EDWARD BALCERZAN KTÓŻ BY NAS TAKICH PIĘKNYCH tryptyk Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Nie będziemy już odtąd umierać więcej, Któż by nas takich pięknych i olbrzymich grzebał (Bruno Jasieński, Pieśń o głodzie) 5 HENERAŁ Jednego nie mógł pojąć: dlaczego po śmierci Henerała, ilekroć musiał przejść przez ciemną jadalnię albo szedł do łazienki, w której zapadał zmierzch i woda na dnie wanny szemrała jak strumyk w popielatym śniegu, brał ze sobą karabin. Nie rozumiał tego już w niecały rok po śmierci ojca, kiedy od dawna zaprzestał tych spacerów z karabinem. Sylwester przypomina sobie dziś, po tylu latach, że trzy, najwyżej cztery razy miał istotnie w ręku swój karabin o szerokiej lufie, ale z tego, co mówiło się U Nich, wynika, że spacery z karabinem trwały dłużej. Wciąż powracał w Ich rozmowach jako biedne dziecko, które bało się wieczorem w domu. Czego mógł się tak bardzo obawiać? Czy mieszkania? Ścian w różowych tapetach czy pianin, a skoro już pianin, to którego mocniej: czarnego z balkonu czy pianina ze Strażnicy, z lichtarzem? Myślał potem, że na lęk przed zagadkami instrumentów był „za stary”. Miał co prawda osiem lat, ale osiem lat w czterdziestym szóstym roku. Wykluczone, by napawały go strachem ślady obecności Henerała. On by przecież nie mógł tej zabawki, która nie strzelała z korków ani z kapiszonów, a tylko z wyglądu była karabinem, nosić przeciw ojcu, bo Henerał mu tę „broń” na jakiś czas przed śmiercią podarował. Fakt, że chodził do łazienki z karabinem, świadczy o tym, że czegoś się bał, coś mu zagrażało, ale to, co zagrażało Sylwestrowi, było dla jego umysłu z a t r u d n e. Nie znaczy to, i żby był dzieckiem s ł abo rozwiniętym umys ł owo. Mia ł wysubtelniony zmys ł komizmu. U Nich często powtarzano charakterystyczne powiedzonka ludzi i je żeli kto ś już wkracza ł do Ich rozmów, to jedynie poprzez charakterystyczne powiedzonka. Te musia ł y by ć bezwarunkowo śmieszne. One tworzy ł y ko ściec rodzinnego szyfru. Na przyk ł ad: Henera ł . Albo: sto hram, lub: ten bolszewik. Na tym. tle szczególnie uroczysty nastrój budziło owo dumne, bo myślane jakby z dużych liter powiedzonko „U Nas”, jedno–jedyne, z którego nie należało się śmiać. Pierwotnie oznaczało Ich miasteczko nad rzeczułką W., dopływem Dońca, gdzie Henerał wcale nie był Henerałem, za którego potem uchodził na targu, ani nawet kapitanem Wojsk Ochrony Pogranicza, którym został pod koniec życia. Określało się U Nich przez „U Nas” stały układ odniesienia z topografią okolic nad W., z architekturą mieściny o klonowych skwerach, w których ojca widywało się z dwu–, a potem trzyletnim Sylwestrem, jak – na przekór panującym wśród ludności obyczajom – obywatel dyrektor osobiście wozi syna „na powietrze”. Ukraińskie „U Nas” miało smak makucha, pierogów z wiśniami, syropów na kaszel, ciepłą barwę oleju z pestek słonecznika, sprzedawanego przez baby z Kyślakówki, baby w męskich marynarkach pod lejami megafonów, wśród topoli, nad którymi latały wróble. Było przestronne, jak W., pełne uczniów na dętkach, niesionych przez prąd w stronę wędek z karasiami. Intymne jak szept. Zawierało pojedyncze zdania. U Nas dziecko ma swój kącik. U Nas był wizytator, piał peany. U Nas nie to, co u nich… A z nastaniem wojny ojciec poszedł. Po raz pierwszy odczuł Sylwester wieloznaczność owego „U Nas”, gdy miasteczko opuścili Nasi, a on został w nim z matką i z bratem. Nadal byli U Siebie, ale i u faszystów, mężczyzn w sinych butach skrzypiących na śniegu, z tabliczkami czekolady faszystowskiej. Oczywiście: wiedział, że jest wojna. Na ten temat było dużo pieśni. Wiedział także, po co ojciec poszedł. Otóż ojciec poszedł z Naszymi, aby bić faszystów. Ale nie mógł sobie tego wyobrazić. 6 Ojciec nigdy nikogo nie bił. Mówiło się, że ojciec nie zabije myszy. Mdlał przy zastrzykach dożylnych. Nie znosił widoku krwi. Swój gabinet dyrektorski przeniósł na poddasze. Nie mógł pracować w sąsiedztwie lekarza, odkąd zobaczył go, jak bandażował ucznia, któremu szyba skaleczyła wargę. A jednak poszedł na krwawy bój. Sylwester tęsknił za ojcem. Usiłował wyobrazić sobie krwawy bój, w którym ojciec zwycięża faszystów. Montował sobie przed oczami, na ekranach powiek, taką scenę: faszysta i ojciec. To nie było nic trudnego. Na początku zawsze myślał, że to nie jest nic trudnego. Umiał zwabiać pod powieki postać ojca, której kazał wykonywać ruchy. Taki ojciec mógł na przykład gimnastykować się w tęczówkach Sylwestra, jeździć na rowerze lub temperować ołówek. Bez trudu też rysował w oczach Linię Frontu. Był nią szeroki trakt ze śladami opon. Na Linii Frontu ustawiał faszystę. Postać faszysty wychodziła z rzęs, sylwetka ojca jakby z głębi źrenic, z głowy. Teraz, kiedy już miał trzy podstawowe elementy wojny, front, ojca i faszystę, wstrzymywał oddech. Czuł pod językiem ciężką ślinę. Kazał sylwetce ojca zajść wroga od tyłu. Potem próbował unieść rękę ojca. Bezskutecznie. Ojciec pod powiekami zaczynał migotać i gasł. Sylwester wypluwał ślinę, przecierał powieki suchymi pięściami i po krótkim odpoczynku zaczynał od nowa. Linia Frontu, ojciec, faszysta. Teraz próbował ojca rozweselić. Wiedział, jacy są Nasi. To są żołnierze, którzy jadą na wozach drabiniastych i śpiewają wesołe kuplety. Zawsze przed bitwą żartują. Próbował więc skłonić ojca, by ten poszedł do faszysty i trącił go w brzuch. Albo szarpnął za ucho. Albo nabrał w usta wody i spryskał go jak bieliznę. Ojciec w ten sposób żartował. Zwłaszcza gdy Sylwester miał czkawkę. Wtedy ojciec brał czerwony czajnik z szyjką wygiętą jak u ptaka, udawał, że wypija z niego całą wodę, w rzeczywistości zaś nie połykał tej wody, lecz podchodził, niby nic, do Sylwestra i spryskiwał go nagle. Po to, aby przestraszyć. Na żarty. Ale na Linii Frontu ojciec żartować nie chciał. Faszysta czekał w swoich sinych butach, a postać ojca zanosiła się migotem i znikała. Jakże było z ojcem na wojnie naprawdę? Henerał tylko raz przekroczył Linię Frontu. Była nią płytka kałuża, z której sterczały badyle; kiedy już osiągnęli dozór: zagajnik i zwrócili się w kierunku dozór: słup, Henerał spojrzał na kałużę z oddalenia. Brzegi jej poruszały się drgającą trawą. Przypominała tłustego wiciowca, który trawi cząstki organiczne. Szli skokami, od drzewa do drzewa. Zagajnik pełen był czarnej pokrzywy, która kąsała przeguby. Wśród korzeni wyplecionych w gruzłowate sznury leżały krople wilczych jagód i starzejące się żołnierskie gówna. Po jakimś czasie okazało się, że podążają chyba w złym kierunku, bo dozór: słup, to wcale nie jest słup, lecz komin. Dozór: komin. Ojciec zarządził marsz ubezpieczony skrajem zagajnika. Błądzili kilka godzin, zachowując ciszę. Gdy wreszcie zobaczyli czołg zamaskowany trzciną, a grunt, po którym szli, był coraz bardziej grząski, ojciec stwierdził, że zabrnęli na mokradło. Spróbował nanieść położenie czołgu na mapę, którą miał utrwaloną w pamięci. Pomyślał, że jest już po wszystkim, używając idiomu „a tiepier’ kryszka” (dosłownie: a teraz pokrywka). Mokradło zajęli Niemcy. On, Henerał, jest już w głębi sił nieprzyjaciela. Oto staje się czymś w rodzaju partyzanckiego watażki. Będzie nim dopóty, dopóki ich nie wybiją do nogi, pomyślał, a zobaczył, nie wiadomo dlaczego, cztery pluskwy polewane wrzątkiem. Z emaliowanego czajnika. Henerał bał się: kogo bardziej w tym momencie, Niemców czy myśli podwładnych? Bał się popatrzyć im w oczy. Nie ruszali się z miejsca. „Padnij”, to była ostatnia komenda, jaką wydał. Podwładni zerkali na czołg, za którym ktoś palił zapałki. Pewno jakiś Fryc. Słychać było ściszoną rozmowę. I nagle na twarzach podwładnych pojawił się uśmiech, wyrażający – jednocześnie – zażenowanie i beztroskę, jakby każdy chciał powiedzieć: „to ci heca, ale z nas frajery”. Światełko za trzcinami zgasło. Uśmiechali się nerwowo, jak człowiek, który śpi i przez sen odpędza z twarzy muchy. Henerał usłyszał wreszcie słowa rozmowy: ktoś za czołgiem, wśród trzcin, streszczał komuś po rosyjsku film. 7 Dowódca batalionu, człowiek zagadkowy, ichtiolog, pachnący wiecznie benzyną, przyjął go w ziemiance. Pytał ojca: urodzony w? Dziewięćset trzecim. Pochodzi z? Rodziny inteligenckiej. Studia w? Ojciec myślał o tym, co go czeka. Nie wykonał zadania bojowego. Starania o pracę sztabową wezmą w łeb. Czeka go haniebna degradacja. Walczył pod? Sztandarem Komsomołu. Ale pod? Dniepropietrowskiem. Nie rozstanie się już z Linią Frontu, myślał. Deklarację ideową wygłosi po raz ostatni nie w sali, nie na tle transparentami zdobionej trybuny, lecz w biegu, z okrzykiem „hura”, pod osłoną ognia artyleryjskiego. Pochodzi z? Rodziny inteligenckiej. Ale z? Ojca nauczyciela, matki śpiewaczki rewio… Ale z? Rodziny polskiej. Tę odpowiedź kazał sobie dowódca powtórzyć głośniej. – W takim razie was to dotyczy – westchnął. Ojciec prosił o wyjaśnienie tych słów, lecz ichtiolog odburknął: – Nic, nic. Przejedziecie się do sztabu. Tam wyjaśnią. …i w ten sposób ojciec został Henerałem. Zwykle po tym zdaniu w Ich rozmowach następowała bolesna refleksja, podawana jak przypowieść o Kimś, Kto po dwakroć uszedł Linii Frontu, by za trzecim razem Linia sama go oplotła i zamordowała. Front, mówiono, zemścił się na ojcu. Przyszedł do niego spóźniony, w rok po wojnie, elegancki, lśniący deszczem na szosie granicznej, jak zły Mściciel, jak Kamienny Gość. Ale najpierw nastąpiło wywyższenie ojca. Stopień „henerała” miał uzyskać z rąk ludności, poza drogą służbową, na prawach honoris causa, nad W., dokąd przybył w egzotycznej rogatywce kościuszkowca, aby spożyć Wśród Nich dwie puszki świniny i przejść się po rynku z Sylwestrem, wycierając osobiście Sylwestrowi nos wojskową chustką. Niewielu spotkał uczniów. Niektórzy pochowani byli na cmentarzu kyślakowskim, wśród nich Marlena, odtwórczyni Olgi ze spektaklu Oniegina, który ojciec sam reżyserował. Inni walczyli o Wrocław. Jednego ścigało NKGB za ukrnacjonalizm. Tylko baby jak dawniej, z olejem w butelkach, stały pod klonami. One właśnie nadały mu stopień. Ceremoniał odbył się, jak każdy autentyczny ceremoniał, w tempie wolnym, z rozsmakowaniem chwili osobliwej: rozległ się najpierw szept, jarmarczny ferment, wzmocniony przeciągłym „dywys’!” (znaczy: popatrz) i melodyjnym „tiu!” (nieprzekładalne, wyraża najwyższe zdumienie), by z tych szmerów, mlaśnięć, ostrych pęknięć pestek słonecznika, z chaosu, który był gmeraniem we włosach, w pamięci, czy to ten dyrektor, czy nie ten, z namysłu, czy krążący już w chrząknięciach epitet nie uchybi dostojeństwu rogatywki, narodziło się słowo: – H e n e r a a a ł!… Ojciec nigdy by nie został generałem. Taka była Ich opinia. Ale właśnie „henerał”, słowo– śmiech, znak skażony zamianą jednej–jedynej literki, tak, to słowo było najodpowiedniejsze dla ojca. Bo nie tylko przecież śmieszne, ułomne, lecz i ambitne zarazem, nie poniżające jego dumy. „Stopień” ten powędrował za ojcem szlakiem Pierwszej Armii. Był mu wierny w Ich rozmowach nawet wtedy, gdy w 1946 roku awansował jednak, został kapitanem, i gdy zmieniono mu kolor obwódki w rogatywce: na zielony; wtedy właśnie sprowadził ich aż znad W. do Strażnicy pod Szczecinem, on, Henerał, który nosił także inne przezwiska: Sto Hram i Ten Bolszewik. …opowiadali sobie, jak do tego doszło. Gnieździli się nocą w pokoju o brązowych wnękach, w zapachu starego kleju spod tapet, nie dlatego, iżby reszta izb nie nadawała się do zamieszkania, wprost przeciwnie: od lat pod Ich stopami nie lśniła czystsza podłoga, nie mieli tylu zmyślnych skrytek w ścianach, wywietrzników, wanny – do wyżycia się za wszystkie czasy przeszłe, za Ul, jak nazywali pomieszczenie, do którego wyrzucili Ich Niemcy, za Piec, na którym wtedy spali, więc jeżeli gnieździli się w najmniejszym pokoiku teraz, gdy dostali swą rekompensatę za Ul i za Piec, to dlatego, iż musieli opowiadać sobie, jak do tego doszło, że ojciec sprowadził Ich do Strażnicy, w której ludzie nazywają go Sto Hramem i Tym Bolszewikiem… Umawiali się przy obiedzie, że przed snem opowiedzą sobie To A To i każdy się na To A To przygotowywał. Sylwester kładł się na sienniku na podłodze i pierwszy oczekiwał Rozmów Sprzed Zaśnięcia. Ojciec wracał późno, kiedy już spali. Wieczorami był zajęty 8 swym spektaklem. Pojawiał się wśród Nich jak bohater czytanej w rodzinie powieści, żył jak wytwór brzmień i znaczeń słownych. A przecież był osobowością silną. Wyznaczał Ich losy. Na bieg życia patrzyli z jego Punktu Widzenia, jak z okna, za którym cały pejzaż jest umowny, lekko zasygnalizowany ołówkiem; poruszają się tam jakieś postacie, nacechowane jednym znakiem – śmiesznością. Wypełniali ten widok z okna jego Poczuciem Humoru… …opowiastki zapalały się na kaflach, jak film, gdy już nastawał zmrok, a jęk sprężyny miał kształt dużej budowli. Wtedy pojawiał się Henerał, ten opowiadany, którego gesty (gest głaskania palcem powiek), miny (mina zwana „zagonionym zającem” czy „emblematem rozpaczy”) przechowywali w swoich gestach, w swych wyrazach twarzy. Budowali wokół ojca którąś z „co za sytuacji”. To było jego powiedzonko: – Co za sytuacja! – Na przykład kasyno, śpiący felczer. Wystarczyło słowo „felczer”, by świat ginął w chichotach na tle szyb, które drżały od wiatru. – Co za sytuacja! – dorzucał Sylwester i to trzeba było znowu odśmiać, odsiać w śmiechu, co za sytuacja, do kasyna wpada ojciec, szuka kogoś, kto by go nauczył, w jaki sposób trzeba się przeżegnać, bo kazali mu prowadzić apel z modlitwami, temu bolszewikowi. Widzi: felczer. Chi, chi. Ojciec szarpie felczera, spryskuje go wodą. – No, a teraz módlcie się po katolicku – mówi ojciec. Tamten baranieje. Melduje, że wypił, ale po dyżurze. – A wam rozkaz modlić się jest jasny? A? – pyta Henerał. Chi, chiii. – No, tak zaczynajcie, tylko żeby po prawidłach rzymsko–katolickich. – Felczer blednie. Przygląda się Henerałowi z dzikim przerażeniem. Po chwili dochodzi do wniosku, że to kawał. Mruga porozumiewawczo. Pyta, o co się ma modlić. – Czy ja wiem? – zastanawia się ojciec. – No, jak zwykle, żeby winy wam odpuszczono, do nieba żeby was wzięli, sami wiecie… – denerwuje się ojciec i poprawia swój błyszczący pas. Felczer klęka. Osuwa się na kolana i pochlipuje. To nie on pił spirytus z apteczki. To pielęgniarz. Pielęgniarz okradał wojsko. Czemu jego się posądza? Ktoś złożył fałszywy donos. Chyba Szyszka? Felczer zna niejedną sprawkę Szyszki. Trzeba tylko pozwolić mu mówić. Domaga się śledztwa. Wprost błaga. – Ja wprost błagam. Jest blady. – Nie wolno tak postępować z ludźmi. Minęły czasy sanacji. Chłopi dostają ziemię. Czy kapitan wie, jak go przezywa Szyszka? Ten bolszewik! Niech więc Szyszce Bóg odpuści winy, jako w niebie, tak i na ziemi, amen, felczer robi znak krzyża, Henerał wychodzi z kasyna; co on miał za życia, co za sytuacje!… Ten Bolszewik władał trzema językami, ale nie znał żadnego dobrze. Posługiwał się konglomeratem „słowiańskim”, przenosząc akanie rosyjskie do słów ukraińskich, ukraińskie dźwięczne „h” do rosyjskiego i polskiego. Pojawiał się w Rozmowach Sprzed Zaśnięcia jako bohater żartów językowych. …opowiadali sobie przed snem, jak to Henerał zamawia „sto hram”, jak śmieje się z niego otyła kelnerka. Jak Henerał sam wybucha śmiechem. I zamawia następne „sto hram”… Wkrótce przecież zaszły zmiany w Ich istnieniu. Właśnie tak: w istnieniu, nie w życiu, które zatrzymało się jak gdyby między Strażnicą a miastem, rozrastało się w przestrzeni, wszerz, w przedmiotach, i wydawało się, że wreszcie nie podąża naprzód. Wreszcie jest zwyczajnym życiem! Było dobrze. Już nie chcieli, aby było lepiej. Owe zaś zmiany w istnieniu dotyczyły języka Ich rozmów. Sylwester przynosił z ulicy nowe powiedzonka. Powiedzonka nie o samym tylko ojcu, ale także o Nich. Uwaga: Ich istnienie ktoś dostrzegał! I ktoś komentował. Przyniósł z miasta powiedzonko „gdzie to u was?”. Kiedyś wyszedł na ulicę w swoich długich spodniach. Głowę wtedy miał świeżo ostrzyżoną. Jak zwykle na lato. Szedł zamyślony; zdaje się, że coś do siebie głośno mówił. A może uczył się nowych słów? Niektóre na pewno przekręcał, nadając im niespodziewane sensy. Niedawno słyszał piosenkę: „w nocy nalot, w dzień łapanka”; musiał usłyszeć ją niedokładnie, bo w domu śpiewał: „w nocy narodziła panka”, zupełnie nie rozumiejąc, kto tego „panka” urodził i dlaczego to takie ważne. Zaczepiła go gromadka chłopców w mundurkach harcerskich, z fińskimi nożami; zapytali, czemu łazi z glacą, czy po chorobie. U nich tak się chodziło, wyjaśnił. – Gdzie to u was? 9 – Nad W. – Czy za Bugiem? (Sylwester przejeżdżał przez Bug. Zapamiętał łąkę i dwie krowy. Chciał zobaczyć wiatr wśród pól, szkarłatne skały, bo za słowem Polska widział pole w skałach, a za słowem Polsza – szkarłat, ale zrobiło się ciemno.) Powiedział harcerzom, że W. jest za Bugiem i za innymi rzekami, przez które przejeżdżał, W. jest także rzeką, chociaż płytką. – Skąd masz lornetkę? – zapytali. – Od nas. Zza Buga? – Nie, to ze Strażnicy. Harcerze ruszyli gęsiego w stronę pustego stadionu. Sylwester poszedł z nimi, ponieważ sądził, że udało mu się zaprzyjaźnić z harcerzami, a U Nich mówiono, że powinien się z rówieśnikami zaprzyjaźnić. – Zabierzemy cię w niedzielę, dobra? – Dokąd? – Nie słyszałeś? Mecz piłkarski, bratku!… – W niedzielę nie mogę. U nas grają sztukę. – U was? – U ojca. Harcerze otoczyli go i oglądali, jakby nie był ich nowym kolegą, tylko znakiem na drzewie, którego nie mogą zrozumieć. – Łe – powiedział któryś – ty coś kręcisz. Gadasz u nas, u nas, ale gdzie to u was? Zdanie to weszło w krwiobieg Rozmów Sprzed Zaśnięcia jak pęcherzyk tlenu. Sylwester przymierzał je do nowego otoczenia, w którym mosty nad kanałem – pełne chwastów i żołnierzy w drelichowych spodniach – zawieszały żarówki, niektóre pęknięte, inne świecące jak złoto, marki „OSRAM”. Słowa „gdzie – to – u – was” rozmieszczał na jabłoniach rosnących po obu stronach drogi, którą przebywał dorożką, jadąc ze Strażnicy do Szczecina, z wioski o szerokich domach, tak zwanych osadach, rozrzuconych wśród zdziczałych żywopłotów, na których dnie walały się dzbanki z pleśnią i niemieckie encyklopedie. – Znowu u nas strzelają… – nasłuchiwał poprzez stukot bryczki, gdy za jego plecami gasły w trawie strzępki rakiet, a powietrze nawet tu, na drodze z jabłoniami, zdawało się gęstnieć od spojrzeń wopistów ukrytych w zieleni. Druty telefoniczne goniły za bryczką kroplami deszczu w pancerzykach błękitnego kurzu. Przypominał sobie wtedy kino „Bałtyk”, ekran dymiący ziarnem: to żołnierze sfilmowani w polu kroczyli wzdłuż bruzd, a czyjś głos mówił, że „u nas zamieniono karabin na pług”. Sylwester znów powracał do pytania: – Gdzie to u nas? – bo u nich, w Szczecinie, wojsko było wojskiem i strzelało z karabinów do makiet i ludzi w lasach na granicy. „Nasze dieło prawoje, my pabiedili” – czytał wypukłe litery na medalu ojca, najpierw lewym, potem prawym okiem, a potem palcami jak ślepiec. – Czyje: nasze dieło? – rozmyślał Sylwester. – Ojca, majora, harcerzy? Najwygodniej było mu odnosić owo „u nas” tylko Do Nich, do rodziny. Zaczął tedy baczniej Ich obserwować, głównie Henerała, bo gdy już się oswoił z ojcem literackim, mówionym i śmiesznym, zapragnął poznać ojca jako ojca, rozstrzygnąć zagadkę ojcostwa. Podpatrywał jego ciało w wannie, jak siedziało tam czerwone, w seledynowych mydlinach. Obraz ojca zrósł się w jego świadomości z mundurem wojskowym tak silnie, że Sylwester patrzył na mydliny jak na mundur, tyle że polany wrzątkiem, z pęcherzami. Gromadził wokoło słowa „ojciec” podpatrzone obrazy i swe własne wizje, nieraz fantastyczne, chciał im nadać sens, uporządkować w całość. Mniej uwagi poświęcał konfliktowi ojca. Wiedział wprawdzie, z kim ojciec ma konflikt. Ojciec miał konflikt z majorem. Syn był z grubsza zorientowany w jego przebiegu. Major wzywał ojca do komendy, a sam siedział przy biurku, bawił się pieczątką. Zachowywał się tak, jakby ojciec do niego wcale nie przyszedł, nie stanął na baczność i nie czekał na słowo „spocznij”. Major winien był powiedzieć ojcu „spocznij”. Spojrzeć na ojca, otworzyć do niego usta; gdy czasem popatrzył na ojca, to jak na powietrze, w którym się nic nie dzieje, nic nie lata, żaden papier ani komar, nic. Nigdy wprost Henerałowi nie powiedział, jakie ma do niego pretensje. Ojciec musiał dowiadywać się u innych, czemu major tak go nienawidzi, po co robi te hece, skąd się bierze ten konflikt. Major raz się wygadał, że nienawidzi ojca. On, major, zna ludzi na wylot. Ma coś w rodzaju węchu do tych spraw i wieloletnie doświadczenie. Jest kategoria stuprocentowych męż- 10 czyzn, żołnierzy. Major czuje się od a do zet żołnierzem. Chyba nikt nie powie, że jest w błędzie. Nikt mu chyba nie ma nic do zarzucenia jako żołnierzowi i jako mężczyźnie. Wolno mu zatem gardzić kategoriami gorszymi. Na kilometr czuje kogoś, kto nie jest od a do zet. Potrafi też odróżnić żołnierza od ofermy i mężczyznę od artysty. Można wytrzymać z artystą, który umie grać melodie, „rozwidniało się” i inne. Major nie jest człowiekiem bezwzględnym wobec gorszych. Wszystko jednak ma swoje granice. Musi uznać, niestety, za szczyt wszystkiego kogoś, kto potrafi być w jednej osobie ofermą i marnym artystą. Z wykształceniem i dużymi pretensjami. Otóż szczytem wszystkiego jest Henerał. – Ja ten jego teatrzyk pogonię, aż się im woda zagotuje – odgrażał się major i byłby rozpędził teatr, gdyby nie podpułkownik, który ojca osłaniał. Major mógł tylko szkodzić aktorom, zrywał próby. Henerał zwlekał ze złożeniem raportu. Wierzył, że udobrucha majora. Liczył na sukces premiery, na zmęczenie majora, który wreszcie skończy z tym i powie mu „spocznij”. – On mnie kiedyś zrozumie – mówił ojciec. – Jeszcze zmieni do mnie front. Przekona się, że warto mieć w jednostce oficera, który jest szczytem wszystkiego. – Bronił się tylko śmiechem, ośmieszaniem majora Wśród Nich. Przedrzeźniał go, prowadzącego musztrę, okrzyk „w ewo – zrrot!” i grymas tak uszczęśliwiony, jakby krzyk ten sprawiał majorowi uczucie najwyższej rozkoszy. … mówiło się U Nich, że ojciec przesadza w szydzeniu z majora, że się naraża. Henerał wpadł w melancholię. Milczący i ponury godzinami wystawał przy otwartym oknie. Już nie kpił, nie rozśmieszał Sylwestra. Wpatrywał się w mokrą jezdnię, w żywopłot biegnący obok tramwajowych szyn. Wyglądało to tak, jak gdyby usiłował rozmówić się z miastem: nie z ludźmi, lecz z ziemią. Sylwester starał się odciągnąć go od okna. Szarpał ojca za łokieć i za palce. Henerał nie stawiał oporu, ręce miał bezwładne, pozwalał Sylwestrowi unosić je ze sobą jak najdalej, a wyglądało to tak, jakby syn przemieszczał jego ciało po kawałku i jak gdyby już po odepchnięciu całego ojca od okna zostawała jednak jakaś jego część na parapecie, która nadal obserwuje mokre usypiska iskier nad przejeżdżającymi tramwajami i prowadzi jakiś niemy dialog z otwartą przestrzenią zielonego miasta. Wkrótce wydarzyła się historia ze szczeniakiem. Sylwester już od dawna chciał mieć psa. Najlepiej wilka. Uzasadniał sobie to pragnienie później, z perspektywy lat, wątpliwą chyba hipotezą, że wilk miał być dla Nich obrońcą. Przed majorem. To przesada: chciał mieć psa jak wielu chłopców w jego wieku. Nie mógł żyć nieustannie pod presją konfliktu i wszystkie swoje myśli uzależniać od lęku o ojca. Przecież teatr, nienawistny majorowi, istniał. Sylwester nie opuścił ani jednej próby. Znał na pamięć wiele dziwnych, nie do końca zrozumiałych wierszy, które wplatał do Rozmów Sprzed Zaśnięcia. Kiedy wybrał się z ojcem do komendy, żeby zobaczyć szczeniaka, był w doskonałym humorze. Szedł sprężystym krokiem obok Henerała i recytował głośno, by mogli słyszeć go żołnierze, czterowiersz ze sztuki: Kiedy ci lew pokaże swoje zęby, nie myśl, że to dla uśmiechu. W ojczyste wkrótce wzlecisz poręby twych borów, skarżąc się echu. Słowa te nie miały najmniejszego związku z żołnierzami, którzy zwijali brezentowe płaszcze –namioty na trawie, ani ze szczeniakiem, którego miał za chwilę zobaczyć, i to było właśnie cudowne! Towarzyszył im kapral Szyszka. Przysadzisty blondynek o łydkach odgiętych do tyłu jak żagle, ten sam, który przezwał ojca Tym Bolszewikiem. Ilekroć miał służbę, niewielu żołnierzy wychodziło do miasta. Wystarczyło, że któremuś pas za słabo błyszczał, albo 11 komuś z ucha sterczał włosek. Ówże Szyszka wprowadził Sylwestra do altany obitej deskami, w której leżały psy. Ojciec nie wszedł do środka. Powiedział, że jeden ze szczeniaków jest najczarniejszy i że ten właśnie szczeniak będzie psem Sylwestra. Niech go sobie Sylwester obejrzy. Ojciec zatrzymał się w przejściu i rozcierał w palcach liście dzikiego winogradu, więdnącego pod deskami; pod pachą trzymał książkę, egzemplarz dramatu, z którym chodził wszędzie, nawet na inspekcję posterunków. Szyszka splunął w popielaty kąt i mruknął: – Tam leżą. – Sylwester zaczął szukać wzrokiem najczarniejszego kłębka. Najpierw dostrzegł długi brzuch drzemiącej suki. Potem zobaczył szczeniaki. Wszystkie trzy oddychające kłębki były w tym półmroku jednakowo czarne. Wtedy Sylwester zbliżył się do suki. I wyciągnął rękę. Może chciał wynieść na światło wszystkie trzy szczeniaki, tego nie wie. Może chciał je pogłaskać i sprawdzić, która z tych oddychających rękawiczek jest najmilsza w dotyku? Zanim zdążył się cofnąć, półmrok przeistoczył się w skaczące zwierzę. Sylwester krzyknął, ale nie uwierzył, że suka wyrządzi mu krzywdę, nawet gdy dopadła go na środku altany i chwyciła zębami za przegub. Niczym przecież nie zawinił wobec szczeniąt i ich matki, przyszedł bez wrogich zamiarów. Uwierzył dopiero w ból i wtedy zaczął odruchowo się bronić, spodziewając się pomocy Szyszki. Kapral stał tuż obok i patrzył, jak Sylwester pada na brzuch, jak suka wyrywa mu koszulę ze spodni, jak rysuje plecy pazurami… Wtedy podbiegł Henerał i zaczął bić sukę książką. Uderzał jakoś dziwnie, jakby wbijał jej młotkiem między ślepia gwóźdź, ale musiały to być mocne uderzenia, bo suka puściła Sylwestra. Tego ruchu u ojca nie mógł Sylwester przewidzieć, gdy próbował go sobie wyobrazić na Linii Frontu. – Czemuż ty, durniu?… – krzyknął ojciec na kaprala. Szyszka pobladł. – Mundur, panie kapitanie… – wybełkotał – mój mundur… mun mujdur… pan kpta… Stali oto naprzeciw siebie: Henerał i on. Ojciec ze swą miną „emblemat rozpaczy”, z wysuniętą grubą górną wargą i Szyszka. Na swoich łydkach jak żagle. Kapral powtarzał wciąż: – Mój mundur, mun mujdur – jakby to, że się usprawiedliwia, mogło jeszcze cokolwiek zmienić. Dopiero po wizycie u felczera, gdy Sylwester znalazł się Wśród Nich i już przestał płakać, Henerał powiedział: – Znaczy, że mojego syna można zagryźć – słowa te skierował do Sylwestra, jakby chodziło o innego syna Henerała, albo w ogóle o syna: z filmu albo z bajki. – Szkoda mu było munduru – mówił ojciec – i co? Gdyby mnie tam nie było, to co? Oni staliby i patrzyli, jak mojego syna zagryzają – powiedział to tak, jak na próbie, kiedy mówił: „tu stanie Nikefor, a tam będzie światło”, albo w domu, kiedy uczył Sylwestra rachunków i powtarzał „dwa plus trzy jest pięć i nic tu bracie nie poradzisz”. …komentowano U Nich ten wypadek jako bardziej ważny dla Henerała niż dla syna, który „lizał się z ran i nie pojmował jeszcze wielu rzeczy”. To prawda, nie mógł zrozumieć, dlaczego ojciec ma być przejęty zajściem w altanie bardziej niż on sam, Sylwester, skoro przecież to nie ojca poprowadzono z altany do zastrzyku przeciw wściekliźnie, a krew, która pieniła się na strzępkach waty z wodą utlenioną, jeżeli nawet była krwią ojca w tym sensie, w jakim mówiło się U Nich, że syn to Jego krew, należała jednak przede wszystkim do Sylwestra. Brała się z niego, nie z ojca. Chwilami odnosił wrażenie, że wypominają mu to zajście. Zwłaszcza odkąd zaczęli dzielić pobyt w Szczecinie na przed i po pogryzieniu. Jak gdyby za tym zajściem stali jacyś ludzie, jakaś banda. Prawdopodobnie już wtedy zaczął przeczuwać ów lęk, który miał owładnąć nim później, kiedy chodził po mieszkaniu z karabinem. Tymczasem pochłaniał go teatr. Premiera w komendzie wciąż nie dochodziła do skutku, ale spektakle odbywały się – na prawach próby generalnej (U Nich się mówiło: heneralnej) – w Strażnicach, wśród przyjaciół ojca. Dni spędzane na próbach były tak zagęszczone wrażeniami, że Sylwester zapamiętał tylko chruśniak malinowy i wnętrze pokoju, w którym nie mógł zasnąć po spektaklu. Reszta wrażeń wyniszczyła się wzajemnie. Zapamiętał pokój, w 12 którym stało biurko, a na biurku mnóstwo niesamowitych przedmiotów. Ptaki z porcelany, klepsydra, orzech kokosowy, magnes. Pewne drobiazgi w ogóle nie miały nazwy. Ale dobrze, że znalazły się na biurku. Nadawały się wspaniale do tego, aby patrząc na nie przypominać sobie sceny ze sztuki. Na ich tle można było wyobrazić sobie cały spektakl w pomniejszeniu i panować nad przebiegiem akcji. Teatr bowiem przyciągał Sylwestra nie dziwnością, ani nawet nie tym, że znajomi przebierali się i udawali jakichś mnichów, spiskowców, Arabów, lecz skończonością fabuły. Świat dramatu był gotowy, umowny i chociaż okrutny, to okrutny nie naprawdę, nie dla Nich. Można w nim było przebywać długo, całą noc, albo też krótko, tyle, ile potrzeba czasu na wypowiedzenie czterech wierszy. Można było powoływać go do życia w każdym miejscu od dowolnej sceny, powtarzać. Podzielić na części, na wejścia i wyjścia, zburzyć śmiechem, popić wodą sodową, odkaszlnąć. Charakterystyczne, że „próby heneralne” udawały się najlepiej na Strażnicach, wśród przyjaciół ojca, oficerów o życiu burzliwym i pełnym tajemnic. Byli to bowiem ludzie też na swój sposób umowni, jak ich nazywał Henerał – z przestrzenią. Henerał dzielił ludzi na kategorie zupełnie odmienne niż major. Jednostka wartościowa, mówił, jest jak step, jest z krajobrazem w środku. Człowiek powinien nosić w sobie przestrzeń. Miał zapewne na myśli wymiar wyobraźni, bogactwo wewnętrzne, chyba też i wiedzę o życiu. Często powtarzał na próbach, że nie sztuka grać grymasy twarzy, sztuka zagrać przestrzeń myślową. Pozwalał na różne żarty, tolerował kawały, ale pod tym jednym względem był nieustępliwy. – Twój Kalocyr jest jak nitka, rozumiesz? To jest nic. To nie jest postać. Ty coś zrób, coś zbuduj, żeby to był ktoś, rozumiesz? – zadręczał felczera. Oficerowie ze Strażnic uwielbiali ojca. Ocaleni z wojny, pozszywani w środku jedwabnymi nićmi, istotnie mieścili w sobie już nie krajobrazy, ale całe mapy, z mnóstwem nazw geograficznych, imion żeńskich. Zapach smoły syberyjskiej i muzea. Ordynarne kuplety (o bałałajce), zapalczywość i troskę. Obrażali się na ojca o głupstwa. O dwie krople spirytusu, zostawione na dnie szklanki. – Ty Henerał, działasz mi na nerwy – wołał któryś i zaczynał wmawiać, że ojciec nim gardzi. – Jak ty to robisz, Henerał, co? Z tym teatrzykiem? Czasem sobie myślę, że w tym twoim teatrzyku jest ogromna bujda. Dużo w życiu czytałem. Na maturze dostałem cztery plus z polskiego. Ale wiesz, co ci powiem? Nie mogę się pogodzić z poezją. Żebyś wiedział. Umiem polować na dziki, dawać żołnierzom w kość, ale z poezją nie umiem się pogodzić. Jak chcesz. Ale mnie czasem denerwujesz z tym swoim teatrem. – Po awanturach przepraszali ojca. Pojawiali się na próbach. Wtrącali się do gry aktorskiej; sami zaczynali rozmawiać językiem z tej dziwacznej sztuki. Znów było wesoło. – Ty, Henerał, nie potrafisz zabezpieczyć sobie życia. Koks na zimę masz? Aha! Bez koksu! Bardzo ładnie. Co ja mam z tym bolszewikiem. To nie dziewięćset dwudziesty drugi, człowieku, opamiętaj się, ja zresztą wszystko załatwiłem z koksem… …W ich rozmowach powiedzenie, że Henerał nie potrafi zabezpieczyć sobie życia, nabrało z chwilą jego śmierci sensu dosłownego. Major wprost twierdził, że Henerał sam zawinił własnej śmierci. Zaniedbał Strażnicę, przejęty teatrem i tylko tym swoim teatrem. Ojciec istotnie traktował teatrzyk jako najważniejszy teren działań. Miał bowiem teatralną wizję kraju, w którym przyszło mu umrzeć, i ludzi, z którymi przyszło mu żyć. Wiedza o rodakach sprowadzała się w umysłowości Henerała do kilku przypadkowych faktów historycznych, z których zbudował sobie pewien model. Znał książki klasyków o rymujących się nazwiskach: Mickiewicz i Sienkiewicz. Słyszał o Przewalskim i o koniu Przewalskiego. Wiedział, że Olszewski i Wróblewski skroplili tlen. Wiedział też, że Polacy od paru wieków walczą o wolność, w najdziwniejszych zresztą miejscach Ziemi. Sam był jednym z tych właśnie Polaków. Miał w sobie przestrzeń. historyczną, biografie ojca i dziadka, rodu Henerałów, owej szlachty, która uczestniczyła w ekspansji polskiej na Wschodzie, lecz dość wcześnie potrafiła wchłonąć idee wolnościowe, potracić majątki, aby właśnie w jego życiu, tego bolszewika, rozegrać finał swojej długotrwałej Odysei. Kronikę rodu, znaną co prawda w wypi- 13 sach, w celniejszych ułomkach, czytał ojciec Sylwestra jak dzieje powrotu, ujmował je w formułę Odysei i cokolwiek czynił, postępował jak spóźniony Odys, który uczy się sztuki wracania. Oczywiście wracał nie do kraju, lecz do własnych wyobrażeń o nim. Do modelu złożonego z namiętności uczonych, którzy skraplają tlen, z wolnościowych wierszy, pisanych w najdziwniejszych miejscach świata. I – jak każe obiegowe powiedzonko – uczył się sztuki powrotu na błędach. Nie przewidział w swym modelu majora, z jego kategoriami ludzi gorszych, ani nawet Szyszki, który może spokojnie patrzeć, jak Henerałowi zagryzają syna… Tego nie przewidział. Nie miał też pojęcia, że zabiera się do wystawienia dramatu, który ani przed, ani długo po jego śmierci nie doczeka się realizacji scenicznej. Posłał kiedyś felczera do antykwariatu, powiedział: – Kupisz mi jakiś polski tekst dramaturgiczny. – Zabrał się do grania kupionego tekstu. Był pewien, że należy wracać z czymś, z propozycjami konkretnych wartości. Coś zbudować, przecież wojna się skończyła, nastał czas kreacji, stwarzania przestrzeni. Czy naprawdę zaniedbał Strażnicę? Według słów majora – tak. Nie zwrócił uwagi na Szyszkę, który był wrogiem. Major uczył się nowych słów. Szyszka, mówił, był wrogiem klasowym. W jakiś czas po wydarzeniach w altanie znalazł się w Strażnicy Henerała. Nie złożył raportu, może bał się zemsty, ale tego, że boi się zemsty, nie dał po sobie poznać, nadal chodził w zadbanym mundurze, na swoich łydkach, i zadręczał szeregowych pytaniami „to je pas?” i „to je kieszeń?”. Z powierzonych mu zadań wywiązywał się wzorowo. Czasem pił ze znajomymi we wsi, ale ojciec tych jego wycieczek wolał nie dostrzegać, udając, że nic się nie stało w altanie zabitej deskami, żadnych psów tam nie było, nikt nikogo nie pogryzł… Aż pewnego razu Szyszka znikł. W związku ze zniknięciem Szyszki ojciec został bohaterem ostatniego w swej biografii skeczu językowego, który wszedł do Ich Rozmów Sprzed Zaśnięcia: Podoficer dyżurny zameldował: – Obywatelu kapitanie, kapral Szyszka zwiał. – Ojciec był tą nowiną wstrząśnięty. Temperował czerwony ołówek i podobno próbował go zdmuchnąć, jakby to była płonąca zapałka. W gabinecie panowała cisza, stanął nawet zegarek, który ojciec zaczął zwolna nakręcać. Był wstrząśnięty tą nowiną nie dlatego, iżby dezercja Szyszki mogła ukrywać w sobie „aspekt polityczny” czy „aspekt bandycki”. Źle zrozumiał słowo „zwiał”. Słowo to znaczyło w jego przekonaniu tyle co uwiądł, zmarł. Szyszka, który więdnie jak kwiat. Spróbował sobie wyobrazić wiotczejący mundur Szyszki, wzrok słabnący, pytanie „to je życie”. W wyobraźni Henerała streścił się niewiarygodny dramat Gwidona Szyszki, zadręczonego wyrzutami sumienia. Oto Szyszka jest świadkiem pogryzienia… Zachowuje się jak tchórz. Przeżywa tragizm kogoś, kto spokojnie może patrzeć na dziecko gryzione przez psy… Uświadamia sobie własną podłość z dnia na dzień – wciąż boleśniej… Boi się zemsty ojca… Ale zemsta nie przychodzi… Henerał udaje, że nic się nie stało… Kapral jest upokorzony… Nienawidzi, najpierw swego munduru, potem siebie… Obrzydzenie do samego siebie… Do rąk, które więdną, do mózgu… Korzenie, które łączą go z życiem, podcinane są przez wyrzuty sumienia… Tłuste krety… Mszyce… Kapral więdnie… „To je życie?”… Nie, to nie jest życie… – No to cóż – powiedział posępnie Henerał. – Trzeba zrobić trumnę. – Trumnę, panie kapitanie? – podoficer próbował zrozumieć ojca i gapił się za okno, na plac w kocich łbach, po którym dwaj żołnierze jeździli na motocyklu. – Wykonajcie rozkazy, w tył zwrot! – odezwał się ojciec. Dyżurny wykonał w tył zwrot, ale nie wyszedł. Cierpła mu lewa noga. – Zaczekajcie – powiedział Henerał. – A na co on zwiał? – Nie wiem, panie kapitanie. Tak sobie. Ojciec zagryzł wargi. Przez chwilę oglądał żołnierzy, którzy głośno klęli na motocykl i uderzali pięściami w bak. Umarł tak sobie, myślał ojciec, czyli sobie odebrał życie. – Powiedzcie, co to był za człowiek, bo mało go znałem – skłamał ojciec. 14 – Przeszkolenie w cekaemach. Wyniki w strzelaniu dobre. Pochodzenie rzemieślnicze. Poziom ideologiczny… – podoficer zaróżowił się – …nie sprawdzałem, ale w komendzie będą wiedzieli. Ojciec ze swoją miną „emblemat rozpaczy” przeszedł się po pokoju, zrobił ołówkiem jakiś znak na mapie, byle jaki znak na linii szosy, zapytał: – A jako człowiek był on dobry? Jak sądzicie? Dyżurny musiał zwietrzyć w tym pytaniu podstęp. Zawahał się z odpowiedzią. – Dobry, tak? – westchnął ojciec. – No to cóż? Możecie odejść. …opowiadali sobie potem śmierć ojca jak film kryminalny, który jest złym filmem kryminalnym, bez końcowej odpowiedzi na pytanie „kto zabił?”, z urwanym kawałkiem taśmy… Wiadomość o zamordowaniu Henerała przywiózł Im sam major. Wtargnął do Ich domu gwałtownie jak deszcz, był mokry, zachlapany błękitnawym błotem. Snuli właśnie jedną ze swych Rozmów Przed Snem, gdy w Ich słowa wmieszał się terkot gasnącego pod oknami motoru, potem samo wejście majora, jego głośny oddech i: – Przepraszam, musiałem… – Kiedy zaczął mówić, pocierając czoło z odciśniętym śladem cyklistówki, jakby wszystko, co miał do powiedzenia, przemyślał nie mózgiem, lecz tą bruzdą na spoconym czole, nie zdążyli nawet powychodzić z wnęk pachnących klejem. Nie od razu wydostali się z kręgu literackiej umowności Rozmowy Sprzed Snu. Słuchali majora z wysiłkiem, niechętnie. Jakby zmuszano Ich do przyjęcia intruza, jak gdyby ktoś kazał Im oddychać powietrzem, które on wniósł ze sobą. Dusznym, przepojonym wonią gazów spalinowych. – Wasz ojciec i mąż – powiedział – poległ śmiercią żołnierza, zastrzelony przez… bandytów na szosie granicznej około godziny… Próbowali teraz z jego słów i palców, które kładł na mapie i którymi strzelał, ilekroć brakowało mu odpowiedniego słowa, czytać przebieg wydarzeń. Około godziny jedenastej zero trzy, mówił major, Henerał wsiadł do samochodu marki „gazik” i kazał się zawieźć do komendy. W komendzie złożył raport o dezercji Gwidona Szyszki, kaprala. – Kapitan, dowódca Strażnicy, winien był natychmiast zarządzić alarm! – wtrącił major. Po wyjściu z komendy ojciec udał się do baru, gdzie wypił kieliszek śliwówki. Był, jak twierdzą świadkowie, w dobrym nastroju. Opowiadał zabawnie i barwnie, jak to źle zrozumiał słowo „zwiał”. Tę samą historyjkę powtórzył w jednej ze Strażnic, do której przybył na próbę. W czasie próby sposępniał. Zwlekał z odjazdem, dokuczał aktorom, posprzeczał się z dowódcą tamtejszej Strażnicy. Wyruszył „gazikiem” o siedemnastej koma zero. W towarzystwie trzech żołnierzy i felczera. Jechali szosą, która lśniła w słońcu. O godzinie siedemnastej dziewięć felczer dostrzegł w rowie ciemną paczkę, o czym zameldował. – Kto się tu wygłupia? – zapytał Henerał. Nie wiadomo, kogo miał na myśli. Czy ludzi, którzy zostawiają paczki w rowach, czy felczera. – Trzeba sprawdzić, jak i co – powiedział po chwili Henerał i to zdanie również nie do końca było jasne. Mogło znaczyć, że Henerał chce na miejscu zbadać sprawę porzuconej paczki. Albo, że zajmie się tą sprawą po powrocie do domu. Kierowca zrozumiał, że Henerał pragnie sprawę tę wyjaśnić na miejscu. Dlatego zatrzymał auto. Wtedy rozległy się strzały. Henerał krzyknął: – Przestańcie!… Żołnierze wyskoczyli z samochodu i zaczęli ostrzeliwać zarośla. Nie wykryli jednak napastników. Nikt nie podjął z nami walki. Henerała trafiono w czoło. Skonał o godzinie siedemnastej siedemnaście. Próbowali odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego major nie przysłał żołnierza, lecz zdecydował się na tę karkołomną jazdę sam, pod deszczem, w nocy między szumiącymi jabłoniami, za którymi mógł się przecież ukrywać bandyta. Przywiózł im wiadomość o strzałach na szosie granicznej. Miał też określony pogląd na śmierć ojca i przyjechał, aby Im ten pogląd przedstawić. Strzały na granicy wiązał z dezercją Szyszki. Na odcinku powierzonym Henerałowi, powiedział, działo się niedobrze. Szyszka miał kontakty z podejrzanym bractwem. 15 Trzeba było zaostrzyć czujność. Przeprowadzić aresztowania. Major próbował tę swoją koncepcję rozwinąć, ale prędko zmęczył się Ich wystraszeniem, Ich rozpaczą. Może zresztą nie dlatego przestał mówić. Mógł zrozumieć, że jego koncepcja nigdy do Nich nie dotrze. Nigdy się majorowi nie uda przekonać Ich o ważności swoich obserwacji. O ważności swojej problematyki. Dla Nich była to być może problematyka zbyt specjalistyczna. Poprosił o coś do picia. Najadł się paskudnego błota w czasie jazdy motocyklem, chciał przepłukać gardło. „Jak on głośno łyka” – pomyślał Sylwester. Major pił sok malinowy z butelki. Sylwester starał się nie myśleć o ojcu. Myślał o majorze, ale nie potrafił go sobie wyobrazić osobno, chociaż major był wśród Nich zupełnie osobny, wydzielony nawet z tła różowych tapet. Siedział sam, ale widziało się go na tle wojska, które – w rowach, w zieleni, w samochodach – pije sok. Na tle armat. Kiedy wstał, Sylwester widział go jak cząstkę dwuszeregu, w którym się odlicza do dwóch. Raz, dwa. Raz, dwa. Waw, wwa. Dwuszereg jakby przebiegał przez majora i uciekał nie na dwór, nie szosą, lecz w głąb czasu. W przeszłość. W jakąś zupełnie inną niż rodowód i biografia ojca część historii. W inny język, świat, we wszystko inne. …nigdy nie opowiadano U Nich o pogrzebie ojca. Był to pogrzeb bardzo uroczysty, lśniący bagnetami, pełen obcych dla Nich słów. To nie był pogrzeb Henerała, chociaż w trumnie leżał Henerał. To był pogrzeb majora. Odbywał się według zasad jego świata, jego wojska. Na tym pogrzebie strzelali salwami. Sylwester chciał krzyczeć: – Przestańcie!… Po pogrzebie wieczorami bał się w domu. Ilekroć szedł do łazienki, w której zapadał zmierzch i woda na dnie wanny szemrała jak strumyk w śniegu, brał ze sobą karabin. Wykluczone, by napawały go strachem ślady obecności Henerała. On by przecież nie mógł tej zabawki, która nie strzelała ani z korków ani z kapiszonów, a tylko z wyglądu była karabinem, nosić przeciw ojcu. Coś mu w tamtych latach zagrażało. Ale to, co zagrażało Sylwestrowi, było dla jego umysłu za trudne. 16 RYNIEN FLET Dostał jajko na twardo, bułkę, herbatę w białym kubku „coś za mało słodką” i „niesamowicie niejadalne” jabłko, przetarte na brązową miazgę. Opisał to w liście do matki. Ubrano go w kusy szlafrok, który miał barwę „szaro–buro–malinową” i był za ciasny w ramionach. O swym stroju rozpisał się na ćwierć strony, narysował go nawet, potem do szlafroka dorysował siebie, dłonie, nogi, głowę, całego jak stoi przy łóżku, na tle łóżek z leżącymi maluchami. List zakończył zwyczajnie: „Całuję i tęsknię”. Po namyśle dopisał: „Twoje Niewiadomokto, ni niedziecko, ni dziecko, chore na chorobę nienumerowaną. Twój syn”. W nocy spał niespokojnie, rzucał się na łóżku, kaszlał, coś mamrotał przez sen, śnili mu się ludzie wyrzeźbieni z ciemnego, grubego srebra. Natykał się na nich co chwilę, oni ukrywali się wśród wydm, nieruchawi, przysypani piaskiem. Pamięta też, że pochylała się dwa razy nad nim siostra Warda. – Kawaler, jak ty leżysz, spadniesz na podłogę. Budził się, naciągał kołdrę aż pod nos, potem patrzył, jak siostra oddala się długim, oświetlonym korytarzem, niziutka, prawie jak dziewczynka, w rozpiętych sandałach. Jakie ma taneczne, płynne ruchy. Siostra Warda rano powiedziała, że gdy przyszła na dyżur, usłyszała kaszel. Głęboki, tubalny, niby wybuch. Przestraszyła się. Wydawało się jej, że to kaszle mężczyzna. „Znów to samo”, pomyślał Sylwester. Wczoraj w rejestracji naradzali się i naradzali, z kim go położyć, z mężczyznami czy z dziećmi. Matka milczała, pociła się lekko na nosie, była u kresu sił. W uniesieniu mogła powiedzieć coś bardzo przykrego. Mogła nawymyślać biuralistom, że zajmują tu nieswoje miejsca, na chorobach znają się jak głusi na skrzypcach, nadają się raczej do tłuczenia cegieł albo do podtrzymywania słoniom w cyrku trąb, jakim prawem porozsiadywali się w okienkach i okradają społeczeństwo? Umęczone twarze z okienek przypatrywały mu się tak, jak gdyby jego wiek był czymś nad wyraz rzadko spotykanym. Miał czternaście lat, niecałe jednak: trzynaście i dziesięć miesięcy. Chciał do dzieci. Powtarzał sobie w myślach „będę z dziećmi, będę z dziećmi” i wierzył, że ktoś go przecież wysłucha i zadośćuczyni jego prośbom. Gdy biegali od gmachu do gmachu, on i matka, od kolejki do kolejki, napatrzył się na chorych mężczyzn. Obserwował, jak się zachowują. Stoją pod ścianami, palą papierosy, strząsają popiół za kaloryfery, a gdy tylko pojawi się ktoś w bieli, zaczynają machać rękami, dmuchać ile sił w powietrze, aby rozpędzić dym. Za co by go mogli polubić? Oni by nim pomiatali. Siostra Warda rano powiedziała, że nie ma się smucić, wkrótce go „przetransportują” do izby, zresztą na korytarzu leży się ciekawiej, widzi się wciąż nowe twarze. Nie umiała rozmawiać, stojąc nieruchomo. Za każdym słowem cofała się lub postępowała pół kroku do przodu. Schylała się lekko, kładła dłonie na udach, i potem od razu w kieszenie fartucha, i natychmiast unosiła ręce, poprawiała włosy nad czepkiem. Włosy miała jasne, utlenione, błyszczące. Trochę go zabolały te słowa: „przetransportujemy kawalera”. Mówiło się tu o nim jak o meblu. Albo jak o zbożu, które transportuje się w parcianych workach. Powiedziała jeszcze, ciszej, w zaufaniu, że – oby była złą wróżką! – boi się, że miejsce pod dziewiątką zwolni się niebawem, ponieważ z Andrzejkiem jest coś… niewyraźnie… Sylwester pomyślał, że nie powinna go w to wtajemniczać. (Zobaczył zaraz matkę, jak poucza młodą pielęgniarkę, aby na drugi raz nie mówiła synowi takich rzeczy.) 17 Napisał list, całuję i tęsknię, Twoje Niewiadomokto, choć wydawało mu się, że matka nadal przebywa w budynku szpitala, chodzi wciąż za szklanymi drzwiami, poci się i denerwuje i dobija do okienek. Kiedy go zapisywali, była u kresu sił. Ten bałagan, ta dżungla. To wyczekiwanie na ławkach, kiedyś może białych, teraz odrapanych, brudnych. Mogło dojść do nieprzyjemnej sceny. Matka zawsze podkreślała, że wychowano ją w ściśle określonym duchu. Nienawidzi dwóch rzeczy. Złodziejstwa i kłamstwa. A tam, gdzie bałagan, tam kwitnie złodziejstwo i kłamstwo. Wszystkich wredów trzeba by rozstrzeliwać. – Wzięłabym i wystrzelała bez o, bez tyleńki litości. – Mówiąc to, zaciskała dwa palce, duży i wskazujący. Rozstrzeliwanie widział nader abstrakcyjnie: jako wolne rozpraszanie się w przestrzeni, w chmurach, wszystkich ludzkich wredów. Solidaryzował się z matką. Więcej, roił sobie czasem, że to on. Sylwester, trzynastoletni młodzieniec, ustawia w dwuszeregu kłamców i złodziei, odczytuje wyrok śmierci, daje znak, padają strzały, ale bez pocisków, same głosy, jak na filmie, tu–tu–du–du!, i skazańcy, nagle przejrzyściejąc, rozsypują się na cztery strony świata. – Czy w tym budynku nie ma nikogo, kto by się zajął chorym? – zapytała wczoraj matka, bardzo cicho, zwracając się wprost do tłumu w poczekalni, i choć nikt się nie odezwał, było widać, że ludzie są oburzeni na panujące tu porządki. Wtedy właśnie… poczuł, że cierpnie mu twarz. Z warg i z policzków uciekała prędko krew. Czoło miał coraz lżejsze i lżejsze. Ni to śnieg w głębi skroni, ni to piasek. Coś jak piana. Połyskliwa i sucha. Otworzył szeroko usta. Chciał nabrać powietrza do płuc, ale powietrze, nagle ciężkie, twarde, aż drewniane, zatrzymywało się na zębach… Pamięta, że ktoś… w białym kitlu… roztrącając tłum… (i pamięta, że ten ktoś przepraszał ludzi… roztrącanych… „o, przepra… o, przepr…”)… szedł ku niemu… Idąc, ciemniał Sylwestrowi w oczach… Wydawało się, że się przebija przez szkło… butelkowe, zielone, wciąż grubsze i grubsze… Potem zaraz… Lecz co było potem?… Siostra Warda, nisko pochylona: kawaler, jak leżysz… i powracający sen, w którym poruszały się czarne postacie, ludzie ze srebra na plaży, i natrętny, zawodzący głos, który powtarzał: ależ to są trupy. Na obiad dostał zupę mleczną, bukiet z jarzyn i po raz drugi tarte jabłko. Właściwie, to był temat na kolejny list. Tak się U Nich przyjęło, że o wszelkich „dobrach”, jak to określała matka, otrzymywanych za darmo, należało się dokładnie informować. Co, od kogo, ile, w jakich to okolicznościach. Ale pisząc o obiedzie, musiałby najpierw opisać ważenie. Było tak. Siostra Warda znikła. Już nie pojawiała się przy jego łóżku. Po korytarzu biegała inna pielęgniarka (czy salowa), siwa, cała w piegach; kazała mu wstać i maszerować do wagi. Mijał izby z maluchami. Zaglądał do środka. Zrobiło mu się nagle głupio, że jest „taki stary”. Maluchy gramoliły się z łóżek, stawały w otwartych drzwiach, wlokły za sobą – nicianymi warkoczami po podłodze – gołe lalki; wkładały paluchy do ust. Szukał kogoś w swoim wieku. W jednej z izb zobaczył chłopca – może z szóstej klasy? a może i z siódmej? siedział na parapecie, z dużą głową, czarniawy, jakby skośnooki, grzebał w szeleszczącej paczce, z której wyjmował coraz mniejsze, zatłuszczone pakuneczki. Na Sylwestra, zdaje się, nie zwrócił najmniejszej uwagi. „Nie przejmujmy się – pomyślał Sylwester – będę go miał na oku.” Dalej szedł rozradowany. Rozbawiony powiedzeniem „mieć na oku”. (Pomyśleniem sobie tego powiedzenia.) W tych bowiem słowach, niczym w indiańskiej kryjówce, w trawie wysokiej do nieba, poczuł się Chytrym Zwiadowcą, który nic, cicha woda, Że Mucha Nie Siada, ale w sobie, ho, ho, ma oczy i uszy otwarte. – Bez tych łaszków, bez tych łaszków, żywo! – powiedziała pielęgniarka (czy salowa). Ściągnął szlafrok, podkoszulkę, spodnie w pasy „szaro–buro–malinowe”, zachwiał się, przeczekał zawrót głowy; waga zadygotała – znów! – jak w butelkowym szkle, nie zielonym już teraz, lecz piwnym; usłyszał, że siwa coś mówi, nie do niego jednak, do tyłu, na cały korytarz: 18 – O nie, to jest wprost niemożliwe, pan doktor pozwoli… Został sam. Na dygocącej wadze, nagi, chudy. Słyszał jej głos, zobaczył, jak wbiegała do pokoju dla lekarzy. – Mnie się, panie doktorze, o to nie rozchodzi… To jest wprost niemożliwe… Same kości i skóra… Jak długo pracuję, jeszczem nie widziała takiego dzieciaka. Ale znowu, jaki dzieciak, jaki dzieciak? to już przecież chłop!… I wychudły, że wprost niemożliwe… Niech pan powie, na czym to zależy?… Sylwester nie czuł wtedy jeszcze wstydu. Nie zdążył go poczuć. Ostatecznie był w szpitalu. Usiłował zapamiętać, ile waży. No proszę, kolejny kwiatuszek, znów schudł! Mama będzie rozpaczać. W pokoju dla lekarzy ktoś powiedział: – Zawracanie głowy, nie mam czasu. – „Wszędzie bałagan”, pomyślał Sylwester, nikt tu dla nikogo nie ma czasu, i zobaczył przed oczami surową twarz matki: wyraźnie, skórę twarzy, każdą rzęsę, oczy jak z kamyków, jak w powiększającym szkle. Po raz pierwszy zatęsknił do matki naprawdę. (Postanowił poprawić zakończenie listu. Skreśli „tęsknię” i napisze „tęsknię bardzo mocno”.) Salowa tymczasem (czy pielęgniarka? chyba jednak salowa) wróciła. Szła z wypiekami na twarzy. A on wciąż na tej wadze, jak przedmiot, niby worek z chorym zbożem, cały w gęsiej skórce, dygocący razem ze wskazówką. Sama skóra i kości. Wtedy uświadomił sobie, że nie jest sam. Od kilku minut jest obiektem widowiska–pośmiewiska. Maluchy powyłaziły z izb. Niektóre wybiegały na korytarz i od razu w popłochu chowały się za drzwiami. Inne, te najmniejsze, bez żenady lazły w jego stronę, zostawiając na podłodze swoje lalki, żaby z gumy i samolociki. – Mnie się o to znowu nie rozchodzi – powtarzała salowa, coraz ciszej, jak gdyby z pokorą. – Tyż dobrze, nie szkodzi, nie szkodzi. Chudy czy nie chudy. Dzieciak czy dorosły. W pierwszej chwili mną rzuciło. To jest wprost niemożliwe. Ale tyż się zdarza, tyż dobrze, nie szkodzi. Pewno, jej nie szkodzi! Wstyd na cały oddział. Do końca pobytu. Za co się nad nim znęcają? Czy wyrządził komuś jakąś krzywdę? Wszystko źle! Źle, że nie ukończył czternastego roku życia. Źle, że chudnie. Źle, że wciąż jest dzieckiem. Źle, że nie wygląda na dziecko. „Odczepcie się ode mnie – pomyślał. – Dajcie spokój choremu człowiekowi.” Zacisnął z całej siły wargi, połknął ślinę, no, brakuje tylko, żeby się rozbeczał! Salowa – zaczął ją nazywać w myślach Siwopiegą – zachowywała się tak, jak gdyby chciała mu się teraz przypodobać. Wciąż podjeżdżała z froterką pod jego łóżko, na wszystko mówiła „tyż dobrze”, chociaż nie zjadł obiadu, z trudem połknął kilka łyżek zupy, nie tknął jabłka, ze wściekłością stwierdził, że smakuje jak zgniły kartofel. – Co kto lubi – powiedziała Siwopiegą. – Ja na tarte jabłka tyż nie lecę. Są tyż tacy, którzy to znowu lubieją. Jak to różni mają różne smaki. Na czym to wszystko zależy? „Polega”, poprawił ją w myślach Sylwester. Jakże w tej chwili żałował, że przydzielono go do dzieci! Marzył o całkowitym bezludziu. O wyspie, która miałaby dużo traw i oswojonych, puszystych zwierząt. („Coraz gorzej”, pomyślał, „dzieci, zwierzęta, rośliny, w końcu będę chciał być tylko z kamieniami.”) Siostra Warda pojawiła się pod wieczór. Przyszła w mokrym, przeźroczystym płaszczu. Spojrzał w okno: po szybie przebiegały warkoczyki deszczu, odbijał się w niej korytarz, żółte lampy, drzwi. Wydawało się, że całe wnętrze korytarza zwija się i spływa w dół, wsiąka w parapet, ucieka w pustaki, aż ku piwnicom szpitala, w których walają się pudła z numerami chorób. Dziwne, od samego rana ani razu nie pomyślał, że za murami szpitala istnieje coś jeszcze, jakiś drugi świat, że przejeżdżał nie tak dawno obok kremowych szpitalnych budynków, z chłopakami, swoją poniemiecką „balonówą”, gapił się na chorych w pasiastych piżamach, wjeżdżał w kałuże tak, aby spod opon wystrzeliły dwa pochyłe skrzydła wody, popielatej w 19 słońcu, wrzeszczał „wio!”, stawał na pedałach, pędził w dół krętą ścieżką zielonego jaru, w pędzie kładł się na kierownicy, wpadał w zarośla, wsłuchiwał się w jęk szprych, w pękanie soczystych gałązek; dzisiaj nie zdążył pomyśleć, że w tym drugim świecie coś się może dziać, padać deszcz lub gasnąć światło w którejś z dzielnic, że są chłopcy, jego klasa, która bije się na „półcegłówy” z klasą z ćwiczeniówki. „Nikt mi nie uwierzy, że nie miałem czasu”, stwierdził, znów zobaczył matkę, jej minę, jaką potrafiła zrobić, ilekroć nie chciała mu wierzyć. – To jest moja sympatia – powiedziała siostra Warda. Przyprowadziła koleżankę, aby pokazać jej Sylwestra. – To? Koleżanka siostry Wardy nie była nim zachwycona. Zaczerwienił się, no proszę, znowu przyszedł ktoś, aby mu ubliżać. Jakie „to”? co za „to”? nie tym tonem! Czy jest zwierzęciem, zbożem w worku, śladem na kamieniu? O, mamo. Gdybyż znaleźć odpowiednie słowa, jakąś mądrość, dorosłą, zasłyszaną u starszych, zemścić się, pokazać tej Głupiozdziwionej, tej Półgłupiopytającej, tej To, że jest starsza, ale głupsza. (Mamo, mamo.) Zacytować może coś?… coś z wierszy?… Na akademii deklamował Broniewskiego… Pani profesor Iwińska–Płużycka pochwaliła go przed całą klasą… Szeroka, szeroka jest ziemia, gdy myślą ogarnąć ją lotną… Ani razu się nie sypnął, nawet Paskud, koszykarz, Paskud–Plujca, który z końca klasy umiał dopluć do tablicy, drab jak rzadko, nawet on powiedział, że Sylwester ma do wierszy dryg… Coś zacytować?… I tylko tak trudno oddychać, i tylko tak ciężko umierać… Tfu, tfu, co za czort! Nie nadaje się… O, mamo!… Lepiej Majakowski… Jego „schodki”… Tylko który „schodek”?… Dmuchał jak zawsze wiatrami październik, jak dmucha za kapitalizmu… Przecież znał tyle wierszy na pamięć… Dostał książkę w nagrodę za pracę społeczną… Czy ta „To” słyszała w ogóle o Majakowskim?