobrze... — wy szeptała. Zebrała siły, zataczając się podeszła do Mike-y'a i objęła go. Potem wzięła Jenny z jego ramion, pokołysała, odpięła bluzkę i znów zaczęła ją karmić. Dziecko uspokoiło się. — Przykro mi, że musiałeś na to patrzeć — westchnęła. — Ten człowiek zrobił rni coś bardzo złego. Trzymając Jenny przy piersi, Nina weszła znów do chłodni i przyjrzała się Dundeenowi. Strużka krwi sączyła się z jego głowy. Czy był martwy? Miała nadzieję, że tak. Pociągając nosem, Mikey wszedł do środka. Potrącił przy tym Ninę łokciem i przeszedł nad leżącym Dundeenem. Spojrzał na niego przelotnie i pochylił się nad Brucem. Tak jak poprzednio, przyłożył ucho do jego ciała. Następnie zacisnął pięści i zaczął masować mu mocno klatkę piersiową w górę i w dół mostka. Przerwał, znów przyłożył ucho, niezadowolony potrząsnął głową 285 i powrócił do przerwanego masażu. Z wykrzywioną wysiłkiem twarzą pracował teraz ponad minutę. Zaskoczona Nina nie wiedziała, co o tym myśleć. Jedną ręką przytulając Jenny, podeszła do Bruce'a i chwyciła go za nadgarstek. Ciało było chłodne. — O Boże! — wydawało się jej, ze coś wy czuwa. Nikłe drgnienie, stłumiony ruch krwi w żyłach. — Mikey, czuję puls! Zagryzając dolną wargę, odepchnął Ninę i podszedł szybko do nogi Bruce'a. Kciukiem i palcem wskazującym chwycił skórę po wewnętrznej stronie uda, ściskał i szczypał ją mocno, wkładając w to całą swą siłę. Nagle cichutki jęk wydobył się z ust Bruce'a. Nina zaczęła klepać go po policzkach. — On żyje! O Boże! — zdumiała się. — On żyje! Żyje! — Bruce! Obudź się, Bruce! Teraz oboje klepali go, uderzali, szturchali. Klatka piersiową Bruce'a zaczęła powoli podnosić się i opadać, głowa lekko drżała. Znów cichy jęk wyrwał się z jego ust, oczy zaczęły się poruszać. — Bruce! Bruce! — wołała Nina. Zamilkła, mając nadzieję, że jej odpowie. Usłyszała jedynie stłumione głosy i odległe kroki. Zamarła. Ktoś był na górze. — O Boże — pomyślała. — Kto to jest? Marcel? — Mikey, długo to potrwa? Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Pojęcie czasu było mu zupełnie obce. Rozdział 34 — Halo? —- zawołał Morton, gdy razem z Ire ną Volker przechodzili przez główny hol. — Halo? Weszli do saloniku i stwierdzili, że nikogo tam nie ma. Podobnie w dużym salonie i jadalni. Morton krzyknął w stronę werandy, ale i stamtąd nie otrzymał odpowiedzi. Irena sprawdziła, czy ktoś jest w kuchni. Wiedzieli teraz, że zostało tylko jedno miejsce, w którym mógł być Gregory Dundeen. — Na pewno jest na dole w laboratorium. — Prawdopodobnie. Nie sądzę, żeby gdzieś wyszedł — powiedziała Irena. W ręku ostrożnie trzymała butelkę z haitańskim roztworem. — Oczywiście, że nie, zwłaszcza w tej sytuacji. Morton wrócił do holu i skierował się w stronę drzwi do podziemia. Były otwarte, przepuścił przodem Irenę i ruszył za nią. — Greg, jesteś tam? — zawołał i wszedł do gabinetu Dundeena. — Halo, jest tu ktoś9 Nagle zauważył potłuczone słoiki i leżące na podłodze szczątki preparatów. — O Boże! Kawałki szkła zazgrzytały pod stopami wbiegającej do gabinetu doktor Volker. 