Paweł Jasienica Rzeczpospolita Obojga Narodów Część druga Calamitatis regnum Państwowy Instytut Wydawniczy 1985 Esej końcowy Rzeczpospolita na równi pochyłej JANUSZ TAZBIR Indeksy opracował TADEUSZ NOWAKOWSKI Okładkę i strony tytułowe projektowała TERESA KAWIŃSK.A © Copyright by Zofia Beynar, Ewa Beynar-Czeczott, Warszawa 1982 ISBN 83-06-01093-0 „ Wilcy wyli na zgliszczach dawnych miast i kwitnące niegdyś kraje byly jakby wielki grobowiec." Henryk Sienkiewicz, Ogniem i mieczem SPRAWA CZTERECH MIESIĘCY „Śmiele rzek?, że skrzydła rozpięte Orła polskiego jednym nieszczęściem obcięte." Łukasz Opaliński, Coi nowego, 1652 r. Los jakby się zasadził na dzieje Rzeczypospolitej. Z nagła wymierzył cios główny i jednocześnie rozdał kilka szturchnięć, z pozoru - to znaczy w teorii - mało ważnych, bo dotyczących osób. Zabrakło króla, obydwaj wodzowie wojsk koronnych znaleźli się w niewoli. Ich kolega z Wilna, hetman wielki litewski Janusz Kiszka -ostatni z potężnego rodu - nie mógł już nowymi dokonaniami potwierdzić swej dawnej opinii wybitnego oficera. Schorowany, do działania niezdolny, dożywał swoich lat. Nad samym niemal grobem stał wsławiony pod Chocimiem Stanisław Lubo- mirski, możny pan, równie znaczny autorytet moralny i umysł nietuzinko- wy. Na czas bezkrólewia władza przeszła w ręce prymasa. Arcybiskup, Maciej Łubieński, był człowiekiem rozumnym i dobrej woli. Kiedy zebrał się sejm konwokacyjny, mowy interrexa odczytywać musiał lektor. Głos zgnębionego wiekiem i cierpieniami starca nie dolatywał bowiem do tonących w żałobnej czerni ław poselskich. W chwili najgorszego kryzysu, zaraz po klęsce korsuri- skiej, Maciej Łubieński zaniemógł tak ciężko, że nie mógł się ruszyć ze swego Łowicza. Kanclerz musiał opuścić ogarniętą przerażeniem stolicę, aby się z nim naradzić. Wieść o zgonie Władysława IV na czas pewien odjęła Jerzemu Ossoliń- skiemu władzę w obu rękach, sprowokowała ataki nieznośnych bólów wątro- by. Nazajutrz - dosłownie nazajutrz! - po nadejściu do Warszawy wiadomości o zagładzie wojsk koronnych, skonał jedyny syn kanclerza, starosta bydgoski, Franciszek. Sparaliżowane dłonie zdołały jednak utrzymać polityczne cugle. Jerzy Osso- liński nie załamał się ani na jedną chwilę, nie przestał być trzeźwym, usiłu- jącym przewidywać mężem stanu. Nie odstąpił swych wielkich zamierzeń. Nadal całą siłą umysłu i woli zmierzał do przetworzenia Rzeczypospolitej w monarchię absolutną. Zaczął od opanowania paniki w samej Warszawie. Zagroził konfiskatą mie- nia każdemu, kto by się poważył uciekać ze stolicy do Prus, na zachód kraju czy gdziekolwiek indziej. Nie mógł zapobiec temu, że Wołoszczyzna zaludniła się nagle polskimi zbiegami. Łacińska oraz z Lachami trzymająca szlachta porzucała majętności i ufortyfikowane dworzyszcza na Rusi, szukała schro- nienia w znaczniejszych miastach, za Bugiem lub za Dniestrem. Wraz z nią uchodzili spod noża członkowie innej jeszcze nacji. ,,A Żydów aż do Wisły racz Wasza Książęca Mość zawrócić, bo ta wina zaczęła się od Żydów. Bo oni i was z rozumu wywiedli" - napisał wówczas do Dominika Zasławskiego Maksym Krzywonos, przywódca najbardziej radykalnego odłamu powstańców, wy- znawca - jakeśmy się właśnie przekonali - niezbyt precyzyjnych poglądów politycznych. Obok podpisu skreślil Krzywonos swój tytuł: „pułkownik woj- ska Jego Królewskiej Mości Zaporoskiego". Przekonanie kanclerskie, że wcale nie wszystko zostało stracone u Żółtych Wód i pod Korsuniem, było jak najbardziej słuszne. Rzeczpospolita jeszcze się nie wyzbyła swych atutów. Dobiegła tylko kresu praktyka samowoli w sto- sunku do Ukrainy, traktowania tego kraju jako pola do rozrostu fortun... W tym samym mniej więcej czasie, w którym Krzywonos pisał do Zasła- wskiego, senat otrzymał orędzie będące poniekąd wyrazem poglądów nieprze- jednanego odłamu szlachty, czyli zwolenników utrzymania dotychczasowego stanu rzeczy. U spodu dokumentu widniało pięć podpisów: wojewody kijo- wskiego Janusza Tyszkiewicza, wojewody ruskiego Jeremiego Wiśniowie- ckiego, strażnika koronnego Samuela Łaszczą, oboźnego litewskiego Samuela Osiriskiego oraz podsędka bracławskiego Krzysztofa Tyszkiewicza. Obraz nie pozostawiający chyba miejsca na wątpliwość. Ukraina była dotychczas traktowana jako pole do rozrostu fortun szlachty wywodzącej się ze wszystkich trzech narodów Rzeczypospolitej, a wiarą i kulturą już jednakowo obcej ludowi ruskiemu. Bohdan Chmielnicki ani w ogóle myślał o znoszeniu pańszczyzny. Pragnął wypędzić znad Dniepru jezuitów, lecz surowo nakazy- wał chłopom odrabiać powinności należne klasztorom prawosławnym. Sam wraz ze swym kozackim otoczeniem rad był się zrównać przywilejem i zna- czeniem ze szlachtą polską i litewską. Kształtująca się dopiero, lecz już fizycznie potężna narodowość ukraińska nie znajdowała dla siebie wygodnego miejsca w państwie dwojga narodów. Mogła dochować wierności królowi, lecz tylko pod warunkiem awansu na równouprawniony trzeci człon Rzeczy- pospolitej. Równouprawniony - to w danym wypadku znaczy także: na swój własny rachunek wyposażony we wszystkie nędze ówczesnego ustroju spo- łecznego. Pańszczyzna miała być nadal odrabiana, lecz na rzecz szlachetnie urodzonych własnego chowu, a nie dla Lachów, Litwinów, Żydów oraz „wyzuwitów". Jeśli występowało wtedy zjawisko zbliżone do dzisiejszego nacjonalizmu, to przede wszystkim po stronie Ukraińskiej. Był to objaw zro- zumiały, usprawiedliwiony i pożyteczny, bo zdolny do wczesnego wzbogace- nia Europy o jeden więcej samodzielny kulturalnie czynnik. Mowa naturalnie o samym dążeniu, nie zaś' o niektórych metodach walki... równie zresztą okrutnej, jak i sposoby przeciwdziałania ze strony dotychczas uprzywilejowa- nej. 4 czerwca 1648 roku, czyli w dwa tygodnie niespełna po kiesce korsuńskiej, pisano ze Lwowa do Warszawy: „To pewna, że ludzie religiej greckiej z ochotą nieprzyjaciela wyglądają." Z biegiem czasu wieści stawały się coraz gorsze, lecz nie zmieniał się ich zasadniczy, historyczny - rzec by można - ton: „Już rebelia ruska i sprzysięgła z pogany colluvies chłopstwa" - opanowała ogromne obszary, a to więcej przez zdradę chłopską niżeli przez miecz [...] Co dzień, co godzina, ta perfidia bezecna nienasycona krwie naszej serpit i pożarem tu idzie pod same już lwowskie mury [...] Już i w samym mieście odkrywają się jawnie zdrady, konspiracje nocne codzienne... Takie oto głosy i opinie dolatywały ze Lwowa. A Bohdan Chmielnicki myślał na razie o wyzwoleniu „z niewoli łąckiej" Ukrainy... po Białą Cerkiew. I ten obraz wydaje się zatem jasny i pozbawiony luk. Skromny chwilowo program hetmana uznać trzeba za akt wstępny dopiero. Na porządku dzien- nym stanęła kwestia wskrzeszenia pod berłem króla Księstwa Ruskiego w jego historycznych, to znaczy kijowskich granicach. Gdyby Rzeczpospolita spro- stała temu zadaniu, zostałaby wielkim mocarstwem związkowym. W niczym nie ubliżając Talentom Chmielnickiego przyznać trzeba, że osza- łamiające sukcesy w znacznej mierze zawdzięczał hetman działaniu tak zwanej teraz piątej kolumny. Kozacy rejestrowi i dragoni przechodzili z obozu wojsk koronnych wprost pod jego sztandary. Tak się stało na Dnieprze, u Żółtych Wód i pod Korsuniem również, gdzie w początkowej fazie bitwy - zanim jeszcze kolumna doszła do Krutej Bałki - tysiąc kilkuset żołnierzy nagle zmieniło front. Współcześni zupełnie dobrze zdawali sobie sprawę z przyczyn takiego stanu rzeczy. Nasz dragon - pisywali - to strojem Niemiec, wiarą Grek, a z rodu Rusin. Tortury wymuszały zeznania z pochwytanych wysłanników kozackich. Okazywało się, że powstanie wszędzie - aż po Łuck i Halicz - może liczyć na poparcie ze strony kleru prawosławnego. Wkrótce sam Chmielnicki upomnieć się miał o zwrot cerkwi odebranej poprzednio błahoczestju... w Lublinie. Terminy „Grek" i „Rusin" znaczyły wtedy u nas jedno i to samo. Nie grzeszyło przesadą twierdzenie, że prawosławie było dla Rzeczypos- politej sprawą życia lub śmierci, problemem ważniejszym od wszystkich wyznań reformowanych razem wziętych. Kalwinista Mikołaj Rej Polakiem być nie przestał. Prawosławie występowało w praktyce życia jako ideowa reprezentacja narodowości, z której się wywodziła lub do której się poczuwała połowa chyba obywateli państwa. Socjalne poruszenie chłopskie ogromnie wzmogło siły Chmielnickiego i - jak się wkrótce okaże - spętało mu ręce pod względem politycznym. Lecz samego powstania nie wolno uważać za czysto ludowe. Karol Szajnocha dzie- więćdziesiąt bez mała lat temu pisał obszernie o kłopotach z pomniejszą szlachtą, „przedającą się bez różnicy płci do Kozaków, nawet i panny". Nie brakowało i takich herbowych, co wypuszczeni z niewoli zaporoskiej po prostu odmawiali powrotu na stronę polską. Inni działali w polu, dowodząc szerego- wymi Kozakami przeciwko wojskom koronnym. Trudno nazywać to zdradą, skoro i najbardziej autentyczni Zaporożcy wcale jeszcze nie zrywali z Rze- cząpospolitą, której w teorii jednako uprzywilejowana warstwa składała się ze szlachty polskiej, litewskiej oraz ruskiej. Minęło zaledwie dwanaście lat od pewnego zbrojnego zatargu w ziemi przemyskiej. Sylwester Hulewicz-Wojutyński, tamtejszy biskup prawosław- ny, z pochodzenia zamożny ziemianin, musiał skrzyknąć pod broń około dziesięciu tysięcy współwyznawców, aby przy ich pomocy odzyskać klasztory, wbrew świeżej ustawie dzierżone przez unitów. Cel osiągnął, lecz tylko w dwóch trzecich, zarobiwszy przy okazji wyrok infamii, zniesiony po pewnym czasie. Wolno przypuszczać, że skupiająca się przy Chmielnickim szlachta ruska miała dosyć tego rodzaju równouprawnienia. Pragnęła wywalczyć w Rzeczypospolitej lepsze warunki dla swojego wyznania. Prawo do pańsz- czyzny nie wystarczało widać prawosławnym panom i pólpankom. Żądali... czegoś ponadto. Najbystrzejsi z ówczesnych statystów głosili, że nie należy przyjmować programu nieprzejednanych, takich jak Jeremi Wiśniowiecki. Wielcy panowie ukrainni stali się bowiem właśnie zupełnymi bankrutami. Potęgę swą czerpali wszak z Rusi, która tłumnie powstała. Stłumić rebelię można by więc tylko siłami zza Buga i Prypeci - polskimi i litewskimi. Tak było naprawdę. Wytwarzało się położenie groźne w stopniu najwyż- 10 szym. Wewnętrzna, domowa granica Rzeczypospolitej - ta, która oddzielała Ukrainę od Polski i Litwy - mogła się w tych warunkach rychło przetworzyć w przepaść moralną. Przeznaczone do zgniecenia Rusi kijowskiej pułki nadejść miały z zachodu lub z północy - za każdym razem z zewnątrz. Chmielnicki wymógł na Tatarach przyrzeczenie, że brać będą w łyka i łupić tylko Lachów, Rusinów zostawiając w spokoju. Niekiedy rzeczywiście to się przytrafiało... Kiedy indziej ordyricy rąbali szablami i takich, co wylęgali na drogi, aby powitać zwycięskich sprzymierzeńców. Tłumy jasyru składały się wcale nie tylko z łacinników. Krym żył z wojny, każdy z mahometańskich wojowników na własną rękę szukał zysku, a podczas wyprawy niezbyt się liczył z najwyższymi nawet autorytetami. „Pili wszędzie Tatarowie haniebnie. Kiedy którego wzięto, tedy pijanego bardzo" - zapisał naoczny świadek. W pewnej majętności wojewody Tyszkiewicza od jednego zamachu wychłeptali pięćdziesiąt beczek... nie wódki wcale, lecz surowo zabronionego przez Koran wina. Chan Islam Girej napisać miał wkrótce do wodzów kozackich, że dotrzyma obietnic, lecz stanowczo prosi, aby przestali się upijać podczas działań wojen- nych. Srebrny wiek już mówił o nałogu Mikołaja Potockiego, który w najbar- dziej krytycznych chwilach bywał „ustawnie" pijany. Podkomendni zbytnio się od wodza nie różnili. Szlachta polska zarówno podczas pokoju, jak i na wojnie słynęła z zamiłowania do kielicha. Janusz Tyszkiewicz pijał zawsze na stojąco, bo uważał, że w ten sposób więcej się w nim zmieści. Dworzanie mieli obowiązek pomagać panu wojewodzie w utrzymywaniu pozycji pionowej. Hasał po Ukrainie jednakowo rozbestwiony, a często i pijany w dodatku żołnierz stron wszystkich. Położenie wymagało największej trzeźwości poli- tycznej, rozwaga była deską ratunkową. Perswazje ludzi myślących miały utrudnioną drogę do mózgów oczadziałych od nienawiści i wódki. Gorzko zawiedli się ci chłopi, którzy mniemali, że można będzie żyć spo- kojnie, skoro Kozacy wygnali ekonomów, dzierżawców i dziedziców. Wojna domowa ogarnęła cały kraj, dotarła wszędzie, odegnała od sochy i pługa wszystkich. Chmielnicki był doskonałym organizatorem, wojsko jego nie uskarżało się na brak żywności. Lecz Ukrainie zagroził głód, gdyż na wielkich jej połaciach nie zebrano ani nie zasiano niczego. Każda z płynących godzin zmniejszała szansę rozsądku i umiaru. Bo każda powiększała cierpienia, rozdmuchiwała złe emocje. Czego żądał Bohdan Chmielnicki latem 1648 roku, kiedy ,,miasta ogniem i mieczem wojując, drugie osadzając" doszedł do Białej Cerkwi i tam „siedzibę wojny zasadził"? Nieoficjalnie zaczynał się już mianować księciem ruskim. 11 Słane do Warszawy listy podpisywał jednak oględnie, jako „na ten czas starszy wojska Jego Królewskiej Mości Zaporoskiego", w epistołach przeznaczonych dla poszczególnych senatorów przybierał tytuł hetmana. Wyraźna, bijąca w oczy przezorność wynikała chyba nie z tego tylko powodu, że główne siły ordy musiały odejść na Krym, aby odprowadzić zagarnięty na Ukrainie jasyr i odwieźć w domowe pielesze bogaty łup. Już 3 kwietnia, czyli grubo przed wybuchem wojny, sędzia podolski, Łukasz Miaskowski, wysłał z Baru list, zawierający bezcenną wiadomość o warunkach, od których Chmielnicki uzależniał spokój. Niechaj - powiedział Bohdan na Zaporożu posłowi hetmana - „pan krakowski z Ukrainy znijdzie [oczywiście nie sam, lecz z armią koronną] i niechaj assekuruje, iż żaden Lach nad wojskiem zaporoskim nie będzie starszym". Potocki doskonale o tych żądaniach wiedział i nie żywił wątpliwości, że Chmielnicki działa „z konspi- racyjej wszystkich pułków kozackich i wszystkiej Ukrainy". W czerwcu 1648 roku, już w niewoli tatarskiej, zyskał okazję przekonania się o stałości dążeń kozackich. Sam Tuhaj-bej powiedział mu otwarcie o celach Zaporożców: Naprzód, aby po Białą Cerkiew udzielne mieli i ograniczone państwo; druga, żeby do dawnych byli przypuszczeni wolności; trzecia, aby do miast, zamków i dzierżaw ani starostowie, ani wojewodowie żadnego prawa nie mieli. Wiadomość o tych warunkach powiózł na zachód wypuszczony z niewoli szlachcic, sługa hetmana Potockiego. Dotarła do Warszawy mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Chmielnicki wysyłał z Białej Cerkwi list do Moskwy. Wzywał w nim cara Aleksego Michajłowicza do ubiegania się o opróżniony tron polski. Wódz kozacki już się oglądał na wschód, lecz jeszcze nie zamierzał zrywać z Rzecząpospolitą. Wysuwając kandydaturę moskiewską nie przekra- czał praw, służących mu jako szlachcicowi. Aleksy odrzucił propozycję. Polityczny sens wcześnie wysuniętych żądań Chmielnickiego był zatem jasny, pomimo ich dość mgławicowej i mało sprecyzowanej formy. Ukraina miała się stać wyodrębnioną, autonomiczną częścią składową Rzeczypospolitej Trojga Narodów. Suwerenem Księstwa Ruskiego pozostawałby nadal król namaszczony w Krakowie, a rezydujący w Warszawie. Moskwa na razie nie myślała o popieraniu powstania, traktowała je wrogo. Zawarty na tych warunkach układ natychmiast postawiłby na porządku dziennym kwestię .udziału przedstawicieli Ukrainy w senacie i w sejmie - obok i na równi z reprezentantami Polski oraz Litwy. Taki rozwój wypadków 12 leżałby w samej logice rzeczy i jak najbardziej odpowiadałby interesom władzy centralnej. Chmielnicki żądał rzeczy pożytecznych zarówno dla swej ojczyzny, jak i dla całego państwa. Nieszczęście polegało na tym, że nie mógł, w żaden sposób nie mógł osiągnąć celu siłami samej tylko Ukrainy. Bez tatarskiego sojusznika nie wywalczyłby nawet dotychczasowych przewag. „Ordy haniebnie potężne idą!" - trwożnie pisał hetman Potocki przed klęską korsuriską. We dwa tygodnie po niej donoszono z Baru Warszawie: Chłopstwo wszystko w Ukrainie rzuciło się do buntu i żadnego nie będzie takowego miasta, które by Chmielnickiemu bronić się miało. Tatarom chcą się opierać. Kozakom otwierają i poddają się dobrowolnie. Chan Islam Girej wkrótce osobą własną przybył do Białej Cerkwi. Kiedy odjechał, został przy Chmielnickim pewien murza, który śledził każdy krok hetmana i natychmiast donosił o wszystkim koczującemu nad Siną Wodą Tuhaj-bejowi. Jakże wspaniale brzmiała oficjalna tytulatura władcy z Bachczyseraju: Wielkiej Ordy, wielkiej Monarchii, wielkiej prowincji Kipczackiej stolicy Krymskiej, nieo- garnionych Tatarów, niezliczonych Nohajów, górnych Czerkiesów, wojennej Tugacyjej Wielki Cesarz, wysoki Monarcha, Potentat od wschodu słońca, Islam Girej, Chan, którego żywot i szczęśliwe panowanie niechaj trwa na wieki... Tuhaj-bej wyniosłe opowiadał Potockiemu o wieczystym przymierzu Tata- rów z Kozakami. Stworzyć ono miało siłę, która nie ulęknie się nikogo - nawet sułtana. „Potentat od wschodu słońca" co rychlej pchnął do Stambułu posłów z radosną wieścią o Żółtych Wodach, Korsuniu, łupach i jeńcach. Przeczytawszy wezyr ten list - informował Warszawę hospodar wołoski, Wasyl Lupul - sromotnie i z wielką indygnacją posłańców chańskich ze dworu swego wygnać rozkazał, i miasto kaftanów, których się na znak wdzięczności spodziewali, kijem ich dobrze obłożono. Islam Girejowi przypomniano los tych jego przodków, którzy się buntowali przeciwko padyszachowi i źle skończyli. Turcja wojny z Rzecząpospolitą nie chciała i w dość bezceremonialny sposób okazywała podwładnym swą wolę. Przymierze ze światem muzułmańskim nie rokowało chyba Ukrainie zbyt- nich swobód. Bo skoro wysłannicy chana, wyznawcy Proroka, traktowani byli 13 kijami, to czegóż spodziewać się mogli nędzni giaurowie? Odpowiedzi udzie- lają tragiczne dzieje ludów bałkańskich. Jeszcze nie wszystkie pragnienia kozackie zostały omówione. Z oblężonego Kudaku przekradał się na zachód szlachcic nazwiskiem Sobieski, który wpadł w ręce nieprzyjaciół, przebywał u nich przez pięć dni, rozmawiał z samym Chmielnickim oraz z innymi przywódcami i odszedł wolny pod warunkiem powtórzenia władzom Rzeczypospolitej wszystkiego, co usły- szał. Chmielnicki powiedział mu: chwyciłem za broń bom z towarzystwem moim byt wielce utrapiony i uciśniony, i ukrzywdzony, a sprawiedliwości nie mogłem dostąpić. Nalazloby się suplik wielkie pudło do Króla Jego Mości, ale Król Jego Mość, choćby byt chciał uczynić sprawiedliwość, nikt go u was nie słucha. Atamanowie zaś' mówili: Wy, chudzi pachołcy, co się teraz szlachtą chrzcicie, będziecie bojarami, a tylko panowie wasi szlachtą będą, a król -jedyną gtową, którego wy i my wszyscy słuchać będziecie samego. Program ten pozwala uznać Zaporoże za sprzymierzeńca Jerzego Ossoliń- skiego, któremu demokracja szlachecka była nienawistna. Kanclerz wielki koronny dążył do przemiany Rzeczypospolitej w monarchię absolutną, z tłumu herbowego pragnął wydzielić arystokratyczno-urzędniczą elitę. Tron warszawski mógł zyskać na Ukrainie oddanych i wiernych pretoria- nów. Wcześniej i w formie o wiele bardziej wolnościowej osiągnąć to, co służyło później caratowi, który na każde zawołanie miał szable swych jede- nastu wojsk kozackich. Ani osobiste, ani państwowe nieszczęścia nie złamały kanclerza. Jerzy Ossoliński nadal chciał zmiany ustroją i wcale się nie wyrzekał już na zawsze z pozoru pogrzebanych planów wojny na południowym wschodzie. Z nieza- chwianym uporem dążył do zniweczenia ,,ligi" kozacko-tatarskiej, do wspól- nej z Zaporożcami wyprawy na ich obecnych sprzymierzeńców. Osiągniętego poprzednio przymierza z Moskwą strzegł pilnie. Pragnął ją zachęcić do ude- rzenia na Krym, którego siły wiązała właśnie wojna na Ukrainie. Króla nie było. Kanclerz, podejrzany o wspólne z nieboszczykiem sprowo- kowanie buntu, działać musiał w warunkach dwakroć trudniejszych od i tak przecież niełatwej normy. Głos należał do zebranego w Warszawie sejmu i senatu. Wobec izb obu, w obecności wszystkich obdarzonych mandatami wielmożnych i najwielmożniejszych, Sobieski opowiedział nie tylko o skar- gach, lecz i o zamierzeniach kozackich. 14 Pomimo zacietrzewionych wrzasków opozycji, w Warszawie przeważy! rozsądek. W orędziu do sejmiku proszowickiego pisał w czerwcu stary Stanisław Lubomirski, że zwyciężyć czy przegrać w wojnie domowej -jednakowa hańba. „Dać się pobić, straszne! swoich zaś' wybić, siebie jest zniszczyć." Jeszcze wcześniej, bo przed wojną, biadał wspomniany już sędzia podolski: „Co to pułkowników chciwość narobiła i tyjariskie z Koza- kami obchodzenie!" 17 lipca prymas Łubieński pierwszy opowiedział się za polubownym zała- twieniem zatargu domowego, za amnestią. Zaraz podtrzymał go biskup łucki. Później Adam Kazanowski wypalił zebranym słowa gorzkiej prawdy: A że się Kozacy do takiej ligi z Tatarami udali, za złe im mieć nie trzeba. Podobno i do samego pieklą udaliby się byli, aby tylko takiej niewoli i opresyjej, którą znać niebożęta cierpieli, zbyli. Marszałek nadworny odważył się to powiedzieć tego samego dnia, w którym przeczytano izbom list Dominika Zasławskiego. Książę wzywał szlachtę do zemsty. Opisywał, jak w kościele jezuickim w Winnicy Kozacy pomordowali księży, deptali Najśwjętszy Sakrament, przepijali do siebie z kielichów msza- lnych, wyrzucali z trumien trupy. Przeciwieństwa rysowały się ostro, ale coraz wyraźniej brał górę Ossoliński, wręcz po mistrzowsku prowadzący swą grę. Kanclerz sam się początkowo naprzód nie wysuwał, wypuszczał na harc polityczny innych, zwłaszcza pry- masa. A kiedy już niemal pewien był swego, rzucił argument godny prawdzi- wego męża stanu. W zamiarach kozackich nie dopatrzył się niczego sprzecz- nego z godnością państwa. Gdyby - wywodził - żądali jakiejś prowincji lub oderwania jakichś dóbr od ciała Rzeczypos- politej, wtedy oprzeć się należy choćby z bronią w ręku. Wyodrębnienie Ukrainy nie oznaczało oderwania jej od federacji. Podczas burzliwych debat obecni byli w Warszawie posłowie kozaccy. Fiodor Jakubowicz-Wiśniak, Hrehory Bołdar z przydomkiem But, Łukian Mozera i pisarz Wojska Zaporoskiego Iwan Pietruszeńko zaraz po przybyciu do stolicy złożyli hołd zwłokom Władysława IV, nazajutrz zaś prymas Maciej Łubieński podjął ich bankietem. Przyjazd tych wysłanników miał swoją ciekawą historię, dla przedstawienia której trzeba troszeczkę cofnąć się w czasie. 15 W senacie Rzeczypospolitej zasiadał wtedy jeden już jedyny tylko prawo- sławny. Był nim wojewoda braclawski, Adam z Brusiłowa Kisiel. Ród jego pamiętał podobno czasy Włodzimierza Wielkiego, herb zaś' mieścił wizerunek w heraldyce polskiej niespotykany. Widniał na nim biały namiot w polu czerwonym. Obecność innowiercy szpeciła oczywiście senat pod względem ideologicz- nym, ale pod politycznym okazała się okolicznością nad wyraz pożyteczną. Zachęcony przez kanclerza, wysłał Kisiel ze swej Huszczy do Kozaków mni- cha prawosławnego i szlachcica, ojca Petroniego Łaskę, proponując zaprze- stanie działań wojennych i układy. Stało się to w początkach czerwca 1'648 roku. Mości Panie Starszy Wojska Rzeczypospolitej Zaporoskiego, z dawna mnie mity panie i przyjacielu! - pisał wojewoda do zbuntowanego hetmana. - Gdy wielu jest takich, którzy o WMości jako o nieprzyjacielu Rzeczypospolitej rozumieją, ja nie tylko sam zostawam cale upewnionym o WMości wiernym afekcie ku Rzeczypospolitej, ale i inszych w tym upewniam Ich Mość panów senatorów, kolegów moich. Trzy rzeczy mnie upewniają. Pierwsza, iż od wieku, lubo wojsko dnieprowe stawy i wolności swoich przestrzega, ale wiary swojej zawsze królom, panom Rzeczypospolitej dotrzymywa. Druga, że naród nasz ruski w prawowiernej stawie swojej jest za laską Bożą tak stateczny, że woli każdy z nas zdrowie pokładać swoje, niż tę wiarę świętą czymkolwiek naruszyć. Trzecia, że lubo różne bywają, jako i teraz się stato, żal się Boże, wnętrzne krwi rozlania, przecie jednak Ojczyzna nam wszystkim jest jedna, w której się rodzimy, wolności naszych zażywamy, i nie masz prawie we wszystkim świecie inszego państwa i drugiego podob- nego Ojczyźnie naszej w wolnościach i swobodach. Dlatego zwykliśmy wszyscy jednostajnie tej matki naszej Ojczyzny, Korony polskiej, całości przestrzegać; a chociaż bywają różne dolegli- wości, jako to na świecie, to jednak rozum każe uważać, że łatwiej domówić się w państwie wolnym, co którego z nas boli, niżeli straciwszy tę Ojczyznę naszą, już drugiej takiej nie naleźć w chrześcijaństwie ani w pogaństwie. Wszędzie niewola, sama tylko Korona polska wolnościami słynie. Kisiel używał terminów ludziom ówczesnym powszednich i w pełni zrozu- miałych. Przecież nie do Polski pojmowanej w dzisiejszym, narodowym sensie tego słowa odnoszą się zachwyty prawosławnego senatora, którego nikt nigdy za Polaka nie uważał, inaczej niż Rusinem nie nazywał! Byli i tacy, co krzy- czeli, że wojewoda tłumaczy i wybrania rebelizantów, ponieważ jest jednej z nimi krwi. Przeczytaliśmy przed chwilą jego własne wyznanie: „naród nasz ruski". Wielonarodowe państwo rozporządzało jednym tylko tytułem królewskim, a ten był polski. Dlatego w ówczesnym słownictwie politycznym majesta- tyczny zwrot „Korona polska" zastępował niekiedy miano Rzeczypospolitej. To ona wszak - zarówno Polska właściwa, jak Litwa - słynęły wolnościami, 16 zupełnie jednakowymi w Warszawie i w Wilnie. Adam Kisiel wyraża się ściśle wtedy, gdy nazywa Zaporożców j e j wojskiem. Sami Kozacy domagali się precyzji jeszcze większej, uznawali siebie za żołnierzy królewskich. Wojewoda wysłał kopię listu do prymasa i zwierzył mu się smętnie ze swych obaw. Przed dziesięciu laty - po bitwie pod Kumejkami - Kozacy raz już byli zaufali słowu dostojnego rodaka, wydali wodzów, których stracono w War- szawie. Teraz, kiedy wzięli górę na Ukrainie, łatwo mogą sobie o tym przy- pomnieć. Chmielnicki życzliwie przyjął ojca Petroniego. Zgodził się na zawieszenie broni, cofnął swą kwaterę główną do Czehrynia, a do Warszawy wysłał wspomnianych już posłów, wręczając im instrukcję uderzającą w tony ule- glości i pokory. Prosił o dotrzymanie obietnic, poczynionych ongi przez Wła- dysława IV. Istnieje tendencja do upraszczania motywów, którymi się kierował ciągle dotychczas zwycięski wódz Kozaków. Sułtan surowo zganił postępowanie Islam Gireja, Tatarzy powieźli na Krym łupy, mówi się więc, że zaskoczony przez okoliczności hetman chciał zyskać na czasie i dlatego oburącz uchwycił nastręczoną przez Ossolińskiego i Kisiela sposobność. Zdolny wojownik musiał jednak pojmować, że nie tylko sam zyskuje na czasie, lecz daje iden- tyczną szansę przeciwnikowi, którego możliwości znal dobrze. Polski włas"ci- wej, czyli najludniejszej i najbardziej zasobnej połaci państwa, wojna jeszcze nie dotknęła, od północy przeskrzydlało Ukrainę Wielkie Księstwo Litewskie. Jego armia nie doznała żadnych w ogóle strat, a dowodził nią człowiek twardy. Chmielnicki zapowiedział podówczas w chwili rozterki, że pójdzie na Don, jeśli go zanadto przycisną na Ukrainie. Nie wolno odmawiać inicjatywie pokojowej cech realizmu. Porozumienie na zasadzie kompromisu było możliwe. Leżało ono w interesach samej starszyzny kozackiej, bo masowy ruch chłopski zaczynał brać górę, o czym wkrótce powie się obszerniej. Adam Kisiel przyjechał do Warszawy na obrady konwokacji. Polityczne znaczenie wojewody wzrosło nagle do tego stopnia, że wielu ludzi zaczęło się wprost lękać niezbyt groźnej postaci pana z Brusiłowa. Podejrzewano go o wybujałe ambicje. Wyrażano obawy, że zbrojna protekcja Zaporoża może swemu wybrańcowi zapewnić nawet koronę. Kisiel o berle nie myślał. Rola, którą odegrał, oraz obawy, jakie wzbudził w zwolennikach dotychczasowego stanu rzeczy, usprawiedliwiają tylko mniema- nie, kilkakroć z maniackim niemal uporem powtarzane przez Srebrny wiek. 17 W chwili rozstrzygającego o całej przyszłości państwa kryzysu senat Rze- czypospolitej rozporządzał usługami i osobą jednego tylko dostojnika prawo- sławnego. I ten samotny człowiek od razu zwrócił na siebie oczy całej Rze- czypospolitej, wyrósł ogromnie. Okazał się bowiem zdolny do funkcji pośred- nika w sporze, który rozdzielił składowe narodowości państwa. Wojewodę, dziedzica licznych włości, oburzały oczywiście uroszczenia i gwałty zbuntowanego chłopstwa. W listach do kolegów zwał Kisiel Chmiel- nickiego buntownikiem i Tamerlanem, a możemy być pewni, że czynił to po części szczerze. Wzywał do rozsądku i układów, lecz jednocześnie zalecał szykować wojsko. Pomimo to wszystko... „Pan Kisiel w traktatach ekskuzuje złości kozackie i tym traktaty stanowi; i wrogów tłumaczy, jako R u s i n" - napisano czarno na białym w roku 1648. Wielki pan kochał Ukrainę prawosławną i ruską. To go moralnie łączyło z Bohdanem Chmielnickim, nawet z Maksymem Krzywonosem. Gdyby w sena- cie zasiadało więcej takich jak Adam Kisiel, gdyby nie spolszczyli się doszczęt- nie Zbarascy, Zaslawscy i Wiśniowieccy, domowy, wewnętrzny spór Rzeczy- pospolitej nigdy by nie przybrał form równie ostrych, nie wyrwałby z jej organizmu Ukrainy. Pańszczyzna dolegała bardzo. Pańszczyzna na rzecz obcych mową i wiarą stawała się nieznośna. W dziedzinie niesprawiedliwości społecznej Rzeczpospolita nagrzeszyła najwyżej tyleż co jej sąsiedzi. W beznadziejnie trudnej sprawie zgody narodów stały przed nią zadania, jakich nikt nie znał i nie myślał nawet sobie wytyczać. Nie zdołała rozwiązać ich w pełni i w porę, gdyż przerastały one miarę możliwości ludzkich... nie tylko ówczesnych. Nic nie mogło zapobiec temu, że zachodnia kultura zabrała Ukrainie wars- twę kierowniczą, magnacką. Prymas Maciej Łubieński zaprosił więc Zaporożców do swego wicemonar- szego stołu. Senatorowie domyślili się bystro, że przydługie z musu pertrak- tacje sejmowe mogą obudzić podejrzenia na Ukrainie, pozbawionej wiado- mości ze stolicy, a pamiętającej los Nalewajki i Pawluka. Zaproponowali więc Kozakom, by jeden z nich pojechał do Chmielnickiego z raportem i w ten sposób zapobiegł nieporozumieniom. Spotkali się z odmową. Wysłannicy bali się wszelkiej osobistej inicjatywy jak ognia. Wobec tego ruszył w podróż, wioząc odpowiedni list, niejaki pan Wolski, „rotmistrz piechotny, wiadomy humorów ich", to jest Kozaków. Nie słychać, co się stało z ambasadorem zdrowego rozsądku. Ci z powstańców, którym pomysł ugody nie odpowiadał, 18 nie zmarnowali sposobności do jątrzenia. Rozgłaszali, że posłowie pokończyli w Warszawie na palach czy też pod mieczem katowskim. 22 lipca izby uchwaliły tekst rezolucji w sprawie kozackiej. Dokonana ptzez Ludwika Kubalę analiza tego dokumentu była chyba zupełnie słuszna. Na podstawie równie ogólnikowego, a przez to samo elastycznego, tekstu można było dać bardzo dużo lub nic prawie. Wyznaczeni do pertraktacji komisarze Rzeczypospolitej otrzymali kompletne pełnomocnictwo zawarcia układu. Interpretacja rezolucji należała więc do nich. Komisja składać się miała z „ludzi wielkich". Podstoli poznański Aleksander Sielski, podkomorzy prze- myski Franciszek Dubrawski i podkomorzy mozyrski Teodor Michał Obu- chowicz sami się pewnie zdziwili własnemu awansowi do wspomnianej kate- gorii. Przewodniczącym delegacji został Adam Kisiel, więc on, a nie kto inny, miał układać się z Bohdanem Chmielnickim i postanawiać. Warszawa półgębkiem tylko uznała własną winę, lecz w niedwuznaczny sposób wyciągnęła rękę do zgody. Zaniosło się na to, że o losie Rzeczypos- politej rozstrzygnie rozmowa dwóch Ukraińców. Nie zapomnijmy jednak, że ten z nich, który piastował godność senatorską, urzeczywistniał właściwie zamierzenia Jerzego Ossolińskiego, kanclerza koronnego. Rozpoczęła się teraz krzyżowa droga wojewody. A powracający ze stolicy posłowie kozaccy musieli wędrować przez Polesie. Kto chciał, ten mógł nadal opowiadać o ich okrutnej doli. Zadziwiająco trafnie wyraził się Chmielnicki w liście skierowanym do Kisiela „i innych komisarzówpacis", których złe okoliczności zatrzymały na Wołyniu: „Jako z naszej strony, tak i u WMościów siła popędnych ludzi..." Dwaj sławni mężowie najlepiej reprezentowali wówczas kierunki nieprze- jednane. Po stronie ukraińskiej był to pułkownik Maksym Krzywonos, po polskiej - Jeremi Michał książę Wiśniowiecki. Wskutek ich roboty, wspieranej de facto przez nie słuchające nikogo tłumy, przez luźne watahy oraz przez zwyczajnych opryszków, Fiodor Jakubowicz-Wiśniak zamiast jechać z War- szawy drogą najkrótszą, wlókł się przez Polesie, pan z Brusiłowa musiał siłą torować sobie przejście i doznawał udręczeń moralnych. Mówiło się wtedy, że przeciwko szlachcie działa na Ukrainie wojsko koza- ckie, a oprócz niego chłopskie i rozbójnicze. Każde z osobna! Powstańcy zaś musieli się liczyć z armią państwową Rzeczypospolitej oraz z prywatnymi regimentami kniazia z Łubniów, który nie respektował świeżo powziętych postanowień warszawskich. W sierpniu 1648 roku - wtedy właśnie, kiedy Adam Kisiel usiłował prze- 19 pchać się na wschód - w Stambule nastąpił kolejny przewrót pałacowy. Suł- tanem został małoletni Mehmed IV. Nowy wezyr porzucił pokojową politykę poprzednika. Wkrótce Tatarzy otrzymać mieli pozwolenie wspierania Koza- ków. O Jeremim Wiśniowieckim rozeszły się najpierw pogłoski, że z kilkunastu zaledwie towarzyszami uszedł w granice Moskwy, stamtąd zaś podążał na Podlasie. W rzeczywistości książę wycofał się z Łubniów, przekroczył Desnę, Dniepr oraz Prypeć i od strony północnej wtargnął na Wołyń ze swym woj- skiem, którego miał niewiele ponad cztery tysiące. Kiedy zaraz po klęsce korsuńskiej chłopi chwycili za broń na Zadnieprzu, Chmielnicki nie tylko nie poparł ich, ale wydał kniaziowi przywódców, a to dla podkreślenia, że nie on wcale, lecz niesforna czerń burzy „państwo wiśniowieckie". Surrealistyczne wrażenie sprawiają wypowiedzi szlacheckie zawierające przekonanie, że tylko Chmielnicki zdoła dopomóc w zgnieceniu chłopstwa. Wolno twierdzić, że w razie zawarcia układu hetman wcale by się nie cofnął przed taką pacyfikacją. W tym samym miesiącu sierpniu jego przyboczni Tatarzy ścinali prowodyrów „czerni", a Maksym Krzywonos zoąjał zawe- zwany do obozu i wraz z czterema towarzyszami przykuty za szyję do armaty. Naprawdę, w bardzo oryginalny sposób zareagował Chmielnicki na wiado- mość o wzięciu Baru tudzież o innych wielkich, stanowczo zbyt wielkich, bo krzyżujących plany hetmańskie sukcesach! Pochwytana przez oddziały Krzy- wonosa do niewoli, a pozostała przy życiu szlachta odzyskała teraz wol- ność. Wysłannik Kisiela, ksiądz Łasko, znowu przybywszy do Kozaków, włas- nymi oczyma oglądał przykutego do działa pułkownika Maksyma. Ojciec Petroni już był widać powrócił do zdrowia po okrutnej przygodzie, jaką przeżył w Huszczy. Powstańcy przychwycili go tam, nie zważając na go- dność duchowną rozciągnęli pośrodku ludnej ulicy i nieludzko zbili kijami. Niestety, tylko Chmielnicki mógł - na razie! - karać odpowiedzialnych za przeszkadzanie usiłowaniom pokojowym. Po stronie polskiej brakowało w ogóle władzy zdolnej do tej zbawiennej czynności. Dziwne szczęście służyło kniaziowi Wiśniowieckiemu, który u samego schyłku niedługiego żywota, na trzy lata przed zgonem, stal się osobistością sławną. Jeremi przeszedł do historii dzięki Bohdanowi. Powstanie kozackie stało się życiową szansą człowieka, który jako dowódca nikł dawniej w wielkim cieniu Stanisława Koniecpolskiego, a jako senator niczym się nigdy nie odzna- czył, nie wygłosił ani jednego przemówienia godnego uwagi. Nawet jako 20 warchoł ustępował znacznie fenomenom pokroju Diabła z Łańcuta czy Samuela Łaszczą. Karol Szajnocha w następujący sposób wyraził się o Wiśniowieckim: I pozostała mu ta sława u wszystkich ówczesnych poetów i krasomówców dziejowych, zacho- wała się w natchnionej nimi pamiecj synów i wnuków, ale nie przyniósłszy żadnego rzeczywistego pożytku swojej teraźniejszości nie przejdzie też zapewne w przyszlość daleką. To zostało wydrukowane w roku 1877, na pięć lat przed ukazaniem się Ogniem i mieczem. Imię Wiśnowieckiego rozsławiał w Rzeczypospolitej znaczny odłam szlach- ty, w Europie zaś' całej z powodzeniem dokonywali tego Żydzi. W dziejach ich narodu zaczynał się tragiczny rozdział, o którego treści do dziś' świadczy przejmujący ton pieśni chasydzkich. Poszczególni Izraelici służyli w wojsku kozackim, zamieszkałym na Ukrainie ich współbraciom groziła zagłada bardzo okrutna. Pomordowanych liczono na dziesiątki tysięcy. Setki rodzin uratowały się jednak dzięki lotnym zagonom księcia Wiśniowieckiego. Tabory zbiegów czepiały się jego podjazdów i doznawały od nich pomocy. Wkroczywszy od północy na Wołyń kniaź Jeremi staczał rozmaite bitwy i potyczki, z których żadna nie oznaczała przewagi operacyjnej nawet, że się już nie wspomni o strategii. Tylko słabo rozgarnięty oficer rębajło szlachecki lub mówca odpustowy mogli się zachwycać tym, że po szarży pod Konstantyno- wem, „za laską Bożą trup na trupie gęsto aż do przeprawy leżał, jako białym suknem okrył pole". Korpus Maksyma Krzywonosa nie uległ zniszczeniu, a wódz jego zgarniał zyski polityczne. Jakiej były natury, wyjaśnia nam list tegoż Krzywonosa, skierowany do Dominika Zasławskiego: nam zajad! książę Jeremi, że ludzi mordował, ścinał i na pal wbijał, wszędzie w każdym mieście na środku rynku szubienica; i teraz pokaże się, że na palu byli niewinni ludzie. Popom naszym oczy świdrem kręcił. My też stojąc, broniąc wiary i zdrowia swego, musieliśmy stać za swoją krzywdą. Okucieństwo Krzywonosowe nie ustępowało wprawdzie knaziowskiemu, ale wezwań i skarg pułkownika słuchały tłumy chłopów, garnące się pod jego dowództwo, Jeremi zaś liczyć mógł tylko na swe szczuplutkie wojsko, bo większość szlachty dawno już uciekła za Bug. W obozie kozackim rośli w siły najzajadlejsi, żądni dalszej wojny z Lachami. Ulegając ich naciskowi Chmiel- nicki znowu ruszył na zachód, .wysunął się za Białą Cerkiew. Jednakże nie wyrzekał się myśli o ugodzie. Wspomniane już przykucie Krzywonosa do armaty oraz ścinanie przywódców chłopskich nastąpiło w sierpniu, na 21 początku drugiej polowy miesiąca. Na ten sam czas przypadły jednak dwa wyczyny, które udaremniły trudy Adama Kisiela. Wojewoda bracławski jechał na wschód w asyście pułku wojska, które musiało orężem torować drogę komisarzom pokoju, jeżeli perswazje nie pomagały. Tak dotarł orszak do Ostroga, zajętego właśnie przez luźną watahę, którą dowodził szlachcic nazwiskiem Głowacki. Kisiel wyjaśnił powstańcom, że niesie gałązkę oliwną, a nie miecz, umówił się co do swobodnego przejścia i dał dziesięciu zakładników, samych herbowych. Byli już w mieście, kiedy nieoczekiwanie uderzył na nich wątły, bo z siedmiu chorągwi zaledwie się składający oddział żołnierzy księcia Jeremiego Wiśniowieckiego pod buławą pana Sokoła. Zaskoczeni i rozjuszeni Kozacy, zanim jeszcze go odparli, zabrali się do ścinania nieszczęsnych zakładników. Spadło już pięć głów, kiedy wyszło na jaw z zeznań jeńców, że atakujący nie mają nic wspólnego z wojewodą Kisielem. Ukraińcy umitygowali się nieco, wzbronili posłom drogi przez Ostróg, lecz zostawili przy życiu i zatrzymali u siebie trzech innych zakład- ników. Nie wiadomo, co się stało z dwoma pozostałymi. Pewnie też tragicznie przypłacili niewczesny poryw wojacki. Kisiel zawrócił ku Lachowcom, gdzie znajdował się obóz Jeremiego. Led- wie tam stanął, oficer książęcy - pan Wolski Rzemyk - siłą porwał znajdują- cych się w orszaku poselskim trzech znacznych Kozaków - jeńców, którzy mieli być oddani samemu Chmielnickiemu - i kazał ich pościnać w oczach wojewody. Bardzo beztroskim tonem pisał o tym do matki Marek Sobieski, starszy brat Jana, przyszłego króla. Adam Kisiel już zupełnie niemal zwątpił o pomyślnym wyniku swej misji. Wysłał jednak do Chmielnickiego jeszcze jeden list, utrzymany w tonie dra- matycznym. Hetman odpowiedział w sposób rokujący nadzieje, zwolnił wszys- tkich przetrzymanych dotychczas gońców i wyznaczył Konstantynów jako miejsce pertraktacji. Komisarze znowu ruszyli na wschód. W początkach września już tylko parę mil dzieliło ich od kwatery Chmielnickiego. Ale wcześniej nieco Wiśniowiecki pchnął na Ostróg drugi, znacznie silniej- szy zagon pod dowództwem rotmistrzów Hołuba i Aksaka. Żołnierze książęcy wtargnęli na przedmieścia, Ostroga nie wzięli i cofnęli się ze stratami. Osiąg- nęli jednak cel główny swego pana, uniemożliwili układy. Stało się teraz to, czego Kisiel od dawna się lękał i o czym sporo wzmianek w pismach ówczesnych. „Choćby Chmiel chciał, czerń, to jest pospólstwo, nie dopuszcza" do traktatów, głosił słusznie arcybiskup lwowski. Podjazdy przyniosły wieści o poważnych rozruchach w obozie kozackim. 22 Kilku przywódców straciło podobno życie. Tym razem jednak lala się krew przedstawicieli odłamu umiarkowanego, pod miecz czy też nóż trafiali zwo- lennicy ugody. Rozeszły się pogłoski o gwałtownej śmierci samego hetma- na. Chmielnicki ocalał. „Wybrał życie" - jak powiedział Karol Szajnocha. Przestał się opierać żądaniom najniżej stojących, szeregowych molojców oraz masy uzbrojonego chłopstwa. Tych wszystkich, słowem, którym pokój wróżył powrót do służb pańszczyźnianych, wojna zaś' otwierała widoki na awans, pozwalała żywić nadzieję zrównania się znaczeniem ze starszyzną, szlachtą kozacką. Na początku września dwa poselstwa opuściły obóz zaporoski, zdążając na południe. Jedno jechało do Islam Gireja, drugie do Stambułu. Wielki wezyr niezbyt łaskawie powitał przybyłych. „Zdradziliście pany wasze i wiarę, i nas zdradzicie!" - miał wycedzić, ale „ligę z Tatary approbował". Obiecano mu podobno dostarczać niewolników na galery, pomoc zbrojną w razie potrzeby, w zastaw zaś i w dowód rzetelności - Kamieniec Podolski, pozostający na razie w ręku Rzeczypospolitej. O jej przyszłości miało więc rozstrzygnąć starcie orężne, dotychczasowe usiłowania pokojowe padły ofiarą sabotażu. Rozsądek nie stracił jednak wszys- tkich szans, droga ocalenia nie została szczelnie przegrodzona, przybrała tylko postać wąskiej i karkołomnej ścieżki. Owo starcie mogło drogo kosztować obie strony i za tę wysoką, lecz wcale nie nadmierną cenę zaszczepić w opornych mózgach przekonanie, że najrozumniej i najzdrowiej będzie... rozmawiać. Wojewoda bracławski nie zeszedł z pola swoich dotychczasowych nie tyle działań, co udręk. Wodzowie gromadzącego się wojska koronnego zdążyli go już byli pomówić o tajne konszachty z Kozakami, z których każdy przyrzec mu miał talara bitego łapówki, oraz z Tatarami, którzy obiecali rzekomo wpro- wadzić go na tron polski. Teraz, kiedy zdecydowanie zapachniało wojną, ciż sami wodzowie zachowywali się tak, jakby chcieli wystawić na sztych komi- sarzy pokoju, przebywających w pobliżu głównych sił wroga. Nie śpieszyli im z osłoną ani nie wzywali do własnego obozu. „Nas w takim zostawili terminie, że na każdą godzinę impetu nieprzyjaciela wyglądamy" - pisał do prymasa Adam Kisiel, który postanowił przyłączyć się pomimo wszystko do wojska i wziąć osobisty udział w nadchodzącym starciu, lecz jednocześnie nadal być gotowym do pośredniczenia. Istnieje i mocno rozpowszechniony jest pogląd, że Chmielnicki brzydko oszukał Rzeczpospolitą, łudził ją oraz naiwnego Kisiela i zgarnął wszystkie korzyści kulawego zawieszenia broni. Zyskał na czasie i ogromnie wzrósł w 23 potęgę. Zdaje się jednak, że opinia ta nie jest zbyt słuszna. Podzielał ją na przykład Ludwik Kubala, który sam przytoczył opinie cudzoziemców zdu- miewających się szybkością i energią przygotowań wojennych Rzeczypospo- litej, mówiąc ściśle - polskich ziem Korony. W rezultacie stanęło przeciwko Chmielnickiemu trzydzieści tysięcy wojska wraz z kilkakroć większą liczbą uzbrojonych sług. Była to silą, o jakiej Jan Karol Chodkiewicz i Stanisław Żółkiewski mogli tylko marzyć. Dając Rzeczypospolitej czas i możność ochłonięcia po wstrząsie wiosennym, Bohdan Chmielnicki ryzykował strasznie. Wojsko jej zdążyło się wszak skupić, zanim Tatarzy nadeszli Kozakom z pomocą. W dodatku jeszcze obóz zaporoski wrzał po niedawnych rozruchach, przezwyciężał dopiero poważny kryzys polityczny. Pod namiotami wodzów polskich pojawiali się zbiegowie, z któ- rych jeden mianowany nawet został hetmanem zaporoskim, przewidziany na następcę Chmielnickiego. Przyszły na Ukrainę pułki magnackie oraz zaciągnięte za pieniądze poszcze- gólnych ziem i powiatów. Dział było podobno około setki, stanęli bardzo liczni ochotnicy, „wolontariusze", i oni to nadawali wyprawie pozór pospolitego ruszenia. Dobrze zaopatrzony w żywność obóz pękał od dostatku. Najlepszy wół kosztował cztery złote, baran szesnaście groszy, wieprz o dwa mniej. Furażu ani ziarna nie brakowało. Z chlebem tylko był kłopot, bo w okolicznych młynach „żelaza powyjmowano", pewnie dla potrzeb wojny domowej, a może celowo. Za garniec piwa płacili panowie bracia po sześć groszy, za miód po szesnaście. Najdroższa była gorzałka. Bazarnicy sprzedawali kwartę po dwa- dzieścia groszy. Przekupnie robili pewnie doskonałe interesy, bo wątpić należy, czy kto- kolwiek z ciągnącej na potrzebę szlachty targował się lub oszczędzał. Tysiące wozów taborowych mieściło prawdziwe skarby, wojownicy świecili złotem, srebrem i aksamitami. Szlachta chciała olśnić czerń bogactwem, w ten sposób złamać moralnie buntowników, skłonić ich do uderzenia w pokorę... Pogląd ten uznaje się powszechnie za prawdziwy. Nie przecząc mu całkiem, przy- pomnieć jednak wypadnie, że popisywanie się przepychem należało wówczas do reguły, stanowiło znamienny składnik stylu epoki. Konie posłów Rzeczy- pospolitej gubiły po brukach stolic europejskich złote podkowy. Zrewoltowa- nego chłopa ruskiego nie trzeba było przekonywać o łąckich bogactwach. Po Żółtych Wodach, Korsuniu, po zdobyciu tylu zamków i dworów wojsko kozackie zmieniło wygląd. Znikły raczej zgrzebne świtki, pułki barwiły się karmazynami zdobycznych koniuszy, złotogłowiem żupanów. 24 To wynik jesiennej wyprawy 1648 roku sprawił, że tak dokładnie zapamię- tano jej pychę. Wojsko przyszło na Ukrainę silne, dobrze we wszystko zaopatrzone i z góry skazane nie na przegraną nawet, lecz na pogrom. Dotknięte bowiem było schorzeniem, z którego dla armii nie ma ratunku. Cierpiało mianowicie na paraliż głowy. Wolno nawet twierdzić, że ta właśnie głowa była mu najgorszym wrogiem. Wkrótce po śmierci króla, kiedy w całym kraju odbywały się zjazdy szlach- ty, Jerzy Ossoliński zwołał do Warszawy kongres przedstawicieli Mazowsza. Obok senatorów zasiedli na ławach proboszczowie i szaraczkowie. Nie licząc się zbytnio z prawem, kanclerz nadał prowincjonalnemu zebraniu pozór kon- wokacji. Rzeczpospolita zaprotestowała później przeciwko temu, ale ogło- szone w Warszawie nominacje ostały się, zatwierdzone przez legalnie działa- jące izby. W państwie magnackim trudno było cofać awans dany wielkim panom. Kanclerz nie chciał zresztą zawracać z raz obranej drogi, a przepro- wadzać swe zamysły umiał. Wobec nieobecności obydwu hetmanów koronnych dowódcami wojsk pol- skich zostali trzej regimentarze - Dominik Zaslawski, Mikołaj Ostroróg i Aleksander Koniecpolski. Pierwszy z nich - uważany za zwierzchnika pozo- stałych - słynął z głupoty i z zamiłowania do wygód. Drugiemu - rozumnemu statyście i świetnemu mówcy - brakowało najlżejszego pojęcia o wojowaniu. Trzeci - syn wielkiego hetmana, jeden z głównych winowajców rozruchu na Ukrainie - miał pewne zadatki na żołnierza, dwadzieścia osiem lat i odpo- wiednie do wieku doświadczenie. Pierzyna, łacina i dziecina... Zwięzła kpina kozacka zawierała charaktery- stykę słuszną. Ossoliński miał rację, kiedy uparł się przy swoim i nie dopuścił do buławy Wiśniowieckiego. Książę nie należał do tych, którzy potrafią zapanować nad trudnym położeniem i narzucić swą wolę. Był zdolnym dowódcą w małej, partyzanckiej raczej skali, najbardziej się odznaczał pod cudzą komendą. Jego pryncypia polityczne pozostawały w idealnej sprzeczności z dobrem Rzeczy- pospolitej, która stanęła wobec zagadnienia Ukrainy i musiała je rozwiązać trzeźwo, jeśli nie chciała popaść w nieszczęście. W nadsyłanych do senatu ówczesnych listach Jeremiego pełno było patetycznej deklamacji, rozumu brakowało. Wystąpienia starego Lubomirskiego górowały w tym względzie o całe niebo. Ludwik Kubala napisał o śmiertelnie wtedy chorym Lubomirskim, że otrzymawszy nominację kazałby się nieść na czele armii, a swoje by zrobił. 25 Pewnie tak, łecz można było przecież ogłosić wodzem któregoś z ludzi zdro- wych i jak najbardziej się nadających. Andrzej Firlej, wychowanek uniwersytetu w Heidelbergu, posiadał po- trzebną wiedzę, talent i charakter. Nie był młody, do mogiły zstąpił w rok czy dwa lata później, ale w tym krótkim czasie zdążył się pięknie odznaczyć. Trzydzieści sześć lat dopiero liczył sobie za to hetman polny litewski, Janusz Radziwiłł, syn Krzysztofa II, wnuk Krzysztofa I Pioruna, dziedzic więc i przedstawiciel rodowych tradycji militarnych. Był to człowiek zdolny, ujmujący i straszny, taki poniekąd, o jakiego chwila wołała wielkim głosem. Radziwiłł odznaczał się wyjątkową umiejętnością trzymania ludzi w garści. Zdarzyło się raz, że jakiś pachołek złamał zakaz brania łupów. Książę kazał go powiesić, a obok szubienicy położyć dowód rzeczowy, rzecz zrabowaną - lnianą chustkę. Kiedy indziej - w kilka miesięcy po opisywanych teraz wypadkach - zdobywszy Mozyrz pozwolił tam wejść tylko swej piechocie i dragonii, chorągwiom zaś szlacheckim kazał pozostać po wioskach i biwakach, na lutowym mrozie. Nikt z towarzystwa nie ośmielił się złamać rozkazu hetmana, aczkolwiek wszyscy wiedzieli, o co chodziło: w Mozyrzu „cyna, miedź, złoto, pieniądze etc., wszystko to na księcia poszło". Nieco później zawiodły niektóre oddziały.,,Jutro egzekucja - pisał Radziwiłł do króla. - Sześciu lub ośmiu oficerów i żołnierze z tych kompanii będą grać w kostki o śmierć..." Zwięzła proza jego książęcej mości! Temu panu wojsko by nie bruździło, nie rozłaziło się w ręku. Dodać jednak potrzeba, że jeśli chodzi o surowość represji przeciwko zbuntowanym, Radzi- wiłł był jeszcze okrutniejszy od Wiśniowieckiego. I Firlej, i Radziwiłł uparcie wyznawali błędne teorie Jana Kalwina. Liczyli się nawet do bardzo wybitnych kacerzy. Mowa wygłoszona w Genewie nad trumną Teodora Bezy, w druku dedykowana została Firlejowi oraz jego bratu. Podczas konwokacji 1648 roku Jerzy Ossoliński raz jeszcze powiedział, że nienawidzi wszelkiej herezji niczym żmii. Kontrreformacja robiła swoje, nie oglądając się ani na Chmielnickiego, ani na dobro Rzeczypospolitej. W senacie zasiadał jeden już tylko prawosławny, względy wyznaniowe wpływały na nominacje w wojsku. Czad ideologiczny truł mózgi. Inne jednak, ponad wszelkimi ideologiami górujące, naprawdę żelazne prawo historii podyktowało złe decyzje co do buław regimentarskich. Wszy- stko, o czym traktuje ten rozdział, odbywało się podczas bezkrólewia. W najbliższej przyszłości, jeszcze w tym samym roku 1648, nowy człowiek nie miał, lecz musiał przyjść do władzy. Walka o nią stanowi nieubłaganie 26 i monotonnie działający motor dziejów, od kiedy ludzie ludźmi właśnie się stali. Było jasne, że dowódca armii koronnej wyrośnie na potęgę nawet wtedy, gdyby dojść miało do kompromisu z Kozakami. Cóż dopiero w razie zwycięs- twa! Kanclerz zabezpieczył się wcześnie i przezornie. Wywalczył awans dla trzech zer. Jednego niedołęgę pozory i okoliczności mogłyby wywyższyć do roli męża opatrznościowego i niebezpiecznego na polu elekcyjnym. Trzej regimentarze neutralizowali się nawzajem. Jerzy Ossoliński chciał rządzić, zmiana na tronie rokowała nadzieję wzmoc- nienia pozycji, lecz groziła również utratą znaczenia. Kanclerz był człowie- kiem bardzo ambitnym, lecz ponadto żywił zamysły wielkie i dla kraju na pewno pożyteczne. Pragnął ugody z Zaporożem, rozstrzygnięć na południo- wym wschodzie, pchał Rzeczpospolitą na tę samą drogę absolutyzmu monar- szego, po której już ładny kawał uszły państwa zachodu Europy. Wynik elekcji mógł tym zamysłom sprzyjać albo je utrudnić. Jerzy Ossoliński walczył o władzę, lecz także o program. Jego postępki nie mogą być uznane za prywatę. Strasznym, śmiertelnym błędem były na pewno. Kanclerz przeliczył się w rachubach na pośrednictwo pokpjowe Kisiela, które miało poważne widoki, ale padło ofiarą sabotażu ze strony „popędnych ludzi". Wojsko zamiast zademonstrować tylko, musiało teraz walczyć... pod komendą pierzyny, łaciny i dzieciny. Szlachta i sejm nie pochwalili tych nominacji. Odzywały się głosy za Lubo- mirskim, za Wiśniowieckim, Radziwiłłem i innymi. Ostatecznie dodano regi- mentarzom trzydziestu pięciu komisarzy wojskowych, do których zaliczano rozmaitych pominiętych, zawistnych i ambitnych, wśród nich Hieronima Radziejowskiego, starostę z Łomży. Osiągnięto zatem szczyty absurdu. Nieoczekiwany wypadek sprzed dwóch lat, czyli zgon Stanisława Koniec- polskiego, przytrafił się w chwili najgorszej z możliwych. Los zdmuchnął wybitnego wodza i w jednej osobie trzeźwego polityka. A w dodatku jeszcze: na wiosnę zabrał króla, obdarzonego znacznym talentem militarnym, jesienią dał drugiego, nie całkiem obcego rzeczy wojennej. Na samo zaś' bezkrólewie wyznaczył chwilę krytyczną, podczas której o sprawach wojskowych, czyli technicznych, rozstrzygała koniunkturalna gra polityczna. Takie układy okoliczności też czasem rozstrzygają o przyszłości naro- dów. Wojsk polskich na Ukrainie było początkowo dwa. Wiśniowiecki rozbił namioty niedaleko od obozu regimentarskiego, lecz z osobna. Boczył się na Zasławskiego o Samuela Łaszczą, z którym się był poróżnił, to znów o jakichś 27 obskurnych dragonów, co porzucili służbę u kniazia Jeremiego, by przejść na żołd księcia Dominika. Dowódcy przybywających z głębi państwa oddziałów swobodnie wybierali sobie zwierzchników lub nie słuchali nikogo. Działy się rzeczy z wojskowego punktu widzenia będące wprost zbrodnią. „Komisarzów siła, rady mało, emulacje wielkie i prywaty." Brakowało „rady" w sensie decyzji, bo narady, kollokwia i dyskursy trwały ciągle. Pomiędzy obu obozami krążyli dostojni pośrednicy, usiłujący godzić poróżnionych wodzów. Dopiero 11 września nastał mir, książę Jeremi raczył podporządkować się Zasławskiemu i przybyć pod jego namiot, gdzie zaraz wyprawiono huczną ucztę. Żadna zdrada nie dyktowała tego postępowania, które w praktyce militarnej równało się wyczekiwaniu na Tatarów. Tymczasem każda pogłoska o nadcią- ganiu ordy siała lęk podobny do paniki. Szlachta zachowywała się buńczucznie, zamierzała samą grozą swej postawy pańskiej poskromić zbuntowany motłoch. Takie gesty maskują najczęściej spychany w podświadomość strach. Wspomnienie o Żółtych Wodach i Kor- suniu, gdzie przepadł kwiat zawodowej armii koronnej, było zupełnie świeże. Cala kampania 1648 roku zaczęła się dla strony polskiej w sposób fatalny, żołnierz został źle wprowadzony do akcji, doznać więc musiał szoku nerwo- wego udzielającego się nie tylko uczestnikom przegranych bitew. Przeciwnik zanadto urósł w osobistej wyobraźni większości powołanych pod broń. Powszechny naówczas lęk przed ordą wskazuje na tego rodzaju sytuację moralną. Upłynęło zaledwie cztery lata od chwili pogromienia pod Ochmato- wem tego samego Tuhaj-beja, który teraz szedł z Chmielnickim, wysyłając popłoch jako swoją straż przednią. Zjawisko to nigdy dotychczas nie wystę- powało w podobnie wielkiej skali. Trwoga ogarniała poprzednio ludność cywilną, lecz nie paraliżowała psychicznie wojska. Zresztą dawniej i chłopi potrafili bohatersko walczyć z Tatarami, jak na przykład sławny wójt Pyrz w Nowosielcach po Przeworskiem. Duszą oporu bywali z reguły wysłużeni żołnierze, weterani... Twierdzami zaś - obwiedzione wałami, murowane koś- ciółki... Uleczyć wojsko z psychozy może tylko dowódca. Tromtadrackie z pozoru zachowanie się Napoleona na moście pod Arcole czy Józefa Poniatowskiego na grobli raszyńskiej to w praktyce nic innego niż skuteczna terapia. Postępo- wanie dowództwa armii polskiej na Ukrainie w roku 1648 musiało do reszty zdemoralizować żołnierza. „Panowie książęta trzy dni się pod Światczem jednali, trzy dni pod Czołhańskim, a cztery dni deliberowali, jeśli bić Koza- ków, niżeli ordy przyszły..." Armia ruszyła wreszcie na wschód, wlokąc za sobą olbrzymi tabor wozów z 28 dostatkami. Wzięła Konstantynów, z którego nieprzyjaciel sam uszedł nocą po krótkiej obronie. Bezmyślnie ruszyła dalej ku Piławcom, gdzie Chmielnicki od dawna trwał okopany, na wylot przeznawszy okolicę. Obóz rozbito w terenie obcym i tak, że nie można było ani obwarować stanowisk, ani utrzymać łączności wewnętrznej. 23 września - we środę - któryś z mnóstwa komisarzy wojskowych rzucił do szarży kilka chorągwi Adama Kisiela, zajmującego najbardziej wysuniętą pozycję. Zawiązał się nieskoordynowany bój, w którym wzięły udział roty Wiśniowieckiego oraz pułk sandomierski. Sukces odnieśli Kozacy, zepchnęli nieco przeciwników i zdobyli czołowe szańce. Żołnierz polski bił się jednak twardo, zdolność do dalszych działań zachował. Nie było jeszcze przegranej. Główne siły tatarskie nie nadążyły Chmielnickiemu z pomocą. Nocą, na samym polu rozpoczętej bitwy, odbyła się „rada na koniach". Zapadła decyzja cofania się taborem pod Konstantynów. Zaraz potem wodzo- wie doszli do wniosku, że ratować winni przede wszystkim siebie. Wszystką silą poczęli uciekać, i odbiegli chorągwi bez znaków,, armaty, taborów i wozów niezliczonych [...] Wojsko to postrzeglszy, że nie masz wodzów, rzuciwszy o ziemię zbroje, pancerze, kopie, wszystkie poszło... Ostatni ustąpił z pałacu Adam Kisiel, tragiczny głosiciel ugody. Dopiero nad ranem dowiedział się o tym, co zaszło za plecami jego poszczerbionego oddziału. „Zaczem - pisał do prymasa - ja nie pieszcząc pedogry, dopadłszy konia, z pułkiem moim na ostatku w też drogę puściłem się." Najciężej przypłacili popłoch ci, którzy nie mieli ani skarbnych wpzów, ani bystrych wierzchowców. Piechota. Broniła się w rejteradzie do ostatka i doszczętnie niemal wyginęła na jakichś przeprawach. Opowiadano, że Kozacy przez dzień cały stali przed wyludnionym obozem, nie śmiejąc atakować. Brali martwotę za pozór, wietrzyli podstęp. Trudno się dziwić, jeśli naprawdę tak było. To, co podczas jednej nocy zaszło pod Piławcami, o wiele przekraczało granice marzeń zaporoskich i wyobraźni ludzkiej. Faktem jest, że nikt zupełnie nie ścigał umykających rycerzy, wojska skutecznie pobitego przez własych dowódców. Nikt również nie ustalił, który z nich pierwszy rzucił myśl ucieczki i sam obrócił rumaka na zachód. „Nieszczęsny Belzebub książę Dominik" czy starosta łomżyński Hieronim Radziejowski? Lwów zaczął się zaludniać rozbitkami. Wraz ze zwykłym żołnierstwem chronili się w jego mury wojewodowie, cała plejada starostów i pułkowników. Jeremi Wiśniowiecki - zanotował świadek naoczny - 2') osobliwie komizeracji godzien, bo wszystko, co miał na świecie, stracił i sługi nawet, i dragony z piechotą, kilkanaście tylko z nim rękodajnych; z towarzystwem na przedmieściu stanął, Ormianin jeden sprawił mu obiad i pościeli dał. Karol Szajnocha twierdzi, że książę nie przyjął naczelnego dowództwa, które mu owej strasznej nocy, już podczas paniki, ofiarowywali odporni na nią żołnierze, ludzie z charakterem. Nie dorósł do wysokości zadania, które sam w znacznej mierze stworzył, prowokując poprzednio wojnę. Kałga Krym Girej z główną siłą ordy przybył pod Pilawce, kiedy dawno było już po wszystkim. Dopiero w piątek. Bohdan Chmielnicki na razie nie rwał się do dalszego pochodu, lecz nie marudził w innej sprawie. Pilnie zajął się ekspediowaniem na wschód baśniowej zdobyczy, „purpurowych ze złotymi węzłami nie tylko rydwanów, ale skarbnych wozów, szat, srebra, złota, klej- notów, obicia..." Takich łupów jeszcze Ukraina nie widziała. Nigdy Niżowcy nie zwieźli tyle dobra z najbardziej nawet pomyślnych wypadów na porty tureckie. Dotychczasowe od czterech zaledwie miesięcy trwające działania przeciwko Lachom przyniosły wojsku Zaporoskiemu, starszyźnie i szerego- wym Kozakom, jak również tłumom chłopskim, zysk namacalny i aż zanadto oszałamiający. „Hańba plugawiecka" stanowi w naszych dziejach granicę bardzo wyraźną. Rzeczpospolita bezpowrotnie utraciła dane na odegranie roli głównego mocarstwa na wschodzie Europy. Nie była nim i dotychczas, lecz posiadała możliwości zdobycia owej rangi. Obecna jej degradacja tak biła w oczyj że w przeciągu lat najbliższych osłabły organizm przynęcił napaść, która go okrut- nie wykrwawiła. W lutym następnego roku posłowie Rzeczypospolitej usłyszeli w Pereja- slawiu słowa trudne do strawienia. Mówił pułkownik kozacki, Jaszewski: Doznaliśmy pod Piławcami: nie oni to Lachowie, co przedtem bywali i bijali Turki, Moskwę, Tatary i Niemce. Nie Zamoyscy, Żółkiewscy, Chodkiewiczowie, Chmieleccy, Koniecpolscy, ale Tchórzowscy, Zajączkowscy, dzieciny w żelazo poubierane. Pomerli od strachu, skoro nas ujrzeli i pouciekali, choć Tatar nie było zrazu więcej we środę, tylko trzy tysiące. Kiedy by ich byli do piątku poczekali i jeden by do Lwowa żyw nie uszedł. Diagnoza była słuszna, ale miała krótki oddech. To samo pokolenie, ci sami ludzie nawet, którzy w roku 1648. doznawali haniebnych porażek, mieli w najbliższej przyszłości odnosić przewagi głośne w całej Europie. Działo się to zgodnie ze znaną zasadą, że ten, co dzisiaj uciekał, jutro może dorównać męstwem Achillesowi - i odwrotnie. Nastrój człowieka, jego psychiczna odporność to zjawisko falujące. 30 Ale upojone wygraną wojsko ukraińskie - zarówno kozackie, jak i znacznie liczniejsze chlppskie -myślało tak jak Jaszewski. Widziało przed sobą otwartą i łatwą drogę do dalszych tryumfów i zdobyczy. Odwieczna tradycja zaporoska była barwna, lecz i prymitywna zarazem. Sławiła wyprawy wojenne, odpra- wiane bez żadnego celu politycznego - dla samego tylko łupu. Ten szlachecki, polski, okazał się nie tylko znacznie obfitszy od tureckiego. Był przede wszystkim dostępniejszy. Obłowić się nim mogły dziesiątki tysięcy wojowni- ków, a nie szczupłe drużyny mołojców, jak na czajkach dawniej bywało. Wojna musiała trwać. Stanisław Lubomirski okazał się prorokiem, kiedy zawczasu ostrzegał, że zaniosło się na długie lata walk, i wzywał do po- wściągliwości - póki pora. Po Piławcach zabrakło wprost siły, zdolnej do po- wstrzymania rozhuśtanych tłumów. Bohdan Chmielnicki mógł je tylko pro- wadzić zgodnie z ich wolą, lecz już nie hamować. W pierwszych dniach października poddał się Kudak. Warunki kapitulacji zostały brutalnie złamane, załoga znalazła się w niewoli bardzo ciężkiej. Stracił w niej życie Stanisław Koniecpolski, rotmistrz królewski, imiennik i krewny wielkiego hetmana. Ocaleli inni oficerowie, jak Krzysztof Grodzicki i sam Stefan Czarniecki. Za to szeregowcy szli pod nóż, mordowani byli w sposób okrutny, i to niekiedy wprost w oczach posłów polskich. Los nieszczęsnych „dragonów kudackich" świadczy, że drogowskazem stała się irracjonalna nienawiść. Doraźnie złagodzić jej skutki mogła tylko nadzieja bogatego okupu. Obydwaj hetmani koronni - Mikołaj Potocki i Marcin Kalinowski — odzyskali wkrótce wolność, aczkolwiek z góry było wiadomo, że wrócą do wojska. Plebejscy szeregowcy z Kudaku oddawali ducha w męczarniach. Znajdujący się w obozie kozackim jeńcy polscy marzyli o przejściu w ręce Tatarów. Modlili się do Boga i ludzi błagali o tę łaskę. A w programach i zamierzeniach politycznych nic się tymczasem radykalnie nie zmieniło. W Polsce wstąpić miał wkrótce na tron człowiek popierany przez obóz umiarkowany. Ukraińcy stali niezachwianie przy decyzji zdobycia i utrzymania niezawisłości narodowej. „Pierwej języki ludzkie w tył się obrócą, niżeli Lachowie nad nami będą panować" - mawiali ich oficjalni przedstawi- ciele. Na wiosnę 1649 roku polski wywiad wojskowy doniósł z samego obozu Chmielnickiego, że Wojsko Zaporoskie „przy udzielnym Księstwie Ruskim, jeżeli przyjdzie do zgody, ma się wolą koniecznie zasadzić i co postanowi, żeby mu król poprzysiągł". Co więcej, Kozacy nie przestali być tym czynnikiem, na który mogła liczyć władza warszawska. 23 lutego 1649 roku Chmielnicki soczyście odpowiedział na pojednawcze przemówienie Adama Kisiela: 31 Jużem dokazał, o czymem nie myślil zrazu, i dalej com umyślił. Wybiję z łąckiej niewoli naród ruski wszystek; a com pierwej o szkodę moją i krzywdę wojował, teraz wojować będę o wiarę prawosławną naszą. Pomoże mi tego czerń wszystka, po Lublin, po Kraków, której ja nie odstąpię, bo to prawa ręka nasza [...] Za granicę na wojnę nie pójdę, szabli na Turki i Tatary nie podniosę; dosyć mam na Ukrainie i Podolu a Wołyniu teraz; dosyć wczasu, dostatku i pożytku w ziemi i księstwie moim po Lwów, Chełm i Halicz. A stanąwszy nad Wisłą powiem innym Lachom: „Sedyte, a mołczyte, Lachy." I diuków, i kniaziów tam zahonię; a będą li z Zawisła krzykać, znajdę ja ich tam pewnie. Nie postoi mi noga żadnego kniazia i sztachetki na Ukrainie; a zachoczet li chleba który z najmniejszych, niechaj Wojsku Zaporoskiemu posłuszny będzie, a na Korola nie krzyk a. Oracja utrzymana była w duchu odległym od dyplomatycznej ukladności, lecz tym cenniejsza, że szczera. Zbuntowany, tryumfujący i podpity hetman nadal widział w królu pana. Na jego rozkaz mógłby może rzeczywiście i na Zawiślu zmusić diuków oraz kniaziów do milczenia. Ale w tej samej mowie oświadczył Chmielnicki: Tuhaj-bej na hawrani blisko mnie jest, mój brat, moja dusza, jedyny sokół na świecie, gotów wszystko uczynić zaraz, co ja zechcę. Wieczna z nimi nasza kozacka przyjaźń, której świat nie rozerwie. Hetman nie mógł osiągnąć swych politycznych celów siłami samej tylko Ukrainy, musiał szukać sojuszników. Tej prawdy nie odmieniły ani Korsuri, ani Piławce. Wojna trwała, przybierała na zaciętości i okrucieństwie, i z biegiem czasu Coraz większą rolę grały w niej czynniki zewnętrzne, zagra- nica- mówiąc najdobitniej. W miarę jej zakotwiczenia się o Naddnieprze obywatele Rzeczypospolitej - Polacy, Litwini i Ukraińcy - bezpowrotnie tracili możność załatwienia sprawy wielkim nawet kosztem, lecz między sobą. Jeszcze w 1649 roku miał się Chmielnicki w niemiły dla siebie sposób przekonać, czy Tatarzy rzeczywiście gotowi są „wszystko uczynić zaraz", co on zechce. W pięć lat później dowiedział się poniewczasie, że tylko król z Warszawy przysięga poddanym, car natomiast moskiewski nie robi tego nigdy. Piławce dlatego uznać trzeba za wyraźną granicę w naszych dziejach, że wynik bitwy, do której właściwie nie doszło, stanowił idealną zachętę, pod- nietę czy bodziec do dalszej wojaczki, rozsadzającej spójność Rzeczypospoli- tej, rozwalającej jedną z jej ścian. Moralne i psychologiczne skutki pogromu otumaniły mózgi, uśmierciły racjonalizm na czas wystarczająco długi, by klamka zapadła. Decydującą rolę odegrało to, co zaszło w umysłach i sercach ludzkich. Bo realnych możliwości przezwyciężenia kryzysu przed Piławcami nie brakło. 32 Polityka Rzeczypospolitej dopuścila się na Ukrainie bardzo ciężkich błę- dów. Spolszczenie się magnaterii ruskiej było procesem, któremu nic na świecie zapobiec nie mogło, ale z imienia i nazwiska znani ludzie odpowiadają za to, że za długo dla szwedzkich oraz innych chimer odkładano program aktywności na południowym wschodzie, walkę o ukraińskie przymorze. Dokładnie wiadomo, jak, kiedy i z czyjej woli pokrzywdzono i rozjątrzono prawosławie. Los chciał, że napięcia ukraińskie wyładowały się w chwili kryzysu władzy w samej Warszawie, podczas bezkrólewia. Tylko ten zbieg okolicz- ności sprawił, że silna armia koronna znalazła najgorszego wroga w osobach własnych dowódców, a nie w Kozakach. Za wiele uwagi ludzkiej pochłaniała nieuchronnie się przybliżająca, żadnym prawem nie ogrodzona wolna elekcja. Walka o przyszły rząd wchodziła w fazę rozstrzygającą. Jeśli wrześniowa katastrofa 1648 roku wyniknęła z konieczności dziejowej, to z tej przede wszystkim, którą nieubłaganie dyktuje socjologia władzy. Nikt nie zrachuje błędów, śmiesznych niedorzeczności, szaleństw zbrodni popeł- nianych przez takich, co nie chcieli odejść od steru. Popęd płciowy z czasem wygasa w człowieku. Głód, pragnienie i żądza władzy towarzyszą mu do grobowej deski. Zagranica zdecydowanie wmieszała się w sprawy Ukrainy. Czyniła to prze- cież nie z miłości do tego kraju, lecz po to, aby zagarnąć go w swą moc, zwiększyć własną potęgę państwową! Krwawa gra skończyła się po paru dziesięcioleciach w sposób banalny i ordynarny nawet. Zwyczajnym podziałem Ukrainy pomiędzy Polskę i Rosję. Ta ostatnia posiadła z czasem przewagę druzgoczącą, lecz aż do drugiego rozbioru godziła się z granicą oddzie- lającą Kijów od Białej Cerkwi. Gdzież tu przychylność dla narodowych aspi- racji Księstwa Ruskiego, gdzie szacunek dla jego praw? Ambasador carski de facto rządził w Warszawie, nie raziło więc Petersburga, że pan polski rozpiera się w Tulczynie. Stojące przed Rzecząpospolitą zadania były w najwyższym stopniu skom- plikowane i trudne. Nikt nie znal wtedy podobnych - trzeba tę prawdę powtarzać bez końca, bo straciwszy ją z oczu niczego się nie pojmie. Państwo, kolejno po sobie przychodzące pokolenia jego obywateli okazały się zdolne do rozwiązania tych zadań dokładnie w dwóch trzecich. Osiągnięto równoupraw- nienie Polski i Litwy. Nie zdołano tą samą drogą pokojowego ujawniania się i rozładowywania konfliktów rozstrzygnąć sprawy Ukrainy. Wolno twierdzić, że przerosło to granice możliwości ludzkich. Nie wynika z tego wcale, że wszystkie drogi ratunku zostały zamknięte przez Korsuri i Pilawce. Pozosta- 33 wala jedna, całkiem prosta i zgodna z tradycjami Europy oraz innych części świata, wszystkim zrozumiała i do przekonania trafiająca. Należało przemocą odeprzeć wdzierające się przez rozwaloną ścianę ukraińską siły zagranicy. Droga ta istniała, niestety, tylko w teorii. W 1648 roku historia wyłożyła na stół długi rachunek spraw nie załatwionych w Złotym i Srebrnym Wieku naszej przeszłości. Upomniała się o brak praw regulujących elekcję i obrady sejmów. Lecz przede wszystkim o to, że od czasów Kazimierza Wielkiego, czyli od trzech stuleci bez mała, nie było u nas ani jednej reformy skarbowej i woj- skowej, dopasowanej do potrzeb państwa. Przyszło teraz jutrem Trojga Naro- dów dopłacić do owych milionów, roztrwonionych na fortuny magnackie lub wyrzuconych w krwawe błoto, czyli na niepotrzebne wojny szwedzkie. Najbystrzejsi z ludzi ówczesnych zdawali sobie sprawę z rozmiarów tego, co zaszło w roku 1648. Wiersz, z którego pochodzi motto niniejszego rozdziału, opisujący „fragmentum wojny piławieckiej", zawiera słowa: Niech się przynajmniej wstydzą, co nam wstyd i hańbę W oczach całego świata bezecnie sprawili, A podobno tymczasem wiecznie Ruś zgubili. Bo stąd początek złego, stąd upadły siły Wszystkie oraz, które w nas do ratunku były Ojczyzny... To zostało napisane w roku 1652, czyli po wielkim zwycięstwie pod Bere- steczkiem, które - jak widać - nie zamydliło Łukaszowi Opalińskiemu oczu. Samo zakończenie jego poematu brzmi następująco: Lecz trzymam pióro, które dobrowolnie leje Rytm i źle wróżyć każe... Wróżba w porę, przyznajmy. Na trzy lata przed potopem szwedzkim. JOANNES CASIMIRUS REX Dwudziestego listopada 1648 r. tłumy strojnej szlachty uklękły w świeżym śniegu i na polach pod Wolą znowu uroczyście rozebrzmiał hymn Te Deum laudamus. Prymas nominował królem jednomyślnie obranego w przeddzień Jana Kazimierza Wazę, najstarszego z przyrodnich braci Władysława IV. Przed kilku dniami zrezygnował był z kandydatury współzawodnik, Karol Ferdynand, biskup wrocławski i płocki, opat mogilski, czerwiriski i tyniecki, książę raciborski i opolski, kolejny z żywych dotychczas męskich potomków Zygmunta III. Wybór odbył się zgodnie. Na elekcję stracono sześć bezcennych tygodni. Gdyby przed sześćdziesięciu zimami sprzymierzone siły kontrreformacji nie storpedowały były wniosku Zamoyskiego, który zamierzał znieść konwokacje i wprowadzić głosowanie większością, załatwiono by sprawę szybciej i już latem. Chmielnicki mawiał, że nie byłoby Piławiec, gdyby obrano króla w czasie wcześniejszym. Za Janem Kazimierzem opowiadał się stanowczo Jerzy Ossoliński. To samo czyniła świeżo owdowiała królowa. Ludwika Maria od dłuższego już czasu przezornie pilnowała postępków niespokojnego szwagierka, szczególnie zaś jego pomysłów matrymonialnych. Znając stan zdrowia małżonka, zamierzała po jego zgonie sama się wydać za Jana Kazimierza i pozostać na tronie. Nowy król zawdzięczał koronę temu samemu prawu historii, które na wiosnę podyktowało fatalne nominacje regimentarzy. I kanclerz, i wdowa doskonale zdawali sobie sprawę z nieudolności swego protegowanego. Zamierzali rządzić w jego imieniu. Ossoliński dokazywał cudów zręczności, grał na wszystkich strunach, jakie tylko istniały. Zyskał poparcie wodzów spod Piławiec, lękających się sądu i kary, rozsadził od środka obóz dysydentów, przeciągnął na swoją stronę Janusza Radziwiłła, który zagroził, że Litwa nie 35 oglądając się na Koronę obwota Jana Kazimierza wielkim księciem. Chorągwie świeżego zaciągu zamiast ruszać na Ukrainę zostawały pod Warszawą, aby głosować i ważyć samym faktem swej obecności. Opowiadano, że Hieronim Radziejowski dał był pod Piławcami sygnał do ucieczki, bo pragnął ściągnąć szlachtę pod Wolę, przysporzyć kresek eks-jezuicie. Wszelkie środki uchodziły za dobre, jak zwykle zresztą, gdy chodzi o władzę. Jan Kazimierz od normy się też nie odchylił. Zabiegał o pomoc Szwecji, elektora i Gdańska, obiecując ważkie ustępstwa kosztem interesów państwa. Broniące Zamościa wojsko wypowiedziało się za Karolem Ferdynandem. Jeremi Wiśniowiecki przybył do Warszawy na czele ośmiuset kawalerzystów, aby osobiście bronić jego sprawy. Bez porównania ważniejszy okazał się jednak głos innego z czynnych podówczas wojowników. Już stojąc pod Lwowem oświadczył Bohdan Chmielnicki, że przyznaje „prerogatywę domowi królewskiemu, a zwłaszcza królewiczowi Kazimierzowi". Hetman zaporoski tym razem odmówił popierania kandydatury moskiewskiej, a także węgierskiej Jerzego Rakoczego, który 11 listopada przestał uczestniczyć w rozgrywce, bo umarł. Chmielnicki nie zmienił orientacji i wtedy, gdy wymusiwszy na Lwowie bajeczny okup obiegi Zamość, skąd bez specjalnego trudu mógł w trzy dni stanąć na Pradze. Lęk przed Kozakiem czuć było pod Wolą, a Jerzy Ossoliński widział w swym protegowanym jedynego człowieka zdolnego do podjęcia szerokich zamierzeń zmarłego króla. Kanclerz wcale się jeszcze nie wyzbył marzeń i planów wspólnego z Kozakami marszu przeciwko Tatarom. Jan Kazimierz na żołnierza się nadawał, Karol Ferdynand - dziwacznym zbiegiem okoliczności popierany przez partię wojenną - nosił sutannę i nigdy zamiłowaniem do ryzykanctwa się nie odznaczył. Ksiądz biskup wrocławski i płocki nie należał do osób specjalnie sympatycznych. Małomówny i nietowarzyski, zamknięty w sobie i zawsze byle jak ubrany, posiadał jednak przygarść zalet, których kraj pragnął, niczym kania deszczu. Karol Ferdynand uchodził za skąpca, gospodarzem był znakomitym, swoje dobra kościelne doprowadził do stanu kwitnącego, na potrzeby społeczne umiał nie szczędzić grosza. Wróg pustosłowia, rzeczywiste potrzeby szanował i lubił się otaczać ludźmi do rzeczy. Zdecydowany i stanowczy, wiedział zawsze, czego chce. Podczas elekcji rezydował w swojej Jabłonnej, gościnnie w niej przyjmował i tęgo poił szlachtę, i tamże ogłosił rezygnację, kiedy szala zaczęła się zdecydowanie przechylać na stronę Nieporętu, siedziby brata. Było to już w 36 listopadzie, który Stanisław Wyspiański uznać miał w przyszłości za porę dla Polski szczególnie niebezpieczną. Trudno rozstrzygnąć, czy dobrze postągił książę Karol Ferdynand, mający przed sobą już tylko siedem lat życia. Jan Kazimierz to ten z naszych królów, którego trumnę literatura polska okryła szczególnie pokaźną ilością kwiecia. Nie mamy powieści o Kazimierzu Wielkim, jego Jagiellońskim imienniku ani o Stefanie I. Jana Kazimierza sławił Henryk Sienkiewicz, Hanna Malewska i Piotr Choynowski, że się poprzestanie na wyliczeniu najwybitniejszych. Pisarze napiętnowanego jako anarchiczny narodu gorliwie biją się w piersi, ze wszystkich sił okadzają ołtarz władcy, ustawiwszy na nim niezbyt trafnie obrany symbol. Zdaje się jednak, że poprzednik ich, Juliusz Słowacki, wierny nie tyle studiom, co intuicji, lepiej trafił w sedno. Oto ostatnia scena Mazepy - pokonany przez króla wojewoda szykuje się do samobójstwa, od którego usiłuje go odwieść dworzanin Chmara: „Panie, ukorz się!" Na co wojewoda: „Do błota?" Żałośnie wygląda „diabel-kardynał", przychwycony pod oknem wojewodziny. To w dramacie Słowackiego. W prawdziwej historii zdarzyło się raz, że gwardziści królewscy uznali za opryszka i pojmali Najjaśniejszego Pana, który chyłkiem ciemnymi zakamarkami zamku warszawskiego przemykał na spotkanie z kochanką. Nawet w tym małość, przesadny - jak na monarchę - strach przed żoną. Zygmunt III nie odpowiadał na ukłony osób z plebsu. Władysław IV kordialnie witał się z każdym. Jan Kazimierz nie odktonil się nigdy nikomu. W więzieniu francuskim, aby polepszyć swój osobisty los, wydał dozorcom człowieka, który chciał mu ułatwić ucieczkę. Kiedy wkrótce potem został jezuitą, wpływowi ojcowie rozgłosili swój tryumf po całym świecie. Jest to niemałą pociechą dla dusz pobożnych i dworów katolickich, że w tym wieku tak mało pobożnym, znalazł się książę, który liczy przeszło pięćdziesięciu królów w swoim rodzie, krewny pierwszych monarchów chrześcijaństwa, cesarza, królowej regentki i króla katolickiego, rodzony brat potężnego króla polskiego, domniemany następca dwóch koron, że taki książę w kwiecie wieku opuszcza śmiało wszelkie rozkosze i wielkości ziemskie, aby sobie zapewnić królestwo niebieskie. Chwalono i winszowano zakonowi, że do innych ozdób i najjaśniejsza krew Jagiellońska przybyła. Tyle gorliwości, pokłonów i podskoków, tyle czołobitności wobec Złotego Runa Habsburgów i wszystko na nic! W oczach katolickiego nawet świata 37 indyferentny Zygmunt August przerastał prawowiernych Wazów o całą wysokość swej postaci. Urazy poszukują rekompensat. Jan Kazimierz nie krył się z tym, że woli patrzeć na psa niż na Polaka. Za młodu prowadził żywot tak ekstrawagancki, do tego stopnia nie liczył się z dobrem kraju, w którym na świat przyszedł, że zażądano odeń rzeczy dotychczas w naszej praktyce państwowej niebywałej - przysięgi na wierność Rzeczypospolitej. Przy tej okazji odbył się dosyć charakterystyczny dialog. Łukasz Opaliriski starszy, marszałek wielki koronny, poprosił królewicza o przyklęknięcie. - A czemuż waszmościowie przysięgacie żonom stojąc? - zapytał oburzony Waza. - Dlatego je też zdradzamy często - odpalił marszałek. Refleks godny paryżanina! Warto jednak wsłuchać się w ton odpowiedzi dostojnika koronnego, urzędnika państwowego przecież. Napomykać o zdradzie, kiedy przed krucyfiksem stoi syn i brat królewski, członek dynastii? W tym brzmi coś gorszego nawet od buty wielkiego pana. Na wynik elekcji 1648 roku pewien wpływ wywarł od niepamiętnych czasów zakorzeniony u nas instynkt monarchistyczny szlachty, uznającej tron za moralne dziedzictwo „potomków Króla Jego Mości". Tym razem jednak sentyment ów przybrał postać czegoś pośredniego pomiędzy uczuciami rezygnacji i abnegacji. Trudno doszukać się entuzjazmu w oświadczeniach panów braci, że obrać należy człowieka, który zgodzi się poślubić wdowę, bo szkoda pieniędzy na oprawę dla dwóch królowych. Narody Rzeczypospolitej przeszły bardzo złą szkołę pod wkraczającymi już w siódmy lat dziesiątek rządami rodu Wazów. Niedobre również wychowanie odebrał ostatni przedstawiciel tej dynastii. Z natury mało utalentowany, wzrastał Jan Kazimierz pod okiem bez pamięci kochającej go matki- Austriaczki, w otoczeniu kobiet z jej cudzoziemskiego dworu, odgrodzony od spraw publicznych, krajowych. Wyrósł na dziwny typ obdarzonego licznym rodzeństwem jedynaka, na osobnika biernego, zrywającego się niekiedy do nieprzewidzianych i słabo przeważnie obmyślonych akcji. Mawiano o nim, że żadnej książki do końca nie doczytał. Cechowała go bigoteria, pozbawiona ojcowej rzetelności w praktykach religijnych. Niebywałej odwadze osobistej towarzyszyły przejawiające się czasem uzdolnienia wodzowskie. Raz jeszcze się potwierdziło, że cała tęcza orderów bojowych nie świadczy ani o cnotach obywatelskich, ani o kwalifikacjach na męża stanu. Klęski i nieszczęścia naprawiły poniekąd błędy wychowawcze, jakich się 38 dopuściła nieboszczka Konstancja, królowa-matka, trochę nauczyły troski o kraj człowieka, który w roku wstąpienia na tron oświadczył, że uważa się za „najbardziej prawdziwego Austriaka". W czas rychło, Marychno, po śmierci wędrować! - mówi zapomniane przysłowie ludowe. W chwili stanowczej Jan Kazimierz jak najmniej nadawał się na uzdrowiciela państwa, z naglą pogrążonego w pełnię kryzysu politycznego. Poważne niepowodzenia mają to do siebie, że od jednego zamachu odsłaniają wszystkie słabości i schorzenia nawet takich systemów, które przed kilku zaledwie tygodniami imponowały powszechnie. Każdy pokonany ustrój wydzielać zaczyna zaduch, zatruwający mózgi własnych obywateli i przywabiający szakale. Bohdan Chmielnicki bezwstydnie obnażył Rzeczpospolitą przed światem i jej własnymi dziećmi. Należało teraz ratować kraj, na którego ogromnej powierzchni, z winy jego prawowitych władców, brakowało archimedesowego punktu dla oparcia stopy ratownika. Pod rządami Wazów zdarzył się w Rzeczypospolitej klasyczny chyba przykład alienacji. Prościej się wyrażając - czynniki społeczne, upatrzone na podpory monarchii i jako takie celowo przez nią wzmacniane, poszły sobie drogami własnych karier, zostawiając niefortunnego mocodawcę na lodzie. Tron osiadł na politycznej mieliźnie, wokół powyrastały wyniosłości fortun magnackich, których nie można już było zniweczyć. Brakowało sił, środków materialnych, zużytych poprzednio przez samych królów na hodowlę królewiąt. Często, niemal z reguły, słyszy się obecnie pytania o „bazę" socjalną każdej znanej z historii władzy. Zauważyć przyjdzie, że władza sama może sobie budować fundament społeczny, dokonawszy wyboru, który wydaje się jej celowy. O decyzjach powziętych w tej mierze przez Zygmunta III obszernie rozprawiał tom poprzedni. Kryzys bez litości odsłonił skutki działania, które pozwoliło jednej grupie obywateli zanadto wyrosnąć ponad społeczność. Państwo nie mogło po prostu liczyć na własną elitę, bo każda, w najbardziej oczywisty sposób potrzebna reforma, każda w ogóle odmiana istniejącego stanu rzeczy godziła w interesy tych, co osiągnęli pełnię przywileju. Socjologia zwraca pilną uwagę na kwestię tak zwanej zmiany pokoleń. Historia opisowa od dawna czyni to samo, posługując się staroświecką metodą chronologicznego porządkowania wydarzeń. Kto wymienia datę narodzin czy działalności człowieka, ten wskazuje, jakie fakty i sytuacje kształtowały umysł bohatera. Za Jana Kazimierza - obok panów tak dziedzicznych, jak Radziwiłłowie - 39 role główne odegrało pokolenie wnuków tych ludzi, którzy otrzymawszy po ojcach nieliczne folwarczki skąpali się w rzece łask króla Zygmunta III i wynurzyli się z niej jako władacze latyfundiów. Rokoszanin Jerzy Sebastian Lubomirski to syn dwakroć mianowanego księciem wojewody Stanisława, a wnuk rodzony owego Sebastiana, który pierwszy w swym rodzie korzystać zaczął ze szczodrobliwości monarszej. Kariera familii wydaje się błyskawiczna, lecz tylko w skali historii. Sami jej aktorzy musieli to odczuwać inaczej. Urodzony w roku 1616 Jerzy Lubomirski był szlachcicem na niby, naprawdę zaś' dynastą. Domeną była mu jego rodzinna Małopolska, stolicą Wiśnicz. Świat Boży ujrzał w trzy lata po zgonie dziadka-wspinacza. Wziął po nim swe drugie imię, chudopacholskich wspomnień dziedziczyć nie mógł. Odkąd myśleć zaczął, przywykł uważać własną pozycję oraz osobę za filar i sam symbol ładu. Ujrzał świat jako magnacki, innego nie znał. Wielkie rody utyły w Rzeczypospolitej nie na prywatnej, lecz na państwowej zarówno roli, jak soli, bo i jedno, i drugie otrzymywały na własność lub w równający się własności pachr Na tym polegał tragiczny absurd działania władzy. Magnat nisko kłaniał się sobolowym kołpakiem panom braciom, gardłował o równości herbowych. Umiał publicznie skarcić córkę, która odmówiła pójścia w tan z dworzaninem ojca. - I cóż stąd, że sługa, jeśli szlachcic! - grzmiał na całą salę balową. Quatt'-demokratyczna teoria sprzyjała dyktatorskiej praktyce. Tumaniła i moralnie rozbrajała tłum. Przyzwyczajono się u nas nazywać państwo przedrozbiorowe „Rzeczpospolitą szlachecką" („Polska szlachecka" - z uporem powtarzają niektórzy). Zamiłowanie do uproszczeń staje się wyraźnie naszą cechą narodową! Ani przez jeden moment swych długich dziejów Litwa nie była „szlachecka". Nigdy zwyczajne ziemiaństwo i drobiazg herbowy nie grały w niej roli przodującej. Wewnątrz konstytucyjnej monarchii związkowej Wielkie Księstwo było monarchią magnacką i prawie absolutną. Jeśli Korona w dobie schyłku i upadku upodobniła się do mozaiki domen wielkopańskich, to na Litwie - od Bugu, Dźwiny i górnego Dniepru aż po Prypeć - trząsł zawsze krajem pojedynczy ród. Czas i sam bieg wypadków przesuwały władzę z rąk radziwiłłowskich w pacowskie czy sapieżyńskie, ale nie zmieniała się istota rzeczy. Okoliczność świadcząca niezbicie o zróżnicowaniu treści dziejów jednolitej rzekomo „polskiej Rzeczypospolitej szlacheckiej". Dziejów nie tylko wewnętrznych zresztą! Właśnie za rządów Jana Kazimierza zajść miały wydarzenia, których nie sposób zrozumieć i ocenić, jeśli się zapomni, że na Litwie ambicje magnackie Radziwiłłów obejmowały całe terytorium 40 państwowe, a więc w warunkach szczególnych, nie tracąc ani na chwilę swego charakteru stanowego, mogły się utożsamiać z troską o Wielkie Księstwo. Czy zwykła szlachta nic zatem nie znaczyła w Rzeczypospolitej? Tak wcale nie było. Tłum panów braci stanowił ogromną, lecz należycie wyzyskaną siłę potencjalną. Ze szczelnie już niemal zamkniętego kręgu wielkich, jaśnie wielmożnych, rekrutowała się zmienna niczym w kalejdoskopie, otaczająca tron elita władzy lub spragnione jej koterie opozycyjne. Każda z tych grup szukała oparcia w ziemiaństwie i w szarakach, mobilizowała na własną korzyść część szlacheckich łbów i szabel, w ten właśnie sposób zdobywała znaczenie. Rodowa potęga materialna tudzież ciżba adherentów spośród „równych wojewodzie" - oto dwa szczeble niezbędne każdemu, kto chciał rządzić. Dobro państwa wymagało wzmocnienia władzy centralnej, królewskiej, nieszczęście zaś' polegało na tym, że monarchowie nie potrafili, raczej wprost nie chcieli zagrać jedyną kartą, jaka w ogóle istniała, to znaczy wyrwać ów tłum spod wpływów magnackich i przyciągnąć go do tronu. Dokazywał tej sztuki Kazimierz Jagielloriczyk, po nim Jan Ulbracht i Aleksander. Dwaj ostatni Ja- giellonowie odwracali się z niesmakiem od herbowego pospólstwa, Zygmunt III doprowadził tę metodę do fatalnego ideału. Dwór wybrał u nas arystokra- tyczną doktrynę rządzenia. Kiedy u nas powoływano na tron ostatniego z Wazów, we Francji już panował, lecz jeszcze nie rządził, dziesięcioletni Ludwik XIV. Państwo zbli- żało się do tej epoki swego rozwoju, którą słusznie nazywano Wielkim Wie- kiem. Arystokracja francuska była pod niektórymi względami jeszcze bardziej niebezpieczna od polskiej i litewskiej. Równie ambitna, chciwa i bezwzględna, przejawiała znacznie większą pochopność do zdrady. Ale jej złote czasy koń- czyły się w sensie politycznym. Król nie degradował wcale swoich diuków i markizów, wybaczał i takim, co slugiwali zbrojnie przeciw ojczyźnie. Pozwalał im błyszczeć, lecz tylko jako własnym satelitom. Wydawał bajeczne sumy na dwór, stwarzał jedyne w kraju środowisko towarzyskiego znaczenia, typowe „targowisko próżności". Obsypywał arystokrację łaskami, lecz trzymał ją przy sobie, pod własną ręką monarszą, z dala od polityki. Rządził zaś wespół ze sztabem łudzi fachowych, stanu pośledniego często, z reguły we wszystkim odeń zależnych. W Rzeczypospolitej Zygmunt III zapoczątkował i umocnił porządek będący zaprzeczeniem tamtego skutecznego systemu. Popełnione zostały niewyba- czalne błędy w technice rządzenia. Król pozwolił wyrosnąć prowin- cjonalnym stolicom magnackim, właścicieli zaś ich obdarzył znaczeniem poli- tycznym, odstąpił im niejako władzę faktyczną. A w założeniu Zygmuntowi 41 „regaliści" mieli dopomagać przemianie Rzeczypospolitej w monarchię abso- lutną! Zamek warszawski stał się za Wazów prawdziwym muzeum sztuki, lecz ani na chwilę do Wersalu w innym względzie się nie upodobni!. Nigdy nie by l magnesem dla możnych. Radziwiłł zstępował z wyżyn, przyjeżdżając tu z Nieświeża. Dokładnie tak samo rzecz się miała z Koniecpolskim z Brodów, Wiśniowieckim z Łubniów, Lubomirskim z Wiśnicza. Nie państwowa wcale, lecz prywatna stolica była dla każdego z tych panów odskocznią do kariery i fundamentem wielkości. W Warszawie trzeba było całować dłoń monarszą, zasiadać wśród współzawodników, dbać o pierwszeństwo, trwonić na to pieniądze. Wojewoda Krzysztof Opaliński - na firmamencie senatorskim gwiazda nie najpierwszej wcale wielkości - upatrzył sobie Sieraków na rezydencję. „Niech to będą u mnie Niepołomice" - napisał do brata. Niepołomice prawdziwe były siedzibą Kazimierza Wielkiego i Jagiellonów. Rad w nich przebywał Stefan I. W Niepołomicach przyszedł na świat Władysław IV, za którego rządów skreślił pan wojewoda poznański przytoczone przed chwilą, wielce treściwe zdanie. Otworzył serce przed bratem, wyjawił prawdę, której w senacie na przykład lub na dworze jawnie głosić jakoś jednak nie wypadało. Regaliści Zygmunta III oraz ich potomkowie naprawdę okazali się takowymi, lecz na własny rachunek. Taki oto rezultat przyniosły pobożne życzenia założyciela naszej trzeciej dynastii. Jego młodszy syn, nieszczęsny Joannes Casimirus Rex musiał ratować państwo z prawdziwego potopu klęsk i nieszczęść. Zadanie miał beznadziejnie trudne, skoro ci, do których należała moc rzeczywista, jak o źrenicę oka dbali o swoje prywatne Niepołomice. Los tamtych, koronnych, mniej im doległ. Rzeczpospolita była zdolna do rozpaczliwych zrywów w obronie własnej, wieńczonych nawet powodzeniem, lecz w sensie wojennym tylko. Zwykła szlachta i mieszczaństwo odczuwali przeważnie patriotyzm prawdziwy, chłop okazać się miał zadziwiająco skory do poświęceń za króla i wiarę. Czynniki społeczne dla państwa wartościowe stanowiły cenny potencjał, lecz w dziedzinie polityki czynnej znaczyły mniej więcej to samo: nic albo prawie nic. Dziedzic mógł sejm zerwać, lecz z namowy i za poręką magnata. Sejmiki - z wyjątkiem trzech w całej Rzeczypospolitej - basowały wielmożnym. Tym zaś tylko dwie siły zamącić mogły osiągniętą już szczęśliwość doczesną: wojna i własne państwo, jeśliby uległo wzmocnieniu. Krzysztof Opaliński był szwagrem hetmana Stanisława Koniecpolskiego. 