… A wy, czy nokturn… potraficie,… dmuchając, zagrać… w rynien flet?… Zapytać nagle: pani, czy potrafi pani nokturn, zagrać… w rynien… – No, Sylwester, nie wolno się smucić! – powiedziała wtedy siostra Warda i pogłaskała go po głowie. – Idź do życia, nie do śmierci. I aha… – klasnęła w dłonie, schyliła się lekko, i od razu zaczęła oburącz poprawiać sobie włosy – …twoja mama cię całuje, źle spała, poszła do laboratorium, jutro poda list. Wiesz? masz fajną mamę. To dobranoc, pa. Co to znaczy „pa”? Czy pocałunek? Pa, w powietrzu, na niby, chyba o to jej chodziło? Ma dziś szczęście do najkrótszych słów. Albo „to”, albo „pa”. Pa i To. Opisze to w liście do matki. I podpisze się już nie Niewiadomokto lecz Paito! Albo nie. Toipa. Apoit? Apua! Silwestér Apuá. Merci. I jeszcze wszystko będzie fajnie. …W szpitaliku nad W. było lepiej. Prawda, też miał na początku pecha. Nie wie, kto zawinił, odbywało się to wszystko prędko, prędko, raz, dwa, trzy, strzyżenie, kąpiel, prędko, założyli mu koszulę, białą, długą aż do kostek, prowadzili przez kilka oddziałów, raz, dwa, trzy, korytarzami i korytarzami, i ni stąd ni zowąd znalazł się w wysokiej sali wśród dziewcząt i kobiet. Całą dobę był wśród dziewcząt i kobiet. Ale nic. To nie był znowu taki groźny pech. Normalnie. Leżał obok pani, która tego dnia kończyła właśnie dziewiętnaście lat, nazywała go „malcziszką”, częstowała cukrem i pestkami słonecznika; popłakała się pod wieczór, że nie ma ze sobą gitary, ech, zagrałaby dla wszystkich!, dać by jej gitarę!, ale cóż, przepadło wszystko pod bombami, i dom, i braciszek, i rzeczy. Gdy robiono jej zastrzyk, Sylwester schował się z głową pod koc. Gdyby przedtem nie płakała, może by spróbował schować się nie całkiem i podpatrzyć jednym okiem, jak jej robią zastrzyk, ale ponieważ płakała, leżał w mroku pod kocem tak długo, dopóki nie usłyszał: – Już możesz, malcziszka! A to, nie daj Boże, jeszcze się udusisz? – Polubił tę panią od razu. „Od pierwszego wejrzenia”. – Ty się nie buntuj. Gdzie położyli, tam leż – doradzała mu jeszcze. – Ot ja. Położyli z babami, a czy ja wiem, czy ja baba? Ja na froncie byłam taka chuda, że rozbierałam się do mycia do pasa. My- 20 śleli, że jestem malcziszka. – Przeszła z frontem przez całą Białoruś i Polskę. Gdy Sylwestra przenosili, on się z kolei popłakał. Już się przyzwyczaił, już mu było dobrze… W nocy zmarł Andrzejek spod dziewiątki. Ciało przenieśli do skrytki, w której przechowywano bieliznę pościelową i pieluchy. Sylwester obudził się, widział. jak nieśli Andrzejka. Udawał, że śpi. Starał się oddychać równomiernie. Usiłował nawet widzieć sny. Może jar pod szpitalem, siebie pędzącego „balonówą”. Udawał sam przed sobą, że o niczym nie wie, nie ma nic wspólnego z Andrzejkiem. Pielęgniarze rozmawiali szeptem. Kłócili się. Jeden powiedział: – Stary da nam za to wycisk, podpadniemy. – Głos drugiego brzmiał nieprzyjemnie, wydawał się mokry, jakby rozlegał się w wodzie. – A co? Mam budzić pół szpitala? Jemu przecież i tak wszystko jedno. Sylwester bałby się mniej, w każdym razie: inaczej, gdyby usłyszał po prostu, że Andrzejek nie żyje. Ale co to za gadanie: jemu wszystko jedno? Bez sensu, bez logiki! Wszystko jedno może być komuś, kto potrafi myśleć. Ludzie mówią bez zastanowienia. Skoro jednak już wypowiedziano taką nielogiczność, Sylwester musiał sobie wyobrażać, że Andrzejek umarł, a mimo to nadal myśli. O pieluchach, o tym, że jest martwy i że jest mu wobec tego wszystko jedno. Drzwi przeklętej skrytki znajdowały się tuż–tuż obok łóżka Sylwestra. Zaraz za rogiem poduszki widział klamkę, żółtawą, mosiężną, ze śladami białej farby. Pielęgniarze, kłócąc się, odeszli. Deszcz, ten od wieczora, tarabanił w szyby. Woda chlupotała w rynnie. Wstał. Popchnął łóżko. Pojechało lekko, z pół metra. Popchnął jeszcze. Byle dalej od mosiężnej klamki! Nasłuchiwał, czy nikt nie nadchodzi. W którejś izbie zapłakało dziecko. Ja, pomyślał, Mam Ich Na Oku, że siui Silwestér Apuá, i to całe myślenie, te słowa, wydały mu się wtedy żałosne i głupie. Rano znalazł na poduszce list od matki. Jest zmęczona, spała źle, trzy godziny, od trzeciej do szóstej, ze szpitala wracała pieszo, nie jechały tramwaje, na moście spotkała Iwińską–Płużycką, która ubolewała nad „swoim pupilkiem” i przyrzekła, że „dołoży wszelkich starań”, aby Sylwester przeszedł do następnej klasy, nawet gdyby „leniuchował w łóżku” do wakacji. Dalej matka donosiła o kłopotach w pracy. Pracowała w laboratorium, które zajmowało się badaniem ludzkiej krwi. Pisała niejasno, że „pewna osobistość” czymś jej grozi. Sylwester nie rozumiał, ale mocno się tym przejął. Pisała jeszcze, że przypomina jej się ciągle on, Sylwester, jak siedem lat temu leżał w szpitalu nad W. To działo się „połowę jego życia temu”. Nigdy nie zapomni, jak odwiedziła go, a on powiedział: „Mamo, żeby tylko żyć, choć jakkolwiek”. Przeprasza go za te wspominki, mocno wierzy, że będzie wytrwały i dzielny, całuje go i pozdrawia, trzyma za niego kciuki. Jego kochająca mama. Dostał zastrzyk wapna, gorączkował, roił sobie, że oto wapno rozprzestrzenia się po jego ciele, płynie, krąży, dociera do skóry, zlepia ścianki naczyń włoskowatych. Wydawało mu się, że tym myśleniem może pomóc wapnu. Mięśnie miał napięte. Wargi suche, ciepłe. Jednocześnie starał się pouczyć Pewną Osobistość, że za straszenie ludzi będzie ukarana… i długo, długo przebierał w najprzeróżniejszych pomysłach ukarania Tej Osobistości. Rozstrzelanie, tu–tu–du–du! i rozproszenie w chmurach. Dziesięć lat podtrzymywania trąby słoniom w najpodlejszym cyrku, do którego nikt nie zagląda. Ostatecznie zdecydował się na beczkę pełną wszy. Czytał kiedyś, bodaj w „Krokodylu”, że żołnierze w czasie wojny chcieli do beczki z wszami wpakować Hitlera. – Śpisz, czy chcesz odwalić kitę? Ej! Co ty? Przestraszył się, otworzył oczy, zdążył pomyśleć słowa „żeby tylko żyć, choć jakkolwiek” i jeszcze: uwierzyć w magiczne działanie tych słów. Zobaczył czarniawego chłopca – może z szóstej klasy? a może i z siódmej? – który siadał na jego łóżku. Chłopiec podał mu rękę. – Staszek Zdzuj. Mów do mnie Stach. Pamiętaj, jedna ważna rzecz. Bez głupich dowcipasów na temat mojego nazwiska. Co ty, spałeś? 21 – Ja nie. Nazywam się Sylwester. To znaczy, mam na imię. Zawsze mi się to myli. Ty… dawno tu… przebywasz? – Od gwiazdki. Policz sobie. Można znieść jajo? – Pewnie. Widziałem cię wczoraj. – To ja ciebie wczoraj widziałem! Ja tu wszystko widzę. Szpitalny wyżeracz! – pomyślał Sylwester i w tym momencie spostrzegł, że istotnie, Zdzuj naprawdę żre… czerwone rzodkiewki, które wyciąga (po jednej) zza pazuchy. Z takim wyżeraczem warto trzymać sztamę. – Pamiętaj – mówił Zdzuj, starannie przeżuwając rzodkiewczaną miazgę – nie daj się wykiwać. Ka pe wu? Z nimi trzeba ostro. Nie to nie, bez łaski, kurzy flak! Rodzice zawsze mogą cię wypisać ze szpitala. Podpiszą „na własne żądanie” i praszczaj, lubimyj gorod. Dużą, pękniętą rzodkiewkę podał Sylwestrowi. – Bierz, bierz. Prosto z działki. Przepraszam, że z ręki. Więc uważaj: oni… – połknął miazgę – …będą chcieli z ciebie zrobić doświadczalnego królika. Ty do której klasy chodzisz? – Do siódmej. – Tak jak ja. Za bardzo leżysz przestraszony. Co: straszyli cię, że nie wiadomo co to za choroba, że jedynie długotrwała obserwacja i te pe?… – W ogóle mi nie wpisali numeru choroby! Zdzuj przymknął oczy. Oczy miał piwne, lekko skośne. Czarne włosy rozsypywały się po czole jak kreślone tuszem. Sylwester pomyślał, że nie będzie miał kłopotów z narysowaniem go w liście do matki. – Miesiąc temu – odezwał się Stach – pokłuli mnie, zajady, jak… manekina krawieckiego… Ani leżeć, ani siedzieć. Tylko stać, bo jakoś piętom dali spokój. Z nimi ostro, pamiętaj! Chociaż, bo ja wiem?… Leżysz z taką miną, że ja sam, gdybym był na ich miejscu, wybrałbym cię na królika… Po rozmowie ze szpitalnym wyżeraczem nastąpiły godziny nudy. Siostry Wardy nie było. Siwopiegiej nie było. Nic się nie działo na tym korytarzu. Sylwester zapadał w sen, w swoje wapno, ale nie zasypiał. Na powierzchni półsnu żyły głosy. Czyjeś ciężkie człapanie. Warkot silnika za oknem. I jednocześnie jakby – ten sam warkot – tuż nad jego powiekami. W barwie raz żółtej, raz szarej. Ten szum, to człapanie, w oczach. Darł się jakiś maluch. – Nie pójdę!… Nie pój… dę… ę… ę… Krzyk malucha kruszył się na drobne, błyszczące stukoty, wydawał się ogromną miską ze srebrnymi łyżeczkami, to znów przeistaczał się w myśl, że wszystko jedno przecież… jemu… wszystko… jedno… czyli komu?… i Sylwester szedł środkiem tej myśli, jej wodnistą smugą, pchał łóżko, byle dalej od Andrzejka, ale łóżko zapadało się w drewno parkietu, pchał parkiet, bez ścian, wiózł Andrzejka, który darł się: nie pójdę, ę, ę. …W szpitalu nad W. wszystko było inaczej. Pamięta, że gdy położyli w izbie Willego, zapanowała długa cisza, nikt nie wiedział, jak się zachowywać wobec jeńca. Uporczywie gapili się w sufit, i Sylwester i Anton–Sybirak i Waśka, najstarszy, sierota, suworowiec, śledzili grę cieni, które przebiegały po spękanej kredzie, trójkątne, płochliwe, i wydawało się im, że oglądają film o wojnie. Wojna się skończyła, Hitler kaput, nad Kremlem wybuchają rakiety, leci światło jak śnieg: zielonkawy, wiśniowy, żółty, ulicami przeciągają sznury jeńców, sznury cieni… Co należy robić? Czy coś mówić? Jakim głosem, z jaką twarzą? Waśka leżał na wznak, zaczął nucić wojenną piosenkę, um papa, um papa, pa, bomby na Kijów, nam obwieszczono, że rozpoczęła się wojna… Willi siedział bez ruchu, fryc – niefryc, rudawy blondyn, rumiany, bez hełmu, bez nauszników, bez swastyki, w białej koszuli, z grubą szramą na 22 goleniu, Sylwester miał ochotę powiedzieć: – Matka, mleka! – (pierwsi Niemcy, którzy przybyli nad W., dobijali się kolbami do mieszkań i krzyczeli „matka, mleka”; przyszli z Polski). „Małą, błękitną chusteczkę – śpiewał Waśka – Niemiec rozkazał mi prać, i dał mi za to chleba troszeczkę i kociołek polizać”. W rozmowach na tematy polityczne fryc albo udawał, albo rzeczywiście był wyjątkowo tępy. Każda taka rozmowa kosztowała Sylwestra wiele sił. Jedno słowo trzeba było grać, inscenizować; to biegał, to kucał, to machał rękami. Willi potakiwał. Ja, ja. Da, da. I cmokał, jak gdyby raczono go oto wyjątkowymi przysmakami. Ale między poszczególnymi słowami nie chwytał najprostszych połączeń. – Willi – denerwował się Sylwester. – Jeszcze raz. Uważaj. Achtung. – Ja, ja – kiwał głową. – Prima. – Wcale nie żadna prima. Jak ty nic nie fersztejesz. Mówiłem przecież, że to wyście na nas napadli. Czerwiec. Lato. Ptaszki, ćwir, ćwir. – Ja, gut. – Niby gut. Zielono, drzewa, kinder. Mały kinder. – U–a–a, u–a–a. I tu nagle, ni stąd ni zowąd, samoloty. Wrrrrr… – Sylwester rozkładał ręce i obiegał dookoła łóżko – …wrrrr… Na niebie. Nagle bomby. Wiuuuu, bumd. Wiuuu–bumd. Trach–bach–bach. Tu–tu–du–du. Faszyści, Hitler. – Hitler kaput! – wykrzykiwał przestraszony Willi. Sylwester chciał przedstawić dzieje wojny po kolei. Kaput, oczywiście, ale nie od razu. Okupacja, „matka, mleka!”, błękitna chusteczka. Front. Chwytał ręcznik, owijał nim sobie głowę. Pokazywał, jak wynoszą rannych z pola bitwy. Kule tylko wiu, wiu, pst. (Zależało mu, aby to pole było mokradłem, rozpryskiwał po podłodze wodę.) Pełzał, konał w drgawkach. Za ojczyznę, za Stalina, naprzód! Hurraaa! Tu–tu–du–du! Brał kartkę papieru, zamalowywał ją czerwoną kredką, unosił wysoko w górę. Ognia! Stalingrad, Warszawa, nasza sprawa słuszna, myśmy zwyciężyli. – Stalingrad? – przerywał mu Willi. – Tysiąc… tysiąc… i dużo tysiąc Germańcy… kaput… Nie! Opadały mu ręce. Willi albo udawał, albo rzeczywiście coś mu w głowie nie chciało zaskoczyć. Waśka był zdania, że to przypadek beznadziejny. Ale Sylwester zawziął się: trzeba go przecież wychować. Człowiek musi być wychowywany w określonym duchu. Tak mówiła matka. Usiłował mu wytłumaczyć, jak to było dawniej, w czasach carskich. – A? Car gut!… – cmokał Willi. – Beznadziejny przypadek – mówił Waśka–suworowiec, spluwał w kąt i wychodził do łazienki. Inaczej Anton–Sybirak. Usadawiał się wygodnie w łóżku, otwierał usta, zamierał. Bardzo lubił patrzeć, jak Sylwester pokazuje front lub rewolucję. Mówił, że mógłby go oglądać od rana do nocy. Nic, tylko boki zrywać. – Czekaj, Willi. Pleciesz coś, co się nie trzyma kupy. Ciebie trzeba wychować. Jak ty będziesz dalej żył? Uważaj. Taras Hryhorowycz Szewczenko. Fersztejesz? Gdyby car był gut, czy myślisz, że Szewczenko nazwałby go za nic psiarzem? Ja ci to zarecytuję. Ustawiał się na środku izby, zapinał koszulę, nabierał powietrza do płuc i recytował głośno tak, że słyszało się go wszędzie, w ubikacji, na podwórzu, może nawet także w tamtej sali z kobietami: – Na co nam się zdali carzy? Na co nam się zdali psiarze? Kłaniał się, jak go uczyła mama, siadał obok Willego, milczał chwilę, jakby odczekując, aż cały jego głos rozejdzie się po korytarzach i izbach szpitala, potem pytał cicho: – No i jak? – Ja… – wzdychał Willi – …nie umiałem słowa… kogo znaczy słowo… sarze?… Sasze?… Szto takoje?… 23 – Ach, nie wiesz? Popatrz… – kucał przed nim, chodził na czworakach, chwytał w zęby kołdrę i wlókł po podłodze – …widzisz? pies. Sabaka. Morda. Łapy. Pysk. Dwa kły. Hau, hau. A teraz wyje. Hau–u–uuu!… U–uuuu!… – Na, ja, Sil… weter, prima, prima! – cmokał jeniec, mrugał powiekami, rozumiał, że Sylwester pokazuje psa, ale nie łączył już psa z psiarzem, psiarza z carem, mówił nagle, że jego mutti „miał pies”, że to był „rasa pies”, ogromny, „duża krowa pies”, i potem coś zasuwał tylko po niemiecku, czego znów ani Sylwester, ani Anton–Sybirak nie mogli zrozumieć… W siódmym liście do matki ani słowem nie wspomniał o Reni. Ach, napisał list, że minęło równe dziesięć dni jego pobytu w szpitalu, że jeżeli będzie tu leżał (i leżał, i leżał) jak Zdzuj, to wydorośleje w końcu i powędruje do mężczyzn, a wciąż mówi się o „przeludnieniu” szpitala i przywożą coraz więcej dzieci, którym on z uporem ustępuje miejsca w izbach, sam zaś nadal „przemieszkiwowuje” na korytarzu, no, nie sam, bo ma „współlokatora” i… potem zaczął coś kręcić, zamulać, że nie znosi tartych jabłek, że Zdzuj go okrada ze słów, bo na przykład, kto wymyślił słowo „Siwopiega?” – Sylwester! nazwa się przyjęła, nawet lekarz raz powiedział do salowej: „niechże pani Siwopiega uważa!”, ale nazwę puścił w obieg Zdzuj i wszystkim się wydaje, że to Zdzuj potrafi zmyślać takie słowa… potem znowu coś napomknął o „współlokatorce”, bez związku z czymkolwiek… usiłował sobie wmówić, że matka, która „i tak wszystko wie”, czyta między linijkami imię „Renta”, śmieje się, pochyla się nad probówkami z krwią i nie może stłumić śmiechu, ej, ej, Sylwek, Sylwek, ty co? ty chorujesz, czy się kochasz w jakiejś Reni? hi, hi, ni niedziecko, ni dziecko… Renia była sparaliżowana. Widział, jak ją rozbierali do ważenia: akurat wychodził z łazienki, wykąpany, z mydłem w ręku, trochę jeszcze mokry, bo nie wytarł dobrze pleców, usiłował przygładzić dłonią włosy, które sterczały mu we wszystkie strony, i jednocześnie starał się nie zgubić spodni, już nie „szaro–buro–malinowych”, ale nowych, w żółte pasy, wypożyczonych specjalnie dla niego z oddziału męskiego… wtedy ją zobaczył. Prawda, zaraz zamknął oczy. Zaczerwienił się, przyśpieszył, zaplątał się w szlafroku, potknął się, syknął z bólu, zaklął. Maluchy, oczywiście, wyłaziły z izb. Wpadł w szał. („Bo właściwie, to ja jestem furiat.”) Zaczął rozpędzać maluchy: – Fruwać, fruwać! – krzyczał. – Wszystkim wam, szczeniaki jedne… powyrywam nogi!… – Z gabinetu wyszedł lekarz, zdziwił się, otworzył usta, pewno chciał zapytać, co jest, co się dzieje, lecz Sylwester wrzasnął jeszcze głośniej: – Powiedziałem: fruwać! – tak, że poczuł jakby szyby w uszach; lekarz wzruszył ramionami, ziewnął… Oczy miała duże, raz zielone, raz szare. Tam, na wadze, nie mogła stać, musieli ją posadzić; i nie mogła mówić, potrafiła tylko patrzeć. Siwopiega, jak to ona, głośno biadoliła: – Kiedy to było, no kiedy to było, żeby dzieciaki aż tak chorowały? To jest wprost niemożliwe… – przesuwała się z froterką od łóżka do łóżka, od Sylwestra do Reni, często przystawała, mówiła do okien, do ścian. – I to pannica jak lala, żeby brzydka, ale gdzie tam, nic jej nie brakuje… Kto ją weźmie? Kto ją weźmie spala… sparaliżowaną?… Ku czemu to zmierza?… Te rączuchny ma takie bez życia, jak z gumy… „Bo właściwie, to ja jestem furiat – myślał wciąż Sylwester. – Raz, gdy Paskud–Plujca trafił we mnie, choć celował w tablicę, tak go rąbnąłem w żołądek…” Siwopiega biadoliła i biadoliła. Zamęczy tę dziewuszkę. Ona ją wykończy. Nie, ich sposób opieki nad dziećmi, to szczyt! Mamo, mamo. Z nimi trzeba ostro, radził Stach. Trzeba Siwopiegą uspokoić. „Ja ją zaraz wyciszę”, pomyślał. I nic. Zbierał siły. „Policzę do trzech, potem powiem.” Zaczął liczyć szeptem: raz, dwa, trzy… Stracił oddech. Uf, od nowa. Raaz. Dwaa. Bez pośpiechu. Dwa i póóół. Dwa i trzy czwarte. Uf, odwagi! I ostatnie, najostatniejsze, trzy! 24 – Proszę panią – powiedział półgłosem Sylwester. – O co proszę? – Pani, zdaje się, chce swoim… – czuł, jak serce bije mu w przegubach – …gadaniem doprowadzić tę dziewczynkę do tego, że… – o, mamo, czemu wybrał takie długie zdanie? uf – …zapłacze się na śmierć. Zamknął oczy. Wydawało mu się, że teraz jego serce bije gdzieś w sprężynach materaca. Usłyszał, jak kij od froterki uderzył o parkiet. – Mnie się znowu o to nie rozchodzi – powiedziała Siwopiega. Miękko, cicho. – Stara jestem. Niech pan powie… (Nazwała go „panem”! Po raz pierwszy w życiu ktoś go nazwał „panem”.) – Ku czemu to zmierza? Ja nie wiem. Szwagierka, ale panie, ona jest głupsza ode mnie, fajna dosyć, tylko skąpa, mówi, że to wszystko zmierza ku końcowi świata. Ja nie wiem. Ona ma cukrzycę. Ale tyż taka bardziej morowa kobita. Ja nie wiem. Na czym to wszystko zależy?… – Polega – poprawił ją głośno Sylwester. – Zeszłej środy… – powiedziała jeszcze ciszej Siwopiega, zerkając z niepokojem w stronę drzwi pokoju dla lekarzy – …byłam u jehowów. Ady idź pan! Czy oni co wiedzą? Jasne z modrym, poszłam ze szwagierką, ona ma cukrzycę, takie tam opowiadali, ady idź pan, łe, w dwudziestym wieku, znowu mówić tak, jak oni, tyż nie można. My kwiczeli. Od dwóch dni układał wiersz dla Reni. Właściwie: modlitwę, nie do Boga, bo w Boga nie wierzył, ale do… tego właśnie nie wiedział, do kogo. Tymczasem szukał rymów. Renię – zmienię – wyko… rzenię… Ożenię?… Modlitwę do Niewiadomokogo można było śpiewać na melodię „Stalin – naszą sławą jest bojową, Stalin – nasza duma i nasz wzlot”. Zawsze prędko zjadał obiad, połykał gorące ziemniaki, krztusił się jajkiem, odstawiał talerze, układał się na prawym boku i obserwował, jak Renię karmią, siostra Warda albo siostra To. W nocy wstawał, przesuwał swoje łóżko bliżej łóżka Reni, nie za dużo, pół metra, żeby słyszeć, jak oddycha. Raz pochylił się nad nią. Nie spała. Chciał uciec, ale w oczach jej nie było lęku, nie, było samo patrzenie, tak… mocne, tak… żywe, że… pomyślał: ona patrzy za wszystko, za mowę, za ruch. – Ej, panna, śpij – powiedział, naśladując siostrę Wardę. – Ty co? Noc, noc. Spać, spać. Dobranoc. Męczyło go, że nie może powiedzieć Stachowi: patrz, to jest moja sympatia. Albo: patrz, to jest moja narzeczona, ładna? Bał się, że Stach zapyta wtedy głupio: – To? – Albo że zacznie znów swój wykład o królikach. …Gdy opuścił szpital nad W., szli drogą pełną różowego kurzu, on i matka, między kartofliskiem a słonecznikami, Sylwester utykał, był jeszcze osłabiony, ale nie przestawał opowiadać, jak to pani, która ukończyła dziewiętnaście lat, częstowała go cukrem, jak Waśka–suworowiec mówił na wszystko „beznadziejny przypadek”, jak to on, Sylwester, chciał wychować Willego… Czuł, że coś nie jest w porządku. Matka śmiała się, prawda, gryzła pestki słonecznika, nazywała go Sylwulkiem, ale miała taki wyraz twarzy, jak gdyby niosła w sobie słowa: „jestem z ciebie niezadowolona” …Udało im się w końcu zatrzymać samochód. Jechali w jeszcze większym kurzu, już nie różowym lecz czarnym. – A na ciebie, Sylwek, tylko się nie gniewaj, ty wiesz, jak się cieszę, że jesteśmy znowu razem, były skargi. Tak. Skargi? Kto, co? No tak, chciał narysować różę czerwonym ołówkiem w łazience. Wieczorami śmiał się bardzo głośno, budził chorych w sąsiednich izbach. Co jeszcze? Nie, to jakieś nieporozumienie!… 25 – Po coś ty, synku, słowo daję, tak się znęcał na tym cholernym Niemcem? Ty wiesz, nie mnie ich bronić, ale to był jeniec. Musiałam dziś rumienić się za ciebie i przepraszać. Sylwester zakrztusił się kurzem. Długo kaszlał i pluł. On, kh, kh, on się znę, kh, kh, cał nad tym, ojej, chwyciło, nad tym Niemcem, on? Nie wierzył własnym uszom. Wydawało mu się, że przyjaźnił się z Willim. No, z faszystą trudno się zaraz przyjaźnić. Lecz był pierwszym, który zaczął z nim rozmawiać. Lekarce się coś pokręciło. – Sylwek – powiedziała matka – uczyłeś go wiersza Szewczenki? – Uczyłem. Ale… – Przepytywałeś go z tego wiersza przed snem? – Przepytywa… – Zmuszałeś go, żeby udawał psa? Kazałeś mu pełzać za sobą? Ty matce nigdy nie kłam! Najgorsze, i to trudno, wykładaj od razu na stół. A ten cholerny Willi błagał lekarkę, aby go wypisała jak najwcześniej ze szpitala, bo już dłużej nie może wytrzymać. Więc widzisz. Ani w siódmym, ani w następnych listach do matki nie wspomniał o Reni. Od pewnego czasu miał niezbitą pewność, że jego listy „podczytuje” siostra Warda. Zmieniła się ostatnio. Unikała go; zastrzyki wapna zawsze mu robiła teraz siostra To. Raz, było to akurat w dniu odejścia Staszka Zdzuja, siostra Warda zapytała go ni stąd ni zowąd: – No i jak się będzie czuł bez przyjaciela nasz… woreczek z chorym zbożem? – nie patrzyła mu w oczy, nie usiadła na łóżku. – Tak cię tutaj krzywdzą? tak ci z nami źle? Głos jej drżał, jak gdyby miała się zaraz popłakać. – Ja?… Ze zbożem?… – jąkał się – Ach, o to pani chodzi?… Chciał wszystko wyjaśnić. Przecież ją i na początku tylko ją polubił. Przecież on… mógł nie przeżyć… tej choroby… Czy ktoś, kto nie wie, czy w ogóle… będzie żył, a on nie wiedział …nikt nie wiedział,… specjaliści nie wiedzieli, co mu jest, …czy nie miał prawa pisać tego, co czuł?… A tak naprawdę, to co czuł, czy kogokolwiek to naprawdę obchodziło?… Poza matką?… Zresztą akurat o siostrze pisał tyle ciepłych… tyle ciepła… „tylko Warda – pisał – traktuje mnie tutaj normalnie”… – Nie, nie o to chodzi – powiedziała siostra Warda. – O to też, troszeczkę. Warto dla was się zadręczać i zapracowywać? No, powiedz! – Ja… naprawdę, siostro… przecież ja… nic złego, nic takiego… – Nieważne, nieważne, nieważne – mówiła to tak, jakby po każdym słowie stawała się starsza o rok. – Nie zwracaj na mnie uwagi. Rozkleiłam się. Wiesz? Rzucam szpital, wracam na wieś. Będę kopać ziemię. No, ja umiem. Wiesz, życie mi zbrzydło… Matka w liście pisała, że Iwińska–Płużycka była u niej na obiedzie. Nie mogła się wprost nazachwycać barszczem mamy. Okazało się, że Iwińska–Płużycka grywa na pianinie. Urządziły sobie mały koncert. Grały także, „dla hecy”, na cztery ręce „psi walc”. Pani Iwińska– Płużycka przyniosła wiadomość, że wywalczyła dla Sylwestra świadectwo bez jednej trójki! Powtarzała ciągle „mój pupilek”. Nie szło jej łatwo, musiała „po kolei gwałcić całe grono” (sic!). W dniu, w którym Zdzuja wypisali ze szpitala, Sylwester czytał po kolei wszystkie listy od matki. Za oknami kropił deszcz. Co pewien czas przerywał lekturę, żeby popatrzyć na Renię, jak śpi. Wciąż brakowało mu rymów do wiersza. Renia – zmienia – ziemia… tfu, tfu, nie nadaje się!… Siwopiega rozmawiała głośno z siostrą To. Sylwester słyszał, jak salowa biadoli i wydziwia, ady idź pani, ja mam brać chłopa na starość, będzie leżał w łóżku zasmarkany, pani, pani, ja jak długo żyję, jeszcze nikt mnie nie widział, żebym była kiedyś zasmarkana. 26 Wsłuchiwał się w oddech Reni, ciężki, urywany; „ma gorączkę”, pomyślał. Z nią jest coś… niewyraźnie… Spojrzał odruchowo na drzwi skrytki, w której przechowywano bieliznę i pieluchy. Przestraszył się swoich słów i swojego odruchu. Zobaczył przed oczami siostrę Wardę, jak pochyla się nad jego łóżkiem i mówi: z Andrzejkiem jest coś… niewyraźnie,… ach, obym była złą wróżką… Tfu, tfu! Za nic w świecie! Nigdy. O, mamo. Jak on mógł tak pomyśleć… Siostra Warda… Zawiniła siostra Warda… Zrobiła mu dziś scenę, jakby był rzeczywiście dorosły… Chciał zagłuszyć w sobie to wszystko… Widok skrytki, klamki, Andrze… Co robić… coś… zarecytować?… Jakiś wiersz… obronny… Ust… nowych słowa, jakże brzmicie… gdy widzę ryb blaszanych grzbiet… A wy… czy nokturn… potraficie… zagrać dmuchając… w rynien flet… 27 KTÓŻ BY NAS TAKICH PIĘKNYCH powieść 28 zapis: oczekiwanie Czekają w Miejscowości otoczonej niskim pasmem gór polodowcowych. Sylwester i Zapalenic. Ich pierwsza rozmowa. Zapalenic formułuje zdania układne, ułożone tak, by żaden kruczek nie wyszarpnął z nich nadmiaru znaczeń, które by jakiś wróg czy filut mógł w odpowiedniej sytuacji wykorzystać przeciw niemu. Jego sposób wymawiania słów nie jest pozbawiony nacechowań indywidualnych, nalotu gwary, trudnej do zidentyfikowania. Jego wygląd, – na dziedzińcu pałacyku, na tle porośniętego rudą trawą rozlewiska gór polodowcowych; – oczy, tak zmęczone, jakby zmarszczki wokół nich narysowano węglem. Zwalistość ciała, które przemocą wtłoczono w garnitur, by nadać mu typowy kształt, powszechnie obowiązujący terenowego działacza. Oddychające z trudem rusztowanie mięśni usiłuje się z tych elanowych więzów wymknąć, wyszarpać z szelek, „omsknąć”, uwalić się gdziekolwiek, na dziedzińcu, na tapczanie w Prezydium, odpocząć. Czekają; Sylwester, którego całkowicie uspakaja towarzystwo gospodarza Miejscowości; ma w swej pamięci koszmary podróży, owe upokorzenia kolejowe, jakimi zwykł przypłacać każdą dłuższą podróż. A koszmar zaczął się w przedziale pełnym żółtawego kurzu, gdy siedział z głową wciśniętą w płaszcz, chroniąc zatoki czołowe przed podmuchami z otwartego okna, i gdy powtarzał w myślach, w kółko, w coraz drobniejsze kółeczka: „Wstanę, cholera i zamknę”, a nie wstał i nie zamknął, osaczony spojrzeniem zaróżowionego oficera wojsk lotniczych, skulony niby, a przecież wyprostowany na baczność. Potem było gorzej. Teraz, kiedy wymienił już parę zdań z Zapalenicem, nazywając go w myślach Zapaleńcem, jak zresztą nazywają go tu wszyscy, Sylwester postanawia nie wspominać tego „gorzej”. Wraca do normy. Wie, kim jest. Zna swoją rolę w Uroczystości. Ma to być Uroczystość poświęcona pamięci Zmarłego, a Sylwester jest tym, który pracuje nad Zmarłym. On w nim siedzi. Tak się mówi w jego środowisku. Że Sylwester siedzi w Zmarłym. Teraz musi ochłonąć, zrzucić z siebie ciężar podróżniczych upokorzeń; czeka… …gdy tymczasem Zapalenic pracuje. Rozpracowuje przyjezdnego w myślach, mimochodem, między krokiem w przód i krokiem w tył (drepcą w miejscu). Po wyczyszczonych płaskich płytach dziedzińca wieje nisko chłodny wiatr. Drepcą w miejscu, za wcześnie bowiem wracać do świetlicy, w której duszno od kwiatów. Kwiaty stoją tam stłoczone w granatowych wiadrach, świeże, dziś rano ścinane przez młodzież. – Wszystko czeka na przyjezdnych – mówi Zapalenic. – Miejscowość, wie pan, jest przygotowana na przyjęcie około stu osób. Mówi to z gospodarską dumą, wszystko czeka, a więc wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Wyszorowane, odświeżone, połyskliwe. Oczekiwanie jednak, samo w sobie, działa paraliżująco. Nic się w nim bowiem nie może rozegrać naprawdę. „Jakbym miał dwie lewe ręce”, myśli Sylwester. Nawet rozmowa się nie klei. Myśl, słowo, gest nie tworzą jednolitych ciągów, lecz – poniechane w połowie – wracają do swoich nadawców. Przedwczesne jeszcze. Jeszcze nieistotne. – Pięknie tu u was – powiada Sylwester. I jest tak, jakby nie powiedział nic. Ich dialog przypomina próbę w studium telewizji. „Będę markował wypowiedzi”, zdaje się mówić Sylwester. Obydwaj, jakby się zmówili, wykonują głęboki oddech. Otwarte usta, sztywne nozdrza, uniesione brwi, okrągłe oczy. Upijają, ile można zmieścić w płucach, i wchłonąć w dno oczu, po łyku przestrzeni. Przez chwilę są do siebie podobni. Zapalenic i Sylwester. Przez moment obaj odczuwają swoją czynność jako upijanie właśnie; każdy pije z innej strony, odwrócony 29 do drugiego bokiem, żeby nie przeszkadzać. Sylwester czuje teraz lekki zawrót głowy. Powierzchowny zresztą, nad oczami. Wibrujący w brwiach. I dzieje się tak, jakby przestrzeń na to ich upijanie zareagowała: oto mur pałacyku drgnął, rude wzniesienia przesunęły się o parę metrów bliżej. Zapalenic wypuszcza powietrze przez zaciśnięte zęby. Bardzo wolno. Chory ząb odzywa się cieniutkim dzwonkiem bólu, ale ból brzmi łagodnie, przyjemnie… …Zapalenic wraca do przerwanej pracy. Pracuje nad Sylwestrem. Siedzi w nim jak tamten w Zmarłym. Ogląda przyjezdnego prelegenta. Z kilku listów, które otrzymał był od Sylwestra, ze sposobu rozstawiania słów na kopercie, z podpisu (przypominającego spękaną spiralę) wykonstruował sobie jego obraz, dość nieostry, ot, zaledwie barwną wzmiankę o człowieku. Mniej niż znak. Jedynie zarys znaku. Systematyczny, tak go sobie wyobrażał, rzeczowy, gotów bronić racji małych, od – do, w imię tych racji będzie kruszył kopie, będzie się niebezpiecznie roznamiętniał grą, bezradny wobec racji większych. Może nie bezradny. Zapalenic szuka trafniejszego epitetu. Może raczej umykający wszystkiemu, co rozległe. W czasie i w przestrzeni. To by się nawet zgadzało. Teraz, na dziedzińcu, w krajobrazie wypełnionym górami powietrza Sylwester, choć wyprostowany, sztywny nawet, ze sztywnym uśmiechem, jakby ten jego uśmiech był wpuszczonym w twarz powyginanym drutem, więc jakby się uśmiechał swym własnym podpisem, jest najwyraźniej przytłoczony masywem pejzażu. Gotów rozsypać się na arkusze papieru, które trzyma pod pachą w plastikowej teczce. To by się zgadzało. Obraz Sylwestra rozlatującego się nagle na setki arkuszy łączy się w wyobraźni gospodarza Miejscowości z myślą wcześniejszą: o kruszeniu kopii. „Trach, i po Sylwestrze”, powtarza bezgłośnie, „chrup i po nim”. – Jak długo mam mówić? – pyta nagle prelegent. – No, a na jak długo pan przewidział? – Różnie. Mogę skrócić i rozciągnąć. Jak akordeon, wie pan. Orientuję się zwykle po oczach. Gdy zasypiają, skracam. – To pan się potem zorientuje. Ale po co tak skromnie: „zasypiają”? he, he. Drepcą w miejscu. Zapalenic krok w tył i krok w przód. Sylwester wykonuje półobroty, jakby chciał opanować w ten sposób rozległość przestrzeni. „Ciekawe – myśli – kiedy to wszystko runie”. Wyobraża sobie rozdzwoniony bieg wód podskórnych pod płytami dziedzińca. I od razu rysy w murach, obrócone w stronę wzgórz zębate linie cegieł, poplątana sieć przewodów elektrycznych, z której unosi się błękitny dym. „Będzie heca, jeśli właśnie dziś osunie się ta skarpa”. Czytał o sytuacji Miejscowości to i owo. Trudno było nie czytać. Groźba katastrofy stała się tematem numer jeden licznych reportaży i wywiadów. Powodem katastrofy może być zarówno atak wód podskórnych, jak i osobliwy stan podziemi pałacyku. Podziemia owe mają nader skomplikowany układ lochów, piwniczek, wnęk i korytarzy, które wiodą nie tylko wszerz, ale i w głąb. Budowano je w najprzeróżniejszych celach. A to dla składowania bel sukna i innych towarów. A to gwoli zaspokojenia ponurych zachcianek miejscowego właściciela dóbr. A to, już w czasach nowszych, dla ochrony ludności cywilnej przed bombardowaniem. Dziś podziemia są strukturą wielopoziomową; kopiący w warstwach niższych nie liczyli się z intencjami kopiących w warstwach wyższych, co znaczy: wcześniejszych. Utworzyła się struktura nader krucha, bez ścian nośnych, bez idei przewodniej. Chaos ciśnień; wielokierunkowy napór cegieł, szkła, żelaza, drewna, gliny. Rzec by można, iż pałacyk ukrył pod sobą własną karykaturę: dom z koszmarnych snów. Jakby odbijał się nie w wodzie lecz w ziemi. I nie – nawet – na powierzchni ziemi, nie w zroszonych trawnikach, ani nie, powiedzmy, w lśniących płytach dziedzińca, lecz: pod! Pod kamieniami i trawą. Jak gdyby to swoje brzydkie odbicie chciał zagrzebać w piach, w grunt podmokły, w resztki butwiejących roślin, i głębiej. Aż tam, skąd po katastrofie będą z mozołem wydobywane (być może) jakieś sczerniałe grzebyki, szczątki dzbanów, fragmenty prastarych palenisk. Z tych korytarzy podziemnych – z korytarzy mrocznych dziejów gatunku ludzkiego. Więc praptaki odciśnięte 30 w węglu, paprocie, ich szum. „Gdyby to wszystko miało runąć dziś – zastanawia, się Sylwester – to by była jednak heca: trach, i po nas.” Zapalenic nie ustaje w pracy, pracuje na kilku poziomach. Rozpracowuje prelegenta bez określonego z góry celu. Przyświecają mu bowiem cele rozmaite. Jak świece w ciemnym, niezbadanym pomieszczeniu. Nie wiadomo, myśli, czym zagraża obecność Sylwestra w Uroczystości. Nie wiadomo jaką ewentualną korzyść może przynieść fakt jego obecności. Nie wiadomo, w jakim układzie znajdzie się ten prelegent, gdy pozjeżdżają się inni. Może być tak i owak. Zapalenic odbył parę rozmów na ten temat, ale ich wyniki okazały się mizerne. Informacja, jak zwykle, kuleje. Nikt nic nie wie, a jeżeli wie, to coś takiego, czego nie powie wprost, lecz każe się domyślać. Operuje się znakami szyfru, symboliką sekretną i wieloznaczną. W programie Uroczystości, zatwierdzonym przez instancje wyższe, ktoś przy nazwisku Sylwestra postawił kropkę. Nikt jednakże nie umiał, czy nie chciał, wyjaśnić znaczenia tej kropki. Kropka „tak” czy kropka „nie”. Kropka od wykrzyknika czy od znaku zapytania. Telefonował, telefony urywały się jak czarne lawiny, ostre, terkotliwe, dzień i noc. Dwukrotnie miał zamiejscową specjalnie w sprawie Sylwestra. Nie mógł, oczywiście, postawić problemu jasno, tak i tak, jak się macie, a dlaczegoście mi, u licha, przy nazwisku prelegenta postawili kropkę? – Co sądzicie tak ogólnie – pytał – o programie? – Zatwierdzony. – Tyle wiem, lecz tak ogólnie? Bez zastrzeżeń? Co do zestawu nazwisk, dajmy na to, nikt nie zgłaszał wątpliwości? – zbliżał się do hasła „Sylwester”, wyczekiwał, krążył. – No a wy? – pytano go. – Co wy, gdzie wy, jak wy, czy wy macie opory? – Ja konkretnych oporów wprawdzie nie mam… – odpowiadał, rezerwując w tym „konkretnych” miejsce dla domyślnego: „niejakie to może i mam” – …bo ostatecznie to są ludzie z całej Polski, weźmy takiego Sylwe… – hasło „Sylwester” wyłaniało się ze słów Zapalenica lękliwie – to tylko przykład, z Syl… – Co, halo, mówcie głośniej, zaczekajcie, ja przekręcę zero, o co w końcu chodzi? – Prelegent Sylwester N. Interesuje mnie ten prelegent. – Sprawdzimy. Zaraz. Jest na liście. Czy odmówił? – Nie odmówił. Właśnie przysłał list, że dziękuje, i że chętnie przyjedzie. – No bo wiosną – w słuchawce pobrzmiewał śmiech – to on się chyba nie wybiera na bal sylwestrowy, ha, ha, ha. – Ha, ha, ha, – wtórował Zapalenic. Koniec. Kropka. Tylko że kropka kropce nie równa. Zapalenic jest, owszem, po tych telefonach kryty. Ale nigdy nie jest się krytym do końca. Wystarczy jeden prześwit, naddarcie, szczelina, kropka, punkt, i całe pokrycie się rozłazi. Człowiek zostaje nagi. – Szczerze mówiąc, mam tremę – zwierza się teraz Sylwester. – Dlaczego tak skromnie? Zaraz tremę. – Ja muszę mieć tremę. To jest warunek. Bez tremy z reguły kładę. Esteta, myślał jeszcze o nim Zapalenic przedwczoraj, kiedy przeglądał korespondencję Biura Uroczystości. Esteta, trochę pedant, pomyłki maszynowe w listach powyskrobywał żyletką. Czcionka czysta, czyszczona dość często, pewno plastikową szczoteczką albo ostrzonymi zapałkami. Paznokcie przycięte przy skórze. Czyścioch. Niedokładnie jednak ogolony. Golił się tu, już w Miejscowości, zaraz po przyjeździe, w świetlicy. (Dlaczego taki skromny?) Nie chciał ciepłej wody, odlał trochę zimnej z wiadra spod kwiatów. Teraz marznie w północnym wietrze. Zapalenic brnie wzrokiem w sam środek jego gestów, jego chybotliwych półobrotów. „Porusza się tak, jakby zapadał się pod ziemię”, myśli. Jego gesty. Nie są to gesty wielkopańskie. Człowiek, który idzie na pewniaka, nie ustawia w ten sposób stóp i nie trzyma w ten sposób rąk. Jest w prelegencie zaniepokojone przyczajenie. Czyżby trema? To 31 może być i tak jeszcze, że przyjechała nieważna płotka, drugi plan, przebitka, papier przebitkowy. – Zaraz zaczną się zjeżdżać – mówi Zapaleniec. – Trzeba czekać – odpowiada Sylwester. Wszystko zależy od układu. Wkrótce się pozjeżdżają i Sylwester wejdzie w układ, taki czy inny. Człowiek bez układu, rozumuje Zapalenic, to niby mniej niż człowiek. Nic nie znaczy, nie reprezentuje, nie wyraża. Nie gra żadnej roli. Nie ma roli bez partnera. Myśl, słowo, gest nie układają się w znaczące ciągi. Poniechane w połowie wracają do swoich nadawców. Przedwczesne jeszcze. Jeszcze byle jakie. – Trzeba poczekać – odzywa się Sylwester, tym razem jakby sam do siebie. 32 ujawnienie 1 Miejscowość, którą opowiadam, była na wiele lat przed pisaniem tej oto powieści moją prywatną posiadłością. To znaczy: stanowiła moją sprawę ściśle osobistą. Pojawiała się zwykle w podróżach, podczas jazdy pociągiem, wśród wielu stacyjek i stacji, które mijają za oknem jak czas. Ale i Ty znasz doskonale to uczucie. Oto jedziesz pociągiem osobowym, ocierasz się wzrokiem o jakieś skupiska budowli, i zaczyna się w Tobie ciekawość, zgadywanie. Jak wygląda wnętrze miejscowości, co się odbywa za tym murem, za budynkiem stacji kolejowej? Usiłujesz przebić się wzrokiem, w wyobraźni, przez zarośla, gęste krzaki bzu, poza prostokąt z napisem „Dla mężczyzn” i poza prostokąt „Dla kobiet”. Wyminąć tę osobliwie zbiologizowaną antropologię kolei żelaznych. Zgadujesz. Wróżysz z nazw. To ważne, że z nazw. Bo mijane stacje różnią się między sobą przede wszystkim nazwami. Wmyślasz się w brzmienie i sens każdej nazwy. Twoja podróż odbywa się jakby na pograniczu dwóch światów. Na granicy Polski i jej mapy. Skoro miejscowości są najpierw nazwami, zapisami nazw, znakami, więc Twoim poznaniem świata rządzą prawa mapy. A przecież jedziesz i nie całkiem wśród znaków, bo najdosłowniej po Polsce, w poszarpanych wiatrem bzach, pomiędzy przedmiotami. Własnym ciałem, rzeczywiście, naprawdę. Wieziesz w Sobie tę granicę dwóch bytów. Jak rozpadlinę, przepaść, w środku. I teraz uważaj dalej. Na dziesięć nazw, na piętnaście, na ile w końcu chcesz – trafia się jedna. O tę jedną nazwę tutaj chodzi. Wlatuje z rozpędu, z łomotem, z suchym smakiem pary, w Twoje oczy. Cała. Wespół z drewnem, z blachą, na której wymalowano jej litery. Oślepia Cię czernią i bielą łuszczącej się farby. Bez ostrzeżenia. A oślepiając – rozjaśnia. Od wewnątrz. Wchłaniasz ją nie tylko w oczy. Bo i w mózg, i w krew, i w płuca. Jest radioaktywna w Tobie. Ba, promieniotwórcza! Czym oślepia? Czy znaczeniem? Może i urodą brzmienia także; zresztą to się zespala, sens i dźwięk tworzy jedność, strukturę. Nie wiadomo zrazu, jakie to mianowicie znaczenie, co za struktura, w czym tkwi sens. Ona Cię wzięła chytrze, spodem, rąbnęła w archetyp. Samo wchłonięcie rozegrało się błyskawicznie. Czujesz teraz, że skoro już jest, siedzi w Tobie, chlupoce w bebechach, trzeba z nią coś począć. Z innymi nazwami na trasie nie było takiego problemu, a z tą masz nagle problem. Poważniejszy niż podejrzewasz, bo nie podejrzewasz wcale, iżby w tej nazwie taiło się coś, co okazuje się niespodziewanie, mocą czystego przypadku, Twoją sprawą ściśle osobistą. Sprawą, nadto, która nie miała dotąd nazwy, a teraz ma, i jest nią nazwa obcej miejscowości. Z tym trzeba coś zrobić; w pierwszym odruchu wymawiasz ową nazwę głośno, mówisz, „O, minęliśmy właśnie”, i tu wymieniasz nazwę miejscowości, którą istotnie minęliście, Ty i podróżni w przedziale. Dla podróżnych nie wynika z tego absolutnie nic. Ani wiadomość o opóźnieniu pociągu, ani też informacja o nadrobieniu spóźnienia. Ani, dajmy na to, przypomnienie, iż miejscowość ta, ze względów historycznych lub z uwagi na jej rolę w gospodarce narodowej, zasługuje na wyróżnienie. Nie i nie. Nic dla współtowarzyszy podróży – i wszystko wyłącznie dla Ciebie. Chciałaś, chciałeś tę nazwę wypróbować. Sprawdzić. Nadgryźć. Zanurzyć w Swój głos. Dać jej byt w przestrzeni, muzyczny bardziej niż informacyjny. A może i wyrzucić z Siebie? Nie, na pewno nie. Z tą nazwą jest Ci dobrze. Jest Twoja. Miejscowość, którą minąłeś, minęłaś przed chwilą, przestaje być zagadką, ot, rebusem wyobraźni turystycznej, staje się tajemnicą. Znów, wyłącznie, Twoją. Nic o niej nie wiesz. Nie masz pojęcia, jak zbudowano ją w środku, za napisami „Dla mężczyzn” i „Dla kobiet”, ale nie 33 wolno Ci już teraz tak całkiem tego nie wiedzieć, skoro bowiem znak miejscowości okazał się znakiem Twojej sprawy, to i miejscowość sama, oznakowana w identyczny sposób – od jak dawna? ile lat przed Twoim urodzeniem? – będzie odtąd także Twoją sprawą. Czy zastanawiasz się, że należałoby w niej zamieszkać? Nie, nie tak. Nie w ten sposób. To są imponderabilia, byty znikliwe, procesy trudno uchwytne, rzeczy kruche, aż nieważkie w swej kruchości. Nadto: momentowe. Nie prymitywizujmy – nie, żeby zaraz zamieszkać, przenieść się służbowo, i przetransportować graty meblowozem, i wykłócać się o wannę z sąsiadami, i tak dalej. Ty jedynie krążysz. Krążysz myślą, domysłami, międzymyślą, śródmyślem Swojej myśli, i okrążasz, owszem, również taką ideę, że można by i zamieszkać. Lecz nie docierasz już do postanowień zobowiązujących. Grasz. O, grasz w postanowienia. W tej grze, niedostrzegalnie, czysto, uczysz się po miejscowości tej poruszać, budując ją sobie taką, jaką chcesz. Miejscowość, którą opowiadam w tej oto powieści, wzięła się po części z takich właśnie kolejowych olśnień i zamyśleń. A że było ich wiele, i wiele nazw wciągało mnie do gry, postanowiłem żadnej nie wpisywać w powieść, nazywając miejsce akcji „Miejscowością”. Miejscem w ogóle. Był jeszcze inny powód. Sny. To są moje sny specjalne, jak je nazywam, turystyczno– krajoznawcze. Jedyne, jakie pamiętam nadzwyczaj dokładnie. Wieloobrazowe, ale podległe regułom tego samego nastroju. Chodzi w nich zawsze o to samo. Oto ja. W nieznanej miejscowości miejskiej. Nigdy sam. Więc albo z B., albo z mamą, choć ich obecność bywa nie zaświadczona widzialnym obrazem, rysunkiem sylwetek itd. Niekiedy pojawia się jako pojęcie. Ich obecność. Stanowi funkcję moich zachowań się we śnie. To znaczy, wiem, że są, i zachowuję się tak, jak gdyby były w pobliżu. Lub poza strefą snu kontrolowały moje myśli w polu myśli własnych, chwytając mnie całego najczulszym podsłuchem. Sama zaś miejscowość: obca. Budowle głównie dziewiętnastowieczne, a i starsze. Przebudowywane po kolejnych wojnach, zagmatwane w swej architekturze. Balkony i cegły. Balkony różnokształtne, łączone od zewnątrz schodami. W giętych balustradach, w zawijasach, przy czym każdy taki balkon, choćby i najwyższy, oglądany zrazu z dołu, może prowadzić wprost na ulicę, i w pole, między strome nasypy torów kolejowych. Albo i bez ostrzeżenia w dół, w podziemia, też kolejowe jednak, pełne zwrotnic. Ptaki na zwrotnicach. Żarłoczne i żółte. Pożerające coś płowego, jakąś sypkość. Są i ludzie. Tłumnie. Wiecznie zaaferowani. Otóż ich zaaferowanie udziela się mnie, okazuje się bowiem, że jestem spóźniony, i to poważnie, cóż się bowiem dzieje? – inni już pobrali łachy, już załadowali sprzęt, a ja tymczasem muszę kogoś szukać, kwatermistrza? zaopatrzeniowca? i momentalnie balkony ujawniają całą perfidię swych tajemnych powiązań przestrzeni z przestrzenią, góry i dołu, błądzę przez zdradliwe nasypy, wciąż natykam się na ptaki, taplam się w czymś sypkim i żółtym, kwatermistrza, oczywiście, nie ma, moje zaś wykroczenie przeciw porządkowi, któremu poddałem się dobrowolnie, staje się niemal przestępstwem. Wiem lub widzę, wokół, w panoramie, że inni zdążyli. Oto są już po kąpieli, czyściutcy, po wymianie złotówek na dewizy, już siedzą w stalowej amfibii, w hełmach – a ja nie mam hełmu!, – już dostali zastrzyki, i już każdy trzyma na kolanach własne płuca: czarno– białe, prześwietlone, na olbrzymich kliszach. Już od dawna – to ważne! – nauczyli się słów, których nie znam, i oni teraz mnie, zbiorowo, jednomyślnie potępiają. To się wyczuwa. Przy czym wyczuwa się to nader osobliwie. Wiem, że potępienie mego zachowania się doszło do B. i do mamy, i mama i B. są zmartwione. Chcą mnie ratować. Sam zaś fakt potępienia uświadamiam sobie w drugiej kolejności. Na dobitek, a będzie to, uprzedzam, „dobitek” wstydliwy, i nie przyznałbym się do tego nikomu oprócz Ciebie, okazuje się, że zaginęły moje rzeczy. Ukradziono mianowicie pewną część odzieży. No trudno, raz kozie 34 śmierć, powiem wprost: podpieprzono mi spodnie. O!, ja niczego nie gubię w swych snach tak uparcie jak spodni. Teraz tamci (społeczeństwo?) w samochodzie, który przeistoczył się w obskurny klub, w klubokawiarnię, wyrażają złość i niecierpliwość. Sen staje się zbiorem głosów. Polifonią protestów. Co z prelekcją? Kiedy wreszcie zacznę odczyt? Czy w ten sposób zachowuje się pisarz na spotkaniu autorskim z młodzieżą szkół zasadniczych i zawodowych? Jak oni mają długo czekać na prasówkę? Co to w ogóle za zaniedbywanie obowiązków podoficera dyżurnego? Ja tymczasem usiłuję ich uciszyć bez słów, przy pomocy nieprawdopodobnej mimiki. Nie tracę nadziei, że cokolwiek myślę w ich kierunku, na ich temat, i o swoich ciągle zaginionych spodniach, oni powinni usłyszeć, wziąć pod rozwagę, zrozumieć… Dalsze, końcowe warianty snu są już prawdopodobnie bez znaczenia. Obca miejscowość staje się miazgą, dymem, rulonami światła, ginie. – Szuchernie się zachowywałeś w nocy – mówi potem B. – Ruszałeś rękami. Kołysałeś, bałam się, że wyrżniesz pięścią w telewizor. Śniło ci się coś? – A coś tam było. Mniejsza z tym. Lecz B. już wie. Bo B. wie o mnie wszystko. Śmieje się: – Co? latałeś znowu we śnie goły? Gratuluję. – No. Miałem jeden z tych snów, co to wiesz. Jakaś miejscowość i wciąż ten sam schemat. – Ty masz jednak dziwną podświadomość – konkluduje B. Czy chcę przez to powiedzieć, że Miejscowość, którą opisuję w tej oto powieści, jest wyłącznie reprodukcją snów i owych rozkołysań wyobraźni w podróżach? Nie, nie tylko. Ona buduje się z mieszaniny zmyślenia i faktów. Uroczystość poświęcona pamięci zmarłego poety odbyła się naprawdę, przed czterema bodaj laty, w miasteczku K. Brałem udział w tej imprezie. Mój pobyt w K. trwał krótko. Dobę lub niecałą nawet dobę. Zapamiętałem niewiele z pejzażu. Więcej z zapachów, z barw, z nastrojów. Nieopodal K. trwał wtedy dramat walki z ziemią. Skarpa, na której wznosiły się piękne budowle, osuwała się z dnia na dzień, pękała. Atak wód podskórnych? Zawiła struktura podziemi? Reportaże rzucały na ekrany sal kinowych najbardziej efektowne epizody. Czarna szczelina w ziemi. Omszała, zabytkowa rzeźba. I dziewczynka biegnąca skrajem skarpy. Potem widok ogólny. Wieże, dachy. Cienie. Nad cieniami ptaki. Czyjaś zatroskana twarz. Rozjaśniona do białości. Plan miasta, palce pełznące labiryntem ulic, długopis utkwiony w jeden punkt. I tak dalej. I wywiady, spory, rozważania, interwencje, komentarze. Powiadam: skarpa osuwała się w pobliżu K. Miasteczku nie groziła żadna katastrofa. Mojej powieściowej Miejscowości grozi. 35 zapis c. d. Czekają jeszcze: Bieżyna, jej mąż, w swoich pokojach pełnych luster i pamiątek. Lustra były tu zawsze, każde z inną wadą, z własnym, jak powiada Bieg, charakterem. Najstarsze, z posagu Bieżyny, tremo wyszczupla postaci, rysom twarzy nadaje ostrość ascetycznej surowości. I każda twarz w nim wisi jak ikona z podkutymi złotą blachą oczami. Tremo stoi w jadalni, w kącie, odbijając w sobie wizerunki luster innych, które przerzucają w nim odblaski i spojrzenia, wiodą ze sobą spór. Teraz to szare znad kredensu drga literami neonu „Wędliny”, płonącego za oknem. Wchłania barwy, pozostawia na powierzchni srebrny osad: ślad przedmiotu. „Nasze kochane rzeszoto, – mawia o nim Bieg, – tak przesiewa człowieka. Ono nam choruje.” Jest zresztą wiecznie zaparowane. Wystarczy, aby znalazł się w pokoju kubek gorącego mleka albo talerz z barszczem, by momentalnie pokryło się matowym płótnem. Biegowie wypisują na nim rozmaite słowa, polecenia „Kup haftki”, menu np. „dziś żurek”, imiona i daty. I w tym szarym właśnie, na którym dziś nie ma żadnego napisu, cyfry, serca itp., pojawia się obłoczek pudru. Po chwili blady zarys brwi, błyszczący nos: to Bieżyna. Gdyby miało jakiś napis, obłok pudru przypominałby w nim komiksowy „dymek”. Bieżyna teraz czerni brwi zaostrzonym ołówkiem. Tymczasem w innym lustrze, w najmniejszym, we wieczku z uszkodzonej puderniczki, zawieszonym na słomianej macie, zapala się błękitna dłoń gazowego palnika. To Bieg, w kuchni. Palnik rozprostowuje syczące paluchy. Bieg w koszuli non iron, bez spodni, w kalesonach tedy, mija teraz tremo. I fałdy jego koszuli sztywnieją. Bieg – ikona. Zawiązuje krawat. Tutaj każde lustro ma specjalną wadę, swój charakter, swój „wyraz”, jak zwykł mawiać stary Bieg. W związku z tremo opowiada się u Biegów na przyjęciach od lat to samo wydarzenie, mianowicie… …ujrzał się w nim raz Saszka Naraspaszka, z prawosławnej linii Naraspaszków, których zresztą wytłukli, najpierw swoi, potem obcy, Naraspaszkowie nigdy się nie dowiedzieli w końcu, kto swój, a kto nie swój, to była krwawa linia, choć żywotna. Saszka wtedy żył, ostatni z rodu, a że pochodził z wioski, w której tamtejszy pacykarz, rozkochany w jego rudej brodzie, brał z niego wzór dla religijnych malowideł, był więc Saszka przyzwyczajony rozpoznawać własną gębę wśród apostołów i świętych, przeżegnał się tedy przed Biegowym tremo, raz, drugi i trzeci, z trzaskiem szerokich paznokci wbijanych w czoło i w pierś niby gwoździe, i nie zdziwiło go wcale, że ikona też się przeżegnała, w każdym razie wtedy się tym nie przejął. Dopiero następnego dnia zaczęło go coś gnębić. „Zachorowała moja dusza – mówił – czarne ptaki spłynęły złą krwią”. Wygadywał różności; postanowił zapić swe zmartwienie bimbrem. Pił u Zapaleniców, ale nie z nauczycielskiej, pozytywnej linii, tylko z tej drugiej, wyrodnej i sprzedawczykowskiej. A byłby się „zapaleniczanką” zadusił na śmierć, gdyby nie Bataliony, które przyszły tego dnia do Miejscowości rozbijać bimbrownie… …odtąd gest prawosławnego Saszki utkwił w lustrze Biegów, utonął w jego zielonym półmroku, a wrysował się w szkło jeszcze ostrzej, gdy w rok później wyłowiono ciało Naraspaszki w studni, także zielonkawej, choć inaczej: z nalotem sierści po brzegach. Wiele historii mogliby opowiedzieć Bieżyna, jej mąż, o tych lustrach. Bieg, widoczny teraz w szarym, wycina nożyczkami włosy z uszu. Nie opowiada historii luster; dopiero teraz uświadamia sobie Bieżyna, że mąż nie odezwał się dziś do niej bodaj jednym słowem. Czeka. 