Nie wrócę tu nigdy czyli pożegnanie z Mazurami Jankowi i Przyjaciołom z mazurskiej legendy — gdziekolwiek są KiRA GAłCZYŃSKA Nie wrócę tu nigdy czyli pożegnanie z Mazurami KSIĄŻKA I WIEDZA Kiedy w latach dla mnie nie najłatwiejszych pojawiła się moż- liwość wyjazdu nad Nidzkie — jak wówczas myślałam: na za- wsze — przyjęłam ów pomysł (jego autorstwo należało do mego męża) najpierw z rezerwą, a potem z entuzjazmem. I nagle, do- kładnie po siedemnastu latach mazurskiego bytowania, z dala od ważnych dla nas dotychczas spraw, po zbudowaniu, co było nie- zbędne, nowej formuły życia: zajęć, codzienności, tempa, hierar- chii ważności, a więc po długim okresie „aklimatyzacji" psychicz- nej, fizycznej, intelektualnej, kiedy już mogło się zdawać, że wro- słam w tę krainę na dobre, zapadła decyzja krańcowo odmienna. Jej sens zawiera się w tytule tej książki. Kto wymyślił Mazury? Tak postawione pytanie znajduje tylko jedną odpowiedź: Ma- zury odkrył i upowszechnił Ziemowit Fedecki. Jak ja — kre- sowiak, tyle że dłużej ode mnie mieszkał w mieście nad Wilenką, co zostawiło swój ślad w śpiewności jego języka, w jego stosunku do ludzi, do zwierząt. Po powrocie z Moskwy, gdzie pracował jako attache prasowy w polskiej ambasadzie, Ziemowit zaczął się rozglądać za odpowie- dnim dla siebie miejscem do wędkowania. Spędzanie wolnego czasu z kijem zanurzonym w wodzie, na bezludziu, w ładnym krajo- brazie — to coś, za czym Fedecki przepada do dziś. Ma to związek z jego dzieciństwem. Spędził je w majątku matki pod Lida, położo- nym nad Dzitwą wpadającą do Niemna. Wśród rozlewisk i bagien rybna rzeka płynęła wolno, dostojnie, zachęcając do wędkowania. Maniakiem na punkcie ryb był dziad Ziemka, który nikomu nie pozwalał na „jego" kawałku rzeki wędkować i który od wczesnej wiosny do późnej jesieni wyciągał z Dzitwy setki kilogramów brzan, szczupaków, boleni, węgorzy. Na swoje wyprawy zabie- rał wnuka tak długo, aż ten na całe życie przejął jego miłość do wody, ryb i wędek. Swoją pasję, wciągającą jak nałóg, z kolei Zie- mowit przekazywał przyjaciołom — w sposób niemal natarczy- wy, niemal opętańczy: jedź, siadaj nad wodą, pilnuj spławika. Pierwszym, którego skutecznie zaraził swoją namiętnością, był Jan Mietkowski, wilniuk, późniejszy twórca popularnej radiowej Miała dziwne, poetyckie odezwania się. Dziwne sny, które cza- sem opowiadała, inaczej niż większość kobiet w jej wieku, bez babrania się w szczegółach, bez zastanawiania się, co by to zna- czyło. Mówiła: «0budziłam się, u wjazdu w las było światło, ale takie duże, jasne...» «Może jednak samochód?» — mówił syn. «Ale światło było od góry» — dorzucała, już zrezygnowana. «Reflekto- ry...» — ciągnął syn. Milczała, pogodna i zagadkowa przechodziła do swego krzesła w kuchni, na lewo od stołu, zapalała papierosa. Syn przynosił małe zwierzęta, sarenki, koziołka, pogubione przez rodziców. A raz na pół żywego borsuka. Pani Popowska właśnie nim się szczególnie opiekowała, a gdy poszedł wreszcie do lasu, przez parę tygodni żądała, żeby drzwi na noc nie zamy- kać, bo on może wrócić, żeby mógł wejść..." To chyba zrozumiałe, że fascynacji tą kobietą mój ojciec uległ do cna. Był przecież poetą, na kilometr potrafił wyczuć w czło- wieku owo tajemnicze „coś". Fascynacja, której byłam świadkiem, istniała po obu stronach. Względy, jakimi pani Popowska otacza- ła mego ojca, bliższe były uczuciom matczynym: rozumiała go znakomicie, współczuła w jego niepowodzeniach, nie cierpiała ludzi, którzy według niej winni byli jego niedoli. Cieszyła się, gdy i on się uśmiechał, gdy był wesół, gdy z lasu taszczył uzbierane dla niej kwiaty i trawy. Najpierw wkładała je na parę godzin do wody, a później wiązała słomą i wieszała nad kuchnią. Tak zasuszone, zdobiły każdy kąt jej domu. Takie bezpretensjonalne leśne bukie- ty pozostaną dla mnie na zawsze cząstką tamtego Prania, które istnieje już tylko w mojej pamięci, a które powraca, gdy na chwi- lę, z myślą o mazurskich młodych latach, zamknę oczy. Takie bukiety nosiłam parędziesiąt lat później na grób pani Popowskiej, na brzydki, pełen jednakowych lastrykowych nagrob- ków, nowy cmentarz w Rucianem. Zawsze wydawało mi się, że wiechciowaty bukiet przyniesiony przez kogoś z j e j domu może i teraz sprawić pani Popowskiej trochę radości... Ojciec mój odwzajemniał uczucia pani Popowskiej. Była dla niego autorytetem we wszystkich sprawach domowo-leśno-zwie- 10 rzęcych, tylko ją pytał o pogodę, tylko przez nią przyniesione mleko stawało się lekarstwem na wszystkie jego większe i mniej- sze biedy. Spotkanie z panią Popowska zaowocowało wierszem niezwykłym —Spotkaniem z matką. Jestem przekonana, choć tego nigdy mi nie powiedział, że to właśnie poznanie tej niezwykłej niewiasty sprawiło, iż poczuł przemożną potrzebę powrotu do swoich lat dziecinnych, do powiedzenia czegoś o swojej dawno zmarłej matce. Z którą nigdy nie łączyła go ani serdeczna zaży- łość, ani tkliwość, ani głębokie pokłady oddania. Syn i matka żyli w nieustającym konflikcie, wzajemnym niezrozumieniu, braku spełnienia: ona nie była w stanie zaakceptować jego inności, on stale tęsknił za jej miłością... Jakie była Mazury tamtych lat? Puste, wyludnione, powoli leczące rany wojny. Do opuszczonych przez rdzennych Mazu- rów gospodarstw, leśniczówek, rybakówek stopniowo, ale już sy- stematycznie wprowadzali się mieszkający o miedzę Kurpie. Z od- leglejszych stron przybywali uchodźcy ze wschodu — wilnianie, Iwowiacy, którym krajobraz mazurski trochę przypominał ro- dzinne strony. Może dlatego chętniej zostawali tu właśnie, a nie szukali szczęścia dalej, na zachodzie? Były to ziemie, gdzie diabeł mówi dobranoc, gdzie w lasach grasowały jeszcze bandy Wehr- wolfu, gdzie od kuł ginęli ci, którzy przyjeżdżali „przywracać te ziemie Polsce". Pierwszym powojennym doznaniem miejscowej ludności był strach: Mazurzy, ewangelicy, traktowani byli przez napływają- cych tu, głównie Kurpiów, jako Niemcy, a więc wrogowie. Lęk budziły także watahy szabrowników, grasujące po polskich zie- miach zachodnich, po dawnych Prusach. Dochodziło do bójek, do walk, do umacniających się konfliktów, eliminujących poro- zumienie, a rodzących długie waśnie. Autochtoni (ile pogardy krył ten termin!) reprezentowali wyższy stopień cywilizacyjny od na- pływowych Kurpiów. Mieli zasobniejsze, bogatsze domy, lepsze 11 ziemie, obfitsze plony. Ich kościoły były murowane, mieli inne obyczaje. Oficjalna akcja rewindykacji Mazur, podjęta w kwiet- niu 1945, przeprowadzona została nieudolnie, według prymityw- nej, jakże głupiej zasady: ewangelik znaczy Niemiec. To podsycało jedynie emocje, zaogniało istniejące urazy, budziło coraz większą niechęć miejscowych do nowej władzy. To wtedy, już w 1945 roku, zaczęła się owa dramatyczna, najpierw sporadyczna, później, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych, masowa peregry- nacja Mazurów do Niemiec Zachodnich. Aż przyszedł taki dzień, że na Mazurach nie stało jednego choćby Mazura... A jeszcze — aby ubarwić ten narodowościowy kocioł — trze- ba pamiętać o żyjących tu od pierwszych lat tamtego stulecia sta- roobrzędowcach, o sporej garstce prawosławnych, o mormonach wreszcie. Inny język, inny obyczaj, odmienne tradycje, wierze- nia, miejsca kultu. Ale i wiele spraw wspólnych, jednakowo bli- skich, tak samo ważnych. A gdy przetoczyła się wojna — to ona głównie wykopała mię- dzy żyjącymi kiedyś zgodnie ludźmi różnych wyznań i narodo- wości podziały nie do zasypania — dawne wspólnoty lokalnych interesów ustąpiły miejsca waśniom, swarom, niechęci. A stąd już tylko krok do nienawiści. I właśnie w jej skutkach widzę najgor- sze, najbardziej tragiczne pozostałości wojny. Zniszczenia można odbudować, biedę przetrwać, a pracując wytrwale stopniowo po- rastać w dobra. Na zmiany w mentalności ludzi, na niwelację wza- jemnej niechęci czy wrogości potrzeba natomiast dziesiątków lat. Trzeba pokoleń. ;'c Wkrótce po Ziemowicie odkrył dla siebie Mazury znakomity pisarz Igor Newerły. Nasza literatura wiele zawdzięcza temu spo- tkaniu, owej odwzajemnionej miłości pisarza do ziemi, w którą tak mocno wrósł, że stała się owocodajnym podglebiem dla kilku jego powieści. Może, co będzie bliższe prawdy, opowieści. I, do- dajmy, takich, które przetrwały próbę czasu. 12 Najpierw pojawił się Archipelag ludzi odzyskanych, a w nim całe „bogactwo" skonfliktowanej powojennej społeczności mazur- skiej. „Za dawną granicą polsko-niemiecką — notował pan Igor — dwadzieścia kilometrów stąd, leży region najuboższy i chyba naj- ciemniejszy w całej Polsce: Kurpie Myszynieckie. Przed wojną lu- dzie z wiosek kurpiowskich spozierali zazdrośnie na tę pańskość mazurską: że maszyny mają, dobre bydło, domy przestronne i czy- ste z meblami miejskimi. Podczas okupacji administracja hitlerow- ska posyłała nieraz na Kurpie Mazurów — renegatów i ci dobrze dali się we znaki. Po wojnie wszystko razem się sprzysięgło: nę- dza, ciemnota, chciwość i żądza odwetu. Zbrojne bandy Kurpiów rozbijały się furmankami po Mazurach, wywożąc nawet piece ka- flowe. Biły się między sobą o łupy, a z milicją — o wolną drogę do grabieży. W tej wojnie, która ciągnęła się miesiącami, walczył z rów- nym poświęceniem żołnierz i sędzia, i oświatowiec, i pracownik terenowy..." Igor Newerły został nie tylko kronikarzem powojennej hi- storii tego skrawka ziemi. Piękno mazurskiej krainy znalazło odbi- cie nawet i w tych jego książkach, które — ]a.k Leśne morze — mają za miejsce akcji terytoria odległe. Uważny czytelnik bez większe- go trudu skojarzy rodowód olśniewających obrazów lasu, po paru niemal zdaniach zrozumie (jeśli kiedykolwiek zawadził o mazur- skie puszcze), że oto ma przed sobą opis tego, co kiedyś głęboko zapadło w serce autora. Że nie są to lasy Mandżurii czy okolic Morza Japońskiego, lecz poznane kiedyś, rodzime, szumiące po polsku knieje Mazur. W swoich książkach tu napisanych, najpierw w leśniczówce Gą- sior we wsi Iznota, a później we własnym domu w Zgonie, opowia- dał o ranach tej ziemi i jej niezniszczalnym pięknie, o ludziach tu napotkanych: dzielnych, nie dających się byle wiatrom. O swoich przyjaciołach wreszcie, takich jak Karol Małłek, który do końca ży- cia nie umiał się pogodzić z wypędzeniem Mazurów z ich rodzinnej ziemi. I pewnie ta wielka przegrana sprawiła, że nagradzany, wy- chwalany — i pozbawiony głosu w sprawach dla siebie ważnych — 13 umarł za wcześnie. Umarł, bo wypaliło się w nim to, co stanowiło sens jego życia: wiara w zwycięstwo prawości. 5E- Ziemowit Fedecki, podobnie jak Igor Newerły, szybko na- wiązywał kontakty z miejscowymi. Ziemek, człowiek serdeczny, dzięki swojej otwartości, umiejętności słuchania innych budził zau- fanie rozmówców. Zdobył je i u mieszkańców Krzyży, wsi, w której zamieszkał po okresie Prania. Kiedy już osiadł w leśniczówce, kiedy został zaakceptowany przez gospodarzy, a głównie przez matkę leśniczego, zaczęło się jego poznawanie jeziora, lasu, osad i mie- szkających w nich ludzi. Zaprzyjaźniał się z nimi, jeśli byli tego warci, a oni odpłacali mu podobną serdecznością, gościnnością, miską dobrego kwaśnego mleka w skwarne wieczory. W swoich nieustających wędrówkach dotarł Ziemek i do Woj- nowa, do klasztoru starowierek i, jeśli tak można powiedzieć, za- przyjaźnił się z przeoryszą, matką Antoniną. Równie serdeczne kontakty łączyły go z całym klasztorem, ze wszystkimi niemło- dymi już zakonnicami. Pomagał im w trudniejszych pracach, woził swoją SHL-ką, co było trzeba, doradzał, jeździł wykłócać się do urzędów... Słowem, dla spracowanych sędziwych kobiet był po- mocą, był — jak mówiły — darem nieba... Poznał dzięki temu ich wszystkie skarby: bardzo stare i bardzo piękne ikony, obrzędo- we srebra, starodruki. Skarby, których dziś próżno szukać, podob- nie jak i mieszkanek małego klasztoru we wsi nad jeziorem Duś. Zabytek przeszedł w prywatne ręce, zakonnice pomarły. Ich imio- na z coraz większym trudem odczytać można na przyklasztor- nym cmentarzyku, zapełnionym białymi wschodnimi krzyżami. Starowierzy, przez Niemców nazywani filiponami, pojawili się w Polsce jeszcze przed rozbiorami. Nie uznali reform patriar- chy Nikona wprowadzonych w prawosławnej Cerkwi. Byli więc prześladowani i zmuszeni do opuszczenia Rosji. Po pierwszym rozbiorze wciąż uciekali przed rosyjskim wrogiem. I tak na po- czątku XIX wieku znaleźli się w Prusach, nad jeziorem Duś kupi- 14 li trochę ziemi. Najpierw powstał klasztor dla mężczyzn, który stał się miejscem schronienia dla wszystkich prześladowanych sta- roobrzędowców, filią moskiewskiego ośrodka, zwanego Cmen- tarzem Prieobrażeńskim. Mijały lata, ziemię i klasztor odkupiła przybyła z Moskwy młoda mniszka, Eupraksja. Gromadziła wo- kół siebie zakonnice, które opuściły spalony w latach sześćdzie- siątych tamtego stulecia klasztor w Pupach. Na marginesie: pamiętam wściekłość Ziemowita, gdy tę starą nazwę zmieniono na Spychowo. Pupy, jak wrzeszczał wtedy po różnych urzędach Fedecki, kłuły czyjeś przeestetyzowane uszy! Ze to niby nazbyt niemiecka kalka! Tak jakby to nie były dawne Prusy! Zniknęła z nazewnictwa i Pupska Struga, i oczywiście — Pupy Wielkie, i Pupy Małe — wsie stanowiące wszystkiego razem kilkanaście dymów. W miejsce arcysympatycznej nazwy pojawił się twór rodem z literatury. Dziś liczni turyści odwiedzający Spychowo nie mają zie- lonego pojęcia, jaką kiedyś ta ładna wieś nosiła wdzięczną nazwę! Historię Wojnowa i Pup opowiedział mi niemal przed pół- wieczem Ziemek. Opowiedział, zawiózł, pokazał. Mogę więc stwierdzić, że na własne oczy widziałam coś, co zniknęło na za- wsze. Nad maleńkim cmentarzykiem z białymi krzyżami unosi się jedynie cień przeszłości, tworzącej w jakimś stopniu i naszą współczesną wrażliwość. Chmiel na rogach jelenich ...usechł już i się sypie; w szybach tyle jesieni, w jesieni tyle skrzypiec, a w skrzypcach byle tknięte, lament gada z lamentem. Za oknem las i pole, las — rozmowa sosnowa; minął dzień i na stole stoi lampa naftowa... W tym poetyckim drobiazgu zamknął ojciec pewne charakte- rystyczne elementy domu państwa Popowskich: owe rogi, zaokienną jesień pełną lamentów wiatru, pustawe pólko, a przede wszystkim zapalającą się lampę naftową, którą matka leśniczego ustawiała na wysokim pudle po kostkach maggi, dzięki czemu krąg światła był szerszy, obejmował niemal cały stół. Przy nim zbieraliśmy się wieczorami, przy nim prowadziliśmy rozmowy, słuchali opowieści albo wierszy napisanych rano... Ojciec bowiem, a wraz z nim mama i ja, staliśmy się kolejnymi, po Janie Mietkowskim, ofiarami nowej pasji Ziemka: Mazur i Pra- nia. Jak to często bywa, o wszystkim zadecydował przypadek. Wczesne lato 1950 roku — trudny, zły czas dla mego ojca. Na zjeździe literatów, po frontalnym ataku Adama Ważyka na poe- tę, jego zielonogęsiową i fiołkową twórczość, na lirykę wierszy 16 i groteskę miniatur teatralnych, zapada decyzja o zakazie druku. Dla mojego ojca jest to równoznaczne ze śmiercią cywilną. Jego nie interesowała szuflada ani Norwidowy późny wnuk... Dla K. I. G. liczył się jedynie żywy odbiorca, reagujący z zachwytem lub oburze- niem (ale reagujący!) na publikowane utwory. Jeśli zabrano go poecie, to dla kogo miał pisać? Przyszedł czas ciężkiej depresji, wiążących się z nią ucieczek w alkohol w poszukiwaniu niby-pomocy, kolejny trudny okres także i dla mojej mamy: po prostu nie umiała mu pomóc. Które- goś z takich dni, pod wieczór, najniespodziewaniej pojawił się w naszym domu w alei Róż Ziemowit Fedecki. Był umówiony z dziewczyną w popularnej wówczas kafejce na placu Trzech Krzy- ży — „Lajkoniku", ale okazało się, że dziewczyna w tym właśnie czasie po raz n-ty wychodziła za mąż. Ziemek pomyślał: „Co mam robić z nadmiarem wolnego czasu?" I przypomniał sobie, że nie- mal po sąsiedzku mieszkają Gałczyńscy. Gospodarza w domu nie było, zastał tylko Natalię we łzach. Zgaszona, smutna, radziła się przybysza, dokąd wyjechać? Wszę- dzie już byli: w domach Zaiksu, domach ZLP. Wszędzie panował alkohol. „To mu jeszcze bardziej zaszkodzi..." — mówiła jakby do siebie. I wtedy Ziemek z błyskiem w oku wypalił: „Znam miej- sce, gdzie nie ma nikogo, do najbliższej budki z piwem jest kilka- naście kilometrów. Głusza kompletna, oszałamiająco piękna, za- czarowane miejsce, gdzie można doskonale pracować. I jeszcze prze- mili gospodarze..." Opowiadał, zachwalał uroki prańskiej okolicy, a wychodząc zostawił adres. Samo jego brzmienie wzbudzało za- ciekawienie: leśnictwo Pranie, Nadleśnictwo Maskulińskie... 15 lipca 1950, po trwającej całą noc podróży z przesiadką, wy- siedliśmy na małym, zagubionym wśród lasów przystanku kole- jowym Ruciane. Na peronie czekał leśniczy. Przeszliśmy przez budynek z czerwonej cegły, który niegdyś był prawdopodobnie dużym dworcem. Teraz, na wpół spalony i całkowicie pusty, spra- wiał ponure wrażenie. Wyszliśmy na ulicę, przy której nie było domów — zostały tylko ich resztki, wypalone, rozbite mury tak- 17 że z czerwonej cegły. Siad życia odnalazłam jedynie w budynku usytuowanym niemal naprzeciwko dworca: coś tu warczało, dy- miło, huczało: pracował odbudowany tartak. Minęliśmy go i po kilkuset metrach znaleźliśmy się nad jezio- rem okolonym drzewami, rozmigotanym od słońca. Na brzegu stała duża rozłożysta łódź. Usiedliśmy na miejscach wskazanych przez leśniczego. On sam zajął się motorem. Kilka szarpnięć sznur- kiem i ruszyliśmy. Tak rozpoczęła się ta niezwykła podróż po całkowicie pustym jeziorze. Przed dziobem łodzi zrywały się kaczki, dzikie gęsi, w chy- botliwych trzcinach pływały łabędzie rodziny, a dalej, aż po ho- ryzont, ze wszystkich stron stał las wysoki, niemal nieruchomy, poprzecinany bindugami. Jezioro Nidzkie skojarzyło mi się wówczas raczej z rzeką, jest bowiem wąskie. Jego szerzę — Zamordej — poznam dopiero za jakiś czas. Wtedy, tamtego słonecznego poranka, chyba mama po- wiedziała, że jest to zaczarowana rzeka, a wśród trzcin, w licz- nych zakolach, na wyspie i półwysepkach, które mijaliśmy, mie- szkają jakieś dobre duchy. Te słowa obudziły ojca. Wyprostował się, podniósł opuszczone dotychczas ramiona i w nic nie widzą- cych oczach nagle odbił się blask wody. Pojawił się uśmiech, które- go nie widziałam od tak dawna. Pierwsza rozmowa z leśniczym... A mama, też jakby odmieniona, odezwała się głośno: — Mieszkał Berberys w strasznym hotelu „Holandia", mie- szkał na siódmym piętrze, a broda wrastała mu w dół... Był to fragment zaginionego wiersza ojca o magiku Berbery- sie, wiersza, którego rękopis z piękną dedykacją: „Temu, którego kocham, temu, którego nienawidzę, temu, z którym jest mi do- brze", przesłał Julianowi Tuwimowi przed wieloma, wieloma laty. Rękopis nie ocalał z zawieruchy wojennej, zaś zdanie o Ber- berysie, „któremu broda wrastała w dół", stało się w naszym domu przysłowiem: było powtarzane, gdy działo się źle — z nadzie- ją na odmianę losu, i dla lapidarnego stwierdzenia — że już jest dobrze... 18 Często tego pierwszego mazurskiego lata wspominać będzie- my dziwnego mieszkańca hotelu „Holandia"... Droga przez jezioro nie trwała długo. Minęliśmy wyspę całą porośniętą wysokimi sosnami i w miejscu, gdzie wąskie jezioro skręca na południe, przybiliśmy do ledwie trzymającego się po- mostu u podnóża wysokiej skarpy, na której królowały dorodne, olbrzymie dęby. Po drewnianych schodach weszliśmy na górę. Mieliśmy przed sobą dom z czerwonej cegły, cały omotany pną- czami dzikiego wina. Okien było dziesięć, w każdym stały czer- wone pelargonie... sS- „Julianie. Wybacz mi zawód z Szekspirem, wprawdzie niezu- pełny, bo cztery akty mam gotowe. To nie opieszałość z mej stro- ny, ale choroby: zapalenie płuc, szkarlatyna i całkowity lapsus nerwowy. Tu, na jeziorach, znów steruję ku radości, córze bo- gów. Napisz, czy sprawa Snu jest jeszcze aktualna, czy też zrezy- gnowałeś, oczywiście na skutek mojej własnej winy, jakkolwiek jestem tu, na moją szpadę, 6e3 BHHM BHHOBa-rbin. Jeżeli mi odpi- szesz zaraz, obiecuję piąty akt w dwa tygodnie. Całuję Ciebie. Pani Stefanii i małej Ewie pozdrowienia. Tu, gdzie jestem, nad jeziorami, wszystko jest H3 6necKa H TpeneTa, Natalia chodzi z Blokiem, tym od Ciebie. Yale, optime; vale, co- ruscans. Tuus Constantinus". Ten list opatrzony jest datą 29 lipca 1950. Napisał go człowiek szczęśliwy. Wystarczyły zaledwie dwa tygodnie w całkowitej har- monii z naturą, wypełnione poznawaniem puszczy, jeziora, wcze- snymi kąpielami i wypływaniem daleko na szafirową wodę, aby po niedawnych biedach nie pozostało śladu. Elementem niezwykle ważnym była prostota i serdeczność gospodarzy Prania. Nie wiodło im się najlepiej, żyli niebogato, mówiło o tym dowodnie wnętrze ich domu, proste potrawy pani Zofii, ciężka praca od świtu Stanisława: w lesie, w przydomowym gospodarstwie. Tu trzeba było być samowystarczalnym — stąd 19 własne kartofle, własna mąka, chleb pieczony każdego tygodnia przez panią Popowską, krowa, kury, jakaś indyczka. I jeszcze koń, który służył do prac w polu, do ciągnięcia furki, a zimą — sań. Do Nidy, sporej wsi odległej o osiem kilometrów, jeździło się po naftę, świece, zapałki, papierosy... A jeszcze przez ścianę mieszkał przyjaciel Ziemek, do którego można było zajść na chwilę rozmowy, posłuchać dobrego żartu czy nie znanych ojcu wcześniej wierszy rosyjskich poetów, przy- jaciół Puszkina. To wtedy, tamtego lata, wraz z Ziemkiem praco- wali przy wspólnych przekładach rosyjskich poetów: Borysa Pa- sternaka i Aleksandra Prokofiewa. Także wtedy razem przetłu- maczyli sztukę Ilji Gruzdiewa i Olgi F'orsz Dzieciństwo Gorkiego. To właśnie Fedecki wskazał poecie opowieść i pieśń dziadka ma- łego Aloszy. Dziadek bowiem we wczesnej młodości był burła- kiem i ciągnął brzegiem Wołgi ciężkie od towarów barki. Poma- gał sobie śpiewaniem: Już za na-a-mi kawał dro-o-gi... Niezwykły rytm pieśni burłaków powtórzy poeta w rozdzia- le swego poematu Niobe: Co za no-o-c... To wszystko sprawiło, że mógł przyjacielowi-aninianinowi na- pisać, że tu, „nad jeziorami, wszystko jest H3 6-necKa H Tpenera", czyli z blasku i migotania — próbując nieudolnego przekładu. Po paru dniach z Anina przychodzi odpowiedź: „Konstanty, przede wszystkim życzę zdrowia. Zęby mi żadnych nie było szkar- latyn, lapsów, kolapsów etc.; Następnie: słowa zachwytu dla nazwy miejscowości, którą za- szczycasz swoją obecnością. «Nadleśnictwo Maskulińskie» — cudo! Pierwsze słowo przypomina wprawdzie naleśnik, za to drugie pełne krzepy i wigoru. Czy w okolicy jest także Nadleśnictwo Feminińskie? Jeżeli nie ma — załóż, bo warto. Czy znasz wiersz Sołoguba zaczynający się od słów: 20 Myapeu MyuHT&abHbiH Cxaicecneap... Przystępując tedy do sprawy Sha-kes-pe-ara. Chorowałeś, więc jesteś usprawiedliwiony z niedotrzymania obietnicy. Ale piszesz mi, że masz cztery akty gotowe, więc przyślij je natychmiast, a piąty za miesiąc, dobrze? Bardzo Cię proszę, żebyś tę moją proś- bę spełnił, gdyż cały plan repertuarowy przyszłego sezonu uza- leżniam od posiadania lub nieposiadania Snu nocy letniej w Two- im przekładzie. Czekam z dygocącym sercem. Stefania, Ewunia i ja serdecznie Was pozdrawiamy. Z głębokim verytrulyzmem. Julian Tuwim". Autor Kwiatów polskich, jako szef literacki Teatru Nowego w Warszawie, zamówił u ojca nowy przekład Snu nocy letniej. K. I. G. rozpoczął tę pracę w grudniu 1949, skończył latem w Praniu. Naj- pierw pocztą poszły owe gotowe już cztery akty, a 12 sierpnia 1950, w niespełna dziesięć dni po cytowanym tu liście, Julian Tu- wim wysyła z Anina następny, pełen zachwytów nad nowym tłu- maczeniem: „O, Konstanty! Jestem pełen entuzjazmu dla Twego przekładu, za który bardzo Ci dziękuję, podwójnie dziękuję jako po prostu czytelnik i jako kierownik teatru. Nareszcie można będzie czytać i słuchać ze sceny tego oszałamiającego Dream'3i prze- wożonego jasnym, prostym a poetyckim językiem". Dalej nastę- puje kilka cytatów ze starego tłumaczenia Koźmiana, zakończo- nych żartem: „Tyz piknie — jak powiedział pewien góral, gdy dowiedział się od warszawskiego cepra, że na rzyć mówią w stoli- cy dupa..." A kończy się ten list bardzo pięknie: „Jeszcze raz dziękuję i ser- decznie Cię pozdrawiam, fantasmagoryczny byku z Maskulińskie- go Nadleśnictwa. Julian Tuwim". Listy były czytane głośno w maleńkiej jadalence pani Popow- skiej. Śmiechom i żartom nie było końca. Jedynie gospodyni, gło- 21 sno szurając ulubionym krzesełkiem, w zaciętym milczeniu da- wała wyraz swemu niezadowoleniu. Aż wreszcie, któregoś wie- czoru, cichym, spokojnym głosem opowiedziała nam, skąd się wzięła nazwa nadleśnictwa. Ona z synem przyjechała do Prania w roku 1946. Przyjechali z Lubelskiego. Stach miał za sobą partyzantkę, wojaczkę, chciał o tym wszystkim zapomnieć. Ale chodziło nie tylko o wyrzucenie z pamięci niedawnych zdarzeń. Stanisław Popowski nie ujawnił się, gdy musiała to zrobić cała Armia Krajowa. Wyszedł z podziemia, ale jednocześnie w nim pozostał. Wybrał więc mazurską pustkę, uzna- jąc ją za wystarczająco bezpieczny azyl. Okaże się, że do czasu. Kiedy Popowscy zamieszkali w Praniu, w Puszczy Piskiej, jak na całych Mazurach, trwała okrutna wojna domowa. W lasach, jak wspo- minałam, grasowały bandy Wehrwolfu, zbrojne grupy NSZ oraz WiN, które szczególnie okrutnie w roku 1946 zapisały się w pamięci nielicznych wówczas mieszkańców. Członkowie tych organizacji mordowali milicjantów, żołnierzy, członków partii, cywilów, sło- wem każdego, kto według nich opowiedział się za nową władzą. W lipcu 1945 tajemniczo zniknął pierwszy nadleśniczy nadle- śnictwa Karwica, inżynier Marian Maskuliński. Studiował we Fran- cji, przed wybuchem wojny pracował jako asystent na Wydziale Rolniczo-Leśnym poznańskiego uniwersytetu. W maju 1945, wraz z grupą podobnych do siebie zapaleńców, przyjechał do Olszty- na, aby pomóc przy organizacji gospodarki leśnej na Warmii i Ma- zurach. Ostatni list wysłany do żony już z nadleśnictwa Kurwien (stara nazwa dzisiejszej wsi Karwica) nosił datę 4 lipca 1945. Jego zwłoki odnaleziono przypadkowo dopiero w roku 1947, w pobliżu leśniczówki Ruczaj. W latach sześćdziesiątych miejsce śmierci dzielnego poznaniaka upamiętniła specjalna tablica. Od jego nazwiska wzięło nową nazwę całe nadleśnictwo. Nigdy więcej nie żartowaliśmy na ten temat. Nigdy też nie szukaliśmy nadleśnictwa, którego odnalezienie bądź założenie su- gerował Julian Tuwim. 22 Któregoś z pięknych letnich dni tamtego 1950 roku, kiedy Ziemek wybierał się na ryby, zaczepił go mój ojciec i pokazując drugi brzeg cały zarośnięty sitowiem, zapytał: — Co się dzieje z trzciną, gdy nadchodzi jesień? A Fedecki odparł, że chyba gnije, żółknie. „Ale to bez sensu!" — zawołał i odpłynął. Zakotwiczył w jednej z rybnych zatoczek, zanu- rzył wędkę i popatrywał to na spławik, to na kołyszące się nad wodą sitowie. I nagle krzyknął: „Oczywiście, trzcina płowieje!" Szybko zwinął swój majdan, przypłynął do Prania i jak bomba wpadł do pokoju ojca, żeby powiedzieć mu, co dzieje się z sitowiem w przededniu jesieni. Dosłownie w kilka dni później w jadalence pani Zofii mój ojciec czytał nam wieczorem część swego wielkiego poematu o tym skrawku Puszczy Piskiej, w którym mieszkał od niedawna, a który zdążył już poznać i pokochać. To uczucie widocz- ne jest w każdym wersie napisanej tu Kroniki olsztyńskiej: Gdy trzcina zaczyna płowieć, a żołądź większy w dąbrowie, znak, że lata złote nogi już się szykują do drogi. Lato, jakże cię ubłagać? prośbą jaką? łkaniem jakim? Tak ci pilno pójść i zabrać w walizce zieleń i ptaki? A motto do tego poematu zostało wzięte ze Snu nocy letniej. tania, szczęśliwa i zakochana, powiada: „I wieczne lato świeci w moim państwie..." Ty Losy poematu nie były trudne do przewidzenia. Wysłany do „Przekroju", dwa lata przeleżał w szufladzie Mariana Eilego, cze- kając na zgodę cenzora. Wciąż bowiem obowiązywał zakaz dru- 23 ku. Eile próbował zresztą rozmaitych sposobów, aby móc Kroni- kę wydrukować. Owego podejrzanego Szekspira z motta zastąpił Adamem Mickiewiczem. Wieszcz miał także pomóc w obaleniu zarzutu, że poemat „jest o niczym" — o lesie, ptakach, jeziorze, o padającym deszczu, w wyniku czego „lasowi moknie broda". Eile umieścił więc w motcie znane wersy polskiego arcypoematu: Drzewa moje ojczyste! jeśli Niebo zdarzy, Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy... Ale i Mickiewicz niczego nie zmienił. A kiedy w reszcie Kroni- kę wydrukowano, przecierając oczy czytałam zamieszczony w „No- wej Kulturze" „List od szofera z Mrągowa". Pisał on: „Ostatnio czytałem wiersz K. I. Gałczyńskiego pt. Kronika olsztyńska za- mieszczony w «Przekroju». Wiersz jest pochwalnym hymnem na cześć mazurskich lasów, jezior i łąk, sielankowego życia w leśni- czówce, najpiękniejszej z kobiet, nocy, Królowej Olsztyńskich Lasów, a także na cześć deszczu — szczęśliwego, że się może wy- padać (...). W Nidzie powstaje nowoczesna fabryka i duże osiedle robot- nicze. Szczytno — to wielka roszarnia lnu. Olsztyn stał się wiel- kim ośrodkiem szkoleniowym kadr dla socjalistycznego rolnic- twa. PGR «Boże Dary» szczyci się największą wydajnością z hek- tara zboża na skalę państwową (...). Jest o czym pisać, trzeba tyl- ko pisać z sercem i myślą o człowieku..." Dziś to już tylko śmieszy. Na szczęście wówczas niektórych także śmieszyło, choć brzmiało groźnie. Promiennego nastroju ojca z tamtego pierwszego prańskiego lata nie mącił fakt, że wysłane do różnych redakcji wiersze lądo- wały w szufladach szefów, że nic nie docierało do czytelnika. Po- eta utwierdzał się w przekonaniu, że pisane w Praniu utwory prze- trwają, obronią się. Że idzie właściwą drogą. Kiedy skończył Spotka- nie z matką — wiersz ten uznał za swój pierwszy ważny głos o Mazu- rach, a mówienie o własnych utworach, tym bardziej ocenianie ich, było u ojca czymś niespotykanym — powiedział mi wówczas 24 tak: „Wydaje mi się, że odnalazłem tu swoją własną nutę, drogę. Jeśli pójdę nią konsekwentnie, może do czegoś dojdę..." Mój pierwszy pobyt w Praniu dobiegał końca. U schyłku sierp- nia pojechałyśmy z mamą do Warszawy. Stach Popowski odwiózł nas furką na stację, pomógł wsiąść do pociągu, dopilnował, by nam było względnie wygodnie. A potem, przez czas rozłąki, codziennie przychodziły od ojca kartki zapisane zielonym atramentem. Pisał, co porabia, jak mi- nął dzień, co z psami, co robi pan Stanisław. Wreszcie — kto ze znajomych czy przyjaciół odwiedził go w Praniu, jak wyglądają sprawy finansowe. 24 sierpnia informuje mamę: „Możesz już zawiadomić Luty- kową, że słuchowisko gotowe. Wysyłam w sobotę. Jeżeli nie ca- łość, to duża część sztuki będzie na Twój przyjazd gotowa, Łobuz bardzo posmutniał. Kot". Wspomnianym słuchowiskiem jest Wyspa Jana Kochanowskie- go, sztuką — komediofarsa Babcia i wnuczek. Właśnie o niej ojciec mówił, że „powstała z żalu za gęsiami, które zmuszono do odlo- tu..." Zaś smutniejący Łobuz — to najmłodszy z psów leśniczego, faworyt mamy. Tamtego pierwszego lata zastaliśmy w Praniu czwórkę: naj- starszą Żabę, wilczycę, jej syna, Rudego — znanego w całym nad- leśnictwie dzikarza, któremu poeta chciał nawet poświęcić poe- mat. Został jedynie nie dokończony uroczy szkic. No i jeszcze Suka, po prostu Suka, i szczeniak Łobuz. „25 VIII 50, wieczorem: Drogi Pawełku, właśnie p. Stanisław przywiózł Twoją kartkę. Cieszę się, że w domu wszystko w porządku. Jutro p. Stanisław wysyła mi z Olsztyna l) telegram, 2) słuchowisko i 3) telegram do Lutykowej, że słuchowisko wysłane. Dostałem od niej list. Sądzę z tonu, że powinni chyba dać 75. Idź do niej w poniedziałek. Ca- łuję Ciebie, mój mały księżycu, we wszystkie promienie. Kot". 25 Tego samego dnia w rannej poczcie pisze: „Jutro, w Twoje imieniny, piszę pierwszy akt Babci i wnuczka, a do Ciebie wysy- łam telegram na ozdobnym papierze. Czy dostałaś moją kartkę? Jest mi smutno, bardzo smutno bez Ciebie, ale ten bardzosmutek to też motor do pisania. Napiszę o tym wiersz, jak Cię mocno i na nowo, i od nowa kocham, bo prozą mi to nie wyjdzie..." 27 sierpnia: „Zamiast żebym ja Tobie wysłał prezent na imie- niny, to Tyś mi wysłała paczkę. Ale ja to odrobię. Kawa i jabłka świetne, brak tylko Beaumarchais'ego, poza tym wszystkie książ- ki w porządku". l września: „Kochany Pawełku, pozdrawiam Cię wszystkimi blaskami na jeziorze. Łobuz ciągle pyta się, kiedy przyjedziesz. Pracuję dużo: piszę i czytam. Pierwszy akt gotów". „4 IX 50. Kochany Pawełku. P. Stanisław jedzie do Warszawy dopiero chyba 6-go. Oczywiście odwiedzi Ciebie: albo o 9 rano, albo o 9 wieczorem. Padają deszcze. Pracuję pilnie. Odwiedzili mnie tu Koźniewscy. Kazio powiedział mi, że kolega Adam ma duże nieprzyjemności z powodu wystąpienia przeciwko mnie na zjeździe. Tak to bywa. Napisz dokładnie, kiedy przyjedziesz, bo trzeba wyjechać motorówką. Teraz mniej wysyłam do Ciebie kar- tek, bo jest mniej okazji na pocztę. Do widzenia! Kot". Po wielu, wielu latach zapytałam Kazimierza Koźniewskie- go, czy coś sobie przypomina z tamtego krótkiego pobytu w Praniu? Odpowiedział mi, że jedynie radosny fakt całkowite- go niemal odmienienia ojca; zapamiętał także ogólne wrażenie niezwykłego nowego brzmienia jego poezji — o ileż dojrzal- szej niż kiedyś, doskonale prostej, po prostu po ludzku wzru- szającej. Zaś co do owych kłopotów Ważyka, to wyznał mi, iż miały one raczej charakter natury towarzyskiej. Byli ludzie, którzy mieli odwagę mówić wówczas głośno, co sądzą o jego ataku na K. I. G. W tamtych latach było to bardzo dużo. 26 Listy mamy nie były tak częste. Powód znaleźć można w jed- nej z paru kartek wysłanych tamtego późnego lata do Prania: „Dro- gi Kot, Nareszcie mogę do Ciebie napisać. Do tej pory przepisy- wałam na maszynie moją książkę, dziś oddałam. Pieniądze w śro- dę. To samo w radio. W «Czyteln.» w czwartek. W Zaiksie we wtorek. To wszystko. Wyjechać mogę więc w czwartek na noc. Niech p. Stanisław przyjedzie po mnie w piątek 8, rano koło 11 do Rucianego. Zaruba ma wielką ochotę jechać ze mną. Zapytaj się, czy to możliwe i daj zaraz znać. Beaumarchais'ego przywiozę. Sen oddałam też do Piwu. Jutro mam zadzwonić o forsę. Cieszę się, że mi przeczytasz połowę sztuki. Ściskam Cię bardzo mocno. Twoja Natałka". Ta kartka mówi wiele o codziennych, nie opuszczających na- szego domu kłopotach finansowych. Ojca nie drukowano, więc nie istniały honoraria. Trud utrzymania domu przejęła na siebie mama. Tłumaczyła z rosyjskiego, ile się dało; pracowała dzielnie, żartując czasami, że teraz nadeszła jej zmiana. Skończy się ona, gdy Julian Tuwim wystawi Sen nocy letniej. „Żywi nas Sen" — będzie mówił ojciec z uśmiechem. Kiedy mama przyjechała do Prania, ojciec pokazał jej list, przy- wieziony przez kogoś ze znajomych. Podłużna koperta zaadreso- wana: „Ob. K. I. Gałczyński, Siedziba letnia, przez grzeczność", zawierała list Jana Krenza. Przedstawiał się on tak: „Jestem kom- pozytorem i dyrygentem należącym do tzw. najmłodszej genera- cji i wespół z innymi dwoma kolegami tworzymy tzw. Grupę 49 (nie mylić z falą!)". Krenz informował, że wiersz Rozmowa miast posłuży mu za materiał do kantaty symfonicznej na dwa chóry i orkiestrę, że zostanie ona wykonana 3 listopada 1950 w Krakowie i prosi o wy- rażenie zgody na zmianę: „Tytuł Rozmowa miast nie jest szczę- śliwy dla utworu śpiewanego. Może po prostu Dwa miasta^" 27 Tak zaczęła się znajomość, a następnie serdeczna przyjaźń poety oraz kompozytora i dyrygenta. Bywali u siebie, spotykali się, a kiedy Krenz pojechał do Katowic, by pracować z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, zaczęli do siebie pisy- wać. Pomysły kompozytorskie Krenza były niewyczerpane: wier- sze ojca, komedie Gogola i wiele jeszcze innych lektur stawało się pretekstem do napisania listu i do rozważań, czy dany temat nadaje się, bądź nie, na libretto opery komicznej. Zabiorą się do niej wre- szcie w roku 1952. Będzie się nazywać Kolejarze\ Napiszą do mini- stra kultury podanie z prośbą o stypendium. Przegadają wiele godzin. I na tym skończy się sprawa Kolejarzy. Pozostanie przy- jaźń trwająca do końca życia poety, jakieś krótkie spotkanie w Za- kopanem upamiętnione wspólnym — z niedźwiedziem — zdję- ciem i zabawną rymowanką w felietonie Gwiazdka śniegu: ...czas poświęca Każda panna — czas dla Krenza; Choć ją boli, choć ją skrenza, Mówi: — Hej, bieżmy do Krenza! On, słodki, jak z cukrem pęcak, Nośmy go tedy na ręcach! By już ostatecznie zamknąć sympatyczne listowne wspominki na linii poeta — kompozytor, pragnę zacytować jedno postscriptum ojca, tak dla niego charakterystyczne: „Twój Konstanty, członek honoris causa Grupy 49. PS. Czy mógłbym otrzymać patent stwier- dzający, że istotnie jestem honorowym członkiem Grupy 49?" Na odwrotnej stronie tego listu dużymi literami zanotował temat z fugi Jana Sebastiana Bacha. Współtwórcy Grupy 49 — Tadeusz Baird i Kazimierz Serocki — powędrowali w daleką podróż; o łączącej ich przyjaźni i stowa- rzyszeniu muzycznym nikt już dziś nie wie. Siad pamięci o tym wydarzeniu pozostał jedynie w listach serdecznych kiedyś dru- hów. 28 Si- Późna jesień 1950 roku owocowała poematem Niobe. Właśnie wtedy, w dojrzałym złocie mazurskiej jesieni K. I. G. uznał, że przyszedł czas wielkiego wysiłku, zmierzenia się z tematem, który w nim tkwił od niemal półtora roku. Normalny dotychczas rytm dnia — z podziałem na godziny pracy i wypoczynku — został złamany. Zdarzyło się to w jego życiu dotychczas dwukrotnie: podczas pisania Balu u Salomona i Noctes Aninenses. W zielonym dresie i wielkich trampkach krążył całymi godzi- nami po podwórzu, szedł do lasu, wracał, coś notował, znów wy- chodził. Nie widział nikogo, nie słyszał, nie rozumiał. Wędrował drogą pod starymi świerkami, popatrywał w niebo. Któregoś paź- dziernikowego wieczoru wrócił z lasu, stanął przed mamą i cicho powiedział: — Wiesz, mam spotkanie z Chopinem... Pracował z trudem, mozolił się nad każdym słowem. Kreślił, poprawiał zapisane strony, wyrzucał i zaczynał od nowa. Szukał słów najwłaściwszych, najprostszych. Rozumiał wagę tego poe- matu. Któregoś z ostatnich październikowych świtów zatrzymał się przed leśniczym, właśnie zaczynającym swój pracowity dzień, i oznaj- mił: — Panie Stanisławie, skończyłem Niobe. Najważniejszy mój poemat. Zdania tego nie powtórzył nikomu, nawet mamie. Usłyszałam je od Stanisława. Anna Kamieńska i Jan Śpiewak pracowali nad tomem wspo- mnień o ojcu. Zaproponowałam wówczas, żeby namówić prań- skiego leśniczego do napisania choćby paru zdań o poecie, które- go gościł. Pojechałam do Krzyży, bo już tam mieszkali państwo Popowscy. Wysoki mężczyzna o intensywnie niebieskich oczach zdecydowanie odmówił, ale zgodził się opowiedzieć o nikomu nie znanym zdarzeniu. 29 Jakże wzruszyło mnie to jedno krótkie zdanie ojca: „...sko^" czyłem Niobe". Jego najważniejszy poemat był podzięką za s^1" deczność i życzliwość, z jakimi spotykał się tu każdego dnia, ^a prostotę cenioną zawsze najwyżej, a która tutaj przejawiała się ^e wszystkim — w sposobie bycia, w codziennym obcowaniu lud21 ze sobą, z naturą. Dziękował jak umiał najlepiej — wierszem, o któryś wiedział, że przetrwa mody, zły czas — za odnalezienie sweg° miejsca, którego szukał przez tyle lat. Teraz już wiedział, gd^ ono jest: Te okna oświetlone... Kto tam teraz mieszka? Te okna, pelargonie, mostek, mała rzeczka, stara studnia z Neptunem, jabłoń, zieleń, ścieżka — a gdzie to jest? Firanki wiatr kołysał, konwalią pachnący. W lichtarzu stała świeca. Słowik grał na skrzypcach. Dzwoniło ciężko srebro gwiazd w warkoczach nocy — a gdzie to jest? Krótki warszawski okres przerwało zaproszenie państwa FO- powskich, byśmy spędzili u nich święta. Ojciec zachwycony pro- pozycją odpisał natychmiast: „Przyjedziemy zaraz po Święta". Dziękujemy". Boże Narodzenie od najdawniejszych zapamiętanych przeze mnę lat obchodzone było uroczyście w domu. Z choinką, z samotnym przyjaciółmi. W latach powojennych, już po zakotwiczeniu»? w Warszawie, do naszej skromnej wigilii zasiadali zawsze Adan Mauersberger i Andrzej Stawar, druhowie moich rodziców, którzy tej właśnie kolacji nie powinni spożywać w samotności. Ale kiedy święta minęły, rodzice wsiedli w pociąg i wyle- wali w Rucianem. Czekał już na nich pan Stanisław, załadoWi się do sań i zaczęła się ta niezwykła, dziesięciokilometrowa pod^z. A „koń jak dzwonnik kuranty wydzwaniał...'' 30 Reminiscencje tamtej wędrówki zamknął poeta w wierszu Sanie. Wesoły sylwester w małej jadalni leśniczówki razem z Ziem- kiem, gospodarzami. Za oknem siarczysty mróz, psy śpią pod pie- cami. Zabawie, wesołym rozmowom nie ma końca. Ojciec budu- je własny instrument z butelek w różnym stopniu napełnionych wodą: uderzając w nie, wydobywa dźwięki, które od biedy moż- na nazwać melodią. Sympatyczny nastrój oddaje wierszyk o nie- wyszukanych rymach (w oryginale jest w nim kilka mało cenzu- rainych słów, dla potrzeb druku zastąpionych innymi): Pan Ziemowit Fedecki (nadaje stróż) Stary rok odmaszerował, dobrze, bo to był konował i w ogóle straszna małpa. Nowy rok to jest xiądz Knajpa, co nam wszystkie, wszystkie rzeczy naprostuje i wyleczy. Więc pan co masz cztery wrzody — Nowy Rok cię wyrwie z biedy. Dziatkom życzę szczęścia ditto i na forum i z kobittą. Wiwat, wiwat, Nowy Roczek! Dozorca Domu Henryk Mroczek. Pytanie postawione w tytule poprzedniego rozdziału — kto wymyślił Mazury? — najniespodziewaniej powróci podczas na- stępnego mazurskiego lata, upływającego niemal wyłącznie pod znakiem Wita Stwosza. Tego lata Pranie odwiedziło kilkoro przy- jaciół ojca, m.in. Aleksander Maliszewski, Olo, kwadrygant, druh z lat szalonych sympozjów w Milanówku. Pisał wówczas sztukę o Kochanowskim — Droga do Czamolasu. Tematów do rozmów nie brakowało. Jedną z nich zanotował Olo: o XV-wiecznym Kra- kowie i jego mieszkańcach. „Żeby do tych ludzi dotrzeć — mówił 31 ojciec — trzeba zgromadzić w oczach również wszystkie przedmio- ty, których używali, i zobaczyć je w słońcu i na wietrze..." Rytm pracy nad Stwoszem nie przypomina czasu Niobe. Poeta pracuje systematycznie, po trochu, ma czas na kąpiele, spacery... Tego lata Ziemek ściągnął do Prania kolejnego swego przyja- ciela, także tłumacza literatury rosyjskiej, Tadeusza Mongirda. To głównie on zbudował na naszej plaży pomost, z którego można było skakać do wody. Przepływaliśmy z Ziemkiem na drugą stro- nę jeziora. Z tych moich eskapad najdumniejszy był ojciec. To było szczęśliwe lato. W „Czytelniku" wydany został poe- mat Niobe — w śmiesznym nakładzie, brzydko. Ale jednak. Do Prania zaczęły napływać listy od czytelników. Od profesora Lo- rentza, od Kazimiery Jeżewskiej, od Marii Renaty i Józefa Maye- nów, od wielu, wielu innych przyjaciół. Wszystkie z gratulacja- mi, słowami zachwytu, z entuzjastycznymi pochwałami. Jakże radowały one ojca! Jak bardzo był ich spragniony! Cieszył się jak dziecko. Śmiał się całym sobą, uśmiech miał dla każdego przyby- sza, dla domowych. Słowem, dla wszystkiego, co pojawiło się na jego drodze. Chętniej niż poprzedniego roku jeździł ze Stanisła- wem do „miasta", czyli do Rucianego. Zasiadywał się tam na po- czcie i prowadził długie pogwarki z nieco dziwnym jej pracowni- kiem o jeszcze dziwniejszym imieniu — Agafon. Kiedy indziej z roz- bawionym skupieniem zatrzymywał się przy leśniczym i Ziem- ku pochylonych w nabożnym skupieniu nad swoimi motorami. Popowski miał wiekowego harleya, Ziemek — znaną SHL-kę. Obydwa psuły się właściwie bez przerwy, oba potrzebowały opie- ki fachowca. Opiekę tę zagwarantować mogli jedynie bracia Ma- dejewscy — motorowe superautorytety z Rucianego. Motory stały na podwórzu i stanowiły nieustający temat dy- wagacji obu panów; pochyleni nad silnikami zastanawiali się, cze- go im brak, że właśnie kolejny raz odmówiły posłuszeństwa? Co zrobić, aby znów ruszyć na nich przed siebie? Bracia Madejewscy coś wyciągali z silników, coś wkładali, wymieniali. Cała czwórka prowadziła niezwykle fachowe rozmowy, których mój ojciec ani 52 w ząb nie rozumiał, choć bardzo pragnął poznać sekrety owych kapryśnych pojazdów... I właśnie w czasie takiego skupionego kontemplowania unie- ruchomionych motorów na prańskim podwórzu pojawiły się któregoś dnia dwa rowery. Prowadzili je Wanda i Władysław Bro- niewscy. Mieli za sobą wielką rowerową eskapadę do Puszczy Bia- łowieskiej; w drodze powrotnej „zahaczyli" o leśniczówkę. Doskonale pamiętam pierwsze pytanie Broniewskiego: „Czy wiesz, kto odkrył Mazury?" Ojciec milczał, potem bąknął, że pew- nie Fedecki. A Broniewski, uszczęśliwiony, że jego przyjaciel nie wie, zaczął recytować: „Otóż, mój drogi, pierwszym polskim tu- rystą, którego — jak i ciebie — zafascynowały Mazury, był war- szawiak o nazwisku Dzierżyk. Zwiedził tę ziemię na rowerze i opi- sał w broszurze pod dość zwyczajnym tytułem — Wycieczka kola- rza na Mazury Pruskie. Ukazała się ona w druku w roku 1893. Przed pierwszą wojną, może dzięki broszurze Dzierżyka cykli- sty, zawitała na Mazury Stefania Sempołowska. Wiedziałeś o tym? A także Mieczysław Orłowicz — jak my, entuzjasta turystyki i kra- joznawstwa. Orłowicz jest autorem pierwszego ilustrowanego przewodnika po Mazurach. Czy go czytałeś?" — zakończył try- umfalnie, popatrując z góry na skonfundowanego przyjaciela. To pełne erudycji wystąpienie wprawiło nas wszystkich w osłu- pienie. Gdzie on to wszystko wyczytał? Skąd, u licha, wytrzasnął jakiegoś cyklistę? Już po wyjeździe Broniewskich ojciec stwierdził, że wszystko to nasz alejoróżowy sąsiad wymyślił. Że pan Dzierżyk cyklista jest po prostu pysznym żartem autora Mazowsza, wytworem jego bogatej fantazji. Bowiem mój ojciec wtedy, podobnie jak ja dzi- siaj, uważał, że odkrywcą Mazur jest Ziemek Fedecki! Broniewski był w wyśmienitej formie. Kilka tygodni pobytu w Białowieży, całkowite oderwanie od warszawskich spraw i jemu zrobiły dobrze. Pamiętam, że snuł plany nowych wierszy, cieszył się z przypadkowych spotkań z czytelnikami — na Mazurach byli to młodzi kajakarze, którzy zaprosili poetę na swoje ognisko, recyto- 33 wali jego wiersze. Opowiadał też, że ich środki lokomocji — dwa stare rowery — budziły powszechne zdziwienie. Napotkani ludzie uważali, że tak znany poeta może poruszać się jedynie samochodem! K. I. G. zagadnął poetę żartem, czy przypadkiem nie upolo- wał w puszczy jakiegoś żubra? Broniewski spoważniał nagle i ci- chym głosem powiedział: „Nie, żubra nie. Tylko to krówsko le- zie wciąż za mną..." Żadnemu z poetów nie było do śmiechu. Mieszkali w jednym domu, ciągłych niesnasek w rodzinie Broniewskich ukryć się nie dało. Wszyscy wiedzieliśmy, że nie było to stadło najszczęśliwsze. Przekonałam się o tym po latach. Kiedy w nocy odbierałam tele- fon, wiedziałam, że to nieszczęśliwy Broniewski. Że będzie płakał, a później zacznie czytać jeden ze swych przejmujących wierszy o tragicznie zmarłej Ance... Był bardzo samotny, bardzo nieszczęśli- wy. Jego ostatnia towarzyszka życia nie potrafiła mu pomóc... Zawsze odbierałam ją jako kobietę zimną, wręcz odpychającą. I... bałam się jej. si- W wakacje pojawił się w Praniu jeszcze jeden nasz warszawski sąsiad, Jerzy Borejsza. Przed dwoma laty uległ bardzo groźnemu wypadkowi na „zakręcie śmierci" w drodze z Wilanowa do War- szawy, skąd wracał po przyjęciu przez Bieruta. Ten wypadek po- łożył kres działalności politycznej Borejszy — dziennikarza, wy- dawcy, prezesa i twórcy „Czytelnika", działacza partyjnego, o którym śpiewano piosenki w „Syrenie". Człowieka niezwykle aktywne- go, organizatora Kongresu Intelektualistów w roku 1948, na który zjechali tacy twórcy, jak Picasso, Yercors, Aragon, Neruda, Eren- burg, Irena i Fryderyk Joliot-Curie... Piszę „pojawił się", bowiem tamtego lata był Jerzy Borejsza naszym sąsiadem i nad Nidzkim. Zamieszkał w pięknym domu w Rucianem: ogromnym, drewnianym, odwzorowującym prze- wróconą łódź wikingów. Dom stoi do dziś, niestety w stanie wołającym o pomstę do nieba. 