Fritz Spiegl Wielkie miłości kompozytorów Copyright (C) Fritz Spiegl 1997 Korekta: Małgorzata Pośnik Spiegl Fritz Miłości wielkich kompozytorów / Fritz Spiegl ; [d. Ewa Pankiewicz]. - Warszawa : Philip Wilson,1999 WYDAWNICTWO PHILIP WILSON - WARSZAWA Warszawa, ul. Szpitalna 6/17, tel. 827 6512, 827 96 27, fax 826 07 79 Tytuł oryginału: Lives, Wives and Loves of the Great Composers by Fritz Spiegl Redakcja: Katarzyna Szroeder Dowjat Projekt okładki: Malwina Wieczorek Redakcja techniczna: Aleksandra Napiórkowska Spis treści Słowo wstępne Johann Sebastian Bach Ludwig van Beethoven Albano Maria Johannes Berg Luis-Hector Berlioz Alexandre Cesar Leopold (Georges) Bizet Johannes Brahms Anton Bruckner Fryderyk Franciszek Chopin Piotr Iljicz Czajkowski Achille Claude Debussy Edward William Elgar Gabriel Urbain Faure Carlo Gesualdo Charles Francois Gounod George Percy Aldridge Grainger Franz Joseph Haydn Augusta Mary Anne Holmes Leoś Eugen Janaćek Frantiśek Koćvara Jean-Marie Leclair Franz (Ferenc) Liszt Gustav Mahler Johannes Wolfgangus Amadeus Chrysostomus Sigismundus Mozart Giacomo Antonio Domenico Michele Maria Puccini Charles Camille Saint-Saens Erik Alfred Leslie Satie Franz Peter Schubert Robert Alexander Schumann i, i Clara Josephine Schumann Bedrich (Friedrich) Smetana Alessandro Stradella Richard Georg Strauss Arthur Seymour Sullivan Maria Agata Szymanowska Wilhelm Richard Wagner Carl Maria Friedrich Ernst von Weber Indeks osób Don Giovanni: Zitto! mi pare sentir odor di femmina! Leporello: Cospetto, che odorato perfetto!* Cicho! Wydaje mi się, że czuję zapach kobiety! Leporello: Do licha, cóż za doskonały zapach! W.A. Mozart, Don Giovanni, Akt I, scena IV W latach osiemdziesiątych Piers Burton-Page z Redakcji Muzycznej BBC poprosił mnie o napisanie i przedstawienie w programie czwar- tym Radia BBC kilku audycji poświęconych żonom i miłościom wiel- kich kompozytorów. Był to jego pomysł i z wdzięcznością przyznaję, że właśnie ów pomysł stał się inspiracją do napisania tej książki. Nie- bawem okazało się bowiem, że krótkie programy ozdabiane ilustrac- jami muzycznymi nie są odpowiednimi środkami dla kilku zgoła za- dziwiających informacji, jakie wyłoniły się w czasie moich badań, i że książki o tematyce muzycznej i biografie kompozytorów skupiają się raczej na ich dziełach niż na życiu prywatnym tych twórców. Oto dlaczego ja skoncentrowałem się raczej na żonach, kochankach i in- nych upodobaniach wielkich kompozytorów niż na ich muzyce. Czasami czułem się trochę jak poszukujący skandali felietonista plotkarskich rubryk towarzyskich, ale niemal ekscytujące było uświa- domienie sobie, że na przykład Beethoven, ów genialny twórca Missa solemnis, był także pożądliwym kobieciarzem ("Kiedy się patrzy na nią z boku, okazuje się, że ma cudowny tyłek!") i że, podobnie jak Brahms, odwiedzał domy publiczne. Beethovenowskie - dotychczas nieprzetłumaczone - zeszyty konwersacyjne, które ten głuchy męż- czyzna nosił przy sobie, by porozumiewać się z przyjaciółmi, także dostarczają ekscytującego materiału, przynosząc więcej poruszających informacji niż ujawniają biografowie. Sugerują one bowiem, że nie- ślubna córka, którą w roku 1820 urodziła jakoby nielubiana przez Beethovena bratowa, mogła być jego dzieckiem. Z jakiegoż bowiem innego powodu nadano by jej imię... Ludwika? I któryż biograf zadał sobie trud omówienia incydentu w Helenental nie opodal Wiednia, kiedy Beethoven dowiaduje się, jak Karolina Unger (pierwsza wyko- nawczyni partii kontraltowej w IX Symfonii) straciła dziewictwo? A kto opowiedział o Beethovenie przeskakującym z łóżka do łóżka? Równie zdumiewające jest odkrycie, że Janaczek i jego Kamila "poruszyli zie- mię" jakieś trzynaście lat wcześniej niż bohaterowie Ernesta Heming- waya uczynili to w Komu bije dzwon. I kto by przypuszczał, że ten świątobliwy Anton Bruckner komponujący monumentalne symfonie i msze uganiał się za nastoletnimi dziewczętami, sporządzając - ni- czym Leporello - listy kandydatek? Jeszcze bardziej osobliwa jest jego fascynacja zwłokami, które zawsze chciał oglądać w kostnicach. Był też niemłody Brahms z beatlesowską fryzurą (wyprzedzającą ten styl czesania się o całe stulecie), który adorował kobiety, choć miłosne związki wydawały mu się trudne, i który, niemal zostając zabawką Klary Schumann, mógł być ojcem jej dziecka. Kieszenie zawsze miał pełne cukierków, żeby rozdawać je dzieciom ulicy, co było niewinnym zajęciem, które dziś wzbudziłoby mroczne domysły. Publikowanie po śmierci twórców rewelacji o ich homoseksualiz- mie jest teraz bardzo modne i ostatnio takie "światło" padło na Schu- berta. Niewątpliwie nie istnieje żaden jego list miłosny, ale są różne wzmianki o romansach z wiedeńskimi dziewczętami ("Ta pokojówka jest wyjątkowo chętna..." - pisał). Zamiast listów posyłał im pieśni - pisane w ciągu jednej nocy Standchen. Biedermeierowski Wiedeń uważał za rzecz niegodną, by trzydziestojednoletni mężczyzna pozo- stawał kawalerem. Jego najstarszy brat Ferdynand (nauczyciel, spora- dycznie zajmujący się również komponowaniem) zrekompensował to, płodząc z dwiema żonami dwadzieścioro dziewięcioro dzieci. Moż- na by przypuszczać, że Wiedeń będzie teraz przepełniony Schuber- tami, i chociaż to nazwisko wciąż się w nim pojawia, linia muzyczna wydaje się już wymarła. Wszakże geniusz Schuberta, Beethovena, Bra- hmsa i innych może spoczywać cicho w progeniturze ich nieprawego potomstwa, będącego owocem rozmaitych nielegalnych "skoków". Podczas gdy,Jan Sebastian Bach wiódł spokojne, chwalebne i godne szacunku życie z dwiema kolejnymi żonami i dwadzieściorgiem dzie- ci, to przecież jego najmłodszy syn,,Jan Chrystian bez żenady stworzył w Soho, w londyńskim West Endzie, swobodny układ z kompozyto- rem K.F. Ablem i śpiewaczką Cecylią Grassi, do którego później przy- łączył się następny Bach... Potencjalny Kevin Filip Emanuel może się zatem jeszcze kryć w Neasden, a jakaś Tracy Magdalena - w Tooting... Czajkowski, Faure, Mahler i Saint-Saens ożenili się późno i z róż- nych powodów. Czajkowski - ponieważ miał nadzieję, że małżeństwo wyleczy go z homoseksualizmu; Faure i Mahler - bo wcześniej za bardzo kochali zbyt wiele kobiet, by wiązać się z jedną (z tego samego powodu kawalerem pozostał sir Artur Sullivan) ; celem zaś tajemni- czych wyjazdów Saint-Saensa do ciepłych krajów było być może po- szukiwanie w Algierii arabskich chłopców. Debussy'ego - co łatwiej można sobie wyobrazić - fascynowały blondynki i... szybko mu się nudziły. Percy Grainger posunął się do utleniania sobie włosów i ow- ładnięty był demonami sadomasochizmu z dodatkiem kazirodztwa. Zdarzyły się też wśród wielkich muzyków dwa samobójstwa z miłości (Jeremiasz Clarke się zastrzelił, a haydnowski harfista Krumpholtz skoczył do Sekwany) oraz jedna śmierć z erotycznej ekstazy (śmierć Franciszka Koczwary, włączonego tu raczej z powodów sensacyjnych niż muzycznych). Jerzy Fryderyk Handel pozostał kawalerem i miesz- kał ze swoim kucharzem, jednak nie dotarła do nas żadna pogłoska o skandalu. Być może jest to przypadek psa, który nie szczekał. Jak większość sławnych kompozytorów w Anglii, miał Handel do dyspozy- cji elitę wszystkich najbardziej zmysłowych śpiewaczek, gotowych zna- leźć się na jego "obsadowej" kanapie, ale najwyraźniej nie miał na nie ochoty. Możemy się jedynie domyślać, tak jak zrobił to jego bio- graf Christopher Hogwood i... wyciągnął oczywisty wniosek. Rzecz nie jest jednak rozstrzygnięta. Karol Gesualdo żałośnie zaniedbywał żonę, bo wolał pić i muzykować ze swymi męskimi przyjaciółmi, a potem zamordował małżonkę i jej kochanka! Ociekająca krwią opowieść, która zachwyciłaby dzisiejsze kolorowe magazyny. O żonie Henryka Purcella, Franciszce, wiemy boleśnie niewiele, oprócz tego, że obwiniano ją o śmierć męża z powodu grypy, której się nabawił, bo zamknęła przed nim drzwi, kiedy pewnej nocy "roz- grzany winem wypitym w tawernie wrócił do domu godzinę później, niż mu kazała". Dwaj kompozytorzy zostali zamordowani: Aleksander Stradella i Jan-Maria Leclair. Ten drugi - na schodach własnego domu. Niemal jak John Lennon: "Padł ofiarą własnej sławy"... Tajemnica pozostaje nierozwiązana, choć podejrzewano zarówno jego siostrzeńca, z któ- rym się wcześniej pokłócił, jak i panią Leclair, wzorową żonę, która nauczyła się rytowania nut, by pomóc w publikowaniu utworów męża. Niektóre nazwiska pozostają jedynie w odnośnikach, jak na przy kład Izydor De Lara, niezbyt wielki kompozytor, ale wielki kochanek, którego operę Amy Robsart w roku 1893 wystawiono w Covent Garden. Izydor De Lara mieszkał w Claridge's Hotel, ale nie zawsze tam sypiał, dzieląc noce między damy, w których domach był mile widziany. Pew- nej nocy jakiś rywal napisał na frontowych drzwiach domu jednej z nich: "Ici dort De Lara!" (po francusku: "Tu śpi De Lara" - gra słów; zdanie to brzmi po francusku tak jak imię i nazwisko De Lary). Aby utrzymać tę książkę w dającej się opanować objętości, ograni- czyłem jej zawartość do opowieści o parach heteroseksualnych. Matki kompozytorów stałyby się olbrzymią księgą o ograniczonym powodze- niu. Nikt nie zdołałby udoskonalić telewizyjnego wywiadu, w którym sir Peter Pears wzruszająco opowiadał o swym wieloletnim związku z Beniaminem Brittenem; związku, który - mimo okropnego charak- teru Brittena - był artystycznie bardziej owocny niż wiele kreatywnych i prokreatywnych par małżeńskich. Jeśli Haydn był "ojcem symfonii", to Britten musiałby być "matką chóru chłopięcego" - tak bardzo pragnął czystych sopranów. Lustrzanym odbiciem miłości Brittena i Pearsa było uczucie łączące Francisa Poulenca z Pierrem Bernakiem (długoletnim partnerem i wykonawcą jego pieśni), nie obciążone przy tym żadnymi kłopotami finansowymi, ponieważ Poulenc odzie- dziczył "aspirynową" fortunę farmaceutycznej spółki Rhóne-Pou- lenc. Sir Michael Tippet powiedział "wszystko" w radio BBC prze- prowadzającemu wywiad psychiatrze, ujawniając osiemnastoletni ro- mans z pewnym krytykiem muzycznym. (Ciekawe, co powiedziałby świat, gdyby ujawniono, że Brahms sypiał ze swoim oddanym i zago- rzałym hagiografem Edwardem Hanslickiem?). Satie nigdy się nie ożenił, chociaż miał jakiś jednotygodniowy romans, ale mimo iż sło- wo Gymnopedies (nazwa cyklu trzech archaizujących utworów Satiego) oznacza "nadzy chłopcy", nie można wyciągać z tego żadnych wnios- ków, podobnie jak możemy być względnie pewni, że Brittenowska fascynacja małymi chłopcami mieściła się w granicach prawa... z tru- dem. Ryszard i Paulina Straussowie byli szczęśliwi tylko wtedy, kiedy się ze sobą gryźli jak pies z kotem. Ona była kotem, on - dobrodusznym psem. Historia państwa Schumannów opowiada o wspaniałym partners- kim małżeństwie, w którym żona stopniowo wyłania się jako znakomi- tszy z dwojga geniuszy. Inną niedocenioną kompozytorką czekającą w kulisach historii jest siostra Feliksa Mendelssohna. Fanny Mendels- sohn, która muzyki była uczona przez matkę i już jako trzynastolatka znała na pamięć złożony z czterdziestu ośmiu preludiów i fug Wohl temperiertes Klavier Jana Sebastiana Bacha, a jako czternastolatka wstą- piła do konserwatorium. Fanny i Feliks byli ze sobą wyjątkowo blisko związani, zarówno muzycznie i intelektualnie,jak i uczuciowo. Oboje wstąpili w związki małżeńskie, ale też oboje nie osiągnęli z małżon- kami takiej więzi, jaka łączyła ich ze sobą od wczesnego dzieciństwa. Feliks zmarł niespełna sześć miesięcy po siostrze; niektórzy mówili, że z powodu pękniętego serca. Zachowane kompozycje Fanny są niemal równie wyraziste i śmiałe jak utwory jej brata, ale ich ojciec zarządził, że domowe cnoty są dla dziewczęcia znacznie ważniejsze niż kom- ponowanie. Inną wielką stratą jest Nadieżda Purgold, uderzająco piękna i nadzwyczajnie utalentowana uczennica Dargomyżskiego i Rimskie- go-Korsakowa. Dużo komponowała i stała się niemal szóstą częścią "Wielkiej Piątki" zwanej też "Potężną Gromadką". Kiedy jednak w roku 1872 poślubiła Rimskiego, już jako Nadieżda Mikołajewna Rimskaja-Korsakowa zadowoliła się rolą jego wydawcy i korektorki oraz matki ich siedmiorga dzieci. Opłakujmy także Helen Riese urodzoną w Berlinie w roku 1796. Studiowała kompozycję z uczniem Beethovena, Ferdynandem Riesem, a żarliwe ówczesne doniesienia o jej talencie potwierdza olśniewająco mozartowska w stylu Sonata wioLonczelowa op. 11. Jednak większość innych utwo- rów Helen Riese zaginęła, a po jej ślubie zawartym w roku 1814 z niejakim Liebmannem niewiele więcej o niej słyszano. Zmarła około roku 1835. Śmierć Helen Riese pozostała najwyraźniej niezau- ważona. Urodzony w Glasgow Eugeniusz d'Albert i Wenezuelka Maria Carreńo to małżeństwo kompozytorsko-wykonawcze godne zapamię- tania raczej dla liczby ich ślubów niż dzieł. W związki małżeńskie wchodzili ośmiokrotnie, głównie z kolegami muzykami, a kiedy na jakimś przyjęciu d'Albert zawołał do Brahmsa: "Czy zechciałby pan poznać moją nową żonę?", Brahms rzekomo odpowiedział: "Danke, aber diese uberspring ich" ("Dziękuję, ale tę chyba pominę"). Omówienie przy tej okazji - obok miłości kompozytorów - także życia uczuciowego wykonawców-wirtuozów zaowocowałoby kilkoma woluminami o wymiarach książek telefonicznych. Stokowski, Pagani- ni, Rubinstein i Toscanini (by wymienić tylko tych czterech) wymaga- liby dla siebie odrębnych tomów. Ostatni z wymienionych to hipo- kryta wygłaszający swoim muzykom kazania o uczciwości, a po kryjo- mu sięgający po każdą spódniczkę (ciekawe, jak to seksualne moles- towanie udałoby mu się dzisiaj?). Leonard Bernstein czuł pociąg za- równo do kobiet, jak i do mężczyzn, a liczba dyrygentów, którzy ćwi- czyli "droiL du seigneur" ("prawo feudała") na muzykach,jest spotęgo- wana przez wewnątrzorkiestrowe miłostki, ów nieustannie zmieniają- cy się kalejdoskop romansów ułatwionych dzięki częstym wyjazdom na artystyczne tournees; romansów, którymi karmią się liczne pod- niecające opowieści. Nie ma tu miejsca dla tych wszystkich znakomitych śpiewaków, którzy upadli z powodu swoich Svengalich. [Svengali to osoba cał- kowicie panująca nad innymi, zwykle z egoistycznych i złych pobu- dek. Symbol utworzony od nazwiska okrutnego hipnotyzera z powie- ści G. Du Mauriera pt. Trilby - przyp. tłum.]. O angielskim tenorze, sir Steuarcie Wilsonie wiem tylko tyle, że poślubił żonę Adriana Boul- ta, przejmując opiekę nad licznym potomstwem dyrygenta i że pod- czas ceremonii ich ślubu organista, sir Walford Davies, grał Handla On nakarmi swoją trzodę. Adelina Patti wypełniłaby tylko jeden skandalizujący paragraf-za to, że przypuszczalnie trzymała u siebie karła, by spełniał jej potrzeby; być może miał jej przypominać, że nie było nikogo większego niż ona. Podejmując takie przedsięwzięcie, zawsze zanudza się przyjaciół powstającą książką, ponieważ zazwyczaj mówią oni: "Spodziewam się, że wiesz, iż..." Zwykle nie wiedziałem, więc serdeczne podziękowania kieruję ku tym wielu osobom, które podsuwały mi pomysły i wskazó- wki; szczególnie zaś ku tym ekspertom w swoich dziedzinach - Roge- rowi Nicholsowi, profesorowi Robertowi Orledge'owi i doktor Caro- linie Potter - którzy pomogli mi w sprawach francuskich. Hanny Hicger była niestrudzoną badaczką źródeł niemieckich w Wiedniu, zaś Aviva Sklan w Nowym Jorku. Spóźnione podziękowania składam mojej dawnej koleżance, oboistce Mary Murdoch. Należąca do jej ojca biblioteka niemieckich biografii stworzyła zalążek mojej. Dzięku- ję też radiowcom Peterowi Spaullowi i Jamesowi McKeonowi. Nigdy nie otrzymałem takiej karty pocztowej od profesora Arthura Jacobsa, ani nie odbyłem takiej rozmowy z Julianem Buddenem, które nie wniosłyby chociaż odrobiny fascynujących informacji. Ray Abbot, An- drew Lyle i Andrew Mussett maczali palce - wraz z Piersem Bur- tonem-Page'em - w realizacji kilku wydań "Żon" i "Miłości" (moich audycji w radiu BBC), zaś Patrick Lambert był moim bankiem infor- macji o Czechach. Przede wszystkim za niestrudzoną i pełną poświęcenia pomoc jestem wdzięczny mojej żonie, Ingrid. Liverpool, 1996 Fritz SpiegL Johann Sebastian Bach Data i miejsce urodzenia: 21 marca 1685 r. w Eisenach. Rodzice: Johann Ambrosius Bach i Elisabeth z d. Lammerhuet. Żony: 1. Maria Barbara Bach (1684-1720), ślub w 1702 r.; 2. Anna Magdalena Wilcke (1701-1760), ślub w 1721 r. Dzieci: dwadzieścioro (z dwiema żonami). Data i miejsce śmierci: 28 lipca 1750 r. w Lipsku. Drzewo genealogiczne rodziny Bachów -jak podaje "Słownik muzy- ki" Grove'a, gdzie zajmuje ono dwie strony zapisane drobnym dru- kiem - liczy, jeśli cofniemy się do Hansla i Veita żyjących w późnym średniowieczu, nie mniej niż osiemdziesięciu sześciu męskich Ba- chów. Muzyka rządziła Bachami przez niemal trzysta lat, oni zaś w efe- kcie władali muzyką północnoniemiecką, szczególnie w Turyngii, gdzie wydawali się mieć to, co dziś się nazywa monopolem. Powiedze- nie "on jest Bachem" było równoznaczne ze stwierdzeniem "on jest muzykiem". Jedynie dziewięciu z owych osiemdziesięciu sześciu nie uprawiało tego zawodu, choć lista pomija kobiety owej rodziny, które prawdopodobnie były w tej sztuce szkolone, ale nie wchodziły do familijnego zawodu; tego się nie robiło. One pracowały w domu, gotując, piorąc, sprzątając, prasując i... rodząc kolejnych muzyków. Nikt nie był bardziej świadomy tego fenomenu niż Jan Sebastian, najsłynniejszy członek rodziny, który w roku 1735 sam stwierdził, że należy do piątej generacji, co pierwszym pokoleniem czyniło Veita Bacha nazwanego imieniem świętego Wita (tego, który nie mógł przestać tańczyć). On sam - Jan Sebastian - dokonał wnikliwego przeglądu wszystkich swoich "muzycznych krewniaków", o których wiedział. Kilku z nich rozjechało się po całych Niemczech, a niektórzy zawędrowali nawet dalej, bo aż do Szwecji. W pochodzącym z roku 1728 liście do przyjaciela Jan Sebastian zdawkowo napomyka, że wszy- scy jego synowie są urodzonymi muzykami. Zgodnie z biografią Jana Sebastiana, którą opublikowano w 1802 roku, ale którą jej autor, Jan Mikołaj Forkel, zaczął pisać tuż po śmierci najmłodszego z "wielkich" Bachów - Jana Krzysztofa - rodzi- na odbywała doroczne zjazdy w Arnstadt, w Erfurcie albo w Eisenach. Były one wielkimi muzycznymi przyjęciami, na których wymieniano się osobistymi i zawodowymi nowinami, dosłownie porównując par- tytury, by się dowiedzieć, jakie rodzaje muzyki lub stylów wykonaw- czych są modne bądź oczekiwane w różnych miejscowościach i regio- nach. Owe przyjęcia nieodmiennie zaczynały się jakimś nabożnym chorałem, ale niebawem przechodziły w breughlowskie biesiadowa- nie z pospolitymi, plebejskimi śpiewkami i muzycznymi swawolami, łącznie z gamami i kontrapunktowymi improwizacjami, w których różne dźwięki "pasowały do siebie" jakby były wzajemnymi akom- paniamentami. Bachowie nazywali te improwizowane kawałki quod libetami ("[śpiewaj] co chcesz"), a w zmodyfikowanej formie wciąż są one znane w muzycznej Walii, która nazywa je penilLionami. Zabawny przykład pojawia się na końcu Wariacji Goldbergowskich Jana Sebas- tiana Bacha, gdzie przewija się motyw pieśni ludowej o następujących słowach: Kraut und Ruben / Haben mich vertrieben... ("Kapusta i rzepa sprawia, że uciekam... gdybyś gotowała mi lepsze żarcie, siedziałbym w domu"). Większość członków rodziny należała do klasy rzemieślniczej gru- pującej zawodowych muzyków, którzy uprawiali przypisane cechowi profesje miejskich kobziarzy, wieżowych i ratuszowych trębaczy, mu- nicypalnych kolędników, organistów i szkolnych nauczycieli muzyki. Większość też była biedna jak kościelna mysz. Bachowie swój majątek inwestowali w rodzinę, nie zaś w banki. Małżeństwa zawierane w ro- dzinie były u nich raczej regułą niż wyjątkiem. Nigdy jednak nie żenili się bliżej niż z kuzynkami. Kościół nie wyraziłby na to zgody, a oni byli ludźmi bogobojnymi. W jakimś momencie, o całe stulecia wcześniej, zanim zrozumiano geny i genetykę, Bachowie chyba uświadomili so- bie, że dzięki owym wewnątrzrodzinnym małżeństwom mogą niemal na życzenie produkować muzyków, podobnie jak musieli również zauważyć, że gdy ich sąsiedzi żenią się między sobą, to często płodzą wiejskich głupków. Rzeczą zgoła nie do pomyślenia było, aby potom- kowie któregoś Bacha nie pracowali w rodzinnym zawodzie (dokład- nie tak, jak tradycyjnie dzieje się w rodzinnych orkiestrach dętych w północnej Anglii, gdzie synowie, idąc w ślady ojców, wstępują do owych orkiestr). Młodzi Bachowie byli oczywiście uczeni muzyki przez swych ojców, najstarszych braci lub wujów. Uczenie dziewcząt było mniej intensywne, ale zawsze musiały być do dyspozycji, aby przepisywać nuty lub śpiewać. Młody Jan Sebastian Bach cieszył się reputacją niesubordynowa- nego buntownika i miał talent zrażania sobie przełożonych. Gdy był uczniem u organisty w Arnstadt, parafianie narzekali, że wyprowadza ich z równowagi dziwnymi wariacjami i dodatkowymi dźwiękami w akompaniamentach, którymi się najwyraźniej popisuje. Był też oskarżany o... ciężką rękę wobec chórzystów. I najgorsze ze wszyst- kiego: cóż on wyprawia na kościelnym chórze z nieznajomą młodą kobietą?! Czyż nie wie, że kobietom nie wolno śpiewać w kościele?! Jan Sebastian był zbyt porywczy, mówił wszystko bez ogródek, ale równocześnie sam szybko się obrażał. Mając dziewiętnaście lat, 4 sier- pnia 1704 roku był w Arnstadt ze swoją kuzynką, Barbarą, gdy wdali się w jakąś słowną utarczkę z grupą starszych uczniów. Starając się (niewątpliwie) zaimponować Barbarze, zrobił kilka obraźliwych uwag trzy lata starszemu od siebie fagociście J.H. Geyersbachowi, mówiąc mu, że beczy na swoim fagocie niczym kozioł. Na te słowa Geyersbach obraził się i uderzył Bacha kijem w twarz, Bach zaś wyciągnął szpadę, ale inni uczniowie powstrzymali go od zrobienia obrażonemu fagoci- ście krzywdy. Sprawa trafiła do Sądu Konsystorskiego, gdzie została rozstrzygnięta polubownie, ale niebawem Bach ponownie naruszył prawo. Poprosiwszy o czterotygodniowy urlop, by móc posłuchać w Lubece (do której musiał iść przez miesiąc) znakomitego, ale sta- rzejącego się organisty Dietricha Buxtehudego, przebywał tam przez trzy miesiące. Wspaniały organista dożywał swoich lat i Bach mógłby objąć jego posadę, ale zauważył, że trzydziestoletnia córka mistrza radzi sobie z tą pracą (kilka lat wcześniej zarówno Handel, jak i Mat- theson odrzucili jej rękę razem z upragnioną posadą po Buxtehu- dem). Pierwszą znaną miłością Jana Sebastiana była jego dwudziesto- dwuletnia kuzynka Maria Barbara, córka wuja Jana Michała Bacha, organisty w Gehren. Szybko się pobrali. Dnia 17 października 1707 roku czcigodny pan Jan Sebastian Bach, kawa- ler, organista w kościele św. Błażeja, prawnie zrodzony syn czcigodnego Ambrożego Bacha, nieżyjącego, byłego organisty i muzyka miasta Eisenach, oraz cnotliwa Maria Barbara, panna, najmłodsza z żyjących córek wielce czcigodnego i zacnego Michała Bacha, nieżyjącego już organisty w Gehren, w tutejszym domu Bożym za zgodą Jaśnie Wielmożnego Hrabiego, po zapo- wiedziach ogłoszonych w Arnstadt, wstąpili w związek małżeński. Po ceremonii zaślubin odbyło się muzyczne przyjęcie, na któ- rym rodzina zaśpiewała Weselny Quodlibet (zachował się z niego tylko jeden fragment umieszczony w katalogu kompozycji Bacha pod nu- merem BWV 524). Małżonkowie Jan Sebastian i Maria Barbara mie- li ogółem siedmioro dzieci, wśród których były też bliźnięta, ale zmarły one tuż po przyjściu na świat, zaś jeden z synów, Leopold August, urodzony w roku 1719, nie dożył swych pierwszych urodzin. Maria Barbara powiła też Janowi Sebastianowi synów: Wilhelma Friedmanna, Karola Filipa Emanuela i Jana Gotfryda Bernarda, któ- rzy także zdobyli sławę jako kompozytorzy. Ku wielkiej rozpaczy Ba- cha Maria Barbara zmarła nagle w wieku trzydziestu pięciu lat. Jan Sebastian towarzyszył wtedy księciu w podróży do Karlsbadu, a wró- ciwszy do domu, zastał w nim wieści, których w owych czasach powo- lnych wojaży i słabej łączności podróżni obawiali się najbardziej. Okoliczności te zostały później opisane przez jego syna Karola Filipa Emanuela. Po trzynastu latach szczęśliwego małżeństwa z pierwszą żoną ogarnął go bolesny smutek, gdy wróciwszy do Kóthen zastał małżonkę nieżywą i po- chowaną, chociaż wyjeżdżając zostawił ją w najlepszym zdrowiu. Wieść o jej chorobie i śmierci była pierwszą, jaką mu zakomunikowano, gdy wszedł do domu. Kobietą, która została drugą żoną Jana Sebastiana, była Anna Magdalena Wilcke, Wulke lub Wulcke. Spostrzegł ją rok przed śmier- cią Marii Barbary, bo była uderzająco piękną dwudziestolatką ze słod- kim głosem i jeszcze słodszym charakterem. Chociaż nie należała do rodziny Bachów, była córką trębacza i siostrzenicą organisty. Pobrali się bezzwłocznie, a zapis w księdze kościelnej mówi: Dnia 3 grudnia 1721 roku pan Jan Sebastian Bach, wdowiec, kapelmistrz Jego Wysokości Księcia, i Anna Magdalena, panna, prawowita córka pana Jana Kaspara Wulcke, nadwornego i polnego trębacza Jego Wysokości Księ- cia Sachsen-Weissenfels zostali sobie zaślubieni na życzenie Księcia... Mając trzydzieści osiem lat Bach rozwinął swe zdolności z chwilą przeniesienia się do Lipska, gdzie objął posadę kantora w słynnym kościele św. Tomasza. Anna Magdalena, wciąż zaledwie dwudziesto- dwuletnia, musiała się w tym czasie opiekować aż pięciorgiem dzieci, wśród których jedno było już jej własne. jako dobry ojciec Bach napi- sał wcześniej dla dzieci Klavierbuchlein, czyli książeczkę ćwiczeń klawe- synowych, a w roku 1723 i 1725 skomponował jeszcze dwa takie zbio- ry dla żony. Obok etiud na klawesyn i podniosłych luterańskich hym- nów znalazła ona w owych Książeczkach nutowych miłosną pieśń Czy dasz mi swoje serce? oraz - co było najbardziej wzruszające, ponieważ Bach osiągnął właśnie wiek średni i wzrok zaczynał sprawiać mu kło- poty - pieśń jesteś ze mną ("Gdy jesteś ze mną, spokojnie myślę o dniu mojej śmierci"). Oprócz gry na klawesynie i zasad kompozycji Bach nauczył także Annę Magdalenę pisania nut, aby mogła być jego kopistką. Ona zaś osiągnęła w owej sztuce taki stopień mistrzostwa, że czasami trudno odróżnić ich rękopisy. Życie nie było jednak wyłącznie idylliczne. Wilhelma Friedman- na, najstarszego syna Marii Barbary, którego uważano za najbardziej utalentowanego, śmierć matki poruszyła tak głęboko, że nigdy się nie ustatkował i nie zaznał powodzenia. Jan Gotfryd Bernard, inny z sy- nów Jana Sebastiana i Marii Barbary, także przysparzał swemu ojcu i Annie Magdalenie pewnego strapienia. Opuściwszy dom, żeby objąć posadę organisty i jednocześnie studiować na uniwersytecie nauki humanistyczne, popadł w tarapaty i wyprowadził się z mieszkania, nie mówiąc nikomu, dokąd się udaje. Bach spłacił jego długi, ale napisał: "Moja czuła troska na nic się nie zdała. Muszę nieść swój krzyż z cierp- liwością i pozostawić swego marnotrawnego syna bezgranicznemu mi- łosierdziu boskiemu". Wkrótce miało się ono dopełnić; Gotfryd Ber- nard zmarł jako student uniwersytetu w Jenie, nie zobaczywszy już rodziny. Na początku lat czterdziestych XVIII wieku Anna Magdalena była schorowaną kobietą i cierpiała na jakąś nieokreśloną przy- padłość. jednak w roku 1742 urodziła mężowi jeszcze jedną córkę, którą ochrzczono imionami Regina Zuzanna. Ostatnia córka Bacha żyła do roku 1809, w ewidentnym ubóstwie, ponieważ utrzymywała się z subskrypcji rozpisanej przez wydawców, Breitkopfa i Hartla. Oni zaś byli niewątpliwie wdzięczni za wszystkie pieniądze, jakie uprzednio zarobili na Bachach, co zresztą robią nadal, także w XX wieku. * W marcu i kwietniu 1750 roku Bach przeszedł dwie nieudane operacje oczu, padając ofiarą okrutnego oszustwa pewnego angiels- kiego szarlatana, niejakiego Jana Taylora, który podróżował po Euro- pie uzbrojony w fałszywe świadectwa i nazywał siebie "kawalerem Tay- lorem", bez wątpienia próbując w ten sposób podawać się za uszlach- conego angielskiego chirurga. Wzrok Bacha prawdopodobnie osłabł- by tak czy inaczej, nawet bez owej "chirurgicznej" interwencji, ale operacje Taylora jeszcze go pogorszyły. Jan Sebastian Bach zmarł we wtorek 28 lipca 1750 roku i został pochowany w grobie oznakowanym tak niedbale, że nieomal zaznał tego samego pośmiertnego losu, jaki stał się udziałem Mozarta: nie- wiadomego miejsca wiecznego spoczynku. Dopiero po intensywnych badaniach prowadzonych przez niemieckich uczonych zidentyfiko- wano w roku 1894, a więc po blisko stu pięćdziesięciu latach, właściwy grób Bacha. Gdy przeprowadzono ekshumację; rzeźbiarz Karol Sef fner dokonał pomiarów czaszki Bacha, co pozwoliło mu tak wymode- lować rysy kompozytora, by nadać możliwie największe podobieństwo jego pomnikowi, który stanął przed południowym wejściem do koś- cioła św. Tomasza w Lipsku. Anna Magdalena podążyła za mężem 27 lutego 1760 roku, umie- rając w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat, zniszczona ciężką pracą - porodami, wychowywaniem dzieci, prowadzeniem gospodarstwa i zajęciami muzycznymi. W chwili jej śmierci w oficjalnych dokumen- tach opisano drugą żonę Jana Sebastiana Bacha jako ,~jałmużniczkę", co oznacza, że musiała żyć z miłosierdzia miasta. Smutny to koniec dla dynastii... Ludwig Van Beethowen Data i miejsce urodzenia: w grudniu 1770 r. w Bonn (ochrzczony 17 grudnia). Rodzice: Johann van Beethoven i Maria Magdalena Leym (z domu Keverich). Data i miejsce śmierci: 26 marca 1827 r. w Wiedniu. Ludwik van Beethoven był, podobnie jak Jan Brahms, zaprzysięgłym kawalerem, i tak jak Brahms miał zwyczaj kochać się w kobietach, o których wiedział, że są nieosiągalne; albo dlatego, że były żonami innych mężczyzn, albo też z powodu ich tak wysokiego statusu społe- cznego, że małżeństwo z muzykiem - nawet sławnym - w ogóle nie wchodziło w rachubę. Wydaje się, że pragnął, by tak było, a ponadto - podobnie jak Brahms -wolał nieskomplikowane usługi prostytutek, w przekonaniu, że seks z kobietą szanowaną w pewien sposób ją bez- cześci. Wzmianki w jego dzienniku pokazują, że ilekroć odnotowywał "zdobycie jakiejś fortecy", czuł później niesmak i wyrzuty sumienia. Pewnego dnia ktoś wpisał pytanie: "Dokąd to szedłeś dzisiaj o godzi- nie siódmej, przechodząc w pobliżu Bauernmarkt?", a on odpowie- dział, pisząc po łacinie: "Culpam trans genitalium" ("Potępiaj za to mego fallusa"). W tym jego dzienniku istnieje niedatowana notatka, w której Beethoven przypomina samemu sobie, że "zaspokojenie zmysłowe bez związku duchowego jest i pozostaje bestialskie; nie ma się potem ani śladu szlachetnego odczucia, lecz raczej wyrzuty sumie- nia". W innej notatce postanawia: "od dzisiaj nigdy nie iść do takiego domu... bez wstydu, w pragnieniu czegoś od takiej osoby" ("osoba" - eine Person - jest uwłaczającym sposobem mówienia o kobiecie). Innym atrybutem, jaki Beethoven dzielił z Brahmsem, był trosk- liwie kultywowany gburowaty sposób bycia, którym być może mieli nadzieję odstraszać kobiety. W rzeczywistości nikt (niezależnie od płci) nie mógł dłużej mieszkać z żadnym z nich. W liście z dnia 8 maja 1816 roku do Ferdynanda Riesa, swego przyjaciela i ucznia, Beet- hoven pisał z pewnym bólem: "Serdeczne pozdrowienia dla małżon- ki. Niestety, ja nie mam żony. Znalazłem tylko jedną kobietę, której nigdy nie zdobędę, ale nie to uczyniło mnie mizoginistą". Tą kobietą była prawdopodobnie - ale niekoniecznie - owa Nieśmiertelna Uko- chana, o której tak wiele napisano. Franciszek Wegeler, tajny radca i lekarz, który znał Beethovena od dwunastego roku życia kompozytora (Wegeler był pięć lat starszy, ale, jak pisał, "nie było dnia, byśmy się nie spotkali") ujawnił w swych wspomnieniach, że Beethoven "zawsze miał jakąś ukochaną i zawsze był pod silnym wrażeniem tej sympatii". Jego pierwszą miłością (zgo- dnie z tym, co podaje Wegeler we wspomnieniach spisanych w roku 1838) była Jeannette d'Honrath z Kolonii; "śliczna, żywiołowa blon- dynka o przyjacielskim zachowaniu, która znajdowała wielką przyjem- ność w muzyce i miała miły głos". Drażniła się z Beethovenem, śpie- wając popularne piosenki o lekko dwuznacznych słowach, ale związek ten nie doprowadził do niczego i Jeannette poślubiła jakiegoś kupca z Kolonii. Potem nadeszło coś, co było opisywane jako werterowska (a więc nieszczęśliwa) miłość do niejakiej panny von Westerholt. Wege- ler dodaje: "Powinienem też powiedzieć, że wszystkie kobiety, które kochał, pochodziły z wyższych warstw społecznych niż on". Następna była Babette (Barbara), córka "wdowy Koch", która także nie od- wzajemniała jego miłości, oraz Magdalena Willmann, którą Beetho- ven poprosił o rękę, lecz która go odrzuciła. "W Wiedniu, ilekroć tam byłem, Beethoven zawsze wplątany był w jakiś romans - wspominał Wegeler - i niekiedy dokonywał pod- bojów, które mogłyby być trudne, a nawet niemożliwe dla jakiegoś Adonisa." Sam kompozytor w pochodzącym z 18 marca 1809 roku liście do przyjaciela, Ignacego Gleichensteina, tak opisywał typ kobie- ty, jakiej poszukiwał: "Musi być piękna, tylko piękna, w przeciwnym razie musiałbym kochać samego siebie ( ! ) ". Brzydota - zarówno w mężczyznach, jak i w kobietach - go obrażała. Skrzypek Ignacy Schuppanzigh i wydawca Karol Boldrini, którzy byli grubi, musieli znosić jego okrutne uszczypliwości czasami wyrażane w dowcipnych piosenkach (obydwu nazywał Falstaffami, a Schuppanzigha niekiedy - Milordem, co wymawiał i pisał po angielsku). Ilekroć był w publicz- nej jadłodajni i naprzeciwko niego siadali jacyś brzydcy ludzie, prze- siadał się do innego stołu (zapominając, że jego ponure spojrzenia spode łba i brzydki sposób jedzenia mogły równie dobrze obrażać tych ludzi). Inny biograf Beethovena, Teodor Frimmel (1853-1928), mówi, że był on nieustannie inspirowany przez piękne kobiety do pisania dla nich różnych kompozycji (owa "inspiracja" oznaczała natchnie- nie, a nie płatne zlecenie). Uczeń Beethovena, Karol Czerny (1791-1857) opowiadał, że wielki kompozytor był "poważnie zako- chany" w swojej uczennicy, którą była Anna Luiza Babette (Barbara) hrabianka Keglevich. To właśnie jej dedykował zarówno Sonatę for tepianową op. 7 (którą w jednej chwili nazwano "Sonatą Miłości"), jak i Wariacje na temat arii La stessa, la stessissima z opery Salieriego Fal staff, jednak w roku 1801 Anna Luiza Babette poślubiła księcia Odes- calchi. Mimo to Beethoven nie zaprzestał dedykowania jej swych dzieł. Najważniejszym utworem dedykowanym Annie Luizie księżnej Odescalchi jest Koncert fortepianowy C dur. Anna Luiza umarła młodo w roku 1813. Ulubiony lekarz Beethovena, Jan Malfatti, miał piękną siostrzeni- cę Teresę. Wielki kompozytor miał z nią, jak się zdaje,jakieś "miłosne interludium" i ona jest adresatką najpopularniejszego utworu for- tepianowego Beethovena Dla Elizy. Do niej też należał kompozytorski rękopis tego utworu, ale nie widziano go od 1867 roku i jest rzeczą mało prawdopodobną, by ponownie gdzieś się pojawił. Inna Teresa, hrabianka Brunsvik - tylko pięć lat młodsza od Beethovena - była kolejnym obiektem jego uczuć oraz domniemaną Nieśmiertelną Ukochaną, zaś jej młodsza siostra, Józefina, także była wymieniana w tym kontekście. Józefina zmarła w roku 1821. Teresa żyła do roku 1861 i mogłaby oszczędzić potomności wielu domysłów, gdyby miała skłonności do opowiadania o swoim sławnym wielbicielu. Beethoven zakochał się też w urodzonej w 1784 roku Julii, hrabiance Guicciardi, gdy on dobiegał pięćdziesiątki, a ona była jego kilkunastoletnią uczennicą. Julia była nadzwyczajnie urodziwym zuchwałym dziewczę- ciem z odważnym spojrzeniem i jasnobrązowymi loczkami wijącymi się wokół twarzy. Kompozytor zadedykował jej tę serenadową, najbar- dziej romantyczną ze wszystkich swoich sonat, jaką jest Sonata cis-moll "Księżycowa", ale Julia w roku 1803 poślubiła hrabiego Gallenberga i wyjechała do Włoch. Kiedy zaś wróciła i starała się odnowić kontakt z Beethovenem, zignorował ją. Także i Julia miała więc szansę jako jedna z kandydatek do tytułu Nieśmiertelnej Ukochanej. Wśród do- jrzalszych przyjaciółek, choć Beethoven zazwyczaj rozglądał się za młodszymi, znalazła się księżna Lichnowsky (z domu hrabianka Thun), nazywana przez jego - nie zawsze godnego zaufania - sek- retarza, Antona Schindlera, "drugą matką kompozytora". Pani Na- nette Streicher, dziedziczka dobrze znanej wiedeńskiej fabryki for- tepianów, ta sama, która jako dziecko zachwyciła Mozarta grą na klawesynie, prowadziła długotrwałą korespondencję z Beethovenem, udzielając mu rad związanych ze sztuką prowadzenia domu i postępo- wania ze służbą, skrupulatnie odpowiadając na jego pytania o to, ile żywności straci, będąc pobłażliwym. Księżna dawała wyraz szczeremu uczuciu, podczas gdy Beethoven bezwstydnie traktował ją jak wygod- ne biuro poradnictwa domowego. jeden z jego listów do niej sprowa- dza się do takiej oto treści: "Lekarz przepisał mi proszek na wymioty, czy mam go zażywać z herbatą? Potrzebna mi też cynowa łyżka. Pani przyjaciel - Beethoven". Ferdynand Ries opisuje jeszcze mniej pociągającą cechę: "Beethoven bardzo lubił przyglądać się kobietom; szczególnie tym, które miały ładne, młode twarze. Gdy mijaliśmy jakąś na ulicy, rzucał na nią pożądliwe spojrzenia przez okulary, a sądząc, że to widzę, śmiał się lub szczerzył zęby. Gdy raz zagadnąłem go w sprawie podboju pewnej pięknej damy, wyznał, że zajmowała go silniej i dłużej niż wszystkie inne... całe siedem miesięcy!" jedna młoda kobieta okazała się jednorazowym epizodem. Ries opisuje to wydarzenie: Pewnego wieczoru, gdy przyszedłem na lekcję, zastałem piękną młodą damę siedzącą obok niego na sofie. Ponieważ wydawało mi się, że zjawiłem się w nieodpowiedniej chwili, zacząłem zbierać się do wyjścia, aLe Beethoven zatrzymał mnie i powiedział: "Zagraj nam coś". Usiedli za mną. Grałem więc ~przez dłuższy czas, gdy nagle krzyknął: "Ries, zagraj coś miłosnego" i zaraz potem dodał: "coś melancholijnego", a po chwiLi: "coś namięt- nego!" Z tego co słyszałem (tzn. z tego, co działo się za plecami Riesa) odniosłem wrażenie, że w jakiś sposób obraził tę damę i chciał jej to wyna- grodzić. W końcu zerwał się na równe nogi i krzyknął: "Te wszystkie kom- pozycje są moje!"Dama wkrótce wyszła i ku mojemu osłupieniu okazało się, że Beethoven nie wiedział, kim była. PobiegLiśmy za nią, starając się dowie- dzieć, gdzie mieszka i kim jest. Widzieliśmy ją z daLeka w świetle księżyca, a potem nagle zniknęła. Przechadzaliśmy się półtorej godziny, a żegnając się Beethoven powiedział: "muszę się dowiedzieć, kim ona jest, a ty musisz mi pomóc". Po długim czasie minąłem ją na ulicy w Wiedniu i dowiedzia- łem się, że jest kochanką jakiegoś cudzoziemskiego księcia. Wobec takich przypadkowych spotkań może nie dziwić fakt, że wśród książek, które Beethoven miał w swojej bibliotece (a w każdym razie wśród tych, które znajdują się w spisie jego książek, bo nie możemy być pewni, że je rzeczywiście kupił) znajdowały się świeżo opublikowane traktaty o tym jak się ustrzec chorób płciowych i jak je Leczyć, chociaż równocześnie kupił (lub miał zamiar nabyć) Sztukę leczenia chorób uszu oraz książki o homeopatii i odżywianiu. Niektóre z wielbicielek Beethovena prosiły go - jak to było wów- czas w zwyczaju owych czasów - o pukiel włosów, niekoniecznie jako znak miłości, lecz jako pamiątkę równocenną z autografem kilku taktów skomponowanej przez niego muzyki. Pewnego razu jeden z przyjaciół Beethovena, a niekiedy jego sekretarz - skrzypek Karol Holz - spłatał figla jednej z dam, złośliwie posyłając jej nie pasmo siwych włosów Mistrza, lecz kępkę wyciętą z brody jakiegoś kozła. Owa dama strzegła tej kępki niczym skarbu, dopóki ktoś nie wyjawił jej prawdy, a wtedy gniewnie stanęła przed obliczem Beethovena. Na- tychmiast sięgnął po nożyczki, uciął garść włosów rosnących mu z tyłu głowy i wręczył wielbicielce. Ta garść włosów, znacznie już zetlałych, wciąż istnieje. Całe to wydarzenie jest zabawnie opisane w zeszytach konwersacyjnych używanych przez Beethovena także do sporządzania notatek, zapisywania pomysłów muzycznych i list ważnych zakupów, które rzucają światło na jego domowe zwyczaje. Często też posługiwał się tymi "magicznymi zeszycikami", by opowiadać swoim przyjacio- łom i gościom o tych sprawach, którymi nie chciał się dzielić z in- nymi. jak wielu niesłyszących nie potrafił ocenić siły brzmienia włas- nego głosu i często mówił tak donośnie, że przyjaciele pisali mu, iż przeszkadza innym, bądź wprawia w zakłopotanie (zazwyczaj współ- biesiadników, ponieważ wiele owych rozmów odbywało się w tawer- nach). Wpisów takich, jak "Nie tak głośno, proszę. Wszyscy słyszą" lub "Mów, proszę, ciszej. To miejsce aż roi się od policyjnych szpie- gów" jest bardzo wiele. Kiedyś Beethoven napisał o figurze młodej żony pewnego dyrygenta: "Kiedy patrzy się na nią z boku, okazuje się, że ma wspaniały tyłek". Innym razem nagryzmolił uwagę o kelnerce: "Podoba mi się ten tłuścioszek", na co jego kompan wziął ów zeszyt i napisał: "Zdobędę ją dla ciebie". Jeszcze dziwniejszy jest dowód, że co najmniej jeden, a prawdopodobnie dwóch bliskich przyjaciół Beethovena wyraziło gotowość podzielenia się z nim żonami. Hofrat, czyli radca dworu, Peters przed podróżą do Włoch pyta kompozytora: "Może zechciałbyś spać z moją żoną [w czasie mojej nieobecności]? " jest tak zimno, a dalej wyjaśnia: "Ilekroć nie ma mnie w domu, przejmują go odpowiedzialni przyjaciele". Podobnie śpiewaczka An- tonia Janschikh, dwudziestodziewięcioletnia, niebawem odsunięta żona innego przyjaciela, Franciszka Janschikha (Janschega lub Janits- cheka - różne źródła podają odmienną pisownię tego nazwiska) pi- sze: "Dlaczego mnie nie odwiedzasz? Męża nie ma w domu". Bez- sprzecznie interpretacja zależy tu od okoliczności, charakteru i tonu owej konwersacji, ale po czymś, co było najwyraźniej zakrapianym alkoholem, nocnym przyjęciem w domu państwa Janschikhów, gdzie wszyscy musieli zostać na noc z powodu późnej pory, pan Janschikh robi Beethovenowi tę samą propozycję, jaką podczas innego spot- kania uczynił mu radca Peters, pisząc: "Żona mówi, że nie mogę z nią spać. Łóżko jest za wąskie. Będziemy musieli ciągnąć losy!" Fanny del Rio, córka nauczyciela bratanka Beethovena, prowadziła pamiętnik, w którym opisała panią Peters jako "bardzo rozwiązłą". W świetle nieustannego zaabsorbowania Beethovena młodymi kobietami można się słusznie zastanawiać, czy jego pionierskie za- stosowanie w symfonii kwartetu wokalnego (pochodząca z roku 1823 IX Symfonia c~moll op.125) nie powstało pod wpływem silnego pocią- gu do śpiewaczek - sopranistki Henrietty Sontag oraz do kontralcis- tki Karoliny Unger. Czuł sympatię do obu pań, ale bardziej ujęty był spontaniczną panią Unger. Liczne zapisy, jakie pojawiły się w zeszy tach konwersacyjnych w czasie przygotowań i prób tej symfonii, rzuca- ją światło na związek Beethovena z obiema śpiewaczkami. Czasami obie go irytowały, głównie niechęcią do prób ( jedna wymawiała się bólem zęba). Ponadto chichotały i żartowały podczas prób. W pew nym momencie ktoś pisze w zeszytach konwersacyjnych: "Nie sądzisz chyba, że śmieją się z ciebie lub z twojego dzieła? Wszak dobrze wiesz, że Unger jest szaloną dziewczyną, pełną radości i skorą do żartów nawet wtedy, gdy to jest nie na miejscu". Karolina Unger nie zaprzestała skandalicznego flirtu z Beethove- nem. Gdy obie - wraz z Henriettą Sontag - żegnając się kiedyś z kom- pozytorem, pocałowały go w policzek, napisał, nie chcąc mówić tego głośno: "Wolałbym, abyś pocałowała mnie w usta". Karolina "chodzi- ła" wtedy z pewnym młodzieńcem i Beethoven, mężczyzna po pięć- dziesiątce, był zazdrosny. Ktoś próbował rozproszyć jego niepokój, pisząc: "Ona prosi, abym ci powiedział, że bardziej zależy jej na tobie niż na jakimś dwudziestotrzylatku". W roku 1826 Karol Holz, który zawsze lubił relacjonować Beethovenowi plotki i skandale towarzys- kie, uraczył go w pewnym wpisie do zeszytu konwersacyjnego pikant- ną opowieścią o Karolinie Unger. Sugerował tą opowiastką, że Karoli- na jeszcze jako nastolatka straciła dziewictwo z trzydziestoletnim fran- cuskim wirtuozem gry na flecie, Ludwikiem Drouetem (1792-1873) i że on, Holz, był naocznym świadkiem jej zakłopotania po tym wyda- rzeniu. Holz wspominał pewien koncert, który odbył się w Baden (nie opodal Wiednia) w sierpniu 1822 roku, a w którym brały udział zarówno Karolina Unger i Henrietta Sontag, jak i ów Francuz oraz on sam. "Zjedliśmy razem obiad - pisał - a potem poszliśmy na prze- chadzkę do Helenental [pobliski uroczy zakątek]. Drouet i Karolina zostali z tyłu i zniknęli wśród wzgórz. My zaś poszliśmy dalej i przeszło godzinę czekaliśmy na nich u wejścia do doliny. W końcu zjawili się ponownie; oboje rozgrzani i zakłopotani, a ona, Karolina, miała na białej sukni dużą krwawą plamę.* W dniu premiery IX Symfonii Karo- lina skończyła dwudziesty rok życia, a Henrietta Sontag była wtedy nawet młodsza (miała dziewiętnaście lat i cztery miesiące), więc ich głosy z pewnością mogły mieć to "czyste" brzmienie, bo wtedy dziew- częta dojrzewały później niż obecnie (mimo owej przygody Karoliny), nad czym nie zastanawiają się organizatorzy dzisiejszych "autentycz- nych" wykonań, którzy nalegając na użycie instrumentów z epoki, nieodmiennie powierzają partie wokalne śpiewaczkom o potężnych, dojrzałych, wibrująco-pulsujących głosach. Wśród wielu papierów, jakie w chwili śmierci Beethoven zostawił w sekretnej szufladzie swego biurka, wraz z jakimiś akcjami i obligac- jami znaleziono trzy listy... listy do nieznanej kobiety, której tożsa- mość jest przedmiotem niekończących się domysłów. Wielokrotnie cytowane, stały się podstawą licznych powieści, sztuk, a nawet scena- riuszy filmowych, przytoczę więc tutaj zaledwie kilka fragmentów. "Mój Aniele, Moja Najukochańsza. Dzisiaj tylko kilka słów" - pisał Beethoven, a po tym wstępie następowało jakieś trzysta słów miłos- nych wyznań przemieszanych z bardziej prozaicznymi akapitami o sta- * Wszak inna możliwa przyczyna takiej plamy nie zatrzymałaby owej pary przez ponad godzinę. nie dróg, pocztowym dyliżansie i braku koni, po nich zaś - zakoń- czenie: "Moje serce jest zbyt przepełnione, bym zdołał wypowiedzieć więcej. Bywają chwile, gdy słowa są niewystarczające. Gdybyż tylko nasze dwa serca biły jak jedno, słowa nie byłyby potrzebne". Drugi list zaczyna się słowami: "Cierpisz, Ty Moja Najdroższa Istoto", a kończy: "Choćbyś kochała mnie najmocniej na świecie, ja będę Cię kochał bardziej! O Boże, tak blisko, a jednak tak daleko! Czyż nasza miłość nie jest dziełem niebios?" Trzeci list, niemal szalony, kończy się na- stępująco: "Bądź spokojna. Kochaj mnie... dzisiaj... wczoraj... jakże za Tobą tęsknię... zalewam się łzami za Tobą... Tyś moim życiem... moim wszystkim... żegnaj... Nie przestawaj mnie kochać. Okaż zrozumienie najwierniejszemu sercu Twego ukochanego. Ludwik". Postscriptum: "Na wieki Twój odwiecznie moja na zawsze... Listy te zostały napisane prawdopodobnie w roku 1812, ale zgod- nie z zapisem w dzienniku Fanny del Rio, jakiś romans trwał bardzo długo; dłużej niż owe siedem miesięcy, o których wspominał Ries. Fanny wyznała w swoim pamiętniku, że podsłuchała rozmowę między Beethovenem a swoim ojcem, który pytał kompozytora (bo przyja- ciel-mężczyzna mógł to uczynić) "czy kogoś ma". "Słuchałam z naj- wyższym zainteresowaniem i usłyszałam, że jest nieszczęśliwie zako- chany. Pięć lat temu poznał kogoś i gdyby mógł być z tą osobą, uważałby to za największe szczęście swego życia. jednak było to nie- możliwą nawet do pomyślenia chimerą i ułudą. Nie potrafię ~przestać o tym myśLeć- te słowa Beethovena wzruszyły mnie boleśnie" - napisa- ła Fanny. Istnieje pewien zwrot w życiu uczuciowym Beethovena, który jesz- cze nie został dostatecznie przebadany, ale który nieodparcie przy- chodzi na myśl po lekturze zeszytów konwersacyjnych. 25 maja 1806 roku młodszy brat Beethovena, Kaspar Antoni Karol, urzędnik, po- ślubił będącą już wtedy w ciąży Joannę Reiss, córkę zamożnego wie- deńskiego Tapezierera (dosłownie termin ten oznacza tapeciarza, ale dzisiaj nazwalibyśmy go dekoratorem wnętrz). Pięć miesięcy później Joanna urodziła syna, Karola. Gdy chłopiec miał dziewięć lat, Kaspar Antoni Karol umarł, prawdopodobnie z powodu gruźlicy, której, jak mówiono, nabawił się w roku 1813. Chorował przez kilka lat, w czasie których utrzymywał go brat kompozytor. W roku 1815 Ludwik starał si~ sprowadzić mu z Grazu kilka młodych pawi do jedzenia (podobną kurację przepisano ongiś Benvenuto Celliniemu jako rzekome lekars- two na syfilis; prosił o nie także Schubert).* Testament Kaspara An- toniego Karola sporządzony w obecności brata i pewnego znajome- go, a opatrzony datą 12 kwietnia 1813 roku, stanowił: "Ponieważ jestem przekonany o serdecznej szczodrości mojego brata Ludwika van Beethovena, pragnę, by po mojej śmierci wziął na siebie opiekę nad moim małoletnim synem Karolem. Proszę więc Sąd, by przyznał prawo opieki mojemu bratu, a ukochanego brata proszę, by przyjął ten obowiązek i pomagał mojemu dziecku jak ojciec". Dnia 14 lis- topada Kaspar Antoni Karol dopisał dodatkowy kodycyl: "W żadnym razie nie pragnę, by mój syn został oderwany od swojej matki i życzę sobie, by opiekę nad nim dzielili między sobą ona i mój brat". Lud- wik van Beethoven nie był świadkiem dopisania owego kodycylu i być może początkowo nie wiedział o jego istnieniu, czego przyczynę mo- że wyjaśniać umieszczone w dalszej części dopisanego kodycylu uzasa- dnienie wniesionej poprawki: "ponieważ między moim bratem a mo- ją żoną nie istnieje pełna harmonia. Boże, pozwól, by w imię pomyśl- ności mojego syna żyli w zgodzie. To jest ostatnie przedśmiertne ży- czenie umierającego męża i ojca, Karola van Beethovena". Następ- nego dnia Karol zmarł. Stwierdzenie, że między Joanną a Ludwikiem "nie istnieje pełna harmonia" jest nader powściągliwym opisem rzeczywistego stanu rze- czy. Gdy tylko Karol umarł, Ludwik wszczął długi i bolesny proces przeciwko bratowej, wnosząc o anulowanie i unieważnienie owego kodycylu i odebranie jej dziecka. Rozpuszczał obelgi, kalumnie i za- rzuty wobec bratowej, nazywając ją kobietą rozwiązłą, prostytutką, bywalczynią sal tanecznych i Królową Nocy. Opowiadał, że miała kło- poty z policją (krótko przebywała w domowym areszcie po jakiejś małżeńskiej kłótni o pieniądze, podczas której mąż chwycił nóż i lek- ko skaleczył ją w rękę) i że przed więzieniem uchroniła Joannę wyłą- cznie jego, Ludwika, interwencja. Beethoven zionął nienawiścią; za- równo jego listy, jak i zeszyty konwersacyjne pełne są ataków na tę biedną kobietę. Po śmierci brata nalegał nawet na zbadanie ciała zmarłego, aby sprawdzić, czy go nie otruła. Nakłaniał przyjaciół do szpiegowania jej. Próbował nie dopuszczać do spotkań Karola z mat- ką, podburzał bratanka do mówienia o niej złych rzeczy. Nikt nie bronił Joanny ani nie protestował przeciwko przerażającemu zacho- waniu Beethovena. On zaś miał wystarczająco dużo wpływowych arys- tokratycznych przyjaciół, by poruszyć góry w tym skorumpowanym policyjnym państwie, jakim był biedermeierowski Wiedeń. Ostatecz- nie 9 stycznia 1816 roku sąd opowiedział się po stronie Beethovena, ustanawiając go współopiekunem Karola wraz z radcą Petersem (czło- wiekiem, który chciał się z nim dzielić własną żoną!). W rezultacie Karol stał się synem Beethovena - przynajmniej de iure - o czym 6 września napisał on do przyjaciela, radcy, doktora Jana Nepomuka Kanki w Pradze: " jestem teraz prawnym i prawdziwym ojcem dziecka mojego brata i w związku z tym mógłbym też stworzyć drugą część Czarodziejskiego fletu, widząc, że i ja mam swoją Królową Nocy, z którą muszę walczyć". Zwracając się do chłopca, Beethoven mówił "mój synu" ( jak mógłby nie tylko każdy stryj nazywać swego bratanka, lecz również człowiek starszy- młodszego). Nazywał go także swoim "pra- wdziwym synem". On i Karol prowadzili osobliwe kawalerskie gos- podarstwo zazwyczaj z pomocą jakiejś gospodyni i kilku młodych ku- charek lub pokojówek. Pewnego razu Karol opowiedział stryjowi o próbie uwiedzenia go, podjętej przez jedną z pokojówek, która - jak mówił - "usiadła na łóżku, wypinając piersi i spoglądając na mnie w bezwstydny sposób". Kilku z tych, którzy twierdzili, że widzieli domowe porządki, opowiadało o bałaganie i zaniedbaniu, co jest obecnie powszechnie przyjętą wizją sposobu życia Beethovena. Nie- mniej jednak listy zakupów sporządzane w zeszytach konwersacyjnych pokazują, że często kupował artykuły używane przez wybrednych i wy- magających domatorów: mydło, szczotki i inne materiały do czysz- czenia, a nawet różne mechaniczne urządzenia kuchenne. Beethoven kształcił Karola w prywatnej akademii, zaangażował też dla bratanka najlepszych nauczycieli muzyki, karmił go i odziewał, ale między dowodami niemal przytłaczającej miłości poddawał go emocjonalnemu szantażowi i podburzał przeciwko matce. Dojrzały i rozsądny jak na swoje lata Karol przyłączył się do przyjaciół Beet- hovena w zapisywaniu rozmów, których ten głuchy człowiek nie mógł usłyszeć, często do późnej nocy siedząc z nim w tawernach i restaurac- jach. W zeszytach konwersacyjnych Karol jawi się jako inteligentny chłopiec z dużym poczuciem humoru; zwykł on zapisywać dla stryja dowcipy, które zbierał, a także opisywać zabawne wydarzenia, jakie miały miejsce w szkole, dodając nieco własnych, żartobliwych obser- wacji. Od czasu do czasu pojawia się w owych zeszytach także sporady- czna oznaka nieposłuszeństwa, chociaż Karol pracowicie odrabiał lek- cje i ćwiczył grę na fortepianie pod kierunkiem nauczycieli Józefa i Karola Czernych. W wielu odpowiedziach, jakich udzielał Beethove- nowi w zeszytach konwersacyjnych, zmuszony do uspokajania gniewu stryja i, odpowiadania na jego drobiazgowe i dociekliwe szukanie dziury w całym, chłopiec wydaje się zajmować stanowisko obronne. Karol był najwyraźniej głęboko nieszczęśliwy. Dwukrotnie uciekał z domu, ale sprowadzano go ponownie. Latem 1826 roku, już jako student uniwersytetu, ukrył się w ruinach zamku Rauhenstein i pró- bował popełnić samobójstwo, przykładając sobie pistolet do głowy. Kula zaledwie drasnęła czaszkę, nie wchodząc w głąb. Został zabrany do szpitala, gdzie zajęli się nim wszyscy specjaliści, jakich wstrząśnięty stryj zdołał zmobilizować, i w końcu wrócił do zdrowia. Pochodzące z tego okresu zapisy w zeszytach konwersacyjnych dowodzą, że po owej druzgocącej wieści przyjaciele skupili się wokół Beethovena. Na- wet znienawidzona Joanna składa Beethovenowi wizytę, by porozma- wiać o chłopcu, a on wydaje się być wobec niej uprzejmy. Gdy stało się jasne, że Karol nie umrze, policja aresztowała młodzieńca - samobójs- two było bowiem czynem karalnym - dopóki wpływy Beethovena nie zapewniły mu wolności. Ten epizod na długo pozostawił Beethovena w stanie szoku i sprawił, że na jakiś czas kompozytor zaprzestał swego przykrego zachowania. Karol, zapytany, dlaczego próbował się zabić, odpowiedział: "Ponieważ stryj wciąż mnie upokarzał". Mimo nienawistnych słów, jakie Beethoven kierował pod adre- sem Joanny, nie ma dowodów, by kiedykolwiek odpłaciła się szwag- rowi tym samym lub skarżyła się na jego zachowanie. Po prostu za- chowywała pełną godności ciszę. Ja zaś skłonny byłbym twierdzić, że z jednej strony -jego napastliwa zjadliwość, z drugiej zaś -jej cierp- liwość to klasyczny przypadek gorzkiej miłości, dowodzący, że byli skłóconymi kochankami i możliwe wydaje się nawet to, że w styczniu 1809 roku Joanna była w ciąży z Ludwikiem, a nie z jego bratem, a Kaspar Antoni Karol, już wówczas chory, został nakłoniony do po- ślubienia jej, aby Ludwika - najbardziej znanego człowieka w Wied- niu - uchronić od skandalu. Intrygującym - czy przypadkowym? - do- wodem jest fakt, że kiedy w roku 1820 Joanna wydała na świat nieślub- ną córkę, postanowiła nadać jej imię, które było (i nadal jest) zgoła niezwykłe: Ludwika (Ludovica). Czyż nazwałaby dziecko imieniem śmiertelnego wroga? Czy Beethoven był kochankiem Joanny i uczynił ją brzemienną dwa razy (po raz drugi w okresie pojednania, o którym się okazjonalnie napomyka), ale obrócił się przeciwko niej z zazdrości wywołanej jej niestałością? W marcu 1827 roku, gdy Beethoven leżał na łożu śmierci, od- wiedziła go jakaś zawoalowana dama. Przyjaciele, aż do końca działa- jący przeciwko Joannie, rozpowszechnili wieść, że była to żona jego drugiego brata, Teresa, ale potem sugerowano, że Teresa van Beet- hoven nie mogła być tam w owym czasie, a zawoalowaną damą w is- tocie była Joanna. ALbano Maria Johannes Berg Data i miejsce urodzenia: 9 lutego 1885 r. w Wiedniu. Rodzice: Konrad Berg (1846-1900) i Johanna Maria Anna Braun (1851-1926). Rodzeństwo: Hermann (1872-1921), Carl "Charly" (1881-1952), Smaragda ( 1887-1953). Żona: Helena Nahowski (zm. w 1964 r.), ślub 3 maja 1911 r. Córka: Maria, urodzona jako dziecko pozamałżeńskie ze związku z Marie Scheuch. Data i miejsce śmierci: 24 grudnia 1935 r. w Wiedniu. Pierwsze z trzech imion Berga zapisane zostało w wersji "Albano", ale rodzina opuszczała końcowe "o" i kompozytor, nawet będąc ma- łym dzieckiem, znany był jako Alban. Po ojcu odziedziczył uderzającą urodę, osiągając niemal dwa metry wzrostu i przez całe życie zacho- wując bardzo smukłą sylwetkę. Jego delikatna i kobieca twarz z wygię- tym nosem górującym wysoko nad małymi i dość wąskimi ustami, twarz w typie, który skłania się ku pulchności i na ogół pozostaje prawie bez zarostu, mogłaby należeć do jakiejś dobrotliwej cioteczki. jednak Berg był mężczyzną nader męskim; gorliwym sportsmenem, dobrym pływakiem i zamiłowanym automobilistą, a kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, gotów był latać (i to nie w owych wygodnych warunkach, których jako członek swojej klasy społecznej mógłby oczekiwać). Zafascynowany mechanicznymi gadżetami i wynalazkami (to upodobanie dzielił z Puccinim), zawsze musiał mieć najnowszą zapalniczkę, najnowszy model samochodu i - kiedy tylko stały się osiągalne - najlepsze siemensowskie radioodbiorniki lampowe. Będąc jeszcze uczniem, na wakacjach w rodzinnej wiejskiej posia- dłości spłodził nieślubną córkę z młodą karyntyjską wieśniaczką Ma- rią Scheuch, co prawdopodobnie było raczej rezultatem młodzień- czej ciekawości, która wymknęła się spod kontroli, niż wielkiej namię- tności. Wstrząśnięty tym, co się stało, próbował - bez głębszej deter- minacji - popełnić samobójstwo. Nie okazał jednak później zaintere- sowania ani córką, ani jej matką, która (jak to było w zwyczaju) zo- stała spłacona i odprawiona. Berg miał wiele młodzieńczych romansów, spośród których naj- ważniejszy - choć prawdopodobnie platoniczny - połączył go z au- stro-amerykańską szesnastolatką Fridą Semler-Seabury. Korespondo- wali ze sobą jeszcze dwa lata po jej wyjeździe do Ameryki na studia w Wellesley College. Frida Semler-Seabury była utalentowaną dwu- języczną poetką piszącą swobodnie zarówno po angielsku, jak i po niemiecku. Młodzieńcza pieśń Berga pt. Traum skomponowana zo- stała do napisanego przez nią niemieckiego tekstu, w Ameryce zaś sztukę Fridy wystawił teatr studencki. Muzyka komponowana przez Berga w młodości była soczysta i ro- mantyczna. Powstawała dzięki naturalnemu procesowi - Berg miano- wicie początkowo zadowalał się rozwijaniem muzycznego języka nie- co starszych od siebie twórców: Jana Brahmsa, Ryszarda Straussa, Ale- ksandra Zemlinsky'ego oraz Hugo Wolfa. Język ów odpowiadał jego młodzieńczej, romantycznej naturze przede wszystkim dlatego, że Berg chciał pisać głównie pieśni. Rodzina Albana Berga swoją zamożnością przekraczała standardy klasy średniej. W kraju, gdzie normą jest wynajmowanie mieszkania, państwo Bergowie posiadali własny dom w Wiedniu i posiadłość na wsi. Ojciec Albana Berga zmarł, gdy przyszły kompozytor miał pięt- naście lat, a w jego późniejszym przywiązaniu - zarówno muzycznym, jak i osobistym - do trzydziestoletniego wówczas Arnolda Schónber- ga, malarza i kompozytora, widziano próbę znalezienia sobie zastęp- czego ojca. Chociaż Schenbergowska kompozytorska metoda wyzys- kiwania pełnego materiału skali dwunastotonowej (dodekafonicznej) nie była oficjalnie ogłoszona aż do roku 1923, to jednak bardzo długo dojrzewała w umyśle swego twórcy. Bergowi zaś ta metoda podobała się szczególnie; był on bowiem owładnięty pewnego rodzaju numero- manią, co prawda nie tak ostrą jak Bruckner, ale kształtującą zarówno jego życie,jak i twórczość. Dla przykładu: liczby "10" i "23" były dla Berga tak ważne, że starał się uwzględniać je w swoim życiu i tak układać znaczące wydarzenia (jak choćby ukończenie jakiegoś dzie- ła), by zbiegały się z tymi datami. Schenberg wraz z Bergiem i innym swoim uczniem, Antonem von Webernem, stworzył to, co później stało się znane jako Druga Szkoła Wiedeńska, która ustanowiła suro- we reguły dwunastostopniowego chromatyzmu (a później jeszcze da- lej posuniętego "serializmu"). Pod koniec 1906 roku dwudziesto jednoletni Berg poznał uderza- jąco piękną, jasnowłosą studentkę muzyki, Helenę Nahowski, która żywiła nadzieję na karierę śpiewaczki operowej. Natychmiast przypa- dli sobie do gustu i postanowili się pobrać, ale ojciec Heleny, urzęd- nik państwowy, zdecydowanie się temu sprzeciwił z tych samych po- wodów, z jakich Fryderyk Wieck starał się powstrzymać swoją córkę Klarę przed poślubieniem Roberta Schumanna. Berg nie umiał prze- konać swego przyszłego teścia, że potrafi utrzymać samego siebie, nie mówiąc już o żonie i rodzinie; wydawał się wątły i niezdrowy (a te cechy nasuwały myśl, że ma skłonności do gruźlicy). Ponadto zaś Nahowski odkrył, że Berg - jak wielu ówczesnych członków klasy średniej - jest narkomanem uzależnionym od opium. Siostra Berga, Smaragda, także wywołała skandal: po krótkim okresie małżeństwa porzuciła męża i ujawniła się jako lesbijka, wplątując się w liczne i publicznie prowadzone romanse. Smaragda podjęła też niekonsek- wentną próbę samobójczą, podobnie jak wcześniej uczynił to Berg po skandalu z nieślubną córką (chociaż Nahowski nie dowiedział się o owym grzeszku, gdyż ujawniono go dopiero pół wieku po śmierci kompozytora). W obdarzonych znaczną samoświadomością kręgach artystów takich jak Schónberg, Klimt, Kokoschka, Mahlerowie czy Altenberg (a każde z nich było częścią jakiegoś kręgu) niekonwenc- jonalne postępowanie i prowadzenie się było normą. Państwo Naho- wski zaś mieli pewną (chociaż nieco dwuznaczną) pozycję towarzyską, którą pragnęli zachować. Należeli do mieszczańskiej klasy średniej, ale i oni mieli coś do ukrycia. Wiedeń zawsze był pełen szeptanych pogłosek (bo nie było w nim swobody mówienia) i niektórzy napomy- kali, że styl życia rodziny pana Nahowski jest zbyt wystawny jak na urzędnika i że owa zamożność wiąże się z faktem, iż matka Heleny była jedną ze stałych kochanek cesarza Franciszka Józefa, na co jej mąż patrzył przez palce. Zamiast odwzajemnienia się niechęcią (co z pewnością pozbawi- łoby go Heleny) Berg napisał do przyszłego teścia dość pompatyczny list będący dowodem jego wysokiego mniemania o sobie. W liście tym starał się punkt po punkcie odeprzeć wszystkie zarzuty, starannie je dzieląc i ujmując w sarkastyczne cudzysłowy: "Moja niższość intelek- tualna", "moje ubóstwo" "moje nadszarpnięte zdrowie", "moralna deprawacja mojej rodziny". Wyrażając w końcu zgodę na to małżeńst- wo, Nahowski nalegał, by zawarte zostało nie w obrządku katolickim (chociaż oboje państwo młodzi byli katolikami), lecz w kościele pro- testanckim, co miało ułatwić przyszły rozwód, który jego zdaniem był nieuchronny. Alban Berg i Helena Nahowski pobrali się 3 maja 1911 roku. Cztery lata później, gdy stosunki między Bergiem a teściem poprawiły się i zięć przez cały ten czas nazywał Nahowskiego Papą, sam zaś był przez niego obdarzany doskonałym winem, młodzi mał- żonkowie powtórzyli ceremonię zaślubin w obrządku katolickim, by podkreślić, że należą do siebie na zawsze. Zarówno przyjaciołom, jak i nieznajomym Alban i Helena Ber- gowie wydawali się idealną parą. Ilekroć byli z dala od siebie, tam i z powrotem wędrowały miłosne listy, karty pocztowe i depesze za- wsze pełne uczucia i wzajemnych najlepszych życzeń. Oboje poświę- cali też wiele czasu i pieniędzy na dalekosiężne rozmowy telefoniczne (prowadzone zazwyczaj z urzędów pocztowych). Jeśli Berg nie otrzy- mał przynajmniej jednego listu dziennie, odchodził od zmysłów z nie- pokoju. Każde z nich pragnęło, by drugie dobrze się odżywiało i kie- dy Berg był w podróży, szczególnie za granicą, często zdawał sprawo- zdanie z tego, co jadł ze znajomymi w restauracjach. Helena zaś, dręczona niewypowiadanym strachem, który szczupłość czynił równo- znaczną z gruźlicą, zachęcała go do jedzenia wyłącznie pożywnych dań, by przybrał na wadze. Liczne listy Berga są zabawnie ilustrowane i wyrażają pragnienie jak najszybszego - w ciągu kilku dni lub tygo- dnia - spotkania i wiecznego bycia razem w przyszłym życiu. Berg cierpiał na katar sienny i astmę. Miał też skłonność do nie- wielkich skaleczeń, stłuczeń i zakaźnych infekcji, co nazywał "czyrako- wym widmem" i rzeczywiście: zakażenie krwi zabiło go, gdy miał pięć- dziesiąt lat. Niczym dziecko ogarnięty był irracjonalnym strachem przed burzą i niechęcią do podróżowania pociągiem tam, gdzie do- szło do jakiegoś wykolejenia lub zderzenia (kiedyś wyszedł bez szwan- ku z pewnej katastrofy kolejowej, w której wszyscy inni zginęli). Prze- de wszystkim jednak cierpiał na hipochondrię, choć zdumiewać mo- że to, iż wiedział, że wiele chorób ma podłoże psychosomatyczne. W owym czasie nie było to powszechnie zrozumiałe, ale Berg wpadł na ten "zdumiewający pomysł" w liście do żony z dnia 12 sierpnia 1916 roku, kiedy nabawiwszy się bólu gardła, opisywał szczegółowo - strona po stronie - każdą jego minutę: "Nie szukaj przyczyn fizycz- nych, powody są wyłącznie psychologiczne. Jak mogłem o tym zapom- nieć?! W ciągu ostatnich dziesięciu czy dwudziestu lat (a prawdopo- dobnie ponad trzydziestu) chorowałem tylko wtedy, gdy nękały mnie jakieś problemy emocjonalne... te dotkliwe ataki reumatyzmu, które zaczęły się po śmierci Papy"... Berg - podobnie jak Mahler, który poddał się psychoanalizie z powodu małżeńskiej impotencji - był pacjentem Zygmunta Freuda, chociaż stał się nim jedynie przez przy- padek. Podczas wakacji w austriackich Dolomitach Freud okazał się być gościem tego samego hotelu, więc Berg -jak zwykle zaniepokojo- ny - nalegał, by leczył on jego chore gardło. Równie dobrze porady, jakiej udzielił mu ten wielki człowiek, mógł zasięgnąć u doktora mu- zyki. Jesienią 1923 roku Helena prawdopodobnie przechodziła jakiś kryzys (chociaż jej listy były jak zwykle czułe) i zgodnie z panującą modą poddała się psychoanalizie prowadzonej przez kolegę doktora Freuda. Berg był zaniepokojony, zmartwiony i bynajmniej nie "odro- binę", lecz poważnie zazdrosny o owego psychoanalityka. Wiedział bowiem doskonale, że warunkiem takiej terapii jest to, by pacjentka zakochała się w swoim psychoanalityku. Nazywał psychoanalizę "bes- tialską nauką" i w liście z 29 listopada 1923 roku pisał do żony: Nie chodź już więcej na żadne "sesje". Powiedz temu doktorowi, że Ci ich zabraniam, a gdyby w ogóle doszło do terapii psychoanalitycznej, to udaliby- śmy się do profesora Freuda lub do doktora Adlera, których znamy dobrze od wielu lat... Nim minie tydzień, będziemy się śmiać z owej "psychoanalitycz- nej" bzdury i sfrustrowanej żądzy seksualności. jeden dzień w ośnieżonych lasach Semmeringu rozgoni to psychoanalityczne paskudztwo, które spadło na Twą biedną, czystą duszyczkę. Trzeba dwojga, by stworzyć nieszczęśliwe małżeństwo [! ]. Dla mnie jest ono szczęśliwe, najszczęśliwsze, jakie kiedykol- wiek widziałem. Po śmierci Berga w roku 1935 Helena utrzymywała jego gabinet w takim samym stanie, w jakim to miejsce zostawił, i niemal nie mogła znieść otwierania go, nie mówiąc już o przeglądaniu papierów męża. Kilku kompozytorów wyraziło gotowość dokończenia jego niedokoń- czonej opery pt. LuLu, ale Helena tego zabroniła. Postąpiła tak praw- dopodobnie z wielu powodów. Lulu to przytłaczająca, ponura opo- wieść o zbrodni na tle seksualnym. Ta niedokończona, dwuaktowa forma sceniczna, zawierająca partię Kuby Rozpruwacza, przez pewien czas była zabroniona przez władze. W roku 1965, trzydzieści lat po śmierci Berga, Helena niechętnie wyciągnęła na światło dzienne duży kufer wypełniony listami,jakie do niej napisał. Udostępniając je światu, "wyselekcjonowała", poskracała i okroiła około sześciuset (razem z kilkoma starannie wybranymi włas- nymi listami do męża), chociaż większość uległa zniszczeniu. Rozmyś- lnie unikam słowa "przygotowała do druku", bo nie ma tam ani jednego słowa jakiegokolwiek wyjaśnienia odnoszącego się do osób lub choćby do skrótów czy przydomków i czytelnikowi pozostaje sa- memu radzić sobie z tajemniczymi lub prywatnymi aluzjami, a często także z wiedeńskim dialektem. Tożsamość wielu postaci jest zwod- niczo ukryta za inicjałami, a liczne wykropkowania w nawiasach wska- zują na pominięcia niewątpliwie fascynujących plotek o znanych i znakomitych przyjaciołach. Państwo Bergowie i wszyscy ich przyja- ciele obdarzani byli dziesiątkami śmiesznych przydomków. Osoby spoza ich grona także nie były wyłączane z tych dziecinnych zabaw i Berg nieco nietaktownie zwracał się do wdowy po Gustawie Mah- lerze, Almy, przydomkiem Ałmschi wymyślonym dla niej przez jej własnego męża. Zamożność i wpływy przydały się Bergowi w roku 1914, gdy wybu- chła wojna. Dzięki nim po pełnych współczucia badaniach medycz- nych otrzymał wygodną biurową posadę w Ministerstwie Wojny. Kie- dy zaś po roku poddano Berga kolejnemu sprawdzianowi lekarskie- mu, zastosował wcześniej środek ostrożności - i stawił się na badanie ze specjalnie wywołanym... kacem. Zwolniono go od powrotu do obo- wiązków biurowych aż do końca wojny. Państwo Bergowie żyli dość wygodnie w jednej z najlepszych dzie- lnic Wiednia, ale luksusowego życia prawdziwych bogaczy Alban do- świadczył po raz pierwszy w roku 1925, gdy Alma Mahler postanowiła, iż powinien zostać zaproszony do praskiego pałacu bogatego przemy- słowca Herberta Fuchs-Robettina, jego dwudziestodziewięcioletniej żony Hanny i ich dwojga małych dzieci. Hanna -jako siostra trzecie- go męża Almy, dramaturga Franciszka Werfla - była jej szwagierką, więc państwo Fuchs-Robettinowie zaoferowali Bergowi gościnę, gdy w Pradze prezentowano fragmenty jego opery pt. Wozzeck pod batutą Aleksandra Zemlinsky'ego. (Zemlinsky przed laty był kochankiem młodziutkiej jeszcze Almy, a teraz - szwagrem Schónberga. Przecież nie bez oparcia w faktach Artur Schnitzler napisał swą słynną sztukę o ówczesnej wiedeńskiej karuzeli seksualnej zatytułowaną Korowód.) Pierwszy list Berga z Pragi do domu pełen był superlatywów równie entuzjastycznych, jak zachwyty uczniaka, któremu pozwolono noco- wać w pałacu cesarza. Mój Złocisty Kędziorku, jakże zdołam opowiedzieć Ci o wszystkim? Wiodę w willi Fuchsów życie luksusowe które tu ~przyjmuje się za rzecz naturalną. Och, gdybym tylko mógł ~przekazać Ci go chociaż trochę!!! Żadnego kroku, jaki tu robię, nie stawiam sam, lecz jestem wożony samochodem... i to jakim samochodem!!! Gospodarze wprost mnie rozpieszczają: mój apartament ma łazienkę z bieżągcąg ciepłą wodą i mydłem Roger Gallet. Są w tym pokoju także zwijane żaluzje, więc można spać przy otwartych oknach. O siódmej rano do mego łóżka podjeżdża taca ze śniadaniem, a na niej ciasta (to byłoby coś dla Ciebie), którymi się wprost zajadam. O ósmej - pukanie do drzwi i wpada dwoje dzieci, których nie można powstrzymać od oglądania "sławnego" kompozytora; siedmioletni chłopiec oraz dwuipółletnia dziew- czynka. Jakież to słodkie brzdące... Berg zapomniał podać prawdziwy powód kryjący się za tą ekscyta- cją: napisać o pani domu, w której się zakochał z wzajemnością. Jesie- nią wrócił do Pragi z kolejną wizytą i bombardował żonę jeszcze więk- szą ilością przepełnionych entuzjazmem listów, bajdurząc o luksuso- wym życiu, uprzejmości Herberta Fuchs-Robettina i jakości jego "nie- prawdopodobnego" wina (H. Fuchs-Robettin cieszył się sławą posia- dacza najlepszej piwnicy w całym cesarstwie austro-węgierskim). Berg pisał: "Herbert i ja wypiliśmy całą butelkę". Równie entuzjastyczne były opisy dzieci i egzotycznego menu: "jajka z homarem, kuropatwa z ziemniakami, świeża sałata, sery... i nie dająca się opisać Hennesy [brandy] ". jedynie mimochodem wspomniał o... "Mopince" i już choćby to go zdradzało, bo tym przydomkiem obdarzona była Han- na. Próbował jednak uspokajać żonę, że jego entuzjazm dla owej gościnności zrodził się "nie dlatego, iż jest tu tak wspaniale (moje myśli są już w Berlinie), ale byś przestała się lękać uroków Mopinki". Rozmawiano o przyłączeniu się Heleny do męża u państwa Fuchs- -Robettinów i początkowo Berg popierał ten pomysł, ale potem - co wyczuwa się między wierszami - starał się żonę od niego odwieść; taka wyprawa nie jest warta zachodu... to podróż zbyt żmudna... i tak czy inaczej, on sam już wkrótce będzie w domu... itd..., itd... Helena nie była naiwna i coś podejrzewała. Berg, ulegając pani- ce, napisał do niej list tak obłudny, iż owa obłuda do dziś zapiera dech w piersiach. Nie tylko kłamał, ale równocześnie próbował spra- wić, by to ona czuła się winna. .. Tego już doprawdy trochę za wiele, bym musiał Cię uspokajać co do mnie i Mopinki. Pozwól, bym Ci powiedział, że wierność jest jedną z najwyżej cenionych przeze mnie wartości ( jestem pewien, że w po~przednim wcieleniu musiałem być psem lub też może będę nim w następnym, ale w każdym razie - by zacząć od początku - mogę zemrzeć na nosówkę, jeśli kiedykolwiek zgrzeszę ~przeciwko wierności!); wierność wobec Ciebie, a także wobec samego siebie, wobec Muzyki i Schónberga (a on sprawia, że to naprawdę bardzo trudne)... A zatem, mając tak konserwatywne upodobania, jakże mógłbym, Kochanie, nie być Ci wiernym teraz i nie pozostać wiernym na zawsze? Wierz mi tak, jak ja wierzę Tobie... Kłamał w żywe oczy. W tym samym czasie jego entuzjazm dla Hanny wzbudził też podejrzenia w jej mężu, choć istnieje pewna wskazówka, że ten był wprost zaślepiony. Hanna i Alban posługiwali się liścikami przenoszonymi dyskretnie przez przyjaciół i uczniów Be- rga, włącznie z Franciszkiem Werflem, który z pewnością musiał być ich powiernikiem. Żaden z listów Hanny się nie zachował (Berg praw- dopodobnie je niszczył, tak jak robili to inni błądzący mężowie, Elgar i Janaczek, którzy pozbywali się listów swoich kochanek), jednak czternaście listów Berga do Hanny odnalazł George Perle u córki Hanny, Doroty, która pozwoliła mu je zobaczyć. Ten, który tutaj przy- taczam, został napisany po ponad sześciu latach, jakie minęły od rozpoczęcia związku Albana i Hanny. Hanno, korzystam z okazji przesłania Ci listu, by znowu napisać do Ciebie po bardzo długim czasie. Wyczekiwałem tej sposobności bardziej niż kiedykol- wiek, ponieważ w ostatnich kilku miesiącach coraz bardziej ogarniał mnie okropny strach, że mogłaś przypuszczać, iż moja miłość do Ciebie ostygła; że po latach "rezygnacji" owa namiętność, która zdominowała mnie całego, mogła się obrócić w obojętność. To nie mogło się stać. Wszak uczucia takie jak te, które można mierzyć jedynie w kategoriach wieczności, nie mają kresu. To się nigdy nie stanie. Musisz mi uwierzyć... nawet gdyby minęły miesiące i lata bez naszych spotkań i bez otrzymywania ode mnie innych wieści niż takich żałosnych listów jak ten, który właśnie piszę... Nie ma dnia, ani nawet połowy dnia czy nocy, bym o Tobie nie myślał~ ani tygodnia - by nagle nie ogarniała mnie tęsknota pochłaniająca wszyst- kie moje myśli, uczucia i pragnienia z żarliwością, która ani na jotę nie jest słabsza niż ta z maja 1925 roku, a tylko wciąż ocieniona smutkiem, który od tamtej chwili panuje nade mną coraz silniej i który teraz od dawna czyni ze mnie kogoś innego, lub - by ująć to lepiej - dublera, aktora grającego jakąś rolę. Musisz bowiem wiedzieć, że wszystko, co być może o mnie usłyszysz i ~prawdopodobnie przeczytasz - o ile nie jest tak zupełnie nieprawdziwe, jak na przykład nota w pewnym ~programie wydanym w Zurychu ("atmosfera pełni domowego szczęścia, jaką otacza go żona, pozwala kompozytorowi tworzyć bez przeszkód i zakłóceń') - odnosi się do tego, co ma wyłącznie marginesowe znaczenie. Odnosi się to bowiem jedynie do zewnętrznej warst- wy mojego życia; do tej części mojej osoby, która w ostatnich latach oderwała się (och, jakże boleśnie się oderwała) od mojego prawdziwego jestestwa i stworzyła tę odrębną postać, jaką wydaję się być w swoim otoczeniu i w świecie. W ramach owej egzystencji dzieje się to wszystko, co wnosi w nią normalne życie: smutek i radość, zgorzkniałość i wesołość, zaciekawienie i obojętność, obowiązek i przyjemność, sztuka i natura... Wierz mi jednak, Hanno - tu wreszcie zwracam się do Ciebie w odpowiedni sposób - Moja jedyna i Wieczna Miłości, że wszystko to odnosi się do owej zewnętrznej postaci; tej, w którą byłem i jestem zmuszony wcielać się wobec moich kole- gów, a której Ty, dzięki Bogu, nigdy nie poznałaś; w człowieka, który przez chwilę mógł być przepełniony radością jazdy samochodem, ale nie byłby zdolny do skomponowania Lulu. Gdy ~pracuję, trzymając w dłoni Twoje pióro, jestem w myślach z Tobą... Hanna obdarowała niegdyś "sławnego kompozytora" złotym pió- rem, którego używał do pisania Lulu, Koncertu skrzypcowego i - oczywiś- cie - miłosnych listów.