36 Czekają już najedzeni w pokojach pełnych luster i pamiątek. Pamiątki pojawiły się w ich mieszkaniu dopiero wczoraj, w związku z Uroczystością, na którą zjeżdża się do Miejscowości około stu osób. Wczoraj doszło do scysji na tym tle. Bieg skrytykował wartość pamiątek po Zmarłym. Jedna jedyna fotografia, powiedział, ruszona, wyblakła, koloru kawy zbożowej, i to kawy, którą ktoś właśnie zamieszał. Widać na niej trzy postaci stojące (na tle dębu) i cztery siedzące (na tle stojących). A każda w zaciekach, jakby oblepiona fusami, że choć można, z biedą, rozpoznać tę czy inną twarz, ale nikt już nie odczyta tu wyrazu twarzy; czy taki dokument ma jakąkolwiek wartość? Bieżyna nie od razu się zorientowała, że mąż zaczyna krytykować jej zbiory. Ot, zwyczajnie marudzi. Stary już. I tamto go drażni, i owo uwiera. Nawet specjalnie wstała z łóżka, wyłączyła poduszkę elektryczną, owinięta kocem poczłapała do kuchni, aby obejrzeć jeszcze raz brązowe zdjęcie przez powiększające szkło. Trzej mężczyźni pod szkłem zrobili od razu krok naprzód, wespół z listowiem zamglonego dębu, przesuwając ku jej oczom także czwórkę dziewcząt siedzących na plecionych krzesłach. Jak gdyby to nie były letniskowe krzesła lecz szpitalne fotele na kółkach. – On się uśmiecha – powiedziała – tym swoim uśmiechem. – Jakim znowu swoim? – zdenerwował się wtedy Bieg. – To nic nie znaczy, takie powiedzenie. Nie dał jej dojść do głosu, sam dochodził do własnego z trudem i uparcie, cichy zazwyczaj, ospały, co to latami nie krzyknie, nie straci panowania nad nerwami, nie poskarży się na ból w stawach czy w żołądku. Wczoraj parokrotnie krzyknął. Bieżyna dałaby głowę, że nie tylko na nią pokrzykiwał, ale i tupał. Tak, tupał, zwłaszcza w kuchni, gdy ona oglądała zdjęcie przez powiększające szkło, i gdy zobaczyła pod szkłem własny palec: spękaną jak po suszy ziemię skóry, Jej kratery. Tak tupał, jak za Niemca, zimą, kiedy to przyniósł z wioski krew zwierzęcą w słoju po ogórkach, którą od razu rzucili na patelnię i zjedli, niósł wtedy w butach całe hałdy śniegu, jego tupanie miało sens praktyczny, był zabawny, wykapany Dziadek Mróz, ale wczoraj, w miękkich papciach, w środku nocy tupanie Biega wyrażało uczucia najgorsze. Niezadowolenie i ból. Z czego, z wartości pamiątek po Zmarłym? Z Uroczystości na cześć Zmarłego? Z sukcesów Zapalenica. Może z niej, z jego żony? – Co to za pamiątki, – krzyknął, i dalej już pół–mówił, pół–krzyczał – kilka listów, nielistów, brudnych świstków papieru, bez słów, same skróty. „Moja Droga! Z uszanow. Tw. Z., w drodze, dn. 6 październ. P. S. Co z F.?”, koniec kropka. Co to za wielka korespondencja, niech mi kto powie! Krytykował listy odprasowane żelazkiem, podklejone celofanem. Jeden list, nie list, świstek, ma pod datą wyraźny odcisk palca. – Czyjego? – przyczepił się Bieg. – Znowu powiesz, ten jego palec, te jego opuszki, jego linie papilarne, jego tłuszcz. Idź i powiedz. Idź i powiedz to jutro im, ludziom uczonym, którzy zęby zjedli na Zmarłym. Czy ty wiesz, ile oni napisali o jego życiu i dziełach? Proszę ciebie: tony. Ty sobie wyobrażasz, że wywołasz furorę. Jeszcze fotografia. Jako tako może być. Jeszcze listy. No, jako tako również. Ostatecznie. Ale, na miłość boską, zasuszone kwiaty? Kto uwierzy, że to od Zmarłego? A nie, na przykład, ode mnie? Tupał przy tym i potem, kiedy przynosił w szklance zimną wodę z sokiem; pili ją wspólnie, łyk ona, łyk on; Bieżyna leżała już w sypialni na wyłączonej poduszce elektrycznej; Bieg chodził po pokoju, usiłując wyjaśnić jej spokojnie własne stanowisko. Dowodził, że troszczy się wyłącznie o nią, o jej dobre imię. – Mają mówić: „ta stara wariatka”? – zapytał w pewnym momencie. Już w połowie tego zdania przestraszył się własnych słów. Nie miał wyjścia, musiał brnąć dalej, tłumaczyć, że osobiście nie uważa jej za wariatkę, ma jednakże niedobre przeczucie, iż ludzie, miejscowościanie i przyjezdni, mogą coś podobnego powiedzieć. Coś w tym stylu. Nie żeby zaraz akurat „wariatka”, uśmiechał się Bieg, ale blisko tego słowa, no – „ta z 37 Kiedy zaczął wyjaśniać, już nie krzyczał – szeptał, jakby zależało mu na tym, aby szeptem przeważyć swoje pokrzykiwanie sprzed godziny. Wydało mu się, że jest tak: oto na jednej szali wagi leżą jego słowa głośne, a na drugiej ciche, szala się jeszcze chyboce, słowa biją w powietrze niby żywe karpie, ale już wkrótce wskazówka tej wagi stanie pod napisem „głos normalny”, „codzienny”. I świat wróci do normy, do codzienności. Bieżyna nie podjęła ani głośnej sprzeczki w kuchni, ani późniejszej rozmowy szeptem. Jej błyszcząca od kremu twarz nie wyrażała protestu, bólu ni poczucia krzywdy. – No to śpijmy – zaproponował zmęczony Bieg. I wtedy żona odezwała się niespodziewanie: – Ty masz krytyczny stosunek do Zmarłego. Krytykowałeś pamiątki. – A słowo „krytykować” zabrzmiało tak, jakby miało bezpośredni związek z krojeniem. Z przekrawaniem czegoś na pół. dalej zapis Wszystko jest jakby większe, stwierdza Sylwester, czując coś w rodzaju skrępowania przestrzenią dziedzińca, jej wewnętrznym światłem. Światło promieniuje z okien pastelowej szkoły, położonej naprzeciwko pałacyku. Płynie z olbrzymich szyb, przenika pięknymi łukami w trawniki i klomby, grzebie w ziemi swe czerwone skrzydła. Ten widok – jednocześnie – niepokoi go i uspakaja. Pozwala zrzucić z siebie ciężar upokorzeń, jakimi przypłacił podróż do Miejscowości… …kiedy przesiadł się na osobowy przyśpieszony, znalazł się w towarzystwie trzech osób, które postanowiły zaryglować drzwi, by już nikt inny nie wszedł do przedziału. Nie pytali go o zdanie. Był tu pierwszy, a więc odznaczył się w ich oczach sprytem podróżniczym; na peronie, kiedy to zdezorientowany tłum podejmował niemą walkę o miejsca siedzące, choć wyczekiwany pociąg jechał gdzieś jeszcze za lasem i „miejsce siedzące” stanowiło fikcję, coś w rodzaju miękkiego fotela, który każdy budował w marzeniach, on, Sylwester, upatrzył widać wśród tych ludzi miejsc, stojących jeszcze po kolana w kolejowym mroku, a już podsiadających się wzajem, jakiś zaniedbany przesmyk, i w przesmyku zbiorowej nieuwagi, między górami piętrzących się uwag, ich taternictwem, ich olinowaniem, że niejeden wydostawał się spojrzeniem ponad tłum, by z wyżyn kłębów pary objąć cały peron, bezskutecznie, on pierwszy, kto by pomyślał: Sylwester, zdołał się przesmyknąć i wskoczyć do wagonu najwcześniej. Okazał się zdecydowanie cwany; ci trzej podążyli za nim, także cwani, ale jednak mniej. I oto pełni szacunku dla jego większego cwaniactwa przejęli inicjatywę: zaryglowali drzwi. Zachowywali się wobec Sylwestra tak, jak gdyby był jednym z nich. Sprowadzili go – całego! – do stereotypu; czuł się haniebnie uproszczony, płaski, jak gazeta, gorzej, jak satyryczny rysunek na ostatniej stronie przyzakładowego czasopisma, ośmieszający kolejowe chamstwo. Próba wywyższenia się ponad tych trzech, więc dramat honoru, wydały mu się czymś podejrzanym, etycznie niepewnym. Sylwester nigdy nie czuł się bezpiecznie w klimacie pogardy. Wolał uczucia łatwiejsze, jak gdyby dziewczęce, rozrzewnienie, tkliwość. Z szamotaniny przy klamce po tamtej stronie drzwi, z siły szarpnięć i rodzaju przekleństw zaczął budować sobie w wyobraźni sylwetki pasażerów – tak okrutnie pozbawionych miejsc siedzących, ludzi skazanych przez jego milczący współudział w cwaniactwie kolejowym na chłód nocy, zadymionej i brudnej w chybotliwym, wąskim korytarzu. Pewno stoi tam, myślał, starowinka z tobołem mokrych grzybów. Grzybów ciężkich, z garściami mchu. Staruszka niedowidzi, zresztą goni już resztkami sił, dorabiając dzień i noc na garaż dla syreny swej przybranej córki… Tu Sylwester przyłapał się na prymitywnym reprodukowaniu życia. Wszak podstawił w miejsce (stojące) – za zakurzoną firanę i szkło zaryglowanych drzwi – postać kobiety „dochodzącej”, która raz na tydzień sprząta mu pokój. Wpisał w to miejsce jej historię, opowiedzianą 38 mu kiedyś podczas wspólnego pastowania podłóg. Zapachniało nie tylko pastą, ale i małym realizmem, przeciwko któremu Sylwester występował ostatnio w prasie. Skreślił staruszkę. Grzyby wyrzucił przez okno. Spalił syrenę na sposób filmowy, śledząc, jak samochód, w panoramie, perłowy, koziołkuje po spadzistej skarpie i zajmuje się tłustym ogniem. Stoi za drzwiami, pomyślał, ciężarna kobieta o twarzy pełnej zadumy i znużenia. Przez chwilę zadowalał się tą kreacją. Kobieta–symbol. Człowiek i natura. Korytarz wagonu i korytarze mrocznych dziejów gatunku ludzkiego. Praptaki odciśnięte w węglu, paprocie, ich szum. Kobieta rozpływała się jednakże w archipelagu archetypów. Tonęła w abstrakcji. Sylwester z filozofią archetypów miał także swoje porachunki; zaczął szukać ściślejszych powiązań własnych wizji z dniem dzisiejszym. Może, myślał, dopomina się o swoje prawa weteran powstań narodowych, który wozi w teczce ze świńskiej skóry odznaczenia i wycinki z gazet. Weteran–nieweteran rzucił im w zwęglone mrokiem szkło zaryglowanych drzwi obelgę: – Skórkojady! – Wtedy Sylwester zaprzestał działań kreacyjnych. Wygarnął prosto z mostu tym trzem chrapiącym w przedziale całą gorzką prawdę. Nazwał ich ludźmi chorymi. Tak, chorymi na znieczulicę, ba, posunął się jeszcze dalej, porównując ich do hitlerowców. Wszystko to w myślach tylko, oczywiście, w myślach. Wyczerpany próbował zasnąć. Pod powiekami i w skroniach wybuchały granaty; wyzwalał więźniów i podmuchami trotylu znosił z powierzchni ziemi czarne zagajniki esesmanów. Budziły go światła mijanych stacyjek, opryskiwały twarz, przybierając natychmiast pod rzęsami kształty dziewcząt w pasiakach. A blaski jarzeniówek – smugi katiusz. O, teraz miał wszystko! Całego siebie. Fikcję i prawdę, odwet i drwinę, świat w ogóle i świat w historii. Jedną z dziewcząt w pasiaku była Renia i Sylwester niósł ją po bezdrożach, osłaniał własnym ciałem przed dźwięczącymi w powietrzu odłamkami bomb. Miał wszystko, a jednak nie mógł zasnąć. Był zmęczony. Sobą. Swym stylem myślenia. Swoją metaforyką. I swą podejrzliwością wobec siebie. Tamci spali. Wstał. Spali. Udając, że gasi papierosa w metalowej popielniczce (parokrotnie trzasnął wieczkiem: spali) cichutko odryglował drzwi. Aha, aha, powtarzał, macie swojego cwaniaka, tak zadowolony, że ból twarzy natychmiast ustąpił, rozpłynął się w ożywionych strumieniach krwi pod skórą. Granaty ucichły. Jarzeniówki kolejowej stacyjki wydały mu się grzbietami fal południowego morza, nad którym spacerują – z mokrymi kiściami winogron – on i Renia. Macie swojego cwaniaka, myślał, aha, aha… Podróżny, który wkrótce wtargnął do przedziału, wciąż z tym samym, ale teraz już przyjaznym jakby: „Skórkojady!”, nie był ani staruszką z grzybami, ani ciężarną kobietą o twarzy, w której zmęczone cienie drgają jak skrzydła praptaka, ani weteranem. To był mężczyzna w średnim wieku, od którego zalatywały skarpety. Sylwester nie mógł tego znieść i resztę nocy przestał na korytarzu, w coraz bardziej dojmującym chłodzie. Teraz, kiedy wymienił już parę zdań z Zapalenicem, nazywając go w myślach Zapaleńcem, trafnie zresztą i na pewno tak, jak nazywają go miejscowościanie, ogląda okna pastelowej szkoły. Dlaczego wyobrażał sobie Miejscowość inaczej, gorzej, wieś, nie wieś, raczej wiocha, koniecznie z maszyną rolniczą porzuconą na skraju zabłoconej drogi? Dużo rdzy. Rdza, jeżeli tak można powiedzieć, a Sylwester tak właśnie mówi w myślach: głosem metalicznym jak łoskot ciągnika, z którego wyskakują iskry i kapie smar, rdza tedy wdzierała się do jego wizji Miejscowości drzwiami i oknami. Drzwi i okna miały być zmurszałe, złom, żelastwo, pogięte druciane parkany, sierść psów łańcuchowych, i znów rdza. Jeszcze może akcenty zieleni, ale bardziej widocznej na desce z napisem „Gminna Spółdzielnia” niż w liściach. Pałacyk zajmował w tej wizji miejsce osobne, wydzielone, jak gdyby nie należał do wsi lecz do ziemi, w którą wchodził wolno i głęboko. To miał być teren ich Uroczystości – półkonspiracyjnej, wmuszonej ludziom obcym, obojętnym. Chociaż nie, tak nie myślał. Ludziom zaciekawionym, ale powierzchownie. Jak zaciekawia nieznany obyczaj. Przyjedzie garstka intelektualistów, myślał, badaczy Zmarłego, paru przyjaciół poety, ktoś z rodziny. Ich wyglądy, szaliki, kraciaste podpinki, ich sposób pokonywania przestrzeni, zwłaszcza podmokłej trawy, nieporadność (maskowana hałaśliwo- 39 ścią), hałaśliwość przy przeskakiwaniu kałuż, także podczas przerw w obradach, kiedy ruszą ku gospodzie na kawę, i gdy będą wołali: „Panienko, prosimy szatana!” – wszystko to, oczywiście, zostanie zauważone. Oni: grupka przemykająca gęsiego pod parkanem z wygiętego drutu. Gromadka obcych na przystanku PKS; błyszcząca szosa, deszcz, ich parasole. Nie doliczą się na pewno, myślał, wszystkich oczu, tych zza firan, spoza gęstych pelargonii w oknach, z głębi mrocznych domostw, a oczy będą im się pilnie przypatrywały. Ale cóż, oni badacze i przyjaciele Zmarłego, zostawią tutaj po sobie? Niewiele. Plątaninę gestów, echo gwaru. Czy z tej plątaniny wyłoni się postać Zmarłego, aby pozostać tu na zawsze? Czy zbudują mit poety, trwalszy od pomnika? Tej szansy wcale nie brał pod uwagę. Jest inaczej, stwierdza teraz Sylwester; obraz Miejscowości, jak widać, zbudował sobie podczas męczącej podróży z lichego tworzywa, wywołał na marnym papierze, z fałszywą fakturą, gdy tymczasem wszystko jest inne, piasek inny, bardziej puszysty i srebrny; głosy ludzi. Głosy ludzi odznaczają się intensywnością, jakiej nie przewidział. Przypominają gwar kolonii letniej podczas porannych posiłków. Albo śmiech przy harcerskim ognisku. Jest młodzieńczo, witalnie, dziarsko. Zwłaszcza ten ostry pogłos. Ten śmiech za oknami pastelowej szkoły. Tam się coś dzieje, trwają przygotowania do jakiejś akcji; głosy zdają się budować szkołę od wewnątrz, wysokie i niskie, ostre i stłumione, połączone ze zgrzytaniem przesuwanych przedmiotów – i osobne, wolne, bardzo dźwięczne. „Piękne i olbrzymie”, myśli Sylwester, choć nie wie jeszcze, dlaczego pomyślał właśnie te słowa. Dzieje się tak, jak gdyby ktoś obcy organizował w nim jakieś zapomniane zdanie. Jeszcze nie wychwycone z pamięci, dające o sobie znać samym drżeniem samogłosek. U, a, ę. Nadmiernie wydłużonych. Osaczonych poszumem sz, ch, brzy, grze. Zagrzebanych w tym poszumie. Jak w piachu. Gwar budynku zdaje się rozsadzać jego mury, atakować gigantyczne szyby. Przez chwilę Sylwester patrzy na szkołę jak na ekran. Widzi budynek już po katastrofie. Obrócone w kierunku wzgórz polodowcowych zębate linie cegieł, poplątana sieć przewodów elektrycznych, z której unosi się błękitny kurz. Za chwilę, myśli, zacznie się osuwać skarpa. Niezauważalnie. Katastrofa zacznie się od szyb. Wypadnie z okna szkoły duża szyba. Będzie leciała w podmuchach wilgotnego wiatru… Duża szyba z narożnego okna odchyla się wolno od pionu. W jednej sekundzie zajmuje się ostrym, pomarańczowym światłem, by po chwili już bezbarwna, wodnista – osunąć się prostopadle w dół, i jeszcze w locie, na wysokości pierwszego piętra rozpaść się (rozpełznąć, złamać) na kilka trójkątnych części. „Za chwilę z okna wypadnie szyba”, myśli Sylwester, myśli tak, poddany automatyzmowi myślenia, rozwija w wyobraźni swe domysły, które już przecież domysłami nie są i do wyobraźni nie należą, bo szyba spadła naprawdę! W podmuchach wiatru i w pogłosach śmiechu nie słyszy się uderzenia szkła o trawę. Ona rzeczywiście, stwierdza Sylwester, leży teraz w ziemi. Piękna i olbrzymia. „Czyżbym wyprzedził myślą fakt, czy myśl i fakt istniały równocześnie, a zdawało mi się tylko, że wyprzedzam?”. Na to pytanie nie odpowie mu już nikt, nigdy. „Człowiek jest niewyspany i bredzi”, stwierdza Sylwester. Zły, rozgoryczony, pełen lęku. W oknach szkoły pojawiają się twarze uczniów. Jedna nad drugą, gęsto, z pootwieranymi ustami. Za nimi w głębi gmachu z hałasem osuwa się jakiś sprzęt. Drabina, tablica, podium? „Któż by nas, takich pięknych i olbrzymich, grzebał”, przypomina sobie nagle Sylwester to zdanie, ależ tak, to ze Zmarłego. „Nie będziemy już odtąd umierali więcej, któż by nas takich pięknych…” To te słowa tłukły mu się po głowie. Tymczasem nad stłuczoną szybą skupia się tłumek uczniów, na trawnik wybiega człowiek w popielatym garniturze; nauczyciel? woźny? dyrektor? – A tamten pan to jest dyrektor tutejszego liceum – wyjaśnia Zapalenic. – Ach, tak? 40 – Od nauk ścisłych. Będzie dzielił się swoimi wspomnieniami. Znał Zmarłego jako mały chłopiec. Zmarły ponoć brał go na kolana. Interesujący człowiek. „To oni mają liceum? Ho, ho.” Sylwester obserwuje dyrektora. Nerwowe ruchy długich rąk. Ręce rzucone w górę ku fatalnemu oknu. Jakby w ten sposób chciał poinformować świat, iż z tego właśnie okna wypadła przeklęta szyba. – Piękny budynek – mówi Sylwester. – Piękny… – Zapalenic uśmiecha się, szuka słów, które by unieważniły przykre myśli po wypadku z szybą, przerzuciły ich rozmowę w inną rzeczywistość: znalazł! – „Któż by nas takich pięknych i olbrzymich grzebał”, co? Proszę się nie obawiać, nic nam nie grozi, publicyści przesadzają z tą skarpą, szybę wybił wiatr. – To ze Zmarłego – dodaje po chwili – ale pan przecież wie, i po co ja wyjaśniam? he, he. Sylwester czuje teraz zagadkowy lęk. Kim są ci ludzie? Jakimi drogami ten zmęczony działacz dociera do jego najtajniejszych myśli? Jakimi słowami wydobywa je na światło dzienne? – Tę cytatę – mówi Zapalenic – daliśmy jako hasło na transparent. Litery wycinał dobry grafik, sprowadzony z województwa. Pan wie, liternictwo. Żeby grało. – Ach, na transparent? – Co, czy pan by głosował przeciw? Sam miałem wahania. Ze Zmarłego niełatwo coś wybrać. Ale po co panu wyjaśniam takie rzeczy? Pan wie. Jednak przegłosowali „takich pięknych” Aktualność, nie będziemy umierali, trochę jakby przeciwko wojnie. Pan może mieć własny pogląd. My musimy i takie aspekty uwzględniać. Wychowawcze czy inne. Ostatecznie, mamy duży procent młodzieży. – Ależ dobrze! – woła Sylwester. – Głosowałbym za, to jest kilkuwymiarowe. – Liternictwo? – Nie, znaczenie. Człowiek w ogóle i człowiek tu i teraz. Zapalenic przygląda mu się teraz wprost, bez skrępowania. Stoją naprzeciwko siebie twarzą w twarz. Sylwester: szczupły, chybotliwy, z papierami pod pachą. I Zapalenic. Najdokładniej taki sam jak na początku. Zwalisty, z zadyszką, typ zawałowca. Tłum przed oknami szkoły z wolna rzednie. Dyrektor owija w chusteczkę skaleczoną dłoń. Na dziedzińcu pojawia się stara kobieta w granatowym płaszczu. Idzie dostojnie, bez pośpiechu, wyprostowana, nieco sztywna. – To Bieżyna – mówi Zapalenic. – Ma pamiątki po Zmarłym. Mówią, że była jego… pan wie, mniejsza z tym. Pan by ją pewno chciał poznać? Interesujący człowiek, Bieżyna. Sylwester usiłuje zebrać rozproszone myśli. Potłuczone jak kawałki szkła. Wydaje mu się, że oto pełza w trawie, na kolanach, wyjmuje z darniny okruchy zdań i słów. „Wszystko jest tutaj większe”, jeden okruch. „Kim są ci ludzie?”, drugi. „Ona ma pamiątki po Zmarłym, interesujący człowiek”, okruch trzeci. Jakież pamiątki mogły przetrwać w Miejscowości? Kilka listów, parę zdjęć, buty, papierośnica. Oni mogą wiedzieć coś takiego, co przewróci całą koncepcję Sylwestra na temat twórczości Zmarłego. Nie, wykluczone. Sylwester już polemizuje, choć przecież nie wie jeszcze, z czym, z jaką tezą. „Zmarły to dzieła Zmarłego”. A Sylwester wczytał się w nie dobrze. „Trzeba – myśli Sylwester – położyć kres złudzeniom tradycyjnym biografistyki. Istnieje tylko tekst, zapis, znak, system znaków. Wszystko inne znika wraz z ludźmi. Co jadł, kogo kochał, jak kochał.” A jednak. Taka Bieżyna. Ona coś wie. Sylwester czuje się w tej chwili tak, jak gdyby znalazł się w rodzinnej miejscowości nad rzeczułką W. Często wyobrażał sobie powrót do tego miasteczka, i zawsze wydawało mu się, że ludzie, którzy tam żyją, nie tylko pamiętają go, ale i wiedzą o nim więcej niż przypuszcza. Że, nadto, oceniają jego postępowanie, sądzą go. I on im na to pozwala. Poddaje się ich osądowi dobrowolnie. Zapalenic przygląda mu się teraz wprost, bez skrępowania. To zastanawiające, myśli działacz, ale on także postawiłby przy nazwisku Sylwestra kropkę. Może nie kropkę. Punkt. Dla 41 pamięci. Czy ma mu coś konkretnego do zarzucenia? Nic. Żadnych okoliczności obciążających. Powiedział o słowach Zmarłego, że są kilkuwymiarowe. „Człowiek w ogóle i człowiek tu i teraz”. Sformułowanie jak sformułowanie. Może być. W końcu jakich to sformułowań używał Zmarły, a zgodzili się na Uroczystość. Więc niby wszystko gra. A jednak. Mm. Coś jakby nie gra. 42 ujawnienie 2 Dnia 23 lutego 1970 roku. W całym mieście powiewają flagi. Dokładnie 25 lat temu wjechały tu pierwsze czołgi. Dachy pokrył mokry śnieg, popielaty na tle jarzącego mlecznym blaskiem nieba. Wracam do powieści po długiej, dwumiesięcznej z górą przerwie. Jak zwykle odczytałem całość napisanego dotąd tekstu, wprowadziłem tu i tam poprawki, policzyłem strony. Gubię się już w brudnopisach. Rozmaite pomysły zdarzeń, epizodów, myśli bohaterów – ledwo mieszczą się w tece tej oto powieści. Brudnopisy krajobrazów. Brudnopisy konfliktów. Brudnopisy czasów powieściowych. Wersje, warianty, ba nawet – brudnopisy pojedynczych zdań. Mój przyjaciel W. mawiał często: – Piszę wiersz. Ale nie mam pomysłu wiersza. Mam jedynie pomysły do zdań. Owe warianty i wersje wszczęły między sobą ostrą konkurencję. Dopominają się, wszystkie, o udział w powieści. Spychają się wzajem poza jej granice. Tak wygląda aktualna sytuacja, o której chcę, żebyś wiedział; żebyś była zawczasu poinformowana. Papierzyska, martwe, same, szukają dla siebie teraz najdogodniejszego miejsca w konstrukcji utworu. Tu muszę zwierzyć Ci się z czegoś, co przed obcymi ukrywam raczej, mianowicie, ja lubię papiery, zróżnicowanie ich faktur, barw, odcieni. Grupuję wszelakie gatunki, od papierów kredowych, bezdrzewnych, czerpanych, ze znakami wodnymi, z odciśniętymi w ich puszystej kredzie (gdy spojrzeć pod światło) profilami kędzierzawych dziewcząt na tle promienistych słońc, z powietrzem górskim jakby, zaczerpniętym łapczywie w płuca tych wodnych piękności, – aż po papiery najpodlejsze, żółte, szare, z których stalówka wywleka trupy sprasowanych drzazg, a raz po raz natrafia na sine zgrubienia ni to popiołu, ni to prochu, jak na oznaki schorzeń, albo i śmierci. Cały ten śmietnik, posklejany, pocięty żyletką lub chińskim sztylecikiem, panoszy się na moim biurku. Zalega w szufladach. Pęcznieje. Zwija się w rulony. To jest martwe. A przecież zaborcze. Pcha się do powieści na siłę, brutalnie. Po trupach innych papierzysk, brudnopisów, pomysłów „na brudno”. Ten brud. I gdy taki fragment, strzępek myśli, zapis krajobrazu wciśnie się w końcu w tekst, a więc gdy uda mu się mnie, autora bądź co bądź, przekonać, że jest, bestia, potrzebny, zmusza mnie zaraz do rewizji fragmentów wcześniejszych. „Chce”, uważasz, aby cała powieść pracowała na jego korzyść. Trzeba się cofać aż do pierwszych słów. Zmieniać, skreślać, poprawiać. Proces pisania przebiega tedy, by tak rzec, dwukierunkowo. Od pierwszej do ostatniej strony. Ale i od ostatniej do pierwszej. Do słów: „Czekają w Miejscowości otoczonej niskim pasmem gór polodowcowych. Sylwester i Zapalenic. Ich pierwsza rozmowa.” Nauczyłem się cofania myśli w przeszłość tekstu. Wędrówki pod prąd fabuły, pod prąd narracji. Dziś chciałem cofnąć się o krok dalej. W przeszłość przedsłowną. Przed tekst. W czas, gdy go jeszcze nie było. Gdy dopiero powstawał. To działo się przed dwoma laty. Był dzień. Dzień sprzed dwu lat. Tyle wiem. Usiłuję przypomnieć sobie jakiś szczegół, choćby: jaką mieliśmy wtedy pogodę. Czy spadł śnieg i, jak zwykle w tej dzielnicy, dopiero w otoczeniu bieli na powierzchnię ulic wystąpiły brudne smugi, ów tłusty druk zamaskowanej dotąd czerni, ukrywanej skrzętnie w środku murów, pod tynkiem, w rysach jezdni; czerń zatajona jeszcze w niebie, w chmurach zawsze pełnych spalin i dymów znad pobliskiej stacji kolejowej? Lub może tamten dzień wyglądał zupełnie inaczej. Przyszło właśnie ocieplenie, jakaś mała zbłąkana zatoka (niżowa? wyżowa?), lepka odwilż, pojawiły się gwałtowne strugi wody w bramach wjazdowych, zapachniało moczem, i były 43 nagłe skoki ciśnienia, przyprawiające ludzi o bezsenność i zawroty głowy? Nie pamiętam. Nic, kompletna pustka. Zaraz: pamiętam przecież, uświadamiam sobie, że pisałem wtedy. To logiczne, oczywiste, aż banalne. Więc pisałem. Był zatem tekst na moim biurku. I co jeszcze? Dzień przemienił się w tekst. To zdumiewające. Czas, strzęp życia, ciepły, pełen krwi, przeistoczył się w plik papierzysk. Mamy teraz l marca 1970 roku. Nie, nie pomyliłem się, podawałem inną datę, wcześniejszą, i cóż z tego, nie sądzisz chyba, że takie „ujawnienie” mogę napisać – siąść, narąbać na maszynie – ot, w ciągu jednego dnia? Ja nie potrafię. Trudno. Są granice. Trzy strony dziennie: góra. Moja norma. Jeżeli piszę także stronę czwartą, wiem, że będzie niedobra, i przeważnie jest bardzo, niedobra. Tamtego dnia, dwa lata temu, zostałem jakby wyłączony z życia półmilionowego miasta. Wyplątany z gęstej sieci izobarów. Wyjęty spod surowych praw tej strefy ekologicznej, nad którą, poza moją świadomością, przewalały się masy polarnomorskiego powietrza, i ludzie, komentując głośno gwałtowne przypływy zabłąkanej zatoki (niżowej? wyżowej?), ludzie wśród zasp, czarnych zasp śniegu posypanych solą, ludzie w pomieszczeniach biurowych, wsłuchujący się w kojące, ziarniste buczenie spiral, płowiejących zrazu jak włosy, potem zajętych czerwienią, w grzejnikach zainstalowanych nielegalnie, wbrew restrykcjom, okólnikom, ludzie ci należeli do jednej Wspólnoty Myślowej, dla mnie niedostępnej. Mój organizm, jak przypuszczam teraz – serce, płuca – poddany był przecież ciśnieniu tego samego powietrza, zgrupowania chmur, dymów, topniejących w locie zasp śniegu. Pisałem, istniejąc w pisaniu. Więc powiadam: wszystko, pogoda, miasto – przeistoczyły się w tekst. Co gorsza, nie wiem, w który tekst. Czy w pierwszą stronę tej oto powieści? Nic pewnego. Produktem jednego dnia pracy, bywa bowiem często stos papierów, które wędrują do kosza. Papierzyska z czarnymi garściami słów gniotą się tam rozpaczliwie, w chrzęście wikliny, w kalekich, lepkich, zamazanych foremkach złej składni. W źle złożonych zdaniach – jak pęknięta kość. Boli ten śmietnik, chroboce, jakby mówił jeszcze. Jak gdyby wypowiadał szeptem moje myśli, które nie zostaną już wypowiedziane nigdy. Przypuszczam, że mogło być właśnie tak, iż cały pierwszy dzień pracy nad powieścią trafił, podarty, do kosza. I do kubłów na podwórzu, pod moim oknem. Istnieje pewna poszlaka. Oto w pierwszym zapisie jeden z bohaterów rozsypuje się w oczach swojego rozmówcy na kartki papieru formatu A4. Kto wie, może za pośrednictwem tego obrazu chciałem już wtedy coś istotnego Ci przekazać?, coś o sobie? Więc mogło być tak. Siedziałem w pokoju sam. Wyplątany z sieci izobarów, wyłączony z życia półmilionowego miasta, nieobecny w świecie rzeczywistym, w kołach fal radiowych, rozmów pod oknami, szumu opon. Sam wśród słów. Zapewne zachowywałem się stereotypowo. Parzyłem mocną herbatę. Łykałem może też tabletki, w których zbawienne działanie święcie wówczas wierzyłem. Co pewien czas wietrzyłem pokój. Tak, i to wydaje się prawdopodobne. Musiało mi sprawiać przyjemność, jak i dziś, powolne znikanie spiralnych pasemek tytoniowego dymu za oknem. I owo, od podłogi, od marznących stóp, wlewanie się do pokoju mroźnego powietrza. Być może stawałem w otwartym oknie. A jeżeli tak, to unikałem widoku metalowych kubłów, które przywodzą na myśl (podświadomie, skrycie) zapach sparciałego materiału i obrzydliwy, kwaśny smak resztek jedzenia. Brudnopisy leżały na biurku. Unoszone powiewem wiatru zsuwały się ze stosów na podłogę. Były wszędzie. „Przepraszam cię od razu za ten lekki burdel, który mi się jakoś zrobił”, mogłem potem powiedzieć B., gdy wróciła z pracy. Fotel, tapczan, regały, meble ginęły pod ich czarno–białym śniegiem. Tych papierów. W każdym papierzysku siedział odłamek mijającego dnia. Tam, w żółtym pliku, tkwił mój poranny ból głowy. Tu, w połyskujących strzępkach – godzina radosnego uniesienia. W czasie trwania tej jednej godziny miałem absolutną pewność, że napiszę pierwszy fragment jednym tchem. I że cała powieść będzie się pisała jednym tchem. 44 Sądzę, że opanowywało mnie zwolna znużenie, a wraz z nim uczucie rozpadu, rozsypki. Jeżeli siebie znam, broniłem się. Być może powtarzałem sobie w myślach, albo nawet głośno, słowa Leśmianowego Srebronia: Niech mi gwiazdami spyla oczy Nicości złota rozsypucha. I akcentowałem słowo „złota”. W końcu musiał pozostać mi jeden, najskuteczniejszy środek obrony. Należało przerzucić lęk przed rozpadem do środka powieści. Na któregoś z bohaterów. A najbardziej nadawał się do tego mój rówieśnik Sylwester. Skoro już świat wokół mnie musi się sypać, myślałem, niechże się sypie tam, w Miejscowości. Czarna seria katastrof, których doświadczałem jako autor, miała się odtąd przydarzać moim bohaterom. 45 zapis „Uczone referaty – powie Bieżyna – nie powiedziały tego, co wiem ja.” W ten sposób zacznie swoje przemówienie. Niezależnie od tego, co to będą za referaty. Mętne czy przejrzyste. Z wywodami tonącymi w trzęsawisku zdań nadmiernie wydłużonych czy iskrzące dowcipem, lekkie, wartkie płynne. Naszpikowane terminologią specjalistyczną czy pełne swojskiej ludowej mądrości. Jakiekolwiek będą, nie wyrażą przecież, bo nie mogą wyrazić tego, co wie tylko ona. „Uczone referaty nie…”, powtarza w myślach wciąż to samo zdanie. Dziwne. Jeszcze wczoraj pamiętała tekst swojego wystąpienia w całości. A dziś nie umie wyjść poza granice słów pierwszego zdania. Napisała tę wypowiedź prędko, jak list. Pisała o poranku, gdy mąż krzątał się po mieszkaniu, mruczał coś pod nosem. może przepowiadał sobie jakieś daty wojen lub traktatów pokojowych, albo szykował się do wygłoszenia dłuższego kazania, w którym zamierzał napiętnować uczni, „tych paskudnych leniuchów” i „tych wstrętnych dwójarzy”. Pisała miękką stalówką, bladoniebieskim atramentem, w szesnastokartkowym zeszycie w kratkę. Nie pamięta, kiedy mąż wyszedł z domu; pogalopował ku swoim „godzinom”, które dla niego specjalnie, w uznaniu zasług Biega, wykrojono z nadgodzin grona nauczycielskiego, gdy przechodził na emeryturę. Ach, ten i ów spośród grona krzywił się i sarkał po kątach, ale dyrektor trzymał stronę Biega, w każdym razie taka była powszechna opinia, nikt więc głośno nie protestował przeciwko jego „godzinom”, bo i któż by chciał narażać się dyrektorowi z powodu paru głupich godzin. Bieg pocwałował do szkoły, Bieżyna pisała. Ich mieszkanie, pozostawione samemu sobie, poddawało się tymczasem dezorganizacji, gorzej, powolnemu rozkładowi. Jak organizm. Pod sufitem, w gęstym od kryształów żyrandolu, paliła się jedna żarówka. Nie dawała światła lecz jedynie barwę, niepotrzebną, nękającą wzrok jak stan podgorączkowy. W kuchni na stole pokrytym plastikową folią stygła herbata; z dna szklanki unosiły się ciężkie, lepkie mgły roztapiającego się cukru; pięć łyżeczek. Bieżynie zwykle wystarczały cztery, wczoraj wsypała pięć. Na wodnistej folii odciskał się pod szklanką coraz głębszy krążek. A przecież sama od lat wojowała z mężem o te krążki, usiłowała go odzwyczaić od stawiania gorących naczyń na folii; folia w krążkach wyglądała obrzydliwie, jak skóra człowieka, któremu zdjęto przed chwilą bańki. To w dzień. Wieczorem, kiedy do kuchni przenika szkarłatny poblask neonu „Wędliny”, stół przypomina ludzkie ciało w płytkich plamach krwi. Bieżyna nie może znieść tego widoku. „Tam ktoś leży – mówi wtedy, choć przecież dobrze wie, że to nieprawda. – Idź i zobacz.” Gdy tak mówi, Bieg zaczyna się jej bać. „Przestań – prosi – ja się ciebie lękam.” („Lękam się”, to słowo Biega.) Domaga się, by nie wychowywała go takimi metodami; dowodzi, iż są w końcu granice, tak, granice. Wczoraj sama zapomniała o krążku. O godzinie dziewiątej, gdy wciąż pisała swoje przemówienie, stanął budzik. Z regału zsunęła się kartka papieru nutowego i ugrzęzła wśród książek medycznych na najniższej półce. Raz, i wtedy Bieżyna na moment przerwała pisanie, coś strzeliło w kredensie. Nigdy nie potrafiła dogadać się z mężem na temat tego strzelania: czy strzela tam dlatego, że drewno się zsycha, czy dlatego, że wchłania wilgoć. „On już taki jest – zwykł pojednawczo mawiać Bieg – ten nasz kochany grat. Widocznie musi się wystrzelać. On ma duszę partyzanta.” W związku z kredensem opowiada się u Biegów jedno wydarzenie… 46 …otóż kiedy nocował u nich Sosnowski, syn kulawego Sosnowskiego, kredens wyrzucił z siebie całą serię głuchych strzałów, Sosnowski usiadł na łóżku, przygładził włosy, które nota bene w tajemnicy przed wszystkimi zwykł smarować skórką słoniny, żeby nadać im zabójczy połysk, sięgnął po papierosa, zaciągnął się głęboko dymem, przeczekał i powiedział: „No tak. Znaczy, zaczęło się.” Było dwanaście lat po wojnie, Bieg wiedział, że to kredens, wiedziała Bieżyna, a jednak wszyscy troje wyszli w milczeniu przed dom i długo wpatrywali się w niebo. Głębokie w swojej czerni, nieprzeniknione i ciche. Wrócili bez słowa, następnego dnia ani Sosnowski, ani oni nie wspominali owego „zaczęło się”, dopiero po jakimś czasie, kiedy Sosnowski wyjechał do siebie na Zachód, Biegowie uznali to wydarzenie za historię, którą można opowiadać. Dziwne, myśli teraz Bieżyna wchodząc na dziedziniec, wczoraj znała swój tekst na pamięć, jak zna się własne życie tyle razy myślane od nowa, a dziś powtarza w kółko tylko to jedno, tylko pierwsze zdanie. „Uczone referaty nie powiedziały tego, co wiem ja.” Jakby cała reszta tekstu została pożarta przez te właśnie słowa. Rozlana w czerwonawych krążkach folii. Rozpuszczona w bladoniebieskim atramencie. Od upartego powtarzania słowa odklejają się od siebie, wyplątują ze składni, zatracają swój pierwotny sens. (Czy to nie Zmarły kiedyś mówił, że boi się słów osobnych, które zbyt długo krążąc po mózgu, upiornieją? i nagle czujesz ich ciężar, ich fakturę, ich przestrzeń? i wydaje ci się, że są jak pudła pełne gwoździ? Nie, czekajcie, jemu się to chyba właśnie podobało?) Bieżyna idzie z wysiłkiem, z trudem rozpoznaje pałacyk, ten najbardziej malowniczy zakątek Miejscowości. A wyzwolone słowa nakładają się na oglądany pejzaż tak, jakby były nazwami jego części. Pierwsze, „uczone”, to o pomarańczach, które przywieziono ciężarówką. Robotnicy ze skrzynkami. Bufetowa w białym kitlu. Wiatr. To wszystko nosi nazwę „uczone”. Drugie, „referaty”, to o wyszorowanych płytach dziedzińca. Tyle referatów, ile płyt. Takie szare, zimne i obce jak płyty. „Nie powiedziały”. O poręczy w mrocznej sieni, do której teraz wchodzi Bieżyna. „Tego, co” – o niczym. O ciemności może? i o przyśpieszonym biciu serca? – „tego, co” nie nazywa niczego na zewnątrz, dzieje się w środku, w niej samej. I wreszcie: „wiem ja”. Nadzwyczaj barwne! „Wiem ja” nakłada się na widok gęstych kwiatów w wiadrach. Bieżyna siada w świetlicy. Ileż tutaj kwiatów. – Zjeżdżają się, zjeżdżają! – woła Zapalenic. Obok niego przyjezdny prelegent, z papierami w plastikowej teczce. Szczupły. Długa szyja. W czerwonych pręgach; pewno goli się tępą żyletką; niedokładnie ogolony. Który rocznik, zastanawia się Bieżyna. Tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć? Urodzony w roku śmierci Zmarłego. No: rok przed, rok po. Obojętne. Cóż on może powiedzieć w swoim referacie? Jeżeli nawet zjadł zęby na Zmarłym, to i tak nic nie wie. Jak Zmarły żył, jak się poruszał, kogo kochał naprawdę, jak potrafił kochać. – Dobrze, że jesteście – mówi Zapalenic. – Choć nie przemęczycie się zbytnio. Wspomnienia przewidujemy na porę tuż przedobiednią. I pamiętajcie, koleżanko Bieżyna. Jak było umówione. Na was spada duży obowiązek. Trzeba pokazać Zmarłego jako człowieka. Który tu żył, rósł na tej ziemi, znał tych ludzi, wyście go przecież znali. Rozumiecie. Zapalenic zachowuje się jak trener przed występem swego najzdolniejszego wychowanka. Przy każdym zdaniu uderza pięścią w półotwartą dłoń. Jakby wymierzał ciosy. – Referaty… – odzywa się Bieżyna. – Referatami przejmujcie się najmniej. Wy, to jedno, a tamci, to drugie. Zresztą… – Zapalenic przez chwilę się waha, czy dopuścić ją do swych prywatnych przewidywań, zerka na zegarek, potem na Sylwestra, który oddalił się od nich i oto ogląda paprocie na stole prezydialnym; gospodarz Miejscowości siada, mówi szeptem: – …wy nie sądźcie, że nie ma na ten temat wyrobionego poglądu. Filolog ze mnie żaden. Ale ja… – przysuwa się z taboretem bliżej, sapie, patrzy na Bieżynę z czułością; tylko w takim klimacie może się komuś zwierzyć: – …zapoznałem się z materiałami. I Zmarłego sobie poczytałem, raz, drugi i trzeci. Ekscen- 47 tryczny był pisarz, Zmarły. I w ogóle grzebałem się w opracowaniach. Cóż, współczesnej nauce grozi dezintegracja. Wyspecjalizowują się przeróżne dyscypliny. Nikt nic nie wie, a jeżeli wie, to coś takiego, co samemu sobie trzeba dośpiewać. Uczonym coraz trudniej się ze sobą porozumieć. Może dojść do sporu. Rozumiecie. Pogryzą się o te czy inne sprawy. A nam co? Jednym słowem… – czuje nagłe zniechęcenie, kończy z głębokim westchnieniem: – Jak już mówiłem. Tamto jedno, a to drugie. Wasze zadanie widzę jasno. Pokażecie im Zmarłego, co to był za człowiek. Cóż. Już nie uderza pięścią w półotwartą dłoń. Ogląda własne palce, żyły na przegubie. Biel i ciemny błękit. Płomyk pulsu. Bieżyna uświadamia sobie nagle, że zaszło nieporozumienie. Oto wymaga się od niej czegoś, co jest nie do wykonania. W każdym razie ona temu zadaniu nie sprosta. Czuje teraz – jednocześnie – obłąkańczy strach i martwy spokój. Wie, że obydwa uczucia nie mają prawa współistnieć, a jednak współistnieją. Są. Nie znoszą się wzajemnie. Jak cięciwa i łuk. Jedno rozedrgane, nagie, połyskliwe. Drugie nieruchome, drewniejące, wbudowane w czoło tępym bólem. Ależ tak, Zapalenic ma rację, ona chciała mówić o Zmarłym jako o człowieku. Czyż ktokolwiek w tej świetlicy będzie mówił inaczej? Czyż nie był człowiekiem, nie jadł, nie spał? Nie spacerował tymi ulicami, pod tym lasem, w którym od tygodnia kopią dół, i skrajem skarpy, która grozi osunięciem się kilku budowli? Czyż nie urodził się? Tu, w Miejscowości? Otoczonej niskim pasmem gór? Wszystko to prawda. Ale w słowach Zapalenica owa prawda nabrała przerażającego sensu. Może zresztą nie sam sens przeraża. Prawda o Zmarłym okazuje się grą o Zmarłego. Pokracznieje w tej praktycznej celowości. Zapalenic wstaje, odchodzi bez słowa. On swoje powiedział. Bieżyna wyjmuje z torebki szesnastokartkowy zeszyt. Jest spokojna, ponieważ nie musi już sobie przypominać tekstu. Nie będzie żadnej wypowiedzi. I jest oszołomiona, ponieważ wie, że wypowiedzi nie będzie. Ani tuż przed obiadem, kiedy po uczonych referatach Zapalenic odda głos miejscowościanom, którzy pokażą przyjezdnym Zmarłego, jaki utrwalił się w ich pamięci, prostych ludzi; ani po obiedzie, ani nigdy. Jej mięsiste, obrzmiałe palce ślizgają się po wertowanych kartkach, jakby próbowały rozsunąć pajęczynę bladoniebieskich słów, wyszarpnąć ją z papieru, i pozostawić nagi, pusty zeszyt, w którym trzeba by jeszcze raz wszystko spisać od nowa. Już nie przeciwko referatom, lecz przeciwko Zapalenicowi. Spisać myśl po myśli. Albo nie. Na pewno nie. To nie powinny być myśli. Obrazy. Tak, obrazy, ale one wymagałyby specjalnego zapisu. Więc nie litery, nie kropki, nic z atramentu, żadnej numeracji wspomnień. A Bieżyna wczoraj ponumerowała. Zmarły w jej zeszycie rozsypał się na szereg historyjek, jakie się opowiada u Biegów, o Saszce i tremo, o kredensie i Sosnowskim, o starej pijaczce Klaudii z linii Naraspaszków, co to popijała denaturat i w czasie bombardowania trzymała, klęcząc, zatopiona w modlitwie, klamkę drzwi wejściowych, a wierzyła święcie, że uda się jej uchronić w ten sposób dom Biegów przed zniszczeniem, i tak dalej, w tym stylu. Ponumerowała historyjki. Nr l, o tym, jak Zmarłego omal nie zasypało śniegiem. Nr 2, jak chodził przebrany za czerwonoarmistę, głosząc bolszewickie hasła i śpiewając bolszewickie czastuszki, a potem się ukrywał u niej, aż miejscowościanie uwierzyli, że to był ktoś obcy, jakiś prawdziwy bolszewik ze Wschodu. Nr 3, jak wypił herbatę, którą, po słynnym w całej Miejscowości przedstawieniu teatralnym, reżyserowanym przez Zmarłego, Bieżyna mu w pośpiechu osoliła, i to trzema łyżeczkami; a on udawał, że tego nie czuje; to był jednak niezwykły człowiek. Nr 4, jak… Nie, żadnych takich historyjek. Żadnych słów. Ani słowa. To powinno być bliskie wizji sennej. Plamy? Coś, co oddawałoby trwanie obrazów w pamięci, w mózgu, między tępym łukiem bólu a rozedrganą cięciwą, obrazów zagrzebanych tam na długie lata, zbutwiałych już, rozświetlonych po bokach jakimś pszczelim, ulotnym próchnem; w środku jeszcze twardych. 48 Bryły? Zapis trójwymiarowy, złożony z przedmiotów. Z pamiątek po Zmarłym. No, a przecież cała Miejscowość, myśli Bieżyna, to jedna wielka pamiątka po Zmarłym. A ileż miejscowości innych, piękniejszych i brzydszych, leżało na jego drodze. Całe kraje. Pół świata. Wyjmuje z torebki brązowe, podniszczone zdjęcie. Trzy postaci siedzące na tle plecionych krzeseł i za nimi stojące na tle dębu – jakby się nieco, od wczoraj, cofnęły, weszły w głąb. Zmalały jakoś. Zeschły się może. Jeszcze moment, a obraz umknie jej sprzed oczu niby gasnący ekran telewizora. Kwadrat, mniejszy kwadrat, kwadracik, punkt. Ostry, podobny do gwiazdy. Ale obraz nie znika, postaci na fotografii trwają nieruchomo. Jakież to oczywiste i jakie, mimo to, zdumiewające! Zmarły, pierwszy z prawej, stoi lekko nachylony nad krzesłem, cały w słonecznych plamach. Najwyraźniej widać jego dłoń. Dłoń na ramieniu siedzącej dziewczyny. Reszta zamglona, w rudym dymie, w mlecznych, zbożowych fusach. Kiedy robiono to zdjęcie? Bieżynie wydaje się teraz, iż ustalenie tego faktu ma wagę pierwszorzędną, że byłby to właściwy klucz do sprawy Zmarłego. Było lato, liście dębu są szerokie i gęste. Ale lato którego roku? dalszy ciąg zapisu „A Bieżyna coś wie, czego nie wiedzą inni.” Sylwester siada przy pustym stole prezydialnym. Ogląda popielniczki z błękitnego szkła. Zanurza dłoń w chłodnej gęstwinie paproci. Wydaje mu się teraz, że słyszy: jak tam, w wilgotnym półmroku, nad doniczkowym czarnoziemem tyka jego zegarek. Sylwester usiłuje oddychać równomiernie i głęboko. Jest wyraźnie podniecony. Wdech, bezdech, wydech. Wedle prawideł hata yogi, które zapamiętał z wakacyjnego pokazu w drewnianej, zatłoczonej świetliczce jakiegoś zakopiańskiego towarzystwa krzewienia kultury. Uczyli się potem wytrwale, Renia i on, oddychania przeponą, leżąc na szorstkich kocach na podłodze. Wdech: napięcie przepony. Moment bezdechu, aż powietrze w płucach stwardnieje i zacznie przekrawać od wewnątrz żebra niby szkło. Wyzwalający, długi wydech. Opanowuje w ten sposób zmęczenie po całonocnej podróży. Wstaje. Strzepuje z palców drobne, czepliwe grudki brązowawej ziemi. Ogląda jeszcze raz świetlicę. Rzędy krzeseł. W środku przedostatniego rzędu ta stara kobieta. Samotna, dumna, w granatowym płaszczu, z dużą torbą na kolanach. A Sylwester, można by rzec, przygotowuje się właśnie do podjęcia śledztwa w sprawie kobiety nazwiskiem Bieżyna oraz jej zagadkowej wiedzy–niewiedzy na temat Zmarłego. E, uśmiecha się Sylwester, zaraz śledztwo, szumnie powiedziane! Będzie to, jak większość akcji, które zwykł na własną rękę wszczynać, śledztwo wyobraźni. Żadnych inscenizowanych spotkań, nagabywań, reporterskich sztuczek. Nic z romansu detektywistycznego. To będzie gra wizji. Spacer w polu prawdopodobieństw. Gra myśli, gra słów. I o dziwo: kilka razy już w takiej grze Sylwestrowi udało się wylosować… prawdę. E tam, zaraz prawdę, protestuje, najwyżej strzępek prawdy, szczątek autentyku. „Bieżyna, to brzmi jak nazwa strumienia lub rzeki.” Sylwester rozmyśla leniwie, prawie sennie. Pozwala brzmieniom pomyślanych słów, aby się w nim rozegrały do końca. Zęby już potem nie przeszkadzały mu w pracy. Gra skojarzeń: Bieżyna i rzeka. Nad brzegami Bieżyny. Historyczne pole bitwy pod Bieżyną. Ujarzmienie olbrzymiej Bieżyny. Stan alarmu przeciwpowodziowego w miejscowościach położonych nad Bieżyną. Oddziały wojska, transportery, czołgi. Robotnicy w białych kaskach. I tak dalej. I narasta w nim oto uczucie, którego boi się przecież, a które sam umyślnie prowokuje. Uczucie obcości zmysłów. Nie obcości otoczenia, lecz swych własnych zmysłów. Traci nad 49 nimi kontrolę. Stwierdza nagle, że jego zmysł dotyku słabnie i zamiera, jakby cierpł, ściera się niby sucha ziemia z palców. Zsuwa się z powierzchni całej skóry. Miękko, delikatnie. Jego ciało, owszem, nadal odbiera sygnały swej obecności wśród rzeczy. Gładkość, chropowatość, ziąb. Ale Sylwestra nic to nie obchodzi. Nie przyjmuje tego w ogóle do wiadomości. Przestają pracować oczy. Dotyka przedmiotów spojrzeniem, o, choćby teraz jego wzrok roztrąca widziane za oknem mury wąziutkiej uliczki, kurczy się w ostrym słońcu, zielonkawym od bielonych świeżo tynków, i mimo to nie wbiera w siebie żadnego wyglądu, nic, nie porusza przestrzeni tak, jak powinien, aby zaczęła się wreszcie przemieszczać, wchodzić w głąb oczu, głębiej, w mózg. Jest nieważki. Sylwester jest nieważki. Składa się z dwóch tylko tworzyw. Z myśli i ze słów. „Nad brzegami Bieżyny, wśród olbrzymich jeżyn”, bawi się wciąż Sylwester. Ale czy można to nazwać zabawą? Czuje się w tej chwili tak, jak przed dwudziestu z górą laty, kiedy to przyniesiono wiadomość, że nieopodal wsi Dobra Szczecińskie stało się nieszczęście. W lesie, na szosie granicznej, został zastrzelony jego ojciec. Zaraz za rozlewiskiem dziczejących malin, w ich trupim zapachu, w ruchliwych przezroczach ich opitego słodyczą robactwa. I wtedy on – czy to mogła być wówczas zabawa? czy obrona? – ośmioletni Sylwester, płowowłosy mały Zabużanin z równo przyciętą nad oczami grzywką, ostrzyżony tak, jak wszyscy chłopcy w jego wieku w miejscowości nad rzeczułką W., i jak nikt nie strzygł dzieci tutaj, na Ziemiach Odzyskanych, postanowił, że poprowadzi śledztwo sam. Następnego dnia, lub może nieco później, założył specjalny zeszyt. Ej, nie, przypomina sobie teraz Sylwester, to był złocony poniemiecki album z kolorowymi rysunkami upolowanych kuropatw i innej pierzastej dziczyzny, na każdym rysunku poprzytwierdzanej do ścian głowami w dół. Racja, pamięta, powyrywał te obrazki. Pozostały nagie, sztywne, kremowe, kartonowe karty. Racja, to był album. Więc w tym albumie właśnie wydzielił dwie rubryki. Nad pierwszą, zdaje się, wykaligrafował tytuł „podejrzani”, a nad drugą „dowody winy”. Dalej jednak Sylwestrowe „śledztwo” już się nie posunęło. Nie miał ani dowodów, bo i skąd?, ani odwagi, by wpisać, bodaj na próbę, czyjekolwiek nazwisko w rubrykę „podejrzani”. Żaden człowiek nie nadawał się po prostu do tego, aby go sobie wyobrazić, jak ukrywa się w gęstych zaroślach, nasłuchując robactwa wychłeptującego sok z przywiędłych malin, jak zlizuje prędko krew z zadrapań na dłoni, jak wychodzi na środek szosy, jak celuje potem długo, spokojnie, w ojca jadącego samochodem, strzela, nie!, nikt ze znajomych, wykluczone, nie do pomyślenia. Może tego nie zrobił człowiek? Może to była zabłąkana kula? Obydwie rubryki w albumie pozostawały puste. Im dłużej wpatrywał się w album, tym gwałtowniej rozrastały mu się w oczach słowa. Same słowa. (To jego przeklęte słowiarstwo, za które grzmocą go dziś z prawa i z lewa!) Podejrzani i dowody winy. Podejrzani i dowody winy. Zajmowały sobą mózg, buczały w głębi uszu. Wirowały w półmroku przestronnej jadalni. Zżerały całą połyskliwość kaflowego pieca. Buzowały pod żebrami mosiężnego psa na biurku ojca. (Nie lubił tego psa.) Wtapiały się w klawisze w brązowym pianinie. I wirując, krążąc, zdawały się pękać, deformować, czy, jak to wtedy prościej określał Sylwester, przeinaczać. Przeinaczały się najdziwniej. Podejrzani i dowody winy. Podejrzani i dowody winy. Ujrzani u wody. Winowody pod urzami. Jeszcze dziwniej. Dywiny owodu inajrze. Do tego stopnia potrafiły się przeinaczyć! Sylwester czuł się, jak i teraz, lekki, ulotny, sypki. Człowiek–puch. Powtarzał półgłosem wciąż nowe i nowe kombinacje brzmień, w których zapalały się i gasły nowe, niepokojące wiązki znaczeń. Ejże, ani u wody? i ani podani do winy? – Ty co? – pytała mama. – Modlisz się? Co ty bormoczesz pod nosem? – Ja nie bormoczę, jak tak… – odpowiadał spłoszony Sylwester, czując jak paląca, malinowa czerwień wzbiera w nim gwałtownie, rodzi się gdzieś u nasady szyi, wpełza liszajami 50 na policzki. Zmysły wracały do przerwanej pracy. Odzyskiwał ciężar, dotyk, wzrok. W ustach rozpoznawał ślad smaku jabłka czy cukierka. – Zjeżdżają się, zjeżdżają – woła z głębi sali Zapalenic. Od okien wychodzących na dziedziniec wieje gwar. Rozedrgany, wibrujący. W szeroko otwartych drzwiach świetlicy staje grupka mężczyzn w czarnych, prążkowanych garniturach. Podobni do siebie jak rodzeństwo. Jeden wcisnął między kolana grubo wypchaną teczkę ze świńskiej skóry. Zgięty, w półprzysiadzie, szuka w niej czegoś nerwowo. Wyjmuje piżamę w żółte pasy, mydło owinięte w plastikową folię, plik gazet. Mężczyźni zaglądają do świetlicy. Nie wchodzą. Błądzą wzrokiem po wysokich ścianach. Bladzi jacyś. „A Bieżyna coś takiego wie, czego nikt inny nie wie.” Czy Sylwestrowi przyszło kiedykolwiek na myśl, że to on jeden – w całej Polsce! – ma prawo wiedzieć o Zmarłym absolutnie wszystko? Nie, nigdy. Pod hajrem. Zresztą… Sylwester wzrusza ramionami. Żyją przecież przyjaciele zmarłego poety. Pamiętają rozmaite szczegóły. Że to, że owo. Że Zmarły nosił muszkę w białe grochy, że recytował wiersze monotonnie, sztucznie podniesionym głosem, przez nos. Ze w życiu nie tknął skopowiny. Że, że… Że w sytuacji krytycznej umiał zachować twarz. I że w innej znów krytycznej sytuacji całkowicie się zagubił, rozhisteryzował, i zeszmacił w końcu, dał się zgnoić. O! przyjaciele dobrze pamiętają. Po to są. Ich tworzywo to brąz. Nabrązowić, nabrązowić, tu i ówdzie przebrązowić, potem zacząć odbrązawiać, aż się wszystko do szkieletu rozbrązowi. „Nie mój dział”, myśli z dumą Sylwester, „inna branża”. Zresztą… Urodził się w tym samym roku, w którym Zmarły został aresztowany. Cóż on może wiedzieć? Jaką nosił muszkę, jaką nosił maskę, jaką nosił twarz. Kiedy Zmarły dogorywał w klinice więziennej, Sylwester miał dwa lata. Dwa latka. Gorączkował, zdaje się, że właśnie wtedy pogryzł bombkę choinkową, o czym to w jego rodzinie opowiada się do dziś. Zmarły. Zmarły. Zmarły to dzieła Zmarłego. Poematy, wiersze, manifesty. Pierwodruki, mikrofilmy, fotokopie. Przegryzał się przez tę wielką górę tak, że momentami odnosił wrażenie, iż on sam, Sylwester, to wszystko napisał. „Worałem w niego sporo zdrowia”, myśli teraz z satysfakcją. Worał. Uparł się, że musi mieć pudło do fiszek. Koledzy z jego branży pracowali w domu przy eleganckich, rozsuwanych pudłach. Kupił pudło. Ponacinał papieru. Różne gatunki i barwy. Papier listowy, karton, bristol, okładki zeszytów. Co znalazł. Ustalił porządek zapisu cytatów. Skomplikowany system haseł, znaczków, grup i podgrup. Powstał rodzaj partytury o notacji tak zawiłej, że nie sposób było z niej cokolwiek „zagrać”. Wkrótce zagubił się w swych fiszkach. Postanowił odnowić styl pracy badawczej. (Styl dialogu ze Zmarłym, jak mawiał.) Zaczął posługiwać się dużymi płachtami papieru. Notował przy kolejnych hasłach odpowiednie numery stron. Skupiska cyfr, jak miasta, łączył ze sobą liniami. Coraz gęściej i coraz zawilej. Godzinami wczytywał się potem w swoją „mapę”, w swój atlas świata Zmarłego. Wydawało mu się, że wyciąga z plątaniny linii sekretne symbole, utajone sensy… Bawił się? Jak zwykle: tak i nie. W przemęczeniu, zasypiając, śniąc, widział góry atlasu Zmarłego, które w śnie przybierały kształt gigantycznych praptaków, kopalnych paproci, i linie odklejały się od papierowej gleby i tworzyły w powietrzu autonomiczne struktury, granatowe i zielone, ni to pasma lasów, ni to transportery w pościgu za nieprzyjacielem, podczas gdy on sam, choć oglądał ten chybotliwy obraz z dołu, znajdował się jednocześnie na najwyższej, najcieńszej spirali, będącej jakby utrwaloną w chmurach linią jego lotu, wykonaną raz z blachy, raz z tuszu, po czym niebo rozbijało się o sufit, wtedy budził się, struktury snu kurczyły się do rozmiarów trzech żarówek, żarzyły się w lampie, którą zapomniał był zgasić przed snem. „Noc mam z głowy”, stwierdzał ponuro Sylwester. Wiedział, że już nie zaśnie do świtu. Wychodził do łazienki, zgęźlały i zły. Płukał usta zimną wodą. Niekiedy rozpuszczał w niej odrobinę bułgarskiej, ostro piekącej pasty do zębów „Pomorin”, która paliła język przesycony tytoniowym kwasem. Pomagało. Siadał przy powiększalniku. Czytał – po raz który z rzędu? – mikrofilmy publikacji Zmarłego. Czarnobiałe negatywy liter o wymyślnych krojach. Niemy 51 film, który ożywał w jego wyobraźni, poruszając umysł powolnym przepływem rozjaśnionych do białości wizji. Powiększalnik prędko się rozgrzewał, trzeba było co kwadrans przerywać lekturę. W spalonym powietrzu pachniało filmową emulsją. Powietrze, łamliwe, szkliste, kieliszkowe, falowało nad stygnącą blachą, jak nad szosą w skwarny dzień. Odwiedzała go często matka. Przynosiła zwykle coś słodkiego, wiśnie w czekoladzie albo ciastka, różowe i duże. Zawsze „coś” ze słodyczy, ale nigdy „cokolwiek”. Uznawała tylko takie produkty, które mogła traktować jako swoje, wybrane, otoczone czymś w rodzaju przyjaźni. Przyjaźń z wiśnią, przyjaźń ze swoim gatunkiem tkaniny, ze swoją barwą atramentu? Tak. Swój kolor, swój smak, swoją alejkę w parku szanowała z oddaniem niewiele mniejszym niż swój zawód, swoich sprzymierzeńców ideologicznych, swojego spikera, swojego posła na sejm. Nie potrafiła tylko lubić tej czy innej rzeczy, ona Lubiła, przez duże „L”. I przez duże „N”, najintensywniej, umiała też Nienawidzić. („Ty, co mi podtykasz pod nos marmoladę? Ty przecież wiesz, że ja ją nienawidzę.”) Sylwester podczas tych odwiedzin relacjonował drobiazgowo aktualny stan pracy nad „Umarlaczkiem”; tak nazywali Zmarłego w chwilach rozbawienia. Drobiazgowość opowieści stanowiła ważny moment ceremoniału ich spotkań. Oboje organicznie nie znosili chaosu wśród słów. („A ty weź i opowiedz człowiekowi wszystko po kolei, z czuciem, z sensem, po porządku. Rozumiesz? żeby nie wyszła z tego kasza.”) I syn opowiadał. Lepił z mozołem narrację, dbając o to, by każdą myśl wyprzedzającą bieg przedstawianych wypadków natychmiast sygnalizować („o poczynaniach Tamtych opowiem ci dokładnie w dalszej kolejności”), żeby każdy otwarty dla dygresji nawias zamknąć w porę, dokładnie jak okno na noc, zaryglować, jak na zimę, uszczelnić. Cudze słowa przytaczał na modłę aktorską. Przeistaczał się na moment w obcą postać, imitował jej gesty i głos, zachowując ostrożny dystans. Nie przestawał namiętnie gardłować nawet wtedy, gdy musiał wybiegać do kuchni: pozostawiał szeroko uchylone drzwi i, przekrzykując syk pary w pogiętym, blaszanym czajniku (parokrotnie już, w roztargnieniu, spalonym nieomal na sadzę) wydobywał z siebie zdania, owszem, czyste pod względem składniowym, ale nadmiernie wydłużane w czasie trwania. Krzyk rozciąganych słów wiązł w krtani. Wypijali potem po dwie szklanki herbaty koloru ciężkiego wina. („A cukier u ciebie w domu jest? Bo ty wiesz, ja muszę z cukrem”.) Utarło się, że najpierw należy przekazywać sobie wiadomości pomyślne, potem neutralne, „takie sobie”, a dopiero na ostatek – złe. Unikali przy tym przykrych zaskoczeń. – Są plusy, ale są i minusy – uprzedzał zawczasu Sylwester. – Zaczynaj od plusów – mówiła wówczas matka. Sylwester opowiadał o „plusach”. W pokoju robiło się przytulnie i słonecznie. Oboje czuli się jak dawno temu nad rzeczułką W., kiedy to – o ćwierć wieku młodsi – pracowali pod wietrznym niebem po raz pierwszy razem, matka i syn, utrudzeni wielogodzinnym przerzucaniem srebrnych usypisk nasion słonecznika na platformy wagonów i, szczęśliwi, siadali potem nad urwistym brzegiem, aby zjeść duży placek z miodem i pooglądać karasie, które w przerażonych pyszczkach unosiły świetliste krążki pachnącego ciasta; matka rozkładała na trawie list; Sylwester pokazywał palcem pojedyncze rządki liter, raz w górnej części arkusza, raz u dołu, raz w samym środku, raz przy marginesie, i matka odczytywała „na wyrywki” to, co znali już na pamięć: „…pociągiem przez Kijów…”, „…sprawa wzięła pomyślny obrót…”, „…kochający mąż i ojciec…”, „…zawiozę do Polski…”, „…i podarek dla Sylwestra, a dla Ciebie pianino…”. List od ojca to był w ich życiu pierwszy wielki „plus”, od tylu lat, drogocenny i złoty niby krzyż zasługi… Teraz, o ćwierć wieku starsi, ulegali przyjemnemu złudzeniu, że oto powietrze wokół nich nagrzewa się tym samym słonecznikowym ciepłem, pachnie trawą, i wystarczy zamknąć oczy, aby popłynęły coraz szersze i szersze, wodniste obręcze, rozkołysane tuż nad żywym srebrem wesołych karasi. 