42 oakomitego wojownika i statysty skłonił, jak pamiętamy, hospodara do smętnych przewidywań, ludzi zaś' zabobonnych do złych wróżb u jrrozlości. W panu wojewodzie poznańskim obudził następujące refleksje: A to dokończył wielki człek, a mnie nabawił Kowla, na który mając przywilej dostateczny wyjeżdżam do Brodów jutro rano. Zdarzyłby byt Pan Bóg po kim inszym brać, nie po nim, ale taka lest wola niebian. Sprawę spadku Władysław IV szybko załatwił, bo petent miał poparcie królowej i zachowywał się skromnie: „Chwalił król to umiarkowanie i zgoła rad odjeżdżam, nie tylko żem wziął, ale że i dalej spodziewam się brać." Wesolutko pisał Opaliriski, senator, który w owych krytycznych dniach raptim jedynie, czyli chwilowo, „zabawny" był w Warszawie, gdzie troszczył się wyłącznie o wyżej omówione kwestie. W bezokoliczniku „brać" streszcza się wyraźnie ideologia polityczna magnatów owej doby. Ludzi tego pokolenia, któremu przyszło rozstrzygać za tragicznych rządów Jana Kazimierza. Można by najwyżej wyczytać na ich tarczy inny jeszcze czasownik, mianowicie „trzymać". Pod żadnym pozorem nie oddać tego, co się już wzięło - w sensie posiadania materialnego i przywileju! Ci ludzie wzrośli w stworzonym przez samą dynastię klimacie pierwszeństwa interesu prywatnego. Czasów Stefana I żaden z nich nie pamiętał. Znali je z kronik i z dziadowych opowiadań najwyżej. Kiedy za Zygmunta III sejmy pod presją konfederacji żołnierskich uchwalały ogromne podatki, król najpierwszy kazał sobie zwracać to, co wydał na własne, wbrew woli stanów rozpoczynane przedsięwzięcia. Pomimo tylu zniszczeń wojennych pozostały nam po owych wielmożach świetne pamiątki. W wielu starych kościołach oglądać możemy na nagrobkach postacie w pancerzach, tarcze herbowe, na których widnieją klejnoty przodków po mieczu i po kądzieli. Wielki pan dbał o splendor rodowy, miał własnych marszałków nadwornych, pilnych stróżów ceremoniału. Rotom swym sprawiał barwę różniącą się od koloru i kroju mundurów wojsk sąsiada - innego senatora Rzeczypospolitej. Prywatne armie poddanych nie mogły wszak wyglądać tak samo jak pułki króla! Reprezentowały państwa wiśniowieckie, potockie, zasławskie... Tenże sam pan pamiętał jednak o konieczności zaopatrywania swej piechoty w ochronne pludry płócienne, by nie niszczyła na co dzień drogiego moderunku właściwego. Pycha i okazałość swoją, a skrzętny rachunek swoją drogą... Otóż ten rachunek! O nim potomność zapomniała zupełnie. I trzeba dopiero 43 niedyskretnych szperaczy, którzy publikują listy prywatne, by wyszło na jaw, że wojewodowie ubóstwiali grosz nie słabiej niż ormiańscy kupcy, Dostojeństwo rodu znamionowały na zewnątrz rzeczy najrozmaitsze, a zawsze imponujące. Krzesła senatorskie, infuły biskupie, „względy i urzędy", parantele i koligacje, drzewa genealogiczne... Gdyby jednak te ostatnie rozstrzygały o hierarchii magnackiej, na pierwszym miejscu musieliby w Rzeczypospolitej jaśnieć książęta Druccy (którzy w XVII stuleciu przybrali dodatkowo nazwisko Lubeckich). Rodowód ich wrasta w wiek X, jest więc niemal równy piastowskiemu, a od jagiellońskiego lepszy. Tymczasem wybili się dopiero w XIX stuleciu, dzięki talentowi księcia-ministra Ksawerego. Zaledwie dwóch jego przodków dostało się do senatu Rzeczypospolitej, i to u schyłku jej niepodległości, w dodatku na miejsca poślednie, od kasztelanii krakowskiej i wileńskiej bardzo odległe. Książęta Druccy-Lubeccy mieli na swej tarczy herbowej wiele czcigodnej patyny, lecz mało roli na własność i dukatów w sepetach, a to właśnie określało pozycję człowieka w Rzeczypospolitej „szlacheckiej". Nasza magnateria była w istocie rzeczy plutokracją herbową. Teza w stosunku do tradycji dosyć bezceremonialna, ale do prawdy mocno chyba podobna. Nie pojmuje się pewnych fenomenów dziejowych, które się przydarzyły za Jana Kazimierza, zapomniawszy o umysłowości głównych aktorów dramatu. Wierność, heroizm, sława obrońców ojczyzny, posłuch wobec wymagań polityki czy strategii — to były dla nich mgławice. Kończyć kampanię wojenną natychmiast po wygranej bitwie walnej, bo utrzymanie prywatnych regimentów w polu kosztuje! Skapitulować raczej niż walczyć w trudnych warunkach i na własnej, złotodajnej glebie! Mentalność posiadacza, który dokładnie wie, na czym się jego świat wspiera. Ci, co w sensie materialnym wiele mają do stracenia na tym padole, często przejawiają zbyt daleko posuniętą oględność w postępowaniu politycznym. Raczej się ich nie widuje wśród takich, którzy dla zasady moralnej gotowi poświęcić wszystko. Nasi najwyżsi dostojnicy owej doby nie byli zawodowymi wojskowymi ani politykami, z czego innego żyli i rośli. Wielkie urzędy piastowali poniekąd dziedzicznie dlatego właśnie, że należeli do rodów najbogatszych. Odnosiło się to w pewnej mierze także do godności duchownych. Iluż krewniaków wypromowali wysoko biskupi Myszkowski, Gembicki i inni! Sukcesy państwa nie nagrodziłyby tym ludziom ruiny majątkowej. Kiedy podczas elekcji 1648 roku przyszło do deklarowania ofiar na potrzeby ojczyzny, nieźle wszak poszkodowanej pod Korsuniem i Piławcami, skąpstwo personatów pobudzało 44 posłów do śmiechu. Najwięksi w Rzeczypospolitej zaczynali traktować jej sprawy po abnegacku. Tak zupełnie, jakby się bali ponownie utopić grosz w przedsięwzięciach wojennych, które dopiero co okazały się nad wyraz trudne. U schyłku 1938 roku prasa światowa publikowała zdjęcie znanego przemysłowca czeskiego, który nazajutrz po zajęciu Pragi przez Hitlera pewnym krokiem wchodził w bramy swej ogromnej fabryki, gestem dłoni zachęcając personel do podjęcia pracy. Wolno się domyślać, że głosił wtedy ideologię tak zwanego warsztatu. Znamiona podobnej postawy życiowej odczytać można w postępowaniu wielu naszych magnatów w czasach Jana Kazimierza oraz w późniejszych. Ludzie zdeprawowani jako'obywatele nie przestawali być elitą polityczną Obojga Narodów. Przeciętny szlachcic wynosił ze szkół uwielbienie dla panujących stosunków. Jaśnie wielmożni podróżowali, studiowali za granicą, znali świat i jego urządzenia. Toteż oni najlepiej zdawali sobie sprawę z niedostatków i dezorganizacji Rzeczypospolitej. Magnat pisywał niemiłosierne satyry, piętnował warcholstwo, sobkostwo, rozrzutność, rozstrój władz, rozpaczał, rwał włosy oraz sejmiki, sejmy, trybunały, sobiepanił, rozpajał motłoch herbowy, przekupywał go i sam brał kubany. Człowiek jest bezbronny wobec własnego przywileju. To prawo historii tylko w wyjątkowych okolicznościach dopuszcza wyjątki. Ono też stanowi klucz do zagadki naszych dziejów w dobie nie tylko klęski, lecz i zastoju umysłowego. Bo wydaje się faktem, że owo prawo słabnie, gdy umysły się budzą. - Rozprawiamy teraz o czasach, w których cenzurowano wiersze Kochanowskiego, Mikołaja Reja w ogóle skreślono z rejestru pisarzy polskich, ponieważ był innowiercą. Człowiek tak wybitny jak Jerzy Ossoliński nie mógł wznieść się ponad kontrreformacyjną zaciekłość. Racjonalizm pojmowany jako trzeźwość myśli doznał u nas klęski totalnej. Magnatom wystarczało jednak wiedzy i praktycznego rozsądku, aby lekceważyć bajdurzenia o wszechpotędze mężnego rycerstwa, zwołanego na pospolite ruszenie. Było im jasne, czym grożą wojny, rozpalające się na rozmaitych frontach kolejno, lecz rychło siłą rzeczy złączone w jeden pożar trzech ścian Rzeczypospolitej. Studia Władysława Czaplińskiego przypomniały senatorską niewiarę w możliwość ocalenia oraz skojarzoną z nią trwogę przed grożącym związkowemu państwu rozbiorem. Z tego rodzaju przekonań wyniknąć musiał program, raczej odruch polityczny, mający na celu zachowanie dwóch rzeczy tylko - całości przywilejów oraz granic, chociażby pod obcym protektoratem. Jedyne prawdziwe różnice polityczne 45 między wielmożnymi wynikały z ich rozmaitych sympatii wobec zagranicy. Jedni ufali Francji, inn; Austrii. Oprócz tych orientacji głównych zjawialy się drugorzędne. Bywały i takie oczy w Rzeczypospolitej, które obracały się z nadzieją ku jej lennikowi, księciu Prus. Nie można się połapać w naszych dziejach ówczesnych, jeśli się nie będzie stale pamiętać o nie ustającej ani na chwilę grze koterii, walczących o zna- czenie, apanaże i władzę. Zadań do rozwiązania bylo mnóstwo, w życiu poli- tycznym jakby zabrakło spraw merytorycznych. Pozostały personalne i gru- powe, wiodące do osobistych czy partykularnych karier. Taki stan rzeczy to pełnia, jeśli nie dno kryzysu. Społeczeństwo w politycznym rozkładzie. Tak więc klęczące w świeżym śniegu tłumy dziedzicznie już a fatalnie obciążone) szlachty uroczyście dziękowały Bogu za nowego pana, któremu całkiem słusznie nie ufały ani za grosz. II Na samym początku roku 1649: „Dnia 20 ianuarii książę pan hetman Janusz Radziwiłł zebrawszy wojsko zaciągowe Wielkiego Księstwa Litewskiego ruszył z Brześcia do Turowa." Trwało energiczne oczyszczanie z powstania ziem białoruskich. 9 lutego po ciężkich szturmach zdobyto Mozyrz, leżący na południowej granicy Litwy. Nasi też zaczętą kontynuowali wiktoryją, siekąc i paląc domy, a najbarzicj Niemcy, którzy me tylko samym Kozakom, ale niewiastom i dzieciom nie przepuszczając; kto mógł - uszedł, ale niewiele ich pouchodzito - opowiada towarzysz husarski, Bogusław Kazimierz Maskiewicz. - Pułkownika Micheńka wzięto z niemało więźniów, którego tamże z nimi na pal wbito. Książę pan hetman chcąc trupy widzieć kazał spod każdej chorągwie dwom towarzystwu pilnować siebie, gdziem i ja spod chorągwie księcia koniuszego Bogusława Radziwiłła z drugim towarzyszem pilnował księcia pana hetmana. I gdyśmy między górami i chrustami, ile pod ten czas gołymi, objeżdżali trupy, jednąśmy uciechę mieli jakoby na łowach, bo nieprzyjaciel uchodząc błotami i rowami, każdy z osobna chciał się ukryć przy chruście, ale że gole były chrusty, każdego widać było z góry; których nasi z góry jedni z ptaszynek, drudzy z muszkietów, każdy swego ubijał. Jaki taki z nich wykradał się przecie jak zając w pole, ale i tam mało wskórał, bo go chorągwie stojące w polu postrzegtszy rozsiekali i różno mordowali. 22 lutego stanął hetman pod Bobrujskiem. Widząc nieprzyjaciel, ze nie przelewki, upokorzył się księciu poddając się, gdzie popi wyszli z procesjami. Ale im to nie pomogło już, bo wszedłszy w miasto kazał wszystkich zdrajców łapać, 46 gdzie pułkownika Poddubskiego między Kozakami wzięto. Mieszczanom jednak nie wszystko przebaczył książę [...] Po wszystkie (trzy) dni mieszkania naszego w Bobrujsku tracono więźniów, na pal wbijając; wprzód Poddubskiego, który był na palu od godziny do godziny żyw, a gdyby go tak w lecie wbito na pal, mógłby być żyw ze trzy dni; tak kat wygodzil dobrze. Wojsko rychło opanowało sztukę odnajdywania żywności poukrywanej przez mieszkańców w jamach ziemnych: Ja sam miewałem więcej trzydziestu beczek różnego zboża, jakośmy w Rzeczycy mieszkali. Ale zaś chłopi albo raczej mieszczanie z głodu potem umierali. Działo się to wszystko w zasadniczej niezgodzie z oficjalną polityką państwową. W grudniu król i Chmielnicki ogłosili manifesty o zaprzestaniu działań wojennych, hetman zaporoski odszedł spod Zamościa wziąwszy okup. W tym samym czasie, w którym Janusz Radziwiłł srożył się na Białorusi, Adam Kisiel prowadził pertraktacje pokojowe w Perejasławiu. Powróciwszy z Polski na Ukrainę, w samo Boże Narodzenie (według starego stylu) przybył Chmielnicki do Kijowa. Powitano go tam jak tryumfatora, wybawiciela, półboga prawie. Szczególnie mu nadskakiwał obecny akurat w mieście patriarcha jerozolimski. Udzielił zwycięzcy rozgrzeszenia ze wszystkich grzechów przeszłych i przyszłych, a to bez spowiedzi, dał mu ślub z przebywającą w Czehrynie panią Czaplińską. Posłał jej w darze „trzy świece, które się same zapalają, i mleko Najświętszej Panny". Zakonnik, oddawca owych nadprzyrodzonych darów, doznał niemiłej przygody. Pierworodny syn hetmana, Tymoteusz, spoil duchownego gorzałką i opalił śpiącemu brodę. Dyplomata węgierski, który w tym mniej więcej czasie opuszczał obóz zaporoski, po cichu powiedział Polakom, że przykro mu bywać wśród ludzi równie srogich i „irracjonalnych". Po jednej stronie samowola magnacka i tępy konserwatyzm szlachecki, po drugiej daleko posunięty prymitywizm. I tu, i tam nieprawdopodobne okrucieństwo. Plany Jerzego Ossolińskiego mogły ocalić, wyprowadzić z chaosu i Polskę wraz z Litwą, i Ukrainę. Zanadto jednak przerastały swoją epokę. Były zbyt finezyjne, za trudne dla ówczesnego żyjącego pokolenia. - Ale czy naprawdę tylko dla niego? Późniejsze dzieje nie samej tylko Polski, lecz i świata, nie skłaniają do odpowiedzi optymistycznej. Kanclerz dobrze obliczył podczas elekcji. Od razu wziął górę nad królem i pokierował jego pierwszymi krokami. Pod wpływem Ossolińskiego Jan Kazimierz, niezależnie od programów i akcji oficjalnych, od siebie dał znać Chmielnickiemu, że przyrzeka spełnić jego żądania. Powstrzymał się od rozpoczęcia trudnej dla Kozaków kampanii zimowej, nie dal dowództwa ich 47 śmiertelnemu wrogowi, Jeremiemu Wiśniowieckiemu. W lutym 1649 roku przybyli do Perejaslawia komisarze Rzeczypospolitej. Przewodniczył im wojewoda kijowski Adam Kisiel. Przywiózł turkusową buławę oraz czerwoną chorągiew z białym orłem i napisem: Joannes Casimirus Rex Poloniae. Przy pierwszym zaraz spotkaniu wręczył Chmielnickiemu te insygnia władzy. Jerzy Ossoliński posunął się politycznie bardzo daleko, aż do granic ostateczności. Wyciągniętej do zgody prawicy kanclerskiej Ukraińcy nie przyjęli, Polacy i Litwini jej nie podtrzymali. Przebieg narad perejasławskich przedstawił Henryk Sienkiewicz w niczym, ale to w niczym nie przesadzając. Można nawet twierdzić, że Ogniem i mieczem stworzyło obraz złagodzony. Chmielnicki upokarzał posłów, jak mógł, lżył ich, nie chciał mówić o prawdziwym układzie. Otoczenie jego zachowywało się jeszcze gorzej, a niewątpliwie szczerze. Bo pijany przeważnie hetman zaporoski pozował, zgrywał się - pomimo szumu w głowie - na zimno i celowo. Demonstrował podwładnym własną nieugiętość. Takie przynajmniej wrażenie pozostawia uważna lektura sprawozdań z owej nieszczęsnej legacji. Zaraz na wstępie powiedział Kisielowi: „Wojska w kupie nie masz, pułkownicy i starszyzna daleko; bez nich nie mogę i nie śmiem nic uczynić: idzie o zdrowie mój e." A w ostatnim dniu, kiedy już postanowiono, że zawieszenie broni trwać ma do 22 maja, po czym rozpoczną się nowe per- traktacje: „Nie wiem, jako druga komissyja stanie, jeśli mołojcy na dwadzieś- cia albo trzydzieści tysięcy wojska nie staną i udzielnym swym odrezanym państwem kontentować się nie będą." Adam Kisiel wyzbył się złudzeń, uznał wojnę za nieuniknioną. „Chmielni- cki, choćby i chciał, czerni powściągnąć nie może i której godziny chciałby się odkryć z tym, tejże godziny zginie" - pisał do króla. To samo wyznał wkrótce na torturach setnik kozacki imieniem Fiedko: „Choćby Chmielnicki chciał się zgadzać, to nie może, tak się czerń zbestwila, żeby znosiła szlachtę albo sama ginęła." Szlachtę polską oczywiście. Tenże sam setnik, w zdaniu bezpośrednio poprzedzającym przytoczone zeznanie, powiedział prowadzącym śledztwo, że dowódcą jednego z operujących w pobliżu oddziałów kozackich jest niejaki Hornostaj, szlachcic. Hornostajowie pochodzili z ziemiaństwa kijowskiego. Jeden z nich za Zygmunta Augusta był wojewoda nowogródzkim. Inny należał do współpracowników królowej Bony. W rodzie tym powtarzały się imiona Iwana, Hawryły, Ostafiego, Onikieja, Hermogenesa. Krzywa losów familii Hornostajów herbu Hippocentaurus wymownie poucza o skomplikowaniu stosunków 48 stosunków wewnętrznych Rzeczypospolitej oraz o tragicznych skutkach nieliczenia się z całym ich trudnym bogactwem: spod Kijowa do Nowogródka na godność wojewody i znowu na Ukrainę, ale już na setnika jej wojsk powstańczych. Hornostajów grzebano w cerkwiach ich własnych fundacji. Wojewoda Kisiel powracał wraz z towarzyszami na zachód, wędrował przez kraj, którego rynki zawalone były łupem piławieckim. Wory srebra sprzedawano za byle grosz, kupcy moskiewscy robili w Kijowie złote interesy. Opowiadano, że Chmielnicki zakopał w Czehrynie kilkanaście beczek kosztowności, ma dwadzieścia cztery skrzynie szat oraz sto trzydzieści rumaków rasy tureckiej (konie pośledniejszego gatunku tabunami brodziły samopas w śniegu, zdychały masowo z głodu). W Zwiahlu zatrzymał się Kisiel w domu jakiejś kuśnierki, żony pułkownika kozackiego, która podała jadło na wspaniałym srebrze zdobycznym i kpiła z Chmielą, że tak skromnie żyje, ,,koli Boh dał mnoho wszeho". Losy trzech narodów znalazły się na łasce odruchów ludzi pierwotnych. Takich, których dalsza wojaczka i łupy nęciły bardziej niż możność wyodrębnienia Ukrainy w „odrezane państwo", czyli wstęp do jego politycznego zrównania z Koroną i Litwą. „Większa daleko połowica chłopstwa żebrzą pokoju i zemsty od Boga nad Chmielnickim i swawoleństwem" - zapisał Wojciech Miaskowski, jeden z kolegów Kisiela. Przesadził na pewno chyba, lecz nie zmyślił. Tatarzy pognali już na Krym wiele i chłopskiego także jasyru. W Stambule można było podobno kupić niewolnika za łuk albo garść strzał. ' Zebrany w Krakowie sejm koronacyjny zawiódł kanclerza. Senat zgodził się przynajmniej z zasadniczą myślą Ossolińskiego, pozwolił na wojnę z Turcją. To wymagało przejednania Kozaków. Posłowie uchwalili nowy, pięćdziesięciotysięczny zaciąg wojska na obronę granic, o żadnej akcji zaczepnej słuchać nie chcieli. Specjalna komisja pilnować miała, aby Zaporoże nie otrzymało zbyt wielu ustępstw, szlachta dyszała żądzą rozprawy z buntownikami, popularność Jeremiego Wiśniowieckiego rosła zawrotnie. Izba żądała kary dla wodzów spod Piławiec, lecz zapomniała jakoś, że sławny książę także się tam nie popisał. Często tak bywa przy rozrachunkach, że ten i ów z winowajców nie tylko wyślizgnie się z obierzy, ale awansuje na prokuratora. W maju Chmielnicki przyjął nowego posła, Kazimierza Śmiarowskiego, jak ostatniego z pachołków. Pismo królewskie przeczytał i rzucił swemu sekretarzowi tak, że upadło na ziemię. Śmiarowski, wykonując instrukcje warszawskie, wdał się wkrótce w tajne rozmowy z pułkownikami, pragnąc ich 49 skaptować i obalić hetmana. Jeden z nich wyjawił te zabiegi. Poseł Jana Kazimierza został przez Kozaków posiekany szablami czy też ścięty w ten sposób, że zakopano jeszcze żyjącego. Moskwa odmówiła Chmielnickiemu pomocy, przyrzekli ją za to Tatarzy za zgodą Turcji, której poselstwo hetmana ofiarowało poddaństwo Ukrainy, a podobno i zmianę wiary. Trwały w najwyższym stopniu niepokojące pertraktacje z księciem węgierskim Rakoczym. W niewątpliwym porozumieniu z nim pozostawali również obrażony na króla Janusz Radziwiłł i Jeremi Wiśniowiecki, pragnący za wszelką cenę odzyskać swe państwo zadnieprzańskie. Jan Kazimierz ukoronował się w styczniu 1649, 31 maja poślubił wdowę po bracie, Ludwikę Marię, na tronie czuł się jednak bardzo niepewnie, bo za wiele niebezpieczeństw groziło. Chmielnicki namawiał Rakoczego do sięgnię- cia po koronę polską, z Tatarami układał się w ten sposób, że jasyr brać im wolno będzie dopiero na zachód od Wisły. Rezydent pruski w bardzo oryginal- nych słowach sformułował swe prognostyki polityczne: „Oby Bóg strzegł, aby przynajmniej ościenne państwa nie chciały się wmieszać w tę sprawę." Jeszcze przed elekcją Jan Kazimierz przybrał tytuł dziedzicznego króla Szwecji. W lipcu kilkutysięczne wojsko polskie skupiło się w Zbarażu i okopało wokół tej świetnie, na zachodni ład ufortyfikowanej twierdzy. Dowodzili trzej regimentarze - Andrzej Firlej, Stanisław Lanckoroński i Mikołaj Ostroróg. Znajdował się przy nich Aleksander Koniecpolski i Marek Sobieski, starosta krasnostawski. Wkrótce przybył ze swymi pułkami Jeremi Wiśniowiecki. Chmielnicki, który obiegł Zbaraż ogromną, kilkakroć przeważającą siłą, miał teraz wszystkich swych głównych, osobistych i politycznych, wrogów jakby w potrzasku. Do obrońców twierdzy zaliczał się bowiem także Daniel Czapliń- ski. Wojsko cofnęło się poprzednio z wysuniętych pozycji, ponieważ regim .', tarze nie zdołali opanować popłochu, co sam Firlej stwierdzał, prawdomów- nie, bez ogródek. Ale znalazłszy się w Zbarażu i w kupie poprzysięgło sobie nie dać ,;nieprzyjacielowi iść dalej, chyba po głowach swoich" i dotrzymało słowa. Już w niedzielę, 11 lipca Kozacy i wszystkie ordy okiem nieprzejrzane naokoło do szturmu nastąpili. Wielki strach na niebywałych nastąpił. Procesyje z Najświętszym Sakramentem nas otrzeźwiły. Do zamku sztur- mowali z dział i najwięcej szkodzili. Gdyż łatwiej było tegoż dnia u nas w obozie o kule niż w powiecie lwowskim o kokoszy owoc [...] Zmrokiem odstąpił Chmielnicki i chan ze złą bardzo 50 nadzieją. Gdyż, .co Chmiel Chanowi obiecał, że miał w naszym obozie nocować, musiał nazad ze wstydem do swego ciągnąć. Przebieg pierwszego szturmu okazał się zapowiedzią wróżebną. Korsuń i Pilawce nie miały się już więcej powtórzyć. Kto obiecywał sobie zaprowadzić Tatarów za Wisłę i na tym fundował plany polityczne, ten się grubo przeliczył. Na razie bowiem gościł rozczarowanego Islam Gireja na własnej ziemi. Oblężeni odbijali szturmy jeden po drugim, sami szli na wycieczki, ścieśniali kolisko wałów, walczyli na biały oręż, cepy, bryłami ziemi i kamieniami z proc. Podpalali hulajhorodyny, zdobywali broń, proch i sztandary. U schyłku lipca, gdy noc przyszła, i konie musieliśmy okopać, bo jeszcze bardziej w nocy strzelali. A że trzecim wałem nas osypali; miedzy którymi usypali szańce tak wysokie, że w obozie naszym psa ubijali. To się ludzie w ziemię jako kreci ryli, lecz nie kapitulowali. Tych, co usiłowali zbiec do wroga, karano jednako - chłopów i szlachtę. Żywym obcinał kat ręce i nogi. Starły się ze sobą siły jednakowo wierne obyczajowi, który się przejawiał nie tylko w okrucieństwach. Jeremi Wiśniowiecki wymieniał z Chmielnickim cierpkie, lecz pozbawione grubiaństw listy. Obiecywał łaskę swym poddanym z Zadnieprza, ponie woli - jego zdaniem - zmuszonym do udziału w powstaniu. „Jednak abyś' ich Wasza Mość przy sobie nie trzymał, i owszem do domów odprawił, pilno żądam. - Co ja zechcę odwdzięczyć czasu swego Waszej Mości" - wyniośle kończył epistołę kniaź. Nie poprzestając na tym, wysłał Wiśniowiecki do poddanych dworzanina, pana Brzestowskiego, z uniwersałem. Oryginalny poseł krzyknął od bramy, aby obie strony przerwały ogień, wyszedł na przedpole i oddał pismo pierwszemu z brzegu atamanowi. Nazajutrz znowu pojawił się przed wałami i przez dwie godziny wyczekiwał na odpowiedź, której nie otrzymał. Że Polacy uszanowali misję imć Brzestowskiego, to łatwo pojąć. Czyżby jednak i Kozacy mniemali, że pan feudalny, nawet oblężony przez własnych chłopów, ma prawo przemawiać do nich? A może uważali, że Wiśniowiecki - do niedawna prawosławny - to jednak swój, nie Lach? Przy Chmielnickim zawsze kręciło się sporo czarownic, w Zbarażu księża egzorcyzmami odpierali ich uroki. Z dział kozackich leciały na obóz polski kłębki nici, nawiniętych ,,na opak". Stała na przedmieściu baszta dębowa, a korzystał z niej najwięcej jezuita, ksiądz Muchowiecki, nasz Ukrainiec z kolegium perejasławskiego, który i •lobrym strzelcem jest, i miał wileńską guldynkę prawie dobrą; tak, że ich dwustu piętnastu przez :o oblężenie, jako się wszyscy zgadzali, ubił ten ksiądz z swojej rusznice. 51 Lepiej mu się poszczęściło niż bernardynowi, ojcu Żabkowskiemu, który dostał kulą działową w krzyże i skończył w kilka godzin. Kiedy poległ śmiercią żołnierską pan Mikołaj Domaradzki, towarzysz chorągwi husarskiej Wiśniowieckiego, zagrzebano go w wale obronnym. Cmentarz był dla arianina zamknięty. W tychże dniach kapitan armatny postrzelony, którego gdy minister, JMPana kasztelana bełskiego [czyli Andrzeja Firleja] kapelan, chciał dysponować, od naszych księży wybity i wygnany z zamku. Jednak nie rewokowawszy ten kapitan dziś umarł. Oblężony Zbaraż to Rzeczpospolita w miniaturze. Już nawet braterstwo broni nie rozbrajało fanatyzmu. Niebezpieczeństwo zewnętrzne musiało go podsycać. Od czasu do czasu tylko odzywać się zdawało słabe echo lepszej przeszłości. Podczas doraźnie, spontanicznie nawet obwoływanych przerw w działaniach, wojacy stron obu - wciąż wszak będący obywatelami tego samego państwa - gawędzili przyjaźnie, wypytywali się nawzajem o rodziny, częstowali tabaką. Zdarzyło się, że pewien Żyd, taboryta polski, spotkał się z taką samą powinność u Kozaków pełniącym rodakiem, „bo od siebie niedaleko wodę brali". Tą drogą otrzymali regimentarze ważne wiadomości. Zbaraż bronił się, Islam Girej to zapowiadał Polakom kęsim, czyli generalne głów ścinanie, to znów mówił coś ogólnikowego o lepszej przyszłości, od północy wisiał nad Ukrainą Janusz Radziwiłł ze swym wojskiem. 30 lipca rozbił on pod Łojowem Stanisława Krzyczewskiego, śmiertelnie rannego wziął do niewoli. Łojów leży nad Dnieprem. Piechotę i cały swój ,,lud ognisty" wysłał książę rzeką, bajdakami, na których stanęły hulajhorodyny, „żeby tym snadniejszy do brzegu nieprzyjacielskiego mieć przystęp". Do Kijowa jest stamtąd zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Hetman mógł każdej chwili rozpocząć energiczne działania... gdyby chciał. Kozaków pod Zbarażem mocno niepokoiły wiadomości, że „Litwa ni żonom, ni dzieciom nie folguje, gdzie do miasteczka wpadnie", a Chmielnicki nie ma czym zasłonić się od jej strony. Widocznie jednak Kozacy dbali przede wszystkim o rodziny własne. Tuż przed rozpoczęciem oblężenia schroniło się w Zbarażu kilka tysięcy okolicznego chłopstwa. Wkrótce w obozie i w mieście zaczął się głód, nędzną żywność sprzedawano na wagę złota, żołnierze siłą wydzierali pachołkom strawę, przeznaczoną dla panów. Tłum chłopski ubłagał więc wodzów o pozwolenie wyjścia za wały. W oczach wojsk ukraińskich Tatarzy zagarnęli w 52 jasyr wszystkich: mężczyzn, kobiety i dzieci, cztery tysiące Ukraińców. Taki sam los czekał i pozostałych, których pewność śmierci głodowej również wygnała z miasta. Umowa, że niewolnika wolno będzie brać dopiero za Wisłą, obowiązywała w teorii. 17 lipca Jan Kazimierz ruszył z Lublina na odsiecz. Dziwnemu pochodowi hetmanił Jerzy Ossoliński, który do rozumnych celów politycznych zmierzał przebojem poprzez zasadnicze prawidła taktyki tudzież strategii. Sił było mało. Kanclerz długo sprzeciwiał się pospolitemu ruszeniu, gdyż nie chciał poddawać króla presji szlachty. Wierzył, że samo pojawienie się monarchy rzuci Kozaków na kolana, umożliwi układ. Z zawziętym uporem nie przyjmował wiadomości, których pełno w zachowanych do dziś dnia listach i raportach ówczesnych. O tym mianowicie, że Islam Girej z wszystkimi ordami jest przy Chmielnickim. Artylerią dowodził w tej wyprawie doświadczony w zaoceanicznych nawet eskapadach Krzysztof Arciszewski. Co będziem czynić, gdy nieprzyjaciel, osadziwszy tamtych pod Zbarażem, przyjdzie przeciwko nam komunikiem i nas osadzi, którzy idziemy / motyką na słońce? - zapytał na radzie wojennej. „Dalby to Bóg!" - odpowiedział podobno opętany monomanią Ossoliński. 7 sierpnia czy też w przeddzień zjawił się u króla w Toporowie wynędzniały, utaplany w bagnie, przebrany za chłopa żołnierz ze Zbaraża z listem Firleja. Był to towarzysz chorągwi pancernej Jan Skrzetuski. Straszna przeprawa przez obóz nieprzyjacielski, topiele i lasy nie wyczerpała jego gotowości do poświęceń. Skrzetuski oświadczył ochotę odbycia tej samej drogi w kierunku odwrotnym, tym razem z posłaniem królewskim. Istotę przyniesionych przezeń wiadomości zatajono przed wojskiem. W kilka dni później podjazd pochwycił jakiegoś znacznego Tatarzyna z ordy nohajskiej, który potwierdził obecność chana i doradził Janowi Kazimierzowi porozumieć się bezpośrednio z Islam Girejem. W niedzielę 15 sierpnia nieprzyjaciel zaskoczył wojsko królewskie pod Zborowem, otoczył je na samej przeprawie przez Strypę. Padające od kilku dni deszcze przemieniły tamtejsze drogi i groble w trzęsawisko. Chmielnicki zostawił pod Zbarażem dość słabe siły, sam tak się uwinął, że oblężeni nie zauważyli chwili cdmarszu głównego korpusu. Postąpił dokładnie według przewidywań Arciszewskiego, który w chwili krytycznej zdążył 53 przynajmniej wyzyskać teren - oparł obronę czoła kolumny o przeszkody naturalne. Od czasów Legnicy i Warny żaden król polski nie znalazł się w takich opalach, zgodnie twierdzili współcześni. Zaniosło się na to, że Jan Kazimierz głowę położy lub pójdzie w łykach na Krym. Chan Islam Girej, którego namiot widniał o małe ćwierć milki od skraju rytych okopów polskich, rozstrzygnął jednak inaczej. Bitwa trwała przez niedzielę do poniedziałku wieczór i była krwawa. Ossoliński sam odważnie walczył. Wielkim męstwem popisał się król, piechota, dragonia i pachołkowie obozowi. Słowo monarsze tak ich zagrzało, że jednym uderzeniem odrzucili wdzierających się do Zborowa Kozaków, zdobyli działa i chorągwie. Zamyślano już o wsadzeniu ciurów na konie szlacheckie, kiedy goniec tatarski przywiózł list chana. Islam Girej godził się na rozpoczęcie rozmów, żądał, aby Jan Kazimierz wysłał swego „wielkiego wezyra" na przedpole, gdzie nie omieszka wyjechać równy mu stopniem dostojnik krymski. Inicjatywę do pertraktacji dala strona polska. Nocą jeszcze powiózł pismo ten sam Nohajec, który przed kilku zaledwie dniami rzetelnie informował i dobrze radził. Protesty Chmielnickiego uciszył Islam Girej łatwo, słowami pełnymi ważkich treści: Nie znasz pomiarkowania, skoro króla, pana swego, chcesz do ostatka zniszczyć, którego państwo i tak już pod dostatkiem splądrowane. Tu trzeba miłosierdzie pokazać i dlatego ja, jako monarcha rodowity, znając pomiarkowanie, z bratem moim, królem, zniosłem się, pogodziłem i umówiłem pojednać ciebie z twoim panem, a tyś powinien to samo zrobić, bo w przeciwnym razie ja z królem za jedno na ciebie. Najlepsza dla sprawy ukraińskiej koniunktura trwała przez niepełne piętnaście miesięcy tylko, od schyłku maja roku 1648 do połowy sierpnia roku następnego. Bitwa pod Zborowem, która wróżyła początkowo powstańcom pełny tryumf, nagle zakończyła ów krótki okres. Przyczyną takiego stanu rzeczy był na pewno brak umiaru, skłonności do kompromisu. Późniejsza historia dowiodła niezbicie, że Ukraina mogła osiągnąć wolność, a uniknąć rozbioru tylko w takim razie, jeśliby pozostała częścią składową Rzeczypospolitej. Prawa, jakimi cieszyła się Litwa, stanowiły pułap, należało je uznać za szczyt przytomnych marzeń. Droga do ich urzeczywistnienia musiała być długa i mozolna, lecz postępowanie chana pod Zborowem pokazało, czy można było liczyć na śpieszące ze skwapliwą pomocą czynniki zewnętrzne. Bohdan Chmielnicki był na pewno wybitnym wodzem i doskonałym 54 nizatorem. Niepodobna wydać o nim trafnego sądu jako o polityku. Działał wszak pod bezwzględnym naciskiem elementów w ogóle niezdolnych do rozumowania politycznego. Byłoby pewnie niesprawiedliwością obarczać het- mana całkowitą odpowiedzialnością za to, że... nie sposób właściwie orzec, jakie cele przyświecały Kozakom, kiedy odrzucili przywiezioną przez Kisiela do Perejasławia ofertę pokojową i zdecydowali się na wojaczkę. O co chodziło? O przejście Wisły i spustoszenie części Polski? A po co? Wolno przypuszczać, że sprawy potoczyłyby się mądrzejszym torem, gdyby Chmielnicki miał swo- bodniejsze ręce. Wielki wezyr Lechistanu, kanclerz koronny Jerzy Ossoliński, wyjechał konno w pole, gdzie się spotkał z Sefer Gazi agą. Zachowywał się z godnością, wyniośle. Ledwie dotknął kołpaka w odpowiedzi na niski ukłon Chmielnickiego, który też przybył, bo mógł sobie pozwolić na króciutki tylko i wyłącznie słowny spór z chanem. Niewielu pewnie mężów stanu przeżywało chwile tak tragiczne w scenerii równie homeryckiej. Ossoliński pragnął zawsze porozumieć się z Kozakami przeciwko Tatarom. Na obficie zasłanym trupami polu pod Zborowem, stercząc na koniu między frontami dwu wojsk, układał się o coś wręcz przeciwnego. I on potknął się o tę samą zaporę co Chmielnicki, o brak umiaru - aczkolwiek w Polsce znacznie więcej było ludzi trzeźwych niż na Zaporoźru. Adam Kisiel wyjechał wraz z kanclerzem na spotkanie z wysłannikami chana... Islam Girej dosyć wspaniale i pańsko stal w namiotach swoich, ordyńców strojnych koto niego sroga rzecz, osoby zacne, konie dobre, pancerze wyborne i janczarów kilkaset przed namiotem. Sam w szubie ceglastej aksamitnej, sobolej... Okazale się prezentował i niemały sukces polityczny odniósł wasal sułtański. Postanowiono podnieść rejestr Wojska Zaporoskiego do czterdziestu tysięcy głów, wydzielić dla Kozaków województwa kijowskie, braciawskie i czernihowskie, wszystkie urzędy tamtejsze przeznaczyć dla szlachty prawosławnej. Wojskom koronnym, Żydom i jezuitom wstęp do tego okręgu został wzbroniony, za to ziemiaństwo uzyskało prawo powrotu do swych majętności. Metropolita kijowski miał zostać członkiem senatu, a unia kościelna ulec zniesieniu. Chmielnicki uzyskał bardzo wiele... Po krótkim, lecz twardym sporze zaprzysiągł warunki, po czym upadł do nóg królowi, przeprosił go i wysłuchał 55 z ust podkanclerzego litewskiego upomnienia, aby starał się wiernością zgładzić winy. Jan Kazimierz nie przysięgał, bo i niewiele by w tym było sensu. Ugodę zatwierdzić musiał sejm... Z chanem Rzeczpospolita zawarła przymierze zaczepno-odporne, obiecała spłacić zaległe „upominki" i co roku się z nich uiszczać. Odstąpiła mu prawo wypasu trzód w Dzikich Polach nad Dniepfem, Dniestrem i Bohem. Na każde wezwanie z Bachczyseraju Kozacy winni byli iść z pomocą Tatarom, którzy stawali się gwarantami układu króla z jego ukraińskimi poddanymi. „Ktobykolwiek Kozakom Zaporoskim jaką szkodę uczynił, taki ani przyjacielem, ani bratem naszym być nie może" - napisał wkrótce do Jana Kazimierza Islam Girej. O zniesieniu pańszczyzny nie było w umowie ani słówka. Jeden z jej punktów w zawoalowanej formie wyrażał zgodę na pewne kategoryczne żądanie tatarskie. Powracając do domu mogła orda „wojować ziemie", to znaczy zagarniać ludność w jasyr. Droga spod Zborowa na Krym wiedzie przez Ukrainę, a nie przez Polskę. Najbardziej haniebny punkt ugody zborowskiej wymownie poucza, że w roku 1649 zwycięzca był tylko jeden, za to pokonanych aż dwóch. Minęło już więcej niż pół wieku od czasu, w którym Jan Zamoyski rozpoczął urzeczywistniać program aktywności Rzeczypospolitej na południowym wschodzie, czyli na ukraińskim przymorzu. Rządy królewskie wolały zająć się Szwecją, Samozwańcami, Moskwą oraz krzywdzeniem prawosławia. Rzeczpospolita na południowy wschód nie poszła, wobec czego Tatarzy przesunęli zasięg swych wpływów daleko na północny zachód. Jesienny sejm w Warszawie ugodę zborowską niby potwierdził. Biskupi nie wpuścili metropolity Sylwestra Kossowa do senatu, unia nie została zniesiona. Rok 1650 był to dziwny rok, w którym rozmaite nadzwyczajne wypadki zaszłe rzeczywiście na ziemi zaświadczyły, ile w historii narodów znaczą ludzkie nastroje, postanowienia i poszczególne uczynki. Ogniem i mieczem po prostu przeskoczyło ów rok i dlatego o jego treści wiedzą niemal wyłącznie zawodowi historycy. W końcu stycznia stanęło pod Warszawą poselstwo moskiewskie, któremu przewodniczył Jerzy Gawryłowicz Puszkin. Zatrzymano go na prawym brzegu, bo Król nie chciał przyjmować ambasadora inaczej niż w asyście licznych senatorów. Już od września wschodni sąsiad pomrukiwał w sposób mało przyjazny. 16 marca Puszkin wraz z całym swym licznym orszakiem przeprawił się 56 przez Wisłę. Po warszawskiej stronie oczekiwał go w asyście gwardii podczaszy litewski Kazimierz Tyszkiewicz oraz chorąży koronny Wojciech Wessel. Od razu zaczął się spór protokolarny o to, do czyjej karety wsiąść należy i kto ma zająć miejsce po prawej ręce. Posłano do króla po wskazówki, dyplomaci stali naprzeciw siebie i mieli czas na rozmowę. Rozpoczął ją Tyszkiewicz uwagą: - Żem ja ciebie, panie Puszkin, gdyś' był w poselstwie ze Lwowem, przyjmował, a mieliśmy prawą rękę. - Łżesz, Tyszkiewicz, a to i teraz prosiłeś nas do swojej karety, a powiadasz znowu, że to królewska kareta. - Gdybyś nie był w osobie carskiej, za takie słowa u nas biją w gębę. -1 u nas durnych biją, którzy nie umieją czcić posłów wielkich, bo ty tylko nas znieważasz. Wessel aż dotychczas milczał, nie wtrącał się do kłótni. Na obcesowe pytanie Puszkina Tyszkiewicz przedstawił kolegę, wymienił jego tytuły chorążego koronnego, starosty tykocińskiego, różańskiego i białostockiego. - A czemuż do mnie niczego nie mówisz? - nacierał Puszkin. - Bo nie rozumiem, co wy mówicie. - A na cóż ciebie głupiego król do mnie przysłał? - Nie jam głupi, ale mnie do was głupich posłano z taką waszą polityką. Ubrany mój hajduk mógłby do was poselstwo odprawić. - Bladyn syn twój hajduk i z toboju! Nie zaprzyj się tego przed królem, jak nas bezcześcicie. Nie tak nas, wielkich posłów, śp. król Władysław szanował i przyjmował. Będziemy wiedzieć, jako się o to u króla domawiać. Jan Kazimierz kazał przez gońca zaniechać sporu o protokół i spełnić wszystkie żądania poselstwa. Zarówno rozmówka, przytoczona powyżej w brzmieniu dosłownym, jak i decyzja królewska były oznakami znamiennymi. W tonie bardzo ostrym, posuwając się aż do zniewag i grubiaństw, wystąpił Puszkin wobec senatorów z zarzutami natury rzeczowej. Okazało się, że w rozmaitych wydawanych u nas książkach oraz w mniej lub bardziej urzędowych pismach, nadsyłanych do Moskwy, znajdują się niedopuszczalne „bezczestja". Podły drukarz gdański puścił w świat książkę wychwalającą wschodnie przewagi Władysława IV! A oto pisma, w których znajdują się rzeczy zbrodnicze: tutaj wymieniając nieboszczyka ojca Aleksiejowego nie dodano „cara i wielkiego kniazia", tam znów aż trzykrotnie nie napisano „świętej pamięci", ówdzie opuszczono słowa: „hospodar wielki". Ohydne książki należy zatem spalić, winowajcy zaś ponieść muszą strokroć zasłużoną 57 karę śmierci, i to bez sądu, niezwłocznie. Drukarzy trzeba zaknutować, a księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, który też przysyłał bluźniercze listy, ściąć mieczem albo wbić na pal. Wykonanie tych wstępnych warunków nie przyniesie jednak carowi słusznej satysfakcji. Jeżeli król chce zachować z nim pokój, niech odda Smoleńsk oraz inne grody, edobyte przez Władysława IV, i zapłaci pół miliona złotych kontrybucji. W przeciwnym razie - wojna! Po klęsce korsuńskiej i zgonie królewskim pułki moskiewskie, idące Rzeczypospolitej z pomocą, najpierw cofnęły się od jej granic, a potem o mały włos nie poszły ku nim znowu, lecz już bez przyjacielskich zamierzeń. Od uderzenia powstrzymali wtedy rząd carski jego właśni poddani, i to w samej stolicy. W Moskwie wybuchł bunt, lud żądał pokoju i - podobno - wolności polskich. Znaczna część miasta znowu poszła z dymem, naczelnika partii wojennej musiał Aleksy postrzyc w mnichy. W maju 1649 roku Chmielnicki błagał cara o pomoc i ofiarowywał mu poddaństwo Ukrainy. Oferta nie została przyjęta. Za to wydarzenia zaszłe pod Zborowem oceniła Moskwa nazbyt pochopnie, jako znakomitą okazję do odwetu na sąsiadce. Sprawy tak zaczęły wyglądać, jakby Opatrzność ulitowała się nagle nad skołataną Rzecząpospolitą i pchnęła w jej kierunku deskę ocalenia. Tenor poselstwa Puszkina skonsternował Polaków i Litwinów, lecz rozpalił płomień w wojowniczym sercu zawiadomionego szybko Islam Gireja, właściwego tryumfatora spod Zborowa: Na który czas przysposobiwszy się możecie być gotowymi? O tym tu do nas przez Mustafę agę dawajcie znać - pisał chan już w kwietniu do Warszawy. - Lub lecie, lub zimie, zawsze, kiedy będzie wola wasza, my będąc gotowi, tylko na rezolucję waszą oczekiwamy. Ta rzecz jest wielka! Nadzieja w Bogu (jeżeli się koło niej gorąco zachodzicie), silą państw i królestw nabyć możecie: tylko wy gotując się oznajmicie o czasie. Dla siebie zastrzegał chan kraje zamieszkałe przez współwyznawców, to znaczy Kazań i Astrachań. Los reszty ziem należących do cara nie interesował go. O Kozaków radził się nie martwić, zwał ich „waszymi sługami i poddanymi", pewien był, że pójdą tam, gdzie on każe. Pełne zapału listy napisali jednocześnie bracia chańscy, jak również Sefer Gazi aga. Powrócili do kraju obadwaj hetmani koronni - Mikołaj Potocki i Marcin Kalinowski. Pomieniony Mustafa aga stanął w Warszawie już w maju, a spotkawszy gdzieś Puszkina odegrał w stolicy Polski scenkę orientalną. Sięgnął do szabli wrzeszcząc: „Kozy brodate, baby przebrane, do kądzieli! Wkrótce was wytniem do nogi!" 58 Krym bez wahania zdecydował się brać jasyr, łupy oraz sprawować kęsim w ziemiach carstwa moskiewskiego. Rzeczpospolita zyskała niebywałą sposobność odetchnięcia, zepchnięcia wojny na sąsiada. W Kijowie Kisiel rozmawiał z samym Chmielnickim, który już obmyślał trasę pochodu i podszeptywał, że najlepiej będzie, jeśli pułki królewskie zostaną w domu, a wojną zajmą się Kozacy i Tatarzy. Niech tylko chorągwie polskie pod żadnym pozorem nie wkraczają na Ukrainę! - Nauczony doświadczeniem Kisiel radził roztropnie posłać łasemu na zysk hetmanowi kilka tysięcy złotych od króla i jakiś' cenny prezent od królowej. Chmielnicki usiłował wtedy grać na rozmaitych strunach (lecz w gruncie rzeczy ościenne potencje zaczynały grać nim). Porozumiewał się z rządem tureckim, niezbyt zadowolonym ze spotężnienia krymskiego wasala. Jednak w realnie istniejącej sytuacji wciąż jeszcze rozstrzygał głos chana. Zarzuty co do książek odpierali senatorowie w sposób godzien uwagi: Król i my ksiąg drukować nie rozkazujemy i nie wzbraniamy: który drukarz wydrukuje dobre i sprawiedliwe rzeczy, to my to chwalimy, a jeśli głupcy wydrukują coś lichego, niegodnego i kłamliwego, to my, panowie Rada, z tego się śmiejemy. Jeśli zaś nikt książek drukować nie będzie, to potomkowie nasi nic o nas wiedzieć nie będą [...] U nas druk wolny, tak na mocy prawa, jak i zwyczaju narodów... Wymyślono zręczny sposób gry na zwlokę. Puszkin oskarżony został o przekroczenie kompetencji. Pchnięto więc do cara specjalnego gońca, ambasadora zaś zatrzymano w Warszawie wraz z całym jego orszakiem. Grzeczności nikt mu specjalnych nie świadczył, podczas dyskusji i po naszej stronie zabrzmiały tony twarde. Od dłuższego już czasu Rzeczpospolita uznawała Moskwę za kandydata na sprzymierzeńca przeciwko naprawdę groźnym muzułmanom. Istniał zupełnie oficjalny projekt zdobycia Krymu i odstąpienia go carowi. Nikt nie pragnął przesuwania granicy na wschód. (Od dni Kazimierza Jagielloriczyka polityka wschodnia polegała na obronie tego, co posiadła pogańska jeszcze Litwa.) Pomimo to wszystko - żadne inne państwo z wyjątkiem Rzeczypospolitej nie prześlepiłoby podobnej okazji ratowania się z nieszczęścia. Straszna koalicja tatarsko-kozacka mogła być skierowana na sąsiada, który w chwili niepojętego zaślepienia sam się podstawił pod bicie. Przypominają się słowa listu, wśród podobnych troszkę okoliczności wysła- nego ongi przez chana do Zygmunta Starego: „Nieprzyjaciela swego teraz nie używszy, kiedyż go używiesz?" Ale wtedy, za Jagiellona, państwo nie truchla- 59 ło o życie własne. Nikt w Warszawie ani w Krakowie nie pakował manatków i nie uciekał przed Kozakami do Gdańska. Nigdy jeszcze na dziejach naszych nie zaważyło równie silnie podstawowe, ważniejsze od wszelkich paktów i artykułów, pryncypium Rzeczypospolitej - jej pacyfizm. Magnaci i szlachta mogli się między sobą spierać, jednako wszakże uparli się ,,w zawziętym pokoju", których to słów użyto w XVII stuleciu. Wojna zaczepna (jeśli w danym wypadku w ogóle można mówić o zaczepnej) była wtedy normalnym orężem wszystkich państw w Europie, z wyjątkiem złączonej z Litwą Polski, którym właśni królowie musieli takie akcje wprost narzucać. To nas jaskrawo odróżniało od całego otoczenia. Teo- retycznie twierdzić można, że Rzeczpospolita w tej właśnie mierze wyprze- dziła kontynent, pozwalając dojść do głosu zwykłej ludzkiej skłonności do życia w pokoju. Wzgląd na praktykę każe stwierdzić, że bardzo drogo za to zapłaciła. Jeśli prawa historii naprawdę istnieją, dawno już temu zostały sformuło- wane w postaci przysłowi ludowych. Jedno z nich mówi o konieczności kra- kania, skoro się siedzi między wronami. Jakiś Batory, Zamoyski czy Koniecpolski, jakiś wielki i wsparty autoryte- tem talent potrafiłby może przekonać obywateli, że Jan Kochanowski miał słuszność, kiedy pisał w Odprawie posłów greckich: Na każdy rok nam każą radzić o obronie; Ba, radźmy też o wojnie, nie wszystko się brońmy: Radźmy, jako kogo bić; lepiej niż go czekać! Jana Kazimierza zawiłości państwowe rychło zaczęły nudzić. „Król tęskni w radzie i nie chce wziąć na siebie żadnej ze spraw Rzeczypospolitej." Ciągle urywa się z Warszawy, to na łowy, to pod innym pozorem. Żona coraz bardziej bierze Miłościwego Pana pod pantofel i zaczyna go już przy ludziach łajać. (Przewaga Ludwiki Marii pozostawiła oryginalny ślad w listach niektórych akkomodujących się pani senatorów - więcej tam wiadomości o wewnętrznych kwestiach Francji niż Polski.) Sefer Gazi aga cenił męża stanu, z którym pertraktował pod Zborowem. 6 kwietnia pisał doń z Krymu: Za waszych czasów gdyby się ta rzecz [to znaczy wojna z Moskwą] stalą, imię wasze do sądnego dnia dobrze i chwalebnie by wspominano [...] Wszakżeście wysokiego dowcipu senator... Dokładnie w dziewięć dni później, 17 kwietnia, zanotowano w Warszawie o Jerzym Ossolińskim: 60 „Kanclerz haniebnie marnieje, pije i we dnie, i w nocy, a puchlina w nogach. Daj mu Boże pożyć według woli Swej świętej." Człowiek się zużył. Car Aleksy oraz jego doradcy rychło pojęli, że przesadzili grubo. „U nas pokój się staluje i gotuje znacznie. Moskwa z obawy Kozaków i Tatarów prawie on prosi i Puszkinowi grożą knutami, że zamącił w tym" -zachłystywał się radością wojewoda Krzysztof Opaliński. Ustały gawędy o kontrybucji i oddaniu Smoleńska. Panowie senatorowie nie wysnuli z tego należytych wniosków i zgodzili się nadal rozmawiać o karach na „worów, co księgi popisali i tytuły pomylili", jak się wyrazić raczył wspomniany przed chwilą dostojnik polski. Ścinania i wbijania na pal nikt już na szczęście nie żądał, lecz postanowiono sądzić złoczyńców na najbliższym sejmie, i to w obecności przedstawicieli cara. Z niemiłych mu książek. kazano powydzierać karty, splamione „bezczestjem", znieść je w jedno miejsce, złożyć na stos i spalić. Kat wykonał to wiernie, a czynności jego nadzorował bojar Fustow w asystencji poddiaczego i tłumacza. Ogłoszono, że posiadacze potępionych dziel winni je niezwłocznie oddać wyznaczonej do tego osobie urzędowej. Jasne, że publiczność wykupiła natychmiast wszystkie egzemplarze, jakie tylko jeszcze były u księgarzy. Nigdy nie należy wydawać rozporządzeń zanadto głupich. O nie! - nie da się obronić tezy, że polscy oraz litewscy feudałowie dyszeli żądzą rozprawy z Moskwą, zaborów i grabieży na wschodzie. Kanclerz Radziwiłł omal na śmierć nie zatłukł hajduka, który f>śmielił się przygadać bojarom. Kiedy palono nieszczęsne strzępy książek, lud warszawski mówił, że „Lepiej by król zerwał pokój z Moskalami albo miast ustąpił, zamiast tak hańbić koronę polską. Oto palą teraz na rynku sławę Zygmunta i Władysława!" Poszło wtedy z dymem kilkanaście stronic poematu Władysław IV, król polski i szwedzki. Autorem jego był znany szeroko w kraju Samuel ze Skrzypny Twardowski. Ostatnie dni pobytu poselstwa w stolicy upływały wśród takiego wzburzenia jej gminu, że trzeba było mieszkanie ambasadorskie obstawić wartą złożoną z setki żołnierzy. Dobrze sobie zapamiętajmy abnegację najwielmożniejszych, ich brak szacunku dla godności własnego państwa. Wiedza o tych zjawiskach pomoże zrozumieć wiele późniejszych fenomenów. Mustafa aga ze zgorszeniem przyglądał się szopce warszawskiej. „Niech on sobie wygaduje, kiedyśmy jako tako skleili spokój; boć zaprawdę wielkiego wytchnienia potrzebuje ojczyzna nasza" - mawiali personaci. 61 Skleili, owszem... Cała reszta tej książki poświęcona będzie opiewaniu wczasów, jakie zapewnili Rzeczypospolitej. 9 sierpnia zmarł w Warszawie Jerzy Ossoliński. Nikt nie żałował rzekomego winowajcy wojny kozackiej, człowieka powszechnie oskarżonego o mącenie lubego spokoju niewczesnymi pomysłami. W ostatnich czasach król również odstrychnął się od tego, komu tron zawdzięczał. Dziwili mu się Niemcy, Włosi, Francuzowie, Znali go, szanowali europscy panowie. Zaśby miał być ten godny mąż tak nieszczęśliwy, Żeby sam naród własny nie był mu życzliwy? - głosił jeden z licznych paszkwili, którymi kraj pokwitował zgon „hrabi z Tęczyna, księcia z Ossolina". Los wydał na kanclerza wyrok już wtedy, kiedy nagle sprzątnął ze świata Stanisława Koniecpolskiego. Talent wielkiego statysty i dyplomaty koniecznie potrzebował podpory, asekuracji i hamulca w postaci równie wybitnego talentu wojownika, który umiał żyć z własnym narodem, szanował jego tradycje i prawa. Ossoliński chciał rzeczy słusznych, zbawiennych nawet, ale szedł ku swym celom gwałtem. Postępował jak inżynier, który chce zbudować sprawnie działającą maszynę, lecz upiera się nie uwzględniać zjawiska tarcia. Stałe prowokowanie społeczności, nawykłej do swobód 'parlamentarnych i ceniącej je wysoko, okazało się metodą złą. Ossoliński wcześnie, bo już za Władysława -IV, zraził sobie ogół. Dla polityka utrata zaufania równa się skrępowaniu rąk. Trudno później działać w chwili krytycznej, która od wszystkich wymaga poświęceń i wiary w dobrą wolę kierownictwa. Pochowano kanclerza w Klimontowie, w kościele przez niego samego ufundowanym. Rok 1650 wydobył na jaw i ukazał w pełnej krasie heroizm posiadaczy. Szlachta uciekła spod Piławiec, dla świętego spokoju, by dogodzić carowi, godziła się na palenie w Warszawie polskich książek, lecz nie bacząc na straszliwe ryzyko zaczęła wracać na Ukrainę, do odbieżanych niedawno dworów, zamków i włości... „pustek pełnych". Było wielu takich nawet, co powędrowali na Zadnieprze! Żyli tam, dnia i godziny niepewni, utrzymując się z tego, co w kieskach przywieźli, bo na razie nie sposób było liczyć na pańszczyznę. Cała nadzieja w tym - pisano do Polski - że Chmielnicki zechce „szczerze reprimereplebem" - przytłumić pospólstwo. Oby tylko nie stało się odwrotnie, to znaczy: strach pomyśleć, co będzie, jeżeli tłum znowu weźmie górę nad hetmanem. Sprowokować to może byle poruszenie wojsk koronnych i 62 dlatego niechże się hetmani jak ognia strzegą wszelkich wycieczek w ziemie przyznane Kozakom! Zgubią bowiem „biedną bracią" bez ratunku. Tym razem nerwy szlacheckie okazały się naprawdę z żelaza. Co prawda Chmielnicki zachowywał się w sposób pozwalający żywić błogie nadzieje. „Ścinał szyje" buntownikom, „cruente dawał exempla". Niepokoiło jednak, że rozprawiał się bezwzględnie tylko z gminem, jeżeli zaś' okazał nieposłuszeństwo ktoś ze starszyzny kozackiej, działo się inaczej. Hetman udawał, że o niczym nie wie lub poprzestawał na okupie. Upiekło się na przykład pułkownikowi Nieczajowi, „który wiele złego narobił..." Samowolnie sprowadzeni przezeń aż pod Bracław Tatarzy oczakowscy „ludzi niemało naścinali, i szlachcica jednego, zastawszy w domu, ścięli". Adam Kisiel już wczesną wiosną znalazł się w Kijowie. Pisywał stamtąd do króla, radząc dotrzymać wszystkich punktów ugody zborowskiej i naciskać na chana, aby wymógł to samo na Chmielnickim. „I poddaństwo, aby oddali należące panom swoim chłopi." Żądanie to wcale nie stało się przyczyną ponownego wybuchu wojny, do którego wkrótce doszło. Rzeczpospolita popełniła błąd okropny marnując sposobność popchnięcia wrogiej dotychczas koalicji na wschód. Kisiel zachowywał się w Kijowie naiwnie, ale ostrzegał, że nie da się oderwać Kozaków od sojuszu z Tatarami. Zgromadzona na Ukrainie orda, zamiast iść na Moskwę, ruszyła wraz z mołojcami na Wołoszczyznę. Spustoszono ją straszliwie, wymuszono kontrybucję, a pierworodny hetmana zaporoskiego, Tymoteusz, otrzymał obietnicę oddania mu hospodarówny Rozandy za żonę. W polityce Chmielnickiego pojawiły się dążności dynastyczne, 'jego zakusy na Wołoszczyznę oznaczały okrążenie granic polskich. - Na pierwszą wieść o nowym wystąpieniu kozackim chłopi od jednego zamachu wycięli w pień kilkadziesiąt rodzin szlacheckich, które trochę za wcześnie powróciły do swych dóbr. W październiku Chmielnicki zaprzysiągł wierność sułtanowi, został obdarzony tytułem księcia, honorowym kaftanem, tytułem Stróża Porty Ottomańskiej oraz obietnicą posiłków tureckich, tatarskich i wołoskich. Inicjatywa wyszła ze Stambułu, który nie naśladował Warszawy i zwietrzywszy zagrożenie postarał się odwrócić od siebie niebezpieczeństwo. Sojusz kozacko-tatarski nie dogadzał i sułtanowi, więc doradcy małoletniego Mehmeda IV postanowili przynajmniej utrzymać Chmielnickiego i chana na ich dotychczasowych szlakach. Jerzy Ossoliński zmarł w przededniu wyjazdu do Rzymu, gdzie istniała koniunktura do rozmów na temat ligi antytureckiej. W Stambule wrzały 63 zamieszki pałacowe, Bałkany burzyły się, wysłannicy bułgarscy bawili w Warszawie, błagając o ratunek. Kanclerz aż do chwili zgonu nie rozstawał się ze swymi wielkimi planami. Do akcji przeciwko Turkom chciał wciągnąć Kozaków, ordę krymską - która wyprawy takiej wcale by za świętokradztwo nie uważała - oraz Moskwę. Poselstwo tureckie przybyło do Czehrynia latem, a jesienią wielki we- zyr zawiadomił Jana Kazimierza, że sułtan przyjął Kozaków w poddaństwo. W grudniu sejm odpowiedział na to logicznie: uchwalił powiększyć wojsko koronne do trzydziestu trzech tysięcy, litewskie do osiemnastu i powołać pospolite ruszenie. Stronnictwo wojenne, na czele którego stali Andrzej Lesz- czyński i Jeremi Wiśniowiecki, zdecydowanie wzięło górę. Aby było dziwniej: w listopadzie jeszcze - jednocześnic z posłami od króla i cara - przebywali w Czehrynie u Chmielnickiego „mile" przyjmowani prywatni wysłannicy hetmanów Potockiego i Kalinowskiego oraz Jeremiego Wiśniowieckiego, „prosząc, aby swawolą chłopską uskromił i do po- słuszeństwa przywiódł". Na sejm grudniowy nadeszły „pokorne petita" kozackie, zawierające oryginalny wniosek. Najlepszą gwarancją pokoju pomiędzy Rzecząpospolitą a Wojskiem Zaporoskim będzie oczywiście przysięga króla i najwyższych dostojników. Lecz niechaj też kilku największych magnatów powróci do swych rezydencji i niech w nich mieszka, byle bez wojska i zbyt licznych dworów. Staną się oni „zakładem" ugody. I dosłownie: „A w zakład też prosimy Księcia Jego Mości Wiśniowieckiego, który zamięszaniny nie życzy i łaskawie się z dawnych czasów z Wojskiem Zaporoskim i poddanymi obchodzi." Jeżeli miał to być podstęp, użyto zbyt grubych nici. Kto wie zresztą, czy tego rodzaju zakładnicy nie zagwarantowaliby starszyźnie kozackiej, że pułki koronne nie uderzą, i nie skłoniłyby jej do radykalnej pacyfikacji chłopstwa. Kozaków rejestrowych było już czterdzieści tysięcy. Działania wojenne rozpoczęły się w lutym 1651 r. od uderzenia na niesforny oddział pułkownika Nieczaja, który poległ. Punkt kulminacyjny osiągnęły w czerwcu, pod Beresteczkiem. Wojsko przyszło na Ukrainę liczne, fatalnie zaopatrzone, głodne po prostu. Aż do przesady zwięzła, lecz ścisła i nader treściwa relacja, zamieszczona przez Adama Kerstena w książce o Stefanie Czarnieckim, wydobywa na jaw fakty więcej niż znamienne. Omal nie doszło do otwarcia przemocą sepetów, w których zbiegła z Naddnieprza szlachta przechowywała w Sokalu swe mienie prywatne. Rada wojenna jak najpoważniej zastanawiała się nad tym sposobem finansowania kampanii! Uszanowano zamki na skrzyniach ziemiańskich, 64 pozwolono za to, ,,by żołnierze żywili się na własną rękę, co równało się po prostu usankcjonowaniu grabieży. Trudność polegała na tym, że nie było nawet co grabić" - powiada Kersten. Jan Kazimierz w największej tajemnicy pisał z obozu do zaufanego dworzanina, by na wszelki wypadek trzymał w pogotowiu statki rzeczne, gotowe do przewiezienia królowej w bezpieczne miejsce... Pojmowano, że łatwo dojść może do rzeczy ostatecznych. Gdy armia znalazła się w bezpośredniej bliskości wroga, z zaplecza przywieziono wiadomości o buntach chłopskich w Polsce rdzennej. Zmieszana z rozpaczą wściekłość ogarnąć musiała nie tylko chorągwie pospolitego ruszenia. Stefan Czarniecki był żołnierzem zawodowym, w potrzebie beresteckiej dowodził pułkiem hetmańskim. Pochodził z Czarncy, położonej w Sandomierszczyźnie, po lewej stronie Wisły. Tam miał rodzinę, a nie stanowił wyjątku. Niektóre oddziały przyszło rzucić do Małopolski zamiast na wschód. W przededniu starcia wojsko uległo osłabieniu. Trzydniowa, rychło po całej Europie rozsławiona bitwa pod Beresteczkiem, ukazała w pełni wszystkie rodzaje uprawianej w Rzeczypospolitej sztuki wojennej. Po lekkiej stosunkowo, kawaleryjskiej przygrywce dnia pierwszego, po morderczym, niezwykle krwawym boju następnego, 30 czerwca Jeremi Wiśniowiecki poprowadził jazdę lewego skrzydła do szalonego ataku. Na czele lawy pancernej cwałował sam książę -bez zbroi, z odkrytą głową i z gołą szablą w garści. „Wielkim impetem i rezolucyją skoczywszy, wszystko wojsko kozackie wsparli." Tymczasem prawe skrzydło działało z rozwagą, nie dało się unieść zapałowi, który zaprowadziłby je prosto w zasadzkę, w centrum zaś Jan Kazimierz przeżywał swój wielki dzień. Luźny, według zachodnich prawideł ustawiony szyk szwadronowy prąc naprzód otwierał jednak pole dla ognia piechoty i dział generałów Ubalda i Przyjemskiego. Tego Tatarzy nie wytrzymali. Straciwszy brata, Islam Girej uciekł, podobno wlokąc ze sobą Chmielnickiego, którego kazał przywiązać do konia. Chan okazał podobno żywe, rozczarowaniem nasycone niezadowolenie, kiedy rano opadły mgły, odsłaniając ogromny front rozwiniętych do boju wojsk królewskich. Nie tego się spodziewał, pomny Korsunia i Pilawiec. Nie ocenił widocznie, że - pomimo Zborowa - Zbaraż stanowił punkt zwrotny, odczynił urok, a mówiąc po ziemsku - przyniósł wojsku koronnemu powodzenie w walce przeciwko ciągle dotychczas zwycięskiemu przeciwnikowi. Pułkownik Jaszewski, jeśli jeszcze żył, musiał sobie chyba pomyśleć, że oto znowu Lachowie zaczynają przypominać Zamoyskich, Żółkiewskich, Chodkiewi- 65 czów, Chmieleckich i Koniecpolskich. Ale przypominali ich, niestety, już tylko na polach bitew. Poszły w rozsypkę mocno skrwawione oddziały zaporoskie i tatarskie, został na placu tabor kozacki, potężna, pełna zapasów i broni ognistej twierdza ruchoma, od każdej ze stron broniona wielu rzędami spiętych łańcuchami wozów. Zza nich molojcy nawykli byli bronić się wielokrotnej przewadze. Dowódca taboru, pułkownik kropiweriski Dziadziała (mówiąc nawiasem - śmiertelny wróg ordy), oparł się mocno o bagna Pleszawki, okopał wałami i stawił opór. Dokonywał czasem pomyślnych wypadów, próbował pertraktacji, ale rada wojenna żądała wydania wszystkich pułkowników i słuchać nie chciała o warunkach zborowskich. Następca Dziedziały, pułkownik Iwan Bohun, zaczął budowę grobli, wśród niesłychanych trudów mościł drogę przez bagna. 7 lipca, w poniedziałek, nastąpiło dokończenie batalii beresteckiej, o której nie wolno było wspominać w Stambule, lecz którą uroczystymi nabożeństwami uczczono w Rzymie, Paryżu i Wiedniu, a w bardziej świecki sposób również w Anglii oraz w Niemczech. Część wojska kozackiego ogarnął popłoch, żołnierze królewscy uderzyli ze wszystkich stron, rżnąc i mordując bez pamięci na własną godność ludzką. Padł ścięty patriarcha aleksandryjski, który in pontificalibus wyszedł na spotkanie zwycięzców. Nie okazywano litości, a Kozacy wcale nie prosili o nią. Ginęli, odrzucali łaskę nawet tacy, którym wrodzy dowódcy sami zechcieli oszczędzić życie, oczarowani wspaniałym męstwem. Osaczone ze wszystkich stron, do upadłego walczyły pojedyncze kupy, po ich wytępieniu - pojedynczy wojownicy. Był taki, co aż do wieczora bronił się wściekle z czółna, i to w oczach samego króla, który „z wielką uciechą i ukontentowaniem [...] długo na tę tragedyją patrzył". Za tymi, co się wyrwali z pogromu, ruszył w pogoń Bogusław Radziwiłł i Stefan Czarniecki. „Ci - przytacza Adam Kersten słowa świadka - różnymi szlakami za nimi się uganiając, aż do sytości krwią nieprzyjacielską się nasycili, gdy jednych mieczem, drugich kopytami końskimi pogubili." Nikt już nie pamiętał przed trzema zaledwie laty wygłoszonych słów Stanisława Lubomirskiego: „swoich zaś wybić, siebie jest zniszczyć". Ostatni rozdział Ogniem i mieczem zawiera opis bitwy pod Beresteczkiem i kończy się stwierdzeniem najgłębszej prawdy historycznej: „Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą." Od tej pory, ku dziejowej klęsce i hańbie stron obu, ona przede wszystkim rozstrzygać miała o wzajemnych stosunkach narodów, które dawniej umiały żyć ze sobą po ludzku, były i są sobie nawzajem potrzebne. 66 Rzeczpospolita wygrała w polu i na tym w praktyce poprzestała. Okazała się zdolna już tylko do imponujących nieraz odruchów w obronie własnej. Beresteczko pozostało niewyzyskane podobnie jak Grunwald, lecz z powodów najzupełniej innych. Tym razem kraj był chory, stan wewnętrzny państwa pozbawił je możliwości konsekwentnego działania. Pospolite ruszenie województw wielkopolskich spóźniło się, stanęło w obozie już po bitwie. Szlachta bardzo niechętnie ruszyła się z domów, byli wśród niej i tacy, co w sposób raczej naszym czasom właściwy, bo przy pomocy świadectw lekarskich, tłumaczyli swą nieobecność pod chorągwiami. Prawdziwy powód opieszałości polegał na tym, że chłop pańszczyźniany podniósł głpwę. W Wielkopolsce, a jeszcze bardziej w Małopolsce, zaczęło być niespokojnie. Na wiosnę 1651 roku uwięziony został gdzieś pod Kaliszem niejaki Wojciech Kołakowski herbu Kościesza. Sąd skazał go na ćwiartowanie i - dla przestrogi - nakazał ponadto poprzybijać ćwierci ciała przy rogatkach kaliskich. Zbadany poprzednio na torturach - raz tylko „pociągniony" - przyznał się Kołakowski do zmowy i współpracy z Chmielnickim, w którego służbie pozostawał wespół z towarzyszami już od roku 1649. Akcją dywersyjną w Polsce kierował z ramienia hetmana pułkownik kozacki Stasieńko, rozporządzający armią dwóch podobno tysięcy agentów, poprzebieranych za żebraków, posługaczy, włóczęgów, słowem za persony, które mogły swobodnie peregrynować po kraju. A robota — zeznał skazaniec - być miała: na teraz dwory i domy szlacheckie, jałmużnę żebrząc, szpiegować, o dostatkach się pytać, chłopy przeciwko panom buntować, osobliwie tam, gdzie zwierzchność ciężka... Wystąpić czynnie należało wówczas ,,gdy się powiaty ruszać będą", paraliżując w ten sposób mobilizację, nie puszczając nad Dniepr sił szlacheckich znad Warty. Rozruchy wielkopolskie uspokojono łatwo. Podobnie zresztą stało się i na południu, ale tamtejsze wydarzenia, owiane romantyką Podkarpacia, przeszły do historii, literatury i legendy, która w głównym bohaterze dramatu dopatrzyła się nawet nieprawego królewicza, syna Władysława IV. Był nim Aleksander Napierski, wódz zbuntowanych górali, bez wątpienia agent Chmielnickiego i Rakoczego także. Zajął on pozbawiony załogi Czorsztyn i z dziwną pozornie lekkomyślnością trzymał się go, zamiast uprawiać partyzantkę w górach. Dragonia biskupa Piotra Gembickiego dała sobie dość szybko radę ze słabym przeciwnikiem. 18 lipca Napierski skończył w Krzemionkach pod Krakowem na palu. 67 Trzymał się Czorsztyna, położonego o kilkaset metrów od granicy węgierskiej i zabezpieczającego szlak, bo wiernie wykonywał zlecenia swych mocodawców. Chmielnicki pozostawał w porozumieniu z księciem madziarskim Rakoczym. Chciał go pchnąć na sam Kraków, uczynić nawet królem polskim. Górale, którzy z jak najsłuszniejszych powodów buntowali się przeciwko rodzimym ciemięzcom, mieli posłużyć za narzędzie w grze szerokiej i wytyczającej sobie cele zgoła inne, niż zniesienie pańszczyzny w Polsce. Napierski prostakiem na pewno nie był, biegle władał językami obcymi, Kolakowski pieczętował się herbem Kościesza. Przypomina to zjawiska ukraińskie, owych szlacheckich albo za szlachtę się uważających, we własne dobro zapatrzonych przywódców spragnionego swobody chłopstwa. Istniały i inne podobieństwa, bo w rozruchu, który w roku 1651 ogarnął ziemie Polski rdzennej, jedno - podstawowe i główne - było także na pewno autentyczne: niezadowolenie ludu, jego dążenie do poprawy losu. Nie przekreśli tej prawdy nawet kopa dokumentów stwierdzających, że ten i ów prowodyr brał żołd od zagranicy. Rozmaite formy przybierający opór chłopski przeciwko pańszczyźnie trwał bez przerwy, nie ustawał ani na chwilę, twierdzą historycy. Co się tyczę buntowników, ponieważ z inkwizycyjej pokazuje się, że tych buntów autorami są niektórzy z poddanych i mtynarzów [...] tedy na pokaranie ich rozkazujemy, aby ci wszyscy przez mszą na cmentarzu w kunie przy kościele tamecznym, prócz Kurpia, przez niedziel sześć w każde święto za bunty i nieposłuszeństwo siedzieli. A co się tknie Bartosza Kurpia, tego tu zaraz do wieże skazujemy. Był to wyrok z kategorii tuzinkowych, wydany w roku 1650 w Sieradzkiem na chłopów królewskich, którzy ośmielili się protestować i zanieśli skargę. Poddanym z dóbr prywatnych prawo odwoływania się do sądu państwowego nie przysługiwało, toteż wzmianki o ich losie znajdują się w aktach urzędowych tylko wtedy, jeżeli chłop stanowił przedmiot sporu pomiędzy dwoma szlachcicami. Tak więc na przykład w roku 1637 pewien dzierżawca w Łęczyckiem wbrew umowie nie dal ludziom ziarna, „aż z głodu powymierali". Wielka strata dla dziedzica, który niezwłocznie poszedł szukać sprawiedliwości. Kiedy indziej „pracowity" zabity został za to, że nie zdjął czapki przed obcym „wielmożnym". Proces! No i zapiski sądowe, które przetrwały aż do dziś. W roku 1649 sejm, nie ufając wieśniakom, zniósł piechotę wybraniecką. Obraz byłby bardzo jaskrawy, gdyby nie to, że w trzy lata później, czyli w rok po akcji Napierskiego, uchwała parlamentu piechotę ową przywróciła. 68 I ucisk, i opór były faktami, lecz to nie chłop wcale i nie jego poruszenia sparaliżowały króla i Rzeczpospolitą zaraz po Beresteczku. Ludowi działo się u nas źle, lecz wcale nie gorzej niż w państwach ościennych. Wszystkie one stały niesprawiedliwością społeczną, na hasło ustawowego zniesienia praw feudalnych miała jeszcze Europa poczekać stulecie z grubym okładem. Od państw ościennych niekorzystnie odróżniało nas to, co się działo na górnych, a nie na dolnych piętrach hierarchii. Po walnym zwycięstwie w polu, po zgnieceniu taboru kozackiego należało wszystkimi siłami iść na Ukrainę, połączyć się z prącymi od północy Litwinami Janusza Radziwiłła, przypieczętować wygraną i... Ossolińskiego już nie stało, ale Janowi Kazimierzowi wcale nieobca była myśl pochodu krzyżowego na mahometan, który by wymagał współdziałania ze strony Kozaków. Ale po cóż sięgać tak daleko? Należyte wyzyskanie Beresteczka pokazałoby Europie Rzeczpospolitą zdolną do konsekwentnego działania. Najbliższa przyszłość miała dowieść, jak bardzo potrzebna jej była opinia państwa, z którym nie warto zadzierać. Pospolite ruszenie odmówiło dalszej służby. Koło rycerskie, czyli coś w rodzaju sejmiku obozowego, oskarżyło króla o wzięcie łapówki od wroga, o celowe wstrzymywanie karzącej ręki szlacheckiej, o zdradę prawie. Zebraniu owemu marszalkowal Marcin Dębicki. W niecały rok później, zawczasu sporządzając testament, Hieronim Radziejowski hojnie obdarzył owego męża, legował mu ,,konia siwego tureckiego z rzędem, pod pierścieniem, siodłem, koncerzem, czaprakiem srebrogłowym". Wolno przypuszczać, że nie był to pierwszy dar podkanclerzego koronnego dla podczaszego z Sandomierza. Zawzięta niechęć szlachty do wszelkiej wojny nie wyjaśnia całkowicie powodów politycznej katastrofy pod Beresteczkiem. Zaczął się już u nas wyraźny rozkład organizmu państwowego. Trzeba powtórzyć: niczego nie można pojąć z ówczesnych dziejów Rzeczypospolitej, jeśli się nie zwróci wytężonej uwagi na grę koterii magnackich i osobiste nawet, najzupełniej personalne, posunięcia poszczególnych wielmożnych. Pominięcie kogoś przy awansie, rozlokowanie wojska w czyimś starostwie (czyli w dzierżawionej od państwa majętności) już wystarczało do poważnych zmian w geografii politycznej kraju. Zażarta walka o wpływy, stanowiska i dochody zastąpiła u nas politykę. Pospolite ruszenie zostało zawczasu spraktykowane, jak się wtedy mawiało. Szlachta posłuchałaby króla - zapewniali współcześni - ale stanęli okoniem „panięta i panowie, ci co swoim kosztem mieli ludzi [...] boby się były kalety bardzo pukały, gdyby było na drugą ćwierć pieniądze dawać". Uniknął tej 69 przykrej ewentualności Krzysztof Opałiński, jeden z głównych winowajców. Szybko powrócił do Sierakowa i już w sierpniu chwalił się w liście, że ogród kończy i palisadą piękną go opatruje oraz „portalem szumnym", że brukuje drogę z miasteczka do zamku, ozdabia ją rzędami lipin, jaworów, jarzębin i klonów. Słowem, ,,po olendersku"! Pan, który podstawił nogę zwycięskiemu monarsze, był autorem słynnych Satyr, wydrukowanych w roku poprzednim (1650). Jedna z nich zawiera poniższe biadania: Nie uznawszy, jaka granica wolności I jakie jej granice, ale czynić, co chcieć, To u nas prawa wolność. Króla oprymować, Szczypać jego postępki niewinne - to wolność. Szpecić stateczny jego ku ojczyźnie afekt, I to wolność... Opałiński obraził się był na króla, który kogo innego uczynił podkanclerzym koronnym. Ale najbardziej zawinił pod Beresteczkiem człowiek obdarzony przed kilku miesiącami owym właśnie urzędem: Hieronim Radziejowski. Była to jedna z najbardziej odrażających figur w naszych dziejach. Nie tak często znowu sejm wysłuchiwał oskarżenia dostojników państwowych i faworytów królewskich o gwałcenie oraz obrabowywanie kobiet. Radziejowski ożenił się był niedawno z piękną Halszką ze Siuszków Kazanowską, wdową po Adamie, przyjacielu Władysława IV. Wskutek niezbyt zgodnych z prawem machinacji Jana Kazimierza otrzymała ona cały spadek. Spłynęły na nią „te obfite zdroje szczęścia publicznego", które, jak zapewnia ówczesny kronikarz, „są szafowane pomiędzy kobiet, młokosów albo bardzo marnych ludzi". Pani podkanclerzyna wdała się podobno w romans z monarchą, a pan podkanclerzy sam się postarał o skandaliczny rozgłos, zmierzając - jak się wolno domyślać - do poróżnienia pary królewskiej. Stało się to w obozie, przed bitwą pod Beresteczkiem. Znacznie później, bo w roku 1679, anonimowo wyszła w Paryżu dwutomowa książka - ni to powieść, ni pamiętnik - Casimir Roy de Pologne, barwnie opiewająca afekt pomazańca. Na razie - to znaczy w lipcu 1651 roku - Radziejowski najskuteczniej się przyczynił do zmarnowania zwycięstwa. Agenci podkanclerzego sprowokowali domatorską z natury szlachtę, która odrzuciła żądania królewskie, nie dała pieniędzy i poszła do domu. W głąb Ukrainy ruszył król na czele zawodowego żołnierza w sile nie 70 większej niż dwanaście tysięcy szabel i muszkietów. Jan Kazimierz niezbyt zresztą długo wytrwał w pochodzie. Z Krzemieńca zawrócił do Lwowa, stamtąd 21 lipca do Warszawy. Dalej poprowadzi! niewielką armijkę hetman Mikołaj Potocki, przy którym był Jeremi Wiśniowiecki. Obydwaj wodzowie przypłacili trudy wyprawy życiem. Lipiec, najłaskawszy w naszym klimacie miesiąc, był tym razem klęskowo zimny i dżdżysty. Idące przez spustoszony kraj pułki cierpiały głód gorszy podobno niż kiedyś w Zbarażu. Wycieńczeni ludzie marli w marszu, a przytrafiało się to nawet towarzyszom pancernym, lepiej wszak odżywionym od piechoty. Przyplątała się epidemia, której ofiarą padł wkrótce książę Jeremi. - Na wielkie nieszczęście kraju został po nim syn, Michał Korybut, dziedzic sławy ojca, nieugiętego obrońcy dawnych porządków. Beresteczko nie posiało popłochu i nie ugasiło powstania. Wojsko hetmańskie musiało walczyć. Czyniło to z powodzeniem raczej, lecz wśród takich okrucieństw, że sam Potocki musiał powściągać zapały podkomendnych. Tymczasem na wieść o Beresteczku Janusz Radziwiłł ruszył naprzód, zdobył Kijów i 4 września pułki koronne połączyły się w Hermanówce z litewskimi. U schyłku tegoż miesiąca Chmielnicki upokorzył się przed Potockim i zawarł ugodę zwaną białocerkiewską. W rejestrze miało się od tej pory mieścić już tylko dwadzieścia tysięcy Kozaków, siedziby ich ograniczono do królewszczyzn województwa kijowskiego. Ziemiaństwo otrzymało oczywiście prawo powrotu do swych dóbr. W październiku Chmielnicki pisywał do dożywającego swych dni Potockiego o czajkach i wyprawie na Morze Czarne, chłopom zaś doradzał wytrwać cierpliwie do wiosny... Tysiące Kozaków nie uznały układu, zaczęły «ię otwarte bunty przeciwko hetmanowi zaporoskiemu. Przywodzili im wsławieni w dotychczasowych bojach pułkownicy Hładki, Bohun, Puszkareńko i wielu innych. W Stambule surowo ukarano, „wydławiono" dotychczasowych protektorów Bohdana, wezyr pogardliwie potraktował posłów kozackich, ale nakazał Tatarom nadal popierać powstanie. Ugoda białocerkiewską oznaczała przerwę w działaniach zbrojnych i nic więcej. Na wiosnę 1652 roku hetman polny Marcin Kalinowski lekkomyślnie wdał się w sprawy wołoskie. Chmielnicki jął wtedy energicznie upominać się w imieniu syna o rękę hospodarówny Rozandy, której rodzic, będący teściem Janusza Radziwiłła, zbytnio się nie kwapił do spełnienia wymuszonej obietnicy. Kalinowski, przypuszczając, że będzie miał do czynienia ze słabymi 71 siłami młodego Chmielnickiego, zagrodził Zaporożcom drogę, stanął z wojskiem w obszernych obwarowaniach pod Batohem nad rzeką Boh. Tutaj otoczyła go ogromna armia kozacko-tatarska. Widok jej jakoby to wzbudził w niektórych oddziałach jazdy polskiej panikę. Na zbuntowanych i rwących się do ucieczki uderzyć miała własna piechota, a szpiedzy kozaccy podpalili wewnątrz wałów sterty siana. Faktem jest jedno: oblegający złamali opór i zdobyli obóz. Korpus zadnieprzański nie nadążył hetmanowi z pomocą. Poległ sam Kalinowski i syn jego Samuel, obok nich Marek Sobieski i znakomity artylerzysta Zygmunt Przyjemski. Nazajutrz pułkownicy kozaccy Iwan Zołotareńko i Wysoczanin złotem wykupili od Tatarów kilka tysięcy jeńców. Powiązanych wyprowadzono na majdan i zaczęła się egzekucja. Dzicy ordyńcy nohajscy wyrąbali ich szablami do nogi. Murzowie krymscy w oczy wyrzucali swemu dowódcy, że dopuścił do podobnego barbarzyństwa. Ocalał z rzezi dawny dowódca Kudaku, Krzysztof Grodzicki, którego przebrał i ukrył w swym szałasie znajomy Tatar. W podobny sposób ocaliło życie kilku innych szczęśliwców, wśród których znajdował się prawdopodobnie Stefan Czarniecki. Chmielnicki, zapytany przed szturmem przez syna, co robić z Polakami, odpowiedział krótko: „Zdechły pies nie kąsa." Zołotareńko zachęcał swych ludzi okrzykiem: „Zemsta za berestecką!" III „Króla mam za pana, ale nie w moim domu!" Juliusz Słowacki, Mazepa Opowiadano, że nieszczęście zrodziło się z mnóstwa nie pogrzebionych trupów, zalegających pola wokół Beresteczka oraz szlaki ucieczki kozackiej. Mór rzeczywiście ciągnął od południowego wschodu i był pewnie tą samą epidemią, która dziesiątkowała pułki Mikołaja Potockiego i zabrała kniazia „Jaremę". Mróz jej nie przytłumił, bo po chłodnym i dżdżystym lecie przyszła zima ciepła i mokra. Od wiosny 1651 roku zaraza rozsrożyła się strasznie. Ludzie ugięli się przed nią, mimo woli składając świadectwo, jak bardzo skarleli duchem. Pokolenia ich dziadów i pradziadów też truchlały przed „powietrzem", także nie miały pojęcia o świecie bakterii, lecz walczyły z klęskami, występowały czynnie. Kwarantanna, odosobnianie chorych, zamykanie bram 72 miejskich przed obcymi, żądanie świadectw pochodzenia z okolic zdrowych, nawet okurzanie domów i całych osiedli dymem suchych liści dębu i piołunu, to wszystko było działaniem. W kraju szkoleni, liczni biegli lekarze znali stosunki miejscowe, zawczasu układali przepisy postępowania. Doba Renesansu interesowała się przyrodą i umiała ją traktować... przyrodniczo. Jeszcze w 1623 roku był taki, co wywodził, że kobiety zarażają się łatwiej, ponieważ są ciekawe i nazbyt często biegają po kościołach. Na swój sposób zalecał więc unikanie zbytecznych odwiedzin i tłoku. Gdy w roku ł 624 ciężka epidemia gnębiła stolicę, dziedziczny jej obywatel i patrycjusz, sławetny Łukasz Drewno rozwinął działalność tak ożywioną, że przeszedł do historii, jako „burmistrz powietrzny" Warszawy. Nie poprzestał aa zakładaniu izolatoriów, gromadzeniu leków, żywności oraz pieniędzy, na zorganizowaniu służby sanitarnej i prowadzeniu dokładnych spisów osób zmarłych. Zabiegał o czystość zakażonego miasta! Wyprzedził więc myślą swą epokę, która nie pojmowała, jaki związek zachodzi pomiędzy stanem zdrowia a przyzwyczajeniem do mycia rąk. Łukasz Drewno miał około sześćdziesięciu lat, kiedy zarabiał na piękną sławę. Był człowiekiem poprzedniej epoki i w całym tego słowa znaczeniu humanistą. Za młodu - przytacza Jan Wegner słowa „burmistrza powietrznego" - „czytał poety, mówił z filozofy". Zwykły aptekarz warszawski zajmował się literaturą i malarstwem, miał cenną bibliotekę. Należał do pokolenia, którego rola już się skończyła i które nie znalazło godnych spadkobierców. We Lwowie ludzie zaczęli umierać w październiku 1651 roku, w Krakowie pierwsze oznaki przyniósł grudzień. Magistraty nie robiły nic, potem tłumy nuciły się do kościołów, miejsc odpustowych, pod figury i krzyże przydrożne. W świątyniach chrześcijańskich widywano Żydów, którzy wespół z gojami na klęczkach wzywali Jezusa i Marii. Zadymiły stosy. Płonęły na nich czarownice, sprawczynie nieszczęścia. Nikt nie sięgał po istniejące przecież, drukowane, kcz zakurzone w zapomnieniu Ksiąg czworo o przyczynach morowego fowietrza. Autorem ich był Piotr Umiastowski rodem z Klimontowa, który studiował w Krakowie, praktykował zaś w rozmaitych miastach większych i Mniejszych - od Paryża po Łuck. U schyłku pracowitego żywota, ulegając Mtarczywym namowom ludzkim, napisał najpierw krótkie pouczenie, aginione, niestety, kompendium, potem wspomniane dzieło, ogłoszone w Krakowie w roku 1591. „W wojennych czasach Wazów nauka, a z nią i sztuka lekarska upadły" - aczekł Ludwik Kubala. 73 Jeśli potrzeba stwarza wynalazek, to liczne kampanie powinny były stać się bodźcem dla sztuki lekarskiej. Zło wynikło nie z wojen tym razem, lecz ze zmiany klimatu kulturalnego, z paraliżującej myśli i działanie mistyki. To ona nauczyła ludzi bierności, nie znanej Złotemu Wiekowi. W lipcu zachorowała Ludwika Maria, zarażona przez pannę dworską, która odwiedzała cierpiącą znajomą. W kilka dni później położył się do łóżka sam król. Po raz drugi w tym roku zwołany do Warszawy sejm uznał, że nie wolno rozpoczynać sesji nie przywitawszy pana. Nikt prawie nie darzył Jana Kazimierza zaufaniem lub sympatią, lecz majestat monarszy - pierwszy „stan" Rzeczypospolitej - pominięty być nie mógł. Posłowie ruszyli więc Krakowskim Przedmieściem z zamku do pałacu Kazimierzowskiego, gdzie już czekali senatorowie. Otwarto drzwi komnaty, zgromadzeni ujrzeli złożonego niemocą pomazańca. Marszałek izby wygłosił doń krótką mowę, po czym w imieniu wszystkich obecnych dopełnił koniecznej ceremonii - ucałował dłoń człowieka, chorego zakaźnie. Można mieć pewność, że sejm Złotego Wieku postąpiłby dokładnie tak samo. Kiedy nieszczęście zaczęło nacichać, władze zabrały się do obliczania strat. „Powietrze wszędzie w Polsce grasowało tak, że w niektórych miasteczkach ledwie sto ludzi żywych zostało" - zapisał dla potomności kanclerz litewski, Stanisław Albrecht Radziwiłł. Rzecz nie do wiary, ale współcześni stanowczo twierdzili, że w samym Krakowie zmarło więcej niż dwadzieścia tysięcy osób! Podzielmy tę liczbę przez dwa albo nawet trzy - także wystarczy... Spustoszałe osiedla padały ofiarami rabunków i pożarów. Spłonęły wtedy Kalisz i Lublin, miast pomniejszych, jak Częstochowa, już nie rachując. Pomór wyludnił południe kraju - Krakowskie, Sandomierskie, Lubelskie, Bełzkie, Halickie, Chełmskie, Wołyń i Podole. W następnym roku przerzucił się na północ, dotknął Poznania, Sieradza, Torunia i Gdańska, któremu zabrał blisko dwanaście tysięcy mieszkańców. Wojna domowa już zwaliła południowo-wschodnią ścianę Rzeczypospolitej, wschodnia i północna zaczynały dymić. Klęski elementarne drążyły wnętrze kraju. Takie było tło politycznych wydarzeń 1652 roku, gorszych od samej zarazy. Przygrywka odbyła się w pierwszych dniach stycznia. Podskarbi litewski Jerzy Bogusław Siuszka - brat rozwodzącej się z mężem podkanclerzyny Radziejowskiej - pod bokiem króla, czyli wśród okoliczności szczególnie obciążających, gwałtem i zbrojnie zajął pałac Kazanowskich. W parę dni 74 później z łoża i domu wyzuty małżonek próbował odpłacić tym samym, siłą odbijał gmach. Sąd marszałkowski skazał niebezpieczne rodzeństwo na rok i dwanaście niedziel wieży, Radziejowskiego obłożył infamią i banicją. Jan Kazimierz chciał był przejednać oponenta, niedawnego swego faworyta, kasztelanią krakowską, tamten żądał jednak buławy wielkiej koronnej. Nie mogąc dojść z nim do ładu, król uderzył wyrokiem niewspółmiernie surowym w stosunku do kary, która spotkała tych, co dopuścili się takiej samej zbrodni i w dodatku pierwsi zaczęli. Radziejowski uzyskał wyrok trybunału piotrkowskiego, znoszący infamię, i uszedł z kraju. Sprawa jego raz za razem wypływała na przeklętej pamięci sejmie, który się zebrał w Warszawie 26 stycznia. Sejm walny Rzeczypospolitej w tym czasie odszedł już daleko od tego okresu, w którym izba poselska rozbrzmiewała gwarem posłów szlacheckich walczących ze świeckimi i duchownymi feudalami i usiłowała przeprowadzić daleko idącą przebudowę ustroju państwa - pisze Władysław Czapliński, autor książki naukowej o obu sesjach roku 1652. Tak jest, daleko. Wszakże to już sześciu zim tylko brakowało do stulecia tej chwili, w której posłowie, działając jak jeden mąż, zwrócili Zygmuntowi Augustowi patenty swych własnych przywilejów, po czym rozjechali się z kwitkiem, to znaczy nie poparci przez króla. Pokolenie prawnuków już było organicznie niezdolne do takich uczynków i postaw. Wybierało na posłów przede wszystkim ludzi doświadczonych w praktyce parlamentarnej, wykształconych, pisarzy nawet, lecz obarczało ich obowiązkiem baczenia, by rząd nie ośmielił się czasem w najmniejszej nawet mierze uszczuplić przywilejów. Najboleśniejsze klęski działały na szlachtę niczym kamień, bijący w powierzchnię gęsto zarosłego rzęsą stawu. Wrażenie znać było w miejscu •derzonym oraz w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Dalej zaś ledwie coś słabo zafalowało pod kolorowym kożuchem. Województwa sąsiadujące z Ukrainą godziły się dać pieniądze na wojsko, odległa Wielkopolska wcale się do ofiarności nie śpieszyła, bogate Prusy Królewskie zażarcie broniły swych prawem kaduka osiągniętych ulg podatkowych. Oczy panów braci z aabożeństwem i podziwem kontemplowały własne partykularne pępki. A inwerenem każdego z tych partykularzy był miejscowy magnat. On właśnie aależał do prawdziwych reżyserów widowiska sejmowego wtedy nawet, jeśli pozostał w domu. Trzymał w dłoni bardzo mocne sznurki. Rząd chciał uchwał podatkowych i w sprawie wojska, opozycja patrzyła 75 władzy na ręce. Władysław Czapliński twierdzi, że obie strony życzyły sobie w końcu, aby sejm rozszedł się na niczym. Minął jednak termin sesji, coś niecoś przygotowano do ostatecznego u- chwalenia, zaczęły się prolongaty o poszczególne dni. W sobotę 9 marca, późnym wieczorem, kiedy zgodnie z przepisami tylko pojedyncza świeca przy stole marszałka rozświetlała izbę, kanclerz Andrzej Leszczyński wniósł o przedłużenie obrad do poniedziałku włącznie. - Ja nie pozwalam na prolongację! - odezwał się w ciemnościach samotny głos posła. Był nim przedstawiciel powiatu upickiego, Władysław Siciński, człowiek miody, nowicjusz w sejmie. Rzuciwszy pierwsze w na'szej historii liberum veto Siciriski wyszedł z sali. Początkowo głosowanie odbywało się dalej, województwa przyzwalały na wniosek kanclerza. Zrozumienie tego, co zaszło, pomału jakoś torowało sobie drogę do świadomości posłów. Dopiero po dobrej chwili, u samego końca kolejki wetujących, podniosły się nieliczne opinie, że dalej obradować nie sposób. Izba zaczynała pojmować, lecz nie wybuchła protestem. Zamarła w moralnym bezwładzie. Pytania marszałka padały jakby w próżnię. Nikt, nikt zupełnie nie odważał się stwierdzić, że głos jednego człowieka unicestwić może obrady sejmu Rzeczypospolitej. Lecz nikt także nie postąpił przeciwko samobójstwu Obojga Narodów. Zniecierpliwiony Jan Kazimierz wyrwał się z oświadczeniem, że jeśli posłowie nie chcą składać deklaracji, to on każe wygłosić formuły pożegnalne i sejm zamknie. Niebezpieczny pomysł królewski okazał się niewypałem. Nikt nie pokwapił się do zwalenia formalnej odpowiedzialności na monarchę. Postanowiono przedłużyć sesję na poniedziałek, lecz pod warunkiem, że poseł upicki powróci do izby i protest swój cofnie. 11 marca marszałek dwukrotnie wezwał jego powiat. Władysława Sicińskiego w sali sejmowej nie było. - Bodajby przepadł! - krzyknął wojewoda brzesko-kujawski, Jakub Szczawiriski. - Amen! - chórem odpowiedziała izba. Jeśli anatema poskutkowała, to w sposób mocno dziwaczny. Piorun położył w Wilnie trupem rodziców i rodzeństwo Sicińskiego, jemu samemu nic się złego nie stało. Marszałek izby - Andrzej Maksymilian Fredro, człowiek z wyższym wykształceniem, zdolny historyk i publicysta - przystąpił więc do pożegnania 76 króla. Żałował tego, co się stało, bolał nad nieszczęściem. Na nic więcej się nie zdobył. Od tronu odpowiedział podkanclerzy Stefan Koryciński: - Skoro wolność wymaga tego, by wszystko zapadało nomine contradicente, nie chce się król temu przeciwstawiać, życzy jedynie, by to nie przyniosło Rzeczypospolitej szkody. Zatem przedstawiciel rządu oficjalnie stwierdził moc wiążącą liberum veto. „Gorzej - mówi Władysław Czapliński - że w samym przemówieniu kwitował niejako zgodę izby na uznanie ważności sprzeciwu pojedynczego posła." Zamiast założyć protest w imieniu majestatu, pierwszego stanu Rzeczypospolitej, zamiast grać na wyrażonym w anatemie oburzeniu posłów, zamiast chociażby odwołać się do następnego sejmu w tej sprawie czy wymyślać kruczki proceduralne, ogłosił zbrodnię polityczną za prawo! W sobotę posiedzenie zakończyło się o godzinie dziesiątej wieczorem, w poniedziałek rozpoczęto obrady około południa. Trzydzieści osiem godzin podarował nam wtedy los. Nie wymyślono żadnej metody przeciwuderzenia. Brak dowodów, że jej w ogóle szukano. Rząd godzien był sejmu, a sejm rządu. I jeden, i drugi odpowiedziały na nieszczęście tak, jak otępiały kraj reagował na morowe powietrze. Biernością! Okrzykiem zgrozy, zaklinaniem, pobożnymi westchnieniami. Pradziadowie na pewno postąpiliby inaczej. Wzruszyliby ramionami na wyskok, uznając go za rzecz sprzeczną ze zdrowym rozsądkiem, za obrazę renesansowej zasady umiaru, złotego środka. Tragedii sejmowej z uwagą i zrozumieniem rzeczy przyglądali się obecni w Warszawie wysłannicy kozaccy i ambasador moskiewski. Ci pierwsi mówili do przedstawiciela cara Aleksego, że niepodobna poważnie traktować umów z państwem, w którym jeden poseł powiatowy może unicestwić wszystko. Ten drugi zaś - przysłany dla pilnowania dochodzeń o tytuły i znowu przemawiający twardo - przekonał się, że nie uchwalono nic w sprawach wojska i podatków, nie załatwiono kwestii rokowań ze Szwecją, z którą nie było wszak pokoju, istniał rozejm tylko. 