Agnieszka "Achika" Szady Próby i błędy Czytelnicy Esensji zdążyli już poznać liczne opowiadania Achiki osadzone w świecie Gwiezdnych Wojen. W bieżącym i dwóch kolejnych numerach magazynu prezentujemy mikropowieść Autorki - kolejne wariacje na temat Nessie i jej mistrza, Qui-Gon Jilla. - Gotowa do wejścia w nadprzestrzeń? - Tak, mistrzu. Qui-Gon płynnym ruchem pchnął dźwignię. Dwuosobowym stateczkiem szarpnęło, siła przeciążenia wcisnęła Nessie w fotel: dziewczynka przez moment miała wrażenie, że jej ciało przesiewa się przez oparcie jak przez sito. Na statkach pasażerskich montowano kompensatory ciążenia, sprawiające, że skok był niemal niewyczuwalny, ale w małych jednostkach były one nieekonomiczne. Złapała oddech, opanowała uczucie niemiłej ciężkości w żołądku. Nie pierwszy raz leciała w nadprzestrzeni tak małym stateczkiem, zdarzało się to jednak na tyle rzadko, że nie zdążyła się przyzwyczaić. Siedzący z przodu mistrz odwrócił głowę, żeby na nią spojrzeć. - Na Coruscancie będziemy za sześć godzin - powiedział. - Sugeruję, żebyś część tego czasu spożytkowała na powtórkę z historii. O czym to ostatnio było? - Wojny sullusjańskie - westchnęła Nessie. Nie miała nic przeciwko historii, ale akurat ten okres obfitował w mnóstwo paktów, zrywanych i zawieranych na nowo, negocjacji i całej masy politycznych subtelności, które jakoś nigdy nie chciały jej się trzymać w głowie. W dodatku myliła jej się Rada Planety z Radą Planetarną. Z pełną obrzydzenia miną sięgnęła po swój podręczny komputerek. - Tylko bez grymasów, padawanko - fakt, że mistrz siedział do niej tyłem, nie stanowił żadnego zabezpieczenia. - Jedi powinien w każdej sytuacji panować nad swoim wyrazem twarzy. - Tak, mistrzu. Uczyła się przez kilka godzin, potem zrobili przerwę na wspólną medytację. Wreszcie na tablicy rozdzielczej zapaliła się zielona lampka i pikający sygnał oznajmił, że zbliżają się do stołecznego układu. Wyskoczyli z nadprzestrzeni i niemal od razu znaleźli się w znajomym gąszczu statków, które nieprzerwanymi sznurami ciągnęły we wszystkich kierunkach na orbicie planety. Qui-Gon z wprawą manewrował między nimi, naprowadzany przez sygnały automatycznych wież kontrolnych. Wylądowali na pustej platformie lądowniczej Świątyni. Porywisty wiatr szarpał ich tuniki, po niebie szybko sunęły kłębiaste, szare chmury. Nikt na nich nie czekał. Qui-Gon zdał statek dyżurnemu technikowi i ruszyli do swojej kwatery. Przekąsili coś, odpoczęli, po czym poszli złożyć sprawozdanie przed Radą. Obecna była mniej niż połowa jej członków - pozostali przebywali w ważnych misjach gdzieś daleko. Nessie z pewnym rozczarowaniem zobaczyła pusty fotel Mace Windu: miała nadzieję, że uda jej się spotkać z Cranberry, ale najwidoczniej wyjechali oboje. Qui-Gon skończył mówić i w pełnej szacunku pozie czekał na komentarze Rady. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał, wreszcie głos zabrał Ki-Adi-Mundi: - Powiadasz więc, mistrzu Jinn, że w trakcie inspekcji kopalni wykryliście urządzenia mogące służyć do produkcji broni. Qui-Gon skinął głową z cierpliwością człowieka, który zmuszany jest do wysłuchiwania powtórki własnych słów. - I, mimo sprzeciwu władz kopalni, rozpocząłeś śledztwo w sprawie ich pochodzenia. - Tak - tym razem widocznie Qui-Gon uznał, że samo kiwanie głową nie wystarczy. Nessie, stojąca pół kroku z tyłu, czuła narastający niepokój. Nie podobało jej się, że mistrz jest traktowany jak podsądny, ale nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć nie pogarszając przy tym jego sytuacji. Milczała więc, starając się zachowywać neutralną minę i powściągnąć nerwowe przestępowanie z nogi na nogę. - Powinieneś był zakończyć misję i zdać nam raport, aby Rada mogła podjąć bardziej, hm, dyplomatyczne dochodzenie. Qui-Gon lekkim ukłonem dał do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę, i wyjaśniająco powiedział: - Każda zwłoka mogła spowodować, że właściciele tej nielegalnej fabryki usuną cały sprzęt i zatrą ślady. Częściowo zresztą zdążyli to zrobić. - Ach - westchnął Ki-Adi-Mundi. - To istotnie zrozumiałe. A czy udało ci się wykryć tych właścicieli? Nessie mimowolnie spięła mięśnie, doskonale wiedząc, jakie będzie następne słowo Qui-Gona. - Nie. - Nie? - Ki-Adi uniósł wysoko krzaczaste, białe brwi. Nessie miała wielką ochotę wrzasnąć: "Skończcie już ten teatr!", zamiast tego jednak opuściła wzrok i skupiła całą uwagę na wzorku posadzki. Czerwone esy-floresy na żółtym tle. Znała je na pamięć. - Wydaje mi się, że mogą mieć powiązania z którąś z wielkich korporacji - zaczął Qui-Gon, ale mistrz Mundi nie pozwolił mu dokończyć. - Nie możemy opierać się na przypuszczeniach. Dla własnego widzimisię omal nie zwróciłeś całej Gildii Górniczej przeciwko Jedi. Czyż w tej galaktyce - jego głos był wzorem cierpliwej łagodności - mało jest konfliktów, byśmy mieli dodawać jej jeszcze jeden? Czerwone listki na żółtym tle. Czerwone płatki na żółtym tle. A może to języki płomienia? Też by pasowało. Qui-Gon lekko schylił głowę na znak, że przyjmuje reprymendę. - Co zatem postanawia Rada? Ponownie zapadło milczenie; przerwał je Plo Koon. Siedział po przeciwnej stronie kręgu, Qui-Gon i Nessie odwrócili się więc, by na niego spojrzeć. - Ostatnio dotarły do nas niepokojące informacje z sektora Yeris. Tamtejsze władze skarżą się na rosnące zagrożenie ze strony piratów, którzy odważają się napadać na statki pasażerskie i transportowe. Podobno kilku polityków ma z nimi układy. Myślę, że mistrz Jinn będzie tam mógł wykazać swoje śledcze talenty. Yoda poważnie skinął głową, splatając dłonie na laseczce. - Tak też stanie się. Do sektora Yeris, mistrzu Qui-Gonie się udasz. - To niebezpieczna misja - odezwał się Ki-Adi-Mundi. - Proponuję, żeby twoja uczennica została na ten czas w Świątyni. Nessie drgnęła, mimo najszczerszych wysiłków, by nad sobą zapanować. Z przestrachem spojrzała na mistrza, ale on nieznacznym gestem dłoni nakazał jej milczenie. - Tak też stanie się - powtórzył Yoda. - Niech Moc będzie z wami. Posiedzenie było skończone. Skłonili się Radzie i wyszli, Nessie prawie dygocąca z powstrzymywanych emocji. Na korytarzu wybuchnęła - półgłosem, żeby nie ściągać niczyjej uwagi. - Mam zostać w Świątyni??? - To przecież nic takiego, Nessie. Wiesz, że czasem się tak robi - mistrz uspokajająco położył jej dłoń na ramieniu. - Ale... ale... - Ale co? Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, przywołując całe swoje opanowanie. Wypuściła powietrze i spojrzała na Qui-Gona. - Mistrzu, wiem, że nie dam rady obronić cię w niebezpiecznej misji - powiedziała powoli i starannie. - Ale padawan powinien być przy swoim mistrzu w każdej sytuacji. Czyż nie tak? - dodała, naśladując sposób mówienia Yody. Qui-Gon uśmiechnął się i potargał jej krótkie włosy. - Masz rację, Nes, ale czasami musimy wykonywać rozkazy, nawet, jeśli są dla nas nieprzyjemne. Na tym... -...polega bycie Jedi - dokończyła dziewczynka ze skrywanym westchnieniem. - No właśnie. A teraz połącz się z dyspozytorem i załatw mi jakiś transport. Nessie skoczyła do mijanego właśnie wbudowanego w ścianę terminala komputera informacyjnego. Wystukała na klawiszach polecenie, chwilę czekała, aż na monitorze ukaże się odpowiedź. - Wolnych statków na dzisiaj nie ma, najbliższy publiczny transport do sektora Yeris za czterdzieści minut - zameldowała. - W takim razie chodźmy, spakuję się. Wrócili do kwatery. Qui-Gon wyciągnął z szafy czystą szatę, zgarnął do podróżnego worka najpotrzebniejsze rzeczy, wezwał automatyczną taksówkę. Wjechali windą na jedną z wielu platform lądowniczych dla małych pojazdów. Po chwili pojawiła się taksówka. Qui-Gon wrzucił bagaż do kabiny, zagarnął Nessie w krótki, mocny uścisk i wskoczył do pojazdu. - Niech Moc będzie z tobą, mistrzu! - pomachała mu ręką. Odmachał zza szyby i już go nie było: śmigacz uniósł się, szybko nabierając wysokości, i po chwili był już tylko jedną z wielu małych kropek w sunących po niebie nieskończonych sznurach pojazdów. Nessie weszła z powrotem do budynku, żeby schronić się przed podmuchami wiatru. Żałowała, że na Coruscancie nie ma Obi-Wana Kenobiego. Wprawdzie od wielu lat był już w pełni usamodzielnionym rycerzem, ale dawni mistrzowie i uczniowie zawsze traktowali się trochę jak rodzina, i odwiedzali tak często, jak im na to pozwalały obowiązki. Pół godziny później stała przy szerokim na całą ścianę oknie widokowym wychodzącym na północny wschód. Portu kosmicznego nie było stąd widać, a gdyby nawet, to i tak nie zgadłaby, na którym ze startujących statków znajduje się Qui-Gon Jinn. Ruch powietrzny nad Coruscantem był najgęstszy w całej galaktyce. Skrzyżowała ramiona, jakby chciała sama siebie objąć i stała tak długą chwilę, bezmyślnie wpatrując się w najeżony wysokościowcami krajobraz. Nie wyczuła obecności Yody, dopóki nie znalazł się tuż przy niej. Stary Jedi, kiedy chciał, umiał poruszać się bezszelestnie. Schowała ręce za plecy i wyprostowała się, przybierając postawę pełną szacunku. Yoda spojrzał na nią z dołu wielkimi, przenikliwymi oczami. - Na dobre jeszcze twój mistrz nie odleciał, a ty już tęsknić zaczynasz, hmm? - Mam złe przeczucia co do tej misji - powiedziała śmiało, choć wiedziała dobrze, że nie spotka się ze zrozumieniem. Yoda ostro stuknął laseczką w podłogę. - Na rzeczywistości się skup, nie na swoich przeczuciach! Teraźniejszość dla Jedi ważna jest. - Tak, mistrzu. Czekała przez chwilę, czy jeszcze czegoś jej nie powie; milczał z dezaprobatą, pożegnała go więc ukłonem i poszła kwatery, którą dzieliła z Qui-Gonem. Wszystkie pomieszczenia mieszkalne w Świątyni wyglądały tak samo: nieduży salonik z kuchenką, po prawej stronie sypialnia mistrza, po lewej padawana. Holowid i stanowisko komputerowe, skromne umeblowanie. Mimo zakazu przywiązywania się do własności, niektórzy stawiali sobie lub wieszali jakieś drobne pamiątki czy obrazki. Nessie miała dwuwymiarowe zdjęcie alderaańskiego oceanu, skalny kwiat z Ryloth i barwną muszlę, którą dostała w prezencie od zaprzyjaźnionego z Qui-Gonem pilota. Trochę płyt z muzyką i książek - to było dozwolone. Przed łóżkiem kolorowy dywanik, który kupiła sobie za zaoszczędzone kieszonkowe. Bez Qui-Gona mieszkanie wydawało się bardzo puste. Nessie usiadła przy komputerze, odrobiła zadane lekcje z astronomii i ksenobiologii. Potem przyszedł czas na obiad. Pokręciła się po kuchni, ale dla jednej osoby nie chciało jej się gotować, postanowiła więc skorzystać ze świątynnej stołówki. Zjechała windą na sam dół, zbiegła z szerokich schodów w holu, pozdrawiając po drodze znajomych Jedi. Usiadła z tacą przy pierwszym wolnym stoliku i zabrała się do jedzenia. Po chwili ktoś stanął nad nią. - Mogę się przysiąść? - Nessie podniosła głowę i zobaczyła brązową, rybią twarz i pomarańczowe oczy Kalamarianina. - Nazywam się Kridd. A ty jesteś Nessie, uczennica Qui-Gona, prawda? Widziałem was razem. Postawił na blacie talerz pełen czegoś wyglądającego jak wodorosty. Usiadł. - Czyim jesteś padawanem? - zagadnęła go. - Ru Sem'heriego - odparł i Nes zrozumiała, czemu zjawił się w jadalni sam. Mistrz Sem'heri przed kilkoma tygodniami zginął w walce z żołnierzami mafii Czarnego Słońca. Cały zakon Jedi pogrążył się w żałobie, a Kridd musiał czekać, aż przydzielą mu nowego mistrza. Mogło to trwać dość długo. W porównaniu z nim, Nessie naprawdę miała szczęście. Po obiedzie poszli na zbiorowy trening. Prowadząca go zielonoskóra Lin Tekku, młoda mistrzyni z rasy Twi'lek, sprawnie podzieliła kilkunastoosobową grupę padawanów w pary według wzrostu, masy ciała i siły mięśni, i klasnęła w dłonie. - Obrona przed atakiem ostrym narzędziem. Pamiętacie podstawowy układ, mam nadzieję? No to raz, dwa! Jedno naciera, drugie się broni, potem zmiana. Start! Partnerką Nessie była Rodianka Zeena - w przełożeniu na ludzką miarę lat nieco starsza, ale dorównująca jej siłą i rozmiarami. Rodianie byli niżsi i chudsi od ludzi i większości innych ras, za to prawie wszystkich przewyższali zwinnością. Teraz też Zeena zaatakowała jak błyskawica, zręcznie uniknęła pozorowanego ciosu, zanurkowała pod wyciągniętym ramieniem Nessie i już przykładała jej do gardła pięść, w której na niby trzymała śmiertelnie groźne ostrze. - Lk'harai! Wygrałam. Teraz ty. Nessie ugięła nieco kolana i przygarbiła się, przyjmując pozę gotowego do skoku domniemanego zabójcy z nożem w ręku. Przez chwilę stała bez ruchu, zastanawiając się, jaką taktykę wybrać. Nagle zmrużyła oczy i zrobiła wypad, jakby chciała zaatakować od lewej - Zeena dała się nabrać i półobrotem zeszła z drogi spodziewanego ciosu. Nessie już była za nią, złapała za łokieć, drugą ręką otoczyła szyję Rodianki i wbiła jej wyimaginowany sztylet w gardło. Znowu zamieniły się rolami, a potem jeszcze raz. Lin Tekku klasnęła w ręce. - Dobrze! Wszyscy świetnie sobie radzą. Teraz przećwiczymy atak od tyłu z rzutem na ziemię. Proszę ustawić się w rzędach. Rwlworro, pamiętaj, że to tylko trening - nie masz wyrywać Bakkiemu rąk, tylko je wykręcać. Start! Po dwóch godzinach Nessie opuściła salę gimnastyczną zgrzana i obolała, ale w znacznie lepszym humorze. Miał rację Obi-Wan, który zawsze powtarzał, że na różne smutki nie ma to, jak porządny trening. Wróciła do kwatery. Kontrolka holocomu mrugała zielono: ktoś zostawił wiadomość. Nessie włączyła odtwarzanie. To Qui-Gon korzystał z tego, że na krótko wyszli z nadprzestrzeni nad Ukio, które stanowiło jeden z przystanków po drodze. Czekało go jeszcze kilkanaście godzin lotu... a potem nie wiadomo ile tygodni żmudnego śledztwa. Nessie westchnęła w duchu. Prawdopodobnie to ostatnia wiadomość od mistrza na bardzo długi czas. Kiedy zajmie się misją, nie będzie mógł zawracać sobie głowy wysyłaniem pozdrowień swojej uczennicy. Qui-Gon skończył mówić i uśmiechnął się, spoglądając prosto w soczewkę niewidzialnej kamery, co dawało taki efekt, jakby patrzył Nessie w oczy. - Niech Moc będzie z tobą, padawanko. - I z tobą, mistrzu - odpowiedziała cicho. Wcisnęła przycisk "pauza", aby dłużej nacieszyć się tym uśmiechem. Gdy zgasiwszy światła kładła się spać, niebieskawy poblask hologramu oświetlał ciemny salon i wpadał przez otwarte drzwi do sypialni. Nagranie wyłączyło się automatycznie, kiedy zasnęła. Następne dni potoczyły się zwykłym trybem. Treningi indywidualne i zbiorowe, obiady w stołówce, lekcje odrabiane przy komputerze zgodnie z dopasowanym do jej wieku i umiejętności programem nauczania. Samotne medytacje. Spacery w świątynnym ogrodzie i wypady do miasta z Kriddem, Ne'drą i innymi przyjaciółmi, gdy pozwalał na to opiekun ich grupy. Słowem - zwyczajne, codzienne życie przeciętnego padawana. Wypełnione pracą i spokojne. Przynajmniej do czasu. Początkowo nie zapamiętywała tych snów. Budziła się nad ranem zlana potem i z bijącym gwałtownie sercem, ale nie potrafiła sobie nic przypomnieć. Żadnych szczegółów, poza tym, że śniło jej się coś bardzo złego. Starała się to ignorować - Jedi nie miewają koszmarów. Zresztą z psychologii ogólnej wiedziała już dostatecznie dużo, żeby potraktować to jako normalną reakcję organizmu na stres. Próbowała radzić sobie medytacjami i zwiększoną dawką ćwiczeń fizycznych, tak, aby wieczorem nie mieć już siły na nic poza padnięciem na łóżko. Po raz pierwszy zapamiętała coś więcej ze snu, kiedy któregoś razu przebudziła się z krzykiem: "Mistrzu!!...", prawie siadając na pościeli. Sypialnia tonęła w szarawym mroku - nad Coruscantem zaczynało świtać. Nessie odgarnęła z czoła posklejane od potu włosy i usiłowała uspokoić oddech i rozdygotane nerwy. Jej mistrz... w tym śnie coś się działo z Qui-Gonem, coś strasznego... jakieś... Starała się chwytać strzępki snu, ale rozpływały się w pamięci jak topniejący szybko śnieg. Im bardziej wysilała pamięć, tym bardziej umykały, zresztą, tak naprawdę bała się przypomnieć sobie, co ją w tym śnie tak przeraziło. Usiadła skulona na łóżku, obejmując kolana ramionami. W gardle czuła wielką kulę. To był tylko sen, powtarzała sobie. Zwykły, głupi sen. Czternastoletni Jedi nie mają jeszcze prawdziwych wizji. I bardzo dobrze. To był tylko sen. Uspokajała się powoli. Udało jej się z powrotem zasnąć na pół godziny przed sygnałem budzika. *** - Koniec rozgrzewki, proszę włączyć zdalniaki. Raz, dwa! Pamiętajcie o zachowaniu odległości. Start! Sala gimnastyczna wypełniła się brzęczeniem latających kul i trzaskiem ładunków odbijających się od ostrzy mieczy świetlnych. Na zbiorowym treningu to dość proste - jak dla Jedi - ćwiczenie było dużo trudniejsze, bo każdy z padawanów musiał uważać, aby nie odbijać promieni w swoich kolegów, jak również, by przypadkowo odbitym promieniem nie oberwać. Przypominało to trochę trening z kilkunastoma zdalniakami naraz i wymagało dużej koncentracji. - Nessie, obudź się! - glos Lin Tekku zabrzmiał nieoczekiwanie surowo. - Zaliczyłaś cztery trafienia. Co się z tobą dzieje? - Przepraszam - bąknęła zawstydzona dziewczynka, opuszczając miecz. - Nie przepraszaj, tylko skup się! I nie opuszczaj zasłony... o, widzisz, co się dzieje? Nessie uskoczyła przed strzałem zdalniaka, ale za późno - promień porażający musnął jej udo. Z sykiem bólu złapała się za nogę. Lin Tekku podeszła do niej. - No, mała, co się dzieje? - zapytała łagodniej, kładąc jej dłoń na ramieniu. Machnięciem dłoni przełączyła zdalniaka w stan oczekiwania. - To poniżej twoich możliwości. Źle się czujesz? Nessie potrząsnęła głową, niezbyt pewna, czy powinna się przyznać do trapiących ją snów. - No! To do roboty! - mistrzyni klepnęła ją w plecy, przyjacielsko, ale z wymówką, i z powrotem uruchomiła kulę. Nessie zacisnęła zęby i zmusiła się do skupienia całej uwagi na nadlatujących strzałach. Po obiedzie udało jej się mniej więcej wrócić do normalności, ale ucząc się na pamięć warunków klimatycznych i przyrodniczych Kothlis nagle przyłapała się na tym, że zamiast powtarzać, bezmyślnie wpatruje się w przestrzeń i usiłuje przypomnieć sobie sen. Zła na siebie wyłączyła komputer i poszła pospacerować trochę korytarzami Świątyni. Może po drodze przypadkowo wpadnie na Yodę i będzie go mogła zapytać, czy te sny oznaczają coś poważnego... Obeszła całą Świątynię dookoła. Tętniący życiem główny korytarz podziałał na nią w jakiś sposób kojąco, chociaż Yody oczywiście nie udało jej się spotkać. Właściwie tak naprawdę go nie potrzebowała - wystarczyło podejść do pierwszego z brzegu znajomego mistrza Jedi, opowiedzieć o swoich problemach i poprosić o pomoc. Nessie jakoś jednak nie mogła się do tego pomysłu przekonać. Popatrzyła na zegarek. Mogłaby pokręcić się trochę przed salą Rady albo przed kwaterą Yody (chociaż w obu tych miejscach samotny padawan ściągnąłby na siebie zainteresowanie każdego przechodnia), ale nie było już czasu: zaraz zaczynał się popołudniowy trening, a jeszcze lekcje czekały na odrobienie... Pobiegła do sali gimnastycznej. Kridd pomachał do niej z daleka. - Cześć, Nessie! Pójdziesz z nami później poćwiczyć na symulatorach? - Pewnie! - odkrzyknęła i nagle zalała ją fala wstydu i złości na samą siebie. Kridd przeżył największą tragedię, jaka może dotknąć Jedi, i jest w stanie normalnie żyć, a ona tu przejmuje się jakimiś snami. Natychmiast masz przestać zajmować się głupotami i skupić na rzeczywistości!, zwymyślała samą siebie. Podziałało. Aż do następnego ranka. Czterdzieści siedem, czterdzieści osiem... nie będę o tym myśleć... czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt. Nie będę o tym myśleć. Jedi nie wierzą w sny... Teraz pompki. Raz... dwa... trzy... to był tylko sen, głupia... cztery... Nessie miała świadomość, że im bardziej próbuje nie myśleć o swoich snach, tym bardziej o nich myśli. Starała się wynajdywać sobie różne zajęcia dla odwrócenia uwagi, ale akurat poranna gimnastyka nie była do tego najlepsza - zajmowała tylko ciało, podczas, gdy umysł swobodnie krążył wokół najbardziej niechcianych tematów. Za karę dołożyła sobie dodatkowych dwadzieścia pompek, ale nie pomogło. Przez ostatnie dwa dni sytuacja robiła się coraz gorsza. Nessie albo w kółko rozmyślała o dręczących ją koszmarach, albo zamartwiała się, co się dzieje z jej mistrzem. Nie przesłał jej żadnych wiadomości i z tego, co wiedziała, nie odmeldował się Radzie, to jednak nie musiało jeszcze oznaczać nic złego. Nie musiało, ale... Oprócz uporczywych snów, które starała się ignorować, Nessie coraz częściej miała wrażenie, że coś wyczuwa. