Jerzy Sosnowski Wielościan w serii ukazały się Włodzimierz Kowalewski Powrót do Breitenheide Włodzimierz Kowalewski Bóg zapłacz! Magdalena Tulli W czerwieni Magdalena Tulli Sny i kamienie Adam Wiedemann Sęk Pies Brew Stanisław Esden-Tempski Kundel Henryk Grynberg Ojczyzna Henryk Grynberg Drohobycz, Drohobycz Henryk Grynberg Memorbuch Zbigniew Kruszyński Na lądach i morzach Manuela Gretkowska My zdies' emigranty Manuela Gretkowska Kabaret metafizyczny Manuela Gretkowska Tarot paryski Manuela Gretkowska Podręcznik do ludzi Manuela Gretkowska Namiętnik Andrzej Czcibor-Piotrowski Rzeczy nienasycone Andrzej Czcibor-Piotrowski Cud w Esfahanie Christian Skrzyposzek Wolna Trybuna Grzegorz Strumyk Łzy Piotr Siemion Niskie Łąki Michał Komar Trzy Piotr Wojciechowski Próba listopada Jerzy Sosnowski Wielościan Tomasz Małyszek Kraina pozytywek Krystian Lupa Labirynt Tadeusz Zubiński Odlot dzikich gęsi Henryk Rozpędowski Charleston Anna Nasiłowska Księga początku Cezary Michalski Siła odpychania Adam Czerniawski Narracje ormiańskie Idą Fink Odpływający ogród Magdalena Tulli Tryby Wojciech Kuczok Gnój Włodzimierz Kowalewski Światło i lęk Patronat medialny: onetoneM .»»"H.H——l...:, •«»»«•> »I«~B POLITYKA Copyright © by Wydawnictwo WAB., 2003 Wydanie I Warszawa 2003 Cokolwiek nas bowiem na ten świat sprowadziło - czy to Bóg, czy natura, czy przeznaczenie, czy wola nasza, czy niektóre z tych czynników łącznie, czy też wszystkie razem... - ciśnięto nas na burzliwe morze życia jak gdyby bez ładu i celu. Któż by zatem mógł poznać, dokąd ma dqżyć i jaką drogą powracać, gdyby czasami jakaś burza, która głupcom wydaje się niepomyślną, wędrowców drogi nieznających i zabłąkanych nie zapędzała, pomimo oporu. do ziemi tak bardzo godnej pożądania? (św. Augustyn, O życiu szczęśliwym, przeł. Anna Świderkówna) Za słońcem mój mąż sam jedzie do włoch widzę go jak wsiada do autokaru jak przechadza się podczas postoju z papierosem w dłoni to chyba katowice widzę go jak z hurgotem przetacza się w swoim fotelu nad tylnym kołem przez alpejski tunel a potem rów- nina z dzwonnicami jak wyciętymi z papieru wszystko płaskie wszystko na niby czy krzysztof nie widzi że to na niby że to nieprawda jak mam mu to powiedzieć jak powiedzieć jest tak daleko ode mnie a teraz wita się z elżbietq a teraz jadą do ich domu na przedmieściu bolonii a teraz jedzą obiad tak dawno nie jedliśmy obiadu pamiętasz jeszcze krzysztof pamiętasz pamię- tasz Karno, Kamilo, więc jestem we Włoszech. Po tym wszystkim, co się ze mną działo! Trudno uwierzyć. Elżbieta i Andrea bardzo mili. Uś miecham się jeszcze, kiedy przypomnę sobie ten maił Elżbiety sprzed pół roku: „Chętnie bym się dowiedziała, co u was słychać... Nie mamy dzieci, czego trochę żałuję, bo czas leci. A wy?" Trudno było uwierzyć, że to zapowiedź podróży. No a tymczasem, proszę: wysiadłem z autokaru - i tak mi się zachciało wysłać do Ciebie widokówkę, coś naprawdę banalnego, w stylu: „Pozdrowienia ze słonecznej Bolonii-Twoj Krzysztof. Jakwidzisz, humor mi dopisuje. * To wczoraj to był trochę wygłup, Karno. Ale nie chce mi się pisać do Ireny i Antka, jakbym czuł, że powinni ode mnie odpocząć, a może to ja chcę odpocząć od nich. Tymczasem trudno nie podzielić się z kimś taka opo- wieścią: pojechaliśmy z Ela i Andreą za miasto, poła zić przed zachodem słońca. Na wzgórzu stał niedaleko kościół, którego patronka jest... Matka Boska od Mrówek. Wyjaśnili mi, że latem, gdy mrówki w miłosnym szale porastają w skrzydła i ruszają na oś lep, brzęcząc, w poszu- kiwaniu seksualnego spełnienia, kapłan rozkłada na scho- dach świątyni biały obrus, który mrówki oblepiają pełnymi żądzy ciałkami - w błędnym przekonaniu, że czeka je tam stado ochoczych samców. Poczerniała mrówkami tkaninę kapłan unosi następnie w górę (na dowód, że nawet owady lgną do Najświętszej Panienki?), ,/t's not a miracie - zakończył trzeźwo Andrea - it's just a habit. Ro-zu-misz?" A to nie wszystko, bo staliśmy akurat na miejscu średniowiecznego klasztoru, już nieistniejącego, gdzie przeoryszą była niegdyś błogosławiona Łucja od Siedmiu rodeł. Gdy szła z mniszkami przez łąki, na jej spotkanie wyjeżdżał z pobliskiego zamku rycerz Dago z rodu Favich, śmiertelnie, acz platonicznie w Łucji zakochany. Nie mogąc przezwyciężyć miłosnych cierpień - choć wystarczało mu spojrzenie - udał się na krucjatę. Ukochana tymczasem zmarła in odore sanctatis, lecz po śmierci jeszcze objawiła rycerzowi łaskę, coś w rodzaju wysublimowanej wzajem- 10 noś ci, gdy pojmanemu przez niewiernych rozpołowiła w cudowny sposób kajdany, które ów po szczęśliwej ucieczce złożył jako wotum w kościele w pobliskim Ozza- no. Nie w klasztorze umiłowanej przeoryszy, ten bowiem tymczasem pochłonęła ziemia. Piszę teraz do Ciebie przy kawiarnianym stoliku i po drugiej stronie uliczki widzę szyld apteki „Beata Yirgine di San Luca". Błogosławiona Dziewica od Świętego ł.ukasza?! Jest coś histerycznego w takim spiętrzeniu nabożnych imion. Jakby ludziom tutaj mieszały się ciągle erotyka i sacrum: jak nie scalają tego, co żeńskie, z tym, co męskie, to mrówki, rozżarzone chcicą, lądują im na świąto- bliwym obrusie, a święta mniszka ratuje mężczyznę, który wielbił poglądać na nią z wysokoś ci swego konia... Odpuś ć, Karno, tego tu Freuda. Mniszka w charakterze duchowego kowala, zjawa rozprawiająca się z materialnymi kajdanami... Ciekawe, czy gdybym naprawdę wysłał ten list, bardziej ujęłaby Cię naiwność takich opowieści, czy raczej nastroszyłabyś się, że żartuję z poważnych spraw. Już mi się wszystko myli, Kamo. Przecież gdybyśmy przyjechali tu razem, to właśnie ja bym tłumaczył bardzo serio, że wszystko pięknie, ale kajdany Dagona wiszą do dziś w Ozzano i poruszają wier- nych do gorliwszych modlitw. I że można wprawdzie tłu- maczyć sobie (logicznie, a jakże), iż cud błogosławionej Łucji doprawdy nie pozostaje w żadnym związku z istot- ną treścią wiary chrześcijańskiej - a przecież świadomość, Że to właśnie takim opowieściom zawdzięcza chrześc-i jaństwo niemałą część swojej dynamiki, więc także dotar- cie do nas, jest porażająca. Oglądany z jej perspektywy „kryzys europejskiej wyobraźni religijnej", wywodziłbym, n może nieoczekiwanie okazać się przejawem zbiorowego wydoroś lenia. Jeśli się rzeczowo, bez czułości podejdzie do opowieści o cudach, w znacznym stopniu objawiają one swoje paskudne oblicze, rysy wskazujące na pokrewień- stwo z tandetą popkultury. Tak bym mówił; a Ty byś powtó- rzyła: „Bez czułości - widzisz, Krzysztof, może tu właśnie siedzi diabeł?" I pewnie pokłócilibyśmy się, Karno, jeszcze raz, bo zawsze szlag mnie trafiał, kiedy zarzucałaś mi oschłość serca i tym podobne. To było niesprawiedliwe, Karno, jak zresztą wszystko lub prawie wszystko, co mi się przytrafiło. * bez czułości krzysztoftu właśnie siedzi diabeł w zimnie w ciem- nościach w ciszy a ja przecież rozpołowitabym ci kajdany i wy- chodziła ci na spotkanie kiedy tylko byś zapragnął przynajmniej tak misie wydaje krzysztof przynajmniej tak to widzę gdy jesteś daleko ale zdaje się że nigdy nie próbowałam a swoją drogą mógłbyś poprosić korona by ci z głowy nie spadła mógłbyś popro- sić mógłbyś znowu czegoś chcieć * Wykreśliłem parę zdań, które dalej napisałem, bo wprawdzie jestem dziwnie pewien, że nie przeczytasz tego listu, ale trzeba trzymać formę. Trzymać formę - moje przykazanie, odkąd Stefania pozwoliła mi wrócić do domu, Kiedy ją odwiedzam, pyta mnie o to ciągle. „Ale trzymamy formę?" No pewnie, że trzymamy. Zwłaszcza że nawet sobie nie do końca umiem wyjaśnić tę całą kombinację uczuć na Twój temat. A co dopiero, gdybym ją Tobie miał objaś nić. Więc po co się w to wikłać. 12 Dziś, przed chwilą, snułem się po tutejszym muze- um archeologicznym. Z wystawy poświęconej Etruskom, prawdę mówiąc, nic nie zrozumiałem. Było duszno, a pod- pisy po włosku. Ale wcześniej, w sali egipskiej, przy- pomniało mi się, jak dziesięć lat temu łaziliśmy, Karno, po Luwrze. Staliś my między sarkofagami i wyrwało mi się n.igle, że gotów jestem uwierzyć w złamanie tajemnicy śmierci przez egipskich kapłanów. Spojrzałaś na mnie pytająco, jak zwykle, gdy podejrzewałaś, że Cię podpro- wadzam. Że z Ciebie kpię. A ja nigdy potem nie zabrałem sit; do studiowania historii starożytnej, choć doprawdy miałem aż nadto powodów, by chcieć się przekonać, czy miałem wtedy rację. To ciemne we mnie, które znam zbyt dobrze, dopowiada - oto ucieczka przed pewnością, że jednak jesteśmy tylko materią: podejrzewać, że ludzie łysiące lat temu skomunikowali się z zaświatem, i na wszelki wypadek nigdy tego nie sprawdzić. Prawie słyszę Twój głos: „Krzysztof, Ciebie to po prostu nigdy nie interesowało. Ty jesteś nowożytny, Twój świat się zaczyna w momencie, gdy w Anglii ruszają pierwsze pociągi, albo jeszcze później: gdy bracia Lumiere organizują swój pokaz w «Grand Cafe»..." Miałaś dużą urnie- jętnoś ć wygłaszania takich krągłych zdanek. I nie w porę; bo ja długo nie stałem za kamerą. Parę lat. I to przez Ciebie, w gruncie rzeczy. Widzisz, gdybym wiedział, że to przeczytasz, pewnie umiałbym się zdobyć na czułoś ć. Prze- cież ona jest we mnie też. Ciągle. A może tylko chcę w to wierzyć. Może sobie wmawiam. Może nic we mnie nie ma. Może nie muszę się zgrywać, że piszę do Ciebie, Karno. 13 Pojechałem do Florencji. Chciałem zwiedzić klasz- tor San Marco, bo jestem po lekturze eseju Ireny, którego nie znasz (oczywiście). Irena pisze o Savonaroli; okazuje się, że miał wśród swoich entuzjastów nie tylko Botti- cellego i - prawdopodobnie - młodego Machiavellego, ale również Fra Bartolomea, a do swojej celi szedł kory- tarzem, z którego ścian uśmiechały się słodkie buzie Fra Angelica. Także w każdej izdebce są tu Fraangelikowe freski, za sprawa malarza mnisi żyli w budynku całkowicie wypełnionym Bogiem... I w tym budynku właśnie naro- dziły się idee ruchu piagnonich, tu brat Hieronim walczył z Szatanem, rozsnuwającym przed ludźmi renesansowe pokusy, tu doszedł do wniosku, że Zły zakradł się nawet w głąb jego własnego ciała... Zbyt ważny jest dla mnie święty Augustyn - wtedy pociągów jeszcze nie było - zbyt głęboko przeżywam nasze rozdwojenie, żeby nie czuć tej tęsknoty do całkowitego pognębienia materii. Choć zdaje mi się czasem, na przykład teraz, że jest to w gruncie rzeczy diabelska kontrabanda, ostateczne porzucenie wszelkiej nadziei, rezygnacja ze zbawienia tego świata. Więc było mi w San Marco coraz straszniej i coraz duszniej, zwłaszcza że tam Savonarola jest i nie jest obecny: u wejścia do muzeum można w ogóle o nim nie pamiętać, a potem jego charakterystyczny profil przemyka tu i ów- dzie, ni to upiór tego miejsca, ni to czczony męczennik. Na końcu trasy wycieczkowej gablota ze szczątkiem dominikańskiego habitu, osmaloną szczapką ze stosu na Piazza delia Signoria, piętnastowiecznym różańcem. Relikwie czy kurioza? Kim w końcu był, kim jest teraz? Jakby zatarła się różnica między świętym Szczepanem i hrabią Draculą, Joanną d'Arc i Lukrecją Borgią, jakby 14 w obliczu kariery i upadku Savonaroli rozszczelniały się wszelkie granice... Galeria Uffizi. Dawny ja nie siedziałby tu tylu godzin, ale Ty tak, więc jest, jakbyśmy byli razem. Dziwne rzeczy zapamiętuję: osła karykaturalnie rozryczanego n.id Dzieciątkiem w scenie Narodzenia pędzla Szymona de'Crocinssi - a na skraju obrazu pastuszek uginający się zr zgrozą przed blaskiem anielskich chórów... Genialnego wariata Uccella, który wykorzystał renesansową liberali- /iicję form do przyrządzenia zgeometryzowanego galima- tiasu końskich kopyt, zadów i pokawałkowanych rycerzy, niby sałatki z chrząszczy... O, myślę sobie, oto konkret niesfornego ja, owoc królewskich zaślubin duszy z ciałem: z tą, a nie inną ręką, okiem, podbrzuszem. Niezgoda na rozdzielenie bezwonnego ducha i gnijących bez niego zwłok. Wydaje mi się, że to dzięki niej można było pociągnąć ciało ku światłu, dojść do wysublimowanej słodyczy, słonecznego karmelu twarzyczek Fra Angelica, zbłękitniałej Madonny Filippino Lippiego i tej drugiej, o rozczulających rzęsach: Madonny z Różami, którą malo- wał Botticelli. Choć z tym akurat jest chyba trochę inaczej, ciem- niej, bardziej niepokojąco. Widzisz, Karno-ta czułoś ć, jaką obejmuje Botticelli, bez różnicy: chłopców i dziewczęta, boginie i rośliny, to przecież efekt prześwietlenia wszyst kich istot blaskiem ideału. Pospiesznego wznoszenia się z ciałem z powrotem do Absolutu, próby skierowania w przeciwną stronę potoków rozlewnej boskości. Ale dało niezbyt dobrze czuje sens tej wymuszonej podróży 15 ku niebu i jeśli nawet gotowe jest wyrazić wdzięczność, czyni to na swój materialny sposób, podsuwając nam, a może i samemu Botticellemu również, swoje własne reak- cje na piękno: podniecenie, chęć doczesnych spełnień. Zdaje się, że artysta sam nie był pewien obranej drogi zbawienia materii, skoro niszczenie swoich dzieł przez piagnonich - stronników Savonaroli - przyjmował chyba z aprobatą (choćby bolesną), jako jeden z nich. Potem, po upadku mnicha, oskarżono go (w ramach samooczysz- czania się miasta?) o sodomię, zarzut znacznie dotkliwszy, bo o skutkach groźniejszych niż grzywna, którą musieli zapłacić niedawni entuzjaści przekształcenia Florencji w Nowe Jeruzalem. Ostatnie lata Botticellego upływają więc w duchowym mroku, w pospiesznym zmierzchu, z dala od Wenus i Flory. Piszę o mroku i od razu mi lepiej, Karno. Mam wra- żenie, że nie znałaś mnie takim, choć pewnie zawodzi mnie pamięć. Cóż to, zostałem zombi, Karno? Przecież żyję? Van der Goesa, malarza, który cierpiał na depresję, jakiś mnich leczył podobno za pomocą muzyki. Jest to jeden z najwcześniejszych udokumentowanych przypad- ków zastosowania muzykoterapii. * a jakże nie znam cię takim oczywiście że cię znam nie umiesz udawać nie umiesz kłamać przy tobie czułam się zawsze jak w grobie żebyś wiedział mój ukochany pociągała cię moja radość życia ale to było wampiryczne mój ukochany wampirze teraz przynajmniej nie mam takich problemów kto wie może się wszystko odwróciło bo męczy cię to pisanie do mnie tak mi się zdaje tak podejrzewam próbujesz rozmaitych ról intelektualista 16 Ml wakacjach mężczyzna po przejściach jeszcze mi zagraj podry- wacza proszę zagraj podrywacza naprawdę chyba się roześmieję przypomnę sobie co to znaczy śmiać się jak to zobaczę mój mężu mój mężczyzno mój nieśmiały mężczyzno Na dworcu - dziewczyna. Spodnie obciskające ape- tyczną pupę i kształtne uda, srebrny paseczek wokół bio- der, przykrótka koszulka wykończona u spodu koronką, •pod której łyska pępek; rysujące się pod nią soczyste piersi, a o ziemię stukają złote pantofelki ze średnio- wiecznie wyciągniętymi noskami. Nie wierzę w istnienie mężczyzn, którzy nie poczuliby na taki widok gorąca, choć- by nie wiem jak potłumiła je ocena estetyczna (niezbyt dobrze) czy moralna (oj, źle). Tymczasem znów stanął mi przed oczami ksiądz Arek, który na pytanie o celibat wzruszył ramionami, sugerując, że zyskał łaskę nieczułości 11.1 podobne powaby - a Irena, z którą znają się przecież /. liceum, przyjęła ten gest z pokerową miną. Pneumatyk? Stworzenie innego gatunku? Mogłabyś być zazdrosna, Kamilo. To byłoby nawet zabawne. nic nie rozumiesz mnie jest wszystko jedno ja chcę ci się tylko przyglądać to jedno i żebyś ty na mnie spojrzał to drugie jeszcze raz ale wiem że to będzie trudne swoją drogą coś się w tobie zmieniło cieszę się nie nie cieszę się boję się nie zmieniaj się trzymaj mnie mocno 17 Wiesz, Karno, kiedy dotarłem do kościoła San Lorenzo we Florencji, byłem zmęczony, może też trochę głodny i choć dokoła były dzieła sztuki, przed którymi Ty na pewno stałabyś w niemym podziwie, mnie nie bardzo to wszystko obchodziło, l prawie już zmierzałem ku wyjściu (nie miał mnie kto strofować), kiedy zdałem sobie sprawę, że przed chwila na samej granicy świadomości zarejestrowałem coś, co z jakiegoś powodu mnie zanie pokoiło. W lewej części transeptu, w kaplicy, znajduje się obraz Filippo Lippiego Zwiastowanie. Poselstwu archa- nioła Gabriela przysłuchują się zza jego zgiętych w ukłonie pleców dwa postawne aniołki, Maryja zasłania się przed nim gestem dłoni wyrażającym wstydliwy gniew, słuszny protest dziewicy przeciwko opowiadaniu jej o ciąży, i to jeszcze bez ojca. Kompozycję na pół rozdziela drewniana kolumna, podtrzymująca sklepienie tarasu, za nim filary i schodki naruszają płaszczyznę ogrodu, dając artyście okazję do popisania się wyczuciem perspektywy. Ale, ale: na pierwszym planie, w iluzjonistycznie namalowanym wgłębieniu schodków, Lippi umieścił butelkę o długiej szyjce. Butelka wypełniona jest krystalicznie czystą wodą. Powierzchnia wody wypryskuje właśnie pod uderzeniem kropli. Kropla spada Bóg wie skąd. Sumiennie wyczytałabyś w przewodniku, że to symbolizacja nauki o czystości Matki Boskiej, niepokalanej zawsze dziewicy. Ale ja natknąłem się na płótno Lippiego, wychodząc ze Starej Zakrystii, poświęconej tajemnicy śmierci, gdzie kopułkę nad ołtarzem ozdobiono mapą nieba z zaznaczonymi znakami zodiaku. I może to skoja- rzenie, bezwiedne i mgliste, pozwoliło mi dostrzec tę 18 butelkę pękatą, z szyjką wyciągniętą i wąską. Butelkę przyniesioną z pracowni alchemika. Alchemia i astrologia w katolickiej świątyni? Ale też pamiętam z wykładów na pierwszym roku, że były to czasy, kiedy Marsilio Ficino wygłaszał mowy zaczyna- jące się od prowokacyjnej apostrofy: „Bracia w Platonie!" To, co średniowiecze znało pod złowrogą nazwą czarów, łt.inie się na nowo przedmiotem zainteresowania władzy kościelnej dopiero za kilkadziesiąt lat. Granice ortodoksji /.il.irły się na chwilę; zresztą astrologia funkcjonowała, /d.ije się, nieprzerwanie, w podejrzanej symbiozie ze świa- lopoglądem chrześcijańskim już od dawna. W alche- micznych naczyniach dojrzewały homunculusy, z łona d/lewicy wychodził na świat Syn Boży, układy gwiazd pn/walały przewidywać przyszłe losy, oścień śmierci n.icił swoją moc. Byłabyś ze mnie zadowolona? Nie; bo pi/.ewodnik się nie myli, a ja bredzę. Ciecz w butelce ID krystaliczna woda, symbol Marii Immaculaty. W Starej /..ikrystii niebo to niebo. Kształt butelki nie znaczy nic. |.ik wszystko? Tak, jak wszystko. Bo widzisz, Karno, ten wyjazd miał być czymś nowym, zajmującym, a ja cały czas i/uję, że tylko udaję zainteresowanie. Jak udaję, że do Ciebie piszę. I że jestem, że jesteś my. I że mądrzę się albo fantazjuję dla Ciebie. Jutro odrobię jeszcze Wenecję, a potem pojadę do Francji, bo przecież tam naprawdę czeka mnie coś do załatwienia. Wiem, że coś na mnie czeka. Wyłażę na to spotkanie. Karno. Jeśli przestanę do Ciebie pisać, to będzie znaczyło, że mi się udało. Sarna widzisz: mamy sprzeczne interesy. Coś mi mówi, że już mogę przestać, l piszę tylko dlatego, że to trochę straszne móc przestać pisać, Karno. 19 mógłbyś nie być taki cholernie szczery mógłbyś być milszy przy- najmniej teraz żeby cię pokręciło żeby ci obrzydziło żebyś już sama nie wiem co twoja na zawsze karna to jak przekleństwo twoja na zawsze na zawsze twoja rzygać mi się chce gratuluję udało ci się mnie rozzłościć Zawiłgła bombonierka - myślałem z obrzydzeniem - porzucone dekoracje do kiepskiego filmu, trupi skansen, coś tak głęboko nieprawdziwego, że ociera się o nieprzy- zwoitość. Vaporetto niosło Elżbietę i mnie, pokasłujac, po Grań Canale w kierunku Piazza San Marco. No bo sama powiedz, Kamilo, czy to możliwe, żeby jacyś ludzie osiedlili się w morzu, żeby naprawdę zgodzili się na fale wdziera- jące się do bram, by kamienne ciosy kładli na drewnianych palach wbitych w dno, czy to w rzeczywistości mogło im się udać? To nie irytacja, tę hamował upał; myśli snuły się z szybkoś cia, z jaka wpłynęliś my pod most Rialto - a zatem doprawdy majestatycznie - ale czułem się jednak jak gość, który zamiast do galerii rzeźby trafił do prosektorium. No dobrze: do gabinetu figur woskowych. Ale potem uświadomiłem sobie, że Wenecja to jak- by bluźniercze naśladowanie świata - wydobytego z wód nicości, utrzymywanego ponad jej powierzchnia zbio- rowym wysiłkiem, a przecież ostatecznie niemającego szans w konfrontacji z jej niszczycielska siła. Tyle że jeśli to naśladowanie świata, wówczas w nieco rybny zapach weneckiej laguny wdziera się piekielna woń siarki; bo przecież nie twórcza miłość, lecz zaledwie pycha przywo- 20 Iftła ten mały, wilgnący kosmos do istnienia, i nie czułość, lecz chciwość chroni go od śmierci. Mimo to - nieocze kiwanie zdałem sobie sprawę, że jestem jednak po jego iitronie. Tylko jedno było tam prawdziwe - dotkliwie, znie- walająco. Tym mocniejsze, że nieoczekiwane. Jak twarz Śmierci Szkarłatnej między weneckimi maskami tańczą- iych: Hieronimus Bosch. Malarz odziera doświadczenie mistyczne ze wszystkich słodyczkowatych deklamacji, któ- ivmi przywykliśmy je krępować. Negatyw wyobraźni, pi/estrzeń wywrócona na lewą stronę, czyste przeczenie próbuję wyrazić jakoś efekt tego eksperymentu: l.ik też można namalować zaświat, pozostając ikono- M.i.stą. Tak, Bosch to w moich oczach ikonoklasta, za- < u-kły przeciwnik mimesis, wróg Złotego Cielca tak fana- lyt/.ny, że nie wystarczy mu powstrzymać się od malo- w.inia, a niszczenie obrazów innych ma za dziecinadę; DII obezwładnia sam zmysł rozumnego patrzenia, odbiera inteligencję naszym oczom, paraliżuje władzę klasyfiko- wania postrzeżeń. Coś podobnego, co dostrzegłem u Boscha - wyzna- /enie kresu tego, co ludzkie, i opisanie go z przeciwnej irony - stanowi zapewne siłę, która przyciągnęła mnie kirdyś do Nietzschego. Nie umiałem jej wtedy nazwać .mi nawet przeczuć. Zdawało mi się, że chodzi tylko o apo- lonię wolności, że Zaratustrą da się zamknąć drzwi dzie- cinnego pokoju z zawieszoną w nim Bozią. Stopniowo czułem się jednak coraz wyraźniej jak postać z kreskówek biegnąca po moście, który dawno już runął. Obłąkane 21 utożsamienie Chrystusa i Dionizosa, jawnie odstręczająca myśl, że lepiej się człowieka bać niż się nim brzydzić, żałosny komizm wyjaś nień „dlaczego jestem taki mądry" i „dlaczego piszę takie dobre książki" - jaskrawo uświa- domiły mi, że to już nie o wolność ani dorosłość chodzi, że tu rozdziawiają się próżnia i demony; i na jakiś czas odstawiłem Nietzschego na półkę. A jeśli to właśnie z tego powodu należy mu się miano pisarza religijnego? Może to, co mnie ochłodziło, jest efektem ostatecznego zanurze- nia się w metafizyce? A jego książki to nawet nie prowo- kacja, lecz czysta odwrotność pisma? Głos z tektonicznego zapadliska, w którym ewentualnie można być Bogiem, ale nie da się już być człowiekiem, bo nic tam ludzkiego nie ma? W pociągu do Florencji spotkałem dwudziesto- kilkuletnią dziewczynę, brunetkę w kusej spódniczce, która na sąsiednim fotelu czytała włoskie wydanie Poza dobrem i złem. Zagadałem, czy to dla przyjemności; powiedziałem, że też lubię go czytać; konwersacja rwała się. Co było jeszcze do powiedzenia? Wysiadając, rzuciłem: „Goodluck". Może miał dość Słowacki narzucającej mu się z miłością Egiantyny, może drażniły go towianistki, może bolał wyjazd z Paryża Joanny Bobrowej - doś ć, że do Pornic udał się dla podratowania nerwów. Właściwie był tam dwa razy: najpierw przez miesiąc, we wrześniu 1843 roku, potem dłużej, w lipcu i sierpniu 1844. Ważniejszy okazał się ten drugi pobyt, to wtenczas obudziła go koło dolme- nów pastereczka „z krową dość chudą", z podzelowanymi 22 (wieżo bucikami, których podeszwy przywiodły poecie na inyś l półksiężyc i gwiazdy. Słowacki wkroczył na drogę prywatnych objawień. Choć mam już na jutro bilet do Paryża, czuję się, jakbym został przynaglony: kierowca autobusu, którym jechałem dzisiaj do centrum Bolonii, miał numer służbowy 1844. W Paryżu byliśmy razem, więc trochę się go boję; •le przecież pamiętam, że to tylko przystanek w drodze do Pornic i że mamy z Antkiem zrobić ten film. Tak po- wiedziałem Stefanii: Jadę ratować przyjaciela". Nie za- wiodę. zapytaj ukochany a powiem d co myśli antek ten film o słowac- kim to zaledwie jakaś odmiana jakaś przygoda okazja do wyjaz- du muszę zrobić cokolwiek żeby przez parę dni tygodni nie udawać tak sądzi a naprawdę żeby przyzwyczaić się do udawa- nia przecież nie zacznie życia jeszcze raz utknął na dobre koła jeszcze buksują ale już koniec drogi już koniec mój drogi nie widzisz że on w głębi duszy ci zazdrości Chyba jednak do niego napiszę, bo komu innemu opowiedzieć o tej gorzkiej myś li po przyjeździe do Wene- cji: „Ilekroć kobieta jest naprawdę piękna, od razu zaczyna myśleć, jak się sprzedać. Precyzyjniej: problem transakcji dotyczy wszystkich kobiet, widać go jednak wyraźnie, kiedy gwałtownie wzrasta liczba i ochota kupujących. Nawet Anita, poraniona i nieszczęś liwa, zapytała w końcu (Żartem?); «Czy ty wiesz, ile ja wydaję na kosmetyki?" Nie twierdzę naturalnie, że to odruch uwarunkowany 23 genetycznie; choć socjobiologia sugeruje, że jednak tak: w naszym gatunku mężczyźni zawsze pożądali kobiet dla nich samych (no dobrze, powiedzmy: dla przyjemności), a kobiety mężczyzn - dla założenia gniazda, które powinno być odpowiednio luksusowe. Ale jest może raczej, jak twierdzą feministki: że kultura, czyniąc z mężczyzn konsu- mentów, a z kobiet - przedmioty konsumpcji, siłą rzeczy kreuje sytuację, w której pożądany przedmiot chce mieć przynajmniej wysoką cenę. Tak czy tak, marzenie o bez- interesownoś ci pięknej kobiety to marzenie chłopczyków, których siła nabywcza jest zerowa. Przystojni faceci nie muszą handlować sobą, chyba że wybierają karierę żigola- ków. Kobietę uczyniono subiektem w sklepie własnej uro- dy. Prostytucja to tylko zdegenerowana wersja mechaniz- mu, powszechnego w naszej kulturze. W dziewiętnastym wieku istniała zresztą forma pośrednia między kurtyzaną a «kobietą uczciwą»: utrzymanka. Warto w tej sprawie uważnie przeczytać Balzaka". \ Uciekłem przed tymi myślami do pierwszego na- potkanego kościoła: Karmelitów Bosych, tuż koło wenec- kiego dworca. Nie było tu ludzi - co za ulga - przepło- szonych zapewne surową tabliczką u wejścia: ./•"o/" prayers oniy". Pomyślałem sobie, że - choć mój ubiór sugeruje co innego - modlitwy właś nie potrzebuję; podreptałem zatem w głąb, między ciemne barokowe malowidła, obok świętej Teresy omdlewającej pod oszczepem anioła, przytłoczony cesarską koroną nad ołtarzem, z której spływał gipsowy, a przecież złoty welon. Na moje spotkanie, zza poskrę- canych tanecznie kolumn w prezbiterium, wychyliło się dwoje marmurowych świętych. Usiadłem w ławce, pokorny i cichy. Z okna biegła struna ś wiatła przez ś rodek koś ciota. 