30 maja Hieronim Radziejowski pisał ze Sztokholmu do Chmielnickiego, doradzając mu wojnę oraz nawiązanie bezpośrednich stosunków ze Szwecją. Rząd królowej Krystyny gotów jest dopomóc Kozakom, uderzając wojskiem od strony Szczecina na Wielkopolskę i z Inflant na Litwę. Od roku 1648, czyli od czasu elekcji Jana Kazimierza, Szwecja miała wolne r^ce, pokój westfalski zakończył bowiem wojnę trzydziestoletnią. Dłonie owe mocno swędziły, gdyż wybujałą grubo ponad możliwości skandynawskie 77 potęgę wojskową królestwa trzeba było utrzymywać z dalszych podbojów i łupów. Władysław Siciriski niezdolny był do ogarnięcia swym parafiarisko-upickim mózgiem skutków własnego uczynku. Wcale go to nie wybiela. Głupota nie uniewinnia polityków. Raczej wręcz przeciwnie. Dlaczegóż jednak, z jakiego powodu zerwał sejm? Tę sprawę Władysław Czapliński wyjaśnił w sposób chyba ostateczny. Powiat upicki był niezadowolony z przyczyn słusznych, instrukcja poselska Sicińskiego upoważniała do protestu. Uboga szlachta tamtejsza została pokrzywdzona przy wymierzaniu podatków. Obciążyły one przede wszystkim szaraków, słabo za to dotknęły marszałka wielkiego litewskiego, Aleksandra Radziwiłła, dzierżyciela bogatej ekonomii królewskiej... Nie ta rzecz jednakże sprowokowała pierwsze w historii liberum veto. „Zawołał: nie pozwalam! i uciekł na Pragę" - powtarzamy za poetą i wyobrażamy sobie, że mógł to swobodnie uczynić byle chmyz szlachecki, działający w imieniu sobie podobnych hołopupów. Praga Pragą... droga z niej wiodła nie do Rzymu, lecz do domu, gdzie miejscowy jaśnie wielmożny ostrzej niż Jego Królewska Mość sprawdzał polityczne rachunki, a miał po temu możliwości. Niechby kto spróbował krzyczeć veto wbrew jego woli! Za zrywaczem sejmu zawsze ktoś stał. Działała przezeń i ochraniała go jakaś siła prawdziwa. Za Władysławem Sicińskim stał starosta żmudzki i hetman polny litewski, Janusz Radziwiłł. Jego starszy kolega, Janusz Kiszka, dogorywał. Buława wielka wkrótce miała zmienić dzierżyciela. Spodziewano się, że obdarzony nią zostanie Kazimierz Lew Sapieha i zdaniem współczesnych stąd właśnie brała początek złość księcia Janusza. Spór o buławę, czyli o najwyższą i dożywotnią władzę nad wojskiem litewskim, rzeczywiście odegrał rolę ogromną i fatalną, lecz istniała ponadto sprawa inna, z pozoru nieznaczna. Niedługo przed sejmem komisja trybunału litewskiego, której przewodniczył Janusz Radziwiłł, obłożyła infamią znanego nam już Jerzego Bogusława Siuszkę za to mianowicie, że poranił wysłużonego żołnierza, niejakiego Abrahamowicza. - Jan Kazimierz przyznał skazanemu glejt bezpieczeństwa i Słuszka, ku oburzeniu posłów, zjawił się w izbie. Liberum veto było odpowiedzią na postępek królewski. Błahy, doraźny zatarg, przyczyna jakże niewspółmierna do skutku! Tak wydaje się nam. W oczach ówczesnego magnata naruszenie decyzji dotyczącej jego domeny równało się pogwałceniu układu międzypaństwowego. 78 „Niechaj to będą u mnie Niepołomice"... w Sierakowie, Lesznie, Birżach, Nieświeżu, Ossolinie, Wiśniczu, Brodach, Koniecpolu, Łubniach. Za każdym razem - udzielna stolica. Władysław Czapliriski pisze: Od końca XVI wieku, a w każdym razie od rokoszu Zebrzydowskiego, przyzwyczaili się poszczególni magnaci do tego, że na terenach podległych ich władzy uważali się za niczym nie ograniczonych władców. Król według nich miał być królem w Warszawie, a nie na terenie ich prowincji czy województwa. Nakłonić ich do podporządkowania się zasadzie większości było równie łatwo, co dziś namówić mocarstwa do zrzeczenia się prawa o jednomyślności w Komitecie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. A może nawet trudniej, bo żaden lęk przed wojną atomową do rozumu nie przywoływał. Uwijał się po izbie sejmowej dzielny obrońca interesów króla, Daniel Żytkiewicz, insygator, czyli prokurator koronny. Niedługo przedtem marszałek wielki Jerzy Lubomirski publicznie zbił go po twarzy, a to - jeśli wolno użyć nam współczesnych określeń - w czasie i z powodu pełnienia funkcji służbowych. Znieważony urzędnik do Chmielnickiego ze skargą nie poleciał. Schował obrazę do kieszeni, zadowolił się łaskawym odszkodowaniem pieniężnym i dalej działał, zarabiał na chleb i masło do niego. Żytkiewicze, Owsowicze i wszelcy inni dziedzice sukiennych kubraków po pradziadkach mogliby się pogodzić z przegłosowywaniem. Interesy stanowe ich właśnie skłaniały do zabezpieczenia się przed wybrykami jednostek. „Kupą, mości panowie!" - to wieloznaczne hasło małych. Wielkim świat przedstawiał się zupełnie inaczej. Jeśli doraźnie źle się który poczuł w pojedynkę, przystępował do koalicji suwerennych potęg magnackich. Już w pierwszych latach panowania Jana Kazimierza utworzyła się taka. Należały do niej rody Radziwiłłów, Lubomirskich i Opaliriskich. Nie poprzestając na wewnętrznej, członkowie jej uprawiali własną politykę zagraniczną. Zygmunt III obrał był sobie społeczną bazę tronu. Za czasów jego młodszego syna w pełni dojrzały logiczne skutki hodowli królewiąt. Doszło do rozkładu państwo związkowe, którego główny składnik, Korona Polska - już u schyłku XV wieku zdobył się na cenny, drugi obok króla organ władzy centralnej, całkiem dobrze jak na owe czasy działający, dwuizbowy sejm walny. Powiedzieć raczej należy, iż państwo to do rozkładu doprowadziły błędy jego własnych rządców. 79 Aż do roku 1652 sejm, czczony przez ogól szlachecki niczym świętość, z najwyższym już trudem pełnił funkcje zwornika Rzeczypospolitej. Od chwili wystąpienia Władysława Sicińskiego został podporządkowany nadrzędnej zasadzie partykularyzmu. Swobodna gra niekontrolowanych sił mogła teraz każdą z sesji przekształcić w coraz głębiej demoralizującą kraj szopkę. Tylko na sejmie konfedcrackim obowiązywała większość głosów. Lecz konfederacje można było zawiązywać w celu dobrym lub złym. Zarazę, która zagnieździła się w naszym parlamencie, mogła oczywiście podsycać zagranica. Zanim jednak obcy zabrali się do dzieła, praktykę liberum veto utrwalił kto inny. Drugi sejm roku 1652 - ten, który czołobitnie witał chorego króla - obra- dował skutecznie. Uchwalił podatki, pięćdziesięciotysięczne wojsko dla Polski i piętnastotysięczne dla Litwy, przywrócił piechotę wybraniecką, uznał Hie- ronima Radziejowskiego za zdrajcę, nadał szlachectwo protegowanym Jana Kazimierza. ,W poczet naszych herbowych zaliczone wtedy zostały między innymi stare rycerskie rody Erdmanów i Schaffgotschów.) Otrzeźwiająco oddziałała na posłów nie tylko klęska pod Batonem i niebezpieczeństwo szwedzkie. Wspomnienie marcowego poniedziałku było żywe, musiało trwo- żyć. Jednakże nie uchwalono niczego przeciw liberum veto, a rząd wcale tego nie proponował. Następny sejm zerwano w roku 1654. Obrady mąciła sprawa rozdania trzech buław hetmańskich, bo nie żyli już Janusz Kiszka, Mikołaj Potocki i Marcin Kalinowski. Jan Kazimierz nie chciał dać buław wielkich nikomu, pragnął bowiem zachować naczelne dowództwo dla siebie. Nie zważał na to, że w roku poprzednim skompromitował się dotkliwie pod Żwańcem, gdzie jak skoń- czony niedołęga dał się otoczyć Tatarom. 28 marca zerwał sejm Paweł Białobłocki, poseł tczewski. Jego pośrednim mocodawcą była partia dworska, królewska. W krótki czas potem monarcha przestał się opierać i upierać. Hetmanem wielkim koronnym uczynił starego Stanisława Potockiego z przydomkiem Rewera, litewskim zaś - Janusza Radziwiłła. Spór przegrał, bo wygrać go nie mógł. Liberum veto utrwaliło się. Zdaniem matematyków dwa punkty wyzna- czają linię prostą. Siewców anarchii nie brakowało we wszystkich stolicach Rzeczypospolitej - z Warszawą włącznie. Lecz nikt z wielkich na lekarza się nie zgłaszał, acz- kolwiek pomocników znalazłby na pewno - byleby szukał na dole. 80 IV Samuel ze Skrzypny Twardowski, wierny tradycji opiewania wypadków historycznych wierszem, stworzył poemat Wojna domowa z Kozaki i Tatary, Moskwą, potem Szwedami i z Węgry przez lat dwanaście za panowania Naj- jaśniejszego Jana Kazimierza, króla polskiego, tocząca się. Zacytujmy fra- gment mocno napisanego utworu, nie bacząc, że niedawno to samo zrobił Mam Kersten w swej książce. Czarnieckiego posiano, męża w tym sprawnego Dawno dziele, z dwanaście przebrańszych tysięcy Samego kommunika. Nigdy dotąd więcej Ani krwie się rozlało w tym kraju żelazem, Ani ogniem spłonęło miast i włości razem Jako tedy. Bo niemal wszystkie Braclawszczyzny Po Bersade i Humari, i dalsze dziczyzny Popiołem są przysnute, od Pohrebyszcz wziąwszy; Gdzie moc sroga hultajstwa tego się zamknąwszy Pod jarmark zawołany, niźli przyjść do sprawy Mogli swojej, nasi rum przez wszystkie zastawy I ostrogi zacięte przypadną do miasta, Gdzie płeć żadna - ni panna, ni ciężka niewiasta Z niewinięty przy piersiach - u zajuszonego Miała miejsce żołnierza; dla stąd niepróżnego Miastom drugim postrachu. Skąd ogromną ławą Poszli głębiej polkami........................... Wystarczy tego dla przedstawienia bezskutecznej politycznie wyprawy karnej, którą na wiosnę 1653 roku poprowadził Stefan Czarniecki. Dodać najwyżej wypadnie, że współdowódcą wojska był wtedy Sebastian Macho- wski, a przeciwnikiem obu pułkownik Iwan Bohun. Podczas starcia z jego Kozakami Czarniecki odniósł swą słynną ranę w podniebienie. W chronologicznej rzeczy kolejce realizowano wówczas hasło: za Batoh! Jak się już wspomniało, jesienią i w grudniu król skompromitował się dotkliwie pod Żwańcem, w miejscu, z którego widać Chocim. Jan Kazimierz działał wtedy po własnej myśli, a wbrew słusznym tym razem perswazjom Jerzego Lubomirskiego i Janusza Radziwiłła. Chmielnicki wdał się w zawiłe, krwawe i barbarzyńskie sprawy zadnie- przańskie, miał przeciwko sobie koalicję złożoną z hospodara multańskiego, księcia Siedmiogrodu Rakoczego oraz z nowego władcy Wołoszczyzny. Ten 81 właśnie kraj chciał hetman zaporoski uczynić dziedzictwem swego rodu. Zaczął uprawiać politykę dynastyczną, która nie budziła specjalnego zapału w Kozakach. Jan Kazimierz stanął w obozie pod Żwańcem, aby nie puścić Chmielni- ckiego i ordy do oblężonej Suczawy, gdzie bronił się - i zginął od polskiej kuli działowej - młodszy Chmiel, Tymoteusz. Jaki był sens akcji królewskiej? Co wadziło Rzeczypospolitej, że przeciwnik zaplątał się w karkołomne przedsię- wzięcia i zaczął ponosić poważne niepowodzenia z rąk trzecich? Na te pytania najtężsi historycy nie znajdują odpowiedzi. Żołnierza, który przyszedł pod Żwaniec, ledwie się przedtem udało odwieść od myśli o rokoszu, bo żołd zalegał za lata cale. Teraz bezczynni, przez miesiące w jednym i tym samym miejscu trzymani ludzie tonęli w jesiennym błocku, głodowali, kostnieli pozbawieni opału. Chorągwie, najęte przez powiaty, przy pierwszym alarmie ogarnął popłoch tak znaczny, że trzeba było siłą uspokajać wojaków, a kilkunastu powiesić. Wiersz na cnotę tych rycerzy zwraca się do nich w sposób swojski: Stój, nie uciekaj, żołnierzu wybrany, Dokąd tak prędko bieżysz zmordowany? Rozumiesz, że cię już nie znajdzie doma Zguba widoma? Pewnie cię żonka pod podotek skryje, Kiedy czas przyjdzie i grom cię zabije, Choćbyś się zamknął w lamus murowany Kpie............ Wstydliwi wydawcy Księgi pamiętniczej Jakuba Michałowskiego wykrop- kowali przed stu przeszło laty jędrne zapewne słówko i na tyleż czasu zubożyli mowę ojczystą; warto może sięgnąć do rękopisu, znajdującego się w Krako- wie... Odsiecz pod Suczawę nie poszła. Za to w grudniu wspomagani przez Zaporożców Tatarzy otoczyli obóz i wymogli na Polakach układ, którego treści nie znamy, zawarty bowiem został ustnie. Były to pewnie warunki zborowskie. Przy okazji orda spustoszyła kraj w promieniu tak długim, że poszczególne czambuły dotarły w pobliże Lublina. Unieruchomiona armia przeszkodzić im nie mogła. Kozaków o zgodę nie pytano. Poprzednio maho- metańscy sprzymierzeńcy brali na arkany ich własne rodziny, jeśli zabrakło innego jasyru. Żwaniec był ostatnią z przewag Islam III Gireja, który zmarł wkrótce. Tron 82 krymski wziąi po nim - z łaski sułtana - raz już dawniej panujący i strącony brat młodszy, Mehmed IV. Ponura szopka żwaniecka zamknęła rok 1653, który był ostatnią datą walki na jednym tylko froncie. Bilans dotychczasowych dokonań zmieścił wojewoda Jan Leszczyński w kilku zwięzłych zdaniach: Tyle milionów, tyle ludzi straciliśmy, a ciągle w tym samym odmęcie zostajemy. Mimo tylu podatków, zaciągów i takiego kiwi rozlania, żadnej korzyści nad nieprzyjacielem nie odnosim; ani wywalczyć, ani okupić pokoju, ani odetchnąć nie możemy, ale w coraz większe wpadamy niebezpieczeństwa. U schyłku grudnia pisano ze Lwowa, że Tatarzy ludzi biorą w pobliżu miasta: „Tak tedy to interpretują, że z Królem Jego Moscią stanęła zgo- da..." Drugi już raz w przeciągu czterech lat Jan Kazimierz dał się otoczyć, naraził wojsko, senat Rzeczypospolitej i osobę własną na łyka tatarskie. Wydostawszy się z obierzy za cenę haniebną nadal nie chciał oddać buław hetmańskich, pozwolił własnemu zwolennikowi zerwać sejm. Zostało to natychmiast po- kwitowane pewnymi propozycjami, wysianymi z Rzeczypospolitej na ze- wnątrz jej granic: To, co się działo na ostatnim sejmie za złośliwą radą niektórych, wywołało obrazę wszystkich stanów, wstręt do obecnych rządów i utratę nadziei zachowania Rzpltej pod tak przewrotnym panowaniem do tego stopnia, iż zachodzi obawa, że wielu przedniejszych panów, nawet ducho- wnych, będą się starali zrzucić z tronu króla, który Rzeczpospolitą jak cudzą rzecz traktuje. Zaufani Janusza Radziwiłła przemawiali w ten sposób do Jerzego II Rako- czego. Hetman polny litewski wzywał współwyznawcę, księcia Siedmiogro- du, do pokuszeń o tron polski. W tym celu radził mu zbierać wojsko i starać się o pogodzenie Polski z Kozakami oraz z chanem. Dla siebie żądał sumy stu tysięcy złotych, umożliwiającej zaciąg nowych chorągwi. W roku 1654 wroga Janowi Kazimierzowi koalicja magnacka przetworzyła się po prostu w spisek. Krzysztof Opaliński, autor Satyr, surowy oskarżyciel wad narodowych, nie mógł zapomnieć, że rozkwaterowane w Kowlu wojsko nadwerężyło mu trochę majętność. Całym sercem przywarł więc do Lubomir- skiego i Radziwiłła. Wymieniał z nimi listy, mieszczące zapewnienia dozgonnej przyjaźni, zawartej na ,,usługi w tak ciężkich i ostatnich terminach zostającej ojczyzny". Terminy były naprawdę ciężkie, lecz wcale jeszcze nie ostatnie. W styczniu 1654 roku wystąpiła przeciwko Rzeczypospolitej Moskwa. Tylko ona, na razie. 83 Chmielnicki już w czerwcu 1653 roku, nie zrywając z Turcją, poddał się ,,pod wysoką rękę carską". Otrzymał polecenie czekania do wiosny. Termin okazał się stanowczo zbyt odległy, dziwne perypetie żwanieckie wróżyć mogły rzeczy groźne. Tatarzy nie oglądając się na sprzymierzeńca znowu zawarli pakt z Polakami, zapowiadali ponadto wspólną z nimi wyprawę przeciwko Moskwie. Hetman obawiał się, że zostanie wydany królowi. W styczniu przybył do Perejasławia Wasyl Buturlin na czele licznego i nader okazałego poselstwa. Przez kilka dni czekał w mieście, którego sam wygląd zewnętrzny stanowił wymowne świadectwo. Zadnieprzański Perejasław unik- nął zniszczeń wojennych, zachował swe domy, silne obwarowania i mieszkań- ców, których liczba sięgała podobno dziesięciu tysięcy głów. Drewniane cerkwie miejskie naśladowały kształtem wielką architekturę bizantyńską. Buturlin zgłaszał się w imieniu cara Aleksego Michajłowicza po dorobek historii, która pomimo strasznych błędów polityki niemało zdziałała na Ukrai- nie. Chmielnicki przyjechał z Czehrynia, gdzie sprawiał pogrzeb synowi, a wnukowi-pogrobowcowi chrzciny. Stanąwszy w Perejasławiu kazał zamknąć bramy i otoczyć miasto strażami, zabiegał, aby nikt z posłami nie rozmawiał. Hetman chciał sam kierować losem ojczyzny. 17 stycznia zwołał wielką radę kozacką i uzyskał potwierdzenie swej decyzji. Nazajutrz uroczyście zawiadomił o tym Buturlina, biorąc z jego rąk gramotę carską o przyjęciu Ukrainy w poddaństwo. Akt ten równał się zerwaniu przez Moskwę pokoju polanowskiego, wypowiedzeniu Rzeczypospolitej wojny. W dwa miesiące później rząd warszawski odpowiedział na to zerwaniem sejmu, czyli utrwaleniem praktyki liberum veto. 18 stycznia nie wszystko poszło w Perejasławiu gładko. W pewnej chwili Wasyl Buturlin został w cerkwi tylko dlatego nie sam, że w otoczeniu ludzi, z którymi przywędrował z Moskwy. Kozacy wyszli, by się naradzić. Poseł z oburzeniem odrzucił był bowiem ich żądanie, aby car Aleksy zaprzysiągł warunki ugody. Nie ustąpił i wtedy, gdy w cerkwi zjawiła się delegacja, która ponowiła proś"bę, powołując się na przykład króla polskiego. - To jest król niewierny i nie samodzierżca - replikował bojarzyn. Ostatecznie Chmielnicki ustąpił, złożył przysięgę i wyszedł z cerkwi okryty drogocennym płaszczem z wyhaftowanym na nim wielkim orłem dwugłowym. 19 lutego car wystosował doń list, w którym po raz pierwszy użył tytułu samodzierżcy Wielkiej i Małej Rosji. Jego spadkobiercy nie uznawali w ogóle istnienia narodowości ukraińskiej. Tak zwany „kryzys przysięgowy" świadczy wymownie, że nieszczęśliwa 84 impreza żwaniecka przyśpieszyla bieg historii, popchnęła wprost Chmielni- ckiego do decyzji. Jakże mógł polityk tak zdolny najpierw rzucić kości, a potem dopiero, już w cerkwi przed ołtarzem, usłyszeć, że winien się zdać na dobrą wolę kogoś, kogo skłonny był uważać za kontrahenta? Ale cóż! - strona polska wolała karne ekspedycje Czarnieckiego od układów, karta tatarska już była zgrana. Należało więc próbować moskiewskiej... Hetman zaporoski jej się chwycił, lecz aż do końca, wytrwale i nieustępliwie usiłował bronić samo- dzielności Ukrainy, nawet rozszerzać zasięg władania Kozaczyzny na Białoruś. Koniec jednakże był już bardzo niedaleko. Propozycje Chmielnickiego przyjęto w Perejasławiu jednomyślnie, lecz Buturlin zdołał zaprzysiąc w tym mieście zaledwie dwustu osiemdziesięciu czterech ludzi. Ogółem ślubowało carowi wierność około stu dwudziestu ośmiu tysięcy osób, w tym sto osiemdziesiąt osiem stanu szlacheckiego. Nie złożyli przysięgi niektórzy pułkownicy, wśród nich Hładki oraz Bohun. Słu- chać o niej nie chcieli Kozacy zamieszkali na samym Zaporożu. Część wojska wszczęła bunt, stłumiony nad rzeką Taśminą. Przemawiając w Perejasławiu zarówno Chmielnicki, jak Buturlin silnie podkreślali kwestie wyznaniowe, krzywdy wyrządzone Cerkwi przez Pola- ków. Najsilniejszy opór postawiła carowi ukraińska hierarchia prawosławna. Dopiero teraz okazało się w pełni, jak strasznym absurdem było wszystko, co się od czasów Zygmunta III stało na niekorzyść błahoczestja. Ono się nadawało na wspornik Rzeczypospolitej w tych stronach i było nim naprawdę, lecz za ostatnich Jagiellonów i Batorego. 23 stycznia 1654 roku zakonnik Makary Kunicki w imieniu oraz z upoważ- nienia metropolity i duchowieństwa kijowskiego zaprotestował przeciwko temu, co się współcześnie działo na Ukrainie i oświadczył wierność królowi. Protestację swą wniósł do ksiąg grodzkich w Łucku, a więc w strefie działania wojsk polskich, i rozesłał zawiadomienia do innych miast. Metropolitą kijowskim był wtedy Sylwester Kossów, szlachcic, autor ksią- żek pisanych zarówno po rusku, jak i po polsku. To jego właśnie biskupi katoliccy nie wpuścili do senatu po układzie zborowskim. Pod względem politycznym Kossów - człowiek naiwny i pomimo odwagi osobistej dosyć chwiejny - usiłował reprezentować to samo co Adam Kisiel: myśl o ugodzie wewnątrz granic Rzeczypospolitej. Kijów był najstarszą ze stolic cerkiewnych Rusi, jak długa i szeroka, uświadamiał też sobie w pełni własne dostojeństwo. Uważał się za przedsta- wiciela najczystszej postaci prawosławia. Metropolita nie był niczyim funk- cjonariuszem. Pochodził z wyboru, król zatwierdzał go tylko. „Kijów a tański kurs polityki warszawskiej. Chmielnicki poddał carowi okręg przyznany Kozakom w Zborowie, to jest województwo kijowskie, czernihowskie i bra- clawskie. Przemawiając cło tłumów w Perejaslawiu oświadczył, że niezadowo- leni mogą sobie wyjeżdżać na zewnątrz - „wolna droga!". Tak się stało naprawdę. Nikt nie zairzymywał tych, co woleli przesiedlić się na zachód, za rzekę Teterew. Układ perejasławski nie dotyczył województwa podolskiego, wołyńskiego ani ruskiego. Granica państwowa oddzielić więc miała Białą Cerkiew od Starokonstantynowa. Trudno to zaiste nazywać zjednoczeniem „Ukrainy" z kimkolwiek. Należy natomiast mówić o wcieleniu jednej jej części do państwa moskiewskiego i o pozostawieniu drugiej pod rządami Warszawy. Metropolita kijowski protestował i dlatego także, iż dotychczas jego wladza duchowna rozpościerała się nie po Teterew, lecz po San. Powie ktoś, że akt perejasławski był dopiero wstępem, pierwszym krokiem do zjednoczenia pod berłem cara. Darmo upierać się przy teorii, której jas- krawo zaprzeczyła praktyka. W niedalekiej przyszłości zniknąć miała granica oddzielająca Białą Cerkiew od Starokonstantynowa i pojawić się druga, trwa- jąca wiek z dobrym okładem, a odcinająca Białą Cerkiew od Kijowa! Do ziem naddnieprzańskich odnoszą się aż dwie absurdalne i głęboko niemoralne zasady. Pierwsza z nich brzmi' „Polska od morza do morza." Druga głosi, że Ukraina to terytorium do podziału pomiędzy Polską a Rosją, i tym się od poprzedniej różni na niekorzyść, że nadaje się do spełnienia w praktyce, czego historia dowiodła. Autor tej książki nie umie się dopatrzeć żadnej różnicy jakościowej pomię- dzy taką granicą, która oddziela Kijów od Białej Cerkwi, a taką, co przegradza drogę z Warszawy do Poznania. Obie one jaskrawo przeczą dobru nadrzęd- nemu, które wymaga, aby wszystkie narodowości zamieszkujące kontynent i świat cały miały pełną możliwość rozwijania swej kultury w najszerszym tego słowa znaczeniu. Ustrój federacyjny wcale się temu nie sprzeciwia, natomiast życie w warunkach rozbiorczych, pod dyktandem obcych i różnych systemów państwowych - jak najbardziej. Historyczną słuszność mieli ci, którzy latem 1648 roku - w czasie pomiędzy Korsuniem a Pilawcami - usiłowali logicznie uzupełnić ustrój Rzeczypospo- litej, naprawić go, tworząc i na Ukrainie ład federacyjny. Zadanie okazało się za wielkie i za trudne. Nikt go nie podejmował przez następnych lat dziesięć, których krwawe dzieje zaprzepaściły wszystko. Perejasław był dla historii ostrogą. Ruszyła ona teraz z kopyta. Nowina naścigła w Jassach posła Rzeczypospolitej, Mikołaja Grzymałę 88 Bieganowskiego, który ciągnął do Stambułu, aby z samym sułtanem dogadać się w sprawie omówionej z Tatarami pod Żwańcem. Bieganowski, człowiek dzielny, zaraz przyśpieszył tempo, brnął przez tonące w śniegu Bałkany i 29 marca stanął nad Bosforem, gdzie ku powszechnemu zdumieniu także szalała śnieżyca. Przybycie poselstwa gwarantowało znajdującemu się w ciężkich opałach rządowi tureckiemu, że Warszawa wyrzeka się swych od dawna hodowanych zamysłów walki z Półksiężycem. Nienawidzący giaurów dwunastoletni Meh- med IV - syn Rusinki, dawnej poddanej króla polskiego - dobrze przyjął wysłanników Lechistanu. Znajdował się wśród nich szlachcic wspaniałej postaci i urodziwego oblicza, pomimo młodego wieku już dość znany w swym kraju. Nazywał się Jan Sobieski, a był starostą jaworowskim. I on także przedstawiony został sułtanowi, którego wojska w niepełne trzydzieści lat później miały oblec Wiedeń. W kwietniu Bieganowski opuścił Stambuł, wioząc do Warszawy potwier- dzenie starych paktów przyjaźni oraz przyrzeczenie pomocy tatarskiej. Amba- sador rad był z siebie, a to tym bardziej że niczego u Turków nie wskórało poselstwo kozackie, które tej samej wiosny - a więc dobrze po Perejasławiu! - przyjechało do padyszacha z hołdem i poddaństwem. Jednocześnie działał w Bachczyseraju inny ambasador Rzeczypospolitej, Mariusz Stanisław Jaskólski, także człowiek obrotny, wysłużony żołnierz, eks-jeniec spod Korsunia. Zawarł on porozumienie z dogasającym Islam Girejem, które w lipcu zaprzysiągł w Warszawie Jan Kazimierz. Obie, tyle- k/óć dotychczas wrogie sobie, strony postanowiły od tej pory iść razem, co miało się okazać niezmiernie ważne już w niedalekiej przyszłości. Okoliczności zmusiły więc nieskorą do wojen zaczepnych Rzeczpospolitą do podjęcia planów, lekkomyślnie odrzuconych przed czterema laty, kiedy to przyjechało nad Wisłę groźne poselstwo Jerzego Gawryłowicza Puszkina. Ale Perejasław radykalnie odmienił położenie ogólne. Zaczepnie wystąpił car, polem przyszłych wspólnych polsko-litewsko-tatarskich dokonań miała się stać nie Moskwa, lecz Ukraina. Ostudziło to zapały murzów krymskich, z których wielu miało między Kozakami pobratymców. Zamiar zdobycia Astra- chania oraz Kazania rozpłynął się we mgle. Aleksy Michajlowicz ledwie odprawił przedstawicieli kozackich, a już musiał słać za nimi nowe, dobrotliwe rozkazy. Polecał zebrać po miastach, ile się da, pieniędzy i rozdać je wojsku. Do nagłej szczodrobliwości skłoniła cara treść dwóch dokumentów, które mu nadesłał Chmielnicki. Były to uniwersały Jana Kazimierza oraz Janusza Radziwiłła. Król obiecywał łaskę i spełnienie 89 -^wszystkich żądań kozackich, hetman litewski wzywał ponadto malkontentów, by konno lub pieszo, zbrojno, z rodzinami czy w pojedynkę przybywali w granice Wielkiego Księstwa, gdzie nikomu nie stanie się nic złego. W początkach maja 1654 roku kniaź Aleksy Trubecki poprowadził wojsko na Ukrainę z pomocą Chmielnickiemu. U schyłku tegoż miesiąca na czele ogromnej armii ruszył z Moskwy sam car. Pochodowi od razu nadano charakter wyprawy krzyżowej niemal. Manifest władcy wzywał wszystkich prawosław- nych w Polsce i na Litwie do walki przeciwko ciemięzcom wiary, „odstępcom Boga". Duchowieństwo błogosławiło pułki, wśród których wiele było regi- mentów najemnych, na wskroś heretyckich, lecz biegłych w zachodniej tech- nice wojennej. Ci i owi spośród ich dowódców sługiwali poprzednio w Rze- czypospolitej, znali więc słabe punkty jej obrony. Aleksy Michajłowicz nie lekceważył wroga, który tylekroć dawniej poka- zywał, co potrafi. Nie przeceniał też własnych poddanych, o czym świadczy jego list do Trubeckiego, przytoczony ongi przez Sołowjowa, a za nim przez Kubalę: U nas niezgoda i nieszczerość. Ludzie jak obłoki nam się pokazują: raz z sprzyjającym wiatrem, z dobrą nadzieją i ufnością w przyszłość, to znów znużeni, niezadowoleni, nienawistni, ze złośliwą moskiewską chytrością, z rozpaczą przepowiadają zagładę lub w milczeniu, z wybladłym licem i zdradliwym sercem odchodzą. Krótko wam piszę, nie mam czasu, pośpieszam do Wiążmy. Bóg widzi, jak mi ciężko z tą niezgodą, która mi odbiera otuchę... Front kozacki, który od sześciu lat wykrwawiał Rzeczpospolitą, a w szcze- gólności Koronę, stawał się frontem drugiego stopnia, podrzędnym. Car szedł prosto na Litwę. Zaniepokojony niezgodą we własnym domu, uderzał w najbardziej zaogniony punkt zatargów, drążących organizm przeciwnika. Bronić Wielkiego Księstwa miał jego hetman wielki, książę Janusz Radzi- wiłł. Władysław Konopczyński scharakteryzował go zwięźle a wymownie: Najpyszniejszy to okaz oligarchii staropolskiej wszystkich czasów. Wykształcony, ujmujący, przedsiębiorczy, straszny dla wrogów, wspaniały dla klientów, niebotycznie dumny i mściwy [...] gniótł niezależne żywioły szlacheckie [...] Króla nie cierpiał, dążył wytrwale do jego detronizacji, a na razie starał się go zakasować i obezwładnić. Posłuchajmy teraz, co dzisiejszy historyk francuski mówi o współczesnych Radziwiłłowi wielkich panach, żyjących nad Sekwaną i Loarą: „Zawsze gotowi wprowadzić do Francji Hiszpana, Anglika czy Niemca, by podtrzymać własną sprawę przeciwko temu, komu przysięgli wierność..." Przeciętny le grand seigneur XVII wieku to człowiek, 90 którego pycha i odwaga osobista nie znają miary, wyniosły, arogancki, imponujący, brutalny, chciwy i rozrzutny, wspanialy dla własnych stronników, nielitościwy dla innych, do głębi oddany swemu domowi czy klanowi, przerażająco drażliwy na punkcie honoru, lecz nie miewający żadnych skrupułów pospolitych. Okazuje się zatem, że pewne cnoty starofrancuskie były zadziwiająco podobne do staropolskich (których idealnego wcielenia dopatrzył się Konop- czyński w postaci rodowitego Litwina). Po całym kontynencie rozkwitały wtedy takie same mniej więcej cnoty obywatelskie, lecz systemy i umiejętności rządzenia bywały różne. Ze wszystkich potęg magnackich, z których w XVII stuleciu składało się prawdziwe ciało i krew Rzeczypospolitej, Radziwiłłowska była zagadnieniem najważniejszym. Tutaj już się nie miało do czynienia z wielkościami od przed- wczoraj, jak w Koronie. Stary, nie znający sobie równych ród, szczycił się drzewem genealogicznym gdzie lepszym od Wazowskiego, a po wygaśnięciu Jagiellonów zaczął grać rolę narodowej dynastii Wielkiego Księstwa Litwy. Wcale temu nie przeszkadzało, że członkowie jego na co dzień używali polsz- czyzny, w piśmie władali nią po literacku. Radziwiłłowie byli ponadto oby- watelami Korony, gdyż posiadali w niej rozległe dobra, widywali swoich na krakowskiej stolicy biskupiej, nawet na tronie polskim - w osobie Barbary. Konflikt z Januszem Radziwiłłem był osobliwym osiągnięciem kapryśnej polityki Jana Kazimierza. Król zaliczał wszak hetmana litewskiego do tych ludzi, którym zawdzięczał tron! Nie było żadnej, absolutnie żadnej możliwości złamania potęgi Radziwiłlowskiej. Wobec tego należało się z nią sprzymierzyć przeciwko innym sobiepanom. Radziwiłłowie to nie Zborowscy, których nie tylko król, ale i Zamoyski mógł był zgnieść. A ponadto - wiek XVII tylko z pozoru przy pominął, stulecie poprzednie. Proporcje sił wewnątrz państwa wyglądały już zupełnie inaczej, do czego walnie się przyczyniły działania dynastii Wazów. Byli wśród ówczesnych tacy, co trzeźwo oceniali sytuację. Wojewoda Jan Leszczyński głosił, że jaki jest Radziwiłł, taki jest, lecz jemu równego nie ma w kraju. Wobec tego trzeba go przejednać. „Nie uczmy ludzi zdrady", której „siła" przykładów widać w innych państwach - pisał nie tyle proroczo, co rozsądnie. Idąc nie wiadomo po co pod Żwaniec, król działał przeciwko dawnemu hospodarowi wołoskiemu, wiernemu dotychczas stronnikowi Polski, Wasy- lowi Lupulowi, który był teściem Janusza Radziwiłła. Stronnik dworu zerwał marcowy sejm 1654 roku, wskutek czego Radziwiłł na razie nie otrzymał upragnionej buławy, państwo zaś... uchwał w sprawie podatków i wojska. I to 91 wtedy, gdy pułki moskiewskie miały lada chwila przekroczyć granice! Następny sejm w tym samym roku zatwierdził i podatki, i świeży zaciąg, król zaś uczynił Radziwiłła hetmanem wielkim litewskim. Cofnął się politycznie o pół kroku, by natychmiast powrócić o cały i jak najbardziej fałszywy. Buławę polną otrzymał Wincenty Gosiewski, człowiek zdolny i wiele wart, lecz obar- czony misją nadzorowania przełożonego, wiązania mu rąk. W chwili wkroczenia cara Aleksego w dowództwie armii litewskiej pano- wały stosunki bodaj jeszcze gorsze od tych, które zgubiły wojsko koronne pod Piławcami. Już od dawna Janusz Radziwiłł zachowywał się coraz to mniej dwuznacznie. Nie wykonał rozkazu uderzenia na Kijów, gdy Kozacy obiegli Zbaraż, uczynił to dopiero na wieść o Beresteczku. Pyszny jak Lucyper wysławiał swe prze- wagi pod sam tron Boga nabożeństwami w kościołach. Kazał bić ku własnej czci medale, odprawiał tryumfalne wjazdy do Wilna i Warszawy, w izbie sejmowej rzucił pod nogi królewskie pół setki zdobytych sztandarów koza- ckich. Wbrew rozkazowi nie poszedł na Ukrainę, kiedy król stał pod Żwari- cem. Sprzymierzył się z Lubomirskim i Opalińskim, uprawiał też własną politykę zagraniczną. Znosił się z Chmielnickim, władcą Siedmiogrodu, Rzeszą Nie- miecką, której był księciem, spoglądał i w stronę szwedzką. Ale po Pereja- sławiu ogłosił uniwersał, brzmiący tym samym tonem co monarszy. Już grubo wcześniej, zapraszając Rakoczego na tron polski, mówił mu o konieczności zgody z Kozakami i Tatarami przeciwko Moskwie. To polityczne pryncypium hetmana warto zapamiętać. Pierwsze zwycięstwa na froncie moskiewskim przypadły Litwinom. Naj- pierw silny podjazd wtargnął nocą w okolicach Smoleńska w środek obozu przedniej straży nieprzyjaciół, potem sam Radziwiłł kunsztownie i z dużą odwagą wygrał pod Szklowem. Ale pod Szepielewiczami ogromnie przeważa- jąca siła starła go na miazgę. Szczuplutkie wojsko poszło w rozsypkę, ran- nego hetmana ledwie ocalili żołnierze, a wyprowadził go z obławy jakiś chłop. Kawalerzyści moskiewscy polowali na upatrzonego, rozpoznając księcia po białym, z daleka widocznym żupanie, tudzież po srokatym wierzchowcu. Od jednego zamachu zdobyta została cała polać Litwy aż po Berezynę.i Dźwinę. Padły Dzisna, Druja i Połock. 7 lipca w nocy car Aleksy stanął pod Smoleńskiem. Przed dwudziestu zaledwie laty Smoleńsk widział jedno z największych dokonań wojennych Rzeczypospolitej. Teraz padł po obronie, która z powo- dzeniem mogłaby trwać dłużej i zakończyć się inaczej. Szturm naprawdę 92 groźny zdarzył się tylko raz i został odbity. „Przez wszystkie dziesięć niedziel oblężenia trzysta srogich granatów rzucono, a tylko dwie babie i dziewczynę zabiły, które nie wiedząc co, gasić chciały." Wojewoda wdał się jednak w pertraktacje z carem, część załogi zaczęła się fraternizować z oblegającymi i w końcu otworzyła przed nimi bramę. Smoleńsk przepadł dla Rzeczypospolitej na zawsze. Niefortunnym wojewodą tamtejszym był Filip Obuchowicz, człowiek pochodzący z nizin szlacheckich, wnuk woźnego trybunału. Jego awans spra- wiałby sympatyczne wrażenie, gdyby nie to, że należał do całkiem niepotrzeb- nych posunięć rządu przeciwko Radziwiłłowi, naczelnemu dowódcy na Litwie. Rozjątrzony hetman nie tylko nie dopomógł w przygotowaniu obrony, ale, jak tylko mógł, bruździł wojewodzie. Wojska carskie zdobyły również Witebsk i Mohylew. Tłumy ogarniętej paniką ludności uciekały na zachód, do Wilna. Liczba jeńców sięgać miała stu tysięcy głów. ,,Siedm i ośm chłopaków lub dziewcząt sprzedawano za rubla" - zanotował świadek. Żydów smoleńskich spędzono do drewnianych domostw, pod które podłożono ogień. Aleksy wygrywał na głowę, a poddani jego przeklinali wojnę i tych wszys- tkich, którzy ją doradzili. W carstwie moskiewskim rozszalała się taka epide- mia, jakiej jeszcze nie pamiętano. Ludzie marli tysiącami w samej stolicy i po najdalszych prowincjach. „Dziengą to oni zowią - rozprawiano w Polsce - coś na kształt szkorbutu, jadowitsza nad nasze powietrze." U progu zimy car wstrzymał pochód. Litwa mogła odetchnąć. Nie zdobyła się jednak na żadne przeciwdziałanie, bo wrzała wewnątrz od zatargów. Woj- sko jej nie ruszało w pole mimo przybycia posiłków z Korony. Zaufania nie było za grosz, hetman wielki oskarżał polnego o knowania, tamten odpłacał pięknym za nadobne. Spierano się gorąco, skoro razu pewnego poszarpano odzież na biskupie wileńskim. Radziwiłł żądał pertraktacji z Chmielnickim, chciał przy pośrednictwie zagranicy osiągnąć neutralność Wielkiego Księs- twa, mówił o potrzebie zwołania odrębnego sejmu litewskiego. Namiętnie oskarżał Koronę, której wysiłki wojenne sam poprzednio systematycznie sabotował. Nie ulega zaś' wątpliwości, że zdecydowane powodzenie króle- wskie na Ukrainie powstrzymałoby cara od mieszania się w jej sprawy. 11 października 1654 roku podkanclerzy koronny pisał z Grodna do pry- masa: Mam przestróg? od jednego człowieka, że niebezpieczeństwo jest, aby się ta prowincja [to znaczy Litwa] nie udała do Szwedów i temu tam krylowi nie poddała się, aby ich bronił. 93 Rzeczpospolita zaczynała się rozprzęgać.Trzeszczały szwy założone za Jagiellonów. Spór Jana Kazimierza z Januszem Radziwiłłem odegrał rolę fatalną, lecz wcale nie był istotną przyczyną zła.,,Żaden król tyle nie przyczynił państwu, ile ten tracił przez złe i gwałtowne rady i podejrzenia. Rzadki senator, który by nie miał osobistej urazy" - twierdził wojewoda łęczycki. Nie mylił się, ale od wyczerpania tematu był daleki. Wszak i dawniej nie brakowało kłótni, lecz niebezpieczeństwa zewnętrzne przyciszały je jednak, podsycały poczucie oby- watelskie. W obozie chocimskim Litwini zgodzili się na oddanie buławy koroniarzowi. Skłoniła ich do tego powaga chwili oraz... syna królewskiego, przyszłego Władysława IV. Teraz cała lawina strasznych katastrof nie wystar- czała za lek trzeźwiący. To partacka historia zdemoralizowała ludzi do gruntu niemal, tych zwłasz- cza, co stali na szczytach. Trwała już od lat siedemdziesięciu siedmiu - dwie siekiery czasu wisiały nad karkiem Rzeczypospolitej. Odkąd zagnieździła się na Wawelu nowa dynastia, nie było u nas roboty solidnej, takiej co wzbudza respekt wtedy nawet, gdy zmierza do celów niemiłych. Państwo przypominało beczkę bez dna, olbrzymie wysiłki szły w próżnię, obywatel widział same koszty, nie mógł się dopatrzeć korzyści. Z ojcowskich i dziadowych nawet opowiadań wiedział, że ciągle trwa jedno i to samo. Marszałek sejmowy, który przemawiał do leżącego w łóżku Jana Kazimie- rza, z konieczności musiał ograniczyć swą elokwencję, poprzestać na temacie najważniejszym. Prawił o potrzebie wzajemnego zaufania. Ten sam ton za- brzmiał tragicznie w przedśmiertnej mowie Jana Zamoyskiego prawie o pół wieku wcześniej. Tę samą nutę słychać było bez końca. Ona właśnie wyrażała treść moralną naszych dziejów w epoce Wazów. Uzasadniona nieufność oraz zła, niedbała robota stworzyły atmosferę, w której rozkwitły owe anarchiczne cnoty, właściwe podówczas mieszkańcom całej Europy. Ojciec chce cichaczem przefrymarczyć koronę, którą otrzymał jako poto- mek Jagiellonów, syn starszy zwierza się cesarzowi, że woli Niemców od własnych poddanych, młodszy uważa się za najprawdziwszego z Austriaków i preferuje psa ponad Polaka. A przecież to w XVII wieku jasno sformułowano zasadę, że dobrze dzieje się w królestwie, jeśli dobro króla jest jednoznaczne z dobrem państwa. Rozkład moralny, jakim dotknięci zostali obywatele Obojga Narodów, był zjawiskiem nieuniknionym i zrozumiałym. W pewnych warunkach korozja musi nastąpić. 94 Gdy Litwa doznawała klęsk, traciła fortece i kipiała od źle wróżących kłótni, wojska koronne dokonywały po Ukrainie przechadzek krwawych, a pod względem już nie politycznym, lecz dziejowym wcale, niestety, nie bezpło- dnych, bo stwarzających balast okropnych wspomnień. Wiosną 1654 roku Stanisław Rewera Potocki i Stefan Czarniecki poprowadzili ekspedycję karną, która posiać miała popłoch i... przeciągnąć na stronę króla niechętnego carowi pułkownika Bohuna. Żołnierzom polskim ramiona mdlały od rzeźniczej robo- ty, Bohun zaś' list hetmański odesłał Chmielnickiemu, który natychmiast wyekspediował go do Moskwy. Pacyfikacje wzmacniały ściegi świeżo zadzierzgnięte w Perejasławiu. Kreml narzucał swoje porządki, lecz mordo- wania Kozaków na razie nie nakazywał. W październiku ruszyła na wschód nowa wyprawa. Wiedli ją obydwaj hetmani koronni: wielki - Rewera Potocki - oraz polny, którym był od niedawna Stanisław Lanckoroński. Ciągnął wraz z nimi oboźny koronny Stefan Czarniecki, wojownik mocno już wsławiony, wojewoda Krzysztof Tyszkie- wicz, Aleksander Koniecpolski, Piotr Potocki i Jan Sobieski. Sam kwiat rycerstwa poszedł w głąb pól, na których nastąpić miało przyjacielskie spo- tkanie z nowym sprzymierzeńcem w postaci ord tatarskich. Zjawiły się one dopiero w styczniu 1655 roku. Pierwszy podjazd złożył Polakom wizytę wcześniej, 18 grudnia, i od razu pokazał, czego się należy spodziewać. Ordyńców było półtorej setki, wierz- chowców w dwójnasób tyle, bo Tatarzy prawie zawsze chadzali w nabiegi „o dwu koń". Wzięli ci, co przyśli, sto czerwonych [złotych] oprócz atlasów w sztukaah od JMPana hetmana: jednak murzowie tym się nie kontentowali i owszem mówili, że te upominki ciurom naszym, a nam murzom sobole ferezje, konie z rzędami. A murzów z kurwy synów dwóch z tymi ludźmi przyszło, jeden w wywróconym kożuchu, a drugi w musulbasie baranami podszytym; a sobolów chcą. Co trzeba rozumieć, gdy jeszcze sama starszyzna przyjdzie... Zanim nastąpiło to w styczniu, moknąc w listopadowych ulewach, to znów „cały tydzień konie nierozsiodlane w ręku trzymając, a lodem popluwając", wojsko pracowało w pocie czoła, lecz o tyle bezskutecznie, że „chłopi wszyscy z Braclawszczyzny pozbiegali, jedni ku Dniepru, drudzy po lasach. Poddawać się nie chcą." Pod Buszą, „która forteca synowcem była Kamieńca w naturze", bardzo się odznaczył Stefan Czarniecki. W zdobytym zamku wycięto w pień szesnaście podobno tysięcy ludzi. Rewera Potocki zawarł z Tatarami układ na następujących warunkach: pod gardłem nie wolno ordyricom kraść koni wojskom polskim, stanowczo zabrania 95 się również podpaleń i brania jasyru. („Uszy obrzynają o palenia i o jasyr, u którego znajdą.") Łupy i swoboda czekają dopiero w ziemiach moskie- wskich. 29 stycznia armia polsko-tatarska zetknęła się pod Ochmatowem z potęż- nymi siłami Chmielnickiego i Szeremietiewa, którzy - zdaniem Stefana Czar- nieckiego - „mieli tabor tak mocny i ognisty, jako jaki Malbork". Bitwa zaczęła się od razu, pomimo zapadających ciemności. Nie można było zwlekać ze względu na chwiejną postawę Tatarów. Armaty Krzysztofa Grodzickiego rozbiły róg taboru, w wyłom furiackim atakiem wtargnęła jazda Czarnieckiego i Jana Sobieskiego, za nią piechota. Wzięto szesnaście dział. Szeremietiew odniósł ranę, padło kilku kapitanów moskiewskich, niektóre oddziały ogarniać zaczynała panika, lecz szturm został odparty, tabor na nowo związany i zamknięty. Obronie dopomogły ciemności oraz nieopisany chaos walki noc- nej. Chmielnicki zamyślał podobno o samobójstwie, położenie jego było gor- sze niż pod Beresteczkiem. A jednak 2 lutego, po trzydniowych zapa- sach na trzaskającym mrozie, odszedł z pola, wyprowadzając tabor. Uda- ło mu się przekupić Tatarów, którzy odstąpili o kilka mil w poszukiwa- niu paszy. „By nam byli choć zwykłym hałakowaniem swoim pomogli, pewnie byśmy byli na wieczny czas Ukrainę uspokoili, i Króla JMci robotą naszą ucieszyli" - pisał 5 lutego Stefan Czarniecki. - Teraz - dodał po upływie dwóch dni - „spoinie z Tatarami wozy odsyłamy, idziemy na wojnę, i ziemię kijowską pustoszyć będziemy..." Omylił się. Ofiarą dalszych działań padła Bracławszczyzna, bo tak było wygodniej ordzie. Umowy co do zakazu brania niewolnika spadły, oczywiście, z porządku dziennego. Zaczęło się płacić Tatarom złotówkami oraz sztukami atłasu, a skończyło na czymś zgoła innym. Rewera Potocki, człowiek stary, osiemdziesięcioletni prawie, i poczciwy, nie chciał sobie rąk paskudzić, odjechał na zachód. Wkrótce król odwołał do Polski Czarnieckiego* Stanisław Lanckoroński niedługo wytrzymał nerwowo. Jak opowiadali współcześni, do tego doszło, że hetman polny na jawie, w dnie białe rozmawiał z marami. Operacje wojskowe przybrały postać wielkich łowów na ludzi. Tatarzy grali rolę myśliwych, Polacy spełniali obowiązki nagonki. Brali miasta, tabory i musieli oddawać żywy łup. „Wracała orda - pisał Ludwik Kubala - pędząc olbrzymi jasyr bydła i ludzi - jak ruchome targowisko, wędrówka narodu ruskiego na odpust do Kry- mu." 96 Klęski zewsząd waliły się na Rzeczpospolitą, strasznego sprzymierzeńca tatarskiego trzeba było trzymać za poły, zjednywać. W Dmitraszówce wyszli chłopi naprzeciw, miłosierdzia prosząc. Chciałem ich obronić. Skłaniał się Kałga, ale widząc taką moc ludzi, przyszło mu na myśl, aby do Kaszkowa nie chodzić, a tych chłopów zabrać... -donosił w marcu Potockiemu wojewoda Krzysztof Tyszkiewieź, poniewolny regimentarz żołnierzy-łapaczy. Ani świadkowie, ani pamiętnikarze, ani historycy polscy nigdy nie taili haniebnych dziejów wiosny 1655 roku na Ukrainie. Szczerze przedstawili niesławę zarówno Ludwik Kubala, jak Adam Kersten. Obydwaj przytoczyli końcowy raport Krzysztofa Tyszkiewicza: [Tatarzy] są nam potrzebni, ale służą nie bez wielkiej szkody Rzeczypospolitej, póki tu tylko będą, Bracław i Humań ledwie się tylko osiedzi, ale dwieście siedemdziesiąt miast, co między Dniestrem i Bohem popiołem siędą od ordy [...] Lada Tatarzyn miał jasyru na trzydzieści dusz, dzieci samych po drogach i fortecach podjawionych na dziesięć tysięcy, kazałem ich popom chować i w jeden dół dwieście siedemdziesiąt wrzucono. Ostatka i zaniechali chować, nie było starszego między tymi na rok jeden, bo starsze orda zabierała. Chłopi kupami siedzą za naszym wojskiem, opłakują swe mizeryje. Cerkwi samych liczą zrujnowanych do tysiąca, bronimy, ile możemy, przed ordą, ale trudno obronić. Rozumiem, że Kozacy ustąpią za Dniepr, ale tu pustynia będzie, bo się na to zaniosło. Jeszcze w tym samym roku Kozacy znaleźli okazję do odwetu. Stało się to daleko na północy, gdzie dowodził mołojcami szwagier Chmielnickiego i jego ataman nakaźny, Iwan Zołotareńko, ten sam, co nawet Tatarów przeraził w Batohu okrucieństwem. Z pozoru służąc wiernie carowi, starał się on rozsze- rzać wpływy i władztwo Zaporoża aż na Białoruś', zapisywał w kozactwo ludzi tamtejszych, obiecywał warunki życia lepsze od tych, jakie by narzuciła Moskwa. Bohdan Chmielnicki ani myślał o wyrzeczeniu się samodzielności. W zimie wojsko litewskie rozpoczęło działania, lecz niczego nie wskórało. Na wiosnę car Aleksy znowu ruszył naprzód, pędząc przed sobą przeciwnika. Ogarnięta paniką szlachta uciekała, zamiast stawać pod chorągwiami i wzmac- niać je. Janusz Radziwiłł powrócił z Warszawy, gdzie odprawił wjazd tryum- falny i przez kilka godzin wysławiał w sejmie swe zasługi oraz przewagi. W pięć tysięcy ludzi stanął przed Wilnem, na które szli Zołotareńko i kniaź Czerkaski. 7 sierpnia przez dzień cały toczyła się bitwa, po czym wojsko zostawiło miasto na łasce losu, odchodząc dwiema osobnymi kolumnami. Jedna z nich wymówiła hetmanowi posłuszeństwo i pod dowództwem Kazimierza 97 Zeromskiego ruszyła przez Ponary na zachód. Nie zdążył się z nią połączyć Wincenty Gosiewski, musiał więc uciekać za Radziwiłłem na Żmudź. 8 sierpnia Kozacy i żołnierze moskiewscy złamali słaby opór mieszczan i wtargnęli do stolicy litewskiej. Sacco di Vilna! Rzeź trwała przez trzy dni, pożar przez siedemnaście. Dwadzieścia pięć tysięcy ludzi zginąć miało pod nożem. Liczba na pewno przesadzona, bo wszystkich mieszkańców było około czternastu tysięcy. Ale pierwszy rozkaz cara Aleksego wydany w Wilnie dotyczył grzebania trupów, które zaścielały miasto. Dwunastokonna karoca zwycięzcy toczyła się ulicami, wyłożonymi na tę uroczystość suknem czerwo- nym, które na zamku zastąpił takiż aksamit. Iwan Zołotareńko roztasował się w pałacu Janusza Radziwiłła. Jedna z trzech stolic Rzeczypospolitej uległa spustoszeniu. Kurtyna zaczy- nała zapadać, by w przeciągu paru lat najbliższych szczelnie zasłonić prze- szłość. Pokolenia późniejsze straciły wszelkie pojęcie o dawnym wyglądzie i poziomie życia własnego kraju. My dzisiaj wyobrażenia nawet o tym mieć nie możemy, gdyż szanowane powszechnie zabytki to tylko szczątki żałosne. Nikt nie zaliczał nigdy Wilna do najzamożniejszych miast Rzeczypospolitej. Mimo to: Zdobycz w gotowych pieniądzach, w srebrze, zlocie, drogich kamieniach i sprzęcie nie do opisania. O jej wartości przekonaliśmy się naocznie w sklepach i na targu w Moskwie, bo Wilno było bardzo bogate i od wieków nie widziało nieprzyjaciela. Byliśmy zdumieni patrząc na srebrne naczynia, srebrne zamki i gwoździe przy skrzyniach, srebrne okucia karet [...] Wartość talara spadla wskutek obfitości w obrocie [...] niewolnicy za bezcen. Car zabrał siedem kopuł z pałacu Radziwiłła, pokrytych zlotem, i przywiózł do Moskwy wraz z kolumnami z czerwonego i róż- nobarwnego marmuru, a przy tym podłogi, stołów biesiadnych bez liku - rzadkości, o jakich Moskale nie mieli dotychczas wyobrażenia... - rzeczowo notował cudzoziemiec. Przełożony mennicy wileńskiej obliczał swe prywatne straty na dwieście tysięcjŁ florenów. Dwadzieścia trzy kościoły wileńskie pozbyły się wotów, kosztowności i dzwonów, dachy ich miedzi. Nie oszczędzono żadnej z dzie- więciu cerkwi unickich. Splądrowano wszystkie domy i piwnice, szukano ukrytych skarbów na dnie Wilii. Od tej pory „Wilna w Wilnie znaleźć nie było można." Spór z Moskwą, zadzierzgnięty przez Litwę za Iwana Kality i Giedymina, zbliżać się zdawał ku szybkiemu rozwiązaniu. 13 września Aleksy Michajło- wicz pięknie wzbogacił swój tytuł. Pozostając ciągle w Wilnie ogłosił się Wielkim Księciem Litwy, Białej Rusi, Wołynia i Podola. 98 Był to postępek z wielu względów ważki, bo jednocześnie ktoś zgoła inny uznał się oficjalnie za właściciela mitry litewskiej. Szwedzi rozpoczęli działania, zanim jeszcze Wilno upadło. Spór w wojsku litewskim wybuchł dlatego, że Wincenty Gosiewski, Kazimierz Żeromski i część chorągwi oświadczyła wierność Janowi Kazimierzowi. Hetman wielki, Janusz Radziwiłł, postanowił zmienić pana. Już 4 sierpnia pisał spod Niemieży: Nie o sław?, nie o Rzeczpospolitą, nie o wolność i majętność, ale o życie idzie. Z dwojga złego mniejsze zło wybrać musimy, z płaczem się pożegnawszy z ojczystą swobodą [...] pisaliśmy list, prosząc Szwedów o posiłki - ponieważ zwyczajnych ojczystych środków ratowania nie stawa - chroniąc się przed tyranią moskiewską, jako ze wszystkiego zła najgorszą. Tamci, co przez Ponary poszli na zachód, woleli jednak Rzeczpospolitą od życia. Szwecja już w roku poprzednim ostatecznie postanowiła uderzyć na Rzecz- pospolitą. Kręcił się po Skandynawii oraz po innych krajach Zachodu Hiero- nim Radziejowski, jeden z najpodlejszych ludzi, jakich nasza historia kiedy- kolwiek oglądała. Podjudzał, agitował, doradzał sojusze z innymi wrogami własnego kraju, pisywał w tych sprawach listy. Lecz nie jego zabiegi wprawiły w ruch mechanizm nieszczęścia. Szwecja musiała wojować, bo w przeciwnym razie udusiłaby się własną potęgą wojskową. Ogromnej, ponad stan i możliwości państwa wybujałej armii nie było za co utrzymywać. A weterani wojny trzydziestoletniej mieli nie lada wymagania, na kusym żołdzie by nie poprzestali. Zimny kraj skandynawski trafił na szlaki podobne do tych, którymi od stuleci posuwała się skwarna Turcja. Atakować, brać łupy i zdobywać - albo wyrzec się osiągniętej rangi mocarstwa. Zdarzało się przecie, że Europa była przekonana o wojennych zamiarach padyszacha, do ostatniej chwili nie mogła jednak odgadnąć, na kogo mianowicie uderzą jego janczarowie i spahisi. Podobnie i wtedy głowiono się nad zamiarami Sztokholmu, który mógł obrać sobie jeden z trzech celów - Niemcy, Moskwę lub Rzeczpospolitą. Dyplomacja francuska starała się pchnąć Szwedów na Niemcy. Zgodnie z prawami fizyki energia wyładowała się jednak po linii najmniejszego oporu. Cios otrzymało to państwo, które w przeciągu kilku lat poprzednich popisało się przed światem słabością militarną 99 i rozstrojem. Rząd szwedzki wiedział ponadto dokładnie, jak bardzo Polska i Litwa nie ufają własnemu władcy i zawczasu przewidywał, że magnaci odstą- pią Jana Kazimierza w chwili próby. Zdradziecka kariera Radziejowskiego doznała w pewnej chwili załamania, eks-podkanclerzy popadł nawet w niełaskę. Stało się to u samego schyłku rządów nieobliczalnej córki Gustawa Adolfa, królowej Krystyny, która w zasadzie też sprzyjała zamiarom wojennym, lecz jakoś nie mogła się zdecydo- wać. Po części przynajmniej i dlatego pewnie, że sama nie poprowadziłaby pułków, więc dowódca armii wyrósłby zanadto pod względem politycznym. Postępowanie słynnej monarchini uczyniło za to rozbój wprost koniecznoś- cią. Majątki państwowe zostały rozdane magnatom i faworytom, skarb wypłu- kany do czysta. Szczupłe zasoby własne Szwecji skurczyły się jeszcze bardziej. Opieka nad nauką i sztuką, przyjaźń z takimi ludźmi, jak Kartezjusz i Grotius nie wystarczały ani tym, co hołdowali hasłom mocarstwowym, ani tym, co musieli własną pracą utrzymywać świetny dwór. W 1654 roku dwudziestoośmioletnia Krystyna zrzekła się korony, zmu- szona raczej została do abdykacji przez powszechne niezadowolenie i oczy- wiste bankructwo finansowe. Wyposażenie zastrzegła sobie bogate. Żyła jesz- cze lat trzydzieści pięć otoczona intelektualistami, nawrócona na łono Koś- cioła. Zmarła w Rzymie. Na tron wstąpił - od lat kilku prawnie uznany za jego dziedzica - Karol X Gustaw, palatyn Dwu Mostów, syn przyrodniej siostry Gustawa Adolfa, członek dynastii Wazów, lecz już tylko po kądzieli. Miał trzydzieści dwa lata, odrażającą powierzchowność zębatej ropuchy, duże doświadczenie w dowo- dzeniu, znajomość stosunków europejskich, talent militarny i wielkie wzięcie u żołnierzy. Prosta była jego recepta kuracji finansów i ogólnego stanu pańs- twa: „Za pomocą żelaza, którego nam przyroda nie poskąpiła, możemy się zaopatrzyć w złoto." Karol Gustaw potrzebował takiej wojny, co nic nie kosztując przynosi zyski. Hieronim Radziejowski powrócił do znaczenia, bo z łaski Karola Gustawa nie wypadł nigdy. Swojego czasu, kiedy była po temu sposobność, Szwecja i Rzeczpospolita nie podpisały traktatu pokojowego, ponieważ stanowczo nie życzył sobie tego Władysław IV. Istniał tylko rozejm, mający wygasnąć w roku 1661. Jan Kazi- mierz używał tytułu dziedzicznego króla Szwedów, Gotów i Wandalów i za takowego się uważał. Trzy korony szwedzkie zdobiły pierś orła polskiego na oficjalnych pieczęciach państwowych. Odbijano je na listach uwierzytelniają- cych, z którymi nasi przedstawiciele jeździli do Sztokholmu, aby rozmawiać o załagodzeniu sporów. Szwedzi mieli wygodny pretekst i odmawiali pertrak- 100 tacji. Taki los spotkał „internuncjusza" Andrzeja Morsztyna, wysianego za pięć dwunasta, bo w roku 1654. Rzeczpospolita wybrała Jana Kazimierza pod tym samym warunkiem, jaki postawiła poprzednio Władysławowi IV. Żądała zrzeczenia się roszczeń do korony szwedzkiej. Żaden z braci nie wypełnił zaprzysiężonego wszak przy- rzeczenia, ten młodszy polecił nawet sfałszować tekst umowy, dopisać słowa: ,,za odpowiednią domowi naszemu rekompensą". Któż miał to odszkodowanie wypłacić? Czyżby zwycięscy w europejskiej rozgrywce królowie Szwecji, przyznając się w ten sposób do uzurpacji i łamiąc postanowienie własnego parlamentu? Rzeczpospolita? Karol Gustaw rozpocząłby pewnie wojnę, nawet gdyby istniał traktat pokojowy. Nie należało jednak ułatwiać przeciwnikowi zadania, dostarczać mu pretekstu. Trzeba było iść na rękę Francuzom, którzy chcieli nas zabez- pieczyć, ale domagali się pomocy... z naszej strony. Jan Kazimierz oficjalnie zaprotestował przeciwko koronacji Karola Gustawa, dopatrzywszy się w tym akcie naruszenia rozejmu. Ostrzeżony przez Morsztyna w lutym 1655 roku, że wojna jest postanowiona, zwlekał ze zwołaniem sejmu, bez którego nie mogło być ani wojska, ani podatków. Na perswazje senatorów odpowiadał buńczucz- nie: „Nie taki Szwed straszny, jak go tchórze malują." Albo: „Miło mi będzie ginąć, kiedy wszyscy giną." „Cudowny to pan, że mu się nigdy senatu jego rada nie podobała, tylko pokojowych młodszych, i upodobanie ma w ostrych słowach" - napisał wtedy wojewoda Jan Leszczyński. Jego brat stryjeczny, Andrzej, kanclerz koronny i prymas, wprost zmusił króla do wyznaczenia sejmu na maj, a nie na listo- pad. Jan Kazimierz uczynił wszystko, co leżało w jego mocy, aby przedstawić się poddanym w postaci winowajcy ostatecznego nieszczęścia - wojny na trzecim froncie. Senat szwedzki wyzyskał to arcyzręcznie. Wysłał do senatorów polskich uprzejme pismo, w którym całą odpowiedzialność zwalał na Jana Kazimierza. Nasz goniec dyplomatyczny donosił w końcu czerwca ze Sztokholmu: Przygotowania wojenne srogie, a najbardziej w stolicy. Mówią wszędzie, że jak przyjdzie do wojny, cały impet na Wielkopolskę obrócą. O Prusach i Gdańsku taką sobie nadzieję czynią, iż na wieść o ich przybyciu poddawać się będą [...] Stan duchowny i chłopski żadną miarą pozwolić królowi na tę wojnę nie chcą i suplikowali bardzo na tym sejmie, ale się nie dal odwieść... Opozycja w samej Szwecji, gotowość Francji do pośredniczenia... Istniały możliwości gry na zwłokę, nie było konieczności ułatwiania roboty przeciw- 101 nikowi. Ale w, Rzeczypospolitej już od lat bez mała osiemdziesięciu interesy królów i państwa chadzały odrębnymi drogami. Zanim jeszcze rozpoczęła się wojna, nasi senatorowie zdawali sobie sprawę, że Szwedzi tyleż liczą na własny oręż, co na nienawiść Obojga Narodów do Jana Kazimierza. Autonomiczny, nieposłuszny, przez Niemców przeważnie zamieszkały Gdańsk nie ulegał złudzeniom. Zbroił się, wzmacniał fortyfikacje i najmował żołnierzy, lecz Szwedzi nie potrzebowali już dokonywać desantu, jak za Gustawa Adolfa, mieli lądowe podstawy do natarcia. Władali Inflantami oraz Szczecinem. Za sprawą Krzysztofa Opalińskiego sejmik wielkopolski zawczasu uchwalił prosić o opiekę elektora brandenburskiego, lennika Rzeczypospolitej. Hohen- zollern zaraz spróbował zrobić interes, na szczęście bezskutecznie. Zażądał, aby w twierdzach wyznaczających szlak z Prus Książęcych do Brandenburgii oraz w Poznaniu stanęły jego załogi. Grając na obie strony pozwolił armii szwedzkiej na przemarsz przez podległy mu szmat Pomorza. 5 lipca - za sprawą sejmu - przybyło nareszcie do Sztokholmu pełnomocne poselstwo Rzeczypospolitej w osobach wojewody łęczyckiego Jana Leszczyń- skiego i Aleksandra Daniela Naruszewicza, pisarza Wielkiego Księstwa Lite- wskiego. Przyjmowane z honorami tak nadzwyczajnymi, że każdemu z amba- sadorów wyznaczono na mieszkanie osobny pałac, nic nie wskórało. Układy odroczono do 14 sierpnia, a 19 lipca wręczono nieszczęsnym wysłannikom akt wypowiedzenia wojny. Tego samego dnia Karol Gustaw odpłynął ze Szwecji okrętem. Zaraz po nim uczynili to nasi przedstawiciele. W ostatniej chwili Jan Kazimierz usiłował wytargować coś dla siebie. Za pośrednictwem dyplomacji francuskiej sugerował Szwedom, by w traktacie pokojowym umieścili warunek zobowiązujący Rzeczpospolitą do przyznania mu odszkodowania. Usiłował więc szantażować własnych poddanych przy pomocy rwącego się do wojny, wroga. Z zadziwiającą przytomnością umysłu jeszcze 7 czerwca rozkazywał wojskom wielkopolskim maszerować na Ukrai- nę! Szwecja rozporządzała wtedy najlepszą w Europie armią, która była jednak słabo zaopatrzona i wygłodniała. Nie brakowało takich, co przypuszczali, że wiele zależy od wyników pierwszych starć. Jeśli opór będzie twardy, pozba- wiony zasobów, obdarty, zbankrutowany właściwie napastnik może się zna- leźć w położeniu krytycznym. „Ostatnie siły wydali na zaciągi" i jeżeli się ich zatrzyma na Noteci - „zginęli Szwedowie. Zwłoka fortuny ruina ich, bo pieniędzy nie mają..." - twierdził Jan Leszczyński, którego niepowodzenie sztokholmskie w rozpacz, jak widać, nie wtrąciło. 102 21 lipca feldmarszałek Arvid Wittenberg w towarzystwie Hieronima Radziejowskiego przekroczył granicę, wysławszy trzy dni przedtem do obozu polskiego gońca - „trębacza" - z żądaniem kapitulacji. 24 lipca „Szwedowie pod Ujście przyszli" i - jak powiada świadek naoczny - „wszystkie łąki i błota opanowali, bili do naszej piechoty potężnie i z potężnych dział, nasi też- do nich, naszym nie szkodziło, ale owych przecie kilkunastu ubito i dwóch puszkarzów". Zbyt gorąco jeszcze się pod Ujściem nie stało, ów pierwszy dzień w niczym Zbaraża nie przypominał. Cztery tysiące dobrej piechoty stanowiło kościec obrony polskiej. Nazajutrz rozpoczęły się pertraktacje. Prowadził je Krzysztof Opaliriski, „jako ten, który był na miejscu hetmań- skim", czyli sprawował dowództwo, i wojewoda kaliski, Andrzej Karol Gru- dziński. Ci dwaj, wraz z Pawłem Gembickim, Maksymilianem Miaskowskim i Andrzejem Słupeckim 25 lipca podpisali akt kapitulacji. Szlachtę i w ogóle wojsko zawiadomiono o nim, gdy był już gotów. Chorągwie i regimenty polskie rozprzęgły się, każdy szedł, gdzie go oczy poniosły, część oddano pod komendę Radziejowskiego. Szwedzi ruszyli ku Poznaniowi. Piechota ledaco - przytacza Alojzy Sajkowski odnalezione w archiwum słowa świadka - officierów jest dość, którzy dopiro regimentów sobie dobierać mają. W armatę są porządni, białych głów, dzieci gwałt w obozie z sobą mają, właśnie jakoby na mieszkanie się zabierali. Pod Ujściem Szwedzi nie górowali zbytnio nad Polakami. Opaliński wraz z Grudzińskim skłonili do kapitulacji gotujący się do obrony Poznań. Zagrozili mieszczanom, że sami obok Szwedów wystąpią przeciwko nieposłusznym. Wieść o powodzeniach szwedzkich zaraz ściągnęła z Wrocławia podskar- biego koronnego Bogusława Leszczyńskiego. Człowiek wyznaczony na właś- ciwego dowódcę Wielkopolski, odpowiedzialny za jej przygotowanie do woj- ny, przesiedział czas krytyczny za granicą, teraz zaś uprosił dla siebie glejt, gwarantujący bezpieczeństwo osobiste tudzież nienaruszalność dóbr. Gdyby pod Ujściem zawiązała się walka, operacje musiałyby się toczyć we włościach Opalińskich i Grudzińskich. Podpisany przez przedstawicieli tych rodów akt kapitulacji oddawał Karo- lowi Gustawowi pełnię władzy nad województwem poznańskim i kaliskim, wszystkie dobra państwowe i kościelne, a także miasta. Pozwalał mu ponadto zaciągać piechotę i rozporządzać nią. Szlachta otrzymywała poręczenie swo- body wyznania, pozostawała przy wszystkich swych prawach i wolnościach. Tylko Polacy powoływani być mieli na godności i urzędy. Litwa poddała się Szwedom później od Wielkopolski i uczyniła to stopnio- 103 wo, w dwóch układach. Trudno nawet właściwie mówić o Litwie... Wilno, Grodno, Mińsk, Mohylew, nie mówiąc już o Smoleńsku, trzymała Moskwa albo Kozacy Zołotareńki. Na północnym wschodzie pozostał Karolowi Gusta- wowi lup niezbyt obfity. Była nim Żmudź. Zawierając umowę z Januszem Radziwiłłem król szwedzki zobowiązywał się przywrócić Wielkiemu Księstwu jego dawne granice, odzyskać utracone przezeń miasta, i postarać się, aby Moskwa nigdy już więcej do Litwy nie wkraczała. 18 sierpnia <- czyli wtedy, gdy Wilno płonęło jak kupa chrustu - w Jasz- wojniach koło Kiejdan podpisano dokument submisji. Dotyczyła ona również wojska, lecz poszczególne oddziały wymykały się na zachód, by walczyć po stronie prawowitego pana. W dwa miesiące później, już w samych Kiejdanach, Janusz Radziwiłł podpisał układ ostateczny, zrywający unię Litwy z Koroną, a wiążący Wielkie Księstwo ze Szwecją. Stało się to 20 października 1655 roku. Dnia następnego - w Krakowie - oficjalnie poddało się Karolowi Gustawowi siedem województw koronnych: krakowskie, sandomierskie, kijowskie, ruskie, wołyńskie, lubelskie i bełskie. Wprawdzie niektóre z tych ziem znajdowały się w ręku kozackim i moskie- wskim, ale przysięgali Szwedowi wierność ich zbiegli na zachód obywatele. Jeszcze kilka dni, a poszedł w ich ślady Aleksander Koniecpolski wraz z niedobitkami wojska kwarcianego. Zaraz po nim uczynił to samo hetman wielki koronny, Stanisław Rewera Potocki. Terytoria położone pomiędzy Ujściem i Poznaniem a Krakowem zhołdo- wane zostały już wcześniej. Do Szczecina ciągnęły ogromne tabory, pełne łupu z całej Polski i z samej Warszawy. Bez oporu się nie obeszło, wielu wojowników stron obu pożegnało już świat doczesny, ale szybkość zaszłej odmiany oszałamiała ludzi, paraliżowała wolę. Wśród tych, co dowiedli siły nerwów, znacznie rozsławiać się zaczynało imię Stefana Czarnieckiego, niedawno mianowanego kasztelanem kijowskim, a powołanego teraz do zadań lepszych niż rzezie na Ukrainie. Jan Kazimierz opuścił Warszawę 17 czy 18 sierpnia 1655 roku. Od tej pory żadne z polskich pokoleń nie miało już oglądać stolicy nie sprofanowanej obcymi rządami, gwałtem i rabunkiem. Po raz ostatni widziano wtedy zamek warszawski i pałace pełne bezcennych zbiorów, podobne muzeom sztuki. Król nie uciekał. Ciągnął na zachód, gdzie kasztelan kijowski zbierał wojsko w okolicach Łowicza i Łęczycy, gotował się do obrony Bzury. Mało było jednak w otoczeniu monat :hy i w nim samym ducha Hektoro- wego. Próbowano uzyskać pomoc cesarza, nęcąc go widokami na tron polski, zaczęły się pertraktacje z samym Karolem Gustawem. Czarniecki staczał 104 potyczki raczej niż bitwy, uderzał na Szwedów, lecz także na trzymającą ich stronę szlachtę rodzimą. Zaczynał praktykować wojnę podjazdową, która miała wkrótce przynieść mu tyle laurów. Kiedy zaczął się odwrót, osłaniał go, i wtedy właśnie zręcznym sposobem wciągnął w zasadzkę pod Inowłodzem i rozbił straż tylną korpusu Wittenberga, przeprawiającego się przez Pilicę. Było to nieco poważniejsze powodzenie polskie w tej kampanii, z nadwyżką skwitowane w kilka dni potem przez Szwedów. 16 września wojsko koronne przegrało bitwę pod Żarnowcem. Król cofnął się do Krakowa i tam nastąpiła kolejna próba sił, która wielu współczesnym wydawała się ostatnim aktem oporu. Czarniecki bronił Krakowa twardo, lecz już sam. W nocy z 24 na 25 września Jan Kazimierz opuścił miasto. Z zachowanej do dzisiaj altany kamiennej w eremie kamedułów na Bielanach oglądał pożar przedmieść, podpalonych z rozkazu kasztelana kijowskiego. Kawalerzysta ze znajomością rzeczy przygo- towywał się do walki zza murów, oczyszczał ich przedpole. Król przez czas pewien marudził raczej, niż coś robił na Podgórzu, osta- tecznie przekroczył granicę, uszedł na Śląsk. Wożono za nim polskie insygnia koronacyjne, a także tragikomicznie już wyglądające zabytki uroszczeń - korony szwedzką oraz moskiewską. Skarby te oddano w Lubowli na przecho- wanie marszałkowi Jerzemu Lubomirskiemu, który na próżno namawiał monarchę do pozostania w kraju. 29 września Kozacy rozbili pod Gródkiem hetmana Rewerę Potockiego, 3 października Szwedzi uczynili to samo pod Wojniczem z oddziałami Stanis- ława Lanckororiskiego. Kraków nie mógł znikąd wyglądać pomocy, zaczęły się pertraktacje z Arvidem Wittenbergiem i z samym Karolem Gustawem. Do kwater ich przybywali wysłannicy pobitych chorągwi koronnych, województw i powiatów. Wszyscy jednako myśleli i mówili o poddaniu się zwycięzcy. Dziwiło mocno Polaków, że sławny feldmarszałek Wittenberg umie tylko po szwedzku i w żadnym innym języku nie można się z nim porozumieć. Spra- wiało to nawet pewne kłopoty, bo nie zawsze byli pod ręką godni zaufania tłumacze, a nie wszyscy bynajmniej żądni byli rozgłaszania swych ofert, próśb i innych tajemnic. Czarniecki nie sprzeciwiał się układom o kapitulację Krakowa, bo położenie było naprawdę beznadziejne. Żądał tylko, aby warunki poddania się warowały „honor wojskowy". 19 października wyszedł z miasta z rozwiniętymi sztan- darami, bronią i zapalonymi lontami, obdarzony przez Karola Gustawa pięk- nym wierzchowcem. Miał wraz ze swym wojskiem stanąć nad granicą cesarską 105 i przez miesiąc zachowywać neutralność. Po upływie tego czasu winien był zdecydować, u którego z królów chce służyć. Adam Kersten dowiódł ostatnio, że kasztelan kijowski wcale nie był pewien, czy przytrafi mu się jeszcze sposobność do okazania wierności Janowi Kazi- mierzowi. Sprawa eks-kardynała wyglądała bowiem na ostatecznie przegraną. Czarniecki i jego towarzysz broni, pułkownik Fromhold Wolff, jeździli do Głogówka, gdzie mało było nastrojów heroicznych. Jan Kazimierz myślał trochę o abdykacji, otaczający go senatorowie oględnie patrzyli na wszystkie strony. Nawet strzegący insygniów koronacyjnych Jerzy Lubomirski rozma- wiał przez zaufanego wysłannika ze Szwedami o potrzebie szukania „sposo- bów" zaspokojenia obu monarchów. Usposabiał tym samym przyjaźnie tego, który wziął górę. Nie pozostała, oczywiście, w tyle cała grupa magnacka skupiona w Lubowli przy marszałku. Natychmiast po wymarszu Czarnieckiego Karol Gustaw wstąpił na Wawel, gdzie uważnie obejrzał sobie wszystko, oprowadzany przez kanonika Szymona Starowolskiego, i usłyszał od niego słynne słowa o niezmienności Boga i kaprysach fortuny. Całkiem niezależnie od tego natychmiast obłożono miasto i jego kościoły ogromną kontrybucją. W katedrze nie ruszono ornatów, zabrano za to wszystkie naczynia liturgiczne aż do monstrancji włącznie. Doraźnie zdarty z Krakowa lup wart był podobno więcej niż pięć milionów złotych. Wszystkie stolice Rzeczypospolitej zajęte już były przez wrogów, a skutków ich gospodarki w kraju żaden uśmiech fortuny odmienić nie mógł. Dziesięć tygodni dzieliło katastrofę wileńską od krakowskiej! Jak zrozumieć to, co się stało z państwem, którego władca przed ośmiu zaledwie laty roił o pochodzie krzyżowym na sułtana? Najzupełniej niezwykły zbieg okoliczności sprawił, że motyw grzechu i kary, surowej a niezwłocznej odpłaty, jak gdyby ciała nabrał, stanął przed ludźmi widomie. Obaj główni odstępcy - Krzysztof Opaliriski i Janusz Radziwiłł - zeszli ze świata rychło, nagle, w scenerii ponurej i jak wykazały ostatnie badania, w tej samej kolej- ności, w której złamali przysięgę. Wojewoda poznański zmarł około 7 grudnia we Włoszakowicach, wydawszy podobno przed zgonem „krzyk okropny". Opuściła go żona i przyjaciele, zawiódł protektor. Hetman litewski skończył 31 grudnia w Tykocinie, zlekceważony przez Szwedów, tym bardziej bezsil- ny, że fizycznie bezwładny, przykuty do łoża przez chorobę powodującą straszne bóle w stawach. I przy nim nie było w chwili ostatniej nikogo z bliskich. Kiedy w roku 1657 Tykocin został zdobyty, zażarci piechurzy szwedzcy podpalili proch, wysadzili w powietrze wieżę zamkową, a wraz z nią samych siebie i trumnę ze zwłokami Janusza Radziwiłła. 106 Bardzo to wszystko przejmujące, nadprzyrodzone prawie. Wydaje się jed- nak, że trzeźwy sąd o tragedii Rzeczypospolitej wydać można jedynie pod warunkiem zachowania spokoju. Należy się starać o dystans w stosunku do tego nawet, co dolega. Nieładnie być faryzeuszem i w mistyczny sposób biadać nad utratą cnoty własnej, kiedy się przedtem zgwałciło cudzą. Był rok 1655. Dokładnie o pięćdziesiąt lat wcześniej obywatele Rzeczypospolitej (Polacy: Mniszech! - Litwini: Sapieha! - i Ukraińcy: Wiśniowiecki!), przy cichym poparciu ze strony swego króla skutecznie wepchnęli na Kreml szalbierza, współdziałali z tymi w Moskwie, którzy zdradzili jej ukoronowanego władcę, Borysa, zgładzili jego syna. Wasyl Szujski też był prawowitym carem, mimo to naju- czciwszy z Polaków - Stanisław Żółkiewski - nie wahał się skorzystać z buntu przeciwko niemu. Karol Gustaw wiódł liczną armię, sam zaś należał do monarchów. Popierany przez prywatnych łupieżców Samozwaniec pierwszy był osobistością w najwyższym stopniu podejrzaną, drugi - „wór tuszyński" - opryszkiem. Robiliśmy rzeczy gorsze niż Szwedzi, lecz u siebie, w pewnej przynajmniej mierze, postępowaliśmy przyzwoicie) niż kto inny. Nikt nie zamierzał więzić ani mordować bankrutującego pana. Jan Kazimierz przechadzał się bezpiecz- nie wśród ludzi, którzy nazajutrz przejść mieli do przeciwnika. Trzeba było przypomnieć afery Samozwariców i obalenie cara Wasyla, aby uzmysłowić sobie, że w dziejach państw nastają niekiedy chwile głębokich kryzysów. Iwan Groźny był strasznym światu mocarzem, a wkrótce po jego zgonie... Gdy Łżedymitr pierwszy przekraczał granicę, Moskwa nie toczyła wojny... na dwóch innych frontach. Terytorium jej było bezpieczne i rozsze- rzało się nawet na wschód. Wielu bardzo poważnych badaczy zastanawiało się nad tym, czy Opaliński, Radziwiłł i ci wszyscy, co naśladowali ich przykłady, byli zdrajcami. Podkre- ślano, że ludzie ówcześni inaczej niż my pojmowali patriotyzm i w ślad za tym - zdradę. Niby tak, stwierdzić jednak wypadnie, że sejm już przed najazdem szwedzkim oficjalnie i niedwuznacznie uznał Hieronima Radziejowskiego za zdrajcę, a więc treść pojęcia nie mogła się zbytnio różnić od naszych przekonań w tej mierze. Ostrzeżenia Jana Leszczyńskiego już zpstaly przytoczone. „Nie uczmy ludzi zdrady!" - pisał wojewoda. Oba powołane argumenty odnoszą się jednak do oficjalnej strony życia politycznego. Uchwała sejmowa, pismo wysokiego dostojnika... Dla ogromnej większości szlachty opuszczenie Jana Kazimierza i opowiedzenie się przy Karolu Gustawie oznaczało tylko zmianę panującego, i to w obrębie tej samej 107 dynastii. Jeden Waza zamiast drugiego... Ten sposób rozumowania dzisiaj byłby nie do przyjęcia, rozważania niniejsze dotyczą jednak XVII stulecia. Dyskusja na temat kwalifikacji czynu jest ważna, lecz znacznie bardziej interesująco wyglądać się zdaje inne pytanie. Skądże tak niebywały i nagły urodzaj na perekińczyków? I to zarówno nad Notecią, jak nad Niewiażą. Opaliński przyszedł na świat w roku 1609, Janusz Radziwiłł w 1612, Bogusław w 1620, Radziejowski był o dwa lata młodszy od koniuszego litewskiego. Czyżby nad kołyskami niemowląt z tego pokolenia świecił szczególnie zły układ planet? Kryzysy o charakterze depresji wynikają z przyczyn za każdym razem różnych. Całkiem co innego zdemoralizowało wielmożnych moskiewskich za Godunowa niż naszych za Wazów. Powód, który dość systematycznie pojawia się w rozmaitych czasach i ustrojach, może więc być uznany za zjawisko natury powszechnej, polega na wyczerpaniu biologicznym. Katastrofalny upust krwi wywołuje jak gdyby odruch samozachowawczy, małoduszny, lecz zrozumiały: podświadomy wprost lęk przed dalszymi stratami. W takich wypadkach bierze górę teza, że lepszy żywy pies od martwego lwa. Rzeczpospolita nawojowała się sporo w przeciągu lat siedmiu przed najaz- dem szwedzkim. Ale już pierwsze wystąpienie Chmielnickiego dowiodło, że „nie tacy to Lachowie, jak dawniej bywali". Prawda - tylko czternastu lat pokoju zaznaliśmy w stuleciu XVII. Pokoju dotkliwie mąconego najazdami tatarskimi. Podczas wojny kozackiej wybuchła epidemia. O wyczerpaniu bio- logicznym mówić należy stanowczo, nie wolno go jednak uważać za przyczynę główną lub jedyną. Pod wpływem potopu szwedzkiego, który w praktyce dziejowej równał się wybuchowi wojny na trzecim froncie, wyszły na jaw moralne skutki tych chorobliwych stosunków, jakie zapanowały u nas po zgonie Stefana I. Mówiło się już o nich nieraz w tej książce, lecz ciągle za mało. Atmosfera polityczna kraju musi odpowiadać pewnym warunkom, jeśli mieszkańcy państwa mają być naprawdę obywatelami, a nie luźnym zbiorowiskiem indywiduów, zatro- skanych jedynie o własne skóry i interesy. Obywatelem jest ten tylko, kto się poczuwa do osobistej odpowiedzialności przed sobą samym za stan spraw publicznych. Moralność w świeckim tego słowa znaczeniu polega na jedno- stronnym zobowiązaniu się człowieka do przestrzegania pewnych, nielicznych zresztą, norm, wśród których widnieje nakaz miłości ojczyzny. Do wykształ- cenia w ludziach wspomnianych postaw nie potrzeba wcale jednomyślności, stałych powodzeń, zachwytów ani oklasków. Nie można się za to obejść bez wiary w rzetelność istniejących urządzeń, instytucji, głoszonych haseł czy 108 programów. Jeśli jej brak, zanika zaufanie - rozumiane jako reguła stosunków międzyludzkich - kolejny z czynników niezbędnych dla zdrowia społeczności. Każdy jako tako doświadczony pedagog wie przecie, że głównym złem wycho- wawczym jest kłamstwo. Ono musi ośmieszyć, pozbawić znaczenia wszelki oficjalnie obowiązujący dekalog. Wraz z nową dynastią pojawił się nowy styl rządzenia, czyli kierowania losami ogółu. Od rzetelności był on, niestety, bardzo odległy. Szlachta ofia- rowała Wazom moralny, ważniejszy od politycznego, spadek po Jagiellonach i doznała gorzkiego rozczarowania. Wolno nie interesować się planetami, które przyświecały kołyskom pokolenia odstępców. Okute w powiciu ono nie zosta- ło, za to zatrute fałszem. Żaden z owych ludzi nie pamiętał lepszych czasów, nie znał stosunków innych niż zdeprawowane. Nie na tym polegało nasze nieszczęście, żeśmy mieli państwo magnacko- -szlacheckie. Innych nie było wtedy na kontynencie. Najgorsze iż ta kontu- szowa społeczność zamiast się z biegem czasu zrastać - zaczynała się rozprzę- gać. Rozkład był już faktem zupełnie dokonanym na samych szczytach her- bowej hierarchii, a to znaczy także: tam, skąd najlepiej widać było ponurą panoramę trzech płonących frontów i osłabienia wewnętrznego. Nie wolno wątpić - magnaci jasno zdawali sobie sprawę, jak bardzo jest źle. W możność pokonania własnymi siłami Szwedów, Moskwy i Kozaków jed- nocześnie nie wierzył żaden z tych, co przyszli do Karola Gustawa ani z tych, co powlekli się raczej, niż pośpieszyli za Janem Kazimierzem na Śląsk. Wcale nieobca im była za to myśl, że pozyskawszy protekcję możnego Skandynawa da się odepchnąć cara, stłumić bunt Kozaków i powrócić do dawnych granic na wschodzie. Widmo rozbioru też trwożyło, Karol Gustaw mógłby mu zapo- biec... gdyby zhołdował całe państwo. Odstępstwo magnackie było cyniczne, lecz nie bezmyślne. Potop Henryka Sienkiewicza w dość swobodny sposób potraktował kwestię stopnia odpowiedzialności. Rozstrzygnęła o tym sama materia powieści. Krzy- sztofa Opalińskiego w niej nie widać, opowiada się o nim tylko. Janusz Radziwiłł występuje w pełnej aureoli swej pychy, bezwzględności i okrucieńs- twa. W dodatku akt umowy kiejdańskiej przeniósł Sienkiewicz z października na sierpień. Kronikarska zaś relacja powie nam po prostu, że ostateczny dokument próby zerwania unii polsko-litewskiej podpisano już po kapitulacji nie tylko Poznania i Warszawy, lecz i Krakowa. Książę Janusz naprawdę zamyślał złe rzeczy o gromadzących się na Podlasiu konfederatach, stronnikach Jana Kazimierza. „A przywódcy ich - pisał - jako jest Żeromski, Kmicic, Lipnicki, Kotowski (a ten z Kmicicem najgorszy)", 109 stanowczo zasługują na to, aby ich „pięknie popoić, a w nocy śpiących wyrżnąć (każdy gospodarz uczynić to może) albo ich w piwach mocnych potruć". Jednakże w liście do brata, Bogusława, umieścił książę Janusz i taki wywód: U Boga i świata będziemy wylumaczeni, żeśmy te przyjęli protekcją, kiedy nas, Litwę, wydano; a kiedy Moskal w Wilnie stanął (czego Wielka Polska nie miała), a my z biedy naszej do czego rzucić się mieli? Wszakże nie koniec: i ratować nas mogą — a nam cofnąć się wolno. Słowa te zostały napisane 26 sierpnia. Zołotareńko podsunął się już wówczas pod Kowno. Chłopi żmudzcy, Litwini rodowici, walczyli po lasach z wojskiem carskim. Jeśli komu służyło tedy prawo powoływania się na Okoliczności łagodzące, to zmasakrowanej Litwie. Polska zachowała się gorzej, okryła się większą hańbą. Opaliński miał pod Ujściem siły niewiele ustępujące liczbą szwedzkim, za sobą twierdze i króla z wojskiem, na flance uzbrojony po zęby i ani myślący o wywieszeniu białej chorągwi Gdańsk. Największego zła narobił Janusz Radziwiłł wcześniej, przed potopem, kiedy sabotował wysiłki Korony na Ukrainie, zachęcił Sicińskiego do zerwania sejmu, spiskował z zagranicą i nie przyłożył się, jak należało, do przygotowania wojennego Litwy przeciwko Moskwie. Co innego, że rząd królewski zupełnie bezmyślnie jątrzył hetmana będącego w Wielkim Księstwie rzeczywistym suwerenem. Tak więc październik 1655 roku przypieczętować się zdawał protektorat szwedzki nad Rzeczpospolitą albo i rozpadnięcie się jej. Żołnierze moskiewscy i Kozacy doszli do Wisły, zdobyli Lublin, Puławy, Kazimierz, rabując bez litości i zaprzysięgając mieszkańców na wierność carowi Aleksemu. Naglą odmianę położenia przyniósł listopad, miesiąc zazwyczaj nam nieżyczliwy. W lipcu Chmielnicki, Buturlin i Potemkin obiegli Kamieniec Podolski, którego dzielnie i z powodzeniem bronił Piotr Potocki, wojewoda bracławski. Pod murami sławnej twierdzy hetman zaporoski, jak najlżej sobie ważąc przysięgi perejasławskie, pertraktował z posłem Karola Gustawa. Bezpośred- nie stosunki ze Sztokholmem zdążył już zresztą nawiązać o cały rok wcześniej. Powodzenia szwedzkie pozwalały marzyć o uwolnieniu się od wszystkich trzech dotychczasowych opiekunów, to znaczy Polski, Tatarów i Moskwy. Wkrótce Chmielnicki zaczął wspominać o swym największym i najbardziej na pewno umiłowanym planie - o państwie kozackim, sięgającym po Włodzi- 110 mierz Wołyński, Lwów, Jarosław i Przemyśl. Nie wykluczał jakiejś' formy związku z Rzeczpospolitą ani wierności wobec jej króla, lecz wątpił, czy szlachta się zgodzi. Myśli te wyjawił pod Lwowem, podczas rozmów z posłem Jana Kazimierza i z Krzysztofem Grodzickim. Jednooki człowiek, który walczył w obu bitwach pod Ochmatowem - pier- wszej, stoczonej przez Stanisława Koniecpolskiego przeciwko Tatarom, i drugiej, przez Rewerę Potockiego w sojuszu z nimi - który strzegł i bronił Kudaku, był pod Batohem i Żwańcem, teraz sprawował obowiązki wojsko- wego gubernatora Lwowa. Zdążył naprawić i wzmocnić fortyfikacje, zrównać z ziemią podmiejskie rezydencje, wyciąć piękne sady, należące do zamożnych mieszczan, i natchnąć tych ostatnich nieograniczonym zaufaniem do osoby oraz słowa tak surowego komendanta. Krzysztof Grodzicki zdziałany był z metalu, który w ogóle nie podlega korozji. Jak się wydaje, cechowała go daleko posunięta abnegacja w sprawach dotyczących kariery osobistej, a właściwość ta stanowi środek idealnie zabezpieczający. Miasto broniło się przed Chmielnickim, Buturlinem.i Potemkinem jeszcze lepiej niż przed siedmiu laty, po Piławcach, kiedy oblegali je sami tylko Kozacy (przy zdobywaniu twierdz Tatarzy nie wchodzili w rachubę). Wytrzy- mało ostry ogień działowy, odpowiadając nań pięknie, zapłaciło okup mniejszy od wymaganego i kategorycznie odmówiło dwóch rzeczy: wydania Żydów oraz złamania wierności Janowi Kazimierzowi. Chmielnicki działał przezornie a* kreto. Chciał Lwów zdobyć, lecz dla Ukrainy, nie dla cara. Wśród pułkowników kozackich byli tacy, co tym się między innymi różnili od Arvida Wittenberga tudzież bojarów, że biegle władali łaciną. Ci podszeptywali delegacji miejskiej, aby trzymała się twardo. Czyniąc tak, wcale nie zdradzali swego hetmana. Delegacja zaś owa składała się początkowo z trzech odważnych łyków, bo ziemianie i duchowieństwo Kozakom nłe ufali. Należeli do niej: pisarz miejski Samuel Kazimierz Kusze- wicz, senior ormiański Krzysztof Zachnowicz i przedstawiciel Rusinów Paweł Ławrynowicz. 7 listopada Chmielnicki wraz z bojarami odstąpił spod Lwowa. Na ostatku wodzowie sił oblegających podjechali pod wały, aby pożegnać Krzysztofa Grodzickiego. W kilka dni później całe ich wojsko otoczył pod Jezierną Mehmed Girej. „Od tysiąca lat nie widzieliście tylu Tatarów w Polsce" - pisał do Grodzi- ckiego chan, który przymierze z Janem Kazimierzem uważał za nadal obo- wiązujące i stanowczo nie życzył sobie zmiany dotychczas istniejącego układu warunków nad swą granicą. 111 Pułki moskiewskie wypuścił, ale wziął od nich okup i pozbawił je wszystkich łupów, więc pewnie tych także, co pochodziły z Lublina, Puław i Kazimierza. Z Chmielnickim zawarł układ, ściskał się i całował, lecz na warunkach całkiem nieoczekiwanych: Kozacy mieli zerwać z Moskwą, uznać się za poddanych króla, a rejestr swój ograniczyć do sześciu tysięcy głów. Czynniki zagraniczne nadal poczynały sobie bezceremonialnie, ilekroć wtrącały się w sprawy Ukrai- ny. Jana Kazimierza uwiadomił chan o wszystkim listem napisanym po polsku w sposób zupełnie zrozumiały, aczkolwiek nie bez błędów. Zaraz też wysłał inne epistoły, a to do hetmana Rewery, do wojska i szlachty. Czynił w nich gorzkie wyrzuty, groził swym gniewem i zapowiadał zemstę tym wszystkim, co odstą- pili prawowitego pana, przystali zaś „do jakiegoś Szweda, którego nie znamy i znać nie chcemy". 26 listopada wojewoda braclawski, Piotr Potocki, wezwał szlachtę do łącze- nia się z Tatarami. Przymierze z nimi okazało się bardzo pożyteczne. Wypadki te, jak mówiono wtedy w kraju, przełamały „rewolucją szwedz- ką". Cztery miesiące zaledwie przeznaczył los Karolowi Gustawowi na nie- bywały triumf i... na możność wyzyskania go. Szwed wjkonał pierwszą, doraźnie efektowną, lecz o wiele mniej ważną połowę zadania. W drugiej zawiódł całkowicie. I on, i jego doradcy oraz palatynowie okazali się za słabi umysłem. Stanęli przed problematyką, wobec której wyglądali jak złośliwe dzieci. Niedorostkom - rzecz powszechnie znana - skłonności do okrucieństwa i wandalizmu nigdy przeważnie nie brakuje. Potop szwedzki należy do naszych bolesnych, a co gorsza i wstydliwych wspomnień historycznych. Zajęci pożyteczną czynnością roztrząsania włas- nego sumienia zapominamy po prostu, że przyszłość środka i wschodu Europy zależała od wyników owej wojny. Szwecji - wielkiej potędze wojskowej, zwycięskiej w wojnie trzydziestoletniej - zaświtała całkiem realna możliwość zdobycia hegemonii na wspomnianym obszarze. W Rzeczypospolitej mówiło się o detronizacji dotychczasowego jej króla i elekcji Karola Gustawa lub o powrocie Jana Kazimierza i dalszych jego rządach pod protektoratem skan- dynawskiego kuzyna. Nawet Janusz Radziwiłł wspominał w liście o smutnej konieczności pożegnania się z ojczystą swobodą, z których to słów da się wiele wyczytać. Trudno sobie wyobrazić, by wszechpotęga magnacka nie doznała uszczerbku w razie tak zasadniczej odmiany politycznej. Fanatyzm katolicki również miałby pewnie szczuplejsze pole do popisu. Nie można za to mówić poważnie o wynarodowieniu Polaków i Litwinów albo o wcieleniu Rzeczy- pospolitej do Szwecji. 112 Historiografia nasza gorzko biadała nad tym, że zajęcie Moskwy przez Żółkiewskiego oraz powołanie królewicza Władysława na tron carski nie zakończyły się jakąś' formą zbliżenia obu państw i zamieszkujących je narodów. Temu, kto snuje takie myśli, wprost nie wypada oburzać się na mniemanie, że zrobilibyśmy może o wiele lepszy interes dziejowy, gdyby z potopu wyłoniło się coś z lekka chociażby przypominającego unię. Wiemy dokładnie, jaki los w niedalekiej już przyszłości czekał Rzeczpospolitą. I w Koronie, i na Litwie poddający się Szwedom magnaci liczyli na ich pomoc przeciwko Moskwie. Jednym z motywów, które skłoniły Karola Gustawa do wojny, było zaniepokojenie postępami i zdobyczami cara. Istniał więc niewątpliwie pewien interes wspólny. Szło nieuchronnie do ostatecznej próby sil pomiędzy Szwecją a Moskwą, której przyszłość dziejowa zależała od wyparcia Skandynawów ze wschodnich wybrzeży Bałtyku. Już Iwan Groźny zaczął walczyć o Inflanty. Program okrutnego cara obowiązywał nadal, bo z porządku dziennego zdjęty być nie mógł. Niniejszy cykl książek opowiadać wkrótce zacznie o generalnej próbie sił, noszącej w historii nazwę wielkiej wojny północnej. Szwecja przegrała ją przede wszystkim dlatego, że do swoich przeciwników zaliczała również słabą, wykrwawioną, pogrążoną w anarchii, lecz bardzo rozległą Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Szwedzi wypuścili z rąk, rajtarskimi butami na miazgę rozdeptali złote jabłko. Stało się tak dlatego, że w ogóle brakło wśród nich ludzi pokroju Stanisława Żółkiewskiego czy Jerzego Ossolińskiego, to znaczy takich, którzy umieją patrzeć dalej niż na koniec własnego nosa, w stosunkach międzynaro- dowych uznają kompromis za zasadę stokroć rozumniejszą od dyktatu. Nasza historia zaksięgowała na swe dobro ogromne doświadczenie unii polsko-lite- wskiej i wytworzyła dzięki temu sposób myślenia, jakiego gdzie indziej nie znano. Wcale to nie znaczy, że wszyscy Polacy i Litwini byli filozofami w polityce. Konflikt z Ukrainą świadczy, że i u nas zabrakło tchu. Wystarczyło go tylko na trwałe pogodzenie Wilna z Krakowem i Warszawą. Gdzie indziej i takie minimum zaliczało się do rzeczy nieosiągalnych. Karol Gustaw zachował się w sposób dość żywo przypominający tępogłowe postępowanie jego śp. starszego kuzyna, Zygmunta III, był jednak nieskoń- czenie bardziej brutalny. Dlatego też znacznie szybciej zaprzepaścił koniunk- turę. Protektorat szwedzki od razu przybrał postać krwawej okupacji i grabieży. W Poznaniu gwałty i morderstwa rozpoczęły się natychmiast. Karol Gustaw znajdował sadystyczne upodobanie w łamaniu przyrzeczeń, uważał za bez- 113 czelność, jeśli ktoś śmiał prosić o ich spełnienie, a prawdziwej, to znaczy dopasowanej do rozmiarów zadania koncepcji politycznej nie miał wcale. Jego żołnierze zachowywali się u nas mniej więcej tak, jak nasi lisowczycy w Moskwie, on zaś sam czynił wszystko, co mógł, by podtrzymać w podbitym kraju przekonanie, że słuszność jest po stronie zwolenników bezwzględnego oporu. U schyłku 1655 roku król szwedzki machnął właściwie ręką na plany szer- sze, powrócił do dawnych zamiarów opanowania samych wybrzeży Bałtyku. Wymagało to zhołdowania Prus Książęcych, elektorskich, i trwałego zajęcia Królewskich, czyli Pomorza polskiego. Pomysł rozczłonkowania Rzeczypos- politej okazał się jednak chimerą. Pomimo wszystko - zbyt to był wielki i ludny, za mało jeszcze zniszczony i wykrwawiony kraj. Karol Gustaw miał do wyboru: wszystko albo nic. To znaczy szeroki, dobro stron obu szanujący, nową rzeczywistość stwarzający układ albo walkę na śmierć i życie. W tym drugim wypadku przeciwko najeźdźcy i gwałtownikowi stała nie tylko lepsza część szlachty, lecz cała wielomilionowa plebejska ludność państwa. Wystąpienie Mehmed Gireja zmieniło sytuację ogólną w sposób zasadniczy, ożywiło nadzieje całkiem realne. Nie upierajmy się uważać ówczesnych Pola- ków i Litwinów za istoty posłuszne samym tylko irracjonalnym pobudkom. Jedną z przyczyn katastrofy było przekonanie o beznadziejności położenia państwa, zaatakowanego z trzech stron. Chan uspokoił front południowo- -wschodni, zgłosił się nawet do pomocy. Był sprzymierzeńcem silnym i strasz- nym. Jego zapowiedź zemsty nad odstępcami przemawiała do wyobraźni. Bohdan Chmielnicki zwijać się zaczął jak w ukropie, próbował arcyniebez- piecznej, bo tylko prawdziwym mistrzom się udającej, sztuki gry na trzech instrumentach jednocześnie. Carowi obiecywał Wołyń i Ruś Czerwoną, Karo- lowi Gustawowi współpracę, Janowi Kazimierzowi posłał pisemne zapewnie- nie wierności, wezwanie do powrotu oraz obietnicę ponownego wprowadzenia na tron. Ludwik Kubala zapewnia, że król zdecydował się na opuszczenie Śląska, ponieważ liczył na „pomoc kozacko-tatarską". Trzeba od razu wymienić warunki, od których hetman kozacki ostatecznie chyba uzależniał wybór orientacji. W parę miesięcy później Chmielnicki powiedział dyplomatom królewskim: Teraz nie chcę traktatów, chyba dla całej Rusi. Niech Polacy wszystkich Rusinów wolnymi ogłoszą, niech z nimi jak z przyjaciółmi i sąsiadami, nie jak z poddanymi postępują, niech się wyrzekną wszystkich roszczeń, bo pokój a Polak nie mogą razem zamieszkać na Rusi. 114 Już 20 listopada Jan Kazimierz datowanym z Opola uniwersałem wezwał poddanych do powstania. Zalecał coś przypominającego późniejszą francuską koncepcję levśe en masśe, bo nie tylko szlachta, lecz i lud miał „jeden do drugiego, trzeci do dwu, czwarty do trzech, piąty do czterech" w kupy się wiązać i „nie opuszczając okazji, gdyby się trafiła, do porażenia nieprzyja- ciela", czekać powrotu monarchy. 