Alejo Carpentier Koncert Barokowy Przełożyła Kalina Wojciechowska W dziejach muzyki zawsze zdumiewał mnie fakt, że niektórzy kompozytorzy umierają dla pu- bliczności na przeciąg dwóch, trzech wieków, aby potem nagle zmartwychwstać - w wielkiej chwale - dla całego świata. Tak było z Monte- verdim, zupełnie zapomnianym przez lat trzysta, i z Mahlerem we Francji... Antonio Vivaldi był pogrzebany przez z górą trzy stulecia, a muzykolodzy odmawiali mu wszelkich walo- rów... Moje spotkanie z "Montezumą" Vival- diego było moim spotkaniem z pierwszą wielką operą o tematyce amerykańskiej. "Montezuma", co wielokrotnie podkreśla librecista Alvise Giu- sti, opiera się na kronice Antonia de Solisa. Przed paru laty oglądałem tę operę; skło- niło mnie to do napisania "Koncertu baroko- wego". Pierwszy rozdział rozgrywa się w Me- ksyku, drugi w Hawanie, trzeci w Madrycie, czwarty w Wenecji podczas próby generalnej "Montezumy". Akcja zaczyna się w roku 1709, kończy w roku 1955 w weneckim teatrze Sant' Angelo. z wywiadu udzielonego przez Alejo Carpentiera Meksykańskiemu pisarzowi "Diorama" rozdział I Trąbcie na nowiu w trąbę... Psalm 50 Ze srebra cienkie noże, delikatne widelce; ze srebra talerze, gdzie srebrne drzewo t wyrzeźbione na wklęsłym dnie zbierało soki pieczeni; ze srebra patery na owoce z trzech okrągłych tacek uwieńczonych srebr- nym 'granatem; ze srebra dzbany na wino, wykute przez srebrników; ze srebra półmiski na ryby z nadętym srebrnym pargusem na warstwie alg; ze srebra solniczki, dziadki do orzechów, ze srebra puchary, łyżeczki zdobne inicjałami... Wszystko to przynoszono i ukła- dano systematycznie, powoli, bacząc, by srebro nie stykało się ze srebrem w głuchych pół- mrokach drewnianych skrzyń, sepetów, kuf- rów z mocnymi zamkami, czekających w pogo- towiu pod czujnym okiem Pana Domu, który, jeszcze w szlafroku, tylko od czasu do czasu pozwalał srebru zadźwięczeć, kiedy siusiał mistrzowsko, celnym, obfitym i grzmiącym strumieniem, do srebrnego nocnika z wyry- tym na dnie złośliwie przymrużonym srebrnym okiem, po chwili oślepionym pianą, która od tylu refleksów srebra sama w końcu zdawała się posrebrzana."Tutaj to, co zostaje - mówił Pan - a tam to, co jedzie z nami". Pośród rzeczy zabieranych w podróż także trochę sre- bra - jakie drobne naczynia, komplet kielisz- ków i oczywiście nocnik ze srebrnym okiem - ale głównie jedwabne koszule i kalesony, jedwabne pończochy, jedwabie chińskie, por- celany japońskie (filiżanki do śniadania, któ- re - kto wie? - zje się może w jakiejś miłej kompanŹŹ) oraz szale z Manilli, przewiezione przez rozległe morza Wschodu. Francisquillo z twarzą przewiązaną niczym tobołek bielizny niebieską chustką, która przy lewym, spuch- niętym policzku przytrzymywała liść o właś- ciwościach leczniczych przeciw bólowi zębów, naśladując Pana i siusiając równocześnie z nim, w takt, tylko nie do srebrnego nocnika, lecz do glinianego dzbanka, także krążył między dziedzińcem a galerią, między przedsionkiem i salonami, powtarzając za nim jak chór w kościele: "Tutaj to, co zostaje; tam to, co jedzie z nami". I tak sprawnie rozmieszczone zostały o zachodzie słońca srebra i porcelany, chińszczyzna i japońszczyzna, szale i jedwabie, spakowane tam, gdzie najlepiej mogły drze- mać pośród trocin albo ruszyć w daleką podróż, że Pan - jeszcze w szlafroku i szlaf- mycy, choć wypadało mu przywdziać okazal- sze szaty, aczkolwiek dziś nie oczekiwano już oficjalnych wizyt pożegnalnych - widząc zanknięte wszystkie kufry, skrzynie, sepety i tłumoki zaprosił swego sługę na lampkę wina. Potem, spacerując powoli, oddał się kontem- placji spakowanych rzeczy, mebli przyoble- czonych w pokrowce, obrazów pozostawionych na ścianach frontem do pokoju. Tu portret siostrzenicy, mniszki w białym habicie i z dłu- gim różańcem - choć o zbyt może płomien- nym spojrzeniu - obsypane) kwiatami i przy- brane) w klejnoty w dzień jej zaślubin z Bo- giem. Naprzeciwko, w czarnej czworokątnej ramie, portret właściciela domu, o tak mistrzow- sko kaligraficznym rysunku, jak gdyby arty- sta wykonał go jednym pociągnięciem- zaplątanym w sobie samym, zamkniętym w wolutach, rozwijającym się następnie, by z powrotem się zwinąć - nie odrywając sze- rokiego pióra od płótna. Ale najznakomitszy obraz był tam, w sali balów i przyjęć, jak również ceremonialnych podwieczorków z cze- koladą i atole; obraz ten za pośrednictwem pewnego malarza europejskiego, który przy- padkiem znalazł się w Coyoacau, opowiadał historię największego wydarzenia w dziejach kraju. Montezuma pół rzymski, pół aztecki, coś jakby Cezar przybrany w pióra quetzala, ukazywał się tam na tronie w stylu mieszanym, pontyfikalno-indiańskim, pod baldachimem podtrzymywanym przez dwie halabardy, a obok stał niezdecydowany Cuauht‚moc, z twarzą młodego Telemaka i trochę po azjatycku skośnymi oczyma. Przed nim Hernan Cort‚s w aksamitnej czapeczce; z mieczem u pasa, stawiał arogancki but na pierwszym stopniu schodków wiodących do tronu władcy, uwieczniony w dramatycznej postawie kon- kwistadora. Za nim Brat Bartolom‚ de Olmedo w niezbyt przyjaznej postawie, w habicie mercedariusza, trzymał w górze krucyfiks, podczas gdy dońa Marina w sandałach i yuca- tańskich hurpil, z rozpostartymi w pojednaw- czym geście ramionami, zdawała się tłumaczyć władcy Tenochticlanu to; co mówił Hiszpan. Wszystko w oleju, straszliwie zagęszczonym według gustu włoskiego sprzed wielu lat (teraz, kiedy sklepienie kopuły ze swymi upad- kami Tytanów otwierało się tam na jasność prawdziwego nieba i artyści używali palet nasyconych słońcem), a w głębi widać było drzwi z kurtyną, zza której wyglądały głowy ciekawych Indian, spragnionych wcisnąć się do wielkiego teatru zdarzeń, jak gdyby wzię- tych z jakiejś relacji podróżniczej do kraju Tatarów... Dalej, w małym salonie prowadzą- cym do buduaru, ukazywały się trzy postacie pędzla sławnej malarki weneckiej - Rosalba pIttora - której dzieła, w rozproszonych bar- wach szarych, różowych, bladego błękitu, zieleni morskiej, głosiły piękność kobiet, tym piękniejszych, im bardziej były oddalone. "Trzy piękne wenecjanki" zwał się pastel Rosalby i Pan myślał, że owe wenecjanki nie są już tak dalekie, zważywszy, że wkrótce miał poznać kurtyzany (pieniędzy mu na to nie brakowało) wysławiane w pismach pew- nych znakomitych podróżników i że wkrótce on także spróbuje tej frywolnej zabawy w astrolabium, którą, jak mu opowiadano, wielu tam uprawiało. Zabawa polegała na krążeniu w barce po wąskich kanałach, z za- słoną dyskretnie uchyloną tak, by zaskoczyć w chwili nieuwagi piękne dziewczęta, które wiedziały, że są obserwowane, choć uda- wały, że nie wiedzą i, poprawiając dekolt, ukazywały czasem przelotnie, lecz nie tak