MARIA GRODECKA MIĘDZY OBAWĄ A NADZIEJĄ Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Przed półkami w bibliotece staję pełna lęku i niepokoju. Ostrożnie sięgam po książki, jakby w obawie przed niespodziewanym ciosem. Może nieostrożnie znów wybiorę jakiś tom, którego treść splugawi mi obraz świata oszczerczym komentarzem. Albo poinformuje o faktach, którym już potem nie będzie można zaprzeczyć ani o nich zapomnieć, ani ich unicestwić. Były, są – bolesne jak krwawe pręgi po okrutnych torturach. Boję się książek, ich złych słów, bezlitosnych obrazów, drapieżnej twarzy świata, która się spoza nich wyłania. Brak siły, aby protestować przeciwko fałszywym interpretacjom i brak odwagi, aby się pogodzić z prawdziwymi faktami, nie umiejąc się im przeciwstawić ani ich usprawiedliwić. Niedosyt umiejętności patrzenia inaczej dławi jak obręcz, chociaż narzuca się natrętny domysł, że można by i że należałoby patrzeć inaczej. Bo może dopiero wtedy coś by się okazało, coś, co by skorygowało interpretacje i komentarze, i zmieniło wymowę faktów. 5 TA KRÓLEWSKA NIEPOWTARZALNOŚĆ Cywilizowaną formą współczesnego duchowego prymitywizmu jest zdominowanie przez konformizm. – Konformista rozumuje i reaguje w sposób scholastyczny i dogmatyczny. Wobec faktów i zjawisk wykraczających poza uznane szablony obyczajowe jest wrogi lub szyderczy, oburza się lub drwi. A wobec problemów i spraw nie mieszczących się w znanych mu schematach myślowych jest obojętny i bierny. Niczego nie jest ciekawy i niczemu się nie dziwi. Nie zna przeżycia wątpienia i niepewności. Natomiast w zakresie objętym konformizmem czuje się poinformowany dostatecznie i dlatego jest przekonany, że „wie wszystko”. Obyczaje i poglądy środowisk totalnie skonformizowanych zyskują w ich przekonaniu kwalifikację jedynie słusznych, a co więcej – jedynie możliwych. Dlatego konformista w konfrontacji z jakąkolwiek odmiennością poglądową lub obyczajową kwestionuje ją nie jako światły polemista, lecz jako żarliwy apostoł lub bezwzględny inkwizytor. W środowiskach idealnie skonformizowanych uniwersalną reakcją na wszelkiego rodzaju nietypowość i odchylenia od wąsko rozumianej „normy” – jest oburzenie. Te zjawiska, które w środowiskach otwartych i tolerancyjnych inspirują swoją odmiennością całą gamę różnorodnych postaw i reakcji, takich jak zdziwienie, zaciekawienie, rozbawienie, podziw, zachwyt lub fascynację, dla konformisty są nieodmiennie przedmiotem „świętego” oburzenia. Wszystko co niepospolite – razi i gniewa, wszystko co odmienne – prowokuje dezaprobatę lub drwinę. Konformizm jest wprawdzie pokrewny postawie dogmatycznej, ale w porównaniu z konformistą dogmatyk jest jednak człowiekiem większego formatu, a jego postawa ma wyższą rangę moralną. Bezwzględność i nietolerancja dogmatyka wypływa na ogół z przekonania o wadze i doniosłości jego własnych opinii. Jest w tym pewien swoisty altruizm, troska, aby ci wszyscy, którzy według niego mylą się, myśląc inaczej niż on sam, nie spowodowali swoimi błędami zgubnych następstw dla innych i dla siebie samych. Konformista natomiast działa według prostej zasady automatycznej selekcji: mechanicznie akceptuje lub odrzuca korzystając z kryteriów wyłącznie formalnych. Srogość dezaprobaty lub jadowitość drwiny nie jest tu orężem w obronie rzeczywistych lub rzekomych wartości, a tylko mechanicznym odruchem automatu, eliminującego wszystko co zakłóciłoby jego umysłową homeostazę, co niesie niepewność, zmusza do namysłu i wyboru. Nieograniczony, rozpasany konformizm staje się narzędziem intelektualnej i obyczajowej niewoli, przyczyną życiowej stagnacji, zmumifikowania osobowości i zdławienia społecznego dynamizmu. – Środowiska sterroryzowane konformizmem są zatęchłe i martwe. * * * Przeżywam coś w rodzaju lęku i zgrozy, mając do czynienia z ludźmi znakomicie zorientowanymi we wszystkich prawidłowościach życia, trwania, historii powszechnej i ludzkich ostatecznych przeznaczeń. Z tymi, którzy posiadają zdecydowane i nieugięte poglądy. Chodząc po świecie jak pośród obcych, nieznanych stron, boję się ich pewnych min i apodyktycznym tonem wygłaszanych przekonań. – Ciekawe, jakby świat wyglądał, gdyby ludzie byli trochę skromniejsi i zdawali sobie sprawę, że nie wiedzą tego wszystkiego, co jak im się teraz wydaje, wiedzą tak na pewno? 6 * * * Uważa się powszechnie, że człowiek normalny i przystosowany to ten, kto spokojnie i z pełnym poczuciem bezpieczeństwa kroczy po „znajomej, okrągłej” ziemi, bardzo serio traktuje swój zawód, ma ustalony, niezłomny światopogląd, a otrzymywane informacje w pełni zaspokajają jego ciekawość i potrzeby poznawcze. Zakłada się absurdalnie, że w świecie niepojętym, zdumiewającym i niepokojącym, człowiekiem normalnym i przystosowanym może być ten, kto czuje się spokojny, pewny i dostatecznie poinformowany. Cóż za drastyczny brak korelacji między rzeczywistą sytuacją człowieka, a jego sposobem reagowania na nią! Takie kryteria normy psychicznej i przystosowania same już można by uznać za jakiś diagnostyczny objaw patologicznego stanu umysłów współczesnych społeczeństw. Tego rodzaju kryteria „zdrowia psychicznego” mogliby również sformułować i przyjąć na podstawie introspekcji pacjenci szpitala dla obłąkanych. * * * Wśród zachwytów dla postępu i nowoczesności dokonuje się na naszych oczach proces humanistycznej dewastacji urody życia. – Nie mówi się o nadziei tylko o przewidywaniu, nie ma marzeń – są plany. Miłość została zastąpiona „kojarzeniem się” lub „dobieraniem partnerów”. Przy czym partnerzy muszą odpowiadać drobiazgowo przestrzeganym zasadom symetrii: muszą być tego samego wzrostu, z tego samego środowiska, mieć podobne wykształcenie, te same poglądy, takie same zarobki i być w tym samym wieku. Każde odstępstwo od zasad symetrii spotyka się z podejrzliwością, naganą lub drwiną. Nie ma też wyrzutów sumienia ani grzechu – jest najwyżej kompleks winy. Poczucie winy jest w ogóle kategorią wyłącznie psychopatologiczną – człowiek normalny popełnia wszystkie nikczemności z niewzruszonym spokojem. Nie ma rozpaczy ani załamania – jest natomiast nerwica, stres, depresja i ewentualnie mania samobójcza Nie ma tęsknoty za Bogiem – jest może… kompleks Gagarina. Pozornie to tylko zmiana nazw, ale w istocie coś się jednak w tej zmianie uroniło, jakieś barwy poszarzały, znikł nastrój, zrobiło się smutno i mroczno, jakby wygaszano ostatnie światła przed zapadnięciem wielkich ciemności. * * * Theodosius Dobzhansky w książce Różnorodność i równość podaje taką krótką, zastanawiającą informację: „Cała ludzkość składa się z osobników genetycznie unikalnych.” A przecież to krótkie stwierdzenie kwestionuje wszystkie dotychczasowe metody badań humanistycznych! – Przez ostatnich kilkadziesiąt lat nauki humanistyczne starały się usilnie naśladować przyrodoznawstwo i aspirowały do tego, aby osiągać rezultaty równie ścisłe i precyzyjne jak fizyka czy chemia. Ambitni adepci nauk humanistycznych próbowali odkrywać takie prawa i prawidłowości, które sprawdzałyby się z równą niezawodnością co na przykład prawo powszechnej grawitacji: „każdy kamień rzucony w górę zawsze spadnie z powrotem”. Ich ambicją było znalezienie metody pozwalającej na formułowanie twierdzeń wg schematu: „każdy człowiek tam i wtedy jest taki” albo jeszcze lepiej „każdy noszący cechę x musi mieć również cechę y”. Uczestniczyłam kiedyś, przed wielu laty, w spotkaniach naukowych kilkunastu takich ambitnych humanistów. Byliśmy wtedy nieugięcie przekonani, że aby nie sprzeniewierzyć się wymogom naukowości, mamy prawo wypowiadać tylko takie sądy ogólne, które dotyczą wszystkich desygnatów pojęcia. Kolejne spotkania odbywały się zawsze w ten sam sposób. 7 Jeden z uczestników referował i uzasadniał tezę, będącą wynikiem poszukiwania prawidłowości w interesującym go zakresie zjawisk humanistycznych, a potem w czasie dyskusji inny uczestnik zebrania zabierał głos i oznajmiał skonfundowanemu referentowi, że jego teza jest błędna. Na dowód tego wymieniał przypadki lub przypadek, które rzeczywiście jaskrawo jej przeczyły. Było w tej słusznej z pozoru krytyce zawsze coś błazeńskiego, zebrani przeważnie wybuchali śmiechem. Komizm sytuacji powodowało zapewne nieoczekiwane zachwianie poważnej, z trudem zbudowanej konstrukcji, rażonej ciosem repliki niewspółmiernie do niej łatwej i tandetnej. Klęskę referenta uznawaliśmy mimo to za oczywistą, a dowcipny i pomysłowy dyskutant był bohaterem dnia. Kolejni referenci, opuszczający zebranie w fałszywym przekonaniu o własnej klęsce, nie wiedzieli, że to jednak właśnie oni, a nie dyskutant-trefniś, wzbogacali autentycznie naszą wiedzę o rzeczywistości ludzkiej, że to oni rozszerzali krąg naszego rozeznania w takim stopniu, w jakim jest to możliwe w zakresie wiedzy humanistycznej. Przypomniałam sobie to wszystko po przeczytaniu książki Dobzhansky'ego i zdumiało mnie, że wobec tak nierealnych i nietrafnych wymogów metodologicznych nauki humanistyczne w ogóle jeszcze istnieją, a uczeni humaniści mają jeszcze odwagę się wypowiadać. Bo jakiż sąd ogólny można wypowiedzieć o ludziach, z których każdy jest osobnikiem unikalnym? A nawet i mniej ambitnie, o mieszkańcach miasteczka x w roku y? – Najostrożniej jednak sformułowany sąd uogólniający o charakterze humanistycznym zostałby natychmiast zakwestionowany przykładem dwóch Malinowskich, którzy właśnie zupełnie inaczej i jednego Kowalskiego, który wcale nie. Można jeszcze próbować udoskonalić tę metodę, uczynić ją bardziej precyzyjną, dzieląc np. młodzież, o której chcemy wypowiedzieć się ogólnie, na węższe grupy wieku, te znów podzielić na podgrupy młodzieży wiejskiej i miejskiej, każdą z nich na młodzież bierną i zaangażowaną, zaangażowanych z kolei na bezinteresownych i asekurantów itd. Ale w odniesieniu do najwęższych nawet zakresów nie sposób wypowiedzieć takiego uogólnienia, którego by ktoś nie mógł zakwestionować, wymieniając przykłady osób, na których się ono absolutnie nie sprawdza. Trzeba by w końcu poprzestać na stwierdzeniu, że np. pewien Jasio w mieście x w roku y jest całkiem roztropnym chłopcem, chociaż w roku ubiegłym zdecydowanie rozumem nie grzeszył, a jak będzie z nim dalej – nie wiadomo. Ale to już nie jest sąd ogólny chociaż prawdziwy. Kiedy brałam udział w tamtych spotkaniach, nie wiedziałam jeszcze wtedy, że każdy człowiek jest istotą unikalną, o niepowtarzalnym kierunku rozwoju i odmiennym rytmie przemian, i dlatego próby sformułowania praw, którym w jakimś sensie podlegałby każdy, muszą pozostać bezowocne. I tak mi teraz przyszło do głowy, czy badania w naukach humanistycznych nie mogłyby się posługiwać taką samą metodą, jaką stosuje się w medycynie. Tam nie twierdzi się nigdy, że np. „każdy żyjący w określony sposób tu i teraz zawsze zapada na określoną chorobę”, bo zaraz padłaby krytyczna replika o dwóch Malinowskich i trzech Kowalskich, którzy w takich właśnie warunkach nie zachorowali. W naukach medycznych wychodzi się od charakterystyki „przypadków” i przypisuje się je tylko tym osobom, u których można stwierdzić wszystkie właściwe tym przypadkom symptomy. Jeżeli np. objawami astmy są kaszel, ataki duszności i niedotlenienie, to tylko obserwując te właśnie objawy, można powiedzieć, że dana osoba cierpi na astmę. I jedynie na podstawie stwierdzonych objawów ma się prawo postawić rzetelną diagnozę, a nie a priori, wiedząc tylko, że należy ona do tych, którzy „tam i wtedy, i w takich warunkach”. Na pytanie, kto cierpi na astmę, poważny lekarz odpowie tylko jedno: „każdy, u kogo występuje zespół objawów takich jak ataki duszności, kaszel i niedotlenienie”. I na tej jedynie podstawie zaliczy się go do grupy chorych na astmę. Może taka metoda badań humanistycznych umożliwiłaby m.in. ustalanie rzetelnych diagnoz społecznych, bo opisując przypadek bezdusznego lekarza, tępego nauczyciela, politycznego spekulanta, nie obrażałoby się jednocześnie wszystkich lekarzy sumiennych, nauczycieli 8 światłych i polityków uczciwych. Kogo np. miałoby się na myśli, mówiąc o sprzedajnych sędziach w XVII-wiecznej Polsce? Nie wszystkich polskich sędziów żyjących w XVII wieku, a tylko tych, którzy wydawali stronnicze wyroki dla zysku lub innych korzyści osobistych. Twierdzenie „polscy sędziowie w XVII wieku byli sprzedajni” ma jednak niewątpliwą wartość informacyjną, chociaż jego wartość poznawcza jest ograniczona. Ale podobnie jak dezinformacją byłoby pomawianie o sprzedajność każdego polskiego sędziego, żyjącego w XVII wieku, tylko dlatego że żył „tam i wtedy”, tak samo bezpodstawne byłoby zakwestionowanie słuszności tej wypowiedzi, gdyby się okazało, że jedynie dwóch lub trzech spośród nich odznaczało się nienaganną uczciwością. Podobnie, jeżeli w mieście x co druga osoba choruje na astmę, to stwierdzenie „ludzie w mieście x chorują na astmę” nie byłoby wprawdzie metodologicznie nieskazitelne, ale o tyle przydatne jako informacja, że sygnalizowałoby trafnie duże prawdopodobieństwo spotkania wśród mieszkańców tego miasta osoby cierpiącej na astmę. Natomiast to samo stwierdzenie w przypadku, gdy wiadomo o jednej osobie chorej mieszkającej w tym mieście, jest nie tylko błędem metodologicznym, ale przede wszystkim uogólnieniem bez żadnej wartości informacyjnej. Tak samo przypisywanie wszystkich przywar murzyńskich rzezimieszków z Soho jednemu murzynowi, który jest wykształconym i subtelnym humanistą, chociaż podobnie jak tamci mieszka w Soho, byłoby równie dezinformujące jak obdarzanie owych rzezimieszków z Soho zaletami ich sąsiada, subtelnego humanisty, tylko dlatego, że i on jest murzynem. Oba te stwierdzenia miałyby jednakową zerową wartość informacyjną. Wychodząc natomiast od charakterystyki „przypadków” można uniknąć rażących błędów metodologicznych i uchronić się przed dezinformacją, które są nieuniknionym efektem kwalifikowania jednostek na podstawie ich przynależności do pewnej grupy oraz charakteryzowania całych grup na podstawie znajomości jednej lub kilku osób spośród jej członków. Następnie dążyć do ustalenia przybliżonego stopnia ich występowania, a wreszcie oceniać to uogólnienie stopniem jego przydatności informacyjnej. – Bo jeżeli każdy człowiek jest istotą unikalną, to na doskonałą precyzję humanistycznych uogólnień mógłby sobie pozwolić chyba tylko sam Pan Bóg, a nam, śmiertelnikom, pozostaje zadowalanie się możliwie wysokim stopniem ich informacyjnej przydatności. Stosowanie przez dłuższy czas takiej metody mogłoby przynieść jeszcze inne, zupełnie nieoczekiwane rezultaty. Mogłoby na przykład przy okazji wyjść niespodziewanie na jaw, że obecnie stosowane kryteria podziału ludzi na różne grupy etniczne, narodowe, wyznaniowe, zawodowe, klasowe i wiele innych, są zupełnie nieistotne i bez znaczenia wobec odmienności, jakie różnicują osoby zaliczane dotychczas do tych samych kategorii oraz wobec pokrewieństwa i podobieństw jakie łączą przedstawicieli grup uważanych za odrębne, obce sobie i niepodobne, a niekiedy pomawiane o wrogość i antagonizm. Takie „pomieszanie szeregów” mogłoby wyzwolić zupełnie nowy sposób naszego myślenia o nas, może przełamałoby wiele pojęciowych stereotypów, a w następstwie tego społecznych struktur, które jak w lawie zastygły w odruchowej, bezpodstawnej niekiedy nienawiści i równie nieuzasadnionej, bezrefleksyjnej lojalności. Może… „Cała ludzkość składa się z osobników genetycznie unikalnych”. Z tego stwierdzenia, przemyślanego i przeżytego do końca, do ostatnich jego konsekwencji, wyłania się jak z mgławicy Nowa Ziemia i Nowe Niebo. Starą Ziemię dławią konformizmy. Każda z zamieszkujących ją ludzkich istot, wyjątkowa, jedyna we wszechświecie i wszechczasie, wkłada bezwolnie dostojną głowę w jarzmo konwencji i rutyny. Na swoją olśniewającą, dumną niepowtarzalność narzuca szary pasiak uniformizmu i nosi go z żałobną chełpliwością płynącą z przekonania, że ten niewolniczy kaftan świadczy o jej przystosowaniu i dojrzałości. Akceptując jakiś myślowy szablon, sądzi, że zdobyła samodzielny, niezależny światopogląd, żonglując banalnym schematem, jest pewna, 9 że wygłasza swoje oryginalne, błyskotliwe credo, a nosząc na karku tandetny stereotyp, myśli, że to jest jej własna głowa i powierza mu nieoględnie wszystkie funkcje przysługujące mózgowi. Stereotypem, jak toporem, ocenia, klasyfikuje, postuluje, i decyduje, ignorując doskonałą precyzję funkcjonowania swoich komórek, które jedynie mogłyby doprowadzić do zrozumienia sensu i do realizacji tej królewskiej niepowtarzalności. * * * Cytat z książki Rogera Gary Korzenie nieba: „Trzeba koniecznie wynaleźć kiedyś sposób, który pozwoli odróżniać ludzi i nie-ludzi, ustalić kryteria pozwalające orzec, że to jest człowiek, a to – wbrew pozorom – nie…” Od setek lat ludzkość ekscytuje się faktem biologicznej identyczności ludzi i wyciąga stąd daleko idące wnioski i konsekwencje. Mówi się, że ostatecznie wszyscy są z tej samej gliny, że w zasadzie różnice, jakie ich dzielą, są wtórne i nic nie znaczą wobec tożsamości tworzywa, z którego zostali uczynieni. Z tego założenia wyrosły m.in. nowoczesne przemiany prawne, obyczajowe, ustrojowe. I nagle, niespodziewanie okazało się, że ujednolicenie sytuacji zewnętrznej wszystkich ludzi stało się pewnego rodzaju tłem, na którym z jaskrawą ostrością wystąpiły zachodzące między nimi różnice wewnętrzne. Różnice niezależne od urodzenia, wykształcenia, zamożności. Zrównani społecznie i w obliczu prawa, z jednakowym wykształceniem, startem i standardem, pozostają mimo to tak od siebie odmienni, że często ma się wręcz opory, aby obejmować wszystkich jedną nazwą – ludzie. Narzuca się domysł, że chyba nie wszyscy są z tej samej gliny. Między człowiekiem a człowiekiem bywa różnica taka jak między dniem i nocą. Obok tych „z gliny” są chyba jeszcze jacyś zupełnie inni, nie wiadomo właściwie z czego, może czasem ze spiżu albo z kryształu, z żelaza lub z mgły. Niekiedy jednak trudno oprzeć się podejrzeniu, że podstawowym tworzywem, jakim dysponował Stwórca w momencie powoływania do istnienia rodzaju ludzkiego, nie była nawet glina, a tylko małpie gówno. * * * Czytam Ivana Illicha Społeczeństwo bez szkoły. – Oto jeszcze jeden program uniwersalny, program „dla wszystkich”! – A w tym właśnie cała trudność, że wciąż nie wiadomo, jaką naprawdę istotą jest człowiek. Czy dominują w nim zalety i uzdolnienia, które warto rozwijać i kultywować, czy też przeważają cechy, które trzeba koniecznie ograniczać i ujarzmiać, aby umożliwiać chociaż przetrwanie gatunku? Czy w sytuacji pozbawionej przymusu rozwinie skrzydła, czy wysunie pazury i obnaży kły? Illich właściwie zakłada milcząco tę pierwszą, optymistyczną ewentualność. Przesądza, że ludzie uwolnieni od przymusu instytucjonalnego nauczania sami będą ochoczo szukać odpowiednich dla siebie mistrzów i nauczycieli, i z własnej woli będą sobie przyswajać przekazywane przez nich pouczenia i informacje. A przecież traktowanie słowa „człowiek” jako nazwy jednoznacznej prowadziło zawsze do najtragiczniejszych pomyłek popełnianych przez prawodawców, ideologów, pedagogów i proroków. Z kolei stosowane dotychczas podziały ludzi na tych, których należy ograniczać i tych, których można obdarzyć swobodą, są dokonywane wyraźnie nietrafnie, formalistycznie, pod wpływem dogmatycznych uogólnień i przypadkowych, powierzchownych doświadczeń. Kryterium podziału bywa narodowość, płeć, rasa, wiek, klasa, religia, wykształcenie i wiele innych. A wiadomo, że w każdym z tych zakresów można znaleźć ludzi o skrajnie niejednakowej wartości moralnej i umysłowej. Traktowanie ich więc jednakowo tylko dlatego, że np. mówią tym samym językiem lub są w 10 tym samym wieku, prowadzi w rezultacie do powstawania takich niewydarzonych elit jakie istnieją we współczesnym, podzielonym świecie – elity wyselekcjonowane tylko spośród bogatych albo wyłącznie spośród ubogich. W pierwszym wypadku zakładając, że tylko zamożni są godni zaufania i szacunku, a w drugim, że zacni i uczciwi bywają wyłącznie biedni. Równie fałszywe jest jednak przekonanie, że wszyscy ludzie są tacy sami, a tylko warunki w jakich żyją, wyzwalają ich dobre lub złe cechy. Bo nie są tacy sami! Bywają gatunkowo odmienni, niepodobni, wręcz immanentnie różni. – Nie potrafimy wciąż jeszcze ustalić, gdzie przebiega linia podziału na ludzi i „nie-ludzi”, na istoty mądre i ograniczone, na uskrzydlone i drapieżne. Wciąż nie wiadomo jak je od siebie odróżnić, po czym rozpoznać, zanim połamie im się skrzydła lub zaniedba wydarcia w porę kłów? * * * Dlaczego życie na Ziemi jest takie zróżnicowane? Dlaczego przejawia się w tak niezliczonej rozmaitości form? Przecież można by sobie wyobrazić inną postać życia, na przykład jako jednorodnej masy plazmy oplatającej całą kulę ziemską. I dlaczego w zakresie każdego gatunku są jeszcze jednostki? W tej jednostkowości istnienia tkwi chyba jakaś tajemnica, którą należałoby odkryć i nazwać. – „Ja jestem” to może znaczyć coś więcej niż stwierdzenie, że się istnieje. To może być ślad wiodący do czegoś nieznanego i niewyobrażalnego. Może sens życia każdego polega na wykonaniu jednego tylko ważnego zadania: uporania się z takim pozornie banalnym faktem jak możność stwierdzenia „ja jestem”. Aby wyrazić w pełni całą nieuchwytną, trudną istotę tego faktu, trzeba znaleźć właściwe słowa. Może nawet zostały już kiedyś znalezione, ale teraz nie jest łatwo wypowiadać je głośno. Jednostkowość ludzkiego istnienia jest dziś sprawą zdewaluowaną, niemodną, niemal wstydliwą i godną nagany. Ma się prawo tylko „uczestniczyć” albo „reprezentować”, a nie „być”. Gdyby nagle zjawił się wśród ludzi prorok, aby zwiastować wielką prawdę, pytano by go zaraz o powiązania i koneksje, o to czy ma wspólników, a choćby świadków. Jednostkowość się nie liczy, jest nawet trochę podejrzana. Legalność istnienia nabywa się poprzez uczestnictwo. Istnienie nie poparte uczestnictwem jest jak puste pojęcie, któremu nie odpowiada żaden desygnat, pozostaje określeniem tylko roboczym, używanym ze świadomością tego, że mówi się o abstrakcji, o fikcji. Konkretem jest grupa, zespół lub stado. Przymiotniki „społeczny”, „narodowy”, „kolektywny” brzmią jak fanfary, natomiast z obawą i wahaniem ośmielają się tylko niektórzy przyznać do swojej indywidualności i prywatności. Zbiorowość jest fetyszem naszych czasów, a jednostka przedstawia byt wstydliwy, na pół legalny, trochę kłopotliwy dla otoczenia, a już wręcz uciążliwy dla niej samej. Gdy jest jeszcze na tyle nieoględna, aby występować we własnym imieniu, budzi już tylko zgrozę. Biada wam, pragnący i dążący, o ile nie znajdziecie w porę współpragnących i współdążących! Ale i wtedy wam biada, bo w tych wspólnych pragnieniach i dążeniach nie uda się wam już rozpoznać własnych marzeń i celów. PODĄŻAĆ ZA MARZENIEM Tyle dobrych, mądrych i cennych lektur traci się tylko dlatego, że czyta się je zbyt wcześnie, zanim własne zgromadzone doświadczenia pozwolą pojąć wynikające z nich wnioski, wykorzystać inspiracje i docenić perspektywę pogłębionego oglądu ludzi i spraw. Dobrze jest więc wracać czasem do pewnych, dawno już przeczytanych książek, aby odkrywać je zupełnie na nowo. 11 Z opowiadania Conrada Powrót teraz dopiero zrozumiałam słowa, których sensu nie mogłam uchwycić dwadzieścia lat wcześniej. „Nie można żyć bez wiary i miłości. Bez wiary w serce ludzkie i bez miłości ludzkiej istoty, tej miłości, która jest bezgraniczną czułością dla kogoś.” Ostatnio jestem pod wrażeniem słów Steina z Lorda Jima: „To jedyna właściwa droga. Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem – i tak ewig – usque ad finem…” – Te słowa wyrażają najtrafniej samą istotę człowieczeństwa. „Iść za marzeniem…” to szansa szczęścia, warunek zachowania godności, odważne ryzyko klęski, próba własnych możliwości fizycznych i duchowych, pełnia życia umysłowego, sięganie do granic swoich uzdolnień, jedyna sposobność udowodnienia sobie i światu, kim się właściwie jest, wzbogacenia świata i siebie. Społeczeństwa współczesne funkcjonują w taki sposób, jak gdyby ta mądrość wiedzy o człowieku nie została nigdy wypowiedziana. Koncepcje organizacyjne ignorują zupełnie ten strzelisty postulat humanizmu. W ich założeniach człowiek ograniczony został do wymiarów prawie hodowlanych. Że nie zapomniano jednak o jego bardziej ludzkich potrzebach i właściwościach, świadczy przezorność restrykcji. – Wszystko, czegokolwiek by zapragnął poza przewidzianym dla niego schematem, jest z góry zakazane i niemożliwe. Nawet pierwszy krok, który zechciałby zrobić ku swojemu marzeniu, został już wcześniej przewidziany i udaremniony. Z przeprowadzanych ankiet wynika, że założenia hodowlane dają już stosowne wyniki. W ogromnej większości przypadków plany młodych ludzi ograniczają się do założenia rodziny i urządzenia mieszkania. Sprawdzić mogą się tylko w ten sposób. Ich serca zostały wyjałowione z marzeń. I gdy już kupią sobie ostatni zaplanowany sprzęt do domu i osiądą spokojnie na „swojej kupce błota”, wygaśnie w nich reszta tego dumnego człowieczeństwa, o którym pisze Conrad. – Świat rozpaczliwie ubożeje o te ich wszystkie nienarodzone i niespełnione marzenia. * * * Znów dobra lektura. Tadeusza Konwickiego Kronika wypadków miłosnych. Oprócz tego nastroju pół-snu, pół-jawy, który tak mi odpowiada we wszystkich jego książkach, szczególnie zafascynowały mnie dwie wypowiedzi. Ten przyszły, dorosły Witold mówi w pewnym momencie do Wicia: „Ludzie twojego pokolenia będą umierali pełni popłochu, konsternacji i niedosytu.” Tak to właśnie jest. Przewidując rychłe odejście, stwierdza się z uczuciem popłochu, że nic właściwie nie zostało zakończone ani wyczerpane, ani zrozumiane. Zostawiamy życie za sobą jak upiorną stacyjkę z koszmarnego snu, na którą przywiózł nas pociąg-widmo. „Przyjazd” następuje w jakimś przypadkowym momencie, kiedy jeszcze nie zdążyliśmy otrząsnąć się z oszołomienia, w które wprawiło nas przybycie, pobyt i uświadomienie sobie perspektywy ponownego odjazdu. Rodzi się poczucie konsternacji, zawodzą wszystkie próby bilansu życia Ten odcinek drogi, którą się przeszło, nie wiadomo skąd i dokąd prowadził i na czym miała polegać nasza rola w tej wędrówce. Bliskość śmierci objawia swój jeszcze jeden, inny aspekt. Widziałam umierających w szpitalach. Na korytarzu, którędy obojętnie przechodzą ludzie z zewnątrz i personel szpitalny, leżą chorzy z otwartymi ustami – straszni w tej odartej z patosu agonii. Wśród innych wartości, które zniweczyło prostactwo i chamstwo naszych czasów, jest ta odwieczna wartość szacunku dla śmierci. Humanistyczny patos śmierci został nam odebrany razem z humanistycznym patosem życia przesyconego fascynacją celów i dążeń, tragizmem klęsk i szczęściem osiągnięć. Żyjemy biernie jak hodowlane zwierzęta – i umieramy tak jak one. Wzniosłość śmierci nie znajduje żadnego oddźwięku we współczesnym homo institutionalis, nawet cienia tych uczuć, na które stać było jaskiniowców. Wszystko, co mieści się w kategoriach instytucjonalnego myślenia, to problem właściwie tylko asenizacyjny. – Ten pozostały po człowieku 12 śmieć, czyli jego zwłoki, trzeba jakoś uprzątnąć. Przy złej organizacji nie budzi to żadnych innych uczuć prócz obrzydzenia i irytacji. W innym miejscu książki autor ukazuje postawę kota Maharadży, który „wyraźnie postanowił przeczekać tę chwilę bezsensu, którą obdarzyła go nie wiadomo po co natura”. – Tak, właśnie, przeczekać. Gdy zawiodą wszystkie próby znalezienia jakiegoś sensu we własnej biografii, gdy wydzierając nam z rąk wszelką inicjatywę, odebrano nam prawo do marzeń i smak osiągnięć, aby ratować się od dalszej bezładnej, jałowej szarpaniny – trzeba swoje życie po prostu przeczekać. * * * Są wśród nas ludzie, których życie boli. Jest ono dla nich pasmem tak trudnej do zniesienia udręki, że nie potrafią wyrwać bez środków znieczulających. Ten ból nie zawsze powodują wyjątkowo niekorzystne układy i sytuacje, ale często również szczególnie głęboki sposób reagowania – wyższy stopień wrażliwości. To wszystko, co osoby o wrażliwości przeciętnej przyjmują jako drobną przykrość lub niedogodność, dla tamtych bywa ciosem i wstrząsem. A już rzeczywiste, wielkie nieszczęścia powodują nieznośne wprost cierpienie. Ich wyczulona wrażliwość, odbieranie wszelkich doznań z większą intensywnością, bywa źródłem tak wysokich napięć psychicznych, że szukając przed nimi ucieczki, stają się podatni na narkotyki. Unikanie bólu jest naturalnym odruchem każdej istoty żyjącej i czującej. U ludzi jednak odruch ten bywa w pewnych sytuacjach ograniczany i korygowany względami rozwagi, odwagi i godności. Bywa tak, że ból znieczulony przestaje być sygnałem skłaniającym do szukania i udaremniania jego przyczyny. Wtedy każde zło, które odbija się martwo od wygaszonej sztucznie wrażliwości, rozwija się i potężnieje bezkarnie, bo nie wyzwala zachowań koniecznych do jego przezwyciężenia. – Okazuje się, że nie można pozbywać się cierpienia za wszelką cenę. Tłumiąc je, traci się coś więcej, czego wcale nie pragnęło się odsuwać. Poeta niemiecki, Rainer Maria Rilke, tak napisał w jednym ze swoich listów: „Jeśli opuszczą mnie moje diabły, obawiam się, że ulecą z nimi moje anioły.” Każde znieczulenie narkotyczne poraża nie tylko ośrodki bólu, lecz również całą pozostałą sferę ludzkiej wrażliwości. Przygaszona wrażliwość zabezpiecza wprawdzie przed odbieraniem bodźców raniących, przykrych, ale jednocześnie pozbawia możliwości doznawania wielu innych – twórczych, wzbogacających, radosnych. Gasi ciekawość świata i umysłową dociekliwość, zubaża zdolność do głębokich uczuć miłości i zachwytu, tłumi zapał i chęć do każdej twórczej, samodzielnej działalności. Osoby wrażliwe, obdarzone przez naturę zdolnością doznawania wrażeń nieuchwytnych dla wszystkich mniej wyczulonych, ponoszą wtedy klęskę szczególnie dotkliwą, bo oni mają o wiele więcej do stracenia. – Uroda tonów, barw, zapachów, żarliwość uczuć, doznań, zamyśleń i podziwu, stają się niedostępne nawet dla najwrażliwszych, ale porażonych środkami odurzającymi. Uciekając przed bólem życia wyrzekają się jednocześnie całego jego bogactwa i tracą je bezpowrotnie. Wzmożona wrażliwość takich ludzi ma zresztą znaczenie nie tylko dla nich samych. Oprócz tego, że wzbogaca życie indywidualne różnorodnością i intensywnością doznań, to w każdym środowisku ci „galernicy wrażliwości” są jak gdyby czujnikami przejmującymi z otoczenia najsubtelniejsze sygnały, ważne nie tylko dla nich samych ale i dla wszystkich pozostałych. To oni pierwsi, wcześniej i dokładniej dostrzegają zagrożenia, którym trzeba w porę przeciwdziałać, a także wnikliwiej doceniają te zjawiska, które należy szczególnie starannie chronić przed zniszczeniem. Ich żywa, nieprzygaszona i nieprzytłumiona wrażliwość stanowi bezcenną wartość społeczną. Bez udziału ich zdolności do czujnego, wyostrzonego odbierania różnych bodźców, w tym również bolesnych i raniących, bez ich życia pełnego udręki każda zbiorowość jest jak okręt z uszkodzonymi urządzeniami sygnalizacyjnymi – 13 żegluje bez możliwości ostrzeżenia o niebezpieczeństwie grożącym całej załodze. Dlatego, kiedy właśnie ci najwrażliwsi przytłumiają małodusznie swoją bezcenną wrażliwość, to zubożają nie tylko własne życie, ale ograniczają również szansę bezpieczeństwa wszystkim innym, bezbronnym w swojej tępej nieczułości. Zagłuszając własne cierpienie popada się jednocześnie w coraz większą otępiałość, która odbiera smak i barwę wszystkiemu, co nas poza tym spotyka. Głuchniemy nie tylko na głos własnej niedoli ale i na wszelkie inne subtelniejsze tony życia. Bez tej wrażliwości, którą jak bramą wkracza ból, nie umiemy już przyjąć radości, miłości i zachwytu. – Razem z odegnanymi diabłami opuszczają nas nasze anioły. 14 TRUD ISTNIENIA Kazimierz Dąbrowski kończy swoją mądrą książkę Trud istnienia sprecyzowaniem formuły rozwoju: „Skąd i dokąd idziemy”. – A w tym właśnie cała trudność, że nie wiadomo ani skąd, ani dokąd. Gdyby świadoma wiedza o tym miała być niezbędnym warunkiem dalszego rozwoju, to by znaczyło, że jestem beznadziejnie skazana na nieodwołalny, wieczny niedorozwój. Jednak mimo kompletnego braku wiedzy o tym skąd wyszliśmy i dokąd zmierzamy, coś się we mnie nieustannie dokonuje i przeobraża. Jest to jednak proces spontaniczny, nie ma w nim żadnej mojej świadomej inspiracji, żadnego zmierzania do celu, do określonego ideału stawania się. Bodźce tego procesu rodzą się gdzieś poza zasięgiem świadomej kontroli. Staję się, chociaż nie wiem kim i jaki ma być kres tego stawania się i czy w ogóle taki kres jest przewidziany. To wszystko dzieje się jakby poza mną, chociaż mnie dotyczy. Nie miałabym odwagi tak dalece zaufać własnemu rozeznaniu, żeby akceptować jakiś ideał, wzór wart naśladowania lub cel, któremu trzeba by podporządkować wszystko inne. – Tyle ich już było i wszystkie wyzwalały jednakową zawziętość i nietolerancję, powodowały akty niepotrzebnego, żałosnego bohaterstwa i nieprzejednanego okrucieństwa. Czytałam Pokój wśród wojny Miguela de Unamuno. Można się przerazić tą niszczycielską siłą, jaka tkwi w ideałach, zwłaszcza wtedy, gdy są niezachwiane i żarliwie wyznawane. Uczestniczymy zapewne w jakimś porządku istnienia, ale to, że podlegamy jego prawidłowościom, jest już tylko domysłem. Zaraz poza zasięgiem tego domysłu rozciąga się otchłań niewiedzy, wątpliwości i niepewności. Czy są to prawidłowości natury psychicznej, czy społeczno-historycznej? Czy może wiążą się z kategoriami czasu i trwania, są jego stopniową aktualizacją, narzucającą nam wszystko, co się ma dokonać z nieodwracalną koniecznością? Niekiedy znów popłoch budzi myśl, że domysły o istnieniu jakiegokolwiek porządku i prawidłowości są złudzeniem i że wśród powszechnego, indeterministycznego chaosu tyle tylko może objawić się i wyniknąć, na ile pomysłowości i inicjatywy sami potrafimy się zdobyć. Że martwą statyczność rzeczywistości może wprawić w ruch tylko siła wyobraźni, trud zmagania się i dążenia. I że słabość i poddanie udaremniają potencjalne bogactwo mijających dni i lat. O ile więc kontemplacyjny, bierny stosunek do życia, spokój i brak zacietrzewienia są cnotami, jeżeli przyjąć założenie o istnieniu „porządku i prawidłowości”, aktualizujących się z nieuchronną koniecznością, to domysł bezprzyczynowości odwraca kierunek powinności, zmienia znaki przy nazwach win i zasług. Wtedy kontemplacyjność i amor fati okazują się największą winą, błędem, grzechem zaniechań, odbierających życiu jego jedyną szansę dokonania się. Pozostając jednak w stanie niewiedzy o tym, w jakim porządku się uczestniczy, trudno zdobyć się na wybór i surowe podporządkowanie się jakimkolwiek zaleceniom czy rygorom. Jeżeli słuszny jest domysł bezprzyczynowości, to płynąc bez busoli i steru ryzykuje się wtedy jedynie pustkę i jałowość własnej biografii. Akceptując zaś ufnie zalecenia nietrafnie ukierunkowanej aktywności, ryzykuje się nie tylko własną katastrofę, ale i totalną kraksę. Ale ignorując zalecenia trafne, można się łatwo sprzeniewierzyć ludziom. W tym ostatnim bowiem przypadku, najwyższym obowiązkiem człowieka współczesnego wydaje się być kontestacja. Podczas gdy bierność to wina tchórzostwa, lenistwa, braku wyobraźni i inicjatywy, wina poddania się panującym złym konwencjom myślenia i postępowania, akceptowania fałszywych szablonów życia. – Jeżeli natomiast życie jest nieuchronnym urzeczywistnianiem się losu, aktualizacją czasu, który tylko ludzka wyobraźnia nazywa przyszłością, to i tak wszelka inicjatywa nietrafna okaże się daremną, a trafna – nieuniknioną. W naszej trudnej nad miarę teraźniejszości nie ma nic na tyle jednoznacznego, co można by wykorzystać jako uzasadnienie przy wyborze celu działania lub ideału stawania się. Pozo- 15 staje tylko zdać się na te niejasne odczucia, o których też nie bardzo wiadomo, skąd się w nas biorą. Czy są imperatywem moralnym, równie pewnym i doniosłym jak niebo gwiaździste nad nami, czy też wyrazem pierwotnym tropizmów, wspólnych z amebą. Mimo mnogości socjologów, historiozofów i ideologów, współcześni pielgrzymi zostali pozbawieni nie tylko swojej Mekki ale nawet zaufania do poczucia rzeczywistości, niewątpliwego rozeznania i zdrowego rozsądku. Zagubili się we własnej sytuacji tak dalece, że nie ufają normom, ideałom, obowiązkom, a nawet i własne dążenia traktują podejrzliwie. Nie wiadomo bowiem nigdy czy to, do czego dążą, jest rzeczywiście tym, czego naprawdę chcą. Jakimikolwiek są prawidłowości, którym podlegają losy ludzi i los świata, to mimo całej naszej uczoności pozostają w sferze domysłów, kontrowersyjnych opinii, sprzecznych hipotez, a szaremu człowiekowi nie pozostaje nic innego jak odkurzyć proste środki pionierów zdobywających nowe światy i szukać swojej drogi, wytężając słuch i węch, wyławiając z groźnej dżungli nowoczesnego świata wrażenia autentycznie przekonujące. Nie dać się zwieść dezinformacji, fałszywym komentarzom, nietrafnym interpretacjom! Jak ślepiec kijem szuka drogi, tak człowiek współczesny musi zdać się na swoje pierwotne, najprostsze odczucia. Nie wzbraniać sobie zakazanej pogardy, przyznać się do potępionej surowo tęsknoty. Może w tej demistyfikacji uznanych schematów i powinności ujawniłaby się jakaś nie przeczuwana prawda o nas samych i o naszym losie. Tak właśnie po omacku szuka drogi kontestująca młodzież. Chcą odnaleźć to, co tak nieprecyzyjnie i trochę sentymentalnie nazywa się – dobrem. Może przeczuwają, że aby znaleźć DOBRO, trzeba przedtem cały świat odkryć na nowo. Zetrzeć obowiązujące dotychczas nazwy rzeczy i wartości jak źle zapisaną tablicę, zacząć inaczej myśleć, inaczej pragnąć, inaczej oceniać. 1 znaleźć jakąś nową, lepszą nazwę dla Ziemi. A nas samych zakwalifikować trafniej – na miarę naszych rzeczywistych możliwości, a nie na miarę naszej pychy. * * * Śmierć wydaje się być jakąś niekonsekwencją, czymś paradoksalnie niezgodnym z zasadą życia jako trwania. Tkwi w niej sprzeczność, której sens trudno jednak uchwycić rozumowo i pojąć, wiedząc tak niewiele o życiu, któremu się ona przeciwstawia. Ta sprzeczność nie jest wynikiem rozumowania, to raczej bardzo nieokreślone, nieuchwytne wrażenie. To wszystko, co ujmujemy w bezpośrednim doświadczeniu, nie obejmuje przecież sensu śmierci i nie wyczerpuje całego jej znaczenia. Traktując umieranie w sposób potoczny, jako coś pozytywnego, jako zjawisko zakończenia życia, ulegamy sugestii rzeczownikowego brzmienia nazwy „śmierć”, tracąc od razu możność uchwycenia jej istotnej treści. Tak jak nie ma szansy udzielenia dobrej odpowiedzi na źle postawione pytanie. Ta rzeczownikowa sugestia narzuca wyobrażenie, że śmierć to „coś”, co jest rozpoczęciem niczego, aktem inicjującym zaprzestanie, wydarzeniem otwierającym przerwę w trwaniu, momentem będącym zakończeniem wszelkiego czasu. Przy takim pojmowaniu śmierci coś istotnego zostaje pominięte, jakieś jeszcze inne jej znaczenie umyka rozumieniu, cały problem zostaje uchylony w tej konwencji myślenia nie zostanie nigdy rozwiązany. – I znów wrażenie: śmierć jako funkcja albo element, jedno z ogniw łańcucha nieznanych zdarzeń. Jego wyjaśnienie jest do odnalezienia w ramach struktury szerszej niż życie takie, jakim się je widzi w powszechnym doświadczeniu. Potem narzuca się inne wrażenie, wrażenie udziału – znów niejasne, niekonkretne, bo nie sposób iść choćby o krok dalej i nawet najbardziej hipotetycznie i nieobowiązująco dodać: „udziału – czego? i w czym?” Więc znów powrót do potocznego wyobrażenia śmierci jako prostego zaprzestania. I ponownie nieodparte wrażenie sprzeczności w stosunku do narzucającego się trwania. – Myśl, płynąc utartym nurtem, coś pomija, coś się wymyka rozumieniu, wyobraźnię fascynuje domysł, docierający spoza kręgu wyobraźni. 16 * * * Po kilku miesiącach przeczytałam ponownie książkę K.G. Junga Psychologia i religia, a dla uzupełnienia informacji, krytyczne opracowanie Jolande Jacobi. Przy pierwszym czytaniu cała koncepcja Junga wydała mi się fascynująca. Potwierdziła wiele osobistych doświadczeń, dawała podstawę do ich uporządkowania i stwarzała szansę uzyskania odpowiedzi na liczne pytania i wątpliwości. Zdawało mi się , że idąc śladem przeżywania własnego „ja”, docieram do ostatecznych, oszałamiających rozwiązań. A teraz, po powtórnym jej przeczytaniu i po przeczytaniu relacji Jolande Jacobi, czuję się tą jungowską wizją przytłoczona i zgnębiona. Zawieszona nad otchłanią zbiorowej nieświadomości żyję pod wrażeniem jakiegoś koszmaru, zdaje mi się, że zostałam pozbawiona czegoś bardzo ważnego i cennego. – Straciłam moją indywidualną odrębność i niepowtarzalność. Ta koncepcja rzeczywistości odbiera mi poczucie autonomii własnego istnienia, pozbawia prawa do autentycznej samotności. Nie może być mowy ani o samotności, ani o autonomii jednostki, jeżeli jesteśmy czymś w rodzaju bąbelków na powierzchni wielkiej wody. Samotność i izolacja okazują się tylko pozorem, iluzją, a faktem jest nieuniknione uczestniczenie, zależność i podporządkowanie. Trwa nieuchronne, nie kończące się sprzęgnięcie z czymś niepojętym, z nieznanym porządkiem, spełniającym się niezależnie ode mnie i poza mną. Czy można to uznać za jakiś nie przeczuwany, olśniewający przywilej, czy za tragiczne zniewolenie? Teoria zbiorowej nieświadomości i archetypów pozbawia mnie siebie. Moje myśli nie są moimi własnymi myślami, to co przeżywam, to tylko powielone archetypy. Kształt mojej osobowości ma w sobie tyle autentyzmu co kształt wody, wypełniającej płynące na rzece gliniane naczynie. Gdy naczynie pęknie i rozpadnie się, osiągnę jedność z całą wodą w rzece. I to będzie moje „zbawienie”. Jacobi pisze ponadto, że iluminacja, jako warunek wstępny zbawienia, bywa udziałem jedynie bardzo nielicznych. – A co wobec tego z tymi pozostałymi? Czy mają oni być tylko „odpadami” duchowych procesów? Czy procesy te, zmierzające do nie znanych, mistycznych celów, tolerują i akceptują ich bezcelową szarpaninę, ich cierpienia i klęski – zupełnie jałowe, do niczego nieprzydatne, nie dość doskonałe, aby włączone w misterium stawania się Boga mogły wreszcie uzyskać usprawiedliwienie i ukojenie? A zwierzęta? Jakie miałoby być dla nich miejsce w tym jungowskim, mistycznym porządku? Jakie zadośćuczynienie za te wszystkie żywoty wypełnione bólem, głodem, strachem i kończące się bezradnym umieraniem? Jak możliwe jest osiąganie szczęścia zbawienia, gdy wiadomo, że nie można ocalić wszystkich? Jeżeli zbawieni byliby skłonni pogodzić się z potępieńczym losem tych innych, to czyż można traktować zaszczyt, który ich spotyka, jako wyróżnienie najgodniejszych? Jakże przyjąć te jungowskie zalecenia o spokoju i zobojętnieniu? – Pełne rozpaczy i udręki pamiętanie o tym wszystkim, co złego dzieje się na świecie, to jedyna dostępna mi forma protestu. Gdybym się wyciszyła i zobojętniała, to miałabym wrażenie, że wyrażam bierną zgodę na każde cudze zło i cierpienie. Popadając w stan uspokojenia i zobojętnienia, pozwoliłabym sobie zapomnieć o wszystkich krzywdach i niedolach, które w tej właśnie chwili spotykają innych. Taki spokój to jakby pogodzenie się z rozpaczą nieuleczalnie chorych ludzi i ze smutkiem niekochanych dzieci, ze strachem i bólem doświadczalnych zwierząt i wleczonych do rzeźni krów, z niedolą bezdomnych kotów i przerażeniem zgubionych psów, z bezradnością ludzi dobrych i bezkarnością nikczemnych, z perfidią okrutników i niedołęstwem spieszących z pomocą. – Napięcie i niepokój to jakby moja prywatna manifestacja protestacyjna przeciwko Bogu, którego ostatnio podejrzewam o wszystko co najgorsze. 