* Helena jeszcze przez wiele lat po śmierci Albana pozostawała nieświadoma owego związku, chociaż jego uczeń, Teodor Adorno, nietaktownie napomknął o tym romansie jedenaście lat po pogrzebie kompozytora, chełpiąc się nawet własną rolą, którą odegrał jako postillon d'amour. Prawdopodobnie nie było ani jednej kompozycji Berga, która nie zostałaby zainspirowana miłością, przyjaźnią lub jakimś romansem. Fakt, iż Maria (zamordowana bohaterka Wozzecka, która urodziła nie- ślubne dziecko) nosi to samo imię, co matka kompozytora, matka jego własnej nieślubnej córki oraz - jako drugie - on sam, praw- dopodobnie nie ma znaczenia, było to bowiem najpowszechniejsze * Po śmierci Berga wdowa wymieniła "złote wieczne pióro Albana Berga, prezent od Franciszka Werfla". W rzeczywistości był to podarunek od Hanny. Werfel jako jeden z kurierów swojej siostry odegrał tylko rolę pośrednika. dziewczęce imię w katolickiej Austrii. Inspiracją lesbijskiego wątku w owej operze stała się niewątpliwie siostra Berga, Smaragda. Helena zainspirowała go - na co wskazuje biograf kompozytora, Mosco Car- ner - do skomponowania wszystkich utworów między opusem 1 a 6. Z inspiracji Schónberga i Weberna powstał Koncert kameraLny, zaś Hanna natchnęła kompozytora do napisania Suity lirycznej. Manon "Mutzi" Gropius, nastolatka, która zmarła na polio, gdy pisał Koncert skrzypcowy, sprawiła, iż ów utwór dedykowany jest "pamięci Anioła". Berg z pewnością był zakochany w Manon, a wzruszająca karyntyjska piosenka ludowa wkomponowana w ten sam koncert przywołuje wspomnienie Marii, owej karyntyjskiej dziewczyny, która urodziła cór- kę Berga (choć została porzucona wraz z dzieckiem). jedna z części Wozzecka, była - jak powiedział Helenie 27 maja 1922 roku - jej dziełem: "Ty to skomponowałaś, a ja tylko zapisałem". Chociaż ani dodekafoniczne, ani serialistyczne metody nie nada- ją się do klasycznej lirycznej melodyki uświęconej tradycją czterystu lat, to jednak pojawia się ona w Koncercie skrzypcowym i Wozzecku. W Koncercie skrzypcowym Berg wykorzystuje wspomnianą już tęskną melodię ludową obok pewnego chorału Jana Sebastiana Bacha, po- sługując się przy tym oryginalną Bachowską harmoniką. Zapewnia w ten sposób słuchaczom, którzy niełatwo akceptują atonalną muzykę dodekafoniczną, mile widzianą ulgę. W zapisie nutowym Berg stale układa imiona, korzystając z tego, że np. H z bemolem nosi nazwę B. Tę muzyczną zabawę uprawiano już w czasach Jana Sebastiana Bacha (który podpisywał się muzyczną notacją B.A.C.H.), a jej reguły były tradycyjnie elastyczne: litery "nie- muzyczne" mogły więc służyć za wszystkie pozostałe, E z bemolem wymawiane jako "es" pojawia się jako "s", D z bemolem jako "des" (patrz: opis obscenicznej interpretacji tej nuty w rozdziale poświęco- nym Chopinowi), zaś litera "o" mogła być zmieniona w swoistą "dzi- ką kartę", którą można umieszczać w każdym miejscu i na każdej linii. Taka z góry określona dowolność i swoboda jest idealna dla zapisu dwunastotonowych szeregów tonalnych, w jakich specjalizowa- ła się Druga Szkoła Wiedeńska i Berg powierzał jej swoje najskrytsze sekrety miłosne. Badania prowadzone w latach siedemdziesiątych przez muzykologów Mosco Carnera i George'a Perle'a zwróciły uwa- gę na interesujące szyfry w dziełach Berga, szczególnie w Suicie lirycz- nej, która stanowi splot powikłań muzycznych i emocjonalnych i jest pełna aluzji odnoszących się do trwającej od lat miłości do Hanny. Jasność szeregów tonalnych w Suicie Lirycznej i innych utworach Berga była przez całe dziesięciolecia wychwalana przez jego entuzjastów nie- świadomych faktu, iż właśnie ta suita jest istnym alfabetem inicjałów i aluzji do imion, przełożonym na zapis nutowy, a klucz do tego szyfru znać mogli jedynie kompozytor i jego tajemnicza kochanka. Berg nie doświadczył najgorszego zła nazistów, ponieważ umarł zaledwie dwa lata po ich dojściu do władzy w Niemczech, a trzy i pół roku przed aneksją Austrii. Naziści uznali dzieła Drugiej Szkoły Wie- deńskiej za entartete Kunst (sztukę zdegenerowaną), a ponieważ muzy- ka dodekafoniczna nie była tworzywem, które zapewniałoby Fuhrero- wi powstawanie marszowych pieśni, a przy tym stanowiła owoc geniu- szu Żyda, Arnolda Schenberga, więc zakazano jej wykonywania. Jesie- nią 1934 roku, a zatem rok po przejęciu przez nazistów władzy w Nie- mczech, Berg dowiedział się, że wraz z utworami kompozytorów żydo- wskich także jego dzieła zostały wykluczone z włoskiego festiwalu mu- zycznego. Jego pełen rozdrażnienia list do włoskiego kompozytora, Gian Francesca Malipiero, dostarcza dziś nieprzyjemnej lektury, bo sugeruje, że Berg wybaczał wyjęcie spod prawa dzieł swego nauczycie- la Arnolda Schenberga i innych Żydów, ale czuł się boleśnie dotknię- ty, gdy przyszła kolej na niego. Od czasu pożaru berlińskiego Reichstagu w Niemczech nie słyszano ani jednej mojej nuty... chociaż nie jestem Żydem. Z powodu panującej obecnie w Austrii tendencji gloryfikowania Żydów jako męczenników prawie w ogóle nie grywa się moich utworów. W rzeczywistości było to nieporozumienie: muzykę Berga zdejmo- wano z programów koncertowych z powodów czysto praktycznych. List ów ilustruje jednak przykrą prawdę, że kiedy artyści pragną, by prezen- towano ich dzieła lub sami chcą występować, wtedy często zapominają o swoich zasadach. Liczni twórcy wstępowali do partii nazistowskiej nie z powodu narodowo-socjalistycznych przekonań, ale dlatego, iż mieli nadzieję na artystyczny awans i uznanie. Dziwne, że Berg był jednym z nich. Pragnął być jurorem w komisji rozpatrującej kandydatury do monachijskiego Deutscher Musikverein (Niemieckiego Towarzystwa Muzycznego), wiedząc, że zakazano dopuszczania jakichkolwiek utwo- rów skomponowanych przez Żydów. Przyznał, że jest mu z tego powo- du przykro, ale mimo wszystko pełnił swoją funkcję. Schenberg i Ze- mlinsky wyjechali do Ameryki, podczas gdy Webern pozostał, by... naj- pierw dowiedzieć się o śmierci jednego ze swoich synów, który został zabity w służbie nazistowskiego Wehrmachtu, a potem, tuż po wyzwole- niu Wiednia, samemu zginąć od przypadkowej kuli jakiegoś amerykań- skiego żołnierza. Wśród tych, którzy zostali, pojawiło się samousprawie- dliwiające pojęcie "emigracji wewnętrznej", oznaczające: "pozostaliś- my, ale wyemigrowaliśmy duchowo". W czasie drugiej wojny światowej Helena Berg żyła spokojnie w Wiedniu, karmiąc ptaki i nie wzbudzając niczyjej uwagi. Chociaż nazwisko Berg mogło sugerować żydowskie pochodzenie, rodzina ta nie miała żadnych trudności z udowodnieniem swojego echt-katolic- kiego, aryjskiego pochodzenia (w rzeczywistości matka Berga miała nie opodal wiedeńskiej katedry św. Stefana sklep z tanimi dewoc- jonaliami). jednak naziści mimo to zakazywali wykonywania jego mu- zyki wraz ze wszystkimi kompozycjami Drugiej Szkoły Wiedeńskiej, uważali bowiem atonalną muzykę dodekafoniczną za Kulturbolschewis- mus (kulturowy bolszewizm). W roku 1941 jeden z braci Berga napisał do Heleny, że gdyby dzieła jej męża znowu były grane, mogłaby czerpać korzyści z tantiem i honorariów autorskich. Sugerował też, by listownie zwróciła się do Baldura von Schiracha (przywódcy Hitlerjugend, którego Hitler mia- nował gauleiterem Wiednia), przypominając mu, że Berg był wolny od jakiejkolwiek skazy rasowej i pytając, czy ów zakaz grania jego muzyki mógłby być cofnięty. Helena Berg odpowiedziała z godnością: Drogi Szwagrze! Dziękuję za Twój list i sugestię ( jestem pewna, że uczynioną w najlepszej wierze), którąg jednak mogę tylko odrzucić. Sztuka ALbana Berga jest częścią wiekuistego piękna Bożego i duchowego świata. Nigdy nie zdołałabym zmu- sić się do zrobienia czegokolwiek, co byłoby sprzeczne z jego przekonaniami...~rrzekonaniami czlowieka, który był tak nieskazitelny; który nigdy nie uczynił żadnego ustępstwa. Gdyby dzieła Berga zostały przejęte przez ludzi, którzy są i z pewnością pozostaną tak całkowicie przeciwni jego sztuce, byłoby to profanacją. Alban może spokojnie odpoczywać, dopóki to piekło na ziemi się nie skończy. Jego czas nadejdzie, czas z pewnością bardziej odpowiedni, o czym jestem przekonana. Zapewne powiesz, że gdyby grano jego kompozy- cje, ja miałabym trochę lżejsze życie. Przyznaję - niemożliwością jest dla mnie zgoda okupiona grzechem przeciwko Świętemu Duchowi. jedynym celem mojego życia jest stać na straży artystycznej spuścizny Berga. Cóż innego pozostaje mi do zrobienia na tym bezbożnym świecie? Serdeczne po- zdrowienia dla Ciebie i Z Twoich bliskich. Helena Helena długo nie wiedziała o nieślubnej córce, którą Berg miał z ową karyntyjską dziewczyną, Marią. Dowiedziała się o niej na krótko przed śmiercią, mając lat dziewięćdziesiąt jeden. Przypadkowo na- tknęła się na wyblakłą fotografię jakiegoś dziecka, którego podobień- stwo z Bergiem było tak uderzające, że natychmiast domyśliła się prawdy. Chociaż dziecko zostało spłodzone i urodzone, zanim Hanna i Alban się poznali, musiało to być bolesne odkrycie (może nawet bardziej bolesne niż wieść o romansie z panią Fuchs-Robettin), po- nieważ ich własne małżeństwo było bezdzietne. jednak tym, czego Helena nie dowiedziała się nigdy, była owa intymna treść Suity lirycz- nej, której niemal każdy takt zawiera zaszyfrowane aluzje odwołujące się do miłości Albana i Hanny. "Oficjalnie" suitę tę Berg zadedyko- wał Aleksandrowi Zemlinsky'emu z wdzięczności za przedstawienie go Hannie. jednak już same tytuły poszczególnych części sugerują, że nie jest to jedynie akt przyjaźni dla kolegi: Allegro giovale, Andante amoroso, Allegro misterioso/Trio estatico, Presto delirando/Largo desolato. "Nieoficjalna" dedykacja jest zawarta w specjalnej partyturze zatytu- łowanej "Dla mojej Hanny", którą kompozytor skrycie jej podarował. Hanna trzymała ją w ukryciu aż do swojej śmierci, po której rzecz ta przeszła na własność jej córki, Doroty. Osiemdziesiąt dwie z dziewięć- dziesięciu stron tej partytury mają adnotacje starannie wykonane przez Berga kolorowymi ołówkami: czerwonym dla niego i niebies- kim dla Hanny. W drugiej części są też szyfry dzieci Hanny wpisane ołówkiem zielonym. Znajduje się tam również cytat z początkowych fragmentów Wagnerowskiego Tristana, co -jak sugerowano - miało być formą "swobody", która lekceważy numeryczną naturę kompozy- cji dodekafonicznej. Kolejny dowód "swobody" pojawia się w Adagio z cytatem z pewnej pieśni Zemlinsky'ego (Du bist mein Eigen, mein Eigen - jesteś moja, tylko moja). Berg wpisał w partyturę: "To, moja Hanno, pozwala mi na inne swobody. Na przykład na swobodę stałe- go, sekretnego wpisywania w muzykę naszych inicjałów - HF i AB. Wszystkie części i wszystkie fragmenty są związane z naszymi liczbami 10 i 23. Napisałem to dla Ciebie (dla Ciebie jednej, mimo oficjalnej dedykacji)... Niech to będzie małym pomnikiem wielkiej miłości". Cała partytura jest wypełniona szczegółowymi adnotacjami, przypisa- mi o miłości i wielokrotnie szyfrowanymi formami "ich" liczb:10 i 23 lub wielokrotnościami tych liczb (z którymi również związane są ozna- czenia metrum). Obydwa ich nazwiska: ALBAN BERG i HANNA FUCHS-ROBETTIN mają - łącznie ze spacjami -10 znaków i 2 x 10 znaków. Dzieci, reprezentowane przez Dorotę noszącą przydomek Dodo, występują jako dwie sąsiadujące nuty C, które w tonice sol-fa nazywają się do-do. Mąż Hanny, Herbert Fuchs-Robettin pojawia się (wyłącznie przez wzgląd na jego sławną piwnicę win) w cytacie z Woz- zecka (Lauter kuhler Wein muss es sein - Wino musi być klarowne i chło- dne). Suita Liryczna kończy się... między niebem a ziemią; ostatni fragment pozostaje otwarty, bez choćby jednej wskazówki, gdzie znaj- duje się koniec tego dzieła, a trzecia część skrzypcowa zawiera uwagę, że w razie potrzeby może być powtarzana "w nieskończoność". W maju 1930 roku Berg napisał do Hanny: "Nikt nie może po- zbawić mnie pewności, że w przyszłym życiu będziemy złączeni na zawsze", a kilka miesięcy później dodał: "Ileż to jeszcze lat przed ową wiecznością otoczy nas oboje?" Nie musiał długo czekać, by wstąpić w szeregi tych, którzy zostaliby ocaleni, gdyby antybiotyki były osiągal- ne wcześniej. Berg zawsze był skłonny do banalnych infekcji i latem 1935 roku użądlił go rój os ("ostrzegawczy palec boży wskazał na mnie" - napisał do Heleny). Wytworzone ropnie doprowadziły do zakażenia, a sprawie nie pomogła Helena, która na żądanie Berga przecięła je nożyczkami do paznokci. Do końca życia nie dawała Bergowi spokoju jego numeromania. W grudniu 1935 roku, leżąc ciężko chory na łożu śmierci, bał się nadejścia dwudziestego trzeciego dnia tego miesiąca, pewien, że właś- nie tego dnia zjawi się po niego "żniwiarka z kosą" (tak jak wcześniej błogosławił dwudziesty trzeci dzień czerwca 1918 roku, gdy Schón- berg zaproponował mu przejście na ty). 23 grudnia nadszedł i minął, więc Berg wydał westchnienie ulgi, ale zmarł we wczesnych godzinach rannych następnego dnia: w wigi- lię Bożego Narodzenia 1935 roku. Obie panie, Helena Berg i Hanna Fuchs-Robettin zmarły w roku 1964. Kochanka dożyła niemal siedemdziesięciu lat, żona zaś - dzie- więćdziesięciu jeden. Louis Hector BerLioz Data i miejsce urodzenia: 11 grudnia 1803 r. w La Cóte-St-Andre~ k. Grenoble. Rodzice: Louis Joseph Berlioz (1776-r1848) i Marie-Antoinette Marmion. Żony: l. Harriet Smithson (1800-1854), ślub w 1833 r.; 2. Marie Genevieve Martin alias Marie Recio ( 1814-1862 ), ślub w 1854 r. Syn: Louis (z małżeństwa z Harriet) ur. 14 VIII 1835 r. Data i miejsce śmierci: 8 marca 1869 r. w Paryżu. Berlioz urodził się "dnia 19 Frimaire'a w Roku jedenastym Repub- liki", ponieważ był dzieckiem Wielkiej Rewolucji Francuskiej. "Ro- kiem jedenastym" był w rzeczywistości rok 1803; ten sam, w którym Beethoven skomponował Eroikę. Rodzicom Berlioza dobrze się powo- dziło; jego ojciec był wziętym lekarzem, którego szerokie zaintereso- wania odzwierciedlała wielka biblioteka książek i partytur. Berlioz był jednym z pięciorga dzieci (z których troje dożyło wejścia w dorosłość) i miał szczęśliwe dzieciństwo nad rzeką Isere u podnóża Alp. Nauczył się grać na flażolecie [instrument dęty drewniany będący odmianą fletu, używany w XVIII wieku - przyp. tłum.], a później na flecie i gitarze. Uważa się, iż był jedynym wybitnym kompozytorem, który nie grał na fortepianie, chociaż z pewnością potrafił wystukiwać melo- die. Niektórzy mówią, że ta przeszkoda miała wpływ na jego często oszałamiającą instrumentację i śmiałe rozwiązania harmoniczne. Pierwszą miłością Berlioza była Estella Duboeuf, którą poznał pewnego gorącego lata, kiedy ich zacne i szanowane rodziny bawiły na wakacjach nie opodal Grenoble. Był to wakacyjny związek, o któ- rym Berlioz śnił przez całe życie. On miał wtedy dwanaście lat, ona zaś - osiemnaście lub dziewiętnaście. Wspominał, że ich romans był żar- liwy - w każdym razie z jego strony - i krótki. Chociaż rozstali się, gdy wakacje dobiegły końca, uczucia Berlioza nie osłabły nigdy. Stała się jego ideałem kobiety i zasiała w nim ziarna wiecznej, nieuleczalnej wzniosłości i romantycznej przesady - zarówno w muzyce, jak i w mi- łości - zwłaszcza że związek pozostał nieskonsumowany, a zatem nie był tknięty seksualnym znudzeniem. Umieściwszy w swoich Pamięt- nikach opis owego pierwszego romansu, Berlioz niewątpliwie przera- biał go wiele razy w płomieniach kolejnych ataków nostalgii. już samo jej imię (Estella) przyciągnęłoby moją uwagę: było mi drogie z po- wodu sielanki Floriana pt. Estelle i Nemorin, którą wziąłem z biblioteki ojca i skrycie przeczytałem setki razy. A ona, która mi to przypominała, miała osiemnaście lat, wysoką i elegancką figurę, duże oczy pełne ognia (mimo że zawsze się śmiały), burzę włosów godnych ozdobienia hełmu Achil- lesa; stopy... nie powiem Andaluzyjki, lecz czystej krwi paryżanki; i... różowe sznurowane pantofelki! Nigdy przedtem nie widziałem takich bucików... Śmiejcie się... Cóż, zapomniałem. Ilekroć ją spotykałem, doznawałem jakie- goś eLektryzującego wstrząsu. Kochałem ją, to wszystko. Namiętność, która mną zawładnęła, nigdy mnie nie opuściła. Na nic nie liczyłem... niczego nie rozumiałem... ale moje serce czuło jakiś głęboki smutek. Za dnia kryłem się - niczym zraniony, oniemiały, cierpiący ptak - na polach kukurydzy lub w cichym zakątku sadu mego dziadka. Zazdrość, ta bladolica towarzyszka najczystszych miłości, torturowała mnie każdym słowem, jakie którykolwiek mężczyzna kierował do mojej bogini. Wciąż jeszcze z drżeniem słyszę hałas czyniony przez ostrogi mojego wuja, gdy z nią tańczył. Wszyscy członkowie rodziny i sąsiedzi żartowali z tego nieszczęsnego dwunastoletniego dziecka pokonanego przez uczucie ponad jego siły. Ona sama musiała to sobie pierwsza uświadomić i była najbardziej rozbawiona, jestem pewien. Pew- nego wieczoru jej ciotka wydała przyjęcie, na którym bawiono się w grę, która wymagała, by goście podzielili się na dwie grupy. Panowie wybierali damy; mnie zaś rozmyślnie polecono dokonać wyboru, zanim uczynią to inni. Nie ośmieliłem się, serce biło mi gwałtownie, w milczeniu opuściłem wzrok. Wszyscy ze mnie kpili. Wtedy panna Estella, biorąc mnie za rękę powiedzia- ła: "Nie, ja wybiorę! Wybieram pana Hektora!"... Och, cóż za nieszczęście! Ona także się śmiała, jakże była okrutna, spoglądając na mnie z góry w całej swej piękności... Pierwsza miłość może być silnym przeżyciem, zwłaszcza gdy pło- nie w wakacyjnej euforii. Berlioz widział pannę Estellę jeszcze tylko dwa razy, ale wspomnienie pierwszej ukochanej skierowało go ku kompozycji i zainspirowało do napisania (w wieku dwudziestu lat) niewielkiej opery o młodzieńczej miłości zatytułowanej EsteLle i Nemo- rin. Odszukał ją ponownie, gdy sam miał lat sześćdziesiąt, ona zaś była sześćdziesięcioletnią wdową i choć jego romantyczne wspomnienie dzieciństwa pozostało nietknięte, ona go nie pamiętała... "Moja du- sza natychmiast ruszyła ku swej bogini, gdy tylko znów ją ujrzałem,jak gdyby Estella wciąż tchnęła pełnym blaskiem swej urody" - napisał, ale wtedy było już zbyt późno na romans. Wszystkie związki Berlioza były burzliwe i - niczym owa inspiracja Estellą - zakorzenione w literaturze. Najbardziej szaleńczym i artys- tycznie najbardziej owocnym z jego romansów była jego pogoń, zalo- ty i małżeństwo z angielsko-irlandzką aktorką Harriet Smithson. Z pe- wnością nigdy by się to nie wydarzyło, gdyby Berlioz nie był opętany literaturą angielską, a szczególnie - dziełami Szekspira, które jego ojciec miał w przekładzie francuskim. Połączenie Wiliama Szekspira z Harriet Smithson było dla niego wprost nieodparte... chociaż Har- riet ujęła Berlioza raczej urodą niż umiejętnościami aktorskimi, które były zgoła minimalne. Podobnie jak w swoim wyolbrzymionym związ- ku z Estellą (jeśli w ogóle można go nazwać związkiem), również w tym Berlioz wydawał się znajdować prawdziwe szczęście jedynie w romantycznym nieszczęściu, zaprawionym goryczą niespełnionego pragnienia i tęsknoty. W końcu, gdy stwierdził, iż ją zdobył, zaczął spostrzegać (przez łzy, niewątpliwie), że w rzeczywistości to ona go zdobyła, ponieważ w owym czasie popadła w tarapaty i desperacko szukała bezpieczeństwa i oparcia w jakimś wpływowym i mocnym męż- czyźnie. Potomność ma jej do zawdzięczenia to, iż była inspiratorką Symfonii fantastycznej. Pamiętniki Berlioza szczegółowo i przesadnie dokumentują każdą jego myśl i uczucie dla Harriet w czasie owego uganiania się za nią... a niewątpliwie wiele owych myśli i uczuć kompozytor tylko sobie wy- obraził lub pragnął ich doznawać, a potem je upiększył dla wzmoże- nia efektu. Berlioz był odurzony Szekspirem, każdą literacką heroiną, Harriet Smithson, ale przede wszystkim... samym sobą - kochliwym romantykiem. jego przesadnie płomienny i nadmiernie kwiecisty styl literacki jest francuskim odpowiednikiem niemieckiego WeLtschme- rzu*, na który cierpiał również Schumann. Berlioz doświadczał go w nadmiarze: Dla tego kompozytora WeLtschmerz nie był "bólem świa- ta", ale jego własnymi doznaniami. Berlioz był bowiem nieuleczal- nym pozerem. Czytając jego Pamiętniki, odnosi się wrażenie, iż często robił jakieś rzeczy tylko dlatego, że podobała mu się myśl o ich póź- niejszym romantycznym opracowaniu, jakby widział w sobie drugiego Jean-Paula* lub Wertera muzyki, chociaż w przeciwieństwie do Wer- tera z powieści Goethego, to nie jemu, lecz jego ukochanej przyszło umierać w bólu. Plan symfonii, której przeznaczeniem było stać się Symfonią fan- tastyczną z jej natrętną, stale nawracającą myślą przedstawiającą Har- riet - chociaż w rzeczywistości temat ów już wcześniej przydał się do Herminii - Berlioz nakreślił w pewnej wcześniejszej kantacie. Nie było w tym zresztą nic złego - któryż bowiem kochanek nie wykorzystał jakiegoś starego zwrotu (lub jak w przypadku Chopina lub Smetany tego samego starego walca czy polki), by zalecać się do kobiety? Dla Berlioza ta symfonia sama w sobie stała się obsesją, dla której po- trzebował tematu i owym tematem została Harriet. W swoich Pamięt- nikach Berlioz daje precyzyjny opis odbierającej mu dech pogoni za ukochaną. Postanowiłem, że chociaż moje imię pozostaje dla niej nieznane, to najwyż- szym wysiłkiem uczynię je promiennym, by nawet ona dostrzegła je w przelo- cie. Odważę się zrobić coś, czego we Francji nie próbował wcześniej żaden kompozytor: dam wspaniały koncert moich własnych utworów. Udowodnię jej, że nie tylko ona... że ja także jestem dramatycznym artystą. Ten koncert odbył się w maju 1828 roku, ale reakcja gorzko Berlioza rozczarowała. On zanotował, że sala była wypełniona "zaled- wie w dwóch trzecich", ale na łamach "Revue Musicale" stwierdzono, że była "prawie pusta". Niemniej jednak kilku wpływowym krytykom symfonia się spodobała, chociaż na obiekcie miłosnych zabiegów kompozytora wydarzenie to uczyniło niewielkie wrażenie. Pogrążony we własnym egoizmie artystycznym Berlioz zapomniał, że kobieta, o którą zabiegał, również była pochłoniętą jedynie sobą artystką, że interesowało ją wyłącznie to wrażenie,jakie ona robiła na swojej pub- liczności. Czy owe reperkusje zdołały dotrzeć do Miss Smithson i sprawić, by zatrzyma- ła się na chwilę w wirze swoich własnych triumfów? Niestety, później dowie- działem się, że - zaabsorbowana własną wspaniałą karierą - o moim kon- cercie, moich zmaganiach i moim sukcesie nigdy nie słyszała ani słowa. Kilka lat wcześniej Berliozowi udało się sprawić, by przedstawiono go Harriet - jego Ofelii, jego Desdemonie, jego Julii... w zależności od tego, która sztuka Szekspira była w danym momencie jego obsesją. W międzyczasie Berlioz zdobył w roku 1830 Prix de Rome* i spędził w Rzymie trochę czasu, więc jego sława rozciągała się... wszędzie, z wyjątkiem ciasnego horyzontu Harriet. Wydarzyło się też coś in- nego. Gdzieś pod owymi romantycznymi teatralnościami krył się bar- dziej przyziemny młodzieniec. Zmęczony oczekiwaniem, aż ubóst- wiana heroina zwróci uwagę na niego samego i na jego osiągnięcia, związał się z dziewiętnastoletnią Kamilą Marią Denise Moke (1811-1875), czyniąc to zapewne w myśl zasady, że lepszy wróbel w garści niż nieosiągalny kanarek... na scenie. Kamila była nauczyciel- ką gry na fortepianie w paryskim Institut Orthopedique, gdzie Berlioz także uczył, lecz nie kompozycji, ale gry na gitarze. Sposób, w jaki Hektor i Kamila zostali kochankami, nie przynosi zaszczytu ani jemu, ani jej, ponieważ Berlioz wkradł się w życie owej dziewiętnastolatki jako postillon d'amour, sekretny posłaniec między Kamilą a jej nauczycielem, niemieckim kompozytorem Ferdynandem Hillerem ( 1811-1885). Uzyskawszy bliższy dostęp do Kamili, Berlioz odsunął na bok owego młodszego mężczyznę i awansował z posłańca na kochanka. Kamila była później szeroko znana jako nimfomanka, która zabawiała się również i Lisztem i Chopinem, wykorzystując kie- dyś w czasie nieobecności tego drugiego jego mieszkanie na spot- kania z owym kochliwym abbe**, z czego Chopin, dowiedziawszy się o tym, nie był zadowolony. Kamila i Berlioz nawiązali płomienny romans (czyż Berlioz mógł w ogóle mieć inny?), który doprowadził do oficjalnych zaręczyn, cho- ciaż prawdopodobnie były one tylko czymś w rodzaju ostrzegawczej tablicy z napisem "nie dotykać" na czas, gdy wyjechał na przedłużony pobyt w Rzymie. Zanim jednak Berlioz wrócił, Kamila, zmęczona oczekiwaniem na narzeczonego, rozpoczęła nowy romans ze starszym mężczyzną, pianistą Kamilem Pleyelem, który - co ciekawe - dzielił ze swą przyszłą żoną imię. Kiedy Berlioz dowiedział się, że został po- rzucony, urządził histeryczną scenę. Jak zwykle nadmiernie wszystko dramatyzując, kupił kobiece przebranie i perukę (aby się zamasko- wać) oraz dwa pistolety. Zamierzał bowiem zaczaić się i dokonać zamachu na Kamilę,jej matkę (którą oskarżał o spiskowanie i nazywał "hipopotamem") oraz na Bogu ducha winnego męża. Potem zabiłby siebie. Nie trzeba dodawać, że Berlioz nie posunął się dalej niż do sceny przebrania. Wyplątał się z tego dramatycznego scenariusza (który oczywiście wymyślił, aby móc zabawnie o nim napisać w swoich Pamiętnikach) twierdząc, jakoby z samej ekscytacji zaplanowanym czy- nem tak się rozchorował, że "gwałtownie wymiotował przez całą go- dzinę", co dla lekarzy stanowiłoby nie lada wyczyn, a wystarczyło do powstrzymania tego desperackiego zabójstwa. Aby jednak nie prze- kroczyć granicy bezpieczeństwa, zostawił wskazówki dotyczące zakoń- czenia swojej nowej symfonii. Zemścił się potem znacznie subtelniej na parze Moke-Pleyel, publikując powieść zatytułowaną Eufonia, w której - stosując anagramy - sportretował Kamilę jako ElLimac, a jej matkę jako ELlianac [Camille (Kamila) i canaiLle, czyli kanalia]. Wszyst- kie postacie - z wyjątkiem bohatera noszącego imię Rotceh (anagram imienia Hector) - giną w jakimś stalowym namiocie wraz z kochan- kiem matki. Hektor i Kamila Maria Denise spotkali się ponownie w realnym świecie na wspólnym koncercie w Londynie, 28 kwietnia 1852 roku, gdy ona grała partię fortepianową w Konzertstuck Karola Marii von Webera, a on dyrygował tym koncertem. Kamila twierdziła później, że Berlioz zemścił się na niej za tamto porzucenie, nadmiernie eksponu- jąc orkiestrę i rujnując jej solową partię fortepianową. Państwo Kamila i Kamil Pleyelowie okazali się zresztą parą mniej szczęśliwą niż Berlioz i jego kolejne żony. Cztery lata po ślubie pani Pleyel pewnego wieczoru opuściła dom, a wróciwszy rano do męża oświadczyła, że spędziła noc z jakimś młodym mężczyzną. Pleyel wybaczył jej to, ale pojednanie małżonków trwało zaledwie kilka dni, zanim ona odeszła na dobre, a on w końcu uzyskał oficjalną separację. W owym czasie Harriet, owa irlandzko-szekspirowska obsesja Ber- lioza, była jak zwykle daleko. Gdy się w końcu spotkali, nie było to wynikiem jego teatralnych przedsięwzięć, lecz kwestią zbiegu okolicz- ności. Przez dwa lata nie słyszałem niczego o pięknej Ofelii. Nie miałem pojęcia, gdzie jest - w Anglii, w Szkocji czy w Ameryce - i oto proszę: przyjeżdżam z Włoch do domu dokładnie w tej samej chwili, gdy i ona pojawiła się tu ponownie po występach w Europie Północnej. Nie spotkaliśmy się ze sobą... i to w tym samym domu! Wynająłem mieszkanie, które ona opuściła po- przedniego wieczoru! Był to zarówno sygnał,jak i okazja do zorganizowania oficjalnego spotkania. Berlioz zaczął znowu zdobywać swoją piękną Ofelię, swoją julię i swoją Desdemonę. Zorganizował kolejny koncert w nadziei, że wywrze on na niej większe wrażenie niż poprzedni. Celem owego koncertu było zaprezentowanie światu i - na co żywił nadzieję - Har- riet ukończonej właśnie Symfonii fantastycznej oraz jej dalszego ciągu: utworu zatytułowanego Lelio. "Temat owego dramatu muzycznego - pisał - to nic innego,jak moja miłość do Miss Smithson oraz udręka i senne majaki,jakie przynosi mi to uczucie." Nakłonił przyjaciół, by znaleźli się w jej towarzystwie, a potem niemal siłą umieścili ją w po- wozie i przywieźli na ów koncert. W czasie jazdy spojrzała przelotnie na program. Tytuł symfonii i poszczegól- nych części nieco ją zdumiały, ale jeszcze nie na tyle, by przyszło jej na myśl, że bohaterką tego dziwnego i przesyconego smutkiem dramatu może być właśnie ona. Kiedy jednak przeczytała słowa: "Och, gdybym tylko mógł ją odnaleźć; tę Julię, tę Ofelię, przez którą szlocha moje serce! Och, gdybym mógł pić bez umiaru tę radość zmieszaną ze smutkiem, jaką niesie nam praw- dziwa miłość i pewnego jesiennego wieczoru na jakimś dzikim wrzosowisku w wiejącym wokół północnym wietrze leżeć w jej ramionach i zasnąć ostat- nim, długim, smutnym snem!" "Boże! - pomyślała - Julia? Ofelia? Czy ja śnię? Dłużej nie mogę w to wątpić on mówi o mnie!" Od tamtej chwili, jak często mi opowiada, poczuła, że sala wiruje wokół niej; nie słyszała już muzyki, ale siedziała niczym we śnie i wróciła do domu niczym lunatyczka. To spotkanie odbyło się 9 grudnia 1832 roku. Gdy Berlioz wrócił z Rzymu (gdzie zamieszkiwał w Villa Medici i gdzie nieco brutalnie obchodzili się z nim współstudenci, którzy widzieli w owym "pozerze" tylko zarozumiałego, afektowanego francuskiego fircyka), nie domyś- lał się, że sprawy Harriet przybrały zły obrót. Publiczność się nią zmę- czyła, a jej teatralny zespół był bliski bankructwa. Pech sprawił, że złamała sobie nogę, a co gorsze, angielska prasa kompletnie zignoro- wała ten wypadek. W dodatku krążyły tajemnicze pogłoski, że noga Henryki wcale nie została złamana i że cała sprawa była sztuczką reklamową, mającą wzbudzić współczucie i powstrzymać rosnącą zgra- ję wierzycieli. Dla niej więc ta nieoczekiwana propozycja bezpiecznej przystani małżeńskiego, choćby nawet niepewnego, związku z walczą- cym i poszukującym kompozytorem, wyglądała zdecydowanie pocią- gająco. Latem 1833 roku poślubiłem zbankrutowaną i wciąż słabą Harriet Smith- son. Uczyniłem to, stawiając czoło gwałtownemu sprzeciwowi ze strony zaró- wno jej rodziny, jak i mojej własnej. Była więc moja i przeciwstawiłem się światu. Nie całkiem jego... Najpierw musiał się przeciwstawić ojcu, który zdecydowanie sprzeciwiał się poślubieniu przez syna aktorki, na do- datek cudzoziemki, a francuskie prawo zabraniało małżeństwa bez zgody rodziców. Berlioz musiał więc wszcząć proces sądowy przeciwko własnemu ojcu, aby uzyskać prawo zawarcia owego małżeństwa. Praw- dopodobnie żałował tej wygranej. Po ślubie z Harriet, który odbył się 3 października 1833 roku, Pamiętniki Berlioza ze zdecydowanie mniej- szą wylewnością opisują jego najgłębsze czy może w istocie już płytsze uczucia. Berlioz i Harriet wraz z ich synem Ludwikiem, który urodził się w sierpniu następnego roku, byli umiarkowanie szczęśliwi przez kilka lat. Wkrótce jednak życie domowe zaczęło się Berliozowi wyda- wać przytłaczające. Niewątpliwie nie nadawał się na męża-domatora, nawet według jednostronnych standardów tamtych czasów, i znacznie poważniej traktował swoją sztukę niż małżeństwo. Szekspirowski pie- destał, na którym tak niemądrze postawił swą sceniczną boginię, ru- nął w nużącej domowej atmosferze wśród brudnych pieluszek i wrze- szczących dzieci. Gdyby Berlioz kiedykolwiek powiedział: "moja żona mnie nie rozumie", byłoby to bliskie prawdy, ponieważ on nie mówił po angielsku, a Harriet nigdy nie zawracała sobie głowy nauką fran- cuskiego. Potrzebowała jego wsparcia, którego nie potrafił jej dać. Berlioz pragnął romantycznej kochanki, a nie przyziemnej żony. Chciał kontynuować swoje romantyczne podróże, ona zaś próbowała go powstrzymywać. W Pamiętnikach Berlioza nie ma więc już żadnych wzmianek o Ofelii, Julii czy Desdemonie. jest chłodna i rzeczywista "moja żona". Planując zarobienie w Brukseli pieniędzy, tak bardzo potrzebnych na utrzymanie domu, poczynił przygotowania do sto- sunkowo krótkiej podróży. Zanim zdołałem to uczynić, należało dokonać czegoś w rodzaju zamachu stanu, który umożliwiłby mi wyjazd. Pod takim czy innym pretekstem moja żona zawsze sprzeciwiała się podróżom. Szaleńcza zazdrość, do której nie dałem jej żadnych powodów, była jej motywem przewodnim. Musiałem skrycie wynosić z domu bagaże i rulony nut i zostawiłem list wyjaśniający moje zniknięcie. Żadnych powodów do zazdrości...? Berlioz nie wyjeżdżał do Bruk- seli sam i wcale nie miał zamiaru tego robić. Towarzyszyła mu w tej podróży Maria Recio, jego dawna kochanka - drugorzędna śpiewacz- ka operowa o pochodzeniu francusko-hiszpańskim. Kompozytor pró- bował się usprawiedliwiać, czyniąc to niezbyt pomysłowo: Miałem towarzyszkę podróży, która podążała za mną w owych ekspedycjach. Ustawicznie nękany gderliwością i oskarżany o niewierność (zawsze niespra- wiedliwie), nie znajdowałem w domu ani wytchnienia, ani spokoju. Posuną- łem się w końcu do owego faktu, który tak mylnie [! ] był mi imputowany. Maria Recio naprawdę nazywała się Maria Martin i chociaż miała władzę nad Berliozem, nie działo się to z powodów artystycznych; jako śpiewaczka była nisko ceniona i w Operze Paryskiej mogła otrzy- mywać jedynie drugoplanowe role. Po przyjeździe z Brukseli Berlioz wrócił do Harriet, ale niebawem wyjechał ponownie, tym razem do Niemiec, zamierzając tę podróż odbyć samotnie. jednak Maria nale- gała, by mu towarzyszyć, na co on zgodził się z mieszanymi uczuciami. Tym razem zmieniły się role w owej "gonitwie": ona była myśliwym, on - ściganą zwierzyną. I chociaż krępowała go swoją obecnością, okazała się przydatna, działając w rezultacie jako jego impresario, kasjerka i księgowa. W przeciwieństwie do Harriet, roztargnionej ak- torki, Maria była dobrą kucharką i oszczędną gospodynią. Życie oso- biste Berlioza w latach 1840-1842 osłonięte jest pewną tajemnicą, ale żona odgrywała w nim niewielką rolę, a pewien współczesny pisał o "rozmaitych paniach sceny, śpiewaczkach, tancerkach i statystkach, które przysporzyły tak wiele cierpienia biednej Ofelii". Harriet stop- niowo podupadała na zdrowiu (dawne ciężkie życie wędrownej akto- rki zbierało swoje żniwo) i w roku 1853 umarła. Trzeba Berliozowi przyznać, że nigdy jej nie porzucił, lecz wspierał i do końca pozostał wzruszająco wdzięczny za twórczą siłę, jaką w nim obudziła w czasie jego burzliwej młodości. jednak siedem miesięcy później Berlioz skapitulował przed Ma- rią. "Ożeniłem się ponownie. Był to mój obowiązek" - pisze krótko. Lecz Maria także umarła. Po ośmiu latach małżeństwa. Wkrótce po śmierci Marii pewien znajomy ofiarował mu parcelę na większym cmentarzu. Berlioz kazał wykopać jej ciało i postanowił być świad- kiem owej ekshumacji. "Było to bolesne przeżycie, które mnie głębo- ko poruszyło. jednak okazało się niczym wobec tego, co los miał dla mnie w zanadrzu". Niebawem powtórzyła się bowiem ta sama scena gdy ciało Harriet również musiało zostać przeniesione, ponieważ cmentarz w dzielnicy Montmartre miał zostać zamknięty. Berlioz po- nownie uparł się, by być obecnym i doglądać odkrycia jej rozłożonych już szczątków, po czym z najdrobniejszymi szczegółami opisał makab- ryczną pracę grabarza. Czyżby, podobnie jak Brucknera, chorobliwie fascynowały go zwłoki? A może miał nawet skrywane skłonności nek- rofilskie? Istnieje ironiczny pogląd, że myślał o sobie jako o kimś w rodzaju Hamleta, grającego scenę cmentarną. Te dwie zmarłe kobiety spoczywają teraz w pokoju, oczekując chwili, gdy i ja wniosę swój udział rozkładu w tę samą kostnicę. Wkroczyłem w sześćdziesią- ty pierwszy rok życia. Przeminęły moje nadzieje, złudzenia, szczytne myśli i wzniosłe pomysły... Mój syn jest niemaL zawsze gdzieś daleko. jestem sam. Moja pogarda dla ludzkiej głupoty i nieuczciwości, moja nienawiść do ludzkiego okrucieństwa nigdy nie była tak silna. Szekspir! Szekspir.~ Gdzież on jest? Gdzież jest sztuka? Mam wrażenie, że był on jedynym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył który potrafi mnie zrozumieć, który z pewnością zro- zumiałby nas obu... nieszczęsnych, nieszczęśliwych artystów, kochających i raniących na przemian. Szekspirze! Byłeś mężczyzną. To ty, jeśli wciąż istniejesz, musisz być schronieniem dla nieszczęśliwego. To ty jesteś naszym ojcem; naszym ojcem w niebie, jeśli istnieje jakieś niebo. O każdej porze mówię Śmierci: "Kiedy tylko zechcesz'; więc dlaczego zwleka? Zwlekała jeszcze kilka lat. Alexandre Cesar LeopoLd (Georges) Bizet Data i miejsce urodzenia: 25 października 1838 r. w Paryżu. Rodzice: Adolphe Amand Bizet (1810-1886) i Aimee Bizet z domu Delsarte, bądź del Sarte lub Delzart (1815-1861). Żona: Genevieve Halevy, ślub w 1869 r. Synowie: Jean Reiter (nieślubny) ur. w 1862 r., Jacques ur. w 1872 r. Data i miejsce śmierci: 3 czerwca 1875 r. w Bougival k. Paryża. aleksander Cezar Leopold Bizet, znany jako Georges, choć nie ochrzczono go tym imieniem, był synem fryzjera-perukarza, który został nauczycielem śpiewu i który również trochę komponował. Mat- ka nauczyła go czytać zarówno nuty, jak i słowa, gdy miał cztery lata, a bardziej systematyczne lekcje muzyczne pobierał potem u ojca. W roku 1846, mając osiem lat, po raz pierwszy ujawnił swą fenomena- lną, niemal mozartowską, pamięć muzyczną, a 9 października, zanim ukończył dziesięć lat, został przyjęty do konserwatorium w Paryżu. Jako jedenastolatek zdobył pierwszą nagrodę w solfeżu*, co było za- sługą rodzicielskiej edukacji. Od tej chwili zdobywał jedną nagrodę po drugiej. Nie trzeba więc dodawać, że w odpowiednim czasie zdo- był również Grand Prix de Rome wraz z przypisanym do tej nagrody trzyletnim stypendialnym pobytem w Villa Medici**. jednak we wrze- śniu 1860 roku, otrzymawszy wiadomość o chorobie matki, pospiesz- nie opuścił Rzym. Powrót do domu umożliwił mu niemal natychmias- towe odnowienie kilku przerwanych paryskich romansów. (Bizet po- wiedział Karolowi Gounodowi, że zawsze pozostaje w dwóch związ- kach jednocześnie. Postępował tak prawdopodobnie dlatego, by wzbudzić zazdrość.) Stan matki poprawił się na krótko, ale po roku - 8 września - zmarła, mając zaledwie czterdzieści sześć lat. Georges był pogrążony w bólu, ale pokojówka państwa Bizetów, Maria Reiter, najwyraźniej go ukoiła, ponieważ dokładnie dziewięć miesięcy po śmierci pani Bizet wydała na świat syna, Jana, którego Georges, wtedy zaledwie dwudziestotrzyletni, z radością uznał za swoje dziecko. Nie wiadomo, czy Bizet uważał Marię za jeden ze swych romansów, czy też - co stanowiło zwyczaj ówczesnej klasy średniej - była ona utrzymywa- na jako wygodna, bezpieczna i działająca na miejscu dostarczycielka usług seksualnych dla syna domu. Ojciec Bizeta również zachował się honorowo wobec Marii i pozostawił ją na służbie. Mały Jan został zaakceptowany przez domowników i był wychowywany jako "kuzyn". Gdy dorósł, został oficerem, ożenił się i miał dzieci, a później kiero- wał drukarnią "Le Temps". Zmarł w roku 1939. Maria opiekowała się Georges'em w jego ostatniej chorobie (co musiało być bolesne dla żony), doglądała też jego ojca, a po śmierci kompozytora pozostała w domu Genowefy do roku 1913. W roku 1863 ojciec Bizeta kupił kawałek ziemi w Le Vesinet nieopodal Paryża i polecił wybudowanie na nim dwóch niewielkich domów; jednego dla siebie, a drugiego dla syna. Dwa lata później sąsiednią parcelę nabyła hrabina de Moreton de Chabrillan. Georges poznał hrabinę w pociągu podczas jednej z jej pierwszych podróży, jakie podejmowała, by nadzorować prace budowlane. Dowiedział się, kim jest, i stopniowo odtworzył jej historię. Była Celestyną Mogador, córką pewnej swobodnie żyjącej młodej kobiety i jakiegoś nieznanego żołnierza (nieznanego w sensie ojcostwa, nie zaś w znaczeniu anoni- mowo poległego bohatera). Celestyna była czy też raczej bywała ak- torką, pisarką, kurtyzaną, cyrkową woltyżerką, autorką sztuk teatral- nych i tomu wspomnień. Bywała też kochanką artystów, muzyków i pisarzy, między innymi - Alfreda de Musseta, a w końcu złowiła częściowo parającego się dyplomacją hrabiego Lionela de Moreton de Chabrillan, który zmarł na swym dyplomatycznym posterunku w Melbourne w Australii jako konsul Francji. Bizet prawdopodobnie słyszał już o niej, ponieważ rok wcześniej zdobyła powodzenie sztuką zaadaptowaną z jednej z jej powieści przez Aleksandra Dumasa ojca. Po śmierci Celestyny odkryto drugi tom jej wspomnień, w którym Bizet figuruje jako postać raczej małomówna i posępna. W towarzyst- wie owej hrabiny Bizet spędził wiele czasu przy jej fortepianie i w jej łóżku, więc prawdopodobnie niewiele było okazji do rozmowy. Sama przedstawiła się w tych wspomnieniach jako osoba nieudolna, o zmiennym usposobieniu, gwałtowna i gotowa zdobyć wszystko co chce. Niektórzy pisarze, szczególnie Winton Dean, autor najpoważ- niejszej angielskiej biografii Bizeta, widzą w niej pierwowzór postaci Carmen. W roku 1867 Bizet oświadczył się ślicznej osiemnastoletniej dru- giej córce swego nauczyciela Jakuba Fromentala Halevy'ego, ale ro- dzice panienki sprzeciwili się temu małżeństwu. Być może dowiedzie- li się, że ma on słabe serce, albo też usłyszeli pogłoski o jego związku z Celestyną Mogador. "Moje nadzieje są zniweczone - pisał. - Rodzi- na upiera się przy swoich racjach! jestem bardzo nieszczęśliwy!". Póź- niej twierdził, że państwo Halevy uważali go za cygana i wagabundę i czuł się zobowiązany zapewnić panią Halevy, że żadna aktorka ani "dama z teatru" nie przekroczy ponownie progu jego domu. W na- stępnym roku, tuż po paryskiej prapremierze Pięknego dziewczęcia z Perth, w czasie, pracy nad Rzymem, który stał się jego drugą symfonią, przeszedł załamanie i kilka ataków dusznicy bolesnej, które trwały przez cały lipiec i sierpień 1868 roku. Rok później państwo Halevy złagodnieli i Georges ponownie oświadczył się Genowefie, która mia- ła wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Georges i Genowefa pobrali się 3 czerwca 1869 roku. Portret Genowefy namalowany przez Eliego Delaunaya (" jego najwspanialsza praca"), który znajduje się teraz w Luwrze, pokazuje ciemne, melan- cholijne oczy "spoglądające niczym czarne gwiazdy" (jak powiedział Maupassant, o którym mówiono, że za nią szalał). Miała dar wymyś- lania zgoła proustowskich aforyzmów zabarwionych ostrym dowci- pem. Małżeństwo państwa Bizetów nie okazało się sukcesem. Cięty ję- zyk Genowefy i ataki złości Georges'a połączone z jego drażliwością, która graniczyła z manią prześladowczą, owocowały wieloma kłótnia- mi, ale poza jednym krótkim epizodem, trwali przy sobie wiernie. 10 lipca 1872 roku, gdy Georges miał trzydzieści cztery lata, a Ge- nowefa - dwadzieścia trzy, urodził im się syn, któremu na cześć dziad- ka, Jakuba Fromentala Halevy'ego, nadali imię Jakub. Oprócz syna rok ten nie przyniósł państwu Bizetom niczego dobrego. W maju poniosła klęskę jednoaktowa opera Georges'a pt. Djamileh, a trzy mie- siące po przyjściu na świat małego Jakuba z wrogim przyjęciem spot- kała się suita Arlezjanka (utwór, o którym Ryszard Strauss powiedział, iż "rzadko wyrażano więcej w mniejszej ilości nut"). Bizet znał swego syna jedynie w jego dzieciństwie: dziecko miało bowiem zaledwie trzy lata, gdy zmarło. W roku 1874 Georges i Genowefa podjęli krótką próbę separacji, po której mieszkali razem aż do ostatniej choroby i śmierci kom- pozytora. Na początku marca 1875 roku Bizet został uszlachcony, stając się kawalerem Legii Honorowej. Pod koniec marca poważnie zachorował. Potem nastąpiła długa, powolna rekonwalescencja i wszy- stko zdawało się zmierzać ku dobremu, ale w maju Bizet uskarżał się na dziwnie zdwojony szum w głowie. Z początkiem lata odezwały się jego wcześniejsze dolegliwości, szczególnie reumatyzm. Niemniej jed- nak jako zapalony pływak zażywał kąpieli w Sekwanie. Wywiązała się wysoka gorączka, przeszedł dwa ataki serca w ciągu dwóch kolejnych dni i zmarł 3 czerwca. Klaudiusz Debussy, którego zdaniem Bizet był większym kompo- zytorem niż Berlioz, powiedział, że po jego śmierci francuska muzyka przypomina piękną wdowę, która jest zbyt słaba, by sama troszczyć się o siebie i wpada w ręce obcych, którzy ją maltretują, i dodawał: "Ach, gdybyż tak napisać Carmen!" Genowefa pozostawała piękną wdową po Bizecie przez jedenaście lat, a potem wyszła za mąż za wybitnego francuskiego adwokata, Emila Strausa. Johannes Brahms Data i miejsce urodzenia: 7 maja 1833 r. w Hamburgu. Rodzice: Johann Jacob Brahms (1806-1872) i Johanna Henrike Christiane Nissen (1789-1865). Rodzeństwo: Elisabeth Wilhelmine Louise (1830-1892) i Friedrich Fritz (1835-1885). Data i miejsce śmierci: 3 kwietnia 1897 r. w Wiedniu. Wszystkie kobiety, których doliczono się w życiu Brahmsa - albo nieosiągalne, albo jeśli nawet zdobyte, to odrzucone - sprawiają, iż powtarza się w nim historia Beethovena. Za charakteryzującą Brahm- sa niemożność tworzenia trwałych związków z kobietami tradycyjnie obwiniano fakt, iż spędził on młodość jako pianista w hamburskim lupanarze, gdzie zarabiał pieniądze, by pomóc w utrzymaniu rodziny. To doświadczenie być może w istocie pozostawiło niezatarte ślady w osobowości Brahmsa, ale z drugiej strony równie dobrze mogło kształtować charakter tego kompozytora, dając mu głębszy wgląd w ludzką naturę niż ten,jaki mógłby zdobyć, grając niczym Bruckner na kościelnych organach. Muzykolog Maks Friedlander, który dobrze znał Brahmsa, wspo- mina relację samego kompozytora o tym, że jako dziecko obdarzany był przyjaźnią prostytutek, którym akompaniował i które tuliły go, gdy odpoczywał od swoich obowiązków pianisty barowego: Gdy po miesiącach spędzonych w morzu statki dobijały do portu, marynarze zbiegali z nich niczym drapieżne bestie szukające kobiet, a owe półnagie dziewczyny starały się doprowadzić ich do jeszcze bardziej szalonego pod- niecenia, więc między tańcami brały na kolana, całowały i pieściły mnie. Takie było moje pierwsze wyobrażenie o miłości kobiet... Właśnie taka była miłość, do której wielokrotnie wracał przez całe swoje życie: nieskomplikowana, nie wymagająca zaangażowania i... płatna. Ciekawe, że w owych czasach prymitywnej profilaktyki nie zrujnowała ona Brahmsa zdrowotnie, tak jak uczyniła to z Schuber- tem i Schumannem, a prawdopodobnie także z Beethovenem oraz wieloma innymi kompozytorami. Podobnie jak Mozart, Haydn, Beethoven, Klara Schumann i inni, Brahms był cudownym dzieckiem. jednak on był synem biednego hamburskiego knajpianego grajka, a nie dworskiego muzyka, i gdy tylko zdobył pewną biegłość jako pianista, podążył w ślady ojca, zmie- rzając ku portowym tawernom. Rodzina Brahmsów mieszkała w St. Pauli, dzielnicy czerwonych latarni, nieopodal dzisiejszego Reeper bahn, przy ulicy powszechnie znanej jako Ehrebrechergang (Aleja Cu- dzołożników). Prostytutki były nie tylko sąsiadkami, ale i przyjaciół- kami rodziny. Brahms kochał kobiety, prawdopodobnie w nadmiarze, ale bał się długotrwałych związków, a do małżeństwa miał stosunek równie cyniczny, jak każdy sędzia prowadzący sprawy rozwodowe. jednym z jego ulubionych powiedzeń było: "Nigdy się nie ożeniłem... nie- stety, przez to pozostałem kawalerem... dzięki Bogu!" Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku Robert Schauffler pisząc swoją książkę pt. The Unknozun Brahms (Nieznany Brahms) prowadził badania wśród żyjących przyjaciół oraz powierników kompozytora i starał się połączyć w całość fragmenty informacji,jakie wcześniej były pomijane bądź ukrywane przez oficjalnych biografów, którzy o nich wiedzieli, ale nie opowiadali. Angielska biografka Brahmsa, Florence May, która była jego uczennicą (a prawdopodobnie również obiek- tem umizgów) i świadkiem licznych trywialnych flirtów swego nau- czyciela, pisała z ostrożną i oględną rozwlekłością, że "kilku całkiem niezależnych informatorów zgadzało się w opisywaniu tego twórcy jako... człowieka tylko nieco mniej niż obojętnego wobec towarzystwa dam, szczególnie młodych". Brahms nigdy nie ufał kobietom i nawet kiedy zbudował potencjalnie czuły związek z jedną z nich, zawsze udało mu się zniechęcić ją nagłymi wybuchami, wygadując głęboko raniące spostrzeżenia o jej grze lub śpiewie. Tęsknił do kobiet "god- nych szacunku" (właściwym niemieckim określeniem takiej kobiety jest anstandig bliskie naszej "przyzwoitej" czy "skromnej") i często się w nich kochał, szczególnie jeśli były śpiewaczkami. Z dziewięciu "przyzwoitych" kobiet, o których wiadomo, że obdarzał je miłością lub ciepłymi uczuciami (Agata, Berta, Luiza, Elżbieta, Herminia, Oty- lia, Alicja, Klara i Julia) pięć było profesjonalnymi śpiewaczkami, po- zostałe zaś śpiewały na poziomie salonowym. Tęskniąc do kobiet "przyzwoitych", wciąż wracał do "nieprzyzwoitych", przede wszystkim do kobiet ulicy, wobec których nie miał żadnych zobowiązań. Był niewyczerpanie hojny, a owe panie, znając Brahmsa z nazwiska, czasa- mi - gdy spacerował po Wiedniu z przyjaciółmi - wołały za nim "Gu- ten Tag, Herr Doktor!'; co bynajmniej nie wprawiało kompozytora w za- kłopotanie. "Chcę, żebyś wiedział, że nigdy nie unieszczęśliwiłem żad- nej mężatki ani panienki" - rzekł Brahms pewnemu przyjacielowi i do końca życia opowiadał z dumą, że nigdy nie zagroził żadnemu małżeństwu ani nie uwiódł panny z dobrego domu. Krążyły jednak na temat Brahmsa jakieś plotki i kiedy miasto Lipsk zaprosiło go do objęcia posady kantora w kościele św. Tomasza, wcześniej zajmowanej przez Jana Sebastiana Bacha, radni miejscy odwołali to zaproszenie na skutek protestu burmistrza, który zarzucił kandydatowi "rozwiązłe prowadzenie się". Żadnych dalszych wyjaśnień nie udzielono. Brahms bał się odmowy, a myśl o "obrażeniu" kobiety, którą kochał i szanował, wprawiała go w przerażenie, co nie jest niezwykłe wśród mężczyzn i wyjaśnia, dlaczego ciągnęło go ku przedstawiciel- kom "najstarszego zawodu". Po śmierci kompozytora Schauffler sta- rał się zdobyć jakieś informacje u jego gospodyni, ale ona odpowie- działa po prostu: "Był bardzo nieprzyzwoitym starym dżentelme- nem". W wieku dwudziestu lat Brahms postanowił poszukać szczęścia w podróży i wyruszył w drogę w ów romantyczny, nieplanowany spo- sób, wyidealizowany zarówno w wielu jego własnych pieśniach, jak i w pieśniach Schuberta. W Dusseldorfie odwiedził sławnego krytyka muzycznego i kompozytora Roberta Schumanna, nie tylko znajdując w jego domu przyjaźń, ale również natychmiast odkrywając urok i po- wab żony Schumanna, Klary. I ona uległa urokowi Brahmsa, wówczas wciąż jeszcze młodzieńca o pięknych blond włosach. Brahms podzi- wiał Schumanna z daleka, ale na przyjaźń było właściwie za późno, ponieważ w zachowaniu leciwego kompozytora pojawiły się już ozna- ki postępującego szaleństwa. Podzielając troskę o Roberta, Brahms i Klara zakochali się w sobie, co było niemal nieuchronne, chociaż początkowo oboje próbowali się tego wypierać, zarówno wobec in- nych, jak i wobec samych siebie. W roku 1854, w czasie swych już niechętnie kontynuowanych artystycznych podróży, Brahms otrzymał wiadomość, że Robert Schumann próbował rzucić się w wody Renu. Pospieszył więc z powrotem do Klary i podtrzymywał ją na duchu w czasie choroby i śmierci Schumanna. Klara, mając wtedy trzydzieści pięć lat, była piętnaście lat starsza od Brahmsa (co stanowiło niemal tę samą różnicę wieku, jaka dzieliła jego ojca i matkę, która była siedemnaście lat starsza od swego męża) i z pewnością istniał w ich związku jakiś element relacji matczyno-synowskiej. Brahms zasugerował (chociaż niemiecka etykieta stanowi, że po- winno to wychodzić od kobiety), by zwracali się do siebie po imieniu, a Klara czuła potrzebę usprawiedliwiania tej poufałości, by inni nie interpretowali ich związku opacznie: "Nie mogłabym go odsunąć, bo kocham go równie głęboko, jak kochałabym syna". Gdy Roberta Schumanna zabrano do szpitala psychiatrycznego w Endenich, które- go już nigdy nie opuścił, Brahms zamieszkał z Klarą i jej dziećmi. Opiekował się nią jak mąż. Wzruszający ostatni zapis w należącej do Roberta księdze wydatków domowych pochodzi z lutego 1854 roku; sporządzony został kilka dni po dniu św. Walentego, w którym Schu- mann postawił ostatni znak "F" dla odnotowania, że kochał się z żo- ną, niewątpliwie po raz ostatni. Od 27 lutego księgi domowe pozo- stają w rękach Brahmsa. Sugerowano nawet, że ostatnie dziecko Klary Schumann, syn Feliks, w rzeczywistości było dzieckiem Brahmsa, ale wydaje się to nieprawdopodobne. Po śmierci Roberta Klara wraz z dziećmi wyprowadziła się do domu swojej matki w Berlinie, a pełen smutku Brahms wznowił swoje podróże. W roku 1856 zabrał Klarę do Szwajcarii, powierzając swojej siostrze Elżbiecie (Elizie) rolę przyzwoitki. Kiedy Klara pojechała na tournee koncertowe do Anglii, chciał pojechać tam za nią, ale wyco- fał się z obawy, że mogliby być wzięci za parę. Latem 1858 roku, podczas pobytu z Klarą w Getyndze, Brahms zakochał się w Agacie von Siebold, doskonałej śpiewaczce, córce profesora uniwersytetu w tym mieście. Większość jego pieśni z opusów 14, 19 i 20 jej za- wdzięcza swoje istnienie (podobnie jak późniejszy II Sekstet G-dur komponowany od początku do końca w tęsknie pożegnalnym na- stroju, jakby ów romans jeszcze przed tym sekstetem zakończył się klęską). Uczucia Brahmsa uległy zagmatwaniu, zwłaszcza że Klara, wykazując teraz oznaki zazdrości, pospiesznie opuściła Getyn- gę i zmuszona była przyznać przed sobą, iż miłość, jaką żywiła dla Brahmsa, była czymś więcej niż uczuciem matki do syna. Brahms i Agata zaręczyli się i wymienili pierścionki, ale gdy w ro- ku 1859 Klara zagrała w Hanowerze jego I Koncert fortepianowy d-moLl, kompozytor był przygnębiony nie tylko chłodnym przyjęciem tego utworu, ale jego skojarzeniami z próbą samobójczą Schumanna (któ- ra zainspirowała go do stworzenia tej kompozycji). Nagle uświadomił sobie, że łącząc się z Agatą, mógłby stracić Klarę i - mimo że nosił już zaręczynowy pierścionek - napisał do Agaty dziwny miłosny list opat rzony licznymi uczuciowymi wykrzyknikami i zawierający okrutną za- powiedź ucieczki. Kocham Cię! Muszę Cię znowu zobaczyć! jednak nie mogę znieść perspek- tywy przerażających okowów! Napisz i powiedz, czy chcesz mnie jeszcze zoba- czyć, bym wziął Cię w ramiona, bym mógl cię całować i powiedzieć, że Cię kocham! Agata się obraziła i zerwała zaręczyny, na co Brahms niewątpliwie liczył; czuł się bowiem niezdolny, by poradzić sobie z małżeństwem i dał jej pretekst do odrzucenia go. Sześć lat później wciąż byli ze sobą związani i w II Sekstecie skomponowanym w latach 1864-1865 Brahms wielokrotnie przywołuje jej imię, czyniąc to w taki "artykulacyjny" sposób, na jaki pozwala muzyczna notacja. Brahms wyraźnie objaśnił swemu przyjacielowi Józefowi Gansbacherowi ten fragment owego sekstetu, gdzie pierwsze i drugie skrzypce grają A-GA-D-E: "W tym miejscu uwolniłem się od mego ostatniego romansu". Siły powabu wiedeńskiej kobiecości Brahms doświadczył po raz pierwszy w Hamburgu, kiedy został "zauroczony przez pewną natural- ną, wesołą dziewczynę", śpiewaczkę Bertę Porubszky. Zaśpiewała mu austriackiego Landlera, którego później przekształcił w jedną z dwu Pieśni opus 91 na alt, fortepian i altówkę, tę czułą Geistliches Wiegenlied ( Uduchowioną kołysankę). Oryginalny LandLer ze słowami "jeśli sądzisz, że możesz zmusić kogoś do miłości, to przemyśl to jeszcze raz" był daleki od uduchowienia. Robert Schauffler rozmawiał z niejakim Oskarem Ullmanem, który spotykał Brahmsa w Ischl i który opowiedział, że pewna znana mu młoda kobieta wyznała, iż miała romans z Brahmsem. Mówiła, że był "namiętnym, ale niezręcznym kochankiem". Osiedliwszy się w Wiedniu, Brahms, poznał kolejną śpiewaczkę, Luizę Dustmann, rozwódkę, którą podziwiał za kreację stworzoną w tytułowej roli w Beethovenowskim Fideliu. Odpowiedziała ona na pierwsze zaloty listem, który zdradzał zdumiewająco niekobiecą goto- wość, sugerując spotkanie już następnego dnia. Zawsze podpisywała się imieniem Fidelio i była jedyną osobą,jaka kiedykolwiek zwracała się do Jana wiedeńskim zdrobnieniem Hansi. Rozwój ich romansu (jeśli w ogóle nastąpił) jest okryty tajemnicą, ale istnieje pewien list o treści zastanawiająco nie jednoznacznej. Po jakiejś wizycie, w czasie której z wielkim entuzjazmem grał jej na fortepianie, napisała: "Pew- nego dnia zaproszę tego hamburskiego gościa nie do mojego for- tepianu, lecz do mnie. Być może uda mu się zagrać na moich włas- nych rozstrojonych strunach". Związek z Luizą skończył się podobnie jak wszystkie wcześniejsze. W Wiedniu Brahms stworzył Chór Pań (tak samo jak poprzednio uczynił to w Hamburgu. bezzwłocznie zaproponował małżeństwo jednej z jego członkiń. Dowiedziawszy się jednak potajemnie, iż wcze- śniej zaręczyła się z pewnym lekarzem, był przekonany, że go nie przyjmie, więc jego oświadczyny stanowiły kolejny pusty gest. Brahms był także urzeczony szesnastoletnią "blond czarodziejką", baronówną Elżbietą von Stockhausen, która pobierała u niego lekcje gry na fortepianie. Nauczyciel Elżbiety Juliusz Epstein powiedział Brah- msowi, że gdyby się w niej nie zakochał, złamałby prawa natury. Brahms nie zdołał się oprzeć osobie tak młodej, tak pięknej i tak utalentowanej (potrafiła grać na fortepianie całe symfonie zaledwie po dwukrotnym ich wysłuchaniu). Coś jednak musiało się stać, ponieważ gwałtownie zaprzestał udzielania owych lekcji i odesłał ją z powrotem do Epsteina. Gospodyni Brahmsa, pani Truxa, opowiadała, że portret dziewczyny, który stał na jego biurku, nagle zniknął. Brahms podaro- wał gosposi pustą ramkę, mrucząc: "Może pani w niej umieścić wizeru- nek swojego męża". Elżbieta poślubiła innego kompozytora, Henryka von Herzogenberga, ale - niestety - umarła młodo. Następnie Brahms opowiedział swojemu przyjacielowi Maksowi Kalbeckowi, że znowu jest zakochany. Kolejną damą jego serca stała się inna młoda śpiewaczka, Hermina Spies (śliczna, choć trochę pul- chna, z miłą buzią jak księżyc), którą poznał, gdy zaśpiewała kilka ' jego pieśni. Pewien krytyk scharakteryzował ją krótko: "poważny głos, ale zabawna dziewczyna". Śpiewała głębokim kontraltem, którym za- wojowała Brahmsa i ta przyjaźń także zaowocowała kilkoma pieśnia- mi. Nazywał ją "swoją pieśniarką" lub "swoim ślicznym dziewcząt- kiem znad Renu" i mówił, że "przypomina Szekspirowską Hermionę, tyle że bez "o". Ktoś inny opisał Herminę jako "dziecko natury, pełne bystrego humoru". Swawolną żartobliwością niewątpliwie próbowała pokryć oczywisty lęk, jaki czuła wobec kompozytora, już bardzo sław- nego i znacznie od niej starszego. Ona sama cztery lata później zwie- rzyła się ich wspólnemu przyjacielowi: "On jest jedyny, ten Brahms. Znów całkiem mnie oszołomił, zachwycił, porwał i straciłam głowę. Jakiż był cudowny! W prawdziwie słonecznym, radosnym, młodzień- czym nastroju. jest wiecznie młody!" Fakt, iż Klara Schumann wiodła życie koncertującej pianistki, nieuchronnie oznaczał, że ona i Jan oddalili się od siebie nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Ich listy stały się bardziej powściągliwe, jeśli nie chłodne, ale kiedy Brahms dowiedział się, że trudno jej zwią- zać koniec z końcem, zaoferował jej znaczne sumy pieniędzy (,~Ja w nie opływam, a nikt z nich nie korzysta."). W roku 1893 pisał do Klary ze swego letniego domu w Bad Ischl: Droga Klaro... Mam wielką ochotę napisać dla Ciebie jakiś mały utwór fortepianowy, bo bardzo chciałbym usłyszeć, jak sobie z tym poradzisz. Aż roi się w nim od dysonansów! Być może wszystkie są właściwe i wytłumaczalne ale może Ci się nie spodobają... Ten niewielki utzuór jest wyjątkowo melancholijny i nie dość powiedzieć "graj to bardzo wolno ". Każdy takt, każda nuta musi brzmieć niczym ritardando, jak gdyby wypływał z nich cały smutek, z prag- nieniem i spełnieniem! Tym utworem jest nr 1 z Vier Klavierstucke op. 119. Klara nie dożyła możliwości wykonania owej kompozycji. Zmarła 21 maja 1896 roku, po przejściu dwóch udarów. Wiadomość o jej śmierci dotarła do Brahmsa, gdy przebywał na wakacjach w Ischl. Pospieszył do Frankfurtu, ale w zdenerwowaniu wsiadł do złego pociągu i dojechał na miejsce dopiero po czterdziestu godzinach. Jak podaje jedno ze źródeł, gdy tam dotarł, zobaczył znikającą trumnę, inne zaś źródło powiada, że gdy żałobnicy się rozeszli, Brahms stał długo sam, wpat- rując się w grób Klary. Właśnie wtedy powstały Cztery Poważne Pieśni. Po powrocie do Ischl z pogrzebu Klary Brahms zachorował na żółtaczkę. Była syg- nałem raka wątroby, z powodu którego zmarł niespełna rok później. Ostatni list Brahmsa, adresowany do Karoliny Brahms, jego macochy, nosi datę 29 marca 1897 r., został więc napisany, gdy kompozytor leżał już na łożu śmierci, chociaż prawdopodobnie nie wiedział, jak poważny jest jego stan. Jak zawsze minimalizował swoje kłopoty: Droga Matko, postanowiłem, że trochę poleżę, więc nie mogę pisać zbyt dobrze. Nie martw się o mnie, w stanie mojego zdrowia nic się nie zmieniło i jak zwykle brakuje mi jedynie cierpliwości. Całym sercem Twój Jan Zmarł pięć dni później, jako zaprzysięgły, lecz skruszony kawaler. Wśród jego dzieł trudno znaleźć takie, które nie wyrażałoby rzewnej tęsknoty - od boleśnie melancholijnego Kwintetu Klarnetowego i nie- mal Mahlerowsko tragicznych Czterech Poważnych Pieśni do spokoj- nych, powolnych fragmentów koncertów fortepianowych i symfonii. Przegapiłem okazję i było już za późno. Gdy chciałem się ustabilizować, nie miałem pozycji odpowiedniej dla utrzymania kobiety w sposób, który byłby właściwy. W czasie kiedy najbardziej chciałem być człowiekiem żonatym , wygwizdywano moje utwory z estrad koncertowych lub też w każdym razie spotykały się one z lodowatym przyjęciem [gruba przesada! ]. Nie umiałem znosić tego całkiem spokojnie. Znałem ich wartość i wiedziałem, że w końcu koło fortuny się obróci. Gdy po kolejnym fiasku wracałem do mojej samotnej izby, sam nie czułem się tak źle. Wręcz przeciwnie! Bo gdybym w takich chwilach miał wracać do domu i żony, i napotykając jej zaniepokojone, pytające spojrzenie, musiał powiedzieć "Znowu... kolejna katastrofa'; nie potrafiłbym tego znieść. Anton Bruckner Data i miejsce urodzenia: 4 września 1824 r. w Ansfelden w Górnej Austrii. Rodzice: Anton Bruckner (1791-1837) i Therese Helm. Rodzeństwo: z dwunastu braci i sióstr pięcioro dożyło dorosłości. Data i miejsce śmierci: 8 października 1896 r. w Wiedniu. Surowe katolickie wychowanie uczyniło z Brucknera uczciwego i szczerego człowieka; człowieka głęboko religijnego i wolnego od wszelkiej sztuczności i wyrafinowania, ale też pozostawiło go z baga- żem nerwic, na które Zygmunt Freud zapewne zagwizdałby przez zęby. Mody i style - zarówno krawieckie, jak i muzyczne czy poetyckie - omijały go z daleka. W przeciwieństwie do Brahmsa, Mahlera czy Wolfa nie był wrażliwy na literaturę i niemal nie wiązał z muzyką żadnych świeckich tekstów. jego ortografia była równie... przypad- kowa, jak ortografia Mozarta, a wymową przypominał niewykształco- nego wieśniaka. Ubrania Brucknera - zawsze czarne - były bezkształt- ne nawet jak na tamte czasy wymiętych i nie modelowanych samo- działów: workowate (dla wygody) marynarki przypominające wieśnia- cze stroje odświętne oraz obszerne spodnie. Fotografie ukazują go jako dość nieprzyjemną woskową postać. Gdy Bruckner był młodzieńcem, posłano go do słynnego klasz- toru św. Floriana, gdzie miał łączyć obowiązki organisty z pracą na roli, ale niebawem porzucił klasztorne życie, by zostać nauczycielem. Zatęsknił jednak za stabilnością i mając dwadzieścia jeden lat wrócił do St. Florian, gdzie objął posadę młodszego nauczyciela. Musiał jadać z robotnikami, lecz nie uważał tego za utratę statusu. Wszystko było dla niego Wolą Boską. Z poświęceniem nauczał podstawowych przedmiotów, a w wolnym czasie sam uczył się harmonii i kontrapun- ktu. Gdy dziesięć lat później ponownie pojawił się w Wiedniu, by pobierać tam lekcje (u leciwego nauczyciela Schuberta, Szymona Se- chtera), był prowincjuszem całkowicie nie przygotowanym do życia w wielkim mieście i przerażonym publicznymi rozrywkami. Kiedy jed- nak w konserwatorium przyszło mu improwizować fugę organową, głó- 'wny egzaminator wykrzyknął: "Ależ on powinien egzaminować nas! I jakże byłbym szczęśliwy, gdybym umiał jedną dziesiątą tego co on!" Chociaż Bruckner czuł odrazę do sceny, to jednak uwielbiał Wag- nera. W lipcu 1882 roku poznał go w Bayreuth na premierze pseudo- religijnego Parsifala i był nim równie oszołomiony, jak dzisiejsza na- stolatka swoim pop-idolem: "Gdy ten Wielki Człowiek podał mi rękę, padłem na kolana, ściskałem dłoń Geniusza i obsypując ją pocałun- kami powiedziałem Och, Mistrzu, uwielbiam Pana . Bruckner podob- nie jak Brahms, zachwycał się walcami Straussa, chociaż nigdy nie wszedłby na taneczny parkiet, nie mówiąc już o trzymaniu w ramio- nach kobiety. Brahms uważał go za nieszkodliwego szaleńca: "Biedny pomyleniec, którego Pfaffen (austriackie ironiczne określenie księży) będą mieć na sumieniu. Czy możecie sobie wyobrazić, co to znaczy, gdy ktoś musiał spędzać młodość w ich towarzystwie?!" Nic dziwnego, że Bruckner uważał, iż seks jest niewypowiedzianie zły. jednak Bóg żądał, by ludzie się żenili i rozmnażali, więc i on w pewien niezdarny sposób wciąż przestawał z kobietami. Pod koniec życia wyznał ze smutkiem: "Tylko raz w życiu pocałowałem dziew- czynę. I wciąż tego żałuję". "" jedną z jego licznych nerwic była fascynacja zwłokami - rodzaj platonicznej nekrofilii. Kiedy ekshumowano ciała Beethovena i Schu- berta, by urządzić im ponowny pogrzeb, Bruckner upierał się, żeby tam być; nie dlatego, że chciał z trwogą znaleźć się w obecności ich doczesnych szczątków, lecz z ciekawości obejrzenia rozkładających się zwłok. Ilekroć słyszał o jakiejś katastrofie, wypadku lub morderstwie, pospiesznie udawał się na miejsce zdarzenia, by oglądać ofiary. Po zamachu na cesarza Maksymiliana, dokonanym w roku 1867, pisał do przyjaciela Rudolfa Weinwurma: "Za wszelką cenę chciałbym zoba- czyć ciało Maksymiliana. Proszę, bądź tak dobry, Weinwurm, i poślij kogoś godnego zaufania, by zapytał w Biurze Szambelana Dworu, czy ciało będzie wystawione w otwartej trumnie, czy też za szkłem; choć- bym nawet miał oglądać tylko zamkniętą trumnę... Poinformuj mnie telegraficznie, bym nie stracił okazji. Proszę cię o to najusilniej!" Gdy 8 grudnia 1881 roku pożar strawił Ringtheater w Wiedniu, pociągając za sobą trzysta osiemdziesiąt sześć ofiar śmiertelnych (moi dziadko- wie uniknęli owej tragedii, ponieważ nie dostali biletów na ten wie- czór), Bruckner, mieszkając po drugiej stronie ulicy, cieszył się wido- kiem zwęglonych ciał ułożonych na podłodze. Potem jednak dręczyły go koszmary: był przekonany, że widział światła błyskające za oknami i mówił, że były to niespokojne duchy ofiar. Nie mogąc oglądać stra- conego mordercy, zadowalał się odwiedzaniem rzeźnika, który przy- gotowywał ostatni posiłek skazańca; domagał się płata mięsa z tego samego kawałka i rozkoszował się przygotowanym z niego na maśle i z grzankami sznyclem po wiedeńsku. Całą noc przed egzekucją spędzał na kolanach, prosząc Boga, by ocalił skazańca i niewątpliwie o to, by rzeźnik zdołał ocalić mu ów kawałek mięsa. Nad łóżkiem Brucknera wisiała fotografia jego zmarłej matki w otwartej trumnie. jednym z mniej ponurych dziwactw Brucknera była numeroma- nia. Musiał liczyć wszystko. Nie tylko palce czy takty w swoich par- tyturach, lecz również słowa na stronach książek i gazet, wszystkie wieżyczki, zwieńczenia i ornamenty każdego budynku, kościoła czy katedry, które odwiedzał, a nawet powtórzenia wzorów na tapecie i w ogóle wszystko, co dawało się policzyć. Musiał uzyskiwać sumy absolutnie właściwe i był nieszczęśliwy, kiedy nie udawało mu się policzyć liści na drzewie. W małych notesikach odliczał modlitwy, które odmawiał przez cały dzień i każdego dnia. Pewna dama nosząca sznur pereł wpadła w przerażenie, gdy ten zazwyczaj łagodny człowiek krzyczał: "Proszę odejść, w przeciwnym razie będę zmuszony policzyć perły wokół pani szyi, a tego nie znoszę!" Zinwentaryzował też dziew- częta, w których się kochał: w roku 1851- Luiza (Alojza) Bogner, lat 16 w roku 1866 - Józefina Lang, lat 17 w roku 1869 - Karolina Rabl, lat 17 w roku 1885 - Maria Demar, lat 17 w roku 1889 - Lina Opitz, lat 18 w roku 1890 - panna Wiesner (imię nieznane), lat 17 w roku 1891 - Ida Busch, lat 19 w roku 1891 - Minna Reischl, lat 18 w roku 1892 - panna Anna (nazwisko i wiek nieznane). Interesowały go tylko nastolatki i zawsze prosił o zgodę na wy- znanie miłości. Ta procedura trwała przez całe jego życie bez naj- mniejszej szansy powodzenia. Swoje porażki odnotowywał z równą starannością, z jaką Leporello wyliczał sukcesy swego pana, Don Jua- na. Gdy córka pewnego rzeźnika z Linzu, którą znał od czasów, kiedy była dwunastoletnią dziewczynką, zmieniła się w szesnastolatkę, napi- sał do niej kwiecisty list w tak zawiłej niemczyźnie, że niemal nie sposób przełożyć go w równie niezręcznym stylu. 16 sierpmia 1866. Wielce Szanowna, Czarująca Młoda Panno. Rzecz nie w tym, bynajmniej, że nie jestem uważający, by kłopotać Cię zwracaniem się do Ciebie z irytującą sprawą, szanowna Panno; nie, piszę do Ciebie prze- świadczony, że może od dawna jesteś świadoma mojego spokojnego, cierp- liwego, ale wytrwałego oczekiwania na Ciebie, sięgam więc po pióro, aby teraz niepokoić Ci, by uczynić się człowiekiem sumiennie nieprzyjemnym. jest moim największym, najżarliwszym pytaniem, z którym niniejszym, zbierając się na odwagę, zwracam się ku Tobie, Panno Józefino, czy Panna Józefina miałaby tyle dobroci, by pozwolić mi otrzymać jej jasną i szczerą, ostateczną i definityw- ną, absolutnie decydującą i rozstrzygającą odpowiedź na piśmie, która mogła- by przyczynić się do przyszłego spokoju mego umysłu, to znaczy pod względem kwestii, czy mogę żywić nadzieję, iż wolno mi będzie z Twoją zgodą ubiegać się o zgodę I Twoich drogich rodziców, bym poprosił ich o I Twoją rękę? Czy też może z powodu jakiegoś braku osobistego uczucia, jakie możesz lub nie możesz mieć dla mnie, jest to niemożliwe, by w ogóle rozważać taki krok, jakim jest miano- wicie małżeństwo? Panna zrozumie, że to pytanie musi być stanowcze. Tak czy inaczej, błagam, by dała mi swą decyzję, ale oczywiście na piśmie. Proszę, niechże Panna,Józefina powie to wszystko swoim drogim rodzicom (z drugiej strony trzymając rzecz w najściślejszym sekrecie!) i wybierze jedną lub drugą alternatywę (!J z tych dwóch możliwości, ze zgodą Twoich drogich rodziców. Mój wierny przyjaciel I Twój Pan Brat, przygotował mnie na wszystko i chce także z góry być uprzedzony, zgodnie z daną mu obietnicą. Jeszcze raz błagam: niechże Panna napisze całkiem szczerze, otwarcie i całkiem zdecydowanie: mogęż prosić o Twoją rękę, czy mam się spodziewać totalnego i ostatecznego odrzucenia? (Żadnych wykrętów ani wymijających słów pociechy, bo dla mnie to najwyższy czas, bym podjął decyzję, a Ty możesz nie zmienić swego po- stanowienia łatwo, bo Panna jest przede wszystkim taka wrażliwa). Panna możesz czuć się całkowicie nie zainteresowana powiedzeniem mi absolutnej prawdy, ponieważ to pomoże ukoić moje nastroje. Całuję Twoją dłoń z cierp- liwym oczekiwaniem najrychlejszej możliwej decyzji. Anton Bruckner Załączył książeczkę do modlitwy i złoty zegarek. Odpowiedź nie była ani wymijająca, ani wykrętna. Panna po prostu odesłała jego prezenty. Bruckner wiedział dokładnie, jakiego rodzaju kobiety prag- nie: nastoletniej, pięknej (a nie tylko ładnej) i mającej bogatych ro- dziców, by wniosła mu dobry posag. Poprosił Weinwurma, by prze- prowadził rekonesans i poszukał utalentowanej panny. Któregoś dnia był tu pan Turek, kaletnik ze Steyr, i miał ze sobą miłą, ładną dziewczynę. Ta przyjemna istota nazywa się Henrietta Reiter i ma osiemnaś- cie lat. Powiadają, że ma majątek w wysokości trzech tysięcy florenów, a można się spodziewać, iż pewnego dnia dostanie jeszcze więcej. jako że mam czterdzieści dwa lata, najwyższy czas... jednak lepiej trochę poczekać, niż działać zbyt pospiesznie. Ta dziewczyna bardzo mi się spodobała, a po- nieważ nie mam żadnej młodej kobiety, błagam najusilniej, ale ściśle pouf nie, czy nie mógłbyś - ponieważ ten krok jest dla mnie tak niezbędny - zasię- gnąć kilku informacji z jakiegoś godnego zaufania źródła o jej cnotliwości etc., a także o jej stanie majątkowym. (Nie mów jej, że mam czterdzieści dwa lata - przynajmniej dopóki mnie nie zobaczy - wciąż bowiem sprawiam wrażenie młodszego niż jestem, więc może pomyśli, że mam lat trzydzieści sześć). Cóż to chciałeś mi ostatnio powiedzieć o jakiejś dziewczynie z Salzbur- ga? Co to za dziewczyna? ładna? Bogata? Proszę, bądź szczery... ta chwila jest bliska... Najdroższy przyjacielu! Mam tydzień pełen goryczy. Porzuciw- szy (za twoją radą) moją dawną miłość, zawiesiłem oko na adoptowanej córce pewnej zacnej rodziny, która nie mogła mieć własnej córki. Dziewczyna ma dostać chyba sześć tysięcy florenów. Kiedy jednak posłałem jej egzemplarz Serenady Schuberta, o który mnie prosiła, mój podarunek został odesła- ny... Widzisz więc, że nawet moje najskromniejsze pragnienia nie przynoszą mi szczęścia. Mam dosyć tego całego świata. Podobnie jak wielu innych pozostających w stanie bezżennym, Bruckner rekompensował sobie seksualne niespełnienie obżarstwem i piciem alkoholu, jednak nigdy nie stracił swych seksualnych zaha- mowań. Po którejś libacji kompani chórzyści przysłali mu do pokoju jakąś "lekko odzianą" kelnerkę. Przerażony uciekł do kąta, klęknął przed krucyfiksem i szukał u Boga ochrony przed diabłem. Okazałby się dobrym mężem i ojcem przez te kilka lat, jakie pozostały, zanim jego młodziutka narzeczona zamieniłaby się w mło- dą wdowę, i nawet w późnym wieku uważał się za atrakcyjnego męż- czyznę. W roku 1885 pisał do przyjaciela Maurycego von Mayfelda: "Jeśli chodzi o moje małżeństwo, muszę znaleźć narzeczoną. Gdybym tylko potrafił znaleźć odpowiednią młodą kochankę! Znam wiele dziewcząt, bo ostatnio uganiają się za mną liczne piękności". Do dziewczyny, za którą sam się uganiał, by posłała mu swoją fotografię, napisał tak: Najmilsza, Najwspanialsza Przyjaciółko, Panno Mario! Najserdeczniejsze dzięki za Twój wspaniały portret. Ach, te niewinne, pięk- ne oczy! Jakąż są dla mnie pociechą! Twoja podobizna do końca życia będzie dla mnie najdroższą, bezcenną relikwią... Och, błagam o Twoją przyjaźń, najdroższa Panienko... Twój przyjaciel, który wielbi Cię ponad wszystko- Anton Bruckner Bruckner tylko raz był bliski sukcesu: w Berlinie w roku 1891, gdy pod batutą Zygfryda Ochsa wykonano jego Te Deum. Zatrzymał się wtedy w hotelu "Keiserhof ', gdzie ujęła go pełna poświęcenia dba- łość pokojówki. Miał już niemal sześćdziesiąt siedem lat, ona zaś była prostą dziewiętnastoletnią dziewczyną o imieniu Ida, która po prostu uprzejmie i pogodnie wykonywała swoją pracę. Bruckner zinterpreto- wał to jako miłość i poprosił, by za niego wyszła, na co ona - ku jego radości - przystała. Jej rodzice zgodzili się na to, prawdopodobnie ciesząc się perspektywą posiadania sławnego zięcia. Panna zaś niewąt- pliwie marzyła o wyrwaniu się z harówki hotelowej służby, a może rzeczywiście go pokochała... kto wie? Mieszkając w hotelu, Bruckner zachorował, a sposób, w jaki Ida się nim opiekowała, wzruszył go jeszcze bardziej. Gdy tylko wrócił do zdrowia, pospieszył do jubilera i kupił pierścionek. Jego szczęście trwało krótko. Ku swemu przeraże- niu dowiedział się, że Ida jest protestantką, więc małżeństwo nie wchodziło w rachubę. Ida oddała pierścionek, tak jak wszystkie inne młode damy, które odsyłały mu prezenty. Alma Mahler miała inną wersję tej historii: Zygfryd Ochs opowiedział mi kiedyś wzruszającą historię związaną z Bruck- nerem, w której on sam odegrał pewną rolę. Ochs dyrygował w Berlinie festiwalowym wykonaniem Mszy Brucknera. Następnie odbyło się tam wspaniałe przyjęcie na cześć kompozytora. Po południu Bruckner zatele- fonował aby powiedzieć, że weźmie w nim udział tylko wtedy, jeśli jego narzeczona także będzie mogła przyjść, w,przeciwnym razie - odmówi. Narze- czona?! Od kiedy to był zaręczony~~ Ochs wyczuł w tym jakiś problem i po- spiesznie ruszył do hotelu. Znalazł w nim Brucknera kompletnie rozbitego, niemal w stanie całkowitego załamania. Poprzedniej nocy do jego pokoju weszła hotelowa pokojówka i... aby .skrócić tę długą opowieść... rano Bruck- ner wył i płakał, że pozbawił ją czci i teraz musi się z nią ożenić. Przyrzekł jej to, więc są zaręczeni. Ochs wezwał tę dziewczynę i zapytał ją bez ogródek, ile chce pieniędzy. Była to znaczna suma. Bruckner dopadł Ochsa z wylewną wdzięcznością i mimo protestów dyrygenta całował go po rękach. W świetle naszej wiedzy o Brucknerze brzmi to jak typowa wie- deńska plotka i jest zgoła nieprawdopodobne. Alma Mahler odnoto- wała także, ale pominęła to w swojej opowieści, że Bruckner był "za- trudniony w żeńskiej szkole jako nauczyciel muzyki, ale nagle zwol- niono go z posady z powodu pewnych... nieprzyzwoitości. Jednak nikt w to nie uwierzył. To tylko jego naiwność wobec płci niewieściej sprawiała, iż wydawał się brutalem". Bez względu na okoliczności Bruckner był niewątpliwie niezdol- ny do "nieprzyzwoitości". Wciąż jednak nie przestawał poszukiwać młodziutkiej narzeczonej. Tuż po muzycznym triumfie i miłosnym fiasku w Berlinie wyjechał na wakacje do górnej Austrii i poznał tam córkę kupca, pannę Reischl, która - co za szczęście! - miała na imię Minna, a więc tak samo jak pierwsza żona Wagnera. Szczęśliwy traf? Nie! Jej rodzice uprzejmie poradzili mu, by postarał się o kogoś w swoim wieku. Pięć lat później Bruckner, mając wtedy siedemdzie- siąt dwa lata, ostatecznie porzucił nadzieję i wrócił do swojej pierwszej i prawdopodobnie jedynej miłości: wspaniałych barokowych organów opactwa św. Floriana. Gdy zmarł, pochowano go w podziemiach pod tym instrumentem. Fryderyk Franciszek Chopin Data i miejsce urodzenia: 1 marca lub 22 lutego 1810 r. w Żelazowej Woli. Rodzice: Mikołaj Chopin (1771-1844) i Tekla Justyna z Krzyżanowskich (1782-1861). Data i miejsce śmierci: 17 października 1849 r. w Paryżu. Chopin jest ofiarą zaciekłej miłosnej rywalizacji między Polakami i Francuzami: obydwa narody uważają go za swoją własność. Był po- tomkiem Francuza, ale odebrał polskie wychowanie, spędził wiele czasu we Francji i - jak wszyscy wykształceni Polacy i Rosjanie żyjący w XIX wieku - mówił po francusku. jednak był na wskroś polskim kompozytorem. jego muzyka brzmi bardziej "po polsku" niż "po francusku", sięgając korzeniami do polskich tańców i pieśni ludo- wych. Przedmiotem dyskusji jest też data urodzenia Chopina. Wiele podręczników podaje datę 1 marca 1809 roku, chociaż on sam utrzy- mywał, że urodził się 1 marca 1810, co by oznaczało, że ujmował sobie rok życia, a co w kręgach artystycznych nie było czymś niezwykłym. Metryka chrztu Chopina, która ujrzała światło dzienne pięćdziesiąt lat po jego śmierci, zagmatwała tę sprawę jeszcze bardziej, wskazując na zgoła inną datę: 22 lutego 1810 roku. Pierwszy znany odnotowany romans Chopina miał miejsce wtedy, gdy jako dwudziestoletni młodzian zakochał się w pięknej polskiej dziewczynie, Konstancji Gładkowskiej, która stała u progu wspaniałej kariery wokalnej. To, co wiemy o owym związku, sugeruje, że ona kochała bardziej niż on, czym charakteryzowały się wszystkie później- sze romanse Chopina. Nie tylko szybko się nudził kobietami, ale i mi- łość wydawała mu się ogłupiająca, bał się bowiem, że mogłaby go pozbawić energii, którą lepiej spożytkowałby na komponowanie. Sta- nowiło to albo wymówkę odwodzącą go ku grze, gdy próbował pozbyć się jakiejś kochanki, albo też tak było w istocie: kroniki pełne są opisów wyczerpujących romansów, w jakie wdawali się kompozytorzy, którzy bądź to woleli uprawiać miłość niż tworzyć symfonie, bądź też udawało im się z łatwością godzić miłość i twórczość. Chopin był jednym z pierwszych kompozytorów, którego praw- dziwa podobizna przekazana została potomności (najpierw w postaci dagerotypu, a potem fotografi), więc nie musimy polegać na upięk- szających lub sprzecznych z rzeczywistością świadectwach malarzy. Za- chowane do naszych czasów fotografie pokazują go jako szczupłego, bladego, chorowitego i nieco zniewieściałego mężczyznę, z wydatnym nosem i o twarzy zdradzającej wczesne oznaki gruźlicy, na którą zmarł, mając zaledwie trzydzieści dziewięć lat. Potrzebował zresztą prawdopodobnie nie kochanki, ale kobiety, która łączyłaby role ma- tki i pielęgniarki. Latem 1835 roku, będąc w Dreźnie, Chopin odnowił znajomość z rodziną Wodzińskich, poznaną kilka lat wcześniej. Ich ukochana córeczka Maria, którą niegdyś zwykł huśtać na kolanach, wyrosła na pociągającą szesnastolatkę i utalentowaną pianistkę. Zakochali się w sobie, ale ta miłość okazała się dla Chopina zbyt męcząca i zapadł - albo tylko udawał - na poważną chorobę. Pewna warszawska gazeta przyniosła nawet przedwczesną wiadomość o jego śmierci. Rosnące przygnębienie, jakie wywołał w Chopinie ten związek, zainspirowało kompozytora do napisania jednego z jego najbardziej znanych utworów - Marsza żałobnego włączonego później do Sonaty b-moll. Maria zawsze miała przy sobie przyzwoitkę, nie wydaje się więc możliwe, by ich romans wyszedł poza to (jeśli w ogóle mógł zajść tak daleko), co Schumann nazywał "palcowymi igraszkami pod spódnicz- kami". Latem 1837 roku miłość zgasła bez żadnych dramatów i wzaje- mnych oskarżeń. Chopin zadedykował Marii walca L'Adieu As-dur op. 69 nr 1. Utwór ten miał się okazać przydatny jeszcze wiele razy, bo sytuacje pożegnalne się mnożyły, więc ów walc był podręcznym pre- zentem trzymanym w gotowości dla przyszłych przyjaciółek. Marię zastąpiła Delfina Potocka (z domu Komar), młoda żona hrabiego Mieczysława Potockiego, człowieka owładniętego nałogami, z których część, zdaniem współczesnych, była "nie do opisania". Po rozpadzie małżeństwa hrabia zostawił Delfinie szczodre dożywocie, dzięki któremu założyła swój salon w Paryżu. Zdobywała tam i zmie- niała kochanków jak rękawiczki. byli wśród nich poeci, rzeźbiarze, malarze, hrabiowie, książęta, sam Beau Brummel (twórca nowoczes- nej mody męskiej), a nawet książę Orleański, delfin Francji. Malarze Eugeniusz Delacroix i Hipolit Delaroche także cieszyli się jej względa- mi (bądź to równocześnie, bądź osobno). Po wyjściu z łóżka polskiej hrabiny Delaroche malował ją jako Najświętszą Panienkę (ów obraz zdobi dziś Wallace Collection w Londynie). Honoriusz de Balzac zachwycał się jej wdziękiem i urodą, a Delacroix, spotkawszy ją po raz pierwszy w domu Chopina, tak opisał to w swoim dzienniku: Przedtem dwukrotnie słyszałem jej śpiew i pomyślałem, że nigdy nie spot- kałem niczego doskonalszego, szczególnie po raz pierwszy, kiedy był pół mrok... Ta czarna aksamitna suknia, którą nosiła... to upięcie włosów... Wszystko kazało mi myśleć, że musi być zachwycająco piękna, ponieważ jej ruchy były pełne gracji. Delfina (lub Findelina, jak pieszczotliwie nazywał ją Chopin) za- inspirowała go do napisania najbardziej otwartych - i kłopotliwych - listów miłosnych, przepełnionych romantycznymi i pseudonauko- wymi banialukami.