24 Ale miałem jednak na sobie T-shirt, a do paska U spodni przytroczony aparat fotograficzny, pociągnąłem więc w to wnętrze podobnych sobie. Kiedy obejrzałem się po chwili, zaniepokojony szeptem za plecami, w kruchcie •tato kilkoro turystów, jeszcze niepewnych, nieoś mielą- Jłcych się postąpić dalej. Niestety, siedziałem prawie pod •arnym ołtarzem, kusiłem; ruszyli więc w końcu, najpierw po jednym, po dwóch; czwarty wyciągnął z torby przewod- nik Yenice in Four Days, nadchodzili liczniej, grupowo, spodniach do kolan, nie, już w szortach, byłem winny i inwazji, jak mogłem ich powstrzymać? Błysnął flesz, iii ugi, trzeci, pod sklepienie buchnął gwar rozmów, już się zaroiło, jeszcze jedna przestrzeń została zdobyta. Wymknąłem się, pełen winy. Wskoczyłem do odpływa- jącego vaporetto. Już w Paryżu. Zgłodniały wchodzę do knajpy „Mete- ora" w pobliżu rue de la Huchette. Siadam, proszę o „menu Ó 55 francs et grandę bouteille du coca-cola", pytam też o szarego kota, snującego się między stolikami. W końcu wyciągam Genez/s z Ducha, którą chcę sobie przypomnieć, zanim dotrę do Pornic w poszukiwaniu dobrych plenerów. Rudowłosa kelnerka z nieodgadnionym uśmiechem, lekko tylko rozjaś nionym na wzmiankę o kocie, przynosi tzatziki i zaczyna przyglądać się mojej książce uważnie. W końcu słyszę: „Słowacki? Biblioteka Narodowa? Dlaczego pan nie zamawia po polsku?" Ale zanim zdążyłem zapytać, skąd się tu znalazła (miałem jakoś poczucie, że moja obecność tłumaczy się lepiej) - wzięła torebkę i wyszła po skończonej zmianie. 25 nie poznałeś mnie naprawdę mnie nie poznałeś gdzie ty masz oczy jak mogłeś nie zauważyć że to nie byłam ja Przy całym szaleństwie przenikającym Genezis z Ducha, boskim szaleństwie, ale i szaleństwie po prostu, ujmujący jest dla mnie sposób, w jaki Słowacki stara się uporać z hiobowym pytaniem o źródło zła. Cierpienie przedstawia on jako boską zachętę do twórczości, bez której znieruchomielibyśmy wszyscy - ślimak przywarty do oceanowych skał i rozwiązujące sobą matematyczne zagadki drzewo, a także ludzie - w złudnym przekonaniu, że osiągnęliśmy już raj. Tuż za nami kroczy nie śmierć, którą i tak trzeba będzie ofiarnie wybrać dla osiągnięcia wyższej formy rozwoju, ale ból, boskie przypomnienie o znikliwości szczęścia, które na trwałe zdobyć może duch dopiero u kresu swej drogi. Im więcej szczegółów zaczerp- niętych z nauk przyrodniczych próbuje dla potwierdzenia swych tez wykorzystać Słowacki, tym bardziej rozpada się jego koncepcja - jakby na dowód, że nauka, owoc świeckiego rozumu, kiepskim jest sojusznikiem w dziele poszukiwania Sensu. Jej odkrycia bowiem, tymczasowe, rujnowane przez nowe fakty i nowe hipotezy, pociągają za sobą w otchłań także mistyczną wizję, której miały słu- żyć. A przecież jest w tym gorączkowym wertowaniu dzieł przyrodoznawców słuszna intuicja, że romantyzm zbyt lek- ko oddalił uroszczenia intelektu. Genezis z Ducha czytana dzisiaj, na kilkadziesiąt godzin przed moim przybyciem do Pornic, wydaje mi się bardziej patetyczna i mniej staro- świecka, niż ją zapamiętałem z porzuconych studiów. 26 Głowonóg składający ofiarę z oczu, by móc wypełznąć M brzeg - lis ć ostu jako zapisana w materii zygzakowata Unii) doświadczeń zbuntowanego ducha - szum morza Opowiadający o wygrzebywaniu się formy z Chaosu - Jest w tym nie tylko niezobowiązujący urok poetyckiej wizji, ale wysiłek wyobraźni, która postanowiła (przed- Wcześ nie? a może właś nie zbyt późno, zważywszy postępy gruźlicy pożerającej organizm autora?) zmierzyć się z całością istnienia. Porzucić przyczynkarstwo i zarysować drogę, na której bolesne tajemnice bytu objaśnione być powinny. mój mqź sam jedzie do włoch widzę go jak wsiada do autokaru luk przechadza się podczas postoju z papierosem w dłoni to < hyba katowice ale to przecież już było już to widziałam on teraz Ifdzie dofrancji ciągle na zachód ciągle za słońcem cnoc nie ma \zans nie dogoni mnie jechałam tak szybko mało co mnie tak przeraża jak kłopoty z czasem jakby awaria transmisji czy kszysztofnie widzi że to na niby że to nieprawda jak mam mu to powiedzieć jak powiedzieć jest tak daleko a teraz przegląda na ulicy jakieś książki to chyba paryż tak to na pewno paryż pamię- tasz naszą zabawę to przekomarzanie się nie ma mnie jesteś jesteś nie ma mnie jesteś jesteś Wynotowuję z książki oglądanej na wyprzedaży: TRISTAN: Jesteś Tristanem, jestem Izoldą, nie ma już Tristana. 27 1ZOLDA: Jesteś Izoldą, jestem Tristanem, nie ma już Izoldy. (Ryszard Wagner, Tristan i Izolda) Sześć linijek, a przedstawiony ideał miłosnego związku: ostateczna wymiana ról, bezgraniczne i równo- czesne podporządkowanie się istnieniu tego drugiego człowieka. Koniec egoizmu tak całkowity, że aż nieludzki. Ostrożnie zapuszczam się w te rozważania. Nie umiem powiedzieć, już nie pamiętam, czy tak to sobie kiedyś wyobrażałem. Los skarcił mnie przeraźliwie i wydaje mi się, że w jakimś sensie mógłbym się domagać, aby mi tego zaoszczędził (tylko przed jakim trybunałem?). Z Kami- lą układało nam się rozmaicie, bo życia doświadcza się dokładniej niż historii o mitycznych kochankach, i w tym ogromnym zbliżeniu, w tej mikroskopowej serii zdjęć, jakich dostarcza codzienność, wyłaniają się rozmaite nie- doskonałości, jak pory na skórze. A przecież, chciałbym wierzyć, odnaleźlibyś my się jeszcze kiedyś, może już pod- czas najbliższych świąt, w nadchodzącą niedzielę, bodaj tamtego wieczoru. Ale zostałem wyekspediowany w inną przestrzeń, nieprzyjazną, obcą, którą muszę przebyć w po- jedynkę. Na zawsze oddalony od Tristana, Romea i podob- nych figur, przyglądam im się dzisiaj z oddali, jak foto- grafiom ze świata, który minął. Oczywiście, że zdaje mi się niekiedy, jakbym nieoczekiwanie otrzymał nową listę dialogową: z innego filmu niż dotąd czy, w każdym razie, z inną rolą. A ta, do której byłem przygotowany, oddzieliła się ode mnie; trwa na jakiejś alternatywnej osi czasu albo właśnie obumiera jak zarzucony wątek opowieści. 28 O. proszę, już wepchnęło się między słowa „umieranie", \v(aściwa metafora (dogaduje coś we mnie): bo prawda jest (ilka. że ten gość, który jakże nieumiejętnie kochał Kamilę, umarł, a ja jestem najzwyczajniej kim innym. Dosyć. Tymczasem w metrze zauważam reklamę domu towarowego „Le Bon Marche / Rive Gauche". Widać M niej piękną kobietę, której przegub dłoni przewiązany Kistał tasiemką. Na tasiemce napis: SOLDES. Przypomina mi się, przed jakimi to myślami ucieka- m w Wenecji do karmelickiego kościoła. Ich gorycz odpy- li.iła, był to jeden z tych momentów, kiedy skłaniałem się li> podejrzenia, że jestem, jak mi się to już kiedyś zdawało, 'pytany przez Szatana. Ajeś li -wciąż trzymając się, choćby 11.1 próbę, katolickiej terminologii - Szatan jest nie tylko księciem tego świata, ale i prawdy (o nim)? Świat oglądany hez miłości przedstawia się tak, że trudno tego obrazu nie odepchnąć. A potem, gdy zły nastrój minie, na samej gr.inicy widzenia, ledwie mieszcząc się w ramie okna, Ei chwilę przed odjazdem metra z kolejnej stacji, zjawia i,' beznamiętny argument, że jednak nie kłamało się iestety), złorzecząc. Kamilo miła, w pociągu do Nantes towarzyszyli mi m.in.: l) mizdrząca się pięćdziesięciolatka, wyrażająca na cały w.ison miłoś ć do swego partnera, który wyglądał na lekko lylko postarzałego studenta - a wzrok miał nieprzytomny. l kolczyk w uchu. Kobieta zwróciła się do niego w pewnej chwili ni mniej, ni więcej, tylko „minou-minou" (czyli „kici-kici"); 2) dwóch czarnowłosych supermanów, ostentacyjnie oglą- dających się za każda dziewczyną, która przechodziła między fotelami; 3) karliczka z nadwagą; 4) kobieta o urodzie żyrafy, której spódniczka (czerwona w białe grochy) kończyła się odpowiednio wysoko, by dać oglądać wszystkim przerażająco kościste kolana; 5) kac gigant po topieniu w alkoholu wczorajszych myśli. Na szczęście przed Pornic wszyscy mnie opuścili. Rozstawiłem właśnie namiot. Sam. Brakuje mi Ciebie. Napiszę znowu, jak się trochę rozgoszczę. Całuję - Twój Krzysztof. » naprawdę nikogo więcej nie zauważyłeś ty ślepoto naprawdę czasem mnie rozdrażniasz bardziej niż kiedykolwiek Wyobraź sobie, że tamta litografia Pornic, autor- stwa Franciszka Salathe, z pierwszej połowy dziewiętnas- tego wieku, oglądana przez kilkadziesiąt minut w warszaw- skiej Bibliotece Narodowej, zapewniła mi doświadczenie nieomal deja vu, gdy przedwczoraj wyszedłem z pociągu nad kanał portowy. Górująca nad miasteczkiem dzwonnica pozostała ta sama i te same baszty obronne bliżej mola, a nad nabrzeżem dwa pawilony o łukowatych oknach i balu- stradkach na dachu, nieco zbyt koronkowych. Znajomość jakiegoś miejsca z fotografii, zanim sieje zobaczy na własne oczy, nie jest niczym nadzwyczajnym, było jednak w tej chwili coś szczególnego: może przez to, że wcześniej nie oglądałem jednak zdjęcia, ale zaledwie rysunek, w którym wiele szczegółów objaśniło mi się dopiero teraz; a może 30 przez to, że spodziewam się tu znaleźć przestrzenie jakby W snu (bo przecież nie tylko z powodu Genezis z Ducha tu przyjechałem). A może wreszcie - i to najpewniej - ponieważ zrymowało mi się poczucie, że byłem, gdzie nie byłem, z wiarą w metempsychozę, do której ostatecznie przekonał się tutaj Słowacki. Krążyć po świecie, oglądając |0 z wielu stron doś wiadczając na rozmaite sposoby -jako gł.i/, ślimak, roślina, poeta; i w innym jeszcze szeregu, i.iko to ten, to inny człowiek, wciąż nie dość przeanielony, ii;|ż grzeszny, a przez dobroć Boga, przyzwalającego i wędrówkę dusz, obdarzony nagle nieskończonym > /.isem na poprawę, zbawiony od pośpiechu... Czytałem kirdyś, że metempsychoza to jedyny przekonujący spo- wb na skuteczne przeprowadzenie teodycei (oczywiście, jrs li z jakichś powodów nie zgodzimy się na pełną zgrozy łuloi?cję, bolesne milczenie), l choć dzisiaj, Karno, odwie- d/.inie tego świata wciąż na nowo wydaje mi się igraszką wyobraźni bardziej niż inne próby religijnego uporania lrzymał za rękę chciałabym żebyś mnie potrzymał za rękę ,'.i.v,faskał chciałabym czuć twoje ciepło chciałabym czuć ciepło łaknie za tobą kochany naprawdę tęsknię nie opuszczaj mnie l>ioszę jeszcze nie teraz czy mógłbyś przynajmniej pomasować mi plecy Ten dolmen oglądany wczoraj: za ścieżką biegnącą wysokim brzegiem, którą plany miasta nazywają Ścieżką Przemytników, otwiera się między domami trójkątna 33 łąka, zamknięta od południa rzędem wysokich drzew - i pośrodku niej wznosi się sterta głazów okrywających tkliwie święta grotę. Wejść do środka można tylko, o ile pochylić się nisko, wierzch zaś dolmenu, płaski jak stół, aż kusi, żeby na niego wstąpić - co też robią wszystkie dzieci, ruchliwe i rozkrzyczane, podczas gdy rodzice palą papierosy i robią sobie zdjęcia. Pastereczka też: z góry przyglądała się śpiącemu poecie. Ale ona była jedna i milczała często - gdy wiatr przewiewał wciąż na tę samą stronę jej prerafaelickie włosy (niby szalik Małego Księcia), gdy z namaszczeniem układała kamyki w stertę naśladującą dolmen. Odpowiadała na pyta- nia z godnością i słodyczą, szlachetnie odmienna od tutej- szych chłopów, na których narzeka Słowacki, że „do oran- gutanów podobni", lekko tylko drżącym głosem zwierzając się z niedoli i tylko raz unosząc się honorem, gdy poeta zapytał nietaktownie, czyją krowę pasie: „O! Pan Bóg nie pozwolił jeszcze, abym ja obcym ludziom służyła". (Swoją drogą: Słowacki znał bretoński? Czy prosta dziesięciolatka z 1844 roku mówiła tutaj po francusku?) W każdym razie odeszła w końcu „spełnić swój żywot biedny i pracowity". * czasem nie mogłam zasnąć i podglądałam jak spisz to byty momenty prawdziwego upojenia nie ruszałeś się nie mówiłeś niepotrzebnych rzeczy nie mądrzyłeś się nie zajmowałeś tym czym nie chciałam żebyś się zajmował taki bezbronny bezwładny bezwolny mój bez bzika który ci potem zagroził bez beżów które uwielbiałeś w dzieciństwie mój bez bzu dla mnie i teraz jest prawie tak samo łatwo przypominam sobie tamte chwile przywołuję marzę marznę podczas gdy ty śpisz bo ty śpisz 34 „Rzymie! nie jesteś ty już dawnym Rzymem" - na- i/fkał Słowacki przed wyruszeniem w podróż do Ziemi viętej. Niepokoiła go znikliwoś ć form uczynionych przez 'Iowieka, błyskawicznie dokonująca się destrukcja tego, • miało na wieki świadczyć o ludzkiej potędze. Objęcie /irjów natury i cywilizacji wspólnotą jednego duchowe- i losu wyzwala go z tej melancholii. Czytam w Genezis Hucha: „Oto, Boże, przeraziła mię niegdyś wielka moc i/walin na dawnych polach Rzymskiego Cesarstwa - oczy moje szukały choćby jednej kolumny, która by na źrenicach moich te same kształty nakreśliła, które się malowały niegdyś na źrenicy Cezara... ale dzieła ręką ludzi robione Imieniły oblicze swoje... pomniki na przetrwanie wieków iiwione rozpadły się... krople rosy wyjadły oczy marmu- 'wym posągom... Niepewny - czyli co widzę z widzianych ./.tałtów przed wiekami - ujrzałem wróbla, który zleciał i piaszczystą drogę i usiadł ś ród rozwalonych grobow- >w... A duch mój wnet był pewny, że tenże sam piór i \ sunek, takie same czarne podgardle widziane były przez li^ijony Warrusa..." Tymczasem, jeśli dobrze rozumiem wyłożony w Genezis tok rozumowania, i wróbel jest formą wytworzoną niegdyś przez ewoluującego ducha, śladem pr/.edludzkiej, ale naszej przecież twórczości. „O! duchu mój... Nie zapomniał Pan o dziełach twoich - owszem, uszanował je i formy stworzone przez ciebie zachowuje, nie pozwalając nadal żadnej w nich uczynić poprawy". Skoro na cnotę pracowitoś ci pracował duch w mrówkach i pszczołach, a cnotę odwagi kształcił w ciele orła, o jaką cnotę wzbogacił się we wróblu? Po francusku wróbel to lin moineau, słowo wyraźnie spokrewnione z un moine, 35 mnichem. Czyżby więc chodziło o pokorę żebraczyny? Nie, Karno, nie żartuję; staram się poddać logice tekstu. Tutaj jest to łatwiejsze niż w warszawskiej bibliotece. W każdym razie rzymskie kolumny runęły, a wróbel pozostał; opieka boska czulej traktuje wróble niż historyczne formy ducho- wej twórczości, na zagładę tych ostatnich patrząc, nie wie- dzieć czemu, okiem spokojnym. Pamiętam zabawne wzbu- rzenie, któremu nie umiałem się oprzeć, gdy na jakimś filmie katastroficznym kazano mi oglądać sugestywnie zrealizowaną scenę zagłady Paryża w wyniku uderzenia - gdzieś w okolicach La Defense - gigantycznego meteoru. Leczenie melancholii za pomocą trwałości wróbla wymaga najwidoczniej egzaltacji ducha, która nie jest mi dana... Co tam zresztą wróbel: po deszczu wylazło tu na ścieżki mnóstwo ślimaków, rozjeżdżanych przez rowery, deptanych stopami przechodniów. Nie sposób wyminąć ich wszystkich. Pomiażdżone trupki, choćby sobie tłuma- czyć, że wyglądają co najwyżej jak odchody psa chorego na nieżyt żołądka, przyciągają wzrok. Poczucie jedności z naturą, bez którego nie da się doświadczyć genezyjskiej euforii, ma jednak swoją cenę... Naturaliści ujmowali to dosadnie: „Rodzimy się ze śluzu, po śmierci obracamy się w śluz; dlaczego mamy brzydzić się śluzu?" Jak na dłoni widać w tym pytaniu skutki odrywania się od zmysłowego konkretu: bo jakkolwiek rozumowaniu z pozoru nic zarzu- cić nie mogę, nie umiałbym chyba dotknąć martwego ś lima- ka bez wstrętu. Nawet takiego, który byłby, jak na mar- twego ślimaka, stosunkowo żywy, to jest: w miarę zwarty i kształtny. (Inna rzecz, ze je tutaj jedzą.) Odeszliśmy tak daleko od wrażliwości późnego romantyzmu, że każde podjęcie z nim dialogu wydaje się 36 drwiną - chyba żeby bardziej lub mniej dyskretnie objąć t(0 klauzulą antykwaryczną: „oto taki interesujący filo- ;n(icznie zabytek" (chwyt pokrewny w gruncie rzeczy opakowaniu Słowackiego w kaftan bezpieczeństwa, choć 'Hewątpliwie bardziej elegancki). Pytanie, czy przypadkiem 'łie była to jednak godna rozważenia, desperacka i bez- owocna próba skierowania na inny tor rozpędzającej się iinchiny scjentyzmu - nowożytnie pojętej nauki. „Błogo- sławieni Ci, którzy acz bez Ducha Twego, Boże, wydobyli 1^ dziwną pierwotworów naturę, oświecili ją latarnią różu- In i mówili o trupach, nie wiedząc, że o żywocie włas- m rozpowiadają, ...koście znalazłem złożone, wszystko k prawie w życia porządku, oprócz Ducha Twojego, o! Panie". Jaki kształt przyjęłaby nasza kultura, gdyby lakich prób było więcej, gdyby nauki ścisłe rozwijały się w dziewiętnastym wieku w związku z myślą religijną (nie- koniecznie katolickiego wyznania)? Oczywiście, można ważność tego pytania uchylić: forma kultury, która nie wygrała, musiała być kaleka; potok życia nie bez powodu skierował się drogą Darwina, Cuviera i Claude'a Bernarda. Jest to jednak rozumowanie już ze scjentyzmu wywiedzio- ^te, naznaczone w dodatku wiarą w postęp historii, którą |ziś kwituje się wzruszeniem ramion. ka aktywność robaków jakie to straszne mówiłam i patrzy- ła na mnie jakbyś mnie zobaczył po raz pierwszy to właśnie wtedy powiedziałam ci coś o oschłości serca dziwiłam się że 37 mnie nie rozumiesz przecież miłość to porozumienie bez słów albo w pół słowa albo po kilku słowach byłam gotowa nieco ustąpić rzeczywistości rozmiękczać swój ideał i tak rozmiękcza- łam go aż zapadł się w wilgoć * Przeglądam lokalną gazetę. Garś ć wiadomoś ci: — w Nantes znaleziono w mieszkaniu mężczyznę, który wedle wstępnych ustaleń policji zmarł tam dziesięć mie- sięcy temu. Okoliczni mieszkańcy nie zwrócili uwagi na przedłużającą się nieobecność sąsiada; — w okolicy Le Mans siedemdziesięciopięcioletnia samo- bójczyni rzuciła się pod przejeżdżający skład TGV. Zginęła na miejscu. Wypadek (stwierdza trzeźwo gazeta) spowo- dował wielogodzinne zakłócenia ruchu na trasie super- ekspresów; — między Angers a Nantes młody kierowca wjechał na autostradę Al 4 pod prąd. Szczęśliwie ominąwszy pierwszy nadjeżdżający samochód, wbił się między dwa następne, powodując niegroźne obrażenia u kobiety, która kierowała jednym z nich. Następnie kontynuował swą podróż pieszo (wciąż po autostradzie, wciąż pod prąd). Kilka kilometrów dalej złapała go policja, która stwierdziła u niego zabu- rzenia psychiczne. Jak myślisz, Karno: czy możliwe, żeby redaktor pro- wadzący wydanie mógł nie dostrzec skutku umieszczenia tych wiadomości na jednej kolumnie? Efekt groteskowy wzmaga jeszcze przyjęta stylistyka: to spuentowanie wia- domoś ci o staruszce, rzucającej się pod pociąg, wzmianką o zakłóceniach w ruchu - wyś mienite, doprawdy. Z daleka oglądane, jednostkowe dramaty stają się przede wszystkim 38 /(•kłóceniem porządku - i może dlatego sylwetka samot- nego wariata, maszerującego autostradą pod prąd (dzięki »/.emu nie bardzo wiadomo, jak go ścigać; trzeba wysłać i.idiowóz do następnego wjazdu i ruszyć mu na spotkanie), wydaje mi się tyleż zabawna, co patetyczna. Więc śmieję się; a przecież pamiętasz, Karno, jak wiele razy mówiłem (prawie na pewno?!), że jednym z naj- większych skandali tego świata pozostaje dla mnie cier- pienie. Od pierwszego wtajemniczenia w tę rzeczywistość •ihsurdalnego bólu i rozpaczy, odebrania istocie żyjącej n.iwet najskromniej określanego szczęścia - neutralności do/.nawanych bodźców - płynęło stąd groźne oskarżenie Ilo^a, groźne, bo bez wątpienia prowadzące wciąż głębiej i głębiej. Jeśli Go nie ma, piekło jest tutaj. Lecz jak On może bvc, godząc się na doświadczenia chorych, umierających, opuszczonych, tracących nadzieję, ś cierających się ze zgro- /.I braku wyjścia? Dlatego apologia cierpienia, z którą spo- łykałem się niekiedy, na przykład słuchając kazań, budzi we mnie co najmniej nieufnoś ć, zapowiada uczucie wstrę- in. A Ty patrzyłaś na mnie bez zrozumienia. Piszę to, pamiętając, że dołożyłem się twórczo do w/.rostu cierpienia na Ziemi. Że zostałem na tej demonicz- nej twórczości przyłapany. '»c pamiętam już dlaczego co to była za chwila ale zasłoniłam in zy dłonią i mówiłam cicho nie ma mnie a ty obejmowałeś mnie i powtarzałeś jesteś jesteś uspokajająco a ja znowu nie ma mnie a ty wciąż jesteś jesteś i nie umiem już tego wytłumaczyć ale to 39 był moment takiej szczególnej czułości szczególnej bliskości jakbyś naprawdę utwierdzał mnie w istnieniu już wiem to było chyba przed pierwszym przedstawieniem wydawało mi się że to w jaki sposób znajdę się na scenie że to będzie decydowało o czymkolwiek to chyba nie było pierwsze przedstawienie tyle że jakieś ważne pewnie pierwszy raz miałam grać królewnę czy coś w tym rodzaju albo nie albo inaczej coś się nie udało jakaś wpadka poplątanie tekstu było mi wstyd a ty utwierdzałeś mnie w istnieniu twój zachwyt twoje przekonanie że jestem jestem że to co robię ma sens a ja na odczynienie powtarzałam że nie ma że nie ma mnie i ty znów jesteś jesteś i popatrz krzysztof nada- remnie Zabawne, ale znalazłem tu chyba ten dom. Myślę, że ten. Nazywa się wprawdzie „La Noe", ale znajduje się piętnaście minut marszu przed dolmenem pastereczki, bliżej Pornic. Wygląda na dość stary; w każdym razie nietrudno sobie wyobrazić, że w 1899 roku już stał. Wrażenie mniejsze, niż się spodziewałem. Może dlatego, że w prawdę takiego doświadczenia, jak to moje, nie moż- na wierzyć tylko trochę. No i przede wszystkim: nie można wierzyć, chcąc uwierzyć. Ten trzeźwiejszy ja we mnie, który zajął się studiowaniem pism Słowackiego i wyszuki- waniem plenerów do naszego filmu, odciągnął mnie zaraz w stronę plaży De la Source. Jakby nie chciał nawet podej- mować dyskusji. Nawet jeśli to się wydarzyło, ja w to nie wierzę. Już wystarczy, zdecydowanie wystarczy. Za to wieczorem, w ramach zaprzyjaźniania się z tutejszym barmanem (w pubie koło kempingu), opowie- działem mu o głównym celu swojego przyjazdu: że wielki 40 (N»lski poeta spędzał kiedyś wakacje w Pornic i spotkał (o dziewczynkę, którą uznał za swego anioła, dzięki czemu w jednym z wierszy prosi Boga o błogosławieństwo dla miasteczka („Błogosław miejscu, gdzie ona usiadła" - była (o może, przyznaję, interpretacja stosunkowo swobodna). „A ja tu swojego anioła nie spotkałem" - roześ miał się h.innan i myś lałem, że na tym się skończy. Nazajutrz jednak wiódł do naszej rozmowy i z mozołem zapisał nazwisko Słowackiego, twierdząc, że informacja o tym powinna się /n.ileźć w lokalnym przewodniku. „Och, Polska jest tak d.ili-ko..." - rzuciłem, nie chcąc zanadto wchodzić w rolę Ambasadora Kultury Polskiej (zwłaszcza że - nie wątpię - główny owoc pobytu poety w Pornic, czyli Genezis z Ducha, n.iwet jeśli istnieje tłumaczenie francuskie, jest dla duszy g.ilijskiej zupełnie nie do