przelotnie, by nie można go było do woli podziwiać; różany pączek piersi.:. Pan wrócił do wielkiego salonu, rzuciwszy okiem, pod- czas gdy pośpiesznie wychylał jeszcze jedną lampkę wina, na dystych Horacego, który kazał wyryć u góry drzwi, ze złośliwą intencją pod adresem starych zaprzyjaźnionych kup- ' ców - nie zapominając o notariuszu, inspek- torze wag i miar oraz proboszczu, tłumaczu Laktancjusza, których, w braku ludzi wyż- szej kondycji i zasług, przyjmował, by grywać z nimi w karty i odkorkowywać butelki świeżo przybyłe z Europy. Powiadają o starym Katonie, że winem krzepił ducha hart... W korytarzu drzemiących ptaków dały się słyszeć przyciszone kroki wieczornego gościa. Przybywała spowita w szale; zbolała, zapłakana, odgrywając komedię w nadziei na dar pożeg- nalny: bogaty naszyjnik ze złota i srebra, z kamieniami, które wydawały się niezłe na oko, choć, rzecz jasna; należało je nazajutrz zanieść do jubilera, żeby wiedzieć, ile napraw- dę są warte, dopominając się wśród łkań i pocałunków o jakieś lepsze wino, bo to z tej karafki, z której teraz piją, choćby nawet i było hiszpańskie, miało osad i lepiej było nie wstrząsać karafką, znała się na tym, dobre do przepłukania żołądka, zdatne tylko do umycia sobie "tego", żeby już wszystko powiedzieć słowami, które ubarwiały jej ucieszny słow- nik - i tylko dlatego, że za głupi są by się na tym poznać, popijali je pan i sługa, skąd- inąd pretendujący do wybredności smaku- zupełnie jakby cię urodzono w pałacu z majo- liki, ciebie, którą przerżnąłem tamtej nocy, kiedy jeszcze szorowałaś podwórza i łuska- łaś kukurydzę, tej nocy, gdy umarła moja czysta i dobra małżonka, po przyjęciu olejów świętych i papieskiego błogosławieństwa. A gdy Francisco, wydoiwszy najgłębiej ukrytą w piwnicy baryłkę, dał j‚j, co było trzeba dla uciszenia gadaniny i rozgrzania ducha, nocna zjawa obnażyła biust i najbezczelniej w świecie skrzyżowała nogi, podczas gdy ręka Pana błądziła wśród koronek w poszukiwaniu opie- wanego w Boskiej Komedii ciepła segrete cose. Famulus, aby dostosować się do nastroju, wziął swą lutnię z Paracho i zaczął śpiewać jutrznię króla Dawida, po czym przeszedł do innych pieśni, gdzie była mowa o pięknych niewdzięcznicach, skargach porzuconego na zdradę tej, którą tak kochałem, a która ode- szła, by więcej nie wrócić, a ja konam z bólu, umieram z miłości, aż wreszcie Pan, znudzony tymi starociami, usadziwszy nocną zjawę na kolanach, zażądał czegoś bardziej nowoczes- nego, z tych rzeczy, jakich teraz uczono w szkole, gdzie niemało go kosztowało opłacanie lekcji. I w rozległościach domu z tezontle, pod sklepieniami zdobnymi w różowe aniołki, pośród skrzyń - tych, co miały zostać, i tych przeznaczonych do podróży - wypełnionych naczyniami ze srebra, guzami i sprzączkami , ze srebra, ostrogami, relikwiarzami ze srebra, ' dał się słyszeć głos sługi, z osobliwym akcen- tem mieszkańców nizin, we włoskiej piosence, bardzo dostosowanej do okoliczności i wyu- czonej w przeddzień pod kierunkiem mistrza: ' Ah, dolente partita, Ah, dolente partita!... Ale w tym momencie zadźwięczała kołatka , głównych drzwi. Głos śpiewaka zawisł w po- wietrzu kiedy Pan z ręką na tłumiku uciszył lutnię. "Idź, zobacz... Tylko nie wpuszczaj nikogo, bo dość mam już tych pożegnań od trzech dni". Zaskrzypiały dalekie zawiasy, ktoś przepraszał w imieniu wszystkich, którzy mu towarzyszyli. Słychać było czyjeś przyci- szone "dziękuję bardzo", "nie budź go" i chór "dobrych nocy". Powrócił sługa ze zwiniętym w rolkę arkuszem papieru holen- derskiego wyrobu, gdzie piękną kaligrafią wypisane były polecenia i prośby z ostatniej chwili, które przypominają się, dopiero gdy odjeżdżający jest już jedną nogą w strzemieniu, a które zgłaszali do podróżnika jego współbie- siadnicy i przyjaciele. O esencje bergamotowe, mandolinę inkrustowaną perłową masą, na modłę tych, jakie wyrabia się w Cremonie- dla swojej córki - tudzież o beczułeczkę na- lewki wiśniowej z Zara prosił inspektor miar i wag. Dwie latarnie w stylu bolońskim do ozdoby zaprzęgu chciałby mieć Ińigo, srebr- nik - zapewne jako modele, które mogły się spodobać tutejszej klienteli. Egzemplarz "Bi- bhotheca Orientalis" Chaldejczyka Assemani (który był kustoszem Biblioteki Watykańskiej) pragnął otrzymać w upominku proboszcz, oprócz kilku monet rzymskich (oczywiście, jeżeli nie okażą się zbyt kosztowne) do swojej kolekcji numizmatycznej i, jeśli to tylko moż- liwe, laskę z polskiego bursztynu ze złocistą gałką (nie musi być ze szczerego złota) z tych, które wysyłano w dużych pokrowcach obi- tych karmazynowym aksamitem. Notariusza interesowała ciekawostka: talia kart w stylu tutaj nie znanym, zwanym minchiate i wymyślo- nym przez Michała Anioła, jak mówiono, aby uczyć dzieci arytmetyki; w kartach tych, zamiast klasycznych kar, pików, kierów i trefli, figurowały Słońce i Księżyc, Papież i Demon, Wisielec i Trefniś - który był kartą wymien- ną - oraz Trąby Sądu Ostatecznego, które mogły oznaczać Triumf w grze. "Sprawy wróżb i zamawiania chorób" - orzekła nocna zjawa, zdjąwszy już z rąk bransoletki i ścią- gając pończochy w czasie lektury. Ale najza- bawniejsze ze wszystkiego było żądanie eme- rytowanego sędziego, który w swoim gabinecie osobliwości chciałby widzieć ni mniej, ni więcej tylko kolekcję próbek marmurów wło- skich; podkreślając, jeśli to możliwe, by znajdował się tam cipollino, bardiglio i breccia, podobny do mozaiki, tudzież żółty sieneński, nie zapominając o nakrapianym pentelico, czerwonym z NumidŹŹ, bardzo cenionym w Koryncie, i może też o odrobinie lumachella z rysunkiem muszli na żyłkach i - jeśli nie będzie to nadużyciem uprzejmości - trochę fior di pesco... może być zielony, zielonawy, pstry, jak te, które widuje się na pewnych grobowcach renesansowych. "Tego nie pod- jąłby się nawet egipski tragarz, z tych, których wysławia Arystofanes! - wykrzyknął Pan : Nie noszę globu ziemskiego na plecach. Niech się każą wypchać, ani mi się śni marno- wać czas na szukanie białych kruków biblio- tecznych, cudownych kamieni czy balsamów Fierabrasa. Jedynym, którego postaram się się zadowolić, będzie twój nauczyciel muzyki, Francisquillo, bo ten prosi o rzeczy skromne: sonaty, koncerty, symfonie, oratoria. Mało miejsca, a dużo harmonŹŹ. A teraz wróć do twoich śpiewów, chłopcze.. " Ah, dolente partita, Ah, dolente parcita!.. A potem coś, co niezbyt dobrze paŠiꡄ A un giro so‰ di bell' occhŹ lucenti... Ale gdy sługa zakończył Šadrygał, odrywając wzrok od lutni zobaczył, że jest sam: Pan i jego nocny gość odeszli już do pokoju świętych w srebr- nych ramach, by śŚŹęcić uroczystości pożeg- nalne w łóżku ze srebrnymi Źnkrustacjami, w świetle świec oprawnych w wysokie lich- tarze ze srebra. Ś”zdział