* Findeleczko Ukochana, jedyna! Jeszcze raz Cię natchnieniem a twórczością swoją nudzić będę, ale zobaczysz, że to się blisko Ciebie tyczy. Dużo o natchnieniu i twórczości myślałem i powoLi, powoli sprawę najważniejszą odkryłem. Wtedy tylko mnie na- tchnienie i pomysły nawiedzają, kiedy dłuższy czas nie mam kobiety. jak się na kobiecie z pasją do sucha wyprztykam, to ode mnie natchnienie ucieka, a pomysły do głowy nie lezą. Pomyśl, jakie to dziwne i cudowne, że te same siły idą na zapłodnienie kobiety, a więc na stworzenie człowieka i ta sama siła idzie na stworzenie dzieła sztuki! Oto mi płyn życiodajny i drogocenny, który mężczyzna dla chwili rozkoszy marnotrawi! A i w nauce taż sama siła działa i kieruje, bo uczeni - dziełom i odkryciom scjentyficznym oddani - daleko się od kobiet trzymają. Przepis jest niby prosty: niech twórca wszelaki wypędzi kobietę z życia swego, a siły gromadzą- ce się w ciele do mózgownicy wrócą jako natchnienie i może najszczytniejsze dzieło sztuki stworzą. Pomyśl - tentacją pokus ciągnących do kobiet można * Cytaty pochodzą z Listów do Delfiny, New York 1970. Spór o autentyczność tych listów toczy się od pół wieku i wciąż nie ma odpowiedzi, czy owe listy są prawdziwe, czy też jest to tylko zręczny falsyfikat. Sesja Naukowa w Nieborowie (październik 1960) ustaliła, że teksty rzekomych listów Chopina do Delfiny Potockiej są apokryfami. To- warzystwo im. Fryderyka Chopina podziela ten pogląd (przyp. tłum.). na natchnienie zmienić!!! Ale tylko o tych, co mają zdatności i talent, gawęda; byle kiep, życie bez kobiety spędzając, z upalenia pokus do fiksacji dojdzie, a nic godnego Boga ni ludzi nie stworzy. Do kochanej kobiety tęsknota a pasja - to wielka pomoc w twórczości. Tęsknota za lóbą dużo mi pomysłów zrodziła. Miłość i pasja nieodwzajemnione, ekscytując widokiem ideału a upalenie nieznośne sprawiając, dużo też mogę się do twórczości przyczynić, tom na Norwidzie spraktykował. Nie wiem, jak tam z Mozartem, ale myślę, że jemu chlebem powszednim żona była, ostygł do niej w miłości i pasji, jak to do żony, a więc i tworzyć mógł dużo. O kochankach w życiu Mozarta nie słyszałem. Pomyśl również Findeleczko najsłodsza, ile to ja tego płynu cennego i siły utraciłem, trykając Ciebie nadaremno, dziecka Ci nie zrobiłem, a Bóg wie iLe najlepszych natchnień i pomysłów muzycznych przepadło! OPERAM ET OlEUM PERDIDI!!! Może przepadły jakie balLady, poLone- zy, czy ja wiem zresztą, a może i cały jaki koncert się w Twojej desdurce na amen zaprzepaścił... Łaciński wtręt jest przetransponowany z Plauta: OLeum et operam perdidi - "zużyłem nadaremnie oliwę [nocne godziny spędzone przy świetle lampy oliwnej] i trud". Później Chopin wyjaśnia, co miał na myśli, mówiąc o "desdurce" swojej kochanki - był to jeden z owych miłosnych eufemizmów, o których nie da się dyskutować publicznie. By rzecz wyłożyć całkiem jasno, posuwa się dalej: ...tak długo pogrążony w Tobie i miłości, prawie nic nie tworzyłem. Wszyst- ko, co mogło być stworzone, w najsłodszej desdurce utonęło, a więc jesteś muzyki pełna, z moimi dziełami "przy nadziei ". A czas leci, życie ucieka i chwil straconych nie wrócisz. Dobrze to święci kobietę wrotami piekieł nazywają! Nie, nie - to ostatnie zdanie cofam i odszczekuję, nie zmażę, bo mi nie dasz spokoju, co zmazane, a pisać drugiego listu nie mam czasu. Ty dla mnie wrotami raju jesteś, dla Ciebie sławy, twórczości, wszystkiego się wyrzeknę... Ach, Findelko, Findelko, jak ja do Ciebie tęsknię mocno a straszliwie. Kiedy wreszcie przydyliżansujesz, to się tak przypnę do Ciebie, że mię tydzień od desdu- rki nie oderwiesz, a natchnienie, pomysły i dzieła, te w kąt pójdą na amen. Do kolejnego listu Chopin dodaje postscriptum: Chciałbym znowu wpaść do Twojej małej dziurki-desdurki. Nie odrzucaj mnie. Twój F C. jak powstał ten eufemizm? Nie wiemy. jakikolwiek byłby jego rodowód, Chopin obwiniał Findelinę i jej "desdurkę" o to, że po- zbawiają go drogocennej energii. Potem miał kolejny pomysł: Ale! Nową muzyczną nazwę dla desdurki obmyśliłem. Niech się Pauzą nazywa - dobrze? Zaraz Ci to wytłumaczę. Pomyśl, czy pauza nie jest dziurą w melodii? Więc ta nazwa górna muzyczna i dla desdurki całkiem od- powiednia. Przyszedł Hoffman w ten moment i natchnienie listowe rozpędził, zaraz i elewki przyjdą, kończę więc, aby dziś jeszcze list na pocztę poszedł. Całe Twe ciałko najmilsze całuję... Twój najwierniejszy Fryc, najzdatniejszy Twój elew, który z talentem kunszt miłosny fposiadł. PS Właśnie skończyłem preludium... Chopin dedykował Delfinie utwór, który miał się stać jego naj- słynniejszym walcem. Walc ów jest skomponowany w tonacji Des-dur, a powszechną popularność zyskał jako Walc minutowy op. 64, nr 1, chociaż każda próba wykonania go w ciągu minuty okazuje się niemo- żliwością. Być może ów minutowy walc był jakimś sekretnym żartem między Delfiną a Chopinem, który nie potrafił sprawić, by trwało to dłużej... Te androny Chopina o traceniu drogocennego płynu natchnie- nia prawdopodobnie miały być dla Delfiny sygnałem, że zbiera się on do odejścia, ponieważ już rok wcześniej,jesienią 1836 r., poznał swoje największe kobiece wyzwanie. Lub może to raczej ona pierwsza przed- sięwzięła jakieś kroki, by poznać jego; określenie jej jako wyzwania kobiecego jest zresztą nieścisłe. Chociaż jej imiona doprawdy nie mogłyby być bardziej kobiece - Armandyna Aurora Lucilla baronowa Dudevant - robiła rzeczy, które niewiele pań ośmielało się czynić w tamtych czasach: nosiła spodnie, paliła cygara i chciała, by zwraca- no się do niej imieniem George. George Sand - znana powieściopisa- rka, poetka i protofeministka, która do swych podbojów zaliczała Alfreda de Musseta - była, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, samotną matką z dwojgiem nieślubnych dzieci, córką Solange i synem Maury cym. W towarzystwie swej przyjaciółki, aktorki Marii Dorval poszła na jeden z koncertów Chopina w Paryżu, a po jego zakończeniu posłała mu bilecik ze słowami "On vous adore" ("Uwielbiają pana"). Praw- dopodobnie chciała, by zostało to odczytane jako pluralis maiestatis ponieważ jej przyjaciółka dodała: "moi aussi, moi aussi, moi aussi" ("ja też"). Chopin się zaciekawił, ale nie odpowiedział natychmiast. Po koncercie napisał: "Wczoraj przedstawiono mnie George Sand. Wy- dała mi się wyjątkowo antypatyczna". Do kompozytora Ferdynanda Hillera rzekł: "Cóż to za odpychająca suka, ta Sand! Czy to naprawdę KOBIETA?" Była zdecydowana go zdobyć. Zanim jednak powstała kwestia ka- pitulacji, Chopin wyraził poważne zastrzeżenia. Najwidoczniej nie miał ochoty angażować się w stały i wyłączny romans i niewątpliwie zapoznał ją ze swoją teorią marnotrawienia drogocennego płynu w którejkolwiek "desdurce". George Sand była zarówno dotknięta, jak i zaintrygowana: nikt nigdy nie odrzucił jej awansów, ale obwinia- ła nie Chopina, tylko jego poprzednią kochankę: Zdaje się, że powiedział coś o "pewnych przygodach'; które mogłyby zniszczyć piękne wspomnienia. Cóż za niedorzeczność! Z pewnością w to nie wierzy - a może wierzy ? Kim jest ta kobieta, która włożyła mu do głowy takie pomysły na temat fizycznej miłości? Kobiety, które umniejszają najbardziej niebiańskie chwile ekstazy, najwyższy akt ludzkości w całym wszechświecie... takie kobiety powinno się wieszać. W końcu udało się przekonać Chopina, by wyrzucił z pamięci zarów- no Delfinę, jak i Marię Wodzińską (z którą wciąż był oficjalnie zaręczo- ny) i został kochankiem George Sand. Chociaż bowiem nie była piękna, to jednak siłą swej osobowości zdołała zmienić jego wcześniejszą niechęć w prawdziwą obsesję. Chopin zapisał w swoim dzienniku: Spotkałem ją trzykrotnie. Grałem dla niej, a ona głęboko patrzyła mi w oczy. Nasze serca biły unisono. Jej nadzwyczajnie piękne czarne oczy urzekły mnie swoim urokiem. Pochyliła się nad klawiaturą. Jej spojrzenia rozpaliły mnie i zakłopotały. Zawładnęła moim sercem. Od tamtej chwili widziałem ją jeszcze dwa razy. Aurora... cóż za czarowne imię. Wciąż myślał o niej jako o Aurorze, więc najwyraźniej nie wypo- wiedziała jeszcze owych magicznych słów: "nazywaj mnie George", chociaż sama zwracała się do niego słowami: "Mon petit" ("Mój ma- ły") albo pieszczotliwym "ci~-cip': O Marii, przypuszczalnej przyczy- nie jego początkowej niechęci, napisała [w liście z Nohant do Woj- ciecha Grzymały - przyp. tłum.]: Czy właśnie ta młoda osoba, którą on chce lub powinien, lub myśli że powinien kochać, da mu szczęście, czy też raczej powiększy jego cierpienie i smutki? Nie pytam, czy ją kocha, czy jest przez nią kochany, czy mniej czy bardziej niż przeze mnie itd. Sądząc po tym, co się dzieje we mnie, wiem mniej więcej, co się w nim dziać musi. Pytam, żeby wiedzieć, którą z nas dwóch powinien zapomnieć lub porzucić dla swojego spokoju, dla swojego szczęścia, dla swojego życia wreszcie, które wydaje mi się zbyt wątłe i kruche, by opierać się wielkim cierpieniom.* Eugeniuszowi Delacroix wyznała: Wciąż jestem nim równie oczarowana, jak w czasie naszych pierwszych spotkań. Ani jedna najmniejsza chmura nie zaciemnia naszego najjaśniej- szego nieba, ani jedna kropla gorzkiego wermutu nie przydaje goryczy nasze- mu winu. Zaczynam wierzyć, że są anioły, które spływają na ziemię, by przyjąć ludzką postać. MyśLisz, że takie szczęście nie może trwać wiecznie? To prawda, że i ja tak sądzę, kiedy spoglądam na moje minione doświadczenia i przekonuję samą siebie. Wszakże, gdy pytam o to swoje serce, ono potwier- dza, że takie szczęście nigdy się nie kończy. Ale czyż to takie ważne? Gdyby Bóg wezwał mnie do siebie za godzinę, nie uskarżałabym się, bo przeżyłam całe trzy miesiące niezmąconego szczęścia. Delacroix (który był najlepszym przyjacielem Chopina we Fran- cji) namalował podwójny portret kompozytora i George Sand stojącej obok artysty i z podziwem spoglądającej przez jego lewe ramię w chwi- li, gdy właśnie dla niej gra na fortepianie. Gdy ich romans dobiegł końca, obraz ów został symbolicznie przecięty na dwie części, by ich rozstanie uczynić ostatecznym. Portret Chopina wisi teraz w Luwrze, a George Sand - w pewnej publicznej galerii sztuki w Kopenhadze. Z listów, jakie Chopin napisał do George Sand w czasie ich romansu, zachowało się tylko dziesięć. Są one powściągliwe, rzeczowe i chłod- ne; wskazują, że Chopin znacznie bardziej był zainteresowany włas- nym zdrowiem i wygodą niż jej uczuciem (czy też ich wzajemnymi uczuciami). Paryż, sobota, 25 września 1841 r. Przyjechałem do mego mieszkania przy rue Tronchet nie zmęczywszy się * Fragment listu z Nohant pochodzącego z końca maja 1838 r. Cytat wg: George Sand Correspondance, t. IV, wyd. G. Lubin, Paryż 1968, za: Chopin, opr. W. Dulęba, Polskie Wydawnictwo Muzyczne 1975. nadmiernie. jest jedenasta rano. Jadę teraz na rue Pigalle. Napiszę do Ciebie jutrzejszego ranka. Nie zapomnij o mnie. Ściskam Twoje dzieci. Chopin Chopin lubił dzieci George Sand, pomagał je kształcić, a Solange udzielał lekcji gry na fortepianie. Gdy piętnastoletni syn pani Sand zachorował na reumatyzm, poradzono jej, by poddała go klimatycz- nej kuracji czystym i świeżym powietrzem, więc zabrała zarówno Mau- rycego, jak i jego ośmioletnią siostrę na Baleary. Być może choroba syna była tylko pretekstem do owego wyjazdu, ponieważ właśnie od- rzucony kochanek pani Sand, Felicjan Mallefille, był bliski wyzwania Chopina na pojedynek. Rozważnie podejmując tę podróż, mieli też nadzieję, że łagodny klimat Majorki będzie korzystny dla zdrowia Chopina, bo wtedy już wyniszczała go rozwijająca się gruźlica. Pobyt na Majorce okazał się katastrofą dla Chopina i pani Sand, chociaż dzieci uważały go za wspaniałą przygodę. George opisała go w pełnej złości książeczce, która mogłaby być podstawową pozycją wśród anty- wakacyjnych broszur: Un hiver a Majorque (zima na Majorce). Chopin nie jest tam wymieniony z nazwiska, ale opisany jako "nasz inwalida", nasz pacjent" lub " jeden z nas, który był chory". Ich nieszczęście zaczęło się jeszcze zanim wylądowali na Majorce, kiedy kapitan paro- wca ze strachu przed zarażeniem zabronił "naszemu inwalidzie" za- jmowania koi w kabinie i kazał spalić materace, na których Chopin leżał. Pobrano też od nich podwójną cenę za krótką podróż. Sand pisała: Przyjechaliśmy do Palmy w listopadzie 1838 roku, w upale podobnym do tego, jaki w naszym kraju panuje w czerwcu. Paryż opuściliśmy dwa tygo- dnie wcześniej przy wyjątkowo zimnej pogodzie. Było więc dla nas, czujących już pierwsze dotknięcia zimy, wielką przyjemnością pozostawienie za sobą starego wroga. Nie zdawali sobie sprawy, że stary wróg podążył za nimi w innym przebraniu. Niebawem zrobiło się zimno i przez trzy miesiące bez przerwy padał deszcz, chociaż miejscowi, pisała Sand, "po dwóch miesiącach potopu wciąż utrzymywali, że na Majorce nigdy nie pa- da". Nie jaki seńor Gomez wypożyczył im swoją willę. Jej wnętrza miały papierowo cienkie ściany, narzekała, ale nie miały kominków i czuła nieustanny chłód. Nasz inwalida zaczął niedomagać i kaszleć. Od tej chwili staLiśmy się przy- czyną przerażenia i strachu tych prostaków. Oskarżono nas o płucną gruź- licę, która, zgodnie z uprzedzeniami hiszpańskiego świata medycznego lęka- jącego się zarażenia, była odpowiednikiem pomoru. jednak pewien zamożny lekarz, który za skromną sumę czterdziestu pięciu franków raczył nas od- wiedzić, stwierdził, że to nic i niczego nie zaordynował. Diagnoza "tych prostaków" była, niestety, prawidłowa. Chopin chorował na gruźlicę i przepisywanie przez lekarza jakiegoś medyka- mentu byłoby bezcelowe, ponieważ na tę chorobę nie było wtedy lekarstwa. Ponadto na tej wyspie nie było żadnych aptek, które po- trafiłyby sporządzić cokolwiek prócz ludowych środków leczniczych. Choroba pogorszyła się wskutek powodów, których ani nauka, ani opieka nie potrafią zwalczyć całkowicie. Pewnego ranka, gdy czuliśmy się bardzo przygnębieni uporczywością deszczu i innymi kłopotami, otrzymaliśmy list od owego strasznego Gomeza, informujący nas w hiszpańskim stylu, że mamy z sobą osobę cierpiącą na dolegliwość, która może zainfekować jego dom i okazać się źródłem zagrożenia dla jego rodziny. W związku z tym prosił nas, byśmy opuścili ów dom tak szybko, jak to możliwe. Wieść o gruź- licy rozeszła się błyskawicznie i tyLko dzięki uprzejmości francuskiego kon- sula, który dokonał cudów, by udzielić nam gościny pod własnym dachem, nie musieliśmy szukać schronienia w jakiejś jaskini niczym prawdziwi Cyganie. Zadaniem konsulów jest udzielanie pierwszej pomocy i czasowe- go schronienia, nie zaś przyjmowanie gruźlika, jego kłótliwej kochan- ki i jej dwojga dzieci ze związku z jakimś poprzednim kochankiem jako stałych gości w swoim domu. jednak na szczęście: Zdarzył się inny cud: znaleźliśmy azyl na zimę. Mieścił się w klasztorze Kartuzów w ValLdemosie, w celi pewnego hiszpańskiego uchodźcy, który ukrywał się tam z jakiegoś nieznanego politycznego powodu. OdwiedzaLiśmy go już wcześniej i byliśmy zaskoczeni jego oczytaniem, melancholijną urodą jego żony i prostym umeblowaniem ich celi. Okazało się, że tajemnicza para chciała pospiesznie opuścić kraj i wydawała się być przygotowana do przeka- zania nam swojej celi z taką samą przyjemnością, z jakąg my gotowi byliśmy ją zaakceptować. Za niezłą sumę tysiąca franków uzyskaLiśmy więc komplet mebli ( jaki we Francji moglibyśmy dostać za sto), tak rzadkie, kosztowne i trudne do zdobycia są na tej wyspie rzeczy pierwszej potrzeby. Mieli schronienie i niezbędne meble, jednak mimo tego owe wakacje były dręczącą niedolą. Deszcz padał bez przerwy, a chłodny i przejmująco wilgotny klimat na szczycie góry (niemal niedostępnej inaczej jak na osiołku) podkopał zdrowie Chopina: żadne świeże po- wietrze, nie mówiąc już o leczeniu, nie mogło zatrzymać spalającej go gruźlicy. Ponadto powietrze nie było tak świeże, jak ich wcześniej przekonywano. George Sand narzekała na ciągłą woń zjełczałego ole- ju oraz na zapach papryki, czosnku i "gryzących przypraw wszelkiego rodzaju", a także na smażoną w nich wszechobecną wieprzowinę. Uskarżała się również, że wszędzie biegają swobodnie cuchnące i ha- łaśliwe świnie. Tutejsza kuchnia, szczególnie sposób przyprawiania potraw, zawsze wywo- łuje u naszego inwalidy jakieś dolegliwości. Pewnego dnia, gdy podano nam jakiegoś chudego kurczaka, zobaczyliśmy na jego dymiącym się grzbiecie kilka ogromnych pcheł... Moje dzieci ryknęły takim rozbrajającym, dziecię- cym śmiechem, że omal nie spadły pod stół. Miejscowi, najwyraźniej oburzając się obecnością obcych, unikali ich w przekonaniu, że sprowadzają oni nie tylko chorobę, ale i złą passę. Bali się zarażenia i byli obrażeni zachowaniem swoich gości, na zmianę niekonwencjonalnym i protekcjonalnym. George Sand kryty- kowała również miejscowe produkty... jeśli w ogóle udawało im się cokolwiek dostać. Tamtejsi chłopi byli biedni i pragnęli zarobić cho- ciaż trochę pieniędzy, ale wobec obcych mieli o sobie tak wysokie mniemanie, że posunęli się do czynu, który uradowałby serce jakie- goś brytyjskiego sklepikarza półtora stulecia później. Sprzymierzyli się i uzgodnili między sobą, że nie będą sprzedawać nam ryb, warzyw i jajek inaczej, jak po nadmiernie wygórowanych cenach. Na nic zdało się nasze wskazywanie cenników i zwykłych cen. Na najmniejszą uwagę chłob zabierał cebulę i ziemniaki z powrotem do worka i mówił z miną hiszpańskiego granda: "Nie chcecie? To wam ich nie sprzedam!" i odchodził w nader godnym stylu, a my nie byliśmy w stanie skłonić go do powrotu i dojść do jakiegoś porozumienia. TrzymaLi nas krótko, aby ukarać nas za targowanie się z nimi. Zdesperowani George Sand i Chopin kupili parę kóz, ale sąsiedzi zakradali się do ich ogrodu i podbierali kozie mleko ("w końcu musieliśmy trzymać zwierzęta pod kluczem" ). To mleko miało zresztą "gorzki, ostry smak, który miejscowi bardzo sobie cenią, ale który dla nas był okropny". W końcu Chopinowi udało się sprowadzić na wy- spę mały fortepian Pleyela (zażądano siedmiuset franków cła impor- towego, co niemal dorównywało wartości samego instrumentu), który;." umożliwił mu wkroczenie w okres intensywnej twórczości, szczególnie godnej uznania w warunkach takiego dyskomfortu. Właśnie na tym fortepianie, niewielkim, rozklekotanym sprzęcie, na którym wciąż można brzdąkać w Muzeum Chopina mieszczącym się teraz w klasz- torze w Valldemosie, stworzył serię dwudziestu czterech Preludiów i rozpoczął komponowanie Scherza cis-moLl op. 39 oraz Poloneza c-moll op. 40 nr 2. Fatalne wakacje mogą zrujnować najbardziej obiecujący związek, a w tym czasie Chopin i Sand z pewnością byli gotowi zamordować się wzajemnie. On prawdopodobnie skrycie cieszył się, że chłód, brak wygód i wścibscy tubylcy rozgrzeszyli go z marnotrawienia twórczych soków na wymagającą towarzyszkę. Tuż po powrocie do cywilizacji, kochankowie zaczęli uczuciowo oddalać się od siebie, chociaż pono- wnie zamieszkali razem w pięknym domu George Sand w Nohant. Kiedy jednak niebawem dzieci dorosły, Maurycy obrócił się przeciwko Chopinowi, podczas gdy Solange trzymała stronę swego zastępczego ojca. Robiła to tak nieodparcie, iż on rychło się w niej zakochał, co nie mogło ujść uwagi pani Sand, zwłaszcza gdy poparł córkę w jej nieprzejednanej kłótni z matką o katastrofalne małżeństwo Solange. Ze swej strony Chopin był ogromnie zazdrosny, gdy Solange wyszła za mąż. Inną bliską przyjaciółką Chopina była Paulina Viardot, zwyczajna, lecz czarująca kobieta, która zniewalała każdego mężczyznę, jakiego poznała i której nazwisko pojawia się w tej książce także w rozdziałach poświęconych innym kompozytorom. Paulina poślubiła znacznie od siebie starszego krytyka Ludwika Viardota, ale przez czterdzieści lat była kochanką rosyjskiego powieściopisarza Iwana Siergiejewicza Tur- gieniewa, któremu była tak oddana, że wzięła do swego domu jego nieślubną córkę, urodzoną mu przez jakąś pokojówkę. Paulina i Cho- pin z pewnością często razem muzykowali, ale prawdziwej natury ich przyjaźni możemy się jedynie domyślać. Maurycy Sand narysował ich wspólną złośliwą karykaturę, a sama Paulina przyjaźnie skarykaturo- wała Chopina (byli, jak widać, wszechstronnie utalentowaną grupą). Chociaż Chopin wciąż mieszkał w domu Sand, ona sama zaczęła ro- mans z paryskim dziennikarzem Wiktorem Borie i przystąpiła do na- stępnych podbojów, ledwo maskując każdy z nich w swoich kolejnych powieściach. Miała już jednak dosyć chorowitych muzyków. Fryderyk Chopin i George Sand rozstali się na zawsze, chociaż spotkali się jeszcze raz, przypadkiem, jako goście w jednym z paryskich salonów. Zapytała o jego zdrowie, on zaś odpowiedział krótko i chłodno, po czym odszedł. George Sand napisała do Pauliny Viardot: Czy spotyka się Pani z Chopinem? Opowiedz mi Pani o jego zdrowiu. Nie potrafię odwzajemnić jego nienawiści i furii taką samą miarą niechęci i pasji. Myślę o nim często jak o chorym, zgorzkniałym i zagubionym dziecku. Chopin wydaje się powstrzymywać i pozostawać wolnym od dal- szych poważnych - bądź osłabiających - więzów. W jego życiu była jeszcze bliska przyjaźń ze śpiewaczką Jenny Lind, a potem - z pewną młodą Szkotką, Jane Stirling, której udzielał lekcji i która stała się adresatką jego Nokturnów op. 5~. Była mu bardzo oddana, podczas gdy on był znudzony lub takiego udawał. Tymczasem nękająca go gruźlica wprost się w nim rozszalała, mimo kilku chwilowych przerw w objawach, podczas których dawał liczne koncerty. Moje Szkotki poczciwe nie dają mi spokoju. One mnie przez dobroć zaduszą, a ja im tego przez grzeczność nie odmówię... Chory jestem od osiemnastu dni, od dnia przyjazdu do Londynu. Z domu nie wyjeżdżałem wcale, taki mia- łem atak kataru z bólem głowy, tchem i wszystkimi moimi złymi symptoma- mi. Nie dbam o nic. Nikomu nigdy nie złorzeczyłem, ale teraz moje życie jest tak nieznośne, że przyniosłoby mi ulgę, gdybym mógł złorzeczyć Lukrecji [tym imieniem nazywał czasem George Sand]. Wszakże ona także cierpi, cierpi jeszcze bardziej, bo niewątpliwie zestarzeje się w złości.* Jane, uczennica Lindsaya Slopera, jednego z uczniów Chopina, zakochała się w Mistrzu, ale kiedy w roku 1848 odwiedził on Szkocję, był już zbyt chory, by odwzajemnić jej uczucie, nawet gdyby tego chciał, ona zaś wyrażała swoje w aktach bezinteresownej szczodrości. W młodości Chopin nigdy nie lubił Anglików, a Szkoci nie byli dla niego o wiele lepsi (w oczach cudzoziemców Anglia łączy i oznacza * Z listów do Wojciecha Grzymały pisanych w roku 1848. wszystkie cztery części Zjednoczonego Królestwa). Na szczęście nie wszystko było złe i Chopin potrafił się zdobyć na odrobinę wdzięczno- ści wobec producenta fortepianów Henryka Broadwooda, który na podróż do Edynburga zarezerwował Chopinowi dodatkowe puste miejsce w dyliżansie, aby chory miał więcej przestrzeni. jednak oprócz tego jednego epizodu Chopin pozostał posępnie antybrytyj- ski. 23 listopada 1848 roku opuścił "ten piekielny Londyn" i wrócił do Paryża, gdzie wynajął mieszkanie przy placu Vendome pod nume- rem 12. Był tak słaby, że niemal nie mógł wstawać z łóżka. Jane przysłała mu ze Szkocji ogromną sumę (stanowiącą równowartość dzisiejszych dziesięciu tysięcy funtów), a sopranistka Jenny Lind przy- jechała, by dla niego śpiewać. Delfina, która specjalnie przybyła z Ni- cei, także próbowała mu śpiewać, ale jej głosem wstrząsał płacz. W dniu śmierci Chopina,17 października 1849 roku, przy jego łóżku była Solange. Jej matka pytała o niego listownie, ale postanowiła nie składać wizyty. Obdarzona intuicją Paulina Viardot przewidziała ten finał i opatrzyła go najtrafniejszym komentarzem: W żadnym z tych romansów nie było PRZYJAŹNI, bo ta jest namiętnoś- cią, która nie słabnie. jest najpiękniejsza... Piotr Iljicz Czajkowski Data i miejsce urodzenia: 7 maja 1840 r. w Wotkińsku. Rodzice: Ilja Pietrowicz Czajkowski (1795-1880) i Aleksandra Andriejewna z domu Assier (1813-1854). Bracia: Mikołaj Iljicz (1838-1910), Hipolit Iljicz (1843-1927), bliźniacy- Modest Iljicz (1850-1916) i Anatol Iljicz (1850-1915). Siostra: Aleksandra Iljiczna ( 1842-1891 ). Żona: Antonina Iwanowna Miliukowa (1849-1917). Data i miejsce śmierci: 6 listopada 1893 r. w Petersburgu. Piotr Czajkowski był przystojny, utalentowany, czarujący i raczej nie- śmiały, a połączenie tych cech często nieodparcie przyciąga kobiety. Zainteresowanie pań pochlebiało kompozytorowi, ale chociaż starał się, przynajmniej dwa razy, stworzyć trwały związek, ich bliskość od- czuwał jako odpychającą, a kontakt fizyczny był dla niego wręcz nie do pomyślenia. W czasach Czajkowskiego "ujawnienie się" byłoby czymś niewyo- brażalnym i oznaczało hańbę i zesłanie na Sybir. Ktoś znany jako homoseksualista nie mógłby również otrzymać posady w konserwato- rium. Dzieciństwo Czajkowskiego minęło niemal wyłącznie w towarzyst- wie kobiet. Przyszły kompozytor uwielbiał matkę i był niepocieszony, kiedy ich rozdzielano. Bardzo głęboko przywiązał się też do swojej francuskojęzycznej szwajcarskiej guwernantki, Fanny Durbach, która tego delikatnego i uderzająco pięknego podopiecznego nazywała swoim "porcelanowym dzieciątkiem", bo mały Piotr rzeczywiście wy- glądał jak figurka z saskiej porcelany. Czajkowski załamał się, gdy w roku 1848 Fanny wróciła do Szwajcarii; pożegnalny list ośmiolatka był nieczytelny, bo zalany łzami. Po roku matka Czajkowskiego napi- sała do Fanny: "Całkiem się zmienił: przechadza się wokół apatycznie i doprawdy nie wiem, co z nim począć. Chce mi się płakać". Pod koniec roku zatrudniono nową guwernantkę, Petrowę Pietrowną. W roku 1850 Czajkowski napisał do Fanny: "Cały swój czas spędzam przy fortepianie. Przynosi mi to ukojenie, kiedy jestem smutny". Mat- ka posłała go do Petersburga, by rozpoczął naukę w kłasie wstępnej Szkoły Prawniczej. Pierwszego dnia odprowadziła go do owej szkoły, ale kiedy zbierała się do odejścia, tak mocno uchwycił się matczynych spódnic, płacząc przy tym z przerażenia, że musiano go siłą od niej odrywać. Pobiegł za jej powozem i starał się zatrzymać koła, wkładając ręce w szprychy. Niewiele później matka Czajkowskiego zmarła jako jedna z ofiar epidemii cholery, panującej w roku 1854. Przyszły kom- pozytor miał wtedy zaledwie trzynaście lat. Nigdy nie pogodzę się z myślą, że mojej matki już nie będzie i że nie będę miał okazji, by powiedzieć, że wciąż ją kocham równie głęboko jak zawsze... Później napisał: Tego dnia, dokładnie dwadzieścia pięć lat temu, umarła moja matka. Był to pierwszy ogromny ból, jakiego doznałem. Jej śmierć odcisnęła się głębokim piętnem na mnie i moim losie. Umarła w rozkwicie młodości, całkiem nagle, na cholerę... Każda minuta tamtego straszliwego dnia pozostaje równie żywa, jakby zdarzyło się to wczoraj... Cierpienie kazało Czajkowskiemu ponownie zwrócić się po pocie- chę ku muzyce, tak jak to uczynił, gdy opuściła go Fanny. Doznał też kolejnego bólu, gdy w czasie epidemii szkarlatyny stracił kolegę. Pra- wdopodobnie właśnie te wydarzenia określiły typ jego melancholijnej melodyki opartej na "zanikaniu" opadającej gamy, które w Eugeniu- szu Onieginie obejmuje całą oktawę. W szkole także rychło poddał się kolejnemu żalowi, gdy zmarł jego najlepszy przyjaciel. Wydawało się, że ciosy spadać miały na Czajkowskiego jeden za drugim, ale znalazł on pocieszenie w przyjaźni z innym szkolnym kolegą, Aleksiejem Apuchtinem, prawdopodobnie także przyszłym homoseksualistą. Wy- znał, że ciągnęły ich ku sobie " jakieś dziwne uczucia". Czajkowski podjął dwie próby przystosowania się do życia hetero- seksualnego. Mając dwadzieścia osiem lat poznał przebywającą wtedy w Moskwie na tournee znakomitą belgijską śpiewaczkę (mezzosop- ran) Desiree Artót i wmówił sobie, że czuje do niej pociąg - do kobiety o silnej, męskiej twarzy; kobiety, która była wszystkim, tylko nie pięknością. W liście do ojca ze stycznia 1869 roku napisał: "Poja- wiła się między nami pewna wzajemna czułość i rozważaliśmy moż- liwość małżeństwa. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, ślub powinien się odbyć latem". Desiree była starsza - przekroczyła bowiem trzydziest- kę - i chłopięca (później jako pierwsza wystąpiła na scenie opery berlińskiej w partii Oktawiana, czyli "spodenkowej roli" w Kawalerze srebrnej róży Ryszarda Straussa). Czajkowski pisał do brata: " jestem w niej bardzo zakochany". Modest musiał być zaskoczony takim roz- wojem sytuacji, ponieważ nie tylko wiedział o szczególnych upodoba- niach swego brata, ale je podzielał (choć nie był nękany takim po- czuciem winy). Czajkowski w liście do Modesta mówi o "mieczu Da- moklesa nieustannie wiszącym mu nad głową" oraz o "tej sprawie" i rzeczach, jakie robił, szyfrując je symbolami "X" i "Z". Desiree opuściła Moskwę - czy wciąż zaręczona z Czajkowskim, czy nie, tego nie wiemy, ponieważ, jak się zdaje, nie pisywali do siebie żadnych listów - i zaledwie kilka miesięcy po jej wyjeździe Czajkowski miał usłyszeć (ze zdumieniem i lekkim bólem, choć prawdopodobnie tak- że z ulgą), że wyszła za hiszpańskiego barytona nazwiskiem Mariano Padilla y Ramos, poślubiając go w Sevres, kolejnym mieście na trasie swej artystycznej wędrówki. Później okazało się, że przyjaciel Czajkow- skiego, pianista Mikołaj Rubinstein, napomknął jej skrycie, że Piotr może nie spełnić jej oczekiwań jako mąż. Romans f moll op. 6 (który stanowi część cyklu zawierającego najbardziej znaną pieśń Czajkows- kiego Nic prócz samotnego serca) został napisany dla Desiree. Później kompozytor starał się otrząsnąć z porażki jakiej doznał z Desiree, komponując żarliwą uwerturę-fantazję zatytułowaną Romeo i Julia. Uroda i rosnąca sława przysparzały Czajkowskiemu licznych wiel- bicielek, ale zawsze one czyniły pierwszy krok. W roku 1877 zwierzył się swemu przyjacielowi Mikołajowi Kaszkinowi: Na początku czy też w środku maja otrzymałem długi list: wyznanie miłości. Podpisany był przez Antoninę Miliukozuą, która mówi mi, że kocha mnie od czasów, gdy przed kilkoma laty byłem studentem konserwatorium. Jej list był tym, co dziś nazwalibyśmy wyznaniem fanki. Mówiła, że go uwielbia i często o nim myśli. Czajkowski odpowiedział, uprzejmie dziękując za miłe zainteresowanie, ale do niczego nie zachęcając. Napisała jednak ponownie i bardziej zdecydowanie, mówiąc, że stara się zapanować nad swymi uczuciami, ale nie może znieść myśli, że on wyjedzie z miasta bez niej; że poczuła się zmuszona odrzucić oświad- czyny innego byłego studenta, krótko mówiąc, że nie chce żadnego innego mężczyzny oprócz obiektu swego uwielbienia. Z jej następ- nego listu, przytoczonego w biografii Dawida Browna, wyłania się wizerunek kobiety niezrównoważonej. Przez cały tydzień byłam w stanie najgłębszej udręki, Piotrze Iljiczu, nie wiedząc, czy do Pana napisać, czy nie. Widzę, że moje listy stają się już dla Pana męczące. Czyż jednak naprawdę chce Pan przerwać tę korespondencję, nie widząc mnie choćby raz? Nie, jestem przekonana, że nie będzie Pan tak okrutny. A może uważa mnie Pan za jakąś frywolną osobę albo naiwną dziewczynę i dlatego nie ufa Pan moim listom ? jak mogę Panu dowieść że moje słowa są szczere i że ostatecznie nie kłamałabym w takiej sprawie? Listy Czajkowskiego do Antoniny Miliukowej zostały zniszczone, ale z pewnością próbował powiedzieć jej delikatnie, że nie jest człowiekiem nadającym się do małżeństwa. Jej uczucie pozostało niezachwiane. Po Pańskim ostatnim liście pokochałam Pana jeszcze mocniej, a Pana wady nie mają dla mnie znaczenia. Być może gdyby był Pan istotą doskonałą, ja pozostałabym wobec Pana doskonale obojętna. Umieram z tęsknoty i płonę z żądzy ujrzenia Pana, z chęci, by z Panem posiedzieć i porozmawiać, choć równocześnie boję się, że początkowo nie będę w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Nie ma takiej wady, która mogłaby poróżnić mnie z Panem... Doprawdy niewiele wiedziała. Starsza kobieta mogłaby prawdo- podobnie, nawet w tamtych czasach, zrozumieć sygnały Czajkowskie- go, ale dla takiej promiennookiej dwudziestoośmiolatki jak Antonina Iwanowna Miliukowa kompozytor był nie dającym się odeprzeć wy- zwaniem, które uczyniło ją jeszcze bardziej zdeterminowaną. Nie wy- obrażała sobie, jaka udręka czeka ich oboje. Wysławszy dzisiaj posłańca, by doręczył mój list, ze zdumieniem dowiedzia- łam się, że opuścił Pan Moskwę, i ogarnia mnie jeszcze większa tęsknota. Siedzę w domu przez cały dzień i jak szalona przemierzam pokój z kąta w kąt, myśląc jedynie o owej chwili, kiedy znów Pana zobaczę. Będę gotowa rzucić się Panu na szyję i zasypywać pocałunkami, ale... jakież mam prawo, by to robić? Może Pan uważa to za bezczelność z mojej strony...? Powiedziała mu, że nie ma zwyczaju uganiać się za nieznajomymi, że nie jest żadną wędrującą za artystami "entuzjastką" ani kobietą rozwiązłą. Co więcej: wyznała, że jest dziewicą. Mogę Pana zapewnić, że jestem kobietą godną szacunku i uczciwą w pełnym znaczeniu tego słowa i że nie ma niczego, co chciałabym przed Panem ukryć. Pierwszym pocałunkiem obdarzę Pana i nikogo innego na tym świecie. Żegnaj, Mój Kochany i nie staraj się nadal rozczarowywać mnie do siebie, ponieważ tracisz tylko czas. Nie mogę bez Ciebie żyć, więc może niebawem się zabiję. Pozwól mi zatem zobaczyć się z Tobą i ucałować Cię, bym mogła pamiętać ów pocałunek na tamtym świecie. Żegnaj. Wieczyście Twoja A.M. Mniej więcej dwa miesiące po pierwszym wylewnym liście Antoni- ny - po którym nastąpiła prawdziwa lawina kolejnych, pisanych w ta- kim samym nastroju rozpaczliwego zaślepienia i desperackiej namięt- ności - Czajkowski skapitulował i ożenił się z nią. Właśnie powiedział Modestowi, że może być zmuszony do podjęcia takiego kroku. Od dziś będę robić wszystko co w mojej mocy, by się z kimś ożenić. Wiem, że moje inklinacje są największą i nie dającą się pokonać przeszkodą na drodze do szczęścia i muszę walczyć ze wszystkich sił, jakie mogę zebrać przeciwko mej naturze. Osiągnę to co niemożliwe i ożenię się właśnie w tym roku, a jeśli nie zdołam znaleźć odwagi, to w każdym razie wyrzeknę się starych nawyków... Myśl, że ci, którzy mnie kochają, mogą mieć czasami powody, by się mnie wstydzić, rani mnie śmiertelnie. Zdarzało się to wielokrotnie i z pewnością będzie się zdarzać jeszcze setki razy. Wszystko, czego pragnę, to zawrzeć małżeń- stwo lub choćby jakiś związek z kobietą, by zamknąć gębę tej całej zgrai. Chociaż nimi pogardzam, zdolni są przysporzyć bólu tym, którzy są mi bliscy. jestem jednak zbyt spętany swoimi nawykami i upodobaniami, abym był w stanie wyrzucić je niczym stare rękawiczki. Nie mam silnego charakteru i od czasu mojej ostatniej batalii już trzy razy uległem tym inklinacjom. Szukał schronienia przed swym niepokojem, komponując Fran- ceskę da rimini, i słuchanie tej fantazji symfonicznej w kontekście owego listu przydaje jej nowego znaczenia. Właśnie wtedy zaprzyjaź- nił się z kolejną kobietą: Nadieżdą Filaretowną von Meck. Podobnie jak Antonina, to ona zrobiła pierwszy ruch. Była wdową, a wcześniej płodną rodzicielką, z której licznych dzieci przeżyło nie mniej niż jedenaścioro (Sowieci nazwalibyją "Stachanowską Matką" i przyzna- libyjej Order Lenina). Przyjście na świat ostatniego dziecka niechcą- cy zabiło jej czterdziestopięcioletniego męża, kiedy odkrył, że ich jedenasta pociecha, Ludmiła, jest potomkiem jego sekretarza. Był tak poruszony, że dostał zawału serca, choć jego śmierć mogła być rów- nież zatuszowanym samobójstwem. Madame von Meck przez posłań- ca przekazała Czajkowskiemu list mówiący, że ogromnie go podziwia, i zaprosiła go do opracowania któregoś z jego utworów na skrzypce i fortepian, by można było zagrać tę kompozycję w jej salonie, gdzie często wydawała muzyczne przyjęcia. Za tę aranżację (która była pros- tym zadaniem) zaoferowała mu niezwykle wysokie honorarium. Czaj- kowski potrzebował pieniędzy i bezzwłocznie spełnił jej prośbę. Ze strony pani von Meck był to fortel, którym się posłużyła, by przyciąg- nąć jego uwagę; nie ma jednak żadnej wskazówki, by widziała w nim następcę męża lub choćby miała nadzieję, że uczyni go swoją zabawką. Piątek, 30 grudnia 1876 roku. Pozwalam sobie wyrazić Panu najszczerszą wdzięczność za tak szybkie speł- nienie mojej prośby. Mówienie o tym, jak wielkiej radości dostarczają mi Pana kompozycje... może się Panu wydać niedorzeczne (ale moja przyjem- ność jest tak pełna, że nie chciałabym, aby była wykpiona. Powiem więc tylko, i proszę by Pan w to uwierzył, że Pańska muzyka sprawia, iż żyję znacznie jaśniej i znacznie przyjemniej. Proszę przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku i oddania Nadieżda von Meck Czajkowski był raczej ostrożny i odpowiedział oficjalnie. , jestem szczerze wdzięczny za owe uprzejme i pochlebne słowa, jakie była Pani łaskawa do mnie napisać. Ze swej strony chcę powiedzieć, jako muzyk do- znający wszeLkiego rodzaju porażek i rozczarowań, że to doprawdy pokrzepia- jące - wiedzieć, że istnieje niewielkie grono ludzi, którzy kochają naszą sztukę tak serdecznie i głęboko. Szczerze oddany i pełen szacunku Piotr Czajkowski Madame von Meck nie mogła się go nachwalić: Pańska muzyka jest tak piękna, że wprawia mnie w stan całkowitego, błogiego szczęścia. Czując zawrót głowy i oszalałe bicie serca, porwana ma- gią tej muzyki zdaję się wzlatywać nad wszystkie ziemskie sprawy... O Boże, jakże wspaniały musi być człowiek zdolny do wywoływania chwil takiego szczęścia... Był to początek jednej z najwspanialszych przyjaźni w całej histo- rii muzyki. Dla Czajkowskiego - a być może dla nich obojga - była to przyjaźń doskonała. W liście z lutego 1877 roku Nadieżda von Meck rozwinęła to, co napisała do niego wcześniej: Chciałabym coś Panu wyjaśnić w związku z owym nieco niezwykłym uczu- ciem, jakie do Pana żywię, ale obawiam się, iż zajmuję Pański cenny czas. Proszę mi więc pozwolić, iż poprzestanę na powiedzeniu Panu, że te uczu- cia... być może nie są one tak abstrakcyjne... mają dla mnie wielkie znacze- nie, ponieważ są najlepszymi i najczystszymi uczuciami, do jakich człowiek jest zdolny. Z tego powodu, Piotrze Iljiczu, może mnie Pan nazwać fantast- ką lub nawet kobietą szaloną, ale nie wolno się Panu ze mnie śmiać. Byłoby to niedorzeczne, gdyby nie było tak szczerze i głęboko odczuwane. Nieustannie powtarzała, że daleka od chęci zaaranżowania spot- kania, zrobi wszystko, by do niego nie dopuścić. "To oczarowanie jest równie wielkie, jak mój lęk przed poznaniem Pana osobiście". Pisała też, że za poufałością podąża rozczarowanie. Czajkowski pozwolił so- bie opisać jej swoją narzeczoną. Muszę powiedzieć Pani coś o mojej przyszłej żonie. Nazywa się Antonina Iwanowna Miliukowa. Ma dwadzieścia osiem lat i jest całkiem ładna. Jej reputacja jest nieskazitelna... Wydaje się bardzo miła i zdolna do utrzyma- nia nierozerwalnej więzi. Wydawało się to proste i bezpośrednie: młody mężczyzna znalazł narzeczoną. Nadieżda przesłała mu gratulacje, jedynie później wy- znała, że ta wieść wydała jej się "gorzka i trudna do zniesienia". Nadieżda von Meck, w okresie długiej i coraz bardziej osobistej korespondencji, dała jasno do zrozumienia, że ona sama - owdowiała po nudnym małżeństwie, obarczona jedenaściorgiem dzieci, a mająca za sobą jeszcze więcej połogów - nie szuka fizycznego związku ze swym młodym korespondentem. Nigdy się nie spotkali i - na jej życzenie - schodzili sobie z drogi, nawet wtedy, gdy przebywali blisko siebie. Mogli więc prowadzić tę często niemal namiętną korespon- dencję bez ryzyka przekształcenia przyjaźni w związek innego rodzaju. Madame Meck, pełna entuzjazmu dla muzyki, wydaje się być jeszcze większą entuzjastką młodych muzyków. Było w niej coś z kolekcjonera myśliwskich trofeów (chociaż muzyków kolekcjonuje się zwykle, by móc ich zaprezentować w swoich salonach, a Czajkowski w jej salonie nigdy nie postawił stopy). Nadieżda von Meck była uprzejmą i szczod- rą kobietą; multimilionerką, która oddała swe pieniądze w służbę muzyki. Potomność wiele jej zawdzięcza. Przez czternaście lat wspie- rała Czajkowskiego, on zaś akceptował jej hojność bez sprzeciwu, któ- ry wykraczałby poza granice symbolicznego protestu. Proszę pozwolić mi powiedzieć, Nadieżdo Filaretowna, że stwierdzam bez fałszywego wstydu, iż od Pani przyjmę wszystko, co zechce mi Pani zaofero- wać. Wiem, że jest Pani zamożna, ale majątek jest pojęciem względnym. Wielki statek wznieca wielkie fale. Pani ma wielkie środki, ale z tego samego powodu ma Pani również wielkie wydatki. jakąż przyjemność sprawiła mi Pani dzisiaj swoim listem, moja wciąż cudowna Nadieżdo Filaretowna! jakże jestem bezgranicznie szczęśliwy, że spodobała się Pani ta symfonia... że wyzwoliła w Pani te myśli, które przepełniały mój umysł, gdy nad nią pracowalem i że moja muzyka znajduje drogę do Pani serca... Tą nową symfonią była IV Symfonia f moll, ale Madame von Meck nie pozwoliła Czajkowskiemu zadedykować jej sobie. Napisał więc po prostu na partyturze pełnej autobiograficznych aluzji następujące sło- wa: "Mojemu Najlepszemu Przyjacielowi", a ilekroć pisali w swych listach o tej symfonii, nazywali ją zawsze "naszą symfonią". Informu- jąc panią von Meck o swoim bliskim małżeństwie, powiedział, że po- dejmuje ten krok po głębokim namyśle i z dwóch powodów. Pierw- szym było to, że Antonina nie pozwala mu odejść i zagroziła samobój- stwem, więc jego obowiązkiem jest ją powstrzymać. (Antonina napo- mykała nawet o złamaniu obietnicy, twierdząc, że Czajkowski skom- promitował jej dziewiczą reputację: "Odpowiadało Ci spotykanie się z panną, więc splotłeś nasze losy. Jeśli nie uczynisz mnie swoją żoną, odbiorę sobie życie!") Drugim, jeszcze bardziej nieodpartym powo- dem było to, że podejmując decyzję o małżeństwie, poddawał się życzeniom rodziny, która - nieświadoma, że zarówno Piotr, jak i Mo- dest są homoseksualistami - od dawna oczekiwała, by znalazł sobie narzeczoną. Ta decyzja [pisał do Nadieżdy] poparta była faktem, że jedynym marze- niem mojego osiemdziesięciodwuletniego ojca i wszystkich krewnych jest to, bym się ożenił. Udałem się więc pewnego pięknego wieczoru do mojej przyszłej żony i powiedziałem jej otwarcie, że jej nie kocham [Czajkowski podkreślił te słowa], ale że = cokolwiek się zdarzy - będę wiernym i wdzięcznym przyjacielem... jak wielu mężczyzn w takiej sytuacji, wmawiał sobie, że może to być polubowna umowa; że żona zaakceptuje go jako brata, przyja- ciela i domownika, i że będzie troskliwie prowadzić mu dom. Powie- dział Antoninie, że nie będzie między nimi żadnego związku fizycz- nego, co było warunkiem, na który się zgodziła. Oczywiście to wszyst- ko się nie powiodło. Rozpaczliwy smutek podróży, w jaką udali się na początku miodowego miesiąca, chociaż znacznie wyolbrzymiany w filmowych i telewizyjnych biografiach, stał się zapowiedzią kata- strofy ich małżeństwa. już po kilku godzinach Czajkowski doszedł do przekonania, że nie może znieść towarzystwa żony. Gdy na ulicy spotykali znajomych, Czajkowski po prostu ignorował Antoninę i za- pominał przedstawiać ją jako żonę. Napisał do pani von Meck, że musi się z tego wyrwać, a ona szybko przysłała mu pieniądze na podróż na Kaukaz dla rzekomego "poratowania zdrowia". Kompo- zytor był bliski załamania. Pisał do Nadieżdy: "Śmierć wydaje się jedynym wyjściem, jednak nie myślałem o samobójstwie". Postano- wił, że umrze, wywołując w sobie chorobę - że się "śmiertelnie prze- ziębi". Każdego wieczoru odbywałem spacery, całymi godzinami błądząc bez celu opustoszałymi ulicami Moskwy i gdy pewnej nocy znalazłem się nad brze- giem rzeki, nagle wpadłem na pomysł, że celowo nabawię się przeziębienia, które doprowadzi mnie do zapalenia płuc i zabije. Pod osłoną ciemności, nie widziany przez nikogo, brodziłem w wodzie aż po pas. Pozostałem, w niej tak długo, jak długo mogłem znieść chłód. Następnie wyskoczyłem z rzeki, przeko- nany, że przeziębiłem się na śmierć. Wróciwszy do domu, powiedziałem żonie, że łowiłem ryby i wpadłem do wody. Mój organizm okazał się tak silny, że lodowata woda nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Czajkowski udał się w podróż do Szwajcarii, gdzie spędził miesiąc, potem wyruszył do Paryża, a wreszcie do Włoch, gdzie powstał Kaprys włoski i Pamiątki z Florencji. Fizycznie żona staje się dla mnie całkowicie odrażająca [podkreślone]. Wczoraj rano, gdy brała kąpiel, poszedłem na mszę do katedry św. Izaaka. Czułem potrzebę modlitwy... Pyta Pani, czy znam także nieplatoniczną mi- łość. Tak i nie. Gdyby sformułowała Pani tę kwestię nieco inaczej i zapytała, czy w ogóle znam szczęście spełnionej miłości, wtedy odpowiedziałbym: nie, nie, nie! Nawiasem mówiąc, jestem przekonany, że odpowiedź na to pytanie można znaleźć w mojej muzyce. jednak jeśli zapyta mnie Pani, czy znam całą ogromną siłę i moc miłości, wtedy odpowiem: tak, tak, tak! Problem tkwił także i w tym, że owa odmiana miłości, którą czuł, nie mogła być - w owym czasie - nazwana. W roku 1879, gdy małżeństwo Czajkowskiego od dawna już nie istniało, Nadieżda napisała do niego: Czy Pan wie, że kiedy się Pan ożenił, było mi tak strasznie ciężko, jak gdyby złamał mi Pan serce? Nigdy Pan nie zrozumie, jak bardzo jestem o Pana zazdrosna, chociaż nigdy się nie spotkaliśmy i nie było między nami żadnego osobistego kontaktu. Czy nie pojmuje Pan, że jestem o Pana zazdrosna w najbardziej niewybaczalny sposób; tak jak każda kobieta, która jest za- zdrosna o ukochanego mężczyznę? jakże jestem niegodziwa. Cieszy mnie fakt, że był Pan z nią nieszczęśliwy! Robiłam sobie wyrzuty z tego powodu i nie sądzę, bym pozwoLiła sobie okazać to w jakikolwiek sposób, jednak przenikały mnie takie uczucia i nie mogłam się ich pozbyć. Nienawidziłam tej kobiety po prostu dlatego, że nie uczyniła Pana szczęśliwym, ale nienawi- dziłabym jej po stokroć silniej, gdyby dała Panu szczęście. Myślę, że ukradła mi to, co słusznie powinno być moje i tylko moje, do czego, jak sądzę, miałam prawo, ponieważ kochałam i doceniałam Pana znacznie bardziej niż ktokol- wiek na świecie. Jeśli nieprzyjemnie jest Panu czytać to wyznanie, to proszę mi je wybaczyć Uczyniłam je po raz ostatni... Proszę mi wybaczyć i za~pom- nieć o wszystkim, co tu napisałam; nie jestem w normalnym nastroju. Żegnaj, Mój Drogi Przyjacielu... Zapomnij o tym liście, ale nie zapomnij o kochającej cię całym sercem przyjaciółce... Nadieżda von Meck Czajkowski odpowiedział jej wtedy następująco: Pani list wzruszył mnie głęboko. Najszczęśliwszymi chwilami mojego życia były te, w których uświadamiałem sobie, że moja muzyka trafia do serca ludzi, których kocham i których aprobatę cenię bardziej niż sławę czy po- wszechną sympatię. Nie muszę chyba mówić, że jest Pani osobą, którą ko- cham całą siłą, do jakiej zdolna jest moja dusza, i że nigdy w życiu nie spotkałem istoty, która z taką wrażliwością odpowiadałaby na każdą moją myśl, na każde drgnienie mego serca. Ta miłość i zrozumienie dalekiej przyja- ciółki jest fundamentem mojej egzystencji. Kiedy zaś komponuję, zawsze wyob- rażam sobie, że Pani jest tą osobą, która słucha mojej muzyki. Nie ma Pani żadnego powodu, aby się lękać, że owe tkliwe uczucia, którym dała Pani wyraz w swoim liście, mogą mnie zniechęcić. jedyną myślą, jaka towarzyszy mi od chwili, gdy do mnie dotarły, jest to, iż nie jestem ich godzien. Pomimo tego, gdy po roku korespondencji Nadieżda zasugero- wała, że mogliby zaniechać oficjalnego zwracania się do siebie przez Sie [niemieckie pan/pani - przyp. tłum.] i używać bardziej familiar- nego i bezpośredniego Du [ty] (korespondowali ze sobą po niemiec- ku), odpowiedział: Jeśli chodzi o przejście na ty, po prostu nie mogę zebrać sił, by się do tego zastosować. Zwracanie się do Pani owym poufałym " Ty " wprawiałoby mnie w zakłopotanie, ponieważ stwarzałoby ten rodzaj relacji, którego pragnę uniknąć w naszym związku. W każdym razie, bez względu na to, czy zwra- camy się do siebie słowem "sie"czy "Du'; moje uczucia najgłębszej, wiecznej sympatii dla Pani pozostają niekłamanie szczere. Niech więc Pani zadecydu- je, jak powinno być! Pozostali przy oficjalnej formie Sie. W sierpniu 1879 roku przypadek sprawił, że znaleźli się w odległości kilku metrów od siebie w teatrze we Florencji. Wiedzieli, że są w nim oboje, lecz nie spotkali się i nie roz- mawiali ze sobą. Czajkowski był przerażony, że pani von Meck mogłaby podejść bliżej i chcąc tego uniknąć, uciekł z teatru. Nadieżda nie po- czuła się obrażona, ponieważ wiedziała, że oboje chcą, by tak pozostało. Korespondowali ze sobą nadal i chociaż pisał o Antoninie, twier- dził, że nie może znieść nawet napisania imienia żony, więc nazywał ją eine gewisse Person, czyli niemieckim odpowiednikiem określenia "pe- wna osoba" z wyraźnie lekceważącym podtekstem. Oboje - Piotr Czajkowski i Nadieżda von Meck - wiele podróżo- wali i ich listy przemierzały Europę, wędrując po Włoszech, Rosji, Austrii i Szwajcarii, a wszędzie były żarliwie oczekiwane i niecierpliwie otwierane. Znali się nawzajem bardzo blisko, wręcz intymnie, a Na- dieżda obsypywała go prezentami i pieniędzmi. Nagle - nikt nie wie dlaczego - wszystko uległo zmianie. W czasie tournee koncertowego w Tyflisie dotarł do Czajkowskiego druzgoczą- cy, lakoniczny list od Nadieżdy, mówiący, że znalazła się w innej sytua- cji i że regularnie przysyłane mu fundusze zostaną wstrzymane. Pod- suwało to myśl, że pani von Meck doznała jakiegoś załamania umys- łowego i że dzieci - groźbą lub przemocą - zmusiły ją do napisania tego listu. Przez pewien czas Czajkowski podejrzewał nawet, że ów list mógł być fałszerstwem dokonanym przez jakiegoś wroga. Zraniony, odpowiedział jednak z godnością. Moja Droga, Szlachetna Przyjaciółko. Wiadomość przysłana mi przez Panią smuci mnie głęboko nie ze względu na mnie, lecz na Panią. Nie są to czcze słowa. Zapewne skłamałbym, gdybym powiedział, że tak znaczne ogranicze- nie moich dochodów nie będzie miało żadnego wpływu na moją sytuację finansową. Oczywiście, że na niej zaważy, ale w daleko mniejszym stopniu niż mogłaby Pani przypuszczać. W ostatnich kiLku Latach moje zarobki poważnie wzrosły i niewątpliwie będą rosnąć nadal. Proszę się więc o mnie nie martwić. Na miły Bóg, proszę mi uwierzyć, że ta ekonomiczna strata nie przyniosła mi nawet najbardziej krótkotrwałej chwili strachu... Ostatnie słowa Pani listu brzmią: "Proszę o mnie nie zapominać i czasami o mnie pomyśleć ". Sądzę, iż nie może Pani dosłownie traktować tego, co Pani pisze. Czyż naprawdę uważa Pani, że jestem zdolny do tego, by myśleć o Niej jedynie dopóty, dopóki mogła mi Pani przysyłać pieniądze? Czyż mógłbym choć na jedną chwilę zapomnieć o tym, co Pani dla mnie zrobiła i ile Pani zawdzięczam? Mogę powiedzieć bez przesady, że uratowała mi Pani życie i że z pewnością bym zginął, gdyby Pani nie przyszła mi z pomocą... Z całego serca całuję Pani ręce i proszę, by zawsze Pani pamiętała, że nikt nie martwi się o Panią oraz Jej powodzenie i samopoczucie bardziej niż ja Piotr Czajkowski Cztery lata po symbolicznym zakończeniu ich przyjaźni pani von Meck przygarnęła do łona (znów jedynie metaforycznie) osiemnasto- letniego Debussy'ego, którego nazywała "swoim Francuzikiem". Jeśli zaś chodzi o Antoninę - balansowała między udzieleniem Czajkowskiemu rozwodu a odmową zgody na rozwiązanie ich małżeń- stwa, dręcząc go przez trzy lata, chociaż w końcu zgodziła się nie przyjeżdżać do Moskwy i schodzić mu z oczu. W roku 1881 Czajkow- ski dowiedział się, że urodziła nieślubne dziecko, co dostarczyło mu podstaw do rozwodu. Rozpad małżeństwa był kompletny i nieodwoła- lny, jednak on bał się całkowicie zrazić sobie Antoninę, aby nie roz- głosiła publicznie jego homoseksualizmu i w tym codziennym strachu przeżył resztę życia. Postanowił tak wiele czasu, jak tylko było to moż- liwe, spędzać za granicą na dobrowolnym wygnaniu i podczas jednej z takich podróży, w roku 1892, odszukał swoją dawną guwernantkę, Fanny Durbach, której nie widział przeszło czterdzieści lat. Wobec Antoniny nie żywił żadnej goryczy i nie starał się jej obwiniać. "Pat- rząc wstecz na krótki czas, jaki spędziliśmy razem, widzę, że nie ode- grałem w tym szczególnie pociągającej roli. Moja żona z pewnością zasługuje na współczucie." Z pewnością na nie zasługiwała. Antonina, prawdopodobnie niezrównoważona od początku (bo jakże inaczej zdołałaby przede wszystkim przekonać Czajkowskiego, by się z nią ożenił?), w roku 1897 została umieszczona w szpitalu dla psychicznie chorych, gdzie zmarła w roku 1917. Czajkowski powoli dochodził do siebie po owym traumatycznym małżeństwie i pracował nad VI Symfonią. jednak starzy wrogowie X i Z nadal go nękali. Kompozytor rozpoczął nowy związek: z siost- rzeńcem pewnego dworzanina i tym razem jego sekret miał się oka- zać bliski ujawnienia nie tylko wobec przyjaciół i znajomych, ale także wobec samego cara Aleksandra III. Dworzanin, książę Stenbock-Fer- mor, napisał do cara, uskarżając się, że Czajkowski "poświęca zbyt wiele uwagi" jego siostrzeńcowi. Listy do cara przechodziły przez ręce jego sekretarzy, a jednemu z nich, Mikołajowi Jacobiemu, zdarzyło się niegdyś być wraz z Czajkowskim uczniem Szkoły Prawniczej. Zamiast przesłać ten list dalej, Jacobi postanowił zapobiec jego dotarciu do adresata. Zwołał Sąd Honorowy (złożony z sześciu prawników, byłych członków Katedry Prawodawstwa), który był trybunałem nie mającym żadnej mocy prawnej. Sąd ów spotkał się 19 października w miesz- kaniu jacobiego. Czajkowski został oskarżony. Przedstawiono mu do- wody. Sędziowie pozostawili mu ,wybór: albo zignoruje oskarżenie i stawi czoło konsekwencjom, albo uniknie skandalu, popełniając sa- mobójstwo. Inny dawny kolega, prokurator August Gerke, usłużnie zgodził się zdobyć dla Czajkowskiego truciznę (uważa się, że był to arszenik). Ogłoszono, że Czajkowski, przygnębiony jak zwykle, nie- rozważnie wypił szklankę surowej, niegotowanej wody, co jakoby mia- ło spowodować zachorowanie, a następnie śmierć kompozytora na cholerę i tę wersję akceptowano przez niemal całe stulecie. Czyż wcze- śniej nie starał się umrzeć, brodząc w rzece Moskwie? Świadkowie mówili, że Czajkowski, z pobladłą twarzą i bez słowa, niemal wybiegł z owego spotkania. Z mocy artykułu nr 995 kodeksu z roku 1885/6 homoseksualiści byli skazywani na utratę praw obywatelskich i wygnanie na Sybir, ale gdyby to prawo było ściśle przestrzegane, należałoby skazać kilku członków carskiej rodziny i wielu dworzan, istniało więc wielkie praw- dopodobieństwo, że wobec pozycji Czajkowskiego jako czołowego ro- syjskiego kompozytora, władze zatuszowałyby przestępstwo. jego osta- tnia kompozycja, symfonia Patetyczna, nad którą wtedy pracował, była bez wątpienia pisana przez Czajkowskiego jako requiem dla samego siebie (w rzeczy samej, zawiera ona cytat z Rosyjskiego Ortodoksyj- nego Nabożeństwa Żałobnego). Prawykonanie tej symfonii odbyło się 28 października 1893 roku, a 6 listopada kompozytor już nie żył. Do publicznej wiadomości podano, iż powodem śmierci Czajkowskiego była cholera, która wcześniej zabiła także jego matkę. Ta choroba wyrwała się spod kontroli niemal we wszystkich częściach świata i oba- wiano jej się tak samo jak dzisiaj boimy się AIDS; jej ofiary natych- miast układano w wyłożonych ołowiem trumnach i pospiesznie grze- bano, by ograniczyć ryzyko infekcji. Tymczasem trumna z ciałem Czajkowskiego nie tylko pozostała otwarta, ale liczni przyjaciele prze- chodzili obok niej, by złożyć hołd zmarłemu kompozytorowi. Nie- którzy pochylali się i składali na jego twarzy pożegnalny pocałunek. Mikołaj Rimski-Korsakow, który był wśród żałobników i któremu pod- sunięto przekonanie, że powodem śmierci Czajkowskiego była chole- ra, zwrócił uwagę na to zachowanie przyjaciół. Prawda o tej śmierci ujawniała się stopniowo, układając się w ca- łość dopiero w ostatnich dziesięcioleciach, w pełni zaś została ujaw niona przez Dawida Browna. jednym z niewielu, którzy ją znali, był Modest Czajkowski i to właśnie on nadał ostatniej symfonii skom- ponowanej przez brata tytuł Patetyczna; tytuł bardziej właściwy niż zdawali sobie z tego sprawę bywalcy sal koncertowych. Symfonia Pate- tyczna zawiera to, co Brown opisał jako "męczarnie kresu, z obsesyj- nym przenikaniem się dwóch zanikających pomysłów melodycznych wspartych kilkoma najpotężniejszymi brzmieniami harmonicznymi. Owocem takiej koncepcji kompozycyjnej jest dzieło będące wyzna- niem uczuciowym najbardziej otwartym i emocjonalnie najszczer- szym wśród wszystkich utworów Czajkowskiego. Stanowi ono połącze- nie udręki, refleksji i smutku, które w końcu usuwają się w podziem- ny mrok, od jakiego zaczęła się cała symfonia, i nikną w niepamięci". AchiLLe Claude Debussy Data i miejsce urodzenia: 22 sierpnia 1862 r. w Saint-Germaine-Laye. Rodzice: Manuel Achille Debussy i Victorine Manoury, z domu Levallois. Żony: 1. Rosalie (Lilly) Texier, ślub 19 października 1899 r.; 2. Emma Bardac, ślub 20 stycznia 1908 r. Córka: Claude-Emma (Chouchou). Data i miejsce śmierci: 25 marca 1918 r. w Paryżu. Debussy urodził się "nad sklepem", w przeciętnej rodzinie zamiesz- kałej w Saint-Germain-en-Laye, gdzie jego ojciec handlował porcela- ną, angażując się jednocześnie w działalność, za którą go uwięziono w czasie Komuny Paryskiej w roku 1871. Pierwsze lekcje gry na for- tepianie Debussy pobierał u Maute de Fleurville, która twierdziła, iż była uczennicą Chopina (z pewnością zaś była teściową Paula Ver- laine'a), a znając Chopina, można domniemywać, że był to jakiś uczu- ciowy związek. Naukę gry zaczął Debussy w wieku dziewięciu lat, a więc stosunkowo późno, jak na dziecko przeznaczone do roli sław- nego pianisty. Okazał się także pojętnym uczniem w miłości, gdy zwrócił się ku pewnej starszej od siebie kobiecie, która miała go tej sztuki nauczyć; ku pięknej, trzydziestodwuletniej Marie-Blanche Vas- nier, amatorsko uprawiającej śpiew mężatce z dwojgiem małych dzie- ci. Jej portret namalowany w roku 1888 przez jakuba Emila Blanche'a ukazuje korpulentną młodą kobietę o dużych oczach i małych odę- tych ustach. Debussy ją uwielbiał i w latach 1881-1884 napisał dla niej wiele pieśni, by miała co śpiewać na przyjęciach, jakie oboje państwo Vasnierowie często wydawali w swoim domu. Państwo Vasnierowie przyjęli Debussy'ego do rodziny, w zamian za co on udzielał lekcji gry na fortepianie ich małej córeczce. Mogli sobie pozwolić na utrzymy- wanie borykającego się z przeciwnościami losu młodzieńca, ponieważ pan Vasnier był świetnie zarabiającym urzędnikiem w handlu nieru- chomościami. Byłoby jednak rzeczą nierozważną oskarżać Klaudiusza o to, iż za taką życzliwość odwdzięczył się w zgoła Wagnerowski spo- sób: uwiedzeniem pani domu. Ów romans zainicjowała bowiem pani Vasnier, a z tego co wiemy, jej niewierny mąż najprawdopodobniej patrzył na to przez palce. U progu lat osiemdziesiątych Debussy po- wziął postanowienie, że wygra prestiżowy laur GRand Prix de Rome i przy trzeciej próbie, w roku 1884, zdobył pierwszą nagrodę tego konkursu (w roku 1883 uzyskał drugą).* Jednak w owym czasie już nie cieszyła go perspektywa dołączenia do słynnej grupy zwycięzców, w takim samym bowiem stopniu, w jakim pragnął owego zaszczytu i potrzebował pieniędzy, lękał się kilkuletniej rozłąki z Marie-Blan- che. Niemniej, zachęcony zarówno przez nią, jak i przez jej męża, przyjął związany z tą nagrodą stypendialny pobyt w rzymskiej Villa Medici. Jeśli pisywał do Marie-Blanche jakieś listy z Rzymu, to praw- dopodobnie zostały one dyskretnie zniszczone, bo, jak się zdaje, ża- den się nie zachował. Do jej męża, pana Vasniera, Debussy napisał: Obawiam się, że chyba wrócę do Paryża wcześniej niż Pan oczekuje. Pewnie to niemądre z mojej strony, ale cóż innego mogę zrobić? Z jednej strony boję się sprzeciwić Pańskim życzeniom i poddawać Pana przyjaźń zbyt ciężkiej próbie, co jest ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął... Nie czuję się dobrze, a atmosfera w Rzymie nie odpowiada mojej kondycji, psychicznej. Byłem gotów pracować, myślami odbiegając daleko, ale jedynym rezultatem jest gorączka, która mnie zabija i pozostawia bezradnym. Debussy zapomniał jednak przesłać panu Vasnierowi wiadomości o krótkim romansie, jaki w Villa Medici nawiązał z "Lulu, to znaczy z panią Hochon, żoną jednego z profesorów. Pomogła mu pokonać tęsknotę za domem, a różne doniesienia mówią nawet, iż całowali się publicznie. Co zaś zrozumiałe, to fakt, iż list ów zawiera jedynie krót- kie, taktownie oficjalne pozdrowienia Debussy'ego dla kochanki: Proszę przekazać moje najlepsze życzenia Pani Vasnier Czy Małgorzata miewa się dobrze? I czy jeszcze uczy się moich pieśni? Pański najszczerzej oddany i kochający... Rzym zatrzymał Debussy'ego jedynie przez wymagane dwa lata, po których kompozytor, nie tracąc czasu, pospieszył do Paryża i w ra- miona Marie-Blanche. Jednak ich romans stracił swój żar i niebawem się rozstali. Nieobecność kochanka nie zdołała uczynić czulszym serca pani Vasnier. Znacznie bliżej, wręcz pod ręką byli inni młodzieńcy, których obdarzała swymi względami. Latem 1880 ,roku Debussy zawarł znajomość z Nadieżdą von Meck (bardziej znaną jako ukochana przyjaciółka Czajkowskiego), właśnie owdowiałą milionerką z jedenaściorgiem dzieci. Nadieżda - utalen- towana pianistka o wielkim zamiłowaniu do muzyki i jeszcze większym do muzyków - była zachłanną kolekcjonerką znakomitości i "wielkich nazwisk", którymi robiła wrażenie na innych. Świat muzyki ma wobec niej dług wiecznej wdzięczności; nigdy ze swych subsydiów nie czyniła jałmużny: oczekiwała, że jej protegowani zapracują na swoje pieniądze. Tylko to co najlepsze było dla niej wystarczająco dobre, więc kiedy chciała, by jej dzieci pobierały lekcje muzyki, zatrudniła Franciszka Liszta jako ich nauczyciela: Spotkanie z Debussym opisała w liście do Czajkowskiego, wysłanym z alpejskiego kurortu Interlaken: Dwa dni temu przyjechał tu pewien młody pianista, który właśnie ukończył studia w Paryskim Konserwatorium z pierwszą nagrodą w klasie Marmontela [w rzeczywistości była to nagroda za solfeż otrzymana w klasie Bazil- le'a - przyp. aut.]