strawienia). „Ale o pobycie Lenina w Pornic wspominają" -oświecił mnie barman. „O, w takim t.i/.ie o Słowackim też należy wspomnieć, koniecznie" zapewniłem go żarliwie. W „Magazine Litteraire" (nr 400) czytam o acedii: „Anachoreci z pustyni, ci «ludzie pijani Bogiem», kiórymjacques Lacarriere poświęcił swoją ważną książkę, "iniblikowaną w 1966 roku, znali pewną odmianę znuże- i, właściwą dla ich pustelniczej kondycji, którą ochrzcili t'clią»: pojęciem, które zawiera w sobie równocześnie "hojętność, niechęć, oschłość serca i duszy», jak mówi I.K.irriere. Piśmiennictwo Ojców Pustyni, których przygo- d.i rozpoczęła się w czwartym wieku po Chrystusie, świad- i/y o tym stanie: Kasjan, łaciński mnich z piątego wieku, opisuje następująco jego symptomy: «Pustelnik czuje się 41 wyczerpany jak po długim biegu przez piaski lub po wielo- dniowym poście. Nie przestaje poglądać na widnokrąg, jakby oczekując stamtąd jakiegoś przybysza. Wychodzi, wraca, wznosi wciąż oczy ku niebu, ku słońcu, którego wędrówka wydaje się nieskończenie długa!...» Acediajest słowem greckim, acedia lub acidia, któ- rego początkowe «a» oznacza brak, w tym przypadku -- brak żywotności, energii, zainteresowania. Oznaczałoby dzisiaj - użyjmy świadomie pojęć odległych od słownika Ojców Pustyni - nieprzystosowanie lub utratę motywacji. Acedia pojawia się w literaturze epoki, opisana przez mnichów jako stan, w którym to, czym się zajmujemy, wydaje się całkowicie bezprzedmiotowe, bezsensowne. To moment, w którym pytamy: «Coja tu właściwie robię?», moment bliski znużeniu o tyle, że mnich nie jest w sta- nie dłużej podtrzymywać swego zapału. Acedia zawiera w sobie nudę, ponieważ uświadamia całkowitą nieprzy- datność przedsięwzięcia: żaden więzień nie wybiera swego uwięzienia, mnich może pytać zatem, po co wzniósł wokół siebie mury. Jeżeli zaskorupił się pośrodku pustyni, czy coś się z niego wykluje - w nieskończonym świetle? Stan acedii może go przywieść do myśli, że z jego skorupy nie wykluje się nic, że wybrał ciemność, by nie znaleźć blasku. Oto chwila, gdy znużenie czyha, by mnich porzucił stan egzaltacji i zaczął zmagać się z próżnią, brakiem, na które w pustyni nie znajdzie lekarstwa. Znużenie, którego każdy wielokrotnie doświadcza, jest momentem, gdy wszystko nieruchomieje, czas traci płynność i nic już nie ma celu, bo donikąd nie zmierza. Acedia oznacza zerwanie z dążeniem ku Bogu, zerwanie, które - choć rzadko - potrafiło przywieś ć mnicha do ucieczki: Aleksandria była oddalona zaledwie o jeden dzień marszu..." Z pojęciem acedii zetknąłem się po raz pierwszy na studiach -jeszcze się wtedy nie znaliś my, a mnie groziło i oraz wyraźniej, że jednak zostanę polonistą (czyja się kn-dyś wypłacę temu Antkowi?). Nasz historyk twierdził o ile pamięć mnie nie zawodzi - że pod koniec śred- niowiecza acedia atakowała już nie pojedynczych mni- (hów, ale całe miasta. Wszystko nieruchomiało, czas tracił płynność i nic nie miało celu, zmierzało donikąd. Miesz- k.mcom spadały nagle łuski z oczu i stawali nieprzygo- towani wobec powtarzającego się pytania „po co?". Póki się go osobiście nie doświadczy, można nie doceniać tego śmiertelnego sztychu. Choć zbiorowa histeria, wyłą- czająca z życia całe społeczności, jest dziś już nie do pomyślenia, zapewne „demon południa" działa nieprze- rwanie, mniej spektakularnie, lecz głębiej, wydrążając /.c wszystkiego, co nas otacza, istotny sens i nawet nas samych czyniąc powłoczkami, ruszającymi się z rozpędu, mimo że tego, co powinny skrywać - duszy - już dawno brak. Niektórzy tylko przeczuwają istnienie acedii, mierzą się z nią bez zapoś redniczeń. Twarzą w twarz. Zdziwiłbym M(; jednak, gdybyśmy, zbadani na obecność przeciwciał, nie okazali się zarażeni wszyscy. Nie czuję się aż tak od- mienny od bliźnich, choć to prawda, że do mnie przybyła osobiście. Właściwie zatelefonowała. Dość. Nie trzeba zatem pustyni, a religijne egzaltacje o tyle tylko zwiększają niebezpieczeństwo, że wymagają poświęceń, które - nie będzie to najzręczniejsza metafora 43 w tym kontekście - podwajają wysokość licytowanej stawki. Skłonnoś ć wielu ludzi do religii ułatwionej, a zara- zem nerwowość, z jaką inni, świątobliwi, reagują na formu- łowane przy nich wątpliwości światopoglądowe, są w tej perspektywie odmiennymi reakcjami na to samo zjawisko: słońce pustyni palące się tam, gdzie chcielibyśmy się zakorzenić. Także Słowackiego skok głową naprzód, na- wrócenie się na towiańszczyznę w ciągu jednego popołud- nia, po latach dandysowania w salonach Paryża, jest czymś podobnym. Groźne „po co?", przepalające do najgłębszych warstw podejrzenie, że po nic, każe uciec już nie do rozum- nych Aten, ale do rozpustnej Aleksandrii - albo, przeciw- nie, zamknąć od środka wszystkie bramy Jerozolimy. Czy to skuteczne? Czy to, że wysiłek ukończenia Króla- -Ducha okazał się daremny, spowodowane było wyłącznie brakiem czasu, czy może zdarzały się Słowackiemu chwile, gdy z obawą patrzył na zabazgrane kartki? I jeszcze to wrocławskie spotkanie z matką, niewidzianą od lat, ideali- zowaną, z którą nagle nie było o czym mówić. Z jej twarzy musiał to wyczytać: że trawi ostatnie lata na zgłębianiu mrzonki; a pastereczka była już zbyt daleko, zresztą - pewnie wydoroślała w krzepką, trzeźwą dziewuchę i na- wet nie potrafiłaby sobie przypomnieć ich rozmów. Lecz równie dobrze mogło być mu to oszczędzone. Od olśnie- nia w Pornic pozostało mu do śmierci zaledwie pięć lat (co za szczęście!). Nie musiało go dopaść opamiętanie. * nadaremnie krzysztof bo jeśli istnieć to być postrzeganym to nie ma mnie nie przejrzę się w twoich oczach i jeśli nawet piszesz do mnie to nie do mnie przecież nie pokażesz mi tego listu co z tego 44 te f,o znam że wszystko wiem jestem samym patrzeniem o teraz zbliżyłeś się do mnie bo też jesteś tylko patrzeniem plączesz się po iiffizi i patrzysz nie to nie teraz to było parę dni temu może paręnaście i co gorsza nie wytrwałeś musisz wszystko przerabiać iw myśl na słowa mógłbyś milczeć w ten sposób list by dotarł pewniej w ogóle by jakoś dotarł taki pusty list pusta kartka nie masz się przed kim popisywać to chyba ci przeszkadza niby wpatrywałeś się we mnie zawsze z zachwytem a ja nie doce- niałam tego bo wydawało mi się że traktujesz mnie jak lustro teraz tak to widzę widzę ale nie ma mnie jesteś jesteś nie ma mnie a ty jesteś nie ma mnie jesteś Przeglądam album o Pornic. To rodzaj antologii tekstów inspirowanych tutejszymi krajobrazami. „W klimacie pośrednim, ni to północy, ni południa, ni to Bretanii, ni Wandei, śniłem z rozkoszą, czułością i powagą o schronieniu w Pornic, o jego dzielnych żegla- rzach i pięknych dziewczętach" (Jules Michelet). Wokół domu nic prócz piasku Powieki piasku Cisza piasku (Renę Guy Cadou) Na linii horyzontu - złowrogi cień tankowca, płyną- cego zapewne z St. Nazaire w stronę wybrzeży hiszpań- skich. Akurat dziś rano barman opowiadał mi o katastrofie ekologicznej, jaka tu się wydarzyła przed półtora rokiem. Wyciek ropy na długie tygodnie pokrył plaże cuchnącą mazią, wytruł ryby i ptaki. Pora wracać. Jeszcze dwa dni w Paryżu - i jadę do domu. 45 Oboje, Karno, interesowaliśmy się snami, choć pamiętam, jak się złościłem (a może udawałem, że się złoszczę, nie jestem już tego pewien), kiedy twierdziłaś, że przepowiadają Ci przyszłoś ć. Teraz brzmi to szczegól- nie idiotycznie, nie uważasz? Nie, nie uważasz. Sam sta- rałem się podchodzić do sprawy racjonalnie: mówiłem o wyobraźni wyzwolonej ze schematów albo o symbolicz- nym obrazie ludzkiej psychiki... - a przecież (teraz Ci to przyznaję, trochę późno), w gruncie rzeczy to Ty miałaś rację: na dnie tego wszystkiego również kryła się zabo- bonna i nieskromna nadzieja na jasnowidzenie, na prze- łamanie okowów czasu. Zobaczyć, choćby bezwiednie, w niejasnych znakach, przyszłoś ć - po latach odkryć, że się pośrednio przeczuwało, co ma nadejść - to nie tylko laur na głowę dla pysznego ,ja", ale przede wszystkim wzmoc- nienie religijnej nadziei: że można się wymknąć temu, co rozumne, że zatem (choć bardzo podejrzane to „zatem") jesteśmy na tym świecie tylko gośćmi. Tymczasem po przebudzeniu wyszedłem z kem- pingu w stronę Mesnil-le-Roi i ze szczytu skarpy, na której rozciąga się Maisons-Laffitte, zobaczyłem na horyzoncie La Defense, jak wyświetlaną przez wschodzące słońce wyspę czasu, fatamorganę z przyszłości, kadr z filmu s.f. La Grandę Arche, otoczona srebrzystymi wieżowcami, wydawała się przez chwilę ocierającą się o śmieszność, bo nieco zbyt prostą realizacją tego pragnienia: widzimy przyszłość, bo sami ją sobie zbudowaliśmy. Patos i śmieszność - z tym słońcem nad drapaczami chmur, obrazek zbyt ładny, żeby go potraktować zupełnie serio. 46 Potem, dla odmiany, miałem jeszcze spotkanie y. przeszłością. Na trzy godziny przed odjazdem pociągu - plecak czekał spokojnie w przechowalni bagażu na Gare de l'l:st - popędziłem do sklepu z płytami na Champs-Ełysees (z wiedzą, ile franków zostało mi po tej całej wyprawie). l myszkując wś ród kompaktów, natknąłem się na reedycję n.i^rań Yvette Guiłbert. Zostało wiele opisów jej koncertów, prowokowa- nych zapewne przez teatralnoś ć występów lwetki: na przy- kład Berent w Próchnie wspomina coś o sięgających po łokcie czarnych rękawiczkach, o demonicznym geście wyrywania mężczyźnie serca - tak ekspresyjnym geście, Ił.e suknia artystki zdaje się spływać krwią... Niezastąpione bezguście przełomu wieków! Festyn wyobraźni, która zerwała się dobremu smakowi ze smyczy... No i poza tym - staram Ci się wytłumaczyć, Karno, dlaczego z takim drżeniem oglądałem tę płytę - to od lwetki bierze początek wszystko, czego lubiliśmy słuchać: l:dith Piaf, Marlena Dietrich, Billie Holliday, Ewa Demar- i/.yk, Janis Joplin, Joan Baez, Jacques Brel, Bob Dylan... Oto punkt zero - myś lałem - rozstaje wielu dróg, a wszyst- kie nasze. Występy Guiłbert zarejestrowano, co prawda, bardzo późno: w latach trzydziestych. Artystka musiała być już wtedy żywą skamieliną, legendą nieomal sprzed pół- wiecza. Postanowiłem: przesłucham, kupię i będę Ci nasta- wiał (ale wcześ niej przeegzaminuję Cię, czy znaszPróc/ino). (Czy czytałaś Próchno, Kamilo?) Po czym przesłuchałem płytę i - odłożyłem na półkę. Nie podobała mi się. A nie ma nikogo innego. 47 nie ma mnie jesteś jesteś nie mam nie jesteś nie jesteś nie ma nic niczego nic z ego nie ma mnie nie ma my nie mamy mamy nie ma mama mnie nie ma nie nic ni cniem a no in iema a noa noa amo * Karno, Kamilo. Wróciłem. Siedzę w pustym domu, w którym nie ma Cię od tylu lat. Nigdzie Cię nie ma. Karno, Kamilo, mogę sobie powtarzać, mogę wymyślać, co byś powiedziała na to czy tamto, Karno, K-a-rn-o, a-rn-o-k, k-o-m-a, a, k, m, o. Kilka znaczków, które da się układać w rozmaitym porządku. Wchodząc na klatkę schodową w swojej kamienicy, dostrzegłem nowy napis na murze; może zresztą był tu wcześniej, tylko przed wyjazdem nie zwróciłem na niego uwagi. Ktoś namazał sprayem: „Kocham Cię, Kleopatro - boski Cezar". Znaczy mniej więcej tyle samo, co te elaboraty, które w szpitalu wręczał mi uparcie pewien schizofrenik; spodziewał się za nie otrzymać Nagrodę Nobla. Zwłoki zdań poukładanych obok siebie, monotonne jak płaska linia elektroencefalo- gramu. Nic znaczy nic. Wygłup ucznia, któremu istnienie Cezara i Kleopatry wbił do głowy jakiś zbyt sumienny nauczyciel historii. W-y-g-ł-u-p. Alfabetycznie to będzie: g, ł, p, u, w, y. Tyle razy starałem się z Tobą pożegnać i nagle: już. Cisza. Ostrożnie, Krzysztof. Stefania chciała, żebyś był przygotowany na ten moment. Pomyś l o czymś miłym. Szybko. Kiedy wróciliśmy po pierwszym pobycie we Fran- cji... No tak, wszystko wyglądało inaczej, a ja się smuciłem, to zabawne, smuciłem się, nucąc (i już w tym czuję dzisiaj 48 coś obrzydliwie udawanego). Nuciłem piosenkę Obywatela ».C. z płyty, którą wraz z innymi kompaktami ciągnąłem fraz przez pół Europy i bez sensu: prawie ich nie słucha- im. „Na pewno są planety, na których nie ma zim... Nie klniemy stąd odejść ani tu żyć". Dziś -jakbym był zupełnie urn innym. Na zupełnie innym świecie. Wokół puste miesz- anie, ściany, które należałoby odmalować, meble znane •k dobrze, że gdyby nie moja trzytygodniowa nieobec- K)ść, dalej bym ich nie zauważał. Lekki ból głowy, zwyczaj- ly po źle przespanej nocy, a przede mną nowy dzień, 'mozół organizowania wszystkiego od początku. Zdobądź- nv się na trochę filuterności. Kocham cię, Kleopatro - 'oski Cezar, tak, tak. W jakim właściwie języku mówiła Kleopatra? Nawet tego nie wiem. Znała pewnie łacinę. Ale po jakiemu szeptała podczas miłosnych uniesień? Mgliście sobie przypominam, że nie wiadomo, jak jest po (.uinie „tak". Amor. Yoluptas. Żałosne resztki lektoratu >i zed dwudziestu lat. Zbliża się południe. To definitywne ożegnanie, a, i, k, l, m, o. Litery wracają do szeregu, ikby układały się do snu. Potem zasilą inne słowa. Może nowe półki, za którymi znikały ostatnie połacie ścian l.iśniejszymi prostokątami po zdjętych obrazach. Inwazja im- miała końca, pocket-booki wdarły się do korytarza, pi/.ewodniki zdetronizowały w kuchni okrągły zegar znad ili/.wi. W dużym pokoju tuż nad podłogą dominowały |aszynopisy, larwy książek, pokreślone ołówkiem, pełne Iscynujących niegdyś znaczków, strzałek, wykrzykników, (skazujących kierunek rozwoju tekstu, niczym zwinięte |lode liście paproci, które zapowiadają nieodległą ekspan- • n," rośliny. „Dla niejednego filologa będzie to skarb" - ,iwiał ojciec, ale skarb tymczasem pokrywał się kurzem, kby warstwą burego kremu w nieapetycznym celulozo- vm torcie, pośrodku którego żyli, a wyżej mościły się iii/, kolejne teczki, bibułkowe przebitki, zużyte korekty, r^zemplarze próbne, z błędami i bez, aż wreszcie wydania 53 pierwsze, drugie, w okładkach twardych, płóciennych, z błyszczącymi obwolutami, no i - przy samym suficie - w okładkach miękkich, strzępiących się na rogach szarymi kłaczkami, choć nikt ich nie wertował, nie czytał, nawet nie przekładał. Tam, na górze, zaczynało się królestwo pająków, zdradzających swoją obecność jedynie delikatną szarą tkaniną, pokątnie spokrewnioną z marnym papierem, która zaścielała najwyżej położone okładki, uszczelniała szpary między pożółkłymi grzbietami i pożółkłym sufitem. A kiedy wydobywało się stamtąd i otwierało znienacka którąś książkę, wybuchały z niej kartacze roztoczy lub strzelała tryumfalna raca ze stada moli. Kto wie zresztą - Antek nie był tego pewien - może ostateczne zwycięstwo masy papierowej nad przestrze- nią tego mieszkania dokonało się dopiero po śmierci matki; to chyba wtedy pojawiły się wolno stojące sterty, a biurko w dużym pokoju definitywnie znikło pod zwa- łowiskiem wydruków, rękopisów, niezidentyfikowanych notatek, wydobytych z najniższych, przypodłogowych rejo- nów erupcją rozpaczy, desperackiej pracowitości, w którą ojciec pragnął schronić się przed upływającym czasem. Daremnie. Jego twarz pokryta niby pajęczą siecią, szara jak paczki, które przynosił kiedyś z wydawnictwa, za- powiadała za każdym razem, gdy Antek go odwiedzał, że wkrótce na scenie będzie już tylko papier, skarb dla niejednego wysypiska, bo przecież syn zmarniałby od czar- nej melancholii, gdyby zostawszy sam, zdecydował się na cokolwiek innego niż hurtowe wyrzucenie całej tej makulatury na śmietnik. Może przede wszystkim dlatego Antek nie lubił tu przychodzić: wyobrażenie wyrzutów sumienia, które go 54 irekały w niedalekiej— domyślał się niechętnie - przy- ./.łości, zamieniało się w nierozsądną pretensję do ojca, że icn nie poświęca swego kończącego się czasu na posprzą- inie po własnym życiu. Przebierała się ona oczywiście ele- •ncko w żal, że ojciec spędza czas na czekaniu, ni to żywy, t to umarły, przekładając papiery z miejsca na miejsce, rrpcząc do kuchni i z powrotem albo godzinami gapiąc <; w okno, zwinięty na krzesełku najbardziej niewygod- ym -jak oceniał Antek - w całym mieszkaniu. A przecież, ^rzuciwszy kilka ton przecenianych pamiątek, mógłby się •szcze czymś zająć, czymkolwiek - myślał Antek, nie 11.1 jąć nigdy czasu ustalić, co by to miało być. Przychodząc i ild j, czuło się wyrzuty sumienia, że ma się jakieś pilne prawy, jakieś sukcesy i porażki, plany na najbliższy veekend i następny rok. Ojciec wysłuchiwał ich z kamienną niną, czasem pozwalał sobie tylko na gorzki skurcz warg kilka zdań na temat tego, że przecież kiedyś było lepiej. '\leż, synu - huczał swoim niskim głosem - były obligi, tak •st, były obligi. Ale tysiące dzieci wiejskich miało szansę iwansu, działały wszędzie biblioteki, jeździły kina objaz- li»we, kultura i szkolnictwo to były najważniejsze sprawy państwa. I zobacz, jakie myśmy wydawali książki: Brzech- w.i, Porazińska, Kriiger... Puchatek z ilustracjami Sheparda... A teraz tylko to amerykańskie barachło. Komuna nigdy by ic puściła w telewizji tych japońskich kreskówek. Przecież > jest wychowawcza trucizna. Hodujecie pokolenie barba- i /yńców" - groził palcem i Antek łapał się na idiotycznym poczuciu, że jest czemuś winien. „Ale odzyskaliśmy nie- podległość" -wyrwało mu się kiedyś. Ojciec uderzył pięścią w stół: „To co, ja byłem kolaborantem, tak? To chcesz mi powiedzieć?" A potem długo trzymał się za serce. 55 W czasie wizyt u ojca stąpało się zatem po grząskim gruncie pretensji umarłych do żywych - i odwrotnie - choć z biegiem czasu Antek zauważył, że i z narzekania na świat ojciec się wycofał, czy to zrozumiawszy, że zapuszcza synowi subtelnie działającą, ale silną toksynę, czy to prze- konany, że nie ma co trwonić energii, narzekając na proces, którego nie da się odwrócić. Może po prostu tracił siły: kiedy wrócił do domu po drugim zawale, lekarz powie- dział Antkowi, że był to cud, który nie powtórzy się więcej. Toteż kiedy Antek zjeżdżał do Warszawy nawet po krótkiej nieobecności - jak teraz - pierwsze kroki kie- rował do rodzinnego mieszkania, chcąc przekonać się naocznie, że „wszystko jest w porządku". Ojciec witał go dziwnym wzrokiem: były to jedyne chwile, gdy jego twarz rozjaśniała się śladem uśmiechu, jakby wciąż żyjąc, robił synowi świetny kawał. Niespodziankę. Tak: było to spojrzenie, z jakim dawno temu wręczał mu urodzinowe prezenty. Ale dziś kryło się w jego oczach coś jeszcze. Już przy pierwszych słowach Antek spostrzegł, że ojciec słucha go mniej uważnie niż zwykle, że z dziwnym podnieceniem kręci się po mieszkaniu, podchodzi do biurka, cofa się, sprawdzając niespokojnie, czy syn podąża za nim wzro- kiem, przekłada książki na półkach, jakby odciągając jego uwagę, a potem znów ogląda się na stertę zalegającą blat, widocznie upewniając się, że wszystko pozostaje na swoim miejscu. - No co tam, co tam? Ty z Poznania wracasz? - Z Poznania. Byłem na występie Herberta Coopera. On z całym majdanem zjeżdża dzisiaj do Warszawy. I jutro będzie u mnie w programie. Chyba pierwszy taki gość 56 •Antek zamilkł, wiedząc dobrze, że nie powinien zdradzać 1( ze swoją ekscytacją. Telewizyjny Tygodnik Tajemnic, |Óry prowadził na żywo w prywatnej telewizji 11'1, nie wszył się dobrą opinią ojca. „Robicie ludziom wodę | mózgu" - mruczał w czasach, kiedy spierali się częściej; Utek doceniał, że przez delikatność używał liczby mno- ej. nie chcąc obciążać syna pełną odpowiedzialnością l rozpowszechnianie wątpliwych informacji o kosmitach, ygmatach, telekinezie i znaczących snach. Ale tym razem >Ś w rodzaju zaciekawienia zaświeciło w oczach starego ^mężczyzny, choć zapytał z ironią: - I co? Pałac Kultury zniknie? Zastanawiające, że ojciec kojarzył fakty. Na ogół, kiedy Antek snuł opowieści o swojej pracy, robił minę hc/.iadną i zarazem zniecierpliwioną: przecież wiesz, że I się na tym kompletnie nie znam. Tymczasem dziś z ja- t-noś powodu nie chciało mu się w to bawić: jak gdyby ydy nic trafnie rozpoznał nazwisko słynnego iluzjonisty, " którego występach krążyły w bulwarowej prasie napę- i/.ijące mu widzów informacje - że podczas jego wizyty Paryżu na kilka sekund zdematerializowała się wieża Ula, że w Waszyngtonie w upalny dzień zamarzła fontan- i przed Białym Domem, a w Rio de Janeiro pomachał > słynnego magika ręką kamienny Chrystus. Przekonanie )opera, by w Polsce dał piętnastominutowy pokaz w pro- Xi.unie emitowanym na żywo, stanowiło największe, jak dotąd, osiągnięcie Antka i jego ekipy. Chodziło nie tylko ii wysokość honorarium, którym zresztą telewizja podzie- lił.) się z agencją organizującą równolegle spektakle w wiel- kirh salach Poznania, Warszawy i Katowic; chodziło o pres- ii/. iluzjonisty, którego najdrobniejsze potknięcie podczas 57 tego kwadransa zobaczyłaby wielomilionowa widownia. Argumentem rozstrzygającym okazał się sam charakter programu, rodzaj sensacyjnego live-talk-show: emisja na żywo oraz obecność w studiu publiczności wykluczały większość trików - przynajmniej w takim przekonaniu utrzymywani byli telewidzowie - występ w TTT uwiary- godniał zatem wszystkich tych, którzy decydowali się na podjęcie podobnego wyzwania: hipnotyzerów, zginaczy łyżeczek, telepatów odczytujących zapieczętowane listy, i robił im reklamę nieporównywalną z czymkolwiek innym. Temperatura każdego odcinka była wysoka, zdarzały się bowiem wpadki, kompromitacje gości, które Antek, jako prowadzący, bezwzględnie uwydatniał, jakby biorąc stronę oszukiwanych widzów. Nad Cooperem pracował osobiście blisko siedem miesięcy. Ostatecznie umówiono go z magi- kiem, kiedy ten przebywał na francuskiej Riwierze. Niebez- piecznie balansując pomiędzy rolami wielbiciela i sceptyka, zdołał wreszcie uzyskać jego zgodę. W pierwszej części programu, jak zwykle, miał zaprezentować reportaż z tere- nu (dziś już wiedział, że będzie to materiał o cudownym uzdrowicielu spod Białegostoku), potem poprowadzić na ten temat dyskusję między profesorem z Akademii Medycznej a przedstawicielem Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego, a ostatnie dwadzieścia pięć minut poświęcić iluzjoniście: miał to być pokaz spuentowany krótkim wywiadem. Spoty reklamowe stacja TTT emito- wała od wielu dni kilkadziesiąt razy na dobę. Spodzie- wano się, że program przyciągnie w sobotnie popołudnie co najmniej ośmiomilionową widownię. Na ironię ojca można było w tych warunkach wielkodusznie przystać. Antek wzruszył ramionami: - Nie wiem, tato. Piszą, że w każdym mieście dzieje i coś dziwnego. Brzmi to idiotycznie. Mnie się zdaje, że vały w Tygodniku bardziej wiarygodne osoby, ale on (nie za sobą publiczność. To się liczy. - To są bzdury - powiedział twardo ojciec, jakby ypominając sobie ich spory sprzed kilku lat. Antek DJry.nł zdziwiony; nie słyszał tego tonu już od dawna >rzyszła mu do głowy przykra myśl, że ojciec, spodzie- Bj.ic się rychłej śmierci, postanowił po raz ostatni się nobilizować. Ale zamiast spodziewanego credo usłyszał: Ir/eli już musisz się zajmować czymś podobnym, niech m.i lo ręce i nogi. Sięgnij no tam, proszę cię. Kremowa Ci/ka. | Posłusznie uniósł się i podszedł do biurka. Chwilę •jęło mu ustalenie, co ojciec określał jako kolor kremowy; vyi;|ł w końcu do ręki plik papierów, wokół którego gumka i/.ymywała resztkę brudnobiałych tekturowych okładek. .1 wierzchu pełen zawijasów napis głosił: „Redaktor Leon i;.it;ijczyk. Konkurs - prace odrzucone". - Kiedy byłeś bardzo mały, razem z redakcją 1'lomyka" ogłosiliśmy dla dzieciaków konkurs na pracę smienną albo rysunek na temat Jak sobie wyobrażam >lskę w roku 2000". Ogłoszenie wyników wyznaczyliśmy i tysiąclecie państwa polskiego. Opublikowaliśmy potem .i;|żkę, na pewno ją pamiętasz, stała w twoim pokoju. i są resztki, natknąłem się na nie w zeszłym tygodniu. /.cjrzałem z ciekawości; w takich konkursach debiutowali •isem późniejsi malarze i literaci, wtedy przyzwoicie (1/itiłał mechanizm promocji młodych talentów, nie tak i.ik teraz - ojciec zrobił pauzę, zapewne spodziewając ••K," protestu syna. - Zwłaszcza talentów na wsi. - Antek 59 wciąż milczał. - Więc teraz, mój kochany, otwórz i zobac/ trzecią pracę. Antek zajrzał. Na papierze w trzy linie okrągłym pismem dziecka napisane było: Dębica, 15 styczeń 1966 roku Kochana redakcjo, Polska w roku 2000 będzie bardzo piękna. Wszędzie będą rosły ogrody i parki. Dzieci będą się odrzywiaty bardzo zdrową lemoniada. I ciastkami. Ciastka to będą wogle lekar- stwa. W szkole się będziemy uczyć przez sen. Latać będziemy chelikopterami i karzdy będzie miał swój chelikopter. Lotniska to będą na dachach domów, l wszyscy będą się uśmiechali na przykład jak mamusia powie że dziecko jest niegrzeczne to nie będzie stawiania w kącie a jak tatuś to nie będzie lania nawet jak się przyniesie dwójkę. Ale jak będziemy dobże spali to nie będzie dwójek (dwójek). W tej szkole. A na wakacje pojedziemy na księżyc na całe dwa miesiące. Zasyłam pozdrowienia dla całej redakcji - Basia Maczek lat H. - Nie rozumiem, co mi tu dałeś do czytania. Kto to jest Basia Maczek? - zapytał Antek, kiedy skończył czytać. Ojciec odwrócił się gwałtownie; wyglądało na to, że ułożył sobie tymczasem fałdy twarzy w dumną minę, z której - wobec pytania syna - musiał nagle zrezygnować. - Ale co ty wziąłeś? Trzecia praca, nie czwarta. Poprzednia! Antek posłusznie przewrócił kartkę. Drogi „Płomyku", ja wiem, jak będzie wyglądała Polska w roku 2000. Po pierwsze tu będzie kapitalizm. Bo na świecie wszystko się zmieni 60 i naszymi przyjaciółmi będą Niemcy i Ameryka. W Polsce będą wybory takie jak na Zachodzie, a nie takie jak teraz, co to mój Wa mówi, że wszystko jedno, czy się pójdzie czy nie, i tak będzie ^ k .somo. A w Związku Radzieckim będzie wielka bieda i wielka ylastrofa łodzi podwodnej i zdaje mi się, że nie będzie już ^•ilizku Radzieckiego. Wszyscy będą kochać Papieża, który będzie Polakiem irn Papież. A za to polskim piłkarzem będzie Murzyn i jego też )fdą kochać. To nieprawda że będziemy latać latającymi tale- (imi i mieszkać na Księżycu, l wcale nie będzie tak dużo robo- w takich chodzących. Za to każdy będzie nosił przy sobie h'lon z którego będzie można wszędzie zadzwonić w każdej wili i wszystko załatwić. A w telewizorze będzie strasznie dużo zmaitych programów może sto. Więcej jak w radio, f jeszcze idzę w domach takie skrzyneczki, to będzie coś w rodzaju ózgów elektronowych i te mózgi będą strasznie dużo umiały l przykład same pisać listy między sobą i grać z dziećmi w rozmaite gry i rozwiązywać zadania i encyklopedie. Ale te domy zostaną takie same jak dzisiaj. Moja wioska to się nie ^fiidzo zmieni tak na wygląd. J Będzie straszna choroba krów na całym świecie. Od tego idą umierały zwierzęta i ludzie. A Murzyni będą prześladować utych w Afryce. I z jednego zwierzęcia będzie można zrobić Kkadziesiąt takich samych zupełnie jakby się robiło zdjęcie watem fotograficznym. Dzieci będą uciekały z domu i brały kies trucizny gorsze niż wódka i nie da się na to nic poradzić. i im to będzie smakować chociaż to będzie trucizna, l ludzie ilą smutni i będą często samotni i to wszystko będzie trochę 'aszne ale mało kto to zauważy, l będzie w radiu i na tańcach luka dziwna muzyka. Taka monotonna. Wydaje mi się że ją \tvszę. Nie podoba mi się. Ale wtedy mi się będzie może podobać. 