34 Polityczna gwiazda Borejszy gasła. Miał teraz nadmiar wolnego czasu, z którym na dobrą sprawę nie wiedział, co robić. Stąd przy- jazd z żoną i synem, także Jerzym, do Rucianego, gdzie siedział sa- motny, pozbawiony swoich sekretarek, telefonów łączących z do- tychczasowym życiem, z politykami, ze światem, z ludźmi. Źle znosił samotność i bezczynność. Dlatego wdawał siew nagłe „inspekcje" posterunku MO i jeśli odkrył najmniejszą nieprawi- dłowość, stawiał na nogi pół powiatu. Uważnie przyglądał się pracy leśników, czy aby wycinają tyle drewna, ile powinni. A kiedy już wszystko „poustawiał", na wszystkich pokrzyczał, wracał do domu i zabierał się do pisania. Pracował wtedy nad scenariuszem o Ka- rolu Świerczewskim, z którym zetknął się w polskiej brygadzie w Hiszpanii. Opowiadał o jego ciekawości świata, o umiejętności nawiązywania kontaktów z żołnierzami z innych brygad; Fran- cuzów np. zagadywał, co też teraz grają w Comedie Franęaise, a co w Olimpii? Kiedy udało mu się wciągnąć ich w rozmowę, na krótko zapominali o wojnie, strzelaniu, śmierci. Pamiętam, że ojcu bardzo spodobała się ta cecha żołnierza-dowódcy, który umiał zadbać o poprawienie nastroju swych podkomendnych, co — jak mniemam — nie jest znów takie częste. Z tamtych odwiedzin Borejszy w Praniu pozostała mi pamięć jego niezwykle interesujących opowieści: nie tylko o wojnie w Hi- szpanii czy o Paryżu, gdzie się kształcił i który doskonale znał. Dużo np. wiedział o przeszłości dwóch wsi położonych w pobli- żu Prania: o Nidzie i o Rucianem. Mieszkaliśmy tu już drugi rok, a nie wiedzieliśmy o tych wioskach prawie nic. Nasze zaintereso- wanie obudziły dopiero opowieści Jerzego Borejszy. Stanisław Popowski nie przepadał za Borejsza, jego pomysła- mi, tubalnym śmiechem, jego gośćmi, których zwoził do Prania niemal jak do ogrodu zoologicznego. Pani Popowska także tego nie lubiła. Zawsze, gdy tylko się zjawiał, oboje — matka i syn — wynajdywali jakieś pilne zajęcia w gospodarstwie... Ale kiedy Borejsza przywiózł do Prania samą Julię Brystygie- rową (kto zacz, wytłumaczył Stanisławowi Ziemek, z detalami, 35 barwnie malując zajęcia tej kobiety, wysokiej rangi urzędnika ponurego MBP), w bryczesach, oficerkach, brakowało jedynie szpicruty (tę zastępowało kilkunastu rosłych chłopów z obsta- wy), nasz leśniczy uznał to za tak wielki despekt dla siebie, że dał dyla do lasu. Wrócił dopiero, gdy dostojny gość w bryczesach opuścił jego skromne progi... Chodził później po całym domu, zaglądał pod każdy mebel, wietrzył wszystkie kąty i milczał chyba przez tydzień. Nigdy później nie widziałam Stanisława tak zdegustowanego, tak roz- sierdzonego. Swoją bezsilnością głównie... Wspominałam już, że lato upływało pod znakiem Stwosza. W szufladach mam korespondencję z tamtego czasu pomiędzy ojcem i mamą. Opowiada ona wiele o pracy poety, o jego pomy- słach zamienianych w strofy poematu. Pisze: „24, piątek, po pół. Moja Droga. Całość Stwosza już widzę jasno, a ilościowo jest już połowa. Części więc będą takie: Nocna pora, Polskie tercyny. Robo- ta, Suplikacje, Mistrz kochał ulice. Modlitwa Mistrza, Piosenka o Wicie Stwoszu, Lotnisko. Wiersz, który tu kiedyś napisałem Dom na wzgórzu z oknami dziesięcioma. W każdym oknie pelargonia nieru- choma itd., a co Ty powiedziałaś, że to początek Stwosza, pójdzie teraz w Przypisach pt. Dom, w którym niniejsza książka została napisana. Do Przypisów pójdą także różne cuda (tam może pójść również stary wiersz Na murawie w dąbrowie jako Piosenka o fi- gurkach z Predelli). Nie masz pojęcia, jak Ci jestem wdzięczny za pomysł sprowadzenia albumu z PIW-u. Teraz widzę, że to było nieodzowne. No tak, teraz już temat jest mój, piszę to, jakbym po prostu list pisał, osobiście jakoś, to moja sprawa. Chodzę w ko- szuli Stwosza. Jutro robię Mistrz kochał ulice, to właśnie Stwosz, bo Stwosz, felietonista, ale i moja oś tematyczna, te ulice... Łobuz chudnie, Twój Zielony". I jeszcze kilka zdań z różnych listów. Mama pisze 21 sierpnia po naszym przyjeździe do Warszawy: „Kochany Kot. Dojechałyśmy 36 na siedząco, chociaż od Olsztyna było pełno. Na dworcu szczęśliwie od razu dostałyśmy pobiedę. Bagaż oczywiście przyszedł dopiero dzi- siaj. Papuga jest rozwrzeszczana, kwiaty bardzo bujne. Zaraz idę do Czytelń."... Itd. Ojciec odpisuje: „Moja Droga, Trzy Twoje kartki i paczkę właśnie otrzymałem. Bardzo dziękuję, tylko martwi mnie Twoja migrena. «Książka i Wiedza» nareszcie przysłała całe saldo — 1656 zł". W następnym: „Z «Przekroju» przyszło zł 487,50 gr, z tego zapłacę panu Stanisławowi do 31 włącznie, a potem zaczniemy nowy rachunek..." 28 sierpnia: „Kochana, wczoraj odwiedziła mnie min. Dębińska w towarzystwie Borejszy. Na odjezdnym powiedzia- ła serdecznie: — Pozdrowienia dla p. Natalii. Na sobotę wybiera się do Rucianego Ewa. Może zabierzesz się razem... Teraz tłumaczę Ne- rudę, bo od Stwosza chcę odpocząć, zresztą zostało tylko zakończe- nie, które już zrobimy razem. Do soboty! Kot". Wspomniana tu Ewa — to żona Jerzego Borejszy. Wracali do Warszawy w ostatnich dniach września. Plonem tego drugiego lata w Praniu był m.in. cykl bajek — Ezop świeżo malowany. Poemat dla zdrajcy, którego motywem przewodnim było najgłębsze przekonanie poety, że ojczyzny się nie wybiera, że z krajem rodzinnym dzieli się nie tylko dni dobre, ale i złe, szczęśliwe, ale i trudne... Gotowy był także Stwosz: Tyle zgiełku. Tyle miast i bram. Farby moje czas jak liście przemieni. Ołtarz mój — samotny jak ja sam — o, jesieni moja, jesieni! Pieniądze? jak ćmy się rozlecą. Sława? nieraz płakał, kto cię miał. Przyjaźń? szukaj jej ze świecą nocą, na wietrze, wśród skal. * Na Gwiazdkę 1951 przychodzi z Prania wzruszający upomi- nek i list. Stanisław Popowski pisze: „Drodzy Państwo, Prace 37 związane z przedświątecznymi wypłatami robotników i «wal- ką» o przedterminowe wykonanie planu rocznego tak wypełniły mi czas ostatnich tygodni łącznie z nocami, że dopiero dziś mo- głem usiąść, aby przekazać Państwu życzenia szczęśliwych świąt od matki, siostry i moje — życzenia naprawdę szczere, nie mie- szczące się w słowach. Do koperty wkładamy opłatek, którym już przełamaliśmy się. Dziękujemy bardzo za paczkę, którą ode- braliśmy. St. Popowski. PS. Psy wszystkie miewają się dobrze oprócz Suki, której dzik połamał żebra. Jedno z żeber uszkodziło płuca, z których powie- trze wydostaje się pod skórę i nadyma ją jak balonik. Stan jednak nie jest tragiczny, jak twierdzi weterynarz, Suka ma się wygoić w ciągu 2—3 tygodni". Choć obiecywano mi jeszcze w zeszłym roku, że kilka dni w okolicy sylwestra spędzimy wspólnie w Praniu, nic z tego nie wyszło. Leśniczówkę zimą — z wielkim śniegiem, z lutym mro- zem, wilkami i sanną — zobaczę dopiero za lat kilkadziesiąt. Gwiazdka 1951 była radosna, szczęśliwa — przestał obowią- zywać półtoraroczny zakaz druku i ten stracony dla poety czas wydawcy zamierzali nadrobić z nawiązką. Jednakże wkrótce po mej przyszedł okres chorób i wreszcie kolejnego ciężkiego zawa- łu. Ze szpitala do domu wrócił człowiek, którego nie znałam: cho- dził powoli, z opuszczonymi ramionami, nieobecny wśród naj- bliższych, obojętny na ważne kiedyś dla niego sprawy. Mama, z nie- pokojem patrząc na niego, powtarzała, że jest zgaszony jak zdmu- chnięta świeca. Ja widziałam coś więcej: widziałam starca zasłu- chanego jedynie w siebie, w jakieś własne głosy. Gdzieś zapodział się jego szeroki uśmiech, żarty, chęć sprawiania niespodzianek do- mownikom. Ojciec zamykał się w swoim pokoju, przekładał kart- ki, me widzącymi oczami spoglądał w książki. Mama wywiozła go do Nieborowa, który zawsze tak lubił. Ale tamtej chłodnej i mokrej wiosny nawet Nieborów nie po- mógł na jego kiepskie psychiczne samopoczucie. Owego wycisze- nia, wewnętrznego lęku ukrytego w oczach nie była w stanie roz- 38 prószyć ani wesoła studencka zabawa w wywoływanie ducha kar- dynała Radziejowskiego, ani bal kostiumowy, zorganizowany przez studentów III roku wydziału grafiki warszawskiej ASP, którzy pod wodzą Konstantego Marii Sopocki zjechali do pałacu na tzw. zajęcia plenerowe. Ojciec brał nawet udział w zabawie, ale na dobrą sprawę, jak wspominał później pan Konstanty, był jakby nieobecny duchem. Sporo czasu przegadał wówczas z jednym ze studentów, który w ramach zajęć kreślił fragmenty pałacu, w tym i okno po- koju zajmowanego przez rodziców. Później podarował ojcu ry- sunek przedstawiający globusy Coronellego. A ojciec na tym ry- sunku napisał słowa z Niobe — „Księżyc w globusy patrzył..." Ten student nazywał się Janusz Grabiański. W grupie Konstantego Sopocki znalazł się jeszcze Bohdan Butenko. ...Któregoś wieczoru ojciec, patrząc na wygwieżdżone niebo, całkiem serio powiedział do kustosza Nieborowa, drą Wegnera: — Księżyc to pornografia. A dr Wegner, żeby choć trochę zmienić nastrój poety, zapytał: — Czy może to pan potwierdzić na piśmie? — Wszystko, co mówię, mogę powtórzyć na papierze — za- pewnił serio K. I. G. Udali się do gabinetu kustosza, gdzie ojciec na kartce napisał zielonym atramentem: „Księżyc to pornografia. K. I. Gałczyński, Nieborów". I dopiero gdy wręczył Janowi Wegnerowi ową kart- kę, obaj panowie wymienili spojrzenia i wybuchnęh śmiechem. Ta myśl pojawia się w Kaloryferach — jedynej dużej Zielonej Gęsi napisanej ostatniego lata na Mazurach: „Pornografia jest jak księżyc. Człowiek patrzy i jest mu przyjemnie. Całkowite poro- zumienie twórcy z odbiorcą". Ale zanim nastąpi to pogodne harmonijne lato z Kaloryfera- mi, poeta musi przebrnąć przez trudny dla siebie czas, przez owo wewnętrzne wyobcowanie i zalęknienie, którego nie rozwiewają ani nieborowskie harce i zabawy, ani dawno oczekiwany wyjazd do Prania. 39 Znów była połowa lipca. W domu z czerwonej cegły nic się nie zmieniło. Psy szczekały tak samo radośnie jak dawniej, pan Popowski był niezmiennie milkliwy (choć przy użyciu niewielu słów opowiedział w czasie drogi o wszystkim, co w ciągu ostat- nich miesięcy wydarzyło się w domu, w okolicy, w lesie, na jezio- rze). Powitanie z jego matką było tak samo proste, niemal oschłe, choć to właśnie ona, ta niemłoda, spracowana kobieta zauważyła od razu zmianę, jaka dokonała się w stojącym przed nią zgarbionym mężczyźnie, zauważyła ów cień niepokoju czający się gdzieś w oczach. Tego lata będzie często popatrywać na niego z troską, z zasmuce- niem, będzie podsuwać mu co smaczniejsze kąski, przyrządzać ulu- bione dania, opowiadać o sprawach, których zawsze był ciekaw, a na relacjonowanie których nie miała dotąd czasu czy może ochoty. Ojciec pracował nad wierszem o księżycu, pisanie mu nie szło. Szukał słów, nad każdym mozolił się, każdemu przyglądał. Ten wiersz ma tak wiele wersji. Ułożone dziś jedna po drugiej stały się małym poematem, doskonale oddającym trudny dla poe- ty okres 1952 roku, kiedy nieuchronność kresu czuł z taką mocą. W moim archiwum zachował się list-zagadka. Rozpaczliwy, oddający nastrój tamtego lata, nie wiadomo, do kogo pisany: „Leś- nictwo Pranie, poczta Ruciane, woj. olsztyńskie. 26 sierpnia 1952 IMIENINY MOJEJ ŻONY NATALII. Progi Panie, Przede wszy- stkim gratulacje: o ile się nie mylę, dostał Pan nagrodę za wiersz czy piosenkę na zlot. Następnie proszę Pana o przysłanie mi jeszcze kilku swoich wierszy. Chcę Panu napisać o Pana wierszach i dlatego proszę o jeszcze kilka rękopisów, nawet takich, które Panu wydają się niedobre. A teraz proszę o przeczytanie tego smutnego listu: je- stem chory. W szpitalu było serce i zapalenie opłucnej, teraz był 30-godzinny atak wątroby zakończony tym wszystkim, co daje żółtaczka, a co w jednym słowie nazywa się prostracja. Gdybym był psem, po prostu bym wył. Ale człowiek musi formułować, musi umieć dowodzić składnią poetycką i to nie mogą być słowa, bywają słowa puste, co rozsypują się jak próchno, sło- wa nieokupione niczym, a tu trzeba wypalić w sobie wszelką wtór- 40 ność, być echem i oddechem świata, a nie wierszy, formować kształt trwały w iskrach zapału i afirmacji. I jeszcze jedno: ten paradoks: związywać się z tradycją poetycką i jednocześnie odry- wać się od niej. Jakże straszliwą i groźną trzeba mieć miłość w sercu na to! A moje siły słabną i coraz mi ciemniej. Ileż razy chciałem Warn odpisać! Nie mogłem..." Wertowałam zszywki gazet w nadziei rozszyfrowania, o jaki to zlot mogło chodzić, kto wówczas dostał w związku z nim jakąś nagrodę. Ale bez skutku. Na żaden ślad nie natrafiłam. I nie wiem, kto miał być adresatem tych pełnych tragizmu wyznań poety... Na różnych kartach bazgrał, notował jakieś pomysły, zda- nia i znów powracał do tematu księżyca. Na jednej odnalazłam zdanie: „plecie się niepotrzebne trudy", zanotowane ołówkiem i później aż czterokrotnie skreślone. A wyżej — fragment czegoś większego, pośpieszny, niemal nieczytelny, przejmujący: Kiedy matka wyjechała, leśniczy został sam. Śniegi już nie spadły, ale po prostu runęły z nieba. I dzień przechodził w pracy, ale wieczory były ciężkie. Psy wyły, wiatr wył. Nie chciało się gotować wody na herbatę, no, nic się nie chciało. Leśniczy chodził po pokojach leśniczówki tam i na powrót i na ukos i naokoło stołu, zaglądał do kuchni i znowu do pokoju i znów przed dom w śnieg. Po niebie nieru (skreślone) Niebo było czarne... Cytuję ten z trudem odczytany fragment, bowiem, moim zda- niem, wraz z przytoczonym wyżej listem oddają one doskonale stan psychiczny autora. Tego słonecznego, znów gorącego lata widział czarne niebo... A przecież dookoła na wzgórzu wszystko było niezmiennie piękne i pogodne: moszczący się w wielkim gnieździe "wdowiec (takie imię nadał bocianowi ojciec, ptak bo- wiem od lat mieszkał u Popowskich samotnie), rozłożyste dęby i lipy złote od kwiatów, w dole migotliwe jezioro, a wieczorami 41 nad wzgórzem — Wielki Wóz. Poeta zaś myślami wracał do zimy, do śniegów, do samotnego i opuszczonego leśniczego... Jedno zdarzenie rozbawiło wówczas nas wszystkich. Ojciec dużo samotnie wędrował po lesie. Kiedyś wrócił z koszem peł- nym dorodnych, grzybów. Nic nikomu nie mówiąc, zabrał się do ich czyszczenia, gotowania, a kiedy nadeszła pani Popowska, usły- szała od poety, że znalazł rarytas — prawdziwe trufle i że wszyst- kich zaprasza na pyszną kolację... Znawczyni wszystkiego, co zlasu, podniosła pokrywkę garnka, w którym ojciec gotował „pyszną kolację", zakryła garnek i kategorycznym tonem, niemal suro- wo, powiedziała: „Panie Konstanty! Niech pan natychmiast przy- niesie z drewutni łopatę, daleko od domu, za płotem wykopie głęboki rów i wyleje do niego te swoje trufle. Tylko dół ma być głęboki, żeby mi się psy nie potruły..." Historia z niby-truflami rozładowała na jakiś czas jego ponu- ry nastrój. Kpinom i żartom na temat szykowanego przez poetę dania nie było końca. W drobnych wierszach, w Księżycu, ojciec wspomina o wielu własnych sprawach, o sobie, o tym, co jeszcze chciałby zrobić: Skąd mogłem wiedzieć, ze tu mnie jesień zastanie, Że tu mnie zdybie. Patrzę w okno i ciągle dzikie wino na szybie, a na stodole ciągle gniazdo bocianie, a wieczorami ciągle te śmiechy sowie, jakby mi kazano czytać ciągle tę samą powieść. Trzeci mazurski pobyt ojca trwał zaledwie sześć tygodni. Byty to najsmutniejsze ze wszystkich moich wakacji spędzonych z oj- cem na Mazurach. Ale pomimo wszystko czas Prania i tym razem zaowocował: przyszło wewnętrzne uspokojenie, jakby pogodze- nie się z losem, że „tak wcześnie zdybała go jesień..." Ostatnie zanotowane w Praniu słowa znów rozświetla blask słońca: Nad jeziorem Nidzkim na wzgórzu, świeci w słońcu gniazdo bocianie... 42 Jesień 1952—zima 1953 to znów choroby, szpitale, przeciąga- jące się kuracje. I wreszcie wiosna, która i jego — „fantasmago- rycznego byka z Nadleśnictwa Maskulińskiego" budzi do życia. Sprzyjają temu miłe wydarzenia: odbudowa Starówki, na uliczki której chętnie chodziliśmy popołudniami, moja matura — był z niej taki dumny! Po ostatnim egzaminie otrzymałam od niego prezent, swego rodzaju patent na dorosłość. W maturalnej klasie zaczęłam palić, co mego ojca bardzo gniewało. Sam palił, więc dobrze wiedział, co to oznacza. Myślał, że zakazem palenia w domu ograniczy moje sięganie po papierosy. I w jakimś niewielkim stop- niu tak było. Natomiast po zdaniu matury otrzymałam od niego wielkie pudło wspaniale pachnących cygar. Jedno zapalone pod- czas uroczystej kolacji sprawiło, że jej dalszy ciąg spędziłam w ustron- nym miejscu, do którego i królowie chadzają piechotą... Cygara powędrowały więc do jednej z moich szuflad, gdzie przeleżały lat kilkadziesiąt. A kiedy wreszcie zajrzałam do tego pudła, zobaczyłam, że piękne kiedyś cygara zamieniły się w prószę... A rzucenie palenia przyszło w ćwierć wieku po otrzymaniu maturalnego prezentu... ...W pierwszych dniach sierpnia, po moich egzaminach na uni- werek, znaleźliśmy się znów w Praniu. Ojciec z tkliwością uści- skał Stanisława, wypytywał o dom, o matkę, o psy, o Wdowca wreszcie. Równie serdecznie witał się z panią Zofią, długo całując jej spracowane ręce... Podobnie jak i dawniej, w letniej kuchni mieszkali krewni Sta- nisława: kuzyn ożeniony z eksszwagierką Tadeusza Brezy, jej syn z poprzedniego małżeństwa Alik. A w leśniczówce, jak zwykle, mieszkała Marychna Popowska, pomagająca latem matce w pro- wadzeniu domu, w którym nagle zrobiło się ludno... Ojciec właśnie podjął współpracę z teatrem „Syrena"; nawią- zała się sympatyczna korespondencja z Kazimierzem Rudzkim. W pierwszej epistole informuje: „Drogi Kaziu, posyłam Ci przez 43 upoważnioną rejentalnie oddawczym^ Piosenkę Warszawy wraz z płytą. Panią Walę pozdrawiam. Tw^J Konstanty. Wybacz, że tekst nie na maszynie, ale nie mam tv* maszyny, a piszę resztką atramentu. Tu w ogóle są tylko jeziora-Może "^sz Jeszcze jakieś zamówionko? ADRES WARSZTAT^ Leśnictwo Pranie". Ka- zimierz Rudzki odpisuje: „Czcigodny ^ Najmilszy! Tą swoją PIO- SENKĄ WARSZAWY narobiłeś nai^1 potwornego galimatiasu. Okazuje się, że ta melodia szła przez pc?1 rcku u Satyryków i musi- my bulić za nową muzykę... Co to pnączy dezynwoltura Wie- szcza! Tekst bardzo piękny, dlatego zdecydowaliśmy się na za- mówienie do niej muzyki. (...) A teraz, sprawa zasadnicza. Na dru- giej stronie płyty nagrana była pioseii^ ^ est a 1'^we — tzw. po- stępowa piosenka francuska. Sprawa jest bardzo pilna, niezbędna w programie. Ma to robić Irena Malkiewicz. Ma to być u nas tzw. mocna piosenka o—w pewnym sen^ - rewolucyjnym tonie. Chodzi o tekst prosty, mocny, rosn^Y w sile i znaczeniu. W za- kończeniu wyraźny akcent — przepr^z^ za trywialność — wia- ry w lepsze jutro, w lepszy świat. Ściska"1 ci? bardzo serdecznie". Tę piękną piosenkę śpiewał Yves l^ontand. Jej marszowy rytm podpowiedział słowa o rękach kobiet. Wiersz powstał szybko, za- mówienie Rudzkiego - wykonane. A^01" ^ rękopisu dołączył list z takim zdaniem: ,^ęce kobiet — w jeżeniu. Niech Malkiewicz próbuje. Zobaczysz, że to mocne". I d^e): „Część czwarta, którą, jak w pewnym kwartecie Beethovena z °P- 18-ego należy wykony- wać z jak największą czułością, czyli: Jest w mitologii potężny bożek Precedens. Marmurowy posążek tego bóstwa wożę po całym świe- cie ze sobą i odprawiam przed nim fflO^Y w stosownej chwili. Ufaj mi, Kaziu, że i Ciebie Precedens nie op^ gdy będziesz brnął przez — cytujemy — «gęstwinę przepisów buchalteryjnych», żeby wydo- być dla mnie tysiąc pięćset telegrafie^ za Re^ kobiet. Piszę o tym zabawnie, ale błagam poważnie. Z ży^"^ ^ z miłością — żartów niema. Błagam Cię o to, ty moje złoto. 44 Już raz te modły mnie nie zawiodły. (utwór jeszcze nie drukowany) Je t'embrasse, mon Pere. Compliments pour Madame, Ton fils Constantin-pofete lyrique". I równie cudowna epistoła pana Kazimierza, długa, więc wy- bieram z niej te sprawy, które o autorze sporo mówią. Kazimierz Rudzki był fanatykiem wielkiego sportu, wielu autorów, w tym i ojca, namawiał na teksty dla „Syreny", sławiące osiągnięcia na- szych zawodników. Oto próbka: „Żyjemy w oparach sukcesu i sławy młodego zawodnika Sidły, który w rzucie oszczepem osią- gnął nieomal najlepszy wynik na świecie (konkretnie drugi na świecie i pierwszy w Europie!!!). Może on, to znaczy Jankowski, też próbowałby rzucać czymś i trafił nie tam i nie tym, co trze- ba..." (Przywołany Jankowski był aktorem w „Syrenie"). Dalej spory fragment dotyczący kasy: „Najmilszy! Twój list był tak roz- koszny, że dłuższy czas w milczeniu przeżywałem treść Twoich słów, że nie wspomnę o myślach rozsypanych tu i ówdzie. Nie- stety jestem obowiązany do respektowania pewnych prymityw- nych przepisów i stawek. Wiedz, o Złotousty, że za piosenkę nie płaci się nigdy kwoty 1500 zł. Poza Tobą (Ręce kobiet), tylko jed- na honoracja (zdradzam Ci wszystkie tajniki!) wyniosła zł 1500 za wielki obraz 30-minutowy (18 stron tekstu!). Wiem, że to nieco mechaniczne i bezduszne liczenie na strony i minuty, ale niestety wierz mi, że jestem tym skrępowany. Tyle — jeżeli chodzi o meritum naszych rozmów. Cieszę się, że czujesz się dobrze, cieszę się, że piszesz tak jak chcesz, cieszę się na Twój poemat satyryczny i na to, że po przy- jeździe Waszym, Kocham, spotkamy się i pogwarzymy przy szkle- nicy napoju, który sam sobie wybierzesz w ciężar mojego zaległe- go i obiecanego rachunku. Ciebie ściskam serdecznie — Panią Natalię pięknie pozdrawiam (ew. odwrotnie, co?!). Wala (ciągle jestem z nią żonaty!) dołącza się również ze swymi babskimi ser- decznościami..." 45 Wspomniany poemat — to Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu napisany wymyśloną przez autora strofą: zwartą, wartką, muzycznie prostą. Nazwał ją po prostu „strofą Bulwie- cia". Przyjaciela informował krótko: „Napisałem tu poemat saty- ryczny na 1000 wierszy, najdłuższy utwór w moim życiu. I jak tu opuszczać tak żyzną glebę?" Cytuję zachowaną korespondencję z wielu powodów: po pierwsze dlatego, że w bardzo wielu wypadkach jest ona publi- kowana po raz pierwszy, po drugie — ponieważ jest kopalnią wiedzy o tamtym czasie, głównie o autorach listów. I wreszcie dlatego, że dziś epistolografia jest umierającą dziedziną sztuki. Komu w epoce telefonu, faksu, modemów chce się przelewać na papier wiadomości, żarty, zabawne komentarzyki? Nie mamy na to ani czasu, ani — co gorsza — ochoty. Ile w związku z tym tracimy, pokazują choćby okruchy cytowanej korespon- dencji. Mój pobyt nad Nidzkim był krótki. Rozpoczynałam studia: pierwszy rok, jak w szkole, inaugurowały zajęcia od początku września. I to, niestety, z żadną wielką uroczystością, immatry- kulacją. Indeks odbierałam w kwesturze. Prozaicznie, szaro, sier- miężnie. Przed wyjazdem z Prania rodzice zabrali mnie na pożegnalny spacer i nie wiadomo kiedy dobrnęliśmy do opuszczonego domu, także z czerwonej cegły. Było to spore gospodarstwo utopione w lesie, wśród dostojnych świerków. Jeziora nie było widać, a mimo to wydało mi się to miejsce rodem z bajki... I kiedy stali- śmy w milczeniu, ojciec nagle, spokojnym głosem, jakby mówił: „Jutro na obiad będzie zupa pomidorowa", oświadczył: „To bę- dzie nasz dom. Pojedziemy teraz do Warszawy, aby zgroma- dzić potrzebne pieniądze, załatwić niezbędne formalności", a później: „Resztę naszego życia chcemy spędzić tutaj. Co o tym myślisz?" 46 Stałam zamieniona w słup soli! Jak to? A koncerty, teatry, wizyty przyjaciół? Dom zawsze pełen ludzi? Wszystko to zo- stawicie i zaszyjecie się w głuszy? A ojciec śmiał się z mojego zaperzenia i jak dziecku tłumaczył: że obok mieszkają państwo Popowscy, a w Krzyżach — Strumiłłowie, że ich dom będzie tak samo gwarny jak warszawski, że ja będę przyjeżdżać ze swoją paczką, że kupią konia i bryczkę, będą mieli psa, a może i dwa, że... W jego oczach błyszczało szczęście. Znów był młody, rado- sny, pełen wiary, iż wymyślony sposób na dalsze życie jest naj- wspanialszy z możliwych. Mama też była szczęśliwa... Zrozumiałam, że znalazł nową wartość — swoje miejsce na ziemi. Wiedział, że to właśnie ona „ułożyła mu rękę do pisania"... Że dzięki temu wszystkie warszawskie sprawy nie znaczyły już nic. Najważniejsze było to, co tutaj napisał, że tu odnalazł swoją drogę do czegoś, co przetrwa... Patrząc na wysokie świerki wokół opuszczonego gospodar- stwa, powiedział nagle coś bardzo pięknego: że te świerki stoją jak wysocy ludzie... Ten wers znajdzie się w pieśniach, które właśnie zaczynał pisać... Pożegnanie z Praniem nastąpiło w pierwszych dniach listopa- da. Tym razem, jak sądził, na krótko żegnał się z gospodarzami leśniczówki, z jesiennym już bezlistnym pejzażem. Wierzył, że lada miesiąc zjadą tu na dobre. Później było jeszcze kilka warszawskich tygodni wypełnio- nych pracą, spotkaniami z przyjaciółmi, rozmowami z Maryną Broniewską o przygotowywanej przez nią w krakowskim Tea- trze Poezji inscenizacji Snu nocy letniej, ożywionymi kontaktami i korespondencją z wydawcami — PIW-em i Wydawnictwem Li- terackim. I wreszcie — rozmowami w maminym pokoju o re- moncie domu niedaleko Prania... Wszystko to przerwał w grudniowy szary poranek — śmier- telny tym razem — atak serca. (Czesław Miłosz w Roku myśliwego sugeruje, że nie była to śmierć naturalna. Orzeczenia lekarzy stwierdzają: zgon Konstantego I. Gałczyńskiego spowodowało 47 pęknięcie aorty, stąd grymas bólu na twarzy zmarłego, odciśnięty •w masce pośmiertnej.) "W trzy dni później na warszawskich Powązkach, zwanych wówczas „wojskowymi", odbył się skromny pogrzeb. Wielu lat trzeba było, aby poeta mógł powrócić do domu nad Jeziorem Nidzkim, do miejsca, „gdzie się gwiazdy zbiegły w taką kapelę dużą..." Na całych jeziorach ty... /^zerwiec 1953. Na mazurską wędkę Ziemka Fedecic- • ^ ^ c i i: 'ues^o za- \^Jczepia. się kolejna „ofiara". Jest nią Jerzy Putrameni p kowo słucha jednym uchem zachwytów przyjaciela nad la,;, • • 4 ziorami pełnymi ryb, ciszy i spokoju. Mazury, które saih i przed paroma zaledwie laty, zapisały się nie najlepiej -^ , mięci, a do wędkowania od czasów dzieciństwa miał c.- ~ .'..., ,„. . . , . . ^osunek więcej mz niechętny. W przeciwieństwie, przypomnijmy -1 -n deckiego. Dzieciństwo Ziemka — to były rybne cudowności 7 -i • -i kiem, u Putramenta — nuda wlokącego się czasu spędzane? cem na poleskich rozlewiskach. ' Fedecki nie należy do osób łatwo rezygnujących. DncL i wybrał moment, kiedy wileński przyjaciel nie mógł odinóy' r> świadczenie tamtej pierwszej podróży do Prania, odbyte, • dełku motocykla za plecami Ziemka, pozostawiło w pisary q J na całe chyba życie. Jest także dokumentem czasu, który k , . i J '"'CZpO" wrotnie minął. „Do Ostrołęki jechało się kiepskim, ale asfaltem — -^5 Putrament. — Ale tu się skręcało w lewo i zaczynała się s^n • i. u nas, z Lidy na Bielicę, na przykład, to znaczy droga «bita, 1 na», koszmarna kolekcja powybijanych kopytami końskinu^ i/- przedzielających je «mikrograni». Za motocyklem długi \vg] , rzu, w nozdrzach zaczynało łaskotać, zasychało w gardle, bury nuty na minutę nabierały pięknej, szarej, zamszowej karnacji 49 Od razu z.t11^111^ s1? pejzaż, znikła Narew, ciągnęły się zagajni- ki jakichś Zuchowatych kurduplowatych sosen, łąki rude od koń- skiego szczać11' zasiewy ubogiego żyta i nieco lepszych kartofli. Wiosek było tiiewie\e, drewniane, kryte słomą domki, obdarte dzie- ci wychudłe Isostropate, maleńkie krowy, brzydkie kobiety. Kraina K^P10^ dsleka była od legendy narodowej, która opiewała ją ja^0 ziemię wielkich puszcz, ojczyznę leśnych boha- terów, miłują^y0^ wolność ponad wszystko. Gdzie się podziały puszcze, było łatwo się domyślić: wzdłuż «szosy» biegła kolejka wąskotorowa, która przekraczała dawną granicę i kończyła się aż w Pupach, gdzie Niemcy postawili wiel- ki tartak. Wo^ł0 sle tam polskie drewno, a na porębach jakoś nie umiano nawet zasiać tego młodego lasu jak należy. Siał się pewnie sam, stąd te W?6 zagajniki. Fedecki k^óry tą drogą jeździł już nie pierwszy raz, opowia- dał mi o ludz.1^^- Zmęczeni kurzem rozłożyliśmy się w cieniu zagajniczka u "wjazdu do ubogiej wioski Kadzidło. — Wie pa<1' J^8 J^t główna zabawa młodych latorośli tego dzielnego ludit? Sypią gwoździe na szosę, kucają w krzakach i pa- trzą co z tego wyniknie. Czasami nawet kują w kuźni kombina- cje gwoździ ź^by ostrze zawsze było na wierzchu. Że tak był0 w Istocie, przekonałem się już za rok, gdy zaczą- łem jeździć tą <^ro?>^ samochodem. Zdarzały się tu gumy tak czę- sto że dałem spokój i wolałem nadrabiać z pięćdziesiąt kilome- trów na Przasnysz—Szczytno, byle tylko z daleka ominąć siedli- ska tego bohaterskiego szczepu. A oto dwio historyjki, które przeżył tu Fedecki. Kiedyś jed^c motocyklem po nawet dobrze ubitej ścieżce obok «szosy». Koło i^Jst01 dwóch chłopaczków — dziesięcioletni i może sześcioletni. G^Y Fedecki nadjechał, starszy z nieomylnym wy- czuciem temp8 Pchnął młodszego pod motocykl. Fedecki jakimś cudem wymiU^ brzdąca. Cud ten kosztował go wywrotkę. Ze- rwał się, dop^ł dziesięcioletniego dzikusa i sprał go strasznie, puszczając dop^0' g^Y tamten już nie miał siły wrzeszczeć. 50 Kiedy indziej Fedecki jechał koło stolicy Kurpiów, Myszyń- ca. Nagle wyskoczył pies rasy mieszanej i skoczył Pedeckiemu do kolan. Ten ma dziwny, niepokojący uraz na tle przejeżdżania psów, znów zrobił unik, znów zleciał z motocykla i ^k nieszczę- śliwie, że stracił na chwilę przytomność. Gdy otworzył oczy, koło niego stał wóz. Tubylec na koźle długo, uważnie obserwował le- żącego w rowie. Na jego twarzy widać było intensywny wysiłek myślowy. Gdy zobaczył, że Fedecki otworzył oczy nie bez za- wodu rzekł: — A ja już myślałem, że pan zabity... Ruszył sobie. Fedecki z trudem wygramolił się z rowu. Oka- zało się, że rozczarowany Kurp nie był pierwszym przy ofierze. Skóra z siodełka motocykla była już sprawnie oderżnięta kozi- kiem i znikła. Fedecki ruszył do Myszyńca. Był tam już ośrodek zdrowia. Wszedł i za głowę się złapał: tłum ludzi, a każdy z obwiązaną — to głową, to nogą, to ręką. — Co to? — zawołał Fedecki. — Katastrofa autobusu? — Nie — odpowiedziano. — Tu wczoraj była zabawa..." Kiedy ja zaczęłam jeździć samochodem tą samą najkrótszą dro- gą do Prania, zamiast „szosy" opisanej przez Putramenta pojawił się miejscami nawet asfalt, sporo było tzw. kocich łbó^ dzieciaki nie rzucały pod samochody specjalnie zrobionych w kuźni gwoździ. Natomiast wąskotorówka istniała, przecinała drogę do Mrągowa parokrotnie. Zlikwidowano ją u schyłku lat siedemdziesiątych. Dziś kurpiowskie wsie Kadzidło i Myszyniec stały się miasta- mi, nędzy nie widać, przeciwnie — bogactwa dużo, tyle że brzyd- kiego, na pokaz. Domy ponad miarę wielkie, takie same kościoły (jak w całej Polsce). Na myszynieckich środowych targach, które tak lubiliśmy, które odwiedzaliśmy, z jednakową radością kupu- jąc tu dla siebie, dla przyjaciół jakieś elementy starego rękodzieła — chusty, haftowane serwetki, dłubanki w drzewie - króluje dziś zmechanizowany sprzęt z firm: Bosch, Siemens, Zanussi. Jeszcze na targu zwierząt jak przed dziesięcioleciami handluje się końmi, 51 prosiętami, cielakami... A w świąteczne dni zobaczyć można star- sze wiekiem Kurpianki ubrane w kolorowe ludowe stroje, zaku- tane w chusty — białe, siwe, z włosami zaplecionymi w dwa dłu- gie warkocze z wielką jaskrawą kokardą na końcu... I jeszcze jeden powrót do Putramenta. To wspomnienie za- wsze nazywał objawieniem: „Parliśmy teraz leśną linią między mło- dymi sosenkami. Łubiny sięgały nam po pas. Linia biegła, nagle spadała w dół, pędziło się jak na zjeździe narciarskim, pięła się stromo do góry. Jeszcze wysoki las. Potem gęsty zagajnik wiązów czy grabów. Potem las pękał. Z lewa zamykały go właśnie rozwi- jające się stare dęby. Z prawa były łąki, obramowane kępami olszy- nek. A z przodu pagórek, alejka młodych świerków. Ich świeża zieleń była tak jasna, że zeszłoroczne igliwie zdawało się czarne. Fedecki dodał gazu, energicznie wspiął się na pagórek. Budynki z czerwonej cegły... Rzuciłem węzełek z rzeczami, wyszedłem na podwórze. Ściana wysokich, starych drzew, głównie dębów. Ścież- ka prowadziła w dół, była stroma, pełna zeszłorocznych zbutwia- łych liści. Było ciemno pod drzewami. Zeszedłem na dół. I jakby zdarto przede mną kurtynę. Zno- wu słońce. Ale jakieś światło inne, jaskrawsze. Wiatr chłodniejszy niż w górze... To po prostu jezioro! Ale jakie! Na prawo, na lewo, całe w za- toczkach, występach lasu, ale długich, dalekich.... To była ta chwila, ten widok... Wszystko poprzednie, wysoki las, kwitnący łubin jak w dobrze wyreżyserowanym widowisku przygotowywało tylko ten efekt, to zachwycenie..." Oczarowanie pana Jerzego trwało bez mała trzydzieści lat. Tutaj wyrywał się w każdą wolną godzinę, wskakiwał do łodzi z coraz wspanialszymi wędkami zwożonymi z całego świata, głu- chy i ślepy na wszystko, co nie było rybą, jeziorem, wędziskiem... Tu, na jeziorze, „wyparowywały" z niego furie polityczne, tu koił nerwy, zapominał o rozdrażnieniu, tu nabierał siły do dalszych politycznych sporów, obmyślał ich strategię. Tutaj wreszcie przy- woził swoją rodzinę — przede wszystkim panią Nataszę, jej cór- 52 kę, swego syna Konstantego. Ale młodzi nie odnaleźli na Mazu- rach tego wszystkiego, co tak skutecznie zmieniało Putramenta w dobrego, niemal potulnego i serdecznego człowieka. Bo tutaj zawsze był taki, miał w sobie zawsze jakąś serdeczność, jakiś cień tkliwości, dobry uśmiech. Odpłacałam mu tą samą monetą, bowiem zawsze będę pamię- tać, że jako jedyny stanął w obronie ojca po tamtym okrutnym wystąpieniu Ważyka. Nic to nie zmieniło, bo nie mogło zmienić. Ale ten spontaniczny gest znaczył wtedy bardzo dużo. Ma dla mnie znaczenie i dziś. Tamto późnowiosenne poznanie Prania przez pana Jerzego zapoczątkowało jego długotrwałą mazurską miłość — wierną, pełną oddania, szczęśliwą, bo odwzajemnioną. Ta miłość znalazła odzwierciedlenie i w jego książkach, w opowiadaniach, do których i dziś chętnie powracam. Myślę o Czarnych sosnach, o Trzynastym z Wesołka, o Balecie boleni, o tych licznych prańsko-krzyżackich stronach w Pół wieku... Putrament pokazywał swoje Mazury, komu tylko mógł. Zwoził tu znanych pisarzy, gdy uznał, że oficjalne szlaki: Kra- ków—Gdańsk należy zastąpić czymś nowym. Pamiętam spotka- nie z Johnem Steinbeckiem w listopadzie 1963, kiedy to wielki pisarz z autentycznym zachwytem opowiadał o Mazurach, o po- lowaniu, o poznaniu Igora Newerlego, o ognisku, o polskiej wód- ce i bigosie. Nie tylko on uległ czarowi tego zakątka. Putrament, „zarażony" Mazurami przez Fedeckiego, wiedział doskonale, czym dla każdego „wrażliwca" będzie spotkanie z tą krainą. O każdej porze roku. SE- W roku 1953 w bezpośrednim sąsiedztwie Prania zamieszkał Andrzej Strumiłło z żoną i dwójką małych dzieci. Oboje skoń- czyli Akademię Sztuk Pięknych. Wiodło im się nie nazbyt do- brze, wręcz źle. Nie mieli mieszkania. Nie byli niczym stałym związani z Warszawą. I młody grafik, malarz, entuzjasta Wscho- 53 du, Litwin z pochodzenia, uznał, że właśnie ciche, senne Krzyże nad Nidzkim będą jego sposobem na życie. Jakoś „wychodził" sobie dom stojący nad samym jeziorem, w sąsiedztwie napływo- wej rodziny Podjasków, sklecił kilka niezbędnych sprzętów. Bie- gał do Nidy po najkonieczniejsze zakupy. Danuta, jego żona, zaj- mowała się domem i dziećmi, gotowała i, jak Andrzej, rysowała lub malowała. I tak mijały dni, tygodnie. Obojgu było tu dobrze. Strumiłłowie budzili mój głęboki podziw: w trudnych warun- kach przetrwali na Mazurach mroźną i śnieżną zimę, swoje bo- wiem osiedlenie tutaj potraktowali serio. W Praniu były motocy- kle, koń, furka, sanie. Dla Strumiłłów jedynym środkiem lokomocji pozostawały własne nogi, latem — łódka przez jezioro, zimą — nar- ty. To prawda, byli młodzi, a dzieci, na szczęście, nie chorowały. Dość często bywali w Praniu, a i my, jeśli droga wypadła do Krzyży, zachodziliśmy do ich ładnego domku w sosnowym za- gajniku, ze świerkami i modrzewiami, z zadbanym ogródkiem i warzywnikiem. Panował tu idealny porządek: od pięknej trawy (po prańskim klepisku taki niemal angielski trawnik nie mógł nie budzić podziwu!) na zadbanym i czystym podwórzu, po wychu- chane, przytulne wnętrza. Po przeżytym w spokoju blisko roku musieli jednak wyje- chać. Mazury wówczas to był najprawdziwszy koniec świata: bez światła, telefonu, ze źle działającą pocztą, kiepską komunikacją. Dla młodego artysty żyjącego z zamówień, a jeszcze bez nazwiska i pozycji, takie odludzie oznaczało niebyt. Strumiłło jeszcze nie zaistniał na rynku, jego nazwisko nie było firmą. Nie mogło się nią stać w Krzyżach. Trzeba było wracać do Warszawy, nawiązy- wać kontakt z wydawnictwami, stowarzyszeniami twórczymi, z rozmaitymi agencjami. Wracali do Warszawy bogatsi o nowe doświadczenia, na długie lata zauroczeni bezludnym, migotliwym pejzażem Mazur, odżywa- jącym w pracach Andrzeja Strumiłły jeszcze bardzo długo. Po latach Strumiłłowie wrócili na Mazury, osiedli tu na stałe. Później, gdy nad Śniardwami zrobiło się nazbyt tłoczno, zostawi- 54 li synowi przepiękny dom zbudowany przez Andrzeja, a sami powędrowali jeszcze dalej, w prawdziwe odludzie, pod Augustów, do Maćkowej Rudy... Niegdysiejszy sąsiad Strumiłłów, zaprzyjaźniony z nami Boh- dan Czeszko, zawsze gdy wspominał swoje osiedliny obok leśni- czówki Kierzek, twierdził, że o pierś wyprzedził go Krenz; o Stru- mille nawet nie wspomina, bo Andrzej był tu zawsze... Mnie też się tak wydaje. Tyle że o pierś wyprzedził go Zie- mek, który według mnie na Mazurach także był zawsze... ss- Pranie jest leśniczówką najpiękniej chyba położoną na Mazu- rach. Dom stoi na wzniesieniu, w dole — jezioro, nad nim — gę- sty starodrzew. Pustka, spokój. Każdy, kto dociera tu po raz pierw- szy, staje oczarowany miejscem, rozlokowaniem domu, budyn- ków gospodarskich. Wszystko z pruskiej czerwonej cegły, zbu- dowane jak cały klucz podobnych gospodarstw na początku wie- ku. Wyjątkiem była stodoła — także solidna, przestronna, także przykryta płaską czerwoną dachówką. Zbudowano ją jednak z drewna — z grubych pni utkanych słomianym warkoczem z mchem, niemal jak w górach. Na dachu tkwiło wielkie bocianie gniazdo, w którym samotnie spędzał czas biało-czarny Wdowiec. Łakomy kąsek, jakim dla okolicznych leśników była tak wła- śnie usytuowana leśniczówka, skusił jednego nędznego człowie- ka. Sobie tylko znanymi sposobami dokopał się czasów konspira- cji i partyzantki Popowskiego. Ale bojąc się, żeby nie wyszło na jaw, skąd ma te wszystkie informacje, wyciągnął Stanisławowi ja- kieś „lewe" sprawy z drewnem. Każdy, kto znał Popowskiego, mógłby o nim powiedzieć wiele. Jedno natomiast pozostawało bezdyskusyjne: jego uczciwość, rzetelność w robocie. Praca leśni- ków wówczas, gdy się z nią zetknęłam, polegała w głównej mie- rze na pisaniu ogromnej liczby sprawozdań, raportów, faktur. Cała ta biurokracja pochłaniała godziny i dnie potrzebne na rzeczywi- ste zajmowanie się lasem, jego pielęgnacją, właściwą wycinką, do- 55 sadzaniem, obserwacją zwierzyny itd. Na to Popowski właściwie nie miał czasu, poświęcał go przede wszystkim papierom. I naj- prawdopodobniej w jakimś raporcie czy sprawozdaniu napisał coś, co kolidowało lub przeczyło wcześniejszym przekazom, coś, co gmatwało jasność sprawy. I Katon z Krzyży postanowił wyko- rzystać sytuację: postawił Stanisławowi zarzut kradzieży drewna. AK-owski podtekst wyczuwało się na odległość. Żołnierza „reak- cyjnego podziemia" można było oskarżyć o wszystko. Nieśmiałą zapowiedź polskiej „odwilży" ledwie się wtedy wyczuwało. Przed poważnymi konsekwencjami, być może przed długoletnim wię- zieniem, uratował Popowskiego Jerzy Putrament. Poruszył nie- bo i ziemię — i Stanisław pozostał na wolności. Musiał jednak opuścić Pranie. Do domu z czerwonej cegły w majestacie prawa wprowadził się wraz z rodziną Smigielski z Krzyży. Pojawi się on i na mojej drodze, pisząc donosy, anonimy, uprzykrzając nam życie w sposób wręcz obsesyjny... Stanisław Popowski z matką odejdą z Prania. W roku 1956 zamieszkają w domku nad jeziorem, który niedawno opuścili Stru- miłłowie. Pracy jednak w Nadleśnictwie Maskulińskim dla niego nie będzie. Pojedzie jej szukać aż do Puszczy Boreckiej i tutaj zo- stanie leśniczym. Jak zawsze i wszędzie, tak i teraz będzie serio traktował swoje obowiązki. On, który w Praniu znosił do domu, pod matczyną opiekę, porzucone przez rodziców sarny, bociany, borsuki (ostatniego mojego lata nad Nidzkim w czerwonym domu dorastał prześliczny koziołek o imieniu Wojtek), w nowym miej- scu pracy zaczął śledzić sprawnie działającą szajkę kłusowników. Doprowadził wreszcie do jej rozbicia, w sprawę włączyła się mili- cja. Chodziło bowiem o żyjące w rezerwacie żubry, orły bieliki, ale także o zwykłe sarny, jelenie i dziki. Bandę Popowski rozbił, ale ci, któfym zabrał łatwy chleb, dopadli Stanisława, pobili go, wręcz skatowali. Trafił do szpitala, gdzie przeleżał kilka miesięcy. A kiedy wrócił do domu w Krzyżach — wkrótce, w styczniu 1961 roku, umarła jego matka. Umarła — jak żyła: cicho, bez słowa skargi. Pochowali ją syn i córka i kilkoro krzyżackich sąsiadów 56 na nowym, brzydkim cmentarzu w Rucianem. Kiedy zamie- szkamy w Praniu, będę o tym grobie pamiętać. Dom w Krzyżach poprowadziła siostra Stanisława, pani Ma- rychna. Wyjdzie za mąż, owdowieje, jednak ten dom do końca jej życia pozostanie miejscem ważnym, znaczącym. Tak to miejsce będą traktować przyjaciele Popowskiego — Ziemek, Putrament, który jeszcze zdąży przedstawić pani Zofii swoją czarującą żonę, Nataszę. Zaprzyjaźnią się, polubią. Bowiem nie można było pozostać obojętnym na wewnętrzny urok emanują- cy od matki Stanisława, a pani Natasza należy do ludzi ciepłych, po rosyjsku serdecznych i dobrych. Więc... Jerzy Putrament powie- dział po latach, że jego żona Natasza wkroczyła w najważniejszą (czyli mazurską) część jego życia w sposób bezkolizyjny... Stanisław mieszkał z siostrą, pracował, miewał romanse, cich- sze, głośniejsze. Któregoś roku spotkał dziewczynę piszącą pięk- ne wiersze. Ją także ściągnął na Mazury Ziemek. Ją i jej przyjaciół, jej chłopców, cały młody i szalony STS, w którym Fedecki spra- wował rozliczne funkcje literackie. I to spotkanie milkliwego Stanisława i romantycznie zakochanej dziewczyny zaowocowało pięknym wierszem dedykowanym temu właśnie wysokiemu, przygarbionemu mężczyźnie o niezwykle nie- bieskich oczach, w których odbijał się cały błękit Nidzkiego i wiszą- cego nad nim letniego, pogodnego nieba. Ten wiersz śpiewają kolej- ne wykonawczynie, które coraz rzadziej wiedzą coś o czasie, kiedy powstał, o dziewczynie autorce i o błękitnookim bohaterze wreszcie. Na całych jeziorach ty, O wszystkich dnia porach — ty... A potem, jak to w życiu, przyszło rozstanie. Oboje zachowali pamięć o tym spotkaniu, pozostał po nim śpiewany wiersz — dziś utrwalony w mazurskiej legendzie, do której wraz z wierszem weszli oboje... W jakiś czas później doszło do poważnego wypadku samo- chodowego. Poharatany Stanisław trafił do warszawskiego szpi- 57 tala (wypadek zdarzył się niedaleko miasta). Tutaj zajęła się nim pani doktor, wyciągnęła z tarapatów fizycznych i może „dusz- nych". I doszło następnie do ślubu lekarki i pacjenta. Stanisław zamieszkał w Warszawie, tutaj pracował, doczekał dwóch synów. Kiedy otwieraliśmy muzeum w Praniu, wysłałam mu zaprosze- nie. Niestety, wśród zbitego tłumu gości zabrakło dawnego go- spodarza Prania. Ostatni raz rozmawiałam z nim w 1983 roku. Spotkaliśmy się na stacji benzynowej w Rucianem. Zaproszenie nigdy do niego nie dotarło i nawet się dziwił, że o nim zapomniałam... Tak jak przed laty był serdeczny, miły, obiecywał, że pojawi się w Praniu. Nie przyjechał jednak do nas. W listopadzie tego samego roku nieoczekiwanie dla wszystkich zmarł. W kilkanaście lat później dołączyła do niego pani Marychna. Dom w Krzyżach, w pobliże którego czasami nieśmiało zaglą- dałam, nigdy nie wchodząc do środka, zajmuje rodzina Stanisła- wa — żona, prawie dorośli synowie. Nie znam ich jednak. I nawet nie wiem, czy są choć trochę podobni do ojca... Dla mnie to miejsce, podobnie jak i Pranie, jest nierozerwalnie związane z dwójką dziwnych, ale pięknych postaci: matki i syna. Mam dla nich masę ciepłych, serdecznych myśli i zawsze dobrą pa- mięć; wiem też, że takich ludzi nie spotyka się każdego dnia... Na Jeziorze Nidzkim najpierw pływała motorówka Stanisła- wa — rozłożysta, wygodna krypa ze stale krztuszącym się silni- kiem. Pływała dostojnie, powoli. Motorowa flotylla Prania po- większyła się, gdy i Ziemek zapragnął mieć łódź z silnikiem, która uniezależniała go od Stanisława. Kiedy na Mazurach pojawił się Putrament, dość szybko pod skarpą znalazła się i trzecia moto- rówka. Najpierw jednak pisarz odkupił krypę Fedeckiego i z ca- łym ceremoniałem nazwał ją „Ziemowit Fedecki", potem, dzięki kuzynowi Stanisława, wszedł w posiadanie czegoś, co można na- zwać „ślizgiem": szybkiej łodzi z dość mocnym, przeraźliwie wy- 58 jącym silnikiem. Ale i ta łódź jakoś „przepłynęła" koło PutraiH611' ta. Kiedy „Ziemowit" odmówił posłuszeństwa, a była to już p01"8 Krzyży, pojawiła się superłódź. Wszystkie one cumowały u są5121' da Popowskich, Tadeusza Szczupaczkiewicza. Ten zaś pojawiłs1? na Mazurach w połowie lat pięćdziesiątych, przybył z Krako"^' gdzie studiował malarstwo na ASP, później był asystentem ^Y może wykładowcą. W Krzyżach zajął się łodziami, znał się P° prostu na tym; poza tym żył z robienia jakichś pamiątek kt01"6 sprzedawał coraz liczniej nadciągającym turystom. To właśnie on, Tadeusz Szczupaczkiewicz, skłonił Putrani611" ta, żeby zamówił sobie łódź z prawdziwego zdarzenia. I tak p°^~ wiła się na Nidzkim sławna Rapanui. Od niej wziął tytuł ied^° z tomów Pól wieku. O tym szczególe mało kto wie. Mało kto P^ mięta pana Tadeusza, nawet jeśli w jego dawnym porciku trzy^ dziś swoją łódź, śpi na kempingu Szczupaka, je coś, co przygO10' wywala jego żona Iza. Przez długie lata Szczupaczkiewicz był kawalerem. Aż któ^ goś lata do sporego domu Szczupaka nad Nidzkim przyjech2^ jakaś mama z dzieckiem i dziewczyną do dziecka, która w d0^ szybkim czasie została Tadeuszową żoną. Prowadziła mu do"1' uporządkowała obejście, zaczęła wynajmować pokoje letnik^"1' karmiła ich, slipowała (jak się dziś mówi fachowo) łodzie słow^"1 — rozkręciła interes. Jej mąż mógł się już zająć tylko ryba^' malarstwem. Do Prania przyjeżdżał na motorowerku, z blej^' mami na plecach. Rozstawiał sztalugi i malował. Kiedyś, po któ^t5 z rzędu sesji, wyznał mi: — Wie pani, od wielu lat, zawsze o tej samej wiosennej po^ przyjeżdżam tu malować „mój" dąb. Mam chyba z piętnaście ob^' zów i szkiców. Niech pani kiedyś wpadnie, żeby je zobaczyć.'- Ale nie wpadłam, bowiem w domu Szczupaczkiewiczów za- wsze pełno było ludzi, i z wody, i z lądu. W porciku także pal^0' •wał rwetes. A ja ciągle miałam w pamięci lata, gdy w przyst^111 pana Tadeusza dostojnie kołysała się samotna Rapanui. 59 Schyłek lat pięćdziesiątych, początek sześćdziesiątych. Ziemek przywozi do Krzyży swoje kolejne „ofiary" — młodzież STS-u, która szczególnie w tej wsi zagustuje, zadomowi się, osiądzie. Andrzej Jarecki i Agnieszka Osiecka, Zofia Góralczyk i Jerzy Markuszewski, Henryk Malecha, Jarosław Abramow, a potem Olga Lipińska i Andrzej Piotrowski, i Krystyna Sienkiewicz, i Anna Prucnal, i jeszcze wielu, wielu innych. Przyjeżdżali tu, by być ra- zem, by rozmawiać do białego rana o wszystkim, co ich intereso- wało. Mieszkali u miejscowych — u babci Kwiatkowskiej, ostat- niej Mazurki, której mazurzenia mogłam jeszcze posłuchać, u Ga- lińskich, Szczupaka, Masłowskich. Spali na sianie, w stodołach. Nie mieli jeszcze samochodów. Przyjeżdżali pociągami do całko- wicie surrealistycznej stacji Karwica Mazurska — dwa domy, a do- okoła puszcza — i wędrowali do swoich Krzyży. Tu się kochali, tu rozstawali, przyjeżdżali z żonami, z mężami, później z dziećmi. Niektórzy kupowali jakieś działeczki we wsi i stawiali na nich domy, małe, byle jakie, które z latami i napływem pieniędzy po- większali, unowocześniali. Inni od razu budowali duże, na ogół drewniane domy ~ jedne rodem z Poronina, inne spod Helsinek. Jeszcze inni kupowali stare opuszczone chaty, które rok po roku ratowali, udomowiali. Dzisiejsze Krzyże, z nitką asfaltu od lasu do samego jeziora, w niczym nie przypominają tamtej cichej wsi sprzed trzydziestu paru lat... Czas biegnie nieubłaganie i nic na to nie możemy poradzić. Ci, którzy tu przyjeżdżali właśnie po tę ciszę, po spokój, po obcowanie ze sobą tylko, już się tu nie zjawiają. Ich miejsce zajęli inni, którym tłok nie przeszkadza, którzy czują się tu wspaniale. No i dobrze! Nawet natura, jak widać, potrzebuje zmiany pokoleniowej. Nadleśnictwo Maskulińskie miało kiedyś swoją siedzibę w poło- żonym na całkowitym już bezludziu Karwicy gospodarstwie. Roz- ległym, z zabudowaniami, z dużym podwórzem. Czerwona cegła, taka sama dachówka. Pustka jak w Praniu, dookoła puszcza, dwa— trzy razy na dobę odgłos jadącego do lub z Olsztyna pociągu... 