287 — Och, nie! — krzyknęła. Morton przeraził się, że wszystko mogło ulec zniszczeniu i zaczął głośno nawoływać: — Greg? Greg, gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje? Popatrzył na otwarte drzwi do laboratorium. Oboje wbiegli tam bez wahania. Tutaj wszystko było w porządku, trzy podłączone do aparatury ciała spoczywały bez ruchu w łagodnym niebieskim świetle. Morton rzucił na nie okiem i podbiegł do następnych, również szeroko otwartych, drzwi. Irena nadbiegła tuż za nim. Znaleźli się w ciemnym korytarzu. — Greg? — zawołał w panice Morton. — Greg jesteś tam? Odpowiedzi nie było. Skierowali się z powrotem do laboratorium. Nagle doktor Volker zatrzymała się i chwyciła Mortona za ramię. — Co to było? — zapytała. — Odwrócił się i spojrzał w ciemny korytarz. — Nic nie zauważyłem. — Wydaje mi się, że coś słyszałam. Volker odsunęła Mortona i ruszyła w głąb korytarza. — O, znowu. Jakiś hałas. Poszedł za nią. Po chwili również do niego dotarł odgłos uderzeń i stłumiony głos. Szybko przeszli wzdłuż korytarza i stanęli przy wejściu do chłodni. Morton dotknął drzwi i zawołał: — Dobry Boże, Greg, jesteś tam? — Tak! — usłyszał przytłumiony głos Dun- deena. Trzęsącymi się rękoma Morton pociągnął za rygiel i otworzył drzwi. Gregory Dundeen zataczając się wyszedł na korytarz. Na jego skroni widniała strużka krwi. 288 — Co się stało? — zapytała doktor Volker. — Nina Trenton... zamknąłem ją tutaj. Powi nienem dać jej narkotyk, ale czekałem... czeka łem na roztwór Marcela. Ona... ona wykorzys tała moją nieuwagę. — O Boże — jęknął Morton. — Gdzie jest Fitzgerald? — Pewnie jest z Niną i jej dzieckiem. Morton podniósł rękę do policzka. Jej dziecko? Znalazła swoje dziecko, a to znaczy, że była na górze. — Powinienem tam natychmiast pobiec — pomyślał. — A co z Mikey'em? Czy wszystko w po rządku? Dundeen nie odpowiedział. Potykając się ruszył do przodu. — Chodźmy. Nie ma ani chwili do stracenia. Musimy ich unieszkodliwić. Morton stał nieruchomo i wciąż się wahał. — Ale... ale Mikey. Dundeen chwycił go za ramię i pociągnął za sobą. — John, ja sprawdzę, co się z nim dzieje — powiedziała doktor Volker pełnym przerażenia głosem. — Zajmę się nim, a wy idźcie. Jeśli Trenton i Fitzgerald wydostaną się stąd, to bę dzie koniec! Szybko! — Tak, tak oczywiście — powiedział i dodał: — Na górze, ani na zewnątrz nie widzieliśmy nikogo. Razem z Ireną z trudem dotrzymywali kroku Dundeenowi, który szybko przeszedł przez laboratorium, minął gabinet, ruszył w górę schodami i zniknął w tyle budynku. W holu wejściowym Morton zatrzymał się, próbując złapać oddech. — 289 Nie jestem już taki młody — pomyślał. — Było tego dla mnie zbyt wiele. — Dobrze się czujesz? — zapytała Irena z nie pokojem. — Tak, tak. Tylko idź i sprawdź, co dzieje się z Mikey'em. — Oczywiście — odpowiedziała i poszła w kie runku głównej klatki schodowej. Od strony jadalni nadbiegł Dundeen, krzycząc: — Do diabła, kuchenne drzwi są otwarte. Mu sieli nimi wyjść na zewnątrz. I Morton patrzył, jak doktor biegnie przez hol do saloniku. Za chwilę pojawił się z dwiema dubeltówkami w ręku. Jedną z nich wcisnął w ręce Mortonowi. Starszy mężczyzna wziął strzelbę i