61 / to wszystko, jest naprawdę, nie zmyślone, żebyście wiedzieli - Żorlina z Żegiestowa Antek skończył czytać i milczał przez chwilę; jak podczas emisji, gdy wypadki toczyły się niezgodnie ze scenariuszem, próbował wybrać najlepsze zdanie z tych kilku, które przyszły mu do głowy. - Tato, to jakieś żarty? - zapytał wreszcie. A widząc minę ojca, dodał zaraz: - Gdzie jest koperta? Z adresem? Starszy pan, oparty łokciami o wolny kawałek stołu, trącał palcem pudełko z lekarstwami. - E, synu - odezwał się cicho - to było trzydzieści pięć lat temu. Ale - podniósł głowę i teraz uśmiechał się już wyraźnie -jesteś w końcu dziennikarzem, tak czy nie? * Był wczesny wieczór, dwunastego stycznia 2001 roku. Od dwóch dni na chodnikach leżał śnieg, pierwszy śnieg nowego tysiąclecia. Latarnie sodowe barwiły go na pomarańczowo i szło się, jakby brodząc w owocowym musie. Wypogodziło się: nad nieodległymi budynkami opuszczonej gazowni pozapalały się gwiazdy. Odbijałyby się w ciemnym asfalcie jezdni, w karoseriach zaparko- wanych przy krawężniku samochodów, ale tonęły zamiast tego w warstwie błota i kurzu. Gdyby nie to, trzeba by, idąc, nucić uwerturę do Tannhausera, do końca uwznioślić tę chwilę. Ale w tym stanie rzeczy Krzysztof świszczał tylko przez zaciśnięte zęby Pawanę na śmierć infantki. Szedł ulicą Płocką, trasą, której przez ostatnie lata zdążył się nauczyć na pamięć. W wieżowcu przy Wolskiej mieszkali jego 62 przyjaciele; miał do nich wstęp - jak podkreślali - o każdej porze dnia i nocy, z czego korzystał umiarko- wanie, odwiedzając ich nie częściej niż dwa razy w tygod- niu i nie później niż o dziewiątej wieczorem, sprawdziw- »/v najpierw sumiennie przez telefon, czy nie będzie (•i/cszkadzać. Niekiedy nie był pewien, czy robi to dla tirbie, czy dla nich: dawali mu ciepło rodzinnego domu, pi/ypominali o istnieniu innych wariantów losu niż ten, klery przypadł jemu w udziale, ale z drugiej strony -jak t.ld/.ił - z przyjemnością przeglądali się w jego oczach, kudłani i podziwiani. Jego wizyty upewniały ich też, że mi mu nie jest, że radzi sobie jakoś ze sobą: parając się ^/.iwacznymi w ich oczach zajęciami (a nie o wszystkich •irdzieli!), odżywiając się skandalicznie i wciąż odkła- Hlj<)c do jutra decyzję o rozpoczęciu jakiegoś prawdziwe- H) życia. Ta pewność była spłatą długu zaciągniętego H nich w sierpniu przed sześcioma laty, w wieczór zbyt Br.iszny, by go wspominać. Toteż solidarnie udawali, • wtedy nic się nie wydarzyło: ich zażyłość większa niż •c/eśniej była jedynym dostrzegalnym skutkiem tam- Hgo doświadczenia, którego nawet najdrobniejszy ślad | pamięci, ślad śladu, wywoływał u Krzysztofa gorączkę, Bt; wysokoenergetycznego wstydu. Krzysztof miał za sobą trudną wędrówkę: przez dni ubarwione, poszarzałe, kiedy najmniejszy ruch wydawał c wysiłkiem ponad ludzką miarę, przez noce czarne |imo rozwartych panicznie oczu, wypatrujących, skąd la nadejść duszący powiew niczego. To od tamtej pory rejestrował uparcie natężenie i źródła światła wokół Mi-bie (dziś: latarnie sodowe, gwiazdy nad gazownią i jeszcze sygnalizatory na skrzyżowaniu, i w oknach 63 podobne do nich lampki na choinkach), jakby za chwilę miał włączyć kamerę, choć dawno już nie wyjeżdżał na zdjęcia. Starał się nie przebywać w zaciemnionych pomieszczeniach, chodził słoneczną stroną ulicy, przy- stawał w blasku neonów. Moklocsil, amitryptylina - pamię- tał te imiona równie dobrze, jak swoje własne: imiona księżniczek, które musiały wydobywać go z mroku. Dawno temu nazwał je księżniczkami - nikt nie wiedział, on też już nie, czy w przypływie absurdalnego humoru, czy halucynacji - i tak zostało. Wciąż jeszcze przeczuwał na skraju pola widzenia czającą się ciemność, wyrywał się z niej rano, desperackim skokiem rozpoczynając dzień, jakby w obawie, że chwila niekontrolowanych, ospałych myśli przywróci światu tamtą konsystencję: lepką, cienistą, gnilną. Z niepokojem oczekiwał wieczorów, obserwował wtedy uważnie swoje ciało, nasłuchując w objawach fizycznego zmęczenia pokusy zastygnięcia w bezruchu. Nucił często, trochę dla dodania sobie odwagi, a trochę, żeby sprawdzić, czy chce mu się szukać w pamięci ulubio- nych melodii. Ale żył coraz pewniej i coraz rzadziej obawiał się utraty równowagi. Dzisiejsza rozmowa z Ireną stała się czymś więcej niż kolejną porcją otuchy. Irena była tego dnia w dziwnym nastroju, bardziej melancholijna niż zwykle, może nawet nieobecna. Krzysztof od dawna nie znał jej takiej i intuicyj- nie czuł, że zaszło coś niezwykłego - ale nie śmiał zapytać, uświadamiając sobie ze wstydem, że o przyjaciółce, której zwierzał się tyle razy, w gruncie rzeczy wie bardzo nie- wiele. Może zresztą chodziło tylko o to, że Antek powi- nien już dawno wrócić z Poznania, choć naturalnie mógł się zasiedzieć u ojca, ale to było mało prawdopodobne (iresztą tylko trochę mniej złowróżbne. Irena czuła, zdaje »1<*. pokusę, żeby porozumieć się z mężem przez komórkę, nie chciała ulegać słabości charakteru, powściągliwa /.awsze. W ich chaotycznej rozmowie, mimo tej melan- żu i niepokoju, a może właśnie wywołane melancholią rpokojem, zjawiło się oczekiwanie na jakieś nadcho- ne wypadki, i Krzysztof zdał sobie nagle sprawę, że raz pierwszy od wielu lat czuje zbliżającą się przyszłość. i n;c była jakaś przyszłość, nie tylko trwożliwa, tymcza- [towa teraźniejszość umarlaka - i gnany tym oszałamia- gym odkryciem opuścił gościnny dom, by wrócić do lojej kamienicy. Do swojej nory. Może sprawdzić, czy l tego nowego stanu świadomości coś się tam nie zmie- niło? Idąc, starał się teraz wyobrazić, co może nastąpić niebawem - lecz zamiast konkretnych planów ujrzał nagle widoczek, który hołubił wstydliwie ze dwadzieścia lat (finu, a potem, w ciągu tych dwudziestu lat, gdzieś zosta- wił. Jak zabawki, jak książki, które w swoim czasie redago- wał ojciec Antka. To wyobrażenie... raczej tandetna fototapeta, zo- •czona u kogoś w pokoju, w dawno minionej epoce: z pal- —rni i laguną pod lazurowym niebem. Krzysztof nie umiał Ustalić, kto przyozdobił w ten sposób swoje mieszkanie; ustawiał na tle ściany twarze swoich znajomych i prawie widział, jak kolejno kręcą głowami z oburzeniem: „To nie J.i, na pewno nie ja. Zawsze uważałem, że fototapety to bezguście". A choć on też, przecież był tam znowu, w środku. Nie w pokoju; w środku fotografii, za rzędem palm, nad brzegiem morza. W rozległym, płaskim budynku na wydmach. W sypialni: nocą, o świcie, za dnia. Czas nie grał roli, jakby doprowadził człowieka do tego miejsca - niespokojny, bełkoczący niezrozumiale przewodnik - i tam zwinął się wreszcie w kłębek, kontent, że wykonał zadanie. Wąż z ogonem przy pysku: nie pożerający się, lecz senny w tym raju, zuchwale słodkim. Krzysztof- ale czy ma jeszcze imię? -jest sam lub z kobietą, która obok oddycha tak spokojnie, jak gdyby w ogóle nie istniała. Jest z nią sam, jest nią sam, jest sam: spełniony, po latach poszukiwań, nareszcie na swoim miejscu. Jak wszyscy, jak wszystko. Drzwi na taras przesłania muślinowa zasłona, chwiejąca się łagodnie od wiatru, l już jej nie ma, żeby nie przeszkadzała patrzeniu. Więc niespieszny lot w głąb, przez ciepłe powietrze, w przejrzystą wodę laguny, pomię- dzy rybek szybujące strzałki - tam, pod rozedrganą po- wierzchnię. Jakieś dziecko przeskakujące przez fale, choć nikogo nie ma, to znowu on sam; słoneczna przestrzeń, zamieniona w wielowymiarowe zwierciadła, odbija wszyst- kie jego oblicza. Ramiona zatoki, zawężając horyzont, tkliwie otaczają człowieka. Serdeczny uścisk ze światem; Boże, jestem u siebie, powtarza Krzysztof i słyszy z ucie- chą: wróciłeś, nareszcie w domu. No pewnie, że może z Nim rozmawiać. Pachnące smołą deski schodów wynu- rzają się usłużnie z piasku, żeby zaprowadzić z powrotem na taras, gdzie pewnie kawa ze śmietanką albo napój chłodzący tak dobry, że nie ma jeszcze nazwy- chyba żeby go ochrzcić wydobytą gdzieś z dzieciństwa, z jakiejś wycieczki zagranicznej z rodzicami, nazwą napoju, na który nie było pieniędzy, i tylko wabiąca, nieosiągalna butelka na wystawie, i nawet to doświadczenie ci się wróci, by nic nie zostało zagubione - więc napój chłodzący tak dobry, że się nazywa Orsini, i jest równocześnie laguną, kobietą, dzieckiem, ciszą, błękitem i kępą palm. 66 Czy ta kobieta mogłaby być Kamilą? - zastanawia »łC Krzysztof, dochodząc do skrzyżowania Płockiej i Kas- iu/;ika. Czy musiała nią być? Kiedyś była. Poczekał na /irlone światło i ruszył przez jezdnię. Ta myśl znów cofała n" w przeszłość, odwracała bieg woli, która, nagle obudzo- n.i. szukała nowego przedmiotu pragnienia, nowej intym- nr| słodyczy. Więc nie Kamila, ktoś całkiem inny, ktoś, kn^o nie znam, ktoś, czyje nadejście zakończy tę przedłu- /oiią żałobę - myślał, wsłuchując się w te ostatnie słowa l.ik w grożące piorunem z jasnego nieba bluźnierstwo. AIr gwiazdy, latarnie uliczne (lampki choinkowe i tak dalej) obserwowały bez gniewu, jak się wykluwa, jak wyłazi / dotychczasowego siebie. A może (i ta idea wydała mu '>!(; szczególnie pociągająca, śmieszna i straszna zarazem) 1.1 kobieta to nikt, radosna pustka, zaledwie posapujące pr/.ez sen uosobienie raju, w którym rozgrywał się jego widoczek. Bo to był „widoczek": tak jako dzieci nazywali / rówieśnikami kompozycje z kamyczków i traw, przykryte okruchem butelki i zasypane cienką warstwą ziemi, którą odgarniało się potem w napięciu, z językami na wierz- chu, doznając koło piaskownicy pierwszych artystycznych w/ruszeń. W wyobrażeniu z palmami i laguną było coś podobnego: uroda bezbronna wobec niewtajemniczonych, ii w „widoczkach" widzieli kupki śmieci przykryte ostrym s/.kłem, którym dzieci bawić się nie powinny, a w palmach i l.igunie - reklamę baloników Bounty (Krzysztof z pewnym /.ikłopotaniem sam dostrzegał to podobieństwo). Cieka- we, gdzie nakręcają te reklamy: na Tahiti? w Polinezji? Może po prostu powinienem zafundować sobie wycieczkę w tropiki - szyderstwem przepędzał sprzed oczu bungalow nad lazurową zatoką, ów jednak nie dawał się rozwiać. 67 Przeszedł właśnie jedną jezdnię Kasprzaka i mimo mrugającego światła zamierzał przebiec drugą, kiedy po prawej ręce zobaczył zbliżającą się kolumnę samocho- dów, która najwyraźniej nie zamierzała się zatrzymać. Przodem sunęła czarna limuzyna z przyciemnionymi szy- bami, a za nią dwa tiry z kolorowym napisem na plande- kach: „Cooper. True Magie Entertainment". Pędziły lewym pasem, blisko chodnika, i Krzysztof cofnął się o krok, wpół- świadomej obawie, że podmuch wciągnie go pod drugą ciężarówkę. Rzeczywiście, stalowe burty nieomal otarły się o czubek jego nosa. To byłoby nawet zabawne: zginąć w wypadku chwilę potem, jak po raz pierwszy od lat poczu- ło się ciekawość, zwiastun ochoty na istnienie. Przelotnie przypomniał sobie opowieść o jakimś pisarzu sprzed pierwszej wojny, Austriaku czy Węgrze, któremu wróżka poradziła, żeby pojechał do Wiednia, bo tam spotka go coś ważnego. I rzeczywiście: zaraz po przybyciu zwaliło się na niego drzewo, zabijając na miejscu. Opowieśćwsam raz dla Antka - pomyślał Krzysztof, od pierwszego Telewizyj- nego Tygodnika Tajemnic pogrążony w rozterce, czy po- doba mu się zajęcie przyjaciela. W każdym razie mógł tryumfalnym wzrokiem odprowadzić czerwone światełka pojazdów: wciąż żył. Choć na ulicy było pusto, doczekał zmiany świateł, jakby w obawie, że ktoś na niego poluje, wysyłając w jego stronę śmiercionośne samochody. Teraz trochę błaznował przed samym sobą, rozdrażniony kiczo- watym charakterem widoczku, który kiedyś go wzruszał; a przecież nie tak dawno naprawdę czuł się celem na strzel- nicy złego Panaboga. I to jeszcze przed samym domem - mruczał w przypływie coraz lepszego humoru. Przynaj- mniej nie byłoby kłopotu z identyfikacją zwłok. Rafał zaraz 68 by się znalazł. Tak, zaraz by wybiegł i, kto wie, może powiedział coś o tym, że słabsi giną. Rafał był uczniem Krzysztofa, mieszkającym piętro wyżej: wybierał się na psychologię i zamęczał swego korepetytora sceptycz- nymi komentarzami do wszystkich dzieł, które nie były Baryłeczkq Maupassanta lub opowiadaniami oświęcimskimi Borowskiego. Lecz oto z widoczkiem coś się stało - wrażenie było tak silne, że Krzysztof zatrzymał się w pół kroku, choć zapaliło się wreszcie zielone światło. Obraz stracił j kokosowy posmak, pociemniał gwałtownie: wybrzeże uniosło się, a wody cofnęły trochę, odsłaniając skalistą powierzchnię, po której biegały roje krabów w poszukiwa- li bezpiecznych szczelin. Bungalow, teraz już na skraju wiska, obrósł czerwoną dachówką, miękko przeobraził -n; w murowaną willę z werandą, na której siedziało kilkoro ludzi. U wylotu zatoki kołysała się żaglówka, na niebie pojawiły się pojedyncze chmury. Nie było już palm, tylko jakieś inne drzewa, wielkie i iglaste. Czas ruszył z miejsca, ale pobiegł wstecz; coś się zmieniało w perspek- tywie patrzącego, jakby przejrzyste powietrze utworzyło korytarz, który pochłonął go, przesuwał ruchem robacz- kowym w dół, po skalnej ścieżce, podawał go dalej i dalej, w kierunku dwóch postaci, stojących nad samym morzem: kobieta w długiej sukni trzymała parasolkę, a mężczyzna, mężczyzną był teraz on sam, gładził ją po policzku i starał się uspokoić, znał ją dobrze, znał lepiej niż kogokolwiek w prawdziwym życiu, miała oczy pełne łez i mówiła coś do niego, czego nie słyszał. Jeszcze. Za chwilę włączy się i dźwięk - uzmysłowił sobie Krzysztof, wciąż pod zielonym światłem, które mrugało przynaglająco. Z niepokojem zdał 69 sobie sprawę, że jeśli ten obraz rozwijający się bez jego woli, może nawet wbrew niej - bo lękał się go i chciał już myśleć o czym innym -więc jeśli ten obraz przypomina mu cokolwiek, co już przeżył, to tylko niejasne, na wpół zapo- mniane chwile z pierwszych dni w szpitalu przy Sobies- kiego, kiedy zdawało mu się, że rzeczywistość będzie znośniejsza, jeśli sam ją sobie wymyśli. Ale też nie była to po prostu halucynacja, bo przecież nie miał wątpliwości, że stoi przed swoją kamienicą przy ulicy Kasprzaka, jest wie- czór, dwunastego stycznia 2001 roku, godzina dziewiąta, wraca od Ratajczyków gnany nieznaną od dawna nadzieją, że w jego życiu coś się wreszcie stanie - a jednocześnie był tam, latem, nad brzegiem morza, trzymając w objęciach młodą kobietę w stroju sprzed wieku, która patrzy na niego z miłością i lękiem: z miłością, z jaką nikt na niego nigdy nie patrzył, nawet Kamila, i z lękiem, który mu uświadamia, że ją zawiódł, że ją zawiedzie, że nie spełni obietnic, które jej złożył. Kiedy? Usłyszał wreszcie, co do niego mówi, wkładając na jego barki zobowiązanie, którego wprawdzie nie rozumiał, przeczuwał jednak, że jest zbyt wielkie. Szep- tała: .Jeśli profesor ma rację, Kaziczku, to jak się odnajdzie- my?" Słońce lśniło na nieboskłonie, dostojne, codziennie powracające, i gdyby był to film, zza kadru winna roz- brzmieć uwertura do Tannhdusera. Ale któż by ośmielił się ją zanucić? Krzysztof potrząsnął głową, przebiegł przez jezdnię i schronił się we wnętrzu swojej kamienicy: cudow- nie śródlądowej, zimowej i ciemnej. * Kiedy za Krzysztofem zamknęły się drzwi, Irena spojrzała z niechęcią na swoje biurko, gdzie leżało wydanie 70 • i ytyczne Trattato circa ii reggimento del governo delia citta iirenze Hieronima Savonaroli i, na szczycie schludnego isiku notatek, biografia Machiavellego pióra Bernarda nllemain. Powinna była wrócić do czytania, czy też, iktadnie rzecz ujmując: powinna była zabrać się wreszcie i czytania. Wczesne popołudnie spędziła nad książką, ale iirzyła na litery bezmyślnie, wciąż wracając do początku l samej strony. Nie lubiła siebie za te chwile wewnętrz- y,o rozprzężenia, zwalczała je skrupulatnie, obawiając ;, że za każdym ustępstwem stoi następne, większe, 'raz skuteczniej kruszące charakter człowieka. Na końcu l drogi musiał być chaos, przeraźliwy taniec niekontro- wanych podniet i zachceń, w którym zanikłoby to, co /.ywała Ireną, co może zasługiwało na miłość. Tak .lśnię rozumiała opowieść o upadku pierwszych rodzi- 'w, skuszonych wezwaniem „Będziecie jako bogowie": ,1 ludzi naśladowanie Boga, który jest wszystkim - yślała często - oznacza utratę swojej małej odrębności, /.samości, wyjątkowości, roztopienie się w magmie niennych, a sprzecznych apetytów, które z Adama i Ewy /.yniło mieszkańców niebezpiecznych dla dalszego mienia Ogrodu. Od tamtej pory skazani jesteśmy na mozół samokontroli, trzymania się w ryzach, bezowoc- nego dorastania do swego idealnego ja, które osiągają inlynie święci, inni zaś otrzymają - być może - darmo, nie 11.1 tym świecie jednak. Ten, zagrożony nieustająco oschłoś- 11<| serca, jakby przedawkowaniem lekarstwa na ludzką słabość, wydawał się Irenie tak odległy od harmonii raju, ż.e rozumiała w gruncie rzeczy Krzysztofa, który pytał ją niekiedy: „Nie obawiasz się, że istnienie nie ma żadnego sensu?" Odpowiadała: „Nie wiem. Ja wierzę, że ma. A ty 71 spróbuj nie wierzyć, że nie ma", robiła mu herbaty i starała się być zwierciadłem tamtej, zaświatowej dobroci, której blask musiał go w końcu objąć. I tylko czasem myślała przelotnie, że tak właśnie wygląda los, którego obawiała się dla siebie: doczesne piekło, otwierające się poniżej ostatnich nakazów samodyscypliny. Ale zaraz karciła się za swój osad: Krzysztof przechodził próbę, której nie każdy doświadczał, i radził sobie ostatecznie zupełnie nieźle. Dziś - sama miała mało sił i patrząc z przedpokoju na opuszczony przed dwiema godzinami gabinet, uświado- miła sobie, że przesiadywanie przy biurku będzie już tyl- ko marnym teatrem, tchórzliwym uspokajaniem sumienia. Lepiej przyjąć na siebie winę - niedużą, ale irytującą - mówiąc sobie jasno, że nie umie zapanować nad sobą, by nazajutrz z tym większym staraniem wrócić do rozpoczętej pracy. Za uznaniem swojej winy szło po porządku wyba- czenie, czułość, którą mogła czasem objąć samą siebie - skoro na co dzień obdarzała nią bliźnich. „No to na co masz chęć, niecnoto?" - zamruczała cicho, mając nadzieję, że jej głos nie dojdzie do pokoju córki, która zresztą pewnie spędzała czas ze słuchawkami na uszach. Sięgnęła do stosu płyt CD i śmiejąc się z siebie, wyciągnęła reedycję long- playa, który pamiętała z dzieciństwa. „Panno młoda, młoda panno" - popłynął głos Marka Grechuty - myślę sobie, że co zechcesz, to się stanie... -Jako ja nie umiem nic, Niby na moje zawołanie?... Usadowiła się na kanapie, z nogami podwiniętymi pod siebie (jakby była niedorosłą dziewczynką), i objęła 72 wzrokiem cały pokój. Ciemne drewno mebli, żółte abażury, helowy dywan z długim włosem, którego nienawidziła «) sobota, podczas sprzątania - stopniowo wypełniło to ws/ystko tę przestrzeń nareszcie własną, którą zdobyli na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy Antek pracował jeszcze w telewizji publicznej i wziął ogromny kredyt, »pi;icony zaledwie w połowie. Małgosia miała wtedy sie- dem lat, wracali na rodzinną Wolę w dziwnym poczuciu dopełniania się losu, bo przecież marzyły im się jakieś h.ndziej urodziwe zakątki - zielona Saska Kępa, nobilitu- jący Żoliborz, Mokotów, gdzie wynajmując kolejne miesz- k.inia, odkrywali zawsze uroczych sąsiadów z ogromną biblioteką i opowieściami rodzinnymi sięgającymi przed- wojnia. Ale okazja sama weszła im w ręce, budynek był, jak na owe czasy, luksusowy, a zarazem względnie tani - i ulegli namowom ojca Ireny, architekta, który tłumaczył, źr za tę cenę niczego podobnego nie znajdą. Urządzali się, l.ikby konstruowali estetyczną twierdzę: przeciwko odra- p.inym kamienicom po drugiej stronie ulicy, upstrzonym sprayem do wysokości pierwszego piętra, przeciw poblis- kiej zajezdni tramwajowej i niczyim wówczas budyn- kom po śp. Zakładach Radiowych im. Kasprzaka; jeździli 11.1 targowisko na Kole w poszukiwaniu antyków, skupo- w.ili obrazy dobrze rokujących studentów ASP, na pół- k.ich ustawiali porcelanę Wedgwooda i secesyjne srebro - lichtarz, popielniczkę, ramkę na fotografie - wypatrzone w antykwariacie przy Rakowieckiej. I właśnie dziś, w tym przytulnym wnętrzu, Irena poczuła się nieswojo, jakby wszystko to należało do niej przypadkiem, jakby znalazła się w pięknym, ale obcym kraju, przygnębiająco odległym od zapomnianej ojczyzny. 73 Choćby usnąć w tańcowaniu, przy mieleniu, przy hukaniu... W drzwiach dużego pokoju pojawiła się ruda roz- czochrana czupryna. Grzywa jaskiniowego niedźwiedzia (to określenie Antka). Małgosia. - Boże, mamo, czego ty słuchasz? ~ zawołała. Przyjrzała się bliżej i dodała: - Smuteczki? Irena pokręciła głową. Córka po chwili wahania wysunęła się zza drzwi, przytknęła na chwilę policzek do policzka matki i usiadła w przeciwległym kącie kanapy. Nadal patrzyła pytająco. - Krzysina cię dosmucił czy ten telefon? - Nie, zmęczona jestem po prostu. Co w szkole? Bo nie zdążyłam nawet zapytać. Małgosia westchnęła. W tajemnicy nazywała matkę Ritą - od rytuałów, które, jej zdaniem, utrudniały coraz bardziej wspólne życie. Codzienne pytanie o szkołę było jednym z nich. A ojciec to był Truck - pędząca gdzieś bez przerwy ciężarówka pełna dóbr, którymi wypełniał ich wielkie mieszkanie. - Bezet. Bez zmian. Wiesz, że podobno Freud odkrył naukowo istnienie duszy? Tym razem westchnęła Irena. Ironia w głosie córki pozwalała się domyślać dalszego ciągu. - To nowy cytat z księdza? - Mhm. Dlaczego on nie mógłby być inteligent- niejszy? Ludzie się z niego śmieją, a jak ja milczę, to wycho- dzi, że jestem taka sama głupia. - Prosiłam cię. - No dobrze: taka sama nieprzygotowana. 