60 Tutaj przez długie lata wpadał Mirosław Żuławski z żoną Iza- belą. Wpadał, wykorzystując chwile przerwy w swych rozlicz- nych misjach dyplomatycznych. Ten świetny pisarz otrzymał przed wojną fachowe wykształcenie dyplomatyczne, co dziś nie- zwykle rzadkie: ukończył prawo i studium dyplomatyczne na lwowskim uniwersytecie. Przez dziesiątki lat pełnił więc misje w bardzo wielu ciekawych miejscach świata, co wykorzystał zna- komicie w swoich utworach prozatorskich. Książką, która po Żuławskim na pewno zostanie, jest Ostat- nia Europa. Jakże dziś aktualna, gdy zabiegamy o połączenie z Euro- pą. Kiedy Żuławski ją napisał, a był to rok 1947, wszystko to było nowością: podkreślanie europejskiej jedności, kultury, wspólnych — pomimo wielu różnic — dążeń i celów. Któregoś roku ten światowiec odkrył dla siebie Maskulińskie. Odkrył i zaczął do Maskulińskiego wracać. Gospodarzył tu leśniczy Adamiec z żoną Lusią. Od lat najdawniejszych moja pamięć rejestro- wała tu, podobne do prańskiego, zapuszczenie: klepisko podwórza, po którym wędrowały krowy z pastwiska, biegały prosiaki, kury, kaczki, gęsi luzem puszczone... Także wtedy, gdy w innych gospo- darstwach przynajmniej część podwórza zamieniano na małe choć- by ogródki, w Maskulińskim, które już dawno przestało być nadleś- nictwem, nadal istniało wyłącznie klepisko i cała reszta... I tutaj, w ten polski prymityw, w każdą wolną chwilę zjeżdża- li państwo Żuławscy. O tym zagubionym wśród lasów zakątku oboje marzyli w wygodnych, klimatyzowanych, pełnych wyszu- kanej elegancji domach, tęsknili do znanego sobie skrawka pusz- czy, do chałupy, gdzie wieczorami zapalali naftowe jeszcze lam- py, podkręcali knoty, gdy nadmiernie filowały... Z nostalgią wspo- minał pan Mirosław te lampy i nutą żalu konstatował ich nieu- chronną śmierć. I pojawienie się żarówki. Ta zaś przyszła do do- mów w puszczy — Prania, Krzyży, Karwicy — w pierwszej poło- wie lat sześćdziesiątych. Wiele stron w Opowieściach mojej żony, w Pisane nocą poświę- cił Mirosław puszczy i jezioru, owemu leśnemu odmiennemu 61 światu, który go urzekł. „Powietrze przesycone jest zapachem igliwia i ziół, ma inną wilgotność, jakąś miękkość, zwiastującą być może bliskość wielkich jezior. Pod wieczór na śródleśnych łąkach snuje się różowa mgła, nadając ciszy jakby trzeci wymiar. Wrzo- sy płoną już wśród duktów, rozświetlając zmierzch..." Żuławscy godzinami wędrowali po lesie, nadawali jego frag- mentom wymyślone przez siebie imiona, zapuszczali się w głąb coraz dalej i dalej, bo tam rosły dorodniejsze prawdziwki i kanie, złocistsze rydze. Wracali z pełnymi koszami. A potem zebrane grzyby trzeba było sortować, czyścić, dusić, marynować... Na- stępny świt zastawał ich gotowych do nowych wędrówek, do no- wych eskapad... „Dobrze mi było w tej puszczy. Kiedy kładłem się wieczorem zmordowany, wokół domu było naprawdę cicho. Była to cisza niemal całkowita, taka cisza, od jakiej odwykliśmy w mie- ście. A kiedy gasiło się światło, za oknem było naprawdę ciemno. Była to ciemność rzeczywista, od której odwykliśmy w mieście..." Nocne niebo było przepełnione niewidocznymi w mieście gwia- zdami i leżąc z oczami utkwionymi w bezkres pełen mrugających punktów, można było dokładnie odczytywać te niebieskie mapy. Śmierć Mirosława przerwała coroczne przyjazdy państwa Żu- ławskich do puszczy, do Maskulińskiego. Nie gospodaruje tu już leś- niczy Adamiec, który także wybrał się w swoją ostatnią podróż. W Maskulińskim mieszkają jacyś obcy, o których nikt nicze- go nie wie. Może i nie chce wiedzieć? Może takie informacje są dziś nikomu niepotrzebne?... Teraźniejsi gospodarze tej czerwo- nodachówkowej harhary pozostaną, jak mniemam, anonimowi. Choć może się zdarzyć, że syn Mirka Żuławskiego, Andrzej, wie- dziony nostalgią, zechce np. któryś ze swych obrazoburczych fil- mów zrealizować z Maskulińskim w tle. Precedens już istnieje: przed laty po drugiej stronie Nidzkiego kręcono plenery do cał- kowicie dziś zapomnianego filmu Warszawska syrena... Mazury nie przestały być piękne, tylko że nie powstają dziś filmy, w których liczy się uroda ludzi i miejsc, wrażliwość opera- tora na piękno krajobrazu. Jakoś nie widzę reżysera, który chciał- 62 by — i potrafił — przekazać choć w części zachwyt dla tego miej- sca, jakim wypełnione są na przykład stronice prozy Mirosława Żuławskiego... Krzyże, kiedy zamieszkali tu Ziemek, Putrament, były cichą wsią. Jej spokój zburzyli — jako pierwsi — młodzi STS-owcy. Miej- scowi chętnie przyjmowali „cudaków" z Warszawy, którzy zo- stawiali trochę grosza, nie zadzierali nosa, z każdym gadali, nie- jednego utrwalili a to w piosence, a to w wierszu. Na przykład o naczelniku poczty w Karwicy Agnieszka Osiecka napisała wiersz, który pan Krysiak po latach pokazywał mi z dumą. Wydrukował go w jakimś małym pocztowym pisemku wraz z listem pochwal- nym od pani, której pomógł połączyć się z miejscowością oddalo- ną o piętnaście kilometrów... Pan Krysiak do końca swych dni będzie pamiętać i STS, i Agnieszkę, spotkania z jej przyjaciółmi, ich dziwne rozmowy telefoniczne... które znał jak własne... Już wspominałam, że w pierwszym okresie młodzi z STS-u pomieszkiwali w chałupach miejscowych. Z czasem, w miarę jak krzepła nasza mała stabilizacja, kupowali „realności". Pierwsi po- stawili swoje „domy" Jareccy i Markuszewscy. Małe parterowe domki budki na dużych działkach, które zaczęli obsadzać, zazie- leniać, uszlachetniać. Stopniowo, z roku na rok, wrastali w tę zie- mię, w wieś, w jej sprawy. Zofia Góralczyk, kiedyś pierwsza sce- nografka STS-u, zainstalowała w swoim domku ceramiczny piec i zajęła się malowaniem porcelany, zabawnych kafli, drobiazgów, które później sprzedawała w rozmaitych galeriach. Jej wyczulone na urodę oko dostrzegało niebezpieczeństwo wiszące nad starą architekturą mazurskiej wsi. Jeździła np. do pobliskiego Hejdyku i rysowała tamtejsze chałupy: z drewna, z dwuspadowymi dacha- mi, z gankami stojącymi frontem do drogi zdobnymi w koloro- we kolumienki, zabawne okna... Rytm jednakowych dachów, ganków, okien, kominów tworzył harmonię, tworzył niezwykłą kompozycję. 63 Zofia rysowała to wszystko, przeczuwając, wiedząc, co się sta- nie: napływający coraz obficiej pieniądz przemieniał te chałupy w „nowoczesne" pudełka... Dziś w Hejdyku pozostały może dwie, może trzy stare chaty. Reszta istnieje w tekach Zofii Góralczyk, na wydanych przez nią pocztówkach. Podobny los spotkał śliczną wieś Dąbrowy. Tu z kolei, jak nakazywała kurpiowska tradycja, domy tworzyły typową uliców- kę: szczytami, ozdobnie „ubijanymi", ze „śparogami" i krzyżami, zwrócone były ku głównej drodze. Dziś cały rytm puszczańskiej starej ulicówki został całkowicie zburzony: w miejscu drewnia- nych pięknych chałup wyrosły betonowe brzydactwa. Z balaska- mi, arkadami. Na każdym — obowiązkowo talerz satelitarny. Po starych Dąbrowach mało pozostało. Jedna z najcenniejszych tu przydrożnych kapliczek na wysokim obłym słupie ma w tle dom z betonowych bloczków! Tak więc główną pasją Zofii stało się ratowanie od zagłady mazurskiego i kurpiowskiego budownictwa oraz pruskich cmen- tarzyków. I to wtedy, kiedy nikt się nimi nie zajmował, a prze- ciwnie — stare nagrobne płyty rozkradano, krzyże obalano, par- kany niszczono i po pewnym czasie nie było cmentarza, nawet śladu po nim. A cmentarzyki na terenie dawnych Prus istniały w każdej wsi. Jeśli dziś w okolicy Karwicy, Krzyży, Kokoszki, Rucianego widzi się ewangelickie miejsca pochówku, stare ocalałe płyty, krzyże i świeże kwiaty, a wszystko otoczone nowymi płotami, jest w tym zbożnym dziele cień działania Zofii Góral- czyk. I grupy jej podobnych mądrych ludzi. Mieszka w swoim domu od Wielkanocy do listopada. Od cza- su do czasu wpada do niej mąż — Jerzy Markuszewski, przyjacie- le. Tygodniami jest sama. Ma starzejącego się psa, swój ogród, o który dba, swój piec wreszcie, do którego „ładuje" malowane filiżanki, talerze, kafle. Nasza rodzina i my sami otrzymaliśmy od niej prze- urocze komplety filiżanek zamalowanych w zielone gęsi, kafle z gęsiami, z cytatami z K. I. G. Dziś wszystkie one są dla mnie echem czasu, który raz na zawsze został za mną. 64 Mniej więcej w tym samym czasie zbudowali domek Jareccy. Spędzali tu każdą wolną chwilę, tu Andrzej pisał wiersze dla kole- gów z teatru, którego został dyrektorem. Później, jak wiadomo, STS zaczął być niewygodny dla władz, które wymyśliły przebu- dowę pałacyku przy Swierczewskiego. STS połączono z Teatrem Rozmaitości. „Dyrektorował" Jarecki. Łudzono i Andrzeja, i re- sztę, że po skończonym remoncie STS wróci do dawnej siedziby. Ale tak tylko mówiono! „Pić na wodę, fotomontaż", jak by skwi- tował sprawę Wiech. STS nigdy się już nie odrodził, nie odżył. Przeszedł do legendy. Powstają o nim książki, prace magisterskie, a może i doktorskie, czci się jubileusze, rocznice, łezka-groteska. Pozostała pamięć o latach w tym małym, miłym i bliskim sercu teatrzyku. I coś jeszcze — przyjaźń łącząca ludzi. I sentyment do Mazur. Ci młodzi i piękni kiedyś, dziewczyny i chłopcy z STS, teraz już posiwiali, zjawiali się tu z dorosłymi dziećmi, z rosnącymi za szyb- ko wnukami, z łezką w oku wspominali wszystkich, którzy kie- dyś bawili się z nimi, których kochali, o których nie zapomną, a którzy powędrowali na drugą stronę mazurskiej tęczy — Agnie- szka, Andrzej, Jurek, Krystyna, Witek, Marek i jeszcze jeden An- drzej... Były też i inne pożegnania z Mazurami... kiedy nadmiar ludzi, huk motorów na Nidzkim, wrzask dzieci i radioodbiorników zamieniał głuszę w powtórkę Juraty czy Sopotu. Kiedy coraz trud- niej było wytrzymać, bo zamiast samotności, na każdym kroku spotykało się kogoś, kto nie powinien tutaj wędkować, pływać, mieszkać... Któregoś letniego ranka 1968 roku Ziemek Fedecki obudził się głęboko przeświadczony, że musi stąd jak najprędzej uciekać, by nie zwariować. Spakował manele, pożegnał Stanisława i ruszył do Warszawy, gdzie we własnym domu panowała cisza, spokój, gdzie nic go nie denerwowało... 65 Fedecki już nigdy nie wrócił na Mazury — te, które odkrył jako wymarzone miejsce dla siebie i ludzi mu bliskich, już nie istniały. Uznał, że dla niego zabrakło miejsca na wielkich jezio- rach, w licznych zatoczkach Nidzkiego. U Szczupaka nie mógł się dopchać do własnej łodzi: wszędzie wokół stały już inne, wielkie, z ogromnymi silnikami. Ludzie snuli się nie tylko po jeziorze, bindugach i lesie. Włazili do każdego domu, do każde- go kąta... W Warszawie, nagabywany przez Putramenta o powody wy- jazdu, machał jedynie ręką: co tu tłumaczyć? Może sam kiedyś zrozumiesz. Przyszło i na Putramenta owo „kiedyś". Jakieś siedem lat po Ziemku. Najpierw ciężko chorował, ale gdy minęło bezpośrednie zagrożenie, pani Natasza przywiozła go do Krzyży, pomagała wsiąść i wysiąść z łodzi, uczestniczyła w jego rybnych łowach. Nie przepadała za tym zajęciem, ale wiedziała, co ono znaczy dla jej chorego męża... Któregoś dnia Jerzy Putrament nagle dostrzegł na jeziorze tłum wokół siebie, sznur samochodów w Krzyżach, tłok we wsi jak na sopockim molo. „Nic tu po nas" — powiedział do żony. Spako- wali się, wyjechali i nigdy nie wrócili. Na swoje ryby jeździł Putrament w inne miejsca w Polsce, ale z latami więcej czasu poświęcał brydżowi niż wędce. Tańce boleni i szczupacze wyścigi pozostały na kartach jego opowiadań, po- wieści i wspomnień. Tam żyją, przypominając o latach, kiedy Ma- zury były całkiem innym miejscem... Wreszcie i dla Agnieszki Osieckiej nad Nidzkim zrobiło się nazbyt gwarno, tłoczno, głośno. Choć nigdy nie była odludkiem, samotnicą. Przeciwnie: lubiła ludzi, towarzystwo, kawiarnie, knajpki. Na Mazury przyjeżdżała, jak i inni, po prostu z potrze- by serca, po nadzieję, po radość, po miłość, po dobrą piosenkę. Nie było w tym snobizmu ani chęci pokazania'się... Ale kiedy zauważyła wokół siebie nadmiar obcych lu- dzi, także machnęła ręką na wszystko. A potem, jak to ona, 66 napisała piosenkę. Zapamiętałam, chyba na zawsze, tych kilka wersów: Zabierz mnie stąd na litość boską, bo to już nie są te Mazury, gdzie się jeździło kochać wiosną, a powracało w czas purpury. Sarny chorują tu na serce w huku głośników i traktora. I mchy konają w poniewierce, w uścisku peta i buciora... Daleko od „Sing-Singu J) Tym razem o wszystkim zadecydował mój mąż, Janek. Wspo- minałam o wakacjach spędzanych nad Nidzkim, o później- szych eskapadach, także już do Krzyży, bowiem w Praniu gospo- darzył ktoś, z kim nie chciałam się spotkać. Z Jankiem bywali- śmy na polu namiotowym Szczupaczkiewicza parokrotnie jako zwykli turyści, tacy sami jak inni. Czasami spotykaliśmy kogoś ze znajomych, czasami nie. Kilka dni nad jeziorem to był odpo- czynek od miasta, w którym wciąż mieliśmy masę pracy — ja w kolejnych redakcjach, Janek — w radiu. Moim przyjaciołom i mnie marzyło się jakieś upamiętnienie Prania jako miejsca, gdzie powstało kilka ważnych dla polskiej literatury wierszy. Ziemek Fedecki, jeszcze w okresie swoich prze- ciągających się pobytów na Mazurach, podczas długich nocnych pogwarek rozsnuwał plany, jak by to można było urządzić. Za- palił do projektu cudownego Henryka Tomaszewskiego. Pranie wraz z całym powiatem piskim należało do wojewódz- twa olsztyńskiego. Od urzędników w Olsztynie zależało pozwo- lenie, aby w leśniczówce powstało małe muzeum. Muzeum — bez eksponatów. Tomaszewski wymyślił cytaty na ścianach, jakieś malunki, trochę naftowych lamp, jelenich rogów... Z najprost- szych sprzętów z czasów państwa Popowskich — własnoręcznie zbijanych przez Stanisława ław, stołów, wielkiego biurka, przy którym ojciec pracował (rozlatujący się grat, który po śmierci 68 poety dość szybko zakończył żywot, miał trzy nogi, czwartą two- rzyły cegły albo gruby stary tom Szekspira) — nie zachowało się nic. Te, z których można było jeszcze korzystać, pojechały do Krzyży, inne porąbał na opał nowy gospodarz Prania, wstawiając na ich miejsce masę łóżek. Każdy bowiem kąt leśniczówki służył w sezonie letnikom. Więcej — każdy kąt podwórza, na którym przez pączkowanie rozmnażały się psie budki (zwane domkami kempingowymi), zaludniali przybysze z całej Polski zwiedzeń! sławą miejsca związanego z losami czytanego i kochanego poety. Przyszedł bowiem czas, o którym mój ojciec zaledwie marzył: czas wielkiej popularności, wysokich nakładów wznawianych wciąż utworów. Czas festiwali, spotkań z jego poezją, czas roz- maitych inscenizacji teatralnych. Gałczyńskiego się czytało, Gał- czyńskim się mówiło, Gałczyński był dobry na każdą okazję: na liryczne uniesienia młodych, na piosenkę i pieśń, na wszelkie ofi- cjalne okazje. Wielka popularność, która zaczęła się po śmierci poety wraz z pierwszymi tomikami ukazującymi się w przyzwoitych nakładach, wzbudziła rosnące zainteresowanie mazurską leśniczówką: przyby- sze chcieli poznać to miejsce, odetchnąć jego atmosferą, wejść do środ- ka, do wnętrza... Zwłaszcza że gospodarz przedstawiał się jako ten opisywany przez poetę, jako człowiek znający go dobrze... ...Z planów Ziemka i Tomaszewskiego nic wówczas nie wy- szło. Jeździłam do urzędników w Olsztynie, tłumaczyłam, wyja- śniałam, namawiałam. Słyszałam jedno: „Będą meble, powstanie muzeum!" A „meble" nie istniały, więc... Jednakże ziarno zostało posiane. Przyszedł czerwiec 1965 roku. Na Mazurach odbywał się rocz- nicowy zjazd pisarzy ziem zachodnich i północnych (Boże, jak wówczas uwielbiano takie nic nikomu nie dające spędy!). I z tej okazji powinno było zostać „coś" trwałego. I wymyślono (a był to pomysł szatański!)... Izbę Pamięci K. I. Gałczyńskiego w Pra- niu. Od samej nazwy dostaję gęsiej skóry! Zabrano na ten cel leś- niczemu dwa pokoje (te, w których mieszkaliśmy w czasie na- 69 szych wszystkich pobytów, z oknami wychodzącymi na ogród pani Popowskiej, na jej warzywnik, na pola, z oknami w dzikim winie...), wstawiono do nich kilka gablotek, na ścianach powie- szono dwa zdjęcia autorstwa Jerzego Benedykta Dorysa — zdjęcia znakomite, tylko najzupełniej nie pasujące do tego wnętrza: „ofi- cjalne", przedstawiające ojca w marynarce, krawacie... Otwarcia dokonał sam Zenon Kliszko, osoba nr 2 w ówcze- snej Polsce. Zaproszono mamę, która zdecydowanie odmówiła i wydelegowała mnie i Janka. Zaproszono — o dziwo! — Stanisła- wa Popowskiego, Karola Małłka. Był i Jerzy Putrament, i dzie- siątki innych znanych nam osób, i chmara oficjeli, prasa, działa- cze powiatowi i wojewódzcy... Kliszko przypłynął motorówką. Przed nim tą samą drogą dowieziono wypożyczone „na chwilę" książki z biblioteki woje- wódzkiej. Przecięto wstęgi, wysłuchano przemówień, koncertu, pogadano. I Zenon Kliszko w otoczeniu świty odpłynął, za nim — wypożyczone książki. W „izbie" pozostały gabloty z jakimiś okładkami, gazetami. I owe dwa zdjęcia poety... Dwa—trzy lata wcześniej w ścianę leśniczówki wmurowano istniejącą do dziś tablicę: „W tym domu Konstanty Ildefons Gał- czyński napisał Niobe, Wita Stwosza, Kronikę olsztyńska..." Straszyła ta „izba" przez wiele lat. Przykro nawet wspominać. Lepsze czasy dla tego miejsca dopiero nadejdą. A wracając do tamtego spotkania w czerwcu 1965 roku. Utrwalił je na zdjęciach fotoreporter tygodnika „Panorama Północy" Wacław Kapusto. Oryginały zdjęć zginęły w pożarze jego pracowni w Olszty- nie. Zachowały się jedynie kiepskie kopie. Dla mnie, ale i dla wielu przyjaciół Mazur, mają one nie tylko wartość dokumentu. Przypo- minają ważne postaci: Stanisława Popowskiego, Karola Małłka. ;;- Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Karolu Małłku? Przed dziesiątkami lat w sadzie pani Popowskiej. Jerzy Borejsza opo- wiadał: hitlerowcy dawali za niego sto tysięcy nagrody. Jego foto- 70 grafie rozplakatowano w każdej mazurskiej wsi... Żądano jego głowy. Ale nie wydał go nikt. Dla Mazurów byi po prostu świę- tością. Kochali go i szanowali jak ojca... Był człowiekiem niecodziennego formatu. W czasie rozmowy z Bierutem w Lublinie w roku 1944 — uczestniczył w niej i Jerzy Borejsza — opowiadał o losach Mazurów w latach dwudziestole- cia, w czasie okupacji... Mówić też umiał, a malował mazurską mizerię z takim żarem, z taką łzą serdeczną, że na twarzy zaharto- wanego w bojach Bieruta pojawiły się łzy. Płaczący Bierut... Minęło wiele lat. Na łące przy leśniczówce w roku 1965, po uroczystym przecięciu wstęg w „Izbie Pamięci", gwarzyliśmy wśród przyjaciół. Był i pan Karol, i Stach Popowski... Przywołałam wówczas opowiadanie Borejszy sprzed lat. I pan Karol z goryczą potwierdził: — Tak, istotnie płakał rozczulony przejściami moich współziomków... Tyle wówczas obiecywał... A ja uwierzyłem... Namiętna w tonie opowieść pana Karola przyciągnęła oficjal- nego gościa, Zenona Kliszkę. Słuchał słów Małłka o masowych wyjazdach Mazurów, o naszej cichej zgodzie, o braku sprzeciwu. Na ascetycznej twarzy ówczesnego człowieka nr 2 pojawiła się furia. Urywanymi zdaniami nawoływał pana Karola, aby pamię- tał, że poza „sprawą Mazurów" jest także i sprawa polska. „Jest jedna sprawa — krótko odparował Małłek. — Krzywdzi się ludzi najwartościowszych w tym kraju. Czy zapomniał pan o bezsen- sownych zarzutach kiedyś wysuwanych i wobec pana?..." Choć rozmawiali po polsku, nie rozumieli się. Interweniował Putrament, odciągnął honorowego gościa do innej grupy... W sposób niezauważalny pan Karol przeszedł do innego tematu. Umawialiśmy się wtedy, że kiedy następnym razem odwiedzę Ma- zury, zjadę do Krutyni, poznam „mateczkę" — panią Małłkowa. I wierzyłam, że to nastąpi szybko. Chciałam w to wierzyć. „Dzia- teczki" — mówił do nas: do męża, do Stacha, do mnie... Zagarnął nas w ten sposób, jak wtedy myślałam, w krąg ludzi sobie buskich. Dziś wiem, że inni tego wspaniałego człowieka nie otaczali. 71 Nie pojechałam do Krutyni, nie odwiedziłam domostwa pań- stwa Małłków, bo wciąż — bez sensu, o czym wiem dziś — były sprawy ważniejsze. Pozostało tamto spotkanie na prańskiej łące zapisane w moim sercu. Podobnie jak pamięć o panu Karolu... W listopadzie 1976 roku umarła moja mama i niemal natych- miast po jej śmierci otrzymałam pisemko od szefa URM, Janusza Wieczorka, z żądaniem, bym w ciągu dwóch tygodni wyprowa- dziła się z zajmowanego mieszkania. Nie mogłam uwierzyć: mam opuścić ostatnie mieszkanie moich rodziców w cichej alei Róż, w którym mieszkaliśmy od 1948 roku? W popłochu przeglądałam papiery ojca, w czym pomagał mi Andrzej Drawicz, jego bibliotekę, wszystko, co po nim pozosta- ło. I wszystko to podarowałam Muzeum Literatury z zastrzeże- niem: jeśli powstanie kiedyś muzeum w Praniu, niektóre przedmio- ty i sprzęty tam właśnie trafią jako depozyt. Od 1975 roku zaczął obowiązywać nowy podział terytorial- ny kraju. Dawny powiat piski znalazł się w granicach wojewódz- twa suwalskiego i niemal natychmiast pojawił się u nas dyrektor tamtejszego Muzeum Okręgowego, Zygmunt Filipowicz, z pro- pozycją, abym przed zaplanowanym remontem leśniczówki i przebudową dawnych zabudowań gospodarskich pomogła w zor- ganizowaniu sensownej tymczasowej wystawy. Tak nawiązaliśmy, jak się okaże na długie lata, kontakt z tym miłym, uczynnym człowiekiem. Za swój osobisty sukces uznałam wyprowadzkę z Prania oby- watela Smigielskiego, który tyle zła czynił wokół. Przeszedł już dawno na emeryturę, lecz nadal mieszkał w wielkiej leśniczówce, zarabiając na letnikach i bajaniu o Gałczyńskim. A bajdurzył prze- raźliwie. O postawionym przez siebie w „Izbie Pamięci" łóżku mówił, że należało do poety. Nad stołem (bajdurzenie — jak wy- żej) — jakaś turecko-wschodnia lampa (że to niby „meluzyna"), na ścianie — stara dubeltówka („poeta był zapalonym myśliwym"!). 72 Itd., itd. A w księdze wspomnień odnajdywaliśmy wpisy wdzięcz- nych turystów: „Pani leśniczynie dziękujemy za wspaniałe pie- rożki z jagodami!" Tak wyglądało „muzeum" prowadzone przez ówczesnego leś- niczego. Zaczął się zapowiadany przez pana Zygmunta remont. Trwał i trwał, ciągnął się, jakby budowano Empire State Building. Z daw- nej obory powstało mieszkalne wnętrze dla kogoś, kto tu w przy- szłości miał na stałe zamieszkać, by opiekować się zbiorami i mu- zeum; piękną stodołę rozebrano — nie pamiętam, czy wówczas, w czasie remontu, czy za rządów Smigielskiego. W każdym razie stare wielkie bale wywędrowały do kogoś, podobnie jak piękne kafle z pieca w letniej kuchni i jednego z pokojów w leśniczówce. Starą dachówkę zastąpiono nową, dzikie wino trzeba było na czas remontu przyciąć przy ziemi... Przez prasę przeleciał lament, że „wino Gałczyńskiego diabli wzięli..." Itd., itp. Po którymś wypadzie na „teren budowy", już w naszym no- wym warszawskim mieszkaniu na Stegnach, odwiedzający nas Staszek Grochowiak popatrując na szare niebo, na szary beton, na monotonię 10-piętrowych pudeł powiedział o nich kiedyś z obrzy- dzeniem: „Sing-Sing!" — to określenie przyjęło się u nas na stałe — a więc po którymś z powrotów do szarości „Sing-Singu" z toną- cych w jesiennej purpurze Mazur Janek zapytał mnie, czy to nie ja powinnam się zająć Praniem, zamieszkać tam... Zadał mi te pytania tak zwyczajnie, tak po prostu, jakby py- tał, ile kawałków chleba zjem na kolację... Zamieniłam się w żonę Lota i dopiero po chwili udało mi się dobyć głosu. I popłynął monolog na temat mojej pracy, te- atrów, kolacyjek z przyjaciółmi, wreszcie wyjazdów w świat. I to wszystko, co stanowiło treść mego życia, miałabym zosta- wić, zamieszkać w puszczy i wieść życie pustelnika, bo do naj- bliższej chałupy trzeba wędrować cztery kilometry?... Jeste- śmy za młodzi na takie odludzie, na samotność, że to bardzo trudne... 73 Janek nie powiedział nic więcej. Temat został odłożony. Ale istniał w mojej podświadomości. Po mniej więcej roku dotarło do mnie, że pomysł Janka „wart jest mszy"! W czerwcu 1980 jedna z firm przeprowadzkowych zapakowała nasze meble, obrazy, porcelanę, masę drobiazgów, które zawsze z nami wędrowały od domu do domu, słowem — przeważającą część naszego dobytku, i powiozła go do Prania, nad Nidzkie... Z nami pojechał nasz najmniejszy domownik, kilkumiesięcz- ny terier walijski Urban. Wkrótce dołączy do niego, już w Pra- niu, czteromiesięczny wyżeł, składający się wtedy z wielkich wil- gotnych oczu, dużych jak talerze uszu i nadmiaru skóry. Janek, patrząc na te uszy właśnie, powiedział krótko: „Będziesz nazywał się Blin!" I tak zostało. Te dwa psy, o całkowicie odmiennych charakterach, zamiło- waniach, temperamentach, stały się znakomitym uzupełnieniem naszego życia w puszczy. Dawały nam radość, chwile wzruszenia nawet. Odpłacaliśmy im troską, więcej niż dobrym życiem i, by nazwać sprawę po imieniu — miłością. Były niezwykle inteligentne, doskonale umiały dać do zrozu- mienia, czego oczekują od nas, czego się spodziewają. Kiedy zega- rowa kukułka z wrzaskiem oznajmiała, że minęła ósma, Blin wę- drował na górę do Janka, stawał w drzwiach i patrząc z wyrzu- tem, próbował po swojemu powiedzieć: „Pora wstawać. Wyspali- ście się. Ja już chcę do ogrodu..." O naszych psach, naszym z nimi życiu napiszę kiedyś książkę dla niezbyt dorosłego czytelnika. Będzie to opowieść o radosnym świecie dwójki czworonogów, o ich niezwykłych snach, marze- niach, szczęściu i szybko mijających smutkach. I chciałabym, aby tę historię o przyjaźni między ludźmi i zwierzętami zilustrował pan Antoni Boratyński. Nasze psy zasłużyły na taką pamięć. Nie ma co do tego wąt- pliwości. W stosunkach z naszymi przyjaciółmi były łagodne, dopomi- nały się pieszczot, zabawy. Nie znosiły jednak ludzi za płotem. 74 Groźnie szczekały, szczerzyły kły. W ataku reprezentowały nie- zawodną wspólnotę celów: Blin skakał do gardła (był wielki i sil- ny), a Urban, jako dzikarz, operował w partiach dolno-tylnych. Wśród miejscowych utarła się opinia, że w Praniu mieszkają dwa wściekłe psy, że nie należy się zapuszczać ani za furtkę, ani tym bardziej do środka... Nasze dobre, łagodne psy wspaniale odgrywały rolę psa Ba- skervillów... Umarły na chorobę nowotworową. Stały się ofiarami Czar- nobyla, którego skutki odczuli najsilniej mieszkańcy okolicy Mi- kołajek — tu skażenie było największe. Najpierw w roku 1990 odszedł Blin, Urban w trzy lata później. * W słoneczną niedzielę 29 czerwca w gronie przyjaciół, którzy licznie stawili się z różnych stron Polski, otwieraliśmy w leśni- czówce Muzeum K. I. Gałczyńskiego. Interesującą ekspozycję przygotowało Muzeum Literatury. Znalazł się tu i pokój prański, i ostatni — warszawski z latarnią z zaczarowanej dorożki, ze sto- łem ojca, jego biblioteką, obrazami, rysunkami, z drobiazgami, które tak lubił i którym przedłużał życie w wierszach. Na ścia- nach ciekawie zestawione cytaty, jakieś zabawne pomysły w ro- dzaju wielkiej walizy, małego złotego osiełka, tamburynu, bukie- tu sztucznych kaczeńców, zdjęć dużych i całkiem małych, sło- wem — rekwizytornia bardzo gałczyńska. Oczywiście dla kogoś, kto ten świat trochę zna. A poza tym wszystko jeszcze bardzo nowe, bardzo pachnące farbą, świeżością. Jak nasz dom, w którym chodziliśmy po nie wyschniętej podłodze, bo lakier kładziono na wilgotne deski. Dłu- go jeszcze będziemy się kleić do tej podłogi... Po koncercie, po oficjalnych uroczystościach wydaliśmy dla bardzo licznych gości skromne przyjęcie: kieliszek nalewki Jan- ka, jakieś serowe korki, słone krakersy... Nie było krzeseł, sto- łów, nawet trawy nie było, wokół domów czerniła się ziemia, która 75 przykryła gruz wyrzucany podczas remontu. Ale tak na dobrą sprawę nikt tego nie dostrzegał... Przyszło dużo depesz z życzeniami tylko dobrych dni. An- drzej Strumiłło pisał: „Szczęścia pod nowym dachem", a Stani- sław Srokowski: „Z okazji inauguracji muzeum mojego ulubione- go poety najlepsze życzenia". Kochany Henryk Hermanowicz: „Serdeczne wyrazy wdzięczności za inaugurację Muzeum K. I. G. ze słowami szacunku dla wszystkich, którzy przyczynili się do realizacji"... Dopisali także przyjaciele, przyjeżdżając i osobiście uczestni- cząc w tej miłej dla nas ceremonii. Żuławscy i Lipińscy (od Ery- ków dostaliśmy przecudnej urody wielką, zieloną, szklaną ropu- chę), Janek Osmańczyk (mnie obdarował wielkim dzwonkiem, Janka — suchą nóżką antylopy!) i Jurek Dobrowolski, i Mietek Rakowski — nasz sąsiad, i Tadeuszowie Olszańscy, Andrzej Ja- recki na czele Krzyży, Sobczyńscy prowadzący Karwicę, Bożen- ka Zagórska, moi krewni z Gdańska — Wanda i Janusz Jasińscy. I nasze dzieci ze swymi przyjaciółmi. I telewizja, i CAF, i prasa. I pół mojej redakcji, i pół „Czytelnika" pod wodzą Stasia Bębenka... I tak mogłabym wyliczać bez końca. Zabrakło jedynie Stanisława Po- powskiego. I to w tamten pełen niezapomnianego zgiełku dzień sprawiło mi przykrość... A wieczorem, kiedy zostaliśmy sami, rozsiedliśmy się wygod- nie na przyzbie. Cisza panowała wokół taka, że słyszało się koma- rze lamenty, wrzaski żurawia na pobliskiej łące, słowika w sta- rych krzewach bzu... Nad podwórzem pomalutku przemieszczał się dobry znajomy z dawnych lat — Wielki Wóz, płonęła Gwiaz- da Polarna, zapalały się inne nie znane mi jeszcze gwiazdy, którym za jakiś czas zacznę nadawać imiona. Imiona moich przyjaciół, ludzi mi drogich, którzy odchodzili bez pożegnania... To niebo nad głową, latem pełne gwiezdnych blasków, stanie się częścią Prania, które kiedyś będę musiała zostawić. I będzie to jedno z trudniejszych pożegnań. 76 Naszą decyzję o zamieszkaniu w puszczy witano na ogół ma- lowaniem wymownego kółeczka na czole, wzruszeniem ramion, machnięciem ręki wreszcie. Wszyscy niemal — przyjaciele, kole- dzy w redakcjach, wreszcie miejscowi — nadleśniczy Ryszard Szyr- mer i inni — zgodnie twierdzili, że to chwilowa fanabena, że uciek- niemy przy pierwszym większym śniegu i mrozie, że nie damy so- bie rady. Byliśmy innego zdania, ale przestaliśmy dawać mu wyraz, bowiem nikt nie chciał uznać naszych racji. Te zaś były proste. Obo- je mieliśmy dość przepychanek w Warszawie, jej brudu, chamstwa, pośpiechu, niewygody; postanowiliśmy spróbować innego życia — spowolnionego, z pracą, którą można zaplanować. Wydawało się nam, że o swoim życiu będziemy teraz decydo- wać sami. Było w tym sporo naiwności, a w miarę upływu czasu musieliśmy przyznać, iż nie zdawaliśmy sobie sprawy z trudno- ści, jakie na nas spadną. Pierwsze wiązały się z kompletnie spartaczonym remontem. Po paru dniach okazało się, że tak na dobrą sprawę w naszym domostwie nic nie działa: wysiadła prowizoryczna. pompa, nie działał telefon, gasło światło, podłogi były równie mokre jak w dniu naszego przyjazdu. Ta sama firma, która przez trzy lata budowała te dwa małe domki, przystąpiła do „usuwania usterek w ramach gwarancji". Nad wszystkim tym razem czuwał już Janek, którego wiedza na temat pomp, kabli, a i pieców c.o. okaże się znacznie większa niż speców z piskiego przedsiębiorstwa. Powstała później jego zabaw- na opowieść, zatytułowana/^ zostałem palaczem? A oto ona: „Po całym dniu siedzenia w dymie [sprawdzano instalację grzewczą] pan kierownik zdecydował, że będą przedłużać komi- ny. Na próbę wmontowano w jeden z nich dwie szerokie, długie rury. Powinny wystawać ponad świerki, bo blokują przepływ wiatru (?). Świerki, znaczy. Ale rury też nie pomogły. Przyjecha- ła komisja specjalna z autorem projektu całej instalacji grzewczej. 77 Pochodzili, popatrzyli, popłakali w dymie. A projektant mówi, że wszystko jest OK. Tylko w tym piecu trzeba palić koksem niskopłomiennym. Głośno powiedziałem mu, co myślę o projek- tancie, jego piecu i pomysłach z wyszukanym gatunkiem koksu w środku puszczy. Wysoka komisja, wobec niemożności zaopa- trywania się w opał za waluty wymienialne, uchwaliła, że na ze- wnątrz domu trzeba zbudować specjalne nawiewy. I budowali. Dwa dni. A piec, jak w Zielonej Gęsi, tylko dymił... Następny pomysł: ustawienie komina wysokościowego. Spe- cjalna ciężarówka przywiozła segmenty wielkiego żelaznego ko- mina, zbudowano specjalną podmurówkę. Połączone miały 16 me- trów wysokości i chyba metrową średnicę. Ale żeby to ustawić — musiał przyjechać ciężki sprzęt — wielki dźwig zniszczył kom- pletnie drogę dojazdową, aleję pod starymi świerkami. Po całym niemal dniu pracy komin stanął. Zacząłem palenie. Bez skutku. [...] Doprowadzony do furii, zamawiam błyskawiczną z Suwałka- mi i oświadczam, że jeżeli piec nie zacznie działać, wyjeżdżamy do Warszawy. I znów inna ekipa rozmontowuje 16-metrowy komin (wszy- stko razem mogło stanowić dekorację do jakiegoś filmu s.f. albo groteski — komin w otoczeniu świerków, jeziora i pływających po nim łabędzi. Dla odwiedzających muzeum komin stanowił najwięk- szą atrakcję!). I znów ciężki sprzęt, dźwigi, ciężarówki, robota bez sensu. Demontaż wielkiego pieca trwał kilka dni, tyle samo za- montowanie dwu małych: po jednym na każdy budynek. Po przeszło pięciu tygodniach prób, wyrzuceniu masy pienię- dzy, zmarnowaniu czasu, wysiłków i nerwów, centralne w Pra- niu zaczęło działać. I tak zostałem palaczem". Muszę tę opowieść uzupełnić: któregoś wieczoru poderwał nas na równe nogi przeraźliwy huk. To wybuchł jeden z wadliwie zainstalowanych pieców. Wywalił grube żelazne drzwi kotłowni, wyrzucił na zewnątrz taczkę. Aż strach pomyśleć, co groziło mojemu „palaczowi"... 78 Potem jeszcze popękały w leśniczówce nie zabezpieczone przed mrozem rury i woda zalała pół ekspozycji. Od tego czasu mu- zeum już nigdy nie było ogrzewane. Po paru latach omal nie do- szło do pożaru: w instalacji elektrycznej pozbawionej izolacji na- stąpiło zwarcie. A jeszcze przegniła podłoga w kuchni: odpływo- we rury ze zlewu nie zostały połączone pod podłogą z rurami kanalizacyjnymi, więc wszystko lało się obok nich... To tylko ważniejsze „niedoróbki" fachmanów z piskiego przedsiębiorstwa budowlano-remontowego. Ubarwili nam oni życie w Praniu! Zadbali, abyśmy nie narzekali na nudę! Od pierwszego dnia pracy muzeum odwiedzający wpisywali swoje uwagi do wyłożonych ksiąg. Do końca naszego pobytu, tj. do listopada 1996, uzbierało się tego blisko dziesięć tomów. Naj- więcej w nich wpisów dzieci — długie słupki nazwisk uczniów z całej Polski. Ale nawet i te monotonne gryzmoły po latach sta- ną się czymś na kształt dokumentu: byłem tu jako dzieciak... Wpisy idą falami: przez kilka stron zwiedzający są zdegusto- wani, muzeum nie przypadło im do gustu, potem kilka stron za- chwytów. Jakiś cytat i znów czarno-biały przekładaniec. Mało tu osobistej refleksji, prywatnych odczuć. Kopytko — raz: tak odbie- ram większość wpisów. Do malutkiej antologii, którą teraz przedstawię, wybrałam wpisy co ciekawsze, a jednocześnie pokazujące owe „fale". Czasa- mi błyśnie coś zabawniejszego. „Jest tu i atmosfera poezji Konstantego Ildefonsa, i zafascyno- wanie przyrodą i ludźmi, którzy go otaczali. Nie żałujemy, że błądząc tu w drodze, jednak znaleźliśmy tę leśniczówkę zaszytą wśród lasów" — Ewa i Piotr Przybyłowscy. „Dlaczego jest tak nieprawdziwie? Dlaczego nie została zacho- wana dawna, sprzed pięciu lat atmosfera leśniczówki? Dlaczego wreszcie postanowiono zrobić jeszcze jedno kiepskie muzeum?" — podpis nieczytelny. 79 „Za dużo tu atmosfery wielkiego muzeum, za mało atmosfery pracy i twórczości człowieka, który ukochał leśniczówkę, a nie ściany ze zdjęciami. Przepraszam, to mój osobisty sąd" — Elżbie- ta Śliwa. „Jak to dobrze, że to ocalono od zapomnienia" — A. E. To- karscy. „Marzymy o konkursach poezji Gałczyńskiego, które byłyby organizowane w tym właśnie miejscu. Wzbogaciłyby one znajomość poezji tego prawdziwego poety szczególnie wśród młodzieży, której potrzebna jest filozofia życia i wiary w lepsze jutro — to, co można odnaleźć w wierszach poety" — Kasia Włodarczyk. „Byłem tu" — Czesio B. „We wnętrzach nie czuć ducha poety, trochę to wszystko jak butik, tyle że zamiast porozwieszanych ciuchów mamy porozwie- szanego poetę" — Zbigniew i Joanna Kruszewscy. „Fajnie jest" — Janusz Cz. „Wspaniale jest zobaczyć miejsce, w którym mieszkał i praco- wał przodek naszej rodziny" — Ewa Gałczyńska. „Są takie POLSKIE miejsca na ziemi, które trzeba zobaczyć choćby raz. Na własne oczy. Oczami wyobraźni widziałem TO MIEJSCE wielokrotnie czytając wiersze K. I. Gałczyńskiego" — Tadeusz Mocarski. „W tych trudnych czasach bardzo przyjemnie jest przypo- mnieć sobie człowieka, który mając tak mało, potrafił dać innym tak wiele" — podpis nieczytelny. „Jakie to wszystko proste, a jakie bardzo wzruszające" — pod- pis nieczytelny. „Wypraliście Pranie z autentyzmu" — A. Morawski. „Muzeum jak muzeum. Ale ta Pani" — brak podpisu. „Byliśmy pięć lat temu, byliśmy trzy lata, rok temu i dobrze, że wiemy, że to tu, bo nigdy byśmy nie poznali. Gałczyński by tu już nie mieszkał" — żeglarze z Łodzi. „Boję się, że nie będę już pisał wierszy, przy takim mistrzu można nabawić się kompleksów — TWOJA poezja, o wielki mi- 80 strzu, jest wspaniała. Muszę jeszcze długo i dużo uczyć się, by napisać choć kilka wyrazów" — Obóz żeglarski z Poznania. „TAK" — Tadek z Poznania. „Dziękujemy za podróż w krainę Gałczyńskiego, jednego z niewielu poetów, który był taki NASZ..." — Dreptak z I LO w Olsztynie. „Zebrały się serca polskie Na biesiadzie w Praniu I siedzą przed Wielkim Domem W Trwałym zasłuchaniu" — Grupa żołnierzy z koła PTTK SS 255P w Węgorzewie. „Panu Gałczyńskiemu za cudowny wiersz w dniu matki" — Maniek Maria. „Żal będzie stąd odjeżdżać" — Cecylia Wilk, Dariusz Sakow- ski, Andrzej P., Mirosław Pawłowski. „My tylko możemy w cichości ducha podziwiać i przeżywać to, co wielki poeta nam zostawił" — Barbara i Andrzej Hulaniccy .z Warmii. „Szkoda, że fotel za biurkiem jest pusty" — podpis nieczytelny. „Jest to miejsce, do którego wracam często i chętnie" — Jan Kaczyński. „Oby się spełniła wielka myśl poety i oby się nad nami wre- szcie zapaliło wielkie światło" — komandor rejsu dla studentów SZSP - Łódź. „Przypomniały mi się lata dawne i bardzo piękne, bo młode, upływające w rytmie wspaniałej poezji K. I. Gałczyńskiego" — E. Dzikowska i Tony Halik. „Takie wszystko prawdziwe. Gdyby Gałczyński żył, na pew- no jeszcze raz napisałby Balladę o trzęsących się portkach" — dwa podpisy nieczytelne. „Z poetami przez życie wędruje Pan Bóg, a poeci wędrują z naro- dem, dzielą radości, smutki i cierpienia i potrafią o tym opowiedzieć. Po śladach poety idzie przyszłość. Życzę wędrowcom i tury- stom po lasach i jeziorach Mazur, aby zetknąwszy się ze śladami 81 Poety — wynieśli ukochanie tego, co piękne. Szczęść Boże" — Józef Glemp, Prymas Polski. I wreszcie, by zakończyć tę litanię wpisów, coś, co nazwałam upublicznionym prywatnym listem do mnie: „Pani Kiro, l. Czy jest Pani zadowolona a) z kapitalnego remontu i remontu tego miejsca? b) uzyskanego w ten sposób nastroju? c) z siebie? 2. Czy zdaje sobie Pani sprawę z tego, że leśniczówka obecnie bardziej przypomi- na daczę, a jej wnętrza muzeum martyrologii, niż oazę spokoju i niepokoju twórczego? Jest nieautentycznie i autentycznie ponuro! Mimo wszystko łączę pozdrowienia" — Jerzy Medyński. Dlaczego „mimo wszystko"? Nie wiadomo kiedy staliśmy się cząstką miejscowej społecz- ności. To były czasy pustych półek, kiepskiej aprowizacji, a my, na dobrą sprawę, opływaliśmy we wszelkie dobra. Wspaniałe pie- czywo kupowaliśmy w piekarni pana Bałdygi, ciasto (domowe!) piekła dla nas nidzka ciastkarnia Jana Małkowskiego, w znakomi- te wędliny i mięso zaopatrywaliśmy się u Jana Cwaliny. „Interes" po latach przejmie jego syn „Zdzichu". Brat pana Zdzicha, An- drzej, ojciec dwóch rudych chłopców bliźniaków, nazywany przez nas melomanem — był bowiem częstym słuchaczem naszych nie- dzielnych koncertów — poprowadzi w Rucianem sklep rybny. Janek miał jeszcze „swój" warsztat samochodowy u pana Jur- czysa, Zmudzina, miał również swoje sposoby na zdobywanie wszystkiego, co było potrzebne. Mój mąż został więc nie tylko palaczem, ale i naczelnym elektrykiem, mechanikiem, ogrodni- kiem i aprowizatorem Prania. Z czasem przejął „kustoszowanie" w muzeum, mnie zostawiając, i słusznie, wdzięczną rolę „ożywio- nego eksponatu". W Praniu znalazło zatrudnienie kilka osób. Najpierw bileter- ką była Ala Podjasek. Jej miejsce zajął Tadeusz Bączyński, pra- cownik ruciańskiego domu kultury. Zbieżność nazwiska ze zna- nym zielonogęsiowym specem od angelologii, profesorem Bączyń- 82 skim, stanowiła sympatyczny przypadek. Pan Tadeusz oprowa- dza wycieczki, odpowiada na pytania gości. Helena Paliwodowa, mieszkanka Krzyży, przepracowała w Pra- niu jako sprzątaczka szesnaście lat i od nas odeszła na emeryturę. Dość licznych pomocników miał Janek. Pierwszy, pan Stasiak, pomagał w paleniu, w prostszych domowych naprawach, w wy- mianie dachówek, czyszczeniu kominów. To on zbudował naszą werandę, niektóre drewniane sprzęty. Jego następca, pan Gleba z Krzyży, nie zagrzał u nas długo miejsca — pewnego dnia rzucił grabie (bo właśnie grabił liście) i odszedł bez słowa. Po nim nastał Sylwester Chmiel, młody, obrotny mieszkaniec Krzyży, potem Karwicy. Nie istniały dla niego rzeczy niemożliwe. Każde polece- nie mego męża spotykało się niezmiennie z odpowiedzią pana Sylwestra: „Nie ma sprawy, panie Kilański". Codziennie zawoził i przywoził swoją nysą dzieci z Krzyży do szkoły w Karwicy; tą samą nysą w sezonie jeździł na warszawską giełdę po warzywa i owoce, a gdy trzeba było, woził sąsiadów do Rucianego czy Pi- sza; był krzyżackim sołtysem i jeszcze pracował w Praniu. Sło- wem — wszędzie go było pełno, miał tysiące pomysłów na życie. Jednym z ostatnich stał się sklep, czyli shop w Karwicy... Do końca życia będę pamiętać donośny głos pana Sylwestra, nysę huczącą uwielbianymi przez niego melodiami discopolo i specyficz- ny sposób szybkiego chodzenia — z głową wysuniętą do przodu. W ostatnim roku do tej grupki pracowników dołączyła miła, cicha pani Alina Slarzyńska, także mieszkanka Krzyży. Z grona osób, które pomagały nam przetrwać różne okresy mazurskiego życia, muszę wspomnieć o Mirce Kaczmarczyk, sze- fowej, po Julianie Krysiaku, karwickiej poczty. Przez kilkanaście lat mieliśmy telefon, który nazywaliśmy „okopami Stalingradu": przez pokręcenie korbki dodzwanialiśmy się do pani Mirki, a ona swymi kablami usiłowała nas łączyć „ze światem" — np. z Rucia- nem, Suwałkami czy Warszawą. Telefon w Praniu działał bowiem dobrze, ale wyłącznie do pani Mirki. Dalej — już nic nie było słychać. I pani Mirka służyła za tłumaczkę: „Kto mówi?" — pyta- 83 łam. „Mówi, że Mikołaj mówi" — odpowiadała. „A czego chce?" „Mówi, że przyjedzie we wtorek rano" — itd., itd. Aż nagle, Już po roku 1990, w puszczy, wzdłuż „czarnej" dro- gi (nazwa pochodzi od wysypanego na nią żużlu) robotnicy za- częli wkopyW^ kabel... Minął czas jakiś i w Praniu, jak i wszędzie wokół, zaczęły sprawnie funkcjonować automatyczne połączenia, zniknęły kable napowietrzne, zrywane przez każdy większy wiatr, obfitsze opady śniegu, ulewy... Dziś z Prania można bez trudu połączyć się z dowolnym punktem na kuli ziemskiej! Ale na ten szczęśliwy fakt musieliśmy czekać kilkanaście lat. W ciągu tych. siedemnastu lat życia w puszczy dopisywało nam szczęście: dookoła nas w większości przypadków żyli dobrzy, sympatyczni ludzie. Stopniowo wchodziliśmy w ich świat, świat małych, na ogół sennych miasteczek, świat pozbawiony wielkich wydarzeń, ale nie dramatów czy równie wielkich radości. Te bo- wiem zdarzają się wszędzie. Projekt budowy nidzkiej fabryki płyt pilśniowych wypłynął przed dziesiątkami lat od Jerzego Borejszy. Kiedy zjawiliśmy się nad Nidzkim, fabryka prosperowała, była dla miasta dobrodziejstwem: tutaj znalazło zatrudnienie około dwóch tysięcy mieszkańców Ru- cianego-Nidy; Jeszcze niedawno wsi, która zmieniła status właśnie dzięki fabryce, przeobrażającej życie okolicznych chłopów. Warto może wsponii11^) że mazurscy chłopi w niczym nie przypominali chłopów z Lubelszczyzny czy Poznańskiego. Malutkie 3-4-hektaro- we gospodarstwa, nieurodzajna ziemia, na której sadzili kartofle, sia- li trochę zboża. W zagrodzie jedna krowina, kilka kur... Takie to były gospodarstwa... Obok istniały wielkie PGR-y, tutaj, na Mazu- rach, sprawnie zarządzane, przynoszące duże zyski... Kres ich dzia- łalności nastąpi po roku 1990. Bezmyślnie zaprzepaszczony został autentyczny dorobek przynajmniej dwóch pokoleń... Chłopi z Krzyży, z Karwicy marzyli o mieszkaniu w bloku, o ośrodku zdrowia w zasięgu ręki, o aptece, kinie, o kawiarni... 