17 * * * Kto wymyślił nasz świat? Kto wymyślił tę upiorną amfiteatralną strukturę życia, w której każdy organizm żywi się innymi organizmami, sam będąc nieuchronnie skazany na podobny los co jego ofiary? Kim jest ten kosmiczny projektant, który tak pomysłowo i oszczędnie zaplanował biosferę naszej planety jako gigantyczne, żywe perpetuum mobile? Kto z chłodną bezwzględnością wliczył w koszty swojego dzieła powtarzający się bez końca ból i strach ściganych i pożeranych i przystał na trwającą nieustannie hańbę zabójców? Kto arbitralnym narzuceniem programu genetycznego tak ograniczył ich zdolność rozeznania w tym co dobre, a co złe, że potrafią nawet chełpić się dużą ilością dościgniętych ofiar, zdartych z nich skór i pożartych ciał? Kto zagląda przez otwory „czarnych dziur”, aby sprawdzać, jak mu się rozwija ta eksperymentalna hodowla i snuje uczone domysły, co z tego doświadczenia może w końcu wyniknąć? Kimkolwiek jest, to ciekawe czy mógł przewidzieć, że najbardziej dociekliwe i przedsiębiorcze, a jednocześnie najżarłoczniejsze w tej hodowli istoty dwunożne, nie tylko akceptują narzucony im koszmarny bio-układ, ale że usytuują się w tej totalnej jatce z zadziwiającą jak na homo sapiens i homo moralis – skwapliwością, a perspektywę swojej dumnej, ludzkiej przyszłości utożsamią z coraz obfitszym uczestniczeniem w krwawym życiu? A może nawet kosmicznego projektanta zaskoczył fakt, że ludzie nie podjęli radykalnej próby wykorzystania potężnych możliwości „półtorakilowego cudu” zamkniętego w swoich czaszkach, aby znaleźć sposób uwolnienia się i wymanewrowania z tego planetarnego kołowrotu? Że właśnie odwrotnie, geniuszu swoich szarych komórek używają dla wymyślenia coraz skuteczniejszych metod polowania. Czy spodziewał się, że na pewnym etapie swego rozwoju nawet zaczną odtwarzać wyrafinowane mechanizmy ziemskiego bio-układu i dla celów spożywczych i doświadczalnych będą organizować kameralne konstrukcje udręki na obraz i podobieństwo tej, w której uczestniczą? Że dla istot czworonożnych zaprojektują własnego już pomysłu struktury gehenny. A może ten eksperyment kosmiczny to miał być test na ludzkość? Może celem jego było sprawdzenie jak zareaguje istota obdarzona moralną wrażliwością i wyobraźnią, gdy zostanie postawiona w sytuacji zdolnej wstrząsnąć wyobraźnią i porazić wrażliwość? Czy przystosuje się do niej mimo wszystko, zadając gwałt swym uczuciom, czy też, wbrew uznanym za nieodwracalne realiom własnej egzystencji, wbrew rozsądkowi a nawet wbrew nadziei na zmianę i poprawę – zakwestionuje ją i odrzuci? Może ludzka akceptacja planetarnego bio-układu, a potem jego hodowlane i doświadczalne powielanie poinformowały eksperymentatora o tym, jak myśli i co czuje człowiek, i na co go stać, a na co nie stać? Kim zaś może być sam eksperymentator? Czy takiej właśnie reakcji sobie życzył i takiej oczekiwał? Czy właśnie chodziło mu o to, aby wyhodować istoty inteligentne ale bezwzględne i krwiożercze, potrzebne mu do jakichś dalszych, nie znanych celów? Czy może, odwrotnie, zawiedziony i strwożony wynikiem swego doświadczenia, zastanawia się teraz jak odwrócić skutki sprowokowanego przez siebie koszmaru? Albo rozważa trudną decyzję, aby całą tę przerażającą hodowlę zlikwidować i zniszczyć, i zacząć wszystko jeszcze raz od początku – zupełnie inaczej? * * * Gdy w poszukiwaniu źródeł zła i cierpienia dokonuje się obserwacji i zachowań niektórych organizmów i struktur biologicznych naszej planety, nasuwają się pewne ponure domysły per analogiam. Na przykład ten słynny przypadek modliszki, która nie wiadomo dlaczego po zapłodnieniu odgryza głowę samcowi, w zestawieniu z faktem, że w pewnym brytyjskim 18 ośrodku naukowym zajmującym się eksperymentami w zakresie transplantacji, niektórzy spośród pracowników robili w wolnych chwilach takie różne przeszczepy „żartobliwe”, bez żadnego celu poznawczego, a tylko dla dowcipu, dla zabawy, aby rozproszyć nudę i rozśmieszyć kolegów. Na przykład przeszczepiali owcom narządy rodne na głowę. I wtedy przychodzi na myśl koszmarne podejrzenie czy może i modliszkę też wymyślił i skonstruował jakiś domorosły, kosmiczny eksperymentator w chwili dobrego humoru, aby zabawić kolegów i zaskoczyć ich niesamowitym pomysłem? – A może i ludzi wymyślono i utworzono w podobnych okolicznościach, i z takich samych przyczyn? Niektóre okrutne reakcje i zachowania ludzkie wydają się jakby sztucznie wrastały w naturalną substancję człowieczeństwa, jak rakowate tkanki transplantowane doświadczalnym szczurom. Z niepojętych przyczyn ludzie uważają masowe mordowanie się nawzajem jako kulminacyjne momenty swojej historii, jako wydarzenia pełne patosu, eksplozje bohaterstwa i powód do chwały. – Może skłonności do takich zachowań i takiego ich oceniania też są skutkiem uciesznego figla jakiegoś swawolnego demiurga? Ostatnio słyszy się o nowych naukowych próbach zmierzających do wykorzystywania żywej plazmy w udoskonalonych procesach technologicznych. I znów przychodzi do głowy dramatyczny domysł, że może ktoś wymyślił to już wcześniej, znacznie wcześniej niż sięga ludzka pamięć i wyobraźnia. Budzi się podejrzenie, czy na przykład cała ziemska flora i fauna nie spełnia w szerszym kontekście kosmicznym roli gigantycznego biogeneratora. Może w jego funkcjonowaniu plazma wszystkich ziemskich organizmów jest odradzającym się nieprzerwanie źródłem bioenergii zasilającej jakieś urządzenie techniczne spoza zasięgu ludzkiej cywilizacji? I może najwięcej tej bioenergii emituje każdy organizm w momencie śmierci? Obracając się w konwencji tego domysłu można sądzić, że kosmiczni technolodzy zaprogramowali całą strukturę biosfery naszej planety jako gigantyczny amfiteatr wzajemnego zjadania. Potężnymi mechanizmami zabezpieczającymi trwałość egzystencji biologicznej uczynili głód i popęd płciowy, wspierając je nieodpartą potrzebą ich zaspokajania oraz przyjemnymi doznaniami towarzyszącymi temu zaspokajaniu. Natomiast brak pokarmu lub możliwości kontaktu seksualnego został zrepresjonowany nieznośną udręką. W sferę najgłębszej usłużności dla mechanizmu biogeneratora wciąga więc uleganie urokom rozkoszy kulinarnych i atrakcyjności seksu, podczas gdy stosowanie takich technik ascetycznych jak post i wstrzemięźliwość płciowa ujawnia częstokroć pewne pozawegetatywne właściwości człowieka, co pozwala mieć nadzieję, że naprawdę to jesteśmy czymś wspanialszym i bogatszym, i dostojniejszym niż „opakowanie” dla przewodu pokarmowego i układu rozrodczego. Technolodzy zastosowali też niezawodne mechanizmy ochronne zapobiegające wyginięciu gatunków na skutek całkowitego bycia zjedzonym przez któryś z gatunków nadrzędnych. Tymi mechanizmami są trwoga i ból. One wymuszają zachowania chroniące przed napastnikami możliwie najskuteczniej. I dlatego trwają w nieustannym bólu i trwodze, które wprawdzie zabezpieczają gatunki przed zagładą, ale kosztami przerażenia i cierpienia obciążają jednostki. W celu dalszego podniesienia wydajności biogeneratora kosmiczni technolodzy wydają się stosować inne jeszcze, dodatkowe środki. – W pewnym momencie ludzkich dziejów, zapewne przed wieloma tysiącami lub nawet milionami lat, pojawili się w różnych zamieszkanych miejscach Ziemi potężni „bogowie”. Jak donoszą najstarsze kroniki świętych ksiąg, „bogowie” ci uczyli Ziemian nie znanych im dotąd zwyczajów i zachowań. Porażając swoją niewyobrażalną przewagą techniczną, narzucili im między innymi obyczaj składania krwawych ofiar jako obowiązek religijny. Nie zważali przy tym, że w ten sposób inicjują stopniową degenerację gatunku roślinożernych hominidów. Ludzie, wdrożeni w tym czasie do jadania mięsa, zaczęli coraz bardziej ulegać jego afrodyzjakalnemu działaniu, co wpłynęło na podniesienie rozrodczości i lawinowy przyrost liczby ludzi na świecie. Przyjmowanie wraz z 19 mięsem dodatkowych dawek adrenaliny wzmagało jednocześnie ludzką agresywność. W ten sposób technolodzy osiągnęli podwójną korzyść: obyczaj zabijania zwierząt, aby zjadać ich mięso, spowodował eksplozję demograficzną, a równolegle wyzwalał inspirację do tego, aby się nawzajem zabijać. Obecnie obserwujemy kolejny efekt ówczesnego pomysłu technologów, jakim jest dziesiątkowanie ludzi przez nie znane przedtem choroby zwyrodnieniowe. A także funkcjonowanie współczesnych fabrycznych hodowli i rzeźni, gdzie ginie rocznie 20 miliardów zwierząt. Śmierć zbiera obfite żniwo, biogenerator działa coraz wydajniej. Mądrzy technolodzy, wprowadzając swój zamysł, widzieli, że w procesie trawienia mięsa wytwarzają się substancje powodujące nałogowe uzależnienie, co udaremniało możliwość zaprzestania jego jedzenia. – W ten sposób powstał samonapędzający się system produkcji ogromnych, dodatkowych ilości bioenergii, ponieważ ludzie pogrążeni w nałogu starają się odtąd wynajdować pseudoracjonalne argumenty na poparcie słuszności i godziwości swego łaknienia. Szczególną dbałość o wynajdowanie i lansowanie takich argumentów przejawiają ci, którzy w obszarze produkcji i konsumpcji mięsa wykreowali sobie korzystną pozycję społeczną oraz ci, którym przysparza to znacznych zysków. To znaczy w dawnych czasach kapłani, a obecnie hodowcy, handlarze i profesjonalni apologeci. – Wszystko to razem tworzy jakby obraz piekła, gdzie potępieńcy sami nieustannie dokładają paliwa pod kotły ze smołą, w której się potem smażą. Może także przez technologów inspirowane były starożytne kulty falliczne. Na to pochodzenie wskazuje ich religijny wymiar. W taktyce technologów spełniały zapewne rolę instrumentu dalszego podnoszenia rozrodczości jako zjawiska równie skutecznego, co składania krwawych ofiar. Im więcej bowiem narodzin, tym więcej pożądanych, energogennych zgonów. W razie dodatkowego, pilnego zapotrzebowania na bioenergię Ziemianie ulegają gwałtownym epidemiom chorób zakaźnych, albo z jakichś niewiarygodnie absurdalnych przyczyn wybuchają długoletnie, krwawe wojny. Podobnie czynią ludzie, gdy dla podniesienia wydajności swoich hodowli zwierząt realizują pomysły i stosują środki równie rewelacyjne i skuteczne, a jednocześnie nie mniej brutalne i bezwzględne. Aby stymulować agresję wewnątrzgatunkową, konstruktorzy wprowadzili zasadę organizowania ludzkich społeczności jako wspólnot zantagonizowanych zróżnicowaniem narodowościowym, rasowym i religijnym. Te właśnie makro- i mikrowspólnoty, wokół których koncentruje się większość najsilniejszych więzi emocjonalnych oraz form najgłębszego zaangażowania i najbardziej patetycznych wartości ludzkich, świadczą o tym, że konstruktorzy, będący animatorami biologicznych i społecznych struktur na Ziemi, są nie tylko znakomitymi technologami, ale również wybitnymi znawcami psychologii. I o tym, że swoją wiedzę i umiejętności w tym zakresie wykorzystują przeciwko ludziom i Ziemi z perfidią nie ograniczoną żadnymi względami. – Do kogo więc mielibyśmy się modlić o ratunek, jeżeli jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo zimnych, bezwzględnych technologów, przystosowani genetycznie do realizowania ich drapieżnych celów? Życie ludzi na Ziemi wydaje się być jednak przedmiotem zainteresowania i troski nie tylko owych konstruktorów. O istnieniu w kosmosie innych jeszcze sił świadczy przyjście i dzieło nauk udzielanych przez Chrystusa i Buddę. Jednak w różnorodnych formach udostępniania i rozpowszechniania tych nauk łatwo znaleźć bardzo silne ślady sugestii konstruktorów. Są one szczególnie widoczne w niepojętym wyolbrzymianiu zaleceń i pouczeń o znaczeniu drugorzędnym i znikomym, a wyciszaniu i ograniczaniu przekazywania tych najdonioślejszych, mających decydujące znaczenie dla ludzkich losów. A przecież to one właśnie zmierzają wyraźnie do eliminowania z życia ludzi czynników stymulujących działanie biogeneratora, to znaczy antagonizmów, przemocy, konfliktów, agresji, zabijania. 20 Historia ostatnich dwudziestu stuleci świadczy wyraźnie o tym, że gest wyciągniętej do nas pomocnej ręki został kompletnie zignorowany, jego wymowa wypaczona interpretacją zasugerowaną przez technologów, a prawdziwy jego sens i znaczenie dotarły tylko do niewielu. Kształt współczesnej cywilizacji jest świadectwem nieprzerwanego, skrupulatnego wdrażania inspiracji technologów. Na skutek tej gorliwości i skrupulatności Ziemia ulega przerażającej degradacji i zapewne wkrótce stanie się kosmicznym wrakiem, planetą wyeksploatowaną i martwą. A kosmiczni technolodzy znajdą sobie inne ciało niebieskie dla zainstalowania nowego biogeneratora. * * * Wśród organicznych układów ludzkiego ciała układ rozrodczy spełnia rolę wyjątkową w porównaniu z takimi na przykład układami jak krwionośny, oddechowy czy wydalniczy. Bowiem oprócz rozradzania, które jest właściwe dla biologicznego organizmu indywidualnego, odgrywa także doniosłą rolę w kształtowaniu się i funkcjonowaniu całej psychicznej sfery osobowości człowieka, a ponadto całej sfery obyczajowości i kultury społeczeństwa. Każdej wspólnocie ludzkiej narzuca arbitralnie kondycję o dominującym charakterze prokreacyjnym. Obecność i oddziaływanie genów płciowych w organizmie ludzkim decyduje nie tylko o zjawiskach rozmnażania, lecz organizuje również cały system psychospołeczny, wszechstronnie i głęboko kreuje szeroką gamę emocji, inscenizuje treści wyobrażeń, prowokuje różne reakcje i oczekiwania oraz sam sposób pojmowania miłości jako erotycznej fascynacji. Wyznacza też jednoznacznie podstawowy program życiowy, określa związane z nim aspiracje i ambicje oraz sposoby zachowań mające umożliwić realizację tych aspiracji. Szczególnie agresywny jest ten wpływ na sferę aksjologiczną, bo jednoznacznie wyzwala kryteria wartościowania – kształtuje oceny, a w ten sposób określa rozumienie i ukierunkowanie wartości emocjonalnych. W ten sposób ogranicza i wyjaławia inne możliwości, bogate zasoby myślenia, doznań, ambicji i oczekiwań. Narzucając w ten sposób ludzkiej populacji kondycję o dominującym charakterze prokreacyjnym, prowokuje jej podobieństwo do hodowlanej niewoli. W kulturze podlegającej dominacji prokreacyjnej miłość jawi się nie tylko jako fascynacja erotyczna, ale również jako przywiązanie, przywiązanie do dzieci i partnera, a sukces miłości utożsamiany jest z trwałym ich posiadaniem. Podczas gdy miłość uwolniona z tej prokreacyjnej dyktatury ujawnia się jako zwykła dobroć dla wszystkich. Pod przemożną dominacją impetu prokreacyjnego pozostają różne dziedziny życia, poważne i drobne. Już nawet teksty lekkich, rozrywkowych piosenek są w całości wypełnione repertuarem sentymentalnym, podobnie jak scenariusze filmowe, powieści i nawet poważne dramaty. Klimat ten panuje nie tylko w sztuce lecz i w codziennym obyczaju, przenika do zabaw, towarzyskich rozmów i rozrywek. Życiowe sukcesy zwane happy endem oraz rozczarowania, tragedie i bolesne zawody, wyrażające się na przykład w słowach poety „smutna jest dusza moja aż do śmierci”, są nasączone atmosferą płci. Sposób pojmowania celu życia i treści upragnionego szczęścia łączą się nierozerwalnie z różnymi etapami realizowania zdarzeń prokreacyjnych. Biologiczny fakt dominacji znaczenia hormonów płciowych w organizmie ludzkim zagarnia całą sferę kultury i psychologii, ludzkich doznań, podporządkowując je myśleniu, wrażeniom, planowaniu i przewidywaniu, obawom lub nadziei i nieustannym oczekiwaniom seksualnego spełnienia jako synonimu osiągnięcia życiowego optimum. Ta sytuacja dominowania hormonów rozrodczych w ludzkim organizmie ingeruje we wszystkie dziedziny życia ludzkiego. Inicjuje programy biografii indywidualnej i aktywności zbiorowej, kojarzy się jednoznacznie z osiągnięciem i sukcesem lub klęską i zawodem, szczęściem lub tragedią i cierpieniem. Organizuje kierunek myślenia i prowokuje sposoby 21 zachowania ujętego w społecznie przyjętych formach. – Społeczeństwu ludzkiemu narzuca zasady bytowania hodowlanego. – Bo przecież tyle można przeżywać i realizować innych jeszcze zjawisk psychicznych i kulturowych, różnorodnych i bogatych, chociaż nie splecionych z tą sferą życia, a których populacje ludzkie zostają arbitralnie, właściwie prawie mechanicznie, pozbawione i utrzymywane w stanie permanentnej gotowości do rozrodu. To prokreacyjne uwarunkowanie wymusza bezwzględną konieczność genetycznego trwania – trwania w postaci kolejnych faz pokoleniowych. Jej przestrzeganie jest obdarzone wrażeniem spełnienia i uwznioślenia, a zaniechanie obciążone cierpieniem, nieszczęściem i poczuciem winy. Fazy następujących po sobie pokoleń wyznaczają horyzont oczekiwanych przemian, nie wyzwalają zaś innej ciekawości ani nadziei. Populacje są zubożone i ograniczone emocjonalnie i mentalnie. Każda z nich ulegle, kornie i nierozważnie rodzi kolejne nowe generacje i tym jest usatysfakcjonowana. Dominacja prokreacyjnego uwarunkowania udaremnia narodziny Marzeń. – To wtargniecie klimatu sfery prokreacyjnej w ludzki organizm, w ludzką osobowość i w całą kulturę humanistyczną można by właściwie uznać za akt brutalnej agresji ze strony kreatorów i technologów, ustanawiających formy funkcjonowania w ziemskiej biocenozie. Prowokuje ona bowiem bezwzględną ingerencję we wszystkie sfery ludzkiego życia. – Ale można by tę sprawę potraktować również bardziej wyrozumiale i wysunąć domysł, że ta prokreacyjna niewola jest bezpośrednio związana z istniejącym aktualnie etapem ludzkiej ewolucji humanistycznej. Niewykluczone bowiem, że na tym właśnie poziomie zaawansowania życia ludzkiej populacji, tak bliskim kondycji innych ssaków, płeć i macierzyństwo są niezbędnymi formami inkubacji naszego gatunku do stopniowego dojrzewania i wylęgania się ku prawdziwie ludzkiej, boskiej miłości, tej miłości autentycznej, którą jest po prostu dobroć. * * * Kto nas wymyślił? Kto wymyślił tę ciżbę biednych, złych i głupich, kłębiącą się od tysiącleci przez pokolenia w nieodpartej potrzebie realizowania wrodzonych programów zachowań – prokreacji, naśladowania i zaspokajania ciekawości? Dlaczego zachodzi taka rażąca, jaskrawa dysproporcja między precyzją i kunsztownością struktury ludzkiego organizmu, jego układu nerwowego, niewyobrażalnymi możliwościami mózgu i wrażliwością receptorów a sposobem ich wykorzystywania w codziennym życiu, ograniczonym, jednostajnym, prymitywnym, prawie zwierzęcym? – Jakby jakiś prostak używał bezcennych, złotem tkanym gobelinów do wycierania brudnej podłogi! Gdzie tkwi błąd, w którym miejscu zawiodła logika ewolucji? Może uczestniczymy w jakimś źle zaprogramowanym, bezlitosnym widowisku kosmicznym? Może jesteśmy aktorami przedstawienia w teatrze, gdzie zaciął się mechanizm opuszczający kurtynę między kolejnymi aktami? – Słuchanie mistrzów zagłusza te ponure podejrzenia, pociesza biednych, a głupim daje wrażenie, że są mądrzy. Tylko źli się nie zmieniają, pozostają wciąż tacy sami. * * * Mistrz siedzi w środku, uśmiecha się łagodnie, wie wszystko. Oddany mu wyznawca nie pozwala już sobie na samodzielne poszukiwania, uznawałby to bowiem za nielojalność w stosunku do mądrego, dobrego mistrza, któremu ufa bezgranicznie. Mistrz również nie pozwala sobie na dalsze samodzielne poszukiwania w obawie, że mógłby dojść do rozwiązań niezgodnych ze swoimi poprzednimi pouczeniami i zawieść w ten sposób zaufanie wyznaw- 22 cy. I to zarówno wtedy, gdyby mu swoje nowe odkrycia udostępnił jak i wtedy, gdyby je przed nim ukrył i zataił. Mistrza i wyznawcę sprzęga więź wierności, lojalności, zaufania i posłuszeństwa. Obaj są psychicznie obezwładnieni najszczytniejszymi wartościami, jakich się ludzkość dotychczas dorobiła. Układ ten nieruchomieje zalany patosem jak lawą. U obydwóch zostają wygaszone procesy indywidualnego, duchowego rozwoju i stawania się. W rezultacie zarówno mistrzowie jak i wyznawcy są jak ludzkie atrapy powielane na tej samej sztancy w olbrzymich nakładach, a ich własna, niepowtarzalna postać nigdy nie zostaje zaktualizowana ani ujawniona. Ich osobowość spętana dogmatami zostaje porzucona na drodze do samorealizacji jak głodny żebrak, który już nie szuka chleba i nie puka do żadnych drzwi, za którymi spodziewałby się go znaleźć. Trwa w tym niezaspokojonym łaknieniu, nie ośmielając się jednak dalej szukać, kołatać i prosić, aby nie zawieść mistrza i współwyznawców. Etos pozostający pod wpływem układu „mistrz – wyznawca” od niepamiętnych czasów obciąża haraczem winy wszelkie próby indywidualnej niezależności i samodzielnych poszukiwań. Każde dążenie do samorealizacji zostaje niezmiennie piętnowane jako odszczepieństwo. W rezultacie ludzie szukają swojej chluby nie w indywidualnym rozwoju, a tylko w dokładności naśladowania. Górną granicę ich indywidualnego wzrostu wyznacza dogmat, który już ze swej natury nie podlega zmianom. I chociaż każdy krok do przodu wymaga zmiany, a rozwój nie może się odbywać bez przeobrażeń, to udaremniająca ten proces wierność ortodoksji uznawana jest powszechnie za naczelną cnotę. – Na próżno więc od tysiącleci ciżby biednych, złych i głupich żebrzą o zmiłowanie we wszystkich świątyniach świata! Uwikłani we własne najszczytniejsze cnoty sami siebie dławią każdym poruszeniem ku ocaleniu. * * * Uporanie się z ogromnymi problemami egzystencjalnymi i moralnymi, które stają przed każdym i których nie sposób zignorować, zostaje znacznie ułatwione akceptowaniem pewnych wyjaśnień dogmatycznych. Nic bowiem prostszego niż odwołać się do treści jakiegoś fragmentu odpowiedniego uczonego pisma i w ten sposób problem „rozwiązać”. Ale każdy dogmat, nawet gdyby był obiektywnie najtrafniejszy, jest jak kłoda leżąca w poprzek drogi samodzielnych poszukiwań i indywidualnego rozwoju. Zwłaszcza że dogmatyczne ustalenia, po które się wtedy sięga, nie bywają dostępne pojedynczo i osobno – najczęściej wolno je przejmować tylko w kompletach. I to się nazywa ortodoksja. Jest ona formą umysłowego zaangażowania o tyle zobowiązującą, że zakłada akceptację nie tylko dogmatu, który rozwiązuje określony problem, ale jednocześnie wielu innych. Wymaga ponadto stałej gotowości afirmowania tych wszystkich ustaleń, które zostaną dokonane w przyszłości w ramach owej ortodoksji. Udzielając wyjaśnień, zobowiązuje jednocześnie do traktowania ich odtąd jako jedynie słuszne. Odmowa uznawana jest za nielojalność lub nawet herezję. Przystanie na takie warunki blokuje dalszą penetrację świata, paraliżuje dynamizm odkrywania jego tajemnic. Zamyka drogę do dalszych samodzielnych poszukiwań. I prosić już wtedy nie ma o co. Traci się też z oczu drzwi, do których można by kołatać. * * * Od setek lat człowiek Zachodu ogłupiony jest przekonaniem o swojej rozumności. Jakkolwiek potrafi niejednokrotnie wątpić w to, czy w ogóle sam istnieje i czy istnieje postrzegana przez niego rzeczywistość, to tego, że ma rozum, jest pewny absolutnie. Co więcej, każdy uważa, że ma tego rozumu dostatecznie dużo. Jak zauważył ironicznie Kartezjusz, 23 rozum wydaje się być dobrem podzielonym najsprawiedliwiej, nikt bowiem nie uskarża się, jakoby posiadał go w ilości niedostatecznej. Świadome doznawanie własnej, realnej niewiedzy jest dla ludzi wyrosłych w intelektualnym klimacie Zachodu przeżyciem zupełnie obcym. W tradycji kultury śródziemnomorskiej Sokrates był jedynym filozofem, który dociekliwą myślą dotarł do granicy ludzkiego poznania i wyraził to wstrząsające przeżycie w słynnym powiedzeniu: „wiem, że nic nie wiem”. Po nim jednak, aż do naszych czasów, począwszy od Arystotelesa, który wiedział wszystko, inni myśliciele i uczeni, a za nimi każdy „zjadacz chleba” wiedzą, że wszystko wiedzą. A już doktrynerzy mają do własnego rozumu zaufanie szczególnie głębokie i nieograniczone. Doktrynalna interpretacja rzeczywistości jest zawsze spoista, jednoznaczna i kompletna. Nie ma w niej luk, niedopowiedzeń czy znaków zapytania. Fakty i wydarzenia nie dające się w niej pomieścić zostają po prostu zignorowane. Wspominanie o nich uchodzi za zdradę lub co najmniej nietakt. Do świadomości doktrynera nie przenikają takie informacje, które by nie korespondowały z jego doktryną. Zauważa on tylko te wypowiedzi, które doktrynę potwierdzają i te, które jej jednoznacznie przeczą. Te ostatnie od razu odrzuca, a wszystkich pozostałych w ogóle nie odbiera. Doktrynalna interpretacja nakłada się na realną rzeczywistość podobnie jak rekwizyty i dekoracje na teatralną scenę. Z tą jednak różnicą, że „scena” świata nie jest jak scena w teatrze pusta ani naga i dlatego taka interpretacyjna scenografia nie zapełnia pustki, a tylko zasłania autentyczny, obiektywny, chociaż nie rozpoznany obraz rzeczywistości, utrudniając jej coraz pełniejsze i trafniejsze zrozumienie. Dialog międzydoktrynalny jest postulatem o tyle nierealnym, że doktryner każdą krytykę z zewnątrz traktuje jako zaszczytny dowód swej ortodoksyjnej niezłomności. Nie tylko nie przyjmuje jej poważnie i merytorycznie, ale pod wpływem negatywnych opinii jeszcze bardziej uszczelnia się w swojej światopoglądowej twierdzy. Co więcej, zarzuty a nawet obelgi obnosi chełpliwie jak żołnierz ordery. Sam zaś piętnuje wszystko, co mogłoby nadwątlić jego niewzruszone przekonania. I jeżeli pod tym względem pozostaje nieskazitelny, to przeważnie traci wrażliwość na inne własne cnoty i wady. Doktryner jest na ogół głęboko przekonany, że ma wyłączne prawo decydowania o tym co dobre, a co złe, co mogłoby świat ocalić, a co zgubić. Dlatego dąży usilnie do udaremnienia wszelkich pozadoktrynalnych prób optymalizacji bez względu na stopień ich skuteczności. W porywie żarliwej gorliwości jest gotów podpalić nawet taki stos, na którym spłonie jedyna szansa ocalenia. Jego wierność dla doktryny wyraża się w takiej postawie: „Niech raczej zginie świat, jeżeli nie ja miałbym być tym, który go ocali!” – Doktrynerstwo to jeszcze jedna forma współczesnego terroryzmu, tyle że zalegalizowana i uzacniona. Ułomność istniejącej obecnie cywilizacji poczęła się z pychy doktrynerstwa i trwa dzięki jego arogancji. Jednak życie we współczesnym