18 grudnia król rzeczywiście ruszył ze Śląska do Polski. 29 grudnia hetmani Potocki i Lanckororiski, którzy dopiero co przyjmowali protekcję szwedzką, dokonali nagłego odwrotu. Zawiązali w Tyszowcach konfederację, mającą na celu walkę z najeźdźcą i obronę prawowitego pana. Jan Kazimierz powracał do kraju, który - pomimo bezprzykładnej klęski i równie niesłychanego wiarołomstwa wielu swych potentatów - ani na chwilę oporu nie zaniechał. Z tymi potentatami też zresztą różnie bywało. Jeden Opaliński - Krzysztof - zdradził pod Ujściem, drugi - Piotr - wcale t€go nie zrobił. Wytrwał również w wierności wojewoda Jakub Rozrażewski. Zasłynął w Wielkopolsce uzdolniony, pełen fantazji i rozmachu partyzant Krzysztof Żegocki, starosta babimojski. W walce z jego ludźmi stracił życie sam szwagier Karola Gustawa. Na Litwie w ślady Janusza i Bogusława Radziwiłłów nie poszedł inny członek rodu, Michał Kazimierz. Na Podlasiu gromadzili się konfederaci, Litwini i koroniarze, których nie udało się jednak ani pozarzynać po kwaterach, ani „w piwach mocnych potruć". Nadzieją ich był, a wkrótce i wodzem stał się, wojewoda witebski, kościsty i długowąsy Paweł Sapieha, w nagrodę za zasługi mianowany hetmanem wielkim litewskim. Wojsko to skonfederowało się przeciwko Szwedom i Radziwiłłowi już 23 sierpnia 1655 roku w Wierzbolowie. We wrześniu delegaci związku dościgli pod Wolborzem wycofującego się na południe króla, powiadomili go o zaszłym fakcie, to znaczy o tym, że wielu jest takich, co chcą walczyć. Kraków jeszcze wtedy nawet oblężony nie był. Jan Kazimierz zachował się małodusznie i niemądrze, wyjeżdżając na Śląsk. Powzięte później uchwały wojewódzkie o poddaniu się Szwedom wszystkie co do jednej powoływały się na fakt ucieczki monarchy, jako na okoliczność rozgrzeszającą odstępstwo. Oryginału aktu konfederacji tyszowieckiej nie posiadamy, tekst nam dzisiaj dostępny, drukowany, mówi o oblężeniu Częstochowy przez Szwedów. Adam Kersten utrzymuje stanowczo, że sława tego wydarzenia zaczęła się szerzyć dopiero w rok czy półtora po rejteradzie generała Miillera. Dotyczący Jasnej Góry fragment znanego dzisiaj dokumentu brzmi tak: 115 kościół nawet Częstochowski, miejsce najznaczniejsze nie tylko Rzpltej, ale i orbi christiano do nabożeństwa i do wot różnych, dla tychże łupów skarbów Bogu oddanych oblegszy w kilka tysięcy ludzi, sacrilega manu szturmem dobywać kazał, aby ten fundament devotionum inkwirowawszy, bezpieczniej wytracał dalszymi procederami wiarę Śtą Katolicką, a na to miejsce cudzoziemską dwersarn sectam do Królestwa sprowadził... Autorzy aktu konfederacji mówią zatem o Częstochowie, jako o sanktua- rium katolicyzmu oraz o szwedzkim łakomstwie na skarby tamtejsze. Oburza- jąc się na świętokradztwo, przewidują, że obrządek rzymski dozna krzywd w razie ostatecznego zwycięstwa heretyków, lecz wcale nie wspominają o zaciek- łości walk, o zjawiskach natury nadprzyrodzonej ani nawet o wierności kla- sztoru względem Jana Kazimierza. Z najświeższych badań Adama Kerstena wynika, że ksiądz Augustyn Kor- decki uznał protektorat Karola Gustawa, lecz z obawy przed grabieżą nie chciał się zgodzić na okupację Jasnej Góry. Przygotował ją do obrony znako- micie, obsadził dobrymi żołnierzami, miał artylerię zdecydowanie górującą nad działobitniami generała Miillera. Klasztoru nie oddał, wyświadczając w ten sposób niewątpliwą usługę sprawie polskiej i niezmierną wprost katoli- ckiej, czyli tej, o którą mu najbardziej chodziło. Nie tylko strzelał, lecz i pertraktował. Utracił jednego żołnierza, zabitego w walce, i drugiego, przy- padkiem uśmierconego przez kolegów. Postawmy więc księdzu Kordeckiemu pomnik z napisem „Wzorowemu dowódcy" i porozmawiajmy o sprawach nieco szerszych. Obrona Częstochowy uchodzi od stuleci za tytuł do chwały kleru polskiego owej epoki, powinna zaś stanowić ciężkie oskarżenie. Klasztor Jasnogórski, minimalnie uszczuplając swe dostatki, potrafił uzbroić się tak, że nic mu nie mógł zrobić sławny generał szwedzki. Ile było klasztorów w Polsce, która od piastowskich czasów poczynając darowywała duchowieństwu ogromne dobra, w Rzeczypospolitej, która za Wazów pod każdym względem przypominała bastion katolicyzmu? Ile zamków i miast biskupich? W maju 1648 roku - czyli akurat wtedy, gdy zaczęły walić się na kraj nieszczęścia - podkanclerzy litewski Kazimierz Lew Sapieha przystąpił do urzeczywistniania zamiaru założenia eremu kartuzów w miejscu, które osiąg- nęło później "smutny rozgłos. W Berezie nad rzeką Jasiołdą. Sprowadzony z Warszawy architekt włoski otrzymał na pierwsze potrzeby sumę dziesięciu tysięcy złotych, zakon ujrzał się wkrótce posiadaczem rozległych włości w rozmaitych powiatach województwa brzeskiego. Nawet królewszczyzny, dane Sapieże przez Władysława IV tylko w dożywocie, stały się wkrótce prawowitą, przez sejm potwierdzoną, własnością mnichów. Z naukową ścisłością opo- 116 wiada o tym wszystkim praca Marii Popowskiej, wydana w roku 1938. Nie zapomnijmy czasem, że Bereza to kamyczek zaledwie w mozaice rozległej, jak cale państwo polsko-litewskie. Sapieha wybrał Berezę, ponieważ leżała z dala od szlaków wojennych. Z państwowego punktu widzenia byłoby znacznie lepiej wydać pieniądze na budowę twierdzy, blokującej któryś' z tych szlaków. Poprzedni tom zawierał twierdzenie, że pomysłowi wzniesienia Kudaku jedno tylko można zarzucić: założenie samotnej fortecy zamiast ich łańcucha. Andrzej Kazimierz Cebrowski, mieszczanin i lekarz, pozostawił nam Rocz- niki miasta Łowicza pisane w latach 1648- 1659. Marian Małuszyński prze- łożył je z łaciny i opublikował. Dowiadujemy się, że świetna rezydencja prymasów Polski dostała się królowi szwedzkiemu bez wystrzału. Oprócz „kradzieży złota, srebra i innych klejnotów", zabrania sprzętów, kontrybucji („podatków nie do zniesienia"), majątek narodowy został zubożony w sposób następujący: Nie oszczędzili i świątyń, najpierw całkiem zburzyli klasztor bonifratrów, leczących chorych, z kościołem Św. Jana Bożego, potem zrównali z ziemią kościół Św. Jana Chrzciciela ze szpitalem i kaplicą Św. Krzyża, dalej bardzo zrujnowali klasztor dominikanów, a w końcu sprofanowali kolegiatę niedawno odbudowaną, w której złupili ołtarze, błyszczące zlotem i zdobne pięknymi wizerunkami świętymi, zabrali szaty kościelne, kielichy, krzyże, świeczniki itp. oraz trumienkę św. Wiktorii ślicznie zrobioną z czystego srebra i bardzo drogocenną razem z relikwiami jej i innych patronów miasta, którego połowa spłonęła. Karol Gustaw pragnął takiej kampanii, co nic nie kosztując przynosi zyski. Ksiądz Augustyn Kordecki nie oddał skarbów jasnogórskich i utrudnił mu tym samym finansowanie wojny. Konfratrzy przeora częstochowskiego nawet w tej mierze zawiedli. Część dóbr, którymi władali i których państwu stale skąpili, starczyłaby na zabezpieczenie kraju przed najazdem. Biskupi poszli przeważnie na emigrację. Spośród s$psnastu ordynariuszy dziesięciu wyjechało za granicę. Należał do nich sam prymas, ksiądz Andrzej Leszczyński. Jan Kazimierz miał trochę racji, kiedy twierdził, że nie taki Szwed straszny, jak go tchórze malują. Dowiedli tego niezbicie górale podhalańscy, których prymitywnie uzbrojone oddziały najpierw zablokowały, potem zaś' zajęły i obroniły Nowy Sącz. „Lud ojczyzny nie zdradził, aczkolwiek nie była ona rajem dla niego" - napisał Wacław Sobieski. Mieszczan rodzimi magnaci musieli nieraz przymu- 117 szać do poniechania zamiarów walki, chłop porwał się do niej tłumnie, uprze- dzając rozkaz monarchy o wiązaniu się w kupy i szarpaniu nieprzyjaciela, gdzie i jak tylko się da. W Wielkopolsce już w sierpniu drobne oddziałki szwedzkie ginąć zaczynały od takiego oręża, który wieśniak miał pod ręką w zagro- dzie. Szlachta polska nieźle jednak musiała znać swych poddanych. Wcale nie zgrzeszył lekkomyślnością sejm, przywracając w roku 1652 skasowaną poprzednio piechotę wybraniecką. Najodważniej wystąpił przeciwko Szwe- dom lud tych samych okolic, które poruszyły się groźnie podczas wojen kozackich - Wielkopolski i Podhala. Jego ówczesny zryw skierowany był przeciwko pańszczyźnie, lecz nie państwu, i szlachta musiała to pojmować, aczkolwiek przywódcy rebelizantów - jak Kołakowski - przyznawali się, że działają na rozkaz Chmielnickiego. Znamienna geografia antyszwedzkich wystąpień polskiego chłopa poucza o bardzo ważnej prawdzie. Największą korzyść miewa państwo z tych mieszkań- ców, którzy znają nie tylko powinność, lecz i swoje własne prawo. Prawo człowieka i obywatela - chciałoby się dodać, przezwyciężając obawę przed popełnieniem anachronizmu, bo sformułowanie to ogłoszono we Francji dopiero u schyłku XVIII wieku. Polska miała się później doczekać dni tak nieszczęśliwych, że podczas powstania narodowego wielu jej chłopów nie interesowało się tym, kto, z kim i o co mianowicie za łby się wodzi. Z niewolnika tylko przy pomocy kija uczynić można „patriotę". W XVII wieku tak źle u nas jeszcze nie było. Z cepem i kłonicą czyhał na dobrze uzbrojonych Szwedów krnąbrny wobec własnej zwierzchności chłop wielkopolski, góral podhalański, słabo w ogóle przez pańszczyznę dotknięty Kurp. Ten ostatni z reguły miewał zresztą i rusznicę, z której w spokojnym czasie korzystał prywatnie. Kto przyzwyczaja ludzi do abnegacji wobec ich własnych uprawnień, ten działa jak szczególnie groźny wróg państwa. Podcina mu korzenie. Tępi instynkt obywatelski. Zachowanie się polskiego chłopa wobec najazdu szwedzkiego zdaje się żywo przypominać postępowanie wieśniaków ruskich na Ukrainie. Obcojęzyczna, łupieżcza hałastra zwaliła się na kark ludziom, którzy jedynie pod przymusem ulegali panom własnej krwi i wiary. Dyplomata austriacki ostrzegał, że jeżeli coś się nie odmieni, katolicyzm upadnie w Polsce wskutek wyniszczenia materialnego. Karol Gustaw obdarzył swych generałów majątkami kościelny- mi, obarczał kler daninami, o jakich nie słyszano nigdy w Polsce. Nie wspo- minając już o zakonach, biskupi płacić musieli wysokie haracze miesięczne. 118 4 października Krzysztof Żegocki odebrał Szwedom tabor czterdziestu wo- zów, wyładowanych do pełna łupem kościelnego pochodzenia. Jezuitów tak przyciśnięto podatkami, że zgromadzenie poznańskie postanowiło opuścić Polskę. Patrzył na to wszystko plebs, dla którego wiara i ojczyzna stanowiły jedno. Gdybyż jeszcze pozwolono mu tylko patrzeć! Kiedy generał Miiller obiegł Częstochowę, pomocnik jego, „Najjaśniejszego Króla JMci Szwedzkiego ordinariusz Proviantmagister", Joannes Weyhard Wrzeszczowicz, nakazał wsiom położonym wokół Koniecpola i Szczekocin dostarczyć niezwłocznie do obozu tysięcy bochenków chleba, osiemdziesiąt beczek piwa, czterysta korcy owsa, osiem wotów, sześćdziesiąt baranów, cztery beczki soli, beczkę gorzałki, czterysta świec łojo- wych, dwieście jajec, czterdzieści fasek masła, gęsi i kur, co potrzeba. Rozkaz nie poskutkował, więc zaraz wydano drugi, wzywający do posłuchu ,,pod srogim i surowym karaniem ogniem i mieczem". Częstochowa nie została zdobyta, a Proviantmagistra Wrzeszczowicza zatłukli później drągami inni chłopi, ci spod Śrema. Krzywdzenie katolicyzmu opłaciło się Szwedom dokładnie tak samo, jak zakusy na prawosławie Polakom. VI Gdyby Karol Gustaw naprawdę był geniuszem, o co go pewni historycy niesłusznie posądzali, byłby wyzyskał baśniową koniunkturę, stworzył w środkowej Europie fakt politycznie dokonany i zaskoczył wszystkich. Nie uczynił tego, bo nie dorósł do wysokości zadania. Położenie ogólne zaczęło się więc bardzo szybko zmieniać na jego niekorzyść. Wielu było takich, których wcale nie cieszyła perspektywa radykalnego przewrotu w tym regionie kon- tynentu. Raz jeszcze wyszła na jaw ta wielka prawda, że samo istnienie niezależnej Rzeczypospolitej stanowiło ważny czynnik ładu europejskiego, gdyż zapewniało wiekami wytworzoną równowagę. Trwałe zakłócenie jej groziło bliższym i dalszym sąsiadom ciężkimi konsekwencjami. Najpierw dopomogli więc nam Tatarzy, w niezbyt odległej przyszłości czynnie wystąpić miały Holandia, Dania, cesarstwo habsburskie, nawet zmuszona przez oko- liczności Brandenburgia. Zanim do tego wszystkiego doszło, hetman Paweł 119 Sapieha mógł przyprowadzić nad Wisłę siły litewskie. Car Aleksy Michajło- wicz nie wycofał swych pułków, nadal trzymał Wilno i Grodno, lecz Wielkie Księstwo zwracało się frontem na zachód. Cud ów znacznie ułatwił człowiek, który - jeśli wierzyć podobiznom - bardziej przypominał Hiszpana czy diabła niż Litwina. Hetman polny Win- centy Gosiewski należał do najbardziej zagadkowych postaci tamtej epoki. Dobry żołnierz, jeszcze lepszy polityk, przebiegły i chytry nad podziw, u schyłku żywota tłumacz dzieł moralisty francuskiego i sam podobno pisujący utwory oryginalne, zdecydowany stronnik Jana Kazimierza... należał do tych, co najpierwsi uznali liberum veto Sicińskiego, który to fakt dużo daje do myślenia. Gosiewski był zwolennikiem przymierza z Moskwą i wspólnego z nią działania przeciwko Szwedom. Z czasem posunął się aż do myśli związania Litwy z carstwem, nawet wbrew woli Korony. Na razie, zmuszony uciekać za Radziwiłłem na Żmudź, podpisał akt pod- dania się Karolowi Gustawowi, lecz - pomimo nadzoru, w jakim był trzymany - zdołał nawiązać styczność z dyplomatą moskiewskim Wasylem Licharowem, i tą drogą przekonać cara, że Szwecja zagraża nie samej tylko Rzeczypospo- litej. Przewieziony w styczniu 1656 roku do Królewca dokazał sztuki jeszcze większej. Zaczął osobiście nakłaniać króla szwedzkiego do podjęcia działań przeciwko Moskwie, a uzyskawszy w tej mierze jakiś skrypt natychmiast zrobił zeń prezent Aleksemu. Paweł Sapieha, także chętny do współpracy ze wschodnią sąsiadką Litwy, mógł pójść ze swym wojskiem nad Wisłę, bo od strony Moskwy nastało faktyczne zawieszenie broni. Karol Gustaw należał do takich kowali, co czekają, aż żelazo wystygnie. Zdążył tylko Kraków zająć, na koncepcję poli- tyczną się nie zdobył. Tymczasem przygasły dwa fronty, zagłębione już daleko w ciało Rzeczypospolitej. Ten, który miał się stać trzecim i śmiertelnym, okazał się nagle jedynym. Zrujnowane, spustoszone, okupowane niemal w całości państwo polsko-litewskie znalazło jednak dość sił własnych, aby mu sprostać. Tatarzy przyszli z pomocą zbrojną dopiero latem 1656 roku. W styczniu Karol Gustaw przycisnął pod Królewcem władcę Prus Książę- cych. Miasta pomorskie były już zajęte - z wyjątkiem Gdańska i osłanianego przezeń Pucka. Fryderyk Wilhelm oglądał się dotychczas na wszystkie strony i zawarł nawet z Pomorzem polskim układ o wzajemnej obronie. Teraz uległ bez walki, uznał się lennikiem szwedzkim, za co otrzymać miał Warmię. Cyrograf podpisał w Królewcu, w Bartoszycach spotkał się z Karolem Gustawem, wypił z nim „bruderschaft" i został w domu. Król szwedzki na czele niezbyt licznego, lecz z doborowych żołnierzy składającego się korpusu ruszył znowu 120 na południe, gdzie Stefan Czarniecki gromadził siły i zaczynał się niebez- piecznie poruszać. Konfederacja tyszowiecka została potwierdzona w Łańcucie. Zamek należał wtedy do Jerzego Lubomirskiego, który pierwszy z magnatów polskich powi- tał w granicach państwa powracającego monarchę. W Łańcucie również Jan Kazimierz postanowił powierzyć dowództwo jednej z grup wojska Czarnie- ckiemu. Wcześniej już kasztelan kijowski został regimentarzem. Buławy het- mańskiej otrzymać nie mógł, bo Potocki i Lanckororiski świeżo się nawrócili, osobiście przybyli nawet na dwór niedawnego wygnańca. Zaczęła się kampania, którą śmiało zaliczyć można do najlepiej znanych rozdziałów naszej historii. O zmaganiach ówczesnych pisał Henryk Sienkie- icz w Potopie, dawni i dzisiejsi historycy poświęcali rozprawy nawet poszcze- gólnym bitwom. Wolno więc szkicowo potraktować dzieje samej wojny, a to tym bardziej że rozstrzygało się właściwie pytanie dosyć proste: jak i kiedy Szwedzi zostaną znad Wisły i Niemna wyrzuceni. Gdyby nie osobiste szczęście i kunszt wodzowski Karola Gustawa, wszystko skończyłoby się o wiele wcześniej. I ta okoliczność wywierała wplyw na ślimaczenie się wojny, że Rzeczypospolitej nie stać było w owym czasie na zakończenie sprawy jednym ciosem lub krótką serią potężnych uderzeń. Czarniecki - powiada Adam Kersten - nie rozporządzał już husarią spod Kumejek czy Beresteczka. Żoł- nierz zawodowy, taki co i bez komendy wie, jak postępować w ogniu, wykru- szył się w dawniejszych starciach, wyginął od kuł, szabel, noży i zarazy. Był steranym inwalidą. Przykuty do galery wiosłował na Euxynie. Imć Jan Chry- zostom Pasek, który pojmował, że przed bitwą warto założyć koniowi dodat- kowe cugle, po bitwie zaś mówił do biedzącego się z jeńcem ochotnika: „Panie bracie, gruby ma kark na waszmości młodą rękę, zetnę ja go", niezbyt wielu znajdował równie biegłych kompanów. Przyszło zatem przeciwnika nie tyle łamać, co wykrwawiać. Kasztelan kijowski, wściekły ryzykant, szarżami jazdy rozrywający kiedyś straszne tabory kozackie, teraz uprawiał,,wojnę szarpaną" i źle się działo, ilekroć nie słuchano jego rad. W otwartym polu i w regularnym starciu zawodowiec szwedzki brał przeważnie górę nad wolontariuszami szlacheckimi czy też chłopskimi. Karol Gustaw pobił Czarnieckiego pod Gołębiem, ale nie osiągnął celu, to znaczy nie wypchnął ponownie z kraju Jana Kazimierza, który przebywał we Lwowie i tym razem zamierzał się tam bronić. Szwedzi zawrócili pod Jarosław, niszczeni przez niedostatek i partyzantkę ruszyli pod Sandomierz, gdzie pol- skie i litewskie wojska zamknęły ich w widłach Wisły i Sanu. Kariera Karola 121 Gustawa mogła się tam zakończyć. Świetny taktyk zuchwałym manewrem przebił się jednak przez Litwinów, uszedł i wyprowadził swe pułki. W tym samym czasie Stefan Czarniecki i Jerzy Lubomirski pokonali pod Warką korpus margrabiego baderiskiego, który szedł pod Sandomierz na pomoc, lecz na rozkaz królewski zawrócił w kierunku Warszawy. Podjazdy polskie dotarły po tej bitwie aż do stolicy. Pomimo mizerii ówczesnych środków komunikacyjnych widowisko zmie- niało się niczym w kalejdoskopie. 7 kwietnia Czarniecki wraz z Lubomirskim zwyciężali pod Warką. 23 tegoż miesiąca zdobyli - na czas pewien - Byd- goszcz. Po drodze niejako zajęli w walce Łowicz (bez zamku), Inowrocław, Brześć Kujawski, Żnin oraz inne miasta, próbowali brać Toruń. Sprawa polska zaczynała odnosić sukcesy, mieszkańcy Wielkopolski nadal stękali boleśnie, bo waleczny żołnierz kasztelana kijowskiego, zarówno szlachecki jak chłopski, żył z wojny na wzór Niemca czy Szweda, grabił tęgo, a z ideolo- gicznych powodów szczególnie bezwzględnie traktował innowierców i Ży- dów. Nie powiodło się naszym pod Kłeckiem i Kcynią, przegrali obie te bitwy. Nie doszło do zamierzonych wypraw na Pomorze szwedzkie ani na ziemie elektora. W początkach czerwca Czarniecki stanął w Ujazdowie przed obli- czem Jana. Kazimierza, który zabierał się do zdobywania własnej stolicy. Odzyskał ją po zażartych szturmach 30 czerwca, a rozjątrzone tłumy zwycięz- ców wbrew warunkom kapitulacji omal nie rozszarpały feldmarszałka Arvida Wittenberga i rzuciły się na własnych wodzów, usiłujących zapobiec morders- twu. Zamiast do Torunia, jak przewidywała umowa, pojechał więc Wittenberg wraz z towarzyszami do Zamościa, gdzie umarł. Rodziny wojowników szwedz- kich puszczono wolno, ale je na pożegnanie dokładnie zrewidowano, znajdując wiele kosztowności pod spódnicami żon oficerskich. Łupy gromadzone przez Szwedów w Warszawie opieczętowano, o co wiele było hałasu i plotek w wojsku, które domagało się żołdu, a pod względem finansowym niezbyt ufało przełożonym. 2 lipca bez wystrzału poddał się Polakom Piotrków. Komendant jego załogi, Jan de Piron, podobno dawny paź królowej polskiej Ludwiki Marii, przeszedł po prostu na służbę jej małżonka, w zakład wierności posy- łając do Warszawy połowicę i dzieci. Twierdził, że Karol Gustaw nie zapłacił należności jemu ani jego podkomendnym, którzy naśladowali przykład wodza, z dnia na dzień przestali być żołnierzami szwedzkimi, stali się natomiast polskimi. Wojny ówczesne staczano w warunkach nieco odmiennych niż dziś. Pieniądze grały jak zwykle rolę wielką, lecz znacznie bardziej urozmaico- ną. 122 Przy odzyskaniu Warszawy niezmiernie się odznaczyli ciurowie obozowi, których powołano pod broń, bo brakło regularnej piechoty. Wdzierali się w wyłomy murów z męstwem niezrównanym, o wiele przewyższającym cnoty rycerstwa herbowego. Artylerią dowodził Krzysztof Grodzicki. Wkrótce wsławił się on ponownie, a to przy zdobywaniu Łęczycy. Jan Kazimierz nie posłuchał rad Czarnieckiego, zdecydował się wkrótce przyjąć bitwę walną. Była to decyzja zupełnie szalona, bo położenie ogólne zmieniało się radykalnie na naszą korzyść i dalsze wykrwawianie przeciwnika stanowiło metodę zbawienną. Przybył właśnie idealny pomocnik w tego rodzaju wojnie. Subchan Ghazi aga przyprowadził pod Warszawę ordyńców białogrodzkich i stanowczo namawiał do partyzantki. I on, i jego ludzie byli w niej mistrzami. Chcąc zgromadzić rozproszone czambuły, kazał aga podpalić jedną z wiosek podwarszawskich. Był widać pewien, że roztropni wyznawcy Proroka natychmiast pojmą wymowę sygnału. 27 czerwca potężna eskadra holenderska rozerwała blokadę Gdańska i wpłynęła do portu. Zjednoczone Prowincje nie życzyły sobie zamknięcia Bał- tyku dla swych okrętów, co musiałoby nastąpić w razie zwycięstwa Szwecji. Dania groziła jej wojną, Aleksy Michajłowicz dobył nawet bułata, lecz tym razem nie przeciwko Litwie. Uderzył na należące do Szwecji Ingrię i Karelię. Wkrótce bezskutecznie obiegi Rygę, lecz zdobył Dorpat. Karol Gustaw też uzyskał sprzymierzeńca w osobie księcia z Królewca. Traktatem w Malborku oddal mu w dziedziczne władanie całą Wielkopolskę i w ten sposób skłonił lennika Rzeczypospolitej do wypowiedzenia jej wojny. Elektor Fryderyk Wilhelm miał wtedy armię liczniejszą niż zmordowany poprzednimi zmaganiami król szwedzki. Śpieszył się zaś' do dzieła tak bardzo, że dziesięciomilową odległość do obozu pod Nowym Dworem pokonywał przez dni dziesięć. Całkiem jak Władysław Jagiełło po Grunwaldzie... Na zamku warszawskim odbyła się dziwna, zagajona przez króla, rozmowa, którą Ludwik Kubala tak przełożył z niemieckiej relacji: - Wy, panowie, nie macie ochoty uczciwie walczyć; spodobała się wam szarpacka wojna. - Ta tak nazwana wojna położyła do stóp Waszej Królewskiej Mości dwa- naście tysięcy głów nieprzyjaciół - odparł na to Czarniecki. - Położą głowę także i ci, którzy moich rozkazów słuchać nie będą. Nie było jednak tych rozkazów, wojsko po zdobyciu Warszawy trudniło się przede wszystkim bezczynnością. Pospolitacy rozchodzili się do domów, czemu i dziwić się trudno, bo każdy z nich miał przecież nieprzyjaciela we własnym powiecie, jeśli nie w wiosce po prostu. Zresztą i partyzanci chłopscy 123 przejawiali największy zapał do walki na własnych śmieciach, w strony odleg- lejsze ruszali z o wiele mniejszą ochotą. Zaczepnie wystąpił Karol Gustaw i 28 lipca zaczęła się trzydniowa bitwa pod Warszawą. Dla1 ścisłości nazywać by ją raczej należało starciem pod Tarchominem, pod Żeraniem i na Brodnic, gdzie w obwarowanym obozie stało wojsko litewskie. Koroniarze przeprawili się na prawy brzeg po moście znaj- dującym się na wprost dzisiejszej Cytadeli. Jan Kazimierz przegrał przykro, a mogło być pewnie inaczej, gdyby od początku dowodził, zamiast modlić się w kościele na Pradze. Drugiego dnia - w sobotę — szczęście aż dwukrotnie uśmiechnęło się oso- biście do Karola Gustawa. Gdy szalony atak husarii litewskiej pod Aleksand- rem Hilarym Połubińskim zmieszał szyk szwedzki, jeden z towarzyszy dopadł samego króla i lekko zranił go kopią. Byłby pewnie poprawił szablą, gdyby nie zginął od kuli, wystrzelonej podobno przez Bogusława Radziwiłła. W niedługi czas później obskoczyli Karola Gustawa Tatarzy. Ocalenie zawdzięczał Szwed własnej odwadze i losowi. Podczas bitwy warszawskiej dowodził ordyńcami Jan Sobieski. Połubińskiego nikt nie wsparł, ośmiu ludzi wróciło cało z szarży. Po bitwie zwycięzca kazał bernardynom uroczyście, w trumnie wybitej czerwonym jed- wabiem, pochować owego bohatera, który nazywał się podobno Jakub Kowa- lewski. Jan Kazimierz zdecydował się wycofać piechotę i ciężki sprzęt na brzeg lewy, jazdą - po partyzancku! - otoczyć i znękać nieprzyjaciela, pozbawionego zapasów żywności i dobrej wody do picia (którą to okoliczność spostrzegł bystro i docenił Subchan Ghazi aga). Z rozkazu hetmana Potockiego tabory zaczęły się przeprawiać przez most, a wieść o tym wzbudziła panikę. Bitwa była przegrana. Jan Kazimierz uciekł w kierunku Kozienic, poddając War- szawę. Ochłonął wtedy dopiero, gdy znowu przeprawiwszy się na prawy brzeg napotkał chorągwie Czarnieckie^o, Lubomirskiego i Koniecpolskiego, które wcale popłochowi nie uległy.i nazajutrz po klęsce, czyli 31 lipca, mocno szarpnęły Szwedów. Tylko kilka tygodni - do 26 sierpnia - trwała ponowna okupacja Warszawy, bardzo jednak dała się we znaki naszej kulturze i historii. Szwedzi mieli dość czasu, by zagarnąć to, czego poprzednio wywieźć nie zdążyli. Wisłą popłynęły na północ ciężkie transporty dobra - dzieł sztuki, ksiąg i zabytków. „Powód niezostawienia załogi w Warszawie jest ten, aby nie narazić na zniszczenie dwóch domów, któu król tam posiada" - 11 sierpnia pisała do Francji i Łańcuta królowa Ludwika Maria. 124 Mieszkańcy Prus Książęcych boleśnie odpokutowali wkrótce krętacką poli- tykę swego pana. We wrześniu wyruszył w ich stronę Wincenty Gosiewski, który spod nadzoru zdołał się wymknąć i uczestniczył w oblężeniu Warszawy. 8 października doszło do bitwy pod Prostkami nad rzeczką Ełk. Piękny opis tego starcia znaleźć można w Potopie Sienkiewicza, ścisłej zaś wiedzy zaczerp- nąć ze świeżego studium Wiesława Majewskiego. Hetman litewski zwyciężył szwedzkich i pruskich generałów, zdobył liczne działa, cały stos chorągwi i wziął do niewoli Bogusława Radziwiłła, którego krewny, Michał Kazimierz, uczestniczył w tym samym działaniu, lecz po właściwej stronie. Równo w dwa tygodnie później Szwedzi odpłacili Gosie- wskiemu, zadając mu porażkę pod Filipowem. Odebranie sztandarów oraz uwolnienie księcia Bogusława nie stanowiło jednak dostatecznej rekompen- saty za Prostki. Wojska litewsko-polskie oraz sprzymierzeni z nimi Tatarzy pohulali sobie w ziemi elektorskiej. Orda zawrócić wkrótce musiała w kie- runku Krymu, aby starym zwyczajem odwieźć łup i odprowadzić jasyr. W Bachczyseraju nie widziano jeszcze niewolnika pochodzącego z tak odległych okolic. Dogadać się z nim można było, bo w wyludnionych przez Tatarów powiatach pruskich mieszkali przede wszystkim Mazurzy, znajomość zaś polszczyzny nie należała na Krymie do rzadkości. Karol Gustaw rezydował w tym czasie we Fromborku. Odmieniła się fortuna! Poprzednie Boże Narodzenie spędził Jan Kazimierz w wędrówce ku granicom swego państwa, teraz świętował w Gdańsku, który ani na chwilę nie zaznał okupacji, nadal jak źrenicy oka strzegł swych auto- nomicznych swobód, lecz przeciwko wierności nie zgrzeszył. Przybył po pana Stefan Czarniecki i odprowadził go cało a bezpiecznie do Częstochowy przez kraj gęsto jeszcze upstrzony załogami nieprzyjacielskimi. Minął rok 1656, który oglądał nie same tylko bitwy, l kwietnia, podczas specjalnie zorganizowanej uroczystości religijnej w katedrze lwowskiej, Jan Kazimierz w obecności nuncjusza uznał i ogłosił Matkę Boską „za patronkę moją i za Królową państw moich". Przyrzekł ponadto w imieniu własnym i stanów państwa użyć wszelkich środków i postarać się, aby lud w swym królestwie „od wszelkich obciążeń i niesprawiedliwego ucisku uwolnić". Powtórzył tę zapowiedź pod murami Warszawy, wzbogacając ją o obietnicę wygnania z kraju arian. Sławne „śluby lwowskie" Jana Kazimierza odegrały rolę zdecydowanie ujemną. Przyrzeczeń danych ludowi nie dotrzymano, słowo królewskie zostało cynicznie złamane. Nabrały ideologicznej mocy punkty dotyczące wiary i do białości rozpaliły fanatyzm katolicki. Trzeba się uważnie wsłuchać w słowa 125 wygłoszone wtedy przed ołtarzem. Król błagał Boga o pomoc przeciwko „nieprzyjaciołom św. Rzymskiego Kościoła", Rzeczypospolitej w tym miejscu nie wymienił. Czynił to w imieniu wszystkich swych prowincji oraz „wojska obydwóch narodów". Wśród prowincji owych wyszczególnił też księstwo ruskie, pruskie, inflanckie, smoleńskie, czernihowskie. Tak zupeł- nie, jakby w wojsku Obojga Narodów i w nazwanych regionach żyli wyłącznie katolicy! Zaczynało się utożsamianie wyznania rzymskiego z narodowością polską i litewską, czyli pogrzeb dawnego państwowego dekalogu Rzeczypos- politej, który głosił równouprawnienie wiar. Wielu protestantów przeszło na stronę szwedzką, niektórzy z nich trzymali się jej z fanatycznym uporem. Ludzie ówcześni z reguły odczuwali żywy pociąg do współwyznawców, do pomagania im i wyczekiwania na ich sukurs. Polityczne znaczenie dawnej tolerancji naszej polegało właśnie na zabezpie- czeniu państwa przed skutkami wspomnianego zjawiska, powszechnego na kontynencie. Z ideologicznych pobudek płynące odstępstwo części naszych innowierców trzeba zaliczyć do dorobku kontrreformacji, która pchała Rzecz- pospolitą w kierunku wprost zgubnym, własnych jej obywateli przetwarzała na zaciekłych stronników zagranicy. Pod groźbą kary śmierci powinniśmy byli różnić się w tej mierze od Europy, nie dopuszczać do prymatu poczucia solidarności wyznaniowej nad państwową i narodową. Nakazywał to sam fakt istnienia różnowierczej z natury federacji polsko-litewsko-ruskiej, urozmai- conej licznymi domieszkami, jak żydowska, niemiecka czy tatarska. Nawet w XVII wieku było u nas znacznie więcej tolerancji niż gdzie indziej, ale w stosunku do potrzeb - za mało! 22 kwietnia partyzanci wielkopolscy zdobyli Leszno i urządzili rzeź wśród zamieszkujących je protestantów. Ofiarą pożaru i rabunku padły wtedy zbio- ry, nawet rękopisy wielkiego Czecha, Jana Amosa Komeńskiego, twórcy pedagogiki nowoczesnej. On sam ocalał, znalazł się wśród tych, co uszli za granicę. Resztę żywota spędził w Amsterdamie, a pismami swymi wybitnie się przyczynił do wyrobienia nam opinii kraju ciemnych, pozbawionych nauki fanatyków. Zapomniał, że poprzednio dwadzieścia z górą lat spędził i swo- bodnie działał w Polsce, otaczany opieką przez ród Leszczyńskich, liczący wśród siebie aktualnego prymasa, przez Krzysztofa Opaliriskiego, żarliwego katolika. Egocentryzm to ciężka choroba intelektualistów. Jedno przeżycie zabarwia im czasem obraz świata. Zemsta jest fatalnym drogowskazem w polityce. Źle, jeśli zaślepia ona tłum - żołnierzy, partyzantów. Zupełna katastrofa, jeżeli głosić ją zaczyna polityka państwa, znajdującego się w położeniu nadzwyczaj skomplikowanym i trud- 126 nym. Jan Kazimierz obiecał wygnać arian, program porachowania się z here- tykami logicznie wynikał z jego lwowskich i warszawskich ślubów. Dyskwa- lifikowały one przecież jako obywateli tych wszystkich, co nie byli katolikami. Zawierały zalążek tej koncepcji, szeroko rozwijanej u nas po potopie. Trzeba znać ludzi, którym przygrywały fanatyczne surmy. Pisze Jan Chry- zostom Pasek, że po pewnej bitwie z luterańskimi chrześcijanami: Klęknąłem ks. Piekarskiemu służyć do mszej; ujuszony ubieram księdza, aż wojewoda rzecze: „Panie bracie, przynajmniej ręce umyć." Odpowie ksiądz: „Nie wadzi to nic, nie brzydzi się Bóg krwią rozlaną dla imienia swego." Owym przesadnie subtelnym wojewodą był okrutny Stefan Czarniecki. Przyrzeczeń danych ludowi nie dotrzymano. Żadna ustawa nie ograniczyła pańszczyzny ani nie przyznała chłopom dobrodziejstwa dostępu do sądów królewskich. Stare zło utrzymało się w mocy, a przybyło jeszcze nowe w postaci zniszczenia kraju, które najciężej dotknąć musiało nie wielkich, lecz najmniejszych. „Lud ojczyzny nie zdradził, aczkolwiek nie była ona rajem dla niego." W walce o wolność ofiarnie uczestniczył, do spalonych przeważnie chałup wrócił tym, czym był przedtem. Biły się tłumy, jednostki tylko zostały uszlachcone za męstwo. Oddziały chłopskie nie dawały się szlacheckim ubiec w gorliwości łupienia nie tylko taborów nieprzyjacielskich, lecz i miast ojczystych. Żadna zdobycz wojenna nie mogła jednak zrównoważyć skutków spustoszenia setek i tysięcy wsi. Lud został oszukany, nie da się chyba jednak obronić tezy, że szlachta wystąpiła przeciwko Szwedom z obawy przed własnymi poddanymi. Stefan Czarniecki chłopomanem nie był, ogłaszał jednak uniwersały wzywające wieś- niaków pod broń nawet wbrew woli dziedziców. Oficjalnie groził śmiercią panom, którzy by powstrzymywali poddanych. 3 listopada podpisano pod Wilnem traktat, wynikający z tych potajemnych działań, które przed rokiem zainicjował był hetman Gosiewski. Pełnomocnicy Rzeczypospolitej oraz cara zawarli umowę, przewidującą wybór Aleksego na króla. Miał tego dokonać sejm, i to niezwłocznie, za życia Jana Kazimierza, który zachowałby władzę dożywotnio. Moskwa świętowała układ bardzo uro- czyście, Polska i Litwa zgodziły się nań pod presją okoliczności, pragnąc pokoju, a może i pomocy od wschodu, chociaż nie brakowało szczerych jego zwolenników. Podczas prowadzonych pod namiotami narad bojarowie mo- skiewscy wspominali o odzyskaniu dla Polski Śląska, nawet Moraw i Czech. 127 Orszak legacji Rzeczypospolitej kwaterował w Niemieży, w opuszczonych domostwach tamtejszej szlachty tatarskiej. Sami posłowie zajęli dwór sapie- żyński. Podpisanie dokumentu uczciły salwy piechoty carskiej, którym wtó- rowały działa moskiewskich załóg zamków wileńskich. Na Litwie do normalnych nieszczęść wojennych przyłączyła się plaga myszy. Przerzedzona ludność niewiele zebrała ubiegłego lata ze swych pól. Zaczął się głód, który w roku następnym przybrał takie rozmiary, że żywi „zmarłym trupom wyleżeć w grobie nie dali". Rozszalała się zaraza, przepła- szająca z osiedli resztki mieszkańców. „Ważyłem się być w Kiejdanach - zanotował pamiętnikarz - gdzie już rzadko było widzieć człowieka i jeden od drugiego się stronił", a psy wywłóczyły z zapowietrzonych domów maka- bryczne ochłapy. Nauczony doświadczeniem, wolał pan Stefan Medeksza omijać inne miasta. Popasał w szczerych polach. Korona polska, którą złudzono pod Wilnem cara Aleksego, służyła wtedy naszym politykom za wabik po prostu. Pragnąc uzyskać pomoc austriacką, ofiarowywano sukcesję po Janie Kazimierzu arcyksięciu Karolowi. U schyłku 1655 roku Jerzy Lubomirski i inni magnaci otwierali te same widoki przed władcą Siedmiogrodu, Jerzym II Rakoczym. Zresztą przed kilku już laty popychał go w kierunku Krakowa Bohdan Chmielnicki, zapraszał zaś' na Wawel Janusz Radziwiłł. Ze swej strony Karol Gustaw uważał za zbawienne ofiarowywać kandyda- tom na sojuszników to, co wcale doń nie należało. Losy Hieronima Radzie- jowskiego zaświadczyły, jak słabo stały już podówczas walory szwedzkie. Eks-podkanclerzy wdał się w knowania, zamyślał o powrocie pod berło i do łask tego króla, którego poprzednio zdradził. W grudniu 1656 roku został uwięziony i resztę czasu do zakończenia wojny spędził w Skandynawii pod kluczem. 12 grudnia w Radnot na Węgrzech zawarto traktat, mający na celu rozbiór ziem Rzeczypospolitej. Karol Gustaw zastrzegł dla siebie całą północ państwa aż do Podlasia włącznie. Elektorowi brandenburskiemu przeznaczono Wiel- kopolskę, Bogusławowi Radziwiłłowi domenę w postaci województwa nowo- gródzkiego oraz dziedzicznych wlości. Resztę wraz z Krakowem, Warszawą i tytułem królewskim miał sobie przywłaszczyć Jerzy Rakoczy. W styczniu 1657 roku książę siedmiogrodzki pokonał trzaskające mrozy i przepastne śniegi, przebrnął wraz z silnym wojskiem Karpaty i wtargnął do Polski. Szedł na spotkanie nadciągającym od północy Szwedom. Po drodze przyjął pod swą komendę pomoc kozacką, wkroczył do okupowanego ciągle Krakowa i wzmocnił Węgrami załogę generała Wirtza. 128 Jan Kazimierz wkrótce znalazł się w Dankowie... nad granicą śląską. 11 kwietnia sprzymierzeni - Skandynaw i Madziar - zasiedli przy wspólnym stole biesiadnym w zamku, którego świeża świetność tak jeszcze niedawno symbo- lizowała wiek srebrny Rzeczypospolitej. W Krzyżtoporze pod Iwaniskami. Nad bramą widniał ciągle olbrzymi, wykuty w kamieniu, po dziś dzień ist- niejący herb Ossolińskich, marmurowe żłoby, zbiory sztuki i kosztowności zmieniły właścicieli, przez Szczecin powędrowały za morze. Pod złą wróżbą zawarli sojusznicy znajomość osobistą. Salwa honorowa położyła trupem Adolfa, księcia Nassauskiego. Rakoczy nie zaimponował Karolowi Gustawowi ani umysłem, ani charakterem. Zamiast słuchać pouczeń na temat taktyki dalszych posunięć - pił i innych do picia zachęcał. Podczas tej kampanii, ku wielkiemu szczęściu kilkakroć słabszej strony polskiej, nie stoczono ani jednej poważnej bitwy. Ruchy wojsk przypominały kontredans - nasze, szwedzkie, madziarskie i kozackie pułki przerzucały się z jednego brzegu Wisły na drugi, uganiały za sobą nad Wieprzem i Bugiem. Lecz nie przypominało to w niczym zabawy. Armia Rakoczego znęcała się nieludzko nad krajem, który wcale wobec Węgier nie zawinił, od wieków odczuwał nawet ku nim żywą sympatię. Książę - wódz po prostu żaden - nie panował nad swymi hordami, składającymi się z Siedmiogrodzian, Wołochów i innych zakarpackich nacji, wspartych Kozakami. Zbladły wobec ich poczynań sro- gości Szwedów, zwanych naówczas Tatarami chrześcijaństwa. Korona zapo- znała się z tym, co wcześniej przeżyła Ukraina od obcych i swoich. Miasta i wsie szły z dymem, obróciły się w ruinę kuźnice i fabryki Staropolskiego Okręgu Przemysłowego. Miał jeszcze szczęście jeniec, którego po prostu zarżnięto. Bo innych palono na wolnym ogniu, żywcem przecinano piłami, poszukując połkniętych klejnotów. Rzędy zatkniętych na tyki głów ludzkich grodziły sandomierskie, mazowieckie i podlaskie gościńce. 2 czerwca do zdobytego świeżo Brześcia nad Bugiem przyszła wieść o tym, że Dania wystąpiła zbrojnie przeciwko Szwecji. Kilka dni wcześniej udało się dyplomacji polskiej zawrzeć traktat z Austrią „celem przywrócenia pokoju". Feldmarszałek Melchior von Hatzfeld szykował się do wymarszu w pole. Miał przyprowadzić dwunastotysięczny korpus i brać dla niego żołd polski. Cesarz otrzymywał w zastaw saliny wielickie. Karol Gustaw nie czekał dłużej, ruszył ku Prusom," niszcząc po drodze, co się dało. Załogi szwedzkie zostały tylko w miastach pomorskich oraz w Kra- kowie. Rakoczy odprowadził wiarołomnego sprzymierzeńca kawałek drogi i 16 czerwca, wskutek małoduszności komendanta garnizonu, bez boju zajął War- 5- Rzeczpospolita... 2 129 szawę, której mieszkańcy chcieli się bronić. Tego samego dnia Jerzy Lubo- mirski - od niedawna hetman polny po śmierci Lanckororiskiego - na czele czterdziestu tysięcy wojska i uzbrojonych chłopów wdarł się przez Karpaty do Siedmiogrodu i zaczął obracać w perzynę jego północne komitaty. ,,Palił, ścinał, gdzie tylko zasiągi, wodę a ziemię zostawił." Niedoszły król polski uderzył w pokorę, jął błagać Jana Kazimierza o pokój. Odwrót rozpoczął natychmiast, lecz bał się iść wprost ku górom, skręcił w kierunku Ukrainy, gdzie spodziewał się pomocy kozackiej. Wysłani mu rze- czywiście w sukurs Zaporożcy podnieśli jednak bunt, zamordowali dwóch swych pułkowników i zawrócili do domu. Dowodzący nimi młodziutki Jerzy Chmielnicki nie cieszył się wśród mołojców powagą. Za Rakoczym popędził, boleśnie szarpiąc mu tyły, Stefan Czarniecki i zgrzybiały jego przełożony, Stanisław Rewera Potocki. Od strony Litwy pośpieszył Paweł Sapieha, od południa zagrażał powracający po zbożnym dziele na Węgrzech Lubomirski. Kozacy zdążyli uciec, Madziarów otoczono pod Międzybożem nad Bohem. Czarniecki, będący już wojewodą ruskim, chciał ostatecznej rozprawy, hetmani przyjęli kapitulację. Rakoczy przyrzekł odstąpić Szwedów, wydać dzierżone jeszcze miasta i zapłacić w charakterze kontrybucji jeden milion złotych wojsku oraz podwójną sumę:., jego wo- dzom. Rakoczy dał jako zakładników umówionego okupu wielgomożnych grafów Kolonów, którzy zrazu wino pili, na srebrze jadali w Łańcucie i jak było nie widać okupu, pijali wodę, potem drwa do kuchni rąbali i nosili, i w tej nędzy żywot skończyli. Układ obowiązywał Polaków i Litwinów, lecz nie Tatarów, którzy również zjawili się na placu. Ordyricy zadowolili się, oprócz łupów, uśmierceniem pięciuset ludzi, jedenaście tysięcy oszczędzili, by niezwłocznie pognać ich na Krym jako jasyr. Do Siedmiogrodu dowlokły się niedobitki wraz z samym wodzem, przeklinanym teraz chórem pfzez poddanych. Sułtan Mehmed IV zaraz pozbawił go stanowiska, kogo innego wyznaczył zwierzchnikiem ture- ckiego lenna na Węgrzech. Tak zakończyła się kampania węgierska, będąca jednym z najbardziej idio- tycznych wydarzeń w dziejach środka Europy i właśnie dlatego niezmiernie pouczająca. Wszyscy trzeźwi ludzie na Węgrzech odradzali Rakoczemu przed- sięwzięcie. Mitygowali go liczni magnaci, żona, inne damy ze dworu, ducho- wieństwo. Chór zaklinaczy wzmocniły głosy przedstawicielstw zagranicznych. Pycha i ambicja zaślepiły małego, głupiego człowieczka oraz jego doradców. 130 Szalona, z żadnej logiki nie wynikająca impreza przyniosła skutki jak najbar- dziej rzeczowe - straszliwe spustoszenie dwóch krain, zatratę dorobku poko- leń, śmierć i męczarnie tysiącom istot ludzkich. Sprawca nieszczęścia, ów mały i giupi człowieczek, sprawował władzę. Każdy jej piastun jedno zawsze może zrobić. Może szkodzić. Aby osiągać dobro, trzeba rozumu oraz troski nie tylko o siebie i kompanów. Nic v.'szystkim to jest dane. 30 sierpnia doczekał się wolności Kraków. Generał Paweł Wirtz odmasze- rował ze swymi ludźmi w kierunku Gorzowa. Do starej, obdartej ze skarbów kultury i dostatków, znędzniałej stolicy powróciła polska władza polityczna, lecz zgodnie z warunkami traktatu na czas pewien wkroczyła też do miasta załoga austriacka. Fryderyk Wilhelm pruski nie czekał, aż go spotka los Rakoczego, zręcznie wyzyskał pośrednictwo habsburskie. Niedawno umarł stary Ferdynand III, szwagier naszego Władysława IV. Spadkobierca, Leopold — na razie król czeski i węgierski dopiero - troszczył się o poparcie tych, co ewentualnie obrać go mieli cesarzem. Należał do nich Fryderyk Wilhelm, zarabiający sobie rzetelnie na miano Wielkiego Elektora. 19 września zawarł w Welawie układ z Rzecząpospolitą, zwalniający go całkowicie spod zwierzchności i opieki naszych królów. Prusy Wschodnie wracały do suwerenności, jaką miały za czasów krzyżackich. Sto trzydzieści dwa lata upłynęły od chwili łaski, niepotrzebnie im okazanej przez Zygmunta Starego, długi tasiemiec dat, oznaczających zaniedbania i błędy. Silne państwo Władysława IV bez przymusu wycofało swego gubernatora i żołnierzy z Królewca, wykrwawiona monarchia Jana Kazimierza musiała się wyrzec praw zwierzchniczych. Pomorze polskie stało się korytarzem, w niewygodny sposób rozdzielającym apartamenty możnego pana. Fryderyk Wilhelm dziedzicznie władał zarówno Berlinem, jak Kwidzynem. Dążenie do zniesienia przegrody stanowić musiało naturalny program polityczny jego następców. Zastrzeżenie, że w razie wygaśnięcia Hohenzollernów weźmie Prusy Polska, było śmieszną, osładzającą jej klęskę formalnością. 6 listopada elektor podpisał w Bydgoszczy przymierze wieczyste z Rzecz- pospolitą. Otrzymał w lenno Lębork i Bytów, a miał dostać ponadto na własność Elbląg, trzymany dotychczas przez Szwedów. Nie dopuścił jednak do tego w przyszłości sejm, całkiem w tej mierze zgodny z wolą ludności mia- sta. Najcięższe pod względem politycznym koszty najazdu szwedzkiego ponie- śliśmy więc, zanim jeszcze wygasła sama wojna, wlokąca się do roku 1660. Nie zdążyły obeschnąć inkausty na traktacie welawskim, kiedy poddani 131 elektora raz jeszcze odczuli kutki rozjątrzenia Polaków. W końcu września 1657 roku Stefan Czarniecki przekroczył zachodnią granicę państwa i znalazł się w Nowej Marchii. Spodziewano się, że pójdzie na pomoc królowi duń- skiemu. Istotnie, jeden z podjazdów dotarł pod Szczecin. Inne oddziały poprzestały na łupieniu okolic Stargardu. 23 października konnica wojewody znowu ruszyła z obozu pod Ujściem, by w kilka dni później przeprawić się przez Odrę i rozbić wkrótce obóz aż w Passewalku, na północny zachód od Szczecina. Tutaj nawykli do srogości żołnierze mogli sobie używać, ile dusza zapragnie. Znajdowali się przecież na terytorium szwedzkim. „Prowincja dymem śmierdzi" -napisał lakonicznie ich własny kapelan, ksiądz Adrian Piekarski. Próba zdobycia Uckermunde nie powiodła się, kawaleria była niezdolna do wykonywania takich zadań. 12 listopada Czarniecki powrócił do kraju. Wyprawa była skończona, jedyny jej skutek polegał na splądrowaniu ziem przeciwnika, czyli na zmniejszaniu jego zasobów materialnych. W XVII stuleciu takie metody wojowania zaliczały się do zwyczaju powszedniego. Rzeczpospolita doświadczyła tego aż za dobrze na własnej skórze. Większość czasu w roku 1658 spędziły jej wojska na wyczekiwaniu desantu przeciwnika. Gdańsk zawiadamiał o podejrzanych koncentracjach i ruchach floty szwedzkiej, niepokoił się również nowy sprzymierzeniec, elektor Fry- deryk Wilhelm. Karol Gustaw wcale jeszcze nie legł na łopatkach, mógł wznowić najazd. Załogi jego trzymały się w miastach pomorskich. Dopiero pod jesień okazało się, że alarmy były fałszywe. Król szwedzki, który poprzednio narzucił Danii pokój, teraz sam go zerwał, wznawiając działania. Postanowiona więc została wyprawa sprzymierzonych na Półwysep Jutlandzki. Szedł Duń- czykom z pomocą Fryderyk Wilhelm, wódz cesarski Raimundo Montecuccoli oraz Polacy, wśród których znajdował się imć Jan Chryzostom Pasek, sławny pamiętnikarz. Dzięki niemu wiemy, że podczas przekraczania granicy pod Międzyrzeczem: Konie zaś po wszystkich pułkach uczyniły okrutne pryskanie, prawie aż serca przyrastało, i wszyscy to sądzili za dobrą wróżbę, jakoż i tak się stało. Główne siły polskie poprowadził Czarniecki osobiście. W ślad za nim przyszli do Danii z sukursem Krzysztof Żegocki i Piotr Opaliński. Rozmaite zagraniczne obyczaje spostrzegł pan Pasek i opisał. Jego zmysł obserwacyjny pozwala się domyślać, że niektóre tradycje, uważane dziś za rdzennie mazowieckie czy podlaskie, dawniej takimi nie były. Duńczycy - czytamy: 132 wołu, wieprza albo barana kiedy /abij.i, to najmniejszej krople krwie nie zepsują, ale ją wytocz;; w naczynie; namieszawszy w to krup jęczmiennych albo tatarczanych to tym kiszki owegoz bydlęcia nadzieja i razem w kotle uwarzą, i osnują to wieńcem na wielkiej misie koło głowy owegoz bydlęcia te kiszki, i tak to na stole stawią przy każdym obiedzie, i jedzą za wielki specyjat. Także i w domach szlacheckich tak czynią; i mnie c. cytowano tym do uprzykrzenia; ażem powiedział, że się Polakom tego jeść nie godzi, boby nam psś nieprzyjaciółmi byli, gdyż to ich potrawa. Nie zyskał również aprobaty zacnego rawianina duński zwyczaj sypiania nago, uzasadniany w ten sposób: 5,Co mi po tym robaki, pchły brać z sobą na nocleg do łóżka i dać się im kąsać mając od nich w smacznym spaniu prze- szkodę!" Nie wszystkie jednak relacje Jana Chryzostoma zasługują na zaufanie, bezlitośni historycy zakwestionowali prawdomówność najsławniejszej z nich. Adam Kerstea przytoczył dowody niezbite i musimy się zgodzić, że głośna przeprawa na wyspę Als wyglądała inaczej niż w legendzie. Żołnierze wraz z samym Czarnieckim przepłynęli cieśninę morską w łodziach, ciągnąc na uździenicach czy linach wierzchowce. Było to 14 grudnia w tak ciężki mróz, że konie w wodzie od zimna nie pływały, ale jako deszczki na płask leżąc przeciągane były, a skoro z wody wyszły, jako w żelazie omarzly: a tak nasi osiodlywając chyżo harcowali dla zagrzania koni. Przytoczone zostały słowa innego pamiętnikarza, Władysława Łosia, uczestnika przeprawy, w której Pasek udziału nie brał. Nie warto jednak biadać nad uszczupleniem sławy polskiej. Ówczesny komunikat gdański rozgłosił drukiem światu, że Czarniecki pierwszy pokonał cieśninę „zum Ruhm der gantzen polnischen Nation". Aż do września 1659 roku wojowali nasi w Danii, wiążąc tam siły wroga, z którym nadal trzeba się było bić w Polsce. Zdobyli Koldyngę, próbowali desantu na Fionię, ludności półwyspu bywali ciężcy. Kiedy wracali przez Hamburg, zostawiwszy w Jutlandii Kazimierza Piaseczyriskiego z półtora tysiącem żołnierzy, co zamożniejsi Niemcy woleli usuwać się im z drogi, chronić po ustronnych a warownych budowlach. W Polsce połączył się Czar- niecki z idącym spod Malborka korpusem Jerzego Lubomirskiego. I tak, kiedy się chorągwie mieszały w ciągnieniu różnie, to już nie trzeba było pytać, z czyjej to dywizyjej chorągiew, bo zaraz spojrzawszy znać było: kiedy chudo, ubogft, boso, pieszo, to maliborczykowie; kiedy zaś' konno, horężno, odziano dostatnio, to Duńczykowie albo, jako nas nazywali, czarmecczykowie. Jeszcze w kilka lat po wyprawie miał pan Pasek w kalecie talary duń- skie. 133 Gdy w odleglysh stronach Zachodu okrywał się sławą Stefan Czarniecki -od niedawna dostojnik, senator - w Polsce mozolnie, lecz ze znacznie mniejszym rozgłosem pracował inny oficer, ongi równy mu stopniem. Krzysztof Grodzi- cki już w roku 1657 kierował oblężeniem Poznania, potem walczył w Prusach, bronił Mierzei. Mianowany za zasługi kasztelanem kamienieckim, w najbar- dziej wtedy nowoczesny sposób dowodził działobitniami przy oswobadzaniu Torunia i został jego gubernatorem. Rok 1659 był z trzech powodów ważny dla „magistra artylerii". Po zdobyciu przezeń Grudziądza i Elbląga przyszła śmierć. Zawód wojskowy wybitnego puszkarza zakończył się więc tam, gdzie zaczął. Prymicje militarne odbył Krzysztof Grodzicki przed trzydziestu i trzema laty nie na Ukrainie, lecz w Prusach pod rozkazami Stanisława Koniecpolskiego. Czemu król nie uczynił Grodzickiego w swoim czasie komendantem Smo- leńska? - pisał z goryczą Ludwik Kubala. Podobne pytania retoryczne można mnożyć. A dlaczego Stefan Czarniecki, pomimo wszystkich swych awansów, nadal należał do podkomendnych, po zgonie Lanckorońskiego nie otrzymał buławy polnej koronnej? Przypadła ona Jerzemu Lubomirskiemu, który już przedtem był marszałkiem wielkim, na zbyt nikczemne stanowisko użalać się więc nie mógł. Górne piętra hierarchii państwowej szczelnie zapełniali naj- wielmożniejsi. Weszło to w zwyczaj o mocy prawa nieomal. Człowiek najzdat- niejszy nawet, lecz w środowisku senatorskim nowy czy obcy, tylko z naj- wyższym trudem mógł piąć się ku wyżynom, samych zaś szczytów nie osiągał nigdy. Odróżniało to nas jaskrawo od Francji, w której najlepiej urodzeni posiadali gwarnację pierwszeństwa w życiu towarzyskim, lecz kierownicze funkcje państwowe sprawowali nieraz plebejusze. Hetmanem wielkim koronnym przez cały czas potopu był Stanisław Rewera Potocki, który nigdy talentem nie błyszczał. W chwili wyparcia z Polski ostatniego Szweda wydzwoniła mu osiemdziesiątka. Wiek wodza nie pozosta- wał bez wpływu na przebieg operacji wojennych, lecz szarżę hetmańską piastowało się u nas dożywotnio. Tuż przed potopem odzywały się w sejmie głosy żądające zniesienia tego fatalnego przepisu, lecz król nie poparł pomy- słu, który choć trochę zabezpieczyłby państwo przed polityczną i zwyczajową sklerozą. Projektodawcy chcieli, aby buławy dawano na czas pewien tylko, co automatycznie otworzyłoby możność szybkiego awansowania, degradowania bądź odsyłania na honorową emeryturę. Wszystkie te trzy czynności są w życiu państwowym wprost niezbędne. Traktaty welawsko-bydgoskie zastrzegły Bogusławowi Radziwiłłowi bez- karność. Książę do końca trzymał się strony szwedzkiej, należał do układu w 134 Radnot, przewidującego rozbiór Rzeczypospolitej, a w końcowej fazie wojny musiała mu ona nie tylko przebaczyć, lecz i pertraktować z nim, jako z przyjacielem swego nowego sprzymierzeńca, elektora Fryderyka Wilhelma. Hieronim Radziejowski pożył jeszcze lat kilka. Zmarł w Adrianopolu, podczas podróży na dwór sułtana, dokąd zdążał w charakterze już nie wroga i zdrajcy, lecz oficjalnego posła Rzeczypospolitej. I jemu także przebaczono. Zdjęto infamię, przywrócono dobra. Trzeba jednak przyznać, że u samego schyłku życia służył wiernie. Skończył niemal jak męczennik - stwierdza Zbigniew Wójcik. W roku 1658, idąc po myśli ślubów Jana Kazimierza, sejm uchwalił prawo o wypędzeniu z państwa wszystkich arian, którzy nie nawrócą się na katolicyzm, w cztery lata później skazał na banicję także i arianki. Zmienił wtedy wyznanie Wacław Potocki, ziemianin dostatni, lecz nie magnat, wcale nie krewny het- mana. Poeta na krótki tylko moment zachwiał się w wierności wobec króla, ale zaraz powrócił na właściwą drogę, wystawił oddział zbrojny i na jego czele zwalczał Szwedów i Rakoczego. Pomimo to, pomimo przyjęcia katolicyzmu nawet, tylko przyjaźń i szacunek sąsiedzkiej szlachty uchroniły go od prze- śladowań. Spadła zresztą na pisarza represja straszna: jego najlepsze dzieło, Transakcja wojny chocimskiej, wydrukowane zostało dopiero w dwieście lat bez mała po zgonie autora. Wiele innych wierszy Potockiego spotkał ten sam los. Mali i słabi ciężko płacili za to, że wielu ich współwyznawców okazało przychylność luterariskiemu królowi Szwecji. Zdarzały się mordy, rabunki i pogromy. Stefan Czarniecki umiał całkiem zwyczajnie rozstrzeliwać arian. Żadnemu z wielkich odstępców nic się złego nie stało. A wspomnieć koniecznie potrzeba, że Jan Sobieski też należał do tych wojskowych polskich, co będąc prawowiernymi papistami przysięgali heretyckiemu Szwedowi, powrócili zaś do Jana Kazimierza znacznie później niż obydwaj hetmani koronni, dopiero latem 1656 roku. Bezkarność na szczytach stanowiła zjawisko moralnie oburzające, lecz w pełni logiczne i zrozumiale. Skazanie któregokolwiek z magnatów stworzyłoby precedens dla nich wszystkich fatalny. Krąg raz na zawsze uprzywilejowanych bronił się przed rozrachunkiem. Zażegnywał upiora odpowiedzialności. Skwapliwie odpuszczał grzechy, popełnione przez swoich ludzi. Unieśli całe karki tacy, przy których Samuel Zborowski był niewiniątkiem. To stwierdzenie wystarczy za miarę moralnego rozstroju państwa. Pokój zawarty został 3 maja 1660 roku. Francja zabiegała o to pilnie, pragnąc ratować z obierzy swą wierną przyjaciółkę, to znaczy Szwecję. Zadanie znacz- 135 nie ułatwiła śmierć Karola Gustawa, który zmarł nagle 22 lutego. Następca jego, Karol XI, wstępował właśnie w piątą wiosnę życia. Jan Kazimierz dożywotnio tylko zachować miał tytuł króla Szwedów, Gotów i Wandalów. Szwecja nie zyskiwała na Polsce ani na Litwie żadnych nowych terytoriów, zatrzymywała jednak teoretycznie sporne dotychczas Inf- lanty. Tak zakończył się cykl wojen, z których pierwszą sprowokował był przed sześćdziesięciu laty rządzący w Warszawie założyciel dynastii Wazów polskich. Następcy jego dokładali wszelkich starań, aby zarzewie czasem nie wygasło. Kiedy zamykał oczy Stefan I, Rzeczpospolita władała wybrzeżem bałtyckim od Parnawy poczynając, sprawowała zwierzchność lenną nad Kłaj- pedą i Królewcem. Z tego wszystkiego został jej po wojnach szwedz- kich kawałek brzegu od Mierzei po Puck. Nikt na szczęście niczego nie złupił w Gdańsku, za to Wawel uległ w czasie okupacji aż ośmiu falom grabieży. Od schyłku roku 1659 nie było już ani jednego żołnierza najezdniczego na ziemiach polskich. Utrudzeni wojacy miejscowi mogli się rozejrzeć po pejzażu, którego główny motyw stanowiły ruiny, zasłyszeć, że w katedrze koronacyjnej trumny królów zostały obrabowane z drogocenności, że nie ma już srebrnego ołtarza św. Stanisława, ufundowanego wielkim kosztem przez Zygmunta III, ani tego, przy którym odprawiano nabożeństwo w Kaplicy Zygmuntowskiej. Nie mieli jednak ci wojownicy zbyt wiele czasu na rozmyślania i podsumo- wywania. W tej książce też nie pora jeszcze na bilans. Trzeba więc wspomnieć o jednym tylko. Jak wynika z obliczeń, dokonanych ostanio przez Irenę Gieysztorową, w roku 1650 - czyli przed Beresteczkiem - w Wielkopolsce, Małopolsce i na Mazowszu mieszkało około trzech milionów ośmiuset tysięcy osób. W dziesięć lat później, w chwili zawierania pokoju oliwskiego, terytoria owe liczyły dwa miliony osiemset tysięcy ludzi. O dwadzieścia siedem blisko procent mniej! Stan zdrowotny, jakość odżywienia łatwo sobie wyobrazić. Ilości inwalidów, kalek i nieuleczalnie chorych nie znamy. Dopiero w pełny wiek później gęstość zaludnienia Korony przekroczyć miała poziom, osiągnięty w sebrnym wieku, a utracony podczas potopu, który zostawił po sobie już nie wyczerpanie biologiczne, lecz katastrofę. Historia obojętnie słuchała chóralnego jęku, unoszącego się nad stratowa- nym, wykrwawionym Nadwiślem. Ani nawet myślała o zwolnieniu ziem pol- skich od zobowiązań, dobrowolnie przyjętych przez nie w chwili zawierania unii z Litwą. Do siebie samej już niepodobna Korona musiała w dalszym ciągu 136 spełniać powinność głównego źródła ludzkich i materialnych sił Rzeczypos- politej, której niemal cały wschód zabużański znowu płonął. W Koronie nikt zresztą nie myślał o uchylaniu się od wspomnianych zobo- wiązań. VII Nie wygasła jeszcze wojna ze Szwecją, kiedy zaszły wypadki świadczące, że ciężko nauczona doświadczeniem szlachta zaczynała powracać do rozumu. 6 sierpnia 1657 roku zmarł w Czehrynie Bohdan Chmielnicki. Wiadomość o klęsce Rakoczego pod Międzybożem i o zachowaniu się wysłanych mu na pomoc Kozaków tak wstrząsnęła starym i ciężko już chorym hetmanem, że „zgrzytając wzywał Boga na pomoc i stracił mowę. Rażony udarem leżał pięć dni ze zdrętwiałym językiem, a szóstego dnia iskra słońca w nim zgasła" - •donosił Karolowi Gustawowi poseł szwedzki Gustaw Lilliencrona. Czehryń roił się wtedy od dyplomatów, kolejno lub jednocześnie gościł przedstawicieli moskiewskich, cesarskich, węgierskich, mołdawskich, ture- ckich, tatarskich, szwedzkich, a także i polskich. Sprawa kozacka naprawdę nie zaliczała się do kwestii zaściankowych, przynajmniej dotychczas... Chmiel- nicki aż do końca grał na wielu instrumentach, lecz najspokojniej rzeczy ważąc powiedzieć wypadnie, że za dużo już było tej gry. Dziesiąty rok upływał od chwili wybuchu powstania, a przyszłość Ukrainy mniej była zabezpieczona niż po Piławcach. Przez dziesi " lat nie zawarł Chmielnicki żadnego sojuszu naprawdę trwałego, nie postanowił ostatecznie, o kogo chce się oprzeć. W Perejasławiu przysiągł carowi, lecz później sprzymierzył się ze Szwecją, nie- przyjaciółką Moskwy. Przedstawicieli jego nie dopuszczono do rozmów, kiedy bojarowie układali się pod Wilnem z ludźmi Rzeczypospolitej. Hetman prag- nął niepodległości, wytrwale do niej zmierzał, lecz nie zdążył jej ani utwier- dzić, ani zabezpieczyć. Było od czego dostać udaru w sierpniu 1657 roku. Wrogi Mehmed Girej przechadza się z ordą po Ukrainie, jak sam chce, świeży przyjaciel, Karol Gustaw, odchodzi na daleką północ, zostawia Rakoczego na łasce losu. Książę siedmiogrodzki otoczony przez Lachów kapituluje, Tatarzy biorą w jasyr jego ludzi. Własne wojsko zaporoskie - podburzone przez posła moskiewskiego - buntuje się przeciwko Jerzemu Chmielnickiemu, dopiero co - bo w kwietniu - okrzykniętemu hetmanem-następcą. Mołojcy mordują pułkowników, krzy- 137 czą, że chcą służyć carowi. Aleksy Michajłowicz uważa się za przyszłego króla polskiego, z Janem Kazimierzem nie wojuje. Moskwa i Rzeczpospolita zdają się tworzyć jeden obóz polityczny, Tatarzy są sojusznikami Polaków. Kółecz- ko! A w środku jego z wszystkimi właściwie pokłócona Ukraina. Gra na różne strony przyniosła i ten skutek, że przyzwyczaili się do niej podkomendni hetmana, ludzie o wiele mniej zdolni, pozbawieni iskry geniu- szu. Zakorzeniły się wśród nich rozmaite orientacje, o czym bunt przeciwko Jerzemu groźnie zaświadczył. Hetman-ojciec odszedł na zawsze, hetman- syn miał szesnaście lat i cierpiał na epilepsję. Bohdan zawczasu wyznaczył mu opiekunów w osobach pułkow- nika Marcina Puszkara oraz Iwana Wyhowskiego, który był człowiekiem obrotnym i zdolnym, lecz nie posiadał tej powagi, co zmarły wódz. Bohdan Chmielnicki na swój sposób też poczekał, aż żelazo wystygnie. Najlepsze dla Ukrainy koniunktury minęły bezpowrotnie, teraz zabrakło autorytetu, który by mógł coś zładzić. Paląca potrzeba otworzyła jednak zdolnościom ludzkim pole do popisu. Iwan Wyhowski chwilowo opanował sytuację, nie dal się wymanewrować. Kozacy powierzyli mu władzę hetmańską, bo młody Chmielnicki musiał osiągnąć pełnoletność i ukończyć szkoły. Nowy zwierzchnik Ukrainy zaczął od całkiem fantastycznych prób współpracy z bankrutującymi Szwedami, dość rychło jednak jął się oglądać w stronę Warszawy. Po zgonie Bohdana Chmiel- nickiego Kreml wzmógł presję, zażądał wpuszczenia swych wojewodów do wszystkich głównych miast ukraińskich. Przedstawiciele carscy mieli już w tym czasie wyrobioną metodę postępowania. Przychylnie traktowali tak zwaną „czerń" kozacką, której nie należy identyfikować z chłopstwem, wyniośle zaś i w sposób nieufny przywódców, będących szlachtą lub zdradzających szla- checkie aspiracje. Nie przykładajmy jednak do tego miar dzisiejszych. W owych czasach elity herbu, przywileju i pieniądza wszędzie występowały jako przewodniczki narodów. Wśród pułkowników kozackich miała Moskwa swoich ludzi, z którymi znosiła się i traktowała tak, jakby hetman^ ogóle nie istniał. Najgroźniejszym z nich był Marcin Puszkar. l czerwca 1658 roku doraźnie sprzymierzony z Tatarami Wyhowski zmiażdżył go w stepach połtawskich, otrzymał w cha- rakterze trofeum jego głowę. Kijowa nie odebrał jednak wojskom carskim, chociaż próbował. W lipcu zgromadzony w Warszawie sejm, do którego dziejów przyjdzie jeszcze powrócić, złożył dowody dużego otrzeźwienia umysłów w Rzeczypos- politej. Utrwalała się głośno wypowiadana opinia, że nie wystarczy ułożyć się z 138 Kozakami, jako z poddanymi, Ukrainie potrzebne są bowiem prawa, które jednoczą Koronę z Litwą. Sejm postanowił wysiać nad Dniepr pełnomocne poselstwo pod przewodnictwem kasztelana czernihowskiego, Stanisława Ka- zimierza Bieniewskiego. Był to dyplomata mądry i zręczny, jeden z tych arcyzdatnych ludzi, którzy nie mogli się u nas dorwać do rządów, bo nawet zasiadając w senacie-nie należeli do zamkniętego kręgu wielkich rodów. Bieniewski już poprzednio posłował do Kozaków, działając w myśl tej samej koncepcji, którą teraz czekało krótkotrwale, niestety, powodzenie. Bohdan Chmielnicki wyglądał go w Czehrynie, lecz kasztelan nadjechał w parę dni dopiero po nagłej śmierci hetmana. Misja ambasadora oblec miała w ciało zamysły zwolenników ugody, która to tendencja ani na jeden moment w Rzeczypospolitej nie wygasła, aczkolwiek bywała przytłumiona przez „ludzi popędnych". Do wyznawców jej - trzeba to z wielkim naciskiem podkreślić - należał sam Jan Kazimierz. Wiosną 1654 roku król posunął się bardzo daleko, na własną rękę obiecał Kozakom speł- nienie ich żądań i uszlachcenie, pospólstwu zaś ukraińskiemu znaczne ulgi. To on głosił teraz program unii, mającej zastąpić dawniejsze panowanie nad Rusią i zagłuszyć jego złe echa. „Fundamentem naszej szczęśliwości jest z Kozakami zgoda" - słyszało się wówczas od najpoważniejszych senatorów. Zastanawiając się nad tym, z kim najpierw trzeba zabiegać o trwały pokój -z nimi, ze Szwecją czy z Moskwą - zgodzono się, że przede wszystkim z Ukrainą. Iwan Wyhowski nie był wcale najwybitniejszym przedstawicielem i na Ukrainie wszak istniejącej myśli o pojednaniu. Rolę tę odegrała postać zupeł- nie niezwykła -Jerzy Niemirycz, drugi niegdyś po Wiśniowieckim dziedzic na Zadnieprzu, człowiek kształcony w Rakowie i na Zachodzie Europy, mąż stanu, myśliciel i pisarz, mający wśród swych antenatów i takiego, który należał do Zaporożców i za jakieś nazbyt już bujne wyczyny mołojeckie został w roku 1619 osądzony i ścięty. Niemirycze wywodzili się ze szlachty poleskiej, lecz już przodkowie Jerzego odstąpili od prawosławia, znęceni nauką braci polskich. Za młodu cieszył się ten człowiek opieką i protekcją Stanisława Koniecpolskiego. Żarliwy katolik pomagał więc arianinowi, który zapytany raz w sejmie, "~zy może przysiąc na Przenajświętszą Trójcę, odpowiedział, ie może i na trójkę, i na czwórkę. Zresztą i ojcu Jerzego antytrynitarstwo nie przeszkodziło w osiągnięciu godności podkomorzego kijowskiego i starosty w Owruczu. Taka była ta dawna, wielkoduszna Rzeczpospolita. Brodaty Lach znad Pilicy był tajemniczo wyczulony na sprawy Ukrainy. 139 Stanisław Koniecpolski poznał się wcześnie na dwóch ludziach, mających odegrać wielką role \v jej dziejach. Na Bohdanie Chmielnickim i Jerzym Niemiryczu. Żaden -i nich nie zdąży} niczym się odznaczyć za życia wielkiego hetmana, który - jak widać - umiał węszyć pr/yszlość. Podczas potopu Niemirycz przymknął do Szwedów i Rakoczego. Motywy tego kroku są historykom na wylot znane, ponieważ zostały wyłożone w oświadczeniach i listach różnowierców polskich: „Żaden z dysydentów nie może być bezpieczen zdrowia swego i fortun swoich od zajadłego a skonfe- derowanego papiestwa..." Rzeczpospolita przestała być wielkoduszna i płaciła za to. Jerzy Niemirycz znalazł się w roku 1657 na Ukrainie jako mąż zaufania króla Szwedów i księcia Siedmiogrodu. Tutaj, w swojej ojczyźnie, zmienił front, lecz został wierny zasadniczej idei, to znaczy nadal dążył do wolności Rusi. Z czasem zmienił nawet wyznanie, przyjął prawosławie. Stanisław Kot ma słuszność, kiedy twierdzi, że nie można przypisywać tego postępku samej tylko koniunkturze politycznej. Znamy jedynie fragmenty obszernego listu, który Niemirycz skierował do sławnego myśliciela i pisarza ariańskiego, Samuela Przypkowskiego. Ale i to, co przetrwało, świadczy o rozczarowaniu do stosunków panujących w obozie ewangelików, o wygasaniu złudzeń. Odwieczna Cerkiew wydała się pożądaną przystanią sceptycznemu znawcy Europy, który doszedł do wniosku, że „nie ma żadnej takiej sekty, w której by kwitła doskonała miłość, prawdziwa oznaka uczniów Chrystusa". Stanisław Kazimierz Bieniewski i Jerzy Niemirycz zdołali wspólnym wysił- kiem intelektualnym politycznie zmaterializować prądy pojednawcze nurtu- jące w tragicznych i zmąconych dziejach trzech krajów - Polski, Litwy i Ukrainy. Dokonali próby utorowania drogi zgodzie narodów. Tym to god- niejsze uwagi, że wspomniani dwaj mężowie wcale miłością ku sobie nie płonęli. Kiedy Bieniewski wyjeżdżał na wschód, w Warszawie mówiono o kontrowersjach, istniejących pomiędzy nim a Niemiryczem. Prawdziwych polityków poznaje się po szacunku, okazywanym względom merytorycznym, istocie sprawy, a nie personaliom. Przemawiając do rady kozackiej, kładł Bieniewski silny nacisk na sprawy Cerkwi: Uwiedli was przodkowie wasi w niewolę moskiewską twierdząc, że jednej z wami wiary, i na tym się omylili, bo wy grecką religię trzymacie, a Moskwa moskiewską, a prawdę mówiąc, tak wierzą, jak car każe. Czterech ojcowie święci patriarchów ustanowili, car moskiewski piątego zrobił, a sam i nad nim starszy; wy swoich duchownych szanujecie, a Moskal metropolitów degraduje, drugich ustanawia, jako z Nikonem niedawno postąpił, władyków więzi i zakonników, 140 jako Hypacego ihumena kijowskiego niedawno wziął w kluby, a gdy widzi skarby cerkiewne, wnet je na bwój pożytek obraca. To w stanie duchownym dzieje się, a w świeckim wszyscy doznaliście, czego za Polaków nie słychać byio. Starszyzn? przedtem obieraliście podług upodobania, teras; kogo car zrobi [...] N'u ostatek do was, zacne Wojsko Zaporoskie, stówa ojczyzny przynoszę. Jam was porodziła, me Moskal, jam wypielęgnowała, wyhodowała, wsławiła: ocicnijcie się, bądźcie synami nieodrodnymi, a zjednoczywszy się do gromady, wyrugujcie nieprzyjaciół swoich i moich. „Z nieba orator!" - wykrzyknęła na razie rada kozacka. W kilka miesięcy później Jerzy Niemirycz tak kończył w Warszawie przemówienie do Jana Kazimierza: Ciesz się, Wasza Królewska Atość, z tylu powróconych prowincyj żyznego Egiptu Ruskiego, tej Ukrainy, ziemi obfitującej mlekiem i miodem, bogatych dostatków, złotego jabłka, walecz- nego, na morzu i lądzie od dawnych wieków sławnego Narodu Ruskiego, tak jako my się weselimy i wykrzykujemy z obfitego serca winszując: Vivat feliciter Serenissimus Joannes Casimirus Rex, Vivat Królestwo Polskie aż na wieki! 16 września 1658 roku zawarto na Zadnieprzu umowę, która wziąwszy nazwę od miejsca obrad przeszła do historii jako Unia Hadziacka. Tekst jej figuruje w oficjalnym zbiorze prawomocnych ustaw Rzeczypospolitej, miano zaś w pełni zasługuje na zaszczyt, przysługujący Unii Lubelskiej oraz Kon- stytucji Trzeciego Maja, to znaczy na duże litery. 22 maja 1659 roku sejm zatwierdził uzgodniony ostatecznie układ, zaprzy- siągł go król i stany stron obu. Rzeczpospolita znalazła się na progu zasadniczej odmiany, teoretycznie stawała się państwem Trojga Narodów. Dokument Unii jest absolutnie niedwuznaczny w tej mierze, mówi dosłownie: „te trzy narody". Warto zwrócić pilną uwagę na kolejność, w jakiej ułożone i wymienione zostały prawa Ukrainy. Na pierwszym miejscu stoi to wszystko, co dotyczy wiary.,,Religia grecka starożytna, ta i taka,.z jaką starożytna Ruś do Korony Polskiej przystąpiła", cieszyć się ma wszelkimi swobodami, i to nie tylko nad Dnieprem, lecz wszędzie, także w Polsce i na Litwie, we wszystkich miastach, miasteczkach i wsiach, w sejmie i w wojsku, w cerkwiach i publicznie - gdzie tylko „język narodu ruskiego zasięgał". Katolicyzm będzie na Ukrainie równoupawniony z prawosławiem, nikomu jednak nie wolno od tej pory wznosić nowych przybytków „tej zasię wiary, która jest przeciwko wierze greckiej prawosławnej" i zasiała niezgodę pomiędzy nią a łacińs- twem. Opór biskupów katolickich sprawił, że nie orzeczono zniesienia unii koś- 141 cielnej. Ukraińcy okazali się tak nieustępliwi, że nazwę jej przyszło zastąpić omówieniem. „Ojciec metropolita kijowski" oraz władycy lwowski, przemyski, chełmski, łucki i mścislawski zostaną senatorami. Tylko prawosławni otrzymywać będą dygnitarstwa w województwie kijowskim, w czernihowskim zaś i w bracław- skim - na zmianę z katolikami. Mieszczanie wyznania wschodniego mają w całym państwie otwartą drogę do urzędów swojego stanu. Król wraz z polską i litewską szlachtą godzą się na założenie w ziemiach Ukrainy dwóch akademii, obdarzonych takimi samymi prawami, jakimi cieszy się uniwersytet krakowski. Siedzibą pierwszej będzie oczywiście Kijów, miejsce dla drugiej upatrzy się później. Zastrzeżono, że arianie, kalwiniści oraz luteranie zostaną z tych uczelni wykluczeni. Ustanowi się tyle „gimnazjów, kolegiów, szkół i drukarń", ile tylko potrzeba nakaże. Wolno będzie „swo- bodnie nauki odprawować i księgi drukować wszelakie w sporach religijnych", byle bez obrazy majestatu królewskiego. Dokument Unii Hadziackiej najpierw obszernie omawia więc przywileje należne i przyznane kulturze - w najszerszym tego słowa znaczeniu. Potem dopiero przystępuje do wyliczania uprawnień politycznych. Nie świadczy to źle o elicie ukraińskiej, która postanowiła pogodzić się z Rzecząpospolitą, ponownie przyjąć jej obywatelstwo. W omówionych paragrafach wyraźnie znać wpływ silnej indywidualności Jerzego Niemirycza. Politycy.mogą jednak w rozmaity sposób traktować żądania intelektualistów. Ci, co zawierali Unię Hadziacką, odnieśli się do spraw kultury bardzo przychylnie i tym samym zdali egzamin, zdobyli patent wcale nie wszystkim dostępny. Ziemie, od dziesięciu lat pustoszone „ogniem i mieczem", zaświadczyły wobec historii o swej tęsknocie do szkól, „swobodnego nauk odprawowania" i takiegoż drukowania ksiąg. Trzeci autonomiczny człon składowy Rzeczypospolitej pozostawać miał pod władzą hetmana, dożywotnio mianowanego przez króla spośród czterech przedstawionych mu kandydatów. Powołano również „urzędy narodu ruskie- go" na wzór polskich i litewskich: kanclerzy, marszałków, podskarbich i tak dalej. Liczbę wojska ustalono na co najmniej trzydzieści tysięcy „albo jako wielmożny hetman zaporoski na rejestrze poda". Polskim i litewskim siłom zbrojnym kategorycznie zabroniono wstępu do województw „oderwanych" - kijowskiego, czernihowskiego i bracławskiego, które stanowić miały region kozacki, właściwe Księstwo Ruskie. Do nich odnosiły się polityczne posta- nowienia Unii. We względzie kultury dotyczyła ona jednak całego obszaru, na którym rozbrzmiewał Język ruski i dlatego mogła stać się wstępem do jeszcze 142 śmielszych i szerszych dokonań ustrojowych. Trzy województwa „oderwane" (albo „odrezane", jak nieoficjalnie wyrażano się dawniej) pozostałyby wszak wewnątrz wspólnej granicy państwowej Rzeczypospolitej, stanowiłyby natu- ralny ośrodek narodowy całej Rusi Zachodniej. Przenikanie wpływów byłoby w tych warunkach zjawiskiem nieuniknionym, a to tym bardziej że nikogo wtedy gwałtem na Polaka ani na Litwina nie przerabiano. Unia pod względem politycznym nie odnosiła się wprawdzie do całego terytorium ukraińskiego, w niczym jednak nie przypominała rozbioru. Nie poddawała władzy hetmańskiej Zbaraża, lecz troszczyła się o godność senatorską dla biskupa białoruskiego. Największe znaczenie dziejowe Unii Hadziackiej polegało na próbie stworze- nia punktu wyjścia. Trzy narody, mające wspólnego monarchę, parlament oraz politykę zagra- niczną, przyrzekły sobie starać się „spoinie wszelkimi sposobami, aby wolna była nawigacja na Czajne Morze"... Gdyby jakieś grożące Ukrainie niebez- pieczeństwa wymagały w przyszłości wezwania na pomoc chorągwi polskich i litewskich, poddadzą się one „regimentowi 'hetmana wojsk ruskich". Ziemianie uzyskali prawo powrotu do swych dóbr, lecz w czasie, który wyznaczyć mieli później król i hetman zaporoski. Wszelkie związane z tym zatargi podpadałyby kompetencji sądów miejscowych. Kozaków, których hetman uzna za godnych, „bez trudności potka nobili- tacja, tak jednak miarkując", by z tego pułku stu ludzi zostało uszlachco- nych. Oto tenor postanowień, które uznać należy za najwyższy wzlot naszej myśli politycznej w czasach popiastowskich. W niczym nie ubliży Unii Lubelskiej ani jej poprzedniczkom twierdzenie, że .dopiero teraz, śmiało i twórczo, wynaleziono drogę wyjścia z tych trudności, które federacja odziedziczyła po Litwie pogańskiej, zdobywczyni Naddnieprza. Późno to się stało? W dzie- więćdziesiąt lat zaledwie po Unii Lubelskiej, która umożliwiła wzrost zalud- nienia na Ukrainie, a tym samym ożywiła jej sprawę. Dopiero powstanie kozackie i chłopskie, dopiero najazdy, wojny i rzezie nauczyły część szlachty polskiej i litewskiej rozumu? Tak było niewątpliwie. Zgrzeszy jednak prze- sadą, kto powie, że tego rodzaju lekcje działają w sposób automatyczny, niezawodnie. Pierwsza wojna światowa, która pogrzebała dziewięć milionów trupów żołnierskich, nie doprowadziła jakoś Europy do opamiętania. Nie otrzeźwiła nacji, nie mających wśród siebie analfabetów. Unię Hadziacką zawarto w wieku XVII. Rzeczpospolita stała wobec takich zagadnień, jakich i XX stulecie jeszcze się nie nauczyło rozwiązywać. Chodziło przecież o znalezienie sposobu zgod- 143 nego współżycia trzech licznych narodów w granicach jednego państwa. W dobie ustroju stanowego trzeba było szukać formuły równouprawnionego bytowania dla mocno różnolitej trójcy. Dwaj tylko mieli herby, trzeci był plebejuszem. Słyszy się często, że Unię Hadziacką zawarto za późno. Gdybyż te same warunki przyznano Zaporożu w roku 1648 albo 1638. Pogląd ten uznać wypadnie za zbyt optymistyczny. Zakłada on przecież, że ludzie mogą się obejść bez męki doświadczeń. Istnieją, niestety, na tym padole rzeczy nie- możliwe. W sto kilkadziesiąt lat później Francja przystąpiła do znoszenia praw feudalnych, potem zbawienny ten proces objął Europę i trwał długo. Nie można twierdzić, że operacji tej nikt życiem nie przypłacił. Bez namacalnych pouczeń udzielonych przez Bohdana Chmielnickiego część przynajmniej szlachty naszej - bo nie cała przecież! - otrzeźwieć nie mogła. I nie otrze- źwiałaby żadna pod słońcem. Zresztą... już w roku 1648 sejm, pomimo histerycznych krzyków opozycji, skłaniał się ku ugodzie. Przez cały czas istnieli jej zwolennicy. Ale dopiero teraz na dobre przeważyła w parlamencie myśl o potrzebie postanowień gruntownych, dotyczących samej natury i struktury państwa. Czynniki polskie, litewskie i ukraińskie, które w roku 1658 i 1659 spra- wowały władzę ustawodawczą, stanęły na wysokości zadania. Wielka, roz- strzygająca o przyszłości środka i wschodu Europy próba nie powiodła się jednak. Przede wszystkim dlatego, iż Rzeczypospolitej nie stać już było na przewagi tak druzgoczące, jak smoleńska wiktoria Władysława IV. Nie trzeba było niczego na nikim zdobywać. Wystarczyło skutecznie obronić granice 1648 roku. Odstraszyć od pokuszeń o nie. Przygrywka wypadła pomyślnie. 28 czerwca Wyhowski wraz z Polakami i Tatarami rozbili pod Konotopem wojska moskiewskie, które na wieść o Hadziaczu car pchnął na Ukrainę. Zaporożcy zagrodzili rzeczkę Sosnówkę i zorganizowali sztuczną powódź, zaskoczone tym pułki kniazia Pożarskiego przegrały, z jeńcami postąpiono tak, jak ongi z Polakami pod Batohem. Ale wojna szwedzka wciąż trwała, nie zapłacony żołnierz zawiązywał kon- federacje. Kozacy nie mieli żadnej gwarancji, że Rzeczpospolita wyjdzie cało, Niemirycz oglądał się nawet na cesarza. Tylko demonstracja siły mogła roz- strzygnąć, a tej brakowało. Czarniecki z najlepszymi chorągwiami wojował w Danii, Grodzicki odbierał miasta i twierdze pomorskie. Wyhowskiego wspie- rał Andrzej Potocki, oboźny koronny, ze słabym, trzytysięcznym korpusi- kiem. Był to człowiek inteligentny, co poznać łatwo po liście, który wysłał do Jana 144 Kazimierza. Nic z tego wszystkiego nie będzie. Miłościwy Panie! - brzmiał główny tenor epistoły - „u nich to jest najważniejsze, żeby nie być ani pod Waszą Królewską Mością, ^ani pod carem". Dlatego też straszą jednego monarchę drugim, a uważać trzeba pilnie, bo mogą każdej chwili przerzucić się na stronę sułtana i ściągnąć nam na głowy okropną nawałę. „Chmielnicki tymi wojnami bez miary umyślnie ich rozswywolił" i teraz nie wymusi się pokoju inaczej niż postrachem. Z tych wszystkich względów najlepiej będzie w wielkiej tajemnicy zawrzeć porozumienie z Moskwą i podzielić się z nią ziemiami ukraińskimi. Bez złudzeń i pokuszeń o wielkie rozstrzygnięcia dziejowe, trzeźwo a cynicznie rozprawiał oboźny koronny. Naprawdę po europejsku. Wyhowski, Niemirycz oraz ich towarzysze też byli ludźmi przytomnymi, nogami stali na ziemi. Unia Hadziacka zawiera paragraf, który wywołał zdu- mienie. Nawet Litwa tego sobie nie zastrzegła! - mawiały istoty naiwne. Hetman ruski otrzymał prawo werbowania w Polsce „żołnierza niemieckie- go" w sile dziesięciu tysięcy. Chodziło naturalnie o piechotę i dragonów, o regimenty „cudzoziemskiego autoramentu", wymusztrowane na obcy ład, lecz składające się-z polskich chłopów. Mieli oni stanowić gwardię przyboczną hetmana i zabezpieczać jego władzę. Zaraz po powrocie poselstwa kozackiego, które zaprzysięgło w Warszawie Unię, nastał na Ukrainie chaos nieopisany. Zgłosiło się aż kilku kandydatów do buławy hetmańskiej, powierzonej przez króla Wyhowskiemu. Rozjątrzyły nadania dóbr, jakich nie poskąpiono w stolicy jemu samemu, jego licznej rodzinie oraz całej elicie, zwolenniczce ugody. Nobilitacje, których dostąpiło zaledwie kilkuset z braci zaporoskiej, złościły resztę. Nie podobała się szero- kiemu ogółowi zarówno zapowiedź powrotu szlachty polskiej, jak i już roz- poczęte wyrastanie ukraińskiej. Na Zadnieprzu przeważały sympatie do Moskwy. Nienawiść, co „zatruła krew pobratymczą", zaćmiewała i rozum. A teraz już się sami jedzą, miasteczko przeciw miasteczku wojuje, syn ojca, ojciec syna rabuje, wieża Babel, a Kozacy starzy Boga proszą, żeby ich kto mocną ręką ujął, lub Wasza Królewska Mość, lub car, żeby niespokojnej zgrai takiej swywoli nie dopuszcza) - pisał do Jana Kazimierza Andrzej Potocki. Pułkownik Tymoteusz Cieciura nagle podniósł powstanie na Zadnieprzu. Zaskoczony przez nie zginął Jerzy Niemirycz, przewidziany na dowódcę owego „wojska niemieckiego", którego w pełnej sile nie zdążył zwerbować. Jego zaciężni też szli pod nóż. Było to w sierpniu 1659 roku. 145 We wrześniu Iwan Wyhówski musiał złożyć buławę. Znowu wziął ją Jerzy Chmielnicki, który najpierw oświadczył wierność królowi i uwiadomił o tym chana, lecz zaraz po tym, w październiku, poddał się - i to znowu w Pereja- sławiu - pod protekcję cara. Otrzymał łaskę na warunkach gorszych od tych, jakie przed pięciu laty wytargował jego ojciec. Autonomia Ukrainy została sprowadzona do zera, jak się wyraził ostatnio Zbigniew Wójcik. Czy Unia Hadziacka utrzymałaby się w mocy, gdyby Rzeczpospolita po kozackiej zmianie frontu odniosła całkowite zwycięstwo w nieuchronnej już teraz wojnie z Moskwą? Bardzo to wątpliwe. Jednakże dwa tylko fakty nie podlegają wątpieniu: Problem, którego rozwiązanie zależało od rozumu, woli i współpracy trzech partnerów, okazał się za wielki i za trudny dla tego zespołu. Uchwalony i zaprzysiężony tekst Unii Hadziackiej świadczy, że polsko-litewski sejm 1659 roku stanął na wysokości zadania, umysłowo mu sprostał. Ze strony Obojga Narodów nie wykroczono wtedy przeciwko mądrości, złożono jej nawet hołd niebywale piękny. Zawiódł ten trzeci, który tak się zachował, że historia znowu pobrała obfity haracz krwi i cierpień ludzkich, by ostatecznie przyznać rację sceptycznym opiniom Andrzeja Potockiego. O- boźny koronny zawczasu wszak przewidział, że wszystko skończy się rozbio- rem Ukrainy. Nie on jeden był pesymistą. Już w końcu 1658 roku otrzymał Jan Kazimierz następujące ostrzeżenie od polityków polskich wyznających się w kwestiach Rusi: Wyhowski, najmniejszym powinieniem się fortuny swej albo zdrowie swe, albo powagę het- mańską straci i dlatego bardziej szlachcie albo Tatarom przy sobie będącym ufa aniżeli Koza- kom. Najpoważniejsi historycy twierdzą zgodnie, że program hadziacki liczył niewielu zwolenników po stronie ukraińskiej. Tak więc zasługę poparcia wielkiej koncepcji przypisać należy... temu składowi sejmu polsko-litewskie- go, jaki głosował w roku 1659. Dał on Ukrainie mniej, niż przewidywała pierwotna umowa Wyhowskiego z Bieniewskim, okazał się ustępliwy wobec presji kleru katolickiego, za mało Kozaków uszlachcil, lecz pomimo to wszystko ogłosił mądre prawo, które mogło wszak być poprawiane, stanowić punkt wyjścia. Sierpniowa rewolta 1659 roku sprawiła, że zamiast iść naprzód, chociażby najbardziej mozolnie, zaczęto się cofać. Późniejsze ugody z Koza- kami już nie powracały do koncepcji odrębnego w ramach federacji Księstwa Ruskiego. 146 Ogromną rolę przy próbie porozumienia odegral Jerzy Niemirycz, intelek- tualista wykształcony przez Raków, Lejdę, Paryż, Padwę i Bazyleję. Dwie szkoły wyższe, które Unia zapowiedziała Ukrainie, obdarzyłyby ją większą liczbą przywódców na poziomie. Uniwersytet kijowski powstał dopiero w roku 1834, lecz był uczelnią rosyjską. Założył go Mikołaj I, skasowawszy przedtem Akademię Wileńską. Pułkownik Paweł Tetera, który współdziałał z Wyhowskim i jeździł do Warszawy pertraktować oraz przysięgać, biegle mówił po łacinie. Wśród równych mu rangą Zaporożców nie brakowało niepiśmiennych. Należał do nich wspomniany już Tymoteusz Cieciura. Ukraina zmarnowała wtedy jedyną okazję w dziejach. Oprócz konstytucyj- nego zabezpieczenia embrionu swej państwowości, mogłaby pewnie od razu odegrać rolę rozstrzygającą w całej Rzeczypospolitej, mocno stanąć na nogach. Zdecydowaną zwolenniczką Unii Hadziackiej była Ludwika Maria. Kró- lowa prowadziła wtedy szeroką a wytężoną grę państwową i liczyła na fizyczną wprost pomoc Wojska Zaporoskiego. Francuzka wodziła za sobą męża „ni- czym mały Etiopczyk słonia", rozporządzała poparciem koterii magnackiej garnącej się do władzy, a zwerbowanej także za pieniądze Ludwika XIV. Miłością do naszej szlachty nie płonęła wcale. Monarchini polska nigdy się za Polkę nie uważała. Cenna partnerka dla Ukrainy, której świeżo zaprzysiężona Unia przyznawała trzydzieści tysięcy wojska własnego oraz dodatkowe dzie- sięć „pieniężnego"! W lutym 1658 roku zebrali się w Warszawie senatorowie oraz najprzedniejsi spośród parlamentarzystów szlacheckich. Zamek królewski niezbyt się wtedy nadawał na mieszkanie, wyludnione przez zarazę i wroga miasto, osmalone mury rezydencji magnackich samym swym wyglądem napominały wymownie. Wojna wciąż się toczyła na pełnych obrotach. 15 marca podpisano punkty obszernego postanowienia, zawierającego pro- gram wewnętrznej reformy państwa. Zwołany latem sejm pracował sprawnie, upiór liberum veto skrył się, nie straszył. A młody był wówczas, pojawił się przecie zaledwie przed sześciu laty. Najważniejszy bezsprzecznie paragraf wspomnianego postanowienia przewidywał prawo o głosowaniu większością kwalifikowaną. Dwie trzecie kresek poselskich miały nadawać wnioskom moc uchwał. Zamierzano ponadto powołać królowi do pomocy organ wykonawczy, radę senatorsko-szlachecką, wprowadzić stałe podatki i cło generalne. Projekt 147 żądai p/zyznania posłom prawa kierowania się w sejmie „zgodą wszech sta- nów", a nie literą instrukcji sejmikowej. Nawet w dziedzinie ideologicznej jakby mniej stęchlym duchem powiało. „Aby względem rozróżnienia religii żadnego nie było zamieszania", zebranie lutowe obiecało prawosławiu i wszystkim innym wyznaniom, z wyjątkiem ariańskiego, „pokój utrzymać i bronić". W dwa lata później ukazać się miały drukiem obłędne pouczenia Andrzeja Maksymiliana Fredry, który zbawienie ojczyzny upatrywał w bezwładzie, sam fakt przemieszkiwania w mieście uważał za sidła szatańskie zastawione na dusze rycerstwa. Na razie, to znaczy w mku 1658 i 1659, porządnie obradujące sejmy wydaliły wprawdzie z izby ostatniego posła-arianina, ale na nowators- two wspomnianych wniosków nie oburzyły się ani trochę. Ten drugi wyzna- czył nawet komisje do ich roztrząśnięcia i przygotowania. Zaniosło się na całkowite wyrugowanie z Rzeczypospolitej młodego upiora liberum veto. Nie doszło do tego, bo w roku 1660 sprzeciwili się natychmiastowej uchwale trzej ludzie dość potężni, by wskutek ich opozycji sprawa spadła z porządku dziennego. Biskupa krakowskiego Andrzeja Trzebickiego, Łukasza Opaliń- skiego i Jana Leszczyńskiego, za którym „bezwzględnie" stał prymas Wacław Leszczyński, namówił do sprzeciwu poseł austriacki, baron Franciszek de Lisola. Odłożony na później projekt już więcej nie wypłynął. Utonął w tym samym nurcie, który pobudził dyplomatę habsburskiego do działania, rozją- trzył kraj, zdemoralizował wojsko, doprowadził do rozstrzelania jednego z hetmanów przez własnych żołnierzy, podgryzł sławę Stefana Czarnieckiego, wepchnął państwo w straszną wojnę domową. Baron de Lisola, który niedługo przedtem bezskutecznie zabiegał o szla- chectwo polskie, nie był z zasady wrogi reformie. Uważał, że nawet z punktu widzenia Austrii może ona przynieść pożytek... „jeśli królową zupełnie pozy- skamy". Doraźnie wplątała się jednak w grę pewna bardzo ważna okoliczność. Ludwika Maria postanowiła osadzić na tronie polskim swoją siostrzenicę i dobrać jej małżonka - przyszłego króla. Nie wykluczała kandydata austria- ckiego, ale siłą rzeczy więcej szans miałby Francuz. Owa siostrzenica, pala- tynówna reńska Anna Henryka, była poddaną króla Francji - dziedzicznego wroga Austrii - i nie mogła wychodzić za mąż bez jego pozwolenia! Z tych oto realnych względów Lisola namówił przywódców koterii habsburskiej do odło- żenia na później sprawy zniesienia liberum veto... Sejm Rzeczypospolitej nie został uzdrowiony, ponieważ dopuszczono się niewybaczalnego błędu w technice rządzenia. Lekkomyślnie zabrano się do egzorcyzmowania dwóch inkubów na raz: liberum veto i wolnej elekcji. 