II Podróżny przechadzał się pośród skrzyń spiętrzonych w szopie - przysiadając na jednej, przesuwając drugą, zatrzymując się przy jeszcze innej - przeżuwając swoje rozczarowanie w skomplikowanych monolo- gach, gdzie gniew mieszał się ze zniechęce- niem. Słusznie mówili starożytni, że bogactwo nie daje szczęścia, a posiadanie złota - to jest srebra w tym wypadku - niewiele znaczy wobec przeciwności losu, stawianych przez ' siły wyższe na ciernistej drodze ludzkiego żywota. Odkąd wypłynęli z Veracruz, uwzięły się na ich statek wszystkie możliwe wiatry, które na alegorycznych mapach wydymają policzki złośliwych geniuszy, wrogów żegla- rzy. Z podartymi żaglami i uszkodzonym ka- dłubem, ze zmaltretowanym wnętrzem za-, winęli wreszcie do portu, by zastać Hawanę pogrążoną w żałobie na skutek groźnej epi- demŹŹ złośliwej febry. "Wszystko tam - jakby powiedział Lukrecjusz - było zamętem i po- mieszaniem, a dotknięci smutkiem grzebali swych towarzyszy jak popadło (De rerum natu- ra, księga VI, dodawał podróżnik, erudyta, cytując te słowa z pamięci). Toteż trochę dla- tego, że trzeba było naprawić uszkodzony statek i na nowo rozmieścić bagaż, źle ułożony od początku przez ładowaczy z Veracruz- a głównie dlatego, że rozsądniej było trzymać się z dala od smaganej plagą ludności - stali w tej Villa Regla, gdzie uboga rzeczywistość wioski otoczonej mangrosami dodawała jesz- cze we wspomnieniach prestiżu wielkiemu miastu, które pozostawili za sobą, a które wznosiło się po drugiej stronie wody w blasku swych kopuł, ze swą uroczystą architekturą kościołów, ogromem pałaców i urokiem kwie- cistych fasad swych domów, winnych liści swych ołtarzy, klejnotów swych skarbców i polichromŹŹ kandelabrów, niczym bajeczna Jeruzalem z głównego tryptyku. Tutaj. na- tomiast uliczki były wąskie, domy niskie, z oknami, które zamiast żelaznych solidnych krat miały okiennice niedbale pomalowane na biało, pod dachami, jakie w Coyoacran mogły chronić najwyżej kurniki lub chlewy. Wszy- stko wydawało się znieruchomiałe w upale dusznym jak w piekarni, pachniało bagnem i chlewem, gnojem z obór, których codzienny zaduch gloryfikował w tęsknych wizjach przej- rzystość poranków w Meksyku, z wulkanami, tak bliskimi w złudzeniu wzroku, że szczyty zdawały się położone o pół godziny marszu dla tego, kto podziwiał blask śniegów poprzez błękity olbrzymich witraży. I tutaj oto zatrzy- mali się, ze skrzyniami, tobołami i całym ba- gażem, pasażerowie pokaleczonego statku, w oczekiwaniu na wyleczenie go z ran, podczas gdy w mieście na przeciwległym brzegu zatoki, położonym wysoko nad wodą, panowało ponure milczenie rezydencji zamkniętych wskutek epidemŹŹ. Zamknięte były sale balowe, domy gry i rozrywek, z Mulatkami o ponętnym ciele pod koronkami krochmalonych halek. Zamknięte domy na ulicach Mercaderes, Obrapia, Oficios, gdzie często można było słuchać - choć nie było to godną uwagi nowością - mechanicznej "kociej muzyki" koncertu dźwięcznych dzbanów, oglądać indyki tańczące forlanę, słynne Bliźniaki z Mal- ty, wyćwiczone szpaki amerykańskie, które poza gwizdaniem modnych melodŹŹ podawały w dziobach kartki z wypisaną dla każdego wróżbą. I jak gdyby Pan Niebios od czasu do czasu chciał ukarać liczne grzechy tego roz- gadanego, chełpliwego i beztroskiego miasta, spadały na nie raptem, kiedy najmniej się ich spodziewano, przeklęte opary febry przyby- wające - według opinŹŹ biegłych w tej mate- rŹŹ - ze zgnilizn zarażających pobliskie mo- czary. Znowu rozbrzmiał obowiązkowy "Dies Irae" i ludzie przyjmowali go jak jeszcze jedną nieuniknioną i należącą do rutyny figurę Tańca Śmierci; najgorsze jednak było to, że Francisquillo po trzech dniach dygotania i dzwonienia zębami wyzionął ducha pośród krwawych wymiotów. Z twarzą pożółkłą ni- czym siarka apteczna wepchnięto go między deski, by zanieść na cmentarz, gdzie trumny trzeba było stawiać jedne na drugich i układać w sterty jak drewno w tartaku, bo na ziemi nie zostało już miejsca dla tych, których zno- szono zewsząd... I oto Pan został bez sługi- jak gdyby Pan bez sługi mógł być prawdziwym panem - i skazane na fiasko wielkie entr‚e, wejście, o jakim marzył, na sceny, gdzie miał wystąpić, bogaty, ogromnie bogaty, sypiący srebrem wnuk tych, co "z jedną ręką wyciąg- niętą, a drugą schowaną za siebie", jak się to mówi, poszli szukać fortuny na ziemiach Ameryki. Ale oto w oberży, skąd wyruszają co rano trzody bydła odbywające drogę do Jaruco, zwrócił jego uwagę wyzwolony Murzyn, chło- pak zręczny w sztukach masztalerskich, który w dniach wolnych od zajęć w stajni i oborze brzęka na gitarze lub gdy mu przyjdzie chętka, śpiewa frywolne strofki o rozpustnych mni- chach i sprośne piosneczki ludowe, pomaga- jąc sobie czasami bębnem lub wybijając rytm refrenu parą marynarskich prętów od dulek do wioseł galery, których dźwięk przy uderzeniu przypomina odgłosy młota wykuwającego me- tal w warsztatach meksykańskich srebrników. Aby uspokoić niecierpliwe oczekiwanie przed wyruszeniem w dalszą drogę, Podróżny. przy- chodzi go słuchać każdego popołudnia i siada obok niego na podwórku dla mułów. I myśli, że teraz, kiedy w modzie jest, aby bogaci panowie trzymali czarnych paziów (podobno nawet widuje się już tych pogan w stolicach Francji, ItalŹŹ, Czech, a nawet dalekiej DanŹŹ, gdzie królowe, jak wiadomo, każą zabijać swych małżonków truciznami, które niby maszyna o piekielnej mocy, wchodzą przez uszy), nieźle byłoby zabrać ze sobą stajennego, wyuczywszy go, rzecz jasna, dobrych manier, których zdaje się nie znać. Pyta oberżystę, czy chłopak jest-uczciwy, rozgarnięty i przy- kładny, i odpowiadają mu, że lepszego nie ma w całym mieście, że w dodatku umie czytać i pisać nieskomplikowane listy, a nawet zna trochę nuty pisane. Nawiązuje więc roz- mowę z Filomenem - bo tak się nazywa sta- jenny - i dowiaduje się, że jest prawnukiem Murzyna imieniem Salvador, który w zeszłym stuleciu był bohaterem tak sławionym w pieś- niach za swe wielkie czyny, iż poeta tutejszy, zwany Silvestre de Balboa, skomponował na jego cześć pięknie rymowaną odę pt. "Zwier- ciadło Cierpliwości"... Pewnego dnia - jak opowiadał chłopak - na wody Manzanillo, tam gdzie długa bez końca kurtyna drzew nad brzegiem zwykle zakrywa niebezpieczeństwa grożące od strony morza, wpłynęła brygantyna pod komendą. niejakiego Gilberta Girón, here- tyka francuskiego z tych, co nie wierzą w Mat- kę Boską ani świętych, kapitana zgrai lutera- nów, awanturników najróżniejszej maści, którzy zawsze gotowi przystąpić do każdej imprezy z grabieżą i kontrabandą, włóczyli się i łajda- czyli po różnych okolicach Karaibów i Florydy. Dowiedział się ów bezbożny Girón, że na hacjendach w Yara, o kilka mil od wybrzeży, przebywa świątobliwy