świecie skazuje każdego z nas na takie lub inne doktrynerstwo. Egzystowanie poza sferą wpływów jakiejkolwiek doktryny równa się banicji lub ostracyzmowi. Ludzkość dusi się w klimacie tej rozumności swoich ideologów i liderów oraz lojalności i zacności ich zwolenników i wyznawców. Uleczyć świat z doktrynerstwa mogłaby tylko jasna, ostra świadomość własnej niewiedzy. Niewiedzy o sobie samym, o miejscu, w którym się jest, o swojej przeszłości i swoim pochodzeniu, o usytuowaniu ludzkiej egzystencji w szerokiej skali rzeczywistości, o mechanizmach rządzących tą egzystencją i tą rzeczywistością. Dopiero taka świadomość otwiera drogę dalszego rozwoju indywidualnego, dokonującego się nie poprzez twórczość masowo sterowaną lecz niezależną i spontaniczną. – Czekamy na drugiego Sokratesa, który uświadomi ludziom ich nierozumność, wskaże granicę poza którą myśl już nie sięga, wyleczy z pychy tkwiącej w bezgranicznym zaufaniu do własnego rozumu, nauczy nie wiedzieć i wiedzieć, że się nie wie. 24 * * * Biblia, uznawana do niedawna przez ludzi świeckich za lokalną kronikę dziejów ludu izraelskiego, zbiór dawnych legend i mitów, wtargnęła znów w naszą racjonalną współczesność. Nie można sobie pozwolić na to, aby ją zignorować. Jest ważna, wdziera się do wyobraźni, prowokuje mnóstwo sprzecznych domysłów i reakcji, zadziwia, budzi nadzieję i obawę, zachwyt i zgrozę, fascynuje i oburza. Narzuca swoją niekwestionowaną obecność głuchym niepokojem, naglącą potrzebą zrewidowania ustalonych opinii i ponownego rozważenia naszych racjonalnych i nieracjonalnych światopoglądów. Czytając Stary Testament trudno czasem oprzeć się podejrzeniu, że tam właśnie, na stronicach opisów dawnych historii, pozornie nie mających związku ze współczesnością, narodziły się i utrwaliły pewne aksjomaty i schematy ludzkiego myślenia, reagowania, oceniania i postępowania. Że księga ta obdarzyła ludzkość wizją niewyobrażalnie wspaniałej, obiecanej przyszłości, a jednocześnie obarczyła bagażem tradycji, która zaciążyła na dziejach kultury w sposób uniemożliwiający realizację tej wizji. Bóg w pierwszym okresie po stworzeniu świata rad był ze swego dzieła. Ale po pewnym czasie dzieło okazało się nie tak znakomite, jak się wydawało na początku. „Żałował Pan, że uczynił człowieka na Ziemi i bolał nad tym w sercu swoim.” Wkrótce jednak ukrył rozczarowanie i zawód, i więcej o tym oficjalnie nie wspominał. Odwrotnie, domagał się nieustannych hołdów i pochwał, posłuszeństwa, czci i miłości… – Przyjęto powszechnie, że świat jest dziełem doskonałym, bez zarzutu. Zdarzające się uchybienia i niedostatki są zawinione przez poddanych. Ten schemat został przyswojony na stałe. Kolejni władcy, nawet ci mniej lub więcej nieudolni, których twory nie dorastają do pierwotnych zamierzeń, usiłują mimo to narzucić poddanym bezkrytyczną akceptację i pełne uznanie. Pewne braki, które można zaobserwować i których zignorować nie sposób, tłumaczy się wpływem lub działalnością wrogów aktualnego władcy. Władcy zmieniają się, jak również kryteria służące odróżnianiu wrogów od wybranych, ale schemat pozostaje stale ten sam. Pan obiecał Izraelitom ziemię mlekiem i miodem płynącą, ale żeby ją posiąść, musieli przedtem wytracić swoich wrogów: Chetejczyków, Amorejczyków, Kananejczyków, Peryzyjczyków, Jebuzejczyków i wielu innych. Ten biblijny schemat jest powielany w dziejach wielokrotnie. W utrwalonych przekonaniach i potocznych opiniach taki sposób dążenia do naprawy świata, jakim jest wytracenie wrogów, mimo licznych niepowodzeń uchodzi wciąż za niezastąpiony. Rzymianie wytracali pierwszych chrześcijan, aby zachować chwałę wielkiego cesarstwa. W kilka wieków później chrześcijańscy inkwizytorzy wytracali heretyków z niezachwianym przekonaniem, że w ten sposób torują wybranym drogę do zbawienia. Dwudziesty wiek wynalazł nowe zasady wytracania. Hitler uznał i uzasadnił tak nieodparcie, że przekonał prawie pół świata, że należy wytracić Słowian i Żydów, aby zrobić miejsce dla rasy nordyckiej i stworzyć doskonałe tysiącletnie państwo. Komuniści przewidywali naukowo, że po wytraceniu wrogów klasowych udostępnią ludowi bezkonfliktowy, społeczny raj. Dobroduszni z pozoru świadkowie Jehowy obiecują solennie rychłe nadejście Królestwa Bożego, informując pogodnie, że przedtem Bóg wytraci trzy miliardy grzeszników. – Do tej pory wodzowie, ideolodzy, przywódcy prowokują wytracanie raz tych, raz innych, w imię szczęścia reszty ludzkości. Jednak w procesie wytracania wrogów wybrani tak nikczemnieją, pełniąc swoje katowskie funkcje, że po pewnym czasie już nie tylko inni, ale nawet oni sami przestają wierzyć w to, że mogliby zostać powołani do spełnienia wielkiego posłannictwa. Podleją i karleją w oczach cudzych i własnych. A wtedy ci najbardziej krytyczni i wrażliwi spośród nich wycofują się z szeregów i przechodzą na stronę wytracanych wrogów, wydając się w ten sposób na pastwę oprawców. I tak przez dzieje dokonuje się jakaś potworna selekcja. W miarę jak podleją lu- 25 dzie, doskonalą się metody wytracania. W naszych czasach wynaleziono koncentracyjne obozy zagłady i metody polityczne, które całym narodom i społeczeństwom narzucają system autodegradacji ekonomicznej, umysłowej i moralnej, aby sami nawzajem mogli się wytracać. * * * Z konfrontacji dziejów świata z lekturą Starego Testamentu wyłania się obraz mogący konkurować z najbardziej ponurą wizją science fiction. Nie bez powodu „żałował Pan, że uczynił człowieka”. – Bogu świat się nie udał, a człowiek i jego los są tego tragicznym efektem. Sfuszerowany homo ma jednak tyle bystrości i wrażliwości, aby się domyślać, że coś z nim nie jest w porządku. Stale chce to doskonalić i próbuje korygować niedopatrzenia swego Stwórcy. Istota ludzka, ten nieodparty dowód kosmicznego błędu w sztuce stwarzania światów, ma jednak jakąś nieokreśloną wizję samego siebie, może takiego właśnie jakim Bóg zamierzał go ukształtować, chociaż w rzeczywistości dzieło nie dorosło do pierwotnych zamierzeń. Goni tę wizję nieustannie, odkrywa coraz to nowe sposoby naprawiania siebie i świata, ujawniając przy tym najjaskrawiej wszystkie swoje wady i braki. – Niedoskonałość jest przecież jedynym jego orężem w walce o doskonałość, której szuka wkoło siebie po omacku jak ślepiec zagubionego skarbu. Ale szukając na próżno, potwierdza tylko własną nędzę i kalectwo. Najwięcej zła powoduje wtedy, gdy chce je przezwyciężyć radykalnie i natychmiast. W rezultacie więc obraca się w nieprzekraczalnym kręgu rzeczywistego zła, w którym żyje i iluzorycznego dobra, którego nie potrafi sobie nawet dorzecznie wyobrazić ani sformułować. Jego niedoskonałość jest zresztą też niepełna, bo pozostaje w niej margines przeczucia i pragnienia doskonałości. Jak widać twór pod każdym względem poroniony, nic dziwnego, że Bóg żałował i bolał w sercu swoim. * * * Człowiek współczesny wyrósł już ze starotestamentowych wyobrażeń groźnego i bezwzględnego władcy – Jehowy. Chcąc Go uczcić jako wszechmocnego i nieomylnego, musiałby mu przedtem wybaczyć całą męczeńską i haniebną historię ludzkości, gehennę nieopatrznie poddanych jej zwierząt i pamięć wszystkich nie wysłuchanych modlitw o ratunek. A do objawień i nauk Nowego Testamentu nie dorasta ani sercem, ani wyobraźnią. Zawieszony między tymi dwiema księgami, trwa bez Boga, okaleczony i zubożony wizją pustego nieba. Zatrwożeni światem, pełni niezgody na jego okrutne prawa szukamy żarliwie kontekstu rzeczywistości na tyle szerokiego, aby zmieściła się w nim wizja Boga na miarę oświeconej wyobraźni oraz bogatej, wymagającej i wyczulonej cierpieniem wrażliwości moralnej. Ufamy, że w jakiejś rozleglejszej perspektywie poznania uda się może znaleźć uzasadnienie i zadośćuczynienie dla tej udręki, która zamknięta w ciasnej skali globu i jego historii wyklucza uznanie Twórcy świata i animatora ludzkiego losu za istotę doskonałą i sprawiedliwą. Jedyne źródło optymizmu można znaleźć w oświadczeniu proroka, że „żałował Pan iż uczynił człowieka na Ziemi” i jedynie na tym oświadczeniu można oprzeć całą nadzieję. Bo gdyby ten akt stworzenia, którego następstwem są pełne grozy i krwi dzieje świata, miał być początkiem dzieła zamierzonego w takim właśnie kształcie, a w ocenie jego Twórcy udanego, to by oznaczało, że nie ma już żadnej szansy na radykalną, głęboką zmianę i naprawę – że nie ma żadnej nadziei. Wtedy słowa proroka, że „stworzył człowieka na własny obraz i podobieństwo” nabrałyby nowej, przewrotnej i złowrogiej wymowy. Wskazywałyby na to, że ten, który uczynił ludzi, sam jest równie bezwzględny i okrutny jak oni. Ale ponieważ nie był 26 zadowolony z tego co zrobił, można przewidywać, że zechce dokonać jakiejś generalnej naprawy. I to właśnie obiecuje, mówiąc: „Oto wszystko nowym czynię”. Ten zamiar wydaje się znajdować odbicie i potwierdzenie w świadomości kolejnych generacji gatunku ludzkiego, ukierunkowanej nieustannie ku odmianie i udoskonaleniu swojego świata. Jakiś tragiczny patos tkwi w tym ciągłym poszukiwaniu wizji doskonalszego życia i szlachetniejszego sposobu istnienia, poszukiwaniu, biegnącym równolegle z realną historią, która potwierdza wciąż od nowa nędzę ludzkiej kondycji. Może jedynym śladem wskazującym na rzeczywiste intencje Stwórcy, którego człowiek ma być obrazem, jest właśnie to poszukiwanie? * * * Babilończycy, Kananejczycy, Aztekowie i Izraelici wierzyli, że Bóg pragnie krwawych ofiar i aby dowieść Mu swojej czci, zabijali na ołtarzach zwierzęta i ludzi. Byli przekonani, że Bóg tego od nich żąda, wielbiąc Go jednocześnie, modląc się do niego i bijąc czołem o ziemię w uniesieniu poddania i pokory. W dwa tysiące lat po narodzeniu Chrystusa wszyscy chrześcijanie wierzą i głoszą bez zdziwienia i zgrozy, że to właśnie dobry Bóg uczynił świat jako wielki amfiteatr oparty na porządku „zjadania i bycia zjadanym”. Co więcej, wierzą i głoszą bez wstydu, że człowiek, to najdoskonalsze dzieło Boga, jest już w zamyśle Stworzyciela przystosowany do żywienia się ciałem innych istot, czujących i zdolnych do cierpienia. W dni świąteczne, w podniosłym nastroju spożywają nabożnie podwójne, „odświętne” porcje mięsa, aby należycie uczcić swego Boga. Ludzie wszystkich czasów przypisują swoim bogom odrażające przywary i błędy, a mimo to nie przestają uznawać ich za godnych czci i uwielbienia. Jeżeli nie tylko Bóg stworzył człowieka na własny obraz, ale również i ludzie tworzą Boga na własne podobieństwo, to ten „bóg”, o którym nauczają kapłani i którego wielbią wyznawcy, jest oskarżeniem ich wszystkich! Wizja Boga wyraża zawsze najgłębsze ludzkie potrzeby emocjonalne i poznawcze oraz aspiracje moralne. Zbiorowości różnych czasów i różnych kultur mają takiego Boga, na jakiego ich stać, ujawniają w nim bowiem to wszystko, czym w istocie są – Bóg jest projekcją ich najwyższych wartości, w której wyrosło i w której trwa. Wiara w Boga jest zjawiskiem prawie powszechnym u ludów wszystkich czasów. Historia kultury wskazuje na to, że stanowi ona nieodłączny element życia każdej zbiorowości. Zmienia się tylko treść pojęcia „boga” i jego imię, ale nie sposób gdziekolwiek i kiedykolwiek znaleźć takie społeczeństwa, które pozostawałyby bez tej optymalnej wizji, wyrażającej ludzkie tęsknoty, niedosyty, marzenia i nadzieje, i ukierunkowującej dążenia. Zbiorowość bez Boga zostaje zubożona o całe sfery przeżyć wewnętrznych, w których człowiek wykracza poza granice swojej ciasnej i monotonnej codzienności, i o tę żarliwość życia uświęconego opieką godnego czci bóstwa. Przekraczając jednak wyobraźnią lokalne układy kształtujące relacje człowiek – Bóg, docieramy bezinteresownym zamyśleniem do jakiegoś niewyobrażalnego „Ignotum”. Sięgamy po nie myślą zgłodniałą, żarliwą choć nieudolną, nie umiejąc nawet sformułować swoich pytań, oczekiwań, nadziei i obaw w obliczu Nieznanego. * * * Jeżeli działa jakaś siła nadrzędna, mająca wpływ na ludzkie losy i której losy te nie są obojętne, to obraz biblijnego Pana, przedstawiony przez izraelskich proroków, nie wzbudza ufności do niego. Z kart Pisma wyłania się postać bóstwa jako istoty małodusznej, drobia- 27 zgowej, bezwzględnej i mściwej, pełnej pychy i pruderii. Wskazówki, jakich udziela ludziom przez swych proroków, są niejasne, dwuznaczne, niekonsekwentne. Snują się wśród nas łagodni szaleńcy, obiecując rychłe nadejście Królestwa Bożego na Ziemi. – Znękani podłością świata, w gorącym pragnieniu pokoju i sprawiedliwości, w zamian za obietnicę Królestwa akceptują cały Stary Testament ze wszystkimi jego okropnościami, ze wszystkimi uchybieniami Pana w stosunku do ziemskich stworzeń, ze wszystkimi nietrafnymi interpretacjami świadków niepojętych wydarzeń i nawet ze wszystkimi pomyłkami tłumaczy i kopistów Pisma. Bez zastrzeżeń przyjmują najgorsze przywary i niegodziwości biblijnego Pana, nie razi ich nielojalność Boga w stosunku do jego najwierniejszych sług – Hioba i Abrahama. Ale to jest ich cena, jaką płacą za nadzieję! Jeżeli w czas Armagedonu zstąpiłby On rzeczywiście na Ziemię, to lękać by się można tylko, aby człowiek nie zawiódł się, nie rozczarował do swojego Boga. * * * „Ale szukajcie najpierw Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, reszta będzie wam przydana”. Czy w chrześcijańskich krajach którykolwiek ze współczesnych programów reformatorskich, pedagogicznych czy politycznych, uwzględnia zalecenia tej Chrystusowej mądrości? Czym jest dla nich Królestwo Boże? – Retorycznym zwrotem, niejasną metaforą? Pochylają niepokorne czoła przed ołtarzem Boga, którego obraz zatarł się i rozpłynął w ortodoksyjnych, dogmatycznych egzegezach. Powtarzane w kościołach słowa ewangelii są przyjmowane jako wzruszające moralnym patosem odświętne formuły, które jednak do niczego nie zobowiązują i nie mają większego wpływu na postawy i codzienne postępowanie wiernych. „Błogosławieni czystego serca… błogosławieni miłosierni, błogosławieni pokój czyniący…” – Po wysłuchaniu tych słów wychodzą z kościołów pełni zwykłej sobie pychy, gotowi do dalszej codziennej gonitwy, zachłanni, bezwzględni, samolubni, nieświadomi własnej bezgranicznej obłudy. Rozpływają się w tłumie swoich świeckich bliźnich, niczym się od nich nie różniąc, nie dając się rozpoznać żadną z ewangelicznych cnót. – „Po owocach poznacie ich”. Nie jest zapewne przypadkiem ciążenie mieszczaństwa ku katolicyzmowi. Ci administratorzy boskiej sprawiedliwości na Ziemi chyba pokpili sprawę. Ich gromadzenie cnót jest podobne do skrzętnego gromadzenia kapitałów i przywilejów doczesnych. Odkładają zasługi jak pieniądze do banku, licząc, że zaprocentują im wiecznym zbawieniem. Ostentacyjnym miłosierdziem polerują sobie aureole, przypinają cnoty jak ordery, myśląc przy tym, jakby je zdyskontować jednocześnie na tym i na tamtym świecie. Ta skrzętna zapobiegliwość jest zaprzeczeniem ducha chrześcijaństwa, przeoczeniem i zignorowaniem tego ważnego zalecenia: „Nie troszczcie się więc o dzień jutrzejszy, gdyż dzień jutrzejszy będzie miał własne troski. Dosyć ma dzień swego utrapienia.” – Obawiam się, że to nie wśród nich można by znaleźć owych „dziesięciu sprawiedliwych w Sodomie”. * * * „A temu, kto chce się z tobą procesować i zabrać ci szatę, zostaw i płaszcz… A kto by cię przymuszał, żebyś szedł z nim jedną milę, idź z nim i dwie”. Ale jeżeli szatę i płaszcz zdzierają innym ze słabych ramion i innych zmuszają, aby szli tam, gdzie iść im ciężko i nie po drodze? – Czy złem jest tylko zabieranie szaty i przymusza- 28 nie do drogi, czy również obojętna bierność świadków? Jednak stawanie w obronie pozbawianego i zmuszanego też byłoby zmuszaniem i odbieraniem. Jak więc rozstrzygnąć, kto ma większe prawo do szaty i płaszcza i komu lżej, a komu zbyt ciężko iść milę lub dwie tam, dokąd nie chce chodzić? Czym jest wtedy zło, czemu się wtedy nie sprzeciwiać – gwałtowi czy cudzej krzywdzie? – Niełatwo, Boże, znaleźć drogę do Twojego Królestwa! * * * Marzy mi się taki władca, który pojmowałby nieuchronność zróżnicowania ludzkich osobowości, akceptował i ochraniał to nieprzebrane bogactwo ich odmienności i nie prześladował nikogo za dążenie do urzeczywistnienia samego siebie i swojego losu. Który miałby tyle mądrości i wyobraźni, aby każdemu udzielić koniecznej mu miary czasu na zaktualizowanie własnego człowieczeństwa. Tak rozumny i dobry, żeby objął troskliwą wyrozumiałością każdą niesforną myśl i nie wzorowane na innych pragnienie i szanował autonomię osoby, i uznawał jej prawo do zachowania harmonii między tym, kim jest, a tym co myśli i jak umie żyć. Nie podobny dotychczasowym władcom, którzy potrafili przyjmować tylko jeden wzór osobowości, nazywając go eufemistycznie „ideałem człowieka”. Dawało im to rzekome prawo do odrzucenia i lekceważenia wszystkich innych, nie spełniających warunków owego ideału, oraz uzyskiwania rozgrzeszenia za to straszliwe marnotrawstwo. A mnie się marzy władca taki, który potrafiłby stworzyć społeczeństwo niehierarchiczne ale i nie homogeniczne, i umożliwić harmonijne współżycie ludziom, z których każdy reprezentowałby tylko samego siebie. * * * Ogłuszeni fanfarami zwycięskiego racjonalizmu, zaślepieni antropocentryczną pychą, zaczadzeni dymem krematoryjnej mądrości, unoszącym się z kominów instytutów naukowych, jesteśmy zdolni do zrozumienia i akceptowania tylko tego, co uchwytne rozumem i bezpośrednim doświadczeniem. Podczas gdy teksty biblijne informują częstokroć o sprawach dziwnych i nieprawdopodobnych. A jednak coś się wtedy wydarzyło, coś czemu przeczy rozum i doświadczenie. Wieść o tym dociera do nas przez nieporadne, udziwnione relacje naocznych świadków i poprzez ich nieudolne interpretacje tych niewiarygodnych faktów. Niewykluczone, że w odległej przeszłości przybywały na Ziemię istoty spoza naszej planety, „z nieba”, które tak dalece przewyższały ludzi wiedzą i potęgą, że zostały przez nich nazwane bogami. Nazwa trafna, jeżeli przyjmie się, że „boskość” to kwalifikacja przysługująca przewadze i wyższości tak kolosalnej, że nie podlega już porównywaniu ani stopniowaniu. Musieli oni jednak być konkretnymi osobami, bo jeżeli z relacji świadków wynika, że „Pan” mówi, poucza, nakazuje, żąda, gniewa się i karze, to nie mógłby tego czynić jako teologiczna abstrakcja. Ludzie z okresu biblijnych proroków dostrzegali w istocie potężnej i zdumiewającej tylko takie przymioty, jakie odpowiadały ich własnym wyobrażeniom o boskości i te właśnie przymioty eksponowali ówcześni kronikarze. Jeżeli Nieznany Przybysz chciałby im przekazać coś więcej niż manifestację swej mocy, byłoby to dla nich nie do pojęcia, nie pozostawało bowiem w żadnym związku z ich własną, na własną miarę ukształtowaną wizją Boga. Patrząc, nie widzieli, słuchając – nie słyszeli, bo nie było w nich tej struny, która odebrzmiałaby na jego głos tym samym dźwiękiem. Może biblijni prorocy i kronikarze przekazali nam obraz boga, którego próbowali zrozumieć, przypisując mu własne motywy, chęci i swoje ograniczone lokalne roszczenia. Któremu częściowo narzucili własną wizję boskości. I może 29 w rezultacie przedstawili go w fałszywym świetle i tak oszkalowanego przekazali potomności? Nie wiadomo jak to było naprawdę i stąd nasz niepokój: w jakiej postaci „przyjdzie Pan na obłoku z mocą wielką i chwałą”? Czy jako reformator, nie mający na tyle dokładnego rozeznania w ziemskich problemach, aby dokonać trwałej naprawy, tak jak to miało miejsce po potopie? Czy jako sędzia nie dysponujący na tyle trafnymi kryteriami ludzkich win i zasług, aby zapobiec nowym zbrodniom przyszłych Nemrodów? Czy jako ten, który olśni przewagą własnej potęgi, ukoi przelotną opiekuńczą pomocą, aby potem odejść do swoich doskonałych światów i skazać ludzkość na całe tysiąclecia daremnego oczekiwania obiecanego powrotu? Obraz Boga przekonujący dla człowieka współczesnego jest już inny niż dla izraelskich pasterzy – doskonalszy. Istoty mądrej wprawdzie i potężnej, ale na przykład bezwzględnej i niesprawiedliwej, nie nazwałby Bogiem, nawet gdyby uznał nieuchronność jej dominacji. A może sprawa przedstawia się jeszcze inaczej, może zgodnie z prawem powszechnej, kosmicznej hierarchii, Bóg w ten sam sposób przewyższa człowieka, jak ten góruje nad swoim psem? To znaczy że obejmuje rozumieniem szerszy kontekst rzeczywistości i wie to, czego my nie wiemy? Zrozumiałe i jasne jest dla niego to, co dla nas nie znane i niepojęte. Zna nieuchwytną dla nas kolejność odległych w czasie zjawisk i potrafi się wypowiadać o przyszłości nie w konwencji proroczej wizji, ale przewidując po prostu konieczne następstwa sytuacji obecnej, którą widzi i rozumie głębiej i bardziej wszechstronnie niż my. Znając prawidłowości rządzące naszą rzeczywistością, potrafi nie tylko przewidywać przebieg mających nastąpić wydarzeń, ale nawet zapobiegać niepożądanym i prowokować korzystne. Jest też zdolny do manipulowania takimi zjawiskami i faktami, które dla nas są czymś nieuchronnym. Ale nasze wyobrażenia o jego nieomylności i wszechpotędze mogą być wyolbrzymione i nieuzasadnione. Niewykluczone, że on, nie będąc absolutnie doskonały i wszechmocny, prawem powszechnej, kosmicznej ewolucji przezwycięża stopniowo również własne ograniczenia i błędy, i przeobraża się razem z nami. Może nawet łączy nas jakiś nieuchwytny, wspólny rytm autokreacji? W tej sytuacji, w jakiej obecnie znalazła się ludzkość, wystarczyłoby przecież, gdyby się okazało, że jest pełen dobrej woli i że czyni ją na miarę swych możliwości – w porównaniu do naszej kompletnej niemocy – ogromnych, choć nie nieograniczonych. Jednak zrozumieć go potrafilibyśmy tylko wtedy, gdyby nasza wewnętrzna wizja doskonałości dorastała do tego, co on zechce i może nam ofiarować. Dopiero gdybyśmy potrafili rozpoznać w nim własne najogromniejsze marzenie o sprawiedliwości, miłości, wolności i prawdzie, moglibyśmy spotkać się w połowie drogi, wychodząc sobie naprzeciw. – Kto wie, może to jest właśnie ta zapowiedziana przez proroków wielka szansa i nadzieja świata? 