zaczął ją z uwagą oglądać. Nigdy dotąd nie posługiwał się bronią. — Chodź! — wrzasnął Dundeen. — Tak... tak, oczywiście. Spojrzał jeszcze raz na schody, ale nie było tam nikogo. Miał nadzieję, ze Mikey czuje się dobrze. Z dubeltówką w ręce wyszedł za Dundeenem w ciemność, otaczającą posiadłość doktora. Rozdzi Bruce powoli wracał do życia, ale Wina musiała pomagać mu przy każdym niepewnym kroku. Obejmowała go wpół, a on opiekał się na jej ramieniu. Wyszli tylnymi drzwiami, przeszli obok garażu i skierowali się vtf stronę frontowego wejścia. Mikey, niosąc Jenny, szedł pół kroku za nimi. Ucieczka drogą dojazdową — tak oceniła to Nina — stanowiła dla nich największą szansę. Szli teraz chyłkiem w jej stronę. Szosa nie powinna być zbyt daleko, więc jeśli nawet nie ma w pobliżu żadnego domu, to zapewne uda się im zatrzymać jakiś samochód. — Telefon — pomyślała ze złością. Chociaż instynkt nakazywał jej uciec jak najdalej od tego miejsca, powinna znaleźć telefon i wezwać policję. Obejrzała się na kamienny dom. Duży oldsmobil Mortona stał zaparkowany przed wejściem. Ile czasu upłynie zanim znajdą Dundeena i zaczną ich ścigać? — Dobrze Bruce. Chodźmy dalej — szepnęła Nina, gdy szli po czarnej nawierzchni drogi. — Moja... głowa. O Boże! — Wkrótce poczujesz się lepiej. Nie martw się. Musimy się spieszyć. Robił wrażenie pijanego. Jak kompletnie za- 291 >. -? y&.-i&.fi'.•/y^fw- ^^^" mroczony człowiek, potykał się stawiając jedną stopę przed drugą. — Jaki on ciężki — stwierdziła Nina. Bruce był dużo od niej wyższy i tęż-szy, więc z trudem go podtrzymywała. — Żeby już mógł sam utrzymać równowagę! Potknął się o kamień, zachwiali się oboje i omal nie runęli na ziemię. Minęli zakręt. Oddalili się od domu o jakieś pięćdziesiąt metrów. Wtem ucichł odgłos kroków podążającego za nimi Mikey'a. Nina odwróciła się. Przyciskając do siebie dziecko, stał na środku drogi i jakby zastanawiał się, czy wolno mu iść dalej. Spoglądał niespokojnie to na Ninę to na drogę i wyglądało na to, że szykuje się do odwrotu. — Chodź — ponagliła go Nina spokojnym głosem. Mikey niepewnie zrobił krok i Nina zawołała go znowu. Powoli ruszył w jej stronę. Nie mogła mu pozwolić, aby wrócił do domu. Ktoś musiał nieść Jenny. — Mikey! Pobiegł za nią, trzymając w ramionach dziecko. Nina uważnie spojrzała na drogę, którą przebyli, i odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że są już dość daleko od domu. Czy dużo czasu im pozostało? Jak długi jest ten podjazd? Pół mili, czy może mila? Przed nimi był zakręt, droga znikała w ciemności. Nina miała nadzieję, że dojście do szosy nie zajmie im więcej niż dziesięć, piętnaście minut. Żeby tylko zdążyli! — Co się ze mną stało? — wymamrotał Bruce. — Dali ci jakiś narkotyk. — O do licha! — dotknął ręką czoła. Nina zorientowała się, że Bruce z każdą sekun- 292 dą czuje się lepiej. Jego kroki stawały się pewniejsze, coraz słabiej odczuwała ciężar jego ciała na swoim ramieniu. Nagle w ciemności usłyszeli dobiegające z oddali głosy. Nina obejrzała się, lecz poprzez drzewa nie mogła nic dostrzec. Słychać było teraz, że ktoś biegnie. — Tutaj Mikey! Nina