JONATHAN WYLDE lABIRYNT CIENI Powieści Jonathana Wylie'go w Wydawnictwie Amber Labirynt cieni w przygotowaniu Dream -Weaver LABIRYNT CIENI PRZEKŁAD JACEK KOZERSKI AMBER Dla Sue, z wyrazami miłości "Myśląc o tobie, maleńka". W LABIRYNCIE CIENI... Ogród był tutaj od zawsze. Jeszcze zanim rodzaj ludzki przybył do tej krainy, nie kończące się cykle wzrostu i rozkładu rzuciły swój czar na to miejsce. Kwiaty rozchylały się, z pączków i więdły, liście rozwijały się i schły, owoce dojrzewały i spadały, nasiona rozsiewały się i kiełkowały, rozpoczynając cały proces na nowo. Halana była ostatnią Ze Strażników, która wciąż, przestrzegała starych zwyczajów. Opiekowała się ogrodem od czasu, do którego nie sięgała pamięć nikogo z. Żyjących i teraz sama była częścią wiecznie powtarzających się cykli. Lecę życie mężczyzn i kobiet również ma swoje pory. Halana była już stara i krucha i nie potrafiła poruszać się wśród drzew i roślin tak żwawo, jak niegdyś. Jednak jej czujność nie Zmniejszyła się. Niektórzy z. co bardziej spostrzegawczych Lordów docenili jej wartość i dali jej ostatnie zadanie do wykonania. Przez cały rok Halana tylko obserwowała, dzień po dniu Zapamiętując niezliczone mnóstwo istnień ogrodu. Nic nie umknęło jej uwadze - czy była to najsubtelniejsza zmiana, czy też najokazalsze przeobrażenie. Pory roku odkładały się w jej pamięci, w miarę jak następowały po sobie w otaczającym ją świecie. A potem zabrała się do dzieła. Stare ręce poruszały się z. pajęczą delikatnością i portret, niemal niedostrzegalnie, zaczęła nabierać kształtu. Praca trwała wiele lat; w jej umyśle pory roku nakładały się na siebie, lecz ręce Halany nigdy nie ustawały. Nawet kiedy jej oczy osłabły i świat, jaki nimi oglądała pociemniał, przecież, nie zawahała się, widząc teraz, nosem, językiem i uszami. Zapachy, smaki i dźwięki ogrodu były dla niej bardziej wyraziste, niż, obrazy słonecznego dnia w dziecięcych oczkach. Wreszcie dzieło było niemal skończone, lecz, ona nie zwolniła tempa. Jej czas nadszedł i była z tego zadowolona. W pewnym sensie gobelin był historią jej życia; w innym, był jej życiem. Kiedy ostatni węzełek znalazł się na swoim miejscu, Halana Z, wdzięcznością po raz, ostatni wciągnęła powietrze i wreszcie pożegnała się z, ogrodem i tym światem. PROLOG Atak nastąpił o świcie. Nim wzeszło słońce, jedynymi mieszkańcami wioski, którzy w niej pozostali, byli martwi. To byli ci szczęśliwi. Cztery dni wcześniej dwaj chłopcy opuścili swoje domy. Wracali do nich już jako mężczyźni. Wyłonili się oddziel- nie z lasu i wkroczyli na szlak, który miał zaprowadzić ich z powrotem do czekających z radosnym powitaniem rodzin i przyjaciół - oraz uroczystości świętującej ich sukces. Kiedy się spotkali, uśmiechnęli się do siebie w nagłym poczuciu koleżeństwa. Choć wciąż dzieliły ich od domu dwie godziny marszu, czas ich próby już się skończył. Każdy niósł trofeum zdobyte podczas obrzędu przejścia w wiek męski. Varo, starszy o rok, dźwigał worek, z które- go wystawały złośliwie zakrzywione szable dzika. Brostek, z otwartymi ustami, wytrzeszczył oczy na to trofeum i gwizdnął z podziwem. Jak wszyscy, którzy wiedli życie w głębokich lasach i górskich komyszach, wiedział dosko- nale, że wyrośnięty odyniec jest groźniejszy, niż wszystkie drapieżniki zamieszkujące ten dziki region. Uśmiech Varo zrobił się jeszcze szerszy i w jego ciepłych, ciemnobrązowych oczach rozbłysły wesołe iskierki. - Chcesz zobaczyć? - zapytał. Kiedy Brostek z ożywieniem skinął głową, Varo zsunął z ramion skórzane paski worka i bezceremonialnie wy- rzucił łeb odyńca na wilgotny grunt. Małe, czerwone oczka z zastygłym wyrazem wściekłości spojrzały na nich oskar- ży cielsko z obu stron pokrytego szczeciną pyska. Pożółkłe szable zaginały się ku górze, a z rozwartego ryja wystawał złamany koniec włóczni Varo. Krew zakrzepła na kłach i wargach potwornej głowy. Brosteka przebiegł dreszcz. Nigdy przedtem nie widział takiego szkaradnego stwora - i miał gorącą nadzieję, że nigdy niczego podobnego, a zwłaszcza żywego, nie spotka na swej drodze. - Jest wielki - wyszeptał, nie potrafiąc wymyśleć niczego lepszego, co mógłby powiedzieć. - Wiem. - Uśmiech Varo wyrażał nieco większe zado- wolenie z siebie. Wiedział na pewno, że za pamięci mieszkańców wioski żaden chłopiec nie mógł poszczycić się taką zdobyczą jak on, więc teraz pozwolił sobie na wspaniałomyślność. - To również jest piękne - zauważył, wskazując na łeb siwo- włosej wadery i skórę zwisającą z ramion Brosteka. Przez chwilę młodszy chłopiec wahał się, lecz potem odpowiedział tak pewnie, jak potrafił. - Niezłe - rzekł. - Walczyła całkiem dobrze. - Aż do teraz Brostek czuł się wcale zadowolony ze swojej zdoby- czy, lecz niespodziewanie z całego polowania mógł przypo- mnieć sobie tylko lodowate przerażenie, które ogarnęło go, kiedy podkradał się do dziwnie nieśmiałej ofiary, oraz wywołującą panikę furię ostatniej podjętej przez wilczycę próby obrony. Zwycięstwo przyszło chłopcu niełatwo; świadczyły o tym rozdarcia odzieży, groźnie wyglądające zadrapania na jego ramionach i matowe plamy krwi na gęstej sierści zwierzęcia. Spojrzał na wciąż wyszczerzoną paszczę i błyszczące śmiercią oczy, i nagle jego wyczyn wydał mu się już nie tak bardzo godny uwagi. - Wilki są najgorsze - stwierdził Varo. - Jak udało ci się oddzielić ją od stada? - Nie musiałem tego robić - przyznał Brostek. - Stado pociągnęło dalej bez niej. - Kiedy jego towarzysz nie skomentował tej zaskakującej informacji, dodał z zakłopo- taniem: - Myślę, że po prostu miałem szczęście. - Myśliwy sam pracuje na swoje szczęście. - Varo zacy- tował w odpowiedzi stare przysłowie. - Wracajmy do domu. Potrzebuję prawdziwego posiłku! Ja też! - Brostek wyszczerzył zęby w uśmiechu. Myśl 0 powrocie do wioski ogrzała go bardziej niż blade słońce wczesnej jesieni i pragnął teraz jak najszybciej znaleźć się w domu. W wieku czternastu lat, powodowany młodzień- czą zuchowatością, dobrowolnie zgłosił się na próbę i tylko swemu uporowi i dumie zawdzięczał, że starszyzna wioski pozwoliła mu na to. Prośba Varo, starszego, silniejszego 1 już wyższego niż wielu dorosłych mężczyzn, nie wywołała takich wątpliwości. Próba dorosłości miała swe źródło w wielopokoleniowej tradycji, sięgającej swymi korzeniami czasów pierwszych kolonizatorów tej dzikiej, wyżynnej krainy, i w rzeczy samej była dość prosta. Wszystkim, co kandydaci na myśliwych musieli zrobić, było przeżycie czterech dni we wciąż dzikim lesie, mając do dyspozycji jedynie własne umiejętności i instynkty oraz wybraną przez siebie ręczną broń i myśliwski nóż. Zdobycz nie była konieczna, ale z czasem sami chłopcy uczynili powrót do domu z jakimś trofeum sprawą honoru, i teraz niewielu powracało nie wykazawszy się niczym podczas swej pierwszej samodziel- nej wyprawy. Próby odbywały się albo wiosną, albo jesienią, co z jednej strony chroniło kandydatów do miana myśliwych przed surowością zimowych nocy, z drugiej zaś nie pozwalało im korzystać ze względnej łatwości noclegów w letnim cieple, lecz każdy chłopiec dowolnie wybierał czas własnej próby, zwracając się o zatwierdzenie tej decyzji do starszyzny wioski. Tego roku Varo i Brostek byli jedynymi ochotnika- mi i wydawało się właściwe, że powinni wracać razem, nawet jeśli przedtem nie byli sobie szczególnie bliscy. Varo był synem jednego z najlepszych myśliwych wioski, mężczyzny szanowanego zarówno za jego pomysłowość i inteligencję, jak za siłę i dzielność, i młodzieniec odziedziczył te zalety, uzupełniając nimi własną pewność siebie i niezawodne poczucie humoru. Natomiast Brostek był sierotą, porzuco- nym jako dziecko przez grupę koczowników. Został przyga- rnięty przez parę starszych ludzi, których pokochał gwałto- wną, opiekuńczą i wierną miłością, lecz którym nigdy nie udało się sprawić, by zapomniał o tym, że go porzuco- no - bez względu na to, jak bardzo się starali. Nawet teraz przepaść dzieląca obu młodzieńców nie zniknęła zupełnie, lecz wspólny trud i atmosfera koleżeństwa, jaką stwarzała próba, uczyniły z nich przyjaciół - przynajmniej na ten czas. Kiedy Varo wepchnął łeb dzika z powrotem do worka, w zaroślach rosnących przy szlaku rozległ się jakiś szelest. Młodzieńcy odwrócili się. Z gęstwiny podszycia wyłonił się mały, szary wilczek, który z takim napięciem wytrzeszczył na nich oczy, że poczuli się wręcz onieśmieleni. Przez parę chwil żadne z nich się nie poruszyło, a potem Brostek wyciągnął miecz i zaczął wymachiwać nim dziko. - Odejdź! - krzyknął. - Idź sobie! Wilczek obserwował go uważnie, lecz nie poruszył się nawet wtedy, kiedy młodzieniec z wyraźną groźbą zrobił krok naprzód. - Wygląda na to, że dostałeś więcej, niż się spodziewa- łeś -zauważył Varo, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. - O tej porze roku nie powinno być żadnych szcze- niąt - poskarżył się gorzko Brostek. - Odejdź! - krzyknął znowu, lecz szczenię tak jak i przedtem nie zwróciło na to uwagi. - To oczywiste, dlaczego matka oddzieliła się od sta- da - rzekł Varo. - Nie zabiłbym jej, gdybym wiedział - usprawiedliwił się z zakłopotaniem Brostek. Myśliwska tradycja, zakazująca zabijania matek opiekujących się młodymi, według niego obejmowała nawet wilki. - Przecież to wilk! - zawołał z niedowierzaniem Varo. - Im ich mniej, tym lepiej. Zabij go i skończ z tym. - To ona. - Co? - To samiczka - mruknął cicho Brostek. - Zbliżyłeś się na tyle, by to zobaczyć? - zapytał ze śmiechem Varo. - Zraniła się - odparł tonem usprawiedliwienia jego towarzysz. - Oczyściłem tylko skaleczenie, to wszystko. - Zrobiłeś to?! Brostek nie odpowiedział, czując palący rumieniec na twarzy. Odejdź! błagał w duchu maleńkie wilczątko. Wie- dział, że nie potrafi zdobyć się na to, by ją zabić. A przekaza- nie tej sprawy w ręce Varo byłoby absolutnym upokorzeniem. Szczenię ziewnęło niespodziewanie, odsłaniając dwa rzę- dy ostrych jak igły ząbków. Potem zaskomliło pytająco. Varo roześmiał się znowu. - Jest wcale ponętna - zauważył sucho. - To wilk! - odparł gniewnie Brostek. - Chcę się go pozbyć, ale on wciąż idzie za mną. - Czuje zapach matczynej skóry - rzekł starszy chłopiec. - Wiem - warknął z irytacją jego towarzysz, wściekły na siebie za to, że wcześniej nie uświadomił sobie tej oczywis- tej prawdy. Wpatrywali się w obserwujący ich kłębek futra, wiedząc jak zwodnicze jest to przymilne zachowanie się szczeniaka. - Kiedy odrobinę podrośnie, nie będzie już taka przyja- cielska - rzekł Varo. - Lepiej zadecyduj, co zamierzasz z nią zrobić. Brostek po raz ostatni spróbował odstraszyć szczeniaka. Wilczątko spięło się, ale nie poruszyło się i Brostek ponie- chał dalszych prób w obliczu tak niedorzecznego uporu. - No dobrze - powiedział. - Chodźmy. Na otwartym terenie łatwo zostawimy ją za sobą, a poza tym i tak nie wejdzie za nami do wioski. Varo powstrzymał się od komentarza i ruszył za swoim towarzyszem, który kroczył w milczeniu szlakiem. Żaden z nich nie obejrzał się za siebie. - Jak udało ci się upolować tego dzika? - zapytał w końcu Brostek, mając nadzieję przywrócić wcześniejsze poczucie wspólnego zadowolenia. - Rozwścieczyłem go tak bardzo, że zabił się sam - od- parł młody myśliwy, a potem z ożywieniem relacjonował, w jaki sposób wytropił odyńca, doprowadził go do szału rzucając w niego kamieniami i grudami ziemi, i jak następ- nie pozwolił mu szarżować na siebie - ale tylko w takich miejscach, gdzie mógł umknąć wciągając się szybko na gałęzie drzew. To postępowanie wydawało się Brostekowi szaleństwem, lecz Varo powtarzał je kilka razy, aż dzik - stworzenie, którego wzrok nie jest najlepszy - zaszar- żował po raz ostatni. Tym razem chłopiec nie ustąpił: ciężką włócznię wsparł mocno o pień drzewa, trzymając ją tak, by nie rzucała się w oczy. W ostatniej chwili Varo skierował ostrze w stronę odyńca a oszalałe zwierzę nabiło się samo na włócznię i kwicząc wyzionęło ducha w fontan- nie krwi. - Sam się nadział jak na rożen, od głowy do ogona - zakończył radośnie Varo. - Od razu mógłbym go upiec. Opowieść w równym stopniu przygnębiła Brosteka, jak napełniła go podziwem. Wiedział, że nie starczyłoby mu zimnej krwi, by polować z taką zuchwałością. - Sporo czasu musiałem poświęcić, by odrąbać łeb mo- im nożem - dodał z zadowoleniem Varo. - Przydałby mi się do tego twój miecz. Brostek zastanowił się, czy w słowach towarzysza nie kryje się jakiś docinek, ale nie doszukał się żadnego. - To zdumiewające - rzekł szczerze. - Twój ojciec bę- dzie z ciebie dumny. - A twój z ciebie - odparł natychmiast starszy chło- piec. - Wilk to nie byle jaka zdobycz. Przez jakiś czas maszerowali w milczeniu, myśląc o tym, jakie przyjęcie zostanie im zgotowane w wiosce, i o tym, jak będą się chełpić, kiedy przybędą młodsi chłopcy, by ich powitać. Poranek stawał się coraz cieplejszy, a ich ogarnęło jeszcze większe radosne uniesienie. Przyspieszali kroku, w miarę jak narastało w nich podniecenie i śmiali się niepohamowanie ze wzajemnych, niezbyt wybrednych żartów. Wciąż jeszcze znajdowali się w pewnej odległości od wioski, kiedy ich nastrój nagle się zmienił, choć później żaden z nich nie potrafił sobie przypomnieć, w jaki sposób zrozumieli, że stało się coś złego. Może spowodowała to głęboka cisza kryjąca się pod nieustannym szumem lasu, może ich nozdrza uchwyciły słabą woń cierpkiego dymu, a może była to tylko nieokreślona zmiana w atmosferze miejsca, które znali tak dobrze. Bez względu na przyczynę, dwaj chłopcy przyspieszyli kroku, zapomniawszy o swoich drobnych tryumfach. Niemal biegnąc, wypadli na polanę, która otaczała wioskę, i natychmiast zrozumieli, że ich najgorsze obawy były uzasadnione. Znieruchomieli, wtrą- ceni w pełne niedowierzania milczenie przez grozę tego, co zobaczyli. Zwykle o tej porze dnia wioska przedstawiała sobą obraz ożywionej działalności; pielono ogrody, naprawiano chaty, dzieci krzyczały i bawiły się, mężczyźni i kobiety zajmowali się zwykłymi sprawami codziennego życia. Jed- nak teraz to miejsce było opuszczone, pogrążone w śmier- telnym bezruchu i ciszy. Nic się nie poruszało, nawet najmniejszy ptak. Niektóre z drewnianych domów zmieniły się w stosy popiołu, a w stojącym niemal bez ruchu powietrzu wznosiło się kilka wstęg dymu. Lecz wiele do- mów pozostało nietkniętych, jak gdyby ich właściciele wymknęli się po prostu na poranną przechadzkę. Varo i Brostek wiedzieli, że było inaczej, lecz wciąż nie mogli pogodzić się ze straszliwym nieszczęściem, jakie spadło na ich domy. - Nie - jęknął Varo. - Nie tutaj. Nie tutaj! - W jego pełnym męki, bezcelowym zaprzeczeniu słychać było bła- galną nutę. Brostek pierwszy odzyskał władzę w nogach. Odrzuciw- szy worek i wilczą skórę, pobiegł do chaty swoich rodzi- ców, wznoszącej się pośrodku osady. Solidne drewniane drzwi zostały wyrwane z zawiasów i odrzucone na bok. - Mamo?! - krzyknął. - Tato?! Chłopiec skoczył do środka i ze wzdrygnięciem zatrzy- mał się w miejscu. Początkowo w nagłym półmroku nie widział wyraźnie - lecz potem jego oczy przywykły i poczuł nagłe mdłości. Odwrócił się i słaniając się na nogach wyszedł na zewnątrz, oddychając szybko, jak gdyby całe powietrze zostało wyssane z jego płuc. Zgiął się wpół i zwymiotował gwałtownie. Stopniowo konwulsje osłabły, pozostawiając po sobie bolesną pustkę, i po chwili zmusił się, by jeszcze raz zajrzeć do środka. Jedno spojrzenie wystarczyło, bo potwierdzić to, co zobaczył wcześniej. Wszyscy górale słyszeli oczywiś- cie te opowieści. Lecz teraz po raz pierwszy stanął oko w oko z prawdziwą grozą Nożowników Bari. Jego rodzice leżeli obok siebie na własnym stole, a ich obecna postać ledwie przypominała ludzkie istoty. Skóra i ścięgna ciasno opinały kruche kości. W wytrzeszczonych ślepych oczach zastygł wyraz nieopisanego przerażenia; wąskie, białe jak kreda wargi odsłaniały wyszczerzone groteskowo zęby. Na szyjach i ramionach widniało kilka cienkich, jak gdyby zrobionych brzytwą nacięć, lecz wokół trupów nie było widać plam krwi. Krew z ich ciał została wysączona co do kropli. Brostek stracił panowanie nad sobą. - Nie! - krzyknął. - Nie! Wyciągnąwszy miecz uderzył nim w ościeżnicę, wrąbując ostrze w stare twarde drewno, a potem wyszarpnął je gwałtownym ruchem. Uderzył jeszcze raz, przeklinając i krzycząc, jak gdyby chciał wyładować swoją furię na nieobecnym wrogu. Łzy wściekłości i smutku płynęły z jego obłąkanych zielonych oczu, gdy przekleństwami i niepoha- mowaną gwałtownością dawał upust przyprawiającemu go O szaleństwo żalowi. Bredził, skowycząc niezrozumiale i dopiero brak tchu przerwał potok pełnych gryzącego żalu słów. Siły opuściły go i odrzuciwszy miecz osunął się na kolana i zapłakał. Jakiś czas później rozległ się za nim odgłos wolnych, miarowych kroków i zmusił się, by się odwrócić i spojrzeć na swego towarzysza. Wyraz przystojnej twarzy Varo po- wiedział mu wszystko. - Widziałeś? - zapytał Brostek łamiącym się z przeraże- nia głosem. Varo skinął głową z wyrazem martwoty na twarzy. Jego oczy pozostały bez wyrazu; nie pojawił się w nich nawet cień emocji, najmniejszy ślad uczucia. Wyglądało, jak gdy- by wycofał się w głąb siebie, pozostawiając na zewnątrz zimną, zlodowaciałą skorupę ciała. Niemal zaskoczył Bros- teka, kiedy się odezwał. - Wszyscy, którzy pozostali, wyglądają tak samo - po- wiedział obojętnym tonem. j - Twoi... twoi rodzice? ! - Moja matka zniknęła - poinformował go Varo spo- kojnym, jednostajnym głosem. - Moje siostry również. Ojciec nie żyje. Przynajmniej on zginął walcząc. Na jego ranach jest krew. Nóż wbity we wnętrzności Brosteka przekręcił się znowu. - A jego rodzice? - wyszeptał. - Czy oni również nie żyją? Dziadkowie Varo należeli do grupy najbardziej szano- wanych starszych wioski. - Tak. - Jak oni? - Brostek skinął ręką w stronę swojego domu. - Tak. Brostek zaklął szeptem i zwiesił głowę. To nie tak miało być! Dzisiejszy dzień winien być dniem radości i święta. Zamiast tego... Tylko jedna rzecz się nie zmieniła. Teraz nie miał wybo- ru - musiał stać się mężczyzną. - Chodźmy - powiedział Varo. - Musimy spalić ciała. To, co się stało, powoli zaczęło docierać do Brosteka i zmusił się, by powstać. Wiedział, że jeżeli ofiary Nożow- ników wkrótce nie zostaną spalone, zaczną gnić i staną się źródłem zarazy. Młodzieńcy pracowali przez całą resztę dnia, budując ogromny stos pogrzebowy z drewna wyrąbywanego z oca- lałych domów. Zmarli - okropne zwłoki ofiar Nożow- ników oraz ciała mężczyzn, którzy zginęli usiłując bronić swoich domów - zostali ułożeni w ciasnych rzędach na szczycie stosu. O zmierzchu, w milczącej zgodzie Varo i Brostek dołożyli do stosu swoje trofea. Posępny łeb dzika i szczerząca zęby wilcza skóra stanowiły makabryczne uzupełnienie sceny. Dwaj młodzi mężczyźni rozpalili ogień i cofnęli się, by obserwować jak ich ostatnie więzi z prze- szłością rozpływają się w dymie. Spędzili bezsenną, wloką- cą się bez końca noc, obserwując płomienie i iskry strzela- jące w niebo, i rozmyślając posępnie o losie tych, którzy w przeciwieństwie do zmarłych zniknęli bez śladu. Nożow- nicy uprowadzali tylko młodych i silnych, i żadnego z ich jeńców - czy był to mężczyzna, kobieta, czy dziecko - nigdy więcej już nie widziano. Następnego ranka zebrali garść rzeczy - pamiątek po ich dawnym życiu - uzupełnili ekwipunek podróżny i przygo- towali się do drogi. Lecz zanim wyruszyli, Varo zaprowa- dził swego towarzysza do największej chaty, która ocalała i pokazał mu znaki, najwyraźniej wypalone w drewnie ościeżnicy. Wewnątrz dużego kręgu widniało siedem sym- boli, ale żaden z nich nic dla Brosteka nie znaczył. Jeden z siedmiu, środkowy symbol w kolistym wzorze, został powtórzony niżej. Był to odwrócony trójkąt, który zdawał się wskazywać na ziemię. - Zapamiętaj te znaki - polecił Varo swemu towarzy- szowi. Kiedy wpatrywali się w dziwne symbole, wewnątrz zna- ków zawirowały plamki nienaturalnego, zielonobłękitnego światła, jak gasnące iskry czarodziejskich ogników. Bros- tek zadrżał, wiedząc że z pewnością zapamięta te znaki do końca życia. Stanowiły jedyne realne świadectwo, na któ- rym on i Varo będą się opierali szukając zemsty. Bez jednego słowa więcej, dwaj młodzi mężczyźni od- wrócili się i ruszyli w drogę, opuszczając wioskę i kierując się na zachód; od gór ku sercu Levindre. Żaden z nich nie obejrzał się za siebie. Kilkanaście kroków za nimi, odrobinę utykając, podąża- ło wilcze szczenię, jak mały, szary cień. Część PIERWSZA TREVINE ROZDZIAL PIERWSZY Cień uniosła wzrok z lekko powyginanych desek pod- łogi, gdzie leżała z łbem złożonym pomiędzy przed- nimi łapami. Zawsze czuła się odrobinę niepewnie w tym dziwnym domu - a jeszcze bardziej w towarzystwie jego jeszcze dziwniejszej mieszkanki. Wilczyca rzadko ro- zumiała do końca to, co robią ludzie - jej świat był o wiele prostszy - a kobieta, która mieszkała tutaj, stanowiła dla niej absolutną tajemnicę. Teraz przynajmniej rozpoznawa- ła już łączącą się z nią szczególną mieszaninę zapachów - woń, która wskazywała, że jest kobietą, stęchliznę książek i zapach niewidocznych kwiatów. Ten ostatni wprawiał wilczycę w zakłopotanie, lecz ludzie zdawali się go lubić. A poza tym wydawało się, że kobieta wciąż coś mówi. W porównaniu z nią nawet pan Cienia sprawiał wrażenie milczka. - Czy nie dosyć już zrobiliście? - zapytała Magara, a w jej głosie zadźwięczało rozdrażnienie. Przycinała włosy Varo, ostrożnie operując nożyczkami; starała się zaprowa- dzić jakiś porządek w tym białoblond chaosie. - Jak dotąd usunęliśmy ze świata tylko kilku degenera- tów sprzymierzonych z Nożownikami - odparł Brostek. Rozwalił się na krześle i z widocznym smakiem pożerał kawałek owocowego ciasta. - Zawsze będą mogli znaleźć kogoś w zastępstwie. Chcemy dostać samą siódemkę. - Ale próbujecie już od czterech lat... - zaczęła. - Niemal pięciu - mruknął Brostek i spochmurniał na chwilę. - Bez powodzenia i słowa podzięki od kogokolwiek - nie ustępowała Magara. - Nawet wieśniacy, których uratowa- liście, mają krótką pamięć. Zasłużyliście na odpoczynek. - Nie! -Tym jednym słowem stanowczego sprzeciwu Varo włączył się do przeciągającej się i bezowocnej dyskusji; jego niespodziewany okrzyk sprawił, że Magara aż się wzdrygnęła. - Nie odzywaj się, kiedy to robię, chyba że chcesz stracić ucho - zaprotestowała. Powiedziawszy to, uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę z ironii, jaką niosło ze sobą wydawanie przez nią poleceń Varo. Nawet kiedy siedział, jego głowa znajdowała się niemal na tym samym poziomie, co jej własna; stojąc, górował nad nią jak wieża. Jednak jej uwaga nie uraziła go. Gdyby tylko nie był wciąż taki uprzejmy. Gdyby choć raz na jakiś czas gniewał się, radował, smucił - cokolwiek! - wówczas rozumiałabym go lepiej. Magara mogła czuć usprawiedliwioną dumę ze swego zrozumienia innych ludzi. Wielu przychodziło do niej po radę, albo po prostu po to, by porozmawiać. Lecz Varo pozostawał dla niej zamkniętą księgą. Tylko jego ciało - doskonale proporcjonalne, oszołamiające przystojne cia- ło - nie kryło w sobie tajemnic. I było wszystkim, co kiedykolwiek komukolwiek pokazał. Natomiast Brostek... Spojrzała na towarzysza Varo i uśmiechnęła się. Dalej pakował w siebie łyżką jedzenie, mlaszcząc przy tym bez- wstydnie, jak gdyby nie jadł od wielu dni. - Jeszcze trochę, a staniesz się tak tłusty jak ja - upo- mniała go. Brostek uśmiechnął się i przełknął. Słyszał to nie pierw- szy raz. - Nie jesteś tłusta - odparł. - Nie mieszczę się w połowę moich rzeczy - sprzeciwiła się. - Musiały skurczyć się w praniu - zauważył. - Po prostu starasz się mnie pocieszyć. - Jesteś mała - odpowiedział poważnie - ale doskonale zbudowana. - Rzeczywiście mała. - Nawet Brostek, którego wzrost nie przekraczał przeciętnego wzrostu młodego mężczyzny, był od niej wyższy o pół głowy. - I robisz najlepsze owocowe ciasto w kraterze - cią- gnął. - To właśnie mój problem - westchnęła Magara. - Co więcej - mówił dalej Brostek, nie zbity z pantały- ku - twoje włosy są koloru dojrzałej pszenicy, a oczy tak błękitne jak bezchmurne niebo... - Magara wybuchnęła śmiechem i musiała odłożyć nożyczki, lecz Brostek ciągnął nie zmieszany dalej. - Przeczytałaś tyle książek, ile nie przeczytał żaden uczony, i wiesz o świecie więcej, niż ja zdołam zapamiętać przez całe życie. Małe dzieci i zwierzęta kochają cię. Jesteś wyśmienitą fryzjerką, krawcową i ku- charką. - Przestań bredzić - rozkazała, uśmiechając się. - Nie. To nie wszystko. Jesteś również doskonałym partnerem do kieliszka, ponieważ - z powodu pewnych całkowicie nieusprawiedliwionych zalet twojego organiz- mu, niedostępnych nam, zwykłym śmiertelnikom - nigdy nie cierpisz następnego dnia z przepicia i stąd możesz opowiedzieć nam wszystko, co działo się poprzedniej nocy! - Przerwał dla nabrania tchu. - Jesteś, krótko mówiąc, doskonała. Kilka chwil minęło w ciszy. - Och, skończyłeś już? - zapytała w końcu Magara, tonem i przygnębionym wyrazem twarzy dając jasno do zrozumienia, że jest zawiedziona. - Otworzyłem przed tobą moje serce - odparł natych- miast, szeroko rozpościerając ramiona. - Cóż więcej mogę uczynić? - Jesteś samą radością - powiedziała. - Nigdy nikt inny nie stara się mnie pocieszyć. Brostek odstawił półmisek, a potem jednym płynnym ruchem zsunął się z krzesła, lądując na kolanie z rękoma przyciśniętymi do serca. Udało mu się przybrać urażony i jednocześnie uroczysty wyraz twarzy, a w jego zielonych oczach zamigotały iskierki. - Niech Talizman przeszyje mnie swoim dziobem, jeśli powiedziałem choć jedno słowo nieprawdy - rzekł pompa- tycznym tonem. - Mogłabym się w tobie zakochać - odpowiedziała mu czule. - Gdybyś tylko nie był taki brzydki. - Ach, cóż za okrutny los! - zawołał. - Usłyszeć, jak moja ułomność zostaje przeklęta ustami piękności. Schro- nię się za maską i nigdy już świat nie zobaczy mojej twa- rzy! - Opadł ciężko na krzesło, wypełniając je niezgrabną mieszaniną członków, a potem uśmiechnął się do gos- podyni. - Znajdzie się jeszcze kawałeczek ciasta? - zapytał z nadzieją w głosie. - Nie - odparła, odwzajemniając mu uśmiech. - Przy- nieś mi trochę wody, bym mogła ogolić ten wielki kloc, który jest twoim przyjacielem. Podczas tej wymiany zdań Varo siedział bez ruchu, pogrążony w stoickim milczeniu. Brostek wstał, by spełnić prośbę Magary. Cień natychmiast uniosła głowę i obser- wowała go, dopóki nie wrócił z miską. Magara obser- wowała go również. On naprawdę nie jest brzydki, pomyślała, ale... Rysom Brosteka, branym z osobna, nic nie można było zarzucić, lecz ich połączenie dawało dziwaczny efekt... Jego twarz nie była zniekształcona, lecz na pewno nieładna i niepokojąca. Wyglądało to tak, jak gdyby był posągiem odlanym w kawałkach przez mistrza, a następnie złożonym rękoma niezdarnego, pozbawionego talentu ucznia. I cho- ciaż Magara lubiła go, to jednak nie mogła zaprzeczyć, że fizycznie nie pociągał jej wcale. Odebrawszy od niego miskę z wodą, odrzuciła od siebie te myśli i wyszła, by przynieść trochę pieniących się krysz- tałów, które jej przyjaciel, alchemik Iro, wyprodukował przez pomyłkę. Potem zaczęła wcierać miksturę w rzadką, jasną brodę Varo. Ciemnobrązowe oczy, które powinny być ciepłe i przyjacielskie - i które zupełnie nie pasowały do jasnoblond włosów - wpatrywały się w nią lodowato spokojne, w jakiś sposób przypominając jej zimny me- tal - i co dziwne, sprawiały wrażenie niemal bezbarwnych. Na jego twarzy rzadko gościł inny wyraz niż wyraz nie- ustannej czujności. Mówił mało i nigdy bez potrzeby. W jaki sposób ta tak nie pasująca do siebie para tworzy taki zgrany zespól? zastanowiła się, nie po raz pierwszy zresztą. A jednak ci dwaj mężczyźni byli nierozłączni, zespoleni silniejszą i głębszą niż jakiekolwiek słowa więzią, która trwała od dnia sprzed blisko sześciu lat, kiedy to stracili swoje rodziny, domy i niewinność dzieciństwa. Magara znała ich już niemal trzy lata; jej dom stał się schronieniem, do którego powracali ze swych wędrówek. Ich nieustanna, krwawa i pozornie bezowocna zemsta była już jej aż nadto dobrze znana. Ostatnim pociągnięciem brzytwy M agar a skończyła go lenie, odsłaniając silną szczękę w doskonałej twarzy Varo Szerokie barki, zwężający się ku biodrom tors - nagi teraz by ścinki włosów nie spadały na ubranie - muskularne ręa i nogi dopełniały obrazu. Jeśli jakikolwiek mężczyzna może być nazwany pięknym, pomyślała, to jest nim Varo. Jednak wiedziała, że nie byłi jedynym człowiekiem, któremu odbierało odwagę nieugięti spojrzenie tych zimnych oczu oraz pełne niezachwianego spokoju zachowanie młodego mężczyzny. - Skończyłam z tobą - oświadczyła i cisnęła mah ręcznik, mierząc w twarz Varo. Złapał go, wytarł si( i wstał, nie zawracając sobie głowy usunięciem ścinkom włosów z ramion. - Teraz ty - powiedziała Magara, od' wracając się do Brosteka. -Tylko najpierw zetrzyj krem z twarzy! Brostek wyprostował się posłusznie, zsunął z krzesła i położył na podłodze. - Chodź, dziewczynko. Cień podbiegła natychmiast i zaczęła zlizywać krem z bokobrodów swego pana. Był to komiczny obrazek, leci Magara nie potrafiła powstrzymać dreszczu na widok przerażających kłów wilczycy, poruszających się tak blisko odsłoniętej szyi przyjaciela. Wiedziała, że Cień była ab- solutnie oddana Brostekowi i zwykle odznaczała się łagod- nym usposobieniem, tak jak dobrze wyszkolony i ukocha- ny pies. Wilczyca nosiła nawet obrożę, którą jej pan założył jako ukłon w stronę cywilizacji, lecz czasami w jej oczach rozbłyskiwała dzikość - a wówczas wydawało się, że jesz- cze chwila i popędzi wraz ze stadem, wyjąc dziko wśród pokrytych śniegiem górskich pustkowi. Pomimo że była rzekomo "oswojona", Cień wciąż wprawiała w nerwowj nastrój wiele osób. Wilczyca skończyła swój nieoczekiwany posiłek i Bros- tek wstał. Zdjął koszulę i zajął miejsce Varo na stołku. Gdy dwaj mężczyźni się poruszyli, dom zakołysał się łagodnie. - Dziękuję ci - powiedział spokojnie Varo. - Jesteś zawsze mile widziany, dobry panie - odparła, składając głęboki ukłon, w próżnej nadziei wywołania uśmiechu. Wysoki mężczyzna skinął jej tylko uprzejmie głową, a potem odwrócił się i wyszedł. Na zewnątrz zatrzymał się i oparł o balustradę kładki. Letnie słońce złociło jego imponującą postać. Magara rozpoczęła toaletę Brosteka, próbując rozczesać palcami jego splątane, czarne włosy. - Au! Ostrożnie - zaprotestował. - Uważaj na mój ży- wy inwentarz. Bardzo go sobie cenię. - Być może powinnam spróbować wykurzyć te zwierzą- tka dymem - powiedziała z zamyśleniem. - Podłożyć ogień pod ten gąszcz byłoby o wiele łatwiej niż wycinać go. - Myślę, że pójdę się wykąpać - powiedział szybko, próbując powstać. - Oparzenia zagoiłyby się wcale szybko - stwierdziła, przyciskając go do stołka. - A teraz spokojnie, albo na- prawdę stracisz ucho. Zaczęła strzyc i na podłogę spadły pierwsze kosmyki ciemnych włosów. Na zewnątrz, Varo nie poruszał się ani nie odzywał. - Czy on kiedykolwiek przestanie? - szepnęła na wpół do siebie Magara. - Nie - odpowiedział cicho Brostek, przynajmniej raz poważny. -1 ja też nie. ROZDZIAŁ DRUGI Napaści Nożowników rozpoczęły się przed ponad dzie siecioma laty. Początkowo ich ofiarami padali samo tni wędrowcy lub pojedynczy pasterze i wiele zwłol zostało odkrytych dopiero kiedy pozostały z nich cuch nące, gnijące resztki, ledwie rozpoznawalne jako dali ludzi. Później najeźdźcy stali się zuchwalsi, atakując osa motnione zagrody i myśliwskie chaty, a potem całe wioski Za każdym razem, z butą odzwierciedlającą ich wzras tającą zuchwałość, zostawiali swój znak wypalony na bel kach napadniętych domów - a czasami nawet na skóra swych ofiar. Strach ogarnął górskie społeczności. Choć wielu łudź uciekło, by szukać bezpieczeństwa na zachodnich rów ninach, większość przecież pozostała, trwając przy jedy nym sposobie życia, jaki był im znany. Przypuszczano, żi krwiożerczy najeźdźcy przybywają z sąsiedniej krainy zwą nej Bari, choć brak było na to jednoznacznych dowodów Wiarygodnych, bezpośrednich świadków można było poli- czyć na palcach ręki; ci, którzy nie zostali pojmani ani zabici na miejscu, często padali ofiarą późniejszej zarazy, w wyniku której wnioski na wiele miesięcy po napadzit pozostawały bezludne. Mała ilość informacji sprawiała, że część górali naprawdę uważała Nożowników za istoty z opowieści, którymi straszono dzieci. Uważali, że coś takiego nie może im się nigdy przydarzyć. A gdy zmieniali zdanie, było już za późno. Regularne kontakty pomiędzy Levindre a Bari były mocno ograniczone. Dwa kraje dzieliło od siebie potężne górskie pasmo, jedno z kilku, które niczym szprychy koła wybiegały z niewyobrażalnie rozległych, ściętych lodem pustkowi, tworzących oś ich kontynentu. Ogromne szczyty wznoszące się pośrodku tej lodowej pustyni kryły się bez przerwy za welonami chmur; nawet graniczne pasmo two- rzyło potężną barierę, onieśmielającą wszystkich z wyjąt- kiem najbardziej zuchwałych - albo najgłupszych - podró- żników. Teraz nikt nie próbował przebyć tych wysokich przełęczy. Strach i pogłoski były za to odpowiedzialne. Niektórzy powiadali, że siedmiu Nożowników, znanych jedynie ze swych znaków umieszczanych wewnątrz złowie- szczego symbolu, było złymi czarodziejami, którzy ponow- nie odkryli stare moce; inni wierzyli, że są oni wampirami, które wypijają krew swoich ofiar. Nieliczni twierdzili, że są to przywódcy kultu wojowników i że czczą nikczemnych, bezimiennych bogów. Jeszcze więcej przypuszczeń wysuwa- no na temat losu ludzi, którzy zostali pojmani podczas napaści. Sądzono, że Nożownicy wykorzystują ich jako niewolników lub ofiary składane nieznanym bogom, albo że poddaje się ich tajemniczym eksperymentom. Ale nicze- go nie wiedziano na pewno - ponieważ ani jeden jeniec nigdy nie powrócił, by opowiedzieć swoją historię. Bardzo niewielu utrzymywało, że widziało Nożowników w akcji i wszystkie te doniesienia okazały się niewiarygod- ne. Straszliwe przeżycie jakiego doświadczali wystarczało, by świadkowie wychodzili z tego na wpół obłąkani, a ich opowieści były nieprecyzyjne i sprzeczne ze sobą. Mimo wszystko, w ciągu lat ludzie nabrali zdecydowanego prze- konania o kilku sprawach związanych z Nożownikami. Mówiono na przykład, że każdy z Siedmiu działa sam, ujawniając swoją tożsamość przez wypalenie własnego zna- ku poniżej kolistej grupy symboli, lecz że każdemu towa- rzyszy spory oddział wojowników. Czy ludzie ci byli ochot- nikami; skuszonymi jak powiadano obietnicami wiecznego życia lub innymi, bardziej doczesnymi bogactwami; czy też czarnoksięskimi sposobami zostali zmuszeni do pomagania Nożownikom, było przedmiotem dalszych spekulacji. Varo i Brostek zebrali mały oddział oddanych zwolenni- ków, składający się z nielicznych, którzy - tak jak oni - zdołali przeżyć napaść oraz z awanturników tudzież wybranej grupy ludzi mających na pieńku z dotychczaso- wym życiem. Mieli na swoim koncie wielu zabitych, którzy we wszystkim wydawali się być tacy jak zwykli ludzie, z wyjątkiem jednej rzeczy. Nigdy żaden z nich się nie poddał i zawsze walczyli do ostatniej kropli krwi. Jeśli któryś z nich stawał wobec konieczności poddania się, wówczas jego serce po prostu przestawało bić. Varo przypuszczał, że mieli ciała pokryte śmiertelną trucizną, lecz inni przypisywali te tajem- nicze zgony czarom. Bez względu na powód, fakt, że nigdy nie ujęto żadnych jeńców, był niezmiernie przygnębiający. Jednak zawód, jakiego doznawali w związku z tym, przestawał mieć większe znaczenie w porównaniu z innym. Ich sukcesy były błahe, bowiem ani Varo ani Brostek nigdy nie ujrzeli żadnego z Siedmiu, nie mówiąc już o tym, by zdarzyła się okazja pojmania lub zabicia jednego z tych śmiertelnych wrogów. W jaki sposób Nożownicy przenosili się z miejsca na miejsce albo dlaczego niekiedy decydowali się opuścić swoich pomocników - to były pytania, na które nikt nie potrafił odpowiedzieć. jednakże sam fakt ścigania nieuchwytnych wrogów spra- •j ze samozwańczym strażnikom górskiej krainy udało się owstrzymać nieco napływ złych sił oraz uratować przed unicestwieniem kilka wiosek - przynajmniej na jakiś czas. Gdy raz pokrzyżowano im szyki, Nożownicy nie wracali w to miejsce przez całe miesiące, niekiedy nawet lata. Niemniej jednak zagrożony teren był rozległy i z takimi szczupłymi siłami, jakimi dysponował, Varo nie miał szans na obronienie "o w całości. Razem z Brostekiem musieli polegać na nie zawsze pewnej sieci posłańców i obserwatorów. O wiele częściej mogli ufać jedynie własnym instynktom myśliwych. Kilka lat wcześniej, kiedy ich oddział dopiero co został utworzony i zaczynał uświadamiać sobie ogrom wziętego na siebie zadania, próbowali zjednać sobie pomoc właś- cicieli ziemskich; potężnych ludzi, których organizacja, znana jako Kartel, faktycznie rządziła. Levindre. Lecz nie potrafili przekonać tych ludzi o grożącym niebezpieczeńst- wie, a Kartel nie widział korzyści w finansowaniu wypraw do mało znaczących, rzadko zaludnionych terenów na podstawie czegoś, co traktowali jako wyolbrzymione po- głoski. Nie wierzyli, by te górskie "utarczki" kiedykolwiek doprowadziły do wojny z Bari - jedynej rzeczy, która mogła skłonić ich do działania - ponieważ zaopatrzenie i transport armii przez góry stwarzałyby niemalże niemoż- liwe do przezwyciężenia problemy. Choć Brostek i Varo musieli przyznać, że właściciele ziemscy mieli rację pod tym względem, wiedzieli również, że wojna nie jest jedynym sposobem na dokonanie najazdu na ich kraj. Wróg, któremu stawiali czoło, był daleko bardziej nikczemny i zdradziecki. Choć Varo przyjął decy- zję Kartelu spokojnie, Brostek wpadł we wściekłość na widok samozadowolenia tych, którzy spędzali życie w bez- piecznym dobrobycie. Jego towarzysz musiał odciągnąć go siłą, by gwałtowna reakcja Brosteka nie ściągnęła na niego kłopotów. Jedynie mieszkańcy wyżyn i członkowie innych odleg- łych społeczności byli wdzięczni Varo i jego ludziom, jednak, jak to podkreśliła Magara, ich wdzięczność miała zwykle krótki żywot, wyparta szybko z pamięci przez surowe warunki i niedostatki codziennego życia. Kartel nie zawsze władał Levindre. Przez stulecia, od czasu, kiedy kontynent został po raz pierwszy zasiedlony, jego mieszkańcom przewodzili Połączeni Lordowie - znani całej reszcie ludności jako czarodzieje. Ci "lordowie" nie byli szlachcicami w powszechnie przyjętym rozumieniu tego słowa - pionierzy odrzucali takie pojęcia - ale byli jedno- stkami o wyjątkowych talentach, duchownymi przywódca- mi, którzy okiełznali magię tej krainy i wykorzystywali ją dla dobra ogółu. Ich moce były rzekomo cudowne - lecz obecnie występowały jedynie w książkach z opowieściami. Pierwsi właściciele ziemscy, tak jak reszta ludności, czcili Połączonych Lordów i pilnowali, by ich potrzeby material- ne były zaspokajane, tak by mogli oni bez przeszkód koncentrować się na sprawach tajemnych. Jednak stop- niowo rola czarodziei w życiu Levindre stawała się coraz mniej istotna. Podczas długiego okresu pokoju i wzras- tającego dobrobytu ich kierownictwo poważano coraz mniej i mniej, odpowiednio zaś wzrastało znaczenie \pas- cicieli ziemskich i ich pieniędzy. Sami czarodzieje również przyzwyczajali się do łatwego życia. Gdy moc czarodziei osłabła, wiara ludzi w ich osąd i zaufanie do ich przywództwa zachwiały się. Ich upadek stał się nieunikniony; od dziesięcioleci już tak zwani Połą- czeni Lordowie trwali w swej słabości, lekceważeni przez wszystkich z wyjątkiem nielicznej grupy ludzi przesądnych. Garstka, która pozostała, pędziła w większości żywot węd- rowców, niewiele różniąc się od zwykłych włóczęgów, wykonując prymitywne sztuczki dla tych, których wciąż ieszcze bawiły takie rzeczy. Pozostali stracili zainteresowa- nie dla świata, zamieszkując w pustelniach położonych w tych paru miejscach, gdzie magia wciąż jeszcze ist- niała - miejscach otoczonych niegdyś czcią i pełnym sza- cunku podziwem, teraz zaś unikanych lub zapomnianych. Kartel, niegdyś drugi garnitur rządu tej krainy, był teraz jej niekwestionowanym władcą. Niewiele interesował się proble- mami nie przynoszących pożytku dalekich rubieży kraju. - Nadchodzi kolejna fala - stwierdził Varo. - Czuję to. Troje przyjaciół siedziało na kładce przed domem Maga- ry, ze stopami zanurzonymi w chłodnej wodzie jeziora. - Ale od miesięcy panuje spokój - zaprotestowała. - Tak to zawsze wygląda - odpowiedział Brostek, prze- czesując palcami świeżo przystrzyżone włosy. - Najpierw okres ciszy, a potem nagły atak. Wszystko, co musimy zrobić, to przewidzieć gdzie i kiedy! - Tak jak i Varo, on również miewał ostatnio przeczucia zbliżającego się nie- szczęścia. Obaj mężczyźni nauczyli się ich nie lekceważyć. - Ależ, jesteście wyczerpani! Ostatnie sześć rąk* spędzi- liście niemal bez przerwy w drodze - nie ustępowała Ma- gara. - Jak w stanie, w jakim jesteście, możecie myśleć o obronie nawet niewielkiej tylko części pogranicza? * Ręka -jednostka czasu w Levindre, 5 dni, stąd nazwa. (Przyp. red.) - Nie możemy - odparł po prostu Brostek. - Ale musimy próbować. - Potrzebujemy pomocy - rzekł spokojnie Varo. - Czy jest to warte jeszcze jednej wyprawy do Math- ry? - zapytał jego towarzysz po chwili przerwy. Mathry było zamkiem rodziny Bullen; jednej z najbar- dziej wpływowych rodzin baronów ziemskich, i miejscem, gdzie często odbywały się spotkania Kartelu. Varo wpatrywał się w jezioro i nie odpowiedział. Brostek spojrzał na Magarę. - Nie - powiedziała szybko. - Nie mogę. Brostek roześmiał się. - Czasami zastanawiam się, po co mam język w ustach. Znasz moje myśli lepiej niż ja. - To dlatego, że widać je jak na dłoni - odcięła się, szczerząc zęby w uśmiechu. Nie tak jak u Faro, dodała w myśli. - Dlaczego nie chcesz nam pomóc? - zapytał. - Nie są- dzisz, że warto przynajmniej spróbować? - To nic nie da. - Nie możesz tego wiedzieć. - Nieprawda, mogę! Odeszłam zbyt dawno. Mój ojciec nie zwróciłby już na mnie uwagi. Brostek wzruszył ramionami. - Przynajmniej wciąż masz ojca - mruknął. - To nie w porządku! - odkrzyknęła. W jej oczach błys- nął gniew, który jednak nie zdołał przyćmić widniejącego w nich bólu i przez chwilę była bliska łez. - Przepraszam - rzekł cicho Brostek. Zapadłą ciszę przerwał dźwięk powolnych, silnych ude- rzeń skrzydeł. Oswojona czapla Magary, Talizman - na- zwana tak, ponieważ była pierwszą istotą, która powitała Magarę po jej przybyciu do krateru - leciała ku nim nad wodą, by po chwili wylądować ciężko na kładce, kilka kroków od nich. Cień, która leżała tuż za swoim panem, uniosła nieco łeb i przyjrzała się uważnie przybyszowi. Wilk i czapla przyglądali się sobie przez chwilę z pogardą, potem w wystudiowany sposób zlekceważyli nawzajem swoją obecność. Talizman usadowił się na jednej długiej nodze i wydawało się, że zapadł w sen, a pysk Cienia spoczął ponownie na drewnianych deskach. - Będziemy potrzebni w górach - stwierdził Varo, jak edyby właśnie w tej chwili podjął tę decyzję. - Wyjedziemy za dzień lub dwa. - Najwyraźniej odrzucił wszelkie myśli o podróży do Mathry. Magara zaczęła protestować, ale potem postanowiła przyjąć jego słowa spokojnie. Spór z Varo przyniósłby tyle samo, co spór z drzewem. Słońce zaszło za skraj krateru, jak zawsze pogrążając miasto w przedwczesnym cieniu, choć wschodnie ściany wciąż były jasno oświetlone. Zwykle była to chwila, którą Magara kochała za jej barwy i spokój, lecz tego dnia czuła się niespokojna i rozdrażniona. - Ale najpierw mam zamiar się tutaj zabawić. - Brostek uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej nie podzielając jej nastroju. - Poczynając od dzisiejszej nocy. Mam nadzieję, że Newberry oczekuje nas. - Oczywiście - uspokoiła go Magara, rozchmurzając się nieco. - Tej nocy gwiazdy będą lśniły w naszych oczach - zade- klamował, śmiejąc się. Był to zwrot, którego często używał, lecz nikt, nawet sam Brostek, nie wiedział dokładnie, co on oznacza. Dobrze było jednak wiedzieć, że wieczorem czeka go obfitość śmiechu, muzyki i wina, i że noc, nim się skończy, pochwyci w swe radosne sidła jeszcze wielu innych. Położone w kraterze miasto Trevine wyjątkowo nadawa- ło się do takich celów. ROZDZIAŁ TRZECI Miejscowa legenda głosiła, że miasto Trevine zostało nazwane od imienia pierwszego człowieka, który zszedł na dno krateru. W rzeczywistości, była to chyba historyczna nieścisłość, ponieważ wśród rzeczy, jakie znalazł na dnie krateru znajdowały się również kości - tak zwierzę- ce, jak i ludzkie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Trevine był pierwszym człowiekiem, który zszedł na dół i wrócił. Ta jego przedsięwzięta przed wiekami wyprawa musiała być ogromnie niebezpieczna - jak zresztą wszystkie na- stępne, odbywane do odkrytego przezeń miejsca, nim ścia- noskoczkowie nie zmienili sztuki wspinania się po ścianach krateru w naukę. Urwiska, które tworzyły wewnętrzne ściany krateru wznosiły się niemal pionowo; nawet w naj- niższym miejscu sterczały pełne sto łokci nad skalnym podłożem. Nikt nie wiedział, co skłoniło Trevine'a do tego szaleńczego zejścia, lecz jego odkrycia rozpoczęły łańcuch wydarzeń, które ostatecznie doprowadziły do powstania kwitnącej obecnie społeczności, noszącej jego imię. Więk- szość mieszkańców miasta sądziła, że byłby zadowolony z tego miejsca, gdyby miał okazję je zobaczyć, i nieustannie pito zdrowie ojca założyciela. ; Obywatele Trevine z dumą myśleli o sobie jako o od- mieńcach; odszczepieńcach i renegatach, odciętych od ze- wnętrznego świata masywnymi urwiskami, które ich ota- czały - i uważali, że dawny podróżnik stworzony był z ta- kiego samego - wyjątkowego - materiału. Pierwszą rzeczą, jaką zauważali goście odwiedzający krater, była barwa urwisk - stonowana, zakurzona, poma- rańczowa czerwień, która wielu osobom przypominała pokryte rdzą żelazo. I rzeczywiście, skały zawierały wiele minerałów; kamieniarze Trevine odcinali co jakiś czas fragment skalnej powierzchni, by wytopić znajdujące się w skale kruszce. Czyniąc to, wydobywali na światło dzien- ne warstwę leżącą pod spodem, która miała barwę od ciemnego błękitu po smolistą czerń. Świeżo odkryta skała przez kilka dni kontrastowała wyraźnie z otoczeniem, lecz skutki działania powietrza i wilgoci stopniowo upodab- niały ją do otoczenia i w przeciągu czterech czy pięciu rąk nowy fragment stawał się identyczny z resztą urwiska. Ogromną większość powierzchni kolistego krateru wy- pełniało wielkie jezioro, stąd każda piędź ziemi stawała się niezmiernie cenna. Na czterech piątych swego obwodu urwiska zanurzały się bezpośrednio w spokojnej wodzie, spadając pionowymi ścianami od krawędzi krateru do powierzchni jeziora. Tylko po zachodniej stronie ściana opadała do stałego gruntu. U podstawy urwiska ciągnął się ruchomy wał piargu, a poniżej niego wąski pasek ziemi, na którym częściowo zbudowano Trevine. Tutaj grunt składał się z mieszaniny kamieni i mało urodzajnej gleby. Ten skrawek ziemi ornej w wyniku dziesięcioleci troskliwej uprawy został dobrze zagospodarowany i zaopatrywał miasto w garść naprawdę świeżych płodów rolnych. Z po- rodu tak wielkiej wartości tej gleby dawniej większość budynków w kraterze wznoszono na zarzuconym głazami brzegu jeziora, lecz budowy na stałym gruncie zaprzestano na całe dziesięciolecia przed przybyciem Magary. Większość budynków mieszkalnych oraz część gmachów publicznych została wzniesiona nad wodą, na specjalnie konserwowa- nych drewnianych palach, a obecnie o wiele więcej budowli unosiło się na wodzie jeszcze dalej od linii brzegowej. Te tratwy połączone były kładkami, zakończonymi stopniami i poręczami. Mały domek Magary był jednym z ostatnio zbudowanych i wznosił się na końcu długiego przejścia, które wybiegało w jezioro od południowego krańca miasta. Kiedy Magara przybyła do Trevine, kilka nocy leżała nie śpiąc, dopóki nie przywykła do uczucia łagodnego kołysa- nia, kiedy dom poruszał się pod nią. Jej nowi sąsiedzi poinformowali ją, że ciemna woda pod jej podłogą ma prawdopodobnie głębokość od dziesięciu do dwudziestu łokci - co nie przyczyniło się do rozproszenia jej początko- wego niepokoju, a co teraz traktowała jako naturalne. Samo jezioro było pośrodku niezmiernie głębokie, lecz nigdy nie zostało dokładnie zmierzone. Poziom wody się nie zmieniał i wydawało się, że ani pływy, ani opady deszczu nie mają na to żadnego wpływu. Jedynymi falami, jakie kiedykolwiek widziano, były te wywoływane przez chyże wiatry, wirujące w kraterze. Było ich jednak niewiele i w niektóre dni powietrze stało zupełnie bez ruchu, pozo- stawiając jezioro tak gładkim jak szkło. Mieszkańcy miasta nazywali takie dnie "lustrzanymi" i na mocy uświęconej tradycji żadna łódź ani pływak nią zakłócali magii takich chwil, kiedy głębie jeziora odbijały urwiska i niebo nad nimi. Zbyt długie wpatrywanie się w taką powierzchnię wywoływało zawroty głowy i oszołomienie w umysłach wszystkich, z wyjątkiem najbardziej opanowanych. Jednak pomimo bezruchu, woda w jeziorze nie była zastała; zawsze była przejrzysta i czysta. W słoneczne dni w niektórych miejscach widać było głębokie łoże jeziora. Nurkowie wykryli kilka nie dających się zidentyfikować prądów, na podstawie czego wysunięto teorię, że być może podziemne rzeki wpływają i wypływają z jeziora, a ich wloty i wyloty ukryte są w niedostępnych głębiach. Inni twierdzili, że dziwne skały krateru zawierają jakiś rodzaj oczyszczających składników, zabezpieczających wodę przed skażeniem. Kolejna teoria głosiła, że to ryby jezio- ra - od powszechnie znanych gatunków po dziwne, rzadko dostrzegane stworzenia zamieszkujące największe głę- bie - są odpowiedzialne za utrzymywanie wody w czysto- ści. A jednak nikt nie potrafił przedstawić teorii, która w pierwszym rzędzie wyjaśniałaby, skąd wzięły się tam ryby. Jednak ich istnienie było niezaprzeczalne i stanowiły cenne źródło pożywienia; wysokość corocznych połowów podlegała ścisłej kontroli. Pomimo kontrowersji na temat przyczyn utrzymującej się czystości wody, mieszkańcy Trevine rozumieli i doce- niali doniosłość jej roli w ich życiu, i pilnowali, by wszyst- kie odpadki, które nie mogły być na nowo wykorzystane, chowano w specjalnie po to wyrąbywanych w skale jamach i pieczarach, położonych w najbardziej odległych od jezio- ra miejscach. Obsługiwano te śmietniska w ramach pracy społecznej i choć zadanie to nie należało do przyjemnych, każdy obywatel z radością stawał do pracy, kiedy przy- chodziła jego kolej. Była to niewielka cena za życie w tym wyjątkowym mieście. Większość artykułów pierwszej potrzeby, takich jak dre- wno i znaczna część żywności, musiano do krateru sprowa- dzać. W przeszłości rozmaici handlarze usiłowali wykorzy- stać taką sytuację, lecz obywatele Trevine szybko dali do zrozumienia, że nie pozwolą na spekulację. Płacili dobrze za wszystko, co otrzymywali, lecz w zamian chcieli być traktowani uczciwie i pilnowali, by urwisk, które oddziela- ły ich od "zewnętrznego świata", nie wykorzystywano jako usprawiedliwienia dla dostarczania złych lub małowartoś- ciowych towarów. Przedsiębiorczy kupcy szybko uświado- mili sobie potencjalne korzyści płynące z handlu z Trevine i najuczciwsi z nich prowadzili z miastem kwitnące inte- resy. W rzeczy samej, na krawędzi krateru założono osady dla realizacji właśnie tego celu. W historii miasta zapisali się różni ambitni wizjonerzy, mieszkańcy zarówno krawędzi krateru jak i podnóża urwisk, którzy obmyślali rozmaite zadziwiające plany, ma- jące na celu ułatwienie dostępu do niego. Wszystkie one zawodziły, ku niemałej uldze większości mieszkańców. Pla- ny obrazowały rozmaite stopnie szaleństwa ich autorów; poczynając od wydrążenia łagodnie opadającego tunelu, zaczynającego się pół mili od krateru, aż po gigantyczną spiralną drogę, która miała być wyrąbana w skale wzdłuż całego obwodu urwisk. Żaden z tych pomysłów - ani też żadna z innych, szaleńczych propozycji - nie wykroczył poza teoretyczne początki i stąd Trevine musiało polegać na bardziej przyziemnych, lecz praktyczniejszych metodach. Istniało kilka szlaków wiodących przez skalne ściany urwisk, lecz ruch odbywał się głównie wzdłuż najłatwiej* szych i dobrze wytyczonych ścieżek. Skomplikowany sys- tem lin, bloków, platform wyciosanych w skale oraz wielka rozmaitość oparć dla stóp i uchwytów dla rąk umożliwiały ruch w pionie. Ludzi, którzy poświęcali życie opiece i nie- ustannemu odnawianiu tych systemów, nazywano ścianos- koczkami; co zrozumiałe, traktowano ich jako ważnych członków społeczności krateru. W kraterze nie było koni ani innych większych zwierząt, lecz ścianoskoczkowie cheł- pili się z dumą, że wszystko inne, czego Trevine żądało, Trevine otrzymywało. Dla większości przybyszów pierwsze zejście, pomimo licznych środków bezpieczeństwa i zawodowstwa ich prze- wodników, było przerażającym doświadczeniem, lecz na- wet weteranom takich wypraw widok ścianoskoczków śmi- gających jak pająki po urwistych szlakach odbierał zupeł- nie odwagę. Wypadki, i to nawet śmiertelne, zdarzały się, lecz biorąc pod uwagę liczbę osób i ilość towarów trans- portowanych każdego dnia przez urwiska, takie smutne zdarzenia należało uznać za wyjątkowo rzadkie. Sami ścianoskoczkowie byli flegmatycznymi ludźmi, cie- szącymi się swym niebezpiecznym fachem i pełnym szacun- ku podziwem, jaki wywoływał u mniej doświadczonych wspinaczy. Pracowali ciężko, lecz kiedy nie przebywali na skalnej ścianie, równie intensywnie się zabawiali. W prze- kazach dotyczących historii miasta ścianoskoczkowie umieszczali swoje własne legendy. Utrzymywali, że sam Trevine był jednym z nich, a w historiach jakie opowiadali występowało wiele innych barwnych postaci, utrwalonych w pamięci ludzkiej głównie nazwami szlaków, które przeta- rły - takimi jak Diamentowa Turnia, Krata Tchórza, Kap- rys Rozpustnika. Reszta społeczności traktowała ich fan- faronadę z dobrodusznością i humorem; fakt, że jakikol- wiek handel z zewnętrznym światem był możliwy, zależał od naprawdę ogromnego wysiłku, jaki w to wkładano. Na pierwszy rzut oka wydawało się dziwne, że jakakolwiek grupa ludzi zdołała przetrwać - nie mówiąc już o pomyśl- nym rozwoju - w takim miejscu. Wiele czynników składa- ło się na to, że tak się stało, lecz najistotniejszym z nich była nie rozwiązana tajemnica, pogrzebana w mrokach odległej przeszłości. To, że krater uformował się na wiele stuleci przedtem, nim do Levindre przybył człowiek, uznawali wszyscy, lecz istniały dwie teorie wyjaśniające, w jaki sposób ta masywna formacja powstała. Większość ludzi uważała, że był to niegdyś gigantyczny wulkan, a jego potężne zbocza utwo- rzyły wylewy samej ziemi. Jednakże paru dziwaków wysu- wało teorię, że krater został wydrążony przez niszczyciels- ką eksplozję, wywołaną uderzeniem ogromnego głazu, któ- ry spadł z nieba. Obie strony utrzymywały, że wyraźne dowody potwierdzające ich konkluzje, widać w ukształ- towaniu ziemi i budowie skał, lecz bez względu na to, czyja teoria była prawdziwa, nie ulegało wątpliwości, że siły, które doprowadziły do powstania tego cudu natury, od dawna znajdowały się w stanie uśpienia. Krater i jezioro były teraz dość spokojne - pomimo wtargnięcia człowie- ka - a jednak spuścizna któregoś z prastarych katakliz- mów, odpowiedzialnych za ich powstanie, wciąż się tam znajdowała. W skałach krateru występowały pierwiastki i egzotyczne stopy, nie znajdywane nigdzie indziej na kontynencie, i to właśnie był ów kaprys natury, który zapoczątkował nie- gdyś dobrobyt Trevine. Najsłynniejszym z ukrytych skar- bów krateru był metal, który stał się znany jako błękitne złoto; niezmiernie ceniony zarówno z powodu jego niewia- rygodnie delikatnego piękna, jak i jego rzadkości. Wy- stępował nie pod postacią rudy, tak jak większość metali, lecz jako buły czystego kruszcu, wielkości od ziarnka grochu, aż po ogromne samorodki, tak duże jak pięść mężczyzny. Skały krateru zawierały jeszcze rzadsze metale; pomaranczowożohy smoczy ogień, jasnoszary lodokamien, który był twardszy od stali, oraz wiele innych, jak również bogate złoża pospolitych pierwiastków. Jednak nawet to nie wyczerpywało wszystkich bogactw krateru. Niektórych najbardziej podniecała perspektywa wydobycia któregoś z kamieni szlachetnych, występujących w kraterze w wiel- kiej różnorodności. Znajdowano je rzadko, lecz cieszyły się ogromnym wzięciem. Diamenty i tajemnicze kamienie wo- dne z Trevine znalazły drogę do niemal wszystkich naj- bogatszych domów Levindre, a o ich blasku mówiono, że jest snem jubilera. Choć pierwsi przybysze nie mogli wiedzieć, jak bogate są skarby krateru, poznali się na nich, gdy tylko rzucili na nie okiem. Kiedy pojęli, że każda przeprawa przez skalne urwiska wiąże się z ogromnym wysiłkiem i niebezpieczeńst- wem, założyli obóz na wąskim pasku lądu przy jeziorze. W miarę upływu lat obóz ten rozrastał się i tracił tym- czasowy charakter; powstały miejsca rozrywek i stopniowo zmienił się w prawdziwą społeczność, której sława rozeszła się daleko i szeroko. Pierwsi osadnicy stanęli jednak w obliczu wielkiego problemu. Łatwo dostępne złoża cennych metali, rud i ka- mieni wyczerpały się w przeciągu kilku lat. Wszystkie pozostałe bogactwa krateru znajdowały się pod jeziorem. Wówczas ludzka pomysłowość i żądza bogactwa wymyśliły całkowicie nowe zajęcie - podwodne górnictwo. W latach, które potem nastąpiły, techniki i wyposażenie związane z tym przedsięwzięciem stały się niezmiernie wyrafinowane, lecz cały proces wciąż opierał się na grupie godnych po- dziwu mężczyzn i kobiet. Byli nurkami, których niezwykłe umiejętności, odwaga i wytrzymałość weszły już na stałe do barwnego folkloru krateru. Nurkowie byli - dosłownie - wyjątkową rasą; w ciągu wielu, wielu lat rozwinęły się u nich fizyczne przystosowa- nia, które różniły ich od pozostałych członków ludzkiej rasy. Powiększone płuca i niesamowita zdolność do spowa- lniania uderzeń serca zwiększały odporność na lodowaty chłód głębin. Wszystkie te cechy potęgowały się z pokole- nia na pokolenie i obecni nurkowie należeli do najbardziej szanowanych obywateli Trevine. Kilku z nich zasiadało w radzie, która decydowała w sprawach dotyczących inte- resu miasta i jego mieszkańców, oraz sprawowało funkcje sędziów rozstrzygających wszelkie spory. Nurkowie obu płci pracowali wspólnie. Choć kobiety z zasady były zwinniejsze i miały lepszą tolerancję na zimno, ciemność i ciśnienie, mężczyźni mogli wykorzystać swoją większą siłę, by wynosić na powierzchnię cięższe ładunki. Ich pracy zawdzięczało Trevine bogactwo, stąd też byli jeszcze dumniejsi i bardziej pewni siebie niż ściano- skoczkowie. Stanowili siłę napędową całej społeczności, a ich przydatność połączona ze zdecydowaniem, by prze- żyć życie w całej pełni - we wszystkich jego aspek- tach - sprawiały, że trudno było zaspokoić ich wymagania. A jednak potrafili być również hojnymi opiekunami i naj- lepszymi przyjaciółmi tych, których szanowali. Niemal magiczny czar skarbów ukrytych w kraterze ściągnął doń wiele rozmaitych typów ludzkich. Kowale, alchemicy i samozwańczy uczeni przybywali, by pracować z niezwykłymi metalami i badać je. Potem jubilerzy prze- kształcali je w dzieła sztuki. Pojawili się kupcy i rzemieśl-: nicy, by zaspokajać potrzeby rozrastającego się miasta, podczas gdy inni specjalizowali się w handlu z zewnętrz- nym światem. W końcu brak przestrzeni wymógł ograni- czenia w liczbie osadników i rada ustanowiła proste, jed- nak ściśle przestrzegane prawo. Kandydaci na osadników mogli pozostać tylko wtedy, gdy udowodnili, że ich obecność przyniesie korzyść całej społeczności. Tych, którzy posiadali szczególne umiejętno- ści praktyczne, zawsze witano z radością, lecz innym trud- niej przychodziło przekonać sędziów. Siła przyciągająca Trevine po części brała się z poczucia bycia "osobno", atmosfery niezależności i szczególnego pionierskiego ducha panującego w mieście, który utrzymał się jeszcze długo po tym, jak zasiedlono krater. Rodząca się sława miasta przyciągała wszelkiego rodzaju odstępców i marzycieli, buntowników i niezadowolonych z życia w świecie na zewnątrz. Wśród nich było wielu malarzy, muzyków, pisarzy i wizjonerów, których poza kraterem traktowano jak niewiele wartych wędrownych artys- tów - w rzeczywistości stawiano na równi z najbardziej wykorzystywanymi wyrobnikami. Jednak w obrębie czer- wonych ścian krateru tych, którzy posiadali prawdziwy talent, witano z radością. Ów stały napływ sił twórczych zmienił Trevine w kipiący kocioł wielu kultur i idei i nie- zmiernie wzbogacił życie jego mieszkańców. Była to ulotna mieszanka, lecz niewiarygodnie potężna i powiadano, że obywatele Trevine doświadczają więcej świata pozostając w domu, niż innym udałoby się to w ciągu całego życia spędzonego w podróży. Miasto przyciągało wielu gości, którzy przybywali, by w ciągu kilku dni wyrwanych z co- dziennego znoju zakosztować jego niezwykłej atmosfery. Typowe uzdolnienia - czy to praktyczne, czy artystycz- ne - nie były jedynymi, które decydowały, czy przybysz zostanie zaakceptowany. Magara była tego dowodem. Choć tak młoda, przedstawiała się jako nauczycielka, ga- wędziarka i utalentowana szwaczka, a jednak to jej bystry intelekt i niemal nadnaturalny wgląd w myśli innych ludzi były tym, co wywarło wrażenie na radzie. Przyjęto ją z otwartymi ramionami i teraz traktowano jako coś w ro- dzaju uzdrowicielki. Magara nie była jedyną osobą, która wykorzystała swoje niepowszednie zdolności po to, by zostać przyjętą do społeczności Trevine. Dwa lata wcześniej pewien wielki mężczyzna odbył niebezpieczną podróż na dół, gdzie przedstawił się radzie jako artysta. Kiedy poproszono go, by opisał swój wyjątkowy talent, przybysz oświadczył, że jest kucharzem. Wybuchnąwszy śmiechem, członkowie ra- dy poinformowali go, iż kucharzy mają dość. Wówczas mężczyzna odparł swobodnie i z niemal całkowitym bra- kiem skromności, że nie jest zwykłym kucharzem, lecz mistrzem w swym fachu. Rada zgodziła się poddać go próbie i poleciła mu, by przygotował posiłek, który przeko- nałby nurków, ścianoskoczków i muzyków, że jest tym, za kogo się podaje. Jeśli mu się uda, będzie mógł pozostać. Wieczorem ośmioro mężczyzn i kobiet zasiadło do posił- ku, w otoczeniu gromady zaciekawionych widzów. Na stole kolejno pojawiło się kilka potraw, każda wystar- czająca sama w sobie, lecz również uzupełniająca te, które już zjedzono, i równocześnie przygotowująca podniebienie biesiadników na te, które dopiero miały się pojawić. Wyraz zdumienia i rozkoszy na twarzach sędziów, gdy jedno kulinarne cudo pojawiało się za drugim, był jednoznaczny. Pod koniec posiłku kucharz stanął pewnie przed nimi, z rękoma założonymi na sklepionej piersi. - A teraz powiedzcie mi, że nie jestem artystą! - zachęcił ich, uśmiechając się. Wielki mężczyzna nazywał się Newberry i prowadził teraz najpopularniejszą tawernę w Trevine. To właśnie tam zmierzali Varo, Brostek i Magara, by rozpocząć swoją noc hulanki. ROZDZIAŁ CZWARTY Tawerna Newberry'ego, rozkraczona nad skrajem wo- dy, była jednym z największych budynków w Trevine. Wieczorami główną salę oświetlało światło lamp i wy- pełniały rozkoszne zapachy dochodzące z przyległej kuchni oraz szmer rozmów klientów siedzących przy funkcjonal- nych, drewnianych stołach. Jedyną dekorację stanowiły półki z butelkami wina i baryłkami, które pokrywały jedną długą ścianę. Newberry rzadko dawał swoim klientom możliwość wyboru potraw, uważając że jego dzieła są wystarczająco dobre dla zaspokojenia wszelkich możliwych upodobań. Nie uwzględniał indywidualnych gustów w za- kresie smaku - innych niż swoje własne - ale talerze jego gości były niemal zawsze wylizane do czysta. Nie miał jednak takich dyktatorskich zapędów, gdy chodziło o trun- ki i każdy gość mógł do woli wybierać z bogatej oferty piwa, win i innych napojów, jaką zapewniała tawerna. Nie podzielał teorii, że niektóre napoje są bardziej odpowiednie do niektórych dań. Był zwolennikiem picia tego, co się lubiło - pod warunkiem, że jadło się to, co oferował. Klientela tawerny była tak rozmaita, jak urozmaicona była społeczność miasta. Każdej nocy można było mieć pewność, że zastanie się tam radnych, nurków, ściano- skoczków i muzyków, jak również przedstawicieli wszel- kich innych zawodów. Tutaj wszyscy byli równi, przyciąg- nięci najprzedniejszym jedzeniem ich gospodarza i z radoś- cią poddawali się jego władzy. Kiedy już skończył swoje obowiązki w kuchni, Newberry, czerwonolicy i rozpromie- niony, dołączał do swoich gości i wraz z nimi cieszył się rozrywkami, jakie przygotowano na wieczór. Tego wieczora główny posiłek już się niemal skończył i wielki mężczyzna przechadzał się wśród stołów, przyj- mując wykrzykiwane pochwały jako należną sobie daninę, podczas gdy jego personel zbierał puste talerze. Wkrótce zabrzmi tutaj muzyka, a jedną z wyznawanych przez New- berry'ego zasad było, że dobra muzyka tak jak i dobre jedzenie, winna być w najwyższym stopniu doceniana. Nikomu nie pozwalano jeść i słuchać równocześnie. Muzycy siedzieli z boku przy osobnym stole, popijając białe wytrawne wino, które przechowywano pod wodą na metalowych stojakach, by było chłodne. Było ich czterech; czterech mężczyzn i wszyscy młodzi. Niedbałe stroje wska- zywały, że nie przywiązywali wagi do ubrań. Jak wielu innych w sali, co jakiś czas rzucali okiem na dwóch przybyszów, którzy krótko przedtem weszli do tawerny i siedzieli teraz przy jednym z małych stolików w rogu. Starszy z nich wyglądał zupełnie normalnie. Ubrany pros- to, miał ciemne włosy i żywe oczy osadzone w kanciastej twarzy. O jego krzesło była oparta lutnia. Skończył już jeść, lecz jego młodszy towarzysz wciąż jeszcze zmagał się ze swoim daniem. Usta miał usmarowane jedzeniem, a część leżała na stole i podłodze. Wyglądał zupełnie tak, jakby naśladował sposób jedzenia małego dziecka, lecz ani on, ani jego towarzysz zdawali się nie znajdować niczego niezwykłego w takim zachowaniu. Oczy chłopca sprawiały wrażenie że stale wpatrzone są w przestrzeń i nie zauważa- ją tego, co się dzieje wokół niego. Starszy mężczyzna siedział bez ruchu, unikając ciekawskich spojrzeń kierowa- nych w ich stronę. Choć parę osób snuło szeptem domysły na temat przy- byszów i przyczyny takiego zachowania się chłopca, nikt nie zagadnął ich wprost. Po chwili jeden z muzyków powstał od stołu. Hewitta szanowano za jego talent i nikt nie zwracał uwagi na to, że jego ubranie jest rozmyślnie postrzępione, ani że jego ciemne, faliste włosy spadają poniżej ramion. - Umiesz grać na tym czymś? - zapytał od niechcenia, wskazując na lutnię. - Nie. Mój kuzyn jest muzykiem - odparł mężczyzna. Wąskie usta Hewitta rozciągnęły się w niedowierzającym uśmiechu. - Ledwie może trafić łyżką do gęby - zaczął. - Jak... Chłopiec uniósł wzrok znad talerza, spoglądając na niego szeroko otwartymi, bladymi oczyma. - Uważaj, co mówisz - rzekł cicho ciemnowłosy męż- czyzna głosem, który ciął jak stal. Spojrzał z wściekłością na Hewitta, który uniósł rękę w obronnym geście. - Bez obrazy - powiedział szybko. - Wygląda, że nie ma dość rozumu, by podłubać sobie w nosie! - zawołał ktoś. - Nie mówiąc o tym, żeby zagrać jakąś melodię. Wymianę zdań śledziło z zainteresowaniem wielu gości Newberry'ego i kilku roześmiało się, słysząc tę uwagę. Starszy przybysz rozejrzał się gniewnie. - Niech coś zagra - zaproponował inny głos łagodniej- szym tonem. Wściekłe oczy przybysza omiotły salę, jak gdyby rzuca- jąc wyzwanie. - "Porę kołyski" - zasugerował ktoś inny, wymieniając kołysankę o najprostszej melodii. To wywołało jeszcze więcej śmiechu i sprawiło, że towarzysz chłopca poderwał się na nogi. - Ignorancja nie jest usprawiedliwieniem dla złych ma- nier - rzekł gniewnie. - Nie obrażajcie tego, czego nie po- traficie zrozumieć. - Nie wydaje się być obrażony - odparł łagodnie Hewitt, skinąwszy głową w stronę chłopca. Młodzieniec otarł nie- zdarnie usta i spojrzał na muzyka z dziwnie obojętną miną. - Co powiesz, lutnisto? - zapytał Hewitt. - Co powiesz, lutnisto? - odparł chłopiec, bezbłędnie naśladując ton i modulację głosu muzyka. Jednak jego twarz pozostała obojętna, a w jego spojrzeniu nie pojawił się ani humor, ani zrozumienie. Hewitt zmarszczył brwi i spojrzał na drugiego mężczyznę. - Nie jest taki jak ty, czy ja - wyjaśnił ponuro obcy. - Widzimy to! - zawołał jakiś głos, wywołując śmiech, aczkolwiek niespokojny. Obcy zrobił parę kroków naprzód, rzucając wściekłe spojrzenia, jak gdyby usiłując znaleźć podżegacza. - Przybyliśmy tutaj...-niemal krzyknął, czerwieniejąc na twarzy, a potem przerwał. Wyglądało, jak gdyby dławi- ły go same słowa. - Sądziliśmy, że właśnie tutaj, jeśli już gdziekolwiek, nie spotkamy się z takimi uprzedzeniami. Mój kuzyn jest równy każdemu z was. - Spojrzał na zgro- madzonych ludzi, lecz wszyscy spuścili wzrok. W obliczu jego furii w sali zapadła cisza. - Istnieje parę prostych rzeczy, dla was naturalnych, które znajdują się poza jego zasięgiem - mówił dalej; ciszej, lecz wciąż roznamiętnio- ny. - Lecz posiada umiejętności przekraczające wasze zro- zumienie - i każdy, kto nazwie go idiotą, będzie odpowia- dał przede mną! - Jego oczy wciąż przesuwały się po zgromadzonych, jak gdyby szukając sprzeciwu, ale nikt się nie odezwał. Odchrząknął i wydawało się, że chce powie- dzieć coś jeszcze, lecz najwyraźniej zmienił zdanie. Wy- glądało jak gdyby uznał, że już powiedział za wiele. - Talenty muzyczne? - zapytał Hewitt, starając się roz- ładować napiętą atmosferę. - Tak. - Na twarzy obcego pojawił się wyraz ulgi. Hewitt ponownie zwrócił się do chłopca. - Co zechcesz zagrać dla nas? - zapytał wolno. - Zagrać dla nas? - powtórzył młodzieniec, takim sa- mym wyważonym tonem. Od pewnego czasu wprowadzał drobne poprawki w ułożeniu sztućców na swoim pustym talerzu i teraz wrócił do tego bezsensownego zadania. - Potrafi zagrać wszystko - stwierdził gniewnie jego to- warzysz. - Wszystko? - Tak. Musi jedynie raz usłyszeć melodię - odpowie- dział obcy. To bezczelne twierdzenie zostało powitane głuchym po- mrukiem, lecz wszelkie wrogie uwagi uprzedził Newberry, który wybrał ten właśnie moment, by się wtrącić. Zbliżył się, rzuciwszy okiem na zapaćkany stół, i stanął przed przybyszem. - Czy chcesz poddać to twierdzenie próbie? - zapytał. - Dlaczego nie? - warknął mężczyzna. W jego głosie wciąż słychać było gniew i wyzwanie. - Wszystko, co chcecie! Imponująca postać Newberry'ego i jego spokojne usposo- bienie pomogły mu rozwikłać wiele napiętych sytuacji, do jakich dochodziło w tawernie. Z dumą twierdził, że w jego lokalu nigdy nie rozwiązywano sporów przy użyciu przemocy i nie miał zamiaru pozwolić, by teraz ta tradycja została złamana. Kucharz był ekspertem w ocenie sytuaq"i i przy- wracaniu dobrego humoru. Ocenił, że chłopiec ma jakieś szesnaście lat, lecz najwyraźniej umysł i osobowość dziecka, i Jego starszy kuzyn wypowiedział prawdopodobnie te absur- dalne twierdzenia w daremnej próbie obronienia go przed kpinami. Newberry miał nadzieję, że przybysz wycofa się, nie narażając chłopca na takie okrucieństwo - lecz najwyraźniej miało stać się inaczej. Kucharz nie mógł już teraz zrobić nic innego, tylko dalej naciskać. Żal mu było chłopca, lecz wiedział, że część jego klientów nie podziela jego współczucia. Newberry i obcy mierzyli się wzrokiem; żaden z nich nie miał ochoty się wycofać i obaj wiedzieli, że stąpają po niebezpiecznym gruncie. - Uważasz mnie za kłamcę? - Cicha groźba zabrzmiała w jego słowach, lecz ręce mężczyzny drżały. - Nie uważam - odparł Newberry. - Ale co z twoim kuzynem? Czy zechce zagrać? - Zawsze... - Czy nie potrafi mówić za siebie? - przerwał mu ku- charz. Przeczekawszy parę chwil ponurego milczenia, New- berry uklęknął przed chłopcem, tak że ich twarze znalazły się na jednym poziomie. Z bliska oczy młodzieńca były jeszcze dziwniejsze; wpatrzone w przestrzeń, a jednak na- pięte, o dużych, bladofiołkowych tęczówkach. - Czy ze- chcesz zagrać dla nas na swojej lutni? Wydawało się, że chłopiec stara się skoncentrować, myś- ląc intensywnie przed udzieleniem odpowiedzi. Wytrzesz- czył oczy na Newberry'ego, potem spojrzał na lutnię i po- nownie uniósł wzrok. - Zagrać. Tak - mruknął. Lekkie skinięcie głowy bar- dziej przypominało chybnięcie, jak gdyby nie w pełni panował nad giętką szyją. Wszystko na nic, pomyślał ze smutkiem Newberry. Po- wstał i spojrzał najpierw na milczącego obcego, a potem na Hewitta. i - Zatem co to ma być? Jedna ze starych pieśni? - Nie - coś nowego - zawołał ktoś. - Jeśli wystarczy mu tylko raz posłuchać... - Inni potwierdzili to głośno. - Zgodziłbyś się, by była to twoja pieśń, Hewitt? - wtrą- cił jeden z muzyków. - Ta, nad którą pracujesz od miesię- cy i nie pozwalasz nam zagrać? - Ale... - Hewitt zawahał się i spojrzał na Newber- ry'ego. Jego wzrok mówił wyraźnie, że dałby wiele, aby ta rozmowa nigdy się nie zaczęła. - Nie jest przeznaczona na lutnię. - To nie ma znaczenia - rzekł z ożywieniem obcy. - Po- trafi to przetransponować. - Ale... - Zagraj ją, Hewitt. Już czas, żebyś ucieszył nas czymś nowym. - Powiedział to jeden z nurków, a z jego tonu wynikało, że nie chce słyszeć sprzeciwu. Niechętnie, muzyk podszedł po swoją wiolę i szmer rozmów w sali ucichł, gdy stroił instrument. Chłopiec, teraz z wyrazem uwagi na twarzy, utkwił oczy w in- strumencie. Hewitt zaczął grać; przesuwający się lekko po strunach smyczek wydobył z instrumentu wolne, przewlekłe tony. Była to smutna melodia, wywołująca obrazy ukrytych we mgle wzgórz. Magara i jej dwaj towarzysze pojawili się właśnie w tej chwili, lecz stanęli cicho w wejściu, nie chcąc zakłócać muzyki. Hewitt zaczął śpiewać, uzupełniając swym dźwięcznym głosem melodię wioli. Słowa mówiły o kochankach roz- dzielonych przez zły los i oszukanych przez okrutnego ojca; o młodym bohaterze, który sądząc, że jego ukochana nie żyje, opuścił dom zamierzając odpłynąć do odległych krain. Muzyka opisywała mgliste wyżyny, przyspieszając i ożywiając się, gdy podróżnik dotarł do rozsłonecznionych; równin. Do uszu słuchaczy dochodził odgłos galopujących • kopyt i świst wiatru omiatającego mokrą od łez twarz wędrowca. Potem tempo stało się jeszcze bardziej dramatyczne, gdy dziewczyna - która żyła - dowiedziała się o zdradzie ojca i wyjeździe ukochanego. Pieśń mówiła o tym, jak popędziła za nim, niemal zajeżdżając wierzchowca na śmierć, jak nieustannie zbliżała się doń - lecz nigdy na tyle, by go dogonić. Hewitt pomylił się w szczególnie trudnym fragmencie palcówki i przerwał na chwilę. - Psiakrew - mruknął pod nosem, a potem ponownie zagrał pasaż, tym razem bezbłędnie. Historia kończyła się tragicznie; dziewczyna dociera do portu w chwili, kiedy statek jej kochanka wypływa z zato- ki. Młodzieniec nie wie, że jego ukochana jest na brzegu; na widok odpływającego statku pęka jej serce, spada z konia i umiera. j Gdy Hewitt skończył, nieco niezgrabnie, został nagro- l dzony gromkimi oklaskami przez słuchaczy, którzy poznali się na wspaniałej kompozycji, lecz muzyk był wyraźnie niezadowolony i niechętnie kłaniał się w podzięce za aplauz. - Potrzebuje odpowiedniego zakończenia - mruknął, zagrawszy kilka nut głównego tematu. Potem, gdy chłopiec podniósł lutnię i umieścił ją na padołku, w tawernie znowu zapadła cisza. Czar rzucony przez nową pieśń sprawił, że wszyscy zapomnieli, po co została zagrana. Parę osób spojrzało z ciekawością na starszego z przybyszów, który tylko się uśmiechnął, ale nie wyrzekł ani słowa. Newberry przyglądał się temu ze smut- kiem, zastanawiając się, czy nie przerwać tej parodii. Wie- dział jednak, że nie może tego zrobić. Chłopiec zaczął grać i niesmak natychmiast przeistoczył się w zdumienie. Pierwsze nuty odtworzyły z absolutną dokładnością smutno-uroczystą melodię; przewlekłe dźwię- ki zdawały się lekceważyć naturę instrumentu. Tym razem słuchacze wręcz znaleźli się wśród szarych, zamglonych wzgórz, a wielu poczuło chłód i wilgoć na skórze. Spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Nikt nie spodziewał się, że chłopiec zaśpiewa, lecz on to uczynił, dokładnie w takt. Głos miał wyższy niż Hewitt, lecz doskonale zestrojony, dźwięczący czysto i harmonijnie w porównaniu z jego wcześniejszymi, mrukliwymi mono- sylabami. Muzyka stawała się szybsza; krystaliczne nuty dźwięczały unosząc się w powietrzu, podczas gdy inne migotały jak blask słońca na skrzydłach ważki - i przez cały czas basowe struny dudniły rytmem galopujących kopyt. Ręce, które wydawały się tak niezdarne, kiedy dzierżyły łyżkę, teraz przemykały zwinnie po gryfie lutni. Dotarł do miejsca, gdzie Hewitt popełnił błąd; zagrał dokładnie tę samą nieprawidłową sekwencję, i przerwał. - Psiakrew - mruknął cicho, potem zaczął znowu, tym razem zagrawszy ją doskonale. Wielu z jego oczarowanych i nieco oszołomionych słuchaczy uśmiechnęło się, lecz nikt nie wydał najmniejszego dźwięku. Opowieść zbliżyła się do tragicznego finału, lecz zamiast zakończyć, tak jak to uczynił Hewitt, chłopiec zagrał zmienioną wersję preludium, improwizując delikatny, po- wolny epilog. Muzyce nie towarzyszyły słowa, lecz każdy, kto posiadał choć odrobinę wyobraźni widział niknący w szarej morskiej mgle statek, którym odpływał bohater, nieświadom tego, że na brzegu umiera jego ukochana. Kiedy zamarły ostatnie echa, zahipnotyzowani słuchacze dalej siedzieli bez ruchu, pogrążeni w milczeniu. Potem, jak jeden mąż, wszyscy poderwali się na nogi i salę wypełnił zgiełk radosnych okrzyków i oklasków. Wielu otwarcie płakało, nie zdając sobie sprawy, że po ich policzkach spływają łzy wywołane nie tylko tragicznym smutkiem pieśni, ale i faktem, że tak piękne i zdumiewające dzieło stworzyła tak żałosna ludzka istota. Hewitt, który klaskał najgłośniej, wysunął się naprzód, a jego oczy lśniły. Chłopiec wstał, uśmiechając się nie- śmiało. Wydawało się, że oklaski sprawiają mu przyjem- ność, jednak w jego zachowaniu wciąż widoczna była niepewność. Ostrożnie ujął rękę Hewitta, z oczyma wbity- mi w podłogę. - Dziękuję ci - rzekł muzyk, ochrypłym ze wzruszenia głosem. - Teraz jest to twoja pieśń. Nikt inny nigdy jej nie zagra. - Wybacz nam - dodał ktoś inny. Chłopiec ponownie zwiesił głowę. Choć oczy wciąż miał spuszczone, na twarzy pojawił się wyraz zadowolenia i dumy. Teraz wszyscy chcieli rozmawiać z dwoma przybyszami i gościć ich. Rozległy się prośby o więcej muzyki, lecz jeden głos zadźwięczał donośniej niż inne. - Slaton, czy to naprawdę ty? - Głos Magary był zdła- wiony, a jej policzki wilgotne, gdy torowała sobie drogę przez tłum; jej śladem podążali Brostek i Varo. Starszy z obcych odwrócił się do niej i kiedy ją rozpo- znał, na jego twarzy pojawił się radosny uśmiech. - Zatem wszystkie czarne owce znalazły się tutaj - po- wiedział. ROZDZIAŁ PIĄTY Magara i Slaton uściskali się gorąco. Twarz mężczyzny promieniowała radością. - Jak to dobrze widzieć cię znowu - powiedział do niej cicho. - I ja się cieszę, że ciebie widzę - odparła, a potem, kiedy wszyscy usiedli przy stole, przedstawiła swoich towa- rzyszy. - Slaton jest jeszcze jednym niewdzięcznym potom- kiem klasy właścicieli ziemskich - wyjaśniła. - Tak jak i ja. Nasze domy znajdowały się zaledwie pięć mil od siebie i znamy się od dziecka. - Przerwała i spojrzała na Bros- teka, lecz on tylko uśmiechnął się do niej szeroko. - Nic nie mów! - ostrzegła, odwzajemniając jego uśmiech. - Nawet ja potrafię niekiedy zachowywać się jak dobrze wychowany człowiek - odparł wyniośle, a potem zwrócił się do przybysza. - Witaj, Slaton. Cóż sprowadza cię do Trevine? - On. - Wszyscy spojrzeli przez salę na chłopca, który siedział teraz z innymi muzykami, powtarzając grane przez nich frazy i najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z pełnych podziwu spojrzeń otaczających go słuchaczy. Na jego twa- rzy widać było zachwyt. - Kim on jest? - szepnęła Magara. - To syn ciotki Celii. Ma na imię Lisie. - Nie wiedziałam, że Celia wyszła za mąż. - Magara przypomniała sobie cichogłosą, nieśmiałą kobietę, która ustawicznie śpiewała. - Bo nie wyszła - odparł Slaton. - Przez długi czas ukrywali to, ale tajemnic takich jak ta nie da się utrzymać. Celia nigdy nie powiedziała, kto jest ojcem, ale plotki głoszą, że był to wędrowny muzyk. I jeśli chodzi o mnie, nietrudno mi w to uwierzyć. - Lisie z pewnością posiada niezwykły talent - zauważył Brostek. - Który jest zarówno jego błogosławieństwem jak i przekleństwem - odparł Slaton. - Dlaczego przekleństwem? - zapytał Varo. - Widzicie, jaki jest. Wszyscy zawsze uważali go za idiotę, któremu należy współczuć, a potem o nim zapom- nieć. Celia wychowywała go sama, najlepiej jak potrafiła. Tylko parę osób próbowało jej pomóc, ale ona o to nie dbała. Kochała chłopca, wychowywała go i cały czas śpiewała mu tym swoim ptasim głosem. Nikt nie spodzie- wał się, że przeżyje więcej niż kilka lat, lecz Celia wiedziała co innego. Lisie stał się niezauważanym domownikiem,, częścią składową domu - jak jeden z psów mojego oj-jl ca - lecz potem ludzie dowiedzieli się o jego talencie muzy--v cznym i wszystko się zmieniło. - Slaton przerwał, by się napić. Przełknąwszy z trudem, ciągnął dalej. - Niektórzy z nas wiedzieli o tym od dawna, ale trzymaliśmy to dla siebie. Wciąż nie wiem, w jaki sposób dowiedział się o tym ojciec, lecz kiedy to odkrył, Lisie stał się eksponatem, fenomenem do popisywania się przed gośćmi. Wyśmiewali się z niego i wytrzeszczali oczy, kiedy wprawiał ich w zdu- mienie. A Lisie uwielbiał to! Zawsze cieszył się, kiedy ktoś słuchał jak gra, ale to zniszczyło więź łączącą go z Celią. Skręcało mnie, kiedy widziałem, jak protekcjonalnie go traktują, kiedy słyszałem smutne żarty, których nie potrafił zrozumieć. - Wcześniejszy gniew Slatona powrócił na chwilę. - W końcu zabrałem go stamtąd - zakończył na- gle, i w jego głosie wyraźnie dla wszystkich zadźwięczał ból. - Dlaczego tutaj? - zapytała łagodnie Magara. - Mógłbym ci zadać takie samo pytanie - odparł, zmu- szając się do uśmiechu i najwyraźniej zadowolony z moż- liwości zmiany tematu. - Czuję się tutaj jak w domu - odpowiedziała. - Żadne inne miejsce nie jest podobne do tego. - Choć tutaj nie opływasz we wszystko, prawda? - po- wiedział. - Czy nie tęsknisz za wygodami Arenguardu? Magara przez całe lata nie słyszała wypowiedzianej głoś- no nazwy swego dawnego domu. Zabrzmiało to dziwnie. - Ona twierdzi, że jedyną rzeczą, jakiej jej braku- je - wtrącił ze śmiechem Brostek - jest biblioteka. Jednak zgromadziła tutaj dziesiątki książek! - Tam były tysiące - odparła żywo. - Jaki był z nich pożytek? - zapytał spokojnie Varo. To była stara sprzeczka i Magara nie miała zamiaru dać się w nią wciągnąć. - Nie będę zdzierała sobie gardła wyjaśniając to takim przerośniętym osiłkom jak wy - powiedziała wyniosłym tonem. - Teraz znajduję się w cywilizowanym towarzy- stwie. Brostek i Varo wymienili pobłażliwe spojrzenia. Slaton, obserwując ich, uśmiechnął się nieśmiało, zdając sobie sprawę z łączącego ich koleżeństwa, lecz niepewny własnej pozycji. - Byłeś ostatnio w Arenguardzie? - zapytała Magara. - Nie. Jesteśmy w drodze od ponad czternastu miesięcy, czyli prawie roku*. - Dlaczego tak wiele czasu zabrała ci droga tu- taj? - zapytał Brostek. - Wszystkie wyrzutki Levindre trafiają tutaj prędzej czy później - wyjaśniła Magara zakłopotanemu Slatonowi. Potem ona i jej przyjaciel z lat dziecięcych zaczęli dzielić się wieściami o swych rodzinach, o swoich podróżach i obec- nym życiu, podczas gdy Brostek i Varo zamówili jedzenie i picie. Gdy tylko zaspokoił pierwszy głód, Brostek, kiero- wany ciekawością, ponownie włączył się do rozmowy. - Opowiedz nam więcej o Lisle'm. Slaton sprawiał wrażenie, że nie ma na to ochoty i najpierw spojrzał na swego kuzyna. Chłopiec wciąż grał i wydawał się absolutnie szczęśliwy. Pozornie uspokojony, Slaton odwrócił się z powrotem do swoich nowych przyjaciół. - Zawsze był słabym i chorowitym dzieckiem i po ja- kimś czasie stało się oczywiste, że nie jest... normalny. Zaczął chodzić dopiero kiedy skończył cztery lata i wciąż mówi tylko parę słów - choć potrafi powtórzyć dokładnie wszystko, co się do niego powiedziało. Ma słabe oczy i ledwie potrafi się ubrać. Większość ludzi uważa go za głupka, lecz dla mnie jest kimś wyjątkowym. Wygląda to tak, jak gdyby jego umysł został gdzieś uwięziony i potrafi wydostać się z pułapki jedynie podczas gry. - Lecz w tym jest geniuszem - wtrącił Brostek. - Dzisiaj ujrzeliście jedynie mignięcie jego geniu- szu - ciągnął Slaton. - Zna setki pieśni, melodii, a nawet skomplikowanych utworów na kilka instrumentów. I ni- gdy nie zapomina ani jednej nuty. * Przelicznik czasu Levindre. (Przyp. red.) - Jest niesamowity - powiedziała ze zdumieniem Ma- gara. - Wciąż trudno mi w to uwierzyć, a od lat jestem tego świadkiem. - Slatona znowu opanował gniew. - Wykorzys- tywano go. Traktowali go jak jakąś zadziwiającą zabawkę, jarmarczną małpę, nie jak istotę ludzką. Czasami nienawi- dziłem mojego ojca... - Przerwał, unikając ich spoj- rzeń. - Nadszedł taki moment, że Celia nie potrafiła już stawić czoła takiemu okrutnemu traktowaniu jej syna, szczególnie kiedy... - Znowu zamilkł, lecz nikt nie przerwał niezręcznej ciszy. Po jakimś czasie Slaton przemówił zno- wu, z wyraźnym bólem w głosie. - Uciekła', porzuciła go. Zostawiła mi list, mówiący że odeszła do magicznego ogrodu w Nevern. Nigdy już jej nie zobaczyliśmy. - Nie sądziłam, że ktokolwiek jeszcze tam chodzi - ode- zwała się cicho Magara. - Nie chodzą. - Co to za miejsce? - zapytał Varo. - To maleńka dolina, podobna do miski - odpowiedzia- ła. - Jest jednym z tych wyjątkowych miejsc dawnych czarodziejów i miała być potężnym ośrodkiem mocy uzdra- wiającej i magicznej. - Więc dlaczego ludzie już tam nie chodzą? - chciał wiedzieć Brostek. - Próbowaliśmy - powiedział Slaton. - Ona po prostu nie istnieje. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Właśnie to. Ogrodu, czy czegokolwiek, co tam było, nie ma już. Dolinę nieustannie wypełnia mgła. Jest zimna i szara i kiedy wchodzi się w nią, pod stopami wyczuwa się tyłko nagą skałę. Nic nie mogłoby tam wyrosnąć. Próbowałem przejść przez dolinę, ale miałem wrażenie, że oślepłem i zupełnie straciłem poczucie kierunku. Po jakimś czasie okazało się, że wyszedłem z doliny w pobliżu miejsca, z którego do niej wchodziłem. Większość ludzi nie próbuje drugi raz. - Lecz ty spróbowałeś? - zapytała Magara. - Kilka razy - odparł Slaton. - Z takim samym rezul- tatem. Jeśli Celia tam jest, straciliśmy ją na zawsze. A że to miejsce napawało Lisle'a lękiem, poniechałem prób. - To rzeczywiście brzmi dość przerażająco - zauważył Brostek. Varo nic nie powiedział. - Nie wyglądacie na ludzi, których łatwo przestra- szyć - rzekł Slaton, uśmiechając się półgębkiem. - Wszyscy rozumni ludzie znają uczucie strachu - stwierdził Varo. -To niezbędny mechanizm umożliwiający przeżycie. Ale niektóre rzeczy są tak ważne, że pozwalają pokonać strach. Slaton przyjrzał mu się z namysłem. - Mam wrażenie, jakbym słuchał kogoś, kto ma jakąś misję do spełnienia - powiedział. - Istotnie, mam - odparł poważnie Varo. Potem on i Brostek zaczęli wyjaśniać mu na czym polega ich zadanie. Był to jeden z niewielu przypadków, kiedy Magara widziała Varo tak poruszonego. Slaton słyszał o najazdach na pogranicze, ale dotychczas nie spotkał się z nikim, kto byłby ich bezpośrednim świadkiem. Przerazi- ła go skala problemu, bowiem dotychczas sądził, że cała sprawa ograniczała się do rzadkich, odosobnionych in- cydentów, a opowieść o nieszczęściu i śmierci zasmuciła go. Rozumiał doskonale beznadziejność ich prób po- wstrzymania fali najazdów, lecz brak reakcji Kartelu nie zdziwił go. - To typowe dla ich zadowolonej z siebie, samolubnej arogancji! - zawołał. - Jak mogą być tak krótkowzroczni? - Czy nie sądzisz, że mógłbyś nam pomóc przekonać ich? - zapytał z nadzieją w głosie Brostek. - Wątpię. Teraz nie jestem w domu za bardzo lubiany, a poza tym mój ojciec jest jednym z mniejszych właścicieli ziemskich. Lecz gdybyśmy mogli przedstawić wystarczają- co przekonywający przykład... - Pochylił się nad stołem. - Opowiedzcie mi o ostatnich napadach, tych które miały miejsce najbliżej nizin. Magara znała już okropne szczegóły tych ataków i prag- nęła, przynajmniej na jakiś czas, zapomnieć o nich. Wcześ- niejsza rozmowa ze Slatonem rozbudziła wspomnienia 0 dawnym życiu. Choć powody, dla których opuściła dom były w jej przypadku zupełnie inne, wciąż czuła sympatię do swego przyjaciela z dzieciństwa. Żadne z nas nie może teraz wrócić, pomyślała ponuro. Magara była najmłodszą z czterech córek. Jej ojciec posiadał ogromny majątek i władzę i kiedy jego żonie nie udało się urodzić mu syna, postanowił kontynuować swoją dynastię przez właściwe z jego punktu widzenia małżeńst- wa córek. Magara obserwowała z niepokojem jak jej starsze siostry potulnie akceptowały wolę ojca. Mężów wybierano z rodzin o podobnej pozycji i zawarte w wyniku tych porozumień małżeństwa ogromnie zwiększyły strefę wpływów ojca Magary. Zakładano, że ona podąży śladami swych sióstr, lecz młoda dziewczyna miała inne zamiary. Zawsze niezależnego ducha, od dawna dusiła się w wyznaczonej jej roli i wykorzy- stywała każdą sposobność, by dowiedzieć się czegoś o odleg- łych miejscach, o zdumiewających wydarzeniach z historii 1 legend. Żyła w świecie książek i marzeń, niekiedy ożywia- nym wizytą prawdziwego wędrowca. Dwie z jej sióstr i ich mężowie mieszkali w Arenguardzie, zbudowanym bez okre- ślonego planu kompleksie budynków z kamienia, cegły i drewna, tak że na własne oczy mogła się przekonać, czym jest małżeństwo. Nie ulegało wątpliwości, że składają się nań zarówno przyjemności jak i sprzeczki, lecz Magara wiedziała, że to nie dla niej. Jeszcze nie. Kiedy zaczęli przybywać wybrani przez ojca konkurenci do jej ręki, marzenia Magary nabrały kształtu a jej po- stanowienie okrzepło. Nadszedł czas, by przeciwstawić się ojcu. Jej ojciec, pomimo całej swej chciwości i żądzy władzy, które przesłaniały mu wszystko inne, gorąco ko- chał swoją najmłodszą córkę i jej bunt oszołomił go i zabo- lał. Po wielu kłótniach, którym towarzyszyły jej łzy i jego wściekłość, w końcu zgodził się na jej prośbę, by po- zwolono jej wyruszyć w podróż, tak aby mogła "zobaczyć, czym naprawdę jest życie". W owym czasie buntu Magara stała się dorosła zarówno we własnych oczach, jak i oczach innych. Dowiedziała się, że jej siostry były w równym stopniu zazdrosne jak i wstrząśnięte i jej postanowienie stało się jeszcze silniejsze. W końcu jej życzenie zostało spełnione. - Rok, jeden rok - zdecydował jej ojciec. - Ni mniej, ni więcej. Wdzięczna za odroczenie planów ojca i niemal nieprzy- tomna ze zdenerwowania, poczyniła odpowiednie przygo- towania i wyjechała. Trzy i pół roku minęło od tego czasu. Na długo zanim upłynął dany jej rok, Magara uwolniła się od wyznaczonych przez ojca towarzyszy podróży i przy- była do Trevine, zdając sobie sprawę z tego, że nigdy nie zdoła spełnić oczekiwań rodziny. Kiedy wyznaczony jej rok dobiegał końca, przesłała do Arenguardu list mówiący właśnie o tym. Pierwsze odpowiedzi stanowiły mieszaninę gróźb i smutku, błagań i niedowierzania, lecz młoda kobie- ta twardo obstawała przy swoim i wraz z upływem czasu kontakt z domem zaczął stawać się coraz luźniejszy, aż w końcu ustał niemal zupełnie. Nigdy nie poczyniono żadnych prób, by zmusić ją do powrotu. Nigdy też nie zostało jednoznacznie stwierdzone, że się jej wyparto, lecz ojciec dał jej jasno do zrozumienia, że jeśli nie chce być dłużej aktywnym członkiem rodziny, to będzie musiała ponieść konsekwencje swej decyzji. Teraz, kiedy siedziała w tawernie Newberry'ego, zastanawiała się, czy przyjęliby ją, gdyby wróciła, czy też odcięliby się od niej zupełnie. Nie miała zamiaru tego sprawdzać. Niczego nie żałowała. Ale brakuje mi moich książek! przypomniała sobie z uśmiechem. Gdy myślała o starej bibliotece, przypomniała sobie jeszcze coś z dawnego życia, czego jej brakowało. Jej dziadek w ostatnich latach swego życia stał się zapalonym pszczelarzem i sekrety pszczelarstwa przekazywał swej ulu- bionej wnuczce. Początkowo roje napawały Magarę lę- kiem, lecz szybko je pokochała, z całą ich pracowitością i buczącym brzęczeniem. Zanim opuściła Arenguard poże- gnała się z ulami, wypowiadając słowa głośno, tak jak nauczył ją dziadek. - Może nie słyszą twoich słów - po- wiedział jej - ale rozumieją cię doskonale. Należało do tradycji informowanie pszczół, ilekroć śmierć zapukała do drzwi tego wielkiego gospodarstwa i kiedy zmarł dziadek Magary, na nią spadł ten obowiązek. Mówiła uroczyście, ze łzami w oczach i święcie wierzyła, że brzęczenie pszczół obniżyło się, dźwięcząc żałobnym to- nem. Magara zdecydowała, że szczęśliwsze wydarzenia również powinny być przekazywane rojom; takie postępo- wanie wydawało się sprawiedliwe, i tak zapoczątkowała nową tradycję. Magara znowu zamknęła oczy, odgradzając się od wido- ku tawerny i przywołała w pamięci pewien wyjątkowy poranek ze wszystkimi jego szczegółami. Ujrzała siebie wychyloną z okna drugiego piętra starego domu, wykrzy- kującą do uli wiadomość, że jej najstarsza siostra właśnie urodziła dziecko, chłopczyka. Radosny ton jej głosu, a być może sama wiadomość, ożywił pszczoły i wyleciały z uli wznosząc się ogromnym kręgiem, jak gdyby świętując to wydarzenie. Magarę uradowała ich reakcja i teraz też je słyszała, jak gdyby była znowu dziesięcioletnią dzie- wczynką. Otworzyła oczy, uśmiechając się do wspomnień, i po- wróciła do chwili obecnej. Lecz brzęczenie pszczół wciąż dźwięczało jej w uszach. Lisie wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczyma. Wargi miał rozchylone, lecz zęby mocno ściśnięte, gdy wydawał ów dźwięk, który tak doskonale naśladował wznoszące się i opadające brzęczenie roju. Gdy doszło do niego, że Magara odwzajemniła jego spojrzenie, oczy Lis- le'a rozgorzały dziwnym blaskiem. Przez chwilę Magara była zbyt oszołomiona, by zareago- wać. Potem odwróciła się do Slatona, który przyglądał się jej i chłopcu. - Nie powiedziałeś mi wszystkiego, prawda? - powie- działa. ROZDZ1AŁ SZÓSTY Większość ludzi nie zauważa tego tak szybko - odparł Slaton. Uśmiechał się, choć w jego głosie brzmiało straszliwe znużenie. - Przed Magarą niczego nie da się ukryć - powiedział mu Brostek. - Ona czyta myśli. - Nie czytam! - Choć jej irytację złagodził szeroki uśmiech Brosteka, mimo to uchwyciła błysk zaskoczenia i strachu w oczach Slatona. - A czy on czyta? - zapytała cicho. - Czasami wydaje mi się, że tak - odparł, zniżając głos. - Zatem muzyka nie jest jedynym talentem Lisle'a - rzekł Varo, wyraźnie zainteresowany spostrzeże- niem M agar y. Slaton potrząsnął głową. - Niestety, nie - potwierdził, najwyraźniej nie mając ochoty mówić więcej. - Chodźmy. Możecie pójść do mnie - zaproponowała Magarą, domyślając się przyczyn małomówności swego przyjaciela. Choć Lisie podjął na nowo swoją zabawę z muzykami, przerwa do jakiej doszło, zaintrygowała paru słuchaczy. Okazało się, że wyjście z tawerny wcale nie jest taką prostą sprawą. Muzycy nie chcieli puścić Lisle'a, a sam chłopiec sprawiał wrażenie, że chętnie będzie grał przez całą noc. Zacząwszy jakąś melodię, za nic nie przerwałby grania, i minął jakiś czas nim zdołali przekonać słuchaczy, by nie prosili o nowe melodie. W końcu Magara i jej towarzysze ruszyli do wyjścia, po drodze dziękując New- berry'emu. Na zewnątrz tawerny panowała cisza, a wody jeziora przypominały czarną otchłań; jego szklista powierzchnia usiana była odbiciami dalekich gwiazd. Magara pewnie prowadziła grupę po kładkach, wyjaśniając Brostekowi i Varo, że niesamowitą reakcję Lisle'a spowodowały jej wspomnienia o pszczołach. Slaton przysłuchiwał się temu w milczeniu. Kiedy zbliżyli się do jej domu, Magara niespodziewanie zmieniła temat. - Zostaniecie u mnie, prawda? - powiedziała, a potem dodała niezręcznie. - Choć będzie dość ciasno. - Nie martw się. Z łatwością znajdziemy sobie miejsce gdzie indziej - wtrącił Brostek, a Varo przytaknął skinie- niem głowy. Chyba nie myślą, że chcemy zostać sami? zaniepokoiła się Magara. Odkąd sięgała pamięcią, Slaton był jej przyjacie- lem, ale ich związku nigdy nie zabarwił nawet cień roman- tyzmu. Prawdę powiedziawszy, uczucie straty na myśl, że Varo i Brostek nie będą nocowali pod jej dachem, było zadziwiająco silne. Żaden z nich nigdy nie był jej kochan- kiem, a jednak byli czymś więcej niż tylko przyjaciółmi. - Jesteście pewni? - zapytał z wahaniem Slaton. - Tak - odpowiedział natychmiast Varo. - Jesteście no- wi w Trevine. A starzy przyjaciele są drodzy sercu. - Dziękuję wam - rzekł cicho Slaton. - Dziękuję wam - powtórzył jak echo Lisie, dokładnie naśladując ton pełnej ulgi wdzięczności, jaki zabrzmiał w głosie jego towarzysza. Magara odwróciła się do młodzieńca i uśmiechnęła ciepło. - Witamy cię tutaj z radością, Lisie. - Niezwykłe oczy chłopca zdawały się odbijać coś więcej niż tylko przy- ćmione światło gwiazd i Magara zastanowiła się, jakież to tajemnice kryje w sobie jego spojrzenie. - Wejdźcie do środka. Cień powitała ich przy wejściu, pojawiając się jak wid- mowy kształt oświetlonej blaskiem gwiazd szarości. Wark- nęła głucho, zaniepokojona obecnością nieznajomych. - Przyjaciele, Cień! - zawołał Brostek. - Przywitaj się. - Zwracając się do Slatona, dodał: - Jest oswojona. Slaton cofnął się nieco, kiedy Cień obwąchiwała jego rękę, zapamiętując jego zapach, lecz Lisie natychmiast usiadł na podłodze, tak że jego twarz znalazła się na tym samym poziomie, co łeb wilczycy. Nie okazując żadnego strachu sięgnął rękoma do kryzy puszystej sierści pod uszami wilczycy. Tych dwoje najwyraźniej natychmiast porozumiało się ze sobą, zaś pozostali przyglądali się temu ze zdumieniem. - Muzyka nie jest jego jedynym talentem - zauważył Brostek. Magara wprowadziła ich do środka, pragnąc usłyszeć więcej o przeżyciach swych gości. Zapaliła lampy i posadzi- ła mężczyzn na krzesłach. - Przez nas musieliście wcześniej zakończyć swój wie- czór - rzekł Slaton. - Przykro mi z tego powodu. - Jeśli mam cokolwiek osądzać - odpowiedział Bros- tek - twoja opowieść będzie warta więcej niż wszystko, co tawerna Newberry'ego mogłaby nam zaoferować. Poza tym, podjąłem pewne środki zapobiegawcze... -Wyszcze- rzył zęby w uśmiechu i z obszernych zakamarków swej kurtki wydobył dwie butelki wina. - Nie możesz gadać o suchym gardle! Slaton spojrzał niepewnie na Magarę. - Nie musisz mówić nam niczego, czego nie chcesz powiedzieć - uspokoiła go. - Ale tym dwóm możesz za- ufać. Zapadłą ciszę przerwało jedynie mlaśnięcie wyciąganego z butelki korka i bulgoczący dźwięk rozlewanego wina. - Przepraszani - rzekł w końcu Slaton. - Nie wy jesteś- cie powodem mojego wahania. Po prostu dotychczas wy- godniej było ukrywać prawdę. Większość ludzi nie lubi idei, które przewracają do góry nogami ich interpretację świata. Takie idee przerażają ich. - Większość ludzi boi się tego, czego nie rozumie - rzekł spokojnie Varo. - Czy ty też się tego boisz? - zapytał Slaton. - Do pewnego stopnia. To właśnie dlatego staram się dowiedzieć i zrozumieć. Przybysz skinął głową, z wyrazem powagi na twa- rzy. - Lepiej zacznę od początku - powiedział. Łyknął wi- na i spojrzał na Lisle'a, który wciąż siedział na deskach przy drzwiach, z Cieniem u boku. - Nic mu tam nie grozi? - Cień nie pozwoli, by mu się coś przydarzyło - odparł Brostek. - Nie jest przyzwyczajony do wody... - W głosie Slato- na wciąż brzmiał niepokój. - Kładki opatrzone są balustradami - uspokoiła go Magara - a Cień nie pozwoli mu na spacery. Przestań się martwić i opowiedz nam, o co w tym wszystkim chodzi. Brostek uśmiechnął się, słysząc z jaką niecierpliwością to powiedziała. - Celia powiedziała mi - zaczął Slaton - że Lisie wie- dział, co ona myśli, nawet wtedy, kiedy był jeszcze małym dzieckiem. Oczywiście wówczas niewiele potrafił i wtedy nie zawracałem sobie tym głowy. Ostatecznie, Celii często przychodziły do głowy różne bardzo dziwne pomysły. Lecz później miałem okazję przekonać się, że to prawda. Zda- rzało się, że myślałem o jakiejś zabawce albo książce i odwracałem się, by jej poszukać, a on już trzymał tę rzecz w ręku, gotów mi ją podać. Potem spoglądał na mnie tymi swoimi oczyma... - Przerwał i znowu się napił. - Bywało, że kiedy miałem właśnie zapukać do drzwi dziecinnego pokoju, on otwierał mi, zanim zdołałem to uczynić. - Czy nie mogło być tak, że słyszał odgłos twoich kroków? - zapytał Varo. - Początkowo też sądziłem, że tak może być, więc go sprawdziłem. Podchodziłem boso, na palcach i przysiągł- bym, że bezszelestnie, a jednak otwierał drzwi przede mną. I nie było tak, że reagował tylko na moje zbliżanie się. Zwykł chować się, ilekroć w pobliżu znajdował się oj- ciec - choć nie zdarzało się to często - dodał z urazą. - Czy czuleś coś? - zapytała Magara. - W głowie, o to ci chodzi? Magara przytaknęła. - Nic w ogóle. A chciałbym, żeby tak było. Może wówczas potrafiłbym go lepiej zrozumieć. - A czy ty czułaś coś dzisiaj? - zapytał Brostek, spog- lądając na Magarę. - Nie. Nie wydaje mi się. Nie spodziewałam się... - Wzruszyła ramionami, nie kończąc myśli i Slaton podjął na nowo swoją opowieść. - Potem zaczęliśmy zauważać inne rzeczy. Dokładnie wiedział, kiedy będzie wschodziło słońce i zabierał nas, byśmy oglądali wschód. Wiedział, kiedy zakwitnie jakiś kwiat lub kiedy jabłko spadnie z drzewa. Nie istniała możliwość, by mógł dowiedzieć się o takich rzeczach z umysłów innych ludzi. Nikt inny tego nie dostrzegał, z wyjątkiem Celii i mnie. Ostatecznie idioci nie miewają uzdolnień. - W jego głosie znowu pojawiła się go- rycz. - Nawet kiedy odkryto jego talent muzyczny i stał się osobą powszechnie znaną, nikt nie zauważył niczego wię- cej - dostrzegano tylko jego walory rozrywkowe. Lecz kiedy zaczęły się zaćmienia, wszystko się zmieniło. - Zaćmienia? - Na twarzy Magary pojawił się wyraz zaintrygowania. - Tak. Zaczęły się jakieś półtora roku temu. - Jakie zaćmienia? - Musiałaś je widzieć - odparł, zaskoczony i zakłopota- ny jej reakcją. Magara potrząsnęła głową. - Tutaj nie było żadnych zaćmień - upierała się. Przypo- mniała sobie jedyne zaćmienie, jakie kiedykolwiek widziała, przed wielu, wielu laty. Dziadek pokazał jej, jak obserwować je bezpiecznie przez zakopcone szkło. Choć była nieco prze- straszona, z całą uwagą przyglądała się, jak księżyc nasuwa się na słońce, urzeczona falistą geometrią łuków planety. Teraz jednak, oderwawszy się od wspomnień, spostrzegła że wszyscy trzej mężczyźni przyglądają się jej dziwnie. - Nie było żadnych zaćmień! - powtórzyła z uporem, spoglądając na nich. - Było więcej niż tuzin, od czasu, kiedy wyjechaliśmy z domu - odpowiedział Slaton. - Musiałaś widzieć przy- najmniej część z nich, nawet ukryta tutaj na dole. Ostatnie miało miejsce zaledwie wczoraj. Brostek i Varo, którzy w milczeniu przytakiwali jego słowom, nagle zmarszczyli brwi. - Wczoraj? - zapytał ostro Varo. - Tak. - Kiedy? - Około południa. - Slaton sprawiał wrażenie oszoło- mionego, kiedy pozostali mężczyźni wymienili zaintrygo- wane spojrzenia. - Nie widzieliśmy tego zaćmienia - stwierdził spokojnie Varo. - Musieliście widzieć. Byliśmy zaledwie jakieś dziesięć mil od krateru - jak zrobiło się niemal zupełnie ciemno! - Tutaj nic takiego się nie wydarzyło - powiedziała Ma- gara. - Jestem tego pewna. - Widzieliśmy kilka zaćmień - wtrącił Brostek - ale te- go z pewnością nie. - Nigdy mi o tym nie mówiliście - rzuciła oskarżyciels- ko Magara. - Nie wydawało się to ważne - odparł. - Nie rozumiem - zaczął Slaton. - W jaki sposób...? - Teraz to nie jest ważne - przerwała mu Magara. - Co to miało wspólnego z Lisle'm? Slaton potrząsnął głową, jak gdyby chcąc ją oczyścić, a potem spojrzał z podejrzliwością na swój kubek wina. - Wypij jeszcze trochę - zaproponował Brostek. - Mnie to zwykle pomaga. - Zamknij buzię - rzuciła mu Magara, a potem zwróciła się z powrotem do Slatona. - No więc? - ponagliła. - Lisie potrafił wyczuć ich nadejście - powiedział. - Ni- gdy nie zapomnę pierwszego razu, kiedy się to wydarzyło. Ojciec miał gości i jak zwykle rozkazano Lisle'mu, by zagrał dla nich w Wielkiej Sali. To był środek zimy i panował mróz, lecz niebo było czyste i słoneczne światło wlewało się do środka przez wysokie okna - pamię- tasz? - Magara skinęła głową i Slaton ciągnął da- lej. - Wszystko szło dobrze. Lisie grał, nie słysząc okru- tnych żartów i uwag, i większość ludzi nawet go słuchała. Potem, nagle, przestał grać i krzyknął, wskazując w górę. Ojciec wpadł we wściekłość, lecz kiedy parę chwil później światło słońca przygasło, przeraził się tak jak wszyscy inni. Lisie nie był jedynym, który wrzeszczał, kiedy zapadła ciemność. W całym domostwie panował zgiełk i harmider, lecz udało mi się wydostać na zewnątrz, żeby zobaczyć, co się dzieje. Niewiele mogłem dostrzec, lecz w powietrzu wyczuwało się napięcie, jak gdyby zanosiło się na burzę i trudno było oddychać. Po paru chwilach słońce pojawiło się znowu, lecz nie zdołało to już zapobiec szkodom, które się do tego czasu dokonały. Sala przedstawiała obraz kompletnej ruiny, a Lisie płakał i rzucał się na każdego, kto przechodził w pobliżu. Trząsł się jak liść. Niektórzy ludzie patrzyli na niego, jak gdyby był czarodziejem - jak- by to on sprawił to, co się wydarzyło, a nie po prostu zareagował na to. Słyszałem ich jak szeptali, że widzi znaki... Wywołało to we mnie mdłości. - Slaton przełknął ciężko, z wyrazem obrzydzenia na twarzy, a potem ciągnął dalej. - Celia uspokoiła go w końcu i udało się jej uchronić Lisle'a przed gniewem mego ojca, który chciał go wychłos- tać za przerwanie biesiady. Po tym zdarzeniu mój ojciec już nie tak chętnie korzystał z muzycznych talentów Lisle'a. - Wcale mnie to nie dziwi - zauważył sucho Brostek. - Nie było to wielkie dobrodziejstwo z jego stro- ny - rzekł Slaton. - Lecz po tym pierwszym zaćmieniu, Celię zaczęła ogarniać coraz większa rozpacz. O każdym kolejnym zaćmieniu Lisie wiedział wcześniej, za każdym razem jeszcze wcześniej. Próbował się kryć, trząsł się i pła- kał, najwyraźniej przerażony. A potem zaczął tak reago- wać już na kilka dni przed zaćmieniem. - Jaką krzywdę mogło wyrządzać mu zaćmienie? - za- pytał Brostek. - Nie wiem, aleja również zacząłem się ich lękać. Po prostu nie wydawało się naturalne, że jest ich tak wiele, że są tak regularne. A dla Lisle'a wyraźnie stawały się nie do zniesienia. Celia znajdowała się na krawędzi załamania, aż w końcu poddała się i uciekła. Nie mogę jej winić. Ojciec wciąż czuł do nich urazę i oboje traktował szorstko. Po jej ucieczce zdałem sobie sprawę, że muszę zabrać stamtąd Lisle'a. - A jak to wyglądało w czasie waszej podróży? - zapy- tała Magara. - Dalej wiedział i wie nadal, kiedy mają nadejść, lecz wydaje się, że nie wpływa to na niego tak źle. Nauczyłem się rozpoznawać oznaki, lecz ostatnio jego reakcje nie są tak gwałtowne. Może po prostu przywykł. Ostatnie za- ćmienie przeżył najspokojniej ze wszystkich. - Lecz ono nie sięgnęło do krateru - mruknął Brostek. - Żadne z nich nie sięgnęło! - dodała Magara. - Może więc ty i Lisie powinniście tutaj zostać - zasuge- rował Brostek. - Tutaj nie sprawiałyby mu kłopotu. - Dlaczego nie? - podchwyciła z ożywieniem Maga- ra. - Rada z pewnością zaakceptuje Lisle'a. Sam talent muzyczny... - Głos Magary zamarł. Slaton uśmiechnął się ponuro. - Niestety, jeśli chodzi o mnie, to potrafię się tylko nim opiekować - powiedział łagodnie. - Nie... - zaczęła. - Jestem typowym synem właściciela ziemskiego - prze- rwał jej. - Znakomitym w zaprzęganiu innych ludzi do pracy na moją rzecz. To Lisie jest powodem naszej wę- drówki, nie ja. - Uniósł ręce, by uprzedzić jej protest. - To nic nie da, Magaro. Wciąż szukamy odpowiedzi. Musi gdzieś istnieć ktoś, kto potrafi zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i będzie w stanie mu pomóc. Więc jeśli sądzisz, że tutaj nikt nie zna tych odpowiedzi, będziemy musieli ruszyć dalej. Od pewnego czasu Varo nie odzywał się i ledwie tknął wina. - Przyłączcie się do nas - zaproponował niespodziewanie. Slaton mrugnął zaskoczony. - My... bylibyśmy jedynie przeszkodą - odparł w końcu. Nawet Brosteka zakłopota- ła propozycja jaką złożył jego towarzysz. - Nie wydaje mi się - powiedział ze spokojem Va- ro. - Tym sposobem będziesz mógł kontynuować poszuki- wania rozwiązania problemów Lisle'a, a w tym czasie może uda nam się zgromadzić dowody, których potrzebujesz, by pomóc nam przekonać Kartel. - Ale... - zaczęła Magara. Varo spojrzał na nią, uniósł- szy swe doskonale symetryczne brwi, i dziewczyna umilkła. - Doceniam propozycję - rzekł wolno Slaton. - Prześpij się z nią - zaproponował Varo. - Decyzję możesz podjąć jutro. - Nie potrafię władać mieczem. - Zawsze możesz się nauczyć - wtrącił Brostek, zapala- jąc się do pomysłu. - A Lisie... - To będzie zaszczyt mieć w drużynie i ciebie, i Lis- le'a - stwierdził Varo. - Nie wiem, co powiedzieć - rzekł Slaton, najwyraźniej oszołomiony takim obrotem rzeczy. - Ale ja wiem! - zawołała gniewnie Magara. -To sza- leństwo! Trzej mężczyźni przyjrzeli się jej spokojnie, czekając by sprecyzowała swoje wątpliwości. - Jeśli nie potraficie zrozumieć... - Przerwała i wes- tchnęła z rozdrażnieniem. - Mężczyźni! - wydyszała. - Nic jeszcze nie zostało postanowione, Mag* - rzekł Slaton, z wyrazem niepewności na twarzy. * Mag - pół pensa, grosz, grosik. Magarę zmieszało użycie przez niego jej dziecięcego przezwiska, lecz zignorowała go. - Och, czyżby? - zapytał ostro. - Nie znasz tych dwóch. W zetknięciu z nimi cała logika bierze w łeb. Varo zmarszczył brwi, lecz Brostek tylko się roześmiał. - I oczywiście ty pierwsza będziesz wynosić logikę nad intuicję - zakpił z niej. Magara rzuciła mu wściekłe spojrzenie, lecz nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. - Może nie nad kobiecą intuicję - odcięła się. Brostek pochylił się do Slatona i rzekł scenicznym szep- tem: - Uważaj na to, co teraz powiesz, bo inaczej ze wschodem słońca możesz zastać swoje łóżko pływające gdzieś pośrodku jeziora. - Jeśli ty nie będziesz uważał, wrzucę cię już te- raz - zagroziła. - To, co robimy, jest ważne - wtrącił Varo. Tylko on zachował powagę podczas tej wymiany zdań. - Nigdy temu nie przeczyłam - odpowiedziała z rezyg- nacją Magara. - Lecz najpierw niech pobędą tutaj przez jakiś czas. Proszę. Varo jedynie wzruszył ramionami w odpowiedzi i skinął głową w stronę Slatona, dając do zrozumienia, że decyzja w tej sprawie należy do niego. - Kiedy już o tym mowa - oznajmił Brostek - to wino już się skończyło, a my musimy znaleźć sobie jakiś kąt na noc. - Wstał, nieco niepewnie, a inni podążyli jego śladem. Slaton podszedł do drzwi, by sprawdzić, jak miewa się jego kuzyn. Lisie spał głęboko, zwinięty na deskach, a Cień leżała obok niego. Oczy wilczycy były czujne, jak gdyby trzymała straż i zaskomliła cichutko, gdy Slaton podnosił śpiącego chłopca. Kierując się wskazówkami Magary, za- niósł go do prowizorycznego łóżka, z którego przedtem korzystał Varo. Brostek i Varo zebrali swoje rzeczy i przygotowali się do wyjścia. - Dobrej nocy, Slaton - zawołał cicho Brostek. - Dob- rej nocy... Mag. Magara chwyciła pustą butelkę i zamierzyła się na niego. - Nazwij mnie tak jeszcze raz - powiedziała srogo - a znajdę nurków, którzy wyprowadzą cię na głębiny i tam zostawią! - Tak, pani - odpowiedział, kuląc się komicznie. - Wynoście się stąd - rozkazała ze śmiechem. Brostek i Varo posłuchali, a Cień bezszelestnie potruch- tała za nimi kładką. - Naprawdę sądzisz, że mogą się na coś przydać? - za- pytał Brostek swego towarzysza. - Być może. Taka umiejętność przewidywania przyszło- ści może okazać się nader użyteczna. ! - Nie rozumiem, w jaki sposób może to pomóc nam. - Cofnij się myślami w przeszłość - rzekł ważąc każde słowo Varo. - Powiedz mi, czy to sobie wymyśliłem, czy też naprawdę każda seria napadów Nożowników miała miejsce dokładnie kilka dni po zaćmieniu? Szli dalej w milczeniu, a Brostek przypominał sobie chwile spędzone wśród wzgórz. - Bogowie! - westchnął w końcu. - Masz rację! - Kie- dy znaczenie tego odkrycia dotarło do niego, gwizdnął cicho. - Więc jeśli Lisie potrafi przewidzieć zaćmienie... - Myśl dalej - rzekł Varo. » - Co? j - Slaton powiedział nam, że wczoraj było zaćmienie - odparł Varo. - Zatem ile dni nam to daje? ROZDZIAL SIÓDMY Więc podjąłeś już decyzję? - zapytała Magara. - Tak. Chciałbym zostać tutaj przez jakiś czas, ale... - Slaton wzruszył ramionami. - Żadnych wątpliwości? - Żadnych - odparł natychmiast. - W tawernie stało się oczywiste, że nikt tutaj nie spotkał się przedtem z kimś takim jak Lisie. Sama powiedziałaś, że nie przychodzi ci do głowy nikt, kto mógłby mu pomóc. Przyłączenie się do Varo i Brosteka wydaje się być właściwym rozwiąza- niem - teraz przynajmniej nasze podróże będą miały jakiś cel. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem pewien, że powinniśmy wyruszyć. - Niezbyt dobrze to świadczy o moich umiejętnościach przekonywania - zauważyła, uśmiechając się. - Nikt nie byłby bardziej wymowny - odparł, odwzaje- mniając jej uśmiech - i naprawdę doceniani twoją troskę. Ale... powiedzmy, iż wiem, że musimy to zrobić. Dwoje starych przyjaciół rozmawiało do późnej nocy; wkrótce po świcie obudzili ich Varo i Brostek, informując że wyjeżdżają jeszcze tego ranka. Obaj mężczyźni wydawali się zadowoleni z wyzierającego z zaspanych oczu Slatona postanowienia, iż wyrusza z nimi, i zaraz potem wyszli, by zakończyć własne przygotowania. - Nie rozumiem, dlaczego tak nagle zaczęło im się spieszyć - poskarżyła się Magara. - Pewnie mają jakieś powody. - Slaton skończył kroić jabłko i podał talerz Lisle'mu, który siedział całkowicie pochłonięty rozsypywaniem okruchów chleba na stole. Młodzieniec uniósł na chwilę wzrok i uśmiechnął się, zanim zaczął jeść. - W końcu i tak tutaj wrócą - zaczęła z nadzieją w gło- sie Magara. - Dlaczego nie mielibyście wyruszyć z nimi następnym razem? - I co robiłbym do tego czasu? - zapytał Slaton. - Mo- gą wyjechać - i tutaj zacytuję ciebie - na kilka miesięcy. Skorzystamy z okazji teraz, kiedy możemy z niej sko- rzystać. - To będzie trudne dla Lisle'a. - Wcale nie trudniejsze niż to, z czym dotychczas musiał sobie radzić. Powtarzali to niezliczoną ilość razy w ciągu nocy, kiedy rozmawiali o tajemnicy talentów i ułomności Lisle'a, najeź- dźcach i zaćmieniach, jak również o dziwnym życiu Varo i Brosteka. - Być może potrafisz im pomóc - przyznała Maga- ra. - Ale będzie mi ciebie brakowało. Tak się ucieszyłam zobaczywszy cię - a teraz wyjeżdżasz tak szybko. Tyle pojawiło się nowych spraw do omówienia, że pra- wie nie starczyło im czasu na wspomnienia i wiadomości o rodzinach. Kiedy powstali, Magara po raz pierwszy poczuła ukłucie tęsknoty za domem. Objęli się mocno. - Wrócimy, obiecuję - powiedział cicho. Krzesło Lisle'a zaszurało na deskach podłogi, kiedy chłopiec wstawał w ślad za Slatonem. Magara wyciągnęła do niego rozwarte ramiona, a on podszedł do niej wolno, rumieniąc się i mrugając gwałtownie. Objęła go łagodnie. - Wrócimy - powtórzył cicho Lisie. Ponad ramieniem chłopca, Magara spojrzała w oczy Slatonowi. Mam nadzieję, mówił jej wzrok. Wielu gości po raz pierwszy odwiedzających krater i ma- jących dość odwagi, by zejść na dół, zostało przekonanych, aby uczynić to szlakiem znanym jako Huśtawka. Przewod- nicy ścianoskoczkowie opisywali go - zgodnie z praw- dą - jako najszybszą drogę do i z Trevine; do niej należały rekordowe czasy wejść i zejść. Większość ludzi wyciągała pochopny wniosek, że szybko to znaczy łatwo i pragnąc jak najszybciej mieć to ciężkie przejście za sobą, wybierała ten właśnie szlak. Jednakże pierwsze zejście tym szlakiem bywało zwykle ostatnim, a to z powodu tego, o czym podróżnikom nie mówiono - że dwie trzecie zejścia od- bywało się jednym, ogromnym skokiem. Na Krawędzi pasażerów albo zapinano w uprząż, albo umieszczano w sieci, które następnie podwieszano do zaopatrzonego w przeciwwagę systemu bloków, a potem spychano z wy- stającej ściany i sprowadzano na maleńką platformę na wierzchołku Diamentowej Turni, siedemdziesiąt łokci ni- żej. Nazwa szlaku nagle zaczynała wydawać się o wiele bardziej złowieszcza, kiedy tak łagodnie się kołysali, opa- dając w powietrzu, a uczucie to wywoływało u pasażerów szereg niemiłych efektów, poczynając od paraliżu z przera- żenia, a kończąc na histerii graniczącej z chwilowym obłę- dem. Ironia zaś polegała na tym, że ten etap podróży był absolutnie bezpieczny - ścianoskoczkowie znali swoją ro- botę zbyt dobrze, żeby mogło być inaczej - lecz to nie zmniejszało wstrząsu, jakiego doznawali nowicjusze w kra- terze. Sami ścianoskoczkowie często korzystali z Huśtawki, radując się jej szybkością, i - przynajmniej z ich punktu widzenia - łatwością. Weterani przełazili tyłem przez Kra- wędź przed opuszczeniem się w dół, lecz młodsi i bardziej lekkomyślni z nich niekiedy wdziewali uprząż, a potem skakali w otchłań. Zwykle zdarzało się to wówczas, kiedy mogły to zobaczyć młode i wrażliwe kobiety. System blo- ków pozwalał im stosunkowo łagodnie przerwać upadek i, pod warunkiem, że nie odskoczyli zbyt daleko od ścia- ny - co, na zasadzie wahadła, groziło uderzeniem w bez- litosne urwisko - był całkowicie bezpieczny. Nie można jednak powiedzieć, by ich wyczyny wpływały uspokajająco na kandydatów do zejścia na dół. Jak gdyby sama Huśtawka nie wystarczała, groza zejścia nie kończyła się wraz z osiągnięciem chwilowej przystani na małej skalnej półce. Dalsza droga zapewniała stałe zajęcie nogom podróżnika, kiedy schodził krętą ścieżką, od której Turnia wzięła swoją nazwę. Choć drogę znaczyły żelazne kółka oraz wycięte w skale uchwyty dla rąk i opar- cia dla stóp, nie było tam zabezpieczających przed upad- kiem lin - a dno krateru wciąż znajdowało się jakieś trzy- dzieści łokci niżej. Ostatni odcinek, mniej więcej połowę tego dystansu, pokonywano albo przy pomocy swobodnie zwisających lin, albo na poruszanym siłą mięśni bloku. Kiedy nowicjusze docierali w końcu na dno urwiska, większość z nich doznawała takiej ulgi, że przez wcale długą chwilę nie byli w stanie zrobić kroku. Uwagi padają- ce z ust ścianoskoczków, takie jak: "Miałeś szczęście, że właśnie wtedy wiatr ucichł", albo "To zdumiewające, w ja- ki sposób tym ptakom udaje się sprawić, że ich gniazda nie spadają z tych maleńkich półek, prawda?" raczej nie polep- szały ich samopoczucia. Jednak każdy, kto stawił czoło Huśtawce i wciąż był w stanie pozwalającym mu tej samej nocy odwiedzić którąś z tawern Trevine, mógł być pewien, że pierwszy kubek wina, jaki wypije - i prawdopodobnie jeszcze kilka - postawi mu jeden z przewodników. Z natury Huśtawki wynikało, że drogą tą nie wędrowały jakiekolwiek cięższe ładunki i rzadko obierali ją ludzie stale odwiedzający krater. Istniały dwa inne główne szlaki i nimi właśnie Varo i jego towarzysze mieli opuścić krater. Oba zaczynały się na Głównej Platformie, naturalnym, szero- kim płaskim występie skały, tuż nad piarżyskiem; występ ten ścianoskoczkowie dostosowali do własnych potrzeb i można było doń dotrzeć albo dwoma ciągami wyciosa- nych w skale stopni, albo łagodnie wznoszącą się pochyl- nią. Pochylnię tę wygładzano żmudnie w ciągu lat i wyko- rzystywano do spychania lub wciągania ładunków zbyt ciężkich, by można je było swobodnie nieść. Z Głównej Platformy wielki system bloków z przeciw- wagą dźwigał ładunki i ludzi do Półki Żółtego Wina, znajdującej się w połowie wysokości urwiska, lub nieco wyżej. Właściwie obsługiwany, system ten mógł przenosić albo w sieciach, albo w uprzężach dwa ładunki -jeden w górę, drugi w dół - odpowiadające wadze sześciu osób. Jedyna trudność tego odcinka polegała na ominięciu Ost- rza, wyszczerbionego skalnego szpikulca, sterczącego ja- kieś trzydzieści łokci nad Główną Platformą. Wymagało to czasu, cierpliwości i pomocy ścianoskoczków wykorzys- tujących Kratę Tchórza, układ żelaznych ćwieków wbitych w skałę. Krata została zaprojektowana i zainstalowana przed kilkudziesięcioma laty przez człowieka z przekory chyba nazwanego Tchórzem i umożliwiała ścianoskocz- kom manewrowanie ładunkiem i kierowanie pasażerami ze wszystkich stron. Praca wymagała zręczności, siły i ab- solutnie pewnej ręki, a widok ścianoskoczków, śmiga- jących po urwisku jak pająki w ludzkiej skórze, odbierał odwagę wielu podróżnym. Minąwszy Ostrze, szlak wiódł dalej prosto aż do Półki Żółtego Wina, nazwanej tak z powodu niesławnego wypadku, kiedy to baryłka z wi- nem spadła z Krawędzi, uderzając z niszczycielską siłą w skalny występ i plamiąc cały teren na pomarańczowo. Występ został wyrównany i poszerzony przez ściano- skoczków, którzy powiększyli również naturalne jaskinie z przeznaczeniem zarówno na magazyny dla trans- portowanych towarów, jak poczekalnie dla pasażerów, gdzie względnie bezpiecznie mogli czekać na swoją ko- lejkę. Z Półki Żółtego Wina na górę wiodły dwa szlaki. Naj- krótszym i najszybszym był drugi system bloków, prowa- dzący bezpośrednio do Luku Pierwszego, przez szeroki, lecz najeżony ostrymi skałami komin zwany Paszczą Węża. Na tym odcinku, całkiem blisko szczytu urwiska, wyjąt- kowo duże ładunki wymagały pomocy przy omijaniu wy- stępów komina, lecz wszystko inne przechodziło względnie swobodnie. Ścianoskoczkowie starali się zachęcać pasaże- rów do korzystania z drugiego szlaku, pozostawiając w ten sposób wyciąg głównie do transportowania towarów, lecz nie wszyscy dawali się do tego przekonać, z uwagi na brak wprawy lub zbytnią nerwowość. Drugi szlak zaczynał się na południowym krańcu wy- stępu i prowadził Kaprysem Rozpustnika, wąską lecz wy- raźnie wytyczoną ścieżką, wzdłuż której jakiś czas temu dla bezpieczeństwa rozciągnięto liny. Kiedy po raz pierwszy wytyczano drogę tym przejściem, było ono niewiele więcej niż nieco szerszą szczeliną w ścianie urwiska, gdzie z naj- wyższą uwagą musiano wyszukiwać każde wsparcie dla rąk i nóg. Teraz uważne ruchy i spokojne nerwy zupełnie wystarczały do przebycia tego szlaku. Kaprys Rozpustnika prowadził do o wiele mniejszej, poziomej półki, nazywanej po prostu Turnią. Stamtąd podróż kontynuowano niemal pionową wspinaczką w gó- rę Słodkiej Alei - ciągu metalowych szczebli, pierścieni i poręczy - do jeszcze mniejszej półki, nazywanej, z nie- spotykanym brakiem oryginalności, Małą Turnią. Tutaj podróżnik ponownie stawał przed wyborem; albo jeszcze jedna krótka, zaopatrzona w sznury ścieżka, a potem liny i uprząż, które pozwalały mu wspiąć się albo zostać wciągniętym na szczyt, albo ciąg trzech drabinek li- nowych, z których każda liczyła sobie jakieś siedem, osiem łokci, kończący się w wewnętrznych szczelinach urwiska. Oba szlaki schodziły się w stacji zwanej Lukiem Drugim. Ekwipunek służący bezpieczeństwu dostępny był na każ- dym odcinku, umożliwiając podróżnikom przymocowanie się do lin i pierścieni ilekroć poczuli się niepewnie. Jednak przywiązywanie się i odwiązywanie zwalniało tempo wspi- naczki i wytrawni wspinacze dochodzili do wprawy nie korzystając z takich środków bezpieczeństwa. Brostek i Varo niemal zawsze wybierali szlak na Luk Drugi, woląc na tyle na ile było to możliwe polegać na własnej sile i zręczności. Jednakże ścianoskoczkowie zaw- sze mieli ostatnie słowo w sprawie wybranego przez po- dróżnika szlaku. Kiedy dzień wcześniej Slaton zwrócił się do nich z prośbą o transport na dół, tylko raz spojrzeli na Lisle'a i od razu skierowali obu mężczyzn do Luku Pierw- szego. Kuzynowie całą drogę na dół odbyli w sznurowej klatce, najpierw pochłonięci przez Paszczę Węża, potem przeniesieni do drugiego wyciągu na Półce Żółtego Wina. Podróż przeraziła obu, lecz na Slatonie wywarła również wielkie wrażenie. Teraz mieli opuścić krater tym samym szlakiem. Varo i cała jego grupa rozpoczęli wspinaczkę na Platfor- mie Głównej. Po uiszczeniu stosownej opłaty zamknięto ich w sznurowej klatce z drewnianą podłogą, gdzie trzymali się mocno nawzajem, kiedy wprawiono w ruch wyciąg. Brostek i Varo, jako weterani, pomagali przy omijaniu Ostrza, wymieniając pozdrowienia z pracującymi tam ścia- noskoczkami. - Tak szybko nas opuszczacie? - zawołał jeden z nich. - Ten mały krater jest taki nudny! - odkrzyknął Bros- tek. - My do życia potrzebujemy trochę podniet! - Mamy robotę do wykonania - dodał poważnym to- nem Varo. - Robotę? Wy dwaj? Nie wiecie nawet, co to słowo znaczy! - zawołał drugi ścianoskoczek. - Chodź z nami i przekonaj się - rzucił wyzywająco Brostek. - Wielkie dzięki. Wróćcie tu szybko z lutnistą. Jego warto słuchać. Wieści o zdumiewającym występie Lisle'a rozprzestrzeni- ły się szybko. Grupa rozdzieliła się w połowie drogi. Varo i Brostek zakończyli wspinaczkę o własnych siłach. Drabinki linowe pokonali tak szybko, że mieli jeszcze czas, by przejść do Luku Pierwszego i obserwować, jak ich towarzysze i Cień zostają wyciągnięci z Paszczy Węża. Wilczyca zwinęła się spokojnie w kłębek u stóp Lisie'a, sama występując już jako weteranka w tej niezwykłej podróży. Zazwyczaj koń- czyła wspinaczkę samotnie - niewielu podróżników miało ochotę na jej towarzystwo - lecz chłopiec zdawał się uzna- wać jej obecność za coś zupełnie naturalnego i nawet Slaton zaczynał czuć się swobodniej w towarzystwie wil- czycy. v porównaniu z tak niebezpiecznym sposobem podróżowania, wilczyca jako współpasażerka nie niepo- koiła go. - Bogowie! Cieszę się, że mam to już za sobą - zauważył Slaton, kiedy pomagano mu stanąć na stałym gruncie. Rzucił okiem w głąb krateru. Lisie również spojrzał przez krawędź i wskazał coś drżącą ręką. Daleko w dole, jak maleńka żywa plamka wśród piarżyska, stała Magara i unosząc głowę spoglądała na nich. Gdy się przyglądali, pomachała ręką na pożegnanie. Czterej mężczyźni poma- chali w odpowiedzi, a potem obserwowali jak odwraca się i zaczyna iść ku odległemu miastu. Kiedy podróżnicy odprowadzali ją wzrokiem, trzech z nich - na swój własny sposób i w rozmaitym stop- niu - odczuło w swych sercach smutek utraty. CZĘŚĆ DRUGA BRACIA KRWI ROZDZIAŁ ÓSMY Macie własne konie? - zapytał Varo, kiedy szli w stronę Melton, tej z dwóch osad Krawędzi, która była większa i położona bardziej na po- łudnie. - Konia - poprawił go Slaton. - Nasza klacz bez trudu niesie nas obu. - Czy to praktyczne? - zastanowił się Brostek. - Podró- żujemy szybko i mamy zapasowe konie, jeśli potrzebujecie jeszcze jednego. - Jeśli nie zdołamy dotrzymać wam kroku, wówczas nas zostawicie - odparł zdecydowanie Slaton. - Ostatnią rze- czą, jakiej pragnąłbym, to hamować was. - Widząc niepe- wność na twarzach swych nowych przyjaciół, dodał - Lisie nigdy nie jeździł sam. I przebyliśmy wiele mil od czasu, kiedy opuściliśmy dom; niekiedy galopem. - Czy to przypadkiem nie jest niewygodne? - Nie. Mam siodło zrobione specjalnie dla nas obu, a w ostateczności, Lisle'a można do mnie przywiązać. Robiliśmy to już przedtem, kiedy musieliśmy. - To brzmi dość rozsądnie - stwierdził Brostek. - Gdzie teraz jest wasz koń? - zapytał Varo. - W stajniach na drugim końcu miasta - odparł Slaton, wskazując ręką. - Idź więc teraz po niego, a później spotkamy się u Manhire'a. To ten wielki budynek na głównej ulicy. Slaton skinął głową. - Tam przedstawimy was paru naszym ludziom - rzekł Brostek. - A wasz koń pozna się z Cieniem. - Wyszczerzył zęby. - Wydaje się, że z jakichś powodów konie nie prze- padają za nią zbytnio - przynajmniej na początku. Slaton spojrzał na wilczycę, która wybrała tę właśnie chwilę, by ziewnąć rozdzierająco, odsłaniając dwa rzędy okrutnych kłów. - Rzeczywiście, trudno się domyślić dlaczego - zauwa- żył, uśmiechając się. Po tej uwadze rozdzielili się i każda para ruszyła w swoją stronę. - Wciąż uważasz, że zabieranie ich ze sobą to dobry pomysł? - zapytał Brostek, obserwując niezdarne ruchy Lisle'a. - Czas pokaże - odparł spokojnie Varo. - Poszukajmy Langela. Dwaj mężczyźni ruszyli wyciągniętym krokiem do mias- ta. Jak zawsze, osada najostrzej kontrastowała z Trevine swym brudem, który zdawał się zalewać wszystko wokół. W kraterze czystość jeziora była wszechogarniająca, lecz tutaj ulice dźwigały zwykłą mieszaninę końskiego łajna, śmieci i kurzu letniego dnia. Ich nozdrza zaatakowała gryząca fala zapachów; fetor gnoju i gnijących odpadków, wonie jedzenia, napojów i dymu palonego drewna, jak również nieokreślona mieszanina wytwarzana przez dzie- siątki sklepów i tysiące ludzi. W Melton spotkać można było rozmaite budynki, od solidnych kamiennych domów po liche, rozpadające się chaty - a ich lokatorzy różnili się od siebie tak samo, jak mieszkania, które zajmowali. Bogaci kupcy, niektórzy z symbolem swojej gildii wyhaftowanym na wspaniałych szatach, dosiadali świetnie utrzymane konie, podczas gdy obszarpane dzieci i żebracy współzawodniczyli z ulicznymi grajkami i zezowatymi kuglarzami o monety zamożnych przechodniów. Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami, osa- dy Krawędzi chełpiły się wieloma kupcami i rzemieśl- nikami obojga płci; obywatelami, których pracowitość - lub próżniactwo - w znacznym stopniu wpływały na cha- rakter miasta. Kowale, piekarze, cieśle, oberżyści, wróż- bici, rolnicy i rzeźnicy - wszyscy oni wnosili swój udział do ogólnego rozwoju, a inni; jubilerzy i złotnicy, wykorzys- tywali więź z Trevine i skarby krateru. Poranna krzątanina rozpoczęła się już jakiś czas temu i ulice pełne były ludzi, koni i wozów. Przekupnie głośno zachwalali swoje towary, psy szczekały, a koty myszkowały w zaułkach, broniąc swych terytoriów sykaniem i prycha- niem. Gości, po raz pierwszy odwiedzających osady na Krawędzi, łatwo można było rozpoznać po wyrazie oszoło- mienia na twarzach i zwykle kręcili się wokół nich przedsię- biorczy mieszkańcy, którzy mieli nadzieję wykorzystać ich niedoświadczenie. Jednakże niewielu tubylców obdarzało Varo i Brosteka więcej niż przelotnym spojrzeniem. Nawet Cień nie budziła większego zainteresowania. Krawędź była przyzwyczajona do dziwnych wędrowców. Zajazd Manhire'a był wielkim drewnianym budynkiem, wzniesionym wzdłuż trzech boków kwadratowego podwó- rza. W dwóch skrzydłach budynku mającego kształt litery "U" mieściły się stajnie; trzecie było właściwym zajazdem, na który składała się wielka wspólna sala, gdzie za opłatą wydawano posiłki, i przylegające do niej z obu stron sypialnie. Szyld na zewnątrz głosił: "U MANHIRE'A. Najlepsze stajnie i najwygodniejsze łóżka na Krawędzi". To drugie twierdzenie odzwierciedlało bardziej wyczucie interesów właściciela niż prawdę, lecz jego stajnie rzeczywi- ście były doskonale utrzymane i zaopatrzone. Kiedy tak wiele zależało od koni, Brostek i Varo uważali, że warto więcej płacić Manhire'owi, by mieć pewność, że ich wierz- chowce otrzymają niespleśniałe ziarno i czystą wodę, jak również bezpieczne pomieszczenie. Wszedłszy do głównej sali zajazdu, podeszli do dwóch mężczyzn grających w Smoki, wojenną grę strategicz- no-zrecznościową, w którą grało się na planszy pokrytej na przemian czarnymi i białymi kwadratami. Trzeci mężczyz- na - ten, którego szukali - siedział w pobliżu w głębokim wyściełanym krześle, przeglądając jakieś wykazy i mrucząc do siebie. Wszyscy trzej unieśli wzrok na nowo przybyłych. - Wcześnie wróciliście. - W głosie Langela zabrzmiała ledwie uchwytna nuta paniki. - Musimy wyjechać - stwierdził spokojnie Varo. - Dzi- siaj. - Dzisiaj? - Langel poderwał się na nogi, wymachując kartkami papieru. Jego krągła postać promieniowała obu- rzeniem, jak gdyby uważał decyzję Varo za osobistą znie- wagę. - Muszę mieć dużo więcej czasu, żeby uzupełnić nasz prowiant! - Czy konie gotowe są do drogi? - zapytał Varo, ig- norując oburzenie mężczyzny. - Tak, ale... - Zatem wyruszymy z tym, co mamy - rzekł stanowczo Varo. Langel spojrzał na Brosteka, który wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Dasz sobie radę, Langel - rzucił lekkim tonem. - Zawsze sobie dajesz. Mężczyzna otworzył usta, by zaprotestować, lecz zmienił zdanie i z rezygnacją wzruszył ramionami. Varo zwrócił się do młodszego z dwóch graczy. Miał zaledwie dwadzieścia lat, lecz był wysoki, o rudoblond włosach i muskularnej postaci. - Ross, zbierz pozostałych - polecił Varo. - Weź sobie brata do pomocy, jeśli jest tutaj. - Nie wiem, gdzie on jest - odparł młodzieniec. - Nigdy niczego mi nie mówi. Ani nikt inny, jeśli już o to chodzi. Czasami wydaje mi się... - No cóż, wiesz gdzie znaleźć Keredina - przerwał mu Varo. - Weź^ego do pomocy. - Po co ten pośpiech? - zaprotestował Ross. - Tym ra- zem miałem zamiar wygrać. Varo przez parę chwil przyglądał się z uwagą planszy. - Przegrałbyś w czterech ruchach - stwierdził kategory- cznie. - Idź już. Rzuciwszy niedowierzające spojrzenie na planszę, Ross skierował wzrok na swego przeciwnika, który uśmiechał się z zadowoleniem, a potem wyszedł potulnie - przynajmniej raz nie starając się dowieść, że to do niego należy ostatnie słowo. Drugi gracz, starszy mężczyzna z krótko przyciętymi siwiejącymi włosami i brodą, spojrzał pytająco na Brosteka. Młody mężczyzna skrzyżował pokryte bliznami ramiona na swej nabijanej żelaznymi ćwiekami skórzanej tunice. - Chodźmy, Bair - rzekł Brostek. - Spróbujmy rozbu- dzić któregoś ze stajennych chłopców Manhire'a. - Wypatrujcie Slatona! - zawołał Varo, gdy dwaj męż- czyźni wychodzili z sali. - Slaton? - zapytał Langel. - Mamy dwóch nowych rekrutów. - Konie? - zapytał szybko Langel, jak zawsze prak- tyczny. - Mają własnego - odpowiedział Varo. - Jeżdżą na nim razem. Starszy mężczyzna uniósł brwi. - Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia - rzekł jego do- wódca. - Pokaż mi, co już masz. Slaton i Lisie przybyli do zajazdu krótko potem. Brostek odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że ich koń jest rzeczywiś- cie dużym zwierzęciem, o budowie świadczącej zarówno o szybkości jak i wytrzymałości. Zdążył już co nieco opowiedzieć Bairowi o przybyszach; opowieść sprawiła, że stary żołnierz oczekiwał ich z ciekawością, ale i z pewnym oszołomieniem. Brosteka niepokoiła jego reakga - wete- ran nienawidził Kartelu z powodów, których nigdy nie wyjawił, a Slaton był synem członka Kartelu. Chociaż Varo i Brostek byli niekwestionowanymi przywódcami grupy, to Bair był najstarszy i z jego głosem liczyli się pozostali. A przecież nie mogli sobie pozwolić na żadną poważniejszą różnicę zdań w swoich szeregach. Bair obserwował przybyszów, gdy zsiadali z konia, z apro- batą odnotowując ich zgrane ruchy i proste, podróżne ubrania. Slaton i Bair uścisnęli sobie ręce, gdy Brostek przedstawiał ich sobie, oceniając siebie nawzajem z wyrazem powagi na twarzach. Lisie, kiedy wymienione jego imię, skinął głową w swój osobliwy sposób, lecz zignorował wyciągniętą rękę weterana. Bair stał przez chwilę, nie wiedząc co zrobić, a potem cofnął rękę. Slaton zaczął usprawiedliwiać chłopca, lecz starszy mężczyzna przerwał mu. - Jeśli choć połowa z tego, co mi opowiedział młody Brostek, jest prawdą - burknął - to nie musisz nic mówić. Lisie'a witamy tu z radością. Za jego plecami, Brostek uśmiechnął się z ulgą i aa powrót zabrał się do siodłania koni. Langel i Varo zakończyli właśnie przegląd zapasów. - To niewiele, jak na wyprawę w góry - rzekł z powąt- piewaniem kwatermistrz. - Radziliśmy już sobie z mniejszą ilością - sprzeciwił się Varo. -1 w ten sposób możemy poruszać się szybciej. Do pokoju wszedł mężczyzna o rudoblond włosach. - Już wróciłeś? - zdziwił się Langel. - To Rogan, nie Ross - wyjaśnił mu Varo. Bracia fizycznie byli identyczni, lecz usposobienia mieli całkowicie różne. Ross potrafił, jak powiadano, zagadać smoka na śmierć, podczas gdy Rogan był zatwardziałym milczkiem, w porównaniu z którym nawet Varo sprawiał wrażenie gaduły. Pierwszy zawsze się śmiał, drugi nawet uśmiechał się rzadko. I tylko kiedy walczyli, byli absolutnie tacy sami, tworząc wspólnie straszliwy zespół - ich wdzię- cznie precyzyjne ruchy wspierały niemal szaleńczą gwał- towność. Podobnie jak Varo i Brostek, bliźniacy również zostali osieroceni przez najeźdźców, i fakt ów ukształtował ich charaktery w wyraźnie odmienny sposób, jednak ich oddanie i lojalność wobec grupy Varo i wobec siebie nawzajem były równie niezachwiane. - Dobrze, że tu jesteś, Rogan - rzekł Varo. - Twój brat wyszedł, by zebrać grupę. Idź i pomóż mu. Najpierw miał pójść do Keredina, więc jeśli wiesz, gdzie są pozo- stali... Rogan skinął głową i wyszedł bez słowa. - Powinienem był wiedzieć - odezwał się Logan. - Nie ma sposobu, żeby Ross potrafił tak długo zachować mil- czenie. Choć nigdy nie zrozumiem, w jaki sposób potrafisz rozpoznać ich po samym wyglądzie. Umiejętnościom bliźniaków w odrywaniu ich towarzy- szy od ulubionych rozrywek oraz zdolnościom organizacyj- nym Langela należało zawdzięczać, że cała grupa wyjecha- ła z miasta zaledwie godzinę po południu. Varo narzucił zdecydowane, choć nie gorączkowe tempo a koń niosący Slatona i Lisle'a z łatwością dotrzymywał innym kroku, ku niemałej uldze wszystkich członków grupy. Grupa liczyła szesnastu mężczyzn. Slaton pomyślał, za- chowując to dla siebie, że nie wydaje się to zbyt wiele, by zmierzyć się z siłą tak potężną jak Nożownicy. Przed wyjazdem przedstawiono Slatona wszystkim członkom grupy, lecz pośpiech, z jakim to robiono i wyjazd, który zaraz potem nastąpił sprawiły, że na razie niewiele tylko imion potrafił skojarzyć z twarzami. Witano go rozmaicie, poczynając od serdeczności, a kończąc na chłodzie, zaś Lisie stał się celem wielu badawczych spojrzeń. Lecz bez względu na to, co sobie myśleli, żaden z mężczyzn nie kwestionował decyzji Varo o włączeniu do grupy dwóch przybyszów. W drodze okazji do rozmów było niewiele i Slaton tęsknił do zmierzchu, który da mu możliwość lepszego poznania swoich nowych towarzyszy, i być może zdobycia ich zaufania. Jednym z członków grupy, którego naprawdę zapamię- tał, był Keredin. Częściowo było to spowodowane uderza- jącym wyglądem mężczyzny - miał on haczykowaty, podo- bny do dzioba nos i grzywę kruczoczarnych włosów - oraz faktem, o którym dowiedział się od Brosteka, że Keredin był ongiś czarodziejem. Slaton spotkał paru czarodziej w swoim dawnym domu, lecz były to głównie żałosne kreatury, ludzie z których drwiono, niewiele lepsi od żeb- raków. Lecz nigdy przedtem nie spotkał byłego czarodzie- ja, a z pewnością nie takiego, który nosił miecz, dosiadał wspaniałego ogiera i którego oczy na przemian zdawały się płonąć i gasnąć. Kiedy tak jechał obok Slatona, sprawiał wrażenie niemal pogrążonego w transie. Rozglądając się wokół siebie, Slaton jedną rzecz wiedział na pewno. Nigdy dotychczas nie był w dziwniejszej kom- panii. Spostrzeżenie to zostało podkreślone przez wypadek, do którego doszło godzinę po wyjeździe z miasta, kiedy to siedemnasty członek grupy dołączył do jej szeregów. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Varo prowadził grupę szerokim szlakiem biegnącym wokół wzgórza, które wieńczyła czapa szarej, zwiet- rzałej skały. Po ich lewej ręce grunt opadał łagodnym, porośniętym trawą zboczem ku równinie, gdzie zagajniki i wrzosowiska przeplatały się z pastwiskami dla bydła. Z prawej, skaliste wzgórze wznosiło się wysoko ponad nimi. W pewnym miejscu niewielkie urwisko wznosiło się pionowo, z niebezpiecznie wyglądającym występem ster- czącym dziesięć łokci nad ich głowami i tam właśnie Varo zatrzymał się pochylając się ku skalnej ścianie. Ostrożnie dotknął znaku w kształcie litery X, utworzonego z jakiejś mazi przylepionej do skały, a potem przyjrzał się uważnie swoim poplamionym palcom. - Jest tutaj - stwierdził Varo i spojrzał na Baira. Stary żołnierz uniósł palce do ust i przeciągle, przeszywająco gwizdnął. W odpowiedzi gdzieś w górze rozległo się dziwa- czne zawodzenie, krzyk jakiego żaden z nich nigdy przed- tem nie słyszał. Na twarzach żołnierzy pojawił się wyraz zaskoczenia i trwogi - a potem coś zeskoczyło ze szczytu urwiska. Konie i ludzie rozproszyli się w nieładzie, kiedy potwór 1^BIffn' runął ku nim, a w powietrzu ponownie rozległ się niesamo- wity skowyt. Stwór spadł na zakurzoną trawę z wywołującym dreszcz głuchym grzmotnięciem i leżał bezwładnie z wykrzywiony- mi kłami i nogami rozciągniętymi pod nienaturalnym ką- tem. Był to dzik i choć jego szkliste oczy i zakrwawiony ryj świadczyły, że został zabity zanim runął ze szczytu urwis- ka, Varo wciąż wpatrywał się w niego ze zgrozą. Twarz miał białą jak kreda, jak gdyby zobaczył ducha - i tylko Brostek wiedział dlaczego. Pozostali spoglądali teraz wyczekująco w górę, starając się ukryć przerażenie, jakim napełniło ich martwe zwierzę. Slaton, sam dogłębnie przestraszony, szeptał słowa otuchy do dygoczącego Lisle'a. U ich stóp Cień przykucnęła sztywno z oczyma utkwionymi w dziku, a w jej gardle narastał głuchy pomruk. - Złaź na dół, Ryker, ty wariacie! - zawołał ktoś. Gdy jakaś postać pojawiła się na szczycie urwiska, ciemna na tle letniego nieba, z gardła Brosteka wydobył się potok obelżywych wyzwisk - i zdołał opanować swój gniew tylko dlatego, że paru jego towarzyszy roześmiało się głośno. - Przynajmniej mogłeś spojrzeć zanim zrzuciłeś to ścier- wo na dół - zakończył nieprzekonywająco. - Sądziłem, że ucieszycie się z mojej zdobyczy! - od- krzyknął radośnie Ryker. - To było wspaniałe polowa- nie - dodał z entuzjazmem. - Zejdź na dół - rozkazał Brostek. - Musimy jechać dalej. - Dobrze, ale po swojemu. Ryker rzucił się głową naprzód z urwiska. Konie ponow- nie rozbiegły się w panice, a okrzyki trwogi wypełniły powietrze. Lecz kiedy spadające ciało było nie więcej niż dwa łokcie nad bezlitosną ziemią, lina przywiązana do kostki Rykera zatrzymała go gwałtownie w miejscu. Samo- zwańczy akrobata huśtał się tam i z powrotem do góry nogami, śmiejąc się głośno z efektu swego nowego występu. Potem sięgnął w górę, rozwiązał węzeł i stoczył się na ziemię. Jednak zanim jeszcze jego stopy dotknęły podłoża, zna- lazł się przed obliczem Varo. Choć twarz dowódcy grupy nie wyrażała niczego, Varo zamachnął się i otwartą dłonią uderzył Rykera w bok głowy. Drobny, żylasty mężczyzna zachwiał się pod wpływem nieoczekiwanego uderzenia i upadł, a potem uniósł wzrok z wyrazem bolesnego zaskoczenia. W zapadłej nagle ciszy głos Varo zabrzmiał nieprawdopodobnie spokojnie - jednak groźba, jaką nios- ły ze sobą jego słowa, była oczywista. - Jeśli kiedykolwiek jeszcze narazisz któregoś z nas na podobny występ - rzekł spokojnie - wówczas cię zabi- ję. - Jego twarz była maską nie wyrażającą żadnych uczuć. - Śmierć jest naszym rzemiosłem, Varo - warknął Ry- ker. - A z pewnością moim. Dlaczego zdechła świnia mia- łaby cię tak przestraszyć? Varo odwrócił się bez słowa i dosiadł konia. Nikt inny nie poruszył się ani nie odezwał, dopóki Ryker nie podniósł się wolno na nogi. - Ten dzik mógł złamać kark albo człowiekowi, albo koniowi - rzekł Brostek, przerywając ciszę. - Wykorzystuj swój talent, by zabijać tych, którzy zasługują na śmierć. Ryker wpatrywał się ponuro w ziemię. - Gdzie twój koń? - zapytał Langel. - Za następnym wzniesieniem - padła wymruczana pod nosem odpowiedź. - Zatem ruszajmy - ponaglił Brostek. - Nie chcecie mięsa? - zapytał Langel, skinąwszy głową w stronę dzika. - Zostawcie to - rozkazał Varo i spiął konia ostrogami. Cień zbliżyła się ostrożnie do dzika i zaczęła go obwąchi- wać, lecz na rozkaz swego pana zostawiła ścierwo. Varo przez resztę popołudnia w milczeniu prowadził drużynę, utrzymując szybkie tempo. Ryker jechał w tyle i wkrótce odzyskał dobry humor, śmiejąc się i żartując z towarzyszami. Slaton i Lisie jechali w środku oddziału, z Keredinem u boku. - Zawsze jest taki? - zapytał ostrożnie Slaton. - Ryker? To dzikie stworzenie - odpowiedział były cza- rodziej. - Nie lubi miast. - Więc to dlatego spotkaliście się z nim tutaj? - Tak. Nie chciałbym ponosić za niego odpowiedzialno- ści w jakimś cywilizowanym miejscu. - Dlaczego? - Lubi zabijać - odparł Keredin. - Najbardziej ludzi, lecz jeśli to nie jest możliwe, zabija zwierzęta - im dziksze, tym lepiej. W tym też jest dobry - dodał od niechcenia. Varo zarządził postój o zmierzchu; obóz rozbili na porośniętej drzewami polanie nad małym strumieniem. Cień i konie skwapliwie skorzystały z możliwości ugaszenia pragnienia, podczas gdy jeźdźcy zabrali się do różnych zajęć. Slaton przyglądał się temu wszystkiemu, nie wiedząc co robić. - Weź chłopca i chodź do mnie - zaproponował Kere- din. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, przygoto- wując ognisko z kręgu kamieni otaczających stos suchych liści i chrustu. Slaton posłuchał z wdzięcznością i podszedł do Keredina, prowadząc Lisie'a przed sobą. - W jaki sposób człowiek staje się byłym czarodzie- jem? - zapytał po paru chwilach, które spędził obserwując poczynania drugiego mężczyzny. Keredin uśmiechnął się. - Przez fakt, że twoi koledzy przestają uważać cię za godnego zaliczania się do ich szacownego grona - odparł. - Dlaczego? - Och - z wielu powodów. - Takich jak? - podsunął Slaton. - Więc chcesz poznać ekscytujące szczegóły mego upad- ku i utraty łaski, co? - zauważył Keredin z nutą roz- bawienia w głosie. - Przepraszam - zawstydził się Slaton, zdając sobie sprawę, że wścibia nos w nie swoje sprawy. - Nie musisz mi mówić, jeśli nie chcesz. - Och, nie mam nic przeciwko temu - rzekł niedbale mężczyzna. Slaton czekał, nie chcąc go popędzać. Lisie wydawał się być absolutnie szczęśliwy, niepomny całego otaczającego go świata. - Moje przestępstwo było potrójne - rozpoczął były czarodziej. - Pierwsze polegało na tym, że nie okazywałem należytych względów starszym czarodziejom, jak również naszym panom, Kartelowi. Nie miało znaczenia, że pierwsi byli zgrzybiałymi starymi kretynami, drudzy zaś zachłan- nymi tyranami. Wydaje się, iż głoszoną przeze mnie ideę, że czarodzieje wciąż winni poczuwać się do odpowiedzial- ności za mieszkańców Levindre, zamiast koncentrować się wyłącznie na własnej wygodzie i bogactwie, uważano za przewrotną - skromnie mówiąc. - Czarodzieje nigdy nie sprawiali na mnie wrażenia szczególnie bogatych - zauważył Slaton. - Bo większość z nich nie jest bogata - odparł Keredin, śmiejąc się. - Są zbyt głupi. - A pozostali? - Tych kilku wie, jak wykorzystać system - rzekł były czarodziej, kiwając głową. - Strzegą swoich żałosnych sekretów i gniją w luksusie, podczas gdy ich ofiary wyko- nują całą robotę. - Brzmi to znajomo - powiedział ponuro Slaton. - Mo- ja rodzina przekształciła wykorzystywanie innych ludzi w sztukę. - Należy do Kartelu? - Tak. Keredin ponownie skinął głową. - Współczuje ci - dodał cicho. - A twoje drugie przestępstwo? - zapytał po chwili Slaton. - Moim drugim błędem była chęć nauczenia się praw- dziwejmagii - odparł Keredin. - Starej magii. A to nie jest obecnie mile widziane. - Ale z pewnością czarodziejstwo w całości opiera się na magii - zaprotestował Slaton. - Jak niewiele wiesz - odparł ze smutkiem Keredin. - Czarodziejstwo nie pozwala wyciągać z magii korzyści - ani niczego innego, czego nie chce Kartel. Dlaczego są- dzisz, że tak zwani czarodzieje, których spotykasz, są takimi żałosnymi istotami? Czy w ogóle przedstawiali sobą jakąś groźbę? Kartelowi udało się zmienić niegdyś przy- zwoity system w coś skorumpowanego i bezsilnego. I zro- bili to całkowicie rozmyślnie. Dołączyło do nich paru innych członków grupy i Kere- din ciągnął dalej, nie dając Slatonowi możliwości oswoje- nia się z tymi nowymi dlań poglądami. - By nie przeciągać długiej i nudnej historii powiem, że moim ostatecznym, niewybaczalnym grzechem, było przy- znanie się do miłości. - Co? - Chyba słyszałeś, że czarodzieje mają żyć w celibacie? - zapytał Keredin, uśmiechając się. Slaton skinął głową, czując zakłopotanie, gdy przypo- mniał sobie niesmaczne żarty, które wywoływał ten aspekt czarodziejstwa. - Intymne kontakty z kobietą pozbawiają czarodzieja mocy, rozumiesz - oznajmił Keredin, parodiując pom- patyczny ton. - Jakaż obłuda! Być może było tak nie- gdyś; może stara magia wymagała czystości lub uma- rtwień, lecz w czasach, kiedy terminowałem, był to zwykły żart. Były tam burdele. Najlepsze z nich były niezwykle dyskretne, a dziewczęta całkiem do rzeczy - i dobrze opłacane. Istniało tylko jedno prawo. Żadnych więzi uczuciowych, żadnych kontaktów w świecie na zewnątrz. Tym właśnie zgrzeszyłem. - Przerwał, wspo- minając. - Uciekliśmy razem. Była to najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić. - Blask nawiedzenia pojawił się w jego oczach. - A dziewczyna? - zapytał niechętnie Slaton, przeczu- wając tragedię. - Zabili ją łotrzy, wysłani by sprowadzić ją z powrotem. Nawet moje umiejętności nie zdołały jej uratować. - Nie ulegało wątpliwości, że to wspomnienie wciąż jest dla niego bolesne i pełne goryczy. - Poinformowano mnie potem, że nie mogę już dłużej nazywać siebie czarodziejem. Nie obchodziło mnie to. Magia nie wydawała się już tak pociągająca. - Znowu przerwał i Slaton na próżno starał się wymyślić coś, co mógłby powiedzieć. Nagle wydało mu się niezwykle ważne, by uleczyć to dawne cierpienie, lecz wiedział, że zadanie to przekracza jego siły. - A poza tym - pojął Keredin - nie mogli pozbawić mnie wiedzy, którą już posiadłem. Zakończywszy skrupulatne przygotowania ogniska, Ke- redin wyciągnął oba palce wskazujące w stronę stosu chrustu i wymruczał kilka słów. Z nagłym rykiem płomie- nie buchnęły z cienkich patyków służących za podpałkę i szybko ogarnęły resztę drewna. Slaton podskoczył gwał- townie, lecz Lisie sprawiał wrażenie zupełnie beztroskiego. Chłopiec tylko się uśmiechnął i wyciągnął do ognia ręce z rozwartymi palcami, by je ogrzać. - To pożyteczna sztuczka - rzekł Slaton, gdy już do- szedł do siebie po wstrząsie. - Sztuczki wyznaczają kres moich możliwości - odparł były czarodziej. - To straszliwie upokarzające, kiedy się wie, że możliwości są o wiele większe. Tym razem zamiast cynizmu w jego głosie zabrzmiał autentyczny żal. Większość członków grupy - ci, którzy wykonali już swoje zadania - zgromadziła się teraz przy ognisku. Konie zostały nakarmione, drewno na opał zebrane, a bukłaki ponownie napełnione wodą. Rozpakowano derki i wybrano najlepsze miejsca na nocleg. Teraz nadszedł czas na jedzenie. Langel i Ross przynieśli pro- wiant. - Dzisiaj szczupłe racje, chłopcy - oznajmił Langel. Je- go słowa zostały powitane chórem jęków. - Gdzie Jastrząb? - zapytał Langel, rozlądając się. - Poszedł na polowanie - odparł Bair. - W tych ciemnościach? Nie zdoła trafić nawet we wrota od stodoły - rzekł lekceważąco Langel. - Jeśli jest naprawdę głodny - odpowiedział weteran - to ten człowiek trafi we wszystko, nawet o północy. - I masz rację - zabrzmiał we mroku jakiś głos. - Nie widzisz, Langel, ponieważ na wpół oślepłeś od nieustan- nego przeglądania swoich nieśmiertelnych liczb. - Czło- wiek, który to powiedział zbliżył się, niewidoczny w swym ciemnym stroju dopóki nie wszedł w krąg światła. Wów- czas Slaton ujrzał szczupłego mężczyznę o ostrych rysach, z łukiem przewieszonym przez ramię. Cisnął na ziemię dwa upolowane ptaki, każdy zgrabnie nadziany na strzałę. - Małe stodoły mają tutaj - zauważył. Widok świeżego mięsa dodał otuchy innym. Choć nie było tego dużo na tak wielu, niemniej jednak głosy roz- mawiających ożywiły się. Ross wkrótce uraczył ich kilko- ma niedorzecznymi żartami - z których śmiał się głośniej niż ktokolwiek inny. W tym czasie Jastrząb położył się i zdawało się, że zasypia. - Zdumiewające - rzekł cicho Slaton do Keredina, wskazując na ptaki. - Naprawdę było ciemno. - Tak. Jastrząb jest człowiekiem posiadającym wiele talentów - i równie wiele tajemnic - oprócz oczywistej zdolności do widzenia w nocy jak kot - odparł znacząco dawny czarodziej. - Musisz też wiedzieć, że nikt nie zna jego prawdziwego imienia, a swoją przeszłość okrywa tajemnicą. - W przeciwieństwie do ciebie, czarodzieju! - zauważył Jastrząb, nie unosząc powiek. - Nie wątpię, że zdążyłeś już zanudzić naszych nowych towarzyszy historią swojego życia. W głosie obu mężczyzn nie było słychać niechęci. Slaton nie chciał wracać do smutnej opowieści Keredina i gorąco pragnął dowiedzieć się więcej o swych nowych towarzy- szach. - Dlaczego akurat Jastrząb? - zapytał. - Pasuje do mnie - odparł leżący mężczyzna. - Czym można lepiej się określić niż imieniem? Nieoczekiwanie, ten właśnie moment wybrał Lisie, by odezwać się po raz pierwszy tego wieczoru. - Lepiej się określić? - powtórzył, naśladując leniwy, cedzący słowa sposób mówienia myśliwego. Jastrząb usiadł i spojrzał na niego z gniewem. - Masz z tym jakiś problem, chłopcze? - zapytał. - Nie. Pozwól, że ci wyjaśnię... - zaczął szybko Slaton. - Chłopcze? - powtórzył głośno Jastrząb, nie spusz- czając z niego wzroku. Lisie dalej wpatrywał się w ogień niewidzącymi oczyma. - Skończ z tym, Jastrząb! - rozkazał Brostek. Kocie oczy spoczęły najpierw na Brosteku, a potem na Varo. - Po co on w ogóle jest z nami? - rzucił wyzywająco Jastrząb. Jego słowa sprawiły, że wszyscy zamilkli. W pośpiechu, w jakim opuszczali Krawędź, Varo nie znalazł czasu na wyjaśnienie swej decyzji o przyjęciu do grupy dwóch nowych członków. Teraz nie miał wyboru. Wiedział, że nikt z jego ludzi nie kwestionowałby jego władzy, lecz chciał ich przekonać o przydatności Lisle'a - choć sam nie był do końca jej pewien. Uważnie dobierając słowa, opisał zwięźle talenty chłopca, kładąc nacisk na jego umiejętności przewidywania. Brostek i Slaton uzupełniali swoimi uwagami jego wypowiedź, lecz kiedy skończyli, miny wielu członków grupy wyrażały powątpiewanie. - Nie przewidział upadku dzika, prawda? - zachichotał Ryker. - Trząsł się jak liść. - Im mniej o tym będziesz mówił, tym lepiej - rzekł stanowczo Brostek i Ryker ucichł, ostrożnie obmacując ucho, na które spadł cios Varo. - Jeśli mam rację - rzekł Varo, nie zwracając uwagi na tę wymianę zdań - Lisie być może potrafi pomóc nam dotrzeć na miejsce jeszcze przed napadem. Choć wymieniono parę sceptycznych spojrzeń, nikt nie wyraził głośno swych wątpliwości. Slaton zaczął sobie uświadamiać, że ta grupa rzeczywiście była oddana swemu zadaniu - i niezmiernie lojalna wobec Varo. Ktoś, kto potrafił zebrać razem i utrzymać w ryzach tak różne osobowości, miał do swojej dyspozycji straszliwie skuteczny zespół. - Powiedziałeś, że ostatnie zaćmienie miało miejsce dwa dni temu? - rzekł z namysłem Bair. - Nie widziałem go. - Bo jak mogłeś? - zawołał Ross. - Przecież nigdy nie wychodzisz na zewnątrz! Ale rzeczywiście było wtedy za- ćmienie. - Inni skinęli potakująco głowami. - Nie było to nic wielkiego - ciągnął bliźniak. - Około południa słońce zaćmiło się nieco, ale tylko na parę chwil. Większość grupy potwierdziła to chórem potakiwań. - Wydawało mi się silniejsze - wtrącił Slaton. - A znaj- dowaliśmy się zaledwie dziesięć mil dalej na zachód. - Mnie również - dodał Ryker. - Doprawdy, robiło wrażenie. - Więc zaćmienie wydawało się silniejsze dla kogoś, kto znajdował się dalej na północ lub na wschód od krateru - wyraził przypuszczenie Keredin. - Co to może znaczyć? Nikt nie potrafił na to odpowiedzieć. - A w kraterze nikt nie widział zaćmienia - dodał Brostek. - Potrzebujesz świadka, który był na zachodzie lub na południu - zasugerował Ross. - Wówczas wiedzieli- byśmy... - Co? - zapytał Jastrząb, uśmiechając się złośliwie. - Czy to nie wszystko jedno? - wtrącił Langel. - I tak nie mamy świadka. A kolacja gotowa. Kiedy jedli, parę osób przyglądało się, jak Lisie niezdar- nie radzi sobie ze swoją porcją. Na jakiś czas rozmowy ucichły, lecz kiedy skończyli posiłek, zaczęli rozmawiać o najbliższych planach. - Więc dokąd jedziemy? - zapytał Ross. - Do Avranche - odparł Varo, wymieniając nazwę od- ległej górskiej wioski. - To tylko przeczucie, lecz nie byliś- my tam od miesięcy - ani oni. - Nie musiał precyzować, kim są ci oni. Ross skinął głową. - Jeśli tam nic się nie wydarzy - rzekł z ożywieniem - możemy pociągnąć przez Przełęcz Suchej Mgły do Grassmeer. Nikt nie zauważył, że na dźwięk drugiej nazwy Lisie nagle zesztywniał. Ross ciągnął dalej. - Potem możemy pojechać do Penberry. Po drodze jest mnóstwo dogodnych punktów obserwacyjnych, więc mog- libyśmy skontrolować naprawdę duży teren. Dlaczego nie mielibyśmy... - Przerwał nagle. - Dlaczego on dygocze? Lisie trząsł się, choć noc była ciepła, a on siedział blisko ogniska. - Dobrze się czujesz? - zapytał Slaton, tak samo za- intrygowany jak pozostali. - O co chodzi? Lisie nie odpowiedział; jego oczy migotały, jak gdyby oglądał inny świat - lub obrazy z jakiegoś snu. - Przynieście koc - powiedział Bair. Lisie krzyknął, przewracając oczyma. - Wody! Szybko! - rozkazał Bair, kiedy Slaton układał swego kuzyna delikatnie na ziemi. Po krótkiej chwili Lisie uspokoił się, zdając się czerpać otuchę z ciepła koca, którym go owinięto. Wypił trochę wody i wkrótce wydawało się, że całkiem przyszedł do siebie. Kiedy znowu usiadł, głowa chwiała mu się jak główka niemowlęcia, a oczy miał nieprzytomne, lecz nie był roztrzęsiony. Teraz jeszcze więcej zaintrygowanych i niepe- wnych spojrzeń kierowano w jego stronę. - Jutro rano dotrzemy do Duncery - stwierdził Varo, rozmyślnie odrywając uwagę grupy od chłopca. Może tam będą mieli dla nas jakieś wieści. Wówczas postanowimy, jaki szlak obierzemy. Duncery było jednym z miejsc, do którego co jakiś czas spływały informacje zbierane przez sieć ich obserwatorów. Wielu górali traktowało Varo i jego ludzi jak bohaterów i zbierało wszelkie informacje, które mogły im się przy- dać- sygnały o niecodziennych poruszeniach w górach, których przełęcze blokował śnieg, nieoczekiwanych znik- nięciach zwierząt i tak dalej - przekazując meldunki ustnie przez ludzi wędrujących od wioski do wioski. Choć infor- macje bywały nieprecyzyjne i często docierały zbyt późno, by można z nich było w pełni skorzystać, zawsze oczekiwa- no ich z niecierpliwością. Dycyzja Varo dała sygnał do rozpoczęcia przygotowań do snu. - Czy nasi muzycy nie ucieszą nas kołysanką? - zapytał chytrze Jastrząb. Wszystkie oczy skierowały się na Lisle'a, lecz chłopiec nie zareagował. - Zechcesz zagrać dla nas, Lisie? - zapytał łagodnie Brostek. - Zagrać dla nas, Lisie? - powtórzył jak echo chłopiec, kiwając głową. Slaton wydobył lutnię z ich tobołka i podał kuzynowi. - Zagajnik Wiedźmy - powiedział. Lisie uśmiechnął się z nagłym ożywieniem na twarzy i delikatnie przebiegł palcami po strunach. Po krótkim dostrojeniu dwóch z nich, zaczął grać. W jednej chwili bezbarwna, oświetlona blaskiem ognia polana zmieniła się w zaczarowane królestwo. Płynna muzyka wylewała się, jej kropelki zdawały się odbijać migotanie płomieni, zmieniając je w tęczowe istoty z le- gend; ważki tańczyły z opalizującymi ognistymi smokami, zimorodki wzlatywały z duszkami drzew i sam las zbliżył się, by obserwować i słuchać. Każdy z obecnych inaczej widział oszałamiające obrazy, lecz wszystkich zniewolił czar muzyki. Kiedy ostatnie nuty zamarły i pospolita noc powróciła, by ogarnąć ich obóz, wspólne uczucie nabożnego podziwu było wręcz namacalne. Choć decyzji Varo o włączeniu Lisle'a do drużyny nie podważano otwarcie, to jednak wyczuwało się pewną urazę. Niedawne wyjaśnienia nie zdołały rozwiać tych uczuć, lecz muzyka Lisle'a wymiotła je wszystkie. Pierwszy otrząsnął się Keredin. - Bogowie! - wyszeptał. - Nie słyszałem niczego podob- nego od czasu... - Strzelił palcami i wymamrotał parę dziwnych sylab. Iskry i płomienie strzeliły w powietrze ze środka ogniska, sprawiając, że wszyscy z wyjątkiem Lisle'a cofnęli się pospiesznie lub osłonili oczy. Chłopiec uśmiech- nął się tylko i zagrał szybką jak błyskawica, delikatną sekwencję nut, która ukształtowała strzelające w górę pło- mienie. Wizerunek trwał tylko chwilę, lecz był wystar- czająco wyraźny. Widmowa twarz Magary uśmiechnęła się do nich wszyst- kich. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Skąd Langel bierze pieniądze na prowiant? - zapytał Slaton. Ponieważ pragnął dowieść swej przydatności dla grupy, zaofiarował się, że będzie towarzyszył Bakowi na warcie. Teraz, kiedy wszędzie panowała cisza, skorzystał ze sposobności, by dowiedzieć się więcej o tym, jak żyją. - Chcesz powiedzieć, że niezupełnie przystajemy do twojego wyobrażenia o zasobnych kupcach? - zapytał sta- ry żołnierz, szczerząc zęby w uśmiechu. - Właśnie - przyznał Slaton. - Radzimy sobie - ciągnął Bair. - Niektórzy wieśniacy hojnie dziękują nam za naszą pomoc - oczywiście w grani- cach swoich możliwości. A kiedy przybywamy zbyt późno, by uratować wioskę, zabieramy wszystko, co pozostało i ma jakąś wartość. Zmarli nie obrażają się o to! -Teraz na jego twarzy widniała powaga i w jego oczach Slaton mógł dostrzec okropne wspomnienia. Potem Bair wzruszył ra- mionami. - Radzimy sobie jak możemy. Langel potrafi zrobić wiele z niczego. Część z nas pracuje w czasie, jaki pozostaje nam wolny - a niektórzy nie gardzą powięk- szaniem naszych zapasów... mniej rzucającym się w oczy sposobem. - Takim jak pożyczanie od tych, którzy na to pozwala- ją? - domyślił się Slaton. - Można tak powiedzieć. - Chciałem być taktowny. - I byłeś. - Bair znowu się uśmiechnął. - ale Kerwin, na przykład, nie miałby absolutnie nic przeciwko nazywaniu go złodziejem. - Który to? - zapytał Slaton, usiłując dopasować imię do twarzy. Bair wskazał w mrok. - Tam. To ten blondyn o rozbieganych oczach. Nie pozwól mu zbliżać się do swoich kieszeni, jeśli masz w nich coś wartościowego! - Roześmiał się cicho, kiedy spostrzegł zaniepokojoną minę Slatona, i dodał:- Nie martw się. Varo wyleczył go z najgroźniejszych przywar, ale czasami po prostu nie może powstrzymać się przed zdobywaniem rze- czy - chociaż nigdy naszych. A my nie prowadzimy zbyt drobiazgowego śledztwa. Wykorzystuje swoją zręczność i szybkość dla naszych celów i jego umiejętności wielokrot- nie nam pomogły. Ich rozmowę przerwał jakiś ruch w obozie; ktoś podniósł się z posłania i ostrożnie wymijając śpiących ruszył ku nim. Slaton rozpoznał Brosteka i natychmiast zdał sobie sprawę, dlaczego nie może spać. Widok płomiennej twarzy Magary zburzył spokój ich wszystkich - nawet tych, którzy nigdy jej nie widzieli. Kiedy początkowe podniecenie opadło, Varo zmusił ich, by położyli się spać. Ciche i rozsądne nalegania dowódcy uspokoiły większość męż- czyzn, lecz wydarzenie to najwyraźniej głęboko wstrząsnęło Brostekiem. - Nie mogłem zasnąć - mruknął niepotrzebnie, kiedy dołączył do Baira i Slatona. Płomienisty wizerunek Maga- ry wciąż jarzył się w jego oczach. - Na nocnej warcie towarzystwo jest zawsze mile wi- dziane - odparł flegmatycznym tonem Bair. Kilka chwil upłynęło w milczeniu. - To mi się nie śniło, prawda? - w końcu wyrzucił z siebie Brostek. - Też ją widzieliście? Slaton skinął głową. - Śliczna dziewczyna - zauważył Bair. - Ciekawe, jak ona to odczuła? Dwaj pozostali wytrzeszczyli na niego oczy. Obaj byli tak pochłonięci własnymi reakcjami wywołanymi pojawie- niem się widmowego wizerunku Magary, że w ogóle nie zastanowili się, jak to mogło wpłynąć na nią. - Chyba nie sądzisz... - zaczął Slaton. - Z pewnoś- cią... - Dał za wygraną wiedząc, że jego pytania nie znajdą odpowiedzi. - Keredin nie będzie mógł albo nie zechce wyjaśnić tego, co się wydarzyło - poskarżył się Brostek. - Nie powie mi nawet, kto to zrobił, on czy Lisie. Spójrzcie na niego -jak sobie radośnie chrapie! - I nie należy się spodziewać, by Lisie mógł wiele pomóc - zauważył Bair. Slaton skrzywił się, słysząc rzeczo- wy ton starego żołnierza i świadom tego, że Brostek spogląda na niego z nadzieją. - Nie patrz tak na mnie - powiedział. - Nic mi nie przychodzi do głowy. Lisie nigdy przedtem nie zrobił czegoś takiego. Mną to również wstrząsnęło. Brostek, zawiedziony, skinął głową. - W Keredinie jest coś więcej, niżby się to wydawało na pierwszy rzut oka - przypomniał mu Bair. - Powinieneś to wiedzieć. Powie, kiedy będzie gotów. Teraz wracaj i prześpij się. Brostek zawahał się, sprawiając wrażenie, że chce coś jeszcze powiedzieć, lecz zmienił zdanie i posłuchał rady towarzysza. Odwrócił się i ruszył ostrożnie pomiędzy leżą- cymi postaciami do własnego posłania. Położył się, lecz sen dalej nie chciał przyjść. Zbyt wiele pytań rozbrzmiewało mu w głowie. W jaki sposób wyczarowano wizję twarzy Magary? I dlaczego? Wydawało się to bezsensowne, niemal okrutne - a okrucieństwo nie było cechą pasującą do Keredina - ani, na tyle, na ile mógł osądzić, do Lisle'a. I kto to zrobił? Lisie zobaczył Magarę dopiero poprzedniej nocy, a Brostek wiedział, że Keredin nigdy jej nie widział. A podobieństwo było uderzające. Więc to musiał być Lisie. Lecz Slaton twierdzi, że przedtem chłopiec nigdy czegoś takiego nie robił. Poza tym, kiedy grał dla nich wcześniej, muzyka wyczarowała wizje odmienne dla każdego ze słu- chaczy -jednak potem wszyscy widzieli twarz Magary. To nie miało żadnego sensu. W tym momencie Brostek niemal się poddał i zapragnął wytrząsnąć prawdę z Keredina. Opanował się jednak; tak jak powiedział Bair, były czarodziej powie wszystko, kiedy będzie gotów. Zamiast tego myśli Brosteka powróciły do kobiety, której twarz ujrzał w wizji. Kocham ją, powiedział do siebie, formułując w duchu słowa, których nigdy nie wypowiedział głośno. Tak, ale czy jestem w niej zakochany? Jego myśli wzbraniały się udzielić odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie. Czy to jakaś różnica? To rozróżnienie nigdy przedtem nie wydawało mu się ważne. Czy ona o tym wie? Co do mnie czuje? Ich przyjaźń była czymś niepodważalnym, lecz czy mogła - czy powinna - stać się kiedykolwiek czymś więcej? Gdyby to miało przeszkodzić naszemu zadaniu... Brostek pozostawił tę myśl niedokończoną, z całą świa- domością kierując swój umysł ku innym sprawom. Jego spojrzenie padło na pogrążoną w spokojnym śnie postać Varo. Brostek znał swego towarzysza lepiej niż ktokolwiek inny, lecz nie potrafił odgadnąć, jak zareagował na tę wizję. Choć pozornie tak samo niewzruszony jak zawsze, nie potrafił do końca ukryć wewnętrznego wzburzenia; zdradziło go pospieszne i zdecydowane naleganie na sen, odbierające jego ludziom możliwość snucia domysłów. Kocha ją tak samo jak ja, uświadomił sobie nagle Brostek. Ciekaw jestem, czy w ogóle zdaje sobie z tego sprawę. Potem myśli Brosteka skierowały się na Slatona, przyja- ciela M agary z dziecięcych lat. Sprawiał wrażenie uczciwe- go, lecz być może wiedział więcej niż mówił. Zastanawiał się, co też mogło się wydarzyć podczas nocy, którą tych dwoje spędziło razem, i poczuł, jak zaczyna palić go twarz, gdy uświadomił sobie, że jest zazdrosny. Nie bądź aż tak glupi! W końcu, czując że goni w piętkę, zapadł w sen. Jego ostatnia świadoma myśl odbiła echo słów Baira. Ciekawe, jak ona to odczuła. Następnego dnia rano Slaton wstał nieco otępiały z po- wodu dwóch ostatnich nie przespanych do końca nocy i stwierdził, że jego koń jest już nakarmiony i osiodłany. Zbudził Lisle'a i wskoczył na siodło, czując znużenie i oszo- łomienie. Dopiero jakiś czas później zauważył, że Keredin znowu jedzie przy nim. Były czarodziej okazał się tak niechętny do rozmowy o wizerunku M agar y jak przepowie- dział to Brostek, więc Slaton porzucił ten temat. Zastanowił się poniewczasie, kto zaopiekował się jego koniem. - Musisz podziękować za to Jedowi - powiedział mu Keredin. - Jemu i jego krewniakom. - Skinął głową w stronę czterech wielkich mężczyzn, którzy jechali razem za dowódcami. Slaton zapamiętał tych mężczyzn pracujących razem przy rozbijaniu obozu; zauważył ich delikatność w kontak- cie ze zwierzętami, tak kontrastującą z ich oczywistą siłą. Z wysiłkiem poszukał ich imion w pamięci. To Jed i jego brat Lorimer. A tych dwóch za nimi, to kuzyni, Chase i Neal. W obecności Slatona ci czterej mężczyźni prawie się nie odzywali, widocznie zadowoleni ze swej drugoplanowej roli wśród tylu innych, godnych uwagi osobowości. - Ich zagroda była jedną z pierwszych, k*óre zostały napadnięte przez Nożowników - poinformował Slatona Keredin. - Jak się uratowali? - zapytał Slaton. - Pracowali na drugim końcu ogromnej łąki i bardzo późno wrócili do domu. Do tego czasu wszyscy inni byli już martwi albo zniknęli. Próbowali wytropić napastników, lecz nigdy nawet ich nie dostrzegli. Potem tułali się tu i tam, lecz nie udało im się zaciągnąć na służbę u żadnego wielkiego właściciela ziemskiego, tak więc wrócili na podgórze i żyli z tego co upolowali lub znaleźli. Wtedy właśnie natknęliśmy się na nich. - Wyglądają na ludzi, których warto mieć pod ręką w czasie bitwy - rzekł Slaton. - I są tacy - potwierdził Keredin. - I mają też własne rachunki do wyrównania. Przyłączenie się do Varo i Bros- teka sprawiło, że ich życie nabrało sensu. - I wszyscy jesteśmy tutaj przez tych dwóch - rzekł z zadumą Slaton. - Nawet wy? - Nawet my - przytaknął. - Choć nie mam pojęcia, w czym możemy pomóc... - Slaton wzruszył ramionami. - Varo nie prosiłby cię, abyś się przyłączył do grupy, gdyby nie miał wobec ciebie jakichś planów. - Czy zawsze jest taki wyrachowany? - Widziałeś go. I co o nim sądzisz? - W głosie Keredina zabrzmiała nuta wyzwania. - Coś w nim umarło, kiedy jego rodzina i dom zostały zniszczone. Jedyną osobą, do której cokolwiek czuje, jest Brostek - i trzeba uważnie się przypatrywać, żeby dostrzec nawet to. Lecz w istocie łączy ich niezwykle silna więź. Ktoś określił ich kiedyś jako "braci krwi". Trakt, którym jechali, wychynął z lasu na rozległe wrzo- sowisko. Do Keredina i Slatona zbliżył się trzeci jeździec. - Jakimiż to nonsensami napełnia twoją głowę ten cza- rownik? - zapytał przybysz. Uśmiechnął się i w jego sym- patycznej, szerokiej twarzy błysnęły olśniewająco białe zę- by. W błękitnych oczach mężczyzny skrzyły się figlarne ogniki. - Nie zwracaj na niego uwagi, Slaton - poradził Kere- din, uprzedzając odpowiedź swego towarzysza. - Yilman jest wyjątkiem, który potwierdza regułę. Nie mam pojęcia dlaczego wędruje z nami. Z pewnością nie kieruje nim oddanie dla naszej sprawy ani dla naszych przywódców... i nie rozpoznałby prawdziwego nonsensu nawet gdyby się o niego potknął. Uśmiech młodego mężczyzny stał się jeszcze szerszy. - Czarownicy zawsze gadają za dużo - zauważył. - Lu- bię działanie, a gdzież znajdę go więcej niż przy tej radosnej bandzie? - Tej radosnej bandzie? - powtórzył nieoczekiwanie Lisie. Yilman roześmiał się. - To musi być tak, jakby człowiek żył z własnym echem - zauważył sucho, a potem spoważniał. - Ciekawe, czy poradzi sobie w bitwie? - Nie dojdzie do tego - wtrącił szybko Keredin. - Ja jestem odpowiedzialny za Lisie'a - rzekł stanowczo Slaton. - Nie chcemy, by nas traktowano inaczej, niż pozostałych członków grupy. Będziemy walczyć, jeśli zaj- dzie taka potrzeba, najlepiej jak potrafimy. Yilman skinął głową i na jego twarzy znowu pojawił się żywy uśmiech. - Może powinien zagrać coś dla Nożowników - zasuge- rował. - Coś, co urzekłoby ich tak, że staliby się ulegli. Potrafisz zagrać "Taniec śmierci", Lisie? Początkowo nie było żadnej reakcji. Potem Lisie wydo- był z siebie przeraźliwy pisk i zarechotał szalonym śmie- chem. Kilku mężczyzn odwróciło się, zaskoczonych niena- turalnym dźwiękiem. Yilman tylko zachichotał, pozornie zadowolony i spiął konia ostrogami, by dołączyć do jadą- cych na przedzie jeźdźców. Slaton, z wyrazem zatroskania na twarzy, przekręcił się w siodle, lecz Lisie był już znowu spokojny. - Czujesz się dobrze? Chłopiec uśmiechnął się i skinął głową w swój osobliwy, nieporadny sposób. Dziwne oczy Lisle'a nie zdradzały niczego z tego, co działo się w jego głowie. Późnym rankiem oddział dotarł do dużej wsi Duncery. Postój powitano z radością, jako że Varo narzucił szybkie tempo, lecz chwila wytchnienia okazała się krótka i skoń- czyła się, kiedy usłyszeli wieści o złowróżbnych znakach w Avranche. Wilcza horda, która ku niemałemu strapieniu wieśniaków od wielu dni kręciła się w pobliżu, nagle zniknęła. Zwierzyna łowna wyniosła się z pobliskich tere- nów, w lasach nad wioską widziano dziwne światła, a górs- kie orły stały się niezwykle aktywne. Wszystko to potwier- dzało przeczucia Varo, choć jednoznacznie pewnych donie- sień o tym, by dostrzeżono Nożowników lub ich oddziały najemne nie otrzymano. Pomimo narzekań Langela, w godzinę po przybyciu do wioski grupa była znów w drodze, kierując się wciąż w górę. Góry przybliżały się, gdy tak jechali popędzani potęgującym się na nowo poczuciem obowiązku. Dwa dni później, krótko przed południem, przybyli do Avranche. W miarę jak zbliżali się do wioski, Slaton odczuwał coraz większy niepokój wywołany zachowaniem się Lisie'a. Chłopiec wydawał się być wzburzony i kilka razy próbował coś powiedzieć Slatonowi, wskazując przy tym na Varo. Jednakże nic nie dawało się zrozumieć z jego zniekształconych słów, a okazywany przez niego niepokój zdawał się nie mieć podstaw. Avranche sprawiało wrażenie pogrążonego w spokoju, jego mieszkańcy wykonywali swe codzienne zajęcia - chociaż przybycie grupy zburzyło ów spokój. Starsi wioski przyszli, by porozmawiać z Varo i Brostekiem, potwierdzając doniesienia o niedawnych dzi- wnych zdarzeniach, lecz twierdzili, że obecnie wszystko wróciło do normy. Napięcie w grupie opadło, pozostawiając po sobie roz- czarowanie i zawód. I, w przypadku Slatona, uczucie ulgi. Lecz nim zdołali zadecydować o tym, co powinni robić dalej, z ust Lisle'a, który wciąż siedział w siodle, wydobył się nieziemski lament. Jego głos wznosił się i opadał w roz- dzierającym uszy zawodzeniu, wstrząsającym w zestawie- niu z wdziękiem, jaki promieniował od niego, kiedy grał. Chłopiec natychmiast skupił na sobie uwagę wszystkich; wieśniaków ogarnęło przerażenie i wielu zakryło sobie uszy rękoma. Niektórzy nawet czynili ukradkowe gesty; znaki mające chronić przed szaleństwem i złem. Potem Lisie wskazał niepewnie wyciągniętą ręką i wszyscy skierowali oczy na dolinę ponad wioską. Przełęcz Suchej Mgły po- twierdzała trafność swej nazwy; posępna szara mgła wypeł- niała wyższy koniec doliny i osuwała się ku nim. Brostek i Varo spojrzeli na siebie. - To nie mgła. To dym! - zawołał Varo. - Grassmeer! - krzyknął Ross, wytrzeszczając oczy. - W drogę! - ryknął Brostek, wskakując na siodło. Wszystkich poderwała potrzeba pośpiechu brzmiąca w je- go głosie. Mimo wszystko czekała ich walka - pod warunkiem, że zdołają dotrzeć tam na czas. ROZDZIAL JEDENASTY Później Slaton niewiele mógł sobie przypomnieć z tej dzikiej jazdy do Grassmeer. Początkowo ściągnął cug- le, zdając sobie sprawę, że brak doświadczenia, zarów- no jego jak i Lisle'a, uczyniłby z nich zawadę, lecz ich wierzchowiec szybko dał się porwać powszechnej gorączce i pomknął wraz z innymi. Siedzący za nim Lisie zawodził jakąś pozbawioną słów pieśń, która wyrażała przerażenie i gniew, lecz również straszliwy zapał. Slaton zastanowił się przelotnie, czy jest to bojowe zawołanie jego kuzyna. Z przodu dochodziły okrzyki jeźdźców, którzy ponaglali swe konie do jeszcze większego pośpiechu lub zagrzewali innych, lecz większość jechała pogrążona w bacznym mil- czeniu, mając w głowach jedynie ryk wiatru i grzmot kopyt. W ich nozdrza uderzył cierpki zapach dymu, lecz Lisie nawet się nie zająknął. Potem, zanim Slaton zro- zumiał, co się dzieje, wpadli z łomotem kopyt do Grassme- er - i obraz świata, jaki widział Slaton, rozpadł się na setki fragmentów, a każdy był pełen chaosu, grozy lub rozpaczy. Połowa domów w Grassmeer stała w ogniu. Duszące powietrze wypełniały wrzaski i przekleństwa biegających na oślep we wszystkich kierunkach ludzi. Jakaś kobieta w płonącej spódnicy wytoczyła się z ogarnię- tej ogniem chaty. Za nią, zasłaniając twarz rękoma, wyszedł chwiejnym krokiem mały chłopiec. Dziecko zostało natych- miast pochwycone przez żołnierza z brudnozieloną opaską na głowie. Na opasce widniał symbol w kształcie dużej litery M przekreślonej poziomą linią. Matka odwróciła się z krzy- kiem, zapominając o grożącym jej niebezpieczeństwie, lecz inny żołnierz pchnął ją mieczem i kobieta upadła z rękoma kurczowo zaciśniętymi na brzuchu. Chłopiec znajdował się w rękach żołnierza, lecz Varo dopędził porywacza i stalowa klinga jego miecza zanurzyła się głęboko w karku najeźdźcy. Mężczyzna osunął się na ziemię w fontannie czerwieni. Chłopiec upadł ciężko i leżał bez ruchu, skulony. Wielu żołnierzy z zielonymi opaskami na głowach pędzi- ło nieuzbrojonych wieśniaków - w większości starszych lub bardzo młodych - albo ku górom, albo do drewnianego budynku będącego centralnym gmachem wioski. Kiedy stało się jasne, że napotkają opór, wielu najeźdźców, przed włączeniem się do walki z prawdziwymi przeciwnikami, zabiło swe bezbronne ofiary. Inni wieśniacy, tak mężczyźni jak kobiety, wciąż walczyli i teraz, kiedy zaświtała im nadzieja, zdwoili wysiłki. Jednak najeźdźcy przewyższali ich liczebnie i byli lepiej uzbrojeni; drągi i motyki nie mogły sprostać mieczom i żelaznym włóczniom. Na dodatek, najeźdźcy zmienili teraz taktykę. Przed przybyciem Varo i jego ludzi starali się pojmać tylu wieśniaków, ilu się dało; teraz po prostu zaczęli zabijać. Przez parę chwil trwała straszliwa rzeź, lecz potem przyby- sze powstrzymali rozlew krwi. Impet szarży rozproszył ich, lecz użyli wierzchowców do zdobycia przewagi, tratując wrogów i wykorzystując do końca wyższość walki z siodła. Mimo to stało się jasne, że walcząc miecz w miecz, nie dorównują wrogom liczebnie. Pierwszy zaciekły i zaskakujący atak walnie przyczynił się do zwycięstwa. Wielu żołnierzy w zielonych opaskach legło na ziemi, gdy Varo i Brostek, pozornie w zupełnej beztrosce 0 własne życie, wśród szczękającej broni, przerąbali się przez sam środek najeźdźców. Cień, biegnąca u ich boku, potęgo- wała wywoływane przez nich przerażenie. Ross i Rogan również walczyli razem, siedząc na koniach, które poruszały się jak jeden, a miecze bliźniaków cięły jak podwójna kosa. Jeszcze jeden zespół tworzyli starsi członkowie grupy: Langel, Bair i Keredin walczyli ramię w ramię - choć nie tak zwarcie jak bracia - strzegąc sobie nawzajem pleców 1 ostrzegając o grożącym niebezpieczeństwie. Inni nie byli tak zorganizowani; Jed i jego krewniacy rozdzielili się podczas dzikiej jazdy i teraz każdy z nich walczył samotnie. Z odległości, która wykluczała możliwość udzielenia pomo- cy, Slaton ujrzał, jak najeźdźcy ściągnęli z siodeł dwóch krewniaków Jeda, podczas gdy ich towarzysze rzucili im się z odsieczą. Yilman również znajdował się w samym środku bitewnego zamętu, lecz Jastrząb nie włączył się bezpośrednio do walki. Zamiast tego kręcił się na skraju pola bitwy, szyjąc strzałami. I każda z nich nieubłaganie trafiała w cel. Nigdzie natomiast nie było widać Kerwina i Rykera. Potem Slaton uświadomił sobie, że obaj zsiedli z koni i co jakiś czas dostrzegał ich w przelocie jak przemykali wśród chaosu, uderzając, cofając się i uderzając znowu - tak szybko i śmiercionośnie jak jadowite węże. Drobna, smagła twarz Rykera zdawała się płonąć ekstatycznym ogniem, a jego oczy lśniły jakąś piekielną radością. Potem Slaton nie miał już czasu, by obserwować dalsze poczynania swych towarzyszy; on i Lisie sami znaleźli się w niebezpieczeństwie. Rzuciło się na nich, potrząsając włóczniami, dwóch wrogich żołnierzy. Slaton przeklął wła- sną głupotę i próbował wyciągnąć miecz, lecz nim zdołał to uczynić, Lisie wrzasnął. Przenikliwy, ostry dźwięk był tak przejmująco czysty, że ich wierzchowiec stanął dęba, a ata- kujący ich żołnierze zatrzymali się zatrwożeni. Ta chwila wahania była wszystkim, czego Brostek i Yilman potrzebo- wali, by spaść na nich jak jastrzębie i obaj żołnierze w jednej chwili byli już martwi. - Trzymajcie się z dala od tego! - wydyszał Brostek i obrócił konia, rzucając się z powrotem w wir walki, z Cieniem u boku. - Dobrze się bawicie? - zapytał Yilman, unosząc brwi, a potem w ślad za Brostekiem wrócił na pole bitwy. Jakaś postać odziana w błękitną szatę wyłoniła się z bu- dynku, nieruchoma i spokojna wśród tumultu. Chłodne oczy zmierzyły roztaczającą się przed nimi scenę, przeno- sząc się z jednego jeźdźca na drugiego. Nikły uśmiech igrał na ustach obserwatora, jak gdyby pochwalał to, co widzi. Jego nieugięte spojrzenie na niektórych zatrzymywało się dłużej niż na innych. Keredina i Brosteka badał szczególnie uważnie, tak samo jak i Varo, a potem jego uwaga skiero- wała się na Slatona i Lisle'a. Slaton zdążył już uspokoić wierzchowca i trzymał miecz w pogotowiu, lecz teraz poczuł się nagi i bezbronny. Dostrzegał złośliwość tego spojrzenia i był pewien, że Lisie czuje to również. Chłopiec dygotał i trwał w milczeniu w obliczu kogoś, kto z pewnoś- cią był jednym z Nożowników Bari. Varo zauważył wreszcie beznamiętnego obserwatora i je- go sroga twarz przybrała jeszcze bardziej zdecydowany wyraz. Varo skierował wierzchowca ku swemu przeciw- nikowi, lecz drogę zagrodził mu mur zdesperowanych żołnierzy. Natarł na nich, lecz został odparty i odwrócił się szukając wzrokiem pomocy. - Jastrząb! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć ryk płomieni i szczęk stali. - Jastrząb! - Varo wskazał ponag- lająco na niewzruszonego wroga.. Jastrząb usłyszał. Szybko nałożył strzałę, wycelował i zwol- nił cięciwę, pocisk pomknął nieomylnie ku swemu celowi. Postać w szacie nie poruszyła się, nawet nie cofnęła, kiedy strzała uderzyła prosto w jej pierś. Pocisk przeszedł przez mężczyznę na wylot i wbił się, drgając, w drewnianą ścianę. Nożownik stał zdrów i cały. Jego chłodny uśmiech stał się jeszcze zimniejszy. W geście wyrażającym absolutną pogardę odwrócił się tyłem do ataku- jących i wyciągnął obie ręce, celując palcami wskazującymi w ościeżnicę drzwi. Nagły błysk błękitnego światła oślepił wszystkich, a straszliwy trzask rozdarł powietrze. Kiedy ucichł, Nożownika nie było w miejscu, gdzie stał przedtem. Zniknął bez śladu. Jeśli Varo odczuł wściekłość lub zawód, nie znalazło to odbicia na jego twarzy. Runął ku drewnianej budowli, odrzu- cając żołnierzy wroga na boki, jakby byli suchymi liśćmi. Wraz ze zniknięciem swego przywódcy, wielu najeźdźców dało za wygraną i rzuciło się do ucieczki, stając się łatwym łupem dla swych przeciwników. Inni bronili się dalej, lecz walczyli bez przekonania. Wielu zginęło, a ich żałosne szczątki przemieszały się z zaścielającymi ziemię trupami wieśniaków. Varo podjechał do budynku, zeskoczył z siodła i wszedł do środka. Tak jak się spodziewał, nie znalazł tam śladu Nożow- nika, lecz wewnątrz leżało kilka pozbawionych krwi ciał. Z twarzą ciągle bez wyrazu, Varo wyszedł na zewnątrz. Wypalone w drewnie jarzyło się błękitnawo znajome piętno, a pod nim powtórzono jeden z symboli. Nim zapadł wieczór, zdołano przywrócić jako taki porzą- dek, lecz Grassmeer nigdy już nie miało być takie samo. Choć przybycie Varo i jego grupy uratowało wioskę od całkowitego zniszczenia, to jednak nie było rodziny, która by kogoś nie utraciła, a wielu z tych, którzy pozostali przy życiu, odnios- ło rany. Wszyscy, którzy posiadali jakiekolwiek zdolności uzdrowicielskie - Keredin, Bair i kilka miejscowych kobiet -mieli tego popołudnia pełne ręce roboty. Nawet ci, którzy nie ucierpieli fizycznie, nie mogli otrząsnąć się z oszołomie- nia i przygnębiającego uczucia straty; najeźdźcy nie oszczę- dzali nikogo, bez względu na to, czy był młody czy stary, czy był mężczyzną czy kobietą. Największy smutek wywo- ływał widok maleńkich ciał, składanych delikatnie na wspólnym stosie. Ludzie Varo również ucierpieli. Lorimer i Neal nie żyli; ich porąbane ciała ledwie dało się rozpoznać. Jed, Chase, Langel i Yilman byli ranni, jednak ich życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo, a z pozostałych niemal nikt nie uchro- nił się przed zadraśnięciami i stłuczeniami. Choć ich straty były znikome w porównaniu z ponad trzydziestoma zabity- mi najeźdźcami, wszyscy doznawali otępiającego uczucia utraty i żalu. Ponadto deprymująco wpływało na nich tajemnicze zniknięcie Nożownika oraz świadomość, że gdyby przybyli odrobinę wcześniej, prawdopodobnie zdo- łaliby uratować o wiele więcej wieśniaków. Jak zwykle, nie pojmano ani jednego żywego najeźdźcy, tak więc nie było możliwości, by dowiedzieć się czegoś więcej. - Cóż, robimy postępy - zauważył Langel. - Nigdy przedtem nie stanęliśmy twarzą w twarz z jednym z siedmiu. - Choć nie wydawał się tym za bardzo zaniepokojony, prawda? - rzucił Yilman. Wszyscy widzieli zadowolony, lekceważący uśmiech, z jakim kanciastolicy mężczyzna potraktował ich wysiłki. - Mogę przysiąc, że moja strzała trafiła go, gdzie trze- ba - mruknął Jastrząb, potrząsając z niedowierzaniem głową. - Bo trafiła - stwierdził spokojnie Keredin. •(, - Zatem jak...? ; - Ten człowiek - jeśli jest człowiekiem - posiada moc t odparł były czarodziej, chmurząc się. f - Czary - rzekł Brostek. - Zawsze istniała możliwość wykorzystania magii tak po stronie zła, jak i dobra - przytaknął Keredin. - Ze wszystkich ludzi, właśnie ja powinienem to wiedzieć. Nie mogę nawet na to spojrzeć... - machnął ręką w stronę błękitnego piętna na ścianie budynku, które teraz jarzyło się słabo w zmierzchającym świetle wieczoru - ...bez mdłości. - Zetnę to - postanowił Brostek. Z mieczem w ręku ruszył wyciągniętym krokiem do budynku. Drzazgi poleciały na wszystkie strony, kiedy zaczął rąbać drewno, aż w końcu po nienawistnym znaku nie pozostał żaden ślad. Brostek, z wyrazem zadowolenia na twarzy, wrócił do swych towarzyszy, którzy siedzieli w pewnej odległości od wieśniaków, z szacunkiem pozo- stawiając żałobników z ich smutkiem. Bair skończył sprawdzać opatrunki Jeda i odwrócił się do Slatona. - Czy chłopiec czuje się dobrze? Chłopiec w milczeniu dygotał od chwili, kiedy Nożownik spojrzał na niego. Teraz uspokoił się nieco, lecz okazało się, że nie reaguje na nic, co się do niego mówi. - Odrobinę lepiej, tak myślę - odpowiedział Slaton. - Ja... przykro mi, że sprawiliśmy wam kłopot. Następnym razem poradzimy sobie lepiej. - Znalazłbyś się w tarapatach, gdyby chłopiec nie wrzas- nął - zauważył z filuternym uśmiechem Yilman. - Daj spokój, Yilman - rozkazał Brostek. - Wszyscy uczymy się na swoich błędach. - Czy Lisie zagra dla Lorimera i Neala? - zapytał niespodziewanie Jed. Były to jego pierwsze słowa od dłu- giego czasu. - Nie wiem - odparł Slaton. - Dajcie lutnię - rzekł stanowczo Keredin. Ross poderwał się ochoczo, wydobył instrument i poło- żył go przed Lisle'm. Chłopiec spojrzał na niego pustym wzrokiem. - Zagrasz, Lisie? - powtórzył Jed. - Zagrasz dla mojego brata ł kuzyna? - Lisie? - ponaglił go Slaton, kiedy chłopiec nie za- reagował. Wówczas Lisie podniósł lutnię trzęsącymi się rękoma i umieścił ją na padołku. Znowu sprawiał wrażenie człowie- ka, który wie, co się wokół niego dzieje. Sprawdził stroje- nie, a potem spojrzał pytająco na swego opiekuna. - "Odchodząc w noc"? - zaproponował Slaton. Kiedy Lisie zaczął grać majestatyczną, elegijną melodię wypełnioną osobliwym smutkiem, wzrok poruszonych mu- zyką słuchaczy skierował się na płonący jeszcze stos. Ciała kuzynów leżały obok siebie, przy zwłokach wieśniaków, których nie zdołali już uratować. Pieśń nie potrzebowała słów, by opowiedzieć o ich wędrówce w nieznane i o smut- ku tych, których pozostawili. Kiedy Lisie grał, jego twarz zdawała się być rozświetlona od wewnątrz - nie radością, lecz jakimś dziwnym, niemal nieziemskim uniesieniem. Na długo nim skończył, wielu pozostałych przy życiu miesz- kańców wioski zgromadziło się wokół, by posłuchać muzy- ki, i kiedy ostatnie dźwięki zamarły, zarówno oni jak Jed i Chase, otwarcie płakali. - Dziękuję ci - rzekł w końcu Jed łamiącym się głosem. Kiedy mieszkańcy wioski odeszli, w milczeniu wtapiając się w ciemność, Keredin powiedział cicho: - Twoja muzyka uśmierza wiele cierpień, Lisie. - Chciałbym, żeby umiała poradzić sobie również z tym. Wskazał na wejście do budynku. Na nagim drewnie, ociosanym niedawno przez miecz Brosteka, znowu jarzył się błękitny znak. Jego wrogi blask szydził z nich wszyst- kich. ROZDZIAŁ DWUNASTY Varo i jego grupa pozostali w Grassmeer jeszcze przez dwa dni, częściowo po to, by podleczyć własne rany, częściowo zaś, by pomóc pozostałym przy życiu mie- szkańcom wioski. Pod koniec tego czasu złowróżbny znak zmniejszył się do kilku maleńkich, błękitnych skrzeń. Nie zdecydowano o tym, co powinni dalej robić. Nawet Varo sprawiał wrażenie niepewnego, co budziło zaniepoko- jenie pozostałych członków grupy. Jego zdecydowanie i pe- wność siebie zwykle dawały im wszystkim poczucie bez- pieczeństwa, lecz teraz zdawał się czekać na wskazówki z zewnątrz. Brostek wiedział, że jego przyjaciel żywi na- dzieję, iż być może z pomocą przyjdą im szczególne talenty Lisle'a, lecz młody muzyk był teraz jeszcze bardziej nieko- munikatywny niż zwykle. Jeśli Lisie miał jakiekolwiek wyobrażenie o ich następnym celu, najwyraźniej nie chciał lub nie potrafił nikomu o tym powiedzieć. W rzeczywisto- ści, chłopiec jedynie na krótko ożywiał się każdego wieczo- ra, kiedy grał na lutni dla swych nowych towarzyszy i mieszkańców wioski. Wtedy na jakiś czas zarówno jego jak i zdumionych słuchaczy, porywała jedyna w swoim rodzaju magia Lisle'a. Początkowo spierali się o to, czy należy ścigać tych paru najeźdźców, którzy zdołali uciec. Ryker i Jastrząb razem z kilkoma wieśniakami ruszyli w pościg i zabili część uciekinierów, czerpiąc ostatnią, gorzką satysfakcję z odwetu. Lecz czasochłonne polowanie na garstkę wro- gów zdawało się mieć niewiele sensu w sytuacji, kiedy każdy z najeźdźców, którego dopadli, albo walczył do ostatniej kropli krwi, albo umierał bez żadnych widocz- nych przyczyn. Przynajmniej tym razem spór na tym się nie skończył. - Gdybym sądził, że znowu dogonimy Nożownika - przyznał Brostek - byłbym za tym całym sercem. Lecz on najwyraźniej nie podróżuje w typowy sposób. - Oględnie mówiąc - przytaknął Ross. - Jedno mrug- nięcie okiem i już go nie ma. Dokądkolwiek się udał, porusza się tak szybko, jak język sekutnicy. Niemal jak... - I wiemy, że przez jakiś czas nie wracają na ten sam teren - ciągnął Brostek, przerywając swemu gada- tliwemu towarzyszowi. - Tak więc ta garstka, która ucie- kła, nie powinna stwarzać żadnego bezpośredniego nie- bezpieczeństwa. - Lecz oni przecież podróżują zwyczajnie - zauważył Bair. - Na piechotę. - Tak. - Więc moglibyśmy ich wytropić, gdybyśmy chcieli? - Tak - wtrącił Varo. - Lecz oni zawsze rozpraszają się po porażce. Wiesz przecież. Więc my również musieli- byśmy się rozdzielić, a przecież powinniśmy trzymać się razem. - Zgoda - podjął Bair. - Ale może choć raz warto byłoby wytropić któregoś z nich. Nie po to, by go pojmać, tylko by zobaczyć, dokąd idzie. - Przerwał, podczas gdy inni rozważali tę myśl. - Wiemy, że przynajmniej przez kilka miesięcy nigdy ponownie nie atakują tego samego terenu, wiec skąd otrzymują polecenia, które miejsce ma być ich kolejnym celem? - Muszą się gdzieś spotykać - odpowiedział Ryker. - Właśnie! I być może właśnie tam są Nożownicy! - zakończył tryumfalnie Bair. Zapadła krótka chwila ciszy. Mężczyźni spojrzeli po sobie, a potem zaczęli wysuwać zastrzeżenia. - Takie miejsce z pewnością będzie strzeżone - zaczął Jastrząb. - Weszlibyśmy prosto w pułapkę. - Ich punkt zborny może znajdować się w każdym miejscu na drodze do Bari - dodał Ross. - Moglibyśmy utknąć w górach na długie miesiące. - Poza tym, śledzenie ich wcale nie musi być takie łatwe - rzekł Varo. - Piechur może obierać szlaki nie- dostępne dla koni. - I trudno byłoby nam pozostać niezauważonymi - | wtrącił Brostek. - Ale z pewnością warto spróbować! - zawołał Vil- mań. - Zwykle nie posuwamy się zbyt szybko naprzód, prawda? - W którą stronę udali się ci, którzy uciekli? - zapytał Langel. - Na północny wschód - odpowiedział natychmiast Ry- ker. - Do wysokich przełęczy - potwierdził Langel znaczą- cym tonem. - A my nie jesteśmy odpowiednio zaopatrzeni na wyprawę w tę dzicz. Byłoby to szaleństwo, nawet jeśli wszyscy jesteśmy na to gotowi. - Nie tym razem - rzekł Varo do Baira, kończąc spra- wę. - Lecz będziemy o tym pamiętać na przyszłość. Trzeciego dnia pobytu w Grassmeer Ross i Rogan otrzymali polecenie odbycia krótkiej wycieczki do Avran- che, w celu uzupełnienia zapasów. Langel, kiedy nie robił tego sam, często do takich zadań wykorzystywał bliź- niaków; połączenie bystrego umysłu i obrotnego języka Rossa z kamienną, budzącą niepokój postawą Rogana czyniło z nich znakomity kupiecki zespół. Tym razem mieli o co się targować, ponieważ - choć wierzchowiec Lorimera zginął wraz ze swym panem - koń Neala wyszedł z bitwy bez szwanku i można go było sprzedać za wysoką cenę. Langel zaopatrzył swych pomocników w listę towarów, jakie chciał w zamian, i wysłał do Avranche. Jednak kiedy bracia powrócili do Grassmeer, przywieźli ze sobą coś więcej, niż tylko prowiant. W Avranche dotarły do nich wieści o niepokoju i kilku dziwnych zdarzeniach w innej wiosce, leżącej o trzy dni drogi dalej na południe. Relacja brzmiała złowróżbnie znajomo i Varo natychmiast podjął decyzję, że wyruszą tam o świcie. Spoglądał na Lisle'a, kiedy zawiadamiał innych o swej decyzji, lecz chłopiec nie zareagował. Zaraz jednak kiedy wyruszyli w drogę, Slaton zauważył, że Lisie znowu staje się niespokojny, a jego wzburzenie zdawało się powiększać z każdą upływającą godziną. Bros- tek i Varo zareagowali posępnymi minami na tę wiado- mość i zwiększyli tempo, obawiając się, że znowu przybędą za późno. Drugiego dnia jazdy, na krótko przed południem, stan Lisle'a znacznie się pogorszył. Skulił się w siodle za Sla- tonem, zwieszając głowę między ramionami i wspierając czoło o plecy opiekuna, szeptał coś niezrozumiale. Żadne nalegania ani prośby nie potrafiły rozproszyć ani też wy- jaśnić jego przerażenia. Nie pozostało im nic innego, jak spieszyć dalej. Mieli wspaniałą pogodę na podróż; słońce świeciło jasno, lecz powietrze u podnóży gór orze- źwiało chłodem. Pozornie nic nie usprawiedliwiało strachu Lisle'a. Aż do południa. Właśnie wówczas, w chwili, kiedy słońce powinno stanąć w zenicie, chłód w powietrzu wzmógł się. Lisie uniósł głowę i wyciągnął rękę do góry. Pozostali osłaniając oczy unieśli wzrok, przejęci zgrozą. Gdy się tak przyglądali, słońce zgasło. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy ciemność stopniowo zakrywała słoneczną tarczę, czy też płonący krąg przygasł cały od razu, lecz każdy poczuł dreszcz paniki, kiedy oślepiający blask stał się najpierw pomarańczowy, potem krwistoczerwony, aż wreszcie zgasł zupełnie. Na Levindre spadła fałszywa noc. Zaćmienie trwało parę chwil i w tym czasie chłód i strach sprawiły, że nawet najtwardsi mężczyźni dostali dreszczy. Lisie krzyczał, potęgując przerażenie. - Tak szybko? - wyszeptał Varo. Nigdy przedtem nie słyszeli, aby dwa ataki nastąpiły tak szybko jeden po drugim. - Czy to naprawdę znowu się dzieje? - zastanowił się głośno Brostek. Jedno spojrzenie na udręczoną twarz Lisie'a wystarczyło za odpowiedź. CZĘŚĆ TRZECIA LABIRYNT CIENI ROZDZIAŁ TRZYNASTY Magara przestała machać do wędrowców na szczycie urwiska, odwróciła się i ruszyła wolno z powrotem do domu. Kiedy już się tam znalazła, uczucie niepokoju i roztargnienia kazało jej zająć się codziennymi sprawami. Sprzątnęła posłania gości, pomyła talerze i miski i zamiotła podłogę, przez cały ten czas podśpiewując sobie z cicha. W końcu jednak musiała przyznać przed sobą, że czuje się przygnębiona i niespokojna, i myśli, których starała się unikać przez całe popołudnie, znowu pojawiły się w jej głowie. Tak, jak doświadczyła tego wielokrotnie przedtem, po- ciechę znalazła w milczącym, nie żądającym żadnych wyja- śnień towarzystwie Talizmanu. Czapla stała na końcu kładki zupełnie bez ruchu, pozornie pogrążona we śnie. Kiedy Magara wyszła na zewnątrz, Talizman otworzył jedno oko, a gdy usiadła przy nim, wsunął swój długi dziób pod skrzydło, przeczesując pióra. - Chciałabym mieć skrzydła, tak jak ty. Talizman przekrzywił głowę, by spojrzeć na nią z powagą. - No dobrze - przyznała. - Chciałabym mieć skrzydła czasami. Ręce rzeczywiście się przydają. Ale jest tak wiele rzeczy, które mogłabym zrobić, gdybym potrafiła latać. Czapla znowu odwróciła głowę, sprawiając wrażenie, że wpatruje się w jezioro, lecz M agar a wiedziała, że wciąż słucha. - Na początek mogłabym polecieć do Nevern - ciąg- nęła. - Być może w ten sposób odnalazłabym Celię. - Zadrżała, choć dzień był jeszcze ciepły. - Bogowie! Sądząc z opowieści, nie jest to przyjemne miejsce. - Wątpiła, czy znalazłaby dość odwagi, by wejść do ukrytej doliny, tak jak uczynił to Slaton, lecz jego opowieść w równym stopniu zaintrygowała ją, co przeraziła. - Dlaczego Celia poszła właśnie tam? - zapytała głośno. - Biedna kobieta musiała być zrozpaczona, ale na co mogło się jej przydać takie miejsce - nawet jeśli udało się jej tam wejść? Talizman nie odpowiedział. - Może sądziła, że stara magia potrafi pomóc Lis- le'mu - ciągnęła. - Albo przynajmniej wyjaśni, dlaczego zaćmienia wzbudzają w nim taki lęk. - Przerwała na chwi- lę. - W tym coś musi być! - zawołała. - Te zaćmienia nie są naturalne. Nie powinno być ich tak wiele. To nie ma sensu. I dlaczego nie widzieliśmy ich tutaj! Talizman nastroszył pióra, jak człowiek, który wzrusza ramionami w odpowiedzi. - Tego też nie wiem - przyznała cicho Magara. Osobliwa para przez chwilę trwała w milczeniu. Magara przebierała bosymi stopami w wodzie jeziora, a jej towa- rzysz przyglądał się uważnie, upewniając się, że te małe białe obiekty nie są rybami. W końcu zrobiło jej się zimno w nogi, więc wyciągnęła je z wody i usiadła obejmując rękoma kolana. - Nie dość, że... - zaczęła, lecz zaraz przerwała. - A po- tem Slaton - ze wszystkich ludzi właśnie on - zjawia się i przypomina mi, ho! ho! - o Arenguardzie. A potem znowu odchodzi, ot tak sobie! -dodała z oburzeniem. -Mężczyźni! Magara spojrzała na Talizmana, by zobaczyć, czy nie poczuł się urażony jej słowami, lecz ptak dalej wpatrywał się spokojnie w jezioro. - Nie masz rodziny? - zapytała. - Nigdy nie dokucza ci samotność? Ani nie czujesz potrzeby... posiadania... pani czapli? Magara nigdy nie zauważyła w kraterze innej czapli, lecz Talizman niczym nie pokazywał, że pragnie opuścić to miejsce. Może tak wiośnie ci lepiej, pomyślała, zazdroszcząc nagle ptakowi jego samowystarczalności. Krótka wizyta Slatona przebudziła pogrzebane głęboko w pamięci wspo- mnienia, a tajemnicza obecność Lisle'a jeszcze wzmogła wywołany tymi odwiedzinami niepokój. Magara przyłapa- ła się na tym, że zaczyna czuć do nich urazę za zburzenie jej zwykle tak spokojnego życia i szybko zbeształa się za takie nonsensowne myśli. - Jest dość prawdziwego zła na świecie - powiedziała do siebie głośno, myśląc o Nożownikach - bez zawracania sobie głowy takimi nieistotnymi głupstwami. Talizman zaklekotał dwa razy dziobem, jak gdyby zga- dzając się z tym, a potem przesunął się na skraj kładki, rozłożył skrzydła i poszybował nad wodą. Magara obser- wowała go, jak odlatuje i jak silne, miarowe uderzenia skrzydeł wznoszą go coraz wyżej. Poczuła niedorzeczny smutek, wywołany tym ostatnim porzuceniem. - Nie skończyłam jeszcze - poskarżyła się, a potem uśmiechnęła się do siebie, mając nadzieję, że żaden z sąsia- dów nie słyszał tej absurdalnej, jednostronnej rozmowy. Pomyślą sobie, że oszalałam, stwierdziła i wstała, by wejść do środka. Jeśli już tak nie pomyśleli! Lecz gryzący niepokój nie opuścił jej, tak więc zmieniła zamiar i zdecydowanym krokiem pomaszerowała kładką, zostawiając dom za sobą. Chata Ira była jednym z niewielu budynków wzniesio- nych w Trevine na stałym gruncie. Co jeszcze bardziej niezwykłe, podłogę miała z litego kamienia; zbudowano ją z co większych kamiennych płyt wydobytych z piarżystego zbocza, starannie dopasowanych i wyrównanych. Powód tego stawał się oczywisty dla każdego, kto widział alchemi- ka przy pracy. Ogień i wszelkiego rodzaju osobliwe i nie- bezpieczne chemikalia stanowiły podstawowe narzędzia pracy Ira i jego rozmaite eksperymenty pokiereszowały i pokryły podłogę dziobami wżerek. Każdy materiał mniej trwały niż kamień uległby zniszczeniu już dawno temu. Nikt nie wiedział dokładnie, ile Iro ma lat, lecz niekiedy Magara czuła, że jest naprawdę stary, niemal odwieczny. Twarz miał bladą i pomarszczoną, a jego rzednące włosy pobielały już przed laty, co było, jak powiadali niektórzy - rezultatem reakcji chemicznej - gwałtowniejszej, niż się tego spodziewał. Jednak jego ręce były rękoma o wiele młodszego człowieka, a z błękitnych, czystych oczu wy- zierała nieustanna ciekawość. Resztę jego ciała osłaniała zawsze długa, zaopatrzona w wiele kieszeni szata, co do której Iro upierał się, by nazywać ją strojem roboczym. Niegdyś ów strój mógł być i biały, lecz teraz w oczy rzucała się przede wszystkim szarość, pokryta frapującymi, różnobarwnymi plamami - lub, jak powiedziałby to Iro - ozdobami. Magara nigdy nie potrafiła do końca pojąć, co robi alchemik, ani w jaki sposób zdołał przekonać radę, by pozwoliła mu zostać. Kiedy się go o to pytano, odpowiadał zawsze, że podąża drogą wytyczoną przez wielu czcigod- nych poprzedników w liczącym wieki poszukiwaniu sposo- bu zamiany pospolitych metali w złoto. Bez względu na to, czy mówił prawdę, czy nie, z całą pewnością nie była to cała prawda, i Magara wiedziała, że kilka z "przypad- kowych" wynalazków Ira znalazło zastosowanie w krate- rze. Iro stał się swego rodzaju instytucją w Trevine, miesz- kając tutaj dłużej, niż większość ludzi sięgała pamięcią, i nikt nigdy nie kwestionował jego prawa do pozostania na miejscu. Kiedy Magara przybyła do chaty, zastała jej drzwi otwarte, lecz w środku panowała ciemność. Miała właśnie zawołać cicho, kiedy z chaty dobiegł głos alchemika. - Zostań na miejscu! - rozkazał ostro. Magara skamieniała. W środku rozgorzał na krótko mały płomień, potem rozległ się nagły trzask i deszcz srebrnozłotych iskier rozjaśnił mrok. Początkowo wirowa- ły w kółko, jak ognisty pies goniący własny ogon, lecz potem rozprysnęły się po całym wnętrzu chaty, najwyraź- niej wyrwawszy się spod kontroli. Z chaty dobiegł odgłos szybkiego ruchu i pojawił się Iro, umykający na czwora- kach przed deszczem goniących go iskier. Magara odsunęła się na bok, zafascynowana, lecz odro- binę przestraszona, jednak Iro nie zwrócił na nią uwagi. Odwrócił się, by obserwować, jak wzniecony przez niego ogień wypala się. - Fascynujące - mruknął. - Może gdyby utwardzić nie- co bardziej... Ostatnie iskry zgasły z sykiem i znowu zapadła cisza. Z wejścia leniwie sączył się dym. - Co próbowałeś zrobić? - zapytała cicho Magara. - Zmienić ołów w złoto? Iro wydawał się zaskoczony dźwiękiem jej głosu, jak gdyby zapomniał, że ma gościa, lecz zaraz uśmiechnął się, gdy ją rozpoznał. - Nie - odparł. - Nie mam już tyle ołowiu. - Bardzo rozsądnie - powiedziała, uśmiechając się. - Masz sadzę na twarzy. Iro wydobył jakąś brudną szmatę z którejś ze swoich kieszeni i przetarł policzki, rozprowadzając kopeć równo- miernie na całej twarzy. - Lepiej? - zapytał z nadzieją w głosie. - O wiele. - Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - zapytał, ujmu- jąc podaną mu rękę i wstając na nogi. - Muszę porozmawiać - odpowiedziała poważnie Ma- gara. - Powiedziałbym, że to należy bardziej do zakresu two- jej pracy, niż mojej - zauważył z namysłem alchemik. - Ale przypuszczam, że potrafię słuchać równie dobrze jak więk- szość ludzi. Wejdźmy do środka. Odwrócił się do wejścia, lecz znieruchomiał, a potem zmienił zdanie. - Może lepiej posiedźmy trochę na zewnątrz - zapropo- nował. - Napijesz się czegoś? - Nie. Dziękuję. - Nie masz zaufania do moich technik destylacyjnych, co? Może i słusznie. - Cóż, warzysz tam naprawdę dziwne napoje - stwier- dziła Magara. - Czasami - przyznał Iro, kiwając głową. - O czym chciałaś porozmawiać? - Czy słyszałeś kiedyś o miejscu zwanym Nevern? - Och, tak - rzekł alchemik. - To jedno z najsłynniej- szych miejsc magicznych. Oczywiście, tak nazywa je wię- kszość ludzi. Połączeni Lordowie zwykli nazywać je wę- złami. - Węzłami? - To miejsca, gdzie spotyka się kilka linii magii - lub mocy - ciągnął Iro. - Linii, które pokrywają cały kraj, wedle przekonań szerzonych przez czarodziei. Miejsce, gdzie kilka z nich przecina się, nazywane jest węzłem. Podobno tam magia jest czymś normalnym, wszystko może się zdarzyć, jeśli się tylko wie, jak to zrobić. - Są częścią Więzi? - zapytała. -1 w ten sposób wszyst- kie te magiczne miejsca łączą się ze sobą? - Tak. Czarodzieje zwykle mianowali siebie strażnikami węzłów. Choć obecnie potrafią ustrzec niewiele więcej od swych brudnych pieniędzy - dodał pogardliwie Iro. - Zatem te węzły są niebezpieczne? - Tak twierdzili czarodzieje. Połączenie można wyko- rzystać zarówno dla dobra, jak i zła, rzecz oczywista - odparł alchemik. - Normalni ludzie, tacy jak my, szybko zostaliby zepsuci - dorzucił sarkastycznym tonem. - Po co ci wiadomości o Nevern? - Ponieważ tego miejsca już tam nie ma - odparła Magara. Powtórzyła opowieść Slatona o Celii i mgle, mając nadzieję, że Iro potrafi to jakoś wyjaśnić. Wysłuchał opowie- ści najwyraźniej zaintrygowany, lecz nie potrafił jej pomóc. - Historia czarodziejstwa pełna jest takich pogmatwa- nych niejasności - zakończył. - Obawiam się, iż nie mam pojęcia, co to oznacza. - Ale to nic dobrego, prawda? - nie ustępowała Magara. Iro wzruszył ramionami. - A co ty o tym sądzisz? - zapytał. - To nie w porządku! - zawołała. - Nie powinieneś stosować wobec mnie moich własnych sposobów. - To wydaje się działać, kiedy ty z tego korzystasz. - Iro wyszczerzył zęby na widok jej oburzenia, lecz zaraz złagod- niał. - W porządku - ustąpił. - To nie brzmi zbyt zdrowo dla mnie. Ale co my mamy z tym zrobić? - Dzieje się coś strasznego - powiedziała Magara, po- ważniejąc. - Nie tylko tam, lecz wszędzie. To miejsce mnie niepokoi. Niepokój potęgował się w niej, aż w końcu nie mogła już przed nim uciekać. Wiedziała, że zło istnieje na świecie, lecz nagle odniosła wrażenie, że wdarło się do jej świata. A jednak nie potrafiła wskazać niczego szczególnego, co mogło być tego przyczyną. Jej strach nie wypływał z jed- nego źródła, lecz z wielu połączonych. - Mów - polecił Iro, obserwując ją uważnie. - Po to tu przyszłaś. Tak więc Magara opowiedziała mu o Lisle'u i o za- ćmieniach - oraz o pytaniach związanych z jednym i z dru- gim - jak również o niepokoju, jaki wywoływały w niej najazdy Nożowników na pogranicze. Iro słuchał uważnie, choć część z tego była mu już znana, lecz Magara wiedzia- ła, że alchemik nie może zrozumieć, dlaczego ona łączy to wszystko ze sobą. - Życie pełne jest tajemnic i cudów - powiedział na zakończenie - ale w rzeczywistości niewiele to wszystko znaczy, prawda? Magara wiedziała, że on nie ma racji, ale nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego. - Jesteś pewna, że nie ma innych powodów twojego niepokoju? - dodał alchemik. - Jakich? - A co powiesz na fakt, że Varo i Brostek już wyjecha- li? - zapytał wprost. Przez chwilę nie rozumiała o co mu chodzi, a potem zarumieniła się z powodu własnej tępoty. - Sądzisz, że jestem przygnębiona z tego powodu? - rzuciła oskarżycielsko, uśmiechając się ponuro. - Rasie ludzkiej nieobce są takie uczucia - odparł Iro. - Nie ulega wątpliwości, że ci dwaj są dla ciebie ważni. - Skąd możesz wiedzieć? - zapytała na wpół szyderczo. - Stąd, że o nich nie mówisz. - Och. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. - No? - ponaglił. - Nie wiem, co powiedzieć - przyznała. - Stanowią dziwną parę. To z pewnością prawda! pomyślała Magara. Czy to może być prawdziwy powód tego, że czuję się tak dziwnie i nie- spokojnie? - Nauczyłam się czuć swobodnie w towarzystwie Varo - zaczęła - ale nie rozumiem go. Jest taki zimny. - Choć bardzo przystojny. Skinęła głową, unikając wzroku Ira. - A Brostek? - On z kolei niczego nie traktuje poważnie i to jest niemal równie niedobre. Ja... bardzo go lubię, ale... - Ale? - Przebywanie z nim jest zabawne... i myślę, że mnie lubi... - Lecz ty widzisz w nim tylko przyjaciela - zasugerował Iro. - Coś w tym rodzaju. - I tęsknisz za jednym i drugim. - Tak, tęsknię. Obaj są opętani - i jak sądzę, naprawdę nie bez powodu - ale chciałabym, żeby zostali tu dłużej. Teraz, kiedy ich nie ma, moje życie nagle wydaje się puste i bezcelowe. - A to, młoda damo, jest skończoną bzdurą - rzekł zdecydowanie Iro. - Oni dokonali wyboru tego, jak chcą żyć. Ty masz swoje własne życie. - I co z tego - powiedziała ponuro Magara. - Słuchaj - podjął alchemik, z nutą rozdrażnienia w gło- sie. - Nie jestem biegłym w tej dziedzinie, lecz nawet ja potrafię dostrzec, że posiadasz rozliczne talenty. I nie tylko ja mogę ci to powiedzieć, tak że nie traktuj tego, jako paplaniny starego maniaka! - Gwałtowność brzmiąca w je- go głosie wstrząsnęła Magarą i szeroko otwartymi oczyma przyglądała mu się, gdy ciągnął podniesionym tonem. - Jesteś lekarzem i nauczycielem, a ludzie płacą ci, byś opowiadała im różne historie. Nie wiem, czego jeszcze można chcieć, by nadać czyjemuś życiu sens i wartość, jeśli to nie wystarcza! Jesteś bystra i pociągająca... - Wedle tych kryteriów - przerwała mu ze śmiechem Magarą - moje siostry były pięknościami. Ja byłam in- teligentną córką, której nikt nie zauważał. - Pleciesz bzdury - wyjaśnił jej uprzejmie alchemik. - Gdybym tylko miał na karku parę dziesięcioleci mniej... - Uśmiechnął się, a potem znowu spoważniał. - Słuchaj, Magaro. Zawsze zdajesz się docierać do istoty rzeczy, kiedy inni ludzie przychodzą do ciebie po pomoc i radę. Dlaczego nie zastosujesz tego wobec samej siebie? - To nie takie łatwe. - A kto powiedział, że musi być łatwe? - rzucił wyzywa- jąco. - Przestań marnować mój czas użalaniem się nad sobą; idź i zrób coś pożytecznego. - Jego szorstkie słowa zostały złagodzone iskierkami rozbawienia strzelającymi mu z oczu i Magarą nie poczuła się urażona. - Na przykład? - zapytała. - W tej chwili twoją głowę wypełniają wszystkie te mity i legendy - odpowiedział. - Dlaczego nie zajrzysz do swo- ich książek, by zobaczyć, czy nie powiedzą ci czegoś o Nevern? - Nie potrafią - odparła Magarą. - Pamiętałabym, gdy- by coś w nich było. - Jesteś pewna? - nie ustępował. - Książki nie zawsze nazywają rzeczy po imieniu. Rozważała to, a potem pomyślała o czymś innym. - Dlaczego stare opowieści nie mówią nam o tym, w jaki sposób wszystkie te magiczne miejsca są ze sobą połączone? - powiedziała, na wpół do siebie. - Może dlatego, że większość z nich została napisana przez czarodziej - zasugerował Iro. Przyglądał się, jak to rozważa, i pogratulował sobie, że tak umiejętnie odciągnął ją od zajmowania się własną osobą. - Może... - szepnęła i wstała. - Dzięki, Iro. Powiedziawszy to odwróciła się i odeszła. Alchemik z czułością odprowadził wzrokiem jej oddalającą się po- stać, potem zniknął w swojej chacie i zapalił lampę. Na niego też czekała lektura. Mrok gęstniał, kiedy Magara wróciła do swego domu. Ruszyła prosto do kufra, gdzie przechowywała swoje dro- gocenne książki i zaczęła go przetrząsać, szukając właś- ciwego tomu. Kiedy go znalazła, przeciągnęła się i ziewnęła rozdzierająco. Choć wciąż jeszcze było wcześnie, czuła się zmęczona z powodu prawie nie przespanej poprzedniej nocy, tak więc postanowiła poczytać w łóżku. Kiedy się położyła, wyczuła pod poduszką coś twardego i wyciągnęła to. Był to mały, płaski kawałek rdzawej skały ze ściany krateru. W czerwonej, zewnętrznej warstwie zo- stały wydrapane kreski, odsłaniając czarny kamień pod spodem. Wiadomość brzmiała: "Myśląc o tobie, maleńka. B." To takie typowe dla Brosteka, pomyślała, czując nagły uścisk w gardle. Nie potrafi być poważny. Wiedziała, tak jak i wszyscy mieszkańcy krateru, że takie wiadomości szybko stają się nieczytelne, gdy czerń zmieni się w czerwień. Odłożyła kamień na stolik przy łóżku i położyła się, czując wzbierającą w niej dziwną mieszaninę szczęścia i smutku. Książka leżała zapomniana. Czekał ją jeszcze śmiech i odrobina łez, nim w końcu zapadła w sen. Tej nocy Magara śniła, że znajduje się na leśnej polanie. Grupa mężczyzn wpatrywała się w nią okrągłymi ze zdu- mienia oczyma. Rozpoznała w nich Varo i Brosteka, i ludzi z ich drużyny, jak również Slatona i Lisle'a, który grał na lutni. Wszyscy nurzali się w potokach dziwnego, migoczą- cego światła, które zdawało się z niej emanować. Tej nocy gwiazdy będą lśnić w moich oczach, pomyślała i sen rozpłynął się w ciemności. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Magara zwykle nie pamiętała swych snów, lecz następ- nego dnia obudziła się późnym rankiem z obrazem leśnej polany wciąż żywym w pamięci. Wydawał się jej niemal rzeczywisty, jak gdyby zdarzyło się to naprawdę. Wciąż jeszcze próbowała rozszyfrować, co to może ozna- czać, kiedy dom zakołysał się łagodnie, co zawsze oznacza- ło przybycie gościa. Słysząc odgłos zbliżających się kro- ków, Magara spojrzała na kamień z zanikającą już wiado- mością i zastanowiła się bez większej nadziei, czy moż- liwym jest, by jej przyjaciele zmienili zamiar i wrócili. Zdążyła już wyjść z łóżka i założyć tunikę, kiedy u drzwi rozległo się oczekiwane pukanie. Na zewnątrz stał Hewitt; muzyk miał wymizerowaną twarz, a włosy i ubranie w jesz- cze większym nieładzie niż zwykle. - Potrzebuję twojej pomocy - wyrzucił z siebie ochryp- łym szeptem. - Wejdź - odparła, zdecydowana pomóc mu, mimo wciąż dręczącego ją uczucia senności. - Wyglądasz na wyczerpanego. Kiedy ostatnio spałeś? - Trzy dni temu - mruknął Hewitt, wchodząc do środka. - Zatem potrzebujesz łóżka bardziej niż czegokolwiek innego - powiedziała mu. - Nie. Muszę porozmawiać. Znam to uczucie, pomyślała M agar a, wskazując mu krzesło. - Więc mów. - Ja... nie mogę spać, ani jeść, ani grać - zaczął - od czasu... od czasu kiedy... usłyszałem... - Lisie'a - zakończyła za niego. Hewitt skinął głową bez słowa, a potem westchnął. - Jednak - ciągnęła Magara - wydaje się, że możesz bez przerwy pić. Muzyk uśmiechnął się z zakłopotaniem. -Wydaje się, że zachowałem tę umiejętność - przyznał. Potem jego twarz znowu ściągnęła się, a w oczach pojawił się wyraz prześlado- wania. - Nigdy nie uda mi się zagrać tej pieśni tak, jak on ją zagrał, a słyszał ją tylko raz! Byłaś tam. Wiesz, że mam rację. - Masz. - Więc jaki w tym wszystkim sens? -jęknął. - Przez całe moje życie, zawsze, byłem dobry tylko w jednej rzeczy. A potem pojawił się Lisie - i poczułem się tak, jak gdyby bogowie zakpili z moich śmiesznych wysiłków. - Jestem pewna, że mają ważniejsze rzeczy na głowie - powiedziała łagodnie Magara. - Ale czyż nie rozumiesz!? - zawołał Hewitt. - Teraz wiem, jaka może być muzyka, na jakie niewiarygodne szczyty potrafi się wznieść. A ja nie potrafię ich osiągnąć. - W jego głosie brzmiała prawdziwa męka. -1 żeby pokazał mi to... jakiś... - Śliniący się idiota? - podpowiedziała. - Nie! - krzyknął, czerwieniejąc. - Nigdy... nigdy nie użyłbym takich słów - zakończył żałośnie. - Lecz Lisie nie jest taki jak ty, czy ja. - I tu z pewnością masz rację - powiedziała cicho Ma- gara. - Lisie jest naprawdę wyjątkowy, być może jedyny w swoim rodzaju i z pewnością dotknięty wieloma ułom- nościami. Lecz może bogowie wynagrodzili mu to, ob- darzając go tym jednym, niewiarygodnym talentem. - Dałbym wszystko, by grać tak jak on - rzekł poryw- czo Hewitt. - Chciałbyś być taki jak on? - zapytała. Młody mężczyzna wytrzeszczył na nią oczy, jak gdyby jej słowa nie miały sensu, a potem wolno potrząsnął głową. Magara powtórzyła teorie Slatona o tym, jak działa umysł Lisle'a, a Hewitt słuchał, uspokajając się coraz bardziej w miarę jak mówiła. - Widzisz więc - zakończyła Magara - że Lisie jest prawdziwym geniuszem w pewnym wąskim zakresie, ale pod innymi względami zawsze będzie małym dzieckiem. Czy to, że ktoś inny potrafi zagrać lepiej od ciebie oznacza, że twoja muzyka jest zła? - Lecz ja zawsze byłem najlepszy - szepnął. - Co jest ważniejsze, bycie najlepszym, czy sama muzy- ka? - zapytała i ciągnęła dalej nie czekając na odpo- wiedź. - Jesteś wspaniałym muzykiem, Hewitt. Dawałeś radość setkom ludzi, wliczając w to mnie. Widziałam, jak ogarnia cię ekstaza, jak zatracasz się w dźwiękach. Czy naprawdę sądzisz, że wszystko to nie ma żadnego znacze- nia - tylko dlatego, że ktoś inny gra lepiej od ciebie? - Sądzę, że nie - odpowiedział w końcu - ale... - Żadnych ale. Wkładałeś w swoją muzykę wysiłek, talent i miłość, i nie możesz pozwolić, by to wszystko poszło ma marne. - Ale to już nie będzie takie samo - rzekł cicho. - Nikt z nas nie pozostaje taki sam - odparła łagodnie Magara. - Na tym właśnie polega życie. Hewitt spojrzał na nią, jak gdyby nie wierzył w to, co powiedziała, a potem skinął głową i szepnął: - Powiedz, co mam robić? Jest jak mały, zagubiony chlopiec, pomyślała smutno Magara. Głośno powiedziała: - Wracaj do siebie i prześpij się. A kiedy się obudzisz, zjedz coś. Potem, jutro, kiedy poczujesz się na siłach, idź do Newberry'ego i zapowiedz występ. Zmuś go, żeby zapłacił ci zaliczkowo jedzeniem. W ten sposób, będziesz musiał zagrać. - Uśmiechnęła się szeroko. - W porządku? - Spróbuję - powiedział słabo. - Dobrze. Przyjdę i posłucham - obiecała. - Kiedy usły- szę jak znowu grasz swoją nową pieśń, wówczas będę wiedziała, że nic ci nie jest. - Nigdy - sprzeciwił się Hewitt. - Teraz to jest jego pieśń. Nie mógłbym... - Zobaczymy - przerwała mu Magara. - A teraz idź już, zanim zaśniesz w moim krześle. Kiedy wyprowadziła go przed chatę, Hewitt zamrugał szybko, zaskoczony, że na zewnątrz jest jasny dzień. - Straszny upał - zauważył, i poruszony głębią tego stwierdzenia, ruszył chwiejnym krokiem kładką, chwytając się kurczowo poręczy. Magara odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął jej z oczu, a potem uświadomiła sobie, że musi być już blisko południa, a ona nie jest jeszcze porządnie ubrana ani uczesana i że rzeczywiście panuje upał. Niebo rozciągało się nad nią bezchmurną, błękitną kopułą, a lekki wietrzyk, który marszczył powierzchnię jeziora, zdawał się tylko potęgować upał. Działając pod wpływem odruchu, Magara ściągnęła tu- nikę, pozostając tylko w cienkiej bieliźnie. Rozejrzała się wokół, mając nadzieję, że nikt nie był świadkiem ob- nażenia jej, jak sądziła, zbyt krągłego i za dużo ważącego ciała, i szybko wśliznęła się do wody. Wstrząs wywołany zetknięciem z zimną wodą początkowo pozbawił ją tchu, lecz zmusiła się do energicznego pływania i szybko prze- stała zwracać na to uwagę. Wkrótce unosiła się już swobo- dnie na plecach z zamkniętymi oczyma, odprężona tak, jak nie była już od wielu dni - choć wciąż wciągała brzuch, na wypadek, gdyby ktoś obserwował ją z brzegu. Na ułamek chwili padł na nią cień i natychmiast stała się czujna, wypełniona nagłym przerażeniem na myśl, że może być to zaćmienie. Lecz kiedy otworzyła oczy, słońce niemal ją oślepiło. Rozbryzgując niezdarnie wodę rozejrzała się wokół i zobaczyła, że był to Talizman, który minął ją szybując w swej milczącej drodze do jej domu. Na jeziorze dostrzegła kilka łodzi; większość z nich znajdowała się na obszarze pomiędzy centralnymi głębina- mi a nieco płytszymi przybrzeżnymi wodami. Jedna z nich unosiła się na wodzie całkiem blisko i Magara popłynęła ku niej. Wkrótce rozpoznała dwóch nurków, Kole'a i Perę, i przestała płynąć w ich kierunku, nie chcąc przeszkadzać im w pracy. Kiedy im się przyglądała, z wody przy burcie łodzi wynurzył się trzeci nurek, Rayne, i najwyraźniej zaczął wydawać polecenia. Magara nie słyszała tego, co mówili do siebie, niemniej jednak czekała z niecierpliwoś- cią, by zobaczyć, co będzie się działo dalej. W pewnej chwili Pera dostrzegła ją i zawołała: - Magara! Dołącz do nas. Chyba znaleźliśmy tutaj coś interesującego. Przez chwilę Magara była zbyt zaskoczona, by odpowie- dzieć - nurkowie zwykle nie zapraszali nikogo, by towa- rzyszył im w pracy - lecz potem uświadomiła sobie, że przecież nie może przepuścić tak wyjątkowej szansy przyj- rzenia się ich pracy z bliska, i ochoczo przyjęła zaproszenie. Czując pewne zakłopotanie swoim stylem pływania, który nagle wydał się jej niezwykle niezgrabny, zbliżyła się do łodzi i została do niej wciągnięta przez Kole'a i Perę. Kiedy już znalazła siew środku, nie potrafiła powstrzymać się przed porównaniem swoich skąpo odzianych krągłości z gibkim ciałem Pery, lecz nurkowie nie zauważyli jej zakłopotania. - Interesujesz się starociami, prawda? - zapytał ją Ko- le. - Historią i tym wszystkim? - Tak. Dlaczego? - Ponieważ tutaj na dole coś jest - rzekł zza burty Rayne. -1 chcielibyśmy, byś rzuciła na to okiem. - Bardzo chętnie - odpowiedziała Magara. - Przynieś- cie to na górę. - Nie możemy - odparła Pera. - Będziesz musiała zejść do tego na dół. - Nie bądź głupia - zawołała. - Tutaj jest dla mnie o wiele za głęboko. - Pomożemy ci - wyjaśnił Kole. - Będziesz mogła zo- baczyć to już z głębokości jakichś dwudziestu łokci. - Tylko dwudziestu łokci? - Dno jest oczywiście o wiele głębiej - ciągnął rzeczo- wym tonem Kole. - Ale światło jest dzisiaj dobre. - Oczywiście - mruknęła Magara. - Zdumiewające, że nikt nie znalazł tego wcześniej - dodał Rayne. - Musiało został odgrzebane przez Kraiga, który w ze- szłej ręce pogłębiał tutaj dno. - Od tego czasu występują tutaj dziwne prądy - przyta- knęła Pera, kiwając głową. - Być może zmyły z tego muł. - Co to jest? - zapytała Magara. - Nie wiem - odparł Kole. - Właśnie dlatego chcemy, żebyś zeszła na dół. - Przecież musi wam coś przypominać - upierała się Magara. - To skała - powiedział Rayne, ustępując. - I wcale niepodobna do większości skał w pobliżu. - I? - naciskała Magara, zdając sobie sprawę, że to nie szystko. - Jest obrobiona - powiedziała Pera. - W niektórych miejscach widać wyraźne wyżłobienia - jak gdyby niegdyś stanowiła część jakiegoś budynku. Mężczyźni skinęli potakująco głowami. - A w jednym miejscu na powierzchni wyrzeźbiono jakiś symbol - dodał Kole. -Jest zbyt symetryczny, by mógł być naturalny -przyta- knął Rayne. - Jakieś litery? - zasugerowała Magara, coraz bardziej zaintrygowana. - Nie zastanawiaj się - rzekł Kole. - Zanurkuj i zobacz sama. - Ale... - Pomożemy ci - powiedziała rzeczowym tonem Pera. - Patrz na mnie. Oddychaj tak jak ja. Kiedy Magara zaczęła ją naśladować, Rayne udzielał jej dodatkowych wskazówek. - Złapiesz się za nasze pasy - wyjaśnił. - Każdą ręką za jeden. I nie rzucaj się w drodze na dół. W ten sposób na dłużej starczy ci powietrza. Pera zanurkuje pierwsza i poka- że ci, na co masz patrzeć. Lampa będzie świeciła tylko przez chwilę, więc wykorzystaj jak najlepiej dodatkowe światło. - A droga na górę? - zapytała Magara pomiędzy głębo- kimi oddechami. Nurkowie roześmieli się. - Z tym poradzisz sobie sama - uspokoił ją Rayne. - Po prostu kieruj się w stronę słońca. - I nie oddychaj, dopóki nie wydostaniesz się na powie- rzchnię - dodał Kole. - Wielkie dzięki. Parę chwil później Magara była z powrotem w wodzie, mając obok siebie dwóch mężczyzn - każdy z nich wziął kamień z dna łodzi i przymocował sobie do pasa za pomocą rzemieni. - Gotowa? - Jak nigdy. - Lęk sprawiał, że Magara czuła się oszoło- miona. - Jeszcze jeden głęboki oddech - poleciła Pera. - Do zobaczenia na dole. - Mówiąc to, skoczyła z łodzi i znik- nęła. Dwaj mężczyźni zanurkowali zaraz potem, pociąga- jąc Magarę za sobą; przeciskała się w zawrotnym tempie przez wodę, wleczona pomiędzy ich muskularnymi ciałami. Słoneczne światło przygasło, a ziąb wzmógł się. Nie mogła uwierzyć, że tak szybko się zanurzają, jednak Pera była daleko przed nimi, a blask jej kulistej lampy oliwnej lśnił w głębinach jak magiczna latarnia morska. Krew zadudniła w uszach Magary, co przypomniało jej, by wypuścić odrobinę powietrza. Srebrzyste bańki zniknęły w górze; poczuła rosnące ciśnienie. Zatrzymajcie się, błaga- ła w duchu. Potem Kole zaczął coś wskazywać naglącymi gestami i Magara spojrzała w mrok, starając się dostrzec to, co Pera oświetlała w dole. Początkowo nic nie miało sensu, lecz potem ujrzała proste krawędzie i kąty, szarą skałę wystającą z ciemniejszych szarości, które ją otaczały. A po- tem zobaczyła symbol, o którym jej mówiono. Pera trzy- mała lampę tuż nad nim, wodząc palcami wzdłuż wy- żłobień - lecz chwilę później światło zgasło. Płuca Magary krzyczały o powietrze; zobaczyła dość. Kole i Rayne odrzucili kamienie przymocowane do pasów i skierowali się ku powierzchni. Magara trzymała się ich kurczowo przez kilka ruchów rękoma, lecz potem jej własny instynkt wziął górę i ruszyła w górę samodzielnie. Wyłoniła się z wody dysząc rozpaczliwie, i zastała troje nurków wokół siebie, gotowych pomóc w razie potrzeby. Wszyscy szczerzyli zęby w uśmiechu. - Łatwe, co? - zauważył Rayne. - Żadnych kłopotów - dodał Kole. Magarze brakowało tchu, by się sprzeczać, wiec tylko słabo zamierzyła się na nich pięścią. - Do łodzi - zarządziła Pera. Kiedy wszyscy znaleźli się znowu w łodzi i M agar a odzyskała zdolność posługiwania się językiem i członkami, zaczęli omawiać swoje znalezisko. - Widziałaś to? - Tak. - I? - Przykro mi - powiedziała szczękając zębami - ale ten znak nic dla mnie nie znaczy. Na twarzach nurków pojawił się wyraźny zawód. - Jesteś pewna, że widziałaś go wyraźnie? - zapytał Kole. - Cztery kręgi, każdy dotykający dwóch innych, tworzą- ce coś w rodzaju kwadratu - odparła Magara. - Sądziliśmy, że może to być jakiś rodzaj tajemnego symbolu - powiedział Rayne. - Cóż, jeśli tak jest, to jego tajemnica wciąż pozostaje bezpieczna - zauważyła. - Nigdy przedtem nie widziałam czegoś takiego. - Nawet w którejś ze swoich książek? Magara potrząsnęła głową. - Czy nie jest wystarczającą tajemnicą, że coś takiego znalazło się tam na dole? - Skinęli potakująco głowami. - Albo jest to niewyobrażalnie stare, albo ktoś stroi sobie wyszukane żarty. - To nie żart - odparła z przekonaniem Pera. - Nikt nie zdołałby wyciąć takiego skalnego bloku w tajemnicy przed nami wszystkimi. - I ta skała jest o wiele za ciężka na to, by ktoś mógł przetransportować ją do Trevine i spuścić tutaj na dół - dodał Rayne. - Zatem tajemnica musi pozostać nierozwiązana - za- kończyła Magara. - Historia tego miejsca sięga wstecz zaledwie na kilka stuleci. Być może ten kamień jest pamiątką z czasów o wiele dawniejszych. Jednak sprawdzę wszystko, co będę mogła - obiecała, widząc przygnębienie na ich twarzach. - Jeśli udałoby nam się odkryć inne takie skały - zasugerował Kole - może znaleźlibyśmy na nich więcej znaków. - Chciałabym usłyszeć o wszystkim, co znajdziecie - powiedziała Magara i zaraz dodała szybko - ale nie ocze- kujcie, że znowu będę nurkowała. Nie nadaję się do tego. Poklepała się po brzuchu i uśmiechnęła. - Nie narzekaj - powiedziała Pera. - To umożliwia ci utrzymanie się na powierzchni wody i chroni przed zi- mnem! - Ty przynajmniej to widzisz, w przeciwieństwie do niektórych ludzi, którzy udają, że niczego nie dostrzegają. - Wyglądasz wspaniale - zapewnił ją Rayne. - Tam na dole zobaczyłam coś jeszcze - powiedziała, zmieniając temat. - Coś po drugiej stronie tego kamienia. To coś błyszczało. - Och, o to ci chodzi - rzekł lekceważąco Kole. - To kamieniokruch. Nie ma żadnej wartości. - Ale jest taki piękny. - Tam na dole, tak - zgodził się Rayne. - Lecz jeśli wydobędziemy go na powierzchnię, po kilku dniach pozo- stanie ci z niego tylko kupka piasku. By zachować swoją postać potrzebuje ciśnienia nakrywającej go wody. - Kiedy po raz pierwszy znaleziono kamieniokruchy - wyjaśniła Pera - ludzie próbowali uchronić je przed roz- padem, ale to beznadziejne zadanie. A poza tym, jubilerzy nie potrafią ich obrabiać. Wystarczy wyciąć jeden kryształ i cały kamień się kruszy. Przestaliśmy zawracać sobie nimi głowę. Magara słuchała zafascynowana. - Czy mimo to wydobylibyście go dla mnie? Nurkowie spojrzeli po sobie, a Kole wzruszył ra- mionami. - Dlaczego nie? - powiedział i niemal bezgłośnie wsko- czył do wody. Parę chwil później wyłonił się na powie- rzchni i wyciągnął rękę ze zdobyczą. Magara ujęła ostro- żnie odłamek wielkości pięści, lecz kamieniokruch wydawał się całkiem solidny. Słońce rozbłysło w wielu nieregu- larnych kryształach, zawieszając nad kamieniem minia- turowe tęcze. - Jest przepiękny! - powiedziała zachwycona. - Trzymaj go w wodzie - poradziła jej Pera. - W ten sposób wytrzyma odrobinę dłużej. Nurkowie podpłynęli łodzią do kładki. Magara pożeg- nała się i poszła do siebie, by się przebrać i włożyć kamieniokruch do miski z wodą. Potem, czując się dziwnie zmęczona i wciąż nieco zziębnięta, rozłożyła na deskach pled i położyła się w słońcu, myśląc o wydarzeniach tego dnia. Wiedziała, że Hewitt wkrótce odzyska poczucie włas- nej godności - które wcześniej graniczyło z arogangą - lecz nie miała pojęcia, jak zabrać się do rozwiązania tajemnicy rzeźbionego kamienia spoczywającego na dnie jeziora. ROZDZIAL PIĘTNASTY Magara wciąż siedziała przed domem, kiedy słońce zniknęło za zachodnim szczytem urwiska. Obser- wowała, jak cień pełznie coraz bliżej i bliżej po kładce, a potem zmusiła się, by wstać. Weszła do środka i sprawdziła kamieniokruch; wciąż był nienaruszony, lecz nie wydawał się już tak piękny bez słonecznych promieni wzniecających w nim ogień. Przez chwilę zastanawiała się, czy Iro nie potrafiłby znaleźć jakiegoś sposobu, by go zabezpieczyć - a może już próbował? - lecz potem przypo- mniała sobie radę alchemika i zabrała się do przeglądania książki. By nie marnować oliwy do lampy, Magara wyszła na zewnątrz, by czytać. Choć słońce zachodziło w Trevine szybko, wiedziała, że przez jakiś czas będzie jeszcze wystar- czająco jasno. Przeglądanie stronic szło jej opornie, bo- wiem wciąż napotykała ulubione fragmenty i chciała pono- wnie je odczytywać. Wytrwała jednak przy swoim zadaniu i z uporem szukała wzmianek o Nevern, zaćmieniach i - na wszelki wypadek - o symbolu na kamieniu w jeziorze. Nie znalazła żadnej i miała właśnie pójść po kolejny tom i zacząć od nowa, kiedy jej oczy przykuł krótki ustęp, którego nie pamiętała z poprzednich lektur. Nosił tytuł "Labirynt cieni" - i już samo to brzmiało na tyle in- trygująco, że natychmiast zabrała się za czytanie. Ustęp opowiadał, nieco archaicznym językiem, o próbie ustanowionej niegdyś przez Połączonych Lordów po to, by określić, co jest słuszne, a co niesłuszne w jakiejś bliżej nieokreślonej sprawie. Za pomocą magii ukryli pewną samotną wieżę w szarej, spowijającej ją chmurze, i we wnętrzu tej chmury, zwanej inaczej labiryntem cieni, sta- wiali rozmaite zadania, które mogli wykonać jedynie ludzie prawi i o czystych sercach. Wszyscy niegodziwi pretendenci błąkali się w labiryncie cieni, beznadziejnie zagubieni i wy- łaniali się w końcu z niego wcale nie bliżej swego celu i nic mądrzejsi. Kto jednak miał rację po swojej stronie, przedo- stawał się przez labirynt do wieży; w tej samej chwili chmura znikała i zapadał wyrok w sprawie, dla której przybysz poddawał się próbie. Ciekawe, czy w dolinie Nevern jest jakaś wieża? pomyś- lała Magara. Nie umknęło jej oczywiste podobieństwo pomiędzy przeżyciem Slatona a sytuacją pretendenta, któ- ry poniósł porażkę w labiryncie cieni. Ani też fakt, co niestety wynikało z porównania, że widocznie Slaton nie działał w słusznej sprawie. Opis był przygnębiająco krótki i zawierał bardzo mało informacji o próbach wewnątrz labiryntu, co sprawiło, że wyobraźnia M agary zaczęła pracować. Wkrótce w jej gło- wie powstała opowieść. Magara przypomniała sobie, że Hewitt nie będzie grał tej nocy u Newberry'ego i za- stanowiła się, czy oberżysta nie zatrudniłby jej zamiast niego. Nie potrzebowała wiele by przeżyć, lecz niedawni goście - szczególnie Brostek - wyczerpali jej zapasy i dar- niowy posiłek oraz kilka monet przydałyby się bardzo. Co więcej, opowieść zaczęła żyć własnym życiem; a kiedy tak się działo, Magara nie miała innego wyboru, jak postarać się o słuchaczy. - To była ostatnia próba, lecz właśnie ona niemal skoń- czyła się klęską Martena. Był już zmęczony i widok ogra stojącego groźnie na jego drodze sprawił, że serce w nim zamarło. Potwór trzymał straż pośrodku wąskiego mostu, który łączył brzeg tak głębokiej szczeliny, że wzrok nie sięgał dna. Rozpadlina była szeroka, a most stanowił jedyną drogę wiodącą na drugą stronę. - Czego żądasz za to, bym mógł przejść? - krzyknął Marten. - Złota! - odparł ogr, a jego małe oczka zwęziły się z chciwości. Marten wiedział, że za nim zachodzi słońce. Jeśli ciemność zapadnie przedtem, nim dotrze do wieży, wówczas jego szansa przepadnie na zawsze. A nie miał zlata. Jednak powiedział: - Mam złoto. Czekaj tutaj. - Co innego miałbym robić? - zauważył pogardliwie ogr. Marten odwrócił się i pobiegł po worek ze słomą, który zostawił przy koniu. Chmura wirowała wokół niego, gdy się wycofywał, jak gdyby ciesząc się z jego porażki. Pomiędzy nim a wieżą rozciągał się labirynt cieni. Szybko ułożył warstwę zbitej słomy na samej górze w worku i zawrócił w stronę mostu. Kiedy ogr znalazł się w zasięgu wzroku, Marten zaczął się zataczać, jak gdyby ciężar worka niemal przekraczał jego siły. Na kilkanaście kroków przed mostem położył worek na ziemi, jęcząc z wysiłku. Potem wyprostował się i jeszcze raz zwrócił do potwora. - Oto moje złoto. Jest twoje, jeśli pozwolisz mi przejść. Lecz skoro mam zobaczyć moją ukochaną, najpierw muszę się umyć. Marten przebiegle pozostawił worek nieco uchylony, tak że promienie słońca zalśniły na złocistej słomie. Ślepia po- twora zwęziły się jeszcze bardziej, kiedy Marten podszedł do sadzawki, znajdującej się parę kroków z boku ścieżki. Zaczął się myć, spryskując wodą twarz i ramiona, lecz nie spuszczał uważnych oczu z ogra, gdy ten zezował podejrzliwie na fałszywe złoto. Wreszcie, tak jak spodziewał się tego Marten, chciwość potwora wzięła górę; ruszył ciężko w stronę worka, chcąc wejść w posiadanie należnego mu myta. Marten czekał do ostatniej chwili, a potem popędził do mostu i wskoczył na niego, niemal tracąc równowagę. Przerażony ukrytymi we mgle głębinami, w ostatniej chwili znalazł oparcie dla stóp. Monstrualny stwór ryknął z wściekłości świadom, że zo- stał oszukany, lecz poruszał się zbyt wolno, by dopaść umykającą ofiarę. Zżerany wściekłością cisnął głazem w most - lecz pocisk przeleciał nad nim nieszkodliwie i runął w przepaść. A Marten był już po drugiej stronie! Oczarowani słuchacze Magary, jak jeden mąż, odetchnę- li z ulgą. Magara odczekała parę chwil nim na nowo podjęła opowieść. Gdy tylko Marten znalazł się po drugiej stronie, szczelina, most i ogr zniknęłi w mgnieniu oka, a w powstałej pustce jeszcze przez chwilę rozbrzmiewały echa ostatniego wściek- łego ryku potwora. Magara znowu przerwała, pozwalając słuchaczom delek- tować się wrażeniami, jakie wywołał w nich opis ostatniej próby. W jej fikcyjnej opowieści próba ta została obmyś- lona przez butnego właściciela ziemskiego, który za pomo- cą labiryntu cieni chciał wybrać właściwego kandydata z grona konkurentów do ręki swej jedynej córki. Opłacił przekupnych czarodziei -którym M agar a rozmyślnie nada- ła cechy komiczne - by upewnić się, że zadania będą łatwiejsze do wykonania dla mężczyzn posiadających władzę i, nade wszystko, wielkie bogactwa. Jednak, w tajemnicy przed ojcem, dziewczyna - którą zamknięto w samotnej wieży - zaprzyjaźniła się z jednym z czarodziei. Ów mag, w którym wciąż drzemały resztki przyzwoitości, zgodził się potajemnie sprawić, by przynajmniej niektóre zadania stano- wiły rzeczywisty sprawdzian miłości i prawdziwej wartości. Ku niemałemu zmartwieniu ojca dziewczyny, wszyscy popierani przez niego konkurenci po kolei zawodzili, czy to z powodu głupoty, chciwości, czy też nadmiernej pewno- ści siebie, i w końcu został zmuszony, by pozwolić zmierzyć się z labiryntem cieni prawdziwemu ukochanemu swej córki. Morten, wspierany swoją odwagą, pomysłowością i wielkodusznością, czyli cechami, których wyraźnie brako- wało jego poprzednikom, zwyciężył - na razie. Bowiem teraz miał stawić czoło najcięższej próbie. Morten byl teraz w pobliżu dziewczyny. Wyczuwal obec- ność swej ukochanej, lecz nie mógł jej dojrzeć. Przed nim labirynt cieni przybrał postać gęstej mgly, nieublaganej, ciemnej jak zaćmienie... Po raz pierwszy od początku opowieści Magara zająk- nęła się. Chciała powiedzieć "ciemna jak noc", lecz słowa, które wypowiedziała, uformowały się same. Szybko jednak odzyskała równowagę i opowiadała dalej. Za nim, droga wiodąca z labiryntu byla czysta. Ta, która leżała przed nim, stawiała go w obliczu nieznanej grozy. O ile wiedział, mogły tam nań czekać ogromne zapadnie, rozmaite potwory i wszelkiego rodzaju pułapki. Pójść naprzód ozna- czało zaufać sobie, dowieść że jego miłość, jego cel, wart jest każdego ryzyka. Sionce niemal do polowy skrylo się już za horyzontem, a on wciąż się wahal. Jedynie parę chwil zostało mu, by podjąć decyzję. Po raz pierwszy znalazł się w wilgotnym i zimnym uścisku strachu, lecz potem owionął go najdelikat- niejszy zapach jej ciała, i innej zachęty już nie potrzebował. Morten wkroczył nieustraszenie w ciemność. I nagle, znalazł się w ciszy; nieważki i samotny. Ludzie w tawernie Newberry'ego siedzieli w milczeniu, wstrzymując oddech i wraz z Magarą stawiali czoło niebez- pieczeństwom, jakie groziły jej bohaterowi. Jaką drogę przebył albo ile czasu to zajęło, Morten nigdy nie miał się dowiedzieć, lecz wreszcie wyłonił się z chmury właśnie w chwili, gdy kończyło się zaćmienie - ż ujrzał przed sobą wieżę, nurzającą się w ostatnich promieniach dziennego światła. Obejrzawszy się za siebie zobaczył, że cały czas szedł szczytem grobli. Gdyby zrobił choć jeden fałszywy krok, runąłby na skały w dole, gdzie przewalało się i pieniło niespokojne morze. Ożywiony pragnieniem ujrzenia ukochanej, z sercem peł- nym nadziei, otworzył drzwi kluczem, który wygrał od smoka, i pobiegł na górę krętymi schodami. I tam, w najwyż- szej komnacie wieży, skąd można było zobaczyć zarówno ląd jak i ocean, Morten i Julia padli sobie w ramiona, połączeni teraz już na zawsze. Newberry klaskał najgłośniej, kiedy opowieść Magary dobiegła końca, a ona kłaniała się, śląc uśmiechy w od- powiedzi na pochwalne okrzyki. Puszczono w obieg kape- lusz i tawerna ożywiła się radosnym brzękiem monet. Wśród gratulacji rozległo się kilka próśb o kolejną opo- wieść, lecz Magarą odrzucała je z coraz większą, choć skrywaną niecierpliwością. Nie mogła doczekać się chwili opuszczenia tawerny. Właśnie przed chwilą przypomniała sobie, że jednak widziała zaćmienie podczas swego pobytu w kraterze. Lecz nie na niebie. ROZDZIAL SZESNASTY Magara pospieszyła do domu z sercem wypełnionym mieszaniną złych przeczuć i podniecenia. Zapaliła lampę i podeszła prosto do rozlatującej się skrzyni, gdzie trzymała swoje stare rzeczy. Przetrząsnąwszy ją nie- mal do dna znalazła to, czego szukała i wyciągnęła na zewnątrz. Minęło wiele czasu od chwili, kiedy po raz ostatni spoglądała na ten gobelin; chowając go, zwinęła tkaninę w ciasny wałek, nie tylko dla ochrony delikatnych haftów, lecz również z powodu zawiedzionych nadziei. Od czasu przybycia do Trevine, Magara starała się, na równi ze swymi uznanymi talentami, rozwijać inne, praktyczniej- sze umiejętności, między innymi tkanie gobelinów. Lecz nigdy nie udało się jej stworzyć niczego, nawet w przy- bliżeniu tak dobrego, jak to, co przywiozła z domu. Dom? Magara od dawna nie myślała tak o Arenguardzie i na chwilę przystanęła, dumając nad wspomnieniami roz- budzonymi przez niespodziewaną wizytę Slatona. Jeszcze kilka dni temu życie wydawało się takie proste. Teraz wszystko było niepewne. Rozwinąwszy ostrożnie gobelin, rozłożyła go na podłodze. Potem przysunęła bliżej lampę i przyjrzała się uważnie lewej dolnej części. Tak, było tam! Przedtem zawsze sądziła, że słońce jest częściowo przy- ćmione przez obniżającą się chmurę. Teraz była pewna, że jest to zaćmienie; kiedy wiedziała, czego szuka, jasna obwódka była wyraźna i jednoznaczna. Gobelin fascynował Magarę od czasów dzieciństwa i te- raz stwierdziła, że jej zainteresowanie rozbudziło się na nowo. Został zaprojektowany i wykonany z niezwykłą dbałością o szczegóły; każdy liść i płatek, każde zwierzę i ptak, każda kropla wody i błysk światła były ożywione w sposób niedostępny żadnemu zwykłemu naśladownict- wu. Tkaczka sprzed wieków osiągnęła mistrzostwo w swym rzemiośle, lecz posiadała również spojrzenie artys- ty. Nikt nie wiedział dokładnie, jak stary jest ten gobelin. Najwyraźniej od wielu pokoleń znajdował się w posiadaniu rodziny Magary i jako ceniony przez nią drobiazg należał do garstki przedmiotów, które pozwoliła sobie zabrać z Arenguardu. Gobelin był prostokątny, o dłuższym wymiarze piono- wym i podzielony na cztery jednakowe prostokąty stano- wiące samoistne obrazy. Pośrodku gobelinu znajdował się mały krąg z kwiatów. W każdej ćwiartce i w ogólnym wzorze znajdowały się motywy, które jasno dawały do zrozumienia, że przedstawione widoki są ze sobą ściśle powiązane, lecz żaden z obrazów nie był całkowicie spójny. Można było dostrzec niewyjaśnione osobliwości, ukryte niezgodności i właśnie zaćmienie było jednym z tych dzi- wactw. Choć słońce - czy to przygaszone zaćmieniem, czy chmurą - znajdowało się na niebie, to poniżej w spokoj- nych wodach jeziora odbijał się migotliwy obraz księżyca. Jak gdyby dla podkreślenia tej osobliwości, obok jeziora przedstawiono samotnego, szarego wilka, z pyskiem wznie- sionym w skowycie, który niemal dochodził do uszu Maga- ty- Co też mi to mówi? zadumała się, myśląc o Cieniu i zastanawiając się, czy wilczyca Brosteka kiedykolwiek wyła do księżyca - lub do zaćmionego słońca. Niewiele! Jednak ten obraz znajdował się w dolnej lewej ćwiartce, którą Magara uważała za ostatnią z czterech, tak więc wróciła do początku, by zobaczyć, czy przypadkiem cały gobelin nie powie jej czegoś więcej teraz, kiedy dostrzegła zaćmienie. Za początek uważała zawsze górną lewą ćwiartkę, z dwóch prostych powodów. Po pierwsze, cztery części najwyraźniej nawiązywały do czterech pór roku, a pierwszą z nich była wiosna. Rośliny pączkowały, drzewa stały okryte kwieciem, a promienie słoneczne mieszały się z desz- czem, z rozmysłem wskazując na zmienną naturę tej naj- żywotniejszej pory roku. Barwny łuk tęczy uzupełniał ob- raz. Lecz jeśli ktoś postanowił przyjrzeć się obrazowi bliżej, mógł dostrzec pewne osobliwości. Wśród wiosennych kwiatów kryły się kuliste główki przekwitłych mleczy, z gotowymi do odlotu puchatymi posłańcami - rzecz raczej niezwykła o tej porze roku. A płacheć trawy pokrywały opadłe liście. Niemniej jednak zdecydowana większość szczegółów świadczyła, że górna lewa ćwiartka rzeczywiście przed- stawia wiosnę, zaś obok, po prawej stronie, widniało lato. Tutaj słońce lśniło na czystym, błękitnym niebie, obfitość kwiatów oszołamiała barwami rozwiniętych do końca płat- ków, a drzewa okrywało gęste i zielone listowie. Całość, w porównaniu do energii i obietnicy wiosny, wywoływała wrażenie gorąca i pełni. A jednak wśród kolorów wybuja- łych nagietków, łubinów i róż, całkiem wyraźnie na pierw- szym planie migotały delikatne płatki śnieżyczki. Następnie, w dolnym prawym prostokącie przedstawio- no jesień. Drzewa stanowiły tutaj masę soczystych czer- wieni i złota. Opadłe liście błyszczały w rozproszonym, pomarańczowym świetle zachodzącego we mgle słońca. Owoce i jagody ozdabiały większość gałęzi i krzewów, lecz płacząca wierzba, uchwycona we własnym czasie, stała okryta ciężkimi od pyłku baziami wczesnej wiosny. Cykl kończyła zima. Zaćmione słońce wyzierało przez szczelinę w zimnej, szarej masie chmur, które sunęły po bladym niebie jak ogromna fala. Na ziemi leżał śnieg, a nadciągająca burza niosła obietnicę zamieci. Gałęzie większości drzew były nagie; jedynie kępa sosen wciąż cieszyła oczy zielenią. Wyjący wilk stanowił ostatni akcent podkreślający chłód bijący z obrazu. A jednak w samym centrum tej martwoty, niemal niedostrzegalny wśród śnie- gu, rozkwitał krzak białej róży. Drugi cykl, mieszczący się w obrazach przedstawiają- cych pory roku, pokazywał różne okresy życia jakiejś kobiety. Wiosną była przedstawiona jako mała dziewczyn- ka, biegnąca przez ogród z szeroko rozrzuconymi z pod- niecenia ramionami, a jej ciemne włosy unosiły się za nią na wietrze. Latem była młodą kobietą. Śliczną i spokojną, wciąż wypełnioną weselem młodości, kiedy pochylała się, by powąchać kwiaty. Trzecia ćwiartka przedstawiała doj- rzałą kobietę, teraz naprawdę piękną, roztaczającą wokół siebie aurę cichego spokoju. Stała wyprostowana, spog- lądając na lecącego w górze długoszyjego łabędzia. I wresz- cie, w zimie swego życia była starą kobietą o srebrnych włosach; promieniował z niej spokój wytchnienia, kiedy tak siedziała w ogrodzie, tkając gobelin. Magara nie miała wątpliwości, że ten ostatni wizerunek jest autoportretem tkaczki i że inne są wspomnieniami z wcześniejszych okre- sów życia kobiety. Co skłoniło ją do poświęcenia tylu dni i takiego wysiłku na tę drobiazgowo wykonaną, jednak tętniącą radością pracę? I co mają znaczyć te oczywiste anomalie na typowych pejzażach? Magara od dawna pró- bowała znaleźć odpowiedź na te pytania, jednak nie zbliży- ła się do rozwiązania nawet o krok od chwili, kiedy jej oczy po raz pierwszy spoczęły na gobelinie. Być może gobelin zawierał wskazówki, których nie dostrzegała. Zauważyła również inne zależności, związane z pozycją słońca na niebie i z perspektywą każdej ćwiartki. Te dwie rzeczy były ze sobą powiązane, lecz zależności wcale nie przedstawiały się jasno. Każdy z czterech obrazów ukazy- wał odmienne cechy i konfigurację terenu - co oznaczało, że albo przedstawiają całkowicie różne miejsca, albo, jak sądziła M agar a, są widokiem czterech różnych perspektyw, lecz oglądanych z tego samego miejsca. Pewne zgodności na granicach ćwiartek zdawały się przemawiać za tą tezą. Na przykład mały strumień, który wiosną pienił się i gnał z lewej na prawą, znikał na granicy, lecz pojawiał się znowu latem jako cienka struga. Jodłowy zagajnik w tle zdawał się ciągnąć wzdłuż linii łączącej jesień i zimę. Jednak bardziej przekonujących dowodów dostarczało coś innego. Latem słońce znajdowało się tuż nad horyzontem, a czyste, złote światło sugerowało, że wschodzi - co ozna- czało, że tkaczka i widz spoglądali w kierunku wschodnim. Podobnie jesienią, słońce znowu stało nisko na niebie, lecz tym razem barwy wyraźnie sugerowały, że zachodzi - zatem należało przypuszczać, że jest to perspektywa za- chodnia. Potwierdzał to klucz dzikich gęsi w kształcie litery V, lecących wysoko na niebie z prawej na lewą - lub na południe - co migrujące ptaki rzeczywiście zwykły robić o tej porze roku. To zostawiało północ i południe dla pozostałych dwóch części, lecz w tym wypadku pozycja słońca na niebie nie stanowiła żadnej pomocy w określeniu stron świata. Wios- ną słońce stało wysoko na niebie i wyglądałoby niemal tak samo ze wszystkich kierunków. Zimą, zaćmione słońce również znajdowało się wysoko, lecz sprawę komplikowało jeszcze bardziej odbicie księżyca. Niemniej jednak Magara zdecydowała, że wiosna pokazuje północną perspektywę, ponieważ tam, przedstawiony w postaci maleńkiego szcze- gółu na niebie, jeszcze jeden klucz dzikich gęsi odlatywał od widza - a wiosną, co logiczne, leciałyby na północ. Oznaczało to, jeśli brać pod uwagę porządek ustalony przez pory roku, że kolejność pór dnia i stron świata była wypaczona. Południe, ranek, zmierzch i znowu południe - albo noc, jeśli odbicie księżyca miało jakieś znaczenie. Jakkolwiek by na to nie patrzyła, kolejność nie była oczywista, ani też perspektywa czterech pejzaży. Północ, wschód, zachód, południe. Z pewnością bardziej logiczna byłaby kolejność zgodna z następstwem stron świata na kompasie: północ, wschód, południe, zachód. Choć Maga- ra nie potrafiła zrozumieć sensu obu tych układów, gotowa była wybaczyć dawnej tkaczce wszelkie nielogiczności, bo- wiem na obrazach znajdowało się wiele innych rzeczy wywołujących zainteresowanie i radość. Na szczęście, po- nieważ znajdowało się tam o wiele więcej zagadek. Oprócz roślin, które kwitły wbrew naturalnemu porząd- kowi pór roku, kilka innych szczegółów nie było tak niewinnymi, jakimi się na pierwszy rzut oka wydawało. Wśród leśnych wiosennych dzwonków hasały liczne króli- ki, jak się wydawało nie odczuwające żadnego strachu przed znajdującym się pośrodku ich gromadki lisem o pu- szystym ogonie. Z kolei lis wydawał się absolutnie zadowo- lony z tego niecodziennego towarzystwa. Średni plan let- niego pejzażu zdominowały ruiny budowli z kamienia barwy miodu. Puste okna i sklepione przejścia pokrywał bluszcz, a połamane rzeźby leżały rozrzucone tak, jak gdyby zgruchotano je celowo. Na czymś, co niegdyś naj- wyraźniej było dziedzińcem, znajdowała się otoczona or- namentami sadzawka, a nad pokrytą liliami powierzchnią zawisła, uchwycona w wyskoku, złota rybka. Nad sadzaw- ką wznosiła się kamienna fontanna, wciąż działająca, mi- mo opłakanego stanu budynku. W głębi lśnił lecący zimo- rodek. Jesienią, lecący nisko łabędź zmierzał w kierunku prze- ciwnym niż gęsi, lecz to nie wydawało się znaczące. Magara nie była nawet pewna, czy łabędzie migrują, lecz zawsze odczuwała żal, że to wytworne białe stworzenie jest samo- tne, wiedziała bowiem, że łabędzie wiążą się w pary na całe życie. W pobliżu stóp kobiety skubało trawę kilka barw- nych kaczek, co wydawało się o tyle osobliwe, że na tej jednej jedynej ćwiartce nie można było dostrzec powierz- chni wody. Jednak najdziwniejsza ze wszystkiego była wiewiórka, wisząca do góry nogami na ogromnym czer- wonym jabłku, które jadła. Prędzej czy później zje tę właśnie rzecz, do której tak ryzykownie przywiera, i spad- nie. Magara z pewnością nigdy nie widziała wiewiórki, która zachowywałaby się tak przewrotnie. Lecz najbardziej chyba przejmującą niezgodnością ze wszystkich był widok szarego kamiennego nagrobka po- środku wiosny i Magara stwierdziła, że właśnie on przycią- ga jej wzrok, kiedy już skończyła przyglądać się zaćmieniu. To, że tak silne przypomnienie śmiertelności zostało włą- czone do dzieła skądinąd promieniującego życiem, już było wystarczająco dziwne, a z pewnością byłoby o wiele stoso- wniejsze wśród posępnych tonów zimy. Może jednak było- by to nieco zbyt natarczywe przypomnienie dla artystki w tak podeszłym wieku - tak więc pokazała małą dziew- czynkę tańczącą przy grobie, błogo nieświadomą swego ostatecznego losu. Dodatkową zagadkę stanowił ledwie widoczny na płycie grobowca napis. Maleńkimi literami głosił: "NIGDY MIEJSCA Nigdy czasu" W przeszłości to dziwne epitafium wydawało się Maga- rze podobne do rozpaczliwego krzyku, jak gdyby pogrze- bana tam osoba nie zdołała za życia wypełnić do końca wyznaczonych sobie zadań. W duchu dodawała do drugie- go i czwartego wersu wykrzykniki, podkreślając zawód kryjący się w słowach - i równocześnie sprawiając, że brzmiały one jakoś bardziej wyzywająco. Jednak tym razem niespodziewanie uderzył ją szczególny rozkład liter oraz fakt, że tylko pierwsza litera drugiego dwuwiersza była duża. Być może, tak jak wiele innych rzeczy na obrazie, owo przesłanie nie było dokładnie tym, czym się wydawało. Być może była to jakaś wskazówka do zagadki, której rozwiązanie jak dotąd przekraczało jej siły? Usuwając w duchu N z trzeciego wersu, umieściła je na nowym, oczywistym miejscu: "NEYERN TO MIEJSCE w każdym czasie"* Czy rzeczywiście mogło być tak, że jej przodkini sprzed wielu pokoleń utrwaliła w ten sposób magiczne miejsce zwane Nevern? Czy tylko zbiegiem okoliczności można wytłumaczyć fakt, że właśnie teraz usłyszała od Slatona * Nieprzetłumaczalna gra słów. W oryginale napis brzmiał i wyglądał następująco: NEYER THE PLACE; Never the time; przeniesienie N z trzeciego wersu na koniec pierwszego zmienia, co oczywiste, brzmie- nie i sens zarówno pierwszego jak i drugiego dwuwiersza, pozostawiając nowy sens nieprzetłumaczalnym w brzmieniu, jakiego wymaga oryginał. wieści o tym legendarnym miejscu? Czy dawna tkaczka wciąż w jakiś sposób tam przebywa - w każdym czasie - czy gobelin ma jakiś związek ze zniknięciem Celii? Czy możliwym jest, by to wszystko wiązało się jakoś z tajem- niczymi zaćmieniami? Czy rzeczywiście może tak być? Minęła północ, nim Magara w końcu zmusiła się, by zaprzestać jałowych spekulacji i poddała się atakującej ją senności. Ostatnia świadoma myśl napełniła ją lękiem; jeśli kiedykolwiek ma zamiar znaleźć odpowiedzi na swoje pytania, sama będzie musiała udać się do Nevern. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY W chłodnym, wczesnoporannym świetle wnioski, do jakich doszła w nocy wydawały się dziwaczne i na- ciągane. Leżała w łóżku, czując się fatalnie z powodu niedostatku snu, i rozważała je ponownie. Nie istniał żaden rzeczywisty powód, który przemawiałby za tym, by odbyła podróż do Nevern, nawet jeśli zdoła odnaleźć to miejsce, jednak nie odstępowało jej uczucie, że przynajmniej powin- na spróbować. Ale co to da? zadawała sobie pytanie. Nawet jeśli się tam dostanę. Pamiętała, że Celia najwidoczniej zdołała wejść do ukrytej doliny, lecz nikt nie wiedział, co się z nią działo od tego czasu. Może potrafiłabym jej pomóc? Rola bohaters- kiego wybawcy, w jakiej wyobraziła siebie, wydała się jej tak niedorzeczna, że aż się uśmiechnęła. / nie mogę zrobić nic ani tam, ani gdziekolwiek indziej, co powstrzymałoby zaćmienie słońca! Więc jaki w tym wszystkim sens? Jedyny sens, jak szybko stwierdziła, polegał na tym, że być może udałoby się jej rozwikłać jedną czy dwie zagadki, przed którymi tak niespodziewanie stanęła. Ale czy był to wystarczający powód, by wyruszyć na tak absurdalną wyprawę? / jak mam się tam dostać? Magara nie miała konia - jej stara klacz została sprzedana wiele lat temu - żadnych właściwie pieniędzy i tylko parę ruchomości nada- jących się do sprzedaży. Nawet dom nie należał do niej, a tylko został jej oddany w użytkowanie przez radę miasta Trevine. W końcu wstała z łóżka i ubrała się, a potem zmusiła się, by zjeść trochę przed powtórną wizytą u Ira. Wzięła ze sobą gobelin, troskliwie zawinięty w pokrowiec. W chacie alchemika było jak zwykle ciemno i nie usły- szała żadnej odpowiedzi, kiedy zawołała go po imieniu. Magara miała właśnie poddać się i odejść, kiedy usłyszała dochodzący ze środka słaby szelest. Zawołała znowu, tym razem głośniej. Rozległy się wyraźniejsze szelesty, a potem doszło do niej rozdzierające ziewnięcie i głośny kaszel budzącego się Ira. Świadczyło to, że on również pracował do późnej nocy, przeprowadzając swoje doświadczenia. Jej przeprosiny za to, że zakłóciła mu spokój, zbył mach- nięciem ręki. Bardzo chciał usłyszeć, co też odkryła. - Znalazłaś coś o Nevern? - zapytał burkliwie. - Nie w książkach - odparła, a potem opowiedziała najpierw o fragmencie opisującym labirynt cieni, następnie zaś o gobelinie i jego związku z Nevern. Spędzili wiele czasu w wejściu, ślęcząc na klęczkach nad rozpostartym gobelinem i wymieniając uwagi na temat jego rozmaitych osobliwości. Alchemik zawiódł Magarę - zgodził się ze wszystkimi jej spostrzeżeniami, ale nie dodał do tego żadnych swoich wniosków. - Fascynujące! - zakończył Iro, prostując się i przecią- gając z bólem. - To niemal dość, by sprawić, żeby stary człowiek zapragnął znowu podróżować. - Spojrzał dziwnie na Magarę. - Sądzisz, że powinnam się tam wybrać? - zapytała. - A co ty sądzisz? - Z uśmiechem zrobił unik. - Nie rób tego znowu! - odpowiedziała ze śmiechem. - Udziel mi odpowiedzi. - Nawet jeśli to jest Nevern - zaczął alchemik - a w ża- den sposób nie możemy być tego pewni - to nie wygląda już... - w tym miejscu wskazał na gobelin - ... tak jak to. Wiemy o tym z opowieści Slatona. Wejście tam może okazać się niebezpieczne. To samo przyszło do głowy Magarze, lecz chciała usły- szeć, dlaczego Iro tak sądzi. - Dlaczego niebezpieczne? - Przecież ty, ze wszystkich ludzi właśnie ty, musiałaś słyszeć legendę o miejscu, które było zbyt niebezpieczne nawet dla czarodziei - odpowiedział. - Jest to jeden z naj- słynniejszych mitów w historii magii. - Oczywiście - odpowiedziała niecierpliwie. - W wersji, którą ja czytałam, miejsce to zwało się Vortex i każdy, kto był na tyle potężnym czarodziejem, by zostać tam wpusz- czony, zostałby obdarzony mocą umożliwiającą mu włada- nie całym światem. Lecz tamta historia nie ma z tym nic wspólnego. Naprawdę sądzisz, że Vortex i Nevern są jed- nym i tym samym miejscem?! - Nie, oczywiście nie - rzekł spokojnie. - Lecz jeśli magia jest tak niebezpieczna w Vortex - a licho wie, gdzie to jest - dlaczego powinniśmy zakładać, że zawsze będzie bezpieczna w innych magicznych miejscach? Każda rozsąd- na filozofia zakłada, że wszelkie działanie, albo siła, albo rzecz, posiada przeciwieństwo o takim samym potencjale. Jeśli magię można wykorzystywać dla dobra, w co każą wierzyć nam historia i stare opowieści, równie dobrze można wykorzystywać ją dla zła. Prawi ludzie nie mają monopolu na pomysłowość, sama wiesz. Może ktoś dostał się do Nevern kierowany złymi pobudkami i w ten sposób, rozmyślnie, albo przez zaniedbanie, zepsuł to miejsce. Magara ponownie spojrzała na gobelin. - Zniszczenie czegoś takiego jak to - powiedziała ci- cho - byłoby prawdziwym złem. - Oczywiście, to wszystko spekulacje - podkreślił lżej- szym tonem Iro. - Tak czy inaczej, Vortex to tylko mit - dodała Maga- ra. - Nie może naprawdę istnieć - prawda? - Wiesz lepiej ode mnie, że wszystkie legendy biorą się z czegoś - odparł alchemik. - Tak, ale to władanie całym światem może być jedynie czczym wymysłem - sprzeciwiła się. - Legendy zawsze są upiększane. Sama upiększyłam dość, by wiedzieć, że to prawda. - Słuszna uwaga - przyznał Iro, choć nie powiedział tego z pełnym przekonaniem. - Wiesz, gdzie leży Nevern? - zapytała niespodziewanie Magara. - Jakieś sześć lub siedem dni jazdy na północ stąd, jak przypuszczam - odpowiedział, przyglądając się jej uważnie. Magara na parę chwil zatopiła się w myślach, a potem zapytała: - Czy w pobliżu krateru są jakieś inne magiczne miejsca? - Najbliższe, jakie znam, to Świszczące Wzgórze. - Słyszałam o nim - powiedziała, marszcząc brwi. - Nie dziwi mnie to - zauważył Iro. - Leży zaledwie kilka mil od twojego starego domu. By dostać się tam stąd, praktycznie musiałabyś przejechać przez Arenguard. - Przypomniałam sobie! - zawołała Magara. - Miało opinię najzimniejszego miejsca w okolicy. Mnóstwo posęp- nych starych kamieni. Nigdy nie miałam ochoty tam pójść. Ale wtedy nikt nie powiedział mi, że to magiczne miejsce - zakończyła z urazą. - Sam nigdy tam nie byłem - rzekł Iro - wiec nie mogą wypowiedzieć się na temat panującej tam temperatury, jednak wiem, że na szczycie wzgórza znajduje się kamienny krąg. Przypuszczalnie starszy od pierwszych osiedli w Le- vindre, więc oczywiście nikt nie wie, kto go zbudował. Legenda głosi, że kamienie są dziećmi boga, które sprzeci- wiły się rozkazom swego ojca; za karę zmienił je w skałę - tak by miały mnóstwo czasu na rozważanie swej niegodzi- wości. - Nawet moi rodzice nie byli tak niedobrzy - powiedzia- ła Magara, uśmiechając się. - Cóż, przypuszczam, że wciąż istnieje szansa, iż Ojciec zmieni swą wolę i przywróci im ich prawdziwą postać - dodał Iro. - Chciałabym to zobaczyć! - Legenda mówi również - ciągnął Iro - że w poświs- tywaniu wiatru na wzgórzu kryją się tajemnice - jeśli ktoś potrafi je usłyszeć. Stąd nazwa. - Jeśli to jest na północ stąd, to znaczy, że leży na drodze do Nevern, czyż nie? - zapytała z namysłem Magara. - Mniej więcej. Iro czekał w milczeniu, obserwując swoją towarzyszkę. Dziewczyna znowu pogrążyła się w myślach. - Skąd wiesz to wszystko? - zapytała w końcu. Alchemik uśmiechnął się. - Dowiedziałem się o tym w ten sam sposób w jaki ty dowiadujesz się o wielu sprawach - odparł. - Przez ciekawość. Żyję wystarczająco długo, by zainteresować się wieloma rzeczami. Magara przezwyciężyła pokusę, by zapytać, ile naprawdę ma lat, wiedząc że nie udzieliłby prawdziwej odpowiedzi. - Teraz moje działania zostały ograniczone do prób sprawienia, by to nieszczęsne ogniste koło zadziałało pra- widłowo - ciągnął Iro. - To już trwa o wiele za długo. - Skąd ten pośpiech? - zapytała. Iro najwyraźniej wiedział - nim ona sama zdała sobie z tego sprawę - że Magara podjęła już decyzję. - Ponieważ chcę, by było gotowe na twoje pożegnalne przyjęcie - powiedział. Tego wieczora Magara udała się do tawerny Newber- ry'ego, słusznie przypuszczając, że zastanie tam przynaj- mniej jednego członka rady Trevine, która rządziła mias- tem. Rothar, należący do starszyzny nurków, popijał z gru- pką przyjaciół. Kiedy Magara zapytała, czy nie mogłaby zamienić z nim kilku słów, została zaproszona do towarzy- stwa; przyjęła zaproszenie, chociaż wolałaby porozmawiać z nim w cztery oczy. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Głos radnego brzmiał głęboko i dźwięcznie. - Jeśli zechcę opuścić na jakiś czas Trevine - zaczęła Magara - czy rada pozwoli mi wrócić? - Oczywiście - odparł. - Nie zmieniamy tak łatwo na- szego zdania, a poza tym jesteś cenionym członkiem naszej społeczności. - Siedzący wokół stołu ludzie kiwnęli pota- kująco głowami, lecz Magara nie zauważyła tego. - Czy zatrzymacie dla mnie mój dom? - zapytała. - Na jak długo planujesz opuścić miasto? - Na trzy, może cztery ręce. Na pewno nie na dłużej niż miesiąc. Zatem nie sądzę, by był to jakiś problem - uspokoił ją. - Czy mogę zapytać, dokąd się wybierasz? - Moja przyjaciółka... ma kłopoty - powiedziała zmie- szana dziewczyna. - Chciałabym jej pomóc, jeśli tylko zdołam. - Nie będę pytał o więcej -rzekł dobrotliwie Rothar. -Nie martw się o to, jak będziesz przyjęta po powrocie, Magaro. - Zostaniesz, by wysłuchać muzyki? - zapytał, skinąw- szy głową ku scenie. Dziewczyna uradowała się zobaczywszy wśród muzyków Hewitta i została, by posłuchać, jak grają. Usiadła przy mniejszym stoliku i zamówiła odrobinę wina. Nie miała zamiaru jeść w tawernie, chcąc zaoszczędzić pieniądze, lecz Newberry podał jej darmowy posiłek "za nakłonienie He- witta do podjęcia pracy". Tej nocy wróciła do domu zmęczona, lecz zdecydowana, podniesiona też na duchu hojnością przyjaciela. Następnego dnia rano Magara wstała wcześnie, myśląc o tym wszystkim, co musi zrobić, by uporządkować swoje sprawy przed wyjazdem. Jej największym problemem był transport - zasoby nie pozwalały na kupno ani nawet na wynajęcie konia na taką podróż, a opłacanie karet i wozów byłoby kosztowne, męczące i czasochłonne. Przebiegała w myślach listę swych przyjaciół, których mogłaby namó- wić, by pomogli jej pożyczyć wierzchowca; musiała zdecy- dować, w jaki sposób spłaci później dług. Miała właśnie wyjść i rozpocząć poszukiwania, kiedy na kładce rozległ się odgłos kroków. Otworzyła drzwi jeszcze nim gość zdążył zapukać i stwierdziła, że spogląda w nieco zaskoczoną twarz Hewitta. - Witaj. Dobrze grałeś wczoraj wieczorem - powiedzia- ła, mając nadzieję, że nie dręczą go już wątpliwości doty- czące wartości swojej muzyki. - Nieźle - odpowiedział, a w jego uśmiechu ukazał się ślad dawnej próżności. - Słyszałem, że wyjeżdżasz. - Wieści szybko się rozchodzą -powiedziała zaskoczona. - Nie powinnaś się dziwić - odparł. - Muzycy należą do największych plotkarzy. Magara uśmiechnęła się, zadowolona że znowu jest taki pogodny. - Chciałbym pojechać z tobą - rzekł wówczas Hewitt. Przez chwilę Magara była zbyt zaskoczona, by odpowie- dzieć. - Dlaczego? - zapytała w końcu. - Już czas, bym ruszył dalej - odparł poważnie. - A ty... mnie rozumiesz. Mniej, niż ci się wydaje, powiedziała w duchu niepewna jego rzeczywistych intencji. - Nie chcesz nawet wiedzieć, dokąd się wybieram? - zapytała. - Wszystko jedno. Słuchaj, nie martw się. Nie będę ci przeszkadzał. Gdy tylko będziesz miała mnie dosyć, po- wiesz mi bym zniknął, a ja sobie pójdę. Po prostu chciał- bym mieć na początku jakieś towarzystwo, to wszystko. - W jego głosie pojawiła się nuta błagania. Myśl o towarzystwie w czasie podróży pociągała Maga- rę, lecz wbrew twierdzeniom młodzieńca, nie znała go za dobrze. - Wejdź. Usiądź - poleciła. Hewitt posłuchał potulnie. - Przepraszam, że mówię tak szczerze - powiedziała zdecy- dowanym tonem - ale nie ubzdurałes sobie przypadkiem, że jesteś we mnie zakochany, co? - Miała już przedtem takie problemy z ludźmi, którym pomogła. Zaślepienie nigdy nie trwało długo, lecz niekiedy bywało z początku, bardzo silne - i niezmiernie przykre. - Nie! Nie! To nic takiego! - zawołał. - Nie próbował- bym niczego takiego. Naprawdę. Magara nie wiedziała czy się cieszyć, czy smucić z tak uczciwego przedstawienia sprawy. - Muszę wyjechać z Trevine - ciągnął dalej. - Lecz jestem tutaj od tak dawna... - Zewnętrzny świat cię przeraża? Skinął głową. - Dobrze wiem, jak się czujesz. - Hewitt spojrzał na nią zaskoczony, lecz Magara szybko mówiła dalej. - Kiedy możesz być gotowy do drogi? - Już jestem gotów - odparł. Potem poprawił się, doda- jąc. - To znaczy, gdy tylko wezmę moją wiolę. W jaki sposób chcesz podróżować? - W tym właśnie problem - wyjaśniła. - Muszę znaleźć kogoś, kto pożyczy mi konia - albo pieniądze na wynajęcie wierzchowca. - Mogę w tym pomóc - powiedział ochoczo i w obliczu jej oczywistego sceptycyzmu, dodał zaraz. - Mój brat mie- szka teraz na Krawędzi. Jest kupcem - będzie miał wolne konie. W ustach Hewitta słowo "kupiec" zabrzmiało jak prze- kleństwo. - Powiedziałeś to tak, jakbyś tego nie pochwalał - zacie- kawiła się Magara. - Nie pochwalam. Interesują go tylko pieniądze. - Ale sądzisz, że nam pomoże? - Tak. - Muzyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ma do mnie słabość - ostatecznie, należę do rodziny. - To byłoby wspaniałe - ucieszyła się Magara. - Dzię- kuję ci. Wyruszymy jutro o świcie. Mam nadzieję, że Newberry mi wybaczy! - Dobrze. Zatem do zobaczenia później. - Hewitt wstał i podszedł do drzwi, gdzie zawahał się i odwrócił. - Przy okazji, dokąd wyruszamy? ROZDZ1AŁ OSIEMNASTY Nieoczekiwane rozwiązanie problemu znalezienia wie- rzchowca dało Magarze czas na zajęcie się sobą. Ranek spędziła przeglądając swój dobytek i decydu- jąc, co ze sobą weźmie. Pragnąc podróżować z jak naj- mniejszą ilością rzeczy, zdecydowała się na stroje podróż- ne - parę sztuk - oraz, rzecz oczywista, gobelin. Decyzję tę pomogła jej podjąć myśl, że przecież będzie miała przy sobie Hewitta. Dobry muzyk zawsze miał możliwość znale- zienia po drodze pracy w zamian za nocleg i wyżywienie, co eliminowało potrzebę zabierania ze sobą własnego ek- wipunku i zapasów żywności. W rzeczywistości, im więcej Magara o tym myślała, tym bardziej podobał jej się pomysł wyruszenia w drogę w towarzystwie Hewitta. Co też to Slaton powiedział o sobie, jako o synu właściciela ziems- kiego? "Znakomity w zaprzęganiu innych ludzi do pracy na moją rzecz". Być może ja również nie stracilam tej umiejętności. Tuż przed południem, gdy zastanawiała się, za co się z kolei wziąć, Magara zaczęła czuć się dość dziwnie. Najpierw pomyślała, że to tylko zmęczenie i upał dają znać o sobie, lecz wkrótce poczuła się jeszcze dziwniej i usiadła, sądząc że chyba zemdleje. A potem jej niepokój stał się niemal namacalny. Choć pozostała świadoma faktu, że wciąż znajduje się we własnym, dobrze jej znanym pokoju, przed oczyma przemykały jej inne wizje, a do uszu do- chodziły obce dźwięki. Zaczęło się od niesamowitego zawodzenia i nagłego strachu. Potem poczuła, że wiatr owiewa jej twarz. Cierpki zapach dymu wypełnił jej nozdrza i usłyszała straszliwy lament: dźwięk, który trwał i trwał. A potem płomienie, panika i wszędzie mnóstwo ludzi. Krew i przerażenie. Krzyki kobiet i dzieci. Żołnierze w zielonych opaskach na głowach. Okropne sceny, przed którymi nie mogła za- mknąć oczu. Trzymajcie się od tego z daleka! Jakiś głos, który znała. Dobrze się bawicie? Jakiś obcy. Obrazy bitew gdzieś odpłynęły, a ją opadł jeszcze więk- szy strach. Jakaś odziana w błękitną szatę postać zamigo- tała w jej pokoju, obrysowana przesuwającą się obwódką sinej zieleni. Mężczyzna spoglądał na coś niewidocznego, jego oczy przesuwały się ze spokojnym wyrachowaniem. Kiedy jego wzrok spoczął na Magarze, uśmiechnął się okropnie. Złośliwość w jego spojrzeniu sprawiła, że Maga- ra zadygotała. Potem błysnęło jasnobłękitne światło - i mężczyzna zniknął. Wizja się skończyła i choć Magara wiedziała, że znajduje się bezpieczna we własnym domu, wciąż czuła się słabo i trzęsły nią dreszcze. Lisie, dlaczego mi to pokazujesz? Wiedziała, że oglądała oczyma chłopca Varo, Brosteka i ich ludzi biorących udział w jakiejś bitwie. Lecz nie potrafiła sobie wytłumaczyć, w jaki sposób i dla- czego tak się stało. Paraliżujący strach minął już, lecz jeszcze przez jakiś czas czuła się roztrzęsiona. Jeśli w rze- czywistości Lisie naprawdę stanął twarzą w twarz z ową straszliwą postacią w błękitnej szacie, z pewnością musiał czuć się jeszcze gorzej - i ta myśl w żaden sposób nie pomogła rozproszyć jej obaw o innych członków drużyny. Hewitt wrócił wczesnym zmierzchem, by powiedzieć jej, że załatwił wierzchowce u swego brata i że umówił się na ponowne spotkanie o brzasku. Magara ukryła przed nim swój niepokój i muzyk odszedł, by pożegnać się z resztą przyjaciół. Jakiś czas później usłyszała w myślach melodię; melodię, której nie znała. Pełna wdzięku, poważna muzyka napełniła ją osobliwym, spokojnym smutkiem; ukoiła jej wzburzone myśli i uciszyła drżenie. Przygotowała ostatni posiłek, a potem wyszła na ze- wnątrz, by zobaczyć, czy Talizman jest na swoim miejscu. Czapli nigdzie nie było widać, lecz roziskrzone gwiazdami jezioro przypomniało jej o kamieniokruchu i wróciła do środka, by rzucić nań okiem. Nawet w przyćmionym świetle lampy natychmiast zauważyła, że stało się coś złego. Z nieznanych przyczyn miska, do której włożyła skrzący się, krystaliczny kamień, pękła i woda wolno z niej wyciekła. Tak jak powiedzieli jej nurkowie, kamieniokruch rozpadł się zupełnie, pozostawiając po sobie coś, co wy- glądało jak kupka matowego piasku. Skwaszona tym, co się stało, Magara miała właśnie wyrzucić resztki, kiedy nagle zauważyła coś lśniącego, co było zagrzebane w piasku. Wyciągnęła to i wytarła do czysta, ledwie mogąc uwierzyć własnym oczom. Oto, rzecz nieprawdopodobna, na jej dłoni leżały cztery delikatne kręgi ze srebrzystego metalu, każdy połączony z dwoma innymi w coś w rodzaju kwadratu. Była to doskonała miniaturowa podobizna symbolu widniejącego na skalnej płycie odkrytej na dnie jeziora. I to znajdowało się w ka- mieniokruchu! Więc miałam rację, uważając że jest ważny! pogratulowała sobie Magara. Wydało się jej, że oto krater sprezentował jej piękny dar, szczęśliwy amulet, by mogła zabrać go ze sobą w podróż. Czuła, że najwyraźniej właśnie ona miała to znaleźć, i była niedorzecznie szczęśliwa, że jej się to udało. Wszystkie cztery "pierścienie" miały ten sam rozmiar, a że nie dawały się wcisnąć nawet na jej mały palec, Magara znalazła cienki rzemyk, przewlekła go przez jeden z kręgów i zawiesiła na szyi jak wisiorek. Tej nocy spała dobrze, gotowa stawić czoło wszelkim przygodom, jakie mogły spotkać ją w drodze i przynaj- mniej przez kilka godzin wypełniała ją błoga obojętność wobec tajemnic, które nie przestawały jej otaczać. Magara i Hewitt wyruszyli, tak jak planowali, następ- nego dnia o pierwszym brzasku, wznosząc się w blask słońca zalegający Krawędź, podczas gdy Trevine pozo- stało w cieniu urwisk. Ku wielkiej, choć nie ujawnionej radości Magary, Talizman pożegnał ją krążąc leniwie nad ich głowami, gdy wspinali się po stoku, a potem zanur- kował z powrotem w stronę jeziora. Zarówno Magara jak i Hewitt poczuli się dziwnie, spoglądając z Krawędzi na swoje miasto i stwierdzili, że trudno im odwrócić się i odejść. Hewitt zrobił tak jak powiedział i wypożyczył konie, choć jego brat gderał i narzekał, i już wkrótce jechali szlakiem na północ. Plan Magary był prosty. Najpierw mieli jechać do Arenguardu, choć Magara nie miała zamia- ru odwiedzić swego starego domu. Trafienie stamtąd do Świszczącego Wzgórza - miejsca, które obecnie wielce ją intrygowało - nie powinno sprawiać większych trudności; później zaś, jak miała nadzieję, skąpe wskazówki Ira oraz pomoc miejscowej ludności winny zaprowadzić ich do Nevern. Wzbraniała się nawet przed snuciem jakichkol- wiek domysłów, co może się tam zdarzyć. Kiedy zapoznała Hewitta ze swymi planami, zapytał ją, dlaczego nie zatrzymają się w Arenguardzie. - Pożyczyłem trochę pieniędzy od brata - dodał - ale nie jest tego wiele, a darmowe zakwaterowanie zawsze jest mile widziane, kiedy jest się na szlaku. - To długa historia - odparła ze znużeniem Magara. - Mamy mnóstwo czasu - nie ustępował. Tak więc Magara opowiedziała mu o odsunięciu się od swej rodziny i niechęci jaką odczuwała do niezapo- wiedzianej wizyty - szczególnie w sytuacji, kiedy musia- łaby zaraz znowu wyjeżdżać, by załatwić swoją dziwną sprawę. - Nie ukrywam jednak - kończyła - że parę godzin spędzonych w tamtejszej bibliotece bardzo by mnie ucie- szyło. Nie uwierzyłbyś, jak wiele starych książek tam zgromadzili. - Więc dlaczego tego nie zrobisz? - Właśnie ci to wyjaśniłam! - Zatem idź tam w przebraniu - zasugerował natych- miast. - Czy twój ojciec ma w zwyczaju wynajmować muzyków? - Tak. Lubi ich, ale... - Zatem możesz być moim pomocnikiem - stwierdził Hewitt, spoglądając na nią oceniające. - Założę się, że z brodą i w odpowiednim stroju nikt cię nie rozpozna. Ja będę grał, podczas gdy ty odwiedzisz bibliotekę. - To się nigdy nie uda! - powiedziała Magara, śmiejąc się z tego pomysłu. Lecz kusiło ją to - i Hewitt o tym wiedział. Kiedy wjechali na grań, z której po raz pierwszy dojrzeli Arenguard, Magara odruchowo zapragnęła zawrócić. Przez jakiś czas plan Hewitta wydawał się możliwy do przyjęcia, nawet zabawny - a myśl o bibliotece wabiła nieodparcie - lecz teraz, kiedy od realizacji dzieliła ją zaledwie godzina czy dwie, cała sprawa zaczęła wydawać się absolutnym szaleńst- wem. Podczas poprzedniej nocy spędzonej w zajezdne skompletowali przebranie dziewczyny, co rankiem wprawi- ło oberżystę w niemałe zakłopotanie. Magara miała teraz na sobie zapasowe ubranie Hewitta, leżące na niej zaskakująco dobrze, lecz jeszcze bardziej obszarpane niż normalny strój muzyka. Włosy związała z tyłu brudną szmatą, a brwi przyciemniła i pogrubiła czernidłem do butów. Od czasu opuszczenia Arenguardu skóra na jej twarzy pociemniała, a teraz w dodatku pokryła ją szczeciniasta broda, sporzą- dzona z końskiej sierści, którą w zbitych paskach przyklejo- no klajstrem. Choć miała inny kolor niż włosy Magary, Hewitt oświadczył, że jest zadowolony ze swego dzieła. Było jej niewygodnie, i czuła się śmiesznie, sądząc, że każdy, kogo spotkają, natychmiast przejrzy przebranie. Jednak nikt nie zwracał na nią większej uwagi i po jakimś czasie odzyskała pewność siebie. Lecz teraz, kiedy zbliżyli się do jej starego domu, wyraźnie odczuła niepokój. - Nie jestem pewna, czy zdołam to znieść - powiedziała. - Nie masz wyboru - odparł radośnie Hewitt. - Ja idę, i mam twoje rzeczy. Miał na sobie jedną z koszul Magary, o wiele przyzwoit- szą niż jego własna; w połączeniu ze świeżo umytymi, długimi włosami nadawało mu to nieszablonowy acz artys- tyczny wygląd. Reszta rzeczy dziewczyny kryła się teraz na dnie juków Hewitta. - Dlaczego mielibyśmy zmarnować taką okazje? - ciąg- nął, najwyraźniej rozkoszując się czekającą ich przygodą. - Będziesz jednak musiała mówić o wiele niższym głosem albo udawać niemowę. - Nie potrafię zrozumieć, jak mogłam kiedykolwiek sądzić, że cię lubię - zauważyła. - Chcesz powiedzieć, że nie zauważasz mojego uroku, talentu i nadzwyczajnej urody? - zapytał, szczerząc zęby w uśmiechu. Zupełnie już doszedłeś do siebie! pomyślała Magara. Głośno powiedziała: - Nie rozśmieszaj mnie. Nie mogę nawet uśmiechnąć się szerzej bez obawy, że to wszystko odpadnie. - Nie martw się - powiedział. - Twoim jedynym prob- lemem będzie później pozbycie się tego. Wiesz, że jestem dumny ze swej roboty. Może będziesz musiała pozostać w tym przebraniu przez jakiś czas! - Doprawdy?! Rozmowa na jakiś czas nieco uśmierzyła dręczące dziew- czynę uczucie niepokoju i winy, lecz gdy zbliżyli się jeszcze bardziej, wątpliwości wezbrały znowu i perspektywa za- mierzonego oszustwa odebrała jej resztki odwagi. I stało się tak, że późnym popołudniem pewnego ciep- łego i parnego dnia Magara powróciła do domu swego dzieciństwa. Runęły na nią tysiące wspomnień, mieszanina bólu i zadowolenia, smutku i radości. Oto pola, gdzie bawiła się i uczyła jeździć konno, ogród, gdzie starała się stąpać jak najostrożniej, by nie podeptać małych roślinek, ule, przy których spędziła tyle szczęśliwych godzin ze swym dziadkiem. A zbliżywszy się jeszcze bardziej, mogła od- szukać wzrokiem poszczególne budynki, które tworzyły tę nieregularnie rozrzuconą posiadłość, jaką był Arenguard; stajnie, gdzie po raz pierwszy ujrzała, jak nowe życie przychodzi na świat, i szeroko rozwartymi oczyma obser- wowała pierwsze niepewne kroki źrebięcia; spichlerz i młyn z jego wielkim kołem i stawem, w którym kąpała się każdego lata; masę przybudówek i mniejszych domów, które skupiały się wokół centrum; i, oczywiście, wielki, dwupiętrowy dom, ze wszystkimi jego dodatkowymi pawi- lonami i skrzydłami, wznoszonymi przez każde nowe po- kolenie. Zapragnęła nagle zobaczyć, czy jej pokój wygląda tak, jak go zostawiła, odwiedzić kuchnię i swój stary pokój dziecinny, porozmawiać ze wszystkimi dawnymi przyja- ciółmi - a szczególnie z siostrami, których dzieci musiały już wyrosnąć. A jej rodzice... - Chodźmy, Gorman. Zobaczymy, czy skorzystają tutaj z naszych usług - rzekł głośno Hewitt. M agar a z opóźnieniem zareagowała na imię, które dla niej wymyślili, ze wstrząsem wyrywając się z zamyślenia i wracając do rzeczywistości. Hewitt odezwał tak się z po- wodu paru mężczyzn, którzy pracowali w ogrodzie. Gdy ich minęli, zmusiła się, by dalej grać swoją rolę, czując absolutną pewność, że pierwsza osoba, która ujrzy ją z bliska, rozpozna marnotrawną córę Arenguardu i wy- rzuci ją jak kogoś niechcianego i niewybaczalnie natrę- tnego. Przy wejściu na główny dziedziniec zostali zatrzymani przez tęgiego mężczyznę, którego Magara nie znała. - Macie tu jakiś interes? - Może twój pan zechce posłuchać dziś wieczorem wspaniałej muzyki? - odpowiedział Hewitt. - Prosimy je- dynie o nocleg i posiłek dla mnie i tego oto mojego sługi. Mężczyzna obejrzał ich od stóp do głów. - Zaczekajcie na dziedzińcu - zdecydował w końcu i od- szedł. Wjechali do środka, świadomi spojrzeń kilku ciekawych widzów. Magarze było gorąco i pociła się. Twarz swędziała ją nieznośnie i gorąco pragnęła, by nie zaczęła odpadać jej broda. Mężczyzna wrócił i skinął na Hewitta. Muzyk podążył za nim, zabierając swoją wiolę, a Magara ze- skoczyła z siodła, starając się poruszać jak mężczyzna, i czekała przy koniach. Po krótkiej chwili Hewitt powrócił. - Gorman, zaprowadź konie do stajni - rozkazał. - Spotkamy się w kuchni, kiedy skończysz je oporządzać. - Uśmiechnął się i mrugnął do niej. Gdy odprowadziła wierzchowce, przyszło jej do głowy, że Hewitt trochę za bardzo cieszy się swoją nową rolą. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Magara powlokła się do kuchni, wdzięczna, że zmierzch uczynił z dnia królestwo światła lamp i cie- ni. Pokazano jej, gdzie są stajnie i gdzie trzyma się paszę i wodę dla koni - choć przecież doskonale to wie- działa - a potem zaprowadzono do pokoju z wąskimi, składanymi łóżkami, który miała dzielić z Hewittem. Ode- tchnęła z ulgą, stwierdziwszy że przydzielono im osobną sypialnię; gdyby umieszczono ich w jednej z głównych sal sypialnych, wymknięcie się do biblioteki okazałoby się jeszcze trudniejsze. Przez cały ten czas na wszystkie pytania odpowiadała niewyraźnymi pomrukami, więc gdy tylko ich rzeczy zo- stały umieszczone na swoim miejscu, chłopiec stajenny z wyraźnym zadowoleniem wskazał jej drogę do kuchni i opuścił gburowatego przybysza. Kuchnia była niemal taka, jak ją Magara zapamiętała; gorąca, zaparowana, pełna intensywnych zapachów, dźwięcząca szczękiem rondli i głosami przekrzykującymi brzęk naczyń. Hewitt już jadł, gawędząc z kucharkami. Magara rozpoznała kilka z nich i serce zabiło jej mocno. To była pierwsza prawdziwa próba. - A więc jesteś, Gorman - zawołał Hewitt. - Chodź i zjedz coś. Ta oto Vala przygotowała dla nas prawdziwą ucztę! - Uśmiechnął się do jednej z dziewcząt, najwyraź- niej już znajdującej się pod jego urokiem. Magara dołą- czyła do niego i usiadła bez słowa, ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Gorman jest małomówny - wyjaśnił Hewitt. - Ale bez niego zginąłbym. Nikt nie zwrócił na nią większej uwagi, lecz wciąż była nerwowa, spodziewając się, że w każdej chwili zostanie rozpoznana. Jednakże personel kuchni był o wiele bardziej pochłonięty swoją pracą lub rozmową z wywołującym daleko większe zainteresowanie muzykiem i nie przyglądał się wcale jego posępnemu służącemu. Zaczęła jeść, uświa- damiając sobie, że jest głodna, lecz okazało się, że może mieć trudności z przełknięciem. - Wybraliśmy dobry moment - ciągnął niepohamowany Hewitt. - Tutejszy pan, Danyel - Magara wzdrygnęła się na dźwięk imienia swego ojca - ma ważnego gościa. Jak on ma na imię, Vala? - Bullen - odpowiedziała z ważną miną dziewczyna. - Ma bardzo wysoką pozycję w Kartelu. - Niezła publiczność, co, Gorman? Magara chrząknęła, pragnąc by nie wciągał jej do rozmowy. Hewitt wyszczerzył zęby. - Najwyraźniej trzeba czegoś więcej, by wywrzeć na tobie wrażenie! - rzekł jowialnym tonem. Vala i kilka innych osób roześmiało się wraz z nim. Dziewczyna czuła się coraz bardziej skrępowana, lecz wiedziała, że Hewitt nie zostawi jej w spokoju, dopóki czegoś nie powie. - Jedzenie jest dobre -mruknęła tak grubym głosem, na jaki mogła się zdobyć. - Oto co się liczy. - Powiedziałeś to jak prawdziwy wędrowiec! - zawołał Hewitt wśród jeszcze głośniejszego śmiechu. - Naprawdę jest dobre - czy mógłbym dostać jeszcze trochę? - Vala pospieszyła, by spełnić prośbę. - Z pełnym żołądkiem gram lepiej - powiedział do niej, uśmiechając się słodko. Jakąś godzinę później Magara leżała w łóżku, zastana- wiając się, kiedy powinna wyruszyć do biblioteki. Hewitt poszedł grać, a ona opuściła kuchnię razem z nim, nie chcąc by próbowano z nią rozmawiać. Kucharki nie zwró- ciły na nią uwagi, kiedy wychodziła i jej zaufanie do przebrania nieco wzrosło. Wizyta Bullena była jej na rękę. Oznaczała, że wieczorny posiłek potrwa długo, zajmując większość służby ojca, co dawało jej większą szansę na dotarcie do biblioteki niepostrzeżenie. Wiedziała, że kola- cja jest już w toku, a jako że na dworze było już ciemno, nie istniały żadne powody do odwlekania wyjścia. Droga do biblioteki jawiła się jasno w jej myślach. Przede wszyst- kim musiała znaleźć spis Steada; bez niego nie miałaby szans na odnalezienie - w tak krótkim czasie, jaki miała do dyspozycji - tego, czego szukała. Stary bibliotekarz darzył ją niegdyś wielką przyjaźnią, wysoko sobie ceniąc miłość młodej dziewczyny do książek i wyjawił jej tajemnice wielkiego katalogu, zawierającego informacje o wszystkich tomach w bibliotece i będącego dziełem jego życia. Mam nadzieję, że klucz chowa wciąż w tym samym miejscu! pomyślała, zbierając się na odwagę. Jeśli mam pójść, to... Opuściła pokoje służby i przeszła przez dziedziniec. Był wyludniony, tak jak się spodziewała, i bez problemu wśliz- nęła się w alejki okrążające główny budynek. Minęło ją dwóch mężczyzn, ale nie zwrócili na nią uwagi, poza tym nikt inny jej nie dostrzegł. Kiedy w końcu dotarła do Zachodniego Skrzydła, serce biło jej szybko pod wpływem strachu zmieszanego z ulgą. Boczne drzwi były otwarte i Magara wśliznęła się do środka. W holu nie paliła się żadna lampa, więc zatrzymała się i przez parę chwil stała bez ruchu, pozwalając by jej oczy przywykły do słabego światła, które sączyło się przed okna. Spokojniejsza teraz, ruszyła wolno pustym korytarzem, który prowadził do biblioteki. W końcu dotarła do upragnionych drzwi. Najsłabsze światło nie przedostawało się przez szpary. Proszę, niech nie będą zamknięte! pomyślała błagalnie i ostrożnie nacis- nęła klamkę. Z głośnym trzaskiem, na dźwięk którego zamarło jej serce, drzwi otworzyły się i Magara weszła na palcach do środka, zamykając je za sobą delikatnie. Słabe światło padało z umieszczonych wysoko świetlików, rzuca- jąc srebrzysty poblask na zewnętrzny pokój biblioteki. Z boku, tak jak się spodziewała - stare nawyki trudno wykorzenić - stała lampa razem z knotem na długim uchwycie do zapalania. Teraz już nie ma odwrotu, pomyś- lała, gdy knot zapłonął i żółty blask wypełnił pokój. Gablotki były zakluczone i Magara spojrzała na małą półkę nad drzwiami wiodącymi do głównej biblioteki. Dawniej ta półka zawsze znajdowała się poza jej zasięgiem, a i teraz musiała skorzystać ze stołka, by tam sięgnąć. Wszedłszy nań, zaczęła macać wyciągniętymi palcami wzdłuż półki. W końcu zamknęły się na chłodnym metalu i dziewczyna odetchnęła z ulgą. Szafki i ich zawartość były ułożone w porządku alfa- betycznym, więc Magara podeszła od razu do trzeciej, która zaczynała się literą N. Chciała wyszukać książki dotyczące trzech rzeczy: Nevern, zaćmień i symbolu czte- rech kręgów. Nie miała pojęcia, jak znaleźć książki doty- czące ostatniej z nich, tak więc zaczęła od magicznej doliny. Wkrótce znalazła właściwą kartę, pokrytą maleń- kimi literami i cyframi, które wskazywały miejsca, gdzie \v głównej sali przechowywano książki. Jak wiele! pomyś- lała bezradnie. Jak moglam się spodziewać, że przeczy tam je wszystkie? I dlaczego nie zapamiętałam ich z czasów, kiedy tu bywałam? Schowała kartę do kieszeni, potem odkluczyła pierwszą szafkę i zaczęła szperać w następnym zbiorze. Echa, Eklegma, Eklektyzm, Ekologia... Nic o zaćmie- niach?* Przejrzała karty ponownie, pewna że musiała przeoczyć hasło. Dalej nic. To było niepodobne do Steada, by nie umieścić czegoś w kartotece. Miała właśnie poszerzyć po- szukiwania, tak na wszelki wypadek, kiedy ktoś przemó- wił, sprawiając że podskoczyła gwałtownie. - Nie ruszaj się. Jestem uzbrojony. - Ktoś, kto stał za nią mówił spokojnym, lecz straszliwie poważnym głosem. - Dla twojego dobra - mam nadzieję, że twoja obecność tutaj jest uzasadniona, młodzieńcze. Magara nie mogła mówić, nie mogła nawet myśleć jasno. Stała jak skamieniała, z bijącym jak szalone sercem, mając wrażenie, że znajduje się w jakimś koszmarze. - Odwróć się bardzo wolno - rozkazał mężczyzna - i trzymaj ręce tak, bym mógł je widzieć. Zrobiła, co jej kazano, lękając się tego, co miało na- stąpić; rozpoznała bowiem ów głos. Oczy Steada zwęziły się na widok twarzy intruza. - Kim jesteś? - zapytał. Przez moment rozważała, czy nie udawać dalej, lecz wiedziała, że to beznadziejne i poddała się nieunik- nionemu. W oryginale: eclipses. - Stead, to ja - powiedziała swym normalnym głosem. - Magara. Na twarzy bibliotekarza pojawił się wstrząs i niedowie- rzanie; w zapadłej ciszy wyraźnie było na niej widać walkę toczącą się pomiędzy świadectwem jego oczu a uszu. Dłu- gie, wąskie ostrze w jego ręce zachwiało się. - To jest przyklejone - dodała z rozpaczą, dotykając twarzy. - To naprawdę ja. Wciąż potrzebuję stołka, by zdjąć twój klucz z półki. Stead spojrzał na stołek, potem na półkę, i ponownie na intruza. Najwyraźniej wciąż był oszołomiony. - Magara? - szepnął w końcu. - Tak. - Co...? - zaczął Stead, lecz zaraz zamilkł, nie potrafiąc sformułować sensownego pytania. - Przepraszam - powiedziała cicho, robiąc nieśmiały krok w jego stronę. - Nie chciałam robić tego za twoimi plecami, ale... - Twoja rodzina... - domyślił się. - Nie muszą wiedzieć - powiedziała szybko. - Proszę, Stead. To bardzo ważne. - Ale... - Wciąż starał się dojść do siebie po wstrząsie, jakiego doznał. - Zamknij drzwi - zaproponowała łagodnie Magara. - Postaram się wyjaśnić najlepiej jak potrafię. Bibliotekarz odwrócił się wolno, zatrzasnął i zamknął drzwi na klucz. Pod jego wprawiona ręką nie wydały żadnego dźwięku. Kiedy ponownie odwrócił się do niej, najwyraźniej odzyskał już część swego opanowania, i choć pierwsze jego słowa brzmiały szorstko, to co zrobił dawało Magarze nadzieję, że jej nie zdradzi. - Co to wszystko ma znaczyć? - zapytał stanowczym tonem. - Po co to śmieszne przebranie? Powinnaś się wstydzić. Jesteś we własnym domu! - To już nie jest mój dom - odparła cicho. - Ogarnia mnie smutek, kiedy słyszę, jak to mówisz - rzekł, a w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiał gniew. - Nie wszystko, co zrobiłaś da się wybaczyć, ale wciąż jesteś członkiem tej rodziny. To... - machnął w jej stronę mie- czem, wskazując na dziwaczne przebranie. - Zechciej łas- kawie wyjaśnić. I podaj mi choć jeden możliwy do przyję- cia powód, dlaczego nie powinienem zaprowadzić cię pros- to do twojego ojca. - Czy nie będzie za bardzo zajęty Bullenem? - zapytała bez zastanowienia i natychmiast pożałowała swych słów. - Nie bądź bezczelna, młoda panno! - Stead niemal krzyknął, a twarz mu pociemniała. Jego wybuch stanowił milczące przyznanie, że jej słowa zawierały cząstkę prawdy, lecz Magara szybko podjęła próbę naprawienia nietaktu. - Przepraszam. Pozwól mi wyjaśnić. - Słucham - powiedział niecierpliwie, kładąc miecz na stole. Najzwięźlej jak mogła, Magara opowiedziała mu o Celii, Nevern i Lisle'u, a potem o Varo i Brosteku, i zadaniu jakiego się podjęli, o gobelinie - Stead pamiętał go - o swej wyprawie i w końcu o powodach, dla których się prze- brała. Przez cały ten czas stary mężczyzna słuchał cierp- liwie i ani razu jej nie przerwał, lecz jego twarz niczego nie zdradzała. Kiedy skończyła, Stead milczał tak długo, że Magara zaczęła się zastanawiać, czego jeszcze mógł od niej oczekiwać i przeszukała pamięć, by odnaleźć coś, co być może przeoczyła. - Więc przybyłaś tutaj - rzekł w końcu - by zdobyć informacje o Nevern? Serce Magary wezbrało nadzieją. Przyjął jej wyjaśnienie. - Tak - odpowiedziała skwapliwie. - Nic nie znalazłam w tych paru książkach, które mam. Natomiast tutaj jest tego mnóstwo. - Zawstydzona, wyciągnęła z kieszeni kartę katalogową. Stead tylko skinął głową, z wyrazem powagi na twarzy. - Zgadza się - potwierdził. - Natomiast czy coś z tego pomoże twojej przyjaciółce, to inna sprawa. Czego jeszcze potrzebujesz? - Potrzebuję informacji o zaćmieniach. Bibliotekarz ponownie skinął głową, jakby się tego spo- dziewał. - Więc ty również się nimi martwisz? - A kto jeszcze? - Kartel - odparł ku jej zaskoczeniu. - Biblioteka jest jednym z powodów wizyty Bullena. Najwyraźniej przyszedł mu do głowy ten sam pomysł, co tobie. - I oni naprawdę traktują zaćmienia poważnie? -Maga- ra ledwie mogła uwierzyć uszom. - Źle wpływają na żywy inwentarz - odpowiedział Ste- ad. - Mleczność spada i dochodzi do zbyt wielu poronień. Oto wyjaśnienie wizyty! pomyślała cynicznie. - Dodaj do tego wszystkiego to, co plotą zabobonne języki - ciągnął Stead i masz gotowy przepis na niepokoje i zamieszki. Kartel się tego obawia i od paru rąk gadają, jak temu zaradzić. Oczywiście do niczego nie doszli. - To właśnie dlatego brakuje tej fiszki? - zapytała. Teraz z kolei Stead wyciągnął z kieszeni kartkę papieru. - Czego się dowiedziałeś? - chciała wiedzieć Magara. - Niczego. Wszystko co mamy sprowadza się do astro- nomicznych szczegółów - odpowiedział. - Parę faktów opartych na obserwacjach nieba i kalendarium. Na pewno wiemy tyle, że dochodzi do stanowczo zbyt wielu nieszczęś- liwych i dziwnych wypadków. Księżyc nie może wywoły- wać ich wszystkich. - Zatem co to jest? - Nikt nie wie. - A co o tym sądzą czarodzieje? - zapytała, chwytając się tej ostatniej szansy. - Tfu! Wiesz doskonale, że czarodzieje w ogóle rzadko myślą - odparł. - Próbowali rozmaitych zaklęć i inwoka- cji, jak mi powiedziano, ale bez powodzenia. Jeśli to jest magia, to przekracza ich możliwości. - W jego głosie zabrzmiała pogarda. Magara nie potrafiła ukryć zawodu, gdy kolejna uliczka okazała się ślepym zaułkiem. - To mnie przeraża - przyznała cicho. Złe przeczucia ogarnęły ją ze wzmożoną siłą. - Nie jesteś w tym osamotniona - powiedział jej Ste- ad. - Ale nie mam pojęcia, co można z tym zrobić. - Czy nie sądzisz, że to wszystko może być ze sobą w jakiś sposób powiązane? - zapytała z nadzieją w głosie, pragnąc by wyłonił się jakiś wzór. - Zaćmienia, Nevern, Nożownicy? - Nie potrafię zrozumieć w jaki sposób - rzekł stary bibliotekarz. - Twój gobelin jest jedynym ogniwem łączą- cym to wszystko i to w najlepszym razie bardzo słabym. Co do Nożowników, to nie przywiązywałbym większej wagi do opowieści górali. - Ale ja znam tych ludzi! - sprzeciwiła się z oburze- niem. - Oni nie kłamią. Stead zbył to wzruszeniem ramionami. - Wciąż nie widzę powiązania - stwierdził. Lisie, pomyślała Magara. On jest łącznikiem, ale jak zdołam to wyjaśnić? Czuła się bez reszty zniechęcona. - To beznadziejne - powiedziała żałośnie. - Nie wiem nawet, co powinnam próbować zrobić - ani dlaczego. - Próbujesz pomóc swojej przyjaciółce - odparł Stead. - Co wydaje mi się wystarczająco dobrym powodem. Myśl o Celii uwięzionej w szarej dolinie przywróciła Magarze odrobinę zdecydowania. To było przynajmniej coś namacalnego, co uzasadniało jej działanie. - Więc pomożesz mi? - zapytała z nadzieją. - Jeśli będę mógł - odpowiedział. - Choć pamiętaj, nie pochwalam zakradania się w taki niecny sposób. Ze swoje- go punktu widzenia miałaś ku temu wystarczające powody, potrafię to zrozumieć, - Wrócę tutaj - tak jak należy - któregoś dnia - obieca- ła z wdzięcznością. - Zrób to koniecznie. - Jeśli chcesz, kiedy odejdę możesz nawet powiedzieć moim rodzicom o tym wszystkim - ciągnęła. - Chociaż wolałabym, żebyś tego nie robił. - Nie sądzę, by podeszli zbyt łagodnie do mojego udzia- łu w twojej wizycie - odparł, uśmiechając się po raz pierw- szy. - Lepiej nic nie mówić. - Dziękuję ci. - Może bogowie mi to wybaczą. Twój ojciec praw- dopodobnie nie wybaczyłby mi - zauważył. - Chodźmy, czeka nas mnóstwo pracy. Przypuszczam, że będziesz chciała odejść o brzasku? Magara skinęła głową i Stead wziął lampę. Weszli do głównej biblioteki, wielkiej sali z niezliczonymi rzędami półek. - Dlaczego nie jesteś na kolacji? - zapytała Magara. - Mają tam jakiegoś zadowolonego z siebie kogucika, skrzeczącego na wioli. Nie mogłem tego znieść. Nie po- trafię zrozumieć, co ludzie widzą w takim hałasie. Magara zapamiętała określenie bibliotekarza, aby wyko- rzystać je później i wciąż jeszcze uśmiechała się, kiedy Stead zaprowadził ją do stołu. - Ja będę przynosił, ty będziesz czytała - poinstruował, biorąc od niej kartę. - W ten sposób będzie szybciej. Kilka godzin później nieregularne stosy książek leżących na stole wokół Magafy osłaniały ją jak forteczne blanki. Oczy piekły, a w głowie miała gęstą mgłę. Stead wciąż biegał tam i z powrotem, z żywością zadającą kłam jego wiekowi, odstawiając na półki wcześniej wybrane książki i przynosząc kolejne. Z całego mnóstwa adnotacji więk- szość jedynie marginalnie napomykała o Nevern, i niewiele się z nich dowiedzieli. Jedynie parę zawierało nieco więcej informacji, a i one po jakimś czasie zaczęły się powtarzać. Po kilku godzinach nocnej pracy jedyną rzeczą, jaką dwoje badaczy naprawdę zdołało ustalić było to, że gobelin niemal na pewno przedstawia Nevern. Magiczny ogród często był wymieniany jako miejsce, gdzie wszystkie pory roku mogły trwać obok siebie, gdzie czas mijał w jakiś dziwny, nie dający się przewidzieć sposób, gdzie róże kwitły w śniegu, a owoce dojrzewały wiosną. Znalazła również kilka fragmentów mówiących o Strażnikach Ne- vern, czarodziejach albo wybranych przez nich ludziach, którzy opiekowali się doliną i pełnili funkcję kronikarzy, zapisujących zachodzące tam nieustannie zmiany oraz taje- mnice związane z tym miejscem. M agar a nie miała wątp- liwości, że kobieta, która utkała gobelin, była jednym ze Strażników; wykorzystywała swój talent, by stworzyć trwa- ły portret owego dziwnego miejsca. Dziewczyna pragnęła znaleźć jakąś wzmiankę o tkaczce, by poznać jej imię, lecz bez powodzenia. Po historii przyszła kolej na legendy, całe mnóstwo legend. Większość dotyczyła uzdrawiających mocy Nevern albo rzekomego daru wiecznego życia dostępnego dla tych, którzy albo mieszkali w dolinie, albo jedli jej owoce. Wiele jednak opiewało jej niezwykłe piękno, które potrafiło urzec nawet najzimniejszych ludzi. Inne opowiadały bardziej zawiłe, na pozór nieprawdopodobne historie. Choć nie- które z nich były czystą fantazją, dwie poruszyły struny w sercu Magary. Pierwsza zawierała często powtarzane stwierdzenie, że tylko człowiek niewinny lub prawego serca zdoła znaleźć drogę do centrum ogrodu - kolejne echo historii o labiryncie cieni. Druga wyrażała szeroko rozpowszechnione przekonanie, że świat będzie bezpiecz- ny przed złem "dopóty, dopóki promienie słońca będą padały na Nevern". Jeśli rzeczywiście jakaś chmura nieustannie teraz zakrywała ogród - tworząc jedyne w swoim rodzaju zaćmienie - to wróżyło to źle dla wszystkich. Myśl ta, bez względu na to, czy mająca odbicie w rzeczywistości, czy nie, nie rozproszyła naras- tającego strachu Magary. Północ dawno minęła i najgłęb- sza część nocy rzuciła na wszystko swój zimny, mroczny czar. Reszta mieszkańców Arenguardu dawno już leżała w łóżkach. - To wszystko, jak sądzę - jęknął Stead, kładąc przed nią ostatni tom. - Znalazłaś coś nowego? Dziewczyna na bieżąco informowała go o swoich od- kryciach. - Nie, tylko kolejne powtórzenia - odparła zawie- dziona. - Zatem żadnego objawienia? - Nie. - Tak to zwykle bywa - zauważył ze stoickim spoko- jem. - Powinnaś się trochę przespać. - Usiadł ciężko. - Ty również. Stead skinął głową. - Dziękuję ci - powiedziała ciepło Magara. - To przy- najmniej sprawiło, że jestem jeszcze bardziej zdecydowana, by tam pójść. - Bądź ostrożna - powiedział, a w jego zmęczonych oczach pojawił się niepokój. - Czuję się odpowiedzialny... - Będę ostrożna - przyrzekła. - Zatem do łóżka. - Jeszcze coś - powiedziała szybko, wyciągając spod koszuli srebrny wisiorek. - Czy to ci cokolwiek przy- pomina? Stead przyjrzał się uważnie. - Śliczne - powiedział zmęczonym głosem. - Kształt - naciskała - czy znaczy coś dla ciebie? - Hmmm, tak. Teraz już wiesz dość, bym mógł o tym powiedzieć. Używali go niektórzy czarodzieje - to ich symbol światła, jak sądzę. - Światła? - Tak. Ale to wszystko, co wiem - powiedział. - Gdzie to znalazłaś? W brzuchu ryby? - Mniej więcej. Wstali, a potem objęli się niezręcznie. - Nie pocałuję cię - powiedziała Magara, wskazując na swoją brodę i oboje uśmiechnęli się do siebie. Wszystko wokół niej pogrążone było w ciszy i bezruchu Droga na kwaterę minęła bez żadnych wydarzeń. Lecz gdy dotarła do pomieszczeń służby zobaczyła, że w jej pokoju wciąż pali się lampa. Usłyszała dwa głosy; szepty, wes- tchnienia i szelesty. Vala najwyraźniej polubiła Hewitta bardziej, niż sądziłam! Cicho, zbyt zmęczona, by odczuwać jakąkolwiek urazę, Magara wycofała się. Powłócząc nogami ruszyła do stajni; znalazła pusty boks obok ich własnych koni, wyciągnęła się na sianie i zapadła w kamienny sen. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Następnego dnia wczesnym rankiem Magarę obudziły odgłosy zwykłej krzątaniny w stajniach. Zziębnięta i zesztywniała ucieszyła się, kiedy dwaj chłopcy za- proponowali, by poszła z nimi i zjadła śniadanie w kuchni. Z radością powitała ciepło i jedzenie, choć potwierdziła swoją opinię gbura, nie odzywając się wcale albo półsłów- kami. Hewitt przyszedł później, cały w uśmiechach i trys- kający dobrym humorem. Ku niemałemu oburzeniu dziew- czyny - pragnęła bowiem jak najszybciej wyruszyć w dro- gę - spokojnie zjadł obfite śniadanie i dopiero potem zebrali swoje rzeczy i osiodłali konie. - Jak ci poszło? - zapytał, gdy już znaleźli się w siodłach. - Niezbyt dobrze. - Ale w dalszym ciągu jedziemy do Nevern? - Tak. Magara nie miała ochoty wdawać się w szczegóły, lecz wydawało się, że jej odpowiedź zaspokoiła ciekawość He- witta. - Ten Bullen to jakaś arogancka świnia - stwierdził radośnie. - Przez cały czas, kiedy grałem, gadał! Ale pie- niędzy mu nie brakuje. Cisnął tym we mnie. - Uniósł rękę, której trzymał dużą srebrną monetę. - Miał też ze sobą pieszczoszka czarodzieja. Dziewczyna nie odzywała się, czując że irytuje ją jego radosny nastrój. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Prawie przez całą noc byłam na nogach - odparła gniewnie - a tę chwilę, którą udało mi się przespać, spędzi- łam na słomie. To, czego dowiedziałam się w bibliotece - a jest tego żałośnie mało - stawia wszystko w jeszcze gorszym świetle. Czuję się okropnie, że w taki sposób opuściłam Arenguard - i muszę pozbyć się tego! - dodała, szarpiąc za brodę. - Poza tym, wszystko w najlepszym porządku. - Przepraszam, że pytałem - mruknął Hewitt. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. - Przykro mi, że nawarczałam na ciebie - przeprosiła w końcu Magara. - To nie twoja wina, że tyle spraw mnie dręczy. Znajdźmy jakąś wodę. Przed nami powinien być strumień. Pamięć jej nie zawiodła i po chwili wprowadzili konie w przedzielony strumykiem gąszcz drzew. Magara spędziła nieco czasu zmywając brodę i zdzierając cienkie warstwy klajstru. Było to bolesne zajęcie i po tym zabiegu twarz bardzo ją piekła - co wcale nie polepszyło jej nastroju - lecz powrót do własnej postaci przyniósł jej ogromną ulgę. Potem przebrała się na powrót we własne rzeczy, co Hewitt przeczekał stosownie odwrócony plecami. - Ostatniej nocy nie byłeś szarmancki - docięła mu. - Co by się stało, gdybym weszła i natknęła się na was dwoje? - Nie zwrócilibyśmy na to uwagi. - Ty zboczeńcu! - rzuciła oskarżycielsko. - Nie zasnęła- bym przez te hałasy, które robiliście! - Przykro mi, że musiałaś spać w stajni -rzekł skruszony. f»pw»fff!| - Było tam wcale wygodnie - powiedziała, kończąc przebieranie. - W drogę. Ruszyli wolno na północ. - Czy było warto? -jakiś czas później zapytał Hewitt. - Mam na myśli powrót do domu. - Wydawał się autentycz- nie zainteresowany. Magara zastanowiła się krótko, nim odpowiedziała. - Zważywszy wszystko, tak - odparła w końcu. - Zna- lazłam potwierdzenie paru rzeczy, nawet jeśli nie dowie- działam się niczego nowego. Lecz nigdy już nie zachowani się w taki sposób. Czułam się bardzo źle. - Wszystko stąd - zauważył, szczerząc zęby w uśmie- chu - że człowiek wybiera sobie nieodpowiedzialnych to- warzyszy podróży. - Szczególnie takiego młodego, zadowolonego z siebie kogucika jak ty - przytaknęła. - Kogo? Wyjaśnienie sprawiło Magarze ogromną przyjemność. - Niektórzy ludzie zupełnie nie mają gustu. - To było wszystko, co powiedział muzyk, kiedy skończyła. Południowy posiłek zjedli pod gołym niebem, radując się jedzeniem, które Hewitt zabrał z Arenguardu. - Nie mam pojęcia, kto też mógł przygotować dla nas taką ucztę - powiedziała niewinnie Magara. - Nawet koguciki na coś się przydają - odparował. O zmierzchu przybyli do samotnego gospodarstwa. Wy- mizerowana kobieta była niezmiernie zadowolona mogąc wziąć kilka monet za prosty posiłek i miejsce do spania na poddaszu; drobni rolnicy nie mieli łatwego życia pod rządami Kartelu. Wspólny materac nie stanowił problemu. Oboje podróżni byli zbyt wyczerpani, by myśleć o czymś innym niż sen, a poza tym, jak to już zdążył podkreślić Hewitt, nie myślał o Magarze "w ten sposób". Następnego dnia wstali wcześnie i wyruszyli w drogę przepełnieni nową energią, wiedząc że Świszczące Wzgórze jest już niedaleko. Pagórek pojawił się na horyzoncie na godzinę przed południem i nawet z oddali wzgórze raziło swoją posępnoś- cią. Większość terenów w tej części kraju cieszyła oczy zielenią, a ziemie orne pokrywały soczyste i bujne uprawy, lecz Świszczące Wzgórze było jałowe i nagie, niemal szare. Gdy się zbliżyli, zobaczyli że wyższe zbocza porasta łatami sucha trawa; nawet paprocie i wrzosy wydawały się po- zbawione życia. - Nie ma chyba tutaj zbyt wiele magii - rzucił Hewitt, gdy zaczęli się wspinać. Magara było skłonna zgodzić się z tym, lecz upór pchał ją dalej. Konie wlokły się wolno na szczyt. Choć zbocze nie było strome, wspinaczka zdawała się nie mieć końca, a niespokojny wiatr sprawiał, że powietrze wydawało się bardzo zimne, pomimo jasnego nieba. Wreszcie, właśnie w chwili, gdy słońce znalazło się do- kładnie nad ich głowami, ujrzeli kamienie - wyglądały nie bardziej magicznie niż ich otoczenie. Lecz kryła się tutaj jakaś tajemnica. Kamienie stały w nierównym kręgu, o śre- dnicy jakichś dwudziestu kroków, jak wartownicy, którzy niczego nie strzegą. Wnętrze kręgu porastała jedynie sucha, rzadka trawa. Wszystkie kamienie miały nieregularne kształty, obrobione tylko przez wiatr i deszcz, jednak najwyraźniej każdy został umieszczony na swoim miejscu rozmyślnie i to z niejaką precyzją, i sterczał tam, częściowo zagrzebany w brunatnej ziemi. Magara zeskoczyła z siodła i poprowadziła swego konia do skraju kręgu, zastanawiając się dlaczego ktoś poświęcił tyle sił na budowę tego, najwyraźniej nie mającego żadnego celu, monumentu. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na najbliższym monolicie, którego wysokość dorównywała niemal jej wzrostowi. Prawie oczekiwała jakiejś reakcji - szczypania, lodowatego zimna albo gorąca - ale to była tylko skała, chłodna i pokryta porostami. Wkroczyła do kręgu, przygnębiona myślą, że ta wy- prawa okazała się najprawdopodobniej absolutną stratą czasu i nagle odniosła wrażenie, że powietrze wokół niej zamigotało i pociemniało. Oba konie zarżały nerwowo, a ziąb ciągnący od wzgórza wzmógł się. Zaćmienie pojawiło się nagle, lecz nie było zupełne. W ciągu paru chwil słońce skurczyło się do ciemnoczer- wonej aureoli, która rozjarzyła kamienie niesamowitym blaskiem. Równocześnie Magarę wypełniło przerażenie i choć zamarła w bezruchu, poczuła pęd wiatru na twarzy i usłyszała grzmot kopyt. Nie chcę tego widzieć, Lisie, pomyślała błagalnie, lecz nie dano jej wyboru. Pojawiła się przed nią jeszcze jedna postać w błękitnej szacie, tym razem obwiedziona linią migoczącej purpury. Gdy mężczyzna spojrzał na nią, Magara cofnęła się z lę- kiem, lecz wzrok tego Nożownika nie był ani spokojny, ani butny. Cień strachu zamglił zimne oczy mężczyzny, a jego ciało, dalekie od swobodnego rozluźnienia, zamarło w ja- kiejś nienaturalnej, sztywnej pozycji. Rozległ się krzyk i ujrzała zamazaną plamę ruchu. Mężczyzna zachwiał się i chwycił kurczowo za ramię. Śpiewaj, Lisie, śpiewaj! zawo- łał jakiś nieznajomy głos. Oślepiający błękitny błysk. Trzask ognia i odór śmierci. Wściekłość szalejąca jak zimowa zawierucha. Fontanna krwi spryskująca wszystko, wszystko... Czerwień runęła w otchłań czerni. Kiedy Magara się ocknęła, stwierdziła że leży w pobliżu środka kręgu. W głowie czuła bolesne pulsowanie, całe ciało przenikał ból. Hewitt klęczał przy niej, przytykając jej do warg flaszkę z wodą. Nad nimi słońce lśniło pogodnie na czystym, błękitnym niebie. - Pij - polecił jej. - Co się stało? - wychrypiała, a potem pociągnęła łyk. - Zaćmienie zaczęło się w chwili, kiedy weszłaś do kręgu - odpowiedział uśmiechnięty, najwyraźniej ciesząc się, że widzi ją przytomną. - Zaczęłaś dygotać i wydawać bardzo dziwne dźwięki. Potem podeszłaś tutaj i zemdlałaś. Mój koń prawie mnie zrzucił i minęła chwila, zanim zdołałem go opa- nować, lecz znalazłem się przy tobie tak szybko, jak mogłem. - Czy coś widziałeś"? - zapytała. - Na przykład? - Był wyraźnie zakłopotany. - Mężczyznę w błękitnej szacie. - Nie. - Zmarszczył brwi. - Czy nie uderzyłaś się w gło- wę, kiedy upadłaś? - Nic nie widziałeś? - nie ustępowała. - Tylko ciebie i kamienie zalane czerwonym światłem - odpowiedział otrząsając się. - Wiatr zawodził wśród nich, aż skóra mi cierpła. Powiem ci - nie lubię tego miejsca! - Ani ja - powiedziała szczerze. Co tam się wydarzyło? Zadrżała na wspomnienie krwi, którą widziała. - A co ty widziałaś? - zapytał ostrożnie Hewitt. Pokrótce opisała mu swoją wizję, a potem niechętnie wyjaśniła skąd - jak przypuszczała - się wzięła. Młodemu muzykowi z trudem przychodziło uwierzyć w to co mówiła, lecz nie wątpił w jej szczerość. - Odejdźmy stąd - powiedział. - Możesz iść o własnych siłach? Pomógł jej powstać, potem objął ramieniem i kiedy wyprowadzał z kręgu, poczuła, że wraca jej spokój. - Chcesz zejść ze wzgórza? - zapytał Hewitt. - Nie. Czuję się już dobrze - uspokoiła go. - Ale chcia- łabym odpocząć przez chwilę. - Czuła się zmęczona i ujęła ją jego troska. Doszli do koni i usiedli na ziemi. - Obawiam się, że dzisiaj nie będzie uczty - oznajmił, szperając w torbie. - Chleb, ser, woda - oto co jest. - Podał Magarze jej porcję i przyjrzał się dziewczynie z po- wagą. - Dalej jesteś pewna, że chcesz dotrzeć do Nevern? - Tak. - Zaczęła jeść, czerpiąc otuchę z prostego po- siłku. - To magiczne miejsce nie przyniosło ci wiele dobrego - zauważył. - Kto powiedział, że Nevern nie będzie gorsze? - Nikt. - Więc dlaczego ryzykować? - Muszę to zrobić. Hewitt wzruszył ramionami, godząc się z jej decyzją. - Ile czasu zabierze nam dotarcie tam? - zapytał. - Dwa dni, albo coś koło tego. - Badania, jakie Magara przeprowadziła w bibliotece, dały jej lepsze pojęcie o poło- żeniu Nevern, lecz wciąż nie byli pewni marszruty. Przez jakiś czas jedli w zgodnym milczeniu, każde po- grążone we własnych myślach. Potem Hewitt zaczął nagle przeszukiwać torbę dziewczyny. - Mam pomysł - zawołał, wyciągając gobelin i rozwija- jąc go ostrożnie. Magara pokazała mu gobelin wkrótce po opuszczeniu Trevine i jako artystę urzekło go jego piękno i oryginalność. - Jeśli masz rację - ciągnął - i zbliżamy się do Nevern od południa, wówczas widok rozciągający się za nim będzie taki. - Wskazał na część przedstawiającą wios- nę. - Przypuszczasz, że ta część skierowana jest na północ, prawda? Linia horyzontu znajduje się za ogrodem, więc taką powinniśmy zobaczyć, kiedy będziemy zbliżać się od południa. Możemy jej wypatrywać. Zwróć uwagę na ten kształt tutaj... Nagle Hewitt uświadomił sobie, że Magara wcale go nie słucha. Spoglądała na zupełnie inną część. - Zmieniło się! - wybuchnęła. - Spójrz! Pośrodku zachodzącego słońca jesieni widniała mała lecz wyraźna czarna kropka. Widok ten sprawił, że Magara nagle poczuła się chora. - O co ci chodzi? - O tę czarną kropkę - odpowiedziała, wskazując pal- cem. - Nie było jej tam przedtem. To początek kolejnego zaćmienia! - Och, daj spokój - sprzeciwił się. - To nie mogło zmienić się samo z siebie. - Zmieniło się! - odparła ostro. - Przysięgam. Jedno słońce już jest w zaćmieniu, a teraz przyszła kolej na następne. - Wodziła z uwagą wzrokiem po gobelinie, pró- bując wypatrzeć czy zaszły jakieś inne zmiany. Wiedziała, że ma rację co do czarnej kropki, lecz doznała ulgi upew- niwszy się, że dwa pozostałe słońca są nie zmienione. - To śmieszne! - zawołał Hewitt. - Przez cały czas był w twoim worku. - Tam! - wykrzyknęła Magara, wskazując palcem. Ser- ce jej zamarło. - Pamiętasz te białe róże w zimie? Te, które zakwitły nie o swojej porze? - Tak. - Więc spójrz na nie teraz. Hewitt spojrzał - i to, co zobaczył sprawiło, że oniemiał. Dwa kwiaty, poprzednio doskonałe w swym rozkwicie, były teraz zwiędnięte, a ich płatki bezbarwne, niemal martwe. - Bogowie! - szepnął w końcu. - To straszne. Lecz Magara spostrzegła już kolejną zmianę. Pośrodku gobelinu, tam gdzie spotykały się cztery ćwiartki, widniał niewielki wzór z kwiatów. Teraz pojawiło się wokół nich coś w rodzaju obwódki, tak że obecnie od obrazów od- dzielały je cztery symetryczne krzywe. Dziewczyna wstrzy- mując oddech sięgnęła za koszulę i ściągnęła przez głowę wisiorek. Położyła srebrzysty metal na gobelinie. Zewnętrz- ny kształt pasował dokładnie do wyszytego konturu. - Tej obwódki nie było tam przedtem - powiedziała do Hewitta. Teraz muzyk nie miał zamiaru się sprzeczać. Prawdę powiedziawszy, nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Magara nałożyła z powrotem wisio- rek, wstrząśnięta i zalękniona. To ostatnie odkrycie w jakiś sposób sprawiło, że istniejące w świecie niebezpieczeństwa stały się nagle o wiele bardziej osobiste. - Cóż, to przynajmniej wyjaśnia jedną sprawę - rzekł w końcu Hewitt. - Jaką? - Taką, że magia niewątpliwie wciąż jest żywa - od- powiedział. - Lecz dzieje się coś straszliwie złego - dodała Magara, kiwając głową. - I jeśli zmierzamy do Nevern - zakończył ponuro He- witt - lepiej dostańmy się tam wcześniej niż później. Siedzieli jeszcze przez chwilę, szukając innych zmian na gobelinie, lecz dopiero kiedy poddali się i mieli ruszyć w drogę, Hewitt spostrzegł ostatnią. - Czy tęcza nie powinna mieć siedmiu pasków? - zapy- tał niepewnie. Magara spojrzała szybko na obraz przed- stawiający wiosnę i zobaczyła, że najwyższy łuk tęczy zniknął. - Czerwień zniknęła! - potwierdziła. Żadne z nich nie miało pojęcia, co to może oznaczać. Tej nocy Magarze śnił się świat oświetlony błękitnym słońcem, lecz to również niewiele znaczyło i zapomniała o tym, kiedy nazajutrz ruszyli dalej. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY W rezultacie niemal trzy dni zajęło im dotarcie do Nevern. Badali gobelin na każdym postoju po dro- dze, lecz nie zauważyli dalszych zmian. - Myślisz, że wywołało je zaćmienie? - zapytał Hewitt - czy też nasz pobyt na Świszczącym Wzgórzu? - Może obie te rzeczy - odparła. - Nie wiem. Twoje domysły są tak samo dobre jak moje. Na szlaku Magara i Hewitt często pytali o drogę. Więk- szość mieszkańców okazywała zdziwienie, że ktoś chce dostać się do Nevern i przyglądała się podróżnikom z nie- ukrywaną ciekawością; inni twierdzili, że nic o tym miejscu nie wiedzą, zaś wskazówki uzyskane od bardziej skorych do pomocy wieśniaków w najlepszym razie były sprzeczne ze sobą. W końcu jednak trafili do doliny. - Czy ta linia horyzontu nie wygląda znajomo? - zapy- tał z podnieceniem Hewitt. Magara skinęła głową, czując wzbierającą w niej na- dzieję - i przerażenie. - Jak to dobrze, że jestem z tobą, bo znalazłem dla ciebie drogę - zauważył. - Nie wiem co bym bez ciebie zrobiła - odparła, po- wstrzymując uśmiech. - Och, dotarłabyś tutaj - w końcu - przyznał beztros- ko - ale ominęłaby cię połowa zabawy. - Albo połowa kłopotów! - odcięła się. - Co za wdzięczność! - poskarżył się, udając obra- żonego. Kiedy w końcu ujrzeli dolinę ze szczytów otaczających ją wzgórz, ich nastrój zmienił się zupełnie. Dolina wyglądała jak ogromna miska, którą wypełniono jasnoszarą papką. Nawet w silnym, południowym słońcu sprawiała wrażenie zimnej i pozbawionej ruchu, nie mającej w sobie nic z piękna naturalnej, wczesnoporannej mgiełki. - Od jak dawna tak wygląda? - zapytał cicho Hewitt. - Nie wiem - odpowiedziała Magara, starając przypo- mnieć sobie to, co powiedział jej Slaton. - Przynajmniej od kilku rąk. Może nawet miesięcy. - Nie chciałbym spędzić godziny w tym miejscu - stwier- dził - nie mówiąc o miesiącach. Dziewczyna zaczynała czuć to samo, lecz wiedziała, że musi spróbować. Była to winna Celii, Lisle'mu i Slatonowi, i - przede wszystkim - sobie samej. Jechali dalej w milcze- niu, z każdym krokiem czując, jak atmosfera wokół nich staje się coraz cięższa. Nic dziwnego, że ludzie wolą nie znać tego miejsca, pomyślała ponuro Magara. Kiedy się zbliżyli, zobaczyli, że powierzchnia mgły wolno faluje, jak zwoje ogromnego węża lub fale na spokojnym morzu. Wydawało się, że wiatr nie ma na nią wpływu, a brzegi szarej papki pozostawały wyraźnie odgraniczone i niezmienne. Konie zaczęły zachowywać się niespokojnie, więc ze- skoczyli z siodeł i dalej ruszyli pieszo, spętawszy uprzednio wierzchowce. Panowała śmiertelna cisza. Nie śpiewał żaden ptak i nawet szum wiatru dochodził do ich uszu stłumiony. Na kilka kroków przed skrajem mgły zatrzymali się próbu- jąc przebić wzrokiem tuman. - Naprawdę chcesz tam wejść? - wyszeptał Hewitt. - Tak. Jeśli zdołam. - Magara mówiła zdecydowany^ tonem, nie chcąc dać się zastraszyć posępnej ciszy. - Zatem idę tam z tobą - rzekł. - Nie. Ktoś musi zostać tutaj, by pilnować koni, a poza tym może będę potrzebowała pomocy, kiedy wrócę. - Możesz potrzebować pomocy tam - zawołał, dalej nie chcąc pozwolić, by poszła sama. - Doceniam twoją propozycję - powiedziała łagodnie lecz z wielką stanowczością. - Ale to moje zadanie. - Zatem odtrącasz mnie - rzekł dramatycznym to- nem. - Zmarnieję tutaj nim wrócisz. - Posłał jej wymuszo- ny uśmiech, lecz w jego oczach pojawił się prawdziwy ból. - Zagraj dla mnie - zaproponowała. - Nawet jeśli ośle- pnę w tej mgle, będę mogła cię słyszeć i nie stracę orien- tacji. Coś mi mówi, że przyjazny głos ucieszy mnie, gdy już się tam znajdę! Hewitt wpatrywał się w nią uważnie przez chwilę, potem postąpił naprzód i objął ją krótkim, gorącym, braterskim uściskiem. Równie nagle odwrócił się i wyciągniętym kro- kiem pomaszerował do koni, uniemożliwiając jej jakąkol- wiek reakcje. Odwiązał wiolę, a potem wyjął coś z bagażu M agar y. - Chcesz to? - zawołał, unosząc w górę gobelin. - Nie! - odkrzyknęła. - Zachowaj go. Tam będzie dla mnie bezużyteczny. Muzyk schował rulon i wrócił do niej. - Już? - zapytał. - Tak. - Magara wiedziała, że jakiekolwiek opóźnienie oznaczałoby ryzyko utraty tej odwagi, jaką jeszcze po- siadała. - Powodzenia - powiedział, umieszczając instrument pod brodą. _ Wkrótce się zobaczymy - obiecała, uśmiechając się tak promiennie jak mogła, a potem odwróciła się ku Nevern. fjewitt zaczął grać - liryczną, wesołą melodię, zupełnie nie przystającą do ich sytuacji - i Magara przekroczyła skraj mgły. Smugi szarości zawirowały wokół jej butów; wkrótce przestała dostrzegać własne stopy. Szła wolno, ostrożnie wymacując drogę po nierównym gruncie. Mgła podpełzła do bioder, potem zakryła ramiona i pierś. Wcho- faę w labirynt cieni, pomyślała lękliwie. Magara nabrała głęboko powietrza i postąpiła naprzód, oglądała się za siebie. Hewitt obserwował każdy krok Magary, czując mie- szaninę grozy i smutku na widok przyjaciółki pogrążającej się wolno we mgle - lecz starał się, by melodia wciąż brzmiała lekko. Było to trudne dla muzyka, którego sztukę w normalnych warunkach kształtował nastrój. Wkrótce widział już tylko jej głowę, unoszącą się jak złoty kwiat na morzu szarości. Potem postąpiła naprzód i w jednej chwili zniknęła. W tej samej chwili blask słońca przygasł i ogarnięty paniką Hewitt spojrzawszy w górę na chwilę stracił wzrok. Nie! pomyślał błagalnie. Nie teraz! Spojrzał znowu na miejsce, gdzie zniknęła Magara - lecz nie pozostał tam po niej żaden ślad. Nie teraz, Magaro! Mrok wywołany za- ćmieniem pogłębiał się, okrywając ciemnym całunem niesa- mowitą scenę. Hewittowi wydało się, że korona słoneczna zabarwiona jest błękitem, lecz złożył to na karb swej przemęczonej wyobraźni. Potem zaćmienie skończyło się i słońce pojawiło się znowu - lecz ciemności nie opuściły serca Hewitta. Grał dalej, lecz teraz kierował nim sam instynkt i palce poruszały się bez udziału świadomości. Od chwili, kiedy jej głowa zanurzyła się we mgle, Maga- ra oślepła całkowicie. To nie czerń prawdziwej ciemności wypełniła jej oczy, lecz blade, mętne wyziewy. Zmiana nastąpiła tak nagle, że aż się zachwiała, odruchowo wy- rzucając ręce przed siebie. Z wolna odzyskując równowagę i opierając się z całych sił niemal nieprzepartemu impul- sowi, by odwrócić się i pobiec do Hewitta, dziewczyna rozmyślnie przysunęła rękę do twarzy. Jej dłoń dotknęła końca nosa - a ona dalej jej nie widziała. Ogarnęła ją panika i znowu musiała powstrzymać się przed ucieczką. Potem zmusiła się, by posłuchać muzyki Hewitta, koncent- rując się tylko i wyłącznie na niej. Rozbrzmiewała teraz ciszej, lecz wciąż była za nią. Usłyszała jak na chwilę zgubił melodię, lecz zaraz podjął ją na nowo i była mu za to wdzięczna. Odetchnęła głęboko, przezwyciężając bezrozumną oba- wę, że mgła może zatruć jej płuca i spróbowała się uspoko- ić. Zaczął ją ogarniać wilgotny ziąb i poczuła jak na nagiej skórze twarzy i rąk zaczynają tworzyć się kropelki wody. Wydawało się niemożliwe, że gdzieś wciąż świeci słońce. Zebrała odwagę na kolejny krok naprzód i poruszyła się ostrożnie z wyciągniętymi przed siebie ramionami. Na chwilę muzyka ucichła, a potem zabrzmiała znowu - lecz tym razem z lewej - choć była pewna, że nie skręciła. Magara słuchała przez chwilę, zastanawiając się czy dolina rzeczywiście obróciła się wokół niej, a potem postanowiła zaufać własnemu wyczuciu kierunków. Zrobiła kolejny krok naprzód. Muzyka znowu zabrzmiała głośniej - i to wprost przed nią! Nie. to niemożliwe! pomyślała gniewnie. Pod wpływem impulsu przykucnęła, rozmyślnie zanurzając się głębiej w labiryncie i jednocześnie spróbowała odciąć się Od wszelkich myśli o zewnętrznym świecie. Tutaj należy grać wedle zasad Nevern. Muzyka umilkła i ogarnęła ją absolutna cisza. Wycią- gnąwszy ręce zaczęła, wymacywać grunt wokół siebie; pod palcami poczuła trawę i łodygę małego kwiatu. Slaton powiedział, że byla tu naga skała. Zerwała łodygę i uniosła do nosa, wdychając ostry zapach soku. Spróbowała rozpoznać węchem sam kwiat i kichnęła, gdy jej nos został połaskotany pierzastymi wypustkami. Nasiona mleczu. To wydawało się właściwe jak na porę roku w realnym świecie, lecz w świecie gobelinu kulka dmuchawca widniała na obrazie przedsta- wiającym wiosnę. Wie c to tam jestem? W wiośnie? Ta myśl dodała jej otuchy. Gobelin zaprowadził ją do tego miejsca. Może więc mógłby wskazać jej drogę do środka doliny? Nagle śpiewny głos małej dziewczynki wstrząsnął Maga- rą i jej serce zabiło jak oszalałe. Niewidzialna osoba zbliżyła się, a wraz z nią odgłos biegnących w podskokach stóp. To ona! Dziewczynka z obrazu przedstawiającego wiosnę. Do uszu Magary doszły słowa refrenu powtarzane- go przez dziewczynkę. Naturze niepotrzebna żadna przyczyna, By lato za wiosną i za jesienią szla zima. Ziarno, owoc, kwiat i liść, Witka, konar, cień i kiść. Magara odwróciła się, gdy dziewczynka przebiegła obok, pragnąc ujrzeć ją i podzielić jej niewinną radość. Odrucho- wo próbowała podążyć za swoją niewidoczną towarzyszką i z szeroko rozpostartymi ramionami zrobiła kilka niepew- nych kroków, lecz głos ucichł. Zwolnij! poprosiła w duch Magara, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Ale na próżno. W pewnej chwili jej ręce napotkały zimny, twardy ka- mień i Magara zatrzymała się nagle. Powierzchnia kamie- nia była gładka i płaska. Grobowiec. Magarę przebiegł dreszcz, gdy przejechała palcami po krawędziach nagrob- nej płyty i przesunęła dłoń niżej, na napis. Wymacała litery tak dobrze zapamiętanego epitafium. "NEYERN TO MIEJSCE w każdym czasie" Podążaj za porami roku, pomyślała. Zatem jeśli to jest wiosna, muszę dostać się do lata. A jeśli jestem przy grobow- cu, to znaczy, że znajduję się pośrodku ćwiartki. Więc w którą stronę powinnam pójść? Gdzieś z jej lewej strony nieoczekiwanie zaszczekał lis. Na gobelinie zwierzę znajdowało się wśród dzwonków pod drzewami, w pobliżu lewego skraju obrazu. Zatem, by dotrzeć do lata, rozumowała Magara, powinnam chyba pójść w przeciwnym kierunku. Obróciła się w prawo i ostro- żnie ruszyła przed siebie. Wkrótce usłyszała szmer małego strumyka i poczuła, że jej but rozpryskuje płytką wodę. To dobrze, przypomniała sobie z nadzieją. Strumień na gobeli- nie płynął z lewej na prawą stronę i później pojawiał się znowu latem. Pochyliła się i palcami sprawdziła bieg wody. Potem podążyła z jej biegiem, stąpając ostrożnie po mok- rych kamieniach. Po jakimś czasie Magara zaczęła się zastanawiać, czy do jej rozumowania nie wkradł się błąd. Lecz w tej właśnie chwili powietrze pocieplało i nagle wypełniły je intensywne zapachy lata. Pszczoły bzyczały pracowicie, wokół rozlegał się śpiew ptaków. Jeśli będę szła wzdluż strumienia, zdecy- dowała Magara, powinnam dotrzeć do ruin budowli. Lecz ku jej przerażeniu strumyk zniknął; znikąd nie dochodził do niej jego szmer. Z przodu, z prawej, rozległ się nagły plusk. Magara uświadomiła sobie, że musi być to ryba spadająca do stawu i skierowała się w te stronę, skąd doszedł do niej ten dźwięk. Usłyszała szmer wody ściekającej z kamiennej fontanny i przyspieszyła kroku, pragnąc zakończyć następ- ny etap wędrówki. Nagle potknęła się o ciężki odłamek strzaskanej rzeźby j upadła, obcierając sobie kolano i obie dłonie. Upadek przeraził ją bardzo. Wszystko zdawało się iść tak dobrze, lecz teraz ponownie przekonała się, że zdała się na łaskę nieznanej pustki - wypełnionej niebezpieczeństwami. Nevern przypo- minało jej, by nie brała niczego za rzecz oczywistą. Ostrożnie podniosła się na nogi. Gdzie teraz? Nie śmiała myśleć o niczym innym niż rozwiązanie tej łamigłówki. Zastanawianie się nad innymi możliwościami oznaczało narażenie się na obłęd. Z prawej doszło do niej radosne westchnienie i od razu wiedziała, co to jest. M agar a gorąco pragnęła ujrzeć młodą kobietę, pochylającą się, by powąchać wonne kwiaty. Skie- rowała się w stronę źródła dźwięku, wiedząc że kobieta znajdowała się na pierwszym planie obrazu i że idąc w jej stronę dotrze do jesieni. W pewnej chwili M agar a poczuła nawet ruch powietrza i usłyszała szelest sutej spódnicy, gdy przechodziła tuż obok. Było to tak dziwne doznanie, że się cofnęła, jak przed duchem. Czy ona wie, że tu jestem? zastanowiła się. Czy jestem dla niej duchem? Kroki Magary straciły rytm. Skoncentruj się! rozkazała sobie gniewnie. Idź dalej, nie zatrzymuj się! Jakaś roślina chrupnęła pod jej butem i Magara uklękła, chcąc dowiedzieć się, co to było i czując żal z powodu zniszczenia, którego nie dało się uniknąć. Kwiat został zniszczony tak, że nie dało się go rozpoznać, lecz jej gmerające palce znalazły obok kilka znajomych, wąskich, dzwonkowatych kształtów. Śnieżyczki, pomyślała tryum- falnie. Te, które zakwitły nie w porę. Już prawie tam jestem. Wyprostowała się i ruszyła dalej, potem potknęła się znowu i upadła. Lądując ciężko na ziemi poczuła nagły strach i niemal się rozpłakała. Potem uświadomiła sobie, że upadła na miękkie, wilgotne liście. Powietrze było teraz wyraźnie chłodniejsze i wilgotne. Jesień, stwierdziła z ogro- mną ulgą i wstała, wycierając pobrudzone ręce w ubranie. A teraz, jak znaleźć zimę? Pamiętała, że gąszcz jodeł łączył oba obrazy, lecz nie mogła wyczuć ich węchem. Nasłuchując uważnie, zdołała uchwycić ciche kwakanie kaczek, lecz nie mogła przypomnieć sobie, gdzie znajdowały się na gobeli- nie. Rozpaczliwe próby przypomnienia sobie czegoś innego, co mogło mieć znaczenie, okazały się nieskuteczne i Magara znowu niemal poddała się panice. Zastanowiła się krótko, czy została skazana na wieczną wędrówkę na oślep. Weź się w garść, rozkazała sobie. Myśl! Co jeszcze jest na obrazie jesieni? Przebiegła w myślach to, co pamiętała: zakwitłe nie w porę bazie, wiewiórkę na jabłku - wydawało się, że nic z tego nie potrafi jej pomóc. Kobieta na tym obrazie stała bez ruchu, spoglądając na łabędzia. Łabędź! Na gobelinie biały ptak leciał z lewej na prawo, ku zimie. Jak gdyby na wezwanie, nad jej głową rozległy się ciężkie wolne uderzenia skrzydeł. Magara odruchowo spojrzała w górę, lecz oczywi- ście nic nie zobaczyła. Słyszała jak łabędź się zbliża, mijają w górze, a potem odlatuje. Odwróciła się, by podążyć w kierunku, w którym odleciał ptak. Parę chwil później zderzyła się z drzewem, waląc się boleśnie w głowę. Poczuła się lepiej, kiedy uklęknęła, by zbadać sprężysty grunt pod stopami i stwierdziła, że jest pokryty jodłowymi igłami. Ich zapach był teraz wyraźny. Ostrożnie ruszyła dalej, wymacu- jąc drogę między drzewami. Nagle ogarnęło ją prawdziwe zimno; śnieg skrzypiał pod stopami i aż podskoczyła, kiedy w pobliżu zawył wilk. Wciąż była ślepa. Dotarłam do zimy. Gdzie więc jest środek labiryntu cieni? Wilk zawył znowu i Magarze skóra ścierpła ze strachu. Widmowa bestia chyba nie może zrobić jej krzywdy... Potem przypomniała sobie jezioro