. Zatrudniłam go na lato, by dawał lekcje dzieciom, akompaniował mi i grał ze mną duety na cztery ręce. Ten młodzieniec dobrze gra i ma olśniewającą technikę, ale brak mu osobistego wyrazu. Jest jeszcze zbyt młody. Mówi, że ma dwadzieścia lat, ale wygląda na szesnaście. Naprawdę miał lat osiemnaście, a Nadieżda pięćdziesiąt. Czaj- kowski musiał mieć mieszane uczucia na temat nowego przyjaciela swojej dobrodziejki, który nie tylko dzielił z nią podwójny "duetowy" stołek przy fortepianie, ale i grał to, co Czajkowski i Nadieżda uważali za "ich melodię":jego przesyconą udręką IV Symfonię f moll. Nadieżda von Meck nie wspierała jednak Debussy'ego w taki sposób, w jaki wspierała Czajkowskiego, któremu regularnie posyłała stałe fundusze, ale zabierała go na kosztowne (i muzycznie kształcące) wakacje i w wielkie podróże. Zaznawszy luksusu, najpierw z państwem Vas- nierami, a potem z rodziną pani von Meck, Debussy nie kwapił się z powrotem do "archetypowej" francuskiej mansardy, w której miał- by się ulokować, ani do szeregu kolejnych kochanek. Wszak żył w naj- wspanialszej beztrosce. Pani von Meck pisała do Czajkowskiego: Wczoraj po raz pierwszy grałam z moim małym Francuzikiem naszą Sym- fonię, więc dziś jestem w stanie okropnego zdenerwowania. Nie mogę grać j ej bez owej gorączki przenikającej aż do najgłębszej części mego wewnętrz- nego jestestwa i przez całe dnie nie będę zdolna pozbyć się tego uczucia. Mój partner nie zagrał tego dobrze, chociaż odczytał wybornie. To jego jedyna zaleta, chociaż bardzo ważna. Czyta partytury, nawet Pańskie, jak otwartą księgę (...) komponuje bardzo przyjemnie, ale w tym także jest prawdziwym Francuzem. Sprawując muzyczną kuratelę nad dziećmi pani von Meck, De- bussy zakochał się w szesnastoletniej Zofii i poprosił, by za niego wyszła, ale ona kategorycznie odrzuciła tę prośbę. Ze Szwajcarii, w której przyłączył się do rodziny von Mecków, pani Meck zabrała go do Wenecji na spotkanie z Wagnerem, potem w kulturalną podróż po Europie, a później także do Rosji. Pierwsza wyprawa zakończyła się we Florencji, w Villa Oppenheim, i kiedy Debussy miał wyjeżdżać, "płakał gorzko", jak pisała Nadieżda do Czajkowskiego. W następ- nym roku ponownie zaprosiła swojego "małego Francuzika" (które- go nazywała też "swoim małym pianistą Bussym", co było grą słów, bo w dialekcie południowoniemieckim słowo bussi oznacza pocałunek). Będąc z ponowną wizytą w Moskwie w sezonie 1913-1914, Debussy niemal u kresu swego krótkiego życia odbył wzruszające spotkanie z krótko uwielbianą Zofią, która wtedy była już księżną Galicyn. O następnej towarzyszce Debussy'ego nie wiemy prawie nic, prócz tego, że opuściła kompozytora, łamiąc mu serce. ... Wciąż jestem bardzo przygnębiony. Nie przypuszczałem, że sprawa, o której rozmawialiśmy, zakończy się tak nieszczęśliwie i tanio, opowiadanymi baj- kami i nie nadającymi się do powtórzenia rzeczami, jakie powiedziano... Dokładnie tak samo jak jej wargi wypowiadały owe niewybaczalne słowa, brzmi we mnie echo jej niegdyś kochającego głosu. Ta wojna między wrogimi dźwiękami (nieprzypadkowa!) i tym co słyszę w sobie była tak przytłaczająca, że niemal nie zrozumiałem, o co chodziło... Wielką część samego siebie zo- stawiam w owych cierniach i minie wiele czasu, zanim wrócę do swoich artystycznych poszukiwań, do sztuki będącej najwspanialszg uzdrowiciel- ką... Kochałem ją tak bardzo, ale z jakimś rodzajem rozpaczliwej, desperac- kiej namiętności, bo łatwo było zrozumieć, że ona nigdy nie miała zamiaru angażować się tak całkowicie... Teraz muszę spróbować się dowiedzieć, czy naprawdę miała to, czego szukałem. A może ścigałem jakąś mrzonkę? Wciąż opłakuję utratę jakiegoś złudzenia. A może to wcale nie jest takie złe? Wolę już wszystko niż owe dni, gdy jedynym wyjściem wydawała się śmierć, a ja byłem nieustannym czuwaniem nad trupem! Ta wizja śmierci nieomal przerodziła się w rzeczywistość później, gdy wygasła miłość Debussy'ego do jego pierwszej żony. Zanim jednak wdał się w to pierwsze małżeństwo, miało jeszcze nadejść zarówno kilka zerwanych zaręczyn, jak i kolejna wielka miłość: Gaby, czyli Gabriela Dupont z Normandii. "Gaby o zielonych oczach." Mieszkali ze sobą przez dziewięć lat od końca lat osiemdziesiątych, choć obecność Gaby w życiu Debussy'ego pokrywała się częściowo z pojawieniem się w nim Teresy Roger, z którą związał się na kilka tygodni w roku 1894. Utrzy- mywał obydwie kochanki aż do roku 1897, gdy Gaby dowiedziała się o kolejnym romansie i próbowała popełnić samobójstwo. - Jeśli,jak mówi piosenka, "mężczyźni wolą blondynki", to Debussy był nimi wprost opętany i połączenie płowych włosów Gaby z jej zielo- nymi oczami zrobiło na kompozytorze wprost oszałamiające wraże- nie. Ósmy utwór z Pierwszej Księgi Preludiów nosi tytuł Dziewczyna o włosach jak Len (La fille aux cheveux de lin). Ten miniaturowy poemat na fortepian może być interpretowany jako żarliwa deklaracja eroty- cznych preferencji (manii, która, jak mówią seksuolodzy, ma pewien związek z rzadkimi i jedwabistymi włosami łonowymi naturalnych jas- nych blondynek). Gaby była zwyczajną, ale pełną siły dziewczyną, choć bynajmniej nie artystką. Jej uzdolnienia, o ile w ogóle je miała, były niewyszukane. Gaby i Debussy długo dzielili życie w cyganeryj- nym ubóstwie. Przyjaciel Debussy'ego, Rene Peter pisał: Rzeczą najbardziej godną zapamiętania w wyglądzie tej ślicznej blondynki był uderzająco zieLony kolor jej oczu. Nie wiem, gdzie Klaudiusz ją poznał. PLotkarze (choć ich nie słuchamy) powiadają, że stało się to w jakiejś pod- rzędnej spelunce. Gaby była z pewnością najmniej oszałamiającą blondyn- ką, jaką kiedykolwiek spotkałem. Miała potężny podbródek, była mocno zbudowana i spoglądała na ciebie równie śmiało i rezolutnie jak kot. Debussy lubił towarzystwo Gaby, będąc z nią sam na sam - w łóż- ku i wtedy, gdy zabierał ją na obiad, do kawiarni lub na publiczne zabawy. Jednak w spotkaniach towarzyskich z ludźmi na swoim pozio- mie intelektualnym był zakłopotany zarówno jej brakiem powściąg- liwości, jak i sposobem wyrażania się ze zgoła niekobiecą porywczoś- cią. Zazwyczaj więc zostawiał ją w domu, by doglądała jego potrzeb. W roku 1894 rozpętała się nad nim jakaś domowa burza, którą opisał w liście do przyjaciela Piotra Louysa: Jestem w kłopotach... Gaby swymi paciorkowatymi oczami wypatrzyła w mo- im portfelu list, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do zaawan- sowanego etapu pewnego romansu, a który był utrzymany w stylu wystar- czająco romantycznym, by wzruszyć najtwardsze serce. Po czym łzy, dramat, prawdziwy rewoLwer i historia godna "Petit JournaL". Ach, mój drogi przy- jacielu, czemuż Cię tu nie ma, by wyciągnąć mnie z tego okropnego kłopotu? To wszystko było barbarzyńskie i banalne, a nie zmieni absolutnie niczego. Pocałunków i pieszczot nie da się wymazać gumką. Być może ktoś wynajdzie coś, czym będzie można to zrobić i nazwie ów wynaLazek "Gumką do Wyma- zywania Cudzołóstwa "... Czasami jestem równie sentymentalny, jak pewna szwaczka, która była kochanką Chopina. Niebawem śnił o kolejnej płowowłosej dziewczynie. Była bohater- ką jego opery Peleas i Melisanda, a jej długie włosy miały tak istotne znaczenie dla opowieści Maeterlincka, że mogła być niemal fantazją fetyszysty owładniętego tym atrybutem kobiecej urody. Trzeci akt tej opery rozpoczyna się pieśnią, którą Melisanda śpiewa, czesząc swoje złote sploty. W prawdziwe życie Debussy'ego wkroczyła teraz śpiewa- czka, która w połowie lat dziewięćdziesiątych wzięła udział w prawyko- naniu jednego z jego dzieł: Teresa Roger. Chociaż kompozytor był z nią zaręczony i miała dla niego wyraźnie duże znaczenie, postać Teresy pozostaje w cieniu. Nawet przyjaciele Debussy'ego nie wiedzie- li zbyt wiele ani o niej, ani o ich romansie. Być może także Teresa nie była osobą odpowiednią pod względem intelektualnym, by afiszować się z nią przed przyjaciółmi. Jednak do jednego z nich Debussy napi- sał w roku 1894: Drogi przyjacielu, przed wyjazdem do Brukseli chcę powiedzieć Ci osobiście, że jestem zaręczony z panną Teresą Roger. Pisząc do trochę starszego kompozytora Ernesta Chaussona, któ- ry wcześniej stał się jego bliskim przyjacielem, Debussy był nieco bar- dziej otwarty: Koncert brukselski był dla mnie cudowną okazją, głównie dlatego, że znacz- ną część jego sukcesu zawdzięczam I'..., która śpiewaLa niczym czarodziejka. Jakież to było dla nas miłe, że mogliśmy szeptać sobie czułe słówka pośród tak wielu nieznajomych! W tym czasie Debussy był bardzo zadłużony i po owej dobrej wiadomości o jego zaręczynach z Teresą następowała dość wstydliwa prośba o pożyczkę i kilka linijek uspokajających zapewnień, ponieważ wspólni przyjaciele powiedzieli wcześniej Chaussonowi, że Debussy spotyka się z jeszcze inną kobietą oprócz Teresy. Debussy pisał: Twoja rada na temat małżeństwa poruszyła mnie głęboko, zapewniam Cię, i mnie (nowicjuszowi w tych sprawach) wydaje się absolutnie słuszna... Naprawdę czuję, że zaoferowałem swoje życie raz na zawsze i że od tej chwili będzie się ono toczyć tylko dla jednej osoby. Ślub miał się odbyć 16 kwietnia 1894 roku. Wynajęto też apar- tament na miesiąc miodowy. Jednak de facto miesiąc ów odbył się znacznie wcześniej, zaś ślubną ceremonię... odwołano bez żadnych wyjaśnień. Nic więcej nie słyszano o Teresie. Nie ma żadnych listów; ani do niej, ani od niej. Debussy zapłacił za ten epizod przyjaźnią Chaussona (w czym niewątpliwie odegrały też swoją rolę kolejne pro- śby o pieniądze, chociaż Chausson był i bogaty, i szczodry), a inni przyjaciele także zaczęli go opuszczać. Kolejną pięknością w życiu Debussy'ego była Rozalia Texier, na- zywana przez niego Lily, a zazwyczaj opisywana jako mannequin, choć prawdopodobnie była kimś więcej niż krawcową nadającą kształt stro- jom, jakie pomagała wykonywać swojej pracodawczyni. Ich pierwsze spotkanie było katastrofalne i zapałali do siebie natychmiastową wza- jemną antypatią. Wydała mu się ładna, ale skora do gniewu i kłótliwa. Tylko Gaby ją lubiła, w każdym razie przez jakiś czas. Nie gorączkując się... istnieje pewna młoda dama, którą kocham całym sercem (blondynka, naturalnie), o najpiękniejszych włosach na świecie i oczach, które skłaniają do najbardziej poetyckich porównań! Jednym sło- wem, jest wystarczająco dobra do małżeństwa! Ta miłość także nie trwała zbyt długo, ale... wystarczająco długo, by 19 października 1899 roku Lily Texier została pierwszą panią De- bussy. Moja uwielbiana Lily, to niepojęty absurd, że jesteś tak daleko, śpiąca niczym rozpieszczone dziecko, jak to zwykle robisz, a ja nie mogę spoglądać na ten śliczny widok!... Ja... próbuję zabić Czas... (cóż to za zdumiewająco żywotny starzec!), gdy minuty mijajg ociężale i nieubłaganie... Bez Ciebie nie ma tu śmiechu... Kocham Cię Klaudiusz W owym roku zalotów list następuje po liście, a każdy z nich rozpoczyna się słowami: Moja droga mała Lily, Moja Lily śliczna, MaLeń- ka Lily-Lilo lub Moja LiLy kochana, kończy się zaś niemal rozpaczliwym, desperackim: Mój Boże, jak ja Cię kocham! Ta namiętność - i namiętne listy - trwała przez większą część 1899 roku i 19 października zostali małżeństwem. Rano w dniu ślubu Debussy musiał dać lekcję gry na fortepianie, aby móc zapłacić za weselne śniadanie w piwiarni. Pew- nemu przyjacielowi wyjawił, że -jeszcze raz - zakochał się w osobie, która dzisiaj zostałaby pewnie opisana jako nieco "niewyrobiona". Podobnie jak Gaby, Lily właściwie nie mogła być dla Debussy'ego intelektualnie bratnią duszą, nie mówiąc już o intelektualnej równo- ści. Swemu wieloletniemu przyjacielowi, szwajcarskiemu dziennika- rzowi Robertowi Godetowi, tak zwierzał się w liście: Muszę Ci natychmiast opowiedzieć, co się wydarzyło. Dwie rzeczy: przepro- wadziłem się i jestem żonaty. Tak, Mój Drogi Przyjacielu, i proszę, pozostań na krześle. Panna Lily Texier zmieniła swe nieharmonijnie brzmiące na- zwisko na nazwisko Lily Debussy, które jest znacznie bardziej eufoniczne, z czym wszyscy się zgadzajg. Jest niewiarygodnie piękna i czysta niczym jakaś postać ze starej legendy. Nie jest też bynajmniej nowoczesna. Nie ma upodobania do tej muzyki, którą aprobuje Willy [krytyk Henryk Gaut- hier-Villars], ma bowiem swój własny gust. Jej ulubiona pieśń to śpiewka o czerwonolicym grenadierze, który nosi kapelusz na bakier, niczym jakiś stary wojak. Nie bardzo pobudzająca estetycznie... Na rękopisie swoich Nokturnów Debussy napisał: Ten rękopis należy do mojej małej Lily-Lilo. Wszystkie prawa zastrzeżone. W dowód głębokiej i namiętnej radości, której zaznaję będąc jej mężem. Klaudiusz Debussy. Wczesnym świtem, w styczniu 1901 roku. Pierwsza pani Debussy okazała się jedynie kolejnym miłosnym epizodem i małżeństwo kompozytora nie przetrwało choćby tak dłu- go, jak jego związek z Gaby. Niebawem listy stały się chłodne, a ich zawartość - przyziemna. Uskarżał się, że mało mają sobie do powie- dzenia i żyją "niczym dwie złote rybki uwięzione w małej szklanej misie", zaś Robertowi Godetowi zwierzył się, że dłużej nie może już znieść brzmienia jej głosu, ponieważ "mrozi mu krew". List z 16 lipca 1904 roku (który prawdopodobnie jest ostatnim listem Debussy'ego do Lily) kończy się słowami: "Postaraj się nie przepuścić żadnej okazji do śmiechu, wszak tak bardzo lubisz się śmiać. Twój żarliwie i czule kochający Klaudiusz", ale te ostatnie słowa były kłamstwem, ona zaś nie miała się z czego śmiać. Jeśli opis postaci Debussy'ego opublikowany wówczas przez Jame- sa G. Hunekera na łamach "New York Sun" jest wiarygodny, to trze- ba przyznać, że wygląd kompozytora nie był pociągający. Poznałem Debussy ego w Cafe Riche i uderzyła mnie jego wyjątkowa brzydota. Ma płaską twarz i płaski czubek głowy, wyłupiaste oczy o skrytym i posępnym wyrazie, a ogólnie - ze swymi długimi włosami, niechlujną brodą, niezgrabnym odzieniem i miękkim kapeluszem - wygląda raczej jak jakiś Cygan, Chorwat czy Hun niż jak Galijczyk. Wysokie, wyraźnie zarysowane kości policzkowe nadają jego twarzy mongolski wyraz. Krótkogłowy, z czarnymi włosami... Osobowość Debussy'ego najwyraźniej górowała nad jego brzydo- tą i nie chroniła kobiet przed kochaniem się w nim. Tuż po małżeńst- wie z Lily kompozytor zaprzyjaźnił się z Emmą Bardac, żoną jednego finansisty, a siostrzenicą drugiego, która była olśniewającą rozmów- czynią i światową kobietą oraz dobrą śpiewaczką. Latem 1904 roku Debussy porzucił Lily i uciekł z Emmą do Jersey i Dieppe, w podróż, która zaowocowała utworem L'Isle joyeuse (Radosna wyspa). W końcu Debussy mógł połączyć namiętność z twórczością. Zapłacił za to jed- nak wieloma przyjaźniami, łącznie z przyjaźnią Piotra Louysa, który później tak pisał do swego brata: Nigdy nie znałem mężczyzny, który byłby mniejszym rozpustnikiem niż De- bussy. W roku 1896 mając trzydzieści pięć lat, był przystojny, bardzo męski, silny i żarliwy.. W ciągu piętnastu czy dwudziestu lat swego życia miłosnego znał zaledwie pięć kobiet. Jedna z owych kobiet (pani Hochon) go oczarowa- ła. Wszystkie były blondynkami. W październiku 1905 roku wprowadził się z Emmą do domu przy Avenue Bois de Boulogne, który ona kupiła za własne pienią- dze i który miał się stać jego domem aż do śmierci. Gdy opuścił Lily i powiedział, że się z nią rozwodzi, ona wykonała wielki, żarliwy gest, mierząc do siebie z pistoletu, ale nie śmiertelnie. Edward Lockspeiser powiada, że zabrano ją do szpitala "z raną blisko serca", choć inne doniesienia mówią, iż była to rana głowy. W tym momencie opuściła Debussy'ego większość tych przyjaciół, którzy mu jeszcze pozostali. Szydercy twierdzili, że sprzedał się bogatej kobiecie... która nawet nie była blondynką. Cokolwiek mówiono - czy miała majątek, czy nie - Emma Bardac (z domu Moyse) była tą intelektualną partnerką, jakiej zawsze pragnął. Dostarczyła mu podniety i zachęty, co innym się nie udało: ciąża Emmy i nadzieja na przyjście na świat ich córki Klaudii Emmy (zwanej Szuszu), urodzonej 30 października 1905 ro- ku, niemal się zbiegły z pierwszym zestawem fortepianowego tryptyku Images ( Obrazy), który został ukończony w Grand Hotelu w miejscowo- ści Eastbourne na południowym wybrzeżu Anglii. W roku 1908 Klau- diusz Debussy i Emma Bardac zalegalizowali swój związek, ale byli zmuszeni wieść oszczędniejszą egzystencję, ponieważ wuj Emmy, nie- zadowolony z ich niemoralnego stylu życia, wydziedziczył ją. Niemal nieuchronnie pojawiły się małżeńskie trudności, ponieważ Emma była zaborcza i oburzała się na jego podróże związane z kontrak- tami dyrygenckimi. Debussy miał spędzić zaledwie dziesięć lat z Emmą i ich ukochaną Szuszu, zanim 25 marca 1918 roku, w wieku pięćdzie- sięciu sześciu lat, zmarł na raka. Emma i Szuszu były przy nim. Rok później z powodu złej diagnozy dyfterytu umarła mała Szuszu. Dla Debussy'ego miłość zawsze była niespełnionym snem. Być mo- że bardziej kochał samą miłość niż kobiety; gdy tylko którąś zdobywał, wydawał się już więcej jej nie pragnąć, a może wciąż poszukiwał drugiej Marii Blanki. Wszystkie relacje o jego romansach są z pewnością nie- kompletne, ponieważ będąc człowiekiem nieśmiałym, skrytym, po- wściągliwym i małomównym, powierzał papierowi mniej niż mogłoby sugerować jego burzliwe życie. Być może nieszczęście Debussy'ego sta- nowiły blondynki (niektórzy powiadają, że wśród jego podbojów były znakomite śpiewaczki Maggie Teyte, także blondynka, i Maria Garden, która kreowała postać Melisandy). Cytując Pawła Dukasa, Lockspeiser napisał, że Debussy był szcze- gólnie wrażliwy na dekoracyjną, estetyczną stronę swych romansów; kobiety musiały odpowiednio wyglądać. Jednak z pewnością nade- szła pora, gdy uświadomił sobie, że jego związkom brakuje głębszych uczuć. Edward WiLliam ELgar Data i miejsce urodzenia: 2 czerwca 1857 r. w Broadheath k. Worcester. Rodzice: William Henry Elgar (1821-1906) i Anne Greening (1822-1902). Bracia i siostry: Henry John (1850-1864), Lucy Anne (1852-1925), Susanna Mary "Pollie" (1855-1936), Frederick Joseph (1859-1866), Francis Thomas "Frank" (1861-1928), Helen Agnes "Dot" ( 1864-1939). Żona: Caroline Alice Roberts (ur. w Indiach 9 X 1848 r., zm. 7 IV 1920 r.), ślub 8 maja 1889 r. Córka: Carice Irene (ur. 14 lipca 1890 r., zm. w 1970 r.). Data i miejsce śmierci: 23 lutego 1934 r. w Worcester. Pewien rodzaj pseudobiograficznych filmów o kompozytorach poka- zuje wielkiego człowieka brzdąkającego na fortepianie, w pobliżu któ- rego, z kotem na kolanach, siedzi w fotelu robiąca coś na drutach żona. W pewnej chwili podnosi ona wzrok i mówi: "Jakaż to ładna melodia, kochanie!". Potem to brzdąkanie przechodzi w bardziej znaną melodię i niebawem mistrz gra swój powszechnie najbardziej' lubiany koncert fortepianowy (lub cokolwiek innego), a towarzyszy mu niewidzialna orkiestra symfoniczna. Niemal dokładnie to (oprócz kota i orkiestry) przytrafiło się w realnym życiu Edwardowi Elgarowi, co sam tak właśnie zanotował: Pewnego dnia, po wielogodzinnym nauczaniu gry na skrzypcach w Mal- vern, wróciłem do domu bardzo zmęczony. Gdy kolacja dobiegła końca, moja ukochana żona powiedziała: "Edwardzie, zapewne zapaliłbyś dobre cygaro". Zapaliwszy je, usiadłem do fortepianu. Po chwili, ukojony i wy- poczęty, zacząłem grać. Nagle żona przerwała mi tę grę mówiąc: "Edwar dzie, jaka to ładna melodia ". Obudziłem się ze snu: " Co ? Melodia ? Jaka melodia?""Zagraj ją jeszcze raz - powiedziała. - Bardzo mi się podoba. " Grałem, brzdąkałem, znowu grałem, aż w końcu wykrzyknęła: " Tó jest ta melodia! " Teraz cały cywilizowany świat zna i lubi tę melodię, bo zmieniła się ona w główny temat wariacji Enigma. Kolejny fragment był oparty na poufałym haśle-zawołaniu, jakiego używali między sobą Elgar i je- go żona, Alicja. Melodia ta, będąca swoistym sygnałem, który każde z nich cicho gwizdało, bądź to żeby przywołać małżonka, bądź też żeby zaanonsować swoje przybycie, stała się jedną z licznych aluzji do domowego życia kompozytora, jakie znalazły się w tym dziele. Moja żona jest cudowną kobietą. Gram jej frazy i melodie, bo niezmiennie lubi widzieć, jakie czynię postępy. Słuchając, kiwa głową i nie mówi nic lub tylko "Och, Edwardzie! ale ja wiem, czy pochwala to co gram, czy nie, i zawsze czuję, że coś niedobrego jest w melodii, jeśli tego nie czyni. Edward Elgar pochodził z prostej rodziny. Był synem urodzonego w Dover wędrownego stroiciela fortepianów, który w roku 1841 osied- lił się w Worcester. Ojciec Edwarda, jako dobrze grający pianista-a- mator i skrzypek (co było przydatnymi uzdolnieniami w hrabstwie które leżąc z dala od wielkomiejskiego życia muzycznego musiało tworzyć własne), szybko zapuścił tam korzenie i w roku 1848 ożenił się z Anną Greening, córką farmera z Gloucestershire i siostry dzie- dzica, po której Edward odziedziczyć miał zamiłowanie do poezji. Do Wiliama Elgara, który pełnił również obowiązki organisty w katolic- kim kościele pod wezwaniem św. Jerzego w Worcester, chociaż sam był niewierzący, przyłączył się jego brat, Henryk, i wspólnie otworzyli sklep muzyczny "Elgar Brothers" mieszczący się przy High Street 10. Młody Edward Elgar znaczną część swojej początkowej edukacji mu- zycznej zdobył w owym sklepie. "Wiele się nauczyłem i zrozumiałem z owego potoku muzyki, który płynął przez sklep mojego ojca.... Czy- tałem wszystko, grałem wszystko i słuchałem wszystkiego, co mog- łem." Rodzice Elgara dożyli późnego wieku. Anna Elgar, która do- czekała roku 1902, kiedy wariacje Enigma przyniosły jej synowi sławę, napisała: "Cóż mogę powiedzieć memu ukochanemu synowi? Czuję, że będzie wielką postacią historyczną. Teraz, gdy należy do wielkiego świata, ani trochę nie mogę się na niego uskarżać". Edward Elgar uczył się gry na skrzypcach, fagocie oraz fortepia- nie, by ostatecznie zarabiać na życie pracą w ojcowskim sklepie i pry- watnymi lekcjami muzyki. Jeszcze w 1896 roku, gdy skomponował już uwertury koncertowe Caractericus oraz froissart i rozpoczął kom- ponowanie Gerontiusa, od czasu do czasu można go było zastać za sklepową ladą. Edward wyrósł na człowieka dość nieśmiałego i niezręcznego. Jego nieśmiałość sprawiła, iż wydawał się powściągliwy i pełen rezer- wy, szczególnie w kontaktach z kobietami, chociaż lubił swoją posadę nauczyciela gry na skrzypcach w żeńskiej Mount School (która obec- nie nosi nazwę House of the Malvern Girls' College). Róża Burley, dyrektorka owej szkoły, wspominała, że w roku 1891 "pewnego dnia po zajęciach grupowych zasiedział się nad herbatą cichy i nieśmiały. I nagle; nie wiedząc jak to się zaczęło, stwierdziłam, iż słucham poto- ku słów o niedoli... Jego nieśmiałość skrywała ten rodzaj ogromnej dumy, którym nieszczęśliwy człowiek próbuje się pocieszyć wobec uczucia frustracji i rozczarowania... [Był] najbardziej skrytym, po- wściągliwym i opanowanym człowiekiem, jakiego można sobie wyob- razić; zamkniętym przez jakiś natrętny lęk przed niezliczonymi przy- ganami". Pozornie jego niedola dotyczyła spraw zawodowych; Elgar powiedział jej wtedy, że jedyne, czego pragnie, to komponować wspa- niałą muzykę; ale Róża była młoda i atrakcyjna, a młodym i atrakcyj- nym kobietom często wydaje się, że są wykorzystywane jako pocieszy- cielki strapionych samotnych młodzieńców. Edward jej się spodobał, postanowiła więc brać u niego lekcje gry na skrzypcach i wstąpiła do prowadzonej przez niego Żeńskiej Klasy Orkiestrowej w Worcester. Kilka lat przed nawiązaniem przyjaźni z Różą Edward przeżył gorycz rozczarowania dziewczyną, która nazywała się Helena Weaver, a była córką właściciela sklepu obuwniczego przy High Street 84 w Worcester. Studiowała grę na skrzypcach w Lipsku i aby z nią być, Elgar wybrał się w podróż do Niemiec, chociaż oficjalnym powodem owej podróży był zamiar posłuchania słynnej Gewandhaus Orchestra. W listach do Heleny nazywał ją swoją Braut, co w języku niemieckim oznacza zarówno narzeczoną,jak i pannę młodą. Jednak nawet kiedy byli razem i wspólnie muzykowali, miał złe przeczucia co do ich związ- ku: "Panna Weaver pozostaje w Worcester, a ta odrobina muzykowa- nia, któremu się oddajemy razem jest jedyną przyjemnością, jaką otrzymuję i czymś więcej niż na to zasługuję". Niebawem Elgar pisze z jeszcze większym smutkiem, że "Panna Weaver wyjeżdża w tym mie- siącu do Nowej Zelandii. Jej płuca są bowiem zaatakowane,jak słyszę. Nadszedł więc dla mnie bolesny czas, odkąd wróciłem do domu". W owych czasach "zaatakowane płuca" wskazywały zazwyczaj na gruź- licę, najczęściej kończącą się śmiercią. Helena nigdy nie wróciła. Kil- ka nieznanych wcześniej listów związanych z Heleną nie oglądało światła dziennego aż do roku 1990, pozostając w posiadaniu potom- ków adresata, doktora Karola Bucka, lekarza i wieloletniego przyja- ciela Elgara. Listy te sugerują, że przeszkodą w zawarciu przez nich małżeństwa było wyznanie: Helena była unitarianką. Próbując zapomnieć o Helenie, Elgar udał się w podróż do Szko- cji i tam w roku 1884, w Station Hotel w mieście Inverness, poznał kolejną dziewczynę. ~Iie wiemy o owej dziewczynie nic oprócz tego, że jej inicjały były takie same jak inicjały kompozytora: E.E., i że prawdopodobnie ona także była skrzypaczką, ponieważ to ona za- inspirowała Elgara do skomponowania IdyLLi op. 4 na fortepian i skrzypce. Ta niewielka ilość informacji, jakie mamy, jest rezultatem ufności, którą okazał niemal czterdzieści lat później obiektowi swej najżarliwszej przyjaźni, Alicji Stuart Wortley. Te dwa uczuciowe zawo- dy, których doznał w tak bliskim czasie, nadały ton muzycznym port- retom składającym się na wariacje Enigma, ale miały pozostać nie zapisane aż do zawarcia małżeństwa. Chociaż nie lubił dydaktyki ("Nauczanie przypomina toczenie młyńskiego kamienia zwichniętym ramieniem" - powiedział Bazyle- mu Maine), miał coraz więcej uczniów. Kiedy nabrał przekonania, że potrafi sobie poradzić z ich rosnącą liczbą, wynajął salę w Malvern, miejscowości odległej o osiem mil od Worcester, prawdopodobnie po to, aby zrobić lepsze wrażenie na osobach korzystającym z jego usług. Miał drukowane wizytówki i dawał reklamowe ogłoszenia w miejscowej prasie. Jak wspominała później jego córka Carice Elgar- -Blake, "to ogłoszenie dotarło do pewnej damy mieszkającej na głę- bokiej prowincji, w odległości dziewięciu mil od granicy hrabstw Wor- cestershire i Gloucestershire, i postanowiła ona poprosić Elgara o le- kcje gry na fortepianie. Gdy stary woźnica woził ją do Malvern przez dwa lub trzy miesiące, słyszano jak mówił, że jest w tym zapewne coś więcej niż muzyka, a co okazało się całkowicie zgodne z prawdą. Edward Elgar i panna Roberts pobrali się w roku 1888, mimo sprzeci- wu jej rodziny". Alicja była niemal dziesięć lat starsza od Edwarda i dobiegała lat czterdziestujeden, gdy się pobrali. Ich córka urodziła się 14 sierpnia 1890 roku. Ochrzcili ją imionami Carice Irena. Pierwsze było połącze- niem dwóch imion matki: Karolina Alicja (Caroline Alice). Dwa imio- na dziecka niebawem miały nabrać dla Elgara jeszcze większego zna- czenia, lubił on bowiem takie gry słów (ich ówczesny dom nazywał się Craeg Lea, co było anagramem E.A.C. ELGAR). Alicja była matką postępową, która w przeciwieństwie do innych wiktorianek ani nie zawijała córeczki w pieluszki, ani nie oddawała jej do umycia niani. Elgar napisał do Karola Bucka, że Carice jest "strasznie radosna i gro- źna dla spodni" i dodał: "Wolałbym się opiekować automatycznym irygatorem. Ale to śliczne maleństwo". Latem 1892 roku państwo Elgarowie wybrali się na wakacje do Bawarii. Odwiedzili Bayreuth i spacerowali po stokach Alp. Wraz z ni- mi pojechała Róża Burley, dyrektorka szkoły w Malvern, i jedna z jej uczennic, Alicja Davey, a także dziewiętnastoletnia Dora Penny - któ- ra niebawem miała zostać unieśmiertelniona jako Dorabella, dziew- czyna o dźwięczącym śmiechu w dziesiątej wariacji Enigmy. Elgar,jak zwykle, lubił być jedynym mężczyzną wśród kobiet i obiektem ich zaaferowania. Po powrocie skomponował Scenes from Bavarian High- lands (Sceny z gór bawarskich) - pieśni, do których słowa napisała Ali- cja. Alicja była utalentowaną pisarką i wcześniej opublikowała już jedną powieść, ale jak powiedziała później Carice, "porzuciła towarzy szącą jej przez całe dotychczasowe życie ambicję bycia uznaną pisar- ką, ponieważ była pewna, że przyszło jej się opiekować geniuszem i jej ambicją stało się uchronienie go przed wszelkimi niepokojami i trud- nościami" (co było przekonaniem, które dzieliła z Almą Mahler). W rzeczywistości jej teksty były na ogół słabe i pretensjonalne. "To ona za niewielkie pieniądze stworzyła dom, z którego on mógł być dumny - napisała Carice - i do którego można było zapraszać przyja- ciół." Szczególnie jej przyjaciół, ponieważ pochodziła ze znacznie wyższych kręgów społecznych niż on, a jej rodzina uważała to małżeń- stwo za mezalians. Przede wszystkim Alicja pochodziła z arystokracji - chociaż dopiero niedawno uszlachconej - on zaś z "kupiectwa". Oddała się jednak całą duszą w służbę swojemu geniuszowi. "To ona liniowała papier wszystkich jego partytur i wpisywała partie chóralne, gdy było to konieczne, oszczędzając mu w ten sposób godzin ręcznej pracy; to ona w słońcu bądź w padającym deszczu chodziła niemal dwie mile, by wysłać pocztą cenne przesyłki do wydawcy." Była nie- strudzona w promowaniu dzieła swego męża, co niekiedy oznaczało pozyskiwanie sympatii wpływowych i utytułowanych osób. Sir Adrian Boult, który dobrze znał Elgara, napisał w swych zachwycających wspomnieniach My Own Trumpet (Moje własne fanfary, 1973), że to z jej inspiracji zorganizowano w roku 1904 Festiwal Twórczości Kompozytorskiej Elgara w Covent Garden. Pamiętał też, że Alicja była "bardzo drobna i miała cichy, niemal intymny sposób mówie- nia, który sprawiał, że podchodziła blisko do każdego, komu miała coś ważnego do powiedzenia". Frank [Schuster] przedstawił to na- stępująco: Znacie sposób, w jaki droga Alicja zwykła podchodzić i zwierzać się czyj- emuś brzuchowi? Cóż, pewnego dnia powiedziała do mego brzucha: "Frank, mój drogi, zawsze jeździmy na Festiwal w Gloucester, na Festiwal Leeds i na inne festiwale. Czy nie sądzisz, że kiedyś mógłby się również odbyć Festiwal Elgarowski ?" Mój brzuch doniósł mi, co powiedziała, więc udałem się na spotkanie z Harrym Hżgginsem i... właśnie tak się wszystko zaczęło. Jeśli Alicja Elgar sprawiała wrażenie nieśmiałej, to owa nieśmia- łość była wyłącznie zewnętrznym pozorem. "Tam, gdzie chodziło o Edwarda, stawała się osobą z żelaza" - twierdził Boult. Gdy Edward Elgar pozbył się swej młodzieńczej niezdarności, je- go upodobanie do towarzystwa kobiet stało się wyraźniejsze i bardziej zdecydowane. Wolał uczennice niż uczniów, lubił chodzić z nimi na spacery, odbywać długie przejażdżki rowerowe lub grać w tenisa. Przepadał za rozrywkami na świeżym powietrzu. Urodzona w roku 1878 Maria Beatrycze Alder zaczęła uczyć się u niego w Malvern gry na skrzypcach jako dwunastoletnia dziewczynka i pobierała te lekcje aż do czasu wstąpienia na uniwersytet w Oksfordzie. Gdy we wczes- nych latach siedemdziesiątych XX wieku nagrywała swe wspomnienia dla BBC, powiedziała, że pod koniec lekcji wychodzili zwykle do ogro- du i puszczali latawce. Znacznie później, mniej więcej w rok po śmie- rci Alicji, Elgar, który przekroczył sześćdziesiątkę, wydaje się owład- nięty "gwałtownym uczuciem" do dwudziestopięcioletniej skrzypacz- ki Jelly d'Arenyi. Zadurzył się w niej, słysząc jak gra jego Sonatę skrzyp- cową, i nazwał ją swoją "Ukochaną Dziesiątą Muzą". Michael Ken- nedy- czerpiąc tę informację z napisanej przez J. MacLeoda biografii owej skrzypaczki pt. Siostry d Ardnyi - mówi, że kiedy Elgar zaprosił ją na lunch do swego klubu w Pall Mall, doszło do jakiegoś nieco nie- przyzwoitego wydarzenia w londyńskiej taksówce, po którym dziew- czyna nabrała niechęci do starszych mężczyzn. To nie przypadek, że koncerty Elgara często były grane przez solistki - rzecz godna uwagi, gdyż w tamtych czasach kobiety miały mniejsze możliwości niż obecnie. Z czternastu portretów muzycznych przedstawionych w wariacjach Enigma, pięć stanowią wizerunki ko- biet. Postacią numer jeden jest w nich oczywiście sama Alicja Elgar, a poświęcona jej wariacja rozwija się czule, wychodząc niemal niepo- strzeżenie z głównego tematu. Wiele wynika z tytułowej Tajemnicy, w której może się zawierać ukryty cytat, albo też może ona być kontr- tematem dla innej linii melodycznej. Elgar niezachwianie odmawiał ujawnienia owej "enigmy" kryjącej się za Enigmą i chociaż prowoka- cyjnie podsuwał różne ślady, to jednak owe tropy prowadziły donikąd i zabrał swój sekret do grobu. Podczas kolacji wydanej przez Franka Schustera 20 listopada 1902 roku, po tym jak słynna Orkiestra z Meiningen zagrała w Lon- dynie wariacje Enigma, państwo Elgarowie poznali pewną małżeńską parę: pięćdziesięciojednoletniego Karola Beilby'ego Stuarta Wortle- ya (członka Parlamentu i adwokata) oraz jego czterdziestoletnią żo- nę, Alicję Zofię Karolinę (córkę prerafaelickiego malarza sir Johna Everetta Millaisa i Eufemii Millais, znanej jako Effie Grey, która wcze- śniej była żoną prof. Johna Ruskina). Kilka dni po owej kolacji Elgar wysłał Alicji Stuart Wortley skomponowaną przez siebie pieśń. Wybór owej pieśni był znaczący, a trop znajdował się w tytule: Moja Miłość zamieszkała na Północy (Stuart Wortley reprezentował w Parlamencie miasto Sheffield). Wydaje się jednak nieprawdopodo- bne, by tak szybko nawiązała się między nimi nić jakiejkolwiek zażyło- ści. Korespondencja między Elgarem a Alicją Stuart Wortley nie zo- stała ujawniona aż do późnych lat osiemdziesiątych XX w., gdy poto- mkowie Alicji udostępnili ją oddanemu entuzjaście talentu Elgara, Jerroldowi Northropowi Moore'owi, który opublikował pierwszą część listów w roku 1989 pod tytułem The Windflower Letters, a drugą, rok później pod tytułem Letters of a Lifetime. Chociaż przyjaźń między Edwardem i Alicją nie była tajemnicą, wprawiła potomność w zdumie- nie, gdy ujawniono pełny zakres ich bliskości. Ta zachowana korespondencja jest, niestety,jednostronna. Alicja Stuart Wortley przechowała wszystkie, lub niemal wszystkie, listy E1- gara, podczas gdy Elgar spalił te, które otrzymał od niej. Jednak nawet te zachowane listy Elgara były albo częściowo powycinane, albo zamazane. Przez kogo? Nie wiadomo. Northrop Moore sądzi, że naj- prawdopodobniej ich cenzorką była córka Alicji Stuart Wortley, Kla- ra, która mogła się czuć zakłopotana ich treścią. Niektóre listy w ogó- le zniknęły. Moore powiada, że 1 marca 1915 roku Elgar kupił w Li- verpoolu całe pudło eleganckiego papieru listowego z monogramem i używał go wyłącznie do korespondencji z Alicją. W listowniku za- chowało się tylko sześć arkuszy. Bliscy przyjaciele i rodzina Alicji nazywali ją Carrie, lecz Elgar-ze swoją staroświecką angielską powściągliwością - nie pozwalał sobie na taką nadmierną familiarność i gdy zaniechali bardziej oficjalnego zwracania się do siebie, nazywał ją pierwszym imieniem, Alicja, mimo prawdopodobnego zakłopotania wobec własnej żony, Alicji Elgar. Za- zwyczaj nazywano ją więc w domu Elgara "tą drugą Alicją", zaś Alicja Elgar niekiedy zaczynała swoje listy do niej nagłówkiem "Moja Naj- droższa Imienniczko". Pani Elgar wiedziała o tej przyjaźni i aprobo- wała ją, chociaż nie mogła być świadoma jej zasięgu. Dopiero od roku 1909, gdy listy stały się coraz bardziej czułe, oficjalnie zwracali się do siebie po imieniu. W końcu Elgar nazwał ją Pierwiosnkiem, co było sekretnym imieniem, jakiego nie używał nikt inny. Pewne zdarzenie wskazuje na mniej niż niewinny związek. W kwietniu 1910 roku państwo Elgarowie zostali zaproszeni na lunch z przyjaciółmi, ale na to spotkanie udała się tylko Alicja z córką. Edward pozostał w ich londyńskim mieszkaniu, uskarżając się na "ok- ropny ból głowy" (do którego miał rzeczywiste skłonności). Tego samego popołudnia miał bowiem umówione spotkanie z Pierwiosn- kiem. Ich korespondencja nie była tą, jaka przepływa między kochan- kami rozdzielonymi znaczną odległością i spotykającymi się sporady- cznie, ale składała się z krótkich, pospiesznych (czasami tajemnych) bilecików, wędrujących między ludźmi pozostającymi w fizycznej blis- kości, którzy potrzebują dodatkowej przyjemności pisania do siebie listów. Czasami jedno bądź drugie udawało się na wieś, ale często oboje przebywali w Londynie. Londyńskie mieszkanie Elgara było położone w pobliżu mieszkania państwa Stuart Wortleyów. Elgar jed- nak często wyjeżdżał, czuł się bowiem zobowiązany do przyjmowania kontraktów dyrygenckich na prowincji. Korespondencja z Pierwiosnkiem trwała ponad trzydzieści lat i okazała się dla kompozytora zarówno odmładzająca,jak i inspirują- ca. Alicja Wortley dostarczyła Elgarowi bezpośredniego impulsu i za- sadniczej inspiracji do skomponowania co najmniej dwóch dzieł: Koncertu skrzy~cowego (z jego dwoma "tematami Pierwiosnka" ) i zna- cznej części II Symfonii ("Twojej Symfonii", jak jej nieustannie po- wtarzał). W czasie pracy nad tymi utworami Elgar wciąż posyłał jej fragmenty lub cytaty, prosząc ją o aprobatę. W roku 1909 zadedyko- wał Pierwiosnkowi swego Angelusa op. 56, robiąc to w sposób zawoalo- wany. W nagłówku partytury umieścił hiszpański tekst: "Aquestci encer rada eL alma de ~`~'~~~" ( Oto czczona jak świętość dusza ~~'~~~) pozo- stawiając pięć kropek dla Alicji Zofii Karoliny Stuart Wortley. Pod koniec roku 1919 Alicja Elgar, wtedy już siedemdziesięciolet- nia, zaczęła się czuć coraz gorzej, wymagając większej troski Edwarda i Carice. Na początku roku 1920jej stan bardzo się pogorszył i '7 kwie- tnia wieczorem umarła. W czasie pogrzebu przyjaciel Elgara, skrzypek i ulubiony koncertmistrz W.H. (Billy) Reed i jego kwartet skrzypcowy zagrali fragment opatrzony określeniem piacevoLe (wł. - miły) z Kwar- tetu skrzypcowego Elgara, który był ulubionym utworem Alicji. Po śmierci żony Elgar stracił chęć komponowania, a nawet - na jakiś czas - wolę życia. Nie mógł znieść powrotów do ich wspólnego domu, który w końcu opuścił i przez pewien okres mieszkał ze swoją siostrą Pollie. W liście z dnia 1 maja 1920 roku do kompozytora Walforda Daviesa napisał: "Wszystko, czego dokonałem, zawdzięczam jej. Jestem teraz smutnym i złamanym człowiekiem". Poprosił też architekta, swego przyjaciela z Malvern, Artura Troyte'a Griffitha ("Troyta" z VII wariacji) o zaprojektowanie Alicji pięknie rzeźbione- go nagrobka zgodnego z angielską tradycją architektury cmentarnej. Po śmierci Alicji ton jego korespondencji z Pierwiosnkiem stał się wyraźnie chłodniejszy. Zwrot "Moja Najdroższa" ustąpił miejsca sło- wom "Moja Droga", podpis "Najczulsze pozdrowienia" znika i zo- staje zastąpiony konwencjonalnymi "Pozdrowieniami", po czym oby- dwa zakończenia zostają stopniowo wyparte przez "Serdecznie Twój", "Zawsze Twój" lub zwykłe "Twój". Od czasu do czasu kom- pozytor dodawał nawet swoje nazwisko: "Zawsze szczerze oddany Ed- ward Elgar". Wydawał się zmęczony i stary. Nawet przed śmiercią Alicji pisał do Pierwiosnka 22 września 1919 roku: "Świat się zmienia i jestem tym okropnie zmęczony". Temat Pierwiosnka z odniesieniami do prawdziwych pierwiosn- ków, które nie wzrosły w jego ogrodzie, wciąż trwał, ale żaden z jej listów do Elgara się nie zachował, choć teraz nie było już potrzeby dyskrecji. Alicja Stuart Wortley była już wtedy lady Alicją Stuart of Wortley, ponieważ w roku 1917jej mąż został wyniesiony do godności szlacheckiej, a zmarł w roku 1926. Elgar przeżył swą żonę o niemal czternaście samotnych lat i zmarł w Worcester 23 lutego 1934 roku. Pierwiosnek podążył za nim niecałe dwa lata później, pierwszego dnia roku 1936. Córka Elgara, Carice (późniejsza żona Samuela Blake'a) dożyła roku 1970, a w roku 1954 można było zobaczyć siedzącą samotnie na galerii Huddersfield Town Hall i słuchającą, jak sir Malcolm Sargent nagrywa z Royal Liverpool Philharmonic Orchestra (w której wtedy grałem) utwór jej ojca zatytułowany Dream of Gerontius (Sen o Gerontiusie). Dora Penny Powell ("Dorabella") dożyła roku 1964. O Helenie Weaver nic więcej nie słyszano, prawdopodobnie umarła młodo w Nowej Zelandii na chorobę płuc. Róża Burley nie wyszła za mąż i zmarła w roku 1951. Ukochana siostra Elgara, Pollie (Zuzanna Maria Grafton) zmarła w roku 1936, a jego najmłodsza siostra, Helena Agnieszka (Dot) - w 1939. Izabela Fitton ("Ysobel" w wariacjach Enigma), podobnie jak Róża, pozostała niezamężna i zmarła w 1936 roku. GabrieL Urbain Faure Data i miejsce urodzenia: 12 maja 1845 r. w Pamiers. Rodzice: Honore Toussaint (1810-1885) i Marie-Antoinette-Helene de Lalene-Laprade (1809-1887). Żona: Marie Fremiet (1856-1926), ślub 27 marca 1883 r. Synowie: Emmanuel ( 1883-1971 ), Philippe ( 1889-1954). Data i miejsce śmierci: 4 listopada 1924 r. w Paryżu. Jeśli małżeństwo jest loterią, to małżeństwo Gabriela Faurego przypo- minało grę, w której, był o tym przekonany, los sprzysiągł się, by pozostawić go z nagrodą pocieszenia. Kobietom zawsze wydawał się pociągający, one również go pociągały, i rozkoszował się długim ka- walerstwem pełnym motylich romansów. W paryskich salonach nazy- wano go kobieciarzem. Życie było tak przyjemne, że zwlekał z małżeń- stwem do czasu, gdy był bliski czterdziestki. Wszyscy powtarzali mu, by wziął sobie żonę. Brał więc... często... zawsze żony innych mężczyzn, zazwyczaj dla żarliwych, krótkotrwałych romansów. Przystojny i niezwykle opanowany, najchętniej był rozpie- szczany albo przez niezamężne kobiety, które widziały w nim potenc- jalnego męża, albo przez mężatki bądź to znużone własnymi mężami, bądź też przez nich zaniedbywane. Kiedy jednak trzeba było dokonać ostatecznego wyboru, Faure zawsze się wycofywał, prawdopodobnie dlatego, że rozległy zakres doświadczeń podnosił poziom jego oczeki- wań, ponieważ -jak mawiał Kipling - "im więcej wie się o innych, tym mniej się ich akceptuje". W końcu wzięła go w swoje ręce pewna bezinteresowna matrona, która postanowiła odegrać rolę swatki. Była to Małgorzata Baugnies, znudzona dama "z towarzystwa", która swym głównym życiowym zaję- ciem uczyniła aranżowanie "odpowiednich" małżeństw (później działała też jako "łącznik" w krótkotrwałym narzeczeństwie Debus- sy'ego z Teresą Roger). U progu swojej matrymonialnej inżynierii w roku 1870 próbowała "zaaranżować Kamila Saint-Saensa jako męża dla siebie, ale jej rodzice uważali, że kandydat jest nieodpowiedni. Faure był raz zaręczony: z Marianną, trzecią córką Pauliny Viar- dot, znakomitej mezzosopranistki, uczennicy Liszta, która niegdyś była obiektem adoracji Berlioza. Gdy narzeczeństwo Faurego zakoń- czyło się fiaskiem, pani Baugnies wyciągnęła krótką listę z nazwiskami trzech kolejnych kandydatek: córki popularnego pisarza Oktawa Feu- illeta, córki słynnego autora francuskich fars Georges'a Feydeau i có- rki znakomitego rzeźbiarza Emanuela Fremieta. Maria Fremiet miała ambicje pójść w ślady ojca: trochę rzeźbiła (bez znaczących sukce- sów), interesowała się astronomią i malowała kwiaty na wachlarzach. Posiadała jednak większość "talentów gospodarskich", co było nie- zwykłe w środowisku paryskiej cyganerii. Faure nie mógł się zdecydować, która z trzech kandydatek podo- ba mu się najbardziej, więc pani Baugnies wrzuciła ich nazwiska do kapelusza. Szczęśliwą zwyciężczynią owej loterii okazała się Maria Fre- miet. Dopiero wtedy Faure ruszył w prawdziwe konkury, co wymagało dopełnienia zwyczajowych w owym czasie nakazów etykiety: spotkania rodzin, kwiecistej prośby o rękę córki i... dyskusji o delikatnej sprawie posagu. Związek ten miał wszystkie cechy aranżowanego małżeństwa, ale stosunki między Gabrielem a Marią nie były pozbawione sympatii i, w przeciwieństwie do wielu innych aranżowanych i zawartych mał- żeństw, to przetrwało przez całe ich życie. Choć oboje byli sobie blis- cy, Gabriel Faure wydawał się lepiej rozumieć z Emanuelem Fremie- tem niż z jego córką; obu mężczyzn połączyła głęboka, intelektualna przyjaźń i mimo dzielącej ich różnicy wieku stali się niemal kolegami. Faure ze złamanym sercem przyjął wieść o śmierci teścia. Ilekroć Gabriel i Maria byli rozłączeni, pisywali do siebie wiele listów pełnych przyjaźni i tkliwości; nie ma w nich jednak dowodu namiętności. Nawet wtedy, gdy oboje byli w Paryżu, niewiele ze sobą rozmawiali, najwyraźniej preferując porozumiewanie się za pomocą listów. Dopiero po śmierci męża Maria zwierzyła się przyjaciółce, że to małżeństwo przyniosło jej wiele bólu: "Torturował mnie swoim mil- czeniem". Wyznała też, że właśnie to kazało jej uważać się za "kom- pletne zero w rodzinie". Gabriel i Maria pobrali się 27 marca 1883 roku. Pod koniec owego roku przyszedł na świat ich pierwszy syn, Emanuel, zaś w roku 1889 urodził się drugi, Filip. Spędzając większość czasu wyłącznie z dziećmi, Maria stała się nadopiekuńcza i nadmiernie rozpieszczała chłopców. Starszy nie ożenił się aż do jej śmierci. Nowożeńcy spędzali zwykle lato w domu kupionym przez teściów Gabriela w Prunay, w dolinie Sekwany, w której najchętniej spędzała wakacje cała artystyczna śmietanka Paryża; latem bywali tam malarze impresjoniści, poeci i kompozytorzy. Nie opodal mieszkała Emma Moyse i jej mąż, bankier Zygmunt Bardac. Gabriela ciągnęło do Emmy i mieli ze sobą namiętny romans, który rozpoczął się "miodowym mie- siącem" na wyspie Jersey w roku 1904. Pan Bardac okazał się toleran- cyjnym mężem, a owa tolerancja była bez wątpienia wzajemna, co po- zostawiało mu swobodę, której pragnął. Jeden z ich przyjaciół opowia- dał, że gdy Emma ostatecznie opuściła męża, by założyć nowy dom - nie z Gabrielem Faure, lecz z Debussym, za którego w końcu wyszła - Bardac rzekł: "Moja żona po prostu ulega najnowszej modzie na kompozytorów; ale człowiekiem z pieniędzmi jestem ja. Ona wróci". Pod urokiem Emmy, w czasie letnich wakacji w latach 1892 i 1893, Faure napisał cykl pieśni La bonne chanson op. 61 (do słów Paula Verlaine'a). Dedykował jej także piątą i szóstą ze swoich Bar- caroli. Później powiedział swojemu uczniowi Janowi Roger-Ducas- se'owi (cytowanemu w napisanej przez Roberta Orledge'a biografii Gabriela Faurego): "Niczego nie napisałem bardziej spontanicznie niż cyklu La bonne chanson, a wspomagany byłem spontanicznością śpiewaczki, która pozostała najbardziej poruszającą interpretatorką... Nie znam żadnej przyjemności, która byłaby równa tej, jaką czułem, słysząc, jak owe strony, jedna po drugiej, nabierają życia, gdy je do niej przyniosłem". Faure nie tylko uwielbiał Emmę i szanował ją jako interpretatorkę swoich pieśni, ale szlachetnie pozwalał jej "korygo- wać" fragmenty owych pieśni, które potem posłusznie przepisywał. Romans Emmy i Gabriela trwał, dopóki on... jak by to powiedzieć... nie oddał jej w tym samym roku Debussy'emu. Zygmunt Bardac zwró- cił Emmie wolność, rozwodząc się z nią w roku 1908, kiedy to z De- bussym miała już córkę. Inny biograf Gabriela Faurego, Jean-Michel Nectoux, stwierdził, że w życie miłosne tego kompozytora wkraczały setki kobiet, które niemal równie szybko go porzucały. Przypadkowemu słuchaczowi namiętność w muzyce Gabriela Fau- rego wydaje się umniejszona w jakiś chłodny, niemal angielski spo- sób, a jednak jest w niej zawsze pierwiastek erotyzmu. Debussy porów- nywał swoją BaLladę do "pięknej kobiety poprawiającej ramiączko". Gabrielowi Fauremu udało się malować sceny miłosne bez pomocy orkiestry, której użycia unikał przez większą część swego kompozytor- skiego życia. Wielkie zainteresowanie Gabrielem Faurem wykazywały Angielki. "W Londynie - pisał w Paryżu - wszystko jest snem i poezją; tutaj natomiast wszystko jest pracą i prozą!" Wielką siłą w życiu Faurego była angielska aktorka Stella Campbell. Ona też stała się duchem sprawczym skomponowania przez niego muzyki do dramatu Maeter- lincka PeLeas i Melisanda, w którym sama występowała. Inna artystka, pani Campbell-Swinton (kontralt), wydała mu się tak zachwycająca, że... nie wspomniał o niej w jednym ze swoich zazwyczaj szczerych i wyczerpujących listów do żony, co było widomym znakiem, iż stało się między nimi więcej, niż byłby gotów przyznać. W sierpniu 1898 roku Faure wyjechał z panią Swinton na urlop do zamku Llandough nie opodal Cowbridge w południowej Walii, gdzie napisał i dedyko- wał jej siódmy Nokturn. Jednak najbardziej znaczącą postacią w kręgu angielskich wielbicielek Gabriela Faurego była Adela Maddison (Ka- tarzyna Maria Adela, z domu Tindal), żona dyrektora wydawnictwa muzycznego Metzler & Co. Ta założona w roku 1788 oficyna wydaw- nicza publikowała niektóre kompozycje Faurego. Pani Maddison, sa- ma także będąc kompozytorką, natychmiast uległa jego urokowi. Mó- wi się, że ich romans przetrwał siedem lat. Pani Maddison opuściła w końcu męża oraz dzieci i podążyła za Gabrielem do Paryża... ku jego zakłopotaniu, ponieważ w tym czasie interesowały go już inne panie. Długi związek łączył go też z Małgorzatą Hasselmans, siostrą wiolonczelisty i dyrygenta Ludwika Hasselmansa. Chociaż oficjalnie była ona żoną Andrzeja Tracola, zawodowego skrzypka w Orkiestrze Konserwatorium Paryskiego, małżeństwo to nigdy nie zostało skon- sumowane. Ludwik Hasselmans przedstawił ją Gabrielowi Fauremu w roku 1900 i chociaż ona była zadowolona, iż jest jego kochanką, związek ten był utrzymywany w najściślejszej dyskrecji. Wszyscy wie- dzieli, że Gabriel i Małgorzata są "kompanami artystycznymi" ("tak- że", jak mówiono), ale po raz pierwszy notorycznie rozplotkowane damy z towarzystwa powściągnęły języki, częściowo z szacunku dla Marii Faure. Wydaje się, iż nie zachowały się żadne listy. Faure nie dedykował też Małgorzacie, ze względu na wymogi dyskrecji, żadnej kompozycji muzycznej. Małgorzata była odpowiedniczką postwikto- riańskiej emancypantki, która publicznie paliła papierosy i ubierała się w sposób awangardowy, niczym pani George Sand, przyjaciółka Chopina, ale bardziej modnie. Prawdopodobnie łączył też Gabriela Faure jakiś związek z Mał- gorzatą Long, jego uczennicą, która czuła się tak bliska swemu nau- czycielowi, że okazywała zazdrość o Małgorzatę Hasselmans. Maria Faure przeżyła męża o osiemnaście miesięcy; zmarła mając siedemdziesiąt lat w marcu 1926 roku. Adela Maddison przeżyła go - w zachodniolondyńskiej dzielnicy Ealing - o cztery i pół roku i zma- rła we wrześniu 1929 roku. Małgorzata Hasselmans, najmłodsza z je- go kochanek (i ta, z którą związany był najdłużej), zniosła niedostatek i trudy II wojny światowej i zmarła we wrześniu 1947 roku w wieku siedemdziesięciujeden lat, w swoim skromnym paryskim mieszkaniu, dyskretnie wspomagana przez dwóch synów kompozytora z małżeńst- wa z Marią. To właśnie w owym paryskim mieszkaniu Małgorzata ujmowała gości żywą rozmową, wspominając nie tylko lata z Gabrie- lem Faurem, lecz także innych przyjaciół: Pawła Dukasa i Izaaka Al- beniza, ożywiając wspomnienia krótkimi ilustracjami muzycznymi granymi na starym erardowskim pianinie. CarLo Gesualdo Data i miejsce urodzenia: ok. 1561 r. w Neapolu. Rodzice: Fabrizio Gesualdo (drugi książę Venosy) i Girolama Borromeo ("siostrzenica" papieża Piusa IV). Żony: 1. Maria d'Avalos, markiza di Pesquara, ślub w 1586 r., zamordowana 26 października 1590 r.; 2. Leonora d'Este, córka Alfonsa II, ślub 21 lutego 1594 r. Synowie: z pierwszego małżeństwa - Emmanuele; z drugiego małżeństwa - Alfonsino (zmarł mając lat pięć lub sześć w 1600 r.) Data i miejsce śmierci: 8 września 1613 r. w Gesualdo, w prowincji Avellino. w wielu muzycznych szafach kryją się kościotrupy, ale Karol Gesual- do, książę Wenozy, jeden z największych kompozytorów włoskiego Renesansu, dostarcza prawdziwych trupów. Ówczesne protokoły są- dowe zaświadczają o morderstwie popełnionym na żonie, jej kochan- ku, a może również na własnym synu, choć to bimbocidio (dzieciobójst- wo) nigdy nie zostało dowiedzione. Jego upodobań homoseksual- nych także można się jedynie domyślać, chociaż skłonności do biczo- wania - skrywane pod płaszczykiem bądź to chrześcijańskiej pokuty, bądź też kuracji przeciwko chronicznemu zaparciu, są udokumen- towane. Podobnie jak istnieje pojedynczy, poświadczony i rozmyślny akt transwestytyzmu ze strony kochanka jego żony tuż przed ich za- bójstwem; a także nie udowodnione doniesienie o nekrofilii, twier- dzące, jakoby zakonny nowicjusz wykorzystał ciało zamordowanej księżnej, gdy leżało samotnie, zanim je pochowano. Od najmłodszych lat Gesualdo był owładnięty namiętnością do muzyki, która wydawała się zastępować i wykluczać wszelkie inne mło- dzieńcze rozrywki. Była to forma melomanii, pokrewna tej, jakiej ulegał Mozart, który nawet jako dziecko zamierał na najsłabszy dźwięk muzyki i zapominał o wszystkim innym, łącznie z zabawkami i potrzebą jedzenia. Jedyne, o co prosił Gesualdo, to lutnia, klawi- kord i wesoła kompania, w której mógłby grać i śpiewać. Jego ojciec, Fabrycy Gesualdo, został obdarzony tytułem księcia Wenozy w roku 1560 przez Filipa II, co uczyniło go władcą księstwa i panem kilku księstewek, matka zaś była siostrą kardynała Karola Boromeusza i "siostrzenicą" (jak zwykle nazywano nieprawe potomstwo najwyż- szych dostojników Kościoła) papieża Piusa IV. Karol Gesualdo był drugim synem Fabrycego, czuł się więc zwolniony z obowiązku powo- ływania na świat dziedziców nazwiska. Jednak gdy w roku 1585 jego starszy brat Alojzy zmarł, Karol stał się panującym księciem obarczo- nym odpowiedzialnością za zachowanie linii rodowej. Małżeństwo stało się naglącą potrzebą. Miał już wówczas niemal trzydzieści lat, co czyniło go - słowami dzisiejszej prasy - "zatwardziałym" kawalerem. Brukowe dzienniki wspomniałyby też jednym tchem o jego "bliskiej przyjaźni" z Tor- quatem Tassem (1544-1595) czczonym jako poeta i nierozumianym jako paranoik (będącym również tematem poematów Byrona i Goe- thego i pośmiertnym dostarczycielem licznych librett operowych), który później napisał poetycką kronikę nieszczęść Gesualda. Gesualdo rozpoczął poszukiwania żony, która miałaby mu uro- dzić dziedzica. Jego wybór padł na kuzynkę Marię d'Avalos. Po pierw- sze - należała do jego rozległej rodziny, więc nie rozproszyłoby to majątku; po drugie zaś - i najważniejsze dla jego celów - dała już dowód swojej płodności, gdy wcześniej wyszła za mąż jako piętnasto- latka i urodziła dzieci (potem dwukrotnie owdowiała). Można od- nieść wrażenie, że Gesualdo chciał tę nudną sprawę spłodzenia syna mieć za sobą i zrobić to tak szybko, jak tylko było to możliwe, by móc wrócić do muzykowania z przyjaciółmi. Niedługo po ślubie Gesualda i Marii przyszedł na świat ich syn, Emanuel, dziedzic fortuny i tytułów księcia Wenozy. W takiej chwili większość małżeństw ulega scementowaniu, tworząc rodzinne stadło. Niektóre jednak zaczynają się rozpadać, co zresztą dzieje się z róż- nych powodów: bądź to żona nie jest już kochanką, ale matką, na kimś innym ogniskującą swe uczucia, bądź też mąż czuje się zagrożo- ny związkiem, który wydaje się go wykluczać. Dla państwa Gesualdo pojawienie się syna było zapowiedzią katastrofy i chociaż to małżeńst- wo ponad dwa lata pozostawało pozornie szczęśliwe, inne okoliczno- ści zaczynały już zbierać swoje żniwo. Wcześniejsze zaabsorbowanie Karola muzycznymi spotkaniami młodzieńców z czasów kawalerskich wcale się nie zmniejszyło. Jak wszyscy szlachetnie urodzeni,jeździł na polowania, ale nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż muzy ka. Księżna niewątpliwie czuła się zaniedbywana i odsuwana, a jako podwójnie owdowiała kobieta, znana ze swego seksualnego apetytu, zaczęła się rozglądać za kochankiem. Jej wybór padł na młodego Fabrycego Carafę, księcia Andrii. Istnieje kilka szczegółowych opisów owych strasznych wydarzeń, jakie rozegrały się w roku 1590, gdy Gesualdo przyłapał swoją niewier- ną żonę i jej kochanka in flagrante delicto. To zabójstwo nie było jedynie kryminalną opowieścią gazetową, ale także - ujmując rzecz w kategoriach współczesnych - wielkim skandalem. Raporty o tej sprawie wysyłali do swych krajów liczni dyplomaci. Na przykład am- basador Wenecji akredytowany w Neapolu pisał: To sam szatan, nie mogąc znieść widoku takiej miłości i szczęścia, takiej harmonii upodobań i pragnień obojga małżonków, obudził w łonie donny Marii grzeszne żądze i lubieżny, niepohamowany apetyt na słodycze nie- prawej miłości, jako i pragnienie piękności pewnego szlachcica. Tym zaś był Fabrizio Carafa, trzeci książę Andrii i siódmy hrabia Ruovo, uważany za najurodziwszego i najznakomitszego z książąt, który jeszcze nie doszedł lat trzydziestu, a w obejściu był tak grzeczny i łaskawy, w powierzchowności zaś tak wyborny, że z oblicza każdy wziąłby go za Adonisa, choć z postawy i mocy wszelako był Marsem. Z dawien dawna żonaty był z donną Marią Carafa, córką don Luigiego, księcia Stigliano, damą wielkiej piękności i doskonałej dobroci, która obdarzyła go pięciorgiem dzieci. Wszelako identyczne lata kochanków, podobieństwo upodobań, a i rozliczne okazje stworzone przez huczne zabawy i uczty, jako też równe ~pragnienie czerpania przyjemności byća ową hubką dla ognia, który zapłonął w ich piersiach. Pierwej posłań- cami owych wzajemnych płomieni były ich oczy... Od spojrzeń do słów prze- szli, a od słów do listów posyłanych ~przez wiernych i oddanych posłańców. W owych listach miłosnych wyzywali się wzajem na słodkie zmagania... Jak wielu kochankom o wysokiej pozycji, im także brakowało pry- watności na skryte spotkania; wszak nieustannie otaczała i eskortowa- ła kochanków liczna służba i świta, która musiała się cieszyć ich zaufa- niem; aż przez dwa lata zdołali utrzymać swój romans w tajemnicy przed Gesualdem. W dalszym ciągu dyplomatycznego raportu wene- cki ambasador pisał: Pierwszą sposobnością ich schadzek było dogodne miejsce w ogrodach Borgo di Chiaża; w pawilonie, gdzie książę skrywał się czekając na swą ukochaną, która pod pretekstem zabawy i uciechy takoż się tam udawała i zażywając spaceru odgrywała, iż ból ją napada, a potem oddalając się od świty, wchodziła do owego pawilonu, gdzie czekał już książę, który nie tracąc ani chwili brał się do miłosnego dzieła. Sto i więcej razy spotykali się w różnych coraz odmiennych i sekretnych miejscach, zgodnie z takimi sposobnościami; jakich dozwalała fortuna. Najczęściej w pałacu księżnej, nawet w jej włas- nej komnacie sypialnej, gdzie sługa stała na czatach, figlowali wespół w najpełniejszych rozkoszach miłości. Pokojowa księżnej i wszyscy inni, którzy wiedzieli o owym roman- sie, ostatecznie przyczynili się do upadku obojga kochanków, a ze- znanie złożone przez służących Marii na procesie Gesualda zadecydo- wało o jego skazaniu. Innym aspektem tej tragedii była zazdrość stryja Gesualda, Juliusza. On sam miał bowiem nadzieję, iż stanie się pocie- szycielem zaniedbywanej żony swego bratanka, lecz został przez nią odrzucony. Wieści o owych miłosnych ~praktykach kochanków - uczynkach częstych i sze- roko znanych - dotarły do uszu krewnych i przyjaciół księcia. Usłyszał je też don Giulio Gesualdo, książęcy stryj. Ówże don Giulio sam zawzięcie a nie- pohamowanie zapragnął wdzięków donny Marii i poruszył niebo i ziemię, by zaspokoić swe żądze. Będąc jednak przez księżnę po wielokroć zganiony za ów niecny a błazeński szał i ostrzeżony, iż jeśli będzie w nim trwał, opowie ona o tych lubieżnych umizgach swemu książęcemu małżonkowi, nieszczęsny don Giulio zaprzestał się naprzykrzać, wierząc, iż ma przed sobą cnotliwą Penelopę. Kiedy jednak do jego uszu dotarły szepty o kochankach i roz- koszach, jakich zażywali donna Maria i książę Andrii, taka wściekłość i furia ogarnęły go na to odkrycie, że ladacznica leżała z innymi, iż ujawnił wszystko księciu. W międzyczasie ostrzeżono kochanków, że ich sekret stał się znany, po czym książę Andrii zaprzestał zażywania owych ~przyjemności. Wszelako donna Maria, nie mogąc znieść takiej losu odmiany, nalegała na księcia, iż powinni swym pragnieniom i figlom dawać upust nadal. Książę Andrii przedstawił jej niebezpieczeństwa dla honoru i życia, jakie wynik- nęłyby dla nich obojga, jeśli rozpustnych żądz nie utrzymają na wodzy. Na to roztropne rozumowanie księżna urągliwie wyśmiała go, mówiąc, iż jeśli jego serce jest zdolne do strachu, lepiej by uczynił stając się lokajem i że natura z pewnością się pomyliła, tworząc rycerza z duchem niewieścim, podczas gdy ją uczyniła niewiastą z duchem walecznego męża. Jeśli przeto kryje on w swym sercu lęk, powiedziała, niechaj lepiej wyrwie z serca miłość do niej i nigdy nie pokazuje się jej na oczy. Ostre szyderstwa donny Marii o zniewieściałości kochanka dob- rze były wymierzone, jeśli ma jakieś znaczenie fakt, że gdy zginęli ra- zem, księcia Carafę z Andrii znaleziono w jej nocnej koszuli (nie dlatego, iż zmarzł, lecz z tej przyczyny, iż zamówiła ją specjalnie przed jego przybyciem na umówioną schadzkę). Książę Carafa miał jakieś przeczucia (lub też ostrzeżono go, że osaczają ich podejrzenia) i pró- bował zakończyć ich związek, ale Maria oskarżyła go o tchórzostwo. Na owe urągania nieszczęsny książę Andrii, kłaniając się pokornie w dowód uległości, odparł: "Jeśli pragniesz umrzeć, umrę z tobą. Skoro takie jest twoje życzenie, niech się stanie". Tak więc nadal zażywali rozkoszy. Gesualdo, zaalarmowany i czujny, kazał skrycie wszystkie zamki w drzwiach pałacu zmienić z żelaznych na drewniane by można je było wyła- mać, szczególnie w komnacie, gdzie księżna miała zwyczaj figlować miłośnie z kochankiem. Pewnego dnia ogłosił zamiar udania się na łowy, na które zwykle jeździł dodając, iż nie wróci na noc. Przywdział myśliwski strój, dosiadł konia i ze świtą przyjaciół wyruszył niby ku miejscu znanemu jako Gli Astroni, wydawszy przedtem rozkazy kilku swym sługom, którzy byli wtajemniczeni w ów sekret, by zostawili przez całą noc otwarte drzwi, każąc im wszelako uczynić to tak zmyślnie, by wydawały się zamknięte. Rozkazał im także bacznie wszystko obserwować gdyby przybyć miał książę Carafa. Wydawszy owe rozkazy, książę Gesualdo wyjechał by skryć się w domu jednego ze swych krewnych. Książę Andrii dowiedziawszy się, iż książę Gesualdo wyjechał na polo- wanie i owej nocy nie wróci, przybył nocą w poszukiwaniu swych zwyczajo- wych rozkoszy i obdarzony został przez księżnę jak zawsze tym samym uczu- ciem. Nadzy, w łożu, gdzie po kilkakroć zażywali wzajemnej rozkoszy, ogar- nięci zmęczeniem owych miłosnych uniesień, zapadli w głęboki sen. Tym- czasem książę Gesualdo, wróciwszy skrycie o północy do pałacu z oddziałem zbrojnych, ruszył prosto do sypialni księżnej i jednym ciosem otworzył drzwi. Wkraczając tam z furią odkrył kochanków w łożu. Naga donna Maria leżała w ramionach księcia Carafy. Można sobie wyobrazić, w jaki stan ów widok wprowadził umysł nieszczęsnego Gesualda. Wszelako szybko otrząsa- jąc się z żałości, w którą to nędzne widowisko go wtrąciło, zadał śpiącym niezliczoną ilość śmiertelnych ciosów, zanim zdążyli się obudzić Kiedy zaś rozkazał wyciągnąć ich ciała z izby i pozostawił tak ujawnione, złożył oświa- dczenie o powodach, dla których dopuścił się owej rzezi i udał się z przyjació- łmi do swego miasta - Venosy. Tragedia owa wydarzyła się nocą 16 października 1590 roku. Ciała nieszczęsnych kochanków pozostały przez cały następny dzień w środku sieni i całe miasto zbiegło się tłumnie, by ujrzeć ów żałosny widok. Rany niewier nej niewieście zadane zostały w brzuch, a dokładniej mówiąc w te części ciała, które powinna była zachować w skromności i cnocie. Książę Carafa okaleczony był jeszcze boleśniej. Mówi się, że gdy rzeczone ciała leżały na rzeczonych schodach, jakiś mnich z klasztoru św. Dominika zgwałcił rzeczo- ną donnę Marię, chociaż była martwa. Ciało księcia Carafy zabrano na pochówek w porze nieszporów, zaś ciało księżnej wyniesiono następnego dnia wśród lamentów całego miasta. Pewien słynny obraz pokazuje Gesualda, nikczemnego wuja, ciała księżnej Marii oraz jej kochanka, a także wizerunek dziecka, jakie Maria urodziła swemu książęcemu małżonkowi, i które -jak mówio- no - także zostało zamordowane owej strasznej nocy, ponieważ Gesu- aldo dostrzegł w nim podobieństwo do kochanka niewiernej. Inni poddają w wątpliwość tę historię i nawet sugerują, że dziecko na obrazie przedstawia Kupidyna, co ma oznaczać, że Gesualdo.zamor- dował także miłość. Proces Gesualda odbył się 27 października 1590 roku przed Wiel- kim Sądem Wikariatu. Dowodami były zarówno zmienione zamki,jak i obecność, rodzaj i ilość porzuconych łuczyw i splamionego krwią oręża. Gesualdo uznany został winnym owej zbrodni, ale jako szlach- cica i władcę prowincji skazano go na czasowe wygnanie do jego własnych posiadłości w okręgu Gesualdo, dokąd zresztą i tak uciekł, ponieważ jego ufortyfikowany zamek zapewniał mu najlepszą ochro- nę przed atakami ze strony związanych regułami wendety krewnych zamordowanej żony. Groźba owej wendety nigdy się nie zmaterializo- wała i w końcu załagodzono ten rodzinny konflikt. Z dwoma kar- dynałami w rodzinie - Alfonsem Gesualdo, arcybiskupem Neapolu, i kardynałem Boromeuszem, bratem matki - Karol Gesualdo nigdy nie znalazł się również w poważnym niebezpieczeństwie ze strony prawa. Książę Carlo Gesualdo żył, aby zobaczyć swe zbrodnie ukarane przez Boga czterema wielkżmi nieszczęściami, które doprowadziły do całkowitego znisz- czenia jego domu i rodu. Pierwszym z nich był wielki wstyd, jakiego do- świadczał przez dwa lata z powodu prowadzenia się donny Marii d fluaLos, swej żony, oszukującej don Carla Gesualdo z don fabriziem Carafą, księ- ciem Andrii i zdradzającej go niemal każdej nocy, praktycznie na oczach małżonka. Uśmierciwszy donnę Marię, z którą miał syna, Emanuela, don Carlo postradał rozum, zwariował i zaczął obchodzić się ze swymi lennikami nie tylko lubieżnie, ale również tyrańsko, przez co - ściągając przeciw sobie gniew Wszechmocnego - stracił wielce urodziwego potomka płci męskiej, którego powiła mu donna Leonora d Este i to było jego drugim nieszczęś- ciem. Trzecią z boskich kar, jakie na niego spadły, była horda demonów, które nie dawały mu spokoju przez wiele dni, chyba że dziesięciu lub dwu- nastu młodych mężczyzn, których trzymał specjalnie w tym celu, biło go gwałtownie trzy razy dziennie, a on podczas takowej operacji zwykł śmiać się radośnie. W tym stanie zmarł nędznie w Gesualdo, nie wcześniej jednak niż doświadczył czwartego nieszczęścia: śmierci pierworodnego syna, don Ema- nuela, który nienawidził ojca i pragnął jego śmierci. Co zaś w owym czwar tym nieszczęściu było jeszcze gorsze, to fakt, iż ów syn zmarł nie mając żadnych innych dzieci, prócz dwóch córek, które powiła mu donna Polisena z Furstenbergu, księżniczka niemiecka. Na wygnaniu w rodowych posiadłościach opuścił Gesualda jego serdeczny przyjaciel z kawalerskich czasów, poeta Torquato Tasso. Mimo wcześniejszej przyjaźni Tasso wziął teraz stronę kochanków i przydał poezji ich sytuacji. Napisał nawet o tej tragedii kilka sone- tów, które - ze swą kwiecistą metaforyką - mogłyby stać się tekstami dla madrygałów Gesualda. Wdowa po księciu Andrii pozostała w szoku przez resztę swego życia. W akcie pokuty książę ufundował w Gesualdo klasztor, w które- go kościele (zbudowanym dwa lata po owych zbrodniach) wciąż wisi wspomniany już wyżej słynny obraz, przynoszący nam jedyny znany wizerunek kompozytora i w formie metaforycznej przedstawiający ten dramat i jego głównych aktorów. W roku 1594 Karol Gesualdo ożenił się ponownie z Leonorą d'Este z Ferrary, z którą miał syna, Alfonsa. Donna Leonora również niebawem zaczęła się uskarżać, iż mąż ją zaniedbuje i że nudzi ją nieustanne muzykowanie i ciągła obecność poetów i kompozytorów, których kompanię wolał od jej towarzystwa. Leonora była kobietą o silnej woli i złościła Gesualda nieustannymi wyjazdami do Modeny, gdzie mieszkał jej brat, książę Cezary d'Este. Mówiono, że Gesualdo znęcał się fizycznie nad Leonorą i sądzi się, że pewnego razu ród d'Este wszczął nawet postępowanie rozwodowe. Leonora przeżyła Gesualda o wiele lat i to dzięki jej świadectwu zawartemu w liście z 13 września 1613 roku znamy prawdopodobną datę śmierci Gesual- da, dowiadując się z niego, iż zmarł miesiąc wcześniej. Ówczesne źródła twierdzą, iż to Leonora była odpowiedzialna za śmierć męża, chociaż nie wiadomo, jakimi sposobami miałaby się do niej przyczy- nić. Spadkobierca Gesualda, Emanuel, jego syn z małżeństwa z zamo- rdowaną Marią d'Avalos, dorósł do wieku dojrzałego i spłodził córkę, a może nawet dwie (różne źródła podają odmienne informacje), które jednak jako dzieci płci żeńskiej nie mogły dziedziczyć jego tytu- łu, a sam Emanuel zmarł kilka miesięcy wcześniej niż Gesualdo. Tak więc klątwa ciążąca na rodzie Gesualdów się dopełniła. Gesualdo wciąż przestawał z wieloma wspaniałymi kompozytora- mi i instrumentalistami swoich czasów (sam grał na lutni i gitarze) i skomponował najpiękniejszą - niemal przyszłościową - muzykę, jaka miała wyjść z renesansowych Włoch. Jego życie stało się inspiracją kilku sztuk i powieści, wśród których znalazły się dzieła Brantóme'a i Anatola France'a, a wierszowane księgi poświęcił mu nie tylko Tas- so, lecz również Jan Baptysta Marino i inni. p CharLes FranCois Gounod Data i miejsce urodzenia: 17 czerwca 1818 r. w Paryżu. Rodzice: Francois-Louis Gounod (1758-1823) i Victoire z domu Lemachois (1780-1858). Żona: Anna Zimmermann. Syn: Jean Gounod (ur. w 1856 r.). Córka: Jeanne (ur. w 1863 r. ). Data i miejsce śmierci: 18 października 1893 r. w Saint-Cloud. Karol Gounod był rozdarty między dwiema przeciwnymi siłami. jego ojciec był znanym malarzem, który mieszkał i pracował w Luwrze i Karol odziedziczył po nim artystyczne uzdolnienia. Matka przyszłego kompozytora, pianistka, była tak urzeczona jego słuchem muzycz- nym, że od dzieciństwa udzielała mu intensywnych lekcji. Kariera Gounoda mogła więc się rozwinąć w każdym z tych dwóch kierunków. Kiedy zaczął dorastać, wahał się między miłością do religii i Kościoła z jednej strony, a upodobaniem do opery i teatru z drugiej. Nieba- wem pojawiło się też jeszcze silniejsze rozdarcie: między miłością do matki i miłością do każdej ładnej dziewczyny lub kobiety,jaką poznał. Kiedy zaś był starszy, wybuchł w nim najsilniejszy ze wszystkich kon- fliktów: konflikt między wiernością żonie a uczuciem dla niezwykłej angielskiej kochanki, Georginy Weldon. Religia katolicka zawsze była dla Gounoda znaczącą siłą. Przez większą część swego życia twórca Fausta znany był przede wszystkim (szczególnie wśród swych angiels- kich wielbicieli, do których należała królowa Wiktoria) jako kompo- zytor dość napuszonej i patetycznej muzyki religijnej, stworzył bo- wiem około dwudziestu mszy, trzydzieści motetów i pieśni oraz kilka oratoriów. Przez pewien czas brał przykład z Liszta i podpisywał się "Abbe Gounod" (ksiądz Gounod). W swoich Pamiętnikach artysty ( 1896) Gounod stwierdził, że wszyst- ko zawdzięcza matce - pracowitej kobiecie, która poświęcała się, by nakarmić, odziać i wykształcić swoje dzieci. Wstawała bardzo wcześ- nie, przyjmując pierwszego ucznia o godzinie piątej rano. Gounod wstąpił do Konserwatorium Paryskiego w wieku ośmiu lat (osiągnął już bowiem znaczną biegłość w grze), by studiować tam kontrapunkt pod kierunkiem J. Halevy'ego, kompozycję u Le Sueura i grę na fortepianie u Piotra Zimmermanna. jego postępy oparte na gruntow- nym przygotowaniu były tak znaczne, że już w następnym roku zdobył drugą nagrodę w konkursie Prix de Rome, a dwa lata później zdobył w tym konkursie Grand Prix.* Pod koniec roku 1839 wyjechał do Rzymu na pobyt stypendialny w Villa Medici - do czego zobowiązani byli wszyscy zwycięzcy tego konkursu. Funkcję dyrektora pełnił tam malarz Ingres, który był kole- gą ojca Gounoda. Ingres był też gorącym miłośnikiem muzyki i skrzy pkiem amatorem, co przyczyniło się do powstania francuskiego wyra- żenia le violon d Ingres (skrzypce Ingres'a), oznaczającego takie artys- tyczne zamiłowanie twórcy, które odciąga go od innej dyscypliny sztu- ki. Ingres i Gounod znaleźli więc wspólny język: wspólnie muzykowali i nawzajem się portretowali. Ingres sadzał go do pracy, sporządzając około setki rysunków, a kiedy skończyło się muzyczne stypendium Gounoda, zachęcał go (bezskutecznie) do ubiegania się o Rzymską Nagrodę w dziedzinie sztuk plastycznych. W Rzymie Gounod uległ urokowi siostry Feliksa Mendelssohna, Fanny, i niewątpliwie zakochał się w niej. Fanny, kilkanaście lat starsza od Karola, była już wówczas żoną malarza Wilhelma Hensla. Gounod był urzeczony jej mistrzows- ką grą na fortepianie ( już jako trzynastolatka potrafiła grać z pamięci czterdzieści cztery preludia fortepianowe Bacha składające się na je- go WohLtemperiertes Klavier i prawdopodobnie komponowałaby równie dobrze jak jej brat, gdyby tylko miała takie same warunki). Trudno powiedzieć, czy ze strony Gounoda była to prawdziwa miłość, czy po prostu idealistyczne uwielbienie, w każdym razie on "okrywał ją poca- łunkami", ona zaś napisała w swym pamiętniku: "nie znam nikogo, kto potrafiłby się bawić tak serdecznie i wesoło jak on", ale spostrze- gawczo zauważyła też, że był człowiekiem "o słabym i wrażliwym cha- rakterze". To właśnie Fanny wprowadziła go w świat muzyki Bacha i Beethovena, a także zapoznała z twórczością swego brata Feliksa. James Harding twierdzi, że sposób, w jaki grała sonaty Beethovena "doprowadzał Gounoda do takiego stanu, że kończył wykrzykiwa- niem głupstw" i że " jego koledzy uprzejmie, ale stanowczo odprowa- dzali go do łóżka". Wydaje się, że to "uczuciowe doświadczenie z Fan- ny" lekko wytrąciło Gounoda z równowagi, co było pierwszym od- notowanym sygnałem jego umysłowej niestabilności. Ów epizod miał jednak charakter wyłącznie okazjonalny i nie pozostawił żadnego dłu- gotrwałego skutku. Młody Karol Gounod został następnie obdarzony przyjaźnią przez znakomitą śpiewaczkę, mezzosopranistkę Paulinę Viardot, o której Berlioz powiedział, iż " jest jedną z najwspanialszych artys- tek... w minionej i współczesnej historii muzyki". Karol zrobił na tej śpiewaczce wielkie wrażenie swą muzykalnością, którą ona uważała za bliską geniuszu. Urzeczona młodym kompozytorem, obiecała zaśpie- wać główną partię w jego pierwszej operze zatytułowanej Sa~ho... gdy- by ją napisał. Ta nowa przyjaźń zainspirowała go do pracy, ale - mimo jej mistrzostwa i pochwał Berlioza - utwór okazał się porażką. Paulina Viardot była jedną z najniezwyklejszych kobiet stulecia. Swój artystyczny debiut odbyła, mając zaledwie siedemnaście lat, jako Desdemona w Otellu Rossiniego. Była ulubioną śpiewaczką Berlioza. Jej blask jaśniał też poza operą; stała się pierwszą wykonawczynią Rapsodii altowej Brahmsa. W roku 1840 poślubiła bogatego dyrektora teatru, Ludwika Viardota, który był od niej dwadzieścia jeden lat starszy, i wspólnie prowadzili jeden z najelegantszych salonów Paryża. Paulina uchodziła też za wieloletnią kochankę rosyjskiego pisarza Iwana Tur- gieniewa, i rzeczywiście, we troje - Paulina, Ludwik ("Lulu") i Iwan Turgieniew - tworzyli głośny menage a trois (franc. - trójkąt małżeński). Młody Gounod uczynił ten trójkąt czworokątem. Nie ma żadnego nie- zbitego dowodu, że Paulina i ci mężczyźni byli kochankami, ale zarów- no okoliczności, jak i kolejno następujące po sobie wydarzenia prowa- dzą do takiego wniosku. Wszelako nic nie zostało dowiedzione i przy najmniej na zewnątrz wszystko wyglądało przyzwoicie. Po nieoczekiwa- nej śmierci brata Gounoda, młodego architekta, który pozostawił cię- żarną żonę i dwuletniego syna, Paulina poprosiła Gounoda, jego rodzi- ców i krewnych, by zamieszkali w jej wiejskim domu, dopóki nie po- układają swoich spraw. Sztuka, którą w tym czasie napisał Turgieniew - Miesiąc na wsi - odzwierciedla niektóre z plotek odnoszących się do owego menage a quatre, choć Turgieniew i Gounod pozostawali, przy najmniej wtedy, w najlepszych stosunkach. W czerwcu 1850 roku szczęśliwy związek między Pauliną i Lud- wikiem z jednej strony oraz Gounodem z drugiej nieoczekiwanie dobiegł do końca. Być może flirty Gounoda dały jej powód do zazdro- ści, ale główną przyczyną był monstrualny, nie dający się wytłumaczyć, nietakt ze strony kompozytora, który Paulina i Ludwik słusznie uznali za perfidną zdradę. Oto bowiem Gounod nieoczekiwanie obwieścił Paulinie, że jest zaręczony. Uczynił to tak nagle, że początkowo nie miała ona pojęcia, kim może być jego narzeczona. Wybór Gounoda padł na Annę Zimmermann, córkę jego dawnego nauczyciela w Pary- skim Konserwatorium. Do tego czasu Karol przekroczył już trzydziest- kę, a jego zręczność towarzyska sprawiła, iż stał się nieodłącznym uczestnikiem zabaw w domu profesora. Podobnie jak dyrektor teatru Viardot, tak i profesor konserwatorium Zimmermann był człowie- kiem wpływowym i również prowadził modny salon, w którym Gou- nod miał nadzieję znaleźć klucz do kolejnego sukcesu, i w istocie go znalazł, ale najwyraźniej wraz z posadą szła córka profesora (podob- nej sytuacji uniknęli wcześniej zarówno Handel, jak i Bach, rezyg- nując z terminowania u Buxtehudego, bo nie chcieli poślubić jego córki). W dodatku Zimmermannowie posiadali znaczny majątek, roz- taczając przy tym perspektywę dziedzictwa i być może ewentualnego przeniesienia się do jakiegoś wiejskiego domu. Największe znaczenie miała jednak doskonale płatna posada. Gounod był zawsze serdecznie witany na uroczystych wieczor- nych przyjęciach i innych spotkaniach, ponieważ potrafił zabawiać eleganckie towarzystwo, akompaniując samemu sobie, gdy śpiewał przy fortepianie (niewielkim, lecz ujmującym głosem) bądź grając na własnej gitarze. Pani Zimmermann zawsze odnosiła się do Gou- noda z rezerwą, nazywając go za plecami "flirtującym mnichem" w samej rzeczy bowiem kompozytor ów stanowił wówczas to osob- liwe połączenie pobożności i kipiącego erotyzmu, które kobietom wydawało się nieodparte. Pani Zimmermann musiała jednak zna- leźć mężów dla swoich czterech córek, a Gounod sprawiał wrażenie młodego geniusza z dobrymi perspektywami na przyszłość. Zaczęła więc dawać do zrozumienia, że ludzie mówią o nim i o Annie. Te napomknienia zamieniły się następnie w ultimatum: albo się zarę- czy, albo zaprzestanie wizyt. James Harding w swojej biografii Gou- noda wysuwa przypuszczenie, że nierozważne, pochopne małżeńst- wo kompozytora było wynikiem błędu taktycznego. Gounod napisał list, wyjaśniając, że w tych okolicznościach nie powinien ubiegać się o rękę Anny, ale popełnił błąd, przynosząc ten list osobiście. Pani Zimmermann, źle zrozumiawszy cel jego wizyty, sądziła, że przyszedł prosić o rękę córki i "zanim zdołał wręczyć swój list, wykrzyknęła radośnie: Ach, moje drogie dziecko, czekałam na pańską wizytę, pójdź i uściskaj swoją narzeczoną!" Wsuwając nie doręczony list do kieszeni, nie ośmielił się uczynić niczego innego, jak tylko okazać posłuszeństwo. Później zwykł mawiać ponuro: "Cóż za temat na ope- rę komiczną: Le Fiance malgre lui ( Zaręczony wbrew swej woli)!" Ponad- to, co wcześniej powiedziała Fanny Hensel, Gounod miał słaby i wra- żliwy charakter. Ku zaskoczeniu menage, który z czworokąta zreduko- wał się nagle do trójkąta, ogłoszono zaręczyny. Tym razem Gounod znalazł jednak odwagę, by oszołomić tą wiadomością Paulinę, która była w pierwszej, zaawansowanej ciąży. Jej oszołomienie wagą wyda- rzeń przetrwało w korespondencji, jaką prowadziła z przyjaciółką, George Sand. ... Gounod przyszedł do domu, wyglądając doprawdy bardzo dziwnie i ob- lewając się purpurą powiedział Ludwikowi i mnie: "Moi drodzy przyjaciele, mam wam do zakomunikowania dwie wspaniałe wiadomości. Żenię się i powierzono mi kierownictwo Orpheon de la Ville de Paris [ówcześnie największy męski chór w Paryżu - przyp. tłum.]. Tę pierwszą wiado- mość odczułam tak, jakbym otrzymała cios w piersi, znając pewną zakuliso- wą plotkę, drżałam na myśl, że żeni się z panną Poinsot, co - przyznaję - zmartwiłoby mnie. , jednak kiedy powiedział że chodzi o pannę Zimmer- mann, ulga, jaką poczułam, zrównoważyła zaskoczenie, które w istocie było niemałe. Nigdy nie wspominał nam o tych ludziach inaczej, niż śmiejąc się z nich i opisując pana Z. jako "starego durnia'; panią Z. jako "nudną pochlebczynię'; a ich córki jako "przerażające kurduple". Zachowałam te epitety w świeżej pamięci i - daję słowo - z całego serca pogratulowałam mu wyboru. Anna, którą znam od dziecka, zawsze wydawała mi się miłym dziewczęciem, a jej rodzina niezmiennie okazywała mi przywiązanie, które odwzajemniłam z zaciekawieniem. Tego samego dnia zostaliśmy tam za- proszeni na obiad, a kiedy przyszliśmy, ojciec, matka, córka, jednym słowem wszyscy rzucili mi się na szyję, całując mnie i obsypując czułościami. Na moje pytanie: "Kiedy ślub?" odpowiedzieli jednogłośnie: "Po pani poro- dzie... Nie zawrzemy go bez pani... Wybierzemy dzień, jaki będzie pani odpowiadał". Mówili też tysiąc innych, podobnych rzeczy, które wzruszyły mnie do łez. Przed wyjściem ustaliLiśmy dzień, kiedy wszyscy spotkamy się na obiedzie w moim domu. jednak termin tego spotkania był przez państwa Zimmermannów odkładany dwukrotnie, każdorazowo pod jakimś wymyślonym pretek- stem. Uzgodniono więc trzeci i wtedy Zimmermannowie się zdemas- kowali. Paulina opisała to w liście do George Sand: Gdy kurczęta były upieczone, a stół niemal już zastawiony, przybył Gounod i z zakłopotaną miną powiedział, że ten obiad nie będzie mógł się odbyć, ponieważ Anna jest tak niezdrowa, że musiała zażyć lekarstwa! I to wszyst- ko bez słowa ubolewania ze strony państwa Zimmermannów. Karol i Anna pobrali się w kwietniu 1852 roku, ale państwa Viar- dot nie było na ich ślubie. Ludwik oczekiwał, iż będzie świadkiem owej ceremonii, jednak ani on, ani jego żona nie zostali na nią za- proszeni. Pomimo tego afrontu Paulina skłaniała się ku pojednaniu, nie powstrzymując się od przekazania ślubnego prezentu, co w tych okolicznościach byłoby całkiem zrozumiałe. Następnego dnia posłaliśmy mu elegancki gabinetowy kałamarz z serdecz- nym liścikiem. Dołączyłam do niego pudełeczko z pamiątką dla jego żony (bransoletką) i listem, który napisałam w łóżku i w którym prosiłam Gouno- da, by dał to ode mnie swojej małżonce... Następnego dnia przyniesiono mi małą paczkę od niego. Otworzyłam ją i znalazłam... tę bransoLetkę.~ Z liś- cikiem mówiącym, że równocześnie on postanowił dać swojej żonie jako ślubny klejnot właśnie bransoletkę i że jego bransoletka jest jedyną, jaką ona pragnie nosić! Napisał też, że wskutek tego, by oszczędzić mi przykrości z powodu odmowy, której Annie przyszłoby mi udzielić, on sam bierze na siebie kwestię zwrócenia mi tego prezentu, dziękując jednak za dobre intencje i wyrażając pragnienie, abym przyjęła jego najlepsze życzenia dla mnie, mojego drogiego małżonka i całej mojej rodziny. W rzeczywistości Anna nigdy nie widziała tej bransoletki, ponie- waż Gounod do tego nie dopuścił. Był to gigantyczny afront okazany przez rodziny Zimmermannów i Gounodów "salonowi Viardot-Tur- gieniew" i najwyraźniejsza wskazówka, że Gounod nie miał już życze- nia - ani zgody swych teściów - na dalsze pozostawanie w przyjaźni z państwem Viardotami. Ludwik Viardot napisał lodowaty list do swe- go dawnego przyjaciela, dla którego on sam i jego żona zrobili nie- gdyś tak wiele: Paryż, 1 czerwca 1852 roku Panie, nie jest obowiązkiem mojej żony, lecz moim, by napisać do pana. Skoro okazuje Pan taki brak charakteru, a powinienem to nazwać tchórzostwem, że czyni się Pan pośrednikiem i współsprawcą afrontu adresowanego do damy, którą powinien Pan przynajmniej szanować, to nie będzie Pan zdzi- wiony, że od tej chwili zamykam przed Panem drzwi naszego domu. Pew- nego dnia stanie się Pan niewątpliwie wielkim muzykiem, Sir, i będzie Pan mieć wielbicieli, wątpię jednak, czy zachowa Pan jakichkolwiek przyjaciół. Ludwik Viardot List przywołał Gounoda do opamiętania i sprawił, że kompozytor zrozumiał, jak okropne było jego zachowanie. Przepraszał więc ogro- mnie i tak kwieciście, jak tylko potrafił, wyjaśniając, że teściowie usły szeli jakieś pogłoski o ich "czworobocznych" związkach i poczuli pe- wien niepokój. Wyraził też nadzieję, że ich przyjaźń będzie mogła trwać nadal. Viardot ponownie go odprawił i Gounod jeszcze raz starał się usprawiedliwić, ale czynił to bezskutecznie. Kolejno opuścili go wszyscy przyjaciele, łącznie z George Sand, która powiedziała o nim, że był "tajemniczym fenomenem o niemiłym sercu i pięknym umyśle". Paulina w liście do George Sand tak określiła Gounoda i swoje odczucia w związku z nim: Och, przy okazji; czy wiesz, że Gounod, od chwili, gdy powiedział nam o swoim ślubie, zachowuje się wobec nas jak niewdzięcznik? Sądząc z jego nastawienia, można mniemać, że to serce, o którym mówi tak kwiecistym językiem, nie jest niczym innym, jak tylko kwintesencją egoizmu, próżności i wyrachowania! jednym słowem to prawdziwy... Tartuffe. Wielki Boże, cóż za rozczarowanie! Jeśli w ogóle jakiś człowiek był powitany w naszej rodzinie niczym domownik, to właśnie on! No cóż, mniejsza z tym. Pomimo całego żalu, jaki wzbudza w nas - a szczególnie we mnie - jego niegodziwe zachowanie, nigdy nie będę żałować pomocy, jakiej potrafiłam mu udzielić. jest wielkim muzykiem, być może największym kompozytorem naszych cza- sów. jak to możliwe, że taki geniusz kryje się tam, gdzie nie ma praw- dziwego serca? Może Ty, która znasz mężczyzn tak dobrze, potrafisz mi wyjaśnić tę tajemnicę. Ja wiem tylko, że to straszne. Nawet Georges Bizet, którego Gounod obdarzył przyjaźnią jako chłopca i którego zaangażował jako asystenta, obrócił się w końcu przeciwko swemu mistrzowi (choć stało się to dopiero wtedy, gdy sam odniósł sukces jako kompozytor La jolie fille de Perth (Pięknego dziezu- częcia z Perth), sukces, którego - jak twierdził - Gounod mu zazdroś- cił). Dawni przyjaciele Gounoda uważali, że nie był on nikim więcej, jak tylko karierowiczem, który wykorzystywał państwa Viardotów, gdy mu to odpowiadało, ale teraz, pod rodzinnym skrzydłem bogatych i wpływowych Zimmermannów, już ich nie potrzebował. jak napisała Teresa Marix-Spire, "Gounod już nigdy nie miał ponownie stać się znaną postacią owego salonu wzbogaconego swobodną artystyczną wspólnotą Berlioza, Rossiniego, Meyerbeera, Saint-Saensa, Scheffle- ra, Delacroix, George Sand, Renana, Dickensa, Flauberta, Turgienie- wa - najważniejszych kompozytorów, malarzy i pisarzy owego stulecia. Trudno powiedzieć, ile straciła przez to jego muzyka". Turgieniew nadal mieszkał z państwem Viardotami, a Paulina i Ludwik mieli jeszcze kilkoro dzieci (jeśli w istocie były to dzieci Ludwika). Syn Pauliny został skrzypkiem, a następnie dyrygentem w Operze Parys- kiej, a trzecia córka, Marianna, także zyskała sławę jako śpiewaczka i przez pewien czas była zaręczona z Gabrielem Faurem. Wspomnienia Pauliny Viardot zostały opublikowane w Londynie w roku 1911... i cóż to były za wspomnienia! Dość wcześnie straciła głos, ale była dobrze przygotowana do drugiego zawodu, studiując wcześniej grę na fortepianie u Liszta i kompozycję u Reicha. Zwróciła się więc ku pisaniu i skomponowała operę komiczną zatytułowaną Lindoro, którą wystawiono w Weimarze, a także kantatę Bacchusfest zaprezentowaną w Sztokholmie. Skomponowała również kwartet smy- czkowy i liczne pieśni. Zarówno fakt, iż obecnie kobiety kompozyto- rki cieszą się w końcu uwagą, na którą wiele z nich zasługuje, jak i renesans zainteresowania utworami Pauliny Viardot wydają się spóź- nione. Małżeństwo Gounoda z Anną okazało się burzliwe, ponieważ była ona podobna do swej władczej matki i starała się nim manipulować. Wspierała go jednak lojalnie, gdy doznawał rozczarowań i porażek. Przymykała też oczy, kiedy szukał pocieszenia w ramionach całej pro- cesji innych kobiet. jak wiele francuskich żon z jej sfery, z łatwością radziła sobie z owymi zdradami, przechodząc nad nimi do porządku dziennego. Znajdowała radość w dzieciach, choć jedna córka zmarła wkrótce po przyjściu na świat. Nic też nie wskazuje na to, by Karol był złym ojcem. Po śmierci Piotra Zimmermanna Gounod i Anna odzie- dziczyli prześliczny pałacyk w Saint-Cloud, doskonale umeblowany i mieszczący w sobie także bogaty księgozbiór. W roku 1858 zmarła matka Gounoda. Chorowała od dłuższego czasu, ale dotkliwie odczuł stratę kobiety, której zawdzięczał wszystko, która poświęciła siebie, by skierować go na drogę sukcesu i która panowała nad jego życiem ponad czterdzieści lat. Wybuch wojny francusko-pruskiej w roku 1870 wywołał serię wy- darzeń, które miały odmienić resztę życia Gounoda. Aby wesprzeć wojenne zmagania, skomponował on porywającą patriotyczną kan- tatę A la frontiere! (Do [ obrony] granic.