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że dzieje się coś złego, że Qui-Gon jest w niebezpieczeństwie, że potrzebuje pomocy. Starała się wmówić sobie, że to tylko jej przywidzenia. Ostatecznie, była dopiero padawanem; gdyby naprawdę coś się działo, to przecież Obi-Wan pierwszy by to wyczuł. Może wyczuł, skąd możesz wiedzieć. Przecież tu go nie ma. Och, przestań w kółko o tym myśleć! Za kwadrans trening, lepiej się pozbieraj, kretynko, bo mistrzyni Tekku znowu ci zmyje głowę przy wszystkich. Przypasała miecz i wybiegła z kwatery, przekonując samą siebie, że zostawia złe myśli za zamkniętymi drzwiami. Dzień upłynął całkiem przyjemnie. Lin Tekku pokazała im kilka nowych ciosów, a po południu poszli z Kriddem, Ne'drą i Bai-Tr do miasta, bo akurat wypadało jakieś kalamariańskie święto i Kridd zaprosił ich na ciastka. Potem powygłupiali się trochę, biegając i skacząc po wąskich galeryjkach i przęsłach konstrukcyjnych na wysokości dwudziestego piętra. Uspokoili się dopiero wtedy, kiedy jakaś starsza Twi'lek o mało nie zemdlała, patrząc na nich. Nessie wróciła do kwatery w wyjątkowo dobrym humorze. Błyskawicznie odrobiła lekcje, odbyła wieczorną medytację i ćwiczenia relaksacyjne, potem pozwoliła sobie na obejrzenie w holowizji jakiegoś programu rozrywkowego. Kiedy się skończył, zaczęła bezmyślnie przerzucać kanały, aż uświadomiła sobie, że tak naprawdę próbuje tylko odwlec chwilę pójścia spać. Dosyć tego. Jutro idę porozmawiać z Yodą. Posiedzenia Rady Jedi odbywały się o stałych porach, znanych wszystkim, choć oczywiście nikt postronny nie miał na nie wstępu bez wezwania. Nessie z bijącym sercem stanęła w obszernym, półkolistym przedsionku przed salą Rady. Pancerne okno wychodziło na piękną panoramę rozsłonecznionego Coruscantu, ale nie miała teraz głowy do widoków. W myślach powtarzała sobie ułożone rano zdania i gorączkowo zastanawiała się, jak rozegrać sprawę. Podejść do Yody i zagadnąć go? Niegrzecznie. Może lepiej stać z boku i czekać, aż sam podejdzie? Ale wtedy może w ogóle nie podejść... Zorientowała się nagle, że nerwowo przygryza koniec warkoczyka, więc wyjęła go z ust. Podejść czy nie podejść? Może poczekać, aż wszyscy się rozejdą i dopiero wtedy zaczepić Yodę? Ale co będzie, jeśli wyjdzie jako pierwszy?... Syk otwieranych drzwi zaskoczył ją tak, że aż drgnęła. Przeklęła się w myślach za brak skupienia: powinna była wyczuć, że ktoś podchodzi do wyjścia. Członkowie Rady zaczęli opuszczać salę. W ułamku sekundy Nessie nabrała ochoty, żeby odwrócić się i uciec, ale było już za późno i należało wziąć gundarka za rogi. Odetchnęła głęboko i wyprostowała ramiona. Oni cię nie zjedzą, idiotko, czego się boisz?! Plo Koon i Ki-Adi-Mundi w drodze do windy minęli ją jak powietrze. Nessie poszukała wzrokiem Yody, ale stary mistrz z jakichś powodów najwyraźniej został jeszcze na sali. Zawahała się, niepewna, czy ma prawo tam wejść, i w tym momencie podszedł do niej Saesee Tinn. - Co tu robisz, dziecko? Przechodząca obok Adi Gallia zatrzymała się, zaciekawiona. - Po... chciałam... porozmawiać - wykrztusiła Nessie, czując, jak zdradzieckie gorąco zalewa jej policzki. Całe szczęście, że Rada znów odbywała się w okrojonym składzie, bo gdyby tak zwróciło na nią uwagę wszystkich dwunastu członków, to chyba umarłaby na miejscu. - Z mistrzem Yodą - dodała szybko, rzucając pełne nadziei spojrzenie na drzwi do sali, w których pojawiła się właśnie znajoma, spiczastoucha postać. Iktotchianin odwrócił się, zamiatając ciemnobrązowymi szatami. - Mistrzu Yodo? Ktoś ma ważną sprawę do ciebie - w jego głosie pobrzmiewało rozbawienie, ale Yoda na rozbawionego nie wyglądał. - Co takiego, hmm? Cała tak starannie przygotowana przemowa dawno już wywietrzała Nessie z głowy. Zebrała więc całą odwagę i rzuciła się na głęboką wodę. - Czy mistrz Qui-Gon Jinn się odmeldowywał, bo mam poważne obawy, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo - wyrzuciła z siebie jednym tchem. - Niebezpieczeństwo rycerzowi Jedi często grozi - powiedział surowo Yoda. - Poradzić sobie Qui-Gon Jinn potrafi, dlatego mistrzem jest. Zbyt wiele spraw w całej galaktyce się toczy, byśmy jego bezpieczeństwem zajmować się mieli. - W układzie Otega grozi wojna planetarna, kanclerz Valorum poprosił Radę o interwencję - dodał Saesee Tinn jakby wyjaśniająco. - W dodatku zaostrza się ten konflikt z Federacją Handlową... - Nie tłumacz jej, mistrzu Tinn! - Yoda ostro stuknął swoim kijkiem o podłogę. - Nawet padawan orientować się powinien, które sprawy najważniejsze są. - To może chociaż wysłalibyście mu kogoś na pomoc, na przykład rycerza Kenobiego - desperacko powiedziała Nessie i aż zabrakło jej tchu z przerażenia, kiedy uświadomiła sobie, co właśnie robi: poucza członków Rady! Zakręciło jej się w głowie i dopiero po chwili dotarło do niej, co mówi Yoda: - ...mówiłem, na teraźniejszości, nie na swoich przeczuciach skupić się powinnaś! Przywiązanie do mistrza chwalebne jest, jednak świata ci przesłaniać nie powinno. Jeszcze raz stuknął laseczką, odwrócił się stanowczo i podreptał w stronę swojej kwatery. Saesee Tinn również odszedł, oglądając się przez ramię; z wyrazu jego ceglastoczerwonej twarzy nie dawało się nic wyczytać. Przy Nessie została tylko Adi Gallia. - O jakich przeczuciach mówił Yoda? Miałaś jakieś wizje? - Sny - przyznała niechętnie Nessie, opuszczając głowę. - Wiem, że to głupie... starałam się je ignorować... robię co mogę, naprawdę, ale to nic nie daje. Pogarszają się. Nie mogę.. nie mogę się na niczym skupić. Nie wiem, co mam robić - w przypływie rozpaczy podniosła wzrok i spojrzała młodej mistrzyni prosto w oczy, zaraz jednak z powrotem spuściła głowę, zawstydzona. Adi Gallia współczującym gestem dotknęła jej ramienia. - Nie martw się, padawanko. Qui-Gon pomyślnie kończył ryzykowne misje jeszcze zanim ty się urodziłaś - łagodnie uniosła podbródek dziewczynki i z uśmiechem popatrzyła jej w twarz. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Nessie zmusiła się, by odpowiedzieć jej uśmiechem, chociaż wcale nie czuła się pocieszona. - Niech Moc będzie z tobą - kobieta serdecznie poklepała ją po ramieniu. - No, biegnij. Czy mi się zdaje, czy powinnaś być teraz na przedpołudniowym treningu? - uniosła szelmowsko brew i roześmiała się na widok spłoszonej miny dziewczynki. - Nie martw się. Powiedz Lin Tekku, że rozmawiałaś ze mną, to cię usprawiedliwi. Wie, jaka potrafię być gadatliwa. Nessie roześmiała się również, trochę zakłopotana. - No! I tak trzymaj! - najmłodsza członkini Rady odwróciła się zamaszyście i pomaszerowała w głąb korytarza. Dzień upłynął bez żadnych zmian. Nessie ciągle miała wrażenie, że słyszy wołanie swojego mistrza. Rozpraszało ją to do tego stopnia, że na cotygodniowym kursie pierwszej pomocy przez pomyłkę pomogła wstać domniemanemu rannemu z urazem kręgosłupa i zarobiła srogą burę od prowadzącego zajęcia uzdrowiciela. Na treningach szło jej tak sobie. Przyjaciele chyba coś zauważyli, bo Kridd i Ne'dra rzucali jej spod oka niespokojne spojrzenia, nikt jednak o nic nie zapytał. Wieczorem czuła niemal wstręt na myśl o powrocie do pustej kwatery. Zamiast tego wyszła na dach, najwyżej, jak się dało, w znajomą plątaninę wywietrzników, wieżyczek i przęseł. Znajomą, bo Qui-Gon miał w zwyczaju zabierać ją tam na ćwiczebne marszobiegi, nierzadko nawet w środku nocy. Przysiadła na metalowym zadaszeniu jednego z kanałów wentylacyjnych i usiłowała zebrać myśli. Nad Świątynią zapadał zmierzch. Wiał przyjemny, ciepły wietrzyk, niebo było ciemnofioletowe, tylko nad zachodnim horyzontem jaśniała jeszcze zielonkawo-błękitna zorza. Sunące w równych rzędach oświetlone promy i śmigacze wyglądały jak sznury klejnotów. Nessie podciągnęła jedno kolano pod brodę i zastygła w bezruchu - drobna, ciemna sylwetka odcinająca się ostro na tle nieba. Dobra, spróbuj pomyśleć logicznie, to nie boli. Wszyscy na pewno mają rację, że Qui-Gon sobie poradzi. Niepotrzebnie się o niego zamartwiam. Tylko dlaczego ciągle mi się zdaje, że mnie woła? Złudzenie. Wszyscy wiedzą, że o mentalny kontakt najłatwiej jest w transie medytacyjnym, a wtedy jakoś nic nie czuję. Nawet wtedy, kiedy sama staram się z nim skontaktować. Wszyscy wiedzą też, że Moc to nie łącze hiperprzestrzenne i nie poddaje się prostym regułom. Owszem, w medytacji o kontakt najłatwiej. Ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Masz te sny od ośmiu... nie, od dziewięciu dni. Jeśli mistrzowi nawet groziło jakieś niebezpieczeństwo, to już dawno sobie z nim poradził... albo zginął. Przestań!!! Nie będę o tym myśleć. Ale przecież te sny i przeczucia nie muszą oznaczać, że coś mu grozi teraz. Może to wizja przyszłości. To by tłumaczyło, dlaczego jest taka uporczywa. No i co, że przyszłości, zanim dolecę na Yeris, to już dawno może być po wszys... Drgnęła gwałtownie, oblana falą gorąca od stóp do głów, rozejrzała się nerwowo, jakby ktoś mógł podsłuchać jej myśli, potem sklęła się w duchu za tak idiotyczne zachowania. Niemniej właśnie sprecyzowała w myślach coś, co krążyło jej po peryferiach świadomości co najmniej od dwóch dni, a do czego nie chciała się przyznać nawet sama przed sobą. Lecieć w ślad za Qui-Gonem? Idiotka, w czym niby chcesz mu pomóc, z czym sam nie byłby w stanie sobie poradzić? Prędzej sama się wpakujesz w jakieś kłopoty. Musiała przyznać swojemu wewnętrznemu głosowi rację. Oczywiście, jeśli Qui-Gon był w niebezpieczeństwie, to uratować go mógłby tylko inny dorosły Jedi - a najlepiej kilku - a nie czternastoletnia padawanka. Dziś jednak stało się dla niej jasne, że takiej pomocy nie uzyska. A myśl o tym, że jej mistrz jest gdzieś daleko, sam, może uwięziony, ranny lub umierający, była nie do zniesienia. Padawan powinien zawsze być przy swoim mistrzu. Ciekawe, jak niby chcesz go znaleźć na obcej planecie? Jak już będę w zasięgu, mogę go wezwać przez komunikator. Albo nie, nie wezwać, tylko znaleźć przez namierzanie. Nessie zaczęła dygotać jak w ataku dreszczy. Przycisnęła knykcie palców do zaciśniętych zębów, zamknęła oczy. Co ona najlepszego robi? Przecież właśnie zastanawia się nad ucieczką ze Świątyni. Za takie nieposłuszeństwo mogą ją wyrzucić z Zakonu! Zrobiło jej się niedobrze na samą myśl. Wprawdzie nigdy nie słyszała o tym, żeby kogokolwiek wyrzucono z Zakonu, ale też nigdy w życiu nie słyszała o tak jaskrawym naruszeniu dyscypliny. Zerwała się z daszku wywietrznika i zaczęła nerwowo chodzić w jedną i w drugą stronę, niezdolna już dłużej usiedzieć na miejscu. Głupia, nikt cię znikąd nie wyrzuci. Najwyżej... najwyżej dostaniesz jakąś karę. Nie wiedziała, co konkretnie mogliby jej zrobić, bo kary nie były szczególnie rozpowszechnione w życiu Jedi. Podeszła do krawędzi dachu i spojrzała na nocną panoramę Coruscantu. Morze kolorowych świateł, małych i dużych, ruchomych i nieruchomych. Lubiła ten widok. Popatrzyła w dół, na przepaść pod swoimi stopami. Qui-Gon długo musiał ją przyzwyczajać do przebywania bez lęku na takich wysokościach... Mogą mnie odebrać mistrzowi. Podmuch wiatru wydał jej się nagle lodowato zimny. Odeszła od krawędzi na uginających się nogach i z powrotem usiadła na daszku, obejmując rękami ramiona. W żołądku czuła straszny, ołowiany ciężar. Tak. To mogliby zrobić. Wprawdzie o przypadku odebrania ucznia mistrzowi Nessie też nigdy nie słyszała, bez trudu jednak mogła sobie wyobrazić Plo Koona i Mundiego wydających odpowiedni wyrok. "Buntownicza osobowość mistrza Jinna wywiera niekorzystny wpływ na jego wychowankę, rozsądnym więc będzie, aby jej dalszą edukację poprowadził ktoś inny..." Przestań!!! Z całej siły uderzyła pięścią w pokrywę wywietrznika, aż gruby metal dźwięknął głucho. Nessie skrzywiła się z bólu i rozmasowała dłoń To nieprawda. Mistrzom nie odbiera się padawanów, wszyscy o tym wiedzą. ...no, nie jest to nigdzie zapisane, ale i tak wszyscy wiedzą. To jest po prostu podstawa. A gdyby jednak...? Jak przeżyłaby taką hańbę? A Qui-Gon?... To chyba nawet gorsze od wydalenia z Zakonu. Jeśli Qui-Gon zginie, to i tak nie będziesz miała mistrza... Przestań!!! Zgięła się wpół i z jękiem złapała za głowę, jakby chciała uciszyć ten przeklęty wewnętrzny głos. Miała wrażenie, że za chwilę oszaleje z tej rozterki i nerwów. Zsunęła się z wywietrznika i usiadła obok, opierając o niego skroń. Siedziała tak długo bez ruchu i bez myśli, czując wewnętrzną pustkę. Wstała, kiedy zmarzła i ścierpły jej nogi. Przeciągnęła się, automatycznie zrobiła kilka przysiadów. Chyba już późno. Czas iść spać. Nic mądrego już nie wymyślę. W ramach wieczornej gimnastyki pobiegała trochę po dachach, skacząc przez wywietrzniki i przebiegając po wąskich przęsłach konstrukcyjnych. Nie sprawiło jej to jednak takiej przyjemności, jak zazwyczaj. Wróciła do kwatery, wzięła prysznic. Przed pójściem do łóżka zajrzała jeszcze do holonetowej informacji - ot, tak sobie. Najbliższy tranzytowy statek pasażerski do sektora Yeris odlatywał dokładnie za trzydzieści dwie minuty. To było jak przeznaczenie. *** Później nie mogła sobie przypomnieć, w jaki sposób znalazła się na statku. Pamięć zachowała strzępy oderwanych obrazów: przylot do portu automatyczną taksówką, gwarny tłum przelewający się powoli przez bramki odprawy celnej - ale żadnych szczegółów. Jakimś cudem musiała zebrać resztki przytomności umysłu i włożyć na siebie poncho, żeby nie rzucało się aż tak bardzo w oczy, kim jest. Na wszelki wypadek. Wprawdzie płowe i brązowe tuniki, jakie nosili Jedi, były zbliżone do przeciętnego stroju niezamożnych ludzi w praktycznie całej galaktyce, ale już miecz świetlny u pasa identyfikowałby ją jednoznacznie. A schowanie go do plecaka nawet nie przyszło jej do głowy - jedną z pierwszych rzeczy, jakie wpaja się padawanom, jest to, że broń zawsze należy mieć pod ręką. Nie pamiętała, jak się spakowała, jak wezwała taksówkę, ani w jaki sposób kupiła bilet. Wszystko dookoła przesuwało się jak we śnie, nierealne, jak za szklaną szybą albo pod wodą. Kiedy znalazła się w swojej ciasnej, jednoosobowej kabinie trzeciej klasy, z wolna zaczęła dochodzić do siebie. Usiadła na koi, wypuściła z dłoni kurczowo ściskany pasek od plecaka. Zrobiłam to. Naprawdę to zrobiłam. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy być zła na samą siebie. Nic już nie wiedziała. Opadła na wznak na łóżko i zagapiła się w sufit, nawet nie próbując uporządkować tego koszmarnego chaosu w głowie. Po pewnym czasie poruszyła się, tylko po to, żeby zdjąć buty i odpiąć pas z mieczem. Nie chciało jej się rozbierać ani gasić światła. Obudziła się rano - to znaczy, rano zgodnie ze swoim rytmem dobowym, bo statek działał według czasu z Korelii i na zegarze dochodziło już południe. Po otwarciu oczu poderwała się i przez chwilę rozglądała nieprzytomnie, zdezorientowana obcym otoczeniem, dopóki nie uświadomiła sobie, gdzie się znajduje. To nie był sen. Naprawdę lecę do Qui-Gona. Przykryła oczy przedramieniem, pragnąc, by to jednak był sen. Co ja narobiłam... Leżała tak jakiś czas, dopóki w końcu nie zmusiła się, by wstać i stawić czoło rzeczywistości. Opuściła nogi na podłogę i usiadła. Wszystkie działania i przemyślenia z poprzedniego dnia wydały się jej nagle straszliwie dziecinne i pozbawione sensu. Uciec ze Świątyni i narazić siebie i mistrza na nie wiadomo jakie straszne konsekwencje tylko przez jakieś głupie sny... Znieruchomiała, schylając się po plecak. Sny. Mogła przysiąc, że tej nocy nic się jej nie śniło. Nic. Oczywiście, to mógł być przypadek albo skutek spania w obcym miejscu... cokolwiek. Ale nie można było nazwać przypadkiem tego, że gnębiący ją od tygodnia niepokój zniknął gdzieś bez śladu. Czuła się, jakby błądząc długo po lesie nagle odnalazła właściwą drogę. Moc mnie prowadzi. Może oberwę później za to, ale teraz mogę być pewna, że dobrze robię. Zawsze mi powtarzali, że Jedi powinni kierować się Mocą, no to się kieruję. Nieważne, co na to powie Rada. Umyła się, założyła buty i poncho, przypięła miecz i wyszła z kabiny z uczuciem, że właśnie wstępuje na nową drogę swojego życia. Na statku była właśnie pora obiadu, więc Nessie, dla której normalnie zbliżałaby się pora śniadania, razem z innymi pasażerami udała się do jadalni. Kabiny trzeciej klasy nie były wyposażone w terminal komputerowy, ale po drodze znalazła wbudowany w ścianę komputer informacyjny. Wywołała na monitorze plan statku i postarała się zapamiętać rozmieszczenie głównych pomieszczeń, korytarzy ewakuacyjnych i kapsuł ratunkowych. Sprawdziła też, ile godzin potrwa lot na Yeris, bo w amoku poprzedniej nocy ta informacja jakoś jej umknęła. Jadalnia dla pasażerów drugiej i trzeciej klasy była wspólna; rozmiarów chyba boiska, podzielona na kilka mniejszych pomieszczeń. Nessie odstała swoje w kolejce przy kontuarze obsługiwanym przez robota bardzo podobnego do tego, którego mieli w stołówce w Świątyni, wybrała z zestawu koreliański gulasz i sałatkę i z tacą w ręku ruszyła w głąb sali, rozglądając się za wolnym miejscem. Większość stolików była przez rodziny najróżniejszych ras albo zaprzyjaźnione grupki. - Hej, szukasz miejsca? Chodź do nas! - zamachała ręką jasnowłosa dziewczynka w jej wieku siedząca obok nieco młodszego, równie jasnowłosego chłopca. - Siadaj. Ruvik, zabierz ten talerz, nie musisz się tak rozwalać. Jesteś sama? Ja się nazywam Britte Linn Jole, a to mój brat Ruvi. - Ruvve Jole - poprawił obrażonym tonem chłopiec. - Nie gada się z pełną buzią! - skarciła go siostra i znów zwróciła się do Nessie, która usiadła i właśnie zanurzała widelec w jedzeniu. - Skąd jesteś? Bo my z Bandomeeru. Byliśmy na Coruscancie na feriach, u naszej cioci. Wujek miał nas odwieźć, ale nie mógł się urwać z pracy i puścili nas samych! Ty też jesteś sama? - Tak - odparła Nessie, zastanawiając się, na które z pytań odpowiedzieć najpierw. - Jestem z Coruscantu, nazywam się Nessie. - Nessie? Ładne imię. To zdrobnienie od czegoś? Ja mam Britte po jednej babci, a Linn po drugiej, ale wszyscy mówią na mnie Brittelin. Gdzie lecisz? - Na Yeris. - O, to wcześniej wysiadasz, niż my, szkoda - zauważył chłopiec, pospiesznie przełykając kęs swojej zapiekanki. - Ruvi już się nauczył na pamięć wszystkich przystanków po drodze na Bandomeer - wyjaśniła jego siostra z pewną dumą. Nessie zajęła się swoim posiłkiem, słuchając gadania Brittelin, która równocześnie jadła, strofowała brata i paplała bez końca, wyraźnie zachwycona znalezieniem rówieśniczki. - Gdzie masz kabinę? Bo my na poziomie B24TD, niedaleko windy. Po obiedzie idziemy pograć na automatach, idziesz z nami? - Pewnie - powinna wprawdzie poćwiczyć z mieczem, ale gdzie na statku można znaleźć na to miejsce? Skończyli jeść, wrzucili puste tace do zasobników i zaczęli przeciskać się w stronę wyjścia. Nowa znajoma opowiadała o tym, co zobaczyli na Coruscancie. Nessie słuchała, przytakując co jakiś czas, kiedy była mowa o znanych jej miejscach. - Dlaczego nic nie mówisz? - spytała Britte Linn, kiedy szli głównym korytarzem, szukając sali rekreacyjnej. Drogę wskazywały im strzałki oznakowane kolorowymi symbolami. - A jak niby ma coś mówić, jak ty bez przerwy nawijasz? - Ruvve pokazał jej język i szybko odskoczył na bezpieczną odległość. Siostra pogoniła go korytarzem z zamiarem wytargania za uszy, ale w końcu dała za wygraną. W sali gier panował wesoły hałas: mieszanina melodyjek, świstów i wybuchów z poszczególnych automatów. Były tam gry dwu- i trójwymiarowe, symulatory, jak również tradycyjne gry zręcznościowe i siłowe. - W co najbardziej lubisz grać? - zapytał Ruvve, trzymający się jeszcze poza zasięgiem rąk swojej siostry, chociaż oboje chyba już zapomnieli o konflikcie. - Ja najbardziej lubię "Piracki pościg", bo jest dużo strzelania. Ciekawe, czy tutaj go mają. "Wyścig Boonta" też jest fajny. Brittelin woli jakieś debilne dziewczyńskie gry. - "Zaczarowany labirynt" to nie jest dziewczyńska gra, ty głupku! - szturchnęła go siostra. - Wszyscy w mojej klasie w to grają. Znasz to, Nessie? - Nie - odparła. W Świątyni Jedi gry komputerowe nie cieszyły się popularnością, z wyjątkiem symulatorów lotu i gier strategicznych, opracowanych tak, aby rozwijać u padawanów raczej umiejętności polityczne niż militarne. Kupili kilka żetonów u zarządzającego salą Toydarianina. Ruvve od razu popędził w stronę pierwszego wolnego automatu, ozdobionego jaskrawym napisem "Postrach wielkiego miasta". - Zagrasz ze mną, Nessie? - zapytał podekscytowany, sadowiąc się w fotelu. - W ten pościg można grać w dwie osoby. - Zagram, jak chcesz, ale to trochę niesprawiedliwe: jestem starsza od ciebie. - I jestem Jedi, dodała w myślach, wahając się, czy im powiedzieć. - Co będzie, jak przegrasz? - E tam - nie przejął się chłopiec. - Może wreszcie będę miał jakieś emocje... bo z tą moją głupią siostrą to i tak zawsze wygrywam - uchylił się przed kuksańcem Brittelin. - Wolisz gonić czy uciekać? - A ty? - Ja wolę gonić, mogę? - Pewnie - Nessie zajęła miejsce obok, przy konsoli udającej pulpit sterowniczy jednoosobowego śmigacza. Na sporym ekranie przed nimi ukazała się najeżona drapaczami chmur panorama jakiegoś miasta w zachodzącym słońcu. Przypominała trochę Coruscant, a trochę Korelię. Na tle wysokościowców pojawiły się dwa pojazdy, jeszcze nieruchome. Śmigacz Nessie był zielonym, mocno odrapanym ZK-30 starego typu, Ruvvemu przypadł czarno-srebrny Al-120-S o bardzo gangsterskim wyglądzie. Dziwnie było grać czymś, co nie było symulatorem - oba śmigacze były widoczne z zewnątrz, jak na filmie, a ona była przyzwyczajona do patrzenia z perspektywy pilota - szybko jednak przeszła nad tym do porządku dziennego i gra zaczęła ją nawet wciągać. Pojazdy mknęły między budynkami, w szaleńczych skrętach unikając zderzenia z innymi uczestnikami ruchu, wymijając fantazyjnie (i bezsensownie) poprzerzucane nad ulicami łuki i pomosty. Co jakiś czas pojawiały się szpiegowskie sondy, które trzeba było zestrzeliwać, i śmigacze policyjne, które należało gubić. Nessie musiała też unikać trafień ostrzeliwującego ją Ruvvego. Skupiając się na grze z całych sił, zgodnie z obowiązującą wśród Jedi zasadą, że jeśli już coś się robi, to należy to robić jak najlepiej, zwiększyła prędkość do granic nieosiągalnych dla większości zawodników. Al-120-S zaczął zostawać w tyle. Britte Linn dopingowała ich okrzykami - raz jedno, a raz drugie, żeby było sprawiedliwie. Limit czasu wyczerpał się wreszcie i gra zakończyła się tryumfalnym brzęczykiem. Jeden zero dla ZK-30. Ruvi puścił stery i odwrócił się do Nessie. - Jak ty to zrobiłaś?! - zawołał z zachwytem, zupełnie nie przejmując się przegraną. - Nie zaliczyłaś ani jednego punktu karnego! Nigdy nie widziałem, żeby jakaś dziewczyna tak grała. Dziewczyna może nie, ale Jedi... - Jestem starsza od ciebie - przypomniała mu, nie zamierzając na razie ujawniać swojej tożsamości. Z Britte Linn zagrała w trójwymiarową grę "Zaczarowany labirynt". Ponieważ tu nie liczyła się szybkość i refleks, ale raczej doświadczenie i znajomość realiów gry, Britte poszło znacznie lepiej, zwłaszcza w poszukiwaniu ukrytych skarbów i rozwiązywaniu zagadek zadawanych przez magiczne stworzenia. Ruvve tymczasem zabawiał się jakąś bardzo krwawą zręcznościową strzelanką. Kiedy skończyły ze swoją grą, zaczęły mu kibicować, jednocześnie rozmawiając. Tak naprawdę, to mówiła tylko Britte Linn, przez cały czas trajkocząc o szkole, strojach i jakichś zespołach muzycznych. Nessie nie znała się na tym, ograniczała się więc do wtrącania "No, no!" lub "Naprawdę?" w odpowiednich miejscach. Britte najwyraźniej to wystarczało. - Zagramy w coś jeszcze? - zaproponowała, przerywając wywód o najczęściej stosowanych przez piosenkarki dietach odchudzających. - Nie wiem... - Nessie zaczynała czuć się nieswojo: jeszcze nigdy nie poświęciła tyle czasu na rozrywkę. Powinna trochę potrenować, ale miała wątpliwości, czy na statku poza siłowniami, które mijali po drodze, jest jakaś sala gimnastyczna. - Polatajmy na symulatorze! - wrzasnął Ruvve, odwracając się od swojej gry, która właśnie się skończyła. - Ruvik, szkoda pieniędzy, przecież i tak zawsze się rozwalamy na pierwszej asteroidzie... - To nic, Nessie popilotuje. Popilotujesz, Nessie? Tak ci świetnie szło z "Postrachem miasta". Nes spojrzała na stojący w kącie symulator "Kosmiczna przygoda" - nowoczesny model, prawie tak dobry, jak te, które mieli w Świątyni. To zupełnie coś innego, niż jakieś tam gry. Od biedy można by to nawet uznać za odrabianie lekcji... - Popilotuję. Złożyli się po kilka kredytów, bo symulator był droższy, niż zwykłe gry, i poszli kupić żetony u Toydarianina. Zaśmiał się ochryple, kiedy powiedzieli, o co im chodzi. - Nie dacie rady, dzieciaki. Rozwalicie się po pięciu sekundach, a tam nie ma dodatkowych żyć, jak w grze... Ale co tam, wasza strata to mój zysk. Z żetonami w garści podeszli do symulatora. Wyglądem naśladował przednią część niedużego, zgrabnego stateczku bliskiego zasięgu. Wszystko było wiernie odtworzone, włącznie ze światłami pozycyjnymi, chociaż oczywiście okna były fałszywe - dla pełni wrażeń gracz musiał był całkowicie odcięty od świata zewnętrznego. Wrzucili żetony w miejsce, w które w prawdziwych statkach wkłada się otwierającą drzwi kartę magnetyczną. Właz bezszelestnie odsunął się do góry, ukazując wnętrze kokpitu jak prawdziwe. Były w nim cztery fotele, tak, że oprócz pierwszego i ewentualnie drugiego pilota w zabawie mogło brać udział jeszcze