52 Sylwester wtajemniczał ją w szczegóły życia swego środowiska. Mówił: „my”. Owo zaś „my” akcentował dobitnie. Nie, on nie jest sam. Nie żyje jak odludek. Ma przyjaciół. („Nie miej stu rubli, a miej stu przyjaciół”, mawiała często matka.) Pokazywał listy i kartki pocztowe, proszę, to z ostatnich dni. W branży Sylwestra jest sporo ludzi, z którymi czuje się dobrze, którzy myślą podobnie jak on i mają te same dążenia. Mama nie uwierzy, jak niekiedy, przy przypadkowym spotkaniu nie mogą się ze sobą nagadać, dosłownie, przesiadują w pokoiku hotelowym czy przy piwie na dworcu do rana, i wciąż „co robisz”, „co robisz”, „ja to”, „a ja to”, „ja próbuję tak”, „a ja zamierzam tak”. Pierwszorzędni faceci. To się liczy. Jak pomyśleć, to właściwie liczy się jedynie to. Chce się żyć. Naprawdę, chce się żyć. Chodźby Staszek Zdzuj. A tak, ten osławiony Zdzuj, którego w czasach licealnych nazywano Duchem Wiecznym Rewolucjonistą. Niesamowity gość. Zaczęło się to na studiach. Zarobkowało się wtedy, jak kto mógł, tam odczyt – nieodczyt, tu korepetycje – niekorepetycje, byle do pierwszego, na pół czarnej i na jakąś książkę. Pewne prace Sylwester załatwiał Zdzujowi, pewne prace Sylwestrowi organizował Zdzuj. Normalnie. Koleżeńska wymiana usług. Nic osobliwego. Wkrótce ich życiowe drogi się rozeszły. Staszek wciągnął się w reportaż, w teatr, w film. Rzuca go po całej Polsce. Nie widzieli się już dokładnie pięć lat. Pisują do siebie rzadko i zdawkowo. Ktoś by rzekł, że więzy koleżeńskie pękły. Otóż nie. Co pewien czas, mniej więcej dwa razy do roku, Sylwester otrzymuje z rozmaitych klubów, bibliotek powiatowych, z wojska, z geesów, z przyzakładowych świetlic zaproszenia na prelekcje. Nie tak dawno dostał list aż z Olsztyńskiego. Jakaś szkoła pielęgniarek czy położnych zapłonęła ochotą poznania twórczości Zmarłego. I w każdym zaproszeniu Sylwester czyta niezmiennie to samo: „nadto nadmieniamy, że Szanownego Pana polecił nam redaktor S. Zdzuj”! Duch Wieczny Rewolucjonista. Po co on to robi? Działa absolutnie bezinteresownie. Staszek Zdzuj. Sylwester podejrzewa, że zaproszenie go do Miejscowości to jest także inspiracja Zdzuja. Strasznie fajny facet. „A wiesz, – mówiła matka – on jest tobie naprawdę życzliwy. Widzisz, Sylwek. Jeszcze tacy ludzie jednak są.” Przekrawała łyżeczką ciastko, różowe i duże, jak gdyby chciała się podzielić swymi łakociami ze „strasznie fajnym” Staszkiem. Wkrótce „plusy” się wyczerpywały i Sylwester milkł. – No, a teraz minusy – upominała się matka. Minusy… W pokoju robiło się jak gdyby chłodniej. Czuło się wilgoć. Cukier od tej wilgoci wydawał się twardszy i mniej biały. Przypominał topniejący śnieg. Światło bijące od szyb odsłaniało nagle w sobie całe rojowisko drgającego kurzu. – Nie ma o czym mówić – bąkał Sylwester. – Jak to: nie ma o czym mówić? – w tym momencie twarz matki bladła. – Drobiazg. – A ja po twoich oczach widzę, że nie drobiazg. Próbował się uśmiechnąć. Szeroko, niefrasobliwie. Ale to nie pomagało. Matka rozcinała ciastko na coraz drobniejsze kawałki. – Ty może, Sylwek, zapomniałeś, że ja jestem twoją matką? A dla matki najważniejsza jest prawda. Tak to tak. Nie to nie. Masz sukcesy, opowiadaj o sukcesach. Czego się krępować? Nikt nas tutaj nie słyszy. A spotkały cię nieprzyjemności, trudno, i nieprzyjemności po kolei wykładaj na stół. Mówiąc to, ścierała dłonią ze szkła na stole okruchy tytoniu i ciasta. Jakby chciała oczyścić miejsce, na którym syn zacznie zaraz wykładać swoje nieprzyjemności. – Inaczej w ogóle nic nie ma sensu. Ty wiesz. Co na umyśle, to i na języku. Zatajać w sobie, dusić, po co? – Tylko się nie denerwuj, mamo – prosił syn. – Bo to naprawdę drobiazg. Otóż tak. Hm. Więc. Znów zaczynają trochę szumieć. Tamci. Aluzyjki, domyślniki, cichcem, chyłkiem. Nic nowego. Hm. 53 Słuchała go z twarzą, na której, w przekonaniu tej kobiety, nie wyrażało się nic. Mięśnie brwi, mięśnie warg trwały w zupełnym bezruchu. Jak gdyby nałożyła sobie właśnie na twarz maseczkę kosmetyczną z rozduszonych truskawek czy z plasterków surowego ogórka. („Widzisz, Sylwek, jak prosiłeś, wcale się nie denerwuję.”) Obcy człowiek, być może, uwierzyłby w jej spokój. Ale nie Sylwester. Wiedział, co przeżywa jego matka. Szczytowe napięcie emocji. Najszlachetniejsze i najmocniejsze. Oto bezgranicznie solidaryzuje się ze swoim synem i całą sobą zaczyna nienawidzieć Tamtych. („Ja bym ich wymordowała bez litości.”) Sylwester nie miał wyboru. Musiał opowiedzieć wszystko. Fakt po fakcie. Minus po minusie. – Jednym słowem, już nam, zdaje się, rozwalili jedną imprezę. Tylko się nie denerwuj. Wszystko szło jak po maśle. Plan, kosztorys, dotacje na księgę. Oczywiście, mówiono, róbcie, kształcie się, wy, nasz młody narybek, nasza przyszłość, ciu–ciu–ciu, bu–bu–bu. Sam miód. My w euforii. Listy, referaty, ruch, zarwane noce, płomień. I tu nagle ni stąd ni zowąd – trach! Wszystko trzeszczy, pęka, rozłazi się i leci w przepaść. Nikt nic nie wie. Jakiś ważny referent od dwóch miesięcy nie ma czasu dla żadnego z nas. Jakaś ze wszech miar niezbędna pieczątka nie może w żaden sposób odcisnąć się na naszym kosztorysie. I tak dalej, w tym stylu, w kółko, do obłędu. Wyć się chce. – Mów, ja słucham. – Co tu mówić? Robota Tamtych. Ach, wiadomo, nie ma świętych. Ani Tamci nie są święci, ani my nie jesteśmy święci. Tu idzie na noże. Jak u Jesienina, pamiętasz? „No i ja kogo nibut’ zarieżu”. Tamci pogardzają naszym sposobem myślenia. My to dla nich moda, nowinkarstwo, snobizm. Towarzystwo komputerów. Hale maszyn do rozgryzania tekstów. I w porządku. To jest życie. Bo i my odnosimy się do nich z pogardą. Nie da rady inaczej. Boże, co my na nich czasem wygadujemy! Aż głupio powtarzać. Beztalencia, konserwatyści, obskuranci. Nic z Wersalu, mamo. I to jest także, uważam, w porządku. Jak na noże, to na noże. Tylko że nóż nożowi nierówny. Widzisz, mamo, inaczej rżnie się nożem naukowym, inaczej nożem obelgi, a jeszcze inaczej nożem ideologicznym. Tamci wpadli na pomysł, żeby nas ostatecznie dorżnąć, i to dorżnąć ideologicznie. – Ide… – matka zaczynała głęboko oddychać. Musiało ją to męczyć: przyciskała do szyi miękką dłoń, jakby próbując uciszyć burzącą się w środku krew. W życiu Sylwestra było dotychczas troje ludzi, którym udawało się dokonać cudu, mianowicie, spalić w nim, bodaj na chwilę, ową ciężką, warowną barierę wstydu. Matka, pewien pisarz o sparaliżowanych nogach, nie żyjący już od kilku lat, i ostatnio ta niezwykła dziewczyna, niezwykła w swej genialnej zwyczajności, Renia. Wstyd był najmocniejszym uczuciem, jakiego doznawał Sylwester. Wstydził się myśleć o sobie jak o kimś, czyje poczynania podlegają ocenie. I dodatniej, i ujemnej. Myśleć, a już nie daj Boże – głośno mówić. To był lęk przed chorobą ambicji. Strach przed wyczekiwaniem na pochwałę czy nagrodę. („Jeżeli kiedyś, nagle, okaże się, że ja, Sylwester, cały swój wysiłek zużywam na to, aby być chwalonym, i przede wszystkim na to, tylko i wyłącznie na to, i jeżeli stanie się tak, że będę żebrał o uznanie, błagał o poklask, prosił kogokolwiek o wdzięczność, no to ja chromolę, to będzie mój żałosny koniec, moje dno.”) – No niestety – mówi teraz Sylwester. – Ideolo, ideolo. Wypróbowany mechanizm. Deklaracje przecież nic nie kosztują. Co to, tajemnica? Ilu mamy takich? Niech sobie ludzie robią swoje, jak umieją najlepiej, niech tyrają dniami i nocami, harują jak woły, ciemny motłoch. Gość przygląda się. Czatuje. On inaczej urządzi sobie byt. Nie jest w ciemię bity. Byle nadarzyła się sposobność. Cztery deski, nie trumna – trybuna, metr czerwonego płótna, przyczaić się, zebrać siłę w mięśniach, skok, hops! już siedzi. Co? Akrobata. On się zdeklarował. Nie wyrzuci się go przecież, a? Taki chętny, taki pryncypialny. W środku ani drgnie. Żadnych wahań, wątpliwości, bólów. Bo i co w nim ma drgać? mózg? serce? On ma język. Wyuczony. Wkuć kilkanaście haseł, metafor, wynotować na karteczkach, i do dzieła. Tylko, do jakiego dzieła? Czymś się trzeba wykazać. Inni obserwują. Wykazywać się pracą? Ehe, he! Po co 54 wykazywać się pracą, a nie na przykład czujnością? Gość znów wisi na mównicy. Widzisz jego mordę? Sam intelekt. Słyszysz jego głos? Sam kryształ. Towarzysze i obywatele! W szczerej, ale krytycznej atmosferze musimy wskazać palcem wszystkie nasze bolączki, bo jak mówi ludowe przysłowie, my nie z soli i nie z roli, ale z tego, co nas boli. Zapytajmy otwarcie, towarzysze, czy nasz młody narybek naukowo–badawczy, wykształcony za ciężkie pieniądze klasy robotniczej i pracującego chłopstwa, zabiera się do rozgryzania literatury pięknej w sposób jedynie słuszny? i czy nie gryzie on tak, aby podgryźć fundament, na którym stoimy? i komu jest takie gryzienie na rękę? kto na tym usiłuje wyostrzyć swoje, nienajlepszej jakości, ząbki? – Oni tak o was mówili? no, ja ci powiem, i swołocze to są. Ja by ich wszystkich… – Tylko się nie denerwuj. Nie wiem, czy to akurat mówili, ja teraz improwizowałem, ale wiem, że ku temu zmierzają. Matka dopijała herbatę. Sylwester znów próbował się uśmiechać, choć nastrój matki udzielał się z wolna i jemu. Zapalali papierosy. Matka swoją ustnikową „słomkę”, syn swojego żołnierskiego „gwoździa”. – Ty mnie, Sylwek, posłuchaj uważnie. Dzieci nie lubią, kiedy rodzice wtrącają się do ich spraw. Dawniej tego nie chciałam zrozumieć. Na starość zrozumiałam. Wiek żyj, wiek ucz się, durniem umrzesz. I ty mi wierz, ja się naprawdę cieszę, że w końcu zrozumiałam. Widzisz, mieszkamy oddzielnie, i mimo to jesteśmy przyjaciółmi. Przecież to fakt? Przecież nie zobojętnieliśmy dla siebie? Ty posłuchaj, Sylwek… Teraz była opanowana, spokojna, skupiona. Sylwester wyobrażał sobie, że matka właśnie tak wygląda w swym laboratorium, wśród kilkunastu podgrup ludzkiej krwi na szklanych płytkach i w probówkach. – Jest jedna rzecz – mówiła dalej. – Ty koniecznie, słyszysz, musisz pójść, gdzie trzeba, i wszystko otwarcie wyjaśnić. Syn z napięciem kontrolował własne reakcje. Zależało mu głównie na tym, aby w porę opanować odruch wzruszenia ramionami. Odkąd siebie pamięta, matka obrażała się, ilekroć w odpowiedzi na jej radę wykonywał ten gest. W dzieciństwie, prawdę mówiąc, obrywał za to raz po raz po łapach. – Nigdzie nie pójdę i nic nie będę tłumaczył. – Wielka szkoda. – Nie, nie szkoda. – Nie, szkoda! Gotowa była jednak się obrazić; musiał natychmiast przejąć inicjatywę w swoje ręce, błyskawicznie osaczyć ją słowami, wskazać inny aspekt całej sprawy, zanim zdąży utrwalić w sobie myśl, że syn nadużył jej przyjaźni. – Mamo! Nie skończyłem. Bardzo cię przepraszam! Czasem się wygłupiam. I nie zawsze w odpowiedniej chwili. Jest inna rzecz. Poczekajmy do Uroczystości. Poczekajmy do Uroczystości. To ma być duża impreza. Duża impreza, dla szerokiej publiczności. Około stu osób. Poczekajmy, czy mnie zaproszą. Czy zatwierdzą. Podpadniętego nie puszczą. Niepodpadniętego puszczą. Lada dzień to się przemiażdży. I wyklaruje. Zgoda? Po co wyważać drzwi otwarte. Powiedz, czy nie mam racji? Prawda, że tak będzie lepiej? „Worałem – powtarza teraz młody badacz z satysfakcją – sporo zdrowia w Zmarłego.” Czuje ostre, typowo poranne łaknienie. Zjadłby coś. Ale każda potrawa, jaką sobie usiłuje wyobrazić, budzi w nim nieprzezwyciężalny wstręt. „Zafajdany inteligent – uśmiecha się Sylwester – wstrętny pieszczoch, brzydki pies. A fuj, a fuj!” Siedzi obok Bieżyny. O Boże! Siedzi obok Bieżyny. Tuż za jej plecami. Niesamowita historia. Sylwester nie potrafi odtworzyć w pamięci, jak to się stało: jak zawędrował aż tu z drugiego końca sali, spod chłodnych paproci w doniczkach owiniętych w czerwoną bibułę? jak się poruszał? jak odsuwał krzesła? jak siadał? nic. „Co jest? Skleroza? W moim wieku?” 55 Jednego jest pewien. Rozmyślając nad własną pracą ani na chwilę nie przestał zajmować się sprawą Bieżyny. Mało. Wysnuł na jej temat jakąś hipotezę. Doszedł do pewnych ustaleń. Czymś się przejął. Rany boskie! „Zaraz. Tylko spokój, proszę.” Prowadził przecież swoje śledztwo przez ten cały czas – gdzieś na dalekich pobrzeżach myśli. Coś tam ścigał, we mgle, na rozedrganej linii widnokręgu. Wyjmuje z kieszeni prochowca, który trzyma na kolanach, dużą pomarańczę. Nacina skórkę żyletką. W równych odstępach, jakby rzeźbił globus, południki i równoleżniki. Pod palcami czuje chłodny sok. Nie potrafi opanować myśli. Wyskakują pojedyncze zdania, bezprawnie, bez związku z czymkolwiek. „Předevšim třeba si uvědomit, – stwierdza nagle Sylwester, – že estetická funkce nesměruje k plněni žádného praktického úkolu.” Rozrywa w palcach chłodne mięsiwo owocu, jedną połówkę wkłada do ust, przeczekuje ból zębów o spękanym szkliwie, i zaczyna wolno ssać słodkawy sok. To pomaga. Sylwester już wie, jaką to wykoncypował sobie hipotezę, i czym się później tak przejął. Oczywiście, Bieżyna i Zmarły. Dziecinnie prosta sprawa. Co ich mogło łączyć? Prawdopodobnie to samo, co łączy dziś Renię i Sylwestra. To, co łączy zwykle dwoje młodych ludzi. I tu zaczynają się problemy. Zapytajmy, ile to już lat temu Zmarły opuścił Miejscowość? Strach pomyśleć. To było przed pół wiekiem. Liczmy dokładnie, i Sylwester liczy, wtapiając się po uszy w szeleszczący potok wyszeptywanych liczb …przed czterdziestu ośmiu laty …liczy …albo, z dokładnością do miesiąca, pi… pi razy oko, no… przed czterdziestu, powiedzmy, dziewięciu …plus minus …wtedy to nasz poeta, autor pierwszego zbiorku wierszy, który wydał był w szczuplutkim nakładzie – pod ponurym pseudonimem „Zmarły”, przeniósł się na stałe do… Przed ilu, przed ilu?… przerywa sam sobie Sylwester,… chyba się nie mylę, no tak… nie chce być mniej,… przed około pięćdziesięciu jednak laty, zgadza się… Nigdy nie miał głowy do dat, do arytmetyki, do cudzych życiorysów. Z własnym się ledwo potrafił uporać. „Ja nie biografist, ja tieorietik”, uśmiecha się teraz. Mniejsza z tym. Wychodzi niecałe półwiecze. I to półwiecze jak w pysk strzelił. Sążniste, tłuste, nabuchane ludzką krwią. Sylwester z trudem połyka wyssany, smakujący teraz jak papier, kłąb pomarańczanego miąższu. Oblizuje wargi. Fajna rzecz, owoce południowe. Jeżeli się kochali, Bieżyna i Zmarły, to kochali się pięćdziesiąt lat temu. Ale co to było? Co za miłość? Mogli się pokochać raz. No, raz. A dla niej mógł to być ten pierwszy raz. O, taka hipoteza, pewien wariant. Potem Zmarły wyjechał. Były jakieś listy. Jakiś jeden wiersz. Może ten: I tyle dumy ma twój każdy ruch, I tyle cichej, smutnej katastrofy. Sylwester widzi w tym wierszu Bieżynę. Młodszą o pięćdziesiąt lat. Musiała być wtedy piękna. Widzi ją nieostro, niedokładnie. Jakie sukienki wtedy się nosiło? i zwłaszcza: w co ubierały się dziewczęta tu, w Miejscowości. „No proszę. Antybiografista w opałach. W co ja brnę?” Brnie jednak dalej. Pokochali się, wyjechał, były listy, był wiersz. I co teraz? Teraz zaprasza się tę kobietę, żeby mianowicie co? Żeby nam opowiedziała o sobie i Zmarłym? Sylwester pociera szyję zwilgotniałymi od potu palcami. Powariowali, myśli. Są bez litości. A wariat numer jeden to jest Zapalenic. Ze wspomnień Bieżyny może wyjść absolutnie żałosna historia! I nie ma ratunku. Za późno. Sylwester nie podejdzie do Zapalenica. Nie powie wprost, tak i tak, szanowny gospodarzu powiatu Miejscowość, dajcie spokój tej starej kobiecie. „Chyba, że przesadzam”, myśli młody badacz. O niczym innym nie marzy, byle by się okazało, że istotnie przesadzał. 56 ujawnienie 3 To się powtarza nieustannie: każde kolejne zdanie tej powieści rodzi natychmiast wątpliwość – czy warto? czy słusznie? i czy sprawiedliwie? Wątpliwości osaczają tekst. Wyziębiają w nim wszystkie słowa. Wdzierają się brutalnie w nagą, rozedrganą myśl o słowie, którego jeszcze nie ma na papierze. Przenikają w ów domysł niezwerbalizowany, mglisty, niby ból, trwanie, sen, gorączka, żywy, biologiczny, oplatany jedynie kłębami mowy i niemowy, braku głosu, pustki po nim. Pozostaje zwątpienie. Gorycz. Pusty śmiech. Przeglądam brudnopisy i ogarnia mnie naraz pusty śmiech. Co, ja to napisałem, nie! A często bywa tak: ledwo zacznę układać sobie w głowie coś, co mogłoby ewentualnie okazać się w przyszłości tekstem, i oto naraz, bez ostrzeżenia, na odlew, światłem w oczy, pięścią w szczękę, łu–bu–du, pusty śmiech sieje we mnie i wokół absolutne spustoszenie. Nie, ludzie, ja to zamierzam napisać? serio? i będę miał odwagę drukować? i dać Tobie, żebyś przeczytał, przeczytała? Co za niedorzeczność, co mi jest, doprawdy, śmiechu warte. To się powtarza, ale nie stanowi reguły. Nie chciałbym Ciebie zadręczać swoimi porażkami. Może B. ma rację? może ja rzeczywiście zbyt często zwierzam się z klęsk, a zbyt rzadko dzielę się tutaj uczuciem radości, którego przecież doświadczam raz po raz, i to tak intensywnie, że – jak powiada mój Sylwester – chce się żyć, naprawdę, chce się żyć i pisać. Nie wiem. To znaczy, wiem, wydaje mi się, że już troszeczkę wiem, dlaczego tak się ze mną dzieje. Popatrz na te słowa. Nieruchome, chłodne, rozmnożone w iluś tam egzemplarzach. Już nie moje, lecz Twoje. Każde słowo, które czytasz w tej oto książce, pokonało kiedyś własną śmierć. Otarło się o nią – we mnie. Żyje – wyratowane z katastrofy. Wywiezione karetką z masakry. Lub umknęło samo, bestia, spod kół, po nasypie, cudem, pod kołami mechanizmów tłumienia, biegło zbożem, w pełnym iskier żwirze, jeden skok, sus, w kartoflisko, w suchy wrzos, na papier, i jest. Ostało się. Jak mówią dzieci: stoi napisane. Wylizało się z ran. Widnieje tutaj, czyste, wykąpane w tłustej farbie drukarskiej, pachnące, kosztem tylu słów innych, pomiażdżonych, uduszonych, zagazowanych w komorze złego śmiechu. Czy pamięta swoją śmierć? Pamięta autor. I kto mu zaręczy, że postępował ze słowami sprawiedliwie? że musiał wymordować jedne, a ocalić drugie? nie odwrotnie? Słowa, słowa, słowa. Nie powinno to Ciebie zniechęcać, nie o same słowa bowiem toczy się gra. Słowo w powieści to nie „słówko” w pozłacanym leksykonie, w indeksie terminów, na fiszce krótkowidza–filologa, w krzyżówce, w „rozmówkach” dla obcokrajowców i tak dalej. Nie i nie. Słowo prozy to postać. I krajobraz dookoła postaci. Słońce, deszcz, zadymka, ptaki nad dachami. I bieg myśli. I rozgrzane kleszcze przeżyć. Wszystko, dosłownie, Ty, ja, nasze życie. Spójrz na te martwe znaki jak na żywą, ruchliwą społeczność. Tylko w ten sposób zrozumiesz, o czym teraz mówię. Mówię o moralności autora. Widzisz, nie o kłopotach ściśle warsztatowych, lecz o moralności. Jak pisać – jak żyć. Na jedno wychodzi. To jest moralność szczególnej natury. Bywa tak: ukończyłem jakiś tekst, fragment tekstu, i nic, wyciszenie, papierowa nuda, jakbym wcale nie pisał, ot, grzmocił w maszynę, i jeżeli pozostał we mnie ślad wysiłku, to wyłącznie fizycznego: przyjemny, cierpki ból w opuszkach palców. Lub jest tak: ukończyłem jakiś fragment, stronę, dwie, maksimum trzy, i czuję się, jakbym popełnił ciężkie świństwo. Nader niejasne zresztą, niekomunikatywne. Zbrodnię, grzech, występek? Nie wiem, czym zawiniłem, ale wiem, że nie jestem w porządku. Wykonuję niezliczoną ilość zbędnych ruchów, wałęsam się z kąta w kąt, aż wreszcie zawiadamiam B.: „Wiesz, ja się dziś nie wyprostuję.” Pyta zaniepokojona: „Źle się czujesz? jesteś chory? chcesz termometr?” Nie, nie jestem chory. 57 Proszę, zimne czoło, język – aaa – czyściutki. Samo zdrowie. Zaczynam namiętnie prać swoje koszule. Biegam po mieszkaniu cały w strzępach śnieżnoptasiej piany. (To mnie uspokaja.) Lub jest znowu tak: coś napisałem, poprawiłem, przeczytałem raz… i jeszcze raz… i jeszcze… o! Czuję się, jak człowiek, który zasłużył na radość. Sięgam po książkę mojego Poety. Muszę przeczytać w niej zdanie, tylko jedno, o szczęściu. Znam je od dawna na pamięć, ale chcę przeczytać, koniecznie, wypróbować oczami, litera po literze, prześwit po prześwicie. Otwieram tę żółtą książeczkę. W istocie: ona otwiera się sama, zawsze na tej samej stronie, wystarczy ją delikatnie przechylić, grzbietem w dół. „Liryzm to poryw ku wszechludzkiemu szczęściu”. On w to wierzył. Wszczynam potem dyskusję na ten temat z B. – Poryw, poryw – mówi B. – ile w tym słowie siły. – Dobre nazwisko dla prozy – odpowiadam. – Jerzy Poryw. Edward Poryw. Stanisław Maria Poryw. Słuchaj, B., może wywalić Zapalenica i dać na to miejsce Porywa? „Czekają w Miejscowości otoczonej niskim pasmem gór polodowcowych. Sylwester i Poryw. Ich pierwsza rozmowa; Poryw formułuje…” Fonetycznie trochę haczy, co? Poryw formułuje, ryw for, wy fy, wychodzi jakaś ryfa. Jak mi radzisz? – Zostaw Zapalenica w spokoju. Przyzwyczaiłam się do niego. Poryw ku wszechludzkiemu szczęściu. Poeta wierzył w to uparcie, do końca. (Ach, zewnętrzne oznaki mojego przeżywania szczęścia mogą być te same co i symptomy moralnej udręki. Radość kończy się zwykle kolejną przepiórką którejś z „niemnących się” koszul.) Piątego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, zły dzień. Nieudana próba „ujawnienia”. Powymierały wszystkie słowa. Wiem: chodzi o reguły konieczności. Słowa prozy winny żyć lub ginąć wedle określonych reguł. W „zapisach” owe reguły są z grubsza znane. W „ujawnieniach” nie ma ich wcale. Wiadomo, jak robić fikcję. Nie wiadomo, jak ujawniać prawdę. Cóż, wszyscy po trosze wyszliśmy z wprawy. Postanowiłem pisać prosto, bezpośrednio, jak reporter. Widzieć i opisywać. Zacząłem od śniegu widzianego z okna. Dachy tego dnia upodobniły się do fotografii zanurzonej w płynie z wywoływaczem. Są, pisałem, płaskie, przekontrastowane, giną w niebie. Gdyby nie krzyże anten telewizyjnych, przypominające zaniedbany cmentarzyk góralski, rzekłbyś, iż one, dachy, nigdzie się w górze nie kończą. Nie urastają w niebo lecz zbudowane są z nieba. Złożone z chmur, z ich trwania. Wydają się zjawiskiem natury, nie architektury: bytem tego samego rzędu co wodospad, zaćmienie słońca, łąka. Proces wywoływania, w oczach, tej nibyfotografii odbywa się jakby w odwrotnym niż zwykle kierunku. Oto z dnia na dzień, pisałem piątego marca, moje miasto zasypuje śnieg, zarysy czerni stają się coraz węższe, podarte na skupiska kropek, wśród których jedyne żywe, autonomiczne, wędrowne – to wrony, tłuste, ulepione z czarnoziemu. Tymczasem na powierzchnię występują blade plamy. Zrazu kremowe, potem większe i bielsze. Wywoływanie przeistacza się z wolna w wywabianie; wywabiana jest zewsząd czerń; ciemne strony miasta. Wtedy, piątego marca rano miałem poczucie absolutnej konieczności przytoczonego wyżej fragmentu – właśnie tu, w „ujawnieniu” numer trzy, w tym oto miejscu powieści, w takiej właśnie a nie innej konstelacji słów. B. zapytała, jak mi się pisze, odpowiedziałem, że pisze mi się bardzo dobrze. – Ruszyło ci? – A wiesz, ruszyło. Przepchałem się wreszcie przez zator. – Długo cię trzymało. – Tak, pięć dni. Zaczekaj: pięć czy sześć? W każdym razie tego, jakoś idzie. Jak zwykle uległem złudzeniu, iż teraz, kiedy r u s z y ł o, będzie (ono?) pisało się samo – ono, owo coś, co niezależnie jakby od mej woli chce się, uważasz, pisać, lub akurat nie chce, nieżyczliwe, siedzi tam, w środku, i trzeba specjalnych zabiegów, aby wymusić na nim ruch. 58 Wtedy jedzie. W głowie, w palcach, w stukocie maszyny, potęga!, a maszyna się rozgrzewa, olbrzymieje, kapie smarem, wiąże słowa w eleganckie snopy, w snopy iskier, zbliża się do okna, czołg, topi szkło, miażdży anteny na dachach, ech!… No tak. Marzenie. B. zapytała, czy nie chciałbym jej odprowadzić, oczywiście, powiedziałem, chętnie. W drodze do przystanku, środkiem rynku, pod brzydkim kościołem, aż do gmachu z czerwonym neonem „Wędliny”, nie niosłem w sobie żadnej myśli; miejsce, które w człowieku zajmuje zwykle jakaś myśl okazjonalna, przypadkowa, wypełniał szczelnie tekst przed chwilą napisany. Pływał rozbity na pojedyncze zdania. „Są płaskie, przekontrastowane, giną w niebie” uderzało łagodnie jak tratwa o „wrony, tłuste, ulepione z czarnoziemu”, i słowa te wlewały się z chlupotem w zdanie „rzekłbyś, one dachy, nigdzie się w górze nie kończą”, i tak dalej. Byłem, nie, może nie szczęśliwy, ale na pewno radosny. Lekki, roślinny; B. przyglądała mi się jak otwartej książce; lub jak gazecie z wyraźnymi nagłówkami artykułów, notek, ogłoszeń. Ona mnie czytała. Bezbłędnie. – Masz nieprzytomny wid – stwierdziła B. – Cały się poszczypałeś. W zatłoczonym tramwaju–przegubowcu wieloosobowy twór, będący w środku plątaniną rąk, teczek i siatek, bilonów obracanych w mokrych palcach, dup, futer, klatek piersiowych, zmiętych czasopism, usiłował zachować godność i obojętność; unosił wysoko w górę twarze osobne, surowe, skupione i w tym skupieniu bezprzedmiotowym jak gdyby tępawe. – Posiedzisz w ujawnieniach czy będziesz rżnął dalej zapisy? – zapytała B. – W ujawnieniach, aż się nie wgryzę w styl. – Może masz rację. Rozmawiając półgłosem śledziliśmy milczącą, zaciekłą walkę starej kobiety o miejsce, które ktoś, zapewne młodszy od niej, zajął bezczelnie i nie zamierzał ustąpić; kobieta o szerokich barkach, wełniana, futerkowa, nacierała na tego kogoś, usiłując oprzeć o jego głowę dużą plastikową torbę, nadto: swym biustem usiłowała zasłonić mu nos, aby nie mógł oddychać; nasz dialog zainteresował ją, zrezygnowała z walki – z zadziwiającą sprawnością ucapiła ręką metalowy drąg i gwałtownym półobrotem, kopiąc w nogę B. zmieniła pozycję tak, aby mieć w zasięgu wzroku nas obojga. – Co ujawniasz? – zapytała B. – Kopnęła cię? – te słowa powiedziałem głośno, wściekle, ale B. powtórzyła swoje pytanie: „Co ujawniasz”. – Śnieg. Napisałem taką rzecz na temat śniegu. Teraz stara kobieta nie spuszczała ze mnie wzroku: oczy miała szeroko otwarte. Ani razu nie mrugnęła. Powiedzieć „przyglądała mi się” – to za mało. Ona mnie także próbowała czytać, ale inaczej niż B., w odrętwieniu, jak się czytało na murach okupowanych miast listy rozstrzelanych. Obco, ociężale, wielokrotnie, nie oczami – mózgiem. Odniosłem wrażenie, że oto nagle coraz mniejszy, miniaturowy, nakreślony kilkoma kreseczkami tuszu, wkraczam w te nieruchome, starcze oczy, idę betonowym, dudniącym tunelem źrenic, obydwoma źrenicami naraz, aż uderzam o mózg, omijam szare, przekrwione budowle ze śniegu i wapna, niosąc swój półstronicowy maszynopis, i… Już nie istnieję, przemieniony w druk. Jestem skupiskiem liter, chybotliwym masztem kilkunastu zdań o krzyżach anten, wronach z czarnoziemu, o wywoływaniu–wywabianiu plam; nie mam sił, nie potrafię wejść w świat myśli, obyczajów, doświadczeń tej starej kobiety; wiem, że za chwilę zostanę stamtąd wyrzucony, wytrzaśnięty za drzwi, poza mózg, na zbity pysk. Więc jak to w końcu jest? Dlaczego teraz słucha, podsłuchuje, chce rozumieć, złączyć w pewien system zasłyszane strzępki rozmowy, odgadnąć, dopowiedzieć sobie, wiedzieć? A dać jej do czytania „takich pięknych”? Nie przyjmie! Przecież z góry wiadomo, że nie przyjmie. I pomyśleć, ona, jej organizm, jej biografia, wszystko, cokolwiek ją buduje, cała ta struktura mrocznej krwi, powietrza dławionego w płucach, zamazanych krajobrazów z dzieciństwa, szwów po porodach, imion, przetrawionych pastwisk, schorzeń, bólów, szczególnie dla niej 59 ważnych dat, przekonań, jedyna, niepowtarzalna, śmiertelna, została urządzona tak, że zaistnienie w niej słów mojej prozy okazuje się po prostu niemożliwe. Nie ma dla nich miejsca, przejść, połączeń. Cały tekst „takich pięknych” odrzuciłaby natychmiast na zewnątrz jak źle przeszczepioną nerkę. Zwyczajnie, sądzę, bez gniewu. Moja powieść jest niemożliwa w tej kobiecie, choć przecież ta stara kobieta jest możliwa w tej oto powieści. Na czymże polega błąd? Kiedy i jak pozrywały się kontakty międzyludzkie, kto poprzecinał druty, na jakim mrozie pokurczyły się spirale fal, dróg myśli? Co się stało? Zaczerwieniłem się chyba, bo B. powiedziała: – Mocno się poszczypałeś. W domu koniecznie zaspirytusuj sobie twarz. I, słuchasz, co mówię? watką. Nie palcami, watką. Odprowadziłem B. pod gmach, w którym pracuje. Wracałem do domu pieszo. Śnieg topniał. Spocony, zadyszany przeskakiwałem jasnobrązowe kałuże. Spod kół samochodów ciężarowych zrywały się raz po raz rude skrzydła wody. Ludzie szli po kolana w bryzgach, klęli, potykali się o czarne garby lodu. Nieporadni, oślepieni, niecierpliwi. Rzekłbyś: wespół ze śniegiem topnieje mój tekst. Traci ciężar, nieważnieje, ubywa go – we mnie i wokół mnie. Im więcej mijałem ludzi, tym mniej pozostawało we mnie tekstu. Nie pasował do ulicy. Nie nadawał się do tego miasta. Żył w innym rytmie, pracował na innych obrotach, był słyszalny w innym zakresie fal. Przede mną szła gromadka dziewcząt, śmiały się, któraś krzyknęła: – Tej, Walczak, twoje buty ale cierpią! I, sam nie wiem dlaczego, słowa te wydały mi się ostatecznym przekreśleniem wszystkiego, co dotychczas napisałem, choć przecież, powtarzam, w tym, co napisałem, takie właśnie słowa mogły by się, teoretycznie rzecz ujmując, pojawić. „Tej, Walczakówna, twoje buty ale cierpią”, no tak, pomyślałem, to już koniec z pisaniem na dziś, tu mnie dorżnęły, smarkate. Zostałem rozbrojony, wyrzucony z rytmu własnych myśli. Na brzeg, na mieliznę. Nie, ja się już spod tych butów prędko nie wygramolę. Mój wypadek uliczny. Moja katastrofa, myślałem. Minąłem zatroskaną Walczakównę: marszcząc czoło, drobne, ledwo widoczne spod rozsypanych włosów, oglądała w skupieniu swoje czerwone zamszowe kozaczki. Sypkie włosy oblepiały jej policzki, wargi, szyję; rzekłbyś – pozuje do obrazu pod tytułem Dziewczyna zdmuchująca świecę; zapamiętam ją z takim właśnie, ułożonym jak do dmuchania, rysunkiem wilgotnych warg. Nie powinienem był wychodzić z domu. Nie trzeba było, autorze, tak lekkomyślnie, tak lekko opuszczać własnego tekstu, maszyny, widoku dachów, mebli, mebli zdań, ulicy słów, ich matowego jak żarówka światła. Ich tła. Tam, w powieści, panowałem. Panowałem nad ulicą zapisaną, opisującą się wokół jednej, mojej myśli, i wokół jednego, mojego widoku. Tutaj ulica to jest koszmar. Chaotyczna, nachalna, żywa – podrzuca do powieści sama siebie. Kawałkami, byle jak, z prawa i z lewa, bez wyboru, co popadnie. Ociekająca kałużami, lodowata, spocona. Obca. Atakując mnie zewsząd cudzymi, przypadkowymi znakami, konstelacją barw, obrazów, ruchów, wyrazami twarzy, niweczy mi powieść. Rozsadza, rozsypuje ją jak włosy, po bruku. Powieść ginie pod czyimiś mokrymi butami. Ja tutaj nie istnieję, bo tutaj tak naprawdę to nic nie istnieje i nic nie jest w stanie zaistnieć. Na tej ulicy liczy się tylko zmiana. Jej byt, marcowej ulicy, polega na ustawicznym znikaniu. „Walczak, tej, twoje buty ale cierpią”, co to było? I czy w ogóle pojawiły się gdzieś w pobliżu takie słowa? Oto nie ma już gromadki hałasujących uczennic, nie ma czerwonego zamszu, nie ma dmuchających warg. Jest zmiana. Kolejny, hermetyczny świat, który też za chwilę się rozproszy. Widzę, z taksówki wysiadają dwaj. I, słyszę, mówi pierwszy: – Nie mogę, czeku, zrozum, czeku, wracam z polowania, czeku, i żona mi w domu bręczy. Słyszę, mówi drugi, z czerwoną, ba: z fioletowawą twarzą, otyły: – Rąbnij, czeku, tłuka w łeb, i cześć. A na to pierwszy, w panterce koloru jesiennej trawy, wychudły, z przekrwionymi oczyma, jakoś rzewnie: 60 – Zrozuuum, nie mogę, czekuuu… – melodyjnie, skomląco; znikają. Minąłem dworzec autobusowy. No tak. Teraz, pomyślałem, jest mi doskonale wszystko jedno. Absaljut wsio rawno, jak mawia B. Znów, na chwilę, poczułem się lekki, roślinny, ale roślinny inaczej niż za pierwszym razem tego dnia, piątego marca, bo i radosny jakby, ale jednocześnie beznadziejnie pusty. Wysuszony. Po prostu nie mogłem wpisać się w żaden jednoznaczny nastrój. Bo i one, nastroje, galopowały we mnie, ginąc. Wraz z ulicą. Zbliżałem się do kamienicy, w której mieszkam. Dymy znad pobliskiej stacji kolejowej pachniały ostrym, specyficznym zapachem podróży. Usiłowałem zobaczyć, zwabić pod powieki swój półstronicowy maszynopis. Urwany dzień–tekst. Wydało mi się, że nie leży na biurku, lecz ordynarnie wala się, już, choć minęła niecała godzina, zakurzony, nieprawdopodobnie suchy, wiórowały. Pomyślany, budził teraz obrzydzenie. A trzeba Ci wiedzieć, iż spośród wszelkich możliwych obrzydzeń, jakie zdarza mi się w życiu doświadczać, obrzydzenie wywołane własnym tekstem jest najokrutniejsze. Zgrzyt paznokcia po szkle? gnijąca ryba, gdy ją raz poczułem pod palcami, grzebiąc w piasku na nasłonecznionej plaży? – ale to są, kochana, kochany, w porównaniu z własnym tekstem wcale drobne, sympatyczne nawet obrzydzonka, jak zawroty głowy wobec szoku, słowo! Właśnie: słowo. Własne słowo. Nie ma nic bardziej wstrząsającego niż to moje słowo, które obnażając swą brzydotę, zwraca się przeciwko mnie, i mnie w mojej myślowej brzydocie całego przede mną obnaża. A przecież to samo przytrafia się także i Tobie, gdy zostajesz nagle, na moment, sam na sam ze Sobą odciśniętym w jakimś innym może, więc niekoniecznie pisarskim tworzywie. Oto oglądasz się w zdjęciu wakacyjnym, którego zaczynasz nie lubić. Widzisz: zabłąkany w kotlinie górskiej promień słońca przecina na papierze półmatowym Twoją skroń, drobnoziarnistą, wypala do białości włosy, ziarno po ziarnie, i tak trwasz z pękniętą światłem czaszką, w środku pustą. Pragniesz zniszczenia tej fotografii, jej negatywu; czy i Siebie także? Siebie na tym zdjęciu, mówisz. A więc jednak Siebie. Lub rozpoznajesz Swoje dni, gesty, Swe zmęczenie w ścianach, któreś był pomalował na seledynowo, które malowałaś sama wczesną wiosną, i które naraz gwałtownie się złuszczyły, osuwają się na parkiet rulonami, krusząc w locie. Myślisz: – Moje dzieło: prawie ja? to ja? – Lub słyszysz Swój głos. Głos nagrany na taśmie magnetofonowej. I słyszysz, jak taśma wchłonęła w rudy pył całą jaskrawą jedwabistość Twojej mowy, jej melodię, pogrzebała ją tam, w niedostrzegalnych gołym okiem konstelacjach pyłu, a teraz oddaje w powietrze, wokół Twoich uszu, od okna z pękniętą szybą aż do uchylonych drzwi, oddaje Ci pajęczynowy porost Twego głosu. Ujawnia w nim przedwczesną starość, śmierć. Ty to znasz doskonale, jak i ja. A to są właśnie Twoje teksty. Twoje ślady, odbicia, odciśnięcia. Twoja powieść. Dobrze wiesz, że można Siebie wśród przedmiotów, w ich szkle, w ich drewnie, w pyle, nienawidzieć, brzydzić się nimi i Sobą – niby własnymi zwłokami; no może nie zwłokami, może przesadziłem; dobrze wiesz, co mam na myśli. Zbliżałem się, spocony, zadyszany, do bramy domu, w którym mieszkam od dziesięciu lat. Szara jak szczur kamienica. Przed ćwierćwieczem, kiedy to wjechały tutaj pierwsze czołgi (kapiąc smarem i grudami tłustej ziemi), bramę sfilmował jakiś operator frontowy, i teraz, ilekroć w telewizji dają program poświęcony wyzwoleniu miasta, oglądamy – B. i ja – tę naszą sfilmowaną dawno temu bramę, bramę i mur: na murze drga ziarnista strzała, gruba, białą farbą, skierowana w dół, do schronu; wbiega, równocześnie z drganiem strzały, żołnierz, i on rozedrgany, tyłem, tylko hełm i płaszcz–pałatka, kryje się w półmroku bramy, jakby wchodził w czarne wiatry – sam nieważki, porysowany kreseczkami, w zadrapaniach kliszy; nigdy się nie dowiemy, co go w tej bramie spotyka; scena trwa sekundę, może dwie (czy to możliwe, żeby aż tak krótko?) – Patrz! nasz dom! – woła wtedy B. Nie woła, krzyczy. A jest to okrzyk, by tak rzec, zbyteczny niby (redundantny), lecz psychologicznie umotywowany, bo i słowo „patrz” wydaje 61 się uzasadnionym poleceniem, skoro już po zniknięciu migawki pozostaje u nas uczucie niedosytu, jak gdybyśmy patrzyli byli w ekran (jednak) nie dość intensywnie, i słowa „nasz dom”, rozsadzane od wewnątrz intonacją wznoszącą się w górę (pod sufit?), rozsadzają też od razu wątpliwości, czy istotnie nasz, może nie nasz, podobny tylko do naszego?… Wszedłem w bramę. Półmrok. Wydeptane, pełne – miękkich jakby, dla oka aż puszystych – wgłębień schody z drewna, z drewnianymi poręczami. Wizytówki lokatorów. Papierowe w celofanie i z metalu. Smarkacze z podwórza poprzecinali papierowe wizytówki żyletkami; naszą też. Żyletka (scyzoryk?) trafiła w sam środek mojego imienia. W głęboką rysę wchodzi teraz kurz. Rana brudnieje, rozszerza się. Wygląda to jak ostrzeżenie tajemniczej mafii: „zostaniesz skreślony”. (Lub: „masz u nas krechę”.) Zmęczony stanąłem u drzwi, szukałem klucza. Rozegrał się, niezmienny niby film o bramie, wciąż ten sam mój wstydliwy dramat. Trzeba, pomyślałem – (tu już działał automatyzm myślenia) – wymienić wizytówkę. Ale byłoby to świństwo, pomyślałem sobie dalej, podwójne. Raz: przyznanie się przed sobą do zabobonności, którą winienem pogardzać, jako, w opinii kolegów, chłodny analityk. Dwa: smarkacze są u nas szczególnie zajadli. Z góry wiadomo, że będą cięli w nieskończoność. Ty przypinasz wizytówkę pineskami, oni – ciach, żyletką. Wymieniając wizytówkę narażam więc w jakimś stopniu na skreślenie imię B.! Żyletka może przecież trafić w środek jej imienia, co byłoby już zbrodnią. Warto tedy, myślało dalej we mnie owo Coś, co myśli się w człowieku samo, gdy myślenie powtarzamy iks razy, zamówić wreszcie wizytówkę metalową. Taki szyldzik. Jak u sąsiadów. Tu wszakże moja zabobonność przestawała być nagle sprawą wstydliwą. Bezwstydnie, z zajadłością równą smarkaczowskiej, odrzuciłem myśl o metalu. Co to, to nie. Blaszki z nazwiskami lokatorów widywałem często na wystawach: zawsze były położone obok nagrobków. Wystarczy! Przebieg myśli wyczerpywał się w tym punkcie: opanowało mnie wtedy, piątego marca, totalne zacietrzewienie. Ze słowami w głowie, tymi oto: – Dajcie mi, do cholery, spokój z nagrobkami! – przekroczyłem próg (i wycieraczkę). Cała przestrzeń, którą przebyłem, wysoka, pocięta starym drewnem, od bramy aż do drzwi na drugim piętrze, nie zagrażała, jak ulica, moim „takim pięknym”. Rzec by należało: nie chciała do mojej powieści. Obrzmiała znakami pamięci (i historii) stanowiła mimo to strefę ciszy. Ciszy powieściowej. Wiodła, z punktu widzenia pisarskiego bezpieczeństwa, byt zgoła odrębny, bo – asemantyczny, semantycznie wypróżniony. Stanowiła imperium przedmiotów, które jedynie są, trwają w czasie, i choć tyle znaczą dla mnie w życiu, nie pchają się żadnym przecież z wielu swoich znaczeń życiowych na kartki powstającej właśnie prozy. Domyślam się, że nie rozumiesz, dlaczego tak jest. Ba, mam niejasne przeczucie, iż podejrzewasz mnie, jakobym oto zerwał konwencję „ujawnień”, konwencję prawdy o autorze „zapisów”, i zaczął na materiale autobiograficznym budować drugą, niezależną już od pierwszej powieść, podfantazjowując sobie tam, gdzie fantazja robi się ciekawsza od rzeczywistości. Otóż nie. W drobnych detalach może i podfantazjowuję. Ale nie w tym, co istotne. W sprawach istotnych daję ci prawdę, ja, sam swym wyborem zdeterminowany, dobrowolnie uwięziony w prawdzie, i jeszcze: pozbawiony literackich wzorców spisywania tego, co prawdziwe. Gdybyś nie miał, nie miała zaufać „ujawnieniom”, to nie byłabyś, nie byłbyś Sobą, – lecz – czy ja wiem? – czytelniczką, czytelnikiem jakiejś obcej zupełnie powieści. Kamienica tedy, powiadam, w której mieszkam od dziesięciu lat, „zachowuje się” wobec mnie zgoła inaczej niż miasto: do powieści mojej ona nie chce, wpisać się w „takich pięknych” nie może, prozie tej w żaden sposób nie zagraża. Widzisz, to osobliwa historia. Nie jestem sam. Mam B. I widzisz, ja i B., nas obowiązuje taki, jak by to nazwać?, wspólny niepisany kodeks etyki twórczej, rodzaj traktatu dyplomatycznego o… wzajemnej nieingerencji w świat, zajęty przez któregoś z nas dla naszej prozy. Oboje zajmujemy się pisaniem, to już wiesz. I teraz tak. Jeżeli jedno z nas wkroczy na jakiś teren wcześniej, drugie wie, że na ten właśnie teren wejść już nie ma prawa. Ani nie ma po co. Opisana cząstka świata – nie istnieje. Jest doszczętnie wypisana, wysłowiona, więc wykarczowana z wszelkich znaków, oznak i symboli. 62 I właśnie naszą kamienicę wysłowiła, wyłowiła słowem w swym debiucie powieściowym B. To było pięć lat temu. Nie znaliśmy wtedy, co prawda, ani migawki filmowej z rozedrganym, wietrznym jak ospa żołnierzem w płaszczu–pałatce, ani kłopotów z żyletkami smarkaczy z podwórza, i dlatego odważyłem się przedstawić tutaj te dwie sprawy. 5 marca 1970 roku. Wróciłem do domu i powrót ten sprawił mi ulgę. Co za cisza! Jak dobrze pisać w otoczeniu już przez kogoś wypisanym aż do nagich ścian. To wielkie dobrodziejstwo, znaleźć się na zewnątrz tego, co, otaczając sam proces pisania – brutalnie człowieka osacza, pisać i stwarzać nowe, fikcyjne otoczenie–osaczenie. Stwarzać siebie zatem? Tak, i siebie również. Pisząc. Otworzyłem okno. Dachy były nadal podobne do fotografii zanurzonej w płynie z wywoływaczem. Coś się jednak zmieniło. Znikły wrony. Nad rynkiem krążyła samotna, zabłąkana mewa. Aż tu ją przyniosło. Wzmagał się wiatr. Wtargnął przez rozchylone okno do pokoju. Oderwał pierwszą kartkę z tekstem (tego oto) „ujawnienia”. Spłynęła na podłogę, wolno, płasko, cicho szurając, aż pod piec. Nie – pomyślałem – koniec z pisaniem na dziś! Czy mamy jakiś proszek do prania? Warto by przeprać koszulę. A z pisaniem koniec. One mnie jednak stanowczo dorżnęły tym swoim roześmianym: „Walczak, twoje buty ale cierpią…” 63 zapis c. d. Czuje gwałtowny napływ energii. Odpływ znużenia. To jest tak, jakby ustępował ból, nie tylko w skroni, ale kolejno we wszystkich miejscach ciała, o których wiemy od lat, że są chore. I które oto zdrowieją, gubiąc po drodze – po dusznych drogach oddechowych, po słonecznych drogach krwi – swą starą skórę bólu. „Ale lato którego roku?” Powtarza to pytanie i nie ma już wątpliwości. Jej pamięć jest pusta. Inne lata, późniejsze, widzi jeszcze wyraźnie. Ogląda je jak wędrujące tłumy ludzi, które przeciągają poprzez pokrętne drogi Miejscowości i okolic. Młodzi czerwoni od słońca żołnierze na drabiniastych wozach między gałęziami dzikich grusz; jeden piegowaty, z ustną harmonijką: instrument ginie mu wśród palców i szerokich warg, wydaje się, że to grają same rozedrgane palce. Wysokie kobiety przenoszące fioletowy chrust przez mokradła, przez chybotliwy mostek na strumieniu, przez rozpulchnione parujące kartoflisko; ona wśród tych kobiet, czymże tak podniecona? rozgorączkowana? jej zbielałe od chłodu stopy, dlaczego bose? Jeszcze: za wzgórzami nieruchome gmachy kurzu, może dymu, promieniujące własnym, utajonym światłem, a ich obraz łączy się z obłędnym niepokojem, który nie był niepokojem tylko jej, Bieżyny, lecz uczuciem zagnieżdżonym wówczas w każdej izbie, za każdymi drzwiami domów Miejscowości, i od razu, przenikliwie Bieg!, Bieg zeskakujący z ciężarówki pełnej mąki; jego głos: – A co, nie przeżyjemy? kto powiedział, a?… te epizody wiążą się w jeden ciąg zdarzeń, tak spoisty, że Bieżyna nie ma potrzeby dociekać sensu tych powiązań, więc taki sam okrzyk: – Co, nie przeżyjemy?… – powtarza się we wszystkich drzwiach, szeroko otwartych, od kamienicy Zapaleniców na rynku – aż do drewnianej gajówki, dosłownie na minutę przed ulewą. Potem nagle zstępująca z nieba ciemność, i tylko zamiast światła, do połowy szyb od parapetu – niby futro – srebrne pasmo rozpryskującej się wody, grudek gradu; dla miejscowościan, którzy tego właśnie dnia zakończyli swoją uciążliwą wojnę, grad był jak najczystszy śmiech – sama idea wyzwolonego śmiechu. Ale lato, powtarza Bieżyna, ale tamto – które, z którego dokładnie roku? – lato zaginęło. Zostało przesłonięte widokami lat o wiele późniejszych. Im głębiej w czas, tym dotkliwiej pustoszeje pamięć. Cóż, u licha, w niej powymierało? Nie wszystko przecież. Widzi to i owo. Najdokładniej osobne przedmioty: są trójwymiarowe, ciężkie, ostro odcięte od tła. Więc jednak! Sylwetka Zmarłego, jakiż on młody?, w pelerynie uniesionej tak, jak gdyby szedł gdzieś swoim prędkim krokiem, podążał ku czemuś, z ufnością. Osobno, ani po lewej zatem, ani po prawej stronie, bez jakiegokolwiek, choćby domyślnego związku z tą sylwetką, w innej przestrzeni, dąb. Na fotografii są razem, w pamięci nie. Było lato, liście dębu od tego czasu – też w pamięci? – zdrewniały, zdołały wypełnić się drewnem pnia, nie rosną już, jedynie trwają nieruchomo. Bez powietrza. Właśnie: bez powietrza. Teraz już wie. Ma określoną hipotezę. Umarło powietrze. Nie czuje się jego łagodnej ciepłoty ani krążących w nim zapachów, całych, jak to bywa przecież o tej porze roku, gniazd z poplątanymi zapachami trawy, ognisk, uchylonych okien domów Miejscowości, i dlatego w tych przestrzeniach, niestycznych ze sobą, nie rozchodzi się głos, nie łączy swymi świetlistymi spiralami przedmiotów, z których każdy trwa wpatrzony w siebie. A więc to tak. Powymierało powietrze? Trzeba wysiłku, myśli stara kobieta, natężenia woli, aby wprawić to w ruch. Jeszcze raz: sylwetka Zmarłego. Peleryna sztywno, niby przyprawione skrzydła. Wyobraża sobie, że zbliża się do niego z innej strony, idzie na niego wprost, stają naprzeciwko siebie twarzą w twarz. Patrzą sobie prosto w oczy. On i ona. On żywy, no, uśmiecha się Bieżyna, bez makabry, powiedzmy: jak żywy, żywe oczy, każda żyłka w tęczówkach, ruda, zielonka- 64 wa; włosy ostro, zarys ust, ten jego charakterystyczny grymas, ale jednocześnie: on, Zmarły, jak rzeźba, figura woskowa, i może go, niby rzeźbę, obejść wkoło. Ona? Jej tu nie ma. Nie czuje własnej obecności. Ciała, rąk, stóp. Może bosych? Może dlatego nie czuje, że ból ustąpił? Krąży dookoła tej sylwetki samą myślą, do obłędu. Któryż to był rok? Miała wtedy lat… ile? No, w przybliżeniu: ile? była dzieckiem? już nie była dzieckiem? Od początku, postanawia, jeszcze raz, a więc to, co pamięta: sylwetka, peleryna, idzie na niego wprost, i stają naprzeciwko siebie twarzą w twarz. Pocałunek, nie, nie pocałunek, myśli, gdzież by Zmarły, on, z tym swoim, wiecznym… Wsłuchuje się w słowa pytania „lato którego roku?”, jakby wierzyła, że odpowiedź tkwi zaszyfrowana w brzmieniu tych natrętnie powtarzanych słów, w głoskach „t”, „u”, „r”, które trzeba odpowiednio przestawić, aby uzyskać trafne rozwiązanie. Z którego roku, stórego, stór, stru, może strumień? Z bełkotu wypływa strumień. Ich strumień, nadzwyczaj wartki, okalający pałacyk. I co, spotykali się nad strumieniem? on powiedział kiedyś – patrząc w strumień? – do niej coś, chciał od niej czegoś? czy ona go o coś prosiła, czy też wydawało się jej, że rozmawiają, a naprawdę – ot, minęli się obojętnie, ona dziecko, on dorosły; jakiż on był piękny!… jak to było? Stop, myśli Bieżyna, stop, stop! Nie wolno jej przegrać tej walki. Bez galopu. Musi oszczędzać siły. W tym wieku. To, że przyszedł jej do głowy strumień, i to, że albo już nie była dzieckiem tego lata, albo będąc jeszcze dzieckiem, już nie chciała nim być, i miało to ze Zmarłym bezpośredni związek, to już jest ostatecznie coś: punkt, w którym zbiegną się – jeżeli wygra swoją walkę – linie wszystkich innych historyjek i historii, ponumerowanych w zeszycie, tak się posplatają, że całe życie, teraz, gdy się kończy, bo powiedzmy sobie prawdę: ono już się kończy, okaże się zupełnie innym życiem, niż się jej dotąd wydawało. Stop. Chwila odpoczynku. Głęboki, długi oddech. Jak przy prześwietlaniu płuc, przed aparatem rentgenowskim. Lekki (przyjemny nawet) zawrót głowy. Cóż to ona sobie wymyśliła? Że umarło powietrze? Czy napisałby tak w swoim poemacie Zmarły? Tu, na szczęście, powietrze istnieje. Pachnie. Pachnie wilgocią starych ścian, pomarańczami, tytoniowym dymem. Hi, uśmiecha się Bieżyna, czyżby Bieg nie wytrzymał i pali teraz cichaczem w kuchni papierosa? Hi! Oj, co też ona sobie wyobraża, w jakiej znów kuchni? Przecież wyszła dawno z domu, siedzi w świetlicy, no tak, będą mówili „ta stara wariatka”. Rozgląda się po sali. Ostrożnie, drugi zawrót głowy byłby niebezpieczny! Świetlica, zwłaszcza pierwsze i ostatnie rzędy krzeseł, zapełniła się już przyjezdnymi. Ale nikt nie usiadł przy niej. Jest sama. Granatowa, dumna, stara wyspa. Tamci siedzą skuleni, powyginani na krzesłach, z gazetami na kolanach, z papierosami w rękawach: nie wiadomo, czy wolno tu palić – dym wdmuchiwany w podłogę wije się między nogami jak owe pasma obrazu na ekranie telewizyjnym, kiedy to obraz pęka nagle, rozplata się i splata w drgające ukośne sznury, wraca do chaosu; siedzą. To widać: przypatrywali się jej. Nie! Mówiła coś do siebie? Nie! tylko nie to!… Obserwowali ją, a teraz, w zawstydzeniu, płochliwie, przerzucają spojrzenia poza nią, na transparent, za okno, jak najdalej. Czyżby zachowywała się tak, że ktoś obcy mógł odgadnąć, o czym rozmyśla? Tymczasem Zapalenic, on sam, osobiście, przeprowadza próbę mikrofonu. – Próba techniczna mikrofonu – mówi. – Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Zdumiewające! jak on potrafi kolejnym słowom nadać nieoczekiwany ciężar znaczeniowy; gdy powiedział był przed chwilą „pięć”, to było to naprawdę „pięć”, aż „pięć”! znacznie więcej niż zwyczajne, pospolite „pięć”. Stoi pochylony nad stołem prezydialnym (gęsta czerwień sukna, wilgotne paprocie, woda w kryształowym naczyniu), masywny, ociężały; teraz zatrzymał swój wzrok na Bieżynie, jakby ostatnią serię słów, „trzy, dwa, jeden”, przeznaczył był specjalnie dla niej. 65 „Mniej więcej tak, koleżanko Bieżyna – zdaje się mówić jego spojrzenie – ot tak, rozumiecie, po naszemu, prosto, bez esów–floresów, opowiecie im, ludziom uczonym, co to był za człowiek, Zmarły, jeden z nas, tu, z tej urodziwej ziemi…” Do świetlicy wdziera się gromadka dziewcząt w białych bluzkach. Kwiaty, wyciągnięte z wiader, jeszcze mokre, mieszają się zapachem i barwami z tytoniowym dymem, więc przyjezdni, zawstydzeni, gaszą prędko papierosy (w palcach, o sporządzone z gazet popielniczki, o podeszwy butów). – Opowiecie im… – słyszy jeszcze Bieżyna głos Zapalenica, ma całkowitą pewność, że właśnie to mówią do niej jego oczy; czyż nie podejrzewa nawet, że na próżno? czyż nie domyśla się, że ona – kimże ona jest? – stara kobieta, samotna, dumna wyspa na tej sali, ona sama jest jak pusta ziemia, nad którą dawno umarło powietrze? rozwiały się głosy, powiędły zapachy lata? i to lata którego roku? Nie pamięta. Ktoś z tyłu, za plecami, wypowiedział szeptem jej nazwisko. – Jak? Bieżyna?… – Tak, Bieżyna… Stop, stop, myśli jeszcze, oszczędzajmy energię, ale już bieg myśli wciąga ją jak strumień, właśnie: strumień, przecież do niedawna ona i mąż nazywali ten strumień (okalający pałacyk) „Bieżyna”, bawiła ich ta nazwa, mieli w swym języku wiele takich nazw, które rozumieli tylko oni dwoje. „Bieżyna”. Strumień. Zmarły. Zmarły strumień. Pamięta – to pamięta doskonale! – galopował wśród płaskich kamieni, niektóre przeskakiwał w locie tak, jakby śniło mu się szybowanie ponad dnem, i padał z brzękiem na szerokie łachy piachu, przepełzał ten odcinek niezauważalnie, przejrzysty dla piaszczystych zmarszczek, dla najdrobniejszych okruchów szkła, kart z ilustrowanych tygodników, które co pewien czas ktoś, niezidentyfikowany, czytywał uparcie w tym miejscu i pozostawiał podarte, z rozwiązanymi do połowy krzyżówkami, a strumień, im dalej od pałacu, tym szerzej się rozplatał na osobne, pogubione w miękkiej trawie strużki wody, aby nagle, na kilkanaście metrów przed mostkiem, zbiec się w prawdziwą, skłębioną „Bieżynę”, wedrzeć się jak najgłębiej w grunt, zagarniając dla siebie miejsce po starej transzei, jeszcze z czasów pierwszej wojny, i… Zdawał się nie kończyć nigdzie. Mówili o nim „Bieżyna”, ona i Bieg. Spacerować nad „Bieżyną”, łowić ryby w „Bieżynie”, iść i patrzeć, jak na zakręcie „Bieżyny” pęka lód – to były ich powiedzonka. Aż do dnia, kiedy to fabryczny ściek wytruł w strumieniu ryby. Miejscowy dziennik, trzeba przyznać, zareagował na to gwałtownie, pojawiły się ostre artykuły i notatki, także listy czytelników. CUKROWNIA–TRUCICIEL ODPOWIE W OBLICZU PRAWA. KILO CUKRU I ŚMIERĆ TYSIĘCY RYB, czyli CO WY NA TO? Były i tytuły finezyjne, prawie poetyckie, np. „SŁODKA” ŚMIERĆ W SŁODKICH WODACH STRUMIENIA. No i tym podobne. Biegowie, nie zabobonni przecież, a jednak przywiązujący do niektórych słów – niekiedy – znaczenia magiczne, unikali odtąd tej nazwy i nawet, choćby w marcu tego roku, nie wybrali się już nad „Bieżynę”, żeby pooglądać pękający lód. – I co? Co dalej? Bieżyna powtarza w myślach cztery ostatnie słowa. „Żeby pooglądać pękający lód”. Dalej, dalej! Dotyka dłonią czoła, delikatnie masuje brwi, nos, wargi, szyję. I co? Tym razem słowa „żeby pooglądać pękający lód” powtarzają się w jej myślach same. Tylko one. Ale co dalej, co z tego wynika? Nic. Pustynia. Wzdłuż i wszerz, w głowie, w mózgu, pustynia, jakby księżycowa, jak na ostatnio oglądanych zdjęciach w telewizji; zakrzepłe w butelkowe szkło kratery, wąwozy o polerowanych dnach, lśniące matowo wzniesienia, i tylko gdzieś, z ukrycia, jakiś tajny ośrodek nadawczy produkuje bez przerwy ten sam zestaw słów. „Żeby pooglądać pękający lód, żeby pooglądać pękający lód, żeby pooglądać…” – O czym to ja, doprawdy? – pyta samą siebie. – Straciła panowanie nad myślami. Niestety, zdarza się to jej coraz częściej. Jakież to niesprawiedliwe! Jeszcze przed chwilą przecież niosło ją coś gwałtownego: nurt spleciony gęsto w jeden obraz, prąd przeczuć, symboli, znaków wyobraźni, który rozwijał się imponująco, a jednak trwał, był tożsamy ze sobą w każdym punkcie, w każdej gałęzi czy fali, 66 choć nieustannie rósł, olbrzymiał, każda fala zakwitała w nim jak sady Miejscowości, każda gałąź przeciekała w piach jak deszcze, i co?… „Żeby pooglądać pękający lód”. Uparcie, dokuczliwie, monotonnie. Coraz częściej doznaje takich właśnie zahamowań biegu myśli. Takich myślowych zapaści czy zawałów. – O czym to ja, Boże drogi?