brat Juan de las Cabezas Altamirano, biskup tej wyspy, dawniej zwa- nej Fernandiną, "bo gdy pierwszy raz ujrzał ją Wielki Admirał, Don Cristobal, panował w HiszpanŹŹ król Ferdynand, co dosiadał królowej, jak mówili ludzie w dawnych cza- sach, może dlatego, że obowiązkiem króla jest dosiadać królowej, a co się tyczy sekretów alkowy, nikt na dobrą sprawę nie wie, kto na kim jeździ, bo czy na dole, czy na wierzchu, to w końcu sprawa, która..." "Do rzeczy, chłopcze - przerwał mu Podróżny. - Ciąg- nij twoją historię w linŹŹ prostej, bez zatacza- nia kółek i biegów na przełaj, bo na to, żeby wyświetlić prawdę, trzeba wielu prób i dowo- dów". "Tak zrobię" - powiada chłopak. Uno- sząc ramiona i manewrując dłońmi niby ku- kiełkami, z palcem wskazującym i małym poruszającym się jak ich ramionka, opowiada, co się działo dalej, tyle w to wkładając życia, że mógłby współzawodniczyć z każdym bululu*, wprawnym w wywoływaniu osób dramatu zza Bululu - komik, który zmieniając głos przedstawiał w dawnym teatrze hiszpańskim wszystkie postacie komedŹŹ (przyp. tłum.). pleców i ustawianiu ich na scenie własnych ramion. "Tak opowiadają śpiewacy na jar- marku w Meksyku - myślał Podróżny , wielką historię Montezumy i Hernana Cortesa. Dowiedział się więc hugonota, że święty Pasterz z Fernandiny nocuje w Yara, i poszedł go szukać wraz ze swoją bandą w niecnym zamiarze, by go uwięzić i zażądać solidnego okupu Przybywa do grodu rankiem, zastaje mieszkańców śpiących, bierze na postronek świątobliwego prałata, bez najmniejszego usza- nowania, żądając za jego uwolnienie ceny olbrzymiej dla tych biedaków: : dwieście du- katów w pieniądzach, sto arrobas mięsa i sło- niny i.tysiąc skór koźlęcych, nie licząc innych drobniejszych rzeczy, zażądanych dla folgowa- nia nałogom i bestialskim obyczajom tych obwiesiów. Gromadzą więc w końcu łupiesz- cy grodu ustalony okup i Biskup wraca do swych parafii, gdzie powitany jest pośród wielkiej owacji i festynów - o których mowa będzie obszerniej w dalszym ciągu opowia- dania - uprzedza chłopak, zanim podniesie głos i zmarszczy czoło rozpoczynając drugą część narracji, o wiele bardziej dramatycznie). Wściekły na wieść o tym, co się stało, niejaki Gregorio Ramos, kapitan o nieulękłym duchu paladyna Rolanda, postanawia, że Francuz nie postawi na swoim i nie będzie się cieszył łupem tak łatwo zagrabionym. Pośpiesznie zbiera partię zabijaków gotowych na wszystko i na jej czele rusza do Manwillo w zamiarze stoczenia bitwy z piratem. W jego oddziale ludzie są zahartowani i zaprawieni w trudach, wytrwali w boju; lecz uzbrojeni w to tylko, co znaleźli pod ręką, bo wojaczka nie była ich rzemiosłem: ten szedł zbrojny w grabie ów w zardzewiałą pikę czy żelazny drąg, jeszcze inny w wyostrzoną siekierę, niosąc do ochr- ony przed ciosami skórę foki w braku tarczy. Było też wielu Indian Nabori, wyćwiczonych w wal- ce zgodnej z przebiegłością i obyczajami swego narodu. Ale szedł przede wszystkim w tym hufcu ożywionym bohaterskim zapałem ten (tu zdjął narrator swój słomiany kapelusz z podwiniętym rondem); ten, którego poeta Silvestre Balboa miał wysławiać w specjalnej strofie : Był pośród naszych nieustraszony Etiop, najwyższej godzien pochwały, Zwał się Salvador, w walce szalony Wsi swej przysporzył blasków niemałych. Syn Solomona, lisa starego, Triumfu Francuza ścierpieć niezdolny, jak lew raniony skoczył na niego We włócznię tylko i maczetę zbrojny. Bitwa była długa i krwawa. Murzyn w końcu został nago, bo spadły zeń szaty poszarpane nożem heretyka, którego dobrze broniła kol- czuga normandzkiego wyrobu. Mimo to, zel- żywszy przeciwnika, zmęczywszy go i poz- bawiwszy tchu przy użyciu chwytów, jakie stosuje się dla poskromienia opornego bydła; Salvador: Celnym ciosem włóczni przeszył pierś Girona, Aż popłynęła zeń struga czerwona... O Salvadorze, męstwo twych czynów Całemu światu za wzór niech posłuży, A wysławianiem bohatera z gminu Niechaj się nigdy poeta nie znuży! Ucięto głowę piratowi i zatkniętą na włóczni obnoszono po drogach by wszyscy przechodzący mogli poznać jego żałosny koniec, po czym nadzianą na ostrze miecza aż po rękojeść zani‚siono w triumfie do sławnego miasta Bayamo. Mieszkańcy z głośnym krzykiem żą- dają, by Murzyna Salvadora w nagrodę za męstwo podniesiono do kondycji człowieka wolnego, gdyż dobrze na to zasłużył. Dygni- tarze udzielają mu swej łaski i całe miasto hucznie i uroczyście święci powrót zacnego Biskupa. Tak wielkie jest ukontentowanie starców, radość niewiast i wrzawa dzieci, że podziwia je ze swego ukrycia w gąszczu guajaw i zaroślach trzciny cukrowej smutna, że jej nie zaproszono na festyn, publiczność (mówi Filomeno, ilustrując wyliczanie gestami opisującymi strój, rogi i inne atrybuty) saty- rów, faunów, bogów leśnych, centaurów, najad, a nawet hemodriad. (Te centaury i hemodriady , wyzierające z gajów kubańskich wydały się podróżnemu nadmiarem wyobraźni ze strony poety, najbardziej jednak zdumiewa go, że Murzynek z Regla potrafi wymienić tyle nazw z dalekich wierzeń pogańskich. Lecz stajenny, ufny w swe pochodzenie, dumny, iż jego pra- dziad był przedmiotem tak niezwykłych hono- rów, nie wątpił, że na tych wyspach oglądano istoty nadprzyrodzone, wytwory mitologŹŹ kla- sycznych, podobne do mnóstwa innych, o ciemniejszej skórze, które nadal zamieszkiwały tutejsze lasy, źródła i jaskinie - tak jak je ' zaludniały w nieokreślonych dalekich króle- stwach, skąd przybyli rodzice znakomitego Salvadora, który był swego rodzaju Achille- sem, bo gdzie nie ma Troi, jest się, zachowu- jąc właściwe proporcje, Achillesem z Bayamo czy Achillesem z Coyoaclan, w zależności od wagi zdarzeń). Ale teraz, pośpiesznie wyrzu- cając z siebie onomatopeje, naśladując głosy, podśpiewując cicho i głośno, klaszcząc w dło- nie, potrząsając ramionami i uderzając w skrzy- nie, stągwie, żłoby w stajni, przebiegając pałeczkami po kółkach podpierających drzewa na podwórku, pośród okrzyków i stukania obcasami, próbuje Filomeno odtworzyć zgiełk muzyki słyszanej podczas pamiętnego festynu, który trwał zapewne dwa dni i dwie noce. Poeta Balboa wylicza instrumenty tej orkie- stry: flety, fujarki, "sto pasterskich lutni" (to chyba już tylko do rymu - myśli Podróżny- bo nikt nigdy nie słyszał o symfoniach na sto lutni, nawet na dworze Filipa, tak podobno rozmiłowanego w muzyce, że wyjeżdżając dokądkolwiek, zabierał z sobą małe organos na których w wolnych chwilach wygrywał ślepy Antonio de Cabezón), wszel- kiego rodzaju trąbki, bębny i bębenki, a na- wet kilka tipinaguas z takich, jakie wyrabiają Indianie z tykw, gdyż w tym uniwersalnym koncercie mieszali się muzycy z KastylŹŹ i Wysp Kanaryjskich, Kreole i Metysi, India- nie i Murzyni. "Biali i brązowi pomieszani w