~ i... pospiesznie udał się w prze- ciwnym niż front kierunku: nad kanał La Manche (gdzie już wcześ- niej wysłał rodzinę), byle znaleźć się najdalej jak tylko było to możliwe od nadciągających Prusaków. Varangeville leżące niedaleko Dieppe było miejscem najdogodniejszym do ucieczki do Anglii, skoro Prusa- cy zbliżali się do Paryża, którego mieszkańcy byli zmuszeni do jedze- nia psów i szczurów. Państwo Gounodowie - Karol, jego żona, teściowa i dzieci - za- mieszkali w pewnym domu w Blackbeath nie opodal Londynu. Dom ów należał do pani Luizy Brown będącej przyjaciółką rodziny. Karol Gounod zawsze lubił Anglię, nie tylko dlatego, że tamtejszym towarzy- stwom śpiewaczym podobała się dostojność jego utworów religijnych i że miał nadzieję na królewski patronat. jego opery, Faust i Romeo i Julia, już wcześniej przyniosły mu sukces w Anglii. Faust miał tam nawet swą prapremierę (po włosku) w czerwcu 1863 roku, w Teatrze Jej Królewskiej Mości. Znalazłszy się w Anglii, Gounod bezzwłocznie skomponował ko- lejną "eksplozję patriotycznych uczuć", kantatę pt. Gallia, mającą podtrzymać jego zaatakowaną przez wroga ojczyznę i 1 maja 1871 roku zaprezentował ją, sam stając za pulpitem dyrygenckim w wypeł- nionej po brzegi Royal Albert Hall. Londyn przyniósł mu też inną "premię" w postaci pojednania z Ludwikiem i Pauliną Viardotami, którzy także byli wojennymi uchodźcami i z którymi dzielił tęsknotę za ojczyzną. Ale minęło wiele czasu i ich stosunki nigdy już nie były takie jak dawniej. Ponadto Gounod spotkał niebawem kobietę, która miała odmienić jego los. 26 lutego 1871 roku w domu sir Juliusza Benedicta - dyrygenta i kompozytora pochodzenia niemieckiego, któremu królowa Wikto- ria nadała tytuł szlachecki - odbywała się uroczysta kolacja. Wśród gości był też pewien angielski oficer, kapitan Harry Weldon ze swoją bardzo piękną żoną, Georginą, modną i podziwianą w wyższych sfe- rach śpiewaczką amatorką. Sam Benedict upodobał sobie Georginę zarówno dla jej urody, jak i doskonale czystego sopranu w chłopię- cym, "białym" typie, który Gounod określał jako une voix des deux sexes (franc. - głos dwupłciowy). Karol Gounod dobiegał wtedy pięć- dziesiątego trzeciego roku życia i jak zwykle, gdy w towarzystwie była piękna kobieta, skupił na niej całą uwagę. Ta olśniewająca piękność o czystym sopranie, która przyszła na świat jako Georgina Thomas 24 maja 1837 roku w Clapham, w połu- dniowej części Londynu, była córką adwokata. Niebawem, bez swoje- go w tym udziału, zmieniła się w Georginę Traherne, gdyż jej ojciec uznał, że brzmi to bardziej arystokratycznie i powołał się na jakiegoś domniemanego dalekiego przodka, by uzasadnić zmianę rodzinnego nazwiska. jako nastolatka Georgina została "wprowadzona w świat", co wówczas oznaczało zaprezentowanie panienki królowej. Przedsta- wienie na królewskim dworze dorastającej panny odbywało się w gro- nie wielu tzw. "debiutantek" i było osobliwym zwyczajem, który prze- trwał aż do połowy XX wieku. W czasie jakiejś towarzyskiej uroczysto- ści - prawdopodobnie na jednym z owych wiktoriańskich wieczorów muzycznych, którymi zachwycali się niemuzykalni rzekomo Anglicy - poznała kapitana Harry'ego Weldona, miłego, lecz nieco hałaśliwe- go młodego huzara, który poprosił o jej rękę. Rodzice Georginy od- rzucili Harry'ego, ponieważ jego finansowe wpływy wynosiły mniej niż dwa tysiące funtów rocznie, co w rzeczywistości oznaczało całkiem niezły dochód w czasie, gdy dyrektor szkoły mógł uzyskać zaledwie dziesięć procent owej kwoty. Państwo Traherne, mając w rękach klej- not tak rzadkiej urody, żywili nadzieję, iż wydadzą córkę za kogoś "wartego" przynajmniej dziesięć tysięcy, jednak Georgina okazała się czuła na zaloty Weldona, zakochała się i - mimo że on, jako oficer i dżentelmen, honorowo wycofał swe oświadczyny - zlekceważyła za- strzeżenia rodziców i poślubiła go. Rodzice bezzwłocznie pozbawili córkę pieniędzy, pozostawiając ją bez tradycyjnego pensa, ale Georgi- na wiedziała, że jej przyszłość jest bezpieczna; zauważono ją już bo- wiem w najwyższych sferach, cieszyła się zainteresowaniem księcia Walii i śpiewała w wielu wspaniałych domach. W swoim repertuarze miała pieśni Gounoda. Jej pozycja zapewniła Harry'emu (który wy- stąpił z wojska) stanowisko w College of Heralds, gdzie w końcu został Czerwonym Smokiem Kolegium Heraldycznego (instytucja ta wciąż nagradza takimi osobliwymi tytułami swoich urzędników, którzy za- jmują się sprawami rodzinnych sukcesji i wzorów herbów dla osób nowo uszlachconych). Georgina wspominała później, że w czasie owego soiree u państwa Benedictów, Gounod - utkwiwszy w niej wzrok - zaśpiewał swą własną pieśń pt. A une jeune fille (Dla młodej dziewczyny), chociaż ona, mając wtedy trzydzieści pięć lat, nie była już taką jeune fille. Pani Gounod, aż do znudzenia przyzwyczajona do owych popisów męża przed dziew- czętami (nawet panienkami w wieku szkolnym, o czym ponuro napo- mykał Bizet i inni), udawała, że tego nie zauważa. Georgina wywnęt- rzała się potem: "Wydawał się zwracać szczególnie do mnie. Nie wie- działam, co zrobić z oczami. Łzy, które zaczęły mi płynąć cienką struż- ką, zmieniły się w strumień, strumień w potok, potok w rzekę, rzeka w szloch, a szloch - niemal w prawdziwy atak!". Potem twierdziła, że uroda była jej nieszczęściem (ponieważ, jak mówiła, "uroda~~tylko po- maga mężczyznom, którzy nie potrafią się w kimś zakochać ) i cięża- rem, który najwyraźniej znosiła dzielnie. Sam Gounod nie był już wtedy Adonisem, stracił bowiem tę młodzieńczą urodę, którą niegdyś utrwa- lał w swych szkicach Ingres; jego sylwetka stała się gruszkowata i otyła. Georgina, pisząc o owym wieczorze, stwierdziła, że zapamiętała go głó- wnie jako człowieka okrągłego. "Równo przycięta, szczeciniasta niczym strzyżony żywopłot okrągła broda, krótka szyja, okrągły brzuch, okrągłe ramiona i okrągłe oczy, którymi się we mnie wpatrywał! Poza tym był wtedy gruby i stary." Jeśli tak mówiła o mężczyźnie, którego pociągała, to jakie wrażenie zrobiła na niej żona Gounoda? Natychmiast - i po- prawnie - rozpoznała w niej jędzę i sekutnicę, porównując ją do "po- rcelanowego pekińczyka" i odnotowując, że poznała "najbardziej złoś- liwą i gderliwą babę". Związek Gounoda i Georginy rozwinął się szybko (wzięci kompozytorzy zawsze mają w tych sprawach przewagę, propo- nując upatrzonej zdobyczy "przedyskutowanie kariery"). Georgina od- wiedziła go, by zapytać, czy pozwoliłby jej dać charytatywny koncert dla francuskich rannych, na co z radością się zgodził. Zaoferowała mu także, iż będzie doglądać jego interesów u angielskich wydawców i or- ganizatorów koncertów. Wyciągnął partyturę Fausta, a ona - podcho- dząc bliżej i stając za nim, gdy usiadł do fortepianu, co jest kolejnym, całkowicie pewnym, sposobem wywołania miłosnych iskier - prześpie- wała tę operę wraz z nim, dzieląc się z kompozytorem wszystkimi rola- mi. W połowie maja Karol Gounod postanowił opuścić panią Gou- nod... zabierając ze sobą księdza, by pomógł zakomunikować tę wiado- mość Georginie. Pani Gounod była przyzwyczajona do takich decyzji, ponieważ już wcześniej dowiadywała się o nich wielokrotnie, więc ze znudzeniem odpowiedziała: "on wróci" i sama wróciła do Paryża. Woj- na się skończyła i miasto wracało do normalności. Gounod pozostał w Londynie, aby być blisko Georginy. Kiedy, niewiele później, ponownie otwarto Konserwatorium,Parys- kie, Georgina i Gounod pokonali kanał La Manche i angielska przyja- ciółka francuskiego kompozytora zaśpiewała partię solową w kantacie GaLLia. Gounod odbył krótkie spotkanie z żoną, w czasie którego on uderzył ją w twarz i rozdarł jej suknię, ona zaś nazwała Georginę pro- stytutką. Georgina i Gounod wrócili do Londynu i mieszkali razem przez trzy burzliwe lata lub też raczej Gounod zamieszkał wspólnie z nią i Harrym w Tavistock House (wcześniej zwolnionym przez Karola Dickensa). Pozostawanie w takich menages najwyraźniej stało się nawy kiem kompozytora. Georgina przekonała Harry'ego (prawdopodob- nie poleciła mu to), by wykorzystując rodzinny spadek wziął w dzier- żawę tę wspaniałą rezydencję w centrum Londynu. Kiedy wprowadził się do niej Gounod, Harry zrozumiał, że odtąd grać będzie drugie skrzypce i usunął się w cień, chociaż nadal wiernie wspierał muzyczne przedsięwzięcia Georginy i podejmowane przez nią starania, by uczyć muzyki londyńską biedotę. Georgina ubóstwiała Gounoda, nazywając go swoim drogim papo-mamą, on zaś nazywał ją Myszką, Szczurkiem lub ma chere Mimi. Harry nosił przydomek Poomps, a Gounod był Staruszkiem. Słysząc pełne oburzenia komentarze londyńskiego towa- rzystwa, Georgina zaprzeczała, jakoby w ich związku było cokolwiek niewłaściwego, chociaż Gounod i ona niewątpliwie stanowili parę. Ene- rgicznie wytaczała procesy - wydawcom, organizatorom koncertów, agentom (a w końcu także Gounodowi i swojemu mężowi) - szczegóło- wo przedstawione w książkach, które z równie niepohamowaną ener- gią pisała potem w bardziej zaawansowanym wieku, publikując niemal do śmierci kolejne tomy opatrzone frapującymi tytułami: w Royal Albert HalL Company z Charles'em Gounodem ( 1873), jak uniknęłam Obłąka nych Lekarzy ( 1882) i Duchowe konsekwencje życia w domu Karola Dickensa (1882)... oraz sześć tomów wspomnień. Gounod z entuzjazmem odnosił się do jej projektu zakładania szkół śpiewaczych dla sierot, chociaż był mniej gorliwy, gdy oznaczało to organizowanie koncertów innych muzyków, dla wspierania ich. Georgina zapełniła Tavistock House sierotami, służącymi, nauczycie- lami muzyki oraz małpami, papugami i psami (jeden z nich wabił się Whiddles), ale Gounod był zbyt zajęty sobą, aby okazać się użytecz- nym dla niej. W pierwszym okresie zabiegania o Georginę obiecał przekazać jej szkołom wszystkie swoje angielskie dochody, jakie pozo- staną po zapewnieniu posagu córce. Kiedy jednak jego uczucie ostyg- ło, odstąpił od tej obietnicy. Ponadto niepokoju przysparzało mu zdrowie; lista dolegliwości - prawdziwych bądź wyimaginowanych - sporządzona przez jednego z lekarzy domowych obejmowała hemo- roidy, egzemę, zapalenie gruczołów, reumatyzm, "ataki mózgowe" (czyli migrenę) i niewątpliwie chroniczną hipochondrię. W między czasie pani Gounod, podejmując wszelkie wysiłki dla odzyskania mę- ża, posłała jako emisariusza autora libretta Fausta, Juliusza Barbiera. Georgina odprawiła go jako "papugę madame Gounod". Georgina gotowała dla Gounoda, pełniła rolę jego sekretarki i nawet zdołała odzwyczaić go od palenia i zażywania tabaki (głównie, by ukrócić jego francuski zwyczaj spluwania wszędzie, zarówno do spluwaczek, jak i na podłogę). Kąpała go i wycierała tureckimi ręcz- nikami; Harry nigdy przedtem nie był równie entuzjastycznym i trosk- liwym pomocnikiem... o co więc chodziło? Niestety domowy układ Gounod-Weldon był zbyt dobry, aby przetrwać. Gounod przyjmował pomoc i uprzejmości jako rzecz naturalną, sam zaś dawał w zamian niewiele. Zaczęły się konflikty i 27 maja 1874 roku osiągnęły one swój punkt kulminacyjny w okolicznościach zgoła niedorzecznych. Gou- nod i Georgina jechali do Blackbeath, aby odwiedzić panią Brown, gdy pies Whiddles dostał ataku w dyliżansie. Troska Georginy o psa jasno pokazała Karolowi, że bardziej ją obchodzi jej czworonożny ulubieniec niż on sam i jego dolegliwości. Pokłócili się i Georgina wróciła do Tavistock House sama (wraz z psem), pozostawiając Gou- noda pod opieką pani Brown. To była ostatnia kropla dla Gounoda. Zatęsknił do Francji i rodziny i nie kłopocząc się zabieraniem swoich rzeczy z domu Harry'ego i Georginy Weldonów wsiadł na statek pły- nący do ojczyzny. Zostawił kilka rękopisów, łącznie ze skomponowaną w Londynie operą Polyeucte, w której Georgina miała kreować główną postać dziewczyny o imieniu Paulina. Po powrocie kompozytora do Paryża państwo Gounodowie doży- wali swoich dni we wzajemnym chłodzie, do którego od dawna byli przyzwyczajeni. Domowe barykady nigdy nie zostały rozebrane, ale też nie było rzeczywistego konfliktu. Ich syn Jan mieszkał na oddziel- nym piętrze tego samego domu, a córka Janina wyprowadziła się, kiedy tylko wyszła za mąż za niejakiego Barona przy dźwiękach Gou- noda (i Bacha) Ave Maria. Gounod powrócił także do salonowego towarzystwa. Po jego śmierci Józef Primoli napisał w swoim piśmie "Journal": Gounod przyjechał do Saint-Gratien, by spędzić ten dzień ze swoją małżon- ką, do której wrócił po swoich angielskich eskapadach z panią Weldon. Sytuuję Gounoda wśród czterech największych magów Paryża. Są nimi dla mnie Aleksander Dumas (syn), Wiktoryn Sardou, Alfons Daudet i Karol Gounod. Dumas ma najwięcej dowcipu i głębi, Sardou urzeka erudycją i witalnością, Daudet tchnie największym zapałem i poezją, a Gounod największą elokwencją i młodzieńczością. Kompozytor Mirelle jest zdumie- wająco młodzieńczy. Ze swymi niebieskimi oczami i siwą brodą wygląda niczym ucieleśnienie Fausta. Ma się wrażenie, że to sztuczna broda, która zaraz odpadnie, a on znów będzie mieć dwadzieścia lat. Gounod mówi rzeczy, które wydają się być wyryte na jakimś orientalnym talizmanie i które padają dokładnie wycyzelowane z jego ust. "łączy nas z ludźmi to, co im dajemy. Dłużnicy są często niewdzięczni, ale dobroczyńcy - nigdy." Związki z Georginą trwały jedynie w korespondencji i szybko się rozpadły. Napisała do Gounoda, podkreślając - nie bez racji - że po- święciła wiele lat na opiekowanie się nim z większym oddaniem niż jakakolwiek żona, że ją wykorzystał, a potem porzucił. Odpowiedział z sarkazmem, pisząc: "Przyślij mi rachunek". Wzięła go za słowo i przed- stawiła starannie sporządzony rachunek za wyświadczone przysługi. Ra- chunek ów zajmuje szesnaście stron jej pamiętnika, a suma wynosi dzie- więć tysięcy siedemset osiemdziesiąt siedem funtów, pięć szylingów i dziewięć pensów, łącznie z kwotami za mieszkanie i utrzymanie w Ta vistock House, w którego kosztach Gounod nigdy nie partycypował. Georgina wszczęła postępowanie sądowe, oskarżając go także o oszczer stwo. W owym czasie jednak sama zniesławiła innego Francuza, dyrygen- ta Juliusza Riviere'a, za co skazano ją na karę pozbawienia wolności i osadzono (na sześć miesięcy) w więzieniu Holloway. Gounod nigdy nie zapłacił żądanej kwoty, mimo wyroku nakazującego mu uiszczenie (wraz z odsetkami) jedenastu tysięcy sześciuset czterdziestu funtów. W posiada- niu Georginy pozostały jego rzeczy osobiste, szkice, złota tabakiera i - co najważniejsze - rękopisy. Gounod próbował nakłonić ją do zwrotu owych manuskryptów i - zanim w końcu dała się ubłagać - musiał zorkiestrować Polyeucte z pamięci. Georgina, odsyłając mu tę partyturę, zachowała dla siebie stronę tytułową. Wyszło to na jaw w roku 1988, kiedy Lisa Cox sprzedała ową stronę tytułową ze znaczącą dedykacją dla Georginy Weldonz (PauLiny) bibliotece Pierpont Morgan. Gounod nigdy nie zapłacił Georginie żadnych pieniędzy, jednak cała ta sprawa kosz- towała go bardzo wiele. Nie mogąc ponownie postawić stopy na angiels- kiej ziemi, musiał odmówić nawet osobistej prezentacji dzieła zamówio- nego przez królową Wiktorię, ponieważ Georgina sprawiłaby, iż aresz- towano by go na estradzie Royal Albert Hall, w samym środku wykona- nia oratorium Mors et vita, o które prosiła królowa. 17 października 1893 roku żona Gounoda zastała go w stanie śpiączki. Umierający ściskał w dłoni krucyfiks. Urządzono mu państ- wowy pogrzeb. Georgina nie wzięła w nim udziału, chociaż mieszkała teraz we Francji. Zmieściła w swym życiu znacznie więcej interesują- cych epizodów niż to kilkuletnie poświęcenie pewnemu kompozyto- rowi. Użyczyła swego wizerunku mydłu "Pears", by pokazać, jak pięk- ną cerę ma w wieku pięćdziesięciu lat, studiowała prawo, by móc lepiej reprezentować samą siebie w licznych procesach sądowych, stała się spirytystką specjalizującą się w wirujących stolikach (wywoły- wała nawet ducha Gounoda, a on nazywał ją Mimi). Udzielała popar- cia w sprawie niesłusznie oskarżonego pułkownika Dreyfusa, a nawet wstąpiła do Land Reform Union (Związek Reformy Rolnej). Jej ener- gia sprawia wrażenie niewyczerpanej. Komitet Cmentarny potrzebo- wał rzecznika? Georgina gotowa była wystąpić w jego imieniu. Wspie- rała także posła Karola Bradlaugha w jego sądowej batalii o wolność prasy, kiedy przeciwstawił się zakazowi publikacji artykułu opowiada- jącego się za antykoncepcją - walczyła więc nawet pod sztandarem tego, co dopiero znacznie później nazwano feminizmem. James Harding miał szczęście, mogąc zrobić wywiad z panną Marjory Pe- gram, która pamiętała "Babunię Weldon" i przekazała mu swoje wspomnienia o niektórych wyczynach Georginy. Cóż to musiała być za kobieta! Walczyła o swoje prawa, ale nie żywiła żadnych uraz. Mia- no "Babuni" było jej tytułem honorowym; nie mając dzieci, nie miała wnuków. Krótko przed śmiercią (w roku 1914) napisała w swoim pamiętniku o Gounodzie: "Biedny staruszek... jakże go kochałam i jak boleśnie umarła cała nadzieja..." i dalej: "Staruszek odszedł i ja pospiesznie odchodzę. Dzisiaj za nic ma się jego muzykę". George Percy ALdridge Graigner Data i miejsce urodzenia: 8 lipca 1882 r. w Brighton w stanie Melbourne w Australii. Rodzice: John Grainger ur. 30 XI 1855 r. w pociągu, k. Londynu, i Rosa Annie Aldridge ur. 3 VII 1861 r. w Adelajdzie. Żona: Ella Viola Strom-Bandelius ur. w 1889 r. w Sztokholmie. Data i miejsce śmierci: 20 lutego 1961 r. w White Plains w stanie Nowy Jork. W programie Festiwalu w Aldeburgh Beniamin Britten opisał Per- cy'ego Aldridge'a Graingera jako "Geniusza ze skazą". Britten był szczególnie uprawniony do wypowiadania się na ten temat, ponie- waż sam był geniuszem z poważną wadą: niemal patologiczną niena- wiścią wobec tych, z którymi się poróżnił i których następnie starał się niszczyć. jednak osobowość Graingera - choć w jego geniusz nie można wątpić - była bardziej niż niedoskonała. Ten niezrównowa- żony biczownik i sadomasochista dopuszczał się też seksualnego wy- korzystywania dzieci. W sprawach swoich perwersji - słowo to jest dzisiaj niemodne, ale tutaj nieuniknione - był absolutnie szczery. Homoseksualizm wciąż jeszcze był nielegalny, ale ponieważ kom- pozytor ten nie był homoseksualistą, otwarcie zwierzał się z tego, co nazywał swoją "złą stroną", na przykład fantazjując o chłostaniu własnego potomstwa i uprawianiu seksu z córkami, które zamierzał mieć (na szczęście nie miał ani córek, ani synów), a co więcej - opi- sywał te fantazje w listach do kobiety, którą miał nadzieję poślubić, aby powołać te córki na świat. Ekscytował się bólem, samobiczowa- niem i prawdopodobnie także samookaleczaniem oraz dokonywał prób na samym sobie, by się dowiedzieć, jak wiele bólu mógłby znieść. jakby i tego było mało, swoimi pronazistowskimi poglądami opowiadał się za stworzeniem niebieskookiej i złotowłosej "czystej" rasy. Podobnie jak naziści mieli robić to później w Niemczech, Grain- ger zaproponował stworzenie takiego zreformowanego języka angiel- skiego, z którego usunięto by wszystkie obce słowa. Żadna z owych aberracji nigdy go nie martwiła, przeciwnie - chlubił się nimi, a co więcej - dokumentował je dla potomności w listach, zapiskach i gdzie mógł, także w fotografiach. A jednak był ciepłym, serdecznym, słone- cznym i najwyraźniej ludzkim człowiekiem, który czarował przyjaciół "świątobliwą delikatnością, słodyczą i życzliwością charakteru", jak powiada John Bird w swojej wstrząsającej biografii Graingera, która ukazując się w roku 1976, po raz pierwszy ujawniła całą nikczemność postaci tego kompozytora. jak we wstępie do owej biografii napisali z delikatną wyrozumiałością Britten i Pears, którzy podzielali zainte- resowanie Graingera urodziwymi jasnowłosymi chłopcami: "Trudno oczekiwać, by w głębinach kryjących się pod olśniewającą powierzch- nią mogło nie być jakichś burz". Być może nie należy czytać w dzieciństwie zbyt wiele o wojnie i przemocy - wszak Grainger wyjawił, w jaki sposób zaczęło go to poruszać. Między siódmym a dziesiątym rokiem często czytywałem Homera i wciąż miałem na ustach zdania takie jak: "Oszczep przebił pancerz': Później, kiedy jako dziesięcio- czy też dwunastolatek przeczytałem sagi islandzkie, w najgłębszy umysłowy zachwyt wprawiła mnie myśl o toporze tnącym od ramienia do pasa. Tymczasem w książkach Dickensa czytałem fragmenty także, jak ten, gdzie Nicholas [Nickleby) uderza dyrektora szkoły w poli- czek, pozostawiając na nim siną pręgę,'a także wszystkie inne tego rodzaju opowieści... jedna z nich mówiła o chłopcu opuszczającym dom, by wstąpić do cyrku, gdzie był chłostany przez dyrektora... Owe namiętności były cał- kiem nieświadome i nie mżałem pojęcia, co wrrrawia mnie w dreszcz za- chwytu, gdy czytałem takie opisy. Każdy człowiek ma jakiś "temat'; który, bez względu na to, co to jest, rozpala go do szaleństwa. Z tego świata przemocy, wojny, okrucieństwa i tragedii narodziło się moje pragnienie komponowania. Wiele dzieci wykazuje okrucieństwo wobec zwierząt, wielu małych chłopców dokucza małym dziewczynkom, ale ta dzikość i gwałtow- ność niknie, kiedy dorastają. jednak ja pod tym względem nigdy nie doros- łem i dzika gwałtowność jest myślą przewodnią mojej muzyki... Moja muzyka nie ma sprawiać przyjemności, ale zadawać cierpienie, zmuszać do myślenia o męczarniach młodych ludzi, którzy się nawzajem - wbrew swojej woli - zabijają oraz o wszystkich przeszkodach i udrękach młodo- cianych. W rzeczywistości muzyka Graingera wcale nie jest gwałtowna. Od czasu do czasu słychać w niej dysonanse i niekiedy wydaje się "eks- perymentalna", ale często jest też delikatna i pełna czułego humoru. Gdyby zanalizować dzieła muzyczne pod względem brzmiącej w nich brutalności, wielu całkowicie niewinnych kompozytorów - od Gus- tawa Teodora Holsta do Vaughama Williamsa i Gustawa Mahlera - zamknięto by za sprawą ich partytur. Opowieść o Graingerze należałoby zaprezentować w książce o matkach wielkich kompozytorów. Liczni kompozytorzy mieli domi- nujące matki. Wielu z nich, jak wskazują nekrologi, nigdy się nie ożeniło, a niektórzy, mimo prób, ponieśli porażkę jako mężowie. Matka Graingera zawsze "przesłuchiwała" jego przyjaciółki i jeśli spo- tykały się z jej aprobatą, dawała synowi zgodę, by z nimi "wychodził". Kiedy jednak jego związki stawały się bardziej intensywne, robiła wszy- stko, co w jej mocy, by uchronić go przed małżeństwem. Odstraszała każdą dziewczynę wszelkimi - szczerymi lub podłymi - środkami, ja- kie miała do dyspozycji. Dopiero po jej gwałtownej śmierci (która była pośrednim rezultatem jego "złej strony") i po rozważnym po- szukiwaniu kogoś o odpowiednich kwalifikacjach i uzdolnieniach - znalazł w końcu narzeczoną. Matka, ulegając wpływowi reklamy mydła "Pears", nazwała małego Percy'ego Bąbelkiem z powodu jego jasnych włosów. Później jasne włosy Graingera pociemniały, a loki się wyprostowały, ale ona nie chciała przyjąć tego do wiadomości i regu- larnie rozjaśniała je synowi na jasny blond wodą utlenioną. Grainger jeszcze długo po śmierci matki farbował sobie włosy, co być może było rodzajem hołdu dla niej, ale miał też nadzieję, że z przesadnie jas- nymi włosami będzie wyglądał bardziej "nordycko". Żaden z jego przyjaciół nie dał się zwieść tą sztucznością - takie próby oszukania czasu rzadko się udają. Osiągnął jedynie to, że uważano go za homo- seksualistę, co go irytowało, bo nim nie był. Tak pospolite odchylenie jak homoseksualizm było dla niego zbyt bliskie normalności. Mówi się też, że Grainger dłużej niż inni chłopcy dzielił z matką łóżko (niektórzy twierdzą, że aż do trzydziestego szóstego roku życia) i że jej samobójstwo było bezpośrednim skutkiem pogłosek o kaziro- dztwie. Ilekroć Grainger i jego matka przebywali z dala od siebie, wymieniali setki głęboko uczuciowych miłosnych listów, pocztówek i telegramów (o "pragnieniu, by znowu mieć cię w ramionach"), co dla listonoszy, posłańców i wszystkich, którzy się z nimi zetknęli, mog- ło oznaczać tylko jedno - romans miłosny. Nikt nie mówi jasno, że istniał między nimi związek seksualny. Ponadto, skoro homoseksua- lizm był w owych czasach miłością, której nie ośmielano się nazywać po imieniu, to o kazirodztwie tym bardziej nie krzyczano ze wszyst kich stron. jak wielu mężczyzn zdominowanych przez matki, także i Grain- ger starał się przez całe życie pozostać rozmyślnie, niemal absurdalnie chłopięcy, pełen ekshibicjonistycznych, przyciągających uwagę psot, wybryków i szalonych pomysłów, niczym jakiś Piotruś Pan, który nie chciał dorosnąć, na wypadek gdyby matka chciała się go pozbyć. Jed- ną z jego (dorosłych) popisowych sztuczek było przerzucanie piłki tenisowej nad krawędzią dachu, a potem wyścią dookoła domu na jego drugą stronę, by ją złapać, gdy toczyła się po pochyłości. Kiedy dawał recitale fortepianowe lub grał koncerty z orkiestrą, do wewnęt- rznej kieszeni fraka na wysokości torsu przymocowywał kawałkiem gumki chusteczkę, by móc szybko otrzeć czoło lub chronić palce w czasie glissand, a potem pozwolić, aby ponownie zniknęła w kiesze- ni. Lubił pociągi i przez całe życie interesował się mechanicznymi zabawkami, które genialnie przerabiał na półautomatyczne instru- menty muzyczne. Moja zewnętrzna powłoka nauczyła się radzić sobie z graniem roli dorosłego mężczyzny; potrafię zarabiać pieniądze, umiem budować programy koncer- tów, potrafię podbijać słuchaczy, mogę myśleć o sprawach finansowych i pat- rzeć na nie "materialnym"okiem i z miną pozornie dorosłego człowieka. Ale moje serce, moje wnętrze, a także moje zmysły pozostały duszą dziecka; dziec- ka, które wie, że jest niegrzeczne i wydaje się być za to karane. Wciąż jestem przekonany, że świat jest okrutnym potworem, który bierze odwet za złą wolę, co właśnie gorzko odczuwam. Wojna, sport, dzika okolica, duma rasowa - to wszystko jest dla mnie bodźcem, porywa mnie, upaja, nie pozostawia nie spełnionym, wątpiącym, obojętnym, więc to uwielbiam, służę temu, opie- wam... i będę to robił do końca... Oto dlaczego nienawidzę miłości. Miłość jest najokrutniejsza ze wszystkich ludzkich spraw. Podoba mi się tylko to, co pozostawia mężczyzn i kobiety absolutnie wolnymi. Jedynym rodzajem miło- ści, jaki mi się podoba, jest miłość platoniczna. Właśnie taka ogromna miłość łączyła mnie z matką. Powodem, dla którego, jak mówię, uwielbiam lubieżność, a nienawidzę miłości, jest to, że lubieżna zmysłowość, podobnie jak miłość platoniczna, pozostawia ludzi doskonale wolnymi... Niemal wszystkie emocje, jakimi jestem powodowany, większość ludzi uważa za zło i ta większość ludzi, gdyby poznała moje myśli, nawyki i uczucia, pozbawiła- by mnie czci i gdyby mogła, wtrąciłaby mnie do więzienia. Nie jest to kwestia słabości czy nieumiejętności "oparcia się pokusie". jestem dość silny w umie- jętności kontrolowania samego siebie w każdy możliwy sposób i pod każdym względem i nie popełniam uczynków, których bym nie pochwalał, ale to prawda, że uwielbiam zło. jednak można (nie; wręcz należy) powiedzieć, że moje upodobanie do okrucieństwa krąży jedynie wokół instynktów seksual nych. Poza sprawami seksu nie jestem takim złym facetem, ale ponieważ w istocie nie interesuje mnie nic oprócz seksu, wszystko we mnie od niego kipi i sprowadza się do tego, że niemal nie myślę o czymkolwiek innym niż seks, wszystkie moje seksualne myśli pełne są zła i okrucieństwa, a jednym z moich największych i najtrwalszych zmartwień jest to, że mogę umrzeć nie dopełniwszy całego zła moich seksualnych uczuć i nie uczyniwszy ich znany- mi światu albo zapisanymi. Gdybym znał kraj, w którym mógłbym opub- likować nie okrojony opis mojego życia seksualnego i seksualnych odczuć, byłbym naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Gdy Grainger jako osiemnastolatek pojechał do Amsterdamu, znalazł w tym mieście - nawet wtedy - wiele do "upajania" ( jak na- zwał to w osobistym, graingerowskim języku) swojego libido i posze- rzania horyzontów własnej seksualności. Upewniło go to, że jakkol- wiek dziwne byłyby jego upodobania, inni także je podzielają. jego pragnienie, by opublikować wszystko, co czynił w intymnym zaciszu swojej sypialni, pozostało - na szczęście - nie spełnione. Grainger był "synkiem mamusi", ale nie mięczakiem. Kiedy usły- szał, że niemieccy żołnierze (będący jego ulubioną personifikacją teu- tońskiego heroizmu) zmuszeni byli odbywać wyczerpujące marsze, nosząc na plecach dwudziestopięciokilogramowy ekwipunek, napeł- nił plecak trzydziestokilogramowym bagażem i brnął z nim przez żar australijskiej pustyni. Za nic miał przemaszerowanie w Nowej Zelan- dii sześćdziesięciu kilometrów między koncertami z obciążeniem w postaci nut (chociaż bez fortepianu). jako student we Frankfurcie podczas najgorszej zimowej pogody zdejmował ubranie i udając po- sąg, stał w śniegu przez kilka godzin. Wzięcie taksówki oznaczało dla Graingera rzut bagażu na tylne siedzenie i bieg obok niej. Gdy od- bywał podróż morską, nie zadowalał się bieganiem na pokładzie, ale przekonywał kapitana, by pozwolił mu wchodzić do maszynowni i każ- dego dnia, rozebrany do pasa, przez godzinę szuflował tam węgiel. U mężczyzn szukał przyjaźni, kobiet pragnął dla seksu. Zapewne był to rodzaj wymagającej przyzwolenia sadomasochistycznej wzajemnej przemocy. W poszukiwaniu narzeczonej towarzyszyło mu jej utrwalo- ne wyobrażenie; powinna więc wyglądać jak matka i być szczupłą majestatyczną blondynką. Krótko mówiąc, miała to być "nordycka księżniczka". Są tacy, którzy mówią, że mężczyzna zażywa więcej doskonałego szczęścia z mężczyzną niż z kobietą... Jeśli chodzi o mnie, jest to kwestia rasy, a nie płci... Jeśli spotykam dobrą rasę, jestem w niebie. Nordycki typ kobiecości, na poły chłopięcej, a jednak całkowicie kobiecej... Spotkanie z taką kobietą sprawiłoby, iż chłopięce marzenia stałyby się rzeczywistością. Nic dziwnego, że jego zaloty zawsze kończyły się katastrofą. Jeśli bowiem żądania fizyczne czy nawet lubieżne fantazje Graingera nie odstraszały kobiet, robiła to jego matka. Kiedy wyjechał na studia do Niemiec, matka, oczywiście, pojechała także. Znalazła tam dla niego narzeczoną - młodą kobietę, niejaką Mimi Kwast (która później wy- szła za mąż za odpychającego niemieckiego kompozytora Hansa Pfitz- nera. Więcej informacji o nich zawiera rozdział poświęcony Gustawo- wi Mahlerowi). Gdy związek Graingera z Mimi wydawał się zmierzać ku zbytniej intymności, pani Grainger podjęła szybką interwencję. A Percy zawsze był posłuszny mamusi... jego brutalna szczerość, z jaką wszystkim młodym kobietom mówił dokładnie, czego od nich chce, być może byłaby do pomyślenia w klimacie wyraźnej otwartości sek- sualnej końca naszego stulecia, ale na początku XX wieku takie żąda- nia przeraziłyby nawet najbardziej światową, uświadomioną kobietę. Do innej prawdopodobnej kandydatki o nordyckiej urodzie, Dunki Karen Holten, napisał w liście z 6 listopada 1908 roku: Chcę spłodzić niezależne dzieci... Nie pragnę dzieci, które byłyby moimi nie- wolnikami, dzięki... Proponuję więc - nie chłostać dzieci, dopóki nie będą dość duże, by pojąć znaczenie wielu rzeczy, i wtedy powiedzieć im: "Słuchaj- cie, dzieciaki, chcę was prosić o przysługę. Pragnę was chłostać bo sprawia mi to nadzwyczajną przyjemność. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje ale tak jest. Cieszy mnie to nawet bardziej niż jedzenie. Wiem, że dla was to zwyrod- niałość, ale poza tym jestem przecież wyjątkowo dla was dobry, dzieciaki. Ciężko pracuję, by zapewnić wam życiową swobodę, więc wasze dzieciństwo może być nie tylko weselsze niż dzieciństwo zwyczajnych dzieci, lecz również może w ogóle trwać tak długo, jak długo będziecie myśleć tak jasno jak ja i nie staniecie się światowi z czystej przekory... Nie zasługuję na żadną nagrodę ani za to, ani za tę swobodę do której was nakłaniam i zachęcam, ponieważ jest to obowiązkiem wszystkich dorosłych wobec młodzieży, ale po- wiadam: jestem uprzejmy, grzeczny i usłużny. Czemu więc nie mielibyście wyświadczyć mi wzajemnej przysługi, jak równy równemu? Pozwólcie mi się chłostać, bo wprawia mnie to w niewypowiedzianą rozkosz ". Mam takie nadzieje... Potem - zamierzam zachęcać ich do wzajemnej chłosty jako formy walki atletycznej. (Właśnie przeczytałem, że podobne igrzyska istnieją w Ja- ponii). jestem przekonany, że bez trudu dałoby się znaleźć skromne, śmiałe niebieskookie brzdące do robienia tego... jakże pragnę chłostać dzieci! To musi być cudowne: zadawać bóL tej miękkiej, gładkiej skórze... Kiedy zaś moje córki zaczną się rozbudzać seksualnie, chciałbym stopniowo wdrażać je w poznanie zmysłowości. Chciałbym wyjaśniać córkom te sprawy i otwierać im oczy, by patrzyły na cały ten świat bez wstydu, bojaźLiwości czy tchórzost- wa... Czemuż to mężczyzny nie miałaby z własnymi dziećmi łączyć zmys- łowość? Te mieszane instynkty ojca-kochanka mam od chwili ukończenia czternastu czy piętnastu lat. Zawsze marzyłem o posiadaniu dzieci i chłos- taniu ich oraz o życiu seksualnym z własnymi córkami. Nie ma potrzeby mówić, że Karen uciekła w przerażeniu (Grain- ger, na szczęście, nie został ojcem żadnego dziecka). Wcześniej przed Karen, łączył go związek z Alfhildą de Luce, narzeczoną wio- lonczelisty Hermana Sandby'ego (1881-1965), który później został pierwszym wiolonczelistą Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej oraz kompozytorem i dyrygentem. Grainger zakochał się w Alfhildzie, ca- łował ją i wyjaśnił powód, dla którego to robi: "Doprawdy, Alfhildo, moja matka musiała przypominać cię trochę, gdy była młoda". Gdy wraz z Sandbym wyjeżdżał na tournee do Australii, nalegał, by Alfhil- da pojechała także. Żyli w pewnego rodzaju trójkącie tak długo, aż Alfhilda zdała sobie sprawę ze stopnia jego zależności od dominują- cej matki (i prawdopodobnie także z innych cech jego charakteru) i poślubiła Sandby'ego. Grainger był wyjątkowo przystojnym mężczyzną, miał szlachetne rysy i ujmujące maniery, nic więc dziwnego, że kochało się w nim wiele studentek. jedna z nich, Angielka, była pośrednio odpowiedzia- lna za śmierć Róży Grainger. John Bird w swojej biografi tego kom- pozytora nazywa ją panią E., więc prawdopodobnie żyła jeszcze w ro- ku 1975, kiedy opublikowano jego książkę, a jeśli tak, to byłoby rzeczą interesującą posłuchać jej wersji tej historii. Pani E. była uczennicą Graingera, kiedy mieszkał on w Londynie. Utrzymywali jakiś związek bądź też doszło między nimi co najmniej do takiego porozumienia, by rozważać małżeństwo. Ponieważ jednak Grainger nie robił niczego bez zgody matki, E. została zaproszona na "kontrolną" wizytę do Ameryki, gdzie w miejscowości White Plains znajdował się dom pani Grainger. Groźba wojny sprawiła, że Graingerowie przeprowadzili się w roku 1914 z Europy do Ameryki, podobnie jak w roku 1939 miał to uczynić Beniamin Britten, i stali się tam obiektem złorzeczeń. Grain- gerowi przysyłano anonimowe pocztówki adresowane "Herr Percy Grainger", których nadawcy nazywali go "niemieckim sługusem". Stosunki panny E. z matką kompozytora układały się dobrze, więc została z nią i Percym przez jakiś czas, pomagając opiekować się Różą w chorobie. W czasie owego pobytu E. zobaczyła jeden z owych intym- nych listów Percy'ego do matki i nie całkiem nierozsądnie zinter- pretowała go jako wyraz miłości kazirodczej. Czując, iż ów list może się okazać użyteczny, ukradła go. John Bird, pisząc o tej niezwykłej korespondencji, skomentował ją następująco: Związek mięgdzy Percym i jego matkąg był - w każdym znaczeniu tego słowa - niezwykły. Tysiące listów, liścików i depesz, jakie do siebie napisali, ukazują nam fascynujący - jeśli nawet przerażający - obraz, którego niemal nie sposób pojąć w całej jego potworności i złożoności. Owych listów starczyłoby na kilkanaście dysertacji o psychologicznych aspektach Macie- rzyńskiej Miłości. Aż do śmierci Róża Grainger była osobą o największym wpływie na Percy ego, zaś po jej śmierci pamięć o matce była dla niego najświętszym ołtarzem, przy którym ją wielbił. Ta pępowina nigdy nie została przecięta. Ojciec Percy'ego był architektem i typowym, pijącym Australij- czykiem, chociaż urodził się w Anglii, w pociągu, który zmierzał do Londynu, w listopadzie 1855 roku. Gdy Róża była w ciąży, nosząc w swym łonie Percy'ego, Jan Grainger chwalił się lekarzowi, który - nawiasem mówiąc kochał się w Róży i miał nadzieję z nią uciec - że to nie jest pierwsze dziecko, któremu on, Jan, był ojcem oraz że w Paryżu w czasie jednej nocy miał osiemnaście prostytutek. Róża, stwierdziwszy, że jest w ciąży, nie chciała mieć z nim więcej nic wspól- nego, sypiała w osobnej sypialni i nieustannie wpatrywała się w grecki posążek jakiegoś chłopca, mając nadzieję, że zdoła sprawić, by jej płód przejął urodę greckiego bożka. W swoich alkoholowych napa- dach i odrętwieniach Jan Grainger balansował między furią i wyrzuta- mi sumienia. Często był wyganiany z domu przez żonę, która trzymała bat, używając go także do chłostania Percy'ego, gdy zaniedbywał ćwi- czeń fortepianowych. Im bardziej go biła, tym bardziej ją kochał. Odmówiła posyłania Percy'ego do szkoły i uczyła go sama, w domu, z dala od zgubnego wpływu innych dzieci. Syn był dziełem jej życia oraz jedynym zajęciem i w zamian żądała całkowitego oddania i wdzięczności. jego ojciec zaraził Różę syfilisem, była więc przerażo- na, że dziecko urodzi się z tą chorobą, co prawdopodobnie tłumaczy jej skłonność do rozpieszczania Percy'ego. Urodził się zdrowy, Róża żyła jednak w nieustannym strachu przed rozwinięciem się objawów obłąkania. Romans Percy'ego z E. i "szantaż moralny, jakiego dopuś- ciła się ta kobieta" prawdopodobnie przyczynił się do rozchwiania umysłu jego matki. Róża zawsze była chwiejna umysłowo. Czasami, kiedy Percy przychodził do domu, zastawał ją leżącą na podłodze i symulującą śmierć. Gdy brał ją w ramiona, siadała wyprostowana i mówiła: "Wszystko w porządku, chciałam tylko sprawdzić, czy wciąż mnie kochasz". Gdy po interwencji matki romans kompozytora z E. dobiegł koń- ca (w rzeczy samej Percy ją porzucił), panna E. zabrała wykradziony list jako swoje oczywiste trofeum i każdemu, kto chciał słuchać, opo- wiadała, że powodem, dla którego została porzucona, był kazirodczy romans Percy'ego z własną matką, co kładło kres szansom na małżeń- stwo. Przyjaciele (przyjaciele?), nie tracąc czasu, sprawili, by pogłoski te dotarły do uszu pani Grainger. Zadepeszowała do Percy'ego: "Do- niesiono mi rzecz nie nadającą się do powtórzenia". Jeśli właśnie tak - bez konieczności wyjaśniania - sygnalizowała mu tę sprawę, to być może istniały podstawy do podejrzeń panny E. Wydarzenie to załama- ło Różę, która wtedy była już bardzo chora. W swoim ostatnim liście, pospiesznie skreślonym ołówkiem, napisała: Mój Kochany Synu, odchodzę od zmysłów i nie potrafię myśleć spokojnie. Zapytałam E. przez telefon, czy opowiadałeś jej, jakobym darzyła Cię jakąś niewłaściwą miłoś- cią... ? Musisz powiedzieć prawdę, że pomimo tego wszystkiego, co powiedzia- łam... nigdy, ani przez chwilę, nie kochałam Cię grzesznie... ani Ty mnie... ani przez chwilę, ani jedną myślą... Cała ta sprawa doprowadza mnie do szaleństwa... i oskarżam się o coś, o czym nigdy nie pomyślałam. Ty i ja nigdy nie kochalżśmy się inaczej, jak czystą i prawą miłością. Nikt mi nie uwierzy, ale - jak wiesz - taka jest rzeczywista prawda. To wprost niewiary- godne, co powiedziałam E., ale jestem szalona... nie o wszystkich szczegó- łach... ale nie mogę zrobić nic więcej... i mam tylko ochotę leżeć w łóżku, myśleć i nie spać... niezdolna, by zrobić cokolwiek... jestem szalona. Tak bardzo mi przykro. Chciałabym coś zrobić, aby Ci pomóc, ale nie potrafię. Wątpię, czy pewnego dnia będę mogła sama się ubrać. Każdy dzień przynosi pogorszenie... jestem idiotką, ale najwyraźniej nikt tego nie rozumie. Tak mi przykro... Kochałam i kocham Ciebie i tak wielu innych z całego serca Twoja nieszczęśliwa, szalona Matka PS Tak bardzo starałeś się być szlachetny, ale I twoja zła strona nas znisz- czyła... dobry Bóg zna prawdę... człowiek nie uwierzy w tę prawdę, o której piszę. Napisawszy ten chaotyczny, rozedrgany list, Róża Grainger podar- ła go i wrzuciła do szuflady z innymi listami, których nigdy nie wy- słała, a potem podciągnęła krzesło do okna swego mieszkania na osiemnastym piętrze Aeolian Building w Nowym Jorku i wyskoczyła. Znaleziono ją, jeszcze przytomną, na dachu przyległego Central Buil- ding, ale zmarła na skutek urazu czaszki i obrażeń wewnętrznych, zanim zdołano ją przewieźć do szpitala. Percy dawał w tym czasie koncert przed rozentuzjazmowaną publicznością wypełniającą Phil- harmonic Hall w Los Angeles. Gdy zszedł z estrady, wręczono mu telegram, który informował prosto, że jego matka zmarła w Nowym jorku. Wyruszył w długą, wiodącą przez cały kontynent, powrotną podróż koleją do Nowego Jorku. Dopiero kiedy kupił gazetę, dowie- dział się, w jaki sposób zmarła jego matka, chociaż ani w owej gazecie nie podano powodu jej samobójstwa, ani sam nie podejrzewał, co mogło nim być, dopóki nie znalazł i nie złożył ostatniego, podartego listu. Od tamtego dnia przez resztę życia nosił ów list w zawieszonej na szyi kapsule - amulecie będącym znakiem nieustającej obecności ma- tki. W liście do angielskiego kompozytora (i kolejnego rozchwianego umysłu) Rogera Guiltera napisał: Była walecznym żołnierzem, walczącym przez trzydzieści Lat z okrutną choro- bą (nie z jej Aldridge'owskiej krwi) i jeśli w końcu poczuła, że opuszczajg ją zmysły, czyż nie okazała się mężnym żołnierzem, wyskakując z osiemnastego piętra ? Ze szczegółów śmierci swojej matki Grainger zwierzył się Alfhil- dzie Sandby: Wróciłem do Nowego Jorku i dowiedziałem się prawdy o E. Opowiedzieli mi, że zniesławiła ona mnie i Matkę w ten odrażający sposób. Matka była chora, miała stargane nerwy, nie chciała już żyć; ten wstrząs był dla niej zbyt wielki. jestem szczerze przekonany, że zawiodły ją zmysły. Prag- nęła spokoju i spoczywa w nim... Spotkałem się z E. i powiedziałem jej, że jest nikczemnym kłamcą. Powiedziałem też, że jej nie kocham i nie mógł- bym pokochać, i że nigdy więcej nie chcę jej widzieć. Nie wiem, co Ludzie myślą teraz o tym wszystkim, ale gdybym zmarł przed Tobą, a Ty usłysza- łabyś, że ktoś oskarża mnie i Matkę o życie w kazirodztwie, to podejdź i powiedz to, co mówię Ci teraz. To jest bowiem święta prawda i chcę, byś to wiedziała. Inny list do Alfhildy krytykuje libretto, które chciała dla niego napisać, i kolejny raz zaświadcza, że charakter Graingera był zdomi- nowany przez matkę: Mnie jako Australijczykowi... wydaje się niewiarygodne, by dwoje młodych ludzi mogło zachowywać się tak, jak to czynią twój Leon i Varenka: żyć miłością (czy namiętnością) wbrew jasno wyrażonemu życzeniu matki. To, że wszyscy młodzi ludzie powinni być posłuszni rodzicom, wydaje mi się nader skromnym wymaganiem. Rumienię się na samą myśl, że dwoje młodych ludzi ośmieliłoby się żywić pragnienie, aby mieszkać razem wbrew woli rodziców!Ja sam ruszyłem do miłosnej akcji dopiero wtedy, gdy dora- dziła mi to Matka. Każda inna myśl przyprawia mnie o mdłości i jest odrażająca. Grainger uwolnił się od matki dopiero wtedy, kiedy poznał Ellę Stróm-Bandelius, właśnie taką "nordycką księżniczkę", o jakiej za- wsze marzył. Wszystkie romantyczne idee mojego życia wydawały się wypływać z przy- ćmionych wspomnień i biec ku niej po spełnienie. Zdaje się, że powiedziała do mnie"witaj, chłopczyku'; a może rzuciła mi jakieś inne zabawne powita- nie. Jej jasne oczy rzucają blask... Pozostawiła mi myśl, że wyczuwa we mnie chłopca, a ja chcę, by tylko tak o mnie myślano... Podobnie jak w niej jest dziewczyna - koleżanka, siostra, figlarka, ale nie kobieta - którą kocham i uwielbiam. Stało się to w roku 1926, gdy "chłopczyk" miał lat czterdzieści cztery, a Ella - trzydzieści siedem, na pokładzie liniowca płynącego do Vancouver. Grainger właśnie zakończył wyczerpujące tournee po Australii i czuł się nieco przygnębiony ("w depresyjnym nastroju", jak wolał mawiać). Najpierw zwrócił na nią uwagę w Auckland, gdy stała w kolejce do kontroli paszportów, a urzędnik wywołał szwedzkie na- zwisko Strum. Każda rzecz i każda osoba, która pochodziła ze Szwecji, natychmiast go fascynowała. Odwrócił się, by zobaczyć, że osobą, któ- ra odpowiedziała na to wezwanie, była olśniewająco piękna, jasno- włosa, jasnoskóra, błękitnooka kobieta. Ella Viola Stróm-Bandelius urodziła się w roku 1889 w Sztokhol- mie, ale przeniosła się do Londynu, by studiować w stade School of Art, gdzie poznała Augustusa Johna, który zrobił kilka jej portretów. Po początkowo niepomyślnym spotkaniu na pokładzie liniowca Ella uczyniła pierwszy krok; najwyraźniej przyciąganie było wzajemne. Na szczęście powolne tempo morskich podróży lat dwudziestych pozwo- liło ich związkowi się rozwinąć. John Bird twierdzi, że nie obyło się bez farsy. Usłyszawszy Percy'ego ćwiczącego w salonie, Ella przez po- myłkę wzięła go za szefa grającej na statku orkiestry i poprosiła, by pokazał jej kilka akordów na banjo. Parę dni później odkryła, że jej zaprzyjaźniony "szef orkiestry tanecznej" to sam Percy Grainger (wówczas już słynny pianista, choć jeszcze nie cieszący się sławą jako kompozytor) i przeprosiła go za tę gafę. Nie był to jednak natych- miastowy związek bratnich dusz. Ponadto stały przed nim pewne przeszkody. Z jednej strony on nieprzerwanie opowiadał o matce i otwarcie powiedział Elli, że ciągnie go do niej, ponieważ wygląda dokładnie tak, jak pani Grainger na młodzieńczych fotografiach. Z drugiej zaś - Ella nieustannie prosiła, by grał dla niej Chopina, którego on nie znosił. Opowiadała Graingerowi o swoim kochanku w Londynie, natomiast Grainger opowiadał o matce, pokazując Elli swój medalion z ostatnim tragicznym listem Róży. Nie wiadomo, jak znaczną część swej "złej strony" ujawnił jej w owym czasie, ale ilekroć popadał w nastrój depresyjny, Ella wyciągała swoje banjo i śpiewała mu serenadę Chcę być szczęśliwa. Pewnego dnia Grainger zastał Ellę płaczącą w salonie. Właśnie otrzymała depeszę z Londynu informują- cą, że jej kochanek zmarł nagle. Grainger pocieszał ją - prawdopodo- bnie nie Chopinem - i zrozumieli, że są dla siebie stworzeni. Po zejściu ze statku spędzili jeszcze razem sporo czasu w podróży na wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, gdzie chwilowo się roz- stali. Ona popłynęła do Southampton, on zaś pozostał w USA. Zasypy wał Ellę prezentami, obdarowując ją nawet polisą opiewającą na pięć tysięcy dolarów i wszystkimi książkami, które jego zdaniem powinna przeczytać, łącznie z Zachowaniem kondycji Macfaddena i Księgą Róży Grainger Pobrali się 9 sierpnia 1929 roku przed ogromną publicznością w audytorium Hollywood Bowl. Pan młody dyrygował orkiestrą zło- żoną ze stu dwudziestu sześciu muzyków, która wykonała utwór skomponowany przez niego na tę okazję, a zatytułowany Nordycka Księżniczka. Małżeństwo to przetrwało bez wyraźnych zakłóceń aż do śmierci Percy'ego, który zmarł w roku 1961. Przez wiele lat współ- pracowali zgodnie nad jego kolekcją pieśni ludowych i innymi przedsięwzięciami muzycznymi. Gdy John Bird pisał swoją biografię Graingera, Ella jeszcze żyła, należało więc zachować takt. Wszakże mężowie rzadko zachowują swe "złe strony" w tajemnicy przed żo- nami, więc Ella z pewnością znała i tolerowała jego dziwne upodo- bania. Podczas gdy inne troskliwe żony podróżujących na tournee muzyków pakowały fraki, czarne buty, skarpetki, białe koszule i spin- ki do mankietów, Ella zmuszona była wkładać do walizki Percy'ego różne sadomasochistyczne przybory, a także jego aparat fotograficz- ny wyposażony w samowyzwalacz, aby mógł utrwalić dla potomności spowodowane przez samego siebie okaleczenia, skrupulatnie notu- jąc prędkość przesuwu taśmy, czas naświetlania i wielkość przysłony. Wszystko to zapisał testamentem, wraz z rękopisami i innymi rucho- mościami, Muzeum i Bibliotece im. Graingera w White Plains w sta- nie Nowy Jork, które ufundował ze swych znacznych honorariów, chociaż - co zrozumiałe - nie wszystkie rzeczy są eksponowane. Kolejną świątynię ufundował sobie w Melbourne. Ona także otrzy- mała nazwę Muzeum im. Graingera. Grainger własnymi rękami po- magał ją budować, codziennie o szóstej rano przyłączając się do murarzy i kamieniarzy. Liczne dokumenty dotyczące jego życia i twórczości są przechowywane w Bibliotece Kongresu Stanów Zjed- noczonych w Waszyngtonie. Grainger chciał, aby wiedziano o nim wszystko, by wszystko ujaw- niono i -jeśli to możliwe - pokazano... nawet jego zwłoki, a gdyby okazało się to niewykonalne, sam szkielet. jego mottem, które zapisał 13 listopada 1936 roku, były następujące słowa: Niczego nie niszczyć, niczego nie zapominać, Wszystko pamiętać i o wszystkim mówić. Ufać życiu, ufać ludzkości. Dopóki obraz prawdy umieszczany będzie we właściwej formie (w sztuce, nauce, historii nikogo nie będzie obrażać. Franz Joseph Haydn Data i miejsce urodzenia: 31 marca 1732 r. w Rohrau. Rodzice: Mathias Haydn (1699-1763) i Anna Maria Keller (1707-1754). Żona: Maria Anna Aloysia Apollonia Keller.Data i miejsce śmierci: 31 maja 1809 r. w Wiedniu. Za życia Haydn - ojciec symfonii - znany był w Londynie jako papa Haydn, mimo że państwo Haydnowie nie mieli dzieci. Przez większą część długiego małżeństwa żyli pod jednym dachem, ale nie tak, jak mąż z żoną. Możliwe jednak, że Haydn był ojcem syna swojej wielolet- niej kochanki. Podobnie jak Mozart i Dworzak, on także miał nie- szczęście zakochać się w "niewłaściwej" siostrze. jego pierwszą uko- chaną była Teresa Keller, córka pochodzącego z Czech perukarza i fryzjera. Państwo Kellerowie mieszkali w Ungargasse (obecnie jest to część trzeciej dzielnicy Wiednia), przy ulicy, gdzie Beethoven skom- ponował część swojej Dziewiątej i gdzie do dziś stoi ten dom. Młody Józef stał się niemal synem rodziny Kellerów i udzielając lekcji muzyki pociągającej Teresie, zakochał się w niej. Na jego nieszczęście Teresa stwierdziła, że nie ma powołania do małżeństwa i pozostawiwszy Hay- dna ze złamanym sercem, została zakonnicą, wstępując do Zgroma- dzenia Ubogich Klarysek. 12 maja 1756 roku złożyła zakonne śluby, Haydn zaś, choć zapewne było to dla niego gorzkie przeżycie, skom- ponował oprawę muzyczną tej uroczystości i pokierował nią jako dyry gent. Partytury skomponowanych wówczas utworów przechowywał ja- ko pamiątkę przez resztę życia, to jest przez ponad pół wieku. Mówi się, że Podwójny koncert F dur na organy, skrzypce i orkiestrę jest jed- nym z owych utworów. Twierdzi tak również muzykolog i wydawca dzieł Haydna, Howard Chandler Robbins Landon. Napisanej przez niego biografii tego kompozytora zawdzięczam wiedzę o wielu fak- tach, o których piszę w tym rozdziale. Po przywdzianiu przez jedną z córek zakonnego welonu państ- wo Kellerowie zasugerowali Haydnowi, że powinien ożenić się z dru- gą, która była dość zwyczajna. Zgodnie z tym, co sam Haydn przeka- zał swemu biografowi Diesowi, pan Keller powiedział mu: "Haydn, powinieneś poślubić moją starszą córkę". Dwudziestoośmioletni kompozytor, będąc człowiekiem uległym, ożenił się w roku 1760 z Marią Anną Keller, by z czasem tego żałować. Nie wiedział bo- wiem, że ona także była owładnięta nadmierną religijnością. To małżeństwo okazało się katastrofą. Haydn, który był absolutnie szczery w tej kwestii, powiedział swojemu przyjacielowi Griesingero- wi: "Polubiliśmy się, ale szybko stwierdziłem, że moja żona jest z na- tury próżna i lekkomyślna". Haydn użył słowa Leichtsinnig, które łą- czy impuLsywność z rozrzutnością. Inni współcześni pisali ojej "upartej naturze". Oddając jej sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że miała złą prasę prawdopodobnie w znacznej mierze niezasłużenie. Była zwyczajną kobietą mówiącą wiedeńskim dialektem, lubiła koty, psy i... księży, których nieustannie przyjmowała. Była też kompletnie niemuzykalna i zakłopotana sukcesami muzyki swojego męża. Przy- były z wizytą szwedzki muzyk Berwald (ojciec Franciszka Berwalda) zapytał ją kiedyś, co myśli o skomponowanym przez swego męża oratorium Stworzenie świata, ona zaś odparła: "Ludzie powiadają, że to ponoć dobre, ale ja nie wiem". Jednak opowieści o tym, że używa- ła rękopisów męża do rozpalania ognia, lub też że robiła z nich papiloty, są prawdopodobnie barwną fikcją stworzoną przez nieuda- ne filmy. Haydn był człowiekiem łatwym we współżyciu, więc miesz- kali razem, nawet we wspólnych pokojach, przez wszystkie lata "ich wojny czterdziestoletniej", jak nazwali to współżycie biografowie Haydna. We wspomnieniach Józefa Carpaniego o małżeństwie Hay- dna z Marią Anną znajdujemy następujący fragment: "Przez pewien czas wszystko układało się dobrze, ale później ich małżeństwo przy- pominało związek Sokratesa i Ksantypy. Signora Anna nie była ani urodziwa, ani szpetna, była jednak niezmiernie uparta i obdarzona nieumiarkowanym zapałem religijnym, co manifestowało się w po- dejmowaniu duchownych obiadami, kolacjami i herbatkami. Oszczędny z natury Haydn zaczął dostrzegać z trwogą to wysysanie jego skromnych dochodów, a i gwar owych zgromadzeń nie był zachęcający dla człowieka o jego intelektualnych zapędach... Owi duchowni oczekiwali, że Haydn dostarczy im, gratis, wszelkiej muzy- ki kościelnej, a jeśli odmawiał, odbywały się wielkie sceny... łzy i wza- jemne wypominania... Haydn płacił też rachunki wystawiane przez aptekarzy i lekarzy". Kompozytor pozostawał w dobrych stosunkach z teściami, a kiedy jego szwagier Józef Keller został w roku 1797 zamknięty w zakładzie dla obłąkanych, Haydn napisał wzruszający list do władz, prosząc o pozwolenie zabrania go z tej instytucji, aby mógł być "doglądany dniem i nocą przez opiekuna" w jego, to jest Haydna, mieszkaniu i na jego koszt. Winą za to, iż utrzymywał kochankę, Haydn obarczał żonę, któ- ra - jak twierdził - zmieniła go w kobieciarza, i jako dość dziwny powód podawał to, iż "nie mogła mieć dzieci, więc stałem się bar- dziej podatny na wdzięki innych kobiet". Maria Anna być może była bezpłodna, ale Haydn prawdopodobnie chciał przez to powiedzieć, że nie lubiła seksu. W maju 1769 roku Haydn, już od siedmiu lat żonaty, towarzyszył wraz ze swoją orkiestrą księciu Esterhazyemu w podróży do Bratysławy. Poznał tam pewną młodą kobietę, o której wiemy tylko to, że się nazywała Katarzyna Csech i była czyjąś damą do towarzystwa. Haydn nie mógł się od niej oderwać. Pozostał w Bratysławie, opóźniając powrót o kilka dni i znajdując wymówkę, że "pogoda była nazbyt okropna, by podróżować". Reszty musimy się domyślać, ponieważ nie zachowały się żadne listy,jakie do siebie pisali. Nigdy jednak nie zapomniał Katarzyny i pamiętał o niej w swoim testamencie. Dla żony był mniej szczodry. Chociaż nigdy nie skąpił jej pieniędzy na gospodarstwo, w kwestii upominków i in- nych dowodów uznania był raczej powściągliwy. "Pewnego razu, gdy Haydn uczynił komuś uprzejmość i nie wziął zapłaty - napisał Grie- singer - zasugerowano, że należy dać coś dla jego żony. Odparł wtedy: "Ona na nic nie zasługuje, bo jest jej obojętne, czy jej mąż jest szewcem czy artystą.". Maria Anna miała powody, by uskarżać się na niewierność Haydna na długo przedtem, zanim jej rzekoma bezpłodność dostarczyła mu wątłego usprawiedliwienia. Książę Es- terhazy utrzymywał duży zespół artystyczny, a jego dwór wydawać się mógł jaskinią rozpusty. Pani Haydn była kochanką nadwornego ma- larza, Ludwika Guttenbrunna. Haydn - w przeciwieństwie do swego harfisty, Krumpholtza, który popełnił samobójstwo, gdy porzuciła go niewierna żona - wesoło opowiadał każdemu, kto chciał tego słuchać, co robi jego żona, a kiedy się w końcu rozstali i Maria Anna upierała się, by zachować dla siebie portret męża namalowany przez Guttenbrunna, Haydn powiedział: "Chce zatrzymać ten portret tyl- ko dlatego, że to on go namalował". (Mówiono, iż portret ten został spalony w roku 1945 przez rosyjskich żołnierzy na trawniku zamku Esterhazych wraz z wieloma innymi skarbami, wśród których były także meble). Kochanką Haydna była włoska śpiewaczka, Alojza Polzelli, która wkroczyła w życie kompozytora, kiedy jej znacznie starszy mąż, An- toni, został skrzypkiem w orkiestrze na dworze księcia Esterhazyego. Gdy się w sobie zakochali, Haydn miał lat czterdzieści siedem, a cza- rnowłosa Alojza o oliwkowej cerze - dwadzieścia dziewięć. Można nieco wątpić w bezinteresowność tego romansu. Wszak związek z ka- peLlmeistrem nie zaszkodziłby jej karierze... Haydn wyraźnie fawory- zował Alojzę, wyróżniając ją spośród innych i lepszych śpiewa- czek, choć talenty ulubienicy, które sprawiały mu taką przyjem- ność, nie leżały ani w jej aktorstwie ani w umiejętnościach wokal- nych (wciąż musiał obniżać tonacje arii, by dopasować je do ograni- czonych możliwości głosowych Alojzy). Kiedy mąż włoskiej śpiewa- czki został zwolniony przez pałacowych zarządców, Haydn inter- weniował, by przywrócono go na poprzednie stanowisko, a nie kazano wracać do Włoch, bo nie chciał jej stracić. Ten romans trwał przez większą część życia Haydna, ale przyniósł mu niewie- le szczęścia. O ile bowiem jego rozrzutna żona nie dbała o pie- niądze, o tyle kochanka była prawdziwą poszukiwaczką złota. Ilekroć przebywali z dala od siebie, niemal każdy jej list zawierał zarów- no prośby o pieniądze, jak i napomknienia o "dwóch żyjących przeszkodach" stojących na drodze do ich małżeństwa. Mąż Alojzy zmarł, zanim umarła pani Haydn, ale romans zakończył się wcześniej. Haydn prowadził też czułą korespondencję z niejaką panią von Genzinger i chociaż nie ma żadnego dowodu, by łączyło ich coś więcej niż przyjaźń, ton owej korespondencji jest wystarczająco intym- ny, by to sugerować. Haydn miał w Londynie liczne wielbicielki. Jed- ną z nich stała się Rebeka Schroeter, wdowa po pianiście i drugorzęd- nym kompozytorze, która pomimo niemieckiego nazwiska była An- gielką. Biograf Haydna A.C. Dies, któremu w roku 1806 pokazano jeden z londyńskich notatników kompozytora, przytacza ich frag- ment: "Znalazłem parę tuzinów listów od pewnej angielskiej wdowy, która mnie kochała. Chociaż była ode mnie szesnaście Lat starsza, wciąż pozostawała piękną i czarującą kobietą i chętnie bym ją poślubił, gdybym był wtedy wolny." Ta jeszcze żyjąca kobieta jest wdową po sławnym pianiście Schroete- rze, którego melodyjne pieśni Haydn chwalił z emfazą... Zwykle jadał z nią kolacje. Otwarcie przyznawał, że lubi ładne kobiety, ale nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że tak wiele urodziwych pań kochało jego."Z pewnością nie skłania ich do tego moja uroda" - mówił. "Na pana twarzy - odparłem - maluje się geniusz, który jest też w całym pańskim obejściu, a to właśnie się podoba i wszyscy wiedzą, że to jest dobre." "Można więc sądzić [od- powiedział Haydn Diesowi], że wobec wszystkich mam dobre zamiary': [Dies:] "To wystawiało pana na otwarte ataki". Haydn: "Och, czasami. Ale byłem sprytny ". Rebeka pomagała Haydnowi, kiedy przebywał w Anglii, w kwes- tiach praktycznych i działając za niego w sprawie umowy z wydawcą. On z kolei dawał jej lekcje. Pani Schroeter składa wyrazy uznania panu Haydnowi i informuje, że właśnie wróciła do miasta i będzie rada widzieć go, kiedy tylko znajdzie on dogodną dla siebie chwilę, by udzielić jej lekcji. Ten oficjalny liścik, bez jakiegokolwiek serdecznego zwrotu do adresata, nosi datę 29 czerwca 1791 roku. Następny, z 8 lutego 1792 roku rozpoczyna się od "M(ój D(rogi ": M.D. Bardzo chciałabym wiedzieć, JAK SIĘ DZIś MIEWASZ, przykro mi tracić przyjemność spotkania Cię dzisiejszego ranka, ale mam nadzieję, że będziesz mieć czas, by przyjść jutro. Błagam, Mój D(rogi, byś zechciał troszczyć się o swoje zdrowie i nie męczył się nadmiernie pilną pracą. Moje myśli i najlep- sze życzenia są zawsze przy Tobie. Pozostaję z najszczerszym oddaniem Twoja W(ierna etc. Nie minęło wiele czasu, a ta godna uwagi zażyłość rozwinęła się, chociaż zachowały się tylko listy pani Schroeter. Mój Drogi, było mi ogromnie przykro rozstać się z Tobą tak nagle ostatniego wieczoru. Nasza rozmowa stała się wyjątkowo interesująca i miałam Ci do powiedzenia tysiąc czułości, moje serce BYłO i jest pełne TKLIWOŚCI dla Ciebie, ale żaden język nie zdoła wyrazić choćby POłOWY MIłOŚCI i CzułOŚCI, jakie żywię dla Ciebie. Ty jesteś mi NAJdroższY KAż- DEGO DNIA mego życia. Przykro mi, że byłam wczoraj tak nudna i niemą- dra, w rzeczy samej, mój NAJdroższY... Dziękuję Ci tysiąckrotnie, że poświęciłeś mi uwagę. jestem naprawdę świadoma Twojej dobroci i zapew- niam Cię, Mój Drogi, że gdyby cokolwiek mnie trapiło, otworzyłabym serce i powiedziałabym Ci wszystko w całkowitej ufności. Och, jakże szczerze prag- nę Cię zobaczyć. Mam nadzieję że przyjdziesz do mnie rano. Będę szczęś- liwa, widząc Cię zarówno rano, jak i wieczorem. Niech Cię Bóg błogosławi, Mój Kochany, wszystkie moje myśli i najlepsze życzenia zawsze Ci towarzy- szą. I jak zawsze pozostaję z najszczerszym i niezmiennym szacunkiem, mój Drogi ... Mój Najdroższy, nie mogę być szczęśliwa, dopóki się nie dowiem, czy wiesz, doprawdy, powiedz mi, kiedy przyjdziesz. Niebawem "Mój Drogi" i "Mój Najdroższy" zostaje "Moim Naj- ukochańszym", a ton korespondencji staje się coraz bardziej intym- ny. Czyżby Haydn już symulował bóle głowy? Mój Drogi, chciałabym wiedzieć, JAK SIĘ CZUJESZ? Mam nadzieję usły- szeć, że ból głowy CAŁKOWICIE ZNIKNĄŁ, i że dobrze spałeś. Mam też nadzieję widzieć mojego Najukochańszego jak zwykle we wtorek na kolacji.. i przez całą noc u mnie? Ostatnie słowa są przekreślone, ale wciąż widoczne. Wylewna Re- beka chyba stała się nieco nieznośna. Inny z ponad dwudziestu listów kończy się tak: jestem doprawdy pełna NIEPOKOJU i NIECIERPLIWIE PRAGNĘ CIĘ ZOBACZYĆ chcąc mieć tyle TWOjegO TOWARZYStwA, ile to możliwe, mój naprawdę Najdroższy. ŻYWIĘ DLA CIEBIE NAJCZULSZE I NAJ BARDzIEJ tKLIWE UCZUCIE, DO JAKIEGO ZDOLNE jest lUDZKIE SERCE i zawsze pozostaję z NAJSZCZERSZYM PRZYWIĄZANIEM, moja Największa miłości Najszczerzej, Najwierniej i Najczulej Twoja... Rebeka Schroeter nie była jedyną londyńską wielbicielką Hay- dna. Inne panie przysyłały napisane dla niego wiersze, a także nosiły nakrycia głowy i aplikacje z wyhaftowanym nazwiskiem kompozytora. Pewna dama podarowała mu pieśń Od pierwszego wejrzenia, którą za- brał ze sobą do Wiednia i opatrzył następującą adnotacją: "Tę pieśń skomponowała pani Hodges, najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykol- wiek widziałem. Tekst i muzyka są jej dziełem". Na wieść o jej śmierci dopisał drżącą ręką: "Requiescat in pace. J. Haydn". Tymczasem wciąż wysyłał pieniądze Alojzie, chociaż jej nigdy nie było ich dosyć. W sierpniu 1791 roku do stałej prośby o pieniądze dodała wiadomość, że jej mąż umarł. Odpowiedź Haydna była krótka: Droga Polzelli, mam nadzieję, że otrzymałaś ostatni list z promu i sto guldenów, które z nim wysłałem. Chciałbym posłać więcej, ale w tej chwili nie mogę. jeśli chodzi o Twojego męża, to powiem, że los okazał się dla Ciebie łaskawy, uwalniając Cię od tego smutnego brzemienia. Dla niego także lepiej być na tamtym świecie, niż bezużytecznie pozostawać na tym. Dosyć się, biedaczysko, nacierpiał. Droga Polzelli! Być może czas, do które- go tak często tęskniliśmy, jeszcze nadejdzie, gdy zamknie się czworo oczu. Para oczu już się zamknęła, a pozostałych dwoje... Dość tego, będzie, jak Bóg zechce... Oczy pani Haydn nie zamknęły się przez kolejne dziewięć lat, czyniąc to w roku 1800. Alojza Polzelli czekała na Haydna, ale on był już nią zmęczony. Poznał przecież wiele innych, milszych i mniej zachłannych kobiet. jednak Alojza wciąż upierała się przy swoich żą- daniach finansowych i prosiła go, by złożył deklarację: Ja, niżej podpisany, obiecuję Signorze Alojzie Polzelli, że w przypadku za- stanawiania się nad ponownym małżeństwem nie wezmę za żonę innej kobiety, jak tylko wspomnianą Alojzę Polzelli. Obiecuję też zapisać w tes- tamencie rzeczonej Polzelli zabezpieczenie na życie w wysokości trzystu gul- denów. Podpisane i przypieczętowane przez Józefa Haydna, Kapelmistrza Księcia Esterhazyego. W tym jednak dobry charakter Haydna opuścił go. Gdy 31 maja 1809 roku umarł, w testamencie nie było żadnego "zabezpieczenia na życie" dla Alojzy Polzelli. Ogromną sumę tysiąca guldenów otrzy- mała tajemnicza Katarzyna Csech, którą wiele lat wcześniej poznał w Bratysławie. Polzelli w końcu wyszła ponownie za mąż i dożyła osiemdziesięciu dwóch lat. Z pierwszego małżeństwa miała dwóch synów: Piotra i Antoniego. Haydn był oddany obydwu i kształcił ich na swój koszt. Był wstrząśnięty, gdy Piotr, skrzypek, umarł mając zale- dwie dziewiętnaście lat. Antoni urodził się 22 kwietnia 1783 roku, w szczytowym okresie romansu Haydna z Alojzą i mógł być jego sy- nem. Czyżby zatem istniał prawdziwy papa Haydn? Augusta MaRy Anne Holmes Data i miejsce urodzenia: 16 grudnia 1847 r. w Paryżu. Rodzice: Charles William Scott Dalkeith Holmes i Tryphina Anna Constance Augusta Shearer. Data i miejsce śmierci: 28 stycznia 1903 r. w Paryżu. Augusta Holmes całe swoje życie spędziła w Paryżu. Była córką irlan- dzkiego oficera pochodzącego z Youghall w hrabstwie Cork, który walczył pod Waterloo, a potem osiedlił się we Francji, i łączącej w so- bie pochodzenie szkocko-irlandzkie Tryphiny Shearer. W Paryżu krą- żyły jednak uporczywe pogłoski, że Augusta Holmes w rzeczywistości była córką poety Alfreda de Vigny'ego, którego łączyła bliska i nie- zwykle romantyczna przyjaźń z Tryphiną. Oficjalnie de Vigny był oj- cem chrzestnym Augusty, ale okazywał znacznie większe zaintereso- wanie jej pomyślnością niż to,jakiego można by oczekiwać po najbar- dziej nawet sumiennym ojcu chrzestnym (Augusta została sierotą bę- dąc dzieckiem, gdy jej matka mieszkała w domu Alfreda de Vigny). Ktoś goszczący w domu Augusty zauważył tam portret tego poety i zapytał, czy go znała. "W rzeczy samej - odparła. - Nie sądzi pan, że jestem do niego bardzo podobna?" Chociaż państwo Holmesowie wkroczyli na paryskie salony, to jednak nie przestawali demonstrować swoich rodowych związków ze Szmaragdową Wyspą, zaś Augusta, któ- ra uważała się za Francuzkę, nigdy nie utraciła przywiązania do wszyst- kiego, co irlandzkie. Wśród jej "irlandzkich" utworów znaczące miej- sce zajmuje skomponowany w roku 1882 nastrojowy poemat symfoni- czny Irlandia oraz Orange Song. Rodzice Augusty byli protestantami [i prawdopodobnie zwolennikami oraniystów - przyp. red.]. Augusta była muzykalnym dzieckiem i usilnie pragnęła uczyć się gry na fortepianie, ale matka nie tylko wzbraniała jej nauki muzyki, ale i odmówiła zgody na jakikolwiek instrument. Podobno w proteś- cie przeciwko tej decyzji Augusta chciała się zasztyletować i dopiero po śmierci pani Holmes pozwolono jej brać lekcje muzyki najpierw u organisty katedry w Wersalu, a potem u niemiecko-szwajcarskiego kompozytora Fryderyka Klose. Według wszelkich relacji Augusta wy- rosła na wspaniałą kobietę i wybitną kompozytorkę, mającą w swym dorobku cztery opery, kilkanaście symfonii stworzonych z wielkim rozmachem (kilka z nich ma formę poematów symfonicznych z par- tiami wokalnymi). Augusta Holmes pisała również muzykę dla or- kiestr wojskowych; jest autorką utworów solowych na flet i fortepian, a także na klarnet i fortepian. Napisała też około stu pieśni. Dzisiaj niemal nie grywa się jej utworów, choć w chwili, gdy piszę te słowa, rewolucja spowodowana nagraniami cyfrowymi (w połączeniu z ros- nącym zainteresowaniem kobietami działającymi na niwie kompozy- torskiej) wydobywa z zapomnienia różne nieoczekiwane rarytasy i osobliwości. Mężczyźni uganiali się za Augustą przez całe jej życie. Adolf Lud- wik Jullien, prototyp dzisiejszych dyrygentów showmenów, pisał dla niej wiersze, porównując ją do Astarte ("która miała jej urodę, lecz nie miała jej umysłu") i do Safony ("która miała jej umysł, lecz nie miała jej urody"). Poeta Stefan Mallarme pisywał do niej wierszowane listy, a Wincenty d'Indy przyznawał, że jest na jej punkcie "compLete- ment toque" (absolutnie zbzikowany). Augusta uczyła się kompozycji u Cesara Francka i niebawem on także był nią oczarowany do tego stopnia, że chciał porzucić żonę i zamieszkać z nią. Jego namiętny Kwintet fortepianowy f moll został skomponowany pod wpływem uroku Augusty. Nie sprawiło to przyjemności pani Franck, która później zawsze mówiła, że nie może znieść tego utworu. Franck zadedykował także młodziutkiej uczennicy ostatni ze swoich Trzech chorałów, w któ- rych zawarł jej najbardziej znaną pieśń Trois anges sont venues ce soir ( Trzej aniołowie przybyli dziś wieczorem). Nawet Kamil Saint-Saens - którego tajemnicze życie miłosne (ze wszystkimi swoimi lukami) jest tu dokładnie opisane w innym roz- dziale, także był zadurzony w Auguście. Jak sam oświadczył później: "Wszyscy byliśmy w niej zakochani... sławni literaci, malarze, muzycy... i każdy z nas byłby dumny, mając ją za żonę". On sam w istocie oświadczył się Auguście Holmes, ale go nie przyjęła, podobnie zresztą jak odprawiła wszystkich innych proszących ją o rękę. Odrzuciła też zaloty zarówno Wincentego d'Indy'ego, jak i konkury poety Villiersa de L'Isle-Adama, który opisał ją jako "bardzo piękną, z bujnymi złoty- mi włosami... [i] obdarzoną geniuszem... nie będącą jednym z owych ~~cudownych dzieci", uroczych dziewczątek, których przeznaczeniem jest status zamożnej i doskonałej pani domu, lecz prawdziwą artystką o zapewnionej przyszłości". Debussy, który był owładnięty obsesją na punkcie wszystkich blondynek, skrycie zwracał się do Augusty Holmes kilkoma wersami pochodzącymi z jednej z jej własnych pieśni: "O tak, pochwyciłem twe serce w moje złote kleszcze, a twoje włosy pojmały w złote okowy moje życie". Niemniej jednak, gdy tego nie widziała, lubił rozweselać przyjaciół parodiowaniem jej stylu, zarówno kom- pozytorskiego, jak i poetyckiego, co sugeruje, że ani nie był poważny w swych zalotach, ani rozgoryczony tym, że on także poniósł klęskę. Augusta, z obawy, iż będąc kobietą mogłaby nie zostać zaakcep- towana jako kompozytor, początkowo publikowała swoje utwory pod pseudonimem Hermann Zeuta, ale wszystko to uległo zmianie, gdy w roku 1875, pod opieką Cesara Francka, zadebiutowała operą Hero et Leandre i kiedy - prawdopodobnie także z jego rekomendacji - część jej pierwszej Symfonii zagrał Pasdeloup*, który zaprezentował ów frag- ment wraz z jej poematem symfonicznym Les Argonautes (Augusta Holmes sięgała głównie po tematy klasyczne i mitologiczne). Chociaż Cesar Franck kochał Augustę jako kobietę, potrafił zachować obiek- tywizm w ocenie jej muzyki. Recenzując wykonanie Les Argonautes stwierdził, że "nie jest to partytura mistrza, ale znaczenie i wartość artystyczna utworu nie ulega wątpliwości". Nie podobały mu się rów- nież jej skłonności wagnerowskie, ponieważ uważał, że wnoszą one ślad "niepohamowanej męskości... co stanowi częsty błąd popełniany przez kobiety kompozytorki". Po udanym odparciu wszystkich miłosnych oblężeń Augusta Hol- mes obdarzyła w końcu swymi względami nie muzyka, lecz jednego z licznych w jej kręgu literatów; sama bowiem bardziej lubiła poetów niż kompozytorów. Urodziła więc trzy córki poecie, dziennikarzowi i powieściopisarzowi Catulle'owi Mendesowi, ale nie wyszła za niego za mąż. Leoś Eugen, Janaćek Data i miejsce urodzenia: 3 lipca 1854 r. w Hukvaldach na Morawach. Rodzice: Jiri Janaćek, nauczyciel muzyki, i Amalie Grulichova, gospodyni domowa. Żona: Zdenka Schulzova (1865-1938), ślub 13 lipca 1881 r. Córka: Olga ( 1882-1903). Syn: Vladimir (1888-1890). Największa miłość: Kamila Stósslova ( 1891-1935 ). Data i miejsce śmierci: 12 sierpnia 1928 r. w Morawskiej Ostrawie. Pilar - bohaterka powieści Ernesta Hemingwaya Komu bije dzwon - mówi, że po gwałtownym, namiętnym akcie miłosnym "zadrżała ziemia". Ta powieść, napisana w roku 1940, niemal tuż po zakoń- czeniu hiszpańskiej wojny domowej, może zostałaby zapomniana, gdyby do języka nie wkroczył ów erotyczno-sejsmiczny niepokój. jed- nak dla Leosza Janaczka i jego kochanki Kamili Stóssel ziemia się "zatrzęsła ' czy też "zadrżała" - a nawet "eksplodowała - w miłos- nych okolicznościach znacznie wcześniej, a najpełniej 21 kwietnia 1927 roku i zostało to uwiecznione przez kompozytora w trzeciej części jego II Kwartetu smyczkowego.18 lutego 1928 roku pisał do niej: Dzisiaj pomyślnie ukończyłem ów fragment "Kiedy zadrżała ziemia ". Będzie najlepszy. Ach, cóż to była za zdumiewająco piękna chwila! I jakże praw- dziwa! I ylko najpiękniejsze melodie mogg znaleźć w tym miejsce. Mam nadzieję, że uda mi się ostatnia część... Kwartet nosi podtytuł "Listy poufne", część zaś, o której mowa, jest oznaczona określeniami wykonawczymi Con moto-VivaceAndante (szybko-z ożywieniem-umiarkowanie), a jej przeciętne wykonanie trwa około trzech i pół minuty. Wystarczająco długo, by poruszyła się ziemia... Między Leoszem Janaczkiem i Kamilą Stóssel przepłynęły setki poufnych listów. Prawdopodobnie było ich ponad tysiąc. W tej części owej korespondencji, która ocalała, z listów Janaczka do ukochanej często usunięto słowa, fragmenty, a nawet całe strony, czyniąc to z oczywistą stratą "niewinnego" materiału na odwrocie. Kamila nie chciała zachowywać dla potomności niczego nieodpowiedniego, nie mogła jednak znieść całkowitego zniszczenia listów z wyjątkiem jed- nego lub dwóch, które okazały się zbyt "mocne" i które zniszczyła w całości, zachowując puste koperty. Ale nawet w ocenzurowanej formie listy te zostały zatajone i zakazane przez czeskie władze komu- nistyczne, które za nic miały mordowanie tysięcy ludzi, natomiast zawadzał im pozamałżeński romans i kilka niegodnych uwagi słów wyrażających pociąg seksualny. (Z drugiej zaś strony, jak to pokazuje opowieść o Czajkowskim, nawet bardziej pruderyjni Rosjanie ujawnili i starali się wiernie przedstawić życie seksualne swojego kompozyto- ra.) Janaczek pisywał listy miłosne do Kamili niemal otwarcie, ignoru- jąc istnienie jej męża. Dawid Stóssel był albo zdumiewająco pobłaż- liwy, albo - co bardziej prawdopodobne - aż tak uprzejmy z chęci upieczenia przy tym ogniu własnej pieczeni. Z pewnością pochlebiało mu, że jego żona stała się obiektem uczuć najsłynniejszego po Dwo- rzaku czeskiego kompozytora. Janaczek, mimo iż z sentymentalnych powodów pragnął zachować listy Kamili, ukrywał je przed żoną, Zden- ką. Państwo Janaczkowie nie byli już małżeństwem w pełnym znacze- niu tego słowa: żyli osobno, chociaż pod tym samym dachem, przy czym żona kompozytora zdawała sobie sprawę z istnienia jakiejś ko- chanki jeszcze przed Kamilą. Niemniej jednak po przeczytaniu jed- nego z listów Kamili i stwierdzeniu, że jest on utrzymany w nader intymnym tonie, wpadła w złość. W rezultacie Janaczek zaczął te listy palić i właśnie dlatego zachowało się ich stosunkowo niewiele. Za- chowanej korespondencji Leosza Janaczka i Kamili Stóssel nie pub- likowano w Czechosłowacji aż do roku 1990. Korespondencja ta ujaw- nia osobliwy związek łączący podstarzałego, ogłupiałego, dość ponu- rego oraz zarozumiałego mężczyznę zaabsorbowanego wyłącznie wła- snym powodzeniem z niezbyt wyrobioną i niewystarczająco wykształ- coną, młodszą od niego o czterdzieści lat kobietą, która w młodości była szwaczką. Kamila była zupełnie niemuzykalna i nie interesowała się ani muzyką, ani muzykami. Janaczek próbował delikatnie skłonić ją, by czytała więcej książek, aby stała się nieco bardziej wyrafinowana. Równocześnie sam był na tyle naturalny, by nie pozwalać, aby w na- główkach listów używała w stosunku do niego słowa "maestro" (cho- ciaż ku zakłopotaniu Janaczka zdumiewająco niechętnie zwracała się do niego po imieniu): Janaczek najczęściej podpisywał się typowymi zapewnieniami o wiecznej miłości: "Zawsze Twój" itp. wraz z inic- jałem "L.", albo "L J.", a od czasu do czasu dodawał skrót swego naukowego tytułu, pisząc "Dr. phil." (doktor filozofii). Janaczek urodził się w miejscowości Hukvaldy jako dziesiąte z czternaściorga dzieci ubogiego morawskiego małżeństwa. Jego oj- ciec, który był nauczycielem muzyki i dyrygentem chóru kościelnego czuwającym nad muzyczną stroną nabożeństw (czyli kantorem, jak na- zywa ten urząd tradycja czesko-austro-niemiecka), w roku 1838 po- ślubił Amalię Grulich. Ponieważ w ich małym domu nie było miejsca, a dzieci rodziły się niemal co roku, więc niektóre musiały być wysłane z domu i Leosz właśnie w ten sposób został oddany do Brna, gdy miał zaledwie jedenaście lat. Tam wstąpił do konwiktu, czyli szkoły z inter- natem prowadzonej przez księży, a mieszczącej się w klasztorze. Od- bierając od księży wstępną edukację muzyczną, najpierw został chó- rzystą, a potem - tak jak Bruckner - skierowano go do pracy nau- czycielskiej z młodszymi chłopcami. Dyrektor chóru wziął Janaczka pod swoje skrzydła i rozszerzył jego horyzonty muzyczne. Z Brna Jana- czek udał się na studia muzyczne do Pragi, a następnie do Lipska i Wiednia. Utrzymywał się z udzielania prywatnych lekcji, a z jedną ze swoich uczennic nieoficjalnie zaręczył się w roku 1879, gdy miał dwa- dzieścia pięć lat. Ta uczennica, Zdenka Schulz, której udzielał lekcji gry na fortepianie, miała wtedy lat czternaście. Janaczek podjął dalsze studia muzyczne i będąc z dala, utrzymywał raczej jednostronną kore- spondencję ze Zdenką, głównie po to, by wywnętrzać się przed nią ze swej niedoli i ogólnego nieukontentowania. Ostatnim studenckim utworem, jaki skomponował w Lipsku, były fortepianowe Zdenka Va- riations, dedykowane właśnie jej. Była to prawdopodobnie pierwsza z licznych artystycznych eksplozji Janaczka inspirowanych miłością do kobiet. Leosz i Zdenka pobrali się 13 lipca 1881 roku, zanim ona ukończyła szesnaście lat i oboje zdali sobie sprawę już w miodowym miesiącu, że ich małżeństwo to pomyłka. W sierpniu 1882 roku państwu Janaczkom urodziła się córka, Olga, po czym Zdenka wróciła do swojej matki; była bowiem jedyna- czką i tęskniła za rodzinnym domem. W roku 1884 nastąpił między małżonkami krótki okres pojednania, po którym urodził się im syn, Wladymir. Chłopiec zmarł na szkarlatynę w roku 1890, a do tego czasu małżeństwo jego rodziców się rozpadło. Leosz i Zdenka po- stanowili, że zamieszkają razem, ale będą wiedli oddzielne życie. Janaczek był muzycznym autobiografem i większość jego utworów wydaje się bądź to tkwić korzeniami w jego życiu miłosnym, bądź też mieć do niego jakieś odniesienia. Po przypadkowym wakacyjnym spo- tkaniu latem 1903 roku w Luhaćovicach Janaczek nawiązał krótki romans z Kamilą Urwalek, która była z nim dość długo, by stać się inspiracją jego autobiograficznej opery zatytułowanej Osud (Fatum). W roku 1903 Teatr Narodowy w Pradze zaangażował śpiewaczkę Gabrielę Horwat, którą Janaczek przesłuchiwał do roli Kościelnichy w Jenufie. Wyznał tej śpiewaczce