… – Wie, że gdyby zdarzyło się jej coś podobnego w rozmowie z mężem, byłaby się bezradnie uśmiechała, jak zwykle, powiedziałaby może, ot, stary gar, stara głowa, stary kocioł przecieka, zalutować by go czym, jak myślisz? nic już nie trzyma w sobie, widać, że dziurawy. A Bieg? (Ale Biega nie ma.) On by ją pewno, jak zazwyczaj, pogłaskał po włosach, pocałował: – Daj, zalutujemy. – Ale Biega nie ma. Zaraz… Coś było przed tym zdaniem, które powtarza się samo – dokuczliwie! – niby uparta melodia, jakby naprawdę w pustej głowie zainstalował się jakiś ukryty nadajnik, którego ani wyłączyć, ani zagłuszyć; coś sobie przedtem myślała, szła ku jakimś wnioskom, odkryciom. „Pooglądać pękający lód, pooglądać pękający…” Gdzie – pooglądać? Nad „Bieżyną”. No właśnie. Zaraz, zaraz. Bieżyna zamyka oczy, ukrywa twarz w dłoniach, czubkami palców silnie, z całej siły, aż boleśnie ugniata brwi. Coś było w niej ważnego o strumieniu, myśli, coś, co mogło rozwikłać wiele niejasnych spraw. O strumieniu. Że ktoś zaśmiecał go ustawicznie papierami. Czy to ważne? Było także o gazetach. Tak, przypomina sobie, nagłówki w gazetach, że cukrownia wytruła ryby… …brały na robaka i na muchę, nigdy na ciasto, kulki ciasta, bielutkie, nawet te ugniecione najstaranniej, z odciskami palców, z dobrej bułki, z masłem, choćby i najlepszym, eksportowym, zlatywały w strumieniu z haczyka w mig, fiut, fiut, jak… puch! Ale ona znów ucieka myślą w bok, przecież nie obchodzą jej troski wędkarzy! Zaraz, zaraz. Przeklęta melodia, ukryty nadajnik, wciąż to samo, ciągle o tym oglądaniu lodu. Nad „Bieżyną”. Trzymajmy się strumienia i nazwy: „Bieżyna”. Było tak: nazywali ten strumień „Bieżyną” ona i mąż. To jedna sprawa. Teraz druga, ale nie zupełnie do oddzielenia od pierwszej, mianowicie nad tymże strumieniem, prawdopodobnie, spotykali się kiedyś, dawniej, latem któregoś roku, ona i Zmarły. Ona i Zmarły. Ona i Zmarły. Strumień. Zmarły strumień. Nie! można postradać zmysły, błędne koło! Trzymajmy się jednak, myśli Bieżyna, uchwyćmy kurczowo choćby i błędnego koła. Bo może to jest właśnie koło ratunkowe. – I przestań już, – mówi do siebie, prawdopodobnie szeptem, ale tak, by nikt z siedzących obok nie usłyszał – przestań wreszcie, głupia, torturować własne brwi. Ludzie na ciebie patrzą. Mają mówić „ta stara wariatka”? Z trudem otwiera oczy. Otwiera z trudem załzawione oczy. Sylwetki siedzących przed nią i koło niej (jest ich coraz więcej, gęsto) wyglądają teraz jak pogięte odbicia samych siebie w delikatnie pomarszczonej wodzie; są zwilgotniałe, o zamazanych konturach. Spłaszczone śmiesznie i porozsuwane, jakby je kto wytrącił z powietrza, poumieszczał w krzywych szkłach. (A Bieg jeszcze nie przyszedł? Gdzie on jest?) Stół prezydialny w oczach Bieżyny to już nie stół, lecz purpurowe pasmo, smuga drgających punkcików. Woda w krysztale – srebrny, rozkołysany półksiężyc. Szuka oczami paproci, powinny przecież stać, gdzie stały, usiłuje oprzeć na nich wzrok, na ich soczystej, aż mrocznej zieleni: odpocząć. Dać oczom odpoczynek. To prawda, ona musi odpoczywać często. Nie na jej wiek, nie na jej zdrowie taki galop, galop myśli, słów, to zawrotne wirowanie kół, błędnych, ratunkowych, wodnistych. (Bieg nie przyszedł? nie ma go tu jeszcze? nic mu się nie stało? czuje przyśpieszone bicie serca.) Dobrze, że chociaż bóle ustąpiły. Cofnęły się tam, gdzie rodzą się myślane właśnie słowa. Stały się – może? – ich wewnętrznym bólem? I nagle, co nie znaczy: niespodzianie, bo należało się tego spodziewać, wydaje się jej, że już wszystko zrozumiała. No, uśmiecha się Bieżyna, tak po prawdzie – jeszcze nic nie rozumie, ale już wie, co się musi bezwzględnie wydarzyć, tu, na tej sali, aby można było w ogóle o zrozumieniu czegokolwiek mówić, mianowicie, i to jest warunek, musi pojawić się Bieg, albowiem bez jego udziału w jej śledztwie, poza jego ingerencją w to, co wiedzieć i, zwłasz- 67 cza, pamiętać powinni oboje, przede wszystkim zaś pamiętać winien on, który znał Zmarłego lepiej, w każdym razie dłużej, na nic to całe nieporadne dochodzenie, złamanego grosza to wszystko niewarte. Ona sobie, tak po ludzku mówiąc, sama nie poradzi. Ani ze wspomnieniami o strumieniu, ani z niczym. Powinien dopomóc jej Bieg. Stwierdza to z bibliotekarską, zawodową surowością. On jej musi udzielić pomocy. Chce, czy nie chce. Czemu wciąż go nie ma na tej sali? Rozstali się jak zwykle przy „Pięknej”; bardzo często, ilekroć wychodzili z domu czymś mocno podenerwowani, a to niewyjaśnionym losem „godzin”, które niezbyt chętnie ostatnimi czasy przyznawano emerytom, a to przypuszczeniami, zwykle uzasadnionymi, że Ośrodek Zdrowia oblegają znowu tłumy ludzi, i trzeba będzie stracić kilka godzin w zakurzonej poczekalni, Bieg – a rozgrywało się to zwykle przy kiosku – zawracał gwałtownie i olbrzymimi susami pędził na drugą stronę ulicy, do kawiarenki „Piękna”. W tym swoim wiecznym kapeluszu z szerokim rondem. Naturalnie, Bieżyna wiedziała, co to jest, że to jest nagły rozstrój żołądka, nie zadawała więc zbytecznych pytań, dokąd to, po co, dlaczego; mechanicznie zwalniała kroku lub przystawała przy kiosku, aby odczytać wyniki losowania kuponów gry liczbowej. Dziś Bieg skręcił ku „Pięknej” wcześniej, zanim zbliżyli się do kiosku. Nie popędził, zboczył z drogi wolno, bez słowa. Czyżby zrezygnował z udziału w Uroczystości? Czy to możliwe, że przestraszył się naprawdę słów „klip–klap” i „ta z ptakiem”? Cudzych słów o niej? Nie bardzo to do niego podobne; on, który przetrzymał w swoim życiu nie takie słowa, zniósł obelgi większe niż „klip–klap” czy „ta stara wariatka”, on miałby się teraz lękać cudzych myśli? i to gdzie? tu, w Miejscowości? z której nie wyjechał przed kilkunastu laty? zaparł się, przetrwał najgorsze? Wstaje. Granatowa, duża. Przeciska się między krzesłami ku otwartemu, wysokiemu oknu. Łzawienie oczu ustało, czuje się jeszcze delikatny jego ślad – lekki poblask czerwieni. Cokolwiek teraz widzi (białe bluzki uczennic z kwiatami, wertowane na kolanach notesy), widzi w różowej poświacie. Jakby przedmioty i ludzie zajmowali nie świetlicę w pałacyku, lecz przestrzeń zgoła inną, nad brzegami strumienia, i koniecznie o zachodzie słońca. Wciąż ten strumień! Wciąż ten zmarły strumień. Niepotrzebnie wstawała, myśli, bóle bowiem nie odeszły zbyt daleko, one się jedynie przyczaiły w niej, w jej wielkim ciele, pozacichały jak utrudzone zwierzęta, ale teraz, kiedy stoi wsparta o parapet, i gdy natęża wzrok, by między topolami, z lewej od budynku pastelowej tysiąclatki, u wylotu uliczki, o – tam, widzicie? tam zobaczyć śpieszącego prędkim krokiem ku niej męża, bóle znowu odzywają się leniwie, tępymi szarpnięciami. Wszystkie naraz. O niezliczonych bólach i dolegliwościach żony Bieg powiadał zwykle: „nasze kochane, złe zwierzęta”. Zresztą słowo „niezliczonych” brzmi w tym kontekście fałszywie. Należałoby powiedzieć właśnie: zliczonych, a jakże! ponumerowanych pedantycznie, niczym wspomnienia o Zmarłym w jej zeszycie, opisanych gęstą siecią nazw. Medycznych i potocznych, także zgoła żargonowych. Spiętych jeszcze obrazami. Obrazami ich baśni o bólach. Nigdy nie wchodziły w grę dolegliwości Biega; zawsze dolegliwości Bieżyny. A więc, dla przykładu, ostre ssanie, którego w żadnych okolicznościach nie wolno było pomylić z równie ostrym kłuciem (pomyłki kończyły się bowiem wymówkami, a i kłótnią), w ich języku nazywało się „pijawka”, a w momentach krytycznych, gdy potęgowało się tak, że Bieżyna zaczynała głośno płakać, potem krzyczeć, gryźć poduszkę, kiedy myślała, że już dłużej tego nie zniesie, że w ogóle nie ma po co żyć, mąż konstatował: – O, pijawka rośnie. – Jak gdyby stwierdzał fakt banalnie oczywisty, w każdym razie naturalny i oczekiwany. Mówiąc to w samych słowach, w ich brzmieniu, zwłaszcza zaś w ich baśniowo–poetyckiej otoczce podawał niby środek uspakajający. Słowo–tabletkę, głos–zastrzyk, zdanie–antybiotyk. To nic, zaczynała wtedy myśleć Bieżyna, to tylko rośnie pijawka. Choleraż by ją wzięła. Rośnie zbyt gwałtownie. Ssie zachłannie. Coś jej musiało zaszkodzić. A stary Bieg ostrzegał przed dźwiganiem kosza z bielizną na strych. Nie posłuchała, głupia. Sto lat żyj, sto lat ucz się, durnym 68 umrzesz. O Jezu, bestia! Ale to nic. To przecież tylko pijawka. Jej zły, jej kochany zwierzak. Ssanie łagodniejsze, nie zlokalizowane w jednym zaognionym punkcie, określali słowem „cielę”, niekiedy: „to głupie”. Kłucie natomiast przybierało w wyobraźni Biegów – Bieżyna uświadamia sobie teraz z przerażeniem, jak dalece ujednolicony był mechanizm ich starczego fantazjowania – postać migotliwego jazgarza, zawsze w połyskliwej, niewysokiej fali, w gorączce, czasem jeża, jeż jednakże, na szczęście, pojawiał się rzadko, raz do roku, i wtedy mąż dzwonił po karetkę pogotowia. Każda odmiana bólu miała tu swój znak, swoją baśń. Mąż każdego rana przy śniadaniu, kiedy w lustrach gasły refleksy ognia gazowej kuchenki, wypytywał ją o ten zwierzyniec, o to ich makabryczne zoo, tę ich arkę Noego, jak mówili: żartowali, że sprawdza obecność. Jak w szkole. Albo lepiej: jak bohater filmu Świat się śmieje, który tak bardzo lubili, jeszcze sprzed wojny. A cóż to był za pomysł z tymi zwierzętami! Cóż za gigantyczna bzdura. Tyle lat. Doprawdy, wstyd, dorośli ludzie, jak tak można. Brnęli w to arcydziecinne słownictwo, w pstrokaty park oswojonych zwierząt, nie zwierząt, kalectw, tak, oswojonych kalectw, schorzeń myśli, w ogóle: rozumu, i w ogóle: pojmowania życia, wśród luster, wśród komiksowych dymków z napisami „Kup haftki” albo też: „Lane kluseczki na obiad”, ubabrani codziennością i krwią, z tego krwawego poblasku neonu „Wędliny”. Z tego wszystkiego. To miało być życie. „Cóż, nie jestem widać dobrym człowiekiem”, stwierdza spokojnie Bieżyna. „Nie, to nie. Pluję ja z wysokiego drzewa na dobro i zło”, myśli jeszcze. Ale już mniej pewnie (bardziej bezinteresownie). Bawi się dosłownym tłumaczeniem rosyjskiego, może ukraińskiego? powiedzonka Klaudii–denaturszczycy. Pluję ja z wysokiego drzewa. Tak mówiła na wszystko. Na wojnę, na bomby… Kto wie, jej czy jemu, Bieżynie czy Biegowi, były potrzebne te historyjki o bólach–zwierzętach? Płacz Bieżyny, jej skarga, że boli, bardzo boli, boli tak, że już nie może wytrzymać, stawiała go zapewne w sytuacji moralnie niejasnej. Współczuł, to fakt, ale współczucie nie dorównywało cierpieniu. Prawdopodobnie czuł się winny, bo – bezpodstawnie uprzywilejowany. W nierównym, nie tak równym jak prace domowe, jak noszenie bielizny na strych i kupowanie pończoch z „nie lecącymi oczkami”, rozłożeniu cierpień dopatrywać się mógł (musiał?) grubszego szalbierstwa. To był szwindel natury, szkaradne oszustwo losu. Początkowo, ilekroć pojawiały się bóle, jeszcze nie zanimizowane, nagie, obnażone oschłą terminologią medyczną, która rozrastała się o nowe pola nazw po rozmowach z lekarzami, po dysputach w kolejkach w klinice, po lekturze ksiąg specjalistycznych, Bieg reagował stereotypowo. Popadał w odrętwienie. – A ty nie myśl o bólu, prędzej minie – doradzał, ale nigdy nie zbliżał się do niej, siadał w najciemniejszym kącie, skulony i cichy, pełen napiętego przyczajenia. Gotów na jej skinienie ręką iść – wszystko jedno dokąd. Iść, załatwić, kupić coś lub przekupić kogoś, wpaść po drodze w łapankę (mgła, błyszczące pasy, mokre psy), i wymknąć się niebezpieczeństwu. Cudem. Być cudownie ocalonym po to tylko, by dokonać cudownego ozdrowienia. – Ratowałem przede wszystkim zdrowie żony, o sobie nie myślałem – miał powiedzieć Bieg w wiele lat po latach okupacji; mówił to na ulicy półmilionowego miasta, zagadnięty przez młodego reportera z mikrofonem, wyszarpnięty z leniwego tłumu; na tle tłumu (uniesione w górę twarze, długie szyje, półotwarte usta). REPORTER, wedle relacji męża, który wrócił do domu z podróży mocno podniecony tym zaskakującym wywiadem, otóż REPORTER, młody, typ jakby mongolski, w oczach wyraz zatroskania, palce ruchliwe, pożółcone, w żółtych plamach nikotyny, REPORTER zatem – dopadł go znienacka, aż brutalnie, prawie szarpnął za łokieć, i od razu zaczął wypytywać o przeżycia z czasów wojny: – Pan podejdzie bliżej, pan podejdzie, nic nie szkodzi, że przyjezdny, my producenci nawet lubimy przyjezdnych, proszę odpowiadać na moje pytania swobodnie, nie tak sztywno kark, pan się mnie boi? minutkę, czy kamera nas obejmie, panie Bronku, tak? kamera nas 69 obejmie, oj panowie, panooowie, bez cyrku, dobrze? nie zasłaniać, tu się ciężko pracuje, do kogo ja mówię, no już, kiedy dam znak, zacznie pan od „ratowałem”… już! BIEG: – Ratowałem przede wszystkim żonę, bliskiego mi człowieka, o sobie nie myślałem… Po tym wywiadzie Bieg nie umiał w domu znaleźć sobie miejsca, wciąż powtarzał w myśli słowa, które wypowiedział wtedy na ulicy, i miał tysięczne wątpliwości, czy rzeczywiście mówił tak, jak zapamiętał, czy inaczej, może zupełnie inaczej? – Co ty im nagadałeś w końcu? – niecierpliwiła się Bieżyna. – Jak: co? Normalnie – odpowiadał Bieg i momentalnie się uspokajał – wszystko jak było, mówiłem. O lekarstwach. Powiedziałem, żeś potrzebowała drogich leków, niezwykle kosztownych, a o legalnej drodze ku, jak to rzec? nie było mowy, dla Polaków zwłaszcza, słowem: ja je kradłem, normalnie, i powiedziałem jeszcze, że chodziło o lekarstwa rzadkie, bo za aspirynę czy na przeczyszczenie to ja serdecznie dziękuję, a rzeczy droższe musiałem bezwarunkowo kraść. Tak i powiedziałem. – I nic więcej ? – pytała Bieżyna. – A cóż tu więcej mówić? Nie, nic. On nic więcej ode mnie nie chciał. – A nie jąkałeś się zanadto? – pytała go jeszcze. Otóż to. Jąkał się, nawet sam był zdziwiony, że tak trudno mu sklecić trzy zdania; pamięta jednak, jak wyraz zatroskania w twarzy reportera zmieniał się w zadowolenie, jak coraz intensywniej żyły jego oczy, lekko skośne. Było tak, jakby reporter widział nimi doskonale to, co tak nieskładnie opowiada Bieg, i jednocześnie to, co zobaczą widzowie. Pracował oczami, mrużył je, natężał, przymykał, przepuszczając przez nie długie metry taśmy, błyskawicznie, rozbijając jeszcze w nich, w swoich oczach, wysokie namioty ekranów. REPORTER: – Dziękuję! Stop. Panie Bronku, panie Bronku, stop. Jeszcze raz dziękuję. – Znaczy, że co? – zapytał wtedy Bieg – i to wszystko? Zepsułem wywiad, tak?, babrałem okropnie, tak? Proszę ze mną szczerze… Wiem sam, babrałem niesamowicie, ale to ze zmęczenia, może powtórzymy? Pan rozumie, nie tak łatwo jest na poczekaniu, na ulicy, kiedy się patrzą na człowieka, dać o sobie, z siebie wszystko… REPORTER: – Skądże znowu? Jestem panu wdzięczny. Czy to, co kręcę, kiedyś się ukaże, i czy ukaże się w kinach czy w telewizji, nie umiem panu powiedzieć. Więc raczej ja pana przepraszam. Ale epizod jest znakomity. BIEG: – Dużo było nieskładności, przejęzyczeń… – (Tymczasem tłum rozproszył się nieco; ci, którzy zostali; uniesione w górę twarze – bardziej już z przyzwyczajenia niż z potrzeby; zdawali się teraz dzielić z Biegiem jego zaniepokojenie.) REPORTER: – Przejęzyczeń? Powiem panu coś, my, producenci, lubimy nawet, gdy jest nieco, jak to słyszało się także i u pana, przejęzyczeń, przebudowywania zdań, błądzenia wśród utartych szablonów składniowych, które nagle przestają służyć myślom, to w sumie daje wrażenie czegoś schwytanego na gorąco, wie pan, świeży powiew, moment bezpretensjonalności, bo cóż, nie ma nic żałośniejszego niż tekściki wykute i wyklepywane potem przed kamerą. BIEG: – Więc tak strasznie znowu nie babrałem? REPORTER: – Skądże znowu! Aha. I proszę pozdrowić małżonkę. Mąż nie tylko, przypomina sobie teraz Bieżyna, kradł w czasie wojny lekarstwa, on spotykał się także z jakimś podejrzanym niemieckim felczerem, prowadził transakcje z Zapalenicami (z linii wyrodnej i sprzedawczykowskiej), powynosił z domu złoto, złote ruble, bransolety, ząb. Po wojnie: parę ostrych starć w kolejce w Ośrodku, zażalenia do Wydziału Zdrowia pisane wypracowaną polszczyzną, nerwowe pyskówki z Zapalenicem (z linii drugiej, pozytywnej), umotywowane i zbyteczne, byle – znów! – gdzieś iść, coś załatwić, przynieść, jak mówili: przytachać do domu, byle dalej od jej bólu, i nie wiedzieć, nie czuć, nie zastanawiać się, czym jest taki ból. 70 – Jak ty nic nie rozumiesz – płakała Bieżyna – może ja potrzebuję najbardziej twojego zrozumienia. Ty mnie słyszysz? – Mów, opowiadaj, zacznij szczegółowo opowiadać, jak cię aktualnie boli, co to dokładnie za typ bólu, jaki ma charakter – zaproponował kiedyś mąż. Tak pojawiły się zwierzęta w idiolekcie Biegów. Ostre kłucie: „jazgarz”, duszności – „motyle”. Historia życia dwojga starych schorowanych ludzi znajdowała najjaskrawszy wyraz w historii ich języka. To był osobny świat, ich język. 71 ujawnienie 4 Słyszę, jak mnie wołają. Wiem, że to moje nazwisko, choć przestrzeń kamiennego korytarza deformuje przeciągane w tym wołaniu samogłoski, aaa, eee, aaa, ja biegnę mu naprzeciw, mojemu nazwisku, środkiem jego brzmienia. Mijamy się w biegu, ono i ja. Ono rozchodzi się na boki, roztrącane moim ciałem, samo bezcielesne, przeistoczone w długą falę. Od kamiennej posadzki w białą kostkę aż po mroczny sufit, i na prawo i lewo, do izb. I oto w każdej izbie, na łóżkach, chłopcy nieruchomieją na moment. Przerywają swe wieczorne czynności, a to smarowanie twarzy kremem, duszącą wodą kolońską, a to nacieranie obolałych nóg maścią, przekłuwanie krwawych pęcherzyków na stopach, leniwe wertowanie broszur, liczenie pieniędzy. Także długie wpatrywanie się w kalendarzyki, pokreślone w środku gęsto, w kwadracikach „maj” i „czerwiec”. A tyle jeszcze czerwca! i kawałek lipca! niech to szlag. Biegnę. Oni w bezruchu, ba, w bezdechu, słuchają wszyscy moich, dla mnie przeznaczonych głosek, aaa, eee, aaa. Próbują dostroić do nich głoski nazwisk własnych, nawet jednosylabowych. Nowa fala: – …aaa …eee …aaa!… To wołanie słyszy także B., dla której korytarz, Rejon, parkany Rejonu, plac, całe miasto, w którym biegnę do niej na oślep, mieści się w tych trzech samogłoskach. Buduje się z głosu, kołysze w słuchawce. Jest tak, jak gdyby B., pochylona nad telefonem, utrzymywała oto w dłoni bez wysiłku tę odległą od niej, olbrzymią, zminiaturyzowaną nagle przestrzeń. Biegnę boso, ojej, gdyby ona wiedziała, dostałbym za to ostrą reprymendę, że nie uważam na siebie, że przeziębię się i powędruję do szpitala, ale B. nie wie, czy w ogóle do niej biegnę. Czeka z miastem zamkniętym w słuchawce, rozkołysanym na wysokości skroni. Przecinam powietrze prędko i koślawo, pamiętając przez cały czas o skaleczonej stopie, której nie wolno mi rozkrwawić mocniej jeszcze, jeżeli nie chcę dobiec do słuchawki zły, nie potknąć się, oja pier!… zły z bólu. Ból i złość mogą wtargnąć do słów, które skieruję do B., zakazić je nerwową czarną nitką, i ona to zakażenie od razu rozpozna, i zapyta wprost, czy jestem zły, że zadzwoniła. Odpowiem gwałtownie: „Nie, skąd znowu, co ty wygadujesz, B?”, czując, jak sama konieczność zaprzeczania coraz dotkliwiej mnie obraża. Zacznę tłumaczyć cicho, z maksymalnie staranną dykcją: „Nie jestem zły. Tylko mnie noga boli. Uderzyłem się w stopę. Wczoraj sobie cholernie otarłem. Zeskakiwaliśmy z samochodów”. Będę próbował opanować rozdrażnienie. Wymazać ze słów tę czarną nić, wyskrobać jak żyletką błąd w maszynopisie. Ale ślad złości zostanie. Co pomyśli sobie o mnie B.? Jej myśli będą wypisane na twarzy, czytelne w ruchu skóry pod oczami, w drżeniu warg, w świetle oczu, lub w zaćmieniu tego światła. Nieprzetłumaczalne – nie do przekazania na odległość. Będzie mi brakowało potem jej widoku jeszcze bardziej, beznadziejnie, po przebudzeniu zwłaszcza, kiedy to wszystko wokół, brzask znieruchomiały w pustych szybach i odgłos polewania jezdni za oknami, jest koszmarem. Zwalniam, manewrując ciałem tak, aby nie nadepnąć jednak na to obolałe miejsce na stopie; oburącz przyciskam do piersi mokry ręcznik, skarpety, mydło i tenisówki, cały majdan, który zgarnąłem z podłogi w łazience, gdy usłyszałem wołanie. Czuję chłód, pod sercem, wilgoć, ziąb; mydło rozmiękłe, lepkie, zmienia nagle pod palcami kształt, wypełza spod nich, wreszcie pęka w środku. Biegnę dalej układając ciało nad kostkami kamiennego korytarza jeszcze osobliwiej, aby utrzymać przy sobie, nie wiadomo po co, obydwie połówki mydła. Mijam wnękę. Jak zwykle o tej porze dnia kilka osób gra w szachy, piszą listy, a nieduży tłumek gapi się na ulicę, i któryś z chłopców, Just, czy Kszast, czy Stulich, czeka, aż pod 72 oknami pojawi się dziewczyna, i wtedy można będzie wrzasnąć: „Lala!”. Tylko tyle. „Lala!”. Ochryple, niby starczo, żeby było draczniej. Z „l” twardym, warszawskim, zbliżonym do „ł”. Czy dziewczyna się obejrzy czy nie, to nieważne. Poza okrzykiem „Lala”! nic już nie ma znaczenia. Krzyk w otwartym oknie realizuje model Czystej Sztuki, absolutnie bezinteresownej i neutralnej etycznie. Sam akt językowy stanowi cel jedyny i uniwersalny. „Lala” dla „lali”. Wszystko. Mijam wnękę, wybiegam myślami dalej, na sam koniec korytarza, gdzie stoi olbrzymi kocioł z zimną kawą zbożową; kawa, zwana przez nas uparcie bromówką, mimo wielu zapewnień, iż komu jak komu, ale nam nikt dodawać bromu do napojów nie zamierza, kołysze się w kubkach – czarna, połyskliwa. Dopóki biegnę, nikt nie wydziera się z „Lalą”, i nikt nie wypija swojej kawy. Obyczaj panujący tutaj nakazuje wysłuchać do końca nawoływań aaa, eee, aaa; wołający powtarza swój śpiew, nasilając obumarłe już fale nowymi kołami głosek, a niskiego, wysokiego e, i znów niskiego a. Wiem, że w chłopcach odbywa się zmiana – tak do siebie mówimy: chłopcy – zmiana dzieje się w osłabieniu, napięć, napięć skóry na karkach, nerwów ocznych, i w rozproszeniu nadziei, że ten bieg, jeden jedyny, jaki wykonuje się tutaj bez przymusu, bez ordynarnych przekleństw, bez żartobliwych także upomnień: „No panowie, no nie róbcie jaj, no miało być czwórkami, nie?”, bieg świąteczny, będzie należał do któregoś z nich, kto się nazywa Just, czy Kszast, czy Stulich. Moje istnienie staje się na ten moment bardziej intensywne. Jakbym się właśnie narodził, oderwał od tła, więc przybrał gwałtownie na wadze i zaraz uniósł, cudem, ponad tłum. Ale za zgodą tłumu. Taki bieg, bieg świąteczny, jest i nie jest ucieczką z Rejonu. Biegnie się do domu przecież, czmycha się przed chłopcami, i przy pomocy chłopców, dzięki nim. Cały smak, cała radość biegu na tym właśnie polega, że biegnący nie umyka chyłkiem, lecz cwałuje – obserwowany zewsząd. W nieosamotnieniu. W hałasie, niby w muzyce. Owszem, środkiem własnego nazwiska, przez swój znak, jakby środkiem siebie. A przecież i na wylot cudzych myśli. Ich korytarzami. Wołający dostrzegł mnie już i rozpoznał. Stoi na tle biurka, tuż przy ścianie, w żółtym świetle, które się tutaj pleni jak pleśń, zmieszane z zapachem nafty w lampie alarmowej. Uśmiecha się sam do siebie. Rozmazany zaciekami cieni. Widzi mnie i powtarza swój śpiew. I nie tylko dla czystej radości wołania, jak w okrzyku „Lala!”, lecz z powodów głębszych znacznie. Nawołując mnie – jest dla mnie dobry. W ogóle jest dobry, i w znaczeniu etycznym, i w aspekcie sprawnościowym. O takich chłopcy mówią: „Ten jest dobry, kurczafelek”. Ale i ja jestem dobry dla niego. Biegnąc – ofiarowuję mu na ten moment władzę. Nade mną. Władzę jakże niepodobną do wszelakich innych władz, które się tutaj sprawuje: oficjalnie, z naznaczenia, od godziny, ściśle, tej a tej do tej a tej, i jeszcze w takiej to a takiej odzieży, z kołnierzykiem rozpiętym lub zapiętym, w czapce lub bez czapki, nie, tym razem odzież nie odgrywa żadnej roli, jego władza jest prywatna, półlegalna jak myśl przed zaśnięciem. Czym wołający ryzykuje? Czy naraża się w ten sposób dla mnie? Nie wiadomo. W tym tkwi migotliwe piękno wołania i biegu: w nieokreśloności naszych poczynań. Wołający nie wie, czy się dla mnie naraża, i ja nie wiem, czy się narażam dla siebie, narażając też wołającego. Nasze bowiem kontakty telefoniczne – z żonami, ba, ze światem w ogóle, który mieści się w pojemnej nazwie „cywil”, gdy mówimy: „No, niedługo do cywila, kurczafelek”, „W cywilu to ja sobie zawsze na śniadanko” itd., nigdy nie zostały oficjalnie zabronione. To fakt. Ale też nikt nigdy nie powiedział, iż zabronionymi nie są. Więc nasze biegi korytarzem, do biurka, na złamanie karku, oja pier!… do słuchawki, służbowej co prawda, lecz odłożonej już pozasłużbowo, odbywają się w szczelinach systemu. W czymś, co nie istnieje, nie zostało przewidziane ani jako wykroczenie, ani jako przywilej. W pustce. Z punktu widzenia osób, którym podlegamy, nie dzieje się teraz nic. Oni w to nie wkraczają. Jak nie wkraczają w nasze sny. Śpiew wołającego mieści w sobie tyle piękna, czystego oddechu. Jeszcze jedna fala, ten sam zestrój: nisko, wysoko, i nisko: – …aaa …eee …aaa!… 73 Chcę, żeby B. nasłuchała się tej fali, na kilka dni, do następnego biegu. Żeby przez chwilę jeszcze trwała w niej, zanurzona po głowę, z całym bogactwem jej włosów. Żebyśmy istnieli razem w przestrzeni zbudowanej z głosu. Dlaczego tego chcę? Może dlatego tylko, żeby powiedziała: „Słyszałam, jak ciebie wołali. Długo, głośno. Fajno.” Chcę mieć prawo, bez lęku o wstyd, przeżyć dumę, tak, dumę, że ktoś mnie tutaj woła, znają mnie, że jeszcze jestem. I tę myśl chcę pomyśleć do B., w jej kierunku, głęboko w słuchawkę. „No i widzisz, B., i zawołali mnie, i nawet głośno, długo.” Z satysfakcją niepojętą poza Rejonem, jedyną w swoim rodzaju. Są także inne powody. Odkąd przebywam tutaj, od dnia, w którym stanęliśmy pod prysznicem, cały stan osobowy, twarzą w twarz, zadręcza mnie w kontaktach z B. nieodmiennie jedno. Niemożliwość lub nieumiejętność przekazania jej świata, w którym się znalazłem. Jego barw, intonacji, posmaków, a bez gęstej mierzwy nastrojów, bez chlupocącego we mnie i wokoło błocka przeżyć – nie ma nic. Żadnej istotnej informacji. Słowa w listach nie ważą, nie niosą zapachów, jak ulepione z wody, chwiejne, szybkoschnące. B. skarży się, że mało piszę. Otóż piszę dużo, ale ona mówi prawdę, to jedynie dużo słów, adresów, znaczków, kart pocztowych, substancji korespondencyjnej, i niewiele świata, mnie, i B. ma rację, ma prawo narzekać. Już pierwszy dzień pobytu w Rejonie z trudem poddawał się werbalizacji. Napisałem do B.: „Kochanie, jestem po kąpieli, wyszorowany i czysty jak łza.” A myśmy stali nadzy w strugach syczącej wody, cały stan osobowy, pełni niechęci do siebie, a i obrzydzenia, i każdy z nas zużywał resztę sił – po nieprzespanej, kolejowej nocy – wcale nie na to, iżby jak Bóg przykazał namydlić się porządnie, równomiernie, pod pachami, na pośladkach, i potem się dokładnie wyszorować szczotką, i opłukać, lecz na to, aby nie potrącić łokciem cudzego gołego ciała, żeby się nie zetknąć, bodaj wzrokiem, z czyimś brzuchem, nie wnieść sobie jak iskrę pod powieki widoku nędznej, w takiej masie! żałosnej męskości naszej, tych nieprawdopodobnych wiechci, żeber, opalenizn i bladości, całej tej nagle nami ożywionej fotografii (jak gdyby) obozowego archiwum. Kroplistej i dusznej. Po kąpieli zwracaliśmy się do siebie per pan, „Pan zechce przymierzyć moje spodnie”, „Pan kolega nie orientuje się, czy…”, a żaden wtedy nie przypuszczał, iż pojutrze będzie obowiązywała forma stary: „Słuchaj, stary, nie masz, kurcza, jakiej strugaczki?.” Jak pisać do B.? Jak opowiedzieć jej Rejon, powietrze Rejonu, o którym każdy z nas, ilekroć wkracza na asfalt za bramą wjazdową, powiada, że wydaje mu się chłodniejsze niż w mieście, po paru krokach, jakby poruszał się w czymś bardziej nieruchomym, twardszym, zdyscyplinowanym w krążeniu podmuchu i wirów? „Kochanie, wczoraj zmęczyłem się, dziś czuję się lepiej.” Jak oddać w listach ów szum, który narasta w głowie od rana i na wykładach każdy walczy z nim, więc kłuje się ołówkiem w dłoń, przygryza wargi, wściekle szczypie twarz, a w głowie, od nabrzmiałych rzęs, unoszą się wciąż szersze koła, krwawe, szare, wirujące, świetliste, i trzeba ku nim iść, iść siedząc, aż długopis w palcach sam, z nawyku, pobrnie dalej, najpierw węzełkami jakichś liter, potem na ukos w róg kartki, linią falistą, przerywaną, wreszcie stanie? „Wczoraj zasnąłem na wykładzie, ale nikt nie zauważył; miałem szczęście. Dzisiaj sprzątanie Rejonu. Kończę, całuję. pisz.” Jak oddać powierzchnię sprzętów, ich smar, ich oliwę? I głosy z pojazdów, wrzaski „Lala!”, kiedy pędzimy ciężarówką po wyboistej drodze środkiem wsi, w furkocie map poprzypinanych czerwonymi pineskami do deszczułek, które trzymamy na kolanach, i wrzeszczymy: „Hej, uwaga, niech no który nie przyskrzyni sobie jaj!”; jak opowiedzieć głosy z nocy, z korytarzy? Teraz słyszy głos. AAA, EEE, AAA. Ma go u nas, w domu. 74 – To ja – dobiegłem, siadam, chwyciłem słuchawkę, i mówię, zasapany, słyszę oddech B., daleki, cały w trzaskach, więc i nie oddech może, tylko same trzaski? szumy w drutach, w złączach, ssanie metalowej pustki? – to ja, ale czekaj chwilę, B., zasapałem się. Wiesz, biegłem. Ja z łazienki. Jak mnie wołali, słyszałaś? Głośno, prawda? bo tutaj piekielny korytarz, głos się obija o wszystko, robi się pogłos, dudnienie… Tymczasem wołający nie odchodzi, stoi przy mnie: widzę, jak gorzknieje w oczach. Ze zdumieniem stwierdza w sobie gorycz, która narasta i której nie jest w stanie pojąć. Czy tylko dlatego, że odegrał już swą rolę? To on zorganizował kontakt, on nas połączył swym wołaniem, mnie i B., i nagle znalazł się na zewnątrz obwodu, za burtą. Teraz nie wie, dokąd płyniemy, bo oto stoi także poza strumieniami naszych myśli. Więc jakby od razu na piasku, na dnie, w innej zgoła przestrzeni. Obcy. A przecież jego władza nade mną była także władzą nad B. Ona musiała go prosić: „proszę pana, gdyby pan był tak uprzejmy i zawołał go do telefonu, dzwoni żona”, „jasne! już się robi, proszę panią, momencik!” był uprzejmy, mało, był cały – uprzejmością w stanie czystym. Składał się wtedy nie z mięśni i ścięgien, tu i tam nadwerężonych, naddartych, nie ze skóry przesyconej kryształkami potu, lecz z idei, ze światła uprzejmości absolutnej. Mieścił w sobie rozjaśnioną konstelację archetypów: archetypu rycerza i archetypu pazia. Ale prośba B. – jej głos przeistoczony nagle w wizerunek nieznanej i pięknej kobiety – atakowała go znów, skurczybyka, w kłębowisko innych jeszcze mitów. Biblijnych, męczeńskich, od id, od libido. Od spodu. Nie ma się co dziwić, że gorzknieje oto w oczach, i podsłuchuje bezczelnie, nie kryjąc się z tym. – Czekaj, złapię oddech, uff, mówię ci, B., zasapałem się, ty mi coś opowiadaj przez chwilę. Co u ciebie, przede wszystkim jak się czujesz? Halo! Słyszysz mnie dobrze? to dobrze, ja ciebie także wyraźnie, coś mi przez chwilę opowiadaj… Gorzkniejący udaje, że czyta wywieszkę na ścianie, obok lampy alarmowej, tuż nad moją pochyloną głową. Jest to zapis, zapis zdania, zdania wzorcowego, które musimy znać na pamięć, i którego nikt na pamięć nie zna, choćby codziennie uczył się go z wywieszki. Każdej chwili w wahadłowych drzwiach może się pojawić zwierzchnik. Do zwierzchnika zaś trzeba od razu przemówić. Bez pytania. Nie wolno jednak przemówić bylejak, powiedzieć cokolwiek, użyć słów dowolnych. Trzeba wyrecytować jedno tylko zdanie, właśnie to, które wisi na ścianie. Wyrecytować, a nie wytrajkotać; trajkotanie należy do przeszłości, jest tradycją przedwrześniową i przezwyciężoną. Zdanie, o którym mowa, kończy się słowami: „nic ważnego nie zaszło”. – …opowiadaj, fuch, a ja zapalę papierosa – mówię – stary, ej, nie poratowałbyś mnie, kurczafelek, papierosem? O! wspaniale! jeszcze rzuć zapałkę, tak, dziękuję, to ja tutaj, do kolegi, niech odsapnę. Już, no mów. Wszystko w porządku. Nic ważnego nie zaszło? …Późno spać? …Ale czujesz się dobrze? Halo? Ale czujesz się …tak?, no to się cieszę, zaczekaj, położę mydło. Już. Bo ja z łazienki, jeszcze trochę mokry. Nic ważnego nie zaszło. Tak brzmi zdanie wzorcowe, jego końcowa część, wyblakłym tuszem, pismem pochyłym jak płot, który się wali. A naprawdę – jak opowiedzieć o tym B.? – zaszło i nieustannie zachodzi coś bardzo ważnego. Tracimy język. Okazało się, że wszystkie moje formy językowe, moje modele, zwroty frazeologiczne, a i osobliwości mowy inne, muzyczne, instrumentacyjne, uważasz, moje wieloletnie przywiązania do słów takich to a takich, ich szyku, ich myślowych zabarwień – nie nadają się w zasadzie do niczego, co się tutaj dzieje. Nic. Najprostszą czynność opisuję źle, i inni opisują źle, i uczą nas mówić od nowa, w szczególnej zupełnie polszczyźnie. Stąd owe wzorce na ścianach, w skryptach, w broszurach, w mowie przełożonych. Nasze skupiska słów, prywatne, z nacechowaniem regionalnym u niektórych, a to ze śladami mazurzenia, a to w węzłach innej jeszcze izoglosy, poplątanej jak biografie, z którymi, z biografiami tedy i z odmianami polszczyzny, przybyliśmy tu, i które w nas siedziały, żywe, niemalże gęste w chwili inicjacji, – oddalają się, są wydalane z potem, z 75 kropelkami ciężkich, dusznych snów. Skutki zaś tych procesów, prawie biologicznych, tak bowiem bliskich ciała, dają dziś znać o sobie. Widzę osobno to, co chcę powiedzieć, i osobno słowa, którymi powinienem zacząć mówić. Ostro: czarne plaże słów, bezużyteczne hałdy. To jest naprawdę tak, że ja je widzę. No i nic. I klops, i cisza. Zupełnie jak w staroświeckiej estetyce. Z jednej strony niby forma, z drugiej niby treść. Coś, co mnie zawsze doprowadzało do szału. Jako problem, jako rozumowanie. A teraz siedzę w środku tej bezsensownej rozpadliny. Wysiłek. Jeszcze wysiłek. I znów. Nie da rady. Aż śmieszne. Można skonać. Żadnej szansy powiązania sobą, własnym ciałem, tych dwóch bytów. Więc powtarzam: – Opowiadaj B., niech odsapnę. – Co ci jeszcze opowiedzieć? – Ty… pisałaś coś? – Trochę… – czy wydaje mi się, że odpowiada niechętnie? Albo to ssanie metalowej pustki zmieniło jej głos, i wyziębiło? Czy dlatego niechętnie, że sprawa pisania, i listów, i powieści zwłaszcza, stała się dla nas obojga drażliwą? Bo przecież dla mnie to jest sprawa niepisania. Powieść, nieukończona, leży w domu, w hałdach, w rozpadlinie. Któż by nas takich pięknych i olbrzymich grzebał. Rejon nie zna takiego zestawu słów. Tu nie ma silnych, nie ma pięknych, i nie ma olbrzymich. Tego nie przewiduje żaden regulamin. Tutaj oddycha się polem grzebalnym. Jego wizją. Zapisami Wizji, na kolorowych planszach, na ekranie sali wykładowej, na mapach. Błysk, kula światła, jakby drugie słońce, zmiana ciśnień, dół i góra, to się przemieszcza, grzyb, pełen ziemi, wirujących liści, pasów kory zdartej z drzew, promieniowanie zaraz, cieplne, przenikliwe, i zestawienia liczbowe, tyle ciał, tyle głów, tyle odzieży ochronnej, w tylu to a tylu megafonach. Zakuwamy się tego przed snem, wypisujemy odpowiednie nazwy na maluteńkich karteluszkach. To są nasze „ściągaczki”, żałosne, bo cóż może być żałośniejszego niźli uczniowskie oszustwo, u nas, byków przed trzydziestką, a i po trzydziestce, oszustwo w grze wizji pola grzebalnego ludzkości? Jak to ze sobą zgrać, te dwa słowa: „ściągaczka” i „ludzkość”? Obkuci, jak w pancerzach, gdyby obkucie owo pojmować dosłownie, inscenizujemy potem Wizję, wciąż ze ściągaczkami jednak w zaciśniętych pięściach, w kromkach chleba, w chusteczkach do nosa – nad brzegami bagnistych rzeczułek, powtarzamy co trudniejsze role w snach, znów grzebalnych, pełnych bieli, prześcieradeł, piachu. Nie, tu nie ma pięknych. – A ty? – pyta B. – Przyda ci się coś z tego do powieści? W tym momencie trzaski gasną, usychają w słuchawce, i jej głos brzmi czysto, intymnie, jak gdyby zbliżyła się do mnie nagle na odległość wyciągniętej ręki. To krępuje. Coraz więcej bowiem chłopców kręci się przy biurku. Zwłaszcza nowi, spóźnieni, wracający z miasta, w zapachu piwa, lśniący, chybotliwi. Z pakuneczkami, z chałwą w szeleszczącym pergaminie. Stają obok. Gapią się na mnie. Nie uczestniczyli w rytuale, nie objęła ich magiczna fala, spotkanie dwóch fal, mojego nazwiska i mojego biegu. Pochylają się nad biurkiem, w zdumieniu, że Rejon istnieje jednak, że nie rozpłynął się w strugach piwa. Oglądają mnie, mój mokry ręcznik. Moje mydło. Bezceremonialnie. Oto jestem jednym z nich i oto oni za chwilę będą znowu takimi, jak ja. – Przyda się – odpowiadam – później ci wytłumaczę, za moment. – Ktoś cię słucha? Ktoś jest obok? – Tak. Sporo. Kiwają głowami. Prawdopodobnie wydaje się im, że chodzi o zajęcia. Że my mamy tutaj sporo zajęć. Moje słowa brzmią ostro, nieserdecznie, ale tym razem B. nie jest na mnie obrażona. Zachowuje się tak, jakby istotnie, cudem, intuicją, pokonała metalową przestrzeń, pełną zwojów, złącz, brzęczących napięć, pól energetycznych i widzi, co się tutaj dzieje, widzi tłum, który narasta wciąż od wahadłowych drzwi, bierze się z dołu, z mroku. Mówi, szuka słów. (Więc ona także musi szukać słów). Pisała, owszem, nie wie, czy to dobre, szkoda, że mnie nie ma, trudno jej samej ocenić, bez dystansu, na gorąco, zbyt świeże to wszystko. Ma 76 kłopoty z konstrukcją postaci. Postać wchodzi w drugą postać. Zacierają się granice między nimi. Zwłaszcza w myślach, i w mowie pozornie zależnej, postać spala postać, myśl wżera się w myśl, słowo w słowo. Czort wie, iść tą drogą? Żeby się do końca w siebie wżarły? A jeżeli czytelnikom się pokićka później? Wsio zusammen absaljut do kupy? B. pamięta, że ja namawiałem ją na to spalanie postaci w postaci. Ale B. pod tym względem mi nie ufa. Najpierw mówię „dobrze, dobrze”, a potem się czepiam. To nie tak i to nie tak, Że chachmęty, że gdzie funkcjonalność, funkcja poetycka jako nadorganizacja wypowiedzi, rozrabiam, marudzę, dokuczam, no, już mniejsza z tym, to są historie dalsze, czort z tym: co u mnie? – Fu, czort z tym – mówi B. – Co u ciebie? Pamiętaj, nic się nie martw. Myśl, że zbierasz materiały do powieści. Ależ ja od pierwszego dnia usiłuję myśleć, że znalazłem się w Rejonie po to, aby powieść mogła coś nader istotnego zyskać, ba, że ona pisze się nadal, we mnie, lub może poza mną, poza świadomością, i choć tekst, maszynopis, leży w domu, nie przybywa go, ona mimo to rośnie, rozbudowuje się, ach, jest nieomal już na ukończeniu! Od pierwszego dnia w tym mniemaniu utrzymywała mnie B. – Niech ci się zdaje, że zbierasz materiał. – Robię wszystko, aby mi się tak właśnie zdawało. Ejże: wszystko? B. nie ma złudzeń. Moje „wszystko” to bardzo niewiele. Ja – i zbieranie materiału! Nigdy po żaden materiał nie jeździłem, z myślą o powieści, i nie pojechałbym w tym celu ani do Rejonu, ani nigdzie. Czułbym się jak nędzny szwindlarz. To by było zeszwindlenie całej sprawy. Pisarzowi niech wystarczy życie, które ma. I niech mu starczy świata, w którym żyje. A ma go w nadmiarze. Jeden dzień: weź, chwyć go, nie ogarniesz, kosmos, pełen kosmosów bocznych, pochowanych, czym to związać, jedna myśl, i jej brzęcząca jak karnawał mitologia, jedno słowo, zasłyszane w bramie, w ziarnistym półmroku, niby szmer, ot, jakby ktoś zapałką, i od razu jego pole grawitacji, tego słowa, przyciąganie zaraz słów innych, domyślnych, ze mnie, z mojego słownictwa, jeden gest, czyjś, uliczny, i już odrębność tego gestu, personifikacja, nowy układ, kostny, znów z własnymi kosmosami, nie do wysłowienia. Pisarzowi brakuje nie materiału, nie świata, lecz twórczości, pisarstwa właśnie. Nigdy się nie jest pisarzem w takim stopniu, aby mieć pewność, że nie istnieje jeszcze wyższy. B. o tym wie. I jej słowa: „niech ci się zdaje, że zbierasz materiał”, są próbą. Próbą sił. Moich, i jej. W przetrzymaniu rozłąki. Ale chłopcy. To zdumiewające. Chłopcy zaczęli mi mówić to samo. No, niedokładnie to samo. Bez „niech ci się zdaje”. Z wykluczeniem jakiejkolwiek umowności. „Ten ma dobrze, skubaniec”, mówią o mnie chłopcy. „Stary, ile ty tu zgarniesz materiału! Fiu–fiu.” Zawsze w ten sam sposób. I patrzą na mnie tak, jakbym był, rany boskie, szabrownikiem, badylarzem, cwanym zaopatrzeniowcem, i jak gdyby za parkanami Rejonu stała moja ciężarówka z materiałem do powieści, sam zaś widok ciężarówki pełnej – czego? – powieściowych łachów, miazgi językowej, wymagał podziwu, i akompaniamentów pozasłownych, cmoknięcia, strzelania palcami, paru gwizdnięć, fiu–fiu, ten ma dobrze. – Zgoda, B., będę robił, jak mi radzisz – mówię cicho, wolno, oddzielając słowo od słowa chwilami milczenia, w czasie którego szukam nowych słów, wciąż zamknięty w tej przeklętej rozpadlinie. – Będę myślał, że zbieram. Zresztą, ja ci coś powiem… I milczę. Tłum przy biurku rozprasza się, rzednie. Zwolna przestaję budzić zainteresowanie. Chłopcy nie przysłuchują się już moim słowom. Ktoś we wnęce, Just czy Kszast, zobaczył „lalę”. Śmiech. I wyzwolenie. Rozpadlina tymczasem uniosła się, zmalała, czuję ją teraz w sobie, w głowie. Jest miękka. Od skroni – do skroni. I jest ciepła. Ma powierzchnię dusznego snu. Ona żyje, ale wydaje się bliższa substancji roślinnej, jakbym wydzierał słowa nie z pamięci lecz z ciemnej darniny. – Halo! – niepokoi się B. – Coś zacząłeś mówić? 77 – Tak, z tym zbieraniem, i z tym, co się z tym wiąże… – mówię, co za składnia! „z tym, z tym, z tym”, można udusić się falą własnego bełkotu. – Wszystko mi się rozkleja, nie denerwuj się, zaraz ci wytłumaczę jaśniej. Otóż. Tego. W każdym razie. Więc tak. W słuchawce znowu trzaski. Czyjś daleki głos. Obcy. Jak połysk metalu. – Ja, oczywiście, nie zbieram. Nie spaceruję sobie z notesikiem i tak dalej. Rozumiesz. Czas. Tu napisanie listu jest problemem. Napisanie kartki jest problemem. Ba, wrzucenie kartki do skrzynki bywa niekiedy problemem. Więc wiesz. Z notesikiem nie chodzę. Ale materiał się grupuje. Ja go wbieram. Wbieram, przez „w”, jak Wanda, Wiktor, Wołczańsk. No, nasiąkam tym wszystkim dookoła, i ono we mnie wsiąka, otoczenie. Ale jest jeszcze inna ciekawostka. Mianowicie, chłopcy. Znoszą mi materiał. Rozmaite powiedzonka i historie. No. Są nawet fajni. Mówią: zapisz, i wtedy już muszę zapisywać. Przyda ci się do powieści, stary. Ja im powiedziałem, że pracuję nad taką prozą. Zdaje się, że opowiadam mętnie. Co, B.? Strasznie teraz babrzę. Babrok ze mnie. Aż się spociłem jak sto diabłów. No nic. Nie przejmuj się, ja ci to wytłumaczę w liście. Ogólnie orientujesz się już, o co chodzi? Tak ogólnie? Trzaski, iskrzenia metalowej pustki przesypują się w słuchawce, urastają w chybotliwe, pokrzywione, wędrujące cienie gmachu, od ziemi, od wydm, niby grzyb, i oto B. idzie ku mnie pomiędzy gmachami telefonicznych trzasków, w ich mrówczej wichurze, przedziera się do mnie swoim głosem: – Spociłeś się? Wytrzyj się koniecznie, słyszysz? i to zaraz! Ach, ty na pewno, ja cię znam, siedzisz w przeciągu. Uważaj na siebie. No to co, kiedy napiszesz? – ścisza głos. – Pisz, tak mało mam od ciebie listów. Pamiętaj, nic się nie musisz przejmować. Czas się nie wlecze, czas płynie. Już niedużo: kawałek czerwca i kawałeczek lipca. Zleci, prawda, że zleci? No to pa. I myśl, że sobie zbierasz materiały do powieści. 78 kolejny zapis W chwili,gdy – gdy Zapalenic odczytuje pierwsze zdanie swego przemówienia, a jest to przemówienie powitalne, wypisane okrągłymi literami na wyciętych z notatnika karteluszkach, i. wypowiada je tak, że słowo „witam” znaczy rzeczywiście „witam”, nabierając znaczenia stopniowo, niby kufel wzbierający bursztynami piwa, w kilkunastu głośnikach jednocześnie, w oddechu nowiuteńkich, pachnących świeżą politurą pudeł, obciągniętych złotą tkaniną, poprzytwierdzanych przez brygadę młodzieżową wczoraj o północy do ścian zabytkowej budowli, co stanowiło nota bene pogwałcenie litery prawa, i na co w końcu Kurator z Ochrony Zabytków, miejscowościanin z dziada pradziada, postanowił przymknąć oczy, albowiem Uroczystość zdawała się przerastać sobą wszystkie wydarzenia, jakie pamiętano w tych stronach, wszelkie tedy, choćby i obwarowane przepisami, próby zahamowania biegu spraw zmierzających ku udoniośleniu tej imprezy poczytano by nie tylko za przejaw złej woli, ale i dywersji antyregionalnej, więc głośniki triumfalnie wiszą oto w całym pałacyku i poza nim, aż nad samotną, starszą niż reszta zabudowań bramą, pełną starej czerwieni, ledwo domyślnej w suchym miąższu średniowiecznych cegieł, i właśnie tam, w łuku mrocznej bramy, słowo „witam” wybucha najgłośniej – w chwili więc, gdy Zapalenic odczytuje tekst powitalnego przemówienia, a Sylwester usadowił się w ostatnim rzędzie, tuż za plecami Bieżyny, spoza których widać róg trybuny, czarny kabel i skrzydło paproci – i gdy opuszcza teraz kawiarenkę „Piękna” utrudzony, stary Bieg, po rozmowie z kelnerem, łysym Zygą, z którym wymienił był parę uwag o pogodzie, sprawiającej w tym roku liczne niespodzianki, o zasiewach, a nie należy wykluczać, iż wdawszy się w tę niby–grzecznościową tylko pogawędkę mąż Bieżyny, szczwany lis, pokierował myślami kelnera w ten sposób, aby ten zawsze niedospany, nic nie podejrzewający Zyga, jeden z wnuków nie żyjącej już dziś Klaudii Naraspaszkowej, przypomniał sobie pewien szczegół, kto wie, czy nie związany bezpośrednio z Bieżyną i Zmarłym, jakkolwiek przecież, jeżeli nasze domysły są trafne, musiałby to być szczegół znany Zydze z opowieści babki Klaudii, gdyby w istocie chodziło o wypadki sprzed 19.. roku, a więc z czasów, kiedy Zygi nie było na świecie, a zdobywszy poszukiwaną informację, Bieg podąża oto w stronę pałacyku, nasłuchując Zapalenicowego „witam” między średniowieczną bramą a rozchybotanym mostkiem nad strumieniem i – w tej samej chwili, gdy Sylwester usiłuje wydostać się spojrzeniem ponad plecy Bieżyny, ponad tę granatową górę, która pachnie czymś starym, domowym, zapamiętanym z dzieciństwa – i gdy teraz przed pałacyk wjeżdża spóźniony samochód, jasnoszary, aż perłowy w chłodnym słońcu na tle burych wzniesień, i nerwowo, z charakterystyczną dla wozów stołecznych brawurą, ostrymi zygzakami wymija stragan pełen pomarańczy, wyszarpuje z jezdni miękki dywan pyłu, w którym ginie na moment płochliwa gromadka kobiet w sukienkach z cienkiego nylonu, kryjąc się za nieczynnym, od kilku miesięcy kioskiem, i gdy staje wreszcie wśród dwudziestu pustych aut, zatrzymuje się w ich autonomicznym świecie, w którym króluje zapach benzyny, stygnących opon i polnego kurzu, aut o rozżółconych słońcem szybach – – i gdy nagle w gromadce młodych kobiet jedna, najdrobniejsza, koścista, rozpoznaje za kierownicą perłowego wozu twarz, tak znajomą jak widok przyrody, niby niebo nad cukrownią, bo oglądaną dotąd zawsze w powiększeniu, krzyczącą skupiskami sypkiej czerni, szarości i bieli, na ekranach, w kinie „Strumień”, w telewizji, twarz z plakatów – obcą? nieobcą? – i 79 kobieta w nylonowej sukni myśli, że tak bardzo chciałaby przyjrzeć się dziś z bliska twarzy głośnego aktora, jej brzydocie, jej skórze o głębokich porach, mieć ją w oczach, na odległość najcichszego szeptu – w tej chwili, przeżywanej na tyle przeróżnych sposobów, gdy Sylwester, ciągle za plecami „pani od pamiątek”, wychyla się w bok, wypręża szyję aż do bólu, przyciskając oburącz do ud swą nieodłączną plastikową teczkę, z której złośliwie wypełzają papiery formatu A4, gęsto wypełnione maszynowym drukiem, pokreślone długopisem, czerwonym, niebieskim, brązowym, a Sylwester pragnie już tylko jednego, aby być uczestnikiem tej imprezy, być nim intensywnie, bez dystansu, dać się wchłonąć w nią, wmiażdżyć, i jak najgłębiej w źrenice usiłuje pochwycić choćby strzęp widowiska, widok mówcy, jego ręce – ręce coraz sprężystsze, rozkołysane nad stołem, wczepione paznokciami w gęstą czerwień, sukna, zmieniające w locie drobne karteluszki z tekstem przemówienia – dziewczęta – widok dziewcząt z kwiatami pod wysoką ścianą, na tle gzymsów, ich napięte na piersiach białe bluzki, włosy gładkie, zaczesane, ściągnięte z tyłu czarnymi gumkami – z pokrajanej ostrym nożem rowerowej dętki? – ich uszy, które chłoną oto każde słowo gospodarza Miejscowości, aż nachylone ku falom głosowym, powiązane obręczami donośnego głosu jakimś tajemnym, intymnym kontaktem, uszy natrętnie, ba: wyzywająco czyste, bez skazy, jaśniejące wszystkimi odcieniami barwy ciała, od herbacianej róży do czereśni – widok mikrofonu – błysk czyjegoś zegarka w słońcu – błysk flesza, i Sylwester oślepiony, z trzęsawiskiem ciemnych powidoków w skroniach, osuwa się ciężko za swój granatowy, stromy mur, tu odpoczywa, aby znowu… w tej chwili – gdy Bieżyna wraca do pytania „ale lato którego roku?” – i gdy mówca na rozkołysanych rękach masywnieje, a ze wszystkich miejsc w świetlicy dobrze widać, że jest mocno zmęczony, niedobrze wygląda – i gdy młoda kobieta w sukni w kwiaty, kwiaty duże, fiołkowe, wodniste na cienkim nylonie, podąża środkiem dziedzińca krok w krok za aktorem – i jeszcze, i jeszcze – gdy Sylwester, co za pech! oślepiony fleszem, jakby w brwiach eksplodował biały ekran, usiłuje pozgarniać z podłogi swoje nieszczęsne papiery, które wypełzły jednak z jego teczki – Uroczystość rozpoczyna się naprawdę; staje się ich wyłącznym, jedynym w ich życiu, wspólnym dla nich światem, ich Wspólnotą, która przetrwa dobę lub niecałą dobę, i będzie odtąd podlegała własnym prawom. Był moment przełomowy – wejście spóźnionego gościa. Pojawił się w otwartych drzwiach, na tle rozfalowanych kotar, w swym rozciągniętym przy szerokiej szyi golfie – głośny aktor Ignacy Białodiak, raczej krępy, niższy niż w filmach, wiecznie młody, choć jego młodość zaczęła się dawno, w epoce przeogromnych, malowanych kukieł podżegaczy i kułaków, które nosiło się w pochodzie ulicami miast, w już legendarnych czasach zetempowskich. Zapalenic zawiesił głos. Wszystkie twarze odwróciły się od mówcy. Białodiak uśmiechnął się, jak to on, nie wargami, nie oczami nawet, tylko czołem, tym swoim charakterystycznym czołem pełnym zmarszczek, przypominającym splot zdrewniałych żył na plecionym fotelu z wikliny. Paru osobom w tej świetlicy, niezależnie od siebie, wydawało się może, że specjalnie przedłuża swoje wejście, on, Białodiak, zwany częściej szwoleżerem Szybą, gdyż występował ostatnio w roli szwoleżera Szyby, w jednym z barwnych superfilmów o tematyce historycznej; może i pomyślał sobie ten i ów, że aktor celebruje swoje wejście, czeka, aż skupią się na nim oczy całej bez reszty Wspólnoty, i dopiero w blasku oczu–świateł, spojrzeń–reflektorów, 80 zobaczony dokładnie zewsząd, spod ścian, przez malowniczą zwłaszcza grupkę dziewcząt z naręczami kwiatów, on, trójwymiarowy, żywy, zacznie kroczyć od drzwi aż do pierwszego rzędu. – Nie trzeba się z tym kryć – powrócił wtedy do przerwanej mowy Zapalenic – że mieliśmy i przykre doświadczenia, ja bym powiedział: bolesne, które kamieniami leżały na drodze prowadzącej do Uroczystości, Tymczasem głośny aktor, osaczony ściszonymi półszeptami („Szyba, Szyba, szy.. szy..”), nagle, prędko! odskoczył w bok, w locie schylił się, jakby ogarnął go lęk, że zaczną strzelać, w bok i ostro w dół, powtarzając bezwiednie swój pamiętny gest z nagrodzonego za granicą filmu; gest–kadr, który przejdzie do historii polskiej kinematografii; przysiadł się do Sylwestra. – Zmieścimy się? – zapytał przyjaźnie, wciąż szeroko uśmiechnięty, prawie ubawiony. To był ów moment finalny, w którym wszyscy poczuli się Wspólnotą, więcej, Społecznością. Nikt nie mógł teraz dostrzec Białodiaka w gęstym tłumie, ale każdy wiedział, że Białodiak jest wśród nich. I działo się tak, jak gdyby jego twarz, twarz szwoleżera Szyby, wyświetlała się oto w przestrzeni – rozproszona w pasmach światłocienia między wysokimi oknami i jak gdyby kołysała się wolno w powietrzu, ponad głowami siedzących, wyolbrzymiona, opanowana skupieniem; skupienie to udzieliło się wszystkim; słuchali Zapalenica. zapis: Renia Zapalenic wstrzymuje oddech. Nie wiadomo dlaczego tłum w świetlicy przypomina mu hal rozbitego bombami dworca; rysy w ścianach, postrzępione linie cegieł, granatowa ulewa za koroną rozbitej szyby… To trwa ułamek sekundy. Ręce coraz sprężystsze, rozkołysane odbijają się od stołu. Mówca masywnieje na moment. Rozchylenie marynarki. Ostry uścisk krawata. Nagła czerwień idąca od szyi ku oczom. I równocześnie, niżej, druga – niezależna od pierwszej wędrówka czerwieni. Od gęstego sukna, poprzez palce, gdzieś pod rękawami marynarki, aż ku sercu, w głąb. Jest zadowolony ze swojego przemówienia. Oto on, gospodarz Miejscowości, ustanawia pierwsze prawo językowe nowozrodzonej Wspólnoty. Pierwszy zarys gramatyki. Pierwszy kanon stylistyki. Cokolwiek mówi, staje się od razu dokumentem. Pierwszym oficjalnym dokumentem mowy stworzonego właśnie Świata. A jego mowa żyje, rozwija się, kwitnie. Przeżywa swój wzlot. Pojawiają się w niej zdania coraz natrętniej kwieciste. Ozdobne. Jeszcze świeże. Jeszcze pachnące gęstym tuszem z długopisu (prezent personelu technicznego w dniu trzynastej pensji), przesycone zapachem potu, potu palców, które tak niedawno, uporczywie obracały plastikowy, graniasty długopis nad karteluszkami wyciętymi z notatnika. – Nie będę zasłaniał frazesem… – czyta Zapalenic… Ślęczał nad tym tekstem całą noc. Sprawdzał zresztą w zegarynce: poszedł spać o czwartej nad ranem. W jego słowach muszą teraz kołysać się – myśli – całe tumany duszących zapachów. Kawy, papierosów i wódki. Przepisywał z brudnopisu pojedyncze zdania, odczytywał je półgłosem. wsłuchiwał się w ich rytm, poprawiał, skreślał, czasem skreślał powiedziane głośno zdanie jednym niecierpliwym ruchem ręki. W powietrzu. Jakby chciał prędko zatrzeć jego odcisk w tytoniowym dymie – ślad włamania do spraw, o których lepiej zamilczeć. – …frazesem – czyta Zapalenic inną wersję zdania, które przed chwilą już raz wygłosił; widać karteluszka z brudnopisu wplątała się w czystopis! – także i przykrych, bolesnych doświadczeń, jakie kamieniami leżały na drodze prowadzącej do Uroczystości. A prawdą jest, iż niejednego kłuło w oczy, co nam od lat leżało na wątrobie. 81 Pauza. Zza głowy Bieżyny, dumnej, nieruchomej, jakby odmłodzonej w tym skupionym trwaniu, i jeszcze: wygładzonej ze zmarszczek, wypolerowanej niby szklana rzeźba. wysuwa się ku mówcy – nagle – twarz Sylwestra, i Zapalenic rozpoznaje w niej natychmiast to, czego się zwykle obawia najbardziej. On, mówca doświadczony, który nieraz i nie w takich warunkach umiał samym słowem, nagim, niby to bezbronnym słowem – przeciągnąć cały nieprzyjazny tłum na swoją stronę, rozpoznaje w spojrzeniu Sylwestra zamaskowany, skryty śmiech. Jeszcze nie śmiech. Przeczucie śmiechu. Przedśmiech. O co znowu chodzi? Przypomina sobie dokładnie: po tym właśnie zdaniu bywa wódka. Boże miłosierny, żebyż tylko wódka! Uczuł wtedy, pochylony nad karteluszkami, po raz który w ciągu tych obłędnych dni? ostry ból kości, zwłaszcza żeber, potem coś jak płomień nad oczami, w brwiach… Teraz to się powtarza. Łagodniej nieco, na powierzchni skóry, w powolnym nabrzmiewaniu skóry krwią. I pauza przedłuża się, trwa w nieskończoność: Zapalenic, gęsta czerwień sukna, palce mówcy, palce mocują się ze szklanym korkiem, a korek nie puszcza, jest za głęboko wciśnięty w karafkę, siedzi, próba sił, ciało i szkło, cięty kryształ, palce w ostrych pręgach czerwieni i bieli, krwi i stearyny, tłum w świetlicy, głowy, gęsto… Ślęczał nad karteluszkami z przemówieniem całą noc. Zamknął się w gabinecie w Prezydium, w domu nie mógł pracować spokojnie. Odkąd zaczął się ten koszmar, od dnia, w którym otrzymali tę… przesyłkę, nie mógł w swojej willi normalnie mieszkać, spać, usiedzieć wśród troskliwie odnowionych, jasnych mebli. A i meble, wypolerowane, rozświecone zwykle jak słoneczny staw, przygasły teraz w jego oczach. Obumarły. Zdawałoby się, że jedynie film, z tymi swoimi kłamstewkami o kurczeniu się i rozszerzaniu czasu, kiedy to – w paru sekundach – spod nieruchomych lakierów i farb na ekranie wyłazi nagle brudna pleśń, rozkwita błękitny grzyb, a w otwartym pianinie widać pęczniejące, miękkie struny kurzu, tylko filmowy chwyt może tak prosto pokazać starzenie się rzeczy – tymczasem Zapalenicowi przydarzyło się to naprawdę. Od chwili otrzymania tej… przesyłki zaczął inaczej patrzeć na wszystko w swej willi, na drzwi, z ich spękanymi potokami białej farby, w których utkwił, a nie dostrzegało się tego przedtem, ordynarny, gruby włos, na zadrapania w szkle, i byle skaza, jakiś mysi nalot popiołu na wełnianym dywanie w sypialni, całe to mnóstwo złośliwych drobnoustrojów wyszło od razu na wierzch, zadrukowało sobą wnętrze domu, zmieniając niespodzianie jego barwę, kształt, zapach. W żadnym kącie nie mógł sobie zagrzać miejsca, przy żadnym meblu tej, kosztownej przecież, willi, którą – o ironio! – po wybudowaniu, on i żona, postanowili jakoś nazwać, no i nazwali imieniem córki „Renia”. Willa „Renia”. Teraz ta przesyłka: Renia Zapalenicówna, lat 20…, nie, tam był błąd, tam napisali: lat 22… Pamięta: wrócił tego dnia do domu pieszo; w ogóle korzystał z wozu rzadko i niechętnie („ja, stary piechur, dla którego grunt to zdrowe nogi i wygodne buty”), z najwyższymi oporami przyjmował wszelkie innowacje cywilizacyjne w swym życiu prywatnym („człowiek, cholera, staje się niewolnikiem kupy śrubek”) i tylko ktoś, kto znał go dostatecznie długo, wiedział, iż u źródeł takich deklaracji („czyż nie lepiej pojeździć po świecie niż harować na wóz i być u siebie za smolucha?”) leży zwykły defekt: błąd w funkcjonowaniu krótkich, tłustych, wciąż pokaleczonych palców. Wrócił późno, w zakurzonych butach; oczywiście, naniósł od razu na dywan mnóstwo matowych, półokrągłych śladów. Odruchowo włączył telewizor (z telewizorem już się w zasadzie oswoił, choć niekiedy gubił się w pokrętłach, a nigdy dotąd nie udało mu się zgasić tej maszyny tak, aby na środku ciemnego ekranu nie zebrało się ostre, drażniące światełko – jak wyrzut sumienia!). Wciąż w narzuconym na ramiona płaszczu zaczął ostrożnie rozcinać kopertę (swym misternym chińskim sztylecikiem), i zanim uporał się z tą… przesyłką, nim zdążył przeczytać tę… wiadomość, weszła żona. 82 Wbiegła do pokoju, smukła, drobna, w futrze z nutrii, usiadła w głębokim fotelu naprzeciwko telewizora (jej miejsce; „wpuść mnie na moje miejsce”, mówiła, ilekroć zdarzyło mu się w tym fotelu zdrzemnąć), założyła wysoko nogę na nogę: zawsze ta sama, żona, o ostrych kolanach i wciąż gładkich, jedwabistych, lekko wklęsłych udach. Zapalenic pokazał jej wtedy ten… plakat, tę zawartość anonimowej przesyłki, kartkę, postrzępioną, jakby ją kto długo zdzierał (zeskrobywał?) z muru, a żona nie powiedziała nic, ani słowa, zachowywała się wtedy bezsensownie: zerwała się i natychmiast usiadła, zaczęła wyrzucać z torebki masę kruchych, brzęczących, tombakowych, bursztynowych, szklanych i metalowych przedmiotów, po to tylko, aby jednym ruchem dłoni – dłoni w pierścieniach o najzawilszych rysunkach, rozdzwonionej kółeczkami srebrnej bransolety – zgarnąć to wszystko, wrzucić do torebki. Siedziała potem nieruchomo w głębokim, czerwonym fotelu (import z Węgier), w swoich nutriach, coraz mniejsza, ginąca w przedmiotach, i Zapalenic pomyślał, że powinien coś zrobić, i natychmiast: że cokolwiek zrobi, postąpi, w jej mniemaniu, jak ostatni dureń. Miał taką swoją teorię: od lat nosił w sobie przeświadczenie, iż kiedyś w przyszłości, jutro czy za rok, czy za dziesięć lat, wszystko jedno, gdy stanie w obliczu katastrofy, a nigdy nie przyszło mu na myśl, iż katastrofa może go ominąć, nie będzie umiał swojej klęski przyjąć w sposób – jaki? godny? rozsądny? – najbardziej właściwy. W sposób najbardziej właściwy. I wedle tej teorii pierwszym człowiekiem, który mu to powie, tak go o c e n i, albo da do zrozumienia, że go ocenia tak nisko, będzie jego żona. Teraz, kiedy spadła na nich – grom z jasnego nieba! – ta… wiadomość, ta… rzecz, wymięta kartka, przybrudzona, z odciskami brudnych palców, które nieznany nadawca pozostawił był nieopatrznie, a potem usiłował wymazać gumką, wypełniona koślawymi literami w czarnej obwódce; czarny tusz; w środku koślawy krzyż naszkicowany grubą redisówką, nie, chyba zwyczajnym patykiem, ten… nekrolog, ten… tekst: Śp. Renia Zapalenicówna lat 22, zamordowa… on, Zapalenic, pierwsze co uczuł, to był ostry ból kości, jakby ktoś walił w niego siekierą, zobaczył nawet taką scenę: ciężka, błyszcząca siekiera, ból żeber, potem płomień nad oczami, wybuch bomby. A tymczasem żona… Właśnie! Tego nie mógł pojąć. Powinna była krzyczeć: – Na co jeszcze czekasz? Dzwońże, zamów błyskawiczną, wieczór, prędko, nie, lepiej jedź, jedźże, mówię, wozem, weź służbowy, musisz, pamiętaj, porusz tam niebo i ziemię, dlaczego stoisz jak ten dureń?!