84 Wszystko to budował dla swoich pracowników dyrektor „płyty" — inżynier Jan Krajecki, kierujący fabryką od 1956 roku niemal do jej ostatnich dni. Ciekawy to był człowiek. Chciał coś w życiu zrobić, do cze- goś dojść, coś osiągnąć. Studia ukończył w Poznaniu, podjął pracę najpierw w Rogoźnie, później w Swarzędzu. Ale młodemu inży- nierowi marzyła się większa samodzielność, nowocześniejsza fa- bryka. Znalazł ją w Puszczy Piskiej, gdzie (jako w trzeciej w Pol- sce) zastosowano fizyko-mechaniczną przeróbkę drewna. Cięża- rówką, w siąpiącym deszczu, z przerażoną żoną i dwiema córecz- kami, dojechali do celu: do małej sennej osady usytuowanej na skraju puszczy. Pani Krajecka, farmaceutka, nie mogła pojąć, nie wiedziała, czego jej mąż tutaj szuka... Ale on wiedział. I wszystko, co sobie kiedyś w młodzieńczych marzeniach wymyślił, zrealizował. Zakład był nowoczesny, dawał ludziom pracę, stał się czynnikiem miastotwórczym. Zbudował domy mieszkalne, przedszkola, stadion, aptekę, kawiarnię. Dawał miastu ciepło, wodę. Nie było człowieka w Rucianem-Nidzie nie związane- go z fabryką. Od wielu słyszałam, że sporo z tego, co mają, zawdzię- czają dyrektorowi Krajeckiemu. Jedna z jego córek, Małgorzata, zo- stała w Nidzie. Jest stomatologiem. Tu urodziły się jej dzieci. Tu pochowała najpierw matkę, w parę lat później — ojca. Jan Krajecki swoją wymarzoną fabrykę budował wiele lat. Przed odejściem na emeryturę zostawił plan dalszej modernizacji zakładu, budowy — wspólnie z miastem — oczyszczalni ścieków, uporządkowania sieci wodociągowej i centralnego ogrzewania. Nie mógł przewidzieć, że losy fabryki potoczą się zupełnie inaczej. W wyniku zmian, jakie zaszły w naszym kraju, w ciągu kilkuna- stu miesięcy fabryka przestała istnieć. Ludzie zostali bez pracy, wielki majątek, jakim jest zakład, niszczeje, odchodzi w niebyt. Wszystkim groziła zima w nie opalanych mieszkaniach... Zapo- biegł temu burmistrz, budując w roku 1995 lokalne kotłownie. Dobrze, że Jan Krajecki nie doczekał takiego finału dzieła, któremu poświęcił całe swe życie. Kiedy z nim rozmawiałam ostat- 85 ni raz, wręcz powiedział mi, iż gdyby mógl zaczynać jeszcze raz wszystko od początku, wybrałby taką samą drogę... Si- W roku 1979, a więc w trakcie remontu leśniczówki, na sta- dionie zbudowanym przez nidzką „płytę" zorganizowany został I Turniej Recytatorski Poezji K. I. Gałczyńskiego. Zapoczątko- wał on serię imprez, które z lokalnych przekształciły się w ogól- nopolską i stały się jedynym na taką skalę spotkaniem młodych inscenizatorów, recytatorów, miłośników poezji K. I. G. Odby- wały się w różnych terminach. Najpierw latem, później zimą, w okolicy grudniowej rocznicy śmierci poety, potem jesienią, aby znów wrócić do okresu wakacji i turystycznego szczytu na Ma- zurach. Z biegiem lat turniej ten, nazywający się POEZJA U GAŁCZYŃSKIEGO, dorobił się własnej formuły: młodzi wy- konawcy próbują z mniejszych form wyprowadzić większe, próbują budować spektakle poetyckie, śpiewają wiersze, kompo- nują do nich muzykę. Przybysze z całej Polski spotykają się z profesjonalistami — ludźmi teatru, którzy także parają się mówieniem wierszy. Tej trudnej sztuki świadomie nie nazywam recytacją. Aktorzy, o których myślę, tworzą wspaniałe spektakle ze słowa poety, z obra- zu, jaki rodzą wersy, z muzyki w nich zawartej. Taki spektakl to coś znacznie bogatszego, pełniejszego niż recytacja tylko. Na specjalnie zorganizowanych warsztatach aktorskie sławy przekazują młodym cząstkę swego doświadczenia, uczą podstaw pracy nad tekstem, możliwie najgłębszej analizy samego wiersza, bowiem każdy autor stara się zawrzeć w swym dziele sporo infor- macji o sobie, o własnych tajemnicach wersyfikacyjnych, one zaś mogą być wskazówką, jak należy dany wiersz powiedzieć... Gośćmi zapraszanymi na te biesiady poetyckie byli najczęściej wybitni aktorzy. Do Prania i Nidy przyjeżdżała Irena Jun — nie- zwykłe zjawisko w poetyckim teatrze jednego aktora. Prezentowała swoje dwa wielkie spektakle — Bal u Salomona i Niobe. Nie znajduję 86 słów, aby opisać jej kunszt aktorski, inteligencję, talent, pracowi- tość, dociekliwość. Z myśli poety, z jego słowa, obrazu buduje pani Irena nową wartość artystyczną, dzieło, które nie przestaje być wierne autorowi, ale jednocześnie jest jej własnym światem, odbiciem jej wrażliwości, jej rozumienia piękna, jej potrzeby ob- cowania ze sztuką. Nie przepadam za recytującymi aktorkami. Irena Jun, ilekroć ją słyszę, dowodzi, że wszelkie uogólnianie jest zwykłą głupotą. Przyjeżdżał także Henryk Boukołowski, aktor nietuzinkowy, przez całe zawodowe życie szukający swego miejsca w teatrze. Odszedł z instytucji „teatr", by realizować swoją wersję sztuki: aktora wychodzącego na spotkanie widza, słuchającego jego gło- su, jego krytyki, wdającego się z nim w spór, w dyskusję... Taki był Teatr Adekwatny stworzony dla jego aktorów, którzy podob- nie rozumieli swoją rolę. Niewielu ich zresztą było, ale myślę, że zachowali się we wdzięcznej pamięci młodego widza. Bo głównie młodzi bywali na spektaklach Boukołowskiego. Na prańsko-nidzkich spotkaniach Henryk Boukołowski de- monstrował piękny, mądry spektakl Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha, zbudowany nie tylko ze znanego wiersza, ale i z zachowa- nych szkiców. Dzięki temu aktor stworzył rzecz o powstawaniu wiersza: śledząc kolejne wersje, obserwujemy autorskie skreśle- nia, eliminacje słów, obrazów i postaci zbędnych, aby dojść do jądra samej poezji. No i ten finał: wiersz w jego ostatecznej wersji recytuje sam autor! Pamiętam i tu reakcje młodych słuchaczy, ich podwójne nieja- ko zafascynowanie: aktorem i autorem. Jednego poznawali dzię- ki drugiemu! Inny rodzaj wrażliwości reprezentował Wojciech Siemion, częsty bywalec Prania i tutejszych koncertów, aktor lubiany, ce- niony, popularny. O każdym wierszu K. I. Gałczyńskiego umiał coś powiedzieć, a to „coś" służyło lepszemu poznaniu poety, zmniejszeniu dystansu dzielącego dzisiejszego młodego wykonaw- cę od twórcy zmarłego niemal pięćdziesiąt lat temu, a mimo to 87 bardzo współczesnego, którego utwory nie utraciły niczego ze swej świeżości, który tych młodych potrafi wzruszyć, rozbawić, zainteresować. Dlatego po niego sięgają. Wojciech każe liczyć sylaby, uczy rytmu, odkrywa przed roz- mówcą sprawy najprostsze, pozornie mało ważne. I od nich do- chodzi do sedna poetyckiej tajemnicy, do zrozumienia wiersza, a dalej — do interpretacji. Młodzi widzą w Siemionie starszego kolegę, którego darzą zaufaniem i któremu mają nadzieję dorów- nać kiedyś w przyszłości... Bywały też lata, kiedy przyjeżdżali znani wykonawcy piosen- ki poetyckiej, jak Tadeusz Woźniak, czy po prostu gwiazdy estra- dy — Krystyna Prońko czy idol nastolatek — Darek Kordek. O swojej drodze do Stachury, do jego trudnego świata, opowiadał śpiewanymi wierszami Marek Gałązka... Kiedyś wieloletnią animatorką tej sympatycznej imprezy była Magda Nowicka. Stawała niemal na głowie, by znaleźć sponso- rów, pieniądze, zabawne pomysły. Któregoś roku wkroczyła na czele młodego peletonu z... gęsią jako prezentem dla mnie! Niektóre jej piórka zazieleniono za pomocą mazaka, szyję obwiązano zieloną wstążką... „Czy nie mogłaby się ona stać dodatkową atrakcją tego miejsca? — pytała Magda, widząc moje zakłopotanie — zajmie się trawą, pan Janek nie będzie musiał kosić..." — kusiła. Gęś wróciła jednak do swego stada, do rodziny, na znajome podwórze. I tak skończył się wielki stres sympatycznego ptaka. Jednego z mądrzejszych, wbrew polskiemu porzekadłu. W czerwcu 1997 roku w Praniu — i Nidzie, w parku malow- niczo położonego domu wypoczynkowego „Perła jezior" po raz szesnasty spotkali się młodzi miłośnicy poezji Konstantego Ilde- fonsa. Był czas wierszy i czas wspomnień, ciągnących się w noc rozmów, zamyśleń i wspólnego śpiewania. A ja przed oczami miałam nidzki stadion z 1979 roku, ozdo- biony białymi papierowymi żaglami, które miały przypominać uczestnikom, że trafili nad jedno z najpiękniejszych mazurskich jezior. I wydawało mi się, że słyszę głos Aleksandra Rymkiewi- 88 cza, wilniuka, żagarysty, poety, który wtedy, w cieniu jednego z tych żagli przypominał o „ziemi okrągłej jak globus w strefie iglastych drzew..." ss- Koncerty poetycko-muzyczne zaczęły się na trawie koło le- śniczówki latem 1983 roku. Nieco wcześniej pojawiła się u nas Małgorzata Błoch, przedstawicielka Krajowego Biura Koncerto- wego z pytaniem, co myślimy o dorocznych koncertach muzyki poważnej w Praniu. Odpowiedzieliśmy zgodnie, że dobrze my- ślimy, że bardzo ucieszył nas pomysł muzykowania tutaj. A gdy- by jeszcze ściągnąć jakiegoś aktora... Byłaby pełnia szczęścia. I dla nas, i dla licznie odwiedzających małe muzeum gości. Pani Błoch zaproponowała, aby te spotkania nazwać KONCER- TAMI U SALOMONA (w nawiązaniu do poematu K. I. G., gdzie dźwięczy tak wiele muzyki). Przystaliśmy i na to. I już 26 czerwca, o godzinie 11.00, a potem i we wszystkie niedziele lipca i sierpnia, zjeżdżali do Prania muzycy i aktorzy. Publiczność dopisała. Nie sprze- dawaliśmy jeszcze wówczas biletów, nie istniały plakaty, a więc do- kładnie nie potrafię przytoczyć nazwisk wykonawców, nie wszy- stkie notowałam w swoich dziennikach. Ale spoglądając w owe zapiski widzę aktorów — Adama Baumana i Zenona Dadajew- skiego, wśród muzyków — Polski Duet Skrzypcowy, czyli Jolan- ta Siry-Osmolińska i Ryszard Osmoliński, Urszulę Mitręgę — wspaniałą wykonawczynię renesansowych pieśni włoskich, fran- cuskich i angielskich, młody zespół ARS NOVA grający na sta- rych instrumentach i wreszcie Japonkę Asę Konishi. Przyjechała z mężem i starszym synkiem. Podczas koncertu chłopczyk z tatą poszli nad jezioro, było gorąco. A pani Asa grając na trawie stara- ła się sobą zakryć skrzypce — nadmiar słońca i wilgoć jednako szkodzą temu instrumentowi. Nie mieliśmy jeszcze wtedy ani estradki, ani parasola... Po koncercie usiedliśmy w cieniu naszych klonów, piliśmy herbatę i rozmawialiśmy. Wypytywałam Japonkę o jej polską część 89 życia. Otóż na Konkursie Wieniawskiego spotkała młodego czło- wieka o nazwisku Jankowski, za którego po jakimś czasie wyszła za mąż. Urodził się pierwszy synek, ten, który przyjechał do Pra- nia. Ma na imię Tadeusz i wychowywany jest w polskiej tradycji. Drugi, ośmiomiesięczny, został z dziadkiem, nosi imię japońskie, kimonka i chowany jest z zachowaniem obyczaju japońskiego. Poszłam do domu po tom wierszy wydanych w Japonii, wróci- łam do naszych gości i poprosiłam skrzypaczkę, żeby zechciała mi przeczytać fragment Zaczarowanej dorożki. Pani Asa spojrzała na mnie z osłupieniem: co to za dziwne miejsce? Najpierw wiozą ją do środka puszczy, tam gra pod prażącym słońcem dla licznych słuchaczy, bisuje. A na zakończenie w tym domu na końcu świa- ta mają jeszcze jakieś japońskie książki... Zapamiętałam, że dorożka po japońsku brzmi jakoś tak: „ma- hony"... Już następnego roku zaczęły się trwające do dziś koncerty noszą- ce tytuł MUZYKA U GAŁCZYŃSKIEGO. Organizowali je: Kra- jowe Biuro Koncertowe, Suwalskie Towarzystwo Muzyczne i Mu- zeum Okręgowe w Suwałkach. Wydrukowano pierwszy plakat, my po raz pierwszy sprzedawaliśmy bilety, żeby choć w części pokryć duże koszty całej imprezy. A już wtedy można było mówić, że Prań- skie Lato Muzyczne należy do znaczących imprez w Polsce. Zagrał wówczas m.in. mistrz Krzysztof Jakowicz, który na plakacie napi- sał: „Powrócić tu jak najszybciej!!! Dzięki za serdeczność i wspaniałą gościnność". Pan Krzysztof przyjechał z żoną, zachwycali się miej- scem, jeziorem, lasem, słuchaczami... Znów piliśmy herbatę, a po niej skrzypek... rozebrał się, poszedł popływać... To chyba jedyny z występujących, który po koncercie kąpał się w Nidzkim... Tamtego lata występował także Lech Kondracki, który swój „składany" klawesyn wozi w większym samochodzie. W prań- skich koncertach wystąpi jeszcze parokrotnie. Zagrał też przepięk- ny zespół viol da gamba — „The concert of Viols". Tak zaczęła się rodzić tradycja — ładna, miła, mądra. Na tym samym plakacie szef Biura Koncertowego, Zdzisław Pawlicki, 90 napisał mi: „Z podziękowaniem i cichą nadzieją, że jednak będzie można tu wrócić". A w następnych latach w lipcowe i sierpniowe niedziele przed południem koncertowali na naszej estradce i Stefania Woytowicz, i Konstanty Andrzej Kulka, i kwartet Camerata, i Ukraiński Chór Kameralny, i niemiecka flecistka Saskia Schnejder, i zespół Open Folk prezentujący starą muzykę celtycką, i wiolonczelista Andrzej Bauer, i chicagowski chór dziewczyn The Lyra Singers, i tubista Zdzisław Piernik, i Elżbieta Stefańska, i Poznański Chór Chło- pięcy pod dyrekcją Jerzego Kurczewskiego, i wiele, wiele innych znakomitości, zespołów kameralnych, kwartetów, duetów. Z Pol- ski, Ukrainy, Litwy, Francji, Niemiec. Wraz z muzykami — ak- torzy: Irena Jun, Anna Seniuk, Hanka Stankówna, Aleksandra Zawieruszanka, Laura Łącz, Anna Ciepielewska, Janusz Zakrzeń- ski, Henryk Boukołowski, Jerzy Zelnik, Ryszard Bacciarelli, no i oczywiście Wojciech Siemion, który od roku bodaj 1990 zdo- minował koncerty w leśniczówce. Już w maju — bywało — ludzie do nas dzwonili z pytaniem, czy aby na pewno będzie występo- wał pan Siemion?... A Wojciech każdego roku na moich plakatach-listach obecno- ści wpisywał coś miłego w rodzaju: „Ach, jaka to radość wrócić tu!" A Jerzy Zelnik zanotował: „Jestem wzruszony i zaskoczony, że mogłem wreszcie, w takiej oprawie, a przede wszystkim w dro- giej Pani przytomności, mówić wiersze nieodżałowanego I. Gał- czyńskiego". Niemal wszyscy mówili z zachwytem o tym miejscu, bardzo wielu zaskakiwała znakomita akustyka stworzona przez naturę — krzewy i drzewa otulały estradkę niczym muszla koncertowa. Krzysztof Jakowicz powiedział np., że od pierwszego dotknięcia struny usłyszał właściwy dźwięk. Dla innych równie wielkim za- skoczeniem była widownia licząca nieraz i pięćset osób! Zachwyt dla tego zaczarowanego miejsca towarzyszył wszystkim artystom. Altowiolista Stefan Kamasa napisał: „Z prawdziwą przyjemnością grałem w tym cudownym miejscu", a pani Stefania Woytowicz, 91 kiedy stanęła na naszej werandzie i spojrzała w kierunku błękitne- go jak niebo jeziora, powiedziała z przekonaniem: „To wszystko jest jeszcze jednym dowodem na istnienie Boga..." Wymyślił te koncerty Zdzisław Pawlicki z pomocą szefa Su- walskiego Towarzystwa Muzycznego, Zdzisława Wyszkowskie- go. Kiedy Pawlickiego usunięto z Krajowego Biura Koncertowego (pewnie dlatego, że podobnych jak w Praniu imprez wymyślił i zre- alizował kilkanaście, jak Polska długa i szeroka!), organizacja koncer- tów spadła wyłącznie na głowę pana Wyszkowskiego. I robi, co tyl- ko w jego mocy, aby nie zawieść słuchaczy w Praniu, aby sprostać wieloletniej tradycji, aby jej nie zagubić. I choć dzisiejsze dni nie są dla kultury najbardziej sprzyjające, jakoś sobie radzi. Mam nadzieję, że i w przyszłości te letnie muzyczne godziny w Praniu będą trwały, ku radości odpoczywających na Mazurach, którzy mogą słuchać wierszy tu napisanych, przeplatanych mu- zyką Mozarta, Chopina, Bacha, Haydna czy Szymanowskiego. Wierzę, że MUZYKA U GAŁCZYŃSKIEGO będzie jeszcze dłu- go dźwięczeć, że z taką samą przyjemnością będą jej słuchać za- równo ci, którzy wdzięk letnich koncertów w Praniu już dawno odkryli, jak i ci, którzy zjawią się tu po raz pierwszy. Z doświadczenia tylu lat mogę zapewnić, że pogoda — za sprawą Jowisza — dopisuje. Z powodu deszczu nie odbył się tylko jeden koncert, kiedy to padało bez chwili przerwy, a w programie miała wystąpić harfistka Anna Faber. Harfa jest instrumentem niezwykle czułym: reaguje gubieniem stroju, gdy wilgoć, przeciąg, nadmiar słońca... Na słuchacza koncertu zawsze czeka w Praniu jakaś niespo- dzianka: a to w chwilę ciszy pomiędzy jedną nutą a drugą wedrze się tryl ptaka lub z jeziora doleci, przypominający bicie w bębny, głośny dźwięk właśnie startujących lub siadających na wodzie ła- będzi, a to donośnym szczekaniem odezwie się zostawiony przy płocie pies, skarżący się na samotność i nudę. Psy bowiem na prań- skie koncerty nie miały prawa wstępu, co nieraz stawało się po- wodem konfliktu pomiędzy właścicielem czworonoga a moim 92 mężem. Kochał psy, ale uważał — i słusznie — że nie wszyscy muszą tę miłość podzielać i że pies nie powinien wchodzić ani do muzeum, ani na koncerty... MUZYKA U GAŁCZYŃSKIEGO jest okruchem naszego prańskiego życia, który zachowam w sercu na zawsze. Jest jedną z najpiękniejszych cząstek tych siedemnastu lat, choć przyznaję, że pracowitych, męczących — zwłaszcza dla Janka. Na ten mu- zyczny błysk składały się różne elementy: oczarowanie wykonaw- cą, niezwykłość instrumentu (np. pozytyw, który w leśniczówce zobaczyłam po raz pierwszy), fragment pieśni z dalekiej Andalu- zji odebrany tu, w mazurskiej puszczy, jako coś swojskiego... Takich niespodzianek, chwil zadziwienia i oczarowania przyno- siły nam te koncerty wiele. I wraz z zapisanymi przez wykonaw- ców plakatami, wraz ze zdjęciami, z pamięcią o tym wszystkim tworzą moje najprywatniejsze Moments musicales, ważne i zrozu- miałe chyba jedynie dla mnie... Im dłużej tu mieszkaliśmy, tym bardziej — by nie powiedzieć: z każdym dniem bardziej — pełniłam rolę eksponatu. Najpierw z dy- stansem, humorem, później z coraz większym trudem — przez sie- demnaście lat odpowiadać na te same pytania, udzielać identycznych wyjaśnień, prostować wciąż te same błędy, wręcz niedorzeczności, podpisywać tysiące książek, kartek z zeszytów, jakichś druków, po- cztówek, exlibrisów — to wszystko zaczynało uwierać, dokuczać... Starałam się nie wtrącać w zasłyszane rozmowy. Robiłam to jedynie wówczas, gdy w rażący sposób naruszały pamięć ojca. A to zdarzało się nierzadko. W gorących latach sierpniowej rewo- lucji słyszałam na przykład: „Popatrz, ale sk... mieszkał! Całą cha- łupę komuś odebrał! Pewnie i służbę miał!..." Moje wyjaśnienia, że poeta wynajmował jedynie pokój lub dwa, na niewiele się zdawały. Ludzie prowadzący między sobą podob- ne pogwarki wiedzieli swoje! Co tam informacje wiszące w mu- zeum! Co tam wyjaśnienia jakiejś baby! 93 Podobne sytuacje zdarzały się po intronizowaniu u nas niewi- dzialnej ręki rynku, kiedy to co bogatsi budowali własne domy, masa ludzi miała już chaty pod miastem. Uważali za coś zupełnie normalnego, że znany poeta, doskonale widać zarabiający, kupił sobie dom na Mazurach. Jak tylu innych! Ich podziw dla poety malał, gdy słyszeli moje wyjaśnienia: nie kupił, ledwie wiązał koniec z końcem, sława przyszła po śmierci... Gdy trzeba było pochwalić się dobrze pracującą placówką w środku puszczy, uatrakcyjnić pobyt jakiejś ważnej osoby czy grupy — przywożono je do Prania. Oprowadzałam wówczas po pokoikach, opowiadałam, wyjaśniałam... Wielu takich oficjalnych gości i z województwa, i z Warszawy pojawiło się nad Nidzkim... To, że z dziećmi, z uczniami starszych klas odbywałam w Pra- niu lekcje, wyręczając polonistki i mówiąc o związkach poety z Mazurami, zawsze uważałam za normalne, naturalne i należące do moich obowiązków. Właściwie zawsze, jeśli przyjeżdżały szko- ły, którym patronuje K. I. G., a szkół takich systematycznie przy- bywa, byłam gotowa do rozmowy, do udzielania odpowiedzi, do słuchania minikoncertów, przygotowanych programów. Każde z takich spotkań kończyły wpisy do pamiętników młodych lu- dzi, podpisywanie książek, tomów wierszy... I to również stano- wiło cząstkę mojego obowiązku. Także i po to tutaj przyjecha- łam. Jedną z takich lekcji zachowam w pamięci na zawsze. Była to pora cudownej mazurskiej jesieni. Rok 1993. Lasy wokół stały w złocie, w purpurze, w ciemnej zieleni świerków, oświetlane przez nisko padające już promienie słońca. Przyjechało kilka autoka- rów — w sumie około trzystu osób: uczniowie kętrzyńskiego zespołu szkół leśnych. Zajęli wszystkie ławki, a ja, na estradce, opowiadałam. Niemal wszyscy kupili później jakieś pamiątki — tomiki wierszy, przewodniki, pocztówki i zaczęło się tradycyjne podpisywanie. Trzy setki młodych zaczęły na mnie napierać ze wszystkich stron. Na nic zdały się moje zapewnienia, że wszyst- kim podpiszę, ale proszę o cofnięcie się. Chronił mnie przed tym 94 bezmyślnym tłumem tylko jeden chłopak: zasłaniał ramionami, wrzeszczał na swych kolegów. Bez skutku. W popłochu zaczęłam się wycofywać. Za mną stały ławki, za nimi były już tylko krzaki. Przelazłam, nie wiem jakim sposo- bem, przez ławki i... upadłam w krzaki. A tłum trzystu osiłków przeszedł po mnie... Nie wytrzymało kolano z torebką stawową, ścięgna, więzadła. W szpitalu w Piszu na chirurgii doktor Wojnar obejrzał moje kolano przypominające banię, zrobił punkcję z miejscowym znieczuleniem i kazał pojawić się za trzy dni. „To zgruchotane kolano — twierdził — jeszcze napompuje krwi i trzeba będzie zrobić kolejną punkcję..." I tak się stało. Tylko że ten drugi zabieg odbywał się już bez miejscowego znieczulenia (po prostu go zabrakło!). A potem gips na całą nogę, kilka pudów gipsu, który suszyliśmy w Praniu su- szarką do włosów. Nosiłam ten ciężar przez przeszło trzy tygo- dnie, później pojechałam do Warszawy na rehabilitację. A kiedy wróciłam i doktor Wojnar obejrzał mo)e kolano, usłyszałam: „W tej chwili wszystko jest OK. Ale do końca życia musi pani na nie uważać. Żadnego biegania, żadnych nań, spokojne, stateczne sporty w rodzaju brydża..." Andrzej Drawicz, do którego — jak i do paru innych bliskich mi ludzi — napisałam o swojej głupiej przygodzie, przysłał mi uroczą starą kartkę przedstawiającą kremlowski klasztor Wniebowstąpie- nia. Po drugiej stronie napisał: „Kochano Kiro, bardzo współczuję Twoim nieszczęściom, padłaś ofiarą entuzjazmu jak gwiazda rocka..." Bardzo dziękuję za taki entuzjazm! Ani ja gwiazda, ani fanka rocka. Po prostu rozdeptały mnie trzy setki niezbyt rozgarnię- tych nastolatków. Z mojej własnej zresztą winy. Ot, i wszystko. Na zdarzenia rozgrywające się w ciągu siedemnastu lat naszego mieszkania w Praniu nad Nidzkim popatruję dziś z pewnego dystan- su: a więc staram się pamiętać przede wszystkim te miłe, a zapomnieć o przykrościach, nerwach, zgryzotach. Tych ostatnich dostarczało 95 nam życie — jak wszystkim, ale i ludzie. W różnych okresach dziejo- wych byliśmy atakowani przez bardzo dziwnych osobników. Trwało gorące rozpolitykowane lato 1981 roku. Jeden strajk gonił w Polsce drugi, wszędzie wyszukiwano ludzi, którym z lu- bością zaglądano do kieszeni: Ile nakradli? Jak się wzbogacili? Co mają? Skąd dacza? A samochód? W każdym widziano złodzieja, a nazywało się to elegancko: „rozliczanie prominentów". Podpadliśmy i my z Jankiem. Do wielu redakcji centralnych dzienników zaczął wysyłać listy Smigielski, obszernie informu- jąc, ile na mnie wydano (z kieszeni podatnika, oczywiście) remontując leśniczówkę, ile kosztuje jej utrzymanie, jak wysokie są pensje i „pragnę dodać, że to samo muzeum obsługiwała moja żona za 500 zł, a ludzi nie mniej się przewijało" — pisał. I groził: jeśli nie opublikujecie, pójdę do NIK. Odpowiedzią na te listy stały się artykuły i reportaże mówią- ce p r a w d ę. O tym, że podarowałam Muzeum Literatury wszy- stkie gałczyńskiana nie biorąc za to grosza, że nasz „pałac" — to dawna obora, do tego solidnie zagrzybiona. Itd., itd. Wydawało się, że sprawa została zamknięta. Nie do końca, jak się miało okazać. Któregoś z letnich ranków do muzeum weszła dość głośno zachowująca się grupa spod znaku „Solidarności". Zebrali się na estradce, zaczęli głośno się zachowywać i w kierunku zadziwio- nych zwiedzających krzyczeć: „Czy wiecie, ile kosztowało zbu- dowanie tego domu? Po co nam muzeum? Komu ono potrzebne? Nasze dzieci nie mają żłobka ani przedszkola..." Jak to usłyszał mój mąż, podszedł do prowodyra tego rzeko- mo spontanicznego zgromadzenia i tonem nie znoszącym sprze- ciwu powiedział: „Spieprzaj, gówniarzu!" Mój Janek jest mężczy- zną wysokim, prawie metr dziewięćdziesiąt, a kiedy go coś wku- rzy, potrafi robić groźne wrażenie... I kilkunastu wyrostków ze znaczkami w klapach wyszło po- tulnie za płot. Tam jeszcze pokrzykiwali: „My tu wrócimy, a całe to muzeum należy zamienić na żłobek albo na dom starców..." 96 Przez jakiś czas był spokój. Przyszła jesień 1981 roku, równie gorąca jak minione lato. Po kraju rozjechały się terenowe wojsko- we grupy operacyjne, mające wysłuchiwać skarg mieszkańców, wykrywać niegospodarność, łamanie prawa... Pojawili się i u nas. Młody oficer prokuratorskim tonem zaczął mnie wypytywać, gdzie mam rachunki na wybudowaną dla mnie drogę, pomost... Słowem, formułował zarzuty, że pod przykrywką remontu leśni- czówki naciągnęłam państwo na grube miliony... Pan oficer usłyszał ode mnie to, na co zasługiwał. Iż droga, którą przyjechał, istnieje od chwili wybudowania gospodarstwa, czyli od roku 1908, że pomost został zaplanowany w ogólnym kosztorysie przebudowy obiektu na cele muzealne, że zapraszam do mojego „pałacu", polecam obejrzenie muzeum... Dowódca grupy po pewnej chwili oprzytomniał. Schował epi- stoły (wiadomo czyje!) i przeprosił za wszystko, co powiedział. „Ale widzi pani — usprawiedliwiał się — takie czasy, że jeden do- nosi na drugiego..." Przecięłam słowami: „Nie zawsze należy wie- rzyć szubrawcom. Przed postawieniem podobnych zarzutów trze- ba sprawdzić ich zasadność..." Pan oficer z grupą odjechał, a ja długo nie mogłam dojść do siebie. Przysięgłam sobie, że jeśli po raz trzeci ktoś każe mi się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem, rzucę wszystko w diabły. Janek podzielał moje zdanie. Nastał czas spokoju, jeśli nie liczyć wybijania okien i podob- nych „drobiazgów". Kolejny atak przyszedł z innej strony, z Nad- leśnictwa Maskulińskiego — właściciela terenu, na którym stoi Pranie. W listopadzie 1992 otrzymaliśmy list: „W związku z Art. 74 Ustawy o Lasach z dn. 28 września 1992, Dz. U. nr 101, póz. 444 z dn. 8 listopada..." podpisany przez nadleśniczego Zielińskie- go. A poza licznymi paragrafami, numerami, datami i ustawami odczytaliśmy jedyne ważne zdanie. Dawało nam ono trzy tygo- dnie na zlikwidowanie muzeum i wyprowadzenie się. Pojechałam do Warszawy. Odwiedziłam kilka ważniejszych re- dakcji, zaprzyjaźnione z Gałczyńskim Cztery Pory Roku i wszędzie 97 pokazałam otrzymane pismo, wszędzie podzieliłam się swoim przy- puszczeniem, że leśniczówkę ktoś po prostu chce tanio kupić... Nad głową nadleśniczego rozpętało się pandemonium. W naj- skrytszych marzeniach nie przypuszczał, że z dnia na dzień stanie się tak sławny, że będzie musiał składać tyle wyjaśnień, odpowiedzi. Naj- dokładniej sprawę opisały „Sztandar Młodych", „Super Express", „Trybuna". Nie, tamtego roku pan nadleśniczy nie miał ani miłych, ani spokojnych świąt Bożego Narodzenia! Co chwila któryś z dzien- nikarzy do niego telefonował i od nowa żądał wyjaśnień, bo po pra- sie centralnej szturm przypuściła terenowa... Skończyło się tym, że musiał przyjechać do Prania i przeprosić. A tłumaczył się, że to moja wina, bowiem źle zrozumiałam to, co napisał. Jemu ani przez moment nie zaświtał pomysł likwidacji mu- zeum czy wyrzucenia nas... On przecież tak kocha Gałczyńskiego... Nie zawiedli wówczas przyjaciele poety: młodzież ze szkół noszących jego imię, z bibliotek i domów kultury jego imienia. Sokołowianie-przyjaciele telefonowali, że zebrali już kosy, cepy i jak trzeba, każdej chwili mogą przyjechać. W Sokołowie Podla- skim od wielu lat działa biblioteka, której patronuje K. I. G. Ze wszystkich stron płynęły listy i zapewnienia o gotowości pomocy, o zbieraniu pieniędzy, żeby od Lasów Państwowych wy- kupić ten kawałek ziemi. Że Pranie musi pozostać Domem Gałczyńskiego, bo potrzebne jest wielu zwykłym ludziom. Dwanaście lat minęło od chwili naszego w leśniczówce zamie- szkania. I po raz pierwszy to, co tutaj zrobiliśmy, spotkało się z tak jednakowo przychylną oceną zwykłego czytelnika wierszy Gałczyńskiego. Z takim sercem, z takim uczuciem, z taką sympa- tią. Z tak spontanicznym odruchem niesienia pomocy. Pamięć o tym zdarzeniu jest także jednym z cudownych okru- chów mojego Prania... Portrety czasu T)rzenosząc się na Mazury pragnęliśmy zmienić nasze życie: po- J- śpiech, gonitwę, robotę na wczoraj, jedzenie w przelocie niby- obiadów zastąpić spokojem, mieszczańską „solidnością" z ustalo- nymi godzinami posiłków, porą pracy, lektur, wędrówek. Zało- żyliśmy bowiem, że mieszkając w tej części Polski poznamy ją dokładnie. I tak się zresztą stało. W nasze życie istotnie udało się wprowadzić nieco ładu. Zmie- niliśmy je na tyle, że sprawy warszawskie z biegiem czasu przesta- ły dużo znaczyć, później znaczyły coraz mniej. Pojawiły się re- gularne posiłki, nauczyłam się to i owo gotować. Moja kuch- nia nigdy nie była specjalnie smaczna, ale przynajmniej w miarę zdrowa. Nasz nowy dom urządzaliśmy długo. Sporo ładnych starych mebli „zagrało" nagle tutaj, w przestronnych wnętrzach. Swoje miejsce znalazły rozłożyste sekretery, serwantki z porcelaną, którą kiedyś, niemal w innym życiu, dostałam od mamy jako prezent ślubny. Pojawiło się wreszcie wygodne spanie. Obrazy i gobeliny na dużej powierzchni nabrały oddechu, ukazując swój urok... Całe dnie spędzaliśmy na dole: albo w ogrodzie, albo — ale to później — na werandzie, a gdy powiało już chłodem — w kuchni, gdzie wesoło trzaskał w piecu ogień, lub w dużym kominkowym pokoju, gdzie stanął telewizor. Na górę właściwie chodziliśmy spać albo pracować. Tam rozkładałam maszynę i pisałam. 99 Uciekliśmy z Warszawy także i od polityki, od bieżących, za- truwających życie spraw. Nie przypuszczaliśmy, że one dopadną nas w środku puszczy, nie pozwolą o sobie zapomnieć. W pierwszym okresie — późnej wiosny i lata — przychodziły z Warszawy jedynie gazety, krajowe i zagraniczne. Przeglądałam je pobieżnie, bowiem tyle działo się wokół: nieznane otoczenie, natłok wciąż nowych spraw, urządzanie domu, najpierw jeden, potem dwa psy, nowi ludzie, nieustający korowód gości... Każdą wolną chwilę wykorzystywaliśmy na ucieczkę do lasu. Kupiliśmy sobie motorower. Janek prowadził, ja trzymałam się go kurczowo ogromnie przestraszona, po obu stronach biegły psy, a my duktami, liniami jechaliśmy przed siebie. Zatrzymywaliśmy się na polanach czy zrębach i leżąc na trawie, patrzyliśmy na pędzące obłoki, obserwowaliśmy ptaki, korony drzew. Psy przynosiły paty- ki, kamienie, cokolwiek, byle tylko przerwać nasze lenistwo i zmu- sić nas do zabawy... To były cudowne wyprawy. Zastopuje je do- piero nadciągająca jesień z wiatrami, deszczem i chłodem. Długo nie instalowaliśmy telewizora. Wielkie pudło stało śle- pe i głuche, bo wciąż nie było czasu, by przywieźć technika ze specjalnymi wzmacniaczami, anteną itp. Wysokie drzewa wokół domu stanowiły „idealną" blokadę fal. Trzeba było chodzić z tycz- ką anteny i szukać odpowiedniego miejsca, żeby na ekranie poja- wił się jakiś zarys obrazu. Wszystko wyglądało jak przemarsz Murzynów w tunelu nocą... Grało radio, mieliśmy gramofon i swoją płytotekę, mieliśmy wreszcie magnetofony. A przede wszystkim niezwykłą wokół na- turę. Czy potrzebny był telewizor?... Mniej więcej w połowie lipca odwiedziła Pranie duża wyciecz- ka z Lublina. Po przejściu przez muzeum usiedliśmy na ławkach i zaczęła się miła pogwarka. W pewnej chwili mężczyzna, pokazu- jąc głową sterczący nad lasem komin nidzkiej fabryki, zapytał: „Czy tam jest spokojnie?" Zapewniłam, że najzupełniej, i zapy- tałam, skąd ów niepokój? „Bo u nas — wyjaśnił — są strajki. Od dwóch tygodni stoi Mielec. Nic pani nie słyszała?" 100 Odparłam zgodnie z prawdą, że nic. Ktoś mówił o jakichś prze- rwach w pracy, ale to przecież polska normalka... Nie ma się czym przejmować. Mój przypadkowy rozmówca dziwnie spojrzał na mnie i wię- cej nie odezwał się słowem. Pamiętam, że po zamknięciu muzeum opowiedziałam o tym Jankowi. Machnął ręką: „Odpuść sobie, to naprawdę nie ma zna- czenia". W skrytości ducha przyznałam mu rację, ale wieczorem już pilniej zaczęłam studiować „Monde'y". Moje zadziwienie wy- wołał fakt, iż o Polsce dziennik ten pisał na pierwszych stronach, że w środku także dużo miejsca nam poświęcano. Strajki ogarnę- ły niemal wszystkie większe miasta i zakłady pracy, w Stoczni Gdańskiej pojawił się jakiś Waleza, elektryk. Stocznia też stała... Następnego dnia Janek pojechał do piskiego ZURiT-u i przy- wiózł technika. Po jakimś czasie mieliśmy już działający telewi- zor. Tak więc nasza próba ominięcia polityki trwała krótko: czer- wiec i lipiec. Polityka znów nas wciągnęła. Jednak był to nieco inny powrót. Byliśmy daleko od centrum wydarzeń. Nasze spojrzenie na sprawy pozbawione było doraźnej wysokiej temperatury. Nie braliśmy w nich udziału, jedynie nas o nich informowano. Zmiany na szczytach władzy, roszady dokony- wane na zebraniach partyjnych — tu, w puszczy, niewiele znaczyły. Jak przyjęłam odwołanie Szczepańskiego? Wtedy — z zado- woleniem. Uważałam go za zarozumialca, nadmuchaną wielkość podobnie jak pozostałych koleżków towarzysza Łukaszewicza. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, ile ten człowiek dobrego zrobił dla TV, że jednak w tym szaleństwie istniała jakaś metoda! Ale na tę konstatację potrzebować będę czasu. Telewizja, gazety, rozmowy z ludźmi wnosiły w nasze życie sporo nerwowego podniecenia. Znikało ono, gdy zostawaliśmy sami, gdy z psami wędrowaliśmy do lasu. W czasie rozmów w tym, co się wokół nas działo, umieliśmy jeszcze wtedy znaleźć jakieś racjonalne jądro. A przynajmniej potrafiliśmy się wzajemnie uspokoić. 101 Podpisanie porozumień szczecińskich zastało nas w Suwałkaci. W jakimś sklepie elektrotechnicznym stanęliśmy w sporej grupce równie jak my ciekawych, aby wysłuchać komunikatu i krótkich oświadczeń Barcikowskiego i Jurczyka. Coś godnego zabrzmiało w ich słowach, cień odpowiedzialności za losy takich jak my zwy- kłych ludzi. Następnego dnia nareszcie zobaczyłam owego elektryka z Gdaa- ska, którego nazwisko zabawnie przekręcił dziennikarz „Mon- de'a". Wąs, wielki wizerunek Matki Boskiej w klapie, jeszcze więk- szy długopis i słowotok uniemożliwiający Jagielskiemu zabranie głosu. Z płynących słów umiałam jedynie wyłowić jedno: „Ja, ji, ja..." I pewny siebie wyraz zaciętej twarzy... Tylko co wokół ni»- go robili ci wszyscy rozmodleni inteligenci — profesorowie, nau- kowcy, artyści?... Słuchaliśmy wówczas dużo radia. Z radością, by nie powie- dzieć — z satysfakcją przyjęliśmy powrót „Muzyki i Aktualno- ści" — audycji z wieloletnimi tradycjami, słuchanej i lubianej, wypartej przez propagandowy knot, przez osławioną „jedynkę'. Po podpisaniu gdańskich porozumień byliśmy przekonani, że polskie niepokoje znalazły swój szczęśliwy finał. Ze burze, straj- ki, puste półki — to przeszłość. Tylko Mietek, nasz najbliższy sąsiad, wpadający na krótki, paronastogodzinny wypoczynek. twierdził, że polska historia dopiero się zaczyna. Zasępiona twarz doskonale oddawała stan ducha szefa „Polityki". My zaś uważaliśmy wówczas jego pesymizm za coś w rodzaju asekuracji politycznej: lepiej przewidywać złą przyszłość i mylić się niż wspaniałą pogodę zakończoną huraganem. Okazało się, że rację miał sąsiad. Coś, co nas ominęło — i chwała Najwyższemu! — to była zalt- wająca Polskę fala literatury powielaczowej. Pisano w niej, co komu przyszło do głowy. Nędzne odpryski trafiały i do nas, ale na szczę- ście tylko odpryski, i wędrowały tam, gdzie ich miejsce: do pieca. 102 Wokół nas toczyło się jakby inne życie niż to oglądane na małym ekranie. Oto np. w Olsztynie, w liceum im. Mickiewicza odbywała się doroczna impreza — Zaduszki Poetyckie. Uczestni- czyłam w nich po raz pierwszy, choć mają dawną tradycję: w Olszty- nie spotykają się uczniowie z liceów, którym patronuje wieszcz, i poezjują, ile wlezie! A po wierszach trwały długie rozmowy: o zaczarowanym świe- cie poetów, w który nie tak łatwo wejść, ale należy próbować. Bo świat wokół nas jest na tyle ponury, że trzeba z niego uciekać. W książki, w muzykę, w poezję... Gdzie jest dobro, piękno, szla- chetność... Zachłyśnięcie się Miłoszem po Noblu było dla mnie zrozu- miałe. Młodzi odbierają współczesność w całej jej dosłowności. Nie chcą, nie potrafią obejrzeć się za siebie. Dla nich historia za- czyna się dziś. I pamiętam, z jakim oburzeniem ktoś z młodych przeczytał mi zdanie Andrzejewskiego z jakiejś gazety na temat nagrody i poety: „On poszedł inną drogą, a ja inną. On pojechał do Ameryki, ja zostałem tutaj, wybrałem trochę cięższą drogę". I pamiętam także swoją odpowiedź, przyznającą rację Jerzemu Andrzejewskiemu: tak, jemu było trudniej... Po długim, namiętnym sporze młodzi olsztyniacy w końcu zgodzili się ze mną. Była to jedna z tych politycznych dyskusji zakończonych wspólną, w miarę sensowną konkluzją. Niewiele podobnych zanotowała moja pamięć. Prowincja ma to do siebie, że echa z centrali docierają tu z opóźnie- niem i, jak kręgi rozchodzącej się fali, są coraz słabsze. Obserwo- wałam serię strajków w Nidzie, w Piszu, w innych niedalekich miasteczkach. Opaski, zamknięte bramy obwieszone proporczy- kami i wielkie napisy STRAJK były w tamtejszych zakładach pracy jakby echem sierpniowych wydarzeń. Powody — mniej więcej takie same. Żądania — przede wszystkim płacowe, gonienie pro- minentów, domaganie się zapełnienia sklepowych półek... 103 Te strajki w wielkiej mierze sankcjonowały nieróbstwo: tu piwko, tam coś więcej, gdzie indziej papierosik. A wszystko pod biało-czerwonym transparentem z treściwym słowem STRAJK! Ale istniało coś, co określiłam jako „specyfikę" strajków w tere- nie. Ich powodem stały się wznoszone, na ogół reprezentacyjne (w porównaniu z budownictwem mieszkalnym) gmachy dla po- wstałych po 1975 roku, po ostatnim podziale administracyjnym Polski, komitetów partii i MO. Budynki te wznoszono szybko, sprawnie, bez przestojów. W przeciwieństwie np. do szpitali. W Suwałkach nowe gmachy zbudowano w trzy lata, szpital — w dwadzieścia! W każdym z 49 województw musiał istnieć komitet partyjny i komenda milicji. W 32 małych miastach — jak Suwałki, Łomża, Ostrołęka czy Kutno — takie obiekty dla nich powstawały mi- giem, na inne cele pomieszczeń nadal nie było. Zrozumiałe, że robiło to złą krew, budziło sprzeciw, irytację. Znalazły one ujście latem 1980 roku. Regionalne komitety „Solidarności" żądały prze- kazania nowych gmachów, których istnienie stanowiło dodatko- wy punkt zapalny przez cały następny rok, na cele społeczne: na szpitale, żłobki, przedszkola. Bowiem takich instytucji w terenie brakowało najbardziej. Było to jedno ze słuszniejszych żądań, zaspokojone dopiero po 1989 roku. I jeszcze jeden element rzucający się wówczas w oczy, zwła- szcza w miastach mniejszych, z mniejszymi zakładami pracy, a więc i mniejszą liczbą strajkujących — to wszechobecność księży, którzy dla mnie wyrośli niemal jak spod ziemi. Dotąd istnieli w obrębie kościołów, cmentarzy, w czasie procesji, kościelnych uroczysto- ści. Teraz nagle zobaczyłam ich w sporych grupkach pomiędzy strajkującymi; odprawiali msze, przenosili przez za- mknięte bramy korespondencję, paczki, służyli radą, opieką. Byli niesłychanie aktywni, widoczni. Przynajmniej dla mnie. Bliższa i dalsza przyszłość pokaże, jak zaowocuje strategia za- haczonego pazura... 104 Zarejestrowanie nidzkiej „Solidarności" nie miało żadnej wi- docznej ulicznej fety. Po prostu pewnego dnia, po sądowym wer- dykcie w Warszawie, na lokalu, który zajęli, a który stanowił część administracyjną „płyty", oprócz znanych proporców, zawiesili swoją tablicę. Poświęcił ją miejscowy proboszcz — i to była cała uroczystość. Natomiast zabawnym odpryskiem strajkowo-roszczeniowych żądań „Solidarności" w całym kraju było kategoryczne domaga- nie się przez naszą bileterkę... wolnej soboty. Zaniemówiliśmy, odbyliśmy dwuosobową naradę i uzgodniliśmy, że panna Podja- sek dostanie wolny dzień: oprócz poniedziałku, także i wtorek. Tak zostało do dziś: Muzeum w Praniu pracuje we wszystkie dni tygodnia, poza poniedziałkami i wtorkami. Kiedy ludzie złościli się widząc pozamykane furtki, z godno- ścią odpowiadaliśmy: „Proszę mieć pretensje do strajkujących. Czy pani pracuje w niedzielę?" Słyszeliśmy: „Nie, ale..." I już nas nie było. Z coraz większą niechęcią jeździliśmy do rozwiecowanej War- szawy, gdzie nie sposób było porozmawiać o czymś, co me zatrą- cało o politykę. Ściany domów zamazane hasłami, oklejone gazet- kami, plakatami, miasto zaśmiecone, nieprzejezdne, bo stale gdzieś ktoś wiecował. Jak nie studenci, to tramwajarze, jak nie lekarze, to nauczyciele, jak nie strażacy i elektrycy, to... Wracaliśmy do naszej samotni, strzepywaliśmy z siebie całe to rozemocjonowa- nie, któremu ulegali nawet rozsądni ludzie. Obserwowałam nie- pojęte dla mnie wolty: wczoraj biały, dziś stawał się czarny, wczo- raj na „a" mówił „a", dziś — „x". Każda racjonalna argumentacja trafiała w całkowitą próżnię. Ludźmi rządziły emocje. Kiedy przyjeżdżali do nas nasi przyjaciele, dobrzy znajomi — od progu umawialiśmy się, że całą warszawską „bieżączkę" zosta- wiają przed wejściem. Że przyjechali odpocząć, popatrzeć na ład- ne rzeczy, na spokój natury najlepiej leczący nerwy. Często nam się udawało dotrzymać umowy, jednak nie zawsze. I wtedy za- 105 czynaliśmy się spierać, kłócić... Nie umieliśmy się różnić. Nie chcieliśmy słuchać argumentacji strony przeciwnej... Rzadko się to zdarzało, ale jednak. A czas pędził. Nasz sąsiad został wicepremierem, na mazurski wypoczynek wpadał znacznie rzadziej. Przyszły groźne wypadki w Bydgoszczy, które stanowiły przedsmak tego, co miało nastąpić... Kartki były już niemal na wszystko i realizowaliśmy je z co- raz większymi kłopotami. Psy musiały mieć swoją codzienną por- cję mięsa, a u pana Bałdygi także świeciły puste haki. Prawdziwa bieda zaczęła się z benzyną. Była, ale wykupywali ją spanikowani ludzie, stąd kilometrowe kolejki. Ustawialiśmy się w nich i my, bowiem samochód stanowił podstawę naszej egzystencji. Przyszła wiosna, potem lato. Mazurskie domy zapełniły się — ściągnęli nasi warszawscy sąsiedzi, znajomi, przyjaciele. Spotyka- liśmy się na werandach, na gankach, zajadaliśmy się przysmaka- mi, które przygotowywały panie domu — np. u Olesi Lipińskiej była to cukinia z jej ogrodu, u Sobczyńskich — wspaniałe placki z jabłkami. Popijaliśmy te sympatyczne dania winem kupowanym w pobliskich Rozogach: jeszcze w zeszłym roku w jednym z tutej- szych GS-ów wypatrzyłam znakomite morawskie wino — smacz- ne, tanie, rozlewane nie u nas. Zapełniło ono moją piwniczkę, z której byłam niezmiernie dumna. Zapasów starczyło mniej wię- cej na rok. Podobne piwniczki mieli właściwie wszyscy. Alkohol bowiem stawał się artykułem spotykanym coraz rzadziej. Istniał jeszcze w Pewexach, za bony. W zwykłych sklepach — pojawiał się na moment. Niedługo stanie się towarem kartkowym! W niektórych domach panie i panowie nastawiali wino w wiel- kich baniakach: z jabłek, porzeczek, soku brzozy... W smaku te domowe specjały przypominały kwaśną lemoniadę, ale szumnie nazywane „domowym winem", podawane w dobrym szkle, były miłym tematem rozmów i biesiad! Ich miły ton urwał się w sierpniu. W Warszawie trwał piknik na rondzie u zbiegu Marszałkowskiej i Alej. Miasto zostało kom- 106 piętnie zakorkowane, echa tego incydentu rozeszły się szeroko po kraju, komentowano je chyba w każdym domu. Piknik był istotnie imponujący, czas tysiącom zgromadzonych umilał śpie- waniem i opowiadaniem starych kawałów Jan Pietrzak, jedzonko donoszono z kuchni hotelu „Forum", pogoda dopisywała. Sło- wem, wyraj, co się zowie... Oburzyła nas ta impreza, zwłaszcza wyprowadzenie tylu lu- dzi na ulicę... Nie kryliśmy, co myślimy. I oto jedno z uroczych spotkań na karwickim ganku. Sporo przyjaciół, leniwe pogwarki, domowe wino porzeczkowe, jakieś owoce z własnych drzew. W drzwiach werandy pojawia się pani domu z usłyszaną przed chwilą informacją z kuchennego radia: piknik w Warszawie właśnie się skończył, rondo zostało odblo- kowane... I miłe popołudnie diabli wzięli! Zaczęła się rozmowa o znacz- nie podwyższonej temperaturze i szybko zamieniła się w najpraw- dziwszą awanturę. Janek i ja stanęliśmy po jednej stronie niewi- dzialnej barykady, po drugiej — niemal wszyscy pozostali. Wy- krzykiwaliśmy sobie nasze dotychczasowe urazy, wątpliwości, nie- chęci. Przysłowiową oliwą do ognia był oczywiście wąsaty przywódca związkowy. Mówiono o jego charyzmie, o niekwestionowanej wiel- kości, o uznaniu, jakim cieszy się na świecie, że to dzięki niemu, jego uporowi, siódmemu zmysłowi mamy aż tyle... I to mówią moi przyjaciele? Kto im tak w głowach namieszał? Kiedy to się stało? A może to ja tak w tej głuszy zdumiałam?... Wykrzykiwałam te pytania bez chwili przerwy. Nagle zrobi- ła się cisza i zgromadzeni wokół wielkiego półmiska z plackami ludzie zaczęli spoglądać po sąsiadach z rosnącym zadziwieniem. Jeszcze Andrzej swym cichym głosem coś mówił, tłumaczył, że się mylę, że my, inteligenci, wiele mamy temu człowiekowi do zawdzięczenia... Spojrzałam na niego, jakby w ogrodzie Sobczyńskich wysiadł przed chwilą z talerza kosmitów. Powiedziałam: „I ty także?..." Odpowiedzią była cisza. 107 Wstaliśmy i wyszliśmy. W samochodzie długo milczeliśmy. Chyba dopiero w Praniu oprzytomniałam na tyle, że zaczęliśmy rozmawiać o całym zdarzeniu. Mój mąż je bagatelizował, mnie było strasznie przykro. A nasz sąsiad, który zjawił się nieoczekiwanie, kiedy usłyszał o całym zdarzeniu, zapytał przytomnie: „A niby czego się spodzie- wałaś po całej tej grupie GANEK?..." Nie znalazłam odpowiedzi. Myślałam tylko o jeszcze jednym przykrym doświadczeniu, o kolejnym rozminięciu się z ludźmi, których, jak mi się wydawało, znałam dość dobrze. Wieczorem, dla uspokojenia, wzięłam się za lekturę Myśli Pas- cala. I zapamiętałam jedną: „Łatwiej daje się przekonać człowiek racjom, do których sam doszedł, niż tym, które nastręczyły się komuś drugiemu". ii- Przeminął stan wojenny, dokonała się polska bezkrwawa zmia- na systemów. Przyszło nowe. Przez ten czas Mazury pełne były ludzi, przyjeżdżali nasi dawni znajomi. Od plackowego podwieczorku minęła cała epoka. Z niektóry- mi jego uczestnikami spotykaliśmy się w przelocie. Z daleka kiwa- liśmy sobie głowami, dłonią. Nic więcej. W oczach pewnych osób widziałam bezdenną pustkę, patrzyli na mnie jak na ostrygę. Budziło to moje rozbawienie... Tamto zdarzenie odeszło w daleki niebyt... Mijające lata pokazywały, że to jednak ja miałam rację... W pewne niedzielne muzyczne przedpołudnie w Praniu poja- wiła się rodzina Jareckich. Wyściskali się z Wojtkiem Siemionem w sposób niezwykle serdeczny, po wymienieniu ze wszystkimi ukłonów chciałam zejść im z drogi. Ale Andrzej podszedł do mnie i swoim miłym cichym głosem powiedział: „Jadę na jakiś czas do Stanów, nieprędko będę na Mazurach, za daleko. Nie chciałem wyjeżdżać bez pożegnania z tobą. Głupota tamtej kłótni doskwiera mi jak przyciasny but. Ktoś taki jak człowiek, o którego żeśmy się pokłócili, nie może nas dzielić, nie uważasz?..." 108 Odparłam, że jestem szczęśliwa, że umiał to powiedzieć, ja też go przepraszam za wszystko, co mówiłam wtedy i później. Bra- kowało mi przeciągających się z nim pogwarek. Zawsze też będę pamiętać, że to on, Andrzej, opowiedział mi. kiedyś, skąd się wzię- ła nazwa leśniczówki... (Pranie otaczają podmokłe łąki. Wieczorami wiosną i latem unosi się nad nimi opar, fioletowawo-różowa mgiełka, szarawe tumany. Mazurzy mówili, że łąka prą... Więc miejsce z domem stojącym nad łąką, która prą, musiało nazywać się Pranie... Pro- ściej nie można). Wyściskaliśmy się. Życzyłam mu dobrego pobytu w Stanach, udanej pracy. „I pisz coś od czasu do czasu, jakiś wiersz, jakąś piosenkę" — poprosiłam cicho, gdy z uśmiechem odchodził... Patrzyłam, jak znikali w starej świerkowej alei... Byłam szczęśliwa z tej krótkiej dobrej rozmowy. W maju 1993 przyszła wiadomość, że Andrzej zginął w wy- padku na autostradzie gdzieś w stanie Tennessee... Maj 1984: miejsko-gminna szkoła zbiorcza w Zalewie na War- mii otrzymuje imię Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Uro- czystość dla mnie wzruszająca, piękna, podniosła. Wręczanie sztan- daru, składanie przez młodzież ślubowania, przemówienia, po- tem uroczysty program poetycki przygotowany przez uczniów... Tak właśnie powiększa się rodzina poety: ci młodzi spod jego znaku — mam taką nadzieję — nie zapomną ani o poecie, ani o jego wier- szach... Po długiej ceremonii w pełnym słońcu, a więc męczącej i dla organizatorów, i dla młodzieży, i dla zaproszonych gości, uczest- nicy szkolnego święta zasiedli do uroczystego obiadu. Wśród nich znalazł się mój uniwersytecki kolega, pisarz Aleksander Minkow- ski, z którym w czasie dopiero co zakończonej fety wymieniali- śmy szeptem kłótliwe uwagi na temat Stefana Olszowskiego. Nie pamiętam, o co poszło, od czego się ta cicha sprzeczka zaczęła. 109 Konkluzją było stwierdzenie: Olek uważał byłego szefa od pro- pagandy za postać wybitną, niesłusznie odsuniętą na boczny tor, ja miałam zdanie przeciwne. Nasze zaperzenie (znów bez sensu!) przerwał scenicznym szep- tem Janek, uważając — i słusznie — że ani pora, ani miejsce na podobny dyskurs. W czasie obiadu nie wróciliśmy już do niego, uważając, że za- chowaliśmy się oboje jak dzieci. Olek przyszedł na ten obiad ze swoim przyjacielem, Zbignie- wem Nienackim. Pisarz, wówczas w aureoli skandalu po wyda- niu powieści Raz vo roku w Skiroławkach, od dziesiątków lat mie- szkał na stałe w pobliżu, we wsi położonej nad jeziorem Jeziorak. Ściągnął tam Minkowskiego, który także kupił dom, ale spędzał w nim jedynie urlopy. Nienacki szefował wówczas (chyba tylko duchowo!) oddzia- łowi olsztyńskiemu ZLP. Po obiedzie, przy kawie, mimochodem wspomniał, że wydawnictwo „Pojezierze", ceniona wówczas ofi- cyna mazursko-warmińska, zamierza wznowić Kronikę olsztyń- ską. Jej pomysłodawcą był Andrzej Drawicz, autor nader mądrej książki Galczyński na Mazurach. W Kronice, sporej antologii, zebrał niemal wszystko, co ojciec w Praniu napisał, opatrzył to uroczą ga- wędą i poprosił o zilustrowanie tomu Andrzeja Strumiłłę. Ten nie dość że przyjął propozycję Drawicza i wywiązał się z zadania zna- komicie, to jeszcze wciągnął do roboty swego synka Rafała, który wówczas, gdy wyszło pierwsze wydanie, miał lat niewiele. I tak powstał śliczny poetycko-malarski album. Teraz, zdaniem Nienackiego, warto by ten tom wznowić. Ist- nieje jednak pewien szkopuł: Co zrobić ze wstępem? Kto mógłby go napisać?... Czy nie mam jakiegoś pomysłu? A może sama bym się tego podjęła? Muszę przyznać, że zaniemówiłam. Najpierw spokojnie, a później z rosnącym rozdrażnieniem zaczęłam tłumaczyć, że Andrzej Dra- wicz wymyślił całą książkę: od jej zawartości zamkniętej w tytule po osobę malarza. Książka nie może się więc ukazać bez jego zgody. 110 Na moją perorę popularny pisarz powiedział coś bardzo głu- piego: „Nie będziemy wydawać zdrajców!" Rozmowę przerwaliśmy, do tematu nigdy nie wróciliśmy. A w kilka lat później, jeszcze przed rokiem 1989, „Pojezierze" wznowiło Kronikę bez słowa skreślenia. A teraz pointa. U schyłku lat osiemdziesiątych spotkałam na ulicy mego przyjaciela sprzed wielu, wielu lat. Andrzej Drawicz, głęboko i wiernie kochający Gałczyńskiego od swojej o nim pra- cy magisterskiej, bywał z żoną Wierą częstym gościem w naszym domu, u mamy, z którą się także przyjaźnili. Andrzej jest auto- rem kilku ważnych książek o K. I. G. Ważnych i mądrych. Przed naszym wyjazdem do Prania spotykaliśmy się rzadko, Andrzej coraz głębiej wchodził w konspirę, dla drugoobiegowych i zagranicznych wydawnictw tłumaczył wiele książek rosyjskich — m.in. Wspomnienia Nadieżdy Mandelsztam, pisał tomy szki- ców i esejów o współczesnej emigracyjnej, nieznanej w Polsce pro- zie i poezji rosyjskiej. W oficjalnym obiegu jego nazwisko znikło. Nie rozmawialiśmy o tym wszystkim w czasie krótkich spotkań, bo nie był to temat do towarzyskiej konwersacji. Nasze drogi właściwie się rozeszły. Andrzej został internowany, spędził w Jaworzu wiele trud- nych miesięcy. Dla niego. Dla Wiery. Po zwolnieniu zajął się tym samym — współpracą z podziemiem, potem wyjechał za granicę, gdzie wykładał literaturę rosyjską. Straciłam z nim kontakt, nie wiem nawet, czy przyjeżdżali na Mazury, ale chyba tak, sądząc z napomknięć Olgi Lipińskiej. Do Prania jednak nie zajrzeli. I oto nagle któregoś jesiennego dnia 1987 czy 1988 roku zoba- czyłam Andrzeja na Nowym Świecie. Właśnie wznowiono Kro- nikę olsztyńską w jak najbardziej „błagonadiożnym", czyli krajo- wym wydawnictwie. Chciałam podejść do niego, pogratulować, powiedzieć, że ogromnie się cieszę... Z radosnym uśmiechem szłam w jego stronę i nagle wydało mi się, że mnie nie widzi, nie pozna- je. Obrzucił mnie obcym, obojętnym spojrzeniem i minął bez sło- wa... Odeszła mi ochota na serdeczność, uśmiech... 