148 A wiadomo przecież z praktyki, że nawet ustroje rewolucyjne chadzają naprzód... etapami, jak się zaczęto wyrażać w wieku XX. Ludwika Maria bardziej się troszczyła o zapewnienie siostrzenicy tronu niż o ustrój. Wprawdzie dyplomata paryski uczestniczył w pracach nad przygo- towaniem reformy, ale skoro projekt raz spadł z porządku dziennego, partia dworska już doń nie powracała. O wybór Francuza jeszcze za życia Jana Kazimierza taż sama, inspirowana przez monarchinię partia walczyła później namiętnie i przez lata, nie cofając się przed niczym. Ogromny wysiłek skie- rowany został w niewłaściwą stronę. Uzdrowienie sejmu, wzmocnienie władzy wykonawczej i systemu podatkowego były ważniejsze od elekcji. Zjazd lutowy 7. 1658 roku trafił w samo sedno, orzekając: „A ponieważ nieszczęść, które ojczyzna dotąd cierpiała, i zguby jej największa przyczyna była z nieporząd- nego sejmowania..." Żaden Francuz, Hiszpan czy Anglik nic by nie zdziałał zepsutym narzędziem. Natomiast parlament rozstrzygający większością gło- sów mógłby zreformować elekcje i tego właśnie Lisola się bał, z powodów dopiero co wspomnianych. Raz jeszcze pognębiło Rzeczpospolitą nieszczęście całej epoki Wazów. Sprawy, ważne dla państwa jak życie i śmierć, podporządkowane były zagra- nicznym orientacjom jego władców, tej samej metody nauczyli się i magnaccy poddani. Francja dopiero w roku 1660 zaangażowała się oficjalnie, wyznaczyła kan- dydata na nasz tron. Został nim Henryk Ludwik książę d'Enghien, syn Lud- wika II księcia Conde, Kondeusza Wielkiego/który dopiero co na klęczkach przeprosił swego monarchę za to, że dotychczas traktował go znacznie gorzej niż u nas Bogusław Radziwiłł Jana Kazimierza. Narodowy bohater francuski - dawny zwycięzca spod Rocroi, Fryburga, Nórdlingen i Lens - przez bitych sześć lat walczył w szeregach hiszpańskich przeciwko Francji. (Nie był samo- tnym wyrodkiem. Całkiem podobnie potrafił się zachować współczesny mu inny znakomity wódz francuski, książę de Turenne, zwany u nas Tureniu- szem. Polscy i litewscy odstępcy z czasów potopu doskonale te przykłady znali, nawet powoływali się na nie.) Stale otoczona cudzoziemcami, niechętnie traktująca poddanych, polska para królewska całkiem słabo wyczuwała atmosferę kraju. Usiłowała płynąć pod prąd i osiągnęła skutki zgubne, zabójcze. Koteria francuska składała się z magnatów kupionych za przywileje i pieniądze, nawykłych do pogardzania tłumem szlacheckim, nawet do okradania własnych żołnierzy ze zdobytych na nieprzyjacielu łupów. Rakoczy przyrzekł pod Międzybożem milion złotych wojsku i dwa jego wodzom. Stefan Czarniecki po prostu zabierał do swego 149 prywatnego Tykocina tych jeńców moskiewskich, którzy mogli zapłacić naj- wyższy okup. Nie znaczy to wcale, że przeciwnicy Francuzów, czyli magnaci stanowiący partię austriacką, pod jakimkolwiek względem byli lepsi. Tak samo brali łapówki i szli na pasku zagranicy, strojąc się jedynie w togi obrońców staro- żytnego obyczaju, prawa, wolności i narodowego charakteru Rzeczypospoli- tej. Pozory, którymi szermowali, czyniły z nich przeciwników tym groźniej- szych. Po wojnie szwedzkiej ogarnęła szlachtę fala zawziętej ksenofobii. Brzydkie zjawisko, ale, niestety, zrozumiałe. Napadła, pustoszyła, złupiła i sponiewie- rała kraj wielojęzyczna hałastra zbrojna, składająca się ze Szwedów, Niemców, Francuzów, Anglików j rozmaitych innych nacji. Znienawidzone były również posiłki austriackie, które pomogły wprawdzie przy odzyskaniu Krakowa i Torunia, ale zachowywały się w Polsce niczym w podbitej prowincji. Wiadomo było dokładnie, że przez cały czas potopu Szwecja miała wiernego sojusznika politycznego w osobie monarchy z Paryża. Krążyły po kraju odpowiadające prawdzie pogłoski, że dwór zamierza sprowadzić dwunastotysięczny korpus szwedzki, aby przy jego pomocy złamać opór szlachty i wprowadzić na tron Francuza. Koteria dworska rzeczywiście liczyła na pomoc wojsk skandyna- wskich, francuskich, tatarskich i kozackich. Nazajutrz po potopie. Cudzoziemcy zachwycali się ongi gościnnością i uprzejmością polskiego ziemiaństwa. Teraz szlachta postrzelała w Warszawie z łuków aktorów fran- cuskich, odprawujących publiczne theatrum dla uczczenia zwycięstwa Lud- wika XIV nad cesarzem. Gwardie królewskie poszukiwały winowajców, sta- rając się pilnie, by ich czasem nie znaleźć. To taką Francuzowie mieli w Polszcze powagę za Ludowiki, że im pozwolono, co tylko zamyślili. Przyszedłszy na paląc do pokojów królewskich, rzadko obaczyć było czuprynę, tylko łby jako pudla największe, aż jasność okien zasłoniły [...] niektórzy sarkali na to, że się dwór tak rozmiłował w tym narodzie, i już mtnistri status podrygali ad Galii cantum, Tak się rozpisywał Jan Chryzostom Pasek, żołnierz i stronnik... królewski. Nie podobało mu się, że wielu możnych o tym tylko myśli, by „tym bardziej francuską kozę doić". Powszechna niechęć do cudzoziemców wyjaśnia, czemu tak łatwo przyjmo- wały się nauki Andrzeja Maksymiliana Fredry, który zalecał unikanie wszel- kich zmian, jak opętany wysławiał stary obyczaj. Zakorzeniał się w państwie nieszczęsny sarmatyzm, postępowanie partii dworskiej dostarczało mu po- 150 żywki. Prowokacja nie jest lekarstwem. Nikomu jeszcze do osiągnięcia rów- nowagi umysłowej nie pomogła. Najtrzeźwiejsi okazali się ci, co przewidywali, że tym razem po zejściu króla wstąpi na tron swój człowiek, „Piast". Niektórzy zawczasu kłaniali się Jerzemu Lubomirskiemu: „Tobie, zacny panie, trzeba u nas być królem polskim." Niezmiernie, zwłaszcza w wojsku, popularny marszałek i w jednej osobie hetman nie nosił wprawdzie pięknie podgolonej czupryny, lecz tylko dlatego, że był łysawy. Peruka i pludry wzbudzały odrazę wśród szlachty i należało się z tym liczyć. Najbliższa elekcja pokazała, w jaki sposób obrażony sentyment materializuje się w ślepym odruchu. Krwawa lekcja potopu przydała się szlachcie Obojga Narodów, omal nie wprowadziła związkowego państwa na równą drogę. Sejm zaofiarował Ukrai- nie unię na zasadzie równości z Koroną i Litwą, zaczął pracować nad grun- towną reformą wewnętrzną. Unię zmarnowali Kozacy, naprawę Rzeczypospolitej uniemożliwiła nie- przytomna gra partii dworskiej. VIII Hadziacz ogromnie naprężył stosunki Rzeczypospolitej z Moskwą. Sejm niby potwierdził decyzję powołania cara w przyszłości na nasz tron, stawiając za warunek... przyjęcie katolicyzmu, lecz w praktyce nastało coś bardzo dziwnego. Obie strony określały to niemal identycznie: „traktować i wojować" -mawiał Jan Kazimierz, „traktaty traktatami, a wojna wojnoju nechaj budet" - głoszono u przeciwnika. Wir wypadków wciągnął nawet Wincentego Gosiewskiego, który zamyślał wówczas o zrobieniu na korzyść Moskwy tegoż samego, co poprzednio Janusz Radziwiłł uczynił na rzecz Szwedów. Hetman polny litewski snuł pomysły zerwania unii Wielkiego Księstwa z Koroną i związania Wilna z Kremlem. W roku 1657 i na początku następnego Gosiewski odniósł duże sukcesy w walce ze Szwedami. Zdobył Birże, kilka zamków w Inflantach, w końcu dotarł tam, gdzie zwyciężał ongi Jan Karol Chodkiewicz: obiegł Parnawę. Wespół z siłami carskimi szturmował Rygę. Rozjątrzony awansem Pawła Sapiehy na hetmana wielkiego jął snuć wspomniane kombinacje, które jemu samemu przynieść miały bogate nadania. Ale wojna wschodnia rozpalała się na nowo i mimo wszystko przyszło bronić Kiejdan przed kniaziem Dołgorukim, który zerwał 151 obowiązujący rozejrn. 21 października 1658 roku zaskoczony pod Werkami przez Iwana Chowańskiego, a nie poparty przez Sapiehę, doznał Gosiewski porażki i trafił do niewoli. Nie powodziło mu się w niej źle, mógł pracować literacko, przekładać z francuskiego sentencje moralne Piotra de la Serre, pisać nawet podobno utwory oryginalne. Sejmy pamiętały o nim, politycy moskiewscy widzieli w jericu ewentualnego kandydata na ambasadora Rzeczypospolitej, carowa przy- syłała swych przybocznych lekarzy. Dziwny stan rzeczy, w którym półprzyjaznym gestom, uśmiechom i próbom układów towarzyszyły nieludzkie srogości. W końcu roku 1659 Iwan Chowański ruszył naprzód. Rozmiótł wojsko litewskie na lodzie jeziora Miadzioł, wzbudził w nim panikę, wtargnął aż na tereny dzisiaj do Polski należące. W samo Boże Narodzenie zdobył Zabłu- dów i tam wszystkich w kościele na nabożeństwie zastawszy wyciął, w plon nabrał i wielką bardzo zdobycz otrzymał, a potem wkoło już powolej po domach najdując, gubił, mordował. Skręcił potem na południowy wschód, minął najpierw Brześć, potem zawró- cił, bo zbieg przyniósł wiadomość, że rozradowana załoga pije i bal wypra- wia. Postrzeżonoć ich, ale już na wałach [...] Wpadł nieprzyjaciel w zamek, a rotmistrz pieszy tańcuje z panną Biegańską [...] A tu też Moskwa żadnemu nie pofolgowała i najmniejszemu, tak że krwią zamek wszystek spłynął. Jeno starszyzny trzech zostawiono żywcem, a wszystkich pod miecz puszczono. Chowański zajął Nowogródek, w marcu obiegł silnie obwarowane Lacho- wicze. Jakiś radośnie przez wodza moskiewskiego powitany mag domorosły, młynarz z zawodu, przyrzekł dopomóc czarami i „trzykroć obszedłszy w koło zamek surową nicią opasał. Ale szatan nic przeciwko mocy Bożej nie mógł dokazać, bo się potężnie bronili..." Chowański żądał od ziemiaństwa przysięgi na wierność carowi. Tekst ślu- bowania kończył się patetycznie i groźnie: w razie odstępstwa ,,niech będę ukarany jako Kain jeszcze i na ziemi, niech otworzy się ziemia i pożre mię, jako Datana i Abirona, i niech zaznam trądu..." Lecz kto złożył przysięgę, ten otrzymywał do rąk „hramotę", której najważniejszy fragment brzmiał tak: I tego szlachcica nie zabijać i nie grabić, i nie brać w niewolę, także i żony jego, i dzieci, i majętności nie grabić, i nie czynić żadnej szkody, ponieważ on hosudarowi krzyż całował i przyrzekał wielkiemu hosudarowi wszelkie zapasy chlebowe. 152 Teza, że jedyny drogowskaz wschodni stanowiła dla Rzeczypospolitej szla- checka żądza odzyskania majątków, obronić się nie da. Można było pozostać w tych majątkach poddając się pod rękę carską. Teksty powyższe przytoczył w swym pamiętniku Bogusław Kazimierz Maskiewicz, właściciel Serwecza. Wraz z wielu innymi ziemianami złożył on przysięgę, hramotę otrzymał, i z nieukojoną tęsknotą spoglądał na zachód, nasłuchiwał wieści o wojskach Obojga Narodów. Nakłaniając cara do oderwania Litwy od Polski nie zapomniał Gosiewski o żądaniu zwrócenia włości tej szlachcie, która je podczas wojny potraciła. Chłopem pańszczyźnianym orało się wtedy równie dobrze - jeśli nie lepiej! - w carstwie Aleksego Michajlowicza, jak w królestwie Jana Kazimierza. Piotr Pasek, brat stryjeczny naszego pamiętnikarza, ,,pod carem moskiewskim poddaństwo przyjął i dobra wszystkie, od Moskwy zawojowane, trzyma w Smoleriszczyźnie". Inni mogliby postąpić podobnie, gdyby chodziło tylko o majątki. Nie wolno tak już całkiem zapominać, że Rzeczpospolita miała zatwier- dzone traktatami granice nie tylko na zachodzie, lecz również na wschodzie. Obejmowały one terytorium, na którym panował określony, zupełnie różny niż gdzie indziej, styl życia. Państw, bez oporu godzących się z gwałceniem granic, na ogół nie spotykamy na świecie. Wspomnianą przysięgę katolicka szlachta litewska musiała składać przed duchownym prawosławnym. Polityka carska nie odznaczała-się zbytnią ela- stycznością. Pewnie, że podczas wojny, kiedy brały łup i żywność oddziały regularne, a grasowały też bandy dezerterów i zwyczajnych zbójów, praca na folwarku doznawała utrudnień. Kto zapewnił sobie załogę i zjednał jej komendanta, ten spokojnie zaorał i zasiał, bo właśnie nadchodziła wiosna 1660 roku. Dziedzic, który za późno poszedł po rozum do głowy, gorzko biadał nad stanem swej majętności: Spalono mi w Scrweczu dwór mój, swiron, gumna [...] strach było przyjechać do domu, bo naścinanych tak białych głów, jak i mężczyzn poddanych moich zastaliśmy niemało, których psy rozwłóczyly i jadły, że nie było komu pochować - snuje wspomnienia Bogusław Maskiewicz. Szósty już rok przewalała się po Litwie wojna, a zwycięzca nadal miał co zagarniać. Chowariski wyprawił z Nowogródka na wschód ogromny tabor zdobyczy. Według przesadzonych na pewno ocen współczesnych liczył on piętnaście tysięcy wozów. Mieszkańcom z góry zapowiedziano, że do woje- 153 wody carskiego nie należy przychodzić ,,z gołymi rękami". Od szlachty nowogródzkiej otrzymał więc Chowański łańcuch zloty wagi dziesięciu fun- tów, zlotem zdobiony rząd husarski tudzież „sztukę szafirową z diamentami ważącą funtów sto pięćdziesiąt". Jego zastępca dostał „różę rubinową" i zlote bransolety. Rzeczy mniejszej wartości, jak na przyklad księgi w srebro opraw- ne, sprzedawali żołnierze za byle grosz, najchętniej za wódkę. Na Ukrainie działał w tym czasie Wasyl Szeremietiew. Moskwa ponownie przyjęła Kozaków w poddaństwo i zaraz pokazała, że nie zamierza pobłażać nieposłusznym. 5 stycznia 1660 roku przywieziono do Subotowa zwłoki Daniela Wyho- wskiego, brata hetmana, stronnika Polski. Szczegółowy opis, pozostawiony przez naocznego świadka, informuje, w jaki sposób odbyło się stracenie, które nakazał sam car: Naprzód ciało w sztuki od knutów porznięte. Oczy wytupione i srebrem zalane, uszy świdrem wywiercone i srebrem zalane. Palce poprzyrzynane. Łydki u nóg w sztuki po żyle rozebrane, niesłychane zgolą okrucieństwo... O brzeg trumny biła głową wdowa po męczenniku, rodzona córka Bohdana Chmielnickiego. Był wówczas w Subotowie obecny jej brat, Jerzy, od nie- dawna znowu hetman zaporoski. Car postanowił utrzymać Ukrainę za wszelką cenę. W tym celu armia jego miała wtargnąć daleko na zachód, w ziemie polskie. Szeremietiew zapowiadał pochód na Kraków. Razem z wojskami moskiewskimi szli niemal wszyscy Kozacy, także i ci, co jak Paweł Tetera w głębi ducha szczerze sprzyjali Janowi Kazimierzowi. Strony polskiej trzymał się Iwan Wyhowski, świeżo miano- wany wojewodą kijowskim, senatorem. W maju Rzeczpospolita zawarła w Oliwie pokój ze Szwecją. Wyludniona Korona Polska mogła teraz zająć się wypełnianiem zobowiązań, przyjętych dobrowolnie przy zawieraniu najpierwszej unii z Litwą. Sfatygowani „Duri- czykowie" oraz inne chorągwie Stefana Czarnieckiego poszły wspierać Pawła Sapiehę. Na wieść o ich marszu Chowański ruszył spod Lachowicz ku Słonimowi. Spotkanie nastąpiło 28 czerwca pod wsią Połonka. Brał w nim udział Jan Chryzostom Pasek. To, co napisał o działaniach prawego z koroniarzy się składającego skrzydła wojsk, które przebrnęło topiel i uderzyło szarżą, da się odnieść do całej bitwy: 154 Ale przecie wszystkim impetem poszliśmy na nich, bośmy wiedzieli, że trzeba było ledwie nie wszystkim ginąć, gdybyśmy mieli byli tył podać. Ale jużeśmy tak oślep w ogień leźli, żeśmy się tak z nimi zmieszali jako ziarno z sieczką, bo już trudno było inaczej. Iwan Chowański, „dwa razy w łeb cięty", uszedł z niedobitkami jazdy. Doborowa piechota carska zasiekła się w lasku brzozowym. Otoczono ich tedy dokoła armatą i piechotą, bo obrzednia była owa brzezina. Dawano do nich ognia z dział, że na wylot kule przechodziły i na tę, i na tę stronę, a potem jak ich to zdebilitowano z armaty, dopiero ze wszystkich stron uderzono w nich, w pień wycięto. Trudno też krwie ludzkiej w kupie widzieć, jako tam było, bo lud bardzo gęsto stał i tak zginął, że trup na trupie padł, a do tego owa brzezina na pagórku była, to tak krew lała się stamtąd strumieniem, właśnie jak owo po gęstym deszczu woda. Pasek przesadził, tej piechoty było kilka tysięcy, a nie osiemnaście. Wkrótce wodzowie wjechali do uwolnionych Lachowicz. Czarniecki, witany znacznie goręcej niż Sapieha, „zatulał uszy czapką", słysząc okrzyki: „Zbawicielu nasz!" Za jeńców, których poodbierał od własnych żołnierzy, wziął podobno w przyszłości dwa miliony złotych. Pan Pasek poprzestać musiał na zdobycznych koniach i drobnym łupie, takim jak „chrest piękny bardzo", rubinami sadzony, drogocenne szable, pistolety oprawne w heban i srebro. Brańca, nastręczającego się z wykupem w wysokości pięćdziesięciu tysięcy złotych, przyszło oddać wojewodzie ruskiemu. W lipcu rozpoczęto oblężenie Borysowa, który obronił się podobnie jak Mohylew. Skapitulowały za to Szkłów, Orsza i Kopyść. Podjazdy Aleksandra Hilarego Połubińskiego dotarły w pobliże Smoleńska. W październiku nie- rozstrzygnięta bitwa nad rzeką Basią zakończyła poważniejsze operacje. Przed kilku miesiącami Chowański po swojemu obchodził Boże Narodzenie w Zabłudowie, teraz zepchnięto go za Berezynę .nad górny Dniepr. Wojsko Rzeczypospolitej jakby nabrało ducha po potopie, walczyło o niebo lepiej niż przed sześciu laty, gdy car Aleksy obiegi Smoleńsk. Zwłaszcza koroniarze rozżarli się, przewyższali zaciekłością Litwinów. Wilna nie zdołano jednak całkowicie odebrać. W maju wtargnął doń na krótko pułkownik Siesicki, w lipcu obiegł stolicę oboźny litewski Michał Pac, który sforsował mury miejskie i zmusił nieprzyjaciela do zawarcia się w obrębie obu zamków wileńskich. Rozpoczęło się oblężenie, mające potrwać siedemnaście miesięcy. Nieprzebrane zapasy zgromadził w warowniach wileń- skich ich bardzo okrutny komendant, Daniło Myszacki. Jeszcze większego wysiłku, niż opisana pomoc dla Litwy, dokonała wykrwawiona Korona na Ukrainie. I sukces był bez porównania znaczniejszy, 155 aczkolwiek wydarzenia rozwijały się początkowo dość niemrawo. Stanisław Rewera Potocki rozkazywał trzydziestu dwóm tysiącom żołnierzy, miał ponadto wsparcie w postaci dwudziestu tysięcy szabel tatarskich. Znaczna potęga! Szeremietiew prowadził mniej więcej tyleż wojska carskiego. Jerzy Chmielnicki - zwany potocznie Chmielniczeńką - wiódł czterdzieści tysięcy Kozaków. Również artyleria moskiewska przeważała liczebnie nad polską: pięćdziesiąt dział na czterdzieści. Stary, dziewiąty krzyżyk dźwigający hetman wielki sprawował dowództwo nominalne. Właściwym kierownikiem operacji był Jerzy Lubomirski. Do pod- komendnych należał Jan Sobieski, a prócz niego Dymitr Wiśniowiecki, Jan Sapieha oraz Iwan Wyhowski. Starcia rozpoczęły się we wrześniu, strona polska od razu wzięła górę. Szeremietiew dał się wkrótce otoczyć i przygwoździć do miejsca pod Cudno- wem. Spieszącego z pomocą Chmielniczerikę pobił Lubomirski częścią swych sił pod Słobodyszczami. Skutek bitwy okazał się całkiem surrealistyczny. Kozacy znowu zmienili front, uznali się za wiernych poddanych Jana Kazi- mierza. Polska doraźnie odniosła korzyść bardzo znaczną, lecz pomimo to nie można inaczej niż z goryczą i politowaniem rozmyślać o politycznej fantastyce postę- powania Ukraińców. Losy licznego, zdolnego jak i wszelkie inne narodu zataczały dziwne półkola. Oto dokładne daty: 22 maja 1659 roku zaprzysię- żenie Unii Hadziackiej w Warszawie, 27 października wznowienie ślubowań perejaslawskich na rzecz cara, 19 października 1660 roku - w namiocie het- mana Potockiego pod Cudnowem - uroczysta przysięga na wierność królowi Polski. W przeciągu siedemnastu miesięcy trzy zwroty o sto osiemdziesiąt stopni... bez żadnej gwarancji trwałości i cudnowskiego także cudu. W tych warunkach zadanie tak delikatne i trudne, jak obmyślone w Hadziaczu i w Warszawie pojednanie, rozwiązane być nie mogło żadną miarą. Unia Polski z Litwą okrzepła, pomimo wszystkich błędów, krótkowzrocz- ności, zachłanności i egoizmu partnerów. Stało się tak dlatego, że obydwie strony posiadały tradycje bytu państwowego, a więc elita ich umiała myśleć politycznie. Zaporożu brakowało zaprawy w tym kunszcie. Bohdan Chmiel- nicki był niewątpliwie znakomitym organizatorem i wodzem, zapewne i poli- tykiem również. Lecz mariaże i rozwody kolejno z Tatarami, Turcją, Rze- cząpospolitą, Moskwą, Szwecją i Siedmiogrodem - to nie powinno było trwać bez końca. Gra na wielu instrumentach cenna jest tylko wtedy, gdy prowadzi do realnego celu. Sławny hetman zaporoski nie zdążył osadzić losów Ukrainy w żadnej rzeczywistości - ani w federacyjnej, polsko-litewskiej, ani w moskie- 156 wskiej, ani w tatarskiej. Jego następcy szli w ślady mistrza, nadal usiłowali uprawiać grę, naprawdę zaś' robili wszystko, co mogli, aby przygotować rozbiór Ukrainy. Szeremietiew miał tyleż danych na dojście do Krakowa, co Potocki na zdobycie Moskwy. Car i król mogli się jeszcze długo borykaćj lecz ostatecznie musieli zawrzeć jakiś pokój. Przedmiotem ich sporu była Ukrai- na... Kozacy najpierw pomogli Szeremietiewowi zapędzić się sporo na zachód, potem odstąpili go w chwili krytycznej. W namiocie hetmana Rewery zawarto „ugodę cudnowską". Potwierdzała ona warunki hadziackie, z wyjątkiem tych punktów, które odnosiły się do Księstwa Ruskiego. Napisano, że samo Wojsko Zaporoskie uznaje owe para- grafy za mniej ważne. Biorąc pod uwagę to, co się działo od czasu ogłoszenia Unii, przyjdzie uznać tę argumentację za odpowiadającą prawdzie. Ukraina nie rozporządzała już intelektem i usługami Jerzego Niemirycza, zgładzonego przez Kozaków Cieciury. W obozie polskim znajdował się inny Niemirycz, Stefan, brat tamtego, wyznaczony ongi na generała artylerii Księstwa Ruskiego. Walczył on pod Cudnowem, podczas pertraktacji o ugodę zadeklarował się „jako Polak, ale z miłością ku Narodowi Ukraińskiemu i jednej krwi". Był arianinem, a nie prawosławnym. Wkrótce opuścić miał Rzeczpospolitą, by osiąść pod Kostrzyniem. Szeremietiew, pozostawiony przez Kozaków własnemu losowi, znalazł się w położeniu bez wyjścia. Warowny obóz szczelnie otoczony ze wszystkich stron, pozbawiony żywności, wody i opału, miażdżony przez artylerię, nie mógł bronić się długo, l listopada zaczęto pertraktować, nazajutrz wódz moskiewski podpisał niemiłosierne punkta kapitulacji. Zobowiązał się wydać wszystkie sztandary, działa i broń ręczną aż do siekier włącznie. Znacznie ważniejsze było przyrzeczenie zwrócenia królowi Kijowa, innych twierdz ukraińskich oraz Smoleńska. Niebywale korzystny dla Polski układ wykonany być w pełni nie mógł. Trudno sobie wyobrazić księcia Romodanowskiego potulnie wynoszącego się z Kijowa do Moskwy, gdzie car zażądałby rachunku. Możności wymuszenia na razie nie było. Zwycięskie wojsko Rewery Potockiego przedstawiało owej chłodnej jesieni widok godny pożałowania. Chorzy żołnierze marli na gołej ziemi, niejeden towarzysz husarski szedł na leże zimowe dźwigając siodło na grzbiecie, bo rumaka przyszło poprzednio zjeść, a pachołkowie wyginęli lub rozbiegli się. Zapisano, że dowódcy okazywali mało serca znędzniałym pod- komendnym. Umowa została zresztą naruszona od razu, i to przez zwycięzców. Należeli wszak do nich nie sami tylko Polacy, lecz i Tatarzy. Z trudem udało się 157 uchronić przed ich zemstą Chmielniczeńkę. Orda na nic się nie oglądając uderzyła na Kozaków Cieciury, opuszczających obóz moskiewski jeszcze przed jego kapitulacją. Ugoda cudnowska odnosiła się bowiem i do nich, dotychczas nieprzejednanych. Kiedy Szeremietiew złożył oręż, siedemdzie- sięciu kilku żołnierzy polskich poległo od szabel tatarskich. Zgodnie z rozka- zem wojsko usiłowało bowiem bronić poddającego się przeciwnika, nie dać go w jasyr. Hetman uprzejmie gościł Szeremietiewa przy swym stole, lecz okazał się bezradny. Wojewoda carski wsiadł do karety, którą otoczyło zaraz trzystu ordyńców, i pojechał do niewoli... na osiemnaście lat. Kozackie przeskoki z obozu moskiewskiego do polskiego i z powrotem stanowiły rozrywkę tym bardziej niebezpieczną, że na ziemi ukraińskiej obecny był ten trzeci. Chan tatarski, za którym stał sułtan. Padyszach pamię- tał, że przyjmował Bohdana Chmielnickiego w poddaństwo, posiadacz prawdy absolutnej, wiecznej i wszystko wyjaśniającej żywił też - naturalną rzeczy koleją - odpowiednio szerokie uroszczenia władcze. W Rzeczypospolitej, doraźnie z muzułmanami sprzymierzonej, dawały się ciągle słyszeć głosy ostrzegawcze. Zarówno pod Zborowem, jak pod Międzybożem czy Cudno- wem Tatarzy pokazywali zęby - co prawda za każdym razem komu innemu, lecz wedle jednej i tej samej metody. Rok 1660 nazwano u nas szczęśliwym. Rzeczpospolita, która dopiero co uległa cała niemal podbojowi, której wiel- kopolskie regiony straciły więcej niż połowę mieszkańców, która koroną własną chciała płacić za litość i pomoc, ta Rzeczpospolita zniosła teraz pod Połonką i Cudnowem dwie wielkie armie carskie, upokorzyła Kozaków, zwycięsko zbliżała się ku swej dawnej granicy wschodniej. Północną, połud- niową i zachodnią już była odzyskała. Nie trzeba nawet wspominać o cudzie. Historia po raz drugi od czasów Stefana I pokazała, jakie siły spały na oba uszy w państwie, którego nikt rzetelnie nie reorganizował, od kiedy zamknął oczy Kazimierz Wielki. „Jest tyle sił w narodzie, jest tyle mnogo ludzi" - pisał znacznie później Stanisław Wyspiański, niesłusznie używając czasu teraźniej- szego. Ktoś musi stale pracować nad przetwarzaniem istniejących mocy potencjalnych w kinetyczne, to znaczy takie - używając języka powszedniego - którymi można rozporządzać dla dobra ogółu. Lecz jeśli powołany do owej roboty czynnik trudni się rozpraszaniem zasobów materialnych, sabotowa- niem i niszczeniem moralnych... Ta ostania wzmiankowana czynność zasługuje na uwagę szczególną. Wojny kozackie, moskiewskie oraz potop szwedzki pod względem materialnym zruj- nowały państwo ponad miarę wyobraźni. Sejmy, powołane do obmyślania i gromadzenia środków na dalszą obronę, musiały, naprawdę koniecznie 158 musiały zaczynać od zwalniania mieszkańców spalonych miast od podatków, i to na lat wiele. Te same nieszczęścia pod względem moralnym wsadziły społeczności ostrogę w bok. Zatwierdzić Unię Hadziacką, poważnie potrak- tować projekt reformy wewnętrznej, bić się w sposób zaskakująco skuteczny mogli tylko ludzie surowo przywołani do porządku i jako tako posłuszni głosowi sumienia obywatelskiego. Na razie do pewnego stopnia posłuszni... Po Połonce i Cudnowie potrzebny był jeszcze jeden zgodny wysiłek. Kraj grzmiał od sławy Stefana Czarnieckego i Jerzego Lubomirskiego. Dwór dotychczas się nie zdecydował, któremu z tych mężów powierzyć rolę głównego wspornika koterii francuskiej. Od rozstrzygnięcia w tej mierze zależały awanse, fawory, warszawskie i paryskie srebrniki. Wspomniani wojownicy musieli się więc wzajem na siebie boczyć, a za każdym z nich stali uzbrojeni w karabele adherenci. Ważnym, nawet decydującym czynnikiem w naszym sporze wewnętrznym stawał się zamieszkały dość daleko Ludwik XIV. Błagano go, by przysłał nad Wisłę dwadzieścia cztery tysiące swych muszkie- terów i innych drabantów, on proponował zbrojne usługi o połowę mniejszej liczby Szwedów. Trzeba się powołać na całkiem świeżą opinię Adama Kerstena, który stwierdza, że stronnictwu dworskiemu nie chodziło o żadne ogólnie pojęte dobro Rzeczypospolitej, lecz o sprawę personalną - następstwo na tronie. Wybór następcy za życia króla był potrzebny. Doraźnie usunąłby zmorę najbliższej wolnej elekcji, stworzyłby błogosławiony precedens. Ale kandyda- tem należało uczynić swojego człowieka, obywatela Rzeczypospolitej, bo tylko taki miał szansę, o czym już mówiło się, nawet pisało w kraju, i czego najbliższa przyszłość miała dowieść w dziedzinie faktów urzeczywistnionych. Sztuka rządzenia polega między innymi na umiejętności dostrzegania płyną- cych prądów oraz na trafnej ich ocenie. 4 lipca 1661 roku Jan Kazimierz wygłosił w sejmie słynną mowę, w której zapowiedział rozbiór państwa pomiędzy Prusy, Austrię i Moskwę. Przepo- wiednia ziściła się w wiek później, lecz z powodów zupełnie innych, niż brak zgody na oddanie korony Francuzowi. O jasnowidzeniu trudno mówić, zau- ważyć natomiast wypadnie, że król i jego stronnicy wyjątkowo bezmyślnie wybrali chwilę do wygłaszania ostrzeżeń. Obrady sejmu zaczęły się 2 maja. W sześć dni później Czarniecki oddawał na zamku zdobyte sztandary, prezento- wał poprzystrajanych w jedwabie jeńców, przez dwie godziny perorował na temat swych przewag, po czym słuchał pochwalnej oracji kanclerza. W począt- kach czerwca znowu odbyła się podobna uroczystość, której bohaterami byli tym razem hetmani. Po raz drugi widziała Warszawa snopy chorągwi, łupy, 159 brańców... Najpierw upojenie tryumfem, potem żałobne wieszczenia. Nie bardzo zręcznie. Proroctwa też trzeba inscenizować. O zniesieniu liberum veto już się w ogóle nie mówiło. Sejm uchwalił ogromne podatki i pogrzebał sprawę wyboru następcy Jana Kazimierza. Nie dokonał i nie postanowił elekcji, a koniunktura zmieniła się tak bardzo, że legalne załatwienie tej sprawy stało się niemożliwe. Pomimo wszystkich zatargów, pomimo rozjątrzenia, zdecydowana więk- szość sejmowa skłaniała się wtedy do wniosku o wyborze następcy za życia poprzednika. Oponowała grupa całkiem nieliczna. Fakt ten poucza dość chyba jasno, że najpierw trzeba było znieść liberum veto, a dopiero potem obalać zasadę wolnej elekcji. Ludwika Maria zachowywała się tak, jakby liczyła na możliwość skłonienia magnatów do jednomyślności. Wojsko koronne odeszło z Ukrainy burząc się groźnie i żądając zapłaty wysług, wkrótce utworzyło Związek Święcony, który znalazł odpowiednik i na Litwie. Przeważna część oddziałów Czarnieckiego odstąpiła swego wodza, stronnika króla, i przyłączyła się do konfederatów. Położenie byłoby mniej groźne, gdyby chodziło tylko o pieniądze. Związek Święcony stanął z czasem murem przeciwko kandydaturze francuskiej. Machinacje dworu, który próbował przekupić dowódców, straszył to Szwe- dami, to Tatarami lub Kozakami, jątrzyły coraz to bardziej. Partia dworska składała się ze sprzedajnych magnatów, prawdziwych zwolenników i zajadłych obrońców złotej wolności. Związek Święcony jednoczył przeważnie szarą brać szlachecką, nasz „stan trzeci". Układ sił powinien był wyglądać odwrot- nie. Jesienią król wraz z Czarnieckim ruszyli na Litwę i odnieśli powodzenie pod Kuszlikami koło Połocka, gdzie pobili Dołgorukiego. 2 grudnia padły zamki wileńskie. Ich komendant, Danilo Myszacki, skazany został na śmierć za zbrodnie, jakich się dopuszczał na ludności cywilnej. Zasada odpowiedzial- ności za przestępstwa wojenne nie jest więc wynalazkiem naszych czasów. Wileńskie podanie głosi, że ściął wojewodę jego własny kucharz, bo nikt inny paprać się tym nie chciał. W rachunkach miejskich naprawdę nie ma notatki o wydatku na tę egzekucję, katowi zaś z reguły należała się gratyfikacja, nie licząc już ekspensu na pochówek. Widocznie władze wojskowe wzięły wszystko na siebie. Rok 1661 nie pogorszył położenia we względzie strategicznym, przyniósł dalsze sukcesy. Za to położenie polityczne wewnątrz kraju gmatwało się strasznie, utrudniając dalszy wysiłek. Zwołany w lutym 1662 roku sejm uznał za wroga ojczyzny każdego, kto nadal dążyć będzie do elekcji vivente rege. 160 Stronnictwo Ludwiki Marii nie zaniechało jednak działalności, która nabrała teraz charakteru konspiracji. Spisek we własnym państwie i wbrew jego prawom ma swe konieczności. Musi posługiwać się korupcją, sięgać po obcą pomoc. Ambicje personalne grają w nim z reguły rolę bardzo znaczną. Jerzego Lubomirskiego wabiono buławą wielką, pensją roczną, żupami solnymi oraz Pałacem Ujazdowskim, jego syna - buławą polną i ręką kuzynki królowej. Od wiosny 1662 roku oddziały stron obu manewrowały po kraju tak, jakby lada chwila miało dojść do starcia. Ściągnięte na Mazowsze pułki Czarnie- ckiego obsadziły również Pragę, chorągwie Związku Święconego zajęły Pia- seczno. Warszawa, w której kończył swe obrady sejm, fortyfikowała się, zataczano działa na mury. Wojna domowa wisiała w powietrzu, na razie nie doszło do niej właściwie dlatego, że nie chcieli jej konfederaci. Dwór szedł na ostre, myślał o posiłkach francuskich, szwedzkich, tatarskich i kozackich. Miał po swojej stronie pozostający pod auspicjami Czarnieckiego Związek Pobożny. Rzeczpospolita ówczesna była już w pełni państwem ideologicznym, wszystko w niej nosić musiało stempelek prawowierności. Firmował on rze- czy, przed którymi cofnąłby się libertyński Renesans. W kwietniu powrócił z niewoli Wincenty Gosiewski, wymieniony na pięciu wojewodów moskiewskich. Kraj przywitał hetmana radośnie, zwłaszcza Litwa słała mu hołdy pod nogi. 29 października Gosiewski żyć przestał, zamordo- wany w Ostryni koło Lidy przez własnych żołnierzy, konfederatów z lite- wskiego odłamu Związku Święconego. Mówi się, że został rozstrzelany. Nie całkiem to odpowiada prawdzie. Uprowadzony z Wilna, otoczony rozżartym tłumem, hetman spowiadał się przed księdzem, siedzącym na kupie kamieni. Dwaj oficerowie pierwsi dali ognia z pistoletów, potem kto chciał palił do rozciągniętego na ziemi ciała. W tym samym czasie rozsiekano w Dubince Kazimierza Żeromskiego, który dotychczas marszałkował związkowi litewskiemu, aresztowany zaś został w wileńskim kościele karmelitów podczas nabożeństwa. Zbrodnia nie uszła jednak bezkarnie. W dwa lata później sejm skazał jej sprawców na śmierć. Wyrok wykonano 4 marca 1665 roku. Wśród straconych znajdował się główny winowajca, Konstanty Kotowski. " Wincenty Gosiewski, Kazimierz Żeromski, Konstanty Kotowski... Wszyscy trzej byli bohaterami niedawnej wojny ze Szwecją. Pouczenia moral- ne, udzielone przez potop, poszły na marne. Gosiewski wkrótce po powrocie z hiewoli dał się zjednać stronnictwu francuskiemu, za co - jak ustalił Adam Przyboś - otrzymać miał od Ludwi- 161 6- Rzeczpospolita... 2 ka XIV osiemnaście tysięcy liwrów i milion talarów oraz starostwo w przy- szłości, po elekcji księcia d'Enghien. Wbrew świeżutkiej ustawie sejmowej zobowiązał się kościelną przysięgą do rozłożenia od wewnątrz związku lite- wskiego, by ułatwić wprowadzenie Francuza na tron. Kazimierz Żeromski współdziałał z hetmanem, a zamierzenia ich wyszły na jaw. Kiedy na dworze opracowywano plan rozprawy zbrojnej z konfederatami, w tajnej naradzie - oprócz Czarnieckiego i cudzoziemskich oficerów zaciężnych - uczestniczył wiceadmirał szwedzki, Gustaw Wrangel. Na początku 1663 roku uknowany został zamach na życie Jerzego Lubomirskiego i przywódców konfederackich. Hetman polny ocalał wraz z towarzyszami, bo w ostatniej chwili zdążył wyjechać ze Lwowa. Do wojny domowej na razie nie doszło, bo Związek Święcony jej nie chciał, aczkolwiek partia Ludwiki Marii nie miękła i nie ustawała w nacisku. Pie- niężne pretensje wojska częściowo zaspokojono, pod naciskiem armii króle- wskiej oraz groźby uderzenia Kozaków i Tatarów zawarto ugodowy traktat jaworowski. W lipcu nastąpiło spalenie aktu konfederacji i ceremoniał pojed- nania... w atmosferze nadal trwającej zajadlej nieufności. W sierpniu 1663 roku Rzeczpospolita uzyskała nareszcie swobodę rąk, mogła energiczniej się zająć wojną na wschodzie. W październiku wjeżdżają- cego do Białej Cerkwi Jana K .zimierza uroczyście powitał archimandryta tamtejszy, Gedeon. Był nim m dawny hetman zaporoski, Jerzy Chmielni- cki. . Sprawy Ukrainy znowu przi dstawiały obraz aż do przesady urozmaicony. Po Cudnowie przyszły rozbiór tego kraju zarysowywał się coraz wyraźniej, szło ku niemu już nieuchronnie, czemu znakomicie sprzyjało postępowanie przywódców kozackich, które Zbigniew Wójcik nie zawahał się nazwać głu- potą. Sejm roku 1661 pełnymi garściami rozdał nobilitacje, godności i dobra ziemskie. Polska panowała na prawym brzegu Dniepru, Moskwa na lewym. Tutaj objawiały się sympatie do cara, tam do króla. Atamanowie zadnieprzańs- cy, Wasyl Zolotareńko i Joachim Somko, zawzięcie walczyli pomiędzy sobą. W teori sprzyjali Kremlowi, w rzeczywistości wcale nie cieszyli się jego zaufa- niem. Ich marzenia o niezawisłości były mrzonkami, Ukraina nie miała ani jednej szansy utworzenia państwa zupełnie odrębnego, gdyż sprawy jej zanadto interesowały wszystkie trzy obramiające ją państwa - Rzeczpospolitą, Moskwę i Krym. Najlepsze, federacyjne rozwiązanie zaofiarowała ode- pchnięta i zmarnowana Unia Hadziacka. Hojny dla Ukraińców sejm koncepcji 162 Księstwa Ruskiego już nie wznowił. Ustawiczny kozacki kontredans sprzyjał najtępszym wśród Polaków. Moskwa znalazła sobie swojego człowieka na samym Zaporożu. Był nim Iwan Brzuchowiecki, o którego pochodzeniu różnie mówiono. Jedni uważali go za Polaka, inni za wychrzczonego Żyda. Nie przebierał on w środkach, demagogiem okazał się pierwszorzędnym. Ożeniony z rosyjską arystokratką, głosił ultraludowe hasło walki z ,,karmazynami", osobistą zaś' pozycję umac- niał bezwzględnie. Jerzy Chmielnicki bez powodzenia próbował wypraw na Zadnieprze, doznał przy okazji bolesnej porażki pod Kaniowem. W styczniu 1663 roku wypełnił ślub, który złożył pod Slobodyszczami, przerażony zaciekłością szturmu pol- skiego na obóz kozacki: zrzekł się godności świeckiej i wstąpił między mnichy, jako Gedeon. W nowym stanie awansował szybko, po kilku miesiącach został archimandrytą. Hetmaństwo na prawobrzeżu wziął po nim szczerze oddany Rzeczypospolitej Paweł Tetera, żonaty z wdową po umęczonym Danielu Wyhowskim, de domo Chmielnicką. Na Zadnieprzu pochwycił buławę Brzu- chowiecki, Zołotareńkę i Somkę stracono. Było to w czerwcu 1663 roku. W sierpniu duże siły polsko-tatarsko-koza- ckie ruszyły na północny wschód, gdzie połączyć się z nimi mieli Litwini pod swym hetmanem polnym, Michałem Pacem. Z trudem i byle jak zaklajstro- wany spór wewnętrzny dał znać o sobie. Wojsko nie ufało już Czarnieckiemu, wołało o Lubomirskiego, który został w Polsce i bruździł. Mnożyły się dezer- cje, wybuchały bunty. Jeden z nich był tak groźny, że zwycięzca spod Warki, bohater ekspedycji duńskiej musiał uciekać przed własną piechotą. „Już for- tuna insza, serce insze i dyspozycja insza, nie to, co przed związkiem" - pisze Pasek, uczestnik owej kampanii. Wytyczono wyprawie cel nie lada jaki: Moskwę. Jan Kazimierz istotnie przekroczył w zimie granice jej państwa, dochodząc do Siewska. Pozostawiony na Ukrainie Jan Sobieski dotarł do Worskli. Zdobycie Kremla, ostateczne pokonanie Aleksego Michajłowicza zaliczało się jednak do zadań niewykona- lnych. Wojska rosyjskie zastosowały taktykę, która w odległej przyszłości miała święcić głośne na całym świecie tryumfy.- Nie przyjmowały generalnej bitwy w polu. Przeciwnik wykrwawiał się przy szturmowaniu zamków, któ- rych kilka zdobył, marniał wśród trudów kampanii zimowej. W nocy z 29 lutego na l marca 1664 roku doszło między Worońcem a Siewskiem do spotkania z głównymi siłami nieprzyjaciela. Ale książę Grzegorz Romodano- wski zawarł się w obwarowanym obozie, do rozprawy nie stanął. Przyszło zrobić rzecz absolutnie już nieuniknioną, czyli rozpocząć odwrót. 163 Kampania nie osiągnęła zamierzonego celu strategicznego, byia jednak ważka pod względem politycznym. Przemówiła za koniecznością zawarcia pokoju z osłabionym wprawdzie, lecz nie pokonanym carem. Zdumiewająco wiele osiągnęła jednak Rzeczpospolita, która zaledwie przed ośmiu laty utra- ciła wszystkie swe stolice i prawie całe terytorium, skrwawiła okropnie, potem zaś stanęła na progu wojny domowej! Musiała teraz pertraktować z Aleksym, trzymającym w ręku Kijów i Smoleńsk, lecz już nie Wilno, Brześć czy Zabłu- dów. Trzeba było odchodzić z ziem moskiewskich także i dlatego, że na Ukrainie zakotłowało się znowu. Osiągnęła ona - pisze Zbigniew Wójcik - „taki stopień anarchii i rozprzężenia, że nie było wiadomo, kto może nagle wypłynąć na powierzchnię życia tego kraju, kto może nagle po kraj ten sięgnąć". Paweł Tetera zaczął wkrótce zaklinać Jana Kazimierza, aby co rychlej zawierał pokój z Moskwą, gdyż w przeciwnym razie o Ukrainę pokuszą się Tatarzy. 26 lutego 1664 roku Jan Kazimierz otrzymał od pozostawionego na zapleczu pułkownika Sebastiana Machowskiego wiadomość równie zwięzłą, jak treści- wą: „Wszystko Zadnieprze powstało w tyle Króla Jego Mości." Ponury zbieg okoliczności sprawił, że dokładnie nazajutrz w obozie polskim pod Nowogro- dem Siewierskim rozstrzelany został słynny Iwan Bohun. Po ugodzie cudnowskiej przeszedł on na stronę królewską, niezbyt lojalnie się sprawował i poszedł na rok do więzienia w Malborku. Uwolniony za instancją Tetery awansował, został na Zadnieprzu hetmanem nakaźnym. Stra- cono go za spiski z Brzuchowieckim. Sława Bohuna zapewniła mu przynaj- mniej honorowy rodzaj śmierci. Towarzysze jego zginęli na szubienicach. 16 marca Sebastian Machowski, działając na mocy specjalnych pełnomoc- nictw królewskich, rozstrzelał w Kaniowie Iwana Wyhowskiego. Archimand- rytę Gedeona uwięził i odesłał do Malborka, gdzie syn Bohdana, były hetman zaporoski, przesiedzieć miał trzy lata. Wyhowskiego zgubiły jego spiski z Tatarami i z Bohunem. Moskwa zamęczyła Daniela Wyhowskiego, który po pierwszej ugodzie perejasiawskiej znalazł się wśród najwierniejszych carowi, Rzeczpospolita rozstrzelała jego brata, Iwana, współtwórcę Unii Hadziackiej. Najwymowniej- sze są zawsze fakty. W danym wypadku pokazują one, do czego prowadziła nieustanna kozacka gra... W roku 1664 Stefan Czarniecki zajął się tym samym, co robił przed dzie- sięciu laty, czasu krwawych spacerów, opiewanych wierszem przez Samuela ze Skrzypny Twardowskiego. Nowością było to przede wszystkim, że zają- wszy Subotów kazał wyrzucić z grobu zwłoki Bohdana Chmielnickiego. 164 Oręż polski odnosił, owszem, sukcesy. Nie wszyscy się nimi upajali, o czym świadczy chyba ton wypowiedzi Jana Chryzostoma Paska, nie tyle pogodnego gawędziarza, co twardego żołdaka, bestii prawie: „Stawiska okazyja była i koło tej nie masz co pisać, i nie masz też w niej co chwalić godnego." Paska zgorszyło pewnie, że Czarniecki długo, bo od lipca do października, oblegał Stawiszcze, zanim je zmusił do kapitulacji. My słowa pamiętnikarza możemy śmiało podnieść do godności oceny historiozoficznej. Czarniecki był wtedy wojewodą kijowskim, który to urząd otrzymał po rozstrzelaniu Wyhowskiego. Bojował jeszcze pod Medwinem i pod Lisianką, gdzie odniósł którąś już z kolei ranę. Nie zdobył tych osiedli i drogą na Bojarkę odszedł do Białej Cerkwi. Ostatnim jego czynem było wyrżnięcie mieszkańców zbuntowanego ponownie Stawiszcza i zburzenie miasta. Kontury przyszłości zarysowywały się już nieubłaganie. Na prawym brzegu Dniepru brała górę Rzeczpospolita, na lewym Moskwa. Marzenie o niepod- ległej Ukrainie, rządzonej przez własną szlachtę, przez Kozaków przemienio- nych w ziemiaństwo, rozwiewało się. Jak to. określił Zbigniew Wójcik - tu pozostać miała szlachecka Polska, tam bojarska Rosja. W styczniu Jan Kazimierz odwołał do Polski strudzonego wojownika. Stefan Czarniecki ruszył w podróż chory. Na krótko przed wyjazdem, już po oblę- żeniu Lisianki, jakoby to został ranny raz jeszcze, nie wiadomo kiedy i gdzie. 16 lutego 1665 roku zmarł w Sokołówce w pobliżu Lwowa. Był już wtedy hetmanem polnym koronnym, Jan Kazimierz obdarzył go bowiem buławą, świeżo odjętą przez sąd sejmowy Jerzemu Lubomirskiemu. Tak więc Stefan Czarniecki nie zdążył stanąć do wyznaczonego mu zadania - przelawszy tyle krwi ukraińskiej zająć się wytaczaniem polskiej. Sprawa powołania na tron „fircyka francuskiego" stała się znowu bardzo aktualna, bo tak wypadło z rachub politycznych Ludwika XIV. Odmiana polegała na tym, że kandydatem do korony okazał się z woli Paryża już nie książę d'Enghien, lecz jego rodzic, sam Kondeusz Wielki. Francja upierała się przy tym przedsięwzięciu, bo pragnęła otoczyć, wziąć w kleszcze cesarza. Kombinacja teoretycznie przypomniała więc czasy wyboru Henryka Waleze- go, ale w praktyce bardzo wiele się zmieniło. Rzeczpospolita potrzebowała pokoju, nie stać jej było na podejmowanie nowych akcji, które w danej sytuacji przynieść mogły korzyści tylko silniejszemu z sojuszników, Francji. Fala niechęci do obcych wzbierała wśród szarej szlachty tak, że jedynie przemoc mogła posłużyć za tamę. W bardzo niedalekiej przyszłości Ludwik XIV miał zresztą dokonać wolty i za najodpowiedniejszego dla Rzeczypospolitej władcę uznać niejakiego Filipa 165 Wilhelma, księcia, elektora neuburskiego, Niemca, mającego siedzibę w Diisseldorfie. Mąż ów mógł zagrodzić wojskom habsburskim drogę do Nider- landów, o które walczyła Francja, i stąd właśnie przychylność, jaką go obda- rzył naszym kosztem Król-Słońce. W XVI wieku - po wygaśnięciu Jagiellonów - mogła Rzeczpospolita bez obawy o utratę suwerenności zapraszać na tron cudzoziemców. W sto lat później, u schyłku epoki Wazów, było jej to już wzbronione. Władysław Konopczyński twierdził, ze to Ludwik XIV zażądał ostatecznej rozprawy z Jerzym Lubomirskim, który uchodził za głowę opozycji, lecz w gruncie rzeczy zajmował stanowisko chwiejne, i sam podobno zamyślał o koronie, co jeśliby odpowiadało prawdzie, świadczyłoby dobrze o jego rozu- mie. Rzeczpospolita mogła liczyć wyłącznie na siebie i swoich ludzi. W grudniu 1664 sąd sejmowy skazał Jerzego Lubomirskiego na utratę czci, wszelkich dostojeństw oraz banicję. Rolę rozstrzygającą w tym trybunale odegrały pieniądze i namowy jezuitów. Zarzucono Lubomirskiemu spiski i knowania z zagranicą. Hieronim Radziejowski już przed dwoma laty doznał był łaski i przebaczenia. Buławę polną wziął po skazanym Stefan Czarniecki, który ledwie zdążył jej dotknąć. Laskę marszałkowską otrzymał Jan Sobieski, lecz odmówił jej przy- jęcia, bo uważał wyrok za niesprawiedliwy. Ludwika Maria znalazła jednak sposób na ułagodzenie groźnego wojownika. Pan chorąży koronny był bez pamięci zakochany w pani wojewodzinie Janowej Zamoyskiej, de domo margrabiance Marii Kazimierze de la Grange d'Ar- quien, którą 7 kwietnia 1665 roku, w chwili idealnie dla zamysłów królowej wygodnej, los obdarzył wdowieństwem. Wiadomość o tym jak niezawodny magnes ściągnęła Sobieskiego z Żółkwi do Warszawy. 14 maja oblubieńcy w największej tajemnicy pobrali się w kaplicy zamkowej. Nic za darmo w poli- tyce! Wraz z ręką Marysieńki musiał pan Jan wziąć i laskę marszałkowską po Lubomirskim, który kiedyś - pod Beresteczkiem - ocalił mu życie. Nieprzeciętne stadło tym także różniło się od powszedniości, że dwukrotnie stawało przed ołtarzem. 5 lipca tegoż roku jawnego a uroczystego ślubu udzielił prawowitym małżonkom nuncjusz Pignatelli, w niedalekiej przyszło- ści papież Innocenty XII. Tego również wymagała polityka. Tak więc w roku 1665 na dobre nabrała rozmachu przedziwna przygoda literatury polskiej. Sobieski omal nie co dzień słał do umiłowanej listy, a 166 pisarzem okazał się równie świetnym jak wodzem. On najlepiej dowiódł z mnóstwa pism ówczesnych krzyczącej prawdy, ze w szkołach księżych dobrze uczono szacunku dla języka i posługiwania się mm. Moda kazała szpikować polszczyznę łaciną, układać zdania w ozdobne rzekomo zawijasy, ale każdy światlejszy trochę szlachciura wiedział, że nawet prywatnych epistoł nie wolno pisać byle jak. Wielu dzisiejszych zawodowców pióra mogłoby z pożytkiem brać korepetycje u ludzi XVII wieku, którzy rozumieli, że język narodu stanowi świętość. Łacina, trzeba dodać w celu wyjaśnienia, nie-była u nas mową obcą. Listy Sobieskiego! Najczęściej zaczynają się tak jak ten, kreślony w obozie wojennym, w położeniu wręcz strasznym. Jedyne duszy i serca kochanie, wszystkie na tym świecie pociechy, najliczniejsza i naj- wdzięczniejsza Marysieńku, pani i dobrodziejko moja! Najnieszczęśliwszy na świecie prowadząc żywot, już ledwie i pisać przed żalem mogę - bo jakież mię większe mogło potkać nieszczęście, jako doczekawszy nad wszystkie podobieństwo i spodziewanie tej jedynej, którejm sobie na tym świecie życzył, szczęśliwości, utracić ją w mgnieniu prawie oka? Kto sobie mógł imaginować, aby można było przeżyć dzień jeden przez widzenia najśliczmejszej mojej Jutrzenki - aż już nie dzień, nie tydzień, nie miesiąc, ale całe trawi się nieszczęsne pół roku! Niegodziwi Tatarzy! To oni przecież, pod jakimiś obskurnymi Podhajcami, zatrudnili pana Jana czynnością, która zrobiła go przesławnym. Lecz innym razem pierwsze zdania listu trafiają w samo sedno spraw palących dla ogółu, precyzyjnie, kilku wyłącznie z konkretu utworzonymi kreskami, rysują sytuację kraju, pogrążonego w wojnie domowej: Najśliczniejsza i najukochańsza duszy i serca pociecho! Już widzę, że niepodobna nam co dobrego sprawić przed zdradą i nieżyczliwością. Ledwosmy konkludowali ruszenie z Łęczycy, zaraz tym, co tu [w Kłodawie] byty, dano znać chorągwiom; i tak ten biegł, co im znać dawał, żeśmy zdechłego spod niego zastali konia. Chorągwie nasze przed pólnockiem dobrze przybiegły, ale już nikogo nie zastały. Zakochany wódz nie tak już całkiem dał sobie oczy kiecką zasłonić. Panująct na^ten temat wyobrażenia grzeszą banalną przesadą. Wąsaty, strojny ;. ogromny Sarmata był osobowością mocno skomplikowaną. Sobieski to raczę; typowy ówczesny szlachcic z górnych sfer. Cechy wykształconego ziemianina występowały w nim w skali wyolbrzymionej. Zastanawiającym zjawiskiem jest gruby tom jego korespondencji, która porusza całe mnóstwo tematów - od uniesień miłosnych po najbardziej zawiłe arkana polityki - maluje pasjonująco ciekawą panoramę współczesności. Fryderyk Nietzsche głosił, że małżeństwo 167 polega na rozmowach... Sarmata prowadził dyskurs z Francuzką? Ależ to jego epistoły są ciekawe, nie jej. Może nie wszystkie stadła w Rzeczypospolitej rozmawiały wyłącznie o udojach, progeniturze, krescencji tudzież o nieposłu- szeństwie czeladzi. Po imć panu Jakubie Michałowskim - wojskim lubelskim, a później kaszte- lanie bieckim - odziedziczyła potomność kilka ,,znacznej objętości ksiąg rękopiśmiennych". Wybór z nich, ogłoszony w roku 1864 drukiem pod mylą- cym tytułem Księgi pamiętniczej, stanowi bezcenny, niczym nie zastąpiony zbiór dokumentów z czasów powstania Chmielnickiego i potopu. Od deski do deski przewertował go Henryk Sienkiewicz, to samo musi uczynić każdy historyk zajmujący się XVII stuleciem. Spisywanie tego rodzaju foliałów należało do umiłowanych zatrudnień wielu polskich szlachciców. Gromadził taki jegomość dokumenty, teksty przemówień, listy, diariusze i wszystko, co tylko rzeczy publicznych dotyczyło, po czym kopiował, uwieczniał w okaza- łym tomie z herbem na okładce - „sobie a muzom". Któż zaręczy, że tą czynnością cnego pana męża nie interesowała się również magnifika? Może i państwo Michałowscy pospołu rozglądali się po panoramie współczes- ności? Komentując listy Sobieskiego Tadeusz Boy-Żeleński napisał, że: „Są tam subtelności miłosne, które na tle tej siedemnastowiecznej Polski wydają się zadziwiająco egzotyczne..." Jakiej Polski - prawdziwej czy wydumanej przez powieściopisarzy na obraz i podobieństwo im współczesnej przeciętności mieszczańskiej? Bo ta pierwsza Polska, rzeczywista, widziała samobójczą miłość hetmana do podlotka. To Chodkiewicz ożenił się w niemłodym wieku, bo gwałtem chciał syna. Koniec- polski już go miał, i to dorosłego, posagu też nie pragnął. W porównaniu z nim Opalińscy byli niemal chudopachoikami. Siedemnastowieczna Polska to Adam Żółkiewski, który zastrzelił się z nieszczęśliwej miłości - i z rozkazu surowego stryja-hetmana pochowany został w szczerym polu, z dala od cmentarza. To także kaplica Oświęcimów w Krośnie z nagrobnymi tablicami przyrodniego rodzeństwa rozkochanego w sobie uczuciem jawnym i śmiertelnym. Stanisław nie przeżył przecież zgonu Anny. XVII stulecie to obozowe orgie Mikołaja Potockiego, żołnierskie uciechy Paska, który przytulał wygłodzone Dunki, lecz także sonet Jana Andrzeja Morsztyna Do galerników. Strapieni ludzie! Źle się z wami dzieje, Lecz mitość ze mną okrutniej poczyna: Was człowiek, a mnie silny bóg zacina; Wy macie wynijść, jam bez tej nadzieje... 168 I wcześniejszy znacznie, ubogi w formie wiersz Jana Dominika Morolskie- go, który z rozpaczy jął się pióra: O miłości, miłości, gdziekolwiek prawdziwa Z twoich ogniów łańcucha i śmierć nie przerywa. ' Poezja XVII wieku nie degraduje listów Jana Sobieskiego. Pozbawia je tylko znamion egzotyki. Wkrótce po swym pierwszym ślubie nowożeniec ruszył na południe kraju, by działać przeciwko Lubomirskiemu, który zaraz po wyroku wyjechał za granicę, lecz 30 kwietnia na czele ośmiuset zaciężnych żołnierzy niemieckich powrócił do Polski. Buntownik wkroczył od południa, trochę podobną drogą, co Jan Kazimierz przed dziesięciu laty, czołobitnie wtedy przez niego właśnie witany. Sobieski rzeczowo doniósł żonie, że „Nikt ni o czym nie myśli; każdy w domu, na rzeczy patrząc, siedzi. Życzliwości ku Panu i najmniejszego podobieństwa nie masz..." Co prawda, szlachta nie rwała się również do popierania rebelizanta, lecz po jego stronie stanęła znaczna część wojska, znowu zorganizowana w „Związek". Zaczęła się gonitwa po wyniszczonych województwach, dzieło szwedzkie doznawało uzupełnienia. Zwłaszcza monarsze chorągwie poczynały sobie ostro, jątrząc dziedziców i pchając ich do wrogiego obozu. Żołnierze „jakoby ich z dziesiąci chlewów wywarł, tak głodni i tak siła jedli, rabunki wielkie czynili". 4 września 1665 roku - niemal w dziesięciolecie słynnej obrony Częstochowy - doszło pod murami klasztoru do batalii. Konfederaci przycis- nęli ludzi królewskich do twierdzy, mnisi zaś potraktowali ich w zasadzie tak samo, jak ongi zaciężnych generała Miillera. Szczelnie zatrzasnęli bramy. Sięgając przez krawędzie murów przyjmowali tylko sztandary, podawane przez zrozpaczonych chorążych. „Lubomirszczykowie" sprawili okrutną łaź- nię Litwinom, Wielkie Księstwo opowiedziało się bowiem przy Janie Kazi- mierzu. Nasieczono gwałt, z koni pospychano, z sukien, z pancerzów poodzierano na sromotę, drugich kańczugami cięto i tak z nich piechotę uczyniono i wolno do króla puszczono; starszyznę jednak, rotmistrzów, pułkowników, pobrano - z jawną lubością rozpisuje się Pasek, walczący przeciwko Lubomirskie- mu! 169 Dostało się wtedy do niewoli aż trzech członków rodziny Paców, która zaczynała na Litwie przejmować rolę odgrywaną dotychczas przez Radziwił- łów. Znajdując się na dorobku dopiero, służyła monarsze, ale nie miało to potrwać zbyt długo. Dokonywała się w Wielkim Księstwie poważna przemia- na, lecz Rzeczpospolita nic na tym nie zyskała, że Gozdawa doraźnie przy- głuszyła Trąby. Kanclerzem litewskim był wówczas Krzysztof Zygmunt Pac, Michała Kazimierza - hetmana polnego i wojewodę wileńskiego - czekała w najbliższej przyszłości buława wielka. Mikołaj Stefan Pac piastował urząd wojewody trockiego, wiele innych godności przyozdabiało familię, przeciwko której formować się, oczywiście, zaczęła koalicja zawistnych Ogińskich, Radziwiłłów, Sapiehów. W listopadzie zawarto układ pod wielkopolskim Palczynem. Lubomirski ucałował dłoń Jana Kazimierza, przyrzekł rozpuścić swe pułki i wyjechać z kraju. Udał się rzeczywiście do Wrocławia, ale nie oznaczało to pokoju. Obie strony nabierały tchu, skrzepiały się. To samo działo się z praktyką liberum veto, które przed kilku zaledwie laty mogło być wyklęte raz na zawsze. Sejmy zrywano jeden po drugim, bo i jakże miało być inaczej podczas wojny domo- wej, spisku i nieprzebierającej w środkach walki fakcyjnej. Nadal szło o elekcję oraz o zadośćuczynienie dla tych, co w imię złotej wolności występowali przeciwko niej, to znaczy o przywrócenie Jerzego Lubomirskiego do czci, majątków, laski marszałkowskiej i buławy hetmańskiej. Jan Kazimierz gotów był dać papierowe zaręczenie wyrzeczenia się elekcji, odmawiał zwrócenia buntownikowi urzędów. Decydująca chwila przypadła 13 lipca 1666 roku. Pod Mątwami w pobliżu Inowrocławia ścigające przeciwnika wojsko królewskie zaczęło się przepra- wiać przez Noteć, spędziwszy słabe oddziały osłonowe. Rozlewisko było szerokie na ćwierć mili, a bród ciasny: „Miejsce tylko jedne do przebycia, a tak głębokie, że koń w kilku miejscach spłynąć musiał." Sterczący po drugiej stronie pagórek zasłaniał przedpole. Przebyło już rzekę siedem regimentów dragońskich, trzy pułki jazdy polskiego autoramentu, nieco piechoty i dział, kiedy zza owego wzniesienia wywaliła się nagle ława kawalerii, rozciągniętej tatarskim obyczajem w szeroki półksiężyc. „Lubomirszczykowie" pędzili do szarży jak wściekli, nakłóciwszy się przedtem o zaszczyt nacierania w pier- wszym szeregu. Zaskoczenie było zupełne, nie pomógł na nie nawet talent Jana Sobieskiego, który też Noteć przebrnął i jeszcze się ,,z wody był nie otrząsł". Posłuchajmy trzech tylko zdań, napisanych przez Władysława Czapliriskie- go, trzymającego się rygorów naukowych historyka: 170 Dtugo tłumiona zawziętość i nienawiść ku francuskim przybłędom, ku całej tej klice dworskich oligarchów, wybuchła teraz jasnym płomieniem i szalała ślepa po zakrwawionym polu. Na przeciwległe wybrzeże wyjechał król i z małego wzgórza patrzył na wycinanie swych najlepszych chorągwi. Wąski bród, zawalony uciekającymi, nie dozwalał nieść pomocy. Pod Mątwami wyginął kwiat armii, zahartowani w Polsce, w Danii i na Ukrainie żołnierze Stefana Czarnieckiego. Plon bitwy porachowano dokład- nie. Na polu leżały trzy tysiące osiemset siedemdziesiąt trzy trupy. Obejrzano je dokładnie, bo zaiste było na co patrzeć. Pisze Sobieski: „Jednego nie najdują ciała, żeby czterdziestu nie miał mieć w sobie razów, bo i po śmierci nad ciałami się pastwili." Jeńców „zawiódłszy za górę, nie ścinali, ale rąbali na sztuki [...] Ciało nieboszczyka St. Germaina znaleziono w błocie aż nazajutrz, który w samej głowie miał więcej razów niżeli piętnaście." Zamiast uzdrowienia Rzeczypospolitej, zupełnie możliwego po potopie, nastąpiła rzeź pod Mątwami. Fatalny pomysł oddania korony polskiej cudzo- ziemcowi i obłędny upór w tej sprawie najpierw uśmiercił projekt zniesienia liberum veto, potem umocnił złotą wolność, bo przypomniał, że można jej bronić szablą, mordować bez litości i swoich także. Na początku epoki Wazów proaustriackie postępowanie Zygmunta sprowokowało rokosz Zebrzydo- wskiego. U jej schyłku profrancuskie działania Ludwiki Marii, wlokącej za sobą małżonka, spowodowały rokosz Lubomirskiego. Nie jest ważne, czego chciał eks-marszałek, też spiskujący z zagranicą, zdemoralizowany magnat. Najistotniejsze, że po wojnach, co wypełniły cały niemal wiek XVII, żadna siła nie mogła narzucić szlachcie obcego na pana. Kto usiłował płynąć wbrew temu prądowi, ten musiał wylądować na brodzie pod Mątwami. Zaciekłość szlachty, jej ksenofobia... jakże blado te słowa wyrażają swą ówczesną treść. Trzeba sięgnąć po pamiętnik Paska, który pod Mątwami bił się pod sztandarem króla, lecz w książce swej umieścił czyjś paszkwil na jednego z przywódców stronnictwa królewskiego: Święciłeś się na pasterstwo owczarni Chrystusowej: ja bym" tobie i kmieciej obory, gdzie krowy stoją, nie dal w komendę. Dobrze to w tobie upatrzył wielki i pierwszy w tej Rzpltej senator, JMość pan kasztelan krakowski [Stanisław Warszycki], kiedy w liście swoim te do ciebie protulit słowa: „Trzeba by na WMMPana takiego drewna, którego by sutanna, choć z najdłuższym ogonem, nie przykryła." Alokucje te zwrócone były do Mikołaja Prażmowskiego, arcybiskupa Gnie- zna, od kwietnia 1666 roku prymasa Polski! Autorami ich byli ludzie w wierze katolickiej okrutnie żarliwi. Przytoczone zostały obelgi najlżejsze, bo nie warto cytować zwrotów, jakich zazwyczaj używają pijani wachmistrze. Praż- 171 mowski ściągnął je na siebie nie dlatego, że robił karierę. To była rzecz zwyczajna. Arcybiskup należał do wodzirejów koterii francuskiej. Rzeź jakby otrzeźwiła swych winowajców i uczestników. Po obu stronach ton złagodniał, zaczęły się uprzejme gesty pojednawcze, nawet uśmiechy. Namawiał do zgody ambasador Austrii. 31 lipca zawarto w Łęgonicach układ na warunkach, które z pozoru wcale nie świadczyły o przegranej króla. Jan Kazimierz ogłaszał powszechną amnestię, zapowiadał zaspokojenie finanso- wych pretensji wojska i nagrodzenie szkód. Na papierze wyrzekał się elekcji vivente rege. Jerzy Lubomirski, przywrócony do czci, lecz nie do urzędów, miał przeprosić pana i pójść na wygnanie. Król przegrał zatem pod Mątwami, po czym ułożył się z buntownikami na tych samych kondycjach, które im proponował przed bitwą. Nie doznał więc klęski politycznej? Stronnictwu francuskiemu mogło się naprawdę wydawać, że atuty nie przepadły. Żałobą powinna była się okryć Rzeczpospolita. To ona straciła możliwość naprawy swego ustroju, zmarnowała siły, bardzo potrzebne gdzie indziej. Tradycje rokoszowe na dobre zakorzeniły się w państwie osła- błym, wykrwawionym, mającym sejm sparaliżowany przez liberum veto. 8 sierpnia pod wielkopolskim Jaroszynem nastąpił akt pojednania. Podnie- siono skrzydła namiotu królewskiego, aby zbrojny tłum mógł widzieć żałosny tryumf majestatu. Lubomirski przyklęknął przed Janem Kazimierzem i zapła- kał. Zgodnie z warunkami umowy wyjechał zaraz potem na Śląsk, gdzie 31 stycznia zmarł we Wrocławiu, tknięty apopleksją. Działalności politycznej nie zaniechał aż do końca. W ostatnich miesiącach życia stał się gorącym zwolen- nikiem zapewnienia tronu polskiego księciu Filipowi Wilhelmowi z Diissel- dorfuT 23 grudnia sejm został zerwany. W ostatnim dniu 1666 roku Jan Kazimierz oświadczył na radzie senatu, że jedyny ratunek dla Rzeczypospolitej polega na poddaniu się obcemu protektoratowi. Zarówno dwór, jak magnaci zdecydo- wanie szli w służbę orientacji zagranicznych, szlachta trwała przy swoim, cudzoziemcami pogardzała, grzęzła w sarmatyzmie. Przepaść rozwierała się coraz szerzej, ciała poległych pod Mątwami wcale jej nie wypełniły. A historia trwała przy swym obyczaju, była nieubłagana. Miotane parali- tycznymi konwulsjami państwo stało wobec tych samych, lecz już do białości rozognionych zagadnień, z jakimi uporać się nie mogło za czasów swej świet- ności. Rozprawa z Lubomirskim wymagała zabrania wojsk z Litwy, wystawionej na f iągle możliwe uderzenie carskie, a co gorsza, i z Ukrainy, którą niebosz- czyk Czarniećki z najwyższym trudem, terrorem, utrzymywał w jakim takim 172 posłuchu. Teraz osamotniony Paweł Tetera doznał dotkliwej klęski pod Bra- cławem i zrzekł się buławy. Hetmaństwo pochwycił na czas krótki Kozak nazwiskiem Opara, pokonany wkrótce i stracony przez osobistość o urozmai- conej przeszłości. Podpis Piotra Doroszeńki widnieje zarówno na drugiej ugodzie perejasławskiej, jak i na cudnowskiej, nazwisko zaś figuruje na liście Ukraińców uszlachconych przez sejm w roku 1661. Po pokonaniu Opary jednogłośnie okrzyknięty hetmanem Doroszeńko -nazywany także Doroszem - oświadczył wierność Rzeczypospolitej, pomagał jej nawet w wygniataniu ukraińskich powstańców. Siedział na razie na dwóch stołkach: polskim i tatarskim. Wypadki, których widownią był romantycznie piękny Krym, skło- niły go do dokonania zdecydowanego - na czas pewien - wyboru. W marcu 1666 Stambuł zdetronizował chana Mehmed Gireja, przyjaznego Polsce, lecz mocno ciężkiego własnym poddanym. Władzę w Bachczyseraju otrzymał uległy Turcji, nie rojący o usamodzielnieniu Tatarszczyzny Aadil Girej. Cesarstwo otomańskie, w którym nadal panował Mehmed IV, faktycz- nie zaś rządzili wezyrowie z rodziny Kópriilich, szykowało się do skoku, który mógł przypomnieć czasy podboju Półwyspu Bałkańskiego, zaboru części Węgier. Imperium, całą swą pozycję w świecie zawdzięczające wyłącznie przemocy, wisiało nad Europą, budząc w niej popłoch. Nikt nie wątpił, że sułtan zechce położyć rękę na Ukrainie, przemienić ją w okrąg wasalny, podobny Wołoszczyźnie czy Multanom. Aadil Girej przymierze z Rzecząpospolitą niby potwierdził, lecz wszedł w porozumienie z Doroszeńką i pchnął go do bezskutecznej próby zdobycia opanowanego przez Moskwę Zadnieprza. Tymczasem zaczęły powracać na Ukrainę pułki polskie. Rokosz ucichł, Rzeczpospolita odzyskała swobodę ruchów. W grudniu 1666 roku sprzymierzeni z Kozakami Tatarzy rozbili pod Ścianą i Braiłowem oddziały Sebastiana Machowskiego, jego samego wzięli do niewoli. Wszystko to działo się pod cichym na razie błogosławieństwem sułtana i wielkim głosem przemówiło na rzecz zawarcia pokoju pomiędzy Warszawą a Kremlem. Pertraktacje toczyły się zresztą od dawna. Szczegółowy ich przebieg przedstawił niedawno Zbigniew Wójcik w książce Traktat andruszowski 1667 roku i jego geneza, odznaczającej się naukową wiernością źródłom oraz chwa- lebną troską o formę literacką. Ciekawa lektura! Jakże jednak twardo broniła swych interesów Rzeczpos- polita polsko-litewska. Przy stołach obrad zasiadali nosiciele fioletów bisku- pich, ludzie piastujący tytuły wojewodów, kasztelanów. Jeździł jednak do Moskwy także Hieronim Komar, podsędek orszański. Obarczono go delikatną 173 misją, kazano podkreślać nieustępliwość państwa, którego wnętrze wichrzyla właśnie wojna domowa. Podsędek-dyplomata i wtedy nawet nie zawiódl, kiedy bojarowie zapytali go uprzejmie, co słychać z panem Lubomirskim. To nie- straszne - odrzekł spokojnie - bo gdy tylko „Korolewskoje Wieliczestwo" osobą własną ruszy na buntowników, będzie im ,,kak myszam protiw kotom". Nie brakło Rzeczypospolitej ani bitnych żołnierzy, ani znakomitych dowód- ców, ani bystrych negocjatorów. „Jest tyle sił w narodzie..." Moskwa doskonale wiedzała o rokoszu Lubomirskiego, bo eks-marszatek nie poprzestawał na państwach zachodnich i do niej także zwracał się o pomoc. Zwalczając pomysł elekcji Francuza, opowiadał się za przyszłym wyborem cara. Był typowym przedstawicielem elity magnackiej, która zagarnęła u nas pełnię wpływów. Rozmaici podsędkowie od czasu do czasu tylko mogli przy- służyć się państwu. Nigdy przy ••tym nie wiedzieli, czy ich wysiłków nie zmarnuje nagła wolta któregoś z wielmożnych. Car nie wyzyskał ciężkiego położenia przeciwniczki, bo sam tonął w kło- potach. Moskwa wyniszczona była wysiłkiem wojennym, epidemiami, rozru- chami ludowymi. Buntował się Don, nieuchronnie szło ku powstaniu Stefana Razina. 30 stycznia 1667 roku, podczas trzydziestej szóstej już z kolei konferencji pełnomocników, obradujących w kurnej chatynce białoruskiego chłopa, zawarto w Andruszowie traktat rozejmowy na lat trzynaście i pół. W tym terminie Rzeczpospolita i Moskwa miały się obopólnie starać o pokój trwały. Zbigniew Wójcik twierdzi na pewno słusznie, że w styczniu 1667 roku Rzeczpospolita osiągnęła przy stole obrad niewątpliwie wszystko, co mogła podówczas osiągnąć, biorąc pod uwagę jej aktualną sytuację wewnętrzną i międzynarodo- wą. W ostatniej chwili wytargowała nawet ustępstwo w postaci zwrotu tak zwanych Inflant Polskich, czyli Dyneburga i szmatu ziemi na prawym brzegu Dźwiny. Nie doszła jeszcze do Andruszowa wieść o tym, że zrozpaczony Jan Kazimierz postanowił zrzec się tego regionu. Mocne nerwy naszych dyplo- matów zrobiły swoje. Oto jak wyglądało maksimum, osągnięte przez Rzeczpospolitą w Andru- szowie: Wracały do króla Inflanty Polskie, województwo połockie i witebskie, lecz bez Wieliża. Car brał Smoleńsk, Siewierszczyznę, całe lewobrzeże Dnieprowe oraz Kijów - w teorii na dwa lata, w praktyce na zawsze. Zaporoże znaleźć się miało pod wspólnym protektoratem obu monarchów i stanowić zasłonę od 174 „bisurmanów". Wskutek zamętu, w jaki wepchnęła Rzeczpospolitą wojna domowa, Rosja wychodziła zwycięsko z zapasów, rozpoczętych przed trzy- nastu laty. Zyskiwała rozległe terytoria i w pełni potwierdzała swą pozycję mocarstwa. Wcale to nie oznaczało, ze Andruszów ostatecznie zdegradował jej rywalkę, która pod względem obszaru pozostała tym, czym była poprzednio - państwem ogromnym, znacznie w tej mierze przerastającym Hiszpanię i Francję, nie mówiąc już o Prusach. Siedemset trzydzieści tysięcy kilometrów kwadratowych to niemało. Fakt ustąpienia kilku województw nie rozstrzygał o przyszłości. Można sobie doskonale wyobrazić pomyślną egzystencję Rzeczy- pospolitej w nowych, szczuplejszych granicach. Najgorsze było to, że -jak się wyrażali sami nasi komisarze pokojowi - wojnę, przegraliśmy „z pobudek okropnych w narodzie zamętów, unieszczęśliwiających ojczyznę". Traktat andruszowski ostatecznie pozbawił Rzeczpospolitą możliwości roz- wiązania najtrudniejszego i najszczytniejszego z jej zadań. Bezpowrotnie znikły widoki przemiany federacji w państwo Trojga Narodów. 30 stycznia, po ułożeniu wszystkich paragrafów układu, przedstawiciele króla i cara opuścili chatkę chłopską, by udać się do szopy, w której obradowano w cieplejszej porze minionego roku. Stał tam zawczasu przygotowany ołtarz, przyozdo- biony obrazem „wyobrażającym Chrystusa Pana, którego oni Spasem cudo- wnym nazywają". Przed ikoną, stanowiącą własność samego Aleksego Michajłowicza, uro- czyście zaprzysiężono rozbiór Ukrainy. Granica mocarstw przebiegać miała wzdłuż Dniepru, na krótkim odcinku odskakując od rzeki po to jedynie, aby oddzielić Kijów od Białej Cerkwi. Obaj monarchowie obiecywali sobie zanie- chać podburzania poddanych sąsiada. Rozejm andruszowski w intencji swych twórców stanowić miał podstawę sojuszu wojskowego przeciwko Tatarom i Turcji. Niektóre punkty doku-' mentu mówiły o tym wyraźnie. I dlatego właśnie oceniano go w Rzeczypos- politej bardzo rozmaicie. Na porządku dziennym stanęło bowiem pytanie: z kim należy wojować, z carem czy z sułtanem? Wszyscy umiejący myśleć byli bowiem zgodni co do tego, że pokoju nie da się ustrzec w żaden sposób. Na tym tle zarysowała się bardzo znamienna i ważka różnica orientacji. Wielkie Księstwo Litewskie żądało zgody z Aleksym, Korona wolałaby nie drażnić Mehmeda. Litwa nie tylko wyrzekała się Olgierdowej tradycji sięgania na wschód, ale coraz wyraźniej skłaniała się ku myśli szukania u swej dawnej rywalki protekcji i opieki. Znowu mówiło się o moskiewskim kandydacie na tron warszawski, niektórzy z panów litewskich na własną rękę badali grunt na Kremlu. 175 Jan Kazimierz dobiegał sześćdziesiątki, dzieci jego - Maria Anna Teresa i Jan Zygmunt - pomarły w niemowlęctwie. Ród Wazów polskich dogasał. Dyplomaci z Andruszowa pośpieszyli, oczywiście, zdać sprawę właściwemu kierownikowi polityki państwa, królowej Ludwice Marii. Zastali ją w pałacu Kazimierzowskim chorą, spoczywającą na szezlongu. Lekarze zabronili z dnia na dzień słabnącej pani długich rozmów, tłumacz gdzieś się zapodział, groził więc trudnościami dyskurs po polsku, który to język monarchini słabo znała. Na szczęście jeden z obecnych biegle władał włoskim. Największym cudem pokój zawarliśmy... - mówiła Ludwika Maria - gdy Turczyn już nastę- puje, a temu państwu przyjdzie zaginąć za takim bezrzadem samych obywateli. Miała słuszność. Nie wyznała jednak, że sama ów bezrząd znakomicie wspomogła, per fas et nefas pchając szlachtę pod francuskie rządy. Kandyda- tura Kondeusza nadal była aktualna, co spowodowało skutek natury obłędnej. Turczyn sam jeszcze nie następował, wysłał za to naprzód Tatarów. Czambuły pokazały się na Rusi Czerwonej, a sejm zredukował armię do śmiesznej liczby dwunastu tysięcy żołnierza. Szlachta nie wierzyła ostrzeżeniom. Głosiła, że mydli się jej oczy „francuskimi Tatarami", by zaprzątnąwszy uwagę ogółu sprawami południa ułatwić Kondeuszowi wylądowanie w Gdańsku. Ludwika Maria umarła w Warszawie 10 maja 1667 roku. Dni rządów Jana Kazimierza były już niemal policzone. O abdykacji mówiło się w kraju głośno, król nie ukrywał, że złoży koronę „dla wygody" polityki francuskiej. W czerwcu Maria Kazimiera Sobieska wybrała się do Paryża. Wolała tam odbyć połóg, załatwiając przy okazji rozmaite sprawy swej rodziny francuskiej i polskiej. Pragnęła pozyskać dla męża łaski i nadania ze strony Ludwika XIV, bo państwo Sobiescy umyślili sobie przenieść się nad Sekwanę. Marysieńka dłużej trwała przy tym projekcie, chcąc uczynić z małżonka kawalera Orderu Św. Ducha, marszałka, księcia, para i stałego mieszkańca Francji. Szarogęsiły u nas elementy, którym dobro Rzeczypospolitej snu z powiek nie spędzało. Hetman polny Jan Sobieski okazał się podówczas tym człowie- kiem, którego talent zasłonił i obronił rozbrojoną Rzeczpospolitą. Ukraina czynnie odpowiedziała na traktat rozbiorowy. Piotr Doroszeńko poddał się sułtanowi licząc, że tą drogą osiągnie zjednoczenie Naddnieprza i możliwość bytowania na warunkach wołoskich czy mołdawskich. Za późno już było na to, z uporem uprawiany poprzednio kontredans kozacki doprowadził do zmarnowania wszystkich możliwości. Aby zjednoczyć Ukrainę po Andru- szowie, trzeba było pobić i cara, i króla. Zadanie to przerastało nawet sultari- skte siły. 176 Wojska tureckie zajęte były w tym czasie zdobywaniem Krety na Wene- cjanach. Uradowany postępkiem Doroszeńki Mehmed IV wysłał więc prze- ciwko Lachom Tatarów. Ze znacznymi siłami wkroczył na Ukrainę kałga, czyli zastępca chański, Krym Girej, natychmiast wsparty przez Kozaków. W tych zupełnie rozpaczliwych okolicznościach Sobieski urzeczywistnił swój pomysł, nad którym z niedowierzaniem kręcili głowami najlepsi specjaliści europejscy. Zamiast skupić swe szczuplutkie oddziały, rozproszył je, podzielił na pięć kolumn. W ten sposób od razu pozbawił przeciwnika swobody operacyjnej. Ordyńcy napotykali opór na wszystkich szlakach swych pochodów, w chwi- lach całkiem nieoczekiwanych podjazdy polskie szarpały tyły czambułów, oblegających twierdze. Sam hetman zamknął się w Podhajcach. Lasy, stawy i bagna otaczały fortecę z trzech stron, Tatarzy szturmować więc mogli tylko od północy i natknęli się na opór bardzo twardy - na bitność szlacheckiego i chłopskiego żołnierza, niewyczerpaną pomysłowość wodza, stosującego per- fidne chytrości. Ku własnej zgrozie przez siedemnaście dni nie znalazł So- bieski czasu na korespondencję miłosną! Powetował to sobie później z na- wiązką. Pod wałami Podhajec otrzymał Krym Girej wiadomość bardzo smutną: Zaporożcy wtargnęli na Perekop i tak się zabawili w ułusach, że tu i ówdzie tylko „psi a koci" ocaleli. Ataman ich, Iwan Sirko, uważał Lachów za nację wrażą, nie bez słuszności jednak wywodził, że sięga ona po ukraińskie dobra materialne, bisurmanie zaś biorą w jasyr i pozbawiają życia. Nawet po Andru- szowie brakło wśród Ukraińców jednomyślności, a różnice poglądów natych- miast materializowaiy się w czynach. 16 października Krym Girej zawarł w imieniu chana pokój z Rzecząpospo- litą, obiecał przyjaźń oraz pomoc, i odszedł do siebie, łupiąc po drodze, ile się tylko dało. W trzy dni później Piotr Doroszeriko „w polu zsiadłszy z konia, przepraszał mię; wyrzekł się wszystkich i tureckich protekcyj i przysiągł ze wszystkim wojskiem być wiernym Króla JMci poddanym" - pisał do żony zwycięski hetman. Bitwa podhajecka i cała kampania 1667 roku, zaliczana przez znawców do najznakomitszych czynów Sobieskiego, uprzyjemniła nieco smutny schyłek panowania Jana Kazimierza. Król od dawna zniechęcił się do wszystkiego, zgon Ludwiki Marii pozbawił go przewodniczki, za którą dla świętego spokoju w domu chadzał posłusznie. Gdyby nie ona, nie upierałby się przy elekcji vivente rege. Jej śmierć nie przyśpieszyła, lecz odroczyła uczynek, w którym obydwoje królestwo upatrywali jedyny już sposób otworzenia Francuzowi 177 drogi do tronu polskiego. Silna indywidualność nieboszczki skłoniłaby pewnie króla do wcześniejszej abdykacji. Jan Kazimierz zrzekł się korony 16 września 1668 roku, czyli niemal w dwudziestolecie jej otrzymania. Zamknięte z tą chwilą dzieje epoki Wazów wlokły się zatem przez osiemdziesiąt i jedną zimę. Widziały pogrzeby trzech pokoleń Zamoyskich i Radziwiłłów, wygaśnięcie Ośtrogskich i Kiszków, zostawiły spadkobiercom państwo w stanie, który zupełnie już me przypomi- nał dni Jagiellonów i Stefana I. Zygmunta III witał ongi Kraków serdecznie, uznając go od razu za swojego. Stoczono w jego sprawie zwycięską wojnę. Sejm, zebrany jesienią 1668 roku, wzdragał się przystąpić do obioru marszałka, zanim nie będzie zaręczenia, że Jan Kazimierz na pewno sobie pójdzie. Posłowie gorąco pragnęli „prostować mu z Polski drogi". Bilans strat materialnych, poniesionych za jego panowania, wyglądał okrut- nie. Henryk Sienkiewicz, autor słów użytych za motto tego tomu, streścił go genialnie, mówiąc o wilkach, które wyły na zgliszczach dawnych miast, i o kwitnących krajach przemienionych w jeden wielki grobowiec. Należy jednak posłuchać i historyków, rzucić chociażby okiem na zdobyte przez nich dane statystyczne. Walerian Bętkowski ogłosił niedawno w ,,Roczniku Sanockim", że wieś' tamtejsza Nowosielce, która w roku 1589 liczyła pięćdziesięciu czte- rech mieszkańców, w 1652 miała ich dwudziestu dziewięciu, a w trzynaście lat później - pięciu. Wtóruje koledze Mieczysław Przystasz, stwierdzając, że u schyłku rządów Jana Kazimierza nikt nie uprawiał pięćdziesięciu ośmiu pro- cent łanów kmiecych w dobrach szlacheckich. Ziemiaństwo nie mogło jednak zbytnio narzekać, bo kto inny poszkodowany został o wiele gorzej. W mająt- kach kleru straszyło pustką osiemdziesiąt dwa, w królewskich osiemdziesiąt sześć procent łanów. Makabryczne wiadomości! Ale Józef Gierowski mówi w Historii Polski, że Sanockie - podobnie jak Chełmskie, Lwowskie i Podole - miało tylko piętnaście procent ,,wsi stojących pustką czy zupełnie zniszczo- nych". Mazowsze wykręciło się jeszcze mniejszym kosztem - dziesięć procent. Za to w Prusach Królewskich, czyli na Pomorzu, „paszczęka miecza" pochło- nęła około trzydziestu procent wsi. Jeżeli Jan Sobieski nie przesadził, to podczas jednej tylko kampanii podha- jeckiej Tatarzy zagarnęli w jego dobrach dwadzieścia tysięcy sztuk bydła. Z twierdzeń Józefa Gierowskiego wynika, że szwedzcy, niemieccy, angielscy i wszelcy inni żołnierze Karola Gustawa poczynali sobie energiczniej niż ordyń- cy. 178 Nie było i nie ma między historykami pełnej zgody co do tego, o ile zmniejszyło się zaludnienie Rzeczypospolite). Wsie wielkopolskie straciły przeszło połowę mieszkańców, ale dla całości państwa, unikając przesady, trzeba będzie przyjąć ubytek około jednej trzeciej obywateli. Opisane w tym rozdziale wojny zrujnowały miasta zarówno w Polsce, jak na Litwie. Dawna ich zamożność już nie powróciła. Straty, liczone w procentach, przypominają więc te, któreśmy ponieśli niedawno, podczas drugiej wojny światowej. Statystyka pozbawiona komen- tarza psu na budę się zazwyczaj nie nadaje. W XVII stuleciu kraj musiał się także odbudowywać, aby to ułatwić, sejmy postępowały rozumnie - zwalniały na lata całe od podatków, z wyjątkiem niektórych. Ale wtedy zrujnowanej Rzeczypospolitej nie przyszła z pomocą żadna rewolucja techniczna. Za Jana Kazimierza łopaty, kielnie i młotki murarskie były zupełnie takie same jak za Zygmunta Augusta. Cegły i wapno dźwigali na rusztowania ludzie, lecz tam, gdzie dawniej było ich trzech, stanąć mogło do pracy najwyżej dwóch. Naj- wyżej, bo mężczyźni w sile wieku ginęli podczas wojen najgęściej, a inwalidów i kaleki też trzeba brać w rachubę. Środki techniczne, jakimi się na całym świecie posługiwał rok 1939, wyglą- dają dość komicznie w porównaniu z tymi, którymi dysponuje rok 1966. Tę właśnie maleńką poprawkę trzeba uwzględnić, jeśli się chce pamiętać o pro- porcjach i rzeczowo ocenić siedemnastowieczną katastrofę. Straty materialne i demograficzne były okropne, lecz możliwe do odrobie- nia. Oto charakterystyczny szczegół: Walerian Bętkowski pisze, że położone w Sanockiem miasteczko Zarszyn liczyło w roku 1589 dwustu osiemdziesięciu mieszkańców, w roku 1676 dwudziestu dwóch (nie licząc dzieci poniżej lat dziesięciu, starców, żebraków i tak dalej). W roku 1699 ten sam Zarszyn miał ośmiuset pięciu obywateli. Ruinę materialną Rzeczpospolita mogła przezwyciężyć. Nie do powetowa- nia okazały się moralne skutki przeżyć epoki Wazów, która wyhodowała zjawisko, zwane potocznie polską anarchią. Cała ówczesna Europa roiła się od butnych, nieposłusznych, skorych do zdrady sobiepanów.Tylko u nas szeroko otwarły się przed nimi wrota historii. Władza państwowa dokonała za Wazów zdecydowanego wyboru. Popierała czynnik społeczny z reguły najbardziej dla państwa niebezpieczny, to znaczy magnatów. Wzrośli oni w siły i utworzyli szczelnie zamknięty krąg przywileju. Wnukowie tej szlachty, która za Zygmunta Augusta tworzyła programy reform i prosto trzymała karki, musieli wypraszać łaski całując już nie ręce, lecz nogi jaśnie wielmożnych. Tyle zostało z dawnej demokracji szlacheckiej. 179 Obyczaj tworzą ci, którzy stoją w społeczeństwie najwyżej, są ze wszystkich stron widoczni. Wzorem, przedmiotem zazdrości i celem marzeń stał się u nas kodeks postępowania nie szlachecki wcale, ale magnacki. Dopiero bezkarność i nieodpowiedzialność dawała poczucie wartości własnej. Pogarda dla niżej stojących, pomiatanie słabszymi pozwalały poznać smak i piękno życia. Pycha, która zajmuje pierwsze miejsce w kościelnym wykazie grzechów głównych, wysunęła się na samo czoło zespołu cech, określanych jako charakter naro- dowy. Głównym polskim anarchistą XVI wieku był Samuel Zborowski - szarak, pospolitak i ciura wśród współczesnych mu warchołów europejskich. W kil- kadziesiąt lat po jego śmierci od miecza katowskiego rzeczywistą władzą bezkarnie podzielili się w Rzeczypospolitej tacy mąciciele, którym skazaniec spod Lubranki niegodzien był strzemienia podawać. Przez osiem długich dziesięcioleci trwało systematyczne uśmiercanie Jagiel- lońskiej - Kazimierzowskiej, Olbrachtowej i Aleksandrowej - tradycji współ- pracy monarchy z naszym „stanem trzecim", średnią szlachtą. I przez cały ten czas interesy państwa i jego królów chadzały przeważnie odrębnymi, nawet we wręcz odmienne strony wiodącymi drogami. Tłum to widział. Nauczył się podejrzewać, nie ufać, węszyć podstępy. Ostatni sejm za rządów Jana Kazimierza gorąco pragnął prostować mu drogę z Polski. W tym samym czasie król zwierzał się ambasadorowi Francji ze swej nienawiści ku poddanym. Gorycz zawodu i rozstania wyjaśnia tu wiele, lecz wcale nie wszystko. Przecież nasi trzej Wazowie żywili i jeden po drugim dziedziczyli zdecydowaną niechęć ku narodom, którym panowali. Jan Kazi- mierz spowiadał się z niej Francuzowi w chwili złej. Ale to samo czynił wobec Austriaków Władysław IV w przededniu najspokojniejszej w naszych dziejach elekcji, która jemu właśnie okazała zaufanie i życzliwość, ofiarowała koronę. ,,Miłujże i ty nas, poddane swe!" - wołał w sejmie do Zygmunta III Jan Zamoyski. W epoce Wazów Rzeczpospolita dotknięta została rozkładem moralnym, który okazał się złem najstraszniejszym, bez porównania gorszym od wszys- tkich spustoszeń materialnych. Kto szanuje fakty i z nimi się liczy, ten powie, że inaczej być nie mogło. Trzej kolejni władcy Rzeczypospolitej zdradzali ją - niekiedy politycznie, moralnie bez przerwy. To musiało zrodzić następstwa, bo było szkołą odczuwania i myślenia. Władza istnieje po to, aby służyć społeczności. Rzeczpospolita dorobiła się tego pojęcia już za Jagiellonów. A przecież nie pomylił się nikt z tych, którzy w roku 1587 głosowali za Zygmuntem Wazą, potem zaś działając energicznie zapewnili mu tron. 180 Rachuba była bezbłędna, wykonanie decyzji zupełnie poprawne. Tylko skutek okazał się fatalny, czego nikt przewidzieć nie mógł. Skoro koniecznie należało obrać króla, a nie można już było ożenić elekta z Jagiellonką, sprowadzono zza morza siostrzeńca Jagiellonów, młodego dynastę od dzieciństwa umiejącego i pisać, i czytać po polsku. „Przybyć tu raczyłeś swój między swe, obcym tu nie jesteś..." Akurat! mądry księże biskupie Goślicki, autorze i głosicielu tych słów. Historia lubi urządzać zasadzki, o których się nie śniło nawet prawdzi- wym filozofom, to znaczy takim jak ty. Człowiek stanowi jej największą niewiadomą. Epoka Wazów to atrium mortis naszych dziejów. Trudno sobie wyobrazić temat wdzięczniejszy dla pisarza-historyka niż wizerunki szwedzkich i polskich postaci, wywodzących się z dynastii Wazów. Niektóre rozdziały książki o nich wprost żądałyby zapożyczenia u Cezara Lombroso tytułu Geniusz i obłąkanie. Przesunąłby się przez nią niesamowity korowód drapieżców, wielkich wodzów, artystów, osadzonych przez kaprys losu na niewłaściwych miejscach, maniaków i strasznie zawistnych o władzę niedołęgów. Nie zabrakłoby na scenie i kobiet - fascynującej Krystyny, opie- kunki nauki i sztuki, miłośnicy i morderczyni, sympatycznej Anny, nieu- stępliwej protektorki różnowierstwa w kraju papistowskim. Autor owej książki nie zdołałby jednak na pewno wyjaśnić, dlaczego Wazo- wie polscy nie wzięli po swym bezpośrednim przodku, królu Szwecji Janie III, jego brutalności i okrucieństwa, w pełni za to odziedziczyli i do przestępczych rozmiarów rozwinęli inną cechę. Obsesję działania wbrew woli i moralnym uprawnieniom poddanych. TYLKO ODRUCHY Elekcja 1669 roku przygotowana była solidnie: traktaty międzynarodowe, zawarte z udziałem elektora brandenburskiego, Szwecji, a nawet Francji, zaręczały poparcie temu z kandydatów, który sprzyjać będzie tak wygodnej dla zagranicy złotej wolności. Sześćdziesięcioletni blisko Filip Wilhelm neuburski mógł się spodziewać sukcesu. Prócz niego ubiegali się o koronę: Kondeusz - będący właściwym pupilem Ludwika XIV - książę Karol Lotaryński, eks- królowa szwedzka Krystyna i pięcioletni zaledwie carewicz Teodor. Co prawda o kandydaturze moskiewskiej mówiło się tylko, bo Kreml nie wysunął jej oficjalnie. Sejm konwokacyjny zażądał od senatorów przysięgi, której długą a uroczy- stą rotę da się streścić w niewielu słowach: nie będę głosował na tego, od kogo wziąłem pieniądze. Prymas Mikołaj Prażmowski wyjaśnił zaraz potem odczu- wającemu pewne skrupuły Sobieskiemu, że przysięga ta nic nie znaczy i wolno się nią nie przejmować. Sejm zrobił jeszcze jedną rzecz, godną uwagi. Zrehabilitował pośmiertnie Jerzego Lubomirskiego, rokoszanina, który u schyłku życia kumał się wpraw- dzie z polityką francuską, lecz w oczach szlachty uchodził za wroga cudzo- ziemszczyzny. Senatorowie tak jakby nie zauważyli ostrzeżenia. A może ufali swym regi- mentom nadwornym, ściągniętym na elekcję? Były rzeczywiście potężne, lecz nikły wobec osiemdziesięciotysięcznego podobno tłumu szlachty. Wojewódz- twa koronne stanęły pod Warszawą pospolitym ruszeniem. W stolicy zaczęło być po prostu strasznie. Spłonęły dziesiątki świeżo odbudowanych domów na Starym Mieście, uzbrojeni ludzie nie pozwalali ratować, grabili, co w ręce wpadło. Nie obeszło się bez morderstw. Kto mógł, ten ukrywał swe precjoza 182 po klasztorach, piwnicach, nawet piecach. Przedstawicielstwa zagraniczne zabezpieczały archiwa. Przed stu laty obcy obserwatorzy nie mogli się nadziwić spokojowi orężne/ ciżby, zgromadzonej na pierwszą wolną elekcję. Tym razem odprawiało ją pokolenie wychowane przez wypełniony wojnami wiek XVII, rozżarte intry- gami, nie ufające nikomu. Nie zdarzyło się jeszcze w tym stuleciu nic, co mogłoby wzmocnić karność obywatelską. Napisano tylko na jej temat sporo pięknych słów, jeszcze więcej wygłoszono kazań. 17 czerwca 1669 roku zebrani w kole senatorskim optymaci zmuszeni nagle zostali do naśladowania żołnierzy na froncie. Przyszło kryć się pod wałami, skłonami wałów, padać plackiem na ziemię. Tłum obiegł ,,szopę", palił z pistoletów. Nienawiść, nieufność, te same pasje, które pchnęły do rzezi pod Mątwami, rozpaliły się teraz pod Wolą. To była odpowiedź szarej szlachty na knowania senatorskie. W dwa dni później - 19 czerwca - położenie wyglądało na opanowane. Dostojnicy radzili w szopie, rozstrzygały się losy tych dwóch kandydatów, którzy zwycięsko wyszli z poprzednich roztrząsań - Filipa Wilhelma i Karola Lotaryńskiego. Wtem przyniesiono wieść, że województwa już dokonały wyboru. Wściekły gniew opanował wielmożnych, ale na razie wyładowywać się mógł tylko w miotanych na własny naród obelgach. Całych ich litanii współczująco wysłuchał wkrótce ambasador francuski. Na czynny sprzeciw zabrakło odwagi i siły. Dziesiątki tysięcy gardeł chórem powtarzały imię wybrańca. Nawet tacy jak Pasek, wierni żołnierze Jana Kazimierza, razem z eks-Lubomirszczykami ryczeli teraz w upojeniu: - Vivat Piast! Vivat król Micha?! A on siedzi miedzy szlachtą pokorniusieńki, skurczył się, nic nie mówi [...] a tu już go biorą pod ręce, biorą go do koła [...] Tam dopiero gratulationes, tam dopiero pociecha dobrych, a smutek złych. Chory rzekomo prymas Prażmowski zaraz wyzdrowiał, przyjechał pod Wolę, zaintonował Te Deum..., nominował szczęśliwca, dla większej pompy włożył mu na głowę własny kapelusz czy też infułę. Czynil-ci arcybiskup te ceremonije, co do jego urzędu należały [...] ale z jakim sercem, z jaką ochotą! Właśnie kiedy owo wilka zaprzęgą do pługa i każą mu gwałtem orać. Jan Sobieski, podniósłszy w górę swą laskę marszałka wielkiego, obwoływał nowego króla. Ulżył sobie zaraz potem klnąc go ostatnimi słowami w bardzo poprawnej francuszczyźnie. 