… – Słowo w słowo; to powinno było zostać wypowiedziane dokładnie tak, słowo w słowo, rzucone mu w twarz; Zapalenic nawet, wydawało mu się, znał także dalszy ciąg tych słów: – Dokąd biegniesz? Chcesz jechać? A ja? I zostawiasz mnie samą? – Ba!, wydawało mu się, że wszystko, cokolwiek w ogóle od niej za chwilę usłyszy, dawno przewidział, przeczuł – do ostatniego przecinka. Ale ona milczała. Powietrze w pokoju zabarwiło się nagle srebrnym, rozmiganym światłem; to za jego plecami zapłonął ekran telewizora. Żona wpatrywała się bez ruchu w jeden punkt przestrzeni ich rozległej willi o wysokich ścianach – między olbrzymią paprocią a fotografią w czarnej ramce; fotografia z dawnych czasów gimnazjalnych, jej klasa, popielata w półmroku, w jasnomlecznych refleksach, zamazana; czy miało to jakieś znaczenie? To, że fotografia? Nie rozumiał. Nie rozumiał nic. Usiłował odczytać owo coś, co wyrażała gra drgających zmarszczek wokół oczu żony, mechaniczne uderzenia powiek: on, dla którego każdy człowiek to był przede wszystkim tekst, zaszyfrowany, albo zręcznie, albo po partacku, owszem, mylił się, niekiedy pierwsze rozpoznanie okazywało się fałszywe, zawsze jednak ze sposobu bycia, z drobnych gestów, intonacji, pauz, z owej chmary znaków, w których, świadomie lub nie, każ- 83 dy porusza się jak w obłoku dokuczliwych muszek, umiał wydobyć coś, jakąś ideę, myśl, a wtedy, gdyby tak stał (jak ten dureń), był całkowicie bezradny. – Co… chcesz? Omal jej w ten sposób nie zapytał; a może zapytał? – nie pamięta. Czegóż mogła chcieć? Dla kogoś z zewnątrz, kto w tamtej chwili nie był nim, Zapalenicem, pytanie mogłoby się wydać zgoła absurdalne („nie na temat”; „towarzyszu Zapalenic, wasza wypowiedź nie wnosi do dyskusji nowych elementów”), ale on, w swej sytuacji, w swojej skórze, miał niezbitą pewność, że żona czegoś chce, przekazuje mu życzenie, rozkaz, prośbę, znak… Tymczasem tam, w fotelu, w bladych zwojach światła na pofałdowanym futrze z nutrii, w płaskim drżeniu oczu – nie było żadnego znaku. Nagle: niby błysk, błysk czasu, ostry moment wydzielony z nieruchomej dotąd rzeki czasu, gdy to coś, w czym trwali, owa niewidoczna i rozrzedzona substancja, martwa przecież, która ich otaczała, i którą, wierni powszechnej umowie, godzili się pojmować nadal jako „czas” – pojmować raczej niż odczuwać – zbiegła się nagle, powiadam, w jeden kłąb, w splot chaotycznych gestów. Najpierw Zapalenic dostrzegł zmianę. W twarzy żony. Nie wpatrywała się już w fotografię z lat gimnazjalnych. Patrzyła przed siebie, w telewizor tak, jakby chciała cały ekran zamknąć w rozszerzonych oczach. Krzyczała. Bez głosu. Sobą, bólem czoła, zerwanymi jak do lotu brwiami. Sztywnymi pasmami włosów już uniesionych czy unoszących się właśnie? – byłby przysiągł, że widzi to, o czym się zwykle w takich sytuacjach tylko mówi: jak jej włosy stają na głowie. Krzyczała jedno słowo: R e n i a! Nie, nawet nie poruszała wargami. Więc jak zrozumiał? On? On miałby, zwłaszcza wtedy, w tamtej sytuacji, nie odczytać z twarzy żony imienia ich córki? Odwrócił się gwałtownie, zahaczył piętą o dywan, zaklął, zachwiał się, padając klęknął na jedno kolano, już nie próbował wstać, dopełzł do pokręteł; palce pogubiły mu się w „kupie śrubek”. …Ekran. Migotał rozjaśniony: popielate, szare, mleczne usypiska kropek przechodziły w strugi ni to deszczu, ni to mgły. Z usypisk wyłaniał się obraz. Dwie sylwetki. Zdaje się, że w szamotaninie, w tym wariackim tańcu palców wśród pokręteł i guzików, zgasił ekran, i natychmiast włączył; włączył głos, chrypiało, pojedyncze słowa rozlatywały się w trzasku lub tonęły w buczeniu: „no tak”, pomyślał, „coś specjalnie dla mnie”; wreszcie… Ekran. To samo. Dwie sylwetki. Renia? T a m jest ich Renia? REPORTER; młody, o wysuniętych kościach policzkowych, profilem, z mikrofonem w wyciągniętej ręce, źle, pośpiesznie wkomponowany w kadr; – I co pani czuła, kiedy przeczytała tę… rzecz, tę wieść o własnej śmierci? – RENIA, w ciemnych okularach, w tle, o płaskiej twarzy w tym ujęciu, w popielistym srebrze, niewyraźna; czy to jest ich Renia?; RENIA: – Przecież ja żyję! Jak tak było można? – REPORTER: – Napisała pani do rodziców? – RENIA: – Jeszcze nie. Czy oni mogli się o tym dowiedzieć? Nekrolog pokazano mi przed chwilą. Nie wiem. – REPORTER; jego ręka z mikrofonem, coraz dłuższa, zajmująca od dołu połowę ekranu; profil znika, widać teraz tylko ucho, włosy: – Ale teraz, korzystając z okazji, chciałaby pani powiedzieć rodzicom, którzy być może panią oglądają… – RENIA; zdejmuje okulary; jej oczy; puste, jakby były pozbawione rzęs; RENIA: – Tak, naturalnie. Korzystając z okazji chciałabym powiedzieć swym rodzicom w Miejscowości, że żyję i czuję się dobrze. – REPORTER: – Na zakończenie rozmowy, aby już pani nie męczyć: co pani sądzi o autorach tego nekrologu? Pani ich potępia, prawda? – Milczenie; REPORTER zaczyna kołysać mikrofonem, w górę i w dół, w górę i w dół, jak gdyby tym kołysaniem chciał przyśpieszyć odpowiedź; wreszcie RENIA: – Nie mogę tego zrozumieć. To straszne. Ja naprawdę nie wiem… – REPORTER: – Po prostu brakuje na to słów? – RENIA: Brakuje słów… po prostu nie wiem… nie wiem… Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Zapalenic stał, stał o dwa kroki od ekranu, pochylony, pocierał sztywnymi palcami stłuczone kolano i jeżeli uświadamiał wtedy w sobie jakąś myśl, to tylko jedną: uważać, żeby nie 84 podeptać płaszcza, który zsunął mu się z ramion, gdy pełzł do pokręteł. Płaszcz rozrzucony na podłodze, podobny do człowieka, z rękawami nad kołnierzem jak nad głową. Płaszcz i zakurzone buty. Wszystko. Reszta nie istniała. Lej po bombie. Miazga. Czyż to wszystko dzieje się naprawdę? Sztylecik do rozcinania papieru, koślawy krzyż, żona, krzyk we włosach żony, mleczne usypiska, ból, kolano, mikrofon w wyciągniętej ręce reportera, i: „chciałabym powiedzieć swym rodzicom w Miejscowości, że żyję…” – czy odbywało się to na pewno w takiej właśnie kolejności? Jedno po drugim, bez przerw? I trwa nadal? Otóż takich rzeczy nie ma; jakiś sen, jakiś koszmar; coś takiego się nie zdarza. – Coś… – zaczął mówić, chciał to powiedzieć żonie, a głos miał, otóż nie, nie zachrypnięty ani nie zdławiony: dźwięczny; sam wyczuł, iż w jasnej, czystej barwie jego głosu było coś niestosownego; umilkł. Na ekranie jarzyła się teraz sieć pokreślonych krzyżykami cyfr. Monotonny głos spikera informował o wynikach losowania kuponów gry liczbowej. Fonię – prędko, energicznie! – ściszyła żona. Stan odrętwienia minął. I oto przestrzeń willi „Renia” znów wypełniła się stukotem obcasów Zapalenicowej, brzęczeniem srebrnych kółek bransolety, flakoników z perfumami, trzaskiem drzwiczek i szuraniem szuflad. Wbiegła do łazienki. Za ścianą zagrały rury: chrobot, szum, dudnienie wody. Wybiegła z łazienki. Zadzwoniły szklane drzwi werandy. (Poruszała się tu tak, jakby mieszkała w muzeum muzycznych instrumentów: potrącane przez nią w biegu przedmioty – grały). Świat z wolna odzyskiwał dawne kształty. Odradzał się, zlepiał z miazgi, budował z chaosu. O, teraz Zapalnic mógł czytać ją, jej myśli, jej ocenę, tak!, mógł garściami zgarniać zewsząd dookoła, całe chmary atakujących go znaków, bo być może komuś z zewnątrz bieganina Zapalenicowej, wydawałaby się, ot, tylko bieganiną, a dla niego ta bieganina to był tekst, monolog: oskarżenie. Nadawane mową ostrych, nerwowych zderzeń z przedmiotami (potrąciła kwietnik, odkopnęła jakieś pudło po butach) ; pełen tekst oskarżenia. „To wszystko przez ciebie. Zawiniłeś ty. Ty i twoje ambicje.” Zastanówmy się. Na zimno. Dlaczego właśnie Renia w tej aferze? Ktoś mu szkodzi. Kto? Zapalnic rzucił płaszcz na tapczan: lewy rękaw zawisł nad podłogą. Kto? Komu na tym zależało? W kogo chciano uderzyć? „Twoje wygórowane ambicje. Całe twoje życie. To musiało się tak skończyć.” (Miękki łoskot spadających z górnej półki szafy czap, czapeczek, kapeluszy; w sypialni.) Bili w niego. Za co? Co tam: „za co”, zawsze znajdzie się jakoweś „za coś”, ale – po co, po co? Po jakiego diabła Renia Zapalenicówna? lat 22, zamordo…? Powiedzcież mi, jeżeliście aż tacy mądrzy, i po jaką taką mać akurat w nich? Kimże on w końcu jest? W tej maszynerii, on, w terenie, on, na krańcu świata? Poza układami. Niemal całkowicie poza układami. „Doigrałeś się. Te twoje powiązania. Twoje rozliczne kontakty. Idee, o które ponoć walczysz. A ludzie walczą o siebie. O siebie. O siebie. Każdy broni własnej skóry. Własnej skóry.” Chmara znaków. Sygnały. Szumy, trzaski. Jak tysiące radioodbiorników. (Przebiegła przez pokój. Rozczesane włosy. Jej obcisła granatowa halka. Uznawała tylko dwa rodzaje halek. Granatowe albo białe. Nigdy czarne. I nigdy różowe.) Nie on był tu obiektem. Chociaż? Zapalenic stanął w oknie. Kwietnik. Dwa wróble jak dwie żywe grudki ziemi. Chociaż może? Było kilka zwarć. Nie starć, ale zwarć. Jak w boksie. Jak w zapasach. On i ten drugi, łeb w łeb. Dbał o przepisy walki. Przestrzegał reguł gry. Nikt mu nie powie, że faulował. I przeciwnik słabł, miękł, pękał w środku (chrobot), przełamany niby gałąź zsuwał się pod nogi. Owszem, były określone konieczności. A jak? Jak byście sobie to wyobrażali? Tylko mi tu proszę nie zasuwać sentymentalnych duperel! Zdaje się, że jest mowa o życiu, tak? czy jasno stawiam sprawę? no to schowajcie do kieszeni swoje sielankowe fździu–bździu!… Zapalenic czuł, że odzyskuje siły. Czuł – siebie. Całość. Twarde, jak u średniowiecznych pątników zrujnowane stopy, nalane krwią łydki, orzech zwartych pod miednicą mięśni, brzuch – zwaliste rusztowanie : on, buldożer, dźwig kapiący od smarów, stał w oknie, a zdawało mu się, że prze 85 naprzód, kruszy szkło, łamie bryły ciemnego powietrza. Tylko bez drobnomieszczańskich, ślamazarnych, miągowatych wzdychań, pochlipywań! O, jakże nienawidził w sobie owych miękkich, gnilnych, parciejących niby torf pokładów sentymentalizmu! Człowiek–torf. Tak nazywał łzawych miękkiszowców, „człowiek–torf”; w dzieciństwie w Miejscowości przeżył pożar torfowiska – brudny ogień pełgający w szczelinach, dym i smród – i być może tamte dawne wrażenia narzucały w jego myślach słowu „torf” jak najpodlejszą sieć znaczeń? tylko bez duperel, myślał teraz. Były zwarcia. Zwarcie z Biegiem. Ostre. Oj, i jak ostre! Z Biega niewiele zostało. A więc Bieg się nie liczy. Inaczej spójrzmy na te fakty, towarzysze. Z całą otwartością. Jest i taka możliwość, że to Renia. Zapalenicówna Renia, lat 22, studentka matfizchemu, nie bójmy się słów, wplątała się. I teraz mamy efekt. Chmara znaków. Jakby z mebli i ścian, rozdygotanych, brzęczących, wyskakiwały sploty taśm pokrytych kombinacją kresek i punkcików. Było w nich coś, jednocześnie, martwego i żywego: niekiedy wydawały się śladami – jakby – zadrapań i ukąszeń. „Doigrałeś się. Twoje życie. Twój życiorys. Dzwoń, dzwońże, jedź! Dlaczego stoisz jak ten dureń?” (Znów pojawiła się w pokoju. Teraz w popielatym kostiumie. Gotowa do drogi? Nie, to nie kostium: garsonka. Zawsze plątały mu się w głowie nazwy strojów żony. W biegu wertowała jakiś notes. Czy szukała czegoś?) „Ja mam jechać? Uważasz, że ja? Uważasz, że ja?” Zapalenic stał jak ten dureń. Umykał przed nią spojrzeniem. Dotykał wzrokiem desek parkietu – tak ociężale, że aż czuł na dnie oczu wyświecone, pokrajane drewno. Jedyny ratunek: okno. Mózg niezależnie od biegu wydarzeń pracował nad jednym znakiem. Obraz z małego ekranu. Wciąż to samo – Renia. Co, nie mogła się wplątać? Mogła. Młoda. Koza. Głupia koza. (Żona teraz – w uchylonych drzwiach, na progu, szarpała wściekle zamek błyskawiczny swej ciemnostalowej torebki. Odnosiło się wrażenie, że zdziera sobie palce do krwi. Opuszki ścierają się o ząbki zamka, jak świeca, którą zwykła ten sam zamek starannie nacierać, żeby się nie zacinał, i oto palce stają się coraz krótsze; czegóż ona tak nerwowo szuka? I dlaczego ludzka rozpacz zawsze musi być manifestacją rozpadu? rozsypki przedmiotów? czemu nigdy nie jest skupieniem?) „Więc uważasz, że to ja powinnam jechać? Tak uważasz? Tak uważasz?” Znaki. I jedyne wyzwolenie: okno. Olbrzymie. Cały świat. Gdyby Zapalenicowi przyszło wtedy na myśl zdanie, w którym pojawiłoby się słowo „świat”, coś w rodzaju: „świat do tego nie dopuści”, nie byłby w stanie zobaczyć ani fioletowych, unurzanych w dymie tłumów, ani, jak to bywało najczęściej, tułowia czołgisty płonącego w „kupie śrubek”; byłby widział tylko okno. Jego nasycony światłem chłód. Nagle cisza. Stukot, szmery, brzęczenie, wszystko to ustało. Chmara znaków rozpłynęła się w przestrzeni pustej willi. „Jak ręką uciął”, pomyślał Zapalenic, i nawet powtórzył te słowa półgłosem. Niepotrzebnie, wyszło co innego, mianowicie, zamiast powiedzieć „ą”, powiedziało mu się „ę”, miast formy „ręką” pojawiła się w powietrzu niespodzianie forma „rękę”; ostro, bez zadyszki, „rękę uciął”. A więc żona jednak wyszła. Bezradny, ociężały, aż senny, pokonując ziewanie zbliżył się do telewizora. Ekran palił się, już nie migotał. Widniała na nim nieruchoma plansza: „CHWILOWY BRAK GŁOSU”. Tak! Znakomicie im się udał ten numer. Chwilowy brak głosu! Nie ma co. Trafili w dziesiątkę… „Nie będziemy dzisiaj szczegółowo wytykali palcem błędów tym – chce powiedzieć teraz Zapalenic – dla których właśnie błąd i wypaczenie stanowiły jedyną wartość, jakiej się na przestrzeni lat w ogóle tutaj, na naszym konkretnie terenie, ludzie ci dorobili.” Chce odczytać to zdanie, ale pauza przedłuża się, trwa w nieskończoność. Dzieje się tak, jak gdyby świetliste litery „CHWILOWY BRAK GŁOSU” – same, buntowniczo – przemyciły się przez dwie granice, przestrzeni i czasu, z willi „Renia”, aż z tamtego dnia przebiły sobie tunel w dzień dzisiejszy i wtargnęły do świetlicy pałacyku. 86 Mówca nadal mocuje się z korkiem. Jeszcze jeden uścisk (przeklęte paluchy!), jeszcze jedna próba sił: ciało i szkło. Nie ustępuje. Siedzi. Kryształ zrośnięty z kryształem. Boże, chodzi o dwie krople, o łyk, wszystko jedno przecież, mógłby to być kefir, taki z dworca autobusowego, co to już nieźle podszedł wodą, ale wystarczy silnie wstrząsnąć, raz, drugi, i trzeci – i pić, mógłby być napar z ziółek, mus jabłkowy, kompot, piwo, wszystko jedno, otóż właśnie że nie wszystko jedno, bo woda – to coś więcej, to symbol, żadnych tam mazideł na trybunie, aromatów, zawiesin, barw, sama czystość, sama jasność źródlana, pęk promieni, które wiodą podświadomość zbiorową ku sprawom mitycznym (motyw chrztu?), ku temu, co mistyczne, olbrzymie i piękne. Stuosobowej Wspólnocie grozi rozłam. Pęka w środku. Jak skarpa. Oto w reakcjach miejsowościan pojawiają się oznaki wzrastającej niechęci do przyjezdnych. Ba: wrogości nawet. Jest to niechęć do obcych. Wrogość wobec intruzów. To przecież dla nich, dla przyjezdnych, męczy się ich Zapalenic. Ostatecznie Uroczystość to jedno, a człowiek to drugie. Widać, jak się męczy, i nie jakiś mówca w ogóle, który uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, aby z symbolicznego kryształu upić kilka kropel symbolicznej wody, nie, lecz ich, tutejszy, z krwi i kości, Zapalenic, z linii niesprzedawczykowskiej, pozytywnej, i znają go wszyscy. Jeszcze jedna, dwie takie imprezy, a ten człowiek, zaharowany jak wół, po ciężkich przejściach z córką, wykończy się na amen. Ta jego zadyszka. Te żyły na czole. To oddychające z trudem wzgórze; o takich mówi się dziś: „typ zawałowca”. Tak się mówi. W pierwszym rzędzie siedzi młody, długowłosy, w skórzanej marynarce, z miedzianym sygnetem na palcu. Widać, jak waży w sobie decyzję: podskoczyć do stołu (dwa kroki), szarpnąć ten bolec, ciach, nie takie bolce wybijało się z flaszek, o dłoń, o oponę samochodu, nalać elegancko do szklanki, niech se wleje do gardła, ile będzie chciał i niechże gada dalej. Po to jest, żeby gadać. Ostatecznie to swój chłop. Absolutnie w porządku gość. Ten Zapalenic. Komu mógł, temu pomógł. Jak nie pomógł, to widocznie nie mógł. A co? Też jest pilnowany. Cała góra siedzi mu na karku. Podbiec, szarpnąć, postanawia długowłosy, ale już… Już nie ma potrzeby. Korek puścił. Moment odprężenia; uczucie niechęci do przyjezdnych znika; przedmioty na stole prezydialnym (kryształ, woda, paprocie, sukno) – z wolna, opornie – stają się na powrót symbolami. Są coraz bardziej nieważkie. Znów karteluszki w palcach mówcy tasują się błyskawicznie. Jak karty. Jakby rozkładał wielki pasjans dla całej i nierozdzielnej Wspólnoty. As: daleka droga. Dziewiątka pik: nieprzyjemności zawodowe i duże straty w pieniądzach. Król treflowy: mężczyzna z urzędu. Dama karo: przystojna niewiasta z bogatego domu. (Młoda? Przystojna? Renia?) Mowa stuosobowej Społeczności przeżywa swój wzlot. Dźwięki w niej są ziarniste niby garście zboża. Czy Zapalenic nadal jest zadowolony? Coś mu przeszkadza. Uwiera. Tamta kartka. Dwie wersje tego samego zdania ze słowami „kłuło w oczy” i „leżało na wątrobie”. Mówca wciąż przeżywa lęk, irracjonalny, że za chwilę wplącze mu się w palce jeszcze jedna, trzecia wersja z brudnopisu, znowu o tych nieszczęsnych oczach i wątrobie, i nie zdąży jej zmiąć w dłoni, upuścić niezauważalnie na podłogę – będzie ją musiał odczytać, wbić w sam środek zdania, w sam wierzchołek linii intonacyjnej. Posadzi na szczycie. Wtedy jego przemówienie runie… A Sylwester?… Kto jak kto, lecz Zapalenic nie zapomina śmiechu, który był cudzym śmiechem, i był śmiechem z niego, śmiechem na jego temat. Sam – i czemuż by nie? – lubi sobie pożartować. Nikt nie wytknie mu ponuractwa. Życie ludzkie jest krótkie, mawiał Zapalenic. Kiedy mielibyśmy się pośmiać? w grobie? Nigdy nie twierdził, iż sprawować władzę to znaczy pokazywać ludziom nadętą, beznadziejnie przygnębioną twarz. I nigdy żadnych słów, ani tak zwanych „wielkich”, ani mniejszych, nie wypowiadał z zawziętością maniaka, który komuś grozi, wymusza pokorę, pruską karność, dławiący w gardle strach. A znał takich. Oj, znał jak ból zęba! I to wśród młodych, niestety, i wśród bardzo młodych towarzyszy. Zapalenic, jak Miejscowość długa i szeroka, nie torpedował zdrowego humoru czy zdrowej satyry. Szopka 87 noworoczna, kupleciki, żarciki, kukiełki. Bawi ich moje tłuste, naderwane już przy urodzeniu ucho? moja szczęka bokserska ? A na zdrowie, a bawcie się dobrze. Chleb to chleb, igrzyska to igrzyska. W życiu musi być miejsce na śmiech. Spotykały go w związku z tym nieprzyjemności. „Wy tolerujecie wyśmiewanie się z was, towarzyszu Zapalenic?”, karcono go w województwie. Na to on: „O, przepraszam, czy to należy nazwać wyśmiewaniem się, to, pozwólcie, że ocena w tej materii będzie należała do mnie, skoro zaś taki problem tutaj stanął, mogę w skrócie wyjaśnić, że nie ma co ludziom mydlić oczu, ludzie nie są tacy głupi, ludzi trzeba odśmiać z bolączek, z trosk i kłopotów codziennego dnia”. Bolączki, bolączki, myśli teraz Zapalenic. Posługiwał się tym słowem często, choć bez przekonania. Drażniło go owo zdrobnienie: „bolączka”, jak „rączka”, coś małego, ranka, zadrapanie. To nie tak. A może mówić prościej: bóle? Albo jeszcze prościej: ból. Jeden, cały, ludzki. Ból i śmiech. Dwie siły, dwa płomienie. Śmiech Sylwestra, utajony przedśmiech, nie przypominał jednak ani kuplecików z szopki, ani zdrowej satyry z gazety. To nie był zdrowy śmiech. Czy zatem chory? Także nie. To był śmiech, od którego można się dopiero rozchorować. Inny. Zbudowany z innych fal, o innej częstotliwości. Jak go rozgryźć, ten śmiech? Pojawił się po słowach „kłuło w oczy” i „leżało na wątrobie”. A po tym właśnie zdaniu Zapalenic napił się wódki. Pisał przemówienie całą noc. Wraca myślami do tego momentu, i wie, że jest to postępowanie obłędne: teraz, podczas wygłaszania mowy powitalnej, grzebać się w przeszłości! Znalazł sobie odpowiednią chwilę, co? Zacznie się grzebać, i ani zauważy, jak pogrzebie się cały, po szczęki, po uszy, po spłowiałą, aż ziemistą, kępkę krótko przystrzyżonych włosów. Był człowiek Zapalenic, przemawiał, i nagle nie ma człowieka. Osunął się jak stara skała w piach. Na jego rozsądek: przeszłość to jest nic. Nieistnienie. Było, minęło, pokruszyło się w palcach, popękało w gałęziach słońca, zeszło z wodą, przewiało ze śniegiem. Zmarły rzeczy, pozostały znaki. A znak to jest drugie wielkie nic. Piszą teraz naukowe dysertacje o znakach, co drugi, to przed samym słowem „znak” chodzi na klęczkach, on wie, Zapalenic poczytał sobie ostatnimi czasy to i owo, i jego by mogli spytać, jego–praktyka, jego–działacza, cóż to jest ów znak, on by powiedział, że znak to wielkie ge. Takie mianowicie ge, które możesz sobie czytać tak i siak, po kolei, po przekątnej, jak na szachownicy, gdy trzeba, ruch do przodu, a gdy trzeba, do tyłu, i skok w bok, i jeszcze na okrętkę, spiralami, spiralami, między mózgiem a sercem, gdy trzeba, i po oczach, i w dołek, miękko, twardo, najszybciej, najwolniej. Ba! on wie. Z własnej praktyki. „Myśmy dialektykę brali nie z Hegla”. Recytowało się kiedyś. Wie wszystko, ale teraz, w tej świetlicy, cała jego wiedza okazuje się kompletnie nieprzydatna. Przeszłość ciągnie go ku sobie. Nieistnienie wsysa w swój piach, w swe płonące brudnym ogniem torfowisko. Znaki, wielkie ge, atakują podstępnie, od środka, z krwi i z zewnątrz, od sali, od śmiechu Sylwestra. Jawny obłęd. Wyobraża sobie: oto gra szeryfa w podłym cowbojskim filmidle, strzela do flaszki, pudłuje, i ktoś mówi: – Kończysz się, stary. – Bo i dziś – przemawia Zapalenic – próbowano rozmaitych nacisków, aby Uroczystość przenieść poza teren, a konkretnie, poza powiat Miejscowość, w inny zgoła region, z którym Zmarły nie miał nic wspólnego. Chciał zamienić pełen nikczemności stryjek swoją wątpliwej jakości siekierkę na przysłowiowy kijek biurokracji. Rzut oka w stronę Sylwestra. Wciąż to samo. Jeszcze nie śmiech, lecz nadal przyczajony przedśmiech. W zwężonych oczach. W lekkim drżeniu brwi. Więc pisał swoje przemówienie w nocy. Zgromadził sporo pierwodruków dzieł Zmarłego. – Spod ziemi – grzmiał w Prezydium – wydobędziecie mi jego książki. Jasno stawiam sprawę? Sprawę stawiał jasno. Zadbał o trzynastą pensję; ludzie muszą zarobić. Sam, osobiście, głuchy na błagania księgowej, nieustraszony wobec jej pogróżek, przerzucał kredyty z paragrafu do paragrafu, z rozdzielnika do rozdzielnika, choć trafiały się i takie paragrafy, które 88 stawiały opór tym manipulacjom, rzekłbyś, że ożywając pod piórem, budząc się w stukotaniu maszyny cyfrowej, zwijają się w węzeł nie do rozwiązania. Zapalenic rozwiązywał. Ciął na oślep. – Powędrujesz za kratki – powtarzała z maniackim uporem księgowa. – I ja powędruję za kratki. Wszyscy tam wylądujemy. – Będzie nam raźniej, dziewczyno – odpowiadał Zapalenic. Podkładał papiery, czasem lewe, zawsze jednak trzymając w rezerwie plik papierów prawych, prawomocnych; wydębiał dotacje, fingował kredyty, stwarzał fundusze fikcyjne, nic za darmo, mówił, ludzie chcą zarobić, chcą żyć, ale bez lipy, panowie, u Zapalenica w pracy nie ma fuchy, trzeba wszystko na glanc, i czyściuteńko, jasne? – Powiedziałem, że wystawka będzie, i wystawka będzie. Pokażemy na wystawce pierwodruki i pokażemy na wystawce pierwodruki. Zakwaterujemy sto osób, i zakwaterujemy sto osób. Skąd pieniądze? W kółko słyszę to samo! Skąd i skąd. Urodzić, narysować, brać z powietrza, z pyłu kosmicznego. Panowie, panowie. Nie żyjemy w stanie Arizona, tu jest Polska, tu główki pracują. Takie powiedzonka były w jego stylu. Zapalenic dawno odkrył, że podwładnym się podoba, gdy wypowiada jakiekolwiek, byle jakie nawet sądy na temat Polski i Polaków. Zwykle budziły one podniecenie, przyjazne uśmiechy, porozumiewawcze spojrzenia. Nadto sprawdził, że najniezawodniej skutkują sądy leciutko dwuznaczne, nieco ironiczne, niby aluzyjne; nikt nigdy nie dochodził, czego właściwie dotyczą owe utajone domyślniki, iskierki, iskrzenia, kogo one w istocie spalają, ani też, czy jego sposób widzenia Polski i Polaków jest sprawiedliwy. Dobrze było od czasu do czasu powołać się na Reja, ująć to czy inne wydarzenie w paraboliczną metaforę z Trylogii, zacytować któregoś z trzech wieszczów. Ostatnio, rzecz zrozumiała, korzystał z dorobku Zmarłego. Choć ze Zmarłego trudno było wybrać odpowiedni cytat. Pisarz to ekscentryczny, szokujący. Zmarły. Wolał Sienkiewicza. To było jego odkrycie. Jego znak. Wiele odkrył takich znaków. – A krzyżyki, koleżanki i koledzy – żartował w Prezydium – zwane za sanacji kogutkami, na ból głowy, narodowy polski lek, ma w apteczce panna Dorota Skoczyłas, nasza miss działu kadr. Za darmo! O kogutki niech was główki nie bolą. Tak sobie ciepło żartował, póki mu było do żartów. Pisał przemówienie w gabinecie. Pił wystudzoną herbatę dużymi łykami, zielonkawą od poblasku neonu za oknem. Wiersze, szczątki poematów, ekstrawaganckie tytuły dzieł Zmarłego, wszystko to dudniło mu w głowie. Monotonnie i namolnie niby pociąg towarowy, z czymś ciężkim i sypkim. Ni to koks, ni to cement. Ściskał skronie ręcznikiem, który raz po raz zrywał z głowy, rozwijał i ziębił, trzepocąc nim jak żaglem, skraplał octem. Ocet wąchał wprost z butelki, aż świdrująca woń uderzała w czaszkę od wewnątrz. Na biurku, pod lampą, na wyściełanym fotelu leżały pierwodruki dzieł Zmarłego. Rozcinały oczy najwymyślniejszymi krojami czcionek, czcionki „Z”, czcionki „m”, czcionki „a”, czcionki „r”, czcionki „ł”, czcionki „y”, zawsze w tej kolejności, z lewa na prawo, od życia – ku śmierci. Za oknami, nad budynkiem kina „STRUMIEŃ”, migotał neon. Trzy środkowe litery TRU płonęły ostrym seledynem, pozostałe zaś, S i MIEŃ, dusiły w swych szklanych wnętrzach zieleń przygaszoną, w środku jakby naddartą, prawie błotną. Dwubarwny poblask rozlewał się kryształowymi kałużami po nawierzchni rynku. Wsiąkał w mrok. Było go pełno, zielonego światło–mroku, od chwili, gdy na rynek wjechał olbrzymi samochód–polewaczka i sapiąc krążył między budynkiem kina a gmachem Prezydium. Wtedy zdarzył się wypadek. Miała miejsce awaria, katastrofa. Zapalenic nie wie, jak do tego doszło. Nie zna przyczyn. Nie wykrył genezy. Uczono go, aby każdą ocenę aktualnej sytuacji rozpoczynać od analizy źródeł. Tymczasem w tej awarii albo nie istniały źródła, albo było ich tyle, że żadnego nie potrafił dostrzec: biły jednocześnie z wielu miejsc, z dołu i z góry. Zapalenic nie wie. 89 Stał w rozchylonym oknie. Nad dachami widział światła dalekiej cukrowni, a na ich migotliwym tle – trzy mroczne, zabytkowe gmachy, które przygniatały swym ciężarem kruchą skarpę; wydawało mu się, że słyszy, jak we wnętrzu skarpy chrzęści piach, kląska lina i, niby żarna, zaczynają się obracać coraz prędzej okrągłe kamienie. Dachy drżały zielenią płonącego słowa „STRUMIEŃ”. I właśnie wtedy pomyślał, że to wszystko coś znaczy. Że Miejscowość to nie jest po prostu miejscowość, lecz otwarta książka. I że on, Zapalenic, nie ogląda jej, jak się ogląda krajobrazy, lecz; oglądając – jednocześnie czyta. Niby pasjans. Niby zaszyfrowany zapis jego losów, dzisiejszych i tych, które należą do przyszłości. – Trzeba zlecić naprawę neonu – powiedział półgłosem. – Zaniedbania na każdym odcinku. Co jest? Innym kolorem świeci trójka liter TRU, a innym S i MIEŃ. Do czego to podobne? Trójka liter TRU, jaskrawa, naga, bezwstydna, przywodziła na myśl rozległe pole, raczej: cmentarzysko słów, o zbliżonych do siebie znaczeniach. TRU… TRU… CIZNA… TRU… MNĄ… TRU… P… A przygaszone, jakby świeżo wyciągnięte z błota S i MIEŃ, dawały nieodmiennie jeden tylko znak, natrętny, mroczny. S… MIEŃ… SU… MIEŃ… SUMIENIE… SUMIENIE… – Cóż to, Zapalenic, zabieracie się do rebusów? – odezwał się jeszcze głośniej, sam do siebie. – Układacie wierszyki, jak Zmarły? Nigdy – może we wczesnym dzieciństwie? dawne dzieje – nie wstydził się niczego, cokolwiek pojawiło się w jego głowie. Jeżeli miewał myśli głupie, a miewał, stwierdzał wprost, że są głupie. „Głupio mi się na ten temat pomyślało”, mówił. A gdy były mądre, nie bał się powiedzieć, że są co najmniej niegłupie. „A wiesz, to wcale nie jest głupie, co mi teraz zaświtało w głowie.” Prosto, jasno. Tak lub tak. Był szczęśliwy. Wiedział. Wczoraj stracił całą pewność siebie. Rozregulował się jak telewizor. Przeżył awarię. Spocił się. Ze wstydu. Z hałasem przymknął okno. Pamięta, rzucił mokry ręcznik na podłogę, odkopnął pod fotel. Napił się wódki. Akurat po zapisaniu karteluszki, na której spotkały się słowa „kłuło w oczy” i „leżało na wątrobie”. Czego się wstydził Zapalenic? (Z czego rodzi się ludzki wstyd?) Czy głupich sztuczek, jakie wyprawia czasami nasz mózg, w momentach przemęczenia, w najtrudniejszych dla człowieka sytuacjach, aby dopomóc nam? rozładować napięcie? rozbroić cierpienie? Po raz pierwszy siebie nie rozumiał. I zwierzchnicy przestawali go rozumieć. „Wasze niepokoje są niejasne, towarzyszu Zapalenic.” Tak mu powiedziano. „Bądźcie łaskawi wypowiadać się bardziej zrozumiale. Co was gnębi? Przecież córka żyje. Ale kawa na ławę, śmiało, po naszemu: jakie macie problemy?” Tak do niego mówiono, gdy wypytywał o Renie. Jego rozmówca, znacznie młodszy – „młodzi rwą się do władzy”, pomyślał z goryczą – wydawał się speszony wizytą działacza z terenu. Usiłował dowcipkować. Ach nie, za nic w świecie nie zgodzi się siedzieć przy biurku! Głupia rzecz, takie biurko. Jak bariera, prawie barykada. A przecież oni są po jednej i tej samej stronie barykady, co? Ha, ha! Więc może Zapalenic zechce spocząć tu, w kąciku, na miękkim. Twardzi ludzie zasługują na miękkie fotele, co? Ha, ha! Miał szare oczy z żółtą skazą na rogówce. Tolerował nerwowe „odzywki” przybysza. Zbywał taktownym milczeniem jego wybuchy gniewu. I zachowywał się jak człowiek, który coś ukrywa. W istocie, jak się wkrótce okazało, nie ukrywał nic. To był po prostu jego sposób sprawowania władzy. Zapalenic nie panował nad sobą. Dusiła go zadyszka. – Prowadziłem robotę w czasach – mówił – kiedy szło się pod mur, na rozwałkę… Mój brat… gaszonym wapnem… usta… wy to znacie tylko z filmów… Chłopcy padali jak muchy… Myśmy nie rozdzielali ciepłych posad… i miękkich foteli… Byłem ranny w brzuch… – Do waszego wywodu – replikował rozmówca – dodałbym jeden element. Czy można? – Proszę – mówił Zapalenic i wycierał chusteczką spocone czoło. 90 – Walczyliście, fakt. Czy ktoś kwestionuje wasze zasługi? Ja bym nie śmiał. Hm. I o coście walczyli, towarzyszu Zapalenic? Czy nie o to, aby w końcu żaden wartościowy człowiek nie musiał iść pod mur? Nie widzę kwestii spornej. – A ja – wybuchał działacz – nie przyjechałem do was na szkolenie! – Rozważyliśmy pewien problem. Hm. Od strony historycznej. Zapalenic nie mógł znieść tych ustawicznych chrząknięć swojego rozmówcy. Hm i hm! Co za maniera. Czuł, że traci formę. – Ja was pytam: co z moją córką. Kategorycznie żądam jednoznacznej odpowiedzi. Co–z– mo–ją–cór–ką–Re–nią? Rozmówca przymykał oczy. Miał dziwne powieki: jak z pergaminu. Całe w błękitnych żyłkach. – Wasza córka żyje. Uderzał płasko obydwoma dłońmi w naprężone uda, gotów wstać i zakończyć rozmowę. Nie wstawał jednak. W milczeniu oglądał swe krótko przycięte paznokcie. Palce poplamione fioletowym tuszem. Bursztynowe spinki przy mankietach. – Tylko tyle? – krzyczał Zapalenic. – To są kpiny! – Proszę mi wybaczyć, nie mam dzieci, hm, w tym wieku, ale ja na waszym miejscu nie mówiłbym: „tylko tyle”. Ja bym powiedział: „aż tyle”. Czy nie wyrażam się jasno? Renia Zapalenicówna żyje. Podaję wiadomość sprawdzoną. – Dlaczego nie napisze listu? Żona już nawymyślała kierowniczce poczty. Musiałem chodzić, łagodzić, przepraszać. Dałem bombonierkę. Baba mi się rozszlochała w ramionach. Kierowniczka, oczywiście. Co to wszystko znaczy? Rozmówca rozkładał ręce. Nieprawdopodobnie długie. „No proszę – zdawał się mówić – ja mam wiedzieć, dlaczego czyjaś córka nie pisuje regularnie listów do rodziców!” I jeszcze: „ja mam wiedzieć, czemu płaczą kierowniczki poczt i telegrafów!”. Gospodarz Miejscowości pokorniał. Odzywał się ciszej, nie tak napastliwie. – Czy ona… moja córka… wplątała się… w coś?… Rozmówca był nieubłagany. – Hm. Obawiam się, że znowu podniesiecie na mnie głos. Ach nie, ja nie mam do was żalu, towarzyszu Zapalenic! Są w społeczeństwie napięcia. I na was krzyczą, i na mnie, i jeden Bóg wie, na kogo jeszcze. Hm. A mimo wszystko ja was nie pojmuję. Jak rozumiecie wyrażenie „w coś się wplątać”? Ono ma tyle znaczeń i odcieni, że doprawdy… „On jest dobry”, myślał Zapalenic. Musiał to w końcu przyznać. „Szarżuje, młokos, ale dobry jest. Robi mnie na szaro, mnie, starego wróbla.” – Młodzież… – mówił z najwyższym wysiłkiem – bywa… Zapalczywa… Ulega emocjom… Ostatnie wydarzenia pokazały… Co ja rozumiem przez „wplątać się”?… Renia nie jest złym dzieckiem… Towarzyszu… przepraszam, nerwy… zapomniałem nazwiska… Różne mnie nachodzą myśli, obiekcje… Wplątać się w coś… powiedzmy… w jakąś org… organi… organizację… O takich czy innych… poglądach… Pamięta: w tym momencie rozmówca wstał. Przerwał mu ostro. Zdanie–skok. – Poglądy waszej córki nie są wam, jak z tego wynika, znane? „On jest dobry”, myślał Zapalenic ze wzrastającym podziwem. „Robi mnie na szaro.” – Ależ są!… Są mi znane jej poglądy!… – Tylko? – podpowiedział młody człowiek ze skazą na rogówce. – Tylko, czy ja wiem?… Ostatnio była zamknięta, nieprzystępna… Kot… co chodzi własnymi drogami… Bardziej z matką niż ze mną… Kobieta z kobietą… Nawet… nie mam pojęcia, czy ona już… Ja nawet nie wiem, czy ma chłopca… No: narzeczonego… One mówią teraz: chłopiec… Proszę mi powiedzieć… Nie oszczędzać… Dlaczego właśnie jej nazwisko znalazło się na tej… kartce?… Przypadek?… Ten moment Zapalenic zapamiętał nadzwyczaj wyraźnie. Jak gdyby w czarno–białym filmie jedną scenę nakręcono na ekstrabarwnej taśmie. Rozmówca zaczął nerwowo, opuszkami 91 fioletowych palców, coś wyskubywać sobie z warg, jakiś strzęp nadgryzionej skóry czy okruch tytoniu. Zwlekał z odpowiedzią. Miał rozbiegane oczy: wydawało się, że z napięciem śledzi lot osy, która go atakuje od dłuższego czasu. Wreszcie odezwał się; głosem zmienionym, sennym, wyczerpanym. – Pytanie jest jasne. Rozumiem. I odpowiadam szczerze. Nie wiem. – Nie wiecie… – Zapalenic wstał z miękkiego fotela. – Sądziłem… Może to i lepiej?… Jeszcze jedno, na koniec, już zaraz odchodzę… Może wiecie chociaż, komu… na tym zależało?… – Tak, ja również muszę wyjść – powiedział rozmówca i zaczął owijać wokół szyi biały szalik. Zapalenic kończy swoją mowę powitalną. Widzi twarze uroczyste. Czy przyjazne? Chciałby teraz oglądać twarze wyłącznie przyjazne. Zdaje się, że… Tak! Udało się. Bo i on, stary działacz, też jest dobry. Nadal. Stary wróbel. Niejednego młodzika zakasuje. – W wasze ręce – mówi Zapalenic – oddaję, drodzy goście, ten przedpołudniowy czas Uroczystości, aż do obiadu, na który już teraz serdecznie zapraszam. Przyjechaliście tu, aby uczcić Zmarłego, z różnych stron Polski… Już nie czyta. Mówi. Ostatnią karteluszkę waży na dłoni. Jest mu smutno. „I znów coś się skończyło – myśli – oddaliło się w przeszłość, weszło w nieistnienie.” Wolno zwiera palce. Karteluszka gniecie się, szeleści, kurczy się. Nie karteluszka – śmieć. Rozgląda się po sali. „Nie wszystkie – myśli – rachunki zostały tutaj zamknięte.” Szuka wzrokiem Sylwestra. Rzędy głów jak bruzdy kartofliska. Głowa Bieżyny. A Sylwester? wyszedł?… Jest! Naciera na Sylwestra, bije weń całą mocą swojego Zapalenicowego spojrzenia, aż gęstego od błękitu. I Sylwester… nie wytrzymuje napięcia. Gasi w sobie ten przeklęty uśmiech. Ten swój zduszony przedśmiech. Ba: czerwieni się nieznacznie! Zapalenic nie spuszcza z niego wzroku. Jeszcze dwie sekundy, jedna, pół – i wszyscy zaczną patrzeć na Sylwestra. Młody badacz kiwa głową w stronę mówcy. Jakby chciał mu dać znak, że istotnie, że całkowicie się z nim zgadza. Ależ tak, przyjechali tu z różnych stron Polski… – …a ja bym powiedział nawet: z różnych stron nauki – mówi dalej Zapalenic – która rozwija się dziś w tylu kierunkach… Trzyma Sylwestra w kleszczach. W błękitnych kleszczach oczu. Sylwester znowu kiwa głową. Ależ tak, z różnych stron nauki, zdaje się mówić, i jeszcze, ależ tak, w tylu kierunkach. Skłania głowę coraz niżej. Coraz płynniej. Nie przestaje wykonywać tego ruchu także wówczas, gdy mówca – gwałtownie – zdejmuje z niego spojrzenie, odrywa niby bandaż od rany, i patrzy ponad głowami siedzących. – …wspólnymi siłami – kończy Zapalenic – wskrzesimy Zmarłego, przywrócimy go życiu w naszych umysłach i sercach, i oddamy mu hołd, wybitnemu polskiemu poecie, który był tu wśród nas, tu się urodził, na tej urodziwej ziemi… Oklaski. Jak ulotki, które unoszą się, zrywają z kolan, z dłoni, krążą. Jeden wielki, unoszony wiatrem, ptasi wir. Wirują nad głowami, pod sufitem, o, aż tam, gdzie ugrzązł w przezroczystych smugach tytoniowy dym. Rozsypują się po korytarzach pałacyku. Czepiają się kremowych, zabytkowych ścian. Grzęzną we wnękach, między kolumienkami. Przyklejają się, te cichsze zwłaszcza, do szyb. A te głośniejsze niby płachty zdartych z murów obwieszczeń, tłustym drukiem, nekrologów, tuszem, redisówką, zajęły sobą cały obszar dziedzińca. Ich lot. Ich krążenie słyszy się na każdym piętrze nowoczesnej szkoły. Wysypują się z głośników. I oto lądują pod czerwoną, średniowieczną bramą. Zmieszane z szemraniem strumienia, który ma wprawdzie nazwę oficjalną, wypisaną na mapach, ale na który w Miejscowości mówi się „Bieżyna”. Zapalenic patrzy w okno. Jest zadowolony. 92 ujawnienie 5 Z okna podgląda mnie smarkacz. Kryje się w oknie, w ścianie wychodzącej na podwórze, pokrojonej wzdłuż i wszerz kratami żelaznych balkonów, z których zwisają, bywa, bezgłowe zające, szyjami w dół, w pomiętym papierze, w sezonie, albo wietrzą się krwawe pierzyny i jaśki, lub osypują się pod skośną mżawką drzewka choinkowe. Całe w pnączach srebrnej waty. O, w tym momencie, tam–tam, mignęło jego czoło. I czapeczka narciarska z granatowym szlaczkiem. Co za smarkacz! Cóż go tak zaciekawia w widoku mężczyzny, który – ile to już godzin? cztery? – siedzi wśród papierzysk, przy maszynie do pisania, rąbie z całej siły w klawiaturę pełną drażniących światełek, i – nieruchomieje nagle, jak gdyby zasypiał? Albo zerka w jego stronę, w stronę smarkacza czającego się za szarym gzymsem, na tle czarnej rynny? W końcu nie wiadomo, kto jest tutaj podglądanym, kto podglądającym. Pozostało mi niewiele czasu. Czas pisania tej oto powieści wydłuża się, i jeszcze, w swoich mieliznach–dłużyznach, które ciągną się niby białe kałuże na plaży po deszczu, zamula się, grzęźnie. Znów pęcznieje brudnopis. Zamulony i grząski. Przerzucam sterty pokreślonych kartek. Trzeba w końcu posegregować materiał. Poprzepisywać na czysto fragmenty, które mogą się w powieści ostać. Popoprawiać, doszlifować. Styl, montaż. Resztę podrzeć. Już najwyższy czas! Tak wysoki, że upadek z tej wysokości może się okazać bolesny. Tylko spokój, powtarzam sobie teraz w myślach. Nerwy w garść. Usiłuję opanować podniecenie. Uregulować oddech. Inscenizuję spokój: moje ruchy stają się powolne, ołowiane. Każdy świstek podnoszę do oczu ostrożnie, jakbym dbał głównie o to, aby nie posypały się z niego – na kolana, na podłogę, pod tapczan – litery. Jak nasiona trawy. Wczytuję się w brudnopis. Kartka po kartce. Co jakiś czas narzuca się mojej uwadze jedno zdanie, które powraca uporczywie, w niezliczonej ilości wariantów. Wszędzie jest przerośnięte grzybnią drobnych znaczków: dopiski, poprawki, skreślenia. Zdanie aż mroczne od nich. Dopiski wciśnięte w interlinie – błękitne, srebrno–czarne, zielonkawe – pogasiły w nim całe światło. Czytam teraz: „Kim był Zmarły?… jaki człowiek, z krwi i kości, ukrywa się pod tym ponurym pseudonimem, za co…” I znów: „Kim był Zmarły? Czyjże los, osobny, pozapowieściowy, z innej niż w takich pięknych urobio… (skreślone) …ulepiony gliny, z innej krwi…” Od dawna noszę się z tym zamiarem. Poświęcić osobny rozdział postaci Zmarłego. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że – od bardzo dawna z tym się noszę (albo raczej to się nosi we mnie). Chciałbym, naprawdę, rozbroić swój szyfr. Ujawnić genezę. Rzucić pełne światło. Co i jak. Kim był. Jaki człowiek, z krwi i kości, ukrywa się pod tym ponurym pseudonimem? Czyj los, osobny, pozapowieściowy… Należą Ci się wyjaśnienia. Inny wariant, nowa kartka, czytam: „Kim był Zmarły? co oznacza ten pseudonim? któryż to z naszych poetów, dziś już nie żyjących… miałby… mógłby… nosić… mieć… (skreślone, skreślone)… zasługiwać na taki pseu…” Moje milczenie staje się szkodliwe dla powieści. Domyślam się, w jak bardzo niebezpieczne stadium wkroczyła lektura tej prozy. W stadium zniecierpliwienia. Czy tak? To jest igranie z ogniem. Czytasz: Zmarły, Zmarłego, o Zmarłym. Cóż o nim wiesz? To jest igranie ze śmiercią utworu. Boję się: słowo „Zmarły”, beznadziejne, strasznawe, powtarzane po wie- 93 lokroć na kartach powieści, zaczyna się już z wolna ścierać, rozcierać w skurczach mięśni (warg? krtani? przepony?), jak zazwyczaj, ilekroć samymi oczami czytasz jakiś tekst. Znak „Zmarły” traci ostrość rysów. Rozpada się. Lub może nie. On się otępia wciąż okrąglej i okrąglej w Tobie. Niby grafit grubego ołówka. Pozostawia ślady szersze wprawdzie, ale i coraz bledsze. Ja, autor, przeżywam to samo. Zdążyłem się już oswoić z tym znakiem. Tyle razy tutaj piszę: „Zmarłego, Zmarłemu, o Zmarłym.” Poprawiam maszynowe literówki, potworki literowe – wbijane z trzaskiem w lśniący papier – dziwotwory: …Zamrły… …Zmarrego… …Zramłemu… Od dawna zamierzam ujawnić nazwisko zmarłego poety. Brudnopis aż gęstnieje od śladów tych prób. O, proszę: „Urodził się siedemnastego lipca tysiąc dziewięćset… (skreślone)… był synem wiejskiego… (skreślone)… już od wczesnego dzieciństwa…” Smarkacz nadal dokazuje w oknie. Czapeczka narciarska, granatowy szalik. Położył się na parapecie. Ręce rozpostarte, sztywne. Bawi się w samolot? O Boże, żeby nie stracił równowagi! Rozchorować się można od takich smarkaczy. Inscenizuję spokój. Obojętność. Wydłubuję jakieś fafoły z maszyny, która jarzy się w odblaskach zimowego słońca, już nie perłowa, lecz złota. Pobrudziłem palce. Wychodzę do łazienki. Wracam. Smarkacz w oknie. Zerka w moją stronę. Ja – wyszorowany po przeguby, niosę swoją dłoń wysoko, żeby smarkacz, skoro już podgląda, mógł mnie obejrzeć dokładnie. Napatrz się, widzisz, jestem czyściuteńki. Napatrz się i zmykaj! Co to za lekkomyślne zabawy w oknie trzeciego piętra! Znów grzmocę w maszynę. Smarkacz ginie, to znaczy, wisi nadal na przeklętym parapecie, ale świadomość jego podglądania rozprasza się jakby w stukocie maszyny. W drżeniu szyby, w brzęczeniu powietrza. Na moment. Bo oto znów na niego zerkam. Bawi się w bombardowanie? Spluwa, odlicza sekundy, sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy… pac! I teraz ja, ze swoją maszyną, ginę w tym pacnięciu. „Urodził się w miasteczku… w rodzinie wiejskiego… uczęszczał do szkoły… był…” Obłęd. Zastanówmy się na zimno. Czy to jest konieczne? Czy rzeczywiście muszę ujawnić prawdziwe nazwisko Zmarłego? Próbowałem to już zrobić. Nie raz i nie dwa. Nie widzę, myślałem, żadnych racjonalnych przeciwwskazań. Nikt mnie w tym nie krępuje. O, przed szesnastu, przed piętnastu jeszcze laty byłbym skrępowany, owszem, ale dziś? proszę bardzo! śmiało i odważnie, kolego E. B.! Zmarły poeta został zrehabilitowany. Ukazało się sporo wznowień. I wspomnienia, rozprawy, recenzje. Pół półki. Pełna jawność. Więc ujawniałem. W brudnopisie, w jego rozwlekłych dłużyznach. I skreślałem. Ujawniałem i skreślałem. Cykl „ujawnień” powinien być prawdą o faktach. To jest generalne założenie. Ale: są fakty i fakty. Są takie mianowicie fakty, które wpisują się w powieść bez oporów. Jak gdyby zaistniały tylko po to, aby się w nią wpisać. I nadto: jak gdyby tylko w świecie powieściowym mogły uzasadnić swoje istnienie wcześniejsze. Poza prozą dawno–dawno byłyby się rozsypały. Jak dalekie światło. To są fakty słabe, szybkomrące, łatwopalne. I łatwopylne, jak mgła. One roją się dookoła. Małe, dokuczliwe muszki nad ścieżką, która biegnie wśród trzcin najcichszego jeziora. Wynurzają się z powietrza. Hałaśliwe. Rzekłbyś: samo życie, tak zachłanne. I natychmiast mrą. Tracą ciężar. Gubią kolor. Jakby zachodziły w oczach mgłą. Są szybkosypkie. Fakty, wydarzenia, byty. Ich zapis… przypomina akcję ratunkową. Wszystkiego nie ogarniesz, nie ocalisz. Ale łap! Dwa, jeden, pół. Schwyć, ściśnij mocno w dłoni, daj mu się nasycić, prędko, owiń w papier, oddaj mu swój oddech, niech zacznie oddychać słowami, odżywiać się usypiskami liter, chłeptać Twoje myśli, wpuść go w powieść… I co?… jest nadzieja?… wyżyje?… przetrzyma?… Ale są i zgoła inne fakty. Mocne. To są fakty, które nie powinny się, na dobrą sprawę, pchać do literatury. A jeżeli trzeba, koniecznie, „do zarieza”, jak mówią Rosjanie – jak by to 94 przetłumaczyć? do zarżnięcia? do zyrzynu? do zarzezi? – jeżeli już wprowadza się je do utworu, to _ ostrożnie! – pod konwojem. Powiązane. W grubych sznurach. Pod gardłem, przez pysk. I jeszcze w klatce. Osaczone szyfrem pod kolczastym drutem. Tylko tak. Innego sposobu nie widzę. Próbowałem ujawnić prawdę o zmarłym poecie; wiem że należą Ci się w końcu wyjaśnienia. Usiłowałem unicestwić szyfr. Urodził się, pisałem, w roku tym a tym, był synem wiejskiego, pisałem, i tu podawałem dokładnie, czyim był mianowicie synem, miał dwoje rodzeństwa, dopisywałem więc po chwili brata i siostrę, siostrę Renię; ujawnienie imienia siostry wydawało mi się celowe, a to z uwagi na sytuację w „zapisach”, gdzie występuje Renia Zapalenicówna oraz Renia Sylwestra, przy czym nie wiadomo, jak dotychczas, czy wolno między tymi imionami używać łącznika „oraz”, albowiem może być tak, że istnieje tylko jedna Renia, i może być tak, że istnieją dwie różne osoby, które – mocą czystego przypadku, „czystego”, ale już „zabrudzonego” domysłami – noszą to samo imię, imię siostry zmarłego poety. Uczęszczał, pisałem dalej, do takich to a takich szkół, nazywał się…, zbliżałem się nieuchronnie do ujawnienia nazwiska,… nazy… I gdy tylko pojawiał się w mym brudnopisie zapis nazwiska Zmarłego, a nawet, gdy ów zapis rodził się w samych myślach i ożywał w skurczu palców (na krótki moment przed dotknięciem papieru ołówkiem), cała powieść ginęła mi w oczach! Rusztowania, drągi, stemple. Trach–bach. Wszystko to pękało, nagle kruche, i zupełnie jakby nieistotne wobec faktów z biografii Zmarłego. Moje przestrzenie powieściowe, budowane, co tu kryć, z mozołem, osiadały jak ceglany pył. To był koniec. Koniec prozy. Zgon literatury. Tak było. Jedno słowo, splunięcie, krótki lot, z okna na bruk, trzy sekundy, sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy… pac! Tfu, czort z tym, jak mawia B. Czort z faktografią. Nawiasem mówiąc, on miał dwa nazwiska. Ten poeta, o którym opowiadam. Ach, moje postępowanie, zdaje się, zaczyna być niekonsekwentne? Ja coś kręcę, zdaje Ci się teraz, coś zawile przechachmęcam, i zamulam coś za bardzo, i mącę. Niby nie chcę ujawnić nic a nic, a przecież to i owo ujawniam jednak, starając się, cichcem, szwindlem, rebusami, wprojektować w Twój mózg wiedzę o nim. O tamtym poecie. Prawda, kręcę, zamulam, szwindluję, ale niekonsekwencji tutaj nie ma. Jedna sprawa, podpowiedzieć nazwisko Zmarłego, wprojektować je w Twój mózg, naprowadzić Ciebie na właściwy trop. To jedna sprawa. I druga, z innej beczki, z beczki z materiałem wybuchowym, powiedzieć wprost: tak a tak. Czyli postąpić jak filolog, nie daj Boże, pozagracać powieść przypisami! To jest znów druga sprawa. Podpowiedzieć, owszem, chcę. I jeżeli stało się, że może już podpowiedziałem, to dobrze. Ale powiedzieć wprost, że tak i tak, nie mogę, ba, nie powinienem, dla dobra powieści. Znajdujemy się, Ty i ja, w obliczu antynomii. Albo – albo. Albo proza, albo filologia. Ogień i woda. Podpowiedzieć chcę, i mówię: on miał dwa nazwiska. Swoje nazwisko pierwsze, podpowiadam, zmienił był za młodu, wedle wszelkich obowiązujących w zaborze rosyjskim reguł procedury notarialnej, na inne, bardziej notabene urodziwe. W jego brzmieniu, widzisz, wciąż zajmuję się podpowiadaniem, dosłuchasz się woni jaśminów, szumu jesionów, jesiennych, rozjaśnionych w słońcu, sielskich… I… wolałbym na tym poprzestać! Iść dalej nie powinienem, naprawdę. Jeszcze jeden krok, pół kroku, i przepaść. I pac! Koniec powieści, triumf filologii. Tfu, czort. Odpukać w świeże drewno. W świeżo ścięty jesion. Ani kroku dalej w stronę nagich faktów historycznoliterackich. Stop. Zmęczyłem się. Patrzę w zaparowane okno. Smarkacza nie widać. Chociaż może? piętro wyżej? za kratą balkonu? „Ulotnił się”, myślę i słowo „ulotnił się”, jak gdyby zrodzone nie w mózgu lecz w oczach, zderza się nagle z lotem gołębia za oknem. Odlatuje razem z nim, zataczając płynne, mleczne koła. 95 Trzeba skończyć z tym podpowiadaniem. Stoimy o krok od przepaści. Ty, ja. Dlaczego od przepaści? Czemu boję się faktów o Zmarłym? Tu, w tej powieści, boję się ich zbyt natrętnej obecności. Czy dlatego, że fakty owe pozakłamywałem? Nie, w ten sposób nie mogę sam siebie oskarżać. Ja niczego nie zakłamywałem. One splotły mi się z półfaktami, zawęźliły się jakoś, w tym splocie, i oto, jak załamane promienie, podkłamują się po bokach… same. To wszystko. Oczywiście, to nie wszystko. Było tak. Pisałem tę powieść, mając na myśli tamtego poetę. Zwróć uwagę na sformułowanie „mieć na myśli”. Wmyśl się do końca w tę myśl. Jeżeli pisze się coś i jednocześnie coś się ma na myśli, to choć często pisze się o czymś zupełnie innym, ma się wrażenie jednak, że pisze się przecież o tym, o czym się podczas pisania najdłużej, natrętnie rozmyśla. Podlegałem takiemu złudzeniu. Nie dość na tym. Ja się… zwierzałem… tu i ówdzie… Prosta sprawa: na pytania „co porabiasz?”, „w czym siedzisz?”, odpowiadałem niekiedy, że pracuję nad powieścią o nim. Czy mówiłem, że o Zmarłym? Otóż nie. „Zmarły” byłby dla każdego pustym znakiem. Odpowiadałem wtedy wprost, tak i tak, będzie to, mówiłem, powieść o poecie, i bez strachu o powieść, gdyż rozmowy odbywały się w świecie pozapowieściowym, wypowiadałem głośno nazwisko tamtego poety. Oczywiście: to drugie nazwisko, dość powszechnie znane. To jesienne, jaśminowe, sielskie i śródleśne jakby. (Ty już wiesz). Im dłużej trwał ten stan rzeczy, tym wyżej i wyżej rosła góra moich zobowiązań wobec filologii. I czy coś mi przeszkadzało w wywiązaniu się z tych zobowiązań? Coś mi przeszkadzało. Dochodzimy do sedna sprawy. Nie będzie już kluczenia, zamuleń i szwindlów. Przeszkadzał mi w tym Zmarły. Nie, nie Zmarły, lecz „Zmarły”. Nie postać Zmarłego lecz znak tej postaci. Ów bowiem znak pojawił się w powieści niezależnie od losów tamtego poety. Pomysł pseudonimu „Zmarły” zrodził się w okolicznościach, które nie były okolicznościami jego biografii, lecz mojej. Ilekroć więc pisałem tutaj Zmarły, Zmarłego, Zmarłemu, tylekroć myślałem o swoich problemach, wobec których narastała druga, wcale nie niższa od pierwszej, góra pisarskich zadłużeń. (I teraz ja między tymi górami.) Druga połowa października 1966 rok. Mojej powieści jeszcze nie ma. Lęgnie się jedynie w głowie jakaś myśl niejasna, że załóżmy, w przyszłości, owszem, dobrze by było zabrać się za prozę, może i za powieść, dajmy na to, przy czym samo słowo „powieść”, nader abstrakcyjne i radośnie lekkie, znaczy tyle ile nazwa nieskończonej zbiorowości cech. Więc tyle ile „przestrzeń”, tyle ile „czas”. Znaczy szeroko zatem, pojemnie i pusto. Tyle ile „pamięć”, tyle ile „sen”. (A jest to sen niby przeczucie śmierci.) Sen, w którym… przesuwają się wprawdzie obrazy, ich obrysy, sypkie, łatwopylne, ale ja… nie potrafię, z nagła obudzony, odpowiedzieć na pytanie B., czy śniło mi się coś. Śniło się, potakująco kiwam głową, coś, na pewno, czekaj, diabli wiedzą: co… jakieś… obrusy… niby… rysy… twarzy… Mniej więcej w takim stanie „znajdowała się” obecna powieść. (Do tego stanu tęskni się później, po latach, kiedy już tę powieść, wymarzoną, pisze się i pisze, i gdy bieg narracji, im dłużej, tym silniej, staje się nieodwracalny, coraz cięższy). Jest, mówię, 1966 rok, połowa października, druga, już późnojesienna, jeszcze złota, ale z wysepkami rozbłyskującej po obłokach zimy. Spotykam się w hotelu z D. S., Rosjaninem, który brał udział w eksperymencie z meskaliną. Zjeżdżamy windą na dół, on i ja. Rozmowa, a spotkaliśmy się przecież, żeby porozmawiać, nie klei się tymczasem: przeszkadzają drzwi, które co chwilę (z sykiem) rozsuwają się i zasuwają, osaczając nas swym ostrzeżeniem: pst, cisza, sza! Mechanizm drzwi pracuje niestrudzenie. Wypuszcza z siebie niby–głoski: raz syczące, raz szumiące, także zwartowybuchowe, w postękiwaniu sprężyn, wyłącznie bezdźwięczne. Pstsssy, fuch, ćcho. Drzwi, posa- 96 pując, rozsuwają się, i oto na moment: przestrzeń holu, dywan, palmy, malownicza grupa Hindusów; w ich ruchach jest coś z tańca. Coś z modlitwy. Drzwi, z sykiem, już się zasunęły. Sza, pst! I teraz dławią się sprężonym powietrzem, w którym nasze oddechy gniotą się jak jabłka. Jazda w dół. Spadanie czujemy w żołądkach: unoszą się, majowe baloniki w czerwonych krajobrazach naszych ciał, łagodnie, zwiewnie, obijają się o flagi płuc. Połykam ślinę. Mam świeżo w pamięci instrukcję z samolotu: w chwili startu trzeba wykonać kilka ruchów jak przy połykaniu (woda, wino), praca szczęk, z całej siły, chrobot chrząstek, język wspiera się o podniebienie, o zęby. To pomaga. D. S. ssie cukierek. To również pomaga. Stop. Znów syknięcie mechanizmu drzwi. Pst, szaaaa. Powietrze się rozpręża. Ciche wichry chowają się w ciemnych szczelinach. Giną w lustrach. Nowy obraz. Hol, jak piętro wyżej. Włoszki. Żywy kadr z neorealistycznego filmu. Rzym, godzina jedenasta. W tym klimacie. Młode Włoszki – rozbawione czy opanowane paniką? – dokądś biegną. Ich włosy. Ich rozmigotane nogi w przezroczystych pończochach. Jeszcze włosy: czarny szkwał, który zerwał się z głów, z wysokich karków, z ramion. Zamykam oczy. Widzę lot filmowej taśmy, porysowanej tysiącem najcieńszych kreseczek. Drzwi: syknięcie. Pst, sza. Spadamy, znów to samo, mój żołądek. Tłucze się o flagi zadymionych płuc. Przyglądam się D. S. Stoimy w otoczeniu luster, potrojeni, w śniegu matowego światła nad głowami. D. S. namiętnie ssie, dosysa swój cukierek, śpieszy się, rozgryza. I martwieje. Wsłuchuje się prawdopodobnie w ból, który od tego rozgryzania rozdzwonił się w nim ostrzegawczo, i dodzwania się po zębach – olbrzymiejących od bólu. – Ząb? – pytam. – Uch, szarpnęło – mówi D. S. – Aż zobaczyłem Moskwę. D. S. zajmuje się problemem psychologii mowy. Interesuje go zwłaszcza stosunek myślenia i mowy. Bada związki między strumieniami słów a strumieniami myśli. Ich tożsamość, albo, jak kto woli, jeżeli przyjąć hipotezę dualizmu, nietożsamość tych strumieni. Pisze pracę na ten właśnie temat. Poddał się eksperymentom z meskaliną, o czym… Stop. Syknięcie. Rozprężenie. Szelest. Hol. I znów dywany, palmy. Pusto tutaj. Za szybami widać topniejący w locie śnieg. (W połowie października!) Naraz, niemal wprost ze śniegu, z białej plątaniny jarzeniówek, wyłania się samotny Afrykanin. Ciemny brąz. Na bosych stopach drewniane chodaki, a na głowie miękka syberyjska czapa. Stoimy teraz trzej, wśród luster, on, D. S. i ja. – Meskalina – odzywa się D. S. – to ałkałoid. Czy wymawiam dobrze? ł czy może u was trzeba mówić l? – L – odpowiadałem – u nas l, jak lalka, alkaloid. Winda spada z lekkim szumem w lustrach. Afrykańczyk połyka ślinę. D. S. powtarza: „alkaloid, alka, lalka”. Kiwa głową. Porozumiewamy się po polsku i, na przemian, po rosyjsku. Mały dwujęzyczny trening. (Okazja, żeby sobie potrenować.) – Alkaloid – mówi znów D. S. – to narkotyk, a po prawdzie, świństwo. No nic. Niech pan nie myśli. Przymusu nie było. A ot, ciekawość istniała, żeby spojrzeć na tę rzecz od strony psychologii mowy. Dwie osoby zgodziły się przyjąć po niedużej dawce. Ja i moja kolega. – Mój kolega – poprawiam go. – Mój. – Jakże: „mój”? To przecież rodzaj męski? – Oczywiście, męski. Ten kolega. – A mnie jest potrzebny żeński. Do zarieza. No, niech pan nie myśli. A to, zamiast o nauce, zaczniemy zaraz mówić Bóg wie jakie słone rzeczy, co? Niech pan zaczeka. Dojdę sam. To była moja, rodzaj żeński, ona, pracowniczka instytutu, rodzaj żeński, tutaj trzeba… kole… gini? Źle. Sam wiem, że źle. Ale niech pan pomilczy troszeczkę. Ja sam. Moja… kole… jak powiedzieć?… żanka? Teraz: prawidłowo? – Pierwszorzędnie. Pańska koleżanka z instytutu. Bardzo dzielna niewiasta. D. S. uśmiecha się szeroko. Do mnie, potem do Afrykańczyka. – A to pan zgadł! Jak jeszcze dzielna! Uch. 97 Afrykańczyk przymyka powieki, jakby chciał… pst, sza! Miękkie zderzenie windy z podłogą parteru. Wychodzimy, przedzieramy się przez tłum. Zatrzymujemy się przy jednym z wysokich stolików barowych. D. S. zaczyna opowiadać o eksperymencie. Pijemy chłodny, lekko gorzki kruszon. Ogląda nas smagła dziewczynka, uczesana w kilkanaście warkoczyków. Eksperyment, mówi D. S., nie dał jednakowych rezultatów. Połknęli meskalinę, prawda, były i omamy, i zaburzenia mowy, i wszystko, jak trzeba. Ale on, D. S., czuł inaczej, a inaczej czuła koleżanka z instytutu. Koleżanka, jak powiedzieć? czuła mowę. Całe otoczenie, rzeczy, ludzie, pouciekało jej w słowa. Jemu, D. S. bardzo trudno jest to oddać barwnie. On akurat czuł coś odwrotnego: jemu słowa uciekały w rzeczy. Ale może on opowie po kolei? Najpierw o koleżance, a potem o sobie. My, Polacy, mamy takie powiedzenie, że kobietom się należy pierwszeństwo, co oni, Rosjanie, wysoko w nas cenią. Nawiasem mówiąc, samemu D. S., osobiście, podoba się także nasz zwyczaj całowania kobiet po rękach. On uważa, że to jest jak wiersz, który stał się obyczajem. Tak! To jest niby poetycka miniatura – nie na papierze, lecz w życiu. Lecz wracając do rzeczy. Jego koleżanka czuła wszystko jak gdyby normalnie. Wyrażono podejrzenie, że dostała za małą dawkę. Stół to stół, ołówek to ołówek. W pewnej chwili coś się z nią stało. Przestała odpowiadać na proste pytania. Pokazują ołówek. „Co to jest?” Ona nie wie. Pokazują magnetofon. „Co to jest?” „To nie jest.” „To stoi obok ciebie. Dotknij ręką. Powiedz: jest?” „Nie, tego nie ma.” Wreszcie zapytano ją inaczej: „Co to znaczy?”