miłość i napisał do niej wiele namięt- nych listów, uskarżając się ( jak zwykle) na swoją niedolę, ale ich ro- mans trwał krótko. W tym samym roku, gdy pracował nad Jenufą, tuż przed swymi dwudziestymi pierwszymi urodzinami zmarła jego córka Olga, i właśnie jej pamięci Janaczek dedykował tę operę. Współczesny biograf Janaczka i ~badacz jego twórczości, John Tyrrell twierdzi, że romans kompozytora z Horwatową był prowadzony otwarcie i osten- tacyjnie (w przeciwieństwie do większości podobnych przygód między śpiewaczkami a potężnymi protektorami, które zazwyczaj nie wycho- dzą poza intymność operowych garderób). Ta otwartość pozwoliła pani Janaczkowej uzyskać sądową zgodę na separację z mężem. (Gab- riela Horwat zmarła w roku 1967 w wieku dziewięćdziesięciu lat.) Kiedy w życie Janaczka wkroczyła Kamila Stróssel, porzucił on Gab- rielę, a potem, nielojalnie, pisał o niej jakieś niepochlebne rzeczy, nazywając swoją niedawną kochankę "tą wiedźmą Horwatową". Do Kamili zaś pisał tak: "Ocaliłaś mnie przed tą straszną, zepsutą kobietą, jaką jest Horwatowa... pewnego dnia Zdenka zrozumie, że mnie przed nią ochroniłaś i że ona nie była do tego zdolna". W korespondencji z młodymi kobietami Janaczek zawsze narze- kał, że żona go nie rozumie i że nie potrafi spełnić potrzeb wielkiego kompozytora. W rzeczywistości rozumiała go aż nazbyt dobrze, co ujawniła w swoich pamiętnikach. W roku 1917 Janaczek był na jed- nym ze swych stałych letnich urlopów, które czasami planował już w styczniu. Większość z owych urlopów spędzał w Luhaćovicach, gdzie zawsze jeździł sam (a przynajmniej tak mówił żonie). W czasie wakacji w roku 1917 posłał żonie ustną wiadomość, że bada źródło zaopatrzenia i znalazł kogoś "w mące" (był to czas pierwszej wojny światowej i brakowało żywności), wyjawił też, że jest tam sam. Pani Janaczkowa zareagowała sardonicznie, z typowym dla żon-gospodyń przekąsem. "Od tego samego posłańca, który przyniósł tę wiado- mość, dowiedziałam się też, że w Luhaćovicach nie było pani Horwat. To mi dopiero nowina! Mój mąż w Luhaćovicach sam i pełen troski o aprowizację naszego domu!" (domu - o czym musimy pamiętać - który Janaczkowie zamieszkiwali osobno: on na górze, a ona na dole, i pamiętajmy też, że romans kompozytora z panią Horwat znany był jego żonie oraz praktycznie wszystkim wokół). Kiedy Janaczek wrócił do domu, powód nieobecności pani Horwat w Luhaćovicach stał się jasny: Była dziesiąta rano, gdy przed bramą ogrodu zaturkotał powóz. Po chwili wyskoczył z niego Leosz i promieniejąc zaczął opowiadać mi wesoło, że przyje- chał porannym ekspresem i że w Luhaćovicach poznał jakieś młode małżeńs- two. "Oni naprawdę się kochają!" Potem wyciągnął fotografię i podał mi ją. Młoda kobieta będąca najwyraźniej "drugą edycją" pani Horvat, zna- cznie od niej młodsza, mniej więcej dwudziestopięcioletnia, w sukni "chłop- ce" lub czymś równie dziwnym... Instynkt mówił mi: "pani Horwat już na niego nie działa, teraz ta zajmie jej miejsce'; ale rozum protestował, twier- dząc, że jestem w błędzie, że ta młoda dama jest z pewnością za młoda. Co więcej, mój mąż ciągle opowiadał, jak bardzo ci małżonkowie się kochają i jacy są zachwycający, aż nagle zdradził się: " Wiesz, zaprosiłem ich, przyjeż- dżają w sobotę". Byłam zaskoczona ożywieniem Leosza i jego uprzejmością wobec mnie, a także tym, że znowu zaprosił do nas gości. "Ale ja chciałam wyjechać." " Och, nie, nie możesz, musisz tu być, opowiadałem jej o tobie, ona chce cię poznać. " jakże mogłabym wyjechać, kiedy działy się takie rzeczy? Zastanawiałam się, jak podejmę tych dwoje, w owym czasie wszędzie były okropne braki w zaopatrzeniu. Miałam dość pracy, ale w sobotę, gdy mój mąż pojechał na stację, by spotkać tam gości, byłam przyzwoicie przygotowa- na. Przyjęłam ich na werandzie. Byłam zaskoczona, widząc dwoje ludzi w zdecydowanie żydowskim typie, szczególnie semicki wygląd miał pan Stós- sel, który - pomimo że nosił wojskowy mundur - wyglądał jak rudowłosy polski Żyd. Oczywiście nie dałam tego po sobie poznać ale najbardziej zdumiona byłam Leo.szem. Żona pana Stóssela stokrotnie przepraszała, że zakłóca mi spokój, ale mój mąż najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu i zdecydowanie życzył sobie, byśmy się poznały. Pomyślałam, że jest całkiem miła: młoda, wesoła, można z nią było przyjemnie porozmawiać i wciąż się śmiała. Była osobą średniego wzrostu, o czarnych i kręconych jak u Cyganki włosach oraz wielkich, ciemnych i wyraźnie wypukłych oczach "wolookiej Hery'; niczym pani Horwat... Miała gęste brwi i zmysłowe usta. Jej głos był nieprzyjemny: piskliwy i ostry. Pan Stóssel był człowiekiem mocnej budowy, zdecydowanie wyższym niż Leosz, z rudawymi włosami. Miał przyjemny wygląd i bardzo miłe maniery. Ona miała na imię Kamila, on zaś - Da- wid... jedna rzecz była pewna: wnieśli w nasz posępny spokój wiele ruchu i śmiechu. WypiLiśmy herbatę w ogrodzie. Leosz promieniał i gorliwie jej usługiwał. Pan Stóssel był rozradowany powodzeniem swojej żony. Zaczęła zrywać morele. Stanęła na drabinie, a Leosz wpatrywał się w nią entuzjas- tycznie z dołu, nie przejmując się, że sąsiedzi z przeciwka wyglądali ze zdumieniem ze swoich okien, by zobaczyć, co też się u nas dzieje. Nasi goście spali tej nocy na dole obok mnie, a rano poszli odwiedzić swoich znajomych i wrócili dopiero po południu. Kamila znów dopilnowała, by było wiele zamieszania i wrzawy, aż późnym wieczorem ktoś z sąsiadującego z nami szpitala wojskowego zbeształ ją za takie zachowanie o późnej porze. Dopiero wtedy się uspokoiła... Kiedy wieczorem mój mąż poszedł na górę, by położyć się spać, zostaliśmy we troje na dole, siedząc i gawędząc. Szybko skierowała rozmowę na panią Horwat. Wiedziała o wszystkim. Leosz, mówiła, zwierzył się jej ze wszystkiego i najwyraźniej uskarżał się też na moje niezrozumienie jego... przyjaźni. W odpowiedzi odrzekła, że trudno jej wydać jakąś opinię, skoro mnie nie zna. Oto powód, dla którego ją zaprosił: uczynił to, aby mnie poznała. A więc to tak; mój mąż uczynił tę młodą, ledwie poznaną osobę sędzią naszych spraw. Wspaniale, zatem ja również tak postąpiłam. Powie- działam jej, jak ja to widzę. Bez trudu poczuła dLa mnie współczucie, okazała przyjazne zainteresowanie i była tak pełna zrozumienia, że Mara [pokojówka państwa Janaczków i ja powiedziałyśmy później do siebie, że prawdopodobnie dobrze się stało, iż mój mąż przywiózł do nas panią Stóssel, ponieważ ona mnie rozumie i mogłaby mieć na niego dobry wpływ. O tym, że naprawdę miała ona na Leosza wielki wpływ, przekonałam się bardzo szybko. Państwo Stósselowie spędzili u Janaczków kilka dni i w poniedzia- łek Zdenka zobaczyła, że Kamila przygląda się fotografii kochanki jej męża, pani Horwat. Fotografia wisiała w jego gabinecie (ten człowiek nie był uosobieniem taktu). Żona kompozytora powiedziała Kamili, jak się czuje, ilekroć patrzy na to zdjęcie. Kamila odparła, iż wie co zrobić, po czym wyszła do ogrodu i porozmawiała z Leoszem. Zdenka napisała później: [Kamila] pospiesznie wróciła. Śmiała się: "Dał mi to zdjęcie, bo nie ma już dla niego znaczenia". Razem zdjęłyśmy ten wizerunek pani Horwat i pani Stóssel zabrała go ze sobg do Prerova. To, co mnie, a także naszym przyjacio- łom i prawnikom się nie udało, zostało osiągnięte w okamgnieniu przez tę sprytną, wesołą Żydóweczkę. W ten sposób całkiem mnie zawojowała i po tym wydarzeniu nawet ją polubiłam. W tym punkcie plany Janaczka mogły spalić na panewce. jak wiedzą wszyscy flirtujący mężowie, w przedstawianiu żonom przyjació- łek zawsze kryje się pewne ryzyko. Mogą się bowiem znienawidzić od pierwszego wejrzenia (a wtedy nowa przyjaźń źle się zaczyna, jest udaremniona lub ściągnięta do "podziemia") bądź też mogą się po- lubić (mając ze sobą wiele wspólnego lub będąc w typie pociągającym męża) i stworzyć więź, która go wyłączy. Często zdarza się tak, iż zakochują się w sobie osoby zgoła do siebie nie pasujące. Miłość Janaczka do Kamili była zaadresowana tak nieodpowiednio, jak tylko mogła. W chwili ich pierwszego wakacyj- nego spotkania w roku 1917 Janaczek miał sześćdziesiąt trzy lata, Kamila - dwadzieścia trzy, a jej mąż - dwadzieścia pięć. Państwo Stósselowie mieli wtedy ze sobą swoich dwóch małych synów: urodzo- nego w roku 1913 Rudolfa i trzy lata młodszego Ottona. Janaczek wspominał później, że gdy zobaczył ją po raz pierwszy, siedziała na trawie "niczym wyczerpany mały ptaszek, który jeszcze nie umie la- tać". Był tak ujęty tym widokiem, że wdał się w pogawędkę bez wcześ- niejszej prezentacji (zresztą nie było tam nikogo, kto mógłby ich sobie przedstawić) czy jakiegoś uprzejmego pretekstu w rodzaju "śli- czną dziś mamy pogodę, nieprawdaż?" lub "czy często pani tu przyje- żdża?". jak przypomniał jej w liście z 6 czerwca 1925 roku, rzekł wtedy: "Pani musi być Żydówką!", na co ona odparła "Skąd pan wie?", co nie było szczególnie taktownym rozpoczęciem konwersacji w kraju, gdzie Żydzi byli narażeni na dyskryminację i obelgi. Kamila zaś napisała 20 stycznia 1925 roku: "Dla mnie na zawsze pozostaniesz tym starym znajomym z Luhaćovic. Wprost muszę uśmiechać się do siebie, ilekroć przypominam sobie to wszystko; jakże ja nie miałam ochoty wtedy z tobą rozmawiać". Janaczek dowiedział się, w którym z uzdrowiskowych pensjonatów zatrzymali się państwo Stósselowie i posłał Kamili bukiet róż. Szanowna Pani, proszę przyjąć te róże jako dowód mojego bezgranicznego szacunku dla Pani. Ma Pani tak cudowny charakter i wygląd, że w Pani towarzystwie każdemu poprawia się nastrój. Tchnie Pani ciepłą serdecznością, a na świat spog- ląda Pani z taką życzliwością, że w zamian każdy pragnie czynić dla Pani jedynie dobre i przyjemne rzeczy. Nie uwierzy Pani, jak się cieszę, że Panią poznałem. Życzę Pani szczęścia! Tym boleśniej odczuwam moją własną pustkę i gorzki los. Proszę dobrze o mnie myśleć, właśnie tak, jak Pani pozostanie na zawsze w mej pamięci. Serdecznie oddany Leosz Janaczek John Tyrrel przypuszcza, że Dawid Stóssel, który odbywał wtedy służbę wojskową, musiał wrócić do swojej jednostki, zostawiając Kami- lę z dziećmi i stwarzając jej i Janaczkowi okazję do wzajemnego po- znania się, choć należy podkreślić, że Janaczek - pomijając tę poga- wędkę - nie był "szybkościowcem". Minęły lata, zanim zdarzyło się cokolwiek niewłaściwego. A jednak musiało się coś wydarzyć w czasie tych pierwszych niewielu dni, kiedy Janaczek - gdy siedzieli na jakiejś ławce - próbował przysunąć się bliżej. Sześć lat później przypomniał jej, że "opowiadaliśmy sobie o naszych niepokojach i pragnieniach... tam w Luhaćovicach, na ścieżce, na tej ławce, gdzie rozłupałaś gałąz- kę jakiegoś krzewu". Cztery lata później wspominał ponownie "tę ławkę, gdzie zwykłaś kłaść między sobą a mną gałązkę, która miała nas dzielić". Opuściwszy to uzdrowisko, by udać się do domu, Janaczek wy- stosował do Kamili i jej męża zaproszenie do złożenia owej wizyty, którą już wcześniej opisałem. Akceptujący to zaproszenie list, jaki został wysłany odwrotną pocztą, jest podpisany imionami "Kamila i Dori" (tak pieszczotliwie nazywała Dawida), co sugeruje, że Kamila i Janaczek już wcześniej osiągnęli to, co wobec oficjalnych manier owego czasu było dość bliskim stopniem zażyłości. W okresie miłości do Kamili (i przez wcześniejsze ćwierćwiecze) Janaczek był tęgi; tęższy nawet niż "okrąglutki" Karol Gounod, tak właśnie opisywany przez Georginę Weldon. Miał też obsesję na punk- cie piersi Kamili, które - sądząc z fotografii, na których uwieczniono ją zarówno w czeskim stroju ludowym, jak i w oficjalnych sukniach - musiały być całkiem okazałe. Janaczek nieustannie o nich mówi, chce okrywać je... swoją muzyką (najpierw prawdopodobnie je od- krywszy) i - co brzmi jeszcze dziwniej - pisze: "na Twoim łonie złożył- bym najpiękniejsze rzeczy, jakie kiedykolwiek przyszłyby mi na myśl". Porównywał piersi Kamili do fal Wełtawy, rewidując później tę ocenę i podnosząc ją w górę w czasie podróży do Londynu, kiedy stały się one "falami kanału La Manche" (chociaż w liście zapewniał ją, że nie cierpiał na chorobę morską). Latem Kamila była zwykle bardzo opa- lona, a sposób, w jaki opisywała swoje "czarne" ciało, ogromnie go podniecał i Janaczek nazywał ją wtedy "swoją Murzynką". Kamila często pojawia się w utworach Janaczka; niekiedy otwarcie i "rozpoznawalnie", czasami zaś skrycie. Komponując Katię Kabanową twórca pisał do Kamili (24 lipca 1924 roku): "Katią, jak wiesz, byłaś Ty". Opera ta opowiada o kobiecie, której mąż - podobnie jak Dawid - podróżując w interesach, często jest nieobecny. Bohaterka bierze sobie kochanka, ale on nie daje jej szczęścia. Katia popełnia więc samobójstwo, rzucając się do rzeki. Bohaterka Przygód Liszki chytruski wydaje się być portretem Kamili. W swojej Mszy głagoLickiej Janaczek widział nabożeństwo ślubne swoje i Kamili (nieustannie pisał o tym, jak stanie się jego żoną i snuł fantazje o wspólnych dzieciach). "A ta czarna Cyganeczka w moim Notatniku zaginionego... to przede wszyst- kim Ty. Oto dlaczego tyle uczuciowego żaru jest w moich utworach." Głównej bohaterce Sprawy MakropuLosa, Elinie Makropulos, podano w młodości eliksir długowieczności, wskutek czego w chwili rozpo- częcia akcji ma już trzysta lat. W listach do Kamili Janaczek czasami mówi o swej żonie słowami Makropulosa, nazywając ją "zimną", "lo- dowatą" lub "trzystuletnią" i sugerując, że ta sędziwa postać w jego operze jest portretem Zdenki. W maju 1928 roku pisze on do Kamili: "Będziesz w mojej nowej operze [Z domu umarłych], występując tam pod postacią Aljelji - jakże wrażliwej, kochanej osoby". Janaczek zmarł w wieku siedemdziesięciu czterech lat w niedziel- ny poranek 12 sierpnia 1928 roku, jedenaście lat i jeden miesiąc po pierwszym spotkaniu z Kamilą w Luhaćovicach, kiedy już dawno usu- nęła tę symboliczną gałązkę, którą niegdyś położyła między nimi. Wśród przyczyn jego śmiertelnej choroby wymieniano zarówno prze- ziębienie, którego nabawił się pomagając szukać jednego z synów Kamili (co jest wersją nie potwierdzoną), jak i ropne zapalenie uszu, a także trudności z oddychaniem po przeskoczeniu leśnej ścieżki, ale ostateczną diagnozą było zapalenie płuc. Kamila czuwała u jego łóż- ka, sama będąc jeszcze w żałobie po śmierci matki, Jetty Neumann, która zmarła trzy tygodnie wcześniej. Dopiero po śmierci Janaczka wysłała do Zdenki depeszę zawiadamiającą, że jej mąż był "poważnie chory". Wypełniła w ten sposób polecenia Janaczka, by dopóki żył nie prosić jego żony o przyjazd. Kamila pozostała w dobrych stosunkach ze Zdenką i zwróciła jej przedmioty, które były bardziej stosowne dla żony, łącznie ze złotą obrączką. Leosz i Kamila prowadzili miłosny album, do którego oboje wpi- sywali swoje myśli, informacje, wiadomości, a on - także trochę kom- pozycji. Zapisy poczynione w czasie jego śmiertelnej choroby są szcze- gólnie wzruszające. Jednak mimo wszystkich erotycznych podtekstów ich związku (choć Kamila w swoich listach nigdy nie odwzajemniała owego erotycznego tonu) nie ma żadnego rozstrzygającego dowodu na to, że ich miłość była w ogóle skonsumowana. Dwa dni przed śmiercią Janaczek opisał w albumie bezsenną noc i swoją wdzięczność dla Kamili. Album ów kończy się zapisem poczynionym drżącą ręką I pocałowałem cię. A ty siedziałaś obok mnie. jestem szczęśLiwy i pełen spokoju. W taki sposób mijają dni dzięki aniołom. Ostatnią kompozycją Janaczka, która pozostała jedynie fragmen- tem, jest napisany dla Kamili w końcowych dniach jego życia utwór Czekam na ciebie. Frantiśek Koćvara Data i miejsce urodzenia: ok. 1750 r. w Pradze. Żona: nieznana (o ile w ogóle ją miał). Data i miejsce śmierci: 2 września 1791 r. w Londynie. Rok urodzenia Franciszka Koczwary nie został jeszcze dokładnie usta- lony, ale okoliczności jego śmierci w Londynie, dnia 2 września 1791 roku, są opisane i udokumentowane dokładniej niż jakiekolwiek in- ne wydarzenie w jego biografii. Przez znaczną część swego życia pra- cował za granicą; najpierw podążając dobrze wydeptanymi ścieżkami większości czeskich muzyków w Austrii, a potem we Francji, Wło- szech, Holandii, na końcu zaś w Dublinie i Londynie. W Anglii za- wsze uważano go za "niemieckiego mistrza muzyki", a jego nazwisko pisano zazwyczaj w niemiecki sposób: Kotzwara lub Kotzwarra. W swoim krótkim życiu Koczwara zyskał znaczny rozgłos. Chociaż lista jego dzieł jest obszerna, zawiera bowiem około czterdziestu opu- sowanych kompozycji, znany był głównie dzięki Bitwie o Pragę- opiso- wej błahostce charakterystycznej dla osiemnastowiecznej muzyki pro- gramowej - która, ciesząc się znaczną popularnością, osiągnęła nie- mal pięćdziesiąt wydań i była publikowana na całym świecie. Inna przyczyna rozgłosu Koczwary opiera się na jego zgoła kame- leonowej umiejętności naśladowania innych kompozytorów, która sprawiła, iż cieszył się znacznym wzięciem u pozbawionych skrupułów wydawców sfałszowanych symfonii. Londyński oboista i kronikarz mu- zycznych plotek, William Thomas Parke (1762-1847), który znał Ko- czwarę, pisze w swych Pamiętnikach muzycznych wydanych w roku 1830: Jego produkcje ukazały tak dokładnie smak i umiejętności naśladowanych twórców, że - podobnie jak kopie obrazów starych mistrzów wykonywane przez Renigale'a [Philip Reinaele] -przez najlepszych znawców uważane były za oryginały... Parke wspomina także trzeci powód rozgłosu Koczwary; sposób, w jaki ten kompozytor rozstał się z życiem: ZnaLeziono go powieszonego w domu o złej sławie, w ciemnym podwórzu prowadzącym do Chandos Street w dzielnicy Covent Garden [w rzeczywis- tości przy Vine Street, w dzielnicy St. Martin]. Sprawa ta, jak się później okazało na procesie [sic!), była nader niezwykła, ale ponieważ dowiedziono, że został on powieszony na własne życzenie i że ani on, ani pozostali zamieszani w ten incydent nie rozważali śmierci, zostali uniewin- nieni. Śmierć Koczwary otwiera rozdział praktyk sadomachistycznych w kronice medycyny sądowej. Dzisiaj takie śmiertelne przypadki częs- to pojawiają się w gazetach, zwłaszcza gdy ich ofiarami stają się sławni ludzie; opisuje się je jako "nieudane eksperymenty", w których chło- pcy i młodzi mężczyźni pozbawiają własne życie znaczenia, choć nie są to takie eksperymenty, jakby bawili się w kółku chemicznym. Pe- wien niemiecki podróżnik, niejaki J.W. von Archenholtz, absurdalnie sugeruje w swej Brytyjskiej kronice roku 1791, że był to "angielski nałóg" i opowiada nam nawet więcej niż spodziewaliśmy się dowiedzieć o ostatnim etapie życia i odejściu Koczwary: Najbardziej zdumiewający incydent, jaki wydarzył się w Londynie, zaowoco- wał procesem sądowym. Sprawa dotyczyła pewnego muzyka, Koczwary z Pragi, człowieka posiadającego nadzwyczajne uzdolnienia muzyczne, który grał na trzynastu różnych instrumentach, dochodząc na niektórych z nich do prawdziwej wirtuozerii. Poznałem go osobiście i często podziwiałem jego talent. Sławni kompozytorzy Bach i Abel*, którzy osiągnęli taką sławę w An- glii, uważali go za wyjątkowego w Europie wirtuoza gry na kontrabasie. Pokonał on bowiem wszystkich swoich rywali w grze na tym instrumencie zarówno w Londynie, jak i w Paryżu oraz w Wenecji. Wspomniani wyżej kompozytorzy w roku 1760 i 1770 często zapraszali go do udziału w swych wspaniałych koncertach przy Hanover Square, płacąc mu zgoła królewskie honoraria. Koczwara zaczął jednak wkrótce zaniedbywać swoje talenty i wiódł życie rozpustne. Stał się lubieżnikiem najgorszego rodzaju i nie myślał o niczym prócz sztucznego podnoszenia swoich zmysłowych rozkoszy. Powiedziano mu, że powieszony, którego krew krąży szybciej, a pewne naczy- nia rozszerzają się, doznaje przez kilka minut bardzo przyjemnego uczucia. Zgodnie z zeznaniami świadków Koczwara często poddawał się temu eks- perymentowi, czyniąc to zawsze w obecności prostytutek, które wynagradzał za towarzystwo. Aby jeszcze raz powtórzyć ten eksperyment, odwiedził pew- nego wrześniowego dnia prostytutkę mieszkającą w sąsiedztwie Covent Gar- den i poprosił, by go powiesiła, a po pięciu minutach rozLuźniła sznur. Nieszczęsna dziewczyna początkowo odmówiła uczestnictwa w tym osobli- wym widowisku, ale Koczwarze udało się w końcu pokonać jej obiekcje zarówno perswazją, jak i pieniędzmi. Dziewczyna powiesiła go, przywiązu- jąc sznur do drzwi, a następnie rozluźniła ów sznur pod koniec owych pięciu minut. Jednak mężczyzna nie okazywał żadnych oznak życia i pomi- mo wszelkich wysiłków podjętych dla ożywienia go, pozostał martwy. Dziew- czynę, Susan Hill, aresztowano za morderstwo. We wstępnym procesie po- stawiono jej zarzut "umyślnego zabójstwa'; nad którym sąd zastanawiał się od piątej po południu do drugiej nad ranem. Sędziowie rozważali tę kwestię przez dziewięć godzin i ostatecznie uznali, że ich surowy wyrok zapobiegnie udziałowi takich dziewcząt w anormaLnych praktykach seksualnych. Nie- szczęsna dziewczyna musiała znieść swój proces w Old Bailey [16 wrześ- nia] pod zarzutem pociągającym za sobą życie albo śmierć [a zatem także jej własną egzekucję przez powieszenie], ale sędziowie uznali jej czyn nie za morderstwo popełnione z premedytacją, lecz za nieumyślne zabójstwo, co oczywiście było logicznym poglądem. Natychmiast ją uwolniono, zalecając jednocześnie prowadzenie lepszego życia. Fakty, które wyszły na światło dzienne w toku owego procesu, były tak oburzające i zaprzeczające skromno- ści, a przy tym tak dalece zagrażające publicznej moralności, że sędzia nie tylko polecił wszystkim obecnym na procesie niewiastom opuszczenie sądu, ale rozkazał także, by wszystkie dokumenty wigżące się z ąg sprawą zostały zniszczone. Jednak autor opublikowanej wówczas pracy zatytułowanej Nowo- czesne skłonności, czyLi rozważania o sztuce duszenia, który dowiódł wy- trwałości i uporu godnych reportera dzisiejszej prasy bulwarowej, zdołał zachować spisane przez policję zeznania Susan Hill: ...po południu 2 września, między godziną pierwszą i drugą, człowiek, którego nigdy przedtem nie widziała, a który jest identyczny z nieboszczy- kiem, zastając drzwi wejściowe otwarte wszedł do domu, w którym miesz- kała. Zapytał, czy zechciałaby się z nim napić. Miała ochotę na porto, on zaś na brandy i wodę, więc dał jej pieniądze, by kupiła obydwa trunki oraz dwa szylingi na szynkę i wołowinę, którą także kupiła. Nieco później udali się do tylnego pokoju, gdzie miała miejsce pewna ilość najbardziej nieprzy- zwoitych uczynków. W szczególności prosił ją, by szybko szarpała jego organ płciowy, czego odmawiała. Potem powiedział że chciałby być powieszony na pięć minut i obserwowany i dał jej pieniądze, aby kupiła powróz. Mówił, że to wzmaga jego rozkosz i wytwarza pożądany efekt. Kupiła dwa wiotkie sznury i owinęła je wokół szyi tego mężczyzny. Potem on wyciągnął się w górę na drzwi owego tylnego pokoju, gdzie wisiał bardzo nisko i podciągnął nogi. Po pięciu minutach odcięła mężczyznę, który upadł na podłogę. Pomyślała, że tyLko zemdlał i zawołała na pomoc mieszkającą naprzeciwko sąsiadkę... W czasie procesu wyszło też na jaw, że zamieszkujące Vine Street prostytutki, powiesiwszy klienta na drzwiach, zostały później oderwa- ne od owych usiłowań przez cyrkową defiladę, która przemierzała ulicę. Pospieszyły do okna, by ją oglądać, a gdy przypomniały sobie o Koczwarze, było już za późno. Jean Marie Leclair Data i miejsce urodzenia: 10 maja 1697 r. w lyonie. Żony: 1. Marie-Rose Casthagnie; 2. Louise Roussel. Data i miejsce śmierci: 22 lub 23 października 1764 r. w Paryżu. Jan Maria Leclair był członkiem znamienitej rodziny francuskich mu- zyków, głównie skrzypków i kompozytorów, do której zaliczała się też wybitna skrzypaczka i nauczycielka gry na tym instrumencie, Joanna Leclair, będąca prawdopodobnie jego siostrą. Jan Maria Leclair skomponował wiele utworów na skrzypce, jedną operę i kilka diver- timent, a także znaczną ilość muzyki baletowej, na którą we Francji wciąż było wprost nienasycone zapotrzebowanie. Leclair był jednym z owych wszechstronnie utalentowanych francuskich muzyków, do których grona należeli prawnik Dalayrac, filozof Jan jakub Rousseau i mistrz szachowy Phildor (by wymienić tylko tych trzech). Leclair był nie tylko kompozytorem i skrzypkiem oraz twórcą post-Lully'owskiej osiemnastowiecznej francuskiej szkoły gry i pionierem godnych uwa- gi technicznych żądań stawianych wykonawcom, ale również wytwór- cą koronek, tancerzem i nauczycielem tańca, którą to funkcję spra- wował grając na małych skrzypeczkach i demonstrując równocześnie kroki i piruety. Mając dziewiętnaście lat wstąpił do zespołu operowe- go w lyonie jako tancerz, nie jako śpiewak. W roku 1734 został człon- kiem kapeli królewskiej na dworze Ludwika XV. 9 listopada 1716 roku, wciąż jeszcze będąc nastolatkiem, poślubił Marię Różę Casthagnie, która umarła bezpotomnie. Druga żona kompozytora, Ludwika Roussel, była mu tak oddana, że starała się być rytowniczką mężowskich partytur, umożliwiając w ten sposób publika- cję wszystkich, jego dzieł w domu, z pominięciem kosztownej oficyny wydawniczej. Ich edycje nosiły dumną inskrypcję "Gravee par Madame son Epouse" - "Rytowane przez Jego Panią Małżonkę". Państwo Lec- lairowie powołali na świat córkę, której także nadali imię Ludwika i która podążyła śladami swojej matki, ponieważ ona również została zręczną rytowniczką i pracowała dla swego ojca. W końcu wyszła jed- nak za mąż za słynnego malarza Ludwika Queneta. Po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa państwo Leclairowie roz- stali się... przyjaźnie, ponieważ on prawdopodobnie nie chciał stracić rytowniczki. Założyli oddzielne domy i Leclair wyprowadził się do małego domku na przedmieściach, w niemiłym rejonie Paryża. Pod- jęta przez jego protektora, księcia Gramontu, próba nakłonienia go, by zamieszkał w zdrowszej i spokojniejszej dzielnicy, nie powiodła się i pewnej nocy, gdy kompozytor wracał do domu, zaczajono się na niego u wejścia i zamordowano, co spotkało Johna Lennona w No- wym Jorku dwieście lat później (chociaż na tym podobieństwa się kończą). jak osiemnastowieczny historyk muzyki sir John Hawkins zanotował w swojej A GeneraL History of the Science and Practice of Music (opublikowanej w Londynie w roku 1776): Charakter i zachowanie Leclaira cieszyły się ogromnym szacunkiem wszyst- kich, którzy go znali; nie miał więc powodu, by lękać się strzał zawiści. Niemniej jednak wydaje się, że padł ofiarą własnej sławy, gdy nie czując do nikogo urazy, będąc poza domem na ulicach Paryża, wieczorem dwudzies- tego drugiego dnia października 1764, wracając do swego własnego domu, został zamordowany... Bardzo niewiele wiemy o życiu osobistym i charakterze tego kom- pozytora, ale, w przeciwieństwie do dobrotliwego szkicu Hawkinsa, opisywano też Leclaira jako "małomównego mizantropa, która to cecha pogarszała się u niego z wiekiem". jak mówią ówczesne proto- kóły policyjne, pierwsze podejrzenie padło najpierw na ogrodnika, który znalazł ciało Leclaira, a potem na panią Leclair (z tego pros- tego powodu, że małżonkowie obwieścili, iż się rozstają, co w owych czasach było rzadkością). Podejrzewano też siostrzeńca, Wilhelma Franciszka Viala, początkującego ambitnego skrzypka, z którym Lec- lair się pokłócił. Żaden paryski detektyw z połowy osiemnastego stule- cia nie był Herculesem Poirotem, ale nawet bez uciekania się do nowoczesnych metod śledczych zachowane archiwalia silnie oskarża- ją owego siostrzeńca. Neal Zaslaw, autor biografii rodziny Leclairów, twierdzi iż " jedyną niewyjaśnioną tajemnicą jest to, że nigdy nie po- stawiono go przed sądem". Franz (Ferenc) Liszt Data i miejsce urodzenia: 22 października 1811 r. w Raiding na Węgrzech. Rodzice: Adam Liszt (1776-1827), zarządca dóbr księcia Esterhazyego, i Anna Laager (1788-1866). Dzieci: Blandina Rachel (1835-1862), Cosima (1837-1930), Da- niel (1839-1859). Wszystkie z Marią d'Agoult. Data i miejsce śmierci: 31 lipca 1886 r. w Bayreuth. Franciszek Liszt i jego zięć, Ryszard Wagner, byli najważniejszymi kompozytorami drugiej połowy dziewiętnastego wieku, jednak oby- dwaj znani są dzisiaj bardziej dzięki swemu wpływowi na innych niż własnej obecności w repertuarze koncertowym. Obydwaj byli również najbardziej nieznośni jako mężczyźni. Liszt, chociaż nie aż tak rażąco egoistyczny jak Wagner, zajmował drugie miejsce - tuż po zięciu - w samolubstwie, zarozumialstwie i jawnej, rzucającej się w oczy huc- pie. jego liczne opracowania i aranżacje utworów innych kompozyto- rów doskonale odzwierciedlają postawę i filozofię tego człowieka. Po- dobnie jak żadna kobieta nie mogła uchronić się przed jego zalota- mi, w równym niebezpieczeństwie było każde adagio Mozarta i każda pieśń Schuberta (których geniusz wyrażał się w oszczędności i prosto- cie) uważane przez Liszta wyłącznie za środek do zaspokojenia włas- nego ekshibicjonizmu. Nie mogąc znieść prostych kompozycji, mu- siał obudowywać je skomplikowanymi współbrzmieniami harmonicz- nymi i - "czyż nie jestem zdolny?" - popisowymi ozdobnikami, ale mimo to jego reinterpretacje stały się samoistnymi dziełami sztuki. Świątobliwy Mendelssohn scharakteryzował go następująco: Liszt utracił wiele mojego szacunku z powodu owych niedorzecznych popi- sów, którymi igra nie tylko z pubLicznością - gdy nie mają one żadnego znaczenia - ale i z muzyką. Grał dzieła Bacha, Beethovena i Handla w tak niedoskonały sposób, tak nie.starannie [niemieckie unrein], tak lekceważąco, że z większą przyjemnością słuchałbym wielu miernych pianis- tów. Tu dodał taktów, ówdzie siedem taktów ominął; tu złe brzmienie har- moniczne, tam okropne fortissimo w najdelikatniejszych pasażach i wszelkie inne żałosne błędy... W życiu Liszta było wiele kobiet; w większości bądź to utalen- towanych, bądź arystokratycznych lub sławnych, albo łączących w so- bie wszystkie trzy cechy. Należała do nich poetka Bettina von Arnim, starzejąca się, lecz przydatna młodemu Lisztowi jako klasyczna "star- sza dama" ("Skrzat o magnetycznej inteligencji", jak pisał o owej kobiecie, która w młodości oczarowała Goethego i Beethovena), a prócz niej także księżniczki, hrabiny, aktorki, pisarki i ówczesne sawantki-intelektualistki. W ich gronie znalazły się również: Karolina Unger (owa kapryśna śpiewaczka, w której kochał się Beethoven i która była pierwszą wykonawczynią partii mezzosopranowej w jego IX Symfonii), księżna Krystyna Belgiojoso, Maria Duplessis, najwyższej klasy kurtyzana, pierwowzór "damy kameliowej" z powieści Aleksand- ra Dumasa syna, głośna awanturnica Lola Montes (w dalszej części piszę o niej więcej), Kamila Pleyel, pianistka-nimfomanka, której usłużne uda otwarte były dla wszystkich. Na liście "kobiet w życiu Liszta" znajdujemy też piękną aktorkę Szarlotę Hagn, którą z pewną wyczuwalną dumą (wejście we właściwe sfery było dla niego ważne) opisał on jako "kochankę dwóch królów". Ponieważ Liszt był najbar- dziej poszukiwanym nauczycielem gry na fortepianie w swoich cza- sach, przez jego salon muzyczny i sypialnię przewijała się także nie- ustanna procesja młodych uczennic, które nie weszły do kronik miło- snego życia kompozytora. Wszakże i sam Liszt był zdobyczą, którą można się było chwalić i przynajmniej dwie z jego kochanek napisały później czułe wspomnienia. W roku 1827, jako zaledwie szesnastolatek zabrany na studia do Paryża, zarabiał na życie lekcjami gry i zakochał się w szesnastoletniej uczennicy Karolinie Saint-Cricq, ciemnowłosej, błękitnookiej córce bogatego francuskiego hrabiego, który był wówczas ministrem hand- lu. Ich lekcje stały się coraz częstsze i coraz dłuższe, aż wzbudziło to podejrzenia ojca dziewczyny, który zamknął przed młodym pianistą swój dom. Romantycznie usposobiona matka Karoliny aprobowała ten związek, ale zmarła, a ojciec natychmiast zaaranżował "odpowied- nie" małżeństwo dla córki, wydając ją za francuskiego arystokratę. Liszt był upokorzony, choć jego skarga, iż utrata Karoliny przyprawiła go o trwającą dwa lata chorobę, była bez wątpienia przesadą. Wyda- rzenie to umocniło jednak jego postanowienie, by wejść na drogę kapłaństwa, był on bowiem niewątpliwie świadomy, że stan duchowny łączy maksimum wiary z nie kończącą się okazją do przygód seksual- nych. Nadal udzielał lekcji w Paryżu, gdzie w 1832 roku usłyszał Cho- pina i został przedstawiony jego kochance, George Sand. Dzięki niej i pisarzowi Alfredowi de Mussetowi poznał hrabinę Marię d'Agoult. Było to na przyjęciu, którego lista gości wydaje się małym Who is who in Paris. Znaleźli się tam bowiem Fryderyk Chopin, Henryk Heine, Eugeniusz Delacroix, Gioacchino Rossini, jakub Meyerbeer i sama George Sand. Maria d'Agoult urodziła się 31 grudnia 1805 roku we Frankfurcie nad Menem. Jej ojcem był Francuz, wicehrabia de Flavigny, matka zaś pochodziła z niemieckiej bankierskiej rodziny Bethmannów. Na chrzcie nie dano jej imienia Maria (choć tak właśnie nazywano dziew- czynki w rodzinie), lecz Katarzyna Zofia. W roku 1827 wstąpiła w za- aranżowany związek małżeński z dwadzieścia lat od niej starszym hra- bią Karolem d'Agoult, koniuszym następcy francuskiego tronu. Była smukła i jasnowłosa, miała klasyczne rysy i Liszt zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, jak twierdził, ale on zawsze tak mówił. Ona zaś opisała ich spotkanie w następujący sposób: Nagle pojawił się najbardziej niezwykły człowiek, jakiego kiedykolwiek wi- działam. Wysoki i nadzwyczaj smukły, blady, z ogromnymi oczami koloru morskiej zieleni, rozbłyskującymi nagłą jasnością niczym fale lśniące w słoń- cu, o cierpiącym, ale zdecydowanym wyrazie twarzy. Pochłonięty jakimś niepokojem, wydawał się raczej sunąć niż kroczyć, niczym duch oczekujący na wybicie zegara, by znów wrócić w ciemności... Franciszek rozmawiał z wielką uczuciowością, bez tchu, z żarliwością wyrażał swe myśli i poglądy, zgoła obce i dziwne dla uszu takich jak moje, nawykłych do słuchania jedynie banalnych i konwencjonalnych opinii. Pamiętam jego błyszczące oczy, jego gesty i sposób, w jaki się uśmiechał: czasami poważnie i delikatnie, niekiedy zaś ironicznie i złośliwie. Liszt, muzyk angażowany i opłacany za dostarczanie rozrywki na spotkaniach towarzyskich, zajmował niższe niż ona miejsce w hierar- chii społecznej. Ona miała dwadzieścia osiem lat, a on - dwadzieścia dwa, co stanowiło znaczącą różnicę wieku, zwłaszcza że Maria d'Agoult była znacznie lepiej wykształcona niż Liszt, który poza nuta- mi niewiele czytał. Niemniej jednak pierwszy list kompozytora do Marii zaczyna się następująco: Moje serce przepełnione jest uczuciem i szczęściem! Wprost brak mi słów, by wyrazić, jaka niebiańska tęsknota, jakie niewypowiedziane pragnienie prze- nika moją duszę i całkiem mnie spala. jakbym nigdy przedtem nie kochał i nie był kochany!!! Powiedz, skąd bierze się ów tajemniczy niepokój, te niewysłowione przeczucia, te boskie drgnienia miłości? Ach, one mogą pły- nąć tylko od Ciebie; Siostro, Aniele, Kobieto, Mario! Boże, Boże, zmiłuj się nad nami, oby nas nigdy nie rozłączono... ...dalej zaś następuje ponownie długa dziękczynna modlitwa do Boga za błogosławieństwa jakie zsyła zarówno na nasze ciała jak i du- sze". List ten kończy się sześcioma słowami napisanymi po angielsku. Mario! Mareo! Ach, pozwóL mi powta~rzać to imię po stokroć i po tysiąc razy... Od trzech dni żyje ono we mnie, płonie i grozi, że mnie spali. Ja nie piszęg do Ciebie, nie... Ja jestem z Tobą, widzę Cię i słyszę... Och, na wiecz- ność w Twoich ramionach... niebo, piekło, wszystko mieszka w Tobie, tak, w Tobie... Ach, pozwól mi być szalonym, obłąkanym... To ponad moje siły... [i po angielsku:] This is to be! to be!!! [Niech się stanie! Niech się stanie! ! ! ] Maria postanowiła opuścić męża i uciec z Lisztem. Uciekła do Bazylei w Szwajcarii, gdzie kompozytor na nią czekał. Pisała do niego: Daj mi zaraz znać, jak nazywa się Twój hotel i jaki jest numer Twojego pokoju. Nie opuszczaj go. jest tu ze mną moja matka. Szwagier wyjechał. Zanim przeczytasz ten List, ja już będę po rozmowie, ale jak dotąd nie mam odwagi, by powiedzieć cokolwiek. To ostatnia i najtrudniejsza próba, ale wierzę w miłość i pragnienie po owej udręce. 18 grudnia przyszło na świat pierwsze z ich trojga dzieci: córka Blandyna. Liszt pisywał, że Maria była "tak prosta jak świeca i tak biała jak komunijny opłatek". To religijne porównanie z pewnością było w złym guście, ale religia zawsze miała dla Liszta znaczenie, zajmując w jego życiu prawdopodobnie trzecie miejsce - po muzyce, która była na drugim. Oto jeden z jego listów miłosnych napisanych do Marii d'Agoult w grudniu 1839 roku z podróży koncertowej (o ile rzeczywi- ście można go nazwać listem miłosnym). Moja Najukochańsza! Dałem trzeci koncert, a wczoraj, w czwartek, czwarty. Wciąż rosnące powodze- nie. Moje nowe Fantazje... zrobiły wstrząsające wrażenie. Po każdym koncer cie musiałem dawać dwa bisy. Pojutrze, w niedzielę, daję piąty koncert, a w następną sobotę - szósty. Dołączam list od hrabiego Festeticsa... Dowiesz się z niego o stopniu entuzjazmu. Muszę jednak odpocząć przez sześć dni, bo inaczej te wszystkie uczty i kolacje wydawane na moją cześć mnie zabiją. Oto powód, dla którego muszę zrobić przerwę między piątym i szóstym koncertem. Po powrocie z Pragi i Budapesztu dam prawdopodobnie jeszcze dwa koncerty, a może tylko jeden, co przyniesie przynajmniej siedem lub osiem tysięcy fran- ków. Czysty dochód z moich koncertów wynosi zwykle ponad cztery tysiące. W ubiegłym tygodniu odbył się koncert na cesarskim dworze. Grałem duet z Lunatyczki z Beriotem*, a potem, już sam, andante z Łucji z Lammer- mooru, z wielkim powodzeniem. Na koniec cesarz poprosił, bym zagrał jakąś pieśń Schuberta. Wybrałem Ave Maria, ale w drugim takcie księżniczka saska zaczęła kaszleć i nie przestała prZez mniej więcej dwadzieścia taktów. Byłem wściekły. Księżniczka Wasa zauważyła moją złość i wybuchła śmiechem w naj- bardziej skandaliczny sposób. Żegnaj, ukochana. Tą samą pocztą powinnaś otrzymać cały plik gazet wysłanych jako druki, jest to bowiem najbardziej oszczędny sposób ich wysyłania. W dalszej części tego listu Liszt okazał się na tyle przyzwoity, by przywołać się do porządku: Ten list wydaje się niemal służbowy, ale do tego stopnia nie robię w Wied- niu nic innego oprócz dawania koncertów i lekcji, odbywania ćwiczeń, zażywania leków i siedzenia w swoim pokoju. Ucałuj ode mnie córki Muszkę i Cosimę... Kończąc ten list, muszę Ci powiedzieć, że wczoraj, po koncercie, nauczyłem się w ciągu dwudziestu czterech godzin Koncertu G-dur Beethovena, którego nie umiałem, i zagrałem go w "koncertowym natchnieniu" (wraz z improwizowaną kadencją) ku całkowicie niesłycha- nemu aplauzowi... Potem następuje kilkanaście linijek nazwisk ważnych osobistości, które wyraziły życzenie poznania go. Wreszcie kompozytor kończy swój miłosny list tym, co niewątpliwie miało być rozproszeniem niepe- wności jego kochanki. Jeśli chodzi o kobiety, to ich uniesienia nade mną są powszechne. Chyba nie muszę Ci mówić, że niewielką zwracam na nie uwagę. Nie mogę tu sobie wyobrazić żadnej kobiety, która wydawałaby mi się fizycznie pociągająca choćby w najmniejszym stopniu. A Ty wiesz, że w chwilach wyczerpania lub straszliwej nudy to mój jedyny słaby punkt. Wspomnianą wyżej Muszką była ich pierwsza córka Blandyna, która poślubiła Emila Olliviera (późniejszego premiera Francji). Co- sima, ich druga nieślubna córka, która urodziła się w święta Bożego Narodzenia w domu Liszta i Marii d'Agoult nad jeziorem Como została najpierw żoną dyrygenta i pianisty Hansa von Bulowa, następ- nie zaś kochanką, a potem żoną Ryszarda Wagnera. Wydaje się, że właśnie ona odziedziczyła po ojcu większą część jego nieprzyjemnych cech, które Wagner wyostrzył do nadzwyczajnego stopnia dokuczliwo- ści. Syn Liszta i Marii d'Agoult, Daniel, urodził się w maju 1839 roku i zmarł dożywszy zaledwie dwudziestu lat. Gdy stosunki między ko- chankami stały się bardziej napięte, Maria napisała do Liszta: Zważaj na moją miłość, Jeśli potrafisz. Teraz jest równie całkowicie Twoja, jak zawsze w przeszłości. Lękam się, że ze sposobu, w jaki już dłużej nie możesz znieść słuchania prawdy i z tego, że nie jesteś skłonny poddać się jakimkolwiek więzom, zrodzi się cierpienie... jedynym językiem, jakiego prag niesz .słuchać, jest język pochlebstwa. Nie sądzę, by człowiek powinien tak ślepo poddawać się wszelkim swoim instynktom. Rok 1845 przyniósł kolejny romans, któremu towarzyszył kolejny skandal: brutalnie seksualny związek z Lolą Montes (która w rzeczywi- stości nazywała się Maria Gilbert). Lola Montes słynęła ze swego skan- dalicznego prowadzenia się i z tego, że służyła - Jeśli można tak powiedzieć - zarówno... pod carem Mikołajem I, jak i pod bawarskim królem Ludwikiem I.* Jeśli wierzyć pochodzącej z owych czasów fran- cuskiej karykaturze, Lola uwiodła króla Ludwika, paradując przed nim nago (inny rysunek pokazuje ją chłostaną po gołym siedzeniu). Lola niebawem zaczęła działać Lisztowi na nerwy, ale było mu trudno się jej pozbyć. Kiedy w roku 1845 w czasie uroczystości Beethovenows- kich w Bonn zatrzymał się w pensjonacie "Gasthof zum Stern", prze- konała zarządcę owego pensjonatu, by wpuścił ją do pokoju kom- pozytora, twierdząc, iż została tam przez niego zaproszona. Liszt prze- kupił portiera, by ten zamknął Lolę w owym pokoju, a sam uciekł. Lola wybrała najbardziej publiczne wydarzenie, jakie było możliwe, by dokonać zemsty: Podczas uroczystej kolacji wydanej po odsłonię- ciu pomnika Beethovena (na której nie tylko Liszt był gościem hono- rowym, lecz również król Fryderyk Wilhelm IV wraz z małżonką oraz Berlioz, Spohr, Halle, Meyerbeer i Moscheles) Lola wtargnęła do sali bankietowej i wykonała taniec erotyczny na stole... "odsłaniając wszys- tko", czego gazety w tamtych czasach by nie opisały. Musiało to być śmieszne wydarzenie, ponieważ to nie nagą Lolę wyrzucono, ale prze- rażeni goście uciekli z bankietowej sali i z budynku, w którym od- bywała się kolacja. Sytuację dodatkowo ubarwił fakt, iż tuż po ich pospiesznym wyjściu na dworze rozpętała się gwałtowna burza. Wąt- pię, czy Liszt był chociaż w najmniejszym stopniu zmieszany, ale Marii wcale to nie bawiło: Nie mam obiekcji, by być Twoją kochanką, ale nie życzę sobie być jedną z Twoich kochanek. Postaraj się przynajmniej oszczędzić mi tych publicznych wulgarności. To uporczywe moralne zamroczenie doprowadzi do upadku duszy i wstrętu do wszelkiego prawdziwego uczucia. Liszt odpowiedział z wyraźną skruchą: Kiedy po raz pierwszy cię opuściłem... to była zbrodnia, która wciąż głęboko mnie smuci... Nabawiłem się niechęci do fortepianu... Chciałbym grać tylko dla Ciebie. Nie wiem, dlaczego ten tłum słucha mnie i płaci. Oklaski, odurzenie sukcesem i moje życiowe nieumiarkowanie, a także banalne i oszukańcze uściski moich kochanek w Wiedniu, na Węgrzech, w Trieście (w rzeczy samej wszędzie) wydają się bezlitosnym żałobnym dzwonem owej fatalnej godziny, w której Cię opuściłem... Zdołali jeszcze połączyć się na chwilę, ale ostatecznie Maria doprowadziła do zakończenia ich związku, pisząc brutalnie szczery list: Cóż ja robiłam z czarującym nicponiem, parweniuszowskim Don Juanem, pół szarlatanem, półkuglarzem, który wytrząsa z rękawa pomysły i uczucia i zadowolony z siebie patrzy na oczarowaną publiczność, która bije mu brawo? Dziesięć lat złudzeń! Czyż to nie szczyt głupoty? Adieu. Moje serce jest przepełnione goryczą. Dwa lata później, pod pseudonimem Daniel Stern, Maria d'A- goult opublikowała powieść zatytułowaną Nelida (anagram imienia Daniel), w której opisała swój romans z Lisztem, przedstawiając czyte- lnikom ów związek ze wszystkimi krępującymi detalami i demaskując wielkość" kompozytora jako złudny pozór. Obwieściła, że prezencja Liszta może w rzeczy samej robić wielkie wrażenie, ale jego charakter jest nieszlachetny, małostkowy i nikczemny. Francuzi przyjęli te rewe- lacje lekko - jako naturalny owoc goryczy po miłości, która odeszła - i wzruszali ramionami. Ale Niemcy z ich poczuciem stosowno- ści wydawali się zgorszeni i przez pewien czas notowania Liszta były niskie. Fakt, iż nieustanne uganianie się za kobietami pozostawiło Lisz- towi dość czasu na skomponowanie ponad tysiąca utworów i na od- bycie licznych artystycznych podróży, podczas których dał co naj- mniej tyle samo koncertów (zarówno dyrygując, jak i grając) dowo- dzi, że musiał mieć nadzwyczajne zasoby energii emocjonalnej i wy trzymałości fizycznej, nawet zważywszy, jak mało jej na swoje zaloty wydatkował. W istocie nie musiał polować na kobiety; to one uganiały się za nim - czasami ścigały go przez całą Europę - z histerią podobną do tej, jaką pałają wielbicielki pop-muzyków. Młoda amerykańska pia- nistka, Amy Fay (opisana przez Wincentego d'Indy jako "złotowłosa i pikantna Amerykanka"), która przyjechała do Weimaru, by uczyć się u Liszta, natychmiast uległa jego urokowi i opisała swe wrażenia z dziewczęcym, zapierającym dech w piersiach zachwytem: Liszt jest najbardziej interesującym i najciekawszym mężczyzną, jakiego mo- żna sobie wyobrazić wysoki, szczupły, z głęboko osadzonymi oczami, krzacza- stymi brwiami, stalowosrebrzystymi włosami, które czesze z przedziałkiem pośrodku. Kąciki ust Liszta unoszą się ku górze, co przydaje jego uśmiecho- wi wyrazu mefistofelesowskiej przebiegłości, zaś cała aparycja ma pewną jezuicką elegancję i swobodę... jednak najbardziej nadzwyczajną cechą Lisz- ta jest jego cudowna różnorodność wyrazu i mimika twarzy. W jednej chwili jego oblicze wydaje się marzycielskie i tragiczne, a w następnej przymilnie ujmujące, przyjazne, ironiczne, sardoniczne... Ludzie mówią, że kobiety wciąż za nim szaleją... Amy najwyraźniej była jedną z nich, chociaż Liszt miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata. Sprawił, że bardziej myślę o pewnym staroświeckim czarodzieju niż o czym- kolwiek innym i czułam, że jednym dotknięciem swojej różdżki zmienił nas wszystkich. Chociaż Liszt został księdzem, przyjął jedynie niższe święcenia (cztery z siedmiu stopni), zostając najpierw odźwiernym, potem lek- torem, a następnie akolitą i egzorcystą. Miał wiele do "egzorcyzmowa- nia", bo pod kapłańskimi szatami nic się nie zmieniło. Wdał się też w kolejną przygodę z kolejną uczennicą, Olgą Janiną, piękną hrabi- ną. Przygoda ta rozpoczęła się w Rzymie w roku 1869, gdy Liszt przyjął już święcenia, co uczyniło ów romans jeszcze bardziej pikantnym. Olga Janina w rzeczywistości nie była żadną hrabiną, ale zwykłą Olgą Zielińską, córką polskiego fabrykanta butów ze Lwowa, wydaną za znacznie starszego mężczyznę, którego w czasie nocy poślubnej wy smagała szpicrutą (ze złości czy na jego życzenie, tego nie wiadomo), a następnie porzuciła. Była utalentowaną pianistką i odszukała Liszta jako prawdziwa uczennica, a nie jako rozamorowana awanturnica. Będąc członkinią klasy fortepianowej Liszta obrażała go, nie całując ręki Mistrza, czego oczekiwał od wszystkich swoich uczniów. Rozmyśl- nie ją ignorował. Potem jednak złożył jej wizytę "tylko po to, by przeprosić za nieuprzejmość", jak powiedział. Ona zaś zanotowała później: "Nie był już tym samym człowiekiem. Wziął moją głowę w swoje ręce i ucałował ją". Wyznała swoją miłość do niego, a potem opisała ten romans w dwóch skandalizujących książkach: Les amours d'une cosaque, par une amie de l Abbe X i Le roman du pianiste et de La cosaque (Miłości Kozaczki opisane przez przyjaciółkę księdza X i Romans pianisty i Kozaczki). Dwukrotnie, jak pisze, niemal go zabiła. Napisała też (i choć cała opowieść jest jej wersją owych zdarzeń, Liszt nigdy nie zakwestionował sedna sprawy), że powiedział jej: nie powinienem kochać. jednak naprawdę kocham i nie mogę tego ukrywać Błagam Panią - tu jego głos stał się tak tkliwy, że zadrżałam od stóp do głów - byś zlitowała się nade mną, gdy wyciągnęłaś ze mnie to wyznanie. Niech Twoja miłość będzie dla mnie łaskawa. Nie pozwól, by pchnęła mnie ku krzywoprzysięstwu. Dalej Liszt miał wystąpić z oświadczeniem, które jest jednym z najbardziej zdumiewających przeskoków od wzniosłości do przyzie- mności w historii uwodzenia: "Nazywaj mnie Franciszkiem. Mów mi ty ". I okrył mnie namiętnymi poca- łunkami. W rzeczywistości nic się wtedy nie zdarzyło, a Liszt, być może czując się nieco zirytowany faktem, iż w tych łowach nie był myśliwym, lecz ofiarą, dokonał ponownego odwrotu do wielokrotnie wspomina- nej już wcześniej Villi Medici, będącej rezydencją wszystkich francus- kich laureatów Prix de Rome.* Olga Janina zdobyła do niej dostęp, przebierając się za posłańca z kwiaciarni i tam, w jego pokoju, odbyło się jakieś pospieszne spotkanie, po którym Liszt zasnął w jej ramio- nach. Potraktowała to jako obelgę. Okazał taką radość, że zobaczyłam, jak strasznie samotność zaważyła na jego umyśle. Powiedział: "Dłużej nie potrafię ci się opierać". Był mój. "Kie- dy się obudzi - pomyślałam - prawdopodobnie odsunie się ode mnie i pła- cząc, schroni się u stóp krzyża "... Tak, jestem zmuszona go opuścić Będzie się czołgał w pyLe przed jakimś kapłanem i błagał Boga o wybaczenie grzechu miłości... I pokaLa mnie najbardziej nienawistnymi słowami... "Hrabina" Janina była kobietą doświadczoną, a jako "dziecię ukraińskich stepów", nigdy nie wiedząc, na jakie ludzkie bestie może się natknąć, zawsze nosiła przy sobie zatruty sztylet, który, Jeśli wierzyć jej własnym słowom, mógł poważnie zaszkodzić perspektywom muzy- ki dziewiętnastowiecznej: jedno maleńkie ukłucie i... byłby mój na wieczność. Trzymałam ten sztylet w dłoni i czekałam na jego pierwsze słowo... ale gdy się obudził... była już tylko miłość Promieniał. Był ocalony. Dumnie uniósł głowę. Oczy płonęły mu namiętnością. Objął mnie. nigdy żaden chrześcijanin nie czcił lepiej zmartwychwstania swego Zbawiciela... A co ze ślubami kapłańskimi? Żaden problem. jak napisała Olga: Co sześć miesięcy poświęca jeden tydzień na zbawienie duszy. Rozumiecie, moi drodzy, rzecz w tym, by sumienie było w porządku... Liszt najwyraźniej gustował w słowiańskich arystokratkach, ponie- waż w roku 1847, tuż po opublikowaniu przez Marię d'Agoult jej sensacyjnej powieści, wdał się w ostatni ze swoich wielkich romansów. tym razem z księżną Karoliną von Sayn-Wittgenstein, urodzoną 8 lu- tego 1819 roku (a więc osiem lat młodszą od Liszta) córką bogatego ziemianina z okolic Kijowa. Rodzina wydała Karolinę za mąż, kiedy miała ona zaledwie siedemnaście lat. Księżna Karolina von Sayn-Wit- tgenstein była - podobnie jak Maria d'Agoult - znudzona mężem i życiem na wsi. Gdy w roku 1847 Liszt przyjechał na tournee do Kijowa, Karolina, zobaczywszy go na koncercie dobroczynnym, zako- chała się. Posłała mu kwotę stu rubli umieszczoną w kopercie z liś- cikiem: "Na wybrany przez Pana cel dobroczynny". Uczucia Karoliny wzmogły się jeszcze bardziej, kiedy w kościele usłyszała jego kompozy- cję na chór męski i organy Pater noster II, stworzoną rok wcześniej. Karolina - podobnie jak Maria - była zafascynowana uderzającym w Liszcie połączeniem żarliwości religijnej z nieumiarkowaniem sek- sualnym. Zaprosiła go, by zamieszkał z nią w jednej z wiejskich posiad- łości jej męża pod pozorem przygotowywania koncertów charytatyw- nych, gdzie ich romans szybko się rozwinął. Latem następnego roku umówili się na spotkanie w Odessie i właśnie wtedy Karolina postano- wiła odejść od męża. Zanim to uczyniła, sprzedała jedną z mężows- kich posiadłości, by sfinansować swoją podróż i zdobyć pieniądze na utrzymanie za granicą (książę von Sayn-Wittgenstein był niezmiernie bogaty i miał wiele posiadłości, więc Karolina prawdopodobnie sądzi- ła, że nie zauważy braku tej jednej). jednak rosyjska zemsta może być straszna i ów czyn zmusił zarówno księżnę, jak i jej córkę do ucieczki. Karolina wybrała zły moment, bo zaskoczyła je Wiosna Ludów, która w roku 1848 wybuchła w całej Europie. Udało im się dostać do Austrii, gdzie przyjaciel Liszta, książę Lichnowsky (nazwisko to jest znane dzięki wsparciu, jakiego rodzina Lichnowskych udzielała Beet- hovenowi) zaopiekował się nimi w jednej ze swoich posiadłości na Śląsku. Romans z Karoliną był szczęśliwy i artystycznie owocny: z jej in- spiracji Liszt skomponował dwanaście poematów symfonicznych, Sym- fonię Faustowską i Symfonię Dantejską, a także koncerty fortepianowe i wiele innych utworów. Napisali do siebie setki listów, pełnych czuło- ści, a niekiedy nawet poezji, lecz nigdy choćby cienia uśmiechu (dow- cip nie był mocną stroną Liszta), chyba że ktoś tak zinterpretuje lubieżną aluzję do jego porannych rozważań o miłości: Pytasz mnie w swoim dzisiejszym liście: "O czym myślisz po przebudzeniu, czemu poświęcasz swą pierwszą myśl, czego pragniesz?". Och, czyżbyś nie wiedziała, nie czuła tego sama? Czuję się po prostu tak, jakbyś dotykała tego ręką... Z wolna jednak namiętność traciła siłę. Po trzynastu latach współ- życia Karolina zapragnęła je uprawomocnić i zwróciła się do papieża o anulowanie swego małżeństwa (nie wiedząc, że jej mąż kilka lat wcześniej skrycie przeprowadził rozwód). Prawdopodobnie przypo- mniała jego Świątobliwości, że poznał on już jej ukochanego. Liszt przyjął już bowiem wcześniej Piusa IX na audiencji. Tak! To właśnie papież był tą osobą, która przybyła, by zobaczyć Liszta, co nie było zwyczajową drogą. Liszt przede wszystkim nie był bowiem zwyczajnym katolikiem. Księżna Karolina i Liszt mieli się pobrać 22 października 1861 roku, w dniu pięćdziesiątych urodzin kompozytora. W noc po- przedzającą ślub Liszta nagle ogarnęły wątpliwości i ku rozpaczy Ka- roliny bez uprzedzenia go odwołał. jego miłość osłabła, podczas gdy uczucie Karoliny było silniejsze niż kiedykolwiek. Nie chciała się po- godzić z jego decyzją, ale Liszt uciekł w religijną samotność i, po- szukując schronienia przed miłosnymi wierzycielkami, postanowił po- święcić się Kościołowi. Nie trzeba dodawać, iż zachwiał się w tym postanowieniu, kiedy tylko pojawiły się kolejne okazje. Opowieść o pozostałych niezliczonych miłostkach Liszta, kiedy to wykorzystywał jedną zapatrzoną w siebie uczennicę po drugiej bądź stawał się ofiarą jakiejś zakochanej "łowczyni głów", staje się w końcu równie mono- tonna i pozbawiona dowcipu, jak katalog Don Giovanniego. jedna z kochanek omal go nie zastrzeliła, inna oprawiła w ramy obicie krzesła, które wcześniej zostało uświęcone przez jego pośladki, jeszcze innej wszyscy później unikali z powodu jej okropnego zapachu, dopó- ki nie odkryto, że przez dwadzieścia pięć lat nosiła w gorsecie niedo- pałek jednego z cygar Liszta. Liszt zmarł w Bayreuth 31 maja 1886 roku. Pochowany jest nie opodal Wagnera i jego psa, który wabił się Russ. Później dołączyła tam do Liszta jego córka, Cosima Wagner. Księżna Wittgenstein po- dążyła za nim osiem miesięcy później, 8 marca 1887 roku, umierając daleko, w Rzymie. Pochowana została w tym mieście przy dźwiękach Requiem skomponowanego przez jej kochanka. GustaV Mahler Data i miejsce urodzenia: i lipca 1860 r. w miejscowości Kaliśt na Morawach. Żona: Alma Maria Schindler (1879-1964). Dzieci: Maria Anna (1902-1907) i Anna Justyna (1904-1988). Data i miejsce śmierci: 18 maja 1911 r. w Wiedniu. Wspomnienia Almy Mahler - opublikowane w roku 1939, a więc tuż po tym, jak opuściła ona zajętą przez Niemców Austrię - stanowią podstawę znacznej części wszystkiego, co napisano o jej małżeństwie z Mahlerem. Kompozytor ten nie żył już od niemal trzydziestu lat i jej wspomnienia stawały się coraz bardziej mgliste. jedynie jej upór i wściekła zajadłość, by spłacić stare długi (nie tylko muzyczne) były równie świeże jak zawsze. W owych Wspomnieniach samą siebie przed- stawiła z pewnością w jak najlepszym świetle. Pod koniec życia osiąg- nęła stan dojrzałości: była smutną, leciwą damą przyjmującą czasami wielbicieli muzyki Mahlera, ale właściwie nie czuła się dobrze w owej zuchwałej, młodej Ameryce, tak różnej od Wiednia epoki fin de siecle'u, w którym się wychowała. Powiedzenie, że Alma Schindler jest najpiękniejszą dziewczyną w Wiedniu, było oczywistością, choć oglądając jej fotografie dzisiaj, nie znajdujemy w nich nic godnego szczególnej uwagi. Być może dlatego, że pewien rodzaj blasku opiera się wszelkim próbom uchwy- cenia go na portretowej fotografii, a może także z tego powodu, że ideały kobiecej urody również się zmieniają... Alma była wysoka, miała dobrą figurę, lśniące włosy (niektórzy mówili, że była blondynką, ale fotografie zdają się sugerować, iż była brunetką) i umiała sama występować - nieco agresywnie - w sporach filozoficznych i politycznych. W roku 1897, będąc studentką wiedeńskiego konserwato- rium, Alma brała lekcje kompozycji u Aleksandra Zemlinsky'ego (1871-1942), protegowanego Brahmsa i nauczyciela (a potem szwag- ra) Arnolda Schónberga. Skomponowała liczne pieśni, o których przez wiele lat sądzono, iż nie były niczym więcej niż szkolnymi praca- mi zdolnej studentki. Mahlerz robił wszystko, co w jego mocy, by stłumić jej talent. jeden kompozytor w rodzinie to dosyć, powiedział żonie i polecając jej robić lepszy użytek z lekkiej muzycznej ręki, kazał kopiować materiał wykonawczy swoich kompozycji. Na początku ich krótkiego narzeczeństwa zakończyła jeden ze swoich listów słowami: "Muszę już kończyć, bo mam do odrobienia ćwiczenia z harmonii". Wybuch, jaki spowodowała tym niewinnym wyjaśnieniem, dał jej przedsmak aroganckiego egoizmu Mahlera. Po latach napisała: był obrażony, że na świecie może istnieć cokoLwiek, co mogło się dla mnie okazać ważniejsze niż pisanie do niego. Przysłał długi list, w którym za- braniał mi komponowania. Gdybyż tylko wiedział, co mi uczynił! Płakałam przez całą noc. Rano poszłam do matki, a ona tak się przeraziła tym zaka- zem, że chociaż lubiła Mahlera, to jednak z całą powagą radziła mi zerwać ten związek. Jej wsparcie sprawiło, że się uspokoiłam. Spokojniejsza, stałam się bardziej pewna siebie, nabrałam odwagi i w końcu napisałam do niego list, w którym wszystko wyjaśniłam, obiecałam, że zrobię to, czego sobie życzy i... dotrzymałam tej obietnicy. Dopiero kiedy w ostatnich dwóch dziesięcioleciach dwudziestego wieku poznano więcej pieśni Almy, doceniono ich odwagę melodycz- ną i techniczną. Zajmują one teraz trwałe miejsce w repertuarze wielu artystów; są śpiewane na koncertach i nagrywane na płyty. Dzięki ironii losu i modzie neobrahmsowski romantyzm Zemlinsky'ego, po- dobnie jak muzyka Almy, osiągają należną im, chociaż spóźnioną, pozycję, a za sprawą kolejnej ironii ten wzrost zainteresowania ich twórczością pozostaje odwrotnie proporcjonalny do słabnącego zain- teresowania komponowaną w technice dwunastotonowej muzyką Schónberga i jego uczniów. Zemlinsky był nauczycielem o największym w swojej epoce wpły wie na uczniów i często nazywa się go ojcem Drugiej Szkoły Wiedeńs- kiej. Zabierał on Almę do opery, na koncerty, przyjęcia, wieczory muzyczne i poszerzał jej horyzonty intelektualne. Alma zakochała się w Zemlinskym, a on uczył ją czegoś więcej niż tylko podwójnego kontrapunktu i form muzycznych. Na jednym ze spotkań towarzys- kich wiedeńskiej inteligencji zainteresował się nią pewien zrównowa- żony, starszy mężczyzna - Gustaw Mahler, którego znała jako sław- nego dyrygenta Opery Wiedeńskiej. Nie miała odwagi, by z nim roz- mawiać, a do tego, iż się poznali, doszło dzięki przypadkowemu spot- kaniu ze wspólnymi znajomymi. Było to pewnego jesiennego popołudnia 1901 roku, gdy spacerując wraz z kilkoma przyjaciółmi po ringstrasse, wpadliśmy na państwa zuckerland- lów. Doktor zuckerlandl był szanowanym anatomem o rozległym intelekcie i wielkim poczuciu humoru. Powiedział "Niebawem odwiedzi nas Mahler. Czy nie przyszłaby pani także?""Nie"- odpowiedziałam, ponieważ z powo- du tych wszystkich bzdur, jakie o nim opowiadano, wcale nie miałam na to ochoty. Pamiętałam niskiego, nieco nerwowego mężczyznę ze wspaniałą gło- wą, ale równocześnie niespokojnego i roztargnionego. Ponadto przypomnia- łam sobie pogłoski o jego licznych romansach. Wcale nie pamiętałam ostat- niego koncertu, na którym wykonano jego IX Symfonię, dzieło, które napeł- niło mnie uczuciem gniewu i buntu. Ceniłam w nim dyrygenta i nie mogła- bym zaprzeczyć, że skrycie zawsze coś mnie ku niemu ciągnęło, jednak to ukryłam. Moje "nie"zabrzmiało w taki sposób, że pani Zuckerlandl rzekła: " To się zresztą na nic nie zda. Obiecałam Justynie, siostrze Mahlera, że będzie to prywatne przyjęcie. Mahler nie znosi obcych'; ale pan Zuckerlandl jej przerwał: "Nonsens - powiedział - chciałbym, żeby pani tam była': jednak tym razem sam Mahler odwołał spotkanie. Przełożono je więc na następną niedzielę, a wśród gości znaleźli się też malarz Gustaw Klimt oraz poeta, dramaturg i reżyser teatralny Maks Burk- hard. O dziwo, Mahler natychmiast zwrócił na mnie uwagę; nie na moją twarz, ale na nerwowy głos i odważne zachowanie. Długo i badawczo przyglądał mi się przez okulary. Gdy przybyli ostatni goście, udaliśmy się do stołu. Klimt i Burkhard usiedli po jednej stronie obok mnie i stanowiliśmy wesołe trio, śmiejąc się często. Widziałam, że Mahler spogląda ku nam z drugiego końca stołu, czyniąc to najpierw ukradkiem, a potem otwarcie i bezczelnie. Wkońcu zaś, z nieskrywaną złością zawołał do nas przez stół: "Czy komuś innemu wolno dzielić waszą radość?" Wcale nie zwracał uwagi na nie- szczęsną damę, która siedziała obok niego. Potem przyszedł na kolację jakiś spóźniony gość, który wcześniej był na recitalu skrzypka Jana Kubelika i pałał entuzjazmem dla tego artysty. Zapytał mnie czy słyszałam kiedyś Kubelika, a ja odpowiedziałam: "Nie interesują mnie recitale solistów". Wydaje się, iż sprawiło to przyjemność Mahlerowi, który znowu zawołał z drugiego końca stołu: "Mnie także nie!" Gdy po kolacji podzieliliśmy się na małe grupy, rozmowa skierowała się na temat zróżnicowanej percebcji piękna. Mahler rzekł, iż piękna wydaje mu się głowa Sokratesa. Zgodziwszy się z nim, powiedziałam, iż za piękną uważam muzykę Aleksandra von Zemlinsky'ego. Mahler wzruszył ramionami i powiedział, że idzie ona za daleko. To wznieciło mój zapał i bardziej rzeczowo wdałam się w dyskusję. Znów skierowałam rozmowę na Zemlinsky ego. "Skoro o tym mówimy - po- wiedziałam - to dlaczego nie wystawi pan jego baletu na podstawie prozy Hofmannstahla pod tytułem Złote serce? Wszak pan mu to obiecał. " Mahler odpowiedział: "Bo nie rozumiem tego utworu ". Mnie sam Zemlins- ky objaśnił nieco mglistą symbolikę tej historii, rzekłam więc: "No to przynio- sę panu tę książkę i wytłumaczę jej sens". Mahler uśmiechnął się i powie- dział: "Nie mogę się doczekać'; na co ja odparłam: "Nie wcześniej jednak, nim pan wytłumaczy mi Narzeczoną z Korei (balet, który był wtedy w sta- łym repertuarze Opery Wiedeńskiej, pomimo że miał głupie libretto). Teraz Mahler zaśmiał się donośnie i błysnął ku mnie zębami. Potem, dowiedziaw- szy się, że jestem uczennicą Zemlinsky ego, okazywał zainteresowanie wyłącz- nie moimi studiami. Poprosił, abym przyniosła mu kilka swoich utworów... jak dotąd był to więc typowy scenariusz klasycznej pogawędki na przyjęciu. jednak wyjątkowy kontakt między Mahlerem i Almą został już nawiązany. Na pozór Mahler był świętoszkiem i tyranem. Po śmie- rci rodziców mieszkał ze swoją siostrą Justyną i pilnował jej niczym zazdrosny mąż. Bardzo często wzywał też do swego gabinetu śpiewa czki, jeśli tylko podejrzewał, że w ich zachowaniu pojawił się choćby cień niestosowności. Sam nie żył jednak według reguł, których stoso- wanie zalecał innym. W Kassel miał namiętny romans ze śpiewaczką. Jehanne Richter; romans, który dla niego zakończył się nieszczęśli- wie, Jehanne była bowiem przekonana, że Mahler nie ma przed sobą żadnej przyszłości i nie będzie mógł jej utrzymać, więc go porzuciła. jego nieszczęście zaowocowało cyklem pieśni orkiestrowych zatytuło- wanych Lieder eines fahrenden Gesellen (Pieśni wędrownego czeladnika). Będąc w Hamburgu oparł się awansom pewnej sopranistki, która próbowała go uwieść w nadziei na nieskomplikowany romans. Praw- dopodobnie wydawała mu się nie dość pociągająca, ponieważ w tej samej operze uległ urokowi dwudziestotrzyletniej śpiewaczki Anny Bahr-Mildenburg, która wstąpiła do zespołu Opery Hamburskiej w roku 1895. Tymczasem odrzucona kusicielka rozsiewała, jak pisze Alma, "najokropniejsze plotki" na jego temat. Mahler był tak zako- chany w Annie Mildenburg, że pracował jako jej osobisty korepetytor (co było zadaniem powierzanym zazwyczaj młodszym członkom per- sonelu muzycznego) i w istocie uczynił z niej jeden z najwspanial- szych sopranów tamtych czasów. Niektóre źródła mówią nawet, że przez krótki okres byli ze sobą zaręczeni. Przeprowadziwszy się do Wiednia (po pracy w Operze Budapeszteńskiej), by objąć dyrekcję tamtejszej opery, Mahler napisał do niej wiele intymnych, chociaż nie namiętnych listów. Dowodzą one bliskości, która trwałajeszcze długo po zakończeniu owego romansu, najwyraźniej za obopólną zgodą. Nim upłynął rok od objęcia posady dyrektora, Anna podążyła za nim, by wstąpić do zespołu wiedeńskiego. Natychmiast zostali bliskimi przyjaciółmi, będąc nimi także w czasie jego małżeństwa. Alma była jednak bardzo powściągliwa wobec niej i twierdziła - niezgodnie z prawdą - że Anna próbowała kurczowo trzymać się Mahlera. Anna dożyła roku 1947. W Wiedniu Mahler miał najdłuższy ze swych romansów - ze skrzy paczką Natalią Bauer-Lechner. Była ona dwa lata starsza od niego, a znali się z czasów, gdy oboje studiowali w konserwatorium. Natalia znalazła się wśród tych, którzy pierwsi poznali się na geniuszu Mah- lera. Wiedziała o jego romansie z Anną, lubiła ich oboje, i dopiero kiedy usłyszała o zaręczynach Mahlera z Almą (która była dwadzieścia jeden lat od niej młodsza), porzuciła nadzieję na małżeństwo z nim. Najdramatyczniejsze romanse Mahlera miały miejsce wtedy, gdy pracował on w Operze Lipskiej. Właśnie tam poznał i pokochał pew- ną dojrzałą kobietę - żonę kapitana von Webera (wnuka Karola Marii Webera). W roku 1888 angielska kompozytorka i wojująca feminist- ka, Ethel Smyth, która studiowała w Lipsku, napisała w swej książce zatytułowanej Wrażenia, które przetrwały: Gustaw Mahler, który był jednym z dyrygentów Opery Lipskiej, zakochał się w niej [to znaczy w pani Weber] i jego namiętność została odwzajem- niona, co było możliwe, ponieważ mimo brzydoty miał też demoniczny urok. Skandal oznaczałby dla pana Webera konieczność opuszczenia armii, więc przymykał on oczy tak długo, jak to było możliwe, ale Mahler - kocha- nek-tyran - nie wahał się przed kompromitacją kochanki. Sytuacja stała się krytyczna, gdy pewnego dnia pan Weber, podróżując do Drezna w towarzyst- wie nieznajomych, nagle wybuchnął śmiechem, wyciągnął rewolwer i niczym Wilhelm Tell zaczął celować w oparcia między głowami. Został obezwład- niony, a gdy pociąg dojechał do stacji, zabrano go majaczącego w szale na posterunek policji, a następnie do szpitala dla obłąkanych. Webera, zawsze uważanego w armii za ekscentryka, sprawa Mahlera przyprawiła o pomie- szanie zmysłów. Słyszałam, że później miał jakieś przebłyski zdrowia, a jego żona w męczarniach wyrzutów sumienia odmówiła dalszych spotkań z ko- chankiem. Reszta jest milczeniem... Nie całkowitym milczeniem, ponieważ romans z panią Weber stał się dla Mahlera źródłem przynajmniej częściowej inspiracji do skom- ponowania poematu Tytan przerobionego później na I Symfonię. jako miłosny podarunek Mahler skomponował dla Almy jedną ze swych najpiękniejszych pieśni, którą zatytułował Liebst Du um Schón- heit ( jeśli mnie kochasz, kochaj mnie nie dla Piękna, aLe dla Miłości). Alma pisze dalej w swoich Wspomnieniach: Mahler i ja pobraliśmy się 9 marca 1902 roku. Mahler przyszedł na ślub piechotą i w kaloszach, ponieważ padał ulewny deszcz. Moja matka, siostra Mahlera - Justyna - i ja przyjechałyśmy. byliśmy całkiem sami w kościele św. Karola; tylko my i świadkowie: [Karol] Moll [ojczym Almy] i Róża. Było wczesne przedpołudnie. Kiedy przyszło do uklęknięcia, Mahler nie za- uważył klęcznika i uklęknął na kamiennych stopniach. Był dość niski, więc musiał wstać i uklęknąć po raz drugi. Śmialiśmy się wszyscy, nawet ksiądz. Potem cała nasza szóstka zjadła raczej cichy obiad, po którym pożegnaliśmy gości, spakowaliśmy się i pojechaliśmy na stację. Nasz ślub został obwiesz- czony wieczorem, kiedy kościół zatłoczony był wścibskimi widzami. Znalazwszy się w pociągu zmierzającym do Petersburga, mogliśmy odetchnąć Przy- gnębienie Mahlera zniknęło w okamgnieniu... Zaproszono go do dyrygowa- nia trzema koncertami w Sankt Petersburgu, więc postanowiliśmy właśnie tam spędzić nasz miodowy miesiąc... W pierwszym roku małżeństwa czułam się bardzo niepewnie w towarzystwie Mahlera. Ująwszy go zwyczajnym, bezmyślnym zuchwalstwem, stwierdziłam, iż moja pewność siebie zniknęła, gdy zgoła nie w porę zaszłam w ciążę. jakie to dziwne, że Mahler, gdy tylko ogłosił się zwycięzcą, spoglądał na mnie z góry, a ponownie zaczął mnie kochać dopiero wtedy, gdy uwolniłam się od jego tyrańskiego wpływu. Alma nie powiedziała jednak w swych Wspomnieniach, że gdy się pobierali, była w ciąży od niemal trzech miesięcy. Nie ujawniła też, czy przyjęła warunki Mahlera, który wystarczająco jasno wyłożył, czego oczekuje od żony i każda kobieta mniej zaślepiona w uwielbieniu dla bohatera, odczytawszy sygnały niebezpieczeństwa, z pewnością by uciekła. Musisz wiedzieć - pisał - że nie zniósłbym widoku niechlujnej kobiety z rozczochranymi wtosami i zaniedbanym wyglądem. Kiedy komponuję, naj- ważniejsza jest dla mnie samotność jako artysta wymagam tego bezwarun- kowo. Moja żona musi się pogodzić z tym, że będę mieszkać oddzielnie, być może w odległości kilku pokoi, i że będę mieć osobne wejście. Musi jej wystar- czyć przebywanie w moim towarzystwie tylko w pewnych, z góry okreśLonych przypadkach. Ponadto oczekuję, że będzie doskonale wypielęgnowana i świet- nie ubrana. Wreszcie zaś nie powinna się czuć dotknięta, ani interpretować tego jako braku zainteresowania bądź też jako oziębłości czy nawet lekceważe- nia z mojej strony, jeśli czasami nie będę chciał jej widzieć jednym słowem, musi mieć zalety, których nie posiadają nawet najwspanialsze i najbardziej oddane żony. Ich pierwsze dziecko - córka Maria Anna - urodziło się 3 lis- topada 1902 roku. Poród był trudny, bo najpierw ukazały się pośladki noworodka. Mahler powiedział wtedy: "Moje dziecko ma rację, poka- zując światu dokładnie to, na co on zasługuje". Druga córka państwa Mahlerów, Anna Justyna (która swe drugie imię otrzymała po siostrze kompozytora) przyszła na świat 15 czerwca 1904 roku. W 1905 roku Mahler dyrygował prawykonaniem opery Hansa Pfitznera (1869-1949) pt. Die Rose vom Liebesgarten (Róża z ogrodu miłości) w Operze Wiedeńskiej w obecności kompozytora. Pfitzner był wtedy wschodzącą gwiazdą, choć później doznał gwałtownego upad- ku, częściowo z powodu swoich wściekle prawicowych poglądów, któ- re sprzeciwiały się liberalizmowi wiedeńskiej inteligencji, częściowo zaś dlatego, że uważał proces komponowania za nieznośny wysiłek. Mahler początkowo odmawiał jego usilnym prośbom o wystawienie tej opery, ale Alma nabrała sympatii do Pfitznera i przekonała męża, by wystawił jego utwór. Podczas prób Róży Pfitzner udawał zainteresowanie pieśniami Al- my, choć był to podstęp, bo pałał entuzjazmem dla niej samej. Mimo że Mahler był zazdrosny o ich przyjaźń, Alma czuła, iż mąż podsycał to uczucie, usuwając się na ubocze, by pozostawić ich samych, i nie- mal zachęcając do romansu. Nie wiadomo, czy Pfitzner uwiódł Almę, bo jeszcze żył, kiedy opublikowała swoje Wspomnienia. Był już ponadto żonaty z Mimi Kwast, wspomnianą w tej książce jedną z kochanek Percy'ego Grain- gera. W 1907 roku w Paryżu wyznał Almie swoją miłość sławny pianista Ossip Gawryłowicz (1878-1936), równocześnie zapewniając ją, że nie chce ranić Mahlera, który zapaliwszy światło w pokoju, dostrzegł, że trzymają się za ręce, ale... "był miły" (Alma opisała tę scenę we Wspo- mnieniach). Egoizm Mahlera oraz przekonanie, że jego geniusz zasługuje na powszechną i pełną oddania uwagę, kierowały wszystkimi działaniami tego kompozytora. Niczym nie wolno go było niepokoić. Alma otrzy- mała ścisłe instrukcje, by chronić go przed najmniejszymi nieprzyjem- nościami. Polecono jej nie dopuszczać do niego żadnych niemiłych wiadomości, a nawet rachunków sklepikarzy, dopóki nie wykonał swych porannych zajęć, nie zjadł obiadu i nie odbył popołudniowej drzemki. Dopiero wtedy mogła mu zakomunikować - delikatnie - że trzeba zapłacić dostawcy jarzyn. W roku 1908 państwo Mahlerowie wraz z matką Almy wyjechali na lato do Styrii (kraj związkowy w Austrii ze stolicą w Grazu). Te wakacje okazały się fatalne dla ich związku małżeńskiego. Alma umie- ściła Mahlera w Toblach i zostawiła go tam "pod opieką godnych zaufania służących", by pracował nad swoją X Symfonią, sama zaś uda- ła się na kurację uzdrowiskową do Tobelbad; także w Styrii. Twier- dziła, że jest "całkowicie wyczerpana i chora wskutek ciągłych kłopo- tów z sercem". jednak to nie własne serce ją kłopotało, ale serce męża; "ów gigantyczny motor, który napędza jego ducha", jak napisa- ła; "motor", który dawał zarówno Mahlerowi, jak i jego lekarzom powód do poważnego niepokoju i który miał go w końcu zabić. W owym uzdrowisku Alma, jak sama mówiła, była: ... tak samotna i smutna, że dyrektor sanatorium, zaniepokojony moim sa- mopoczuciem, przedstawił mi kilku młodych ludzi, prosząc ich, by towarzy- szyli mi na spacerach. Artysta X wydał mi się szczególnie sympatyczny i niebawem nie miałam wątpliwości, że się we mnie zakochał z nadzieją, iż jego uczucie zostanie odwzajemnione, więc wyjechałam. Było w tym jednak coś więcej. "Artystą X" był dwudziestosied- mioletni, jasnowłosy i przystojny, sławny już wtedy architekt Walter Gropius. Alma, nieodporna na sławę i talent, w rzeczy samej odwzaje- mniła jego miłość, zaś Walter Gropius po śmierci Mahlera został jej drugim mężem. Czemuż więc czuła potrzebę ukrywania jego tożsa- mości we Wspomnieniach wydanych w roku 1939? Gdy wróciłam do Toblach, Mahler spotkał mnie na stacji i nieoczekiwanie był we mnie bardziej zakochany niż przedtem. Może dlatego, że miłość nie- znajomego pana X przywróciła mi wiarę w siebie... Krótko mówiąc, byłam szczęśliwa i pełna optymizmu. jednak nie pragnęłam żadnej zmiany. Mniej więcej osiem dni później nadszedł list od owego młodego człowieka, w którym pisał on, że nie może beze mnie żyć i że jeśli żywię chociaż najsłabsze uczucie dla niego, to rzucę wszystko i przyjadę. List napisany był do mnie, ale kopertę zaadresowano wyraźnie "Do Pana Dyrektora Mahlera'; więc oczy- wiście Mahler ją otworzył. Nigdy nie dowiedziałam się, czy ów młodzieniec pisał swój list w żanrze miłosnej gorączki, czy w istocie chciał, aby uczucia, jakie do mnie żywił, stały się znane Mahlerowi. Mahler zażądał spotkania z Gropiusem, które przebiegło spokoj- nie i z godnością, a potem powiedział do Almy: "Musisz podjąć decy- zję. jakiegokolwiek dokonasz wyboru, będzie to wybór właściwy". Al- ma postanowiła zostać z mężem. Mahler zaś zmienił nawet opinię o jej pieśniach. Zwykła trzymać te pieśni w skoroszycie, który sama nazwała ich trumną, gdy mąż stanowczo zabronił jej zajmowania się kompozycją. Teraz coś zmieniło się w jego sercu. Pewnego dnia, gdy wracając ze spaceru zbliżyła się do domu, nagle stanęła jak wryta. Usłyszałam moje pieśni; moje nieszczęsne, zapomniane pieśni... Uspokoiłam się i nieco rozgniewana ruszyłam w stronę salonu. Mahler, który wyszedł mi na spotkanie, był tak rozradowany, że zaniemówiłam. "Cóż ja uczyniłem? - mówił. - Te pieśni są dobre. Po prostu doskonałe! Żądam, abyś je prze- jrzała. Opublikujemy je! Nie spocznę, dopóki znów nie zaczniesz pracować. Boże, jakiż ja byłem wtedy nikczemny!" A potem grał je wciąż na nowo. Musiałam natychmiast usiąść i zacząć pracować nad każdąg ich usterką. Po dziesięciu latach przerwy! Tak, niemal wychodził z siebie w wyrażaniu pochwał, których tu nie zapiszę na wypadek, gdyby się okazało, że przece- niam własny talent. 