takiej hałastrze i - pyta sam siebie Pod- różny. - Nie może być mowy o jakiejkol- wiek harmonŹŹ! Cóż za bzdura, bo jakież stadło mogą tworzyć stare i szlachetne roman- ce, subtelne kompozycje starych mistrzów, z barbarzyńskim hałasem, jaki robią Murzyni, kiedy się dorwą do grzechotek, talerzy i bęb- nów. Piekielny harmider wyszedłby z tego i wielkim oszustem musiał być ten Balboa!" Zaraz jednak myśli - i bardziej niż przedtem jest tego pewien - że ten prawnuk Golomona będzie możliwie najlepszym zastępcą i spad- kobiercą laurów zmarłego Francisquillo, więc pewnego ranka, zaproponowawszy Filomeno- wi, by wstąpił do niego na służbę, każe mu przymierzyć czerwony, długi kabat, który leży na nim jak ulał. Potem wkłada mu na głowę białą perukę, w której chłopak wydaje się jeszcze czarniejszy, niż jest. Z pludrami i białymi pończochami radzi sobie dość dobrze. Jeśli chodzi o pantofle ze sprzączkami, to wystające kości przy dużych palcach stawiają pewien opór, ale przyzwyczają się jakoś... I obgadawszy wszystko, co trzeba było obga- dać, załatwiwszy, co było do załatwienia, wyru- sza Podróżny, w meksykańskim kapeluszu z wielkim rondem, na przystań w Regla w ów wrześniowy świt, a za nim Murzyn, chroniąc jego głowę parasolką z niebieskiego płótna z posrebrzaną frędzlą. Serwis śniadaniowy z dużymi i małymi filiżankami ze srebra, miednica i nocnik, i strzykawki do lewatywy- także ze srebra - przybory do pisania i gole- nia, relikwiarz z wizerunkiem Najświętszej Panny i świętego Krzysztofa, opiekuna wędro- wców i żeglarzy, podróżuą w skrzymach, a w osobnej skrzyni bębny i gitara Filomena na barkach niewolników, których pogania sługa z czołem zmarszczonym pod trójkątnym lakierowanym kapeluszem, wykrzykując brzydkie słowa w miejscowym dialekcie. Rozdział III Wnuk ludzi urodzonych gdzieś między Colmenar de Oreja i Villamanriquer,ad Tagiem, którzy z natury rzeczy opowia- dali cuda o miejscach zostawionych za sobą, Pan wyobrażał sobie Madryt zupełnie inaczej. Smutne, obdarte i nędzne wydało się to miasto temu, kto wyrósł pośród sreber i tezontles Meksyku. Oprócz Plaza Mayor wszystko tu było ciasne, brudne i zniszczone, gdy wspomi- nało się rozległe i ozdobne ulice tamtejsze, domy z portalami z majoliki i balkonami unie- sionymi na skrzydłach cherubinów, pośród rogów obfitości, kamiennych owoców i liter oplecionych bluszczem i winoroślą, które w próbkach przedniego malarstwa wychwalały zasługi warsztatów złotniczych Tutaj domy były nędzne, woń zjełczałej oliwy przesycała wnętrza i w wielu zajazdach nie można się było wyspać z powodu hałasu, jaki robili ko- medianci na dziedzińcach, wykrzykując wier- sze jakiejś ody czy tyrady rzymskich cesarzy, podczas gdy togi z prześcieradeł i firanek występowały obok kostiumów błaznów i Bi- skajczyków, a muzyczny akompaniament inter- mediów, o ile podobał się zafascynowanemu nowością Murzynowi, o tyle brakiem harmo- nŹŹ budził niesmak Pana. O kuchni lepiej już nie mówić. Nad talerzem z siekanymi kotle- tami, w obliczu monotonŹŹ smażonej ryby, tęsknie wspominał Meksykanin subtelny smak guachinango i wspaniałości indyka w przybra- niu ciemnych sosów, z zapachem czekolady i upałami tysiąca strączków papryki; patrząc na codzienną kapustę, niesmaczną fasolę i groch, Śpiewał Murzyn. pochwały avocado, miękkich bulw malangi, podlanych oliwą, przyprawionych pietruszką i czosnkiem, po- dawanych w jego kraju z krabami, których lwie paszczęki bardziej wydawały się mię- siste niż polędwice wołowe tej ziemi. W dzień włóczyli się po tawernach z dobrym winem i po księgarniach, gdzie Pan nabywał stare tomy w pięknych okładkach, traktaty teolo-, giczne, niezbędne do ozdoby biblioteki, nie znajdując jednakże w tym rozrywki. Któregoś wieczora poszli na kurwy do domu, gdzie ich przyjęła otyła dama, zezowata, krościata, ze śladami po ospie, z szyją rozdętą wolem i z szerokim zadem, który poruszał się o półtora cala od podłogi i wyglądał trochę tak, jakby należał do karlicy z rodziny gigantów. Orkie- stra ślepców zaczęła wygrywać menueta na modłę z Toledo i przywołane po imionach uka…ały się Filis, Chloris i Lucinda w strojach pasterek, a za nimi Isidra i Katalonka, przeł- knąwszy pośpiesznie kolację złożoną z chleba z oliwą i cebulą, podając jedna drugiej dzban wina z Valdepeńas, żeby przełknąć ostatni kęs. Tej nocy piło się nielicho i Pan opowiadał o swoich perypetiach górnika w ziemiach Taxeo, a Filomeno demonstrował tańce swego kraju w takt śpiewanej tonady, w której refrenie była mowa o żmŹŹ z oczami jak świece i zębami jak szpilki. Zamknięto dom na klucz dla wygody gości, i było już południe, kiedy obaj wrócili do hotelu po wesołym śniadaniu z kurwami. Ale jeśli Filomeno oblizywał się łakomie, wspominając swą pierwszą ucztę białego mięsa, pan, oblężony przez tłum że- braków ledwie ukazał się na ulicy, gdzie znany był już jego kapelusz ze srebrnymi haftami, nie przestawał narzekać na nędzę tego zbyt wychwalanego miasta, gdzie zaiste nie było na co patrzeć w porównaniu z tym, co się zostawiło po drugiej stronie oceanu, i gdzie wykwintny człowiek jego rangi i zasług musiał szukać ulgi u kurw, nie znajdując damy z wyższych sfer, która rozsunęłaby przed nim firanki alkowy. Tutejszemu targowisku bra- kowało barw i życia znanych z Coyoacan, sklepy były ubogie w przedmioty i wyroby rzemieślnicze, a meble wystawione tu i ówdzie na sprzedaż miały styl uroczysty i smutny, by nie rzec staroświecki, pomimo dobrego gatunku drzewa i wytłaczanych skór; gonitwy do pierścienia wypadały źle, bo jeźdźcom bra- kowało odwagi i defilując podczas otwarcia turnieju nie trzymali się na koniach jak na- leży ani nie umieli rzucić się w pełnym galo- pie pod trybuny, osadzając konia w miejscu, kiedy zdawało się już, że nieszczęśliwe zde- rzenie jest nieuniknione. Jeśli chodzi o autos sacramentales przedstawiane na ulicy, to zda- wały się w pełni dekadencji ze swymi diabłami o pochylonych ku ziemi rogach, Piłatami bez głosu, świętymi w aureolach pogryzionych przez myszy. Mijały dni i Pan, mimo tylu pieniędzy, jakie przywiózł ze sobą, zaczynał się straszliwie nudzić. I tak uczuł się zniechę- cony pewnego ranka, że postanowił skrócić pobyt w Madrycie, by jak najprędzej znaleźć się w ItalŹŹ, gdzie zabawy karnawałowe, roz- poczynające się na Boże Narodzenie, ściągały ludzi z całej Europy. Ponieważ Murzyna oczarowała bujność kształtów Filis i Lucindy, które w domu karlicy-olbrzymki uprawiały z nim fantazyjne igraszki na olbrzymim łożu otoczonym lustrami, niechętnie przyjął projekt odjazdu. Ale tyle mu naopowiadał Pan o Wło- szkach, twierdząc, że tutejsze dziewczęta to nędza i odpadki w porównaniu z tymi, jakie spotka w okolicach Wiecznego Miasta, że Filomeno, w końcu przekonany, zamknął