111 Minęły bodaj trzy lata. I jakby nigdy nic, jakby nie było tego zimnego minięcia się na Nowym Świecie, Andrzej pojawił się w Praniu. Wyściskaliśmy się, wycałowali. Mogło się wydawać, że w naszej bliskiej znajomości nie było żadnej przerwy. I wszyst- ko wróciło na dawne dobre tory. Byłam bardzo szczęśliwa. A o rozmowie z Nienackim nie opowiedziałam mu nigdy... Wnętrze muzeum. Fot. Kazimierz Dąbrowski Poeta ^ Alei' \drem Maliszewskim, 1951 > A "s Jak dobrze mieć sąsiada To słowa starej piosenki. Zgadzam się z nimi bez zastrzeżeń. Korzyści z dobrego sąsiedztwa są wielorakie: można poży- czyć soli czy chleba, gdy ich zabraknie, można pogadać, gdy do- kuczy samotność, można wreszcie poprosić o pomoc w jakiejś większej naprawie, gdy trzeba więcej niż czworo rąk... Naszymi najbliższymi sąsiadami byli Ela i Mieczysław Rakow- scy. Jeszcze przed wyjazdem na Mazury najniespodziewaniej oka- zało się, że mieszkamy w tym samym betonie przy ulicy Sozopol- skiej na Stegnach, które Grochowiak tak trafnie nazwał „Sing-Sin- giem!" Spotykaliśmy się, wymieniali uwagi, wpadaliśmy do siebie. A gdy dojrzała decyzja o naszym wyjeździe na Mazury na dobre, Mietek był chyba równie zadowolony jak my. Z różnych zresztą powodów. Swoją chałupkę, wierną replikę fińskiego domku, postawił M. F. R. w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Szukał kawałka zie- mi w Krzyżach, ale ówczesny architekt wojewódzki z Olsztyna oświadczył mu, iż wieś ta pozostanie nie naruszona przez cywilizację! I powiózł do Prania, skąd nasz przyszły sąsiad już nie chciał się ruszyć! Tak zaczęła się wierna fascynacja tym miejscem, jego sprawami, ludźmi, naturą, trwająca bez przerwy trzy dzie- siątki lat. Latami wpadał tu choćby na chwilę, aby zrzucić z siebie ciężar warszawskich kłopotów, wędrował po lesie szukając grzybów, 113 włóczył się po jeziorze w szybkiej motorówce, przyjmował przy- jaciół, nie tylko z Polski. Właśnie w Praniu w dwudziestolecie „Polityki", w zimnie i deszczu, spotkali się w roku 1977 dawni i ówcześni współpracownicy tygodnika. Elżbieta wymyśliła ban- kiet na trawie, przetoczył się on jednak przez mały pokój i kuch- nię gospodarzy. Zdjęcia, które wówczas robiono, pokazują wszy- stkich — uśmiechniętych, zbratanych, zadowolonych. Dokument na miarę epoki! Miną zaledwie cztery lata i przyjaciele z prańskie- go bankietu rozejdą się w krańcowo różne strony! Nad Nidzkie zwoził także Rakowski rozmaite zachodnie telewi- zje i dziennikarzy, gdy chciał w spokoju, z oddechem udzielić wy- wiadu. Tutaj wreszcie dużo pracował — nad artykułami dla „Polity- ki", o których się wówczas mówiło, nad głośną książką o Brandcie Dymisja kanclerza, wreszcie — wystąpieniami politycznymi. Mietek przez długie mazurskie lata pozostawał całkowicie obojętny, gdy mówiono o rybach. Grzyby — tak, spacery — zna- komicie, kolacyjki — a jakże, przejażdżki łodzią i narty — oczy- wiście. Ale ryby? I nagle, chyba w połowie lat osiemdziesiątych, „zaskoczył". Zupełnie jakbym widziała Ziemka albo Jerzego Pu- tramenta. Czysty obłęd! Wynalazł jakieś ustronne jezioro, tajemnicze, rybne i bezlud-! ne, skąd wracał z gigantycznymi szczupakami. Później pozostało l mu już tylko Nidzkie, ale nadmiaru ryb M. F. R. tu nie spotyka. Kiedy zamieszkaliśmy w Praniu, Mietek nie miał już moto- rówki. Ten etap został raz na zawsze zamknięty. Nidzkie stało się rezerwatem ciszy i nasi sąsiedzi przesiedli się najpierw na ciężką Omegę, a po jakimś czasie — na plastikową łódź z wiosłami. I tej używają do dziś. Piszę dużo o łodziach, bowiem parokrotnie Stanisław Kocio- łek zadawał mi pytanie: „Czy Rakowski nadal używa wielkiej motorówki?" Panowie, jak powszechnie wiadomo, niespecjalnie przepadali za sobą, stąd owe małe złośliwości. Odpowiadałam więc zgodnie z prawdą, że z łodzią motorową pan Mieczysław rozstał się ostatecznie przed wieloma laty. 114 Rakowski ma łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi. Je- dni go lubią, inni — wręcz przeciwnie, jak w życiu. Ich dom, gdy przyjeżdżają, pełen jest ludzi. Z lądu, wody, a raz nawet pojawił się ktoś z powietrza: nad naszymi podwórzami krążył nisko mały samolocik, robiąc dużo rumoru i strasząc psy. „To mój wielbiciel!" — stwierdziła Elżbieta z najpoważniejszą miną. Może rzeczywiście? Ta otwarta, miła, gościnna kobieta jest przecież znaną i cenioną aktorką, ze znaczącym dorobkiem, ze startem, którego niejeden aktor może tylko zazdrościć: w Tea- trze Wybrzeże, do którego trafiła po warszawskiej szkole i w którym zagrała w dwóch głośnych spektaklach (dziś młodzi krytycy pewnie by napisali — „kultowych"!) — Kapelusz pełen deszczu i Smak miodu. Pierwszy stał się jednocześnie podwój- nym debiutem Andrzeja Wajdy (scenografia i reżyseria), od dru- giego zaczęła się wieloletnia współpraca Elżbiety z Zygmuntem Hubnerem. Przegadaliśmy w Praniu wiele godzin — przy wspólnych ko- lacjach, obiadach, podwieczorkach i ogrodowych drinkach. Były pogaduchy w czwórkę, bywały — w kilkanaście osób; w sezonie właściwie zawsze dom naszych sąsiadów zapełniali przybysze z bliska i z daleka... Z wielu wspólnych uczt utkwił mi w pamięci sylwester: pierw- szy w Praniu dla nas i dla nich, ten w roku 1980. Zostaliśmy już sami — nasza rodzina odjechała po świętach. Do sąsiadów natych- miast ściągnęli ich przyjaciele — państwo Werblanowie i Zdanow- scy. Przemiły nastrój, smaczna kolacja, rozmowy przy dobrym winie, z radia — dwanaście uderzeń dzwonu Zygmunta... Życze- nia. I już w 1981 roku ktoś, bodaj pan Andrzej, zadał Elżbiecie niewinne pytanie: „No, dobrze, a co zrobisz, jeżeli Mietek zosta- nie I sekretarzem partii?" Najpierw zapadła cisza, później zaczęliśmy się śmiać, traktu- jąc całą sprawę w kategorii czarnego humoru. Jednej Elżbiecie było nie do śmiechu. Niewinne pytanie potraktowała niezmiernie se- rio, w wymiarze niemal tragedii... 115 Po latach, ilekroć wracałam do tamtego sylwestra, wywo- ływał on uśmiech Elżbiety. Po prostu upływający czas nauczył ją, że w życiu wszystko może się zdarzyć. Kiedy nasz sąsiad został wicepremierem, gratulowaliśmy mu serdecznie. Uważaliśmy, że to decyzja rozsądna na tamte szalone czasy. Więcej, myśleliśmy, że będzie dobrym premierem. A kie- dy objął ten urząd, okazało się, że miał już zbyt mało czasu na jakikolwiek manewr w polskiej katastrofalnej sytuacji. Choć na dobrą sprawę początki były udane: zniósł kartki, uwolnił ceny... Ale moje wspominki dotyczą małych zdarzeń, anegdot, cieka- wostek. Zostańmy w ich kręgu. Kiedy sąsiad otrzymał tekę wice- premiera, jego drewniany domek stał się celem wszystkich przy- jeżdżających do Prania wycieczek: każdy chciał zobaczyć „willę" Rakowskiego. Gawiedź stawała przy płocie, opierała ręce na słup- kach i komentowała: „O, je! Teraz wypił, chyba herbatę, bo w fili- żance". „To dla zmyłki — zapewniał inny. — Musi, szampan"... I tak w kółko. Później stanął płot przy naszym garażu, uniemożliwiający gapiom obserwacje posiłków premiera. Ale ludziska nie przestawali komen- tować: „Ta chałupina to ma być willa?... Za żadne piniądze bym cze- goś takiego nie chciała" — zapewniała jejmość. Jej towarzysz tłuma- czył jak dziecku: „Ty głupia jakaś jesteś! To dla niepoznaki. Ty wiesz, jakie tam marmury ma w środku? I basen pod spodem! A jakie ba- langi tam się odbywają"... — uzupełniał z westchnieniem. A inny dorzucał: „Pewnie, że to mimikra! Jedną obłożoną marmurami ma w górach, koło Krynicy, drugą — w Juracie z własną plażą. To teraz se postawił niby-drewniak, żeby ludzi nie drażnić. Ale i tak się za to weźmiemy"... I usatysfakcjonowani odchodzili, robiąc miejsce dla następnej grupy „poinformowanych". I nie zważali ludziska na kleszcze, na gęste krzaki, na płoty. Przedzierali się, byle rzucić okiem na „willę" premiera i móc później opowiedzieć kolegom w biurze: „Widziałem..." 116 Jedni uważali, że premier mieszka za biednie. Inni w tej zwy- kłości dopatrywali się sprytnego kamuflażu, aby jeszcze raz na- ród oszukać! Życie w Praniu stwarzało znakomitą okazję do obserwowania ludzi. Najzwyklejszych letników, rasowych turystów, wędrowców z cenzusem. Ich zachowań, reakcji. Do stanu wojennego u naszych sąsiadów kłębił się tłum ludzi, aut, dzieci i psów. Znaliśmy nawet jedną panią, która musiała mieć jakieś radary wmontowane w mózg, a może w samochód. Kwadrans po przyjeździe Rakow- skich do Prania zjawiała się z pytaniem, czy wszystko OK... Wiosna i lato 1982 były w Praniu czasem cichym, sennym, sprzyjającym wypoczynkowi. Nasi sąsiedzi nie mogli się uskar- żać na nadmiar zainteresowania. Przestała pojawiać się także pani z radarami... Z czasem, co zrozumiałe, emocje opadły, dawne znajomości uległy odnowieniu, choć — jak mi się wydaje — nie ze wszystkimi i nie zawsze. A kiedy M. F. R. po ciężkiej operacji serca bardzo długo pozo- stawał na granicy życia i śmierci, wiele osób — wierzę — myślało o nim z troską, obawą, serdecznością. I nieważne były — jak mnie- mam — rozmaite zaszłości natury politycznej, odmienne opinie o życiu, o kraju. Liczyło się w tamtej chwili coś zupełnie innego. Tylko czy aż takiej próby potrzeba, by uświadomić sobie te pro- ste prawdy...? Najbliższa Prania wieś — Krzyże, opisywana w literaturze, piosence, wierszu. Tutaj bywali właściwie wszyscy, którzy coś zna- czą w literacko-artystycznym gwiazdozbiorze. Lub chcą znaczyć. Jedno nie równa się drugiemu. Chcę wspomnieć o kilku przynaj- mniej osobach ściągniętych jeszcze przez Ziemka Fedeckiego. Byli przecież naszymi sąsiadami, choć może nie tak bliskimi... 117 Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stanęła podhalańska chałupa Olgi Lipińskiej. Chałupa — to określenie umowne. Jest to spory drewniany dom — zadbany, czysty, z pięk- nym kaflowym piecem na dole, z werandami na parterze i pię- trze, ze sporym wypielęgnowanym ogrodem. To u niej zatrzy- mywali się na chwilę Andrzej i Wiera Drawiczowie, profesor Sza- niawski... Przez lata biegał tu rudy sympatyczny spaniel — grzecz- na i znakomicie wychowana Julka. Po śmierci męża, Andrzeja Piotrowskiego, miłośnika ciszy i ksią- żek, Olga zdecydowanie rzadziej zagląda do Krzyży... Julka, jak nasze psy, jak wiele cudownych mazurskich czwo- ronogów, powędrowała na swoje niebieskie Mazury. Przeciwieństwem wymuskanego obejścia Olgi jest sąsiadująca z nim chałupa Basi Wrzesińskiej. Właściwie jest to także pojęcie umow- ne. „Dacza" aktorki przypomina baraczek, do którego co jakiś czas coś „przyrasta". Powstała przestronna, pełna światła całość, która ma w sobie dużo fantazji, lekkość. Jest rodzajem kaprysu... Panie były kiedyś blisko zaprzyjaźnione, przychodziły ze swoi- mi psami do Prania — do nas, do sąsiadów. Ale później drogi reżyser- ki i aktorki rozeszły się. Pozostało jedynie bliskie sąsiedztwo. W zarośniętym ogrodzie Basi Wrzesińskiej pustawo dziś, ci- cho... Kiedyś słychać tu było dziecięce wrzaski; dzieci jednak podrosły, zaczęły własne życie, a kolejne pokolenie nie zdążyło odnaleźć smaku Mazur. Ale myślę, że i na to przyjdzie czas... Oba domy stoją na końcu uliczki odchodzącej od centralnej magistrali Krzyży. Uliczka jest szczelnie zabudowana domkami. Miejscowi — ze zrozumiałych względów — nazwali ją z przeką- sem Warszawską. Tyły obu domów, jak wszystkich na Warszaw- skiej, graniczą z wielką posiadłością domu wypoczynkowego gór- ników kopalni „Ziemowit". Kopalnia należała do bogatych (za Gierka nie widziałam biednych kopalni!), zafundowała więc swo- im pracownikom ośrodek, co się zowie! Bungalowy (ze stali zbro- jeniowej!), fontanny, gigantofony z wiadomą muzyką, która nio- sła się zarówno po wodzie, jak i po wsi... Ale z czasem niewidzial- 118 na ręka rynku sprawiła, że nagle kopalnie zbiedniały, „Ziemowit" nie mógł już ponosić ogromnych kosztów swego mazurskiego ośrodka wypoczynkowego. Sprzedano go więc. Zanim to nastą- piło, kopalnia wybudowała we wsi oczyszczalnię, położyła asfalt na drodze od jeziora do lasu... Ośrodek przeszedł w prywatne ręce, zmienił nazwę na Hotel Skorpion-Mazury, specjalizował się w rotacyjnej turystyce niemieckiej. Po jakimś czasie ów Skorpion zniknął z nazwy, pozostały jedynie Mazury. Przypuszczam, że kryje się za tym kolejna zmiana właściciela. Przyjeżdżają tu teraz nie tylko Niemcy i dawni Mazurzy, lu- dzie sędziwi, dla których organizowane są wyjazdy do kraju lat dziecinnych. Mieszka też młodzież z prywatnych szkół, w czasie powszechnych dziś zajęć w „zielonych szkołach", a także ludzie o nieco zasobniej szych portfelach. Bowiem ośrodek ten jako je- dyny w okolicy Rucianego-Nidy pochwalić się może pokojami z łazienkami. Tutaj, do chwili naszego wyjazdu, nie powstał ża- den nowy hotel. Kiedy ośrodkiem w Krzyżach rządzili bogaci górnicy, przy czarnej drodze, w miejscu gdzie trzeba skręcić do leśniczówki, ustawiono ogromną drewnianą figurę. Miała przedstawiać Ziemo- wita, trzymającego w ręku wielkie koło. Po paru miesiącach wy- łamano je, a gdy przyjechaliśmy wiosną 1996 roku, zniknął i sam kołodziej. Widocznie komuś tak się spodobał, że powędrował do jego ogródka, do krasnoludków, bocianów i całego tego chłamu... Nazywaliśmy go Garbaty. Był znakomitym znakiem rozpoznaw- czym, że w tym właśnie miejscu trzeba skręcić do Prania. Teraz zostały jedynie tablice i napisy na kamieniach. Kolejną wsią nad Nidzkim jest Karwica. Podobnie usytuowa- na jak Krzyże, od jeziora do lasu, nie cieszy się jednak taką sławą Jak tamta. Pomiędzy wsiami leży jedna z najpiękniejszych bindug ma- zurskich: Bobrowa. Wielka, stroma, z leśnym zapleczem, daje 119 widok na całą wspaniałą szerzę. Kiedyś, za moich pierwszych prań- skichlat, ze wszystkich bindug spuszczano na wodę drewno, zbi- jano z niego długaśne tratwy i tak holowano cały transport pro- sto do tartaku. Dziś pociętą na miejscu krócicę wozi się wielkimi ciężarówkami. Szkoda mi bindug. To były cudowne, ciche miejsca, gdzie pa- trząc na wodę, można było przesiedzieć albo przeleżeć i cały dzień... Dziś, zwłaszcza w sezonie, zamieniono je wszystkie w pola namiotowe. Bobrowa może przyjąć kilkaset samochodów i przy- czep... W Karwicy, nad samym jeziorem i w jego pobliżu, wyrosło „daczowisko". Z talerzami satelitarnymi, z miniaturowymi ogród- kami i z bardzo pięknymi łąkami, na które jesienią jeszcze wy- chodzą ryczące jelenie... Myślę, że już niedługo te puste dziś łąki zapełnią się kolejnymi domami... Tutaj, w pobliżu Nidzkiego, w jednym z podobnych do sie- bie domków mieszkają nasi przyjaciele Rena i Leszek Tarnawo- wie. Ona wspaniała gospodyni umiejąca wyczarować z garnka wyłącznie rarytasy, wielbicielka rodzinnego Lwowa, często my- ślami powracająca do tego wspaniałego miasta. On — dowcipny entuzjasta jej kuchni, pełnego kielicha, opowieści myśliwskich, dobrych samochodów... Postaci barwne, sympatyczne, życzliwe ludziom. Poznaliśmy się na samym początku lat osiemdziesiątych. Nie pamiętam, jakimi drogami trafiłam do szefa (w randze ministra) od paliw. Była to już pora reglamentacji benzyny, kartkowe przy- działy wystarczały na jednorazowy wyjazd po marchewkę. A u nas — wiadomo: bez samochodu siądź i umieraj! I dobry Leszek (niech mu to Jowisz wynagrodzi zdrowiem i uśmiechem!) zaopatrywał nas w dodatkowe kartki. Nie zdradzam wielkiej tajemnicy; podob- ne dodatkowe kartki miało wielu... Jedni o tym milczeli, inni nie. Jestem osobą, która za dodatko- we tankowanie wówczas zachowa wdzięczność dla Leszka do końca życia... 120 Tarnawowie mieli pięknego wyżła o przewrotnym imieniu Klaudiusz. Przeżył on nasze psy o kilka lat, aż wreszcie dołączył do nich. Dziś razem biegają po gwiezdnych łąkach, goniąc duchy innych zwierząt lub szukając niebieskich patyków. Renę i mnie łączy jedna cecha: obie lubimy zmieniać adresy. Ja w ostatnich dwudziestu latach miałam ich osiem, Rena chyba dwukrotnie więcej! Asfaltową drogą, od szkoły, do której nasz pan Chmiel wozi dzieci z Krzyży, koło pięknego modrzewiowego domu Henryka Bałdygi, leśniczego, dojeżdżamy do poczty, której szefuje pani Mirka. Vis a vis działa, jedyny kiedyś, karwicki sklep, systema- tycznie okradany kilka razy w roku. Dalej droga prowadzi w kie- runku Warszawy, ale przed krzyżówką rozsiadła się druga część warszawskich chałup w Karwicy. W jednej z nich mieszka moja przyjaciółka Wanda Sobczyńska. Znam ją od jakichś pięciuset lat, razem chodziłyśmy do szkoły. Do przyjaźni Janek dołączył nieco później. Ale tylko nieco. Jak większość mojego pokolenia Wanda z mężem Robertem odkryli dla siebie Mazury w latach sześćdziesiątych, Robert już wtedy pracował w „Polityce" jako grafik i pozostał tam aż do swej śmierci w roku 1990. Najpierw wynajmowali — jak większość — jakieś kąty u róż- nych ludzi, nawet zapuścili się do leśniczówki naprzeciwko Krzy- ży, bodaj do Jaśkowa. Aż w roku 1978 kupili starą mazurską cha- łupę, którą przez lata będą „udomawiać": przerobią całe wnętrze, zbudują duży ganek, aneks z pokojami gościnnymi... Obok nich, w kilku identycznych domach, zamieszkają ich przyjaciele, a nasi znajomi, i w ten sposób ten kąt Karwicy stanie się także miejscem często przez nas odwiedzanym. Z Wandą zdawałam razem maturę. Później nasze drogi roze- szły się, ona skończyła ASP, gdzie poznała Roberta. Zawodowo radziła sobie doskonale, była cenionym specem od wystawiennic- twa, jeździła po świecie, organizowała rozmaite polskie ekspozy- 121 cje. Wtedy właśnie wpadłyśmy na siebie, a ponowne zbliżenie nastąpiło w latach mazurskich. Robert należał do ludzi przeuroczych, miał specyficzne po- czucie humoru, lubił zjeść, wypić, usłyszeć coś zabawnego. Był otwarty dla ludzi, których lubił. Jeśli za kimś nie przepadał, milkł i swoim zawziętym milczeniem dawał wyraźnie do zrozumienia, co o tym kimś myśli. Nie liczyły się formy towarzyskie, tzw. dobre wychowanie. Robert lekceważył te wszystkie dyrdymały. Albo kogoś lubił i wtedy miał dla niego serce na dłoni, albo nie, i wówczas nie krył swych uczuć. Wanda usiłowała te rzekome braki męża tuszować miłym uśmiechem, który ma chyba dla wszystkich, jakimś zabawnym powiedzonkiem, przywołaniem wspomnienia sprzed lat, cyta- tem... Ale każdy, kto znał Roberta, cenił jego szczerość — tak przynajmniej myślę. Był człowiekiem raczej zamkniętym, daleko mu do na ogół bezsensownej wylewności wielu... Jednak wiem, że dla ludzi, których darzył zaufaniem, przyjaźnią, serdecznością, gotów był zrobić dużo. Jako grafik wymyślał rozmaite znaki graficzne: z patyków, zapa- łek, kamieni układał jakieś formy, szukał najdoskonalszej, najbar- dziej skrótowej, a więc najwięcej mówiącej. I, jego zdaniem, najlepszą przenosił na papier, dodawał koloru... Niechętnie mówił o swojej pracy, o swoich poszukiwaniach. Musiał mnie w jakiś sposób lubić, jeśli parokrotnie pokazywał mi swoje kompozycje przestrzenne — tak przecież mogę nazwać ów pełen ekspresji cykl prac, dla których punktem wyjścia mogła się stać nawet celuloidowa lalka... Lubił ryby, łódkę, na której przesiadywał na jeziorze godzina- mi. Cieszył się jak dziecko, gdy z czymś większym wracał do domu. W ogóle miał dużo z dziecka — podobny sposób reagowania na świat, podobną ufność, podobną dobroć... Chorobę odkryto u niego najzupełniej przypadkiem. Pół roku później już nie żył. Na Mazurach, które jak mało kto kochał, bez Roberta zrobiło się w sposób zauważalny puściej. Gdzie teraz wędkujesz, panie R?... 122 ?!- W niewielkiej odległości od domu Sobczyńskich, w odkupio- nej od Mazurów chałupie zamieszkał pewien pan, który podczas swej letniej obecności wieszał na płocie tabliczkę: ULICA ZIE- LONEJ GĘSI. Poznałam go w 1980 roku. Najpierw napisał list. Nazywał się Bolesław Bączyński. „Zbieżność mojego nazwiska — pisał — z naz- wiskiem postaci występującej w Zielonej Gęsi jest całkowicie przy- padkowa, choć jako dziecko wszechświata mam prawo przypusz- czać, że jakieś śladowe więzy pokrewieństwa muszą istnieć". Oka- zało się, że jest człowiekiem dowcipnym, wielce sympatycznym. Pracował w łódzkiej filmówce, którą sam skończył przed laty. Zajął się realizacją filmów oświatowych i dokumentalnych. Wy- kładał. Ze względu na nazwisko w czasie studiów w łódzkiej szkole nazywano go Profesorem. I tak zostało. Parokrotnie zabiegał w gminie, aby mu pozwolono oficjalnie nazwać uliczkę, przy której mieszkał, imieniem patronki najmniej- szego teatru świata... Ale tamtejsi urzędnicy nie grzeszyli nadmia- rem poczucia humoru i odprawiali pana Bolesława z kwitkiem. Kiedyś w Praniu nastąpiło spotkanie dwóch panów Bączyń- skich: Bolesława i Tadeusza. Niewątpliwie unosił się nad nimi duch profesora angelologii. Wymienili uwagi na temat linii swoich ro- dów. Nie skrzyżowały się one w ziemskim wydaniu. Rozeszli się bogatsi o znajomość z jeszcze jednym Bączyńskim... Kiedy pan Bolesław zdejmował znaną tabliczkę ze swego kar- wickiego płotu i wracał do Łodzi, pisywał do mnie sympatyczne listy. Czasami dołączał do nich drobiazgi dłubane w drewnie. „Moim popisowym numerem — napisał kiedyś — jest ręka w ge- ście figi. Jest w tym trochę mojej filozofii życiowej. Wszystko w życiu musiałem ciężko wypracować sam. Często musiałem wal- czyć z sobą i przeciwnościami, ale też równie często, w ciężkich chwilach, pokazywałem losowi figę — a nie dam się! Myślę, że w filozofii Poety można się dopatrzyć elementów podobnej po- stawy". I dlatego do listu dołączył właśnie drewnianą figę: „Rzecz 123 ta może mieć dwojakie zastosowanie — albo jako przycisk d pierów, albo jako opał do usmażenia jajecznicy. Drewno iesr A ' bre, kaloryczne — grusza". Innym razem dostałam od Profesora ślicznego drewnianp ptaszka z równie uroczym listem. A później powstał film o Bn1 sławie Bączyńskim. Nosił sympatyczny tytuł Człowiek z ulicy Zielonej Gęsi. W roku 1988 pokazywała go telewizja. W rok późniei Profesor — wbrew owej fidze — zmarł. Na dłubankach pana Bolesława nie usmażyłam jajecznicy. Stoia one na mojej małej półce z podobnie miłymi drobiazgami. Test tam i ptaszek z Murano, i kos z Prania, i biały koral z południo- wego morza, i gliniany totem z Ameryki Południowej, i burszty- nowa lira z Wilna, i mały borsuk ze wsi Borsuki, w której będzie- my mieszkać. I oczywiście figa i ptaszek z ulicy Zielonej Gęsi. ;;- Mieliśmy przyjaciół i znajomych nie tylko w sąsiednich wsiach. Nie brakowało ich i w nieco dalszych mazurskich osadach. Po- między Piszem i Rucianem, nad ślicznym jeziorem Seksty leży wioska Karwik, także w większości zajęta przez znanych warsza- wiaków. Przy wjeździe do wsi mała wąska dróżka prowadzi do obejścia Bratnych, którzy w tym uroczym miejscu spędzają od bardzo dawna wszystkie lata i jesienie. Mała Berenika, córka Ewy i Romana, istniała chyba w pomyśle, gdy to niewielkie typowe gospodarstwo — chałupa, obora, stajnia i stodoła, murowane, usta^ wionę w czworokąt, przykryte czerwoną dachówką — Bratni kupili za jakieś niewielkie pieniądze. Mazury jeszcze wtedy nie odgrywały roli najmodniejszego lipcowego (dlaczego akurat li- piec?!) miejsca wypoczynku warszawiaków. Roman sporo tu pi- sał (on zresztą może pisać absolutnie wszędzie!), ściągał panów redaktorów z TV i właśnie w Karwiku udzielał im długich wy- wiadów, które „chodziły" jak seriale... Kiedyś Bratni trzymali tu konie pod wierzch, odbywali co- dzienne konne przejażdżki, Roman polował — to jego wielka p 124 sja od dziesiątków lat. Niejedno ze swych opowiadań poświęcił myśliwskim perypetiom. Bywaliśmy u nich często, przynajmniej kilka razy w sezonie. Zawsze częstowano nas znakomitą dziczyzną, wyborną domową nalewką czy przynajmniej dobrym winem. A z tą dziczyzną spra- wa miała się tak: Ewa i Roman przyjeżdżali do nas do Prania z za- proszeniem, bo właśnie w specjalnej zalewie „dochodzi" wyśmie- nita sarnina... Zostawali na herbacie i jak się robiło nieco późno, na- stępowała kolacja. Choć muszę przyznać, że takich improwizowa- nych spotkań Roman Bratny nie cenił za bardzo. Dlaczego? Odpo- wiedź na to pytanie nie może się pomieścić w jednym zdaniu. Lata osiemdziesiąte w twórczości Bratnego to przewaga krót- kich form o wyraźnie politycznym zabarwieniu, ubranych w sza- ty farsy, groteski, drwiny. Pisał je szybko, bez zbytniej dbałości o styl, byle wyrzucić z siebie ważny dla niego temat. Później szu- kał miejsca, w którym można by ową rzecz wydrukować. A na- stępnie, zbierając kilka podobnych, tworzył z nich tom, ten zaś, drukowany w sporych nakładach, szybko znikał z księgarń, ku wielkiej radości autora. Lubi małe formy i dobrze się w nich czuje. Penetruje nasz polski „śmietnik" ostrym, wszystko widzącym okiem, nie oszczę- dza największych „świętości", polskiej pompy, zadęcia, tromta- dracji. Wykpiwa władzę i nowobogackich, etos i patriotyczny gest rodem z Żeromskiego. Ilekroć gościł nas i innych znajomych, zawsze po kolacji lub przed nią czytał jedno ze swych dopiero co ukończonych opo- wiadań. Jestem śmieszka, cenię groteskę, opowiadania Bratnego bawiły mnie nieraz do łez. Nagi Maj autor zadedykował nam na- stępująco: „Córce bez praw, palaczowi bez dyplomu. R. Bratny. 20.07.88". (W jednej z rozmów Roman zapytał mnie, do kiedy będę korzystać z praw spadkowych po ojcu. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że wygasły one w roku 1973, w dwadzieścia lat PO śmierci K. I. G. A nowego prawa autorskiego nie widać. Histo- "e Janka-palacza usłyszał od nas wcześniej). 125 Na wydanym w roku 1990 Szaleństwie rewizora, który autor zostawił pod wycieraczką w Praniu, znaleźliśmy następujące za- proszenie: „Kochani Kirowie! Jesteśmy jutro w Karwiku, może wpadniecie. Roman i Ewa, 21.IV.90". A na oczytanym Pamiętni- ku moich książek, w wiele lat po ich wydaniu, napisał, rzecz jasna a propos rzeczywistości: „Kirze ze wstydem te moje nieco czer- stwe wspomnieniowe bułeczki. Roman, 5.VIII.87"... (Jednym ze stałych elementów tamtego czasu były chrupiące bułeczki mini- stra i profesora Krasińskiego...) Częstym gościem u Bratnych był ich przyjaciel Ryszard Frelek, od lat właściciel sporej chałupy w pobliskiej wsi Szeroki Bór. Kiedy się spotykaliśmy, panowie nie mogli się powstrzymać od rozmów o politykach, o animozjach między nimi, od napomknień np. o pew- nych zadrażnieniach na linii Rakowski—Olszowski. Nie dawałam się wciągnąć w te dywagacje, nic mnie one nie obchodziły. Był mi też najzupełniej obojętny wzajemny stosunek wspomnianych osób. Olszowskiego od paru lat nie było już w Polsce. Po rozwodzie z pierwszą żoną, po założeniu drugiej rodziny z młodą dziennikarką, którą urządził w jednej z agend UNESCO w Nowym Jorku, prze- szedł na emeryturę i wyjechał do żony i dziecka. Bratny z pewnym przekąsem mówił o naszym sąsiedzie, ale on chyba o wszystkich mówi w podobny sposób. Postanowiłam więc doprowadzić do spotkania obu panów, aby powiedzieli so- bie wszystko, co im leżało na wątrobie. Spotkali się, pogadali, wyjaśnili. I to wszystko. Wydawało mi się, że spełniłam swoją rolę. Czy do końca, tego nie wiem. Bliskim sąsiadem Romana był inny pisarz — Bohdan Czeszko. Dawno, dawno temu kupił kawałek ziemi obok leśnictwa Kie- rzek i powoli sam budował swój dom. Dom obrastał w przybu- dówki, w których przybywało pomieszczeń dla powiększającej się rodziny pisarza. Syn się ożenił, córka wyszła za mąż, pojawiły się wnuki. Zjeżdżali wszyscy do Czeszkowego domostwa, do sadu, 126 który sam sadził, doglądał... Burzyli jego spokój, jego samotność... Ale miał on swoją izbę Sinobrodego: do niej dzieci nie miały pra- wa wstępu. W tym niewielkim pokoiku z oddzielnym wejściem stały śliczne drewniane drobiazgi — stolarki wyuczył się Bohdan w czasie wojny i później umiejętności te przydawały mu się wielo- krotnie. W izbie na honorowym miejscu wisiał olej Andrzeja Stru- miłły. Przedstawiał jelenia we wspaniałym pejzażu ze słońcem. W samotni pisarza bywaliśmy wielokrotnie. Tam też snuł swoje przeurocze opowieści. O obrazie Strumiłły: „Było to w cza- sie polowania. Zobaczyliśmy z Andrzejem to samo. I zadaliśmy sobie pytanie: który z nas to namaluje? Potem musiałem uznać mistrzostwo mego przyjaciela, a on podarował mi swój olej..." Opowieść wiążąca się z Bohdanem, zapalonym myśliwym, została mi kiedyś przedstawiona przez jego przyjaciela, Bronisła- wa Zielińskiego, także entuzjastę polowań (nic dziwnego, tyle się przecież natłumaczył Ernesta Hemingwaya i nawet zdążył się z nim zaprzyjaźnić!). Otóż Bohdan kupił sobie lunetę, pierwszą w jego myśliwskim życiu. Przyrząd ten miał jakąś niezwykłą optykę, albo może pisarz nagle „tyle" dzięki niemu zobaczył, dość, że natych- miast po powrocie do Warszawy zatelefonował do pana Bronisła- wa i powiedział: „Słuchaj, ta luneta jest taka wielka jak... tatarska dupa!..." Jeździłam do Bohdana nie tylko, aby wysłuchiwać jego nie- zwykłych opowieści. W latach, kiedy redagowałam miesięcznik „Kontrasty", wyciągałam od niego zamówiony materiał. Czeszko należał do pisarzy leniwców, niechętnie zabierał się do pracy. Jego sztuka pisarska zamyka się zawsze w małych foirmach. Jego opo- wiadania, minipowieści — to arcydzieła pod każdym względem: formalnym, językowym, artystycznym. Język Czeszki — boga- ty, a jednocześnie prosty, dosadny, jędrny, potoczysty, piękny jak mazurskie zmienne pejzaże — dyktował mu jednocześnie for- mę. Wśród tych małych arcydzieł polskiej literatury sytuuje się najlepsza, moim zdaniem, nasza powieść o wojnie — niewielki objętościowo Tren. 127 Na pytanie, skąd zainteresowanie małymi formami, Czeszko odpowiadał dość przekornie: że takie czasy, że pośpiech, że ma tak niewiele do powiedzenia. I zamknął to wszystko w słowach brzmiących jak przypowieść: „Bardzo dobry pisarz polski mówił mi kiedyś o pewnej pisarskiej przygodzie. Zamyślił napisać po- wieść o swoim życiu, sagę, rzec można. Napisał dwadzieścia stron i odłożył pióro, ponieważ napisał wszystko, co miał do powiedze- nia. Nie sądzę, aby to była jedna z tych pociesznych historyjek, które niekiedy o sobie opowiadamy — my, hLstrioni; to bardzo poważny człowiek ten Tadek Różewicz, także Kolumb, jak nazy- wają ludzi z naszych roczników wczesnych dwudziestych. A więc i takie przygody bywają z pisaniem o własnym życiu, jeśli nie grafomanimy, bo i tacy bywają; ja wiem, co nam gipsuje gębę, jak przed rozstrzelaniem. To jest poczucie bezradne-ści wobec nadmia- ru pozostającego w rażącej dysproporcji do możności przekaza- nia prawdziwego w sposób zrozumiały i dla dzisiejszego czytelni- ka po pół wieku bez mała..." Pomimo sporych oporów pisarza udało mi się namówić go do spisania historii budowy jego mazurskiego domu. Powstała pełna wdzięku gawęda, bardzo czeszkowska, bardzo prosta i niezwykle wzruszająca. O lesie i zwierzętach, o dzieciach i naturze, o ciesiołce i budowaniu domu, o jeleniach, przyjaciołach, a przede wszystkim — o Mazurach. Ten tom nazwał pisarz Nostalgie mazurskie, a otwiera go opowiadanie Dom — to, które pisał w odcinfcach dla „mojego" pisma. Na książce otrzymałam taką dedykację: „Kochanej Kirze, mojej, rzec można sąsiadce, a także Pani, która pogania mnie do ro- boty — czego nienawidzę. Ponieważ twierdzi Ona, że rezultaty tego poganiania są pozytywne, a również z przyczyny bezinteresownej sympatii, książkę tę dedykuję. 7 czerwiec 1987, Kierzek, Bohdan Czeszko". Na otwierającym tom opowiadaniu Dom autor dopi- sał: „Ten tekst zawiniła Kira. B. Cz.". Lubię Nostalgie. Często do nich wracam, do ich soczystej pro- zy. Wraz z przewracanymi kartkami pojawiają się echa cichych rozmów, jakieś okruchy opowieści, czas, który na zawsze prze- 128 minął. Pisarz tak o nim napisał: „Pisałem ten tekst w złych cza- sach, w czasach żywnościowych kartek, do których ludziska jak- by przywykli, a przywykać nie powinni, w czasach biedy nader powszechnej, na której pasą się szubrawcy zbijający fortuny ba- śniowe, kiedy nic jeszcze nie nabrało formy dostatecznie klarow- nej, a poczucie zaniżonej wartości nie zyskało jakichkolwiek so- lidnych rekompensat. A więc może potrzebne mi było zdystan- sowanie się do tego wszystkiego i przypomnienie sobie samemu po pierwsze, że można coś jednak zrobić, gdy się chce i gdy ma się jeszcze siłę..." Ale tych sił było w Bohdanie coraz mniej. Duży, silny kiedyś chłop stawał się coraz wątlejszy, drobniejszy. Zapuścił małą bród- kę, mówił coraz ciszej i wolniej, aż któregoś dnia w ogóle zamilkł... Zabolała mnie jego śmierć. Pełen gwaru i zamieszania dom Boh- dana, Kierzek — ten zakątek Mazur nagle opustoszał. Nie jeździliśmy tam więcej. Niedaleko Bratnych, Czeszki, w pięknej wsi nad Śniardwami zamieszkali przed laty Ala i Jan Krenzowie. Kupili przepiękny stary pruski browar zbudowany z kamienia, cegieł, drewna, kry- ty czerwoną dachówką, z dawnymi zabudowaniami gospodarski- mi, które zostały następnie przerobione na dom dla syna, Igora. Znany dyrygent planował, że przez pół roku będzie jeździł po świecie i występował, zaś przez kolejne pół — zajmie się farmer- stwem w swoim „burgu". Bowiem siedziba Krenzów — to naj- prawdziwszy burg. Z mnogością pokojów, kuchni, łazienek, z prze- ogromnym poddaszem, na którym Irena Szewińska mogłaby powtórzyć rekordy w biegu na setkę, zadbany w każdym szcze- góle, zagospodarowany, z pięknymi meblami zwożonymi z całe- go świata, ze starą miedzią i cyną w wielkiej kuchni. Słowem — dom marzenie. I jeszcze niewielki ogród, który oboje sadzili, urzą- dzali. I dostojne topole nad brzegiem jeziora ratowane przez go- spodarzy... 129 Odnowiliśmy dawne kontakty z Krenzami, widywaliśmy się często. Wydawało się, że polubili nas, nasze psy, że byto im z nami dobrze. Przynajmniej wszystko na to wskazywało... I nagle, w sposób dla mnie najzupełniej niepojęty, dawna za- żyłość, serdeczność, sympatyczne pogwarki skończyły się. Pań- stwo Krenzowie przestali się odzywać. W Warszawie którejś zimy rozmawiałam nawet z Alą, pytałam, dlaczego nie dają znaku ży- cia. Zawsze lubię jasne sytuacje. W odpowiedzi usłyszałam jakieś bąkania, monosylaby, zapewnienia, że przy najbliższym pobycie na Mazurach natychmiast się odezwą. Nie zrobili tego do dziś. Dlaczego?... Wieś nosi ładną nazwę: Niedźwiedzi Róg. Zaczyna się właśnie od domu dyrygenta, a kończy na pięknej drewnianej „kompozy- cji" Andrzeja Strumiłły: domu wychodzącym na palach daleko w jezioro. Obecnie mieszka tu syn malarza, Rafał. Bohdan Czeszko z przekąsem mówił o często odwiedzanej wsi, a to dlatego, że bez reszty zawładnęli nią warszawiacy. Mie- szka tu i Kazimierz Dziewanowski, który na temat swojego domu także kiedyś napisał książkę. Według Bohdana był taki czas, kiedy do Niedźwiedziego Rogu nawet sołtys został przywieziony ze stolicy. Nikt tego nie spraw- dzał. Ale kto wie?... ss- W środku wsi Karwik zamieszkał — i to na zawsze — obywa- tel świata, mój kolega z wczesnych lat oczarowania pływaniem, Andrzej Kłopotowski, brat Wandy Sobczyńskiej. Wrócili z żoną z Afryki, gdzie Andrzej, pracownik ONZ, pełnił rozliczne odpowiedzialne funkcje. Kiedy jego działalność w ONZ dobiegła końca, postanowił wrócić do kraju. Irena, jego żona, zajęła się budowaniem domu w Warszawie, on przesiadywał głównie na Mazurach, aż któregoś 130 dnia podjął decyzję: kupił kawał ziemi w Karwiku i po jakimś czasie rozpoczął budowę domu. Takiego, w którym można mie- szkać przez cały rok. Uznał bowiem, że zapyziała Warszawa go nie bawi, a Mazury są tak piękne, że warto spróbować życia tutaj. Decyzję przyspieszył rozpad wieloletniego małżeństwa... A po- tem Andrzej zajął się... pieczeniem chleba. Ale po kolei. Poznałam go, jak wspominałam, w latach szkol- nych, w czasie wzmożonych zainteresowań basenem. Andrzej, uczeń Batorego, był mistrzem Polski w stylu klasycznym, moje osiągnięcia w tej mierze zamykały się w skali co najwyżej — gmi- ny... Ale istniała cała otoczka owego pływania: nasza paczka z Legii, treningi wczesnym rankiem, a później długie godziny polegiwa- nia na „własnym" skrawku wydeptanej trawy pod siatką. A do owej paczki należeli i Agnieszka Osiecka, i Ela Czyżewska, i Maja Wachowiak, i obie siostry Wahl, i kilku chłopców, jak Andrzej uczniów Batorego, także mistrzów Polski. W crawlu, grzbiecie... Nazywano ich czterema muszkieterami z Batorego... Dziewczyny chodziły do różnych szkół. Zrywałyśmy się z lek- cji, kiedy to tylko było możliwe, żeby polecieć na ten wydeptany kawałek spalonej słońcem trawy. Na treningi, wyjazdy, na zawo- dy... Potem drogi nasze rozeszły się, każdy poszedł, by nie powie- dzieć — popłynął — w swoją stronę. Andrzej wylądował na Uniwersytecie Harvarda. Został wiel- kim specem. Porwała go ONZ. Doradzał szefom państw w róż- nych krajach, jak skutecznie usprawniać zacofaną gospodarkę. Jako fachowiec był mile widziany wszędzie tam, gdzie się źle działo. Zaproponował swoje usługi — wiedzę i doświadczenie — Polsce, jej ekipom rządzącym. Ale tu Andrzeja nie potrzebowano. Więc jeździł do Afryki... Wreszcie wrócił do Polski na dobre i z dala od jej centrum z kilkoma znajomymi z okolic Pisza wymyślił swój chleb. Po- mysł był interesujący: Mazury są regionem stosunkowo mało ska- żonym. A więc Andrzej i jego wspólnicy zamyślili sianie na wła- 131 snych polach zbóż, mielenie ich we własnym młynie, a następnie wypiek rozmaitych zdrowych, ekologicznych gatunków pieczy- wa i jego dystrybucję w całym regionie. Pomysł znakomity, jednak do tej pory nie doczekał się kom- pleksowej realizacji. Ciągle jakieś ogniwo szwankuje. Ale znając perfekcjonizm Andrzeja, jestem przekonana, iż w końcu osiągnie on to, co sobie zaplanował. To taki ciekawy polski los, jeden — moim zdaniem — z cie- kawszych, z jakimi się zetknęłam w ostatnich latach. Od Harvarda do Karwika! ;;- Opowiadam tu o ludziach, z którymi łączyły nas nieco bliż- sze kontakty. Których chętnie widywaliśmy u siebie i których równie chętnie odwiedzaliśmy. Z którymi łączyła nas pewna za- żyłość, pozwalająca na luz, na szczerość, na wspólne nieróbstwo wreszcie. A przede wszystkim — podobny, zawsze pełen zachwy- tu stosunek do Mazur, do rozdeptujących tę ziemię turystów, wczasowiczów. Jednakowo irytowały nas huczące na Śniardwach motorówki i narastająca na ten region moda. Wiedzieliśmy bo- wiem, co ona ze sobą niesie. Mam w swoich albumach sporo zdjęć z prańskich lat. Nie tak dużo jak powinnam, bowiem mały „aparacik dla głupiego" mam dopiero od kilku lat. Ale i tak czarno-białych fotografii nazbiera- ło się na tyle dużo, że na ich podstawie można odtworzyć minio- ne wydarzenia. Oto leży przede mną kilka zdjęć z uroczystego odsłonięcia pomnika K. I. Gałczyńskiego w czerwcu 1977 i nada- nia jego imienia piskiemu ośrodkowi kultury. Odbyło się to z wiel- ką pompą: z orkiestrą, z przecięciem wstęgi, z przemówieniami — moim także, z koncertem i pogwarkami z zasiedziałymi już na Mazurach przyjaciółmi. A po skończonej uroczystości zostaliśmy wszyscy zaproszeni do prańskiej posiadłości M. F. R., na zaimprowizowany bankiet na trawie, gdzie poczęstowano nas pyszną wódką bez zakąski. 132 Cały cymes tego improwizowanego przyjęcia polegał na kielisz- kach: były to małe baniaczki o okrągłym dnie (służące do ratowa- nia zdrowia, czyli do stawiania baniek!). Nie można ich było po- stawić, bowiem natychmiast się przewracały, ergo — nalaną za- wartość należało natychmiast wypić! Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że zostaniemy najbliższy- mi sąsiadami Mietka, a wszyscy niemal pozostali — nieco dalszy- mi, a u nas zawsze mile widzianymi gośćmi. Patrzę na zdjęcia z tamtej uroczystości. Obok mnie z jednej strony — Mietek, z drugiej — niemal rozdokazywany Bohdan Czeszko, po jego prawicy Jan Krenz. Za mną siedzi czymś rozra- dowany mój mąż. Inne zdjęcie utrwaliło Bohdana i mnie zajętych oglądaniem jakiegoś proporczyka. I postument z repliką piskiego pomnika! Jacy wszyscy byliśmy młodzi! Piękni czterdziestoletni... A dziś, w dwadzieścia lat później, nie ma wśród nas wielu utrwalonych przez migawkę aparatu przyjaciół — najpierw jeden powędrował sobie tylko znaną drogą, do niego dołączyli inni ówcześni goście prańskiego domu M. F. R.... ;;- Do Wejsun zaczęliśmy jeździć późno, to znaczy wówczas, gdy Wojciech Siemion na dobre rozgościł się na niedzielnych koncer- tach. Zjeżdżała na nie wówczas cała jego liczna rodzina. Oprócz żony, Piwki, która wiernie towarzyszyła aktorowi w jego dłu- gich trasach, zaczęli przyjeżdżać syn Jan z żoną Dorotą i dwójką dzieci, z matką Genią i jej mężem Klausem, berlińczykiem. Po- nadto przyjeżdżali, nie powiem, dość licznie, znajomi i entuzjaści talentu Siemiona — różnej narodowości, różnej płci. W Wejsunach, pięknej wsi leżącej za jedną ze śluz, za Guzianką, nad jeziorem Wejsunek, młodzi Siemionowie od lat mają starą ma- zurską kuźnię, duży sad wychodzący na najprywatniejszy brzeg jeziora. Nie tylko kawałek Wejsunka jest ich własnością, ale i trzciny, i biegnący daleko w wodę imponujący pomost. 133 Bywaliśmy tam na wspaniałych pierogach z jagodami, na do- skonale schłodzonym winie, na domowych wypiekach. Wnuki Wojtka — śliczna, podobna do matki Karolina i młodszy, Jasiek, zdaje się ulubieniec aktora — każdego wakacyjnego popołudnia systematycznie biegały na konie i spędzały z nimi sporo czasu. Bo koń to nie tylko jazda, ale także wszystko, co wiąże się ze stajnią i dobrym samopoczuciem pięknego zwierzęcia. W domu Siemionów zawsze jest pełno. Spowinowacone ze sobą Piwka i Genia, obie prawniczki, obecny mąż tej ostatniej Klaus — uroczy kulturalny pan, który zawsze potrafi powiedzieć kobietom coś miłego, sympatycznego, i poprzedni mąż Geni, ojciec Doroty. A jeszcze wpadają co chwila zaprzyjaźnieni z rodziną — a to Marzen- ka Trybała z mężem, a to Ewa Ziętek, a to Sławomira Łozińska... Te popularne i znane aktorki, jeśli Piwka zabierała je na koncer- ty, stawały się ich najprawdziwszą atrakcją: oto jacy goście przy- jeżdżają do Prania, by posłuchać poezji i muzyki!... Lubiłam te podwieczorki w Wejsunach przy dużym stole usta- wionym pod starymi drzewami owocowymi. Przy nim czułam się jak bohaterka którejś ze sztuk Antoniego Czechowa — mógł to być Wiśniowy sad, mogła być Mewa albo Trzy siostry... Brako- wało jedynie szumiącego samowara, nikt nie marzył o wyjeździe do Moskwy, sadowi nie zagrażała niczyja siekiera... A jednak w mojej pamięci zachowam tamte miłe spotkania bardzo zbliżone do świata, który nieuchronnie przeminął... A goście jak gwiazdy wirują... Począwszy od inauguracji muzeum przyjeżdżali do nas licznie, w różnych porach roku i dnia, zapowiedzeni i nie, z błądze- niem po puszczy i prosto jak po sznurku. Słowem, goście Prania, którym na dobrą sprawę zawsze byliśmy radzi. Czy rzeczywiście zawsze? Nie piszę o naszych najbliższych — to zrozumiałe, że zjawiali się, kiedy mieli na to ochotę i na tak długo, jak chcieli. Ale oni nie byli przecież gośćmi. Prawdziwi goście sprawiali nam nie zawsze najbardziej urocze niespodzianki. Bo gdy słyszałam na podjeździe piąty trąbiący samochód i po raz piąty nakrywałam stół — nie zawsze emanował ze mnie nadmiar entuzjazmu. Ale reflektowa- łam się po chwili: piąta z kolei wizyta danego dnia nie jest w naj- mniejszym stopniu „przewiną" przybyszów. Skąd mogli wiedzieć, że przed nimi zjawiły się również nie zapowiedziane osoby?... Przyjeżdżających do Prania naszych przyjaciół i znajomych z grubsza można było podzielić na dwie grupy: wpadających na kawę czy herbatę oraz „pobytowiczów". Tych pierwszych przewinęły się przez dom nad Nidzkim setki. Przyjeżdżali z bliska i z daleka, spe- cjalnie i przejazdem lub żeby załatwić jakąś sprawę. Na przykład za- przyjaźnieni Ania i Marek Szymańscy wpadali parokrotnie, ale wy- łącznie „ze sprawą": raz, bo chcieli zostawić samochód i przy spalo- nym pomoście (kiedyś pijani żeglarze rozpalili na nim ognisko) prze- siąść się do łodzi, na której Marek, niegdyś mój redakcyjny kolega, 135 dziś właściciel księgarni na Ursynowie, spędzał wymarzone wakacje z synem marynarzem: leżał do góry brzuchem na jachcie obsługiwa- ny przez załogę (zdaje się, przez syna i synową i jakiegoś kolegę dzie- ci) i byczył się przez dziesięć dni, wydychając z siebie całe przeo- gromne warszawskie zmęczenie. Kiedy indziej, wcześniej zapowie- dziawszy i omówiwszy sprawę, pojawiali się, by pod naszą opieką zostawić arcysympatycznego psa Berka, jechali bowiem do „wód" druskiennickich. W drodze powrotnej z Litwy zatrzymywali się u nas na chwilę, by psa zabrać. Jako dobrzy „przechowalnicy" Berka wystąpiliśmy chyba dwukrotnie. Większość odwiedzin wiązała się oczywiście z latem, z czasem wakacji, z urlopem spędzanym gdzieś w pobliżu. Odwiedzający nas goście zgodnym chórem wydawali z siebie okrzyki zachwy- tu: „Jak wam tu dobrze, spokojnie! Jakie to cudowne miejsce!" Nikt z nich nie wiedział, czym jest tutaj długa ciemna jesień ze zmrokiem zapadającym w porze obiadu, czym zasypanie śniegiem, czym wreszcie wichura zrywająca elektryczne kable... Naiwność ludzka nie zna granic. Oto w słoneczny letni dzień pojawił się u nas jakiś polonista z UJ ze swymi dwiema czy trze- ma studentkami. Przypłynęli jachtem, bowiem wszystkie urlopy pan profesor spędza w podobny sposób, a studentki podrzucił przy okazji. Jedna z nich pisała pracę magisterską o Gałczyńskim — te- matem było arcydokładne kalendarium życia i twórczości K. I. G. Studentka, Bernadetta R., zabrała się do swojej pracy niezmiernie poważnie. To znaczy na dziesiątkach karteczek miała wynotowa- ne pytania. Np.: dzień, miesiąc i rok śmierci brata poety. Albo: dni, miesiące i lata kolejnych przeprowadzek rodziny przyszłego poety z jednego mieszkania w Warszawie do innego. Moja nie- wiedza w tym zakresie jest dość spora i nie umiałam udzielić od- powiedzi, ale kierowałam pannę Bernadettę do przewertowania a to starych warszawskich ksiąg adresowych, a to teczek z archi- waliami w rozmaitych instytucjach, zajmujących się gromadze- niem dokumentów. 136 Po rozmowie w Praniu studentka z Krakowa pisała do mnie je- szcze chyba dwukrotnie z dziesiątkami podobnych pytań. Kiedy w sposób kategoryczny odpisałam: nie wiem, nie wiem, nie wiem — dała wreszcie spokój. Nie odezwała się do dziś. Pozostaje pyta- nie, czy skończyła swoją pracę, czy jej zaniechała... A naiwność, o której wspomniałam, wiąże się z owym dokto- rem O. z UJ: kiedy piliśmy kawę w prańskim ogrodzie, patrząc na równo wystrzyżoną przez Janka trawę, na obsypane kwiatami krzewy i zadbane obejście, powiedział mi: „Jeśli pani będzie kie- dyś szukała kogoś do pracy w Praniu, w każdej chwili jestem do wzięcia!" Podobnych oświadczeń słyszałam zresztą na kopy! Nie wiem, jakimi drogami, jeszcze w roku 1996, kiedy o na- szym zamiarze nikt na dobrą sprawę nie wiedział, do dyrektora suwalskiego muzeum, Zygmunta Filipowicza, zgłosił się doktor O. z propozycją: „Jestem do wzięcia!" Już widzę, jak odmiata śnieg, którego nawiało równo z pło- tem! Jak usiłuje naprawić motor w studni! Albo tylko wyczyścić kominy! Wspomniałam o pracy magisterskiej, której losu nie znam. Inne miłe spotkanie z dziewczyną piszącą pracę o K. I. G. zdarzy- ło się w roku 1992. Po dłuższej korespondencji pojawiła się w Praniu Kasia Kornacka z mężem Grzegorzem. Studiowała zaocz- nie w Lublinie, pracowała w szkole w Czemiernikach, gdzie także uczył jej mąż. A Czemierniki to niewielkie miasteczko w woje- wództwie bialsko-podlaskim. Otóż Kasia wybrała sobie za temat prański księgozbiór poety. Przyjeżdżała dwa lata z rzędu i tom po tomie opisywała — dedykacje, pochodzenie, odtwarzała notat- ki na marginesach (jeśli istniały, znaczyło to, że książka była przez ojca czytana, jeśli była dziewiczo czysta, pozbawiona skreśleń, zapisków zupełnie nie a propos, można mieć pewność, że poeta nigdy do niej nie zajrzał!). Pytała o dziesiątki spraw, które wykra- czały poza sam księgozbiór, bowiem niemal każda z książek nio- sła ze sobą jakąś anegdotę, zdarzenie, jakąś opowieść o ofiarodaw- 137 cy, o autorze itd. Odpowiadałam, jeśli rzecz jasna dany egzem- plarz nie stanowił dla mnie całkowitej tajemnicy, bo przecież i takie znajdują się w tym księgozbiorze. Kasia pracowała sumiennie. Później w Lublinie odwiedzała roz- maite biblioteki, aż wreszcie w roku 1994 obroniła pracę i zjechała ze swymi przyjaciółmi do Prania. Przywiozła oprawiony egzem- plarz pracy. Na pierwszej stronie przeczytałam: „Pani Kirze Gał- czyńskiej za okazaną pomoc". Miły gest, który mnie wzruszył. Od pierwszej pracy magisterskiej o Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim napisanej w roku 1955 przez Andrzeja Drawicza na warszawskiej polonistyce, podobnie zakończonych studiów moż- na naliczyć dziesiątki. Nie ma roku, by któryś ze studentów uni- wersytetu czy którejś z wyższych, szkół pedagogicznych nie pisał pracy o autorze Zaczarowanej dorożki. O czymś takim mój ojciec nawet nie marzył... Parokrotne wizyty Eryków Lipińskich także miały w pod- tekście „sprawę". Po pierwsze: piekli dwie pieczenie — odwiedzali nas i naszych sąsiadów. Wyjeżdżali ze swej chaty nad rzeką Rzą- dzą wczesnym rankiem, już w południe byli u nas na kawie, a na obiad szli do Mietków. Albo zaczynali od sąsiadów i kończyli u nas. Lubiłam te urocze wizyty, bowiem zawsze wiedziałam, że spo- tka mnie coś miłego. Jedno z takich odwiedzin Maruszki i Eryka wspominam jako szczególnie sympatyczne — gdy Eryk podarował mi własne drobiazgi poetyckie pisane „pod Konstantego". Opowia- dał: „Wychyliwszy wazę ambrozji usiłowałem dowieść, że być poetą to żadna sztuka. Nie pamiętam jednak, czy Konstanty dowodził mi z równą pewnością, że rysowanie to nic trudnego..." A oto jedna z Erykowych próbek: Na ulicę Gdańską Którędy? 138 Po prostu Świętojańską Potem długo, długo, długo Przed siebie Pańską. Albo: Każdy może jak orzeł każdy orzeł jak morze To wtedy Eryk zostawił nam przecudnej urody plan szcze- gółowo informujący, jak dojechać do nich nad rzekę Rządzę w po- bliżu Ołdakowizny. Podobnego zaproszenia nigdy dotychczas nie dostałam i wiem także, że nigdy podobne już do mnie nie dotrze. A dodatkowo Eryk napisał na nim: „Plan ten jest własnością ślub- nych Kiry Gałczyńskiej i Janusza z Radia i tylko oni oraz wskaza- ne przez nich osoby mogą z tego piana [tak, „z piana"!!!] korzy- stać. Bez pieczęci i podpisów Nieważny!" Wśród cytowanych przeze mnie kilkudziesięciu wpisów do ksiąg pamiątkowych znalazł się wpis prymasa Glempa. Postaram się opowiedzieć, jak doszło do tej wizyty — bądź co bądź nieco- dziennej. Zwłaszcza że zarówno moje, jak i Janka związki z Ko- ściołem są zerowe. Gorący lipiec 1982 roku. Siedzieliśmy w ogrodzie pijąc połu- dniową kawę. Usłyszeliśmy nagle szurgot samochodowych opon. Janek wstał, żeby zwrócić kierowcy uwagę, że i jego obowiązuje znak zakazu ustawiony przy parkingu. Ale zanim doszedł do furt- ki, obok niej pojawił się pan ubrany w czarne sztruksy i tego sa- mego koloru koszulę z podwiniętymi rękawami. Przedstawił się: „Jestem proboszczem z parafii w Rucianem". (W Nidzie jeszcze wówczas nie było kościoła). Zaprosiliśmy go do stolika, podałam kawę i ze zdumieniem wysłuchałam, z jaką sprawą przyjechał do nas ksiądz dobrodziej. Otóż — powiedział — na Mazurach odpoczywa ksiądz kardynał. 