dwóch pasażerów. Ruvve podskakiwał w miejscu z emocji. - Mogę siedzieć z przodu? Mogę? Briii, pozwól mi usiąść z przodu! - Siadaj, siadaj - widać było, że Brittelin jest przyzwyczajona do ustępowania młodszemu bratu. Wprawdzie lekkie poncho nie krępowało ruchów Nessie, uznała jednak, że w trakcie pilotażu woli mieć stuprocentową wygodę. Niewiele myśląc zdjęła je i rzuciła na oparcie fotela. Ruvik aż się zachłysnął, jego zaskoczenie uderzyło w nią jak fala. Odwróciła się. Rodzeństwo Jole wpatrywało się w nią z jednakowym wyrazem osłupienia na twarzach. A właściwie nie na nią, tylko na... - Czy... to jest... miecz świetlny? - wykrztusił w końcu chłopiec. Skinęła głową. Nie była pewna, czy powinna być na siebie zła za dekonspirację. A, co tam, w końcu i tak by się zorientowali. Zresztą przecież wcale nie mam powodu się ukrywać. - Prawdziwy? - A co myślisz, głupku?! - rzuciła się jego siostra, zanim Nessie w ogóle zdążyła się odezwać. - Prawdziwy. - Mogę dotknąć? - To nie zabawka. No dobrze, możesz, tylko trzymaj się z daleka od przycisków. Ruvve ostrożnie wyciągnął rękę i z szacunkiem dotknął srebrnej rękojeści. Tymczasem jego siostra najwyraźniej ciągle jeszcze dochodziła do siebie. - To ty jesteś... ty jesteś... - Ona jest Jedi, ślepa komendo! - Ruvik pokazał siostrze język, biorąc odwet za nazwanie go głupkiem. - No, niezupełnie. Dopiero uczę się, jak być Jedi - Nessie przesunęła dłonią po warkoczyku. - Jestem padawanem. - To dlatego jesteś taka... - Brittelin szukała właściwego słowa - taka... inna. Od razu zauważyłam, że jesteś strasznie poważna. I nic nie mówiłaś o swojej szkole, i w ogóle. No jasne, bo ty pewnie w ogóle nie chodzisz do szkoły! Ale ci fajnie! - Dlaczego? - zdziwiła się Nessie. Nagle dotarło do niej, jak mało w istocie wie o życiu tak zwanych zwykłych ludzi. - No jak to... - Britte wydawała się być zbita z tropu. - Nie musisz odrabiać lekcji, nie masz klasówek... i w ogóle... Nes uśmiechnęła się. - No, coś ty? Oczywiście, że odrabiam lekcje. Uczę się co najmniej pięć godzin dziennie, nie licząc treningów. A co to są klasówki? - A kto ci zadaje lekcje? I czego się uczysz? - Mój mistrz... a jak go nie ma, to komputer. A uczę się tego co wszyscy: historii, polityki, ksenobiologii, astronomii... - Ojeju, przestańcie gadać o szkole! - Ruvve wdrapał się do kabiny i zajął miejsce obok pilota. - Chodźcie, polatamy sobie. O rany, będę lecieć symulatorem z prawdziwą Jedi! Ale super! Ale super! Pół godziny później pili oranżadę w barku. Ruvve ciągle jeszcze przeżywał zabawę w symulatorze. - Ale było super, jak lecieliśmy przez to pole asteroidów! Ale niesamowicie rzucało! A jak nas zaczął gonić ten kosmiczny potwór, to myślałem, że już po nas! Ale najlepsze to było, jak wpadliśmy w sam środek tej strzelaniny z piratami... - Tak, słyszałam jak piszczałeś - wtrąciła jego siostra. - Wcale nie piszczałem!... Za to ty się darłaś jak najęta jak straciliśmy sterowność i spadaliśmy w ten lodowy labirynt. - Głupi jesteś! - Sama jesteś głupia! Nessie jednym uchem przysłuchiwała się tym siostrzano-braterskim przepychankom, zastanawiając się usilnie, co zrobić z resztą dnia. Pakując się w pośpiechu nie wzięła swojego podręcznego komputerka, ale gdyby znalazła dostęp do jakiejś bazy danych, mogłaby się pouczyć. Nie powinna robić sobie zaległości, już i tak wystarczy, że uciekła ze Świątyni... Skrzywiła się w duchu na myśl o tym. W wirze gier i nowych znajomości udało jej się chwilowo zapomnieć, co zrobiła - a może raczej nie zapomnieć, tylko jakby odsunąć na dalszy plan. Może, jeżeli będzie pilnie wypełniać obowiązki naukowe, zmniejszy to trochę jej wyrzuty sumienia... Przypomniała sobie, że po drodze do sali gier widziała strzałkę wskazującą drogę do kawiarenki holonetowej. Tam będzie dostęp do potrzebnych jej danych. Dopiła swoją oranżadę i odstawiła szklankę. - Chyba muszę już iść. Rodzeństwo momentalnie przerwało sprzeczkę. - No co ty, Nessie! Nie odchodź! Gdzie chcesz iść, przecież tu nic nie ma? - Powinnam się pouczyć przed obiadem... znaczy, przed kolacją. Albo potrenować, tylko, że tu nie ma za bardzo jak. - Musisz tak cały czas wkuwać, nawet, jak jesteś sama? - zdziwił się Ruvik. - Wystawiają wam stopnie? - Stopnie nie, ale... no, po prostu muszę się uczyć, bo... bo muszę - nie wiedziała, jak inaczej wytłumaczyć to, co dla wszystkich Jedi było oczywiste. Chłopiec pokręcił głową. - Ja to bym tak nie mógł. No dobra, a jak już się pouczysz, to co będziesz robić? - Nie wiem. Powinnam trochę poćwiczyć z mieczem, ale na statku nie ma na to miejsca. Może pobiegam po korytarzach albo coś. - Jeju!!... Będziesz ćwiczyć z mieczem?! A będziemy mogli popatrzeć? - Pewnie, że moglibyście popatrzeć, ale przecież mówię, że to nie ma miejsca. Potrzebna by była sala gimnastyczna, a chyba nic takiego tu nie mają, same siłownie - Nessie wstała od stolika. - No to cześć, na razie. - To idź się uczyć, a my ci poszukamy miejsca - nieprzytomny z wrażenia Ruvve szarpał siostrę za rękaw. - Słyszałaś?! Słyszałaś?! Będziemy mogli popatrzeć, jak ona ćwiczy z mieczem! - Lepiej leć za nią i spytaj, w której kajucie mieszka - przytomnie zauważyła Brittelin. Nessie szła w stronę swojej kabiny: przed zabraniem się do nauki zamierzała jeszcze pomedytować. Starała się sprecyzować, co właściwie czuje. Bałwochwalczy zachwyt, z jakim traktował ją Ruvve, był przyjemny i w sumie zabawny, ale trochę krępujący. Przez całe życie wpajano jej, że rycerz Jedi powinien być skromny i w żaden sposób nie starać się wyróżniać. Oczywiście, nikt nie mógł jej zarzucić, żeby się starała - samo tak wyszło, ale i tak miała wrażenie, że narusza jakieś zasady. Podróżując ze swoim mistrzem napotykała rozmaite zachowania ludzi w stosunku do Jedi. Większość traktowała ich z pełnym rezerwy szacunkiem, czasem z nieufnością. Zdarzała się otwarta sympatia, jak i otwarta wrogość - to ostatnie zwykle ze strony osób, które miały coś na sumieniu. Nigdy dotąd nie spotkała się z kimś, kto samo przebywanie w towarzystwie Jedi - gdzie tam Jedi, ledwie padawana - traktuje jako niesłychany zaszczyt i szczęście. Zresztą Britte Linn też była pod wrażeniem, tylko, będąc starszą, nie okazywała tego w tak wyraźny sposób. No dobra, nigdy dotąd po prostu nie spotkałam postrzelonego dziesięciolatka. Widocznie w tym wieku się tak ma. Kto niby miałby dostawać fioła na widok "prawdziwego, żywego" Jedi? Dyrektor kopalni na Anoat? Prezydent Korelii? Jakoś nigdy nie zastanawiała się nad tym, że poza zamkniętym kręgiem Jedi nie zna praktycznie nikogo. W czasie misji spotykała, rzecz jasna, zwykłych ludzi (bo politycy i inni tacy się nie liczyli), ale nigdy nie miała czasu ani okazji do nawiązywania bliższych znajomości. Przyklękając w pozycji medytacyjnej uśmiechnęła się w duchu. Podróże faktycznie kształcą, nie ma co. *** W Świątyni Jedi zniknięcie jednej padawanki zauważono około południa. To, że nie przyszła na trening, nie wzbudziło jeszcze niczyich podejrzeń. Jedi są wystarczająco obowiązkowi, żeby nie stosować wobec nich jakiegoś specjalnego rygoru. Nie przyszła to nie przyszła, widocznie ma jakieś ważne sprawy. Ale po południu opiekujący się grupą Rede Kaheri, dobroduszny Iktotchianin o skłonnościach do tycia, wreszcie się zaniepokoił. Porozmawiał z Lin Tekku, która przyznała, że zauważyła ostatnio dziwne zachowanie uczennicy Qui-Gona. Używając awaryjnego kodu otwierania drzwi weszli do jej kwatery - była pusta, a komputer wyłączony. Aby do niego zajrzeć, potrzebowali hasła-matki, znanego tylko członkom Rady. Tak się złożyło, że pierwszym członkiem Rady, do którego się zwrócili, był Saesee Tinn. - Co, ta mała od Jinna gdzieś wsiąkła? Kręciła się ostatnio pod salą Rady, chyba się niepokoi o swojego mistrza. Zapytajcie Gallii, ona z nią rozmawiała. Adi Gallia powtórzyła to, co powiedziała jej Nessie. Zapis połączeń przez holocom jednoznacznie wskazywał, że poprzedniego dnia została z niego wezwana latająca taksówka. Sprawdzenie kierunku jej kursu, rozkładu lotów i składu pasażerów pierwszego statku lecącego na Yeris było już tylko formalnością. Rede Kaheri bliski był załamywania rąk. - Co jej się stało? Takie spokojne, posłuszne dziecko! - Uciekła - z niedowierzaniem powiedziała Lin Tekku, właściwie do siebie. Takie wydarzenie nie mieściło jej się w głowie. - Nie uciekła. Poleciała do mistrza - poprawiła w zamyśleniu Adi Gallia. - Jak to? Członkini Rady wyjaśniła im sytuację. Wszyscy troje popatrzyli po sobie. - To co robimy? - spytała Lin. - Możemy połączyć się z kapitanem statku jak wyjdą z nadprzestrzeni, powiedzieć mu, żeby... - Właściwie, to czy musimy coś robić? - spytała bardzo powoli Adi Gallia. - Nie mamy takiego obowiązku. Nessie jako padawan jest dostatecznie samodzielna, żeby sobie poradzić Niech odnajdzie swojego mistrza i wszystko będzie w porządku. Nie leci przecież na jakąś dziką planetę w Terytoriach Zewnętrznych, tylko do normalnego, cywilizowanego układu. - Ale uciekła! Nie możemy przecież przymykać oczu na takie zachowanie... - Tym się będzie można zająć, jak wróci - Adi Gallia rozłożyła ręce: uprzejmy odpowiednik wzruszenia ramionami. W głębi ducha od początku uważała decyzję Rady o rozdzieleniu Qui-Gona i jego uczennicy za głęboko niesprawiedliwą, i miała nadzieję, że do powrotu Nessie cała sprawa przycichnie. - Mam złe przeczucia co do tego - Rede Kaheri podniósł oczy do nieba. Z medytacji wyrwał ją natarczywy brzęczyk u drzwi. Nieprzytomnie zamrugała oczami - nie była przyzwyczajona do tak gwałtownego przerywania transu - i wstała, aby otworzyć. Na korytarzu podskakiwał rozemocjonowany Ruvik, hamowany nieco przez siostrę. - Znaleźliśmy!!! - wrzasnął, ledwie drzwi się rozsunęły. - Szukaliśmy, czy jest jakaś sala gimnastyczna i akurat przechodził ten oficer pokładowy i mówił do jakiegoś drugiego, że co my zrobimy z tą ładownią, mieli do niej coś tam załadować i nie dowieźli, powierzchnia nam się marnuje. A ten drugi się zaśmiał i powiedział: możesz tam urządzić mecz piłki alderaańskiej, pasażerowie kontra załoga... - To była ironia, Ruvi - wtrąciła Britte Linn. - Co?... Nieważne. A ja wtedy go zapytałem, czy mogłabyś tam poćwiczyć z mieczem... - mały urwał, bo chwilowo zabrakło mu tchu. - I co? - Zgodził się!! - wrzasnął Ruvve jeszcze głośniej, prawie się zachłystując. - Tylko powiedział, że będzie chciał przyjść popatrzeć. Nessie westchnęła w duchu. Robienie z siebie widowiska nie było jej celem, jeszcze trochę, a zaczną ją prosić: "Pokaż jakąś sztuczkę z Mocą!". Ale bez treningu fizycznego czuła się źle i nieswojo, odparła więc: - Dobrze. Kiedy możemy tam pójść? - Powiedział, że za półtorej godziny kończy wachtę. - Fajnie. Pójdę się teraz pouczyć i spotkamy się za półtorej godziny, dobrze? Ruvik oczywiście nie dał się spławić i wraz z siostrą towarzyszył Nessie do kawiarenki holonetowej. Byli wprawdzie w nadprzestrzeni i łącza nie działały, ale najważniejsze informacje były na stałe zapisane w pamięci komputerów. Kiedy Nes otworzyła bazę danych uniwersytetu Alderaan i zaczęła powtarzać informacje o klimacie i roślinności Kothlis, chłopiec stracił zainteresowanie i zajął się oglądaniem jakichś teledysków. Półtorej godziny minęło dość szybko i wkrótce cała trójka podążała głównym korytarzem w stronę kantorku oficera pokładowego. Rozmówca Ruvvego okazał się mężczyzną około trzydziestki, o śniadej karnacji i kwadratowej twarzy okolonej krótko przyciętą, czarną brodą. Przyszyty na piersi identyfikator głosił, że nazywa się Ryah Tuah. Uśmiechnął się na ich widok, prezentując zęby równie nieskazitelnie białe jak jego mundur. - A, to wy, dzieciaki. O, jest i nasza młoda Jedi - Nessie z niewiadomych przyczyn poczuła do niego pewną dozę antypatii, ale przywołała na twarz uśmiech i powitalnie skinęła głową. Ryah Tuah poprowadził ich do ładowni. Za dużymi, towarowymi drzwiami ukazało się ogromne, tonące w mroku pomieszczenie, pachnące kurzem i metalem. Kiedy mężczyzna zapalił umieszczone w ścianach lampy, Nessie gotowa była wybaczyć mu głupie odzywki do końca rejsu. W zimnym, jarzeniowym świetle ukazała się plątanina galeryjek, kratownic, krzyżujących się na różnych poziomach stalowych kładek i ramion wysięgników. Wszystko, o czym tylko może marzyć spragniony ćwiczeń gimnastycznych padawan. - Proszę - Tuah zamaszystym gestem zatoczył krąg ramieniem. - Cała twoja. Nessie uśmiechnęła się szeroko, tym razem bez przymusu. Wyszła trochę bardziej na środek, podczas, gdy tamci sadowili się pod ścianą na stercie plastikowych skrzyń, kilka razy poruszyła ramionami, zginając je i prostując. Czuła się nieco teatralnie. Owszem, w salach ćwiczeń w Świątyni były specjalne galeryjki dla patrzących i czasami przychodzili tam jacyś mistrzowie, czy to pragnąc wybrać "bezpańskiego" padawana, czy poprzyglądać się osiągnięciom swojego ucznia, czy też po prostu powspominać sobie młode lata, ale... to było co innego. Tutaj czuła się niemal jak na egzaminie, jakby jej trening miał wystawić opinię całemu Zakonowi. Robię się dobra w irracjonalnych uczuciach, pomyślała kwaśno. Dobra, koniec z myśleniem. Teraz trzeba się skupić na treningu, tylko i wyłącznie. Przymknęła na chwilę oczy, skoncentrowała się, przywołując Moc, odczepiła od pasa zdalniaka, uruchomiła i rzuciła w powietrze. Srebrzystoszara kula zawisła przed nią, bucząc cichutko. Nessie zapaliła miecz (Ruvikowi wyrwało się głośne "Och!") i eleganckim gestem zasalutowała nim widzom. Potem wyciągnęła rękę i Mocą przełączyła zdalniaka ze stanu spoczynku na gotowość bojową Na początek opcja "Łatwe", dla rozgrzewki. Kula zaczęła zasypywać ją strzałami, z początku wolno, potem stopniowo coraz szybciej. Odbijała je niemal bez wysiłku, w końcu dla czternastoletniego padawana było to elementarne ćwiczenie. Czuła, jak Moc w niej rośnie, dostrajała się do niej, jednoczyła. Łatwiej teraz odbierała uczucia innych: zachwyt i podziw trójki widzów promieniował niemal namacalnym ciepłem. Uśmiechnęła się pod nosem i skinieniem ręki przełączyła zdalniaka na opcję pościgową. W tym trybie kula strzelała rzadziej, ale za to poruszała się bardzo szybko, okrążając ćwiczącego trudnymi do przewidzenia zygzakami. No, teraz będziecie mieli na co popatrzeć! Zerwała się do biegu, uskakując przed strzałami lub odbijając je. Wąskimi schodkami wbiegła na galeryjkę, metalowe kraty zadudniły pod jej krokami. Na moment straciła rytm, kiedy promień paraliżujący boleśnie trafił ją w udo, na szczęście tamci w dole się nie zorientowali. Sparowała mieczem następny strzał - trafił w ścianę, posypały się niebieskie iskry. Skok na balustradę, z balustrady na jakiś wysięgnik, miała świadomość, że się popisuje, nieważne. Przeskoczyła na drugi, przemknęła po stalowej belce niewiele szerszej od dłoni, wiele metrów nad ziemią. Zeskoczyła saltem, wylądowała na ugiętych nogach, odbiła dwa strzały, przetoczyła się po ziemi, by uniknąć kolejnego. Zaczynam się wczuwać. Nie szalej, padawanko. Znów biegła po plątaninie ram i kratownic, zwinnie przeskakując z jednej na drugą. Moc buzowała w niej jak płomień, dodawała skrzydeł. Bieg, bieg, skok, bieg, niebieskie smugi strzałów krzyżujące się z niebieskim ostrzem jej miecza, zamazanym w szybkich niemal nie do uchwycenia ruchach. Bieg, schodami w górę, przeskok, bieg po wysięgniku, salto. Czas wydawał się nie istnieć. Nic nie istniało, tylko ona, miecz i Moc. Nie umiała określić, po jak długim czasie wreszcie dopadło ją zmęczenie. Znowu oberwała strzałem zdalniaka mokra od potu tunika kleiła jej się do pleców. Zwolniła tempo, przełączyła kulę z powrotem w podstawowy tryb ataku. Miała ochotę popisać się na koniec jakimś szczególnie efektownym skokiem, ale rozsądek podpowiadał, że przy zmęczonych mięśniach mogło to się skończyć poważną kontuzją. Zbiegła więc tylko na najniższy poziom kładek i zeskoczyła saltem z zaledwie dwóch i pół metra. Odbiła ostatnie strzały, wyłączyła zdalniaka i znów zasalutowała widzom mieczem, następnie płynnym ruchem gasząc go i przypinając do pasa. Przejechała dłonią po mokrych od potu włosach i uśmiechnęła się. Britte Linn i Ruvik szaleńczo bili brawo, Ryah Tuah po chwili namysłu dołączył do nich. - Zaiste, imponujący pokaz szermierczej sprawności - powiedział, kiedy podeszła bliżej. - Tuszę, że możemy jutro liczyć na ciąg dalszy? - Nessie była niemal pewna, że w ostatniej chwili powstrzymał się przed dodaniem "przedstawienia". Kiwnęła głową. Prawdziwy problem nie tkwił w tym, że rozentuzjazmowana - nieważne, że trzyosobowa - publiczność traktowała jej ćwiczenia jako pokaz przeprowadzany specjalnie dla nich. Problemem było to, że zaczynało jej się to podobać. Następnego dnia rano wyszli z nadprzestrzeni nad Chandrillą. Ponieważ jej porty nie były przystosowane do lądowania jednostek cumujących w powietrzu, pozostali na orbicie, zaś transport pasażerów wysiadających i wsiadających odbywał się za pomocą promów. - Byłaś kiedyś na Chandrilli, Nessie? - Ruvve z nosem przyklejonym do iluminatora wpatrywał się w biało-niebieską powierzchnię planety z widocznymi spod chmur zarysami kontynentów była tak blisko, że krzywizna horyzontu prawie przestawała być widoczna. - Tak, kilka razy. Czasem wpadamy na Uniwersytet Chandrilski z moim mistrzem, jak wracamy z jakichś misji. - A byliście w tej słynnej hali koncertowej? - wtrąciła się Brittelin. - Jak ona się nazywa... "Piramida oceanu" chyba, czy jakoś tak. Jedna z największych w całej Republice, większe są tylko dwie: jedna na Korelii, a druga na... zapomniałam. Chyba na Coruscancie. - Nie byłam, ale widziałam ją z zewnątrz. Rzeczywiście robi wrażenie. Siedzieli we trójkę w kabinie rodzeństwa. Była większa niż ta, w której spała Nessie, wyposażona w stolik z krzesłami i końcówkę komputera. Miała też iluminator, którego kabiny trzeciej klasy nie posiadały. Ostatni prom odcumował i odleciał w stronę planety, silniki ożyły i krawędź Chandrilli zaczęła się powoli przesuwać. Po chwili osłony iluminatorów zamknęły się przed skokiem nadprzestrzennym i przestało być cokolwiek widać. - No, to tyle atrakcji na dziś - westchnęła Nessie, wstając. - Pójdę do siebie pomedytować, spotkamy się na obiedzie. Po obiedzie poszli pograć trochę na automatach. Właśnie wychodzili z sali gier, kiedy statkiem szarpnął nagły wstrząs. Ściany i podłoga zadrżały, zewsząd rozległy się zaniepokojone okrzyki pasażerów. W minutę później zawyły syreny. - Uwaga. Awaria systemu chłodzenia hipernapędu - rozległ się z głośników uprzejmy damski głos. - Wszyscy pasażerowie niezwłoczne udadzą się do kapsuł ratunkowych. Prosimy zachować porządek i nie ulegać panice. Nessie rozejrzała się szybko, usiłując odtworzyć w pamięci drogę do kapsuł, ale nie było to potrzebne: w ścianach zapaliły się czerwone strzałki, wskazujące właściwy kierunek. Ruvve rzucił się w przeciwną stronę. - A ty dokąd?! - siostra w ostatniej chwili złapała go za kołnierz. - Musimy zabrać nasze rzeczy! - Oszalałeś?! Jest alarm, mamy robić to, co każą - Britte pociągnęła go za sobą i wszyscy troje pobiegli do kapsuł. Wkrótce musieli zwolnić kroku, bo tłum współpasażerów gęstniał. Płakały jakieś dzieci, nad głowami głośnik powtarzał komunikat o awarii i ewakuacji, urywane wycie syren potęgowało atmosferę ogólnej histerii. Oficerowie pokładowi usiłowali nad tym wszystkim zapanować. - Nie pchać się! Najpierw kobiety i dzieci - Nessie usłyszała znad głów pasażerów głos Tuaha. - Spokojnie, kapsuł starczy dla wszystkich. - To dlaczego najpierw kobiety i dzieci? - zaburczał pod nosem jakiś starszawy Rodianin. - Bo taka jest tradycja. - Czy wylecimy w powietrze? - zapiszczał przenikliwy dziecięcy głosik. Ktoś z kalamariańskim akcentem zaczął mu wyjaśniać: - Ależ skąd. Wsiadamy do kapsuł tylko na wszelki wypadek. Jeśli nie uda się opanować awarii, komputer je odpali i wylądujemy bezpiecznie na najbliższej planecie. Ale może się też zdarzyć, że za chwilę z nich wyjdziemy i wrócimy do siebie. Ewakuacja szła w miarę sprawnie, po chwili przyszła kolej Nessie, Britte Linn i Ruvvego. Kapsuły były trzyosobowe, więc nie musieli się rozdzielać. Szybko weszli do środka, usadowili się na wbudowanych w wyściełane ściany fotelach i przypięli pasami. Siedzieli twarzami do siebie, niemal stykając się kolanami w ciasnocie. Właz zamknął się z sykiem, odcinając ich od wszystkich dźwięków z korytarza. Zrobiło się niesamowicie cicho. Ruvve i Brittelin chwycili się za ręce. Chłopiec odezwał się pierwszy: - Myślicie, że nas wystrzelą? - Może nie - pocieszyła go siostra. - Słyszałeś, co mówił ten Kalamarianin. Jeśli naprawią hipernapęd, to nic się nie stanie i wysiądziemy z powrotem. - A jeżeli nie?... Nessie, a ty przeżyłaś już kiedyś ewakuację ze statku? - Nie. - Boisz się? Bała się okropnie, ale jeden rzut oka na twarze rodzeństwa uświadomił jej, że nie wolno jej się do tego przyznać. Spróbowała wziąć się w garść. - Wszystko będzie dobrze - powiedziała swoim najbardziej przekonującym tonem. - Statek ma wszystkie możliwe zabezpieczenia i nie sądzę, żeby jakaś awaria naprawdę mogła nam zagrozić Procedury ewakuacyjne wprowadzone są tylko na wszelki wypaAAA!... Urwała, kiedy kapsułą targnął straszliwy wstrząs. Światła zgasły - odłączyli się od statku. Britte Linn i Ruvve zaczęli przeraźliwie piszczeć. Nessie miała ochotę zrobić to samo, ale przycisnęła pięść do ust, przywołując na pomoc całą samokontrolę, jakiej nabyła w trakcie wieloletniego szkolenia. Nic mi się nie stanie. Moc jest ze mną. To standardowa procedura, zaraz wylądujemy. Nic mi się nie stanie. Moc jest ze mną. Moc jest ze mną. Moc jest ze mną... Nawet nie zdawała sobie sprawy, że z całych sił zaciska powieki. Wrzask rodzeństwa przycichł stopniowo - zabrakło im tchu. Kapsuła wirowała jak bąk, stopniowo jednak zaczęła stabilizować lot. Nessie ostrożnie otworzyła oczy. W mdłym, żółtawym świetle lampek awaryjnych ujrzała przerażone twarze tamtych dwojga. Wiedziała, że sama pewnie wygląda nie lepiej. Nabrała tchu, rozpaczliwie szukając w myślach czegoś, co mogłoby dodać wszystkim otuchy. W ten samej chwili kolejne potężne szarpnięcie omal nie wyrzuciło ich z foteli. Britte Linn wrzasnęła. - To nic, wchodzimy w atmosferę! - zawołała Nessie, mając nadzieję, że w jej głosie nie słychać paniki, jaką czuła. Powtarzała w myślach, że Moc jest z nią i że nigdy w życiu nie słyszała o przypadku rozbicia się kapsuły ratunkowej. W tym momencie jednak była skłonna uwierzyć, że to oni będą pierwszym takim przypadkiem. Kapsuła dygotała tak, że zęby im dzwoniły, nie w pełni neutralizowane przez kompensatory przyspieszenie sprawiało, że momentami głuchli, nie mówiąc już o żołądkach podjeżdżających do gardła. Nessie kurczowo zacisnęła palce na poręczach fotela. Błagam, niech to się wreszcie skończy. Miała wrażenie, że ten obłąkańczy lot trwa wieczność. Nagle nastąpił jeszcze jeden potworny wstrząs, gorszy niż poprzednie, i kapsuła znieruchomiała, przechylona mocno