30 KOANY Daisetz Teitaro Suzuki Wprowadzenie do buddyzmu Zen. „Jak powiadają mistrzowie Zenu, koan jest tylko kawałkiem cegły, którym stuka się w bramę, jedynie palcem wskazujący księżyc.” Koany to jeden z instrumentów techniki wprowadzającej do buddyzmu Zen. Nie są informacją ani instrukcją, ich rola polega jedynie na inspirowaniu umysłu. Wypowiadane przez mistrza, najczęściej w formie paradoksów, mają rozluźnić i rozchwiać w świadomości ucznia łańcuch konwencjonalnych skojarzeń, rozprzęgać utrwalone schematy myślenia, mniemań i opinii, uwolnić go od szablonów, w które ujmował do tej pory postrzeganą rzeczywistość – oswobodzić od przekonania o jej wyłącznej jednoznaczności. Koany są jak różne ujęcia tego samego obrazu filmowanego przez operatora, gdy ustawia on swoją kamerę w coraz to innym miejscu, zanim przystąpi do robienia zdjęć. Koany są jak ruch ręki, która nieznacznym obrotem zmienia obraz w kalejdoskopie w zupełnie inną całość, niepodobną do poprzedniej, choć równie harmonijną i przekonującą jak tamta. Są jak treść książki, poprzez którą czytający zobaczy nagle swoją własną sytuację w zupełnie innym, nowym świetle, chociaż sytuacja ta w niczym nie przypomina fabuły literackiej i interpretacja sugerowana przez autora jest całkowicie odmienna od tej, która narzuciła się czytającemu. Koany to most, wiodący do uświadomienia sobie, że nasz obraz rzeczywistości jest tylko jednym z wielu możliwych, że to co nazywamy obiektywnością, to tylko jedna z dopuszczalnych interpretacji czegoś płynnego i niejednoznacznego. – W olśnieniu tym zrozumieniem można się zagubić, ale można się również odnaleźć, gdy uda nam się przełamać pozorną niewzruszoność ustaleń, nazywanych wiedzą o świecie, a które oplatają naszą świadomość jak żelazna sieć. Gdy obudzi się w nas domysł, że to co traktowaliśmy dotychczas jako układ jednoznaczny i niewątpliwy, nie musi być układem właśnie tylko takim. Że w tej postaci przekazuje go nam nasza ewolucyjnie i historycznie ukształtowana i biologicznie uwarunkowana percepcja. I że nasze usytuowanie w tym układzie może mieć sens i wymiar całkiem inny niż to obecnie zakładamy. Koany to szansa znalezienia drobnej szczeliny w tym fizjologicznie zorientowanym odbiorze wrażeń, który przytłacza nas kamiennym ciężarem iluzji. * * * Wąski zakres ludzkiej percepcji, przystosowany genetycznie do zdobywania orientacji przydatnej do przetrwania, musi niewątpliwie ograniczać i deformować obraz poznawanej rzeczywistości. Ten okaleczony ułomnym poznawaniem wycinek świata, traktowany potocznie jako „cały świat”, ogranicza nie tylko sam obraz rzeczywistości, ale również zasób słów potrzebnych do jej nazywania i interpretowania. Ukształtowane tymi słowami kategorie myślenia i rozumowania nie są w stanie pomieścić ani objąć rzeczywistości spoza tej „smużki poznania” rzucanej przez ludzki umysł, jak smuga światła latarki, którą wędrowiec rozjaśnia sobie drogę nocą w ogromnym lesie. * * * James George Frazer Złota gałąź – wstrząsająca historia błędów i pomyłek ludzkich plemion, ludów i narodów, ich niegodziwości i najstraszniejszej niedoli – historia, która nieprzerwanie trwa, pogrążając nas w niezmiernym wstydzie, poniżeniu i nieszczęściu. 31 Ludzkość bytuje od tysiącleci w zmiennych warunkach, czasem dogodnych i miłych, a kiedy indziej niebezpiecznych, okrutnych, groźnych. Brak jej jednak wiedzy o prawidłowościach zachodzących zmian. Chcąc je prowokować z korzyścią dla siebie, stosuje różne zabiegi – magiczne, naukowe, polityczne, religijne i wszystkie one są albo nietrafne, albo zbędne. Wiosna po zimie przychodzi i tak, bez ofiar, śpiewów i modłów, ale nawet kąpanie się we krwi ofiarnych zwierząt nie sprowadzi upragnionego deszczu. Jednak błąd w rozpoznaniu przyczyny dobroczynnych lub złowrogich następstw pociąga za sobą formułowanie nakazów i zakazów, tak samo błędnych i nietrafnych jak samo rozpoznanie. Są one nie tylko nieskuteczne, ale ponadto zmuszają do niepotrzebnych wyrzeczeń i zbędnych trudów, często niosą cierpienie i krzywdę, zarówno dla tych, którzy je spełniają jak i dla tych, którzy je łamią. Sytuacja cywilizacji współczesnej przypomina taką fazę przeobrażeń jakiegoś prymitywnego plemienia, kiedy ono samo siebie dusi w obwarowaniu tabuistycznych, błędnych zakazów i magicznych obowiązków. To plemię, jakim jest współczesna populacja Ziemian, jest dotknięte szczególnie niebezpiecznym efektem świadomości, obciążone wadliwą percepcją i skłonnością do obłędnych interpretacji. W rezultacie tego każde osiągnięcie staje się kolejnym zwycięstwem pyrrusowym. Religią, magią i fetyszem współczesnych społeczeństw zachodnich jest nauka. Nauka, bóstwo potężne, zdolne zapewnić dobre zbiory, skuteczne łowy, przewidywać deszcze i suszę, zapobiegać chorobom, dać lekki połóg brzemiennym i brzemienność bezpłodnym, chronić ludzi przed głodem, wczesną śmiercią, wrogiem zza rzeki i zza gór. Współczesny człowiek stawia nauce wymagania i ma w stosunku do niej te same oczekiwania, co jego przodkowie wobec swoich bóstw za pośrednictwem czarowników, kapłanów i szamanów. Uczeni mają tę samą pozycję, co szamani i czarownicy, nawet wtedy, gdy ich zabiegi są nieskuteczne, lub gdy złą magią sprowadzają na swoje plemię nieszczęście za nieszczęściem. Złowrogie bóstwo naukowej wiedzy zagroziło Ziemi wojną nuklearną i nie mniej niebezpieczną, wzrastającą pokojową produkcją przemysłową. Agresywna ingerencja zadufanych szamanów postawiła ludzkość przy rozwidleniu dwóch dróg przyszłości i skazała na tragiczny i szyderczy wybór: wojny nuklearnej lub pokojowego postępu gospodarki przemysłowej. – Obie drogi prowadzą jednakowo do kataklizmu biologicznej zagłady. Wypowiadanie się o aktualności rewolucji naukowo-technicznej jest już obecnie zupełnym nieporozumieniem. Świat dwudziestego wieku jest w odwrocie. Wszystkie jego osiągnięcia obracają się przeciwko człowiekowi, rozpadają się truizmy i dogmaty, rzeczywistość naukowa i społeczna jest zmurszała i martwa, choć zachowuje jeszcze kształt jaki miała za życia, ale rozpadnie się przy pierwszym dotknięciu. Człowiek współczesny opuszcza ręce w poczuciu zupełnej dezorientacji i bezradności. Każde poruszenie pogłębia zło i utwierdza w niewiedzy. Promienna do niedawna wizja przyszłości przewróciła się i zapadła. Trzeba odrzucać kolejno dotychczasowe pewniki, tezy, doktryny i twierdzenia. Ludzie patrzą nie rozumiejącymi na nowo oczami, podobnie jak musiał niegdyś patrzeć ich praprzodek, kiedy stojąc przed wejściem do swojej jaskini pojął pewnego dnia, że można jeszcze czegoś nie wiedzieć oprócz tego, co już się wie o puszczy, deszczu, zwierzynie i następowaniu po sobie nocy i dni. * * * Dzieje ludzkich błędów od tysiącleci ciągną się wciąż niezmiennie, zmieniają się tylko same błędy – jedne na drugie. Żeby jednak na miejsce dawnego tragicznego błędu wprowadzić nowy tragiczny błąd, trzeba przedtem wylać morze krwi i złożyć hekatomby niepotrzebnego bólu i cierpienia. Człowiek współczesny chlubi się przykazaniem „nie zabijaj”. Obłudę tego przykazania demaskują wszystkie legalne formy odstępstwa od jego zasad. Bo wiadomo wprawdzie, że nie należy zabijać, ale… z wyjątkiem! Tych wyjątków zaś jest mnóstwo. – Na 32 wojnie wolno, wroga ojczyzny zawsze wolno, przekraczającego nielegalnie granicę państwową – wolno, innowiercę wolno, zwierzęta w rzeźni wolno, w celach naukowodoświadczalnych wolno, na polowaniu wolno. Dozorca w sąsiednim bloku topi koty w ukropie. Jemu wolno, bo to dla porządku. Przekonanie o dopuszczalności zabijania w pewnym tylko zakresie i w określonej sytuacji rozwija się jak spirala i obejmuje swoim zasięgiem coraz szersze kręgi tych przypadków, kiedy zabijanie jest uprawnione i dozwolone. Świadomość ludzi współczesnych dochodzi już do najrozleglejszych kręgów spirali. Stępiała wrażliwość na cudze umieranie, rozluźniły się opory przeciwko temu, aby samemu śmierć zadawać. Zdeprawowana wyobraźnia nie reaguje litością na krzywdę innych zwierząt, ani rozpacza na własną winę. Zostały wybite całe gatunki dzikich zwierząt, hodowla zwierząt na rzeź jest już przemysłem, w celach doświadczalnych zabija się rocznie setki milionów zwierząt. Obozy koncentracyjne są tylko przejawem tego samego technicznego sposobu myślenia o cudzej męce i cudzej śmierci. A plany współczesnych strategów dopuszczające możliwość zagłady całych narodów i kontynentów są wyrazem tej samej konwencji pragmatycznego sposobu traktowania współmieszkańców Planety, który na końcu spirali dopuszcza jedynie myśl o bezkarnym zabiciu krowy i heretyka. Wszyscy wodzowie i prorocy, ci wielcy i ci pomniejsi, nie liczą się specjalnie z cierpieniami swoich wyznawców i narzucają im takie rozpoznanie prawidłowości zachodzących przemian oraz ich przyczyn i następstw, że zadawanie innym cierpienia i kaleczenie siebie staje się obowiązkiem patriotycznym, ideowym, religijnym a nawet zawodowym. Przez całe tysiąclecia ludzie snują obłędne domysły o zależności między „czymśtam” a ich życiem, zdrowiem, bezpieczeństwem, pomyślnością. Potem uznają te domysły za pewne i niewątpliwe i albo sami w męce spełniają wynikające stąd nakazy, albo z bezwzględnym okrucieństwem narzucają je innym. Nie sposób jednak wyjść poza krąg przyjętych kategorii myślenia i pojęć o obowiązkach i powinnościach, nie potrafimy tego wszystkiego rozumieć inaczej i dlatego tak trudno o ratunek dla siebie i dla innych. Więzi to bariera własnej świadomości, a dzieje ludzkości to pochód szalonych potępieńców. Czy naprawdę nie istnieje możliwość takiego rozpoznania rzeczywistości, które pozwoliłoby ludziom otrząsnąć się z koszmaru, jakim są konsekwencje ich własnych pomyłek, błędów i win? * * * Najstarszym rytuałem ludzkich religii wszystkich czasów i kultur jest składanie krwawych ofiar. A ponieważ bogiem naszych czasów jest wiedza, religią nauka a kapłanami uczeni, kultowy ceremoniał rytualny zastąpiły doświadczenia naukowe. Biały fartuch zastąpił obrzędową szatę kapłana zadającego śmiertelny cios zwierzęciu, prosektorium zastąpiło wnętrze świątyni. Działa też ten sam mechanizm fascynacji scenerią i kostiumem, który stwarzał podniosły nastrój w świątyniach starożytnego Meksyku i Baalbeku, gdy kapłan przyodziany w liturgiczną szatę, wśród dymów kadzidlanych spełniał krwawą ofiarę, a rozmodlony tłum widział w tym dla siebie jedyną szansę ocalenia od śmierci, chorób i wszelkich grożących mu nieszczęść. W naszych czasach ołtarzem ofiarnym jest stół laboratoryjny. I na tym stole, tak jak przed wiekami i od tysiącleci, spełniają się okrutne, krwawe, niepotrzebne ofiary. „Odkrycia”, których się wtedy dokonuje, są najczęściej widoczne gołym okiem lub dostępne na innej drodze badań i obserwacji. Składa się hekatomby zwierzęcego bólu i udręki, aby udowodnić tezy banalne, albo pokazać to, co może być zrozumiane i bez pokazywania. Banki nieprzydatnych do niczego, bezpłodnych informacji pękają od nadmiaru wyników doświadczeń poznawczo zupełnie jałowych. A te nieliczne badania, które służą rzeczywistym odkryciom, wzmacniają tytko pozycję bóstwa WIEDZY, złowrogiego władcy. Śmierć zadawana wraca potem usto- 33 krotnioną groźbą zagłady i zniszczenia. Krematoryjna mądrość współczesnych kapłanówuczonych nie jest w stanie uchronić świata przed ogromniejącymi stale zagrożeniami zdrowia i życia wszystkiego, co istnieje na Ziemi. Doświadczenia na zwierzętach są więc tylko pretekstem dla ulegania niezwalczonej, atawistycznej potrzebie składania krwawych ofiar swojemu bogu. Względy poznawcze są tu nieświadomie obłudną racjonalizacją tego prymitywnego impulsu, zrodzonego w zamierzchłych czasach z jakiejś tragicznej pomyłki. Żadnej krytycznej refleksji nie wywołuje fakt, że rezultaty tych krwawych poczynań nie spełniają oczekiwań ani zamierzeń, bo bóstwo- WIEDZA nie daje się przejednać żadną hekatombą, że cała skrupulatnie przestrzegana liturgia naukowych doświadczeń i niepohamowane okrucieństwo tych laboratoryjno-świątynnych obrzędów okazuje się zupełnie bezsilna. Widmo śmierci, której przecież mają zapobiegać, nigdy nie było groźniejsze niż w naszych czasach, a prawidłowości rozpoznawane w ten sposób nie sprawdzają się w praktyce życia. Nie są bowiem w stanie uchronić ludzi przed żadnym z grożących im niebezpieczeństw. Są więc tylko magią, okrutną, rozpasaną, haniebną magią. * * * Nawet ci, którzy wierzą w reinkarnację i traktują tę wiarę jako wyraz przekonania o istnieniu powszechnej, doskonałej sprawiedliwości, akceptują założenie, wynikające z nieuleczalnej, antropocentrycznej ludzkiej pychy. Według nich postępujący kierunek kolejnych inkarnacji prowadzi od zwierzęcia poprzez człowieka do anioła. – A przecież tyle koni, psów, krów już teraz zasługuje na anielstwo, podczas gdy dla niektórych ludzi inkarnacja w ciało jakiegokolwiek zwierzęcia byłaby oczywistym i niezasłużonym awansem! Podejrzewam, że ostry podział żywych istot na ludzi i zwierzęta jest wynikiem jednej z najbardziej arbitralnych i nietrafnych operacji klasyfikacyjnych, dokonanych w zamierzchłych czasach. Do dziś powoduje on głęboką, zasadniczą deformację obrazu naszej ziemskiej rzeczywistości. * * * Rośliny czują! Doznają wrażeń, reagują na bodźce nie tylko fizyczne, ale i psychiczne, wyczuwają zamiary ludzi, nawet te dopiero przez nich pomyślane. Odżywiają się ciepłem i światłem słońca. Żyją wonnie, umierają w barwach i szeleście. Nie zabijają. Powszechną ewolucję życia uznaje zarówno materializm jak i bioelektronika oraz ezoteryczne nauki Wschodu. To znaczy nauka oficjalna, awangardowa i ukradkowa, wszystkie one głoszą zgodnie prymat człowieka na planecie Ziemia, jego dominację w porządku biologicznym, elektronicznym i mistycznym. A przecież gdy wyobrazić sobie pierwotną doskonałość świata roślinnego, niewinność zieleni, dostojeństwa drzew, urodę kwiatów, to czyż można interpretować wtargnięcie fauny w to pełne godności i piękna, bezgrzeszne królestwo, jako wstępujące kolejne stadium rozwoju życia? Wydaje się ono raczej inwazją barbarzyństwa, atakiem wygłodniałego, ruchliwego plebsu na wysublimowaną, uciszoną arystokrację. Lub rozpanoszeniem się rakowatej tkanki na zdrowym, czystym organizmie. Religie oficjalne i ezoteryczne usiłują wytłumaczyć i usprawiedliwić sytuację ogromnie trudną do usprawiedliwienia. Narzuta ona bowiem podejrzenie błędu Projektanta, przeoczenia Twórcy albo okrutnej bezwzględności Eksperymentatora. 34 * * * Film Krzysztofa Zanussiego „Iluminacja”. – Żyjemy na jednym z odprysków wielkiej eksplozji kosmicznej. Otoczeni milczeniem niepojętego świata, szukamy jakiegoś wyjaśnienia i oparcia. Ale nic nie jest pewne ani nie przynosi ukojenia – ani samotność i rezygnacja eremu, ani wydzieranie światu okruchów prawdy. Wszystko budzi wątpliwości i zastrzeżenia, nic nie jest w stanie pogodzić nas z niepojętością życia i koniecznością śmierci. Osaczeni milczeniem, skazani na półprawdy, ograniczeni swoim ciałem, dysponujemy jednak królewską władzą – interpretowania tego milczenia na miarę własnej wyobraźni i uczucia. „Wszystko zależy od naszej interpretacji tego milczenia, które nas otacza.” I wreszcie przychodzi oświecenie! Pozwala ono dostrzec tę prostą prawdę, że oparcie i szczęście można znaleźć tylko w sercu drugiego człowieka. Ani oświecony, ani nieoświecony niczego doskonalszego nie jest w stanie wymyślić. Ale i ta iluminacja nie rozprasza wszystkich wątpliwości do końca. Nie wiadomo bowiem czy jest to odkrycie utajonej w ludzkiej kondycji potęgi, czy ujawnienie słabości i ograniczenia? Czy należy tę prawdę potraktować jako dumne objawienie czy jak pokorne i skromne przyznanie się? Czy miłość dwojga ludzi jako optymalna wartość ludzkiego życia świadczy o jego doskonałości, czy o ułomności, nobilituje czy deprecjonuje rodzaj ludzki? Czy jest sezamem wybranych, czy też ostatnią przystanią zrezygnowanych? * * * Istnieje taki domysł, przerażający i koszmarny, że w powszechnej walce dobra ze złem dobro jest tą stroną słabszą, skazaną nieuchronnie na ostateczną klęskę. I że mimo to nie ma dróg ucieczki ze świata, w którym pragnienie sprawiedliwości, prawdy, wolności i miłości musi pozostać na zawsze daremne i nie spełnione. I że zarówno patetyczne ludzkie aspiracje jak i ich ostateczna tragiczna klęska, nie mają w szerszym kontekście rzeczywistości żadnego znaczenia, są zjawiskiem raczej kuriozalnym i lokalnym niż powszechnym i ważnym. Że wobec nieuchronnych, surowych prawidłowości dyktowanych przez triumfujące zło pozostają na peryferiach procesów kosmicznych. Klęska powtarzających się wciąż humanistycznych zrywów do realizacji moralnej doskonałości i etycznego ładu pozostaje tylko smutnym epizodem bez następstw. Ale istnieje też inny, skrajnie przeciwny domysł. Pogląd, że człowiek ze swymi najogromniejszymi oczekiwaniami i najbardziej strzelistymi aspiracjami do czynienia dobra, nie jest skazańcem lecz wybrańcem. Jego posłannictwo jest bowiem bardziej doniosłe niż zdołał to sobie kiedykolwiek uświadomić. Bo to właśnie zadaniem ludzkości jest stworzyć na swojej małej planecie moralny ład, aby potem przekazać go całemu światu. Treść tego domysłu sprowadza się do założenia, że fenomen człowieczeństwa odgrywa w ogromnym organizmie galaktycznym rolę podobną do tej, jaką spełnia hormon w organizmie żywej istoty. Od prawidłowego spełnienia przez ludzi swojej roli, jako twórcy i animatora wartości humanistycznych, zależy dalszy rozwój i pomyślność kosmosu. Ten ostatni domysł, jako pewną apoteozę człowieczeństwa, łatwo jest zakwestionować, obarczając go zarzutem psychologizmu i subiektywizmu. Zakwalifikowanie jakiegoś sądu jako subiektywnego bywa najczęściej równoznaczne z zakwestionowaniem jego wiarygodności. Zakłada się wtedy, że to co traktujemy jako poznawanie, daje tylko subiektywne, to znaczy pozorne wrażenie rozumienia, podczas gdy w istocie pojęcia i kategorie, którymi się wtedy posługujemy, nie przystają do rzeczywistości, którą chcemy opisać i skomentować. Że są do jej rozpoznania równie nieprzydatne jak sito do czerpania wody. 35 Subiektywizm i psychologizm opinii i sądów można też potraktować inaczej, jako wyeksponowanie autentycznego związku człowieka z poznawaną przez niego rzeczywistością. Można przyjąć, że właśnie subiektywność jest właściwą formą pojmowania rzeczywistości, że jako instrument poznawania jest ona przydatna tak jak dłoń do chwytania i manipulowania rzeczami. Co więcej, że istnieje między poznającym i poznawanym nie tylko ścisły związek, ale dwukierunkowa zależność i nawet każde drgnienie ludzkiego serca ma jakiś utajony wpływ na niepojęte procesy w najodleglejszych obszarach kosmosu. Że ludzka wrażliwość jest tak doskonale zharmonizowana z tym, co stanowi najgłębszy sens świata, że subiektywizm nie izoluje od rzeczywistości, ale właśnie ją przybliża i udostępnia jej zrozumienie. – A wtedy nie można by wykluczyć, że równie dobrym instrumentem poznania jak rozum jest nadzieja. * * * Panuje powszechne i zgodne na ogół przekonanie, że jeżeli ktoś kwestionuje tezę cudzą, jawnie lub skrycie fałszywą, to świadczy o tym, że sam ma w zanadrzu inną, niewątpliwie prawdziwą i niezawodnie trafną. I że jeżeli ktoś krytykuje cudze zachowania i postawy, to ma znaczyć, że jego własna postawa jest absolutnie poprawna i nienaganna. Ten błąd stanowi źródło nieustannego, głębokiego dramatu rozgrywającego się od najdawniejszych czasów. Stale uchodzi uwagi zwaśnionych fakt, że mogą istnieć nie tylko dwie fałszywe, choć skłócone racje, ale dziesięć, sto, tysiąc sprzecznych ze sobą lecz równie fałszywych tez i postaw, pozostających w bezustannej nieświętej wojnie. Starcie się dwóch bohaterów, przedstawione w mniej lub więcej udramatyzowanej relacji, bywa źródłem wzruszeń tragicznych wtedy, gdy przegrywa strona przedstawiona przez relacjonującego jako szlachetna i prawa. Wzruszenie optymistyczne i krzepiące budzi odwrotny rezultat walki. Niezależnie jednak od doraźnych sugestii aktualnie dopuszczonych do głosu sprawozdawców i komentatorów, widz dramatu zaczyna już sam rozumieć, że racje fałszywe znajdują równie zagorzałych zwolenników i obrońców, co słuszne. Ich zwolennicy z niezmienną żarliwością bronią swoich chybionych założeń, gloryfikują jawne błędy, oskarżają się nawzajem o winy, takie same jak ich własne i trwają w zagrożeniu totalną klęską jako finałem jałowego starcia jednako nietrafnych ustaleń i propozycji. Gdy więc dwaj wyznawcy dwóch sprzecznych, choć w równym stopniu fałszywych idei, głoszą je z jednakowo nieugiętym przekonaniem, to taki konflikt wykracza już zdecydowanie poza tradycyjne konwencje dramaturgiczne. A kiedy żarliwie apelują o akceptowanie racji, z których fałszu sami nie zdają sobie sprawy i nawołują do ofiarnej walki z głosicielami innych, równie chybionych i równie żarliwie wyznawanych, to dla unaocznienia złowrogiego patosu takiej konfrontacji, nazwa „tragedia” staje się już zupełnie niewystarczająca. Zabraknie tu bowiem autentycznego bohatera negatywnego, „czarnego charakteru”. Nie jest nim przecież żaden z odmiennie zbłąkanych herosów. Jakże łagodny i pogodny wydaje się wtedy tragizm klęski strony sprawiedliwej, przedstawiany w tradycyjnym dramacie, w porównaniu z tym monumentalnym koszmarem winy, popełnianej w najgłębszym przekonaniu o własnej słuszności. Może w przyszłości powstanie jakaś nowa forma dramaturgiczna, która zmieściłaby w sobie całą grozę podobnych konfrontacji, z których przecież składa się historia ludzkości. Ale nie na tym koniec zgrozy. Bo przecież możliwy jest i taki scenariusz dziejowy, w którym występują dwie racje jednakowo słuszne i trafne, chociaż skłócone, a ich zwolennicy w nieugiętej i ofiarnej walce wytracają się nawzajem. 36 * * * Słowa mają taką wielką siłę! Są potęgą, mogą uszczęśliwiać i ronić, obdarowywać najszczodrzej i pozbawiać wszystkiego. Słowa wypowiadane przez bohaterów utworów literackich zostają wcześniej przemyślane przez autora, dopasowane do tego wszystkiego, co było przedtem i co ma potem nastąpić. Dlatego są właściwe, trafne, odpowiednie. W życiu natomiast posługujemy się słowami przypadkowo, byle jak, mówimy najczęściej nie to, co naprawdę chciałoby się wyrazić i przekazać. Zdarza się, że mówimy coś zupełnie innego niż mieliśmy zamiar powiedzieć. Używamy słów jak nieodpowiedniego klucza do otwarcia drzwi, które bardzo pragniemy otworzyć. Używając słów niewłaściwie i niecelowo, zamiast obdarować, niechcący i bezmyślnie pozbawiamy, ranimy zamiast uszczęśliwiać. Wtedy słowa z całą ich wspaniałością i potęgą stają się orężem w ręku głupca, a ich cudowna moc pozostaje zupełnie bezsilna. * * * Wszystko może być sztuką! Jeżeli czynione jest z sercem, z pasją, z inwencją, z wyobraźnią – to jest właśnie Sztuka. Sztuką może być uprawianie ogrodu warzywnego, wychowywanie dzieci, gotowanie obiadu, kochanie, informowanie podróżnych o godzinie odjazdu pociągów. Tak samo jak malowanie obrazów i oglądanie ich wystawionych w galerii. Każdy dzień przeżyty i wszystkie lata, i całe życie od początku do końca. Gdy jednak temu, co się robi i jak się żyje, zabraknie serca i wyobraźni, zostaje już tylko masowa produkcja tandety – ogród, dzieci, informacja, kochanie, życie – wszystko. Sposób widzenia świata i poznawcze reagowanie na rzeczywistość mogą również zostać zdegradowane do poziomu masowej tandety. I bywa tak często. Natomiast rzadko dorasta do wyżyn sztuki, chociaż mogłoby stać się jedną z najbardziej wzniosłych jej dziedzin. – Byłaby to sztuka samotna, niekomunikatywna, uprawiana z rozpaczą, nasycona nigdy nie spełnionym pragnieniem doskonałości. Sztuka, o której nie wiadomo czy jest duchowym luksusem rozrzutnych i nierozważnych, czy upragnionym przez wszystkich chlebem dla umierającego z głodu świata. * * * Przyszłość sztuki widzę w tym, że stanie się ona kiedyś powszechnym klimatem życia całych ludzkich zbiorowości. Że ograniczy się jej dotychczasowa rola jako samotnej enklawy dla znawców i miłośników, a rozpowszechni się podnoszenie rangi walorów estetycznych życia we wszystkich jego przejawach codziennych i odświętnych. Że będzie ona ogólnie stosowaną formą każdej aktywności i naturalnym sposobem wszelkiej percepcji: patrzenia, słuchania, rozumienia. Estetyczne kryteria wyboru wkroczą jako równorzędne obok dotychczas dominujących kryteriów ekonomicznych i moralnych. I zaczną trwale funkcjonować we wszelkich zachowaniach oraz potocznym sposobie odbioru zdarzeń i faktów. Sztuka będzie nieustannie obecna w każdym kontakcie ze światem zewnętrznym i w każdym przeżyciu wewnętrznym, w całym obszarze ludzkiej aktywności i ludzkiego doznawania. Ujmowanie mijających dni w struktury artystyczne stanie się powszechnym obyczajem, a poszukiwanie we wszystkim harmonii i piękna – normalnym stylem życia. Potrzeba nasycenia świata autentyczną urodą utrwali się w każdym jako naturalny impuls i wewnętrzny imperatyw serca. 