139 Ksiądz kardynał wyraził chęć poznania muzeum poety. Kiedy to będzie możliwe? Odpowiedzieliśmy, że najlepiej w któryś dzień, kiedy muzeum jest zamknięte dla zwiedzających. Proboszcz przyznał nam rację, ustaliliśmy, że w najbliższy wtorek o godzinie 10.00 będziemy oczekiwać na prymasa. W oznaczonym terminie pojawiło się kilka samochodów — głównie duże i małe fiaty. Wśród osób towarzyszących byli i księ- ża, i osoby świeckie. Także dwójka dzieci. Przechodziliśmy przez pokoje, prymas słuchał mojej opowie- ści o losach ojca, o niektórych eksponatach. Ze szczególnym za- interesowaniem przeglądał, a później głośno czytał fragmenty opasłej księgi prawa kanonicznego Corpus Juris Canonici, wyda- nej w 1696 w Kolonii. Ktoś z towarzyszących kardynałowi poin- formował mnie później, że nasz gość doktoryzował się właśnie z prawa kanonicznego. Stąd widoczne zainteresowanie starą księ- gą. A trafiła do zbiorów ojca dlatego, że wiekowa, że piękna i że wspaniale oprawiona w cielęcą skórę... Kardynał z uwagą przyglądał się zdjęciu kwadrygantów zro- bionemu w Fukierowskiej winiarni w połowie lat dwudziestych; zobaczył tam także Władysława Bieńkowskiego. I powiedział: „Dzisiaj pan Bieńkowski jest naszym bliskim doradcą". Ja zaś nie omieszkałam dodać: „Znam pana Władysława z lat, kiedy był bli- skim doradcą Zenona Kliszki". Moja informacja została przyjęta głośnym śmiechem pryma- sa. Wtedy, jak widać, umiał się śmiać. Nie przypuszczam, by podobna uwaga dziś została skwitowana tak samo. W ogóle wąt- pię, czy zawitałby do Prania. Na pamiątkę wizyty w Praniu podarowałam kardynałowi wydanie dzieł K. I. G., zwracając uwagę na proroczy wiersz Mo- dlitwa o szczęśliwy wybór papieża napisany w roku 1939: nowe papiestwo jak dąb się rozłoży przy polskim dębie. 140 Ten wiersz był zaskoczeniem dla prymasa. Nie znał go. Z przepastnej kieszeni sutanny wyjął obrazek — reprodukcję jakiegoś znanego obrazu i wręczył mi, sumitując się, że nic więcej nie ma. Po kilku miesiącach otrzymałam księgę Andrzeja Micew- skiego Kardynał Wyszyński. Prymas i maż stanu z dedykacją. Nie dołączono do przesyłki ani jednego z robionych wów- czas zdjęć. Podobna okazja się nie powtórzy, tym samym w moich albu- mach nie pojawi się zdjęcie z purpuratem! Si- Parokrotnie bywała w Praniu moja uniwersytecka przyjaciół- ka Janka Sadowska, dzielna, mądra kobieta. Nasi synowie przy- szli na świat, gdy studiowałyśmy. Był to także jeden z elementów zbliżających i po studiach. Janka pracowała w cenzurze na Mysiej — wiele tekstów, które by jej koledzy zatrzymali, ona puszczała. Miała „pod opieką" niektóre pisma literackie, społeczne, jej dział- ka nie należała więc do łatwych i spokojnych. Ale radziła sobie, miała dobre stosunki z kierownictwami redakcji, które także do- ceniały jej rozsądek, brak zacietrzewienia i trzeźwy stosunek do ówczesnej rzeczywistości. Piszę to wszystko po to, aby uzmysłowić młodemu zwłaszcza czytelnikowi, że także i cenzura w „ponurych czasach komuny" miewała różne oblicza i zwyczaje. Janka należała do cenzorów oświeconych, jeśli mogę użyć takiego określenia. Pochodziła z Biłgoraja, pięknego miasteczka w Puszczy Solskiej. Tam mieszkała jej matka staruszka ze swoją siostrą i jeden z braci Janki, drugi był w Warszawie, trzeci, Stefan Knapp — w Londynie. W roku 1939 mężczyźni w jej rodzinie zostali aresztowani i wywiezieni na Syberię. Ojciec nie wrócił nigdy. Janka wszelki- mi możliwymi kanałami szukała wiadomości o jego losie, o miej- scu śmierci. Niestety, nigdy takiej informacji nie otrzymała. A nie dożyła czasów, gdy otworzyły się — przynajmniej w części — ar- chiwa KGB. 141 Jej brat Stefan przeszedł drogę wielu Polaków. Świeżo upie- czony absolwent gimnazjum, aresztowany we Lwowie, został wywieziony do obozu pod Archangielskiem. Po układzie Sikor- ski—Majski trafił do organizowanego przez generała Andersa pol- skiego wojska. Został skierowany na szkolenie na Bliski Wschód. Stąd — do RAF-u, do eskadr zwiadowczych. Kampanię włoską zakończył jako kawaler Krzyża Virtuti Militari. A w przerwach między jednym lotem a drugim rysował scen- ki rodzajowe i portrety swoich towarzyszy lotników. Po wojnie Stefan Knapp nie wrócił do kraju, osiadł w Londy- nie. Otrzymał stypendium i rozpoczął studia w Siądę School of Arts. A potem dzięki talentowi, pomysłowości i pracy nazwisko jego zaczęło być znane coraz szerzej: najpierw w Anglii, później poza nią. Stało się tak za sprawą odkrycia nowej techniki: na ogromne stalowe płyty nakładał emalię, potem wszystko harto- wał w wysokich temperaturach. Tak powstawały kompozycje o wielkich płaszczyznach — kolorowe abstrakcje, którymi zaczę- to zdobić ściany reprezentacyjnych budynków. Takie ogromne murale zaprojektował Stefan dla londyńskiego lotniska Heathrow, a później dla portów lotniczych Paryża, New Delhi, Hamburga, Dusseldorfu, Tokio. Po kolorowych kompozycjach na stali przy- szła pora na eksperymenty z tworzywami sztucznymi. Dzieła z tego okresu są—w przeciwieństwie do poprzednich — utrzymane w pastelowych, miękkich barwach, pełne łagodności i emanujące- go z nich ciepła — jak kształty, które nadawał swoim pracom — zaokrąglonym, wypukłym, obłym. Tworzył nie tylko wielkie abstrakcje. Malował i małe obrazy na stali i plastiku, które trafiały do liczących się muzeów świata — z nowojorskim Museum of Modern Arts na czele. Dostałam i ja taką kompozycję Stefana, wędruje ona z nami przez wszystkie nasze domy jako jedyna abstrakcyjna kompo- zycja. Przyjeżdżał do Polski często i bardzo chętnie. Odwiedzał matkę staruszkę, siostrę, braci. Przywoził kolejne żony, miał ich w su- 142 mię kilka. Ustatkował się wreszcie, spotkał Angielkę, z którą za- łożył rodzinę, doczekał synów. Wystawiał w Polsce wielokrotnie. Dla planetarium w Olszty- nie wykonał piękną kompozycję pełną gwiazd, księżyców, od- prysków Drogi Mlecznej. W tym gwiezdnym bezkresie pojawia się portret Kopernika... Podobne motywy znalazły się na ścianie uniwersytetu w Toruniu. Stefan Knapp zaprojektował także ko- lorystykę warszawskiego metra. Początkowo kolejne stacje mia- ły być zdobione różnymi jego kompozycjami. Na realizację za- brakło jednak pieniędzy. Tylko na stacji Wilanowska odnajdzie- my jego projekty. Spotykaliśmy się w Polsce wielokrotnie, zaprosił nas do Lon- dynu. Odwiedziliśmy jego pracownię, mieszkaliśmy w pięknym podlondyńskim cottage'u, gdzie obok podobnie starą posiadłość ekscentryczna Angielka zapisała... osłom. Dożywały tam swoich dni, dostojnie skubiąc soczystą trawę... Janka była u nas w Praniu latem 1983 roku. Kiedy wyjeżdżała, mój mąż z pewnym przerażeniem patrzył na jej niemal łyse opo- ny: „Kup natychmiast w Warszawie przynajmniej dwie nowe na przód" — powiedział serio. W kilkanaście dni później dotarła do nas wiadomość o jej śmier- ci: do wypadku samochodowego doszło na pustej szosie pod Gar- wolinem, przy dobrej widoczności... Na jej grobie na Powązkach Stefan umieścił swoją piękną barw- ną kompozycję — zaprzeczenie śmierci. W kilkanaście lat później, jesienią 1992 roku, z Londynu Stefan Knapp powędrował drogą swojej siostry... Popatruję czasami na zdjęcia, na ową kompozycję Stefana — są to jedyne pamiątki po tych dwóch osobach drogich, miłych, bliskich. Ilekroć przywołuję pamięć ludzi, którzy odeszli, zawsze konstatuję ze zgrozą: odchodzą osoby najwartościowsze, ważne, do tego najzupełniej nie w porę... 143 ;;- Dość często wpadała do nas moja przyjaciółka z lat „Kuriera Polskiego" — Ewa Boniecka. Dla niej i dla mnie praca w tej popo- łudniówce stanowiła czas debiutancki. I choć później nasze zawo- dowe losy potoczyły się innymi drogami, pozostała ta sama zaży- łość, przyjaźń, serdeczność. Dobrze jest mieć w życiu kogoś, na kogo na pewno można liczyć! Nie zdarza się to znów tak często. Zjechała do nas w lipcu 1980. Był to jej pierwszy od paru lat urlop; pracowała wówczas ze swoim mężem na placówce kore- spondenckiej przy ONZ. Zachwytom dla miejsca, okolicy, do- mów, psów nie było końca. Zrobiliśmy wówczas kilka eskapad (będziemy je powtarzać z naszymi przyjaciółmi), żeby pokazać ciekawostki wokół nas: od klasztoru starowierek w Wojnowie poczynając, na wilczym szańcu Hitlera pod Kętrzynem kończąc. Ewa, już po powrocie do Polski, przyjeżdżała ze swoimi dziew- czynami — Joanną i Magdą, parokrotnie sama, a ostatnio z dru- gim mężem, Adamem. Zawsze byłam jej rada, zawsze miło było z nią gadać, jak to u kobiet — o wszystkim. Kiedyś przyjechali z Adamem na Wielkanoc. Odwiedzili nas wówczas nasi niemieccy przyjaciele, Krysia i Jurek Knochowie. Ucieszyłam się, kiedy obie pary przypadły sobie do gustu. To wtedy Jurkowie zapoznali nas ze starym saksońskim zwy- czajem wieszania na drzewach w ogrodzie kolorowych jaj. Przy- wieźli je ze sobą, barwne, różnej wielkości, plastikowe, i ubrali w nie kilka stojących przed werandą świerków i modrzewi. Było to ładne. Zwłaszcza że śnieg wówczas leżał równo z płotem! Powtarzaliśmy ten zwyczaj przez wszystkie następne prań- skie Wielkanoce. Jak poznaliśmy Knochów? Przed wiekami w Zakopanem, w piw- nicy hotelu „Trzaski". My jedliśmy kolację ze sporą ilością alko- holu, oni, w większym towarzystwie, gdzieś obok. Spotkaliśmy się przy barku. Wypiliśmy dwie—trzy szybkie kolejki i... prze- szliśmy na ty. W dodatku okazało się, że stanęliśmy w tym sa- mym pensjonacie pani Dylągowej... 144 Mieszkali w Dreźnie, urodzili się na Śląsku. Jurek w Głogów- ku, Krysia gdzieś w pobliżu. Chodzili do polskich szkół. Jurek studiował medycynę w Poznaniu, a potem, na początku lat pięć- dziesiątych, zdecydowali o wyjeździe do wschodnich Niemiec. Trafili do Drezna. Tutaj urodził się ich syn, Andreas, a Jurek zdo- bywał kolejne stopnie naukowe, aż został rektorem Akademii Medycznej, najmłodszym rektorem we wschodniej części Niemiec. Profesor Knoch był ponadto honorowym członkiem ekskluzyw- nej „SocietasJablonoviana" działającej w Lipsku, a założonej w XVIII stuleciu przez wojewodę nowogródzkiego, Józefa Aleksan- dra Jabłonowskiego. Przyjmowanie do tego związku, nadawanie członkostwa ma charakter niezmiernie uroczysty i dla wyróżnio- nego jest nie lada zaszczytem. Jurek jest w swoim zawodzie wybitnym, uznanym specjali- stą, proktologiem. Jego osiągnięcia docenili i medycy z Wrocła- wia, nadając mu tytuł doktora h.c. Uczestniczyliśmy w tej uro- czystości, która odbyła się w przepięknej Auli Leopoldinum. Ich syn Andreas nie całkiem legalnie wyjechał do Niemiec Za- chodnich, przez co jego ojciec miał masę kłopotów. Ale jak wszyst- kie złe rzeczy i one minęły, a gdy runął mur, Krysia i Jurek musieli wyjechać do zachodnich landów — w Dreźnie zarobki profesora Knocha nie zagwarantowałyby mu odpowiedniej emerytury. Praco- wał w prywatnym szpitalu w przepięknej uzdrowiskowej miejsco- wości Bad Salzuflen aż do roku 1997, kiedy to przeprowadzili się na stare śmieci — do podberlińskiej wsi Rechain. Mieli tu kiedyś, mie- szkając w Dreźnie, chatę w sporym ogrodzie graniczącym z lasem. Wynaleźli to miejsce nie tylko dlatego, że piękne, ale i z bardzo pro- zaicznych powodów. Drezno i okolice były jedynym regionem NRD, gdzie nie można było odbierać zachodnich stacji TV. Na weekendy i letni wypoczynek wybierali się więc właśnie w okolice Berlina. Pamiętam, że kiedyś, gdy byliśmy u nich w Rechain, Janek razem z Jurkiem stawiali wysoką antenę... Teraz, mniej więcej przed dwoma laty, dokupili do dawnej działki trochę ziemi i postawili nowy duży dom. Przeprowadzili 145 się do niego na wiosnę 1997, kiedy Jurek przeszedł na emeryturę. Nie znamy jeszcze tego domu „Pod kogutem", ale sądząc z opi- sów Krystyny jest równie piękny jak ich poprzednie domostwa. Myślę, że i tam wkrótce dotrzemy. Widywaliśmy się często. Od tamtego przypadkowego spotka- nia w Zakopanem połączyła nas zażyłość, serdeczność, wspólno- ta myśli i zapatrywań. Ich kontakty z Polską są nadal żywe, inte- resują się sprawami polskimi, abonują naszą prasę, czytają książ- ki, które im zwozimy... A poza tym umieją się cieszyć życiem, mają typowo polski nadmiar fantazji, lubią kompanię, dobrą kuch- nię, smakowite nalewki, markowe wina... Słowem, są parą przy- jaciół, z którymi można kraść konie... ;;- Któregoś dnia nad Nidzkim, bez zapowiedzi, pojawili się Ha- lina Jotkiałło i Jerzy Surwiło z Wilna. Dziennikarze, Polacy, przy- jechali zrobić wywiad dla swojej gazety (wówczas jeszcze „Czer- wony Sztandar", później „Kurier Wileński") z kobietą urodzo- ną kiedyś w czarownym mieście nad Wilenką, o poecie, który wiele strof temu miastu poświęcił. Tak zaczęła się nasza znajo- mość. I ona z czasem przerodziła się w coś więcej. Kiedy wreszcie po latach marzeń, zabiegów i starań udało mi się trafić do mego rodzinnego miasta, Halina i Jurek byli moimi po nim przewodni- kami, pokazywali wszystkie warte zobaczenia kąty, wozili i do Trok, i w różne inne miejsca. Ich gościnność, serdeczność, troska, abym wreszcie dobrze poznała Wilno, stały się dodatkowym ele- mentem mego oczarowania tym miejscem. Częściej, niestety, spotykaliśmy się w Warszawie czy na Ma- zurach. Oboje przyjeżdżają do Polski z najprzeróżniejszych oka- zji: w Zaduszki kwestują na ratowanie starego cmentarza polskie- go na Rossie, towarzyszą różnym polskim delegacjom odwiedza- jącym nasz kraj, zespołom, grupom teatralnym, przyjeżdżają na zaproszenie rozmaitych towarzystw, organizacji. Jurek jest auto- rem kilku interesujących książek — o Rossie, o Józefie Piłsud- 146 skim (w jego wileńskim kontekście), o polskim teatrze w Wilnie i na Wileńszczyźnie, o wileńskich wreszcie śladach prowadzących na Kołymę, do Kazachstanu, do łagrów... To ważny przyczynek do naszej wiedzy o polskich losach ostatniego półwiecza, tragicz- nych, splątanych, wciąż mało znanych... A poza tym Jerzy pisze wiersze — wzruszające, pełne ciepła, nostalgicznych zamyśleń. Miło jest żyć w świadomości, że tak po zachodniej stronie Pol- ski, jak i za jej wschodnią granicą są dwa domy, gdzie zawsze cze- ka na nas gościnny kąt, miłe pogwarki, ciepłe przyjęcie, serdecz- ność... Tylko łatwiej nam dojechać pod Berlin niż do Wilna. Wierzę jednak, że i ta niezbyt normalna sytuacja ulegnie kiedyś poprawie i że wyjazdowi na Wileńszczyznę nie będą towarzyszy- ły obecne lęki... A póki co istnieją telefony, listy. Piszemy do siebie w miarę często, dostaję od moich wileńskich przyjaciół zdjęcia — np. domu, w którym się urodziłam. Stoi on do dzisiejszego dnia, tylko z każ- dym rokiem niszczeje coraz bardziej. Ma, jak napisała mi Halina, 132 metry długości i zajmuje całą ulicę Młynową. Stoi nad wartko płynącą Wilenką, w pobliżu cudownego kościółka św. Anny i masywu kościoła Bernardynów. Od strony ulicy ma zaledwie kil- ka okien, bowiem mieścił się tu klasztor założony przez Barbarę Radziwiłłównę w 1495 roku. „A w czasie gdy mieszkali tu Twoi rodzice — uzupełnia Halina — na piętrze od lewej była kryta drew- niana galeria, a wokół — dużo drzew i kwiatów. Obecnie mieszka tutaj pani Krystyna Dzierżyńska (chyba nic wspólnego me ma z Feliksem — on mieszkał na Zarzecznej) i jest sekretarzem odpo- wiedzialnym Polskiej Macierzy Szkolnej na Litwie..." I tak w każdym liście Halina pisze o kimś ciekawym, o spra- wach, którymi żyją Polacy w tym pięknym mieście, o jego prze- szłości, zabytkach, wielkich rodakach. Dzięki tym listom, wycin- kom z „Kuriera", wiadomościom — Wilno powraca do mnie sta- le. Tęsknię do niego, do jego pięknych zakątków, cichych zauł- ków. A kiedy już bardzo mi owa tęsknota dokuczy, biorę który- 147 kolwiek z tomów ojca, otwieram na okresie wileńskim, znajduję jedną z takich perełek, i tęsknota mija na chwilę: W sercu miłość, a w powietrzu żałość. Wiatr w drzewach trwożliwie trzeszczy. A ten deszcz — to jakby wiatr miał tyfus i wymajaczyło mu się takie Wilno z deszczem; i z takimi na Wilence mostkami, gdzie samobójstwo to tylko romantyczność, z dorożkami, płynącymi w mglistość, z piwiarniami, gdzie piją żandarmi. Na plakacie rząd do pożyczki wzywa. Dorożkarze tłuką się po pysku. Tuż Wilenka, rzeczka mała, swarliwa, łkająca czarno, ciemno, po rosyjsku. Bardzo wiele sławnych postaci zaglądało do Prania choćby na chwilę, by w naszym ogrodzie, przy dobrej kawie czy herbacie pogwarzyć niespiesznie, poopowiadać o czymś miłym. Tak w prze- locie pojawiali się na przykład Andrzejowie Kopiczyńscy — to znaczy Monika Olbrychska ze swym partnerem Andrzejem. Lu- bię tego popularnego aktora, jest bezpośredni, pozbawiony gwia- zdorskich fumów, wyciszony, zabawny, z dystansem zarówno do siebie, jak i do wielu spraw. Razem stanowią miłą parę, którą chętnie u nas widywaliśmy. Nieczęste to były wizyty, bowiem choć na Mazury wpadają każdego roku, jeżdżą jednak dalej, do wielkiego domostwa Walentyny i Jerzego Hoffmanów, aż pod Ełk. Tam także od pewnego czasu zamieszkali państwo Majew- scy, zbrzydzeni Warszawą do cna. Wśród licznych herbaciano-kawowych gości muszę odnoto- wać pewną wizytę, zakończoną niespodzianką. Otóż odwiedziła nas kiedyś córka... Jana Sebastiana Bacha! Okazała się nią być zna- komita pianistka Barbara Hesse-Bukowska. 148 Pani Barbara, z którą nie rozmawiałam od lat, opowiedziała mi, iż w czasie koncertów w Szczecinie usłyszała o zbiorach Książ- nicy Pomorskiej, która m.in. gromadzi pamiątki związane z „Kwa- drygą". Po powrocie do domu przeszukała swoje archwium, od- nalazła listy K. I. G. i przekazała je jako dar dla biblioteki. Listy te, których kopie dostałam, pochodzą z kwietnia 1952, kiedy to mój ojciec leżał w Klinice Hematologii przy Chocimskiej. I tam właśnie poetę odwiedziła młodziutka, ale już sławna pianistka. Za- proszeniem stał się ten list: „24 kwietnia 1952. Droga Basiu, oddaw- czym niniejszego, dr med. Gabriela Karska jest pediatrą i może Cię natychmiast wyleczyć ze wszystkich chorób związanych z Twoim dziecięcym wiekiem, jak np. koklusz, żołądeczek itp. Nie przyleciałem na Twój koncert do Poznania, bo przemę- czyłem sobie serce na wieczorze autorskim we Wrocławiu; mia- łem nadkomplety. Ty wiesz, że wtedy człowiek daje z siebie wszy- stko. W związku z powyższym proszę Cię o odwiedzenie mnie w klinice przy Instytucie Hematologicznym, Chocimska 5, DI piętro, pokój 25. Tylko wiesz, są tu dwie portiernie: portiernia Instytutu i portiernia szpitala. Trzeba wejść do tej ostatniej i powiedzieć, że się idzie do mnie. Najlepiej jutro w południe. Konstanty. PS. Urzą- dziłem się tu jak w domu: portret Bacha, szpada, wypchany zając, maszynka elektr. i radio. PS. Janek Krenz też mnie tu odwiedza. Słuchaj dzisiaj naszej Kantaty: Warszawa I, godz. 22.35". A na kopercie tego listu-zaproszenia poeta napisał: „Barbara Hes- se-Bukowska, córka Jana Sebastiana, Żoliborz, Dom Kultury". Oto skąd się wzięła córka Jana Sebastiana... Ale to nie koniec opowieści. Ma ona swój dalszy ciąg w posta- ci ZAŚWIADCZENIA, które miało usprawiedliwić nieobecność pianistki w domu, przy pracy: „Zaświadcza się niniejszym, że Ob. Barbara Hesse-Bukowska, z zawodu klawesynistka, przebywała od godz. 16 dn. 27 bm., do godz. 20.30 tegoż miesiąca na terenie kliniki przy Inst. Hematologii, Chocimska 5 w charakterze odwie- dzającej. W międzyczasie padał deszcz. Słuchano opery Mignon, oglądano rysunki Hogartha i Daumiera, czytano wiersze Apolli- 149 naire'a Le Pont Mirabeau — Sous le Pont Mirabeau coule la Seine, co niniejszym podpisem własnoręcznie stwierdza Konstanty, syn Posejdona, minister pełnomocny Księżyca..." I gdyby nie przypadkowy pobyt pani Barbary na Mazurach i jej wizyta w Praniu, nie poznałabym historii córki Jana Sebastiana i ministra pełnomocnego Księżyca... A tak jeszcze jedno pełne uro- ku zdarzenie, które mogło zaistnieć jedynie wokół poety wędru- jącego kiedyś zaczarowaną dorożką przez cały nocny Kraków... W ostatnich latach przed opuszczeniem Prania w niedzielnych koncertach, głównie ze względu na Wojtka Siemiona, uczestni- czył Henryk Malecha, kiedyś STS-owiec, dziś człowiek wędrują- cy między Polską a Stanami Zjednoczonymi. I nie byłoby w tym nic dziwnego, że pojawił się w Praniu, że chciał pogadać ze starym przyjacielem, że z przyjemnością siadywał przy naszym wieloo- sobowym stoliczku w owe niedzielne pokoncertowe godziny. Ale kiedyś zadziwił mnie przeogromnie. Otóż przyniósł moją ostat- nią książkę Splatało się, zmierzchło... i poprosił o dedykację dla jednego z bohaterów tej książki, dla wnuka doktora Badmajewa, Włodzimierza, dziś mieszkańca USA, wynalazcy lekarstwa prze- ciwko stwardnieniu rozsianemu. Jest to lek ziołowy, wykorzy- stujący recepturę jego sławnego dziada, także Włodzimierza... W swojej książce pisałam, że temu tybetańskiemu lekarzowi, który zadomowił się w Krakowie, moja matka zawdzięczała ży- cie, gdy cała konwencjonalna medycyna opuściła bezradnie ręce wobec choroby, na którą zapadła w popowstaniowym okresie. A tą chorobą był najprawdopodobniej rak limfy. Świat jednak jest mały, nie przestanę tego powtarzać. Moja książka wydana w Warszawie, w niewielkim przecież nakładzie, trafiła za ocean, do rąk Henryka M., od niego do wnuka naszego cudownego „Badmaszy", a potem na chwilę powróciła do mnie i teraz, jak mniemam, spoczywa w zbiorach doktora Włodzimie- rza Badmajewa w Nowym Jorku... 150 Duch mojej mamy sprowadził do Prania nie tylko Henryka Malechę. Towarzyszył także odwiedzinom Miry i Sebastiana Kal- wasińskich. Jerzy Sebastian był pierwszym kapitanem na m/s „K. I. Gałczyński". Wodowanie statku odbyło się w Szczecinie w maju roku 1964. 2 kapitanem Kalwasińskim mama odbyła swą pierwszą wielką podróż morską — do Ameryki Południowej. W następnych latach podróżowała jeszcze dwukrotnie: do Japo- nii — na m/s „Władysław Broniewski" i raz jeszcze do Ameryki Południowej, ale od strony Kanału Panamskiego, także na m/s „K. I. Gałczyński". Jednak już nie z kapitanem Kalwasińskim. Od chwili wodowania statku zaprzyjaźniła się z domem kapi- tana. Bywała u nich w Sopocie, oni, a właściwie Mira Kalwasińska przyjeżdżała do Warszawy, bowiem jej mąż stale pływał. Tak jest z żonami marynarzy, ich życiu towarzyszy samotność. Mężowie, po najdłuższej podróży, zjeżdżają stęsknieni do domów. Pierw- sze dni są cudowne, ale już po dwóch—trzech tygodniach zaczy- na ich gnać z domu i tylko wypatrują okazji, by znów ruszyć w morze. Z Sebastianem było identycznie. Kiedy przeszedł na emeryturę, myśleliśmy, że zacznie wieść życie domowe, że Mira nareszcie odzyska spokój i pełnię szczę- ścia. Ale gdzie tam! Gdy nadarzyła się okazja, zaciągnął się do służ- by w Kanale Kilońskim, przez który na holowniku przeprowa- dzał wielkie jednostki. To prawda, w tym okresie częściej bywał w domu i wtedy właśnie, jeśli to było lato lub wczesna jesień, wpadali do Prania. Był człowiekiem o wielkim towarzyskim wdzię- ku, lubił dobry dowcip, umiał opowiadać. A miał o czym. Ale kiedy schodziliśmy w Praniu nad wodę, milkł, stawał się nieobec- ny, jego myśli błądziły gdzieś bardzo daleko... Ostatni raz spotkaliśmy się w Sokołowie Podlaskim, gdzie w bibliotece, której patronuje K. I. G., odsłaniano popiersie poety. Podsunęłam sokołowskim przyjaciołom pomysł zaproszenia ka- pitana Kalwasińskiego, bowiem Sebastian należał wówczas (w roku 1990) do nielicznych już żyjących przyjaciół mojej mamy, a więc pośrednio i ojca. 151 Sebastian przyjechał, w sympatyczny sposób zabrał głos. Opo- wiadał o Natalii, o ich wspólnej, pod każdym względem niezwy- kłej eskapadzie, o wędrówkach po paru krajach południowoame- rykańskich, o wycieczkach w głąb lądu, o książkach, które pisa- ła... I nagle zebrani w przeszklonej sali Sokołowskiego Centrum Kultury poczuliśmy się tak, jakbyśmy znaleźli się w brazylijskich tropikach, w tajemniczych zaułkach Asuncion czy pod prażącym słońcem Montevideo... Wtedy, w Sokołowie Podlaskim, rozmawiałam z nim po raz ostatni. Ponieważ skończył już pracę na Kanale Kilońskim i na dobre osiadł w domu, umówiliśmy się, że teraz, gdy ma dużo cza- su, przyjadą z Mirą nad Nidzkie. Na nie dokończone pogaduchy, na butelkę whisky czy na wieńczącą kolację mocną yerba matę, której był szczególnym admiratorem... Zamiast zapowiedzianej wizyty — otrzymałam wiadomość od Miry: wczoraj, nagle, zmarł, odszedł gdzieś na swoją kolej- ną wachtę... Pozostały mi po nim urocze listy, kartki i zdjęcia. Łącznie z tym ostatnim, zrobionym w Sokołowie. ss- Wiosną 1984 roku zatelefonowali dziennikarze ze znanego miesięcznika „Polska", wychodzącego w kilku językach, że swoją doroczną nagrodę za wybitne osiągnięcia za popularyzację pol- skiej sztuki poza naszym krajem przyznali jednogłośnie wybitne- mu tłumaczowi polskiej poezji w Czechach — Janowi Pilarzowi. Pisarz, wydawca i tłumacz odbierze ją osobiście. Jego wielkim pra- gnieniem jest przyjazd wraz z żoną do Prania. Czy znajdę chwilę czasu, by przyjąć znakomitego gościa? Ogromnie się ucieszyłam. Jan był przyjacielem moich ro- dziców, znakomitym tłumaczem poezji K. I. G. i, jak to się często zdarzało, kiedy odeszli — przelał na mnie całą swoją ser- deczność, ciepłe uczucia, przyjaźń. Pisywał do mnie często, kiedy przyjeżdżał do Polski — wpadał, a jeśli tylko udało się 152 nam dotrzeć do cudownej Pragi, Jan i Maria zawsze na nas cze- kali. Pilarz chętnie opowiadał o swoich drogach do polskiej poezji. Wydał nawet pod takim tytułem piękny tom esejów o poetach i wierszach, które pracowicie przez całe życie tłumaczył. Powstała z tego spora biblioteka licząca 45 tomów! Mieści się w niej kanon naszej poezji: od Kochanowskiego do Szymborskiej. Jan studiował slawistykę na Uniwersytecie Karola w Pradze; pierwsze kontakty z Polakami nawiązał w obozie Sachsenhausen. To profesorowie UJ wprowadzili młodego Czecha w zaczarowa- ny świat Norwida, Słowackiego, Wyspiańskiego. Po wojnie do jego rąk dotarła antologia wierszy z lat 1939—1945 opracowana przez Kazimierza Wykę. To ona przesądziła o wszystkim. „Dzię- ki tej książce zaraziłem się urodą polskiej poezji, jej bogactwem, barwą, temperamentem. Była doskonałą szkołą piękna i mądro- ści..." Kiedy indziej wyznał: „Najlepiej tłumaczy mi się tych poe- tów, z którymi zdołałem się zaprzyjaźnić". A kiedy „uporał się" z wierszami przyjaciół — Tuwima, K. I. G., Różewicza, Harasymowicza, zaczął docierać do ich wielkich poprzed- ników — Leśmiana, Słowackiego (wybór liryki zatytułował: Ja — Orfeusz), Norwida. I tak powstawały wielkie tomy autorskie Jana Pilarza, jego równie pojemne antologie. Potrafił wyłowić, uchwy- cić, uwypuklić odmienność, osobliwość każdego tłumaczonego poety. W czeskim przekładzie Norwid pozostał Norwidem, Sło- wacki — Słowackim, a Szymborska — Szymborską. Ten cudow- ny dar, bez którego nie istnieje dobry przekład, natychmiast do- strzegł Julian Tuwim. W jednym z listów do Jana napisał: „Prze- czytałem całość dwukrotnie — i chociaż nie znam języka, ze wzru- szeniem stwierdziłem przy każdej strofie, z jaką miłością i poetyc- ką wrażliwością tłumaczy Pan moje wiersze". Przygotowałam na przyjazd Marii i Jana oraz towarzyszących im dziennikarzy królewski obiad. Od sąsiada od czasu do czasu dostawaliśmy złowione przez niego szczupaki, a Elżbieta nauczy- ła mnie, jak je przyrządzać. I na ten właśnie obiad wyciągnęłam 153 z zamrażarki metrowej chyba długości szczupaka, a kiedy roz- mroził się, upiekłam w piecu według przepisu Eli. Podany z sała- tą, schłodzonym winem wywołał entuzjazm zgromadzonych na werandzie gości: uważali za grzech naruszenie tak wspaniałej mart- wej natury... W końcu po wielkiej rybie zostały jedynie wielkie ości... Jan sprawił mi wielką niespodziankę pokazując zdjęcia z Pra- nia z Jerzym Putramentem z połowy lat sześćdziesiątych, kiedy to autor Maławiemych zabrał swego czeskiego przyjaciela do Krzyży, do domu Stacha Popowskiego. W czasie jednego ze spacerów odwie- dzili miejsce, gdzie powstały wiersze i poematy ojca, tak wspaniale tłumaczone przez Pilarza. I wtedy zrobiono owe fotografie. Od Jana dostawałam tomy przekładów, tomiki wierszy, wszy- stkie z przemiłymi dedykacjami, wszystkie edytorsko piękne. Na tomie K. I. G. Siódme niebo wydanym w roku 1980 napisał: „Ki- rze Gałczyńskiej, jako wyraz głębokiej miłości, z którą od pierw- szego spotkania w 1948 przystępowałem k tłumaczeniu poezji ojca, do wymarzonej leśniczówki Pranie. Z pozdrowieniami przesyła Jan Pilarz. Praha 12. VIII. 1980". Był to piękny prezent na prańską szczęśliwą drogę... Ostatni list od Jana był tak nabazgrany, że prawie nieczytel- ny. Jan leżał w szpitalu, przechodził operację serca. To była smut- na kartka, właściwie zabrzmiała jak pożegnanie... W dwa lata później, w październiku 1996, w Polskim Radiu usłyszałam jednozdaniową informację o śmierci Jana Pilarza. Na- tychmiast napisałam krótki list do pani Marii. Odpowiedziała mi: „Miła Pani Kiro, Dziękuję Pani i Jej Mężowi za łaskawe słowa w moim wielkim bólu. Jest Pani jedyną osobą z całej wielkiej Polski tak kochanej przez Jana, która napisała do mnie. Szczęśliwie dane mi było poznać Pani ojca i matkę i uznać za swoich przyjaciół, podobnie jak Panią i Pranie. Kochająca Maria Pilarzowa". To bardzo smutne. Jako jedyna napisałam w „Życiu Warsza- wy" wspomnienie o wielkim przyjacielu polskiej poezji Janie Pi- larzu. Mam nadzieję, że jego dzieło nie zaginie, że będzie w Cze- 154 chach żyć tak długo, jak długo ludzie będą chcieli czytać wiersze. Także i te powstające poza ich krajem ojczystym, a znakomicie im przybliżone przez ich wielkiego twórcę — Jana Pilarza. Z Czech, ze Śląska Cieszyńskiego, konkretnie z okolic Trzyńca wybrała się do nas Halina Kowalczyk — Polka mieszkająca od zawsze w tamtych stronach, działaczka Polskiego Związku Kul- turalno-Oświatowego. Dlaczego o tym wspominam? Po pierw- sze — żeby nieco złamać smutne, wręcz tragiczne zakończenie opowieści o Janie Pilarzu, a po drugie — żeby pokazać, że dla pwnego gatunku ludzi nie istnieją żadne przeszkody. Jeśli chcą, to mogą! Pani Halina nawiązała ze mną kontakt przed wieloma laty, wymieniałyśmy listy, aż kiedyś mi napisała o swoim wielkim marzeniu: chce przyjechać do Prania. Odpisałam, że nie widzę żadnych problemów, proszę tylko o wiadomość — kiedy. Długo nie było listu, aż nagle któregoś przedwieczerza, kiedy po pracowitym i tłumnym dniu siedzieliśmy i „parowaliśmy" na werandzie, usłyszeliśmy perkotanie motocykletki. Przed furtką siedział na motorowerku jakiś młody człowiek, a z malutkiego siodełka z tyłu gramoliła się pani o rubensowskich kształtach. Była to pani Halina. Nie miała czasu napisać. Jechała z przesiadkami, różnymi środkami lokomocji, aż po dwóch dobach dotarła do Karwicy. Tam wyprosiła u miejscowych kąt do spania na dwie—- trzy noce, no i jeszcze transport. I jest! Śmieliśmy się serdecznie. Po raz pierwszy dotarł do nas gość, który już sam sobie wszystko załatwił! I spanie, i transport, i całą resztę! Pani Halina spędziła w Praniu bodaj dwa dni. Napisała później reportaż o swojej mazurskiej peregrynacji w miesięczniku dla Polaków po czeskiej stronie Cieszyna. To pismo nosiło wyjątko- wo niehandlowy tytuł (przynajmniej tak odbierali go Polacy) — „Zwrot". Ale wśród czytelników, do których było adresowane, rozchodziło się znakomicie. 155 Dziennikarka „Zwrotu" opowiadała nam sporo o życiu Pola- ków w tej czeskiej enklawie, z goryczą powtarzała: „My jesteśmy Polonią drugiej kategorii, do nas nie zaglądają wielkie ansamble jak Mazowsze czy Śląsk, znani pisarze, piosenkarze, wielkie orkie- stry. My jesteśmy za blisko, ledwie o miedzę..." Wspominała o Henryku Boukołowskim, który w tamtejszym teatrze pracował przez kilka lat i nie traktował tego pobytu jako zsyłki. Reżyserował sztuki współczesne, klasykę, zrobił teatr z prawdziwego zdarzenia, za którym wszyscy Polacy na Śląsku Cieszyńskim tęsknili. Zostaliśmy wówczas dzięki pani Halinie zaproszeni przez Polski Związek Kulturalno-Oświatowy. Poznaliśmy polskie za- kątki, szkoły, świetlice; przejeżdżaliśmy przez Zagłębie Karwiń- skie, w którym pracują polscy górnicy, przez Trzyniec z ogrom- ną hutą, co w sumie przypominało pejzaże z niektórych filmów Antonioniego; poznaliśmy inne rejony — tym razem piękne, a naj- ważniejsze, że zamieszkane przez ludzi miłych, prostych, otwar- tych. Polaków borykających się z losem, aby swojej polskości nie utopić w morzu odmiennych zwyczajów, tradycji, kultury. Dziel- nych, mądrych ludzi. I jeszcze jedna, tym razem dziwna wizyta, która ma swój nie- oczekiwany dalszy ciąg. Rok 1981, lato, późny wieczór. Siedzieli- śmy na werandzie, kiedy przy furtce zazdzwonił dzwonek. Janek wyszedł i zobaczył dwie niewielkie figurki dziewczynek harcerek z ogromnymi plecakami. Zaczęły opowiadać, że zabłądziły, że nie wiedzą, dokąd iść... Wymieniliśmy spojrzenia i Janek zakomen- derował: „Wchodźcie, przenocujecie w leśniczówce na górze, a rano ruszycie w swoją drogę". Zostały nakarmione, wykąpały się i poszły spać. Rano przyszły na śniadanie. Jedna z nich, z za- bawnymi krótkimi warkoczykami, widać śmielsza, przedstawiła się: „Jestem Katarzyna". Opowiedziała, że zgubiły się podczas zdobywania harcerskich sprawności. Ich zadanie polegało na 156 l zdobyciu wiadomości o leśniczówce, poecie i okolicy. Otrzy- mały więc wszystkie potrzebne informacje, poświadczenie do- tarcia do celu... Posiedziały jeszcze jakiś czas. I powędrowały. W księdze wpi- sów znalazłam ich krótkie, ciepłe podziękowanie za gościnę. W roku 1995 ta mała harcerka o imieniu Katarzyna została moją synową, żoną Mikołaja... Czy świat nie kręci się w sposób cudownie zwariowany?... Jestem Kostek, twój brat "WTdrugiej połowie życia uzmysłowiłam sobie, że wybrany kie- W dyś zawód dziennikarza nie jest tym, który chciałabym upra- wiać do końca życia. Miałkość spraw rodziła zniechęcenie; po bli- sko dziesięciu latach pracy w „Trybunie Ludu" uświadomiłam sobie, że na nic nikomu moja pisanina... W tej ogromnej redakcji, która nagle, po hermetycznym wie- loletnim zamknięciu, po roku 1971 otworzyła się, i to dość szero- ko, na nowych ludzi, nowy ton publicystyki, rodzaje wypowie- dzi, dość szybko znalazłam swoje miejsce. Zajmowałam się kon- taktami z pisarzami, robiłam wywiady ze wszystkimi naonczas sławnymi twórcami, których dzieła przedstawiała moja gazeta. W ciągu tych lat jedynie jedna osoba odmówiła mi swego gło- su: Anna Kamieńska. Gdy panią Annę poprosiłam o zgodę na druk któregoś z jej nie publikowanych jeszcze wierszy, odpowie- działa: „Moje dziecko, jak by to wyglądało? Przecież systematycz- nie drukuję w «Tygodniku Powszechnym^ Rozumiesz?" Aż za dobrze. Inaczej rzecz się miała z Igorem Newerłym. W związku z Ro- kiem Korczaka zaproponowałam redakcji, że przeprowadzę roz- mowę ze znakomitym pisarzem (już wówczas na indeksie), dłu- goletnim współpracownikiem Starego Doktora. Kiedy zatelefonowałam, pan Igor zaprosił mnie do siebie. Dłu- go rozmawialiśmy, nie tylko o Korczaku. Podpytywałam o Ma- 158 żury, o ostatnią książkę. Notowałam. W pewnej chwili pan Igor, widząc moje wysiłki, powiedział z pobłażaniem: „Tego wszyst- kiego, o czym mówimy, nikt pani nie puści". Odpowiedziałam, że jednak mimo wszystko należy spróbować. Kiedy tekst był gotów, poszłam z nim do moich szefów. Oni przesłali go do swoich. Po jakimś czasie dotarła do mnie informa- cja, że wywiad nie pójdzie. Tę wiadomość przekazałam telefonicznie panu Igorowi, tekst rozmowy przesłałam pocztą. Umawiałam się, że odwiedzę pisa- rza w Zgonie. To jeden z epizodów. Za jakiś czas w ogóle odejdę z redakcji, za swoim byłym szefem, Józkiem Bareckim, do dziennika, który organizował, do „Rzeczpospolitej". Tutaj będę pracować z korzy- ścią dla obu stron (jak mi się wydawało) do jesieni 1989 roku. Ale zanim nastąpi zmiana redakcji, będzie trwał mój prański epizod. Zamieszkanie w środku puszczy musiało w sposób zasad- niczy zmienić mój status zawodowy. Przestałam być dziennikar- ką piszącą z dnia na dzień. Zamiast codziennej sieczki zaczęłam pisać teksty większe, ponadczasowe, penetrujące sprawy i ludzi, z którymi się stykałam na swojej nowej drodze. A więc, co to jest prowincja, jak żyje inteligencja poza wielkimi skupiskami, jak dorastają młodzi bez stałego kontaktu z teatrem, sztuką współ- czesną, dobrym filmem... Zajęłam się Mazurami, ich przeszłością i dniem dzisiejszym, smutnym losem rodowitych Mazurów, pisa- rzami urodzonymi tutaj, będącymi dla miejscowej ludności, jak na przykład Ernst Wiechert, autor mazurskiej „biblii" — Dzieci Jerominów — cząstką jej tożsamości narodowej... Na ciekawe tematy natrafiałam niemal na każdym kroku. Jeź- dziłam, rozmawiałam, penetrowałam. Potem siadałam i coś pisa- łam. Tylko to „coś" tygodniami czekało na druk. Czasami w ogóle się nie ukazywało. Mazury nie były wówczas tematem najbar- dziej poszukiwanym przez prasę centralną... Trzeba było szukać innego sposobu na życie. I tak pojawiły się moje książki, przekłady. Do pierwszej krótkiej próby napisa- 159 nią książki o ojcu namówiła mnie Hanka Lebecka z „Naszej Księ- garni". Chodziło jej o książkę adresowaną właśnie do młodego czytelnika, który wciąż wiernie czyta wiersze K. I. G. Zarzekałam się, że nie potrafię, że nie mam dostatecznego dy- stansu, że to, że tamto... Wreszcie któregoś dnia wkręciłam w ma- szynę papier i... po trzech miesiącach książka była gotowa. Liczy- ła sześć arkuszy, nazywała się Konstanty, syn Konstantego... I tak się to zaczęło. Tę pierwszą przyjęto sympatycznie, na- kład rozszedł się błyskawicznie, zrobiono następny. Potem dla „Czytelnika" napisałam mój Dziennik z Prania i tak step by step aż do pisanej obecnie książki, w której żegnam się z Praniem, zamy- kam pewien ważny rozdział własnego życia... A kiedy książki poważne przestały być towarem pierwszej po- trzeby, zarabiałam pisząc opowiadania kryminalne, romanse i co je- szcze się dało. Uzbierał się tego cały tom. Pewna pani, żona znanego językoznawcy, postanowiła go wydać: wzięła maszynopisy, podpi- sała umowę i przepadła z moimi maszynopisami jak kamień w wodę... Dziś to JUŻ nie ma żadnego znaczenia. Całą sprawę odnotowu- ję jedynie jako żartobliwą ilustrację działania w edytorstwie je- szcze nie tak dawno niewidzialnej ręki rynku. Można powiedzieć, że całkiem niewidzialnej! Wspominałam, że do zabrania się za większe formy literackie, za książki i przekłady, zmusiło mnie życie. Miałam sporo wolne- go czasu, a spotkania z czytelnikami wierszy ojca przekonały mnie, jak skromna jest wiedza o nim, a ile ja "Sama mogę im opowie- dzieć. Do jakiego wreszcie stopnia mogę prostować — póki żyję — brednie wypisywane przez różnego autoramentu „krytyków". To wszystko sprawiło, że w ciągu siedemnastu lat Prania napi- sałam z dziesięć książek, których bohaterem był K. I. G., jego krótkie powikłane życie, okres międzywojnia i siedmiu lat po roku 1946... Przedstawiałam jego przyjaciół, druhów z czasów szalonych sympozjów w Milanówku, Kwadrygi, dziś ludzi z każdym rokiem odchodzących w niepamięć, choć na nią nie zasłużyli. Pisarzy, którzy zostawili po sobie ważne dla naszej literatury dzieła. 160 We wszystkich moich dotychczasowych książkach, podob- nie jak i w tej, pojawia się Konstanty Ildefons. Wszystkie bowiem mają mnie zbliżyć do chwili, kiedy będę musiała napisać poważ- ną, mądrą książkę o tym poecie, o tamtych czasach, o ludziach, o przynajmniej dwóch burzliwych epokach, które znalazły odbi- cie w wierszach i prozie, w liryce i grotesce wtóra. Kroniki olsztyń- skiej. Taki cel postawiłam przed sobą. Chciałabym zdążyć z jego realizacją. Wiele moich książek zrodził przypadek. Chcę tu przywołać dwa. Kiedy późną jesienią 1976 roku umarła moja mama, uświado- miłam sobie, że na dobrą sprawę zbyt mało, a właściwie mc me wiem o okresie wojennym ojca. Przy szybkim porządkowaniu jego biblioteki, papierów, w moje ręce trafiały dokumenty z tam- tego czasu, zdjęcia, notatki będące dla mnie zagadką. Gdy wrócił do nas w marcu 1946 roku, wojna była jedynym tematem, o którym nie chciał mówić. Pytałam, sama opowiada- łam o jakichś zapamiętanych strzępach zdarzeń, żeby sprowoko- wać jego reakcję. Aż w końcu któregoś dnia przytulił mnie moc- no do siebie i cicho, niemal surowo powiedział: „Umówmy się raz na zawsze, że nie było żadnej wojny, stalagów, obozów. To znaczy — były, tylko my o nich nie będziemy mówić. Ani o tym, dlaczego wtedy napisałem tak mało wierszy, ani co robiłem, ani kędy wędrowałem. To nie był czas na pisanie wierszy. To były złe lata i jeśli to możliwe, chcę o nich zapomnieć..." I tak zostało. Umarł nagle w grudniowy mglisty dzień, a mat- ka, jakby wierna jego życzeniu, choć rozmawiała na każdy temat ich wspólnego życia, konsekwentnie pomijała czas wojny. Gdy i ona umarła, zostałam z wiedzą zamykającą się w kilku zdaniach cytowanych w encyklopediach czy leksykonach. Poszerzanie wiedzy na temat mnie interesujący trwało lata. Pomagali mi w tym ludzie — koledzy i współtowarzysze jenieckiej niedoli ojca; ich listy, czasem jedno jakieś zdanie, jedna informacja stawała się źródłem następnych... Z tej mozaiki zdarzeń, faktów, wspomnień powstał blisko stukartkowy dokument wydany z inicjatywy dy- 161 rektora łambinowickiego muzeum, drą Czesława Wawrzyniaka, w serii „Jeńcy wojenni 1939—1945". Moja mała książka o losach ojca, od chwili gdy wyszedł w sierpniu 1939 z małego domu w Ani- nie po powrót do Krakowa w marcu 1946, nosiła tytuł Kriegsge- fangener 5700. Taki był jego obozowy numer. Jego blaszka jest dziś jednym z prańskich eksponatów. I druga w tej samej serii książka, tym razem o wojennych lo- sach Ordonówny, wydana także przez łambinowickie muzeum. I ona powstanie zawdzięcza przypadkowi. Ta o ojcu trafiła za oce- an, do rąk dawnego jego przyjaciela, Tadeusza Wittiina, redakto- ra „Cyrulika Warszawskiego", autora kilku książek, które po roku 1990 dotarły do Polski; część z nich została u nas wydana. Pan Tadeusz odezwał się do mnie i tak zaczęła się trwająca do dziś wymiana listów pomiędzy Praniem, Warszawą a Waszyng- tonem. W jednym poinformował mnie, że ma w swoim archi- wum korespondencję pomiędzy moimi rodzicami a pieśniarką z sierpnia 1947, wysyłaną z Krakowa do Bejrutu... Któregoś dnia pan Tadeusz wielkodusznie podarował mi ory- ginały owych listów... Stały się one punktem wyjścia do szpera- nia w archiwach, tomach wspomnień, zdarzeniach związanych z Ordonówną w latach wojny. Aż wreszcie w Archiwum Wschod- nim „Karta" natrafiłam na fascynujące dokumenty z tzw. archi- wum Hoovera, między innymi na historię wydobywania z ZSRR polskich osieroconych dzieci. Było to na tyle ważne odkrycie, pokazujące Ordonównę z prawie nie znanej strony, że spisałam jej trudne wojenne dzieje, uważając to za swój obowiązek. Zwłaszcza że sławna pieśniarka i aktorka w drugiej połowie lat trzydziestych i jej mąż, Michał Tyszkiewicz, należeli do kręgu przyjaciół moich rodziców. Ojciec pisał dla niej wiersze, które ona zamieniała na piosenki; w majątku Tyszkiewiczów w Ornia- nach na Wileńszczyźnie spędzili Gwiazdkę roku 1934, a później niezapomniane wakacje roku następnego... Praca nad tymi książkami sprawiła mi przyjemność. Lubię ta- kie „układanki", lubię przesiadywanie w bibliotekach, archiwach, 162 lubię wreszcie moment łączenia małych kamyków w jedną więk- szą całość. Ostateczny efekt bywa często zaskakujący... ss- Taka praca zmieniała mój dotychczasowy status. Stawała się dla mnie czymś znacznie ważniejszym niż dotychczasowe doświad- czenia dziennikarskie. Sens owego stopniowego przekwalifiko- wywania się uzmysłowiły mi lata w Praniu. Gdyby nie to miej- sce, pewnie nie wyszłabym poza zawód. „Po drodze", w latach 1982—1984 redagowałam w Białymsto- ku miesięcznik „Kontrasty", który zasłynął kiedyś na rynku ogól- nopolskim jako pismo polskiego reportażu. „Zawieszony" w sta- nie wojennym miał zacząć działać, pod warunkiem, że znajdzie się nowy szef. Padło na mnie. Zgodziłam się, wykłóciłam się o kilkoro dziennikarzy nie zweryfikowanych w stanie wojennym i zaczęliśmy... Pozyskałam dla pisma kilka dobrych nazwisk — Pa- nasa, Czeszkę (tutaj właśnie pisał z miesiąca na miesiąc swoją ga- wędę o mazurskim domu), Osmańczyka, Rakowskiego, Lipiń- skiego, Krystynę Goldbergową, Lovella, Tadeusza Olszańskiego, Andrzeja Mularczyka, SokrataJanowicza. Przed wydaniem książ- kowym drukowaliśmy pamiętnik Władysława Broniewskiego z lat 1918—1920... Z dziennikarzy w zespole zabłysły trzy gwiazdy: Janusz Stankiewicz, autor ciekawych wywiadów, trudnych py- tań, umiejący bronić swych racji, Jan Kwasowski, penetrujący te- matykę kultury pogranicza, Białostocczyzny, miejscowych uwi- kłań i kompleksów, i Kazimierz Rosiński, pisujący znakomite reportaże literackie. Jeszcze Bożenna Frankowska z ciekawymi esejami o teatrze... Wydawało się nam, że robimy pismo żywe, poruszające waż- ne dla ówczesnych Polaków sprawy, istotne także i dla tych stron. Była to jednak nasza własna wewnętrzna opinia, choć poparta gło- sami poważnych ludzi spoza regionu. Wśród miejscowych nota- bli coraz głośniej sarkano, że nie o takie pismo chodziło, że „nam potrzeba miesięcznika wyłącznie lokalnego". 