. Wtedy zaczęła odpowiadać. Dziwnie. Uch, jak dziwnie! Przedmioty były dla niej symbolami dużych spraw. No, zasadniczych, jak powiedzieć? może na przykładzie? Były symbolami takich dużych spraw, jak zło i dobro. Jak skończoność albo nieskończoność. Jak życie lub śmierć. Nie istniały, a jednak znaczyły. Pokazują jej znów magnetofon. „Co to znaczy?” „Kunszt…” „Czy ten kunszt znaczy także coś innego?” „Ten kunszt znaczy śmierć.” „Czy to jest zmarły przedmiot?” „To jest zmarły kunszt. On nie istnieje. On jest zmarły.” Im wszystkim cierpła skóra. D. S. urywa, pije chłodny kruszon. Smagła dziewczynka, uczesana w kilkanaście czarnych warkoczyków, oszołomiona szelestem polszczyzny, jej perkusyjną egzotyką, zaczyna nas głośno przedrzeźniać. – Przepsze, sesze, seprze przesze… Śmieje się teraz: z nas, czy do nas? Z nim natomiast: opowiada D. S., działo się inaczej. Może minął się z powołaniem? może powinien był studiować przyrodę, nie językoznawstwo? Rzeczy, które mu pokazywano, nie miały żadnego znaczenia. Ani nie miały praktycznych przeznaczeń. Nie zastępowały żadnych spraw, nie wyrażały jakichkolwiek idei. Po prostu były. No, uśmiecha się D. S. i zamyśla się nagle, nie tak znów po prostu. One były… coraz intensywniej. Stawało się, i tu D. S. zastrzega, że będzie musiał użyć rusycyzmu, stawało się zupełnie nie w mogotę. Nie do wytrzymywania, nie w mogotę, ja rozumiem, jak sądzi D. S., dlaczego kalka z rosyjskiego „nie w mogotę” brzmi mocniej. Pamięta, leżał na stole ołówek. Zwyczajny, czerwony, ostro zatemperowany, Dla wszystkich innych – leżał, dla D. S. – też leżał, ale jakby jednocześnie płynął, płonął, niby lont. Leżenie tego drewna upiorniało. Stan wydawał się procesem. Bezruch – ruchem. On, D. S., nie wie, czy ja, kolega z Polski, z którym on tutaj przyjemnie rozmawia, 98 interesowałem się kiedyś malarzem nazwiskiem Franz Marc? Ach tak, słyszałem to nazwisko? Tym lepiej. U tego właśnie Franza Marca są ciekawe myśli. Marc zastanawiał się, co robić, żeby nie malować już więcej podmiotów, a malować orzeczenia. Weźmy sarnę. Łatwo zrobić malowidło pod tytułem „Sarna”. Weźmy jednak orzeczenie w zdaniu na temat tej sarny. Jak namalować obraz pod tytułem Sarna odczuwa? Prawda, są to myśli zastanawiające? Wracając do eksperymentu z meskaliną. D. S., oczywiście, chce powiązać sprawę meskaliny z wywodem o malowaniu orzeczeń. Otóż gdy on, D. S., znajdował się pod meskaliną, rzeczy przybierały formę, jak gdyby, orzeczeń na swój własny temat. Działy się obok i wokół, same w sobie, osobne, niezależne, istniały bez podtekstów, czysto. A?… Nie dosłyszał mojego pytania? Ach, tak! rozmawiano z nim, naturalnie. „Co to jest?” Odpowiadał bez chwili wahania. „Magnetofon.” „Co to znaczy?” „Magnetofon… zajmuje… miejsce.” „Czy magnetofon jest dla ciebie znakiem kunsztu?” Milczał. A po chwili: „Nie widzę w nim… niczego takiego… jak kunszt. On istnieje w metalu, jest złożony z fal. Faluje w lampach.” „Czy kojarzy ci się z czymś? z umiejętnością? ze sztuką?” Nie rozumiał. „Pomyśl: może magnetofon znaczy śmierć?” „Nie umiem… dostrzec… śmierci… w nim… On w sobie nie ma śmierci. On ma ciężar i zajmuje miejsce. On jest sprzętem. On stoi w powietrzu. On leży. Przyciąga… stół… do siebie… podłogę… i buty… Jest magnesem. Ja go nie rozumiem, ponieważ on jest.” „Czy ten sprzęt ma życie?” „Nie ma życia. Nie mogę rozpoznać. Ale nie, na pewno nie ma.” „Sam przyznajesz, że stoi tu na stole martwy sprzęt, który nie ma w sobie życia. Jeżeli coś nie żyje, może znaczyć śmierć. Czy magnes może znaczyć śmierć? Odpowiedz.” „Nie rozumiem. Proszę jaśniej.” Moja rozmowa z lingwistą D. S. odbywa się w połowie października 1966 roku. Powieści jeszcze nie ma. Telepie się po głowie sama myśl, że może by, w przyszłości, zasiąść do powieści. Podświadomie – wtedy jeszcze podświadomie, spodem myśli, w jej zatopionych piwnicach – odbywa się powolna praca. Wrażenia z podróży i z rozmów ustawiają się już (same?) w czymś, co nie istnieje jeszcze jako powieść. D. S. dopija kruszon. Przedzieramy się ku ciężkim, szklanym drzwiom. Wyprzedza nas gromadka roześmianych Włoszek. Lot porysowanej kreseczkami czarnej taśmy. Galop długich włosów. Kunszt i śmierć. Nigdy się dotąd nie zastanawiałem nad tym związkiem dwóch odległych pojęć. Czy odległych? Kunszt i śmierć. Mój paniczny lęk przed sztuką nagrobkową. Czerń i srebro, szron i marmur. Zmarły kunszt, który unosi się nad światem zmarłych. I oto, stwierdzam ze zdumieniem, słowo „zmarły”, rozbrojone w słowie „kunszt”, zaczyna się we mnie powoli oswajać. Błądzi po drogach myśli, małe, zagubione, jak odłamek skruszonego zęba, który także musimy oswoić językiem, sprawdzić jego ostrość, obcość, zanim się wypluje i pomyśli: trudno, człowiek to żywotna bestia, chociaż w środku krucha. Ono we mnie błądzi, chowa się w strumieniach zgoła innych słów, które płyną w stronę olbrzymiego słowa „powieść”. To się przeplata, przenika i zrasta. I już w „zmarłym” rodzi się, być może, duże „Z”, i oto mój bohater, Zmarły, krąży po powieści, której jeszcze nie ma. Cały w szronie, w kamieniu, w sztandarach, w literach. Postanawiam twardo, że jeżeli kiedyś, za rok czy za dwa, zasiądę do powieści, pojawi się w niej człowiek, nie–człowiek, cień, nie–cień, nazwiskiem Zmarły. Nie wiem jeszcze, jaką by w powieści mógł odgrywać rolę. 99 Żegnamy się z D. S. na ulicy. On spogląda na mnie tak, jakby żałował, że opowiedział mi o swych przeżyciach. – Niech pan nie myśli… – prosi. Energicznie kiwam głową: ale nie!, proszę się nie niepokoić, nic nie myślę, przysięgam, on, D. S., może mieć do mnie całkowite zaufanie. Myślenie i mowa, ja się nad tym sam nieraz zastanawiałem, to jest, w humanistyce, a kto wie, czy nie w ogóle problem numer jeden? Moi współtowarzysze podróży siedzą już w błyszczącej, czarnej czajce. Są zniecierpliwieni. Jeden grozi mi palcem. Co to jest? znów przychodzę ostatni! albo nas obowiązuje jakiś harmonogram, albo nie, i wtedy każdy będzie się szlajał po mieście, jak ja. Wyciągają ku niemu ręce z obnażonymi przegubami. Pukają w szkła zegarków. Czas, czas! W programie tyle punktów. Bo i cmentarz, i kolacja, i teatr. Czas, czas! Ja przepraszam, przykro mi, doprawdy, zwykle bywam punktualny, rozumiem ich gniew, lecz chyba przesadzają mówiąc, że spóźniam się zawsze: to mi się zdarzyło pierwszy raz. Ruszamy. W czajce pachnie benzyną i gunią I nagle uświadamiam sobie coś, co zatrzymuje w żyłach krew. Na moment. Nie, nie przesłyszałem się. W programie mamy cmentarz. – Ja przepraszam, czy… – zaczynam mówić. Któryś, zdaje się, że ten, co groził mi palcem, patrzy teraz na mnie, jak umie, najczulej. – No, no, kolego – klepie mnie po plecach – dosyć tego przepraszania. Nic się nie stało. Zdążymy, spokojnie. No, no. – Ja przepraszam, my… tak usłyszałem… my w programie mamy dzisiaj cmentarz? Czajka zatrzymała się w alei klonów. Minęliśmy bramę, droga stała się bardziej kamienna i naga, wymieciona z chłodnych liści. Tym boleśniej czuje się obecność płaskiej trawy, poprzykrawanej łopatami w prostokąty. Jej szron. Szron uroczysty, tak podobny do zmiętego celofanu, w który owija się bukiety kwiatów. – Poniżej zera – mówi któryś z nas. – Tak, minus jeden, minus dwa – odpowiadam, patrząc (diabli wiedzą po co) na zegarek. – Pomyśleć: w październiku. – Trudno: Północ – replikuje któryś. – U nas pewno chodzą sobie w ortalionach… Złota polska jesień… Temat rozmowy wygasa, i oto wszyscy jednocześnie zaczynamy się gwałtownie opatulać, gmerać w szalikach, pocierać sztywniejące na mrozie uszy. Wzrok zatrzymuje się na trawie. Musi się na niej zatrzymać, ślizgać się po niej, bo nie można (nie w mogotę, jak powiada D. S.) – wyobraźnią – podążać nim dalej, w głąb, odsłaniać coraz głębsze warstwy ziemi: postrzępioną sieć korzeni, piach, drewno… A przecież każdy z nas tę właśnie pracę wykopaliskową w myślach wykonuje. I każdy – aby pozostać na powierzchni jednak, nie zapaść się pod ziemię, oczami, więc i mózgiem – próbuje rozpaczliwie uchwycić się czegoś, czegoś z abstrakcji rodem, pojęć, słów, liczb. – Po ilu w takim? – słyszę czyjś głos za plecami. – Ach, tysiące – odpowiada Wiktor. Tysiące. Słowo to winno przerażać i, oczywiście, przeraża, ale teraz, w tej właśnie chwili, na tej drodze bezlistnej (bezlitosnej) również uspokaja. „Tysiące”! Pojęcie z rzeczywistości innego wymiaru, pozaludzkiej, z kręgu prostych operacji rozumowych, z zeszycików w kratkę, uczniowskie. Nie ma zapachu kory, którą głodujący odzierali z drzew, i jedli. Nie przechowuje w sobie grudek ziemi, ich wilgoci. Brzmi czysto. Idziemy wolno, ktoś by powiedział: leniwie. Ktoś by rzekł, spacerujemy sobie tutaj. Nagle przestrzeń Cmentarza Blokady zamyka mur z wyrytym wierszem Olgi Bergholc. Powiadam „nagle”, chociaż mur był widoczny już od bramy. Trzeba jednak do niego dojść, przez szron, 100 stanąć przed nim w takiej odległości, z której litery wiersza są czytelne, aby spełnił swe zadanie. Zamknął przestrzeń. Odczytujemy ten wiersz. Półgłosem, głośno. Ma trzy rytmiczne czterowiersze. Nic dziwnego, że czytamy go wszyscy: niezwykłe wydaje się to, że zaczynamy go komentować. – Poezja taka… spiżowa – stwierdza któryś. – Dobra poezja – mówi Wiktor; czuję w tym pytanie, pytanie skierowane do mnie, powinienem coś orzec: wiersz to moja branża, mój dział. – To – odpowiadam – „nikto nie zabyt i niczto nie zabyto”. Ten wers jest dobry. Lapidarny. Lecz Wiktor nie słucha. Ogląda swoje buty. Smutny i zmarznięty. Zaczynam rozumieć, w jaki sposób ów wysoki mur zamyka przestrzeń Cmentarza Blokady. Nie wysokością – wierszem. Daje nam to, czego szukamy. Świat słów, świat pojęć, świat rytmów. Daje nam swój kunszt. Stwarza zatem, bo ja wiem? sytuację z gruntu nową: krytycznoliteracką? dyskusyjną? klubową? Jest polem wielu, możliwości. Można się zastanawiać, jak zabrzmiałby na tym murze Majakowski, Pasternak, Ajgi. Można ważyć odwagę poetki – czymże miał być ten tekst: jednocześnie? Hołdem? pomnikiem? protestem? Pierwszą literą w kronice dziejów blokady. Miał być słowem, którego tak brakuje tam, przy bramie, wśród szronu, i które na nas czeka tu, gotowe, spięte rymem? Można zastanawiać się nad pracą kamieniarzy, którzy ten wiersz, litera po literze, przenosili z papieru na mur. Czy rozmawiali o poezji? Czy żyli wierszem, czy wysiłkiem mięśni, bólem oczu, białym pyłem? Można wędrować po tym wierszu, i oddalać się, najdalej od trawy, która leży, prostokątna, ścięta szronem, tuż za naszymi plecami. W programie mamy jeszcze kolację i teatr. Przyjechałem tutaj, tak jak inni, żeby porozmawiać z ciekawymi ludźmi, polatać nad miastami, rozsypanymi niby z garści wśród zielonych jezior, w locie mijać zimę, którą ma się na odległość wyciągniętej ręki: tuż za szkłem, spienioną, nadobłoczną, szybkosypką, pooglądać historyczne miejsca, posiedzieć w teatrach i w muzeach. A przecież przyjechałem tutaj także z własną sprawą. Przyjechałem po swoje dzieciństwo. („Ty masz dobrze – mówiłem do B. – mieszkasz w otoczeniu mebli, które znasz od niemowlęctwa; podchodzisz do szafy, wyciągasz z niej podłużny, miękki becik, i myślisz: kiedy byłam mała, w to mnie owijali.”) Ja, ilekroć myślałem „dzieciństwo”, tylekroć przerzucałem się gwałtownie w inną zgoła przestrzeń, na Wschód, a nie w każdym przecież miejscu wiedziałem od razu, gdzie jest Północ, więc i gdzie jest Wschód, przerzucałem tedy swoją myśl gdziekolwiek, byle dalej od siebie. W inne krajobrazy, z których w mej pamięci pozostały słoneczne, przejrzyste odbicia. Jak „zajączki” z luster. Mit dzieciństwa? Nie chcę nadużywać słowa „mit”. Tyle razy się pisało „mit”, pojęcie to jest mocno rozckliwione, rozmaźgane, więc nie zaraz „mit”, niech będzie inne hasło, powiedzmy: „odległość”. Otóż tak: dzieciństwo swoje miałem w odległości. Przez dwadzieścia lat. I teraz, po dwudziestu latach, chcę tę odległość pokonać. Program dnia dobiega końca. Mamy teatr. Na proscenium zapala się znicz. W pierwszym odruchu publiczność wyraża podziw dla samej techniki efektu. Ogień: najprawdziwszy! Ciężki, tłusty, jak smoła i krew. Rozlegają się oklaski. Jest w tym coś z pomysłowego tricku, a wśród nas, na widowni, szmer uznania dla sposobu wykonania tricku. „To jest znicz”. (Krew i smoła.) „On nie znaczy. On zajmuje powietrze. On jest.” (Jest intensywny w swym istnieniu.) Młody aktor w rozpiętej pod gardłem koszuli ogłasza jednominutową ciszę dla uczczenia pamięci poległych w wojnie ojczyźnianej. Publiczność nie rozumie. Nie wie, kogo ten nakaz dotyczy. O którą rzeczywistość chodzi? o tamtą, na scenie, czy o naszą także, w krzesłach, na widowni? Wzdłuż rzędów rozsypują się krótkie, rzucane ukradkiem spojrzenia. Co robią inni? wstają? siedzą? Każdy, nader dyskretnie, przygotowuje się do tego, żeby jednak wstać. Więc mięśnie naszych karków są napięte, torsy podane do przodu, programy i lornetki wędrują, na 101 wszelki wypadek, z kolan do kieszeni, do torebek. A odbywa się to bezszelestnie, nadto: błyskawicznie, choć nie daje wrażenia pośpiechu. I oto wstają dwie młode dziewczyny. Zachowują się tak pewnie, jak gdyby brały już kiedyś udział w tym spektaklu: one wiedzą, że należy powstać. Za nimi zaraz my – cała sala. Powstający tłum zatapia prędko przestrzeń wokół tamtych dziewcząt. Zasypuje samym sobą, swoimi ciałami, swój wstyd sprzed minuty. Znicz pali się, raz wyżej, raz szerzej. Prawdopodobnie działa na zasadzie gigantycznej zapalniczki. I ciekawe, zastanawiam się, że nie obawiają się pożaru. A może? obawiają się, owszem, lecz nasz lęk przed pożarem w teatrze jest im potrzebny? z góry niejako wliczony w przeżycie spektaklu. „On ma kolor. Nie ma w sobie śmierci. On przestaje być, zaczyna znaczyć. Czy jest znakiem śmierci? czy oznacza kunszt? On oznacza czas przeszły. On jest znakiem mojego dzieciństwa.” Daleko, w głębi sceny, w płóciennych kotarach gra muzyka. Słyszę śpiewny szelest ustnej harmonijki. Ja tę melodię dobrze znam! Pamiętam ją z czasów dzieciństwa. Dopiero teraz uświadamiam sobie naprawdę, że przyjechałem tu, na Wschód, po dzieciństwo. Słyszę muzykę, przymykam oczy, widzę: stół, naftowa lampa, trzy osoby, cienie. Jakiś piegowaty lejtnant. Przed chwilą znalazł w kieszeni na piersi lusterko strzaskane pociskiem. – Strzelali prosto w serce – mówi. – Swołocze. – Obok ruda pielęgniarka o wysokich, odmrożonych nogach. Łamie czarny chleb. I jest jeszcze ktoś trzeci. Nie mogę rozpoznać. Ktoś gderliwy, stary, w szynelu po kostki. Gra patefon, słowa znajomej piosenki zrywają się z czarnej płyty, krążą nad nią, gardłowe i szorstkie, jakby naraz zaśpiewały żarna. Poznaję, oczywiście, nasz patefon, który rodzice kupili na dwa tygodnie przed wybuchem wojny. Na litość boską, dlaczego wspominam to aż tak radośnie? Wiercę się na krześle, szukam oczami Wiktora, chcę mu powiedzieć, koniecznie, że… ja to wszystko już raz przeżywałem! To, o czym śpiewają aktorzy, i to, co sam sobie jeszcze potrafię dośpiewać. Ten spektakl jest o mnie, i ten znicz jest o mnie, o lejtnancie. Zginął pod Wrocławiem. (Strzelali prosto w serce, swołocze.) Zmarły lejtnant, myślę. Mój Zmarły. Ale Wiktor siedzi daleko ode mnie. Nie patrzy na scenę. Zgarbiony, nagle mały, ogląda dłonie, czubki butów. Powiem mu, koniecznie, cóż oni tu pokazują? pokazują mi moje dzieciństwo. Po to przyjechałem, z Zachodu na Wschód. Wrażenia, fakty, przypomnienia, dawne, łatwomrące, szybkopylne, znikliwe jak mgła, to wszystko zasypuje mnie teraz, wchodzi w płuca, biały pył z kamienia, pył z głębokich liter nagrobnego wiersza. Melodia Błękitnej chusteczki. Wiercę się na krześle, spocony, wzdycham głośno, kiwam głową: ja to znam! ja to znam! Mała, błękitna chusteczka, um–pa pa, um–pa, pa, pa. Przypomina mi się parafraza tej piosenki z lat wojny. Dwudziestego drugiego czerwca, równo o czwartej godzinie, bomby na Kijów, nam obwieszczono, że rozpoczęła się wojna. A wy? myślę, i w swych myślach rzucam swoją myśl na scenę, wy to znacie? Wśród aktorów są młodsi ode mnie. Długonogi, krasnolicy, zdrowy, powojenny chów. Ludzie o białych zębach i pachnących lasem snach. Aha, aha, a wy nie znacie! A ja znam! Więc gdzie jest teraz scena, a gdzie jest widownia? Kto tu komu ma naprawdę coś do pokazania? Mała, błękitna chusteczka, um–pa pa, um–pa, pa, pa. Podopisywali dużo nowych zwrotek, ludzie, w czasach okupacji. Jak to było? Małą, błękitną chusteczkę Niemiec rozkazał mi prać, i dał za to chleba troszeczkę, i kociołek polizać. Na scenie półmrok walczy z mrokiem. Skąd we mnie tyle radości? Oni nie pamiętają wojennego śmiechu. Wtedy była śmierć, ale był i śmiech. Ze śmierci? Obok śmierci. Znowu lejtnant. Podglądałem go, pamiętam z okna: golił się maszynką, rozebrany do połowy, cały w piegach. Lubiłem patrzeć, jak rozcina fińskim nożem konserwy. Nauczył mnie ciekawej sztuki: brał w palce lśniące denko, wykrojone z puszki po konserwach i wyrzucał prosto w chmury. Leciało jak ptak. To specjalny kunszt: cisnąć blaszkę tak, aby złowić w niej 102 okiem błysk słońca. (Lot bez błysku był „nieważny.”) I posprzeczaliśmy się w końcu podczas tej zabawy. Spór dotyczył nazw. Lejtnant mówił na te szybująca w słońcu blaszki „poletuszki”. Ja mówiłem „poletajki”. A może odwrotnie? ja mówiłem „poletuszki” właśnie, a on „poletajki”? nie pamiętam. Dość, że obraził się na mnie. On, oficer, bądź co bądź, dwudziestoletni, i ja, smarkacz, który skończył właśnie pięć lat. (Smarkacz w oknie.) Obraził się, nie pożegnał się ze mną, gdy odchodził na front. Byłem dumny. Tak, byłem dumny. Po raz pierwszy ktoś dorosły powiedział, że go obraziłem, a nie, jak zwykle, że go rozgniewałem. To duża różnica. (Kiedy miałem pięć lat, mówiłem zwykle, niepoprawnie: „to są dwie duże różnice”.) Zginął pod Wrocławiem. Błękitna chusteczka. Często nucił tę melodię. Zmarły lejtnant. Znicz zapala się i gaśnie. Działa na zasadzie gigantycznej zapalniczki. Przedstawienie dobiega końca. W programie mamy już jedynie sen. I odlot do Warszawy. Jest październik, 1966 rok, powieści jeszcze nie ma, tłucze się po głowie myśl niejasna, że kiedyś, załóżmy, w przyszłości, trzeba się będzie wziąć za dłuższą prozę. I zespala się z nią oto druga myśl, o Zmarłym. Właściwie, o „Zmarłym”. W mojej powieści, postanawiam, pojawi się bohater, Zmarły; będzie się nazywał właśnie tak, i będzie nosił w sobie dzień dzisiejszy. Spotkanie z D. S., wiersz na cmentarzu, teatr. Przywiozę go do domu: znak, pomysł czyjegoś nazwiska, i czuję, jak znaczenia przesypują się w tym znaku, rozpadają. Są piaszczyste, ostre, szybkomrące niby grudki szronu. 103 zapis: piękno Jest późny wieczór. Jak Miejscowość długa i szeroka wiedzą teraz wszyscy, że Bieżyna przemawiała pięknie. Są z niej dumni. W kawiarence „Piękna” łysy kelner Zyga, wiecznie niedospany, niedomyty, płucze nad bieżącą wodą szklaną górę kufli. Struga wody w prędkim locie, w naskoku, w zderzeniu ze szkłem, lodowacieje na moment, i pęka. Przy stolikach rozmawiają na różne tematy, niekoniecznie na temat Bieżyny, ale przecież przy każdym stoliku o Bieżynie wiedzą: w swoich gestach, w uniesieniu głów, w ostrożniejszym niż zazwyczaj upijaniu piwa z kufli są jak gdyby… bardziej uroczyści. Więcej: szlachetniejsi jakby. Inna rzecz, że trzeba być, jak Zyga, kelnerem sto lat, i mieć nieziemski dryg kelnera, aby to natychmiast zauważyć. Wyczuć skórą, karkiem, psim węchem. Zyga czuje: o, tym czterem w kącie poda zaraz piwko ledwo letnie, choć prosili dobrze grzane, i nic, w porządeczku, żaden z tamtych dziś na niego się nie wkurzy, no, najwyżej pomarudzi, ale delikatnie, bez wkurzenia, że oj panie Zyga, panie Zyga, coś pan dzisiaj dla nas taki ledwo letni? Jak Miejscowość długa i szeroka… Nie opodal kawiarenki, na rynku, naprawiają neon kina „Strumień”. Jeszcze dalej, w mroku, robotnicy w białych kaskach, utrudzeni, z gryzącymi ognikami papierosów w spierzchłych wargach, obchodzą znów i znów przeklętą skarpę, która wydaje się śmietniskiem starych żaren, i drży w środku, jakby miała za chwilę zaczerpnąć powietrza… Czy i oni wiedzą, pamiętają? Wszyscy wiedzą. Przemawiała pięknie! „Uczone referaty – tak zaczęła mówić, bez ceregieli, po miejscowościańsku – nie powiedzą nigdy i nie powiedziały przecież tego, co wiem ja.” I zaraz od sufitu, w którym ugrzązł tytoniowy dym, zaczęła się osuwać martwa cisza, która szła też jednocześnie jakby z dołu, od cierpnących nóg, od wstrzymywanych oddechów… Na stole prezydialnym stał popielaty magnetofon, też rozgrzany, który cieniuteńko posykiwał; ludzie śledzili z napięciem bieg błyszczącej taśmy; wydawało się im, że dzięki temu uczestniczą w przemówieniu bardziej intensywnie, mianowicie, że pilnują oto pracy rozedrganych mechanizmów, ba, że magnetofon wspólnie pilnowany, na sekundę nie spuszczony z oczu, zanotuje w sobie lepiej, czyściej, głębiej każdy ton, każdy wzlot i każde melodyjne załamanie głosu tej kobiety. Sam dyrektor szkoły ogólnokształcącej, którego ponoć Zmarły brał na kolana, a także, jeżeli zawierzyć pamięci najstarszych, uczył prowadzić po niebie latawce, cała zaś sztuka polegała na tym, aby złowić w szybujący nad polami papier jeden błysk, błysk słońca, otóż sam dyrektor, wysoko postawiony w województwie, a przebąkiwano tu i ówdzie, że kto wie, czy i nie wyżej od Zapalenica, pogratulował Biegowi wystąpienia żony. „Wyszło jej, wiecie, kolego, bardzo mądrze i naprawdę pięknie. Cieszymy się wszyscy; młodzież wprost szaleje.” I ciekawa rzecz. Od lat nie notowana w Miejscowości. Nikt tej opinii z nikim nie uzgadniał. Nikt nie jeździł po ocenę do władz. W żadnej gazecie nie zostało napisane, że takie właśnie słowa, jakimi posłużyła się bibliotekarka, mają w sobie piękno. A jednak każdy (z miejscowościan z dziada i pradziada) będzie odtąd przypominał sobie Uroczystość jako wydarzenie, w którym ta stara kobieta zapędziła w kozi róg Zapalenica, i aktora Białodiaka nawet, i uczonych. „W uczonych referatach – wygarnęła wprost – nie odnalazłam go, człowieka, jakim był naprawdę.” Cisza krążyła między oddechami. Osiadała na spoconych włosach. Przebiegała po skórze jak dreszcz. A najciszej siedzieli uczeni. Dziwni jacyś, mógł pomyśleć sobie ten i ów, znisz- 104 czeni życiem, zżarci naukami, w zmarszczkach, nagle drobni, pokurczeni. Ot, skóra i oczy. Oczy, prawda, wyraziste, patrzące, głębokie. (Inny człowiek patrzy na drugiego zwyczajnie, nieruchomo. A niech tylko popatrzy uczony. Czujesz: idzie ku tobie tym swoim patrzeniem. Mało powiedzieć, że idzie. Wspina się, nurkuje w tęczówki, albo znowu leci, i świdruje źrenicami powietrze, albo przycicha i pełznie. I wypełza, bestia, zawsze w takim miejscu, o którym by nikt nie pomyślał, że ono w ogóle istnieje.) Więc właśnie: z takimi oczami uczeni słuchali Bieżyny. Cisi, drobni, i ogromni w oczach. Podczas jej przemówienia zdarzył się pewien komiczny wypadek, mianowicie, jednemu z prelegentów, który już swój referat był odczytał, i oklaski dostał, wcale głośne, wysunął się z teczki arkusz. Pokreślony, posklejany, szmata. Arkusz wypełzł niezauważalnie, krótką chwilę wisiał między kolanami, aż załamał się i zaczął spływać w dół. Pac! na podłogę. Tymczasem jakoś wiatr z rozchylonego okna dmuchnął silniej, i rękopis z leciutkim szelestem, w drgawkach, pojechał po podłodze pod trybunę. Wyglądało to najpierw komicznie. Ale potem zaczęło wyglądać inaczej, jak gdyby sam prelegent, z własnej woli, rzucił oto pod stopy Bieżyny papierowy kwiat. Zrobiony ze swojego referatu. Nikt się nie zdążył roześmiać. Tylko tenże prelegent, sympatyczny, wiercił się potem na krześle i uśmiechał na prawo i lewo, więc i do niego uśmiechali się, z grzeczności, raz z prawa, raz z lewa. A Bieżyna przemawiała pięknie. To jej trzeba oddać. Oto teraz, w przerwie między obradami a kolacją, kręci się po pałacyku czerniawy reporter z magnetofonem przewieszonym przez kark. Kręci się, zaczepia, nagabuje. Młody, skośnooki, typ jakby mongolski. (Jego twarz należy do gatunku takich twarzy, za którymi domyślamy się od razu kości, kości czoła, oczodołów, szczęk, a one mu grają pod skórą, zdają się swoim masywem rozpierać cienką warstwę mięśni.) Wypytuje o wrażenia starszych zwłaszcza miejscowościan. Jak się podobała uroczystość? I czy oni tu, miejscowościanie, wiedzieli, że syn ich urodziwej ziemi był wielkim i bardzo tragicznym poetą? czy czytali jego wiersze? lub może śpiewali – jak anonimowe, z folkloru, ze skarbca ich wspólnej dawności? No a dziś, czy zrozumieli wszystko, co z tak wielkim kunsztem recytował Białodiak? Dziwnie pisał Zmarły, prawda? aż dziwacznie. Kręci się po korytarzach, na dziedzińcu, nagabuje. Za jednym szedł krok w krok aż do drzwi „zero, zero”. Tak się zagadali. Staruch z osiedla Cukrownia i reporter, młody, skośnooki, czysty Mongoł. Obaj zresztą źle zaszli, w prawo zamiast w lewo, tuż pod samo „zero, zero” dla pań. Szczęście, że staruch w porę się spostrzegł i cofnął. (He, he.) Reporter wypytuje i nagrywa. Co im się szczególnie podobało? atmosfera? nastrój? Oni potakują. Czemu nie? Nastrój dobry, atmosfera ludzka, niemalże rodzinna. A najbardziej podobała się bibliotekarka. Co sądzą o wierszach Zmarłego? O Zmarłym myśli się teraz jakoś mniej niż o Bieżynie. Oczywiście, o nim także, to rozumie się samo przez się, dziś jest jego dzień. Ich dzień. Ich wiosenne, słoneczne, miejscowościańskie Zaduszki. Tyle świec. Recytacje przy kapiących świecach, w gorącej lepkości; tyle kwiatów. (Aż na płacz się zbiera.) No i przede wszystkim popis gry aktorskiej Białodiaka. Dla nich to jest wielki zaszczyt, taki gość. Szwoleżer Szyba. Ehe, he. Dla Zmarłego, Zmarłemu, o Zmarłym. Samo przez się. Odpowiadają z ociąganiem się, z zakłopotaniem, obserwując kątem oka, jak w magnetofonie drga zielony ognik, niby żywy puls, i jednocześnie jak brązowa taśma przewija się z rolki na rolkę, unosząc w swoim pyle zapis słów przed chwilą wymówionych. Tyle taśmy wylatuje na ich gadki, byle jakie przecież! Odfajkowywane na chybcika, w przejściu, w błękitnej od dymu palarni, między „zero, zero” a bufetem. Marnuje się dobro. I to na co? Nie na dawność lecz na ich obecną teraźniejszość! Weźmy teraz takie zagadnienie, że ich dzisiejsza dzisiejszość stanie się w końcu dawnością, powiedzmy, dla wnuków. To tym bardziej nie powinno się nagrywać byle gadek. Na chybcika, jak setuchnę w biegu. Ostatecznie każdemu chciałoby się jak najlepiej wypaść. Dać z siebie trochę tego piękna, tej mądrości. O, Bieżyna dała. Ona tak. 105 Reporter dwoi się i troi, zaczepia, podstawia pod gębę mikrofon. Oni, reporterzy, mówi, łapią ludzkie słowa na gorąco, ba, im nawet zależy na słowach tak rozgrzanych, że niedoskonałych jak gdyby, z błędami wymowy, tu i tam pękniętych, zgoda, ale żywych, żywych. On, reporter, ceni życie, ruch, gorąco, wrzątek. Lubi, żeby mu w mikrofonie kipiało. He, he. Lubi, kiedy ma aż poparzone paluchy. Co im się nasuwa, jakie myśli, zaraz teraz, po obradach? Słyszał, że najbardziej podobała się bibliotekarka? Podobała się. Naprawdę bardzo. Jak dostojnie wyglądała na trybunie. Jaką miała barwę głosu. A za młodu, a za owych lat, jakiż wówczas cudowny musiała mieć głos! (Ech, młodość, młodość, latka lecą. Ani się człowiek obejrzy…) I jak składnie dobierała słowa, co? Ją by trzeba jeszcze ponagrywać, ją, koniecznie! Bo cóż oni, ludzie prości… Ona, szara, cicha, niewidoczna zwykle wśród regałów, także szarych, choć szarych inaczej, od papierów pakunkowych, w które się owija książki, z nalotem jakby przygaszonej żółci; ona na tym tle. Sama niby książka. Albo niby wywieszka „PROSIMY O CISZĘ”. Kto by ją tam jeszcze wczoraj podejrzewał, że potrafi tak.. lekko, tak… pięknie… Tak płynnie… Człowiek słuchał i słuchał. I słuchałby jeszcze. I nie wiedział, czy zupełnie przemienić się w słuch, zacisnąć powieki, chłonąć mowę tej kobiety, jak muzykę? czy też wytrzeszczać na nią gały? Jezus Maria! Zmarły to był szczęściarz! była w nim zakochana po uszy! To widać. Widać z samego sposobu mówienia. Im, miejscowościanom (z dziada i pradziada), nie trzeba wszystkiego od razu wykładać na stół, co i jak, oni mają swój rozum, nauczeni życiem. Pan reporter zna te sprawy od strony fachowej. Często bywa tak, że sam sposób mówienia powie człowiekowi więcej niż to, co się mówi. Spryciarzem był Zmarły. On wiedział, co dobre. Poeta! Wierszyki, spacery, kwiatuszki. Księżyc płynący w strumieniu. Tak powinno być. Młody, młodym przydało się dzisiaj posłuchać, jakie dawniej bywały miłości. Musi być, obowiązkowo, kawałek jakiegoś księżyca, powinny być wiersze, a jeżeli ktoś nie umie pisać? panie reporterze, powinno być coś. Bywało dawniej: akordeon, kupleciki, wianki. Folklor! A jeżeli ktoś nie umie grać? To, jak dawniej bywało, choćby i patefon. Trochę tego piękna, tej przyrody. Reporter nagrywa, słucha. Umie słuchać starych ludzi. Prawda, zrazu (skośnooki, blady, jak po zakaźnej żółtaczce) nie budził swym wyglądem zaufania. Ten i ów przed nim czmychnął; teraz swojego czmychnięcia może i żałuje. Bo on umie. Et, Mongoł! Zły wybryk natury. Wsłuchuje się w cudzą mowę jakoś tak, że każdego w końcu rozgada, najcięższego nawet mruka, rozkrochmali. Otoczyli go ze wszystkich stron. Nikt już nie spogląda podejrzliwie na to zielone światełko, pełgające niby żywy świetlik zatrzaśnięty w płaskim pudle, a ktokolwiek mówi – mówi śmiało i odważnie, prosto w oczy reportera, prosto w „twarz, jak gdyby właśnie w niej, w masywie kości twarzy, nagrywały się naprawdę słowa ludzkich zwierzeń. I szły w głąb, kilometrami niewidzialnej taśmy, w samą krew. Czy ktoś z nich, z najstarszych zwłaszcza miejscowościan, interesował się Zmarłym przed Uroczystością? czy ktoś czytał jego książki? i czy ktoś coś z tego rozumiał? Książki, wiersze, rozumienie. Młodych by popytać, ponagrywać uczni. …Jak Miejscowość długa i szeroka powtarzają sobie teraz młodzi, i podają z ust do ust, z rąk do rąk, jeden wiersz, mówiony przez Bieżynę, bardzo piękny, dla każdego zrozumiały. Dziewczęta od razu, w świetlicy, pozapisywały sobie słowa tego wiersza. Na czym było można, czym się dało. Długopisami na dłoniach. (Jak przed klasówką wzory z „fizy”, z „matmy”, albo daty urodzin i śmierci pisarzy, ważniejsze tytuły ich dzieł.) Kredkami do brwi na bibułkach, w które były owinięte pomarańcze, a pomarańcze rozdawano młodym po Obiedzie, za ofiarną pomoc w utrzymywaniu porządku. Teraz młodzi przepisują wiersz na czysto. Piszą, poodgradzani od świata księżycami żółtych świateł z lamp, w swoich „kącikach do pracy”, w mieszkaniach pachnących surowym, wiosennym powietrzem. Słowa wiersza wplatają się w pąki purpurowych róż, w girlandy białych lilii, w niezapominajki, malowane barwnymi kredkami. 106 I tyle dumy na twój każdy ruch, I tyle cichej, smutnej katastrofy. Jutro z Miejscowości wyjdą listy. Wiersz Zmarłego powędruje, od młodych do młodych, do rówieśników z całej Polski, a trzeba powiedzieć, iż miejscowościańska młódź, co zgodnie podkreślają panie polonistki, jest aż chorobliwie rozpisana, rozczytana także nieźle, w normie, za to rozpisana wprost zdumiewająco, utrzymuje tedy więzi korespondencyjne nader liczne, korzystając bądź z adresów ogłaszanych w pismach młodzieżowych, bądź z prywatnych, które zdobywa rok w rok na rozmaitych obozach, spływach, złazach itp. Wiersz, w tylu zapisach, w otoczeniu promienistych słońc, ozdobiony wizerunkiem serc poprzebijanych strzałami, powędruje na Wschód i na Zachód, na eleganckim papierze listowym. Wiersz–płacz. Dziewczęta mają łzy w oczach. Myślą, że Bieżyna była bardzo nieszczęśliwa. I myśląc tak, nie o Bieżynie myślą przecież, lecz każda o sobie. Chociaż… znów nie upraszczajmy sprawy: nie o sobie myślanej z dnia na dzień, w kuchni nad patelnią z pryskającym tłuszczem, w kolejce po mięso, na rowerze (z siatką z warzywami), w granatowym fartuchu, w szkolnej stołówce, nad kubkiem gorącego mleka, które ma dziwny, metaliczny smak po pierwszym w życiu papierosie, wypalonym w szatni podczas dużej przerwy, podawanym z ust do ust, z chichotem, z przekleństwami, jakich u dziewcząt ani nie podejrzewają ich rodzice, ich koledzy także, nie i nie, o sobie innej – niecodziennej? lepszej? – o sobie z nie napisanej i pięknej powieści; z książki wierszy. Tymczasem wiersz Zmarłego, podawany jak papieros z ust do ust, wyczytywany z dłoni pobrudzonych literami, tuszem, niby wywróżony z rąk, już się zniekształcił tu i ówdzie, oczywiście, poprzekręcał w środku. Jedni piszą „ruch”, drudzy „gest”. Jedni zapamiętali „cichej”, inni zapamiętali „sennej”. Zapisy, wersje tekstu, wciąż nowe i nowe warianty, rozmnażają się z minuty na minutę. I co zastanawia: dwa słowa powtarzają się w każdym zapisie. Tych dwóch słów nikt nie zgubił, nie przekręcił, nie wymienił na inne, bliskoznaczne, bliskobrzmiące. „Duma” i „katastrofa”. Tu, w Miejscowości, w miejscu mrocznej skarpy, „katastrofa” znaczy więcej niż w słowniku. Więcej nawet niż w wierszu Zmarłego. A „duma”? …Reporter nagle gasi magnetofon. Zielony ognik pęka w środku. Znika. Ginie cały blask. Wydaje się, że czuć w powietrzu, jak powoli stygną słowa, które pochłonęły kilometry taśmy. On, reporter, chce zadać pytanie. Będzie to pytanie osobiste. Jak się mówi, poza protokółem. Poza reportażem, należałoby powiedzieć. On, który stoi tu wśród nich, i który ich tak natarczywie nagabywał, zdaje się, rozumie teraz, na czym polega owa duma miejscowościan, co to jest, miejscowościańska duma. Tak. W miejscowościańskiej dumie, jego zdaniem, tkwi nie tylko godność. Tkwi w niej także zadumanie, zamyślenie, medytacja. Poznał, on, reporter, ludzi dumnych, którzy są nad sobą zamyśleni, i dziękuje teraz przypadkowi za to, że dane mu było ich poznać. Mówiąc to, już zmierza do pytania. Chce o coś zapytać. Otóż tak. Nie daje mu spokoju pewien problem. Mianowicie. Czy dawniej, w tak zwanym minionym okresie, zanim Zmarły został oficjalnie zrehabilitowany, czy ktoś interesował się, powiedzmy, prawdą o nim? Za co siedział? czy słusznie? i czy sprawiedliwie? Przykro mu, że nie chcą na ten temat mówić. On, reporter, opuści Miejscowość z poczuciem wielkiej klęski albo też, by użyć słowa, które święci tutaj taką popularność, on wyjedzie z ciężkim przeświadczeniem, iż zdarzyła mu się zawodowa katastrofa, jeżeli nie uzyska informacji o… Lecz może sformułował swe pytanie nie dość jasno? Chodzi mu o sprawę delikatną. W minionych latach błędów i wypaczeń Zmarły był wyklęty. Trudno doprawdy uwierzyć, iżby nikt z miejscowościan o tym wyklęciu nie słyszał. Ale teraz: jeżeli istotnie słyszeli, co też sobie mogli myśleć? Chodzi mu o tajemnicę ludzkich myśli. Ach, na pewno myśleli 107 sobie tamto czy owamto, bo znów wierzyć się nie chce, żeby nikt nie snuł sobie żadnych domysłów. A czy coś mówili głośno? A? Czy oni tu, w Miejscowości, generalnie rzecz biorąc, rozmawiali między sobą na ten temat? Jakich wtedy używali słów? „Pomyłka”? „hańba”? „Duma”? „katastrofa”? Reporter zaczyna iść, przesuwać się w bok, do okna, pod światło. I cała grupa miejscowościan idzie za nim. Idą, chociaż milczą. Oj, on umie. Umie wypytywać. Przez moment ich zmagania, reportera i staruchów, przypominają jarmarczne zawody z przeciąganiem sznura. On ciągnie w jedną stronę, oni w drugą. Szorstki sznur. Droga życia Zmarłego, pomyślana jako mała kreska najpierw, myślnik między datami urodzin i śmierci, potem w wyobraźni wydłużona, wydłużona, i obrzmiała jeszcze, w węzłach, kolejowych i morskich, i w ogóle: w węzłach nie do rozwiązania, to jest właśnie ten jak gdyby sznur – nie– sznur, przeciągany na sposób jarmarczny. W tę i w tę. Kto kogo. W lewo albo w prawo. Ech, raz. I ech, raz. Ile sił. Oni trzymają początek, on koniec. Drogi życia, sznura. On: czarniawy, smagły, jak z przygodowej powieści, uparty, niegłupi, a zawzięty, że strach. Po jednej stronie, a po drugiej oni. W kupie. Z wyglądu dzisiejsi bardziej, powojenni, socjalistyczni, z odznaczeniami w klapach czarnych garniturów, telewizyjni raczej niż książkowi. Oni: tacy, jakich pokazuje się raz po raz w kinie, najpierw dumni, w szeregu, w błyskach flesza, odznaczani za zasługi, potem zaraz u siebie w zagrodach, na tle worków z pszenicą, i zaraz w fotelu z gazetką, ten czy ów, obok tłuściutkiej wnuczki pochylonej nad elementarzem; po domowemu, zacisznie. On i oni. Kto kogo. W tę i w tę. Miejscowościanie, choć starzy, ciągną w stronę młodości. A reporter, taki młody, żywy, żwawy, ciągnie w stronę śmierci. Umie, bestia. Umie wyciągać i słowa, i myśli. Dlaczego tak kurczowo uchwycili się młodości właśnie? Droga życia Zmarłego zaczynała się tu, w tych okolicach. I urwała się też tu: za zakrętem, w cieniu bzów pod budynkiem stacji kolejowej; od momentu wyjazdu poety prowadziła w ciemność. Daleką i obcą. Nieczytelną dla nich. Nikt dziś jakoś nie ma ochoty błądzić po tamtej, odległej ciemności, która jest ciemnością dla uczonych; niech uczeni ukazują ten mrok w nowym świetle; ich rzecz. Pan reporter powinien zrozumieć racje miejscowościan. Zmarły to ich człowiek. Prawda. Człowiek, owszem, to jest wielka sprawa. Olbrzymia i piękna. Zgoda, może i najpiękniejsza ze wszystkich. Ale w życiu człowiek istnieje za prędko, niewyraźnie. Człowiek jest jak mucha. Coś złotego. Mignęło, bzyknęło, przepadło. Było, nie ma. Pan reporter, młody jeszcze, widać, że rozumny, umiejący słuchać, nie powinien ich, ludzi prostych, zbyt surowo sądzić. Pan reporter pyta i pyta, czy interesowali się dalszą drogą życiową Zmarłego. Pan reporter kochany ma prawo tak pytać. Obchodzimy święto poety i pytania takie są na miejscu. Niech by jednak pan reporter pytał dalej, w jaki to właściwie sposób oni, starzy dziś, a bardzo młodzi w tamtych latach, mogli się interesować tym czy owym, losami Zmarłego w ogóle i losami jego książek w szczególności. Jeżeli – co? ano jeżeli procent analfabetyzmu był zastraszający? i jeżeli było jeszcze coś, mianowicie, jeżeli wszystko wtedy dookoła wrzało? wojna, rewolucja, Polska, wielka kasza, wielki tygiel, jeden wielki szpital z całej Miejscowości? coś strasznego, w domach ranni, na ulicach inwalidzi, trupy, czerwoni i biali, i białoczerwoni, i nie tylko, do wyboru – do koloru, i żółtobłękitni raz po raz na koniach, w papachach? Zmarły znikł im z oczu. Wyjechał. Zawieruszył się w dalekim świecie, w swoich wierszach, przepadł. Był, a potem go nie było i nie było. Teraz przyjeżdżają ludzie z radia, z telewizji, z uniwersytetów, aby powiedzieć im, miejscowościanom, że ich syn, syn urodziwej ziemi tych okolic, to poeta wybitny, któremu jednak nie powiodło się w życiu, pod koniec. Oni przecież nie wiedzą, kto i jak, dokładnie, po nazwisku, przygotował mu tragiczny koniec. Oni wiedzą, kto i jak, dokładnie, po nazwisku, znalazł się na jego drodze życia na początku. Tu, gdzie stoją. Na tej ziemi. I w tej ziemi mogą szukać; szukają; to trzeba wyraźnie podkreślić. Po przemówieniu Bieżyny ta gorączka opanowała ich wszystkich. Jak wirus. Jak ta choroba Hong–Kong, o której głośno w 108 Polsce. Ruszyły naraz myśli, przypomnienia, ciężkie, zardzewiałe, łopaty i szpadle, i dalejże ryć grunt, wykopywać co się da, jedno słowo, jeden gest, jeden przedmiot, bodaj jedną kroplę tego złota, owych dni złotej młodości: nie samego Zmarłego, ale też i ich, staruchów. Co kto sobie przypomniał – przyniósł. Choćby błysk, bzyknięcie, przelot muchy. Przede wszystkim, ogólnie należy powiedzieć, że Zmarły był nad wyraz grzeczny. Nie wynosił się, nie wywyższał. Umiał uszanować ich miejscowościańską dumę. Nazywano go „paniczem”. Syn lekarza, syn nauczyciela, syn sędziego, wszystko jedno, z rodziny zamożnej czy z klepiącej biedę, kształcony, to u nich był „panicz”. (Przed pierwszą światową; po wybuchu Drugiej Rzeczypospolitej zwyczaj ten od razu zanikł; ale wtedy też „panicza” niosło w świat.) Więc poeta, chociaż „panicz”, nigdy się nad swoich rówieśników nie wywyższał. Był demokratyczny, co nie przeszkadzało, że nosił się z miejska. Peleryna, monokl. On miał coś z oczami. Wszystkim kłaniał się grzecznie, zawsze pierwszy. To im się szczególnie ostro wryło w pamięć. Pamiętają też, że był rozmowny. W każdym razie nie odludek, nie mruk. No i ten teatr założył, o czym mówiła Bieżyna. Zwykle tak: ukłonił się, podszedł, zapytał o zdrowie, o życiowe plany, i tak dalej; każdego wysłuchał. Bo jest jeszcze jeden szczegół. Umiał słuchać. To im też mocno utkwiło w pamięci. Co jeszcze?… O Boże, co jeszcze?… Ciągną w stronę młodości. Oni: trochę starsi, trochę młodsi od Zmarłego. Stoją przy oknie, wokół reportera, ale rozmawiają teraz bardziej między sobą niż z nim; obecność reportera staje się na moment niewyraźna; przeciągnęli go? zgubili w sobie? On, reporter, słucha ich z największą uwagą i troską. Cały się zasłuchał. I o mały włos, a byłby zgubił siebie w zasłuchaniu. Nie pił przecież, zresztą rzadko pije, a przez chwilę czuł się tak, jak gdyby urwał mu się film. On chce powiedzieć coś o sobie. Tak: szczerość za szczerość! Kim on jest, jak im się zdaje? On jest tym, na kogo wygląda. Człowiek z płaskim pudłem. Facet w wytartych farmerkach. Żaden głośny publicysta, żaden bonza, ot, zwyczajny facet, który włóczy się po kraju, raz z kamerą, raz z magnetofonem, jak się da, autobusami, pociągami, i wyciera tyłkiem kurz po zafajdanych dworcach, zżera porcję zwyczajnej z musztardą i bułką, z bułką jak podeszwa, śpi w zaplutych poczekalniach, może golić się raz u fryzjera pierwszej kategorii, raz w bajorku, on, który powiedziałby o sobie: zwyczajny wycieruch. Niespokojny duch. Duch Wieczny Rewolucjonista, jak go przezywali w czasach szkolnych. Czy takiemu właśnie człowiekowi można ufać? i powiedzieć całą prawdę? Nie, on nie obraził się, i nie dlatego nazwał siebie „wycieruchem”, żeby się miał zaraz obrażać. Nie, nie. Jest wycieruchem z wyboru, z własną dumą łazęgi, ot, szaraczka, który swoje wie i po swojemu egzystuje. Egzystuje, żyje. Dlaczego powiedział, kim jest? Powiedział tak, bo trwa rozmowa między nim a nimi. Zwykła, ludzka. Tematem rozmowy jest Zmarły. On, reporter, który prosi, aby nie traktować go już teraz jako reportera, zrozumiał. Dla nich Zmarły to młodość Zmarłego. Jasne, wyjaśnione, od a do zet. Tylko że od dzisiaj z tą młodością coś się stanie. W ich myślach może się coś jednak stać. Wysłuchali tylu referatów. Posłuchali sobie recytacji. Referaty dotyczyły różnych okresów biografii Zmarłego. A i wiersze były z różnych okresów. On im prorokuje, że młodość Zmarłego, od dziś, pobiegnie im dalej i dalej, poza stacyjkę „Miejscowość”, i przebiegnie przez wiek męski, i zatrzyma się w celi więziennej, w której został napisany pewien wiersz. On, reporter, widzi: kiwają głowami. Zapamiętali sobie ten wiersz. On dobrze patrzył, jak słuchano recytacji pana Białodiaka, w jakim skupieniu i ciszy. To piękny wiersz i dla każdego zrozumiały. Jak tam szło? Poeta opisuje świt. Żelazne dachy. Okna mieszkań pociągnięte delikatną pyłkowiną perły. I jak dalej idzie? Z kiblem w ręku, marszem uroczystym do więziennego ustępu, zaczyna się ranek. Na czarne ściany ścieka świt. Rynnami domów, narożnikami, gzymsami. Rujnuje swą pomarańczową mgiełką ogromy cieni za oknem. Kiedy się to czyta, 109 jakby się widziało, prawda? On, reporter, cytuje z pamięci, to i owo przekręca, ale oni wiedzą, że mniej więcej tak brzmiał wiersz Zmarłego. Piękny wiersz. Choć bez upiększeń. Są w nim słowa gorzkie. W okienku pojawia się złodziejski pyszczek słońca. I poeta czuje się jak złodziej, chociaż nikogo nie okradł. Ani z rzeczy, ani z myśli. Są dalej słowa, jak wygląda ten więzienny dzień. Plastyczne, obrazowe. Dzień zaspany, koślawiąc z nudy kości policzkowe, z wolna zwleka się z prycz. To jest mistrzostwo właśnie: jedno zdanie – a przed nami cały świat! On, reporter, gdy usłyszał te słowa w recytacji pana Białodiaka, zadrżał. Wydało mu się, że słyszy coś o sobie. He, he. To jemu właśnie przytrafiło się żyć z gębą o pokoślawionych kościach policzkowych. Zresztą, mniejsza z tym. On zastanawia się teraz, w jakich warunkach powstawał ten wiersz. Zmarły, jego zdaniem, zapisywał słowa w głowie. Rył ten tekst, litera po literze, w mózgu, jak w kamieniu nagrobnym, i dopiero wtedy, gdy już grały wszystkie rymy i sensy, przenosił tekst na papier, drogocenny chyba w warunkach więziennych, może kupiony za chleb? za polewkę? za tytoń? Może budził się w środku nocy? zrywał się ze snu – obudzony jakimś jednym słowem, które nie dawało spać, kłuło skroń, i pożerało sen, i dogasało w oddechu? Opisywał to, co widział. Kroki aresztantów odbijają się głucho od ścian. Powietrze machorczane gęste jest jak mazut. Dzień przemajaczył i schował się znów. Cela więzienna mrocznieje. Jak dalej szło? Aha: sąsiedzi na pryczach. Sąsiedzi na pryczach sapią i śpią, bezczynnością i tęsknotą ogłupieni do reszty. Opisywał, co czuł. Pięknie, ale gorzko. Daleko zaczyna się wojna, a jemu nie pozwalają walczyć. Główny sens tego wiersza jest prosty. Zmarły został aresztowany wskutek prowokacji. Ale autor nie używał słowa „prowokacja”. To określenie pojawiło się później, w kilkanaście lat po jego śmierci. „Prowokacja”, i od razu drugie słowo: „rehabilitacja”. Zmarły pisze: „Ja nie zawiniłem”! Używa słowa „pomyłka”. Ojczyzna zauważy swą pomyłkę. To są słowa Zmarłego, ostatnie, i piękne. On, reporter, nie chce ich dalej zanudzać. Jest im bardzo, ale to naprawdę bardzo wdzięczny za rozmowę. Zbliża się pora kolacji. Przed chwilą widział za oknem, jak niesiono ogromne misy. Jakieś smakowite rarytasy. Coś z rzodkiewką, zdaje się, w liściach sałaty, jakieś pewno majstersztyki miejscowościańskiej sztuki kulinarnej. Więc przeprasza, że rozgadał się, że ich tak uporczywie nagabywał, że… Oni: cisi, niewyraźni, z opuszczonymi głowami, nie ruszają się z miejsca. Nie chcą odejść. Reporter udaje, że istotnie zakończył rozmowę, ale też, jakby ich naśladował, stoi w środku, bez ruchu, też ściszony, patrzy gdzieś pod nogi, niewyraźny. Oni teraz… Oni muszą coś powiedzieć. Nie jest dobrze, kiedy kończy się jakąś rozmowę, i obydwie strony czują, że to wszystko nie ma jednak prawdziwego zakończenia. Maluchom się wmawia: zjedz, bo nie zjedzony talerz zupy będzie się za tobą uganiał. Im, dorosłym, można by to samo niekiedy powtórzyć: rozpocząłeś gadkę, dokończ, bo się od niej potem nie odpędzisz. Oni chcieliby wyjaśnić… Częściowo… A częściowo dlatego, że w grę wchodzą dwie osoby, które żyją, biorą nawet udział w święcie, i osoby te mogłyby nie życzyć sobie, aby pewne sprawy wyszły na jaw… Słowem: dawniej… Konkretne osoby były zainteresowane Zmarłym… Dzisiejsza Uroczystość miała się już odbyć raz, przed latami, jak pan reporter to określił, w tak zwanym minionym okresie… Konkretna osoba nawet… opracowywała projekt muzeum Zmarłego… Czas temu nie sprzyjał… Były też tarcia… Druga konkretna osoba wykorzystała pomysł z muzeum przeciwko pierwszej… To są sprawy tych dwu osób… Oni muszą mówić o tym tak, aby zakończyć rozmowę, i jednocześnie tak, aby nie powiedzieć za dużo, żeby komuś nie wyrządzić krzywdy… – Nazwisko tej pierwszej osoby? – pyta ostro reporter. I któremuś wyrywa się nagle: – Jej mąż. Stary Bieg. 110 zapis końcowy Ludzie czują się skrępowani nienagannym ładem wśród przedmiotów. Kontrolują każdy swój ruch, oddech. Nie potrącić, nie przewrócić, nie daj Boże, nie stłuc. Siedzą jak zahipnotyzowani, w napięciu. Ręce – co robić z rękami? – leżą na kolanach, niby nieruchome, a wymęczone jak podczas wspinaczki. Moment, w którym są jeszcze osobno: ludzie i rzeczy. Chwila uroczysta, chociaż martwa. Czas tyranii materii martwej. Wszystko, co żywe, co ludzkie, wydaje się zarazem barbarzyńskie. Ład panujący wśród przedmiotów upokarza. Ich czystość. Stół jest długi, ciągnie się i ciągnie, bez załamań, prościutko, przez cały korytarz. Od drzwi z napisem „DYREKTOR”, i z nieco mniejszym napisem „V–DYREKTOR”, aż po pracownię zajęć technicznych, w której uwaga, uwaga, Zapalenic jeszcze raz uprzejmie przypomina, można sobie obejrzeć wystawkę. Pierwodruki dzieł Zmarłego, fotokopie, zdjęcia. Kto obejrzał, prosimy do stołu. Czym chata bogata. A więc stół, biały obrus pachnący krochmalem. (Nie pobrudzić, nie wypalić dziury papierosem.) Kwiaty w kaszubskich siwakach, które pożerają światło jarzeniówek, przeistaczają je w podłużne, zdarte krechy. Pieprz, musztarda, wódka. Pieprz ziołowy, wódka ekstra żytnia, bez odoru, wysoko ceniona. Potrawy przybrane papierem. Papier cienki, biały, postrzępiony fantazyjnie nożyczkami jak paproć. Dużo czerwonej rzodkiewki. Czyściutko. (Nie rozsypać, nie kopnąć, nie porysować parkietu butami.) A rzodkiewkę podają tu dziwnie, nie ścinają całej naci – z główek sterczą zielone, soczyste kikuty. I półmiski, półmiski, plastry szynki. Atlas świata: plastry salcesonu. I osobny świat zapachów, które leżą w powietrzu szeroko, jak przezroczyste tkaniny. Majeranek, ocet, czosnek. Nieco niżej – zapach pieczonego schabu. (Nie nachylać się, nie wąchać, nie wypada. Siedzieć.) Siedzą – co robić z rękami? – upokorzeni i cisi. A czy myślą w takiej chwili o czymś? „Ty się nad nim znęcałaś”, myśli stary Bieg. Wygląda jak nieprawdziwy, jak kukła. Siedzi gładko przyczesany, lśniący, z wypiekami na policzkach, w koszuli o numer za dużej, ciasno ściągniętej krawatem, w swoim nowiuteńkim garniturze. Brwi uniósł wysoko. Skóra na czole ułożyła się w poziome, równe fałdy, w kształcie pomiażdżonych dużych liter „M”. Jak u kukły, która występuje pod imieniem Stary Chłopczyk, wyjątkowo złej. Złośliwej, a przecież prawdomównej. „Zadręczałaś go – myśli – ty mu dokuczałaś.” Ludzie oswajają się powoli z królestwem przedmiotów. Odczuwa się nieznaczne osłabienie napięć. Ktoś sięgnął po nóż, wyciera brzeszczot w różową serwetkę – tak dokładnie, jakby przygotowywał pokazową operację serca; ktoś wstał, uchwycił poręcz krzesła i przyciska silnie do podłogi: sprawdza, czy ten grat, który pod nim podejrzanie skrzypiał, nie rozsypie się aby? jak skarpa? Ktoś zapalił fajkę. Aromatyczny dym pnie się wciąż wyżej i szerzej, po delikatnych tkaninach zapachów. Żywioł barbarzyństwa, niszczący i ludzki, budzi się z odrętwienia. Aby wkrótce rozsadzić ład, to martwe piękno, rozsypać w perzynę, w śmietnisko. Żona Biega, niby panna młoda, już nie w granacie, przebrana, w cytrynowej – bliskiej bieli – sukni, szczęśliwa i smutna zarazem, z dawnym pięknem w oczach, uwierzyła, że ten dzień Zmarłego, i teraz ta noc, to jest jej wielki dzień. Jej nocny bankiet. Jest jak w śnie. …Po obiedzie wróciła do domu, żeby odpocząć i przespać się jakąś godzinkę. Położyła się na poduszce elektrycznej, na wznak. Usiłowała zasnąć. Mąż leżał obok, z gazetą na twarzy. Zawsze w ten sposób drzemał. „Czego nie doczytam, to dośnię”, żartował. Ale dziś ani on, ani ona nie mieli dość sił, aby cokolwiek dośnić lub wyśnić. Nerwy, podniecenie, w głowie szum. „Ty staraj się, o niczym nie myśl, ciebie, widzisz, myśli budzą”, odezwał się Bieg. 111 „Och, westchnęła, oczywiście, łatwo radzić, zwłaszcza łatwo dawać rady głupie: czy istnieje taki człowiek, który może o niczym zupełnie nie myśleć? po co starzy plotą tyle głupstw?” Próbowała przecież postępować tak, jak radził mąż. Oszukać swoje myśli, uciec od nich. Choćby na godzinkę. Słowa zamazywały się w oczach jak szyby pod deszczem, kołysały się, leniwe, bezsensowne, jakby należały do kogoś obcego. Ona, Bieżyna, nieważka, wsłuchiwała się w ruch Ziemi, obracającej się płynnie, tylko z nią, bez Biega, bez dachu nad głową, bez ścian. Leżała niby na najwyższym szczycie, ale i leciała w dół, i zasypiała, zasypiała, zapyłała, łapiazasy… lepiła… łapy… a… y… a… W momencie zasypiania działo się z nią coś, co trudno pojąć. Oto wydawało się jej, że ciało ma mniejsze niż w rzeczywistości; nadto jeszcze: że jej ciało, to mniejsze, ułożyło się w jednej pozycji, ciało zaś prawdziwe, większe, w innej. Ręce, pamięta, trzymała pod głową. A wydawało się jej, że na piersi. Głowę miała przechyloną lekko w prawo, a wydawało się, że nie, że właśnie w lewo, i wcale nie lekko, lecz mocno. Stwierdzała radośnie: „Zasypiam!”. I od razu budziła się; znów – w swym ciele większym, ułożonym na wznak, na elektrycznej poduszce, z rękami pod głową. …Teraz jest jak w śnie. Wie, że siedzi. A wydaje się jej, że stoi. Na trybunie, i przemawia. Rąbie wprost, bez ceregieli, po miejscowościańsku, całą prawdę o uczonych referatach. Wie, co robi. Zeskrobuje nożem kminek z chrupkiego rogala. (Za rogalami przepada, a kminek jej szkodzi.) I jednocześnie czuje, jak – w zupełnie innym czasie i w innym pejzażu, nad strumieniem, w śniegu – chce objąć Zmarłego, zawiązać mu szalik,… ależ nie, to Zmarły obejmuje ją… podnosi z ziemi coś… miękkiego… czapkę?… rękawiczkę?… „Znęcałaś się nad nim”, myśli Bieg. Powtarza te słowa, kto wie, może sądzi, iż uparcie powtarzane w myślach – dotrą w końcu do niej; ostatecznie zdarza się im często, że co ona pomyśli, to i zaraz on; a co on, to i ona; potem dziwią się, że słowa, niby iskry, przeskakują im z głowy do głowy; do jakiego jednak stopnia zżyli się przez tyle lat. Bieg – dawno, dawno temu – inaczej wyobrażał sobie Uroczystość poświęconą pamięci Zmarłego. Miał gotowy plan. Bogaty, owszem, i kosztowny, zgoda, ale przemyślany w detalach. Nakierowany na przyszłość. Powiedziano jednak, że zamaskowany wróg, Bieg–wróg, szukał perfidnych sposobów, aby wyrzucić w błoto społeczne pieniądze. Ich ciężką krwawicę. Że występował, on: wróg, pod płaszczykiem… ale Bieg już teraz nie pamięta, co to był za płaszczyk… Chciał zbudować muzeum. Specjalny, duży dom, wzniesiony na skarpie, w marmurach; w stylu lat pięćdziesiątych: działo się to bowiem w latach pięćdziesiątych. Jego plan przewidywał… Nie wyobrażał sobie – dawno, dawno temu, – że Uroczystość stanie się dniem jego żony. Jej świętem. Choć od paru dni czuł, co się święci. Fotografie, listy, karteluszki, „Twój Z., z uszanow., co z F?”, odciski palców, zasuszony kwiatek, szary śmietnik. „Jakże ja teraz… wyglądam?”, myśli Bieg. Wygląda wyjątkowo dobrze. Aż rumiany. Zmarszczki wygładzone. Cały lśniący, gładki; pachnie wodą fryzjerską. Siedzi w krawacie silnie ściągniętym pod jabłkiem Adama. Jakby młodszy, zdrowszy, po wczasach leczniczych. – Interesuje mnie, przepraszam, że przeszkadzam, fotografia, o której dziś pani mówiła – odzywa się ktoś nagle za plecami Biega. Ach, to ten! Reporter, człowiek w wytartych farmerkach. Mógłby się na wieczór jakoś ubrać, myśli Bieg, cóż to za moda, cóż to za maniery! Jego twarz… należy do gatunku takich twarzy, za którymi czuje się od razu pracę kości,… kości czoła, oczodołów, szczęk… – Ja podpytuję o to zdjęcie, jak się mówi? nie bez kozery, tak? Zarysowuje się możliwość, że… przyjdzie nam razem popracować. Ale pani, zdaje się, o niczym nie wie? Domyślałem się. U nas tak zawsze. Zainteresowany dowiaduje się ostatni. Moje nazwisko Zdzuj. Staszek Zdzuj. Żona unosi się z krzesła, lewą ręką, na ślepo, przesuwa krzesło do tyłu, prawą opiera się o kraniec stołu, powoli, ostrożnie, żeby nie potrącić, nie stłuc, nie ściągnąć obrusu! i uśmiecha 112 się do reportera, i Bieg wie, że jest to uśmiech przeciw niemu, jej mężowi, uśmiech–triumf, „a widzisz, a widzisz, krytykowałeś pamiątki”, i ostrożnie siada, uśmiechnięta, uroczysta. – Pan dziennikarz? Z radia? – Nie – odpowiada reporter, przymyka powieki. Rysuje w powietrzu prostokąt. W prostokącie tym zaznacza płynnym ruchem dłoni coś, co może oznaczać widnokrąg, pasmo gór polodowcowych albo nasyp kolejowy; przebiega tę – narysowaną – linię prędko, dwoma palcami. Potem jeszcze raz. I jeszcze raz. – Szybkobiegacz? – dziwi się Bieżyna. – Nche! che, che, che! kapitanie! – krztusi się śmiechem reporter. – Tośmy się porozumieli. Kapitanie! Nie, sportowiec. Moje nazwisko Zduj. Koszmar dla obcokrajowców, fonetyka, jak to wymawiać, język trzeba wcisnąć pod zęby jak przed wzgardliwym splunięciem. O, Zdzuj, Zdzuj. Prawda? Nie, ja, proszę panią, kręcę filmy. Zdzuj. Nazwisko ogólnie nieznane. Nie to, co Ignacy Białodiak, inny dział, z innego rozdzielnika. Siedzę w dokumencie. Oświata, dydaktyka, krótkometrażówki. Uprzedzam lojalnie: nie ma pani do czynienia z wybitnym czy głośnym filmowcem. Cokolwiek robię, na dwoje babka wróżyła, albo wejdzie na ekrany, duże lub telewizyjne, albo może nie wejść. Bez gwarancji. Pomyślałem, że można by przecież spróbować, dajmy na to, z fotografii, z tutejszych plenerów, z waszych wspomnień, jakoś zgrabnie połączonych, złożyć film o Zmarłym i… Jak państwu się podoba taki pomysł? Ja przepraszam, zdaje się, pan Bieg? Mówiono mi wiele… o panu. Co do filmu, jak byście się państwo zapatrywali na ten pomysł? – Oczywiście – mówi Bieg. – Żona ma trochę… pamiątek… – Ależ tak! – Bieżyna myśli o czymś intensywnie; masuje brwi, skronie. – Jeżeli tylko będę panu w czymś pomocna… – Świetnie. Załatwione. Twarz reportera nagle obojętnieje. Gra mięśni pod skórą wygasa; skóra szczelnie przylega do kości. Mógłby, myśli Bieżyna, pozować do obrazów z tańcem Śmierci. Tymczasem ludzie, zwłaszcza po toastach, które wznosili kolejno: Zapalenic, przedstawiciel województwa i Białodiak, ruszyli hurmą do podboju świata rzeczy; cały stół jest teraz nabrzmiały gwarem, stukotem, brzęczeniem. Tkaniny zapachów pękają, wiszą w powietrzu bezładnie, jak bandaże, i kołyszą się w podmuchach wiatru z otwartego okna. Ona go zadręczała, myśli Bieg. Lubiła zadręczać. Zadręczanie sprawiało jej radość. …Opowiadali sobie często, Bieżyna i on, o kawalerach Bieżyny. „Kawalerowie”, to było ich słowo. To był jeden z tematów ich rozmów. Pobrali się na krótko przed wybuchem wojny, Bieg dociągał wtedy do czterdziestki, ona jeszcze nie, ale za mąż wychodziła także nie młodziutka, nie dziecko, z przeszłością jak sad, w którym kwitły śliwy, kora drzew pachniała świeżą bielą, w cieniach drzew błąkali się kawalerowie, rozkochani w niej na zabój, przystojni i śmieszni. Każdy gotów dla niej iść na koniec świata albo strzelić sobie w serce z pistoletu. Nie strzelali. Ach, jeden, niemądry, wypalił na ślepo, w mrok, trafił w kamień, pocisk rykoszetem przekoziołkował mu pod ręką, zranił łokieć; okazało się, że miał dziedziczne „szurum –burum” w głowie, „klip–klap”. Nazywali go Tym Z Ptakiem albo Tym Bez Łokcia. Imiona kawalerów poginęły w pamięci Bieżyny. Posługiwali się charakterystykami umownymi. Ciemny Blondyn, Trockista, Człowiek W Marynarce, Ten Bez Łokcia itp. Żartowali, że prowadzą milicyjną kartotekę kawalerów. Każdy miał swój rysopis, swój odcisk, swe cechy szczególne. I tak: raz historię kawalera opowiadał on, sam Bieg, a ona słuchała, godząc się na drobne zniekształcenie treści, kiedy indziej znów odwrotnie, opowiadała Bieżyna, on słuchał… Słuchał, stary dureń, słuchał, głupi mamut, i zastanawiało go, owszem, dlaczego w każdej historii powtarza się ten sam schemat: piękna panna kpi z kawalera, a kawaler traci dla niej głowę. Posłuchajcież, jaką to okrągłą wykombinował odpowiedź. Że jest tak. Że żona kłamie po to, aby nie było mu przykro, i specjalnie kawalerów ośmiesza, poniża ich dumę, i szydzi. 