i strach sprawił, że zamarła w bezruchu. Upadek w lodowatą wodę mógł się okazać fatalny w skutkach, nawet tragiczny. Co powinnam teraz zrobić? Gdy tak rozpaczała, zastanawiając się, co ma dalej robić, do jej nozdrzy dotarła nasycona woń rozkładu; wyciągnęła ręce i znalazła więdnące róże. Cierń ukłuł ją w i tak już bolący palec, więc zaczęła go ssać drżącymi wargami. Dokąd teraz? Czego jeszcze chcesz? zapytała z rozpaczą. Rozpaczliwie szukając czegoś znajomego, wsunęła rękę za kołnierz i wyciągnęła wisiorek znaleziony w kamienio- kruchu. Ścisnęła mocno metalowe pierścienie. Po raz pierwszy w otaczającej ją szarości zaszła ledwo uchwytna zmiana; srebrzyste migotanie, które ją przyzywało. Niemal oszalała z ulgi, ruszyła potykając się ku światłu. Blask potężniał, nabierał kształtu. Przekroczyła ścianę cieni... i znalazła się w pięknym, zalanym blaskiem słońca ogrodzie. Rozglądając się wokół w absolutnym zdumieniu, dziewczyna ujrzała kwitnące rośliny i drzewa; ptaki i zwierzęta upiększały barwą, ruchem i głosami tę scenę. Mgła zniknęła bez śladu. Magara niemal załkała z radości. Dokonała tego! Spros- tała próbie. Znowu mogła widzieć - i odzyskała głos. - Celia! - zawołała, oczekując niemal, że kobieta zjawi się natychmiast. - Celia! Jakiś głos za nią powiedział: - Ach, to dobrze, że wresz- cie tu jesteś. Spodziewałem się ciebie. Zaskoczona Magara obróciła się na pięcie, a potem skamieniała w pełnym grozy niedowierzaniu. Mężczyzna w błękitnej szacie uśmiechał się, lecz jego fiołkowe oczy zimniejsze niż lód. CZĘŚĆ CZWARTA TANIEC ŚMIERCI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Żaden z nich nigdy przedtem nie widział tak pełnego zaćmienia słońca. Jedyne światło wydobywało się z wąskiej, czerwonej korony - wszystko inne było ciemnością. Wszyscy jeźdźcy spoglądali w niebo, podczas gdy Lisie wciąż krzyczał, a Slaton na próżno starał się go uspokoić. Chłopiec nie odrywał swoich szeroko rozwar- tych, fiołkowych oczu od zagajnika znajdującego się jakieś sto kroków przed nimi. Slaton próbował odszukać wzro- kiem to, co najwyraźniej tak bardzo przerażało jego młodego podopiecznego i przed oczyma mignęło mu dziwne czerwone jarzenie wśród cieni. Czerwone światło pulsowało mętnie pod drzewami, tuż przy szlaku. - Patrzcie! - krzyknął Slaton, wskazując ręką. - Tam! Jedno spojrzenie wystarczyło zupełnie Varo i Brosteko- wi; spięli konie ostrogami, szarżując na złamanie karku w mroku środka dnia. Reszta oddziału pędziła za nimi. Kiedy przywódcy zbliżyli się do światła na tyle, na ile pozwalał na to szlak, gwałtownie ściągnęli cugle, tak że wierzchowce zaryły się kopytami w ziemię. Varo zeskoczył z siodła, w locie wyciągając miecz, i rzucił się w gąszcz. Brostek następował mu na pięty. Inni podążyli za nimi, lecz już dobrych kilkanaście kroków z tyłu. Slaton i Lisle pozostali w siodle, chłopiec dygotał gwałtownie. Nie więcej niż dwadzieścia kroków od szlaku wśród drzew otwierała się kolista polana. Pośrodku polany stał mężczyzna skurczony w niewygodnej, sztywnej pozie; kon- tury jego błękitnych szat, gołej głowy i rozpostartych ramion migotały purpurowo - widmowe echo nienatural- nej aureoli słońca. Na szyi miał wisiorek w kształcie dużej litery M, wydłużonej w pionie i podkreślonej. Był to jeden z symboli, których ludzie nauczyli się nienawidzieć. Nożo- wnik krzyczał gniewnie, a jego twarz skurczyła się w gwał- townym grymasie. W przeciwieństwie do spokojnej wzgar- dy, jaką niosło ze sobą spojrzenie jego towarzysza z Gras- smeer, te oczy kryły w sobie zarówno złośliwość jak i strach. Kiedy ujrzał zbliżających się wojowników, ryknął z wściekłością, wypełniając powietrze nikczemnymi pogró- żkami i obietnicą niewyobrażalnych okropności. Ów okrzyk sprawił, że wszyscy oprócz Varo zawahali się i przystanęli, i nawet on zrobił jeszcze tylko kilka kroków, zatrzymując się dokładnie na skraju polany. Jego członki stały się tak ciężkie jak ołów, a całe ciało ogarnęło strasz- liwe znużenie. Siły go opuściły; nie mógł się poruszyć. Jego towarzyszy spotkał ten sam los - wszyscy zamarli w bez- ruchu, przeklinając i starając się poruszyć, ale na próżno. Twarz Varo pozostała beznamiętna i tylko w jego oczach płonęła zimna nienawiść, kiedy tak pozornie bez cienia nadziei czekał na uwolnienie. Oczy Nożownika przesunęły się po innych członkach drużyny, zatrzymując się na kimś z tyłu. Jego strach wzmógł się i powietrze znowu wypełniły straszliwe groźby, kiedy jak się zdawało walczył z niewidzialnymi unierucha- miającymi go więzami. I wciąż wpatrywał się w coś, co znajdowało się za grupą nieruchomych mężczyzn, prze- wiercając oczyma ciemność. Lisie krzyknął, lecz dźwięk ten nie przypominał głosu człowieka. Był to długi, czysty, przewlekły ton, składający się wyłącznie z bólu. To była muzyka szaleństwa. Gdy dźwięk przedarł się przez mrok, wszyscy poczuli chwilowe osłabienie obezwładniającej ich siły i przynajmniej jeden człowiek drużyny znalazł czas, by zadziałać. Strzała wylecia- ła z łuku Jastrzębia, jak czerwona plama wśród fałszywej nocy. Mimo podjętej w ostatniej chwili próby uchylenia się pocisk trafił Nożownika w ramię. I tym razem uderzył w prawdziwe ciało. Ich odziany w błękitną szatę wróg zachwiał się, chwytając kurczowo za ranę, lecz wciąż krzy- czał gniewnie, usiłując utrzymać w bezruchu atakujących go mężczyzn - choć najwyraźniej wymagało to od niego coraz większego wysiłku. Z mroku dobiegł głos Keredina, wznosząc się w boles- nym, na wpół zduszonym krzyku. - Śpiewaj, Lisie, śpiewaj! Z ust chłopca natychmiast wydobył się nieziemski la- ment, a jego głos wznosił się i opadał jak syrenia pieśń śmierci. Ciarki przebiegły po wszystkich, którzy go słyszeli, lecz śpiew Lisie'a wywarł zauważalny efekt na Nożowniku. Ostatnie nici czaru, którym pętał swych przeciwników rozpadły się i mężczyzna krzyknął niezrozumiale, a jego żarłoczne oczy odszukały najbliższego wroga. Uniósł swoje zdrowe ramię w dramatycznym geście, wskazując wprost na Varo. Paraliż unieruchamiający mężczyzn opuścił ich nagle i mieli właśnie ruszyć do ataku, kiedy stwierdzili, że ktoś inny zareagował jeszcze szybciej. Cień wypadła z poszycia i skoczyła na Nożownika jak furia niesiona na skrzydłach zemsty. Jej bezlitosne szczęki zamknęły się na karku czarodzieja właśnie w chwili, kiedy błękitny ogień wystrzelił z koniuszków jego palców. Męż- czyzna zatoczył się, wytrącony z równowagi przez nie- spodziewany atak i pioruny uderzyły z dala od swego celu. Igły jodeł z trzaskiem buchnęły płomieniem, a mężczyzna zawył w straszliwej męce. Nożownik okręcił się, zrzucając z siebie wilczycę - choć paskudne rany na jego karku zdążyły już obficie spłynąć krwią - i powtórnie przygotował się do ataku. Lecz było już za późno. Uwolniony od obezwładniającego go czaru, Varo zawirował jak akrobata; jego miecz zatoczył świetlis- te koło, jak jakaś kosa zagłady, uderzając w kark wroga. Cios był tak potężny, a przy tym tak precyzyjny, że głowa Nożownika została całkowicie oddzielona od torsu i kręcąc się wzleciała w powietrze. Jego ciało przez parę chwil stało jeszcze, jak gdyby niepewne, co powinno dalej robić. Ota- czająca je czerwona aureola zniknęła, gdy upadło na zie- mię. Chwilę przedtem z głuchym łupnięciem spadła głowa. I słońce zaświeciło znowu, oświetlając scenę absolutnej grozy. Gdy krew trysnęła fontanną ze straszliwej rany, rozpryskując się na wszystkie strony, Varo został przemo- czony w jednej chwili. Wkrótce cała polana lśniła czer- wono, jednak potop nie ustawał. Patrzący cofnęli się z od- razą, gdy niewiarygodny gejzer dalej tryskał czerwienią. Wyglądało to tak, jak gdyby krwawiła sama ziemia. Nim budzący odrazę potop krwi zmniejszył się, na polanę spły- nęło jej tyle, że wydawało się, iż dokonano tam rzezi setki ludzi; odór posoki wypełnił nozdrza wszystkich zgroma- dzonych. Tylko wciąż patrzące oczy czarodzieja nie po- krywała czerwień - i nienawistne, oskarżycielskie spojrze- nie martwego mężczyzny było ostatnim makabrycznym akcentem uzupełniającym tę scenę. Drzewo, które stanęło w ogniu trafione czarodziejskim płomieniem, zwęgliło się już i dymiło, lecz ogień zgasł- Kerwin, którego trafił piorun przeznaczony dla Varo, nie żył. jego niegdyś rozbiegane oczy zmieniły się w kupki ciemnego popiołu, a całe ciało było spalone niemal nie do rozpoznania. Gdy pozostali zaczęli otrząsać się z szoku, odciągnęli resztki swego towarzysza z makabrycznej polany. Jego przyjaciele nie zamienili ze sobą ani słowa, gdy przygotowywali się, by go pochować po drugiej stronie szlaku. Varo pozostał sam, wpatrując się w polanę. Choć jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć, sprawiał wrażenie, że nie jest w stanie się poruszyć i w końcu Brostek wyprowadził go z polany. Dwaj mężczyźni w milczeniu ruszyli na poszukiwanie wody, by zmyć z siebie wszechobecną krew. Jakiś czas później, z grubsza obmyci, dołączyli do reszty przy szlaku. Slaton i Lisie znajdowali się wśród innych. Lisie przestał śpiewać w chwili śmierci Nożownika, tracąc nagle przytomność. Slaton powstrzymał go przed upadkiem, a jeszcze ktoś inny pomógł im obu zejść z konia. Kiedy chłopiec przyszedł do siebie, ujrzeli w jego oczach bezrad- ność i lęk, ale był teraz spokojny. Uśmiechał się nawet. - Szybko dochodzi do siebie - zauważył z podziwem Yilman. - Jego pamięć nie działa tak jak nasza - wyjaśnił mu Slaton. - Dla niego to mogło w ogóle się nie wydarzyć. - Machnął ręką w stronę polany. - Pożyteczna sztuczka - rzekł Bair. - Dlaczego kazałeś mu śpiewać? - zapytał Varo Keredina. - Widziałem już przedtem takie czary unieruchamiają- ce - odpowiedział były czarodziej. - Lecz tylko najpotęż- niejsi z moich dawnych towarzyszy potrafili je rzucić, a i to tylko na jedną osobę od razu. Normalnie taka rozmowa o czarach spotkałaby się 2 uszczypliwościami i otwartymi drwinami, lecz teraz każ- dy poczuł na własnej skórze potęgę czarodzieja. - Wedle teorii każdy ludzki umysł jest cząstką Więzi - ciągnął Keredin - sieci obejmującej cały świat. Jeśli posia- da się moc, by zmienić samą Więź, wykorzystać ją do własnych celów, wówczas można wpłynąć na umysł innej osoby i w konsekwencji kontrolować jej ciało. - Ale co ma z tym wspólnego Lisie? - ponaglił Varo, gdy inni rozważali słowa byłego czarodzieja. - Najwyraźniej coś w umyśle Lisle'a - a może brak czegoś -uniemożliwia zawładnięcie nim tak, jak to uczyniono z nami. Możliwe też, że zawładnięcie nim wymagałoby o wiele większej mocy - odparł z namysłem Keredin. - W każdym razie, Lisie najwyraźniej był tym, który najbardziej przeraził Nożownika, i wszyscy odczuwali osłabienie czaru, kiedy chłopiec krzyknął po raz pierwszy. Wykorzystałem to. - Sprytnie - wtrącił Ross. - A ty zareagowałeś naprawdę szybko, Jastrzębiu - za- uważył Ryker. - To był dobry strzał. - Nie - odparł z powagą łucznik. -Dobry strzał trafiłby go w serce, głowę albo w szyję. I Kerwin wciąż by żył - dodał z goryczą. - Tego nie możemy wiedzieć - rzekł stanowczo Bros- tek. - Nie znamy możliwości takiej magii. - Kerwin po prostu nie miał szczęścia - wyjaśnił Kere- din. - Piorun, który go zabił był ostatnią, rozpaczliwą próbą wykorzystania wymykającej się spod kontroli mocy. - Ale dlaczego Nożownik pojawił się tutaj w swoim własnych ciele? - zapytał Varo, wciąż pragnąc cokolwiek zrozumieć. - Dlaczego on był podatny na zranienie, pod- czas gdy Nożownik w Grassmeer nie? - Sam chciałbym to wiedzieć - odpowiedział Keredin. - Czy mogło tak być z powodu zaćmienia? - zapytał z ożywieniem Ross. - Słońce otaczał czerwony pierścień, a z niego emanowała czerwona poświata. - To musi się ze sobą w jakiś sposób wiązać - przytak- nął Brostek - ale dlaczego akurat to miałoby czynić go podatnym na zranienia? - Czy to ważne? - zakrzyknął niespodziewanie Vil- man. - Czy przypadkiem nie przesadzamy wszyscy z tą podatnością na zranienia? Istotne jest to, że dopadliśmy jednego z nich! Powinniśmy się cieszyć! - Musimy dostać jeszcze sześciu - rzekł spokojnie Varo, zwracając się do Yilmana. - Kiedy oni wszyscy będą mar- twi, wówczas będziemy się cieszyć. - Cóż, to wciąż lepsze niż wszystko, czego udało nam się dokonać przedtem - odpowiedział ponuro Yilman. - Jeśli pozostałych spotka taki marny koniec - rzekł Ryker z błyskiem w oczach - będziemy mieli niezłą zabawę nim skończymy. - Zatoczył ręką, naśladując łuk, jaki za- kreśliła w powietrzu odcięta głowa czarodzieja. Varo nagle odwrócił się i ruszył w stronę polany. Po chwili wahania Brostek podążył za nim, pozostawiając innych pogrążonych w dyskusji. Zastał swego przyjaciela na skraju nieszczęsnej polany, wytrzeszczającego z niedo- wierzaniem oczy. Zwłoki Nożownika były teraz sczerniałą, gnijącą łupiną, z trudem rozpoznawalną jako resztki czło- wieka. Lecz wstrząs wywołany odrażającym gniciem był niczym wobec faktu, że cała krew zniknęła co do kropli. Wszystko, co zaledwie godzinę wcześniej było pokryte i ociekające posoką, teraz nie miało na sobie nawet naj- mniejszej czerwonej plamki, jak gdyby nic się tutaj nie zdarzyło. Tej nocy Keredin zbudził się potrząsany rękoma, które delikatnie lecz nagląco szarpały go za ramię. Poczuł ukłu- cię niepokoju, kiedy ujrzał blask jarzący się w dziwnych oczach Lisle'a. - Czego chcesz? - szepnął. Głowa Lisle'a opadła w niezgrabnym kiwnięciu i pociąg, nął ponaglająco byłego czarodzieja za ramię. Keredin wstał, owinął się kocem i podążył za Lisle'm do tlącego się obozowego ogniska. Bair i Langel, którzy pełnili warte, zauważyli ruch i podeszli do nich. - Co się dzieje? - zapytał zaciekawiony Bair. - Nie wiem - odparł Keredin. - Lisie zbudził mnie. Chce czegoś. Młody muzyk wskazał machnięciem ręki na żarzące się węgle ogniska, potem uniósł w trzepoczącym geście ramio- na w górę, wydając przy tym sycząco szeleszczące dźwięki. Było to groteskowe przedstawienie, lecz jego sens nie budził wątpliwości. - Chcesz płomieni? - zapytał Keredin. - Grać - powiedział Lisie, kiwając ponaglająco głową. - Grać. - Zbudź Varo i Broteska - szepnął Bair. - Szybko! - Langel pospieszył, by wykonać polecenie. Lisie wziął swoją lutnię i usiadł ze skrzyżowanymi noga- mi; czekał cierpliwie z oczyma wbitymi w tlące się resztki ogniska. Varo, Brostek i Slaton, którego także zbudzono, wkrótce zgromadzili się wokół, pytając cicho, co się stało. - Nie wiem - odpowiedział Keredin. - Lisie chce pło- mieni. - Nie musiał przypominać im poprzedniego razu, kiedy się to wydarzyło. - Najwyraźniej jest to dla niego ważne. - Zaczynaj - powiedział cicho Varo, a w jego głosie i w oczach nie pozostał nawet ślad snu. Keredin wykonał to, co nazywał "numerem rozryW' kowym" i pomarańczowe płomienie buchnęły z węgli. Gdy wokół roztańczyły się migotliwe cienie, Lisie zagrał szybką jak błyskawica sekwencję nut, bez melodii ani rytmu, lecz same dźwięki niosły w sobie piękno i moc. Ku zdumieniu widzów płomienie odpowiedziały, najpierw zwalniając swój taniec, a potem nieruchomiejąc i zastygając, jak gdyby zakrzepłe w czasie. Lecz Lisie grał dalej, szybko a potem wolno, niekiedy wypełniając powietrze łagodnymi, aksami- tnymi tonami, kiedy indziej zaś burząc melodię dysonan- sami; jego muzyka zdawała się kształtować uwięzione pło- mienie. W powietrzu utworzyła się kula ognia, która naj- pierw ściemniała, a potem zmieniła swój kolor na błękitny. - Zaćmienie! - szepnął wstrzymując oddech Langel. Poniżej błękitnego słońca utworzył się inny obraz, za- krywając ogień. W miarę jak Lisie grał, widzowie coraz wyraźniej dostrzegali miniaturowe zielone wzgórze, z wy- soką szarą wieżą na jego szczycie. Wierzchołek wieży rozpadał się w gruzy, choć reszta budowli zdawała się być w dość dobrym stanie. Było to siedlisko gawronów, maleń- kie czarne cętki krążyły wokół rozpadających się blanków. Obraz wydawał się tak realny, że każdy z patrzących odniósł wrażenie, iż mógłby wyciągnąć rękę i dotknąć go. Potem, niespodziewanie, zniknął. Węgle rozjarzyły się zno- wu normalnym, czerwonym blaskiem i noc ponownie wy- pełniła się ciszą. - Grać - powiedział Lisie zadowolonym tonem. - Grać. - Spojrzał po kolei na Keredina, Varo, Brosteka, jak gdyby oczekując odpowiedzi. - Chcesz, abyśmy pojechali do tego miejsca? - zapytał Varo. Lisie skinął głową, z mieszaniną zadowolenia i strachu na twarzy, - Czy to tak dojdzie do następnego zaćmienia? - zaryzy- kował Brostek. Lisie tylko spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczyma. - Czy ktoś rozpoznał to miejsce? - zapytał Varo, spog- lądając na towarzyszy. - Wyglądało to jak wieża nad Jordanstone - odparł Bair - lecz kiedy byliśmy tam ostatni raz, była cała. Zaś to miejsce było na wpół zrujnowane. - Przypomniałem sobie teraz - rzekł Varo. - Może ko- muś przyszło coś jeszcze do głowy? - To mógł być Aberr - zasugerował Langel. - Nie, tamtejsza wieża wygląda bardzo podobnie, ale otaczają ją inne budynki - zaoponował Bair. - Według mnie Jordanstone jest jedynym miejscem, gdzie wieża wy- gląda właśnie tak. Przyniosę mapę. Może Lisie coś roz- pozna. Pokazali Lisle'mu mapę, mając nadzieję na jakieś po- twierdzenie ich domysłów, lecz chłopiec albo nie zobaczył miejsca, do którego chciał, by się udali, albo idea mapy nic dlań nie znaczyła. Po paru chwilach przestał zupełnie zwracać na nią uwagę i wciąż wskazywał na ogień, wyraź- nie strapiony. Bair poddał się. - Więc co robimy? - zapytał Brostek. - Jedziemy do Jordanstone - odparł zdecydowanym to- nem Varo. - Najszybciej jak możemy. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Iordanstone leżało na południowym zachodzie, nie dalej niż dwadzieścia mil w linii prostej od miejsca, gdzie obozowali. Jednak przejechać musieli o wiele więcej, ponieważ szlak wiódł przez dwa skaliste pasma, które zbiegały z wysokich gór i teren ten wymagał wielu objaz- dów. Przy braku jakichkolwiek normalnych dróg, trudno było szybko się poruszać. Jechali w takim tempie jakie mogli osiągnąć, lecz gdy ciemność zapadła dwa dni póź- niej, ich cel wciąż jeszcze leżał przed nimi. Brostek dawał upust swej złości, wiedząc że prawdopodobnie niewielki tylko kawałek drogi dzieli ich od wieży, lecz Varo pozostał spokojny i rozkazał drużynie rozbić obóz. Był przekonany, że podjęta w ciemnościach próba przejazdu przez zarzuco- ny głazami teren skończyłaby się katastrofą. W nocy wartownicy meldowali o dziwnych światłach, błyskawicach i rozbłyskach, które rozjaśniały niebo od strony Jordanstone. Chociaż wzmogło to pragnienie druży- ny, by dotrzeć tam najszybciej jak to możliwe, nie mogli nic zrobić aż do świtu. Na domiar złego, następnego dnia słońce wzeszło później niż zwykle, gdyż - po raz pierwszy od kilku rąk - ciemne chmury stoczyły się z gór i słońce skryło się za zwałami szarości. Grzmot rozległ się głuchym pomrukiem nad ich głowami, gdy spadły pierwsze krople deszczu; wkrótce ciepłe potoki lunęły z góry w niepohamo- wanej furii letniej burzy. Grunt stał się jeszcze bardziej zdradziecki i przebycie ostatniej mili wydawało się trwać cały wiek. Kiedy wreszcie zbliżyli się do wzgórza stało się jasne, że należy przedsięwziąć dalsze środki ostrożności. Zobaczyli mnóstwo ludzi kręcących się na zboczu pod wieżą, tak więc, pozostawiwszy swe konie z innymi i kryjąc się pod osłoną lasu, Varo, Brostek, Bair i Jastrząb podkradli się w stronę wieży, by przyjrzeć się z bliska. Deszcz przestał już padać, lecz w powietrzu wciąż wisiała mgiełka i błotnisty grunt lśnił w promieniach wyglądającego zza chmur słońca. - Wioska leży po drugiej stronie wzgórza? - zapytał Varo ł Bair skinął głową. - Tak. Może ich nawet jeszcze nie dostrzegli. - Muszą wiedzieć o takim mnóstwie ludzi! - zawołał Brostek. -Jest ich zbyt wielu, by mogli pozostać niezauwa- żeni. I jak mogli nie spostrzec tych świateł w nocy? - Mają opaski na głowach? - zapytał Bair. - Tak. Błękitne - potwierdził Jastrząb. Choć Jastrząb miał najbystrzejszy wzrok w całej drużynie, Varo i Brostek dostrzegli dość, by się z nim zgodzić. - Ale nie widać żadnych błękitnych szat - rzekł Varo. - Co oni robią? - zapytał Bair, wpatrując się zmrużony- mi oczyma w dal. - Niewiele - odparł Jastrząb. - Wydaje się, że nie są zbyt dobrze zorganizowani. - Zatem musimy wykonać robotę nim się zorganizują - powiedział Varo. - Chodźmy. - Jest ich dużo - rzekł ostrożnie stary żołnierz. - Pięć- dziesięciu albo i więcej. - A nas jest tylko dwunastu - dodał Brostek. - Trzynas- tu, jeśli liczyć Slatona. - Czternastu - poprawił go Varo. - W tej walce Lisie może być najlepszym żołnierzem, jakiego mamy. Pamiętasz jego pieśń? - "Taniec śmierci" - zacytował ponuro Jastrząb. Wrócili do reszty grupy i Varo zaczął wydawać po- lecenia. Ross i Rogan otrzymali rozkaz, by szerokim łukiem objechać wzgórze i ostrzec mieszkańców wioski - jeśli jeszcze nie byli świadomi grożącego im niebez- pieczeństwa. Reszta drużyny również miała okrążyć wzgó- rze i wjechać na nie od drugiej strony, by przy ewen- tualnym starciu wykorzystać przewagę pozycji atakujących z góry. - Wieża jest cała, czy też w gruzach? - zapytał Slaton, gdy wyruszyli. - Wierzchołek jest zrujnowany - odparł Jastrząb. - Tu Lisie miał rację. Wygląda, jak gdyby wiele się tutaj wyda- rzyło od czasu naszej ostatniej wizyty. Jechali wolno, wykorzystując wszelkie możliwe osłony, jakie dawał im teren - częściowo dla własnej ochrony, częściowo zaś, by zostawić bliźniakom dość czasu na dotarcie do wioski. Kiedy teren na to pozwalał, wszyscy spoglądali w stronę nieprzyjaciół, lecz najeźdźcy z błękit- nymi opaskami na głowach niczym nie dawali poznać, że spostrzegli przybyszów. - Nie wystawili nawet żadnych straży! - zauważył z nie- dowierzaniem Langel. - Więc łatwo sobie z nimi poradzimy - stwierdził Ryker. - To nie daje prawdziwego zadowolenia - dodał z od- razą Yilman. - Nie bądźcie tacy pewni - upomniał ich ostro Bair. - Takie myślenie łatwo może zabić. Udało im się przebyć całą drogę niepostrzeżenie; znaleźli się po drugiej stronie wzgórza skąd widać było wioskę - wydawała się bardzo cicha, nie dostrzegali żadnego porusze- nia wywołanego bliskością wroga - i mogli rozpocząć wspinaczkę na szczyt wzgórza, niewidoczni z obozu nieprzyja- ciół. Lecz nim dotarli do szczytu, dołączyli do nich bliźniacy. - No i? - ponaglił Varo. - Nikogo tam nie ma - odpowiedział Ross. - W ogóle nikogo? - Brostek spojrzał w dół na wioskę. - Czyżbyśmy się spóźnili? - zapytał Varo. - Nie wydaje mi się - odparł Ross. - Nie ma żadnych śladów walki, żaden dom nie jest zniszczony ani spalony. Ale znaleźliśmy to. - Podał Varo postrzępiony kawałek pergaminu, na którym nabazgrano jakąś wiadomość. - "Mistrzu Czarodzieju. To jest w wieży. Ratuj nas." - przeczytał Varo. - Wisiało przybite do słupa przy głównej ulicy - dodał Ross. - Nie można było tego przeoczyć. - Co jest w wieży? - zapytał Brostek, gdy wszyscy spojrzeli na samotną budowlę. - Nie wiem - odpowiedział Ross - ale domyślam się, że wszyscy wieśniacy po prostu przed tym uciekli. - A czy to - czymkolwiek to jest - wciąż znajduje się w wieży? - zapytał Varo. - Teraz wygląda na opuszczoną - odparł Brostek. - Pójdę i sprawdzę. Wy dwaj pójdziecie ze mną - dodał zwracając się do bliźniaków, a potem odwrócił się do Varo. - Każ Jastrzębiowi, by nas osłaniał. - Zdołasz wejść niepostrzeżenie? - zapytał Varo, wska- zując żołnierzy po drugiej stronie wzgórza. - Tak sądzę. Będziemy ostrożni. Wraz z bliźniakami ruszył pieszo pod górę, podczas gdy Varo cofnął się, by zawiadomić o tym resztę. Drużyna obserwowała z niepokojem swoich przyjaciół, gotowa przyjść im natychmiast z pomocą, gdyby okazało się to konieczne. Brostek podbiegł pochylony do drzwi wieży, wykorzystu- jąc ciemną cichą budowlę jako osłonę przed żołnierzami znajdującymi się na zboczu poniżej. Ross i Rogan biegli tuż za rum, dzierżąc w dłoniach obnażone miecze. W środku nic się nie poruszyło, lecz solidne drewniane drzwi wisiały krzywo na zawiasach. Za nimi zalegała absolutna ciemność. - Na mój znak - szepnął Brostek. Uniósł w górę trzy palce, potem zgiął jeden, a następnie drugi. Kiedy ostatni palec zwinął się w pięść, bliźniacy zareagowali jak zawsze równocześnie; kopniakiem odrzucili drzwi i wskoczyli do środka, przywierając plecami do ścian po obu stronach. Brostek wszedł do środka, trzymając w pogotowiu miecz i szybko przebiegł wzrokiem mroczną komnatę. Była pusta. Jedynym dźwiękiem był odgłos kapiącej wody, docho- dzący gdzieś z góry. Kamienne schody prowadziły na następne piętro i Brostek ruszył nimi ostrożnie, spogląda- jąc w górę przez słupki w balustradzie. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach, lecz natychmiast zrozumiał, że przebywający w pokoju mężczyzna nie stanowi zagrożenia. Siedział w fotelu, jak gdyby odpoczywając, lecz jego twarz zastygła w wyrazie największego przerażenia, oczy niemal wyszły z oczodołów, a dłonie kurczowo ściskały poręcze fotela. Cokolwiek spowodowało jego śmierć, nie było to ani lekkie ani bezbolesne. Bliźniacy naparli z tyłu na Brosteka, wytrzeszczając oczy. - Idźcie na górę - polecił im. - Nie sądzę, by ktoś tu jeszcze był, ale sprawdźcie wszystko. Ja chcę przyjrzeć mu się bliżej. Bracia wyszli wykonując polecenie i Brostek pozostał sam z makabrycznymi zwłokami. Oprócz wielobarwnej peleryny, często noszonej przez czarodziei, mężczyzna miał na sobie zwykłe podróżne ubranie. Nigdzie nie było widać śladu jakiejkolwiek rany. Cokolwiek - lub ktokol- wiek - go zabiło, wykorzystało o wiele subtelniejsze środki. Mistrzu czarodzieju. To jest w wieży, pomyślał Brostek. Ale ty nie potrafiłeś uratować nawet samego siebie. Dostrzegł łańcuszek opasujący szyję trupa i wyciąg- nął go. Na końcu znajdował się wisiorek w kształcie czterech stykających się kręgów. Ściągnięcie łańcuszka przez głowę martwego mężczyzny okazało się niemożliwe, tak więc przepraszając w duchu Brostek zerwał go i wsa- dził naszyjnik do kieszeni. W tej właśnie chwili wrócili Ross i Rogan. - Jest pusta - zameldował Ross. - Szczytowa część leży w gruzach - wygląda jakby się tam paliło. Deszcz przedo- stał się przez dziury i zmoczył wszystko. - Obaj bracia rzucali niespokojne spojrzenia na martwe ciało. - Udało wam się podpatrzeć tych ludzi w dole? - zapy- tał Brostek. - Oczywiście - odparł Ross, rozpogadzając się nieco. - Wciąż są w swoim obozie, jaki by on nie był. Wydaje się, że włóczą się bez celu, ale pozostają na określonym terenie. Nie ma tam żadnych ognisk, żadnych namiotów. - Żadnych głosów - uzupełnił zwięźle Rogan. - To prawda - ciągnął Ross. - Żadnych rozmów, żad- nych rozkazów, niczego. To niesamowite. I najwyraźniej nie mają pojęcia, że tu jesteśmy. - To dobrze - stwierdził Brostek. - Wracajmy. Szybko opuścili wieżę, ciesząc się, że znowu są pod gołym niebem. Dołączywszy do pozostałych, Brostek zło- żył meldunek. - Jeśli Nożownik był tutaj - zakończył - to już od- szedł. - Rogan skinął potwierdzająco głową. Brostek wyjął z kieszeni wisiorek. - Martwy mężczyzna miał to na sobie. Czy to ci coś przypomina, Keredin? Były czarodziej wyciągnął rękę, a potem cofnął ją nagle. - O co chodzi? - zapytał ostro Varo. - Nie chcę tego dotykać - odparł Keredin. - Mogłoby to wyzwolić moce, których nie potrafię kontrolować. - Wyjaśnij - zażądał dowódca. - Ten symbol oznacza światło - ciągnął Keredin. - Lecz był również znakiem starożytnej grupy czarodziei, którzy byli przekonani, że nieustannie muszą strzec światła przed atakami nikczemnej ciemności. Wierzyli, że mogłaby znisz- czyć świat. Czarodzieje światła mieli być bardzo potężni. Sądziłem, że wymarli przed wiekami. - Być może tak się nie stało - rzekł cicho Brostek, spoglądając z nowym zainteresowaniem na wisiorek. - Lecz jeśli martwy mężczyzna był jednym z nich - ciągnął dalej Keredin drżącym głosem - to albo nie są już potężni, albo to jest jeszcze straszliwsze, niż potrafimy sobie wyobrazić. - Nożownicy są naprawdę straszliwi - zauważył Langel. - Cóż, czymkolwiek to jest, Nożownikiem czy nie - rzekł Varo -już tego tam nie ma. A my mamy robotę do wykonania. Oczyśćmy to zarobaczone wzgórze. Rozległ się powszechny pomruk aprobaty i wszyscy dosiedli koni. Slatonowi i Lisle'mu powiedziano, by pozo- stali na szczycie. - Jeśli Lisie zechce zaśpiewać, niezmiernie się ucieszę - stwierdził Brostek. - Ale chcemy, żebyście obaj pozostali w miejscu, gdzie nic się wam nie stanie. Slaton miał dość rozumu w głowie, by się nie sprzeciwiać i trzymał się z tyłu, gdy grupa ruszyła na stok. Od tego miejsca dalsze ukrywanie się nie miało sensu i wszyscy z wyjątkiem Slatona spięli swe wierzchowce ostrogami, rzucając je do wściekłej szarży w dół porośniętego trawą zbocza. Wróg nie zareagował od razu. Wydawało się, że nie ma tam nikogo, kto pełniłby funkcję dowódcy i choć wszyscy podnieśli alarm, to jednak nikt nie próbował zorganizować skutecznej obrony. Varo powalił pięciu żołnierzy jeszcze nim zdołali sięgnąć po broń, a jego towarzysze straszliwie zdziesiątkowali wrogów w tym pierwszym uderzeniu. Po- tem Slaton, który obserwował to wszystko z góry, stwier- dził że z trudem nadąża za tym co się dzieje. Varo i jego ludzie zdawali się przerąbywać przez wirującą masę żoł- nierzy, na głowach których widniały błękitne opaski z sym- bolem wyglądającym na duże T osadzone nad O i dotyka- jące je nóżką. Niektórzy próbowali uciekać, lecz strzały Jastrzębia powaliły większość z nich. Paru zdołało dosięg- nąć schronienia pobliskich drzew, lecz ogromna większość pozostała na placu boju i walczyła, jak gdyby nie miała innego wyboru. Mimo liczebnej przewagi żołnierze nie mogli sprostać atakującym ich jeźdźcom, weteranom wielu takich potyczek. Varo wyglądał jak biały wir śmierci, gdy z wyrazem lodowatego spokoju na twarzy wyrąbywał sobie drogę wśród szeregów nieprzyjaciół. Brostek i Cień tworzyli stra- szliwą parę, człowiek i zwierzę walczyli jak jeden mąż, najpierw zbijając z tropu, a potem niszcząc swych wrogów. Bliźniacy, jak zwykle, walczyli razem dziko atakując, znając swe ruchy zanim jeszcze zostały wykonane. Keredin, Bair i Langel również tworzyli skuteczny zespół, lecz Ryker i Yilman przemykali wśród nieprzyjaciół własnymi, mor- derczymi ścieżkami. Jed i Chase walczyli razem, lecz bez swych dawnych towarzyszy nie byli, jak się wydawało, tak skuteczni i swobodni jak niegdyś, a czasami nawet wcho- dzili sobie w drogę. Nim bitwa się skończyła, Jed spadł z siodła trafiony włócznią w plecy, a Chase krwawił obficie z wielu ran. Lisie obserwował bitwę w milczeniu, pozornie zupełnie spokojny. Slaton wyczuwał, że koniec jest już blisko. Ostatnie punkty oporu zostały rozbite i kilku pozostałych przy życiu żołnierzy albo poległo, dołączając do mnóstwa ciał leżących na zboczu, albo uciekło - i tych ścigali bez- litośnie Jastrząb oraz nigdy nie mający dosyć Ryker. W tej właśnie chwili uwagę Slatona przyciągnął nagły błysk błę- kitnego światła, który wydobył się z wyższych pięter wieży. Lisie krzyknął, a Slaton wrzasnął na Varo i Brosteka, usiłując jednocześnie opanować przerażonego konia. W wieży rozległ się krzyk wściekłości i wystrzeliła kolej- na błyskawica, tym razem z niższych poziomów. Wszyscy jeźdźcy, którzy mogli to zrobić, porzucili bitwę pozwalając uciec niedobitkom i ruszyli w górę ku wieży. Kolejny błysk, któremu tym razem towarzyszył ogłusza- jący huk, wstrząsnął podstawą wieży. Resztki drzwi wyle- ciały na fali błękitnych płomieni, a wierzchowiec Slatona stanął dęba, niemal zrzucając jeźdźców. W chwilę później, kiedy Slaton z trudem opanowywał przerażone zwierzę, z wieży wyszedł Nożownik w błękitnych szatach powiewa- jących na wietrze. Slaton mógłby przysiąc, że podczas walki nikt nie wszedł do wieży i że przedtem z pewnością była pusta - lecz teraz nie miało to większego znaczenia. Czarodziej rozejrzał się, spojrzał na Slatona i Lisle'a a po- tem na jeźdźców, popędzających konie w górę zbocza. - Śpiewaj, Lisie - syknął Slaton, lecz jego kuzyn nie zareagował. Nożownik roześmiał się, pozornie w ogóle nie przejęty pogromem swoich ludzi i wsparł ręce na biodrach, z pogar- dą obserwując szykujących się do ataku jeźdźców. Strzała Jastrzębia śmignęła - tak celna jak zawsze - lecz czarodziej nawet nie mrugnął, kiedy przeleciała przez jego głowę. Zamiast tego machnął ręką i z ziemi wytrysnął błękitny ogień, otaczając go skwierczącym i trzaskającym kręgiem. Szarża jeźdźców załamała się i rozsypała, kiedy ich wierz- chowce cofnęły się przed buchającym płomieniem. Tę właśnie chwilę wybrał Lisie, by rozpocząć swoją pieśń. Była to słodka, natrętnie atakująca uszy słuchaczy melodia bez słów; niektórym towarzyszom chłopca wydała się dziwnie znajoma. Nożownik przyjrzał się chłopcu, zafa- scynowany lecz najwyraźniej nie zaniepokojony. - Doprawdy śliczna melodia - przyznał pretensjonalnie, a potem jego oczy zwęziły się i w głosie zabrzmiały ostre tony. - Szczególnie, kiedy wydobywa się z takiej pustej głowy. - Słuchał jeszcze przez parę chwil, podczas gdy wszyscy wokół niego czekali wstrzymując oddech, a potem rozkazał - Dosyć! - Znowu machnął niedbale ręką i Lisie umilkł. A świat wokół nich zmienił się... Popołudniowe słońce, które aż do teraz świeciło czysto i mocno ze zmytego przez deszcz nieba, pociemniało nieco. Nożownik uniósł wzrok i na chwilę w jego oczach zamigo- tał niepokój. Brostek poczuł, jak jego kieszeń staje się coraz cieplejsza; sięgnął ręką i wyciągnął zerwany łań- cuszek. Złączył oba końce, tak by wisiorek nie spadł i zdumiał się, ujrzawszy że srebrzysty metal jarzy się jaskrawym białym światłem - najwyraźniej o wiele za gorą- cym, by móc go bezpiecznie dotknąć. - Nie! - ryknął Nożownik, wciąż wytrzeszczając oczy w niebo. - Za szybko. Dałeś mi swoje słowo! - Warknął z wściekłością i zaczął wykrzykiwać przerażające prze- kleństwa. Słońce przybrało błękitny odcień. Zapadła ciemność, pozostawiając na niebie błękitną au- reolę, podobną do jarzącej się obwódki, która otoczyła teraz unieruchomionego czarodzieja. Jedyne prawdziwe światło rozsiewał metalowy symbol zwisający z ręki Bro- steka. - Teraz! - krzyknął Keredin. - To nasza szansa! W półmroku jeźdźcy ruszyli naprzód. Strach wykrzywił twarz Nożownika, wspierając wcześniejszy gniew. Mruknął coś niezrozumiale i błękitne kule płomieni wyrosły na każdej z jego dłoni, i poleciały ku jeźdźcom. Pierwsza mierzyła w Brosteka, lecz wisiorek w odpowiedzi błysnął białym światłem, które zmieniło tor lotu płomiennej kuli i posłało ją, kręcącą się, w niebo. Lisie śpiewał znowu - tę samą upiorną melodię - i to widocznie skłoniło czarodzieja, by skierować drugi piorun w jego kierunku. Koń stanął dęba i zamiast chłopca płomień trafił Slatona, zrzucając tak jego jak i Lisle'a na ziemię. Potem ogień zawrócił i popędził ku innym jeźdź- com, którzy rozpierzchli się w panice. Zanim czarodziejski piorun stracił swoją moc, trafił Rogana i zrzucił go z siodła. Do tego czasu Brostek i Varo opanowali swoje konie i ruszyli w stronę wroga. Przyglądał im się jadowitym wzrokiem, lecz nie zdołał cisnąć w nich rosnących na jego dłoniach ognistych kuł. Dwa miecze błysnęły spadając i sparaliżowany czarodziej runął na ziemię. Gdy słońce znowu pojawiło się na niebie, sprawcy jego śmierci wycofa- li się szybko, spodziewając się najgorszego, a potem zato- czyli koło, by obserwować rezultaty swego czynu. Ziejące rany Nożownika rzeczywiście wylały z siebie niewiarygodną ilość krwi, lecz tym razem fontanna trys- nęła prosto w górę, w powietrze, gdzie zniknęła bez śladu. Varo i Brostek przyglądali się temu przerażeni a zarazem zahipnotyzowani niezwykłym widokiem, dopóki nie od- ciągnęły ich pełne rozpaczy okrzyki towarzyszy. ROZDZIAŁDWUDZIESTY CZWARTY Ponury nastrój panował w drużynie, która tej nocy skorzystała z opuszczonych domów Jordanstone. Choć udało się rozgromić nie przygotowane siły wroga i zabić drugiego znienawidzonego Nożownika, to jednak ponieśli ciężkie straty. Jed wciąż jeszcze żył, kiedy go znaleźli, lecz zmarł, nim zdołali przenieść go z zalanego krwią zbocza. Chase odniósł tak ciężkie rany i stracił tak wiele krwi, że Keredin - sam nietknięty - nie spodziewał się, by zdołał przeżyć noc. Rogan też ledwie żył. Jego ubranie i włosy nosiły ślady czarodziejskiego ognia, a skóra na jego twarzy płonęła różowo. Te obrażenia nie wystarczały jednak, by wyjaśnić jego stan. Bardziej małomówny z bEźniaków pozostawał w głębokim omdleniu, a jego ciało było zimne i bezwładne. Oddychał ledwie dosłyszalnie, puls miał słaby i wolny i nikt nie potrafił wywołać u niego najmniejszej reakcji. Ross, który wyszedł z bitwy tylko z drobnymi skaleczeniami i siniakami, ciężko przeżywał stan, w jakim znalazł się jego brat; niemal się nie odzywał i nie odstępował Rogana. Jeśli to w ogóle możliwe, ze Slatonem było jeszcze gorzej. Również zapadł w śpiączkę, której nie usprawied- liwiały lekkie oparzenia na twarzy i lewym ramieniu - poza tym potłukł się mocno spadając z wierzchowca. Nic nie wskazywało, by Slaton odzyskiwał przytomność; najwyraź- 0iej błękitny ogień spowodował coś więcej niż tylko opa- rzenia. Rzecz niewiarygodna, Lisle'mu pod względem fizycznym nic się nie stało, lecz sprawiał wrażenie, że znowu przebywa we własnym świecie. Chłopiec wpatrywał się w przestrzeń, niczego nie widząc i nie reagując na nic. W rzeczywistości, by go poruszyć musieli wziąć na ręce jego bezwładne ciało i w ten to sposób znieść go ze wzgórza. Teraz leżał na łóżku obok swego kuzyna, wpatrując się w sufit i dygocząc. Co jakiś czas jego usta poruszały się gorączkowo i wydobywał się z nich zduszony szept - lecz nikt nie potrafił zrozumieć, co mówi. Lewa ręka Brosteka była nieładnie poparzona; oparzenie spowodowało białe światło, którym rozbłysnął wisiorek, lecz poza tym nie doznał żadnych obrażeń. Bair miał głębokie cięcie, biegnące przez całą długość prawego przed- ramienia; spowita bandażami ręka na jakiś czas stała się zupełnie bezużyteczna. Inni mieli większe szczęście; wyszli z potyczki w najgorszym razie z drobnymi tylko skalecze- niami, które dały się łatwo opatrzyć. W związku z częściową niezdolnością Baira, na Keredina spadło zadanie zajęcia się rannymi. Chętni pomocnicy w osobach Varo i Rossa pomogli mu zgromadzić wszyst- kich rannych w największym budynku Jordanstone. Pozo- stali czterej mężczyźni sami musieli znaleźć sobie zakwate- rowanie. Były czarodziej uwijał się bez ustanku aż do zmierzchu, lecz potem nie pozostało już prawie nic do zrobienia. Opatrzywszy ich widoczne, fizyczne obrażenia zrozumiał, że nie ma pojęcia jak dalej leczyć Slatona, Rogana i Lisle'a. Można było tylko czekać i mieć nadzieję. - Pójdę do wieży - oświadczył ze znużeniem Keredin. - Chce przyjrzeć się tamtemu czarodziejowi. - Pójdę z tobą - rzekł Varo, biorąc lampę. Obaj wyszli, machnąwszy do Jastrzębia i Yilmana, któ- rzy trzymali wartę na końcach wiejskiej ulicy, i zaczęli wspinać się na wzgórze. W pobliżu wieży zatrzymali się, by spojrzeć na zwłoki Nożownika. Poczerniały już w procesie straszliwego rozkładu - czego zresztą się spodziewali. - Musimy to pogrzebać - stwierdził Keredin. - Może ściągnąć zarazę na wioskę. - Zajmę się tym - odparł Varo. Ruszyli dalej w stronę wieży. Ziejące pustką wejście zaprowadziło ich do komnaty, gdzie zobaczyli sczerniałe kamienie a wszystko inne zmienione w popiół. Krocząc ostrożnie weszli na schody by stwierdzić, że wyżej położo- ną komnatę ogień również zmienił nie do poznania. Z fote- la czarodzieja pozostało jedynie zwęglone drewno, na któ- rym wciąż siedział ciemny szkielet. Parę czarnych strzępów ciała przywierało do kości. - Niewiele się z tego dowiemy - zauważył Keredin. - Dlaczego Nożownik w ogóle to zrobił? - zdziwił się Varo. - Jaki to mogłoby mieć cel? - Zgromadził zbyt wiele mocy? - zastanowił się głośno były czarodziej. - A może po prostu nie lubił tego miejsca. Przeszli na wyższe piętra, lecz nie znaleźli niczego god- nego uwagi. - Jak sądzisz, w jaki sposób się tutaj dostał? - zapytał Varo. - Jestem pewien, że Slaton ostrzegłby nas, gdyby zjawił się w czasie bitwy, a przedtem wieża była pusta. Tu nie ma gdzie się ukryć. - Mam pewną teorię - rzekł w zamyśleniu Keredin. - Ale jeszcze nie wszystkie kawałki pasują do siebie. - Powiedz mi chociaż to, co wiesz. - Nic nie wiem. Domyślam się tylko. - Powiedz, bez względu na to czy to fakty, czy domys- ty. - Varo zdołał nie pokazać po sobie zniecierpliwienia. - Powiem ci, kiedy wyjdziemy - odparł Keredin. - Po- trzebujemy trochę drewna. Zeszli schodami i po własnych śladach ruszyli z po- wrotem do wioski. - Sądzę, że to, co zwykle widzimy jako żywych Nożow- ników, to obrazy albo widma - zaczął były czarodziej. - Rodzaj zwierciadlanego odbicia, jeśli wolisz. Podczas gdy prawdziwy czarodziej jest zupełnie gdzie indziej. - W Bari? - To równie dobre miejsce jak każde inne. - Co oznacza, że tutaj nic im nie można zrobić - wycią- gnął wniosek Varo. - Tak - potwierdził Keredin - z wyjątkiem tego, że podczas zaćmienia rzeczywiście stają się prawdziwi. - Dowiedliśmy tego już dwukrotnie - rzekł kiwając gło- wą Varo. - W jakiś sposób - ciągnął jego towarzysz - podczas zaćmienia dzieje się tak, że albo obie połówki stają się prawdziwe, albo żywy człowiek łączy się ze swoim sobo- wtórem. - Mam nadzieję, że dzieje się to drugie - rzekł poważnie Varo. - Nie zniósłbym myśli, że zabiliśmy tylko połowy tych dwóch. - Sądzę, że nie byliby tak wyraźnie przerażeni, gdyby zachodziła ta pierwsza możliwość - odpowiedział Keredin. - Jeśli to dla nich takie niebezpieczne - powiedział Va- ro - dlaczego w ogóle pojawiają się w czasie zaćmień? - Ci dwaj, z którymi się spotkaliśmy, sprawiali wraże- nie, że nie mieli wyboru. Z pewnością nie czuli się zbyt szczęśliwi z powodu zaćmienia. - Chcesz powiedzieć, że być może wpadli w pułapkę? - Możliwe. - Ale kto chciałby im zaszkodzić? - Nie wiem. - Keredin przerwał, gdy inna myśl przyszła mu do głowy. - Z drugiej zaś strony - podjął - możliwe, że właśnie potrzebują zaćmień. - Po co? - Oto najważniejsze pytanie. - Ale zaćmienia wiążą się z atakami na wioski - przypo- mniał Varo. - Takie można było odnieść wrażenie - odparł Kere- din. - Być może stanowią swego rodzaju przygotowanie do nikczemnych obrzędów, jakie wykonują Nożownicy, jeśli w ogóle mają jakieś rytuały. - Wypijanie krwi - rzekł zimno Varo. - Ci dwaj z pew- nością mieli jej w sobie aż nadto. - Ale już nie wypiją ani kropli - rzekł z krzywym uśmiechem Keredin. - Gdzie ona zniknęła, jak sądzisz? - Nie próbuję nawet zgadywać. Dotarli do wioski i zaczęli szukać składu drewna. Za- brawszy dwa naręcza, udali się z powrotem na zbocze. - Są jeszcze te odmienne kolory - podjął na nowo Varo. - Aureola zaćmienia i świetlista obwódka wokół Nożowników mają tę samą barwę - taką jak opaski żoł- nierzy. - Myślę, że zaćmienia wiążą się z poszczególnymi Nożo- wnikami, są im właściwe - odparł wolno Keredin. - Ostat- nie dwa były najciemniejsze i najpełniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Zgadza się? - Tak. Całkowicie. - I za każdym razem okazywało się, że jesteśmy bardzo blisko czarodzieja. - Zatem zaćmienia w jakiś sposób skupiają się na nich? - zaryzykował Varo. - To się wydaje logiczne - odpowiedział były czaro- dziej. - Być może fałszywa ciemność daje im moc. - Moc z nieobecności, z braku czegoś? - Varo stwier- dził, że trudno mu pogodzić się z taką myślą. - To nie ma żadnego sensu, prawda? - rzekł Keredin. - Zawsze istnieje możliwość, że przeistoczenie się w praw- dziwego człowieka pozwala im przyswoić siłę tkwiącą w krwi. Znowu znaleźli się w pobliżu wieży. - A ten tam czarodziej? - zapytał Varo. - Wisiorek. Znowu światło - rzekł z zadumą Keredin. - To musi w jakiś sposób wiązać się ze sobą. - Być może ciemność, której obawiali się tamci dawni czarodzieje, właśnie nadchodzi - zasugerował Varo. - Ciągłe zaćmienie - szepnął jego towarzysz, wzdrygając się na samą myśl. Kiedy dotarli do pomarszczonego ciała Nożownika, oto- czyli je ze wszystkich stron drewnem, wstrzymując oddech, by nie wąchać straszliwego smrodu, jaki roztaczało, a po- tem się cofnęli. Keredin zapalił ogień i zaskoczony ujrzał, że w jednym z okien wieży również zamigotał, jakby w odpowiedzi, płomień. Gdy cały stos zajął się ogniem, obaj mężczyźni weszli do wieży, by sprawdzić, co się tam pali - i odkryli, że resztki nieznanego czarodzieja również ogarnęły płomienie. Później tego wieczoru, kiedy makabryczny stos tlił się na wzgórzu i po tym, gdy Varo opowiedział innym o swojej dyskusji z byłym czarodziejem, Keredin ponownie zajął się swymi pacjentami. Stwierdził, tak jak się tego spodziewał, że niewiele może dla nich zrobić, więc dołączył do innych, którzy zgromadzili się na wieczerzę. Podczas chaotycznej dyskusji, która wywiązała się po posiłku, były czarodziej siedział osobno, obrabiając nożem płaski kawałek drewna. - Co robisz? - zapytał w końcu Brostek, zerkając mu przez ramię. - Próbuję dojrzeć w tym jakiś porządek - odparł Ke- redin. Na deszczułce ciągnęło się rzędem siedem wyciętych w drewnie symboli Nożowników. Nawet bez znienawidzonego błękitnego iskrzenia, Bros- tek poczuł dreszcz obrzydzenia na ten widok. - I udało ci się? - zapytał cicho w chwili, kiedy podszedł do niego Varo, którego twarz zmieniła się w kamienną maskę na widok wyciętych w drewnie symboli. - Na razie nie - odparł Keredin. - Jest w nich coś znajomego, ale... - Wzruszył ramionami. - Tak czy ina- czej, wiemy, że ci dwaj są martwi. - Wskazał na dwa symbole na początku rzędu. - I że ich barwy to kolejno czerwień i błękit. Następny to ten, którego widzieliśmy w Grassmeer. - Zielony - dodał Brostek. - Lecz nic nie wiemy o pozostałych czterech - ciągnął Keredin. - Czy ktoś ma może jakieś pomysły? - Chcę tego - powiedział Varo, wskazując na symbol na końcu rzędu. Nie musiał wyjaśniać, dlaczego. Wszyscy w drużynie wiedzieli, że należy do Nożownika, który zniszczył rodzinną wioskę Varo i Brosteka. - Tworzyły wielki krąg wypalony w drewnie - dodał jjrostek, usiłując nie myśleć o słowach swego przyjaciela. - Czy to mogło coś znaczyć? - Nie mam pojęcia, co - odparł Keredin. - Jest tutaj tak wiele rozmaitych kształtów; kręgi, trójkąty, litery, nawet kształt serca. Ale nie potrafię powiązać ich ze sobą. Inni przysłuchiwali się tej wymianie zdań i teraz odezwał się Jastrząb. - Chyba nie o to chodzi, by rozwiązywać takie zagadki - powiedział. - Powinniśmy odgadywać, gdzie i kiedy dojdzie do następnego zaćmienia. Oto, co jest nam potrzebne, byśmy mogli dostać resztę Nożowników i raz na zawsze położyć temu kres. - Wszyscy tego chcemy - odpowiedział Varo. - Cóż, teraz mamy szansę - wtrącił Langel. - Ostatnio wszystko dzieje się bardzo szybko. Musimy to wyko- rzystać. - Ale potrzebujemy Lisle'a - przypomniał Brostek. - Tylko przez niego udało nam się dostać tych dwóch. - Nic nie mogę dla niego zrobić - powiedział Keredin, gdy kilku mężczyzn spojrzało w jego stronę. - Nie dolega mu nic, co mógłbym leczyć. Wydaje mi się, że musi sam sobie pomóc. Wszyscy zwrócili oczy na leżącego bezwładnie chłopca - który wybrał ten właśnie moment, by poruszyć ustami, mamrocząc coś niezrozumiale. Keredin pospiesznie przysu- nął się do niego. - Może on próbuje nam coś powiedzieć? - zapytał z na- dzieją w głosie Varo. Keredin wzruszył ramionami. - Nie zdołałem zrozumieć, co powiedział. Będziemy czuwali przy nim po kolei. Może wówczas coś usłyszymy. - Czy nie zapomnieliśmy o czymś? - zapytał Bair. - Przez jakiś czas nie będzie ze mnie większego pożytku. - Uniósł w górę zabandażowane ramię. - Chase jest w na- prawdę złym stanie, a ci trzej nie mogą się nawet poruszyć, nie mówiąc już o walce. Jak możecie myśleć o stawieniu czoła któremukolwiek z Nożowników, nawet jeśli rzeczy- wiście ich złapiemy? - Musimy próbować - rzekł Varo po chwili milczenia. - Możecie wszyscy pozostać tutaj, dopóki się nie wykuruje- cie. Wieśniacy pewnie wkrótce wrócą. Kiedy Lisie dojdzie do siebie, możesz przesłać nam wiadomość. - Jeśli dojdzie do siebie - podkreślił Bair. - Musi - stwierdził Varo, jak gdyby nie miał co do tego żadnych wątpliwości. - W tym czasie wykorzystamy najlepiej jak potrafimy tę garstkę ludzi, która nam pozo- stała. W tej właśnie chwili odezwał się Lisie; jego głos brzmiał donośniej, lecz wypełniały go męka i strach. - Maga. - O co chodzi, Lisie? - zapytał łagodnie Keredin, gdy inni zgromadzili się wokół. - Magra. - Magara? - podpowiedział Brostek. - Magaaara - zakwilił Lisie, przeciągając drugą syla- bę. - Magaaara! Mężczyźni spojrzeli po sobie, kiedy chłopiec ponownie zapadł w ciszę. Brostek uklęknął przy łóżku i szeptał nagląco do ucha chłopca. - Co z nią? Czy grozi jej niebezpieczeństwo? Nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Oczy Lisle'a były zupeł- nie puste. - Może ona potrafi ich wyleczyć - wyraził przypusz- czenie Jastrząb. - Z tego, co mi o niej opowiedzieliście wynika, że zajmuje się ludzkimi umysłami - a gdyby mnie pytano, właśnie to trzeba tutaj wyleczyć. - Ale nie możemy wszyscy wyruszyć teraz do Trevine - zaprotestował Yilman. - To zbyt daleko od miejsc, gdzie działają Nożownicy. - Bez Lisle'a nie znajdziemy tych miejsc - podkreślił Langel. - Lecz jeśli nie dojdzie do siebie, nie będzie z niego żadnego pożytku - rzekł Bair. - Pozwólcie bym odwiózł ich do Trevine. Może Magara zdoła im pomóc, i wtedy dołączymy do was. Krater leży nie dalej niż dwa albo trzy dni jazdy na zachód stąd. Naprawdę warto spróbować. Varo miał właśnie się sprzeciwić, lecz potem dostrzegł logikę w propozycji starego żołnierza. - Będziesz potrzebował pomocy - stwierdził. - Z Rossem damy sobie radę - odpowiedział Bair. - Jak sądzisz, chłopcze? Przynajmniej raz Ross nic nie powiedział. Był najwyraź- niej rozdarty pomiędzy chęcią kontynuowania walki, a pragnieniem pozostania z bratem i uczynienia wszyst- kiego, by mu pomóc. - Czy nie spieszymy się z tym za bardzo? - zapytał Yilman. - Z tego co wiemy, za parę dni mogą już zupełnie dojść do siebie. - W takim razie zawrócimy i dogonimy was - odparł natychmiast Bair. - I niemal nic wówczas nie stracimy. A co ty o tym sądzisz, Keredin? Były czarodziej wahał się przez chwilę, nim zabrał głos. - Nie wiem - powiedział w końcu. - Nigdy przedtem nie widziałem czegoś takiego. Za godzinę mogą już dojść do siebie, ale możliwe że pozostaną w takim stanie przez miesiące. Nie ma sposobu, by to przewidzieć. - Zatem z pewnością warto zabrać ich do Magary - zdecydował Varo. - Ross? - Pojadę - odpowiedział cicho bliźniak. - Co z Chasem? - zapytał Langel. - Jego stan nie po- zwala, by go ruszać i nie możemy zostawić go tutaj samego. - Jeden z nas musi z nim zostać dopóki nie wrócą mieszkańcy wioski - stwierdził Varo. - Zatem zostaje nas tylko sześciu - rzekł ponuro Jast- rząb. - Niewielka siła. - Nic na to nie poradzimy. - Bezkompromisowa od- powiedź Varo ucięła wszelkie uwagi. W rezultacie jeden problem rozwiązał się - w sposób, który nie wywołał niczyjego zadowolenia - kiedy Chase, mimo wysiłków Keredina, zmarł w nocy. Rankiem on i jego kuzyn zostali złożeni na jeszcze jednym stosie poza granicami wioski i drużyna pożegnała ich po raz ostatni. Potem przywiązano Rogana, Slatona i Lisie'a do siodeł i dwie grupy ruszyły każda w swoją stronę. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Hewitt grał, dopóki palce mu nie zdrętwiały. Potem śpiewał, nie zważając na słowa, równocześnie roz- cierając ręce. Potem grał znowu, a potok płynnych dźwięków spływał unosząc się nad zimnym, szarym mo- rzem. Zapadła noc i przestał widzieć cokolwiek z wy- jątkiem odległych gwiazd, które oświetlały jego samotne czuwanie. Godziny ciemności mijały jedna za drugą, a on grał bez przerwy. Nie wiedział już kim jest ani dlaczego gra - wiedział tylko, że musi. Kiedy jego palce znowu się zbuntowały, zaczął śpiewać i śpiewał dopóki nie ochrypł. Nadszedł świt, a wraz z nim zapadła cisza. Sen ogarnął muzyka, opierającego się, lecz bezradnego. Leżał skulony w kłębek na skraju ogrodu, którego już nie było. Hewitt obudził się blisko południa i natychmiast ogar- nęła go fala rozpaczy. Szybko przesunął wzrokiem po otaczającym go terenie upewniając się, że Magara nie wróciła. Starał się nie myśleć o tym, co mogło się jej przydarzyć i z braku czegoś lepszego do roboty podniósł okrytą rosą wiolę, osuszył ją ostrożnie i nastroił. Przyszło mu do głowy, by znowu zagrać, lecz wiedział, że nie przydałoby się to na nic. Nigdy już nie będzie mogła g0 słuchać. I jego ręce zdrętwiały na myśl o tym. Podszedł do koni, przemawiając do nich łagodnie, i za- prowadził do pobliskiego strumienia, by się napiły. Sam również obmył się i napił, nim spętał je ponownie na świeżej trawie. - Wygląda na to, że zostaniemy tutaj przez jakiś czas - powiedział do nich. - Lepiej więc urządźmy się na czas pobytu. Wykorzystawszy do końca tę odrobinę ekwipunku, jaką miał do dyspozycji, Hewitt zbudował prowizoryczne schro- nienie, ciesząc się, że jest ciepło, potem przejrzał swoje zapasy i zjadł skromny posiłek. Co teraz? Zbadał pobliski teren i znalazł parę jagód oraz drzewo gruszy, obsypane owocami zbyt twardymi, by można je było jeść. To nie wystarczyłoby, by przeżyć, a Hewitt nie był myśliwym. Nie wiedział nawet, jak rozpalić ogień. Wysilając pamięć przypomniał sobie, że najbliższa wioska odległa jest mniej więcej o milę, i że wyjechawszy z niej minęli gospodarstwo leżące jakieś pół mili bliżej. Policzył pieniądze. Stwierdził, że dzięki niedbałej hojności Bullena ma dość, by kupić żywność, która wystarczy mu na kilka dni, jeśli będzie oszczędny - i jeśli zdoła bez konieczności wyprawiania się zbyt daleko od Nevern znaleźć kogoś, kto mu ją sprzeda. Lecz ta decyzja mogła poczekać; jeszcze nie miał zamiaru wyjeżdżać. Często powracał do miejsca, z którego obserwował znik- nięcie Magary, i spoglądał na niezmienne, falujące morze mgły, zastanawiając się żałośnie, czy to ostatnie zaćmienie wpłynęło na nią równie źle jak poprzednie. Fakt, że wyda- rzyło się wówczas, kiedy wchodziła do doliny - czy był to przypadek, czy nie - wciąż napawał go niepokojem. Kiedy zapadła ciemność zjadł kolejny skąpy posiłek, a potem poczynił przygotowania do snu, wyciągając koc i dodatkowe rzeczy z torby przy siodle. Gdy to robił, zauważył gobelin i przeląkł się, że nie sprawdził, czy nie nastąpiły na nim kolejne zmiany. Było już zbyt ciemno, by rozróżnić szczegóły i przyrzekł sobie, że sprawdzi to ran- kiem. Spał niespokojnie, nie przyzwyczajony do spędzania nocy na otwartym terenie i dochodzących zewsząd noc- nych odgłosów, tak więc z wdzięcznością powitał świt, a potem wschód słońca. Najpierw zajął się końmi, przy okazji przeciągając i roz- grzewając własne zesztywniałe członki, a potem wyjął go- belin. Gdy tylko go rozwinął, stało się jasne, że dalsze zmiany rzeczywiście zaszły. Serce w nim zamarło, kiedy zobaczył, że czarna plamka pośrodku jesiennego, zacho- dzącego słońca powiększyła się i okrywała teraz trzy czwar- te pomarańczowej kuli. Nienaturalna ciemność opadła na tę ćwiartkę gobelinu. Z kolei zauważył, że zniknął jeszcze jeden barwny łuk tęczy; tym razem błękitny, ze środka. Hewitt przypomniał sobie ostatnie zaćmienie i błysk błękitu, który jak mu się wydawało ujrzał w jego aureoli i zastanowił się, czy miedzy tym istnieje jakiś związek. Tęcza wyglądała teraz bardzo dziwnie, niejako rozszczepiona na dwie części, z niebem przezierającym przez szczelinę. Dopiero znacznie później zauważył trzy inne różnice - wszystkie zdawały się być zmianami na gorsze. Poprzednio na obrazie przedstawiającym zimę zwiędły dwie białe róże; obecnie cały krzew był martwy, ciemniejąc smutną plątaniną na pokrytej śniegiem ziemi. Do samotnego wilka dołączyły inne, a drapieżna postawa zwierząt jeszcze bardziej uderzała w gromadzie. Wreszcie jabłko, z którego zwisała wiewiórka, pokrywały teraz ciemnobrunatne plamy zgnilizny. Cokolwiek się dzieje, pomyślał Hewitt, nie jest to dobre. Spojrzał na dziwną mgłę. Gdzie jesteś, Magaro? Nagle odniósł wrażenie, że musi tam wejść i poszukać jej. Stoczył wewnętrzną walkę; strach zmagał się z lojalnoś- cią, rozsądek z potrzebą. W końcu siła przyjaźni zwycięży- ła, tak więc podszedł do skraju mgły i wkroczył nieśmiało na płycizny. Nic się nie wydarzyło. I tak, przerażony lecz zdecydowany, Hewitt ruszył w głąb. Minęło wiele długich chwil nim w końcu zdobył się na odwagę, by zrobić ów ostatni krok i zanurzyć się zupełnie w szarej masie. Kiedy wreszcie to zrobił, natychmiastowa ślepota przeraziła go, lecz zmusił się, by iść dalej mimo paraliżującego przerażenia w sercu - tylko po to, by stwier- dzić, że wyłania się z mgły zaledwie kilka kroków od miejsca, skąd wszedł do doliny. Dwie kolejne próby do- prowadziły do tego samego tajemniczego rezultatu i Hewitt poddał się, czując niepokojącą mieszaninę zawodu i ulgi. Usiadł i czekał. Nic innego nie mógł zrobić. - Przyniosłaś ze sobą gobelin, mam nadzieję? - Nie. - Magara nie widziała sensu, by kłamać. - Szkoda. Choć z drugiej strony, nie ma już czarodzieja, który posiadałby dość odwagi lub umiejętności, by zeń skorzystać, zatem nie stało się nic złego. Magarze wciąż kręciło się w głowie od tego, w jaki sposób jej tryumf tak szybko zmienił się w katastrofę. Jak jej z takim trudem osiągnięty sukces mógł doprowadzić do takiej grozy - i to wśród tak zniewalającego piękna? Kiedy stanęła przed mężczyzną w błękitnej szacie, jej wzrok przyciągnął wisiorek na jego szyi. Miał kształt trójkąta skierowanego w dół i jego widok wypełnił M agar? nieopisanym przerażeniem. Mężczyznę otaczało najdelikat- niejsze migotanie błękitu, delikatny fiolet, przypominający jej oczy Lisle'a. - To oznacza, oczywiście, że będziesz musiała pracować jeszcze ciężej - ciągnął mężczyzna. - W istocie zaczynać od samego początku. - Kim jesteś? Co tutaj robisz? - wyrzuciła z siebie Magara. - Jestem tutaj, ponieważ kocham piękne rzeczy - odparł z wyrazem rozbawienia na twarzy. - Ależ ty jesteś Nożownikiem Bari! - zawołała. Piękno zupełnie nie dawało się pogodzić z grozą mężczyzny, który stał przed nią. - Słyszałem, że niekiedy nazywano nas w ten sposób - odpowiedział. - Nożownik pasuje, w jakiś sposób. Ale Bari? Wcale. - Zatem skąd jesteś? - Rozpadały się najtrwalsze pod- stawy jej świata. - Stąd. - Z Nevern? - zapytała zdumiona. Czarodziej roześmiał się, jak gdyby sobie zażartowała. - W rzeczy samej - odparł - kiedy jeszcze żyłem w świe- cie ludzi, mieszkałem w twoim własnym kraju - w wielkim i potężnym państwie Levindre - dodał z sarkazmem w głosie. - Jaki cudowny kraj, prawda? Jestem zaskoczo- ny, że ty, ze wszystkich ludzi właśnie ty, mogłaś to ścierpieć. - Dlaczego ja "ze wszystkich ludzi"? - zapytała, jeszcze bardziej oszołomiona. - Więc wypierasz się tego nawet przed sobą - zakpił z niej, uśmiechając się nieżyczliwie. - Jak słabe okazały się więzy dziedzictwa. Nic dziwnego, że wszyscy poddaliście się tak łatwo. - O czym ty mówisz? - Magara miała teraz zupełny mętlik w głowie, lecz gdzieś w głębi jej umysłu zaświtała myśl, że jeśli zdoła sprawić, by wciąż mówił, może uda się jej go zaatakować - a nawet umknąć. Lecz nie miała żadnej broni. - Widziałem, co się dzieje, nim ktokolwiek zdał sobie z tego sprawę - rzekł Nożownik, zapalając się. - Kartel kieruje wszystkim, wszystkimi rządzą pieniądze, czarodzie- je stali się żebrakami i skomlą o łaskę. Stare zwyczaje odeszły w zapomnienie, węzły są zaniedbywane, a Lor- dowie zmienili się w bandę chichoczących głupców. Żad- nego szacunku! - Był teraz zły, ostatnie słowa wykrzy- czał. - Nie możesz temu zaprzeczyć - rzucił oskarżyciels- ko, zwracając się do niej. - To wszystko cię otacza. Magara była ogłuszona. Słyszała podobne argumenty podnoszone przez innych, lecz w ustach tego człowieka nie miały sensu. I do czego to prowadziło? Słuchała, rozpaczliwie starając się znaleźć jakieś wyjście z tej przerażającej sytuacji. - Wiedziałem, że możliwa jest inna droga - ciągnął dalej z patosem czarodziej, wymachując rękoma, jak gdyby wygłaszał namiętną przemowę do pełnego uznania tłu- mu. -1 miałem rację! Mówili, że tego nie da się zrobić, ale udowodniłem, że się mylili. I spójrz na nich teraz! - Roze- śmiał się pogardliwie. - Oczywiście, gdy już wkroczyłem na tę ścieżkę, osłabienie magii było dla mnie korzystne. Nawet pomogłem jej w tym troszkę - i to z wielką przyjemnością! On jest szalony. Zupełnie szalony, uświadomiła sobie Magara, lecz zatrzymała to dla siebie. Im dłużej będzie bredził, tym więcej będzie miała czasu, by się zastanowić, co robić. Jeśli tylko zdoła dotrzeć do tamtych drzew... - Oczywiście, to Vortex był kluczem - ciągnął Nożow- nik, ponownie przykuwając jej uwagę. - Ach, widzę, że ta nazwa nie jest ci obca. Tak! Vortex - odległe, niebezpiecz- 0e siedlisko legendarnej magii, zbyt groźne nawet dla czarodziei. Schowane przed światem i kryjące w sobie zakazane cuda. Znalazłem je! I uczyniłem moim! - Napa- wał się swoimi słowami, a jego oczy płonęły żarem obłędu. - Gdzie leży Vortex? - zapytała słabym głosem Magara, lękając się jego odpowiedzi. Mężczyzna w błękitnej szacie uśmiechnął się chytrze. - Jesteś w nim - powiedział. - Ale to jest Nevern - zaprotestowała. - Oraz każde inne miejsce - odparł. - Vortex nie może być takie piękne - sprzeciwiła się. Widok był zbyt naturalny, zbyt sielski i ciepły. To cudowne miejsce nie mogło być siedliskiem ostatecznej mocy. - Wolałabyś, żeby wyglądało inaczej? - zapytał. Nie czekając na odpowiedź, strzelił palcami i w tej samej chwili sielski krajobraz zastąpiła równina ciągnąca się bez końca we wszystkie strony i jednostajna, lśniąca jak stal pod żelaznym słońcem. Znowu strzelił palcami i zobaczyła, że stoją na wąskim, kamienistym cyplu, w który z obu stron uderzały fale spienionego morza. Ich grzmot wypełnił uszy Magary, słony wiatr targał jej włosy. Jeszcze raz strzelił palcami i spowite we mgłę górskie szczyty wzniosły się majestatycznie wokół nich. Od jeziora, które zamarzniętą taflą rozciągało się przed nią, powiał przejmująco zimny wiatr, zmiatając śnieg z gałęzi sosen porastających niższe zbocza doliny. Kolejne pstryknięcie - i znowu znaleźli się w ogrodzie. Magara czuła zawroty głowy, mdłości i absolutną bez- radność. Nogi uginały się pod nią. Czyżbym wpadała w obłęd? - Przestań - zawołała błagalnie, unosząc ręce, by za- słonić oczy. - Niektórym ludziom nie sprawia to przyjemności - zauważył ze śmiechem. - Może usiądziesz? Magara poczuła, że coś dotyka jej nóg za kolanami i zatoczyła się do tyłu, siadając na krześle, które wzięło się znikąd. Chciała krzyczeć, lecz jej płuca ledwie dawały sobie radę z tym, by po prostu oddychać. Zabierzcie mnie stąd! Jej milczące błaganie pozostało bez odpowiedzi. Wszelkie myś- li o ucieczce, o oporze, rozwiały się. Gorzki był smak klęski. - Kiedy już znalazłem się w Vortex, wszystko okazało się dość proste - kontynuował czarodziej, najwyraźniej zadowolony ze swego wykładu dla jednoosobowego audy- torium. - Postęp był nieunikniony - a niekiedy również wyczerpująca do cna praca. To właśnie dlatego pozwoliłem włączyć się w to innym. Ale ja byłem pierwszy! Sam zaplanowałem wszystko od samego początku - i teraz zaczynam to realizować. - Zachichotał jak tryumfujące dziecko. - Oczywiście, spotkało się to z oporem tak zwa- nych czarodziei światła. - Wypluł z siebie te słowa z ab- solutną pogardą. - Ale nie mogli równać się ze mną. Zbyt mali, o wiele za późno zaczęli. Doprawdy żałosne próby, kiedy zrozumiesz, czym w końcu stała się magia. A ostat- niego z nich spotkał taki tragiczny koniec, zaledwie wczo- raj. - Westchnął teatralnie. Magara nie słuchała już. Skuliła się w krześle, pragnąc tylko, by koszmar się skończył. - Uważaj! - warknął mężczyzna w błękitnej szacie to- nem surowego nauczyciela. - Właśnie dochodzę do części, która dotyczy ciebie. Własne ciało Magary zdradziło ją. Bez udziału woli wyprostowała się, uniosła głowę i otworzyła oczy, by spojrzeć bez mrugnięcia na Nożownika. Równie łatwo może zatrzymać moje serce, pomyślała bezradnie. - Tak lepiej. Dobrze, na czym skończyłem? - Przerwał, a Magara, nie mając wyboru, po raz pierwszy zasta- nowiła się nad jego fizycznym wyglądem. Przypuszczała, sądząc z tego co powiedział, że jest stary, lecz twarz miał młodzieńczą, o gładkiej, pozbawionej zmarszczek skórze. Młodzieńcze rysy otoczone były przez kędzie- rzawe, brązowe włosy. Lecz to tylko powierzchowność. Potrafi zmieniać cale światy - więc dlaczego nie własny wygląd? - Moje plany powiodły się doskonale - ciągnął. - I nie popełniłem żadnego błędu! Sięgając wciąż dalej. Łącząc, przetwarzając. Wszystkie węzły, wszystkie linie. To było piękne. A teraz niemal dobiega końca. Tylko parę luźnych nitek do związania i jedna drobnostka do załatwienia. - Znowu przerwał i pochylił się ku Magarze, zbliżając swoje oblicze do jej twarzy. Widok szaleństwa w jego młodych oczach sprawiał straszne wrażenie, lecz nie mogła odwrócić wzroku. - Ze wszystkich magicznych miejsc - wysyczał - tylko Nevern nie chciało się podporządkować, mimo wszystkich moich wysiłków. Cały wiek zajęło mi odkrycie dlaczego. - Wyprostował się, a jego głos odzyskał dobroduszną tona- cję. - Bardzo zręczne. Oczywiście, nie stanowiło to praw- dziwego zagrożenia. Wystarczyło, a było to dość proste, odciąć Nevern od zewnętrznego świata, tak by nikt nie mógł wykorzystać tego miejsca przeciwko mnie. Labirynt cieni. - Gobelin był wspaniałym pomysłem - przyznał czaro- dziej. - I to stworzony przed wielu wiekami! Dzisiaj nikt nie posiada takiego rodzaju mocy twórczej ani umiejętno- ści. Tak, to było pomysłowe, jak powiedziałem, ale ty jesteś moją odpowiedzią na to wyzwanie. - Ja? - wychrypiała Magara. - Oczywiście. Jako najmłodsze dziecko jesteś ostatnią w prostej linii dziedziczką Strażników - powiedział jej. - Nawet wybór rodzaju sukcesji był wyjątkowo zręczny. Tak wiele fałszywych linii. Całe lata zajęło mi odnalezienie ciebie, lecz w końcu wiedziałem już, że przyjdziesz do mnie. A twoje wyczucie czasu jest nieskazitelne. Potrzebuję cię do zniszczenia ochrony gobelinu - i do pomocy w jeszcze jednej drobnej sprawie. Oto twoje zadania. Chodź, czas zabrać się do roboty. - Co każe ci przypuszczać, że ci pomogę? - zapytała Magara, sprzeciwiając się po raz ostatni. - Kiedy zobaczysz to, co chcę ci pokazać - odparł, zginając palec i Magara stwierdziła, że bezwolnie powsta- je - nie będziesz posiadała się z radości mogąc zrobić wszystko, co w twojej mocy, by mi pomóc. Uśmiechnął się i odwrócił, a ona ruszyła za nim. ROZDZIAL DWUDZIESTY SZÓSTY Tym razem przemiana następowała wolniej i było to jeszcze gorsze niż przedtem. W miarę jak szli, dosko- nały krajobraz wokół nich zanikał, a jego miejsce zajmował pierścień gór, który Magara widziała wcześniej. Choć skalne masywy otulały chmury, same szczyty były czyste, wznosząc się nad pasmami mgły i błyszcząc w słońcu. Otoczona górami dolina była rozległa i zimna, lecz nie całkiem jałowa. Jej niższe zbocza porastało tysiące sosen, a w środkowej części doliny przebijała przez śnieg zimotrwała górska trawa. Dno doliny wyznaczała linia trzech jezior i właśnie ku najbliższemu z nich zmierzał Nożownik. Jezioro pokrywał lód, oproszony cienką wars- twą śniegu. Magara zadygotała, gdy przeszył ją lodowaty wiatr, a czarodziej odpowiedział na to niecierpliwym gestem. Na jej ramionach zaciążył gruby wełniany płaszcz i Magara otuliła się nim, nie zastanawiając się dłużej, jak takie rzeczy mogą się zdarzać. Mężczyzna, którego była więźniem, wprowadził ją na lód, a ona podążała za nim ostrożnie, ślizgając się nieco, gdy sprawdzała jego wytrzymałość. - Jest zupełnie bezpieczny - zapewnił ją. - Zmarznięty na kość. Jakieś dwadzieścia kroków od brzegu - wciąż w pewnej odległości od środka jeziora - zatrzymał się i zwrócił ku niej. - Nie czujesz tego? - zapytał, oddychając głęboko, jak gdyby rozkoszując się orzeźwiającym górskim powietrzem. Sprawiał wrażenie, że nabiera sił; nawet otaczające go fioletowe migotanie zalśniło jaśniej. - Czego? - zapytała przygnębiona Magara. - Dlaczego mnie tutaj przyprowadziłeś? - Rozgarnij śnieg - zaproponował. Uklękła niechętnie i zrobiła to, i zaraz poderwała się ogarnięta grozą. Tuż pod powierzchnią lodu, znie- kształcona przez wszechogarniający lód, lecz aż nadto wyraźna, widniała twarz mężczyzny. Usta miał otwarte, jak gdyby w krzyku; wytrzeszczone oczy skierowane w górę. Magara zamknęła powieki, czując mdłości, lecz obraz mężczyzny, zamiast zniknąć w ciemności, pozostał. W jakiś niewiarygodny sposób jej wzrok przeniknął głębiej i dalej i ujrzała nie jedno lecz setki ciał uwięzionych w zamarz- niętym jeziorze - szeregi, rząd za rzędem, ludzi pogrzeba- nych w lodzie. Stała na niesamowitym i ohydnym cmen- tarzu. - Jakim że ty jesteś upiorem? - zapytała zgnębionym szeptem. - Twój błąd w ocenie jest całkowicie zrozumiały - od- parł pogodnie. - Ale oni nie są martwi. Magara otworzyła oczy i spojrzała ze zgrozą na męż- czyznę pod swoimi stopami. - Teraz, kiedy ich już zobaczyłaś - ciągnął czarodziej - czy nie zechciałabyś ich również posłuchać? I głowę Magary wypełniła straszliwa kakofonia zawo- dzenia mnóstwa głosów, a każdy rozdzierał serce swym przerażającym cierpieniem i samotnym szaleństwem. Pomóż mi. Zimno, jak zimno. Czy to się nigdy nie skończy? Nie mogę się poruszyć. Dlaczego nie mogę się poruszyć? Gdzie jest sionce? Tak zimno. Pomóż mi, proszę. Wrzaski, płacze, jęki. Niezrozumiałe dźwięki koszmaru i męki. - Przestań! Przestań! - krzyknęła Magara, zasłaniając uszy i usiłując schować się przed tą grozą z obawy, że oszaleje. Głosy umilkły nagle, lecz wiedziała, że wciąż się roz- legają, choć ona ich już nie słyszy. Przytłoczyło ją współ- czucie dla więźniów jeziora i nienawiść do człowieka, który ich tu trzymał. Powstawszy wolno, stanęła przed Nożow- nikiem. Uśmiechnął się obrzydliwie. - Możesz ich uwolnić - powiedział jej. - Albo dołączyć do nich. Wybór należy do ciebie. - Jak? - wyszeptała, choć już znała odpowiedź. - Jeśli zrobisz to, o co cię poproszę - odparł - nie będę ich więcej potrzebował i zostaną uwolnieni. Jeśli nie... Magara zadrżała, mimo ciepłego okrycia, czując przeni- kający ją do kości chłód. - Oczywiście, tylko silni i zdrowi zdołali dotrzeć tutaj - kontynuował, w oczywisty sposób dumny ze swej złośliwej intrygi. Część umysłu Magary zarejestrowała ukryte znaczenie jego słów. To miejsce jest prawdziwe. Vortex naprawdę leży w górach. W jaki sposób znalazlam się tutaj? - O wiele łatwiej było czerpać z nich moc tam, gdzie ich znaleźliśmy - ciągnął Nożownik. - Dzieci, starcy i słabi nie dotarliby tak daleko. Magara wspomniała straszliwe opowieści Varo i Bros- teka o napadniętych wioskach: o pozbawionych krwi tru- pach, zarówno starych jak i młodych ludzi i o uprowadza- niu wszystkich zdrowych i silnych mężczyzn i kobiet. Teraz wiem, gdzie są, pomyślała żałośnie. - Niektóre z pierwszych wypraw prowadziłem sam - wyjaśnił jej czarodziej - ale marnotrawstwem było takie dzielenie mojej mocy. Na jakiś czas zostawiłem to innym. To o wiele lepszy sposób i daje mi możliwość nad- zorowania, by przeniesienie energii do Vortex odbywało się właściwie. Ostatecznie, uwięzione światło jest potenc- jalnie niebezpiecznym środkiem. Nie chciałbym, by który- kolwiek z moich towarzyszy domyślił się, w jakiej znaj- dują się sytuacji. Uwięzione światło? zastanowiła się Magara. Musi mieć na myśli zaćmienia. - Jednakże - podjął - wysiłek związany ze sprowadze- niem tych poczciwych ludzi do Vortex z pewnością się opłacił. Bowiem ich obecność tutaj daje wiele korzyści. Krew, energia umysłowa, całkowite zjednoczenie - wszyst- ko to tworzy jedną, zespoloną siłę. W taki sposób źródło mocy staje się o wiele potężniejsze. Jesteś nie tylko szalony, pomyślała Magara, jesteś też absolutnie zły. Lecz najwyraźniej nie zawsze byleś taki. Co zmienilo cię w takiego potwora? - Ostatnie jezioro również jest pełne - powiedział czaro- dziej, wskazując w dal. - Lecz wciąż mam jeszcze dużo miejsca! Środkowe jezioro, największe z trzech, było spokojne i nieruchome, lecz nie zamarznięte. - Oczywiście, to nie będzie konieczne, jeśli mnie po- słuchasz. - Plunął jej tymi słowami w twarz, spoglądając na Oią oczyma podobnymi do jam wypełnionych bezdenną złośliwością, i czekał na odpowiedź. Jednak Magara mil- czała; wraz z kolejną niepokojącą zmianą nastroju, Nożo- wnik wrócił do rozmowy w towarzyskim tonie. - Mamy ludzi, którzy pełnią funkcje eskorty. Oczywiś- cie, łatwiej wykorzystać umysły podatniejsze na sugestię, poza tym pilnujemy, by żaden z nich nigdy nie wrócił na tereny, gdzie poprzednio zamieszkiwał. Posiadanie tych oddziałów nigdy naprawdę nie było konieczne, ale pomaga- ło ukryć nasz prawdziwy cel. A opowieści, jakie wywoły- wały te wizyty! Spodobałyby się tobie! Dlaczego mówisz mi to wszystko? zastanowiła się Maga- ra. Wiele rzeczy zrozumiała, lecz uświadomiła sobie z bez- radnością, że na nic jej się to nie przyda. - Co chcesz, bym zrobiła? - zapytała cicho, wiedząc że nie znajdzie dość siły i odwagi by skazać się na lodowatą, żywą śmierć. - Chcę, byś wykorzystała swój talent - odparł natych- miast - i opowiedziała pewną historię. W rzeczy samej, chcę byś napisała książkę. To powinno przemówić do ciebie. - Jaką historię? - Pokażę ci - rzekł zbywając ją. - Powiedzmy tylko, że będzie to twój równoważnik gobelinu. Magara nie sądziła, by była zdolna stworzyć coś o takiej mocy. Nie ma we mnie magii. Wątpliwości musiały znaleźć odbicie na jej twarzy, ponieważ Nożownik pospieszył ją uspokoić. - Nie doceniasz siebie, moja droga. Masz prawdziwy talent. Przerobienie niewielkiego fragmentu historii nie powinno stanowić dla ciebie żadnego problemu. Ostatecz- nie, robiłaś to już przedtem! Ale to była tylko zabawa, zaprotestowała w duchu. Dla rozrywki. - Oczywiście, jeśli jeszcze nie jesteś zdecydowana - do- dał chytrze Nożownik - może powinienem podkreślić, że los twoich przyjaciół również zależy od tego, co zrobisz. - Co masz na myśli? - A Varo i Brostek? - podpowiedział, unosząc brwi. - Jakież barbarzyńskie imiona - lecz doprawdy z rozbawie- niem przyglądałem się ich błazeństwom. Magara była niemal odrętwiała z poczucia nieszczęścia, lecz ten ostatni cios zabolał ją bardziej niż się spodziewała. Oni również? pomyślała z rozpaczą. - Paradoksalne, lecz ostatnio okazali się niezwykle przy- datni - ciągnął czarodziej, jak gdyby mówił o wyposażeniu kuchni. - Moi towarzysze zaczęli sprawiać coraz większe kłopoty. Choć odrobina ambicji jest rzeczą dobrą, zbyt wiele może okazać się czymś niebezpiecznym. I tak też się stało - w ich przypadku. Spełnili już swoje zadanie, tak więc pozwoliłem twoim przyjaciołom na odrobinę suk- cesu. - Wybuchnął śmiechem na widok wstrząsu malujące- go się na jej twarzy. Tyle czasu i wysiłku, pomyślała Magara, tylko po to, by zostać wyprowadzonym w pole przez tego potwora! Serce jej się krajało z żalu nad nimi. - Los obdarzył ich nawet ostatnio przewodnikiem - wyjaśnił Nożownik - lecz obecnie jest on dla nich bezuży- teczny. Taki nieszczęśliwy przypadek. Przewodnik? Czyżby miał na myśli Lisie'a? - Pokażę ci, jak zająć jego miejsce - ciągnął. - Pomo- żesz swoim przyjaciołom zaspokoić ich patetyczne prag- nienia, a przy okazji pomożesz mnie. Masz do wyboru: to albo pozostawienie ich samym sobie. A jeśli któryś z moich towarzyszy znajdzie ich - a będą szukali i znajdą - to zapewniam cię, że twoi dwaj młodzieńcy umrą w naprawdę straszny sposób. I bez żadnego pożytku. Magara ujrzała na mgnienie oka Varo i Brosteka po- stawionych w obliczu nikczemnej mocy jednego z towarzy- szy czarodzieja i cała jej istota sprzeciwiła się temu. Uświa- domiła sobie, że ci dwaj mężczyźni znaczą dla niej więcej, niż sobie kiedykolwiek wyobrażała. Czy naprawdę kocha tych tak różnych od siebie ludzi, każdego na swój własny sposób? Wiedziała, że zrobiłaby wszystko, byle tylko nie cierpieli więcej. Ogarnęła ją tęsknota silniejsza od wszystkiego, czego kiedykolwiek doznała i z całego serca zapragnęła wrócić do tego prostego świata sprzed zaledwie kilku dni. Chciała powiedzieć im co czuje, zanim nie będzie za późno. Za- pragnęła znowu być z nimi. Brostek, gdzie jesteś? T o z nim zawsze rozmawiała, choć twarzą, którą przy tym widziała, była zawsze twarz Varo. - No i? - zapytał jej odziany w błękitną szatę dręczyciel. - Pokaż mi, co chcesz, bym zrobiła. - Magara czuła, jak pochłania ją upokorzenie wywołane klęską. Nożownik uśmiechnął się. I w tej samej chwili Magara znalazła się sama w ogro- dzie, w ogrodzie jej gobelinu. Nevern było nieopisanie piękne; gdziekolwiek się zwróciła, wszędzie trafiała na nowe widoki pełne radości, spokoju i nieustannie zmienia- jących się cykli życia. Rozpoznała widoki z czterech ćwiar- tek haftu; drzewa i rośliny, zwierzęta i ptaki, wszystko to znała. Przez chwilę doświadczyła krótkiego błysku szczęś- cia; była to chwila, kiedy pomyślała, że właśnie się zbudzi- ła, pozostawiając za sobą straszliwy koszmar. Lecz potem zaczęły się zmiany. Kwiaty schły i więdły na jej oczach, rośliny zapadały się w gnijące stosy miazgi, owoce spadały i rozpadały się cuchnąc rozkładem. Błyskawice rozłupywały drzewa, po- zostawiając sczerniałe, martwe łupiny. Trawa wysychała na pył. Ptaki spadały z nieba, a ich martwe ciała wkrótce stawały się niczym więcej, jak kupkami połamanych kości i rozsypujących się piór. Zwierzęta uciekały lub zwracały się przeciwko sobie, kły i pazury ociekały czerwienią. Strumienie, które przedtem przypominały ciekłe kryształy, teraz niosły w sobie oleiste nieczystości, a szumowiny oblepiały ich brzegi. Ryby dusiły się, a ich wzdęte brzuchy unosiły się na zjełczałych powierzchniach sadzawek. Nigdzie nie było widać śladu kobiety z gobelinu, lecz grobowiec wyglądał teraz zupełnie inaczej. Maleńka ka- mienna krypta mieściła w sobie najwyraźniej kości małego dziecka. Napis na płycie głosił po prostu: "HALANA". Nigdy nie żyła poza wiosną. Nigdy nie dokończyła swego dzieła. Gdy słońce zgasło w całkowitym zaćmieniu i zapadła wieczna noc, zniknęło wszelkie światło, wszelkie ciepło. Nevern stało się miejscem lodowatego zimna i ciemności. Wilki wałęsały się w poszukiwaniu zdobyczy, aż w końcu nawet one miały dość swego odosobnienia. Ogród był tutaj od zawsze. Lecz teraz umarł. Wszelkie życie skończyło się. Pozostało jedynie absolutne spustoszenie. Gdy nadszedł koniec, Magara znalazła się z powrotem na zamarzniętym jeziorze. Płakała bezradnie, zgięta wpół z bólu, lecz wiedziała, że każdy okropny szczegół upadku Nevern odcisnął się mocno w jej pamięci. - Dobrze - powiedział Nożownik, z zadowoleniem przy- glądając się jej twarzy i stwierdzając, że dziewczyna szaleje z bólu. - Prawdziwy artysta zawsze czuje swoje dzieło. - Ja... nie mogę... tego napisać! - jęknęła Magara, nie- mal się dławiąc. - Możesz, moja droga - odparł z przekonaniem. - Nie masz wyboru. Magara z wolna opanowała łkanie. Kiedy pomyślała O tym, co się stanie, jeśli tego nie zrobi, naprawdę uwierzy- ła, że nie ma wyboru. - Co się stanie... jeśli to zrobię? - zapytała słabo. - Kontrolując wreszcie Nevern - odpowiedział natych- miast - będę mógł skoncentrować całą moc, całą magię, w Vortex. Więź będzie moja - i tylko moja! Będę najpotęż- niejszy. - Czy już nie jesteś najpotężniejszy? - zapytała błagal- nie, spoglądając w jego lśniące oczy. Czy to nie wystarczy? - Tutaj, tak - odparł z zadowoleniem. - Lecz czeka na mnie reszta świata. Czy ty nigdy nie chciałaś być bogiem? Nie czekając na odpowiedź, czarodziej znowu zmienił scenę i Magara stwierdziła, że siedzi za stołem w bibliotece. Przed sobą zobaczyła pióra, atrament i zamkniętą książkę. Na jej okładce, jak również na grzbiecie, nie było tytułu. Rozejrzawszy się wokół stwierdziła, że jest sama, a potem ze wstrząsem uświadomiła sobie, że zna ten pokój. Znaj- dowała się w dokładnej kopii biblioteki w Arenguardzie. Bezcielesny głos Nożownika zabrzmiał w jej uszach. - To miejsce wydaje się być odpowiednie. Możesz za- czynać. Magara spróbowała wstać, myśląc że jeśli istnieje choć cień szansy na to, że naprawdę jest w Arenguardzie, 1 gdyby udało się jej dotrzeć do innej części domu... Lecz jej nogi nie chciały się poruszyć i dziewczyna poddała się rozpaczy. Upadła na stół, ukryła twarz w dło- niach i zapłakała. W końcu, po całych jak się jej wydawało godzinach, otarła łzy z zapuchniętych oczu i otworzyła książkę na pierwszej stronie. Zobaczyła czystą kartkę. Magara ujęła pióro, zanurzyła je w kałamarzu, i zaczęła pisać. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Kiedy pożegnali się ze swymi rannymi towarzyszami i opuścili wyludnioną wioskę Jordanstone, Varo i Brostek stwierdzili, że nie mają pojęcia dokąd winni jechać - lecz czuli, że gdzieś muszą wyruszyć; dalsza bez- czynność była nie do przyjęcia. Nie spłynęło na nich żadne natchnienie, tak więc skierowali się na wschód, gotowi później skręcić na północ, ku odległym najwyższym górom. Ciągnęły się tam wyżyny sięgające wyższych przełęczy górskich grzbietów, co ułatwiało ich przebycie. Myśleli nawet o rozdzieleniu się na dwie lub trzy mniejsze grupy, wychodząc z założenia, że wystarczy tylko jeden człowiek do zabicia jednego Nożownika, jeśli zostanie on zaatakowany podczas zaćmienia. Pomysł ten jednak odrzu- cono z uwagi na fakt, że ich wrogom mogą towarzyszyć żołnierze. Przeciwko takiej gromadzie nawet siedem mieczy, które obecnie mieli do dyspozycji, nie wydawało się za wiele. Przepytywali mieszkańców każdej osady i każdego do- mostwa, jakie napotykali po drodze, lecz nie dowiedzieli się niczego, co mogło mieć dla nich jakieś znaczenie. Tej nocy postanowili obozować pod gołym niebem; nic nie zapowia- dało deszczu, wciąż było dość ciepło i dopóki przebywali względnie niskich wysokościach, nie potrzebowali na- miotów.. Lecz następnego dnia znaleźli się na rzadko zalud- nionym podgórzu, gdzie noce były zimne i ta perspektywa wcale nie polepszyła powszechnego nastroju przygnębienia, jechali bez określonego celu i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Ich ostatnie sukcesy, mimo że odniesione tak Bacznym kosztem, wywołały w nich apetyt na następne. \Vymuszona nieobecność Lisle'a - oczywistego źródła ich niedawnych osiągnięć - tylko pogorszyła sytuację i w kon- sekwencji wszyscy członkowie grupy, z wyjątkiem być może Varo, czuli się rozdrażnieni i skorzy do kłótni. W najlepszych czasach jedność tej siódemki była dość krucha, lecz teraz tworzyli zdecydowanie wybuchową mie- szankę. Kiedy rozbili obóz, doszło do kilku drobnych sprzeczek, a Yilman i Ryker, być może najbardziej nie- przewidywalni z nich wszystkich, w pewnej chwili zaczęli krzyczeć, a nawet grozić sobie nawzajem. Varo zaabsor- bowany był jednym celem, który przesłaniał mu wszystko nie miał więc czasu, by zająć się takimi drobnostkami. Na Brosteka więc spadło zadanie zaprowadzenia spokoju w grupie. Chociaż sam nie miał najlepszego nastroju - oparzona ręka wciąż go bolała i utrudniała jazdę - był w pełni świadom swej odpowiedzialności. Próba rozłado- wania napiętej atmosfery poprzez jego zwykłe żarty zakoń- czyła się tylko częściowym i chwilowym sukcesem i Brostek wiele by dał, by mieć teraz do pomocy Rossa i Baira. Wieczorny posiłek przebiegał niemal bez rozmów i w wi- docznym napięciu. Varo i Keredin kontynuowali omawia- nie teorii byłego czarodzieja, lecz nie doszli do żadnych nowych wniosków. - Wygląda na to, że tym Nożownikom udało się stwo- rzyć prawdziwą magię, o której wciąż gadałeś, prawda czarodzieju? - rzekł uszczypliwie Yilman. - Tak - odparł Keredin. - W pewien sposób im za- zdroszczę. Wszyscy spojrzeli na niego z niedowierzaniem. - Co? - wybuchnął Jastrząb. - Zazdrościć takim szu- mowinom? - Nie zazdroszczę im ich metod - pospiesznie wyjaśnił Keredin. - Tylko rezultatu. Możliwości przesyłania obra- zów na wielkie odległości. Zaciemniania samego słońca. Oto cuda, które mogłyby stać się udziałem czarodziejów, gdyby nie byli tacy leniwi, tacy zepsuci. - Chcesz powiedzieć, że Nożownicy nie są zepsuci? - zapytał Yilman. - Nie. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że są ab- solutnie zepsuci. Lecz jeśli magia może być przez nich wykorzystana do czynienia zła, to musi też istnieć od- wrotna strona - możliwość wykorzystania magii do czy- nienia dobra. Oni znaleźli drogę. My ją zgubiliśmy. Oto, czego im zazdroszczę. Varo wstał z pobladłą twarzą i odszedł od Keredina. Potem odwrócił się do niego i powiedział: - Dla nikogo, kto zazdrości takiemu plugastwu, nie ma miejsca wśród nas. Weź swojego konia i odejdź. - Jego głos pozostał spokojny; twarz miał zupełnie bez wyrazu. - Nie! Nie zrozumiałeś - zawołał Keredin, wstrząśnięty słowa swego dowódcy. - Odejdź! Nie chcę cię już więcej widzieć - rzekł Varo. Choć wypowiedział to zimnym, stanowczym tonem, cała jego postać wyrażała gniew, a stężałe mięśnie zdradzały wewnętrzne napięcie. - Jeśli tu zostaniesz, zabiję cię. Na te słowa Brostek poderwał się na nogi, wiedząc że musi działać szybko i stanął pomiędzy dwoma mężczyz- nami. Reszta przyglądała się, ogłuszona i milcząca. - Chciałem tylko... - zaczął błagalnym tonem Keredin. - Cicho! - rozkazał szorstko Brostek i zwrócił się do swego przyjaciela. - Nie masz prawa mówić w ten sposób do Keredina - stwierdził z całym przekonaniem. Varo otworzył usta, a jego wzrok stwardniał, lecz Bros- tek nie pozwolił mu się odezwać. - Jest z nami od lat - ciągnął. -1 jego wierność nigdy nie podlegała dyskusji. Bez niego nie zdołalibyśmy osiągnąć tego wszystkiego, czego dokonaliśmy. Bez niego nie wiedzie- libyśmy, czemu stawiamy czoło. Bo co my wiemy o magii? - Jego zazdrość bierze się z marzeń. Czy potępisz kogo- kolwiek za to? Jego życie mija w żalu, że nie może stworzyć takiej magii, jaką mogłaby być, jaką powinna być. Nie bardziej niż ty wykorzystywał metody Nożowników, by zrealizować swoje marzenie. Sugerowanie czegoś innego jest absolutnym nonsensem. Zrozumiesz to sam, jeśli tylko się nad tym zastanowisz. - Furia Brosteka płonęła ogniem w jego oczach. Nigdy przedtem nie miał powodu, by w taki sposób sprzeciwić się Varo. I nigdy przedtem nie spierali się między sobą publicznie. Brostek dygotał, w głębi ducha czując lęk, lecz był pewien swego. - Keredin był z nami w dobrych i złych chwilach, zawsze wierny - zakończył. - Ryzykował dla nas swoje życie. I w ten sposób mu od- płacasz? Varo stał całkowicie bez ruchu, ale przynajmniej raz wszys- cy dostrzegali bez trudu oznaki walki, jaka się w nim toczyła. Grupa czekała w napięciu i pełnej lęku ciszy. W końcu po prostu odwrócił się i odszedł. Nie wypowie- dział ani słowa, a wyraz jego twarzy nie zmienił się ani o jotę. Kiedy zniknął w mroku, sześciu mężczyzn ode- tchnęło głęboko. - Co powinienem zrobić? - zapytał Keredin. - Zostać - odparł stanowczo Brostek. - Szybko zro- zumie, że się mylił. - Jesteś pewien? - zapytał były czarodziej, nie potrafiąc ukryć zdenerwowania. - Nie sprostam mu na miecze. - Ze mną musiałby się też zmierzyć - rzekł z determina- cją w głosie Brostek. - Uch! Niektóre głowy tutaj najwyraźniej potrzebują pomocy Magary - powiedział Yilman tak lekkim tonem, na jaki tylko mógł się zdobyć. - Nie mieszaj jej do tego! - warknął Brostek, potem pożałował swych pospiesznych słów i skinął ręką Yilmano- wi, potrząsając ze smutkiem głową. Mężczyzna wzruszył ramionami, przyjmując milczące przeprosiny. Nikt nie miał ochoty nawiązać na nowo rozmowy. Próbowali uspokoić się, ale było to niemożliwe. Kiedy minęła godzina, a Varo wciąż nie dawał znaku życia, Brostek nabrał głęboko powietrza i wyszedł z obozu zobaczyć, czy zdoła odnaleźć swego przyjaciela. Znalazł Varo zaledwie kilka kroków od obozu, siedzące- go z plecami wspartymi o pień drzewa i wzrokiem wbitym w ziemię pomiędzy butami. Nie poruszył się, kiedy Brostek zbliżył się do niego. - Dobrze się czujesz? Varo nie poruszył się, nie odezwał ani słowem. Tak jakby Brosteka tam nie było. Uporaj się z tym najszybciej jak potrafisz, pomyślał Brostek. Głośno powiedział: - Wracaj, kiedy będziesz go- towy. Będę na warcie. - Słowa te nie wywołały żadnej reakcji. Żadnej się też nie spodziewał. Brostek wrócił do obozu, uspokoił Keredina i zlek- ceważył oczywistą ciekawość innych. Kazał im iść spać i ucieszył się, że nikt tego nie skomentował. Varo wrócił do obozu kilka godzin później. Brostek, zmęczony nieustannym czuwaniem, uniósł wzrok i uśmie- chnął się z ulgą. - Przejmę wartę - rzekł spokojnie Varo. - Nie - odparł jego towarzysz. - Potrzebujesz snu. Te- raz kolej na Keredina. - I tak wątpił, czy były czarodziej pośpi sobie tej nocy. Varo skinął potulnie głową i ruszył do swego posłania. Brostek odprowadził wzrokiem swojego przyjaciela, wie- dząc że nie będzie żadnych przeprosin, żadnego przyzna- nia, że się mylił, lecz miał również pewność iż Varo - wewnętrznie - pogodził się z tym, co się wydarzyło. Nie sprawi im to już kłopotu. Następny dzień rozpoczął się bez żadnych wydarzeń i wszyscy odnosili się do siebie niezwykle uprzejmie. Nim minęło południe znaleźli się już o wiele wyżej i od wschodu oraz północy otaczały ich okryte śniegiem góry. Grupa osiągnęła teraz punkt, gdzie musiała wybrać pomiędzy kilkoma różnymi kierunkami. Musieli zdecydować czy skierować się na północ, ku najwyższym szczytom, czy dalej zdążać na wschód szlakiem, który w końcu zaprowa- dziłby ich do Bari, czy też ruszyć na południe, choć nie słyszeli, by w tamtym rejonie miały miejsce jakieś napady. - Nie masz żadnych pomysłów, Keredin? - zapytał Va- ro, a w jego głosie nie zabrzmiało nawet najsłabsze echo wydarzeń z poprzedniego wieczoru. - Żadnych - odparł były czarodziej. Przez cały ranek był cichy i czujny, wciąż nie całkiem pewien swej pozycji. - A ktoś inny? - zawołał przez ramię Varo. - Gdziekolwiek, byle był tam dobry zajazd! - odpowie- dział Yilman. - Tutaj w górach? - zawołał Brostek, śmiejąc się wraz z innymi. - Zawsze możemy pojechać do Skiviemoor - zapropo- nował Langel. - Mogli tam coś zauważyć. Skiviemoor było odległą osadą, leżącą jeszcze dalej na wschód, która niegdyś stanowiła przystanek na długim, wyczerpującym szlaku wiodącym przez góry. Obecnie była niemal całkowicie wyludniona, choć wciąż mieszkało w niej kilka hardych dusz. - Ale Dom Połowy Drogi nie jest dobrą oberżą - za- protestował Yilman, a to nader łagodne określenie wywo- łało jeszcze głośniejszy śmiech. Nawet nazwa walącej się gospody nie odpowiadała prawdzie, bowiem jej położenie odmierzało zaledwie część drogi przez góry. - Przynajmniej będziemy mieli dach nad głową - za- znaczył Jastrząb. - Jeśli nie zdmuchnęła go ostatnia zima! - rzekł Yilman. - Albo nie zawalił się pod ciężarem śniegu - dodał Langel. - Może uda nam się tam zdobyć jakieś informacje, jeśli już nic innego - zdecydował Varo. - Ruszajmy. Dwie godziny później zaczęli się zastanawiać, czy nie popełnili poważnego błędu. Przed nimi znowu gromadziły się burzowe chmury. Jeźdźcy z uwagą obserwowali zbliża- jącą się burzę, nie zwracając uwagi na świecące im w plecy słońce, dopóki nagła ciemność nie kazała Brostekowi od- wrócić się. - Patrzcie! - krzyknął, wskazując ręką. Jego towarzysze odwrócili się w siodłach. Zaćmienie zaczęło się nagle, lecz było nierówne, dalekie od całkowite- go, z dziwną zieloną smugą w aureoli. Kilku jeźdźców zaklęło, zdając sobie sprawę, że całe mile dzielą ich od zielonego Nożownika; czuli rozgoryczenie wywołane fak- tem, iż nie mogą zaatakować go w chwili, kiedy jest niemal bezbronny. - Czy wiecie, gdzie się koncentruje? - zapytał Varo. Tego nikt nie umiał powiedzieć, wiedzieli natomiast, że nawet gdyby zdołali dokładnie określić miejsce, gdzie się ogniskuje, to i tak nie mieliby pewności, gdzie się zdarzy następne. To spotęgowało ich rozgoryczenie. Nie mając nic lepszego do roboty, ruszyli w drogę do Skiviemoor. Tej nocy Brostek leżał na wypchanym słomą sienniku, wiedząc że dużo czasu minie nim zaśnie. Właściciela Domu Połowy Drogi oszołomiło przybycie tak wielu gości i długo musieli go prosić, by poczęstował ich prostym posiłkiem. Jednak, jak to podkreślił Jastrząb, przynajmniej mieli dach nad głową. Noc była chłodna i wciąż zanosiło się na deszcz, tak więc cieszyli się ze schronienia. Czułbym się s\vobodniej pod gołym niebem, pomyślał Brostek, wiercąc się niespokojnie i próbując nie myśleć o stworzeniach, które mogły mieszkać w jego materacu. Kiedy w końcu udało mu się zasnąć, było to jak zanurze- nie w niezwykle wyrazistym marzeniu sennym. Gdy unosił się w nieskończonej ciemności, jakiś głos powiedział: - Tej nocy gwiazdy będą lśniły w naszych oczach. - To ja! pomyślał. Ale przecież nic nie mówiłem. Potem poczuł przy sobie coś ciepłego i z ciemności wyłonił się wisiorek mart- wego czarodzieja, cztery stykające się kręgi. - Jak mój. - Potem głos powiedział: - Myśląc o tobie. - Maleńka, uzu- pełnił Brostek rozpoznając Magarę i uśmiechając się w swoim śnie. W jego umyśle pojawił się kolejny obraz. Tym razem była to ściana urwiska, szara skała pokryta poziomymi smugami czerwieni, z jaskiniami u podstawy. Jaskrawa pomarańczowa kula, podobna do miniaturowego słońca, płonęła w wejściu do jednej z jaskiń. Czuł, że przyciąga go ku sobie, że nurkuje ku niej w pustce - lecz nie może do niej dotrzeć. W ostatniej chwili poczuł, że coś jest z nią nie tak i cofnął się. Znowu zobaczył cztery kręgi i poczuł jeszcze jeden ciepły rozbłysk. Kolejny obraz. Jakaś wioska ze wzgórzem w tle. Sylwetka konia wycięta z grubsza w darni, odsłaniająca kredowobiałą glebę pod spodem. Sen zniknął nagle i Brostek się zbudził. Varo potrząsał go za ramię, przemawiając ponaglająco. - Widziałem, gdzie nastąpi kolejne zaćmienie - powie- dział Varo z twarzą tak poruszoną jak nigdy. - Było tam pomarańczowe słońce, w jaskini u stóp urwiska. Brostek oniemiał. Wszyscy wstali jeszcze przed świtem. Zdumienie Varo i Brosteka, że przyśnił im się ten sam sen, szybko zmieniło się w podniecenie, kiedy obaj zrozumieli, że jest to ocze- kiwany przez nich znak. W zapale, jaki ich opanował, żaden nie zastanowił się, jakie mogło być pochodzenie tego zjawiska. Szaroczerwone urwiska szybko zidentyfikowano jako osadę zwaną Grzbietem Salem i leżącą jakieś dwa albo trzy dni jazdy na północ od Skiviemoor. Sprawdzenie map Baira doprowadziło do wytyczenia wiodącego przez wyso- ką przełęcz szlaku, który prowadził niemal w prostej linii do celu i na który zgodzili się wszyscy - dopóki Brostek nie przypomniał sobie białego konia. - Nie - powiedział, zaskakując pozostałych. - Musimy jechać przez Końskie Piaski, o tutaj. - Wskazał na wioskę, zaznaczoną na mapie. - Ale to oznacza, że będziemy musieli objechać całe Pasmo Mądrali - sprzeciwił się Langel. - To jeszcze jeden dzień jazdy. - Był we śnie - upierał się Brostek. - Biały koń wycięty w kredzie. - Spojrzał na Varo szukając poparcia, lecz ten tylko potrząsnął nieznacznie głową. - Musimy jechać tą drogą - obstawał przy swoim Brostek. - Jestem tego pewien. - Bezwzględnie? - zapytał Varo. - Tak. A poza tym, od Końskich Piasków będziemy mieli łatwiejszą drogę. Wtedy nadrobimy stracony czas. A po drodze leżą wioski, gdzie możemy się czegoś dowie- dzieć. - Zatem do Końskich Piasków - rzekł Varo, kończąc dyskusję. Wizyta w Końskich Piaskach, gdzie dotarli półtora dnia później, okazała się doniosłym wydarzeniem. Starszyzna wioski znała drużynę z poprzednich odwiedzin i gdy tylko ujrzeli zbliżających się ludzi Yaro, wypadli ku nim, by opowiedzieć zdumiewające wieści. Otóż przed dwoma dniami - podczas zaćmienia, które widzieli po drodze do Skiviemoor - jeden z siejących grozę Nożowników wszedł sobie po prostu do Grassmeer. Poruszał się dziwnie, jak gdyby nie całkiem panując nad swymi członkami. Pozostali przy życiu mieszkańcy wioski, rozpoznawszy znienawidzo- nego mordercę swoich bliskich i widząc jego bezradność, natychmiast zarżnęli go w szalonym, skąpanym we krwi odwecie. - Wygląda niemal tak, jak gdyby Nożownicy chcieli umierać - zauważył Keredin. - Albo, że ktoś zmusza ich do tego - rzekł z namysłem Brostek. Potem starsi wioski przekazali im jeszcze jedną infor- mację, niemal równie zdumiewającą. Grupa sześciu męż- czyzn z Bari - właśnie z Bari - przebywała obecnie w Końskich Piaskach, odpoczywając po wyczerpującej przeprawie przez góry przed wyruszeniem w dalszą drogę na zachód. - Mówią, że jadą prosić Kartel o pomoc - poinfor- mował ich naczelnik wioski. - Poszczęści im się - rzekł zjadliwie Jastrząb. - Nie wydają się groźni - ciągnął starzec. - Są pokojo- wo nastawieni, powiedziałbym. - Zaprowadź mnie do nich - rzekł Varo. Bariańczycy jeszcze spali, choć dochodziło już południe, lecz wkrótce obudzono ich przywódcę, mężczyznę zwanego Lynton. Zdenerwował się wyraźnie, ujrzawszy przed sobą Varo i jego ludzi. - Wiem, co myślicie - zaczął, nim ktokolwiek inny zdo- łał się odezwać. - Nożownicy przychodzą z Bari. Tak, ja też tak sądziłem - dodał na widok ich min. - Ale to nie jest prawda! Nas również atakują. Przybysze wymienili spojrzenia. - Skąd możemy wiedzieć, że mówisz prawdę? - zapytał Varo. - Przybyłem tutaj nieuzbrojony - odpowiedział Lyn- ton. - Czy zrobiłbym tak, gdybym brał udział w spisku? Potrzebujemy pomocy. Najazdy stają się coraz częstsze i większość moich rodaków sądzi, że atakują ich mieszkań- cy Levindre. A teraz doszły do tego zaćmienia. Boimy się i nie mamy środków, jakimi dysponuje wasz kraj. Zaryzy- kowałem przybycie tutaj. Jeśli Nożownicy rzeczywiście nie pochodzą z Levindre, to wówczas wasz Kartel i jego czarodzieje stanowią naszą ostatnią nadzieję. - Oczywista szczerość brzmiąca w jego głosie przekonała ich. - Nasi czarodzieje nie są tym, czym byli kiedyś - rzekł Keredin, świadom ironii kryjącej się w jego słowach. - To zła wiadomość - odparł przygnębiony Lynton. - Nasi również podupadli. Ostatni mag posiadający jakąkol- wiek moc odszedł w wysokie góry. To on poradził, byśmy skontaktowali się z czarodziejami z Levindre. Dał mi znak tych, których miałem odszukać. - Bariańczyk wyciągnął z kieszeni małe pudełko, otworzył je i pokazał zawartość słuchaczom. Wewnątrz leżała cienka, srebrna ozdoba w kształcie czterech kręgów. Nie mówiąc ani słowa, Brostek wyciągnął z kieszeni wisiorek i położył go obok amuletu. Były identyczne. - Więc przynajmniej jestem wśród przyjaciół - rzekł z ulgą Lynton. - Jesteś - potwierdził Varo. - Co jeszcze powiedział ci ten czarodziej? - Powiedział, że nasza największa nadzieja znajduje się w wielkim kraterze o czerwonych ścianach z jeziorem na dnie - odparł Lynton. - Czy znacie takie miejsce? - W jakiś sposób wiem, że to im pomaga - upierał się Brostek. - Zabijanie Nożowników pomaga im? - zapytał z nie- dowierzaniem Jastrząb. - Być może śmierć jednego zwiększa siły innych - zasu- gerował Keredin. - Nie ma na, to żadnego dowodu - odpowiedział Vil- man. - Kiedy zabiliśmy pierwszych dwóch, gromada wieś- niaków kosami i motykami zabiła trzeciego. On nie zrobił się ani odrobinę silniejszy! - Lecz co się dzieje, kiedy cała ta krew znika? - za- stanowił się Brostek. - Ta moc musi się gdzieś podziewać. - Jedź do Trevine z Bariańczykami, jeśli chcesz - rzekł z uporem Jastrząb. - Ja jadę do Grzbietu Salem. Jeśli on tam jest, wówczas wystarczy jedna strzała. Podążaj za swoimi snami. Ja będę zabijał. - Jadę z Jastrzębiem - oświadczył Ryker. Sprzeczka trwała aż do późnego popołudnia. Od spot- kania z Lyntonem Brostek nabrał przekonania, ze w ich plany zakradła się jakaś straszliwa pomyłka. Teraz przeko- nywał, popierany przez Keredina, że powinni ruszyć prosto do Trevine. Jastrząb, Yilman i Ryker z równą gwałtownoś- cią wykazywali, że wcale nie powinni. Langel był nie- zdecydowany, a Varo, przynajmniej raz, nie brał udziału w dyskusji. Był najwyraźniej rozdarty. Sen, jak wyjaśnił to Brostek, miał w sobie coś złego - i patrząc wstecz, Varo przyznawał to również - lecz odwrócenie się teraz od Nożowników oznaczało wyparcie się całego sensu jego dorosłego życia. - Nie chcę, abyśmy się rozdzielali - błagał Brostek. - Potrzebujemy waszej pomocy. - Zatem jedźmy do Grzbietu Salem - odpowiedział Ry- ker. - Stamtąd ruszymy do krateru - pozbywszy się jeszcze jednego Nożownika. - Nie. Ich zmusza się do śmierci. Coś kryje się za nimi. I to jest nasz prawdziwy wróg. - Brostek rozpaczliwie starał się przekonać swoich towarzyszy, gdyż w tym czasie jego własna pewność wzrosła jeszcze bardziej. - Głupstwa - odparł gniewnie Jastrząb. - Jeśli coś zmu- sza ich, by umierali, wówczas robi nam przysługę. - Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem - stwier- dził Yilman. - Mylicie się. Wiem to - rzekł zniechęcony Brostek. - Chyba nie sądzisz, że więcej osiągniesz dzięki srebr- nym wisiorkom i radom czarodziei, co? - zapytał z sarkaz- mem Ryker. - Być może są lepszą bronią, niż wasze miecze - od- powiedział Keredin. - Raczej wiedziałbym, czemu zaufać - rzekł Jastrząb. Kilka chwil upłynęło w milczeniu. - Zatem rozdzielamy się? - zapytał w końcu Jastrząb. - Tak - rzekł z ciężkim sercem Brostek. Wszyscy spojrzeli na Varo. - Jadę do Grzbietu Salem - powiedział ich dowódca. Brostek był wstrząśnięty. Nasiona podziału zostały po- siane dopiero niedawno - jak mogły zaowocować tak szybko? - Niech tak będzie - powiedział, wciąż nie mogąc uwie- rzyć, że ukuta w ciągu lat zaufania więź zostanie zerwana. Bracia krwi. W głuchej ciszy wyszli przed zajazd i dołączyli do Ba- riańczyków, którzy właśnie przygotowywali się do wyjaz- du. A potem wydarzyła się rzecz nieprawdopodobna. Ko- nie zarżały nerwowo, a ludzie wstrzymali oddech, kiedy słońce zniknęło, pozostawiając po sobie tylko jaskrawe pomarańczowe jarzenie wokół ciemnego kręgu na niebie. - Za późno! - rzekł z rozgoryczeniem Jastrząb. - Bylibyśmy tam, gdybyśmy obrali krótszą marszrutę - jęknął Yilman. Wówczas przemówił Varo. Z jego głosu nie dało się wyczuć, co myślał o tym ostatnim wydarzeniu. - Decyzja została podjęta za nas - powiedział. - Jedzie- my do Trevine. Razem. Nikt się z nim nie sprzeczał, lecz wszyscy wiedzieli, że trzeba więcej niż tych paru słów, by zespolić pęknięcia dzielące grupę. Brostek jechał w milczeniu, z nienawiścią myśląc o tym, co się wydarzyło; nie potrafił cieszyć się, że przypadek postawił na swoim. Zaczął kwestionować włas- ne motywy. Magara była częścią jego proroczego snu i zastanawiał się, czy w jakiś sposób nie wpłynęło to na jego zamiary. Ostatecznie, jeśli powróci do Trevine, zo- baczy się z nią znowu. W chwili, kiedy trzynastu podróżnych opuszczało Końs- kie Piaski, Bair, Ross i ich ranni towarzysze dotarli wresz- cie do skraju krateru. Mieli za sobą długą i ciężką podróż, która wcale nie poprawiła stanu trójki dotkniętej ogniem Nożownika. Bair poczynił przygotowania do zakwatero- wania ich w Melton, podczas gdy Ross zjechał na dno krateru. Powrócił ze zwalającą z nóg wiadomością, że Magara wyjechała z Trevine ponad dwie ręce temu i nikt nie wiedział, kiedy należy spodziewać się jej powrotu. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Po nieudanych próbach podążania śladem Magary do Nevern, Hewitt nie mógł znaleźć sobie miejsca, roz- drażniony czekaniem. Lecz wolałby, by spotkało go cokolwiek innego niż to, co w rzeczywistości wytrąciło go z wymuszonej bezczynności. Zaćmienie zaczęło się jakieś dwie godziny po południu i zaskoczyło go, lecz tym razem zareagował szybko i zaczął wypatrywać, czy nie jest zabar- wione jakimś szczególnym kolorem. Zielone zabarwienie korony wystąpiło wyraźnie i gdy tylko zaćmienie skończyło się, Hewitt pospieszył, by spojrzeć na gobelin. Zielony łuk tęczy zniknął, tak jak się tego spodziewał, choć w wiośnie była to jedyna zmiana. Gdzie indziej zaszły znacznie większe zmiany. To dzieje się tak szybko! pomyś- lał, wpatrując się z przerażeniem w chylący się coraz szybciej ku upadkowi ogród. Zachodzące słońce jesieni było teraz całkowicie zaćmione, pozostawiając po sobie tylko wąską, migocącą koronę; jeszcze gorsza była maleń- ka czarna kropka pośrodku wschodzącego letniego słońca. Kilka sosen, tak w jesieni jak i w zimie, zmieniło się teraz w martwe czarne kikuty, wyglądające jak gdyby rozłupał je i spalił piorun. Wielkie jabłko spadło, rozpryskując się na ziemi w ohydną cieknącą maź. Nigdzie nie mógł dostrzec wiewiórki. Łabędź spadał z nieba, z otwartym dziobem i płonącymi czerwienią oczyma, jak gdyby atakował kobie- tę - która teraz kuliła się, osłaniając głowę rękoma, a jej wcześniejsza pogoda i spokój zniknęły bez śladu. Kaczki u jej stóp trzepotały skrzydłami, najwyraźniej przestraszo- ne. Jesień sprawiała teraz wrażenie o wiele ciemniejszej, zimnej i posępnej, a widok rozkładu, niezwykle zaawan- sowanego nawet jak na tę porę roku, wręcz obezwładniał. Zima już wydawała się niezwykle niegościnna i choć mała czarna kropka była jak dotąd jedyną skazą na lecie, Hewitt wiedział, że i je czeka wkrótce zagłada. Z przerażeniem myślał, co zdarzy się podczas następnego zaćmienia, wyob- rażając sobie, że prawdziwe Nevern, ukryte za mgłą, musi dotykać podobny rozkład - i wiedząc, że nie potrafi pomóc Magar ze. Następnego dnia Hewitt postanowił zaryzykować opusz- czenie bezpośredniego sąsiedztwa obozu, uważając iż ob- jechanie całego Nevern będzie kolejnym logicznym kro- kiem. Pozostawienie konia Magary i ich dobytku wydawa- ło się dość bezpieczne; od trzech dni nie widział tutaj śladu człowieka i kradzież wydawała się nieprawdopodobna. Napisał list do Magary, na wypadek, gdyby pojawiła się, kiedy go nie będzie, przypiął go do swego prowizorycznego schronienia, a potem ruszył w drogę, wciąż mając mgłę po prawej ręce. Obserwowanie przesuwającej się, szarej powie- rzchni okazało się bezowocnym doświadczeniem, jako iż wydawała się dokładnie taka sama z każdej strony. Nawet okoliczny teren stanowił taką samą mieszaninę pustych wrzosowisk, jak miejsce, gdzie obozował. Zarośla i niewiel- kie zagajniki pozbawione były jakiegokolwiek zwierzęcego życia. Nie ulegało wątpliwości, że nie tylko rodzaj ludzki unika Nevern. Mniej więcej godzinę zajęło Hewittowi dotarcie do prze- ciwległego krańca miskokształtnej doliny i obliczył, że średnica jej obwodu przekracza ćwierć mili. Kiedy miał już niemal trzy czwarte drogi za sobą, spostrzegł dziwną kon- strukcję u podnóża samotnego dębu. Patyki, gałązki i liście sterczały na wszystkie strony; wyglądało to jak wielkie, nieporządne gawronie gniazdo. Była to pierwsza rzecz, jaką zauważył Hewitt, która sugerowała, że może nie być sam w całej tej okolicy, więc postanowił zbadać ją bliżej. Jeszcze nim podszedł na kilka kroków od celu, Hewitt z zaskoczeniem dostrzegł głowę, która nagle wyłoniła się z jednego końca kopca, przyjrzała mu się z ptasią inten- sywnością, a potem znowu zniknęła. Hewitt zeskoczył z siodła i zbliżył się ostrożnie. - Jest tam kto? Coś poruszyło się z szelestem. Spod kopca pełznąc na czworakach wyczołgała się kobieta i usiadła na wyschłej ziemi, krzyżując nogi. Była żałośnie chuda i ubrana w bru- dne szmaty. Twarz miała wycieńczoną, a usta poplamione sokiem jagód; błękitne oczy pod rozczochranymi, splątany- mi włosami błysnęły jasno, kiedy spojrzała na niego. - Nie mogę wyjawić ci tajemnicy - stwierdziła sta- nowczo. - Jakiej tajemnicy? - Tej tajemnicy. Hewitta zaskoczyło to dziwne powitanie. - Mieszkasz tutaj? - zapytał. - Tak. - Od jak dawna jesteś tutaj? - Od zawsze. - Czy mgła zawsze tutaj była? - Jaka mgła? - zapytała kobieta, marszcząc brwi. - Ta - odparł, wskazując ręką. - To nie mgła! - Jej ton wskazywał, że powiedział coś śmiesznego. - Więc co to jest? - To jest tajemnica. - Och. - Hewitt zaczynał sądzić, że osobliwa pustelnicz- ka jest jeszcze większą dziwaczką, niż mu się na początku wydawało. - Byłaś tam? - O, tak! Wiele razy. - W jej głosie ledwo uchwytnie zabrzmiała duma. - Jak się tam dostajesz? - zapytał, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt ponaglająco. Czy też to również jest tajemnicą? zastanowił się w duchu. - Czekasz na światła - odpowiedziała kobieta takim tonem, jak gdyby Hewitt powinien wiedzieć o tym oczywis- tym fakcie. - Na jakie światła? - Jeżdżące światła. - Nie rozumiem - powiedział Hewitt, dochodząc do wniosku, że stara kobieta jest zupełnie zwariowana. - Światła pojawiają się i dosiadasz ich - wyjaśniała cierpliwie, przemawiając do Hewitta, jak gdyby był małym dzieckiem. - Zabierają cię do środka. Ale ciebie nie za- biorą. - Dlaczego nie? - Musisz być wyjątkowy - powiedziała chytrze. - Jak tam jest w środku? - zapytał, próbując z innej strony. - Pajęczyny. Ta zwięzła odpowiedź niezwykle trafnie opisywała włas- ne przeżycia Hewitta, jakich doznał wewnątrz lepkiego, szarego koszmaru. Potem coś innego przyszło mu do głowy. - Jak masz na imię? Kobieta sprawiała wrażenie zaskoczonej tym pytaniem, a potem przez chwilę zastanawiała się, usiłując sobie to przypomnieć. - Celia - powiedziała w końcu. Hewitt sklął się za to, że nie pojął prawdy od razu. Chociaż ta kobieta nie odpowiadała opisowi Celii, jaki usłyszał od Magary, przecież nie mogło to dziwić, jeśli długo żyła w ten sposób. Ironia jego odkrycia uderzyła weń z siłą lawiny. Jeśli się nie mylił, Celii nigdy nie udało się przeniknąć przez szare zasieki Nevern i to, w połączeniu z jej wcześniejszymi kłopotami, doprowadziło ją do szaleń- stwa. Magara postawiła na szali wszystko - i to bez żad- nego powodu! Spojrzał z wściekłością na mgłę, nienawi- dząc samego jej istnienia. - Jeśli chcesz, mogę sprawić, by to wszystko zniknęło - powiedziała do niego radośnie Celia. - W jaki sposób? Odwróciła się ku mgle, potem zamknęła mocno oczy i zachichotała. Hewitt nie miał już żadnych wątpliwości, że ta kobieta jest zupełnie szalona. Pomimo własnych kłopotów, współ- czuł jej głęboko i próbował przekonać, by wraz z nim wróciła do jego obozu. Lecz nie chciała się na to zgodzić. Nawet imię jej syna wywołało tylko niedbałe wzruszenie ramion. Wciąż i wciąż powtarzała, że musi czekać na światła i w końcu Hewitt poniechał prób. Jeśli Celia zdołała przeżyć tak długo w dziczy, jeszcze kilka dni z pewnością jej nie zaszkodzi. Poza tym Hewitt nie wie- dział, jak jej pomóc i nie śmiał opuszczać na dłużej obozu na wypadek, gdyby Magara powróciła. Następnego dnia skończyła mu się żywność, więc uzupe- łnił swój list do M agary i wyruszył po prowiant. Stracił trochę czasu na odnalezienie najbliższego gospodarstwa a kiedy w końcu mu się to udało, gospodarz i jego żona potraktowali Hewitta i jego pieniądze z wielką podejrzli- wością. Nie mieli nic na sprzedaż, więc muzyk musiał udać się do wioski. Wrócił wczesnym popołudniem bez pieniędzy, lecz ob- ładowany zapasami. Wziął trochę jedzenia dla Celii, lecz nigdzie nie mógł jej dostrzec, zostawił więc prowiant przy jej "gnieździe" i wrócił do swego obozu. Gobelin towarzyszył mu podczas każdej wycieczki - wiedział, że Magara nigdy nie wybaczyłaby, gdyby coś mu się stało - lecz już od dwóch dni nie zaszła w nim żadna zmiana. Jednak kiedy rozpakowywał prowiant, ogarnęło go dziwne przeczucie i spojrzał w górę. Zaćmienie zaczęło się nagle i wyraźnie dostrzegł pomarańczowe zabarwienie jego aureoli. Czekanie na światła, przypomniał sobie i za- dumał się. Gdy tylko zaćmienie się skończyło, Hewitt ponownie zbadał gobelin, ale pomarańczowy łuk tęczy wciąż tam był i muzyk zaczął kwestionować swoje wcześniejsze przypusz- czenia. Nie wystąpiła również żadna inna zmiana - lecz była to doprawdy mała pociecha. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Czas przestał mieć dla Magary jakiekolwiek znaczenie. Zakluczona w widmowej bibliotece nie doświadczała upływu dni ani nocy, nie widziała wschodów i za- chodów słońca. Przez większość czasu nie mogła wstać od stołu. Nawet jedzenie t picie przynosił jej nigdy nie uśmie- chający się mężczyzna, który wciąż milczał, bez względu na to, jak bardzo starała się nakłonić go do rozmowy i który był jedyną żywą istotą, jaką widziała - oprócz Nożownika podczas jego okresowych wizyt. Kiedy stawało się to konieczne, odzyskiwała władzę w nogach i mogła przejść do sąsiednich pomieszczeń - które nie istniały w praw- dziwym Arenguardzie - by się umyć i zaspokoić inne swoje potrzeby. Poza tym nie miała w ogóle żadnej swobody. Nawet spała w swoim krześle, budząc się ścierpnięta i obo- lała, nieustannie mając przed oczyma Księgę. Chociaż rozpaczliwie niechętnie, jednak Magara opisy- wała wizję rozkładającego się ogrodu pokazaną jej przez czarodzieja. Tyle czasu ile mogła poświęciła na opis cudów nieskalanego Nevern, lecz Nożownik szybko się zniecierp- liwił. Tak więc, przepełniona lękiem, zaczęła własnymi słowami kreślić obrazy zniszczenia. Pioruny uderzały, drze- wa i kwiaty usychały, owoce gniły i spadały. Cały ten proces wywoływał w niej mdłości, lecz jak nieustannie przypominał jej Nożownik, nieposłuszeństwo wobec niego groziło czymś znacznie gorszym. Pewnego razu jednak odwiedził ją z zupełnie innego powodu. Budząc się ze swego wypełnionego marzeniami snu, wybełkotała: - Nie mogę teraz pisać. Jestem zmęczona. - Mam dzisiaj dla ciebie inne zadanie - odparł. Magara czekała, oniemiała z lęku. - Masz przekazać pewne wskazówki dla swych przyja- ciół - wyjaśnił. - Kazałbym zrobić ci to wcześniej, lecz jeden z moich towarzyszy wykazał się ostatnio niezwykłą wręcz nieostrożnością. Jego śmierć była niemal zbyt łatwa. - W jaki sposób prześlę im te wskazówki? - zapytała żałośnie. - Wykorzystaj Więź - odparł. - Nie zapominaj, gdzie jesteś. Wszystkie linie przechodzą przez Vortex i wszystkie są dla ciebie dostępne. - Dlaczego nie zrobisz tego sam? - Mógłbym - rzekł niedbale. - Lecz w ten sposób bę- dzie o wiele lepiej, nie sądzisz? Znajdziesz ich łatwo, a oni znają ciebie. Ufają ci. - Skąd mogę wiedzieć, że to nie zaprowadzi ich w pu- łapkę? - Nie możesz. - Jego uśmiech sprawił, że Magara za- drżała. - Co mam im powiedzieć? - zapytała zrezygnowana. - Pokaż im ten obraz. - Dotknął jej czoła palcem i ujrzała szare pocięte pasami czerwieni urwiska, z jas- kiniami u podnóża. W jednym z wejść do jaskiń płonęła pomarańczowa ognista kula. - Powinni być wdzięczni za tę radę - zauważył czaro- dziej. - Jeśli się pospieszą, dopadną kolejnego z moich byłych towarzyszy. I będzie zupełnie bezbronny. - Niemal unosił się z radości. Jeśli zabiją jeszcze jednego Nożownika, wówczas tego uczynią jeszcze silniejszym, zrozumiała Magara. Lecz co mogę zrobić? Głośno powiedziała: - Dobrze. Jak mam skorzystać z Więzi? - Czy mam narysować ci obrazek? - zapytał szyderczo. Strzelił palcami i biblioteka zniknęła, a Magara stwierdziła, że unosi się w nie mającej końca ciemności. Potem z ciem- ności wyłoniły się wzory; niknące w dali linie światła, początkowo słabe, potem coraz wyraźniejsze; bezkresna pajęczyna, której linie łączyły się i rozdzielały; nieskoń- czone, przecinające się, rozdzielające, zlewające na nowo. - Oto Więź - oświadczył w ciemności czarodziej. W jego głosie brzmiało rozbawienie. Magara poczuła się maleńką wobec jej bezmiaru, bez- radną w obliczu jej złożoności, jednak wiedziała, że jest to coś rzeczywistego. Tutaj pulsowało prawdziwe życie całego jej świata; wszystko się tutaj znajdowało, wszystko co zdarzyło się w przeszłości i wszystko, co jeszcze miało się zdarzyć. Zawładnij Więzią i naprawdę staniesz się bogiem, oto co zrozumiała w tej chwili. Wypełniły ją sprzeczne uczucia. Z pewnością mogłabym wykorzystać to, by go pokonać! Lecz niebezpieczeństwa wynikające z władania taką mocą były boleśnie oczywiste. Spójrz, co to uczyniło z niego. Wykorzystaj to, a staniesz się taka jak on. Ambicja, strach i chciwość, wszystko to runęło na nią, lecz wszystkie te uczucia przygniotła wszechogar- niająca fala współczucia. Więź była chora, być może nawet umierająca - ze wszystkimi tego konsekwencjami dla jej świata. Magara pragnęła wykorzystać wszelkie dostępne jej sposoby, by uzdrowić Więź, przywrócić zachwianą równo- wagę, lecz wiedziała, że przekracza to jej siły. Głos dręczy- cielą wyrwał ją brutalnie z tych marzeń, jego słowa stano- wiły niesamowite echo jej myśli. - Niech ci nie przychodzi do głowy nadużyć mojego daru. Więź nie pozwoli nie wtajemniczonemu ograbić się ze swych tajemnic. Jeśli zechcesz to uczynić, zapłacisz wysoką cenę. A ja będę obserwował. - Co mam zrobić? - zapytała Magara, a jej głos wydał się cichuteńki, zagubiony w pustce. - Pomyśl o swoich przyjaciołach, pomyśl o czymś szczególnym dla nich - poinstruował ją. - Więź znajdzie ich dla ciebie. Potem przekaż im obraz, który ci po- kazałem. Varo? Brostek? spróbowała nieśmiało. Linie przesunęły się i zawirowały, wzory tworzyły się i przekształcały. Coś szczególnego dla nich, pomyślała, czując lekki zawrót głowy. Istniało tyle możliwości i tak wiele pułapek. Magara przez jakiś czas przyglądała się tylko, zastanawiając się. Zagłębiła się we wspomnienia i w jej głowie zabrzmiało zdanie, jakie wypowiedział kiedyś Brostek. Wysłała je, rozbrzmiewające echami, w Więź. Tej nocy gwiazdy będą lśniły w naszych oczach. - To ja! - powiedział ktoś. - Ale ja nic nie mówiłem. Magara rozpoznała głos Brosteka, na mgnienie ujrzała jego pogrążoną we śnie twarz, i uśmiechnęła się. Varo również znajdował się gdzieś w pobliżu. Potem coś, co znajdowało się pomiędzy nimi, przykuło jej uwagę. Ciepło przyciągało ją do czterech stykających się kręgów. Taki sam jak mój, pomyślała, a potem umknęła przed tym, obawiając się, by nie dostrzegł tego Nożownik. - Nawiąż pełen kontakt - rozkazał z irytacją w głosie. Myśląc o tobie. Magara nadała myślowy przekaz i usły- szała odpowiedź Brosteka. - Maleńka. Teraz obaj świadomi byli jej obecności, tak więc przeka- zała obraz urwiska i poczuła, że dociera do nich - i nagle, wraz z gwałtowną zmianą nastroju, uświadomiła sobie, że to co robi, jest złe. Lecz niemal w tej samej chwili poczuła jeszcze jedno źródło ciepła; miało ono taki sam kształt jak jej wisiorek. Przyciągnęło jej wzrok i ujrzała jakąś odległą wioskę, sylwetkę konia wyciętą w kredowym wzgórzu wznoszącym się za nią. Znała położenie wszystkich trzech miejsc; miejsca, gdzie znajdują się jej przyjaciele, urwisk oraz wioski - lecz potem wszystko to zniknęło i znowu znalazła się w bibliotece, całkowicie zdezorientowana. Fioletowe lśnienie wokół czarodzieja migotało gwałtow- nie, gdy zmierzył ją wściekłym spojrzeniem. Jego zimne oczy spoglądały na nią z wyraźną podejrzliwością. - Co robiłaś? - zapytał. - Pod koniec? - Ty... powiedziałeś, że muszę się pospieszyć - odpar- ła. - Śnieg zasypał najkrótszy szlak, jakim mogli dostać się do urwisk, więc powiedziałam im, by pojechali inną dro- gą. - Czekała, nie wiedząc czy uzna jej naprędce wymyś- lone wyjaśnienie. Nie mogła nic odczytać z jego twarzy. - Gratulacje - rzekł w końcu. - Zdaje się, że masz do tego talent. Może jeszcze kiedyś z niego skorzystam. - Mówił miłym tonem, lecz usłyszała groźbę ukrytą w jego słowach. - Pokaż mi wisiorek - dodał nieoczekiwanie. - Jaki wisiorek? - zająknęła się, nie mogąc ukryć prze- rażenia. - Daj spokój. - Wyciągnął rękę. - Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości. Magara niechętnie wyciągnęła wisiorek i podała mu go. Nożownik przyjrzał mu się z uśmiechem na twarzy, lecz zauważyła, że trzyma go tylko za rzemyk i wystrzega się, by nie dotknąć samego metalu. Po paru chwilach odrzucił go w jej stronę. - Noś to sobie, jeśli takie błyskotki ci pomagają - rzekł drwiąco. -Prześpij się teraz, jeśli musisz, a potem pisz dalej. Kiedy odszedł, M agar a zaczęła się zastanawiać czy czte- ry kręgi mają jakieś znaczenie. Protekcjonalny ton Nożow- nika brzmiał przekonywająco i z pewnością, gdyby mogła wykorzystać wisiorek przeciwko niemu, nie zwróciłby go jej. A jednak... Czas mijał - lecz jedynym sposobem, w jaki Magara mogła to odczuć, było powolne zapełnianie kolejnych stro- nic Księgi. Nienawidząc każdego słowa, stosowała roz- maite wybiegi, by opóźnić swoją pracę. Nieustannie zmie- niała kolejność zdarzeń, powtarzała się, udawała że nie- które szczegóły wyleciały jej z pamięci. I dokonała cieka- wego odkrycia; choć Nożownika irytują jej wybiegi, jednak nie robi nic, by przestała symulować pracę. Zastanawiała się, dlaczego nie zmusza jej do pośpiechu. Spała tak długo jak mogła, pracowała najwolniej jak to było możliwe, lecz wiedziała, że to tylko opóźnia nieuniknione. Kiedy tak grała o czas, jej myśli często uciekały ku Varo i Brostekowi i zastanawiała się, jak wykorzystali wizję, którą im przekazała. Miała nadzieję, że jej prawdziwe uczucia dotarły do nich i że dwaj mężczyźni udali się do wioski kredowego konia. Tam, jeśli gdziekolwiek, mogli znaleźć pomoc. Bogowie, jakże chciałabym być z nimi teraz! Wyobrażała sobie doskonałe rysy Varo, czuła jak jego silne ramiona obejmują ją i bez wysiłku unoszą do góry. Słysza- ła śmiech i żarty Brosteka, mówiącego jej, by nie była taka niemądra. Co też powiedziałby jej teraz, zastanawiała się. Przestań snuć mrzonki i spróbuj wymyślić jakiś sposób, by się z tego wydostać! odpowiadała sobie. Ale co? O wiele później zaświtała jej myśl, że może będzie potrafiła wykorzystać Więź dla własnych celów. Przerażała ją ta perspektywa, lecz jeśli Nożownik mówił prawdę, wówczas roztaczały się przed nią nieskończone możliwo- ści - pod warunkiem, że jej się uda. Im więcej o tym myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że musi spróbować. I tym większym przerażeniem napawała ją ta perspektywa. Zdaje się, ze masz do tego talent. Lecz Magara nie wiedziała, jak zacząć. Czy mam narysować ci obrazek? Czy zdoła narysować własny obraz? Wszystkie linie przechodzą przez Vortex i wszystkie są dla ciebie dostępne. Przez chwilę Magara siedziała w absolutnym bezruchu, czując jak wali jej serce. Słowa brzmiały znajomo, lecz głos, który je wypowiedział, nie należał do czarodzieja. Kim jesteś? zapytała błagalnie w duchu. Nagle stała się świadoma otaczającego ją zewsząd bezmiaru; prawdziwe- go, choć niewidocznego. Więź przybyła do niej. Jakiś obraz ukształtował się w jej umyśle; obraz kobiety, którą natychmiast rozpoznała jaką tę z gobelinu. Halana. W jakiś sposób równocześnie zdawała się być małą dziew- czynką, dorosłą kobietą i starą tkaczką, lecz Magara chciała widzieć ją - a być może Halana wolała pojawić się pod tą postacią - jako młodą, uderzająco piękną kobietę, z długimi czarnymi włosami spływającymi na ramiona. Stąpasz po niebezpiecznym gruncie, Magaro. W twoim ś\viecie, ten jest znany jako królestwo śmierci. W jej głosie brzmiał ledwo uchwytny ton wrogości. Pomóż mi, zwróciła się do niej błagalnie Magara. Musisz wybrać własną drogę. Lecz ja nie mam wyboru. Zawsze istnieje wybór, sprzeciwiła się jej Halana. Dlacze- go w taki sposób zaprzedajesz swoje talenty? Jesteś uzdro- wicielką, lecz to... wskazała Księgę... to jest chorobą, a być może nawet śmiercią. Dawniej twoje opowieści wzruszały wiele serc, a twoje wyczucie pomogło wielu pogrążonym w zamęcie umysłowym. Czyniąc to co teraz, zaprzeczasz jednemu i drugiemu. Ale jeśli tego nie zrobię... krzyknęła w duchu Magara, którą niezmiernie zabolały te oskarżenia... ci biedni ludzie w jeziorach nigdy nie zostaną uwolnieni - a ja dołączę do nich. A jeśli to zrobisz, sprzeciwiła się Halana, my wszyscy dołączymy do nich. Ceną twojego sukcesu będzie nie tylko zniszczenie Nevern, lecz również śmierć lub zniewolenie wszystkich ludzi na naszym świecie. Jeśli bez reszty zawład- nie Więzią, wszędzie z wyjątkiem Vortex zapanuje ciem- ność - i to na zawsze. Nie! W głębi serca wiesz, że mam rację, ciągnęła bezlitośnie Halana, lekceważąc ów rozpaczliwy sprzeciw. Bądź sobą, Magaro. On potrzebuje twojej pomocy. Musisz się go wy- przeć - dla nas wszystkich. Kontakt urwał się i tak samo jak w chwili, kiedy się zaczął, Magara nie wiedziała, jak do tego doszło. Odłożyła pióro i wbiła wzrok w zapisaną stronicę. W swych słowach ujrzała winę i tchórzostwo, i zadrżała, czując twardniejący wokół niej lód. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Bair i Ross umieścili konie w stajni i zaczęli zastanawiać się, co powinni zrobić, teraz, kiedy cel, dla którego przybyli do krateru okazał się nieosiągalny. Gdy wró- cili do sali sypialnej w zajeździe, gdzie leżeli Rogan, Lisie i Slaton, rozważyli możliwość znalezienia innego uzdrowi- ciela w Trevine, kogoś kto zdołałby pomóc ich dotkniętym chorobą przyjaciołom. - Tam na dole mieszka wielu uzdolnionych ludzi - stwierdził Bair. - Dowiemy się, kto może im pomóc - przytaknął Ross. Choroba brata niezmiernie go przygnębiła, lecz nie tracił nadziei. Gdy weszli do swej sali, stwierdzili że w stanie ich towarzyszy nie zaszła żadna zmiana. Kilka chwil później ich rozmyślania przerwało wejście gościa - jednego ze ścianoskoczków, w towarzystwie których Ross niedawno zszedł na dół i wrócił na krawędź krateru. - Rada zaprasza was wszystkich do Trevine - oznajmił im. - Czy przybędziecie? - Z radością - odparł Bair, wdzięczny za to nieoczeki- wane zaproszenie. - Zatem poczynię odpowiednie przygotowania - odparł ścianoskoczek, spoglądając na trzy nieruchome postacie. - Poczekajcie tutaj. - Zastanawiam się, czemu to zawdzięczamy - rzekł Ross, gdy mężczyzna wyszedł. - Nie mam pojęcia. Ale tak czy owak cieszę się z tego - odpowiedział Bair. Ścianoskoczek powrócił jakiś czas później z grupą swo- ich towarzyszy. Ułożyli trzech rannych na solidnych no- szach, przywiązali ich troskliwie, a potem zanieśli na kra- wędź. Bair i Ross podążyli ich śladem, pełni podziwu dla spokojnej sprawności ścianoskoczków. Nim dotarli na Główną Platformę, zapadł już zmierzch, niemniej jednak czekał tam na nich prawdziwy komitet powitalny. Wśród oczekujących znajdował się wysoki, bar- czysty mężczyzna, roztaczający wokół siebie nieomylną aurę władzy. Wystąpił naprzód, gdy tylko Bair i Ross uwolnili się ze sznurowej klatki. - Rada wita was - rzekł. - Jestem Rothar. Bair przedstawił siebie i Rossa, a potem trzech rannych mężczyzn. - Lisle'a i Slatona znamy - odparł Rothar. - Są dob- rymi przyjaciółmi Magary i sami w sobie ludźmi godnymi uwagi. - Reszta z nas nie może twierdzić o sobie takich rze- czy - odpowiedział Bair. - Jesteśmy zaledwie znajomymi Magary... - nawet to nie całkiem odpowiadało prawdzie - ...i mieliśmy nadzieję, że potrafi uzdrowić naszych to- warzyszy. - Przyjaciele Magary są tutaj witani z otwartymi ramio- nami - rzekł radny. - Jest ona cenionym członkiem naszej społeczności. Jak wiecie, nie ma jej w tej chwili tutaj - Iro może powiedzieć wam o tym coś więcej. - Wskazał na stojącego w pobliżu siwowłosego mężczyznę w szarym kitlu. - Lecz najpierw pozwólcie, że zakwaterujemy was w domu M agary. Wydaje się odpowiedni. - Rothar od- wrócił się, wskazując drogę. - W Trevine mamy inne osoby posiadające zdolności lecznicze - powiedział im. - Może one potrafią pomóc waszym towarzyszom. Dopiero później tego wieczora Iro zdołał w końcu po- rozmawiać z Bairem i Rossem. Zakwaterowali się już w leżącym na jeziorze mieszkaniu i przyjęli kilkoro gości. Dotychczas nikt jeszcze nie zdołał określić, co dolega ich przyjaciołom ani też zaproponować jakiegokolwiek lecze- nia, lecz niektórzy z nich obiecali, że zbadają to tak dogłębnie jak potrafią i przyjdą ponownie nazajutrz. Alchemik opowiedział im o decyzji M agary, by opuścić krater i o okolicznościach, które do tego doprowadziły. Opowiedział im również wszystko, co sam wiedział o celu jej podróży. - O ile Magara i Hewitt nie napotkali na drodze jakichś nieprzewidzianych przeszkód mogących opóźnić ich po- dróż - zakończył - powinni dotrzeć do Nevern kilka dni temu. Lecz nie potrafię powiedzieć, kiedy wróci, oprócz tego, że planowała wyjazd nie na dłużej niż miesiąc. Dwaj podróżnicy nie wiedzieli dokładnie, co o tym wszystkim sądzić, lecz zgadzali się co do jednej rzeczy: Brostek i Varo powinni dowiedzieć się o tym tak szybko, jak tylko to możliwe. - Wyjeżdżam jutro o pierwszym brzasku -rzekł Ross. - Opiekuj się nimi. - Spojrzał na swego brata. - Oczywiście - odparł Bair, doceniając gotowość młod- szego mężczyzny do podjęcia się tego zadania. - Jedź najpierw do Duncery, potem zostaw wiadomość w innych zwykłych punktach kontaktowych. Tym sposobem albo my im przekażemy szybko wiadomości, albo równie szyb- ko sami dowiemy się o nich. - Zwracając się do Ira, dodał: - Dzięki za twoją pomoc. - To najmniejsza rzecz, jaką mogłem zrobić - odparł alchemik, -1 tak samo jak wy pragnę, by Magara wróciła bezpiecznie. Rossa nie było już cały dzień - w przeciągu którego stan trzech rannych nie zmienił się, pomimo wysiłków obywateli Trevine - kiedy Lisie poruszył się. Wyczerpany podróżą i opieką nad swoimi towarzyszami, Bair spał dalej. - Magaaara - westchnął Lisle'a, a jego twarz rozjaśnił łagodny uśmiech. Usiadł wolno i rozejrzał się wokół. Cicho zsunął się z łóżka, ostrożnie podniósł lutnię, a potem na palcach przeszedł przez otwarte drzwi. Jego zwykle niezdarne kroki były tak lekkie, że dom w ogóle się nie zakołysał. Sprawiał wrażenie, że niemal unosi się w powietrzu. Wyszedłszy na kładkę, zaczął z uwagą wpatrywać się w jezioro. Jego gładka jak lustro powierzchnia ukazywała doskonałe odbicia jaśniejącego już z wolna nieba, ciem- nych skał krawędzi krateru oraz budynków Trevine. Lecz Lisie spoglądał w wodną toń, a jego oczy nieustannie się poruszały. Niedaleko od niego unosiła się na wodzie przycumowa- na do kładki łódź i po krótkiej chwili Lisie, poruszając się ukradkiem ze zwinnością, która zadawała kłam jego nor- malnej niezdarności, przekradł się do niej i wszedł do środka. Długo i z powagą przyglądał się węzłowi mocują- cemu dziobową linę, a potem szarpnął ją kilka razy na próbę. Węzeł trzymał mocno. Wówczas Lisie zaczął cicho śpiewać; jego palce zatańczyły w takt melodii, zręcznie rozwiązując węzeł i uwalniając łódź. O tej porze niewielu ludzi było już na nogach, a ci, którzy wstali, rzucili na jezioro najwyżej pobieżne spoj- rzenie; zgodnie z tradycją nikt nie zakłócał jego spokoju podczas zwierciadlanych dni, czyli w owych chwilach, kiedy nawet wiatr nie marszczył nieskazitelnej wodnej gładzi. Tak więc nikt nie widział, jak Lisie wolno i z mozo- łem popycha łódkę na głębinę, używając tylko jednego wiosła. Lisie wciąż śpiewał cicho; łódź zostawiała za sobą łagodne zmarszczki, które rozchodziły się po nieruchomej powierzchni wody. Kiedy znalazł się jakieś pięćdziesiąt łokci od kładki, przestał wiosłować, najwyraźniej zadowolony, i odłożył wiosło. Ująwszy lutnię, siedział zupełnie bez ruchu i wpat- rywał się w wodę. Zmarszczki, jakie pozostawiła za sobą łódź wciąż zniekształcały zwierciadło jeziora i chłopiec przyjrzał im się uważnie, nim zaczął grać. Rozległa się cicha, kojąca melodia, jak kołysanka dla wiatru. Wydawa- ło się, że zmarszczki zareagowały na nią, wygładzając się stopniowo w miarę jak muzyka unosiła się łagodnie nad całą powierzchnią jeziora. W końcu znowu stała się dosko- nale gładka i łódź Lisle'a zespoliła się ze swym zwierciad- lanym odbiciem w wodzie. Ponownie zapadła cisza, gdy chłopiec odłożył instrument, wstał i z całym spokojem skoczył w lustro. Zniknął natychmiast, machając słabo rękoma i nogami, gdy zanurzał się pod wodę. Wkrótce już tylko kilka sreb- rzystych bąbelków rozpryskujących się na powierzchni znaczyło miejsce, gdzie zniknął. Potem one również prze- stały się wydobywać i krater ponownie pogrążył się w ab- solutnym bezruchu. Kiedy wkrótce potem spostrzeżono pustą łódkę, wywo- łało to wielkie przerażenie. Nikt nie potrafił sobie wyob- razić, kto postąpił wbrew tradycji, ani co się z nim teraz dzieje. Nurkowie zapewniali, że nie zrobił tego żaden z nich, lecz nikt inny nie potrafiłby tak długo przebywać pod wodą. Właściciel łodzi przysięgał, że przycumował ją tak, jak należy. Dopiero wówczas, kiedy zgiełk zbudził Baira i kiedy spostrzegł, że nie ma Lisle'a zaczęto podejrzewać prawdę. Jednak nawet wówczas nurkowie wahali się, czy postąpić wbrew zwyczajowi ruszając na ratunek, lecz Bair był nie- ugięty. W tej chwili powiała lekka bryza, tak że powierzch- nia jeziora zmarszczyła się i łodzie natychmiast wypłynęły. Odkrycie porzuconej lutni Lisie'a potwierdziło najgorsze obawy. Nurkowie zeszli pod wodę, przeszukując dokładnie teren, gdzie zniknął chłopiec, lecz nic nie znaleźli. Jeśli rzeczywiście utopił się, wówczas jego ciało musiało osunąć się w najgłębsze, po większej części niedostępne partie jeziora, i w tej sytuacji mógł minąć jakiś czas nim zostanie odnalezione - jeśli w ogóle kiedykolwiek to nastąpi. Rozważania, dlaczego Lisie to uczynił, nie doprowadziły do niczego. Wydawało się, że nie istniały ku temu żadne powody. Wszyscy opłakiwali utratę tak wyjątkowego czło- wieka. Bair wrócił do swoich pozostałych dwóch podopiecz- nych, którzy wciąż pozostawali w stanie śpiączki, bolejąc nad utratą Lisle'a i obwiniając się za niedopełnienie obo- wiązków opiekuna. Znał muzyka zaledwie od kilku dni, lecz tak jak wszyscy jego towarzysze, zdążył nabrać do chłopca wielkiego szacunku. Jedyną jasną stroną tego wszystkiego był fakt, że Lisie najwyraźniej odzyskał przy- tomność bez pomocy z zewnątrz - a to wróżyło dobrze dla Rogana i Słatona. Lecz nawet ta myśl niosła ze sobą smutek. Kiedy - jeśli w ogóle - Slaton zbudzi się, Bair będzie musiał powiedzieć mu o utracie Lisle'a. Magaaara. Lisie wiedział, że jest gdzieś w pobliżu i chciał ją odnaleźć. Chociaż nie potrafił wyrazić swoich uczuć słowami, rozu- miał jednak, że muzyka, która była całym jego życiem, brzmiała pełniej, kiedy znajdował się w pobliżu Magary. Nie wyobrażał sobie Magary w jeziorze, w rzeczy samej nawet nie wiedział, czym jezioro jest, lecz słyszał jej pieśń i docho- dziła ona właśnie z tego miejsca. Tak więc podążył za nią. Nie przestraszył się, kiedy woda z szumem zamknęła się wokół niego; nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji upadku w głębinę. Srebrzyste pęcherzyki zafascynowały go, lecz wciąganie ich w płuca bolało, więc przestał od- dychać. Zamiast tego obserwował i nasłuchiwał, wciąż słysząc jej pieśń - która zdawała się rozbrzmiewać coraz głośniej - poprzez szum w uszach. W dół, w dół. Ciemniej i ciemniej. I zimno. Ból w pier- siach, uszach, twarzy. Zupełna ciemność. W dół, w dół... Magaaara. Potem, bez zmiany kierunku zaczął unosić się w górę. Pojaśniało. Bolało coraz bardziej i wciąż było mu zimno, lecz ciemność zniknęła. W górę, w górę. Głowa Lisle'a wydostała się na powierzchnię, zalana lodowatą wodą, gdy prychał i głośno łapał zimne powiet- rze, wymachując ramionami i nogami, aby nie zanurzyć się znowu. Ból zmniejszył się, lecz przejmujące zimno pozo- stało. Lisie rozejrzał się, wcale nie zaskoczony widokiem jezio- ra otoczonego teraz rozległym pierścieniem ośnieżonych gór. Wiedział, że Magara jest tutaj. Lecz choć jej pieśń brzmiała teraz głośniej, wciąż nie mógł jej dostrzec. Magaaara. Jezioro znajdowało się pomiędzy dwoma innymi, lecz tamte pokrywał lód, a ich pieśni brzmiały brzydko. Raniły uszy Lisie'a więc zasłonił je i rozglądał się dalej. Zwalisty zamek z szarego kamienia wznosił się w jednym z końców doliny i stamtąd właśnie dochodziła pieśń Magary. Lisie zaczął rozbryzgiwać wodę, by wydostać się na brzeg, kiedy pieśń nagle umilkła. Nie, Lisie! Odejdź stąd. To złe miejsce. Zatrzymany w miejscu jej głosem, Lisie nie walczył. Pozwolił, by znowu pochłonęła go lodowata woda, a ból wywołany odrzuceniem uciszył pieśń rozbrzmiewającą w jego własnym sercu. Opadał coraz głębiej, w ciemność. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Ross przybył do Duncery późnym rankiem następnego dnia po opuszczeniu Trevine. W równym stopniu zdumiał się co uradował, ujrzawszy ludzi wjeżdżają- cych do wioski z przeciwnej strony. Varo i Brostek jechali na czele zaskakująco dużej grupy i Ross zastanowił się, kim są obcy. Podczas rozmowy, która nastąpiła, dowie- dział się o wysłannikach z Bari i o wielu innych rzeczach; dostrzegł napięcie kryjące się w głosie i zachowaniu swo- ich towarzyszy. Ostatnie dwa dni nie załagodziły do koń- ca występujących pomiędzy nimi różnic. Wieści, które sam miał do przekazania, spotkały się z rozmaitymi reak- cjami. - Więc Lisie chciał powiedzieć, że to Magara znajduje się w niebezpieczeństwie - powiedział Brostek. - A nie, że to on jej potrzebuje. - Nie możesz być tego pewien - sprzeciwił się Jastrząb. - Jeśli ma kłopoty, to w jaki sposób zdołała wam przekazać we śnie tę wiadomość? - z powątpiewaniem w głosie zapytał Ryker. Varo wtrącił się, zanim Brostek zdążył odpowiedzieć. - Skąd to wszystko wiesz? - zapytał Rossa. - Powiedział nam to pewien dziwak zwany Iro - odparł bliźniak. - Magara rozmawiał z nim o tym, zanim wy. jechała. - Powiedz nam wszystko, co wiesz - polecił dowódca. Ross najdokładniej jak potrafił zaczął powtarzać im wyjaśnienia Ira dotyczące węzłów, dodając że Nevern jest jednym z nich. Potem opowiedział o tajemniczym labiryn- cie cieni, otaczającym, jak przypuszczała Magara, magicz- ne miejsce. To zgadzało się z wcześniejszym opisem Slato- na, który Varo i Brostek zapamiętali aż nadto dobrze. Dalej Ross opisał gobelin i opowiedział o zamierzonej przez Magarę podróży do Nevern, szlakiem wiodącym przez Świszczące Wzgórze, leżące w pobliżu Arenguardu i o tym, że towarzyszył jej muzyk imieniem Hewitt. - Magara sądzi, że wszystko to jest ze sobą w jakiś sposób powiązane - zakończył Ross. - Nevern, zaćmienia i Nożownicy. - Cóż, wiemy już, że miała rację co do dwóch ostatnich rzeczy - rzekł Brostek. - Lecz gdzie w tym miejsce dla Nevern? - zapytał scep- tycznie Jastrząb. - Z tego, co usłyszałem wynika, że na próżno się tam wybrała. - Nie wydaje mi się - odparł na to Keredin. - Dlaczego? - zapytał szybko Varo. - Jeśli Magara ma rację i gobelin rzeczywiście przed- stawia Nevern - odparł były czarodziej - to założę się, że jest kluczem wizerunku. - Czym? - zapytał Brostek. - Klucz wizerunku - to coś, co chroni węzeł przed zmianami - wyjaśnił Keredin. - Może przybierać rozmaite formy, lecz zasadniczo jest podobizną prawdziwego miejs- ca. Jeśli cokolwiek zagraża temu miejscu, wówczas klucz wizerunku automatycznie przywraca je do właściwego sta- nu. Można powiedzieć, że jest pamięcią, na podstawie której węzeł sam potrafi się odtworzyć. Jeśli mam rację, to gobelin musi być bardzo stary, bowiem tajemnice tkania magii tak potężnej przepadły przed wiekami. A pokonanie klucza wizerunku wymagałoby mocy równie potężnej. - Lecz ktoś to chyba uczynił, tym labiryntem cieni? zasugerował Varo. - Niekoniecznie - odpowiedział Keredin. - Przypusz- czam, że ktoś próbuje uczynić Nevern niewidzialnym, by ukryć je, aby nie mogło być już skuteczne. - A kto chciałby je zniszczyć? - zapytał Ryker. - I dla- czego? - Nożownicy dowiedli, że są czarodziejami posiadający- mi znaczną moc - odparł były czarodziej. - Może Nevern w jakiś sposób przeciwstawia się im. - W jaki sposób jakiś tam ogród może się czemukolwiek przeciwstawić? - nie potrafił zrozumieć Yilman. - To nie , ma żadnego sensu. - I jeśli tych magicznych węzłów jest wiele - dodał Ryker - dlaczego właśnie padło na Nevern? - Dla każdego stało się już oczywiste, że walczymy tak samo z magią, jak i z ludźmi - rzekł Varo. - Czarodziejst- wo kieruje się swoimi własnymi prawami, a ja pierwszy przyznam, że ich nie rozumiemy. - Z tym nie można się spierać! - przytaknął Yilman, wzruszając ramionami. - Gobelin przedstawiał zaćmienie - przypomniał Łan- \, gel. - Może to jest jakieś powiązanie? Ten argument wydawał się słaby, nawet dla Keredina, lecz były czarodziej wybiegał już myślami naprzód. - Jeśli mam rację - rzekł - to gobelin może również działać jako przewodnik umożliwiający przedostanie się do Nevern i pokonanie labiryntu cieni. - A jeśli Magarze udało się tam wejść? - zapytał Bro- stek. - Wiem tyle samo, co ty - usłyszał w odpowiedzi. Varo i Brostek wymienili spojrzenia. Tym razem zgadza- li się ze sobą bez reszty. - Musimy pojechać do Nevern - stwierdził Brostek. - Czekaj - sprzeciwił się Jastrząb. - Dwa dni temu chciałeś jechać do Trevine. Teraz, kiedy znajdujemy się zaledwie o dzień jazdy od krateru, chcesz skierować się gdzie indziej? - Brostek i ja pojedziemy do Nevern - potwierdził spo- kojnie Varo. - Wy musicie dokonać własnego wyboru. Wysłannicy z Bari chcą dostać się do krateru. Czy za- prowadzicie ich tam? - Jesteśmy przyjaciółmi Magary - dodał Brostek. -Mu- simy jej pomóc. - Nigdy nie sądziłem, że zobaczę, jak rezygnujesz z wal- ki z powodu kobiety - rzekł Yilman na wpół gorzkim, na wpół szyderczym tonem. Brostek gwałtownie poderwał się na nogi, jego oczy płonęły. Nigdy nie widzieli go tak zagniewanego. - Nie rezygnujemy z niczego! - zawołał głosem zimnym od pohamowywanej furii. - Jeśli tak myślisz, jesteś głup- cem! Yilman nie odezwał się, zaskoczony gwałtownością Bro- steka, lecz oskarżenie nie zniknęło z jego zimnych jak stal, błękitnych oczu. - Jeśli Magary nie ma w Trevine, a stan Lisle'a nie zmienił się - powiedział Langel - więc jaki jest sens byśmy tam jechali? - Lisie mógł sam dojść do siebie, a może są też tam inni, którzy potrafią mu pomóc - odparł Varo. - Poza tym Bariańczycy chcą się tam dostać. Wierzą, że to ważne. - Nie potrafię zrozumieć, jak Trevine albo Nevern mo- gą nam w czymś pomóc - wyraził swoje wątpliwości Jast- rząb - kiedy Nożownicy przebywają w górach. - Też się tam znajdziemy - przyrzekł Brostek - jak tylko się z tym uporamy. - Czy możemy pozwolić sobie na czekanie? - zapytał Langel. - Nie muszą przecież bez końca siedzieć w górach. Zaćmienia są teraz bardzo częste. Myślę, że to do czegoś prowadzi, i że to coś wkrótce się zdarzy. - Prowadzi do czego? - zapytał znacząco Jastrząb. - Zaćmienia pomagają nam - dodał Ryker. - To właś- nie wówczas Nożownicy stają się łatwym łupem. - A jeśli ja mam rację? - wtrącił Brostek. - Jeśli zabija- nie Nożowników nie załatwia do końca sprawy? Jeśli zabijanie jednych czyni innych silniejszymi? Moc ostat- niego będzie niewyobrażalna. - To tylko teoria - rzekł Jastrząb. - Nie masz na to żadnych dowodów, tylko swoje przeczucia. Osobiście wo- lałbym jednego Nożownika niż pięciu. - Cóż, ja wracam do Trevine - wtrącił Ross. Z bólem w sercu przysłuchiwał się kłótni swych przyjaciół i pragnął, by się skończyła; by wreszcie zapadły decyzje. - Rogan tam jest - dodał. - Pojadę z tobą - rzekł zmęczonym głosem Langel. - Nie warto się cofać, kiedy jesteśmy już tak blisko. Ryker, Jastrząb i Yilman spojrzeli po sobie i łucznik odpowiedział za całą trójkę. - Dobrze. Jedziemy do Trevine. - Ja pojadę do Nevern - zdecydował Keredin. - Chciał- bym zobaczyć je na własne oczy. Tak więc grupa rozdzieliła się jeszcze raz; kiedy się rozjeżdżali, Brostek zastanowił się ponuro, czy tym razem podział jest ostateczny. Następnego dnia po południu ci, którzy wyruszyli do Trevine, ujrzeli krater. Kiedy znaleźli się na Krawędzi, Bariańczycy z nabożną czcią spojrzeli w dół. - To jest to miejsce! - zawołał Lynton. - Wygląda do- kładnie tak, jak je nam opisano. - Cóż, jeśli odpowiedź na wszystkie nasze problemy znajduje się tutaj - rzekł Jastrząb - to przynajmniej ja nie wiem, gdzie jej szukać. Ross poszedł, by porozmawiać ze ścianoskoczkami przy Luku Pierwszym i wrócił z wiadomością, że wszyscy przy- byli zostali zaproszeni na dół. - Oni też? - zapytał Langel, wskazując na Bariań- czyków. - Oczywiście. Dla mnie zrobią tutaj wszystko - odpo- wiedział Ross, szczerząc zęby w uśmiechu. - Mam wielki dar przekonywania. - Pewnie chodziło im tylko o to, żebyś przestał gadać - zauważył Yilman. Zdumienie Bariańczyków zwiększyło się jeszcze, kiedy odbyli zapierającą dech w piersiach podróż na dno krateru. Wieści o ich przybyciu najwyraźniej dotarły tu przed nimi; czekał na nich komitet powitalny złożony z kilku radnych i po wymianie pozdrowień przybysze z Bari zostali zapro- szeni na radę, by omówić tam cel swojej podróży. Iro był tam również i to właśnie on zaprowadził pozostałą piątkę do domu Magary, gdzie spotkali się z Bairem. Kiedy weszli do środka, ujrzeli Lisle'a siedzącego na podłodze pośrodku pokoju. Siedział owinięty w koc i szal, lecz ręce miał wolne i grał cicho jakąś melancholijną melodię na swojej lutni. - Ma się lepiej! - zawołał Ross i spojrzał z nadzieją na Rogana. - Obawiam się, że stan pozostałej dwójki nie uległ zmianie - powiedział im Bair - lecz Lisie doszedł do siebie. Ale to nie wszystko. Kiedy już zapoznał się z wszystkimi wieściami - wlicza- jąc w to relację o pomarańczowym zaćmieniu, którego ani Ross ani Bair nie doświadczyli - Bair opowiedział im 0 zniknięciu Lisle'a i jego rzekomym utopieniu się. - Lecz potem, kiedy straciliśmy już wszelką nadzieję - ciągnął - jak korek wyskoczył z wody pośrodku jeziora 1 nurkowie go wyłowili. W tym czasie przemarzł do cna, lecz poza tym jego stan wrócił do normy - a przynajmniej do tego, co dla Lisle'a uchodzi za normę. - Ale gdzie on był? - zapytał Langel. - Nikt tego nie wie - odparł Bair. - Nurkowie są zupeł- nie zbici z tropu. Przysięgają, że nie mógł przez cały ten czas przebywać w jeziorze. Utopiłby się. - To niemożliwe - powiedział Ryker, potrząsając gło- wą. - Założę się, że nawet nie umie pływać. - Czy coś powiedział? - z nadzieją w głosie zapytał Jastrząb. - Tylko jedno zdanie, które bez końca powtarza, jak gdyby mówił do siebie - odpowiedział Bair. - Wydaje się, że to go zasmuca, lecz bez względu na to, jak bardzo staraliśmy się go namówić, nie chce powiedzieć nic innego. Wciąż tylko mówi: - Nie, Lisie. Odejdź stąd. To złe miejsce. W tej właśnie chwili, Lisie przestał grać i przemówił. - Nie, Lisie! Odejdź stąd. To złe miejsce. Wciąż były to te same słowa, lecz tym razem miały inną intonację. I Iro natychmiast ją rozpoznał. - To przecież głos Magary! - powiedział. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Trzy dni, które nastąpiły po pomarańczowym zaćmie- niu, minęły dla Hewitta bez żadnych wydarzeń. Zado- walał się drobnymi czynnościami, starając się przede wszystkim urządzić wygodniej i zabijał czas ćwicząc na wioli. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie musiał czekać. Kilka razy odwiedził norę Celii, lecz rzadko ją tam zastawał. Nie tknęła żywności, jaką jej zostawił i kiedy się spotkali dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie chce jego pomocy. Chociaż próbował namówić ją, by zamieszkała w jego obozie, nie chciała się na to zgodzić - ku jego tajonej uldze; pustelniczka napawała Hewitta daleko więk- szym lękiem, niż jego przedłużająca się samotność. Parę razy kiedy grał wydało mu się, że dostrzega poruszenie w zaroślach w pobliżu swego namiotu, lecz oparł się pokusie, by zawołać lub sprawdzić to. Natomiast co jakiś czas sprawdzał gobelin. Nie do- chodziło do kolejnych zaćmień i czarna kropka na wscho- dzącym letnim słońcu pozostała nie zmieniona. W tęczy - albo w tym, co z niej pozostało - również nie zauważył żadnych różnic, lecz wydawało mu się, że dostrzega inne, pozornie nieistotne szczegóły, które zmieniały się z dnia na dzień. Jednak były one tak drobne, że nie miał pewności, czy nie jest to tylko gra jego wyobraźni. Podczas kiedy Hewitt czekał cierpliwie na jej powrót, Magara z wolna utwierdzała się w swoim postanowieniu. Posłanie, jakie skierowała do niej Halana przeraziło ją, lecz bez zastrzeżeń uwierzyła w każde słowo. Prawdziwe zło człowieka, do przeciwstawienia się któremu namawiano ją, stało się dla niej oczywiste i wreszcie zrozumiała, że nie ma dla niej nadziei, jeśli skończy Księgę. Wówczas czarodziej odniesie całkowite zwycięstwo, a to oznaczać będzie za- gładę całego świata. Nie mogła sobie tego wyobrazić. Lecz jeśli nie skończy... Chociaż nie potrafiła znieść myśli o okropnościach, jakie z jego woli mogły stać się jej udziałem, w głębi serca od samego początku wiedziała, że to co robi jest złe. Halana tylko to potwierdziła. Jej własny los wydawał się teraz mało znaczący i w jakiś sposób łatwiej jej było teraz stawić czoło. Jej jedyna nadzieja leżała w opóźnianiu pracy i najbar- dziej szalonych domysłach. Z napomknień Halany i z włas- nych obserwacji wiedziała, że Nożownik nie może po prostu zmusić jej, by napisała to, czego on chce. Bądź sobą, M agar o. On potrzebuje twojej pomocy. Potrzebował jej "chętnej" współpracy - przypuszczalnie dlatego, że w prze- ciwnym razie magia, która miała zneutralizować działanie gobelinu, nie byłaby skuteczna. Musisz się go wyprzeć - dla nas wszystkich. Oznaczało to, że Nożownik mógł posunąć się jeszcze dalej jedynie w swych groźbach wobec niej. Wszystko bowiem, co uczyniłoby ją niezdolną do pracy, pozbawiłoby go możliwości osiągnięcia ostatecznego celu. Zatem teoretycznie mogłaby bez końca odkładać ukoń- czenie Księgi. Jednak Magara musiała udawać, że czyni jakieś postępy, by go ułagodzić. Nie chciała zbyt zdecydowanie sprawdzać jego kruchej cierpliwości na wypadek, gdyby postanowił obyć się bez niej i pogrzebał ją w jeziorze nim uzyska możliwość zrealizowania swych pomysłów. Magara była teraz zdecydowana nigdy nie zakończyć swego zadania, mając nadzieję, że raczej znajdzie dość odwagi, by pójść wrzeszcząc do lodu, niż skapituluje przed nim. Zrozumiała już, że warto wykorzystać nawet najmniejszą sposobność. Pierwszą z nich nasuwała na myśl uwaga, jaką uczynił czarodziej, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Dotyczyła gobelinu. Choć z drugiej strony, nie ma już czarodzieja, który posiadałby dość odwagi lub umiejętności, by zeń sko- rzystać, zatem nie stało się nic złego. Wówczas nie dotarło do niej znaczenie jego słów; teraz, kierowana rozpaczą, zaczęła zastanawiać się, czy możliwym jest, by czarodziej miał rację. Nawet gdyby jakiemuś czarodziejowi udało dostać się do Nevern, co zdołałby osiągnąć? Jej wróg najwyraźniej obawiał się takiej możliwości, więc być może magiczny ogród - dopóki pozostawał niezdobyty - posiadał własną magię, wystarczająco potężną, by przeciwstawić się do- minacji czarodzieja nad Więzią. Jak on to powiedział? Wystarczyło, a było to dość proste, odciąć Nevem od zewnętrznego świata, tak by nikt nie mógł wykorzystać tego miejsca przeciwko mnie. Lecz czy istnieje taki czarodziej? O wszystkich czarodzie- jach wyrażano się tak niepochlebnie, a czarodziejstwo jako całość traktowano w Levindre jak pośmiewisko, wiec wy- dawało się to mało prawdopodobne. Jednak Magarze udało się wejść do Nevern - a nie była czarodziejem - więc jak wielki talent był w rzeczywistości do tego potrzebny? Z drugiej zaś strony, jej odziedziczone po przodkach po- wiązanie z tym miejscem mogło posiadać znaczenie daleko większe, niż sobie to uświadamiała. Jedna rzecz dawała jej odrobinę nadziei; istnienie przy- najmniej jeszcze dwóch wisiorków w kształcie czterech stykających się kręgów, co dostrzegła podczas wycieczki w Więź. Własny pozwolił jej ostatecznie pokonać labirynt cieni, więc jeśli inni też je posiadali... Jeden najwyraźniej znajdował się w posiadaniu Varo i Brosteka. Choć w jakiś sposób dodawało to otuchy, wiedziała że jej przyjaciele są nie bardziej utalentowani pod względem magicznym niż ona sama. Nie miała jednak pojęcia, kto posiadał ten, który wyczuła w wiosce kredowe- go konia. Być może właśnie czarodziej, którego szukała. Może Nożownik mylił się, kiedy mówił, że ostatni czaro- dziej światła jest już martwy. Ostatecznie, cztery kręgi przedstawiały światło i byłyby oczywistym znakiem rozpo- znawczym takiego maga. A Nożownik nie miał ochoty bezpośrednio dotykać jej wisiorka, zatem musi on posiadać jakąś własną moc. Magarę dręczyły dwa problemy. Pierwszy polegał na tym, w jaki sposób dać znać ewentualnym wybawicielom, że powinni przybyć do Nevern. Z wyjątkiem Hewitta, tylko Iro i Stead znali cel jej podróży. Zastanowiła się przelotnie nad tym, co teraz robi muzyk, lecz doszła do wniosku, że musiał już stracić nadzieję na jej powrót. Nie winiła go za to i nawet uśmiechnęła się na wspomnienie jego żywego usposobienia i wielkoduszności, jakiej się po nim nie spo- dziewała. Dość wspomnień! rozkazała sobie ostro. Wydawało się nieprawdopodobne, by którykolwiek z tych trzech mężczyzn skontaktował się z ludźmi, których potrzebowała, chyba że Varo i jego grupa wrócili do Trevine. A szansę na to były nikłe. Więc sama będzie musiała skontaktować się z nimi lub z nieznanym czaro- dziejem. A to oznaczało konieczność skorzystania z Więzi. Więź nie pozwoli niewtajemniczonemu ograbić się ze swych tajemnic. Zapłacisz wysoką cenę, jeśli zechcesz to zrobić. Nawet jeśli zdoła znowu odnaleźć Więź, czy potrafi z niej skorzystać bez wskazówek czarodzieja? Co się stanie, jeśli przeliczy się z siłami? Czy jednak konsekwencje takiego uczynku mogą być gorsze od tego, co ją czeka, jeśli pozostanie bierna? Stąpasz po niebezpiecz- nym gruncie, Magaro. W twoim świecie, ten znany jest jako królestwo śmierci. Być może Halana znowu zdoła jej po- móc. Lecz jak ma do niej dotrzeć? Ostatnio to Halana skontaktowała się z nią; od tego czasu nie wyczuła niczego podobnego. Miała niewielką nadzieję, że jej wróg poprosi ją znowu, by skorzystała z Więzi dla zrealizowania jego własnych, nikczemnych zamierzeń. Zbyt niebezpieczne byłoby próbo- wać uczynić cokolwiek, kiedy będzie ją nadzorował, lecz mogłaby wówczas zbadać dokładniej cały proces i być może dowiedziałaby się, jak zainigować go na własną rękę. Tak czy inaczej, zdecydowana była spróbować. Jej drugi problem polegał na tym, co zrobić, żeby sojusz- nik - jeśli ktoś w końcu rzeczywiście przybędzie do Ne- vern - przedostał się do środka. Miała nadzieję, że Hewitt, zajęty śledzeniem zmian na gobelinie, nie wyjechał, przeto mógłby udzielić informacji. Lecz nie miała pewności. Ma- gara wiedziała, że gobelin zmieniał się jeszcze nim zaczęła Księgę i była przekonana, że w jakiś sposób odpowiedzial- ne są za to nikczemne poczynania czarodzieja oraz szcze- gólne wydarzenia, takie jak zaćmienia i śmierć innych Nożowników. Jednak nie mogła mieć pewności, że ślady jakie zauważyła pozostaną takie same. Zaczęła więc ob- myślać sposób umieszczania na gobelinie nowych tropów. Jeśli celem Księgi miało być zneutralizowanie działania gobelinu, zatem wydawało się logiczne, że to co napisze zmieni albo samo Nevern, albo gobelin - lub, co prawdo- podobne, jedno i drugie. A zatem, jeśli udałoby się jej ukryć w swej opowieści wskazówki w sposób, który nie wzbudził- by podejrzeń Nożownika, ale umożliwiłby ich rozpoznanie przez innych, zaistniałaby szansa przeprowadzenia ich przez labirynt cieni. Pomysły zaczęły kiełkować jej w głowie i Magara zabrała się do swego zadania z nową energią. Magaaara. Jej skupienie zakłócił nagły krzyk; daleki, lecz mimo to niezwykle wyraźnie rozbrzmiewający w jej głowie. Doznała krótkiej wizji srebrzystych pęcherzyków znikających w gó- rze, świata pogrążającego się w gęstniejącej ciemności i zi- mnie. Ból. Mimowolnie nabrała głęboko powietrza, jak gdyby za chwilę miało go jej zabraknąć. Magaaara. Teraz zabrzmiało to głośniej. Wiedziała, że to Lisie, lecz jak do tego mogło dojść? Pokazał jej niepokojące obrazy bitwy, ale od czasu, kiedy wkroczyła do labiryntu cieni nie miała z nim kontaktu. Co się zmieniło? Ból zwiększył się, lecz ciemność poszarzała. W jej pole widzenia wdarło się nagle światło, światło śniegu i nieba. Wypełniło ją czyste zdumienie, gdy ujrzała krąg gór, zamarznięte jeziora i gdy uświadomiła sobie, że Lisie znajduje się w Vortex. Magaaara. Poprzez jego oczy zobaczyła szary zamek, w którym była uwięziona i poczuła jego ulgę oraz odczytała zamiar; wie- działa również, że Nożownik musi zdawać sobie sprawę z pojawienia się intruza. Nie, Lisie! Odejdź stąd. To złe miejsce, zwróciła się do niego w myślach błagalnym tonem, kierowana lękiem o je- go życie. Magara wyczuła, że się oddala ze smutkiem i bólem potęgującymi jego cierpienie. Ogarnęło ją poczucie winy, lecz równocześnie cieszyła się, że opuścił Vortex. Długo myślała o zdumiewającym pojawieniu się chłopca. Jak się tu dostał? A może był tylko złudzeniem? Co robił w jezio- rze? Pytania mnożyły się jej w głowie i nie mogła znaleźć na nie żadnych sensownych odpowiedzi. Jeśli miała rację i Vortex leżał w najwyższych partiach gór, to nie istniała żadna możliwość, by Lisie mógł tam dotrzeć podróżując w zwykły sposób. Zatem musiał przybyć poprzez jakieś magiczne miejsce - tak jak ona - porwany przez Więź. Czy Lisie mógł znajdować się w Nevern? A jeśli tak, to gdzie jest Slaton i cała reszta? Jeśli nie, to musiał przybyć z jakiegoś innego miejsca, już kontrolowanego przez Nożo- wnika - bardzo niepokojąca myśl. Z drugiej strony, jeśli on mógł się tutaj dostać, być może inni też będą mogli. Wciąż spodziewała się, że czarodziej przyjdzie i zacznie wypytywać ją o Lisle'a, i nie miała pojęcia, co powinna powiedzieć. Jednak dopiero o wiele później, kiedy już się wyspała i rozpoczęła to, co było dla niej nowym dniem, złożył jej kolejną wizytę. - Wstań. - Magara poczuła, jak życie wraca do jej nóg. Posłuchała, potykając się, gdy jej zdrętwiałe mięśnie za- protestowały. Nogi mrowiły ją boleśnie, gdy przechadzała się po pokoju, lecz cieszyła się wywołującym ból ruchem, rozkoszując się chwilowym wyzwoleniem z wiążących ją pęt. W tym czasie jej wróg przekartkował kilka ostatnich stronic Księgi. l - Znowu się lenisz - zauważył. - Jestem zawiedziony. - Zimna, groźba kryła się w wypowiedzianych łagodnym tonem słowach i zmierzył ją przenikliwym wzrokiem, nim przemówił ponownie. - Zrozumiałaś, bo jesteś wystarcza- jąco inteligentna, że nie mogę zmusić ciebie do pisania - powiedział, zaskakując ją swoją otwartością. - Ale mogę zmusić cię, byś chciała pisać. Magara nic nie powiedziała, z przerażeniem czekając na to, co miało nastąpić. - To oczywiste, że nie wzruszył cię los ludzi uwięzionych w lodzie - kontynuował. - Nie sądziłem, że jesteś taka nieczuła. Może jednak to się zmieni, jeśli pozwolę ci posłuchać ich częściej. Być może nawet w czasie twego snu. Jakie ostatnio miewałaś sny? Magara przełknęła z trudem. Wiedziała, że jest w stanie spełnić swoją groźbę - i że to doprowadziłoby ją do obłędu. - Jeśli obdarzysz mnie takimi snami, będę zbyt zmęczo- na, by pisać - zaprotestowała słabo. - Muszę się dobrze wysypiać. Tworzenie tej Księgi jest wyczerpujące - i robię to tak szybko, jak mogę. Te słowa zabrzmiały rozpaczliwie, nawet dla niej. - Doprawdy? - Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której obserwował ją z nikłym uśmiechem błąkającym się na ustach. - Wykonałaś naprawdę doskonałą pracę - rzekł w końcu. - Niemal widzę, jak to wszystko się dzieje. W rzeczy samej, wiele z tego już się dokonało - dodał, potwierdzając wcześniejsze domysły Magary. - Ale jestem pewien, że stać cię na wiele więcej. Na przykład, gdybym postarał się, byś ujrzała na własne oczy pechową śmierć twoich tak drogich ci przyjaciół, czy nie skończyłabyś pospiesznie swego zadania, jeśli miałoby to ulżyć im w cier- pieniach? Magara dostrzegła w jego słowach okazję, na którą czekała. Być może zdoła teraz skontaktować się z Varo i Brostekiem. Grożące im niebezpieczeństwo było aż nadto oczywiste i Magara nie wiedziała, czy potrafi znieść widok ich cierpienia. Wiedziała też, że będzie musiała zaryzyko- wać, jeśli nadarzy się sposobność. Ale nie miało do tego dojść. - A może groźba winna być jeszcze bardziej bezpośred- nia - ciągnął Nożownik. - Właśnie przyszło mi do głowy, że do pisania w zupełności wystarczy ci jedno oko. Rozdzierający ból przeszył czaszkę Magary i zupełnie przestała widzieć na lewe oko. Z krzykiem uniosła ręce do twarzy, spodziewając się poczuć krew wypływającą z pus- tego oczodołu - lecz jej oko było całe, nietknięte. Wciąż jednak targał nią niewiarygodny ból. Potem czarodziej uczynił nieznaczny gest i Magara niemal zemdlała z ulgi, kiedy ból zniknął i znowu zaczęła widzieć normalnie. - Posiadam pewne doświadczenie w posługiwaniu się nożami - dodał jej dręczyciel, z twarzą bez wyrazu i bez swego zwykłego, sardonicznego uśmiechu. - Czy naprawdę chcesz, bym to zademonstrował? Magara potrząsnęła głową, zlana zimnym potem. - Więc pisz! - rozkazał. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Rankiem następnego dnia po przybyciu do krateru Bair i pozostali członkowie podzielonej grupy Varo spot- kali się ponownie w domu Magary. Czterech przyby- szów zostało zakwaterowanych gdzie indziej, jako że w ma- łym domu Magary nie starczyło dla nich miejsca. - Powinniśmy odwiedzać to miejsce o wiele częściej - oznajmił Yilman, kiedy wszedł do środka. - Od lat nie jadłem tak dobrego posiłku jak ten, który podano mi wczoraj wieczorem. Nic dziwnego, że Varo i Brostek tak kochają to miejsce. - Nasi gospodarze zdają się łamać dla nas wszelkie zasady - rzekł Jastrząb. - Zazwyczaj bardzo surowo oce- niają przybyszy zanim pozwalają im tutaj zostać. - Rozumiecie, nawet mnie tutaj wpuścili - dodał Ryker, uśmiechając się szeroko. - Goście zawsze tutaj przybywali - wtrącił Ross. - Nie wiem jednak, jak długo pozwolą nam tutaj zostać. - Tak długo, jak będziemy chcieli, wedle słów Rot- hara - odpowiedział Langel. - A nikt nie ma zamiaru z nim się spierać! - Myślę, że czasami lubią pokazać, że są zainteresowani tym, co dzieje się na szerokim świecie - powiedział Jast- rząb. - To, że przyprowadziliśmy Bariańczyków, praw- dopodobnie nam pomogło. - Ale to nagłe zainteresowanie jest dziwne - zauważył Ryker. - Chodzi mi o to, że Varo i Brostek z pewnością od lat opowiadali im o Nożownikach. - Ponieważ jest to jedyne miejsce, o którym wiemy, że nie zostało nawiedzone przez zaćmienia, być może wyob- rażają sobie, że mają do spełnienia jakąś wyjątkową rolę - zasugerował Bair. - Teraz przynajmniej pragną się dowie- dzieć, co się dzieje. - Z pewnością stracili dość czasu wyciągając to od nas wczoraj wieczorem - przytaknął Jastrząb; - Jeżeli zapłatą za to nie byłoby jedzenie i picie u Newberry'ego, w połowie rozmowy zasnąłbym im na ramieniu! - Dlaczego w kraterze nie zdarzają się zaćmienia? - zapytał Ross. - Być może Bariańczycy mają rację i to miejsce rzeczywiście jest wyjątkowe. - Tak wyjątkowe, że nigdy nie uda nam się tutaj zabić żadnego Nożownika - zauważył złośliwie Ryker. - Ani nikogo innego, jeśli już o to chodzi - mruknął do siebie. - Cóż, jesteśmy teraz tutaj - rzekł Jastrząb. - Co zatem powinniśmy zrobić? - Lisie czuje się lepiej. Tego właśnie chcieliśmy, praw- da? - odparł Ryker. - Dlaczego nie wrócimy razem z nim w góry? - Po co ten pośpiech? - zawołał Yilman. - Dziś wieczo- rem mamy zamówioną kolację u Newberry'ego! - To poważna sprawa, Yilman - upomniał go Langel. - Więc traktuję ją poważnie! - odpowiedział Yilman. - Będziemy mieli problemy, jeśli wyruszymy teraz - zauważył rzeczowym tonem Bair. - Slaton wciąż nie odzys- kał przytomności, a nie jestem pewien, czy sami poradzimy sobie z Lisle'm. l - Wydaje się, że tutaj czuje się dobrze - zauważył Ryker. - Jednak podróż to coś innego - odparł stary żołnierz. - Chcę zostać z Roganem jeszcze dzień albo dwa - wtrącił Ross. - Jeśli Lisie doszedł do siebie, to istnieje szansa, że ci dwaj wkrótce również odzyskają przyto- mność. - Wciąż byłbym do niczego w walce - dodał Bair. I do tego nie ma tu Keredina - powiedział Langel. I co z tego? - zapytał Ryker. Lisie potrzebował płomieni Keredina, by pokazać nam, dokąd mamy się udać - wyjaśnił Langel. - Bez nich może nie będzie potrafił tego uczynić. - Możemy dostarczyć mu płomieni - rzekł Jastrząb. - To może nie być takie proste - stwierdził Bair. - Więc mamy siedzieć tutaj i nic nie robić? - Ryker chodził tam i z powrotem, jak uwięzione w klatce zwierzę. - Moglibyśmy przynajmniej poczekać tutaj dopóki nie dostaniemy wiadomości od Varo - zasugerował Ross. - Ale nie mamy pojęcia, jak długo go nie będzie! - sprzeciwił się Jastrząb. - To może trwać całe ręce! A jeśli będziemy siedzieć tutaj, nigdy nie dowiemy się, ile zaćmień przegapiliśmy. - Może ktoś inny odwali całą robotę za nas - powie- dział Yilman. - Ostatecznie, to nie my zabiliśmy Nożow- nika w Grassmeer. Oczywiście - ciągnął - moglibyśmy wszyscy wskoczyć do jeziora i zniknąć na jakiś czas, tak jak to zrobił Lisie. To wybawiłoby nas od konieczności decy- dowania, co mamy robić. - Jeśli nie potrafisz zachować powagi, to przynajmniej się nie odzywaj! - warknął Bair. - Idę popływać - postanowił Yilman. - Jest zbyt gorą- co, by tu siedzieć, a woda wydaje się w sam raz na kąpiel. Powiedzcie mi, kiedy już zdecydujecie, co mamy dalej robić. - Są tu jakieś ryby? - zapytał Ryker. - Tak, ale będziesz zabijał je na własną odpowiedzial- ność - odparł jego towarzysz. - To przywilej nurków. - Tylko popatrzę - obiecał Ryker, szczerząc zęby. Dwaj mężczyźni wyszli. - Zawołajcie nas, jeśli dojdzie do głosowania! - rzucił na odchodnym Yilman. Pozostali spojrzeli po sobie. - Bogowie! - jęknął Langel. - Jeśli zostaniemy tutaj trochę dłużej, ci dwa wpakują nas w kłopoty. Głośne pluski rozległy się na zewnątrz i Lisie usłyszaw- szy je uniósł wzrok. - Może to nie jest zły pomysł - rzekł Jastrząb - cieszyć się wakacjami, kiedy to możliwe. Mam przeczucie, że później nie będzie do tego okazji. - Zatem na razie zostajemy? - Bair spojrzał na swoich towarzyszy, którzy w odpowiedzi skinęli potakująco głowami. - Na razie? - powtórzył Lisie, spoglądając z ukosa na starego żołnierza. Potem chłopiec zaczął grać. Pozostali słuchali przez chwilę, lecz pieśń była tak ponura, a słońce na zewnątrz tak jasne, że najpierw Jastrząb, a potem Langel i Bair wy- mknęli się, pozostawiając Rossowi opiekę nad leżącymi bez ruchu rannymi. Wkrótce jednak cała grupa zebrała się znowu, kiedy krótko po południu do domu Magary przybyła delegacja. W jej skład wchodzili Rothar, jeszcze jeden nurek zwany Rayne, Lynton i jego zastępca, Tagila. Kiedy wszyscy znaleźli się w środku, zatłoczony pokój wypełniła atmo- sfera oczekiwania. Po pytaniach o zdrowie rannych, Rot- nar przedstawił w skrócie to, o czym dyskutował z wysłan- nikami z Bari. - Panowie - rozpoczął radny - z tego, co opowiedzieli mi Lynton i jego ludzie oraz z informacji o waszych ostatnich wyczynach wynika, iż nadszedł już czas, by Trevine wkroczyło do walki, że tak powiem. Przyznaję, że kiedy Varo i Brostek opowiadali nam przedtem o najaz- dach Nożowników, nie potrafiłem dostrzec, w jaki sposób te wydarzenia mogą dotykać nas, mieszkających w krate- rze. Mam nadzieję, że wybaczycie mi moją krótkowzrocz- ność, bowiem obecnie stało się jasne, że zarówno Levindre jak i Bari zagraża, to samo niebezpieczeństwo i nasza społeczność nie może już dłużej pozwolić sobie, by stać na uboczu. Już sam fakt, że owe nienaturalne zaćmienia nie dotykają nas tutaj, jest powodem zarówno ulgi, jak i niepo- koju. Nie wiemy, czy to oznacza, iż jesteśmy oazą bez- pieczeństwa, czy też miejscem szczególnie niebezpiecznym, lecz tak czy inaczej, musimy działać. Przybysze wymienili spojrzenia. Długo czekali, aby ktoś, kto posiada władzę, przemówił w ten sposób - i nawet jeśli działo się to tylko w Trevine, był to przynajmniej jakiś początek. - Lecz same nosze zasoby nie wystarczą - ciągnął Rot- har, wyrażając głośno ich myśli. - Wszyscy wiemy, że to Kartel włada tym krajem; posiadają ludzi, pieniądze, wojs- ko oraz wszelkie inne środki konieczne do przeprowadze- nia działań na wielką skalę, które być może będą potrzeb- ne. Dlatego też proponuję, byśmy wysłali wspólną delega- cję na coroczne zgromadzenie Kartelu w Mathry, które odbędzie się w następnej ręce. Wspólnie będziemy wówczas mogli przedstawić nasze rozmaite problemy. Ja sam mam zamiar reprezentować Trevine; Tagila i drugi zastępca będą rzecznikami Bari. Lynton i reszta jego grupy pozo- staną tutaj, z powodów, o których za chwilę. Nie ulega wątpliwości, że któryś - bądź niektórzy - z was powinien nam towarzyszyć. Wasze informacje, jako pochodzące z pierwszej ręki, będą miały ogromną wagę. - Rothar przerwał i uniósł ręce, by uprzedzić wszelkie komentarze, a potem ciągnął dalej. - Wiem, że Varo i Brostek próbowa- li tego przedtem, lecz wówczas mieli mniej dowodów. Nadszedł czas, by spróbować znowu. I, pod nieobecność waszych dowódców, wy musicie wybrać przedstawicieli. - Bair? - zaproponował natychmiast Jastrząb i Rothar zwrócił się do weterana. - Twój wiek oraz fakt, że z uwagi na rany w najbliższym czasie nie będziesz mógł walczyć, czynią z ciebie idealnego kandydata - powiedział. - Nie chce mieć nic do czynienia z Kartelem - odrzekł ponuro Bair. - A oni nie przyjmą mnie w swoim gronie z otwartymi ramionami. Postawa Baira zaskoczyła jego towarzyszy. Choć od dawna wiedzieli, że stary żołnierz żywił głęboką niechęć do Kartelu, ta sprawa z pewnością miała zbyt wielkie znacze- nie, by mogła na nią wpływać zwykła uraza. - Nie myśl... - zaczął Langel. - Nie! - Nieodwołalność decyzji wyraźnie zabrzmiała w głosie Baira. Zapadła chwila pełnej zakłopotania ciszy. - Ktoś inny? - zapytał w końcu Rothar. - Ktoś inny? - powtórzył Lisie. Bariańczycy spojrzeli na niego zaskoczeni, nie rozumie- jąc, lecz pozostali nie pospieszyli z wyjaśnieniem. - Langel będzie najlepszy - rzekł wreszcie Bair. - Ja? Dlaczego? - Ponieważ jesteś spokojny, rozsądny i dobrze zo- rganizowany - odparł natychmiast jego towarzysz. - Jeśli ktokolwiek potrafi wydostać cokolwiek od tych bękartów, to tylko ty. Poza tym - dodał, na wpół uśmiechając się, na wpół łypiąc groźnie na innych - ci chłopcy mają albo zbyt gorące, albo zbyt ciężkie głowy na dyplomację. Ryker wybuchnął śmiechem. Jastrząb tylko chrząknął, a Ross wbił wzrok w podłogę, szczerząc zęby w uśmiechu. - Masz rację, mądry człowieku - odpowiedział Vil- man. - Wciąż jesteśmy tylko popędliwymi młodzikami. Rothar najwyraźniej nie wiedział, co sądzić o tej wymia- nie zdań. - Bair ma rację - zwrócił się do Langela Jastrząb. - Jesteś najlepszym człowiekiem do tego zadania. - Podejmiesz się tego? - zapytał radny, odetchnąwszy z ulgą. - Nie wygląda na to, żebym miał jakiś wybór - odparł Langel. - Dobrze - rzekł Rothar, uważając to za zgodę. - Za- tem postanowione. - Dlaczego ty nie jedziesz do Mathry, Lynton? - zapytał wybrany właśnie emisariusz. - Odkryliśmy, że Trevine jest jeszcze bardziej wyjąt- kowym miejscem, niż sądziliśmy - zaczął z ożywieniem wysłannik z Bari. - Znajduje się tutaj wyrzeźbiona w ka- mieniu spoczywającym na dnie jeziora ogromna kopia symbolu, jaki dał nam nasz czarodziej. - Powiedziałby więcej, lecz przerwał mu Rothar. - Rayne zobaczył go pierwszy - powiedział. - Niech on wyjaśni. Nurek sumiennie opowiedział o tym, jak on oraz jego towarzysze spostrzegli pod wodą ogromny kamień i jak po usunięciu odłamków odkryli wyrzeźbiony w skale zagad- kowy symbol w postaci czterech stykających się kręgów. - Zabraliśmy Magarę na dół, by to zobaczyła - ciągnął Rayne - lecz nie zrozumiała z tego więcej niż my. Musi być bardzo stary. Wiemy teraz, że ów symbol przedstawia światło i że niegdyś używali go czarodzieje - ale to wszystko. - Lecz potwierdza to nasze przekonanie, że przybyliśmy do właściwego miejsca - dodał Lynton. - To właśnie dlate- go chcę zostać. - I co masz zamiar uczynić? - zapytał Jastrząb. - Może nic przez jakiś czas. Lecz należy pamiętać, że najwyraźniej mieliśmy się tu znaleźć. - Czy jest coś jeszcze, co powinniśmy wiedzieć? - zapy- tał Langel nurka. - Magara dostrzegła w pobliżu skały kamieniokruch - powiedział mu Rayne. - Wydobyliśmy go dla niej, lecz nie sądzę, by miało to jakiś związek z całą sprawą. - Gdzie on jest? - zapytał Jastrząb. Rothar wyjaśnił, że kamieniokruchy rozpadają się wkrótce po wyjęciu z jeziora. - Zatem to w niczym nam nie pomoże - zauważył Bair. - Z pewnością wiemy więc jedno - że na dnie jeziora spoczywa prastara skała - podsumował Yilman. - W czym to może nam pomóc? Choć nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie, przynaj- mniej Lynton nie tracił optymizmu. - Jestem pewien, że wszystko to wkrótce się wyjaśni. - Mam nadzieję - zauważył krzywiąc się Ryker. - Bo na razie jest to tak jasne, jak zmącony muł. - Czy ta rzecz w jeziorze mogła mieć coś wspólnego ze zniknięciem Lisie'a? - zapytał Ross. - Nie - odpowiedział Rayne. - Gdy zanurzył się tak głęboko bez pomocy, z pewnością utopiłby się. Wszystko Tam sprawdziliśmy. Nie ma tam żadnych powietrznych kieszeni, gdzie mógłby przeczekać, niczego co tłumaczyłoby jego zniknięcie. To, co zrobił, po prostu nie jest możliwe. Wszyscy spojrzeli na chłopca. - Kto wie, co jest możliwe dla Lisle'a? - rzekł Bair. Resztę tego popołudnia oraz część wieczoru Langel spędził na naradzie z Rotharem i Tagilą, a potem dołączył do swych towarzyszy w tawernie Newberry'ego. - Kto opiekuje się Lisle'm i pozostałą dwójką? - za- pytał, ujrzawszy przy stole wszystkich swoich pięciu to- warzyszy. - Iro i jakiś jego przyjaciel - odparł jowialnie Yilman. - Tak więc możemy hucznie uczcić twój wyjazd. Spróbuj tego. - Nalał wino do szklanki. - Skąd wzięliście pieniądze na to wszystko? - zapytał podejrzliwie Langel. - Jak zawsze oszczędny, co? - zakpił Jastrząb. - Bycie przyjaciółmi Magary okazało się dla nas nie- zwykle pożyteczne - odparł Yilman. - Brostek najwyraź- niej nie jest jedynym, któremu przypadła do gustu. - Poza tym - dodał Ryker - teraz, kiedy jesteś już w tak zażyłych stosunkach z Rotharem, powinieneś wiedzieć, że jesteśmy gośćmi rady Trevine. - W takim razie, napełnij ponownie moją szklankę - powiedział Langel, uśmiechając się szeroko. - Jest dobre - i najwyraźniej muszę wypić co nieco, by wam dorównać. - Dobrze powiedziane! - rzekł z aprobatą Yilman. - Jaki jest Rothar? - zapytał Bair. - Robi wrażenie - odparł poważnie Langel. - Może i wydaje się, że z niego po trosze gaduła, ale z pewnością potrafi poruszyć góry, kiedy chce. Wysłał już paru ludzi, by przygotowali grunt w Mathry, a sam aż do teraz omawiał ze mną i z Tagilą wszystko do ostatniego szczegó- łu. Jeśli nie zdoła wydobyć nic od Kartelu, będę bardzo zdziwiony. Wyjeżdżamy jutro z samego rana. - Współpraca z Bariańczykami wydaje się zabawna po tym, jak przez tyle czasu uważaliśmy ich za wrogów - rzekł z zadumą Ryker. - Życie jest dziwne - oświadczył Yilman, wznosząc toast. Następnego dnia pożegnano Langela, a pozostali wrócili do domu Magary. Rossa nachodziły czarne myśli, wywoła- ne nie zmieniającym się stanem Rogana, a Lisie wciąż był przygnębiony, tak więc inni starali się wymyślić jakieś sposoby na urozmaicenie ich pobytu w kraterze. - Teraz, kiedy wiemy, że musimy czekać na Langela - powiedział Jastrząb - możemy równie dobrze odprężyć się i zabawić. - Może wyjdę na Krawędź - zdecydował Ryker. - Na jakieś małe polowanie. Zwyczaje tego miejsca zupełnie nie odpowiadają moim. - Wolałbym, żebyśmy trzymali się razem - powiedział Bair. - Kiedy nadejdzie czas, może będziemy musieli dzia- łać szybko. - Powiedz Rayne'owi, żeby pokazał ci ich ościenie - zaproponował Rykerowi Yilman. - Tylko nie zbliżaj się do mnie, kiedy będę się kąpał! Wczesnym popołudniem wiatr zamarł i dzień stał się jeszcze upalniejszy. Grupa obserwowała z zaciekawieniem, jak wszyscy nurkowie wyciągają swoje łodzie na brzeg. - Co oni robią? - zastanowił się głośno Jastrząb. - Potrafią wyczuć nadchodzącą ciszę - wyjaśnił mu Ba- ir. - Takie chwile nazywają zwierciadlanymi dniami. Niko- mu nie pozwala się wówczas wypływać na jezioro. - Dlaczego? - zapytał Yilman, wstając i podchodząc do skraju kładki. - Nie wiem - odpowiedział stary żołnierz. - Taka tutaj panuje tradycja. - To miejsce jest niesamowite - oświadczył Ryker. Lisie wyszedł na palcach z domu, z wyrazem uwagi na swej poważnej twarzy. Powierzchni jeziora nie marszczyła najdrobniejsza fala. - Ani słowa - rzekł cicho Yilman. - Niewiarygodne. Możliwe, że... Nikt nie dowiedział się, co Yilman chciał powiedzieć, bowiem w tej właśnie chwili otrzymał od Lisle'a niespo- dziewane, silne pchnięcie. Yilman potknął się o niską balustradę, runął głową do wody... i zniknął. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Hewitt spędził dwa dni, podczas których obserwował wieczną mgłę i robił niewiele więcej. Dziesięć dni! uświadomił sobie, budząc się następ- nego dnia rano. Jestem tutaj od dziesięciu dni. Dwie pełne ręce! To wydawało się niemożliwe. Myśl, że Magara przez cały ten czas znajdowała się we mgle sprawiła, że poczuł mdłości. Zabrał się do swych codziennych, mających już ustaloną kolej zajęć - mycie, jedzenie, potem ćwiczenia na wioli - lecz przez cały czas myślał o dwóch wydarzeniach poprzed- niego dnia, które zburzyły jego pozornie nie kończące się czuwanie. Pierwsze wydarzyło się w czasie, kiedy grał. W środku utworu zdał sobie sprawę, że w muzykę wplótł się jakiś głos, pięknie śpiewając. Grał dalej, starając się wyśledzić, skąd dochodzi. W końcu Celia wyszła ze swej kryjówki; śpiewając, uśmiechała się lękliwie. - Dobrze śpiewasz - powiedział do niej, kiedy skoń- czyli. Był naprawdę zaskoczony. Nie spodziewał się, że tak piękny głos może wydobyć się z ust tej wątłej i niedożywio- nej istoty. - Ładnie grasz - odparła pełnym tęsknoty głosem. - Przypomniałeś mi o kimś, kogo kiedyś znałam. Magara opowiedziała Hewittowi historię Celii i zro- zumiał, że wspomina o ojcu Lisle'a. Opowieść ta wzbudziła w nim smutek i zastanawiał się, czy nie napisać o tym pieśni. - Znasz "Róże wieczności"? - zapytał. - Och, tak! - zawołała, klaszcząc kościstymi dłońmi z niemal dziecięcym podnieceniem. - Była jedną z moich ulubionych pieśni. Tak więc Hewitt zagrał ją, a ona śpiewała. Na chwilę młody muzyk zapomniał o Magarze, zapomniał o mgle i po prostu radował się muzyką, którą razem tworzyli. Uśmiechając się do siebie, zakończyli pieśń skomplikowa- nym ozdobnikiem. - Śpiewałaś dla Lisle'a? - zapytał po chwili przerwy na zaczerpnięcie tchu. - O, tak. Bez przerwy - odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. - Ale on już nie żyje. Hewitt nie sprzeciwiał się jej; Celia najwyraźniej znalazła tutaj coś w rodzaju spokoju i Hewitt nie chciał robić nic, co mogłoby go zburzyć. - Muszę już iść - powiedziała nagle. - Światła nadcho- dzą. - I powiedziawszy to, umknęła. - Gdzie? Kiedy? - zawołał za nią, lecz nie odpowiedzia- ła. Zrobił kilka kroków podążając za nią, a potem zrezyg- nował, pozostawiając obłąkaną kobietę w świecie jej iluzji. Drugie wydarzenie, kolejne zaćmienie, wstrząsnęło nim bez porównania silniej. Nie było podobne do żadnego z poprzednich. Światło ledwo przygasło, a wykrzywiona korona składała się z dwóch kolorów -jasnej, czystej żółci występującej na przemian z intensywnym niebieskim. Sno- py światła o tych barwach rozbłyskiwały na pociemniałym niebie, jak gdyby jakiś ogromny klejnot odbijał słoneczne promienie. Widok ów hipnotyzował i Hewitt uznałby go za piękny, gdyby nie zdawał sobie sprawy z możliwości przy- krych następstw. Nie miał później najmniejszej ochoty, by oglądać gobe- lin, lecz wiedział, że musi. I było to tak przerażające, jak się tego obawiał. Drobne zmiany z poprzednich dni zostały zalane potopem rozkładu. Zarówno żółty jak i niebieski pasek zniknęły z tęczy, pozostawiając jedynie pomarań- czowy i fioletowy, które wyglądały niezwykle dziwnie w swym odosobnieniu. Letnie słońce zostało objęte cał- kowitym zaćmieniem, co oznaczało, że trzy z czterech ćwiartek znajdowały się w półmroku. Jaskrawe wiosenne słońce zostało skażone czarnym kręgiem, który leżał w jego centrum i zakrywał mniej więcej jedną trzecią powierzchni. Kolejna zmiana była tak wielka, że Hewitt dopiero po pewnym czasie zrozumiał, na czym polega. Kobieta znik- nęła z trzech pogrążonych w zaćmieniu ćwiartek i pozo- stała tylko mała dziewczynka na ćwiartce przedstawiającej wiosnę. Jej sylwetka przesunęła się. Teraz nie podskakiwa- ła radośnie biegnąc przez ogród, lecz siedziała przy grobo- wcu, zasłaniając swym drobnym ciałem napis. Jej mała postać roztaczała wokół siebie aurę samotności, biło od niej poczucie opuszczenia. Hewitt wyobrażał sobie nawet, że widzi miniaturowe łzy błyszczące na jej policzkach. Reszta gobelinu przedstawiała obraz straszliwego zwyro- dnienia. Tylko parę zwierząt i ptaków jeszcze żyło. Wilki grasowały w zimie, a w wiośnie lis wciąż szczekał, lecz teraz jego kły plamiła czerwień, a przednie łapy spoczywały na poszarpanych resztkach ofiary. Króliki zniknęły, tak jak i gęsi, zniknął zimorodek i większość kaczek. Co gorsza, jesienny łabędź nie żył; jego ciało leżało na ziemi jak obrzydliwa sterta stoczonego przez robaki mięsa i roz- sypujących się piór. Pozostałe kaczki ledwie żyły, ich oczy lśniły szkliście ohydnym bielmem, upierzenie miały matowe i gubiły pióra. Szeroko otwierały dzioby, jak gdyby brako- wało im powietrza. Niemal wszystkie rośliny i drzewa były teraz martwe, z wyjątkiem kilku chorobliwie wyglądających pączków - wiosną. Sczerniałe pnie i gnijące resztki dominowały w ob- razie pozostałych trzech ćwiartek. Lato, które dotychcza- sowe zmiany przetrwało względnie nietknięte i które nie- gdyś aż kipiało życiem, teraz było pustynią rozkładu. Sromotniki i inne szpetne grzyby wyrosły z zarodników ukrytych w rozkładającej się roślinności, karmiąc się śmier- cią. Strumień wysechł do grząskiego, bezbarwnego szlamu, a ryba unosiła się na boku w pokrytej tłustymi plamami sadzawce. Fontannę zatkały brunatne, śliskie chwasty, a ściekająca z nich woda plamiła kamienie u podstawy. Na obrazie jesieni ziemię zaścielały opadłe owoce i jagody, już nie dające się rozpoznać, bowiem zmieniły się w ohydną, musującą papkę. A na obrazie zimy drzewa wciąż dymiły, a ich żarzące się węgielki przypominały o pierwotnej sile, która je zniszczyła. Nawet wiosna była już dotknięta rozkładem, ukazując niewiele oznak zdrowego wzrostu i szumowiny oblepiające brzeg strumienia. Jeśli gobelin rzeczywiście stanowił do- kładnie odzwierciedlenie prawdziwego magicznego ogrodu, to Nevern wkrótce będzie martwe. / co mam robić, jeśli Magura wciąż tam jest? zapytał sam siebie Hewitt, potem zwinął gobelin i schował go. Nie potrafił już znieść jego widoku. Teraz, po kolejnej nocy, wiedział, że musi sprawdzić go znowu. Chociaż na jego widok poczuł odrazę, nie zdołał zauważyć nowych zmian i, wdzięczny choć za to, schował go ponownie. Wyjąwszy wiole, Hewitt zaczął grać, nieustannie obser- wując falującą mgłę, która była Nevern. Potem, stop. niowo, do jego świadomości zaczął się wkradać jeszcze jeden rytm; łomot, który zdawał się wydobywać z samej ziemi. Hewitt uniósł wzrok, rozglądając się. Trzech jeźdźców zmierzało prosto w jego stronę, a darń drgała głuchymi uderzeniami kopyt ich wierzchowców. Nawet z oddali Hewitt rozpoznał lśniące w słońcu jasne włosy Varo. Obok niego dostrzegł mniej imponującą po- stać jego przyjaciela i szary błysk Cienia, która biegła przy koniach. Hewitt nie rozpoznał trzeciego członka grupy, lecz jeździec miał grzywę czarnych włosów, które powiewa- ły za nim na wietrze, gdy z grzmotem kopyt zmierzali ku niemu. Z postawy zbliżających się jeźdźców biło niezłomne postanowienie. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Po wzbudzającej grozę demonstracji mocy czarodzieja, Magara zmusiła się, by pisać więcej, żeby tylko uspo- koić go na jakiś czas. Niektóre rzeczy opisywała do- kładnie tak, jak sobie tego życzył, lecz starała się również wprowadzać własne zmiany, wbrew wszystkiemu mając nadzieję, że ktoś skorzysta z jej wskazówek, tak jak ona skorzystała ze wskazówek Halany. Ten nowy rozdział zajął wiele stron, lecz udało się jej prawie nie zbliżyć do ostatecz- nego celu Nożownika. Jednakże on dostrzegł tylko coraz więcej słów, co pozornie go zadowalało. Magara pisała, spała i znowu pisała. Czuła się straszliwie pod koniec każdego "dnia", bowiem nigdy nie gasnące nienaturalne światło rozregulowało naturalne rytmy jej ciała. Zrozumiała, że powinna próbować dowiedzieć się, jak wygląda jej prawdziwe otoczenie, tak więc kiedy jej dręczyciel pojawił się kolejny raz, odezwała się pierwsza. - Czy teraz jest dzień, czy noc? - Jakie to ma znaczenie? - zapytał w odpowiedzi. - Jestem oszołomiona - odparła. - Nie mogę się skupić. Nie wiem, kiedy spać, pracować albo jeść. Nie mogę pisać wiarygodnie, żyjąc w fałszywym świecie. - Twoje prawdziwe otoczenie byłoby mniej wygodne - zauważył. - Nazywasz to wygodą? - odpowiedziała w cierpkim humorem, spoglądając na swoje unieruchomione nogi. - No cóż, dobrze. Biblioteka zniknęła. Jej krzesło, stół, Księga i przybory do pisania znajdowały się teraz w nagiej kamiennej kom- nacie, do której wiodły pojedyncze drzwi. Okna umiesz- czone były bardzo wysoko, tuż pod krokwiami i daleko poza jej zasięgiem. Unosząc wzrok, Magara mogła dojrzeć przez nie nocne niebo; na skrawku firmamentu dostrzegła jedną czy dwie gwiazdy. Umieszczone na półkach płonęły na ścianach oliwne lampki. - Dziękuję ci - powiedziała. - Dużo zrobiłaś - zauważył, zaglądając jej przez ra- mię. - Wkrótce skończysz. Kiedy czarodziej wyszedł, Magara wbiła wzrok w słowa, które właśnie napisała, jak gdyby widząc je po raz pierw- szy. Nożownik miał rację. Zostało jej bardzo mało czasu. Chociaż zaczęło się to jako sen, Magara wkrótce uświa- domiła sobie, że jest to też coś więcej. Kiedy Halana zwróciła się do niej, Magara zobaczyła, że twarz młodej dziewczyny jest bardzo blada, a z jej oczu wyzierało błaga- nie. Przemówiła głosem dziecka, lecz w jej słowach brzmia- ła mądrość wielu przeżytych lat. Moja śmierć będzie oznaczała koniec, Magaro. Zdajesz sobie z tego sprawę. To się nigdy nie zdarzy, przyrzekła. Tylko cienka linia chroni teraz moje istnienie, ciągnęła Halana. Postępuj ostrożnie, żeby jej nie przekroczyć. Ten fragment historii nigdy nie zostanie ponownie napisa- ny, zapewniła ją z naciskiem Magara. Bez względu na to, co ze mną zrobi. Dobrze. Dziewczyna uśmiechnęła się blado. Jesteś z mo- jej krwi. Pozostań prawdziwa. Zatem nadzieja wciąż istnieje? Dopóki Nevern żyje, zawsze istnieje nadzieja. Lecz ja mogę nie dożyć, by ujrzeć jak się spełnia? zapytała cicho Magara. Milczenie Halany mówiło samo za siebie. Czy mag przybędzie do Nevern? Nie mogę ci tego powiedzieć. Halana zaczęła kaszleć. Przykro mi, powiedziała Magara wiedząc, że to ona jest odpowiedzialna za chorobę dziewczyny. Zrobię co w mojej mocy. O więcej nie możemy prosić, odparła Halana, gdy zarów- no jej obraz jak i głos zaczęły niknąć. Nie odchodź! zwróciła się do niej błagalnie Magara. Muszę. Mój własny świat wzywa mnie. Jak dostanę się do Więzi? Jak mam z niej skorzystać? zawołała Magara z rozpaczą w głosie. Proś, usłyszała cichą odpowiedź. Halana odeszła i wraz z nią odeszła Więź. Magara zbudziła się, przeklinając w duchu. W jaki sposób miała prosić? Jeszcze raz Więź przybyła do niej. Jeszcze raz wyczuła jej słabość, tym razem dotykającą ją osobiście przez chorobę Halany. Magara poczuła mdłości, gdy pomyślała o tym, co uczyniła tkaczce. Lecz jaki miała wybór? Tak daleko musiała pójść na rękę Nożownikowi, by przekonać go, że ukończy swe zadanie. Zawsze istnieje wybór. Magara modliła się o siłę. Nie prze- staniesz istnieć, Halano, przyrzekła. Nie pozwolę ci umrzeć. Niebo pobladło w oknach na górze, lecz Magara czuła straszliwe znużenie, jak gdyby w ogóle nie odpoczywała, tak wiec ponownie spróbowała zasnąć. Na tym etapie Księgi każda chwila wypełniona czymś innym niż pisanie była dobrze spędzoną chwilą. Kiedy znowu się zbudziła, blask słońca wlewał się do komnaty. Chociaż Księga spoglądała na nią oskarżyciels- ko, Magara nie wzięła pióra do ręki. Pogrążyła się w zadu- mie, z lękiem w sercu czekając na powrót czarodzieja i odkrycie jej bezczynności. Nieuchronnie jej myśli skierowały się ku Varo i Bros- tekowi. Znowu ujrzała ciemnobrązowe oczy Varo, piękne, lecz przerażająco zimne, przypomniała sobie, jak go goliła, odkrywając doskonałą, silną twarz pod jasnoblond zaros- tem. Potem wtargnął Brostek, domagając się jej uwagi i Magara uśmiechnęła się na widok jego pospolitych rysów i śmiejących się, zielonych oczu. Gdzie teraz byli? Czy mogłaby przekazać im wiadomość? Prosić? Kogo prosić? 0 co prosić? zastanowiła się. Nawet gdyby potrafiła skon- taktować się z nimi, w jaki sposób zdołałaby zapobiec odkryciu przez Nożownika tego, co robi? Nie możesz się tym trapić! powiedziała do siebie, a potem rozważyła to ponownie. Nawet gdyby mialo to zabić Varo 1 Brosteka? Lecz jeśli mi się nie uda, oni i tak umrą, uświadomiła sobie. W świecie, gdzie odziany w błękitną szatę Nożownik będzie bogiem, dla jej przyjaciół nie zo- stanie miejsca. Próbuj zatem. Magara zamknęła oczy, przypominając sobie to, co powiedział czarodziej, kiedy rozkazał jej skontaktować się z przyjaciółmi. Czy mam narysować ci obrazek? Zmartwiła się, gdy przypomniała sobie jego rozbawienie i zamiast tego spróbowała odtworzyć wizję, jaką wywołały jego wskazówki. Nie kończące się linie w nieskończonej ciemno- ści. Lecz tym razem była to tylko gra jej wyobraźni. To beznadziejne. Proś. Pokaż mi jakiś obraz, proszę! Pustka zawirowała wokół niej w zawrotnym pędzie. Więź była tam! Nagle Magara zrozumiała, że zawsze tam była; po prostu czekała, by zostać dostrzeżoną. Magarę wypełniło podniecenie i strach. Varo? Brostek? Linie przesunęły się. Wzory tworzyły się i przekształcały. Gdzie jesteście? Nie było odpowiedzi. Co robię źle? zastanowiła się. W tej właśnie chwili wypełniło ją uczucie osłupienia, lecz to nie bylojej oszołomienie. Przemknęło jej przez głowę, że być może skontaktowała się z nimi, lecz z jakichś powodów nie mogą jej odpowiedzieć. Slyszycie mnie? Poczuła kolejny napływ doznań; jakieś dziwne, lecz odległe ciepło, dochodzące z dwóch zupełnie różnych kie- runków. Zabierzcie czarodzieja do Nevern! Miała nadzieję, że ktoś zwróci uwagę na jej słowa. - Zrobimy to. Słowa wypłynęły z wieczności i jej serce zabiło gwałtow- nie z nagłą nadzieją. Nie rozpoznała głosów i nie miała pewności, czy naprawdę należą do jej przyjaciół. - Czarodzieja nie ma z nami. Inny głos, dochodzący z innego miejsca, lecz również w jakiś sposób związany z ciepłem. Żal mieszał się z oży- wieniem w tonie mężczyzny. Czekaj! Nie rozumiem. Jej furtka prowadząca do Więzi zamykała się. Nie odchodź! zawołała błagalnie, lecz kontakt urwał się. Otworzyła oczy, by ujrzeć komnatę oświetloną lampami oliwnymi, przez okna nie przedostawał się już blask słońca. Jak długo przebywałam w Więzi? Wydawało się, że trwało to tylko parę chwil. Chyba nie minął cały dzień? Potem uświadomiła sobie, że było to zaćmienie. Nie mogła do- strzec słońca, lecz błyski żółci i indyga rzucały wirujące cienie, jak gdyby dwa kolory toczyły ze sobą walkę. I nagle wszystko się skończyło. Światło słońca powróciło i Magara zamrugała w nagłej jasności. Serce w niej zamarło, kiedy drzwi otworzyły się i wszedł Nożownik. Cała wcześniejsza odwaga wyparowała z niej, kiedy wyobraziła sobie, co jej zrobi. Czy odkrył, że wykorzystała Więź i próbowała skontaktować się ze swymi przyjaciółmi? Czy zauważył brak postępu w pisaniu Księgi? Lecz czarodziej nie wspomniał o tym wcale. Wydawał się radosny, niemal tańczył po komnacie. - Widziałaś to? - zapytał. - Czy to nie było piękne? - Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem, kiedy zobaczył wyraz osłupienia na twarzy Magary. - Zdołałem... przekonać... dwóch z moich pozostałych towarzyszy, by stoczyli pojedynek w północnych pustko- wiach - wyjaśnił. - Dość naturalne, że tak równi sobie przeciwnicy obaj zwyciężyli - i obaj przegrali. Teraz są martwi, a posiadłem ich moc, ich z takim trudem zdobytą moc - niemal piszczał z radości. - I nawet nie musiałem ruszyć palcem! Po prostu chce się pochwalić, uświadomiła sobie Magara. A ja jestem najlepszą publicznością, jaka ma. Miała na- dzieję, że nastrój ten nie opuści go, odwracając jego uwagę od jej poczynań. Obserwując jak się popisuje czuła ulgę zmieszaną z obrzydzeniem, lecz zdołała utrzymać na twa- rzy wyraz obojętności. - Pozostał tylko jeden - ciągnął Nożownik. - Byłoby już po nim, gdyby twoi głupi przyjaciele nie okazali się tacy ślamazarni. - Czy powinnam skontaktować się z nimi ponownie? - zapytała Magara, czując jak serce podchodzi jej do gardła. - Nie. Nie mam już czasu na takie błahostki - odparł. - Gra toczy się teraz o wiele większą stawkę. Gra? pomyślała z niedowierzaniem Magara. Nazywa to grą? Przynajmniej sprawiał wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy z jej prób skontaktowania się z Varo i Brostekiem. Nie wiedziała, czy czuć ulgę, czy też zawód, że nie dano jej drugiej szansy. - Już niedługo, co? - zakończył jowialnie i wyszedł, pozostawiając Magarę drżącą i przerażoną. Jej przerażenie budziła przede wszystkim pewność siebie Nożownika, wspierana budzącą grozę mocą. Przeciwstawienie się jej było czymś niemal niewyobrażalnym. Wysiłki Magary wy- dawały się żałosne - nieudolne próby wykorzystania Księgi dla własnych celów, a teraz jeszcze Więzi. Czy rzeczywiście skontaktowała się z kimkolwiek? Odpowiedzi, jakie otrzy- mała, były zarówno anonimowe jak i sprzeczne ze sobą. Zabierzemy. Czarodzieja nie ma z nami. Walka dwóch Nożowników najwyraźniej odciągnęła od niej uwagę jej dręczyciela, lecz teraz skończyła się już i Magara wiedziała, że nie ośmieli się spróbować ponownie zbyt szybko. Tak czy inaczej, czuła się zupełnie wyczerpana i wytrącona z równowagi oczywistym niepowodzeniem. Próbowała się uspokoić, przemyśleć wszystko jeszcze raz, lecz i to jej się nie udało, ponieważ jej umysł poddał się nagle jeszcze jednej wizji. Magaaara. Lisie powrócił, lecz tym razem jego głos brzmiał słabo, dochodząc z wielkiej dali a twarz, którą ujrzała, nie należa- ła do chłopca. Płaska twarz, z szeroko rozstawionymi błękitnymi oczyma - teraz wytrzeszczonymi od wstrząsu - i prychająca wodą jeziora. Magara rozpoznała twarz męż- czyzny z drużyny Varo i Brosteka; jednego z tych, którzy wpatrywali się w nią w jej śnie. Co się dzieje? Magaaara. Mignął jej obraz krateru i mężczyzn wpatrujących się w gładką jak lustro powierzchnię jeziora. Potem wszystko znikneło i jej umysł znowu należał do niej. Czyżbym wpadała w oblęd? zastanowiła się z rozpaczą. Następnego ranka Magara otworzyła Księgę, zbyt wy- czerpana i oszołomiona, by robić coś innego. Wbiła wzrok w stronicę, uświadamiając sobie, że oto ma zacząć ostatni rozdział. Czas się kończył. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Lsię. isle! Co ty robisz? - ryknął Bair, gdy głośny plusk odbił się echem w milczącym kraterze. - Czy on ci coś zrobił? - zapytał Jastrząb, śmiejąc - Tak czy inaczej, potrzebował kąpieli - zauważył Ry- ker, uśmiechając się szeroko. -Wyłaź, Yihnan. Wpakujesz nas wszystkich w kłopoty. Czekali, by ich towarzysz wypłynął na powierzchnię, lecz po paru chwilach powierzchnia jeziora znowu znierucho- miała, a po Yilmanie nie było ani śladu. Rozbawienie zmieniło się w zakłopotanie, a potem w niepokój. - Gdzie on zniknął? - zapytał Ross, wyrażając głośno zaniepokojenie wszystkich pozostałych. W miarę jak fale wywołane upadkiem Yilmana roz- chodziły się coraz szerzej, wody jeziora odzyskiwały przej- rzystość, lecz jego samego nigdzie nie było widać. Wszyscy zgromadzili się przy balustradzie, wpatrując się w głębie. Z innych kładek spoglądali na nich ludzie, którzy usłyszeli plusk. - Magaaara! - zawołał nagle Lisie, Wszyscy spojrzeli na chłopca. - Co z tobą, u licha? - zapytał Jastrząb. - To Vibnana wepchnąłeś, nie Magare. - Yilman płata nam figla - zasugerował Ryker. - Scho- wał się pod domem albo pod kładką. Zejdę na dół i zo- baczę. -1 zaczął ściągać koszulę. - Co tu się dzieje? - To był Kole, jeden z nurków. Marszczył gniewnie brwi, zbliżając się do nich. - Zburzenie zwierciadła sprowadzi na nas wszystkich nieszczęście. - Bardziej na Yilmana, niż na nas - zauważył sucho Ryker. - On zniknął. - Magaaara- powtórzył Lisie, wciąż wpatrując się w wodę. Kilka osób podążyło za jego wzrokiem, a potem próbo- wało zajrzeć pod kładkę, wywołując swymi ruchami serię małych fal na powierzchni jeziora. - Nie możemy tu po prostu czekać... - zaczął Bair. - Dobrze. Ja sprawdzę - zdecydował Kole. Wśliznął się w wodę, a pozostali obserwowali, jak płynie w głąb, zagarniając wodę silnymi ruchami, a potem opływa budy- nek. Kole przebywał pod wodą przez czas, który wydawał się wiekiem, lecz kiedy wynurzył się, nie miał nawet przy- spieszonego oddechu. - Nic! - powiedział, jak gdyby trudno przychodziło mu uwierzyć w świadectwo własnych oczu. - On naprawdę zniknął. - Jak Lisie - rzekł cicho Bair. - To miejsce jest niesamowite - dodał Ryker. - Czy był dobrym pływakiem? - zapytał Kole, lecz nikt nie zdążył mu odpowiedzieć. Właśnie w tej chwili, nie dalej jak dziesięć kroków od nich, jezioro wzburzyło się i na powierzchnię wystrzelił Yilman, gwałtownie chwytając po- wietrze i prychając wodą, a potem jak oszalały rzucił się w stronę kładki. Kole wytrzeszczał na niego oczy, jakby ujrzał ducha, podczas gdy inni wciągnęli go na deski. Śmiali się teraz z ulgi, lecz Yilman miał twarz białą jak kreda, a oczy szeroko rozwarte. Był zimny i trząsł się. - Zadowolony z kąpieli? - zapytał Ryker, szczerząc zęby. - To... ja... - wyjąkał Yilman i rozkaszlał się, wypluwa- jąc wodę. - Gdzie się schowałeś? - zapytał Jastrząb. - Ładnie nas nastraszyłeś. - Nie... schowałem się - wydyszał, najwyraźniej wciąż przerażony. Przestali się uśmiechać i zmarszczyli brwi, gdy zrozumieli, że nie udaje. - Co się wydarzyło? - zapytał Kole, dołączając do nich. - Kto mnie wepchnął? - zapytał Yilman, lekceważąc pytanie. - Lisie. Czy to ważne? - odparł Jastrząb. Yilman wbił wzrok w chłopca, a w jego oczach błysnęło coś na kształt nienawiści. - On tam był - powiedział. - Był gdzie? - zapytał Bair, lecz Yilman nie zwrócił na niego uwagi. Podniósł się z trudem na nogi i podszedł do chłopca, chwytając go za kołnierz. - Gdzie to jest, Lisie? - zapytał Yilman, potrząsając nim. - Gdzie ty mnie posłałeś? - Zostaw go! - krzyknął Ross. - Czy ty oszalałeś? - zawołał Bair. Rozdzielili ich i Lisie wymknął się chyłkiem. Yilman przestał się szarpać, potrząsał tylko głową, jak gdyby chcąc ją oczyścić. Przeklinał pod nosem, wciąż dygocząc gwał- townie. - Teraz powiesz nam... - zaczął Bair. - Kiedy popchnął mnie - przerwał mu Yilman - wpad- łem do wody tutaj. Lecz kiedy się wynurzyłem, byłem zupełnie gdzie indziej. - Co? - Tak. Teraz jestem tego pewien - odparł Keredin. - To, co Magara przeczytała w Arenguardzie jest potwier- dzeniem, a wobec tego zmiany muszą odzwierciedlać rze- czy, które dzieją się wewnątrz. Wiemy też, że gobelin jest w jakiś sposób powiązany z Nożownikami i zaćmieniami. - Kartel również martwi się zaćmieniami - wtrącił Hewitt. - Och, to sprawia, że czuję się o wiele lepiej - zauważył kwaśno Brostek. - Wszyscy możemy sobie teraz odpocząć. - Doszło do zaćmienia, gdy tylko Magara tam weszła - powiedział Hewitt, przypominając sobie tę fatalną chwi- lę. - To było błękitne zaćmienie. Wszyscy na parę chwil zamilkli, lecz potem Varo wyrwał ich z zamyślenia. - Dobrze. Zbierzmy razem wszystko to, co wiemy. Go- belin jest kluczem wizerunku Nevern, i powinien być też kluczem otwierającym labirynt cieni. Próba Magary musia- ła się powieść. Gdyby tylko błąkała się bez celu, jak wszyscy inni, którzy próbowali, wówczas wyszłaby na zewnątrz już dawno temu. Więc być może nam również się uda. - W jego głosie brzmiało przekonanie, jak gdyby naprawdę wierzył, że zdołają podążyć śladem swej przyja- ciółki przez labirynt cieni. - Lecz gdy tylko znajdziemy się w środku, będziemy posuwali się na oślep - dodał Brostek. - Hewitt mówi, że nie zdołamy nawet dostrzec własnych nosów. - Muzyk skinął potwierdzająco głową. - Jest jeszcze coś innego - ciągnął Varo. - Jeśli dobrze zrozumieliśmy Magarę, to tam przebywa jakiś czarodziej. W jakiś sposób musimy go zbudzić; być może zdoła nam pomóc w walce z Nożownikami. - Przerwał. - Coś jeszcze? - Może któraś ze starych legend potrafi nam pomóc? - zastanowił się Hewitt. - Wedle jednej z nich tylko człowiek niewinny i czystego serca potrafi wejść do Nevern. Świat jest bezpieczny od zła jak długo słońce świeci nad ogrodem. I jest to miejsce, gdzie wszystkie pory roku mogą wy- stępować jednocześnie. - Czy my jesteśmy niewinni? - zastanowił się Brostek. - Jeśli Nevern wygląda tak jak to - Keredin skinął głową w stronę gobelinu - to niewiele pozostało tam słone- cznego światła, prawda? - Wszystkie pory roku jednocześnie? - zaciekawił się Varo. Hewitt opowiedział o anomaliach występujących w pier- wotnej wersji gobelinu. - Wydaje się, że niewiele z tego pozostało - zauważył Varo. - Pory roku wyglądają jak jedna breja - dodał Brostek. Wpatrywali się we wstrętne obrazy. - Lecz prawdziwej pomocy udzielić nam może tylko gobelin - stwierdził Keredin. - A przestaniemy go widzieć, gdy tylko tam wejdziemy. - Zatem lepiej poznajmy go dobrze - zdecydował Va- ro. - Dajcie mi chwilę. Wziął gobelin i odszedł z nim kawałek, by przyjrzeć mu się samotnie. - Czy potrafi zapamiętać to wszystko? - zapytał cicho Hewitt. - Do ostatniego węzełka - odparł Brostek. - Umysł Varo jest właśnie taki. Ma fenomenalną pamięć. - Lepiej zajmijmy się końmi - powiedział Keredin. - Pomożesz nam, Hewitt? - Pójdziesz tam z nami? - zapytał Keredina Brostek, gdy pracowali. - Tak - rzekł stanowczo były czarodziej. - Jesteś pewien? To nasze zadanie, Varo i moje. - Robię to dla siebie - usłyszał w odpowiedzi. - I dla Mattie. - Twojej ukochanej? - zapytał Brostek. Keredin nigdy przedtem nie nazwał jej po imieniu. Skinął głową. - Dla niej wyrzekłem się magii. To jest ostatnia możliwość, by to powetować. Jeśli magia ma być wykorzystana - choćby tylko raz - by uczynić prawdziwe dobro, to chcę tam być, żeby to zobaczyć. Wiem, że ona również by tego chciała, mimo to, co uczyniła nam magia. - Czy kiedykolwiek żałowałeś, że próbowałeś z nią uciec? - zapytał Brostek. - Nigdy - odparł Keredin. - Tylko tego, że nam się nie udało. I nie pozwolimy, by Magarze również się nie udało. - Nie, jeśli tylko będzie to ode mnie zależało. - Kochasz ją, prawda? - rzekł starszy mężczyzna. - Tak - przyznał Brostek. - Varo też ją kocha - chociaż czasami zastanawiam się, czy w ogóle zdaje sobie z tego sprawę. Hewitt milczał podczas tej rozmowy, czując się po trosze jak intruz, lecz teraz Brostek zwrócił się do niego. - Przez ostatnie dwie ręce musiałeś czuć się bardzo samotnie, kiedy sterczałeś tutaj sam jak palec -powiedział. - Miałem trochę towarzystwa - odparł muzyk i opowie- dział im o Celii. - Wczoraj nawet zaśpiewała ze mną. - Być może dzisiaj również zaśpiewa - zauważył Ke- redin. Pozostali dwaj obejrzeli się i zobaczyli zbliżającą się ku nim Celię. Nie ulegało wątpliwości, że jest zdener- wowana; głowę trzymała na wpół odwróconą, obserwując ich kątem oka. - M agar a prosiła mnie, bym grał dla niej, kiedy tam wchodziła - powiedział Hewitt, kiwając na Celię, by do nich podeszła. - Moglibyśmy zrobić to samo dla was. - Ucieszyłoby to nas. Celia zbliżyła się chyłkiem, spoglądając co jakiś czas na Cień, która spokojnie odwzajemniała jej spojrzenia. - Światła nadchodzą - oznajmiła obłąkana. Brostek i Keredin spojrzeli na Hewitta i muzyk opowie- dział im o jej dziwnej teorii, dodając cicho, iż sądzi, że pustelniczka jest szalona. - Czy pokażesz nam te światła? - zapytał łagodnie Ke- redin. Celia skinęła z ożywieniem głową, jak pełne zapału dziecko, lecz żadne przymilne namowy nie zdołały skłonić jej, by powiedziała cokolwiek więcej, tak wiec poniechali prób. Po chwili wrócił Varo, oświadczając że jest gotowy. Trzej mężczyźni, dla zachowania najprostszych środków ostrożności, związali się liną, pomachali na pożegnanie Hewittowi i Celii i spojrzawszy po raz ostatni na siebie, zanurzyli się w mętnej mgle. Cień podążyła tuż za Bros- tekiem. Od ich przybycia minęła mniej niż godzina. Hewitt odprowadził ich wzrokiem, z sercem przepełnionym mie- szaniną nadziei i złych przeczuć. Zagrał dla nich, a Celia śpiewała, frenetycznie radosnym głosem. Trzej mężczyźni i wilczyca zniknęli; tym razem żadne zaćmienie nie zaznaczyło ich wejścia w labirynt cieni. ROZDZIAL TRZYDZIESTY ÓSMY Ranek wydawał się Magarze ciągnąć bez końca. Czas pełzł, a M agar a czuła, że czarodziej krąży w pobliżu, gotowy przybyć natychmiast, gdy tylko ona skończy swoje zadanie. Odwiedzał ją często, a jego zapał budził w niej wstręt. Magara pisała najwolniej jak mogła, lecz teraz pozostało tylko jedno wydarzenie godne odnotowa- nia - przedwczesna śmierć Halany - a ona wiedziała, że tego nie opisze. Tak więc wypełniła kilka stron drobnymi szczegółami rozkładu. Choć nie miało to szczególnego znaczenia, winno zadowolić Nożownika, chyba że przyj- rzałby się temu bliżej. Pragnęła, by jej pisanie mogło być podobne do tego na skałach z urwisk Trevine. Wówczas zniknęłoby po jakimś czasie i całe to zło po prostu by się nie spełniło. Mimo woli, pomyślała o wiadomości pozostawionej jej przez Brosteka. Myśląc o tobie, maleńka. A przecież nic z niej nie wynikało. Magara wiedziała, że Brostek jest do niej przywiązany, lecz czy ta wiadomość oznaczała coś więcej? Miała nadzieję, że tak. Pragnienie ujrzenia go rosło, aż w końcu stało się czymś pokrewnym cierpieniu. Magara nie wątpiła już, że go kocha i myśl, że prawdopodobnie nigdy nie zdoła mu tego powiedzieć sprawiła, że zachciało się jej płakać. Nie miało znaczenia, że jego uroda tak daleko odbiegała od jej ideału męskiego piękna; wiedziała teraz, że jej uczucia do niego sięgają o wiele głębiej niż przyjaźń. Była zła na siebie - dlaczego dopiero w tak straszliwych okolicznościach uświadomiła sobie, że go kocha? Wymyślała sobie, że nie działała, kiedy miała taką moż- liwość. Nie potrafiła przestać myśleć, co mogło stać się jej udziałem. A Varo? Magara nie mogła zaprzeczyć, że pociągał ją fizycznie, choć z trudem przychodziło jej spojrzeć w te niewiarygodnie zimne brązowe oczy. A to, co czuł do niej, przez cały czas pozostawało tajemnicą, ukrytą głę- boko w tym ogarniętym jedną obsesją, precyzyjnym umy- śle. Od pewnego czasu wiedziała, że ci tak bardzo nie pasujący do siebie mężczyźni tworzyli tak dobraną parę właśnie dlatego, że stanowili niemal przeciwieństwo. Wie- działa też, że te resztki nadziei, które jej pozostały, wiąże niemal bez reszty z nimi. Gdzie teraz jesteście? zastanowiła się. Oczekują na twój sygnał. Głos dziewczyny dobiegał znikąd, wstrząsając Magara, lecz przynosząc wraz z sobą nową nadzieję. Halana? Czy to ty? Weszli do labiryntu cieni w Nevern, ciągnęła słabym głosem dziewczyna. Dokonaj wyboru. Potem kontakt urwał się i choroba Więzi spoczęła na umyśle Magary, jak posmak czegoś niedobrego na języku. Pragnęła móc poradzić się jeszcze Halany, lecz wiedziała, że teraz musi działać. Działać desperacko - i szybko. Varo i Brostek byli w labiryncie cieni! Nie miała czasu za- stanawiać się, czy przyprowadzili ze sobą czarodzieja. Oczekują na twój sygnał. Czy ślady, jakie umieściła, wystar- czą? Czy powinna zaryzykować wszystko bezpośrednią wiadomością umieszczoną w Księdze? Jak inaczej zdoła przesłać konieczny sygnał? Odwróciła stronę i odkryła, że dotarła do ostatniej czystej kartki. Musiała wybrać zakończenie, nie miała innego wyboru. Pomysł wyłonił się ze wspomnienia opo- wieści, którą niegdyś wymyśliła - wydawało się, że od tego czasu minęło całe życie - o próbach, jakim było pod- dawany śmiałek usiłujący przebyć labirynt cieni. W tej opowieści, ostatnią przeszkodą do osiągnięcia sukcesu była próba wiary; należało udowodnić, że miłość warta jest każdego ryzyka, każdego nieznanego niebezpieczeństwa. I ta próba czekała teraz Magarę. I przed taką próbą staną Varo i Brostek. Jeżeli Nożownik odkryje jej zdradę, wów- czas z pewnością czeka ją zguba, lecz alternatywa była jeszcze gorsza. Magara nie przegra przez bezczynność. Dotrzyma obietnicy złożonej Kalanie! Zaczęła pisać, tym razem wierząc w każde słowo, prag- nąc by było prawdziwe. I mając nadzieję, że gdzieś tam istnieje moc, która je urzeczywistni. Ciemności, które spadły na Nevem, przeszył pojedynczy snop światła. Lśnił jak latarnia morska, wskazując człowie- kowi o czystym sercu drogę do ogrodu. A posianie, jakie światło niosło ze sobą, brzmiało: - Miej wiarę. To samo posłanie pojawiło się teraz na grobowcu, nad symbolem utworzonym z czterech stykających się kręgów, wyciętych głęboko w kamieniu. MIEJ WIARĘ. Magara nie zdołała napisać nic więcej. Drzwi do jej celi rozwarły się gwałtownie i do środka wpadł Nożownik, z twarzą wykrzywioną wściekłością. Fioletowe światło isk- rzyło i migotało wokół niego. - Co ty robisz? - wrzasnął. Wydarł M agarze Księgę, szybko przebiegł wzrokiem ostatnią stronę, wyrwał ją z furią, zmiął papier i cisnął go w kąt pokoju. Gdy to zrobił, Magara poczuła, że wisiorek na jej szyi zaczyna promieniować ciepłem. - Ty mała idiotko! - krzyknął czarodziej. - Myślisz, że zwiedziesz mnie takimi dziecinnymi sztuczkami? Zasługu- jesz... Gwałtowny ból spiekł każdy nerw ciała M agary; nie mogła nawet krzyknąć i z radością powitałaby nawet takie zapomnienie, zamiast znosić te męki jeszcze chwilę dłużej. Żadna żywa istota nie wytrzymałaby tego. Jednak nie tylko jej ciało cierpiało. Obrazy, jakie prze- mocą wdarły się do jej umysłu, w jakiś sposób były jeszcze gorsze. Krew tryskała, krzyki zamrożonych w jeziorze brzmiały jeszcze upiornej, a wszystkie żywe stworzenia rozkładały się straszliwie. Ujrzała własną twarz, jak marsz- czy się i odbarwia, gdy płomienie ogarnęły jej włosy. Ciemność otworzyła się przed nią... a potem cofnęła. Magara osunęła się na stół, zlana potem, płacząc bezsil- nie i z trudem chwytając powietrze. Nożownik przerwał jej męki w ostatniej chwili. Opanował swoją wściekłość, być może uświadamiając sobie, że taka kara zabije ją, a to pozbawi go możliwości spełnienia marzeń. - Wiesz już, co cię czeka, jeśli znowu okażesz niepo- słuszeństwo? - krzyknął. Potem uspokoił się i dodał swoim zwykłym, lodowatym tonem: - Teraz skończysz swoją opowieść w ciągu godziny - albo spotka cię coś jeszcze gorszego. Zrozumiałaś? - Nie mogę - wychrypiała Magara. - Nie ma ostatniej strony. Zapłaciła wysoką cenę za swój śmieszny bunt. Obręcz bólu, tak przeszywającego jak przedtem, lecz teraz precy- zyjnie kontrolowanego, objęła jej stopy i zaczęła przesuwać się w górę. Każda cząsteczka jej ciała dygotała w oczekiwa- niu straszliwej udręki, a potem kurczyła się, gdy ból przesuwał się wyżej. Kiedy dotarł do szyi, Magara niemal zemdlała, lecz jej dręczyciel był zbyt rozważny, by teraz na to pozwolić. Jej usta i zęby, nos i policzki, a potem oczy i uszy wrzeszczały w męczarni. Na chwilę oślepła; kiedy znowu mogła widzieć, poszarpana krawędź wyrwanej kar- tki zniknęła, zastąpiona nową, czystą stronicą. - Tym razem bardziej uważaj, co piszesz - ostrzegł ją czarodziej. -1 daj mi ten wisiorek. Pewnie nie potrafisz go użyć, ale najwyraźniej podsuwa ci głupie pomysły. - Wy- ciągnął rękę. Magara zdjęła wisiorek i drżącą ręką rozmyślnie rzuciła nim w Nożownika. W pierwszym odruchu chciał go złapać, lecz potem zmienił zdanie i pozwolił, by spadł na podłogę. - Jeśli nie może ci zaszkodzić - wyszeptała z trudem Magara - to dlaczego nie chcesz go dotknąć? Przez parę chwil wpatrywał się w nią zimnym wzrokiem, a potem pochylił się, by podnieść wisiorek. Bardzo wolno ujął metal i zacisnął go w pięści, a potem uniósł rękę w górę. Drobny skurcz bólu wykrzywił mu twarz, lecz natychmiast się opanował. Jego dłoń rozjarzyła się czer- wono, jak gdyby stała się miniaturową lampą, aż cienie kości zaczęły prześwitywać przez ciało. Zapałała takim blaskiem, że Magara niemal spodziewała się ujrzeć dym i poczuć swąd zwęglonej skóry. W kącie jej więziennej celi zmięta kartka nagle stanęła w płomieniach i ostatnia na- dzieja Magary rozwiała się bez reszty. Blask przygasł i Nożownik rozwarł pięść, odsłaniając małą, czarną, bezkształtną bryłkę metalu, którą odrzucił pogardliwym gestem. Na jego dłoni nie pozostał żaden ślad. Skinął ręką i Magara poczuła, że jakaś siła zmuszają, by ujęła pióro. - Skończ to - rozkazał. - Teraz! ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Cień warknęła głucho, gdy jej pan wprowadził ją w mgłę i zaskomliła, kiedy jako pierwsza z grupy przestała widzieć. Brostek pochylił się, by ją uspokoić, mierzwiąc jej sierść za uszami; wilczyca uspokoiła się i zaczęła iść jego śladem, posługując się samym węchem. Trzej mężczyźni brnęli coraz głębiej, cały czas słuchając Hewitta i Celii; muzykę przyjmowali z radością, lecz wyda- wało im się, że zupełnie nie pasuje do sytuacji, w jakiej się znaleźli. Szli obok siebie; Varo pośrodku, nieco wysunięty przed pozostałą dwójkę. Był wyższy od swych towarzyszy i stąd mgła przesłoniła mu wzrok nieco później. Poczuł, jak się zawahali, kiedy oślepli i usłyszał, jak gwałtownie wciągają powietrze. Nawet świadomość tego, co się zdarzy, nie przygotowała ich na straszliwe poczucie osamotnienia i lę- ku przed zamkniętą przestrzenią. A potem obaj naciągnęli linę, gdy skręcili w przeciwnych kierunkach. Varo szarpnął mocno linę i przytrzymał ją, tak że dwaj jego towarzysze stanęli w miejscu. - Skręciliście! - powiedział, odruchowo podnosząc głos, gdyż nie widział pozostałej dwójki. - Nie, ja nie skręciłem - odparł Brostek, nieco przy- tłumionym głosem. - Idę prosto. - Ja też - rzekł Keredin. - Przysięgam. - Obaj skręciliście - powtórzył Varo. - I to w przeciw- nych kierunkach. - Znowu pociągnął za linę, zmniejszając odległość pomiędzy nimi. - Będę trzymał głowę nad mgłą tak długo, jak zdołam. Trzymajcie się mnie. Jego towarzysze odparli potakując pomrukami i wszyscy wolno ruszyli naprzód. Keredin i Brostek szurali niepewnie nogami, z jedną ręką na łączącej ich linie, a z drugą wyciągniętą przed siebie. - Dostrzegacie coś? - zapytał Varo, zatrzymując się na chwilę. - Absolutnie nic - odpowiedział Brostek. -To straszne. - A ja czuję jakiś zapach - powiedział Keredin. - Jaki? - Nie wiem. Jakiś nieprzyjemny. - Czuję też wiatr - dodał Brostek. - Wieje nam w plecy. Bardzo łagodnie, lecz nieustannie. - To niemożliwe - rzekł Varo. - Mgła wcale się nie porusza. - A jednak wieje - powiedział Keredin. - Też to czuję. - Za parę kroków ja również zanurzę się we mgle - powiedział im Varo. Już szedł na palcach, wyciągnięty niemal do granic możliwości. - Wciąż słyszycie muzykę? - Tak, dochodzi z prawej -- odpowiedział Brostek. - Nie, z lewej! - zawołał Keredin. - Wciąż dochodzi z tyłu - rzekł Varo. - Cały czas szliśmy prosto przed siebie. - Wydawało mi się, że skręcaliśmy - odparł jego przy- jaciel. - Nie, nie skręcaliśmy. Jesteście gotowi? 1 - Nikt nigdy nie będzie na to gotowy - powiedział Keredin. - Po prostu chodźmy. Znowu ruszył ostrożnie naprzód. Varo wciągnął głęboko powietrze, gdy zanurzył się zupełnie. Natychmiast zro- zumiał pozostałych. Momentalnie ogarniający półmrok bez reszty odbierał odwagę, lecz Varo nie pozwolił sobie na panikę. - Jesteś już cały we mgle? - zapytał Brostek. - Tak. - Wydaje się, że muzyka dochodzi teraz z przodu - stwierdził niepewnie Keredin. - Wciąż słyszę ją z prawej - odpowiedział Brostek. - Nie zwracajcie na to uwagi - powiedział im Varo. - Tutaj rządzą inne prawa. Pozostali dwaj pomyśleli sobie, że łatwiej to powiedzieć, niż postąpić zgodnie z tą radą. Muzyka stanowiła ostatnie ogniwo łączące ich z zewnętrznym światem i odrzucenie jej wymagało żarliwej woli; proste to może było dla Varo, nie dla nich. Trzej mężczyźni i wilczyca byli teraz zupełnie ślepi; lodowata wilgoć zaczęła nasączać ich ubrania, fał- szywa rosa osiadała na włosach i skórze. Wiatr wiał im w plecy, gdy zatrzymali się, by odetchnąć i spróbować uspokoić bijące gwałtownie serca. - Co teraz? - zapytał Brostek. - Nie ruszajcie się - polecił Varo. - Pochylę się. Chcę zobaczyć, po czym idziemy. - Posłuchali, czując jego ruchy przenoszone przez linę. Palce Varo napotkały trawę, mok- rą lecz nie zgniłą. Powiedział im, co odkrył i dodał: - Jeśli gobelin jest dokładnym przewodnikiem, to musimy być w części przedstawiającej wiosnę. Jeszcze pozostało tutaj trochę życia. - Przerwał, a potem podjął z namysłem: - Tu na dole w ogóle nie słychać muzyki, a zapach jest silniejszy. - Cii! - syknął nagle Brostek. - Słyszę coś. W ciszy, która zapadła, wszyscy trzej usłyszeli słaby dziewczęcy głos śpiewający jakąś piosenkę. Wyraźnie sły- szeli ból i smutek brzmiący w jej głosie, lecz nie mogli rozróżnić słów. Varo wstał, poruszając się ostrożnie, by nie stracić równowagi. - Chodźmy do niej - powiedział cicho. - To musi być ta dziewczynka przy grobowcu. Razem, już. Zagłębili się w labirynt i gdy muzyka Hewitta ucichła, uwalniając ich od swego oszałamiającego wpływu, głos dziewczynki zabrzmiał donośniej. Był ochrypły i zmęczony. Wreszcie zdołali rozróżnić słowa. Naturze nie potrzebna żadna przyczyna, By lato za wiosną i za jesienią szła zima, v< Ziarno, owoc, kwiat i liść, Witka, konar, cierń i kiść. Lecz potem dziewczynka zająknęła się i zaczęła kaszleć; był to suchy, rozdzierający dźwięk, po którym usłyszeli bolesne charczenie i żałosny szloch. Cień zaskomliła cicho, jak gdyby ze współczuciem, a Brostek zapragnął podejść do dziewczynki, by ją pocieszyć i ukoić jej ból. Bez potrzeby ustalania kierunku ruszyli znowu naprzód, z wyciągniętymi przed siebie ramionami. Potem palce Brosteka napotkały niespodziewane ciepło. Było to przelo- tne doznanie, jak wrażenie ciepłego oddechu w zimny dzień, i szybko przeminęło, lecz Brostek wiedział, że promieniowało od niej. Przebiegł po nim dreszcz; poczuł się tak, jak gdyby dotknął ducha. Dziewczynka umierała i kiedy umrze, z pewnością taki sam los spotka ogród. Brostek chciał zawołać, powiedzieć że starają się pomóc, lecz nie mógł. W chwilę później jego ręka uderzyła w zimny, gładki kamień i krzyknął na pozostałych, by się zatrzymali. - To grobowiec. Jego towarzysze zbliżyli się, wymacując krawędzie na- grobnej płyty. - Tu jest jakiś napis - rzekł Keredin. - Jak on brzmi? Były czarodziej mozolnie wymacywał litery. - "H, A, L" -powiedział, potem przerwał. -Nie jestem pewien, jaka jest następna litera. Brakuje części. - Po kolejnej chwili milczenia, dodał: - Nie ma nic więcej. - Teraz przynajmniej wiemy, gdzie jesteśmy - rzekł Va- ro. - Och, doprawdy? - W głosie Brosteka zabrzmiało roz- bawienie. - Chciałem powiedzieć, że wiemy, gdzie jesteśmy na gobelinie - odpowiedział poważnie Varo. - Grobowiec znajduje się w centrum ćwiartki przedstawiającej wiosnę. - Czy nie sądzicie, że piosenka dziewczynki próbowała nam coś powiedzieć? - zapytał Keredin. - Czy również nie powinniśmy podążyć za porami roku? Zakończyć cały cykl, tak jak było przedstawione na pierwszej wersji gobelinu? - To brzmi logicznie - stwierdził Brostek. - Zatem któ- rędy do lata? Pod wpływem tego dziwnie brzmiącego pytania, kruche opanowanie byłego czarodziej zaczęło się załamywać. Usi- łował zachować spokój, chcąc pomóc swym towarzyszom tą wiedzą, jaką posiadał, lecz teraz wykonanie leżącego przed nim zadania wydało mu się niemożliwe - choć był to jego własny pomysł. - Ja... nie jestem pewien, czy zdołam to zrobić - wy- rzucił z siebie, a w jego głosie niespodziewanie zabrzmiał strach. - Możemy nigdy nie wydostać się z tego labiryn- tu. - Pociągnął za linę i chwycił rękę Varo, ściskając ją kurczowo. - Nie zostawiajcie mnie, błagam. Varo nie wiedział, jak poradzić sobie z wybuchem Kere- dina i to Brostek był tym, który go uspokoił. - Nie zostawimy cię - zwrócił się do niego. - Razem w to weszliśmy, i razem z tego wyjdziemy. Ale musimy zachować spokój. - Pozostała dwójka milczała. - W po- rządku? - zapytał z naciskiem Brostek. - Tak - powiedział niepewnie Keredin, a w jego głosie zabrzmiało zakłopotanie. - Powiedziałeś, że gobelin jest kluczem do tego miej- sca - ciągnął Brostek, z rozmysłem starając się wciągnąć byłego czarodzieja do rozmowy. - Zatem jeśli zastosujemy się do tego, w którą stronę powinniśmy pójść, by dotrzeć do lata? - Na prawo, przypuszczam - odpowiedział Keredin - ale skąd będziemy wiedzieli, gdzie tu jest prawa strona? Kierunki nie mają tu żadnego znaczenia. - Zadrżał, gdy wiatr powiał nagle z innej strony. Niespodziewany pisk przerażonego królika został gwał- townie zduszony i odwrócili się w stronę, z której dobiegł ten dźwięk. Lis zaszczekał triumfalnie i Cień warknęła w odpowiedzi. W duchu Varo ujrzał znowu zakrwawione szczęki lisa i w pamięci nałożył ten obraz na wspomnienie gobelinu. - Lis znajdował się po przeciwnej stronie granicy z la- tem - powiedział. - Więc powinniśmy chyba oddalić się od tego dźwię- ku? - zasugerował Keredin już nieco pewniejszym głosem. - Ale muzyka Hewitta wodziła nas na manowce - przy- pomniał Brostek. - Ona dochodziła z zewnątrz - stwierdził Varo, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. - A głos dziewczynki przecież doprowadził nas wszyst- kich do grobowca - powiedział Keredin. Ruszyli ostrożnie i wkrótce stwierdzili, że ich buty zanu- rzają się w mule, nieprzyjemny zapach z każdym krokiem przybierał na sile. Varo pochylił się, by dotknąć ziemi i odkrył leniwie płynącą wodę. Jego palce wynurzyły się z wody tłuste i cuchnące. - Resztki strumienia - powiedział. - Zatem idziemy we właściwą stronę. Chwilę później odnieśli wrażenie, że przechodzą przez niewidzialną ścianę. Było tutaj o wiele cieplej, lecz też rozchodził się wielokrotnie silniejszy odór rozkładu i wszyscy trzej dostali mdłości z obrzydzenia. Słodki, nasycony zapach wiosny wystarczał, by poczuć odrazę, lecz był niczym w porównaniu z tym przenikającym wszystko, wywracającym żołądek smrodem. Ich buty chlupotały w miękkiej, rozkładającej się materii, uwalniając duszące ich pęcherzyki gazu o zapachu zepsutych jaj. Cień skomliła żałośnie; dla niej było to jeszcze gorsze przeżycie. - Sromotniki - wydyszał Brostek. - Wszędzie poznał- bym ten zapach. - Pamiętał, jak Magara zabrała go, by obejrzał te obrzydliwe grzyby uprawiane przez Ira. - Zatem to jest lato - rzekł Varo, a w jego głosie zabrzmiało zadowolenie, pomimo straszliwej atmosfery te- go miejsca. - Raczej śmierć lata - wyszeptał Keredin. Wiatr, który wiał im w plecy, kiedy odchodzili od grobowca, teraz znowu zmienił nieco kierunek. Na chwilę smród stał się mniej uciążliwy. - Czy to wiatr podąża za nami, czy my za wiatrem? - zapytał były czarodziej i zastanowił się, co mogło zasugero- ć mu tę myśl. - Myślisz, że wiatr może nam pomagać? Dlaczego? - zapytał podejrzliwie Varo. - Nie wiem. Może Magara zostawiła dla nas jakiś ślad? - W wietrze? - zapytał z niedowierzaniem Brostek. - Jak by to zrobiła? - Wiatr przynajmniej nie może gnić - powiedział Kere- din, łapiąc powietrze. - Dobrze, będziemy to obserwować - zdecydował Varo, nawet nie zdając sobie sprawy z ironii brzmiącej w jego słowach. - Cicho teraz, słuchajmy. Wszyscy trzej uchwycili odległy odgłos kropel spadają- cych do nieruchomej wody, oraz jakiś świst, jakby wiatru dmącego poprzez poskręcane kształty. Oba dźwięki do- chodziły z przodu, na prawo od nich, czyli z kierunku w jakim teraz wiał wiatr. - Ruiny? - zasugerował Keredin. - Tak - przytaknął Varo. - Chodźmy ku nim. Przynaj- mniej możemy ustalić nasze położenie. Strumień zniknął pod masą gnijącej roślinności, lecz grunt dalej groził rozmaitymi pułapkami. Często potykali się, podtrzymując się nawzajem, a ich ręce i kolana wkrótce oblepił szlam. Cień również cierpiała. Trzymała się tuż przy swoim panu, niekiedy plącząc mu się pod nogami; jej węch nie był już tak niezawodny teraz, kiedy znajdowali się w galimatiasie odrażających za- pachów. W pewnej chwili lina łącząca Varo i Brosteka zaczepiła się o coś, co stało na ich drodze. - Uwaga! - ostrzegł Varo. Dwaj mężczyźni cofnęli się, gdy przeszkoda z głuchym pluskiem spadła na ziemię i ze wstrętnym bulgotem zanu- rzyła się w błocie. Obeszli ją ostrożnie, wymacując drogę; stwierdzili, że przewrócili jeden z rozbitych posągów. Ka- mień rzeźby kruszył się i pokrywały go nieczystości. Teraz posuwali się jeszcze ostrożniej, nie mając ochoty upaść ani zostać wciągniętym w błoto. 392 - Ryba! - rzekł nagle Brostek, gdy Cień warknięciem wyraziła swoją niechęć. - Bogowie, ależ to ohydne! Wówczas wszyscy to poczuli - nową nić w otaczającej ich ze wszystkich stron sieci zapachów. Plusk kropel rów- nież zabrzmiał głośniej. - Jesteśmy blisko - rzekł Varo. - Ryba była w sadzawce przy fontannie. Gdy to powiedział, stopa Keredina zanurzyła się w wo- dzie i były czarodziej niemal upadł; ratując się przed upadkiem wyciągnął rękę i chwycił kamień pokryty ślis- kimi liśćmi. Wyciągnął but z wody. - Jesteśmy tam - powiedział, czując mdłości. - Zatem jeśli mam rację - oznajmił Varo - powinniśmy znowu skręcić w prawo, by dojść do jesieni. - W dół gobelinu? - zapytał Brostek. - Tak. Jak dotąd, to się sprawdza. W chwili, gdy to mówił, wiatr zmienił się znowu i powiał w kierunku, który zaproponował Varo; to rozstrzygnęło sprawę za nich. Pierwszymi oznakami, że wkroczyli do jesieni, był gwał- towny spadek temperatury i słabe, ochrypłe głosy kaczek, bardziej przypominające syczenie niż kwakanie. Potem trzej mężczyźni zauważyli zmianę w rodzaju otaczających ich zapachów. To początkowo przyniosło im ulgę, lecz szybko nowe wonie wydały się równie nieprzyjemne. Po- nad wszystkim unosił się słodki, mdły zapach gnijących owoców - wiele z nich najwyraźniej fermentowało - i od przesyconego tą wonią ciężkiego powietrza zakręciło się im w głowach. Lecz czuli też inne zapachy, które mówiły o jeszcze wstrętniejszym gniciu i wszyscy natychmiast po- myśleli o martwym łabędziu. Wiatr ucichł niespodzianie, gdy przekroczyli wyimaginowaną granicę, lecz Varo wie- dział, dokąd iść. - Podążamy za odgłosami kaczek - pouczył swoich to- warzyszy. -To doprowadzi nas do łabędzia. Wtedy powin- niśmy skręcić jeszcze raz w prawo. Gdy smętne kwakanie zabrzmiało głośniej, odór śmierci stał się jeszcze silniejszy. Wręcz obezwładniał. Varo do- tknął czegoś butem, czegoś co poddało się łagodnie, kiedy pchnął mocniej, i pochylił się, by zbadać to bliżej. Jego rękę musnęły wystrzępione pióra, a potem koniuszki palców dotknęły wijącej się masy robaków. Strząsnął je, nie czując żadnego obrzydzenia, a tylko zadowolenie. - Dobrze - powiedział. - Uważajcie. Skręcił w prawo, w kierunku, który wybrał, lecz w tej właśnie chwili zerwał się zimny wiatr, tym razem wiejąc im w twarz. Zawahali się. - Nie może być innej drogi - rzekł cicho Varo. - Dotychczas wiatr wiał w stronę, w którą szliśmy - zauważył Brostek, a potem pociągnął nosem, ponieważ wiatr przyniósł do nich jakiś nowy zapach. - Pachnie jak nalewka na wiśniach - powiedział. Magara często doku- czała mu z powodu jego upodobania do ognistego trunku. - Powinniśmy skręcić, czy nie? - zapytał Varo, a w jego głowie po raz pierwszy pojawiła się niepewność. - Pamiętaj - Hewitt powiedział nam, że perspektywa poszczególnych ćwiartek gobelinu zmienia się uwzględnia- jąc kolejność, w jakiej następują po sobie pory roku - wtrącił Keredin. - Więc? - By przejść od lata do jesieni trzeba zawrócić od wschodu na zachód - ciągnął były czarodziej. - Być może wiatr również zakręca. Może teraz powinien wiać nam w twarz. - Jeśli to ma cokolwiek wspólnego z Magara, to sądzę, że masz rację - powiedział Brostek. - Wie o mojej słabości do nalewki na wiśniach i spodziewałaby się, że pójdę w stronę, z której dochodzi jej zapach. - Zatem w tę stronę - zdecydował Varo. Ruszyli, obchodząc resztki łabędzia i ostrożnie posuwali się naprzód, przesuwając butami po wilgotnym gruncie. Zima spadła na nich jak lawina lodu, paląc im płuca. Dygotali z zimna. Tutaj fetor rozkładu zastąpiła jałowość skutego lodem pustkowia. Wilki wyły, potęgując wrażenie spustoszenia, jakiego ofiarą padło to miejsce. Cień od- powiedziała w ten sam sposób, jeżąc sierść na karku i odsłaniając kły w pierwotnym zewie swej rasy. Wszyscy trzej mężczyźni, nawet Brostek, którego Cień kochała, skulili się pod wpływem tego niesamowitego głosu. Wiatr wciąż wiał im w twarz, choć trudno było czerpać z tego otuchę. Poczuli kwaśny zapach dymu palącego się drewna, usłyszeli łoskot pioruna i trzask ognia, lecz oczy- wiście nawet na mgnienie nie dostrzegli płonących drzew. Parę kroków dalej wszyscy trzej zatrzymali się równocześ- nie, gdy uświadomili sobie, co to oznacza. - Dotarliśmy do ostatniej ćwiartki - rzekł Brostek. - Co teraz robimy? - To powinien być koniec - wtrącił Keredin. - Wracamy do wiosny? - zasugerował Varo. - W ten sposób wciąż będziemy kręcić się w kółko. - Głos Keredina wzniósł się w panice. - Co przeoczyliśmy? - zastanowił się głośno Brostek. Dotrzeć tak daleko i dalej pozostać ślepymi wydawało się okrutnym losem. Lecz potem ich ślepota ustąpiła na chwilę, gdy snop światła przeszył mrok. Każdy z nich ujrzał go na mgnienie, poczuł, że jest przez niego przyciągany. Mimowolnie wszys- cy ruszyli ku ś wiatru, lecz zaraz zatrzymali się, ogarnięci skrywanym przerażeniem. Pójście tą drogą, z czego Varo doskonale zdawał sobie sprawę, oznaczało wkroczenie na zamarznięte jezioro i narażenie się na śmierć w niewidocznych głębinach, gdyby lód załamał się pod stopami. Lęk przed taką śmiercią zawsze jawił się jako osobisty koszmar, chowany tak głęboko, że nigdy o tym nikomu nie wspomniał. Keredin natomiast usłyszał głos Matti, błagający go, by nie przychodził do niej, mówiący że oni czekają na niego, i że zabiją ją, jeśli on ich nie posłucha. Takie słowa nigdy w rzeczywistości nie zostały wypo- wiedziane, lecz w duchu Keredin wciąż od nowa cierpiał katusze wywołane podjęciem owej nieszczęsnej decyzji. Teraz wydawało się, że została mu dana możliwość ponownego napisania własnej historii, możliwość zre- zygnowania z miłości i uratowania życia Matti. Nawet Cień stanęła przed obrazem własnych lęków - ścianą ognia, drzewami płonącymi w taki sposób, że nie istniała droga, by przemknąć pomiędzy nimi. Warknęła, umykając przed znienawidzonym ogniem. A Brostek widział, że przed nim czai się horda zgłod- niałych wilków. Nagle znowu stał się chłopcem obser- wującym dzikie stworzenia, które z pewnością rozerwą go na strzępy, jeśli podejdzie zbyt blisko. Miej wiarę. Wszyscy to usłyszeli. Choć nie rozległ się żaden dźwięk. Brostek poczuł, że wisiorek w jego kieszeni staje się gorący. Wyciągnął go i mgłę wokół niego rozświetlił przyćmiony blask, promieniujący z metalu. Nie wypowiedziano żad- nego słowa, i żadne nie było potrzebne. Ruszyli, każdy ku własnemu koszmarowi, godząc się na wszelki los, jaki ich tam czekał, pchani miłością i gotowi zaryzykować dla niej wszystko. Latarnia, której światło omiotło labirynt cieni, przyciągała ich do siebie. Potem nagły ryk płomieni oślepił ich znowu i latarnia zgasła. Lecz oni dotarli do swego celu i wkroczyli tam razem. Mgła zniknęła, lecz to co ujrzeli, przeraziło ich. Labirynt cieni został pokonany, lecz Nevern wyglądało dokładnie tak, jak przedstawiał to gobelin; czarny rozkład i cuchnąca śmierć rozciągały się tak daleko, jak sięgali wzrokiem. Przedarli się przez sen; nagrodą dla nich miało być życie w wiecznym koszmarze. Co gorsza, w całym tym spustoszonym krajobrazie nie dostrzegli śladu śpiącego czarodzieja - ani Magary. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Hewitt grał, a Celia śpiewała jeszcze przez jakiś czas po tym, jak trzej mężczyźni weszli w mgłę. I przez ten cały czas nic się nie zmieniło z wyjątkiem kąta, pod jakim słoneczne promienie padały na skłębione opary. W końcu dziwna para postanowiła odpocząć i wówczas jakiś impuls kazał Hewittowi ponownie spojrzeć na gobe- lin. Znowu się zmienił. Parę ostatnich oznak życia zatarło się niemal bez reszty. Dziewczynka leżała bezwładnie na ziemi przy grobowcu, a lis zniknął zupełnie. Z kaczek pozostały same szkielety, spoczywające na jałowej ziemi; nawet wilki podkradały się do skraju gobelinu, jak gdyby zamierzały opuścić Nevern na dobre. Co gorsza, zaćmienie wiosennego słońca było teraz niemal zupełne. Dwie trzecie jego tarczy zakrywała czerń, rzucając długi cień na resztki opuszczonego ogrodu. Hewitt zamknął oczy ogarnięty przerażeniem, zastanawiając się, po co trzej przyjaciele tam weszli. Potem, niespodziewanie, usłyszał krzyk Celii. - Światła. Patrz! Światła! - Jej głos brzmiał tryumfalnie, jak gdyby zdarzyło się to, co przewidywała. Hewitt otworzył oczy. Początkowo migotanie na powie- rzchni mgły było niewyraźne, ledwo dostrzegalne i pomyś- lał, że być może to tylko promienie słoneczne płatają mu figla. Jednak po chwili nabrało mocy i w falującej z wolna szarej masie pojawiły się wyraźnie widoczne wirujące świet- lne wzory. Była to pierwsza prawdziwa zmiana w stanie mgły, jaką Hewitt ujrzał przez cały czas swego pobytu w tym miejscu. - Co to oznacza, Celio? - zapytał z niepokojem. Pustelniczka nie odpowiedziała mu wprost, tylko zaczęła tańczyć w miejscu. - Mogę sprawić, żeby znikła! - zawołała radośnie, za- mykając oczy i chichocząc. Hewitt poczuł nagły gniew wywołany jej kapryśnym zachowaniem i miał właśnie odezwać się, kiedy zrozumiał, że tym razem przechwałki Celii nie były dziecięcym żartem. Gdy się przyglądał, mgła rzedła szybko, ginąc w nicości... ... i odsłaniając grozę, jaką kryła pod sobą. Na chwilę serce Hewitta zabiło z nadzieją, lecz widok upadku Nevern napełnił go przerażeniem. Nawet zmiany gobelinu nie przygotowały go na taki wstrząs. Nogi ugięły się pod nim i Hewitt usiadł nagle, czując mdłości. Celia otworzyła oczy i spojrzała na ogród. - Piękny - powiedziała radośnie i ruszyła ku cuchnącej, czarnej pustyni. Odprowadził ją wzrokiem; ujrzał, jak pochyla się, by podnieść coś z ziemi i wiedział, że nie potrafi się zmusić, by podążyć za nią. Magara wpatrywała się w ostatnią stronicę Księgi. Dana jej godzina niemal już upłynęła i czuła się jak więzień czekający na egzekucję. Była bowiem pewna, że umrze, kiedy godzina minie - i wiedziała, że z pewnością nigdy nie skończy swego "zadania", lecz raczej stawi czoło wściekło- ści czarodzieja. Od czasu, kiedy przedstawił jej swoje ultimatum, napisa- ła jeszcze kilka linijek i na stronie pozostało jej miejsce tylko na dwie lub trzy najwyżej. Zrobiła to, by uspokoić Nożownika, gdyby odwiedził ją podczas tej godziny wy- tchnienia, i w ten sposób zyskać nieco na czasie. Lecz nie pojawił się i Magara bez przerwy zastanawiała się dlacze- go. Do upływu ostatecznego terminu - i chwili jego tryum- fu - musiało pozostać już niewiele czasu. Maleńką iskierkę nadziei wzniecała myśl, że być może drugi z pozostałych przy życiu Nożowników, ten, którego otaczał kolor pomarańczowy, zaatakował jej dręczyciela; być może istniała nikła szansa, że tych dwóch unicestwi się nawzajem. Albo że - co wydawało się już zupełnie nieuza- sadnionym optymizmem - mag, którego tak pragnęła, rze- czywiście dotarł do Nevern. Magara nie mogła pozwolić sobie, by w to uwierzyć; była pewna, że wiedziałaby, że poczułaby coś, gdyby przybył. A jednak... Żeby zobaczyć, trzeba chcieć otworzyć oczy. Wyłowiła to zdanie ze wspo- mnień dzieciństwa; było to jedno z ulubionych powiedzeń jej nauczyciela. A ona nie miała nic do stracenia. Pokaż mi obraz. Nic nie nastąpiło i Magara zrozumiała, że to może nie być takie łatwe. Nie chodziło tu o słowa, lecz o zamiar. By dotrzeć do Więzi potrzebne było prawdziwe zaan- gażowanie. Zmusiła się do zupełnego odprężenia, a potem skoncent- rowała się i całą swoją istotą poprosiła Więź, by od- powiedziała; wykorzystała każdą cząstkę swego umysłu i swego ducha, wiedząc że jeśli da z siebie mniej, nie osiągnie celu. Przez chwilę nic się nie działo, lecz potem poczuła, jak ogarnia ją bezmiar pustki. Tym razem wypeł- niały ją ogień i błyskawice - Więź ogarnęły płomienie starcia, które przekraczało jej wyobrażenie. Kuląc się, Magara poprosiła o pokazanie jej Nevern i została na- grodzona wizją spustoszenia i czarnej rozpaczy. Lecz w sa- mym sercu tej ruiny zalśniła pojedyncza iskra światła i Magara skupiła na niej wzrok w nagłym ożywieniu. Jej serce zabiło gwałtownie, gdy ujrzała Varo, Brosteka i Cień - i jeszcze jednego mężczyznę, którego włosy skrzyły się światłem. Czarodziej! Nagle wiedziała już, co musi zrobić. Otworzyła oczy, spojrzała na Księgę i napisała ostatnie, buntownicze słowa. Potem wyprostowała się na krześle, chora ze strachu, lecz mimo to dziwnie zadowolona i przyglądała się, jak drzwi otwierają się gwałtownie i do środka wchodzi jej wróg. Magara przygotowała się na śmierć. Daleko od więziennej celi Magary, jak również od miejs- ca, gdzie czuwał Hewitt, grupa ludzi stała obserwując powierzchnię jeziora. Nikt z nich nie wiedział do końca, czego wypatrują, lecz każdy wiedział, kiedy będzie można to zobaczyć. Gdy tylko powierzchnia stanie się zwierciad- łem... Lecz wiatr wciąż krążył w kraterze i drobne fale znie- kształcały odbicie urwisk, nieba i miasta. W górze czapla zataczała leniwe kręgi, a na jednej z kładek jakiś chłopiec spoglądał z powagą na pomarszczoną falami wodę, a po- tem odwrócił się i poszedł po swoją lutnię. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Trzej mężczyźni rozglądali się wokół przerażeni i osłu- piali. Rozciągał się przed nimi widok z najmroczniej- szych rubieży koszmaru. Nawet niedawno przywróco- ne do bytu słońce sprawiało wrażenie, że nie chce oświetlać takiego krajobrazu. - Gdzie ona jest? - zapytał bezradnie Brostek. - Nikt nie zdołałby przeżyć w tym miejscu przez jedną rękę - powiedział Varo. - Nie mówiąc o dwóch. Obaj sprawiali wrażenie, że zupełnie nie wiedzą, co począć, więc Keredin - zaskakując nawet samego siebie - objął kierownictwo. - Rozdzielimy się - zdecydował - i przeszukamy śro- dek doliny. Jeśli jest coś, co może powiedzieć nam, gdzie przebywa Magara albo czarodziej, to będzie właśnie tutaj. - Tutaj nie ma nikogo - rzekł z rozpaczą w głosie Brostek. - Wobec tego - ciągnął były czarodziej, nie tracąc pe- wności siebie - szukajcie czegokolwiek, obojętnie jak ma- łego, co wciąż jest zdrowe i żywe. W ogóle czegokolwiek. - W tym? - zapytał Brostek. - Słońce znów świeci nad Nevern - odpowiedział Kere- din pogodnie, choć wcale się tak nie czuł. - Zatem wciąż istnieje szansa, że zdołamy ją uratować. Zarówno Varo jak i Brostek sprawiali wrażenie, że nie uwierzyli w ani jedno słowo z tego, co powiedział, jednak posłuchali Keredina i ruszyli na poszukiwania. Spotkali się znowu jakiś czas później, ale nie mogli zameldować o od- nalezieniu jakichkolwiek śladów ludzi, których szukali, ani też o oznakach jakiegokolwiek zdrowego życia, czy to roślinnego, czy zwierzęcego. - Jedyną rzeczą, jaka się zmieniła, jest napis na grobow- cu - dodał Varo. - Teraz brzmi "HALA N" - lecz to wciąż nie ma żadnego sensu, I nigdzie żadnego śladu dziewczynki. - Coś musi tutaj być - upierał się Keredin. - Cóż, ale my nie możemy tego znaleźć - odparł Bros- tek. - Po co ci to potrzebne? - Zrozumcie - zaczął były czarodziej, mając nadzieję wyrwać ich z przygnębienia. - Przecież udało nam się tutaj dostać, prawda? Wiem tyle ile wy o tym, co przy- darzyło się M agarze, ale przynajmniej mamy szansę przy- wrócić Nevern do życia. A to już jest coś. I kto wie? Może to właśnie pomoże Magarze, bez względu na to, gdzie się teraz znajduje. - W jaki sposób? - zapytał z powątpiewaniem Varo. - Nevern było niegdyś magiczne - odparł Keredin. - I wierzę, że wciąż jest. Klucz wizerunku wciąż istnieje - ciągnął, nie zważając na wyraz niedowierzania, jaki pojawił się na ich twarzach - a na nim czwarte zaćmienie nie jest pełne. Jeśli to miejsce byłoby zupełnie martwe, to nie udałoby nam się tutaj w ogóle wejść. Zatem musi istnieć możliwość przywrócenia go do życia! Tego właśnie chciała od nas M agar a. - Chciała, by zrobił to czarodziej - zauważył Brostek. - Cóż, nie ma tutaj czarodzieja! - rzekł oschle Kere- din. - Jestem najlepszym, jakiego mamy! Czy nie rozumie- cie? To moja szansa, by powetować sobie wszystkie te stracone lata, całą tę obłudę; by udowodnić sobie, że czarodziejstwo nie jest zbyteczną sztuką, że wciąż ma jakieś znaczenie dla świata. Mogę przegrać, ale to jest szansa, którą muszę wykorzystać. I potrzebuję do tego waszej pomocy. Jego dwaj towarzysze nigdy nie widzieli go tak poruszo- nego i pilność brzmiąca w jego głosie w końcu przebiła się przez przygnębienie Brosteka i brak zrozumienia Varo. - Zatem co zamierzamy zrobić? - zapytał Varo. - Klucz wizerunku jest środkiem służącym do odtworze- nia węzła - wyjaśnił Keredin. - Wiem, że ten jeden uległ zepsuciu, lecz oryginał wciąż gdzieś tam jest. Musimy znaleźć sposób, by go wyzwolić. - Ale nie zabraliśmy gobelinu - wyraził wątpliwość Brostek. - Varo go ma. W głowie. - Były czarodziej zwrócił się do jasnowłosego mężczyzny. - Pomyśl! Czy na gobelinie pozostało coś żywego i bez skazy? Gdziekolwiek? Jeśli zdołamy to znaleźć, wówczas będziemy mogli zacząć od nowa. A jeśli Nevern odżyje, to zaświta nadzieja na od- tworzenie reszty. - Reszty czego? - zapytał Varo, wciąż jeszcze zdezorien- towany. - Więzi - odparł Keredin. - Nie rozumiesz? Jeśli magi- czne miejsce tak duże, tak potężne i tak dobrze chronione jak to, niemal zostało pokonane przez zło, przed którym stoimy - czy są nim Nożownicy, czy nie - wówczas reszta również musiała zostać skażona. Świadczy o tym przeżycie Magary na Świszczącym Wzgórzu. Pamiętam to miejsce sprzed wielu lat - słynęło z ciszy i spokoju, a sny, jakie ludzie tutaj śnili, zawsze były piękne. - Teraz jest inne - powiedział Brostek, zdając sobie sprawę z oczywistości tego stwierdzenia. - Właśnie - przytaknął były czarodziej. - Jeśli zdołamy odeprzeć zło tutaj, być może pomożemy czemuś więcej, nie tylko Nevern. - Ponownie spojrzał na Varo, który milczał pogrążony w myślach. - Nic tutaj nie ma - rzekł w końcu. - Nawet tych kilka ostatnich roślin w wiośnie umiera już. - A co z samym środkiem, tym małym kawałkiem, który łączy wszystkie cztery ćwiartki? - zapytał Keredin, rozpa- czliwie pragnąc ujrzeć choć najsłabszy promyk nadziei. - Nic - odparł z przekonaniem Varo. - Nic tam nie ma. Tylko zupełnie jałowa ziemia, jak tutaj. - W promieniu kilku kroków wokół nich gleba była zupełnie martwa; nie wyrastało z niej nawet źdźbło suchej trawy. - A co ze skrajami? - zasugerował Keredin. - Czy nie powinniśmy przeszukać ich także? Varo ponownie zajrzał do swej pamięci. - Nie... - powiedział. - Nie sądzę... Czekaj! - Pozostali wstrzymali oddech. - Może tam coś być - ciągnął Varo. - W wiośnie, na samym skraju po lewej stronie, rósł mlecz okryty nasionami. Nie był już żółty, więc sądziłem, że jest martwy. Ale wciąż może być żywy - i zdrowy. - Zatem którędy do wiosny? - zapytał Brostek, powta- rzając swoje wcześniejsze pytanie. Rozejrzeli się wokół siebie, lecz ruiny dawnego ogrodu wszędzie wyglądały niemal tak samo. - Perspektywa wiosny otwierała się na północ - rzekł w końcu Varo. - Zatem jeśli teraz znajdujemy się w centrum, to rów- nież powinniśmy skierować się na pomoc. - Ale weszliśmy we mgłę od południa i wkroczyliśmy do wiosny - sprzeciwił się Brostek. -Więc czy nie powinniśmy pójść na południe? A poza tym, gdzie tu jest południe? Koszmarna wędrówka w oślepiającej mgle zdezorien- towała ich zupełnie. Całkowicie stracili poczucie kierunku, więc zaczęli szukać wskazówek w oddali, starając się roz- poznać linię horyzontu albo odszukać punkty orientacyjne leżące poza samym Nevern. - Tam jest północ - zdecydował Brostek, wskazując ręką. - Nie, powiedziałbym, że to tam - rzekł Keredin, wska- zując kierunek leżący niemal pod kątem prostym do wska- zanego przez Brosteka. - Sprawdzimy oba - powiedział Brostek. - Varo, ty spróbuj gdzie indziej, na wypadek, gdybyśmy obaj się mylili. - Musimy się spieszyć - dodał Keredin. - Sądzę, że nie mamy wiele czasu. Keredin i Brostek ruszyli, każdy w swoją stronę, a Varo wahał się przez chwilę. Potem przypomniał sobie coś i zwymyślał się, że nie pomyślał o tym wcześniej. Przecież grobowiec znajdował się w wiośnie! Znając położenie na- grobnej płyty, ruszył ku niej biegiem, choć stopy rozjeż- dżały mu się na nieczystościach. Gdy ją mijał, zauważył że napis został uzupełniony przez część kolejnej litery. Lecz biegł dalej, rozpaczliwie pragnąc odnaleźć kwiat. Kiedy do skraju dzieliła go jeszcze pewna odległość, spostrzegł jakąś postać brnącą przez błoto i rozpoznał Celię. Pobiegł ku niej. Kroczyła wolno w błocie, czarny szlam przeciskał się pomiędzy palcami jej bosych stóp; w dłoniach trzymała resztki kwiatu. Gdy Varo zbliżył się, przestała śpiewać, uniosła mlecz do ust i dmuchnęła. Dro- biny puchu rozproszyły się na wietrze i nasiona odleciały. - Nie! - ryknął Varo i przestraszona Celia wzdrygnęła się i odwróciła, by uciec. - Czekaj, Celia. Proszę! Ku jego uldze pozostała na miejscu, z wyrazem czujności na twarzy, i pozwoliła mu się zbliżyć. Nasiona, które zdmuchnęła, zginęły już w odrażającym szlamie. - Czy mogę dostać twój kwiat? - zapytał łagodnie. - Ale nie skończyłam jeszcze mojej pieśni - powiedziała, marszcząc brwi. - Nie, nie musisz - odparł pospiesznie Varo. - Potrze- buję go. - Zobaczył, że pozostało tylko pojedyncze nasio- no, trzymające się niepewnie główki mlecza. - Dla świa- teł - wymyślił na poczekaniu. - Prosiły mnie, bym zdobył go dla nich. Celia przez chwilę spoglądała na niego podejrzliwie, a potem wolno skinęła głową i podała mu kwiat. Varo ujął go ostrożnie, czując że złamana łodyga wciąż jeszcze jest wilgotna od świeżego soku, i troskliwie złożył główkę kwiatu na zgiętej dłoni. - Dziękuję ci - powiedział, a potem odwrócił się i tak szybko jak śmiał ruszył z powrotem ku centrum ogrodu. Celia wlokła się za nim, nie mogąc nadążyć za jego długimi krokami. Rozglądała się wokół, co jakiś czas wołając - Piękny! Tak, piękny. Kiedy Varo powrócił do skrawka nagiej ziemi, nie do- strzegł nigdzie śladu swoich towarzyszy. Zawołał ich po imieniu w martwej ciszy i wkrótce został nagrodzony ich pospiesznym powrotem. - Masz go? - zapytał zdyszany Brostek. - Tak myślę. Lecz zostało tylko jedno nasiono. Resztę zdmuchnęła Celia. - Pokaż mi - zażądał Keredin. Varo ostrożnie rozwarł dłoń i były czarodziej skinięciem głowy wyraził swoją pochwałę. - Wystarczy - powiedział. - Czy powiedziałeś, Celia? - zapytał wówczas Brostek. - Tak. Błąka się po całej tej ruinie, ale wydaje się całkiem szczęśliwa. W tej właśnie chwili usłyszeli dobiegający z oddali śpiew Celii. Trzej mężczyźni przyglądali się jej przez chwilę, a potem wrócili do własnych spraw. - Co teraz? - zapytał Brostek. - Teraz spróbuję przypomnieć sobie, co to znaczy być czarodziejem - odparł z ponurym uśmiechem Keredin. - Czy mógłbyś podać mi wisiorek? - Przedtem nie chciałeś go dotykać - rzekł Brostek, wyciągając go z kieszeni. - To prawda, lecz jest źródłem mocy, a ja nie mam jej dosyć, tak wiec muszę zaryzykować - wyjaśnił Keredin. - I jest to ostatnia rzecz, o jaką będę musiał się martwić. Nawet próbowanie tego jest mieszaniem się w sprawy, które daleko przekraczają wszystko, co wiem. - Wziął wisiorek, który podawał mu Brostek, trzymając go za łańcuszek. - Co masz zamiar zrobić? - zapytał Varo. - Wezwę starych Strażników tego miejsca - odparł Ke- redin. -Wszystkie węzły miały niegdyś Strażników -jeden ze Strażników Nevern prawdopodobnie utkał ten gobelin. - Przecież powiedziałeś, że gobelin jest straszliwie sta- ry - rzekł z powątpiewaniem Brostek. - Wedle naszych pojęć wszyscy Strażnicy są martwi - wyjaśnił Keredin - lecz Więź przechowuje ich duchy - czy cokolwiek, co rozumiemy pod tym pojęciem - tak jak to czyni z wszelkim życiem. Tutaj, ze wszystkich miejsc właśnie tutaj, powinno udać mi się nawiązać z nimi kontakt. Będzie chyba lepiej, jeśli odejdziecie. Nie wiem, co się zdarzy. - Czy to może być niebezpieczne? - zapytał Varo. - To tak, jakbyś pytał się, czy morze jest mokre - odparł Keredin, śmiejąc się. - Przekraczanie własnych mo- żliwości zawsze jest niebezpieczne. Tak potężne moce nigdy nie były przeznaczone dla takich jak ja. - Zostaniemy z tobą - stwierdził po prostu Brostek, a Varo potwierdził to skinieniem głowy. Keredin zaczął protestować, lecz potem wzruszył ra- mionami. - Cokolwiek się zdarzy - rzekł z powagą - dziękuję wam za tę sposobność. Wypełniliście treścią moje życie, kiedy nie było już w nim niczego. Wydaje się stosowne, że powinno doprowadzić właśnie do tego. - Jesteś najlepszym i najwierniejszym z przyjaciół - stwierdził Varo. Nigdy nie zdołałby powiedzieć niczego, co bardziej przypominałoby przeprosiny za jego wcześniejsze wątpliwości, niż to co powiedział w tej chwili. - Powodzenia - dodał Brostek. Keredin spuścił wisiorek na dłoń i zamknął ją. Uczynił to niedbałym gestem, jednak serce waliło mu jak młotem. Początkowo nic się nie działo, lecz potem jego pięść zaczęła dygotać i, równocześnie, spłacheć nagiej ziemi zaczął jarzyć się na obwodzie nieziemskim światłem. Cień warknęła cicho, a sierść na jej karku zjeżyła się. - Uciekajcie, szybko! - wydyszał Keredin. - Nie! Zostajemy - odpowiedział Brostek. - Nie potrafię tego kontrolować! - Twarz Keredina wykrzywiła się, oczy miał zamknięte. Krople potu zaperliły się na jego czole. - Ma taki sam wzór jak wisiorek! - zawołał Varo, po raz pierwszy spostrzegając kontury na skrawku ziemi. Blask potężniał, migocząc jak błękitnobiały płomień. - Zdmuchnij nasiono... na ziemię - powiedział chrap- liwym głosem Keredin, jak gdyby pod wpływem ogrom- nego bólu. Varo zrobił, o co go prosił Keredin, i wraz z Brostekiem obserwowali, jak nasiono spłynęło na dół i spoczęło na ciemnej, martwej ziemi. - Strażnicy Nevern! - zawołał chrapliwie były czaro- dziej. - Jeśli słyszycie mnie, pomóżcie mi. Wasz niegodny sługa zwraca się do was o pomoc. Błyski światła zaczęły wirować wokół Keredina, jak świet- liki porwane miniaturową trąbą powietrzną. W tej chwili granice skrawka ziemi, na którym stali trzej mężczyźni, stały się ścianą intensywnego światła, ukształtowaną jak kontury wzoru składającego się z czterech kręgów. Usłyszeli śpiewa- jącą w pobliżu Celię i Varo wraz z Brostekiem odwrócili się, by spojrzeć w jej stronę. Keredin nie mógł się poruszyć. Był niemal zupełnie zesztywniały i dygotał, najwyraźniej przy- gnieciony jakimś straszliwym ciężarem. Celia zbliżała się do jasnej, przezroczystej ściany, na pozór nie zdając sobie sprawy z jej istnienia. Dwaj mężczy- źni krzyczeli i machali rękoma, próbując ją ostrzec. Lecz ona szła dalej, wciąż śpiewając. Naturze nie potrzebna żadna przyczyna, By lato za wiosną i za jesienią szła zima. Wkroczyła w ścianę, która rozbłysła żywo, ogarniając ją białym ogniem. Lecz teraz osobą, która stała przed nimi, była mała dziewczynka z gobelinu. Uśmiechając się, śpie- wała dalej. Ziarno, owoc, kwiat i liść, Witka, konar, cień i kiść. Pod niedowierzającym spojrzeniem trzech mężczyzn po- deszła do miejsca, gdzie spadło nasiono i osłoniła je złożo- nymi w kubek dłońmi. Potem uniosła wzrok na Keredina. Choć nie odezwała się, to jednak w jakiś sposób musieli się z sobą porozumiewać. - Tak! - wydyszał w końcu. Dziewczynka wstała, spojrzała krótko na dwóch pozo- stałych mężczyzn i wilczycę, a potem odeszła. Kiedy wyło- niła się po drugiej stronie ściany, znowu była Celią, błąka- jącą się dalej, jak gdyby nic się nie wydarzyło. - Piękny! - usłyszeli, jak mówi. Potem ich uwagę ponownie przyciągnął skrawek jałowej ziemi. Na ich oczach wypełzł z niej zielony kiełek, liście rosły i rozpościerały się, a spomiędzy nich wystrzeliła łodyga. Zakwitł żółty kwiat, a jego drobne płatki zalśniły w gęstej ciemności. Wkrótce opadły i zastąpiła je znajoma kulka dmuchawca. Niewidzialny wiatr rozproszył lekkie jak piórko nasiona - i w ciągu paru chwil z ziemi wysunęło się mnóstwo zielonych kiełków. - Doprawdy piękne - rozległ się jakiś głos, wypowiada- jący te słowa z zimnym sarkazmem. Zdumienie mężczyzn zmieniło się w przerażenie, gdy unieśli wzrok i ujrzeli odzianego w błękitną szatę Nożow- nika, stojącego tuż za ścianą światła. Jego kontury wytyczał silny, fioletowy blask, a z szyi zwisał mu ciężki, metalowy wisiorek w kształcie odwróconego trójkąta. Cień warknęła, przysiadłszy na sprężonych, gotowych do skoku łapach i w tej samej chwili miecz znalazł się w ręku Varo. Brostek również wyciągnął miecz i zaczął zbliżać się do Nożownika. Ich wróg nie zwrócił uwagi na żadnego z nich. Jego fioletowe oczy utkwione były w Keredinie. - To widmo - rzekł były czarodziej napiętym głosem. - Nic mu tutaj nie możecie zrobić. Varo i Brostek zamarli, lecz nie spuszczali oczu z nieru- chomego Nożownika. - Jakiż spostrzegawczy z ciebie człowiek - zauważył czarodziej. Chociaż w jego głosie brzmiało rozbawienie, oczy patrzyły twardo i gniewnie. - Wydaje się, że nie doceniłem ciebie. Nie spodziewałem się, że jakiś odszcze- pieniec czarodziej dotrze tak daleko. - Ledwie zacząłem - wykrakał Keredin, nabrzmiałym pogardą głosem. - Nie bądź śmieszny - rzekł protekcjonalnym tonem jego przeciwnik. - Trochę zielska wewnątrz tej osłony! Chyba nie spodziewasz się niczego więcej? - Nevern odrodzi się - szepnął wyzywająco Keredin. - Klucz wizerunku wciąż istnieje. A ty nie możesz zrobić nic, by temu zapobiec! - Nawet gdyby to była prawda - odparł Nożownik - musiałbyś zlikwidować tę osłonę, żeby to uczynić, a wów- czas ty i twoi przyjaciele zostalibyście zdani na moją łaskę i niełaskę. - Jesteśmy przygotowani, by zapłacić tę cenę. - Lecz my jesteśmy braćmi, ty i ja! - zawołał Nożowr nik. - Miałeś takie same marzenia, jak ja! - Nie! Nie marzyłem o czymś takim. - Zaprzeczenie Keredina było stanowcze i pewne. - Wpadło ci w ręce coś, co powinno być wspaniałe i piękne, a ty wypaczyłeś to w samą ohydę i zło. Nie chcę brać w tym udziału. - Ale mógłbym uczynić ciebie bogiem! - nie ustępował spowity w błękit kusiciel. - Pokazać ci taką magię, jaką naprawdę powinna być. Widzę ból, jaki wywołuje w tobie ten drobny wysiłek. Czy nie rozumiesz, że nie istnieją granice tego, co wspólnie moglibyśmy osiągnąć? Varo i Brostek pragnęli przestrzec swego przyjaciela przed umizgami Nożownika, lecz wiedzieli, że tę bitwę musi stoczyć sam. Jednak nie musieli się martwić. Wier- ność Keredina okazała się niezachwiana. - Niepotrzebnie strzępisz sobie język! - splunął. - Ne- vern będzie żyło. - Zatem ty umrzesz - ostrzegł Nożownik. - Z radością! - Czyniąc ostatni, straszliwy wysiłek, Ke- redin rzucił wisiorek Brostekowi. - Teraz zależy to od ciebie - powiedział mu. Czarodziej warknął z gniewem, gdy ściana światła za- częła niknąć. Brostek złapał wisiorek i natychmiast poczuł wstrząs, z jakim jego moc przebiegła po jego ręce, zalewa- jąc całe ciało. Nigdy przedtem, gdy trzymał wisiorek, nie doznał takiego wrażenia! - Dziękuje ci, Magaro! - zawołał nie wiadomo dlaczego Keredin. Wciąż stał, ale już nie dygotał; brzemię zostało z niego zdjęte. Nóż błysnął w ręku czarodzieja. Osłona zniknęła już bez reszty. Nagła plama ruchu i ostrze wystrzeliło ku Keredi- nowi, błyskając fioletowymi iskrami. Varo skoczył, próbu- jąc przerwać jego lot ostrzem swego miecza. Jego koor- dynacja i wyczucie czasu były doskonałe, lecz widmowy sztylet przeszedł przez jego broń tak, jak gdyby w ogóle jej tam nie było. Keredin nie uczynił żadnej próby, by uchylić się przed nożem i w rezultacie lecący sztylet uderzył go prosto w pierś. Widmowy czy nie, wywołał aż nadto realny skutek. Gdy przeszył serce Keredina, czerwień krwi splami- ła jego koszulę, a świetlne błyski odleciały od niego i spły- nęły kaskadą ku Brostekowi. Wystrzeliły białe płomienie ogarniając jego i jego wilczycę - i w tej samej chwili zniknął Varo. Chwilę później pojawili się znowu, całkowi- cie zmienieni. Brosteka i Cień otaczała błyszcząca, biała aureola, podczas gdy Varo pozostał niewidzialny pod czar- ną opończą, która spowiła go od stóp do głów. Był pustką przestrzeni mającą kształt człowieka, nie przyjmującą ani nie wysyłającą żadnego światła. Kierowani odruchem ru- szyli do ataku na wroga, lecz czarodziej zniknął - i nim Tzdołali zareagować, ich również wymiotło w nicość. Keredin upadł na ziemię, teraz już sam na łożu z żółtych kwiatów. Męka zniknęła z jego twarzy i uśmiechnął się. Wszędzie wokół niego coś się poruszało i choć oczy prze- słaniała mu już ciemność, przecież dostrzegał odradzanie się ogrodu. Wiedział, że nie da się już tego odwrócić. Prawdziwy klucz wizerunku ponownie potwierdził swe istnienie. Trawa okryła ziemię soczystą zielenią. Kwiaty i krzewy wyrastały bujnie. Drzewa zostały przywrócone do życia, ciesząc oczy obfitością liści, kwiatów i owoców. Owady uwijały się zbierając pyłek, ptaki wzlatywały w górę i śpie- wały, ryby pluskały w strumieniach, na nowo wypełnio- nych krystaliczną wodą. Ogród żył wszystkimi porami roku równocześnie, okazującymi w nie kończących się cyklach swe nieustannie zmieniające się piękno. Nevern zakwitło znowu. Keredin widział to wszystko i wiedział, że przez całe życie zmierzał do tej właśnie chwili. Widział spełnienie się swego marzenia. Na chwilę przed śmiercią wydało mu się, że ujrzał twarz Matti - ona też się uśmiechała. Z radością do niej poszedł. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI Gdy magia ponownie przebudziła się w Nevern, daleko na południu dwaj mężczyźni również zbudzili się ze swego długiego, nienaturalnego snu. Slaton i Rogan jednocześnie otworzyli oczy i usiedli. Spojrzeli na siebie, a potem na zdumiewająco radosną twarz Rossa. - Gdzie my jesteśmy? - zapytał swego brata Rogan. Na zewnątrz ktoś grał na lutni słodką melodię. Hewitt nie mógł uwierzyć swoim oczom. Po zniknięciu mgły i odejściu Celii przez jakiś czas nic się nie działo. Stał, cały spięty, i obserwował mając nadzieję na coś jeszcze. Przez czas, który wydawał się wiekiem, nie działo się nic. Lecz potem dostrzegł światła rozbłyskujące w centrum doliny i, ku swej radości, zobaczył barwne plamy rozras- tające się wśród czarnego rozkładu. Najpierw pojawiła się zieleń, lecz nie trwało długo nim ujrzał łaty różu, żółci, czerwieni i błękitu w miarę jak zakwitały wszystkie natural- ne barwy, rozprzestrzeniając się od centrum ogrodu nie- ustannie wzbierającymi falami życia. Hewitt czuł, że wypeł- nią go radość, lecz mógł tylko stać i przyglądać się z otwar- tymi ustami. A potem pomyślał o gobelinie i rozwinął go szybko. Gobelin zmieniał się, gdy na niego patrzył! Z dziwnie ukształtowanego skrawka żółci w jego centrum rozchodziły się barwne nici, maleńkie oczka, poruszające się i zmie- niające kolory jak żywe stworzenia. Wkrótce cały gobelin odzyskał swoją dawną wspaniałość. Przez ten czas Hewitt nieustannie przenosił wzrok tam i z powrotem - z gobelinu na prawdziwe Nevern, nie wiedząc, co jest kopiowane przez co. Wszystko wróciło na swe zwykłe miejsca. Zaćmienia zniknęły, zwracając trzem ćwiartkom blask słońca i od- słaniając księżyc na zimowym niebie, jak również jego odbicie w wodach jeziora. Kobieta powróciła we wszyst- kich okresach swego życia, tak wdzięczna i pogodna jak zawsze. Każda pora roku pojawiła się w całej swej krasie, ze wszystkimi swoimi pierwotnymi anomaliami. Jedynie tęcza nie została odtworzona. Dalej miała postać szczególnego, dwubarwnego łuku, rozdzielonego zakrzy- wionym paskiem nieba. Kiedy gobelin wreszcie przestał się zmieniać, Hewitt uniósł wzrok i zobaczył, że ogród jest równie doskonały. Lecz choć było to o wiele piękniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek widział, czuł że jeszcze nie może doń wejść. Pieśni, jaką zbudziło to w jego sercu, nigdy nie zdołałby zagrać, lecz mimo to cieszył się nią. Celia przechadzała się wolno po spokojnych polankach i przepełnionych woniami zakątkach Nevern, śpiewając cicho do siebie. Wreszcie natknęła się na mężczyznę leżące- go na wznak wśród blasku mleczy. Jego pierś nie poruszała się i Ceiia nabrała przekonania, że nie żyje. Nie dostrzegła na nim żadnych ran, więc doszła do wniosku, że jego serce po prostu przestało bić. Twarz miał pogodną. Odeszła, lecz po paru chwilach wróciła z pojedynczą białą różą w ręku, którą położyła na piersiach mężczyzny. - Piękny - powiedziała z zadumą i odeszła, podążając swoją drogą. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI Magara wpatrywała się w swego dręczyciela, unieru- chomiona wściekłym spojrzeniem jego fioletowych oczu, i czekała na śmierć. Ale on nie podszedł do niej. Parę chwil później zauważyła, że na jego twarzy widnieje wyraz roztargnienia, i że brakuje jego zwykłej, świetlistej aureoli. Najwyraźniej coś innego zajmowało jego myśli i tylko pobieżnie przejrzał to, co napisała. - Zatem postanowiłaś opóźnić moje zwycięstwo zamiast zdobyć moją wdzięczność - rzekł w końcu. - Tym gorzej dla ciebie. Magara odepchnęła od siebie fatalną księgę i zebrała te resztki zuchwałości, jakie jej pozostały. - Nie możesz zmusić mnie do zakończenia tego zła - powiedziała. - Mój talent służy uzdrawianiu, a nie tej... chorobie. Spodziewała się, że wydrze kartkę, tak jak uczynił to przedtem, lecz on nie zwrócił na nią żadnej uwagi, jak gdyby to była sprawa całkowicie mu obojętna. - Porachuję się z tobą później - rzekł do niej. - Będziesz miała całą wieczność, by żałować swojej decyzji. - Uśmie- chnął się na widok przerażenia, jakie pojawiło się na jej twarzy i odwrócił się w wirze błękitnych szat, by opuścić pokój. - A do tego czasu... - dodał, strzelając palcami. Nogami Magary wstrząsnął ból, poczuła, że wraz ze zgrzytliwymi odgłosami posuwają się po nich fale strasz- liwych skurczy, jak gdyby każda kość była wciąż i wciąż na nowo łamana. Zgrzytnęła zębami zdając sobie sprawę, że nie ma sposobu, by wytrzymać takie męczarnie. Wieczność. Magara przygotowała się na śmierć, lecz teraz zrozumiała jak głupio się zachowała, wierząc że może ona być szybka i łatwa. Jej wróg był zdolny do daleko większego okrucieńst- wa. Walczyła rozpaczliwie, by oderwać uwagę od swego cierpienia, by pomyśleć o czymś innym niż wywołujący mękę ból. Z jakiegoś powodu Nożownik najwyraźniej zrezy- gnował z Księgi, tak więc Magara była już niepotrzebna; mógł zmusić ją do znoszenia wszelkich cierpień. Podświado- mie liczyła, że gniew każe mu skończyć z nią szybko i ostatecznie, lecz jego ostatnie słowa nie pozostawiały wątpliwości, że tak się nie stanie, i po raz pierwszy Magara uświadomiła sobie dokładnie, co ją czeka. Ponownie spojrzała na Księgę. Ostatnia linijka została napisana śmiałymi, wyzywającymi literami - "Czarodziej światła powrócił do Nevern". W jej udręczonym mózgu rozbłysła maleńka iskierka tryumfu i Magara uchwyciła się tego gorączkowo. Sam fakt, że Nożownik nie zniszczył strony musiał oznaczać, że jej słowa okazały się prawdziwe. Zastanowiła się, czy kazała im stać się prawdą, czy tylko zapisała to, co widziała? Czarodziej z jej wizji wydawał się znajomy, lecz nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Dziękuję ci, Magaro. Słowa, okrzyk wdzięczności i ulgi, doszły znikąd. Kon- takt zanikał szybko, lecz nim się urwał, Magara zrozumia- ła. Tym mężczyzną był Keredin, były czarodziej, który należał do drużyny Varo i Brosteka. Znała jego smutną historię i zrozumiała teraz, że usiłował wykorzystać po- rzuconą sztukę czarodziejstwa w rozpaczliwej próbie ura- towania ogrodu. Jej wymyślone na poczekaniu słowa dały mu moc przekraczającą jego własną, umożliwiając mu w ten sposób zwycięstwo. Stały się przepowiednią, która teraz się spełniła. Łzy spłynęły po policzkach Magary - po części z żalu nad Keredinem, po części nad samą sobą. Jej wzrok na chwilę zamazał się i kiedy jakiś ruch na stole przyciągnął jej uwagę pomyślała, że ma halucynacje. Przetarła oczy i spoj- rzała znowu. Księga pisała się sama! Śmiałe pismo ciągnęło się od jej ostatniego zdania, czarny atrament zapełniał stronice, jak gdyby pełzło tam jakieś żywe stworzenie. "Magia zrodziła się na nowo", czytała ze zdumieniem, "i ogród znowu zakwitł". Ale to nie było wszystko. Gdy Magara się przyglądała, słowa, które wcześniej napisała na tej stronicy, zaczęły blednąc, a potem zniknęły zupełnie. Jak pismo na skalach urwiska. Magara przerzuciła poprzednie strony. Wszystkie znowu były czyste. Łzy trysnęły jej z oczu, a jej serce zabiło żywiej, uwolnione od ciężaru winy. Historia rzeczywiście została na nowo napisana - lecz nie tak, jak oczekiwał tego Nożownik. Przeszkoda uniemożliwiająca mu ostateczny tryumf wciąż znajdowała się na swoim miejscu. Nevern żyło - i z każdą chwilą stawało się silniejsze. Mimo wypełniającej ją ulgi, Magara szybko przypo- mniała sobie o swojej rozpaczliwej sytuacji, kiedy ból w jej nogach spotęgował się. Ponownie pogrążyła się w roz- paczy. Pozwól mi umrzeć, błagała, przygnieciona żalem na samą sobą. Pozwól mi umrzeć. Nie potrafię znieść tego dłużej. Lecz potem zasłona nieszczęścia uniosła się znowu, kiedy w jakiś sposób wyczuła, że Yaro i Brostek znajdują się w pobliżu. Obrazy zamigotały w jej głowie i zrozumiała, że znajdują się w Vortex, przeniesieni tutaj w taki sam sposób jak ona. Lecz stało się z nimi coś dziwnego. Brostek był istotą z białego płomienia, a Varo w ogóle nie mogła dostrzec; widziała tylko jakiś czarny kształt. Miłość i tęsk- nota rozszalały się w jej sercu jak ogień i ogarniającą ją ciemność rozświetlił słaby płomyk nadziei. Lecz potem przypomniała sobie, że w Vortex Nożownik jest wszech- mocny i nadzieja zmieniła się znowu w poczucie klęski. Wkrótce, wiedziała to dobrze, jej przyjaciele staną się tak samo bezradni jak ona. Komnatę wypełniała cisza; w swych myślach M agar a krzyczała. Gdy tylko Nożownik ujrzał Księgę, zrozumiał co się stało. Wykorzystanie potomkini Halany do zneutralizowa- nia magii wplecionej w gobelin niosło ze sobą ryzyko, zdawał sobie z tego sprawę, lecz ryzyko to gotów był ponieść i był na nie przygotowany. Nigdy naprawdę nie wierzył, by ktokolwiek zdołał wykorzystać jej głupi po- mysł. Próbę podjętą przez odszczepieńca czarodzieja moż- na było uznać za żałośnie nieudolną, gdyby nie pomoc Magary - i niefortunny zbieg okoliczności, który pozwolił mu wykorzystać moc symboli światła. Mimo to Nożownik wiedział, że powinien był przewidzieć taką możliwość i być przygotowanym do poradzenia sobie z nią. Z trudem opanował swój gniew, obserwując odległą scenę oczyma swego wizerunku. Czarodziej opuścił celę Magary, dając jej przedsmak tego, jak będzie wyglądała jego zemsta, i przywołał swój zwierciadlany wizerunek. Fioletowa aureola powróciła do niego, kiedy znów stał się cały. Przez parę chwil stał bez ruchu, pogrążony w myślach. Zbuntowany czarodziej nie żył już, lecz zdołał przenieść moc na dwóch swoich towa- rzyszy, a tego Nożownik po nim się nie spodziewał. Jednak ci dwaj nigdy nie zdołają jej opanować. Czy tacy nowic- jusze naprawę mogli uwierzyć, że zdołają go pobić? Nożownik wciągnął ich do swego leża, wiedząc że w każ- dej chwili może ich zniszczyć. Lecz najpierw wykonają zadanie, jakie im przeznaczył, i ironia tego, z czym mieli się spotkać, niezmiernie mu się spodobała. Brostek i Varo ledwie zdołali zareagować na śmierć Keredina i własną niezwykłą przemianę, kiedy obraz spus- toszonego Nevern zniknął, a oni znaleźli się, wciąż dzierżąc wyciągnięte miecze, nad zamarzniętym jeziorem wysoko w górach. Nigdzie nie mogli dostrzec Nożownika. Roz- glądając się nerwowo zobaczyli jeszcze dwa jeziora, leżące za najbliższym, a dalej w głębi doliny posępny, szary zamek. Cień zawyła, sprawiając że ta chwila wydała im się jeszcze bardziej niesamowita. - Gdzie my jesteśmy? - Brostek stracił całą pewność siebie. Przepływały przez niego sjły, których nie rozumiał i cały jego świat najwyraźniej oszalał. - Co się z nami stało? - Nie wiem. Dobrze się czujesz? - Choć słowa te winny świadczyć o jego trosce, głos Varo dźwięczał teraz metalicz- nie, co pozbawiało go wszelkiego człowieczeństwa. Brzmiał tak, jak gdyby dochodził przez arkusze stalowej blachy. - Tak myślę - odparł Brostek, wytrzeszczając oczy na czarny kształt, jakim był teraz jego przyjaciel. - A ty? Nie mogę cię zobaczyć. - Czuję się wspaniałe - zgrzytnął Varo. Brostek spojrzał na wisiorek spoczywający na jego ot- wartej lewej dłoni. Jest we mnie coś, a ja nie mam pojęcia, jak się z tym uporać. Nie jestem czarodziejem - nie wiem, jak radzić sobie z magią! - Być może to właśnie jest owo miejsce, do którego przybyła Magara - rzekł spokojnym, nienaturalnym tonem Varo. - Jeśli tak, to oczywiście w grę wchodzi tylko za- mek. - Sprawdzimy to? Brostek skinął głową, wciąż starając się opanować pani- kę, i ruszyli do zamku brzegiem zamarzniętego jeziora. Jednak zdołali przejść zaledwie kilka kroków, kiedy z rzad- kiego powietrza niedaleko przed nimi wyłonił się jakiś człowiek. Jego błękitne szaty świadczyły, że jest Nożow- nikiem, a jego ciało otaczał pomarańczowy blask. Z szyi zwisał mu ciężki wisiorek w kształcie serca osadzonego na poziomej linii. Jego twarz wyrażała oszołomienie, jak gdy- by zaskoczył go fakt, że się tu znalazł. Kiedy zobaczył Yaro i Brosteka, na jego twarzy pojawił się gniew... i odrobina strachu. Yaro zareagował odruchowo i natychmiast, Unosząc miecz, rzucił się na swego wroga. - Nie! - krzyknął Brostek. - Czekaj! - Lecz został zig- norowany. Yaro nie miał teraz czasu, by słuchać głosu rozsądku. Miał tylko jeden cel i konieczność zabicia znie- nawidzonego wroga zagłuszyła wszystko inne. Nożownik zareagował szybko, unosząc obie ręce i celu- jąc nimi w swego przeciwnika. Błękitny ogień zatrzeszczał i pomknął w stronę Yaro, lecz choć salwa uderzyła w sam środek jego czarnej postaci, sprawiła tylko to, że przez parę kroków poruszał się nieco wolniej. Błękitne płomienie zniknęły, wessane w czarną pustkę, którą był Yaro - a on szedł dalej. Na twarzy Nożownika pojawiło się najpierw zdumienie, a potem przerażenie. Wyzwolił kolejne pioruny, kierując nimi coraz bardziej na chybił trafił. Większość była niecelna, lecz inne trafiały Varo, który biegł, klucząc między nimi. Żaden jednak nie zatrzymał go - ani nawet nie zwolnił zbytnio jego biegu. Brostek nie poruszył się, rozdarty pomiędzy niepewnoś- cią, a pragnieniem ruszenia z pomocą swemu przyjacielowi. Kiedy tak się wahał, usłyszał plusk w niezamarzniętym jeziorze, lecz kiedy się odwrócił, ujrzał jedynie kilka zmar- szczek rozchodzących się od środka. - Nie zabijesz go! - krzyknął, a potem dodał z roz- paczą. - Nie ma zaćmienia. On nawet nie jest prawdziwy! Lecz Varo wiedział lepiej. Zbliżył się, uchylając się przed ostatnimi, słabymi wybuchami mocy, i wzniósł miecz, który teraz był czarną pustką; niosącym zemstę ostrzem nicości. Nożownik potknął się i upadł na plecy, wrzeszcząc niezrozumiale. Klinga Yaro spadła na dół, przecinając prawdziwe ciało i kości. Jego wróg krzyknął tylko raz i w jednej chwili pomarańczowe światło zniknęło. Yaro jednak nie poprzestał na tym. Wkrótce z błękitnych szat zostały tylko strzępy, a ciało Nożownika leżało posiekane w kawałki - nie pojawiła się jednak nawet kropla krwi. Brostek zbliżył się ostrożnie do swego przyjaciela, czując mdłości na widok jego ślepej furii; przez głowę przemknęła mu myśl, czy Yaro nie rzuci się także na niego. - To koniec, Yaro - powiedział. - On nie żyje. Czarny kształt znieruchomiał, miecz zawisł w powietrzu. Sprawiał wrażenie, że z wolna się opamiętuje. - Gdzie jest krew? - zapytał metaliczny głos. - Powinna być krew. - Nie ma ani kropli - odparł pewnym tonem Brostek. - Zostaw to. On nie żyje. A ostatni Nożownik posiadł całą moc pozostałych, dodał w myślach. Brostek spojrzał na zamek i wzdrygnął się na myśl, że Magara może być tam wieziona. Lecz zanim zdołali ruszyć dalej, zamarznięte jezioro eksplodowało setką wybuchów. Ogromne kloce lodu obracały się wolno w powietrzu, podczas gdy mniejsze kawałki śmigały we wszystkich kierun- kach, nakładając dziwny, turkoczący odgłos na rozdzierający uszy trzask grubego lodu. Dwaj mężczyźni przyglądali się temu przerażeni, ponieważ stało się jasne, iż źródłem każdego wybuchu jest mężczyzna lub kobieta, którzy teraz wynurzali się na powierzchnię. Gdy lodowe głazy i drobne odłamki zasłały wszystko wokół, dziwna gromada ludzi wdrapała się na obsypane szronem rumowisko. Skórę mieli sinobłękitną z zimna ł wszyscy ściskali kurczowo broń z lodu - długie, ostre drzazgi, poszarpane maczugi i noże z lodowych sopli. Każdy miał na głowie fioletową opaskę, a w ich oczach opętańczo płonął rozpaczliwy głód. Otrzymali zwolnienie ze swego lodowego piekła dla jedynego celu. Zabijcie intruzów i ich zwierzę, powiedział im ich pan, a ja was uwolnię. Nie potrzebowali innej zachęty. Posłuchają go i raczej umrą czyniąc to, niż wrócą do swego zamarzniętego jeziora. Gdy pierwsza fala ludzi zaczęła przeprawiać się przez potrzaskany lód, sunąc nieubłaganie ku dwóm ogłuszonym intruzom, kolejne trzaski rozdarły powietrze, kiedy uwol- nili się ci pogrzebani głębiej i wypełzali ze swych śliskich jam, by podążyć za innymi. Brostek i Varo zrozumieli, że ich dziwne osłony nie są wystarczającą ochroną przed fizyczną furią setek lodowych wojowników. Brostek nie widział innej możliwości jak zostać na miejscu z Cieniem i sprzedać swe życie za najwyższą cenę - lecz Varo ruszył naprzód, rzucając się do walki z gotowością, która przypominała radość. I stawił czoło miażdżącej przewadze niesamowitych przeciwników, spadając na nich jak mroczny wir śmierci. ROZDZIAL CZTERDZIESTY CZWARTY Hewitt siedział z gobelinem rozłożonym na kolanach, przenosząc wzrok z niego na ogród i z powrotem. Nie spodziewał się kolejnym cudów - te, które już zo- baczył, wystarczyły mu aż nadto - lecz dalej miał nadzieję ujrzeć powracającą Magarę i trzech mężczyzn. Jednak poza tym, że kilkakrotnie mignęła mu w przelocie Celia, nie dostrzegł śladu nikogo innego. Jego bystre oczy zauważyły jeszcze jedną zmianę w od- tworzonym gobelinie. Na grobowcu widniał teraz nowy napis, który maleńkimi literami głosił: MIEJ WIARĘ; pod nim znajdował się symbol w postaci czterech stykających się kręgów. I właśnie teraz, na oczach Hewitta, pomarań- czowy łuk tęczy zaczął się strzępić i zniknął, jak gdyby rozpuszczając się w samej tkaninie. Fioletowy pasek samo- tnie zataczał łuk na wiosennym niebie. Rogan i Slaton chwiejnym krokiem ruszyli ku drzwiom, rozpaczliwie starając się wyłowić coś z potoku słów Rossa, który opowiadał im o tym, co zdarzyło się od czasu, kiedy stracili przytomność w Jordanstone. Wyjrzawszy na ze- woątrz, zobaczyli Lisle'a, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na kładce i grał spokojną melodię, z każdą chwilą coraz ciszej. Otaczający go ludzie wpatrywali się w wodę. powierzchnia jeziora była niemal nieruchoma i tylko drob- niutkie zmarszczki świadczyły o zamierającym wietrze. Większość mieszkańców Trevłne również wpatrywała się w wodę, tłocząc się na kładkach i nad brzegiem. Wszyscy czekali; milczący i nieporuszeni. - Stąpajcie tak, żeby nie poruszyć kładki - zwrócił się do swych ozdrowiałych towarzyszy Bair. - Woda prawie znieruchomiała. - Zakłopotani Rogan i Slaton stanęli w miejscu. Potem z jeziora zniknęła ostatnia zmarszczka i Lisie przestał grać. - Teraz? - zapytał Kole. - Tak - odpowiedział Rayne. - Skacz! Kole zanurkował z końca kładki, rozcinając wodę nie- mal bez plusku. Stojący w pobliżu ludzie wstrzymali od- dech, gdy zniknął im z oczu w błysku odbitego słońca. Choć woda była przezroczysta, nikt nie mógł dostrzec go pod powierzchnią. Fale wzbudzone jego skokiem rozcho- dziły się w ciszy, gdy wszyscy w Trevine stali nie śmiać oddychać. Mijały długie chwile, podczas których każdy przeszukiwał wzrokiem powierzchnię jeziora i zaglądał w głąb, osłaniając oczy przed blaskiem późnoporannego słońca. Rozległ się głośny okrzyk ulgi, kiedy Kole niespodziewa- nie pojawił się znowu, poruszając się tak szybko, że niemal cały wyskoczył z wody. Natychmiast popłynął do kładki i chętne ręce pomogły mu wdrapać się na nią w chwili, gdy wśród dalej stojących widzów zaczął rozlegać się gwar głosów snujących domysły. Ci znajdujący się bliżej ujrzeli odpowiedź w szeroko rozwartych oczach i pobladłej twa- rzy nurka. - Było tak, jak mówił Yilman - wydyszał. - Widzisz... - zaczął Yilman, spoglądając na Rykera, lecz Kole przerwał mu. - To nie wszystko - rzekł niecierpliwie. - Byłem tam tylko parę chwil, lecz zobaczyłem mężczyznę w błękitnych szatach otoczonego pomarańczowym blaskiem, który wal- czył z czymś, co było... tylko czernią. I był tam Brostek, a obok niego stał biały wilk. - Biały? - zapytał Ross. - Ale Cień jest szara. - Wszystko jedno - rzekł Jastrząb. - Czy tym drugim mógł być Varo? - Tego nie mógłbym powiedzieć. - To oni, i potrzebują naszej pomocy - stwierdził Bair. - Zatem ruszajmy! - rzekł Ryker, a jego oczy rozbłysły. - Pójdziemy z wami - wtrącił szybko Lynton. Czterech pozostałych Bariańczyków znajdowało się wśród zgroma- dzonych ludzi. - Z pewnością musi chodzić o to, po co zostaliśmy tutaj wysłani. - Nurkowie pójdą również - powiedział Kole, spoj- rzawszy na Rayne'a, który skinął potakująco głową. - Woda jest naszym domem, a niektórzy z was może będą potrzebowali pomocy. - To dobrze - ucieszył się Bair. - Potrzebna nam wszel- ka możliwa pomoc. Wieści rozeszły się, wywołując przerażenie i zgiełk, lecz wśród tego pozornego zamieszania mieszkańcy Trevine zdobyli się na ogromny wysiłek organizacyjny. Członkowie rady objęli pieczę nad poszczególnymi odcinkami kładki i ci, którzy mieli podążyć za Kole'm w nieznane, zostali do tego odpowiednio przygotowani. Rozdano dodatkową odzież, przygotowano broń i każdemu, kto nie był dobrym pływakiem, wyznaczono do towarzystwa nurka. Ustalono sygnał startowy. Kiedy Slaton i Rogan zrozumieli w końcu, co się dzieje, stwierdzili że oni też chcą zanurkować w wody jeziora, lecz zakazano im tego. Wciąż jeszcze odczuwali wielkie osłabie- nie i byliby bardziej ciężarem niż pomocą. - Tak czy inaczej, potrzebujemy was do opieki nad Lisle'm - zauważył Bair. - Ty jednak idziesz, mimo zranionej ręki. - To tylko zadrapanie - usłyszeli zniecierpliwioną od- powiedź. Nikt w żaden sposób nie mógłby powstrzymać starego żołnierza przed udziałem w tej przygodzie. Tak więc do pięciu członków drużyny Varo i czterech Bariańczyków dołączyło ponad dwudziestu nurków i spora grupa ochotników z Trevine. Wszyscy oni stali w absolut- nym bezruchu na rozmaitych kładkach, czekając na sygnał. I jeszcze raz Lisie zagrał, wydając się rozumieć to, o co go proszono. Pogodna muzyka rozlała się nad wodą, a subtel- na melodia dotarła do tych wszystkich, którzy obserwowali lub czekali. Ostatnie drobne zmarszczki wygładziły się. Ręka Rayne'a uniosła się, sygnalizując gotowość, a po- tem opadła nagle i wszystkie grupy zanurkowały albo wskoczyły do zwierciadlanego jeziora. Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, Lisie odłożył lutnię i wskoczył za nimi. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY W krzyk wdarł się głos, którego nie mogła odrzucić. Ulegniesz mu nawet teraz? Zostaw mnie, odpowiedziała żałośnie Magara. Czy nie uczyniłam już dość? Dlaczego walczyłaś tak zaciekle, jeśli zamierzałaś się poddać? zapytała w odpowiedzi Halana. Nie mogę już walczyć, wyjeczała. Twoi przyjaciele dalej walczą, powiedziała ostro Halana. Dla ciebie, dla samych siebie, dla nas wszystkich. Porzucisz ich teraz? Nie mogę nic zrobić, sprzeciwiła się Magara. Nie mam żadnej mocy. Czy moje zdrowie nic dla ciebie nie znaczy? Głos Halany był teraz głosem dorosłej kobiety, nie lekkomyślnej dziew- czynki. Nevern kwitnie znowu, Magaro. Tyś to uczyniła! Nie tylko czarodzieje posiadają talent. Dlaczego wypierasz się własnego? To, co ludzie nazywają magią, jest dostępne dla wszystkich, którzy umieją patrzeć. Dowiodłaś swej warto- ści - i jesteś w Vortex. Cóż mogę stąd uczynić? Wciąż zalewały ją fale bólu, wydobywającego się z jej unieruchomionych nóg. Jesteś uzdrowicielką, Magaro. Leczenie zacznij od siebie! Jak sądzisz, dlaczego próbuje rozproszyć twoją uwagę bó- lem? Boi się ciebie. A my ciebie potrzebujemy. Boi się mnie? zapytała z niedowierzaniem. Gdyby nie ty, odparła Halana, do tej chwili władałby już nami wszystkimi. Wciąż jeszcze może mu się udać. Straż- niczka przerwała, jak gdyby rozważając skutek swych słów. Nie lękaj się prosić o pomoc, zakończyła. Lecz naj- pierw poszukaj jej u siebie samej. Halana wycofała się, lecz kontakt nie urwał się i M agar a wciąż czuła wokół siebie bezmiar Więzi. W obrębie jej nieskończonych granic szalała jakaś walka; fale zmian toczyły się jedna za drugą, zagrażając absolutnym chao- sem. Nie miała pojęcia, co to wszystko może znaczyć; nie było sposobu, by ująć to w słowa ani też by wyrazić w myślach. Wciąż doznawała straszliwego uczucia choro- by, lecz wyczuwała też kilka wątłych nici zdrowia. Nevem kwitnie znowu. Magiczny ogród był ich ostatnią nadzieją - i on opierał się. Najmniejszą rzeczą, jaką mogła zrobić, było opierać się również. Ale jak? Mój talent służy uzdrawianiu. Wcześniej tego dnia powie- działa tak swemu dręczycielowi. Więc dowiedź tego! rzuciła wyzwanie sobie samej. Magara ze wstrząsem uświadomiła sobie, że Nożownik był pierwszym, który uznał jej talent, kiedy chciał, by napisała historię mającą zneutralizować magię gobelinu. Czy to samo w sobie nie było magią? A odrodzenie Nevern z pewnością było swego rodzaju uzdrowieniem. Jesteś uzdrowicielką, Magaro. Leczenie zacznij od siebie! Mój ból jest nieprawdziwy, powiedziała do siebie. Jej nogi nie były złamane ani sparaliżowane. Brzmiało to wspania- le, lecz jej mózg upierał się, że jednak były. Magara była bardzo dobra w pomaganiu innym ludziom, w kojeniu wzburzonych umysłów - lecz jak mogła przekonać samą siebie? Tym razem nie bardzo mogła zadać pytanie, "A co ty o tym sądzisz?" Uśmiechnęła się mimo zgrzytających zębów i ujrzała jak w Więzi przesuwa się cienka nić. Znajdowała się wewnątrz tej nieskończonej złożoności, będąc w takim samym stop- niu jej częścią, co obserwatorem. Tutaj spotykają się linie. Które z nich wykorzystał Nożownik, by sprawić jej ból? Gdzie znajdują się nici, które napadły na nią? Szukała na oślep, wiedziona jedynie instynktem. Wyczuwała w Więzi tak wiele rzeczy złych, tak wiele spaczonych albo wy- trąconych z równowagi, iż wydawało się, że cały wiek zajmie jej odnalezienie tego, czego szukała. W chwili, kiedy zobaczyła nici, które wykorzystał dla zawładnięcia jej członkami, zrozumiała że są straszliwie wynaturzone. W myślach zabarwiła te linie na czerwono, potrzebując jakiegoś wyobrażenia, by uczynić zadanie wykonalnym. Nie mogła przeciąć nici - Więź była wieczna - lecz mogła je zmienić. Nożownik wynaturzył je, tak więc musi znaleźć jakiś sposób, by odwrócić jego nikczemne dzieło; by roz- platać węzły bólu. W myślach "pchnęła" na próbę zabarwione linie i zo- baczyła, że zmieniają kolor z czerwonego na pomarań- czowy. Ku jej zdumieniu, ból zelżał nieco. Potem ostrożnie odwinęła kolejną pętlę i patrzyła, jak pomarańczowy kolor blednie do żółtego. Magara posuwała się naprzód, przepi- sując tę część Więzi i czyniąc ją prawdziwą. Ponownie poczuła, że ból się zmniejsza. Zieleń, błękit, indy go. Roz- poznała wzór, który był jej prawdziwą jaźnią i sięgnęła doń. Fiolet. Ze wszystkich kolorów tęczy, ten ostatni sprawił, że się zawahała. To był jego kolor. Lecz była już tak blisko. Przywołując całą siłę woli, doprowadziła zmia- nę do końca - i kolor znikł zupełnie. Magara siedziała spięta i nieruchoma, czekając na po- wrót męczarni. Lecz ból nie wrócił i w końcu zdołała uwierzyć w to co zrobiła, więc otworzyła oczy. Nic nie zmieniło się w obrazie komnaty o kamiennych ścianach, lecz teraz widziała ją inaczej. Więź wciąż tam była, tak jak i wszędzie indziej; wszechprzenikająca obecność, jak słoje w pniu drzewa. Wstań, rozkazała sobie. Ku jej zdziwieniu, nogi wykona- ły polecenie. Jej radość dorównywała zdumieniu, lecz nagle otrzeźwiła ją myśl, że to dopiero początek. Magara z nagła odepchnęła od siebie krzesło, które z trzaskiem przewróciło się na podłogę. Temu dźwiękowi odpowiedziały dalekie, trzaskające wybuchy, a ona poczuła, że w chaosie Więzi przesuwają się inne wzory. Zdecydowanym krokiem ruszy- ła w stronę drzwi. Choć każdy z nich teoretycznie czuł się przygotowany na to, co miało się zdarzyć, wszyscy członkowie grupy, która przybyła z Trevine, zostali ogłuszeni i pozbawieni tchu przez sposób, w jaki zjawili się w Vortex. Wydostawali się na powierzchnię jeden po drugim w odstępach paru chwil, po najkrótszej, lecz najdziwniejszej podróży swego życia. Mniej doświadczeni pływacy gwałtownie chwytali powiet- rze, lecz wszyscy pospiesznie rozglądali się wokół siebie. Góry beznamiętnie odwzajemniały ich spojrzenia, lecz sce- na na zamarzniętym jeziorze obok przedstawiała wszystko, tylko nie spokój. Nigdzie nie dostrzegli śladu mężczyzny w błękitnych szatach, którego zauważył Kole, lecz Brosteka, Cień i czar- ny kształt, będący w ich przekonaniu Varo, oblegało teraz mnóstwo wojowników dzierżących lodowy oręż. Gdy przy- bysze z pluskiem posuwali się do brzegu, lód pękł z ogłu- szającym hukiem i z lodowego rumowiska wyłonili się kolejni wojownicy. Nie było czasu do namysłu, a jeszcze mniej na zro- zumienie tego, co się dzieje, gdy brnęli przez wodę i ruszali na pomoc swoim przyjaciołom. Początkowo napastnicy zignorowali ich, tak bardzo pochłonięci byli swoim pierwo- tnym celem, lecz atak od tyłu szybko dał im się we znaki, zmuszając, by się odwrócili i podjęli walkę z nowym przeciwnikiem. Czoło grupy stanowiło pięciu ludzi z druży- ny Varo, lecz Lynton i jego towarzysze oraz ochotnicy z Trevine nie pozostawali daleko w tyle. Choć pod wzglę- dem liczebnym nieprzyjaciel przewyższał ich ogromnie, przybysze nękali go szybkimi uderzeniami, wbijając się klinem w jego szeregi i napełniając serca Varo i Brosteka nową otuchą. Brostek i Cień bronili się rozpaczliwie - o czym świad- czyło kilka ciał u ich stóp - lecz wciąż byli spychani do tyłu i szybko się męczyli. W przeciwieństwie do nich, Varo czynił absolutne spustoszenie w szeregach przeciwników, zabijając bez żadnych skrupułów i znacząc swoją drogę kałużami krzepnącej krwi. To był wściekły atak, nie mają- cy nic wspólnego z jakimkolwiek rozsądkiem, lecz on szalał dalej. Lodowi wojownicy szybko nauczyli się, że nie mogą zbliżać się do niego - jeśli któryś z nich to zrobił, spotykał się z natychmiastową śmiercią w postaci wirującego czar- nego miecza - i teraz otaczali go, markując wypady i uchy- lając się przed ciosami, czekając na błąd, który z pewnością nastąpi. Taka taktyka doprowadziłaby każdego innego człowieka do wybuchu niekontrolowanej furii, lecz Varo po prostu zignorował nierówne szansę i z uwagą wybierał cele, trafiając w nie każdym uderzeniem czy pchnięciem. I każda ofiara dawała mu odrobinę zadowolenia - dopóki nie zetknął się z warczącą kobietą o błędnych oczach. Po raz pierwszy pomyślał o tym, skąd ludzie ci wzięli się tutaj. Jego własna matka należała do tych, którzy zostali upro- wadzeni przez Nożowników. Chwila wahania pozwoliła kobiecie rzucić się naprzód z ostrą jak igła, lodową dzidą. Varo odparował cios, lecz koniec dzidy rozorał mu lewe przedramię. Zabił kobietę precyzyjnym pchnięciem w serce i ponownie zmusił się do czujności. Lecz nie odzyskał poprzedniego bezmyślnego poczucia nietykalności i stąd nieoczekiwane przybycie sprzymierzeńców powitał z radosną ulgą. Przedtem nawet nie zastanowił się nad szansami walki, lecz teraz uświado- mił sobie, że bez ich pomocy zostałby w końcu zabity. I wciąż mieli nierówne szansę. Kiedy ostatni z przybyszów brnął do brzegu, by włączyć się do walki, powietrze ponownie rozdarł grzmot pękające- go lodu. Drugie zamarznięte jezioro, to leżące najbliżej zamku, wybuchło - i wyłoniła się z niego druga armia. I równocześnie trzecie jezioro zaczęło zamarzać. W ciągu paru chwil woda przy brzegach zmieniła się w lód gruby na szerokość dłoni i już naprawdę ostatni członek grupy z Trevine niemal został schwytany w pułapkę, kiedy tężeją- ca woda zamknęła się wokół jego stóp. Niezdarne ruchy prawie że zgubiły Lisle'a, lecz Ross spostrzegł chłopca i wróciwszy pędem na brzeg zdołał go wyciągnąć, prze- klinając swego brata za to, że pozwolił Lisle'owi podążyć za nimi. Pokrywa lodu na ostatnim jeziorze oznaczała, że odcięto im drogę ucieczki. Nie pozostało nic innego, jak walczyć do ostatniej kropli krwi. Kiedy ich sprzymierzeńcy zmienili starcie w normalną bitwę, Varo i Brostek po raz pierwszy zdołali rozejrzeć się wokół siebie. Obaj dostrzegli błękitne szaty czarodzieja na szczycie jednej z wież zamku i zaczęli torować sobie drogę wśród bitewnego zamętu, nawołując swych przyjaciół i po- woli formując zwarty oddział, by odeprzeć szalone ataki napastników. Gdy przepchnęli swój klin jeszcze bliżej za- mku, na ich drodze stanęła druga grupa lodowych wojow- ników, lecz ich dzikość i lodowy oręż nie mogły sprostać ćwiczonej latami wojennej biegłości ludzi Varo, wspieranej siłą i zwinnością nurków oraz ich stalowymi ostrzami. Lisie zajmował względnie bezpieczną pozycję w środku oddziału; pozornie nie zwracając uwagi na szalejącą wokół okrutną przemoc, nie spuszczał spojrzenia swych fiołko- wych oczu z zamku. - Magaaara! - zawołał radośnie. Varo i Brostek znajdowali się wśród tych, którzy go usłyszeli i na ów okrzyk zdwoili swoje wysiłki, by dotrzeć do fortecy - na blankach której nie było już widać Nożow- nika. W końcu zdołali rozerwać szeregi przeciwników i Brostek zasygnalizował Bairowi, by zorganizował obronę, podczas gdy on i Varo pobiegli do zamku, mając za sobą kuśtykającego Lisle'a. Magara otworzyła drzwi i wyjrzała na słabo oświetlony korytarz. Blask słońca skinął na nią z drugiego końca, i Magara ruszyła ku niemu. Nie miała żadnego okres-;? lonego planu, próbowały tylko skontaktować się z Yaror i Brostekiem. Przeszła nie więcej jak kilka kroków, kiedyi nagle poczuła, jakby jej głowa wybuchła; zatrzymała się gwałtownie. Choć nie przemówił do niej żaden głos, Maga- ra ugięła się pod lawiną żądań, jakie jej przedstawiono. Wiedząc, że prawdziwa uzdrowicielka znajduje się w Vor- tex i poznawszy jej małe zwycięstwa w Nevern i nad własnym uwięzieniem, Więź przybyła do niej. Wszystkie magiczne miejsca, które od tak dawna znajdowały się pod nikczemnym wpływem czarodzieja, teraz zwracały się do niej, by je również uratowała. Sama myśl o tak ogromnym zadaniu sprawiła, że Magara poczuła się rozbita i bezrad- na. Nie miała nadziei, że zdoła rozplatać tak szeroko rozpostartą sieć zła. Było to zadanie przekraczające siły jednostki. Przez chwilę kusiła ją myśl, by wykorzystać moc Więzi do zniszczenia jej wroga, lecz wiedziała, że nawet gdyby się to udało, takie starcie pozostawiłoby Więź trwale pokiere- szowaną i zniekształconą. Słabość, do której doprowadzi- łaby Magara mógłby wykorzystać kolejny czarodziej. Ta moc nigdy nie była przeznaczona dla żadnego pojedyn- czego człowieka; psuła każdego, kto jej skosztował. Więź nie przestawała jej błagać, a jej słabość i ułomność boleśnie raniły Magarę. Wszystkie jej instynkty przema- wiały za tym, by pomóc - ale od czego ma zacząć? To było beznadziejne. Nawet jeśli zdołałaby rozpocząć leczenie te- raz, jej wysiłki byłyby daleko za słabe, o wiele za późne. Jej wróg dysponował nieskończenie potężniejszymi środkami i gdy tylko odkryłby jej zamiar, natychmiast powstrzymał- by cały proces leczenia - i prawdopodobnie zabiłby ją. A jednak uzdrowicielka, która była w Magarze, upierała się, by spróbować. Wybrała maleńką cząstkę i wyczuła w jaki sposób zo- stała zniekształcona. Wysiłek, jaki włożyła w naprawienie jej okazał się wyczerpujący - lecz, bardzo daleko, źródło znane niegdyś ze swych cudownych uzdrawiających właś- ciwości, a od pewnego już czasu coraz bardziej brudne i trujące, ponownie trysnęło czystą i żywą wodą. Owe maleńkie zwycięstwo tylko zwiększyło zgiełk w głowie Magary i pozostawiło jej przeczucie jeszcze pewniejszej, ostatecznej klęski. Czy nikt nie może mi pomóc? W Więzi przebywało wielu innych uzdrowicieli, lecz nikt taki nie znajdował się w Vortex; nikt, kto zdołałby pomóc jej na czas. Mc więcej! zawołała w duchu. Pełna męki reakcja Więzi na jej rozpaczliwą odmowę zdruzgotała ją i przepełniła poczuciem winy. Nie potrafię tego zrobić. Magara zaczęła biec, próbując umknąć przed szaleńst- wem, uciekając przed ciężarem, którego pewnie nie zdoła- łaby udźwignąć. Wypadła na zalany słonecznym światłem dziedziniec i zatrzymała się nagle, kiedy ujrzała swego dręczyciela stojącego na jego środku i zwróconego plecami do niej. Przed nim wznosiła się wielka sklepiona brama, oskrzydlona wieżami, przez którą mogła zobaczyć szaleją- cą w dolinie bitwę. Zgiełk w jej głowie ucichł, gdy czaro- dziej odwrócił się wolno. Na chwilę na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia, lecz zaraz zniknął pod maską chłod- nej obojętności. - Trzymajcie ją - powiedział. - Jeśli się będzie wyrywa- ła, poderżnijcie jej gardło. Z cieni za Magara wyłonili się dwaj mężczyźni z fioleto- wymi opaskami na głowach i nim zdołała zrozumieć, co się dzieje, jej ramiona zostały okrutnie wykręcone do tyłu, a do jej gardła przytknięto nóż, którego ostre jak brzytwa ostrze dotykało skóry. Mężczyźni nie wydali żadnego dźwięku i tylko trzymali ją w twardym jak żelazo uścisku. Należeli do kreatur Nożownika; w żaden sposób nie zdoła- łaby obalić jego władzy nad ich umysłami. Nożownik odwrócił się znowu, stając naprzeciw bramy, i czekał spokojnie, założywszy ramiona. Odgłosy walki zbliżyły się, a potem pozbawiona rysów, czarna postać, w którą jak wiedziała Magara zmienił się Varo, wbiegła przez bramę na dziedziniec. Ona sama potrafiła przebić wzrokiem nieprzezroczystą opończę ciemności i wyczuć nieugięty wyraz morderczego zamiaru, jaki krył się pod nią. W chwili, kiedy Varo ruszył do ataku na swego śmiertel- nego wroga, w bramie pojawił się Brostek z Cieniem. Varo zbliżył się do swej ofiary z uniesionym do ciosu mieczem - a wówczas czarodziej uniósł rękę niemal niedbałym gestem i błękitny ogień zatętnił w oślepiającym piorunie kont- rolowanej mocy. Wydawało się, że czarna osłona wchłonę- ła część tego pierwszego uderzenia, lecz drugi wybuch odrzucił Varo do tyłu jak szmacianą lalkę. Upadł na ziemię jak poskręcana czarna sterta i leżał bez ruchu pod pod- stawą sklepionej bramy. Magara z przerażeniem obserwowała pogardliwą od- prawę, jaka spotkała jej przyjaciela. Potem Brostek przy- ciągnął jej wzrok. On i Cień otoczeni byli srebrzystym białym światłem, które iskrzyło i migotało, gdy się poru- szali. Pod światłem dostrzegła plamy krwi na mężczyźnie i wilczycy i nie uszedł jej uwadze wyraz wstrząsu w oczach Brosteka, kiedy spoglądał najpierw na Varo, potem na nią, a w końcu znowu na Nożownika. - Może później znajdę jakieś zajęcie dla twojego głupie- go przyjaciela - zauważył mężczyzna w błękitnej szacie. - Przynajmniej spożytkuję jakoś jego talenty. Ale jak na razie, to ty jesteś tym, kogo chcę. Magara słuchała tych słów z przerażeniem. Od tak dawna pragnęła ujrzeć swoich dwóch przyjaciół, lecz teraz jej ukochany był bezradny, a ona znała żadnego sposobu, w jaki mogłaby pomóc. Brostek zatrzymał się jakieś dzie- sięć kroków przed swym wrogiem. Gdy ponownie spojrzał na Magarę, zastanowiła się, czy jej obecność nie rozprasza jego uwagi. - Nie możesz się ze mną równać - ciągnął czarodziej. - Dlaczego tak to sobie utrudniasz? Oddaj mi teraz swoją moc, a przynajmniej spotka cię szybki koniec. Na razie tylko na to możesz mieć nadzieję. Magara poczuła prawdę w jego słowach, lecz równocześ- nie zrozumiała, co uczynił Keredin. Przyjął moc, jaką mu darowała i dodał do niej utajony potencjał symbolu światła oraz resztki własnej mocy. Potem rozdzielił ją między Varo ł Brosteka, czyniąc z nich swoje zwierciadlane odbicia i mając nadzieję, że w ten sposób niszcząca siła jednego przekształci się w twórczą moc drugiego; ciemność prze- ciwstawiona światłu; rozum - intuicji; zimna przemoc od- dzielona od ciepła miłości; obiektywne rozumowanie ze- stawione z nielogiczną namiętnością. Podkreślenie naturalnych rysów dwóch mężczyzn po- winno każdego z nich uczynić silniejszym, lecz coś się nie udało. Opanowanie Varo zostało rozbite i obce mu zmie- szanie pozbawiło go ochrony. A bez niego Brostek był ułomny; wypełniała go wiedza, lecz brakowało mu zdecy- dowania, by skutecznie ją wykorzystać. Miecz zwisał bez- władnie u jego boku, gdy wytrzeszczał oczy na tak pew- nego siebie przeciwnika. Ciekawe czy w ogóle uświadamia sobie, co się z nim stało? pomyślała Magara w bezradnej męce. - Czekam. - Wahanie przeciwnika najwyraźniej rozba- wiło czarodzieja. Ze swej strony Brostek zdawał sobie sprawę, że stał się ogniskiem czegoś, czego nie potrafi pojąć. Nie wątpił, że w grę wchodzi tutaj magia, lecz pożegnalne słowa Keredina ciążyły mu - Teraz zależy to od ciebie - ponieważ nie miał pojęcia, jak okiełznać moc ani jak ją wykorzystać; po prostu nie wiedział, co robić. Był pewien, że Nożownika nie można zabić w zwyczajny sposób - porażka Varo utwierdziła go w tym mniemaniu - i wiedział, że potrzeba tutaj czegoś więcej. Ale ja nie jestem czarodziejem. Był również przekonany, że cokolwiek Keredin uczynił, zapewnił tym jemu i Varo jakąś magiczną ochronę, lecz najwyraźniej nie mogła ona trwać wiecznie. Przypuszczał, że były czarodziej chciał, by on i Varo działali jako zespół. Jego przyjaciel poruszył się teraz i zaczął przesuwać się wolno po ziemi. Gdyby któryś z lodowych wojowników dopadł go kiedy leżał oszołomiony, w jednej chwili byłby martwy. I, co nie mniej ważne, widok Magary z nożem na gardle odbierał mu odwagę. To ona stanowiła główny powód ich podróży do Nevern, podróży, która przywiodła ich tutaj - gdzie się skończy, tak albo inaczej. - Czy muszę marnować moją energię odbierając ci coś, co mógłbyś mi dać nie narażając się na ból? - zapytał niecierpliwie czarodziej. W niemal figlarnym geście machnął ręką i mała kulka błękitnego ognia strzeliła w stronę Brosteka. Zareagował odruchowo, unosząc rękę, w której trzymał wisiorek. Błys- nęło białe światło i kula została odrzucona, gasnąc nie- szkodliwie. - Więc jednak wiesz, że jestem tutaj - zauważył Nożow- nik, a w jego głosie ponownie zabrzmiało rozbawienie. - Dlaczego nie chcesz mi odpowiedzieć? Spojrzenie wbitych w czarodzieja oczu Brosteka stało się jeszcze intensywniejsze. Odparował atak błękitnego ognia niemal bezmyślnie i w tej samej chwili poczuł jakieś poru- szenie w wypełniającej go mocy. Nie rozumiał, co to mogło być, lecz teraz miał przynajmniej powód, by grać na czas. Zalążek pomysłu zaczął kształtować się w jego umyśle. - Dlaczego miałbym oddać moją moc takiej szumowinie jak ty? - rzekł. - Brawo! To mówi! - Czarodziej zaklaskał drwiąco. Magara wstrzymała oddech. Ona również poczuła falę świadomości, która wezbrała w chwili ataku. Więź od- powiedziała, wspomagając obronę Brosteka. Lecz tak zna- czna część Więzi uległa już zepsuciu, że Magara zlękła się, iż ostatecznie może mu to bardziej zaszkodzić niż pomóc. Chyba, że... Wreszcie dostrzegła możliwość działania i przygotowała się. - Jesteś nikczemnym śmieciem - rzekł Brostek. - Bez ciebie świat będzie o wiele czystszym miejscem. - Nie pozwalaj sobie przykładać własnych żałosnych kryteriów do mnie - odpowiedział spokojnie Nożownik. - Więź zawiera w sobie wszystko. Twoje patetyczne idee dotyczące dobra i zła nic dla niej nie znaczą. Ani dla mnie. Taka naiwna moralność jest bezwartościowa. Jedyną pra- wdą jest moc, a Więź nie darowała mi mocy, jaką posia- dam. Wziąłem ją sobie. - Pokaż mi - rzucił wyzywająco Brostek. - Myślę, że nie potrafisz nawet wziąć sobie jedzenia z talerza ślepca. Dlaczego tak mu urąga? pomyślała z lękiem Magara. Potem na chwilę jej uwagę rozproszył widok Lisle'a, który właśnie pojawił się w bramie i przykucnął przy Varo. - Doprawdy? - powiedział czarodziej, wciąż udając roz- bawienie, lecz teraz już z gniewem w oczach. - Nie masz żadnej prawdziwej mocy - ciągnął Bros- tek. - Na próżno się oszukujesz. Nożownik warknął i wyzwolił piorun błękitnego ognia. Tym razem Magara czekała w pogotowiu i odsączyła falę mocy, która napłynęła z Więzi, pilnując, by tylko zdrowe nici zasiliły jej ukochanego. Błysnął białym światłem w od- powiedzi, zdecydowanie odpierając atak, lecz Cień zasko- mliła i cofnęła się, powarkując. - Czy to wszystko, co potrafisz? - zapytał Brostek. Czy on próbuje sprostać mocy Nożownika? zastanawiała się bezradnie Magara. Nie ma na to najmniejszej szansy! - Badasz moją cierpliwość - rzekł ich wróg. - Badam twoją siłę, słabeuszu - odpowiedział jadowicie Brostek. Następny, jeszcze gwałtowniejszy wybuch zderzył się z rozbłyskującym w odpowiedzi białym ogniem, który Magarze znowu udało się pomnożyć, lecz tym razem Brostek zatoczył się do tyłu. Ból wykrzywił mu twarz, choć jego oczy dalej błyskały wyzywająco. Otaczające go białe światło migotało nierówno, najwyraźniej słabnąc. Nie rób tego, błagała w duchu Magara. Nie możemy z nim współzawodniczyć. Przygotowała się i zwróciła się do Więzi prosząc o kolejny, jeszcze większy wysiłek. - Wystarczy? - zapytał z pychą w głosie Nożownik. Na mgnienie Brostek spojrzał na Magarę i wydało jej się, że dostrzegła w jego oczach wyraz smutnych przeprosin, nim z powrotem skierował swój wzrok na ich przeciwnika. - Nie - rzekł spokojnie. - Nie możesz się ze mną rów- nać. Idę po ciebie. - Postąpił naprzód, słaniając się nieco na nogach, jak gdyby był pijany. Choć Magara wiedziała, co się zdarzy, nie mogła nic zrobić, by temu zapobiec. Atak był oślepiającą, ryczącą bestią o dzikiej gwałtowności, ogniem pozbawionym ciep- ła, lecz straszliwym w swej mocy. W końcu czarodziej stracił cierpliwość i postanowił zakończyć ten nierówny pojedynek. Magara zrobiła tyle ile mogła, ze wszystkich sił pomagając Więzi w obronie swego przyjaciela, lecz w tej właśnie chwili, kiedy Nożownik ruszał do ataku, Brostek rozmyślnie odrzucił swoją osłonę. Strząsnął z siebie białą opończę i stanął przed nim jako zwykła ludzka istota. - Varo! - zawołał. - Teraz! - Nie! - krzyknęła Magara, czując jak ostrze noża dra- pie ją po gardle. Nie! Nie! Nie! Błękitny ogień uderzył w pozbawione ochrony ciało Brosteka, odrzucił go do tyłu, jak porwany przez burzę suchy liść. Miecz i wisiorek wyleciały z jego rozłożonych rąk. Nie mając innej drogi, ogromna fala mocy z Więzi podążyła za symbolem światła. Jakaś ręka w rękawicy z czarnego cienia uniosła się i chwyciła wisiorek w powiet- rzu. Srebrny metal spoczął we krwi spływającej po lewej ręce Varo. Podniósł się z ziemi jak zwiastun zagłady, chwytając za miecz. Jego czarną postać pokrywały teraz paski srebra; natarł na osłupiałego czarodzieja jeszcze nim martwe ciało Brosteka znieruchomiało zupełnie. Cień warknęła, a Lisie zaśpiewał nutę tak czystą i przeni- kliwą, że niemal dostrzegalną. Jego dziwne oczy błyszczały, odbijając barwę aureoli Nożownika. Varo atakował z Cie- niem u nogi; oboje byli pochłonięci tylko jednym - znisz- czeniem zabójcy Brosteka. Lecz Magara wiedziała, że ni- gdy go nie dopadną, że Nożownik pierzchnie, by umknąć im, a potem na nowo podjąć walkę, lecz już na własnych warunkach. Oszołomiona swym nieszczęściem, zauważyła jednak, że południowe słońce zaciąga ciemność i natych- miast zrozumiała, co Lisie usiłuje zrobić. Na tyle, na ile mogła, wsparła jego wysiłki. Zaćmienie nadeszło nagle, pogrążając świat w ciemności i pozostawiając jedynie fioletową koronę wokół słońca na niebie. Lecz w Vortex tunel nieprzeniknionej ciemności sięgnął aż do dziedzińca, tworząc z uwięzionego światła królestwo nicości. Pierwszy został nim ogarnięty Nożow- nik, z potem Varo i Cień podążyli za nim w zapomnienie. Czarny tunel był całkowicie nieprzezroczysty, nie dopu- szczając ani nie wypuszczając w ogóle żadnego światła - dopóki, w przeciągu kilku paraliżujących umysł chwil, nie zmienił się z czarnego i w czerwony, potem w pomarań- czowy i dalej przez wszystkie kolory tęczy aż do fioletu - a potem, przybierając barwy niedostępne już dla ludzkiego wzroku, stał się niewidzialny. Czarodziej, Varo i Cień zniknęli zupełnie i w tej samej chwili dwaj mężczyźni, którzy trzymali Magarę, runęli na ziemię, uwalniając ją. Wiedziała, nie patrząc na swych strażników, że są martwi. Więź wciąż była z nią, lecz teraz znajdowała się w ab- solutnym zamęcie; nie zdołała odnaleźć w niej żywych nici ani Varo, ani czarodzieja, tak więc zrozumiała, że obaj muszą być martwi. Ogłuszona tym drugim ciosem, Magara stwierdziła na- gle, że jest zupełnie sama i ledwie może utrzymać się na nogach. Zataczając się, ruszyła do bramy, gdzie leżał bez ruchu Lisie. Jej oko uzdrowicielki stwierdziło, że chłopiec nie żyje, a palce nie wyczuły pulsu. Końcowa pieśń po prostu rozsadziła mu serce. Zamknęła jego fiołkowe oczy, a potem podeszła do swego ukochanego. Magara uklękła przy poskręcanej postaci Brosteka, w pewien sposób posiadającej więcej wdzięku w śmierci, niż kiedykolwiek miał za życia. Ujęła jego ciało w ramiona i pochyliła się, by delikatnie go pocałować. Wiedziałeś? zastanowiła się w męce. Czy wiedziałeś, jak bardzo cię kochałam? Potem pogrążyła się w żalu, który bolał bardziej niż wszelkie tortury czarodzieja. Trzymała Brosteka, kołysząc nim łagodnie, a po jej policzkach spływały łzy. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY Magara wciąż jeszcze płakała, kiedy znaleźli ją pozo- stali. Otoczyli ją milczącym kręgiem, nie chcąc za- kłócić jej żalu, lecz w końcu zdała sobie sprawę z ich obecności i uniosła wzrok. Rozpoznała kilka twarzy z Tre- vine; pozostałe wydały się jej dziwnie znajome i uświado- miła sobie, że ci stojący najbliżej to członkowie drużyny Varo i Brosteka. Wszyscy wyglądali na wyczerpanych, a na twarzach mieli wyraz powagi. Wielu z nich było rannych, lecz w dolinie zaległa teraz cisza. - Nie żyje? - zapytał łagodnie Bair. - Tak. - Varo i Keredin? - Też nie żyją. - A Nożownik? - zapytał stary żołnierz. - Został zabity - odparła Magara. - Zatem będą spoczywali w spokoju - stwierdził Bair. - To gdzie są ich ciała? - zapytał Ross. - Zniknęły w zaćmieniu - wyjaśniła. Przez chwilę nikt nie powiedział nic więcej, lecz w końcu potrzeby żywych doszły do głosu. - Znasz to miejsce? - zapytał Bair. - Prawie nie. - Musimy znaleźć jakieś schronienie, zanim wykończą nas zimno i wilgoć - wyjaśnił Bair. - I mamy kilku ran- nych, którzy potrzebują pomocy. Dopiero teraz Magara zauważyła, że ich ubrania i włosy są mokre, i że większość z nich się trzęsie. Gorączka bitwy już z nich wyparowała i zimne jak lód górskie powietrze ścinało im krew w żyłach. - Nie - postanowiła nagle Magara. - Mam lepszy po- mysł. Zgromadź wszystkich tutaj przy bramie. - A co z naszymi ludźmi, którzy zostali zabici? - zapytał Bair. - Musimy ich pogrzebać. - Nie w tym miejscu - odparła. - Przynieście ich tutaj. Stary żołnierz skinął głową, nie wiedząc dokładnie o co jej chodzi, lecz uznając jej autorytet. - Co zrobimy z żołnierzami Nożownika? - zapytał. - Czy któryś z nich jeszcze żyje? - Nie. Wszyscy są martwi - do ostatniego człowieka. Ci, których my nie powaliliśmy, po prostu przewrócili się, kiedy doszło do zaćmienia. - Bair wzruszeniem ramion oddalił od siebie niesamowite wspomnienie. - Zmarli wtedy, kiedy zmarł ich pan - wyjaśniła mu Magara. - Zostawmy ich tutaj. Teraz już spoczywają w spokoju śmierci - ich koszmar się skończył. Weteran zajął się przygotowaniem wszystkiego, o co prosiła, co dla pozostałych przy życiu mężczyzn i kobiet wiązało się ze znacznym wysiłkiem. Z towarzyszy Baira tylko Jastrząb został zabity, lecz Ross i Yilman byli ranni. Jedynie Ryker wyszedł z bitwy nietknięty. Lynton przeżył, lecz dwóch Bariańczyków poniosło śmierć; miesz- kańcy Trevine stracili niemal połowę swych towarzyszy, a wśród tych, którzy pozostali przy życiu, wielu było rannych. Kiedy ciała zostały przyniesione do zamku i złożone obok ciał Brosteka i Lisle'a, Magara zmusiła się, b ode- rwać swe myśli od przerażającej ofiary, jaką złożono tego dnia i zastanowić się nad tym, co udało im się osiągnąć. Nikczemne rządy czarodzieja skończyły się i wszędzie wokół w otaczającej ją Więzi mogła dostrzec oznaki powrotu do zdrowia. Mroczny cień zsunął się ze świata. Wszystkie linie życia, wszystkie magiczne miejsca, wreszcie wolne, zostały odtworzone. Nie zastanawiając się Magara wykorzystała swoje poczucie zdrowia, by kierować całym procesem, używając Nevern jako klucza. Wkrótce proces podtrzymywał się już sam i jej podświadomy udział przestał być potrzebny. Lecz nie przerwała kontaktu. Chciała, by Więź spełniła jej ostatnią prośbę. Lecz nim ją wyraziła, dopilnowała by ich świat nigdy już nie musiał cierpieć w taki sposób. Nikt nie może mieć dostępu do Vortex, postanowiła, to miejsce musi pozostać w pamięci ludzi jako mroczny cmentarz nik- czemnych ambicji. Nigdy bowiem nie było przeznaczone dla ludzi. Kiedy wszystko zostało przygotowane, zawołała Baira i wyjaśniła mu, co ma zamiar zrobić. - Powinniśmy im powiedzieć, czy też po prostu zrobić swoje? - zapytała. - Powiedz im - odpowiedział natychmiast stary żoł- nierz. - Po tym, przez co już przeszli, poradzą sobie ze wszystkim. Dopiero teraz Magara zastanowiła się, jak oni wszyscy się tutaj dostali. - Wiele spraw mamy do omówienia - powiedziała. - I zrobimy to - odpowiedział Bair. - Lecz teraz naj- ważniejsze jest ciepło. -Magara skinęła głową i Bair zwró- cił się do pozostałych. - Słuchajcie! - zawołał. Powiedziała trzęsącym się ludziom, czego mogą się spo- dziewać. Wszyscy przyjęli jej słowa w milczeniu - z wyjąt- kiem Rykera. - Atrakcyjna wycieczka - zauważył. - Gotowi? - zapytała Magara i ludzie skinęli potakują- co głowami. Wzmocniła swe połączenie z Więzią, skupiając wszystkie myśli na swym pragnieniu powrotu do prawdziwego świa- ta. Łączył się z nimi niezmierny smutek, że niektóre rzeczy nigdy już nie będą takie same. Ciemność zaczęła gęstnieć, mimo że od południa nie minęła nawet godzina. Niebo zasnuwało się czernią, a biały dysk słońca przygasał. Potem słońce zniknęło, a cała dolina stała się pustką, nie przyjmującą ani nie wysyłającą światła. Wszyscy oślepli, dygocząc w absolutnej ciemności. I nagle, bez jakiegokolwiek wrażenia ruchu, ciemność została zastąpiona obrazem czystego piękna. Wszyscy, zarówno żywi jak i umarli, byli teraz w Nevern. Ciepło magicznego ogrodu szybko osuszyło ubrania i przywróciło kolory twarzom podróżników. A bezgranicz- na energia, jakiej użyczało to miejsce, pomogła bardzo w leczeniu ich ran, tak że nim minęło południe wszyscy czuli się już dobrze, jak to tylko było możliwe. Nadszedł czas, by poświęcili swoją uwagę zmarłym. Ciała mieszkańców Trevine miały być spalone, zgodnie z ich zwyczajem, a Bariańczycy postanowili, że z ich martwymi rodakami winno postąpić się tak samo. Ich ciała wyniesiono z Nevern na graniczące z nim wrzosowiska, bowiem każdy czuł, że palenie wielkiego stosu w ogrodzie byłoby niewłaściwe. Pierwsza grupa wynoszących ciała spotkała Hewitta i przekonała go, by wkroczył na zakaza- ny obszar. On i Magara powitali się jak przyjaciele, którzy sadzili, że utracili się bezpowrotnie. A potem muzyk wraz z nią zapłakał nad utratą Brosteka i Varo. Poczuł szczegól- ny smutek na wieść o śmierci Lisle'a. Magara i pozostali przy życiu członkowie drużyny Varo uzgodnili pomiędzy sobą, że Brostek, Keredin, Jastrząb i Lisie powinni być pogrzebani w samym Nevern. Magara wiedziała, że Strażnicy pochwaliliby to. Wybrali miejsce w pobliżu grobowca Halany i przygotowali groby. Kiedy cała czwórka została złożona w ziemi, każdy z żywych pożegnał swych dawnych towarzyszy na swój własny sposób. Wszyscy przybysze z Trevine zjawili się, by złożyć im swoje uszanowanie. Lynton i jego pozostali przy życiu towarzysze uczynili podobnie, obiecując opowiedzieć o ich wyczynach po powrocie do ojczyzny i ślubując uczynić wszystko, by wymazać podejrzliwość i wrogość pomiędzy ich krajami. Hewitt złożył swój hołd w jedyny sposób jaki znał, grając z takim uczuciem, że łzy popłynęły z oczu najtwardszych nawet mężczyzn. Wiedział jednak, że jego muzyka nie odda sprawiedliwości niezwykłemu mist- rzostwu Lisle'a. Bair, Ross i Yilman oddali cześć swym poległym towarzyszom paroma chwilami milczącej zadu- my, a Ryker złożył obok Jastrzębia łuk i strzałę, zrobione właśnie w tym celu; własny łuk i kołczan łucznika pozo- stały w kraterze. Magara przyszła, by pożegnać całą czwórkę, wiedząc że każdy z nich oddał swe życie za coś większego niż oni sami. Nie znała lepszego określenia bohaterstwa. Nigdy nie spot- kała się z Jastrzębiem, lecz opłakiwała jego utratę czując pokrewieństwo, którego nie potrafiła wyjaśnić. Keredina znała jedynie poprzez ich krótkie kontakty w Więzi, lecz czuła, że poznała go dobrze. On szczególnie zasłużył na to, by miejscem jego ostatniego spoczynku był ogród, któremu jego ofiara przywróciła życie. Lisie na zawsze pozostanie tajemnicą i Magara bolała nad utratą jego wyjątkowego ducha, talentu oraz nad cierpieniem, z jakim Slaton przyj- mie jego śmierć. Teraz przynajmniej chłopiec nigdy już nie stanie się celem głupich kpin, nigdy już nie będzie wy- stawiany na pokaz. Jego krótkie życie nie zawsze było szczęśliwe, choć zmieniło bieg wielu innych. Jego koniec wydawał się smutny, lecz nie bezsensowny. Lecz to grób Brosteka był tym, od którego nie mogła się oderwać. Wydawało się niemożliwe, że z człowieka tak pełnego życia została tylko pusta powłoka. Wydawało się też niesprawiedliwe, że ani towarzysz całego jego życia, Varo, ani Cień nie mogli zostać pogrzebani przy nim. Może są teraz z nim, pomyślała ze smutkiem, wiedząc że z nią Brostek pozostanie na zawsze. Na końcu uklęknęła i włożyła cudownie odtworzony gobelin w ręce Brosteka. Dzieło Halany wiele dla niej znaczyło, lecz chciała, by on je miał - na dowód, że jego przyjaciele wciąż są z nim. I wydawało się właściwe, że proroczy klucz wizerunku powinien pozostać w Nevern, stojąc na straży jego przyszłości. - Zaopiekuje się nim lepiej niż ja - powiedziała Magara, nie zwracając się do nikogo. Pochyliła się i pogłaskała czule jego włosy, a potem, ponieważ jej serce nie mogło znieść dłużej bólu, odwróciła się i odeszła, pozwalając, by inni zasypali nieoznaczone groby. Tego wieczora cała grupa rozłożyła się obozem tuż za granicami Nevern. Stos pogrzebowy płonął całą noc, iskry ulatywały w niebo, gorzejąc resztkami życia tych, którzy odeszli z tego świata. O brzasku wszyscy wyruszyli w długą podróż na połu- dnie, pozostawiając Nevern pod opieką jego nowych Straż- ników. Tylko jedna osoba pozostała w magicznym ogrodzie, przechadzając się radośnie wśród kwiatów i drzew, trak- towana przez ptaki i zwierzęta jak jedno z nich. Kiedy natknęła się na cztery nowe groby, zadumała się nad trzema z nich, a potem się uśmiechnęła. Usiadłszy z zado- woleniem przy czwartym, Celia zaczęła cicho śpiewać dla swego syna. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY Magara przebywała w Arenguardzie już od czterech rąk, lecz z rzadka tylko znajdowała chwile, które mogła poświecić na odpoczynek lub zajęcie się sobą. W domu panował taki ruch i tyle razy proszono ją, by opowiedziała swoją historie, że często czuła się zupełnie oszołomiona z, wyczerpania. I straszliwie brakowało jej Varo i Brosteka. Pojednała się ze swoją rodziną, choć jej rodzicom dalej z trudem przychodziło pogodzić się z tym, że ostatecznie wróci do Trevine, przy czym uparcie obstawała. Magara przyznała się nawet do swej wcześniejszej wizy- ty - choć dyplomatycznie nie wspomniała, jaki udział miał w niej Stead - i zostało jej to wybaczone. Jej siostry były wstrząśnięte i zafascynowane jej przygodami, a ona od- kryła w nich przyjaciółki. Cieszyła się również ich dziećmi i swoją nową rolą ciotki. Na najmłodszych o wiele większe wrażenie wywierała opowieść o Magarze z brodą niż głupie historie o jej przygodach w Nevern i Vortex - i to również wpływało na nią dziwnie uspokajająco. Stanowczo jednak broniła się przez powtórzeniem tego występu. Cała rodzina martwiła się nią i ze wszystkich sił starali się ją rozweselić, lecz nie potrafili wypełnić bolesnej pustki, jaką w sobie czuła. Większość z pozostałych uczestników wyprawy dawno już wyjechała. W rzeczy samej, grupa z Trevine po po- wrocie do krateru zdążyła już przesłać wiadomości do Arenguardu. I tak Magara dowiedziała się, że rzeźbiona skała na dnie jeziora zniknęła. Kilku nurków widziało ją po drodze do Vortex i ci stwierdzili, że wyglądała jak nadproże drzwi, lecz teraz nie można jej było odnaleźć. Ta brama do Vortex została ponownie mocno zatrzaśnięta - lecz prawo zabraniające mącenia zwierciadlanego jeziora było od tej chwili jeszcze ściślej przestrzegane! Otrzymała również wieści od Slatona. Próbował po- wstrzymać Lisle'a i wskoczył za nim do jeziora. Lecz najwyraźniej spóźnił się. Pozostał, szamocząc się, w wo- dach Trevine, i jego samego musiano ratować. Później, jak wielu z tych, którzy pozostali, nie mógł zrobić nic innego, jak tylko czekać. Kiedy wreszcie dowiedział się o śmierci swego kuzyna, postanowił wrócić do domu i właśnie stam- tąd przesyłał list, obiecując wkrótce ją odwiedzić. Miała nadzieję, że on również pojednał się ze swoją rodziną. Bair, Ross i Yilman również powrócili do Trevine, gdzie połączyli się z Roganem i Langelem. Pięciu mężczyzn od jakiegoś czasu przebywało w kraterze, dzieląc smutek i chwałę powracających do domu obywateli Trevine. Ma- gara nie miała wątpliwości, że wkrótce znajdą coś, co zastąpi im ich stary sposób na życie, choć ze wszystkich doniesień wynikało, że wcale nie spieszy im się do tego. Przed wyjazdem z Arenguardu Bair wyznał jej powody swej nienawiści do Kartelu. Była to pogmatwana, gorzka historia niesprawiedliwych podejrzeń o kradzież bydła i przemocy, jaką za sobą pociągnęły. Ku zdumieniu Maga- ry wydarzenia, o których opowiadał, rozegrały się przed ponad dwudziestu laty. Mogła ułagodzić go zapewnieniem, że właściciel ziemski, który go skrzywdził, już nie żyje; wręcz przesadnie życzliwe powitanie, jakie zgotował im ojciec M agary, również pomogło weteranowi przezwycię- żyć do pewnego stopnia jego uprzedzenie. Langel powrócił ze swej misji, podczas której pełnił obowiązki posła, z uczuciem, że został okradziony z moż- Ewości udziału w prawdziwej walce. Jego przyjaciele robili wszystko, by go pocieszyć, w czym pomagało częściowo prowadzenie misji Langela. Problemy związane z zaćmie- niami oraz najazdami Nożowników zostały oczywiście roz- wiązane, lecz Kartel postanowił w przyszłości zwracać baczniejszą uwagę na rubieże kraju. Poza tym, stosunki z Bari zostały naprawione. Lynton i towarzyszący mu wysłannicy z Bari byli już w drodze do domu, eskortując przedstawicieli Levindre. Nikt nie wiedział, gdzie zniknął ostatni członek grupy Varo i Brosteka. Pewnego ranka Ryker po prostu zniknął i nawet Yilman, który zawsze był mu najbliższy, nie miał pojęcia, dokąd się udał. Wszyscy przypuszczali, że Ryker szuka kolejnej zdobyczy, z którą mógłby się zmierzyć, by wypróbować swój szczególny talent. Aż do tej pory wyda- wało się, że jest zadowolony z życia, jakie prowadził, lecz nikt nie spodziewał się usłyszeć o nim znowu. Hewitt był jedynym, który pozostał z Magarą w Aren- guardzie. Jego muzyka ożywiała wiele wieczorów i Magarą wiedziała, że naprawdę doszedł do siebie po ostatnich wstrząsających wydarzeniach, w jakich brał udział, gdy postanowił wykonać pieśń, którą Lisie zagrał tej nocy, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Została entuzjastycznie przyjęta, lecz Hewitt uśmiechał się smutno w podzięce, a w jego oczach błyszczały łzy, kiedy dedykował muzykę pamięci Lisle'a. Magara cieszyła się mogąc zawrzeć pokój ze starym bibliotekarzem Arenguardu. Ku jej zaskoczeniu, Stead zdołał odcyfrować symbole Nożowników. Choć znaczenie tych znaków okazało się zupełnie nieistotne, jego dziecięcy entuzjazm z odkrycia odpowiedzi przezwyciężył naturalną niechęć Magary do tego tematu. - Ułożyłem je w kolejności odpowiadającej ich barwom w tęczy - powiedział jej. - Właśnie tak. SZ5H5W - I? - ponagliła go. - Zakryj lewą stronę każdego z nich po kolei. Magara zrobiła tak, jak mówił. - Zwierciadlane odbicia! - zawołała. - A teraz pomyśl sobie o tym twoim symbolu światła - ciągnął Stead. - Oczywiście - następny w kolejności! - Najwyraźniej czarodziejstwo leży poza naturalnym spektrum - zauważył. - Myślałem, że nie wierzysz w magię - zakpiła. - Po ostatnich wydarzeniach - odparł - sądzę, że lepiej będzie, jeśli zacznę. - Ktoś chce się z tobą zobaczyć - powiedział Stead. Magara jęknęła. Tego popołudnia na kilka godzin udało się jej umknąć przed wydawało się nie mającym końca kieratem wizyt. Leżała na łóżku z książką, lecz czas spoko- ju najwyraźniej już się skończył. - Kto to jest? - Nie wiem - odparł bibliotekarz. - Twój ojciec tylko wysłał mnie, bym cię sprowadził. Magara podążyła za bibliotekarzem na dół do gabinetu Danyela. Stead otworzył drzwi i cofnął się, by ją przepuścić. Ojciec Magary stał w głębi pokoju, rozmawiając z ożywieniem z dwoma mężczyznami, zwróconymi plecami do drzwi. Gdy weszła, jeden z nich odwrócił się i uśmiechnął, a jego brązowe oczy rozbłysły z radości. Magara poczuła niewiarygodny wstrząs rozpoznania, a potem wzbierającą falę radości, gdy mężczyzna ruszył ku niej szybko wyciągniętym krokiem, z rozwartymi szeroko na powitanie ramionami. To był Varo. Magara pobiegła ku niemu i jego silne ręce oderwały ją od podłogi i zakręciły wokół. Jej ojciec obserwował to z niedowierzaniem - jego najmłodsza córka zawsze była niezmiernie czuła na punkcie swego wzrostu i nienawidziła, jak ktoś podnosił ją jak dziecko. Lecz teraz nie dbała o to. - Myślałam, że nie żyjesz! - zawołała, spoglądając w je- go przystojną, okoloną brodą twarz. - I tak było - odparł z uśmiechem, stawiając ją na podłodze. - Co się stało? - To długa historia - powiedział - lecz pozwól, że naj- pierw przedstawię ci kogoś, kogo chciałbym, żebyś poznała... Magara odwróciła się, by powitać drugiego przybysza - i skamieniała ze grozy. To był Nożownik. Wyglądał jakoś młodziej i błękitne szaty oraz trójkątny wisiorek zniknęły, ale to był ten sam człowiek. - Ty nie żyjesz - jęknęła. - Człowiek, którym byłem, nie żyje - odparł. -Dano mi drugą szansę. - Jego głos brzmiał spokojnie i łagodnie, lecz mimo to sprawił, że Magarę przebiegł dreszcz. - Nie! - wyszeptała, przerażona. - To niemożliwe. - Odwróciła się do Varo. - To szaleństwo! - W taki sposób nie rozmawia się z gośćmi, Magaro - zaprotestował jej ojciec, marszcząc brwi. - Obecny tutaj Temar chce się zobaczyć w ważnej sprawie z radą Kartelu. Jutro wyjeżdża do Mathry. - Nie bój się, maleńka - powiedział Varo. - Wszystko jest w porządku. Lecz nic nie było w porządku. Magara zwalczała wzbie- rające w niej przerażenie, lecz poczuła, że jej umysł stacza się w ciemność. Varo pochwycił ją, gdy zemdlała. , Kiedy Magara odzyskała przytomność, stwierdziła, że znowu leży na własnym łóżku, a obok siedzi Szara, jedna z jej sióstr. Uniosła wzrok znad robótki, kiedy powieki Magary zatrzepotały. - Czas, byś się zbudziła - zauważyła. - Co ci się w ogóle stało? - Gdzie jest Varo? - Z ojcem i Temarem - odpowiedziała Szara. 5; J - Przyprowadź go tutaj. - Chyba nie sądzisz... - Przyprowadź go! - wybuchnęła Magara. Szara spojrzała na nią pobłażliwie, lecz wyszła z pokoju i po chwili powróciła z Varo. Tylko raz spojrzała na twarz Magary i to wystarczyło, by wyszła, zostawiając ich samych. Jeszcze raz ciepło jego uśmiechu sprawiło, że dreszcz przebiegł przez całe jej ciało, przypominając Magarze jak wielką radość daje jej sam fakt, że go widzi. Ale... - Wciąż jest tutaj? - zapytała z lękiem. - Tak - odpowiedział. - Ale wszystko jest w porządku, Magaro. To nie jest ten sam człowiek. - Skąd wiesz? - Ponieważ widziałem, jak się zmieniał. - Nie rozumiem - powiedziała bezradnie. - Nie wiem, gdzie się znaleźliśmy, kiedy objęło nas zaćmienie - zaczął. - Może była to jakaś część Więzi, a może było to jakieś miejsce poza Więzią. Lecz gdziekol- wiek, lub czymkolwiek to było, zmieniło nas obu - dogłęb- nie. Chciałem go zabić, lecz nagle zrozumiałem, że dość już zabijania. Gdyby zginął z mojej ręki, oznaczałoby to ko- niec mojego własnego życia. Osiągnąłem to, czego zawsze pragnąłem, o czym zawsze myślałem. Ale nie mogłem tego zrobić. - Przerwał, wspominając. - Potem ujrzałem go takim, jakim był naprawdę; starego człowieka z całych sił pragnącego mocy i władzy, lecz już bezradnego, nikczem- nego, lecz budzącego litość. I na moich oczach zaczął się zmieniać. Stawał się coraz młodszy i zobaczyłem, jak jego historia zostaje na nowo napisana - albo raczej wymazana. Wybory, które doprowadziły go do Vortex, nie zostały dokonane; zło, które się w nim zgromadziło, wysączyło się z niego. Znowu ma osiemnaście lat; jest młody, nie zepsuty i pełen ideałów. Szczerość brzmiąca w głosie Varo nie budziła wątpliwo- ści, lecz Magara wciąż nie mogła w to uwierzyć. Jej lęki nie dawały się tak łatwo rozwiać. - Ale skąd wiesz, że nie zrobi tego znowu? - zapytała. - Bo to również widziałem! - odpowiedział, uśmiechając się. - Tym razem będzie tworzył czarodziejstwo takie, jakim powinno być. Będzie przywódcą, który pomoże nam wszystkim odnaleźć swoją drogę, wymiatając z niej wszelki fanatyzm i zepsucie. Zobaczysz. Jutro jedzie do Mathry - i to wstrząśnie nimi, na początek! - Roześmiał się. - Widziałeś przyszłość? - wyszeptała. Skinął głową. - I wierzysz w to wszystko. - To nie było pytanie. - Nie mam wyboru. Widziałem to. Magara oniemiała; nie mogła zmusić się do dania wiary w ten cud. - Czy to rzeczywiście jest prawda? - wydusiła z siebie w końcu. - Taka sama, jak moja obecność tutaj - odpowiedział. - A ty jesteś tutaj. - Pochyliła się ku niemu i objęli się. - Tak dobrze widzieć cię znowu, Varo. - Lecz potem przy- pomniała sobie coś, co powiedział wcześniej i odchyliła się, aby spojrzeć mu w twarz. - Powiedziałeś, że zmieniliście się obaj. Co stało się z tobą? - Mam nowe imię - odpowiedział tajemniczo. - Teraz nazywam się B'varo. - Naprawdę nie wiesz, maleńka? - zapytał i nagle jego głos zabrzmiał tak znajomo. Oczy M agary rozszerzyły się. - Brostek? B'varo skinął głową. - Jestem teraz zarówno Varo jak i Brostekiem - powie- dział. - I nie jestem żadnym z nich. Lecz kimkolwiek jestem, kocham cię. - Co? Jak? - wyjąkała. - Nie wiem - odpowiedział poważnie. - Być może obaj byliśmy przedtem niekompletm i magia po prostu połączy- ła obie połowy... - Czekaj! - przerwała mu. - Co powiedziałeś na końcu? - Połączyła obie połowy? - Nie. Przedtem. - Kocham cię - powiedział z uśmiechem B'varo. Czy to może być prawdziwe? zastanowiła się, ogłuszona, ledwie śmiejąca mieć nadzieję. To było o wiele za dobre, by mogło być prawdziwe. W tym momencie pchnięte niepewnie drzwi uchyliły się i Magara miała właśnie przekląć intruza, kiedy w szparze pojawił się pysk Cienia. - Wejdź, Cień - rozkazał B'varo i wilczyca wbiegła truchtem do środka, by usiąść z zadowoleniem przy łóż- ku. - Sprowadziła nas z gór -mówił dalej, mierzwiąc sierść na karku Cienia. - Nie wiem, czy dokonalibyśmy tego bez jej pomocy. - Spójrz na mnie! - powiedziała nagle Magara. Zaskoczony, B'varo uczynił to, co mu kazano. Brązowe oczy w jego doskonałej twarzy były dokładnie takie same jak przedtem, lecz teraz promieniowało z nich ciepło i głę- bokie uczucie, którego Magara nigdy nie dostrzegła w sta- lowym spojrzeniu Varo. Wyciągnęła ręce i przyciągnęła go do siebie. Przez chwilę nie wiedział, jak się ma zachować, lecz potem odpowiedział z namiętnością, która pozbawiła ich tchu. Magara zapom- niała o wszystkich pytaniach i wątpliwościach i poddała się nieprzepartemu szczęściu. - Musisz się ogolić - powiedziała i banalność tego stwierdzenia sprawiła, że oboje się uśmiechnęli. - Prawda - odpowiedział. - Zrobisz to dla mnie? - Oczywiście. -Magara wciąż uśmiechała się jak idiotka. - Więc lepiej umyję sobie twarz - powiedział i zaraz położył się na podłodze. - Chodź, dziewczynko. Cień lizała go ochoczo po brodzie, a Magara śmiała się. - Dość - stwierdził B'varo i wstał. Magara wstała również, a on ujął jej dłonie w swoje. To jest prawdziwe, pomyślała Magara, pełna zachwytu i zwykłej radości. - Wiedziałam... - wyszeptała. Gdzieś bardzo głęboko, wiedziałam. - Od kiedy wiedziałaś? - zapytał w sposób, w jaki pytają o to wszyscy kochankowie. - Od chwili, kiedy ujrzałam twoją twarz - odpowiedzia- ła, spoglądając mu w oczy. - Od chwili, kiedy ujrzałam twój uśmiech. - Zostań ze mną. - Na zawsze. B'varo uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Tej nocy - powiedział - gwiazdy będą lśniły w na- szych oczach. KONIEC Skanowanie Skartaris Wrocław 2004