183 Od roku już przeszło był on hetmanem wielkim koronnym. Stronnictwo francuskie, do którego należał wraz z prymasem i całą kohortą wielmożów, przegrało na głowę. Zwycięzcą okazał się ksiądz biskup Andrzej Olszowski, podkanclerzy koronny. To on w broszurze Cenzura kandydatów podsunął szlachcie myśl obdarzenia koroną Michała Korybuta Wiśniowieckiego, jedy- naka kniazia „Jaremy". Marcin Dębicki, podkomorzy sandomierski, warchoł nie lada jaki, pierwszy krzyknął na polu elekcyjnym: Vivat rex Michael! Zawołanie rozniosło się piorunem. Jednomyślny i natychmiastowy wybór stał się faktem. Byli, co prawda, tacy, co utrzymywali, że królem uczynić należy innego „Piasta", mianowicie zasłużonego oficera jazdy Aleksandra Polanowskiego. Ucichli jednak, zaniechali opozycji. Ksiądz biskup Ołszowski okazał się czło- wiekiem inteligentnym. Pojął zawczasu, że patent „piastowski" przypiąć trzeba do kubraka właściciela głośnego nazwiska. Szlachta nie była wtedy pijana, bo Jan Sobieski, mocą swej władzy mar- szałkowskiej, kazał pozamykać w stolicy wszystkie szynki, sklepy nawet, i gospodynie warszawskie miały owego dnia poważne trudności z przygotowa- niem obiadów. Nie sprawia jednak dobrego wrażenia tłum rozwrzeszczany, nieprzytomny z pasji, postanawiający bez namysłu. Ale spójrzmy nań okiem spokojnym, postarajmy się oceniać w sposób trochę cyniczny. Zobaczymy straszną, niezwyciężalną w rozgrywce wewnętrznej siłę, która mogła była stanąć do dyspozycji polityków, naprawdę zatroskanych o kraj i wyczu- wających nastroje jego mieszkańców. Skoro po potopie i tylu innych wojnach niechęć do cudzoziemców opanowała umysły, należało ją właśnie wyzyskać dla naprawy Rzeczypospolitej. Można było pewnie daleko zajść z tą sarmaćką szlachtą, wabiąc ją hasłami „narodowymi". Przecież nawet Andrzej Maksy- milian Fredro, namiętny hołdownik złotej wolności, bezruchu i wszelkich temu podobnych cnót, głosił podówczas, że jeśli już ma nastać absolutum dominium, to niechże tyranem będzie przynajmniej rodak. Zamiast skierować przemożny prąd w rozumne łożysko, usiłowano brnąć przeciw niemu. Nic dziwnego, że zbijał z nóg. Wojowano z Lubomirskim, aby zapewnić tron Kondeuszowi. Kto wie, czy nie udałoby się przeprowadzić elekcji vivente rege, gdyby kandydatem był... Lubomirski. Jan Chryzostom Pasek zanotował opinię, którą 19 czerwca usłyszał pod Wolą: „Gdybyśmy byli mieli Czarnieckiego, pewnie by był usiadł na tronie." Tadeusz Korzon twierdzi, że Andrzej Olszowski wahał się, czy po Wiśnio- wieckim nie napomknąć w broszurze o Sobieskim. 19 czerwca 1669 roku dowiódł niezbicie, że szansę miał kandydat „naro- 184 dowy" i nikt inny. Wobec tego należało zawczasu zatroszczyć się o wysunięcie postaci z prawdziwego zdarzenia. Magnaci forytowali samych cudzoziem- ców. Istna przepaść oddzielała już elitę możnowładczą od herbowego pospólstwa, licznego przecież jak w żadnym innym kraju Europy. Królewięta jakby się zaraziły od królów. W sprawach własnego państwa oglądały się stale na zagranicę. Łapówki i względy na kariery grały rolę bardzo poważną, lecz nie jedyną. Zakorzenił się u nas za Wazów fatalny styl myślenia politycznego. Zygmunt i Władysław przyzwyczaili elitę do hołdów składanych Habsburgom. Ludwika Maria znaczną jej część nawróciła na wyznanie francuskie. Nie znaleźli spadkobierców ci, którzy w dobie pojagiellońskiej mieli dość odwagi myśli i woli, by prowadzić Oba Narody ich własną drogą. O Michale Korybucie, którym po zgonie Jeremiego opiekował się Karol Ferdynand Waza, napisał zwięźle Władysław Konopczyriski, że znał osiem języków, lecz w żadnym z nich nie miał niczego ciekawego do powiedzenia. Niski i gruby wybraniec Sarmatów szminkował oblicze, od stroju polskiego stronił, bo śmiesznie w nim wyglądał, łysinę maskował potężną peruką. W roku 1670 jego siedemnastoletnia małżonka musiała przez parę tygodni nudzić się zdrowa w łóżku, aby stworzyć pozory przebytego poronienia. Urodziła później pięcioro dzieci, lecz już jako księżna Lotaryngii. Michał Korybut, liczący sobie lat trzydzieści, był impotentem... wobec niewiast. Brakło wido- ków na umocnienie się dynastii Wiśniowieckich. Wspomniana monarchini - Eleonora Maria Józefa - była przyrodnią siostrą cesarza Leopolda I, należała do rodu Habsburgów. Zadowolona ze swego dzieła szlachta rozjechała się do domów już nie w ordynku, lecz sparsim - każdy sobie. W jej mniemaniu Rzeczpospolita została zabezpieczona przed intrygami cudzoziemców. „Piast" - syn sławnego Jere- miego i Zamoyskiej - zasiadł na tronie. Ksiądz biskup Olszowski należał do zwolenników orientacji austriackiej. Osobiście wybrał się też do Wiednia w charakterze dziewosłęba i szybko skojarzył młodą parę. Witano go z nadzwyczajnymi honorami, których Habs- burgowie umieli zazwyczaj szczędzić. Tym razem dali szczery wyraz swej radości. Elekcja 1669 roku wypadła bowiem po ich myśli i z tego właśnie powodu bardzo nie w smak sułtanowi. Polityfca-^Eancuska uchodzi za finezyjną. Zwolennik austriackiej zagrał bez porównania zręcznie|,~z^obył się na podstawienie figuranta z Rzeczypospolitej rodem, jej obywatela. Ludwik XIV, który własne państwo wycieńczyć miał w końcu mocarstwowością ponad jego nawet stan, sprawy polskie i litewskie 185 traktował całkiem nonszalancko, trzeba to bez ogródek stwierdzić. W najbliż- szych latach po elekcji przestał się w ogóle przejmować swymi nadwiślańskimi wielbicielami, bo doszedł do lądu z cesarzem co do spadku po wygasającej dynastii hiszpańskiej. Tymczasem ci wielbiciele, zwani teraz w Rzeczypospolitej malkontentami, jakby się szaleju najedli. Upatrzyli sobie nowego ,,fircyka", dwudziestolet- niego bratanka Kondeuszowego, Karola Saint-Paul hrabiego de Longueville, i chcieli go gwałtem wepchnąć na tron. Nie wiadomo, czy prymas Prażmowski naprawdę myślał o królobójstwie. W każdym razie gadał o nim z posłem francuskim. Zmierzający do detronizacji spisek istniał na pewno. Głową jego był prymas, poczynający sobie jak warchoł najgorszego gatunku, wodzirejami Jan Wielopolski, podskarbi koronny i poeta Jan Andrzej Morsztyn, Krzysztof Grzymułtowski. Sprzysiężenie, noszące wszystkie cechy zdrady, liczyło na przyjaźń i pomoc człowieka, który przede wszystkim dlatego mniej się babral knowaniami, że przebywał niemal stale przy wojsku, na Rusi. Był nim hetman wielki koronny Jan Sobieski. Jeden z anonimowych publicystów ówczesnych odsłonił istotę rzeczy, pisząc, iż biedny Michał ,,to tylko panom winien, że go szlachta obrała królem". Rzeczywiście - 19 czerwca 1669 roku tłum narzucił swą wolę elicie. To była bezpłodna, niestety, bo na oślep wykonana próba naruszenia zgub- nego ładu, okrzepłego za Wazów. Anonimowi publicyści, a także autorzy podpisanych i szeroko kolportowa- nych listów, używali sobie jak bodaj nigdy jeszcze. Jeden mieszał z błotem króla, inny wypominał prymasowi, że go kiedyś tam podobno wyprowadzono z domu publicznego nago. W Środzie Wielkopolskiej, w kruchcie kościoła, szlachta ciężko porąbała szablami wojewodę Grzymułtowskiego. Przejęte zostały szyfrowane listy de Longueville'a. Sejmiki zażądały sądu sejmowego nad Morsztynem i Grzymuł- towskim oraz pozbawienia Sobieskiego buławy. Ten ostatni wniosek posta- rano się nieco ocukrować: bohater podhajecki miał złożyć godność z uwagi na zły stan zdrowia. Nieznany wierszokleta domagał się jednak stanowczo powie- szenia hetmana. 6 września 1670 roku koło wojskowe, składające się z trzech tysięcy ofice- rów i żołnierzy, jednomyślnie a groźnie opowiedziało się za Sobieskim. Doszły nareszcie do głosu sprawy poważne. Położenie było takie, że w dwa miesiące później hetman pisał do żony: 186 Turecką wojnę pewnie a pewnie nam obiecują na wiosnę [...] Będzie to tedy ekstraordynaryjna laska boża, jeśli nie zginiemy [...] Silą to już mądrych ludzi widzi; ale więcej zaślepionych, którzy rozumieją, że P.Bóg dla nas cuda czynić powinien... Autorytet Sobieskiego uratował spiskowców. Morsztyn i Grzymułtowski wykręcili się od sądu, prymasa Prażmowskiego na niby pojednano z kró- lem. Jesienią 1670 roku - po raz pierwszy od trzech lat - sejm szczęśliwie dobiegi do końca, nie został zerwany. Trudno było kusić się o to: pod Warszawą obozowała uzbrojona szlachta z kilku województw. Zwolennicy niedołężnego pomazańca pilnowali, by panowie nie zrobili mu krzywdy. Pewien publicysta głosił, że zrywaczy, którzy nie posłuchają dwukrotnego upomnienia, należy wyrzucać przez okna sali sejmowej. Żołnierze nie pozwolili w przededniu wojny zdegradować człowieka, który wdał się wprawdzie w brudną aferę polityczną, ale dowódcą był znakomitym. Szlachta choć ten raz jeden zdobyła się na upilnowanie sejmu. Jeszcze nie całkiem zabrakło Rzeczypospolitej punktu oparcia. Zgodnie z prawami natury znajdował się on u dołu. Lecz zgodnie z prawami polityki masę prowadzić musi elita... Tejże jesieni 1670 roku stolica i całe państwo przeżyły ponurą sensację. 28 listopada dragoni elektora brandenburskiego, którymi dowodził najmita szkocki, porucznik Hugo de Montgommery, porwali z Warszawy Krystiana Ludwika Kalksteina. Po ojcu swym, Albrechcie, dziedziczył on rolę przy- wódcy opozycji pruskiej, był zwolennikiem złączenia tego kraju z Polską. Rzeczpospolitą znał dobrze, sługiwał w jej wojsku (co prawda w szwedzkim także podczas potopu), uczestniczył w kampanii 1664 roku przeciwko Moskwie. Skazany w Prusach na dożywotnie więzienie, uszedł do Polski w marcu 1670 roku, rozwinął bardzo ożywioną działalność, pisał i kolportował broszury, pozyskał przychylność Andrzeja Olszowskiego i Krzysztofa Paca. Król Michał trzykrotnie odmówił elektorowi wydania zbiega, lecz Kalkstein na własne nieszczęście powrócił z Ukrainy, dokąd zawędrował, na sejm. Sprawa, o którą nieustępliwie walczył, przedstawiała się poważnie, dążenia licznych kół szlachty polskiej, litewskiej i pruskiej były ze sobą zgodne. Jak zwykle bywa, bezczelny zamach udał się po prostu dlatego, że zaskoczył wszystkich. Dopiero po upływie trzech dni zauważono nieobecność Kalkstei- na, który skuty i zakneblowany był już wtedy w Prusach. Po długim, połą- czonym z torturami śledztwie ścięto go w Kłajpedzie 8 listopada 1672 roku. 187 Nie można twierdzić, że król i Rzeczpospolita machnęli ręką na zbrodnię. Zanosiło się nawet na wystąpienie orężne od strony Litwy, lecz dwie sprawy wybawiły elektora. Wichrzenia koterii francuskiej mąciły państwo od we- wnątrz, od zewnątrz zaś coraz bardziej je przerażał „cień Boga na ziemi". W maju 1671 roku sułtan zdetronizował chana Aadila i osadził w Bachczy- seraju bezwzględnie sobie wiernego Selim Gireja. Przed dwoma laty skończyły się operacje na Morzu Śródziemnym. Turcja zdobyła Kretę i mogła zająć się pomnażaniem swej potęgi od innej strony. Rzeczpospolita wbrew własnej chęci musiała się teraz podjąć roli „przed- murza chrześcijaństwa". Ona sama wcale tego tytułu nie wymyśliła i nie pożądała. Pierwszym, który go jej nadał, był Mikołaj Macchiavelli. Całkiem świeżo znowu nie byle kto zaczął wykrzykiwać o „przedmurzu". Gotfryd Wilhelm Leibnitz uczynił to podczas elekcji w broszurze napisanej dla pie- niędzy, wysoce naukowej w formie, a szczytowo niedorzecznej w treści. Początkująca znakomitość radziła powołać do Warszawy Filipa Wilhelma z Dusseldorfu. Turcja, na krótko co prawda, ale więcej niż groźnie, wkroczyła do naszej historii. To, co zajść miało w przeciągu najbliższego lat tuzina, po dziś dzień wywołuje oceny tak dziwaczne, że trzeba pokusić się o próbę uzmysłowienia, kto do tej naszej historii się wdzierał i pragnął ją dyktować. Zaczerpnijmy tchu! Ja, który jestem sługą dwóch miast świętych, burzycielem układów wiary blużnierskich i hcrezyj, monarcha monarchów i zaszczyt monarchii oraz cień Boga na ziemi, który rządzę państwami i prowincjami Grecji, Arabii i Persji i najjaśniejszy książę korony Chaldei i Turcji, i Dylimu, cesarz i rozdawca koron królewskich na południu, którego państwo rozciąga się między dwoma tropikami, który jestem królem i gtową ukoronowaną, ja, który poruszam wojska, zwy- cięzca Mekki, Medyny i świętego Jeruzalem, Konstantynopola, Morza Śródziemnego, Archipe- lagu i Czarnego Morza, Romelii, Natolii, Grecji, Karamami, Erzerumu, Diarbekiru i krajów Kurdów, Mezopotamii, Georgii, Armenii, Cylicji, Kairu stolicy Egiptu, Damaszku, Saidu, Bejrutu, Trypolis, Syrii, Alepu i powszechności całej Arabii, Bagdadu, Bassoru, Afryki i wysp zachodnich, wyspy Kandii, prowincji Tartarii i obszernych pól i pustyń Tatarów perekopskich i prowincyj Wołoch, Multan i Transsylwanii i wszystkich powiatów do niej należących, i na koniec tyła innych krajów i państw przez nas nabytych prawem oręża i z pałaszem w ręku; ja, mówię, który jestem królem i ojcem zwycięstwa i zdobyczy... - su?tan Mehmed IV. 17 sierpnia 1672 roku na zamku chocimskim przyjął on od Piotra Doro- szeńki hołd i przysięgę wierności, a uważał się za powołanego do rozstrzygania o „wolności i spokojności mieszkańców świata na mocy naszej powagi cesar- skiej". 188 Przytoczona została zaledwie polowa tytułów i chwalb padyszacha. Doku- ment o tak pięknym wstępie odnalazł Władysław Konopczyński w Bibliotece Ordynacji Krasińskich. Pismo, uważane przez Mehmeda IV za akt życzliwości i laski, wręczone bowiem zostało posłowi dotkliwie upokorzonej Rzeczypos- politej. Wrzenie na Ukrainie stworzyło dogodną sposobność dla Turcji, zaliczającej się do tych tworów państwowych, które muszą zachowywać się jak koń, obdarzony przez naturę krótkimi jelitami - nieustannie pochłaniać, jeśli nie chcą ginąć. Po ugodzie podhajeckiej Piotr Doroszeńko niby trzymał się Rzeczypospo- litej, lecz w gruncie rzeczy próbował działać na własną rękę. Nie udało mu się skusić Sobieskiego do wystąpień przeciwko Moskwie, gdyż hetman nie zali- czał się do narwańców. Powiodło się za to zjednać Iwana Brzuchowieckiego, który nagle wypowiedział carowi posłuszeństwo i wyrżnął jego wojska na Zadnieprzu. Administracja moskiewska dała się już we znaki tamtejszym mieszkańcom - spisywano ludność, wymierzano nowe podatki. Doroszeńko wkroczył na lewy brzeg Dniepru, dostał Brzuchowieckiego w ręce, kazał go przykuć do armaty i zostawił wśród rozjątrzonej czerni, skinąwszy ręką na odchodnym. Gest zrozumiano. Eks-hetman został natychmiast zatłuczony kijami. Sukces Doroszeńki miał krótki oddech. Mianowany przezeń nakaźnym atamanem Zadnieprza Demian Mnohohriszny zaraz po odjeździe przełożo- nego poddał się znowu Moskwie. Gra ukraińska przybrała już postać awan- turnictwa. Pojawił się na scenie uwolniony z Malborka Jerzy Chmielnicki. Trzeba dopuścić się obrazy chronologii i powiedzieć coś niecoś o jego późniejszych, dość niezwykłych losach. Pokażą one, jak strasznej degradacji uległa sprawa ukraińska, tak niedawno jeszcze mająca przed sobą wielce interesujące wido- ki. Chmielniczeńko był wrogiem Doroszeńki, który go pojmał i wydał Turkom. W kilka lat później sułtan obwołał byłego hetmana, mnicha i archimandrytę „księciem sarmackim". Jerzy poszedł z wojskiem tureckim na Ukrainę i zajął się jej uspokajaniem, a to przez wyrzynanie mieszkańców i niszczenie siedzib ludzkich. Ruinie uległ wtedy Kaniów, Korsuri, Czerkasy, Steblów oraz inne miasta. „Książę sarmacki" osiadł w Niemirowie, otoczył się gwardią, złożoną z Tatarów i rozmaitych oczajduszów, świadczenia wyduszał w sposób łatwy do odgadnięcia. Zadnieprze też gnębił. Wskutek tych bujnych przedsięwzięć kraj położony między Bohem a Dnieprem zmienił się w bezludne pustkowie, 189 traktat zaś bachczyserajski, zawarty w roku 1681 przez Moskwę, Turcję i Tatarów, postanowił, że dla świętego spokoju tak powinno pozostać na zawsze. Dawne propozycje Adama Kisiela, a zwłaszcza już Unia Hadziacka ofiaro- wywały Ukrainie warunki nieco jednak znośniejsze. Chmielniczeńko odwołany został wkrótce potem do Stambułu i przepadł tam bez wieści. Niektórzy opowiadali, że nie dojechał nad Bosfor, bo baszowie kazali go udusić w Chocimiu. Czas jednak, aby chronologia odzyskała swe prawa. Rzeczpospolita pozbawiła Doroszeńkę buławy hetmańskiej i oddała ją Michałowi Chaneńce. Pokrzywdzony zadenuncjował przed sułtanem Aadila, spowodował jego upadek, po czym połączył swe siły z ordami nowego chana, Selim Gireja, i w sierpniu 1671 roku rozpoczął wojnę. Teatr jej upodobnił się od razu do ringu bokserskiego, na którym jeden z zawodników z miejsca opanował inicjatywę, ładując przeciwnikowi serię błyskawicznych ciosów. Pierwszy padł 26 sierpnia pod Braclawiem, końcowy 21 października pod Kalnikiem. Poddało się wiele miast i osiedli, wpadł w polskie ręce nawet Raszków, domena Domny, wdowy po Tymoteuszu Chmielnickim. Zaświtała nadzieja opanowania Ukrainy. Sobieski dokazal tego wszystkiego na czeie czterech' tysięcy wojska, które sztuką wypróbowaną czasu kampanu podhajeckiej podzielił w dodatku na kolumny. Szło naprawdę szybko i ostro, skoro uciekający spod Bracławia Tatarzy rzucali, złodzieje, najwprzód ludzie, których byli pobrali, potem żywności różne, potem konie [ptwnie zdobyczne - P. J.], ses hardes, w ostatku siodła spod siebie wyrzucali, a na ostatek les chemises [koszule] et les caleęons, a to dla lekkości. Dzień był dziwnie gorący. Hetman czekał na króla i pospolite ruszenie oraz na wojsko litewskie. Ich nadejście umożliwiłoby cios główny. Nie doczekał się ani jednego, ani dru- giego. 16 października armia Wielkiego Księstwa rozwiązała się po prostu w Dubience, nie zapłaceni żołnierze poszli do domów. Stało się to za zgodą, po myśli, nawet z podniety hetmana wielkiego litewskiego, Michała Paca. Był on dawno śmiertelnym, osobistym wrogiem Sobieskiego. W państwie magnackim takie animozje grały rolę olbrzymią. Król Michał i jego doradcy pamiętali, że pan Jan należy do koterii francuskiej. Nie zaciągano więc żoł- nierza, który musiałby iść pod jego komendę, wojować zamierzano pospolitym ruszeniem, składającym się z przychylnej monarsze szlachty. Nie zebrano go w 190 końcu i nie przyprowadzono. Dwór szerzył po kraju optymistyczne pogłoski, że wszystko strachy na Lachy, Tatarów na Ukrainie nie ma wcale. Michał Korybut postępował jak każdy mały człowieczek, który się dorwie do władzy i znaczenia. Dbał tylko, by się przy nich utrzymać. Szlachta obrała wyjątkowo złego „Piasta", bo ksiądz biskup Olszowski chciał rządzić w jego imieniu, ważyła na dziejach samym ciężarem wielotysięcznego, zbrojnego tłumu, lecz pozostała bezgłową, pozbawioną elity przywódczej masą. Mając swego „króla pobożnego" pragnęła, jak to określił Sobieski, „w domu sie- dzieć, podatków nie płacić, żołnierza nie karmić, a Pan Bóg żeby za nas wojował". To ostatnie było teraz najważniejsze. W styczniu 1672 roku czausz turecki przywiózł do Warszawy akt wypowiedzenia wojny. W przeciągu najbliższych sześciu miesięcy zerwane zostały dwa sejmy - obydwa przez stronników dworu. Stało się tak, gdyż opozycja zaczynała brać górę. Żądała uchwał w sprawie obrony państwa, w końcu domagać się zaczęła detronizacji. Wobec takiego stanu rzeczy przywódcy partii królewskiej woleli torpedować sejm. Tadeusz Korzon dopatrzył się w tych wydarzeniach przejawów instynktu samobójczego, który od tej pory miał wielokroć kierować dziejami Obu Naro- dów. Teza znakomitego historyka trąci mistyką. Skąd się ów instynkt nagle wziął? Czemuż nie było go ani śladu po wygaśnięciu Jagiellonów? Przez całe stulecie XVII społeczność szlachecka żyła w warunkach urągających podsta- wowym zasadom sensu politycznego, była świadkiem i poniewolnym uczest- nikiem działań, w oczywisty sposób sprzecznych z dobrem państwa, magnaci zaś utożsamiali je z interesem własnym. Ów rzekomy instynkt to skutki fatalnego wychowania, wypadkowa bezkarności, totalnej nieodpowiedzial- ności wielkich i do histerii doprowadzonej nieufności małych. Szlachtę ówczesną bardziej jątrzyli rodzimi jaśnie wielmożni niż Turcy nawet. Objawy • tego rodzaju zdarzały się nieraz w rozmaitych krajach i - jeśli były odpowied- nio pokierowane - prowadziły do przewrotów wewnętrznych, nawet do rewo- lucji... Na konflikcie szlacheckiego pospólstwa z dotychczasową elitą wiele by4 można było zyskać, o czym zaświadczyła elekcja króla Michała, którego szlachta uważała „za ojca, nie pana". Stronnictwo dworskie w chwili krytycz- nej rwało sejmy. Składało się z ludzi małych. Zastój umysłowy, narzucony przez kontrreformację, nie sprzyjał talentom. Renesans minął, na Oświecenie trzeba było jeszcze długo poczekać. 12 czerwca zabrakło naszym malkontentom kandydata do korony. Karol de Longueville poległ w Holandii podczas przez siebie samego nakazanej, naj- zupełniej zbytecznej i niesłychanie brawurowej szarży. (Nigdy żadni polscy 191 husarze, ulani ani szwoleżerowie nie wykonali podobnej.) Stronnicy Francji zwrócili się więc do Ludwika XIV, aby raczył sam wybrać spomiędzy człon- ków swego rodu i wyznaczyć króla polskiego. Byli tacy, co mówili o potrzebie wcielenia Rzeczypospolitej do Francji, jak również o konieczności zrezygno- wania z przesadnych uprawnień obywatelskich. Drugi sejm „haniebnego roku" zerwany został 30 czerwca. O trzy tygodnie wcześniej błyszczący zlotem pancerza Mehmed IV dokonał pod Adrianopolem przeglądu swych wojsk i ruszył na ich czele na północ. Nowy most na Dunaju był całkowicie przygotowany, czekał. Spory w Warszawie trwały jeszcze w lipcu, gdy olbrzymia, stutysięczna co najmniej armia turecka ciągnęła już ku Dniestrowi. Jan Sobieski opuścił Warszawę dopiero 16 lipca. W lutym złożył był memo- riał o sposobie zabezpieczenia kraju, radził zbierać wojsko w polu, fortyfiko- wać nie tylko Kamieniec Podolski i Lwów, lecz również Kraków. Teraz - latem - król Michał odwoływał niektóre chorągwie ze strefy najbardziej zagrożonej. Zamiast wzmacniać stojącego na froncie hetmana, wolał go osła- biać. Sobieski uchodził za drugą po Prażmowskim figurę w koterii francu- skiej. Ubiegłej jesieni hetman ledwie się wykaraskal z chorób, którymi przypłacił trudy pomyślnej kampanii. On sam przypisywał swe dolegliwości nazbyt skrupulatnemu przestrzeganiu wierności małżeńskiej, nie zostało jednak dowiedzione, że tego rodzaju abstynencja zdolna jest spowodować wrzód w gardle. Przez czternaście dni i nocy mężny wojownik nie spał, nie jadł i nawet piwa nie pił. Rurowany przez sześciu lekarzy i kilku cyrulików doczekał się ulgi, „wrzód się rozpuki i wyciekł". Przy ówczesnym stanie medycyny mogło się łatwo przytrafić inaczej. Chociaż w tym jednym względzie poszczęściło się nam wtedy. Biedny był Sobieski nie tylko z chorobami, lecz i z tą swoją umiłowaną megierą, która tyle mu okazywała „dyskrecji", że kiedy on razu pewnego noc całą ślęczał nad rachunkami wojskowymi, usiłując szczuplutkimi środkami załatać mnóstwo dziur, ona „żadną miarą dziecięcia, wrzeszczącego mi nad głową, do drugiej naprzeciwko nie pozwalała wynieść izby". Marysieńka była tym magnesem, który go przyciągnął do koterii francuskiej. Ona żądała wyjazdu na stałe do Paryża. Lecz ona również zaczęła wcześnie pchać męża do starań o koronę. Turcy przekroczyli Dniestr, wzięli Żwaniec - gdzie Lipkowie, czyli Tata- rzy litewscy, przeszli na ich stronę - stanęli wkrótce pod Kamieńcem Podol- skim. 18 sierpnia przybył tam sam Mehmed IV. Chan Selim Girej, wielki 192 wezyr Achmed Koprulii i Piotr Doroszeriko wyprzedzili padyszacha o kilka dni. Oblężeni mogli swobodnie przyglądać się z murów namiotom wroga, których była „moc taka, iż się nimi pola naokół pokryły i jako śnieg zabielały; ani ich było okiem przejrzeć, ani myślą ogarnąć". Kamieniec Podolski, położony w miejscu obronnym z natury, uchodził za twierdzę niezdobytą i był nią rzeczywiście, lecz dawniej. Okoliczne wynio- słości górowały nad warownią, więc udoskonalona już w tym czasie artyleria miała głos rozstrzygający. Dzięki staraniom wezyrów armia turecka rozporzą- dzała najlepszą techniką owej doby, używała prochu o dużych walorach. Z góry skazaną fortecą dowodził Mikołaj Potocki, starosta podolski. Poma- gała mu rada wojenna, do której należał pułkownik Jerzy Wołodyjowski, żołnierz bardzo dobry, nadzieja i otucha oblężonych. 26 sierpnia, po wcale twardej obronie, kiedy część fortyfikacji legła w gruzach, a podkopy minowe zagroziły tym samym reszcie, Kamieniec Podol- ski skapitulował. Wielki wezyr przyjął parlamentariuszy grzecznie, lecz dys- kusji odmówił. Załoga i kto tylko chciał z mieszkańców mogli wyjść z miasta, które zabierał sułtan. Okolicznym ziemianom zapewniono nietykalność osób i majątków, jeśliby postanowili w nich pozostać. Turkom dostała się ruina twierdzy. Jeszcze trwały pertraktacje, kiedy dowódca artylerii fortecznej podpalił prochownię, wysadzając w powietrze zamek, siebie samego i ośmiuset ludzi z załogi. Postępek bohaterski, lecz nie bardzo rozumny. Rzeczpospolita rozporządzała minimalnymi siłami, osiem setek żołnierza coś w tych warunkach znaczyło. Sobieski chadzał na trudne wyprawy w trzy lub cztery tysiące ludzi, w Kamieńcu zginęło wielu piechu- rów, których szczególnie cenił i potrzebował. Zginął również Jerzy Wołody- jowski, zabity przez odłamy murów. Śmierć zaskoczyła go na dziedzińcu zamkowym, kiedy zbierał podkomendnych, by ich wyprowadzić do Chrep- tiowa, który stanowił własność jego żony. Zdesperowany dowódca artylerii zwał się Hejkiag, Heiking czy też Hekling. Był rodowitym Niemcem z Kurlandii, protestantem. Służył w Kamieńcu od czasów Władysława IV i nie mógł przeboleć utraty zamku. Nie da się obronić tezy, że Polacy lubują się w samobójczych fajerwerkach. Podczas potopu wysadzili się prochami Szwedzi - w Sandomierzu, w Tyko- cinie, w Koldyndze. W Kamieńcu zrobił to Niemiec. Nie słychać o podobnych uczynkach Sarmatów. Ludwika Maria zauważyła, że polski sposób wojowania w pewnym względzie mało jest podobny do zachodniego. Francuzi i Hiszpanie biją się do końca, to znaczy: składają broń, jeśli położenie jest już zupełnie beznadziejne. A ci tutaj, widząc własną porażkę czy klęskę, rozpraszają się, 193 uciekają, i wcale sobie tego nie mają za hańbę, bo zaraz starają się znowu zebrać do kupy. Zdobywszy Kamieniec wybrali się Turcy na Lwów, który nie doznał jednak zaszczytu walki z samym Mehmedem IV. Padyszach zawrócił do siebie, armię poprowadził dalej pasza Aleppo, Kapłan, oraz Selim Girej. Miasto broniło się przez dziesięć dni, po czym dało okup i ocalało. Przyczyniła się do tego pojednawcza postawa Rzeczypospolitej, przyjazd jej pełnomocników, upo- ważnionych do traktowania o pokój. Janusz Pajewski przypisuje znaczną rolę również chanowi, który wolał, aby sułtan nie oderwał od Polski zbyt wielu ziem i nie pozbawił przez to Tatarów chleba. I tym razem ordy ruszyły po łup aż nad Wieprz i San. Poszło im jednak o wiele gorzej, niż się mogły spodziewać po tylu tegorocznych sukcesach. W październiku Jan Sobieski znowu dokonał jednego ze swych przedziw- nych wyczynów wojskowych, nazwanego przez historię „wyprawą na czam- buły". Miał tylko trzy tysiące konnicy oraz... dokładną znajomość taktyki przeciwnika liczniejszego co najmniej dziesięć razy, lecz rozdzielającego się na mniejsze oddziały w poszukiwaniu jasyru i zdobyczy. Doskonałość dowodze- nia, błyskawiczna szybkość poruszeń, poświęcenie żołnierza, wprost głodu- jącego w obrabowanym kraju, sprawiły, że ,,pod Niemirowem, pod Komar - nem, pod Kałusza naginęło tego jako psów, a w lasach, po błotach najwięcej tego nabili chłopi". Odzyskało wolność czterdzieści cztery tysiące ludzi, pędzonych na Krym. Przewagi hetmańskie przyniosły ponadto pewną korzyść polityczną, gdyż dowiodły, że nie Warto tak już całkiem lekceważyć Rzeczypospolitej. Kapłan pasza pomiarkowal się nieco, poprzestając na dwudziestu dwu tysiącach czer- wonych złotych „upominku" rocznego. Poprzednio domagał się stutysięcz- nego haraczu. Terytorialnych zdobyczy nie oddał jednak. Ukrainę przyszło odstąpić Kozakom, jako poddanym Porty Ottomańskiej. Podole zagarniała Turcja na swą własność bezpośrednią. Upokarzający traktat zawarto w Buczaczu 18 października 1672 roku. Jeszcze w początkach XX wieku klasztor bazylianów w Krechowcach koło Żółkwi przechowywał wystawiony owej jesieni kwit chana Selim Gireja. Dokument, stwierdzający pobranie okupu, wypisany był kulejącą polszczyz- ną. Kancelaria władców Krymu często posługiwała się naszym językiem nawet w korespondencji dyplomatycznej. Dziwne to, lecz niewątpliwe - osłabiona Rzeczpospolita wywierała na wschodnich sąsiadów znaczny wpływ kulturalny. Na Kremlu język polski odgrywał tę rolę, jaka później przypadła francuskiemu. Biegłość w nim dowo- 194 dziła ogłady towarzyskiej. Kontusz i wysoko podgolona czupryna znamiono- wały elegancję. Znacznie ważniejsze, że Aleksander Briickner nie wahał się pisać o olbrzymim niegdyś wpływie sztuki polskiej na Rosję w drugiej połowie XVII wieku, po pochodach smoleńskich cara Aleksego, gdy egzulanci prawosławni albo dobrowolni przesiedleńcy ton nadawali muzyce i śpiewowi, malarstwu i rzeźbie, budownictwu i drobnej sztuce... W wywodzie wielkiego uczonego jedno niewątpliwie chyba nadaje się do zakwestionowania: sposób użycia przymiotnika „polski". Bruckner mówi obszernie o Mikołaju Dyleckim, teoretyku i pedagogu, który zasłużył się bardzo rozwojowi rosyjskiej muzyki wokalnej. Autor kilkakroć wznawianego dzieła Grammatika muzikijskagopienia urodził się około roku 1630 w Kijowie, wykształcenie zdobył w Wilnie i w Warszawie. Ogromnie znamienne, że w wydaniach moskiewskich powoływał się swobodnie na własny i obszerniejszy, w języku polskim dokonany, pierwodruk w Wilnie. Trudno uznać tak już z wszelką pewnością Dyleckiego za Polaka w dzisiejszym, nawet w ówczesnym tego słowa znaczeniu. Spośród szesnastu mistrzów, których car Aleksy Michajłowicz wybrał do pracy w Orużejnoj Pałacie, aż trzynastu pochodziło z ziem podległych królowi polskiemu. Ale czy wszyscy oni byli rdzennymi Lachami? Bruckner wymienił nazwiska czterech: Michał Czarnorzecki, sto- larz Kokotka, Klimko i Batura-Białowiecki, podpisujący się zawsze łacińskimi literami. To Rzeczpospolita, ten wielowątkowy, w oryginalną i organiczną całość zrosły twór wywierał wpływ kulturalny, spełniał rolę przysłowiowego pomo- stu dlatego, że s a m miał co wywozić, rozporządzał wartościami do rozdania. Był więc nie tyle owym „pomostem", co wytwórcą i dostawcą. Należało o tym wspomnieć w rozdziale przedstawiającym tragiczne chwile Rzeczypospolitej, by uzmysłowić, że naprawdę jest się czym martwić. To słabnące państwo coś jednak reprezentowało na mapie kultury europejskiej, skoro jego własny dorobek służył innym jako zaczyn. Dorobek tym cenniejszy, że stworzony pod wspólnym dachem państwowym przez ludzi z wielu ple- mion. Jan Sobieski, który rad się stroił w zdobyczne lub zakupione na Krymie efekty egzotyczne, bronił czegoś więcej jednak niż własnych majątków i ustroju magnackiego. W cztery dni po zakończeniu świetnej wyprawy na czambuły, a na dwie doby przed podpisaniem okropnego traktatu buczackiego, w obozie króle- 195 wskim pod Gołębiem doszło do ważkich postanowień. Osiemdziesiąt tysięcy pospolitego ruszenia stało na placu! Walka z Turkami nie stanowiła jednak właściwego celu zawiązanej 16 października konfederacji goląbskiej. Sprzy- siężonym, jak również ich bożyszczu, „królowi pobożnemu", Michałowi, zależało przede wszystkim na skończeniu z opozycją, z malkontentami. Z prymasem Prażmowskim, lecz i z hetmanem Sobieskim także. Szlachta rozjadla się strasznie. ,,Co którego ex magnatibus wspomną, to nie rzeką, tylko: zdrajca, katowskiego godny miecza!" Protestującym groziło to, co spotkało niejakiego Broniowskiego, który najpierw stawiał się hardo, lecz zaczął uciekać, kiedy szli już na niego z szablami. Dopiero v. polu rozsickalić go okrutnie. My tu w kole nie wiemy, co się tam stało, a oni go wleką do koła i wołają tam: „Ustępujcie!" Przywlekli go tedy dwa| pachołcy w turkusowe) barwie za nogi o jednym bucie; rzucili go w środku koła mówiąc: „A toż macie pierwszego malkontenta, tak i drugim będzie!" Jakoś tak stal się żal na sercu i okropność patrząc na owego rozsickarica. O zaś, co się poczuwali być malkontentami, w pól obumarli od strachu, kiedy leżał, |ako bydle jakie zarżnięte, w swoie) krwi. Mątwy, elekcja króla Michała, burzliwe sejmiki 1670 roku, konfederacja gołąbska zawiązana przeciwko wspólrodakom podczas wojny z Turkami... Czy ten ponury różaniec faktów nie dowodzi czasem, że istniały w Rzeczypospo- litej dane na rewoltę szlachecką, uderzającą wcale nie w tron? Burzące się tłumy należało poprowadzić. Na czoło związku wybili się Stefan C/arniecki, bratanek umarłego hetmana, Szczęsny Potocki i Michał Pac. Ambicje oni mieli, programu reform me. Chora, /-.degenerowana była u nas elita. Z. ilumu dałoby się jeszcze coś wykrzesać. 23 listopada Sobieski odwdzięczył się przeciwnikom konfederacją wojska \v Szczebrzeszynie. Opowiadała się ona przy królu, lecz także i przy hetma- nie. Gołębianie złożyli z godności prymasa Prażmowskiego, wodzowie ich zaczęli dzielić pomiędzy siebie dobra jego rodu, część szlachty rzuciła się do plądrowania majątków Sobieskiego, znacznie liczniejsi byli ci, co poszli do domu. Zachęcała do tego późna pora roku, zadymki takie, że „drugi swego konia nie poznał rano wstawszy, kiedy go śnieg przywiał". Główną rolę odegrało jednak docierające do mózgów zrozumienie tego, co zaszło w Bucza- czu. Pomimo istnienia dwu wrogich sobie nawzajem konfederacji do wojny domowej nie doszło. W marcu, dzięki zabiegom senatorów neutralnych i nuncjusza, nastąpiło pojednanie. Rok 1673 okazać się miał bardzo szczęśliwy także i dlatego, ze śmierć 196 zabrała się do uprzątania person niepotrzebnych. 15 kwietnia zmarł prymas Mikołaj Prażmowski. Stanowisko wziął po nim Florian Czartoryski, dotych- czasowy biskup poznański, zwolennik Austrii. Przytomnie zachowujący się sejm uchwalił zaciąg trzydziestu i jeden tysięcy żołnierza w Koronie oraz dwunastu tysięcy na Litwie. Zgodnie z żądaniami Sobieskiego szczególny nacisk położono na werbunek piechoty - również i chłopskiej. Z każdych dwudziestu domów w dobrach państwowych i kościel- nych, L każdych trzydziestu w ziemiańskich stawić się musiał jeden wyekwi- powany infanterzysta. Pomoc zagranicy naturalnie zawiodła, tylko papież przysłał pieniądze, które zużyto rozumnie -na artylerię. Hetman umyślił sobie przenieść operacje poza rubieże państwa, aby nie niszczyć własnego kraju. Wojsko ruszyło z obozu pod Hrubieszowem do Glinian, 21 października zaczęło się przeprawiać przez wezbrany Dniestr. Piechota i zaprzęgi skorzystały z mostu pontonowego, jazda pokonała rzekę wpław. W trzy dni potem nadciągnęła Litwa, wszyscy czterej hetmani znaleźli się razem. Sobieskiemu towarzyszył jego młodszy stopniem kolega, Dymitr Wiśmowiecki, z Michałem Pacem przyszedł Michał Kazimierz Radziwiłł, hetman polny Wielkiego Księstwa. Skupienie tylu buław wywołało trudności, bo urzędy Obojga Narodów były sobie równe. Pac od razu rozpoczął opozycję. Jego zdaniem przemęczenie armii wprost wykluczało możliwość dalszego pochodu. Sobieski rozbroił kon- kurenta, ofiarowując mu naczelne dowództwo. Propozycja nie została przy- jęta, kolumna ruszyła dalej, po/ostając pod rozkazami hetmana wielkiego koronnego. Ciągnęła przez Wołoszczyznę, topniejąc od niedostatku i chorób. 9 listopada kawaleria podeszła od wschodu pod Chocim i zaraz zaczęła się ścierać z harcownikami tureckimi. Piechota i artyleria śpieszyły ile sil „niec- notliwymi przy gwałtownych deszczach szlakami", lecz musiały przyzostać w tyle. Husejn, pasza Sylistrii, sta! w'dawnym okopie Chodkiewiczowskim, który ogromnie wzmocnił. Za sobą, na łatwo dostępnym przez pontonowy most lewym brzegu Dniestru, miał w pobliskim Kamieńcu Podolskim Halila paszę z dziesięciotysięcznym oddziałem, od strony Cecory nadążał z pomocą korpus Kapłana paszy. Sam Husejn i liczbą żołnierza, i działami przeważał nad armią polsko-litewską. Los kampanii, a pewnie i Rzeczypospolitej, zależał od roz- poczynającego się starcia. Na prawym brzegu Dniestru, a więc za granicą, znalazło się wszystko, czym rozporządzała dla swej obrony. Dość niepojęte, że Turcy, którzy w roku poprzednim zdobyli wszak Podo- le, uie uczynili z niego podstawy operacyjnej. Pułki Husejna wymaszerowały 197 w czerwcu z Adrianopola. Początkowo dowodził nimi sułtan, potem wielki wezyr, który przekazał władzę paszy Sylistrii i odjechał. 10 listopada, kiedy piechota i działa już pokonały błoto, nastąpił pierwszy szturm na wały Chocimia. Jan Motowidlo i Jan Dennemark uczynili „ponad ordinans", to znaczy ruszyli, zanim skupiły się wszystkie wyznaczone oddzia- ły. Pierwszy z nich kwapił się, jak mówiono, do odpłacenia Turkom za nie- dawną niewolę. Drugi, szlachcic pruski z pochodzenia, dopiero co obdarzony za „krwawe zasługi" polskim indygenatem, chciał pewnie pokazać, że godzien był zaszczytu. Motowidlo poległ, Dennemark ocalał, by jeszcze przez kilka lat służyć przybranej ojczyźnie. Janczarowie szturm odparli, lecz nie to wcale było groźne. Już poprzedniej nocy, podczas rady wojennej, Michał Pac oświadczył, że położenie uważa za beznadziejne i żądał zaniechania akcji. Sobieski odmówił stanowczo. Pozosta- wił jednak wojsku litewskiemu, zajmującemu lewe skrzydło, zupełną swobo- dę. Mogło wziąć udział w bitwie lub przyglądać się jej. Wraz z armią Rzeczypospolitej przywlokla się pod Chocim śmiertelna choroba państwa. Dwaj magnaci dowodzili Litwinami, lecz tylko jeden z nich - Radziwiłł - zachowywał się karnie. 10 listopada 1673 roku talent wojskowy Jana Sobieskiego osiągnął swój szczyt. Myśl pracowała ściśle, wola panowała nad nerwami. Złożona przez hospodara wołoskiego oferta pomocy została grzecznie uchylona. Hetman zażądał tylko, aby regimenty Grzegorza Ghica usunęły się z pola na bok. Wolał nie powiększać swych sił o te kilka tysięcy nader podejrzanego sojusznika, który do wczoraj służył Turkom. Dawny błąd Stanisława Żółkiewskiego nie powtórzył się. Szturm był skończony, zapadał wieczór, lecz rozkazu zejścia ze stanowisk nie ogłaszano. Chorągwie staly pod bronią, raz za razem alarmowane przez własnych trębaczy. Sobieski nie pozwolił rozbić namiotu dla siebie. Trwał wśród szczękających zębami żołnierzy i kostniejących koni. Zaprosił listopad na sprzymierzeńca. Noc, lodowaty wicher i deszcz ze śniegiem były udręką dla Polaków i Litwinów, śmiertelną torturą dla Turków. Świt odsłonił ich mocno przerzedzone szeregi. Nie wiadomo, ilu zamarzło. Tysiące nie wytrzymały, zeszły z pozycji, szukając zacisznego kąta, łyku ciepłej strawy. O brzasku artyleria Marcina Kątskiego huknęła ze wszystkich luf, piechota szybko wdarła się na wały, zaczęła zasypywać fosy - mościć drogę konni- cy. - Szyję mi uciąć, jeśli ich za kwaterę nie wezmę! - krzyczał hetman, ruszając z szablą na czele spieszonych dragonów. Stało się jak ongi z Chodkiewiczem 198 pod Parnawą. Żołnierze przytrzymali wodza, lecz dopiero tuż pod wałami. Husaria Stanisława Jablonowskiego wpadła do obozu przez bramę połud- niową, Litwini wtargnęli od zachodu. Okrutni ludzie wojennego stulecia z lubością paśli oczy widokiem ucieczki niedobitków. Tłumy Turków waliły się w jary, „gdzie z końmi łby połamali", inni „ginęli z srogiej skały w Dniestr skacząc". Spektakl uznano za szczególnie powabny, kiedy załamał się zapchany ludźmi most: „Dopieroż tonąć..." Idące w pogoni lekkie chorągwie rotmistrzów Miączyńskiego i Ruszczyca przebyły rzekę wpław. Wycięły sporo, dodatkowe kilka tysięcy wygnietli w okolicy chłopi. Do razu sztuka! Chodkiewiczowi i Lubomirskiemu powiodło się wojowanie z głęboką wodą za plecami. Mniejszym talentem obdarzony Husejn pasza przeliczył się ryzykując. Łup był wtedy dobrym prawem wojownika. Zdobycz nasi wielką wzięli, w rzędach, w srebrach, w namiotach bogatych, w sepetach zaś owe specjały wyborne, co mógłby drugi sepet na sto tysięcy rachować, one szable bogate, one janczarki. Naprowadzono do Polski wielbłądów silą, tak że go dostał i za podjezdka. Zieloną chorągiew Proroka, na której „miesiąc i słońce, i inne złotem haftowane sztuki są", otrzymał w darze papież. Najcenniejszego łupu nie udało się jednak dostarczyć Rzeczypospolitej. Zwycięstwo chocimskie, które Karol von Clausevitz uważał za" największe z osiągnięć Jana Sobieskiego, nie zostało wyzyskane w pełni. Hetman chciał natychmiast ruszać na południe, pobić Kapłana paszę, na dobre pozyskać hospodara wołoskiego i... kto wie - może naprawdę zabarykadować przeprawę przez Dunaj. Michał Pac zabrał większość chorągwi litewskich i odmaszerował w pielesze domowe. Z tysiącem kawalerzystów pozostał przy Sobieskim Michał Kazi- mierz Radziwiłł. Postępek Paca wywarł fatalny wpływ i na koroniarzy także. Dezercje zaczęły się mnożyć. W Stambule nastąpiło wkrótce obrzydliwe barbarzyństwo. Sułtan wręczył pokonanemu Husejnowi zielony postronek. Pomimo odstępstwa Pacowego Sobieski poszedł na południe. Nad Prutem już dogoniła wojsko wiadomość o niebywałym szczęściu, jakie spotkało Rzecz- pospolitą 10 listopada, czyli wtedy, gdy Motowidło i Dennemark darli się na wały Chocimia. We Lwowie umarł król Michał. Krążyły plotki o otruciu. Jadem nasycona być miała ulubiona potrawa monarchy, pieczona kaczka-cyranka. Zupełnie to do prawdy niepodobne. 199 Jedynak Jaremy przyjechał do Lwowa ciężko chory z obżarstwa, które - obok poliglotyzmu - stanowiło jedyny jego talent. Nieznany poeta uczcił go Nagrobkiem, zawierającym bardzo trafną ocene-synteze: Obranie cudem, królestwo kłopotem, Szkodą złe rady, a szelągi zlotem, Sejmy niezgodą, żona urąganiem, Dwór nieporządkiem, słudzy oszukaniem, Senat niedbalstwem, Warszawa więzieniem, Wiedeń pedantem, obóz uprzykrzeniem, Strój ukochaniem, a izba zabawą, Prymas skaraniem, Kamieniec niesławą, Turczyn ohydą, Gołąb głupstwa świadkiem, Lwów śmiercią, a śmierć nieszczęścia ostatkiem, Ten był mój żywot, więcej nic nie znałem. Nie wiem, czym królem - wiem, żem był Michałem. O SARMACIE TRAGICZNYM I Zwyciężający pod Chocimiem żołnierze nie wiedzieli, że od dwudziestu czterech godzin trwa bezkrólewie, a zdobyty przez nich obóz Husejna paszy stanowi właściwe pole elekcyjne. 19 maja 1674 roku hetman wielki koronny obrany został królem, lecz formalnie rzeczy biorąc później dopiero stał się Janem III. Przede wszystkim nie zgodził się na natychmiastową nominację, której dokonać miał biskup krakowski, Andrzej Trzebicki, gdyż prymas Czartoryski cztery dni wcześniej umarł. Oświadczył, że nie przyjmie korony, zanim nie będzie zgody powszechnej. Sobieski - podobnie jak ongi Batory - był wybrańcem szlachty polskiej i ruskiej. Przemożni w Wielkim Księstwie Pacowie uprawiali opozycję bardzo zawziętą, żądali nawet początkowo zupeł- nego wykluczenia kandydatów krajowych. Tylko Radziwiłł, trzej Sapiehowie i jedno z województw litewskich głosowali za hetmanem koronnym. Pozorna zgoda, której narodzinom mocno pomopfy pieniądze, nastąpiła w poniedziałek, 21 maja. Biskup Trzebicki zaraz nominował nowego króla, marszałkowie dokonali ceremonii obwołania, odśpiewano tradycyjne Te Deum..., po czym uroczysty pochód ruszył spod Woli do katedry Św. Jana. I szlachta, i lud z przejęciem witali człowieka, który był wodzem wsławionym, zwyciężał Turków, lecz wcale ich nie zaczepiał. W pierwszej swej mowie monarszej Jan III wyszczególnił oczekujące kraj wysiłki i zapowiedział odłożenie koronacji do stosowniejszej pory. Nastąpiła ona prawie w dwa lata później, kiedy historia zapisała już na dobro elekta całą litanię nowych zwycięstw. Król na razie nie pokwapil się do Krakowa po koronę, zachował za to buławę i władzę hetmańską. Jan III był znakomitym wodzem. Tron polski od dawna już nie gościł polityka tej miary. Podczas bezkrólewia hetman zachowywał się w sposób, który go w oczach 201 potomności przyozdobił opinią niedorajdy, babskiego popychadla. On sam rzekomo nie żywił żadnych ambicji, wszystko załatwiła cna małżonka. Sobieski zjawił się w Warszawie późno, dopiero l maja 1674 roku. Wystąpił od razu w glorii przywódcy stronnictwa francuskiego. Ludwik XIV uważał go po prostu za własnego agenta i odpowiednio do tej rangi traktował. Zwalczały się wówczas nawzajem liczne kandydatury. Kondeusz i Filip neuburski młod- szy cieszyli się poparciem Paryża. Austria wysuwała Karola Lotaryńskiego. Oprócz nich stawali do rozgrywki książę duński Jerzy, elektorowicz branden- burski i carewicz moskiewski. Hetman Sobieski mocno i zdecydowanie opowiadał się za Kondeuszem, o którym z góry było wiadomo, że nie ma szans żadnych. Godne uwagi, że okryty świeżymi laurami żołnierz aż tak pilnie protegował innego przesławnego wojownika. Marzył widocznie o zepchnięciu siebie samego w cień. Nade wszystko w świecie pragnął uczynić współzawodnika własnym zwierzchni- kiem. Sytuacja - przyznać trzeba - psychologicznie przedziwna. Wyjaśnia ją znacznie ta okoliczność, że przedstawiciele zagranicy wcześnie pojęli, jak groźnym konkurentem stanie się hetman na polu elekcyjnym. On osobiście, a nie żaden z jego ewentualnych protegowanych. 11 maja połapał się w położeniu ambasador francuski i przekraczając instrukcje zaczął popierać Sobieskiego. Podczas samej elekcji pierwsze opowiedziało się za hetmanem województwo ruskie, jego domena poniekąd. Decydująco zachęcił je do tego Stanisław Jabłonowski, który pod Chocimiem prowadził atak husarii. .Całe ówczesne postępowanie Jana Sobieskiego wygląda na wyrachowaną, świadomą celu grę. Wyraźnie podkreślana powściągliwość także stanowiła jeden z jej elementów. Ale podczas głosowania wojsko koronne znajdowało się w pobliżu Warszawy. To nie Marysieńka je przyprowadziła. Tradycja sta- nowczo przesadnie oceniła rolę tej damy i w ogóle układ sit w stadle dotychczas hetmańskim, a od 19 maja 1674 roku już monarszym. Sława wojenna zapewniła Sobieskiemu tron. Podkomendny spod Chocimia pierwszy wykrzyknął jego imię, od razu zyskując aplauz tej szlachty, która mieszkała najbliżej frontu tureckiego. Wszystko to marsowo brzmi, lecz tylko z oddali, z trzechwiekowego dystansu. Prawdziwym zaś motywem, który bardzo poważnie wpłynął na wynik elekcji, był pacyfizm szlachecki. Powołano na tron dwojako przydatnego człowieka. Zdolny wódz mógł w razie potrzeby osłonić kraj. Stronnik Francji, tradycyjnej przyjaciółki sułtana, nie wyglądał na prowokatora wojny i nie był nim naprawdę. Karol Lotaryński przegrał elekcję dlatego, że stała za nim Austria, która parła Rzeczpospolitą do zatargów i rozpraw orężnych z padyszachem. 202 W latach owych państwo polsko-litewskie rzeczywiście pełniło obowiązki „przedmurza chrześcijaństwa". Ale'wojny pragnął i narzucał ją Stambuł, nie zaś' Warszawa - a tym mniej Wilno. O tej zasadniczej, fundamentalnej praw- dzie dziwnie chętnie zapominają jakże u nas liczni krytycy postępków Jana III. Oryginalne wrażenie sprawiają przysięgli zwolennicy trzeźwości politycznej, traktujący jednako wojny zaczepne i obronne. Turcja oderwała od Rzeczy- pospolitej i przywłaszczyła sobie Podole. Miała do niego takie same prawa jak do Pomorza. Prawa identyczne z tymi, które usprawiedliwiały jej panowanie w Bułgarii, w Jugosławii, w Rumunii i na Węgrzech. Kamienne słupy graniczne, wyciosane przed półwieczem z rozkazu Osmana II, a przeznaczone do usta- wienia nad Bałtykiem, znajdowały się zapewne nadal w Adrianopolu i mogły być użyte. W przeciągu kilku lat najbliższych Warszawę i Paryż solidarnie interesował program odczepienia się od Turcji w sensie zawarcia z nią jakiegoś' możliwego dla Rzeczypospolitej pokoju. Tak więc orientacja francuska wzięła u nas górę. Na tron wstąpił człowiek, który ją wyznawał i od dłuższego już czasu brał od Ludwika XIV pieniądze. Zwyciężyła po dwudziestu latach katastrofalnych, zgubnych, moralnie i poli- tycznie śmiertelnych kłótni, zatargów, konfederacji i wojen domowych. A mogła zdecydowanie przemóc zaraz po potopie, lecz pod jednym warunkiem, tym właśnie, który się zmaterializował 19 maja 1674 roku. Pod warunkiem gry kartą krajową. Ludwika Maria, Jan Kazimierz oraz ich adherenci pragnęli zapewnić koronę polską wyznaczonemu przez Ludwika XIV cudzoziemcowi. Urzeczy- wistnienie tego zamiaru degradowałoby Rzeczpospolitą, którą rządziłby wszak obcy delegat. Orientacja francuska mogła zwyciężyć i ostatecznie zwy- ciężyła, wysuwając naprzód, jako swego przywódcę, obywatela Rzeczypos- politej. Człowieka, który chętny był do współpracy z Paryżem, lecz nie do ślepego posłuchu wobec niego. Osoba rodaka, „Piasta", stanowiła w oczach szlachty gwarancję, że troska o kraj nie zaniknie. Cudzoziemiec symbolizował coś wręcz przeciwnego. Jan Chryzostom Pasek bardzo widać nie lubił dawniej sprzyjającego Fran- cuzom hetmana, skoro nie wymienił jego nazwiska, opiewając wyprawę na czambuły i Chocim. Posłuchajmy teraz, co napisał na temat elekcji: I tam po staremu było wielo konkurencyjej, a po staremu nam Pan Bóg dal Piasta, kość z kości naszych, Jana Sobieskiego, hetmana i marszałka wielkiego koronnego, który stanął elektem dnia 19 maja, obwołany dnia 21 tegoż miesiąca, nam dziś' szczęśliwie panujący, który oby jak najdłużej królował na chwalę Boga i pożytek Rzeczypospolitej Chrześcijańskiej, żeby Bóg jego plemię 203 rozkizewil jako niegdy Abrahamowe i żeby korona z głowy potomstwa jego nie schodziła, jako w austryjaekiej familijej, tego wszyscy życzymy. I tego samego życzyłby Pasek, a z nim razem caly zmordowany wojnami thim szlachecki, „Piastowi", rozumnie upatrzonemu zaraz po potopie. Może ryknąłby na jego cześć z zapałem jeszcze większym od tego, z jakim wykrzy- kiwał imię nieszczęsnego Michała. Ponieważ to się nie stało, poszły na marne wymowne lekcje potopu i Jan III odziedziczył potworny spadek po owych dwudziestu latach obłędu - rozkwitłą w najlepsze anarchię. Występki prze- ciwko logice i technice politycznej mszczą się okrutnie i nie ma dla nich rozgrzeszenia. Zmarły w grudniu 1018 roku biskup merseburski Thietmar napisał w swej kronice: „Albowiem największym nieszczęściem jest, gdy rządzą cudzoziem- cy: stąd rodzi się ucisk i wielkie niebezpieczeństwo dla wolności." Wspo- mniane przed chwilą prawidła logiki i techniki politycznej są od dość dawna znane, bo przecież nie Thietmar wcale je wymyślił. Przez osiemdziesiąt lat z okładem rządzili Rzeczapospolhą moralni cudzoziemcy - urodzeni w Grips- holm, w Łobzowie i w Krakowie. Niepojęte z pozoru, ze Francja zachowywała się równie tępo i pragnąc zapewnić sobie totalną uległość Rzeczypospolitej przez lat tyle ścigała chime- ry. Dlaczego Paryż nie przywołal'swych wschodnich wielbicieli oraz jurgielt- ników do rozsądku? Przy próbach odpowiedzi na to pytanie nie można się obejść bez tylekroć ostatnio wyklinanego psychologizowania. Właśnie w 1674 roku wybito nad Sekwaną pierwsze monety z napisem: Ludovicus Magnus. Obdarzony tytułem na wyrost król miał wtedy trzydzieści sześć lat zaledwie i gotów byi uznać za dewizę słowa: „Sam przeciw wszystkim." Współcześni - jak Saint-Simon - notowali z podziwem, że Ludwik XIV jest absolutnie niezmordowany w słuchaniu pochlebstw, nigdy się nimi nie przesyca i pragnie ich bez końca. Tego rodzaju predyspozycje wiele wyjaśniają. Błędne postę- powanie wobec Rzeczypospolitej śmiało zaliczyć można do pomniejszych potknięć polityka, który wszystkie kraje europejskie traktował jak własnych parobków i wzbudzał powszechną nienawiść. W znamienny sposób pisze o nim Filip Erlanger w książce wydanej w roku 1965. Nie było jednak za Ludwika - powiada - zakuwania w niewolę całych narodów, masowych deportacji, prze- siedleń, ludobójstwa ani naukowo organizowanych masakr. Cóż, wiek XVII nie mógł przewidzieć, :>.e w XX pojawi się Adolf Hitler (który, dziwacznym zbiegiem okoliczności, podobnie jak Ludwik lubował się w kolorze bruna- tnym;. Darzył więc króla Francji sentymentami zbliżonymi do tych, jakie myśmy żywili wobec budowniczego „tysiącletniej Rzeszy". 204 Oprócz wybicia monet ze wspomnianym napisem dokonała Francja wów- czas jeszcze jednej operacji pieniężnej. Ludwik wziął na swój żołd opozycję angielską. Król tego państwa od dawna już i systematycznie brał... subsydia. (Wypada wszak wyrażać się oględnie, kiedy mowa o monarchach.) Cała niemal Europa otrzymywała wtedy francuskie łapówki. Nie chował przed nimi rąk w kieszeni również Fryderyk Wilhelm, który jako elektor brandenburski, czło- nek Rzeszy Niemieckiej, winien był wierność cesarzowi. Pieniądze książę przyjmował i mało się przejmował tym faktem, zawsze pilnował bowiem swoich własnych interesów. XVII wiek w bardzo swoisty sposób traktował przekupstwo i przekupność. Wcale nie zawsze musiały się one równać gwa- rantowanemu zyskowi politycznemu po jednej, zdradzie po drugiej stronie. Hetman Sobieski zainkasowal sumy pokaźne. Król Jan III nie uważał się za zobowiązanego do chadzania na francuskim pasku zawsze i wszędzie, we wszelkich okolicznościach. W przyszłości znaleźć się miał nawet w obozie antyfrancuskim. To samo, lecz wcześniej i bardzo wyraziście, uczynił Fryde- ryk Wilhelm, jurgieltnik notoryczny. W niedługi czas po elekcji Jan III otrzymał ów Order Św. Ducha, o którym tak bardzo marzyła Marysieńka. Insygnia przywiózł do Żółkwi nowy, raczej dodatkowy ambasador, margrabia Franciszek Gaston de Bethune, będący szwagrem monarchy polskiego. Dziwna pod względem protokolarnym sytua- cja wcale trafnie odzwierciedliła wzajemny stosunek partnerów. Nigdy Lud- wik XIV nie uważał Jana III ani żadnego innego z królów elekcyjnych za równego sobie, systematycznie odmawiał mu tytułu Majeste. Trudno się temu nawet dziwić, skoro pan budowanego wtedy właśnie Wersalu patrzył z góry i na dziedzicznych dynastów. Godził się z takim stanem rzeczy Jan Kazimierz, który resztę swoich dni spędził we Francji i nie żądał nadmiernych honorów. Ostro wierzgała za to przeciw ościeniowi Marysieńka. Marzyła się jej wizyta w Paryżu i miejsce po prawej ręce tamtejszej monarchini. Pamiętnik Saint- -Simona zawiera charakterystyczną wiadomość na ten temat: Królowa Polski ani w przybliżeniu nie byta taka przyjazna Francji jak jej królewski małżonek. Korona na głowie tak niezmiernie ją cieszyła, że jedynym jej marzeniem było pokazać ją w swym kraju, który opuściła jako skromna osóbka. Przedstawiciel Hiszpanii, który w kilka miesięcy po elekcji odwiedził Jana III w jego dziedzicznych Pilaskowicach, z uznaniem opisał prostotę przyjęcia: „Król mnie wtedy uścisnął, a ja pocałowałem mu rękę, on zaś uścisnął bardzo szczerze moją." Zaraz potem wsiadł do odkrytej kolaski i 205 ruszył w drogę, mając przy sobie „małą garstkę ludzi". Bezceremonialność swoją, a skrytość swoją drogą. Bernard Scagnetti nie zdołał rozszyfrować, jakiego „serca" jest król polski - francuskiego czy austriackiego. Nie przyszło mu jakoś do głowy, że po prdstu krajowego. Saint-Simon wiedział o nowym władcy Rzeczypospolitej przede wszystkim to, o czym głośno było w Europie: „Król Jan III Sobieski, znany ze swych niezliczonych zwycięstw nad Tatarami i Turkami, zarówno przed, jak i po swej elekcji..." Sława wojenna utorowała Sobieskiemu drogę do tronu. Wobec tego warto się zastanowić, czy najwybitniejszy zapewne w naszych dziejach talent mili- tarny zasługuje na zaliczenie do szczupłego grona tak zwanych wielkich wodzów. Trzeba przede wszystkim potwierdzić niezbyt romantyczną prawdę, że wielki wódz to najczęściej taki zdolny król, cesarz czy generał, którego historia (a niekiedy los) postawiła na czele wojsk dużego i silnego państwa. Francja Ludwika XIV potrafiła się zdobyć na trzystutysięczną armię, wrodzone umie- jętności Kondeusza, Tureniusza, Luksemburga i tylu innych miały więc pole do popisu. Na przełomie XVIII i XIX stulecia zasłynęły nazwiska Bonapar- tego i Suworowa. Francuzi byli wtedy najliczniejszym narodem na zachodzie, Rosjanie na wschodzie Europy. Gdyby Korsykanin Buonaparte zrządzeniem losu wstąpił w młodości na służbę króla Sycylii, miewałby pewnie znaczne kłopoty z tymi samymi sztabowcami austriackimi, których tłukł dowodząc wojskiem francuskim. Jeśli rozumowanie powyższe jest słuszne, na pierwszym miejscu listy wiel- kich wodzów europejskich umieścić należy Gustawa Adolfa, który dokazywał zdumiewających rzeczy, gdy Szwecja liczyła niewiele ponad milion mieszkań- ców. Niepodobna się spierać o lokatę Sobieskiego. Wypada tylko przypomnieć, że wszystkie swe przewagi odnosił będąc stroną słabszą. Z reguły wygrywał nie siłą, lecz sztuką. II Pomimo chóralnych a radosnych okrzyków szlachty pod Wolą, pomimo powszechnej rzekomo zgody oraz uroczystego Te Deutn..., pierwsze od razu tygodnie panowania były dla wybrańca ciężkie, czyli wróżebne, bo i dalszy ciąg nie okazał się lepszy. Król Jan wahał się i namyślał, czy nie zrezygnować z 206 korony. Poelekcyjne obrady przebiegały burzliwie, pewne objawy zapowia- dały możliwość rzeczy znacznie gorszych. Nazajutrz po nominacji Jana III królowa Eleonora, wdowa po Michale I, opuściła zamek warszawski, przenosząc się na Bielany. Pustelnia kamedulów zaroiła się od osób z wielkiego świata. Oznaczało to, że zakończona dopiero co elekcja wcale nie uciszyła opozycji, która demonstracyjnie garnęła się teraz do młodej monarchini, córki i siostry cesarskiej. Przed kilku zaledwie tygodniami zanosiło się na to, że Eleonora pozostanie na tronie, a wybór króla równać się będzie wyszukaniu małżonka dla niej. Janusz Woliriski opowiada w swym studium o potajemnej rozmowie, jaką wkrótce potem Michał Pac odbył z ambasadorem austriackim. Hetman wielki litewski zwierzał się z zamiaru zawiązania konfederacji nie zapłaconego wojska i obalenia króla. Wspomniał również o własnym, już wydanym rozkazie sabo- towania kampanii tureckiej przez armię Wielkiego Księstwa, której był wodzem naczelnym. Jan III, miłościwie panujący Rzeczypospolitej Obojga Narodów, nie mógł liczyć na posłuszeństwo Litwy. Po jego stronie stał tam hetman polny, Michał Kazimierz Radziwiłł, małżonek Katarzyny z Sobieskich, młodszej siostry monarchy. Czyż to nie znamienne dla państwa, które miało jednego króla, lecz całą kohortę królewiąt? Sympatyczna, powszechnie lubiana Eleonora do knowań politycznych się nie mieszała, pragnęła co rychlej opuścić Polskę. Odwiedziła Częstochowę, w końcu lipca dokonała uroczystego wjazdu do Torunia, upatrzonego na jej rezydencję. Ponieważ brakowało tam odpowiednio dostojnego apartamentu, zajęto w Rynku trzy kamienice mieszczańskie i uczyniono z nich jedno pomieszczenie, przebijając przejścia w ścianach. W niedługi czas później właściciele owych domów mogli zabrać się do łatania dziur. W marcu 1675 roku wdowa wyjechała na zawsze, by w trzy lata potem poślubić księcia Lotaryngii, Karola IV, którego pokochała już przed swym pierwszym zamąż- pójściem. Powściągliwość Eleonory, niewątpliwa i chwalebna, nie była jednak tym czynnikiem, który zapobiegł zamachowi stanu czy jego próbie. Decydujący głos należał do cesarza Leopolda I. Zabronił on swym dyplomatom podsycania jakichkolwiek niepokojów w Rzeczypospolitej. Obawiał się, że rewolta mag- nacka uniemożliwi Janowi III działania przeciwko Turkom i rozwiąże tym samym sułtanowi ręce. Polacy oraz część Litwinów powołali do władzy człowieka, który w walkach z Półksiężycem okrył się wielką chwałą, a był - po kądzieli - prawnukiem 207 poległego pod Cecorą Stanisława Żółkiewskiego. Taki stan rzeczy niektórzy ze współczesnych uważali za wielce obiecujący i niedwuznaczny nawet. Jeśli zaś chodzi o potomnych, to ci bez wyjątku niemal dali się złudzić pozo- rom. Latem 1674 roku, a więc natychmiast po elekcji, zarysował się w Warszawie trzymany w tajemnicy plan francusko-szwedzko-polskiej koalicji, zwróconej przeciwko Brandenburgii i cesarzowi. Jeszcze w tym samym roku Jan III zwierzał się po cichu dyplomatom francuskim z zamiaru naprawienia ustroju Rzeczypospolitej, a to w sensie wzmocnienia władzy królewskiej i ogranicze- nia sejmów, „wolnego głosu" na nich, czyli liberum veto. Przedstawiciele Ludwika XIV nie zgłaszali sprzeciwów. Okrzepnięcie sprzymierzeńca nie mogło wadzić Francji. Pierwsze od razu miesiące panowania zaświadczyły o wielkim talencie, może nawet o geniuszu politycznym świetnego żołnierza. Król nie będący jeszcze pomazańcem, zagrożony przez knowania, wybrał kierunek akcji. Wydawało się wtedy, że swoboda wyboru mu służy... Zarysowała się wyjątkowo pomyślna koniunktura. Ludwik XIV walczył z przemożną koalicją i na gwałt potrzebował dywersji, która odciągnęłaby znad Renu niektórych przynajmniej nieprzyjaciół. Wojna na Zachodzie nie prze- bierała w środkach. Dawne, okrutne, lecz chaotyczne i bezplanowe, przez samo żolnierstwo dokonywane spustoszenia uznano za metodę przestarzałą i zawodną. Markiz Franciszek Michał Le Tellier de Louvois - słynny minister, organizator armii, budowniczy, wynalazca bagnetu - przystąpił więc do sys- tematycznego równania z ziemią całych prowincji. Odpowiedzialność zbio- rową też stosowano. Za skuteczny zresztą zamach na kilku żołnierzy francu- skich spalono dwadzieścia siedem niemieckich wsi i miasteczek, ludność ich wytępiono. Miłość do Francji odpowiednio wzrastała w krajach mowy ger- mańskiej oraz w wielu innych. Oddajmy jednak Ludwikowi XIV to, co mu się słusznie należy. Zgłosił się doń pewien uczony włoski z projektem jakiejś zatrutej bomby. Król obdarzył mistrza dożywotnią pensją, lecz pod warunkiem, że zapomni o własnym wynalazku. Zatrute pociski pozostały więc specjalnością turecką. Było wiadomo w Rzeczypospolitej, że zraniony taką strzałą człowiek nie wykuruje się nigdy. Podczas niedawnych zmagań o bronioną przez Włochów twierdzę Kandię na Krecie mędrcy włoscy znacznie ułatwili zadanie baszom Mehmeda IV, sprze- dając im zyskownie rozmaite pomysły ulepszeń technicznych. 208 Zamęt na Zachodzie dlatego był dla nas ważny i pożyteczny, że Fryderyk Wilhelm, elektor brandenburski i książę pruski, ruszył nad Ren wojować z tym, od kogo nieraz poprzednio brał pieniądze. Ludwik XIV zamierzył uni- cestwienie Holandii. Nie odpowiadało to interesom elektora, który był ponadto szwagrem władcy tego kraju. Przeciwko Francji wojował, oczywiście, i cesarz. W tych warunkach Sztokholm i Warszawa nabrały szczególnej ceny dla Paryża. Już od bardzo dawna, bo od czasów Henryka IV, Francja usiłowała, jeśli nie skłonić do współpracy, to przynajmniej pogodzić te dwa państwa. Pośredni- czyła i w Altmarku, i w Sztumdorfie, i w Oliwie. Tym chętniej więc obecny teraz w Warszawie biskup marsylski Toussaint de Forbin-Jonson, oficjalny przedstawiciel Ludwika XIV, ujrzał przybyłego świeżo posła szwedzkiego Andrzeja Liliehóóka i zabrał się do wiązania przymierza. Sprzyjała zamysłowi i ta okoliczność, że zarówno rząd Karola XI, jak i Jan III, z żywym niepokojem przyglądali się rosnącej potędze Moskwy, która zachowywała neutralność przychylną antyfrancuskiej koalicji, a niedawno - minionej wiosny - straszyła Skandynawów ruchami wojsk w okolicy Wielkich Łuków. Biskup marsylski poczynał sobie tym pewniej, że kanclerz szwedzki i feldmarszałek pozostawali na żołdzie Ludwika XIV. Również miejscowy, nadbałtycki mikroklimat zdecydowanie sprzyjał wtedy omówionym przed chwilą pomysłom. Fryderyk Wilhelm brandenburskimi siłami zaprowadzał w Prusach Książęcych twarde porządki, narzucał szlachcie tamtejszej i miastom posłuch, a zwłaszcza podatki. 9 maja 1674 roku, na dziesięć dni przed elekcją Jana III, pułki berlińskie nagle wkroczyły do Królewca, rozbroiły mieszkańców, elektor zaś obłożył ich wysoką kontryb.i- cją. Jedni Niemcy stali się okupantami dla innych Niemców, dla takich mia- nowicie, którzy nie żywiii wrogości względem Warszawy i rozpamiętywali z żalem, że tak niedawno jeszcze wolno było odwoływać się do opieki zasiada- jijcego w niej króla. Duchowi i polityczni spadkobiercy Kalksteina oglądali się teraz na Polskę. Elektor od dawna posiadał w Rzeczypospolitej, zwłaszcza zaś w Wielko- polsce, rozgałęzione wpływy, jednakże zachowanie się jego było tak podej- rzane, że podczas bezkrólewia wojewoda pomorski Ignacy Bąkowski zwołał na wszelki wypadek pospolite ruszenie. Zabezpieczał Elbląg, by elektor nie zagarnął go czasem tak, jak to już uczynir z Drahimiem. Jan III urodził się w 'Olesku na Rusi, pochodził zaś z rodziny rdzennie polskiej, co między innymi znaczy, że był dziedzicznym szczurem lądowym. Z wodą znał się dobrze, lecz z tą jedynie, co wypełniała stawy koło Podhajec, 209 Dniestr tudzież Dniepr. - Janusz Woliński bardzo słusznie zwrócił uwagę na pewne akcenty, zawarte w tajnych raportach dyplomatów brandenburskich. Niepokoiło ich, że stale zatrudniony na kresach hetman dziwnie pilnie zabiega o nabywanie majątków w Prusach, i to nie tylko dla siebie, lecz również dla przyjaciół politycznych. Sobieski należał do tych, co najbardziej się oburzali na porwanie Kalksteina. Krótko mówiąc, król w pełni rozumiał wagę spraw pomorskich i doceniał niebezpieczeństwo, grożące od strony Prus Wschodnich. Zachęty polityków francuskich trafiały mu do przekonania, bo i pomysł sojuszu ze Szwecją nie budził w nim wstrętu. Jan III nie zgrzeszył łatwowiernością, pilnie zważał, by Skandynawom nie zamarzył się znowu zabór naszego Pomorza, ale był gotów do współdziałania na warunkach obopólnego zysku. Łupem, który upatrzył dla siebie i Rzeczypospolitej, były Prusy Książęce. Kwidzyn więc, Królewiec i Kłajpeda. 7 września 1674 roku nadeszła do Warszawy instrukcja Ludwika XIV. Król Francji pouczał swego przedstawiciela, biskupa marsylskiego, że Jan III niczego nie może dokonać bardziej słusznego za swojego panowania ani bardziej korzystnego dla swojej ojczyzny, jak przyłączyć do niej prowincje, która została oderwana. Instrukcja ta wprost mówiła o polsko-litewskim uderzeniu na Prusy Ksią- żęce. Plan nabierał krwi i ciała, Francja angażowała się oficjalnie. Stawiała jednak pewien warunek, stwierdzała raczej oczywistą prawdę, że do pożytecznej roboty przystąpić można będzie dopiero po zawarciu pokoju z sułtanem. Wojny na drugim froncie nie wolno było zaczynać, gdyż nie przy- niosłaby żadnej korzyści. Obydwaj monarchowie pojmowali to jasno. Istniała pomyślna koniunktura nad Bałtykiem, lecz trwać miała tylko do zakończenia wojny Francji z Brandenburgią, czyli cztery lata zaledwie. A Turcja wżarła się w nasze granice, niczym rozwścieczony buldog w łydkę najbliższego z przechodniów. Pokój łatwo jest zawrzeć wtedy jedynie, gdy pragną go obie strony. W sierpniu król wyjechał z Warszawy na Ruś. Podróż na południe miała mu rozwiązać ręce do działań na północy. Wspomniany już dyplomata hiszpański dopędził go w wędrówce do obozu wojsk koronnych. Jan III tak był wtedy zaabsorbowany, że nie potrafił określić, gdzie i kiedy zdoła przyjąć samego ambasadora, i potraktował protokolarne wymagania dość nonszalancko. Miał na głowie ważniejsze rzeczy. Usiłowania zawiodły, na nic się nie przydało pośrednictwo francuskie i takież nieśmiałe próby chana Selim Gireja. Posła Rzeczypospolitej Turcy potraktowali ordynarnie, bili i grabili jego ludzi. Nadzieja na mimowolną 210 zresztą pomoc ze strony Moskwy też prysła. Wojska jej przekroczyły Dniepr i obiegły Czehryń, lecz kiedy ruszyła przeciwko nim armia turecka, nie przyjęły walki, zrejterowały z placu. Jedno już tylko przybliżyć mogło upragniony pokój: silny cios. >. Jan III wymierzył go jesienią, i to taki, że zacząwszy 18 listopada od zdobycia szturmem Baru znalazł się w grudniu aż w Raszkowie. Nauczony doświadczeniem, starał się atakować Turków w porze roku szczególnie im niemiłej. Wojska jego zablokowały Kamieniec Podolski, uniemożliwiły zało- dze kontakt ze światem. Podjazdy chwytały każdego, kto się wysunął poza mury zamku i miasta. Cios był silny, lecz operacje toczyły się na ziemiach Rzeczypospolitej. Turcja wojowała na zewnątrz własnych peryferii, najlepsza zaś' metoda prze- mówienia sułtanowi do rozumu polegałaby niewątpliwie na wdarciu się w jego własne granice. Podobnie jak przed rokiem, po zwycięstwie chocimskim, król myślał o Dunaju. I dokładnie tak samo, jak przed dwunastu miesiącami, Michał Pac zabrał większość chorągwi litewskich i poszedł sobie do domu. W obozie pozostał Radziwiłł, szwagier monarszy. Zdarzyło się to 26 listopada, na miesiąc przed wzięciem Raszkowa. Lecz tym razem dezercja Paca oznaczała coś znacznie gorszego od zwyczaj- nej prywaty magnackiej. Hetman wielki litewski wywiązywał się z przyrze- czenia, danego przedtem dyplomacie brandenburskiemu. Odchodząc znad Dniestru niweczył zamysły dotyczące Łyny i Pregoły. W październiku, na miesiąc przed rozpoczęciem kampanii, Jan III spotkał się w Kazimierzu z przedstawicielami Francji. W czasie rozmów znacznie posunięto naprzód plany antypruskie. Licząc jeszcze wtedy na szybkie zawar- cie pokoju z Turcją, obiecał król natychmiast po podpisaniu go przerzucić armię na północne pogranicze i zacząć na własną rękę, zaskoczyć pacyfistyczną szlachtę, stworzyć po prostu fakt dokonany. Siedemdziesiąt pięć lat wcześniej Zygmunt III najniepotrzebniej w świecie sprowokował wojnę ze Szwecją. Teraz Jan III pragnął uczynić coś w tym samym guście, lecz w celu jak najbardziej pożytecznym. Politycy brandenburscy i cesarscy wiedzieli, oczywiście, o fakcie ożywio- nych znoszeń króla z Francją. Nie powiodło się im z nowym prymasem, Andrzejem Olszowskim, który - pomimo swych dawnych sympatii do Austrii - popierał teraz Jana III. Pozyskali za to przychylność wielu innych personatów. Największy sukces odniósł Brandenburczyk, Jan Hoverbeck, któremu Michał Pac obiecał to właśnie, co 26 listopada zrobił. Była to zdrada o ileż gorsza od tej, jakiej się ongi dopuścił w rozpaczliwej 211 chwili Janusz Radziwill. Wtedy hetman litewski mógł naprawdę upatrywać w odstępstwie ratunek czy spodziewać się przynajmniej chwili ulgi. Teraz kolejny piastun tej samej buławy zagradzał drogę własnemu państwu, działał na rzecz wroga znajdującego się w położeniu złym. Wyciągał z jamy elektora, spychał w nią króla. Opanowana przez Paców Litwa wyłamywała się wyraźnie. Uprawiała własną politykę zagraniczną, i to zgubną, fatalną. Opanowanie Królewca i Kłajpedy, przez którą nie płynie żadna z rzek polskich, przyniosłoby korzyść przede wszystkim Wielkiemu Księstwu. Pacowie woleli Inflanty, czyli nową wojnę szwedzką. Woleli Rygę od Kłajpedy. Woleli nawet Moskwę od War- szawy, w której dopiero co wystawili sobie szumny pałac, gotowi byli zerwać unię i związać Litwę z carstwem. Powróciwszy do Wilna, mógł hetman Pac przyglądać się pracy, którą przed kilku laty ku swej wiecznej sławie nakazał i finansował systematycznie. Dobiegała właśnie końca rozpoczęta w roku 1668 budowa kościoła Świętych Piotra i Pawła na Antokolu. Architekt krakowski, Jan Zaor czy też Sauer, nadawał ostateczny kształt monumentalnemu masywowi świątyni. Pod zim- nym niebem litewskim wyrastał jeden z wielu, lecz najświetniejszy ze wszys- tkich pomnik wpływów włoskich. Zaraz potem, według projektu Piotra Peret- tiego z miasta Como rodem, powstawać zaczęła rzeźbiarska dekoracja białego wnętrza. Ściany pokryły się scenami jedną zwartą całość stanowiącego ,,thea- trum", które opowiadało wiernym o tajemnicach życia, śmierci i zbawienia. Sztuka baroku osiągnęła szczyt. Wileński kościół Piotra i Pawła to arcydzieło o europejskim znaczeniu. Samo jego istnienie świadczy o sensie unii, która otworzyła przed Litwą wiodącą w szeroki świat bramę krakowską. Kościół ten wybudować kazał człowiek nieobcy myśli o politycznym zniszczeniu unii, czyli o wzniesieniu przegrody między Wilnem a Krakowem. Hetman Michał Pac spoczął po zgonie pod progiem przez siebie samego wzniesionej świątyni. Grób przykryła płyta kamienna z napisem: Hic iacet peccator. Wyżej, nad wejściem, widniały złote litery słów: REGINA PACIS FUNDA NOS IN PACE. A jeszcze wyżej już tylko figura Matki Bożej i krzyż. Nie umiejący po łacinie ludek mógł przypuszczać, że to nazwisko fundatora znalazło się u samego podnóża potęg nadprzyrodzonych, że tam jest dlań miejsce właściwe. Fronton kościoła Świętych Piotra i Pawła w Wilnie mówi rzetelną prawdę o stosunkach, jakie nastały w państwie polsko-litewskim. Nad magnatami stal istotnie już tylko Pan Bóg. Hetman Pac dopuścił się zdrady i me mógł być 212 pociągnięty do odpowiedzialności wcześniej ani gdzie indziej niż w Dolinie Jozafata. W dniu odmarszu Litwinów z obozu zrozpaczony król nazwał ich dezerte- rami i wyczerpał w ten sposób wszystkie sankcje, jakimi rozporządzał. Nic więcej zrobić nie mógł. Równo przed wiekiem Wielkie Księstwo boczyło się na Stefana I, w którego wyborze nie uczestniczyło z własnej woli i winy. Spór ograniczył się wtedy do utarczek słownych i został załagodzony w przeciągu paru miesięcy. Jakże niewinnie i blado wygląda zatarg ówczesny w porównaniu z tym, co się dziać zaczęło po elekcji Jana III! Kierunek odmian był zupełnie wyraźny. Zły i zgubny, ale logiczny. Zawarto Unię Lubelską, bo Zygmunt August przyjął program polskiej oraz litewskiej szlachty i przestał ulegać magnatom. Lecz skoro awansowali oni znowu na rozstrzygającą i absolutnie już przemożną siłę w państwie, losy jego musiały potoczyć się wstecz. Jan III - krwisty, na śmierć rozkochany we francuskiej wiedźmie Celadon nadwiślański - pragnął odrobić fatalne błędy Jagiellonów, Stefana i Wazów. Chciał wzbogacić federację o Prusy Książęce. Odziedziczył spadek tego rodzaju, że sama owa federacja zaczynała się rozprzęgać. Na razie został ze swym wojskiem wobec doraźnie pobitych, lecz wcale jeszcze nie pokonanych Turków. Byio zupełnie jasne, ze wojna się wznowi. Przekonanie to nie odwróciło uwagi królewskiej od Królewca. Zanim paszowie i baszowie znowu wyruszyli w pole, 11 czerwca 1675 roku Jan III zawarł w swym prywatnym Jaworowie tajny ukiad z Francją. Zapewnił sobie jej pomoc pieniężną na wypadek naszego wystąpienia przeciwko elektorowi, zobowiązał się nie zawierać z nim pokoju bez wiedzy i zgody Ludwika XIV i otrzymał odeń taką samą obietnicę. Cel porozumienia pozostał niezmieniony. Francja miała zyskać pomoc od wschodu, Rzeczpospolita - Prusy. Traktat jaworowski przewidywał również możliwość wojny z cesarzem i gwarantował pomoc pieniężną przeciwko niemu. Walczący z Leopoldem I powstańcy węgierscy zwracali się do nas o sukurs. Pomysły ich sięgały wcale daleko, skoro najpierw zaproponowali koronę św. Stefana staroście spiskie- mu, Stanisławowi Lubomirskiemu, potem zaś - w roku następnym - ośmio- letniemu Jakubowi Ludwikowi Henrykowi Sobieskiemu. „Król odpowiedział na to - pisze Władysław Konopczyński - że syna potrzebuje dla Polski." Jan III żywił uczucia i zamiary dynastyczne. Staną one we właściwym świetle, jeśli przypomnimy sobie, że Kazimierz Jagiellończyk wysyłał potom- ków na obce trony w kolejności starszeństwa, przeznaczając tron wawelski 213 temu, który zostanie w domu, Zygmunt III zaś zalecal do korony synów młodszych. Instynkt monarchistyczny naszej szlachty wyrażał się między innymi w uznawaniu prawa pierworodztwa za nienaruszalne. W styczniu 1675 roku Szwecja wystąpiła zbrojnie przeciwko elektorowi. Sprzymierzeniec już zaczął wojować, a Rzeczpospolita w żaden sposób nie mogła się odczepić od Turcji. W marcu orda ruszyła z Krymu, w maju przekroczył Dniestr zięć sułtana, Ibrahim Sziszman, czyli Tłuścioch. Król cofnął się dość daleko na zachód, skupił siły aż w rejonie Brodów, Brzeżan i Stanisławowa. Sziszman parł na Lwów, zdobywając po drodze twardo bro- niący się Raszków, Mikulińce i Zbaraż. Próby pertraktacji nie przydały się na nic. Turcy pragnęli zachować wszys- tkie zdobycze buczackie, żądali ponadto pomocy wojskowej przeciwko Moskwie. Ibrahim wprost uwięził posła Rzeczypospolitej, Stefana Bidzińskie- go, który wymknął się chyłkiem dzięki przyjaźni jednego z murzów tatarskich i powrócił do króla rozgoryczony, wściekły, a wymizerowany jak galernik. 22 sierpnia Jan III rozgromił Tatarów pod samym Lwowem w bitwie obmyślonej i przeprowadzonej z kunsztem nawet u niego niezwykłym. We wrześniu zaś odbyła się słynna obrona Trembowli, która poradziła sobie z natarciami sił głównych samego Sziszmana. Niedługo przedtem twierdza otrzymała nowego dowódcę w osobie Jana Samuela Chrzanowskiego. To oficjalnie. A de facto - dwuosobową radę wojenną, bo dzielny oficer w naj- ważniejszych sprawach obrony porozumiewał się tylko z żoną i brał pod uwagę jedynie jej opinię. Legenda przesadza opowiadając, że pani Anna Dorota moralnie sterroryzowała i przymusiła męża do odwagi. Ona tylko wśród naj- gorętszej palby działowej zawiadomiła go o kapitulanckich naradach grupy szlachty, a reszty dokonał sam komendant, występując z całą energią, waląc płazem szabli. Najbliższy sejm obdarzył go herbem Poraj i podniósł dotych- czasowego mieszczanina do godności szlacheckiej. Uchwałę tę powziął sejm koronacyjny. Jan III znowu oczyścił Podole i zablokował Kamieniec, lecz upragnionego pokoju nadal nie mógł osiągnąć. Tymczasem działała w kraju zachęcana przez Wiedeń i Berlin opozycja, która zamierzała nie dopuścić do koronacji, a już co najmniej odepchnąć od tronu Marysieńkę. Niektórzy myśleli o rozwiedzeniu króla z jedyną jego „duszy i serca pociechą" i o skojarzeniu go z Eleono- rą. Łatwiej było zaiste pobić króla Jana w polu niż odwrócić jego serce. U schyłku lipca, dokładnie świadom przeraźliwego położenia swej szczuplutkiej armii, kreślił on we Lwowie list, zaczynający się tak: 214 Będąc wczora na Wysokim Zamku, uważałem długo zachodzące nad Jarosławiem słońce i w tamtą obłoki bieżące stronę. O jakożem sobie życzył obrócić się w jaką kropelkę deszczu albo rosy a spaść na najśliczniejszą busieńkę serca mego albo na którążkolwiek partie najwdzięczniejszego ciała, wiedząc, że moje kochanie na deszcz rado wychodzi. Dopiero nawzdychawszy się i łzę nawet uroniwszy poszedł wielki wojownik brać na spytki przyprowadzonych przez podjazdy Tatarów, których główny korpus „wszystką potęgą już stanął pod Zbarażem". 2 lutego 1676 roku odbyła się w Krakowie koronacja pary monarszej. Wcale tym obrzędem nie rozbrojona opozycja mogła odtąd zamyślać już tylko o detronizacji, miała więc zadanie utrudnione. Rozumiały to zainteresowane sprawą czynniki zagraniczne, które przypomniały sobie i głosiły, że od czasów Bolesława Śmiałego żaden król polski nie został złożony z tronu. Jeden, co prawda, abdykował, ale Oba Narody nie zapominały i o nim. Na dwa dni przed koronacją odbył się w Krakowie pogrzeb, jakiego nigdy jeszcze nie widziano. Jeden karawan wiózł przez miasto dwie trumny króle- wskie, które podczas mszy żałobnej stały w katedrze obok siebie na wspólnym katafalku. Zwłoki Michała Korybuta dwa lata przeszło czekały na pochówek i ogół godził się z tym, aczkolwiek niezbędny ceremoniał kosztował codziennie dużo. Jan Kazimierz zmarł 16 grudnia 1674 roku w Nevers. Teraz przywieziono do Polski jego ciało, pozostawiając we Francji tylko serce, które po dziś' dzień znajduje się w paryskim kościele St.-Germain-des-Pres. Jeśli miał to być symbol, zamiar chybił. Wiadomość o upadku Kamieńca Podolskiego bardzo podobno pogorszyła stan zdrowia ostatniego z Wazów, który niedługo przed zgonem zaczął marzyć o powrocie do kraju. Czas i nieszczęścia przerobiły jednak „najbardziej prawdziwego z Austriaków" na „Piasta". Za późno! Warto notować przejawy monarchistycznych sentymentów, bo one też sta- nowiły cenny materiał polityczny, zmarnowany, niestety, jak tyle innych zadatków. Władza królów fatalnie osłabła w Rzeczypospolitej. Samą królew- skość tłum szlachecki oraz gmin otaczały czcią. Przyjąwszy koronę, oddał Jan III buławę wielką Dymitrowi Wiśniowieckie- nju, hetmanem polnym mianował Stanisława Jabłonowskiego. Na rozpoczę- tym natychmiast sejmie przeparł uchwałę o stutysięcznej armii, liczącej silne kontyngenty piechoty. Opozycja odwdzięczyła się, sabotując to postanowienie na sejmikach. Latem w obozie królewskim zebrało się około dwudziestu tysięcy żołnierzy zaledwie. Wyjątkowo zuchwały wyczyn wojskowy opóźnił nieuniknioną rozprawę i oddal przez to znaczną usługę krajowi. Turcy musieli przekroczyć Dniestr, na 215 którym istniał pilnie strzeżony przez Wołochów i Tatarów most. Strażnik koronny, Michał Zbrożek, przeprawił się więc po cichu na prawy brzeg rzeki i zaatakował obsadę od strony jej własnego zaplecza. Nastąpił tedy na nich, którzy małą uczyniwszy rezystencję, uciekli zaraz. On tedy most przeszedłszy turecki na tę tu stronę, nabrawszy niemało języków, mostu część podrąbat, a ostatek spalił z wielką trudnością, bo był bardzo mocno budowany. Nadto kilkadziesiąt barek morskich, dla przewozu także przygotowanych, spalił. Doścignięty w odwrocie, wygrał jeszcze i w polu. Pułki królewskie zbierały się wolno, „bo źli ludzie na sejmikach przeszko- dzili". Pogoda sprzyjała Turkom. Panowały takie upały, że „wszystkie rzeki, na nieszczęście nasze, kura prawie przebrnie". Zerwanie mostu na Dniestrze równało się w tych warunkach widomej łasce Bożej. Dopiero u schyłku sierpnia pasza Damaszku, Ibrahim Szejtan, czyli Szatan, pojawił się na Podolu ze wszystką swą siłą, zaczął zdobywać twierdze, sięgnął Drohobycza i obiegł aż Stanisławów. We wrześniu Jan III skupił swe wojsko w Żórawnie i przyjął walkę. Sytuacja była tego rodzaju, że nawet listy czułego amanta obchodziły się bez lirycznych wstępów, od razu przystępowały do spraw życia i śmierci. Jeden tylko, pisany 30 września w nocy, zaczyna się od wynurzeń tkliwych, lecz nie całkiem osobistych: \Vć moja jedna pociecho nibvś była d'accora avec [w zgodzie] z Ibraiin paszą, boś mię milion razy bardzie) poturbowała listem swym powtórnym ni/.eh jego wszystkie potęgi; a lak się jeszcze zdarzyło, że mi na koniu ten list oddany, kiedy i nas/e, i nieprzyjacielskie do szyku w j chodziło wojsko. Uważ tedy Wć, moje ji.-dyne serce, jeżeli i» nieprzyjacielowi nic wielki w tym liście przybył sukurs, bo syc/eście wielkie, żem 7. konia nie spadł aibc że mi się jeszcze co gorszego me stało, te ostatnie listu czytając słowa: „Adieu, peui-etre pour jamais" [,,Żegna), być może na zawsze"]. Jakieś plotki doszły do uszu milej Marysieńki. Królowa Polski zareagowała w sposób godny przekupki. Szatan nie zdobył zaciekle bronionego obozu żórawińskiego, nie pomogły mu wielkie bomby i granaty „ważne po ośmdziesiąt i więcej funtów". Kiedy nareszcie odmieniła się aura i nadeszły deszcze, pasza zmiękł, przestał żądać dotrzymania warunków buczackich i 17 października 1676 roku zawarł rozejm. Ogromny krok naprzód został dokonany, należało jednak potwierdzić układ w samym Stambule. Na razie - „jasyr pobrany wszystek zwracają. Tatarowic żadnych zagonów puszczać nie mają." 216 W sierpniu 1677 roku przybył nad Bosfor podkanclerzy koronny, Jan Gniński herbu Trach. Był to jeden z najbliższych współpracowników Jana III, powiernik wszelkich tajemnic. Mandat ambasadorski otrzymał od sejmu, pie- niądze oraz inne środki materialne z prywatnej szkatuły króla. Potrzebował ich sporo, bo od chwili przekroczenia granicy musiał obdarzać najrozmaitszych dostojników tureckich, w samej zaś stolicy zabłysnąć przepychem i hojnoś- cią. Jantar, który już przed tysiącleciem przywabiał na nasze ziemie kupców z południa, nadal był tam widać ceniony, skoro wśród licznych prezentów dla sułtana znalazło się „szkatuł bursztynowych dwie i zwierciadło wielkie bur- sztynowe". Techniczne umiejętności jubilerów polskich reprezentowała „fontanna srebrna, czterma osób do niesienia ważna, która pachnącą wódkę sześcią strumieni, wiatrem nadęta na siedm łokci w górę przez pół godziny wylewała". Turcy wyznaczyli legacji gospody niewygodne, smrodliwe i tak ciasne, że „między śpiącymi nie było gdzie stąpić". Okna owych „hanów" zamykano szczelnie, nawet te, które wychodziły na morze. Jedno z pomieszczeń służyło poprzednio za szpital czy azyl dla zapowietrzonych. Skutek był ten, że z orszaku liczącego czterysta pięćdziesiąt osób zmarło sto dwadzieścia pięć, a prócz nich jeszcze trzydziestu ośmiu wykupionych jeńców. Sam ambasador ocalał, ale chorował. Gospodarze nie dopuścili go do poselstwa francuskiego w dniu św. Ludwika. Nowy wezyr, Kara Mustafa, nienawidził Rzeczypospolitej. Dawało się to odczuć na każdym kroku. Dopiero w maju 1678 roku Jan Gniński ruszył w drogę powrotną wio- ząc dokument pokoju. Na Zachodzie wojna Ludwika XIV przeciwko koalicji miała się już ku końcowi, pomyślna dla nas koniunktura mijała bezpowro- tnie. Gniriski zdołał uzyskać tylko potwierdzenie traktatu żórawiriskiego, i to z najwyższym trudem. Kamieniec Podolski wraz z okręgiem pozostawał przy Turcji, a co się tyczy Ukrainy, poseł wytargował jedynie zwrot Białej Cerkwi i Pawołoczy. Haraczu Mehmed IV przestał żądać, co stwierdził następującymi słowami: Mając wzgląd na prośby najjaśniejszego i najwyższego chana krymsluego, świadczymy laski; naszą Polakom, darując im haracz dwudziestu dwóch tysięcy czerwonych złotych, który obowią- zali się corocznie przynosić do naszych strzemion cesarskich pod imieniem podarunku. Trochę więc przesadzają dziejopisarze, którzy twierdzą, że Rzeczpospolita zupełnie zmyła hańbę buczacką. Pozostawała suwerenna, lecz upokorzona, i 217 mogła być każdej chwili zaatakowana w sposób śmiertelny. Wojną żyjący sąsiad zdobyl pozycje na lewym brzegu Dniestru. Rycerski Jan III zdecydował się drogo zapłacić za tak bardzo potrzebny pokój od strony Turcji. Niektórzy u nas zbyt pochopnie osądzają głównego aktora wielkiej tragedii. W styczniu 1677 roku, a więc zanim jeszcze Gniński ruszył w podróż, papież Innocenty XI wystosował list do króla polskiego. Kazimierz Konarski przytoczył w swej książce fragment owego ważkiego dokumentu: I choć uwzględniając trudne nader położenie, w jakie popadł Majestat Twój w chwili wszczy- nania traktatu z największym wrogiem imienia chrześcijańskiego, wyrozumiewamy konieczność powziętej uchwały, to jednak nie możemy przemilczeć ogromu nie dającego się wprost opanować smutku naszego, gdy widzimy olbrzymie klęski, jakie z pokoju tego spadną na to przesławne królestwo i na całą Rzeczpospolitą Chrześcijańską. Zaraz po napisaniu przez papieża oględnego w formie listu odbył się w Rzymie akt o wiele mniej delikatny. Kardynal-protektor Rzeczypospolitej kazał zdjąć z frontonu swego pałacu jej herb i przenieść go na ścianę pośledniej oficyny. Piąty artykuł traktatu, który Jan Gniński przywiózł ze Stambułu, brzmiał tak: Kościoły zaś w fortecach, nie obrócone dotąd na meczety lub na oratoria, zostawione im, żeby mogli odprawiać swoje nabożeństwa podług swej wiary fałszywej i zabobonnej, jak to się prak- tykuje w innych prowincjach pogranicznych, będą wolne od wszystkich szyderstw i zostawione w spokojności. Przyszłość i sam byt Rzeczypospolitej zależały od trzeźwości postępowania jej obywateli i rządu. Przyznać trzeba, że ten ostatni złożył piękny dowód panowania nad nerwami, podpisując taki układ. Lecz żyło się wtedy, działało i należało do świata opętanego wyznaniowymi czadami. Działający ręka w rękę z Austrią Rzym parł nas przeciwko Turkom, którzy najchętniej ujrzeliby pół- księżyc na szczycie kopuły kościoła Św. Piotra na Watykanie. Minęły zaś, niestety, czasy, w których kler krajowy potrafił brać stronę swego króla spierającego się z papieżem. Kontrreformacja zwyciężyła, lecz wcale jeszcze nie spoczęła na laurach. Nie wolno już było u nas zmieniać wyznania katoli- ckiego na inne, ustawodawstwo karało za apostazję. Na mit wyglądało wspo- mnienie o Zygmuncie Auguście i Stefanie, którzy mawiali, że nie są królami sumień. Ślepo posłuszny Rzymowi kler mógł w tych warunkach ponad głową włas- 218 nego monarchy przemawiać z ambon i innych mównic wprost do szlachty, niechętnej wprawdzie wojnom, lecz beznadziejnie zagrzęzłej w dewocji. Ziemiaństwo potraciło w zagarniętych przez Turcję powiatach liczne dobra i ten motyw uważa się za rozstrzygający o jego postępowaniu i orientacji. Nie należy oczywiście pomijać ani lekceważyć owego względu, ale faktem jest, że czwarty paragraf zawartego z sułtanem układu pozwalał szlachcie - nawet zakonnikom także! - pozostać w jej dobrach, obiecywał bezpieczeństwo, ulgi podatkowe, prawo do pańszczyzny. Dziedzice mogliby więc nadal żyć w warunkach materialnie uprzywilejowanych, lecz moralnie haniebnych. Nie takie to proste z tymi majątkami, jak się wydaje. Żądnym powrotu wychodź- com - egzulantom - chodziło nie tylko o folwarki, ale i o własną godność ludzką. Byli dotychczas obywatelami. Nie chcieli zostać pogardzaną mimo swej zamożności „rają". Los chrześcijan bałkańskich nie nęcił nikogo. Po Żórawnie Rzeczpospolita mogła nareszcie odpasać karabelę. Przez naj- bliższe siedmiolecie trwał pokój, stwierdza historiografia ściśle, ale w życio- wym sensie niezbyt wyczerpująco. Po upływie owych siedmiu lat państwo istotnie znowu zaczęło wojować, lecz czyniło to na cudzej ziemi. Jeśli nie liczyć rzadszych i słabszych niepokojów tatarskich na peryferiach, kraj przez całą resztę XVII stulecia nie miał już zobaczyć u siebie postronnego nieprzyjaciela. Ukoronowany wojownik obdarzył poddanych długotrwałym pokojem. Chciał, co prawda, zmusić ich do jeszcze jednego wysiłku zbrojnego. Jan III wcale się nie wyrzekł pomysłu zdobycia Prus i wysławszy do Stambułu Gnińskiego sam pracował gorączkowo nad Wisłą, nawet nad Motławą. Z jego upoważnienia kawaler maltański Hieronim Lubomirski zwerbował w Polsce cztery tysiące ochotników i posłał ich na Węgry, na pomoc powstańcom Emeryka Tókólego przeciwko cesarzowi. Mozolnie brnął król przez piekielny tor przeszkód. Już jesienią 1675 roku Austria związała się z Moskwą przymierzem, mającym na celu nie tylko zabezpieczenie się przed Rzecząpospolitą, która na wschód wcale nie spoglą- dała wrogo, lecz ponadto utrzymanie w niej dotychczasowego porządku w całej jego anarchicznej krasie. 