113 Nie odpowiedź – koło. Bez pęknięć. Pływać by na takim kole! Nie utoniesz. (Ale i nie dopłyniesz do brzegu.) Bawili się kawalerami żony. Sprawiało im to większą frajdę niż gra w karty czy w loto. To była ich baśń. Jedna: o bólach–zwierzętach, i ta druga: o kawalerach. W jednej Bieżyna występowała jako człowiek zadręczany przez złe siły, w drugiej odwrotnie: ona, jak zła siła, zadręczała Bogu ducha winnych ludzi. Wydawało się Biegowi, że to tylko baśń. Więc on, dureń, stracony uczony, przegrany polityk, znany w całej Miejscowości dziwak, jeszcze mocniej tę ich baśń ubaśniał, i udziwniał i dziecinniał całkowicie. Bywało, że śpią. Starają się zasnąć. Ale sen się rwie. To zła myśl stuknie w skroń, i rozszasta się w głowie, obudzi, to znów ból, to nadciśnienie krwi, jej furkocące w całym ciele ptactwo. Cóż, starość. Wiadomo, każdego to czeka. Bezsenność. Stęknie coś nagle w łazience, coś osunie się z szelestem w przedpokoju albo strzeli w szafie. Spali, nie śpią. Bieg zaczyna fantazjować. Zawsze tak: „Przyszedł, słyszałaś?” Bieżyna już wie. Zna swoją rolę. Bieg coś będzie roił, plótł, mamrotał, byle co, a ona będzie go musiała wypytywać. Aż nie zasną. „Czy przyszedł Ten Z Ptakiem?” „Przyszedł, widzisz, smutny. Nie ma ptaka. On ma w ręku przedmiot”. „Czy ten przedmiot coś oznacza dla mnie?” „To jest znak. Ten przedmiot płynie. On ma w ręku strumień.” „Czy to jest strumień Bieżyna?” „To jest strumień Bieg. W strumieniu płynie księżyc.” „Wobec tego nie przyszedł Ten Z Ptakiem. Tamten Z Ptakiem chodził z pistoletem. Zapytaj, czego chce.” „On nie chce. Nic nie mówi. To jest Człowiek W Marynarce.” „Co oznacza księżyc, który mu płynie w strumieniu? Zapytaj.” „To jest znak. Oznacza długą, niebezpieczną drogę. On wyjedzie, bo myśli, że ty go nie kochasz”. „Słuchaj, ty mnie słyszysz? powiedz, że go kocham.” „Ach, tak? No dobrze, powiedziałem.” „Powiedz teraz, że mu życzę szczęśliwej podróży. Powinien wyjechać i cierpieć.” „On wyjechał. On zasnął. On zasnął w strumieniu.” „Tak mi… dobrze… Ja zasypiam… zapy… łam… dobranoc…” „Dobranoc.” Otóż Zmarły… nie pojawiał się w ich rojeniach… nigdy… Od kilku dni jednakże… Bieg czuł… co się święci… Stare fotografie, posklejane celofanem karteluszki, odprasowane żelazkiem liściki, zasuszone kwiaty. Nowa baśń? W pierwszej chwili zbagatelizował jej pamiątki. Wydawało mu się wprost niewiarygodne, żeby między Bieżyną a Zmarłym mogło istnieć coś poważniejszego, jakieś prawdziwe uczucie. Ileż ona wtedy miała lat? Mój Boże, była dzieckiem. Ale może nie chciała być dzieckiem? Wyrośnięta, pięknie zbudowana; jakiż ona musiała mieć głos, skoro Zmarły właśnie jej, panience, prawie dziecku, powierzył główną rolę w sztuce, którą wyreżyserował i wystawił w zabytkowej sali pałacyku. Już nie była dzieckiem? …Przed spektaklem, w czasie uciążliwych prób, a uciążliwych dlatego, że połowa wykonawców nie umiała ani pisać, ani czytać, trzeba więc było przyuczać ich do ról w ten sposób, że sam Zmarły odczytywał tekst, dwadzieścia razy, sto, i kazał powtarzać słowa, doszło do zabawnej sytuacji, mianowicie, w pewnej scenie miał wystąpić tłum, a musiał to być tłum czymś mocno zaniepokojony, pełen gwaru, przy czym autor sztuki nie napisał, z jakich to konkretnie rozmów ma się składać gwar, co trzeba mówić, wykonawcy stali w ponurym milczeniu, Zmarły krzyczał: „Mówcie coś!”, milczeli, Zmarły krzyknął: „Saszka Naraspaszka, 114 zacznij mówić ty!”, a na to Saszka: „Czego panicz chce? Co ja mam mówić, jeśli nie wiem, co mam mówić?”, wtedy Zmarły zatarł ręce, zdaje się, że klasnął, rozradowany, szczęśliwy, i powiedział: „Doskonale, Saszka zacznie, a każdy ma za nim powtarzać: »czego panicz chce? co ja mam mówić, jeśli nie wiem, co mam mówić?« już, uwaga!”, robili, jak kazał, gwar nabrzmiewał, rósł, potężniał, „czego panicz chce?” – stopione w jeden blok, w sypiące się szkło głosów, wyrażało niepokój i grozę; na premierze w zabytkowej sali pałacyku scena z tłumem podobała się wszystkim najbardziej. …Ponumerowała swe wspomnienia o Zmarłym, Numer 4, o tym, jak przemówił tłum. Numer l, jak Zmarłego zasypało śniegiem. Numer 3, jak po spektaklu zaparzyła mu herbatę, jak wsypała do szklanki trzy łyżeczki soli – przez pomyłkę? – i jak Zmarły wypił to paskudztwo. A udawał, że smakuje mu solona woda. Trzy czubate łyżeczki, ależ to okropne świństwo! Takim świństwem można płukać chore gardło, zgoda, ale pić? połykać? paląc papierosa? zagryzając ciastem z migdałami? Bieg, gdy o tym pomyśli, czuje mdłości. B. Błbe. Obrzydliwość. Jeśli w tej sekundzie nie przestanie o tym myśleć, myśli Bieg, będzie musiał wybiec na dwór. Aż zbladł. Aż musiał zluźnić krawat. …Numer l, jak Zmarłego zasypało śniegiem. To była głośna historia. Bieg pamięta, że około roku 19.. o niczym innym nie mówiono, cała Miejscowość się trzęsła. Nikt nie wiedział, jak do tego doszło. Po co panicz polazł w nocy w dół strumienia, sam, dlaczego nie wziął sań, nie zaprzągł konia, czemu pobrnął w mróz, w swej lichej pelerynce? Dopiero wczoraj w nocy Bieg nabrał pewnych podejrzeń. Numer jeden, myślał sobie, nie, kochana, ten numer nie przejdzie! Był ktoś, kto mógł znać rzeczywiste motywy niedorzecznej wyprawy Zmarłego. Znaleziony, cudem, w zaspie, siny, trzy ćwierci do śmierci, panicz długo chorował. (Bieg pamięta.) I był ktoś, kto opiekował się chorym, stawiał bańki, dawał miód na poty, zmuszał do płukania gardła… nie, na Boga, nie solą!… nadmanganianem potasu, fioletowym, ciepłym, cierpkim płynem. Więc kto? Bieżyna? Wykluczone! Gdzież by ona, panna, prawie dziecko… Opiekowała się paniczem stara Klaudia z Naraspaszków. To jasne jak dwa plus dwa: cztery. Nikt inny. Ta pijaczka, ta denaturszczyca, wynajmowała się do chorych za grosze. A nie wynająć właśnie jej, pijaczki, nikt nie śmiał. Tak się jakoś przyjęło w Miejscowości, że gdzie chory, przeziębiony zwłaszcza, z grypką, z chrypką, z zapaleniem płuc, z anginą, tam i stara Klaudia. A gdzie Klaudia, tam chorzy zdrowieją. To był ich miejscowościański zwyczaj, ich przesąd. Z całej linii Naraspaszków, żywotnej i krwawej, pogmatwanej tak, że diabeł by się nie rozeznał, ile w niej płynęło jakiej krwi, ile rosyjskiej, ile polskiej, ile białoruskiej, a ile, do tego, tatarskiej, pozostał w Miejscowości tylko jeden człowiek, łysy Zyga, wnuk pijaczki, jej skarb, jej wypieszczone, wycackane oczko w głowie; kelner z kawiarenki „Piękna”. Może on? – pomyślał sobie dzisiaj rano Bieg – coś wie?… coś zapamiętał z opowieści babki Klaudii?… jakiś szczegół, jakiś ślad, jakiś trop?… Cóż, okazało się, że myślał dobrze. Zyga dał mu klucz, pokazał trop, on, wiecznie niedospany, niedomyty, nic–nie–podejrzewający obibok, znany w całej Miejscowości kanciarz. W kawiarence było pusto. Zyga ciął nożykiem kalkę ołówkową, wkładał ciemnoniebieskie arkusiki między karty bloczków rachunkowych, ziewał, nudził się. Rozmawiali o zasiewach, o wirusach, o epidemii grypy azjatyckiej; Zyga zastanawiał się, ile taki wirus może przeżyć lat? no ile? i czy prawdą jest, że gdyby, załóżmy, rąbnęli w nas tą bombą albo też my w nich, jemu się zresztą nie o to w tej chwili rozchodzi, on chce wiedzieć, co z wirusem: czy wirus przetrzymałby wybuch? niejedni czytali, że przetrzymają wirusy, inni znów, że karaluchy, inni, że pająki; komu wierzyć? co kto może wiedzieć? Rozmawiali na różne tematy. Zyga twierdził, że z tą skarpą, to bujda, a u nas zawsze tak, coś się osunie kipkę, zaraz larum: katastrofa! coś gdzieś dmuchnie, zaraz raban: kolej staje! ktoś gdzieś szurnie, zaraz prasa, radio, telewizja, je–rum–jerum, kraj się wali; jesteśmy narodem nerwowym; wiadomo, dlaczego. 115 – Inna rzecz – powiedział wtedy Bieg – że tej zimy dmuchało niezgorzej. Śnieg, pamięta pan, aż walił wagonami. Śnieżyca szalała, prawie tak, jak około 19.. roku, kiedy to Zmarłego znaleziono w zaspie. Ale, ale. Czy to nie babunia szanownego pana uratowała mu życie? Babka Klaudia nie opowiadała panu o tym? – Ona jemu, on mnie. – Co pan powie? Zaraz, zaraz. Ona jemu, on panu? Uratował… Tak! Dziwne, prawda? Jak to może być, żeby ktoś, kto nie żyje, ratował od śmierci kogoś, kto żyje. Przecież fakt pozostaje faktem. Babka Klaudia opiekowała się paniczem. Miała wielkie serce. Uratowała go – normalnie, miód nie miód, zioła nie zioła, jemu, Zydze, nie rozchodzi się w tej chwili o to, w jaki sposób ratowała panicza. Jemu rozchodzi się o co innego. Babka Klaudia powtarzała często, że wyciągnąć go z choroby, i owszem, wyciągła… – Wyciągnęła – mruknął Bieg. …ale wyciągnąć z chorego jedno słówko, po co polazł w nocy, w mróz, w śnieżycę, daleko za miasto, babce Klaudii nie udało się! Nie mogła przeboleć tej klęski. Zresztą Bieg, i szanowna małżonka pana profesora Biega, znali charakter babuni? Dobra z niej była kobieta. Ale lubiła dwie rzeczy: popijać denaturat i szpiegować ludzi. Ciągnęła panicza za język, nie raz i nie dwa. Babcia tak: „Panicz powie, złociuteńki mój, gołąbku srebrny, panicz powie słówko, mnie, grzesznej, zaspokoi moją grzeszną ciekawość…” Na to Zmarły: „Co mam mówić, jeżeli nie wiem, co mam mówić?” Wykręcał się tym słynnym powiedzeniem z przedstawienia. – Tak i nie powiedział? Nic? Tak i nie powiedział. Panicz nie puścił farby. On, Zyga, dałby sobie obciąć głowę, albo i, he, he, inną zupełnie część ciała, he, he, i proszę bardzo, mogą sobie goście w „Pięknej” wołać już nie „panie Zyga” tylko „panno Zygo”, cha, cha, cha! ale on jest w stu procentach pewien, że babuni nie udało się wyciągnąć ani słówka. Teraz Zyga wyjaśni Biegowi, w jaki sposób jemu, Zydze, Zmarły uratował życie. Jedno z drugim się tu wiąże, drugie z pierwszego wypływa. Było tak. Pewnego dnia, za Niemca, on – wtedy jeszcze szczeniak – niósł mięso. Chyba z pół świniaka miał na sobie. I zwinęli go, po drodze, zarazy, i dopadli, gnoje, Bieg wie, z obmierzłym szwargotem, na niego, ty taki owaki, ty polski bandyto, farfluchter, du szwajne, i w twarz, i kopniaka, Bieg wie. W okolicy pojawiali się raz po raz leśni, rozbijali bimbrownie, rozbijali szkopskie posterunki. Padło zaraz podejrzenie, że on, Zyga, nosi mięso leśnym. I faktycznie, nosił, teraz nie zaprzecza. Widać, na kelnera się urodził. Co w nim jest, że lubi patrzeć, jak ludzie piją i jedzą? Godzinami może patrzeć na jedzących. Coś w nim jest. Ucapili, zarazy, i bez ustanku to samo: skąd wziął, komu niósł, mów, do Zygi, ty taki owaki, banditen, no mów, piśnij słówko! Na to Zyga, któremu od razu słowo „słówko” z czymś się skojarzyło, z płaczem: „Co mam mówić, jeśli nie wiem, co mam mówić, jeśli nie wiem, co mam mówić…” Ze sto razy. I co? Pokopali, wzięli mięso, Zygę także wzięli, ale za idiotę! chi, chi, no i jakoś, o dziwo, puścili. Farfluchten banditen. Szpaciren, tup, tup. Więc teraz on pyta: kto go uratował? Gdyby nie Zmarły, on, Zyga, miałby wtedy od szkopów „zyg–zyg”, „cziki–cziki”. – No nie dziwne? Jak to czasem jedno z drugim się powiąże… Po rozmowie z Naraspaszką Bieg już nie miał wątpliwości. Łatwo sobie wyobrazić taką sytuację, że, powiedzmy, Zmarły tolerował jej kaprysy. Może i z wyrachowania na początku? Może chciał, koniecznie, aby zagrała główną rolę, ona, panna urodziwa, długonoga, na pewno niegłupia. Jej głos. Jak cudowny musiała w młodości mieć głos! Był cierpliwy. Zgadzał się na różne żarty. Niechże sobie dziecko pożartuje. (Była dzieckiem? już nie była dzieckiem?) Aż się nie zakałapućkał. Wyszło tak, że on reżyseruje przedstawienie, ona – życie. Zmarły rozkazywał w czasie prób. Stań, usiądź, zapłacz. Nie jesteś teraz zwykłą panną z Miejscowości. 116 Jesteś zła, okrutna Teofanu, która ukochała gwiazdy. Co powiada sztuka? Teofanu wiąże los antropoidów z biegiem najdalszych gwiazd. Pogardza pełzającym mrowiem. Powtórz swoją kwestię. Źle. Patrz w niebo. Dobrze. Powtórz swoją kwestię. Znowu źle. Na niebie musisz widzieć gwiazdy. Powtórz swoją kwestię. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Po próbach zaczynała rozkazywać ona. Role się odwracały. Ona zwykła panna, jedna z wielu w Miejscowości, ale już niezwykła jak gdyby, bo przejęta okrucieństwem Bazylissy, domagała się: stań, usiądź, idź. Wypij sól! Pij do dna, pij do dnia, pij do dnia! Weź karabin. Naszyj gwiazdę. Czerwoną. Na czapkę. Sam mówiłeś: Teofanu ukochała gwiazdy. Będziesz z gwiazdą spacerował po miasteczku. W nocy wyjdziesz nad strumień. Czekaj na mnie. Jak długo? Aż nie przyjdę po ciebie. W strumieniu masz księżyc. To jest znak, To jest znak, że ciebie kocham, i że chcę, żebyś czekał. I on poszedł, zakałapućkał się do końca, wpadł we własne sidła, poszedł, czekał, w noc, w śnieżycę, ledwo go odnaleziono w zaspie, rozchorował się poważnie. No i milczał. Co miał mówić, skoro sam nie wiedział, co ma mówić? – Dokuczałaś mu… – odzywa się pogłosem Bieg. – Czy coś podać? Chcesz soli? – żona przypatruje mu się z uwagą. – Ty ostatnio strasznie niewyraźnie mówisz. A może ja głuchnę na starość? Podać solniczkę czy co? – Nie, nic – mówi Bieg. – Duszno tutaj. Kopcą i kopcą, przeklęci palacze. Istotnie. Cały świat przedmiotów płonie, paruje, zanosi się dymem. Oto już wniesiono filiżanki z barszczem. Światło jarzeniówek tańczy po rozkołysanych, purpurowych kołach. Pełga w szkle kieliszków, rozsypuje się na rzęsach, rozjaśnione tu i tam błędnymi płomykami z zapalniczek. Oto wnoszą białe misy z gorącym bigosem. Bigos jest, paluszki lizać, tłusty, wonny, winny. Zapalenic wznosi toast. Przez chwilę musi pokonywać gwar, organizować od nowa Wspólnotę, skupiać oczy wszystkich wokół siebie. – Było już… – mówi, nabiera powietrza do płuc, wyciera prędko dłonią wargi… – …już wiele toastów. Osobiście nie liczyłem, ale sądząc po wyrazach waszych twarzy, było ich niemało. Moment zamieszania. Teraz bowiem ci, którzy słyszeli dowcip gospodarza Miejscowości, wybuchają śmiechem, ci natomiast, którzy nie dosłyszeli dowcipu, każą sobie powtarzać. Co powiedział? co z wyrazów naszych twarzy? A? Aha! Cha, cha! Że niemało już toastów? Dobre, dobre. – Piliśmy zdrowie gości, piliśmy zdrowie miejscowościan, ale zapomnieliśmy o… Zalega cisza… Każdy w tej chwili zgaduje, kogo ma mówca na myśli. Zapomnieliśmy o… o Bieżynie?… o Białodiaku?… o Biegu?… Każdy stara się przypomnieć sobie: Bieżyna już była, Białodiak już był… Zatem Bieg? A rzeczywiście, a jeżeli w samej rzeczy stary Bieg? Kilka osób, spośród starszych zwłaszcza miejscowościan, dochodzi do wniosku, że powinno się wypić tu, właśnie dziś, zdrowie Biega. To by było i szlachetne i ze wszech miar sprawiedliwe. Zaczynają smakować wargami, jak trunek, głoskę „b”. Teraz ją zmiękczają: „bie”, „bie”. Już wierzą: Zapalenic powie „Bieg”, postąpi sprawiedliwie. Chcą sprawiedliwości. Jakże chcą w tej sekundzie, aby ta smutna historia, w której brali udział, zakończyła się dobrze. Uczciwie. Zapalenic, widzą, także ścisnął wargi. Jak do „b”? Nie, dolna warga ześlizguje się na dół, po zębach, raczej jak do wymówienia „w”, też zmiękczonego, niby „wie”. Co chce powiedzieć? Że zapomnieliśmy o?… – …o wierszach – mówił Zapalenic. – Wypijmy za wiersz. Nie będziemy już odtąd umierali więcej. Któż by nas, takich pięknych i olbrzymich, grzebał. Wznoszę toast za wiersze Zmarłego. …Bieg inaczej wyobrażał sobie Uroczystość. Nie chciał słyszeć, on, gospodarz Miejscowości w latach pięćdziesiątych, o imprezie skromnej, jak dzisiejsza, chciał mieć tutaj Wielki Kult Poety, świecki, oczywiście, ale i zarazem jakby religijny. (Powiedziano potem: wasze argumenty są metafizyczne, towarzyszu Bieg.) 117 Chciał zbudować muzeum. Marmury, kandelabry. Na całej ścianie mapa podróży Zmarłego. Kolorowy fresk. Popiersie z brązu w holu. Sala główna urządzona na wzór planetarium. Kopuła. I tak: wprowadzają wycieczkę, ludzie w miękkich papciach tłoczą się, kręcą po sali. Nagle gaśnie światło. Na suficie pojawiają się obrazy. Żywot Zmarłego w dwunastu obrazach. Spod podłogi, coraz głośniej, przedostają się dźwięki. Ziarniste i sypkie. Muzyka unosi się spod stóp jak mgła. Ludzie nie mają prawa spacerować sobie po parkiecie. Muszą po nim stąpać. Delikatnie. Są w Pomieszczeniu Szczególnym; on by powiedział: Uświęconym. Osaczeni z dwóch stron. Dół i góra. Obrazy i dźwięki. Niby niebo – niby piekło. Kosmos. W chwili zaś, gdy u góry gaśnie obraz pod tytułem Śmierć poety, na środku sali zapala się znicz, który działa na zasadzie gigantycznej zapalniczki. Wiele takich, kosztownych pomysłów miał Bieg. Zaatakowany nagle na zebraniu – bronił się mądrze, spokojnie, wypracowaną polszczyzną. „Jestem z zawodu historykiem. Wojna pokrzyżowała moje plany naukowe. Mój profesor, który padł z wycieńczenia w obozie zagłady, uważał, że starczy mi sił, aby poprowadzić dalej jego prace. Stało się inaczej. Nauczyłem się, jako historyk, jednego, i to jedno weszło mi w krew, myśleć kategoriami czasu historycznego. Wy mówicie: rok, dwa, lato, zima. Cóż, słusznie. Ale ja odpowiadam na to: wiek, stulecie, przyszłość Miejscowości. Wy boicie się dużych wydatków. Słusznie! uwzględniajmy stronę finansową tej imprezy, uwzględniajmy jednocześnie wiele stron, i uwzględnijcie także naszą, upartą, miejscowościańską – co? – dumę! Otóż właśnie: dumę. Duma miejscowościan może zdziałać cuda.” (Kilka osób w tym momencie próbowało klaskać.) „Ale duma – mówił dalej Bieg – musi mieć twarde oparcie. W czym? a w tym, kim może zostać każdy z nas, kim był nasz syn, poeta, który urodził się tu, na pięknej ziemi!” (Czekał chwilę; oklasków tym razem nie było). „Stawiam na pamięć o Zmarłym. To jest potencjał energii: duchowej, psychicznej, czy jak ją tam nazwać. Potrzebne są, rzecz jasna, odpowiednie środki finansowe. Rozumiem, że o środki finansowe rozbija się dzisiaj mój plan?” Oszukiwali się wzajemnie, on i oni. Plan rozbijał się nie o pieniądze lecz o nazwisko Zmarłego. W każdym razie o Zmarłego przede wszystkim. Kuluary, straszne słowo, kuluary zatem, areały kulawych uli, nabrzmiewały szeptem, buczeniem, jazgotem, z ucha do ucha: Bieg to wróg, wróg to Bieg… Szu–szu, szu–szu… Nikt nie miał odwagi powiedzieć, że i Zmarły został przecież oceniony jako wróg, że wróg wrogowi chce zbudować muzeum, to by było logiczne, wróg wrogowi łba nie urwie, i na tym w istocie polega cała ta wroga robota. Nie mieli odwagi. Prawda, znalazł się jeden. Dał do zrozumienia, że… właśnie tak: on tylko (Zapalenic) dał do zrozumienia, ale nie powiedział jasno, że Zmarły był wrogiem: kluczył, kręcił, krążył, naokoło, naokoło, spiralami, blisko słowa „wróg”, i ciągle obok: – …nie zapominajmy w końcu, kim okazał się Zmarły… Zaczęła działać taka oto, niepisana reguła. Oszczędzać nazwisko Zmarłego, nie oszczędzać Biega. Cóż, sprawa Zmarłego była ciemna. Nie chciało się wierzyć, iżby Zmarły zdradził rzeczywiście. Nikomu nie chciało się wierzyć, zwłaszcza tu, w Miejscowości. Czy liczono się z tym, że w przyszłości sprawa ta zostanie „odkręcona”? Może tak, może nie. Ostatecznie, Zmarły był poetą. Iluż to poetów, jak głosiły podręczniki szkolne, jak opowiadali wykładowcy na kursach, uwsteczniało się pod koniec życia! Rzekłbyś, fatum, w każdej upoce to samo: rodzi się poeta, utalentowany, światły, już od wczesnej młodości startuje jako człowiek wcale –wcale postępowy, nie pogodzony z wyzyskiem, krytykuje kler i magnaterię, kpi z cudzoziemszczyzny, w drobny mak rozbija wszelki obskurantyzm, ma projekty reform, ba: koncepcje walki narodowo–wyzwoleńczej, a na starość coś mu pęka w środku, chrup, i puszczają zastawki, i ani się spostrzeże, już jest uwsteczniony. Mimo to cenimy go dziś za określone dokonania. Albo za wartości artystyczne, albo za piękno opisów przyrody, albo – właśnie – za tragedię uwstecznienia, którą przeżył boleśnie, i drogo za nią zapłacił. Gdyby więc Zmarłego, dajmy na to, wpisać w taki schemat?… Może kiedyś?… Liczono się z tym, że biografię 118 Zmarłego „odkręci się” w końcu… A tymczasem… Bieg ich prowokował. Obrażał. Zmuszał do mówienia. Zdyscyplinowani, osaczeni ciemnościami, sam na sam z ciemną sprawą Zmarłego, nie mogli powiedzieć „towarzysz”, nie chcieli powiedzieć „wróg”. Na Zmarłego. Pozostawało jedno tylko wyjście. Wyrzucić z siebie słowo „wróg”. Na Biega. – Wasze argumenty są metafizyczne, towarzyszu Bieg. Tak powiedziano. A nazajutrz już jedynie: panie Bieg, obywatelu Bieg. Już nie był towarzyszem. (Jak i Zmarły.) Wkrótce w ich języku zaszła nowa zmiana. Bieg przestał się liczyć jako jednostka. Gromiono go, prawda, ale nie samego Biega, lecz „takich jak Bieg oraz inni”. W przemówieniach, w artykułach miejscowej gazety pojawił się zbiorowy wróg, tłum–Biegów–wrogów. Cała skrzynia Biegów. – Wiemy dziś, konkretnie, kto i jak… – grzmiał Zapalenic. – To oni, Biegowie i jemu podobni… Ginął, znikał w tłumie podobnych do siebie. Po starciu z Zapalenicem z Biega niewiele zostało. Stracił język. Nie należy tego brać dosłownie. Mówił przecież, medytował, zbierał cudze powiedzonka i układał własne. Ale jego język stracił cały blask. Bieg zestarzał się mocno. Zdziwaczał i zmalał. Prawda, zaparł się, przetrwał najgorsze, nie opuścił powiatu Miejscowość, wkręcił się na jakieś kursy dla dorosłych, potem zahaczył się o szkołę, o świetlicę najpierw, aż nie dostał lekcji, przysechł w szkole; robił, co kazali. – I cóż, jak oceniacie to dzisiejsze… przedsięwzięcie? Zapalenic pochyla się oto nad Biegiem. Oczy jak narysowane grubą krechą. Załzawione. Stoi z pustym kieliszkiem. Żyły mu na czole nabrzmiały, jakby stanęła w nich krew. – Ja… – chce odpowiedzieć Bieg. – Wy domyślacie się, kolego Bieg, dlaczego właśnie wam zadaję to pytanie? – Ja… domyślam się… zapis końcowy c. d. Przechodzą przez Miejscowość otoczoną niskim, pasem gór polodowcowych: Sylwester i Zdzuj. Idą środkiem mokrej jezdni; w nocy padał deszcz. Zdzuj z magnetofonem przewieszonym przez kark, z zielonym workiem turystycznym pełnym plastikowych rolek, które zatrzymały w sobie, w rdzawym pyle, ludzkie głosy, oddechy (czyjś kaszel, tykanie zegarka.) Sylwester niesie pomarańcze w papierowej torbie. Idą, wloką się, gubią, bo co chwilę któryś przystaje, aby ogrzać twarz w promieniach wschodzącego słońca; poziome promienie, bijące od gór, od cukrowni, rozszczepiane w locie, w rzęsach, nie mają w sobie jeszcze ciepła. Ranią oczy. Oczy umęczone, pełne jakby kłującego piachu. Idą, niewyspani, ziewają. Zaglądają w cudze okna. – Tak, ktoś śpi – mówi Zdzuj. – Zaczekaj, popatrzymy. Ulica jest pusta. Skradają się. Cicho! Szyby, firana, tu i tam naddarta, upleciona z białych nici, które lecą w dół jak gwiazdy śniegu, nagle powiększone. Widać pokój, żyrandol, róg olbrzymiej szafy, dużo luster. Na powierzchni najwyższego lustra unosi się lekka, różowa poświata neonu „Wędliny”. Okno uchylone. Zdzuj wspina się na palcach i wyciąga szyję. Tylko cicho, pst, sza! W półmroku można rozpoznać… duże łoże… pierzynę, dalej… szafkę nocną… z lekarstwami w buteleczkach, w tubkach; …tak ktoś śpi… oddycha… – Gdyby tak – mówi półgłosem Sylwester – można było obliczyć, ilu ludziom śni się teraz Zmarły. Stary, to by był dla ciebie materiał na film! – Stary – odpowiada Zdzuj i prędko schyla głowę, śmieje się bezgłośnie – chcesz mnie wkopać!… Pst!… Ty nic się nie zmieniłeś, słowo daję. Chooo, pryskamy. 119 Obaj, pochyleni, w śmiechu, ostrożnie, pokracznie, przesuwają się pod murem w stronę drzwi. Po raz drugi zatrzymują się przy bramie tego domu, najbrzydszego w całej Miejscowości, aby jeszcze raz odczytać wizytówkę, która zwróciła ich uwagę: biały karton owinięty celofanem, litery wyblakłe, rozchwiane, pismem pochyłym jak płot: Dorota i Józef Biegowie Imię „Józef” przekreślono. Scyzorykiem, żyletką, gwoździem? Ktoś próbował nad imieniem „Józef” narysować krzyż i wypisać kopiowym ołówkiem. „Śp”. – Co im się śni? co sobie myślą? o co im naprawdę chodzi? – mówi Zdzuj. – Ach, żebym to ja wiedział, Bieg jedyny wie… – Bieg czy Bóg? Zdzuj mechanicznie, poślinionym palcem usiłuje zmazać z wizytówki ślady liter „Śp.” i koślawy rysunek krzyża. – To nie słyszałeś tego powiedzonka? Sylwester nie słyszał. Ho, ho! A Zdzuj wywęszył wczoraj jedną rzecz. Pracował ciężko, kręcił się pół dnia wśród miejscowościan. I wywęszył. Zadawniony, że się tak wyrazi, bilans krzywd. Ten stary Bieg, nad którym się teraz wprawdzie litują, był kiedyś władcą ich dusz! Trząsł Miejscowością. Trzymał powiat za gardło. Ilekroć zaczynało się coś dziać niezrozumiałego, mawiano: Bieg jedyny wie, co to będzie. Aż się wierzyć nie chce, prawda? Ot, zwyczajny, stary, schorowany człowiek. Cichy, mruk, cierpliwy, taki, co to latami nie krzyknie na żonę, nie poskarży się na ból żołądka i nie przyzna się do zawrotów głowy. Miękki, przygaszony. Dobry. – Nie ten człowiek. Aż się wierzyć nie chce. Wczoraj… – Cicho!… przerywa mu Sylwester. – Tam ktoś chodzi. W nogi! Pochyleni, spokraczniali, w śmiechu, oddalają się pośpiesznie od najbrzydszej w całej Miejscowości kamieniczki. Zachowują się ostrożnie, bojaźliwie. Ale czują się – o tak! – nieustraszeni. Wkrótce minie jedenaście lat od dnia, w którym wręczono im świadectwa maturalne; dziś wydaje się im, że w ciągu owych jedenastu lat… nic się nie stało, nic ważnego nie zaszło…. oni nadal, Sylwester i Stach, Duch Wieczny Rewolucjonista, są uczniakami, i oto wracają… z akcji zalesiania, tak! uczestniczyli w zalesieniu nieużytków, w ramach czynu, teraz: utrudzeni, w zabłoconych trampkach, przejęci radosnym chojractwem, w zapachu igliwia, choinek, „chojraków”, jak nazywali sadzonki, z pieśnią marszową, es, pe, hej, es pe, ze skandowaniem haseł: „nie–wzru szo–ny trwa–ły po–kój pod–że ga–czom so–lą wo–ku!” w rytmicznym trocheju, chojraccy, mocno dokazują, zaglądają w cudze okna, już nie w ramach czynu, bez ram, kpią z zakazów i granic, es pe, hej, es pe, „nie zna granic ni kordonów pieśni zew”… Dokazywanie tedy splata się bezkolizyjnie z treścią pieśni, „pieśni zew, pieśni zew”; nieustraszoność nie koliduje z ich lękiem, absolutnie już szczeniackim, mianowicie, że oto w którymś oknie pojawi się zaspany „dziad”, pogoni ich kijem, …wtedy rzucą się na oślep do ucieczki, dziko z tego powodu szczęśliwi. Tak się właśnie czują. Grają powieść łazikowską. Inscenizują w swych myślach jakiś zaczytany pod ławkami romans łotrzykowski, w którym czas nie płynie „od – do”, od dzieciństwa do młodości, i od młodości do wieku męskiego, od rozdziału do rozdziału, lecz rozlewa się wszerz, czas świąteczny, w dużą, złotą kałużę, a oni w nim brodzą. Idą – niewyspani – jakby biegli. Biegną – w sobie – jak gdyby nie odbyła się tu żadna Uroczystość, oni wcale nie reprezentowali w niej takich czy innych środowisk, nic ważnego nie zaszło, nie minęło jednocześnie tamtych lat; idą młodzi, tacy piękni; szkolni. Skręcili w zaciszną willową uliczkę. 120 Ktoś, kto bacznie obserwował ich wczoraj, w sali obrad, potem przy stole z jedzeniem, byłby gotów mniemać, iż to Zdzuj, no oczywiście, Zdzuj–łazęga, dziecko–kwiat, przechera i miglanc, że to on wyciągnął Sylwestra na spacer o świcie, zainicjował powieść łazikowską, mycie się w zimnym strumieniu, pożeranie pomarańczy „na wyścigi”, kto pierwszy, kto połknie połówkę, kto ćwiartkę, Sylwester natomiast, poważny, spokojny, czemu taki skromny? poddał się inicjatywie przyjaciela. Było przecież inaczej. Podglądanie śpiących miejscowościan zainicjował Sylwester. Przedtem jeszcze, gdy zwlekli się z łóżek: mycie się w zimnej „Bieżynie” (tak zaczęli nazywać ten strumień), i golenie się nad „Bieżyną” – zainicjował Sylwester. Grę wspominków uczniowskich zainicjował Sylwester. To on pierwszy zanucił es pe, hej, es pe. Zdzuj… powiedział przed chwilą… coś bardzo ważnego… „Nic się nie zmieniłeś, stary, daję słowo”. Dał słowo. Sylwester doczekał się wreszcie tych słów. Znalazł się przecież ktoś, kto się nim zajął. Wczoraj myślał, że wyjedzie z Miejscowości przed kolacją. Wyjdzie, ucieknie, pryśnie. On: prelegent. Nogi za pas, uszy po sobie, i hyc! Pierwszy lepszy autobus, pierwszy lepszy pociąg. Wolał pociąg, z ową serią drobnych upokorzeń, jakich zwykle doznawał w podróży. Z walką o miejsce siedzące. Potem zaraz: z wyrzutami sumienia o swe własne miejsce wśród miejsc innych ludzi. Wolał to. Byle dalej od Bieżyn, od Biegów, od Zapaleniców z ich „oczami” i „wątrobą”, od wysoko postawionych w województwie dyrektorów, od całego tego bractwa. Byłby czmychnął. Gdyby nie wstyd przed czmychnięciem. W istocie jednak: po co on tutaj przyjechał? Co on tu właściwie robi? Ano przyjechał z pewną koncepcją twórczości pewnego poety. W porządku. Wyłożył tę swoją koncepcję, jak umiał najprościej. Starał się, wysilał. Mówił czterdzieści pięć minut, a zszedł z trybuny, jak gdyby pół dnia ładował koks na ciężarówkę. Postępował zgodnie z planem. Nie czarować egzotyczną uczonością mowy, ale też nie poniżać ich miejscowościańskiej dumy klepaniem prymitywnych dykteryjek. Szukał złotego środka. Zdaje się, że znalazł taki środek. Złoty. W każdym razie, jak sądził, szlachetny. Ze szlachetnego metalu. Fachowe terminy, które wyskakiwały mu raz po raz spod tekstu, z nawyku, chwytał prędko, ktoś by rzekł: w powietrzu, i – nie było innej rady – zaraz komentował, ważył w dłoni i rozcierał w palcach. Niby suche ziele. Tytoń, miętę. Tarł dopóty, dopóki każdy mógł zrozumieć, co to znaczy. Narracja, sylabotonizm, struktura. Czym to pachnie? „Umówmy się, że jeśli coś pogmatwam, państwo dacie mi od razu znak. Chcę, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Zgoda?” Kiwali głowami. Nie wszyscy. Jak na każdej prelekcji wytworzył się i tutaj charakterystyczny rozkład ról słuchaczy. Znalazł się ktoś, kto się uśmiechał do Sylwestra. Nie tyle serdecznie, ile porozumiewawczo. Ktoś, kto zaaprobował przecież, bez wahania, to, co mówił, to, co właśnie mówi także to co powie za chwilę. I znalazł się ktoś – na przeciwległym biegunie – kto spozierał na Sylwestra wilkiem, ba: z odrazą, jak gdyby prelegent każdym słowem zadawał mu ból. Jak zwykle, między tymi biegunami rozciągał się zawiły w swym rysunku archipelag ról pośrednich, popękanych w środku, zmiennych. Pamięta Bieżynę. Siedziała jak na mękach, na początku, jak wróg numer jeden Sylwestra. Z wolna przecież jej ponura wrogość przeistaczała się w uspokojoną niechęć, potem w obojętność, a pod koniec w niejasną sympatię. Jak gdyby doszła do wniosku, że uczony referat nie powiedział tego, co wie ona, ale młody prelegent robił wszystko, żeby coś jednak powiedzieć. Pamięta aktora. Białodiak śledził gesty mówcy. A Sylwester nie panował nad gestykulacją. Jego ruchy wiodły byt autonomiczny, nader intensywny. Ruch palcami, jakby wykręcał żarówkę. Ruch dłonią, jakby siekał mięso, mięso tekstu. Poruszenie ramion, jakby zrzucał z pleców duży ciężar. Zdarzały mu się także ruchy płynne, nieomal taneczne. Białodiak obserwował go uważnie, kto wie, czy nie z czysto zawodową ciekawością, mianowicie, czy nie 121 było tak, że w śmietnisku Sylwestrowych gestów szukał czegoś charakterystycznego, co by mógł ewentualnie zapamiętać? Powtórzyć, poprawić, a i zagrać w filmie? Mówca… musi się do tego przyznać… parokrotnie, bez związku z prelekcją… wykonał kilka ruchów specjalnie dla aktora… i pomyślał sobie nawet: „kupi czy nie kupi?”… Wreszcie młodzież. Reagowała najżywiej. Sylwester zacytował coś z klasyków, z lektury szkolnej, użył także paru szkolnych powiedzonek, zdaje się, napomknął o tym, jak to niektórzy poeci uwsteczniają się pod koniec życia… Sprawdził: podobało się. Wtrącił jeszcze: „Gdyby pan profesor dał zadanie: streścić ten poemat w punktach…”. To młodzieży podobało się najbardziej. Widać było, że przeciąga ich na swoją stronę. On umiał. Umiał rozmawiać z młodymi. Zapalenic go pochwalił. – Pan ma dar… ujmowania tych zagadnień na roboczo… Pan pracuje, mówiąc. Ja… wiele mielę językiem… No tak, „wiele – mielę”, zaczynam rymować! Cha, cha! Chciałem rzec, my obaj pracujemy językami. Gadaniem. Z trybuny i różnie. Więc niejako… umiem spojrzeć na ten moment… od kuchni… Słowem, cieszę się, że w końcu pan przyjechał. Zamilkł. Speszył się. Chwycił mocno Sylwestra za łokieć. – Co? ja powiedziałem: w końcu?… Och, zmęczo… ny… ze zmęczenia… jestem… Chcę powiedzieć: cieszę się, że pan przyjechał tutaj do nas. Na pytanie trywialne: jak wypadł? musiałby odpowiedzieć, że – cóż? – wypadł nieźle. Mimo to chciał uciec. Pierwszym lepszym pociągiem, pierwszą lepszą, zbłąkaną taksówką! Nawiać, gdzie pieprz rośnie. W miarę bowiem rozwoju wypadków zaczął nabierać podejrzeń, że wygłosił swój referat niepotrzebnie. Komunikatywnie, z pasją, ale niepotrzebnie. Jego Zmarły miał niewiele wspólnego z ich Zmarłym. Dwa lądy, dwa słońca. A nad tymi lądami dwie odmienne, niestyczne, niepodobne do siebie struktury powietrza. Nadto jeszcze: jego Zmarły przegrywał z Ich Zmarłym. Przygasał, spopielał się, topniał we mgle. Zapalenic, dyrektor, Bieżyna. Opowiadali jakieś dziwne rzeczy. Przypadkowe, nieistotne. Numer jeden, jak Zmarły gdzieś szedł. Numer dwa, jak Zmarły skądś wracał. Numer trzy, jak nie wrócił, choć brał mróz i szedł śnieg. Rozgrywali jakieś swoje, osobiste sprawy. Ważne tylko dla nich. Stwierdził w pewnym momencie, że pałęta się po pałacyku, uśmiecha się głupio, bez celu. On, Sylwester, zatwierdzony punkt w programie. (W końcu jednak zatwierdzony. Na pohybel Tamtym!) I jak punkt – jest bez wymiarów. Nosi w sobie pustkę, otoczony pustką. Nie–człowiek w bezludziu. Tak się poczuł. Pałęta się, myślał, zajmuje miejsce w przestrzeni, bezprawnie, choć legalnie przecież, pije płynny owoc, pobiera zwrot kosztów podróży, składa podpis, w trzech miejscach, przez kalkę, zawsze nad „Zleceniobiorcą”, baczą pilnie, z trwogą, aby nie wpakować się podpisem nad „Zleceniodawcę”, rozmawia uprzejmie z księgową, o pogodzie, o urwaniu głowy, jakie ona musi mieć z tą masą gości, o dojeździe do stacji Miejscowość, utrudnionym wprawdzie, ale malowniczym, i księgowa odzywa się nagle półszeptem: – No i sprawa drażliwa – rumieni się lekko – otóż co do wysokości honorarium, nie wiem, jak pan to przyjmie, ale my jesteśmy… limi… towani… więc czy zgodzi się pan, że zapłacimy tylko… …on zaś, swoim zwyczajem, dobrowolnie wpisując się w jej grzecznościowe kłamstwo, jak gdyby uwierzył, iż naprawdę może się na coś nie zgodzić, robi minę zdumioną, lecz i od razu przyjazną: – Wie pani, ja się tam o forsę nigdy nie wykłócam, he, he… – …i księgowa odpowiada „chwała Bogu”, albo nawet „pan jest bardzo miły”, i on znów, Sylwester, z pieniędzmi w kieszeni, pałęta się z kąta w kąt, pobrzękuje „Kościuszkami” i „Kopernikami”, a przecież równie dobrze mógłby się zamiast niego pałętać (i pobrzękiwać) kto inny. – Więc powiadasz, że się nie zmieniłem? – mówi teraz Sylwester. – Pewno nie wiesz, co to znaczy? A to znaczy, że masz u mnie duży koniak. Dwa duże koniaki. 122 – I obydwa chyba symboliczne. – Warto sprawdzić, o której otwierają „Piękną”. Jeżeli o ósmej, zdążymy. Problem tylko, czy mają tu koniak. Któż by nas w takiej „Pięknej” koniakami raczył? – O ósmej? w tej dziurze? w poniedziałek? Optymista! – Nie nazywaj Miejscowości dziurą, bo obudzą się i nas zatłuką. Są bardzo wrażliwi. – I tyle dumy ma ich każdy ruch. I tyle cichej, smutnej katastrofy. Idą, i ani na chwilę nie przestają mówić. Słowa krążą ponad ich głowami, kołyszą się, łączą, układają w niewidzialne linie napięć, iskrzą się lub dymią. Jest ich pełno, słów. Willowa uliczka stacza się łagodnie w dół, ku „Bieżynie”. Źródlanej i chłodnej. Jednorodzinne bliźniaki, pochowane na lato w zarośla, teraz jednak, wczesną wiosną, powyłaziły aż na chodnik, nagie w bezlistnej przestrzeni, świecą oknami, bezwstydne, a budowano je tak, żeby raczej nie rzucały się nikomu w oczy. Widać w ich architekturze drobne… zakłamania… Próby złamania normy, która miała obowiązywać wszystkie wille. Tu kolumienka nie przewidziana w projekcie, opleciona suchym winogradem niby warkoczami. Tam okrągłe klamoty, wmurowane w ścianę garażu, wyciągnięte, należy przypuszczać, z dna „Bieżyny”, w nocy, potajemnie. Dalej znowu… …Ilekroć Sylwester spotykał kolegę z lat szkolnych, robił wszystko, aby się, broń Boże, nie dowiedzieć, że się przecież zmienił. Jak gdyby jego zmiana była zdradą. Kolegi? młodości? siebie? A czy zmieniał się rzeczywiście? Rówieśnicy… Czuł przed nimi zagadkowy lęk. Potrafili – bezpretensjonalnie, lekko – unicestwić, co zrobił. Zdarzało się: spotkał któregoś z nich. „Zmieniłeś się, wiesz.” Zawsze z wyrzutem, z żalem, z surową naganą. Zawsze tak, jak gdyby Sylwester swym życiem skrzywdził całe pokolenie. Oszukał go? czy upokorzył? zadrwił sobie z niego? Jakby wartością człowieka była jego niezmienność. I jeszcze: jak gdyby Sylwester, tamten – sprzed lat jedenastu, mógł się zmienić jedynie na gorsze. Bronił się zaciekle. „Jak? zmieniłem się? – i czuł, że głos mu łamie się jak metal – skąd ci to przyszło do głowy? Pewno, czas robi swoje… Ja na twarzy może? Zmieniłem się? Lub może włosy mi ściemniały? Nieco zrzedły? One mi zimą ciemnieją, a latem jaśnieją. No i zmarszczki pod oczami, kurze łapki, i te rzeczy. Nie to zdrowie. Ale, pomijając wygląd, jaki byłem, taki jestem. Bez zmian. A pamiętasz…” Rówieśnik pamiętał. Przypominali sobie potem różne hece z czasów szkolnych. Sylwester dwoił się i troił, aby dowieść, że nie tylko zapamiętał sobie to czy tamto, ale że wprost żyje tymi wspomnieniami. („Ja nimi wprost żyję.”) Wcale się nie zmienił. Jak pozory jednak mylą. Umie nadal być sobą. To znaczy, tym sobą, którego już nie ma. O, proszę, i w gestach, i w szkolnych odzywkach, i w rechocie, jak na wolnych lekcjach, jak przy zalesianiu nieużytków, i w piosenkach, es pe, hej, es pe, i we wszystkim. – A pamiętasz?… – pyta nagle przyjaciela. – Ty, stary, przestraszyłeś mnie! Znienacka, w samo ucho. Ty masz szusy… Co czy ja pamiętam? – Nasze przedstawienie… w szkole… Stoją nie opodal ciemnej willi, w której okna zapalają się i gasną. Zdzuj garbi się, kołysze lekko nad palcami stóp swą torbę turystyczną pełną rolek, jakby spodziewał się cudu, mianowicie, że od tego kołysania rolki zaczną się obracać w środku – i przemówią, wszystkie jednocześnie. Stawia torbę na ziemi. Cofa się do żywopłotu. Patrzy w niebo, myśli o czymś intensywnie. Już! Pamięta! – Ktoś ty jest? brat mój? krewny? – Jestem zapaleńcem – odpowiada Sylwester. 123 Pamiętają! Sylwester wyjmuje z torby pomarańczę, patrzy w nią jak w szklaną kulę; zdaje się, że w szkolnym przedstawieniu pojawiał się ze szklaną kulą. ZDZUJ; smagły, kosooki, ściąga szalik, zarzuca go sobie na szyję tak, aby przesłonić pół twarzy; ZDZUJ: Musiałeś się więc chyba urodzić dziś rano? Wszyscy dotąd mówili, żem jeden na świecie. SYLWESTER; zapatrzony w pomarańczę, sztywny, okrąża Zdzuja, zatrzymuje się gwałtownie, stoi na tle willi, w której światła zapalają się i gasną; SYLWESTER: Ciebie znali, mnie jeszcze dotąd nie poznano, Siedziałem… pam pa, pam pa… zamknięty w sztylecie ZDZUJ: Pam, pa, pam, i tak dalej. Jesteś zapaleńcem. Świetnie, znakomicie! Pamiętają ten spektakl. Zdzuj grał Kordiana, Sylwester… kilka ról, bo i Pierwszego z ludu i Doktora… i, jeżeli się nie myli, grał… Imaginację… Kto reżyserował? zaraz, zaraz: polonistka czy nauczyciel rysunków? Mniejsza z tym. Zapamiętali swoje role, to się liczy. Nie zmienili się. Są więc zadowoleni. Oto zdali przed sobą egzamin z pamięci. Jest im tu dobrze, w cieniu willi, wśród bezlistnych lip. Kręcą się po jezdni, mówią, mówią, mówią. Oglądają samochód, który stoi na chodniku, zabłocony. Kogoś przywiózł? Dziś o świcie? Ktoś tu przyjechał? – Nawiasem mówiąc, stary – odzywa się Zdzuj, wciska szalik za kołnierz (marznie) – ja nie jestem pewien, czy naprawdę będę kręcił film o Zmarłym. Nie chcę ci zrobić przykrości… Niech Sylwester dobrze go zrozumie: jeszcze nie podjął decyzji. Zdzuj sam nie wie… Zresztą, ile to zamiarów rodzi się w człowieku. Ile ginie. Kręcić czy nie kręcić? A jeżeli tak, to w którą stronę? Nie lubi Zmarłego. Jak to dziwnie brzmi. Czy Zmarłego można lubić lub nie lubić? Lubić lub nie lubić kogoś, kogo dawno nie ma. Kogoś, na kogo się przecież nie liczy ani w dobrym, ani w złym. Może sprawy się mają inaczej? Kocha się, lubi, szanuje nie umarłych przecież, lecz… siebie… w ich losach… Siebie w takim czy innym wariancie biografii… Otóż Zdzuj, gdy próbuje się zobaczyć w Zmarłym, w jego skórze, w lustrze jego życia, traci sam do siebie zaufanie. Nie pasuje mu ta rola. Ta skóra. Gryzie go, uwiera, dusi. Niby zmora… Numer osiem, jak Zmarłego zasypało śniegiem. Numer sto, jak dogorywał w więzieniu. Sto jeden, jak pisał ten wiersz… ten erotyk do ojczyzny, którą błagał, aby zauważyła swój błąd… Zdzujowi jest to wszystko… o kilka numerów za duże… Interesują go wyłącznie żywi. Zapalenic, Bieg, Sylwester. Chwyta życie, co popadnie, na gorąco, w locie. Spala się w tym… gorącu… w tej… gorączce… Ostatecznie, za to mu płacą. Widać tacy również są potrzebni. Chwyta… zawsze z podejrzeniem, że …uchwycił nie to, co należy. A jeżeli nawet to, co należy, to jak gdyby z niewłaściwej strony. Choćby teraz, dajmy na to, Zdzuj rozgląda się, zakreśla wzrokiem koło, w którym mieści się akurat jego „teraz”. Oto znalazł się w Miejscowości. A wydaje mu się od samego rana, że powinien znaleźć się gdzie indziej. W innej części Polski. Czy Sylwester nigdy nie doznaje takich lęków? Zdzuj niekiedy sobie fantazjuje: gdyby tak… być jednocześnie… wszędzie… Tysiąc oczu reportera Zdzuja! hę, hę… Iść we wszystkich kierunkach naraz. (I nie rozpaść się na drobne strzępki?) Siedzieć… w całej Polsce. Co? Ale kajze ta Polska, kajze? Czy Sylwester nigdy nie czuł, że prawdziwa Polska stoi… za plecami… bardzo blisko… u sąsiada… może na podwórzu… w każdym razie bliziuteńko, lecz… wystarczy wykonać w tył zwrot, zadzwonić do sąsiada, skoczyć na dół, na podwórze i… Polska stoi już… gdzie indziej… znów bliziutko… tak obok… To są jego lęki, reporterskie. On, Zdzuj… Okna w willi zapalają się i gasną. To na parterze, to na pierwszym piętrze. Willa „Renia”. Jak?! Sylwester czyta jeszcze raz. I jeszcze raz. Czy to możliwe? może Rena? Albo Roma? Ułamek sekundy, w którym szuka w swej pamięci imion żeńskich, dwuzgłoskowych, na „R”. 124 Re… Ro… Ra… Ri… Ru… Może Ruta?… Albo Rysia… Ra… Re… Ren… enia… Widzi żółtą, podłużną deszczułkę. Litery kanciaste, wycinane ostrym nożem, głębokie, przypalane po bokach. Aż gniade. „R” wysokie, rozłożyste, bujne. Jakby z grzywą rozwianą na wietrze… „enia” niższe, znacznie niższe, wydłużone w biegu… „a” z wiszącym niby kosmyk włosów zawijasem. Imię rzadko spotykane. Światła w oknach… zapalają się i gasną… Jakby ktoś tam w środku biegał. Z góry na dół. I z dołu do góry. Jakby szukał czegoś w ciemnych kątach. Skoro potrzebuje dodatkowych świateł. O świcie. Skoro świt mu nie przyświeca w mrokach. Światła –znaki. Okna jak ekrany. Szyby na tle firan, aż srebrzystych, w usypiskach kropek, same szyby zaś: w kropkach po deszczu, zwijających się – od fałdy do fałdy – w pasma ukośne, przypominają rozregulowany telewizor. Szumy, trzaski, iskrzenie na złączach. Usterki. Chwilowy brak głosu. Przepraszamy ZAkłócenia. Oznaki. Gra cieni. Cień głowy. Głowa coraz mniejsza, mniejsza, mniej… sza… głów… ka… niby liść, roztrzepotana, roztrzepana, biegnie w górę, w górę, w górę, prędzej… gi… nie… I jest pusto, boleśnie. A teraz znów ręka. Zgięta w łokciu. Naga. Błysk. Rozfalowany rozbłysk cienia. Bo to już: już się odkleja od szkła. I rozpryskuje się po szybie. Cień… dziewczyny?… Niepokoi nagość… tamtej ręki… Ostrość łokcia. Ostry kąt wgłębienia. Owo zgięcie… naczyń… krwio… nośnych… Cały zarys także. Długość palców. Z takiej ręki… jak u Reni… łatwo jest sobie… wywróżyć… wizerunek nieznanej i pięknej dziewczyny… Nieznanej? Dziewczyna profilem. Cień niejasny, rozsunięty. Pochyla się lekko, jej cień, jej ręce oplecione wokół torsu, jakby obejmowała samą siebie; ściąga… golf… przez głowę… długie włosy… Czy to ona przyjechała dziś o świcie? zabłoconym autem? skoro się rozbiera? – Wiesz co, Stach? Zdzuj nie patrzy w okno. Tylko że ze Zdzujem… to nic nie wiadomo… Bywało w klasie, nauczyciel demonstruje działanie silnika, Staszek ziewa, nudzi się, ogląda swoje buty, nauczyciel zbliża się do niego: „Zdzuj!”, Zdzuj wstaje, kosooki, jakby zagubiony; „Śpisz? No proszę, pokaż, jak to działa”, Stach podchodzi, pokazuje, tu okienko ssące, tutaj przelotowe, tu tłok, tu korbowód. On, reporter, a specjalnie opowiada o tym Sylwestrowi, wierzy, że Sylwester go zrozumie, parokrotnie już chciał rozstać się ze swoim zawodem. Czasem boi się… poważnie rozchorować… Boi się, że w końcu straci język. Bywa tak: ogląda wydarzenie i nie potrafi dobrać nazwy do tego, co widzi. Słowa, które mógłby, owszem, prędko znaleźć w głowie, i zachlapać nimi prędko świat, jak farbą… kryjącą… wynaleźli inni. Może Zmarły? Może Bieg? A może Zapalenic? Inni, starsi. Słowa te… są już niczyje… Nic nie znaczą, nie dziwią się światu. Jedno wielkie, zwietrzałe ge. On, reporter, wie, że w środku wydarzenia, które chce opisać, są… litery… tej nazwy …trzeba by je rozpoznać, potem… złożyć… Na gorąco… Ale one wymykają mu się z rąk. Parzą palce. Litery, znaki. Może i symbole. Może też okruchy… olbrzymiego mitu… Gubi się, zaczyna coś układać, panie Zdzuj, czepiają się go potem, panie Zdzuj, niech pan przestanie znosić takie gnioty, my nie chcemy skarg, że czytelnicy podławili się… czytając pańskie… gnioty… Albo nie. Napisze czasem tak, jak wie, że trzeba pisać. W ogóle. Niczyim stylem na nijaki temat. I w redakcji spokój. Cieszymy się, kolego Zdzuj, że podciągacie się w robocie. Za to jedno „podciągacie się w robocie” dałby chętnie w mordę. Ale nic. Napisał, popłynęło. Wielkie ge. A następnego dnia nie może znieść widoku kiosków. Wydaje mu się, że to ge wypływa z nich, i płynie za nim, on nurkuje, ono za nim, on nurkuje, ono czeka nad nim, tuż nad głową, nieruchome, uśmiechnięte, obrzydliwość. Spośród wszelkich znanych mu obrzydzeń nie ma obrzydzenia gorszego niż to, które wywołują w nim jego własne teksty. – Wiesz co, Stach? Ulatniajmy się stąd, póki czas! 125 On, reporter… Cień dziewczyny, rozsunięty, chwieje się na szybie. Willa „Renia”. (Może Roma? może Rina?) Sylwester czuje się tak, jak gdyby podglądał razem z przyjacielem swoją Renie. Czuje się jak świnia. Bo przyjaciel to nie tylko Staszek Zdzuj, łazęga, dziecko–kwiat, Duch Wieczny Rewolucjonista. To są także, w nim, wśród nich, koledzy z czasów szkolnych. Rówieśnicy. Wszyscy chłopcy z klasy. Es pe, hej, es pe. Pełno ich. Patrzą na siebie i mówią. On się nie zmienił. I on się nie zmienił. Ty się nie zmieniłeś. Myśmy się nie zmienili. Więc Sylwester także się nie zmienił, nic a nic, i jak dawniej, na koloniach letnich, podgląda z ukrycia dziewuchę. Za oknami willi „Renia”. Nie… – Stach – prosi – ja bym już stąd poszedł. Nie, poważnie. Chooo… I ciągnie go za rękaw. – Chooo… no chooo… W oknach znaki, cienie, szumy, trzaski. Nowy cień. Zbiera się, gromadzi z boków, z fałd, z usypisk. Schodzi się w rysunek jakiegoś mężczyzny. Sylwester już wie. Już wie, co trzeba zrobić. Trzeba krzyknąć: Zdzuj pryskamy, dziad! Pobiegną. Z tupotem, z brzęczeniem. Z trzaskiem rolek w torbie turystycznej. Z chlupotaniem soku w pomarańczach. Z szumem krwi. W dół uliczki, potem w dół strumienia, po klamotach. („Zdzuj! – chce krzyknąć. – W nogi, dziad!”) On, reporter, jeśli nie zwariuje, nie ucieknie w obłęd przed sobą i światem, to kiedyś napisze… albo nie: nakręci film o… Sylwester ciągnie go za rękaw. „Chooo, no choo!…” Zdzuj idzie; schodzą ku „Bieżynie”. Strumień, płytki w tym miejscu, prawie płaski, pełen dziur, prześwitów, kropek, leży nad zmarszczkami puszystego piasku. Jak nad czyimś zamyślonym czołem. Ginie w burej, zeszłorocznej trawie. Rozsypuje się po polach, jak gdyby dopływał aż do samych gór. Idą, wloką się, przeskakują z kamienia na kamień. Grają nowy rozdział swej powieści łazikowskiej, jej zapis końcowy. Czują żenujące skrępowanie: zawinili wobec Miejscowości. Zaglądali w cudze okna. W cudze cienie. Próbowali czytać cudze życie. Jakieś lustra z odbitym neonem „Wędliny”. Czyjś sen. Jakieś domki willowe. I deszczułkę „Renia”. (Może Rena? albo Róża?) Czyjś profil, czyjś golf, czyjś krwioobieg. Jak łobuzy. Jak szczeniaki z podwórza: całe szczęście, że nie przyszło im do głowy, aby zrywać wizytówki miejscowościan. Trochę… wstyd… Ostatecznie są tu gośćmi. Reprezentują określone środowiska. Dwa regiony Polski. Ostatecznie nie są dziećmi. Właśnie: nie są dziećmi. Zdzuj ogląda się, jak gdyby sprawdzał, czy ten smarkacz, on, Zdzuj–uczniak, szpitalny wyżeracz, wlecze się jeszcze za nimi, czy też zgubił ich ślad; a może wrócił pod willę i nadal podgląda dziewuchę? razem z uczniem–Sylwestrem? Miejscowość tymczasem wyświetla się w słońcu, które – całe – stoi teraz nad cukrownią. Rodzi się z wilgotnej ziemi. Wygrzebuje z niej swe zabytkowe mury. Swoją skarpę. Swoich Zmarłych. – Ty coś zawzięcie sobie kombinujesz – mówi Zdzuj i przygląda się przyjacielowi. – Złościsz się? Czy chodzi ci o mój stosunek do Zmarłego? – O stosunek… nasz… do Miejscowości… – Bo jeżeli powiedziałem, że nie przepadam za nim, to jeszcze nie znaczy, że twoja robota… – Ja się Zmarłym, choć to zabrzmi dziwnie, nigdy nie interesowałem. Czekaj, nie przerywaj! Jestem facet od literatury, a nie od biografii… Moment, pozwól mi powiedzieć… Tekst to jedno, a życie to drugie. Stach, ja nie mam czasu, żeby ci wykładać po kolei wszystkie spory na ten temat. Uwierz mi, że tekst to jedno, a życie to drugie. Ty się znasz lepiej na życiu, ja na tekstach. Więc… Lecz wczoraj sprawy się skomplikowały. Biografia Zmarłego stała się… też jakby tekstem… legendy… i to tekstem napisanym w Miejscowości… 126 – Jaki wniosek? – pyta Zdzuj. – Każdy miał swój, osobisty wizerunek… ilu żywych, tylu Zmarłych… Teraz… niby nic się nie zmieniło, każdy nadal nosi w sobie… swojego Zmarłego, ale… zbiegło się to wszystko w jeden wizerunek… duży… i ten duży wizerunek… pozostanie tu… – Lecz jaki wniosek? – Idę właśnie i zawzięcie sobie kombinuję, jaki byłby stąd wniosek. Idą; przez most na „Bieżynie” przeciąga gęsty tłum. Mężczyźni parami, gęsiego. W kraciastych szalikach, w beretach. Niosą pod pachami małe paczki, owinięty w papier chleb, pewno z boczkiem, z jajkiem, ze smalcem. Ręce sztywno w kieszeniach, paczki wciśnięte nad biodra. W tym sposobie… niesienia paczek… czuje się, jak gdyby, spokój… bezpieczeństwo i Sylwester myśli teraz, że i on, gdyby szedł z taką paczką… czułby się bezpiecznie… Nie, nie trzeba tego zaraz trywializować, nie jest tak, iż Sylwester chciałby, dajmy na to, zmienić zawód, przenieść się do Miejscowości, przewieźć graty meblowozem, nie i nie, on tylko, w krótkiej chwili, zaniepokojony różnymi sprawami, wziął pod uwagę tę właśnie możliwość, że mógłby iść… wśród tłumu… mieć kraciasty szalik… chleb z wędliną… wykonywać zadania… wymierne, rozliczać się z dniówki… tak a tak… bezpiecznie… Tłum ich mija. Kilka osób z rowerami. Kilka dziewcząt, kobiet, w kusych kurtkach pikowanych, w mini, w brązowych i czarnych pończochach z wzorkami. Sylwester… przypatruje się idącym, jakby wołał: „Zaraz, zaraz, my się chyba znamy?” ba! jak gdyby wciąż wygłaszał swój referat! Mówi oto, oczami: „Umówmy się, dobrze? że gdy coś pogmatwam, państwo zaraz dacie znak!” i mówi jednocześnie: „Cóż to jest, najprościej, narracja? to pojęcie oznacza mówienie, ale literackie, powieściowe; weźmy taki przykład…”; nie jest pewien, czy ktokolwiek z tłumu poznał go, i czy pomyślał już: „To ten! ten z wczoraj, z pałacyku!”, czy też nie… nikt nie poznaje ani jego, ani reportera Zdzuja? Zdzuj… zachowuje się jak wczoraj, jak reporter, przyczajony do skoku, z magnetofonem przewieszonym przez kark – zaczyna prędko manipulować przy pokrętłach, unosi pudło, przytyka do ucha, udaje, że nasłuchuje nagranych tam głosów, krzywi się, mruży oczy… Jedna z dziewcząt, która ich minęła, przystaje, odwraca się wolno… Więc poznała? wie, kim są?… pochyla się, poprawia pończochę na łydce, zerka na nich… w tym momencie z ich powieści łazikowskiej nie ma już ani śladu, oni teraz… reprezentują określone środowiska… Zdzuj: reporter. Sylwester: prelegent. I Zdzuj: taki zwinny, chytry, istny Mongoł. A Sylwester znowu: taki skromny. Tłum przeciąga przez most. Zdąża w stronę błyszczącej cukrowni. – Tamten wóz – mówi Stach – miał warszawską rejestrację. – Wóz? – Wiśniowy moskwicz. Stał pod „Renią”. My mówimy, co, Miejscowość, dziura… A ludzie mają tutaj swoje… powiązania… Sylwester myśli o powrocie do domu. Zadzwoni do Reni, do matki, zaparzy herbaty. Będą jedli ciastka duże i różowe. I Sylwester będzie opowiadał. (Plusy i minusy. Z czuciem, z sensem, po kolei.) Jak przemawiał, jak zaczął, jak skończył. Jak słuchali i klaskali. Jak chciał uciec. Minusy i plusy. Matka prędko wyczuje w nim tę… granicę, poza którą ambicja przechodzi niezauważalnie w… nadmiar ambicji, staje się… chorobą… ale nie! niegroźną, czymś w rodzaju przeziębienia, które wymaga prostych, odwiecznych zabiegów leczniczych: położyć do łóżka, dać czegoś na poty, karmić regularnie, białym mięsem, serem, owocami… i zapyta: czego on właściwie chciał od miejscowościan? Co oni, jego zdaniem, mieli robić? Wpaść w szał? Podrzucać w górę marynarki? Śpiewać hymn pochwalny, Sylwestrze, Sylwestrze, przemów do nas jeszcze? Matka powie to tak, aby syn, opowiadając dalej, zaczął się z wolna wpisywać w taki właśnie, prześmiewczy, styl opowiadania, jak dawno, dawno temu, kiedy to prowadzili swe Rozmowy Przed Zaśnięciem… – Ty właściwie, czego ryjesz? – pyta Zdzuj. 127 – Proszę? – Przecież widzę. Idziesz, nic nie mówisz, w środku się z czegoś ryjesz. – Stary… ty za dużo widzisz… Znasz ten dowcip o kowboju, co za dużo wiedział? – Stary, słowo daję, nic się nie zmieniłeś. Patrz, cholera… Dochodzą do rynku. Neon kina „STRUMIEŃ” rozebrany, brak dwu liter, „T” i „R”, na murze drgają „S” i „UMIEŃ”, kino sumień, to ładne, myśli Sylwester, prawie tak, jak kino prawdy; między płonącymi literami łazi krępy monter. – Nasze plusy i minusy… – zaczyna coś mówić Sylwester… – Patrz, cholera, późno już – przerywa mu Zdzuj. – Znowu się nie nagadamy. Trzeba będzie czekać na jakąś… okazję… Rok, dwa, trzy. Czekaj, kiedyśmy się ostatnio widzieli? Pięć lat temu! No masz. Na samym środku perłowego rynku, pociętego długimi cieniami, stoi czerwony autobus. Prelegenci, członkowie rodziny Zmarłego, przyjaciele poety, ludzie, którzy przyjechali tu z różnych stron Polski, siedzą już w środku, za szkłem, zobaczyli ich, coś krzyczą, wymachują rękami, pukają w szkła zegarków… …ruszamy, ruszamy, już czas! jak tak można lekceważyć harmonogram? młodzi zawsze się spóźniają, program jest przeładowany, terminy napięte, bo i zwiedzanie cukrowni, i przyjęcie u Zapalenica, i cmentarz… …prędzej, prędzej, krzyczą, biegiem, biegiem!… …to jest bieg? to jest bieg?…