37 MY Z KOSMOSU Dzieci wszechświata Ditfurtha przeczytałam już dużo wcześniej, ale dopiero teraz udało mi się dokładnie zrozumieć, na czym polegało uczucie nieokreślonego zawodu w stosunku do obietnicy zawartej w tytule książki. Słowo „dzieci” wywołuje jednocześnie wizję „ojca” i zakłada istnienie między nimi więzi wzajemnej przychylności, stosunku obustronnej akceptacji, zaufania i miłości, to znaczy czegoś znacznie więcej niż faktu spowodowania narodzin przez ojca. Ale Ditfurth gromadzi jedynie argumenty na dowód istnienia zależności między jakością wszechświata, a jakością człowieka, pokazuje, że człowiek jest właśnie taki jaki jest i istnieje w taki właśnie sposób pod wpływem swoich niezliczonych związków z wszechświatem. Zależność człowieka od wszechświata jest wszechogarniająca, bezwzględna Uświadomienie sobie tych wszystkich form uwikłania istoty ludzkiej, takich jak grawitacja, promieniowanie, fazy obrotu planet, narodziny i umieranie gwiazd i wiele innych, nasuwa ponure skojarzenia z obrazem muchy zaplątanej w pajęczynie. Człowiek jest osaczony wszechświatem całkowicie, totalnie. Ten jednostronny kierunek zależności wręcz przytłacza, budzi grozę i rodzi dotkliwy niedosyt informacji o tym, jaka jest wobec tego rola człowieka w stosunku do wszechświata. Czy wszechświat go potrzebuje i akceptuje, czy tylko toleruje, a może w ogóle ignoruje? Bo te wszystkie drobiazgowe uwarunkowania narodzin i trwania człowieka nie wskazują jednocześnie na to, że jest on do czegoś potrzebny, że jest tworem przewidzianym, harmonijnie wkomponowanym w środowisko kosmosu, a nie czymś zbędnym i przypadkowym. Jeżeli nawet ludzka populacja byłaby we wszechświecie rodzajem wysypki, egzemy lub trądu, to by jeszcze nie oznaczało, że pojawiła się bez przyczyny i trwa niezależnie od wszystkiego. Istnienie pasożytów i chorób też jest uwarunkowane wieloma czynnikami, sięgającymi często w bardzo odległą przeszłość, ale to nie znaczy, że obciążony nimi organizm można nazwać ich ojcem. Tytuł książki Dzieci wszechświata jest chyba zbyt pochopny, zawiera ładunek optymizmu, który nie znajduje pokrycia w treści. Z niej bowiem nie wynika nic pocieszającego, nic takiego co mogłoby nas przekonać, że jesteśmy dziećmi kochanymi. Rewelacje autora nie wykluczają takiej ewentualności, że człowiek nie spoczywa w zagłębieniu jakiejś kosmicznej dłoni, ciepłej, mocnej i przyjaznej. Ale chyba nie ma nic takiego, czego pragnąłby bardziej. * * * Gdy rzeczywistość przestaje być czymś jednoznacznym, pewnym i oczywistym, umysł kieruje się ku domysłom. Współczesna literatura fantastyczno-naukowa odzwierciedla tę niepewność i niejednoznaczność, jest jakby testem aktualnych ludzkich obaw i nadziei. Od formułowanych w literaturze science fiction domysłów nie żąda się weryfikacji, nikt tu nie oczekuje dowodów. Ani obawa, ani nadzieja nie muszą bronić się uzasadnieniami. Doznawanie nadziei może być bezkresne jak niebo widziane z pojazdu kosmicznego, a lęk przed przyszłością może przybrać postać najbardziej przerażających wizji zagubienia się w kosmicznej próżni. Literatura science fiction to królestwo domysłów wykraczających poza nasz czas i poza to miejsce, które przywykliśmy uważać za jedynie rzeczywiste. Cokolwiek się dzieje z kosmonautami w pojeździe kosmicznym, albo już na jakiejś nieznanej planecie, przebywają oni w innej skali istnienia, w innej rzeczywistości. Autora i czytelników przestają obowiązywać dotychczasowe rygory wyobraźni i wtedy okazuje się, że wszystko jest możliwe. Że nie ma 38 niczego takiego, co by nie mogło być. Literatura sf wyzwala umysł od ciężaru jednoznaczności rzeczywistości zastanej, tej którą przywykło się traktować jako jedyną możliwą. Świadomość pisarza i czytelnika zostaje obdarzona nieznanym przywilejem wyboru dowolnej skali istnienia jako terenu dla swoich domysłów, nadziei i obaw. Ten przywilej nieograniczonego wyboru pozwala na uświadomienie sobie całej umowności tego, co nazywamy na co dzień poczuciem rzeczywistości. – Bo co to jest rzeczywistość? Czy człowiek współczesny, zawieszony między mikro- i makrokosmosem, szturmujący przestrzeń pozaziemską, intrygowany niezidentyfikowanymi obiektami latającymi, a jednocześnie uwikłany w konflikty polityczne, ideologiczne i narodowe, może mieć w ogóle poczucie rzeczywistości? – W jakiej skali istnienia należałoby potraktować życie ludzkie, aby uznać je za najbardziej rzeczywiste? Czy odniesieniem najwłaściwszym ma być powszedniość powtarzających się pracowitych dni, czy arena politycznych zmagań, czy struktury ekologiczne, czy może otchłań kosmosu? Bohaterom książki Briana Aldisa Non-stop ich rzeczywistość rozszerzała się i przeobrażała w miarę, jak penetrowali swoje otoczenie. To zastane miejsce do życia, jakim była kajuta, zastąpił najpierw korytarz, a potem cały pokład zarośnięty gęstwiną alg. Wreszcie odkryli, że ich pokład jest tylko jednym z wielu istniejących na tym gigantycznym pojeździe kosmicznym, w którym żyją już od wielu pokoleń. I że na innych pokładach, tak samo od wielu pokoleń, mieszkają jacyś nie znani osobnicy. Zaskoczeni ich wtargnięciem na swój pokład, okazali agresywność, która zapoczątkowała dalszą, nieustępliwą, choć niczym nie uzasadnioną wrogość między nimi. Odtąd walka trwała już stale, wznawiana przez każde nowe pokolenie, i stała się jeszcze jednym trwałym elementem ich rzeczywistości. Początkowo sądzili, że ich pojazd porusza się w przestrzeni kosmicznej, że zmierza niewiadomym torem, nie wiadomo skąd i dokąd. I właściwie w tym punkcie poszukiwań ta penetracja rzeczywistości i ustalania skali własnego istnienia mogłyby się zatrzymać w poczuciu zupełnej bezradności. Pytając o sens swego istnienia, mogliby tu stanąć jak nad przepaścią, w którą ani nie można się pogrążyć, ani nie można jej przekroczyć. Pozostaje już potem tylko pytać bez końca o to, kto skonstruował pojazd, w jaki sposób i dla jakiego celu znaleźli się na jego pokładzie i od jak dawna trwa ta wędrówka przez próżnię kosmosu? A wreszcie zastanowiliby się nad tym, jaki może być cel tej podróży, czy przewidziana jest dla niej jakaś końcowa stacja i po co tam jadą. Co ich samych czeka u kresu tej długiej drogi? Ale autor książki, Brian Aldis, nie doprowadza swoich bohaterów do tego punktu zastanowienia się nad własną sytuacją. Okazuje się bowiem, że statek kosmiczny wcale nie szybuje w nieznanej przestrzeni, lecz porusza się po ograniczonym torze dookoła Ziemi. Wskutek nieprzewidzianych zmian genetycznych, jakie nastąpiły u załogi wkrótce po starcie, ludzie ci zostali zatrzymani niedaleko Ziemi, ale nie mogli być sprowadzeni z powrotem na jej powierzchnię, bo byli już niezdolni do życia w warunkach planety. Krążyli więc tak wokół Ziemi – non-stop – przez kolejne lata i kolejne pokolenia, dziczejąc stopniowo w zarosłym dżunglą wraku. I to była ich rzeczywistość. Żyli w niej przez setki lat, nie domyślając się nawet, że jest ona właśnie taka. Nie wiedzieli też, że rzeczywistość ta była rezultatem decyzji i poczynań ludzi pozostałych na Ziemi, tych samych, którzy podtrzymywali tragiczną egzystencję populacji skazańców. Mieli dość litości, aby ich nie unicestwić, ale nie dysponowali środkami umożliwiającymi przywrócenia takiego stanu organizmu i świadomości, który by otwierał nieszczęsnym mutantom powrót na Ziemię. – Autor zatrzymuje się na tym zakończeniu, uznając skalę istnienia mieszkańców pojazdu, zarówno jak i mieszkańców Ziemi, za ostatecznie wyjaśnioną. A przecież ci dysponenci i animatorzy losu załogi też mieli swoją, nie rozpoznaną do końca, rzeczywistość, swoją skalę istnienia i swój los. Tak samo jak załoga pojazdu kosmicznego trwali zawieszeni między własnym nieznanym początkiem, a niemożliwym do przewidzenia końcem, w nieokreślonym punkcie przestrzeni kosmicznej. Odnośnie tej ich rzeczywistości 39 można by właściwie zadawać pytania takie same jak w przypadku dryfującego wraku i być zdanym na równie przypadkowe domysły. I jeżeli nawet wśród tych mniej lub więcej szalonych domysłów byłby jeden obiektywnie trafny, to i tak nie byłoby sposobu, aby odróżnić go od wszystkich pozostałych, fałszywych i chybionych, szalonych do końca. Ludzie z Ziemi, podobnie jak załoga wraku pojazdu kosmicznego, byliby tak samo skazani na to, aby wreszcie zatrzymać się nad swoimi pytaniami i pochylić nad nimi jak nad przepaścią. Analizując zasób wiedzy i informacji oraz postawy i sposób zachowania bohaterów Aldisa, można by się zastanowić, którzy z nich mieli naprawdę poczucie rzeczywistości? – Czy „realiści w skali kabiny” dryfującego statku, którzy dostrzegali jasno wszystkie jej praktyczne zalety i możliwości, i pilnie je wykorzystywali? Czy ci, których ciekawość i potrzeba ekspansji popychały do penetrowania korytarzy i kolejnych kondygnacji pojazdu? A może poczucie rzeczywistości mieli dopiero ci, którzy znali całą tragiczną sytuację wraku, krążącego non-stop dookoła Ziemi, bez nadziei powrotu na nią? Do ewentualnego uświadomienia sobie istnienia dalszych, nieznanych obszarów rzeczywistości docierają tylko bardzo nieliczni bezradnym wrażeniem tajemnicy. A w sferę tajemnicy, gdziekolwiek przebiegałaby jej granica, można sięgać już tylko fantazją, intuicją, domysłem lub mistyfikacją. Mimo nikłej i iluzorycznej wartości poznawczej wszelkich domysłów, nie sposób ich sobie zabronić. Ciekawość i dociekliwość ludzka od tysiącleci szturmuje wyobraźnią granice nierozpoznawalnego. Czyni to z tym większą pasją i nieustępliwością, że formułowane wtedy pytania dotyczą niejednokrotnie podstawowych, najdonioślejszych spraw ludzkiej egzystencji. Wciąż nie wiadomo, kim właściwie jesteśmy i gdzie rozgrywają się nasze lokalne dramaty, tragiczne zmagania i kameralne konflikty. I nie wiadomo nawet dokładnie o co pytamy, szukając bezskutecznie odpowiedzi na odwieczne KTO i GDZIE? Wiedza naukowa dopóki informuje tylko o oderwanych faktach, nie będąc w stanie ukazać ich wewnętrznych, strukturalnych związków, jest wiedzą fantomatyczną i pozorną. Literatura sf kompensuje w pewnym stopniu ten niedosyt umysłu, jaki zostawia wiedza naukowa, rzucając strzępy ścisłych informacji, które jednak nie pasują do siebie na tyle dokładnie, aby można było złożyć z nich jakąś przekonującą humanistycznie całość. Taką całość, która byłaby zdolna zaspokoić rozterkę dramatycznych ludzkich niepokojów o własną tożsamość, o cel i sens swego istnienia i o swoją przeszłość. O to, w jakiej skali chronologicznej należy tę przeszłość usytuować – w skali epoki historycznej, ery geologicznej czy 120 wieków Zoroastra, wedyjskiej maha-jugi, czy jeszcze innych? A jaki czas przyszły jeszcze do nas należy? I jaka przestrzeń wchodzi w obręb naszej rzeczywistości? Literatura sf usiłuje skompensować brak takiej interpretacji naukowych faktów, która ujmowałaby rozproszone zjawiska w strukturę uzasadnioną nie tylko empirycznie i logicznie, ale także moralnie. Jest to zadanie o tyle trudne i ryzykowne, że nie wiadomo, czy potrzeba moralnego ładu, tak bliska ludzkiemu sercu, dotyczy również szerokiej skali rzeczywistości pozaziemskiej. Domysły autorów literatury sf koncentrują się w zasadzie wokół dwóch przeciwstawnych biegunów odczuć i przewidywań – nadziei i lęku. Nadziei wielkiej jak niebo i lęku bezkresnego jak otchłań. Nawiązują do problemów, do których nie przyznaje się żaden inny gatunek literacki i z których każdy uchyla się małodusznie i tchórzliwie od stawiania pytań podstawowych, najważniejszych – pytań o sens tej rzeczywistości, którą najpowszechniej traktuje się jako jedyną prawdziwą i ważną. Konflikty i zmagania podobne do tych, jakie są charakterystyczne dla naszej współczesnej sytuacji, w wersji sf doprowadzają w końcu do tego, że lądujący tam po tysiącach lat kosmonauci z innych planet zastają na miejscu wysypisko minionej cywilizacji lub dymiące jeszcze zgliszcza świetnych niegdyś miast. – W takich opowieściach wyraża się lęk o przyszłość własnej planety. Jak wynika z tematyki podejmowanej przez literaturę sf, łatwiej jest wyrazić obawy niż przewidywania optymistyczne i ufne. Kosmonauci ziemscy lądujący na obcych planetach 40 zastają tam najczęściej albo bardzo prymitywne formy życia, albo ślady dawnych cywilizacji, które pozwalają się domyślać, że kiedyś żyły tu istoty o wysokich umiejętnościach technicznych. Z tych śladów trudno jednak odczytać dokładniejsze informacje o umysłowości i etyce tych istot. A już zupełnie rzadko spotyka się opisy spotkań z żywą, istniejącą cywilizacją, znacznie wyższą od naszej, a jednocześnie zrozumiałą i czytelną dla nas. H. G. Wells w książce Ludzie jak bogowie przedstawia sytuację będącą ilustracją spełnienia wszystkich ówczesnych postulatów socjalnych, humanistycznych i technicznych tzn. tych, jakie były ideałem XIX-wiecznej zachodniej Europy. A Stanisław Lem ujmuje takie spotkania w konwencji groteski. – Najbujniejsza bowiem wyobraźnia autora nie jest w stanie wyczarować obrazu społeczeństw żyjących na innych planetach albo na naszej własnej planecie, ale w odległej przyszłości, i reprezentujących poziom świadomości znacznie przewyższające obecny poziom świadomości ludzkiej. Wymagałoby to bowiem przeskoczenia samego siebie, wykroczenia nie tylko poza własne status quo, ale wyprzedzenia nawet samej wizji doskonalszej przyszłości. Taka wizja zależy bezpośrednio od tego, jaki teraz jest ten, kto ją sobie przedstawia. A widocznie wyobraźnia człowieka współczesnego nie obejmuje jeszcze takich etapów własnego rozwoju, które wykraczałyby daleko poza wartości obecnie uznawane. W tym zakresie zawodzi nawet i fikcja literacka i dlatego ogranicza się do przedstawienia wyłącznie przyszłych osiągnięć technicznych. Niedowład pełniejszego prognozowania w kategoriach humanistycznych kompensują więc opisy przyszłej doskonałości technologicznej. W pewnym momencie jednak ta technologiczna euforia nagle się załamuje. Dzieje się tak wtedy, gdy w scenerii wspaniałego nowego świata, świata podróży międzyplanetarnych, przezwyciężonej grawitacji i swobodnych wędrówek w czasie pojawia się człowiek taki sam jak dziś. I nagle wizja promiennej przyszłości zmienia się automatycznie w koszmar. – Wśród doskonale funkcjonujących robotów i niezawodnych automatów poruszają się ludzie jakby żywcem przeniesieni z dnia dzisiejszego. Obarczeni całym balastem współczesnych wzorów życia i myślenia, kultywujący obyczaje uznawane obecnie za cywilizowane, kulturalne, normalne. Po super nowoczesnych ulicach przyszłych miast krąży tłum gawiedzi w poszukiwaniu tandetnej rozrywki, jarmarcznego widowiska, alkoholu i okazji do występku. „Wylądował oto wieki całe po czasach własnego życia i śmierci, w mieście supertechniki i barbarzyństwa” – pisze Brian Aldis w opowiadaniu Przenigdy. W takich właśnie obrazach jak ten wyraża się największy lęk człowieka współczesnego, lęk przed sobą samym takim, jakim mógłby pozostać również w odległej przyszłości. Okazuje się, że obawa przed totalną zagładą nie jest tą największą, a marzenie o wspaniałej przyszłości jest przede wszystkim pragnieniem bycia kimś innym, doskonalszym, lepszym, mądrzejszym niż teraz. Jest to marzenie małej brzyduli, która widzi siebie jako już dorosłą, śliczną i dobrą królewnę. Tego oczekiwania nie zastąpi jej obietnica największych nawet zaszczytów i bogactw. Wszystko byłoby smutne i szare, gdyby ona sama miała pozostać taką jaką jest teraz – brzydką i złą. Nawet posiadanie najwspanialszego złotego pałacu byłoby tylko okazją do dręczącego rozważania, jakby to innej małej brzyduli odebrać jej pałac, może bardziej złocisty niż własny. Taka sytuacja pełnego dobrobytu dla wszystkich, zaspokajania potrzeb nie tylko elementarnych, ale najwyższego komfortu, staje się udziałem mieszkańców miasta w powieści Adama Wiśniewskiego-Snerga – Robot. Miasto zostało w całości porwane i szybuje w przestrzeń ku nieznanemu przeznaczeniu. Nadistoty, będące sprawcami tego porwania, dostarczają mieszkańcom miasta wszystkiego, czego by tylko mogli zapragnąć: luksusowych mieszkań, wykwintnych ubrań, najnowocześniejszych samochodów, wszelkich rozrywek. Mimo że tak bogato zaopatrzeni, nie przestają między sobą rywalizować, bo każdy chce mieć więcej niż inni. Raniel, który opisuje istniejącą sytuację, tak ją komentuje: „Powiem panu 41 otwarcie, może to nie ma żadnego sensu, ale teraz – w przededniu śmierci – jest mi już tylko bezgranicznie… – Wstyd? – Tak! Gdyż czuję się głęboko upokorzony. Wstydzę się za nich przed… tamtymi. Bo kiedyś – na Ziemi – wyobrażaliśmy sobie: porozumienie i współistnienie. W najgorszym razie – wojna światów. A co tu mamy? Korytko – karmnik. I rozkwiczany konsumpcyjny tucz. Taka to wojna światów?” * * * Jak zachowaliby się współcześni ziemscy kosmonauci, gdyby w czasie jakiejś dalekiej wyprawy wylądowali przypadkiem na nieznanej planecie i spotkali tam istoty dość wprawdzie prymitywne, na tyle jednak inteligentne, aby można było nawiązać z nimi kontakt? Zapewne w tubylcach, oszołomionych tym ich „z nieba” przybyciem, wzbudziliby dodatkowy zachwyt i cześć, pokazując im np. radio tranzystorowe i latarkę. A potem, znudzeni jednostajnością swego konserwowego pokarmu, rozejrzeliby się za możliwością zdobycia świeżego mięsa na obiad. Zwłaszcza, że zastane tam grupy istot dwunożnych i czworonożnych, żyjące w harmonijnej symbiozie, zakwalifikowaliby od razu uczenie jako plemiona pasterskie. Tubylcy zaś, przejęci zbożnym podziwem i czołobitną gorliwością w stosunku do wszechmocnych „bogów”, spełnialiby skwapliwie każde ich życzenie. Chociaż do tej pory nie wiedzieli w ogóle, co to znaczy zabijać, i nie przyszło im nigdy przedtem do głowy, że można coś takiego uczynić. Swoje czworonogi kochali, bo były łagodne i ufne, karmiły ich swoim mlekiem i darzyły ciepłem swojej wełny. Żądanie „bogów” było jednak dla nich czymś tak niesłychanym, że zafascynowani i oszołomieni, uznali je za zjawisko spoza kręgu zwykłej rzeczywistości, nadprzyrodzone – święte. Kto wie, czy w czasach, kiedy nasza Ziemia była jeszcze bardzo młoda i pierwotna, nie przydarzyła jej się taka właśnie przypadkowa wizyta? Nieprawdopodobnie głęboki szok, wywołany tym wydarzeniem, wycisnął niezatarte piętno na pamięci całych pokoleń, utrwalił się w podaniach i mitach, w obcych im dotychczas obowiązkach religijnych i – w zdeprawowanym na zawsze sumieniu. „Boskość” potężnych przybyszów nie ulegała dla Ziemian żadnej wątpliwości, każde ich życzenie stawało się od razu przykazaniem, a każde polecenie objawieniem woli bożej. Kosmici byli zresztą poza tym dobrzy i wspaniałomyślni, nauczyli tubylców uprawy roli, wyrobu różnych pożytecznych przedmiotów, obdarowali ich nie znanymi narzędziami, które odtąd ułatwiały życie Ziemianom, budząc ich nieopisany zachwyt. W porywie uwielbienia i wdzięczności przynosili potężnym dobroczyńcom ciała swoich zabijanych czworonogów, bo zauważyli, że jest to miła „bogom” ofiara. Zażyłość przybyszów z Ziemianami wzrastała z dnia na dzień. Jeden z nich został nawet dopuszczony do pomieszczeń kuchennych i dokładnie pouczony o tym, jak przyrządzać ulubione mięsne dania dla kosmonautów. W oczach swoich współplemieńców awansował do roli „kapłana”, chociaż dla załogi był po prostu kucharzem, spełniającym pewne proste usługi. Żądanie, aby tubylczy kucharz mył ręce przed przystąpieniem do pracy, stało się dla wszystkich rewelacją i uznano je potem za rytualny obowiązek „obmywania” przed złożeniem obrzędowej ofiary. Po odjeździe kosmonautów przyrządzanie pieczeni i zrazów podniesiono do rangi religijnego ceremoniału, blat kuchenny nazwano ołtarzem ofiarnym, a na wzór strzelistego kształtu kosmicznego pojazdu zaczęto z czasem budować świątynie, aby utrwalić pamięć o tamtym nadzwyczajnym wydarzeniu. Kosmonauci odjechali wreszcie zadowoleni z siebie, przekonani, że zrobili dla prymitywnych tubylców wiele dobrego, nauczyli ich tylu pożytecznych umiejętności, przekazali wiele przestróg i pouczeń, obiecali wrócić. Z tego, że nauczyli ich również zabijania, może nawet 42 nie zdawali sobie sprawy. Nie pojęli, że przywlekli na Ziemię zarazę rytualnego, „świętego” zabójstwa, która po ich odjeździe rozprzestrzeniła się z upływem lat po całej prawie planecie, wypaczając kierunek przyszłego rozwoju rodzaju ludzkiego. Skażoną przez nich świadomość Ziemian skanalizowały potem religie i Kościoły, składanie krwawych ofiar weszło do żelaznego repertuaru prawie wszystkich kultów religijnych świata. W Azji Mniejszej, Afryce Północnej, w przedkolumbijskim Meksyku i Peru, w średniowiecznej Europie i całym nowoczesnym świecie, krwawe ofiary zmieniają tylko formę i nazwę oraz uzasadnienie dogmatyczne. Bratobójstwo i kanibalizm zostały w ten sposób podniesione do rangi religijnego obowiązku i obrzędu sakralnego. Baalowi składano w ofierze nawet niemowlęta i to nie z okrucieństwa i dzikości, jak się obecnie sądzi, lecz w stanie ekstatycznego uniesienia. Do dzisiaj dnia największe święta katolickie toną w zwierzęcej krwi. Z czasem „kapłani” czyli następcy tamtego kucharza, sami zasmakowali w spożywaniu mięsa i potem już utrwalali i rozpowszechniali rytuał krwawych ofiar nie tylko ze względu na pamięć przybyszów z kosmosu, ale i dla dogodzenia własnym apetytom. Wreszcie i „profani” znaleźli upodobanie w udostępnianym im przez kapłanów mięsie świętych ofiar. – Zwyczaj jadania mięsa rozpowszechnił się i zlaicyzował. Jednak pewien ślad jego pochodzenia pozostał nawet do dzisiaj. Wszystkim współczesnym dokonującym usankcjonowanego zabijania towarzyszy nieokreślony, uroczysty nastrój sacrum. W czasie wojny, podczas igrzysk, krucjat, rewolucji, zamachów, corridy, polowania, pojedynków, zabijanie otoczone jest mniej lub więcej podniosłą atmosferą obrzędowego patosu. Do dziś ludzie bronią swojego prawa do zabijania zwierząt z tak pełnym żaru przekonaniem, jakby kwestionowanie go było próbą popełnienia świętokradztwa. Wyznawcy kultów religijnych opartych na Starym Testamencie powołują się wtedy na osobiste upoważnienie Jehowy i ze zgrozą odrzucają wszelkie sugestie zaniechania tego obyczaju. Od tysiącleci ludzie składający krwawe ofiary robią to z przekonaniem, że czynią zadość wyraźnym życzeniom bóstwa i że uzyskują w ten sposób jakąś pomyślność dla siebie, dla swojego plemienia lub narodu. Zmienia się tylko forma składanych ofiar i treść uzasadnień. Ich daremność jest wciąż taka sama. W miarę umysłowego i duchowego dojrzewania rodzaju ludzkiego, pamięć tamtego zdumiewającego wydarzenia zaczęła budzić inne jeszcze uczucia i refleksje. W sercach Ziemian zakiełkowało filozoficzne zamyślenie nad dziwnością nieba, które