na bok. Minęła kolejna wieczność, zanim ktokolwiek z nich odważył się otworzyć oczy. Opuścili ramiona, którymi odruchowo zasłonili głowy, popatrzyli na siebie, jakby zdumieni tym, że jeszcze żyją. - Jeszcze żyjemy - podsumowała Britte Linn trzęsącym się głosem. - Chcę stąd wyjść - odezwał się słabo Ruvi. Nessie również nie marzyła o niczym innym. Odpięła pasy i z trudem stanęła na nogi, przytrzymując się zagłówka fotela. Z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że mięśnie ma miękkie jak galareta. Przelazła do włazu, starając się nie deptać po wyplątujących się z pasów współpasażerach, przekręciła pokrętło blokady i pociągnęła dźwignię ręcznego otwierania. Nic się nie stało. Strach zgęstniał w powietrzu niemal namacalnie. Na myśl, że nie uda im się stąd wydostać, oblał ją zimny pot. Kretynka. Przecież możesz wyciąć wyjście mieczem. Zła na siebie za głupotę, włożyła wszystkie siły w ponowne szarpnięcie wajchy i tym razem podziałało. Właz uchylił się powoli, wpuszczając do środka strumień pachnącego lasem powietrza. Nessie zwinnie wydostała się na zewnątrz, zeskoczyła na trawę. Za nią gramolił się Ruvik. - Daj rękę, pomogę ci. - Poradzę sobie - chłopiec oparł się o krawędź włazu i zaraz odskoczył, prawie wpadając z powrotem do środka. - Aua! Jakie gorące! - Nie dotykaj pancerza, bo się nagrzał w trakcie lądowania. Ruvve wspaniałym susem zeskoczył ze znajdującego się prawie dwa metry nad ziemią wyjścia z kapsuły. Za nim wyszła siostra. Wszyscy troje odeszli kawałek dalej i usiedli na trawie, bo kolana mieli jeszcze trochę miękkie. Nessie rozejrzała się uważnie dookoła, zgodnie z wpajaną wszystkim Jedi zasadą, że w nowym miejscu należy jak najdokładniej zorientować się w otoczeniu, choćby tylko optycznie. Znajdowali się w rzadkim, niskim lesie, właściwie buszu, z którego gdzieniegdzie strzelały wysokie drzewa o parasolowatym kształcie. Połamane i lekko nadpalone krzaki znaczyły ślad ich lądowania. Od strony zachodniej teren obniżał się mocno: wyglądało na to, że jest tam jakieś urwisko, może nawet krawędź wyżyny. Na bezchmurnym niebie co jakiś czas widać było błyski kolejnych lądujących kapsuł, ale żadna nie spadła w pobliżu. Nic zresztą dziwnego, bo mogły być rozsiane na przestrzeni nawet kilkuset kilometrów. Rodzeństwo też już wyraźnie dochodziło do siebie: oboje zaczynali z zainteresowaniem rozglądać się po okolicy. - Co teraz? - zapytała Britte Linn. Nessie wzruszyła ramionami. - Nic. Czekamy na pomoc. Ze statku na pewno nadali sygnał o awarii, poza tym miejscowi powinni zauważyć lądujące kapsuły. Za parę godzin powinien się ktoś zjawić. - A gdzie my właściwie jesteśmy? Wiesz, jaka to planeta? - Nie mam pojęcia. Zaraz - klepnęła się otwartą dłonią w czoło - przecież w kapsule powinny być podstawowe przyrządy pomiarowe. Zazwyczaj je się tam umieszcza. Zerwała się z ziemi, wspięła do włazu i wśliznęła do środka. Istotnie, nad jednym z foteli znajdowała się instrukcja postępowania w przypadku ewakuacji, a pod nią niewielki panel, który poprzednio w pośpiechu przegapiła. W jego centralnym miejscu widniał napis "Sygnał naprowadzania - włącza się automatycznie". Pod spodem na zielono świeciła kontrolka "aktywne". Nessie odetchnęła z ulgą. Niżej znajdował się ekranik wielkości dłoni, pokazujący schematycznie przedstawioną planetą z zaznaczonym miejscem ich lądowania. Ze względu na nikłe rozmiary można było jedynie stwierdzić, że to gdzieś pomiędzy równikiem a północnym zwrotnikiem. Planeta podpisana była "Zhar". Nessie pośpiesznie wyłowiła z pamięci wyuczone dawno temu podstawowe dane na temat tej planety. Klimat umiarkowany ciepły, słabe zaludnienie, większość powierzchni pokrywają lasy. Główne miasta... dobra, nieważne. Podobnie jak ustrój polityczny i ważniejsze produkty eksportowe. Usiłowała przypomnieć sobie, czy na Zhar są jadowite lub drapieżne zwierzęta albo inne niebezpieczeństwa, ale nic specjalnego nie przychodziło jej do głowy. Z drugiej strony to przecież las, więc lepiej być ostrożnym. Obok panelu odkryła podręczną apteczkę ze środkami opatrunkowymi i lekami uspokajającymi, a także pojemnik z wodą i trzy batony koncentratu żywnościowego. Zabrała wodę i jedzenie, wydostała się z powrotem na zewnątrz i zrelacjonowała rodzeństwu swoje spostrzeżenia. - Skąd komputer w kapsule wie, jaka to planeta? - zainteresował się Ruvik. - Przecież nie ma tu autopilota ani nic takiego. - To właściwie nie komputer, tylko coś w rodzaju wskaźnika. Wyświetla informacje o naszym położeniu, które pobrał z centralnego komputera statku przed wystrzeleniem kapsuły. Dlatego wiemy, na jakiej planecie jesteśmy, ale nie da się stwierdzić, gdzie dokładnie wylądowaliśmy i jak daleko jest do najbliższej osady. - A jest tam jakaś łączność? - przytomnie spytała Brittelin. - Moglibyśmy jakoś dać znać, żeby nas szybciej znaleźli. Albo może masz komunikator? Nessie ze wstydu zasłoniła twarz dłonią. - Zupełnie o nim zapomniałam... Ma niezbyt duży zasięg, ale może się uda. Wyjęła urządzenie z przymocowanej do pasa sakiewki na podręczne rzeczy i włączyła. Przeszukała wszystkie częstotliwości, ale jedynym odgłosem był monotonny szum. - Nic z tego - westchnęła, wyłączając komunikator. - Albo się zepsuł, albo tu są jakieś lokalne zakłócenia. Chociaż nie przypominam sobie, żebym słyszała o czymś takim akurat na Zhar... - Albo ktoś nas zagłusza - wyrwał się Ruvi. Jego siostra postukała się w czoło. - Ty już całkiem zwariowałeś od tych wszystkich gier policyjnych. - Nieważne: działa, nie działa, przecież wam mówiłam, że włączyło się naprowadzanie - Nessie szybko złagodziła wzbierającą między rodzeństwem sprzeczkę. - Musimy po prostu cierpliwie czekać. Czekali. Słońce powoli wspinało się w stronę zenitu, w powietrzu krążyły owady, słychać było śpiew ptaków. Ruvve zajmował się włażeniem na drzewa, a Britte Linn - ściąganiem go z nich. Spacerowali we trójkę po lesie, nie oddalając się zbytnio od kapsuły. Dotarli aż do skraju urwiska, które kilkusetmetrową stromizną opadało w dół, otwierając widok na bezkresną, szarozieloną równinę. Gdzieś w oddali, niemal na horyzoncie, widać było wysoczyznę podobną do tej, na jakiej stali u jej stóp metalicznie połyskiwała wielka tafla wody, nie było jednak widać ani śladu bytności ludzi. Nessie z zachwytem patrzyła na ten widok. Rzadko bywała w lesie, choć jak każdy padawan musiała zaliczyć coś w rodzaju szkoły przetrwania. Nigdy jednak nie zdarzyło jej się znaleźć w miejscu tak absolutnie dzikim i na tak otwartej przestrzeni. Przymrużyła oczy, wystawiając twarz na podmuchy wiatru. Co za szkoda, że nie ma pod rękę śmigacza - polatałaby sobie nad tym lasem, nareszcie wolna, bez setek innych pojazdów, pasów ruchu i ograniczeń prędkości... - Patrzcie, dym! - Ruvi wychylił się niebezpiecznie nad krawędź, pokazując coś palcem. Siostra prędko złapała go za kołnierz i pociągnęła do tyłu. Nessie spojrzała we wskazanym kierunku. Istotnie, daleko po prawej znad zarośli zaczynała wzbijać się cieniutka, szarofioletowa smużka dymu, rozwiewana przez wiatr. - Chodźmy tam! - rozemocjonował się chłopiec. - Tam musi ktoś być! - Ciekawe, jak chcesz stąd zejść - Brittelin pacnęła go po głowie. Ruvik rozejrzał się. - No... poszukajmy jakiejś drogi. - Tu nie ma drogi, ślepy jesteś? - Sama jesteś ślepa! - Twoja siostra ma rację... to znaczy z tym, że tu nie ma żadnej drogi. Zabłądzilibyśmy w tym gąszczu, już nie mówiąc o tym, że to bardzo daleko, pieszo szlibyśmy tam co najmniej cały dzień. - To co mamy robić? - Czekamy. W końcu przecież ktoś po nas przyleci. Godziny czekania wydłużały się. Wypili część wody, zjedli po kawałku koncentratu. Ruvve w końcu zmęczył się łażeniem wokoło, położył w cieniu pod krzakiem i zasnął. Britte Linn wkrótce dołączyła do niego - na statku byłoby już po kolacji. Nessie nie chciało się spać, poza tym ktoś przecież musiał zostać na straży. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i zapadła w lekki trans: tak, aby nie tracić całkowicie kontaktu z rzeczywistością. Medytacja w lesie to było coś zupełnie innego od medytacji na statku, w budynku czy nawet w świątynnym ogrodzie. Tutaj nie było mentalnego echa wielkiego miasta - zbiorowiska chaotycznych, sprzecznych, często złych emocji. Dzika przyroda przypominała idealnie zestrojony mechanizm - setki żywych organizmów otaczających Nessie wprawdzie słabiej emanowały Mocą niż istoty rozumne, ale za to egzystowały w harmonii ze sobą. To było jak zanurzenie się w wielkiej, krystalicznie czystej rzece. Chłonęła to uczucie całą sobą, starając się zatrzymać je w pamięci na zawsze. Nie wiedziała, czy najpierw usłyszała pomruk silników, czy wyczuła, że ktoś się zbliża. Szybko wyszła z transu i podniosła się z trawy, zauważając przy okazji, że wydłużone już cienie układają się zupełnie inaczej: musiała przesiedzieć tak kilka godzin. - Wstawajcie, ktoś leci! - teraz odgłos zbliżającego się pojazdu słychać było już zupełnie wyraźnie. Britte Linn i Ruvik zerwali się na równe nogi, otrząsając z zaspania. Znad drzew wyłonił się niewielki, kryty grawiter, zatoczył nad nimi koło, szukając dogodnego miejsca do lądowania. Rodzeństwo entuzjastycznie machało mu rękami. Wreszcie obniżył lot i zawisł niecały metr nad ziemią i połamanymi przez lądowanie kapsuły krzakami. Z kabiny wyskoczyło dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach jeden szarpnięciem odsunął drzwi w tylnej, bagażowej części pojazdu. - No, wskakujcie, dzieciaki! Ruvve popędził pierwszy, obie dziewczyny szły za nim trochę wolniej. Kierowca skinął na nie zapraszająco i nagle zamarł. Nessie zatrzymała się w pół kroku, porażona gwałtowną zmianą jego nastawienia. - Zveg, to Jedi! Cholera jasna! Szybko odwrócił się do kabiny i nagle w jego rękach znalazł się miotacz. Z lufy bluznął niebieski promień ogłuszający, Nessie szczupakiem rzuciła się na ziemię, przetoczyła, wstała już z mieczem świetlnym w dłoni. Odbiła kolejny strzał. - Rzuć broń, smarkulo!! Już chciała zareagować czymś w stylu "Chodź i weź ją sobie!", ale drugi z mężczyzn był sprytniejszy. Błyskawicznie zgarnął zastygłego w połowie wdrapywania się do pojazdu Ruvika i fachowym gestem przyłożył mu wibronóż do gardła. Mały wrzasnął przeraźliwie, wierzgając z całych sił. - Zostaw go!! - krzyk Nessie i Britte Linn zlał się w jedno. - Rzuć broń!!! Gotując się z wściekłości cisnęła miecz na ziemię i natychmiast wyciągnęła ręce przed siebie, próbując Mocą wytrącić nóż z uchwytu mężczyzny. Gniew i strach osłabiły jednak jej koncentrację: nóż ani drgnął, za to drugi bandyta zdołał trafić ją z miotacza. Szok, bezdech, ból sparaliżowanych mięśni. Runęła w trawę, nie tracąc wprawdzie przytomności, ale i nie mogąc się bronić. Na chwilę pociemniało jej w oczach. Napastnik sprawnie skrępował jej ręce na plecach kawałkiem kabla, podniósł i wrzucił brutalnie do bagażówki. Wyrwał jej się jęk, kiedy uderzyła głową o podłogę. Tuż za nią wepchnięto Britte i Ruvika, drzwi zatrzasnęły się z hukiem i pojazd ruszył ostrym zrywem, szybko nabierając wysokości. Nessie podciągnęła się do pozycji siedzącej, oparła plecami o ścianę pojazdu, dopiero teraz uświadamiając sobie, że cała dygocze. Brittelin i Ruvik skulili się pod przeciwległą ścianą, z przerażeniem popatrując to na nią, to na siedzących z przodu gangsterów. Przez szum silników słychać było strzępki ich rozmowy: - ...cholerę ciągniemy ze sobą tego dżedajowskiego szczeniaka? Trzeba było ją trzasnąć na miejscu, bo będą kłopoty... - Głupiś, Stekke. Esquel zna takich, co zapłacą i za Jedi, może nawet podwójną cenę. Poza tym, co ci niby może zrobić taka gówniara? - Będziemy mieli kłopoty, mówię ci. Jedi zawsze ściągają kłopoty - mężczyzna nazywany Stekkem kontrolnie odwrócił się przez ramię i pogroził więźniom miotaczem. - Głupiś. To dzieciak. A jakby co, trzasnąć ją zawsze zdążymy... Nessie czuła się nierealnie, jakby ta rozmowa zupełnie jej nie dotyczyła, choć rozsądek krzyczał, że musi natychmiast coś zrobić. Oparła czoło o kolana i przymknęła oczy, próbując zmusić się do skupienia i logicznie pomyśleć. Łowcy niewolników, nic innego. Co mogę zrobić? Uciec i sprowadzić pomoc? Ale jak uciec? I zostawić Britte i Ruvvego? Zresztą piechotą w lesie daleko nie zajdę. Poczekać, aż nas gdzieś zawiozą? Może być za późno. Zresztą będą mnie pilnować. Uśpić ich czujność? No i przede wszystkim muszę odzyskać miecz. Ale jak? Jak? JAK?? Oczy piekły ją z bezsilnej złości, a jednocześnie jakaś część niej wciąż nie chciała uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Na pewno wszystko dobrze się skończy. Zaraz przyleci policja albo ktoś i nas uwolnią. Przecież jesteśmy w centrum cywilizowanej galaktyki, tu się nie sprzedaje ludzi w niewolę tak po prostu! Doprawdy? To przypomnij sobie, z kim walczył mistrz Sem'heri... Nagły skręt grawitera i obniżenie wysokości lotu przerwały tok jej myśli: podchodzili do lądowania. Nessie wzięła głęboki oddech. Teraz, cokolwiek będzie się działo, musi stanąć na wysokości zadania. Nagle bardzo mocno zapragnęła, aby ta chwila jeszcze trochę się odwlokła - niech jeszcze nie lądują, niech lecą dalej, żeby mogła choć trochę poczekać, pomyśleć... Ale to były czcze życzenia: śmigacz już hamował, już szczęknęły odsuwane drzwi do części bagażowej. - Wysiadać! - Stekke skinął na nich miotaczem. Posłusznie wygramolili się z pojazdu, zeskakując w sięgający po kostki piach. Nessie szybko rozejrzała się dookoła, starając się jednym spojrzeniem ocenić sytuację, tak jak ją zawsze uczono. Znajdowali się na plaży stanowiącej brzeg ogromnego, wyschniętego jeziora - gładka, piaszczysta równina tworzyła zupełnie dogodne lądowisko. Pod rachitycznymi drzewkami koczowała kilkudziesięcioosobowa grupka pasażerów ze statku, pilnowanych przez potężnego, jaszczurowatego Trandoshanina i młodą, atrakcyjną według ludzkiej miary, kobietę. Miała puszyste ciemnoblond włosy z rudymi pasemkami, przycięte poniżej uszu, ostry makijaż dziwnie kontrastował ze stylowo poobdzieranym zielonym kombinezonem i pseudowojskową kurtką. Oraz karabinem laserowym najnowszej generacji. Zveg i Stekke popchnęli swoich więźniów w jej stronę. Kobieta szacującym wzrokiem obrzuciła Britte Linn, kurczowo ściskającą brata za ramiona. - Nieźle, Zveg... za tę sztukę na pewno sporo dostaniemy. Dołącz ich do reszty. O, zaraz - obejrzała się na Nessie - dlaczego ją związaliście? Sprawiała wam jakieś kłopoty? - zaśmiała się głośno, bardzo ubawiona tym pomysłem. - To Jedi - bąknął Stekke. - Mówiłem Zvegowi, żeby ją wykończył, ale... - No, no - kobieta uważniej przyjrzała się dziewczynce, biorąc ją za podbródek i obracając twarz, jakby szukała jakichś szczególnych znaków. Nessie poczuła, że kamienieje ze strachu pod tym zimnym spojrzeniem, zacisnęła jednak szczęki i spojrzała jej prosto w oczy, przysięgając sobie w duchu, że prędzej skona, niż pokaże po sobie, że się boi. Tamta przesunęła palcem po jej policzku, dotknęła lekko padawańskiego warkoczyka i nagle szybkim jak myśl ruchem zamachnęła się do uderzenia w twarz. Nessie odruchowo cofnęła się o krok, płynnym półobrotem schodząc z linii ciosu. Kobieta pokiwała głową, uśmiechnęła się nieładnie, wydymając obfite wargi. - Faktycznie, Jedi. No, no, kto by pomyślał, że taki łup nam się trafi. - A co, Cayenne, nie wierzyłaś nam? Zveg ma jej miecz świetlny. Pokaż jej, Zveg. - No, no - powtórzyła kobieta, biorąc do ręki lśniącą srebrzyście broń. Nessie zmrużyła oczy, po czym bezsilnie szarpnęła związanymi rękami. Znowu się nie udało. Nie mogła się skupić, poza tym poruszanie przedmiotów Mocą lepiej jej wychodziło, kiedy mogła przy tym wykonywać odpowiedni gest. W pełni wyszkolonym Jedi nie było to wprawdzie potrzebne, ale... no właśnie. - Dobra, schowaj to gdzieś na razie i lećcie po następnych. Musimy się trochę pospieszyć, Esquel ze statkiem przyleci za niecałą godzinę. - A co z nią? - Przywiąż do drzewa. - Nie lepiej byłoby ją skuć? - usłyszała Nessie już przez ramię, popychana w stronę reszty więźniów. - A masz kajdanki? - Eee... zapomniałem zabrać. - Kretyn. Siedziała na szorstkim, szarym piasku, wpatrując się w swoje przybrudzone na kolanach spodnie. Więzy wpijały jej się boleśnie w nadgarstki, wykręcone do tyłu ręce mrowiły od zdrętwienia. Mimo prób nie udało jej się nie tylko uwolnić, ale choćby poluzować pęt. Zresztą tuż nad nią stał uzbrojony Trandoshanin, bacznym spojrzeniem lustrujący wszystkich więźniów. Jego gadzi pysk uniemożliwiał odczytanie jakichkolwiek emocji, ale miała wrażenie, że bandyta tylko czeka na najdrobniejszy przejaw czyjegoś buntu lub niesubordynacji, żeby mieć pretekst do znęcania się. Pasażerowie siedzieli ponuro, zbici w grupki - kobiety tuliły dzieci, jakaś młoda Twi'lek o ceglastej cerze pochylała się nad swoim chłopakiem, który najwidoczniej oberwał z broni ogłuszającej. Britte i Ruvve siedzieli pod sąsiednim drzewem, przesiewając palcami piasek i co jakiś czas popatrując na Nessie - nie wiedziała, z pretensją czy z nadzieją. Zza lasu wyłonił się drugi grawiter. Barczysty, zarośnięty mężczyzna w towarzystwie jednookiego Rodianina wywlekli z niego więźniów. Zapłakana kobieta w średnim wieku podpierała ramieniem swojego męża, trzymającego się za zakrwawioną twarz. - Tylko dwoje? - Cayenne podeszła do brodatego. Wzruszył ramionami. - Trzeci był jakiś dziadek, to go stuknąłem. Nie będziemy przecież wlekli ze sobą truchła. - A ten? - Stawiał się, to mu dołożyłem... - Żebym ja ci nie dołożyła!... Od czego masz ogłuszacz, kretynie? Esquel ci da za psucie towaru, zobaczysz. - Esquel może mnie pocałować. To był durny pomysł z tą awarią, od początku mówiłem. Nie damy rady pozbierać nawet połowy, a zaraz pewnie przylecą gliny... - Pozbieramy tyle, ile zdążymy, a teraz zamknij się i jazda do roboty, nie jesteś tu od myślenia! - warknęła Cayenne, jednocześnie gestem nakazując Rodianinowi, aby dołączył świeżo przybyłych do grupki. Nessie patrzyła, jak żona ostrożnie pomaga mężowi usiąść sądząc po tym, jak oddychał, miał chyba złamany nos. Powinno się go opatrzyć... oczywiście, bandytom nawet przez myśl nie przeszło zawracanie sobie głowy podobnymi drobiazgami. Przyglądała się przez chwilę, jak kobieta niezdarnie usiłuje sporządzić tampon z chustki do nosa, potem westchnęła z rezygnacją i spojrzała na strażnika. - Rozwiąż mi ręce. Skierował na nią nieruchome spojrzenie pionowych źrenic. - Mówiłaś coś, smarkulo? - zasyczał. Przełknęła z trudem ślinę, ale kontynuowała: - Rozwiąż mi ręce. Założę opatrunek tamtemu człowiekowi... ma złamany nos, trzeba się nim zająć. - Zamknij się! - Rozwiąż mnie, przecież wam nie ucieknę - zaczęła Nessie, jednakże w tej samej chwili kilka kopniaków w żebra przekonało ją, że powinna zająć się własnymi sprawami. Jaszczur najwyraźniej miał ochotę przyłożyć jej na dokładkę kolbą karabinu, ale wrzask i przekleństwa jego szefowej powstrzymały go. Ze złością kopnął piach pazurzastą stopą i zajął się wypatrywaniem kolejnej ofiary. Nessie z opuszczoną głową oparła się o drzewo. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Bezsilność była okropna, upokarzająca, ale jednocześnie przynosiła swego rodzaju ulgę. Nic nie może zrobić, więc nic nie musi robić, jest zwolniona z myślenia i kombinowania, może biernie poddać się biegowi wydarzeń. Upomniała się w duchu, że to niegodne Jedi, ale nie pomogło. Przez całe życie wychowywano ją do tego, aby w takich właśnie chwilach umiała wziąć odpowiedzialność za całą sytuację, czuła się jednak rozpaczliwie niegotowa, wystraszona i zagubiona. Oddałaby wszystko, żeby był przy niej Qui-Gon albo Obi-Wan - ktoś starszy, doświadczony, kto wiedziałby, co robić i w jaki sposób... Ocknij się, młoda. To ty jesteś tutaj jedynym Jedi i to TY powinnaś wiedzieć, co należy zrobić. Zerknęła na chwilę na Ruvika i Brittelin i szybko odwróciła wzrok, zawstydzona, jakby w jakiś sposób zawiodła ich oczekiwania. Jakie oczekiwania, do licha? Mam czternaście lat, nikt nie może ode mnie wymagać, żebym sama jedna rozgromiła zorganizowaną grupę przestępczą! Ten argument nie był tak do końca przekonywujący, bo w przypadku Jedi czternaście lat to wiek na pograniczu dorosłości, niemniej do walki z gangsterami faktycznie wysyłano nieco starszych rycerzy. Musisz coś wymyślić. Ale co? Nie dam rady sama jedna przeciwko siedmioosobowej bandzie. A nie mogę wciągać w to pasażerów, bo ich zabiją i będę ich miała na sumieniu. Zresztą pewnie i tak nikt by się do mnie nie przyłączył. Zwątpienie jest ścieżką prowadzącą na Ciemną Stronę, przypomniała sobie nauki Yody. Jedi się nie poddają. W razie potrzeby ma obowiązek zginąć, broniąc tych ludzi... choć oczywiście znacznie lepiej byłoby ich obronić i przeżyć. Tak bardzo pragnęła, żeby pojawiła się jakaś pomoc, że na dźwięk silników nadlatującego statku serce zabiło jej radośnie. Zaraz jednak nadzieja zgasła: Cayenne i jaszczur okrzykami i kopniakami zaczęli podnosić więźniów na nogi i zaganiać w gromadkę, nadleciały oba grawitery, dołączając do ich grona jeszcze szóstkę nieszczęśników. Trandoshanin odwiązał Nessie od drzewa, szarpnięciem za skrępowane ręce zmusił do wstania. Statek wylądował na wyschniętym jeziorze, wzniecając tumany piasku, opuścił rampę ładowniczą... Teraz coś się musi wydarzyć. Musi. To ostatnia chwila. Nessie, zapędzana razem z pozostałymi do wnętrza statku, desperacko rozejrzała się po niebie, ale nikt nie nadlatywał. Jak to możliwe, żeby żadne służby nie zauważyły lądowania na planecie całego mnóstwa kapsuł... - Ruszaj się!! - cios lufą między łopatki przypomniał jej, że ociąganie się jest w tym towarzystwie źle widziane. Ryzykując kolejne uderzenie, zatrzymała się na chwilę, jakby opóźnienie załadunku mogło wpłynąć na to, że jakiś ratunek wreszcie się pojawi. Nic takiego się nie stało. Jaszczur zamierzył się do następnego ciosu, więc szybko weszła do ładowni razem ze wszystkimi, rzucając tylko przez ramię ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie. W chwilę później rampa podniosła się z sykiem, zamykając wejście, i w ładowni zrobiło się ciemno. Czterdzieści trzy osoby stały pośrodku ciasnawego pomieszczenia, nędznie oświetlonego kilkoma lampkami w ścianach, zbyt oszołomione, żeby cokolwiek robić. Pomruk silników przybrał na sile - odrywali się od ziemi. Nessie rozejrzała się za rannym mężczyzną: żona troskliwie sadowiła go pod ścianą. Niektórzy zaczęli iść za ich przykładem. Przez tłum przepchnęli się do niej Ruvik i Brittelin. - Co teraz?... Wzięła się w garść. - Teraz niech wszyscy siądą na podłodze - powiedziała na tyle głośno, żeby usłyszeli ją przynajmniej najbliżej stojący. - Dlaczego? - spytał chłopiec. - Bo przy skoku nadprzestrzennym się poprzewracamy. Możesz rozwiązać mi ręce? - Pewnie - Ruvve z zapałem zaczął dłubać przy krępującym ją kablu. Szło mu niesporo, bo węzeł był wyjątkowo mocno zaciągnięty. - W cholewie mam mały wibronóż, wyciągnij go i spróbuj przeciąć. - Ja