ciągnąc za sobą Bruce'a zeszła z drogi. Przecięli wąski pas trawy i posuwali się teraz wzdłuż krawędzi lasu. Zdała sobie sprawę, że nie ma to żadnego sensu, gdyż na pewno zostaną zauważeni. Poprzez zarośla dostrzegła grubą sosnę. Gdy dotarli do niej, wepchnęła Bruce'a za drzewo i pomogła mu ułożyć się na ziemi. Potem szybko podbiegła do Mikey'a, wyjęła Jenny z jego ramion i trzymając go za rękę zaprowadziła do miejsca, gdzie ukryty był Bruce. Przykucnęli obok niego. Schowana za gałęziami Nina wyszeptała: — Tam są źli ludzie Mikey. Musimy być bar dzo cicho. Skinął głową i przyłożył palec do ust: — Ciii. — Dobrze. Bądź bardzo, bardzo cicho, bo ina czej możemy mieć wielkie kłopoty. Kroki słychać było coraz wyraźniej. Ktoś biegł wzdłuż drogi i zbliżał się do nich. Nina rzuciła okiem na Bruce'a. Siedział teraz trzymając głowę w dłoniach. Pokołysała Jenny, mocniej przycisnęła ją do piersi. — Tylko bądź cicho maleńka, tylko bądź cicho — błagała ją w myślach. Kroki zbliżały się coraz bardziej. — Ciii — szepnęła Nina do Mikey'a. Chwyciła energicznie jego miękką dłoń. Od powiedział jej lekkim uściskiem. Nagle mignęła 293 jej przez gałęzie postać biegnącego mężczyzny. Był to Dundeen. W świetle księżyca dostrzegła jego głowę i strzelbę w ręce. Przebiegł w odległości paru metrów od nich. — Co on zrobi, gdy nie znajdzie nas na drodze? — zastana wiała się Nina. — Zacznie przeszukiwać las? Skieruje się w stronę rzeki? Co robić...? Próbowała ułożyć plan działania. Może pozwolić Mikey'owi wrócić do domu, a Bruce'a pozostawić ukrytego w lesie? Czy sam da sobie radę? Może... Znów ktoś nadchodził od strony domu. — Kto to może być? Marcel? Nina przyłożyła palec do ust i znów nakazała Mikey'owi milczenie. Dziecko! Jenny zaczęła się wiercić. Nina szybko uniosła bluzkę i przystawiła ją do piersi. — Pij — pomyślała — pij i bądź cicho. Nie wolno ci teraz płakać. Musisz być cicho. Zbliżający się człowiek poruszał się znacznie wolniej niż Dundeen. Nina ostrożnie rozchyliła gałęzie. Dostrzegła wysoką postać o srebrnych włosach. Drogą szedł Morton. W obu dłoniach ściskał niezgrabnie strzelbę. Nina miała nadzieję, że Mikey nie rozpozna swego ojca. Sięgnęła ręką, by delikatnie przyciągnąć chłopca do siebie, ale ten gest wystarczył, by jej ramię podtrzymujące dziecko poruszyło się i nagle usta Jenny zamiast mleka chwyciły łyk powietrza. W otaczającej ich ciszy rozległ się krótki, ostry krzyk. To Jenny głośno zapłakała. Morton, oddalony od nich nie więcej niż dziesięć metrów, zatrzymał się raptownie i zawołał: — Jest tu ktoś? Dziecko przyciśnięte z powrotem do piersi 294 umilkło. Nina spojrzała na drogę i z przerażeniem ujrzała Mortona, który podniósł strzelbę w ich kierunku. Obejrzała się. Bruce, chociaż coraz przytomniejszy, znów leżał nieruchomo na trawie. Nie otrzymawszy odpowiedzi, coraz bardziej zdenerwowany Morton wołał: — Słyszę was! Wychodzić! Mam broń! Mikey rozpoznał głos ojca i patrzył w mrok nic nie rozumiejąc. Próbował się podnieść, lecz Nina złapała go za ramię. — Boże — pomyślała. — Co mamy teraz robić? Jak stąd uciec? — Wychodzić natychmiast! — krzyknął groź