kryje w sobie nieznane tajemnice i możliwości niezwykłych objawień. Pozostała też tęsknota za Nieznanym i trwożna cześć dla Niepojętych Mocy Niebiańskich. Te postawy zaczęły stopniowo dominować nad pierwotną fascynacją dla tak niewiarygodnych zachowań jak zabijanie i pożeranie ciała zabitych ofiar. Nigdy jednak nie wyeliminowały ich z religii i życia Ziemian zupełnie. Odwrotnie, oderwane od religijnych uzasadnień, stało się obyczajem powszechnym, zatraciło swój charakter wyłącznie sakralny, opuściło zasięg spraw ściśle religijnych, zagarnęła je ekonomia i polityka, wchłonęła TRADYCJA. Jednak religijne korzenie obyczaju jadania mięsa całkowicie nie uschły. Każda próba wyeliminowania go, czy chociaż ograniczenia, budzi protest tak żarliwy, oburzenie tak głębokie, jakim czciciele reagują na profanację swego kultu, a nie jak na rzeczową propozycję zmiany struktury ekonomicznej albo jadłospisu. Może kosmici po pewnym czasie zorientowali się w tym, jakiego dopuścili się bezwiednie przestępstwa i jakie wywołało to konsekwencje dla rodzaju ludzkiego. Może chcieli to naprawić, odwołać poprzednie zalecenia i sugestie, może sami już w tym czasie zmienili swoje obyczaje, dojrzeli do wyższego poziomu życia i myślenia. Ale jeżeli nawet czynili jakieś próby w tym zakresie, to jak widać, mało skuteczne – największe zło już się stało. „Bogato proteinowa” pozycja w ich jadłospisie ukształtowała świadomość ludzką, wrosła w sposoby myślenia o świecie, oceniania siebie i innych, aż do naszych czasów niewzruszone i aktualne. Tym pokazem zabijania kosmiczni goście zdegradowali rodzaj ludzki u samych podstaw jego rozwoju, zdeprawowali jego zmysł moralny, gdy nie znane dotąd zło ukazali w glorii świętości „boskiego” życzenia. Pozbawili zdolności trafnego odróżniania dobra od zła, 43 zgwałcili sumienie, znieczulili wrażliwość na cudze cierpienie, oswoili z tolerowaniem śmierci okrutnej i niezawinionej, bo takie było osobliwe życzenie potężnych „bóstw”. Skojarzeniem przelewu krwi ze świętością ograniczyli aspiracje duchowe Ziemian, spaczyli kierunek moralnego dojrzewania całej przyszłej ludzkości. Aby sprostać wymaganiom czci i posłuszeństwa dla potężnych przybyszów z nieba, łagodni Ziemianie musieli sprzeniewierzyć się tym wszystkim zwyczajom, które dotąd regulowały ich wzajemne stosunki, pełne zaufania i opiekuńczej troski. Mięsożerni kosmici pozostawili po sobie, jako trwałe dziedzictwo duchowe, nieuleczalny, tragiczny rozbrat między odczuwanym dobrem a nakazanym prawem. Do dziś wzruszenie towarzyszące zabijaniu niewinnej ofiary jest kulminacyjnym momentem przeżycia religijnego. Do łańcucha przyszłego rozwoju ludzkości kosmiczni goście włączyli obce jego prawidłowości ogniwo – zabijanie, jako integralną część obrzędów religijnych czyli najświętszy ludzki obowiązek. Wpływ tego przewrotnego poczucia obowiązku nie ograniczył się tylko do sfery religii, bo świadomość ludzka, zatruta usankcjonowaniem prawa do zabijania, stała się źródłem spustoszenia we wszystkich innych sferach życia. Dopuszczali się najokrutniejszych niegodziwości w przekonaniu, że spełniają swoje najświętsze powinności. Żadna z prób powszechnego odkłamania świętości nigdy się jeszcze nie powiodła. Krótki pobyt kosmitów na Ziemi sprawił, że podobnie jak sprzeczne z ludzkim pojęciem o dobru, składanie krwawych ofiar, tak samo inne nakazy sprzeczne z sumieniem i wrażliwością, stały się dopuszczalne i uznane za godne tego, aby się im podporządkować. Ukształtował się nadrzędny „dogmat moralny”, że odruchy własnego serca, współczucia i żalu należy systematycznie tłumić, bo powinność przemawia zupełnie innym głosem niż sumienie, a własne przekonania o tym, co dobre a co złe, co szlachetne a co nikczemne, nie mają nic wspólnego z obowiązkiem. Kosmici, odbierając ludziom zaufanie do własnego instynktu dobra, pozbawiali ich w ten sposób autonomii moralnej, rzucili na pastwę posłuszeństwa dla różnych Silniejszych, Świętszych, Bardziej Uczonych, skazali na podporządkowanie się haniebnym nakazom, spełnianym z gorliwym żarem lub łamanym z głębokim poczuciem winy. Do dziś miliony ludzi szlachetnych i mądrych czyni przerażające ustępstwa i idzie na kompromisy z własnym sumieniem, rozsądkiem i wrażliwością, aby sprostać jakimś obłędnym, nieludzkim ortodoksjom i dopełnić obowiązku lojalności wobec jakichś drapieżnych kultów i krwawych ideologii. Bez względu na to, czy wizyta kosmiczna miała miejsce na naszej planecie i czy to właśnie kosmici byli tymi, którzy wyzwolili procesy degradujące dzieje ludzkości, to niewykluczone przecież, że mechanizm tych procesów był właśnie taki. * * * Przebywam jednocześnie na dwóch równoległych, ale niezmiernie od siebie oddalonych płaszczyznach rzeczywistości. Karkołomność ciągłego przechodzenia z jednej do drugiej przyprawia czasem o zawrót głowy. Po powrocie ze sklepu z siatkami pełnymi zakupów, nie mogę sobie w pierwszej chwili uprzytomnić, dlaczego wczoraj przed zaśnięciem napisanie aktu oskarżenia przeciwko postaci biblijnego Jehowy uznałam za sprawę niezbędną, doniosłą i bardzo pilną. I dlaczego przez cały dzień czuję w ustach gorzki smak winy za to, że nie chodzę od domu do domu, nie pukam do drzwi i nie powtarzam wszystkim bezradnym, zrozpaczonym i zagubionym: „Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, a wszystko inne będzie wam przydane.” Jeszcze jeden bezdomny kot przyszedł pod nasze drzwi. Jest wychudzony, chory i pełen zobowiązującej ufności. Otrzymałam rewelacyjne materiały! Sprawozdanie z kontaktów z istotami pozaziemskimi, spisane w Danii w Borup w 1968 roku. Jest to posłanie do Ziemian, zapowiedź, że w momencie globalnej katastrofy, która nawiedzi wkrótce naszą planetę, zjawi się pomoc ze- 44 wnętrzna. Niebo zaroi się wtedy od pojazdów kosmicznych, które będą zabierały ludzi na swe pokłady. Ale tylko wybranych, tych sprawiedliwych, którzy zasługują na to, aby przeżyć zagładę Ziemi. Będzie się to działo zgodnie z ewangeliczną zapowiedzią, że: „Tej nocy dwaj będą na jednym łożu, jeden będzie zabrany a drugi pozostawiony. Dwie mleć będą na jednym miejscu, jedna będzie zabrana a druga pozostawiona. Dwóch będzie na roli, jeden będzie zabrany a drugi pozostawiony”. Ma to więc być nie totalna zagłada lecz selekcja. Ci pozostawieni wprawdzie zginą, ale nie przepadną, bo wkrótce zostaną inkarnowani na innych planetach, gdzie warunki życia odpowiadają ich potrzebom i możliwościom oraz poziomowi ich aspiracji i gdzie będą mogli żyć dalej, kontynuując swój duchowy rozwój. Natomiast ci zabrani na pokłady pojazdów kosmicznych zostaną uzdrowieni i takiemu ulegną duchowemu udoskonaleniu, aby po powrocie na Ziemię potrafili żyć już zupełnie inaczej niż dotychczas żyli jej mieszkańcy. Teraz już będą mieli możność realizowania swoich najgłębszych aspiracji do sprawiedliwości, prawdy, wolności, miłości i piękna, które w dotychczasowych warunkach ziemskich zostały ograniczone lub zdeprecjonowane. Teraz już będą mogli żyć zgodnie z powszechnym prawem kosmicznym, prawem miłości i współczucia. W międzyczasie cała powierzchnia planety zostanie poddana gruntownej odnowie i naprawie, oczyszczona ze wszystkich pozostałości i śladów dotychczasowej działalności ludzkiej. Ten plan ocalenia i odnowy naszej Planety zachwycił mnie i oszołomił. A dalszy wykład filozofii kosmicznej przekonał absolutnie i bez żadnych zastrzeżeń. Teraz, kiedy siedzę przy maszynie i tłumaczę The Voice from Heaven, a od czasu do czasu wstaję, aby uprzątnąć ślady żołądkowych kłopotów kota, mam poczucie kompletnego zamętu i zaskoczenia. Czytając te „słowa z nieba” nieprzerwanie przez trzy dni, godzina po godzinie, gromadziłam nieprzebrane bogactwo. Ofiarowano mi tę od tak dawna upragnioną Wielką Prawdę. Cały Wszechświat i Wieczność. Zniknęło dotychczasowe wrażenie obcości i zagubienia, poczułam się znowu u siebie, odnaleziona, zadomowiona, jakbym z dalekiego wygnania na egzotyczną Ziemię wróciła w końcu do najbardziej wytęsknionego miejsca – do całej galaktyki. Wreszcie na przedostatniej stronie przeczytałam zapewnienie, że to Drugie Przyjście Chrystusa będzie miało miejsce jeszcze przed końcem 1968 roku i że Nowy Rok będziemy już święcić w Nowym Świecie, mając nad głową Nowe Niebo. – Ta ostatnia, nie spełniona od tylu lat obietnica, pozbawiła mnie nagle wszystkiego! Utraciłam jednocześnie Prawdę, Wszechświat, Wieczność i Nadzieję! Trudno o większą nędzę i smutniejsze wygnanie. Filozofia kosmiczna też jest już tylko moim zupełnie prywatnym marzeniem i daremnym oczekiwaniem. Kot ma się znacznie lepiej. A ja wracam do przerwanej lektury Złotej gałęzi Frazera. Tej wstrząsającej historii pomyłek różnych plemion, ludów i narodów, ich niegodziwości i najstraszliwszej niedoli. Historii, która wciąż nieprzerwanie trwa. Razem z nimi wszystkimi tonę w niezmiernym poniżeniu, wstydzie i nieszczęściu. Ale może nie wszystko jeszcze stracone? – Mahatma Gandhi wyraził przekonanie, że oparcie się na naukach wygłoszonych przez Chrystusa w Kazaniu na Górze Oliwnej wystarczyłoby do rozwiązania najtrudniejszych problemów współczesnego świata. A otuchy i siły dodają słowa: „Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje, a kto szuka, znajduje, a kto kołacze, temu otwierają.” Może jednak mądrość, dobroć i szczęście trwają ukryte w każdym z nas i każdy z nas może sam po nie sięgnąć, szukając, prosząc i kołacząc. * * * Arnold Mostowicz My z kosmosu. – W lipcu 1969 roku samotny żeglarz Donald Crownhurst zniknął w zagadkowy sposób z pokładu swojego jachtu, zostawiając w dzienniku pokładowym zadziwiające notatki. Pisał m.in. „…istoty kosmiczne robią sobie z nas zabawkę… polegającą na przeobrażaniu małp w bogów… i skoro pomyślę o ilości cierpień, jakie są udziałem człowieka z racji tej zabawy istot kosmicznych, przepełnia mnie oburzenie…” 45 W oburzeniu Crownhursta kryją się dwa nie wypowiedziane założenia – jedno arbitralne, a drugie niekonsekwentne. Arbitralność pierwszego z nich wyraża się tym, że odwieczny, trudny dylemat, czy lepiej być cierpiącym bogiem, czy beztroską małpą, niezadowolonym Sokratesem, czy szczęśliwym wieprzem, rozstrzygnął arbitralnie na korzyść małpy i wieprza. Niekonsekwencja zaś polega na przekonaniu, że istoty potężniejsze nie mają prawa do bezceremonialnego traktowania istot słabszych i bezbronnych. Tego bowiem założenia nie przestrzegają sami ludzie w stosunku do zwierząt i to od tysiącleci, nie mając przy tym żadnego poczucia winy ani świadomości jakoby postępowali niewłaściwie. Od pewnego już czasu istnieje podejrzenie, że kosmici dokonują eksperymentów na ludziach i w tym celu zagarniają załogi okrętów lub samolotów. Gdyby tak się działo istotnie, to oburzenie Crownhursta byłoby bardzo charakterystyczne dla przedstawiciela Ziemian. Ci bowiem są głęboko przekonani, że prawo do bezceremonialnego traktowania innych stworzeń żyjących na naszej planecie, mają wyłącznie ludzie. I gdyby te szokujące poczynania istot kosmicznych oceniać ludzkimi kryteriami, to trzeba by je konsekwentnie uznać za równie usprawiedliwione i godziwe, jak podobne postępowanie ludzi w stosunku do zwierząt, które jak wiadomo doskonale mieści się w ramach wymogów i norm ludzkiej etyki. Próbując więc zastosować te normy do przygody Crownhursta, trzeba by zachowanie kosmitów ocenić jako absolutnie nienaganne. – Nie można przecież wykluczyć, że Crownhurst był potrzebny istocie kosmicznej do przeprowadzenia naukowego eksperymentu. Może dzięki temu kosmita, ambitny, młody naukowiec, miał możność, aby empirycznie dowieść tezy, że Ziemianin, kiedy się boi, ma przyspieszony oddech, kiedy cierpi, serce mocniej mu bije, a kiedy umiera, ustaje oddech i akcja serca. Jeżeli otrzymał za to tytuł naukowy, to nie ma się czemu dziwić ani oburzać, bo wszyscy ambitni ziemscy naukowcy, młodzi i starzy, doskonale go rozumieją. Czyż sami nie dokonują stale takich samych doświadczeń na psach, kotach. królikach, myszach, małpach, aby dowieść tez znacznie banalniejszych i o mniejszym znaczeniu poznawczym? Możliwe również, że kosmita-porywacz był zapalonym kolekcjonerem i przypiął Crownhustra szpilką obok innych ciekawych eksponatów ziemskiej fauny. A może był wędkarzemmarzycielem i zanim zaciągnął go z pokładu jachtu, długo i cierpliwie posuwał mu jakąś atrakcyjną przynętę na ostrym haczyku? A ponadto, skąd można wiedzieć czy pewne składniki ludzkiego ciała nie są dla kosmitów równie cenne i pożądane jak np. ambra dla ziemskich elegantek i kawior dla ziemskich smakoszy? A może dla kosmitów kultywujących stare, czcigodne tradycje, ozdobą świątecznego stołu jest świeże serce Ziemianina, pulsujące jeszcze przerażeniem i męką długiego umierania? – Domysły można snuć bez końca, tak jak nieskończenie długa jest lista okrucieństw popełnianych przez ludzi na zwierzętach. Ale wtedy trzeba by je wszystkie konsekwentnie uznać za dopuszczalne i właściwe, a nawet w pewnych przypadkach za imponujące i godne podziwu. Bo ręka, która ściągnęła Crownhursta z pokładu jachtu, powtórzyła tylko gest ręki ludzkiej, która z podobną niefrasobliwością wyciąga kolejną doświadczalną mysz z klatki i kurę z brojlerni. Po głębszym zastanowieniu przygoda Crownhursta daje podstawy do snucia pewnych, raczej ponurych domysłów. – Może w skali ewolucji lub hierarchii istot żyjących, odstęp między kosmitą a człowiekiem jest taki sam, jak między człowiekiem a innymi ssakami ziemskimi? Może dla naszych czworonogów człowiek jest takim samym „bogiem”, jakim byli kosmici dla naszych przodków? Może ludzkie cierpienia, prośby i lamenty znajdują ich równie obojętnymi, jak łaszenie się zgłodniałego kota, który ocierając się o nogi człowieka i miaucząc, błaga przy pustym śmietniku o ratunek. Ziemianin jest głuchy na rozpaczliwy ryk mordowanych w rzeźniach krów, obojętny na strach i ból doświadczalnych zwierząt, nie zna litości ani względów dla istot słabszych i od siebie zależnych. Jego chciwość, próżność, bezmyślność, są dla zwierząt źródłem codziennych niekończących się cierpień. 46 Jednak swoją bezwzględność dla zwierząt Ziemianie uzasadniają własnym wyższym poziomem umysłowym, przewagą wspaniałego człowieczeństwa nad nikczemną zwierzęcością swoich ofiar. Jeżeli więc istoty kosmiczne mają taką samą wspaniałą „boską” przewagę nad nikczemnym ludzkim człowieczeństwem, to oburzanie się na ich akty samowoli i przemocy byłoby ze strony człowieka bezpodstawne i niekonsekwentne. Są one bowiem tylko spełnieniem tej normy postępowania, którą ludzie chełpią się jako swoim nadrzędnym moralnym aksjomatem: „Istota rozumna, jaką jest człowiek, posiadająca wyższy stopień inteligencji, wiedzy i umiejętności, ma prawo do dysponowania życiem i zdrowiem istot gorzej pod tym względem wyposażonych i wykorzystywać je do swoich celów.” W przekonaniu człowieka granica gatunku stanowi barierę, poza którą żadne względy moralne już nie obowiązują. – Jakie więc ma on prawo oczekiwać, że kosmita, istota spoza gatunku ludzkiego kierująca się zasadami odmiennymi, zechce potraktować człowieka według lepszej zasady etycznej niż ta, którą przyjmują ludzie w swoim postępowaniu ze zwierzętami? I że będzie respektował uprzywilejowaną pozycję, jaką człowiek sobie sam wyznaczył – pozycję bezkarnego łowcy, który poluje zza szczelnej zasłony, mając w ręku śmiercionośną broń. Oburzamy się na postępowanie kosmitów, nie zdając sobie jednocześnie sprawy z tych codziennych dramatów, kiedy cały bezmiar zwierzęcego zaufania, miłości i wiary w „człowieka- boga” trafia w próżnię! – „Bóg” jest okrutny, chciwy, nieczuły, pyszny i głupi. Bez echa pozostają skomlenia i skowyty hodowlanych i doświadczalnych zwierząt, które tym głosem bólu i przerażenia błagają człowieka, aby nie zadawał im śmierci wśród niewymownych męczarni. Cóż to za obłuda, żeby oburzać się na bezceremonialne polowanie kosmitów, ignorując jednocześnie rozpaczliwą sytuację czworonożnych współmieszkańców Ziemi, wobec których mamy przewagę, jakiej nie są w stanie się przeciwstawić. Ileż pychy i fałszu tkwi w przekonaniu, że dla kosmitów rzeczywistym przedstawicielem ludzkości jest uczony – a nie rzeźnik! W przemilczaniu narzucającego się domysłu, że w ich opiniach o ludziach dominuje nie obraz laboratorium naukowego lecz jatki! W przypadku konfrontacji z istotami kosmicznymi, ludzkie dobre mniemanie o sobie mogłoby zostać całkowicie zniweczone, ludzka pycha głęboko poniżona. Paradoksalnie bowiem nasze życzenia i oczekiwania musiałyby wtedy wyrażać nadzieję, że stosunek istot z wyższego szczebla hierarchii kosmicznej jest wobec ludzi zupełnie odmienny od tego, jaki przejawiają sami wobec istot kolejnego, niższego szczebla biologicznej hierarchii ziemskiej. Jedyną szansą ocalenia dla ludzkości pozostawałaby możliwość, że moralne opinie i postawy istot kosmicznych różnią się diametralnie od ludzkich. Eksponując jednocześnie swoją wyjątkową rozumność i chełpiąc się najwyższym poziomem zasad etycznych, jednak w przypadku takiej konfrontacji zapragnęliby jak niczego innego, aby ich własne, wysoko cenione zasady moralne nie zostały zastosowane do nich samych. Ocalenia mogliby przecież oczekiwać tylko wtedy, gdyby się okazało, że istoty kosmiczne reprezentują postawy i opinie inne niż te, które są obecnie filarami ludzkiej antropocentrycznej megalomanii. Niezachwiana pewność o słuszności tej formy przewagi i władzy, jaką ludzie sprawują nad zwierzętami, załamuje się całkowicie w momencie, gdyby miała dotyczyć władzy, od której człowiek byłby zależny w tym samym stopniu, co zwierzęta zależne są od niego. – Wtedy musiałby sobie uprzytomnić, że istnieje takie prawo, utajone w sercu najokrutniejszego nawet łowcy, które zabrania traktowania słabości innych jako pretekstu do łatwej dominacji i nie ryzykownego ujarzmiania. Za w pełni uzasadnione uznałby natomiast roszczenia słabszego i bezbronnego do opieki i pomocy kogoś, kto ma nad nim przewagę rozumu i siły. Jako niewątpliwie słuszną uznałby wtedy zasadę moralną, że przewaga umysłowa i fizyczna nie upoważnia do bezwzględności, wykorzystywania i zabijania, lecz zobowiązuje do pomocy i opieki. – Może ta niedoceniana powszechnie perspektywa zmiany postawy ludzi wobec 47 zwierząt jest jednocześnie jedyną drogą do Wielkiego Awansu, mianowania bestii – człowiekiem. Jeżeli jednak władza istot kosmicznych nad Ziemianami byłaby wiernym powtórzeniem i odbiciem tej władzy, jaką oni sami sprawują nad zwierzętami, to by mogło oznaczać tylko brak jakiejkolwiek nadziei. To, że nie ma dla ludzi ratunku, litości i przebaczenia ani na Ziemi, ani w Niebie. Może to, co było zabawą dla kosmitów, stanowiło dla ludzi jakąś ogromną, niepowtarzalną szansę? Może kosmici oczekiwali, że oprócz cech drapieżcy znajdą w człowieku również zadatki anielstwa? Jeżeli jednak oczekiwania te by się nie potwierdziły, to by mogło oznaczać, że człowiek sam siebie skazał! Że ten tragiczny małpolud przeoczył ofiarowaną mu, choćby żartobliwie, szansę zostania bogiem. 48 DUCH NIE SPADŁ Z NIEBA Hoimar von Ditfurth Duch nie spadł z nieba: „zanim po raz pierwszy otworzymy oczy, decyzja o tym, co będziemy widzieć, już zapadła…” I zanim uczynimy pierwszy ruch, decyzja o tym, jaki gest zostanie wykonany, też już zapadła. W głębokich odwiecznych warstwach mózgu i międzymózgowia eksperymentatorzy odkryli znajdujące się tam w pełnym pogotowiu całe programy zachowań, dostosowane optymalnie do naturalnych warunków środowiska. Gdy elektroda pobudzi odpowiednie miejsca w mózgu koguta, zostaje on niezawodnie wprowadzony w nastrój bojowej agresywności. Na pustym stole laboratoryjnym zaczyna nagle stroszyć pióra i z irytacją drepcze szybko tu i tam. Potem rozgląda się dokoła, szukając obiektu dla wyładowania ogarniającego go gniewu. Wreszcie rzuca się na cokolwiek, choćby na głowę swojej opiekunki, chociaż w normalnym kontakcie z nią jest całkowicie oswojony. W kozie mózgowej ośrodki pobudzenia są już rozbite na elementy prostsze, uruchamiające przy podrażnieniu np. jeden tylko mięsień, a nie całą grupę, wyzwalając jeden tylko odruch, a nie cały program zachowania. Małpa zajęta jedzeniem przymyka nagle jedno oko, podnosi i opuszcza palec w rytmie, w jakim eksperymentator naciska guzik. Z tych prostych reakcji mogą dopiero powstawać złożone, celowe zachowania jako ich kombinacje w dowolnej liczbie wariantów. Zwiększa się w ten sposób zakres plastyczności zachowań nie usztywnionych programem i wzrasta zasięg swobody wyboru. Rośnie więc możliwość wybierania zachowań trafniejszych niż te zaprogramowane w pniu mózgu, ale jednocześnie i ryzyko groźniejszego niebezpieczeństwa w razie popełnienia błędu. – Czy to jest może ta szczelina wolności, to „skazanie na wybór”, ten zaszczytny ciężar nałożony przez ewolucję na wyższe ssaki, ta szansa awansu dla ziemskiej fauny? Szansa przekroczenia jakiegoś egzystencjalnego progu i przejścia na wyższą płaszczyznę bytowania? Zachowanie koguta, prymitywniejszego od większości kręgowców, jest prezentacją kilku zakodowanych w jego mózgu programów zachowań, takich jak szukanie jedzenia, tokowanie, czyszczenie piór i atak lub obrona przed wrogiem. Podrażnienie elektrodą odpowiedniego miejsca w jego mózgu wyzwala np. komplet gestów z repertuaru obronnego: stroszy pióra i drepce zirytowany tu i tam. Potem atakuje jakieś puste miejsce na stole doświadczalnym, wreszcie ucieka z głośnym gdakaniem – nie udało mu się pokonać wroga! Reakcje małpy są już bardziej dowolne; pod wpływem drażnienia kory mózgowej elektrodą, reaguje nie całym programem zachowań lecz pojedynczymi, prostymi odruchami. Różne ośrodki mózgu ludzkiego reagują na swoiste bodźce zewnętrzne tak samo, jak poprzez warstwę międzymózgowia aż do kory mózgowej, eksperymentator wyzwala zachowania coraz bardziej plastyczne, zróżnicowane, będące dowolnym, w pewnym sensie, komponowaniem prostych poruszeń. Kora mózgowa w stosunku do pnia mózgu jest więc sferą wolności, daje szansę wykorzystywania pojedynczych gestów dla forsowania rozmaitych układów zachowań, zależnie od… właśnie, zależnie od czego? Jaki jeszcze czynnik biologiczny decyduje o sposobie komponowania różnorodnych, niepowtarzalnych zachowań i reakcji? Na czym polega istota indywidualizacji i niepowtarzalności? I jaka jest jej rola w ewolucji gatunków? Ewolucja wyposażyła żywe organizmy w bardzo precyzyjne mechanizmy ochronne. W sposobie ich działania przejawia się pewna kompleksowość, pewne zgranie ze środowiskiem, uwzględniające nie tylko izolowane, doraźne korzyści organizmu, ale również interesy jego otoczenia. A nawet zmienność sytuacji, w jakie ten organizm może być uwikłany. Mechanizm ochronny zakłada prospektywnie ewentualność zaistnienia takich układów między organizmem a jego środowiskiem, kiedy przetrwanie zależy nie tylko od jego własnego zacho- 49 wania, lecz i od jakości tego środowiska. Wobec tego dbałość o te elementy otoczenia, które warunkują bezpieczeństwo, musi również należeć do repertuaru ewolucyjnie ukształtowanych mechanizmów obronnych. Zachowanie ekologicznej harmonii środowiska jest warunkiem przetrwania każdego z jego elementów i dlatego taki mechanizm ukierunkowany na osłanianie