to zrobię - wtrąciła się Britte, najwyraźniej nie ufając manualnej sprawności brata. W chwilę potem uwolniona Nessie rozcierała nadgarstki, na których więzy pozostawiły głębokie, zaczerwienione ślady. - Dzięki - schowała nóż i spojrzała po wciąż stojących na środku ładowni pasażerach. - Siądźcie na podłodze, bo przy wejściu w nadprzestrzeń się nie pozbieracie - ostrzegła. Niechętnie zaczęli siadać tam, gdzie stali każdy chciał oprzeć się o ścianę, ale nie starczyło miejsca. Przecisnęła się w stronę rannego, uklękła przy nim, odpinając od pasa niewielki pojemnik. - Mogę?... Proszę oddychać spokojnie. Boli, jak tu dotykam? - Boli jak cholera - wymamrotał niewyraźnie mężczyzna. - A skąd ty się raptem znasz na medycynie, mała? - Ze szkoły - mruknęła Nessie ponuro, z całych sił powstrzymując szczękanie zębów: czym innym było uczyć się o opatrywaniu ran na kursach pierwszej pomocy, a czym innym naprawdę mieć do czynienia z pokrwawionym, opuchniętym i cierpiącym człowiekiem. - Wygląda mi to na złamanie - powiedziała głośno, starając się pozornym profesjonalizmem pokryć zdenerwowanie. - Bez lekarza albo robota medycznego niewiele mogę pomóc, ale zrobię panu prowizoryczny opatrunek. W tej substancji jest też lek przeciwbólowy. Proszę zamknąć oczy. Zamknął. Na wszelki wypadek przysłoniła mu powieki dłonią, po czym spryskała uszkodzony nos środkiem używanym do polowych opatrunków. Lodowata mgiełka błyskawicznie ścięła się w ochronną błonkę. Mężczyzna odetchnął jakby z ulgą i otworzył oczy. - Faktycznie, przestało boleć... Dzięki, mała. - Może pan swobodnie oddychać? To dobrze, nie nastąpiło przemieszczenie chrząstek. Reszta będzie należała do lekarza. - Ciekawe, gdzie ja teraz lekarza znajdę - parsknął mężczyzna. - Co oni w ogóle zamierzają z nami zrobić, ci bandyci? Jego żona zaniosła się przerażonym lamentem. Nessie zmarszczyła lekko brwi. - No, proszę przestać, straszy pani dzieci - powiedziała, poklepując ją uspokajająco po ramieniu. Zanim zdążyła wymyślić coś podnoszącego na duchu, jej uwagę przyciągnął barczysty Bothanin o rudym futrze, który spoglądał na nią ze swojego miejsca, szepcząc coś gorączkowo do swoich towarzyszy. Jeszcze raz uścisnęła kobietę za ramię i odwróciła się, żeby znaleźć sobie miejsce do siedzenia. Instynkt pilota podpowiadał jej, że wychodzą właśnie z zasięgu pola planetarnego i za chwilę wykonają skok w nadprzestrzeń. - Siadajcie, zaraz szarpnie! - zawołała do tych kilku osób, które bez celu kręciły się po ładowni, niemal depcząc po innych pasażerach. Młody Devorianin obejrzał się na nią ze wzgardą. - A dlacze... - urwał, kiedy przyspieszenie przy skoku przewróciło całą grupkę na siedzących obok. Rozległy się okrzyki irytacji. - Dlatego - odparła spokojnie. - Możecie już wstać, jesteśmy w nadprzestrzeni. - Coś taka mądra? - burknął pod nosem, zbierając się z ziemi i otrzepując, ale nie podejmował tematu, zamiast tego wraz z kolegami usiadł w jak najdalszym kącie ładowni. Bothanin wstał i ostrożnie przechodząc między siedzącymi, zbliżył się do Nessie. - Słyszałem, jak ci gangsterzy mówili, że jesteś Jedi - odezwał się rzeczowym tonem. Pokiwała głową, wskazując mu wolny kawałek podłogi, nie kwapił się jednak do siadania. - Jesteś czy nie? - Jestem padawanem. Uczniem Jedi - wyjaśniła. Żeby patrzeć mu w twarz, musiała zadzierać głowę. Wyglądało na to, że o taki efekt mu chodzi. - I?... - I co? - Co zamierzasz zrobić z tym wszystkim? - zapytał niecierpliwie. Rozłożyła ręce. - Chyba niewiele mogę zrobić w tej sytuacji. Prychnął z irytacją i jednak usiadł, rozpychając sąsiadów. Konspiracyjnie pochylił się w jej stronę. - Daj spokój. Wiem co nieco na temat Jedi. Jesteś dzieciakiem, ale na pewno już umiesz walczyć. Nas jest pięciu, a na pewno jeszcze parę osób z pasażerów da się zebrać, jest tu kilku silnym facetów, ci młodzi Devorianie, Twi'lek... Kalamarianina nie liczę, bo to cholerne mięczaki. Nie damy się poprowadzić jak banthy na rzeź. Pytanie tylko, czy jesteś z nami. - Zamierzacie walczyć? - spytała Nessie powoli. - Nie gadaj tak głośno! - syknął. - Mogą tu mieć podsłuch. To co, jesteś z nami, Jedi? - To zależy, co zamierzacie zrobić - nadal nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Z wykładów z psychologii wiedziała, że w każdej przypadkowo dobranej grupie w warunkach ekstremalnych prędzej czy później wyłoni się samozwańczy przywódca. Ten Bothanin wyglądał właśnie na kogoś takiego. Nie była tylko pewna, czy należy on do przywódców, którzy naprawdę mają na uwadze dobro ludzi, którym podejmują się bronić, czy też do tych, którzy największą satysfakcję znajdują w samym dowodzeniu. Coś jej mówiło, że należy on do tego drugiego gatunku. Zjeżył futro i nachylił się jeszcze bardziej. - Tak, zamierzamy walczyć - wyszeptał. - Prędzej zginiemy, niż pozwolimy zrobić z siebie niewolników! Nessie nagle doszła do wniosku, że ma bardzo złe przeczucia. *** Młody mężczyzna o kościstej twarzy i czarnych, prostych włosach związanych w długą kitę, siedział przykucnięty za rozpadającym się murkiem wieży obserwacyjnej na najwyższym poziomie opuszczonej ithoriańskiej bazy, zbudowanej na stoku wyrastającej ponad dżunglę góry. Miał stąd doskonały widok na znajdujące się poniżej lądowisko. Budowle mogły mieć co najwyżej trzydzieści lat - niewiele więcej, niż on sam - ale w wilgotnym i gorącym klimacie Xangerre deszcze, mech i pnącza szybko dokonywały dzieła zniszczenia, zwłaszcza, że baza nie była zbudowana z betonu, lecz z tradycyjnie spajanych kamieni. Mężczyzna nazywał się Tehawaru Keti-Kayoba. Właściwie nie musiał się ukrywać, ale oficjalnie powinien znajdować się nie tutaj, lecz na dolnym poziomie, zajęty konserwacją układów hamulcowych śmigaczy. W bazie przebywał w charakterze technika, a technicy nie mieli czego szukać na górnym lądowisku. Napraw statków dokonywano w hangarze. Poprawił nieco pozycję, opierając dłonie o szorstki, omszały mur. Przygryzł wargi: był trochę zły na siebie. Trafił na trop tego gangu przypadkowo, rozpracowując szajkę handlarzy bronią, która miała z nimi dość ścisłe powiązania. Wtedy jeszcze mógł wezwać kogoś do pomocy, ale wydawało mu się, że zdąży - a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, nie zdążył i teraz tkwił w gangsterskiej bazie odcięty od kontaktu ze światem, bo łącza nadprzestrzenne były w rękach dowództwa. Od pewnego czasu zbierał się do opuszczenia planety w jakiś nie budzący podejrzeń sposób - zdobył już dostatecznie dużo informacji, by powrócić tu z oddziałem uderzeniowym - kiedy wpadło mu w ucho, że następnego dnia spodziewają się transportu niewolników. Nie mógł tej sprawy tak zostawić, choć doskonale wiedział, że w pojedynkę ma niewielkie szanse pomóc tym ludziom. Policjant lub detektyw pewnie przyczaiłby się, cierpliwie czekając na przybycie posiłków, problem jednak w tym, że Tehawaru nie był ani policjantem, ani detektywem. Na odgłos silników nadlatującego statku nadstawił uszu, porzucając rozważania, i przestawił się na pełną czujność, jak polujące zwierzę. Niewielki transportowiec opuścił się na silnikach manewrowych na lądowisko. Tehawaru sięgnął Mocą do wnętrza, żeby sprawdzić, ilu ludzi przewozi. Wyczuł około pięćdziesięciu istnień skrzywił się nieco, bo ich umysły emanowały trudną do zniesienia dawką strachu, rozpaczy i nienawiści. Nagle coś przykuło jego uwagę: skupił się bardziej, koncentrując na tej jednej, specyficznej emanacji. Jedi?! Niemożliwe... Wyraźnie jednak wyczuwał obecność kogoś obdarzonego Mocą. Może nie do końca idealnie z nią zespolonego i dostrojonego, ale niewątpliwie umiejącego z niej korzystać. Ruch przy statku przyciągnął jego uwagę. Z kokpitu wysypali się członkowie bandy: Esquel i Cayenne stanęli z boku, nadzorując pozostałych, którzy z bronią gotową do strzału zabrali się za otwieranie ładowni. Po opuszczonej rampie zaczęli schodzić więźniowie. Na przedzie podążała mieszana, bothańsko-devoriańska grupka - Tehawaru bez pudła wyczuł ich gotowość do walki i przeklął się za wybór tak oddalonego miejsca swojej kryjówki. Sięgnął dłonią po schowany w fałdach skórzanej kamizeli miecz świetlny, ścisnął w ręku zimną, stalową rękojeść i w tym momencie na lądowisku wybuchło zamieszanie. Dwóch Bothan skoczyło na najbliższego strażnika, zarzucając mu na szyję pętlę zrobioną z kawałka kabla, trzeci próbował wyrwać mu broń - padł, przeszyty serią z miotacza Cayenne, ale jego miejsce natychmiast zajął czwarty. Devorianie, ludzie i Twi'lek próbowali obezwładnić pozostałych gangsterów gadopodobny Trandoshanin złożył się do strzału, ale dziewczyna w płowej tunice wytrąciła mu miotacz kopniakiem. Któryś z Bothan podniósł go i rozpętała się chaotyczna, choć krótka strzelanina. Zanim Tehawaru zdążył zbiec ze zrujnowanych schodków, było już po wszystkim. Brodaty bandzior klął, trzymając się za przestrzelone ramię, dwóch Bothan i jeden Devorianin leżało martwych, jaszczur sterroryzował pozostałych buntowników, pochwyciwszy spośród pasażerów jakąś kobietę i przyłożywszy jej nóż do gardła. Bothanie nie chcieli skapitulować, ale ostudził ich widok wycelowanych w nich luf. Dziewczyna w stroju Jedi - nawet z daleka Tehawaru widział, że to jeszcze prawie dziecko - na widok zakładnika poddała się natychmiast, podnosząc ręce do góry. Jeden z mężczyzn chwycił ją za kark i pchnął przed Esquela, niemal przewracając na ziemię. Następnie podał swojemu szefowi podłużny przedmiot, niewątpliwie miecz świetlny. Przywódca bandy obejrzał go, mówiąc coś, ale Tehawaru nie słyszał: był dość daleko, a nie mógł biec, żeby się przedwcześnie nie zdradzić Po raz kolejny przeklął się za pomysł czekania na wieży: niewielkie w rzeczywistości lądowisko wydawało się nie mieć końca. Podążał w ich stronę nonszalanckim krokiem, jakby był zwykłym mechanikiem, którego zainteresowało zbiegowisko. Esquel wydał jakiś rozkaz i dwóch mężczyzn przytrzymało dziewczynę, skuwając jej ręce kajdankami. Szarpnęła się, ale jedyny skutek był taki, że zarobiła cios w głowę, aż się zachwiała. Przywódca gangu gestem nakazał pilnować jej, po czym odwrócił się do Bothan. W dłoni wciąż trzymał zdobyczny miecz, bawiąc się nim w sposób, który sugerował, że chętnie by się nim posłużył, gdyby umiał. Tehawaru był już na tyle blisko, że kilku bandytów zwróciło w jego stronę broń. Uśmiechnął się i podniósł dłoń na pozdrowienie. - Co się dzieje? - zapytał, odgrywając rolę przypadkowego gapia najlepiej, jak umiał. - Zjeżdżaj stąd, blachoklepie - warknął pokiereszowany Rodianin. Tehawaru niby to obojętnie prześliznął się wzrokiem po grupce więźniów. Dziewczyna raptownie wstrzymała oddech - ich oczy spotkały się na ułamek sekundy, ale to wystarczyło. Nagły rozbłysk zrozumienia, nadziei i radości był niczym eksplozja supernowej. - Wynocha, no już! - gangster machnął lufą miotacza w stronę zewnętrznych schodów. Tehawaru uśmiechnął się przepraszająco i błyskawicznym gestem wyciągnąwszy schowany w rękawie miecz, skosił mu głowę, zanim tamten zdążył w ogóle zorientować się, co się dzieje. Potem zrobił półobrót, osłaniając się fioletowoniebieskim ostrzem przed strzałami, wyciągnął lewą rękę i używając Mocy wyrwał miecz trzymany przez Esquela. - Łap!! Mimo skutych rąk, dziewczyna zgrabnie złapała w powietrzu rzuconą jej broń i zapalając ją, natychmiast stanęła tak, aby chronić więźniów. Gangsterzy rozprysnęli się po lądowisku - część schroniła się w kokpicie statku, reszta zaczęła uciekać w stronę wejścia do budynku, ostrzeliwując się gęsto. Tehawaru zrezygnował z pościgu za nimi, koncentrując się na obronie ludzi, wśród których wybuchła panika: jedni rzucali się na ziemię, zasłaniając głowy rękami, inni chaotycznie biegali to tu, to tam. Stanął plecami do dziewczyny, tak, aby mogli odbijać strzały ze wszystkich kierunków. Choć pierwszy raz widzieli się na oczy, walczyli doskonale zgrani, jak jedna istota. - Przetniesz mi kajdanki? - krzyknęła przez ramię. - Dawaj! Na chwilę zgasiła broń i odwróciła się błyskawicznie, wyciągając w jego stronę skute ręce, z niezachwianą pewnością w oczach. Szybkim cięciem przepołowił stalowe obręcze dokładnie w miejscu styku i natychmiast poderwał miecz, odbijając dwa wystrzały niemal równocześnie. Dziewczyna uruchomiła swoje ostrze i włączyła się do walki. Tymczasem statek zahuczał silnikami i powoli uniósł się nad płytę lądowiska. - Tędy!!! - Tehawaru w mgnieniu oka ocenił sytuację, machnięciem ręki wskazał schody prowadzące w dół, prosto do dżungli. Pilot statku odpalił działka - dwie salwy uderzyły w sam środek grupy uciekinierów. Krzyk, ogień. Ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony. Część zbiegła po schodach potykając się na zrujnowanych kamiennych stopniach i niemal tratując wzajemnie, ale niektórzy w ślepym popłochu uciekali w zupełnie innym kierunku. - Tutaj!! - krzyczał Tehawaru poprzez dym, kurz i wizg miotaczy, widział jednak, że nie wszyscy go słyszą. Oboje Jedi wycofywali się powoli w stronę schodów, starając się osłaniać ocalałych. Na szczęście gangsterzy zorientowali się, że strzelając z dział rujnują sobie własne lądowisko, bo więcej salw nie było. - Szybciej!!! - większość pasażerów zniknęła już między drzewami. Tehawaru odbił jeszcze parę wystrzałów z miotaczy, wyciągnął rękę, Mocą powalając gangstera, który nieopatrznie wyskoczył na otwartą przestrzeń, i zbiegł ze schodów jako ostatni. Po piętnastu czy dwudziestu minutach przedzierania się przez dżunglę tempo ucieczki zaczęło zauważalnie spadać. W grupie było wielu rannych, dzieci i starsze osoby też nie radziły sobie z nierównym, podmokłym i usianym korzeniami terenem, poza tym nikt nie wiedział, dokąd właściwie mają biec. Początkowo kierunek był jasny - jak najdalej od bazy - ale stopniowo ludzie zaczęli tracić orientację, oglądać się jedni na drugich i zwalniać kroku. Tehawaru wysforował się na czoło, zostawiając padawankę w tylnej straży, aby pilnowała, czy nikt nie odstaje od grupy. Nikt już nie biegł, wszyscy szli coraz wolniej, opierając się co chwila o drzewa i dysząc. - Zatrzymajmy się na chwilę! - zawołał i ogarnął wzrokiem grupę, starając się wszystkich policzyć. Trzydzieści dwie osoby. Co najmniej dziesięć musiało zostać na lądowisku, ciężko rannych, zabitych czy rozproszonych w panice. Tutaj zresztą rannych też nie brakowało: wielu z uratowanych było poparzonych, pokaleczonych odłamkami lub - mimo wysiłków obojga Jedi - trafionych z miotaczy. W rozterce potarł dłonią podbródek. Nie wyglądało to za wesoło. Ranni wkrótce nie będą się nadawali do dalszej drogi - już teraz kilkoro wyglądało, jakby miało zaraz zemdleć A co potem? Na Xangerre istniało kilka niewielkich osad, ale piracka baza była od nich oddalona o setki kilometrów. Zastanawiał się, czy banda Esquela będzie ich ścigać. Chyba nie - nie umieli poruszać się po dżungli, z góry, przez gęstwinę drzew nic nie zobaczą, a czujniki przy takiej ilości leśnych stworzeń będą bezużyteczne. Znacznie większym zagrożeniem może być brak wody, lekarstw i pożywienia. Poza tym, jeśli chcą wydostać się z planety, to jedyną szansą byłby powrót do bazy i próba zdobycia jakiegoś statku. Tylko kto miałby to zrobić? Prześliznął się wzrokiem po gromadzących się wokół niego ludziach. W tłumie co chwila słychać było pytania "Co się dzieje?" i "Co robimy?". Do przodu wysunął się potężnie zbudowany, rudy Bothanin z zatkniętym za pas zdobycznym miotaczem. - Co planujesz, Jedi? - spytał dość obcesowym tonem. - Musimy odpocząć - powiedział powoli Tehawaru. Poszukał wzrokiem padawanki: właśnie pomagała rannej Twi'lek zawiązać na ramieniu prowizoryczny opatrunek z apaszki. Wyczuwając, że jest obiektem obserwacji, podniosła na niego wzrok. Pokiwał głową, wyrażając aprobatę dla jej zajęcia. - Na razie musimy odpocząć - powtórzył głośniej, tak, aby wszyscy go usłyszeli. - Czy ktoś z was jest lekarzem lub zna się na udzielaniu pierwszej pomocy? Podniosły się dwie ręce, po chwili wahania jeszcze jedna. - Pomóżcie rannym - rozkazał Tehawaru. Z kieszeni na piersi wyciągnął podręczny pakiet medyczny, podszedł do dziewczyny. - Tehawaru Keti-Kayoba - przedstawił się. - Nessie, padawanka Qui-Gona. - Weź to - podał jej lekarstwa i środki opatrunkowe. - Dużo tego nie ma, ale dla najciężej rannych powinno wystarczyć. Skinęła głową. Tehawaru już miał spytać: "Poradzisz sobie?", ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Znowu zwrócił się do wszystkich. - Odpocznijcie ile się da. Ja pójdę poszukać jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy spędzić noc. Wy - spojrzał na uzbrojonego Bothanina i jego rodaków - zorganizujcie straże, mogą tu być jakieś niebezpieczne zwierzęta. - A ty dokąd idziesz? - Bothanin nieufnie nastroszył rude futro. - Poszukać miejsca na nocleg - powtórzył cierpliwie Tehawaru. - Idziemy z tobą! - Nie poruszacie się po lesie tak szybko, jak ja. Lepiej pilnujcie bezpieczeństwa tych ludzi. Spojrzenie Bothanina, jakim obrzucił rozlokowującą się pod drzewami grupę, nie wyrażało bynajmniej zapału do troszczenia się o ich bezpieczeństwo, ale ustąpił. Wyciągnął miotacz zza pasa i z ważną miną zabrał się za rozstawianie wokół obozu pozostałych Bothan i młodych Devorian. Tehawaru rzucił ostatnie spojrzenie padawance, zajętej teraz pokazywaniem dwójce dzieciaków, jak prawidłowo założyć opatrunek usztywniający, odwrócił się i zagłębił w dżunglę, Kiedy znalazł się w pewnej odległości od zbiorowiska, przystanął, wziął głęboki oddech i przymknął oczy, starając się zjednoczyć z Mocą na ile to było możliwe bez wchodzenia w trans. Już po chwili osiągnął wyciszenie, odprężył się. Zmęczenie i stres wywołany walką odpłynęły. Rycerz skupił się, sięgnął Mocą na zewnątrz, próbując wyczuć, w którym kierunku powinien iść. Oczywiście nie mógł Mocą wykryć wody czy schronienia, ale po chwili starania wyczuł obecność grupy zwierząt. Ich prymitywne umysły emanowały zadowoleniem i sytością, ruszył więc w tamtą stronę, szerokim łukiem okrążając obozowisko od północy. Biegł lekkim krokiem, rozsuwając zarośla, przeskakując węźlaste korzenie. Zwalone kłody i grząskie rozpadliny spowalniały jego bieg. Po dłuższym czasie dotarł wreszcie w pobliże stada. Przelazł przez ogromny, nadgniły pień, przedarł się przez kłujące zarośla i prawie zjechał po skarpie do niewielkiej kotliny, płosząc kilka tapirowatych stworzeń, które wylegiwały się w płytkim rozlewisku obok tryskającego spod skały źródła. Woda! Tehawaru uśmiechnął się radośnie i czubkami palców dotknął czoła i ust w rozpowszechnionym na jego ojczystej planecie geście podziękowania losowi. Rozejrzał się jeszcze raz, żeby zapamiętać topografię i zawrócił, kierując się do obozu jak najkrótszą drogą. Wartownicy nie zauważyli go, dopóki nie wszedł pomiędzy nich. Bardziej zresztą niż obserwowaniem okolicy zajęci byli obserwowaniem rudego Bothanina, który zażarcie dyskutował z paroma ludźmi, Devorianami i jednym Kalamarianinem. Padawanka Qui-Gona stała obok, przysłuchując się im z wyrazem zrezygnowania. - Znalazłem dla nas dobre miejsce - odezwał się Tehawaru, momentalnie zwracając na siebie uwagę wszystkich. Bothanin ruszył w jego kierunku. - Właśnie doszliśmy do wniosku, że powinniśmy wrócić i zaatakować, dopóki się nas nie spodziewają - powiedział bez wstępów. - Wszyscy? - Tehawaru lekkim ruchem głowy wskazał na sponiewieranych ludzi. Ranni byli już opatrzeni ktoś jęczał z bólu, ktoś inny szlochał, opłakując zabitych, starsza Sullusjanka nuciła coś monotonnie, uspokajając dziecko. Bothanin zjeżył się, wyraźnie zamierzając coś powiedzieć, ale Tehawaru uniósł dłoń. - Słońce się zniża. Za parę godzin pod drzewami będzie za ciemno, żeby cokolwiek zrobić. Musimy rozbić obóz przed nocą, a potem się zastanowimy, co będzie dalej. Tu niedaleko jest woda. Idziemy. Przemarsz do kotliny zajął im dobrze ponad godzinę - teraz, kiedy minął krótkotrwały przypływ sił wywołany adrenaliną, pasażerowie szli z trudem, potykając się na korzeniach i nierównościach terenu, niezgrabnie przełażąc przez zwalone pnie i inne przeszkody. Zdrowi pomagali rannym, młodsi - starszym, Tehawaru niósł na ramionach dwoje małych dzieci, ale i tak zanim dotarli na miejsce, w lesie zaczęło robić się ciemnawo. Potykając się o coraz mniej widoczne w szarówce patyki i korzenie zeszli do kotlinki. Niektórzy od razu rzucili się w stronę źródełka, inni zaczęli szukać względnie suchych i wygodnych miejsc do siedzenia. Tehawaru zawołał do siebie Nessie, dwójkę Twi'leków i najmłodszego Devorianina. - Idźcie szybko nazbierać drewna na ognisko, dopóki jeszcze cokolwiek widać. Nie oddalajcie się za bardzo, tu mogą być jakieś drapieżniki. Zmrok zapadał coraz szybciej, rozbitkowie snuli się po kotlince wpadając wzajemnie na siebie, nadeptując się i przeklinając. Prawie wszyscy domagali się natychmiastowego rozpalenia ognisk, i to kilku. Tehawaru tłumaczył, że blask ognia może z daleka zdradzić ich obecność, wreszcie ustąpił i zgodził się na dwa ogniska, dokładnie w chwili, kiedy Nessie i reszta wrócili ze skromnym łupem w postaci kilku wiązek w miarę suchych patyków. - W tej całej dżungli nie ma żadnego chrustu - tłumaczył się Devorianin. - Wszystko zielone i świeże do obrzydliwości. - Dobra, nieważne - Jedi machnął ręką. - Rozpalimy tutaj, pod tą skarpą, przynajmniej nie będzie aż tak bardzo widać. Zapłonęły dwa ogniska i wszyscy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uspokoili się, uciszyli. Każdy starał się zająć miejsce jak najbliżej ognia. Z dżungli dolatywały pohukiwania jakichś nocnych stworzeń. Wysoko nad ich głowami lekki wiatr szeleścił w koronach drzew. Nessie siedziała na kępie trawy, obciągając rękawy tuniki, bo noc zaczynała się robić chłodnawa. Bardziej jeszcze niż zimno doskwierał jej głód - miała wprawdzie przy sobie żelazną rezerwę żywności: baton z koncentratu proteinowego, ale rozsądek nakazywał zachować go na śniadanie. W milczeniu przysłuchiwała się naradzie, której przewodniczyli Tehawaru i ten rudy Bothanin, który przedstawił się jako Y'lear'heyr. Tehawaru krótko opowiedział, jaką funkcję pełnił w bazie piratów i skąd się tam wziął, wypytał zgromadzonych o umiejętności walki lub pilotażu (były dość nikłe), po czym zapytał, czy ktoś ma jakieś propozycje. Pierwszy, rzecz jasna, odezwał się Y'lear'heyr: - Powinniśmy zaatakować o świcie. Ty, Jedi, orientujesz się w terenie - jak daleko jesteśmy od tej ich bazy? - Licząc w kilometrach czy w godzinach marszu? - Tehawaru obracał w palcach jakiś patyczek. - Musisz pamiętać, że mamy ze sobą wielu rannych, a nawet ci, którzy są zdrowi, niekoniecznie nadają się do szybkich wędrówek po lesie. Bothanin przez chwilę prychał i pomrukiwał z irytacją, wreszcie odezwał się: - Moim zdaniem nie ma co ze sobą ciągnąć rannych i kobiet. To nie znaczy, oczywiście, że chcę ich zostawić - dodał szybko. - Sformujemy grupę uderzeniową i ukradniemy albo porwiemy jeden z ich statków. A potem wrócimy po resztę. - Jak zamierzasz wylądować tu statkiem? - spytał rycerz Jedi. Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: - Poza tym musimy odbić tych, którym nie udało im się uciec... jeżeli jeszcze ich gdzieś nie wywieźli. - Ile statków jest w bazie? - spytał rzeczowo młody Devorianin. - I ilu ludzi? - W tej chwili dwa, licząc z tym, którym przylecieliście chyba, żeby jakiś wystartował już po naszej ucieczce. - Mają tylko dwa statki?! - Nie, trzy, ale jeden jest gdzieś... w interesach - Tehawaru wrzucił patyk do ognia. - A ludzi jest szesnastu, licząc z personelem technicznym. Nie, piętnastu, bo zdaje się, że jednego zabiliśmy tam na lądowisku. Najbardziej niebezpiecznych jest około ośmiu, reszta to mechanicy i tym podobni. Mniej zaprawieni w boju, w każdym razie. - Ośmiu... to nas jest nawet więcej, jakby policzyć młodych i sprawnych - Y'lear'heyr potoczył wzrokiem po najbliżej siedzących. - Problem w tym, że mamy tylko jeden miotacz. Ale wy macie miecze, ty i ta mała, widziałem, jak sobie radziliście. Właściwie to powinniście we dwójkę ich załatwić. - Dziękuję za pochlebną opinię o naszych umiejętnościach - Tehawaru uśmiechnął się z lekką ironią. - Na otwartej przestrzeni może i dalibyśmy radę, ale nie zapominaj, że musimy wziąć szturmem bazę. Która, niestety, ma konstrukcję wybitnie sprzyjającą obronności. - Możemy chyba wejść po tych schodach, którymi uciekliśmy. - Będą na pewno pilnowane, ale być może nie będziemy mieli innego wyjścia. - Jak to? A nie możemy zakraść się bezpośrednio do hangaru? - Chyba, że ktoś z was potrafi fruwać. Wlot do hangaru jest sześć pięter nad ziemią. Można się do niego dostać tylko statkiem albo od wewnątrz budynku. - Gdybyśmy mieli więcej miotaczy, moglibyśmy przeprowadzić pozorowany atak - zauważył Devorianin. - A umiesz strzelać? - parsknął stojący nieopodal na warcie Twi'lek. - Do pozorowania nie trzeba umieć. Nessie słuchała tego wszystkiego z coraz większym zmęczeniem. Z zazdrością rzuciła okiem na Ruvika i Brittelin, śpiących pod parasolowatym krzakiem. Miała ochotę przynajmniej podciągnąć nogi i oprzeć podbródek na kolanach, ale wiedziała, że musi się zachowywać jak dorosły Jedi, więc siedziała prosto, chociaż bolały ją posiniaczone żebra. Dlaczego Tehawaru po prostu nie powie im, co trzeba zrobić? Przecież na pewno wie... Raptownie uświadomiła sobie, że przybiera wobec młodego rycerza dokładnie taką samą postawę, jak poprzednio rodzeństwo Jole wobec niej. Nie tylko ona zresztą. Rozejrzała się po uratowanych pasażerach: ci z nich, którzy jeszcze nie spali, co chwila spoglądali w stronę naradzających się i widać było, że łowią uważnie każde padające słowo. - Moglibyśmy spróbować dostać się do łącza hiperprzestrzennego i wezwać pomoc - mówił tymczasem Tehawaru. - Ale to zakłada wdarcie się do samego centrum bazy, bo centrala łączności jest w kwaterze dowództwa. - Mamy na to szanse? - Niewielkie. - A na zdobycie statku? - Bardzo małe. Y'lear'heyr zdenerwował się. - Jedi, czy ty chcesz nam powiedzieć, że w ogóle nie mamy żadnych szans?! - Niezupełnie - powiedział powoli Tehawaru. - Jest jedna możliwość. Nessie obudziła się w pozycji półleżącej, niezbyt wygodnie oparta bokiem o wielki korzeń. Nie miała pojęcia, kiedy zasnęła, choć była pewna, że doskonale pamięta całą naradę. Był wczesny ranek, wschodzące słońce oświetlało najwyższe gałęzie drzew, hałasowały ptaki. Obozowisko także powoli budziło się do życia. Kilka osób myło się w źródełku, młoda Twi'lek próbowała doprowadzić do porządku swoją elegancką szatę, która teraz, poszarpana przez krzaki i wytarzana w błocie, przedstawiała raczej żałosny widok. Tehawaru obchodził obóz, budząc maruderów i zatrzymując się przy rannych z pytaniem, czy wszystko w porządku. Nessie wiedziała, że przez całą noc nie zmrużył oka, stojąc na warcie, ale nie było po nim tego widać. - O, cześć, Nessie - pod sąsiednim krzakiem zaszeleściło i Britte Linn podniosła się do pozycji siedzącej, mrugając oczami i wytrzepując patyki z włosów. - Jejku, jak mi się niewygodnie spało!... - Uaaa... dzień dobry - ziewnął Ruvik, również siadając, i przeciągnął się. - Jak się ziewa, to się zasłania usta - zwróciła mu natychmiast uwagę siostra. Zignorował ją. - Głodny jestem. Czy upolujecie coś na śniadanie? - zwrócił się do Nessie. Roześmiała się. - Jeśli w zasięgu wzroku pojawi się jakaś zwierzyna, natychmiast rzucę w nią moim mieczem. Ale obawiam się, że nasza gromada skutecznie przepłoszyła wszystko z okolicy. Poza tym, nie mamy czasu na polowanie: zaraz wyruszamy. - To nic nie będziemy jedli? - spytał Ruvik markotnie. - Mamy to - Nessie wyciągnęła ze schowka przy pasie baton proteinowy i starannie przełamała go na trzy kawałki. - To jedzenie Jedi? - chłopiec z namaszczeniem wziął do ręki swoją porcję. - No, w sytuacjach awaryjnych. Ale nie chciałabym się tym żywić na co dzień. - Czemu? - Skosztuj, to zrozumiesz. Tehawaru w końcu podszedł i do nich. Uśmiechnął się, Nessie jednak wyczuwała, że jest spięty i jakby przygnębiony. - Wszystko w porządku? - omiótł przyjaznym spojrzeniem Ruvika i Brittelin, która poczerwieniała i omal nie zakrztusiła się swoim kawałkiem koncentratu. - Zbierajcie się, za chwilę wyruszamy. Nessie podniosła się z ziemi i podeszła do źródła, ochlapać się z grubsza w wodzie. Britte poszła w jej ślady, za to Ruvve wyraźnie był zadowolony z możliwości niemycia się. - Nessie... - Tehawaru skinął na nią, odwołując ją nieco na bok. Podeszła, wycierając twarz rękawem tuniki. - Dasz sobie radę ze statkiem w razie... w razie, gdyby coś się stało? Już miała zapytać: "Dlaczego coś miałoby się stać?", ale na widok jego poważnego spojrzenia odparła tylko: - Oczywiście. Kiwnął głową i uśmiechnął się z wyraźnym przymusem - nawet bez wyczuwania aury Mocy widać było, że jest mu ciężko. Nessie patrzyła na niego nieruchomo, nie pojmując przyczyn jego udręki. Zrozumiała, kiedy Tehawaru obejrzał się na gromadzących się z wolna wokoło pasażerów. On się czuje za nich odpowiedzialny. A ja... ja tylko stoję z boku i czekam, aż on coś wymyśli. Ogarnął ją wstyd. - Tehawaru... - dotknęła jego nadgarstka, pospiesznie zastanawiając się, co powiedzieć. Pasowałoby jakieś "Moc jest z tobą", ale kimże ona była: Yodą, żeby udzielać takich zapewnień? Podniosła głowę, spoglądając mu w twarz. - Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Uda nam się. Położył jej dłoń na ramieniu braterskim gestem odwzajemniła go, czując w sercu ciepłe, krzepiące poczucie wspólnoty. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. W tej chwili gotowa była uwierzyć, że we dwójkę są w stanie rozprawić się ze wszystkimi gangsterami Republiki. Szli przez dżunglę luźną gromadą: dwójkami, trójkami, jak popadło. Tehawaru tym razem zatrzymał Nessie w pierwszym szeregu, zostawiając w tylnej straży Bothan i Devorian. Wypoczęci pasażerowie mimo ran i głodu z początku maszerowali dość raźno, ale po czterdziestu minutach rozległy się prośby o postój. Usiedli w trawie, na wystających korzeniach, gdzie kto mógł. Tehawaru nie siadał: stał wyprostowany jak struna, czujnie wpatrując się w dżunglę. Nessie nie wiedziała, czy wyczuwa coś złego, czy po prostu stara się być jak najbardziej ostrożny, mając pod opieką tylu ludzi. Brittelin przysiadła się do niej, również przyglądając się młodemu rycerzowi, choć z zupełnie innych powodów. - Ale ci fajnie - wyszeptała z przejęciem. - Czemu? - zdziwiła się Nessie. Britte nachyliła się bliżej do jej ucha. - No bo pewnie będziecie dalej podróżować razem, nie? Ty jesteś Jedi i on jest Jedi... - westchnęła tęsknie. - ...ja mam swoją misję, on ma swoją - Nessie gładko weszła w jej ton. - Niby dlaczego mielibyśmy razem gdzieś lecieć? - Ale pewnie spotkacie się na Coruscant, prawda? - Może kiedyś. W Świątyni są setki Jedi, trudno jest kogoś spotkać przypadkiem, a Tehawaru chyba cały czas jest w terenie. Ruvik, który uważnie śledził tę rozmowę, przyjrzał się kierunkowi spojrzeń Britte Linn, zachichotał i aż podskoczył z radości. - Moja głupia siostra znów się za-ko-cha... - zanucił i urwał gwałtownie, kiedy czerwona jak flaga sygnałowa Britte zepchnęła go z korzenia na ziemię. - Opowiem to w szkole! Ale się ucieszą! - Zamknij się, głupku!! Nessie przysłuchiwała się ich sprzeczce z mieszanymi uczuciami. Nagle zdała sobie sprawę, że chyba im trochę zazdrości tej beztroski. Britte i Ruvik nie musieli się o nic martwić. Nie bali się tego, co ich czeka po dojściu do bazy, nie myśleli o tym, że wszyscy mogą zginąć. Chociaż nie, w zasadzie to nie wszyscy. Śmierć groziła tylko Tehawaru i jej - i może jeszcze temu rudemu Bothaninowi albo jakimś innym pasażerom, którzy będą stawiać opór. Cała reszta jest dla gangsterów cennym towarem: będą się starali raczej wziąć ich żywcem. Ruszyli w dalszą drogę, przedzierając się przez zarośla. Tehawaru prowadził, przeczesując Mocą dżunglę przed nimi w poszukiwaniu istot inteligentnych. Nessie starała się robić to samo, choć dręczyła ją myśl, co zrobią, wyczuwszy zasadzkę. Nie zawrócą przecież - będzie więc musiało dojść do bitwy. Bo na zaskoczenie nie mają co liczyć. Tamci się z pewnością dobrze przygotowali... Byli już prawie na skraju lasu: spomiędzy drzew prześwitywały wysokie, kamienne mury. Żeby dojść do samej bazy, będą musieli przebiec kawałek po odsłoniętym terenie. Pomysł Tehawaru polegał na wycięciu mieczem otworu w metalowych drzwiach bocznego wyjścia. Mogli osłaniać się wzajemnie przy tej czynności, ale nie miała pojęcia, jak sobie w razie ataku poradzą z gromadą nieuzbrojonych, panikujących cywilów. - Uwaga! - Nessie nie wiedziała, co było wcześniej: okrzyk Tehawaru czy alarmująca napięte nerwy obecność zbliżających się do nich osobników. Wyglądało na to, że wpadli prosto na patrol, który Esquel wysłał w charakterze komitetu powitalnego. W jednej chwili dżungla zamieniła się w piekło krzyżowego ognia. Wystrzały odbite od mieczy świetlnych ginęły wśród drzew na szczęście roślinność była zbyt świeża, by mógł powstać pożar. - Wszyscy padnij!!! - młody Jedi skoczył do przodu, starając się jednocześnie odciągnąć ogień od ludzi i nie dać strzelającym czasu na przegrupowanie się i otoczenie ich. Nessie sprawnie odbijała strzały, ale nie mogła przełamać się na tyle, by atakować i zabijać. Z tyłu za sobą usłyszała rozpaczliwy krzyk: któryś z pasażerów dostał ładunkiem z miotacza. Broń nie była nastawiona na ogłuszanie. Zacisnęła zęby i odbiła kolejną salwę pod takim kątem, że trafiła Malastarczyka, który ją wystrzelił. Zwinął się z bólu, nurkując w leśne poszycie. Odwróciła się błyskawicznie, aby osłonić się przed kolejnym strzałem. Odbiła go niecelnie, ale gangster, w którym rozpoznała Zvega, uciekł. Kawałek dalej Tehawaru walczył z kilkoma naraz napastnikami - jednego udało mu się zabić, drugiego ciężko ranić, ale zostało jeszcze trzech - nawet refleks i sprawność Jedi nie zapewniały mu łatwego zwycięstwa. Co powinniśmy zrobić?? Próbować się przedostać do bazy? Nie damy rady osłonić wszystkich... Y'lear'heyr zadecydował sam. - Za mną!! - wrzasnął, wymachując miotaczem. Jego towarzysze rzucili się naprzód, jeden zatrzymał się na chwilę, by podnieść broń zabitego gangstera. - Nie, czekajcie... - wydyszał Tehawaru, ale już było za późno: spora część ludzi czy to pod wpływem okrzyku czy narastającej paniki i oszołomienia poderwała się i pobiegła za nimi. Nessie nie wiedziała dokładnie, co się działo w ciągu następnych kilku minut. Dookoła zaroiło się nagle od biegnących ludzi, bandyci wciąż strzelali, padło kilku rannych i zabitych. Wypadli na otwartą przestrzeń - przed nimi wznosił się mur bazy, przypominającej istną fortecę. W załomie, który kiedyś zapewne był starannie zamaskowany, znajdowały się małe, nieco pordzewiałe drzwi. Bothanin najwyraźniej miał jakąś własną wizję wdarcia się do bazy, bo zamiast w ich stronę, zaczął biec wzdłuż muru, może szukając schodów, którymi uciekali poprzedniego dnia. Pozostali Bothanie i dwóch Devorian poszli w jego ślady. A za nimi spora grupka zdezorientowanych pasażerów. Tehawaru obejrzał się na nich, krzyknął: "Wracajcie!", zatrzymał się, najwyraźniej nie wiedząc, kogo i jak ma osłaniać... W tym momencie trafiła go w plecy seria z miotacza. Zrobił pół obrotu i padł jak ścięte drzewo. Nessie poczuła szarpnięcie i ból, jakby wyrwano jej kawałek duszy, a potem miała wrażenie, że cały świat zastyga. Umilkły nawet strzały. Otworzyła usta do krzyku, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Podbiegła do ciała Tehawaru, uklękła przy nim, szarpiąc go za ramię, jakby mogła tym sprawić, że odzyska życie. Nie sprawdzała pulsu, nie musiała. Zdawała sobie sprawę, że w tym momencie jest łatwym celem dla gangsterów, ale ci nie strzelali. Bothanie zawrócili i powoli podchodzili do niej, chyba nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Trwało to parę sekund, a może wieczność. W końcu Nessie powoli wyprostowała się, wręcz namacalnie czując, jak w jej wnętrzu ból ustępuje miejsca fali czarnej, piekącej wściekłości. Podniosła głowę i spojrzała na Y'lear'heyra. Zabić. Rozszarpać to ścierwo gołymi rękami to jego wina, jakim prawem on w ogóle żyje... Górna warga skurczyła jej się, odsłaniając zęby. Oddychając z trudem, pomału podniosła się z klęczek - gdzieś w środku czuła lodowate zimno. Bothanin na widok wyrazu jej twarzy aż się zachłysnął cofnął się o dwa kroki, zrobił gest, jakby chciał unieść miotacz, ale zrezygnował. Jego strach jeszcze bardziej podsycił jej nienawiść. Ścisnęła w dłoni rękojeść miecza, gotowa skoczyć na ofiarę. Zabić. Ta myśl sprawiała jej niemal fizyczną przyjemność. Zabić. "Opanuj się!!", krzyknęło w ostatniej chwili coś głęboko na dnie jej umysłu. "Opanuj się, Jedi tak nie postępują! Zostaw go!" Wzięła kolejny rozdygotany oddech, walcząc z szaleńczą żądzą posiekania winowajcy na kawałki. Nadal ściskała miecz tak mocno, że palce jej drętwiały. Zabije go albo się rozpłacze... Z zarośli padł strzał, niecelny, ale to wystarczyło, żeby odwrócić uwagę Nessie. Roznoszące ją uczucia nareszcie mogły znaleźć ujście. Zapaliła miecz i skoczyła między drzewa, za niedobitkami gangu. Mylnie założyli, że z jednym i to niedorosłym Jedi poradzą sobie bez trudu, ale poruszała się zbyt szybko, żeby mogli ją trafić, a po chwili wpadła między nich i nie bardzo mogli strzelać, żeby się nie razić wzajemnie. Moc stopiła się z szalejącą jej w duszy wściekłością jak we wrzącym tyglu. Nessie wyraźnie wyczuwała obok siebie obecność jakiejś potwornej siły - blisko, na wyciągnięcie ręki, na jedno skinienie... Tak, jakby tuż za nią czaił się czarny tajfun gotów, by go przywołać jednym aktem woli, a na jej rozkaz zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Walczyła jak automat, prawie przestawała widzieć przed oczami dżunglę i przeciwników, coraz bardziej pochłonięta odsuwaniem od siebie tego czegoś przerażającego, złego, co... Co mogło dać jej siłę. Już dawało. Czuła się szybsza, wytrzymalsza niż normalnie, bez większych problemów parowała salwy z miotaczy, choć ostrzeliwano ją z kilku stron naraz. I wiedziała, że może mieć jeszcze więcej - wystarczyło zaczerpnąć trochę tej mrocznej energii... A jednocześnie z niezwykłą jasnością czuła, że jeżeli podda się choć na moment, ta potęga zdominuje ją natychmiast, wessie jak wir wodny wciągający malutki strzępek papieru. I nie będzie już odwrotu. W żołądku zalęgło jej się straszne, mdlące uczucie, kiedy uświadomiła sobie, że jakaś drobna część jej duszy pragnie zostać wchłonięta przez tamtą straszliwą moc. Stać się częścią czegoś niewyobrażalnie potężnego. Złego... nieważne, że złego. Potężnego. Silnego. Dającego zemstę... Nie. To jest Ciemna Strona. Ogarnął ją paraliżujący strach, a jednocześnie niesamowita, wszechogarniająca pokusa, żeby skorzystać tego, co wydawało się takie łatwe. Mogłaby zabić wszystkich członków bandy jednym kiwnięciem palca, rozwalić bazę w gruzy, sprawić, że Y'lear'heyr będzie się czołgał u jej stóp, błagając o litość... Ta ostatnia myśl była szczególnie słodka. Nessie zacisnęła zęby, starając się nie myśleć o niczym poza unikami i odbijaniu strzałów z miotaczy, ale tamto wzywało nieubłaganie. Walka zresztą nie ułatwiała jej opanowania wściekłości i strachu. Znacznie gorsza była jednak walka wewnętrzna: miała wrażenie, że za chwilę coś ją rozszarpie od środka. Strach i wstręt do samej siebie albo ta miażdżąca wolę, coraz silniejsza chęć użycia Ciemnej Strony... Dwóch czy trzech bardziej rozsądnych gangsterów uciekło w dżunglę. Jeden ostrzeliwał się zza wielkiego głazu, ale Nessie przefrunęła nad nim szalonym saltem i szerokim zamachem miecza odcięła mu rękę z miotaczem ledwo zdążył się obrócić. Niesiona falą jego przeraźliwego wrzasku, runęła na kolejnego: chudego, zielonoskórego Rodianina. Wystrzelił w panice dwa razy, po czym rzucił się do ucieczki, gubiąc broń, potknął się o korzeń i przewrócił wprost pod nogi Nessie. Przeskoczyła go zwinnie i natychmiast odwróciła się, unosząc miecz. Rodianin zakwiczał, skulił się, wciągając głowę w ramiona Nessie wzięła zamach... W ostatniej sekundzie wstrzymała cios. Świadomość, że o mały włos nie zabiła bezbronnego, była jak chluśnięcie wiadrem lodowatej wody. Zmiękły jej kolana. Opuściła miecz, odetchnęła z ulgą, choć jakaś część jej umysłu wciąż krzyczała głośno o krew i zemstę. Przełknęła z trudem ślinę: raz, drugi. - Kod do zamka bocznych drzwi - wychrypiała, prawie nie poznając własnego głosu. Rodianin milczał. Miała ochotę przyłożyć mu ostrze do gardła, ale wiedziała, że wtedy już w żaden sposób nie pokona tego, co próbowało nią zawładnąć. - Kod! - warknęła. Rodianin zamrugał oczami. - 9-2-2-2-5-0 - powiedział szybko. Nessie odstąpiła o krok i machnięciem ręki dała mu znak, żeby uciekał. Umknął, potykając się z przestrachu, a ona odwróciła się i pobiegła w przeciwną stronę, zataczając się jak pijana. - Wszyscy tutaj! - krzyknęła do pasażerów, dając znak uniesionym ramieniem. Nadal była przerażona tym, co się z nią stało, ale właśnie uświadomiła sobie, że teraz to ona jest dowódcą i musi coś wymyślić, w dodatku szybko, zanim wrócą gangsterzy, którzy uciekli do dżungli. Na dywagacje moralne przyjdzie czas później. Przerażeni ludzie zgromadzili się dookoła. Nessie obrzuciła ich spojrzeniem, starając się sprawdzić, czy nikogo nie brakuje, choć była zbyt roztrzęsiona wewnętrznie, żeby szybko liczyć. Nie mogła jednak nie zauważyć spojrzeń, jakie jej rzucali. Boją się. Oni się mnie boją. Nie miała czasu się zastanawiać, czy ta myśl sprawia jej przykrość czy satysfakcję. W tłumie mignęły jej przerażone twarze Britte Linn i Ruvika, zaraz jednak zasłonił ich wpychający się na pierwszy plan Y'lear'heyr. - Jak zamierzasz... - zaczął, starając się agresją zamaskować strach. Nessie rzuciła mu spod oka spojrzenie, z którego mimo najszczerszych wysiłków nie mogła usunąć nienawiści. - Zejdź. Mi. Z oczu - prawie wysyczała przez zęby. Gdzieś bardzo blisko znów poczuła ten potężny, zimny cień, ale tym razem udało jej się go odpędzić. Wyprostowała ramiona i nabrała powietrza. - Wchodzimy do bazy - powiedziała opanowanym tonem. - Ty i ty - wskazała na Twi'leków - pilnujecie, żeby nikt nie został z tyłu. Ja idę przodem, za mną ci, którzy mają miotacze. Strzelać tylko na mój rozkaz i nie podłazić mi pod miecz, jakby się coś działo. Jasne? Odpowiedzią były potakujące pomruki i kiwanie głowami. Nawet Y'lear'heyr nie zaprotestował. Wystarczy raz wpaść w szał i proszę, jakie posłuszeństwo. - Przepraszam... eee, panienko... czy mamy go zabrać? - niemłody mężczyzna wskazał niepewnie na zwłoki Tehawaru. - Tak - odparła krótko, zaciskając szczęki. - I dajcie mi jego miecz. Odwróciła się szybko, żeby nie widzieć, jak podnoszą z ziemi bezwładne ciało, podeszła do drzwi i wstukała kod do zamka. Otwarły się ze zgrzytem dawno nie konserwowanego mechanizmu - za nimi był wąski, zaśmiecony gruzem korytarzyk. Nessie przywołała do siebie Devorianina z miotaczem. - Zostań na chwilę z tyłu i, jak wszyscy wejdą, strzelisz w zamek. - Ale wtedy... - Nie będziemy mogli wyjść. Wiem. A tamci z zewnątrz nie będą mogli wejść. Nie chcę żadnych niespodzianek. Pasażerowie stłoczyli się w korytarzyku. Drzwi zamknęły się za nimi i zapanowała niemal całkowita ciemność, którą rozjaśniało tylko słabe światło rozmieszczonych co kilka metrów małych lampek awaryjnych. Nessie poczekała, aż z rozwalonego zamka posypały się iskry, przypięła miecz Tehawaru do pasa i poprowadziła grupkę w głąb bazy. Szybko pożałowała, że na wszelki wypadek nie wypytała rycerza o rozkład pomieszczeń. Z tego, co mówił, pamiętała, że wlot do hangaru jest na wysokości sześciu pięter. Baza jednak była zbudowana na stoku wzgórza, częściowo wcinając się w jego zbocze, więc od strony, z której weszli, różnica poziomów mogła być zupełnie inna. Wypatrywała jakichś oznaczeń na ścianach, ale w większości były zniszczone nie do rozpoznania, zresztą wskazywały głównie wyjścia ewakuacyjne. Dotarli do skrzyżowania z większym korytarzem. Na ścianie widniała tabliczka z resztkami napisu, ale Nessie nie znała ithoriańskiego. - Cicho! - ruchem ręki nakazała idącym za nią, by się zatrzymali. Natychmiast znieruchomieli, wstrzymując oddech. Bothanin i Devorianie unieśli miotacze, najwyraźniej myśląc, że spostrzegła jakieś niebezpieczeństwo. Nessie skoncentrowała się z całych sił, usiłując ustalić, czy w pobliżu oprócz nich znajdują się jakieś żywe istoty, ale wciąż jeszcze rozedrgane emocje nie pozwalały jej się zjednoczyć z Mocą jak należy. Nic nie wyczuła, jednak coś jakby cień przeczucia podszepnęło jej, że do hangaru powinna skręcić w lewo. Wyszła więc na korytarz, prowadząc za sobą pozostałych. Tu było mniej kurzu i gruzu, korytarz wyglądał na częściej używany, choć drzwi do pomieszczeń, które mijali, były pordzewiałe, a niekiedy całkiem zniszczone. Lampy jarzeniowe pod sufitem były potłuczone lub popsute, ale te nieliczne, które się paliły, dawały całkiem znośne oświetlenie. W miarę zbliżania się do hangaru otoczenie zaczynało wyglądać coraz porządniej - najwyraźniej banda użytkowała tylko najbliżej położone pomieszczenia. To oznaczało, że w każdej chwili mogli kogoś spotkać. W tym stanie ducha Nessie nie miała pewności, że zmysły Jedi ostrzegą ją dostatecznie wcześnie. Na korytarzach nie było kamer, ale gangsterzy mogli w jakiś inny sposób zorientować się, że mają nieproszonych gości. Dowództwo mogło wysłać wszystkich "żołnierzy" na zwiad, a samo się gdzieś zamknąć. Ale jeśli tamci z lasu dadzą im znać, że Tehawaru... to leżymy. Korytarz kończył się potężnymi, rozsuwanymi wrotami - z oznakowań jasno wynikało, że za nimi jest hangar. Nessie przystanęła i machnięciem ręki nakazała wszystkim schować się pod ścianami. Nic nie wyczuwała, ale równie dobrze w hangarze mógł czekać komitet powitalny z miotaczami. Cała spięta zacisnęła palce na rękojeści miecza i dotknęła kontrolki na panelu sterującym. Drzwi