74 Irenie nie chciało się wieść dalej tej rozmowy, takiej umej jak kilkanaście innych od września, kiedy Małgosia poszła do liceum. Po wspaniałej siostrze Inwiolacie, która uc/.yła córkę w szkole podstawowej, nowy katecheta był prawdziwym utrapieniem. Irena próbowała nawet poroz- m.iwiać na ten temat z Antkiem, który jednak nie rozumiał, •i może nie chciał zrozumieć jej zasadniczego dylematu: lironiąc duchownego, łatwo było stworzyć wrażenie, że .ikceptuje się jego sposób przedstawiania religii, narażając 11.1 szwank jej, a może i swój autorytet - a z drugiej strony wspieranie Małgosi w drwinach prowadziło do ostatecz- IH-SO skłócenia jej z księdzem i rozwijało postawę przesad- nie buntowniczą. Chyba nigdy Irena nie była tak blisko podejrzenia, że jej mąż w głębi duszy ma w sobie coś / osiemnastowiecznego libertyna. Może nie bez powodu [(•HO ukochaną książką pozostawał od wczesnej młodości Kykopis znaleziony w Saragossie Potockiego. „Spotkanie / idiotami na stanowiskach jest nieuniknione-powiedział. Przykre, że tak wcześnie, ale Małgosia musi kiedyś tego 11 oświadczyć. Inaczej wychowanie byłoby niekompletne" - 11 oześmiał się, niezmiernie z czegoś zadowolony. Wspomi- 11,i jąć ten moment, Irena poczuła się jeszcze raz samotna. W głowie mi się przewraca. Przecież jestem szczęśliwa pomyślała. Tymczasem cisza przedłużała się i trzeba było i oś powiedzieć. - Wiesz - zaczęła ostrożnie - ja chyba wiem, dla- i /.ego ksiądz to powiedział. I może miał trochę racji. Przy- pomniało mi się... Jest taka opowieść... W pamiętnikach |unga, możesz sprawdzić. Płynęli z Freudem do Ameryki 11.1 jakiś kongres. Freud przyszedł wieczorem do kabiny |unga i powiedział z takim naciskiem, prawie na granicy 75 histerii: „Musimy bronić dogmatu o seksualnym charak- terze nieświadomości za wszelką cenę". Jung spytał dla- czego, a Freud na to: „Bo inaczej zaleje nas mistycyzm". Córka przyglądała jej się dziwnym wzrokiem: była w nim czułość i ślad politowania. Może zaczęła już myśleć o czym innym. Może - uświadomiła sobie Irena - usłyszała w tej opóźnionej odpowiedzi godny współczucia wysiłek. Rolę, która zaczęła być uciążliwa. Przez chwilę wydawało się, że siedzą obok siebie dwie dorosłe kobiety, przyłapane na bliskości, do której nie były przygotowane. A potem, niby wracając do znanej im obu konwencji, Małgosia krnąbrnie wzruszyła ramionami. - Nie rozumiem. - Nie rozumiesz, co to jest mistycyzm? - Oj, mamo, nie masz córki kretynki. Nie rozumiem, co to ma do rzeczy. - No bo to znaczy - podjęła Irena, myśląc z niesma- kiem, jak szybko mści się przyzwolenie na własną słabość, bo gdyby zmusiła się do lektury Savonaroli, nie dopuściłaby do siebie tych wszystkich nastroików, przeczuć i Bóg wie czego jeszcze-to znaczy, że Freud sam się obawiał, czynie odkrył duszy, l ta jego obsesja na punkcie seksu to miała być obrona. - To dlaczego ksiądz mi tego nie wytłumaczył? Irena już chciała odpowiedzieć pytaniem, czy Mał- gosia dała mu szansę - bo przecież było jasne, że wpadki nielubianego katechety sprawiały jej w gruncie rzeczy przy- jemność, utwierdzały w poczuciu wyższości i zapamiętywa- ne były chętniej niż to, co brzmiało rozsądnie - ale w tym momencie na korytarzu zachrobotały klucze i córka zerwała się z miejsca. Wkrótce w przedpokoju coś się zakotłowało, 76 jeszcze eskimoski" - usłyszała Irena głos Antka, co ozna- .iło, że będą się teraz zawzięcie trzeć nosami, całkiem k by oboje byli dziećmi, a potem „pi-huuu!" krzyknęła Ipłgosia: dostała obiecane bilety na występ Herberta popera w Sali Kongresowej. Załomotały buty, jak zawsze Izucone przez Antka nieporządnie, zaledwie w okoli- ,nli chodniczka, położonego specjalnie, by miało gdzie <|)lywać z nich błoto; Irena pogodziła się z tym jeszcze \s t/asach PRL-u. Wreszcie zjawił się w drzwiach, z zaróżo- ioną od mrozu twarzą. Podniosła się i pocałowała go policzek. - Co tak późno? Jak magik? - Magik to magik. W porządku. Ale ojciec mi poka- il... - zawahał się i krzyknął za siebie: - Niedźwiedziu, i i)b mi herbaty z cytryną, bo zmarzłem. Ojciec mi pokazał i.s absolutnie... - szukał przez chwilę właściwego słowa ...coś absolutnie wstrząsającego. - Co takiego absolutnie wstrząsającego pokazał ojciec? Mógłbyś zadzwonić. - Przepraszam. Ale musiałem go wypytać o wszyst- >. Taki materiał trafia się raz w życiu, nawet tyle nie. przecież wiesz, że złe wiadomości przychodzą najszyb- c j, więc jak nic ode mnie nie ma, znaczy się, żewporząd- i. No, nie wiedziałem, że zrobi się tak późno - mrugnął, ukając w jej oczach absolucji. Uśmiechnęła się słabo. l usiał być bardzo podekscytowany, bo nie zrobił pauzy, ora jej się należała, tylko mówił dalej: -Ja wiem, że nie wierzysz w jasnowidztwo. Ja zresztą też nie bar- f.o. Ale teraz wyobraź sobie tak: jest rok 1966. Oni tam w wydawnictwie ogłaszają konkurs dla dzieci, jaka będzie Polska w roku dwutysięcznym. I przychodzi do nich list 77 opisujący wszystko tak, jak to się stało naprawdę. Jak dziś wiemy, że się działo - przeciągnął rękami po włosach, rozgorączkowany. - I oni oczywiście wyrzucają to do kosza, bo to politycznie niesłuszne, no i w ogóle idiotycz- ne: w ten sposób nikt wtedy nie myślał, na przykład wydawało się, że technologie kosmiczne będą się szybciej rozwijać, już nie mówiąc o tym, że komunizm miał zapano- wać wszędzie. Więc wyrzucają. Ale wiesz, jaki jest ojciec. Zawsze chomikował wszystko. I te prace do wywalenia też zabrał. Może zresztą wolał tę jedną mieć u siebie, bo rodzice autorki mogliby mieć prawdziwe kłopoty... l ja widziałem ten list. To lepsze niż Fatima i Medjugorie razem wzięte. - Irena cmoknęła ze zniecierpliwieniem. - No dobrze, nie lepsze, tylko inne, ale rozumiesz, mam w ręku dowód na przewidywanie przyszłości. To już nie są te cyrki, które międlę co tydzień. - Ojciec cię nie nabiera? - Widziałaś kiedyś żartującego mojego ojca? Muszę tylko ją znaleźć. Tę dziewczynkę. Imię jakieś podejrzane. Dziękuję za herbatę. - Masz ten list? - zapytała Małgosia, stawiając przed ojcem tacę z parującą filiżanką. Antek roześmiał się, zakłopotany. - Nie chciał mi dać. Powiedział, że zgubię, l że przed programem dostanę go do ręki. Dla rodziców dzieci zawsze pozostają dziećmi. Niedźwiedziu, musisz się z tym liczyć. - I naprawdę w to wierzysz? - dociekała Irena. Jak dotąd, stosunek Antka do bohaterów Telewizyjnego Tygodnika Tajemnic ujmował ją ironicznym dystansem. Teraz działo się coś nieprzewidzianego. 78 -Ja nie mam co wierzyć, ja miałem ten list w ręku. luszę pojechać do Żegiestowa. Tak jest podpisany. Żor- 11.1 z Żegiestowa. To takie małe uzdrowisko koło Krynicy. M.nn nadzieję - zmarszczył nagle brwi -Jezus Maria, mam it.ul/.ieję, że to nie żadne dziecko na wczasach. Wtedy nie rn,imy tropu. Koperta się nie zachowała. - Uważasz, że za trzydzieści pięć lat ja tu będę dalej mieszkać? - zapytała sceptycznie Małgosia. Jak zwykle myślała szybciej od nich. Antek po chwili zrozumiał jej w.ilpliwość: - Może nie. Ale my będziemy wiedzieli, co się z tobą dzieje. W każdym razie mam nadzieję, że będzie- my... - zamilkł na chwilę. Spojrzał na żonę i dodał, jakby się obudził: - A co ty taka smutna? - Piotrowski był i mamę dosmucił. - Nie - roześmiała się Irena. - Był Krzysztof, ale w niezłej formie. Jak na siebie. Nowe stulecie mu chyba dobrze robi. Wiesz, pomyślałam sobie, że... - ...należałoby go ożenić - dokończył Antek, mieszając herbatę. - Po co? - zdziwiła się Małgosia. - Przecież ma nas. -Ale gdzie tam: „ożenić". Poznać go. Z Anitą. Oboje nitiją podobne problemy. On kiedyś, ona teraz. Inne, ale podobne. Może by sobie pomogli... nawzajem. - Ich sytuacja finansowa trochę się różni, zdaje nii się. - Dla niej to na pewno obojętne. A jego to wresz- cie zmobilizuje. Niedobrze, kiedy mężczyzna jest sam. Zapadła cisza: w tej ciszy popatrzyli na siebie takim wzrokiem, że Małgosia odsunęła się od stołu i z teatralną przesadą, na palcach, wyszła z pokoju. Antek z rozbawie- 79 niem obejrzał się za nią, ale gdy spojrzał znowu na żonę, miała w oczach coś niespodziewanego, coś niepokojącego. Z trudnością nazwał swoje wrażenie: miała minę zbyt doskonale taką samą jak zawsze. - Poza tym Arek dzwonił - powiedziała. -Kto? - Antek - przejęzyczyła się. - To znaczy: Arek. Ksiądz Arek. Wrócił z Włoch i nas znalazł. Tak bardzo chciała to powiedzieć normalnie, zwłaszcza że to była zwykła wiadomość, naprawdę zupeł- nie zwykła. Ale w oczach Antka pojawił się jakiś cień, widziała go dobrze przez tę chwilę, zanim znikł. - O! Wpadnie do nas? Dobra ta herbata, od razu cieplej. Powinnam była wyłączyć Chociaż właściwie po co. wcześniej Grechutę. - Chciałabym, żeby wpadł. Uśmiechnęli się do siebie. - To fajnie - powiedział Antek. - Wreszcie się poznamy. 2 Willa nazywała się „Atlantide" i była piętrowym lnem z szarego kamienia, z czerwonym spadzistym (•hem i ceglanymi kominami. Okna werandy wychodziły ocean, od którego oddzielał willę zdziczały ogród, mknięty od strony Ścieżki Przemytników żywopłotem |rnbych, jakby skórzanych liściach. Zaraz za ścieżką roz- |iało się urwisko i dalej była już woda, nieprzebrane |sy wód, ucięte na horyzoncie płaskim zarysem Ile de |rrnoutier, który profesorowi przywodził na myśl palec |rzyma. Palec wskazujący przejście na otwarte morze. |e rano i wieczór odsłaniały na kilkanaście metrów skalis- i popękane dno - pooraną skórę matki Ziemi - a w połud- t i o północy skrywały je na powrót, niby cudowny obraz »godzinach adoracji. I tak też płynął tutaj czas, w dostoj- m rytmie kosmicznego oddechu, pod boskim słońcem, okojnym i bezwzględnym, którego promienie zatrzymy- |ł litościwie baldachim wysokich drzew, rosnących wokół hnu. Zdawało się, że cała okoliczna przyroda przygoto- Uje się do iluminacji, rozjaśnia się, rozrzedza, sublimuje, f ostatecznie dać się przeniknąć Prawdą, prostą i zachwy- |jacą. Czuło się to zwłaszcza latem, podczas długich dni, |y upał, spływający duszno i lepko z rozżarzonego nieba, godziły porywy rześkiego wiatru znad Atlantyku. Grzejąc ( w plamach słońca, to znów skrywając w zielonej, prze- bfietlonej gęstwinie, można było czerpać z niewinności knia i mądrości blasku. A pośrodku tego bogactwa prze- hywał on, posiwiały lekko przybysz z dalekiego Wilna, w kremowym ubraniu i wiecznie niezasznurowanych bu- ^Mch, absolwent uniwersytetów w Petersburgu i Lipsku, 81 dziś - nowy Szaman z nowym Anhellim, stał i rozkładał dobrotliwie ręce, jakby witał się z całym światem, któremu przyszła pora przepowiedzieć raz jeszcze czekające każdego radosne zadanie. Widok na trywialne miasteczko zasłaniał szczęśli- wie rząd cyprysów, a kloaka kasyna ukrywała się za zało- mem wybrzeża. Kiedy profesor wynajmował ten dom, wstrząsnęła go bliskość świętego miejsca, oddalonego stad zaledwie o piętnaście minut marszu, i chorobliwych wykwi- tów, by nie rzec: wrzodów cywilizacji, które podkradały się coraz bezczelniej w tę stronę. Banalny bourgeois zwycię- żył już w uzdrowisku, przegnał stamtąd wykwintną arysto- krację i próżno było dziś szukać wśród hałaśliwych uliczek śladów, jakie może pozostawił po sobie duch romantycz- nego poety. Na tym jednak nie koniec: prostactwo pełzło teraz w stronę Gourmalon, stawiało niegustowne domki na dziewiczych wzgórzach, żeby wreszcie wziąć w posia- danie uroczy zakątek De la Source, kalając go pseudoorien- talnym gmaszyskiem „Casino du Mole", niby babilońskim pałacem nierządnic. Spodziewani goście pochodzili właś- nie z tego świata, z samego serca cuchnącej cywilizacji, i trudno było nie myśleć z niepokojem, jak głęboko depra- wacja słynnego z rozpusty Berlina odcisnęła się na ich młodych duszach. Kazimierz, uczeń profesora, żarliwie polecał jednak swego przyjaciela i jego niedawno poślubio- ną małżonkę. „Tam, podczas studiów, żyliśmy jak bracia - mówił - i wdychaliśmy obaj miazmaty, na które u pana, profesorze, znajduję prawdziwe lekarstwo. Proszę po- zwolić mi podzielić się z Erykiem nadzieją, skoro tak nie- rozumnie dzieliłem z nim rozpacz", l profesor zgodził się, myśląc dobrodusznie, że nauczyciel nie powinien lękać 82 »łę wyzwań i że światło nie jest na to, by skrywać je pod korcem. Możliwe zresztą, że Bóg przyspieszał w ten •posób realizację jego planu, zsyłał zachętę: bo przecież l/ od wielu miesięcy myślał o powołaniu swoistej aka- finii, na wzór tamtej, platońskiej, z gromadką uczniów wspólnie zamyślających się nad zagadkami bytu. I czy obec- losć młodego małżeństwa nie nadawała naukom o miłoś- I, które zamierzał Kazimierzowi przekazać, podniecająco i.iktycznego wymiaru? Toteż wysłał do Niemiec ser- cczne zaproszenie, nadające od razu właściwy ton przy- ztej przyjaźni, i wraz z nim dziesięć funtów szterlingów ci podróż, Kazimierz wyznał bowiem, że artyści w Berlinie icrpią niedostatek uniemożliwiający im dalsze podróże. )tlpowiedź zdumiała go egzaltacją, równie jak otwar- oscią, z którą korespondent prosił o powtórne wsparcie, onieważ konieczne wydatki - długi, domyślał się profesor f smutkiem - pochłonęły znaczną część otrzymanej sumy. rziiltatem nowego datku był jeszcze bardziej histeryczny st, napisany nieładnym, rozchwianym pismem: „Kochany •mię profesorze, kiedy odebrałem przekaz, łzy pocisnęły li się do oczu, choć zazwyczaj, steranemu przez wypadki, d których bieleje włos, pod powiekami mi marzną. k. pomyślałem sobie, są jeszcze piękni ludzie na tym świe- ie! Zatem przybywamy do pana, krynicy mądrości, o której aly ubiegły rok Kazimierz opowiadał nam z gorączką, o której on sam jeden zdolny. Dusza jego jest jak morze, ecz pan znalazł klucze do tych głębin. Proszę oczekiwać liis w pierwszych dniach czerwca". I oto był - trzeci czerw- ia. a ponieważ mędrca nie powinny zaskakiwać nieprze- widziane wypadki, poprzedni wieczór upłynął profesorowi i rozmyślaniu, czy do prośby o trzecią dziesiątkę funtów 83 szterlingów życzliwie się przychylić, czy równie życzliwie, bo wychowawczo, odmówić. Ale w tejże chwili po schodkach prowadzących z werandy sfrunęła ciemna sylwetka Kazimierza. Z odleg- łości kilkunastu kroków wyglądał trochę jak duży, może nieco grubawy nietoperz, oślepiony południowym słoń- cem. Pęd rozwiał mu przesadnie długa brodę, która miała maskować, a w istocie podkreślała młody wiek właściciela. Wielkie jasnozielone oczy błyszczały ulgą. - Przyjechali! - zawołał. Stanął przed profesorem i chwilę łapał oddech. - Przyjechali - powtórzył. - Czy zechce pan ich od razu poznać? - Ależ oczywiście. Cieszę się, że już są. Jutro będziemy mogli rozpocząć nasze dialogi. - Ruszyli obaj w stronę domu, ale kiedy Kazimierz chciał jeszcze coś powiedzieć, jego mentor gestem dłoni nakazał ciszę. Potrzebował teraz chwili skupienia: wierzył, że podczas pierwszego spotkania odsłania się intuicji zasadnicza cecha człowieka, fundament duszy, jej arche, by jednak poznanie było pełne i niezawodne, należało oczyścić umysł ze wszelkich przedwczesnych wyobrażeń. Wtedy w umyśle odciskał się wizerunek psyche, jakby świeżej czcionki, czy - bo proces toczył się przecież w sferze nie- materialnej - wyświetlał jak na ekranie latarni magicznej. Nieusłuchany uczeń przerwał jednak milczenie, otwie- rając drzwi: - Z nimi obojgiem: po niemiecku - przypomniał. - Ona nie mówi po polsku, on z kolei niewiele po fran- cusku, tylko parę zwrotów - a fałszywie rozumiejąc pełen nagany wzrok profesora, dodał z przepraszającym uśmie- chem: - Cóż mam powiedzieć, pruskie wychowanie. 84 Weszli na werandę. Co za niedobrana para! - krzyk- nęło coś w gospodarzu. Stał przed nim chudy, niewysoki miii wyrastała z kibici zbyt bujnej, by skrywał ją przed kawych wzrokiem podróżny płaszcz, beżowy, zapięty /.ętnie na drobne guziczki. Wyższa o głowę od męża, i.iła pełne, nieomal zbyt szerokie usta, wąski, prosty nos brzymie półprzymknięte powieki, spod których patrzyła vyrazem jakiejś sennej ociężałości, jakby przed chwilą udziła się z rozkosznego marzenia, z marzenia o roz- s/.y. Trudno było nie pragnąć, by otworzyła oczy szerzej, chcieć choćby gwałtem pozbawić ich mgiełki, tej oznaki upienia na sobie samej, na własnej doskonałości. Jakaż kna - pomyślał profesor z zadziwiającym go samego ,.mewem; wydało mu się przez chwilę, że uroda przybyłej wyrządza mu trudną do uchwycenia zniewagę; jemu, « może wszystkim mężczyznom. - Panie profesorze - odezwał się po niemiecku Kazimierz, najwyraźniej przywykły do tego widoku - moi kk 85 berlińscy przyjaciele: Ilse i Eryk Falkowie. Oboje literaci. Ilse, Eryku, oto profesor Władysław Tarnowski, filozof, o którym tyle wam opowiadałem. - Cieszę się, że państwo nareszcie dotarli - pro- fesor poczuł z satysfakcją, że przezwyciężył chwilę sła- bości. Duchowa aura kobiety była doprawdy imponująca. - O panu wiele słyszałem, podobno zmusił pan Niemców do ukorzenia się przed polskim talentem. Jak dotąd, ta sztuka udała się jedynie Chopinowi. - Och, kochany panie profesorze, to zbytek łaski - Eryk miał dziwny, świszczący głos; zdawało się, że mówi forsownym, teatralnym szeptem. - Ja jestem tylko nędz- nym skrybą, a pana zna cała Europa, cały świat może. - Bardzo to uprzejme z pana strony. Podróż nie była zbyt męcząca? Za godzinę jemy dejeuner. Veronique zaprowadzi państwa do pokoju... Obywamy się tu bez służ- by. O właśnie, Veronique. Na werandzie przebywała jeszcze jedna osoba. Weszła cicho, niezauważalnie; cała jej sylwetka zdawała się wyrażać pragnienie nieobecności, a zarazem jakąś chorob- liwą pasję dla przyglądania się temu, co istnieje; temu, co istnieje, w przeciwieństwie do niej samej. Kobieta miała wielkie, czarne oczy, pochmurne, przepełnione bólem czy tylko smutkiem. Wyglądało to tak, jakby cała energia Stwórcy skupiła się w jej oczach, resztę niewielkiego ciała zaledwie szkicując od niechcenia: gładko zaczesane, ciemne włosy, przetykane srebrnymi nitkami, bladą cerę, w kącikach oczu wręcz białą, co robiło wrażenie nienatu- ralnego odbarwienia skóry. Zarazem, nie dość starannie unikając słońca, Veronique opaliła sobie czubek nosa, który sterczał pośrodku owalu twarzy jak ciemny guzik. Tylko 86 Ilse spojrzała na nią z czymś w rodzaju sympatii: przypo- minała jej zabiedzonego łaciatego kota. - O właśnie - powtórzył Tarnowski z nutą zakło- potania w głosie. - To moja żona Veronique - kobieta w milczeniu podała przybyłym wąską dłoń o zaskakująco t/mstkiej skórze. - Pokaże państwu pokój gościnny. Pro- i,' nie spodziewać się szczególnego luksusu. Żyjemy dość romnie. - To pan ma żonę, profesorze? - zawołał Eryk po polsku z dziwną wesołością. Zabrzmiało to fatalnie, więc dodał, jakby się tłumacząc: - Kaziczek nigdy o tym nie wspomniał - a ponieważ zorientował się, że palnął rlupstwo, brnął dalej, zagadując: - No, robaczku, będziesz nł się bardzo nieswojo, wykłady o miłości, dwie pary, ty sam... Zapadła niezręczna cisza. Ilse spojrzała pytająco i męża: mrugał do niej, uśmiechając się głupio, jak kiepski l.tor, próbujący na scenie skłonić partnerkę, żeby pod- uciła mu tekst. - Que-c'est qu'il dit? - zapytała Veronique. - Rien - odparł z niesmakiem profesor. - Rien qu'il i (lilie vous traduire. - Pan wybaczy, Herr Professor - odezwała się Ilse. Gafa to niezbyt dobry początek przyjaźni, ale ufam, /r okaże się pan wielkoduszny. I że nie będzie pan żało- w.ił swego zaproszenia. Jesteśmy naprawdę wdzięczni... ! naprawdę zmęczeni. Była domyślna, miała czarujący uśmiech, no i ta •itwartość wymagała odwagi - więc Tarnowski pokiwał yczliwie głową. Zazwyczaj kobieta daje mężczyźnie siłę, i mężczyzna kobiecie - mądrość, pomyślał. Tu widocznie 87 jest odwrotnie. A może, kto wie, i siła, i mądrość jest po stronie tej Aspazji? Tej Żywy? - przypomniało mu się z dzieciństwa imię baśniowej bogini. W każdym razie moje wykłady mogą być dla nich bolesne. Nie ma między nimi duchowej harmonii, to pewna. Do mej akademii już na początku zakradł się ten, który przeczy. Ale czy walka z nim nie jest na dobrą sprawę najważniejszym zadaniem filozofa? - Pomogę wam zanieść bagaże - zaoferował się Kazimierz. Kiedy godzinę później zasiedli do stołu, Kazimierz uprzytomnił sobie dobitnie, że oto udało mu się spełnić jedno ze swoich marzeń. Przed nim garbił się śmiesznie nad talerzem Eryk, w białej koszuli ze stójką a la manierę russe, odświeżony po kąpieli i starający się najwidoczniej zatrzeć złe wrażenie, które początkowo wywołał. Kazi- mierz fascynował się jego pisarstwem, zanim jeszcze zetknęli się osobiście w berlińskiej bibliotece. Separacja rodziców, śmierć ojca, po której wyszły na jaw kłopotliwe fakty dotyczące prowadzonego przez niego handlu grun- tami, poróżnienie się z matką, relegowanie z krakow- skiej uczelni, tarapaty finansowe - wszystko to wywołało w nim wtedy poczucie napiętnowania: los z dziwną zawzię- tością oddzielał go od rodziny ludzkiej, której przed- stawiciele układali sobie lepiej czy gorzej życie. Tylko on sam miał zły wzrok, nie potrafił dopatrzyć się w świecie żadnego porządku, reguł wartych przestrzegania. Rzeczy- wistość mroczniała z każdym dniem, zamieniała się w błotniste bezdroże, przez które brnął z coraz większym mozołem, nie umiejąc odpowiedzieć na rozpaczliwie proste pytanie: po co to wszystko? W poszukiwaniu łtirohku, który uratowałby go przed śmiercią głodową l(il) upokarzającym powrotem do matki - jej pieniądze, tok niestety należało przypuszczać, pochodziły od rzeko- i'ł;o kuzyna, cieszącego się stanowczo złą sławą - zdecy- iwdł się wtedy na guwernerkę na Polesiu. Zetknął się tam udźmi, których poczciwość rozczulała go za dnia i wywo- wiła paroksyzmy wściekłości nocami. Wiedli dostatni pnicowity żywot, jętki jednodniówki, w absurdalnym lui/.uciu bezpieczeństwa, jak gdyby świat był wielkim Jkojem dziecinnym, nad którym sprawuje opiekę Opatrz- sć, hojna dla wszystkich, którzy są cisi i pokornego •••rca. Dochodzące z rzadka wiadomości o wielkich kata- infach, zbrodniach, wojnach, o krwawo tłumionych strąj- K h, bankructwach i dzieciobójstwach, o klęskach głodu, •wódziach i trzęsieniach ziemi - przyjmowali z niedowie- .ijiicym uśmiechem, jakby domyślali się, że ukryte przez i/.ety okoliczności tych dopustów wystarczająco tłumaczą li moralne racje. Ze swoim doświadczeniem życiowym, którym przecież wiedział, jak bardzo jest jeszcze po- icrzchowne - niczym torturowany umiejący wyobrazić >l)ie, co go czeka, po pierwszych zaledwie nacięciach •parzeniach - Kazimierz czuł się jak potwór przynoszący nazę świadomości do pogrążonego w rozkosznym śnie i nasta. Ta dziwna mieszanina zazdrości, podziwu i wzgar- / wzmagała się nieomal ponad wytrzymałość ludzkiego 'i ca, gdy zaczynał rozmawiać z siedemnastoletnią Anielą, ' órej współczujące spojrzenie szarych oczu budziło w nim idzieję na ukojenie - i zarazem przeraźliwą pewność isnowidza, że życia jej nie starczy, aby wyprostować icciaż jeden zagmatwany los. I w tym zamęcie uczuć trafił i zypadkiem, po wizycie jakichś dalekich kuzynów Anieli, 89 na pozostawioną w pokoju gościnnym niemiecka bro- szurę z nazwiskiem Eryka Falka na stronie tytułowej. Pamiętał dobrze, że otworzył na chybił trafił i w jednej chwili doświadczył niewyobrażalnej ulgi: nie był sam, nie cierpiał na postępujący obłęd, zakrywający przed nim życzliwe oblicze świata. Obok męża promieniała Ilse, w łososiowej bluzce z wielkim kołnierzem, na której odznaczał się srebrzysty wisior z nefrytem wielkości dużego paznokcia. Z przelot- nym niepokojem Kazimierz pomyślał, że ta ozdoba może na gospodarzach zrobić wrażenie niestosownej manifes- tacji, zwłaszcza że siedząca po jego prawej ręce Veronique miała na sobie bladoniebieską sukienczynę, która wyda- wała się spłowiała od słońca - tymczasem, jak wiedział, był to naszyjnik, z którym llse starała się nie rozstawać, ostatni ślad jej posażnej biżuterii, przetrąconej w lombar- dach Berlina. Wiązała się z nim jakaś legenda rodzinna, która czyniła go bezcennym i zatrzymała w domu Falków nawet w okresie największej biedy. Kazimierz pamiętał dobrze swoje osłupienie, kiedy Eryk przedstawił mu żonę czy - wówczas zdaje się jeszcze - narzeczoną: nor- weska poetka była pierwszą gwiazdą berlińskiej bohe- my, emablowaną przez sławniejszych i bogatszych niż Eryk; nie mówiąc o niejasnym wrażeniu, które zaprzątało przez chwilę uwagę Kazimierza, że pewnego razu po noc- nej eskapadzie odprowadził nietrzeźwego przyjaciela do mieszkania, w którym drzwi otworzyła przecież jakaś inna, zabiedzona kobieta z dzieckiem na ręku. Dziwny był też sposób, w jaki Eryk opowiadał o swojej miłości: .Jesteś- my parą drapieżników - świszczał - ona jest modliszką, a ja turkuciem podjadkiem z kujawskich rozłogów. To pojedynek na śmierć i życie, robaczku, kaleczymy się, »(adamy dziesięć razy dziennie, a żyć bez siebie nie może- my. To tragiczne, to wielkie, to rozpaczliwe". Ilse zdawała tli: jednak pogrążona raczej w somnambulicznym śnie m/ w rozpaczy: Kazimierz nie widział jej nigdy zdener- wowanej i myślał chwilami, że przyjaciel, przywiązany dii stylistyki własnych utworów, zatracił zdolność dostrze- g.inia, że bywa szczęśliwy. Był to zresztą moment, kiedy znalazł się w Lipsku, n.i wykładzie profesora Tarnowskiego, opromienionego »(.iWc) swej ostatniej książki: pomnikowego dzieła o dialo- U.ich Platona, których kolejność ustalił na podstawie po- mysłowych, a żmudnych badań stylistycznych. Ze starszego !ia - co prawda Kazimierz odkrył wkrótce, że Władysław ! człowiekiem dość młodym, któremu jedynie wysokie, radlone czoło nadawało pozór starości - emanowała iwna, udzielająca się energia. Kazimierz zatęsknił do niej i7-e dlatego, że przypominała mu pewność Anieli, której •irował pierścionek przed wyjazdem do Niemiec; pew- sć tę jednak wspierały badania naukowe, a nie poryw i ca, była to pewność przeanielonego Fausta, nie zaś ikiewiczowskiej Ewy z domku pod Lwowem. Profesor »wił o punktach wspólnych pomiędzy myślą platońską ntuicjami polskich romantyków - Słowackiego, Ciesz- wskiego, Hoene-Wrońskiego - i otworzył nagle przed /imierzem nieznany ląd czy, może skromniej, gości- niec, którym można było opuścić krainę rządzoną naj- widoczniej przez Szatana, gdzie słabsi ginęli bez ratunku, •i jedyną szansą ocalenia wydawało się przeobrażenie w bestię cierpiącą z powodu własnego bestialstwa. W każ- dym razie, wiedziony nagłym impulsem, student podszedł 91 po wykładzie do uczonego i w żarliwych słowach zaofe- rował swoją służbę. Kilka miesięcy później był już - po raz pierwszy - w Bretanii i chłonął nauki o tym, że świat jest taki, jakim go widzimy, że zatem pierwotna skłonność duszy do pogrążania się w beznadziei (wygodnej, bo obez- władniającej, zwalniającej z poczucia wszelkiego obowiąz- ku) stanowi istotną przyczynę współczesnego szerzenia się rozpaczy. To wtedy właśnie, na kilka dni przed powrotem na rok do Berlina, przyszedł mu do głowy pomysł, by wyjed- nać u życzliwego preceptora zaproszenie dla Eryka i jego żony. Dziś, siedząc przy stole, spoglądał na zebranych w jednym miejscu ludzi, których podziwiał, których - być może - kochał najwięcej w życiu i nie był już pewien, dlaczego tak bardzo chciał ich zobaczyć razem. Czuł się apostołem nowej wiary, wysłannikiem zwiastującym Etykowi, że się myli, że zdarzają się człowiekowi chwile szczęścia - choćby to jego małżeństwo z podziwianą powszechnie Ilse - a jednocześnie uświadamiał sobie teraz z niepokojem, że dopiero przekonanie Eryka stanowiłoby rękojmię słuszności tutejszych nauk. Sam wciąż przeczu- wał na skraju swego pola widzenia czającą się ciemność, pod powierzchnią słonecznych krajobrazów spodziewał się odkryć tamtą, dobrze znaną sobie konsystencję bytu: lepkiego, grząskiego, cuchnącego zgnilizną, w którą obra- cały się wszystkie istnienia i wszystkie wysiłki istnień. W Eryku za to była moc, pewność siebie, która aktowi jego nawrócenia przydałaby rangę nieodwołalnego rozstrzyg- nięcia. Eryk był dla Kazimierza papierkiem lakmusowym, nie! był alchemicznym preparatem, pozwalającym niechyb- nie rozpoznać złoto. 