18 lutego 1676 roku zgon cara Aleksego pozba- wił ten traktat znaczenia. Za to w rok później, zanim jeszcze Gniriski dogadał się z Kara Mustafą, nuncjusz papieski wymógł na Janie III przyrzeczenie zerwania rozejmu z Turcją! Była to obietnica nieszczera, dana na odczepne, lecz trudno ją zaliczyć do sukcesów politycznych. Sejm 1677 roku uchwalił redukcję wojska do pokojowej normy dwunastu i pół tysiąca żołnierzy. Uczynił to nie czekając na wynik misji Gnińskiego. Sprawcami przeciwko własnemu państwu skierowanej dywersji byli Pacowie. 219 Tylko stanowczość króla przeszkodziła opozycji zerwać ów sejm. Jan zjawił się w izbie w południe ostatniego dnia obrad, oświadczył, że nie wyjdzie, zanim wszystko nie zostanie doprowadzone do końca, i dotrzymał zapowiedzi. Nie ruszył się z miejsca przez całą noc i następne rano. Rzym papieski oburzał się na pertraktacje z Turkami, żale jego i wezwania bojowe rozgłaszało po Rzeczypospolitej duchowieństwo, walnie w tej mierze podtrzymywane przez biadających nad swym losem egzultantów podolskich. Austria i Brandenburgia, hojnie sypiąc złotem, podsycały opozycję. W Malo- polsce przywodził jej biskup krakowski Andrzej Trzebicki i hetman wielki koronny Dymitr Wiśniowiecki, w Wielkopolsce starosta nowodworski Woj- ciech Breza, lecz przede wszystkim Jan Leszczyński, o którym Władysław Konopczyński powiedział bardzo słusznie, że żył o dwadzieścia lat za długo. Najgorsi ze wszystkich byli jednak Pacowie, gorliwie wspomagani przez wojewodę trockiego Marcjana Ogiriskiego. Za przewodem tych mężów wyła- mywał się spod ręki króla jeden z Obojga Narodów. Pacowie sprzyjali Bran- denburgii oraz Austrii i utrzymywali jak najlepsze stosunki z Moskwą. Wybie- rali i uprawiali ten kierunek polityki, który, dogadzając interesom Wielkiego Księstwa, zwalał wszystkie ciężary na Koronę. Ich zdaniem przyłączenie Kłajpedy i Królewca nie powinno było kusić Litwy. Trudno zmieścić te zjawiska w zakresie pojęcia regionalizmu, do którego wielu u nas chce zredukować sytuację Litwy we wspólnym państwie. Upra- wianie odrębnej polityki zagranicznej świadczy raczej o poczuwaniu się do suwerenności. Na domiar złego latem 1677 roku sprzymierzeni z Brandenburgią Duńczycy dostali w ręce tajną korespondencję szwedzką. Mieściły bie w niej wiadomości o układach Jana III z Karolem XI. W tych warunkach niepodobna było marzyć o zatwierdzeniu traktatu z Francją, zawartego przed dwoma laty w Jaworowie. Król zmienił więe plany. Skoro me mógł skłonić Rzeczypospolitej do oficjal- nego wystąpienia, postanowił w porozumieniu ze Szwecją zdobyć Prusy Książęce dla rodu Sobieskich i zatwierdzić w ten sposób jego godność dynastii. Królewicz, będący władcą Królewca i Polakiem, miałby przed sobą prosta drogę na tron polski. Dynastyczny zamysł Jana III byl całkowicie zgodny z dobrem Obojga Narodów, które otrzymałyby swe przymorze w sposób pośredni. Operację miał przeprowadzić korpus szwedzki, wsparty kilkutysięcznymi posiłkami, zwerbowanymi przez koronnego kontrahenta z Warszawy. Jan III pragnął zręcznie wyzyskać sposobność, jakiej mu dostarczyła uchwala sejmu o redukcji wojska - nająć za swe prywatne pieniądze pozbawionych chleba żołnierzy. Wkrótce tajnie przeprawił się do Szwecji pierwszy oddział takich wolontariuszy. Dowodził nim oficer nazwiskiem Rybiński. Na razie miał się on zająć walką z Duńczykami, czyli czynnością wręcz odwrotną od tej, która okryła ongi chwalą Stefana Czarnieckiego. System przymierzy uległ radykal- nej odmianie. Nie tylko on, niestety. Nie wystarczy czasem mieć mądry pomysł, silną wolę urzeczywistnienia go, talent, geniusz nawet. Trzeba jeszcze odrobiny szczęścia. A już przynajmniej... braku tak zwanego pecha. Żyło może jeszcze w Szwecji nieco weteranów Gustawa Adolfa. Rówieśnicy Jana III to ci, co służyli pod rozkazami Karola Gustawa - wiarołomcy i marnego polityka, ale bardzo wybitnego wodza. Trochę przesadziwszy, można powiedzieć, że wybierał się już na świat Karol XII, wiking w botfortach (urodzony 27 czerwca 1682 roku). Lecz przymierze polsko-szwedzkie - po tylu niepotrzebnych wojnach i w dziejowym przededniu najzgubniejszej ze wszystkich! - zarysowało się za czasów jego ojca... Szwedzi, jak się już wspominało, wystąpili przeciwko elektorowi w styczniu 1675 roku. W czerwcu Brandenburczycy sprali ich pod Fehrbellin tak, że pogłos rozszedł się po całym kontynencie. Państwo, przed którym drżała dotychczas Europa, zarobiło sobie w tej wojnie na opinię łatwego łupu do wzięcia. Poglądem tym mieli się nieco zbyt pochopnie przejąć następni monar- chowie Rzeczypospolitej i Rosji: August II Mocny oraz Piotr I Wielki. Za Karola XI wszelkie poczynania szwedzkie na polu polityki i wojny przebiegały tak sprawnie, że - jak się wyraził cytowany przez Konopczyń- skiego dyplomata francuski - ,,z mniejszym kłopotem można by zrobić dwóch papieży i trzech królów polskich". Jan III zaraz po sejmie 1677 roku pod pozorem chęci łagodzenia zatargów pospólstwa z patrycjatem pojechał do Gdańska i pracował nad porozumieniem ze Skandynawami. 21 sierpnia biskup Wojeński podpisał w jego imieniu układ na wspomnianych już warunkach. 27 grudnia Brandenburczycy zdobyli na Szwedach Szczecin. Generałowie Karola XI przegrywali bitwy, trwonili czas, a jeden z nich „przehulał na weselu grosz publiczny" i dopiero potem został pozbawiony stanowiska. Szwecja straciła cale prawie Pomorze Zachodnie oraz Rugię. Odzyskała wkrótce niemal wszystko, lecz nie orężem ani rozumem własnym. Zwycięski Ludwik XIV zmusił elektora do zwrócenia sojuszniczce Francji dotychczasowych posiadłości. Wazowie niepotrzebnie walczyli ze Szwedami stojącymi u szczytu potęgi. Jan III w zbawiennym zamiarze jął się współpracy z nimi, a oni popadli akurat w ciężkie przesilenie. Los szczególnie sobie umiłował męża Marysieriki. Zesłał 221 mu na głowę sułtana, papieża, rozwarcholonych magnatów, chwilę słabości szwedzkiej, no i małżonkę. W lutym 1678 roku król wyjechał z Gdańska, wciąż uparcie trwając przy swoim. W Stambule Gniński nadal zawzięcie targował się z Kara Mustafą, o którego wrogości Jan III wiedział. Mimo to skłonił w kwietniu radę senatu do wydania Turkom Baru, Kalnika, Międzyboża i Niemirowa! Odnowił rozejm z Moskwą, zrzekając się Kijowa, a posłowie jego, Czartoryski i Sapieha, zdołali uzyskać od dyplomatów carskich zwrot Newla, Wieliża i Sobieża oraz odszko- dowanie w kwocie dwóch milionów złotych. Litwa otrzymała wyraźne zyski. Przywódcy jej, Pacowie, nieugięcie prze- ciwstawiali się zamiarom królewskim, stanowczo protestowali przeciwko zamierzonemu przemarszowi Szwedów z Inflant do Prus. Jedyna droga wiodła przez Żmudź. Sprzymierzonym z władcą Rzeczypospolitej regimentom gene- rała Chrystiana Horna mógł i chciał się przeciwstawić hetman wielki litewski, Michał Pac. Pertraktacje z nim nie doprowadziły do niczego. 12 lutego Pac wykoncypował list, będący szczytem obłudy. Nie mogę się zgodzić na prze- marsz Szwedów - pisał do króla - bo za brak troski o granice Wielkiego Księstwa oraz za szkody, jakie poniosą osoby prywatne, musiałbym odpowia- dać przed sejmem. Jakoś się tej odpowiedzialności nie lękał, kiedy dezerte- rował z obozu podczas wojny i zachęcał do tego własnych żołnierzy. Generał Chrystian Horn wykazał tyleż ducha, co inni Szwedzi podczas tej wojny. Zamiast pójść przebojem, póki wojska pruskie zajęte-były na Zacho- dzie, marudził w Inflantach, aczkolwiek już jesienią 1677 roku król postawił Szwecji formalne ultimatum, żądając zaczęcia akcji. Jan III miał w kraju licznych zwolenników. Popierał go prymas Olszowski i biskup Wojeński, a ze świeckich wielmożnych - Hieronim Lubomirski, Ignacy Bąkowski, Jan Gniński, podkanclerzy Jan Wielopolski. Trzymał stronę królewską Stanisław Dunin Karwicki, ziemianin spod Opatowa, „regalista i miłośnik dobrego rządu", jedyny w niedalekiej przyszłości pisarz polityczny nie wywodzący się z warstwy magnackiej. Ukoronowany hetman mógł też w zasadzie liczyć na wierność żołnierzy. Utrwalała się w tym czasie u nas oryginalna praktyka. Poszczególne familie magnackie utrzymywały przy osobie monarszej swoich własnych rezydentów, coś w rodzaju przedstawicieli dyplomatycznych... nie tak już zupełnie prywa- tnych. Ludzie ci stale towarzyszyli królowi, jeździli z nim razem po kraju, patrzyli, słuchali, trzymali rękę na pulsie i stale informowali o wszystkim swoich mocodawców. Jeden z tych agentów, wysłannik Radziwiłłowski nazwi- skiem Kazimierz Sarnecki, pozostawił po sobie niezwykle ciekawy diariusz, 222 wydany niedawno w Ossolineum przez Janusza Wolińskiego. Niejedną barwną wiadomość zaczerpnie się jeszcze z tej książki, lecz najważniejsza jest jej geneza, fakt i okoliczności powstania relacji o monarsze, napisanej przez poddanego, który króla uznawał, lecz służył innemu, faktycznie niezależne- mu, a wcale nie zagranicznemu panu. Sarnecki był więc dla Jana III poddanym pośrednim, teoretycznym, faktycznie zaś' zależał od Radziwiłła. To samo odnosiło się do większości szlachty osiadłej w domenie książęcej. Dalszy krok na wytyczonej za i przez Wazów drodze został dokonany, Rzeczpospolita przetworzyła się w rzeszę udzielnych państewek magnackich. Panujące w niej stosunki żywo przypominały to, co się od bardzo dawna działo w rozproszko- wanych na luźne rojowisko polityczne Niemczech, które właśnie dlatego nie mogły skup.ić i rozwinąć swej olbrzymiej siły, że stanowiły Rzeszę. Wkrótce Ludwik XIV rozpocząć miał swe słynne „reuniony", polegające na wcielaniu do Francji bez wojny, lecz przemocą zbrojną, poszczególnych okręgów nie- mieckich. Wymyślaniem pozorów prawnych zajmowali się jednostronnie juryści francuscy. Dopiero w XIX stuleciu miały Niemcy wyjść z poniżenia, a to pod przewodnictwem i za sprawą potomków tego samego Fryderyka Wil- helma, któremu Jan III chciał zabrać jedną z podstaw jego siły - Prusy Książęce. Na razie, to znaczy w XVII wieku, zagrażał Niemcom rozbiór. I one, i Rzeczpospolita chorowały na paraliż władzy. Miał więc nasz król licznych przyjaciół w kraju. Ale Litwa Pacowska była mu wręcz wroga, z tej strony nie można było się spodziewać niczego dobrego. W 1678 roku wyszło na jaw, że biskup Andrzej Trzebicki oraz Dymitr Wiś- niowiecki uknuli w Malopolsce spisek detronizacyjny. Zamierzyli wydać Austriakom Kraków i Częstochowę, obalić Jana III, przeznaczyć tron Karolowi Lotaryńskiemu, świeżo ożenionemu z Eleonorą, wdową po Mi- chale I. Tak oto, wskutek jednoczesnego działania tureckiej zajadłości, sabotażu ze strony udzielnych państewek rzeszy polsko-litewskiej i niedołęstwa szwedz- kiego zmarnowane zostały, doznały ostatecznej klęski zamysły króla Jana. Zmierzały one do zdobycia szerokiego przymorza, a w panoramie europejskiej równały się zamiarowi przystąpienia - na spółkę z Paryżem i Sztokholmem - do rozbioru części ziem należących do Niemiec. Ludwik XIV przysądził wszak nam prawo do Królewca, Szwedzi zobowiązali się dopomóc w jego zdobyciu, nawet rozpocząć całą operację, sami zaś mieli aż do końca wojny trzymać Kłajpedę jako zastaw. 14 grudnia 1678 roku posłowie zjechali nie do Warszawy, lecz do Grodna. Litwa wymogła poprzednio, ,,wyswarzyła", jak orzekł Pasek, że co trzeci sejm 223 odbywać się będzie na jej terytorium. Narzekali na to koroniarze, ale musieli ustąpić wobec słusznego żądania Wielkiego Księstwa. Szwedzi od miesiąca stali wtedy na ziemi pruskiej. Dwóch poprzednio nimi dowodzących generałów Hornów zmarnowało czas, dopiero trzeci Horn - Henryk - wybrał się w pochód wtedy, gdy Jan III pomóc mu już nie mógł, a na Zachodzie pertraktowano o pokój, zawarty w Nimwegen 5 lutego 1679 roku. Elektor przerzucił więc na wschód swą armię i wyparł Szwedów, których dowódca zachowywał się mocno nieudolnie. Podczas odwrotu szarpały ich chorągwie Michała Paca. Sejm, obradujący w Grodnie od grudnia 1679 roku do kwietnia, mógł łatwo pogrzebać wszelkie możliwości króla, odepchnąć go na margines albo i wysa- dzić z siodła. Zamysł akcji pruskiej doznał klęski, zdziesiątkowani Szwedzi uciekali przez Żmudź, opozycja szykowała się do rozprawy ze swym koronnym przeciwnikiem, Ludwik XIV zawarl na Zachodzie pokój, co oznaczało unie- ważnienie wszystkich dotychczasowych układów z Francją. Paryż przestał uznawać prawo Warszawy do opanowania Królewca. Jeśli Jan III przyszedł na świat pod złą gwiazdą, to jego wróg - Fryderyk Wilhelm - urodził się widać w czepku. Tylko przez kilka miesięcy 1679 roku mógł się uważać za pokrzywdzonego przez los. Traktatem zawartym 29 czerwca w Saint-Germain-en-Laye Ludwik zmusił go do zwrócenia Szwedom poczynionych na nich zdobyczy, więc także Szczecina i Rugn. Ale już 25 października elektor osiągnął nowym układem „szczerą przyjaźń i zupełne porozumienie z Francją". Uzyskał pieniądze oraz potwierdzenie całego swego stanu posiadania, solennie przyrzekł przepuszczać wojska francuskie przez należące do Prus terytoria zachodnie oraz popierać wyznaczonego przez Paryż kandydata podczas najbliższej elekcji polskiej. Od chwili wyboru Jana III na króla upłynęło zaledwie pięć lat. Tyle czasu wyznaczyły mu niebiosa na sojusz z Francją, i to teoretycznie tylko, bo większość owych cennych dni pochłonęła wojna z sułtanem i targi z nim o pokój. Trzeba przypomnieć dokładnie daty, bo są one bardzo wymowne: podpisanie traktatu w Stambule nastąpiło 7 kwietnia 1678 roku, zawarcie kończącego wojnę na Zachodzie układu w Nimwegen - w dziesięć miesięcy później: 5 lutego 1679 roku. Tak więc Ludwik XIV, który paktem jaworowskim przyznawał Prusy Książęce Rzeczypospolitej, teraz zagwarantował Hohenzollernowi bezpie- czeństwo i nienaruszalność wszystkich jego włości. Wkrótce elektor doczekać się miał od Francji takiego dobrodziejstwa, o jakim w najśmielszych marze- niach nie mógł roić. 18 października 1686 roku Ludwik XIV odwołał tole- 224 rancyjny edykt nantejski Henryka IV. Zabroniono wyznawania protestan- tyzmu w całym królestwie. Świątynie hugonotów miały zostać zburzone, gdyż nie uzano ich za godne przeróbki na kościoły katolickie. Duchowni ewange- liccy musieli kraj opuścić w przeciągu dni piętnastu, podczas których nie wolno im było sprawować obrzędów religijnych. Nieposłusznym groziły gale- ry. Żaden z emigrantów nie miał prawa zabierać ze sobą własnych dzieci, liczących więcej niż siedem lat życia, ponieważ poprzednio już król orzekł, iż człowiek w tym wieku posiada pełną możliwość samodzielnego rozstrzygania o wyborze wiary i zbawieniu własnej duszy. Ewangelicy odpowiadali na to - oczywiście z zagranicy - że siedmioletnia dziewczynka nie wybiera sobie sukienki. Nie można uznać Ludwika XIV za katolika bez zarzutu, aczkolwiek raz tylko w życiu opuścił mszę i posty zachowywał pilnie. Był on wyznawcą „ortodoksji wbrew papieżowi", protektorem gallikanizmu, czyli „religii kró- la". Represje spadały również na ultramontanów, zwolenników Rzymu, nie chcących uznawać nadprzyrodzonego charakteru władzy monarchów Francji ani jej rzekomych uprawnień w kwestiach wiary. Ludwik - katolik w ciasnym sensie obserwancji rygorystyczny - jednowierstwo miał za ideał, takie zaś cnoty chrześcijańskie, jak litość, były mu najzupełniej obce. Na samo odwo- łanie edyktu nantejskiego wywarły też wpływ względy konkurencyjne w stosunku do cesarza. Kto zamierzał pozbawić Habsburga korony Świętego Imperium Rzymskiego, ten musiał się popisywać żarliwością. Prześladowania, osławione na całym kontynencie „dragonady" trwały już od lat. Kwaterunki wojska nie tylko w Rzeczypospolitej trapiły ludność. We Francji nawet za czasów kardynała Richelieu na wieść o przemarszu regimen- tów królewskich miasta zatrzaskiwały bramy, powoływały swe milicje pod broń, magistraty zaś rozpoczynały popierane brzęczącymi argumentami per- traktacje z dowódcami, by zechcieli przejść mimo. Żołnierz słuchał oficerów podczas samych operacji bojowych, lecz pod warunkiem pozostawienia mu zupełnej swobody kiedy i gdzie indziej. Dragonady polegały na zakwaterowy waniu w osiedlach heretyckich wojska, któremu wolno było absolutnie wszystko. „Francja stała się areną takich prześladowań, jakich nie znano od czasów średniowiecza" -pisze Filip Erlan- ger. Cale miasta nawracały się w przeciągu jednego czy paru dni. Rabunki, morderstwa, tortury, gwałcenie kobiet okazały się wymowniejsze od najbar- dziej natchnionych kaznodziei. Największa z dragonad szalała między Loarą a Rodanem latem i jesienią 1685 roku. 4 października tłumy mieszkańców Nimes, Saint-Cosme i Pauhlan pod przywództwem własnych patronów jed- 225 8- Rzeczpospolita... 2 nocześnie przystąpiły do Kościoła. Osiem tysięcy żolnierstwa skutecznie spełniło obowiązki misjonarzy... Działo się to wszystko ku zachwytowi olbrzymiej większości Francuzów. Największe nazwiska, sławy kultury światowej, wielbiły dzieło króla. Jeden tylko Saint-Simon potępił zbrodnię, która zgubiła tylu niewinnych ludzi. Jak się wspomniało, 18 października 1685 roku Ludwik XIV podpisał w Fontainebleau dokument odwołania edyktu nantejskiego. W jedenaście dni później elektor Fryderyk Wilhelm, aktem datowanym z Poczdamu, ofiarował pomoc i schronienie „Francuzom cierpiącym za Ewangelię i wiarę, którą wyznajemy". Dragonady przysporzyły Kościołowi może i miliony parafian, kilkaset tysięcy hugonotów nie zaparło się siebie. Byli to najlepsi z mężnych, bracia duchowni tych nonkonformistów angielskich, co woleli emigrację w amery- kańską dzicz od uznania przewagi władzy nad sumieniem. Zaczął się wielki exodus z Francji, jedna z najstraszniejszych katastrof w jej długich dziejach. Już po kilku latach minister finansów oficjalnie stwierdził, że zamarły całe gałęzie przemysłu, podcięty został handel. Za granicę najłatwiej było ujść tym, którzy od dawna utrzymywali z nią stosunki - kupcom, ludziom interesu i w ogóle obytym w świecie. Im lepszy fachowiec - lekarz, marynarz czy rze- mieślnik - tym pewniejsza gwarancja łatwego znalezienia pracy w nowym miejscu osiedlenia. Armie państw ościennych wzbogaciły się od razu o kilkuset oficerów i z dziesięć tysięcy takiego żołnierza, co właśnie dowiódł siły cha- rakteru. Przedstawicielstwa zagraniczne ułatwiały wyjazdy ludzi i transfer kapitałów, zaopatrywały współwyznawców w fałszywe papiery, służyły im jak mogły. Współczucie swoją, a złoty, niebywały interes swoją drogą. Angielscy i holenderscy marynarze ratowali zbiegów, puszczających się na morze w czym można było, w wątłych stateczkach albo i w łódkach. Istniał nawet znak rozpoznawczy - mały prostokąt czarnego płótna z wyszytą na nim kotwicą. Ludzie uciekali tłumnie i przez lądowe granice. Zachowały się wiadomości o młodych kobietach, które w męskich przebraniach przebijały się po żołniersku, orężnie. Wiodąca do Szwajcarii droga przez lodowce też by- ła dobra. Największe skupiska uchodźców powstały w Anglii i w Holandii. W Niem- czech znalazło schronienie około trzydziestu tysięcy hugonotów, z czego aż dwadzieścia pięć tysięcy poszukało sobie azylu w Brandenburgii. Elektor Fryderyk Wilhelm otworzył przed nimi serce, ramiona i wszystkie wrota swego państwa. 226 Rolnikom dat grunta, mieszczanom prawa miejskie, rzemieślnikom dostęp do cechów, prze- mysłowcom przywileje, stopnie i honory szlachcie, wszystkim zaś' organizację wyznaniową oraz prawną, pozwalającą im żyć, jako nacji odrębnej -pisze Emil G. Leonard. Zaraz powstało gimnazjum francuskie, w ślad za nim szkoły dla młodych szlachciców, kształcące ich na oficerów. Niektórzy historycy twierdzą, że karni, nawykli do bezwzględnej dyscy- pliny wyznaniowej hugonoci francuscy zaszczepili rozlazłym, piwo miłującym poddanym elektora... „ducha pruskiego". Całkiem to do prawdy podobne, bo faktem jest, że zamieszkali na wschód od Wisły niemieccy herbowi tudzież mieszczanie dotychczas przypominali raczej swych polskich pobratymców stanowych niż późniejszych pruskich junkrów i biłrgerów. Najstarszy w Berlinie kościół kalwiński zowie się Franzózicher Dom. Język francuski utrzymał się w nim, jako liturgiczny, aż do roku 1898. W innych świątyniach niemczyzna wyparła go wcześniej, pomiędzy rokiem 1815 a 1818, po wojnach napoleońskich. W dobie naszego potopu Berlin właściwy - bez Kópenick, Bernau, Spandau i tak dalej -liczył około sześciu tysięcy mieszkańców, nie mógł więc się równać z Krakowem czy Warszawą, a Gdańsk przerastał go dziesięciokrotnie. Po odwołaniu edyktu nantejskiego spęczniał w dwójnasób, przybyło mu sześć tysięcy nowych obywateli, reprezentujących wszelkie stany i zawody, zasob- nych w kapitał. Ich potomkowie stali się Prusakami. Kontrreformacja przyczyniła niepowetowanych strat państwom katolickim, Francji, Polsce i Litwie zwłaszcza, zlała zdroje łask na mocarstwa protestanc- kie. Proceder wprzęgania polityki oraz gospodarki w służbę ideologii zaliczyć wypadnie do czynności ryzykownych. Z wielu względów trzeba pamiętać o fakcie odwołania edyktu nantejskiego, o metodzie i skutkach tego posunięcia. Francja ówczesna, jej Wielki Wiek! Corneille, Racine, Molier, La Fontaine, Bossuet, de la Bruyere i dziewczyna najpierw przyszpilona szpadą do ziemi, potem gwałcona. W celu nawrócenia. W lepszym od siebie towarzystwie znajdowała się Rzeczpospolita, która świeżo zaczęła karać za odstępstwo od katolicyzmu, wygnała najpierw arian, potem zaś' arianki, lecz wyrokami śmierci za ateizm bądź herezję szafowała tak rzadko, że można je policzyć na palcach jednej dłoni. Ale w tej Rzeczypospolitej kontrreformacja ciężko przy- gniotła, zmusiła do milczenia lub do pochlebstw intelektualistów i pisarzy, stłumiła twórczość. - Kto był największym pisarzem za mego panowania? - zapytał raz Lu- dwik XIV Mikołaja Boileau. - Molier, Najjaśniejszy Panie. 227 - Nie przypuszczałem, ale pan zna się na tym lepiej ode mnie. Molier i jemu podobni zasłonili, zepchnęli w cień reuniony, dragonady i inne haniebne poczynania swej ojczyzny. Kazali ludziom zapomnieć prawie o nich, jak również i o tym, że Don Juan tegoż Moliera wystawiony został dopiero w dwieście lat po własnych narodzinych, Świętoszka musiał autor poddać retuszowi, a na premierze Choregu z urojenia Jego Królewska Mość me raczył się zjawić. Pomimo wszystko Moiier wpłynął na brzmienie wyroku historii. Pod niebem Rzeczypospolitej nie było już miejsca na spadkobierców Kope- rnika i Modrzewskiego. Wacław Potocki pisał do szuflady. Totalizm w dzie- dzinie kultury kosztować potrafi jeszcze drożej niż polityczny i ekonomicz- ny. Ogółowi Francuzów ówczesnych dragonady podobały się bez porównania więcej od komedii Moliera. Szerzenie przemocą wiary jedynie prawdziwej uznawał ten ogól za rzecz chwalebną, żołnierskie misjonarstwo cieszyło go. Francuscy hugonoci-kalwiniści nie mogli uciekać do Szwecji, gdzie totalnie panował luteranizm. W 1669 roku spalono tam jednocześnie piętnaścioro dzieci i osiemdziesiąt cztery osoby dorosłe, a to za czary. Stu dwudziestu innych ludzi skazano na cotygodniową chłostę publiczną przed kościołem. W Lipsku pewien protestancki sędzia i profesor zdążył w przeciągu swojego dość długiego życia dokonać dwóch rzeczy niezwykłych: pięćdziesiąt trzy razy przeczytać Biblię od deski do deski oraz wydać dwadzieścia tysięcy wyroków śmierci na czarownice i czarowników. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, zapoznawszy się z pewnymi woniami ówczesnej aury europejskiej, mniej się będziemy dziwić naszej szlachcie, która nienawidząc wojen w ogóle, najchętniej jeszcze poszłaby z szablami na sułtana. Wszakże ten pohaniec nie tylko zagrażał Rzeczypospolitej, ale zwal ponadto chrześcijaństwo „wiarą fałszywą i zabobonną", gnębił je, ile mógł, siebie zaś samego oficjalnie a bezwstydnie mianował „cieniem Boga na ziemi". Trzeba bowiem wiedzieć, że wszystkie przytoczone powyżej oświadczenia tureckie, z tytułem padyszacha włącznie, pochodzą z oficjalnego aktu pokoju, który Jan Gniński herbu Trach musiał podpisać w Stambule dnia 7 kwietnia 1678 roku. Piękny ten dokument zgromadzeni w Grodnie posłowie znali w całej rozcią- głości i opowiadali o nim później sejmikom. A zapatrzony w Królewiec monarcha wydał właśnie temuż pohańcowi Bar, Międzybóż i Kalnik, pozo- stawił mu całą zdobytą w tych twierdzach przez Polaków artylerię bisurmań- ską! Naśladując papieża i nuncjusza, niższe zwłaszcza duchowieństwo bilo w tarabany. 228 Jan III nie chciał skazywać na bierność poniżonej i okaleczonej od strony Kamieńca Rzeczypospolitej. Dokonał wielu wysiłków, by przekonać się wreszcie, że jedynie na Południu szukać można okazji do dokonań rokujących możliwość poprawy położenia... i wewnątrz państwa także. Zalecane przez Macchiavellego wielkie czyny stanowią dla władców narzędzie dalszego dzia- łania, podnoszą ich powagę, przymnażają zwolenników. Zaraz po wstąpieniu na tron upatrzył sobie Jan III inny, nie południowy, lecz północny kierunek działania. Chciał podporządkować Polsce i Litwie nadbałtycką enklawę niemiecką, bez istnienia której przyszłe rozbiory pańs- twa byłyby niemożliwością. Zrobił dla tej sprawy bardzo wiele, wszystko chyba, co mógł. Dla niej właśnie bił Turków na Podolu i Ukrainie, potem ustępował im zamki tamtejsze. Historia chadza kreto. A dyktator jej, los, ma janusowe oblicze. Umie jednocześnie uśmiechać się czule i złośliwie pokazywać język. Elektor Fryderyk Wilhelm mógł utracić swe zawiślariskie, nad Łyną i Pregołą położone, dziedziny. Francja godziła się na zabranie ich przez Jana. Zaraz po tym zagwarantowała Fryderykowi ich posiadanie i wtłoczyła w do'ść wiotkie jeszcze wtedy żyły pruskie strumień bardzo gorącej krwi. Nie zapominajmy ostatecznie, że sześciotysięczny Berlin nie mógł zanadto przerażać pacyfistycznej szlachty. Proporcje wyglądały wówczas nieco inaczej niż dziś. Jeśli brać pod uwagę same liczby, wolno mówić, że obłęd ideologiczny Ludwika XIV obdarzył państwo elektora czterema z okładem Berlinami naj- cenniejszych ludzi pod słońcem. Ich kapitałami także. Dopatrzeć się w tym wszystkim działania jakichś rozumnych praw historii może ten chyba, kto państwo pruskie uznaje za koronę dziejów. A był taki jeden, i to bardzo sławny. Okoliczności przemogły Jana III, który na sejmie grodzieńskim mógł łatwo stać się ich zupełnym niewolnikiem, czyli bezsilną kukłą. Do tego nie doszło, za wielki był format człowieka. Król zaniechał planów pruskich, odwołał z Węgier zwerbowanych przez Lubomirskiego ochotników, ale do zerwania obrad nie dopuścił. Zjednał sobie przychylność większości posłów, przeprowadził uchwałę o pomnożeniu woj- ska koronnego do trzydziestu dwóch i litewskiego do dziesięciu tysięcy. On sam oraz delegacja złożona ze stu szesnastu senatorów i posłów otrzymali upoważnienie rozstrzygnięcia o stosunku do Turcji. Drogowskaz celował więc na Południe, inaczej być już w żaden sposób nie mogło. Lecz król uniknął pęt, zachował swobodę przystosowania swych 229 decyzji i postępków do położenia ogólnego, stanowiącego na razie niewiado- mą. Na początku obrad sejmowych poseł francuski donosił trwożnie swemu panu, że Jan III znajduje się dwa cale od przepaści. Wynik debat i „dzieje roku 1679 - pisze Kazimierz Konarski - wykazują dobitnie, iż sejm uchwalił we wszystkich punktach żądania króla". Zamiast klęski przyszedł sukces. Taki jedynie, jaki w danych okolicznościach był możliwy, lecz nie podlegający zakwestionowaniu. Idąc za żądaniem Jana III posłowie postanowili zachować pozory i ratyfi- kować przywieziony przez Gnińskiego traktat. Kilka miesięcy wcześniej papież Innocenty XI pisał do senatorów Rzeczypospolitej: Zamknijcie, mężowie sławni, uszy wasze na tak haniebne i niegodne warunki i, pomnąc na odwieczną przodków waszych i waszą chwalę, przeciwstawcie pierś waszą i silę starożytną największemu wrogowi chrześcijaństwa. Mnóstwo listów rozesłanych przez papieża do poszczególnych dygnitarzy polskich i litewskich zawierało podobne wezwanie. Król potrafił znaleźć rozumne wyjście z nader trudnej sytuacji. Sam stanął na czele tendencji, która omal go z nóg nie zwaliła. Sztandar krzyżowca przyjął, lecz decyzję rozwinięcia go odłożył do chwili sposobnej. Ze znajo- mością rzeczy lawirował między zapałem, jaki ogarnął szlachtę, a jej trady- cyjnym nastrojem wcale plastycznie przedstawionym przez wojewodę Krzy- sztofa Grzymułtowskiego: „Chcielibyśmy wojny, ale się z nami to dzieje, co z owym staruszkiem, któremu się okrutnie obłapiać chciało, a nie mógł i narze- kał na kupidyna." Na mocy uchwały jednego z poprzednich sejmów zakupiono na Rusi pewne majątki i ulokowano w nich wojsko. Tego jeszcze nie bywało, ze zdziwieniem opowiadano więc po dworach ziemiańskich, że żołnierze w okolicach Trem- bowli „ekonomikę traktowali, siejąc, orząc i wszystkiego dostatek mając, właśnie jako w domu. Żonek im tylko nie dostawało." Lepszy to był sposób od dotychczasowj metody rujnowania królewszczyzn, choć przynosił ten ujemny skutek, że szlachta jeszcze mniej chętnie płaciła podatki. Na wschód od owych oryginalnych kolonii żołnierskich rozciągała się pano- rama tragiczna. W roku 1679 car Teodor Aleksiejewicz mianował Piotra Doroszeńkę woje- wodą wiatskim, dał mu bogate uposażenie, lecz na Ukrainę go nie puszczał. Były hetman kozacki przed paru laty odstąpił Turcji, poddał się Moskwie i traktowany początkowo jako jeniec, doznał wkrótce wielu łaskawości. Ale 230 buławę utracił. Powiernikiem cara na Zadnieprzu został Samojłowicz. W Niemirowie zaś przebywał „książę sarmacki", popychadlo sułtana, Jerzy Chmielnicki. Jan III nie był wrogiem Kozaczyzny, zaliczał się nawet do zwolenników programu nieboszczki Unii Hadziackiej. Swojego czasu, jako hetman jeszcze, opowiadał się za współpracą z Doroszeńką, usiłował go odciągnąć od prze- rzucenia się na stronę Mehmeda IV. Wszelkie jednak sentymenty królewskie w tej sprawie nosić już musiały charakter wybitnie platoniczny. W trzydzie- stolecie wystąpienia Bohdana Chmielnickiego Ukraina nie istniała jako całość administracyjna chociażby. Podzieliły ją między siebie już nie dwa, lecz trzy państwa. Moskwa trzymała Kijów oraz Zadnieprze, Turcja Bar i Kamieniec Podolski, Rzeczpospolita zachodnie połacie ziem narodu, którego przywódcy za długo próbowali uprawiać grę na wszystkie strony. Niewielu słów potrzeba, aby opowiedzieć o fakcie rozbioru. Więc przynaj- mniej nie zapomnijmy, że dla ludzi ukraińskich oznaczał on piekło. III Słynny nagrobek Szydłowieckich w kolegiacie opatowskiej posiada orygi- nalne tło. Ścianę, do której przylega sarkofag, pokrywa olbrzymie malowidło, przedstawiające Jana III w chwili najsławniejszego ze wszystkich jego zwy- cięstw. Fresk powstał późno, dopiero w roku 1743, jego wartość artystyczna ani się umywa do tego poziomu, jaki reprezentuje renesansowy pomnik rodu kanclerskiego. Europejskie arcydzieło i pompatyczny kicz parafiański sąsia- dują wewnątrz majestatycznej kolegiaty romańskiej, świadcząc bardzo wy- mownie o falowaniu dziejów kultury Nadwiśla. Król Jan nie ponosi żadnej odpowiedzialności za to, co namalowano w pół wieku prawie po jego zgonie. Znawcy sztuki nie są za to obcy myśli, że to on właśnie zaszczepił ziomkom zamiłowanie do okazałych fresków i płócien, na których widzowie mogą podziwiać tryumfy oręża rodzimego, temu podobne sceny podniosłe lub postacie mężów zasłużonych, pokazanych w pełnej chwa- le, a niekiedy i w otoczeniu rodzinnym. Zwycięzca spod Chocimia umiał dbać o uwiecznienie własnego imienia i sławy. Wcześnie zaczął się o to troszczyć, skoro najbardziej - zdaniem Tadeusza Dobrowolskiego - „sarmacki" z por- tretów monarszych stworzył Jan Tretko w roku 1677. Wojownik opiekował się mistrzami pędzla oraz innymi artystami. Zamawiał obrazy i grafikę u zagra- 231 nicznych znakomitości, lecz protegował również krajowców, jak wspomnia- nego już Tretkę, Jana Milińskiego, Jerzego Eleutera Szymonowicza Siemigi- nowskiego. Katolik bez zarzutu, mial serce i dla sztuki cerkiewnej. Za jego czasów powstały dwa zgrupowania, quasi szkoły malarskie. Jedna egzystowała w Żółkwi, siedziba drugiej znajdowała się tuż pod Warszawą. Splądrowany przez Szwedów i Węgrów zamek stołeczny nie powrócił do dawnego splendoru ani znaczenia. Jeśli wierzyć Stanisławowi Herakliuszowi Lubomirskiemu, samo położenie rezydencji Wazów dostarczało wzruszeń estetycznych i sprzyjało pracy umysłu: Przy pałacu królewskim, tam kędy tylny prospekt najpiękniejszy rząd okien ku Wiśle podaje, jest jedno wesołe miejsce, co chociaż do ogroda przyłączone, a przecie niejako oddalone bokiem od ogroda, milą sposobność sprawuje. To, bukszpanowym parterem i sawinami na kształt cyprysów wyniosłymi wysadzone, kamienna balustrada wokoło ogradza, że kto się na niej wesprze, ten z góry pochodzistej na kształt skarpy - oschle od wiślnych wód piaski daleko okiem odkrywa. Tam niejeden z przedniejszych ludzi królestwa często, lubo sprawami zaprzątniony spoczywaj lubo też nie tylko widzeniem oko pasąc, ale i myślom pokarm dając albo z towarzyszem rozmówią bawi się, albo dworskich napaści syty - krótkiej spokojności [...] łagodnie zażywa. Duch czasu wymagał jednak, aby najprzedniejszy człowiek królestwa posia- dał własną siedzibę opodal stolicy. Straszliwe brudy paryskie i ciągle rodzące się z nich epidemie po trosze przynagliły do dzieła pana Francji. W Warszawie część niezbyt odległej od zamku skarpy wiślanej nosiła nazwę Gnojnej Góry. Pomimo zakazu, wydanego jeszcze w XVI wieku, mieszczanie nadal wyrzucali tam nieczystości. W roku 1661, czyli w następnym po dacie rzeczywistego objęcia rządów, Ludwik XIV zaczął budować pałac w Wersalu, Jan III zabrał się do Wilanowa w roku następnym po... zawarciu rozejmu żórawińskiego z Turkami. Od elekcji upłynęło już wtedy trzy lata. Był to rok 1677, ten sam więc, z którego pochodzi wspomniany już portret pędzla Jana Tretfci. Sarmata miał poczucie własnego majestatu i nie zwlekał z zaprzęganiem sztuki w jego służbę. W tym samym 1677 roku król nawiązał stosunki ze słynnym Janem Hewe- liuszem i został protektorem twórcy nowożytnej selenografii, właściciela naj- większego podówczas na świecie teleskopu, znajdującego się pod Gdańskiem. W dwa lata potem wdzięczny astronom dedykował Janowi drugą część dzieła Machina coelestis. Później nazwał swój atlas nieba Firmamentum Sobiescia- num, jeden zaś z odkrytych przez się gwiazdozbiorów dość wojowniczo czy też herbowo Tarczą Sobieskiego - Scutum Sobiescianum. Zdaniem dzisiejszych specjalistów położony w wilgotnej dolinie rzecznej 232 Wilanów odznacza się wyjątkowo pomyślnym mikroklimatem. Próżno chyba dociekać, w jaki sposób ludzie ówcześni wywęszali podobne zjawiska. Paląc zaprojektował Augustyn Locci, spolszczony Wioch. Parterowy początkowo korpus główny jeszcze za życia króla wzbogacił się o piętro i galerie boczne. Jan III - pisał pewien cudzoziemiec przed podwyższeniem pałacu - „zazwyczaj rezyduje w tym swoim Wersalu, pięknym jak rnaie cacko. Pokoje są ładne i bardzo bogato umeblowane." Pełno tam kosztownych oso- bliwości, posągi i płaskorzeźby zewnętrzne zachwycają, tylko ogrody są „nie- wielkie i nieozdobne", dużo w nich tarasów i sadzawek, brakuje natomiast krytych szpalerów. Drzewa rosną wolniej od budynków mieszkalnych. Wyprzedzić się im pozwalały jedynie katedry gotyckie, budowane przez stu- lecia. W Wilanowie działało drugie ze zgrupowań malarskich, zwane przez nie- których współczesnych aż akademią. Król Jan zdobił też swą Żółkiew i trak- tował ją jako sanktuarium rodowe, w Jaworowie miał ulubioną siedzibę cał- kiem wiejską. Jednocześnie z Wilanowem rósł w Warszawie pałac Krasińskich. Twórcą jego był Holender, Tylman z Gameren, nazywany u nas dla wygody Gamer- skim. Jego dziełem jest krakowski kościół akademicki Św. Anny, uważany przez niektórych koneserów za równy samej wileńskiej świątyni Piotra i Pawła. Utalentowany Niderlandczyk pozostawił nam po sobie warszawski kościół Sakramentek, rozpoczął budowę pałacu w Białymstoku. On również przera- biał dla Stanisława Herakliusza Lubomirskiego zamek w Ujazdowie, w parku zaś' wzniósł mu na wysepce „łazienkę", gdzie właściciel jej uprawiał biogie wczasy i zajadłe knowania przeciwko królowi. Dziesięć lat - od roku 1670 do 1680 - trwała budowa kościoła bernardynów pod Wawelem. Piękny gmach i dlatego godzien jest specjalnej wzmianki, że stawiał go nie przyjezdny atchitekt, lecz swój człowiek, Krzysztof Mierosze- wski herbu Ślepowron, który wespół z Wojciechem Lenartowiczem repre- zentuje ówczesne pokolenie mistrzów krajowych. Mieroszewski, inżynier- -intelektualista, człowiek o wyjątkowo szerokich horyzontach i - jak twierdzi Henryk Barycz - „pionier idei podniesienia rangi społecznej zawodu tech- nicznego", w roku 1655 wzmacniał fortyfikacje Krakowa, po wojnie szwedz- kiej robił to samo na Jasnej Górze. Postanowił własnym sumptem założyć przy Akademii Krakowskiej „szkołę rycerską, czyli instytut inżynierii wojskowej". Sejm dwukrotnie zatwierdził znakomity pomysł, Jan III wystawił potrzebny przywilej, lecz zazdrośni o swe uprawnienia mędrcy uniwersyteccy tak długo 233 sprawę przewlekali, aż dbały o państwo król przeniósł się do rozumniejszego świata. Nie sposób wymienić wszystkie pamiątki architektury, datujące się z tamtej epoki. Za Jana III Franciszek Solari wzniósł wszak krakowskie Wizytki, wileński architekt, Jerzy Ertla, słynną Świętą Lipkę. Od czasów potopu narosło już jedno pokolenie i pomimo niezliczonych kłótni i zaburzeń kraj się dźwignął. Dokumentował to w sposób właściwy owemu rozdziałowi historii. Budował przede wszystkim kościoły, klasztory i rezydencje magnackie. Powstawały one z ciężkiej pracy chłopa, bo wojny gruntownie podcięły i przedtem niezbyt bujną wytwórczość przemysłową. Można nad tym biadać i gorzko rozmyślać, ale pocieszmy się, bośmy nie stanowili wyjątku. Filip Erlanger powiada, że ze wszystkich dzieł Ludwika XIV najżywiej uradowało poddanych odwołanie edyktu nantejskiego, najbardziej zaś znienawidzone było to, co dzisiaj cieszy się sławą światową. Wersal - ,,owo arcydzieło tak kosztowne i w tak złym guście, gdzie same zmiany drzew i sadzawek pożarły sumy nieprzebrane" - zżyma się Saint-Simon, książę i par Francji. Wolno nam zatem bez zawstydzenia podziwiać Wilanów, odnowiony ostat- nio ze wzruszającym pietyzmem. Coraz więcej rzeczy raziło w Rzeczypospolitej przyjezdnych cudzoziem- ców. Oburzał ich zdeprawowany przez liberum -oeto sejm, przerażało prawo szlachty do karania poddanych śmiercią. W teorii obowiązywało ono tylko w Koronie, ale kto i kiedy patrzył w tej mierze na ręce urodzonym Wielkiego Księstwa. Hetmana potrafili zastrzelić, a przed zabójstwem chłopa by się cofnęli? Przez długi czas uchodziło za pewnik, że nie było u nas wypadków sprze- dawania poddanych jako towaru. Odstępowało się ich rzekomo zawsze razem z gruntem, do którego byli przypisani. Zawartość archiwów przekonała ostatnio dziejopisarzy o mniej przyjemnej prawdzie. Handel ludźmi nigdy, co prawda, u nas nie kwitł, ale był uprawiany. A co się tyczy nie przysługującego szlachcie litewskiej prawa „życia i śmierci" w stosunku do poddanych, to przekonać się warto, co Alojzy Sajko- wski wyczytał w pamiętniku niejakiego Stanisława Niezabitowskiego, pleni- potenta dóbr radziwiłłowskich. Zostało to ogłoszone w książce Od Sierotki do Rybeńki na stronie 126. Oto jeden tylko przykład z wielu przytoczonych: Osądziłem Sebastiana Siemiernika poddanego [...] na garto, że zabił żonę swoją Jadwigę Bryndziankę zakochawszy się w innej dziewce, Marynie Turczynównie, którą też wzdąłem na garlo. 234 Załóżmy, że Siemiernik naprawdę popełnił zbrodnię. Nie ma zresztą powodu do wątpliwości, bo żaden dziedzic ani rządca nie pozbywał się chętnie siły roboczej. Lecz bezapelacyjny wyrok na zabójcę wydal sąd prywatny, a nie państwowy! „Osądziłem" - powiedziano wyraźnie. „Osądziłem", jako pleni- potent należącego do Radziwiłłów księstwa sluckiego, wyposażony we wła- dzę, która przysługiwała samemu właścicielowi. I w tej więc ponurej kwestii różnica pomiędzy szlachtą polską a litewską istniała tylko na papierze. A zabójstwa, zwyczajne morderstwa popełnione w ogóle bez żadnego sądu? Nieraz herbowi, bo wcale niekoniecznie ziemianie, dopuszczali się ich „już to po pijanemu, już to pod wpływem innej zwierzęcej namiętności, którym zwłaszcza młodzi łatwo dają się porywać, odbierając chłopom żony i córki bez najmniejszego oporu" - zapewnia Kasper de Tende, dworzanin dwóch królów polskich. Wszechwładza dziedziców nieznośnie raziła również Bernarda O'Connor, który był lekarzem Jana III, a po powrocie do domu napisał i w 1690 roku wydal wznowioną wkrótce The History of Poland. Jednakże w wywodach Irlandczyka słychać ton dość szczególny: Trzeba wprost podziwiać łagodność i umiarkowanie szlachty polskiej wobec tego, że ma władzę życia i śmierci nad swymi poddanymi, że nie jest skrępowana żadnymi prawami, a sprawiedliwość tam tak niedbale jest wymierzana [...] Rzecz pewna, że gdyby naszym Anglikom dano trzecią część ich wolności, to by sami siebie wzajem zabijali... Ważnych i ciekawych rzeczy dowiadujemy się często wtedy, gdy pamięt- nikarz czy inny świadek wspomina o nich mimochodem, jako o drobiazgu lub sprawie powszechnej. W podobnych wypadkach niemal zawsze istnieje gwa- rancja prawdomówności. W 1662 roku Jan Chryzostom Pasek wystąpił w misji oficjalnej. Mianowany „przystawem" prowadził do Warszawy posłów moskiewskich. Jechał z nimi od Wiążmy, na Smoleńsk i Knyszyn, doznając rozmaitych przygód. Nad Narwią czekał go kłopot natury życiowej: „już dalej podwód litewskich ciąg- nąć było nie można, bo takie prawo, choćby były o milę dopiero wzięte..." Do Bielska Podlaskiego wwiozły zatem orszak poselski podwody koroniarskie. Trochę się więc pomylił dr O'Connor. Imć Pasek czul się jednak skrępo- wany pewnym prawem nawet podczas wojny, w strasznych czasach, które przyznawały rację temu, kto szybciej szabli dobył. Trochę się także mylą i ci znawcy dziejów, którzy odrębność Litwy uważają za pozór i fikcje. Je| prawo państwowe służyło nie tylko Radziwiłłowi, lecz także chłopu spod jakichś zakazanych Mostów. 235 Powodziło mu się niedobrze, skutki wojny jego przede wszystki przygnia- tały do ziemi - jednako na Litwie, jak i w Koronie. Ale tradycyjnie, nie z żadnego charakteru narodowego, lecz z praktyki Złotego Wieku się wywo- dzące, resztki skłonności do umiaru łagodziły i jego los. W tym względzie O'Connor na pewno miał słuszność. Procesy o czary były zmorą dla plebsu, właściwą instancję stanowiły bowiem sądy miejskie i wiejskie, zależne od dziedziców, a składające się czasem z analfabetów. Pławione w stawach i palone na stosach wiedźmy z reguły pochodziły z gminu. 11 kwietnia 1669 roku biskup kujawski Florian Czarto- ryski - późniejszy prymas Polski - podpisał w Smardzewie reskrypt, pod karą klątwy zabraniający nadużyć. Takich na przykład, jak poddawanie torturom bez dowodów winy, a na podstawie samego tylko oskarżenia. Powtórnego brania na męki osób odwołujących zeznania, jak również podpowiadania nazwisk rzekomych wspólników, zakazywania apelacji i tak dalej. Czartoryski zalecał sędziom karać za grzechy, jednak nie tajemne i których trudno dowieść, lecz tylko jawne, na przykład zabójstwa, kra- dziestwa, wydarcia, oszukiwania i gwałty [...J cudzołóstwa także, obciążenia ubogich, pijaństwa, świąt nieświęcenie... Zdaniem Zygmunta Glogera, okólnik biskupa Czartoryskiego wyprzedzał ustawodawstwo europejskie o cały wiek. Król Jan nie odrodził się od poddanych, wyolbrzymił tylko ich ówczesne cechy. Ubierał się zawsze w stroje polskie, błyszczeć lubił, do orientalnych, tureckich i tatarskich efektów odczuwał zamiłowanie nieprzeparte. Do gnie- wu, rękoczynów i w pasji wydawanych okrutnych wyroków bardzo skłonny, zazwyczaj ujmował bezpretensjonalnym i uprzejmym sposobem bycia. Obda- rzony „anielską" pamięcią znał łacinę, francuski, niemiecki, włoski, turecki i tatarski. Niektórzy utrzymywali, że władał tymi językami znakomicie. Zdaje się, że choć trochę umiał również po hiszpańsku. Rozmiłowany we wczasach na łonie rodziny, w życiu spokojnym i sielskim, chciwy był na grosz i wszelką majętność, w czym także przypominał krajowych magnatów i szlachtę. Marysieńka, która w orszaku Ludwiki Marii przyjechała do nas jako pię- cioletnia dziewczynka, mówiła po polsku płynnie (pisała gorzej), nosiła się jednak zawsze po francusku i wymagała tego od całego swego otoczenia. Kucharz-rodak przyrządzał potrawy specjalnie dla pani, spośród dwunastu pokojówek tylko jedna była Polką. Królowa również zbierała pochwały za przystępność, uprzejmość i łaskawość. Ilekroć jednak doszło do konfliktu czy różnicy poglądów, umiała rozsrożyć się tak, że najśmielsi tracili kontenans. 236 Jakoś to wytrzymywał mąż, który wbrew rozpowszechnionym mniemaniom wcale nie zawsze ulegał umiłowanej nade wszystko połowicy. Rodzina monarsza pomnażała się. 4 marca 1676 roku trzydziestopięcioletnia Marysieńka urodziła córkę, Teresę Kunegundę, wydaną z czasem za Mak- symiliana II, elektora bawarskiego. W roku następnym - 6 września - pojawił się na świecie Aleksander Benedykt, a niedaleka przyszłość zesłać miała jeszcze jedno błogosławieństwo Boże w postaci Konstantego Władysława. Można poważnie wątpić, czy liczne potomstwo męskie było w danym wypadku naprawdę błogosławieństwem dla ojca, spragnionego założenia dynastii, i dla jego poddanych z szeregowej szlachty, również do tego wzdy- chających. Aleksander Benedykt od pierwszej chwili swego życia był króle- wiczem, pierworodny zaś - Jakub Ludwik - urodził się jako syn hetmana zaledwie. Okoliczności sprzyjały więc młodszemu, jego też z całych sił popie- rała zawzięta i katastrofalnie ambitna macierz. Tego rodzaju sytuacja w rodzi- nie Sobieskich miała się poważnie przyczynić do pogrzebania jej widoków dynastycznych. Słabo przez naturę obdarzony królewicz Jakub nie miał ponadto szczęścia. Ubieżono go w konkurach o rękę takiej dziedziczki, której wiano i tradycja rodowa mogły ułatwić starania o tron. 31 grudnia 1669 roku umarł książę Bogusław Radziwiłł, ostatni męski przedstawiciel linii birżańskiej. Zgon zaskoczył go w okolicach Królewca, podczas podróży. Spadkobierczynią jego potężnie obdłużonych, lecz mimo to nadal olbrzymich dóbr była jedynaczka, Ludwika Karolina. Opiekę nad nią sprawował elektor Fryderyk Wilhelm, który nie zasypiał gruszek w popiele. 6 stycznia 1681 roku, nie zapytawszy o zgodę króla ani sejmu, po cichu ożenił z tą nietuzinkową obywatelką Rzeczypospolitej swego syna, Ludwika. Wiedział doskonale, że Jan III pragnie Radziwiłłówny dla Jakuba i z premedytacją pokrzyżował te plany. Za jednym zamachem zdobywał na Litwie silną pozycję, wynikającą z samego faktu istnienia dwu dziedzicznych domen rodu panny młodej - birżańskiej oraz słuckiej. Mógł teraz inaczej niż poprzednio rozma- wiać z królem i wygodniej pertraktować z carem Moskwy. Pragnąc zabezpie- czyć się przed przeciwdziałaniem oburzonych posłów, do spółki z ambasado- rem Francji przekupił jednego z nich i tą drogą zerwał sejm. Nie przewidział tego tylko, że w kilka lat później synalek żywot zakończy i konkury o rękę Radziwiłłówny rozpoczną się znowu. Zawiodły plany zdobycia Prus i przetworzenia ich na dziedziczne księstwo Jakuba, teraz aktualny książę pruski sprzątnął mu sprzed nosa księżniczkę, kandydatkę na małżonkę i królową. 237 Pięć lat zaledwie panował Jan III, a już poważnie rozmyślano o przyszłej elekcji i następcy. Istniały po temu powody całkiem niezależne od intryg magnackich. Monarcha doznał ostatnio trzech ciężkich ataków apoplektycz- nych. Wojowniczy, osobiście bardzo odważny wielkolud odznaczał się zadzi- wiająco kruchym zdrowiem. Odzywały się trudy oraz chłody chocimskie i jeszcze dawniejsze trzaskające mrozy spod Ochmatowa. Przypominała o sobie ciężka rana głowy, odniesiona pod Beresteczkiem. Pięćdziesięcioletni król bojował od ćwierćwiecza przeszło. IV Pierwszy w naszych dziejach sejm grodzieński zdecydował się więc właści- wie na wojnę z Turkami. Taki był sens jego ostatecznych postanowień, powziętych w kwietniu 1679 roku. Wydarzenie niecodzienne, wymagające zastanowienia się. Opinie cudzoziemców, w tym czasie niemal z reguły Rzeczypospolitej nieprzychylne, pod jednym względem brzmiały podobnie: Polacy dziś nie czynią już wysiłków dla rozszerzenia swych granic, zadowoleni, jeśli mogą obronić, co posiadają. Przodkowie ich gorąco zabiegali o powiększenie królestwa, dziś tego nie ma, tak się odmieniły obyczaje - pisał profesor niemiecki, Herman Conring. Wtórował mu wspomniany już Francuz, Kasper de Tende: Szlachta polska sądzi, że leży w jej interesie nie prowadzić żadnej wojny z nikim i zostawać zawsze w spokoju z sąsiadami, że przez to będzie mogła zachować w całości wszystkie ziemie. Ale myli się, jak to rzeczywistość wykazuje [...] Tymczasem żaden z sąsiadów nie mógłby dotrzymać oporu szlachcie polskiej, gdyby dobrze znała swe siły i gdyby zdolna była poddać się dyscyplinie i rozkazom jednego generała. Opatrzność właśnie zesłała odpowiedniego generała. Całe bodaj nasze dzieje jeszcze takiego nie oglądały. Polskie i litewskie ziemiaństwo nie osiągnęło na razie tego stopnia dosko- nałości, jaki w roku 1938 zademonstrował światu tłum francuski, który radoś- nie witał premiera, wracającego do domu po kapitulacji monachijskiej. Ale szło w kierunku owego ideału, było bez wątpienia posiadaczem europejskiego 238 rekordu pacyfizmu. Z jednym tylko nie chciało się moralnie godzić, miano- wicie z naruszaniem granic państwa. Potop dowiódł, że w pewnych warunkach skłonniejsze było do upokarzającej zmiany panującego, niż do zezwolenia na uszczuplenie wspólnego terytorium Obojga Narodów. W drugiej, połowie XVII stulecia Rzeczpospolita utraciła obszary większe od całej dzisiejszej Polski. Kijów i Smoleńsk odpadły na zawsze, wyrażono już formalną, wymuszoną zgodę na taki sam los Kamieńca Podolskiego i Baru. Jan Zamoyski twierdził przed kilkudziesięciu laty zaledwie, że wpuszczenie Tur- ków do Mołdawii równa się zaproszeniu ich na przedmieście lwowskie. Oto teraz wielkorządca sułtariski rezydował na lewym brzegu Dniestru, ordy mogły bez trudu sięgnąć do Lwowa, Kraków uznawano za zagrożony. Skutki takiego stanu rzeczy musiały obciążać rząd, poniżać go w oczach obywateli, jeśli nawet nie był winowajcą. W danym wypadku kraj wiedział ponadto, że król przegrał w sprawie pruskiej, nie osiągnął swych zamierzeń. Takie poło- żenie ogólne oznaczało klęskę na wszystkich polach, z góry udaremniało usiłowania naprawy wewnętrznej. Wobec rozpasania magnaterii stanowiła ta naprawa zadanie bardzo trudne, niemal beznadziejne. W żaden sposób nie mógłby jej dokonać rząd pozbawiony powagi. Zakończenie sejmu grodzieńskiego trzeba uznać za ogromny sukces króla, pracującego w warunkach nad wyraz ciężkich. Jan III otrzymał od posłów upoważnienie do występowania czynnego. Zmarnowanie tego atutu byłoby zbrodnią. Zgodnie z uchwałą sejmową dwór mianował ambasadorów do wielu mocarstw. Jeden z nich, Michał Kazimierz Radziwiłł, umarł w Bolonii w czasie pełnienia swej misji. Pomimo że papież Innocenty XI nieustępliwie głosił hasła krucjaty niemal, wyniki rozmów były wszędzie jednakowo negatywne. Nikt nie godził się na zaczepne wystąpienie przeciwko sułtanowi, który zagrażał w tym czasie nie tylko Rzeczypospolitej, lecz całej niemal Europie środkowej. Rządy państw myślały jedynie o postawie obronnej, Francja zaś' rada widziała właśnie turecką zaczepnos"ć. Postępowanie obronne oznaczało dla nas konieczność wojowania na włas- nym terytorium. Nawoływania do walki w obronie Krzyża rozbrzmiewały z licznych ambon, a biskup wileński pisał do jednego z senatorów: „Przez miłość Boga ukrzyżowanego, dla zachowania chwały Jego świętej" nie dopuszczaj waszmość do obciążania kleru podatkami. Biskup poznański awanturował się o nie bezwstydnie, oskarżał króla o dwulicowość i wrogie zamiary względem... Brandenburgii. Biskup przemyski był płatnikiem tak wzorowym, że rozją- trzona jego postępowaniem szlachta zerwała sejmik. Duchowieństwo opierało 239 się zajadle nie tylko nowym uchwalonym przez sejm poborom, lecz nie chciało regulować zaległych. Bohater podhajecki brnął przez utrapienia znacznie gorsze od tych, jakie mu sprawiał ongi Ibrahim Szejtan, pasza Damaszku. Rąk jednak nie załamywał, aczkolwiek uderzał czasem w tony rozpaczy. Postępował nawet zadziwiająco uparcie i bezwzględnie, a chytrze. Jedno z wyprawionych w roku 1679 poselstw spowodowało w kraju burzę i doprowadziło do decydującej rozgrywki. Podskarbi wielki koronny, Jan Andrzej Morsztyn, udał się do Paryża, gdzie odbył błyskotliwą i w przyjaznym tonie utrzymaną rozmowę z Ludwi- kiem XIV. W sprawach Rzeczypospolitej niczego, rzecz jasna, nie osiągnął. Inaczej było z interesami prywatnymi. Morsztyn, od dawna zausznik Francji i jej jurgieltnik, nabył dla siebie godność sekretarza królewskiego oraz rozlegle dobra wartości miliona liwrów. Osiemset tysięcy uiścił gotówką. Późniejsze dochodzenia sejmowe nie dowiodły mu kradzieży. Morsztyn dorobił się legalnie, urzędując jako podskarbi, czyli zarządca majątku pańs- twowego w Koronie. Pobierał po prostu od stron opłaty, zwane wdzięcznie porękawicznym, poworowym i tak dalej. Afera Morsztyna - którą Jadwiga Sokołowska przedstawiła ostatnio w książce poświęconej temu podejrzanemu politykowi i wybitnemu poecie - dowodzi niezbicie, do jakiego upadku doszły u nas sprawy skarbowe. Pod- skarbi robi na swym urzędowaniu zawrotny majątek, za gotówkę kupuje rozległe włości we Francji, jego rząd nie ma pieniędzy na obronę granic. Trzeba powtórzyć to, co się już nieraz w tej książce powiedziało: nie mogło być inaczej, skoro od czasów Kazimierza Wielkiego nikt nie zajmował się syste- matycznym regulowaniem owych rzeczy, nie dokręcał śrubek. Praca pańs- twowa to nieustający remont. Zaniedbane przez swych własnych rządców królestwo dopóty zachowywało pozory mocy i pomyślności, dopóki sąsiedzi nie nabrali wigoru i nie zaczęli przejawiać energii. Wszystkie służby publiczne funkcjonowały u nas tak, że dni ostatniego z Piastów wydają się ideałem. Tłum wiedział, bo widział, jak wzorowo działa aparat państwowy. Lekcja demora- lizacji trwała bez przerwy. Jan Andrzej Morsztyn był przywódcą stronnictwa francuskiego, które zmierzało do spętania Rzeczypospolitej, aby Turcy tym łatwiej mogli uderzyć na Austrię. Jan III ostro i bezwzględnie rozprawił się z dziedzicem swej własnej funkcji politycznej. Niedawno temu hetman Sobieski stał przecie na czele tych, co „podrygali ad Galii cantum". Istota rzeczy na tym właśnie polega, że był wtedy hetmanem, a nie królem. Godność i odpowiedzialność najwyższa 240 moralnie awansowały człowieka. Jan układał się z Paryżem o pomoc i subsydia, kiedy chodziło o zabór Prus Książęcych. Nie był jednak francuskim delegatem na tron polski. Nie tak głupio postępowała szlachta, która godziła się dać koronę stronnikowi Francji, ale odmawiała jej francuskiemu księciu. Po kra- jowcu można się było spodziewać, że objąwszy gospodarstwo zacznie się prowadzić jak gospodarz. W dawnym grzeszniku Janie Sobieskim dokonała się metamorfoza, znana i w naszych, i w powszechnych dziejach, lecz zdarzająca się tylko tym, co naprawdę kochają ojczyznę. Korona Łokietka przerobiła Kazimierza z łobuza na wielkiego człowieka. Postępowanie królewskie w sprawie Morsztyna było przezorne i mądre, lecz ani łagodne, ani zbytnio sprawiedliwe. Zasadzki .chwytały gońców i zda- rzało się, że dostarczały panu samą tylko wiezioną przez nich korespondencję, na zawsze unieszkodliwiwszy posłańca. Jan oskarżył ostatecznie przed sądem sejmowym jedynie podskarbiego, oszczędził wszystkich jego magnackich wspólników. Nawet Stanisława Jabłonowskiego, którego wymieniało się jako następcę na tronie. Chodziło o sparaliżowanie stronnictwa francuskiego. Naj- skuteczniej można to było zrobić uderzając w samą jego głowę i wystrzegając się jak ognia koalicji zagrożonych. Cel osiągnięty został w pełni. Pozbawiony stanowisk i godności Morsztyn uszedł do Francji, gdzie żył jeszcze długo w swych dobrach, lecz odsunięty na bok, bo już niepotrzebny Ludwi- kowi XIV. Podczas sejmu, zwołanego do Warszawy w styczniu 1683 roku, wakujące godności otrzymali... dotychczasowi stronnicy Francji. Stanisław Jabłonowski został więc hetmanem wielkim koronnym, buława polna dostała się Mikoła- jowi Hieronimowi Sieniawskiemu. Faworyzowanie opozycjonistów okazało się metodą bardzo skuteczną. Stronnictwo francuskie słabło z dnia na dzien- nie do tego jednak stopnia, by przestało myśleć o sposobie działania ostatecz- nym i doraźnie rozstrzygającym. Do zerwania sejmu wystarczał pojedynczy głos posła. Król wiedział o tym doskonałe i obmyślił środki zaradcze. Zapowiedział, że zwoła pospolite ruszenie i sądzić będzie opornych prawem gorącym. Zagroził karą śmierci bankierom, którzy by ośmielili się pożyczać pieniądze posłowi francuskiemu. Kazał wcześniej niż zwykle zamykać wieczorami bramy War- szawy i obsadził je wojskiem. Kazimierz Konarski przytoczył wymowne spostrzeżenia cudzoziemskie i krajowe. „Między senatorami zapanował popłoch nie do opisania [...] ledwie śmieją usta otwierać przy królu" - uwiadamiał swego pana rezydent branden- burski. 241 Otrąbiono - notuje diariusz sejmowy - żeby z obuchami do zamku nie wchodzono, z pistoletami nie wjeżdżano [...] Z pokoju, z kuchni i od innych posług Francuzów ahenować kazano. Ambasador francuski, markiz Mikołaj Maria de Yitry, wyjaśnił Ludwi- kowi XIV powody własnej bezradności: Król polski do tego stopnia onieśmielił sejm grozą pospolitego ruszenia, że byto mi niepodo- bieństwem, pomimo sum, jakie na to przeznaczałem, znaleźć jednego choćby człowieka ...chętnego do wykrzyknięcia: veto! Jan III postanowił zawrzeć skierowany przeciwko sułtanowi sojusz z Austrią i rozwinął w tej sprawie niebywałą energię. Śmiertelnym schorzeniom krajo- wym przeciwstawił środek doraźnie skuteczny: terror. Szable szlachty, mocno skłonnej do bigosowania oponentów. Gdybyż Zygmunt III zdobył się na taką samą stanowczość podczas rokoszu Zebrzydowskiego! Nie było wiadomo, co zamierza Wielka Porta, kogo zamyśla bić, wyzuwać z ziemi i łupić. Jan Proski, rezydent polski w Stambule, donosił tylko o zastra- szająco wielkich zbrojeniach. Trzeba przyznać, że Jan III okazał się bardziej przewidujący od Leopolda I. Rada cesarska, zgromadzona w Wiedniu 11 sierpnia 1682 roku, a więc o kilka miesięcy wcześniej, postanowiła skierować armie nad Ren, przeciwko Francji. Ogałacała z wojsk front wschodni. Sprzeciwiał się temu jeden tylko uczestnik owej konferencji, książę Schwartzenberg. Sejm wciąż obradował, układy z Austriakami trwały, gdy zjawił się w Warszawie czausz turecki. Zażądał wypłaty Tatarom zaległych „upominków" oraz przepuszczenia ordy przez Małopolskę na Śląsk tudzież do innych „wrót Germanii". Chan skupił koło Kamieńca Podolskiego siły bardzo znaczne, o czym stolica wiedziała dokładnie. W dwa tygodnie później - 31 marca - podpisany został dokument sojuszu Rzeczypospolitej z cesarzem Leopol- dem I. Tego samego dnia armia turecka ruszyła na zachód. Przewidywania chrześcijan okazały się mylne. Wielki wezyr Kara Mustafa nie bawił się zdobywaniem twierdz po drodze, blokował je tylko. Parł prosto na Wiedeń, spychając przed sobą regimenty walecznego Karola Lotaryńskiego. Małżonek wdowy po Michale I zatrzymał pod swą komendą samą tylko jazdę, piechotą zaś wzmocnił załogę w najwyższym stopniu zagrożonego miasta. Dręcząca zagadka została zatem wyjaśniona. Sułtan uderzył na Austrię. Zgodnie z duchem i literą dopiero co zawartego traktatu Rzeczpospolita pośpieszyła Habsburgowi na pomoc. Nie jest pewne, czy ambasador cesarski 242 naprawdę klękał w Wilanowie przed Janem III. I bez tej teatralnej ceremonii król zrobiłby niewątpliwie to, za co wielu u nas krytykuje go po dziś dzień wyniośle, a z niezachwianą pewnością siebie. Ażeby sprawiedliwie ocenić owe wypadki, trzeba dokonać zabiegu abso- lutnie niewykonalnego. Należy wyrzucić z pamięci wszystkie fakty histo- ryczne zaszłe po roku 1683. Bo dla nas są one wiedzą o konkrecie dokonanym podczas najświeższych lat dwustu osiemdziesięciu i trzech. Dla Jana III i jemu współczesnych stanowiły niewiadomą. Oni rozumieli, że rfkcję przeciwko sułtanowi trzeba będzie okupić ustępstwami na rzecz Rosji. Ale żądać, aby przewidzieli, co za sto lat zrobi Austria? Absurd! Jak sobie tamci ludzie wyobrażali najbliższą przyszłość, o tym świadczą ich własne decyzje. Wcale nie wszystkie pułki, zwerbowane na podstawie uchwały sejmowej, poszły pod Wiedeń. Z trzydziestu sześciu tysięcy zbrojnych, któ- rych wystawić miała Korona, siedem tysięcy zostało w kraju, aby go bronić w razie potrzeby. Już poprzedniej jesieni król zajął się wzmacnianiem obwaro- wań Lwowa. Teraz biskup Jan Małachowski fortyfikował Kraków i powięk- szał jego załogę. Mieszczanie warszawscy powołani zostali do prac przygoto- wawczych w stolicy. Nikt nie wątpił, że następne uderzenie tureckie pójdzie na nas. Obawiano się nawet akcji zaczepnych podczas aktualnej wojny, toczą- cej się na razie za Karpatami, których przełęcze nie zaliczają się do niezwal- czonych zapór. Nie zatrzymały one - i to zimą - ani Rakoczego zmierzającego na Północ, ani Lubomirskiego niosącego odwet na Południe. Sejmiki uchwalały podatki, szlachta wpłacała je ochotniej niż zwykle. Król wziął na swe prywatne utrzymanie trzy chorągwie husarii, dwa regimenty dragonów, wiele wydał też na artylerię. Zapału do walki z niewiernymi było w tym wszystkim sporo i tyleż chyba trzeźwego wyrachowania. Od czasów Stanisława Żółkiewskiego, czyli od sześćdziesięciu lat z okła- dem, Rzeczpospolita bijała się z Turkami. Zbierała za to rzęsiste oklaski. Podczas potopu nawet niechętni jej publicyści zachodni martwili się tym, co nastanie w Europie po skruszeniu przez Szwedów „tarczy chrześcijaństwa". Chwalebny puklerz nigdy jednak nie mógł się jakoś doczekać najmniejszej choćby pomocy realnej, oprócz rzadkich subsydiów rzymskich. Nareszcie przytrafiła się okazja rozprawy z sułtanem nie na swojej, lecz na obcej ziemi, przy poważnym wsparciu pieniężnym ze strony papieża i cesarza, no i nie w pojedynkę. W szeregach koalicji! Rozum polityczny na pewno nie polega na marnowaniu takich sposobności. Nasza publicystyka, bezwiednie idąc w tropy wielebnego księdza Bene- dykta Chmielowskiego, autora Nowych Aten, czyli Akademii wszelkiej scjencji 243 pelnej, odkryła, że Anglia nie rozprawia się z przeciwnikami inaczej niż operując w koalicji. Jana III, który postąpił tak samo, uważa się za roman- tycznego narwańca. Przed dziewięciu laty hetman Sobieski otrzymał był koronę jako ten, co umie wprawdzie radzić sobie z Turkami w polu, lecz ich nie prowokuje. Teraz on sam złamał, sterroryzował opozycję i pchał do wojny. Bo też owe dziewięć wiosen zmieniły położenie radykalnie. Znakomite zwycięstwa roku 1674,1675 i 1676 nie wystarczyły na odzyskanie strat i zniechęcenie Turcji do dalszych pokuszeń. Sułtan znowu wywiesił buńczuki bojowe, a cel jego działań polegał, z naszego punktu widzenia, na podważeniu i zagrożeniu całej południowej i południowo-zachodniej granicy Polski. Już przed dwudziestu laty, w roku 1663, ordy tatarskie pokazały się na Śląsku! Dotarły tam poprzez ziemie cesarskie. Mehmed IV wcale nie był osamotniony, wysyłając swego wezyra na Wiedeń. Dyplomacja francuska podniecała go niedwuznacznie, tłumacząc mu, że Lud- wik XIV będzie zmuszony przyjść w sukurs zaatakowanej Polsce, lecz wcale się nie obrazi o Austrię. Wypowiedzi te oznaczały jedno tylko: stanowiły wyraźną zachętę do działania w określonym kierunku, gdyż atak turecki na Polskę nic nie dałby Wersalowi. Francja nie miała ani chęci, ani żadnych możliwości pomagania Rzeczypospolitej. Dążyła do urzeczywistnienia włas- nych, oszałamiająco rozległych planów. Krótko mówiąc, Ludwik XIV pragnął opanować Rzeszę Niemiecką, na zawsze odebrać koronę cesarską Habsburgom, zdobyć ją dla dynastii Burbo- nów. Dokonawszy tego miałby Hiszpanię na łasce i niełasce, zostałby hege- monem Zachodu. Wymagało to pozostawienia zupełnej swobody faktycznemu sojusznikowi, czyli Turcji. Przypaść jej miały w udziale dziedziczne kraje Habsburgów, więc Węgry, Austria, Czechy, do których należał wtedy i Śląsk. O dziedziny bezpośrednio przyległe Porta Ottomariska zatroszczyłaby się niewątpliwie sama w najbliższej przyszłości. Pierwszego kroku w tym kie- runku dokonała już poprzednio. Zdobyła wszak Podole i znaczny szmat Ukrainy. W sto lat później Austria wzięła udział w rozbiorach Rzeczypospolitej. Los nasz nie byłby weselszy, gdyby południe kraju zagarnęła Turcja o tyleż wcześniej. Jan III nie mógł przewidzieć, co zajdzie w osiemdziesiąt zim po jego zgonie. Nie żywił za to wątpliwości, że w wypadku zdecydowanych powodzeń sułtariskich Moskwa ruszy, aby zaspokoić naszym kosztem swe bardzo stare pożądania. Urzeczywistnienie zamierzeń Ludwika i Mehmeda oznaczało już nie naru- 244 szenie, lecz ruinę równowagi europejskiej. Zgodzić się na to mogliśmy byli tylko w takim razie, gdyby w Wilanowie rezydował samobójca. Habsburg był sąsiadem podejrzanym, sułtan diabelskim. Półksiężyc bisurmański mógł się przemienić z symbolu w namacalną rzeczywistość. Wschodnie jego naroże już się zakotwiczyło w Kamieńcu Podolskim, zachodnie zamierzało się zaczepić o Wrocław, jeśli nie o Opole. W Bułgarii, którą tylu Polaków teraz odwiedza, warto obejrzeć zabytki bardzo - dla nas! - niecodziennego typu. Są to cerkiewki zagłębione w ziemię, a wyglądem zewnętrznym przypominające stodółki. Tak się przedstawiał los kultury wyznawców wiar „fałszywych i zabobonnych" w państwie padysza- cha. Rozbiory były zbrodnią. Nie można jednak zarzucić Austrii tępienia wiedzy, oświaty i sztuki w Malopolsce. Coś te sprawy znaczyły dla Jana III, który powiedział nuncjuszowi, że wolałby upadek Krakowa niż Wiednia. Bo - wywodził król - Wawel zostałby odbity, za to trwałe opanowanie Austrii przez Turków odcięłoby Rzeczpos- politą od cywilizacji europejskiej. Współcześni mu twierdzili, że monarcha polski głowę ma otwartą, rad się przysłuchuje zawiłym dyskursom uczonych i boleje nad macoszym traktowaniem przez szkoły nauk przyrodniczych. O jego mecenacie artystycznym i naukowym już się pokrótce rozprawiało. Wilanów wcale nie wygląda na siedzibę barbarzyńcy. Idąc pod Wiedeń Jan III wystąpi) jako sługa patriotyzmu wyższego rzędu. Bronił wspólnoty europejskiej, zdradzonej wtedy przez Francję. Wiek XX powinien to cenić po tylu własnych doświadczeniach. Król powiedział wówczas jeszcze jedną ciekawą rzecz. Źle będzie dla Rze- czypospolitej -twierdził -jeśli Wiedeń upadnie, i niedobrze również, jeżeli się obroni własnymi siłami. Nie chciał więc zmarnować okazji do zabrania głosu na scenie europejskiej. Pragnął powiększyć autorytet państwa, którym rządził, a także własny. Dowieść siły, zdolności do czynnego występowania. Zapobiec wytwarzaniu się opinii o „chorym człowieku", o biernej, zanarchizowanej masie, nadającej się jedynie na przedmiot polityki cudzej. Zabobonni ludzie ówcześni ze zgrozą słuchali słów króla. Jan był zupełnie pewien zwycięstwa. Nie lękając się złej godziny mówił o tym głośno, i to w chwili siadania na koń w Krakowie. Postępował tak samo jak wtedy, kiedy dobywał szabli pod Chocimiem. Tajemniczy instynkt wodza pozwalał mu przeczuć wynik starcia w polu. Polityczne pokłosie wyprawy przewidzieć było bez porównania trudniej, nie- podobna po prostu. Król Jan dostrzegł jedną drogę podźwignięcia państwa z upadku i bez wahania wszedł na nią. Rzeczpospolita znajdowała się jednak 245 w takim stanie, że i ten jedyny szlak wcale nie gwarantował osiągnięcia celu. Kiedy król wraz z hetmanami Jabłonowskim i Sieniawskim wyruszał z Krakowa, wojsko litewskie przeprawiało się przez Wisłę pod Warszawą. Koroniarze patrzyli już z Kahlenbergu na Wiedeń i olbrzymie obozowisko Kara Mustafy, a chorągwie Wielkiego Księstwa mijały dopiero Wawel, potęż- nie łupiąc jego okolice. Grzech ten nie obciążał sumienia hetmana Michała Paca, który stanął przed sądem Bożym w roku poprzednim, 1682. Buławę po nim dał król Kazimie- rzowi Janowi Sapieże, członkowi rodziny popieranej przez tron i wysuwanej przeciw udzielnej potędze Paców. Brat Kazimierza, Benedykt, mózg całkiem nietuzinkowy, „Machiawel litewski", już przed kilku laty został podskarbim wielkim litewskim. Wywodzili się oni z czerejskiej linii wielkiego rodu, byli synami hetmana Pawła, tak pięknie wsławionego podczas potopu. Obaj soli- darnie i wręcz błyskawicznie podjęli Pacowską tradycję opozycji bezwzględ- nej, zajadlej i w ogóle nie liczącej się ani z monarchą, ani z dobrem Rzeczy- pospolitej. Dopiero pod ich rządami Litwa miała i sama stoczyć się w nie- szczęście, i Koronę w nie wciągnąć. Było zupełnie obojętne, jak się zowie i z kogo rodzi trzęsący prowincją magnat. Król nie mógł liczyć na żadnego z nich. Ambicje udzielnego władania żywili wszyscy jaśnie wielmożni. Z chwilą objęcia władzy rzeczywistej wtaczali się wprost automatycznie w koleinę przetartą nawykiem. Podczas wiosennego sejmu 1683 roku Jan III zagrał jedyną kartą, jaka mu jeszcze mogła służyć. Sterroryzował opornych szablami tłumu szlacheckiego. Nie pora było wszczy- nać rozruch teraz, późnym latem, kiedy należało prowadzić wojsko do Austrii. Kazimierz Jan Sapieha został hetmanem na tym samym sejmie 1683 roku, podczas którego król kruszył stronnictwo francuskie, starające się przywabić i czerejskich oligarchów także. Rozprawę z sułtanem podjęła więc wtedy właściwie Polska. W chwili kry- tycznej pojęcie Rzeczypospolitej stawało się fikcją prawie. Gdyby Turcja, pobiwszy cesarza, umocniła się na całej naszej granicy południowej i połud- niowo-zachodniej, ciężar tego stanu rzeczy przytłoczyłby też Polskę tylko. Idąc pod Wiedeń Jan III zapobiegał rozprzęgnięciu się tworu Jagiellonów. Zarówno Pacowie, jak Sapiehowie stronili od wikłania Litwy w kłopoty, które ich zdaniem dotyczyły tylko Korony, lecz de facto były trudnościami wspól- nymi. Wątpliwe, czy Moskwa wzruszyłaby się ich wyraźną życzliwością aż do tego stopnia, by zapomnieć o własnych rachunkach z Wielkim Księstwem, pamiętających czasy Olgierda. 246 Sejm uchwalił, że Korona wystawi trzydzieści sześć tysięcy wojska, Litwa zaś dwanaście. Liczby te dość wymownie obrazują możliwości każdego z Obojga Narodów, branych z osobna. Twór Jagielloński był skazany na wspólny los. Przetrwać mógł tylko jako całość. Pewna ilość Litwinów poszła z królem pod Wiedeń. Herby ich uwieczniono później ,,cudną malowidła sztuką" na zwieńczeniu nawy głównej kościoła bernardynów w Grodnie. Miejsca nie zabrakło. Sułtan zwalił więc ogromne siły na stolicę Leopolda I, cesarza Świętego Imperium Rzymskiego, pana ,,i po wieczne czasy pomnożyciela" Rzeszy Niemieckiej. Tylko Sasi i Bawarzy pośpieszyli suwerenowi z pomocą. No i Karol Lotaryriski, szwagier. Fryderyk Wilhelm, elektor brandenburski, pal- cem nie ruszył. Sprzyjał Francji. Rzesza Niemiecka była wtedy niezdolna nawet do solidarnego protestu słownego przeciwko reunionom francuskim, czyli orężnym zaborom dokony- wanym na niej podczas pokoju. Okropne stosunki wewnętrzne Rzeczypospo- litej nie stanowiły jednak zupełnej egzotyki na europejskim tle. Zawarty w Warszawie układ przewidywał, że każdy z władców walczyć ma w zasadzie na własnym terytorium. Jedynie w wypadku oblężenia Wiednia lub Krakowa należało iść sprzymierzeńcowi z pomocą. Jan III spieszył z nią szczerze, skoro w osiem dni zdążył z Tarnowskich Gór, gdzie się pożegnał z Marysieńką, do Nikolsburga. A daleko mu już było wówczas do dawnej sprawności żołnierskiej. Nie mógł inaczej wgramolić się na konia niż po stołku, który masztalerz przyboczny stale przytraczał do swego siodła. Ruszając na wyprawę liczył sobie król dokładnie pięćdziesiąt cztery lata. Jeśli obchodził urodziny, musiał to tym razem czynić podczas marszu. Kara Mustafa w ogóle nie wierzył w możność przybicia schorowanego „Lwa Lechistanu". Karol Lotaryński, austriaccy i niemieccy wojskowi bez oporu poddali się pod komendę Polaka. Układ przewidywał to zresztą z góry, stanowiąc, że dowództwo obejmie obecny przy armii pomazaniec. Leopold I nie odznaczał się zdolnościami wodzowskimi i nie zamierzał szukać laurów żołnierskich. Zawczasu wycofał się z Wiednia do Linzu, potem do Passawy, i oczekiwał tam na dalszy rozwój wypadków czy też na zmiłowanie Boże. Ludwik XIV zgro- madził armię nad Renem i łamiąc obowiązujące traktaty znowu rozpoczął akcję w Niderlandach. Od sejmu Rzeszy zażądał poprzednio zwykłego zatwierdze- nia wszystkich swych poprzednich zaborów. Rozbiór Europy zarysowywać się zdawał wyraźnie i nieuchronnie. Kara Mustafa miał pod Wiedniem około stu trzydziestu ośmiu tysięcy wojska. Pod komendą Jana III skupiło się siedemdziesiąt tysięcy zbrojnych, z 247 czego dwadzieścia siedem tysięcy Polaków. Sapieha z Litwinami gmerał się koło Krakowa. Potomność zapamiętała końcowy fragment bitwy wiedeńskiej, stoczonej w niedzielę, 12 września 1683 roku. Popołudniową szarżę husarii, walącej prosto na zielony sztandar Proroka i czerwony namiot wezyra. Z wież i murów bez przerwy szturmowanego miasta wspaniale musiała wyglądać rozpędzona ściana błyszczącej, skrzydlatej kawalerii, którą wspomagały regimenty nie- mieckie, po raz pierwszy w swej praktyce wojskowej atakując cwałem. Zachwyt wzbudzał ogromny jeździec w błękitnym kontuszu, dosiadający konia o rozmiarach na pewno niezwykłych. Efekt byłby jeszcze silniejszy, gdyby palba działowa i ręczna nie zagłuszyła trzasku dwóch i pół tysiąca kopii od razu skruszonych przez pierwsze szeregi o janczarów. Można przypuszczać, że tuż wcześniej widzowie doznawali przeżyć mniej radosnych, kiedy pojedyncza chorągiew husarska skoczyła na przepadłe, doszła do Turków, starła się z nimi i powróciła zdziesiątkowana. Dowodził nią ten sam oficer, który przed kilku laty spalił sułtański most na Dnieprze. Strażnik koronny, Michał Zbrożek, uderzył wcale nie po to, aby się popisywać brawurą czy też zasmucać Wiedeńczyków. Król kazał mu zbadać w sposób praktyczny, czy teren nadaje się do wykonania szarży masowej. Pamiętał poranne rozczarowanie, kiedy okazało się, że równa rzekomo pochyłość od strony Lasu Wiedeńskiego okazała się pocięta rowami i murkami winnic, przez które ciężko przełamywać się musiała piechota. Dokonawszy więc kosztem żołnierzy Zbrożka niezbędnego doświadczenia, poszedł sam z główną siłą husarii. Druzgocąca akcja kawalerii miała się zresztą odbyć następnego dnia, dopiero w poniedaiałek. Król wraz z Karolem Lotaryriskim postanowili ją przyspieszyć, kiedy spostrzegli i ocenili, że piechota i artyleria popisały się lepiej, niż od nich wymagano. Zdobyły teren trudny, pełen przeszkód, wysta- wiły przeciwnika pod cios jazdy. Z zachwytem odzywał się o dzielności tych plebejskich żołnierzy nie byle jaki fachowiec, bo sam Marcin Kątski. Z całej armii chrześcijańskiej on jeden zdołał przeciągnąć swe działobitnie przez strome bezdroża Lasu Wiedeńskiego. Bitwę wygrało wojsko zmęczone i głod- ne. Takeśmy się tu wylekczyli przez ten piątek i sobotę, że by z nas każdy jelenie po górach uganiać mógł. O konie najgorzej, które cale nie jedzą, jeno liście z drzew. Nie masz prowiantu dotąd obiecanego ni na konie, ni na ludzie; ludzie jednak nasi bardzo ochotni [...] poglądają miłosiernym okiem na obóz turecki, a z wielką tam bytnośti swojej impacjencją 248 - w przeddzień rozprawy pisał Jan do Marysieriki. Obłowili się też w tym obozie, jak w żadnym ze zdobytych w wojnach poprzednich. Naiwny, dziecięcy zachwyt ogarnął samego króla na widok ,,delicji", jakie się znajdowały w namiotach Kara Mustafy: ,,i nawet papuga była, ale za latała, nie mogliśmy jej pojmać". Inną osobliwość, strusia „dziwnie ślicznego" kazał zajadły wezyr ściąć w ostatniej chwili, aby nie wpadł czasem w ręce niewiernych. Znalazła się w nich za to zielona chorągiew Proroka, natychmiast wyekspediowana do Rzymu przez specjalnego posłańca. 15 września Jan III osobiście spotkał się z przybyłym do Wiednia Leopol- dem I. Aby wyminąć drażliwą kwestię pierwszego miejsca, czyli prawej strony, monarchowie stanęli konno naprzeciw siebie. Przywitaliśmy się tedy dosyć ludzko: - zaświadczył król polski - uczyniłem mu komplement kilką słów po łacinie; on tymże odpowiedział jeżykiem, dosyć dobrymi słowy. Lecz kiedy przyszło do prezentacji Jakuba, hetmanów i senatorów, cesarz nie dotknął kapelusza. Tak samo zachował się przed frontem wojska, które mu przedstawiał Konstanty Wiśniowiecki. Urażony król zawrócił bowiem konia i odjechał w swoją stronę, dla umniejszenia skandalu powiedziawszy coś banal- nego na pożegnanie. Swego jednak nie darował i upominał się przez wysłanników o afront. Cesarz zatarg łagodził wyjaśnieniem, że zajęty ojcem nie miał czasu odklonić się synowi. Posłał Jakubowi osypaną diamentami szpadę, sam się poprzednio przymówiwszy « pamiątkę... Stanowiły ją dwa rumaki tureckie z drogocen- nymi siodłami i rzędami. Sprawa kapelusza Leopoldowego bardzo dotknęła Polaków, zrodziła bajkę o wąsie królewskim, upamiętniła się w piśmiennictwie, a nawet w malarstwie. Pora ułagodzić prowincjonalne kompleksy. Pociechą dla serc zbolałych niech będzie wiadomość, że Leopold awansował wtedy na feldmarszałka hrabiego Ernesta Rydygiera Stahremberga, bohaterskiego bezsprzecznie obrońcę Wiednia, lecz umknął zaszczytów elektorom, Sasowi i Bawarowi, oraz ich niemieckim podkomendnym. Cesarz, członek prastarej dynastii, teoretyczny pan świata, „tryumfujący i upokorzony powracał do swej stolicy, akurat gdy śpiewała ona Te Deum... na cześć króla Polski" - pisze nam współczesny historyk francuski. Leopold od razu zaczął odbudowywać swój nadwątlony autorytet, faworyzował, lecz także brał w garść bezpośrednich poddanych, Austriaków. Jan III również miał polityczną słuszność, upominając się o honory. Potom- 249 ność, traktująca kwestię jako nietakt czy niewdzięczność, jest po prostu śmieszna. Powściągliwość pana zaraz wpłynęła na mieszkańców Wiednia i żołnierzy cesarskich. Wiwaty przycichły, zaczęły się natomiast wystąpienia nieprzyjaz- ne, nawet napady rabunkowe na Polaków. Zazdrość o bogate łupy też robiła swoje. Gorsze od tego wszystkiego były braki w zaopatrzeniu. Nie wiadomo, gdzie się zaprzepaściły grube pieniądze papieskie, przeznaczone na żywność dla wojska. Panowały straszne upały, tym bardziej więc, jak pisał król, wielu Polaków po kilka dni samą wodą żyło. W okolicy przemienionej na jeden wielki, rozorany cmentarz, cuchnącej strasznie, zatrutej wojną, przyniosło to nieuniknione skutki. Gorączka to jest, którą zowią węgierską, niby wnetrzna, z dyzynterią krwawą, przy tym wymioty i mdlości, i dreszcze. Panowie wszyscy i znaczniejsi oficerowie leżą na powal [...] i już umierać niemało ich poczęło... Jedyny ratunek upatrywał król w dereniowych i berberysowych jagodach, a zastanawiało go, że „pijanicom nie tak szkodzi ta choroba", nawiedzająca powtórnie i ozdrowieńców. Kara Mustafa był pobity, lecz jeszcze nie pokonany. Zanim doczekał się od sułtana zielonego stryczka, kazał udusić paszę budziriskiego, rzekomego winowajcę klęski, i asystował przy egzekucji. Sądy o rezultatach wyprawy wiedeńskiej grzeszą często pochopnością. Mówi się, że potęga turecka została złamana ostatecznie i od jednego zamachu. Bułgarię wyzwolili Rosjanie w dwieście lat później, a zwycięskie ich operacje zaczęły się od tej czynności, o której marzył zarówno Władysław IV, jak i-Jan III. Od sforsowania Dunaju w kierunku południowym. Nawet po Wiktorii wiedeńskiej nasz sarmacki wojownik nie mógł uważać bezpieczeństwa Rze- czypospolitej za rzecz zapewnioną. Nie pomylił się też ani o włos w rozwa- żaniach wcześniejszych. Turcja żyła z wojen i zdobyczy. Opanowanie krain habsburskich wzmogłoby jej potencjał w sposób groźny ponad wszelkie wyo- brażenie. O żadnym osłabieniu czy kryzysie mowy by być wtedy nie mogło. Przegrana bitwa pod Wiedniem zapoczątkowała cofanie się Imperium Otto- mariskiego, rejteradę powolną, bo trwającą dwa wieki. Wszakże ciężko zmagać się jeszcze mieli z Turkami i wodzowie austriaccy - wśród nich sławny Prinz Eugen von Savoyen, Eugeniusz Sabaudzki - i Rosjanie Mikołaja I oraz Alek- sandra II, a przedtem Piotr Wielki i sam Suworow. Na razie trwał rok 1683. Eugeniusz Sabaudzki zdobył Belgrad w roku 1717. Jan III chciał iść prosto na Budę i szukać rozstrzygnięcia w walce z armią 250 Kara Mustafy, zreorganizowaną wcale szybko. Austriacy woleli zdobywać bliżej położone fortece, przede wszystkim Ostrzyhom. Bardzo ważny problem sprawiał, że sprzymierzeni zaczęli spoglądać na się koso. Turcy wystąpili byli wiosną, formalnie ujmując się za powstańcami, którzy pod dowództwem Emeryka Tokólego walczyli na Węgrzech, podlegających cesarzowi. Księciem Siedmiogrodu był wówczas Michał Apaffy. W listach Jana do Marysieńki sporo wzmianek o tych kwestiach. Uwagi godne, że jejmość usposobiona była względem Madziarów wrogo, co jednak nie wpływało na postępowanie małżonka: W Tekelim, moja duszo, ja się nie kocham; ale nad narodem węgierskim mam wielkie miłosierdzie, bo są okrutnie utrapieni [...] W klar mówią Węgrowie, że „jeżeli chcą, abyśmy odstąpili protekcji tureckiej, niechże weźmiemy polską i niech jedno z nimi będziemy". Ja zaś w tych terminach stawam jako mediator, prowadząc do zgody obydwie strony, to znaczy powstańców i cesarza. Król na pewno chciał osłonić Madziarów przed zemstą Habsburga, która zapowiadała się okrutnie, należy jednak szerzej nieco potraktować tę sprawę, do czego upoważniają dopiero co przytoczone fragmenty listów. Już przed kilku laty Węgrzy proponowali swą koronę Jakubowi Sobieskie- mu. Ojciec nie zdołał mu wywalczyć księstwa w Królewcu, lecz mógł myśleć o wprowadzeniu syna na tron polski drogą wiodącą z południa. Ani na chwilę nie wygasały dynastyczne ambicje Jana III, o których to powiedzieć można, że były zupełnie zgodne z dobrem Rzeczypospolitej, bo jej właśnie dotyczyły. Król poszedł na wojnę, by obronić Austrię i siebie przed Turkami, lecz jedynowładztwo Habsburgów w regionie zakarpackim nie stanowiło dlań celu. Stwierdzić, raczej przypomnieć trzeba prawdę zasadniczą, że niepodległość czeska i węgierska była zawsze w zgodzie z interesami Polski. W danym wypadku sprzyjało im wszelkie rozluźnienie krępujących Węgry pęt. I mini- malny, i maksymalny program Jana III był słuszny. Król ruszył na Wschód, wysforował się z Polakami naprzód i 7 października po raz pierwszy w życiu przegrał bitwę. Zlekceważył przeciwnika. Świeżo mianowany paszą budzińskim młody i zajadły Kara Mehmed zaskoczył straż przednią pod Parkanami i otoczył słaby korpus jazdy polskiej. Pragnąc roze- rwać pierścień kazał król szarżować na tych Turków, co zaszli od tylu. Rozkaz był rozumny, ale reszta nie pokonanych jeszcze wojsk ujrzała nagle oddalające się cwałem skrzydła husarskie. Wybuchła dzika panika, uciekający na oślep tłum omal nie stratował króla. Otoczony siedmiu zaledwie towarzyszami przez straszne pół mili pędził za 251 swoimi ciężki, chorobliwie otyły jeździec. Przesadzał rowy i porzucony przez własnych żołnierzy sprzęt. Strzemię w strzemię galopujący przy nim Marek Matczyński, koniuszy koronny, podtrzymywał panu głowę. Drżał przed ata- kiem apoplektycznym, który zakończyłby wszystko. Dwóch spahisów dognało „Lwa Lechistanu". Zasłonił go sobą nieznany rajtar, prosty żołnierz wywodzący się na pewno z chłopów. Zwalił obu Turków i przepadł bez wieści pod szablami i kopytami pogoni. Nie odnaleziono go później pomimo kategorycznego rozkazu monarchy. Zbiegowie ochłonęli, dopadłszy własnej piechoty i regimentów Karola Lotaryńskiego. Niepreytomny niemal ze zmęczenia, czerwony jak upiór Jan z trudem przychodził do siebie, rozciągnięty na ziemi. „Niegodniście takiego króla! A odstąpiliście go!" - mówili Polakom Niemcy. Turcy tymczasem cieszyli się śmiercią swego wielokrotnego pogromcy. Znaleźli bowiem na pobojowisku ciało podobnego doń wojewody pomorskie- go, Władysław Denhoffa. Ucięli trupowi głowę, obnosili ją na pice i tryum- falnie odesłali do Budy. Jan III wysapał się jakoś', odpoczął, oświadczył, że zdepcze fortunę „jak małpę", i 9 października w bitwie przeprowadzonej bardzo mądrze doszczęt- nie rozgromił Kara Mehmeda pod tymi samymi Parkanami. Ogromnej ulgi doznał już wcześniej, kiedy odzyskawszy zmysły stwierdził, że Jakub - „Fanfanik" - ocalał i żyje. Na widok paniki w wojsku kazał król synowi... uciekać przodem. Przypominają się Płowce, Władysław Łokietek i królewicz Kazimierz. Młodszy krewny poległego pod Parkanami wojewody pomorskiego, biskup Jan Kazimierz Denhoff, sprawujący funkcję rezydenta Rzeczypospolitej w Rzymie, wręczył papieżowi zdobytą pod Wiedniem główną chorągiew Kara Mustafy. Rdzennie niemieckiego pochodzenia ród zaliczał się w wielonaro- dowym państwie do autochtonów. Stał na równi z Polakami i Litwinami. 28 października, po trzydniowym zaledwie oblężeniu, Ostrzyhom poddał się na imię króla Polski. Dwaj paszowie wyszli z twierdzy na czele załogi, unosząc tylko broń ręczną. Zanim to się stało, otrzymał Jan III wiadomość stokroć bardziej piekącą od wstydu porażki pod Parkanami. Wojska litewskie wkroczyły do Słowacji, zwanej wtedy Górnymi Węgrami, i zaczęły w niej hulać po nieprzyjacielsku. W roku poprzednim sułtan mianował Emeryka Tókólego królem tych właśnie Górnych Węgier! Tekoli też tu przysłał swych komisarzów (między którymi jest i Humanay miody, pan wielki), ale nam się wszystek pomieszał traktat tym postępkiem wojska litewskiego. A dla Boga, a za cóż niewinni chlopkowie cierpieć mają? [...] Ja tu nawet wziętych na wojnie węgierskich żołnierzów 252 nazad ich odsyłam, wyjmując im to z głowy, żeśmy tu nie chrześcijan ani kalwinów (jako im udano' wojować przyszli, ale tylko samych pogan. Ten naród ustawicznie ręce wznosi do P.Boga za nami, nam się w protekcję oddaje, w nas wszystką pokłada nadziej? -a za to ich ścinać? A jeszcze tych, którzy nas tu żywią i żywić dalej będą? [...] Pod miastami tureckimi harcować, nie ubogich ziemskich robaków zatracać! Nie chcieli tedy komisarze wzbudzić w żadne propozycje, aż wprzód rcspons odbiorą od Tekolego na listy swe, w których znać dali, że się to wszystko stało bez wiadomości mojej, i aż list mój do hetmanów [litewskich] postali, w którym surowic się pisało, aby tym tam ubogim ludziom dali pokój i aby do nas jako najprędzej pośpieszali. O inną jeszcze sprawę wykłócił się król listownie z małżonką. Z kraju dochodziły wezwania do zakończenia wojny i do powrotu. Jan po gospodarsku wyjaśniał, że stanowczo lepiej przezimować w cudzym kraju i na obcym koszcie. W razie powrotu wojsko litewskie będzie musiało maszerować od Karpat aż nad Wilię. Niewiele wtedy zostanie z zasiewów jesiennych na jego szlaku. Koalicję zaś należy podtrzymywać, bo w przeciwnym razie Leopold uzyska możność zawarcia odrębnego pokoju z Turkami, którzy gotowi znowu zaatakować Polskę. Moje zdanie jest i było zawsze takie, że lepiej na wojnę nie jeździć, niżeli z niej prędko zjeżdżać, bo to nie po zająca do łasa ani po rybę do sadzu; ustąpić zaś teraz nieprzyjacielowi na piądź, to on postąpi za nami na wiosnę o łokieć. Leopold bezwzględnie traktował Węgrów. Nie zasięgał rady Jana III ani go nie uwiadamiał o swych postanowieniach. W tym Madziarzy rozeznawać się nie mogli, wiedzieli za to, że król polski jest sprzymierzeńcem cesarskim. Słowację tyranizowali Litwini, obywatele Rzeczypospolitej. Emeryk Tókóly poszedł za Cisę, opowiedział się przy sułtanie. Zamiast spokojnych leży zimowych wojsko znalazło w Górnych Węgrzech kraj wrogi. Strzelano „zza każdego krzaka", z każdego mijanego osiedla. Żołnierze ginęli we własnym obozie. „Chorych pozostałych okrutnie mordują, gorzej daleko niżeli Turcy; dlaczego dzień i noc strzec się musimy i powoli postępować, aby ludzi nie tracić." Zaczął się głód, bo wieśniacy uciekli z dobytkiem w lasy lub zabarykadowali się po miastach. Przyszło jednak powracać do Polski. 13 grudnia Jan III przekroczył jej granice. Z tą chwilą zapadła za nim kurtyna nieszczęścia. Miał jeszcze żyć i panować przez łat piętnaście, lecz nie doznać już ani jednej łaski losu. Należał do ludzi prześladowanych przez fatum, to znaczy tych, którym nie dane było odejść w porę ze szczytu. 