nie Morton. Radosny uśmiech przebiegł po twarzy Mike-y'a. Błyskawicznie wyrwał się Ninie. Rzuciła się za nim, ale nie zdołała go dosięgnąć, a on przeciskał się przez gęstwinę ku drodze. Widziała, jak Morton wciąż celuje w ich kierunku. — Wychodzić, ale powoli! — krzyczał przera żony Morton. — Powoli! Mikey podekscytowany tym, że za chwilę spotka ojca, szybko, najszybciej jak potrafił, zaczął przepychać się wśród zielonych gałęzi. — Zatrzymać się... Zatrzymać się albo... albo... Nina zrozumiała, że za chwilę może rozegrać się tu dramat. — Zaczekaj! — zawołała. — Powiedziałem stać! — krzyczał Morton. Rozradowany Mikey sądząc, że bierze udział w świetnej zabawie wybiegł zza drzew na otwartą przestrzeń. — Nie! — głośno jęknęła Nina. — Hej! — wesoło zawołał Mikey. 295 Zanim zdołał powiedzieć coś więcej, Morton nacisnął spust. Huknął strzał. Kula ugodziła Mikey'a w pierś. Krzyknął wysokim, zdziwionym głosem i zachwiał się. Z ust wydobywały mu się niezrozumiałe słowa. Przycisnął ręce do piersi, niepewnym krokiem zbliżył się do ojca, a potem runął na ziemię. — Mikey! — krzyknęła przerażona Nina. Zapadła cisza. Morton w szoku i z niedowierzaniem patrzył na syna. Nagle pojął okrutną prawdę. Opuścił broń i rzucił się w jego stronę. — Nie, nie, Boże, nie! Zapominając o grożącym jej niebezpieczeństwie, Nina wyszła zza drzew i zobaczyła Mikey'a. Leżał na ziemi. Z piersi sączyła mu się krew. — Nie! — wrzasnął Morton. Padł na kolana i chwycił rękę syna. W ostatniej chwili swego życia Mikey łagodnie, jakby z zakłopotaniem, spojrzał ku górze. Okrągła jak księżyc twarz była spokojna jak nigdy. Usta rozchylił w lekkim uśmiechu, zatrzepotał powiekami, a po chwili jego współprzymknięte oczy zamknęły się na zawsze. — Och Boże, nie! — zaszlochał Morton. — Mi key, Mikey. Nina stała jak porażona. Zbyt późno zobaczyła wysoką postać stojącą z boku, w odległości kilku metrów od niej. — To twoja wina — powiedział Dundeen drżą cym głosem. Nina patrzyła na broń, którą trzymał w ręku. — To nie powinno się zdarzyć. Mogliśmy dalej działać. Wkrótce uzyskałbym preparat potrzeb ny do dalszych badań i... 296 Zaczął krzyczeć, chcąc zagłuszyć szloch Mor-tona. — W ciągu najbliższych trzech lub czterech miesięcy otrzymałbym wspaniałe syntetyczne glikozydy, równie bezpieczne jak skuteczne. Al-zheimer byłby... byłby chorobą przeszłości. — Mój mąż, ty... ty... — przerwała mu Nina. — Zabiłem go. W pewnym sensie tak, ale tylko dlatego, ze dowiedział się tego, co miało pozostać tajemnicą. Musieliśmy go powstrzymać — współczujący uśmiech pojawił się na jego twa rzy, opuścił głowę i potrząsnął nią. — Widzisz, ja mogłem uratować twojego ojca. Ale nie tylko. 