skrzynie i owinął się w pelerynę stangreta, którą właśnie kupił. Podróżując w kierunku morza, podczas krótkich dni, gdy zatrzymy- wali się na noc w białych gospodach - coraz bielszych - Tarancón lub Minglanilla, Mek- sykanin starał się zabawić swego sługę opo- wiadaniem o szlachcicu, który błądził po tych okolicach, uwierzył bowiem, że wiatraki te ("jak ten, który tam widzisz...") są olbrzy- mami. Filomeno stwierdził, że te wiatraki w niczym nie przypominają olbrzymów, a jeśli chodzi o prawdziwych olbrzymów, ci są w Afryce, a tak są ogromni i potężni, że igrają, gdy im przyjdzie chętka, z piorunami i trzęsie- niem ziemi... Kiedy przybyli do Cuenca, Pan zauważył, że to miasto ze swą główną ulicą, wspinającą się po zboczu góry, niczym jest przy mieście Guanajuato, które także miało podobną ulicę z kościołem u wylotu Walencja podobała im się, bo tu odnaleźli rytm życia nie trzymający się zegarka, co im przypominało rodzime hasło : "Nie rób jutro tego, co możesz zrobić pojutrze". I tak, podróżując drogami, skąd zawsze widać było morze, dotarli do Barcelony, gdzie ucho rado- wało się dźwiękiem piszczałek i bębenków, hałasem kołatek, krzykami "na bok! na bok!" poganiaczy bydła, wychodzących z miasta. Zobaczyli okręty na brzegu, plaże pełne cho- rągiewek drżących na wietrze i muskających wodę. Wesołe morze, radosna ziemia, jasne powietrze, rzekłbyś, zaszczepiały wszystkim radość życia. "Wyglądają jak mrówki - mówił Pan patrząc na przystanie z pokładu okrętu, który, nazajutrz miał odpłynąć do ItalŹŹ.- jeśli im pozwolić, wybudują gmachy tak wiel- kie, że drapać będą chmury". Obok niego Filomeno cichym głosem odmawiał modlitwę do Najświętszej Panny, patronki żeglarzy i rybaków, prosząc o dobrą podróż i szczę- śliwe przybycie do Rzymu, który w jego po- jęciu, jako znamienite miasto, powinien znaj- dować się na wybrzeżu oceanu, z wielkim pa- sem raf, by go chroniły przed cyklonami- cyklonami, które z pewnością zrywały dzwony bazyliki Św. Piotra mniej więcej co dziesięć lat, tak jak się to działo w Hawanie z kościo- łami San Francisco i Espirito Santo. Rozdział IV Szara woda i zamglone niebo mimo łagod- ności tej zimy. Pod szarzyzną chmur zabarwionych sepią, widocznych nisko, w szerokich, miękko zaokrąglonych sfalowa- niach, które leniwi‚ kołysząc się bez piany, otwierały się lub zachodziły jedno na drugie, kiedy jeden brzeg zwracał je drugiemu; po- śród niewyraźnych cieni bardzo jasnej akwa- reli, zamazujących kontury kościołów i pała- ców, w oparach wilgoci, która występowała w tonach algi na schodach i pomostach, w deszczowych odbłyskach na kamiennych płytach placów, w mglistych plamach wzdłuż ścian lizanych przez maleńkie, ciche fale; pośród lśniących mgiełek, świateł barwy ochry i smutków pleśni w cieniu mostów otwartych nad nieruchomością kanałów, u stóp cyprysów o ledwie zarysowanych konturach; pośród barw opalu i popiołu, odcieni zmierzchu, stłumionej purpury, dymów pastelowego błę- kitu wybuchł karnawał, wielki karnawał świę- ta Trzech Króli, w kolorze żółtopomarańczo- wym i żółtokanarkowym, w zieleni żabiej, w czerwieni granatu, czerwieni gila, czerwieni chińskiej laki;szaty barwione szafranem i indy- giem, kukły, kokardy, pałeczki z karmelu, go- dła balwierskie, stosowane kapelusze i pióro- pusze, słonecznik z jedwabiu w tłumie atła- sów i wstęg, fezy tureckie i pajace pośród ta- kiego zgiełku cymbałów i grzechotek, bębnów i trąbek, że wszystkie gołębie miasta w jednym wzlocie, który na kilka sekund powlókł firma- ment czernią, uciekły ku dalekim wybrzeżom. Nagle, włączając się do symfonŹŹ áag i godeł, zapaliły się latarnie okrętów wojennych, fre- gat, galer, wielkich frachtowców, kutrów rybackich z załogą w karnawałowych przebra- niach, a jednocześnie, niby pływająca pergola, wyreperowany z pomocą desek, klepek i den baryłek, zmaltretowany, ale jeszcze okazały i dumny, ukazał się ostatni Bucintoro*, jakiego zachowała Serenissima Republica, wyciąg- nięty z ukrycia w dzień takiego święta, by rozpraszać iskry i snopy sztucznego ognia, w wieńcu rakiet i meteorów. I wtedy wszyscy zmienili twarze. Gipsowe maszkary; wszystkie jednakowe, unieruchomiły oblicza ludzi wyż- szego stanu pomiędzy lakierem kapelusza i kołnierzem płaszcza; maseczki z ciemnego aksamitu skryły twarze - gdzie tylko wargi i zęby pozostały żywe - szczelnie otulonych postaci o maleńkich stopach. Całe pospól- stwo, marynarze, sprzedawcy zieleniny, sło- dyczy i ryb, ludzie szabli i kałamarza, wiosła i steru, wszyscy ulegli powszechnemu prze- obrażeniu, które skryło opierzchłe i pomarsz- czone skóry, grymas oszukanego, niecierpli- * Bucintoro - nazwa paradnej galery dożów weneckich (przyp. tłun.). wość oszusta, lubieżność rozpustnika pod tekturą z wymalowaną maską Mongoła, Trupa, Jelenia Królewskiego czy którąkolwiek z tylu innych, ukazujących pijackie nosy, wąsy od ucha do ucha, brody brodaczy, rogi rogaczy. Zmieniając głos, dystyngowane damy uwal- niały się od ciężaru wszelkich nieprzystojnych ' i plugawych słów tkwiących w duszy od mie- sięcy, podczas gdy pederaści w mitologicznych strojach lub przybrani w hiszpańskie baskiny nadawali tony fletu propozycjom, które nie zawsze padały w próżnię. Każdy mówił coś, wykrzykiwał, śpiewał, zachwalał, czynił ko- muś afronty, ofiarowywał, błagał, przemawia- jąc głosem nie swoim własnym, obok teatrzyku kukiełek, przenośnej sceny komediantów, ka- tedry astrologa lub straganu sprzedawcy ziół wzbudzających miłość, eliksirów uśmierza- jących ból zębów czy ułatwiających trawienie starcom. Teraz, przez czterdzieści dni, wszy- stkie sklepy miały pozostać otwarte do pół- nocy, nie mówiąc o wielu innych, które nie zamykały swych drzwi ani w dzień, ani na noc, miały tańczyć bez przerwy małpki kata- ryniarzy, kołysać się papugi na swoich filigra- nowych huśtawkach, mieli tańczyć na linie nad placem ekwilibryści, wykonywać swój zawód wróżbiarze, kabalarki, jałmużnicy i pro- stytutki -- jedyne kobiety z odkrytą twarzą, autentyczne i;,cenne w tym czasie, gdyż każdy chciał wiedzieć, w wypadku dokonania tran- sakcji, co ma z sobą zaprowadzić do pobli- skiego hoteliku, pośród ogólnego udawania i mistyfikacji wieku, osobowości, usposobie- nia i kształtów. Od iluminacji zapaliły się wody miasta w kanałach dużych i małych, gdzie teraz na dnie zdawały się poruszać drżące światła latarń. Chcąc odpocząć od wrzawy, szturchańców, od korowodów i popychania tłumu, od rozko- łysanego morza kolorów, Podróżny w prze- braniu Montezumy wstąpił do Botteghe di Caff‚ na Victoria Arduino, wraz z Murzynem, który nie uważał za potrzebne przebierać się, widząc, jak bardzo przypomina maskę jego oblicze naturalne pośród tych białych maszkar, nadających tym, co je obnosili, wygląd