otworzyły się z głośnym sykiem. Nie było za nimi nikogo, tylko ciemnawa hala z dwoma nieruchomymi statkami, przypominającymi śpiące ogromne zwierzęta. Otwór wylotowy był trapezem jaskrawego światła. Weszli ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Kiedy byli już na środku hali, prawie przy statkach, Nessie nagle uświadomiła sobie, że nie zna szyfrów do ich zamków i aż jęknęła w duchu. Strzałem w panel można drzwi zamknąć, ale nie otworzyć, a wycięcie otworu mieczem w tym wypadku nie będzie dobrym pomysłem. Może uda się jakoś przepalić ten zamek? Skierowała się w stronę najbliższego pojazdu i w tym momencie wykonała gwałtowny zwrot, zapalając miecz, żeby odbić wymierzony w jej plecy strzał z miotacza. Padł gdzieś z okolic drugiego wejścia do hangaru Nessie stanęła w pozycji obronnej, starając się zasłonić przynajmniej najbliżej stojących pasażerów, i popatrzyła na drzwi. - Poddajcie się! - krzyknął Esquel, osłaniany przez Cayenne i dwóch nieco spłoszonych Twi'leków w kombinezonach mechaników. Miotacze trzymali tak, jakby nie byli pewni, czy zaraz nie eksplodują im w rękach. Oni nie byli groźni. Ale tamta dwójka... - Nigdy!! - odkrzyknął Y'lear'heyr znad ramienia Nessie. - Schowajcie się za statek - powiedziała półgłosem. Nikt z pasażerów nie poruszył się - albo zbyt się bali, albo nie dosłyszeli, co mówi. Nie miała najmniejszego pojęcia, co zrobić. Najmniejszego. Odeszła dwa kroki w bok, rozpaczliwie myśląc, co by tu powiedzieć, żeby zyskać na czasie. Zastanawiała się, czy ma jakiekolwiek szanse, jeżeli rzuci się na nich w pojedynkę. I czy dla dobra pasażerów nie powinna raczej się poddać. Wtedy zabiją tylko ją, a jeśli rozpęta się strzelanina... Jakaś sylwetka wychynęła z lewej strony, zza statku. Odwróciła się błyskawicznie, zasłaniając mieczem, nie dość jednak szybko: smuga plazmowego ognia chlasnęła ją po lewym boku, wzdłuż pleców. Nessie zachwiała się, ale przyzwyczajona do znoszenia bólu zacisnęła zęby i odbiła drugi strzał. Chudy Malastarczyk, który próbował zajść ją z boku, wytrzeszczył z przerażenia oczy, widząc, że znalazł się w zasięgu błękitnego ostrza. - Poddajcie się, bo was wystrzelamy! - powtórzył Esquel. Nessie szybkim rzutem oka oszacowała odległość Malastarczyka od najbliżej stojącego Devorianina, na ułamek sekundy spojrzała temu ostatniemu w oczy i rzuciła wszystko na jedną stawkę. - Dobrze, poddaję się! - krzyknęła w stronę szefa gangu, odwracając się bokiem i rzucając swój zgaszony miecz Malastarczykowi pod nogi. Schylił się po niego... i to był jego błąd. Devorianin skoczył na niego, kopniakiem zwalając z nóg, przygniótł całym ciężarem do ziemi. Zakotłowało się za moment Devorianin wstał, trzymając pomarańczowoskórego stwora w dławiącym uścisku ramienia założonego pod szyję lufę jego własnego miotacza wciskał mu w okolice szczęki. Cayenne strzeliła, chcąc zabić Nessie, ale dziewczyna miała już zapalony miecz w ręku. - Każ mu otworzyć statek i opuścić trap! - zawołała w stronę Devorianina, odbijając strzały błękitnym ostrzem. Udało jej się trafić Esquela w ramię, a Cayenne w nogę, ale byli zbyt daleko, żeby dokładnie wycelować. Mechanicy też strzelali, na szczęście niezbyt celnie. Z sykiem opadła rampa ładowni - statek był towarowy, nie pasażerski. Nessie osłaniała pasażerów w popłochu wbiegających do środka. Rozwścieczony Esquel ryczał, że woli wszystkich pozabijać, niż pozwolić im uciec Cayenne szarpała go za ramię, coś wykrzykując. Wciąż strzelając, pobiegli do drugiego statku. Nessie skoczyła do kokpitu, gdzie tłoczyła się grupka Bothan i Devorian. - Zna się ktoś z was na nawigacji? - krzyknęła, zajmując miejsce pilota. - Ja... trochę - odparł Devorianin, wciąż terroryzujący jeńca pistoletem. - Siadaj i wyliczaj skok, sprawdź, co mamy najbliżej - Nessie zapięła pasy, wcisnęła świecącą się na zielono kontrolkę zamykania ładowni i ogarnęła wzrokiem pulpit sterowniczy, starając się zorientować w jego układzie. Nigdy jeszcze nie pilotowała jednostki tej wielkości, a samodzielny skok w nadprzestrzeń wykonała tylko raz, i to pod okiem mistrza, jednakże nie był to odpowiedni czas na wątpliwości. - A co z tym ścierwem? - Zwiążcie go czy coś - odparła niecierpliwie przez ramię. Znalazła właściwe przyciski, uruchomiła silniki. Po jej prawej stronie Devorianin opadł na fotel nawigatora i nerwowymi ruchami zaczął stukać w klawisze komputera dwóch jego towarzyszy niemal przewiesiło się przez oparcie, zaglądając mu przez ramię. Wycie silników osiągało coraz wyższy ton, wskaźnik na skali zbliżał się do pomarańczowej kreski. Nessie przełknęła ślinę i zdecydowanym ruchem ujęła stery. Niech Moc będzie ze mną. Proszę. Przesunęła dźwignię. Statek bardzo powoli uniósł się nad płytę lądowiska. Nessie zakręciła w miejscu, ustawiając go dziobem do wylotu hangaru, i ruszyła. Kątem oka spostrzegła przez przednią szybę, że z boku startuje drugi statek - Esquel i Cayenne najwyraźniej zamierzali uciec, zanim zbiegowie wezwą galaktyczną policję. Wylecieli na zewnątrz, w oczy uderzyło ich jaskrawe światło dnia. Nessie przeszła z silników manewrowych na podświetlne, dodała gazu, zwiększając jednocześnie wysokość: wierzchołki drzew dżungli przesunęły się pod nimi i znikły, wkrótce mogli spojrzeniem objąć cały horyzont. - Jak tam?... - odwróciła się do Devorianina, przechylając nieco, żeby zobaczyć, co ma na monitorze. - Zaraz... chwileczkę... nie mogę znaleźć właściwego pliku - wyjęczał, zaaferowany. Nessie już się zastanawiała, czy nie zamienić się z nim miejscami - ostatecznie, poza momentami startu i lądowania, pilotowanie ograniczało się głównie do trzymania sterów - kiedy nagle statkiem zatrzęsło silne uderzenie. Na pulpicie sterowniczym zawył alarm. - Strzelają do nas!!! - Y'lear'heyr rzucony na ścianę bluznął potokiem wyzwisk w swoim ojczystym języku. Nessie w popłochu odnalazła włącznik osłon siłowych i uruchomiła je, ale tamci wciąż ich ostrzeliwali i wiadomo było, że osłony zbyt długo nie wytrzymają. Zamknęła palce na sterach i skupiła się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Odgłosy kokpitu jakby od niej odpłynęły: brzęczenie alarmu, Y'lear'heyr wrzeszczący coś o tym, by odpowiedzieć im ogniem na ogień... Nessie poczuła przenikające ją świetliste ciepło - nie tamtą zatrutą, czarną siłę Ciemnej Strony, ale prawdziwą Moc. Zwiększyła szybkość, jak w transie wprowadzając statek w szaleńcze pętle i zwroty, które pozwalały uniknąć trafień. Za pancernymi szybami błękit ustępował miejsca czerni: wychodzili z atmosfery. Statek gangsterów wciąż siedział im na ogonie, uparty jak pasożyt. Smugi wystrzałów przelatywały z boków jeden musnął statecznik, inny niemal osmalił kabinę. - Daleko jeszcze do granicy skoku? - konieczność dzielenia uwagi między pilotaż i formułowanie zdania sprawiła, że prawie zostali trafieni następnym strzałem. Wskaźnik mocy tarcz ochronnych migał nerwowo, informując, że za chwilę nastąpi wyłączenie. - Jeszcze nie wyliczyłem!... - jęknął rozpaczliwie Devorianin. Nessie rzuciła statek w korkociąg, potem nagle skręciła, przelatując tuż nad pojazdem gangsterów. Jeżeli zajdzie ich od tyłu, to nie będą mogli strzelać... Ktokolwiek prowadził tamten statek, też był niezłym pilotem. Rozpoczęła się dramatyczna gonitwa - tamci nie dawali za wygraną, mimo, że strefa planetarna została już za nimi i bez przeszkód mogli wejść w nadprzestrzeń. W kabinie panowało piekło: Y'lear'heyr ryczał na Devorianina, żeby tamten szybciej wyliczał skok, inni starali się mu pomóc, wykrzykując rozmaite wskazówki, choć sami niewiele wiedzieli o nawigacji ktoś inny uczepił się oparcia fotela Nessie i co chwila pokrzykiwał: "Uważaj, z lewej!... Uważaj, z prawej!!". Nie mogła ich uciszyć, bo czuła, że jeżeli na nich krzyknie, to sama podda się narastającej histerii. Ignorowała więc otoczenie jak mogła, starając się skupić na pilotowaniu. - Już prawie, prawie... - szeptał pochylony nad klawiaturą Devorianin, wprowadzając do systemu nawigacyjnego ostatnie sekwencje cyfr. Wyprostował się tryumfalnie i wrzasnął: - Teraz!!! Nessie pchnęła dźwignię hipernapędu, za późno zdając sobie sprawę, że może powinna sprawdzić jego wyliczenia... Gwiazdy rozmazały się w białe smugi, siła ciążenia wgniotła ją głęboko w fotel, a tych, którzy stali z tyłu, pociągnęła na tylną ścianę kabiny. Po chwili wszystko znieruchomiało. Rozluźniła sprężone do bólu mięśnie, odetchnęła głęboko i przeciągnęła obiema dłońmi po mokrych od potu włosach. Niemal namacalnie czuła, jak opada z niej napięcie i jednocześnie dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak ogromnym wysiłkiem było dla niej to, co zrobiła. Była osłabiona: gdyby wstała z fotela, pewnie zakręciłoby jej się w głowie. Na szczęście nie musiała wstawać. - Dobra robota - uśmiechnęła się blado do zdenerwowanego Devorianina. Wyglądał na ciężko oszołomionego. - Zrobiłem to... zrobiłem... - powtarzał do siebie w uniesieniu, nie odrywając wzroku od zapisanego na ekranie komputera kursu. - Naprawdę to zrobiłem! Nessie przyjrzała mu się uważnie. - Coś nie tak? - Bo... tak naprawdę to ja nigdy nie nawigowałem statkiem - wyznał, szarzejąc lekko, co u jego rasy było odpowiednikiem rumienienia się. - Chodziłem kiedyś na kurs, ale mnie wylali. Moc była z nami, nie ma co... - Dokąd wyliczyłeś skok? - zapytała głośno, starając się nie pokazywać po sobie zmęczenia. Devorianin w widoczny sposób odprężył się i nawet uśmiechnął, błyskając spiczastymi zębami. - Z logów wynikało, że najbliżej są stocznie Sluis Van, niecałe czterdzieści minut. Nessie kiwnęła głową nagle jakieś miganie na desce rozdzielczej zwróciło jej uwagę. Pochyliła się, żeby odczytać napis. - Stocznie się nam przydadzą - powiedziała nieco bardziej grobowo, niż by tego chciała. - A co się stało?? - Straciliśmy silniki manewrowe. Małe zamieszanie, które wybuchło w kabinie, uspokoiło się po chwili. Nessie nie słuchała gadaniny Bothan i reszty. Odpięła pasy i pochyliła się do przodu wyrwało jej się syknięcie, kiedy tunika, przesiąknięta z lewej strony pleców krwią, odkleiła się od oparcia fotela. Oparła łokcie na desce rozdzielczej, a czoło na rękach. Była straszliwie zmęczona i marzyła o tym, by wreszcie znaleźć się w samotności. Ktoś trącił ją w ramię, podsuwając plastikową butelkę z wodą. Mruknęła coś w podziękowaniu i wypiła ją - pragnienie było jeszcze gorsze niż głód, który dopiero teraz zaczynał do niej docierać. Któryś z Bothan znalazł w ściennej skrytce puszki z koncentratem mięsnym i rozdzielił je między obecnych. Nessie jadła swoją porcję jak automat, pogrążona w dziwnym stanie, ni to odrealnienia, ni to otępienia. Nie wiedziała, czy jest to skutek stresu i zmęczenia walką, straszliwego wysiłku pilotowania statku pod ostrzałem, czy czegoś jeszcze innego. Na przykład tego... tego, co do niej przyszło po śmierci Tehawaru. Z trudem przełknęła ostatni kęs, jedzenie nagle wydało jej się wstrętne. Przypomnienie tego, co myślała - co robiła - wtedy, w tym lesie, rozgramiając bandytów, spadło na nią jak grom. Poprzednio, skupiona na konkretnych działaniach, odsunęła od siebie te wspomnienia i uczucia, ale właśnie nadszedł czas, żeby się z nimi zmierzyć. Najgorsza była świadomość, że zawiodła. Pozwoliła się dotknąć Ciemnej Stronie. To było wstrętne, poniżające, czuła się skażona i zbrukana. Tak mało brakowało, żeby użyła tej mrocznej siły... Prawda, nie użyła jej, ale też nie potrafiła oprzeć się gniewowi i nienawiści. Zawiodła. Przez całe życie chciała stać się prawdziwym Jedi, a teraz wystarczyła jedna walka i śmierć towarzysza broni, żeby pokazać, co naprawdę jest warta. Nic. Ta myśl piekła ją gorzej od poparzenia z miotacza. Co teraz? Yoda zawsze mawiał: "Jeżeli raz na Ciemną Ścieżkę wejdziesz, na zawsze zdominuje ona twoje przeznaczenie". Zrobiło jej się zimno. Czy to znaczy, że jest już zgubiona? Ale przecież wtedy nie byłaby w stanie korzystać z Mocy tak, jak to robiła przy kierowaniu statkiem... Może więc jest jeszcze dla niej nadzieja? Chyba to nie ja powinnam o tym decydować. Opowiem wszystko Qui-Gonowi, on będzie wiedział... Przypomniało jej się coś, co lubił powtarzać Bai-Tr, jej kolega z treningów: "Kiedy uczeń przejdzie na Ciemną Stronę, ostatnim obowiązkiem mistrza jest zabić ucznia". Żołądek skręcił się jej boleśnie. Nie, nie, to niemożliwe. Nie tak! Przecież nigdy nie słyszała o takim przypadku! Jakiś paskudny głosik na dnie umysłu podpowiedział jej, że jeżeli takie rzeczy się zdarzają, to raczej są starannie wyciszane, dla dobra Zakonu. To, że o nich nie słyszała, nie oznacza, że ich nie ma... Nessie skuliła się w fotelu, nerwowo splatając i rozplatając mokre od potu dłonie. Wydawało jej się, że cała jest wewnętrznie napięta, jak rozciągnięty mokry rzemień. Wolałaby umrzeć, niż dłużej to znosić. Pamiętała psychiczne męki, które przechodziła wtedy na dachu Świątyni, zanim podjęła decyzję o ucieczce, teraz jednak tamto wydawało się dziecinną zabawą. Może fakt, że mimo wszystko nie użyła Ciemnej Strony, będzie okolicznością łagodzącą? Atakowałaś, zabijałaś w gniewie. To prawie to samo. Przycisnęła pięść do ust i zagryzła kostki palców, żałując, że krótko ścięte włosy nie pozwalają jej zasłonić twarzy. Więc jak będzie? Skoro tak trzeba, przyjmie to jako sprawiedliwy wyrok. Przyzna się do wszystkiego Qui-Gonowi, uklęknie, pochyli głowę... To nie będzie bolało. Wstyd tylko i żal ze względu na mistrza - może lepiej przyznać się Yodzie? Ale to nie oszczędzi Qui-Gonowi upokorzenia. Honorowe samobójstwo byłoby lepszym wyjściem... Pociągnięcie za rękaw szaty sprawiło, że niezbyt przytomnie podniosła głowę. Devorianin mówił coś, wskazując na przyrządy. Nessie z trudem wróciła do rzeczywistości. No cóż. Cokolwiek ma się stać z jej życiem, najpierw trzeba doprowadzić tę sprawę do końca. - ...układ Sluis osiągnęliśmy kilka minut temu - dotarły do niej słowa Devorianina. - Chyba powinniśmy już wyjść z nadprzestrzeni? Nessie spojrzała na wskaźniki i aż jęknęła. Chwyciła dźwignię hipernapędu, drugą ręką zapinając pasy. - Trzymać się - rzuciła przez ramię do sadowiących się pod ścianami Bothan i reszty. Przesunęła dźwignię, starając się uczynić to możliwie płynnym ruchem, ale i tak szarpnęło zdrowo. Błyskawicznie uruchomiła silniki podświetlne na przednim ekranie rosła w oczach pomarańczowo-czerwona powierzchnia gazowego giganta. To był po prostu cud, że się w nią nie wpakowali. Nessie przesunęła stery, czując, jak zimny pot spływa jej strumyczkiem wzdłuż kręgosłupa. Skręciła w stronę stacji zawieszonej na orbicie planety. Dziesiątki stalowych wysięgników, kratownic i korytarzy szczerzyły się w pozornym chaosie, ale dla Nessie był to w tej chwili najpiękniejszy widok na świecie. Zatrzeszczało radio - ich brawurowe wyjście z nadprzestrzeni zostało, oczywiście, zauważone i teraz ktoś z władz portu domagał się wyjaśnień Nessie sięgnęła po nadajnik, ale czy radio było zepsute już poprzednio, czy uległo uszkodzeniu w czasie ostrzału, dość, że nie dało się usłyszeć ani jednego zrozumiałego słowa. Na wszelki wypadek nadała światłami pozycyjnymi sygnał wezwania pomocy. W chwilę później z platformy awaryjnej poderwały się dwa statki patrolowe, okrążając ich pojazd z boków, jak nerfy ochraniające rannego towarzysza ze stada, i popilotowały do otworu wlotowego dla uszkodzonych jednostek. Promień ściągający namierzył ich i łagodnie wprowadził do wnętrza jak na niewidzialnej smyczy. Lekko szarpnęło, kiedy magnetyczne zatrzaski unieruchamiały statek, po chwili na pulpicie zapaliła się kontrolka oznaczająca, że można bezpiecznie wyjść. Na lądowisku czekała już na nich ekipa ratunkowa z gaśnicami i sprzętem medycznym, pod przywództwem energicznej kobiety o lekko skośnych oczach i czarnych włosach równo przyciętych na wysokości podbródka. Pytającym spojrzeniem obrzuciła wysiadającą z kokpitu malowniczą i uzbrojoną grupkę, najwyraźniej zastanawiając się, kto tu dowodzi, potem zerknęła na wysypujących się z ładowni pasażerów, którymi natychmiast zajęli się lekarze i roboty medyczne. - Weźcie go, to jeden z tych sukinsynów, jak go przyciśniecie, to wyśpiewa, kto jest jego szefem!... - Y'lear'heyr wlókł za kark spętanego Malastarczyka, potrząsając nim jak kłębkiem szmat: jeniec był od niego o dobrą głowę niższy. Kobieta uniosła brwi, nie słuchając Devorian, którzy jeden przez drugiego chcieli wyjaśnić wszystko naraz, i popatrzyła na wysiadającą na końcu Nessie ze zdumieniem, które zaraz ustąpiło miejsca zrozumieniu, kiedy zauważyła miecz świetlny przypięty do jej pasa. A właściwie dwa miecze. - Co się stało? - Pasażerowie ze statku Korelia-Bandomeer, porwani przez piratów nad Zhar, baza na Xangerre. Szczegółowe zeznania mogę w razie potrzeby złożyć później - zwięźle zaraportowała Nessie, zadowolona, że może ukryć się za maską spokoju i kompetencji. - Trzydzieści osób, część rannych: poparzenia II i III stopnia, dwa złamania, jedno ciężkie pobicie. Większość prawdopodobnie w stanie szoku pourazowego... - Wystarczy, padawanko - uśmiechnęła się kobieta. Nad górną kieszenią kombinezonu miała naszywkę: inż. Sena Aygen. - Dzielnie się spisałaś. Jesteś sama? Gdzie twój mistrz? - Gdzieś w sektorze Yeris. To... długa historia - Nessie patrzyła na hałaśliwy tłumek uratowanych, powoli znikający w wejściu do korytarza. Britte Linn obejrzała się na nią przez ramię, ale szybko odwróciła głowę i pociągnąwszy brata za rękę, wcisnęła się między ludzi. Dwóch mężczyzn wyniosło z ładowni ciało Tehawaru. Sena Aygen wydała lekki okrzyk. - Mieliście zabitych?! - Tak. - Nessie przybrała typową dla Jedi pozę, z rękami schowanymi w rękawach szaty, jakby mogło jej to dodać otuchy. Na moment zacisnęła powieki, bo nieostrożny ruch spowodował, że rana na plecach odezwała się paraliżującym bólem. - Rycerz Tehawaru Keti-Kayoba zginął podczas pełnienia służby - powiedziała opanowanym głosem. - Zasługuje na honorowy pogrzeb. Gdyby mogła pani zawiadomić Świątynię... - Oczywiście, natychmiast się z nimi skontaktuję - inżynier Aygen pokiwała głową ze współczuciem. - Od kogo przekazać wiadomość? - Nessie, padawanka Qui-Gon Jinna - poczuła ulgę, że nie będzie musiała rozmawiać z Radą osobiście, przynajmniej jeszcze nie teraz. - W porządku. Idź odpocząć, zaraz ktoś ci wskaże drogę do kwat... Hej, ty też jesteś ranna! I nic nie mówisz?! Ładne rzeczy! - Sena prawie załamała ręce, po czym zdecydowanym gestem położyła Nessie dłoń na ramieniu, kierując ją w stronę wyjścia. - Chodź, któryś z lekarzy na pewno jest wolny. Lekarz, do którego zaprowadziła ją Aygen, był Kalamarianinem, ubranym w biały kombinezon z zielonymi naszywkami służb medycznych. Nessie ściągnęła tunikę i podkoszulek, posykując przez zęby, bo musiała odrywać przyschnięty do rany materiał. Usiadła na kozetce, odwracając się do doktora poparzonym bokiem, zacisnęła dłonie, aż zbielały jej kostki. - Dopiero teraz zaczyna naprawdę boleć, hm? Zawsze tak jest. Zaraz coś na to poradzimy. Daj rękę. Posłusznie wyciągnęła lewą rękę, obracając przedramię spodnią stroną do góry. Przytknął jej do nadgarstka podobny do pistoletu dozownik i zrobił zastrzyk. Obejrzał przy okazji obtarcia skóry od więzów i kajdanek, zamruczał coś pod nosem, ale nic nie powiedział. - Słyszałem, że mieliście parę przygód - zagadnął konwersacyjnym tonem, sięgając po środki odkażające. - Mhm - nie miała wielkiej ochoty na rozmowę. Była zmęczona, a w dodatku znów atakowały ją czarne myśli. Przygarbiła się ciężko, opierając ręce o kolana. - Podobno dzielnie się spisałaś - Kalamarianin zabrał się do przemywania rany. Zastrzyk zaczynał działać i ból stopniowo przygasał. Nessie odetchnęła swobodniej. - Skoro tak mówią... - mruknęła, nie podnosząc głowy. Nie zadawał więcej pytań - oklejał poparzone miejsce bioabsorbcyjnymi plastrami z galaretowatej substancji bacta. Mimo wielkich, płetwiastych dłoni, radził sobie nad podziw sprawnie i delikatnie. Nessie znosiła obojętnie te zabiegi, wpatrując się w czubki swoich zakurzonych butów. Lekarz skończył opatrywać jej plecy i zajął się drobniejszymi skaleczeniami, pozostawionymi chyba przez zarośla dżungli. - Coś cię gnębi - to było stwierdzenie, nie pytanie. Zrobiła nieokreślony gest głową. Nie chciała potwierdzać, a zaprzeczanie nie miało sensu. - Powiedz. To czasami pomaga. Podniosła na niego wzrok, ale zaraz znów spojrzała w podłogę i potrząsnęła głową. - Gdybyś nie była Jedi, zaryzykowałbym stwierdzenie, że jesteś w szoku po traumatycznych przeżyciach - stwierdził z namysłem, smarując jej posiniaczone ramię i żebra jakąś chłodną maścią o roślinnym zapachu. - A może jednak?... W końcu jesteś bardzo młodym Jedi. To była twoja pierwsza walka? Nessie uniosła głowę, ale patrzyła nie na doktora, a wprost przed siebie, na stojący pod ścianą zestaw do reanimacji. - Nie... a właściwie tak. Kiedyś brałam udział w strzelaninie, ale skończyła się szybciej niż zaczęła. A poza tym tam byłam z mistrzem. - A teraz musiałaś zabijać, żeby bronić innych, zginął twój przyjaciel, miałaś pod opieką trzydziestkę bezbronnych ludzi... Każdy miałby dość po takich przejściach. Nie odpowiedziała. Podniósł jej lewą rękę, przemywając obtarcia na nadgarstku płynem bacta. - Jest jeszcze coś, zgadza się? Nessie rzuciła mu szybkie spojrzenie z ukosa. - Skąd pan wie? Wydał skrzypiący dźwięk, który u Kalamarian oznaczał śmiech. - Nie tylko Jedi widzą pewne rzeczy. Opatrzył jej drugą rękę, zajrzał w źrenice, skanerem sprawdził, czy nie ma gorączki. Kiwnął głową, najwyraźniej zadowolony z wyniku, i zaczął składać przyrządy na miejsce. - Możesz się ubierać. Włożyła koszulkę, ostrożnie obciągając ją przy zranionym boku. Sięgnęła po tunikę i zawahała się na chwilę. Zwróciła się w stronę lekarza, jakby chcąc o coś zapytać, zaraz jednak zrezygnowała. - Dziękuję - powiedziała grzecznie, wkładając szatę i zapinając pas z mieczem. Doktor zamknął szafkę z lekami i odwrócił do niej, mrugając powoli pomarańczowymi oczami umieszczonymi po bokach wielkiej głowy. Kalamarianie nie mają mimiki w ludzkim rozumieniu tego słowa, ale Nessie miała wrażenie, że dostrzega współczucie w wyrazie jego rybiego pyska. - Powinnaś się teraz przespać. Kiedy się obudzisz, zobaczysz wszystko w jaśniejszych barwach. Naprawdę. Zmuszając się do uśmiechu, skinieniem głowy podziękowała mu za radę i wyszła. Pod drzwiami czekał robot pomocniczy, składający się z korpusu na kółkach i talerzowatej głowy. Ożywił się na jej widok i zabrzęczał, podjeżdżając bliżej. - Dzień dobry, jestem Deezet - odezwał się metalicznym głosem, błyskając diodami umieszczonymi w miejsce oczu. - Zaprowadzę panią do kwatery. Czy czuje się pani na tyle dobrze, żeby tam dojść? To tylko dwa korytarze. W przeciwnym wypadku... - Czuję się - Nessie przerwała mu machnięciem dłoni. - Prowadź, Deezet. Pomieszczenie, które jej przydzielono, było tak maleńkie, że leżanka do spania wysuwała się ze ściany, ale za to miało własną