92 - Na rok przed naszym przybyciem zmarł tutejszy proboszcz, ksiądz Francois Dubreił - wyrwał go z zamyśle- .1 głos profesora. - Być może z nim nawiązałbym nieco ii/.sze stosunki, słyszałem o nim wiele dobrego. Na razie l państwo skazani na siebie w tej kwestii. - Ilse jest protestantką. Co do mnie, czuję się nem Kościoła rzymskiego - odparł Falk - ale jak pan wie, icćby dogmat o niepokalanym poczęciu i najpierwot- rjsze fakty z embriologii... Tego nie da się połączyć. itomiast procesje rezurekcyjne, kobiety zawodzące supli- icje podczas wielkiej zarazy... One do dziś porywają, ,irpią, jak etiudy Chopina, jak niektóre wiersze mojego /.yjaciela Grabowskiego - skłonił się uprzejmie w stronę i/imierza i, niejako przedłużając ten ruch tułowia, sięg- |f, nie po raz pierwszy, po wino. - Mówiąc krótko: to si/.Jologia, nie teologia. Profesor odprowadził wzrokiem rękę z karafką. - Więc żadnych nie ma duchów? - zapytał z uśmie- hem po polsku. - ...i świat ten jest bez duszy? - Eryk zgrabnie skończył cytat i znowu przeszedł na niemiecki: - O nie, F o nie powiedziałem. Sam wiele razy słyszałem głos antorka. - To ciekawe; nie spodziewałem się, że zna pan ilobrze polskich romantyków. - Ależ profesorze, to przecież obowiązkowa lek- • na na obczyźnie. A zresztą: u Mickiewicza i Słowac- •go jest tyle portretów dusz potępionych, że winien •lać się nimi każdy, kto choć trochę interesuje się demo- .logią. -Jest pan demonologiem? 93 - Mąż prowadził w Berlinie studia nad satanizmem - odezwała się Ilse, na chwilę podnosząc wzrok na gos- podarza. - Ilse, Ilse, to za dużo, to nie na miejscu - Eryk zamachał rękami. -Jesteśmy w domu największego żyją- cego znawcy Platona, autora książki, o której będzie się mówiło jeszcze w dwudziestym piątym wieku. Słowo „studia" zarezerwowane jest dla takich ludzi. Zresztą j bardzo panu zazdrościłem. - Czego? - Ognia. Ognia, kochany panie. Przedarcia się przez okowy czasu. I wiary, że to jest potrzebne - dokończył ciszej. - Pan nie uważa, że to ma sens? - profesor uśmiech- nął się, odnotowując kolejny nietakt swego gościa. Ale Pałkowi zaszkliły się nagle oczy: - Należę do późno urodzonych, profesorze, zbyt późno, aby w ogóle rozumieć, co poprzednie pokolenia ujmowały słowem „sens". Sprowadzeni na ten świat przez cielesne żądze naszych ojców i uległość matek, mamy przed sobą kilkadziesiąt lat męki, zanim ziemia przyjmie z miłością nasze gnijące ciało, l być może jest to jedyna prawdziwa miłość na tym świecie, miłość mogił. Ale ponieważ nasz nadmiernie rozwinięty mózg nie może sobie poradzić z tą najprostszą w świecie świadomością, więc mami nas konstruktami zasłaniającymi pustkę. Nie- stety z większości z nich płyną nakazy, które zwiększają jeszcze nasze cierpienie. Platon jest autorem kolejnej takiej kulisy. Z pana pracy wynika to również... przynaj- mniej pośrednio. - Pan czytał moją książkę? Eryk odstawił kieliszek, sięgnął znów po karafkę (przelał ostatnie krople. Potem pochylił głowę, jakby nie Młyszał pytania. Żona uspokajająco wzięła go za rękę; iłował ostrożnie jej dłoń i, wciąż przygarbiony, uśmiech- 1 się przepraszająco do gospodarza: - W Berlinie nie trzeba czytać, żeby wiedzieć. - Rozumiem - odparł profesor. Ironia w jego głosie tła więcej niż czytelna. - Pan od dawna zna Kazimierza? - zagadnęła Ilse. - W porze letniej jest moim asystentem... już ii^i raz. Kocham go jak ojciec - powiedział Tarnowski prostotą. - I ustępuję mu prawie we wszystkim. On na- )iniast czasem nie ulega moim prośbom... nawet natar- ywym. -A o cóż pan go prosi? - podniósł głowę Eryk. - Och, profesorze - Kazimierz poczuł, skonfundo- any, że o ile komplement Falka przyjął parę minut temu godnością, to teraz zarumienił się jak panienka - mówi- ni panu, że Aniela nie mogłaby sama wyprawić się w tak •Irką podróż, a nie ma tam nikogo, kto by jej towarzyszył. /.odstawię ją panu z najwyższym pośpiechem, kiedy >tylko będzie możliwe. - Państwo znają narzeczoną mojego asystenta? - Nie - uśmiechnęła się Ilse. - Ale wiele o niej yszeliśmy. Kaziczek jest niezrównanym gawędziarzem... Obiad miał się ku końcowi. Podnieśli się i skierowali D ogrodu; Eryk z widoczną ulgą wyciągnął papierośnicę. go żona odprowadziła wzrokiem Veronique, która bez owa znikła w kuchni, i w drzwiach poczekała na przepusz- ;.ijącego wszystkich Kazimierza. Zatrzymał się, rozumie- (, że chce znaleźć się z nim na osobności; profesor 95 tymczasem wziął Falka pod ramię i ruszyli obaj zarośniętą ścieżka. - Dlaczego profesor mówi do swojej żony per vous7 - zapytała półgłosem, a widząc nierozumiejący wzrok przy- jaciela, dodała: - To dość oficjalna forma. - Chyba nie we Francji - odparł. - Zresztą... zapew- ne z szacunku. Przynieść ci parasolkę? Pod wieczór zachmurzyło się i o zmierzchu spadł deszcz. Goście z Berlina byli zmęczeni, więc z ulgą przyjęli propozycję gospodarza, by wcześnie udać się na spoczy- nek. Ich pokój położony był na poddaszu: pomiędzy dwoma łóżkami, z których jedno miało u wezgłowia toa- letkę, a drugie miniaturowy sekretarzyk, przechodziło się na balkon z wymalowaną na czerwono drewnianą balu- stradą, gdzie pomiędzy koronami drzew widziałoby się za dnia poszarpaną linię wybrzeża, ciągnącą się w stronę Bernerie-en-Retz. Eryk lubił przyglądać się, jak żona rozczesuje leniwie włosy, umościł się zatem, półleżąc, w swoim łóżku i patrzył. Lampa naftowa rozjarzała jej syl- wetkę, dłoń ze szczotką rzucała na pochyłe ściany nie- spokojny cień. - Jak ci się podoba nasz profesor? - zapytała półgłosem. - Słodki. - Co takiego? - niemczyzna męża nie była bez zarzutu i Ilse zdarzały się wątpliwości, czy dobrze go rozumie. - Bardzo dobry. Strasznie dobry człowiek. Ale w porównaniu z tym, co opowiadał Kazimierz, zaskakująco mało przenikliwy. Przecież na to, co mówiłem, można było znaleźć tysiące kontrargumentów. Sam miałem kilka i podorędziu. Były chwile, że chciałem mu je podrzucić. \ on tylko słuchał. Ilse wstała, zrzuciła żółty peniuar i wsunęła się pod Mtirę. - A poza tym - ciągnął - słyszę w nim jakiś fałszywy |i»n. To „kocham go jak ojciec"... - parsknął. - Czego chcieć? Pięknie powiedział. - Może i pięknie. Ale ja sprawdziłem przed wy- »/,dem, ile on ma lat. Jest młodszy, niż się wydaje. Żeby |»yi ojcem Kazimierza, musiałby go spłodzić na dużej iiiizie. Roześmiała się: -Jesteś potworem. - A propos - uniósł się na łokciu. - Może zsuniemy • łóżka? Jesteś strasznie daleko. - Nie, potworze. Musisz być jutro w formie. Żeby ej grać swoją grę. Uklękła na łóżku i zdmuchnęła płomyk lampy. - A ta Veronique jakaś dziwna - powiedziała jesz- ^/c w ciemnościach. - Okropna. - Dziwna. Muszę z nią porozmawiać. Po drugiej stronie pokoju skrzypnęło łóżko i mogła ysiąc, że mąż, uniesiony na łokciu, wypatruje jej w mro- ku oczami pełnymi czułości. - Nie, ukochana - usłyszała szept. - Ty nic nie musisz. Jesteś zdumiewającym wyjątkiem na tym świecie okrutnych przymusów. Ty jedna możesz jedynie: chcieć... Nazajutrz był nowy, słoneczny dzień. Profesor oświadczył przy śniadaniu, że najwidoczniej Bóg sprzyja tli przedsięwzięciu, ponieważ trudno wyobrazić sobie 97 lepsze miejsce na początek ich kolokwiów niż znajdujący się nieopodal dolmen, upamiętniony w wierszu polskiego poety romantycznego, gdzie nie mogliby się przenieść w razie gorszej pogody. Veronique podała kawę ze śmie- tanką i, jak onegdaj, zniknęła bez słowa w głębi domu. Ilse, w lekkiej kremowej sukni z delikatnym złoconym haftem na gorsie, przesłoniętym przez nefrytowy naszyj- nik, zabrała swoją letnią parasolkę, Eryk obarczony został składanym krzesełkiem, na którym miała usiąść, Kazimierz wziął zaś gruby notatnik, założony ostro zatemperowa- nym ołówkiem. Pochód powiódł Tarnowski: wyszli boczną furtką, która wyprowadziła ich od razu na Ścieżkę Przemyt- ników, biegnącą szczytem wysokiego brzegu. Morze cofało się z wolna. Po lewej ręce mieli ciągnące się po horyzont dzikie łąki i płachty wrzosowisk, upstrzone gdzieniegdzie ubogimi chatynkami, kępami powykręcanych od częstego wichru sosen i wyniosłymi wieżyczkami wiatraków. Naj- bliższe skupisko tych chat nazywało się Birochere, za nim kamienny mur i szpaler cyprysów skrywał rezydencję, której dach z lasem wymyślnych kominów wydawał się z tej odległości niewyraźnym wspomnieniem po pałacu w Chambord. Tu i ówdzie między krzakami ostów pasły się stada chudych koni. Nigdzie nie było widać ludzi. Przy ścieżce, którą szli, co kilkaset metrów ciemniały przysa- dziste baraczki, niby porzucone wartownie - profesor wytłumaczył im, że to opuszczone posterunki straży celnej, która przed laty walczyła tu bezskutecznie z kontrabandą. Brzeg daleko na południu zawracał i kreślił na horyzoncie ciemną kreskę, upstrzoną jaśniejszymi punkcikami ludz- kich siedzib. Przystanęli właśnie, żeby podziwiać kolor wody mieniącej się zielenią i złotem, gdy Ilse krzyknęła, lio, pokazując palcem owalny kształt, leżący na skałach kanaście metrów niżej. - Co to jest? Profesor przyglądał się chwilę. - Meduza - powiedział w końcu. - Tej wielkości?! - Tu morze wyrzuca różne rzeczy - odezwał się Kazimierz. - Ludzie z Birochere opowiadają, że w zatoce nic można utonąć. A raczej, że utonąwszy, nie można stąd Odejść. Podwodny prąd krąży, zawraca. To, co zniknie ^ morzu, jest oddawane po pewnym czasie prawie dokład- 'C w tym samym miejscu. Tak mówią. Mnie się to wydało Igiczne. Ale profesor czerpie z tego obrazu jakąś radość. ""vda, profesorze? Falk podniósł głowę i spojrzał bystro na uczonego. - Pan wierzy w metempsychozę? - ni to zapytał, t stwierdził. Tamten zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią. - Ja nie wierzę, ja wiem. Przyjdzie pora, by tę estię poruszyć. - Toś mi brat... - zaświszczał Eryk cicho, jakby siebie. Teraz profesor przyglądał mu się z zaintereso- waniem: - Pan także?... Dogadują się - przemknęło Kazimierzowi przez (Iowę. W tej jednej chwili był gotów wybaczyć martwej meduzie wyraz przykrości i wstrętu, jaki wywołała na twarzy Ilse. Ale Eryk już wykrzywiał się w brzydkim Uśmiechu: - Ja także - potwierdził szyderczo. - Ja także Chciałbym wiedzieć, a nawet wystarczyłoby mi wierzyć. 99 Jak się uporać ze światem, jeśli nie za pomocą tak spryt- nego wybiegu? Unde rnalum? Bo hulaliśmy przed wiekami... Profesor nic nie odrzekł, tylko ruszył w dalszą drogę. Wszystkim zrobiło się trochę przykro, więc szli w milczeniu, jakby ten brak reakcji gospodarza skarcił ich boleśniej niż jakiekolwiek słowo. Ścieżka powiodła ich teraz w górę, na wrzynająca się w ocean skałę, a potem w dół, łagodnym łukiem, omijającym plażę De laJoseliere, nisko, prawie na poziomie morza. Potem znów trzeba było się wspiąć stromą serpentyną obok kolejnej zrujnowanej chatki celnika, wśród wysokich, powyżej kolan sięgają- cych traw - i nagle po lewej stronie, kilkanaście metrów od brzegu, zamajaczyła sterta głazów otulających niewiel- ką nieckę, nad którą tworzyły rodzaj stołu ołtarzowego. Budowniczowie pozostawili od ich strony szeroką szcze- linę, niby wejście pod ołtarz, do sztucznej groty. Grobow- ca? Małej świątyni? - Tu przed pięćdziesięciu pięciu laty - odezwał się profesor i Kazimierzowi wydało się, że głos mu drży od hamowanego wzruszenia - doszło do ważnego wypad- ku. Ważne wypadki mają to do siebie, że są ciche, że świat o nich się nie dowiaduje albo dowiaduje z opóźnieniem, kiedy już nic nie można w nich zepsuć. Polski poeta Juliusz Słowacki po miesiącach wyrzeczeń zasłużył na łaskę, by spotkać swojego anioła, ukrytego pod postacią dwunasto- letniej dziewczynki. Od niej, czy raczej: przy niej, dowie- dział się wszystkiego, co pragnął poznać. Nie zdążył zapisać całej pozyskanej wówczas mądrości, śmierć prze- rwała mu pracę, pospieszna jak zwykle, gdy strumienie ducha zbyt gwałtownie przelewają się przez granicę dzielą- cą światy. Dlatego dziś skazani jesteśmy na rekonstrukcje. 100 '"mocą będzie nam służył Platon, a także indywidualne silienia, które Bóg zsyła czasem ludziom, kiedy starają się .trwale złamać tajemne szyfry bytu. Usiądźmy. - Podążamy drogą wielkich poprzedników - podjął lin chwili, gdy dla Ilse rozstawiono krzesełko, a mężczyźni i/mieścili się na kamieniach - drogą Platona, Augustyna, idrzeja Towiańskiego i jego uczniów. Pornic to nasze ssiciacum, gdzie swoje dialogi z uczniami wiódł później- v' biskup Hippony. Dlatego jak on zapytam najpierw, Kazimierz będzie notował przebieg naszej rozmowy, v zgodzimy się wszyscy, że człowiek składa się z ciała Uszy? - Tak - odparł Kazimierz. - To jak Wschód i Zachód Izkiej kultury. Dusza jest na Wschodzie, ciało uwielbił nhód. Trudno wyjaśnić to zróżnicowanie inaczej niż clej rzewać jak laik, że kto z jednego powodu był hospi- talizowany, cierpi potencjalnie na wszystkie inne przypad- li iści znane psychiatrom, jest zatem - krótko mówiąc - „i /.ubem w ogóle", bez dalszej specyfikacji. Mimo to Slrfania, jak sądził, mogła się przestraszyć, gdyby powie- d/.iał jej wprost, że od wielu dni nawiedzają go wyobra- /rnia, jedynie z najwyższą trudnością dające się odróżnić od wspomnień, a mające tę tylko osobliwość, że dotyczą najwidoczniej czasów, kiedy nie było go jeszcze na świecie. Chwilami widział je jak przez mgłę, czasem, przed zaśnię- ciem, przetaczały się przed jego oczami niby film, czy riiczej seria nieznnontowanych przyzwoicie sekwencji, które dopiero połączone z innymi, ujrzanymi później, na- bierały właściwego sensu. Niekiedy czyjś głos, spojrzenie wywoływały kaskadę obrazów; innym razem sam je pro- wokował. Do Stefanii postanowił się zwrócić, kiedy zdał sobie sprawę, że zaczyna odczuwać przymus mówienia o tym; notował ułamki rozmów i nawet zaczął rysować, ale, niezadowolony, porzucił to zajęcie i tylko kreślił na luźnych kartkach opisy oglądanych krajobrazów. Natural- nie, doktor Stefania była ostatnią osobą, której mógłby opowiedzieć te wizje, już raczej wierzył, że zdobędzie się na szczerość wobec Ireny i Antka. Ale najpierw trzeba się było przekonać, czy nie naraża ich na kontakt z czymś chorobliwym, czymś, czego obiektywnie powinien się wstydzić. Należało ją zapytać wprost, czy wierzy w zjawis- ko anamnezy, czy prawdopodobne wydaje jej się wydarcie 111 śmierci wspomnień z poprzedniego życia. Ale Stefania, o ile ją znał, była racjonalistką. A poza tym - i Krzysztof poczuł złość, kiedy to sobie uprzytomnił - epizod sprzed sześciu lat utrudniał mu poruszanie kwestii metafizycz- nych, jeśli nie miały się one przeobrazić natychmiast w rozważania o stanie jego zdrowia. Może zresztą w ogóle to uniemożliwiał. Zapytał więc najoględniej, jak umiał. Chciał przyj- rzeć się jej, czy nie zaczyna patrzeć na niego podejrzliwie, a potem uprzytomnił sobie, że to go zdradza, więc prze- niósł wzrok na kota. Kot nazywał się Wroński -jak Aleksy Kiryłłowicz - na co istniały przynajmniej trzy uzasadnienia, które Stefania przedstawiała w zależności od osoby roz- mówcy. Ci, których podejrzewała, że nie rozpoznają aluzji literackiej, słyszeli, iż kot w młodości uwielbiał gapić się na wrony obsiadające drzewo na podwórku. Rówieśnicy z Szarych Szeregów, jak ona dobrze pamiętający bezczyn- ność Armii Czerwonej stacjonującej na praskim brzegu Wisły, dowiadywali się, że koty w ogóle powinny nosić rosyjskie imiona, zważywszy na tę samą słodycz w obejściu i zarazem przewrotny charakter. Wreszcie rozmówcy nie- cierpiący na zauważalną rusofobię, a zarazem czytelnicy Anny Kareniny, musieli zgodzić się z wywodem, że skoro rosyjska księżniczka mogła zwać się Kitty, nie ma żadnego powodu, by bronić kotu nazwiska jej zdradzieckiego epuzera. Wrońskiemu było to wszystko obojętne: dwu- nastoletni czarnowłosy kastrat o widocznej nadwadze przesypiał na telewizorze życie tak nieprzerwanie, że nie- którym z gości przychodziła czasem do głowy wątpliwość, czy nie jest on przypadkiem już od dawna wypchany. Kiedy jednak Stefania, dzieląc się z nim swoimi przemyśleniami, (łudziła go machinalnie po futrze, pod skórą kota przela- tywały, od nasady ogona do karku, namiętne dreszcze rozkoszy. L - Tak - powiedziała w końcu, podnosząc głowę. I' Istnieje teoria, że komórki nerwowe mózgu magazynują Iksy.ystkie odebrane w ciągu życia bodźce, tyle że do więk- /ości z nich nie mamy na szczęście dostępu. Mówię „na /częście", bo brak mechanizmów selekcyjnych uniemoż- liwiłby nam normalne funkcjonowanie. Tę teorię potwier- dzają podobno badania pod hipnozą, które rzekomo są w stanie przywołać każdy moment z przeszłości pacjenta. Ale wiesz, ja jestem z formacji, która zachłysnęła się farma- kologią, i nie bardzo umiem się pogodzić z hipnotyzerami, •właszcza że oni, jak twierdzą, potrafią cofnąć badanych lo fazy prenatalnej, a nawet do poprzedniego życia, co .vydaje mi się oczywistym szalbierstwem. Zamilkła i wyszła do kuchni, żeby przynieść dzba- ick kawy grzejący się w ekspresie. Krzysztof pomyślał, że iizy okazji usłyszał w końcu to, co najważniejsze: Stefania wprawdzie przeczuwała oszustwo, ale ktoś gdzieś prowa- l/.ił eksperymenty nad podobnymi do niego przypadkami. cdnak kiedy wróciła do stołu, widać było po jej zamyślonej ninie, że nie skończyła jeszcze mówić. - Chyba byłabym nieuczciwa, gdybym nie powie- lała ci więcej, skoro już pytasz. Ja w gruncie rzeczy in, że takie rzeczy się zdarzają. Mnie samej przychodzą ami do głowy szczegóły, zwłaszcza z okresu powsta- których dziś już nie sposób sprawdzić, ale mają wszel- kie pozory realności. Na przykład kolor jakiejś sukienki robaczonej w oknie zrujnowanego domu... Doszłam do wniosku, że musiała się suszyć i ktoś jej nie zdjął... póki był 113 jeszcze czas. Rozumiesz: zjawiska niezarejestrowane przez świadomość, a jednak jakoś odebrane, jak gdyby postrze- żenia wydobyte z ogólnego obrazu po wielu latach. Szcze- gólnie dziwaczna historia... - zaczęła i nagle zacisnęła usta. Nalała sobie kawy i sięgnęła po cukiernicę. - Przecież nie słodzisz - odezwał się Krzysztof. -Jaka historia? - A rzeczywiście, nie słodzę. Od dwudziestu lat. Nie, poczekaj: od dwudziestu pięciu, od 1976 roku, od podwyżki cukru. No dobrze - uśmiechnęła się przepra- szająco - waham się zawsze, kiedy mam opowiadać takie rzeczy, nie sadzę, żeby to robiło dobrze mnie, i nie sądzę, żeby trzeba było tę wiedzę, jak to się mówi, przekazywać. Widzisz, ja podczas powstania byłam ranna, powiedzmy, dość ciężko. No, właściwie nie żyłam. - Mina Krzysztofa chyba naprawdę ją rozśmieszyła, a może po prostu słała mu uśmiech za uśmiechem, jak serię masek. - Złapali mnie Niemcy, wziął mnie taki jeden do piwnicy i zabił. Kula mi przeszła pod obojczykiem i przecknęłam się po jakimś czasie. To było niedaleko Filtrów; tamtędy, Wawel- ską, wyganiali ludzi z Warszawy, l właśnie to, co pamię- tałam od razu, to było, że siedzę na rogu ulicy, opatrzona, nie mam siły się podnieść, wokół mnie dzieje się, co się dzieje, idą ludzie, nikt na mnie nie zwraca uwagi; w końcu zajęły się mną jakieś zakonnice. A to, co się wydarzyło pomiędzy, jak tam się właściwie znalazłam, to wróciło dopiero po wielu latach. Co robiłam przez te minuty, czy raczej godziny. Zapadła cisza i Krzysztof zastanawiał się, czy ma czekać na dalszy ciąg, czy zaryzykować pytanie. Nie chciał być nietaktowny, ale nietaktem mogło być zarówno odezwanie się, jak milczenie. Postanowił w końcu zaryzy- kować: -1 co robiłaś? Znowu się uśmiechnęła, zawzięcie przyglądając się ^wierzchni kawy w filiżance. - Czytałam. - Co czytałaś? - nie zrozumiał. - No właśnie, to najbardziej paradne. Tego sobie i pełnie nie mogłam przypomnieć i w ogóle to, co do nie wróciło, było tak nieprawdopodobne...Ale innej prze- tości nie znam, a trudno sobie radzić z taką przer- .I w życiorysie. Więc przyjęłam, że tak to się właśnie po- izyło. Podniosła się i pogłaskała kota, który wzdrygnął się, stał, przeciągnął - i znów ułożył do drzemki. - Weszłam na piętro tego budynku, gdzie leżałam rżywa w piwnicy, zaczęłam dobijać się do mieszkań. ' końcu trafiłam na otwarte, w łazience stała woda w wan- r, ktoś sobie nalał zawczasu. Byłam odwodniona, więc uzęłam pić tę wodę, i przy tym zastał mnie jakiś niemiec- /.ołnierz. I zamiast mnie dobić, opatrzył. Nie pytaj mnie .iczego - wzruszyła ramionami. -Ja przecież nie jestem iwet pewna, czy to się działo naprawdę. A potem usiad- in w salonie, tam był taki salon z książkami, prawie fiknięty, i wzięłam którąś do ręki, i tak przesiedziałam iii(; godzin, jak myślę. I naprawdę wiele lat spędziłam, •by przypomnieć sobie tytuł tej książki. -1 udało się? - Tak. Żadnych olśnień, już nawet o tym trochę 'upomniałam. Wiele lat po wojnie wróciłam z dyżuru włączyłam telewizor, nadawali chyba serial Doktor Kildare. 