0 nie, nie. Popatrzył na nią uważnie i z na wpółdrwiącym uśmiechem powiedział: — Ciebie również. Nina mocniej przytuliła Jenny. — Co... — Opracowałem także test genetyczny, któ rym można wykryć wczesnego Alzheimera. Pa miętasz te próbki krwi, które pobrałem od ciebie 1 dziecka? Pamiętasz? Nina poczuła skurcz żołądka. Nie, nie chciała tego słuchać. — Wysłałem je do laboratorium i zostały tam dokładnie przebadane. I wiesz, jaki jest wynik? Twoje dziecko jest zdrowe. Natomiast ty... — powiedział uśmiechając się — ty masz defekt dwudziestego pierwszego chromosomu. — Nie! — Tak! Wcześnie rozwijający się Alzheimer. Otrzymałaś to w spadku po rodzinie Trentonów. Powinnaś wiedzieć, że pierwsze objawy choroby wystąpią, zanim twoja córka osiągnie dziesięć lat. Zaczniesz tracić pamięć i wszyscy będą myśleć, że to choroba psychiczna. Sąd najprawdopodobniej 297 będzie musiał znaleźć dla dziecka zastępczą rodzinę, a ty zostaniesz ulokowana w zakładzie zamkniętym. Córka będzie pełną sierotą. Kto by pomyślał, że taka atrakcyjna osoba, jak ty, straci zmysły i to w ciągu najbliższej dekady, nie później. — Mylisz się! — Dobrze wiesz, że nie. — Ale... Dundeen podniósł broń. — A teraz mów, gdzie jest Fitzgerald? Nie mógł daleko odejść. Nina patrzyła na niego zdumniona. Pocałowała Jenny. — Alzheimer? Ona? Nie, ona musi być zdrowa dla Jenny. — Jeśli mi nie powiesz, zabiję cię! Nina była u kresu wytrzymałości. Nie mogła znieść myśli o tym, że zachoruje i zostanie zamknięta w szpitalu, zanim to dziecko dorośnie. — Niemożliwe! — Nina — rozkazał Dundeen — mów! Zza drzew dobiegł ich głos: — Jestem tutaj. — Wychodź powoli — powiedział Dundeen. Mimo rozpaczliwego szlochu Mortona, Nina usłyszała kroki Bruce'a, który potykając się wynurzył się z lasu około pięciu metrów od nich. Niemal natychmiast Dundeen wziął go na cel. — Bruce! — krzyknęła Nina. Zanim broń wypaliła, zobaczyła jak Bruce rzuca się w bok. Strzał chybił i Bruce zaczął z trudem podnosić się z ziemi. Dundeen zaśmiał się i ponownie celując rzekł: — Tym razem przyjacielu nie chybię, gwaran tuję. Właśnie... 298 Nagle rozległ się drugi strzał, tak blisko, że Nina najpierw pomyślała, że to ona została postrzelona. Jenny zaczęła rozdzierająco krzyczeć. Bliska szaleństwa Nina dotykała pleców, nóg, rąk dziecka, szukając śladów krwi. Nie znalazła nic. Jenny nie była ranna. Spojrzała w stronę Bruce'a spodziewając się najgorszego, lecz dostrzegła, że powoli podnosi się z ziemi. Wzrok jej padł na Dundeena. Zobaczyła, że stoi, ale połowa jego twarzy zniknęła, przestała istnieć. Krew spływała mu po klatce piersiowej. Wtem potknął się, odwrócił i zrobił kilka kroków. Dubeltówka wyślizgnęła się z jego rąk i Gregory Dundeen upadł na ziemię. Stojący za nią John Morton powiedział: — Ja mu wierzyłem. Ja... ja wierzyłem, że wszystko będzie dobrze. Nina była w szoku. Całowała Jenny, przytulała mocno, próbowała uciszyć. — Kocham cię, kocham cię, kocham cię — po wtarzała. — Już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Obok nich leżały martwe ciała, lecz one same były całe i zdrowe. Podeszła do Bruce'a. — Czy ty...? — Wszystko dobrze. Wyciągnęła rękę, pomogła mu wstać i obejmując równocześnie jednym ramieniem Jenny, przytuliła go do siebie. Odetchnęła głęboko ciepłym powietrzem letniej nocy i czując ramiona Bruce'a wokół siebie pomyślała, że to już koniec, że wszystko mają już za sobą... Gdy usłyszała trzask odciąganego kurka strzelby i poczuła, jak Bruce nerwowo drgnął w jej ramionach, zrozumiała, że się myliła. Odwróciła się i zobaczyła, że Morton stoi nad