26 sierpnia 1910 roku Mahler, szukając choćby najsłabszej na- dziei na wyjście z rozpaczy, postanowił się poddać psychoanalizie u Zygmunta Freuda. Na ten temat istnieją relacje zarówno Almy i an- gielskiego ucznia Freuda, dr. Ernesta Jonesa, jak i - opublikowane długo po śmierci Mahlera, a przy tym zapisane w kategoriach ogól- nych i bez ujawniania szczegółów - samego Freuda. Nie dziwi fakt, że Freud stwierdził, iż Gustaw i Alma grali w matkę i ojca; Mahler szukał w Almie swej zmarłej matki, podczas gdy Alma znalazła w nim zastępcę ojca. Po sesjach u Freuda Mahler posłał żonie radosną depe- szę, donoszącą o sukcesie: Znów jestem wesoły. Konsultacja była interesująca... jednak Alma wciąż była podekscytowana swym wakacyjnym ko- chankiem. Zanim minęły dwa tygodnie, Alma i Gropius spotkali się skrycie w pokoju jednego z monachijskich hoteli. Prawdopodobnie to Alma była osobą, która powinna się poddać terapii. Lubiła skupiać na sobie zainteresowania sławnych mężczyzn, twierdząc, iż w tym kry- je się duch erotyzmu. W kilka lat po śmierci Mahlera Gropius założył Bauhaus (Staatliches Bauhaus, Hochschule fur Gestaltung), słynną uczelnię artystyczną, która zmieniła oblicze architektury na świecie, wprowadzając nieszczęście betonu i stworzony przez Le Corbusiera mit głoszący, że "dom jest maszyną do mieszkania". W roku 1915 Gropius i Alma pobrali się, a na świat przyszła ich córka Manon, która zginęła tragicznie w wieku osiemnastu lat. To właśnie po jej śmierci Alban Berg opatrzył swój Koncert skrzypcowy dedykacją: "Pamięci Anio- ła': Kiedy małżeństwo z Gropiusem się rozpadło (Gropius dożył roku 1969), Alma poznała, pokochała i poślubiła dwanaście lat młodszego od siebie pisarza Franciszka Werfla, głośnego autora Pieśni o Bernade- cie, który przeżył ją o blisko dwadzieścia lat. Za życia Mahlera miała ona także romans z młodszym od niej o siedem lat sławnym malarzem Oskarem Kokoschką. Był on najpierw uczniem Gustawa Klimta, ale później stał się ekspresjonistą. Nawiasem mówiąc, przyjaciel Mahlera Arnold Schónberg w chwilach wolnych od komponowania swych "se- rii tonalnych" także malował ekspresjonistyczne obrazy, będąc człon- kiem ugrupowania "Der Blaue Reiter" ("Błękitny Jeździec"). Alma nie wymieniła Kokoschki w swoich Wspomnieniach, ale on jednoznacz- nie "odmalował" ich romans w swoim obrazie Windsbraut (Narzeczona Wiatru), na którym ukazał siebie samego i Almę w łóżku. Wiele lat później,już po II wojnie światowej, oboje żałowali, że się nie pobrali. Kokoschka nawet to sugerował, ale Alma nie chciała się z nim spot- kać, pragnęła bowiem, aby pamiętał ją taką, jaka była w roku 1914. Kokoschka zmarł w 1980 roku w Londynie, gdzie często widywano go na koncertach. Upodobanie Almy do sławnych mężczyzn przeszło na rodzinę. Jej córka Anna (1904-1988) poślubiła najpierw kompozytora Ernesta Krenneka, a potem dyrygenta Anatola Fistoulariego (1907-1995). Alma dożyła swych dni w Ameryce. Gdy była już bardzo leciwą damą, pewien reporter zapytał ją, którzy twórcy są - jej zdaniem - geniuszami naszych czasów. "Geniuszami?! - odpowiedziała. - Dziś nie ma żadnych geniuszy. Może tylko Leonard Bernstein i Thornton Wilder." Alma Mahler zmarła w Ameryce w roku 1964 w wieku osiem- dziesięciu pięciu lat, kiedy w Anglii i w USA zaczęła rosnąć fala popu- larności muzyki jej męża (która zresztą na kontynencie nie opadła nigdy prócz lat faszystowskiej okupacji Europy). Kolejnymi małżeńst- wami trzykrotnie zmieniała nazwisko i wielu Amerykanów nie zdawa- ło sobie sprawy, że wśród nich żyje wdowa po największym kompozy- torze od czasów Beethovena. W jednym z nekrologów błędnie wy drukowano jej nazwisko, pisząc iż zmarła... Alma Mater, a ceremonie w Domu Pogrzebowym im. Franka E. Campbella odbyły się nie przy dźwiękach wspaniałego Adagietta z V Symfonii jej pierwszego męża, którą Mahler dedykował Almie i ich miłości, lecz przy banalnej muzy ce z kręcącej się non-stop płyty. Johannes Wolfgangus Amadeus Chrysostomus sigismundus Mozart Data i miejsce urodzenia: 27 stycznia 1756 r. w Salzburgu. Rodzice: Johann Georg Leopold Mozart (1719-1787) i Anna Maria Pertl ( 1720-1778). Siostra: Maria Anna, zwana Nannerl ( 1751-1829). Żona: Maria Konstanze Caecilie Weber. Data i miejsce śmierci: 5 grudnia 1791 r. w Wiedniu. Pierwszą poważną sympatią Mozarta była Basle; jego mała kuzynecz- ka Maria Anna Tekla, dwa i pół roku od niego młodsza. Ona dobiega- ła kresu wieku nastoletniego, on zaś - nieposłuszny sowizdrzał i trzpiot-właśnie skończył dwadzieścia jeden lat i był, jak później, tuż przed ślubem wyznał swemu ojcu, niewinny, co w tamtych czasach właściwie nie dziwiło u syna bogobojnej rodziny. Pierwsza zachowana wzmianka o owej kuzynce pojawia się w liście Mozarta do ojca. Wolf gang odbywał wtedy wraz z matką podróż do Paryża, zaczynając tę wyprawę w Augsburgu, gdzie mogli zaoszczędzić na kosztach noc- legów w gospodzie, zatrzymując się u stryja, Franciszka Alojzego Mo- zarta, który był ojcem Marii Anny Tekli. Gdyby nie moja miła kuzyneczka, żałowałbym, że jestem w Augsburgu... jest piękna, rozumna, sympatyczna, zręczna i wesoła. Pasujemy do siebie, bo - podobnie jak ja - jest też nieco trzpiotowata... Oboje bez końca dworujemy sobie z ludzi i to jest bardzo komiczne.. Leopold Mozart był zaniepokojony trzpiotowatością swej bratani- cy i ostrzegał Wolfganga, pisząc: "Ona chyba nazbyt ochoczo zadaje się z duchownymi". Wolfgang już o tym wiedział i prawdopodobnie jeszcze bardziej go to ekscytowało. Nie miał bliskich przyjaciół w swo- im wieku, bo od dzieciństwa był zawodowym kompozytorem i wir- tuozem. Teraz zaś nagle znalazł się w bliskim kontakcie z dziewczyną, która z pewnością wydawała mu się doświadczoną młodą kobietą. W kolejnym liście napisanym pod koniec października 1777 roku opowiadał rodzinie, jaka prowokująca umiała być "mała kuzynecz- ka". Wczoraj moja droga kuzyneczka Basle, która przesyła pozdrowienia dla Was obojga, ubrała się na francuski sposób, tylko po to, aby zrobić mi przyjem- ność Uczyniło jąg to ładniejszą o następne pięćprocent. Moja kuzyneczka to prawdziwy Pfaffenschnitzl. Słowo Pfaff w dialekcie austriackim oznacza katolickiego ducho- wnego, a słowo Schnitzl znane ze słownictwa kulinarnego dosłownie oznacza niewielką porcję. Mozart nazwał więc swoją kuzynkę kąs- kiem dla księży, czyniąc to niefrasobliwie, co jej zresztą powiedział, ale tej figlarnej opinii Basle "solennie się sprzeciwiła". Duchowni odgrywali poważną rolę w edukacji młodzieży i nastolatka, której ksiądz okazywał coś więcej niż zwykłą życzliwość, mogła być uważana za pieszczoszkę nauczycieli. jednak siedem lat później Basle dała faktyczny dowód na to, że owe familijne żarty zawierały element prawdy. W lutym 1784 roku urodziła bowiem nieślubną córkę, a człowiekiem, który przyznał się do ojcostwa, okazał się kanonik Teodor Franciszek Reibeld z katedry w Augsburgu. Na chrzcie na- dano owej nieślubnej córce imię Józefa, a później uznano ją za dziecko "z prawego łoża" (w kościele katolickim wszystko jest moż- liwe). Leopold był wściekły nie tylko na Basle, ale również na brata i bratową za sposób, w jaki wychowali swoją córkę. "Kiedy tylko znajdę czas - pisał do syna - wyślę wściekły list do Augsburga. I po- myśleć o tych wszystkich podarunkach, jakie ja, stryj, jej posłałem! Cóż to za ~~zaszczyt,~ dla mnie!" Małego, lecz znaczącego komen- tarza do tego "księżowskiego błędu" dostarczył pewien podróżnik J.R Riesbek, który w roku 1784 zanotował, że kanonik z augsburgs- kiej katedry kierował się zasadą przypominającą droit du seigneur [franc. - feudalne "prawo pierwszej nocy"], zdobywając "całe tuzi- ny niewinnych córek wolnych obywateli". Mozart był wyraźnie urzeczony swoją Basle. Opuściwszy Augsburg po dwutygodniowym pobycie w domu kuzyneczki, kontynuował artys- tyczną podróż, pisując do niej wytrwale. Pierwszy list (z 31 paździer- nika 1777 r.) był krótki i "niewinny". Drugi natomiast, napisany czte- ry dni później, zaczyna się od słów: "Najdroższa Kuzyneczko-Królicz- ku" (w języku niemieckim te czułe słówka się rymują Allerliebstes Basle- -Hasle) i jest pełen nieprzyzwoitości. Listy Basle nie zachowały się do naszych czasów, ale niewątpliwie były utrzymane w tym samym tonie. List Mozarta kończy się "pewną smutną historią, która właśnie się wydarzyła": Akurat wtedy, gdy całkowicie pochłonęło mnie pisanie tego listu, co szło mi naprawdę dobrze, usłyszałem, że coś się dzieje na ulicy. Przerwa- łem pisanie, wstałem i podszedłem do okna... Nic nie słyszę. Usiadłem i znów zacząłem pisać. Ledwie napisałem dziesięć słów, gdy ponownie coś usłyszałem. Wstaję więc jeszcze raz, a podnosząc się, słyszę coś, lecz słabo... i czuję jakiś swąd... Gdziekolwiek się ruszę, czuję jakiś odór, ale kiedy wyglądam przez okno, ów odór znika. Wracam więc do środka pokoju, a wtedy smród znowu się wzmaga. Wreszcie mama mówi: "O co mam się założyć, że puściłeś bąka?" "Nie wierzę, mamo!" Mama zaś na to: "Ależ tak, jestem pewna!" Sprawdzam więc: przykładam palec do tyłka, a na- stępnie do nosa i co się okazuje: ecce probatum est!* Mama miała słuszność! A teraz Cię żegnam. I pozostaję, jak zawsze, Twoim starszym młodszym Sauschwanzem Wolfgangiem AmadE Rosenkranzem r 333 razy, aż do grobu, jeśli dożyję. Rozenkranz oznacza różaniec, ale tutaj to słowo nie ma swego religijnego znaczenia. Zostało przez kompozytora wymyślone, aby ry mowało się ze słowem Sauschwanz, które oznacza świński ogon. jest to przykład krotochwilnego i często obscenicznego rymowania w slangu, którym Mozart lubił przyprawiać swoje listy. Kranz jest rymem do Schwanz. Schwanz zaś dosłownie oznacza ogon, ale jest też eufemis- tycznym określeniem penisa (w języku łacińskim słowo penis oznacza ogon). Kiedy więc Mozart podpisuje się "Twój starszy młodszy Saus- chwanz" ("Dein alter junger Sauschwanz'~, chce przez to powiedzieć "Twój starszy młodszy świński fiut". Liczba 333 (po niemiecku drei, drei, drei) odpowiada trzykrotnie wypowiadanemu w dialekcie treu, treu, treu: "wierny, wierny, wierny". W innym liście (z 10 maja 1780 r.) Mozart wychwala "zachwycają- cą piękność zarówno tych części jej ciała, które można zobaczyć, jak i tych, których obejrzeć się nie da", a dla których przechodzi on na łacinę, nazywając je visibiliami i invisibiliami, w nawiązaniu do Credo stanowiącego część mszy katolickiej: Credo in unum Deum, Patrem om- nipotentem, factorem coeLi et terrae, visibilium omnium et invisibilium... Oto coś dla Pfaffenschnitzla, "księżowskiej pieszczoszki" ! Kuzyneczkę Basle niewątpliwie cieszyły listy Mozarta. Przechowy- wała je w obwiązanym wstążkami pakieciku, ale później, prawdopodo- bnie po jego ślubie, zwróciła je wszystkie, czy to w akcie powstrzymy- wanej dezaprobaty, czy też daremnego żalu, że go traci, czego się nigdy nie dowiemy. Listy do Basle pozostawały w ukryciu bądź też były cenzurowane aż do połowy XX wieku. Kupił je - i opublikował w cało- ści - austriacki pisarz Stefan Zweig, który kopie owych listów przesłał Zygmuntowi Freudowi jako prawdopodobnie istotne dla jego teorii powiązań analno-seksualnych. Związek z Basle rozwijał się - głównie korespondencyjnie - aż do chwili, gdy Mozart przeprowadził się do Wiednia i zaręczył. Ostatni list do kuzynki wysłany z Wiednia 22 października 1781 roku zaczyna się oficjalnie od słów: "Ma tres chere Cousine!" ("Moja bardzo droga Kuzynko!") i nie zawiera ani nieprzyzwoitości, ani żadnych nonsen- sów, a kończy się podniosłą sentencją: A teraz miewaj się dobrze, najdroższa, najlepsza kuzynko, i zachowaj dla mnie swoją tak drogocenną przyjaźń. Ja zaś zapewniam Cię o mojej. Pozo- staję na zawsze - ma tres chere Cousine - Twoim szczerym kuzynem i przyja- cielem. Wolfgang Amadeusz Mozart W postscriptum (zakończonym słowami: "Adieu, ma chere, napisz do mnie szybko") przesyłał pozdrowienia od "Madame Weber i jej trzech córek", nie wspominając wszakże, że jedna z nich miała nieba- wem zostać jego żoną. Najpierw jednak musiał pokonać obiekcje ojca wobec małżeńst- wa z którąkolwiek panną Weberówną. W lutym 1778 roku, w wieku dwudziestu dwóch lat, Mozart skom- ponował menueta na ślub pewnego bogatego znajomego, który - jak powiedział - żenił się jedynie dla pieniędzy. W liście do ojca Mozart skomentował to w następujący sposób: Ludzie bogaci i szlachetnie urodzeni muszą się żenić, by spełnić obowiązek i powołać na świat swoich spadkobierców i dziedziców. My zaś zwykli ludzie niskiego stanu, możemy poślubiać kogo chcemy. Życzę im szczęścia z całego serca, chociaż to nic innego jak małżeństwo dla pieniędzy. Gdy ja się ożenię, będę chciał uczynić swą żonę szczęśliwą, a nie zdobywać tym małżeństwem majątek. Oto dlaczego chcę pozostać człowiekiem stanu wolnego i cieszyć się tą złotą wolnością przynajmniej tak długo, dopóki nie będzie mi się wiodło na tyle dobrze, bym mógł utrzymać żonę i dzieci. Pierwsze napomknienie Mozarta o jego przyszłych teściach i po- winowatych pojawia się w liście z 17 stycznia 1778 roku, w którym napisał, że "niejaki pan Weber" zajmuje się kopiowaniem jego par- tytur. "Niejakim panem Weberem" był Fridolin Weber, człowiek do wszystkiego: bas, sufler i kopista, spokrewniony przy tym z Karolem Marią Weberem. Nie wiem, czy już wspomniałem o jego córce... Śpiewa naprawdę wybornie i ma ładny, czysty głos. jedyną rzeczą, której jej brakuje, jest dramatyczna interpretacja. Gdy tylko nabierze owej umiejętności, może się stać primadon- ną każdej sceny. Ma dopiero szesnaście lat. Jej ojciec jest zacnym Niemcem, który dobrze wychował swoje dzieci; oto dlaczego skupia ona na sobie taką uwagę. Pan Weber ma sześcioro dzieci: pięć córek i jednego syna. Tą szesnastolatką, którą zachwycał się Mozart, była Alojza Weber, młodsza z sióstr, nie zaś jego przyszła żona, Konstancja. Alojza była pierwszą panną Weberówną, która przyciągnęła uwagę Wolfganga i to wcale nie dlatego, że jej uroda łączyła się z rzadkim talentem muzycznym. Mozart spędzał z Alojzą wiele czasu, uczył ją sztuki kunsz- townego śpiewu, dawał lekcje gry na fortepianie, podziwiał umiejęt- ność czytania nut a vista i napisał dla niej kilka wspaniałych pieśni. Niemal każdy list Mozarta z tego okresu zawiera jakieś pochwalne wzmianki o Alojzie. Wolfgang był najwyraźniej zakochany. jednak Alojza go odrzuciła i poślubiła malarza Józefa Langego (który pozo- stawił po sobie doskonały portret Mozarta). Później Wolfgang stał się dość cierpki: Co się tyczy pani Lange trzeba przyznać że byłem głupcem, ale któż nim nie jest gdy się zakocha... Wszakże naprawdę ją kochałem i wciąż nie jest mi obojętna. Mam szczęście, że jej mąż jest zazdrosnym blaznem i nie pozwala żonie nigdzie wychodzić, więc rzadko mam okazję, by ją spotykać Alojza żyła do roku 1839, Józefa (pierwsza wykonawczyni kolora- turowej partii Królowej Nocy w Czarodziejskim Flecie) zmarła w roku 1819, a najmłodsza panna Weberówna, Zofia, która w czasie zalotów Mozarta była jeszcze dzieckiem, żyła do roku 1846. Mozart zalecał się, jak można przypuszczać, do wszystkich trzech dorosłych sióstr, a Kon- stancja była jego trzecim wyborem, lub też raczej wyborem dokona- nym dla kompozytora przez jej matkę. Pani Weberowa nie lubiła Konstancji i chciała się jej pozbyć z domu. W liście z 15 grudnia 1781 roku napisanym z Wiednia do ojca (bo matka zmarła podczas ich wspólnego pobytu w Paryżu) Mozart zakomunikował mu swoje zamia- ry tak delikatnie jak potrafił, ponieważ wiedział, że Leopold nie po- chwalał jego wyboru: Głos natury odzywa się we mnie tak donośnie, jak w każdym mężczyźnie, a być może jeszcze głośniej niż w wielu potężnych, rosłych prostakach. Nie potrafię żyć w taki sposób, w jaki żyje większość młodych ludzi. Po pierwsze jestem zbyt religijny, po drugie - za bardzo cenię swoich bliźnich i jestem nazbyt uczciwy, by uwieść jakieś niewinne dziewczę, po trzecie zaś czuję zbyt wielką trwogę, zbyt wiele we mnie nieśmiałości, za bardzo lękam się choroby i nazbyt troszczę się o swoje zdrowie, by zadawać się z kobietami lekkiej konduity. W tym względzie mogę przysiąc, że z kobietami tego rodzaju nigdy nie miałem nic wspólnego... Mój temperament skłania się raczej do życia w domowym zaciszu niż ku hulankom. Od dzieciństwa nie potrafię za- jmować się swoim odzieniem, praniem etc., więc myślę, że niczego nie po- trzeba mi bardziej niż żony... Moim zdaniem kawaler żyje tylko połową życia. To mój nowy pogląd i nic na to nie mogę poradzić. Przemyślałem to, rozważyłem wszystko głęboko i podjąłem decyzję. Któż więc jest obiektem mych uczuć? Nie przerażaj się, papo, błagam. Z pewnością nie jedna z panien Weberówien? - zapytasz. Tak, jedna z nich. jednak nie Józefa i nie Zofia, lecz Konstancja - średnia z sióstr. Nigdy nie spotkałem rodziny z takimi różnicami charakterów. Najstarsza ~Józefa, dla której później skom- ponował pieśń Nun lacht der holde Fruhling KV 580] jest leniwą, niede- likatną, fałszywą i przebiegłą osobą. Pani Lange [Alojza, w której wcześ- niej był zakochany] jest fałszywą, złośliwą kokietką. Najmłodsza... cóż, jeszcze zbyt młoda, by mogła wchodzić w rachubę, jest dobrym, trzpiotowatym stworzeniem... Strzeż ją Boże przed uwodzicielem... jednak średnia, moja dobra, droga Konstancja, jest prawdziwą męczennicą tej rodziny. Praw- dopodobnie właśnie dlatego jest najserdeczniejsza, najroztropniejsza; krótko mówiąc: najlepsza z nich wszystkich. To ona prowadzi całe gospodarstwo, a i tak mówią, że niczego nie potrafi zrobić dobrze. Och, mój najdroższy ojcze, mógłbym zapełnić całe ryzy papieru opowieściami o tym, co się dzieje w owym domu... jednak zanim skończę to szczebiotanie, muszę Ci, ojcze, powiedzieć coś więcej o mojej ukochanej Konstancji. Nie jest brzydka, ale równocześnie nie jest też piękna. Cała jej uroda to śliczne, czarne oczęta i zgrabna figura. Portret Konstancji namalowany dość niedbale przez jej szwagra Józefa Langego rzeczywiście ukazuje wspaniałe wielkie oczy i zmys- łowe asymetryczne usta. Zwyczajna młoda kobieta w wieku dwudzies- tu lat. Nie jest zbyt dowcipna, ale ma dużo zdrowego rozsądku, a to wystarczy, by sprostać obowiązkom żony i matki. Nie ma też skłonności do ekstrawagancji i rozrzutności; przeciwnie - jest przyzwyczajona do skromnych strojów. Coko- Lwiek dobrego ich matka zdołała uczynić dla dzieci, zawsze robiła to dla młodszych sióstr, a nigdy dla niej. To prawda, że lubi się ubierać starannie i gustownie, a nawet elegancko, ale większość owych rzeczy, jakie są potrzeb- ne kobiecie, potrafi zrobić sama; nawet czesze się sama codziennie. Zna się na gospodarstwie i jest najmilszą osobą na świecie. Kocham ją i ona mnie kocha z całego serca. Powiedz więc, ojcze, czy mógłbym pragnąć lepszej żony? Leopold miał nadzieję, że syn zrobi lepszą partię niż mogła mu zaoferować zubożała rodzina Weberów (wszak w liście nie było wzmianki o posagu). Nie uszczęśliwiły go też okoliczności, w jakich Wolfgang związał się z Konstancją. Został on bowiem, jak się okazało, wciągnięty w to małżeństwo podstępem. W maju 1781 roku wynajął mieszkanie u pani Weber, na ówczas już owdowiałej, i chyba musiał się znaleźć w jakiejś kompromitującej sytuacji z Konstancją; może cho- dziło o niewielką poufałość lub skradziony pocałunek. Z pomocą jana von Thorwardta, dyrektora finansowego wiedeńskiego Teatru Narodowego i opiekuna panien Weberówien (a prawdopodobnie także kochanka ich matki), sporządzono kontrakt, który Mozart zmu- szony był podpisać. Zgodził się poślubić Konstancję lub - gdyby zmie- nił zdanie - wypłacać jej olbrzymią sumę trzystu florenów rocznie tytułem rekompensaty. W następnym liście do ojca Mozart stara się wyjaśnić całą sprawę i próbuje wytłumaczyć, dlaczego podpisał ten dokument. Jeśli chodzi o ów kontrakt małżeński lub raczej pisemne zapewnienie o moich szlachetnych zamiarach wobec tego dziewczęcia (..., ponieważ ojciec Kon- stancji niestety już nie żyje, jest tu opiekun, który nie zna mnie wcale, a wścibscy i służalczy ludzie rozpuścili o mnie różne opowieści, kładąc mu do uszu, że powinno się na mnie uważać, bo nie mam stałych dochodów; że byłem z nią nazbyt blisko i że na pewno opuszczę ją w potrzebie i unieszczęś- liwię. Wszystko to sprawiło, że Pan Opiekun zaczął mnie o coś podejrzewać, chociaż matka, która zna mnie i moją uczciwość, nie powiedziała ani słowa. jedyny mój kontakt z dziewczęciem polegał na mieszkaniu pod tym samym dachem. Poza domem nikt mnie z nią nigdy nie widział. jednak ów człowiek wciąż kładł to jej matce do uszu, aż w końcu powiedziała mi o całej sprawie i poprosiła, abym sam z nim porozmawiał. Ponieważ nie tłumaczyłem się tak dobrze, jakbym sobie tego życzył, rezultat był taki, że powiedział matce, aby zabroniła mi jakichkolwiek kontaktów z córką, dopóki nie podpiszę pisemnej umowy. Cóż mogłem zrobić? Mogłem albo podpisać tę pisemną deklarację albo porzucić dziewczynę. Sporządziłem [!] więc dokument, że "zobowiązuję się poślubić pannę Konstancję Weber przed upływem trzech lat, a gdyby okazało się to niemożliwe lub gdybym zmienił zdanie, będzie miała prawo domagać się ode mnie kwoty trzystu florenów rocznie': Wiem, że nigdy do tego nie dojdzie bo nigdy jej nie opuszczę... a ponadto Konstancja jest zbyt dumna, by pozwolić się sprzedać. jakiż mężczyzna, który kocha szczerze i uczci- wie, opuści swoją ukochanąg? W rzeczy samej [podpisanie owego doku- mentu] było najłatwiejszg rzeczą na świecie; to żaden trud - obiecać małżeńs- two Mademoiselle Weber. Cóż bowiem uczyniło to niebiańskie dziewczę, gdy tylko Pan Opiekun zniknął z pola widzenia? Konstancja poprosiła matkę, by oddała jej ten kontrakt i powiedziała: "Drogi Mozarcie, nie potrzebuję od ciebie żadnej pisemnej deklaracji. Wierzę każdemu twojemu słowu." Nie czekając na zgodę ojca Mozart poślubił Konstancję 4 sierpnia 1782 roku w wiedeńskiej katedrze św. Stefana. Świadectwo ślubu oca- lało i jest przechowywane w Bibliotece Brytyjskiej. Dwa listy napisane przez ojca na dwa dni przed ślubem zniknęły, ale ich treści można się domyślać: Leopold był wściekły. Małżeństwo Mozarta, które trwało aż do śmierci kompozytora (w roku 1791 ), było dość szczęśliwe, ale nie bezchmurne. Zaledwie kilka tygodni po upływie miodowego miesiąca Mozart musiał udzielić Konstancji reprymendy za jakieś - prawdopo- dobnie niewinne - żarciki z jakimś mężczyzną, w czasie których po- zwoliła mu się chwycić za łydkę, w celu "wzięcia miary". Konstancja dzieliła z Mozartem jego nieudolność w sprawach finansowych, ale prowadziła dom najlepiej jak umiała mimo nieustannych kłopotów pieniężnych. Jej chroniczne bałaganiarstwo denerwowało go i draż- niło. Wydaje się, że Mozart, chociaż kilka razy wspominał o swoim "wilczym apetycie", raczej nie jadał wiele, aczkolwiek lubił łakocie, takie jak lody czy czekolada. W roku 1785 ojciec kompozytora opisy wał posiłki u syna i synowej jako "skromne", zaś Konstancję jako frywolną trzpiotkę i osobę o beztroskim stosunku do pieniędzy. Mo- zart dopiero w 1783 roku przedstawił Konstancję swemu ojcu i siost rze Nannerl. Oboje byli zresztą wobec niej bardzo chłodni. Kiedy w okresie nieoficjalnego narzeczeństwa Konstancja zachorowała i oboje z Wolfgangiem czekali, aż jego ojciec przyśle zgodę na ślub (którą w końcu zignorowali), Mozart "przysiągł sobie w sercu", że jeśli będzie mógł ją poślubić, skomponuje utwór dziękczynny. Kom- pozycją tą miała być wspaniała Msza c-moll (KV 427/417a), lecz cho- ciaż we fragmentach zaprezentowano ją 26 października 1783 roku (z udziałem Konstancji śpiewającej partię sopranową), to jednak Mozart najwyraźniej stracił zainteresowanie i nigdy jej nie ukończył (obecnie możemy jej słuchać z kilkoma spekulacyjnymi zakończeniami). Ci, którzy badają tajemnice muzycznych szyfrów i podświadomych cyta- tów, chętnie porównują partię sopranową w Kyrie z "mszy Konstancji" z zeszytem ćwiczeń w wokalnej ornamentyce, jakie wcześniej Mozart napisał dla Alojzy: temat ten sam, ale bogato upiększony. Chociaż listy Konstancji potwierdzają przytoczoną opinię Wolf ganga, który twierdził, że "nie była zbyt dowcipna", to jednak są pełne uczucia i oddania. Nie była ona również tak dobrą śpiewaczką, jak te siostry Weberówny, które go odrzuciły. jednak potrafiła śpie- wać a vista i grać na fortepianie. Gdy Mozart zapoznał się z muzyką Bacha i Handla, podzielała jego entuzjazm dla fug i komponowania utworów reprezentujących ten dział muzyki polifonicznej. Mozart twierdził, że jej upodobanie do fug (i angielskiego piwa!) przypomi- nało "zachcianki brzemiennej niewiasty". Chętnie więc dostarczał jej owych fug - a niewątpliwie także i piwa - chociaż trzeba powiedzieć, że niemal wszystkie pozostały nie dokończone, zamykając się tuż po wprowadzeniu głównego tematu i odpowiedzi w poszczególnych gło- sach przerywanych kadencjami (jeśli w ogóle zdążyły się tam poja- wić). jedna z owych nigdy nie dokończonych fug ma nawet tekst mówiący o Bimperlu i Stanzerl. Bimperl był ulubionym psem rodzi- ny, Stanzerl zaś to rodzinne zdrobnienie imienia Konstancja. Wolfgang i Konstancja płodzili dzieci wręcz jedno po drugim. Łącznie mieli ich sześcioro, ale oprócz dwóch synów żadne nie prze- żyło dzieciństwa, a niektóre umierały kilka dni po urodzeniu. W prze- ciwieństwie do chorowitego ojca i rodzeństwa owym dwóm synom udało się dożyć zacnego wieku: Karol Tomasz zmarł w roku 1858 jako człowiek siedemdziesięcioczteroletni, a jego młodszy brat Franciszek Ksawery Amadeusz w roku 1844, mając lat pięćdziesiąt trzy. Obydwaj pozostali kawalerami, jakby potwierdzając, że geniusz ich ojca nie miał się odrodzić. Listy Mozarta do Konstancji pisane między kwietniem i czerwcem 1789 roku, gdy był on na tournee w Berlinie, Lipsku i Dreźnie, zawie- rają liczne aluzje do ich życia seksualnego. Choć KOnstanCja StrZegła owych listów jak skarbu,jej drugi mąż starał się później pozacierać ich bardziej intymne fragmenty. Większość z nich - oprócz kilku obs- cenicznych słów, które zatarł z taką siłą, że uszkodził papier - udało się ostatnio odtworzyć za pomocą nowoczesnych technik rentgeno- wskich. Tym, czego Nissenowi nie udało się zatrzeć, był powtarzany okrzyk "Stu!,Stu!-Stu!'; którego zapewne nie zdołał zrozumieć, ponie- waż ów okrzyk stanowił część seksualnego szyfru Wolfganga i Kon- stancji.13 kwietnia 1789 r. Mozart pisał do żony z Drezna, że często wyciąga z futerału jej portret, spogląda na ów wizerunek z czułością, by ukoić gorzką tęsknotę, a potem odkłada portret z powrotem, aby... powtórzyć to jeszcze raz. Gdybym Ci opowiedział, co robię z Twoim portretem, to byś się uśmiała. Na przykład kiedy wyciągam go z futerału, mówię: "Witaj, Stanzerl, dzień dobry koteczku, figlareczko, złośniczko, kruszynko "... a kiedy go wkładam ponownie i pozwalam, by się wślizgiwał, mówię zawsze: "Stu!~Stu!stu!" [Powoli-powoli-powoli], czyniąc to jednak z pewnym szczególnym nacis- kiem, którego wymaga to słowo... a potem szybciej... i w końcu... "dobranoc, myszko, śpij dobrze!" Zdaje się, że napisałem coś, co potomności wyda się niedorzeczne, ale dla nas, którzy kochamy się tak czule, z pewnością nie jest to głupie. Dziś mija szósty dzień, gdy jestem z dala od Ciebie, ale Bóg widzi, że już wydaje mi się to rokiem... 19 maja 1789 r. w krótkim liście z Berlina Mozart obiecuje Kon- stancji, że 27 maja będzie już w drodze do domu i... ... pierwszą rzeczą, jaką zrobię, będzie wzięcie Cię za pupcine piórka i dam Ci klapsa w Twoją kochaną całuśną dupkę. Możesz na to liczyć Adieu. Prawdopodobnie, pamiętając jej wcześniejszą eskapadę z owym obcym mężczyzną, któremu pozwoliła "mierzyć" swe łydki, Mozart postanowił udzielić żonie wskazówek co do prowadzenia się w czasie jego nieobecności. Uczynił to w odpowiedzi na jeden z jej listów, który albo zaginął, albo został zniszczony, więc możemy się jedynie domyślać jego treści. Te przestrogi pokazują Mozarta jako zazdros- nego i zaniepokojonego męża: Najdroższa żoneczko, mam wiele próśb do Ciebie. 1. Żebyś nie była smutna. 2. Żebyś dbała o swe zdrowie i nie ufała wiosennym wietrzykom. 3. Żebyś sama nie wychodziła na spacer; a jeszcze lepiej, żebyś w ogóle nie chodziła pieszo. 4. Żebyś czuła się najzupełniej pewna mojej miłości. 5. Proszę byś w prowadzeniu się zważała nie tylko na swój i mój honor, ale byś także brała pod uwagę pozory. Nie złość się, że Cię o to proszę. Powinnaś kochać mnie jeszcze bardziej, ponieważ cenię nasz honor... Gdy podróż Mozarta zbliżała się do końca, jego listy stały się coraz bardziej płomienne. Moja Najdroższa, Najlepsza, Najukochańsza Żoneczko! W czwartek 28 jestem w Dreźnie, 1 czerwca będę spać w Pradze, a 4 lub 5? z moją najdroższą żoneczką! Przygotuj mile swoje gniazdeczko, bo łobuziak był grzeczny i na nic nie zasługuje bardziej niż na to, by wpaść do Twojej ślicznej [zamazane słowo]. Wyobraź sobie tylko, co on wy- prawia! Nawet gdy piszę do Ciebie ten list, stara się wpełznąć na stół, by zobaczyć, co się dzieje. Dałem mu niezłego kuksańca w nos, ale ten figlarz tylko [słowo zamazane]. Teraz ten huncwot się rozpalił i wprost trud- no go utrzymać pod kontrolą. Mam nadzieję, że wyjdziesz po mnie na pierwszy dyliżans... Być może rzeczywiście Konstancja nie dochowywała małżeńskiej wierności bądź to w czasie licznych wyjazdów Wolfganga, bądź też, gdy sama udawała się "do wód". Od 1789 roku często wyjeżdżała na tydzień lub dwa do uzdrowiska Baden nie opodal Wiednia, by zaży- wać tam kuracji. W tych wyjazdach niemal zawsze towarzyszył jej przyjaciel rodziny, Franciszek Ksawery Sussmayr, który pobierał u Mozarta lekcje kompozycji. Kilka listów wysłanych przez Wolfgan- ga do Baden pokazuje, że był on zaniepokojony jej zachowaniem (czy to z Sussmayrem czy z kimś innym; nazwiska owych panów były skrywane przez Mozarta pod inicjałami NN lub też później zostały wymazane przez Konstancję). W liście napisanym do Baden w sierp- niu 1789 r. (tym razem Konstancja pojechała tam, by leczyć infekcję stopy) kompozytor wydaje się zatrwożony i zdenerwowany. Pisze bo- wiem, że bliski był wynajęcia powozu, by do niej dołączyć, nawet za cenę zaniechania tak koniecznej pracy jak korekta Figara i nadzoro- wanie prób: Najdroższa Żoneczko, chcę mówić z Tobą całkiem szczerze. Masz męża, który Cię kocha i który chce dla Ciebie robić wszystko, co w jego mocy. Jeśli chodzi o Twoją stopę, trzeba tylko cierpliwości, a z pewnością wszystko będzie dobrze. Naprawdę cieszę się, że się dobrze bawisz. jedyne czego pragnę, to abyś nie była tak swobodna. Moim zdaniem z tym NN jesteś nazbyt swobodna, podobnie jak z tamtym XX, kiedy był jeszcze w Baden. Zważ, że oN z innymi kobietami nie jest tak poufały jak z Tobą, choć prawdopodobnie zna je lepiej niż Ciebie. Choć XX jest dobrze wychowany, a kobiety darzy szczególnym respektem, to jednak nawet on musiał być wprowadzony w błąd Twoim zachowaniem, skoro napisał w liście tyle odrażających i wulgarnych nieprzyzwoitości. Kobieta zawsze musi wzbudzać szacunek, inaczej ludzie zaczną o niej gadać Uko- chana, wybacz mi tę szczerość; wymaga jej zarówno spokój mego umysłu, jak i nasze wspólne szczęście. Pamiętaj, że sama wyznałaś mi kiedyś, iż zbyt łatwo ulegasz. Znasz konsekwencje. Przypomnij też sobie, jakąg mi złożyłaś obietnicę. Och, Boże, chociaż się, Moja Ukochana, postaraj. Bądź wesoła, miła i spraw mi przyjemność~ nie dręcz siebie ani mnie niepotrzebną za- zdrością. Ufaj mojej miłości, masz przecież na nią tak wiele dowodów! Zobaczysz, jacy będziemy szczęśliwi. Na pewno wierzysz, kiedy mówię, że tylko roztropne zachowanie żony może przywiązać do niej męża... Adieu... Jutro ucałuję Cię najtkliwiej... Mozart Sugerowano, że młodszy z owych dwóch synów Mozarta, którzy dożyli wieku dojrzałego, Franciszek Ksawery noszący imiona Suss- mayra, w istocie był synem owego przyjaciela rodziny. Aby bowiem być dzieckiem Mozarta, Franciszek Ksawery musiałby być poczęty natychmiast po powrocie kompozytora z Niemiec, czyli 10 listopada 1790 roku, a i wtedy urodziłby się co najmniej siedemnaście dni za wcześnie. Po śmierci Mozarta Konstancja pozostała z dwoma syna- mi, których trzeba było utrzymać i kształcić, ale okazała się lepszą "businesswoman" niż gospodynią domową. Wśród jej listów do domu wydawniczego "Breitkopf & Hartel", który zamierzał wydać biografię kompozytora, znalazł się i taki (z 28 sierpnia 1799 roku), w którym wspominała o młodzieńczych "nieostrożnościach" swego zmarłego męża z kuzyneczką Basle. "Oczywiście owe listy do kuzynki są w złym guście, ale są bardzo śmieszne i zasługują przynajmniej na wzmiankę - pisała. - jednak naturalnie nie mogłyby być drukowane w całości. Mam nadzieję, że nie dopuszczą Państwo, by wydrukowano cokol- wiek, zanim ja tego nie przeczytam." Konstancja sprzedała wiele rę- kopisów Mozarta, niektóre z nich po kawałku: jedną stronę - tu, drugą - tam, przez co część jego spuścizny została boleśnie rozproszo- na. 26 czerwca Konstancja Mozart poślubiła duńskiego dyplomatę jerzego Mikołaja Nissena, który - podobnie jak niegdyś Mozart - był jej lokatorem i zbierał materiały do biografii kompozytora. Ceremo- nia ich ślubu odbyła się w katedrze w Pressburgu (obecnie Braty sława), gdzie schronili się przed drugim napoleońskim oblężeniem Wiednia. Niebawem zresztą mogli już do Wiednia wrócić, a następnie - w roku 1810 - wyjechali do Kopenhagi, gdzie mieszkali aż do po- wrotu do Salzburga w roku 1821. Konstancja stylizowała się na "panią radczynię Nissenową, wdowę po Mozarcie". Drugi mąż był jej utalen- towanym doradcą finansowym, pomagając w dysponowaniu spuściz- ną Mozarta i jej eksploatowaniu i dbając o zapewnienie prowizji sy- nom kompozytora. Zdołał też osiągnąć to, co nie udało się Mozar- towi: zmienił Konstancję w porządną, szanującą się małżonkę, cho- ciaż nie urodziła mu dzieci. Konstancja została też finansowo zabez- pieczona niewielką państwową rentą. Po śmierci Nissena, który zmarł w roku 1826, Konstancja nieoczekiwanie pochowała go w tym samym grobie w Salzburgu, w którym wcześniej spoczął tak bardzo nie lubia- ny przez nią teść, Leopold Mozart. Konstancja i siostra Mozarta, Nan- nerl nigdy się nie odwiedzały. Nannerl zmarła - niewidoma i niemal pozbawiona mowy - w roku 1826. Konstancja zaś, dwukrotnie owdo- wiała, żyła w dostatku i ukontentowaniu aż do śmierci, która przyszła po nią 6 marca 1842 roku. Giacomo Antonio Domenico Michele Maria Puccini Data i miejsce urodzenia: 23 grudnia 1858 r. w Lukce. Przodkowie muzyczni:1. Giacomo (Primo) Puccini (1712-1781); 2. Antonio Benedetto Maria Puccini (1747-1832); 3. Domenico Vincenzo Maria Puccini (1772-1815); 4. Michele Puccini (1813-1864). Brat: Michele (1864-1891). Żona: Elvira Bonturi-Gemignani (1880-1934), ślub w 1904 r. Syn: Antonio Puccini (1886-1946). Data i miejsce śmierci: 24 listopada 1924 r. w Brukseli. Niewątpliwie także Giacomo Puccini - podobnie jak kilku innych kompozytorów, o których mówi ta książka - narzekał, że żona go nie rozumie. Elwira Puccini była osobą o zmiennym usposobieniu, gru- biańską i trywialną, a przy tym skłonną do napadów złego humoru i wybuchów histerii. jednak z całą pewnością rozumiała Giacoma aż nazbyt dobrze, tak samo jak Zdenka Janaczek i Minna Wagner rozu- miały, co kierowało ich mężami. Elwira wiedziała, że Giacomo był nało- gowym kobieciarzem i uwodzicielem. jego przenikliwe oczy i ruchliwe ręce nie ominęły żadnej spódniczki - czy to należącej do angielskiej damy z towarzystwa, czy też do młodej wieśniaczki - toteż Elwirę dręczy- ła obsesyjna zazdrość, która nie jest najlepszą receptą na udany zwią- zek. jednak czyż to nie Elwirę uwodził Puccini jako pierwszą? Elwira Gemignani (z domu Bonturi) była żoną bogatego kupca, Narcyza Gemignaniego. jedni twierdzą, że Puccini odnalazł w niej koleżankę z dzieciństwa, inni - że to właśnie ona upodobała sobie Giacoma i pocieszała go, gdy po śmierci matki pogrążył się w depresji. Ich romans zaczął się w chwili, gdy mąż Elwiry zasugerował, by brała u Pucciniego lekcje śpiewu i gry na fortepianie. Częste wyjazdy Nar- cyza z Lukki umożliwiły nauczycielowi i uczennicy rozwijanie owego związku i Elwira zaszła w ciążę. Była wysoka i uderzająco piękna ze swymi miodowozłotymi włosami, ciemnymi oczami i okazałym biustem. Miała dwadzieścia cztery lata, była o dwa lata młodsza od Giacomo. On zaś był urodziwym mężczyzną o prostym nosie, obfitych wąsach i jedwabistych, kasztanowych włosach. jedna ze źre- nic Pucciniego miała nieznaczną plamkę, co nadawało jego twarzy żartobliwy i kpiarski wygląd, dodatkowo podkreślony sposobem, w ja- ki nosił kapelusz: zawsze zawadiacko na bakier. To był charakterys- tyczny rys Pucciniego; fotografie sugerują, że żaden z jego współczes- nych nie nosił kapelusza pod tak absolutnie przesadnym kątem. W je- go ustach lub między palcami zawsze tkwił papieros, któremu Win- centy Seligman (syn Sybilli Seligman, angielskiej kochanki Puccinie- go) nadał miano "wiecznego". Głos Pucciniego, opisywany jako nę- cący (una voce bruna), miał uwodzicielską chrypkę, co mogło być skut- kiem palenia albo początkiem nowotworu krtani, który go zabił. Śpie- wał lekkim tenorem, a kiedy w czasie prób chciał wskazać sposób interpretacji jakiejś partii kobiecej, potrafił bez trudu przejść w lekki falset. Giacomo Puccini pochodził ze znakomitej dynastii muzyków, ja- kimi szczyciła się Lukka; dynastii, która w przekazywaniu sobie ro- dzinnej profesji przypominała dynastię Bachów, z tą tylko różnicą, iż była żarliwie wierna swej miejscowości. Prapradziadek Giacoma Puc- ciniego, Giacomo pierwszy (ochrzczony 26 stycznia 1712 roku), osiąg- nął bardzo wysokie stanowisko muzyczne w wolnym naówczas państ- wie, jakim była Lukka; tak wysokie, że jego pobory były równe zarob- kom innego wysokiego urzędnika państwowego: Oficjalnego Kata. W jego orkiestrze grał młody skrzypek Luigi Boccherini ("nic, tylko się popisuje" - zanotował prapradziadek Pucciniego w swym dzien- niku). Syn pierwszego Giacoma, Antonio, który urodził się w roku 1747, również miał syna, Domenica (przyszedł na świat w roku 1772), zaś jego syn, Michele (też kompozytor, urodzony 27 listopada 1813 roku) był ojcem naszego Giacoma drugiego, kompozytora Cyganerii i Turandot. Giacomo Puccini był piątym dzieckiem swoich rodziców, ale pier- wszym synem. Wszyscy męscy potomkowie tej rodziny zasłużyli na biografie, a nazwiska co najmniej czterech z nich pojawiają się w kata- logach nagrań płytowych. Innym muzykiem z dynastii Puccinich, któ- rego należy wspomnieć, jest młodszy brat naszego Pucciniego, Miche- le II, który w roku 1889 wyemigrował do Brazylii i pracował w Rio de Janeiro jako nauczyciel śpiewu i kompozytor, a zmarł tam dwa lata później, w roku 1891, w czasie epidemii żółtej febry. Gdyby Giacomo przyłączył się do niego, tak jak miał zamiar to uczynić, historia opery potoczyłaby się inaczej. Jesienią 1886 roku Elwira - nie mogąc już dłużej ukryć ciąży - opuściła Narcyza Gemignaniego, by zamieszkać z Puccinim w Me- diolanie, gdzie kompozytor wówczas pracował. Zabrała ze sobą córkę, Foskę, zaś syna, Renata, pozostawiła z mężem. Następnie Elwira i Gia- como wyjechali do Monzy, gdzie 23 grudnia 1886 roku urodził się ich syn Antonio (Tonio). Obrażone skandalem rodziny Puccinich i Bon- turich zabroniły kompozytorowi przywiezienia Elwiry i nieślubnego dziecka do Lukki. W dodatku wuj zażądał od Pucciniego zwrotu poży- czki, która pozwalała mu studiować, mówiąc, że jeśli może sobie po- zwolić na utrzymywanie kochanki, to stać go na zwrot długów. Giaco- mo i Elwira zostali praktycznie wygnani z Lukki, chociaż później - w roku 1904, kiedy zmarł mąż Elwiry - zalegalizowali swój związek. Przez cały ten czas Puccini, mieszkając z Elwirą, miał dziesiątki, jeśli nie setki romansów. Niewierność Pucciniego połączona z atakami zazdrości Elwiry uczyniła z ich małżeństwa prawdziwie wybuchową mieszankę. Żyli jak na kraterze wulkanu, który nieustannie groził erupcją, zionąc emocjonalnym ogniem i siarką. Puccini prawdopodo- bnie był dotknięty tym, co medycyna klasyfikuje jako "obłęd lubież- ny", który jest męskim odpowiednikiem kobiecej nimfomanii i jest bardziej powszechny, ale o wiele mniej się o nim mówi. Elwira miała nad Puccinim pewien rodzaj władzy, czego biografom nie udało się wyjaśnić. Nieustannie głęboko się ranili, ale zawsze albo ze sobą pozo- stawali, albo ponownie się schodzili. Giacomo pieszczotliwie nazywał ją "policjantem". W roku 1915 napisał do niej list z gatunku "powie- dzmy-sobie-wszystko-raz-na-zawsze": Twoje podejrzenia ślepo kierują Cię ku najbardziej niegodnym śledztwom. Wymyślasz sobie jakieś kobiety, by dać wolnąg rękę swojemu instynktowi policjanta. Wszystko wydaje Ci się poważne, wielkie i znaczące, chociaż jest niczym; zwyczajnym, nieistotnym niczym... Nigdy nie patrzyłaś na te spra- wy tak, jak czynią to inne kobiety, które są bardziej rozsądne. Boże! Boże! Świat jest pełen takich rzeczy. Wszyscy artyści uprawiają podobne ogródki, aby łudzić się nadzieją, że nie są skończeni, starzy i sterani walką [Puccini miał wtedy pięćdziesiąt sześć lat]. Wyobrażasz sobie jakieś ogromne ro- manse, a w rzeczywistości to tylko sport, któremu prawie wszyscy mężczyźni poświęcają jakąś ulotną myśl, wszakże bez porzucania tego, co jest praw- dziwie poważne i święte, to znaczy bez porzucania rodziny... Nie sprzeciwiaj mi się z tą gwałtownością i wytrwałością, jakiej nabrałaś. Każdy nosi w so- bie własną miarę buntu. To naturalne. Zważ na to, by dom nie był dla mnie wstrętny i uciążLiwy, bym znalazł w nim odrobinę radości i spokoju, zamiast owej ciągłej, zniechęcającej irytacji. Taki stan podsyca każdą skłon- ność i kieruje duszą pragnącą innych, odmiennych wrażeń... Żona artysty ma do spełnienia odmienną misję niż żony innych mężczyzn. To jest coś, czego nigdy nie chciałaś zrozumieć; ty uśmiechasz się szyderczo na sam dźwięk słowa "artysta". Zawsze mnie to raziło i wciąż razi. Ja bardziej niż Ty pragnę spokoju. Chcę dalej z Tobą żyć i skończyć z Tobą życie, które byłoby mniej niebezpieczne i niepewne, gdybyś miała więcej wyczucia i roz- sądku. Żegnaj. Całuję Cię. Bądź spokojna. Czekaj na mnie. Zawsze będę Twój. Topizio Użycie w podpisie jednego z ich pieszczotliwych przydomków - innymi były Cecetta (Groszek), Ciccina (Tłuścioszek), Porchizia (Pro- siaczek) i Topizia (Myszka) - stanowiło sygnał do pojednania, ale Elwira nie była spokojna. Gdy pewna młoda śpiewaczka przyszła na próbę z Puccinim, Elwira zaatakowała ją parasolką i wyrzuciła z do- mu. Wkładała też do kieszeni mężowskich spodni kulki naftaliny, by otaczał go odpychający zapach, a gdy sądziła, że Puccini idzie na spotkanie z jakimiś kobietami - na próbę do opery lub na dyskusję o poszczególnych rolach - dolewała mu do wina lub kawy bromu jako anafrodyzjak (angielskie żony znane były natomiast z nadmiernego serwowania mężom potraw z czosnkiem, który stwarzać miał wokół nich erotyczny "kordon sanitarny"). Inną bronią w arsenale Elwiry było zaludnianie domu jej krewnymi, którzy gościli w nim w nieskoń- czoność i na których mogła polegać, że w czasie małżeńskich kłótni wezmą jej stronę. Nieustanne zapraszanie krewnych usprawiedliwiała tym, że skoro nie może odwiedzać ich w Lukce, to oni muszą przyjeż- dżać do niej. W roku 1910 Puccini ruszył do ataku: Nie jesteś już taka jak dawniej. Górują nad Tobą nerwy; już się nie uśmie- chasz, nie patrzysz na mnie otwarcie. Czuję się obcy w swoim własnym domu... Gdzież jest ta bliskość naszych pierwszych lat! Teraz mijają nam miesiące (przynajmniej mnie) w domu, który należy do innych. Nie mówię tego, by oskarżać Idę, Beppę etc.; nie, to przyjemni, bardzo mili ludzie. jednak ich nieustanna obecność pozbawia nas bliskości. Wciąż nudzisz się na wsi, którą ja tak bardzo lubię. Musisz mieć wokół siebie krewnych, by burzliwe brzemię zielonej przyrody wydawało Ci się lżejsze... Elwira i Giacomo pozostali ze sobą aż do śmierci kompozytora, ale przerwy w ich związku - spowodowane buntami i licznymi zawo- dowymi wyjazdami Pucciniego za granicę - były częste. Puccini wie- dział też, że zawsze ma bezpieczną przystań w Lukce (gdyby bowiem Elwira podjęła ryzyko przyjazdu za nim, zostałaby wygnana przez mie- szkańców tego miasta) i kupił w niej posiadłość. Był już wtedy bogaty, sławny i mile widziany jako wartościowy sukcesor swych znakomitych antenatów. Nigdy nie wybaczono mu romansu z Elwirą i spłodzenia nieślubnego dziecka, ale kolejne niedyskretne romanse zaskarbiały mu skryty podziw większości mężczyzn Lukki. jedynie jego wydawcy, rodzina Ricordich, byli przerażeni, ilekroć dostarczano im wiado- mość o kolejnym romansie Pucciniego. W ową trwogę wydawcy wpa- dali nie z powodów moralnych, ale dlatego, że każda godzina spędzo- na z kobietą w łóżku była tą godziną, której Puccini nie spędzał z partyturą przy biurku (bądź też raczej przy fortepianie, bo w przeci- wieństwie do większości kompozytorów potrzebował do komponowa- nia klawiatury). Wydawcy uskarżali się, że kobiety odciągają Puccinie- go od pracy i pozbawiają go sił (w czym zbliżyli się do nich dzisiejsi działacze i trenerzy piłkarscy, którzy przed ważnymi meczami zabiera- ją zawodników daleko od żon i trzymają ich w odosobnionych hote- lach, gdzie owi piłkarze... uwodzą pokojówki). jednak tym, czego wydawcy obawiali się najbardziej, była groźba utraty zysków. Wszak zainwestowali w niego niczym w dobry towar i początkowo, zanim zdołał przejąć kontrolę nad sytuacją, wypłacali mu stale tygodniowe zaliczki na poczet przyszłych honorariów. W roku 1901, gdy Puccini zaczął pracować nad operą Madama Butterfly, Juliusz Ricordi pisał do librecisty Alojzego Illiki: ... to niemożliwe, by człowiek, który własnymi rękami przygotowuje swój fizy- czny i moralny upadek, mógł komponować. Piszę to z największym bólem i smutkiem. Nie wierzę bowiem, by Puccini w obecnym stanie mógł posiadać tę żywość umysłu, jakiej potrzeba, by narodziło się dzieło... Wydawca się mylił: poszukiwanie przez Pucciniego idealnej ko- chanki jedynie go inspirowało. Ricordi próbował też (w zmowie z El- wirą) skłonić do interwencji siostrę Pucciniego, ale nawet Iginia, któ- ra została zakonnicą, nie zdołała "zapędzić go do owczarni Jezusa". Na przełomie stuleci, podczas rodzenia się Butterfly, kompozytor za- kochał się w pochodzącej z Piemontu studentce prawa o imieniu Korynna (nazwisko pozostaje nieznane, bo mówiono o niej jedynie jako o "dziewczynie z Piemontu"). Ich związek trwał niemal trzy lata. Uważano, że Puccini właśnie dla niej zbudował mały górski zameczek jako miłosne gniazdko. Któż więc powie, że Korynna nie inspirowała go, gdy pracował nad opowieścią o zdradzie; opowieścią opartą na rzeczywistej tragedii, która wydarzyła się niespełna dziesięć lat wcześ- niej? Tym prawdziwym winowajcą był kadet amerykańskiej marynarki wojennej, Wiliam Beniamin Franklin, który porzucił swą japońską konkubinę, Cho-San, co pchnęłoją do samobójstwa. Franklin stał się pierwowzorem Pinkertona. Puccini, podobnie jak Pinkerton, porzucił Korynnę w potrzebie, chociaż, o ile wiadomo, nie z dzieckiem. Ona zaś zamiast popełniać harakiri zagroziła procesem o niedopełnienie obietnicy małżeństwa. Elwira znowu wywołała domową eksplozję, zagroziła odejściem i... znowu cofnęła tę groźbę (w czasie piemonckiego romansu kompozy- tor wciąż żył z Elwirą "w grzechu"). Później Puccini zakończył ten trzyletni związek, nazywając go "romansem turyńskim". Pewnej mglistej i mroźnej nocy w lutym 1903 roku samochód Pucciniego prowadzony przez jego kierowcę wypadł z drogi, staczając się do rowu. Puccini, przygnieciony przewróconym samochodem, zo- stał poważnie ranny. jego rekonwalescencja przebiegała powoli i kil- ka miesięcy spędził na inwalidzkim wózku, a jeszcze w sierpniu cho- dził, wspierając się na dwóch laskach. Chociaż zwykle był rozpiesz- czany, teraz wymagał jeszcze więcej uwagi, więc Elwira zatrudniła jako pielęgniarkę szesnastoletnią Dorię Manfredi, niemal dziecko, córkę miejscowego wieśniaka z Torre del Lago. Rodzina Dorii miała złe przeczucia, zgadzając się, by dziewczyna przyjęła tę posadę, bo za Elwirą ciągnęła się opinia osoby, która źle traktuje służące, a Puccini słynął z uwodzenia ich. jednak matka Dorii niedawno owdowiała i po- została bez pieniędzy, za to z kilkorgiem dzieci do wykarmienia. Do- ria przyjęła posadę i okazała się skarbem. Miała słoneczne usposobie- nie, jak mówił Wincenty Seligman (niemal rówieśnik Tonia Puccinie- go, syn wymienionej już tutaj Sybilli, innej kochanki kompozytora), była też pełna dobrej woli, pomocna i uwielbiała Pucciniego. Została w domu Puccinich jeszcze po jego dojściu do zdrowia i przez pięć lat wszystko było dobrze. Puccini najwyraźniej umiał trzymać ręce przy sobie, chociaż Doria wyrosła na oszałamiającą piękność. Potem, pew- nego wieczoru, Elwira - jak zwykle podejrzliwa - zobaczyła męża i Dorię rozmawiających w półmroku przed domem. Wpadła we wście- kłość i nie tylko wyrzuciła dziewczynę, ale też wywierała nacisk na miejscowego proboszcza, by napiętnował z ambony rodzinę Dorii i spowodował usunięcie dziewczyny ze wsi. Później pewien świadek opowiadał, że gdy Elwira widziała Dorię na ulicy, "wołała za nią wy- włoka, dziwka, kurwa i wrzeszczała, że Doria była kochanką jej męża i że zaciągnie ją do jeziora i wepchnie do wody". Elwira twierdziła też że "złapała ich na gorącym uczynku", co było kłamstwem. Tonio, także przekonany o winie swego ojca, trzymał stronę matki. Puccini nieustannie zapewniał o swej niewinności i teraz, bo wcześniej zajęty był komponowaniem Dziewczyny z Zachodu, pisał do Sybilli Seligman w liście z 4 października 1908 roku: Moje życie toczy się w oparach smutku i największego nieszczęścia! Nie chcę Ci o tym pisać, bo nie chcę powierzać tego listowi. Chciałbym z Tobą poroz- mawiać; może wtedy moja dusza znalazłaby ukojenie. (... J Bywają dni, gdy chciałbym opuścić dom, jednak nigdy do tego nie dojdzie, bo brakuje mi moralnej siły, by to uczynić Wszakże chcę to zrobić... i jestem pewien, że zrozumiałabyś mnie, gdybyś znała wszystkie okoliczności. W rezultacie po- rzuciłem Dziewczynę z Zachodu i Bóg wie, kiedy znajdę odwagę, by znowu wziąć się do pracy. Kilka dni później uciekł do Paryża, skąd ponownie napisał do Sybilli, wyjawiając nieco więcej powodów swojego nieszczęścia. Nie mam już sił i schroniłem się właśnie tutaj! Więcej nie zdołałbym już znieść! Wycierpiałem zbyt wiele. Elwira wyrzuciła Dorię, opowiadając, że dziewczyna jest ..., chociaż nie ma na to nawet cienia dowodu. Życie w Tor re stało się całkiem nieznośne. Powiem wyłącznie prawdę, mówiąc, że często z przyjemnością brałem do ręki rewolwer! A wszyscy (łącznie z Tobą) mówią, że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Mam zamiar zostać tu przez jakiś czas, a potem siłą przyzwyczajenia będę zmuszony wrócić do tamtego piekła. jestem taki nieszczęśliwy, chociaż tutaj nieco mniej, bo znaj- duję się z dala od tego wszystkiego. Nim skończył się rok, Puccini wrócił do Torre del Lago, a 4 stycz- nia napisał do Sybilli: Wciąż jestem pogrążony w nieszczęściu. Gdybyś tylko wiedziałla, co robi moja żona i gdybyś znała sposób, w jaki mnie szpieguje! To wprost przerażające! Przechodzę przez najsmutniejszy okres swego życia. Chciałbym opowiedzieć Ci o wszystkim, ale nie chcę się już dalej torturować. Wystarczy, jeśli Ci powiem, że nie chcę już dłużej żyć (...J, a z pewnością nie z nią. Odejść jak najdalej i stworzyć nowe życie, oddychać swobodnie i pozbyć się tej więziennej atmosfery, która mnie zabije... Wincenty Seligman w roku 1938 opublikował listy Pucciniego do swojej matki, ale wyciął z nich wszystkie fragmenty, które mogłyby ujawnić ich bliskość. Oficjalnie państwo Puccini i państwo Seligma- nowie byli przyjaciółmi. Wraz z dziećmi spędzili razem nie jedne waka- cje, ale Puccini i Sybilla ukrywali swą intymną korespondencję przed prawowitymi małżonkami, a jej listy - by nie widziała ich Elwira - były przez kompozytora niszczone (podobnie z listami kochanek postępo- wali Elgar i Janaczek). Puccini pisywał do Sybilli Seligman po włosku, a czasami łamaną angielszczyzną, podpisując się niekiedy jako "Noti boi". Elwira nasiliła prześladowanie Dorii i tym razem posunęła się za daleko. 23 stycznia 1908 roku dziewczyna zażyła sublimat rtęci używa- ny wtedy jako trutka na szczury i zmarła po długich męczarniach. Elwira uciekła do Mediolanu. Sekcja zwłok wykazała, że Doria była dziewicą. Teraz Puccini naprawdę otworzył serce przed Sybillą i po raz pierwszy opowiedział jej całą tę historię: Elwira wciąż prześladowała to biedne dziecko, nie pozwalając jej nawet spacerować i opowiadając o niej niestwoRzone hIstorie po całej wsi: matce dzieWczyny, jej krewnym, proboszczowi i wszystkim innym. Wszyscy moi znajomi, jej krewni i ja sam mówiliśmy, by tego zaPrzestała i uspokoiła się, ale nie słuchała nikogo. Pogodziłem się z nią i powiedziałem, żeby zapom- niała o przeszłości i zadowoliła się tym, że dziewczyny nie ma już w naszym domu. Obiecała mi to, ale tego samego wieczoru znalazłem ją za domem ukrytą w mroku i odzianą w moje ubranie, by mnie szpiegować Nie powie- działem ani słowa i następnego ranka wyjechałem do Rzymu. Elwira miała pojechać do Mediolanu, ale w rzeczywistości PRzez tRZy następ- ne dni pozostała w tOrre i przez ten czas zrobiła i powiedziała matce dziew- czyny wszystko co mogła, powtarzając, że jej córka jest (... i że mieliśmy zwyczaj spotykać się ze sobą ciemnymi wieczorami. jednej z ciotek Dorii powiedziała, że jej wnuczka nosiła listy między nami, a spotykając Dorię na ulicy obrażała ją w obecności innych. Brat Dorii napisał do mnie w złości, że mnie zabije, bo byłem kochankIem jego siostry i że powiedziała mu to moja żona. Krótko mówiąc, nieszczęsna Doria, znalazłszy piekło we własnym domu, a hańbę poza nim, z ciągle dzwoniącymi jej w uszach obelgami Elwiry, w chwili desperacji połknęła trzy tabletki sublimatu i zmarła po pięciu dniach straszliwych męczarni. Możesz sobie wyobrazić, co działo się w Torre. W dniu, w którym Doria się otruła, Elwira wyjechała do Mediolanu, wszyscy byli przeciwko mnie, a jesz- cze bardziej przeciwko Elwirze. Z polecenia władz dokonano sekcji w obecno- ści świadków i dziewczyna okazała się być czysta, więc opinia publiczna obróciła się całkiem przeciwko Elwirze. Pominę kilka dalszych bolesnych szczegółów. Obecnie sytuacja wygląda tak, że ja mogę i chcę wrócić do Torre, ale rodzina Dorii wniosła przeciw Elwirze sprawę o publiczne zniesławienie. Próbujemy się zorientować, czy można powstrzymać ten proces, chociaż ja nie uczestniczę bezpośrednio w negocjacjach. W każdym razie Elwira nigdy nie będzie mogła wrócić do Torre. Zostałaby zlinczowana... Włoska i międzynarodowa prasa relacjonowała tę sprawę z okro- pnymi szczegółami i Puccini popadał w coraz większe rozdrażnienie: "Nie potrafię wyrzucić jej z pamięci - pisał. - To ciągłe męczarnie". Tym razem opuścił dom na siedem miesięcy, a Tonio (wówczas już dwudziestodwuletni) wyjechał, nie mówiąc rodzicom, dokąd się uda- je. Zatrzymał się w Monachium, a kiedy go wyśledzili, zagroził, że wyemigruje do Afryki. Dopiero w lipcu nastąpiło szczególnego rodza- ju pojednanie, spowodowane tym, iż Tonio się rozchorował. Giaco- mo zawsze był rozczarowany, że Tonio nie podążył w jego ślady, ale on nie okazywał ani uzdolnień, ani nawet zainteresowań muzycznych. Ojciec kupił mu skrzypce, załatwił lekcje gry na tym instrumencie i był zachwycony, gdy chłopiec nosił je ze sobą, a nawet zabierał nad jezioro, by tam ćwiczyć, jak sądził Puccini. Pewnego dnia odkrył, że Tonio przytwierdził do skrzypiec niewielki maszt, uzbroił je w żagiel i używał jako modelu żaglowca. Pomimo oczywistego dowodu, jakiego dostarczyła sekcja zwłok Dorii, Elwira wciąż nie dawała wiary zapewnieniom Giacoma, że nie miał romansu z tą dziewczyną, i twierdziła, że "rzuciłaby się z okna... gdyby było nieco wyżej" (prawdopodobnie złożyła to oświadczenie w pokoju na parterze). Ta kobieta najwyraźniej straciła rozum. Nawet po strasznej śmierci Dorii wciąż myślała tylko o sobie i żywiła urazę do Giacoma za to, że pozwolił, by "matka jego syna zasiadła na ławie oskarżonych między karabinierami i policją, jak zwykły przestępca". Początkowo krewni Dorii odrzucali wszelkie próby przekupstwa, gdy państwo Puccini próbowali ich skłonić do wycofania pozwu przeciw- ko Elwirze. W końcu jednak pieniądze wzięły górę i przyjęli kwotę, która prawdopodobnie była dla nich ogromna, jako zadośćuczynie- nie za stratę zarówno jedynej córki, jak i rodzinnej reputacji. Giaco- mo wrócił do Elwiry, pozwalając, by dalej go dręczyła. Poświęćmy teraz trochę więcej uwagi Sybilli, jego wieloletniej po- wiernicy. Pierwszy raz Puccini spotkał ją wiosną 1905 roku w domu kompozytora Pawła Tostiego i jego żony, przy Mandeville Place 12 w zachodniej części Londynu. Sybilla Seligman, córka pianisty Zillaha Beddingtona, uczennica Tostiego, była pięknością londyńskiej śmie- tanki towarzyskiej. Miała wspaniały głos kontraltowy i płynnie mówiła po włosku. Poślubiła bogatego bankiera Dawida Seligmana i było ją stać na oddawanie się swojej wielkiej miłości do opery. Wraz z Dawi- dem wyjeżdżała na liczne zagraniczne występy. Czasami udawała się na nie rodzinnie, niekiedy z synkiem Wincentym, a czasem sama. Z Puccinim połączył ją namiętny romans, który po jakimś czasie (nie wiadomo kiedy, ponieważ zniszczono wiele listów) zmienił się w naj- serdeczniejszą przyjaźń. Aż do swej ostatniej śmiertelnej choroby Puc- cini zawsze znajdował czas, by do niej napisać; nawet podczas gorącz- kowych prób własnych oper. Latem 1911 roku inny romans Pucciniego nieomal doprowadził do ostatecznego zerwania z Elwirą. Na plaży w Viareggio kompozytor nawiązał rozmowę z piękną niemiecką baronową Józefiną von Sten- gel. Miała ona dwadzieścia sześć lat (a więc o ponad połowę mniej niż Giacomo), dwie córeczki i właśnie rozstała się ze swoim baronem. Dieter Schickling, niemiecki biograf Pucciniego, odnalazł fałszywy wpis w księdze gości hotelu "Goldner Anker" w Bayreuth. Puccini i Józefina zameldowali się w nim jako "signore i signora Grase" z Tury- nu. Poszli na przedstawienie Parsifala, na którym wśród publiczności dostrzegła ich Cosima Wagner, ale później powiedziano jej, że z pew- nością musiała się pomylić. Romans Giacoma z Józefiną trwał kilka lat, ale obfitował w liczne trudności zarówno z powodów geograficz- nych (Józefina mieszkała w Monachium), jak i z powodu wścibskich oczu... nie tylko Elwiry. W roku 1915 Josi (lub Busci, jak pieszczot- liwie nazywał ją Giacomo) podjęła pierwsze kroki rozwodowe, aby móc zamieszkać z Puccinim i ewentualnie go poślubić. 16 marca napisała do niego, że skonsultowała się z adwokatem ("nawiasem mówiąc, on chciałby mieć twoje zdjęcie z autografem"), który pora- dził, by zostawiła dzieci u ich dziadków w Monachium, co iin - Józefi- nie i Giacomowi - umożliwi założenie wspólnego domu w Viareggio. Niecierpliwie wyczekiwała chwili połączenia się ze swoim Giacomuc- cim (lub Muccim). "Chciałabym mieć przy sobie Twoje najdroższe usta i najczulsze oczy." Niestety, tuż po spotkaniu Józefiny Puccini poznał pewną młodą dziewczynę, Blankę Lendvai, siostrę węgierskie- go kompozytora Erwina Lendvaia. Ostatnio odnalezione listy dowo- dzą, że ich przyjaźń nie była tak niewinna, jak twierdził Puccini, gdy Elwira znalazła i podarła jej fotografię. Odkrycie to nastąpiło zbyt późno, by mógł je uwzględnić Mosco Carner w swojej skądinąd wy czerpującej biografii, lecz ujawnił je w roku 1980 kolejny biograf Pucciniego, Howard Greenfeld. "Całuję twe piękne usta" - pisał Puc- cini do Blanki, niemal te same słowa kierując do Józefiny i ponownie, z dobrym skutkiem, wykorzystując kilka swoich muzycznych tematów. Puccini kochał się też w śpiewaczce Marii Jeritzy (która pojawia się w rozdziale o Straussie), ale nie był jej jedynym wielbicielem. Zadziwiła Pucciniego tym, że śpiewała jego "umierające" arie leżąc na deskach scenicznych, co nie było zgodne z normalną praktyką wspierania się na łokciu lub słaniania po scenie, by płuca mogły się swobodnie rozszerzać. Jeritza stała się znana jako "la diva prostrata" (primadonna horyzontalna), choć złośliwe języki twierdzą, iż nadano jej ten przydomek z innego powodu.* Tak właśnie toczyło się życie Pucciniego niemal do końca. W ro- ku 1923 pisał do Sybilli: "Bardzo się boję starości!" W tym samym liście informował ją również o zamiarze wizyty u cieszącego się wów- czas sławą wiedeńskiego lekarza, profesora Eugeniusza Steinacha, który stosował kuracje odmładzające. Polegały one na wszczepianiu pacjentom wyciągu z gruczołów płciowych małp. * Gdy pewna śpiewaczka uskarżała się sir Thomasowi Beechamowi w czasie próby, mówiąc: ,~ jakże może pan oczekiwać, bym śpiewała, leżąc twarzą do sceny?!", on odpowiedział: "Madame, ja dałem kilka swych najwspanialszych występów właśnie w tej pozycji. Chyba w marcu pojadę do Wiednia, aby odbyć wizytę u tego lekarza. Spot- kałem pewnego sześćdziesięciosiedmioletniego dżentelmena z Ameryki Połu- dniowej, który powiedział mi, że ten zabieg to drobiazg, a korzyści są wprost nadzwyczajne; mówi on, że czuje się teraz tak, jakby znowu miał dwadzieś- cia pięć lat, że już nie męczy go chodzenie, a jego umysł jest świeży i żywy etc., etc... Właśnie to "etc." niepokoiło Pucciniego najbardziej i rozważał też zasięgnięcie rady u profesora Sergiusza Voronova z Paryża, który istotnie przeszczepiał gruczoły płciowe małp, by wzmóc libido swoich pacjentów. jednak oprócz zaniku pociągu seksualnego Puccini cier- piał na stałe bóle gardła. Rozpoznano u niego chorobę nowotworową i po siedmiu miesiącach zmarł. Przez jakiś czas Puccini był w złych stosunkach z Arturem Tos- caninim, co prawdopodobnie spowodowała kłótnia Toscaniniego z wydawcą Ricordim. Kiedy słynny dyrygent odmówił włączenia do programu pewnego koncertu jednej z kompozycji Ricordiego, ów nie przepuścił żadnej okazji, by zdeprecjonować umiejętności Toscani- niego. Miał nawet odwagę powiedzieć (moim zdaniem okazał się dość spostrzegawczy), że "Bóg dyrygentów" to jedynie mechaniczny, odczłowieczony interpretator dążący do bezmyślnej perfekcji. Puc- cini kłócił się z nim na tematy polityczne (o dziwo nie o kobiety, na które Toscanini był niemal równie łasy jak on, nawet jeśli uganiał się za nimi mniej hałaśliwie). W pewnej chwili Puccini odmówił zgody, by "ta świnia, niejaki Toscanini" dyrygował jego operami, bo słynny dyrygent wyraził kiedyś o jednej z nich jakąś uwłaczającą uwagę. Po śmierci Pucciniego właśnie Toscaniniemu przypadło popro- wadzenie pierwszej inscenizacji Turandot i chociaż opera ta została dokończona przez przyjaciela Pucciniego, Franka Alfana, to jednak Toscanini zakończył przedstawienie na scenie śmierci Liu, przerywa- jąc je w tym momencie, w którym kompozytor przerwał pracę nad swoim dziełem. Potem odwrócił się do publiczności i rzekł ze łzami w oczach: "W tym miejscu Maestro odłożył pióro". CHarles Camille Saint-saens Data i miejsce urodzenia: 9 października 1835 roku w Paryżu. Rodzice: Jacques Joseph Victor Saint-saens i Clemence Francoise Collin. Żona: Marie-Laure Emilie Truffot, ślub 3 lutego 1875 r. Data i miejsce śmierci: 16 grudnia 1921 r. w Algierii. Przodkowie Saint Saensa pochodzili z miejscowości St. Saens, gdzie niegdyś mieszkał święty Sydoniusz Apollinariusz, jeden z owych nie- znanych świętych, który "najszczęśliwsze lata spędził z żoną i rodziną w swoich wiejskich posiadłościach, zarządzając nimi, polując, łowiąc ryby i pisząc", jak powiada wydany przez wydawnictwo Penguin Słow- nik świętych. Pominąwszy ową "żonę i rodzinę" mielibyśmy wizerunek Kamila Saint-Saensa z tą jedynie różnicą, że jego rozrywki były koczo- wnicze i okryte tajemnicą. Kamil Saint Saens posiadł niemal Mozartowską dojrzałość, gdy już jako trzyletnie dziecko skomponował swój pierwszy utwór forte- pianowy. Potem podążył jasno wytyczoną drogą rozpieszczonego cu- downego dziecka. jako dziesięcioletni doświadczony wykonawca dał pierwszy koncert w paryskiej Sali Pleyela, grając Koncerty Mozarta i Be- ethovena. Zwrócił na siebie uwagę Gounoda i innych kompozytorów. Podobnie jak Karolowi Gounodowi, także Saint-Saensowi zachęty i poparcia udzielała śpiewaczka Paulina Viardot. Liszt, słysząc jak Saint-Saens gra na organach, okrzyknął go najwspanialszym organistą na świecie. Większość muzycznie utalentowanych dzieci celuje także w innych dziedzinach i Kamil nie był wyjątkiem: literatura klasyczna, łacina, geologia, matematyka, archeologia, astronomia - jego przed- wcześnie rozwinięty umysł pochłaniał wszystko. Saint-Saens żył w do- niosłych, przełomowych czasach, więc chociaż oszałamia, to jednak nie dziwi fakt, iż wśród jego dzieł znaleźć można skomponowany w roku 1900 Hymn do elektryczności (La feu celeste - Ogień niebiański), utwór Dla lotników (Aux aviateurs) napisany w roku 1911 tuż po prze- locie Bleriota nad kanałem La Manche, kompozycję Dla górników (Aux mineurs, 1912), a nawet Hymn Robotników. Ojciec Saint Saensa, wzięty adwokat, zmarł, gdy Kamil był jeszcze dzieckiem. Kompozytor był wychowywany przez matkę, a także przez cioteczną babkę Szarlotę Masson i - jak się wydaje - przejął zaintere- sowania swego niemal wyłącznie kobiecego otoczenia, które go roz- pieszczało i trzymało z dala od towarzystwa nieokrzesanych łobuzia- ków, aby nie odrywał się od studiów. Przez całe życie najbliższą Saint- Saensowi kobietą była nie matka, lecz ta właśnie jej ciotka, która wprowadziła go w świat muzyki i nauczyła gry na fortepianie. Gdy w roku 1872 zmarła w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat, Kamil prze- żył załamanie nerwowe ( jedno z kilku, po których zwykle następowały jego tajemnicze zniknięcia). Kamil Saint-Saens - niski, z wydatnym ptasim nosem, drepczącym chodem i sepleniącą wymową - był uważany przez swych współczes- nych za postać fizycznie nieco zabawną i stał się prześmiewczym ce- lem karykaturzystów. Poszukując "psychologicznych" motywów po- wstania kilku dzieł tego kompozytora, można by przywołać jego ope- rę pt. Samson i Dalila z tematem zdrady i upokorzenia mężczyzny przez kobietę, lub nieudanego Henryka VIII, gdzie król ścina głowy swoich żon. Inne jego sceniczne dzieło nosi tytuł On ne badine pas avec L'amour (Nie igra się z miłością). Saint-Saens pozostawał kawalerem aż do roku 1875, gdy w wieku czterdziestu lat poślubił Marię Laurę Truffot, nie mającą jeszcze lat dwudziestu siostrę swego przyjaciela Jana Truffota. Mieli dwóch sy- nów, którzy zmarli tragicznie w dzieciństwie (pierwszy z nich wypadł z okna). Kłócili się nieustannie i Saint-Saens obwiniał żonę o śmierć dzieci. W roku 1881, kiedy byli na wakacjach, odszedł i już nigdy się z nią nie spotkał. Żona Saint-Saensa żyła do roku 1950. Zmarła mając niemal dziewięćdziesiąt pięć lat. jakież zagadki mogłaby rozwiązać... Saint Saens zniknął z domu także po śmierci matki i wtedy za- stanawiał się nad samobójstwem. Rozdał meble oraz wszystkie swoje ruchomości i aż do śmierci wiódł koczownicze życie. Zmarł w 1921 roku. Nie rozstawał się ze służącym Gabrielem, podróżując zawsze z nim i swoimi psami, zazwyczaj do Algierii (gdzie skończył życie) lub do Egiptu, czasami zaś aż do Urugwaju (dla którego skomponował hymn narodowy). Nigdy nie ujawniał celu swych podróży i często odbywał je pod fałszywym nazwiskiem. Mówiono, iż był pederastą i że wybierał tak egzotyczne miejsca dla oferowanych mu tam rozkoszy, ograniczając przez to do minimum ryzyko dekonspiracji i hańby we własnym kraju (Afryka Północna zawsze była ulubionym celem Fran- cuzów dotkniętych dewiacjami). jedno z tajemniczych zniknięć Saint Saensa zostało opisane 1 czer- wca 1890 roku przez rozbawionych wydawców magazynu "Musical Times", którzy potraktowali je jako beztroską eskapadę: Pan Karol Sammois alias pan Kamil Saint-Saens, o którego ekscentrycznym zniknięciu cały Paryż mówił przez kilka ostatnich miesięcy, wydaje się dobrze bawić, chociaż jest daleko. Do innych rozrywek dodał swój debiut w roli śpiewaka operowego w Las Palmas, gdzie wsparł pewną primadonnę, opła- caną nadzwyczajną kwotą dwóch franków za wieczór. Pan Saint-Saens zgłosił się dobrowolnie, gotów świadczyć swe usługi gratis, został zaakcep- towany i odbył próby swojej roli. jednak w ostatniej chwili impresario zbank- rutował, franki nie nadeszły, ~primadonna zastrajkowała i inscenizację Ri- goletta z panem Saint-Saensem w obsadzie trzeba było zdjąćz afisza. Wsze- lako doprawdy miło się dowiedzieć, że w dzisiejszych materialistycznych cza- sach są znaczący kompozytorzy, którzy chcą śpiewać darmo, a co godne jeszcze większego uznania, istnieją też primadonny gotowe śpiewać za mie- dziaka lub też - mówiąc ściśle - za honorarium odpowiadające jednej tysięcznej części gaży, jaką pani Adelina Patti'~ otrzymuje za jeden wieczór... Erik Alfred Leslie Satie Data i miejsce urodzenia: 17 maja 1866 r. w Honfleur. Rodzice: Alfred Satie i Jane Leslie Anton, ur. w Szkocji. Data i miejsce śmierci: 1 lipca 1925 r. w Paryżu. Zapytany, co myśli o miłości, Satie odparł: "Wydaje mi się bardzo śmieszna", a przy innej okazji rzekł z większym uczuciem: "Miłość to choroba nerwowa. Poważna, tak... bardzo poważna... Ja sam jej unik- nąłem". Wydaje się, że istotnie unikał jej przez całe życie, z wyjątkiem jed nego bardzo płomiennego romansu nawiązanego w roku 1893 z Zuzanną Valadon, matką malarza Maurycego Utrilla, byłą akrobat- ką, "artystką trapezu" i modelką takich malarzy jak Renoir i Toulou- se-Lautrec. Zuzanna była kobietą o bogatym doświadczeniu i praw- dopodobnie poczuła obowiązek wyswobodzenia Satiego z kawalerst- wa. Ponadto była jego sąsiadką przy rue Cortot 6 w paryskiej dzielnicy Montmartre i pozostawali w przyjacielskich stosunkach. Sam Satie dokładnie odnotował ten romans: W czternastym dniu stycznia roku pańskiego 1893, który to dzień był sobotą, zaczął się mój romans z Zuzanną Valadon. Zakończył się on we wtorek, 20 czerwca tego samego roku. Chociaż ten związek trwał krótko, to jednak z pewnością musiał być burzliwy. Kończąc go, Satie nie poinformował Zuzanny, że jego uczucia ostygły, ale za to poskarżył się policji, prosząc zdumioną gen- darmerie, by postawiła przed jego domem strażnika, który powstrzy małby Zuzannę od składania mu wizyt. Rollo Myers, autor pierwszego angielskiego studium o tym kompozytorze, napisał: "Istnieje wiele sposobów zrywania tego rodzaju związków i prawdopodobnie me- toda obrana przez Satiego była oryginalna, ale na pewno - całkowi- cie, wręcz fantastycznie nieelegancka". Z tym kompozytorem nikt nie mógł być pewny, czy mówi on poważnie, czy żartuje, jednak w czasie owego krótkotrwałego romansu rozkwitły jego siły twórcze: w marcu skomponował dziewięć Tańców gotyckich, "by przywrócić swej duszy spokój i równowagę". Rysował też piórkiem portrety Zuzanny, którą nazywał Biqui, i jednym z nich zilustrował pieśń Bonjour, Biqui, bon- jour, którą skomponował 2 kwietnia 1893 roku. W liście do Zuzanny napisał: Eryk Satie do Zuzanny Valadon Paryż, 11 dzień marca 93 roku Kochana mała Biqui, Nie mogę przestać myśleć o całej Twojej istocie; jesteś we mnie wszędzie. Nie widzę nic oprócz Twych cudownych oczu, delikatnych dłoni i małych dziecięcych stóp. jesteś szczęśliwa. Moje nieszczęsne myśli nie zmarszczą Twego jasnego czoła niczym więcej niż troską, że mnie nie widzisz. Dla mnie istnieje Tylko lodowata samotność, która stwarza pustkę w mym umyśle a serce napełnia smutkiem. Nie zapominaj, że Twój nieszczęśliwy przyjaciel ma nadzieję spotkać Cię przynajmniej trzy razy: 1. Dziś wieczorem o 8.45 u mnie 2. Jutro rano znowu u mnie 3. Jutro wieczorem u Dede (Maison Olivier). Pozwól mi dodać, Biqui, kochanie, że wcale się nie pogniewam, jeśli nie będziesz mogła przyjść na żadne z tych rendez-vous. Stałem się teraz okropnie rozsądny, mi mimo wielkiego szczęścia, jakie daje mi widywanie Ciebie, zaczynam rozumieć, że nie zawsze możesz robić to co chcesz. Widzisz, maleńka Biqui, oto początek wszystkiego. Całuję Cię w serce Eryk Satie Rue Cortot 6. Po śmierci Satiego, latem 1926 roku, jego brat, Konrad, znalazł wśród brudów i starych, wyschniętych psich odchodów (Satie przygar- niał liczne zbłąkane zwierzęta) kilka listów do Zuzanny Valadon, któ- rych kompozytor prawdopodobnie nigdy nie wysłał, co przypominało los Beethovenowskich listów "Do nieśmiertelnej ukochanej, które on także albo przechował w oryginale, albo sporządził kopie. Konrad Satie nawiązał kontakt z leciwą damą, pytając, czy chciałaby je mieć. Zuzanna Valadon odpowiedziała: Drogi Przyjacielu! Pański miły list przybył akurat wtedy, gdy miałam zamiar wyjechać z Pary- ża... Pilna sprawa zmusza mnie do przełożenia terminu Pańskiej wizyty... jeśli w ogóle może Pan zaczekać do ostatniego tygodnia sierpnia, bo dopiero wtedy będę z powrotem w Paryżu. To spotkanie będzie w istocie bardzo poruszające. W rzeczy samej tyle wspomnień rozdziera serce, chociaż są one dla mnie bardzo miłe. Proszę przyjąć, drogi przyjacielu, zapewnienie o mej wielkiej przyjaźni Zuzanna Valadon Zuzanna przeczytała listy i wrzuciła je do kominka. Franz Peter Schubert Data i miejsce urodzenia: 31 stycznia 1797 r. w Wiedniu. Rodzice: Franz Theodor Florian Schubert i Maria Elisabeth Kat- herina Vietz (urodziła dwanaścioro dzieci, czworo przeżyło dzieciństwo). Data i miejsce śmierci: 19 listopada 1828 r. w Wiedniu. Schubert był najsympatyczniejszym ze wszystkich kompozytorów. Nigdy nie napisano o nim ani jednego niemiłego słowa, najwyraźniej on także o nikim niczego złego nie powiedział. Komponował szczerą i żarliwą muzykę, ale nie pozostawił po sobie ani jednego miłosnego listu. Za- miast listów posyłał swym przyjaciółkom pieśni, których pisanie zapewne wydawało mu się dość łatwe. Być może było to lepsze: jego listy byłyby pełne nie odwzajemnionej miłości. Chopin, Liszt, Mahler, Wagner i po- zostali pisali listy; niektóre wprawiające w zakłopotanie i nieco obscenicz- ne. Większość prowadziła dzienniki, ale one były wypełnione głównie spisami własnych podbojów. Pamiętnik Schuberta (z którego zachowało się jedynie kilka stron) otwiera wyznanie miłości - pochwalny hymn... na cześć Mozarta i jego muzyki. Po jakimś prywatnym recitalu, którego program obejmował kilka utworów Mozarta, Schubert napisał: ,Jakże jasny, lekki i cudowny pOzostanie ów dzień na resztę mojego życia. Wciąż słyszę z dala magiczne dźwięki muzyki Mozarta. Z jakąż niewiarygodną siłą, a mimo to jakże delikatnie gra Schlesingra odcisnęła się głęboko w moim sercu. Właśnie tak dusza zachowuje w pamięci te wrażenia, których ani czas, ani cokolwiek innego nie zdoła wymazać i które rozświetlają naszą egzystencję. Och Mozarcie, Mozarcie, jak wiele jak nieskończenie wiele takich błysków jaśniej- szego, lepszego życia wniosłeś w nasze dusze... Dalej Schubert opisuje, co zagrał Schlesinger, zaledwie w postscri- ptum dodając, że on również wystąpił tego wieczoru, grając wariacje Beethovena i śpiewając dwie własne pieśni. Sam się jednak deprec- jonował, pisząc: "Nieprzerwanym aplauzem nagrodzono jego muzy- kę, mniejszym - mnie". Mając piętnaście lat Schubert przeszedł mutację głosu, która za- kończyła jego członkostwo w Wiedeńskim Chórze Chłopięcym. Zna- my nawet dokładną datę, bo zanotował ten fakt na marginesie par- tytury mszy, której próby owi Sangerknaben właśnie odbywali: "Schu- bert Franciszek zaskrzeczał po raz ostatni 26 lipca 1812 roku". Dwa lata później skomponował własną Mszę F-dur, i jako doświadczony dyrygent (bo na stanowisko Subdirigenta tego sławnego wiedeńskiego chóru awansowano go już jako czternastolatka) od tego czasu dyrygo- wał sam. Solową partię sopranową śpiewała szesnastoletnia Teresa Grob, córka fabrykanta jedwabiu. O swojej miłości do niej Schubert napisał w liście do przyjaciela, niejakiego Holzapfla; w liście, opisa- nym przez adresata jako "długi i entuzjastyczny", ale niestety zaginio- nym. Holzapfel mówił, że Schubert opisał Teresę jako "niezbyt uro- dziwą, ale wysoką, dość dobrze zbudowaną, o świeżej cerze, dziecin- nej okrągłej twarzy i prześlicznym sopranie, który sięgał wysokiego D". Tamten koncert musiał być poruszającym wydarzeniem: pierwsze publiczne wykonanie własnego dzieła w wieku siedemnastu lat, z par- tią solową zaśpiewaną przez pociągającą szesnastolatkę, którą kochał i której pragnął zrobić przyjemność. Niezbyt wiele wiadomo o owej miłości oprócz tego, że będąc zaledwie asystentem nauczyciela Schu- bert nie miał warunków, by się ożenić. Zaślepienie Teresą słychać w muzyce, którą skomponował pozostając pod jej urokiem. To dzięki jej inspiracji wszedł w najbardziej twórczy okres. W czasie całego swo- jego krótkiego życia skomponował ponad tysiąc utworów, z czego co najmniej czterysta (głównie pieśni miłosnych) powstało między ro- kiem 1813 a 1816,jako bezpośredni wyraz miłości do Teresy. Szeroki strumień owych pieśni otworzyła młodzieńcza, pełna żarliwej tęsk- noty Gretchen am Spinnrade (Małgorzata przy kołowrotku). Mówiono, że gdy romans z Teresą dobiegł końca - nie wiemy jak - pogodzenie się w tym faktem zabrało Schubertowi aż trzy lata. Teresa poślubiła później piekarza, niejakiego Berga, i zamieszkała na przedmieściach Wiednia. Jeszcze do niedawna potomkowie strzegli niczym najcenniejszego skarbu albumu opatrzonego własnoręcznie napisanym przez Schuberta tytułem: Pieśni Teresy. Nie posiadali jed- nak żadnych listów. Dwa lata po rozstaniu Schubert napisał w swoim dzienniku: "Szczęśliwy jest człowiek, który znajdzie prawdziwego przyjaciela. Jeszcze szczęśliwszy zaś jest ten, który prawdziwego przyja- ciela znajdzie w żonie". W tym sentencjonalnym stwierdzeniu dźwię- czało echo słów innego wiedeńskiego kawalera, starszego i bardziej znanego, niemal sąsiada, Ludwika van Beethovena, którego Schubert ośmielił się nie uznawać i wobec którego poczuł bliskość dopiero wtedy, gdy niósł pochodnię na jego pogrzebie. Mówiono, że ci dwaj kompozytorzy nigdy się nie spotkali na gruncie towarzyskim (i rzeczy- wiście w Beethovenowskich zeszytach konwersacyjnych nie ma żad- nego zapisu, który potwierdzałby ich spotkanie). Wiadomo jednak, że Schubert odwiedził Beethovena, gdy ten leżał na łożu śmierci. Już mając dziewiętnaście lat Schubert ubolewał nad tym, że nie potrafi znaleźć sobie żony. Pisał: "W dzisiejszych czasach myśl o mał- żeństwie przeraża samotnego człowieka. Do wyboru pozostaje więc albo smutek, albo sama zmysłowość". W roku 1813 Schubert został zaproszony przez księcia Jana Ester- h~zyego do letniego pałacu w Zseliz, by udzielać tam jego córkom lekcji gry na fortepianie. Kompozytor napisał stamtąd kilka rados- nych, beztroskich listów: "Kucharz jest dość swobodny, zaś dama do towarzystwa jest ładna i często przebywamy razem. Mam rywala w odźwiernym". Gdy Schubert po raz pierwszy zaczął uczyć księżni- czki muzyki, Maria i Karolina Esterhazy były jeszcze dziećmi, ale kiedy ponownie przyjechał do letniego pałacu, związek między nim a Karo- liną, która wyrosła na piękną, wyrafinowaną, młodą, bo wówczas zale- dwie dwudziestoletnią, kobietę, chyba się rozwinął. Nie wiemy, jakie ona żywiła uczucia, choć Schubert - prawdopodobnie błędnie od- czytując wrodzoną uczuciowość Karoliny - interpretował je jako mi- łość. Być może Karolina zachęcała Schuberta - on bowiem musiał zdawać sobie sprawę, że romans między skromnym nauczycielem mu- zyki a księżniczką nie wchodzi w rachubę. Podczas pobytu w Zseliz z księżniczką Esterhazy Schubert napisał kilka utworów w jednej ze swych ulubionych form muzycznych, jaką były kompozycje na cztery ręce. W czasach Schuberta - i w jego twórczości - duety fortepianowe miały spore znaczenie seksualne. Wyobraźcie sobie, drodzy czytelni- cy, iż żyjecie w środowisku klasy średniej czasów Jane Austen (w przy- bliżeniu odpowiadającym Wiedniowi Schuberta, Wiedniowi z okresu biedermeierowskiego). Krynoliny na drucianych "rusztowaniach", które