półpo- sągów. Przy stoliku w głębi siedział tam już Rudowłosy Mnich w habicie skrojonym z naj- lepszego sukna, z zakrzywionym, długim no- sem wysuwającym się spomiędzy kędziorów naturalnej fryzury, która pomimo to wyglądała jak zmokła na deszczu peruka. "Ponieważ urodziłem się z tą maską - powiedział ze śmiechem - nie widzę potrzeby kupowania sobie innej. Inka?" - zapytał po chw‹li, dotykając szat cesarza Azteków. "Meksyka- nin" - odpowiedział Podróżny, sadowiąc się wygodnie, by opowiedzieć długą historię, którą mnich, już bardzo rozweselony winem, zinterpretował jako historię króla gigantycz- nych skarabeuszy (istotnie miał w sobie coś ze skarabeusza zielony i lśniący łuskami pan- cerz narratora), który żył właściwie nie tak dawno temu, pośród wulkanów i świątyń, jezior i teocallis, i był władcą imperium odebra- nego mu przez garstkę śmiałych Hiszpanów z pomocą Indianki zakochanej w przywódcy najeźdźców. "Dobry temat, doskonały temat do opery" - mówił mnich, myśląc nagle o teatrze udoskonalonym przez wynalazki ludzkiego geniuszu, gdzie na scenie można oglądać lewitacje i zapadanie się pod ziemię, gdzie dymiące góry, ukazujące się nagle monstra i trzęsienia ziemi z widokiem roz- sypujących się w gruzy budynków mogły sta- nowić wspaniały efekt, gdyż tutaj można było rozporządzać wiedzą mistrzów owej sztuki, maszynistów zdolnych naśladować wszelkie cuda natury; a nawet zmusić do latania ży- wego słonia jak w wystawionym ostatnio wielkim spektaklu magicznym. Tamten wciąż opowiadał o czarach teules, ofiarach z ludzi i o nocach żałoby, kiedy wszedł Saksończyk, przyjaciel mnicha, w codziennym ubraniu, w towarzystwie młodego Neapolitańczyka, ucznia Gaspariniego, który zdjąwszy przepo- coną maskę odsłonił twarz o kształtnych ry- sach i bystrym spojrzeniu, rozjaśnioną śmie- chem, gdy spojrzał na ciemne oblicze Filomena : "Witaj, Yugurto!" Ale Saksończyk - on także wypił już ponad miarę-był w jak najgorszym humorze, wściekły, że jakiś koczkodan ob- wieszony dzwoneczkami nasiusiał mu na poń- czochy i zdążył uskoczyć w porę, by uniknąć uderzenia w twarz, które trafiwszy w pośladek pederasty skłoniło ofiarę do nadstawienia dru- giego policzka, w przekonaniu, że kares ów należy brać na serio. "Uspokój się - powie- dział Rudowłosy Mnich. - Wiem, że ) muzyka przy- pomina moją". "Ale... skąd mu przyszedł do głowy dziwaczny pomysł, żeby napisać świecką kantatę do tekstu po łacinie ? - pytał Anto- nio -Grano także jego Canticum Sacrum według Św. Marka. Słychać tam ckliwości w śred- niowiecznym stylu, który my zarzuciliśmy już od bardzo dawna. "To fakt, że ci mistrzowie, tak zwani awangardowi, straszliwie troszczą się o to, by wiedzieć, co robili muzycy w prze- szłości, i czasem próbują nawet odmłodzić ich styl. jeśli o to chodzi, my jesteśmy bardziej nowocześni. Co do mnie, nie dbam o to, jakie były opery i koncerty sto lat temu. Robię swoje, według moich rzeczywistych umiejętno- ści i rozumienia, i kropka". "Ja myślę tak samo jak ty - rzekł Saksończyk - chociaż nie na- leży przy tym zapominać, że..." "Przestańcie już pleść trzy po trzy" - powiedział Filomeno pociągając pierwszy łyk z nowej butelki, przed chwilą odkorkowanej. I wszyscy czterej znów zanurzyli ręce w koszykach przyniesionych z Ospedale della Pieta, które niby rogi obfi- tości wiecznie były pełne. Ale przy konfitu- rach z pigwy i klasztornych biszkoptach roz- darły się ostatnie chmury poranne i słońce zajaśniało w pełni nad kamiennymi płytami, rzucając połyski pod głęboką zielenią cyprysów. Zobaczyli znowu, jakby powiększone w jas- nym świetle, rosyjskie nazwisko, tak im bliskie. I kiedy wino na nowo usypiało Montezumę, w Saksończyku, bardziej przyzwyczajonym mierzyć się z piwem niż z lekkim winem śnia- daniowym, budził się zapał do dyskusji i chęć ataku. "Strawiński mówił - przypomniał nag- le z perfidią - że napisałeś sześćset razy ten sam concerto". "Może być - odparł Antonio- ale za to nigdy nie skomponowałem cyrkowej polki dla słoni z cyrku Barnuma". "Będą i sło- nie w twojej operze o Montezumie" - powie- dział Georg Friedrich. "W Meksyku nie ma słoni" - oświadczył Montezuma, który ocknął się nagle z senności, usłyszawszy tak wielkie głupstwo. "A jednak widzimy te zwierzęta razem z papugami i pelikanami na gobelinach w Kwirynale, gdzie nam ukazują cuda IndŹŹ"- odparł Georg Friedrich z uporem tych, których prześladuje jakaś id‚e fixe w oparach wina. "Mieliśmy dziś w nocy trochę dobrej muzy- ki" - zauważył Montezuma, aby odwieść tamtych od niedorzecznej kłótni. "Ba! Mar- molada!" - rzucił Georg Friedrich. "Ja bym raczej powiedział, że to było coś niby jam session" - oświadczył Filomeno, a niezwykłe słowa, jakich użył, wydały się majaczeniem pijaka. I nagle wydobył spod wypchanego fraczka owinięty razem z wiktuałami tajemni- czy przedmiot, który "na pamiątkę", jak twierdził, podarowała mu Cattarina del cornet- to: była to błyszcząca trąbka ("i to niezła"- podkreślił Saksończyk, bo świetnie znał się. na imstrumentach), którą Murzyn natychmiast podniósł do ust i wypróbowawszy ustnik, wy- dał rozdzierające tryle, glissanda, piskliwe skargi, budząc tym protest pozostałych, bo przyszli tu w poszukiwaniu spokoju, po to, żeby uciec od wrzasków karnawałowej hała- stry, i poza tym nie była to muzyka, a nawet gdyby, to zupełnie niewłaściwa na cmentarzu przez respekt dla zmarłych spoczywających w uroczystej ciszy grobowców. Przestał więc Filomeno - nieco zawstydzony przyganą- straszyć swymi figlami ptaki, które odzyskaw- szy panowanie na własnym terenie, powróciły do swych madrygałów i szczebiotania w tona- cji "pliszka major". Ale teraz, najadłszy się i napiwszy, zmęczeni dysputą, Georg Friedrich i Antonio ziewali w tak znakomitym kontra- punkcie, że raz po raz wybuchali śmiechem z mimo woli udanego duetu. "Całkiem jak castrati z opery buffo" - zauważył Monte- zuma. "Sam jesteś castrato" - odpowiedział ksiądz, z gestem odrobinę nieprzystojnym jak na kogoś, kto - chociaż nigdy nie odprawiał mszy, gdyż stwierdzone było, że od dymu kadzidła dostaje napadów duszności i swędzą- cej wysypki - był człowiekiem tonsury i dy- scypliny... Tymczasem wydłużały się cienie drzew i grobowców. O tej porze roku dni były najkrótsze "Pora iść spać - rzekł Monte- zuma myśląc, że zbliża się zmierzch, a cmen- tarz o zmierzchu zawsze nabiera melancholŹŹ, skłaniając do niezbyt radosnych medytacji o przeznaczeniu każdego z nas, tak jak to w takich okazjach zauważał królewicz duński, przyzwyczajony bawić się czaszkami, niczym chłopcy meksykańscy w Dzień Zaduszny... W rytmie wioseł zanurzanych w wodzie tak spokojnej, że ledwie marszczyła się po obu stronach barki, płynęli wolno w kierunku placu Św. Marka. Skuleni pod brezentową