ciałem 299 Dundeena, a w ręku trzyma jego dubeltówkę. Nina uświadomiła sobie, że z czterech naboi w obydwu strzelbach pozostał jeden, właśnie w broni doktora. — Irena i ja zajęliśmy się tym, ponieważ chcieliśmy pomóc Mikey'owi -- powiedział. Twarz miał mokrą od łez. — Musiałem coś zrobić, aby mu pomóc, prawda? Mój syn miał niewiele życia przed sobą. Co ty byś zrobiła? Chciałabyś, aby twoje dziecko umarło wcześniej niż ty? Morton otarł łzy z oczu. — Doktor Dundeen był geniuszem. Postaraj się ocalić... ocalić jego dorobek, na ile tylko zdołasz. W milczeniu John Morton podniósł broń tak, że lufa znalazła się na wysokości jego ust. Oczami pełnymi łez spojrzał na leżącego syna, potem wargami objął wylot lufy i pociągnął za spust. Rozdział 36 Została tylko jedna sprawa do załatwienia. Musi to zrobić, zająć się tym, zanim przyjedzie policja. Wciąż zamroczony Bruce poruszał się z trudnością. Nina podprowadziła go nieco dalej, posadziła na porośniętym trawą niewielkim pagórku i podała mu Jenny. — Wrócę za kilka minut — powiedziała. — Dokąd idziesz? — Do domu. — Ale Volker... — Wiem. W kieszeni zakrwawionego płaszcza Dunde-ena znalazła naboje, załadowała jedną ze strzelb i z bronią w ręku ruszyła w kierunku domku. — Nino, uważaj — zawołał Bruce. — Tak, będę ostrożna. — Wrócę. Dla Jenny. Będę z nią... zawsze. Dundeen na pewno się mylił — mówiła do siebie, a w myślach kłębiły się jej wspomnienia drama tycznych przeżyć z minionych lat i miesięcy. — Alex, ojciec, Jenny i ja. Nasze losy splątały się na zawsze w jeden węzeł, zdeterminowane tą stra szną nieuleczalną chorobą. Życie i śmierć są określone przez związki rodzinne i genetyczne. 301 Uczonym i lekarzom łatwiej jest przewidzieć naszą przyszłość niż nam samym. Ale nawet jeżeli Dundeen miał rację i istotnie odziedziczyłam gen odpowiedzialny za wczesnego Alzhei-mera, to może jeszcze nie wszystko jest stracone? Kto wie, czy wyników jego badań nie da się zinterpretować inaczej? A może ktoś znajdzie metodę leczenia, pozwalającą zapobiec degradacji umysłu? Ale czy wystarczy mi na to czasu? Mrok letniej nocy sprawił, że Nina przeniosła się myślami w przeszłość. Pamiętny chłodny wieczór: Alex leżący na śniegu, ona w ciąży. Koniec jednego życia, początek następnego. Dotychczas nie mogła doszukać się żadnego sensu w tym, co się wtedy wydarzyło. Nie była w stanie tego zrozumieć ani tym bardziej zaakceptować. Teraz wszystko stało się jasne: desperackie działania Dundeena, współudział Mortona, niefortunne wplątanie się Alexa w tę sprawę. Dotarła do ciężkich dębowych drzwi domu. Broń trzymała w pogotowiu, zdecydowana użyć jej, gdyby ktoś próbował ją powstrzymać. Kopnięciem otworzyła drzwi i weszła do holu. Było tu cicho i spokojnie. Przez głowę przemknęła jej myśl, że Irena Volker nie żyje. Istotnie, w saloniku znalazła ją leżącą na kanapie z wbitą w przedramię pustą strzykawką. — Zapewne wstrzyknęła sobie w żyłę pęcherzyk powietrza — pomyślała Nina. — Czy zrobiła to, gdy usłyszała rozpaczliwy krzyk Mortona? Czy dopiero po czwartym strzale? Niewykluczone, że była świadkiem tego, co działo się na drodze, a potem wróciła do domu i odebrała sobie życie. Teraz przynajmniej nie ma żadnych przeszkód. Teraz wykona to, co powinna zrobić. Tak, 302 • •-.