163 I stało się. Na posiedzeniu plenarnym komitetów wojewódz- kich PZPR, ZSL i SD poświęconym problematyce kultury przed- stawiono dane: 75 proc. robotników nie ma żadnych kontaktów z kulturą, wolny czas poświęcają majsterkowaniu, rybom, dział- kom, a największym powodzeniem cieszy się związek filatelistycz- ny. Na wsi sytuacja wyglądała jeszcze gorzej! I właśnie na tym posiedzeniu zapadła decyzja o przywróceniu „Kontrastom" ich regionalnej formuły. O decyzjach dowiedzieliśmy się z gazety. Jesienią żegnaliśmy się. Moi redakcyjni koledzy zostawali bez pracy, po latach dopiero znajdą zatrudnienie: Janusz Stankiewicz zostanie jednym z szefów miejscowego radia, Jan Kwasowski obej- mie kierownictwo „Gazety w Białymstoku" (lokalnego dodatku „Gazety Wyborczej"), Kazik Rosiński znajdzie zatrudnienie w „Kurierze Podlaskim". A ja napiszę niedużą książkę o tym za- bawnym białostockim epizodzie w moim życiu. Nosi tytuł By- łam szefową. Kolejny przystanek zawodowy to gazeta rządowa. Brzmi to niezwykle bombastycznie. „Rzeczpospolita", nawiązująca do swej lubelskiej poprzedniczki, była istotnie gazetą rządową, jednak chyba bardziej w założeniu niż w rzeczywistości. W każdym ra- zie nie przypominam sobie jakichś istotniejszych tekstów pisa- nych na zlecenie premiera czy kogokolwiek z rządu, nie pamię- tam także żadnych oświadczeń rządu ogłaszanych wyłącznie przez „Rzeczpospolitą". Stworzył tę gazetę mój poprzedni szef, Józef Barecki. Odeszła za nim z „Trybuny Ludu" dość spora grupa dziennikarzy, którzy wiedzieli, że Barecki ma szczególny dar, instynkt, jeśli idzie o orga- nizację gazety. Miał masę pomysłów, dziennikarzom zostawiał wolną rękę, skutecznie łączył doświadczenie z młodością. Kiedy przeszłam do „Rzeczpospolitej", moja sytuacja „starsze- go publicysty" wyglądała nieźle: to ja proponowałam tematy, 164 miałam swoją „działkę" w sobotnio-niedzielnym dodatku i, co zrozumiałe, wykonywałam „większe" polecenia moich szefów. Wszystko układało się dla mnie pomyślnie. Na początku roku 1989 dostałam nawet nagrodę gazety. A jesienią huknęło nowe, pojawił się nowy naczelny, Dariusz Fikus ze swoimi ludźmi i... po kilku zaledwie tygodniach dostałam wymówienie pocztą. Mój „kolega z piaskownicy", wówczas szef, nie znalazł chwili na roz- mowę ze mną. Każdy szef ma prawo budować zespół ze swoich ludzi. Tylko, jak mi się wydawało, obowiązują pewne formy. Okazało się, że jedynie ja tak myślałam. Zaczęły się zwolnienia. Na pierwszy ogień poszli wszyscy dziennikarze z „Trybuny Ludu". W tym i ja. Zostałam bez pracy. Obiecał mi ją Howzan, który przejął „Ży- cie Warszawy". Oświadczył, prawiąc dusery, że zbuduje zespół od początku. Zwodził mnie trzy miesiące, nie podpisał umowy. Jak się okazało, abym mogła otrzymać etat, zamierzał zwolnić jedną dziennikarkę. Zabrałam swoje papiery z działu kadr. Nie miałam najmniejsze- go pomysłu, co robić dalej. Na emeryturę za wcześnie, pracy żadnej nie widać. Z pomocą przyszedł Franek Lewicki. Pracował wówczas w centrali RSW. Wyprosił u Aliny Tepliny etat, z którym miałam pójść do „Nowych Książek". Było to ciche miejsce, miesięcznik. Mogłabym robić to, co lubię — czytać książki i o nich pisać. Był to jednak maj 1990. Zaczęto parcelować RSW, półdarmo oddawano tytuły, które po paru miesiącach nowego kierownictwa padały. W wielkim budynku na placu Unii, głównej siedzibie RSW, instalowały się nowe firmy, mościli się nowi właściciele. Cały zespół otrzymał trzymiesięczne wymówienia i odpra- wy. Każdy na własną rękę zaczął rozglądać się za robotą. Szuka- łam i ja, bezskutecznie. Nie liczyło się, co potrafiłam, co osiągnę- łam w zawodzie. Nieważne były moje książki, przekłady, znajo- mość terenu. Nie liczyła się ani znajomość języków, ani łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Istniał garb: praca w „Trybu- nie Ludu". Z taką przeszłością nie mogłam znaleźć pracy w ów- 165 czesne] Polsce. Przyszło przecież nowe: teraz liczył się wyłącznie styropian, wallenrodyzm. A dookoła moi wczorajsi koledzy przesiadali się ukradkiem do pociągów jadących w całkiem odwrotnym niż dotąd kierun- ku. Nie miało to znaczenia ani dla owych „kolegów", ani dla ich nowych pracodawców... A potem przyszło jeszcze większe upokorzenie: zasiłek. Po- stanowiłam, stojąc w kilometrowej kolejce ciągnącej się przez trzy piętra, wśród spoconych ludzi, parujących od przyniesionej na płaszczach zaokiennej wilgoci, że kiedyś, kiedy cała ta sprawa nie będzie tak bolesna, kiedy do wszystkich walących się na mnie zdarzeń odnajdę niezbędny dystans, opiszę tę moją przygodę wień- czącą trzydziestoletni związek z rozmaitymi redakcjami. Że po- wstanie na temat tamtych, nie tylko dla mnie pamiętnych dni, książka, ukazująca inne oblicze tego czasu — pozerskie, załgane. Dziwny polski świat końca lat osiemdziesiątych i jeszcze dziw- niejsze zachowania ludzi... I taka książka powstała. Reporterski, niemal codzienny zapis, opowieść o ludziach, o przyzwoitości których wcześniej nie mia- łam prawa powątpiewać. O tchórzostwie niektórych dawnych — rzekomo — przyjaciół. O inercji innych. I o ciepłych odruchach tych, których nigdy wcześniej nie posądziłabym o serce, o ser- ce i jeszcze coś równie ważnego... Napisałam taką opowieść. Z nazwiskami bohaterów, opisem sytuacji, dziwnych miesięcy i lat. Na tyle dziwnych, że pomimo wizyt u kilku wydawców, nie znalazłam ani jednego mniej prze- straszonego, który by rzecz chciał wydrukować. Mówiłam, żartując na ten temat, że kiedyś opublikuję ją sama, jako „wyży maczkowy" bestseller. Dziś, kiedy wydawca się znalazł, uznałam sprawę za niewartą zachodu. Mam do niej dystans. Pozwoliła mi zobaczyć ludzi w ich właściwych wymiarach. Wiem, kto szlachetny, kto łajdak, na kim mogę polegać, kogo powinnam unikać. Na resztę moich dni ta wiedza wystarczy. I wielką satysfakcję sprawia mi fakt, iż paru 166 przynajmniej osobom, widząc ich wyciągniętą, zastygłą w bezru- chu rękę, nigdy w życiu nie podam swojej. Moja sytuacja nie była przypadkiem jednostkowym. Wielu kolegów znalazło się nagle, z dnia na dzień, bez pracy, bez możli- wości zarobkowania. Jedni odchodzili z zawodu, inni szli na wcze- śniejsze emerytury, jeszcze inni oddawali sprawę do sądów... Mnie pozostało zarejestrowanie się jako bezrobotna. Pomo- gło mi w tym moje stowarzyszenie dziennikarzy, dzięki czemu uniknęłam niejednej przykrej sytuacji. Zasiłki odbierałam w pośredniaku na Pradze. Przez pierwsze trzy miesiące przysługiwało mi więcej niż trzy czwarte ostatniej pensji, czyli około ośmiuset tysięcy. Dolar kosztował wówczas 9700 zł, butelka „Sofii" — szesnaście tysięcy, „Polityka" — półtora tysiąca. Moja średnia zasiłkowa nie była więc zła! Minusem była konieczność osobistego odbioru pieniędzy, a kolejka ciągnęła się nieraz od parteru do kasy na ostatnim pię- trze. Zdarzało się, że z samej góry, po godzinie na przykład sta- nia, odzywał się głos: „Zabrakło pieniędzy! Wypłata jutro!" I cała przeogromna kolejka rozchodziła się w milczeniu. Zasiłek odbierałam przez pięć miesięcy. Stałam w tych dłu- gich kolejkach, popatrywałam na swoich sąsiadów i odnosiłam wrażenie, że wizerunek bezrobotnego wyniesiony przeze mnie z literatury czy filmu najzupełniej mija się z rzeczywistością. Nie widziałam tu ani jednego typa z sinoczerwonym kulfonem odbie- rającego jakieś grosze, które wystarczały na wino marki „Wino" czy innej berbeluchy. Nie. Otaczali mnie ludzie inteligentni, do- brze wychowani, grzeczni, mówiący „przepraszam", „dziękuję". Prowadziłam z nimi zabawne pogwarki. Właśnie od kogoś z ko- lejkowiczów w pośredniaku na Pradze dowiedziałam się, że tak zwani fizyczni mają odrębny od inteligenckiego pośredniak! Gdyby nie Pranie i Janek, byłoby mi znacznie trudniej znieść cały ten epizod. A tak wychodziłam z zatłoczonego gmachu przy Dąbrowszczaków, jechaliśmy do jakiejś dobrej kawiarni, a jeśli mieliśmy więcej czasu — na dobry obiad. Rozmawialiśmy o mi- 167 łych sprawach, snuliśmy jakieś zwariowane pomysły na lato... A wszystko po to, by zapomnieć o kolejce, o pośredniaku, o je- szcze jednym przykrym doświadczeniu życiowym... Kiedyś w tej samej kolejce spotkałam Romana Samsela, starał się mnie nie widzieć, drętwo wpatrzony w gazetę. Kiedy się z nim przywitałam, sprawiał wrażenie zażenowanego, że spotykamy się na tych schodach. „Nie przejmuj się — powiedziałam z wymu- szonym uśmiechem. — To minie". A Roman na to: „Jest to bar- dzo poniżające. Nigdy tych godzin przesianych w pośredniaku nie zapomnę..." Później, kiedy przeczytałam, że Roman znalazł się w kręgu meksykańskiego milionera, człowieka znikąd — Tymińskiego — nie zdziwiłam się. Uszanowałam jego decyzję. Nie miałam prawa go sądzić, choć sędziów znalazło się wówczas wielu. Przypuszczam, że nie mieli oni nigdy do czynienia z biurem pośrednictwa pracy na Pradze... W całej tej obłąkanej sytuacji pomógł mi jeden człowiek. Był nim Wiesław Górnicki. Spotkaliśmy się, zapytał, co u mnie. Od- powiedziałam. Zaczął wypytywać o staż, o podobne sprawy. Żar- towaliśmy, że chyba pierwszy raz oboje z żalem mówimy, że nie jestem starsza... Ale jak to Sławek. Obiecał, załatwił. Po pięciu miesiącach prze- szłam na wcześniejszą emeryturę. Staż wystarczył. A dla mnie przede wszystkim ważne było to, że Sławek chciał mi pomóc. Inni też mogli, lecz nie kiwnęli palcem. Tylko że oni nie byli ludź- mi kalibru Wiesława Górnickiego. ^ W trudnym dla mnie roku 1990 przydarzyła mi się najnie- zwyklejsza historia, jakiej nie wymyśliłby najlepszy scenarzy- sta. Zdarzenie promienne, szczęśliwe, nieoczekiwane. Pod furt- ką w Praniu pojawił się młody wąsaty człowiek o niezwykle in- 168 tensywnie niebieskich oczach i powiedział: „Cześć! Jestem Ko- stek. Twój brat...!" Zdarzenie to opisywałam wielokrotnie, jest ono dość znane, zawłaszcza że niektórzy wiedzieli o istnieniu syna poety niemal od chwili, gdy się urodził... Matką Kostka jest Iwowianka, więźniarka obozów w Ra- vensbruck i Oświęcimiu. Ona i poeta spotkali się w Hóxter, ma- łym westfalskim miasteczku. Tutaj na chwilę zapłonęło jakieś uczu- cie, odczuli potrzebę ciepła, serdeczności, troski o drugiego czło- wieka po latach poniewierki, samotności, strachu, niedoli... Tutaj w styczniu 1946 roku przyszedł na świat mały Kostek. A już w trzy miesiące później poeta wrócił do swej pierwszej rodziny w Pol- sce. Do tego wrócił z inną kobietą, co w ówczesnym Krakowie nosiło znamiona skandalu towarzyskiego. Ale mój ojciec nie na- leżał do ludzi z kręgu bohaterów pani Zapolskiej... Rozstał się z tą panią, bowiem tak naprawdę kochał tylko jedną. Biografowie Konstantego Gałczyńskiego, opisywacze z bożej ła- ski, ogromnie lubią ten epizod w życiu poety. Wypisują niestworzo- ne rzeczy na temat mojej mamy, dramatycznych rozmów i scen w wielkim pokoju przy ulicy Basztowej — tak jakby sami uczestniczyli w owych gorących dysputach. Niemal cytują słowa i sposób zacho- wania mamy... dyrdymały wyssane z palca. Było zupełnie inaczej — ale trudno przekonywać o tym tych, co „lepiej wiedzą". Ale żeby już raz na zawsze sprawę zamknąć: Moja matka do końca swego życia utrzymywała listowny kontakt z ową kobie- tą, z którą ojciec przyjechał do Krakowa, pomagała jej finansowo, czytała napisane przez nią wiersze. Dziś bohaterowie tamtego wydarzenia odeszli na drugą stronę tęczy, spotykają się gdzieś na niebieskich polanach i z cieniem zażenowania spoglądają na ziem- skich interpretatorów ich wzajemnych stosunków. Nie mam co do tego wątpliwości. Czytając rozmaite książki znajduję nieraz wspominki o ma- mie pełne wręcz wrogości. Zastanawiam się, co ją zrodziło? Oto na przykład Marian Brandys w swoim. Dzienniku 1972 podaje nie 169 istniejące fakty. Pisze: „Spacer ze Słobodnikami. W jakiś sposób rozkoszna para. On — dobry poeta, chorobliwy erotoman, hipo- chondryk, anegdociarz. Ona — z «napoleońskim nerwem», stale na niego krzyczy, uwielbia plotki. Kiedyś kochał się w niej Konstanty Gałczyński i koniecznie chciał się z nią ożenić. O niej to pisał, jako o Eleonorze, której łzy mieszały się z deszczem. (Po śmierci Konstan- tego «srebrnej Natalii» nie stać było na wielkoduszność. Przy imie- niu Eleonora kazała dać odsyłacz: Eleonora Duse. Może zresztą mia- ła rację, bo patrząc na dzisiejszą panią Słobodnikową trudno byłoby uwierzyć, że to ona była muzą Gałczyńskiego)..." Pan Brandys mija się z prawdą. W pierwszym pełnym wyda- niu („Czytelnik" 1957) — przy wierszu Na dziwny a niespodziewa- ny odjazd poety Gałczyńskiego (skąd został wzięty cytat o łzach) w przypisach w ogóle nie figuruje informacja o Eleonorze. W odsyłaczach do żadnego wiersza nie pojawia się nazwisko Duse. Informacja, że wspomniana Eleonora jest żoną Włodzimierza Sto- bodnika, znajduje się dopiero w Dziełach („Czytelnik" 1979). Więc po co te konfabulacje? I ów ton „kazała dać odsyłacz"!... I ów brak „wielkoduszności"! Albo „spisywacz" dziejów „Przekroju", pan Klominek. W swej „cegle" o krakowskim tygodniku wydanej z okazji półwiecza pis- ma, notuje z upodobaniem zasłyszane plotki, bo w „Przekroju" pojawił się, gdy poeta z Krakowa dawno wyjechał. Ale za to do- kładnie słyszał rozmowy mojej mamy z Janiną Ipohorską... Pi- sze, że „żywa Natalia Gałczyńska po śmierci męża zaczynała zdra- dzać objawy «kompleksu Władysława Mickiewicza»"! W czym się przejawiały? Domagała się, by jej oddano wszystkie rękopisy, z których właśnie większość w „Przekroju" zaginęła. Gdyby nie żądania matki, do naszych czasów nie dotrwałyby i te szczątki przez nią uratowane. No i sprawa „X" — jak pisze pan Klominek. „Nie wiem, ile Nata- lia Gałczyńska wiedziała o tym, co robił jej mąż w ciągu pierwszego powojennego roku, który przeżył w krajach zachodniej Europy. Odkąd córka poety wystąpiła w telewizji z urodzonym w tamtym 170 czasie przyrodnim bratem, który nagle zjawił się w Polsce, tajemni- czy powojenny okres przestał być tajemnicą kompletną. Wiadomo, że Gałczyński, prawdę mówiąc, założył wtedy nową rodzinę". Zapewniam, że Natalia Gałczyńska wiedziała o wszystkim. A jeśli liczyć dokładnie, to rodziny były dwie! Zaś tajemnica nie istniała: trzeba było jedynie zajrzeć do wydania Dziel z roku 1979, aby zobaczyć, że wszystkie wiersze, i te pisane dla obu kobiet, które spotkał w Niemczech, kiedy tam przebywał, do Holandii, Belgii i Paryża jedynie jeżdżąc (a nie mieszkając tam, jak chce pan Klominek), a więc że te wiersze, wraz z dedykacjami zostały opubli- kowane. A kiedy pojawił się Kostek, o istnieniu którego do tamtej pory nic nie wiedziałam, uznałam sprawę „tajemniczego okresu" za całkowicie wyjaśnioną. Nie dla wszystkich, jak widać! Wracajmy do Kostka. Od 1949, kiedy to do jego matki dotar- ła nieprawdziwa wiadomość o śmierci poety, mieszka w Austra- lii, obecnie w Darwin. Wcześnie opuścił dom matki, wędrował, dorastał, imał się różnych zawodów, stopniowo dorabiał się. Jako obywatel Australii, nic jeszcze sobą nie reprezentując, przybrał nazwisko Steeve Porter. „Ze swoim prawdziwym nazwiskiem, jako człowiek znikąd, byłem obywatelem drugiej kategorii" — po- wiedział mi kiedyś. A kiedy już miał pieniądze, wziął się do nauki, skończył studia i zajął się tym, co było dla niego ważne: społeczną rehabilitacją młodych ludzi, którzy weszli w konflikt z prawem. I na tym polu może poszczycić się dużymi dokonaniami. Ożenił się. Kiedy pierwszy raz pojawił się w Praniu podwie- ziony tu przez leśniczego Henryka Bałdygę, poznałam jego towa- rzyszkę — miłą, o jasnej karnacji dziewczynę o wesołych oczach. Ma na imię Lyn. Najpierw urodziła się im córeczka, którą nazwa- li Kira Jean, później przyszła na świat Sarah. Obie noszą nazwi- sko swego polskiego dziada! Kostek jest niezwykle dumny ze swoich kobiet. Uważa je za najpiękniejsze, najmądrzejsze, najbardziej utalentowane. Co jakiś 171 czas przychodzą z Darwin kolejne zdjęcia, które pracowicie wkła- dam do albumów — tak powstaje dokumentacja australijskiej linii Gałczyńskich. Jesienią 1996 roku mieszkający wówczas w Australii, w Perth, Jacek Kaczmarski otrzymał od polskich mieszkańców Darwin za- proszenie: przyjedź do nas, zaśpiewaj, nie zapłacimy ci wiele, ale opłacimy podróż i pokażemy nasz piękny region... I Jacek poje- chał. Po koncercie pojawił się u niego Kostek, zabrał do domu, poznał z Lyn, córeczkami... Pływali na wielkiej łodzi Kostka po oceanie. I wtedy Kaczmarski sfotografował mojego brata. Na tym zdjęciu, podarowanym mi w Warszawie, wygląda jak bohater którejś z wielkich powieści Conrada — może lord Jim albo sam Kurtz... Pili wtedy w Darwin piwo, które mój brat sam warzy, śpie- wali, wracali do starego dobrego jazzu, który Kostek w całej jego urodzie odkrył w Nowym Orleanie... Korespondencja między naszymi domami trwa, choć mój brat ma oczywisty listowstręt. Pisuje za niego Lyn, dość często, przy- syła zdjęcia, dobre słowo, życzenia, jakiś drobiazg. Ja robię to samo. I wciąż mam nadzieję, że kiedyś przyjadą wszyscy razem, ale na to muszę poczekać... Ostatni raz Kostek był u nas w roku 1992, w Wielkanoc. Cze- kał na śnieg i... doczekał się. Janek zbudził go w nocy, informując, że pada... Brat cieszył się jak dziecko. A potem pojechaliśmy do Warszawy, gdzie dokuczał nam upał i skwar. Odwiedzaliśmy podstołeczne domy poprawcze, aby K. I. G. junior mógł porównać swoje metody wychowawcze z polskimi. Okazały się identyczne, tylko jego problemy z mło- dymi są większe: dochodzi bowiem niebagatelna sprawa rasowych uprzedzeń. Młody biały nie usiądzie przy jednym stole z młodym aborygenem. Andrzej Drawicz, któremu przed laty opowiedziałam hi- storię pojawienia się w Praniu mojego brata, skwitował to w swój lekki, żartobliwy i sympatyczny sposób. Powiedział: 172 „Taką historię mógł wymyślić tylko Konstanty. Niemal w pół wieku po jego śmierci, młody Konstanty Ildefons Gałczyński przypomina o sobie chodząc, w stosunku do nas, do góry no- gami...!" Kiedy notowałam to zdanie, z radia usłyszałam wiadomość o nagłej śmierci Andrzeja. W przeddzień jego imienin, jego uro- dzin, 15 maja 1997 roku. Jeszcze tyle byłoby do pisania... Należę do ginącego gatunku ludzi piszących listy. Lubię je otrzymywać, a więc zrozumiałe, muszę na nie odpisywać. Porządkowanie archiwum ojca, choć niezwykle pośpieszne — o czym wspominałam — i powolne, systematyczne jego korespon- dencji (tę bowiem na razie zatrzymałam w domu) — nauczyło mnie wielkiego szacunku dla każdego napisanego słowa. Zanim jakikolwiek list wyrzucę, długo zastanawiam się nad tą decyzją. Musi istnieć jednak jakaś granica, poza którą zbieractwo, staje się zwykłą manią. Tej cieniutkiej granicy nie należy przekraczać. W mojej obszernej sekreterze, w jej czterech pojemnych szu- fladach leżą teczki z posegregowanymi listami od różnych cieka- wych osób. Sporą ich część stanowi korespondencja w sprawach K. I. G.: dotyczy wydań jego utworów, inscenizacji teatralnych, przekładów na języki obce, rozmaitych konkursów recytatorskich organizowanych w kraju. Są tu także listy od czytelników poety — dzięki nim dużo wiem o recepcji jego wierszy przez kolejne pokolenia młodych. Są również — miłe dla każdego autora — li- sty czytelników moich książek. Najwięcej listów jest od przyjaciół, często ludzi już nieżyją- cych. Ich przyjaźń, troskę o mnie, serdeczność otrzymałam w swo- istym wianie po rodzicach: po śmierci ojca wielu jego druhów przejęło nade mną opiekę; uważali troskę o mnie — dorosłą bądź co bądź kobietę — za coś najzupełniej naturalnego. Później czasa- 174 mi — tak zdarzył los — pojawiali się w moim życiu zawodowym. Wymienialiśmy listy, zwłaszcza gdy zamieszkałam w Praniu. Wszystkie one są dokumentem czasu. Opowiadają o autorze li- stów, o jego reakcjach na różne sprawy — małe i pierwszoplanowe, o jego sympatiach, ulubionych książkach, oglądanych fumach, upły- wającym czasie. Są więc zapisem, próbą uchwycenia przez niego mi- jającej rzeczywistości, przedstawienia jej w sposób dla siebie ważny. W dobie telefonów komórkowych, satelitarnych, faksów i po- czty elektronicznej umiera piękna sztuka — epistolografia. Nasze wnuki będą się o niej uczyły z ekranów wielobitowych kompute- rów. Jest to szkoda nie do odrobienia. Choćby dlatego chciała- bym w tej części mojej prańskiej opowieści przytoczyć niewielkie fragmenty otrzymanych listów. W wierszu ojca Przed zapaleniem choinki, w jego części V jest następujący fragment: I śnieg pada przez pomyłkę. I topnieje na jezdni. I wiatr wieje przez pomyłkę. A inaczej było w przepowiedni. Bo miało być słonce we dnie i lekkie mgiełki z rana. Oto są przepowiednie świętego Korbiniana! W grudniu 1980 do Prania nadszedł taki list: „Pozwolę się przedstawić jako dawny znajomy Pani ojca. Byłem wówczas mni- chem w Tyńcu. Później zmieniłem zdanie... z teologa stałem się religioznawcą. Jak byłem młody, to nie lubiłem poezji. Nawrócił mnie Ildefons Gałczyński. Otóż było to bodaj w roku 1946 lub 47 (już nie pamiętam), Pań- ski ojciec przyjechał do Tyńca, nakłoniony bodaj przez Turowicza, aby odbyć raz jeszcze nieudane rekolekcja. Czytał nam, mnichom, ale niechętnie, ten wiersz w tynieckim kapitularzu. Z racji moich obo- wiązków wtedy go bliżej poznałem i zaręczam Pani, że bardziej kryształowej duszy w życiu już nigdy nie spotkałem. 175 W starym kapitularzu tynieckim na zachodniej ścianie można podziwiać (nie wiem, czy jeszcze dzisiaj, bo tam nie bardzo szanu- ją zabytki) stare malowidło przedstawiające — o dziwo — mało znanego w Polsce świętego Korbiniana (jest to postać czczona w Belgii, mnich benedyktyński z wczesnego średniowiecza). Po- kazywałem malowidło i wyjaśniałem poecie jego legendę... A po jakimś czasie w piątej strofie wiersza Przed zapaleniem choinki zna- lazłem poetycką wersję mojej opowieści. Komentarz zbyteczny. Nie wiem, czy wielu ildefonsologów zna genezę tego wiersza... Jan Wierusz Kowalski". Korespondujemy do dziś. Po otrzymaniu tamtego pierwszego listu prosiłam o tynieckie szczegóły, o jakąś reprodukcję. I otrzyma- łam. Pan Jan nawiązał kontakt z dawnym przyjacielem, o. Domini- kiem, ten przesłał mu reprodukcję fresku i zdjęcie wpisu poety do tynieckiej księgi. Na odwrocie reprodukcji przedstawiającej owego świętego ktoś napisał „św. Kolumban — fresk z XIV w.", a Wierusz Kowalski dołączył do tych zdjęć krótką kartkę: „Wielce Szanowna Pani, coś niecoś zdobyłem i natychmiast Pani posyłam. Obrazki mają na odwrocie «św. Kolumban», co jest po prostu bzdurą i wymysłem któregoś z ojczulków. Natomiast identyfikacja ze św. Korbinianem (Korbinianus — z Belgii — po polsku Korwin) jest prawdopodobna. Był pielgrzymem, nosił torbę — corbeil... Załączam wyrazy głębokie- go szacunku. J. Wierusz Kowalski. 31. X. 83". Ten list stanowi cząstkę tego, co można nazwać „niezwykłe gałczyńskiana". »!- Z tej samej teki, z humorystycznym akcentem. Oto nagle do- wiaduję się, że kiedyś byłam jedną z pięcioraczek! Poinformował mnie o tym Jan Dobraczyński: „Szanowna Pani, Pani mnie nie zna, ale ja pamiętam Panią jako małą dziewczynkę. Była Pani jed- ną z «Pięcioraczek z Prosto z Mostu», które urodziły się w tym samym mniej więcej czasie. Były to poza Panią: Elżbieta Piasecka, Agnieszka Grabska, Joasia Wasiutyńska i moja córka, Joasia. 176 Robiąc inwentarz mojej biblioteki znalazłem Porfiriona wy- danego w 1929. Pewnie Pani ma to wydanie, ale na pewno przyda się Pani drugie. Książkę kupiłem w pierwszych miesiącach po woj- nie, gdy z Zagórskim przygotowywaliśmy do druku wiersze Pani Ojca, nie wiedząc, czy On żyje. O ile Pani wie, zjawił się w Krako- wie dosłownie na parę dni przed oddaniem książki do druku. Jak każdy stary myślę często o przeszłości i wtedy wspomi- nam nieraz Pani Ojca, czasy «Prosto z Mostu», Wawer i tamtych ludzi, z których właściwie nikt już nie został. Proszę przyjąć wraz z książką wiele serdecznych pozdrowień. Jan Dobraczyński. War- szawa, dnia 29 sierpnia 1984". Odpisałam dziękując za dar — za pierwsze wydanie Porfiriona Osielka, którego nie miałam w swojej bibliotece. Razem z innymi książkami powędrował do zbiorów Muzeum Literatury. Tak za- częła się nasza korespondencja trwająca aż do śmierci pana Jana. Pod koniec życia pisarza krótkie kartki pisała jego wnuczka, a pan Jan stawiał jedynie znak zamiast podpisu. Był już zupełnie niewidomy. Ten podarowany mi przez autora Listów Nikodema tomik zapoczątkował powolne odtwarzanie starszych wydań ojca. Kil- ka tomów udało mi się zdobyć, do innych mam nadzieję kiedyś dotrzeć. ^ Z dalekiego Sarajewa płynęły listy od zakochanego w Kon- stantym Ildefonsie tłumacza, poety, cudownego człowieka — li- sty Izeta Sarajlicia. Poznałam go w latach siedemdziesiątych, zdą- żył jeszcze zobaczyć ostatnie mieszkanie poety w alei Róż. Wy- jeżdżał, wracał do Polski, spotykaliśmy się tutaj albo w Jugosła- wii. W roku 1977 wydał w Sarajewie tom wierszy ojca zatytuło- wany Zaczarowana dorożka. Tom otwierał piękny esej Tadeusza Różewicza. Wcześniej, w Polsce, po wizycie w naszym ostatnim warszaw- skim mieszkaniu napisał wiersz, jak mówił — dla Kiry... Przyta- 177 czam go w przekładzie także zaprzyjaźnionej z Izetem Danuty Cirlić Straszyńskiej: Ojciec pani teraz w jakiejś niebiańskiej gospodzie siedzi tam i myśli: „co oni tam robią na dole? Czy Kira już do okna podbiega, kiedy dzieci wychodzą ze szkoły?" Dobrze mu tam w górze, choć często bywa samotny. Nikt w niego kamieniem nie rzuca. Dobrze mu tam w górze. Oby tylko miał do towarzystwa choć jednego z Polski, wróbla. Piękny wiersz. Często o nim i jego autorze myślałam, gdy trwa- ła okrutna wojna, gdy w Sarajewie ginęli ludzie, waliły się domy, meczety, pałace, kościoły... Izet nie pisał, wiadomości o nim mia- łam jedynie od pani Danuty. W jednym z jej reportaży drukowa- nych w „Polityce" w roku 1996 przeczytałam, że w wyniku dzia- łań wojennych zginęła siostra Izeta, że w okna jego domu, na zim- no, z rozmysłem strzelali żołnierze Radowana Karadzicia... Jeszcze raz wyjęłam Zaczarowaną dorożkę Izeta. Na czwartej stronie przeczytałam: redaktor — Izet Sarajlić, kierownik redak- cji — Radowan Karadzić... Kiedyś łączyła ich przyjaźń, miłość do poezji... Dziś jeden był ostrzeliwany przez drugiego, tego, którego poszukuje za wojen- ne zbrodnie Międzynarodowy Trybunał w Hadze. Oto gotowy scenariusz filmu o świecie współczesnym... Najniespodziewaniej dla mnie pod koniec kwietnia 1997 przy- szła karta od Izeta. Informował krótko, że u niego w miarę do- brze, a szczegóły — u pani Danuty. Tę kartę napisał właściwie nie tylko po to, żeby dać znać o sobie, ale żeby powiedzieć, że z za- wieruchy wojny, ze zburzonego domu to i owo ocalało. Między innymi trzy fotografie z jego gabinetu: Brechta, Pasternaka — i Gałczyńskiego... 178 I jeszcze jeden serdeczny korespondent. Pan Władysław Pa- cek, mieszkaniec Starachowic. We wrześniu 1995 roku w długim liście informował mnie o najzupełniej unikatowym wydarzeniu: „Chcąc oddać należny Wielkiemu Poecie hołd, postanowiłem wiersze te przepisać ręcznie (czarny i zielony tusz, dobry szwedz- ki papier!). Oprawę introligatorską zgodził się wykonać (i wyko- nał) znakomity artysta introligator, pan Ryszard Zięba z Rzeszo- wa. W ten sposób powstało dość oryginalne, jedyne na świecie trzytomowe wydanie poezji Gałczyńskiego, ozdobione na miarę uzdolnień przepisującego". Odpisałam, podziękowałam, a kiedy w Klubie Księgarza w roku 1996 odbywała się promocja mojej ostatniej książki Splatało się, zmierzchlo..., wśród licznych gości znalazła się pani Liliana Koziarska, córka pana Władysława. Przy- niosła ze sobą owe trzy tomy przepisywane przez ojca dzień po dniu przez przeszło rok. Oglądałam to niezwykłe dzieło z wiel- kim wzruszeniem. Oczarowało nas ono wszystkich. Andrzejowi Drawiczowi aż oko zapłonęło z zachwytu: dla pomysłu, dla pra- cowitości, wytrwałości, a przede wszystkim dla serca. Bo to ono podyktowało panu Władysławowi ten trud, ono i uczucie dla wier- szy K. I. G. A pani Liliana jest architektem krajobrazu. Może dzięki niej po- zostanie więcej starych drzew, a wśród nowych udanych domów powstaną zaprojektowane przez nią piękne zielonokwietne ogrody. * A oto przykład, jak zaczyna się rodzić moja korespondencja. Jesienią 1996 roku czytałam kolejny tom Dziennika pisanego nocą — 1984—1988. Gustaw Herling-Grudziński na paru stronach wraca do historii wydawania „Orła Białego" oraz wznowienia gazety w powojennym Rzymie. Notuje: „Z Niemiec odezwał się Tade- usz Borowski, proponując współpracę, niebawem jednak wrócił do Warszawy. Z Niemiec też przysłał kilka wierszy Gałczyński z montecassińską Pieśnią o fladze na czele. Były drukowane. Spalił 179 natomiast na panewce jego ambitny plan pisarsko-finansowy: prze- słał mianowicie rozdział zakrojonej na epicką skalę powieści 999 nieślubnych dzieci; miało tych rozdziałów być tyle, ile nieślub- nych dzieci, skończyło się niestety na pierwszym (nie drukowa- nym zresztą w oczekiwaniu na kilka choćby kolejnych)..." Po lekturze tego fragmentu zdobyłam adres pana Gustawa w Neapolu i napisałam z pytaniem, czy mogłabym prosić choćby o ten pierwszy rozdział. Dodałam, że zapewne skończyło się na jednym, bo więcej nieślubnych dzieci ojciec po prostu nie miał, a przecież obiecywał: tyle rozdziałów, ile dzieci! Odpowiedź przyszła dość szybko. Gustaw Herling-Grudziń- ski pisał: „Neapol, l grudnia 1996, Droga Pani, dziękuję za miły i dowcipny list. Rozstając się z «0rłem» (który z Rzymu prze- niósł się do Brukseli), oddałem wszystkie papiery redakcyjne. Praw- dopodobnie leżą teraz w jakimś archiwum, ale niestety nie potra- fię Pani powiedzieć, jakim i gdzie. Od pewnego czasu bardzo często powtarzam sobie w myślach strofę Mistrza Konstantego Ildefonsa: Patrz Kościuszko na nas z nieba, Raz Polak skandował. I popatrzył nań Kościuszko, I się zwymiotował. Łączę wiele serdeczności, Gustaw H. G.". Wierzę, że ten skromny początek zaowocuje kolejnymi listami. W rozdziale poświęconym naszym gościom przywołałam cie- kawą postać pierwszego kapitana m/s „K. I. Gałczyński", Jerzego Sebastiana Kalwasińskiego. Był człowiekiem pisującym często, a to, co pisał, zawsze było nietuzinkowe. Najwięcej mówiło o nim samym. „Hej, Leśni! Nie udało nam się w tym roku zajrzeć na Mazury. Mieliśmy gości takich więcej muzealnych, ale nie do Waszego muzeum. Kraków, Łańcut, Tarnów itp. W przyszłym 180 roku będzie inaczej, a i lato może będzie! Mnie jeszcze raz udało się czmychnąć przed nadejściem naszych mokrych chłodów jesie- ni. Od 17 września jestem II oficerem na średnim masowcu (27 tyś. ton nośności). Idziemy z El Breya w Libii do Chin, prawdopo- dobnie do Hongkongu. Co dalej — nie wiadomo! Jak to na takim statku-trampie i w tym zresztą cały urok. 2000 map, jakimi tu go- spodaruję, pozwalają dopuszczać podróże dowsząd. Kontrakt 9-mie- sięczny. Ale chodzą słuchy, że ten wybudowany w 1970 w Japonii, a od 4 lat eksploatowany przez Greków statek ma pójść na remont do Gdańska i to w marcu. No to wtedy byłoby krócej. Teraz, kiedy macie już za sobą pracowity sezon i zrobiliście zapasy grzybów, pew- nie coś napiszecie. Jak Warn jest?... Ki! Bardzo dziękuję za nowe wydania, zbiory i wybory K. I. G. Pamiętaj o mnie dalej. Czy poszło oficjalne pismo do PLO w sprawie pamiątek z m/s „K. I. Gałczyń- ski"? W przyszłym roku już chyba pójdzie na złom. Ściskam Was i pozdrawiam z Oc. Indyjskiego, którym przemykamy się między monsunami. Wasz Jerzy Sebastian, 12 października 1987". List swój napisał nasz kapitan na jakimś chińskim (?) japoń- skim (?) druku. Jedyne, co wśród tych robaczków zrozumiałam, to „Ship's Account". Teczka kapitana to także piękne karty z różnych zakątków świata i parę słów o tym, co przedstawiają. Widokówki, które dostaję od innych osób, również są barwne i obrazują różne cu- downe miejsca — brak mi jednak na nich jakiejś zabawnej uwagi, komentarzyka czy żartu, jakie zawsze dołączał Jerzy Sebastian... Kartki-marzenie, osobiście rysowane lub malowane przysyła- ło mi dwóch grafików: Eryk Lipiński i Konstanty M. Sopoćko. Znakiem pana Konstantego był KOT, a że zajmował się exlibri- sem (poza innymi działaniami graficznymi), ów KOT figurował na jego małych znakach. One zdobiły listy, stanowiły znak roz- poznawczy. Dla mnie wyjątkowo sympatyczny, bowiem mój oj- ciec dla mamy i przyjaciół także był Kotem. Bywałam w uroczym mieszkaniu pana Konstantego parokrot- nie, dostałam od niego śliczny rysuneczek — dwubarwny drze- 181 woryt z 1935 roku, przedstawiający fasadę renesansowego kościół- ka w Grodnie. A kiedy „potknęłam" się o białostocki miesięcz- nik, zaprosiłam go do współpracy jako grafika. Odpisał mi: „Ła- skawa Pani Kiro, list Pani sprawił mi niekłamaną przyjemność, jak również książka, do której czytania niebawem się zabiorę, a która robi miłe wrażenie na zewnątrz. Tylko materiał ikonogra- ficzny pozostawia wiele do życzenia, ale to nasza stała bolączka. Ośmielony przez Panią pozwalam sobie przesłać na Pani ręce próbkę mojej grafomanii. Z zawodu jestem grafikiem (grafik-gra- foman to brzmi zabawnie), ale od czasu do czasu drukowano moje «wysseje». Dwa fragmenty, które załączam, należą do powieści autobiograficznej, mówiąc skromnie do pamiętnika lekko bele- tryzowanego, który kończę, a który jest peanem dla mojej Żony, kobiety równie niezwykłej, jak dzieje tego stadła już dziś anachro- nicznego... Teraz wycieram gębę i zabieram się do całowania Pani rączek. K. M. Sop. Warszawa 2 IV 84". Fragmenty prozy, o której wspominał pan Konstanty, pocho- dziły z jego pełnej wdzięku książki Jadwiga vo tle, wydanej w roku 1989 w „Czytelniku". Tytułowa Jadwiga była żoną grafika od 23 maja 1923 roku! Wtedy, kiedy powstał cytowany list, to „ana- chroniczne stadło" miało za sobą sześćdziesiąt lat wspólnego szczę- śliwego życia... Obydwa fragmenty drukowałam w „Kontrastach". Zapowia- dały ciekawą książkę, godziny obcowania z niezwykłym człowie- kiem i jego frapującym życiem. Takie właśnie były wspominki pana Kota Sopocki. Tom, do którego chętnie powracam. Kiedy pojawiły się „moje" „Kontrasty", wysłałam zaproszenie do współpracy do wielkiego poety — Tadeusza Różewicza. Prosiłam o jakiś choćby najmniejszy okruch poetycki. Upoważniała mnie do tego nasza długoletnia serdeczna znajomość, także wieloletnia wy- miana korespondencji. Zbieram ją jak skarby najcenniejsze. Odpowiedzią była karta. Pan Tadeusz na ogół tylko taki spo- sób komunikowania się uznaje: „Droga Pani Kiro, brzydko, brzyd- ko, brzydko... przecież to Pani nie odpisała na (bardzo) dawno 182 wysłaną kartę i list (zaraz po otrzymaniu od Pani wiadomości o wypadku samochodowym). Często o Pani myślałem. Kobiety są dziwnymi stworami... Wie pani... Proszę mi przysłać egzem- plarz «Kontrastów», chciałbym się zapoznać. Może kiedyś coś napiszę. Polemiki mnie nigdy nie podniecały, to strata czasu. Co mnie obchodzi głos jakiegoś pana, nie znam ani tego głosu, ani tego pana. Pisze mi się teraz długo i ciężko («młody poeta» ma już 61 lat, Pani Kiro, i ma już mało czasu). Ostatnią sztukę: Pułapkę pisałem 3 lata! A czy pani wie, Pani Kiro, że ja nigdy nie byłem w Praniach, że nie znam ani Suwalszczyzny, ani Augustowskie- go. Może na wiosnę wybiorę się do Karwicy i napiszę potem wiersz; chciałbym przecież raz w życiu zobaczyć tamte strony. Ściskam serdecznie ręce i przesyłam najlepsze życzenia. Tadeusz Różewicz". Na stemplu pocztowym widnieje data: 2. 12. 82. W sześć dni później przyszła kolejna karta. Autor Kartoteki pisał: „Droga Pani Kiro, «Kontrasty» i list otrzymałem. Dziękuję. Zdaję sobie sprawę z wielkiego trudu, którym jest teraz (dodatko- wo) redagowanie tego typu pisma. Ale te pierwsze numery są do- brą, ciekawą zapowiedzią. Mam wielką przerwę w pracy, przy- czyny są złożone i trudno mi o tym pisać w kartce. Może kiedyś, w przyszłości, coś Pani prześlę. Kilka wierszy, które w ostatnich latach napisałem, drukowałem w miejscowej «0drze», nie wiem, czy to do Pani dochodzi? W związku z nadchodzącymi Świętami i Nowym Rokiem przesyłam Pani najlepsze i serdeczne życzenia wszelkiej pomyślności i w pracy zawodowej, i w życiu osobistym. Łączę pozdrowienia". Niestety wspaniały poeta nie przysłał dla mego pisma żadne- go nowego wiersza, nie pojawił się na Mazurach, choć w zapro- szeniu przedstawiłam sposób jego realizacji: któregoś wiosennego dnia zabiorę pana Tadeusza samochodem z Warszawy, a później odwiozę. Pominął je milczeniem. Od czasu do czasu wymienialiśmy karty i listy. Ale rzadziej, nie wiem czemu. Na każdą kartę poety „akuratnie" odpowiadam. I to nie tylko dlatego, że tak mnie mama uczyła. Ta korespondencja zawsze sprawiała mi przyjemność... 183 W ostatniej karcie, z grudnia 1996, pan Tadeusz zabawnie pi- sze m.in.: „Przez wiele lat planowałem odwiedziny w lasach, gdzie Pani żyje... ale nie mam środka lokomocji (nigdy nie nauczyłem się pisania na maszynie... i prowadzenia (?) auta..." Mój Boże, jak niewielu pisarzy ma dziś w swoim archiwum własne rękopisy! Tylko ostatni Mohikanie piszą piórem, kreślą, poprawiają, dopisują... Większość operuje dyskietkami, które przy- szłym badaczom niczego nie powiedzą o autorze, nie wywołają ni- czyjego wzruszenia, nie zmuszą do chwili zastanowienia, dlaczego jedno słowo zostało zastąpione innym... O ile uboższe będą przy- szłe pokolenia... jeśli w ogóle będą im jeszcze potrzebne książki... Edmund Osmańczyk, zwany przez przyjaciół po prostu Jankiem (tak brzmiał jego konspiracyjny pseudonim), pisywał szczodrze i chętnie. Zaprosiłam go także do współpracy z białostockim pismem, w którym w odcinkach drukowaliśmy jego wciąż żywe i wciąż jed- nakowo ważne, a mało znane Sprawy Polaków. Bowiem poza pierw- szym wydaniem w roku 1946 nigdy w całości do roku 1989 nie były publikowane. A w „Kontrastach" udało się zrobić z tej publicystyki „serial", który cieszył się czytelniczym zainteresowaniem. Wymie- nialiśmy listy także i na temat pisma. W jednym napisał: „Warszawa, 19 H 1983 Kochana! Coraz bardziej mi się podoba Twoja polsko- białoruska formuła «Kontrastów». Nareszcie nie tylko nad swoją krzywdą jakieś polskie pismo płacze, «na nogach w łapciach, na dło- niach skrwawionych^ Całuję Cię za to. A proszę o trzy komplety Spraw Polaków, bo obiecałem, a nie mam, a «Śląsk» wyda na nowo, jak już będzie znów bida i strasznie laurowo. Wybacz żałość. Uści- skaj Janka, mnóstwo serdeczności. Janek O.". Tę „polsko-białoruską formułę" stanowiły eseje o literaturze białoruskiej, ukraińskiej, litewskiej pisane przez Sokrata Janowi- cza, Floriana Nieuważnego, Zygmunta Stoberskiego. Miałam z tą problematyką sporo kłopotów: miejscowe władze uważały tę te- matykę za najzupełniej zbyteczną. O każdy tekst trzeba się było wykłócać z cenzurą, która ingerowała twardo, zdecydowanie... Ale jak się okazuje — nie do końca... 184 Nasi sąsiedzi, Ela i Mietek, pisywali okazjonalnie, głównie z oka- zji świąt. Mam w swoich zbiorach kilka listów M. F. R., dotyczą kolejnych spraw politycznych tamtego okresu, gdy pełnił funk- cje wicepremiera. Ale też i takie zabawne dwa drobiazgi. Jeden nie ma daty, napisany został na skrawku papieru z nadrukiem „Polityka — Redaktor Naczelny" i mówi: „Szanowni! Zaprasza- my Was wszystkich na skromny podwieczorek o godz. 17-tej. Decyzja nasza jest ostateczna! E i M". Drugim są pozdrowienia z Krymu, gdzie nasi sąsiedzi spędzali urlop w sierpniu 1988. Na pięknej karcie z fotografią pałacowego muzeum w Ałupce Mietek napisał: „Kochani Pranianie, Znad Czar- nego Morza przesyłamy Warn nadzwyczaj serdeczne i tiopfyje po- zdrowienia. Niestety, nasz wspaniały urlop ma się ku końcowi. Wrócimy opaleni oraz znacznie zdrowsi, jako że żyjemy w warun- kach sanatoryjnych. Zaaplikowano nam wodne leczenie, co nie przeszkadza nam pławić się w morzu i wygrzewać stare kości (moje) na słońcu, które świeci tu jak diabli". A Ela dopisała: „Byliśmy w bardzo wzruszającym muzeum Czechowa w Jałcie i w pałacu Wo- roncowa w Ałupce, ale żadnego muzeum Stalina tu nie ma. No i bardzo dobrze. Całujemy i do zobaczenia, Ełka i Mietek"... Wspomniane „wodne leczenie" — to nic innego jak sławny w swoim czasie Gorbaczowowski suchoj zakon. A więc przez mie- siąc czarnomorskiego wypoczynku naszym sąsiadom nie dane było pokosztować tamtejszych wybornych win, o których i my dzisiaj w Polsce, pomimo kapitalizmu i wolnego rynku, także nie mamy pojęcia. A zapewniam — są to wina nie ustępujące francu- skim i kalifornijskim. Zaś muzeum Stalina w Gori polecałam Elżbiecie jako cieka- wostkę: chałupa, w której się urodził, obudowana została betono- wym albo ceglanym domem z klimatyzacją, odpowiednią wilgot- nością itp. Ten historyczny dziwoląg stoi do dzisiejszego dnia. Niechcący zahaczyłam o politykę. Listów bezpośrednio zwią- zanych z wydarzeniami z tej dziedziny życia właściwie nie mam, 185 choć w wielu tematy te są poruszane. Codzienność była wówczas polityką. Zwłaszcza listy z okresu stanu wojennego, otworzone, poprzykrywane pieczęciami, spod których trudno było doczytać się nadawcy. I mam takie także, które rzeczywiście zostały ocen- zurowane: pilny czytacz wykreślał najczarniejszym mazakiem wszystko, co jego zdaniem zatrącało o politykę. W sylwestra 1982/1983 aresztowany został Michał Olszański, syn naszych przyjaciół Barbary i Tadeusza. Cała sprawa — to jed- na wielka głupota: ktoś z młodych, chyba nawet bliżej nie znany Michałowi, zostawił u niego walizkę czy pudło i powiedział, że po tę rzecz zgłosi się Iksiński. Zamiast Iksińskiego przyszli ubecy i wśród baloników, porozwieszanych serpentyn zaczęli przepro- wadzać regularną rewizję. Oczywiście natychmiast znaleźli ową walizkę pełną bibuły, spisali dane wszystkich uczestników zga- szonego nagle balu, zabrali Michała i corpus delicti. Początkowo traktowaliśmy sprawę jako mało znaczący epi- zod: zatrzymali, nie ma śladu przestępstwa, a więc muszą zwol- nić. Jednak to tylko dla nas było takie proste. Michał został prze- wieziony do aresztu śledczego w Poznaniu i zaczęła się toczyć przeciwko niemu regularna sprawa. Zaproponowałam wtedy, że wystąpię z poręczeniem, aby Michała zwolniono do domu i aby odpowiadał z wolnej stopy. Tadeusz dowiedział się, co i jak, i na- pisał: „Kiro Droga! W dzień po spotkaniu z Tobą, po podaniu nazwisk poręczycieli, otrzymałem informację z Komisji Ułaska- wień RP, że w pełni wystarczy jedno, właśnie Twoje. Zostało ono złożone z następującym tekstem...". Ten list Tadeusza nosił datę 10. 3. 1983. W miesiąc później przyszła kartka: „Niedziela, 3. 04. Droga Ciociu Kiro! Doprawdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi kiedyś spędzić święta za krat- kami. Los płata jednak różne figle, a mnie pozostaje wyciągnąć wnioski z tej niecodziennej lekcji. Oby tylko nie trwało to zbyt długo! Chcę podziękować Ci bardzo za pamięć o mnie i starania na rzecz uzyskania zmiany sankcji aresztu na wolną stopę, o czym mówiła mi Kitka na widzeniu. Ja sam też składam odpowiednie 186 prośby, a działania zewnętrzne i obrońcy może przyniosą tak ocze- kiwaną wolność. Żyję zresztą nadzieją, bo prognozy nie są złe, ale jak na razie siedzę jak siedziałem i za 4 dni stuknie mi 100 dni. Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam świątecznie, chociaż kartka dojdzie pewnie w połowie kwietnia. Po cichu liczę, że kwiecień będzie dla mnie dobry i pozwoli mi zobaczyć moich bliskich. Oby! Do zobaczenia — Michał". A koło znaczków dopisał: „Nad. Michał Okzański, s. Tade- usza, Poznań, a. ś.". Jest to jedyny w moich szufladach list z więzienia. Przeogro- mnie współczuliśmy naszym przyjaciołom. Ale wreszcie, jak było do przewidzenia, Michał wrócił do domu, a o sprawie z czasem zapomniał. Dziś spotykamy się w radiu na Myśliwieckiej, gdzie czasami jadamy obiady, a Michał jest dziennikarzem „trójki". Jego starszy syn Jasiek, który w Praniu łaził pod stołem i spał z psami, lada chwila będzie zdawał maturę... I jak tu zachować dystans wobec samej siebie... Jeszcze przed wyjazdem do Prania dostałam kolejny list z Le- ningradu. Nadawcą był Anatol Niechaj, kochający literaturę pol- ską, szczególnie poezję, w tym i K. I. G., znanego w Rosji dosko- nale z wielu — i to dobrych — przekładów. Polszczyzna pana Anatola była po prostu świetna. Byłam skłonna podejrzewać, że jest Rosjaninem polskiego pochodzenia: może matka albo ojciec byli Polakami, zwieruszyli się jakoś w bezmiarze ZSRR i pan Anatol, już jako obywatel radziecki, pielęgnuje jedynie polskie tradycje. Korespondencja między nami trwała lata. Aż nagle, bo- daj w roku 1991, wczesnym lipcowym.rankiem obudził nas dzwo- nek. Przy furtce stał szczupły pan w średnim wieku, z plecakiem. Od furtki zawołał: „Jestem Anatol Niechaj". Wreszcie poznałam osobiście mego dobrego znajomego. To wówczas dowiedziałam się o nim wielu ciekawych rzeczy. Jego dobra polszczyzna wynika z... miłości do naszej literatury, histo- 187 rii, kraju. Z zawodu jest fizykiem atomowym, jak i jego żona, teraz, ze względu na zły stan zdrowia, urlopowana. Po prostu nazbyt dużo bekereli przeniknęło do jej organizmu. Państwo Niechajowie mają dwóch dorosłych synów. Pan Anatol posiedział w Praniu kilka dni, wstawał bladym świtem, schodził nad jezioro, by popływać, porozmyślać... Poznał naszych sąsiadów, ich przyjaciół. Był to rok, kiedy miastu nad Newą przywrócona została jego dawna nazwa. Pana Anatola przedstawialiśmy: nasz gość z Sankt Petersburga. A potem pojechaliśmy do Warszawy, skąd miłośnik polskiej poezji ruszył na kolejny kurs języka i literatury polskiej do Lublina. W takich kursach uczestniczył już parokrotnie. Kiedy wrócił do sie- bie, pomiędzy Praniem a Petersburgiem znów zaczęły krążyć listy. Informował o Stowarzyszeniu Kulturalno-Oświatowym POLONIA, którego jest jednym z założycieli, o jego pomysłach, pracy, inicjaty- wach. Wreszcie o piśmie „Polonus". „Jestem w Tarnowie — pisał we wrześniu 1993 — na spotkaniu dziennikarzy polonijnych, prezentu- ję oczywiście «Polonusa», który już doczekał się druku offsetowe- go, bo liczba czytelników wzrosła do kilkuset. Życie polonijne w Petersburgu pomału się rozkręca, mimo trudności natury ma- terialnej . Pomału zbliżam się do spełnienia swego marzenia — orga- nizacji wydawnictwa polskiego w Sankt Petersburgu". I to marzenie pan Anatol zrealizował. Powstała oficyna, która wydaje dwujęzyczne tomiki wierszy — Mickiewicza, Gałczyńskie- go, Broniewskiego, Baczyńskiego, aforyzmy — Witkacego i Sztau- dyngera. I co jakiś czas, jak tylko pozwolą na to finanse, ukazuje się kolejny numer „Polonusa"... Imponujący bywa szlachetny upór pewnego gatunku ludzi. Dzięki korespondencji mam także dobrych znajomych w nie- dalekich Niemczech. Znamy się wyłącznie ze zdjęć, z listów, ale wierzę, że — jak to się zdarzyło w przypadku pana Anatola — spotkamy się osobiście. 188 Z Hamburga w roku 1993 napisała do mnie pani Tomira Lo- baza: „Podczas mego ostatniego pobytu w Polsce przeczytałam Pani książkę ^zgiełku wieku i to dopiero skłoniło mnie do napi- sania tego listu. Od niepamiętnych lat byłam i jestem nadal wiel- bicielką poezji Pani Ojca, a od lat śledzę karierę Pani i losy życia. Przed 13 laty (w lipcu 1980) odwiedziliśmy z mężem muzeum w Praniu i mieliśmy szczęście spotkać tam Panią. Wkrótce potem wyjechaliśmy z kraju na stałe do Niemiec i mieszkamy do dzisiaj w Hamburgu. Nasza 12-letnia córka tutaj się urodziła (ale oczywi- ście jest też wychowana na poezji Gałczyńskiego). Chodzi do gim- nazjum do klasy muzycznej, gra na wiolonczeli, no i rzecz jasna, ma na imię Kira. Jest bardzo dumna z tego imienia, opowiada wszystkim niemieckim koleżankom, że nosi je też córka sławne- go polskiego poety. W Niemczech nie jest to imię całkiem niezna- ne. Nosi je na przykład znana z charytatywnej działalności księż- niczka Hohenzollern..." Kirze z Hamburga, kiedy dostałam od niej zdjęcie z miłą de- dykacją, napisałam, aby pamiętała, iż jestem pierwszą, która prosi o bilet na jej wielki recital wiolonczelowy... Poza moją małą bratanicą w Australii, poza Kirą w Hambur- gu znam jeszcze jedną młodą osobę o tym imieniu: jest córką Agnie- szki i Michała Dobroczyńskich z Warszawy. Postanowiłam, że jak tylko „moje" małe Kiry nieco podrosną, zorganizujemy sesję wyjazdową, oczywiście do Kir... Tam omówi- my wszystkie ważne dla dziewczyn noszących to piękne imię spra- wy. Choćby takie, jak ustalenie jednego dnia naszych imienin. Dziś bowiem drukowane w Polsce kalendarze podają różne daty. Należy i z tym zrobić porządek, prawda? A na zakończenie przeglądu szuflad — listy związane z dwie- ma legendami: Inge Bartsch i Hanki Ordonówny. Dość szeroko o bohaterce jednego z najbardziej znanych wier- szy ojca, o aktorce zaginionej w tajemniczych okolicznościach, pisa- 189 łam w swojej ostatniej książce. Nie chciałabym się powtarzać, je- dynie dodać coś nowego. Otóż przypadek w osobie Polaka-lwowiaka, doktora Georga Gunthera, od dziesiątków lat mieszkającego na wyspie Uznam, sprawił, że nawiązałyśmy ze sobą korespondencję. Kiedyś „Prze- krój" drukował fragmenty jakiejś mojej książki, dotarły one do pana Georga, napisał do krakowskiego tygodnika, oni mi ten list przesłali, ja odpisałam... I tak się zaczęło... W jednym z listów informował mnie, że jego teściowa przyja- źni się z Inge Bartsch. Na prośbę aktorki przetłumaczył i posłał jej wiersz polskiego poety... Później dostałam jej adres, napisałam... Ta korespondencja, rzadka i okazjonalna, trwa już ponad dzie- sięć lat. Przysłała mi Inge swoją współczesną fotografię, pisała o sobie i rodzinie, o domu w małym holenderskim miasteczku Arcen, o mężu Holendrze, kiedyś jej akompaniatorze, o córce w moim mniej więcej wieku... Byłam szczęśliwa, gdy udało mi się zdobyć afisz z warszaw- skiego Teatru Wielkiego; wiązał się on z wystawieniem w stolicy „Lirycalu" Henryka Czyża zatytułowanego właśnie Inge Bartsch. Miał on swoją prapremierę w łódzkim Teatrze Wielkim, zebrał dobrą prasę, grano go na innych scenach operowych. A na plaka- cie wielkie litery układały się w imię i nazwisko bohaterki wier- sza, bohaterki całego spektaklu. I dostałam taką oto odpowiedź po angielsku: „Arcen, 15. l. 91, Droga Pani Kiro, Wielkie dzięki za życzenia. Jestem także szczęśliwa z powodu Inge Bartsch. Pla- kat oprawiłam i powiesiłam". Dalej jest zdanie dotyczące jakiejś gazety posłanej panu Georgowi, ale nie mogę zrozumieć, o co chodzi. A później jeszcze dwa zdania: „Taki jest mój angielski sprzed siedemdziesięciu lat. 2 moją serdeczną pamięcią o Kon- stantym Ildefonsie Gałczyńskim, Pani Inge Bartsch". Ostatnia karteczka od niej nadeszła w listopadzie 1996. Obcy charakter pisma na kopercie zaniepokoił mnie. Wewnątrz, na świątecznym już karneciku Inge pisała: „Mój mąż umarł nagle 25 lipca 1996. Z myślą o Tobie — Inge Bartsch". 