elementów własnego otoczenia musiał ukształtować się w procesie ewolucji, gdyż jest on jednym z podstawowych warunków przetrwania każdej biocenozy. Może w ludzkiej świadomości mechanizm ten przejawia się w postaci imperatywu moralnego, zdolności do współczucia i poświęcenia, w postawie opiekuńczej, we wrażliwości na cudze zagrożenia, w zwykłej dobroci serca. Altruizm nie byłby więc tylko jakimś świeżym polorem kultury, czymś nabytym i przypadkowym, ale reakcją, która wyrasta z najgłębszych pokładów pnia mózgu, z prehistorii życia, jako fragment programu zachowań, wyzwalanych na skutek pobudzenia obecnością innych organizmów. Byłby on w tym sensie rezultatem odwiecznych doświadczeń plazmy od momentu, gdy jako żywa komórka stała się pierwszym ogniwem łańcucha ewolucji, aż do chwili gdy przeobraziła się w istotę psychiczną i niektóre swoje wewnętrzne impulsy i zewnętrzne wrażenia zaczęła sobie uświadamiać jako informację o sobie samej i o świecie zewnętrznym. Odruch ukształtowany w celu ochrony całej złożonej sieci współzależności między gatunkami i jednostkami, stał się jakby barierą immunologiczną, zabezpieczającą życie przed samozagładą. Drugim ramieniem ewolucji, równoważącym niszczycielską siłę tego ramienia, którego zadaniem jest ograniczenie nadmiernego rozsadzania się jednych gatunków kosztem innych i utrzymanie ich korzystnej dla wszystkich proporcji ilościowej. Odruch ten na poziomie istnienia psychicznego rozpoznawany jest przez ludzką świadomość jako sumienie. W tej biologiczno-ewolucyjnej interpretacji sumienie byłoby więc swego rodzaju urządzeniem kontrolnym, zabezpieczającym prawidłowość działania mechanizmu chroniącego biocenozę, której częścią jest człowiek. Przewidująca funkcja tego mechanizmu zakłada wrodzoną wiedzę o środowisku ludzkim, znacznie bogatszą i bardziej wszechstronną niż ta, którą dysponuje wiedza naukowa. Uwzględnia ona nie znane w pełni nauce formy uzależnienia ludzi od całego układu powiązań między wszystkimi elementami ziemskiej ekologii – ludźmi, zwierzętami, roślinami – z których wszystkie mogą egzystować tylko w harmonii z innymi, bo każdy z nich warunkuje bezpieczeństwo i przetrwanie pozostałych. Czym więc jest w kontekście biologicznej ewolucji dobro i zło? – Może dobro jest wyrazem harmonijnego, zrównoważonego działania obu ramion mechanizmów ochronnych życia na Ziemi, zielonym sygnałem na zegarze dziejów świata? A zło to siła zrodzona z zachwiania tej równowagi, która stwarza stan zagrożenia dla całej biocenozy naszej planety? A jeżeli już wiadomo, jak liczne i głębokie są związki między człowiekiem i wszechświatem, to nie można wykluczyć również domysłu, że zagrożenie to sięga nawet i poza granice naszej planety, siejąc jakieś niepojęte spustoszenia w niepojętych układach kosmicznych. Może bio-moc rozpaczy krzywdzonego obiega zakrzywioną stromiznę wszechświata i wraca z nieuchronną precyzją, aby porazić krzywdziciela? Pogwałcenie prawidłowości działania mechanizmu ochronnego niszczy równowagę środowiska przyrodniczego, która jest warunkiem bezpiecznego trwania i rozwoju życia na całej planecie. Może więc ten mechanizm ochronny, jaki wyraża się w naturalnej wrażliwości serca dobrego człowieka, miał ustrzec gatunek przed złem nieporównanie większym niż domyślają się tego mistycy i idealiści, chociaż wiąże się on tylko z działaniem praw natury biologicznej. Jednak takie biologiczno-ewolucyjne interpretowanie dobra i zła w świecie nie tłumaczy i nie wyczerpuje wszystkich zjawisk moralnych do końca. Istnieje jeszcze inny rodzaj reakcji i postaw psychicznych, które nie wiadomo już jak można usytuować w teorii mechanizmów ochronnych. – Skąd na przykład bierze się protest przeciwko samym ewolucyjnie celowym mechanizmom selekcji i doboru. Przeciwko ewolucyjnie zaprogramowanej i przez setki tysięcy lat trwającej walce kogucich i niekogucich pokoleń, przeciwko ich powtarzającym się 50 w nieskończoność obronnym dreptaniom wobec wroga, pokonywaniu go niezliczone ilości razy lub przeciw równie niezliczoną ilość razy powtarzającej się klęsce lub ucieczce? Skąd się bierze ta niezgoda, jaka część mózgu jest miejscem, w którym rodzi się ten buntowniczy sprzeciw w imieniu wszystkich walczących, zwyciężających i pokonanych kogutów i niekogutów, w imieniu wszystkich pożerających i pożeranych – zgodnie z programem, zawartym w prastarej części pnia ich mózgu? Czy ta niezgoda to impuls, który jak sztafeta dociera do mojej świadomości razem z falą zrodzoną w momencie Wielkiej Eksplozji Światów? Czy płynie równolegle z tą falą, harmonijnie z nią skomponowany, aby teraz objawić się jako moja bezradna rozpacz? Czy może zrodził się już znacznie później jako rezultat swobodnego kojarzenia rozproszonych w korze mózgowej, niezaprogramowanych reakcji litości na bodźce cudzego cierpienia? Czy jest wyrazem prawidłowości wielkiego programu Big Bangu, czy jego nieprzewidzianym zakłóceniem? Czy może aż tyle miłości wyniknąć z działania ramienia ochronnego przyrody, aby zakwestionować całe precyzyjne i chłodne okrucieństwo mechanizmu ewolucji życia na Ziemi? * * * Mistrz i Małgorzata – wielkie, głębokie przeżycie! Ileż trzeba siły duchowej, talentu i odwagi, aby wydobyć się na powierzchnię tego grzęzawiska rzeczywistości zastanej, w której się tkwi, i spojrzeć na nią z dystansu, i ocenić tak, jak to robił Bułhakow! Cwaniactwo drobnych spryciarzy, którzy zdobędą się nawet na pisanie poezji, aby tylko jako członkowie Związku Literatów mogli jadać w dobrej restauracji i wyjeżdżać na luksusowy wypoczynek. Cynizm lekarzy, trzebiących mózgi pod pozorem leczenia psychiatrycznego. Brutalność, prostactwo, bezmyślność „prostego człowieka” – to można ująć jedynie w konwencji groteski, jeżeli chce się uniknąć okrutnego, budzącego zgrozę opisu. Na szczęście ta rzeczywistość nie jest jedyną. Równolegle z nią istnieje jeszcze inna, nieprawdopodobna, niewiarygodna, ale jednak niewątpliwie realna. Może taka właśnie baśniowo mistyczna, a może jeszcze całkiem odmienna, nieznana i nie rozszyfrowana, ale niezależna od tej narzucającej się, prostackiej i trywialnej. Podczas czytania historii profesora Wolanda i kota Behemota myśl o innej rzeczywistości staje się dopuszczalna, uprawdopodobniona. – Psychiczne rozluźnienie, niejasna nadzieja, radosne oczekiwanie, mgliste spodziewanie się nie wiadomo czego. A potem brutalny powrót do ludzi, do „swoich”, do „bliźnich”. Ich mózgi są nieprzenikliwe! Kondycjonowani do negowania wszystkiego, co nie jest odorem ich grzęzawiska, agresywni w stosunku do tego, co inne, wykraczające poza wbite im do głów szablony i formuły, zniszczą każdą odmienność, zanegują każdą rzeczywistość różną niż ta, do której przywykli i którą nauczono ich akceptować. Wyjałowieni z wyobraźni, niezdolni do tolerancji, przerażeni i siejący przerażenie, zgnębieni i poniżeni – ukrzyżują jednak każdego, kto zechce ich zbawić. Bez gniewu nawet i bez specjalnego przekonania, jak w somnambulicznym transie, odruchowo, ze strachu, z głupoty. I znów znika mgliste spodziewanie się, gaśnie oczekiwanie – nie ma żadnej nadziei. * * * Uwielbiam Lema Należy on do nielicznego grona mędrców w tym naszym ogłupiałym podłością świecie. Uwielbiam jego lekkość w poruszaniu się po karkołomnych ścieżkach spraw kosmicznych i ziemskich oraz niezrównaną zdolność przekładania spraw ziemskich na język kosmosu. Eden! – Tragiczna planeta, której nazwa jest urągowiskiem z niedoli jej mieszkańców skazanych na zagładę. Źródło zniszczenia tkwiło w nich samych i dlatego nikt z zewnątrz nie 51 mógł im pomóc, nawet potężni i pełni dobrej woli przybysze z kosmosu byli bezradni wobec ich tragedii. – „Blisko pięćdziesiąt lat temu został u nich wprowadzony plan rekonstrukcji biologicznej… Całą niemal ludność planety w ciągu szeregu lat poddano serii zabiegów. Chodziło, jak się zdaje, o przebudowę nie tyle pokolenia żyjącego, co następnych, przez sterowane mutacje komórek rozrodczych. – „Jakie były konsekwencje wprowadzenia tego planu? – Takie, że na świat zaczęły przychodzić osobniki bezokie, albo ze zmienną liczbą oczu, niezdolne do życia, spotworniałe, beznose, także znaczna liczba niedorozwiniętych psychicznie. – „Tak, widocznie teoria, na której się opierali, była fałszywa. W ciągu kilkunastu lat pojawiły się dziesiątki tysięcy mutantów okaleczonych, zdeformowanych – tragiczne plony tego eksperymentu zbierają jeszcze dzisiaj.” Mutanty na Edenie były ofiarami stosowanej z premedytacją techniki psychospołecznej dla sterowania grupami w taki sposób, aby same siebie dobrowolnie niszczyły. Sterowaniem z zewnątrz prowokowano w grupach mutantów takie procesy, które doprowadzały nieuchronnie do zwyrodnienia i samozagłady. Dokonywano tego metodą takiego rozłożenia i zaplanowania funkcji członków grupy, „żeby powstała swoista równowaga, wymiana, krążenie gniewu, strachu i nienawiści…” Aby doprowadzić mutanty edeńskie do samounicestwienia, stosowano również metodę „nadużywania teorii informacji”. – Selekcjonowanie, blokowanie informacji stało się narzędziem tortur znacznie straszliwszym niż wszystkie męczarnie fizyczne.” Żeby zaś udaremnić opór i sparaliżować ewentualne próby zorganizowanej obrony, określonym zjawiskom i zachodzącym między nimi relacjom nadawano niewłaściwe nazwy. Nazwy, które nie uwydatniały znaczenia tych zjawisk, ale je maskowały. Np. spotwornienia wywołane mutacją nazywano epidemią jakiejś choroby. I w ten sposób mutanty zostały pozbawione funkcjonalnych środków porozumiewania się, niezbędnych do nazwania zła, które ich miażdży i sformułowania dobra, którego im brakowało. A przede wszystkim dla wyrażenia zbiorowego protestu i zorganizowania skutecznej obrony. Patrząc czasem w „człekopodobne” twarze moich ludzkich współplemieńców, myślę z przerażeniem, jak niewiele z tego, czym chełpi się rodzaj ludzki, jest ludzkiego w tych istotach poza ich wyglądem. Są sformalizowani, drapieżni, agresywni, koszmarni. – Może to też jakaś nieudana mutacja o zdegenerowanych procesach myślowych i zwyrodniałych reakcjach uczuciowych i moralnych? Czy to jeszcze jest człowiek? Czy spełnia minimum niezbędnych warunków człowieczeństwa? Ziemski mutant poddawany w szkołach i uczelniach jednostronnemu treningowi umysłowemu, widzi świat w dychotonicznych uproszczeniach. Nie potrafi oderwać się od szablonowości przekazywanych mu pouczeń i zaleceń – dlatego jest taki bezduszny i sformalizowany. Nie umie spojrzeć na raz zakwalifikowaną sprawę z odmiennego punktu widzenia, jest porażony jednoznacznością podziałów, interpretacji i ocen – obezwładniony schematyzmem. Nie nauczono go cenić niczego oprócz siły i przewagi, zmuszając jednocześnie do życia w warunkach nieustannej, wszechogarniającej zależności i podporządkowania się cudzej dominacji. Podstawowe nauki o obowiązkach wobec własnej grupy przyswoił sobie również w przekładzie na język dominacji. Patriotyzm to satysfakcja znajdowana w potędze i znaczeniu swojego kraju, rozbudowie jego przemysłu, sukcesach wojennych, umacnianiu obronności i pozycji w świecie. To obowiązek całkowitego podporządkowania się koniecznościom uznanym za cele wspólnoty. Przekładając tę aksjologię na język własnej codzienności, sam szuka przewagi dostępnymi sobie środkami i w dostępnym zakresie. Jako istota ubezwłasnowolniona, pozbawiona prawa do jakiejkolwiek własnej inicjatywy, nie może zdobywać przewagi w sposób konstruktywny i twórczy. Ma pełne poczucie swojej bezsilności i niemocy, głębokie 52 wrażenie niemożności zrobienia czegokolwiek pozytywnego bez wyraźnego zalecenia zwierzchników, wychowawców czy opiekunów. Każdy gest, czynność, inwencja, wykraczająca poza rytuał zleconych mu do wykonania zadań, jest dla niego równie niemożliwa, jak dla zegarynki podanie informacji o pogodzie. Argumenty przemawiające za wykonaniem takiego gestu i apelowanie do jego rozsądku i dobrej woli potraktuje jako namawianie do świętokradztwa lub sabotażu. Potwierdzenia własnej tożsamości i własnej wartości szuka więc w negatywnej manifestacji swojego istnienia i w aktach destrukcyjnych. Bo destrukcja jest mu dostępna. – „Zabraniam, więc jestem, odmawiam, więc jestem, pozbawiam, więc jestem, psuję i niszczę, więc jestem!” W praktyce swoje dobre mniemanie o sobie opiera na tym, żeby nie czynić tego, do czego jest formalnie zobowiązany. Tzn. nie zdecydować, nie sprzedać, nie załatwić, nie wyleczyć, nie nauczyć, nie zreperować, nie poinformować. Albo chociaż uprawiać w tym zakresie działalność pozorną, tzn. zdecydować nietrafnie, wykonać wadliwie, poinformować fałszywie, nauczyć niedokładnie itd. Pozostawia sprawy otwarte, niedopełnione, nie wykonane, nie załatwione i na tym buduje poczucie własnej godności i umacnia swój prestiż w środowisku. Mutant jest ślepy na inne wartości oprócz dominacji. Cudzej i własnej. Ale ponieważ jego pole manewru ogranicza się do działań negatywnych i destrukcyjnych, wykorzystuje je dla uzyskania choćby minimum dobrego mniemania o sobie. Potwierdzenia swojej społecznej pozycji szuka więc w arogancji, złośliwości ograniczeniu, poniżaniu, przemocy i napastliwości. Satysfakcjonuje go każda okazja do stosowania pretekstów represyjnych. „Nie” to również forma represji – najłatwiejsza bo pasywna. Odmowa, negacja, zaniechanie, to sposoby zdobywania psychicznej przewagi nad każdym, kto pyta lub prosi. „Nie” mówi ten, kto chce pozbawić, bo nie stać go na to, aby obdarzyć, mówiąc „tak”. Wyrażenie zgody jest przecież pewną formą świadczenia, dawania, pomagania. Ale, żeby czymkolwiek obdarzyć, mówiąc „tak”, trzeba mieć dobrą wolę, życzliwość, rozwagę, pomysłowość, inteligencję. I to poczucie bogactwa i nadmiaru, jakie może płynąć tylko ze świadomego akceptowania swojej ludzkiej, duchowej wartości. To sakramentalne, niedorzeczne „nie” jest manifestacją rezygnacji z własnego człowieczeństwa, atrapą osobowości, demonstracją humanistycznej pustki. I właśnie po tym represyjnym „nie” można ich rozpoznać jak drzewo po owocach. Degradacja człowieka do poziomu mutanta polega m.in. na tym, że zatraca on świadomość posiadania tego dostojnego, ludzkiego przywileju, jakim jest możność odróżnienia dobra od zła i prawo wyboru w każdej, najbardziej nawet perfidnie zaprogramowanej sytuacji. Wymowny gest poddania się bohatera filmu Krzysztofa Zanussiego „Struktura kryształu” dociera jak dziwny znak z obcego i niepojętego świata. Jest nie do zrozumienia. – Dlaczego staje odwrócony twarzą do ściany z podniesionymi rękami, w pozie czekającego na rozstrzelanie, jeżeli sam mógłby zająć miejsce w plutonie egzekucyjnym? Działanie mechanizmu „krążenia gniewu, strachu i nienawiści” angażuje ich w pozorne konflikty, niosące jednak w konsekwencji realne, śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszystkich, którzy dadzą się w nie wciągnąć. Ale nawet już wciągnięci w konflikt pozostają przeciwnikami pozornymi – uwikłani w różnych oczkach tej samej sieci. Nie mniej jednak w takich starciach, bez względu na ich doraźny wynik, wszyscy antagoniści grzęzną w tym samym bagnie poniżenia i nieszczęścia. Mutant ubierany w przerastające go niepomiernie role społeczne, jak karzeł w zbyt obszerne ubranie, staje się postacią nie tylko groteskową, ale i głęboko upośledzoną. Największe zło tej maskarady polega bowiem na tym, że traci on w ten sposób szansę wydobycia się ze stanu mutanta, a narzucając swój format ludziom od niego zależnym, ogranicza również i szansę innych w tym zakresie. Zwiedziony ofiarowaną mu darmo zewnętrzną świetnością jego roli, nie czuje już potrzeby podejmowania wysiłków w kierunku autentycznego rozwoju umysłowego i moralnego – podnoszenia poziomu swego człowieczeństwa. Otumaniony okazanym mu na kredyt zaufaniem, utwierdza się w dobrym, choć bezpodstawnym, mniemaniu 53 o sobie i kostnieje na najniższym poziomie bycia człowiekiem. W nieuniknionych jednak konfrontacjach z autentycznymi wartościami duchowymi ma poczucie niższości, nieokreślonego braku, co prowokuje niekonkretną pretensję. Jeżeli ta postawa nie doprowadza do wyzwolenia w nim procesów autokreacji, ujawnia się tylko w pogłębionej represyjności w stosunku do otoczenia. Torturą ziemskiego mutanta jest niemożność akceptowania siebie. Jest on systematycznie izolowany od źródeł takich informacji, uwarunkowań, bodźców i wartości, które umożliwiłyby mu podnoszenie stopnia samowiedzy. I takich, które by ujawniały jego potencjał rozwojowy, wyzwalały procesy stawania się, wynoszące na humanistyczną płaszczyznę egzystencji, otwierające drogę do niezbędnej ludzkiej formie życia – autoafirmacji. Własną bezrefleksyjną niezgodę na siebie samego i na świat bardzo trudno jest znosić dzień po dniu, podobnie jak cudzą złość, wynikającą z tej samej niezgody. Dlatego spotwornienia osobowości mutanta skazują go na najdotkliwsze, żałosne niedole. Czynią go nie tylko najbardziej odrażającą, lecz i najtragiczniejszą z bestii ludzkich. Czy ziemskie mutanty muszą ulec mechanizmom „krążenia gniewu, strachu i nienawiści”? Czy muszą wreszcie same siebie zniszczyć i unicestwić? Czy ich rozpaczliwa sytuacja jest bez wyjścia? Czy znajdą sposób ujawnienia swego zgwałconego człowieczeństwa? Czy naprawdę dopiero jacyś przybysze z innych planet potrafiliby zrozumieć, na czym polega perfidia ziemskiej tyranii i najgłębszy sens naszej bezradności? * * * Ervin Laszlo Systemowy obraz świata. – „Systemy naturalne autokreują się w odpowiedzi na wyzwanie otoczenia. Autokreacja, o którą tu chodzi, nie jest tajemną jakością wrodzoną istotom obdarzonym „duchem” czy „duszą”. Jest odpowiedzią na zmianę warunków, której nie da się zrekompensować przez przystosowanie do istniejącej struktury. W tym skromniejszym sensie autokreacja stanowi warunek wstępny ewolucji”. Blokowanie kanałów wychowania i informacji, niezbędnych dla rozwoju osobowości ludzkiej, to nie tylko kameralna oprawa pewnych środowisk, społeczności, narodów. Jeżeli bowiem ten system, jakim jest każda ludzka wspólnota, uczestniczy w hierarchii obejmujących ją systemów nadrzędnych, to jej procesy wewnętrzne nie są wyizolowane, hermetyczne, lecz mają również znaczenie dla wszystkich pozostałych układów i systemów – równoległych i nadrzędnych. Zahamowanie lub pogwałcenie prawidłowości rozwojowych w jednym układzie, powoduje nieuniknione zakłócenia w szerszej skali struktur. Impuls dokonania korekty zaistniałych nieprawidłowości musi jednak wyjść z wewnątrz, spośród ludzi, będących uczestnikami tych wadliwie funkcjonujących środowisk. – I ten impuls istnieje, narasta z każdą chwilą, przejawia się coraz wyraźniej w ogromnej potrzebie znajdowania odpowiednich bodźców do autokreacji: klimatu kulturalnego, informacji, lektur. Wyraża się w gorączkowym niekiedy i zachłannym zainteresowaniu takimi sprawami i problemami, dzięki którym uzyskuje się poczucie dystansu do samego siebie, do życia, do świata, do innych ludzi. Dystansu potrzebnego do wydobycia swego myślenia z zakresu spraw najbardziej elementarnego bytowania, z „centrum żeru i trosk kapuścianych” do tego, aby wymanewrować się z tłumu zachłannych, agresywnych, zacietrzewionych. Taką psychiczną perspektywę można uzyskać przyglądając się np. dziejom ludzkości od najdawniejszych czasów, obserwując odmienność różnych kultur oraz sposobów widzenia i interpretowania świata. Zmianę skali proporcji i ważności spraw, z którymi się stykamy, umożliwia również zwrócenie uwagi na fakt istnienia kosmosu i na jego zagadkową strukturę. Wszystko to pozwala rozpoznać siebie samego jeszcze raz, na nowo, w innym wymiarze istnienia, jako kroplę w oceanie wszechświata. Przejąć się jego ogromem i niepojętością i dopiero z tej pozycji psychicznej, bez zacietrzewienia, z pełnym poczuciem wspólnoty losu z 54 innymi pielgrzymami na drogach życia, przystępować do rozwiązywania spraw własnych i swojego środowiska. Impuls autokreacji wyraża się również w naglącej potrzebie wglądu we własną osobowość, szukania dróg duchowego wzrostu i dalszych perspektyw indywidualnego rozwoju. W poszukiwaniu środków wyzwalających takie procesy psychiczne, które otwierałyby dostęp do coraz wyższych poziomów człowieczeństwa. Autokreacja, mimo że jest jedyną prawidłową i niezbędną odpowiedzią na wyzwanie otoczenia, napotyka w obecnej sytuacji wiele przeszkód – obiektywnych i subiektywnych. Wśród tych subiektywnych istotne znaczenie ma, dokonująca się równolegle, negatywna mutacja osobowości, będąca nieadekwatną, kaleką formą przystosowania do okaleczonego środowiska. Prowadzi to do dalszych regresywnych zjawisk zarówno w osobowości jak i w środowisku. Poważną przyczyną obiektywną jest blokowanie kanałów informacji i wychowania. – Niezależnie jednak od tych przeszkód, w sferze duchowej przebiegają znaczące, głębokie procesy kreacyjne. Zachodzi stopniowo zmiana ważności i proporcji spraw, z którymi się stykamy, a nieuchwytność i pozorna niekonkretność tych przemian nie wpływa na obniżenie ich rangi jako dokonań pilnych, niezbędnych, doniosłych. * * * Jak żyć? – Idąc śladem własnego stawania się! – W tej niepojętej dżungli świata, w której przyszło nam wędrować, jest to jedyny zrozumiały i wyraźny ślad. Podążających tym śladem może wzbogacić wszystko – los najszczęśliwszy i dola najbardziej tragiczna, osiągnięcia i klęski, zdobycie i utrata, miłość i odraza, poczucie rozumienia i napięcia niewiedzy, litość i rozpacz, szczęście i zachwyt. Tylko wtedy, gdy ulegamy psychicznej bierności, tracimy ślad. Ślad gubi się również i wtedy, gdy opieramy się bezwolnie o cudzy autorytet W procesie duchowego dojrzewania pełne zdanie się na cudze opinie i cudzą wolę odgrywa taką rolę, jak posługiwanie się aparatem ortopedycznym – ułatwia doraźnie poruszanie się, ale powoduje jednocześnie osłabienie i zwiotczenie własnych sił duchowych. Dojrzałość uległych, naśladujących i posłusznych jest tylko pozorna, bo rzeczywisty proces autokreacji dokonuje się na manowcach i bezdrożach samotnych poszukiwań. Te wyboiste drogi niedoli, błędów, załamań są właśnie drogami dojrzewania i rozwoju, dokonującego się nieprzerwanie, choć często w sposób nie od razu dostrzegalny. Osiągnięte wtedy bogactwo nie zawsze musi być zobiektywizowane ani uchwytne, ani wymierne. Bywa ulotne, bez kształtu i bez nazwy, unosi się ponad konwencjonalnymi formami sukcesów i pomyślności, tak samo jak nad klęską i niepowodzeniem. Ale nawet w dotkliwej udręce niespełnienia czujemy się obdarzeni najszczodrzej – królewskim przepychem bycia sobą. Świadomość bycia sobą, dostrzeganie perspektyw dalszego duchowego wzrostu i dokonującego się procesu własnego stawania, daje poczucie tak wielkiego bogactwa, nasycenia i spełnienia, że nie chce się już wtedy nikomu niczego odbierać. Pragnie się tylko dawać, udzielać innym z własnego nadmiaru, obdarowywać, pomagać, ratować, uszczęśliwiać. Żaden stopień dominacji i przewagi, wynikających z przemocy i ograniczania oraz pozbawiania innych, nie zrekompensuje nigdy tego poczucia poniżenia i zubożenia, jakie są następstwem utraty siebie. – Nie stracić z oczu perspektyw swojego wzrastania, nie zmylić rytmu własnego rozwoju, nie zgubić śladu stawania się! – Reszta będzie nam przydana.