115 ni stąd, ni zowąd zobaczyłam tę okładkę. Ale to już naprawdę przesada - machnęła ręką i wróciła do stolika. - Nie należy ufać pamięci starych ludzi. - Ale co to było? Patrzyła na niego ironicznie. - Kordian. Rozumiesz, miałby sobie leżeć na stoliku w Warszawie, w czasie okupacji, gdy za oknem trwało wyrzucanie ludzi z miasta. Ze wszystkim, co się z tym wiąże - powiedziała z naciskiem i pokręciła sceptycznie głową. - A właściwie dlaczego ja o tym mówię? Aha. Czemu o to pytałeś? Krzysztof z zakłopotaniem myślał właśnie, ilu jesz- cze ludzi wokół niego miało w życiu problemy większe niż on. I że trzeba jednak odpowiedzieć. - No więc dlaczego pytałeś? - Chodzi mi po głowie - zaczął wolno - że znałem kiedyś jakąś kobietę, która mnie o coś prosiła i którą zawiodłem, l że powinienem ją znaleźć, choć nie wiem, kto to był. - Koleżanka? Przyjaciółka? Kochanka? - Nie wiem. Chyba nic z tych rzeczy. Trochę mnie to męczy. Ale nie bardzo - teraz to on się uśmiechał. Pokiwała głową. - Może zacznij pisać dziennik. Zapisywać, co wiesz. Jeśli to realne wspomnienie i jeśli jest ważne, w końcu się ukonkretni. A jeśli nie... - rozłożyła ręce i nagle przyjrzała mu się czujnie. - Nie wszystko, co niezwykłe, jest od razu chore, Krzysiu. Uśmiechnął się szerzej niż dotąd. Szerzej, niż zamierzał: — Chyba to chciałem usłyszeć. Dziękuję. Odprowadziła go do drzwi, podała szalik, o którym zapomniał, i rzuciła jeszcze: - Ale trzymamy się? - Trzymamy, pani doktor - odpowiedział wesoło, na schodach. Jednak kiedy wróciła do pokoju, spoważ- ki. Wroński miauknął pytająco. - Widzisz - powiedziała, drapiąc go za uszami - dycyna leczy z depresji. Ale z wyrzutów sumienia ule- /ć nie sposób - przeciągnęła dłonią po czarnym futrze it zadrżał. Po namyśle dodała: - Co gorsza, może nawet warto. Krzysztof pożegnał się ze Stefanią wesoło, ale •dywyszedł na ulicę, spochmurniał. Na rogu Marszałkow- iej i Hożej przystanął przed witryną księgarni i przy- idając się nieuważnie wystawie, zaczął się zastanawiać ul przyczyną swojego niepokoju. Znajdowała się ona zewnątrz, poza nim, w przebiegu popołudniowego otkania; łączyła się w nieokreślony sposób z lekarką. i, co usłyszał, było kojące: otrzymał przecież dla swoich iwacznych wspomnień-niewspomnień rodzaj rozgrze- cnia, udzielonego co prawda bezwiednie. A jednak czuł •„• rozdrażniony, czy raczej smutny - innym smutkiem niż 11 dobrze znany, obezwładniający. Zdawało mu się, że /.ed jego oczami zaczął toczyć się jakiś proces, którego ;/.ejawy dostrzegł nie po raz pierwszy, czy może: teraz icszcie dostrzegł, choć wcześniej jego umysł zapisywał . tyle że automatycznie, nie poświęcając im należytej \'agi. „Zjawiska niezarejestrowane przez świadomość, i irdnakjakoś odebrane, jak gdyby postrzeżenia wydobyte 117 z ogólnego obrazu..." - zabrzmiał mu w uszach głos Stefa- nii. Temu procesowi chciał się przeciwstawić, a zarazem było oczywiste, że przeciwstawić mu się skutecznie nie- podobna. Już wiedział: od kilku miesięcy Stefania zaczęła mówić o sobie. Coraz więcej, coraz bardziej otwarcie. Oczywiście: mógł to być dowód zaufania, na które zasłużył po kilku latach, albo skutek porzucenia roli lekarza konsultanta, której nie musiała już wobec niego grać. A jednak coś mu podpowiadało, że te okoliczności, skąd- inąd prawdopodobne, jedynie sprzyjają ujawnieniu się cze- goś innego. Stefania, ze swoją wąską, zniszczoną twarzą, w której jaśniały fiołkowe oczy, świadczące o jej nie- gdysiejszej urodzie - Stefania w białym fartuchu starannie zapiętym - Stefania w szmizjerkach nieco niemodnych, ale nadających jej wybrany kiedyś świadomie styl - była osobą, w której czuło się wyćwiczoną przez lata dyskrecję co do osobistych wspomnień. W oczywisty sposób zali- czało się ją do ludzi, których uwaga nastawiona była na bliźniego w jego teraźniejszości; bagaż minionych wypad- ków zdawał się dla niej nie istnieć, l oto od kilku miesięcy ta rola kruszyła się, pękała - trzeba było tak drastycznego wspomnienia jak dzisiejsze, żeby wreszcie to zauważył i nazwał - i trudno było nie myśleć, że jest to już ostatnia przemiana w jej życiu. Krzysztof ruszył markotnie w stronę placu Konsty- tucji. Przemijanie, które w ciągu dziesięciu lat zabrało jego najbliższych, budziło w nim kiedyś protest; traktował je jak osobistego wroga, tym straszniejszego, że pozbawio- nego oblicza. Wrażenie, że się z nim niechcący stowarzy- szył, że przyspieszył ostateczny rozpad swego własnego świata, było nie do zniesienia i skłoniło go do ekspery- mentu farmaceutycznego -jak go nazywał oględnie i z sar- kazmem - który dzięki intuicji Ireny skończył się zaledwie pobytem w klinice. Może to, że potem przez blisko sześć l) trwał w bezruchu irytującym jego przyjaciół, że po- ^ 11 zymywał się od jakichkolwiek strategicznych decyzji, ic z dnia na dzień, było - uświadamiał sobie teraz - iicyjną próbą powstrzymania biegu czasu. Ostatecznie i»s mu się udało: miał sporo kłopotu z rozróżnieniem >»">|)omnień sprzed roku, dwóch czy trzech, widział siebie lifdąż w tym samym zabałaganionym mieszkaniu, jak siedzi pochylony nad wycinkami prasowymi dla firmy monitorin- vej, ogląda w nieskończoność filmy erotyczne, które ?kcjonował dla dystrybutora wideo, udziela korepetycji niskiego uczniom, którzy wybierają się na studia huma- yczne albo, wprost przeciwnie, mają kłopoty z rozróż- fliem Krasickiego i Kraszewskiego... Sukces był jednak pliwy: Krzysztof eksperymentalnie sprawdzał tylko Ebyt odkrywczą tezę, że czas nie biegnie jedynie dla arłych; przemijanie nie raniło go, ponieważ w głębi zy mu się poddał. Smutek dzisiejszego spotkania ze Fanią był w jakiejś mierze drugą stroną zapału do życia, ki poczuł przed dziesięcioma dniami: przyszłość napraw- ię nadchodziła, a zatem ktoś zbierał się do odejścia. Skręcił w ulicę Piękną, mijając kino „Polonia". To tutaj, podczas projekcji Czerwonej pustyni, zdecydował, że i1 zostać operatorem. Po nieudanym starcie do Filmówki ' kł przed wojskiem na warszawską polonistykę, gdzie .Iził cztery lata, co roku jeżdżąc do Łodzi na egzaminy, l»oznany na uniwersytecie starszy kolega, Antek Rataj- »/yk, podsunął mu myśl, że wydział operatorski jest także ^w Katowicach. Kiedy dostał się tam za pierwszym razem 119 i postanowił od razu się przenieść, matka wyrzucała mu lekkomyślność - dyplom magistra filologii polskiej był w zasięgu ręki. Miałby jakiś zawód. „Nigdy nie zamierzałem zostać nauczycielem" - warknął w końcu, wiedząc, że jq rani, uczyła bowiem przez całe życie w szkole podstawowej i uważała, że nie ma na świecie piękniejszego zajęcia. Podejrzewał - choć nie śmiał tego zeznać wyraźnie nawet przed sobą - że życząc mu jak najlepiej, w gruncie rzeczy z ulgą przyjmowała jego coroczne niepowodzenia. Zawód, o którym marzył, przerażał ją niepewnością jutra, codzien- nym chaosem, legendami o szerzącym się wśród filmow- ców alkoholizmie i licznych rozwodach. Kiedy kilka lat później przedstawił jej Kamilę - wybierali się właśnie we dwójkę do Paryża - widział, jak stara się ukryć lęk: początkująca aktorka, która zgodziła się bez ślubu noco- wać z nim przez miesiąc w jednym namiocie, była potwier- dzeniem jej najgorszych przeczuć. Słabe pocieszenie stanowił fakt, że dziewczyna studiowała lalkarstwo w Białymstoku; jednak grywała już w studenckich filmach - poznali się na planie jednego z nich - wydawało się więc oczywiste, że z taką urodą opuści wkrótce teatr dla dzieci, o ile w ogóle kiedykolwiek tam się zatrudni. Matka myliła się jednak. Może tylko w szczegółach - ostatecznie nie udało mu się być szczęśliwym - ale myliła się stanowczo. W tym momencie pamięć Krzysztofa stawiła jak zwykle lekki opór, niby pies na smyczy wietrzący niebez- pieczeństwo. Szczęśliwie na przystanek zajechał właśnie autobus 159 i trzeba było wsiąść, znaleźć w miarę wygodne miejsce, słowem; zająć się teraźniejszością. Rano, wysy- łając maiłem kolejną porcję sugestii dla dystrybutora erotyków - było to ważne źródło jego dochodów, możliwe 120 'ięki komputerowi, ostatniej rzeczy kupionej razem k.imą, co przez jakiś czas wydawało mu się jadowitą bnią losu - otrzymał nieoczekiwanie list. kesc, znalazłam twój adres wśród odbiorców ostrzeżenia antywirusowego i pomyślałam sobie, ze chętnie bym się dowiedziała, co u was słychać. Mieszkamy z Andrea w Bolonii. On wykłada politologie na tutejszym uniwersytecie, )« dorabiam kursami angielskiego. Nie mamy dzieci, czego (fochę żałuje, bo czas leci. A wy? Mam niewielu znajomych ''olakow, moi rodzice są w ogolę antykomputerowi, a bardzo ^m chciała nie tracie kontaktu z krajem. Odezwij się, jeśli i ty. Jeśli to tylko przypadkowa zbieżność nazwisk, i/epraszam :) Pozdrowienia Elżbieta Giusti (kiedyś łukowska). Autobus posuwał się wolno Koszykową w kierunku Licu Zawiszy; zawsze tworzyły się tutaj korki. Krzysztof orespondowałby chętnie - przeczuwał w tym lekarstwo .1 ciągnące się wieczory, których jeszcze się niekiedy biiwiał - ale najpierw musiałby powiadomić Elżbietę, r Kamila nie żyje. Złapał się na tym, że dla niego nie jest to iy. problem: miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, irmne włosy, zielone oczy, jego żona zginęła w wypadku, nieszkał przy ulicy Kasprzaka, z zawodu operator kamery, ibecnie bez stałego zatrudnienia - taki był zestaw podsta- wowych informacji na jego temat, oczywistych i obojęt- łych. To, co bolesne, znajdowało się gdzie indziej, poniżej ;>uziomu słów, i nikt, poza Stefanią, Ireną i Antkiem, nigdy > to nie pytał. Ale łatwo było sobie wyobrazić, że autorka l»ogodnego zwrotu „co u was słychać" może przypisać lemu qui pro quo zbyt wielkie znaczenie, zawstydzona 121 l swoją gafą - zamilknąć, zacząć się tłumaczyć, albo, co byłoby już zupełnie fatalne, zdobyć się na tak zwane słowa otuchy; a gdyby zastrzegł zbyt obcesowo, że to nieważne, uznać go za potwora bez uczuć. Na domiar złego, ukła- dając możliwe odpowiedzi na jej list, uświadomił sobie, że coś go w tym wszystkim śmieszy: rzeczywistość nazwa- na tak, by uniknąć niesmacznego patosu, ześlizgiwała się w makabryczną burleskę: „u nas nic nie słychać, odkąd Kamila rozbiła się samochodem, w dodatku nie wiadomo po co jadąc do najbliższego sklepu przez Wyszków". Minus polskie litery, których komputer we Włoszech najprawdo- podobniej nie czytał - „odkąd Kamila rozbiła się", zupełnie jakby się było piosenkarzem z NRD, wyśpiewującym kiedyś na festiwalu w Sopocie piosenkę w języku publiczności. Krzysztof zachichotał nerwowo i rozejrzał się, czy pasażerowie nie przyglądają mu się podejrzliwie. Tyłem do kierowcy siedziała dziewczyna, której wygląd przykuł jego uwagę. Miała popielate, zaczesane do tyłu włosy, ciemne oczy, karminowy długi płaszcz i czerwoną torebkę, na której złożyła wąskie dłonie o długich, upierścienionych palcach. Wyglądała jak zjawa nie z tego świata, musiał jej się popsuć samochód, przeleciało Krzysztofowi przez głowę, i był to przynajmniej porsche carrera. Tak, miała widocznie kłopoty: kiedy poczuła, że na nią patrzy, i podniosła wzrok, zdążył zauważyć - zanim wyjrzał przez okno, uciekając przed rolą autobusowego natręta - że zamiast spodziewanej wrogości, przywołującej obcego mężczyznę do porządku, ma w oczach głęboki smutek. Kiedy zerknął znowu, zaciekawiony, siedziała skulona, jakby coś ją zabolało. Gdyby była brzydsza, ktoś zapytałby ją pewnie, czy nie potrzebuje pomocy. 122 Minęli wreszcie zatłoczony plac Zawiszy i autobus pomknął szybciej Towarową. Kiedy skręcił w Kasprzaka, M/.ysztof poczuł jak zwykle, że wraca do domu. W tym miejscu zaczynała się jego okolica, którą może - jak mu o tłumaczyła w swoim czasie Stefania - powinien był opuś- i(, skoro spotkało go tu aż tyle zła, nie umiał się jednak ui to zdecydować. Oficjalnie tłumaczył, że nie ma siły yukać mieszkania do zamiany, organizować przepro- y.idzki, przy której musiałby uporać się z dziesiątkami H/.ywołujących wspomnienia przedmiotów, czyhających yi pewne w czeluściach szaf: z pozostałościami po garde- obie Kamili, szkatułkami matki, zapalniczką ojca. Tak liiprawdę jednak nie odczuwał potrzeby zmiany. Świat był linszny w całości, nie w części; na Woli istniały przynaj- mniej znajome ścieżki. Ruszył do wyjścia. Dziewczyna w karminowym pl.iszczu jechała gdzieś dalej. Facet, który przypatrywał jej się w autobusie, osiadł na rogu Płockiej. Nie zwróciłaby na niego uwagi mężczyźni w ogóle oglądali się za nią, przewidywalni ilo mdłości - gdyby w jego wzroku nie zamigotało przez i liwilę coś nietypowego: spojrzał na nią jak na człowieka, .» nie atrakcyjną laskę, którą chciałby, bodaj na miejscu, pr/.elecieć. Przyszło jej do głowy, że mógłby jej współczuć, i /ego przez krótką chwilę zapragnęła. Zaraz zresztą przy- wołała się do porządku. Rozmowa z mężem przebiegła właściwie bez zakłóceń, dokładnie tak, jak się umówili, obrzydliwie elegancko, z ceremonialnym szacunkiem. Dzie- lił wspólny majątek precyzyjnie, jak doskonały księgowy, 123 dbały o to, żeby żadna z wysoko układających się stron nie mogła czuć się pokrzywdzona. Czteroletnie bmw i oszczędności w markach dla niego, mieszkanie dla niej, W budowę willi pod Nadarzynem dopiero co się zaanga- żowali, więc skoro przy niej zostanie wyposażenie miesz- kania ze sprzętem audio-wideo i nową kuchnią, to willę on weźmie na siebie, zwłaszcza że zapewne nie stać jej byłoby w nowych warunkach na dokończenie inwestycji. Komputer by mu się przydał, ale ona może go zatrzymać, tyle że w takim razie jemu przypadnie nieco więcej obligacji. Prawie się uśmiechnęła, przypominając sobie rzeczowy ton jego głosu. Zapewne uznał, że, jak zawsze, podziela jego uczucia, więc skoro on doszedł do wniosku, że ich małżeństwo „wyczerpało swoją formułę" (nie do wiary! użył takiego określenia!), bez wątpienia musiała się z nim zgadzać. Staranny wykład, który przygotował na to popo- łudnie, nie był maską skrywającą emocje - uświadomiła sobie - tylko niezafałszowanym wyrazem stanu jego ducha. Najgorsze, że obecne rozżalenie zdradzało ją przed nią samą: więc jednak liczyła skrycie na jakąś odmianę, to dla niego stroiła się jak kretynka. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pochodziła z małego miasta w północno-wschod- niej Polsce, którego nazwy nigdy nie zdradzała. Pewnego dnia uświadomiła sobie, że musi stamtąd wyjechać. Były późne lata osiemdziesiąte: w soboty nadawano program Bliżej Świata, przegląd zachodnioeuropejskich telewizji satelitarnych, w którym pod koniec, na chwilę przed frag- mentem BennyHilla, emitowano zawsze zdjęcia z pokazów mody. Oglądała je uważnie, podobnie jak numery „Burdy" krążące wśród koleżanek. Wszystkie one - humanistyczna 124 i są miejscowego liceum - zwracały uwagę zadbaniem, nancją, stylem. Właśnie: zwracały uwagę. Rówieśnicy iżdym rokiem oddalali się od nich, wkładali, jak ojcowie, .iż brudniejsze dżinsy i przepocone koszule z flaneli, myli włosy raz na dwa miesiące i przeklinali na rogach ulic. (<» gorsza, starsze koleżanki, siostry, matki wtapiały się pomiędzy nich. Wyglądało na to, że czeka ją jeszcze kilka lal karnawału, a potem rzeczywistość upomni się także 'iią. Obserwowała wśród znajomych kolejne kapitulacje, zynające się niezmiennie od frazy „to dobry czło- •k", wypowiedzianej głosem podejrzanie stanowczym, którym czaiła się prośba o nierozwiewanie złudzeń. tem przychodziła przedwczesna ciąża, odrosty wyłażące >d farby, pierwsza niegustowna sukienka z pobliskiego mu towarowego. „Nie mam czasu na głupoty. Trzeba ić życie, jakie jest. Co ty, księżniczką chcesz zostać?" iśmiech bez górnej trójki, bo zabrakło na protetyka, resztą każde dziecko to jeden ząb, wiadomo. Była najlepszą uczennicą w szkole, miała ojca, który dzieciństwie czytał jej Serce Amicisa, zalewając się łzami, eraz patrzył na nią jak na ikonę, nie mogąc wyjść z podzi- i, że spłodził coś tak uduchowionego, i matkę tęskniącą, i. ona, za lepszym światem. Postanowiła zdawać do War- iwy na historię sztuki. „Szukam zagłębia królewiczów" odpowiadała zgryźliwie przyjaciółkom wzruszającym imionami na jej decyzję. Problemem rzeczywistości ,t niedostatek piękna - dodawała w duchu. Ale ta myśl łajej strzeżoną pilnie tajemnicą. Kubę poznała dwa lata przed dyplomem, w 1995 mku. Zapytał ją, skąd jest, a ona palnęła, że z Islandii. „No tak, Królowa Śniegu" - pokiwał głową. Ociepliło się 125 między nimi po jakimś roku, wcześniej to był nieusta- jący pojedynek: on odgrywał niewzruszonego twardziela, jeżdżącego zbyt szybko oplem tigrą (kiedy stwierdziła, że to w gruncie rzeczy samochodzik dla kobiet, o mało jej nie wyrzucił z wozu na środku placu Wilsona) i imponu- jącego jej znajomością informatyki; ona stylizowała się na ironiczną damę, bywalczynię Uffizi i Prado, gardzącą facetami, którzy nie odróżniają srebra od platyny. Było to tak głupie, że nawet bawiło ją przez ładnych parę mie- sięcy jak - wyobrażała sobie - praca w serialu tele- wizyjnym, który śmieszy, ale przynosi jakąś satysfakcję, spójny, a nierzeczywisty; kiedy zaś poczuła w końcu nudę, okazało się, że i Kuba jest zmęczony. Pękanie masek było najciekawszym okresem ich związku: opowiedział jej o swoim przelotnym udziale, jeszcze przed maturą, w jakiejś grupie satanistycznej i o wyrzutach sumienia z powodu kumpla, który wtedy zwariował, a ona jemu - trochę - o rodzinnym miasteczku. Okazało się, że oboje chcieliby mieć dzieci, no i pieniądze, które odgrodziłyby ich od świata wokół. Na zewnątrz grali zresztą dalej: on jako wicedyrektor prężnej firmy komputerowej, ona jako awansująca szybko pracownica domu aukcyjnego. Kupili duże mieszkanie przy Górczewskiej, obiecując sobie, że to tylko na chwilę: marzyli przecież o domu pod Warszawą. Był odpowiedzialny, konkretny, opiekuńczy. Myślała, że będzie dobrym ojcem. Może pracował za dużo. Dziś wie- działa, że należało się raczej zatroszczyć: z kim. Wysiadając z autobusu, pomyślała ze znużeniem, że rola, która tak dobrze maskowała przez lata jej lęk przed powrotem do małego miasta w północno-wschodniej Pol- sce, będzie ją teraz więzić. W pracy nikt nie uwierzyłby 126 v. l r j kłopoty: dla innych była uosobieniem siły przebicia, nikresu, skuteczności. „Takich kobiet jak ta, którą gra- (••m, nie rzucają faceci". Ze wstrętem przypomniała sobie lvlę, którą w czasach jej najwcześniejszego dzieciństwa Kistawiała sobie popołudniami matka, w kółko i w kółko. ipiewała Halina Kunicka: „Za nami goni śpiewka ta: ona o sobie radę da", było tam też coś o tym, że nikomu nie żal )i(,'knych kobiet. Co za ohydny omen. Na całym świecie istniała tylko jedna osoba, której nożna się było trochę zwierzyć, sympatyczna historyczka 1'olskiej Akademii Nauk, poznana parę lat temu na waka- h.ich w Hiszpanii. Obu towarzyszyli tam mężowie, którzy nic przypadli sobie do gustu, ale uprzejmie to ukrywali; pojechali nawet we czwórkę na cały dzień do Barcelony, obejrzeć budowle Gaudiego. Spotykały się od tamtej pory co jakiś czas, na ogół w cukierni u Bliklego albo w „Bazy- lis/.ku", we dwie. Irena była poza układem, z zewnątrz, i.ik gość z innej planety, gdzie zresztą panowały najwi- doczniej inne reguły gry. Drobne marzenia czasem się spełniają; w opuszczonym mieszkaniu czekała na auto- niiltycznej sekretarce wiadomość od niej: „Cześć, Anitko. Dzwonię z zaproszeniem". „A myśmy się tak spodziewali, że On wyzwoli lei". Ojciec Arkadiusz siedział przy biurku w swojej celi '/tał to zdanie wciąż na nowo. Contemplari et contemplata . tradere. Intuicyjnie czuł, że w opowieści o drodze do Emaus kryje się klucz do zrozumienia jego słuchaczy. 1'oczucie daremności: więc jednak nie mieliśmy racji. Wszystko na próżno. Bez uwzględnienia tego momentu 127 słowa nie mogły osiągnąć celu, rozmijały się z ludźmi, którzy po wysłuchaniu kazania odchodzili do swoich spraw, niepokrzepieni. Pokusy, które ich czekały za pro- giem świątyni, były bezwstydne, niewyrafinowane, i do- prawdy nie umiał sobie wyobrazić, by czyjeś sumienie mogło je wziąć za dobro. Nie tu, nie w nazywaniu rzeczy po imieniu tkwił zasadniczy problem, choć oczywiście krótka powtórka z podstawowych rozróżnień moralnych zawsze mogła się przydać, zwłaszcza w Polsce, dziwnie rozdyskutowanej nad kwestiami, które kiedy wyjeżdżał pod koniec lat osiemdziesiątych, wydawały się mimo wszystko oczywiste. Istotą sprawy nie była również konieczna mobilizacja przywrócenia ludziom sił, aby wytrwać - ponieważ natychmiast po wyjściu z kościoła ich siły wyciekały, jak się domyślał ksiądz Arek, nie w wyni- ku długotrwałego pojedynku z wabiącym nieprzerwanie złem, ale z powodu rozpościerającej się tam próżni. Po co przestrzegać nakazów i norm, skoro wszystko wydaje się pozbawione sensu? - tak brzmiało pytanie, na które nale- żało im odpowiedzieć. Dlaczego nie przyjmować łapówek, nie zabijać nienarodzonych dzieci, nie cudzołożyć, nie kraść, nie upijać się w sztok - choć to wszystko, wiadomo, tradycja określa jako grzech - skoro zgubił się gdzieś absolutny punkt odniesienia, czyniący z naszego życia coś więcej nad proces chemiczny, wszczęty przypadkiem i z założenia nietrwały? Człowiek jest powołany nie do szczęścia, lecz do męczeństwa - myślał - ale stać go na nie tylko pod warunkiem, że do samego dna duszy wierzy w sprawę, dla której ma się poświęcić. Nikt nie pójdzie na szafot, by bronić swojej odpowiedzi na pytanie, czy cnota jest kwadratowa. Choćby zdawał sobie sprawę, że uśmiech- ii' się przepraszająco do kata i odchodzić swobodnie /.palerze ludzi zgromadzonych na rynku - jest upoka- il.icym tchórzostwem. Także dwaj uczniowie opuścili Jeruzalem, święte isto. Udawali się do pogańskiego Emaus, może - >:dzić tam żywot dostatni i bezcelowy. Miniony czas wydawał im się snem, pięknym, lecz złudnym, jak religijne il/ieciństwo. Doniesienia kobiet o pustym grobowcu prze- obraziły się pod wpływem ich smutku w czczą, bezsen- sowną gadaninę. Przed nimi rozpościerał się jałowy krajo- hiilz, spowalniający ruchy, gdzie nawet uważne patrzenie okazywało się wysiłkiem ponad miarę. Może dlatego właś- nie nie poznali Pana. Potrafili wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił, kiedy przyszło przepowiedzieć sobie zawie- d/.ione nadzieje: „A myśmy tak się spodziewali!..." Ale szli wolno - później, podnieceni rozpoznaniem Jezusa, wróci- li la samą drogą w ciągu niecałej godziny - szukając przed- wcześnie miejsca na spoczynek. „Zasnąć, spać, śnić może..." I co znamienne - uświadomił sobie ksiądz Arek - i lioć nierozpoznany Zbawiciel tłumaczy im, „rozpoczy- i ąc od Mojżesza, poprzez wszystkich proroków", że /ystko potoczyło się zgodnie z Bożym Planem, ich goś, kto miał jej aktualny numer. Może powinna mu ystarczyć informacja, że wyszła za mąż, pracuje, ma 'iecko. Ale - choć wyrzucał sobie tę nieufność - chciał i,' dla spokoju sumienia przekonać, czy wszystko poukła- '. ilo się naprawdę we właściwy wzór. Myśl, że nie, stano- iła właśnie ten powiew zimna, którego domyślał się relacjach o wędrówce do Emaus, o ludzkim zwątpieniu: ezwał go do siebie ktoś większy, to prawda, ale by iść i nim, nie powinno się zostawiać za sobą ludzkiej krzyw- ly, bo jej konkretny wymiar i ciężar mógł w przyszłości czynić z obranej drogi coś znikliwego, hipotetycznego, 131 wątpliwego. Ton głosu w słuchawce wzruszył go: Irena wydawała się jak zawsze serdeczna i spokojna. Roztropna. Poprosiła, żeby wpadł do nich na kawę. Wymówił się, że dopiero przyjechał, żeby dała mu czas na objęcie obo- wiązków. Minęło już dziesięć dni i gdzieś poza bieżącymi sprawami, które angażowały go głęboko, pozostawała w nim cicha wdzięczność, że dane mu było przekonać się o czułej opiece Boga nad ludzkim losem. A także żal, że ośmielił się Go sprawdzać. Ale czy bez tej winy potrafiłby zrozumieć tych, którzy zwątpili naprawdę, do końca? „A myśmy się tak spodziewali!..." Ksiądz Arek lubił wracać do tych fragmentów Biblii, które ujawniały głęboko ludzkie reakcje bohaterów Historii Świętej. Jak początek pierwszego listu świętego Jana, naruszającego desperacko porządek greckiej składni, kipiącego chęcią powiedzenia wszystkiego naraz, co zmusza polskich tłumaczy do wsta- wiania kropek i uzupełniania tekstu o nieobecne w orygi- nale wtrącenia: „Piszemy wam o Słowie życia, o tym, które było od początku, któreśmy słyszeli i widzieli na własne oczy, w któreśmy się wpatrywali i którego dotykały nasze dłonie. - Życie to objawiło się, a my widzieliśmy je i dlatego dajemy świadectwo i głosimy wam życie wieczne, które było u Ojca, a nam się objawiło. - To, cośmy widzieli i słyszeli, głosimy również wam, abyście i wy mieli z nami łączność". Jak porażające w swej skromności pierwot- ne zakończenie najstarszej Ewangelii, stwierdzające jedy- nie, że kobiety, które odkryły pusty grób i rozmawiały z aniołem, „nikomu nic nie powiedziały, bo się bały". Wszyscy oni byli ludźmi - myśli pochylony nad biurkiem ksiądz Arek - byli ludźmi, jak my. A mimo to sprostali swoim zadaniom. Uczniowie zawrócili z drogi do Emaus. 