190 To było jej drugie małżeństwo. Pierwszy mąż zginął na fron- cie wschodnim. Wtedy wyszła za mąż za człowieka, którego zna- ła od lat, pana Jongepeera. Ten związek przetrwał szczęśliwie po- nad pół wieku... Odpisałam natychmiast najserdeczniej, jak umiałam, ale do dziś z niedalekiego przecież Arcen nie przyszła żadna kartka. Czekam na nią. Wspominałam już o wielkodusznym geście Tadeusza WittU- na, który podarował mi listy rodziców do Hanki Ordonówny oraz brudnopis jej epistoły do nich. Co się stało z oryginałem? Nie mam pojęcia. Wśród listów i kart, w których posiadanie we- szłam, które uporządkowałam i posegregowałam mając nadzieję, że kiedyś je wydam, nie było długiego listu Hanki Ordonówny. Istnieje zatem jedynie brudnopis. Jego fragmenty przytoczę tu jako ciekawe. Krótka korespondencja między Krakowem a Bejrutem zaczę- ła się 18 lipca 1947 roku. Mój ojciec pisał: „Droga Hanko. U nas prywatnie i w gazetach ciągle krążą plotki o Twojej chorobie. Będę Ci wdzięczny, jeżeli mi zaraz odpiszesz, bo i ja, i Natalia, i my wszyscy chcemy wiedzieć, ile jest w tym prawdy. Kiedy przyje- dziesz do Krakowa? Twój adres dostałem wreszcie dzięki spiknię- ciu się z Tadziem Szeligowskim. Odpisz natychmiast. Twój do- stawca tekstów, Kicia". I dopisek mamy: „Hanko kochana. Wspo- minałam Cię i wspominam te wszystkie lata. Tak chciałabym Cie- bie zobaczyć. Nikt tak nie śpiewa piosenek, jak Ty. Jeżeli Miś jest z Tobą, pozdrów go serdecznie. Wszystkie lata wojny i powsta- nie spędziłam z moją córką w Warszawie. Kot był w niewoli w Niem- czech. Wrócił dopiero w marcu zeszłego roku. Cieszę się, że mamy Twój adres, tak pragnęliśmy napisać do Ciebie. Odpisz prędzej. Całuję Cię bardzo czule i jak zwykle z uwielbieniem. Twoja Nata". Ordonówna odpowiedziała długim listem. Oto fragmenty: „Wiel- ką radość sprawił mi Wasz list, Natalciu, jesteś strasznie kochana — 191 to dobrze, że tak myślisz. Chciałabym, by nikt tak nie umiał śpiewać jak ja. Szykuję teraz nowe rzeczy, pewnie będą Ci się podobały. Na- mów i przypilnuj Kicię, niech mi coś napisze (...). Uśmiałam się czytając wycinki z gazet (...) o swoim konaniu. Niech im Bóg da zdrowie, a fortuna dużo pieniędzy za te bajdur- ki, co powypisywali o mnie. Wysocka, gdy się nieraz martwiłam takimi rzeczami, mówiła: o artyście muszą pisać — źle, dobrze, prawdę, bzdury, wszystko jedno, byle pisali, bo to znaczy, że w nich żyje nawet, gdy go uśmiercą. A jak znawcy twierdzą, po takich uśmierceniach żyje się do 150 lat (...). Na razie chadzam po tym świecie jeszcze jako zewłok docze- sny, w którym prawidłowo puka tzw. serce i krew raźno porusza skomplikowaną człowieczą maszynerię. Prawdą jest, że troszkę podziurawiłam płucka po wyjeździe z ZSRR z sierotami polski- mi do Indii jako nauczycielka i wychowawczyni w roku 42, ale to już czas przeszły; prawda i to, że sobie trochę zaszkodziłam w roku 43, dając dla naszego wojska 50 koncertów w Palestynie, ale nad szaleńcami Pan Bóg czuwa (...). Liban jest piękny, a klasztor w Gazirze, w którym przebywał Słowacki, cudownie położony. Wmurowaliśmy tablicę pamiątkową (...). Córa Wasza to chyba duża już panna. Natalko, przyślij Wasze fotki. Mocno Cię całuję, Kici ściskam łapę. Hanka". Dzięki tym listom dowiedziałam się, że pieśniarka i jej mąż nazywali mego ojca Kicią! Ten list, jak ojciec napisał w „Przekroju", „pisany był atra- mentem koloru cesarskiej purpury" i nosił datę 4. 8. 47. 19 sierpnia moja mama pisała do Bejrutu: „Hanko kochana. Jak bardzo ucieszyły nas Wasze listy — tego chyba nie potrzebuję Ci mówić. Na zdjęciach wyglądasz zdrowo i młodo i oczywiście ślicznie — ale proszę Cię — czesz się tak jak dawniej, bo zawsze mam w pamięci Twoją małą gładką głowę. Chciałabym bardzo zobaczyć, jak wygląda Miś (...). Kochanie, Kicię uśmiercali też wiele razy, ale kiedy przeczytałam nekrologi o nim w naszej prasie w końcu 45 r., to zapewniam Cię, że mi bardzo było niewesoło, 192 tym bardziej że od powstania nie miałam o nim żadnej wiadomo- ści. Ja też leżałam po powstaniu w krakowskim szpitalu przez kilka miesięcy w charakterze trupa i lekarze nie mieli żadnej nadziei, a jednak się wylizałam (...). Z ludzi, którzy razem z nami spędzali tamto urocze lato, nie żyje Romek Padlewski — zginął w powstaniu w akcji na Starówce. Napisał w czasie wojny bardzo piękny kwartet smyczkowy. Szehgowskiego widujemy na kon- certach, chociaż stale mieszka w Lublinie. Ks. Sledziewski jest w Białymstoku, gdzie oprócz obowiązków kapłańskich pełni funk- cję kustosza muzeum. Pani Padlewska zresztą straciła wszystkich swoich: Romek w powstaniu, jego brat został zatorturowany przez Niemców. Stary profesor umarł po prostu ze zmartwienia. Tak zresztą było prawie w każdym domu. Dziś człowiek często nie wierzy swemu szczęściu, że może spokojnie spać, cieszyć się, pra- cować. Tylko tak brakuje wszystkich utraconych przyjaciół (...). We wrześniu będę w Warszawie i opowiem o Tobie Tuwimowi, ucieszy się jak my. Ściskam Was oboje z prawdziwą przyjaźnią. Nata". O zabitym w pierwszych dniach powstania Romanie Padlew- skim dużo pisze w swoich wspomnieniach Monika Żeromska. Młody kompozytor, jej przyjaciel, umarł na rękach pani Moniki. Pamiętam doskonale Romka, który wpadał do nas na Żoliborz w czasie wojny i na dwa—trzy dni przed l sierpnia... Pamiętam tak- że panią Nadieżdę, którą razem z babcią spotykałam na nabożeń- stwach w cerkwi na Woli. Jak moja babka i mama, także była Rosjanką, była prawosławna... Rodzina państwa Padlewskich pochowana jest na cmentarzu przy Powsińskiej. I wreszcie ostatni list ojca do Ordonówny napisany 24 sierp- nia: „Droga Hanko i Misiu. Załączam ostatnią stronę «Przekro- ju», gdzie pozwoliłem sobie zreprodukować ostatnią podobiznę Hanki, a tym samym zdementować plotki o Twojej śmierci. Ta- kie rzeczy robię fachowo, ponieważ sam byłem prasowo uśmier- cany i posiadam kolekcję nekrologów własnych z krzyżami i pal- 193 mami. We wrześniu wyślę Warn swoją nową książkę. Z pięknego Krakowa serdecznie pozdrawiam. Wasz Kicia". A owa przekrojowa notatka, typowa dla poetyki ojca, brzmia- ła: „Nasz urzędnik Departamentu Rozmaitości, pełniący funkcję Naczelnika Wydziału «Zielona Gęś», otrzymał w dniu 11-go bm. pismo na 11 stronach pisane atramentem koloru cesarskiej pur- pury, datowane 4. 8. 47. Bejrut, Liban. Autorką listu lotniczego jest Hanka Ordonówna uśmiercona pochopnie przez «Wieczór Warszawy». Z listu wynika jak na dłoni, że Hanka wprawdzie przeszła ciężką chorobę płuc, ale w danej chwili powraca do zdro- wia i swego wspaniałego kunsztu. Jakkolwiek pieśniarka przeby- wa obecnie w miejscowościach zwiedzanych i poopisywanych przez Juliusza Słowackiego (przypominamy poetycko-lekarski opis pewnej schorowanej arabskiej rodziny pt. Ojciec zadżumio- nych), komunikujemy Hance, co na temat zdrowia powiedział Adam Mickiewicz. Ze zdrowie — to ojczyzna. Kig". Hanka Ordonówna nie skorzystała z zaproszenia poety do odwiedzenia Krakowa. Poeta nie napisał dla niej żadnego wiersza. Jej stan zdrowia pogarszał się. Zmarła 8 września 1950 roku i po- chowana została na polskim cmentarzyku w Bejrucie. Jej drugi, polski pogrzeb odbył się jednego ze słonecznych dni maja 1990 roku na starych Powązkach. Samy chorują tu na serce Od wielu lat, od półwiecza niemal, trwa moda na Mazury. Tyl- ko czy to mnie nazbyt szybko posiwiały włosy, a twarz po- kryła za duża, jak na mój gust, siatka zmarszczek, czy też może wydaje mi się, że kiedyś, dawno, moda wyrażała się inaczej?... Nie była tak arogancka, krzykliwa. A poza tym, co chyba najważniej- sze, dotyczyła pewnego kręgu ludzi, stale tu przyjeżdżających. Była to głównie młodzież, uprawiająca tzw. wolne zawody, wpadająca na swoje Mazury w różnych porach roku. Głównie latem, ale nie tylko. Bo były i maje nad Nidzkim, i czas purpury, i wczesnoje- sienne deszcze... Dlaczego właśnie tu przyjeżdżaliśmy tak wiernie? Mirek Żu- ławski odpowiadał tak: „Lubię przyjeżdżać do miejsc, które znam dobrze i o których wiem, co mnie w nich czeka i co spotkać może. Z góry się raduję na to; myślę, że jest to sprawa poczucia bezpie- czeństwa, co nie jest wcale równoznaczne z poczuciem niebezpie- czeństwa... Przyjeżdżałem tu zwykle w sierpniu, wtedy, gdy czas ptaków śpiewających już przeminął i w puszczy rozlega się jedy- nie wrzask sójek. Trzy wypasione już, bo wiosna była mokra, młode bociany klekocą na gnieździe na strzesze. Kurczęta i gęsię- ta leżą, gdzie chcą, bo gdzie są bociany, tam jastrząb nie uderzy. Tylko w warzywnym sadzie pełno piór po indyczkach. Poszły w las i tam je zjadło. Lis, oczywiście. Młode lisięta musiały się dobrze oblizywać, bo indyczki były tłuste. Młodniaczek, wśród którego 195 widać było z dróżki wylegujące się samy, podrósł w ciągu roku tak, że teraz nic już widać nie będzie. Wiatr pędzi obłoki na bocianie gniazdo, a nie od gniazda, to znaczy, że będzie pogoda..." Koma z rzędem współczesnym bywalcom Mazur, jeśli o po- godzie powie im kierunek pędzonych obłoków... Pogoda — tyl- ko z telewizora. Siedzą w wynajętym u krzyżackiego czy karwic- kiego gospodarza pokoju, spoglądają na to samo, na co patrzył pisarz. I nic nie widzą. Ani beztroski kurcząt i gęsiaków, jeśli na stodole bieli się bocianie gniazdo, ani że od ubiegłego roku podrósł młodniak. O sarnach nawet nie wspominam, bo wrzask, jazgot samochodów, płaczących dzieci, szczekających psów, rozkręco- nych na. fuli aparatów radiowych wypłoszyły dziką zwierzynę głęboko w puszczę... Na Mazurach od lat obowiązują pewne niepisane zasady: tutaj trzeba b y ć w lipcu. Każdego dnia u kogoś innego z towarzy- stwa odbywa się bankiet: albo na ganku, albo przy ognisku gdzieś w ogrodzie. Dużo alkoholu, markowego rzecz jasna. Żadna tam czysta. A jeśli, to aż zaszroniona od chłodu — dla znawcy, pod jakąś malutką zakąseczkę. Ale znacznie mniej niż kiedyś. Dziś pija się long drinki, wina, piwo... Sprzed lat pamiętam jedno takie przyjęcie. W stodole, nie w cha- łupie, Boże broń! Ciemno, nieco nikłego światła ze świec czy ło- jówek, wielki stół na środku zawalony jedzeniem, butelkami, ry- czące radio, że nie słychać, co mówi sąsiad, a tłok — że nie sposób głowy obrócić. Wokół niewielkiego stołu sami swoi: pan dyrek- tor teatru, reżyser jeden, reżyser drugi, pan pisarz, pani pisarka, pan satyryk, panie aktorki, panie i panowie malarze i ktoś uważa- jący się za marszanda, osobistości z TV. I państwo od polityki. I bełkotliwa rozmowa jednej pani z panem, ma się rozumieć, że o polityce... Ale dość szybko schodzi na sprawy męsko-damskie. Okazuje się, że bez względu na płeć, iloraz inteligencji, pozorny brak zain- 196 teresowania dla spraw tak przyziemnych jak plotki, wystarczy jeden kieliszek za dużo, aby wychodziło prawdziwe wnętrze... A stroje! Przodują panie. Toczki, woalki, długie szaty, kolo- rowe wymyślne szale a la Rachela z Wesela, tureckie szarawary, atłasy, makijaże na wielki dzwon... Ale tego nie widać, bo ciem- no. Za to głośno. Rockowe pojękiwania wzmocnione japońskimi nagłaśniaczami słychać na odległość wielu kilometrów. A po kolacji — tańce. Ciasno na te sto parędziesiąt osób. Ta- niec zastępuje dreptanie w miejscu bara-bara-bara-bara... Siedzę pod ścianą i z nie dającym się ukryć zachwytem patrzę na cały ten poprzebierany tłum, zbiorowisko, w którym każdy kogoś udaje, manifestuje swoją inność, niepowtarzalność... Takie kiedyś bywały zabawy. Dziś, jako że lat przybyło, przy- jęcia wyglądają nieco inaczej, może tylko zbliżona jest ilość alko- holu pitego do białego rana. Choć bywa on pity w nieco innym stężeniu... Kim są nowi bywalcy Mazur? Od lat osiemdziesiątych w Ma- skulińskim, gdzie kiedyś w leśniczówce inżyniera Adamca zatrzy- mywali się Żuławscy, „stawali" Szumowscy. Dorota, Maciek i kilkunastoletnia córka. I pies Kusy (a może Sokół? nigdy nie umiałam zapamiętać). Dorota nie była jeszcze znaną pisarką a la Tolkien, ale jak dziś — chętnie zabierała głos na każdy temat. Maciek odzywał się mało, więcej pił, mniej „zakanszał". Do tej krakowskiej rodziny często dobijał przeuroczy i przemądry niegdysiejszy szef „Zdania", później „Krakowa" — Zbyszek Re- gucki. Szumowscy ze Zbyszkiem pojawili się na Mazurach nagle i równie nagle zniknęli. Dziś mało kto już o nich pamięta. W tym samym mniej więcej czasie zaczęły się coroczne poby- ty rodziny profesora Bliklego. Wynajmowali na cały miesiąc czyjąś chałupę i mieli zagwarantowany spokojny, wygodny wypoczynek. Wkrótce to się zmieni — zacznie się wielka moda na deski. Do nowych bywalców oczarowanych Mazurami w tamtym czasie dołączył jeden z twórców telewizyjnej „Sondy" — Da- 197 nek Kamiński z żoną Marysią i małym jeszcze synkiem. Zatrzy- mywali się przeważnie albo u pani Popowskiej, albo u Szczupa- ka... Po śmierci Danka (z Andrzejem Kurkiem) w wypadku sa- mochodowym, Marysia przyjeżdża na Mazury tylko od czasu do czasu. Głównie z profesorostwem Butrukami. Bowiem ce- niony lekarz huknął w Krzyżach nad samym jeziorem kamieni- cę, do której poza coraz doroślejszymi dziećmi zwozi znajo- mych... W Karwicy powstało kilka domostw: na zewnątrz — jak u Sobczyńskich — piękna architektura harmonijnej drewnianej cha- łupy z dwuspadowym dachem, w środku całkowicie nowoczesne pojemne wnętrze. W obejściu takim jak u Bratnych, z małym wewnętrznym ogródkiem, zamieszkał Andrzej Tilszer z żoną Joanną Kisielewską. Nieopodal Joanna dla córki Zuzi wybudo- wała wielki dom: przywiezioną z Kurpi w elementach chałupę karwicki „budowlaniec" postawił na większej podmurówce, przez co domostwo prezentuje się doskonale. Zjeżdża do niego Zuzia ze swoją paczką. A w każdym lipcu ten obszerny dom okupują państwo Komarowie, którzy stali się już posiadaczami ziemi. I tyl- ko patrzeć, jak i oni zaczną budować... Podobnie jak państwo Rużyłłowie. Nabyli kawał ziemi za Wandą Sobczyńską, pod lasem niemal... Ale budowa domu je- szcze nie ruszyła. Rużyłłowie więc, tak jak Bliklowie, na cały li- piec wynajmują od kogoś chałupę. W Krzyżach, na rogu małej Warszawskiej i zalanego dziś asfal- tem głównego traktu, w starej-nowej chałupie zamieszkał Pietrzak. Na lato zjeżdżają tu wszystkie jego dzieci, a jako dobry katolik ma ich tyle, co poprzedni prezydent. Różnica tylko taka, że ta gromadka to owoc kilku małżeństw satyryka. Jan Pietrzak przyjeżdża na mazurskie przyjęcia u kolegów i znajomych swoim jaguarem. I zdarzyło się, że w czasie trwania kolacji przy grillu (grill to dziś obowiązkowe wyposażenie każde- go mazursko-warszawskiego ogrodu) pasący się za płotem spo- kojny koń Maciek dostał amoku (może z powodu opowiada- 198 nych kawałów), przeskoczył płot i znalazł się na dachu Pietrzako- wego wozu... W lipcowe dni oprócz stałych bywalców pojawiali się i czaso- wi, ze świata. A to z Londynu czy Paryża na chwilkę wpadała Krysia Mierzejewska, już wówczas w separacji ze Stefanem Knap- pem. A to z Paryża zjechała Anna Prucnal i wtedy w Krzyżach na chwilę robiło się jak dawniej. I choć wokół ogniska siedziało masę „napływowych", ton rozmowom nadawali goście; wracaliśmy do naszych młodych lat, do wspólnych przeżyć, radości, zakochań... Na chwilę, na parę godzin powracał do nas w całym swym wdzię- ku stary niezapomniany STS... Muszę jeszcze wspomnieć o kilku nowych domach. W Krzy- żach „wybudowali się" państwo Wojnowie, kiedyś, jak Kamiń- scy, mieszkający a to u Popowskich, a to u Szczupaczkiewiczów. Dziś są już „na swoim"... Jeśli liczbę mieszkańców każdego z wymienionych domów powiększymy o gości zapraszanych przez gospodarzy, ludzi o pokrewnych zainteresowaniach, prawie identycznym standardzie życia, podobnym do niego stosunku, o wspólnej potrzebie poka- zywania się tam, gdzie należy — otrzymamy bliski rzeczywiste- mu wizerunek dzisiejszych Mazur w lipcowe dni. Należy nie tylko bywać w tych samych miejscach, u tych samych ludzi. Trze- ba mieć jeszcze podobne psy (teraz, na szczęście dla psów, za- panowała moda na mieszańce, znajdy), wysokiej klasy luksuso- we samochody, najlepiej dwa, zimą jeździć na narty przynajmniej do Austrii, dzieci kształcić, jeśli nie można dalej, to choćby w Szwajcarii... W lipcu 1983 nad Nidzkim zaczął się szał desek. Nawet nie- wysportowani, z brzuszkami już, z posiwiałą głową i niezbyt sprawni fizycznie panowie uważali za obowiązek paradowa- nie z deską, na desce, pod deską (wożono je bowiem na dachach samochodów, tak jak dziś wozi się rowery z dziesiątkami prze- rzutek!). Od tamtego roku deski stały się obowiązkowym ekwi- punkiem przyjeżdżających, Były, rzecz jasna, różne: importowa- 199 ne i krajowe, lekkie i ciężkie, wywrotne i nie. Różniły się kolo- rami żagli i ich metrażem, istnieniem lub brakiem okienek, uchwy- tami, materiałem, z którego wykonano maszt. Ekwipunek ten był przez lata doskonalony. Czasowi bywal- cy Krzyży czy Karwicy zwozili z zagranicy nowinki, po cichu licytowali się w coraz nowszych modelach. Bo i w tej dziedzinie świat pędził do przodu bez opamiętania. Deska z roku 1984 i 1996 różni się mniej więcej tak, jak hikory, na których przed wojną jeździła Helena Marusarzówna, i współczesne rossignole Tomby... Deska, maszt, żagiel są ważne. Ale nie bez znaczenia jest też ubiór, strój. Jednym musiały wystarczyć slipy, ale mazurscy de- skarze popatrują na takich golasów z politowaniem. Do deski konieczny jest kombinezon, ocieplany pianką, nieprzemakalny, z kapturem. Chroniący przed wiatrem, nagłą kąpielą w zimnej (na ogół) wodzie. Te różnokolorowe ubranka, zbliżone do kom- binezonów nurków, pozwalają na surfowanie przy każdej pogo- dzie. A że na Mazurach przeważa chłód, deszcz, więc stają się one po prostu niezbędne... Zażartowałam, patrząc na tę paradę deskowych nowinek, że znów powiedzonko: „Moja żona świadczy o mnie" powraca w nowej wersji. Ale oczywiście lepiej i zabawniej skomentowała te zabawy panów, ich rywalizację w tej materii, Agnieszka Osiecka. Siedząc kiedyś na krzyżackiej plaży, skąd obserwowało się surfujących panów, ich zakosy, ślizgi, wywrotki, skoki, skręty, stroje, umie- jętności, powiedziała: „Dawniej, kiedy tak siedzieliśmy w tym miejscu, latem, nad wodą, nasze współzawodnictwo łączyło się z zabawkami naszych dzieci. Z najodleglejszych kątów świata, jeśli to tylko było możliwe, ściągaliśmy (sami i od naszych krewnych czy znajomych) zabawki dla córek, synów. Dziś dzieciny tych podtatusiałych modnisiów bawią się kawałkiem starej opony czy wygrzebanej w piachu stłuczonej butelki... Zresztą nikogo nie obchodzi, co robią. Są cicho, nie zawracają głowy. I tak ma być!" Było to bardzo celne spostrzeżenie. 200 Inny obrazek, który mnie przed laty rozbawił. Otóż kiedyś, dawno temu, znany nam wszystkim Wacek Kisielewski, uwiel- biający szybkie samochody, kupił sobie porsche. Jeździł nim, aż się znudził. Na ekstrawagancki wóz „zachorowała" gwiazda Ro- dowicz. I weszła w jego posiadanie. Było to w latach, kiedy Agnieszka Osiecka przyjeżdżała na Mazury częściej, nie tylko okazjonalnie, a za nią ściągały tłumy jej fanów i fanek. Wśród nich była i śpiewająca Maryla, dla której Agnieszka napisała sporo wierszy. I któregoś wieczoru, albo może ranka czy popołudnia, tego już dziś nie pamiętam, piosenkarka jechała swym porsche od strony Ciesiny, Karpy przez Karwicę do Krzyży. Droga tam kręta, nierówna, wąska. Na jednym z ostrych zakrętów Maryla nie wyrobiła się i wylądowała na drze- wie. Na szczęście nic się jej nie stało, samochód jednak został chy- ba skasowany. Dlaczego o tym piszę? Nie żeby przypominać jakiś barwny epizod sprzed lat z letniego życia Krzyży. Nieszczęścia i kłopoty w rodzaju lądowania na drzewie zdarzają się wszędzie i na dobrą sprawę każdy z kierowców musi się z tym liczyć, że i jego może spotkać podobny koniec jazdy. Więc?... Opisuję to wszystko dla pointy: kiedyś w kilka samocho- dów wracaliśmy tą drogą z Pisza. Prowadzący kawalkadę kie- rowca-deskowicz zatrzymał swój wóz, za nim posłusznie stanę- ły wszystkie pozostałe. Kiedy wysiedliśmy, zebrał nas pod drze- wem na samym zakręcie i solennym głosem opowiedział o wy- żej opisanym zdarzeniu. W jego głosie pobrzmiewała zazdrość, że to nie on, nie jego porsche (swoje kupił od jeszcze sławniej- szej osoby!), nie jego wreszcie widoczne i dziś ślady kraksy sprzed lat... Czy Pietrzakowie, Komarowie z tłumem podobnych są w sta- nie tworzyć nową mazurską legendę? Kontynuować starą? To re- 201 toryczne, jak sądzę, pytanie. Moda i snobizm to choroby ciężkie i nieuleczalne na ogół. Nie jesteśmy w naszych sądach na temat mazurskich mód odosobnieni. Podobnie myślą nasi bliżsi i dalsi znajomi, przyjeż- dżający w te czarowne miejsca od wielu, wielu lat. Ale oni — albo przyjeżdżają tu w innym czasie, albo mieszkają z dala od krzyżac- ko-karwickich ciągów. Tak na przykład pełen uroku Janusz Wałaszewski, specjalista i łachman od przeszczepów, zamieszkał kilka kilometrów od Rucianego-Nidy, w starej mazurskiej chałupie w Szerokim Borze. W życiu towarzyskim znajomych i przyjaciół uczestniczy tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Takie oddalenie od epicentrum lipcowych spotkań gwarantu- je i wypoczynek, i miłą samotność, i jedynie sporadyczne korzy- stanie z uciech ponad miarę rozrośniętego biesiadowania z war- szawskimi znajomymi. Profesora Wałaszewskiego poznałam w latach osiemdziesiątych, gdy wrócił do Polski po paroletnim kontrakcie za granicą, bodaj w Afryce. Przyjaźni się z naszymi sąsiadami, stąd owa znajomość. Kiedy go zobaczyłam pierwszy raz, posłuchałam jego żartów, za- bawnych opowieści z nieoczekiwaną pointą, gdy poznałam jego spe- cyficzny sposób bycia, i on skojarzył mi się z postaciami ze świata Conrada. I to nie tylko dlatego, że za nim pozostała Afryka... Wspomnę jeszcze o domu Andrzeja Tilszera w Karwicy. W czerw- cu zawsze tu odpoczywa jego mama, pan doktor z żoną zjeżdżają w sierpniu, kiedy nad Nidzkim zaczyna się przerzedzać. Doktor nie spędza czasu na deskach, interesują go wyłącznie ryby, na całe dnie znika na krypie gdzieś w trzcinach, tataraku, zanurzony w samotności. Na ryby zresztą przyjeżdża tu i zimą, i wczesną wio- sną, gdy jezioro jeszcze skuwa lód. I późną jesienią także, gdy w puszczy ruszają grzyby. W tym miłym domu często pojawiają się ich przyjaciele — doktor Kwietniak z żoną Bogną. Przez wiele lat, kiedy kończył się prański sezon koncertowy, Zbyszek i Bogna przyjeżdżali na 202 dwa tygodnie do Prania. A my dzięki temu mogliśmy ruszyć gdzieś dalej. Ci młodzi ludzie, podobnie jak Tilszerowie, jak my, nie prze- padają za tłumem w czasie wypoczynku, nie znoszą snobistycz- nych cerkli, lubią natomiast spacery po lesie, spokój, ciszę. A kie- dy już całe to nieróbstwo zanadto im dokuczy, mają w pobliżu swoich przyjaciół — Joannę i Andrzeja... Dlaczego musieliśmy mieć „zastępstwo"? Bo z Prania nie moż- na wyjechać na dłużej. Domy w Krzyżach i Karwicy, choć stoją we wsi, są regularnie okradane. Pranie, położone na całkowitym bezludziu, zostałoby obrabowane do ostatniego gwoździa. Byli- śmy więc zakładnikami tego miejsca. Któregoś roku zaczęło nam to dokuczać. Jest jeszcze inny sposób na separację od mody, snobistycznych zgrupowań. Bożenka i Andrzej Fedorowiczowie, których pozna- liśmy dzięki koncertom (nie opuścili ani jednego sezonu, do nie- dawna ani jednego koncertu — „w uznaniu" został im nadany ty- tuł honorowego koncertowicza!), zamieszkali w swojej wielkie) dwupokojowej przyczepie, którą raz na zawsze przyciągnęli do Maskulińskiego przed dwudziestoma chyba laty. Tej landary nie ruszają z miejsca, stoi tam przez okrągły rok, a po ich przyjeździe obrasta namiotowymi przybudówkami — tarasami, przedpoko- jami, poważną „instalacją" wodną na drzewach. Sami gotują, mają własną kabinę prysznicową, wieczorami, jeśli pogoda dopisuje, siedzą do późna w noc przy lampach naftowych pod gwiazdami, słuchają głosów lasu. A rano Andrzej, czasami z Bożeną, rusza na jezioro, żeby popływać, poczekać na rybę, którą potem będzie można przyrządzić na kolację. Na ognisku albo na ruszcie... W środy jeżdżą regularnie na myszynieckie targi, w niedziele lipca i sierpnia zjawiają się na koncertach w Praniu, przyjmują wizyty przyjaciół (oni także śpią w wielkiej przyczepie), odbywa- ją tury po okolicy, by ją lepiej poznać... Jesienią zwijają cały majdan, zamykają przyczepę i ruszają do Warszawy. I już myślą o następnym lecie w swoim wielkim domu w Maskulińskim. 203 Sporo przyczep stoi na polu Szczupaka w Krzyżach. Ale to miejsce to po prostu oko cyklonu. Tu nie można być samym, nie można się odizolować. Można jedynie — i należy — się pokazać! Irena K. ma tu także przyczepę, stoi od lat. Nie jest taka duża jak Fedorowiczów. Nazywa ją zabawnie „zapiekanką". Dlaczego? Takie same przyczepy służyły przed laty jako punkty gastro- nomiczne (przemianowane później na fast foody^). Sprzedawano w nich bułki nadziewane pieczarkowo-pomidorową breją, nazy- wane zapiekankami... ss- Kiedyś w lipcowy dzień w roku 1996 wyszłam z zacienione- go, zarośniętego drzewami i krzewami ogrodu Zofii Markuszew- skiej, zamknęłam za sobą furtkę i... nagle znalazłam się w innym świecie. Stałam na głównym deptaku Krzyży. Nad rozpalonym słoń- cem lepkim asfaltem unosił się odór smoły, spalin, pieczonych na gankach czosnkowych kiełbas, wyziewów kuchennych, przepo- conych ciał mijających mnie ludzi. Psy szczekały, samochody trą- biły, radia i dzieci wyły. Wokół rozstawionych co dwadzieścia metrów kramików — z owocami, jarzynami, lodami, frytkami i piwem — kręcili się rozebrani ludzie: tłuste kobiety, brzuchaci mężczyźni. Nie widziałam jednej zgrabnej dziewczyny, jednego smukłego chłopaka... Gdzie się podzieli? Skąd ten najazd spasio- nych, rozebranych potworów?... Szłam w stronę lasu nie bardzo rozumiejąc, co ja tu robię? Chcia- ło mi się krzyczeć: to nie mogą być moje Krzyże! Pewnie kręcą tu jakiś kolejny filmowy gniot! Nie, to nie może być prawda! A jednak. Im bardziej się oddalałam, tym było ciszej, spokoj- niej. Zaczynał dolatywać zapach leśnej macierzanki, innych cu- downych ziół, a gdy mijałam Wesołka, poczułam intensywnie ostrą woń zielonego bagna. Już przekwitło, już pozbyło się swoich bia- łych kwiatów. Stało wokół na mocnych łodygach i tworzyło sku- 204 teczną zaporę dla odoru modnej wsi... To wtedy powrócił do mnie mądry wers Agnieszki: „Sarny chorują tu na serce..." Uświadomiłam sobie, że przyszedł czas pożegnania się z tymi miejscami, które przez dziesiątki lat uważałam za znaczące, waż- ne dla siebie, za bliskie, bardzo piękne. Bo przecież nie godzimy się z tym, że coś nam drogiego zostało zniszczone, przestaje ist- nieć. Stajemy się o tę zabraną czy utraconą część ubożsi; nie umie- my, nie chcemy godzić się na czyjąś nachalną ingerencję w nasz świat — własny, może nawet i częściowo wymyślony, nie do koń- ca prawdziwy. Ale na tym polega jego urok, niepowtarzalność... Odżyły nagle wieloletnie urazy, przykrości doznane od głu- pich ludzi, niesprawiedliwe osądy, oceny... Dochodziłam do Pra- nia z najgłębszym przekonaniem: trzeba się ewakuować. Janek już parokrotnie wspominał o tym. Odkładałam osta- teczną decyzję. Nie należała do łatwych. Przegadaliśmy wtedy z Jankiem wiele dni. I choć każde z nas przedstawiało jakieś „okoliczności łagodzące", decyzja nasza była jednoznaczna: uznaliśmy, że dla nas nie ma już miejsca w Praniu ani w żadnej mazurskiej miejscowości. Nasz czas na Mazurach po prostu się skończył. Przeżyliśmy tu wspaniałą cząstkę życia. Na- tura nauczyła nas wielu rzeczy: cierpliwości, pewnej pokory, dy- stansu wobec samych siebie i świata, wyrozumiałości. To wszyst- ko zabieramy stąd na dalsze życie gdzie indziej. Tam, gdzie nie będę odgrywała roli narzuconej mi przez sytuację i miejsce, gdzie będzie- my żyli tak, jak tylko nam się zechce. Gdzie nie trzeba będzie stale zwracać ludziom uwagi, że plują, brudzą, łamią zakazy wjazdu, zry- wają chronione rośliny, wylewają do jeziora zawartość nocników czy po prostu, jak to miało miejsce w ostatnim roku naszego mie- szkania nad Nidzkim, uważają miejsce pod naszym płotem za znakomite do zostawiania tego, co przetrawił organizm... Janek nawet tłumaczył, że panie nie powinny pokazywać bla- dych, nieapetycznych gołych pup... Ale podobne uwagi nie pe- szyły przedzierających się przez zarośniętą skarpę kobiet. Pewnie nie rozumiały, o co mu chodzi... 205 Teraz na Mazury można przyjeżdżać jedynie wiosną. Kiedy brzegi jeziora zostały umyte przez deszcze października i listo- pada i przychodzące później śniegi. Kiedy nie ma ludzi, a natura dzień po dniu budzi się do życia. Kiedy już przyleciały z dalekich krajów żurawie i bociany, kiedy trwają ożywione ptasie zaloty, kiedy w krzewach jaśminów przez nas sadzonych odezwie się słowik... Taką porą, być może, za jakiś czas będziemy jako goście wra- cać na Mazury, a przez okolice Prania powędrujemy nie rozpo- znani przez nikogo. By zobaczyć, co z naszej pracy przetrwało, co zniknęło, co owocuje, a co zatarł czas. Dziś, kiedy decyzje zapadły, wielu ludzi pyta mnie, czy postą- piliśmy słusznie. Znają jedynie część prawdy. Zobaczyli Pranie i jego okolice w okresach najpiękniejszych, a do tego przyjeżdżając tu, za nic nie odpowiadali, nie znali skali naszych obowiązków, o których sami wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Nie wiedzieli wre- szcie, bo niby skąd, jakim ciężarem może stać się wieloletnie życie | w tłumie najzupełniej przypadkowych osób. Rzeczywistość nieraz daleko odbiega od barwnej fotografii. W naszym przypadku ta odległość po siedemnastu latach okazała się nazbyt duża... Książka nosi tytuł Nie wrócę tu nigdy. Zawiera się w niej sens naszej decyzji — ostateczny, przemyślany, pozbawiony już nadmia- ru emocji. Zrobiliśmy swoje, wydaje mi się, że nie tak mało. Te- raz niech o to miejsce troszczą się inni... Przywołałam na kartach tej opowieści moich przyjaciół i bli- skich, znajomych i ludzi całkiem obcych. Wspominałam o decy- zjach niektórych z nich i moim braku zrozumienia, gdy bywały podejmowane. Przed laty nie trafiały do mnie argumenty czy mąd- re racje Ziemka Fedeckiego lub Jerzego Putramenta, kiedy te swoje ukochane kąty, jak w wypadku Ziemka —odkryte przez niego — stawały się z każdym samochodem, z każdą motorówką na je- 206 ziorze coraz bardziej obce, wrogie. Nie rozumiałam ich. Wyda- wały mi się jakąś fanaberią, pustym gestem... Trzeba było lat, własnych doświadczeń, przeżytego tu czasu, aby zrozumieć mądrość tamtej decyzji. Wyjeżdżając zabierali ze sobą obraz zaledwie muśnięty przez brzydotę, jaką przyniosła moda podszyta snobizmem. Obraz Mazur, których już nie ma i których dawnego piękna, jakiejś tajemnicy, czegoś niemal zatrą- cającego o mistycyzm nic już nie wróci. I w tym znaczeniu nasza decyzja przyszła nazbyt późno. Nad niepowtarzalnością tego miejsca, moim dla niej zachwytem góruje w tej chwili niechęć, a może i coś na kształt zbrzydzenia... Wiem, że to minie, bowiem ludzka pamięć utrwala jedynie czas dobry, miłe zdarzenia, sympatycznych ludzi. I wiem, że kie- dyś zapomnę o wszystkich chwilach przykrych i złych. I ogląda- jąc zdjęcia wychwytujące przecież jedynie epizody warte naciśnię- cia migawki — a więc pogodne, zabawne, wzruszające — będę wspominała moje Mazury jako krainę szczęśliwości, łaskawą dla mnie i moich najbliższych. I takie, jak myślę, będą moje nostalgie mazurskie. A kiedy się one pojawią? Chyba nie tak szybko. Na wszystko potrzebny jest czas... O jednym będę pamiętać zawsze: o moim zachwycie dla tego miejsca, o oczarowaniu i fascynacji zapoczątkowanych pewnego lipcowego dnia przed blisko półwieczem... Co zostanie z legendy? Jeszcze tyle byłoby do pisania, nie wystarczą tu żadne słowa: o wiewiórkach, o bocianach, o łąkach sfałdowanych jak suknia balowa, o białych motylach jak listy latające, o zieleniach śmiesznych pod świerkami, o tych sztukach, które robi słońce, gdy się zacznie bawić kolorami; i gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie czy ma lat pięćdziesiąt, czy dziewięć, patrzy w las jak w śmieszny rysunek i przeciera oślepłe oczy, dzwonek leśny poznaje, ćmę płoszy i na serce kładzie mech jak opatrunek. Jak chyba żadne miejsce w Polsce (może jeszcze Zakopane) Ma- zury obrastały legendą: tworzyli ją niezwykli ludzie, którzy ulegli czarowi tej krainy i zostawiali jej swoje najcenniejsze podar- ki — wiersze, piosenki, obrazy, piękne zdjęcia i równie niezwykłe czyny. Karol Małłek oddał Mazurom życie — wypełnione działa- niem, pracą dla tych, których ktoś niemądry określał mianem nie- Polaków. Gałczyński poświęcił tej krainie wiersze i poematy naj- ważniejsze w ostatnim okresie życia, a kto wie — może i w całym swym poetyckim dorobku? Igor Newerły właśnie tutaj pisał za- 208 mykające dorobek powieści i opowiadania — Opiwardę, Wzgórze błękitnego snu i Zostało z uczty bogów... Niezwykłe postaci i literatura sprawiły, że następna pokole- niowa grupa zainteresowała się Mazurami. Nie wiedzieli, dokąd jadą. Wierzyli jednak, czuli, że w poznanych wersach, opowie- ściach, ludzkich losach kryje się jakaś niezwykłość, której i oni chcieli doświadczyć... Pokolenie młodych wrażliwych inteligen- tów, zwane umownie generacją STS-u, odkryło dla siebie ten świat nie zepsutej, niemal dziewiczej natury — cudowności zielonej puszczy, połyskującego w słońcu jeziora; poznawało je w porze deszczowej i naocznie stwierdzało trafność metafory: deszcz jak kroki żołnierzy po zielonej ulicy... Zobaczyli, pokochali, zaanektowali. Mazury stały się ważną cząstką ich życia. Pracowali w Warszawie, ale w każdą wolną chwi- lę przyjeżdżali tu, do oswojonych już, przyjaznych kątów, do własnych duktów i ścieżek w puszczy, zatoczek na jeziorze, noc- nego słuchania pohukujących sów i długiego, aż zapalał się świt, patrzenia w wygwieżdżone niebo i wędrujący księżyc... To było drugie pokolenie tworzące żywą legendę dzisiejszych Mazur. A trzecie? Ono dopiero nadchodzi. Chcę wierzyć, że ta najwartościowsza, najbardziej wrażliwa część współczesnych na- stolatków, urzeczona, jak poprzednicy, mazurską legendą, zacznie zjeżdżać tu w inny sposób niż dzisiejsi turyści. Ze najpierw będą szukać odosobnienia, ciszy, sposobu na odgrodzenie się od innych, a potem zaczną swoją najbardziej osobistą, niemal intymną wę- drówkę szlakami wskazanymi przez poprzedników. Ze na ich śla- dach, nieraz bardzo wyraźnych i widocznych, a nieraz nie, i oni pozostawią swój odcisk, cząstkę swej osobowości. Ze w następny wiek przeniosą zdobyte na Mazurach własne doświadczenie i prze- życia wpisane w poetycką legendę. Bowiem to wszystko, co mazurska natura tak hojnie rozdaje, trzeba jeszcze umieć przyjąć. A więc trzeba wiedzieć, na których rogatkach pozostawić wewnętrzny i zewnętrzny zgiełk. Jeśli się tego nie potrafi, nigdy się nie odnajdzie Mazur, jakimi widzieli- 209 śmy je my —panie i panowie po przejściach. Nie pozna tajemnicy tej ziemi. Andrzej Drawicz mawiał: „Konstanty Gałczyński był naszym patronem, bo odkrył te strony wcześnie, bo wyczuł mądrość tej ziemi i dał jej przemówić poetyckim słowem. W niektórych jego wierszach mazurski krajobraz i okoliczności życia w puszczy odbiły się bezpośrednio, zostały zastenografowane. W innych przebłyskują na moment — aluzją, zbitką obrazów, nawiązaniem do miejsca, w którym powstawały. Jeszcze w innych nie ma — na zewnątrz — ani śladu Mazur; mówią o czymś innym. Ale także i te ostatnie mają w sobie coś, co wrażliwy czytelnik natychmiast złowi: szeroki oddech, śmiałość gestu, dojrzałą równowagę..." Andrzej wcześniej od swoich STS-owskich rówieśników, bo w roku 1954, pojechał szukać śladów swego patrona-poety. Na rowerze przemierzał dukty, wędrował po prańskich liniach, przy- siadał na ściętych pniach na bindugach i powtarzał znane mu nie- mal wszystkie strofy, nie tak dawno tu napisane. Dzięki poecie poznawał tę piękną krainę. Pokocha ją miłością głęboką, odwza- jemnioną, wierną. Przywiezie tu swoją żonę Wierę — i ona, wraż- liwa, krucha i delikatna, podzieli z nim miłość do Mazur. Będą tu przyjeżdżać każdego roku, za każdym razem wynajmując gdzieś z dala od modnych traktów dom, aby choć przez miesiąc móc patrzeć w las jak w śmieszny rysunek, słuchać, jak bije olbrzymie, zielone serce przyrody i kłaść na serce mech jak opatrunek... A kiedy Andrzej w pewien majowy dzień najniespodziewa- niej dla nas wszystkich przeniósł się na niebieskie Mazury, od Wiery usłyszałam dwie wzruszające krótkie opowieści. Zacyto- wane z notatek wyznanie: „Jak mi tu dobrze, gdyby tylko serce tak nie bolało..." I wiadomość, że zadatkował stary drewniany dom koło Babięt, pięknej wsi w pobliżu czystej i malowniczej rzeki Krutyni. „Kto nie płynął Krutynią — mawiał — ten sam sobie winien". To nad tą rzeką stał stary dom Karola Małłka. Andrzej nie zamieszka w tym domu, nie będzie się nim cie- szył. Nie zdążył. Ale nie oznacza to przecież, że zniknie z Mazur. 210 Dla nas wszystkich, którzy tu przyjeżdżaliśmy po śródleśne za- gubienie, po słuchanie rozmów ptaków i jeleni, po komarze la- menty, po samotne wędrówki przez rozległe polany, wokół ma- łych zagajników, w plątaninie krętych leśnych dróżek i linii, ten wysoki mężczyzna będzie dalej na Mazurach, będzie towarzyszem naszych eskapad i wielu naszych myśli o tej krainie. Tak długo tam będzie obecny, jak długo przywoływać będziemy jego imię. Jako tego, który tę ziemię pokochał, bo dane mu było zanurzyć się w nią całym swym kochającym poezję sercem. Ostatni raz spotkaliśmy się w Praniu w roku 1995. W ogrodzie siedziała Wiera z mamą, Andrzej, Wojciech Siemion i jeszcze kilka- naście osób. Czekaliśmy na inaugurację kolejnej POEZJI U GAŁ- CZYNSKIEGO. Rozmawiałam z mamą Wiery po rosyjsku, jak zwykle zresztą. Rozumiałam, jak jej brakuje ojczystego języka. Po pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że nasi goście zamilkli, że przy- słuchują się naszej rozmowie o jeziorze, lesie i ptakach myszkują- cych wśród krzewów. Umilkłam także, nieco speszona. I nagle w tej ciszy usłyszałam pełne serdecznego podziwu słowa Andrze- ja: „Tylko panienki z dobrych domów mówią po rosyjsku..." Andrzej opowiadał mi kiedyś, że swoje tropienie K. I. G. na mazurskich szlakach, poznawanie jeziora i puszczy przez wersy Kroniki olsztyńskiej — poematu, który chyba kochał najbardziej — zaczynał od samotnych krótkich wypraw rowerem. Potem ło- dzią, już z przyjaciółmi, którym pokazywał najpiękniejsze zakąt- ki poznane przed rokiem. To on, wspomagany wierszami ulu- bionego poety, przewodził wędrówkom swoich druhów. Razem z nim przemierzał tę krainę tom liryki K. I. G. wydany przez PIW w roku 1954, tom przygotowywany jeszcze przez samego poetę, a więc jakby z jego dotykiem, myślą serdeczną, radością. Kiedyś na Andrzeja, na łódź, na tę książkę spadła typowa mazur- ska ulewa. Książka schła razem z właścicielem w cieple wieczorne- go ogniska, na wietrze, później na słońcu. Zwichrowała się jed- nak, jak mówił jej właściciel, schropowaciała, zakapała ją stearyna namiotowych świeczek... 211 Chciałabym, aby kiedyś ta sterana czasem, deszczami i mazur- skim wiatrem książka trafiła do Prania, do muzeum poety, które- go puściźnie Andrzej poświęcił kilka swych znakomitych tomów. Ta książka mówiłaby wiele, jak mniemam, o stosunku kochające- go czytelnika do uwielbianego poety. Związki tych obu mężczyzn należały do bliskich, choć na dobrą sprawę przecież nigdy się nie poznali, nie uścisnęli sobie rąk, nie powiedzieli, co dla siebie znaczą... A może stało się to teraz, tam, po drugiej strome tęczy? Wśród gwiazd, które nocami płoną na mazurskim niebie? Niebie, jakie- go nie ma nigdzie indziej... Ten Andrzejowy tom liryki K. I. G. wpisuje się w mazurską legendę, którą my — jeszcze żyjący — będziemy pielęgnować, ra- tować przed niepamięcią, przekazywać młodym... ^ Do tej legendy jakże mocno wpisała się także malutka stacyj- ka Karwica — nie mylić ze wsią o tej samej nazwie, oddalonej od stacji o jakieś pięć kilometrów. Leży na trasie Ełk—Olsztyn, jest ostatnią przed przystankiem w Nidzie. Na stacyjce w Karwicy stoją dwa domy: jeden po jednej stro- nie torów, drugi — po drugiej. Mieszkają w nich pracownicy ko- lejowi, leśni... Kiedyś na peronie stała spora wiata, także z czerwo- nej cegły, z bocznymi ścianami chroniącymi podróżnych przed deszczem czy śniegiem. Pociągi zatrzymują się tu niezbyt często, wysiadających także niewielu. Tak jest teraz, tak było przed laty. A dookoła nic — tylko las i las... Młodzi przyjaciele Andrzejów — Drawicza i Jareckiego — wysiadali na tej właśnie stacyjce i znajomym szlakiem wędro- wali do swoich kątów — w Krzyżach, w dawnej Kurwi i jeszcze dalej... Surrealizm tej stacji intrygował wszystkich od lat. Aż stało się, że Andrzej Jarecki napisał o niej wiersz, śpiewany później w STS-ie: 212 Wiosną, w puszczy, na stacji stoi chłopak i czeka, a dziewczyna bez racji nie powraca z daleka. Karwica Mazurska, Karwica! Stoi chłopak i duma, to na pieńku przysiadzie. Las się nad nim rozszumial, pociąg mknie za pociągiem. Karwica Mazurska, Karwica! Mówią mu dąb i sosna: Chłopie, ucieka wiosna. W ramionach zatok smutki zatop! Przemija, przemija lato. Mówią mu buk i jodła: jesień nadchodzi podła. Szum wstaje wśród koron: uciekaj na jezioro! A on stoi i duma, jakby nic nie rozumiał. Karwica Mazurska, Karwica! Nie doczekał do jesieni, na jezioro uciekł. Pogrążył się w zieleni, poszukał uciech. Poszukał uciech, pociech w przyrodzie. Zapomniał o powrocie. Karwica Mazurska, Karwica! zatopił się cały w smutnej, zielonej wodzie. I taki Andrzej zostanie: zatopiony cały w smutnej, zielonej wodzie... 213 Mnie i moim rówieśnikom zakochanym w Mazurach, którzy stają się coraz bardziej literacką legendą, brakuje pełnego wyrozu- miałości uśmiechu Andrzeja Jareckiego, jego żartu podszytego dobroduszną ironią, jego mądrych wierszy pisanych w krzyżac- kim ogrodzie, a nazwanych przez przyjaciela z STS-u i Mazur, Ziemka Fedeckiego, „bryką obywatelską". Ten znany ton — „mnie wszystko jedno" — próbowali podjąć i inni, ale komu się to poza Jareckim udało?... W wydanym po śmierci Andrzeja tomie jego żona przypo- mniała nam wszystkim strofy napisane po roku 1981 — roz- proszone, zapamiętane nieraz jedynie we fragmentach. Przej- rzałam je teraz jeszcze raz, przemówiły pięknymi obrazami poe- tyckimi, dobrotliwym uśmiechem, zamyśleniem nad mijającym czasem i wszystkim, co będzie p ó ź n i e j... Jest tu i taki prościut- ki, ale pełen smutku wiersz, z którego pragnę przytoczyć poru- szający mnie fragment: Chodź na spacer, żono nad jeziora brzeg. U stóp nieboskłonu tam krajobraz legi. Mleczna pełznie wstęga poprzez nieba ćwierć. Jeszcze tam nie sięga z ludzkiej ręki śmierć. Nim się drzewa wytnie, zanim się wyrąbie las, niech leszczyna kwitnie, gada gad i pełza płaz, niech nam świat nie brzydule. Póki można istnieć, póki siano pachnie z łąk, 214 niech nam świat nie brzydnie, kwitnie kwiat i pęka pąk nim się drzewa wytnie nim się drzewa wytnie nim się drzewa wytnie... >;- W Pięknych dwudziestoletnich Marek Hłasko raz jeden wspo- mina o Mazurach — daje dość zabawny opis krótkiego pobytu na Wyspie Róż, w zatopionej w lasach wiosce za Orzyszem. Pamięć Marka nie zanotowała właściwie niczego poza sporą liczbą zje- dzonych wędzonych węgorzy, godzin przegadanych z przyja- cielem o literaturze amerykańskiej i Dostojewskim oraz pewną, dość długo trwającą biesiadą z byłymi rybakami z Dalmoru, wy- rzuconymi z firmy za pijaństwo i nożownictwo. Ale na tej raj- skiej (z nazwy!) Wyspie Róż robili dokładnie to samo: pili i goni- li, kogo popadło, ze swymi zakrzywionymi kozikami... A na uro- czyste chrzciny dziecka jednego z nich Marek zaprosił... Wilhel- ma Macha. Wszystko razem stanowiło mieszankę wybuchową skompo- nowaną według autorskiej receptury Marka: eksrybacy z Dalmo- ru, którzy „z entuzjazmem śledzili pracę Polskiego Monopolu Spi- rytusowego", Marek z przyjacielem i Wilek Mach na „chrzcin- nym" przyjęciu, po którym „postarzały o dwadzieścia lat" Mach rano opuścił Wyspę Róż... Docieraliśmy i my w dziesiątki lat później na tę wyspę. Ale nie znaleźliśmy śladów po „prawdziwym zmyśleniu" Marka. Roz- wiał je wiatr, zasypał piasek. Pozostała jedynie nazwa wiochy... ;;- W Szpetnych czterdziestoletnich przyjaciółka Marka, Agnieszka, o nim samym pisze niewiele, znacznie więcej miejsca poświęca Mazurom, w których historię wpisała się w sposób tak wyrazisty i mocny jak obaj Andrzejowie, jak ich koledzy i przyjaciele. Jak 215 sama mówiła w filmie Magdy Umer, zakochana była wtedy na zabój w Andrzeju Jareckim. To właśnie on pokazał jej Mazury. Tak jak wcześniej Andrzej Drawicz Andrzejowi Jareckiemu i mło- demu Newerlemu... Agnieszka ze swoją potrzebą zamieniania świata wokół siebie w wiersze, rymowanki, piosenki, w poezję głębszą, przejmującą, nie mogła pozostać obojętna wobec tego wszystkiego, co nagle zostało jej dane w takim nadmiarze: piękna, niepowtarzalności, ulotnych momentów nabrzmiałej, prześwietlonej słońcem zie- leni. A potem przychodził czas purpury, coraz dłuższych cieni i nocy... W Szpetnych (którzy w rzeczywistości nie przestają być pięk- nymi dwudziestoletnimi i takimi pozostaną do końca mego ziem- skiego bytowania) zanotowała miłą serdeczną prawdę: „Mazury były w owym czasie także olbrzymią, zielonooką, pełną natchnio- nych szeptów, poślubną i bezślubną — sypialnią. To tam przyjeżdżaliśmy z pierwszymi dziewczynami i chłop- cami, i tam, obok chichoczącej w duchu szyszki, obok oniemiałej sowy, obok zdumionej sarny szeptaliśmy swoje «nigdy» i «zawsze», i tam przysięgaliśmy, że do końca życia będziemy wierni zagu- bionej w puszczy stacji Karwicy. Chcieliśmy pozostać wierni pierwszej zdobytej dziewczynie, pierwszej śmiałej myśli, pierw- szej złowionej rybce. Zdradziliśmy je wszystkie. Jest na Mazurach w pobliżu wsi Krzyże, jest taka droga leśna, na której panuje wieczny mrok i półmrok. Chwilami światło zielem się tam witrażowe, chwilami zaś gęstnieje od wrzosu. Jeśli jednak cierp- liwie tamtędy wędrujesz, doznajesz olśnienia: oto mrok rozpryskuje się nagle i droga wybucha olbrzymią, świetlistą polaną. Ktoś z nas, może Ziemowit Fedecki, może Olga Lipińska, może Andrzej Jarecki, nazwał ten obłok — drogą do jasności. Otóż wszystkie nasze dawne podróże na Mazury miały cha- rakter rytualny, to były drogi do jasności, wyprawy po nieznane. Najpierw było to tajemnicze Nieznane, potem już tylko kochane Nieznane, a potem — nie ma o czym mówić..." 216 Drogi do jasności Agnieszki Osieckiej wpisują się także w ma- zurską legendę. Była barwnym motylem, którego cień przelatuje nad świetlistymi polanami tej krainy. Nie każdemu dane jest dostrzec tego motyla. A niektórzy mali ludzie nie zobaczą go nigdy. Bowiem nie istnieje dla nich miłość, fantazja, kaprys, potrzeba odlotu na chwilę, na dłużej. Na polany. We wszystkim dopatrują się je- dynie małości, pospolitości, tchórzostwa, złych uczynków dla czczej sławy... Nie, tacy ludzie nie zobaczą nigdy kolorowego motyla, nie ujrzą świetlistych szlaków. Nie przeżyją chwili olśnienia wcho- dząc na nie... Próbowałam odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule ostatniego rozdziału tej książki, pytanie, jak myślę, ważne nie tyl- ko dla mnie, w sposób wieloraki i różnorodny: przywołując zna- ne postaci, niektóre wiersze funkcjonujące w szerokim i nieco węższym obiegu, zdarzenia sprzed wielu lat, wydobyte dziś gdzieś spod serca. A wszystko po to, aby nie zagubić owej pięk- nej legendy w poszumach współczesności — nieraz agresywnych, przykrych, nie zachęcających ani do samotności, ani tym bar- dziej do chwili zatrzymania się w biegu, pomyślenia, spojrzenia wstecz... I pomimo pośpiechu, z jakim wchodzimy w nowe stulecie, w czasie fin desiecle'u. nazywanego dziś postmodernizmem, może przynajmniej niektórzy z moich młodszych czytelników zechcą choć na chwilę ów bieg spowolnić, uznać za nie tak ważny, wyłą- czyć Internet. W zamian proponuję spacer w lata minione, spo- kojniejsze mimo wszystko i pełne szczęśliwych blasków. Dużo ich w mojej opowieści, przypominającej układankę z magicznych kolorowych kamyków. Są to kamyki-zdarzenia, kamyki-wiersze, kamyki-ludzie, ka- myki-chwile. One wszystkie, zebrane razem, układały pory mo- 217 jego życia i tych siedemnastu różnych mazurskich lat. Najpierw bardzo szczęśliwych, potem — „nie ma o czym mówić..." I dlatego w którymś momencie przyszedł czas żegnania się z Praniem, z Nidzkim, z zapadającym za lasem słońcem, wędrują- cymi nad głową gwiazdami, hukaniem znajomej sowy i wrzaskiem żurawia sąsiada... Zabieram je wszystkie i jak drogie skarby zamykam w szufla- dzie tajemniczo pachnącej werbeną. I gdy nadmiernie dokuczy mi samotność, starość, los — będę tę szufladę otwierać i przegar- niać leżące w niej kamyki. Wiem, że zalśnią wtedy, a ich blask rozproszy mój mrok. Powrócą do mnie wszystkie minione do- bre zdarzenia, cudowni ludzie, słoneczne chwile. Bo w nich wszy- stkich — jak w znanych wierszach — zapisana jest mazurska le- genda. Wszystkie szmery, wszystkie traw kołysania, wszystkie ptaków i cieniów ptasich przelatywania, wszystkie trzcin, wszystkie sitowia rozmowy, wszystkie drżenia liści topolowych, wszystkie blaski na wodzie i obłokach, wszystkie kwiaty, wszystek pył na drogach, wszystkie pszczoły, wszystkie krople rosy to mi jeszcze, przyjacielu, nie dosyć — chciałbym więcej ptaków, drzew z ptakami, 218 więcej blasków, gwiazd, obłoków, trzcin, kaczek na wodzie, i uchwycić to wszystko rękami, ucałować to wszystko ustami i tak zajść, jak słońce zachodzi. Warszawa, styczeń—czerwiec 1997 Spis treści Przedsłowie......................................... 5 Kto wymyślił Mazury?................................. 7 Chmiel na rogach jelenich.............................. 16 Na całych jeziorach ty................................. 49 Daleko od „Sing-Singu"................................ 68 Portrety czasu....................................... 99 Jak dobrze mieć sąsiada................................ 113 A goście jak gwiazdy wirują.............................. 135 Jestem Kostek, twój brat................................ 158 Jeszcze tyle byłoby do pisania.............................. 174 Sarny chorują tu na serce............................... 195 Co zostanie z legendy?.................................208