uniemożliwiały grywanie duetów fortepianowych (ponieważ gra- jący nie mogli siedzieć dość blisko) ustąpiły miejsca przylegającym, miękko układającym się sukniom o wysoko podniesionej talii. Uwol- nione z metalowych "klatek pianistki mogły siedzieć z towarzyszący mi im w owych duetach partnerami w pozycji "policzek przy poli- czku '. Suknie dziewcząt wciąż jeszcze sięgały im do kostek, aby mło- dzi mężczyźni byli przekonani, że kobieta od kostek w górę jest litą bryłą. Kobiece piersi dopiero co zostały uwolnione -jedynie chwilo- wo, jak się niebawem okazało - z ciasno sznurowanych fiszbinowych gorsetów, a ramiona pozostawały zazwyczaj nagie. Musiało jednak upłynąć jeszcze prawie sto lat, zanim taniec stał się czynnością po- zwalającą na publiczny kontakt dwóch ciał, całowanie zaś osób od- miennej płci (inne niż rodzinne cmoknięcie w policzek) odbywało się wyłącznie w ukryciu . Na tle tak sformalizowanej zmysłowości "ko- edukacyjne" duety fortepianowe były dla młodzieży niemal równie podniecające jak to, co Amerykanie określali później mianem heavy Petting Mężczyźni i kobiety mogli wspólnie grać piękną, uczuciową muzykę, czyniąc to intymnie, dotykając się ramionami i udami, od czasu do czasu - aż strach pomyśleć! - krzyżując ręce, co wymagało sięgnięcia ku klawiaturze przed ciałem partnera, a nawet otarcia się o nie. Przyjaciele Schuberta nie mogli uwierzyć, że pozwolił, by z taką siłą owładnęła nim myśl o nieosiągalnej kobiecie. Jeden z głównych członków Schubertowskiego kręgu towarzyskiego, poeta Edward von Bauernfeld napisał nawet szyderczy wierszyk o jego romansie z młodą księżniczką. Wierszyk ów mówił, że Schubert zwariował na punkcie pewnej damy będącej jego uczennicą i że choć zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, to jednak "oddaje się" komuś, kto nie jest księżniczką, aby w ramionach owej osoby zapomnieć o nieosiągalnej ukochanej. Miłość Schuberta do Karoliny Esterhazy trwała, jak się zdaje, przez kilka lat. Edward von Bauernfeld pisał: ,~Ja wciąż jestem zako- chany w Klotyldzie, a Maurycy w swojej Nettel, Schubert śmieje się z nas wszystkich, ale sam nie jest całkiem wyleczony [z miłości] ". Potwierdzenie tożsamości obiektu Schubertowskich uczuć znajduje- my w pamiętniku Bauernfelda, który w lutym 1828 roku napisał: "Schubert sprawia wrażenie zakochanego w księżniczce E. A to dob- re! Udziela jej lekcji". Dziewczyną, której Schubert się "oddawał", była osoba bardziej osiągalna: Józefa (albo Józefina) Pócklhofer - pieszczotliwie zwana Pepi, młoda dama do towarzystwa w pałacu Esterhazych. To w jej ramionach Schubert znajdował pocieszenie.W liście opisał Pepi jako "uległą". Później spotkał ją jeszcze w Wied- niu lub też być może podążyła tam za nim jesienią 1824 roku, gdy znów był w kręgu swoich bliskich przyjaciół. Jeden z nich, malarz Maurycy von Schwind, napisał do poety Franciszka von Schobera: "Przyjechał Schubert. Przesyła Ci pozdrowienia. Miewa się dobrze i jest w niebiańskim nastroju. Wprost odmłodniał ze szczęścia..." Jo- anna Lutz, kolejna osoba z kręgu Schuberta, stwierdziła: "Tym, czego najbardziej mu potrzeba, jest przyjaciel", co stanowi godną uwagi wzmiankę, zwłaszcza w świetle najnowszych teorii, które usiłują zde- precjonować Schuberta, głosząc, iż był on Królową Pszczół w ulu homoseksualnych poetów, malarzy i muzyków. "Schubertianie" zape- wne wdawali się w liczne awantury, łącznie z awanturami politycz- nymi, przez co łapała ich policja (wiedeńscy szpicle nieustannie wę- szyli podejrzany spisek studencki). Ponieważ homoseksualizm był su- rowo karany, z pewnością istniałaby konieczność zachowywania go w sekrecie. Nie ma jednak żadnych dowodów jakichkolwiek fizycz- nych związków w kręgu męskich przyjaciół Schuberta. Niewątpliwie ton listów, jakie wymieniali ze sobą młodzi mężczyźni, pełen był de- klaracji uczuciowych, takich jak "pozdrawiam cię i całuję z całego serca", ale ów ton był charakterystyczny dla czasów zwanych Okresem Burzy i Naporu (Sturm und Drang), a młodzieńcy podążali za roman- tycznymi ideałami powieści Jean-Paula (pseudonim Jana Pawła Fryde- ryka Richtera). Ponadto "Schubertianie" byli środowiskiem koedu- kacyjnym stanowiącym niemal sekretną grupę, nie pozbawioną we- wnętrznych napięć i zazdrości. W marcu 1827 roku Edward von Baue- rnfeld napisał w swoim dzienniku: "Schwind i Schober są coraz bar- dziej skłóceni. Całkowite próżniactwo Schobera i jego romans z ko- bietą spoza naszego kręgu to główne przyczyny tego konfliktu". Nie- mal wszyscy przyjaciele Schuberta kolejno się żenili, a jego brat Fer- dynand miał nawet dwie żony - oczywiście po kolei - i spłodził dzieci, których liczba pozwoliłaby na skompletowanie niewielkiej orkiestry kameralnej. Pewne tragiczne wydarzenie - tragiczne jedynie dla Schuberta, jak się okazało - mogłoby mieć niejakie znaczenie dla owej teorii o jego homoseksualizmie; to mianowicie, że zarówno Schubert, jak i jego ukochany przyjaciel Franciszek Schober w tym samym 1822 roku zarazili się chorobą weneryczną. Schober był zna- nym kobieciarzem i sądzi się, że to on sprowadził Schuberta na złą drogę, zabierając go do swego ulubionego lupanaru. Początek choro- by, z jej pierwszymi alarmującymi symptomami, wpędził Schuberta w głęboką depresję, która sprawiła, że unikał całego towarzystwa, ale właśnie w tym czasie skomponował swoje najcudowniejsze pieśni, łą- cznie z pieśnią Du bist die Ruhe ( Tyś jest spokojem). Z tego samego okresu pochodzi też jego Symfonia h-moll (Niedokończona). Wiemy, że pozostawił ją niedokończoną, ponieważ odłożył tę kompozycję na bok, a potem prawdopodobnie o niej zapomniał i skomponował w za- mian coś innego; nie wydaje się jednak nieprawdopodobne, że siły twórcze opuściły go, gdy lekarze stwierdzili u niego syfilis. Właśnie ta choroba zabiła Schuberta, gdy miał zaledwie trzydzieści jeden lat, podczas gdy w Schoberze przycichła lub też była rozpoznana omył- kowo; w każdym razie Schober dożył osiemdziesięciu siedmiu lat. Schuberta nazywano Grzybkiem. Był bardzo niski (jego wzrost osiągnął niespełna sto pięćdziesiąt centymetrów), ale sprawiał wraże- nie jeszcze niższego, miał bowiem bardzo dużą głowę. Był krótko- widzem, wydawało się więc, że bacznie się przypatruje ludziom zza okularów, których nigdy, nawet do snu, nie zdejmował. Lekarz, dok- tor G.F. Eckel opisał go tak: Niski i krępy, z mocnym układem kostnym i mięśniowym, bez kanciastości. Pulchny. Szyja krótka i mocna. Ramiona, klatka piersiowa i biodra - szero- kie i ładnie ukształtowane. Duża, krągła i mocna głowa pokryta ciemnymi i pięknie kręconymi włosami. Twarz, w której dominujące elementy stanowi- ły czoło i broda, nie była urodziwa, ale wyrazista i miała zdecydowane rysy. Jego subtelne i, o ile się nie mylę, jasnobrązowe oczy, które ilekroć się czymś podekscytował, stawały się gorejące, były ocienione sterczącymi, krzaczastymi brwiami. Owe brwi - ponieważ Schubert często mrużył oczy, jak zazwyczaj robią to osoby krótkowzroczne - wydawały się mniejsze niż były naprawdę. Inny przyjaciel, kompozytor Anzelm Huttenbrenner, tak opisał Schuberta w liście do Liszta z roku 1854: "Powierzchowność Schuber- ta była zdecydowanie przyjemna... Dość korpulentny". Bauernfeld rozpoczynając list do Schuberta pisał: ,~Jak się masz, mój gruby kole- go? Twój brzuch będzie teraz pewnie jeszcze większy". Wilhelm von Chezy brutalnie nazywał go "Bryłą Smalcu". Chociaż nieśmiałość Schuberta sprawiała, że czuł się nieatrakcyjny dla kobiet, one otaczały go, gdy tylko zaczynał grać, woląc jego towarzystwo niż towarzystwo wyższych mężczyzn. Być może on również - niczym Brahms i Beet- hoven - tak się bał bliskich związków z szanowanymi kobietami, że szukał pociechy u prostytutek. Ówczesna powściągliwość w słowach zagwarantowała to, iż życie miłosne Schuberta (podobnie jak Brah- msa) pozostaje tajemnicą. Huttenbrenner prowadził intymny dzien- nik opisujący miłosne przygody tego kręgu, ale zniszczył go w roku 1841. Von Chezy, który będąc znajomym Schuberta nie zaliczał się do grona jego bliskich przyjaciół, pozostawił w swoich wspomnie- niach znaczące zdanie: "Niestety Schubertowska pasja życia zwabiła go na ścieżki, z których zazwyczaj nie ma powrotu; przynajmniej - zdrowego powrotu". Franciszek von Schober, kompan-hulaka to- warzyszący Schubertowi w tawernach i -jeśli wierzyć kilku literatom - człowiek, który wprowadził go w rozkosze nocnego życia, nie ostrzegając przyjaciela o jego niebezpieczeństwach, wspominał w ro- ku 1868, że Schubert "wiódł nieumiarkowanie rozpustne i zmysłowe życie [i] rozbestwił się, przekraczając wszelkie granice i włócząc się po najgorszych knajpach... chociaż, oczywiście, skomponował tam najpiękniejsze pieśni". W liście z 15 lipca 1819 roku Schubert zwierzał się bratu: "W domu, gdzie mieszkam, jest osiem dziewcząt i prawie wszystkie ślicz- ne. Rozumiesz więc, że człowiek ma pełne ręce roboty..." Jeśli się nie chwalił, to nie są to słowa nieśmiałego młodzieńca. Słowo "syfilis" nigdy nie padło, a pośmiertna diagnoza była oparta na pobieżnych oględzinach. Jednak gdy w roku 1986 zbadano nowo odkryte dzien- niki członków kręgu Schuberta, pewien sekretny zapis potwierdził tę chorobę. Zapisu owego dokonał Bauernfeld w sierpniu 1826 roku (gdy kompozytor przeżywał kolejne nawroty i remisje choroby). "Pół- chory Schubert potrzebuje ~~młodych pawi", niczym Benvenuto Cel- lini. Schwind jest przygnębiony, a Schober jak zwykle opieszały." Wia- domo, że Benvenuto Cellini miał nadzieję wyleczyć się dietą z mło- dych pawi. To wyrażenie stało się eufemizmem, zawoalowanym sposo- bem poinformowania, że kogoś dotknęła ta choroba. Pod koniec życia Schubert poświęcił Karolinie najpiękniejszy, a z pewnością najsmutniejszy z duetów fortepianowych. Utwór ten nawiązuje melodycznie do pieśni o stracie z początku ostatniego aktu Wesela Figara. Jednak podczas gdy w operze ta strata służy tylko fabu- le, to w Schubertowskiej Fantazji f molL ową stratą jest jego miłość. Tę fantazję, która należy do kompozycji opisywanych zwykle jako "poże- gnalne" (podobnie jak Sonata fortepianowa A-dur), napisał Schubert zaledwie tydzień przed śmiercią, kończąc ją zaskakującym harmonicz- nie krzykiem bólu w ostatnich taktach; dysonansem równie pełnym odrętwiałej udręki, jak cała symfonia Mahlera. Nawet u kresu życia Schubert wciąż był pogrążony w smutku z powodu Karoliny Esterhazy, chociaż udawał coś zupełnie innego. Po śmierci kompozytora pozostała ona niezamężna aż do roku 1844, kiedy będąc już dobrze po trzydziestce przyjęła oświadczyny pewnego francuskiego hrabiego, ale jej małżeństwo niebawem zostało unieważ- nione. Być może tęskniła za swym partnerem do duetów fortepiano- wych, tak jak on tęsknił za nią... pobert Alexander Schumann Data i miejsce urodzenia: 8 czerwca 1810 r. w Zwickau. Rodzice: August Schumann (ur. 1773) i Johanna Christiana Schnabel (ur. 1771). Żona: Clara Josephine Wieck. Dzieci: zob. niżej. Data i miejsce śmierci: 29 lipca 1856 r. w Endenich k. Bonn. Clara Josebhine Schumann, z d. Wieck Data i miejsce urodzenia: 13 września 1819 r. w Lipsku. Rodzice: Friedrich (1785-1873) i Marianne Wieck. Mąż: Robert Alexander Schumann. Dzieci: Marte (ur. 1841), Elise (ur. 1843), Julie (ur. 1845); Emil (ur.1846), Ludwig (ur.1848), Ferdinand (ur. 1849), Eugenie (ur. 1851), Felix (ur.1854). Data i miejsce śmierci: 20 maja 1896 r. we Frankfurcie nad Menem. Ten rozdział jest poświęcony wspaniałej małżonce wspaniałego kompozytora; kobiecie wspaniałej pod każdym względem. Chociaż Klara Schumann była najsławniejszą pianistką XIX wieku, to jednak nigdy nie zyskała takiej sławy, na jaką zasługiwała jako kompozytor- ka. Po pierwsze: mimo niemal nadludzkich zasobów energii miała niewiele czasu na komponowanie, po drugie: była kobietą i stworzo- nych przez nią kompozycji właściwie za jej życia nie traktowano poważnie. Klarę przeznaczono do kariery pianistycznej, zanim przyszła na świat. Była córką Fryderyka Wiecka, wziętego nauczyciela muzyki, któ- ry specjalizował się w kreowaniu cudownych dzieci. Kiedy tylko do- wiedział się, że jego żona jest w ciąży, postanowił uczynić ze swego dziecka (bez względu na to, czy będzie to chłopiec, czy dziewczynka) pianistę wirtuoza. Wieck był tak pewny swoich metod nauczania (opa- rtych na zasadach opracowanych przez J.B. Logiera i obejmujących wykorzystanie opatentowanych urządzeń, które zmuszały dłoń do utrzymywania właściwej pozycji), że dawał gwarancje rezultatów tym rodzicom, którzy posyłali do niego swoje dzieci. Istniał popyt na "cu- downe dzieci", były one bowiem dobrym źródłem dochodu dla swo- ich rodzin: im mniejsze dziecko - tym większy zysk. Niemcy nazywali takie dziecko słowem Wunderkind, podczas gdy Anglicy mieli na nie bardziej realistyczny pogląd i bardziej precyzyjne określenie: an in- fant prodigy. Słowo prodigy wywodzi się z łacińskiego prodigiosus, co oznacza "rzadkość, coś potwornego lub anormalnego '. Wieck miał nadzieję, że przekształci swoje dziecko w model do pokazywania klientom, co może zrobić z ich dzieci. Chociaż kochał córkę, jego dydaktyka była oparta na okrucieństwie graniczącym z sadyzmem. Ta metoda nigdy go nie zawiodła, a jej nieustające powodzenie jedynie potwierdziło poglądy pana Wiecka, który głosił, że tylko ciężka praca i surowa dyscyplina mogą zapewnić osiągnięcie pożądanych rezultatów, chociaż w rzeczywistości opierał swą pracę w znacznej mierze na tej samej zasadzie, jaką była stara cyrkowa praktyka łamania dzieciom stawów, by zapewnić ich późniejszą gięt- kość. Bicie i inne kary nie były niczym nadzwyczajnym w codzien- nym nauczaniu i można przypuszczać, że własne dzieci nauczyciel traktował nawet bardziej surowo niż dzieci tych rodziców, którzy płacili za lekcje. Wieck był tyranem i w roku 1824 rozwiodła się z nim żona. Pięcio- letnia wówczas Klara została odseparowana od matki, co sprawiło, że stała się zamknięta w sobie. Ojciec udzielał jej kilka razy dziennie wyczerpujących lekcji gry na fortepianie i nadzorował jej ćwiczenia. Bacznie obserwował każdy ruch Klary, a kiedy zaczęła dawać koncerty poza domem, przekazał uczniów w ręce asystenta i podróżował wraz z nią. Dzielił z Klarą pokoje hotelowe, ubierał ją i dokonywał zapisów w jej dzienniku, zapełniając go moralnymi wskazaniami. Kiedy zaś wyrosła na uderzająco piękną nastolatkę, strzegł jej przed zaintereso- waniem mężczyzn. Przez cały czas nieprzerwanie stosował wobec có- rki kary fizyczne, sam będąc "cudownym potworem", który, jak wielu bezwzględnych nauczycieli, z łatwością tłumaczył sobie, że ekscytujący go sadyzm służy "wyłącznie dobru dziecka". 9 września 1827 roku Klara dała swój pierwszy występ, w czasie którego zagrała jeden z koncertów Mozarta. Występ ów odbył się na cztery dni przed jej ósmymi urodzinami, ale Wieck posługując się tra- dycyjną "licencją cudownych dzieci" przedstawił ją jako siedmiolat kę. Rok później odbył się wieczór muzyczny w salonie Agnieszki Ca- rus, dziedziczki zamku Colditz, który później przekształcono w szpital psychiatryczny, ponieważ mąż pani Carus był lekarzem specjalizują- cym się w leczeniu chorób psychicznych. Klara Wieck i jej ojciec znaleźli się wśród gości owego salonowego koncertu i Klara zagrała trio fortepianowe Hummla, wzbudzając powszechny aplauz. Pan Wieck okazał uznanie w swój własny sposób: zamiast pochwalić córkę, burknął jedynie, że "zrobiła tylko kilka błędów". W salonie zamku Colditz był podczas owego soiree również Robert Schumann, syn księgarza z Zwickau, który miał właśnie wstąpić na Uniwersytet w Heidelbergu i uważał się przede wszystkim za poetę, a dopiero w drugiej kolejności za pianistę amatora. Znalazł się na tym koncercie, ponieważ był zakochany w osiem lat od siebie starszej gospodyni, którą poznał w swym rodzinnym mieście, gdzie miała kre- wnych. Schumann lubił akompaniować Agnieszce, gdy śpiewała pie- śni Schuberta i grać z nią duety fortepianowe tego kompozytora; a granie duetów z kobietami - o czym Schubert, który wtedy jeszcze żył - dobrze wiedział - było przeżyciem wysoce ekscytującym. Nic dziwnego, że Schumann napisał w swoim dzienniku: "Siedzenie z nią przy fortepianie przez dwie godziny obudziło we mnie wszystkie drze- miące dotąd uczucia. Musiała dostrzec to w moich oczach. Chcę za- snąć i śnić o niej. Dobrej nocy, Agnieszko". jednak 19 sierpnia 1829 roku jego podświadoma zmysłowość pracowała "nadliczbowo", bo tego dnia zapisał, że śniła mu się Agnieszka i Klara (inna Klara, która nosiła nazwisko Kurrer i o której nic nie wiadomo). Oto zapis po- chodzący z tego dnia: "Duety muzyczne łatwo mogą się zmienić w du- ety na dwa serca. Granie na cztery ręce pozostaje najwspanialszą roz- rywką". Z innej okazji nazwał to "duetem na cztery nogi", co było rzadkim przebłyskiem humoru u tego "przeseksualizowanego", ale i nadmiernie przyziemnego młodzieńca. Agnieszka Carus nie była jego pierwszą - ani jedyną - zamężną przyjaciółką. W ich gronie znalazła się też pani Miersch, której mąż był właścicielem sklepu delikatesowego i ciastkarni oraz "komplet- nym pantoflarzem". Ona zaś okazywała Schumannowi liczne względy i - by opisać chociaż jedną z przygód dziewiętnastoletniego Schu- manna jego własnymi słowami - pewnej niedzieli, 19 kwietnia 1829 roku, zastał ją zaspaną, ale gotową zaoferować "rozpalone do czer- woności pocałunki", po których nastąpiły "uściski lędźwi", a to wszys- tko działo się "pod nosem jej męża". Uczucia Schumanna wcześniej - lub jeszcze wtedy - biegły też ku Nanni Petsch ("towarzyszka Klary, nader dowcipna i dyskretna", jak napisał w dzienniku we wrześniu 1837 roku), a także ku niejakiej Lidy Hempel i innym nieznanym z nazwiska dziewczętom, o których mgliście fantazjował ("Lidy często pożąda mej miłości") na kartach swojego pamiętnika. W roku 1831 znalazły się w nim napomknienia o jakiejś ślicznej Holenderce (która "ma grecki nos, jest pełna życia i uwodzicielska, a uwodzi nikim się nie przejmując") oraz o wizytach u niejakiej Julii, a także o owej "wcześniejszej" Klarze, która wywołała nieco poważnego zamieszania wokół swej tożsamości w związku z jego "późniejszą", dożywotnią, "prawdziwą" Klarą. W życiu Schumanna była też jakaś "angielska dziewczyna" (oprócz Roberty Laidlaw, Szkotki, ale Szkoci byli i nadal są uważani w Niemczech za Englander- Anglików). Schumann skry- wał swe uczucia, ale zgodnie z romantyzmem epoki łatwo wzruszał się do łez i kiedy dowiedział się o śmierci Schuberta, płakał całą noc. Uczucia szesnastoletniego chłopca rozdartego między Nanni i Lidy opisane są szeroko w dzienniku na początku roku 1827: 2 stycznia 1827 Często rozmyślam o mojej Lidy Hempel... Nadzieje i obawy... Więcej nie potrafię powiedzieć, a gdybym nawet umiał, byłyby to sprawy wyłącznie platoniczne... Moje najbardziej błogie sny często wyczarowują mi tę dziew- czynę... Wszak nawet kiedy rzeczywistość jest smutna, wciąż można śnić .. Myślę też o Nanni Petsch... gdybym tylko miał co do niej jasność.. 4 stycznia 1827 Zaproszenie do Bodmerów na szklaneczkę wina. Rozmawialiśmy o doczes- nych sprawach. Rozmowa przeszła na Lidy; mówiono o niej w jak najgoręt- szych słowach... Najstraszniejsze wątpliwości powstają wokół niej... jakże jestem spragniony jej spojrzeń... 20 stycznia 1827 Siedzę i myślę o owym błogosławionym wtorku, było to 1 stycznia, gdy świętowaliśmy urodziny Nanni. Spędziłem wiele godzin w jej towarzystwie, marz,ąc... To moja pierwsza żarliwa miłość i ja, szczęściarz, jestem przez nią kochany. Przez cały dzień przed moimi oczami unosił się obraz Lidy. Nie potrafię jej zapomnieć .. Po tych słowach następuje stupięćdziesięciowersowy poemat. Ta- ki sam utwór równie ekstatycznie opisuje dziewczynę o imieniu Mili i sposób, w jaki jej okazałe piersi unoszą się w górę i w dół podczas tańca. Bynajmniej nie wszystkie zapisy dziennika Schumanna wiążą się z jego tęsknotami. Jest tam również nieco rozważań filozoficznych, trochę poezji, a także obserwacje dotyczące jego współczesnych i ich muzyki oraz opisy dzieł sztuki, które widział. Siedemnastoletni Schu- mann, będąc w Monachium, poszedł do galerii Leuchtenberga, by obejrzeć nową rzeźbę i stwierdził, że "tym [Trzem] Gracjom Canovy brakuje szlachetności". Wieczór muzyczny w salonie państwa Carus stał się okazją pierw szego spotkania Klary Wieck z Robertem Schumannem, który właśnie wtedy przybył z Lipska. Rozmawiał z nią o literaturze. Pan Wieck nalegał, by jego uczniowie oprócz nut czytali także książki. Schumann uczył się gry na fortepianie od czasu, gdy miał siedem lat, a jego rodzice mieli nadzieję, iż przekonają Wiecka, aby przyjął go jako swego ucznia. Klara była ujęta tym miłym, urodziwym, romantycznym młodzieńcem, a po latach, spoglądając wstecz, wspominała to spot- kanie z wielkim sentymentem. Wiedziała, że był to w jej życiu punkt zwrotny, choć można się zastanawiać, jak rozwinęłaby się jej kariera, gdyby nie spotkała Schumanna. On zaś udawał, że jej nie zauważa. Dziesięć lat później, gdy wspominali, jak się w sobie zakochali (co zwykle czynią zakochani), on nie pamiętał owego wieczoru i napisał: Moje pierwsze wspomnienie o Tobie sięga jedynie lata 1828 roku. Ty próbo- wałaś pisać, a przynajmniej podejmowałaś takie próby, a ja studiowałem Koncert fortepianowy a-moll Hummla. Nieustannie się odwracałaś żeby na mnie spojrzeć .. Czy naprawdę nie pamiętał pierwszego spotkania z Klarą? jak sam zanotował w swym dzienniku w czerwcu 1828 roku, gdy sądził, że jest zakochany w Agnieszce Carus: ,~Jeśli chodzi o miłość, mężczyźni mają słabszą pamięć niż kobiety; kobiety pamiętają każdy najmniejszy gest, każde spojrzenie". Gdy Wieck usłyszał, jak gra młody Schumann, natychmiast podjął się uczenia go, obiecując matce utalentowanego młodzieńca, że "nim upłyną trzy lata, zrobi z niego jednego z najwspanialszych żyjących pianistów". I tak, w październiku 1830 roku, dwudziestoletni Schu- mann wprowadził się do domu Wiecka jako jego uczeń "ze stancją". Wieck ożenił się powtórnie, czyniąc to ku przerażeniu Klary, która wypierała się macochy, co było podświadomym sposobem karania ojca. W Robercie zaś znalazła interesującego nowego starszego brata; kogoś, kogo mogła szanować. Schumann spoglądał na Klarę w mniej braterski sposób, chociaż nie weszła ona jeszcze w okres dojrzewania. Spędzał z nią wiele czasu, czytając jej wiersze Heinego i opowiadania o duchach E.T.A. Hoffmanna. Technika pianistyczna Schumanna zawsze ustępowała technice Klary. Klara od najwcześniejszych lat poddawała się drakońskim me- todom i pamięciowo-palcowym ćwiczeniom, których wymagał Wieck. Robertowi metody Wiecka wydawały się odrażające (szczególnie przy- musowe "doskonalenie przez powtarzanie"), chociaż przyznawał, że były konieczne dla uzyskania "spokojnej, chłodnej i trwale opanowa- nej techniki". Klara była też bardziej niż Robert dojrzała jako kom- pozytorka. już w roku 1830 opublikowano jej Cztery polonezy, podczas gdy Robert Schumann jeszcze nawet nie podjął decyzji, by zostać kompozytorem, a pierwszy utwór wydano mu dopiero dwa lata póź- niej. jak na ironię Klara zadedykowała swoje polonezy Henrietcie Voigt, w której Schumann kochał się skrycie i którą nazywał "swoją Leonorą" i "natchnieniem a-moll". Henrietta aż do swej przedwczes- nej śmierci pozostała jego powiernicą oraz doradcą w sprawach miło- snych i była jedyną osobą, której powiedział o swoich zaręczynach z Ernestyną von Fricken. Kompozycje Klary rzekomo nie zrobiły na Schumannie wrażenia i kiedy jakiś krytyk w .wydawanym przez niego piśmie "Allgemeine Musikalische Zeitung" skwitował je wątłą pochwałą zwieńczoną sło- wami "Co zaś najważniejsze: mamy do czynienia z dziełem kobiety", nie zaprzeczył takiemu osądowi. Sto lat po śmierci Klary, gdy więcej jej kompozycji opublikowano, wykonano i nagrano, świat przekonał się o jej prawdziwym talencie kompozytorskim, a przyszłe pokolenia być może uznają utwory Klary za lepsze od kompozycji jej męża. Robert był marzycielem i nieśmiałym, introwertycznym, poetyckim fantastą, a także pogrążonym w chronicznej depresji hipochondry kiem, który nieustannie analizował własne uczucia, nie zważając na uczucia innych. Klara zaś po prostu nieustannie szła dalej. Robert Schumann, zanim jeszcze ukończył dwadzieścia lat i wpro- wadził się do domu Wiecka, był już zaznajomiony z "rozkoszami cho- dzenia do łaźni" Heidelbergu i Lipska. Zarejestrował on w swym dzienniku liczne wyczyny seksualne, łącznie z "palcowymi zabawami pod spódnicami". Być może wtedy nabawił się syfilisu, na który - zda- niem współczesnych biografów - cierpiał, chociaż fakt ten nie został dowiedziony ostatecznie (bo gdyby rzeczywiście miał tę chorobę, nie tylko nie spłodziłby kilkorga zdrowych dzieci, ale musiałby zarazić żonę przy ich aktywnym życiu seksualnym). W roku 1832 Schuman miał kłopoty z dłońmi spowodowane prawdopodobnie zatruciem rtę- cią, której związki stosowano w leczeniu syfilisu, potem zaś przecięto mu ścięgna, by powiększyć zasięg palców na klawiaturze. Gdy Robert zamieszkał w domu Klary, jej ojciec stwierdził, że dostrzega oznaki jego niezrównoważenia umysłowego i wyolbrzymiał je wobec Klary, aby ustrzec córkę przed uczuciowym zaangażowaniem. jakiż bowiem ojciec chętnie widzi córkę związaną z niezrównoważonym młodzień- cem, o którym krążą szalone opowieści? Wieck prawdopodobnie wie- dział, że siostra Schumanna, Emilia, zmarła niedawno mając zaledwie dziewiętnaście lat, załamana fizycznie i psychicznie. Heidelberg i Lipsk nie były wielkimi miastami, ich kręgi muzyczne i intelektualne również były małe, więc wieści o skandalach rozchodziły się szybko. jednak osobom z zewnątrz, wszystkim prócz ojca Klary, ona i on wydawali się wprost stworzeni dla siebie. Kiedy w roku 1832 trzynasto- letnia Klara dawała koncert w Zwickau, rodzinnym mieście Roberta, jego matka powiedziała: "chyba poślubisz go pewnego dnia". Robert zaś nawet w okresie rodzenia się miłości do niedojrzałej jeszcze Klary miał seksualny romans właśnie pod dachem Wiecka. jedenastoletnia Klara była za młoda, a poza tym znajdowała się pod nieustannym nadzorem ojca, ale mieszkała tam dziewczyna, którą nazywał Christel, co było pieszczotliwym zdrobnieniem imienia Krystyna. Dziewczynę tę zwano także Charitas. Prawdopodobnie była służącą, bo Robert pisząc o niej w swym dzienniku używał wyłącznie imienia, nigdy zaś nie wspomniał jej nazwiska, nie mówiąc już o rodzinie, co zapewne by zrobił, gdyby była jego koleżanką studentką. Dziennik ujawnia, że Christel/Charitas niemal codziennie przychodziła do jego pokoju, co sugeruje, że była pokojówką. Żadnej osoby o tym imieniu nie ma wśród uczniów Wiecka. Kiedy Robert Schumann wyprowadził się z domu swego nauczyciela, Christel odwiedzała go w nowym miesz- kaniu. 18 czerwca Schumann zwierzył się swemu dziennikowi, że po raz trzeci kochał się z Christel "półtora raza". 13 lipca przyszła do niego ponownie, ale obficie krwawiła z powodu miesiączki. Chris- tel/Charitas, chociaż była chętną i uległą partnerką, pojawia się w dzienniku Roberta do chwili, gdy jej miejsce zostało zajęte - w każ- dym razie na kartach owego pamiętnika - przez Robertę Laidlaw (więcej napiszę o niej później). Inne zapisy odnotowują "kilka pięk- nych godzin w ramionach Klary", chociaż była to prawdopodobnie romantyczna przesada - lub inna Klara - ponieważ pełne współżycie seksualne Roberta Schumanna z Klarą Wieck zaczęło się dopiero kilka tygodni przed ślubem. Przy wielu innych okazjach Schumann mówi o sobie jako o "zalanym" i odnotowuje jednego kaca po dru- gim, przyznając się także do niebezpiecznego nawyku wypalania osta- tniego cygara w łóżku, tuż przed zaśnięciem. jego upodobanie do pięknych kobiet ukazują liczne zapisy o przypadkowych spotkaniach z dziewczętami lub wypatrywaniu ich z okien; o spotkaniach, w któ- rych często nie posuwał się dalej niż do podziwu dla ich wyglądu i spojrzeń ("przyglądała mi się długo"), po których prawdopodobnie następowało jakieś "przyjemne marzenie". jeden z jego romansów wydaje się być prowadzony otwarcie przez położone naprzeciw siebie okna kochanków. Cóż mógł na to poradzić... Przez większość swego małżeńskiego życia Robert zapisywał każdy stosunek seksualny, umieszczając sekretne znaki na marginesie dzien- nika lub księgi wydatków domowych; znaki pomocne w sprawdzaniu dat w przypadku symptomów choroby wenerycznej lub początków kolejnej ciąży Klary. Posługiwał się znakiem, który mógł być inter- pretowany jako wielka litera "F" (dosadne niemieckie określenie stosunku seksualnego ma ten sam inicjał) bądź też wpisywał nutę szesnastkę, ledwie słyszalną i dostrzegalną acciaccaturę (przednutkę krótką). Zapis: "Christel w minutę" podsuwa myśl, że jeśli chodzi o seks, to spokojna, chłodna i trwale opanowana technika którą tak usilnie rekomendował Wieck, wciąż wymykała się Schumannowi. Związek z Christel trwał kilka lat, pokrywając się zarówno z zalotami Schumanna do przyszłej żony, jak i z umizgami do innych kobiet. już po kilku chwilach od momentu, w którym ukląkł przed małą Klarą, zapewniającją o swojej wiecznej miłości i cytując romantyczną poezję, był z powrotem w swoim mieszkaniu i znowu na kolanach, tym razem przed Christel i w bardziej zdecydowanej pozycji. W roku 1834 Wieck zauważył, że Klara, naówczas już piętnastolet- nia, wykazuje oznaki cielęcej miłości do ich lokatora, więc pod prete- kstem pobrania lekcji teorii muzyki natychmiast wysłał ją do Drezna. Schumann nie tracił czasu, pocieszając się nie tylko z Christel, ale także z inną mieszkającą u Wiecka uczennicą: siedemnastoletnią Er- nestyną von Fricken, która dołączyła do tej pedagogicznej menażerii na początku 1834 roku. Była córką - a w każdym razie tak sądził Schumann - bogatego barona Ignacego von Frickena z Asch. Robert uwiecznił ten romans kompletem utworów fortepianowych opartych na niemieckich nazwach tonacji, których inicjały składały się na na- zwę tego miasta; utworów wykorzystanych później w jego słynnym Karnawale. Kompozytor nie wiedział jednak, że Ernestyna nie była córką barona, lecz nieślubnym dzieckiem jego szwagierki, hrabiny von Zedtwitz i mężczyzny określanego jako Drahtzieher (dosłownie "wyciągacz drutu", co w tym przypadku oznaczało fabrykanta drutu). Schumann był przekonany, że Ernestyna jest dziedziczką, a ponieważ pieniądze są silnym afrodyzjakiem, więc się jej oświadczył. Gdy baron dowiedział się o tym romansie, pospieszył do Lipska, aby zabrać Er- nestynę. Zakochani oparli się próbom rozdzielenia i zaręczyli się po- tajemnie. Klara, wróciwszy w lipcu do domu na chrzciny nowego przyrodniego brata (to znaczy dziecka jej ojca z drugą żoną) zauważy- ła, że Robert i Ernestyna są traktowani jako para narzeczonych i sta- nowią parę rodziców chrzestnych. Klara nie okazała zazdrości, cho- ciaż zdała sobie sprawę, że Ernestyna kocha Roberta. W grudniu Schumann - wciąż nieświadomy faktu, że jego narzeczona jest nie- ślubnym dzieckiem - pojechał do domu Frickenów, ale w sierpniu, gdy dowiedział się, że nie jest ona ani córką, ani spadkobierczynią barona, jego uczucia do Ernestyny ostygły. Pierwszego dnia 1836 ro- ku uwolnił się od zaręczynowych zobowiązań. Ernestyna czuła się zraniona i upokorzona, zwłaszcza że Schumann pozbawił ją dziewict- wa, ale on powiedział, że zawsze kochał tylko Klarę, do której napisał: ,~Jesteś moją najdawniejszą miłością". W końcu baron zaadoptował Ernestynę i w listopadzie 1836 roku poślubiła ona krewnego swojej matki, hrabiego Wilhelma von Zedtwitz-Schónbach, co sprawiło, że ponownie miała swe dawne panieńskie nazwisko oraz dziedzictwo, ponieważ adopcyjny ojciec zarejestrował ją jako własne "legalne" dziecko. Mąż Ernestyny zmarł po ośmiu miesiącach małżeństwa, po- zostawiając ją w sytuacji bezpiecznej zarówno finansowo, jak i towarzy- sko. Schumann prawdopodobnie chwilowo odnowił ten romans, po- nieważ tęsknie pisał o Ernestynie nawet tuż przed małżeństwem z Kla- rą. W roku 1836 i/lub 1837 miał też jakiś krótki romansik z osiemnas- toletnią szkocką pięknością Robeną Laidlaw (1819-1901), która już jako szesnastolatka była nadworną pianistką królowej Hanoweru. Dziennik Schumanna informuje, że osiągnęli oni "szybkie porozu- mienie". Opisuje on spotkanie w Rosenau - ogrodzie różanym w Lip- sku - i przejażdżkę łodziami, w czasie której obiecał Robenie różę: "Szukałem długo, ale udało mi się znaleźć jedynie taką, która nie jest Ciebie warta. jednak wyślę Ci pamiątkę z Rosenau". Tą pamiątką okazała się dedykowana Robenie Fantasiestucke op. 12. Artykuł w piś- mie "Strand Magazine z roku 1904 donosi że po naówczas niedaw- nej śmierci Robeny w Londynie wśród należących do niej rzeczy zna- leziono listy od Schumanna i wyblakłą, zasuszoną różę. "Schumann dał mi tę różę w Rosenau w roku 1836." Robena chyba jednak pomy- liła rok, bo Schumann mówi o niej w swym dzienniku w roku 1837. W tym samym roku pojawia się w nim dziwnie bolesna wzmianka o Klarze i kilka gniewnych słów o "tym staruchu" Wiecku: "Kolejna sprawa... 4 sierpnia... Ernestyna... list od niej... spotkanie... żegnaj na zawsze... uprzednio szalony związek z tą faneuse... i odkrycie w piw- nicy". jakie odkrycie w piwnicy?! Kto był metaforyczną przetrząsarką siana (franc. - faneuse)? Czy chodziło o kolejny romans z jakąś wiejską dziewczyną? To chyba owa faneuse zajmuje kilka kolejnych wpisów czynionych w zakamuflowany sposób - tego jednak nigdy nie dowie- my się na pewno. W roku 1838 Schumann napisał: "Wczoraj ponow nie przeczytałem kilka sekretnych listów od Ernestyny i gorzko płaka- łem". Łzy przychodziły mu łatwo. Kiedy Robert i Klara publicznie ogłosili, że się kochają, Fryderyk Wieck nasilił kampanię przeciwko Schumannowi, rozsiewając różne pogłoski na jego temat (niektóre z nich były niewątpliwie prawdziwe, lecz były również oszczercze), aby zepsuć mu opinię i udowodnić światu, że swobodny styl życia tego młodzieńca czyni go nieodpowied- nim kandydatem na męża. W roku 1836 zakazał Klarze i Robertowi wszelkich kontaktów i już w styczniu zabrał córkę do Drezna, ale w lutym sam musiał wyjechać na krótki okres. Robert wykorzystał tę okazję, by skrycie dołączyć do Klary i spędzili razem pięć dni (od- bywając również przejażdżkę łodzią z Robeną Laidlaw). Wieck dowie- dział się o wszystkim, wpadł w szał i wróciwszy do Lipska, postanowił działać inaczej, zachęcając Klarę, by częściej widywała swego nauczy- ciela śpiewu, Karola Bancka. Wydaje się pewne, że obdarzyła go uczu- ciem. Schumann wyładował swą złość na intruza w wydawanym przez siebie piśmie "Allgemeine Musikalische Zeitung", wymyślając na poły fikcyjną postać o nazwisku Knapp (niem. - "nieodpowiedni" lub "byle jaki"). Miał zresztą pretekst, by jeszcze raz pocieszyć się z Chris- tel (Charitas). Dziennik zawiera kilka wpisów: "Charitas przyszła cał- kowicie... pełna żaru i ognia". Potem nastąpiła katastrofa: Schumann odkrył na penisie zmiany chorobowe i wraz z Christel udał się do dawnego przyjaciela - skrzypka, który został lekarzem. .Był to doktor Krystian Glock, który prawdopodobnie przepisał mu Tierbader (kąpie- le zwierzęce*), takie same, jakie polecano mu, gdy cierpiał na doleg- liwości palców. Terapia ta polegała na wkładaniu zaatakowanej przez chorobę części ciała w ciało świeżo ubitych zwierząt. Christel w końcu zaszła w ciążę i urodziła córkę, chociaż ojcostwa nie można z całkowitą pewnością przypisać Schumannowi. Istnieje tylko jeden zwięzły zapis w dzienniku pod datą 17 stycznia 1837 roku: "Dziewczynka, urodzona chyba 5 stycznia". Nawet w okresie tak za- awansowanego ubiegania się o Klarę jak październik 1838 roku i mi- mo całej romantycznej wylewności, z jaką pisał o niej i do niej, Schu- mann wciąż tęsknił także za Ernestyną: "27 października napisałem list do Klary, ale bez entuzjazmu ani miłości. Ponownie przeczytałem kilka listów od Ernestyny, które kazały mi gorzko zapłakać. Możesz sobie wyobrazić, mój drogi dzienniku, jak często jestem przygnębiony i smutny". Kiedy 13 września 1837 roku Klara ukończyła osiemnaście lat, Robert napisał do Wiecka i oficjalnie poprosił o jej rękę. Wieck odmówił, nazywając Schumanna "nieodpowiednim". Wszak nie * W zeszytach konwersacyjnych Beethovena znajdujemy informację, iż opowiadano mu o cesarzu Habsburgu, który jako dziecko był tak chorowity, że lekarze polecali zaszywanie go w tusze świeżo ubitych świń, które później wędzono i rozdawano biedo- cie. Stąd wywodzi się wciąż jeszcze popularne w Austrii danie zwane Kaiserfleisch (cesarskie mięso), obecnie wyrabiane z wieprzowej polędwicy. dokonał on jeszcze niczego znaczącego! Czemu nie stworzył żadnego arcydzieła, takiego jak Freischiitz ( Wolny strzelec) lub Don Giovanniz?! Wieck zabrał córkę na kolejne tournee koncertowe, tym razem do Wiednia. jednak w 1839 roku pozwolił jej zorganizować własne tour- nee i podróżować bez jego osobistego nadzoru. Dało to Robertowi okazję zaaranżowania kilku spotkań i odbyli je w Lipsku. Latem zwró- cili się do sądu, by uzyskać cofnięcie ojcowskiego zakazu i zdobyli poparcie byłej żony Wiecka, matki Klary. Rozprawa sądowa odbyła się 18 grudnia. Na szczęście dla zakochanych Wieck stracił w sądzie pa- nowanie nad sobą i obraził sędziego, który w takiej sytuacji wydał postanowienie wbrew jego intencjom. Wszystkie oskarżenia, jakie Wieck wysunął przeciwko Schumannowi, zostały oddalone, z wyjąt- kiem tego, że za dużo pije. jednak "staruch" ( jak oboje - Robert i Klara - nazywali Wiecka) nie dawał za wygraną. Pomiędzy tym orze- czeniem a odwołaniem się do wyższej instancji Wieck kazał wydruko- wać i rozpowszechnić nienawistny pamflet zawierający nie bezpośred- nie oskarżenia, ale aluzje, że Schumann choruje na syfilis, a następ- nie rozpoczął kampanię oszczerstw również przeciwko własnej córce. Sprawa przeciągała się, ale w sierpniu sąd wydał Robertowi i Klarze zgodę na zawarcie małżeństwa. W finałowym akcie nieposłuszeństwa na datę ślubu wybrali oni ostatni dzień przed dwudziestymi pierw- szymi urodzinami Klary i pobrali się 12 września 1840 roku. W noc przed ślubem Robert podarował Klarze cykl pieśni zatytułowany Mirt op. 25; wszak kwiaty mirtu były poświęcone Wenus i tradycyjnie spla- tano z nich ślubne wianki i girlandy. Niemal dokładnie rok później, 1 września 1840 roku, przyszło na świat ich pierwsze dziecko: córka Maria. Był to dla Roberta i Klary wspaniały okres - jego rok pieśni, pełen dokonań w ulubionym gatunku muzycznym. Druga córka, Eli- za, urodziła się 25 kwietnia 1843 roku. W tym czasie Robert zaczął notować w swym dzienniku różne objawy, wyraźnie sugerujące coś więcej niż jego zwyczajną hipochondrię, oraz nazwiska lekarzy, ale żadnych diagnoz. jednak w 1842 roku powiedziano mu, że cierpi na przesilenie" i Nervenschwache, to znaczy dolegliwość, którą dramaty cznie i nieprecyzyjnie diagnozowano jako "neurastenię", gdy nie wie- dziano co powiedzieć. Tak oto zaczął się ostateczny psychiczny upa- dek Schumanna. Dzienniki kompozytora wskazują na coraz silniejsze zaburzenia stanu jego umysłu, którym jednak nie towarzyszyło osła- bienie energii seksualnej. Małżeństwo Roberta i Klary było szczęśliwe i na świat przychodziły - w latach 1845,1846,1848,1849,1851 i 1854 - kolejne dzieci (nie licząc ciąż, których Klara nie donosiła). Zarów no w dzienniku, jak i w księdze wydatków domowych Schumann skrupulatnie odnotowywał znakiem "F" na marginesie wszystkie zbli- żenia seksualne. Zapisywał też wszystkie najdrobniejsze wydatki łącz- nie ze starannie wyliczanymi Klarze kwotami na prowadzenie domu. Ponieważ Robert był głównym żywicielem rodziny, Klara z pewnością oddawała mu swoje zarobki i pozwalała, by wręczał jej kwoty, które uznawał za niezbędne, dodając niekiedy niewielką, ale również zapi- saną "dodatkową sumę dla Klary". Państwu Schumannom nie powo- dziło się zbyt dobrze, mieli jednak nianie i opiekunki do dzieci (któ- rych pensje także są zapisane razem z wydatkami na czesne i mleko). Do Roberta codziennie przychodził fryzjer, który go golił, ale był opłacany nieregularnie i z opóźnieniem. Pomoce domowe były istot- ne dla dobrego samopoczucia dzieci, ponieważ Klara jako znana pia- nistka ciesząca się międzynarodowym powodzeniem i odbywająca czę- ste podróże koncertowe spędzała dużo czasu z dala od domu. Rok 1843 zaczął się znacznie spóźnionym, pojednawczym listem od "starucha". Klara - będąc w zaawansowanej ciąży z drugą córką - mimo złej pogody i jeszcze gorszych dróg zaryzykowała podróż do Drezna, by go odwiedzić. Po wykonaniu w Dreźnie kompozycji Schu- manna zatytułowanej Raj i Peri, która odniosła głośny sukces, Wieck w końcu przyznał, że był niesprawiedliwy wobec Roberta i mrukliwie go zaakceptował. Od stycznia do maja 1844 roku (i ponownie w roku 1864) Klara podróżowała po Rosji i grała na carskim dworze. Trzecie dziecko państwa Schumannów zostało poczęte po jej powrocie z owego wcześ- niejszego tournee. Klara miała wielu zwolenników w Anglii i kilka- krotnie odwiedzała Londyn oraz prowincjonalne miasta angielskie, podróżując tam zarówno za życia Roberta, jak i po jego śmierci. Była też zapraszana na koncerty dla królowej Wiktorii, ale nie podobało jej się, że monarchini rozmawiała w czasie jej występów. Pod koniec 1844 roku państwo Schumannowie przeprowadzili się do Drezna, gdzie od roku 1843 dworskim kapelmistrzem był Ry- szard Wagner. Bezpośredni z natury Wagner czynił Klarze jakieś ero- tyczne awanse, ale poczuła do niego natychmiastową antypatię i od- rzuciła je. Państwo Wagnerowie i państwo Schumannowie już nigdy nie spotkali się ponownie towarzysko. Skomponowany przez Schumanna Koncert fortepianowy op. 54 miał swoje prawykonanie w czasie wspólnego koncertu Roberta i Kla- ry, jaki dali w Lipsku w 1846 roku. Ich następna podróż do Wiednia spotkała się z chłodnym przyjęciem. Tuż po powrocie państwa Schu- mannów do domu ich mały, a wówczas jedyny syn Emil zmarł na "chorobę gruczołów". Kilka miesięcy później Robert został wprost zdruzgotany wieścią o śmierci swego przyjaciela Feliksa Mendelssoh- na i doznawał powtarzających się ataków depresji. Uświadomił też sobie, że choć rządzi domem, to jednak w sensie artystycznym "gra drugie skrzypce" wobec Klary, która odnosiła większe sukcesy. Kocha- jąc ją, nie był jednak zadowolony, gdy stwierdzał (i odnotowywał w dzienniku), że w czasie wycieczki rzecznym statkiem mówiono, iż "na pokładzie jest Klara Wieck", podczas gdy jego obecność pozo- stawała niezauważona. (W czasopiśmie "Musical Times", które póź- niej recenzowało pierwsze londyńskie wykonanie jednego z jego utworów, opisano ów utwór jako "dzieło pana Roberta Schumanna, męża znanej pianistki".) Lakoniczne zapisy Schumanna w jego dzienniku są często zwod- niczo skąpe pod względem informacyjnym i bardziej przypominają krótkie notatki, które być może zamierzał później rozszerzyć. We wcześniejszych latach drobiazgowo zajmował się swymi uczuciami, sta- nem umysłu, każdą najdrobniejszą dolegliwością lub niewygodą, bó- lami głowy, a także wahaniami nastrojów, w które popadał przecho- dząc z jednej skrajności w drugą, bądź też - po kolejnych pijaństwach - kolejnymi kacami (których niemiecka nazwa Katzenjammer dosłow- nie oznacza "jęczące koty") lub, jak sam pisał, "bzdurami". Później, gdy podupadł na zdrowiu, z neurotycznego hipochondryka zmienił się w stoickiego cierpiętnika. Rok 1852 okazał się dla Schumanna zły i Klara była zmuszona czasowo zaniedbać zarówno dzieci, jak i własną działalność koncertową i zabrać go na kurację "do wód". jednak mimo wszystkich nieszczęść symbol "F" wciąż pojawiał się regularnie i biedna Klara przechodziła z jednej ciąży w drugą. Uzdrowiskowe leczenie w holenderskim kurorcie Scheveningen doprowadziło do poronienia (choć Peter Ostwald w swoim fascynującym studium zaty- tułowanym Schumann: muzyka i szaleństwo sugeruje, że niektóre poro- nienia Klary mogły być "aborcjami terapeutycznymi"). W roku 1853 Schumann otrząsnął się z jednej ze swych depresji (najwyraźniej wsparty okresem "wędrującego stolika", tzn. spirytualizmu) i oboje mogli wziąć udział w Festiwalu Muzycznym Dolnego Renu, gdzie usły- szeli, poznali i oboje natychmiast obdarzyli uznaniem dwudziesto- dwuletniego skrzypka Józefa Joachima. To właśnie on przedstawił Robertowi i Klarze młodego Jana Brahmsa, z którym połączyła ich bliska przyjaźń. Brahmsowi wciąż jeszcze brakowało pewności siebie, ale dodawali mu odwagi, a Schumann, który wówczas był już wpływo- wym publicystą muzycznym, zarekomendował wydawcom jego kom- pozycje. Brahms bezzwłocznie zakochał się w Klarze, chociaż staran- nie ukrywał swoje uczucia i kiedy chciał zadedykować jej kilka utwo- rów, najpierw poprosił Roberta o zgodę. W szczęśliwych latach małżeństwa Robert i Klara prowadzili wspó- lny album (opatrzony później przez Klarę inskrypcją: "Naszym Dzie- ciom, z prośbą o staranne przechowanie. Drezno, 13 czerwca 1845 roku"), w który wkleili około stu pięćdziesięciu listów, rysunków, dru- ków, notatek i ofiarowywanych sobie wierszy. Są w nim również pukle włosów, zasuszone kwiaty i inne pamiątki. Album ten jest teraz prze- chowywany w Saskiej Bibliotece Państwowej w Dreźnie i stanowi wzru- szające świadectwo zbyt krótkiego szczęścia Klary i Roberta Schuman- nów. Najmłodsze dziecko Klary - syn Feliks - urodziło się 11 czerwca 1854 roku, trzy miesiące po stwierdzeniu u Roberta choroby psychicz- nej i umieszczeniu go w zamkniętym zakładzie. Późniejsze sugestie, że Feliks był synem Brahmsa, można obalić z niemal całkowitą pewnoś- cią, bo dziecko to zostało poczęte albo 26 sierpnia, albo 2, 6 lub 14 września 1853 roku, ponieważ przy każdym z tych dni w dzienniku Schumanna figuruje litera "F". 3 października Klara już wiedziała, że jest w ciąży, Robert zapisał bowiem trzy słowa: "Klara ma pewność" i aby tę pewność przypieczętować, umieścił obok kolejną literę "F". Pojawiły się też jednak odmienne, złowieszcze zapisy, wskazujące, że stan jego umysłu się pogarszał: wizyty lekarzy, "tajemnicze uszkodze- nia mechanizmu słuchu"... W sierpniu kolejna spirytystyczna próba "wirującego stolika" zbiega się z notatką "nieco lepiej", a znak "F" umieszczony pod datą 10 lutego 1854 roku - z zapisem: "wieczorem silne i krępujące osłabienie słuchu" oraz z ostatnią notatką z dnia św. Walentego, po której następują słowa "zdumiewające cierpienie... doktor Hasenclever... żadnej poprawy". Psychiczna nierównowaga Schumanna staje się coraz wyraźniej- sza, a zapisy w jego dzienniku i księdze wydatków domowych się koń- czą. W południe 27 lutego 1854 roku Klara spieszy po lekarza, pro- sząc dwunastoletnią Marię, by pilnowała ojca. Maria napisała później: miałam siedzieć w małym saloniku mamy i zważać, czy przebywający w są- siednim pokoju ojciec czegoś potrzebuje. Siedziałam przy biurku mamy, gdy otworzyły się drzwi i stanął w nich ojciec odziany w szlafrok; długi szlafrok w zielone kwiaty. jego twarz była całkiem biała. Gdy mnie zobaczył, zakrył ją dłońmi, rzekł: "O Boże" i wrócił do swego pokoju. Przez krótką chwilę siedziałam tam jak skamieniała, ale potem przypomniałam sobie, po co tam jestem. Weszłam do pokoju ojca... pusto... drzwi prowadzące do sypialni rodziców i do holu były szeroko otwarte. Pobiegłam po matkę, która roz- mawiała z lekarzem. Przeszukałyśmy wszystkie pokoje naszego mieszkania. Stało się jasne, że ojciec zniknął... Odziany jedynie w szlafrok i domowe pantofle Schumann wy- szedł z domu, pobiegł na most nad Renem i skoczył do lodowatej rzeki. Rybacy, którzy widzieli ów skok, wciągnęli Schumanna na łódkę, dowieźli do brzegu i przyprowadzili do domu. Od tamtej chwili nie zostawiano go samego. Dzień i noc strzegli go dwaj służą- cy. Słyszał jakieś głosy oraz dziwną muzykę, napisał nawet wtedy jeden utwór, ale nie miał on żadnego sensu. W końcu przeniesiono go do szpitala w Endenich, gdzie pozostał do końca życia. Właśnie od tego dnia, 27 lutego 1854 roku, w księdze wydatków domowych pojawiło się pismo Brahmsa, gdyż ów młodszy mężczyzna wzruszają- co wziął na siebie codzienne obowiązki Klary. "Gospodarstwo... Po- czta... List do Dublina... Pół butelki mozelskiego wina... Węgiel... Drewno do kominka..." etc. Dyrektor szpitala psychiatrycznego w Endenich traktował krew nych swoich pacjentów z dziwną bezwzględnością. Odmówił Klarze prawa odwiedzania męża, twierdząc, że byłoby to dla niego zbyt poru- szające i wyraźnie nie licząc się z jej uczuciami. Klara nie widziała więc Schumanna przez dwa i pół roku, aby nie zakłócić "terapii" owego lekarza. W tym czasie musiała utrzymywać dzieci z wpływów za koncer- towe tournee. Brahms nieustannie służył jej pomocą zarówno finan- sową, jak i praktyczną i wciąż, niemal przepraszająco, przysyłał pre- zenty. Gdy stan Schumanna uległ pogorszeniu, Brahms i Klara szuka- li ukojenia, grając razem Koncert fortepianowy d-moll (w specjalnej wer- sji opracowanej na dwa fortepiany jako sonatę fortepianową), który Brams napisał w czasie podjętej przez Schumanna próby samobój- czej. We wrześniu 1856 roku Brahms pisał do swego przyjaciela Juliu- sza Ottona Grimma: byłem u Schumanna w dniu jego urodzin. Znalazłem go dziwnie postarza- łego. To był ostatni raz. Pani Schumann przyjechała z Anglii. Natychmiast po przybyciu otrzymała gorsze wieści z Endenich. Osiem dni przed śmiercią Schumanna (w środę) dostaliśmy depeszę: "Jeśli chce Pani jeszcze raz zoba- czyć męża żywego, proszę przyjechać natychmiast. Zastanie go pani jednak w strasznym stanie". Pojechaliśmy tam. miał jakiś atak, który zdaniem lekarzy mógł go doprowadzić do natychmiastowej śmierci. Podszedłem do niego ale najwyraźniej był w stanie podniecenia i rozstroju, więc i ja, i lekarze odradzaliśmy Kla~rze spotkanie z mężem i przekonywaliśmy ją, by wyjechała. Schumann jedynie leżał, nie przyjmował żadnego jedzenia oprócz łyżeczki wina i kisielu. Klara cierpiała jednak tak bardzo, że w sobotę sam musiałem jej zasugerować, by go zobaczyła. Dziękuję Bogu, że to zrobiła dla spokoju swego umysłu. Spotkała się z nim w niedzielę, poniedziałek i we wtorek rano. Tego popołudnia zmarł. Nigdy nie przeżyłem niczego tak poru- szającego jak to spotkanie Klary i Roberta. Leżał z zamkniętymi oczami, a ona klęczała przy nim spokojniejsza niż można by to sobie wyobrazić. Wcześniej jeszcze ją rozpoznał. Naraz próbował ją objąć, ale udało mu się tylko położyć jedną rękę na jej ramieniu. Odszedł tak łagodnie, że można było tego niemal nie pojąć... Po śmierci Roberta nie można było znaleźć jego ślubnej obrączki. Dwa lata później znaleziono krótki list, który napisał przed próbą utopienia się: Kochana Klaro, rzucam moją obrączkę w wody Renu. Uczyń to samo, a obie nasze obrączki zapewne w końcu się splotą. W roku 1870 syn Klary i Roberta, wówczas zaledwie dwudziesto- dwuletni Ludwik został przyjęty do szpitala psychiatrycznego, tak jak szesnaście lat wcześniej przyjęto tam jego ojca. jego dziadek, podob- nie jak sam Robert, także cierpiał na nieokreślone "zaburzenia ner- wowe". W roku 1887 Klara musiała opiekować się dziećmi kolejnego syna, Ferdynanda, gdyż stał się on nałogowym morfinistą. Zimą 1873 roku reumatyzm nie pozwolił Klarze grać dalej na fortepianie, więc musiała odwołać tournee koncertowe po Wielkiej Brytanii. Nie żywiła urazy wobec ojca za przerażające traktowanie jej wtedy, gdy była dzieckiem, i po jego śmierci (Wieck zmarł mając ponad osiemdziesiąt lat) napisała w swoim dzienniku: "Chociaż nie zgadzaliśmy się w wielu sprawach, nigdy nie wpłynęło to na moją miłość do niego; miłość, która przez całe moje długie życie rosła z wdzięczności". Oto miara, jaką należy oceniać tę szlachetną i uta- lentowaną kobietę. Przyrodnia siostra Klary, Maria (1832-1916) także została pianist ką (i drugorzędną kompozytorką), ale jej brat Fryderyk Albin Teodor (1821-1885) rozczarował ojca, pracując z zadowoleniem jako skrom- ny muzyk orkiestrowy. Po śmierci Klary (20 maja 1896 roku) Brahms, który sam miał przed sobą niespełna rok życia, napisał Cztery poważne pieśni op. 121, których tekst stanowiły Listy św. Pawła do Koryntian. Przesłał je córce Klary, Marii, ale załączył też list przestrzegający ją: Nie graj ich, bo wtedy wydadzą ci się te słowa zbyt poruszające. Po prostu odłóż je na bok, ponieważ zostały skomponowane jako pomnik dla Twojej ukochanej Matki... Pieśni kończą się trzynastym wersem listu pierwszego: ... Wiara, Nadzieja i Miłość; te trzy, ale największa z nich jest Miłość. Bedrich (Friedrich) Smetana Data i miejsce urodzenia: 2 marca 1824 r. w Litomyślu. Rodzice: Frantiśek Smetana (1777-1857) i Barbora Lynkova (1791/2-1864). Żony: 1. Katerina Kolarova (1827-1858), ślub w 1849 r.; 2. Bettina Ferdinandova (1840-1908), ślub w 1860 r. Dzieci: z pierwszego małżeństwa - Bedriśka (ur. 1851), Gabriela (ur. 1852), Zofia (ur. 1853), Katerina (ur. 1855); z drugiego małżeństwa - Zdenka (ur.1861 ), Bożena (ur.1863). Data i miejsce śmierci: 12 maja 1884 r. w Pradze. Karol Burney, osiemnastowieczny meloman i historyk muzyki, napi- sał w roku 1770, że Czesi "są najbardziej muzykalną narodowością w Austrii, a może nawet w całej Europie". Opinię tę Czesi niemal w całości zawdzięczali światłemu wykorzystaniu muzyki zarówno w ko- ściołach,jak i w szkołach; każdy wiejski ksiądz występował dodatkowo w podwójnej roli kompozytora i nauczyciela muzyki, muzyka zaś była podstawowym przedmiotem w każdej szkole. Czesi słynęli też z innych narodowych talentów i darów, na przykład ze słynnego pilznera, piwa warzonego przez browar w Pilznie, należący najpierw do książęcej rodziny Waldsteinów, a potem Czerninów, rodów patronujących mu- zyce wiedeńskiej okresu klasycyzmu i romantyzmu. Franciszek Smetana, mistrz piwowarski odpowiedzialny za tę pro- dukcję od przełomu XVII i XVIII wieku, z powodzeniem łączył sztukę warzenia piwa z uprawianiem muzyki, będąc zapalonym skrzypkiem amatorem i - co zgoła niezwykłe w ówczesnej "klasie artystycznej" - w roku 1825 cieszył się takim dobrobytem, że mieszkał we własnym, dużym domu stojącym przy rynku w Litomyślu, który później stał się miejskim ratuszem. Trzeba też jednak powiedzieć, że Franciszek Sme- tana zrobił majątek dostarczając piwo okupującym Czechy wojskom napoleońskim; notabene brat Beethovena, Jan, także prosperował jako kolaborant, będąc dostawcą leków. Mistrz piwowarski Franciszek Smetana był więc ważną osobą w swoim mieście. Nazwisko tej rodziny nie jest szczególnie rzadkie; nosił je jeden z lekarzy Beethovena (a jego adwokatem był niejaki doktor Bach), ale dopiero jedenaste dziecko Franciszka, syn Bedrzich (Fryderyk) miał uczynić je znanym całemu światu. To właśnie on dał swojej oj- czyźnie jej narodową muzykę. Umieszczając datę urodzenia Bedrzicha Smetany w kalendarzu wydarzeń muzycznych jego epoki, możemy stwierdzić, iż przyszedł on na świat rok przed powstaniem IX Symfonii Beethovena (tak samo jak Anton Bruckner). W domu zwano go Friedrichem, ponieważ rodzina mówiła po niemiecku i on sam w tym języku prowadził swój pamięt nik. Dopiero później zaczął się uważać za Czecha i poczuł się zobowią- zany, by nauczyć się mówić po czesku. W 1831 roku rodzina weszła na kolejny, wyższy stopień drabiny społecznej, gdy Franciszek Smetana kupił idylliczną wiejską posiad- łość w Ruzkowej Loticy w Czechach, chociaż później ciężkie czasy zmusiły go do sprzedaży tego majątku i powrotu do statusu dzierżaw- cy piwowara. Bedrzich napisał w swoim pamiętniku: "Gdy skończyłem cztery lata, ojciec nauczył mnie, jak utrzymać takt muzyczny. Mając pięć lat poszedłem do szkoły, gdzie uczyłem się gry na skrzypcach i fortepianie". (Podobno jako pięciolatek dyrygował domowym wyko- naniem kwartetu smyczkowego Haydna.) Zaczął też zapisywać melo- die, które przychodziły mu do głowy. jako wyjątkowo zdolne dziecko w wieku piętnastu lat został wysłany do Akademisches Gymnasium, czyli średniej szkoły ogólnokształcącej w Pradze, gdzie - jak napisał w pamiętniku - żył w zgoła spartańskich warunkach. "Żywiłem się w zajeździe za dwadzieścia jeden koron dziennie... jeśli miałem pie- niądze. Często chodziłem spać głodny. Kiedyś przez trzy dni nie mia- łem nic prócz filiżanki kawy na śniadanie, rogalika i... niczego więcej na resztę dnia. Minęły miesiące, nim zbliżyłem się do fortepianu." Bedrzich umiał się jednak cieszyć życiem muzycznym miasta, chodził na koncerty i do opery, która była nowym przeżyciem dla chłopca z prowincji. Młody Smetana nie był pociągający - wszystkie podobizny ukazu- ją miłą, ale smutną twarz z miną winowajcy, w wielkich okularach - jednak lubił dziewczęta i szczerze odnotowywał w pamiętniku wszys- tkie miłosne awanse, rozstania i podboje, jakich dokonywał. Ponie- waż był zbyt biedny, by dawać wybranym dziewczętom miłosne poda- runki, obdarowywał każdą z nich szczególnym "wyrobem własnej pro- dukcji": polką lub walcem (Chopin także rozdawał walce, zalecając się do dam). Bedrzich był skromny, nie miał wielkich ambicji i nie wydawał się sobie kimś więcej niż kompozytorem dostarczającym naj- bliższym sąsiadom muzyki tanecznej; zazwyczaj polek dla kapel, które grały w gospodach i na miejskich skwerach. O ile walc był pod koniec XIX stulecia tańcem charakterystycznym dla Wiednia, to polka stano- wiła muzyczne godło Czech, a ponieważ były one dość opornym członkiem monarchii austro-węgierskiej, Czesi uważali polkę za ro- dzaj tańca niepodległości. Miłosne podarunki kosztowały Bedrzicha Smetanę niewiele wię- cej niż kilka arkuszy papieru nutowego, na którym pisał swe polki i równocześnie podtrzymywał narodową dumę. Po polce Luizie naro- dził się walc Emilia, a po nim polki Marina i Katerina. Były też dziew- częta o imionach Lida i Klara, ale ani polka Lida, ani kadryl Klara nie zachowały się, bo prawdopodobnie zostały zniszczone przez samego Smetanę, pogrążonego w smutku po zakończeniu romansu z Klarą. "Klara mnie zawojowała, ale teraz jestem uwolniony. Uczczę zwycięst- wo uwolnienia się z jej zabójczych objęć, którymi mnie więziła i tor- turowała. Rozstaliśmy się. Adieu, Klaro." Wstępując na uniwersytet w wieku dziewiętnastu lat, Smetana opuszczał szkołę z postanowieniem, że zostanie muzykiem. Powziął je ku niezadowoleniu ojca, który chciał, by syn został piwowarem tak jak on i razem z wujem warzył pilzneńskie piwo, bądź też - co jego zdaniem byłoby jeszcze lepsze - został urzędnikiem państwowym. Uczucia młodego Smetany przeniosły się z Klary na Katarzynę, przyjaciółkę z dzieciństwa, w szkolnych czasach zwaną też "Dziką Ka- sią". Katarzyna była utalentowaną młodą pianistką, córką urzędnika państwowego Karola Kolara. Dla niej Smetana pisał poważniejsze utwory niż zwykłe "sztambuchowe" polki. I znów zwierzył się pamięt- nikowi: "Z wolna to dziwne uczucie rozkwitło w miłość. Oby kwitła zawsze! jesteś ciekawy, mój dzienniczku, kto zamieszkał w moim ser- cu. Pozwól więc, że ci powiem, iż to Kasia, tak, Katarzyna... wirtuozka, która w końcu zawładnęła moimi uczuciami!" Bedrzich Smetana i Katarzyna Kolar pobrali się 27 sierpnia 1849 roku, gdy wybranka kompozytora miała dwadzieścia dwa lata. W rocz- nych odstępach czasu urodziło im się kilka córek, ale trzy zmarły w bardzo wczesnym dzieciństwie. Śmierć czteroipółletniej Bedrziszki (zdrobniała, czeska forma niemieckiego imienia Frederika) była naj- boleśniejszą stratą, jaka ich dotknęła; dziewczynka okazywała wybitne zdolności muzyczne, przejawiając umiejętność śpiewu z doskonałym wyczuciem tonacji. Strata tego dziecka była wprost nie do zniesienia. Śmierć córeczki zainspirowała kompozytora do napisania pierwszego poważnego utworu: elegijnego Tria fortepianowego g moll. Dwie pierw- sze części są przesycone żałobnym, lamentującym westchnieniem bó- lu, a smutek przenika całe dzieło. Urodzona w 1852 roku Gabriela umarła na gruźlicę mając dwa lata, a Katarzyna, która przyszła na świat w roku 1855, żyła zaledwie osiem miesięcy. Zofia, urodzona w roku 1853, miała więcej szczęścia i przeżywszy wiek dzieciństwa poślubiła leśnika, Józefa Schwarza. Żona Bedrzicha Smetany była zwyczajną, spokojną, dobroduszną i życzliwą młodą kobietą, ale po urodzeniu pierwszego dziecka zapad- ła na zdrowiu i w końcu okazało się, że cierpi na gruźlicę. Smetana włączył się w ruch rewolucyjny Wiosny Ludów 1848 roku i życie w Czechach stało się dla niego nieznośne. Po spotkaniu z Lisz- tem, tym prawdziwym "drogowskazem'' muzycznym, Smetana nabrał przekonania, że musi szukać szczęścia za granicą. W październiku 1856 roku wyjechał więc do Szwecji, by objąć posadę nauczyciela muzyki i dyrygenta w Góteborgu. Zaproszono go do dyrygowania chórem towarzystwa śpiewaczego Madagssangóvningssallkapet (gdzie ze swymi niemiecko-czeskimi samogłoskami prawdopodobnie sobie poradził). Otworzył też szkołę muzyczną i dawał prywatne lekcje gry na fortepianie. W Góteborgu oczarowała go pewna młoda mężatka, Frójda Benecke (zwana Fedą), siostrzenica nauczyciela śpiewu i kan- tora tamtejszej synagogi. Łączyło ich to, że opiekowali się - ona cho- rowitym mężem, on zaś niedomagającą żoną. Frójda wydawała mu się pełna rezerwy połączonej z pewnym chłodnym skandynawskim uro- kiem. Zauroczenie okazało się wzajemne. Bedrzich i Frójda zakochali się w sobie i niebawem ich związek stał się w pełni rozwiniętym ro- mansem. Frójda zainspirowała go do skomponowania wielu utworów. jeden z nich - polka napisana w 1859 roku - został przemianowany na Zjawisko na balu, nawiązując tym tytułem do pierwszego spotkania Bedrzicha i Frójdy. Kompozytor włączył do tego utworu zapisane inic- jałami muzycznej notacji zdrobniałe imię ukochanej: F.E.D.A. Jego Polka op.12, nr 2 jest dedykowana Frójdzie, a Polka op.13, nr 2 - dru- giej żonie, Bettinie. Utwory te nie są jednak prostymi, rytmicznymi tańcami, jak sugerują ich nazwy, ale odpowiedzią Smetany na wielkie walce i polonezy Chopina. Latem 1857 roku zmarł ojciec Smetany i kompozytor wrócił do domu na jego pogrzeb. Jesienią ponownie podjął pracę w Szwecji, gdzie - nie zważając na surowe północne zimy - dołączyła do niego żona. Jej przybycie położyło kres romansowi Bedrzicha z Frójdą, ale pani Smetanowa nie zabawiła w Szwecji długo. Jej zdrowie pogorszyło się jeszcze bardziej, więc postanowiła wrócić do swego kraju, gdzie panował łagodniejszy klimat. 19 kwietnia 1858 roku państwo Smeta- nowie musieli przerwać - w Dreźnie - podróż powrotną do Czech, ponieważ Katarzyna była zbyt chora, by ją kontynuować i tego samego dnia zmarła. Bedrzich napisał w pamiętniku: "Wszystko skończone. Kasia, moja droga, głęboko umiłowana żona, zmarła wczesnym ran- kiem, a my nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, dopóki nie zaalar- mowało nas jej milczenie. Żegnaj, mój Aniele". Smetanę dręczyło poczucie winy, że zajęty Frójdą zaniedbywał żonę w czasie pobytu w Szwecji. Później napisał w pamiętniku: "Czuję się samotny i opusz- czony. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jakim skarbem była dla mnie Katarzyna". Trzy miesiące po śmierci żony Smetana zakochał się ponownie. Dziewiętnastoletnia córka starego przyjaciela rodziny Smetanów, Bettina Ferdinand, należała już do rozległej rodziny kompozytora, będąc szwagierką jego brata, Karola. Bedrzich wybrał ją prawdopo- dobnie dlatego, iż był samotny, nie zważając na jej brak zaintereso- wań muzycznych. Bettina szanowała Bedrzicha jako starszego przyja- ciela i poważną znakomitość, ale go nie kochała. jednak jej rodzice byli zachwyceni perspektywą powitania w rodzinie przyszłego geniu- sza i przekonali córkę, by przyjęła oświadczyny. Złe przeczucia mu- siał wszakże obudzić w Smetanie wyjątkowy zgoła nietakt Bettiny, gdy on - kontynuując wypróbowaną kawalerską praktykę - napisał dla niej polkę Bettinę, a ona, odmiennie niż inne młode damy, nie przyjęła tego prezentu. Czyżby pragnęła symfonii? Podobnie jak wspomniane wcześniej Trio fortepianowe z jego smutkiem, również i ta polka kryła pewne muzyczne aluzje: opadającą triadę pasaży, które oddawały dźwięczny śmiech Bettiny (ten pomysł kompozytor- ski okazał się zapowiedzią późniejszej Dorabelli w wariacjach Enigma Edwarda Elgara). Gdy w roku 1860 Smetana wrócił do Szwecji z Bettiną i swą przyro- dnią siostrą Zofią, nie miał już serca do pracy oferowanej mu przez ten kraj, który wcześniej - poważnie to rozważając - chciał uczynić miejs- cem swojego stałego pobytu. Jego szwedzki poemat symfoniczny Ha- akon Jarl jest jednym z kilku utworów świadczących o związkach Smeta- ny ze Skandynawią. jednak kompozytor czuł, że potrzebują go rodzin- ne Czechy, a Frójda także nie była już magnesem. Gdyby nie to, z pew nością stałby się szwedzkim kompozytorem, co odwlekłoby pojawienie się narodowego stylu w muzyce czeskiej o dobre pół wieku. W maju 1861 roku Smetana i spodziewająca się dziecka Bettina wrócili do domu, gdzie 25 września przyszła na świat ich córka, Zden- ka. jednak sukces artystyczny nadchodził powoli i z wieloma rozczaro- waniami. Nawet Sprzedaną narzeczoną nie od razu zaakceptowano. Na Smetanę spadały też rozmaite choroby: kłopoty z gardłem, wrzody i wysypki, a co gorsze - w niepokój zaczął go wprawiać słuch. Frójda zorganizowała w Szwecji zbiórkę pieniędzy, aby mógł sobie pozwolić na konsultacje u najlepszych laryngologów w Austrii i Niem- czech. Mało mieli mu do zaoferowania. W rzeczy samej ich terapia w znacznej części była niewiele lepsza niż szarlataństwo, jakie pół wieku wcześniej znosił Beethoven. W wieku pięćdziesięciu ośmiu lat Smetana dwukrotnie przeżył czasową utratę mowy i pamięci. Zalecono mu, by przestał kompono- wać, a nawet myśleć o muzyce i żył w zupełnej ciszy; marna to jednak była rada, ponieważ cisza czyniła go jeszcze bardziej świadomym drę- czącej dolegliwości - uporczywego dzwonienia w uszach dźwięku wy sokiego E. Tę dzwoniącą nutę - niesłyszalną dla kogokolwiek innego - od- zwierciedla skomponowany przez Smetanę kwartet smyczkowy zatytu- łowany Z mojego życia, zakończony w roku 1876 i opatrzony jego włas- nym komentarzem. Część 1. Moje skłonności ku sztuce w młodości urzeczonej romantycznymi uczuciami; nie dająca się wyrazić, niewyobrażalna tęsknota do czego.~ czego nie umia- łem sobie wyobrazić ani opisać, a co niosło też przeczucie nieszczęścia, jakie miało nadejść. Długi dźwięk w Finale narasta od początku; to ten sam fatalny dźwięk, który świszcze mi w uchu w najwyższym rejestrze i który w roku 1874 stał się zwiastunem mojej głuchoty. Część 2. Rodzaj polki zabIerającej mnie z poWrotem ku radosnym dniom młodoścI, kiedy komponowałem utwory taneczne. Część 3. Largo sostenuto pRzypomina mi szczęście I miłość do dziewczyny, która Później została moją wierną żoną [chodzi o Dziką Kasię]. Część 4. OPisuje budzenie się muzyki narodowej i moje podążanie tą drogą, które zostało zakłócone złowieszczą katastrofą; początek głuchoty; spojrzenie w bo- lesną przyszłość; nikły promyk nadziei zatopiony w bólu. Właśnie o tym mówi ten utwór. Skomponowałem go na cztery instrumenty, które połączone bliską przyjaźnią grają razem, jakby sobie o tym opowiadały. To bardzo przygnębiające. Oto co znaczy ten utwór~ tyle I nic Więcej. W roku 1879, kończąc cykl poematów symfonicznych zatytułowany MOja Ojczyzna, Smetana napisał: "Obawiam się szaleństwa. Stałem się tak przygnębiony, że siedzę całymi godzinami, nie robiąc nic oprócz myś- lenia o moim nieszczęściu". Zachowanie Smetany staje się coraz bardziej nieracjonalne. Latem upiera się, by spacerować w futRZe, na ulicy robi przerażające miny do przechodniów, jakby chciał ich przestrzec. Jego nagłe napady frustracji wyrażały się w gwałtowności: zaczął rozbijać meB- le i szyby w oknach. Pewnego razu groził rodzinie rewolwerem. Często mamrotał jakieś zdania pozbawione sensu, w których zrozumiałe były tylko poszczególne słowa: "ten kraj", "w lesie", "nad stawem" albo na- zwiska Liszta i Wagnera. Czasami dyrygował jakąś niewidzialną orkiestrą lub wydawał nagłe, głośne krzyki, naśladując niskie dźwięki bębna. Wy- obrażał sobie wszelkie możliwe zagrożenia i stał się bardzo podejrzliwy wobec wszystkich. Oskarżył nawet zakłopotaną i z poświęceniem opieku- jącą się nim żonę o kradzież książeczek oszczędnościowych. Z powodu tej wyimaginowanej perfidii i zdrady próbował wszcząć postępowanie rozwodowe. W roku 1884 podjął próbę skomponowania opery zatytuło- wanej Viola, ale nuty odmawiały dostrojenia się do jego koncepcji. W końcu został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym, gdzie zmarł 12 maja 1884 roku. Pochowano go w Wyszehradzie, jednym z tych miejsc, które uwiecznił w swoim poemacie Moja ojczyzna. Córka Bedrzicha Smetany, Bożena, zmarła w 1941 roku w domu starców, mając siedemdziesiąt osiem lat i cierpiąc na tę samą wynisz- czającą chorobę, która dotknęła jej ojca. Daje to podstawy przypusz- czeniom, że przyczyną jego demencji był syfILis. AlessaNdro Stradella Data i miejsce urodzenia: 1 (?) października 1644 r. w Rzymie (data chrztu: 4 października). Ojciec: Marc'Antonio Stradella. Data i miejsce śmierci: 25 lutego 1682 r. w Genui. aleksander Stradella, kompozytor i hulaka, był godnym następcą Karola Gesualda, żyjącego w szesnastym stuleciu księcia Wenozy. jed- nak książę (któRy zamordował żonę i jej kochanka) umknął zarówno publicznej sprawiedliwości, jak i jej włoskiej prywatnej formie, t j. wen- decie, natomiast Stradella sam stał się ofiarą morderstwa. Obydwaj komponowali piękną muzykę, obydwaj mieli skłonności do tworzenia dziwnych i cudownych współbrzmień akordowych wyprzedzających ich epokę, ale podczas gdy Gesualdo nigdy nie doznał nawet chwilo- wego usunięcia w cień, krzywda lekceważenia Stradelli jest naprawia- na dopiero teraz niemal nadmiarem nagrań. Aleksander Stradella był najmłodszym z czworga dzieci podrzęd- nego szlachcica cavaliere Marka Antoniego Stradelli, którego zaledwie rok przed narodzinami syna uczyniono markizem Vignola. jako chło- piec Aleksander śpiewał w kościele San Marcello i niebawem zaczął tworzyć kompozycje, które zwracały uwagę swą dojrzałością i oRyginal- nością. Rodzice osierocili go w roku 1655, gdy miał dziesięć czy jede- naście lat, ale potrafił zarabiać na życie jako chórzysta. W roku 1663, wciąż jeszcze będąc nastolatkiem, przyciągnął uwagę szwedzkiej kró- lowej Krystyny, dla której skomponował motet. Na służbę do szwedz- kiej monarchini wstąpił jako lokajczyk-pokojowiec (serVitore da came- ra), pełniąc także funkcję jej lutnisty, skrzypka i śpiewaka. Osiemnastowieczny angielski historyk muzyki, John Hawkins, po- wiada, że Stradella był też "wybornym harfistą". Królowa zatrudniła go we Włoszech, gdzie miała swoją rezydencję, stwierdziwszy wcześ- niej, że włoskie warunki klimatyczne bardziej jej odpowiadają niż szwedzkie, nie mówiąc już o włoskim klimacie artystycznym i religij- nym. Królowa Krystyna zrzekła się tronu i zorganizowała sobie dwór w rzymskim pałacu, czyniąc to nie z powodów politycznych czy dla dokonania przewrotu, ale dla zabezpieczenia swego statusu eks-królo- wej. Później Stradella służył rodowi Colonna, dla którego napisał wiele utworów teatralnych. Być może to jego niespokojna i pozbawiona opieki młodość ob- darzyła go skłonnością do wdawania się w bójki, a niedostatek macie- rzyńskiej miłości, której brakowało mu od wczesnego dzieciństwa, rzucał w ramiona kolejnych kobiet. Znikome informacje o Stradelli, jakie posiadamy, są w ten czy inny sposób kompromitujące. Wspiera- ny sporadycznie przez różnych protektorów, wiódł, jak się zdaje, życie playboya, pracując tylko wtedy, gdy miał na to ochotę. Część jego dochodów z pewnością była raczej rezultatem defraudacji niż mece- natu. Mając dwadzieścia pięć lat, w 1669 roku, spiskował z jakimś podejrzanym duchownym, opatem Antonim Sforzą, i skrzypkiem Ka- rolem Ambrogio, by ukraść znaczną sumę pieniędzy z rzymskiego kościoła. Efektowne sukcesy, które odnosił jako kompozytor i uwodzi- ciel przysporzyły mu licznych wrogów. Muzyka Stradelli była lekcewa- żona aż do późnych lat XIX wieku, kiedy to jego utwory stały się dostępne w specjalistycznych publikacjach. W XVIII wieku Corelli, Scarlatti i Handel wiedzieli, jakie bogactwo kryje się w dziełach Stra- delli i przeczesywali je w poszukiwaniu pomysłów. Handel, który kradł cudze melodie tak jak Wagner kradł cudze żony, często pomagał sobie fragmentami utworów Stradelli i adaptował je dla własnych celów, być może w myśl zasady, że okradanie złodzieja jest mniej odrażającą formą złodziejstwa.* Wiosną 1677 roku Stradella naraził się na gniew kardynała Cibo, przyjmując "bardzo wielką" łapówkę od "leciwej i szpetnej niewiasty" za zaaranżowanie małżeństwa między nią a kardynalskim "siostrzeń- cem" ( jak w tamtych czasach i w tej religii nazywano zazwyczaj synów dostojników Kościoła). Właśnie to uczyniono oficjalnym powodem, * To założenie trzeba jednak odsunąć, ponieważ Handel okradał także przyjaciół. W każdym razie zapożyczenia muzyczne nie były w tamtych czasach bezprawne ani naganne. Niektórzy kompozytorzy wręcz pochlebiali sobie, że są cytowani. Były też muzyczne zbiegi okoliczności. Ich przykładem jest aria w operze Stradelli zatytułowa- nej La forza d'amor paterno, która zapowiada początkowy temat III Symfonii Beet- hovena noszącej tytuł Eroica. dla którego Stradella był zmuszony uciekać z miasta, choć bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem przyczyn owej ucieczki byłby fakt uwiedzenia kolejnej uczennicy. Stradella postanowił wyruszyć do Tu- rynu, ale po drodze uwiódł i porwał pewną młodą wenecką szlach- ciankę, Hortensję Grimani, która wcześniej zatrudniła go do nauki muzyki. Uwiedzenie jej było podwójnym błędem: Hortensja bowiem nie tylko sama należała do sławnej rodziny, ale i "zgodziła się [mó- wiąc słowami pewnego osiemnastowiecznego źródła] żyć w występnej zażyłości z pewnym weneckim szlachcicem", co w rzeczywistości ozna- czało, że była kochanką Alwiza Contarini, potężnego bandyty, praw- dziwego mafIosa prekursora, który wypowiedział Stradelli krwawą wojnę. Uwodząc kobietę, która była zarówno zhańbioną siostrą, jak i niewierną kochanką, Stradella wystawił się na zemstę z dwóch stron i owa zemsta nieuchronnie nadeszła. Stały dostęp Stradelli do owej damy i liczne okazje przebywania z nią sam na sam wywołały w nich obojgu taki afekt, że umówili się, iż razem wyjadą do Rzymu. W kon- sekwencji tego postanowienia wyruszyli tam pewnej pięknej nocy dzięki przychylności wiatru, który ułatwił tę ucieczkę. Odkrywszy znik- nięcie damy, Wenecjanin zastosował zwyczajową w owym kraju meto- dę uzyskiwania satysfakcji za rzeczywiste bądź domniemane krzywdy: wysłał dwóch morderców z poleceniem zabicia zarówno Stradelli, jak i owej damy, dając Zbirom pewną sumę pieniędzy i obiecując więcej, jeśli wywiążą się z tego zadania. Wynajętych zabójców wysłano do kościoła św. Jana na Lateranie, gdzie Stradella i jego kochanka mieli wykonywać skomponowane przez niego oratorium. Kazano opryszkom wmieszać się w publicz- ność, następnie zaś, po występie, zaczaić się i wykonać wyrok. Na szczęście znów dokonało się oswojenie dzikich bestii przez Orfeusza. Podczas koncertu bowiem ludzie ci nie mieli nic innego do roboty, jak tylko obserwować każdy ruch Stradelli i uważnie słuchać muzyki, a gdy zaczęli słuchać, w ich umysłach pojawiły się odruchy człowie- czeństwa. Ogarnęły ich wyrzuty sumienia i przerażenie na myśl o ode- braniu życia człowiekowi zdolnemu dostarczać słuchaczom takich wzruszeń. Krótko mówiąc, odstąpili od swego zamiaru. Poczekali, aż Stradella wyjdzie z kościoła, a potem uprzejmie zwrócili się do niego i damy, która była u jego boku. Najpierw podziękowali za przyjem- ność, jakiej doznali słuchając muzyki, następnie poinformowali o otrzymanym zleceniu i stwierdzili roztropnie, że Stradella i jego ukochana powinni następnego dnia wyjechać z Rzymu. Sami zaś obiecali oszukać swego zleceniodawcę i wyrzec się pozostałej części nagrody, by uwierzył, że kochankowie zdołali wyjechać z Rzymu rano, przed ich przybyciem. W kolejnych dekadach, a nawet stuleciach zainteresowanie barw- nym życiem Stradelli i jego reputacją uwodziciela było większe, jak się zdaje, od zainteresowania jego muzyką. W epoce Stradelli, mimo wszystkich opowieści o nim jako o uwodzicielu, miał on niezrównaną reputację jako muzyk. Gdziekolwiek się udał, szlachta odkrywała w nim talenty nauczyciela, szczególnie zaś znajdowały je w Stradelli młode damy. Niestety Stradella - podobnie jak Zemlinsky z Almą Mahler - nie ograniczał swego nauczania do ćwierćnut i ósemek. Jego ostatnią przygodą okazał się epizod z damą należącą do rodziny Lomellinich. Gdy jej bracia stwierdzili, że Stradella uczy ją czegoś więcej niż muzyki, wynajęli bandę, która go wyśledziła i urządziła zasadzkę. Został zasztyletowany w nocy 25 lutego 1682 roku. Pocho- wano go w kościele delle Vigne w Genui. jednym z ostatnich utworów Stradelli była kantata zatytułowana L Accademia d'amore. Hawkins mówi, że gdy wieść o śmierci Stradelli dotarła do Henryka Purcella i gdy dowiedział się on, że przyczyną zabójstwa tego włoskiego kompozytora była zazdrość, "opłakiwał jego los, a przez wzgląd na jego wartość jako muzyka, powiedział, że wyba- czyłby mu wszystkie krzywdy". "Co ci - dodał od siebie Hawkins - któ- rzy pamiętają, w jakiej miłości pan Purcell żył ze swoją żoną lub raczej jak kochającą żoną okazała się dla niego pani Purcell, zrozumieją bez dalszych wyjaśnień." Istnieje wiele opowieści o romansach Stradelli; niektóre z nich są niewątpliwie fikcyjne. jednak wydaje się pewne, że kompozytor prze- żył dwie próby zabójstwa, wylizał się z zadanych w nich ran, a potem umarł na skutek obrażeń odniesionych w trzecim zamachu. Fryderyk von Flotow skomponował wstrząsającą i krwawą operę o jego życiu zatytułowaną Alessandro Stradella, którą wystawiono w Hamburgu w roku 1844 i która od czasu do czasu pojawia się w repertuarze niemieckich scen operowych. Muzyka tej opery jest jednak wyłącz- nym dziełem Flotowa i można mniemać, że nigdy nie słyszał on ani jednej nuty Stradelli. Obecnie symfonie, arie, oratoria i madrygały Stradelli są dostępne zarówno w formie partytur, jak i nagrań.