płachtą, Saksończyk i Wenecjanin odsypiali fatygi zabawy z takim zadowoleniem w twa- rzach, że miło było na nich patrzeć Czasem ich wargi szeptały jakieś niezrozumiałe słowa, jakby przez sen... Przepływając przed pała- cem Vendramin-Calergi zauważyli Montezu- ma i Filomeno, że kilka ciemno ubranych syl- wetek - kawalerowie we frakach, kobiety zakwefione jak starożytne płaczki - niosło w kierunku czarnej gondoli trumnę z zimnymi połyskami brązu: "To jeden muzyk niemiecki, który wczoraj umarł na apopleksję - powie- dział Przewoźnik kładąc wiosła. - Teraz prze- wożą jego zwłoki do ojczyzny. Zdaje się, że pisał dziwne opery, ogromne, i że tam były latające konie, smoki, karły i olbrzymy, i nawet syreny, co śpiewały na dnie rzeki. Proszę ja kogo! Śpiewać pod wodą! W naszym teatrze Fenice nie ma maszyn potrzebnych do przed- stawienia takich cudów". Czarne sylwetki spowite w krepę i gazę umieściły trumnę na żałobnej gondoli, która pod naporem uroczyś- cie poruszanych żerdzi zaczęła żeglować w stro- nę dworca kolejowego, gdzie sapiąc pośród mgieł czekała lokomotywa Turnera ze swoim już zapalonym okiem cyklopa... "Spać mi się chce" - powiedział Montezuma, nagle poko- nany olbrzymim znużeniem. Zaraz będzie- my na miejscu - rzekł Przewoźnik - a pań- ski hotel ma wejście od kanału". "To tam, gdzie przybijają łodzie ze śmieciami" - po- wiedział Filomeno, w którym nowa porcja wina poruszyła urazę z powodu przygany na cmentarzu. "W każdym razie dziękuję"- powiedział Meksykanin, zamykając oczy z tak ciężkimi powiekami, że ledwie zauważył, jak wyprowadzono go z barki, prowadzono po schodach, rozbierano, kładziono do łóżka i opatulano w pledy, podetknąwszy kilka poduszek pod głowę. "Spać... - szepnął jesz- cze. - Ty także idź spać". "Nie - powiedział Filomeno. - Pójdę z moją trąbką tam, gdzie , będę mógł hałasować ile zechcę!" Na ulicach jeszcze trwała zabawa. Puszczając w ruch swe mosiężne młoty, statuetki Maurów na Wieży Zegarowej zaczęły wybijać godzinę. Rozdział VII Maurowie na Wieży Zegarowej znów ogłosili godzinę, gorliwi w wypełnianiu swej bardzo już dawnej powinności odmierzania czasu, chociaż dzisiaj musieli uderzać w nłoty pośród jesiennej szarzyzny, otuleni mżawką, która od świtu zagłuszała spi- żowe głosy. Na wołanie Filomena Pan ocknął ' się z długiego snu - tak długiego, że zdawał się trwać lata. Nie był już Montezumą z po- przedniego dnia, ponieważ miał na sobie ciepły szlafrok, szlafmycę i skarpetki, w któ- rych sypiał, a strój z poprzedniej nocy nie le- żał już na fotelu, gdzie go zapewne rzucił- czy gdzie został położony - razem z naszyjni- kami, ozdobami z piór, sandałami ze złoco- nych rzemyków, które tyle blasku dodawały jego osobie. "Zabrali ten kostium dla signora Massimiliana Millera - powiedział Murzyn wydostając z szafy codzienne ubranie.- I niech pan się pospieszy, bo zaraz się zacznie próba generalna ze światłami, maszynerią i tak dalej". "Ach tak, prawda " Biszkopty maczane w małmazji odświeżyły mu pamięć. Sługa ogolił go na prędce i, doprowadzony do wyglądu licującego z jego kondycją, Pan zbiegł po schodach hotelu, zapinając po drodze spinki koronkowych mankietów. Z wieży. znowu ode- zwali się Maurowie ("moi bracia" - mówił Filomeno), ale teraz dźwięk ich młotów zmie- szał się z pośpiesznymi uderzeniami młotków maszynistów z Sant'Angelo, którzy za kurtyną z czerwonego aksamitu kończyli rozmieszczać wielką dekorację do pierwszego aktu. Stroili instrumenty muzycy orkiestry, kiedy pan i jego sługa zainstalowali się w mrokach loży. I nagle ucichły uderzenia młotów i strojenia, zapano- wała wielka cisza i na miejscu dyrygenta, ze skrzypcami w ręku ukazał się ksiądz Antonio ę bardziej niż kiedykolwiek chudy i nosaty, ale też bardziej dostojny, ze zmarszczonym czołem i w napięciu ducha, które, gdy miał się zmie- rzyć z trudami sztuki, wyrażało się oszczędno- ścią gestów, wstrzemięźliwością starannie wy- studiowaną, by tym bardziej uwydatnić zde- cydowane i akrobatyczne zrywy, które miały uświetnić jego wirtuozerię w pasażach. W swo- im żywiole, nie odwracając się, by spojrzeć na nieliczne osoby, które tu i tam wśliznęły się do teatru, powoli otworzył manuskrypt, pod- niósł smyczek, jak tamtej nocy, i w podwójnej roli dyrygenta i niezrównanego wykonawcy rozpoczął symfonię, bardziej - być może- wzburzoną i poddaną rytmowi niż inne sym- fonie o spokojnym tempie, i rozsunęła się kurtyna ponad dzikim wrzaskiem barw. In- dianin* przypomniał sobie nagle słonecznik ze * Określenie to, które zachowałam, ponieważ wydaje mi się, że w tym rozdziale autor używa go celowo, nie odpowiada oczywiście pojęciu zniczów i chorągiewek, podziwiany niegdyś w Barcelonie, z tą gorejącą dżunglą płomyków i wstęg, które na dziobach okrętów rozwese- lały prawą stronę sceny, podczas gdy z lewej, na posępnych murach pałacu, igrały chorą- giewki w barwach purpury i amarantu. A po- nad odnogą, wypływającą z laguny Meksyku, smutna arkada mostu (zbyt podobnego do mostów weneckich) oddzielała obozowisko Hiszpanów od rezydencji cesarskiej Monte- zumy. Ale pod tymi splendorami pozostały nieomylne ślady świeżej bitwy: lance, strzasły, puklerze, bębny, rozrzucone na deskach pod- łogi. Wchodził cesarz Meksykanów z mieczem w ręku i wpatrzony w smyczek mistrza Anto- nio wołał: Son vinto, eteral Dei! Tutto in un giorno Lo splendor dei miei fasti, e l'alta Gloria Del valor Messican cade svenata...* "Indianina" w polskim języku. "Indianami" ("Indiano" używane obok "Indio", oznacza- jącego tubylca) przez długie wieki nazywano w Hiszpanii tych, którzy wyemigrowali do "In- dŹŹ" odkrytych przez Kolumba (przyp. tłun:). * Otom zwyciężony, bogowie! Wystarczył dzień jeden, By splendor mej potęgi i najwyższa chwała Meksykańskiego męstwa legła w gruzach... Daremne były, inwokacje, obrzędy, wołanie do nieba w obliczu ataków wroga. Dziś wszy- stko jest boleścią, rozpaczą i upadkiem wiel- kości. Un dardo vibrato nel mio sen... I uka- zuje się cesarzowa w stroju pół Semiramidy, pół tycjanowskiej damy, piękna i dzielna ko- bieta, która usiłuje podnieść na duchu zała- manego klęską małżonka, wtrąconego przez "obłudnego Ibera" w tak okrutne poniżenie. "Tej nie mogło zabraknąć w dramacie- szepcze Filomeno. - To Anna Giró, kochanka naszego brata Antonia. Dla niej zawsze jest główna rola" "Naucz się szacunku " - suro- wo mówi Indianin do swego famulusa. Ale w tym momencie pochylając głowę przed sztandarem Azteków, zwisającym nad deskami sceny, ukazuje się Teutile, osobistość wspom- niana w "Historii podboju Meksyku" wieleb- nego Antonio de Solisa, który był głównym kronikarzem IndŹŹ. "Przecież to kobieta!"- wykrzykuje Indianin na widok sterczących piersi pod tuniką z greckim szlakiem. "Dla- tego też wołają na nią