łazienkę. Nessie przez chwilę zastanawiała się, czy ze względu na status Jedi spotyka ją jakiś szczególny przywilej - wiedziała bowiem, że warunki na stacjach kosmicznych są zazwyczaj skromne - ale przeszła nad tym do porządku dziennego. Opatrunki, które zastosował lekarz, były wodoodporne, z przyjemnością więc wzięła prysznic: woda zdawała się spłukiwać z niej zmęczenie i stres. Nessie wrzuciła ubranie do ultradźwiękowej pralki - wyjęła je po kilku chwilach czyste i pachnące świeżością, choć tunika i bluza po lewej stronie miały nadpalony ślad po strzale z miotacza. Przyjemnie było włożyć na siebie czyste rzeczy i wyciągnąć się pod czystym kocem w łóżku. Zasypiała z ciężkim sercem, ale prawie już pogodzona z losem. *** Obudziła się wypoczęta, z mglistym wrażeniem, że coś jest nie w porządku. Zrozumiała, kiedy spojrzała na zegarek. Spała jedenaście godzin! Nie pamiętała, kiedy ostatnio przydarzyła jej się podobna rzecz. Podniosła się i usiadła na łóżku, przerzucając nogi przez krawędź. Sen istotnie pomógł: pamięć poprzedniego dnia była wciąż żywa, ale nie bolała już tak mocno - zupełnie jak gojąca się rana z miotacza. Nessie szybko postarała się odwrócić swoje myśli od niebezpiecznych tematów pomogło jej w tym coraz gwałtowniej narastające burczenie w brzuchu. Szybko umyła się i ubrała nie wiedziała, która godzina jest na stacji, bo zapomniała o sprawdzeniu czasu lokalnego, miała jednak nadzieję, że niezależnie od pory, w kantynie dadzą jej coś do jedzenia. Wyszła z kabiny. Boczny korytarzyk był pusty, ale kiedy wyszła na główny ciąg komunikacyjny, znalazła strzałki z oznaczeniami. Mijani członkowie personelu stacji zerkali na nią z ciekawością, czasem z uśmiechem. Być może wieść o przybyszach już się rozniosła. Udało jej się znaleźć mesę bez pytania o drogę. Drzwi były otwarte i już na korytarzu słychać było przytłumiony gwar wielu głosów. Nessie zawahała się na moment - jeżeli na coś nie miała w tej chwili ochoty, to na przebywanie w towarzystwie tłumu. Głód jednak przeważył, więc zacisnęła zęby i prostując dumnie ramiona weszła do środka. W jadalni znajdowali się niemal wyłącznie uciekinierzy z pirackiej bazy: większość jadła, część po prostu siedziała i gadała, nie mając chwilowo co ze sobą zrobić. Na jej widok rozmowy ścichły zauważalnie, by po chwili odżyć, w nieco bardziej szeptanej postaci. Nessie przywołała na twarz uprzejmy uśmiech i nie patrząc na nikogo podeszła do robota obsługującego kuchnię. Wybrała pierwszą z brzegu potrawę, nawet nie zwracając uwagi, co to jest, wzięła talerz na tacę i odwróciła się w stronę stolików. Prawie nie było wolnych miejsc. Jednym spojrzeniem ogarnęła salę spostrzegła w kącie pod ścianą Britte i Ruvika. Rodzeństwo rzuciło jej spod oka niepewne spojrzenie i pilnie zajęło się dojadaniem swojej galaretki owocowej. Nessie westchnęła w duchu. Powinna chyba z nimi porozmawiać, więc równie dobrze może to zrobić od razu. Podeszła do ich stolika. Na szczęście pozostali pasażerowie przestali już gapić się na nią ukradkiem, jakby stracili zainteresowanie. - Mogę się przysiąść? - Tak - odparła uprzejmie Brittelin. Niemal namacalnie czuła mur, który wyrósł między nimi. Czy to dlatego, że widzieli, jak walczyła i zabijała, czy dlatego, że... Zdecydowanie odpędziła tę myśl. Nie, oczywiście, że nie. Nikt oprócz Jedi nie mógłby się domyślić, że przeżyła dotknięcie Ciemnej Strony. - Dobrze się czujecie? - zagadnęła na próbę. - Tak, a ty? - Też dobrze. - Przecież byłaś ranna, widziałem! - odezwał się Ruvik. - To nic takiego - odparła i ugryzła się w język, bo pomyślała, że to brzmi jak tania przechwałka. - To znaczy, chciałam powiedzieć, że to nic poważnego, powierzchowne oparzenie... Chociaż bolało okropnie - dodała, starając się jakoś zmniejszyć dystans między sobą a rodzeństwem. - Ojej. To przykre - bąknęła Britte Linn. Była grzeczna, ale sztywna, zupełnie, jakby rozmawiała z kimś obcym. Albo dużo starszym wiekiem. - Co teraz będzie z wami... no, ze wszystkimi? - atmosfera skrępowania zaczęła udzielać się Nessie. Przełknęła kilka kęsów swojej potrawy, choć jedzenie niemal stawało jej w gardle. - Nic. Firma przewozowa podstawi jakiś statek, który nas stąd zabierze. Podobno jest już w drodze. - Aha. To dobrze. Do mesy wtoczył się Deezet. Chwilę rozglądał się, błyskając światełkami, po czym zlokalizował Nessie i podjechał do niej. - Wiadomość od inżynier Seny Aygen. Ktoś czeka na panią na lądowisku siódmym. Czy pójdzie pani teraz? Nessie skinęła głową, czując nagły ciężar w żołądku. "Ktoś na lądowisku" to mógł być tylko wysłannik Świątyni. Szybko się uwinęli. Wydawało jej się, że lot z Coruscantu powinien trwać dłużej niż te kilkanaście godzin, ale nie miała teraz głowy do wyliczeń. Wstała od stolika, odsuwając ze zgrzytem krzesło. - Cześć, Britte, cześć, Ruvve. Miło było was poznać. Już się pewnie nie zobaczymy, więc... niech Moc będzie z wami. - Cześć - odparło rodzeństwo chórem. Pokiwali dłońmi w pożegnalnym geście. Nessie odpowiedziała im smutnawym uśmiechem i podążyła za robotem, wrzucając po drodze tacę z resztkami jedzenia do zsypu. Deezet szybko toczył się przed siebie, musiała iść dość wyciągniętym krokiem. Usiłowała opanować zamęt w myślach i ułożyć sobie, co powinna powiedzieć. Szli dość długo, skręcając co chwila w liczne odgałęzienia korytarzy, zjechali windą kilka pięter w dół. Rozsunęły się przed nimi jedne pancerne grodzie, potem drugie... Lądowisko musiało być już niedaleko. Wzięła głęboki, niemal bolesny oddech. Spokój. Spokojnie i odpowiedzialnie. A potem niech się dzieje, co chce. Otworzyły się kolejne wrota, przez które wpłynął zapach ozonu i rozgrzanego metalu. W hangarze stał niewielki, szybki statek z oznaczeniami Świątyni Jedi. A obok statku... - Obi-Wan! - korzystając z faktu, że w hangarze nie było ludzi, podbiegła do rycerza i impulsywnie uściskała, niemal tonąc w fałdach brązowego płaszcza. Kenobi objął ją z lekkim skrępowaniem - nie przepadał za manifestacjami uczuć. Nessie zresztą też nie, w tej chwili jednak wyraźnie zrozumiała, jak bardzo przez ostatnie dni brakowało jej czyjegoś przyjaznego dotyku. - Rozmawiałem już z inżynier Aygen - powiedział Kenobi, odsuwając ją delikatnie. - Nieźle sobie poradziłaś. Nessie potrząsnęła głową, nie patrząc mu w oczy. Nieźle... Gdyby tylko wiedział... - Uratował nas rycerz Tehawaru Keti-Kayoba - odparła tonem bez wyrazu. - Nie ja. Twarz Kenobiego lekko zmierzchła. - Tak, wiem... wiem, co się stało. Współczuję ci - pocieszającym gestem dotknął jej ramienia. - Zabieramy jego ciało na Coruscant, jest już w lu... znaczy, hm, tego. Na statku. Zabezpieczone. Możemy lecieć, chyba że chcesz się z kimś pożegnać. - Nie - odrzekła krótko, kierując się w stronę kokpitu. Na chwilę podniosła wzrok na idącego obok Obi-Wana. - Nawet nie zdążyłam go dobrze poznać - powiedziała cicho. - Zamieniliśmy ledwie kilka słów. To takie... - Wiem, o co ci chodzi. Silniki były jeszcze gorące, więc wystartowali od razu. Obi-Wan zgrabnie wyprowadził stateczek z hangaru i niemal od razu wszedł w nadprzestrzeń. - Dlaczego przysłali akurat ciebie? - zapytała Nessie, odpinając pasy i odwracając się na fotelu w jego stronę. - Po prostu byłem najbliżej. Skończyłem akurat misję w układzie Abregado i Rada kazała mi przylecieć tutaj. Złapali mnie przez radio prawie w ostatniej chwili. - A co ci... powiedzieli? - z trudem przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło. Obi-Wan uśmiechnął się, szelmowsko unosząc brew. - Oprócz tego, że samowolnie oddaliłaś się ze Świątyni? Niewiele. A jest coś, o czym powinienem wiedzieć? - Nie uciekłam tak sobie - powiedziała Nessie. - Chciałam lecieć do sektora Yeris, znaleźć Qui-Gona. No, a po drodze trafili się ci piraci... i resztę już wiesz. - Co, aż tak się stęskniłaś za mistrzem? - zażartował Kenobi. - Nie, nie stęskniłam. Miałam sny, w których... - zająknęła się i nagle urwała, widząc twarz przyjaciela. Był blady jak kreda. - Ty też? - zapytał zdławionym głosem. Nessie z przerażeniem wpatrywała się w niego i czuła, że sama blednie. Okropne uczucie zalęgło jej się na dnie żołądka. Ledwie zauważalnie skinęła głową. - Co widziałaś? - Niewiele... właściwie nic - z trudem zmuszała gardło do mówienia, jakby bojąc się, że wypowiedziane na głos słowa staną się rzeczywistością. Opuściła wzrok na swoje splecione kurczowo dłonie. - To były... bardziej uczucia niż obrazy. Cały czas miałam wrażenie, że Qui-Gon mnie woła, nawet w dzień. I że grozi... że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo. Kenobi kiwał głową, jakby wszystko mu się doskonale zgadzało. - A ty? - bała się, co usłyszy w odpowiedzi. Zapatrzył się przed siebie, w pusty ekran. - Walka - powiedział w końcu. - Jakiś korytarz, pola siłowe... nie wiem, co to było. I to, że do niego biegnę, i... Urwał, potarł mocno dłonią czoło. Potem spojrzał na Nessie. Patrzyli na siebie długą chwilę z jednakowym strachem. Każde chciało powiedzieć coś pocieszającego, ale żadne słowa nie przychodziły im do głowy. Obi-Wan nagle zdecydowanym ruchem odwrócił się do pulpitu sterowniczego i zaczął przeprogramowywać kurs. Nessie patrzyła mu na ręce nie będąc chwilowo w stanie uporządkować myśli. - Co robisz? - spytała głupio, bo ze swego miejsca doskonale mogła odczytać nazwy i symbole pojawiające się na małym monitorze komputera nawigacyjnego. - Lecimy do sektora Yeris - odparł Obi-Wan nie odrywając wzroku od przyrządów. - A... a Rada? Posłał jej przelotny uśmiech, czy raczej coś, co w innych okolicznościach mogłoby być uśmiechem. - Rada kazała mi tylko po ciebie lecieć. Wcale nie mówili, że mam cię przywieźć prosto na Coruscant. Nessie z westchnieniem ulgi opadła na oparcie fotela. Jeszcze nie bardzo mogła uwierzyć, że ten zawsze rozsądny Obi-Wan niemal bez zastanowienia podjął decyzję, która... którą... Którą ona sama też podjęłaby bez zastanowienia. - No, trzymaj się - rzucił znad sterów Kenobi. Szybko zapięła pasy bezpieczeństwa. Statkiem ostro szarpnęło, kiedy wychodzili z nadprzestrzeni w jakimś na chybcika wybranym miejscu - w całkowitej, czarnej pustce, daleko od jakichkolwiek układów gwiezdnych. Obi-Wan wprowadził do komputera współrzędne nowego skoku i po chwili znów przyśpieszenie wgniotło ich w fotele. - Załatwione - odchylił się w fotelu, rzucając ostatnie spojrzenie na wskaźniki. - Na Yeris będziemy za niecałe pięć godzin... to dużo bliżej niż Coruscant, więc tak czy siak jesteśmy wygrani - próbował żartować. - Jak zamierzasz znaleźć Qui-Gona? - zapytała cicho Nessie. Rzucił jej pokrzepiający uśmiech spojrzała mu w oczy i nagle też uśmiechnęła się, widząc w tych oczach zrozumienie i głębokie poczucie wspólnoty. - Znajdziemy - powiedział z niezachwianą pewnością człowieka, który podjął decyzję i nie zamierza teraz dać się załamać przeciwnościom. - We dwójkę na pewno go znajdziemy. Rozmawiali, żeby zabić czas. Nessie skrótowo zrelacjonowała Obi-Wanowi swoje przygody, potem namówiła go, żeby opowiedział jej o swojej misji na Abregado, gdzie kilku rycerzy Jedi wysłano, aby zapobiegli grożącej planecie wojnie domowej. Opowiadał barwnie i z zapałem, co pozwoliło obojgu odwrócić uwagę od niewesołych myśli. - ...rozumiesz, to było prawie niemożliwe do udowodnienia, że to przedstawiciele opozycji zlecili zamordowanie doradcy prezydenta. Aż dopiero mistrz Dyas wpadł na pomysł, żeby sprawdzić, z jakiego źródła szły przelewy bankowe na koncie mordercy. Oczywiście posługiwali się fałszywymi nazwiskami, ale udało się nam ustalić, że pośrednikiem był niejaki... Brzęczyk oznaczający zbliżanie się do celu przerwał tę sensacyjną opowieść. Kenobi wyprowadził statek z nadprzestrzeni: daleko przed dziobem statku pojawiła się szaro-błękitna planeta otoczona rojem stacji kosmicznych. Obi-Wan i Nessie spojrzeli na siebie. W tym samym momencie na desce rozdzielczej zapikał sygnał wiadomości. Popatrzyli na wyświetlacz. - Z Coruscantu?... - zdziwił się Kenobi. - A, nie: tylko przekazana via Coruscant. Zobaczmy, kto to. Wcisnął klawisz odtwarzania i oboje z Nessie aż zastygli, słysząc z nadajnika znajomy głos. - Obi-Wanie, dowiedziałem się, że jesteście z Nessie w układzie Sluis Van, ale nie mogę się połączyć z twoim statkiem, więc pewnie weszliście już w nadprzestrzeń. Skończyłem pomyślnie misję na Yeris, wracam na Coruscant najbliższym transportem. Więc czekajcie tam na mnie... i nie róbcie już żadnych głupstw, dobrze? - Nessie mogła sobie doskonale wyobrazić tę niby-ubolewającą minę pod tytułem "Te dzieciaki kiedyś mnie wykończą", którą mistrz na pewno zrobił przy tych słowach. - Niech Moc będzie z Wami. Nagranie skończyło się. Kenobi w długim wydechu wypuścił trzymane w płucach powietrze i chwycił komunikator. Lądowisko dla małych jednostek znajdowało się w pewnym oddaleniu od portu pasażerskiego, więc musieli jeszcze złapać jakiś transport naziemny. Mimo jaskrawo świecącego słońca było dość chłodno, wiał porywisty wiatr. Obi-Wan i Nessie jednak nie zwracali na to uwagi. Wyskoczyli z poduszkowca na ogromnym placu przed budynkiem portu. Był zapełniony tłumami podróżnych spieszących we wszystkich możliwych kierunkach, ale oni bez trudu wyłuskali spośród nich postać mistrza. Czekał tak, jak się umówili, przy kwietniku ozdobionym fontanną i jakimiś strzelistymi roślinami. W miejscu publicznym nie wypadało rzucać się sobie w objęcia, wymienili więc tylko formalny ukłon, ale Nessie popatrzyła Qui-Gonowi w oczy i nie trzeba już było słów. Wiedziała, że Kenobi czuje to samo. - Ja też się cieszę, że was widzę - uśmiechnął się mistrz. Nessie roześmiała się w głos, z uczuciem, jakby wróciła do domu. Qui-Gon żartobliwie pogroził jej palcem. - Zaraz mi wyjaśnisz, co to za historia z tą ucieczką, moja panno. Rzuciła Obi-Wanowi szybkie spojrzenie z ukosa, jakby chcąc zapytać: "Powiemy mu?". - Chodźmy coś zjeść - zaproponował Obi-Wan. - W jakieś spokojne miejsce. Tam ci wszystko opowiemy. Siedzieli w pomalowanej w pastelowe odcienie fioletu i różu restauracji szybkiej obsługi, w najdalszym kącie, tuż koło panoramicznego okna z widokiem na promenadę, port i startujące statki. Nessie nie odzywała się, pozwalając Obi-Wanowi opowiedzieć wszystko o trapiących ich oboje snach. Mistrz skończył słuchać i pokiwał głową, gładząc w zamyśleniu przystrzyżoną brodę. - Korytarz z polami siłowymi? Nie, nie byłem w żadnym podobnym miejscu. To może być wizja przyszłości, może bardzo odległej, może w ogóle się nie spełni... Wiesz, co powtarza Yoda. - Tak, wiem. "Przyszłość jest zawsze w ruchu" - Obi-Wan obracał w ręku swoją szklankę z napojem, wyraźnie nie przekonany. - Ale to, że mieliśmy te wizje obydwoje... - ...niczego jeszcze nie dowodzi - wpadł mu w słowo Qui-Gon. - A może raczej: niczego poza waszym przywiązaniem do mnie. - Z uśmiechem wziął ich za ręce. - Dziękuję - dodał cicho. Robot-kelnerka przytoczył się do ich stolika, rozstawił na blacie zamówione dania: roślinne kulki i jakieś naleśniki z wymyślnymi nadzieniami. Jedli ze smakiem Obi-Wan między jednym kęsem a drugim streszczał swoje przygody na Abregado. Kiedy skończył, Qui-Gon powiedział: - No to teraz ty, Nessie, opowiedz, co ci się przydarzyło. I dlaczego masz na tunice ślad od miotacza. Byłaś ranna? - Przed okiem mistrza nic się nie ukryje - roześmiał się Kenobi. Nessie w wyważonych słowach złożyła relację o wydarzeniach od chwili opuszczenia Coruscantu, starannie omijając wątek Ciemnej Strony. - ...mieliśmy uszkodzone silniki manewrowe, ale złapali nas promieniem ściągającym i zadokowaliśmy bez problemów. Dali mi kwaterę i poszłam spać, bo byłam zmęczona, a na drugi dzień przyleciał Obi-Wan. I to właściwie wszystko. - Poradziłaś sobie jak prawdziwy Jedi - pochwalił mistrz, a ona zarumieniła się z radości. Zaraz jednak uśmiech jej zbladł, bo przeszło jej przez myśl, co powie, kiedy usłyszy całą prawdę. - Hej, co masz taką minę? - Obi-Wan trącił ją w łokieć. - Nie, nic. To znaczy... - urwała, wbijając spojrzenie w fioletowy blat stolika. - Potem... potem wyjaśnię. Dopili swoje napoje, zapłacili. - Lecimy? - spytał Kenobi, odsuwając krzesło. - Całe szczęście, że statek mam czteroosobowy. Qui-Gon popatrzył na swoją padawankę. - Chyba wszystkim nam należy się chwila wolnego. Pójdę z Nessie na spacer... i spotkamy się na lądowisku, dobrze? - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - zażartował Kenobi, choć spojrzenie miał lekko zaniepokojone. Pomachał im ręką i wyszedł. Maszerowali obok siebie wzdłuż nieskończenie długiej ulicy prowadzącej od portu do centrum miasta. Czterema środkowymi pasami ze świstem przemykały pojazdy, boczne zarezerwowane były dla pieszych, których jednakże nie było szczególnie wielu. Wiatr nieco przycichł i zrobiło się cieplej, niemal wiosennie. Nessie spodziewała się, że mistrz zacznie jej zadawać jakieś pytania, ale on tylko szedł, popatrując w niebo i wyglądając, jakby cieszył się słońcem, przestrzenią i chwilowym brakiem obowiązków. Wiedziała, że Qui-Gon czeka, aż ona pierwsza zacznie mówić kilka razy nabierała tchu, żeby zacząć, nie mogła się jednak przełamać. Szli więc w milczeniu coraz dalej i dalej. Trakt dla pieszych odbił w prawo, oddalając się od ulicy. Wiatr przyniósł słony zapach: znajdowali się niedaleko brzegu morza. Za barierką, nieco w dole, widać było ogromną plażę, pustą o tej porze roku. Qui-Gon zatrzymał się i oparł o szeroką, kamienną balustradę. - Coś cię dręczy, prawda? Nessie kiwnęła głową. A potem, jąkając się i zacinając, opowiedziała mu wszystko. Tu było jakoś łatwiej mówić, niż w zamkniętym pomieszczeniu i on chyba o tym wiedział. Skończyła mówić i stała, patrząc w bok. Mistrz długo milczał, patrząc na nią poważnie. - Tak. Zetknęłaś się z Ciemną Stroną Mocy - powiedział w końcu. - To ciężka próba. Cieszę się, że udało ci się z niej wyjść zwycięsko. - A-ale... - zająknęła się Nessie, nie wiedząc, jak wyrazić swoje obawy. Rzuciła mistrzowi płochliwe spojrzenie. - No, co? Wyrzuć to z siebie. Zamknęła oczy i z uczuciem, że wydaje na siebie wyrok śmierci, wyznała ponuro: - Wcale nie zwycięsko. Zaatakowałam ich w gniewie. Z...zabijałam - przygryzła wargę. - Mistrz Yoda mówi, że kto raz znajdzie się po Ciemnej Stronie... - głos jej zadrżał mimo desperackich wysiłków, żeby mówić spokojnie. Qui-Gon z westchnieniem wsunął dłonie w rękawy. - Mistrz Yoda ma bardzo... radykalne poglądy. Ja myślę, że dla każdego jest szansa ratunku. Jeśli, oczywiście, ten ktoś tego chce. Ale to, o czym mówimy, to teoria - położył rękę na ramieniu Nessie. - W całej historii Zakonu przypadki przejścia Jedi na Ciemną Stronę można policzyć na palcach. Za mojego życia nic takiego się nie zdarzyło i pewnie się nie zdarzy. Podniosła na niego wzrok, bez słowa, ale mistrz odczytał jej nieme pytanie. - Nessie, przejście na Ciemną Stronę to świadomy wybór. To nie chodzi o jedno czy drugie zetknięcie, nawet, jeśli dasz się przy tym ponieść wściekłości. Nie chodzi o to, żeby nie odczuwać pokus, tylko żeby im nie ulegać. Zapomniałaś, czego cię zawsze uczyłem? - Nie, nie zapomniałam... tylko to wszystko było takie... - zrobiła bezradny gest - takie... inne. To znaczy, wyglądało inaczej. To znaczy, no, rzeczywistość jest inna, niż... - Niż piękne słowa i pouczenia - dopowiedział mistrz. - Tak, wiem, często tak jest. Właściwie prawie zawsze. Ale przecież nie uległaś pokusie, prawda? - No... nie. - Dlaczego? - N-nie wiem. - Wiesz. Przypomnij sobie. Skuliła się trochę, bo powracanie pamięcią do tamtych chwil nie było przyjemne. - Chyba... chyba tak naprawdę czułam, że to wszystko nieprawda... - zaczęła niepewnie. - Ta cała wizja potęgi, że jednym palcem mogłabym ich wszystkich pokonać. Jak jakieś złudzenie, które wszystko wyolbrzymia. Jakby - no nie wiem - jakby ktoś obiecywał więcej, niż może dać... Nie wiem - rozłożyła ręce. Mistrz uśmiechnął się i przysiadł na balustradzie. - Trafiłaś w sedno. Ciemna Strona zawsze obiecuje więcej, niż może dać. W walce jej obecność jest najsilniejsza... jeszcze nie raz przyjdzie ci się z nią zmierzyć, Nessie. Jak każdemu Jedi. - Każdemu? - Każdemu, który walczy, działa. Z pewnością uzdrowiciele czy członkowie Rady mniej są na nią narażeni... stąd pewnie tak surowe wypowiedzi Yody. Ale w prawdziwym życiu Ciemna Strona jest blisko. Często staje obok nas, zwłaszcza w dramatycznych sytuacjach. Przykro mi, że musiałaś przez to przejść już teraz. - "Co cię nie zabije, to cię wzmocni", jak mawia mistrz Windu - westchnęła Nessie. - No właśnie. Wspięła się na kamienną poręcz obok mistrza. Siedzieli tak przez chwilę, patrząc na migoczące w słońcu morze. - To co, wracamy? - spytał w końcu Qui-Gon. - Uhm. - Wiesz już, co powiesz Radzie, kiedy się spytają, czemu uciek... ekhm, oddaliłaś się ze Świątyni? - Wiem.. - Nessie zadarła dumnie podbródek. - Od początku wiedziałam. Powiem im, że Moc mnie prowadziła. W końcu tak było, a że nie dotarłam do ciebie... Przynajmniej udało mi się pomóc tym ofiarom porwania, więc coś dobrego jednak z tego wynikło. I wcale nie zamierzam za to przepraszać. Qui-Gon roześmiał się głośno i potarmosił jej najeżone jak szczotka włosy. - Robisz się coraz bardziej do mnie podobna, wiesz? *** Wieczorem Mace Windu wezwał Qui-Gona na prywatną rozmowę. Siedzieli w fotelach przy oknie pokazującym panoramę nocnego Coruscantu. Niebo było czerwone od łuny miejskich świateł. - Twoja uczennica wreszcie okazała trochę charakteru. Qui-Gon uśmiechnął się, popijając alderaańskie wino z wysokiej szklanki. - Obi-Wana ganiliście za jego nadmiar. - Za porywczość. Jedi nie może w swoim postępowaniu kierować się chwilowymi emocjami - była to zawoalowana przygana w stronę samego Jinna. - Ale wyważone wystąpienie to co innego. Nawet, jeśli... sprzeciwia się woli Rady. - Zdaje mi się, że dziewczęta z reguły nie są tak zapalczywe jak chłopcy. - Nie powiedziałbym - westchnął Mace, najwyraźniej myśląc w tym momencie o swojej własnej uczennicy. Na krótką chwilę zapadło milczenie. Przerwał je Qui-Gon. - Czy to wszystko, po co mnie wezwałeś? - Niezupełnie - przewodniczący Rady wstał z fotela i przespacerował się do elegancko zaprojektowanego terminala komputera w ścianie. - Właśnie dostałem informację, że ten konflikt z Gunrayem zaostrza się coraz bardziej. Posunęli się aż do blokady planetarnej. Zakon został poproszony o wysłanie negocjatorów. Polecicie tam z Nessie. - Jeżeli to mają być negocjacje, to potrzebny będzie jeszcze ktoś do reprezentowania przeciwnej strony. Nessie nie ma doświadczenia... - Racja. Weźmiecie ze sobą Obi-Wana, zdaje się, że właśnie wrócił z jakiejś lokalnej wojny, więc przyda mu się taka spokojna, bezpieczna misja. A ty będziesz miał okazję poprzebywać trochę ze swoim dawnym uczniem. Qui-Gon skinął głową. Miał wprawdzie nadzieję, że pozwolą im trochę dłużej wypocząć na Coruscant, ale taki już los Jedi. - Kiedy lecimy? - Już kazałem przygotować statek. Jutro z samego rana wyruszycie na Naboo. KONIEC