23 grudnia wjechał do Krakowa wra"z z Marysieriką. Spotkali się w Starym Sączu, a wciąż po tylu latach współżycia czuły amant bolał zawczasu nad stanem dróg, głębokimi śniegami i nieunik- 253 nioną fatygą swej Jutrzenki. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia odpra- wiał tryumf w upojonej radością, bijącej we wszystkie dzwony starej stolicy. Gdybyż wtedy dobroczynna apopleksja wybawiła go od przyszłych mąk! Sława wielkiego ojca grzmiała dość głośno, by wypromować do korony nieudolnego syna. Jaki był Jakub, taki był, ale żył aż do roku 1737. Zajmowałby zatem tron polski przez czas wystarczająco długi, by wyeliminować z naszych dziejów Augusta II, którego zbrodnia polityczna zgubiła państwo. Dynastia Sobieskich nie utrwaliła się u nas także wskutek intryg królowej pani. Złośliwy los podarował jej w tym celu aż nazbyt wiele czasu. W marcu 1684 roku Rzeczpospolita, Austria i Wenecja zawarły skierowaną przeciwko Turkom Ligę Świętą, której patronował papież. Wojna miała trwać nadal. Przystąpienie do Ligi uważa się za ciężki błąd Jana III. Należało, mówi wielu, nie bawić się w lojalność wobec dotychczasowego sprzymierzeńca, zawrzeć z sułtanem odrębny pokój, uzyskując odeń ustępstwa terytorialne. Owszem, Wysoka Porta oddałaby pewnie Kamieniec. Poprzestać na tym oznaczało w praktyce: zaleć na dobre i dobrowolnie w krajowym bagnie rozkładu, wyrzec się nadziei poprawy. W zamyśle kró- lewskim sława wojenna i sama wojna stanowić miały nie cel, lecz narzędzie. Jan III dążył do politycznego wyzyskania zwycięstwa pod Wiedniem. Czy winien był zaniechać próby dlatego, że nie powiodły mu się poprzednie, podejmowane po Chocimiu oraz w roku 1674? Odpowiedź twierdząca rów- nałaby się biernej zgodzie na magnacką anarchię w Rzeczypospolitej. Jan III zamyślał o naprawie sejmowania i o pozbawieniu sejmików mocy niweczenia uchwał parlamentu. Wytrwale zmierzał również do podniesienia powagi władzy królewskiej. Pragnął zostawić po sobie tron synowi, utrwalić w Warszawie dynastię krajową. Gdyby udał mu się ten ostatni tylko zamysł, losy państwa ułożyłyby się pewnie mniej tragicznie. Co prawda Jakub Sobieski jedynego swego syna, Jana, pochował niemow- lęciem i przeżył wszystkie pięć córek (z których każda wzięła pierwsze imię po babce: Maria Leopoldyna, Maria Kazimiera, Maria Karolina, Maria Klemen- tyna i Maria Magdalena). Przeżył jednak również o całe trzy lata Augusta II, grabarza suwerenności Rzeczypospolitej. Ten jeden fakt usprawiedliwia 254 dynastyczne dążenia Jana III. Skoro rozporządzamy perspektywą historyczną, to róbmy z niej wlaściwy użytek. Nie można potępiać człowieka za to, że z rozpaczliwym uporem pchał się na jedyną drogę, która - być może - wiodła do ocalenia państwa. Rozpaczliwy upór, ale i logika. Wolno i koniecznie potrzeba powtórzyć słowa Paska, napisane zaraz po elekcji Jana III: „i żeby korona z głowy potomstwa jego nie schodziła, jako w austriackiej familijej, tego wszyscy życzymy". Wszyscy czy nie wszyscy, w każdym razie ,,my", to znaczy zwykli, wiel- możni tylko, lecz nie jaśnie wielmożni herbowi. Podczas kampanii wiedeńskiej zawiódł plan porozumienia z Węgrami. Zakarpackie działania Jana III nie były jednak jedynymi naszymi sukcesami wojennymi, odniesionymi w roku 1683. Andrzej Potocki na czele pozostawio- nych w kraju wojsk zdobył Niemirów i opanował duże obszary Podola. Szlachcic Kunicki, mianowany przez króla hetmanem Kozaków prawobrzeża Dnieprowego, dotarł zagonem w pobliże Dunaju, osadził w Suczawie sprzy- jającego Rzeczypospolitej Petryczajkę. Sukces okazał się chwilowy, bo Turcy spędzili rychło niemiłego sobie hospodara. Kunickiego podkomendni zabili, buławę wziął po nim od Jana niejaki Mohiła. Autorytet Rzeczypospolitej wzrósł bardzo, jeśli sam Ludwik XIV zaczął zabiegać o wznowienie stosunków dyplomatycznych z nią, obaj zaś książęta węgierscy posunęli się bardzo daleko, jakby zapominając o zeszłorocznych rozczarowaniach. Emeryk Tókóly poddał się pod protektorat króla, Michał Apaffy pragnął zostać jego lennikiem, co stanowiłoby swoistą formę luźnego złączenia Siedmiogrodu z Polską. W jej stronę zwracał swe nadzieje i hospodar multariski. Uczestnictwo w Lidze Świętej otworzyć mogło szerokie widoki. Gdzieś w zadnieprzańskich czy zakarpackich krainach pragnął król znaleźć księstwo dla Jakuba, punkt oparcia dla dynastii. Piszący o tych sprawach autorzy podkreślają zazwyczaj rodowe tradycje i osobiste przekonania Jana III, popychające go do walki z Półksiężycem. Jeden bodaj tylko Tadeusz Boy Żeleński zauważył, że nasz krzyżowiec nie tak już chyba przesadnie nienawidził niewiernych, skoro pilnie dowiadywał się o panującą na Krymie modę męską. Dowodził ordyricami pod Warszawą, o dwa lata wcześniej zwiedził sam Stambuł. Ale wędrując nad Bosfor w towarzystwie posła Rzeczypospolitej, Mikołaja Bieganowskiego, zauważył po chatach wieś- niaków bałkańskich owe dziwne ikony, na których św. Jerzy zdecydowanie 255 przypominał Władysława IV. Poważne powodzenia polskie mogły wzbudzić niepokoje w zadunajskich prowincjach ottomańskich. Nie warto przesadnie podkreślać tradycji rodowych ani osobistych zapałów Jana III do krucjaty. Zauważyć raczej trzeba, że plan wielkiego pochodu na Południe i zamiar rozciągnięcia wpływów na Mołdawię, Multany oraz Sied- miogród, że wszystko to nie było w naszej historii niczym nowym. Jan Zamoyski, Stanisław Koniecpolski i Jerzy Ossoliński też chcieli tego samego. Król Jan po prostu wznawiał stare i słuszne pomysły Srebrnego Wieku. Gdybyż mógł rozporządzać jego nie materialnymi nawet, lecz moralnymi siłami! Zwycięstwo wiedeńskie podziałało jak zaklęcie magiczne. Zrodziło nie- złomną solidarność wszystkich magnatów, skierowaną przeciwko zamysłom dynastycznym. Król zanadto wyrósł! Odstąpili go więc wrychle nawet dotych- czasowi stronnicy. Możność wygrywania jednej koterii przeciwko drugiej znikła, przestała się liczyć jako narzędzie polityki. Już w 1684 roku powstał formalny spisek, którego założycielami byli: Krzysztof Grzymułtowski, Bene- dykt Sapieha i Stanisław Lubomirski, a protektorem Fryderyk Wilhelm, •elektor brandenburski, teść Ludwiki Karoliny z domu Radziwiłłów. Pośred- nio przystąpił do sprzysiężenia i Stanisław Jabionowski, dowódca husarii spod Chocimia, człowiek, który pierwszy na polu elekcyjnym opowiedział się za Janem. Z biegiem czasu stanął przeciw monarsze kanclerz Jan Wielopolski, prymas Michał Radziejowski, biskup Andrzej Chryzostom Zaluski, nawet protegowany przeciwko Sapiehom Marcjan Ogiriski. Dawne orientacje przy- cichły, rozegrzmiała za to propaganda tej jedynej - obrony złotej wolności. Trudno uznać za zwolenników niewoli tych działaczy, co wspierali króla. Nie zawiódł go Stefan Bidziriski ani Marek Matczyński, dochował wierności Stanisław Dunin Karwicki i Stanisław Szczuka, który jeszcze w dwa dziesiątki lat później miał pisać o potrzebie przywrócenia dynastii Sobieskich. Uczciwi, rozumni ludzie. Ale cóż stąd, kiedy zaledwie średnia szlachta. Co znaczył taki Szczuka wobec Sapiehy? Rezygnacja z planów wojennych oznaczała kapitulację przed sprzysiężony- mi. Jedynie w polu mógł król spotężnieć. Reakcja magnaterii na Wiedeń jasno dowodzi, czego najbardziej lękały się nasze filary anarchii. Król postanowił więc wojnę, która „rozwlekła się na szereg lat i przybrała obrót tak nieszczęśliwy, jakby to wojował Kazimierz Jagielloriczyk, a nie Sobieski" - pisze Władysław Konopczyński. O parę stron dalej wspomina uczony o „dziwnej apatii psychicznej". Feldmarszałek Paweł von Hindenburg Napoleonem nie był, ale za tęgiego 256 fachowca można go uznać śmiało. Oto co orzekł w swym znanym pamiętniku: „Zawód wojskowy już wielokrotnie zaskakująco szybko wyczerpał nawet silne natury {...] To nieraz stanowiło tragizm żołnierskiej wielkości." Był rok 1684. Dziewiętnastoletni Jan Sobieski otrzymał chrzest ogniowy jesienią roku 1648, w oblężonym przez Kozaków Zamościu, do którego się przekradł po powrocie z zagranicy. Zwykłe odejmowanie przekona, że jeśli trudy zawodu wojskowego wyczerpały go istotnie, to dokonały dzieła wcale nie tak szybko. Cała kariera wodzowska Napoleona trwała dwadzieścia dwa lata. W nbdługi czas po wyprawie wiedeńskiej już pamiętnikarze nawet zaczęli notować ostrzeżenia lekarskie. Medycy stanowczo żądali, aby król wyrzekł się osobistego dowodzenia armią i raczył „pomiarkować swą bezgraniczną namiętność do polowania". O winie i piwie nie wspominali, bo Jan w tej mierze ani nawet marzył o dorównaniu poddanym. Przestrzegali za to poważnie, iż „choroba kamienia może mieć najgorsze skutki". (Była to zapewne kamica moczowa, skoro po zgonie znaleziono w prawej nerce „kamień duży, wielki jak kasztan, o dwóch rogach", w kanale „kamyki", w pęcherzu jeden „więk- szy niż półtora gołębiego jaja" oraz kilka pomniejszych.) Filip le Masson du Pont, zwany u nas krótko Dupontem, inżynier, puszkarz i pamiętnikarz, zwięźle podsumował rezultaty osobistych wysiłków, podję- tych przez króla po przystąpieniu do Ligi Świętej: Przez te lata osłabł bardzo, opadał na siłach, a jednak nie folgował sobie ani na chwilę w sprawach wojennych i rządowych [...] Żaden król polski nie spełniał swych obowiązków monar- szych lepiej lub choćby tylko równie dobrze, jak on [...] ani nalegania królowej, ani przełożenia lekarzy, ani prośby poddanych nie mogły na nim wymóc, by mniej doglądał osobiście granic. Koncepcje strategiczne Jana III nadal były dobre i śmiałe. Znający się na tych rzeczach Otton Laskowski utrzymywał, że wodzowie austriaccy wprost kradli Polakowi jego pomysły. Zawodziło wykonanie, czyli ta część pracy, którą się wypełnia w trudzie fizycznym. Właśnie w polu, wśród spiekoty stepowej przychodziły na króla owe ataki „dziwnej apatii psychicznej". Wyprawa 1684 roku, podjęta w świeżej glorii zwycięstwa wiedeńskiego, a więc szczególnie ważna, mogąca ogromnie wzmóc autorytet Rzeczypospolitej, zdobyła silnie ufortyfikowany Jazowiec i utknęła pod tym samym Żwańcem, który ongi okrył niesławą Jana Kazimierza. Sprawiła to opozycja ze strony hetmanów Sapiehy i Jabłonowskiego. Należało przytrzymać Jana za poły, aby wkroczywszy zwycięsko na Wołoszczyznę nie powrócił z niej czasem panem prawdziwym. Pretekstu do kłótni i debat dostarczała sprawa Kamieńca Podoi- y- Rzeczpospolita... 2 ^JJ skiego. Król nie chciał go na razie zdobywać, wolał wtargnąć w ziemie prze- ciwnika i tam szukać rozstrzygnięcia. W listopadzie przyszło zawrócić do domu z połową wojska zaledwie i z nadwątlonym kapitałem moralnym. Na początku 1685 roku dwory europejskie otrzymały napisany po łacinie traktat Rozważania o nieuniknionej kampanii. Autorem jego był Jan III, który głosił tym razem konieczność połączenia armii koalicyjnych w całość i śmiałego operowania tą potężną pięścią. Zanim poszczególne rządy namyśliły się nad decyzją i responsem, musiał król stoczyć ciężką batalię z własnym sejmem, zwołanym dla wygody i pośpiechu do Warszawy, lecz dla ułagodzenia roz- sierdzonych Litwinów nazwanym „grodzieńskim". Jan poważył się był jeszcze przed zwołaniem izb mianować Marcjana Ogiri- skiego kanclerzem litewskim, a biskupa Michała Radziejowskiego podkanc- lerzym koronnym. Obaj dostojnicy mieli wkrótce zdradzić swego dobroczyńcę. Na razie musiał on wiele wycierpieć dla nich. Paweł Michał Pac, który za dawnych lat zranił pana Sobieskiego w pojedynku, publicznie - w sejmie! - oświadczyl gotowość powtórzenia wyczynu, tym razem na osobie pomazańca. O Kamieniec też podnosiły się zajadłe wrzaski. Król wszystko wytrzymał i przetrzymał. Doczekał się uchwały o podatkach i zaciągu wojska. O słuszności zawartych w Rozważaniach tez przekonać zdołał hetmana Jabionowskiego, lecz '.awiódl się na nuncjuszu i Austriakach, którzy woleli, aby Polacy trzymali się ? daleka od krain zakarpackich. Spory i układy pochłonęły moc czasu, nagły atak choroby unieruchomił króla. Czternastotysięczne zaledwie siły poprowadził na Bukowinę Stanisław Jabłonowski i zetknął się pod Bojanem z ogromnie przeważającą potęgą Tur- ków i Tatarów. Hetman dowiódł w tej potrzebie nie lada jakich kwalifikacji dowódczych. Szturm odparł tak skutecznie, że Sulejman pasza utracił zapał, potem wśród bardzo ciężkich warunków z powodzeniem przeprowadził operację odwroto- wą. Armia ocalała, Stanisław Jabłonowski i Marcin Kątski wrócili z Bukowiny okryci wielką sławą. Tymczasem dywersyjne czambuły tatarskie dotarły głę- boko, bo pod Olykę i Równe. Powstrzymał je sam król, który pomimo choroby ruszył do obozu i potem w pole. Jedyna korzyść, jaką przyniósł rok 1685, polegała na obronieniu granic. Jeszcze nie zdążył przeminąć, kiedy Jan skłonił radę senatu do zatwierdzenia planu następnej kampanii. Było jasne, że Austriacy działać będą na własną rękę. Postanowiono zatem „iść ku Dunajowi". Cel stanowiły odległe ziemie Tatarów Budziackich, Mołdawia, Multany oraz Siedmiogród. Wyraźnie sły- 258 chać w tych zamiarach echo dawnych argumentów Stanisława Koniecpolskie- go. Bo i o tym nawet wspomniała uchwała rady senatu, że w zdobytych ziemiach można będzie znaleźć leże dla wojska, ulżyć w ten sposób Polsce. Logiczny program aktywności na południowym wschodzie powrócił... po tylu dziesięcioleciach zmarnowanych na ściganie majaków skandynawskich. Podobnie jak przed czterdziestu laty trzeba było zyskać spokój, a może i współdziałanie od strony Moskwy, jeśli się chciało iść na Budziaki. Ale za czasów Koniecpolskiego była ona stroną niedawno pokonaną, zachowywała się oględnie. Teraz... Przecież już w roku 1683 przebywający na Kremlu dyplo- mata polski pisał przezornie: Strzeż Boże jakiego wypadku na Węgrzech. Obawiać się trzeba, aby nas nie zaczepili Moskwa wojną, jakoż tak zda się odpowiadać położeniu ich [...] wyprowadzić wojska na wojnę zewnętrz- ną. Na ciele i umyśle słaby car Teodor III zmarł 7 maja 1682 roku. Regencję objęła jego starsza siostra Zofia, sprawująca władzę w imieniu dwóch mało- letnich braci. Nastały w Moskwie czasy niespokojne i mroczne, jakikolwiek sukces zewnętrzny bardzo by się przydał carównie oraz jej przyjacielowi, księciu Wasylowi Golicynowi, zdecydowanemu zwolennikowi mowy i mody polskiej. Wojewoda Krzysztof Grzymułtowski, autor dopiero co przytoczo- nych słów, jeden z najgorszych w kraju mącicieli, był inteligentnym człowie- kiem. U schyłku 1685 roku wraz z kanclerzem Marcjanem Ogińskim pojechał znowu do Moskwy, która - wedle określenia króla - „czas dogodny ułapila aa swą stronę". Znała trudne położenie Rzeczypospolitej, obawiającej się dru- giego frontu, a naciskanej przez Rzym i Wiedeń o rychłe dogadanie się z nią właśnie. Bojarowie okazali się twardzi jak skały. Rozmowy miały się zacząć od przyznania im na zawsze tego, co rozejm andruszowski dal czasowo, i czegoś jeszcze ponadto. l maja 1686 roku podpisano na Kremlu akt pokoju wieczystego. Kijów, Czernihów, Drohobuż, Smoleńsk i Starodub stawały się niekwestionowaną własnością carów. Przybywało im również Zaporoże właściwe, Kudak, ziemie ,,od Siczy w wierzch Dniepru, po ujście rzeki Taśminy, która wpada w Dniepr". „Wszystek ten pomieniony małorosyjski kraj" wraz z Kijowem po wieki wieczne pozostać miał ,,w stronie Ich Carskowo Wieliczestwa". W uroczy- stych słowach zatwierdzony rozbiór to nie cała jeszcze tragedia Ukrainy, niedawnej kandydatki na Trzeci Naród federacyjnej Rzeczypospolitej. O- 259 sobny punkt traktatu zajmował się niektórymi obszarami, pozostawionymi „wielkiemu hosudarowi Jego Korolewskomu Wieliczestwu" na prawobrzeżu Dnieprowym. ,,Zaszła trudność o tych zrujnowanych horodach i miastach, które od miasteczka Stajek w niż Dniepra po rzekę Taśminę" leżą. Postano- wiono, ,,że te miejsca zostawać mają puste tak, jako teraz są". Rzeczpospolita zyskiwała sumę stu czterdziestu sześciu tysięcy rubli i przymierze przeciwko Tatarom. Zaraz w roku następnym poszedł na nich Wasyl Golicyn, lecz zmarnował tylko wojsko w stepach naddońskich i powró- cił skompromitowany. Nie podniosło jego powagi skazanie i stracenie hetmana kozackiego Samojłowicza, oskarżonego o zdradę. Układ, zwany potocznie „pokojem Grzymultowskiego", zapewniał prawo- sławnym obywatelom Rzeczypospolitej równouprawnienie. Katoliccy pod- dani carów też cieszyć się mieli „wszelką wolnością". Każda ze stron zyski- wała więc teoretyczną możność mieszania się w wewnętrzne sprawy kontra- henta. Korzystać z niej mógł, oczywiście, tylko silniejszy. Bardzo oryginalnie pojmowano wtedy w Moskwie „wszelką wolność" dla łacinników. W siedem lat po zawarciu traktatu pewien podróżujący w spra- wach majątkowych szlachcic spisał ciekawą „relacyją ze Smoleńska". Woje- woda Goiowin, szwagier carski, katolików „nie tylko w chołopy sobie obraca, ale chrzcić się każe, jako poganom". To samo spotyka szlachtę Rzeczypos- politej, przyjeżdżającą do krewnych w odwiedziny. Czeladź jej zapoznaje się z knutem, sami panowie z izbą kata. Lekkomyślny jezuita litewski, który zbyt- nio zatęsknił do ojca, trafił na „pytki", potem go przymusowo ochrzczono i wyświęcono na popa. Mieszczanin nazwiskiem Romanowicz, ostatni już papi- sta na jednym z przedmieść smoleńskich, wzięty został na tortury, gdzie go pytano, „jeśli nie wie o potajemnych katolikach". O swobodzie budowania kościołów mowy nie było. Wojewoda Gołowin, ufny w wysoką protekcję, tyranizował także prawo- sławnych, wymuszał okupy i żył jak udzielny książę. Źle na tym wyszedł, kiedy w marcu 1694 roku nagle zjawił się w Smoleńsku sam car, który „nic nie respektując na szwagierstwo swoje z pomienionym wojewodą zaszłe [...] kazał go knutami bić" i zdegradował. Surowy postępek nie miał jednak na celu utwierdzenia tolerancji religijnej. Jednocześnie ukazał się bowiem ukaz monarszy zabraniający szlachcie smoleńskiej trzymania czeladzi zagranicznej, a to „dla zdrady". Każdy winien był niezwłocznie się przechrzcić „na ruską wiarę". Widocznie gwarancja taka wystarczała władcy, który nieco przedtem osobiście przyjął w Moskwie zbiegłego z Nieświeża Niemca, artylerzystę, i „przed sobą kazał mu indzinigerskie sztuki ukazywać". 260 Młody, odznaczający się olbrzymim wzrostem i tak dziwnymi obyczajami car nosił imię Piotra. Był już wtedy jedynowładcą, bo jego starszy brat przy- rodni, niedołężny Iwan V, teoretyczny „pierwszy car", poprzestawał na tytule, Zofia zaś' zesłana została do klasztoru. Pokój Grzymułtowskiego zawarto jednak za jej regencji, kiedy niepodobna było przewidzieć, które z rodzeństwa weźmie górę na Kremlu. Grzymułtowski i Ogiński sygnowali układ. Należało go jeszcze ratyfikować. Moskwa odmawiała uderzenia na Tatarów, zanim to nie nastąpi, król liczył, że zdecydowane zwycięstwo za Dniestrem pozwoli uchylić się od złożenia pod- pisu na dokumencie. Ruszając w roku 1686 na południe wiódł Jan III wojsko liczniejsze znacznie i świetniejsze od armii, którą przed trzema laty zaprowadził pod Wiedeń. Kraj zdobył się na wysiłek, król skłonił go do tego niebywałą energią, a przyłożył się też czterystu tysiącami złotych ze swej prywatnej szkatuły. W ostatniej niemal chwili zachorował, przez co wymarsz opóźnił się o miesiąc. Tymczasem ham- letyzujący politycznie hetmani nie potrafili nawet ustrzec karności w obo- zie. Ostatnią wielką wyprawę Jana III przyrównują historycy do moskiewskiej kampanii Napoleona. Różnica polegała przede wszystkim na tym, że cesarza Francuzów gnębił mróz, a króla polskiego skwar. Trzeba było niewolniczo trzymać się Prutu, bo dopływy jego powysychały. Podpalony przez nieprzy- jaciela step ział gorącem wokół kolumn maszerujących mozolnie, a beznadziej- nie długich, bo kto szedł w pola, dzikie przeważnie i bezludne, ten musiał wlec za sobą ogromne tabory z zaopatrzeniem. Podobieństwo pomiędzy wspomnianymi dwiema operacjami wojennymi polegało na tym, że wodzom ich nie udało się zmusić przeciwnika do przyjęcia rozstrzygającej bitwy. Jan III zawędrował bardzo daleko, a staczał tylko potyczki. Walczył nie z wrogiem, ale z terenem, którego nie znał. Mapami posługiwał się systematycznie, lecz były one wtedy o wiele gorzej niż niedo- kładne. Nie mógł przewidzieć, że na lewym brzegu Prutu zagrodzą mu drogę przeszkody nie do pokonania dla ciężkiej kolumny. Dragoni w trzy dni prze- rzucili most, wojsko przeszło na brzeg prawy, lecz oznaczało to zejście ze strategicznej osi marszu, wskazującej Budziaki. Jeszcze gorzej odbiła się na przedsięwzięciu śmieszna mizeria ówczesnej łączności. Wiadomości przywo- zili gońcy konni, którzy zazwyczaj śpieszyli się bardzo, czasami mdleli i marli nawet z wyczerpania... Król zająłjassy, dotarł na pola cecorskie, zostawił je za sobą i szedł dalej ku Galaczowi. Ciągle szukał przeciwnika, walnej bitwy z nim. 2 września uległ 261 namowom rady wojennej, zawrócił. Tego samego dnia Austriacy zdobyli Budę. Jan III dowiedział się o tym 6 października. Ze wszystkich zapór, jakie piętrzyły się na jego drodze dziejowej, najgorszą niewątpliwie był stan wewnętrzny państwa. Program mołdawsko-dunajski wymagał długotrwałego, systematycznego wysiłku. Zawistni i niechętni zmar- nowali rok 1684 i 1685, które mogły się stać etapami, wiodącymi do rozgrywki końcowej. Idąc na południe król umacniał stare i budował nowe forty, dbał o zaplecze. Powinny to były zrobić zaprzepaszczone lata - już nie w skali techniki wojennej, lecz historii. Ale wyżarły one tylko resztkę sił wielkiego wodza. Nie można już było uchylać się dłużej od ratyfikacji pokoju z Moskwą. Jan III potwierdził przysięgą straty, jakich doznało państwo za czasów jego poprzednika. Wziął na siebie moralny i polityczny ciężar ostatecznego zrze- czenia się Smoleńska i Kijowa. Postąpić inaczej nie mógł, po nieudanej kam- panii trwały pokój z Moskwą stawał się absolutną koniecznością. • I w tym położeniu nie odstąpił jednak od celu, zasadniczego w jego polityce wewnętrznej. Podczas uroczystości królewicz Jakub za zgodą rady senatu zasiadł pod baldachimem obok ojca, zaraz po nim podawał posłom moskie- wskim dłoń do ucałowania. Znalazł się słowem w zasięgu majestatu, aczkol- wiek następcą tronu nie był. Odbyło się to w grudniu 1686 roku. W bardzo krótki czas później nagle zamajaczyła Jakubowi okazja zajęcia pozycji znacznie lepszej niż ta pod bal- dachimem ojcowskim. 28 marca zmarł Ludwik Hohenzollern, Ludwika Karo- lina z Radziwiłłów została wdową. Kandydatów do jej ręki nie zabrakło, lecz królewicz wziął górę. W czerwcu ogłoszono zaręczyny. W razie ich zerwania oblubienica utracić miała wszystkie swe dobra na Litwie, na co podpisała cyrograf. 10 sierpnia wzięła ślub z „Paryskiem neuburskim", Karolem Fili- pem, bratem cesarzowej. Obrzęd odbył się w berlińskiej kaplicy poselstwa austriackiego. Wiedeń i Brandenburgia zwalczały w tej sprawie Jakuba, któ- rego popierała Francja, spragniona poprawy stosunków z Janem III. Intrygi międzynarodowe odegrały na pewno znaczną rolę, ale sama Lud- wika Karolina też nie była potulną owieczką ani lilijką. Alojzy Sajkowski odnalazł list jej sługi, pisany w tym właśnie czasie: „O księżnej Jej MPaniej naszej plotek siła niepięknych prawią ludzie" i trudno im „gębę zatkać". Książę neuburski odznaczał się urodą, zdecydowanie górował w tej mierze nad niepozornym Jakubem. Osobiste gusty młodej pary zaważyły na historii, i to ciężko. Już po raz drugi mariaż Radziwiłłówny wzburzył nasz sejm, lecz w sposób 262 całkiem odmienny niż za dni Barbary. Ogromna większość szlachty uznała obrazę króla za własną. Hałas był tak wielki i groźny, że nowy elektor, Fryderyk III, ostentacyjnie jął się wypierać uczestnictwa w aferze. Po cichu zaś spiskował z magnatami, których katastrofa zamierzeń Sobieskich urado- wała szczerze. Byli tacy i w Koronie, lecz najpotężniejsi trzęśli Litwą. Wojska' Sapiehów obsadziły dobra Ludwiki Karoliny. Finał sprawy rozegrał się na sejmie warszawskim, który Władysław Konop- czyński nazwał zwięźle „najstraszniejszym". Doprowadzeni do rozpaczy stronnicy króla, jak Stefan Bidziński, wzywali do konfederacji, po prostu do szabel. Stanisław Szczuka zawzięcie i długo bronił obrad przed zerwaniem. Na nic się to nie przydało. „Nadeszły czasy, kiedy rząd - tym razem ucieleśniony w osobie najdzielniejszego króla - już nie pociągał zdrajców do odpowiedzial- ności, tylko paktował z nimi, jak z równorzędną potęgą." Za sprawą Sapiehów, przekupionych przez Neuburczyka i Brandenburgię - poseł z Litwy, Szołkowski, zerwał sejm. Dzięki biskupowi Andrzejowi Chryzostomowi Załuskiemu wiemy dokład- nie, jak wyglądał szczyt magnackiego cynizmu. Szołkowski powiedział „veto" 31 marca 1689 roku, lecz raczył powrócić do izby z oświadczeniem, że pozwala tylko następnego dnia żegnać króla. Pierwszego kwietnia zaczęła się sesja o godzinie pierwszej po południu, a trwała do drugiej po północy. Nic się tam nie działo, tylko wciąż słano poselstwa do Szołkowskiego, aby wracał, nikt jednak nie umiał go znaleźć. Posłał król do wojewody wileńskiego [Kazimierza Jana Sapiehy], zaklinając go na wszystkie świętości, by namówił owego Szołkowskiego do powrotu i do przywrócenia czynności sejmu. Wojewoda odrzekł, że zgoła nie wie, gdzie jest Szołkowski i nie widział go od trzech dni. Wiedziano jednak na pewno, że ów poseł był u wojewody w nocy, więc ten ostatni jest przyczyną zerwania sejmu [...] Wreszcie podskarbi litewski Benedykt Sapieha obiecał przyprowadzić posła: poszedł i więcej nie wrócił. Szczególnie warcholił wtedy w izbie zaprzedany Sapiehom podkomorzy wileński, Kazimierz Stanisław Dąbrowski, sprawca zerwania poprzedniego sejmu. Już nad ranem stronnik dworu, biskup Konstanty Brzostowski, ode- zwał się doń zupełnie rzeczowo: „Waćpan zawsze jesteś przeciwko królowi." Na to dziarski podkomorzy, dawny porucznik husarski, bluznął wyzwiskami i uderzył infulata. Któryś z senatorów wyrwał szablę z pochwy, to samo zrobił zaraz Dąbrowski. Nazajutrz prymas Michał Radziejowski obłożył kościoły stolicy interdyktem. 2 kwietnia sejm rozszedł się. Na pożegnanie król pokazał senatorom uzy- skaną przypadkiem (a może przez szpiegów?) notatkę rezydenta brandenbur- 263 skiego: „pisze tam Brandenburczyk, że Sapiehowie doskonale prowadzą rzecz i że już im wypłacił pewną sumę pieniężną". Skończyło się na wyrzuceniu owego rezydenta z Warszawy. 31 marca wykonano jednak pewne postanowienie zerwanego sejmu. Wyro- kiem jego sądu stracony został na Rynku Staromiejskim w Warszawie Kazi- mierz Łyszczyriski. Początkowo zanosiło się na widowisko bardzo okrutne: kat wyrwać miał skazańcowi język, palić rękę, która napisała bluźniercze słowa Ergo non est Deus. Jan III wymógł, że Leszczyńskiego ścięto mieczem. Na stosie spłonęło martwe ciało. Rról był jednak powściągliwym człowiekiem, jak na owe czasy. Trochę później zdarzyło się mu w obecności małżonki, prymasa i biskupa poznań- skiego słuchać pewnej niewiasty z Sochaczewa, która zeznała dobrowolnie, że „na Łysych Górach tany ódprawowała" i siedem razy oddała się demono- wi. Kiedy Francuz niskiej kondycji powiesił się w zamku warszawskim, ciało jego przez dwa dni pozostawiono na haku w izbie, przy której drzwiach stanęła warta. Potem hycel wywlókł je za miasto „jako psa"i zostawił nad Wisłą koło szubienicy. W końcu wrzucono trupa do rzeki. Nieboszczyk pokazywał się ludziom, między innymi flisakom, nocującym obok miejsca straceń. Wskoczył nawet do kotła, w którym gotowali sobie kaszę. Ciarki przechodzą, gdy rozejrzeć się nieco uważniej po ówczesnej panora- mie obyczajowej. W lipcu 1693 roku chory biskup z Chełmna, Kazimierz Opaliński, człowiek z natury porywczy, rozgniewał się na jednego ze sług, kazał go więc „w oczach swoich kilka razy pokładać i bić, chcąc tym sobie przerwać cholerę, ale darmo, bo z cholery wpadł w apopleksyją" i zmarł w dwie godziny potem, pojedna- wszy się z Bogiem. Kronikarz nie zanotował wcale, czy duszpasterz przeprosił ofiarę swych uniesień. Król Jan też bywał straszny, ilekroć wpadał w pasję. Znana jest powszechnie ponura historia z oswojoną wydrą, za której zabicie nieszczęsny dragon zatłu- czony został kijami. W pierwszym ataku furii Miłościwy Pan kazał go roz- strzelać, lecz upominany przez biskupów ułaskawił, skazał na piętnastokrotną wędrówkę przez uzbrojony w pałki szpaler półtora tysiąca żołnierzy. Pamięt- nikarz nie omieszkał zapisać rzeczy bardzo znamiennej. Wykonawcy wyroku, koledzy skazańca, tacy sami jak on plebejusze, „nad prawo" bili nieprzytom- nego już, leżącego na ziemi. Zdaje się, że okrucieństwo cechowało wtedy nie tylko możnych. Niejaki Skałka, dowódca oddziału piechoty i dozorca trzymanych przy 264 dworze niewolników tatarskich, całkiem samowolnie postanowił raz ukarać dziewczynę, pomówioną o to, że „z cudzym mężem niecnoty płodziła". Wepchnął ją do lochu między Tatarów, zagroziwszy im chłostą za ewentualną powściągliwość. „Sześć tedy brytanów rzuciło się na nią", wrzaski karanej sprowadziły pomoc. Wyszło wtedy na jaw, że jawnogrzesznica była dziewicą. Król kazał wziąć pod klucz zbyt gorliwego obrońcę moralności, lecz nie wiadomo, co z nim zrobił. Innym razem pomoc z zewnątrz ocaliła życie pewnemu chłopcu, służącemu ambasady francuskiej. Kuchmistrz uwiązał go za wykręcone w tył ręce u belki pułapu i byłby pewnie na śmierć zaćwiczył kańczugiem, gdyby nie interwencja zaalarmowanych krzykiem krajowców. Kucharz Marii Kazimiery, również Gali rodowity, złamał kiedyś nóż o żebra własnego pomocnika, co stało się nie w kłótni, lecz podczas zajęć służbowych, czyli przygotowywania obiadu. - Przybysze z krajów światlejszych nie zawsze chyba przyczyniali się do złago- dzenia obyczajów nadwiślańskich. Przytoczone już wiadomości o sposobach nawracania heretyków i heretyczek francuskich czynią ten domysł prawdo- podobnym. Dwór królewski, tak samo jak magnackie oraz szlacheckie, trzymał się z dala od łyków, jednakże sensacje i plotki stołeczne przenikały do rezydencji pań- skiej, wzbudzały tam zainteresowanie. Omawiano więc w Wilanowie postępek jakiejś mieszczki warszawskiej, którą mąż tak skatował, że usiłowała powiesić się w kominie. Wyrażano nadzieję, iż następna porcja razów grubym powro- zem wybije kobiecie złe myśli z głowy. Sarmata w koronie nie przewyższał okrucieństwem ani herbowych, ani plebejskich poddanych. Był dzieckiem swego wieku, jak się słusznie wyraził Boy. Kto wie nawet, czy nie lepszym od innych. Losy zagarnianego przez Tatarów jasyru obchodziły go naprawdę. Uwolnił z łyków dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy istot, przeznaczonych na bydło robocze. Jego „niezliczone zwy- cięstwa nad Turkami i Tatarami" miały sens nie tylko polityczny, lecz całkiem zwyczajnie... ludzki. Warto jednak o tym pamiętać. Jan III chętnie przysłuchiwał się dyskusjom osób uczonych, lubił przy tym stawiać kwestie w ten sposób, aby wynikła kłótnia. Cieszył się szczerze, kiedy Francuz i Włoch rozprawiali razu pewnego o sprawiedliwości i miłosierdziu „tak żwawie, że sobie bardzo grubo przymawiali". Uczestnicy jednego z dyskursów wilanowskich usiłowali dociec, w której części ciała ludzkiego mieści się dusza. 21 lutego 1691 roku odpalony przez Radziwiłłównę Jakub poślubił Jadwigę Elżbietę, księżniczkę neuburską. Został więc szwagrem cesarzowej (oraz 265 owego „Paryska", który go ubiegł przy poprzednich zalotach). Taki mariaż też podnosił powagę i wzmacniał stanowisko królewicza. Splendory i majątki Radziwiłlowskie dokonałyby tego o wiele lepiej, rzecz jasna, ale stało się. Nastąpiło ponowne zbliżenie Rzeczypospolitej do Austrii. Cesarz oficjalnie godził się na zajęcie przez sojuszniczkę Mołdawii, o przyszłości Multan roz- strzygnąć miał wyrok papieski. Latem 1691 roku ciężko schorzały król po raz ostatni poszedł z wojskiem w pole. Dla ścisłości powiedzieć by należało: pojechał kolaską, bo o dosiadaniu konia od dawna już nie było mowy. Z trzęsącego się na bezdrożach wózka oglądał snujące się po horyzontach podjazdy tatarskie, sprawował swe szyki. 11 września, kiedy nad Prutem przeciwnik „począł majaczyć o pół mile", chorągwie rozwinęły się karnie, skrzydła zajęli hetmani, a król wyjechał swą kolaską przed idący w straży przedniej pułk Hieronima Augustyna Lubomir- skiego. I odwód przy tym porządny, armata gotowa, tylko nie przyszło z niej strzylać. Ochota wielka w wojsku była bić nieprzyjaciela, ale ten, nie ufając siłom swoim, dalej ustąpił. Do bitwy walnej znowu nie doszło. Tym razem wyjątkowo wczesne chłody i roztopy wyniszczyły wojsko, zmusiły do odwrotu. Zdobyto jednak twierdzę w Neamt, nad rzeką tejże nazwy, dopływem Mołdawy, oraz w Soroce. Zostały na dalekim przedpolu, spełniając wespół z Suczawą, Okopami Św. Trójcy, Śnia- tyniem i innymi fortami rolę wysuniętych przyczółków. Wojna trwała wszak ciągle. Ostatecznie już obezwładniony przez cierpienia wódz przyglądał się jej z oddala. Otrzymywał szczegółowe raporty o wszelkich poruszeniach. Przy- syłano mu nawet jeńców, których badał. W cztery lata później przytrafił się wypadek nieoczekiwany i sporadyczny, lecz wart uwagi. Tatarzy o mały włos me zdobyli Lwowa. 16 i 17 lutego toczyła się zażarta bitwa na samych przedmieściach. Kawaleria walczyła w ciasnych uliczkach, spieszała się za murami klasztorów i stamtąd prowadziła ogień. Orda szła pod Lwów kolumną zwartą, ku podziwowi wszystkich nie rozpu- szczając zagonów. Szlak za nią „na milę wszerz rozciągał się tak czarny, że ani ślad śniegu na nim jest". Pohulała w rejteradzie, lecz potraciła konie i sama zniszczała „powracając na Budziak pustyniami wielkimi i śniegami niezmier- nymi" przez te same pola, na których utykały poprzednio pułki Jana III. Domyślano się, że Tatarzy chcieli sterroryzować tym wypadem Rzeczpos- politą i zmusić ją do zawarcia pokoju. Faktem jest jedno: nawet po Wiedniu i 266 czterech późniejszych kampaniach starczyło muzułmanom sił na taki wyczyn. Wiadomość przydatna dla oceny całokształtu działań króla. Nie wolno było oddawać sułtanowi Austrii, warto było chadzać nad Prut. Gdyby Turcy wygrali w roku 1683, gdyby się nie wykrwawili w ciągu lat późniejszych, stać by ich było na coś bez porównania groźniejszego od wysłania zagonu ordy pod Lwów. Wolno twierdzić, że Jan III zmusił swe pogrążające się w straszną niemoc państwo do osiągnięcia wszystkiego, na co je było jeszcze stać. Car Piotr budował wtedy statki rzeczne i wybierał się „z imprezą" na Azów, który po ciężkich szturmach zdobył w roku 1696. O pół wieku wcześniej car-ojciec, Aleksy, wyrzekł się był zajętego przez Kozaków Azowa, bo bał się wojny z sułtanem. Moskwa otworzyła więc sobie ujście Donu zaledwie. Nie tak to łatwo szło z tymi Turkami, nawet po Wiedniu. Padyszach walczył na trzech frontach, nie zapomnijmy przypadkiem o tym. W roku 1693 wyznaczony na grudzień sejm nie odbył się wcale, bo król „ubliżył terminu". Lekarz przyboczny, Żyd nazwiskiem Jonas, z trudem go przekonał, że „po tych paroksyzmach w tej słabości" nie wolno puszczać się w podróż, aczkolwiek sanna usłała się bardzo piękna. Wyprawione już w drogę tabory musiały zatem zawrócić do Żółkwi. Tadeusz Boy Żeleński uprościł nieco dzieje ostatnich lat Jana III, to znaczy tych po wyprawie 1691 roku: „Odtąd zaczyna się najsmutniejszy schyłek bohatera. Przeżył swoją sławę, przeżył swoją miłość, nie ziścił nic ze swoich planów i nadziei, wszystko rozsypało mu się w rękach." - O tym mógłby się król przekonać dopiero w przyszłości, z zaświatów. Za jego życia sprawa korony dla Jakuba jeszcze nie została przesądzona. Ogarnia go coraz większa obojętności z urąganiem patrzy na ludzkie zabiegi. Sam, bezwiednie uprzedzając słynne apris moi le diluge, które włożono w usta Ludwika XIV, powtarza ruskie przysłowie: „Niech ogień spali ziemie, niech wól wszystkie wyżre łąki, po śmierci nic o to nie dbam." Dbał jednak! Codziennie spisywane relacje rezydenta Radziwiłłowskiego dowodzą, że dbał. Pilnował piekielnie pogmatwanych spraw państwa, w któ- rym byle kłótnia magnacka wiele znaczyła, bo mogła wpłynąć na zmianę układu sił politycznych. Oto wybucha nowa dyferencja: panowie wojewodowie poiocki i trocki zapłonęli ku sobie nienawiścią, bo małżonki ich poróżniły się na jakimś przyjęciu. Nieporozumienie wygląda poważnie, skoro jeden ze zwaśnionych podróżuje nie inaczej niż w asystencji zbrojnych, zatyka za pas parę pistoletów, a wewnątrz karety miewa zawsze dwie „większe strzelby". 267 Zlekceważyć to, skwitować urąganiem? Nie tak chybko... Przyjacielem woje- wody z Trok jest wszechpotężny Sapieha. Nagle przychodzi do Warszawy wiadomość najwyższej wagi państwowej: 23 marca 1695 roku zmarła podczas pologu księżna neuburska, Ludwika Karo- lina z Radziwiłłów. Spadkobierczynią dóbr linii birżańskiej jest niemowlę, Zofia Augusta. Gdzie dokument ostatniej woli księcia Bogusława? Podobno zmarła zostawiła dwa testamenty? Król osobiście pilnuje sprawy, od której rozstrzygnięcia zależy, kto weźmie w kuratelę dziecko i jego majątek. Do roli opiekunów pretendują jako tako sprzyjający dworowi Radziwiłłowie nie- świescy i spokrewnieni z nieboszczką Sapiehowie. Donoszą do stolicy, że hetman Kazimierz Jan już rozpoczął zajazdy, równające się zaborom politycz- nym. Razu pewnego otrzymał król ważny raport podczas obiadu. Natychmiast kazał wyjść wszystkim - królowej, trzem biskupom, dwóm wojewodom - i na trzy godziny zamknął się w pokoju z kanclerzem wielkim litewskim, Domi- nikiem Mikołajem Radziwiłłem. ,,Po pomienionych godzinach z dobrą miną i ukontentowaniem wszelkim wyszedł książę jm., lubo sfatygowany był staniem tak długim nóg chorych." Nawet jemu nie wypadało siadać podczas rozmowy z monarchą, ale więcej na pewno wycierpiał ten, co miał prawo do fotela. Stan zdrowia królewskiego był okropny. Czasami poprawiało się panu do tego stopnia, że mógł wybrać się kolaską na polowanie, szczwać chartami wilki i zające. Innym razem kazał w Żółkwi wypróbować przy sobie nowe działa, strzelać z nich do tarczy. Obejrzał kiedyś' budujący się kościół i wyraził nieukontentowanie z jego wyglądu, to znów odwiedził we Lwowie zakonnicę, liczącą sobie lat sto dwanaście, uważnie wsłuchiwał się w jej szept. Zazwyczaj prowadził jednak żywot boleśnie kameralny, zamknięty w ścianach zamku warszawskiego, Wilanowa, Marywilu czy Żółkwi. Dręczyły go straszne ataki kamicy, duszność, kaszel, przewlekłe bóle głowy, puchlina. Piasek panu „wyszowiał", opuściły go „alteracyje" i mógł się przejść po pokoju - notował często Sarnecki. W tych szczęśliwych chwilach król zasiadał do stołu, po wieczerzy słuchał ulubionych dyskursów, zabawiał się kartami i szachami, kazał sobie grywać na bandurach, śpiewać kozackie i wołoskie dumki, sam nawet niekiedy to czynił. I nieraz zasypiał w swym poręczowym krześle. Jeśli tylko zdrowie pozwalało, zaczynał dzień od wysłuchania mszy. Tyle miał kościołów w stolicy, a lubił modlić się w małej „kaplicy moskiewskiej", to znaczy tam, gdzie spoczywały ongi zwłoki cara Wasyla. Raz, „przy mrozie osobliwie potężnym", żądał, aby go zaniesiono do świątyni w krześle. Chciał uczestniczyć w nabożeństwie na intencję rozpoczynającego się sejmu, a nie 268 mógł ani chodzić, ani jechać saniami. Otoczenie ledwie go zmusiło do zanie- chania zamiaru. Miał zaiste o co prosić Boga, jedynej instancji górującej nad niektórymi poddanymi. Na wiosnę 1694 roku przyniesiono do Warszawy wiadomość niebywałą. 18 kwietnia trzymający z królem biskup Konstanty Brzostowski rzucił w Wilnie klątwę na Kazimierza Jana Sapiehę. W czasie jej ogłaszania hetman na Antokblu swoim z ichmość panami senatorami byt, z dział bić kazał i race puszczać, gdzie i kieliszki miasto świec rzucano mówiąc: fiat, fiat, Żydów po biskupiu ubierano dla pośmiewi- ska. Prymas Radziejowski, jako krajowy legatus natus, zawiesił anatemę wbrew opinii nuncjusza. Rzym nie pochwalił jednak postępku Brzostowskiego, zarzucając mu użycie formuły właściwej przeciwko poganom, lecz nie wyznawcom Krzyża. Cała „ta akcyja" zelektryzowała króla i przykuła jego uwagę. Jan III wytrwale podtrzymywał biskupa, zachęcał go do stanowczości. Wiedział dokładnie, co się dzieje w państwie, na którego dobro wcale, ale to wcale ręką nie machnął. Sprawozdania, doniesienia otrzymywał ciągle, stwierdzał, że w }ego najbliższym otoczeniu partia sapieżyńska usiłuje przekupywać i werbo- wać na swoją stronę dworzan. 25 stycznia 1695 roku Kazimierz Jan Sapieha przybył na sejm do Warszawy. Karetę jego poprzedzało osiem pojazdów, w których zasiadali posłowie ziemscy oraz senatorowie Rzeczypospolitej. Regularna konnica otaczała orszak, piechota maszerowała z tylu. Tuż przed zaprzęgiem hetmana toczyli końmi dwaj dostojnicy - stolnik i strażnik Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jego rzeczywisty pan udzielny wjeżdżał do stolicy polskiej. Zgodnie ze starą tradycją młódź koronna i litewska zwykła była bijać się- pomiędzy sobą podczas sejmów. Przedwieczne wspomnienia zaciętych bojów Piastowiczów z kunigasami wyładowywały się w awanturach, które dawniej nikogo poważnie nie obchodziły. Tym razem starcie odbyło się 9 lutego. Dwieście koni jazdy litewskiej poszło do szarży prawdziwej. Kilku ludzi poległo na miejscu, kilkudziesięciu rannych ledwie uszło spod kopyt. Na tym nie poprzestając, „mumphatores litewscy" uderzyli na koroniarzy w samym zamku, wpadli do izby poselskiej. Rzuciła się za nimi warta królewska: „wzięto trzech pryncypałów, a drudzy oknami powyskakiwali". Posłowie Wielkiego Księstwa oficjalnie zaprotestowali przeciwko bezpraw- nym poczynaniom warty, która nie powinna była wkraczać do sali obrad. 269 W tym czasie jakiś nie znany nam zupełnie szlachcic obmyślał już pewnie, a może i pisał bez pośpiechu utwór, który ukazać się miał w roku 1697 pod tytułem: Komparacja wolności polskiej, litewskiej z wolnością postronnych książąt... Autor zestawiał przywileje naszych panów, zawsze starannie wymie- niając osobno Polaków i Litwinów lub mówiąc o dwóch narodach, z upraw- nieniami... ni mniej, ni więcej jak elektorów Rzeszy Niemieckiej. Doszedł do wniosku, że istnieje jedna tylko różnica istotna. Oto posiadłości ziemskie szlachty wskutek podziałów spadkowych ulegają rozdrobnieniu, czego szczę- śliwie uniknęli książęta germańscy. Władysław Konopczyriski określił tę rozprawę, jako „obłędne majaczenia wolności szlacheckiej". Autor nieprzytomnego traktatu upatrzył sobie ideał w tym zjawisku, które paraliżowało na wylot skorumpowane Niemcy, czyniło z ich zachodnich prowincji łup dla Francji. Lecz Rzesza miała aż dwóch kan- dydatów na wybawicieli! Habsburgowie i Hohenzollernowie silnie stali w swoich krajach dziedzicznych, którymi władali naprawdę. Wytrwałe usiłowania dynastyczne Jana III zmierzały do zapewnienia Rze- czypospolitej podobnego punktu oparcia i z tego właśnie powodu sprowoko- wały magnatów do utworzenia de facto wrogiej koalicji. Jaśnie wielmożni mogli się dzielić na koterie za niedołężnego Jana Kazimierza. Jan III był przeciw- nikiem takiego formatu, że trzeba było iść przeciwko niemu wspólnie, viribus unitis. Król chciał korony dla syna. Wielcy w Polsce i na Litwie woleliby ją podczas nieuchronnie zbliżającej się elekcji sprzedać... więcej dającemu. Przed stuleciem „król nie malowany" zgalwanizował państwo, sprężył jego siły. Teraz duchowy spadkobierca Stefana samą swą indywidualnością zmo- bilizował przeciw sobie upiory anarchii, wyhodowane za długich rządów ludzi z zewnątrz, moralnych cudzoziemców. Wtedy warcholił jeden tylko ród, i to wcale nie najpotężniejszy w państwie. Nadeszły czasy, na tle których watażka Samuel może się wydać postacią świetlaną. Jedno z ogniw sprzysieżenja magnackiego odznaczało się wręcz śmiertelnym ciężarem gatunkowym. Wszechwładza Sapiehów na Litwie stanowiła zjawisko o skali państwowej. Wielkie księstwo posiadało odrębne prawo, wojsko, skarb i urzędy. To wszystko nie tylko wysunęło się z rąk rządu królewskiego, lecz stało przeciwko niemu. Posłowie litewscy wybrani zostali pod dyktando Sapiehów. Podczas sejmu 1695 roku parlamentarzyści każdego z Obojga Narodów zbierali się więc także na sesje odrębne. Kwaterunki wojska zawsze były zmorą dla dóbr państwowych. Pragnąc rozszerzyć i wzmocnić swe siły zbrojne zaczęli wówczas Sapiehowie lokować 270 chorągwie i po majątkach prywatnych. Zatarg z biskupem Brzostowskim rozpalił się do białego właśnie wskutek splądrowania przez Tatarów sapie- żyńskich jakichś folwarków kościelnych. Jęczała pod uciskiem i zaczynała się burzyć szlachta. Po zmarnowanym sejmie, stwierdza Władysław Konopczyń- ski, dwór rzucił na sejmiki hasło pospolitego ruszenia. Zapachniało wojną domową. Radziwiłłowie, rozjątrzeni sprawą spadku po Ludwice Karolinie, działali przeciwko Sapiehom. Nie brakowało innych, zazdrosnych o znaczenie panów i pólpanków. Biskup żmudzki opowiedział się przy wileńskim, to znaczy przy Konstantym Brzostowskim. Zdarzyło się raz, że szeregowy żołnierz sapieżyński wprost odmówił posłu- chu własnym oficerom. Hetman Kazimierz Jan jął pilnie dochodzić, kto „rzucił ogień" w karne dotychczas szeregi... Istniały widoki załagodzenia sporu, Sapiehowie jakby się ulękli ostatecz- nego zevwania. Dyplomacja francuska zgłaszała się na pośredniczkę, wcale nie od tego była i królowa Marysieńka. Jutrzenka myślała wtedy podobno o trzecim zamążpójściu. Miała około pięćdziesięciu lat, nie roztyła się, zacho- wała świeżość cery, wdzięk i powab. Umiała dbać o siebie, prowadziła tryb życia uregulowany i wygodny. Kandydatem na epuzera był jakoby hetman Jabłonowski i ktoś inny jeszcze. Kazimierz Jan Sapieha owdowiał akurat w roku 1695... Francuzka chciała sama utrzymać się na tronie w czyimkolwkk towarzystwie, pozostać przy wpływach, jako królowa-matka, albo - w osta- teczności - zapewnić sobie swobodę używania dużego majątku, który czuły małżonek zgromadził nader zapobiegliwie. Niewieście ambicje natury ścisłe osobistej miał ciężko przypłacić ogół. Nie doszło do zaklajstrowania sporu z Sapiehami. Sprzeciwił się temu Jan III, wytrwale nakłaniający biskupa Brzostowskiego do stanowczości Król pragnął najwidoczniej zwycięstwa, a nie paktów obowiązujących do jutra. Chciał raz jeszcze użyć oręża, którym przed wyprawą wiedeńską sterroryzo- wał opozycję - wezwać na pomoc szable szlacheckie. Doprowadzeni do roz- paczy pospolitacy litewscy sami już się do nich rwali. Koroniarzy musiałby ktoś wezwać do czynu i poprowadzić. Żołnierz sapieżyński rujnował folwarki nad Niemnem, Wilią i Niewiażą, lecz nie nad Wartą czy Pilicą. . W kwietniu 1696 roku Wojciech Kazimierz Rezler, profesor Akademii Krakowskiej, medyk i botanik monarszy, wybrał się do Ołomuńca. Wiózł starannie spisane i zaprzysiężone orzeczenia lekarzy krajowych, dotyczące stanu zdrowia Jana III. Miał je pokazać jakiejś znakomitości czeskiej i zasięg- nąć jej opinii. Wypadła dość optymistycznie. Na dworze polskim zapanowało 271 przekonanie, że „sama natura salwuje zdrowie, znać, że jeszcze potrzebne ojczyźnie". Król wyrywał się ze stolicy na Ruś', a już przynajmiej do Wilanowa. Urągał lekarzom za to, że poprzednio chcieli go wysłać do odległych cieplic, a teraz wzbraniają krótkiej wyprawy. Źle się czuł w ciasnocie warszawskiej, potrze- bował przestrzeni, tchu. Więziony przez chorobę w czterech ścianach, rad siadywał przy oknie, by chociaż popatrzeć w szeroki świat. Postawił na swoim i znalazł się w Wilanowie. 17 czerwca 1696 roku kazał rano wynieść się w krześle do ogrodu. Przebywał tam do południa, oglądał i wąchał rozmaite rośliny, które polecał sobie przynosić. Po obiedzie znowu zasiadł w parku, ociężały, niemal bezwładny. Rychło poczuł słabość i powrócił „na pokoje". O szóstej wieczorem przyszedł atak apoplektyczny, nieprzy- tomne ciało zsunęło się z łóżka na podłogę. Ksiądz natychmiast udzielił panu ostatniego namaszczenia, do trzeźwienia rzuciła się „okrutna kupa ludzi" - dworzanie, dostojnicy więksi i mniejsi, lekarze. Wodą i wódkami zlewano głowę i pierś, nacierano solą wargi i nozdrza. Po godzinie król ocknął się, „rycząc jako wół", odzyskał przytomność, lecz nie pamiętał faktu własnego zasłabnięcia. „Ja?" - zapytał zdziwiony, kiedy ktoś nazwał go żartem sprawcą paniki. Wigor powracał. Przez dwie godziny Jan rozmawiał z otoczeniem, kazał gotować jedzenie, złościł się na medyków i pokojowca, zamachnął się nawet na niego. Rafał Leszczyński zapragnął jednak doświadczalnie stwierdzić popra- wę: „prosił o podanie ręki, aby mógł zrozumieć silę jego. Podał rękę, ale już śmiertelną w ujęciu zdrowej pokazał." Ksiądz wyspowiadał pomazańca, lecz z wiatykiem przyjść nie zdążył. Jan III zmarł około godziny dziesiątej wieczorem. O trzeciej nad ranem biskupi przewieźli ciało karetą do Warszawy, na zamek. W dzień przybyła tam wdowa w asyście licznych senatorów oraz ich żon. Spór pomiędzy matką a znienawidzonym przez nią pierworodnym zaczął się zaraz. Jakub kazał opieczętować skarbiec koronny, lecz przeprosił za to prze- bywającą jeszcze w Wilanowie rodzicielkę. Uzasadniał swe postępowanie koniecznością sporządzenia inwentarza. Obydwoje jednocześnie mniej więcej, lecz każde z osobna, oczywiście, wysłali do sprzyjających osób prośby o niezwłoczne zajęcie zamku i skarbca w Żółkwi. Mrok i niesława zapanowały natychmiast po zgonie ostatniego władcy suwerennej Rzeczypospolitej, jednego z najbardziej zasłużonych ludzi naszych dziejów. Jan III nie zdołał opanować Prus Książęcych ani krajów zadniestrzańskich. 272 Nie zreformował ustroju. Nie osiągnął, słowem, żadnego z celów, przekra- czających możliwości oraz siły dotkniętego rozkładem politycznym państwa. Wykonał tę tylko pracę, w której nikt inny zastąpić go nie mógł. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że nasza niemiłosierna historia oszczędziła dowód rze- czowy tej prawdy. Aby go obejrzeć, trzeba pojechać do Szczuczyna, zwanego potocznie raz Łomżyńskim, to znów Białostockim. Wspomina o nim Potop, jako o miejscu postoju chorągwi laudariskiej. Wzmianka Sienkiewiczowska nie należy do obszernych i zbytnio pochlebnych, jest za to ścisła: Ów Szczuczyn uchodził za miasto, ale nim nie był rzeczywiście, ani nie mial bowiem jeszcze wałów, ani ratusza, ani sądów, ani kolegium pijarskiego, które dopiero za czasów króla Jana III powstało, a domów szczuplo i więcej chałup niż domów, które tylko dlatego miastem się zwały, że w kwadrat były pobudowane tworząc rynek, niewiele zresztą mniej błotnisty od stawu, nad którym mieścina leżała. Rynek już naprawdę miejski jest tam bardzo obszerny, wytyczony regular- nie. Szeroka, lejkowato rozchylająca się ulica celuje w sam środek wyniosłości, podługowatego wzgórza niczym naturalny wal ograniczającego miasteczko. Grzbiet wzniesienia zajmują budowle. Jest to jeden zwarty zespół gmachów, zwróconych frontem ku rynkowi. Pośrodku kościół zupełnie, do złudzenia, przypominający ten, który stoi w Warszawie przy ulicy Miodowej, jako votum dziękczynne za zwycięstwo pod Wiedniem. Ów szczuczyriski sprawia jednak znacznie silniejsze wrażenie. Wznosi się wysoko, góruje nad miastem, okolicą i odczuciami przechodnia. Wymowę akordu głównego wspierają dwa idealnie z nim zharmonizowane tony dodatkowe. Z obu boków świątyni wyrastają symetryczne skrzydła, piętrowe gmachy klasztorne. Ich bliźniacze wieże wieńczyły kompozycję. (Użyć należało czasu przeszłego, bo historia oszczędziła jedną tylko. Kaleki bastion drugiej czeka na odbudowę.) Dawni obywatele Szczuczyna mieli ongi po drugiej stronie swego miasta jeszcze jeden architektoniczny zwornik panoramy. Był nim zamek od wieku już nie istniejący. Szczuczyn to samiuteńkie pogranicze Korony i Wielkiego Księstwa Lite- wskiego. Nie chce się wprost wierzyć, że w tej zapadłej stronie mogło u schyłku XVII wieku wyrosnąć aż takie „założenie urbanistyczne". Twórcą i dobrodziejem miasta był nieraz już wspominany Stanisław Antoni Szczuka, sekretarz Jana III, jeden z najrozumniejszych i najlepszych ludzi epoki. Ufun- dował w Szczuczynie konwikt dla dziewcząt. Pierwszy w Rzeczypospolitej! 273 Szczuczyn to pamiątka po czasach, których treścią była nie tylko anarchia magnacka, lecz także dźwiganie się kraju z ruin, leczenie ran. Data fundacji miasta i kościoła jest wymowna, a w ponurym oświetleniu dziejów później- szych także tragiczna. Rok 1692. Sława żołnierska usłała hetmanowi Sobieskiemu drogę do tronu. Jan III, król-wojownik, odumarł państwo o zabezpieczonych granicach. Zdziałał to, co leżało w możliwościach wodza, a ponadto i to, czego dokonać mógł tylko nie lękający się moralnej odpowiedzialności monarcha. Odepchnął, wykrwawił Turków, za ciężką cenę zawarł pokój z carem. Osłabła, zanarchizowana, atakowana od wewnątrz przez własnych magnatów Rzeczpospolita mogła jednak trwać, bo nikt jej doraźnie od zewnątrz nie zagrażał. Zabytki Szczu- czyna świadczą, że „trwać" znaczyło także: dźwigać się, skupiać siły mate- rialne. Na skromny, prowincjonalny sposób... nawet zakwitać. Ażeby tak uplanować miasto, trzeba było przecież wzrostu kultury, potrzeb i wyma- gań. Historia powiedziała swoje słowo. Poprawa na wielką skalę nastąpić mogła nie wcześniej, aż wśród samych magnatów, kleru oraz szlachty pojawili się liczni ludzie rozumiejący potrzebę reformy, myślący i światli. Rzeczpospolita doczekała tej chwili, lecz już jako państwo zależne. Suwerenności pozbawił nas nie wróg wcale, lecz sojusznik w wojnie, roz- poczętej wkrótce po zgonie Jana III dla celów wręcz • sprzecznych z myślą króla, który chciał przymierza ze Szwecją. Nie można brać pozorów za prawdę. Książkę o niepodległej Rzeczypospo- litej Obojga Narodów należy więc zakończyć na chwili zgonu jej ostatniego prawdziwego suwerena. Króla, który walczyć musjał z rodzimymi królewię- tami, lecz nie słuchał obcych ambasadorów. • Gdyby losy umieściły indywidualność Jana III wśród bardziej sprzyjających okoliczności, może dziejom naszym przybyłby trzeci tytuł Wielkiego. Warszawa 1965- 1966 Janusz Tazbir RZECZPOSPOLITA NA RÓWNI POCHYŁEJ* Esejowi przysługują te same prawa, jakimi się cieszy dramat, poezja czy powieść. Paweł Jasienica w Poslowiu do Polski Jagiellonów. Historyk przystępujący do oceny eseistyki Pawia Jasienicy czyni to z niejaką obawą. Ze względu na ciężkie koleje losu, jakie autor Rzeczypospolitej Obojga Narodów przeżywał, wszelkie krytyczne uwagi pod adresem jego pisarstwa mogą, wbrew inten- cjom recenzentów, mieć określony podtekst polityczny. Przez kilkanaście lat, które upłynęły od daty wydania ostatniej książki Lecha Beynara, stał się on zarówno klasy- kiem naszego eseju jak i obiektem uwielbienia szerokich rzesz czytelniczych. Brak akceptacji tych czy innych jego tez może lacno zostać zrozumiany jako dalszy ciąg godnej potępienia nagonki, której ofiarą padł w roku 1968. W najlepszym zaś razie poczytany za przejaw zazdrości ze strony historyków: płodząc nudne acz uczone „cegły" nie są w stanie strawić faktu, iż dzieła Jasienicy sprzedaje się wyłącznie spod lady, a na „czarnym rynku" książki osiągają wręcz zawrotne ceny. W krytycznym stosunku do jego pisarstwa może się więc uzewnętrzniać stale Polakom przypisywana zazdrość, połączona z niechęcią do wszystkiego, co oryginalne, twórcze i wyrastające ponad szablonowy, przeciętny standard. A takie właśnie cechy nosił cykl książek tego autora, poświęconych dziejom Polski od wieku X po XVIII. O sukcesie twórczości Jasienicy zdecydowało wiele czynników, od oczywistych po takie, które wolno uznać za dyskusyjne. Do oczywistych należy bez wątpienia zaliczyć patriotyzm oraz emocjonalne zaangażowanie, bijące z każdej niemal karty jego esejów. Tadeusz Manteuffel, człowiek, który był sumieniem polskiej historiografii, powiedział kiedyś, iż z wielu jej powojennych dzieł bije chłód, dystans a nawet swoista niechęć wobec historii ojczystego kraju, co w konsekwencji sprawia wrażenie, jakby były pisane w którejś z wrogich nam stolic. Czytając Rzeczpospolitą Obojga Narodom nie mamy wątpliwości, iż autorem tej trylogii był ktoś mieszkający nad Wisłą, silnie związany z dziejami swej ojczyzny, człowiek nie umiejący pisać bez pasji nawet o błędach popeł- nianych przez Jagiellonów. Kolejnym atutem Jasienicy, który zapewnił mu trwałe miejsce w czytelniczej pamię- ci, był styl pisarski, nawiązujący wyraźnie, do literatury pięknej lub - jeśli kto woh - do najlepszych tradycji historiografii polskiej ubiegłego stulecia. Zdania: „Kwiecień stepowym, czarnomorskimi limanami i namokłym w wodzie drewnem czajek woniejący *Tekst niniejszy stanowi nieco skróconą wersje artykułu zamieszczonego w „Twórczości" nr 2/1984. 275 tytuł ataman pochodzi od pludrackiego: Hauptmann", nie powstydziłby się nawet Sienkiewicz (do bohaterów Ogniem i Mieczem czy Potopu Paweł Jasienica często się notabene odwołuje). Podobnie zresztą, jak żaden chyba z współczesnych nam histo- ryków nie odważyłby się rozpocząć swej pracy od słów: „Po głównej komnacie żura- wickiego dworku przechadzał się wolnym krokiem, zatopiony w myślach, dziedzic wioski i szlachcic ziemi przemyskiej [...]. Blada twarz zdradzała ślady licznych bez- sennych nocy, wewnętrznych walk i niepokoju; ciało mimo ciepłego okrycia przejmo- wały dreszcze." A tak właśnie rozpoczyna się piękny esej Aleksandra Briicknera traktujący m.in. o małżeńskich perypetiach Stanisława Orzechowskiego. Stylem nawiązywał Jasienica do tych twórców dziewiętnastowiecznej prozy histo- rycznej, którzy jak Józef Szujski, Karol Szajnocha czy, w początkach naszego już stulecia, Władysław Łoziiiski, nie stronili również od poezji, dramatu i powieści historycznej. I nie tylko stylem: podobnie jak historiografia tamtej doby także i on preferuje wyraźnie dzieje polityczne, w tych zaś' najwięcej wydają się go interesować motywacje działań wybitnych postaci. Historię widzi jak wielki dramat w szekspiro- wskim stylu, rozgrywający się na olbrzymiej scenie, która sięgała od Odry po Dniepr. I podobnie jak u Szekspira, również i tu na plan pierwszy wysuwają się królowie. O wiele rzadziej sięga akcja do dworów szlacheckich czy do chat pańszczyźnianych chłopów. Przeszłość widziana przez pryzmat wybitnych jednostek to była nowość, zdolna w pięćdziesiątych i sześćdziesiątych latach naszego stulecia podbić bez reszty serca czytelników. Karmieni problemową wizją dziejów, zanudzani tasiemcowymi wykła- dami o bazie, siłach wytwórczych i stosunkach produkcji, nękani książkami na temat ucisku feudalnego, z wypiekami na policzkach musieli czytać eseje, w których po dawnemu zakręty dziejowe Rzeczypospolitej był wiązane z decyzjami władców. Nawet dziś, gdy na rynku księgarskim pojawiły się liczne, mniej lub bardziej udane, biografie a dwa kolejne wydania Pocztu królów i książąt polskich przeleciały i znikły z szybkością meteoru, zapotrzebowanie na taką właśnie wizję narodowej przeszłości bynajmniej nie zmalało. Jej atrakcyjność podnosiło jeszcze umiejętne przetykanie wykładu anegdotą czy jędrnym szczegółem obyczajowym. Atut tego typu pisarstwa polegał na jego tradycyjności, w dobrym zresztą słowa tego rozumieniu. Nowatorstwo metodologiczne, wprowadzane u schyłku lat czterdziestych, nie zawsze najbardziej fortunnymi metodami, kojarzyło się z naciskiem politycznym. Ponadto (zaryzykowałbym tu nieco heretycką tezę) ludzie dorośli, a oni właśnie stanowili lwią część czytelników Pawia Jasienicy, w gruncie rzeczy nie są tak bardzo spragnieni, jeśli chodzi o wizję przeszłości, ujęć nowych czy wręcz nowatorskich. Jeśli już czegoś poszukują, to umocnienia się w tym obrazie historii Polski, jaki przedtem posiadali. Kształtowały go zaś nie podręczniki czy programy szkolne lat pięćdziesią- tych, lecz tradycja historyczna urabiana przez dom, wielkie - i całkiem średnie - malarstwo narodowe, przede wszystkim zaś przez dziewiętnastowieczną powieść o przeszłości, masowo wznawianą w latach Polski Ludowej. I jeśli nasi czołowi historycy raz po raz ubolewają, iż z powojennych ustaleń tak niewiele przeniknęło do świado- mości społecznej, to przyczyny należy upatrywać również w edycjach powieści Sien- kiewicza, Kraszewskiego czy T.T. Jeża, stanowiących jakże fascynującą i trudną do pokonania konkurencję. Zarówno dzięki stylowi, jak i poprzez samą treść wykładu Paweł Jasienica nawiązywał do tej właśnie beletrystyki historycznej. 276 Kontakt z czytelnikami zawdzięczał jednak nie tylko wierności wobec pewnego typu tradycji, ale i swej żywej reakcji na współczesne wydarzenia polityczne. Jeśli został znakomitym eseistą historycznym, to m.in. dlatego że nie mógł się w pełni i swobodnie wypowiedzieć jako ptrbhcysta polityczny w wielkim stylu. I taką właśnie, jak najbar- dziej aktualną, publicystyką jest przetkana (czy jeśli kto woli podszyta) jego trylogia: Srebrny wiek, Calamitatis Regnum, Dzieje agonii. W tych właśnie dziełach raz po raz słyszymy echa zawiedzionych nadziei, które świat polskiej inteligencji wiązał z paź- dziernikowym przełomem. Tryptyk Jasienicy powstawał w naładowanym polityczną elektrycznością schyłku lat sześćdziesiątych. I któż bez znajomości wydarzeń roku 1968 zrozumie na przykład uwagi autora dotyczące opłakanych skutków, jakie przynosi złe traktowanie przez władze intelektualistów, czy odbierze ze zrozumieniem taką oto refleksję: „Nie każdy zdolny jest pojąć, jak niesłychanie ważną, pożyteczną rolę gra w państwie legalna, granic prawa przestrzegająca opozycja." Podobnie zresztą, jak bez znajomości polskiej „wojny domowej" lat 1944-1947 nie sposób zrozumieć wszystkich podtekstów i aluzji, jakimi została utkana książka tegoż autora o Wandei, która dopiero w roku 1983 doczekała się pierwodruku na łamach „Życia Literackiego". Pod tym względem twórczość Jasienicy nasuwa analogie z powojenną powieścią historyczną, również nie wolną od aktualnych odniesień i uwarunkowań (o czym pisałem w grudniu 1980 r. na łamach warszawskiej „Kultury"). To, co podoba się czytelnikom, z satysfakcją odbierającym pogląd, iż „wprzężenie kraju w służbę nieosiągalnych a totalnych utopii" przynosi zawsze jak najbardziej katastrofalne skutki, nie może zyskać akceptacji historyków. Również bowiem i skutki modernizacji dziejów nie zawsze bywają pomyślne dla ich zrozumienia. Nasuwa się mianowicie pytanie, czy uzasadnione jest mówienie o totalitaryzmie i totalitarnej ideologii (Jasienica używa wyrażeń: totalizm i totalna) w odniesieniu do epok wcześ- niejszych. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów tymi właśnie słowy bywa, i to w sposób stały oraz częsty, określana doktryna polskiej kontrreformacji. Dwóch jezuickich doradców Zygmunta III Wazy, mianowicie Piotra Skargę i Fryderyka Bartscha (w tekście mylnie: Bartcha) autor nazywa „komisją ideologiczną", a tezy zwolennika silnej władzy monarszej Krzysztofa Warszewickiego (1598) porównuje wręcz do instrukcji, jakie Adolf Hitler wydał swym generałom w przeddzień inwazji na Polskę. „Wszystko już było", rzekł Ben Akiba, ale czy plan pozyskania Rosji dla katolicyzmu można naprawdę określić jako „totalną utopię"? Porównania takie bez wątpienia przybliżają suchy wykład historii, służąc zarazem piętnowaniu totalitaryzmu na bezpiecznym (bo strawnym cenzuralnie) przykładzie polskiej kontrreformacji. Szeroki pomost do czy- telnika, jaki wzniósł Jasienica w swej pięknej trylogii, mógłby się chyba bez tej belki doskonale obejść. To samo da się powiedzieć o moralizatorstwie, nieustannie towa- rzyszącym wykładowi. Historykowi kontrreformacji, skoro już o niej była mowa, przypominają się tu nauki, w które Piotr Skarga zaopatrzył każdy ze swych, równie piękną polszczyzną pisanych, żywotów świętych. Nauki te składają się z dwóch nurtów. Aluzjom politycznym towarzyszą bowiem prawdy na pograniczu truizmów, w rodzaju: „Żadna reforma [...] nie urzeczywistniła się nigdy i nigdzie sama bez udziału ludzi świadomych celu i umiejących działać skutecznie" czy „Samodzielność w polityce zagranicznej to jeden z zasadniczych atrybutów państwa suwerennego." Wśród tych aforyzmów znajdujemy sporo uwag 277 również i pod adresem historyków, którym autor ma m.in. za zie, iż pisząc o pierwszej wolnej elekcji (1573) dopatrują się w przekupstwie czynnika, który rozstrzygał o jej wynikach. „Wątpliwe, czy traktowana w ten sposób historia stanie się mistrzynią czyjegokolwiek życia." ' Czy jednak Klio może w ogóle stać się magistra vitae, skoro we wszystkich trzech tomach Rzeczypospolitej Obojga Narodów stale czytamy o irracjonalizmie dziejów, ich sprzeczności z wszelką logiką, stawaniu historii na głowie, nieistnieniu „jakichś* rozumnych praw historii". Kształtują ją błędy ludzkie, „irracjonalny czynnik szczęś- cia", przede wszystkim zaś ślepy przypadek, zwany inaczej trafem lub losem. „Los, suzeren dziejów", ten w różnych językowo wiariantach powtarzany aforyzm, mógłby stanowić motto wszystkich trzech ksiąg Pawia Jasienicy. Daremnie więc „uczeni w piśmie" starają się ustalać związki przyczynowo-skutkowe, dopatrywać się prawidło- wości procesu dziejowego, określać jakieś ogólne reguły rządzące historią. W istocie bowiem pełna jest ona „niedocieczonych zagadek", a „wobec tajemnic obowiązuje pokora". Jakże wiele, zdaniem autora, wydaje się zależeć nie od splotu wielu skomplikowa- nych czynników, które historycy mozolnie analizują, lecz od przedwczesnej śmierci jednego z możnych tego świata. Już w Ostatniej z rodu Paweł Jasienica sugerował, iż losy dawnej Polski potoczyłyby się zgoła inaczej, gdyby pierwszy mąż Barbary Radzi- wiłłówny, wojewoda Stanisław Gasztołd, pożył dłużej. Wtedy to bowiem Zygmunt August, jak można się domyślać, pojąłby za żonę zdrową kobietę, co umożliwiłoby dalsze rządy dynastii Jagiellonów. Niestety! „Los rzucił na stół dwa atuty, do których wyłącznie on ma prawo. Śmierć i miłość. Cenę gry ponieść miał ogół, historia wielu narodów." Rozważania tego typu towarzyszą całemu wykładowi historii; w Rzeczy- pospolitej Obojga Narodów czytamy więc, że gdyby Stanisław Koniecpolski (zmarły 1646) nie zażywał konfortatyw dla wygodzenia młodej żonie, to może inaczej poto- czyłyby się losy wojny polsko-kozackie j, jaka wybuchła w dwa lata później. Jedni umierali przedwcześnie, inni nie potrafili odejść w porę z tego świata. Gdyby na przykład już w r. 1683, a więc gdy Jan III znajdował się- u szczytu chwały, „dobroczynna apopleksja wybawiła go od przyszłych mąk", wówczas Jakub Sobieski miałby wszelkie szansę na koronę. Ten zaś, jaki był, taki był, ale żył do roku 1737, co pozwoliłoby na wyeliminowanie „z naszych dziejów Augusta II, którego zbrodnia polityczna zgubiła państwo". Wyrażając żal, iż w roku 1587 tron przypadł Wazom a nie Zamoyskiemu, Paweł Jasienica pisze, że w ten sposób nie doszło do powstania stałej dynastii. Otóż, jeżeli już mamy bawić się w podobne rozważania, należałoby przypo- mnieć, że ród „wielkiego hetmana" wygasł na jego wnuku, a pierwszym mężu Mary- sieńki. Nieprawdą jest więc, jakoby potomkowie Jana żyli po dziś dzień. Od dynastii Zamoyskich (czy Sobieskich) na tronie polskim mogłaby się zresztą zaczynać następna z powieści Teodora Parnickiego, który jedną ze swych książek poświęcił, jak wiadomo, przypuszczalnym losom Królestwa Polskiego po zwycięskim powstaniu listopadowym (Muza dalekich podróży). Podobnie zresztą któryż z powieś- ciopisarzy nie przyjmie z entuzjazmem innej sugestii Pawła Jasienicy, a mianowicie, że u genezy sześćdziesięcioletniej wojny polsko-szwedzkiej (1600-1660) leżało m.in. porzucenie przez Zygmunta Wazę narzeczonej, Krystyny z Holsztynu. Poślubiwszy Karola Sudennańskiego urodziła (1594) Gustawa Adolfa, który później tak bardzo 278 miał się nam dać we znaki. Albowiem ,,pasje ciężarnej kobiety mogą się przyczynić do ukształtowania cech jej płodu". Z łona odtrąconej niewiasty przyszły dowódca był w stanie wynieść „wrodzoną zaciekłość, predyspozycje do działań zaczepnych". Wymiótłszy izbę dziejów z pajęczyny domniemanych prawidłowości Paweł Jasienica nie postawił u ich steru wyłącznie ślepego losu czy „igraszek trafu i miłości". Dość nieoczekiwanie bowiem sformułował swe własne prawo, jakie miało rządzić historią Polski co najmniej od XVI wieku. A wyraża się ono w regule mile brzmiącej dla uszu każdego obywatela, niezależnie od epoki, ustroju i szerokości geograficznej, pod którą jest położona jego ojczyzna. A mianowicie, iż w dawnej Rzeczypospolitej nieudolnymi byli rządzący: o ich złą wolę, indolencję, a nawet głupotę polityczną, graniczącą chwilami ze zbrodnią, rozbijały się wszelkie dążenia poddanych do poprawy losu. Rządzący, to znaczy dynastie Jagiellonów i Wazów (a potem Wettynów), którym w tym niecnym dziele przychodzą w XVII wieku w sukurs magnaci. Zaledwie na czas pano- wania Stefana Batorego ustała „ta sama kołomyjka: władza przeszkadza tym, którzy chcą społeczeństwo naprawiać". To tron i dwór wpychały kraj w anarchię. „I ona [władza] zawiodła, a nie narody Rzeczypospolitej, traktowane przez swych monarchów jako przedmiot rządzenia lub nawet przetargu." Najbardziej wydaje się autor nie cierpieć trzech kolejnych Wazów, którzy, jego zdaniem, zdradzali Rzeczpospolitą „niekiedy politycznie, moralnie bez przerwy". Za ich to sprawą Polska i Litwa wkroczyły w „atrium mortis naszych dziejów". Jak już wspomniałem, Jasienicowa opowieść o rozłożonym na dwieście lat konaniu Pierwszej Rzeczypospolitej ma w sobie coś z tragedii szekspirowskiej. Z tą jednak różnicą, że autor Hamleta przyznawał niektórym władcom zdolność do zbawiennej metamorfozy (exemplum hulaszczy i lekkomyślny książę Henryk przekształcający się w rozumnego króla Henryka IV), gdy tymczasem wszyscy Wazowie (o Sasach już nie wspominając) grają w tej polskiej tragedii narodowej od początku do końca rolę li tylko „czarnych charakterów". Wypadnie się oczywiście zgodzić z twierdzeniem, iż duby smalone plotą ludzie o wszystko oskarżający naród szlachecki, dla których głównym winowajcą jest „charakter narodowy, skażony wrodzoną skłonnością do anarchii, a pozbawiony zdolności organizatorskich". Takie oskarżenia formułowali (i formułują nadal) raczej jednak publicyści czy autorzy esejów, nie prowadzący własnych badań źródłowych. Wśród historyków natomiast znikomą część stanowią ludzie wierzący w fetysz owego charakteru, który by przez wieki nie ulegał żadnym zmianom. Co nie znaczy, iż są oni skłonni przyjąć w zamian tezę o trzech kolejnych dynastiach, w niecny sposób demoralizujących patriotyczną i poczciwą szlachtę. Zdaniem Jasienicy warstwa ta na próżno usiłowała zaszczepić w swych władcach troskę o dobro wspólnego pańs- twa. Choć ze szlachty zdjęto już wiele pseudonaukowych klątw i uprzedzeń, to jednak trudno zaprzeczyć, iż w miarę słabnięcia władzy monarszej coraz większa część współ- odpowiedzialności za losy Rzeczypospolitej spadała właśnie na posiadaczy tarcz her- bowych. Tadeusz Boy-Żeleriski napisał był kiedyś, że dla sformułowania niesłusznej tezy wystarczy parę zdań. Natomiast aby ją sprostować, potrzeba kilkunastu stron. Ponieważ nie zmieściłyby się one w granicach naszych rozważań, pragniemy jedynie zwrócić uwagę na fakt, iż ustrój Rzeczypospolitej został już w okresie pierwszego bezkrólewia skrzywiony (przez artykuły henrykowskie), kiedy to przecież na jej tronie 279 nie zasiadał żaden władca. Psuto następnie ten ustrój zarówno w trakcie kolejnych interregnów, jak i w wyniku ostrych konfliktów z władcami, które doprowadzały do coraz dalej idących ograniczeń ich uprawnień. Historycy do dziś nie odpowiedzieli na pytanie: jak to się stało, że naród szlachecki tak wcześnie utracił energię, która cechowała go jeszcze w „złotym wieku", by utknąć w pasywności, skrajnym konse- rwatyzmie i zdecydowanej niechęci do naprawy psującej się machiny państwowej. Byłże to „zawrót głowy od sukcesów", uzasadnione skądinąd obawy przed przenie- sieniem się do nas rozkwitającego w innych krajach absolutyzmu, „przekarmienie" wolnością, związane z przekonaniem, iż o nic więcej ponad to, co już uzyskano, nie warto i nie należy zabiegać? W każdym razie nad rozumnym osądem rzeczywistości coraz bardziej brało górę przekonanie sformułowane już przez Stanisława Orzecho- wskiego: „Polska zewsząd doskonała jest tak, iż jej nic przydać ani ująć nikt nie może." Gubiący się w wątpliwościach i sprzecznej nieraz wymowie źródeł historyk z pewną zazdrością, przyznać to muszę, wertuje dzieła, w których wszystko jest aż tak jasne. A czytelnik, niezależnie czy to będzie mowa o rządach ostatniego z Jagiellonów, pier- wszego z Wazów czy Augusta II Sasa, stale napotyka ten sam pogląd: winna grupa rządząca, z królem na czele. Ona to nie dorastała do poziomu rządzonych, im to monarchowie nie sprostali w patriotyzmie, ofiarności, w dalekowidztwie politycznym wreszcie. Można by oczywiście postawić pytanie: skoro historią rządzi los-suzeren dziejów, a „urazy i pasje ciężarnej kobiety" wpłynęły na konflikt obu narodów, to jak w świetle tego możliwe jest obowiązywanie w historii jakichkolwiek prawidłowości. I to z żelazną konsekwencją, skoro przez niemal trzy wieki naszych dziejów władza gubiła ojczyznę, którą jej obywatele najpierw starali się ulepszyć, by następnie, pod wpływem demoralizującego przykładu z góry, również zatracić samozachowawczy instynkt pańs- twowy. Tu jednak należy wziąć w obronę autora Rzeczypospolitej Obojga Narodów, ponieważ wytknięta powyżej niekonsekwencja jest tylko pozorna. Zdaniem Pawła Jasienicy właśnie nasz naród los już od XVI stulecia skazał na najgłupszą warstwę rządzącą i nawet spośród Wazów przypadli nam w udziale najgorsi przedstawiciele tej dynastii. Wszystko to sprawia, iż jego twórczość należy do pesymistycznego nurtu w naszym pisarstwie historycznym. Przed przeszło 60 laty (1918) Władysław Konopczyński przyłączał się do opinii historyków protestujących przeciwko rozpatrywaniu całych naszych dziejów „z punktu widzenia późniejszego upadku państwa". „Właśnie Rosjanom dogadzać musiały wywody pouczające, że cała przeszłość Polski składa się na katastrofę." „Tymczasem podobne ujęcie jest równie bezwartościowe, jak gdyby ktoś np. wywo- dził, iż cala przeszłość Niemiec prowadziła do Jeny (czy też do Sedanu), przeszłość Francji - do Austerlitzu (albo do Waterloo). Rosji - do Połtawy (lub do Cuszimy)", pisał autor znakomitych Dziejów Polski nowożytnej. Można oczywiście powiedzieć, iż żadne z wymienionych państw nie zniknęlo z mapy Europy, jak to się pod koniec XVIII stulecia stało z Rzecząpospolitą szlachecką. Istotnie, rozbiory stanowiły najważniejsze chyba wydarzenie w jej dziejach politycznych, co nie znaczy jednak, aby i Konop- czyński nie miał racji. Opisu naszych losów, od XVI wieku poczynając, nie należy bowiem zamieniać w historię choroby, która doprowadziła do śmierci państwa. Tak daleko Paweł Jasienica oczywiście nie idzie: trudno jednak nie stwierdzić, iż na 280 każdej niemal karcie swego trzytomowego zarysu przypomina czytelnikowi o tragicz- nym końcu Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Dzieło to stanowi rejestr zmarnowa- nych możliwości i nie wykorzystanych okazji: „Zamość i jego losy pokazują, jakiej roboty w kraju brakowało. Uczą, czego nie wykonano [...] mając wszelkie możliwości" - uwagę tę można odnieść do całej trylogii Pawła Jasienicy. Ciągle te'ż wymienia się w niej z godności i nazwiska wspólwinowajców późniejszych nieszczęść. I jeśli ostatnią dyna- stią, jaka wychodzi stosunkowo jeszcze obronną ręka spod pióra wybitnego eseisty, są Piastowie, to chyba dlatego, iż wygaśnięcie tej dynastii nastąpiło na czterysta lat przed pierwszym rozbiorem. A więc mielibyśmy tu do czynienia z pewnego rodzaju prze- dawnieniem. Popularność tak czarnej wizji dziejów wśród współczesnych czytelników, spragnio- nych na ogół pozytywnej oceny narodowej przeszłości oraz szukających w jej opisach pokrzepienia serc, musi budzić niejakie zdziwienie. Tylko częściowym wyjaśnieniem tej zagadki może być nadal żywy w naszym społeczeństwie „kompleks rozbiorów". Nie były to bowiem wydarzenia związane wyłącznie z XVIII wiekiem, lecz stanowiły zjawisko powtarzające się i w następnych stuleciach. O wiele większe zdziwienie wywołuje niesłychana popularność Pawła Jasienicy w sferach kościelnych i w katoli- ckiej części społeczeństwa, jeśli przypomnimy, iż Rzeczpospolita Obojga Narodów reprezentuje, i to bez reszty, antyklerykalny nurt naszej historiografii. Przedstawiając epokę tryumfu kontrreformacji, autor widzi w tym ruchu uosobienie wszelkiego zła.. Chuć sam napisałem na jej temat wiele słów krytycznych, to jednak przedstawiają się one dość blado w porównaniu z zarzutami, jakie pod adresem tak zwanej reakcji katolickiej sformułował jeden z filarów warszawskiego KIK-u. Aby nie być gołosło- wnym, pozwolę sobie przytoczyć kilka najbardziej jaskrawych cytatów: „Pod pewnymi względami kontrreformacja cofała ludzi głębiej niż w tak zwane mroki średniowiecza. U nas przynajmniej na pewno tak było." Ona to wprowadzając unię wyhaftowała Koza- kom sztandar ideologiczny (pod którym wystąpili przeciwko Polsce). Samą unię, tak sławioną po dziś dzień w naszej katolickiej historiografii, Jasienica określa jako akt, „którego inaczej niż obłędem nazwać nie można". „Pionierzy kontrreformacji nisz- czyli u nas wielowiekowy dorobek..." „Kontrreformacja przyczyniła niepowetowa- nych strat państwom katolickim, Francji, Polsce i Litwie zwłaszcza, zlała zdroje łask na mocarstwa protestanckie", i tak dalej, i tak dalej. Broniąc teraz kontrreformacji mógłbym sprawiać wrażenie diabła, który się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni. Dlatego też pozwolę sobie zacytować wątpliwości, jakimi dzieliłem się już w roku 1969 (w Polsce XVII wieku, seria Konfrontacje historyczne). Pisałem tam, iż pogląd obarczający ją główną winą za upadek kultury staropolskiej należy uznać za niesłuszne uproszczenie. Nasuwa się bowiem pytanie, „dlaczego ta sama kontrreformacja nie zaszkodziła rozwojowi kultury hiszpańskiej na przełomie XVI i XVII wieku ani też francuskiej za rządów Ludwika XVI". Tymcza- sem dla Pawła Jasienicy nie ulega wątpliwości, iż w r. 1648 wir katastrof „pochłonął wszystko, spustoszył kraj, rozbestwił ogłupionych przez kontrreformację obywateli..." Ba, co więcej upatruje w niej jedną z przyczyn, które w konsekwencji doprowadziły do rozbiorów. Można oczywiście przyjąć, iż mamy tu do czynienia z daleko posuniętym obiekty- wizmem historycznym każącym człowiekowi, który uznaje pozytywną obecność Kos- 281 cioła w aktualnym życiu narodu, nie zapominać i o ciemnej stronie tej działalności w minionych wiekach. Ale przecież nawet piętnowani z ambon tzw. laiccy historycy zdobywają się na słowa uznania zwłaszcza pod adresem pierwszych polskich jezuitów, gdy tymczasem Jasienica nie dostrzega żadnych jaśniejszych stron ich działalności. Wręcz przeciwnie, w ślad za Wacławem Sobieskim winą za anarchizację życia poli- tycznego obciąża wspomniany już tandem: Skarga-Bartsch. Szydzi z dewocji konfe- deratów barskich, a ich prorok, ks. Marek Jandotowicz, to „szaman w habicie, zakli- nacz wężów, jarmarczny cudotwórca". I jeśli o Zygmuncie III pisze Jasienica z podobną pasją, co Jerzy Łojek o ostatnim królu Rzeczypospolitej, czyni to m.in. dlatego, że Waza pracował dla kontrreformacji, która bez jego żarliwej pomocy „nie odniosłaby u nas tak gruntownego zwycięstwa". Brak miejsca sprawia, iż nie możemy podjąć polemiki z tym całkowicie zaczernionym wizerunkiem Zygmunta III, którego (często zresztą i z uznaniem przez Jasienie? powoływany) Władysław Czaplidski uważał za jednego z naszych najwybitniejszych monarchów. Inna sprawa, iż gdy czytamy stawiane temu władcy zarzuty: zmarnował kapitał zaufania, udzielony mu na początku przez społeczeństwo, „najlepszych, naj- zdolniejszych ludzi oddalał król od siebie, spychał do opozycji", o sprawach dotyczą- cych milionów rozstrzygało wąziutkie grono zaufanych doradców, trudno oprzeć się wrażeniu, iż mowa tu jest raczej o współczesnym autorowi pierwszym sekretarzu niż o pierwszym z Wazów. Jeśli twórczość pisarska Pawła Jasienicy mimo to cieszy się wielkim uznaniem ze strony katolickiej krytyki, która - o ile nam wiadomo - nigdy nie próbowała polemi- zować z jego poglądami na kontrreformację, to wolno wskazać trojakie po temu przyczyny. Po pierwsze, uważano zapewne, iż ostra krytyka totalitaryzmu, jaki miał rzekomo charakteryzować tę formację religijną w Polsce, odnosi się do całkiem innej ideologii i odmiennej formacji społeczno-politycznej. Po drugie, decydowała postawa i aktualna działalność Jasienicy, a nie zgryźliwe uwagi pod adresem dawnych prymasów, generalna nagana jezuitów czy potępienie ślepego oddania Rzymowi, jakie miało cechować Zygmunta III. Po trzecie wreszcie, pisarstwo historyczne tego typu mieści się doskonale w tradycji kraju, gdzie twórcami antyjezuityków o światowej stawie (jak Monita secreta Hieronima Zahorowskiego, 1614) byli katoliccy pamfleciści. Na dzia- łalność Towarzystwa Jezusowego niechętnie patrzył Paweł Piasecki, autor głośnej kroniki (1645), w następnym stuleciu ksiądz Hugo Kołłątaj, a w czasach nam bliższych Michał Bobrzyński, jeden z czołowych przecież przedstawicieli galicyjskich konserwa- tystów oraz krakowskiej szkoły historycznej. Do jego właśnie poglądów nawiązuje wielokrotnie Jasienica, wyrażając żal, iż tak wielki wysiłek włożono w zagospodaro- wanie Ukrainy. „A gdyby ten sam wysiłek musiał być dokonany w wąskich ramach Korony? [...] Może ona cała upodobniłaby się wtedy do pięknego Zamościa." „Po- szukując głównego sprawcy trzeba się ważyć na tezę, która brzmi jak bluźnierstwo. Nieszczęścia spowodowały ogromne podboje kultury polskiej. To ona zabrała Ukrainie jej naturalnych przywódców." Kraj ten pozbył się ludzi, którzy mieliby „dość siły materialnej i przywileju, aby wymusić szacunek dla przyrodzonych praw Księstwa Ruskiego, awansować go na trzeci, równorzędny człon federacji". „Chciejmy tylko na chwilę pomyśleć, że te miliony ludności polskiej, ten kapitał i praca, któreśmy na wschód popchnęli, pozostały w naszych etnograficznych granicach, 282 jakąż odmienną kolej byłby obrai wewnętrzny nasz rozwój" - pisał Michał Dobrzyński, również niechętny Zygmuntowi III. Autor Srebrnego wieku idzie o wiele dalej, nazy- wając króla wręcz zbrodniarzem i przestępcą politycznym. W związku z tym przypo- minają się słowa napisane niedawno przez Emanuela Rostworowskiego w obronie Stanisława Augusta Poniatowskiego: „Zniesławienie i pomówienie mają ten sam walor etyczny w odniesieniu do człowieka współczesnego, jak postaci sprzed 200 lat, tyle tylko, że w tym drugim przypadku poszkodowany nie może wejść na drogę procesu sądowego." To, co powiedzieliśmy poprzednio, nie oznacza, iż wielu tez zawartych w trylogii Pawła Jasienicy historyk nie może uznać za słuszne. Każdemu badaczowi dziejów „państwa bez stosów" musi na przykład trafić do przekonania jakże trafne sformuło- wanie, iż swoboda myśli, słowa i sumienia pełniła w Rzeczypospolitej XVI wieku rolę „państwowego wyznania wiary". To samo da się powiedzieć o występującym u Jasie- nicy ubolewaniu, że Ukraina nie stała się we właściwym czasie trzecim równoupraw- nionym członem państwa polsko-litewskiego. Tragizm tego narodu, dodajmy, polegał na tym, że jego polityczna oraz intelektualna elita uległa w XVII wieku polonizacji, w XIX stuleciu rusyfikacji, a w XX częściowej eksterminacji. Plany wojny tureckiej Władysława IV istotnie należy uznać za mało realne i awan- turnicze, starania jego następcy o elekcję vivente rege za niezręczne, bo nie liczące się z polską tradycją polityczną. Paweł Jasienica umiejętnie wykorzystał tu najnowsze osiąg- nięcia historiografii, na której czołowych przedstawicieli (Czapliński, Kersten, Mąci- szewski, Rostworowski, Wójcik i paru innych) w wielu miejscach i nader lojalnie się powołuje. Z nich też czerpie krytyczne opinie o Stanisławie Leszczyńskim, niechętny stosunek do konfederacji barskiej, pochwałę ostrożnej polityki ostatniego króla czy wreszcie ubolewanie, iż insurekcja kościuszkowska wybuchła tak bardzo nie w porę. Gdybyż nawet z tym kadłubowym terytorium poczekano do zgonu Katarzyny, to Pa- weł I nie podpisałby aktu rozbiorów, a po kongresie wiedeńskim, który wszystko urządzał po staremu, wrócilibyśmy zapewne do granic z r. 1793. Zdaniem Jasienicy zgubił nas zbytni pośpiech. „Rzeczpospolitą przyprawiła o zgon nie anarchia wcale, lecz gorączka reformatorska, rozpalająca państwo przez ostatnie półwiecze jego dzie- jów. Powstanie Kościuszkowskie to jej najwyższy paroksyzm" - pisał Jasienica w czerwcu r. 1968. „Forsując reformy [...] król walnie się przyczynił do wprowadzenia anarchicznej i zagrożonej z zewnątrz Rzeczypospolitej w stan dramatycznych wstrzą- sów, z których wyłaniała się coraz to lepsza forma rządów, aż państwo przestało istnieć" -czytamy w wydanej o dwa lata wcześniej książce E. Rostworowskiego Ostatni król Rzeczypospolitej. Geneza i upadek Konstytucji 3 maja (Warszawa 1966). W tymże dziele znajdujemy frapujące przypuszczenie, a mianowicie że gdyby zamiast Stanisława Augusta „zasiadał na tronie jakiś gnuśny, ale znający reguły gry europejskiej, a dla spraw narodowych obojętny Sas, to może nie mielibyśmy ani tak pięknego wieku Oświecenia, ani rozbiorów". Dodajmy, iż w okresie rewolucji francuskiej miano by zapewne więcej oporów z detronizacją dziedzicznego w swym państwie (Saksonii) władcy niż z pozbawieniem korony dożywotniego prezydenta Rzeczypospolitej, który osiągnął swe stanowisko na drodze wolnej elekcji. W przeciwstawieniu jednak do Rostworowskiego autor Dziejów agonii nie widzi jakichkolwiek korzyści, mogących wyniknąć z dalszego panowania w Polsce dynastii 283 saskiej. Najnowsze badania rzuciły zresztą i na ten okres nieco jaśniejsze światło. Nie mógł ich oczywiście wykorzystać zmarły w r. 1970 autor, podobnie jak i nie był w stanie usunąć błędów rzeczowych, które wkradły się do pierwszej edycji Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Tylko niektóre z nich poprawiono w następnych wydaniach, róż- niących się od pierwodruku dodaniem indeksów i skróceniem relacji o rzezi Pragi. Wymienianie wszystkich nieścisłości byłoby zbędną pedanterią, skoro - zgodnie z założeniami Jasienicy - esejowi przysługują te same, co i literaturze pięknej prawa. Warto tylko może dodać, iż to nie Machiavelli pierwszy nazwał nasz kraj „przedmu- rzem chrześcijaństwa". Pojęcie antemurale sformułowała już w połowie XV wieku dyplomacja polska, a nie papieska. Był to jeden z jej, jakże w całej naszej historii nielicznych, dobrych pomysłów, pozwalał bowiem na mobilizowanie środków i moral- nego poparcia przeciwko innym, nie katolickim wrogom Polski (zwłaszcza zaś przeciw Moskwie). Równocześnie zaś Rzeczpospolita dopóki mogła, dopóty też uchylała się od podjęcia bezpośredniej walki z Turcją. I słusznie pisze Jasienica, iż rola przedmurza została jej właściwie narzucona za rządów Jana Sobieskiego. A narzuciło ją nie papies- two, lecz Turcy, których dalszą ekspansję należało zahamować pod Wiedniem, jeśli nie chciano z nimi walczyć u bram Krakowa. Moje uwagi mogą pozornie potwierdzać opinię zmarłego autora, który już w Posło- wiu do Polski Jagiellonów pisał o niechęci, „jaką uczeni historycy darzą esej oraz publicystykę", i to „zarówno u nas, jak i we Francji". Jest ona z gruntu niesłuszna, skoro w „krajach, które uznają esej historyczny poniekąd za narodową specjalność, historiografia naukowa rozwija się wspaniale. Jedno drugiemu wcale nie przeszkadza." Z konstatacją tą wypadnie się w pełni zgodzić; sądzę zresztą, iż im więcej pojawia się na rynku czytelniczym różnych wizji narodowych dziejów, z tym większym pożytkiem wychodzi to dla rozwoju naszej historycznej świadomości. Przed trzydziestu laty powierzono Instytutowi Historii PAN napisanie nowego, marksistowskiego zarysu dziejów Polski; miał się on stać jedyną obowiązującą ich wykładnią, zaopatrzoną w najwyższy stempel. Z projektowanej na kilka tomów syntezy przekształcił się w liczącą już kilka tysięcy stron „powieść-rzekę", do dziś dnia notabene nie ukończoną (urywa się na roku 1939), w jej lustrze odbijały się zresztą różne fazy rozwoju i zastoju naszej historiografii. I jakże dobrze się stało, że kanon owej jedynej i wzorcowej wersji przestał obowiązywać. W ostatnich latach ukazało się ich bowiem naraz aż kilka, obecnie zaś, po przeszło dziesięcioletniej nieobecności na rynku księgarskim, doszły do nich ponownie trzy tomy esejów Pawła Jasienicy. To współistnienie różnych wizji naszyci nziejów dobrze świadczy o pluralizmie kultury polskiej. Jak też i o zainteresowaniach czytel- niczych: niech ktoś spróbuje nabyć w księgarniach, nie mówię już o Jasienicy, ale syntezę Topolskiego (i innych autorów), tzw. czworaczki krakowskie (J. Gierowski i inni), czy Zarys dziejów Polski. Wszystko to są jednak ujęcia mniej lub bardziej całościowe, podczas gdy przedwczesna śmierć nie pozwoliła niestety autorowi Rze- czypospolitej Obojga Narodów na poprowadzenie swego wykładu dalej. SPIS RZECZY 3! 18: 20 27 Sprawa czterech miesięcy ........ Joannes Casimirus Rex ......... Tylko odruchy. ........... O Sarmacie tragicznym......... Janusz Tazbir: Rzeczpospolita na równi pochyłej