•?, -'** ^łfcV-*«^vł'' ''' musi zdążyć przed policją, przed detektywami, zanim zajmie się tym sąd. Jak w hipnotycznym transie, Nina przeszła przez hol do drzwi prowadzących do podziemi. Bez wahania ruszyła schodami w dół i weszła do gabinetu Dundeena. Pochłonięta myślą o Alexie, nie zwróciła uwagi na panujący tam bałagan. Położyła broń na biurku i poszła dalej. Z dali dochodził jednostajny szum aparatury: świadczący o pracy urządzeń podtrzymujących życie ciał lezących w laboratorium. Drogę wskazywało jej łagodne niebieskie światło, sączące się przez uchylone drzwi. Podeszła do ostatniego z trzech ciał obstawionych aparaturą i podłączonych do monitorów. Znalazła taboret i przysunęła go do stołu, na którym leżał Alex. Przez bardzo długą chwilę siedziała patrząc na niego. Potem dotknęła dłonią jego policzka. Był chłodny. Uświadomiła sobie, że Dundeen powiedział jej prawdę: Alex nigdy nie wróci do świata żywych. Jego ciało sztucznie funkcjonuje, ale dusza uleciała z niego juz dawno. — Alex, taki jesteś teraz szczupły. Taki siwy... Mamy córeczkę. Ma na imię Jennifer, tak jak chciałeś. Nazywam ją Jenny, jest zdrowa i śli czna. Ma twoje oczy, ale jest blondynką, tak jak ja. Kończę już układanie twoich zdjęć w al bumie. Dam go jej, jak dorośnie, i opowiem ?wszystko o tobie. Będzie cię znała tak dobrze, jakbyś był z nami... Tęsknimy za tobą. Dotknęła jego zapadniętego policzka. — Mój biedny Alex. Tak długo byłeś tu uwię ziony. Związany ze światem jedynie tymi wszyst kimi rurkami i wtyczkami. Jeśli tylko... jeśli tylko... 303 *?*» .<"--? ^' r t Ł '5 ?^ «s$s Po twarzy płynęły jej łzy. — Tak bardzo będzie nam ciebie brakowało. Alex! Alex, czy mnie słyszysz? Bardzo za tobą tęsknię i zawsze będę cię kochać. Z twarzą mokrą od łez Nina odsunęła taboret pod ścianę i szarpnęła za pęk kabli biegnących do aparatury. Kilka wtyczek wysunęło się z gniazd. Syk powietrza i odgłos pompowania stopniowo ucichł. Na ekranach monitorów znik-nęły nagle pulsujące linie. Ciało Alexa Hale nareszcie spoczywało w spokoju. Przez kilka minut Nina stała nad nim, przyglądała się mu w milczeniu, a w końcu pocałowała go. — Żegnaj — powiedziała. Naciągnęła prześcieradło na twarz męża i z za-puchniętymi od płaczu oczami ruszyła do wyjścia. Rozumiała i czuła w głębi serca, że on już nie wróci, nie może wrócić. Nigdy. Teraz będzie nosiła w sobie obraz Alexa spokojnego, leżącego bez życia. Martwego. Obejrzała się. Widziała jego nieruchome, przykryte prześcieradłem ciało, z którego wreszcie mogła ulecieć resztka życia. Nina próbowała otrząsnąć się z przejmującego bólu. Musi przecież działać dalej. Musi pójść na górę i zadzwonić. — Szybko — mówiła do siebie wychodząc z laboratorium. — Trzeba szybko zawiadomić policję. Powiem, żeby natychmiast przyjechali, aby ująć Marcela i jego żonę. Muszę się spieszyć. Wychodząc z gabinetu Dundeena, Nina miała już gotowy plan działania. Na.ipierw zadzwoni na policję, a potem wróci d<^e™2j|Sj?tefc|ia. Zbyt długo na nią czekają.