132 'hiety przezwyciężyły lęk. Święty Jan dokończył list. n?c jest nadzieja i dla nas; Bóg nie stawia przed nikim 'zwań ponad jego siły. - Nie rozumiem - powiedziała Irena. - Nie rozu- lem.jak można zamordować dziecko. - Mówisz tak, jakby dzieciobójstwa zdarzały się l wczoraj - wzruszył ramionami Antek. Sięgnął po pół- isek, ale zorientował się, że dokładka w tym momencie '/.mowy będzie się wydawała cyniczną manifestacją, więc »Iko przestawił wazon z kwiatami, niby porządkując stół, i i ofnął się; zaplótł ręce na brzuchu. - Ale już wiadomo, że to morderstwo? - dopytywał ',' Krzysztof, któremu rano nie chciało się przejrzeć izety. Ruch męża przypomniał Irenie, że jest gospodynią: - Zostały dwa kotlety; niech ktoś je zje, będzie i lwiej sprzątać- poprosiła. - No wiesz, chłopczyka zabrali przedszkola jacyś mężczyźni, a potem znaleziono go Wiśle. Jeden z nich to był konkubent matki. Ten drugi .) obciąża. - Groza - mruknął Antek z pełnymi ustami. l'i zetknął i dorzucił:-Człowiek to jednak cholerne zwierzę. Ratajczykowie wydzwonili Krzysztofa jak zwykle: i stąd, ni zowąd. „Przyjdź - mówiła Irena -jest kolacja na rpło, to się nieczęsto zdarza, a wyszło mi chyba za dużo cizenia. Rozumiesz: odruch". Małgosia od soboty była na 'inowisku, ale gdyby została w Warszawie, znalazłby się ikiś inny pretekst, żeby dokarmić przyjaciela. Krzysztof /.asem robił sobie obiady, zaczęło mu to sprawiać nawet 133 coś w rodzaju przyjemności, ale dziś, po powrocie od Stefa- nii, rzeczywiście zjadł tylko parę kanapek. Więc, jak to było w zwyczaju, zapytał jeszcze tylko: „Na pewno nie będę przeszkadzał?" .Jeśli jeszcze chwilę mnie potrzymasz przy telefonie, to tak, bo mi się kotlety spalą". „No, jeżeli kotle- ty, to lecę" - odparł i w dwadzieścia minut był u nich. Żadna proszona kolacja; nie wiedzieć czemu, posiłki u Rataj- czyków kojarzyły mu się raczej z odpoczynkiem w jadalni górskiego schroniska. - A jak Kilar? - zapytał, żeby zmienić temat. - Piękny. - Słuchaj, ta sobota to był koszmar - Antek teatral- nym gestem złapał się za skronie. - Najpierw trzeba było wyprawić Gochę, potem ja mam telewizję, z której musia- łem wylecieć z nie-powiem-czym w tyłku, żeby zdążyć do filharmonii. Mówiłem Irce, że wolę piątkowe koncerty... - Piątkowych też nie wolisz, bo wtedy się przygoto- wujesz do programu - Irena pokiwała głową z dezapro- batą. - A prawykonanie mszy, nie, nie można było tego przepuścić. Żałuj, że nie poszedłeś. Zaczęła zbierać ze stołu, a Antek wyjął papierosy i pociągnął gościa w kąt pokoju, gdzie stały fotele i kanapa. Krzysztof pomyślał z drżeniem, że teraz zapytają go, jak zwykle, co nowego, i to będzie moment, żeby im opowie- dzieć o dziwnych wspomnieniach sprzed stulecia. I że chyba boi się ich reakcji, że - kto wie - może wolałby poczekać na inną okazję. Aż pozna już wszystkie obrazy, tymczasem zjawiające się w jego umyśle stopniowo, nieregularnie, i zrozumie do końca ludzi z nadmorskiej willi? Aż obrazy przestaną go prześladować, a cała historia będzie należała do zamkniętej definitywnie przeszłości? 134 „No, miałem taki okres, zupełnie jakby nawiedzenia, żeby nie powiedzieć opętania; ale to już dawno". - Kiedyś trzeba będzie rzucić, hę? - usłyszał. Antek mrugał porozumiewawczo, wyciągając w jego stronę pacz- ki; lekkich cameli. - Co pijemy? Whiskaczyk, piweczko? - W taką pogodę to whiskaczyk. - Ja właściwie mam do ciebie sprawę. Irka też Jedną. Aleja najpierw. Ty jesteś teraz bardzo zajęty? Krzysztof podniósł na przyjaciela zdziwione spoj- rzenie. Nie słyszał podobnego pytania od wielu lat i zresztą obaj zdawali sobie sprawę, jak bardzo jest konwencjonalne. Nie cierpiał, mówiąc oględnie, na nadmiar zajęć: wtym roku miał, jak dotąd, tylko jednego ucznia na korepetycjach, dystrybutor dawał mu ostatnio niepokojąco mało filmów do obejrzenia i w rezultacie najwięcej roboty sprawiały mu „wycinanki" - jak nazywał poszukiwanie w prasie wzmianek o klientach firmy monitoringowej, z którą współ- pracował. Siedział nad nimi po kilka godzin, raz na dwa- -trzy dni. W gruncie rzeczy powinien zacząć się martwić, jak przeżyje następny miesiąc. „Aby mnie tylko zdrowie nie zawiodło" - powtarzał sobie jednak co wieczór, tym łatwiej, że niepokoje wywołane bessą finansową nie wytrzymywały jednak porównania z problemami, których zdarzyło mu się zakosztować. Owszem, bywało, że jadał całymi tygodniami serek topiony i popijał bulionem z połówki kostki rosołowej y.alanej wrzątkiem. Bez urazy przyjął od Ireny kilka paczek y. nieużywanymi już przez Antka ubraniami. Mimo to nie umiał się przejąć odwiedzinami „cioteczki Bessie". Awizyty „wujka Hossa" raczej się nie spodziewał. ,Ja tu żyję jak w hotelu, ja tu jestem przejazdem - tłumaczył przyjaciołom niedługo po wyjściu ze szpitala, kiedy namawiali go, żeby 135 wrócił do pracy i, przynajmniej, odnowił mieszkanie, skoro już nie chce go zamienić na inne. - Im mniej rzeczy, tym lepiej. Im brzydsze, tym lepiej. Najgorzej to się umościćjak kura. Wtedy już się nie lata". „Ty tylko nie lataj za wysoko" - burknął Antek i na tym się skończyło. A teraz go pytał, czy nie jest zajęty. - No, tak jak zawsze, nieszczególnie - odpowie- dział Krzysztof po chwili wahania. - Słuchaj, muszę pojechać w góry na kilka dni. W sobotę mam jeszcze emisję... Wyruszam w niedzielę wczesnym rankiem. Poustawiałem sobie wszystko tak, żeby móc wrócić dopiero w piątek. Będę szukał kogoś. Prawdopodobieństwo, że znajdę tę osobę, jest niewielkie, ale chcę mieć z tych poszukiwań materiał, który w razie klapy da się pokazać w Tygodniku. Weźmiemy kamerę cyfrową, wiesz, takiego malutkiego panasonica: nie rzuca się w oczy, leciutki, dyskretny, nie peszy ludzi, a jak się przekopiuje na betę, to nie widać różnicy. Nie kręć głowa. Potrzebuję miecze sobą kogoś, kto nie będzie mi marudził, że pracuje szesnastą godzinę i że śpimy Bóg wie gdzie. Potrzebuję kumpla. Także dla siebie, bo stawka jest bardzo wysoka, a szansę znikome. Żeby mnie wspierał... Przez pięć lat przyjmowałem do wiadomości, że nie chcesz się w to bawić - dodał z zaskakującą powagą. - Ale teraz jesteś mi potrzebny. -A jaką sprawę ma Irena? - zapytał Krzysztof, żeby zyskać na czasie. Był świadomy, że ten ostatni argument jest rozstrzygający: zbyt wiele zawdzięczał Ratajczykom, żeby odmówić tak sformułowanej prośbie. - A nie, ja to nie mam sprawy, tylko zaproszenie - siadła przy nich na brzeżku kanapy, jak grzeczna uczen- iczka. - Żebyś przed waszym wyjazdem, w najbliższą 'botę, wpadł do nas na kolację. Będziemywe trójkę ijesz- r taka nasza przyjaciółka, Anita. - Fajna dziewczyna. Mąż ją rzucił - dodał Antek. lirna spiorunowała go wzrokiem; Krzysztof przyglądał i ni się podejrzliwie. - Coś knujecie. -Ja nie - Antek podniósł ręce w geście niewinności. - Ona rzeczywiście ma teraz kłopoty - ciągnęła 11 cna. - Myślę, że mógłbyś jej pomóc. Nie chodzi o to, /rbyśjej się od razu zwierzał, tylko żeby ona zorientowała MI,', że przez rozmaite rzeczy trzeba w życiu przejść. l że się przez nie przechodzi; bo jak ja jej to mówię, lo mi nie wierzy. Że niby brak mi doświadczenia. A ty idziesz wiarygodny, bo po tobie widać, że doświadcze- nie masz. Przez chwilę trwała cisza. Przyglądał im się, zacią- ijąc się płytko papierosem i wypuszczając pomiędzy nich siebie gęste kłęby dymu. Wolałby chyba - uświadomił 'bie - żeby przyszłość nadeszła sama, bez interwencji i/yjaciół. Czuł, że i tak nadchodzi. A z drugiej strony icdział: życzyli mu jak najlepiej. - No więc - powiedział ostrożnie - nie chciałbym, i-by to źle zabrzmiało, ale niespecjalnie interesują mnie lazdy kulawych kaczuszek. W każdym razie już teraz. Oboje wybuchnęli śmiechem. - Anita nie jest kulawą kaczuszką, zapewniam cię Irena patrzyła na niego ironicznie. - Wiesz, stary - Antek znów trzymał ręce w górze, lym razem z dłońmi rozczapierzonymi, jak gdyby uci- szał widownię w czasie swojego talk-show. -Jesteś wolny 137 człowiek, nie musisz przychodzić, ale dużo stracisz, jak nie przyjdziesz, ja ci to mówię. A co z moją prośba? - Powiedz dwa razy tak, proszę cię. - Pięć dni, nie więcej. Z tego są jakieś pieniądze, moja telewizja przyzwoicie płaci. - Nie powiesz mi, że starcza ci do pierwszego. - Krótka wycieczka w góry. Krynica z przyle- głościami. - Jakbyś wiedział, kogo Antek chce znaleźć, tobyś od razu się zgodził. - A kogo Antek chce znaleźć? - Krzysztof chętnie wykorzystał pretekst, żeby przerwać ten podwójny atak. - Spokojnie: samochodem tam jest parę godzin jazdy, to wszystko ci opowiem. Sprawa naprawdę wyjątko- wa, nawet jak na Tygodnik Tajemnic. I za wszelką cenę muszę mieć exclusive. Na razie będę milczał jak grób. -A jeśli z Anitą nie będziesz miał o czym pogadać, to wiesz, trudno. - No dobrze - zwrócił się w stronę Antka. - Spróbuję sobie wszystko tak poustawiać, żeby móc. - I przyjdziesz? - Irena nie dawała za wygraną. Antek podniósł się nieoczekiwanie. - Słuchajcie - powiedział -ja bardzo przepraszam, ale sypie mi się najbliższy program. Muszę jeszcze po- dzwonić w parę miejsc i pogonić producenta. Więc zosta- wię was. - Dziękuję - Irena złapała Krzysztofa za łokieć, jakby zgodził się na wszystko. Uśmiechnął się do niej kwaś- no, rozumiejąc, że jej również nie może odmówić. Obejrzał się potem za Antkiem, który znikał właśnie w swoim poko- ju; odniósł wrażenie, że przyjaciel ostentacyjnie dystansuje 138 tię od pomysłu swojej żony. Najwyraźniej był to jednak wieczór decyzji, na które nie miał wpływu. Whisky roz- grzewała go przyjemnie. I ogarnął go spokój, jakby oglądał lilm o sobie, w którym nic od niego nie zależało, a zarazem - to ważne - osoba scenarzysty budziła dziwne zaufanie. Inna myśl uderzyła go nagle; skoro miał włączyć się w prace nad Telewizyjnym Tygodnikiem Tajemnic, musiał wreszcie wiedzieć: - Tobie nie przeszkadza, że on robi te programy?- y.apytał półgłosem. Irena przyglądała mu się przez chwilę, myśląc, że kiedyś spodziewała się tego pytania codziennie; wyobra- żała sobie wówczas, że niepokoi ono wszystkich znajo- mych, a potem całkiem o nim zapomniała. I teraz potrzebo- wała czasu, żeby odtworzyć ułożoną dawno odpowiedź. - Dlaczego ma mi przeszkadzać? - No wiesz... - szukał przez chwilę słów, a potem przypomniał sobie, że rozmawia z najbliższą przyjaciółką, więc wyjaśnił po prostu: - Nie są bardzo katolickie. Westchnęła. Przyszło jej do głowy, że Arek, który właśnie dziś odezwał się wreszcie i zapowiedział na czwart- kowe popołudnie, mógłby mieć tę samą wątpliwość - o ile słyszał o Tygodniku Tajemnic - ale pewnie nie zapyta tak wprost. - Nie potrafię ci powiedzieć, czy reagowałabym tak samo, gdyby je robił ktoś inny. Ale myślę, że umiałabym ich bronić, może nie przed księdzem proboszczem - stanął jej przed oczami katecheta Małgosi: aż dziw, że córka jeszcze nie sprowokowała go do uwag na ten temat - ale przed Kimś wyżej. Bo to prawda, że jest tam masa rzeczy nie- mądrych. Ale jeśli ludzie znajdują w nich jakiś dreszczyk, 139 to przecież oznacza, że czują istnienie czegoś więcej niż to materialne życie, które prowadzimy. Oczywiście, nie chcę robić z Antka misjonarza, on pierwszy by mnie wyśmiał. Tak, to jest przede wszystkim sposób zarabiania pieniędzy. Ale z rozmaitych rzeczy, które można dzisiaj robić w tele- wizji, ten nie wydaje mi się najgorszy. A ostatecznie on to robi też dla mnie, żebym mogła pisać swoje artykuły do niskonakładowych czasopism i swój doktorat, który prze- czyta paru kolegów z instytutu... I dla Małgosi, l moje miejsce jest przy nim. Więc mówię mu, że jest świetny, nawet jeśli czasem wolałabym, żeby się zajmował czym innym. Ale to rzadko. Rozumiesz? Słuchał jej, trzymając szklaneczkę z whisky pod samym nosem, wdychając ostry zapach, który polubił do- piero po powrocie ze studiów w Katowicach. Kiwał głową i jeszcze mrugał z zapałem, żeby Irena dokładnie wiedziała, jak bardzo go przekonuje. Właśnie dlatego lubił tu przy- chodzić: to było miejsce, gdzie się czasem mówiło takie rzeczy pełne miłości. A skoro tę całą Anitę nazywało się tutaj przyjaciółką - uświadomił sobie - była to rekomen- dacja nie do pogardzenia. Swoją drogą, Antek zapewniał, że gdyby nie przyszedł, wiele by stracił. Miał przy tym szczególną minę: obiecującą. I Krzysztof poczuł z rozba- wieniem, że jakiś dreszcz przelatuje mu po plecach. « Żeby dawać bez wstydu korepetycje, Krzysztof zrobił porządek w jednym pokoju i zmuszał się, żeby tam nie bałaganić. Drugi pokój, z wiecznie niezaścielonym łóżkiem i rozrzuconymi na podłodze książkami, które czytał, o ile nie spał, oraz z telewizorem i wideo, należał 140 lylko do niego. Jeśli przychodzili na lekcje jacyś nowi uczniowie, robił im jeszcze ścieżkę do łazienki: przejeżdżał odkurzaczem korytarz, przecierał lustro nad umywalką, ^pokrywające się uparcie białymi kropeczkami pasty do •ębów, i zlewał sedes zawartością WC-kaczki. Ale Rafał był •.(siadem, potrafił wpaść niezapowiedziany i w końcu doro- |bit się statusu domownika, przed którym nie ma powodu udawać. Kiedyś, w czasie jednego z pierwszych spotkań, popędził bez uprzedzenia do kuchni, wyjaśniając po dro- tl/e, że marzy o herbacie i że obsłuży się bez pomocy, „jeśli wolno"; w zlewie czekała na zmywanie prawie cała zasta- wa, którą dysponował Krzysztof, użytkowana racjonalnie do ostatniego czystego talerza, potem Dzień Wielkiego 1'ołysku, i znów do ostatniego talerza - ale Rafał, niezra- y.ony, wypłukał dwie szklanki i wróciwszy, oświadczył, /.e nie może się doczekać, aż wyprowadzi się od rodziców, .1 wtedy będzie się rządził zupełnie tak samo. Krzysztofowi nie pozostawało nic innego, jak wziąć malujący się na jego (warzy entuzjazm za dobrą monetę. Ostatecznie ułatwiało to znacznie wzajemne stosunki. Do Rafała miał stosunek więcej niż skomplikowany. Pracowało się z nim dobrze: chłopak był zdolny, dużo i zytał i śmiało formułował myśli. Co prawda na liście jego lektur niełatwo było znaleźć książki z programu szkoły: y.a to literaturę fantasy, klasykę science fiction i serie wydawnicze „Nowe Horyzonty" oraz „Nauka u Progu Trze- ciego Tysiąclecia" miał opanowane do perfekcji. Chodził do klasy matematyczno-informatycznej, ale po dwóch latach \ postanowił, że będzie zdawać na psychologię; wtedy rodzi- ce zaniepokoili się o jego wiedzę humanistyczną i wyna" leźli mu piętro niżej korepetytora. Rafał przekonał się 141 do tego pomysłu, dopiero gdy Krzysztof, zirytowany jego ironicznymi spojrzeniami, wyrąbał mu wykład o filozo- ficznych implikacjach mechaniki Newtona i katastrofie, jaką dla dziewiętnastowiecznego scjentyzmu okazało się doświadczenie Michelsona-Morleya; uczeń nie mógł wiedzieć, że nauczyciela pasjonowało to jeszcze przed maturą. Wykreowawszy się w ten sposób na ponad- przeciętnego erudytę, Krzysztof przez parę miesięcy bie- gał po bibliotekach i uzupełniał wiadomości z pogranicza filozofii nauki, teorii poznania, psychologii i historii idei, żeby podtrzymać swój autorytet; było to nawet zajmujące i nadało korepetycjom charakter pojedynku, którego zresztą nie domyślała się druga strona. W rezultacie jed- nak obok wdzięczności dla Rafała, który zmobilizował go do aktywności, pojawiła się w nim irytacja: korepe- tycje kosztowały go znacznie więcej czasu, niż prze- widywał, wyznaczając stawkę. W dodatku nie był pewien, czy podoba mu się koleżeński sposób traktowania przez ucznia, datujący się od wielkiej awarii jego pięcioletnie- go komputera: Rafał, poproszony o konsultacje, błysnął imponującą znajomością informatyki oraz giełdy i komi- sów; zanim Krzysztof się zorientował, upgrade'ował mu (jak się wyraził) jego zabytek (to było również jego określenie) i usprawnił połączenie z siecią. Wyglądało na to, że w swoim pojęciu zrównoważył wtedy nieco ich kompetencje; trzeba było jednak przyznać, że z odda- niem konserwował sprzęt, gotów przyjść z pomocą o każ- dej porze. W drugim roku pracy lekcje zmieniły się w dość swobodne rozmowy o historii i kulturze; Krzysztof zasta- nawiał się chwilami, czy wypada mu jeszcze brać za to niądze, uznał jednak, że dopóki Rafał przynosi ze szkoły vórki z wypracowań - jego lekceważenie ortografii (kazało się nie do przełamania, zwłaszcza odkąd rodzice ialatwili mu papiery dyslektyka - korepetycje mogą mieć 'h.irakter tak zwanego poszerzania wiedzy ogólnej. '.o pewien czas odkrywał w umyśle swojego ucznia zaska- kujące braki, które przypominały mu to, co pisał o Sher- locku Holmesie Conan-Doyle w Studium w szkarłacie: słyn- ny detektyw miał powiedzieć, że nawet jeśli się dowie, iż /iemia krąży wokół Słońca, a nie odwrotnie, postara K,' o tym jak najszybciej zapomnieć, nie przyda mu się ii bowiem na nic w jego pracy i zatem niepotrzebnie obcią- '.i pamięć. Improwizował wtedy długie wykłady o Biblii, 'iiirokowych mistykach hiszpańskich albo mesjanizmie, lylko chwilami odnosząc niemiłe wrażenie, że jego uczeń nie przerywa mu jedynie z uprzejmości. Rafał ożywiał .ię, kiedy mówili o naturalistach, o behawioryzmie, intyutopiach i sposobach manipulowania człowiekiem. irankensteina Mary Shelley przeczytał, jak się zdawało, kilkakroć. Z satysfakcją wymieszaną z politowaniem odno- towywał różnice między światopoglądami poszczególnych epok, szukając w tym dowodu, iż najrozsądniejszą odpo- wiedzią na wszelkie pytania metafizyczne jest słynna formuła Buckle'a „Ignoramus et ignorabimus". W gruncie r/.eczy, konstatował Krzysztof za każdym razem, gdy kończyło się spotkanie, był to młodzieniec przeraźliwie zarozumiały; miał sporo wdzięku, ale rozwijał się chyba coraz wolniej, przyhamowany rosnącą pewnością, że wie już wszystko. Tego dnia wdali się w rozmowę o historii naj- nowszej: wyszło na jaw, że polskie miesiące - październik, 143 marzec, czerwiec i grudzień - zlewają się uczniowi w nie- jasną całość pod ogólnym hasłem: „Polacy walczą z władzą, podczas gdy na świecie dzieje się tyle interesujących rze- czy". Kiedy Krzysztof wyznał, że z dzieciństwa pamięta jeszcze Władysława Gomułkę, w oczach Rafała błysnęło lek- kie niedowierzanie. Potem słuchał już bez emocji, notując jedynie na wyraźne życzenie korepetytora. Krzysztof oddał się właśnie odkłamywaniu przyczyn wprowadzenia stanu wojennego, kiedy przerwało mu pytanie: - Przepraszam... Tak mi uciekła trochę myśl, a boję się, że zapomnę. Pan zna pana Ratajczyka? Widziałem go tu chyba kiedyś na klatce? - Znam - odparł Krzysztof, spoglądając na zegarek; i tak upływał już czas spotkania, tragedię w kopalni „Wujek", śmierć Przemyka i księdza Popiełuszki oraz obra- dy Okrągłego Stołu trzeba było przenieść na następny tydzień, nie zapominając, że do piątku nie będzie go w Warszawie. - Znam, przyjaźnimy się. - Pan widział ten jego program z Herbertem Cooperem? - Widziałem. - Co za bzdury - Rafał pokręcił głową z obrzy- dzeniem, a potem chyba speszył się, że Jest nieuprzejmy, bo dodał z pośpiechem: -Ja przepraszam, że mówię tak wprost, ale jak można pokazywać poważnie takie rzeczy. To jest... mydlenie ludziom oczu. - Cóż...Ja nie jestem entuzjastą tego programu, ale Antoni stara się chyba nie mówić więcej, niż wolno. Są zjawiska, które się nie mieszczą w ogólnym paradygmacie - z rozdrażnieniem uświadomił sobie, że ucieka się do sformułowań, które dla ucznia mogły być nieczytelne; i że ^ gruncie rzeczy o to mu chodzi. - Niekoniecznie ten '.igik. Ale widziałem tam parę rzeczy... zastanawiających. -Ale to właśnie jest to mydlenie. Nie magik, ale cały 'n program. Utrudnia spojrzenie prawdzie w oczy. -Jakiej prawdzie? - nie zrozumiał Krzysztof. - Że nie ma w nas nic poza mechaniką. Wszystkie 'igie, opowieści o kosmitach czy duchach to próby icczki przed tą jedną myślą. Tymczasem wystarczy po- icliować, czy ja wiem, biologię mózgu albo koncepcję nolubnego DNA, żeby nie mieć żadnych złudzeń. A tak się tą myśl zagłusza. - Tę myśl - poprawił Krzysztof odruchowo. Zasta- 'wił się i przyjrzał Rafałowi, jakby go zobaczył po raz •rwszy. - Przepraszam, ale po co ty wobec tego idziesz i psychologię? -Jak to po co? Żeby udowodnić, że nie ma duszy. -Jesteś pewien? Byłbym ostrożniejszy. Paru mąd- h ludzi uważało, że owszem. - Dawno żyli. Albo nie mają potrzebnej dzisiaj wagi. A ja znam takich, którzy mają. Czytał pan lorda issella? - Też dawno żył. Podnieśli się prawie jednocześnie, jakby rozu- liejąc, że trzeba przenieść dyskusję do przedpokoju, pobliże drzwi wyjściowych, inaczej zajmie im kolejną >dzinę. -Ale pan Ratajczyk córkę ma fajną, wie pan?- Rafał ^stanowił, zdaje się, powiedzieć na odchodnym coś miłego. - Chodzi do naszej szkoły. Taka małolata, a na- prawdę w porządku. Szkoda, że nie mam do niej telefonu - wyszczerzył zęby w porozumiewawczym uśmiechu. 145 - Wyjechała na zimowisko - wyrwało się Krzysz- tofowi. Co ja mówię, pomyślał ze złością, za chwilę zapro- ponuje mi, żebyśmy we dwóch poszli kiedyś na dziew- czynki. Z rozmachem odkręcił zasuwę. - Hm - chłopak zamyślił się, jakby usłyszał o nowym odkryciu, które mogłoby zachwiać jego przekonaniami. - Ciekawe, ciekawe. Do widzenia. - W przyszłym tygodniu nie będzie mnie do piątku. Przyjdź w sobotę. - Dobrze. A jak komputerek? Nie przyda się panu nowa stacja dysków? Tamtą ma pan już taką, no, przedpotopową. A mój kolega ma prawie nówkę na zbyciu. - Na razie nie, dzięki. Trzymaj się. - Będę się trzymał - Rafał wyciągnął dłoń do uścis- ku, jakby chciał powiedzieć „ty też". - To miłego wyjazdu życzę. Do widzenia. UWAGI DLA WŁAŚCICIELA FIRMY DYSTRYBUCYJNEJ SWP (SWEET.WET&PINK): Army of Lovers - proponowany tytuł: Cała armia kochanek. Standard z elementami sado-macho, w granicach prawa. W armii amerykańskiej zostaje sformowany specjalny oddział kobiecy dla demoralizowania wroga. Obserwujemy sceny „szkolenia" z udziałem ciemnoskórego kaprala, egzamin przed (a właściwie: pod) komisją złożoną z kilku oficerów; po zajęciach dziewczyny zajmują się sobą, używając kajdanek i innych akcesoriów. Szczerze mówiąc: nuda, ale może być. 60 minut. Bathroom Play - proponowany tytuł: Zabawa w kąpieli. Jak zwykle w filmach australijskich, brak ujęć przedstawiających 146 części intymne, czemu sprzyja użycie piany. Głównym hohaterem jest tu czarodziejska łazienka hotelowa, która •ystającym z niej urzeczywistnia marzenia erotyczne. nąca sława łazienki sprawia, że w finale wdzierają się mej wszyscy goście hotelowi oraz znaczna część obsługi. a tym standard: pan z panią, pan z dwiema paniami, pani .yoi-na panami, dwie panie, trzy panie i pan; brak scen inych (patrz wyżej). Zdecydowanie może być. 60 minut. Bamboo - parodia kina nowej przygody. Będzie kłopot i ilskim tytułem, bo Wielki bambus brzmi rasistowsko. n Bambus jeszcze gorzej. Może Bambusowe zarośla? ntualnie Dżungla bambusów. Ale może po prostu ygnować z zakupu: o ukryty w tropikach amulet, .3wniający wieczną potencję, walczą dwie wyprawy, imerykańska i hitlerowska (!), co w Polsce może zostać źle rozumiane. Hitlerowcy są potrzebni głównie dla niesmacznej •ceny SM; jeszcze bardziej niesmaczna jest scena X krokodylami. Odradzam. 90 minut. Black in a Convent - no nie, dajcie spokój. Młode zakonnice przechowują Murzyna uciekającego przed Ku-Klux-Klanem, l on się odwdzięcza. Niesmaczne w najwyższym stopniu. Zdecydowanie odradzam. Chyba 60 minut (nie dałem rady bbejrzeć do końca). Hostess en chaleur - proponowany polski tytuł: Gorące (hostessy (rozważałem też Hostessy na chcicy, ale chyba JA mało subtelny i przez to mylący - por. niżej). Jedyna produkcja francuska w tym zestawie. Niepozbawiona francuskiego espr/r. Soft; obyczajowo przypomina / mmanuelle w Afryce / Czarną Emmanuelle. Dwie młode przewodniczki oprowadzają starzejące się małżeństwo po nocnym Paryżu. Sądząc po panoramie w 15. minucie 147 filmu - rzecz nakręcono bardzo dawno (brak La Grandę Arche w perspektywie Pól Elizejskich). Rozumiem, że dzięki temu tania. Nie widzę przeszkód. 90 minut. Debby Goes to Dallas (Debby jedzie do Dallas? Raczej ...na Dallasie, por. niżej) - standard amerykański. Jak dla mnie - zdecydowanie za dużo lateksowych ubranek, ale to może mój prywatny problem. Dziewczyna z prowincji próbuje zrobić karierę w wielkim mieście, głównie przy pomocy (?) znajomego imieniem Dallas. Zacne podkreślenie konieczności użycia prezerwatyw. Może być. 75 minut. Giną Wild - ciekawe, co na to prawnicy Tiny Turner (mam wrażenie, że była płyta, a może film pt. Tina Wild), ale rozumiem, że nie jest to nasza sprawa. Wspomnienia porno-gwiazdy z okazji wręczenia jej porno-Oscara za całokształt twórczości. Zdaje się, że to swoisty autentyk, bo gwiazdę oraz jedną ze scen już gdzieś widziałem: to chyba rodzaj przeglądu „The Best of...". Standardowe sceny: z lekarzem, listonoszem, na masce samochodu, w samolocie itd., plus parodia filmu grozy (wampir tak się zajął wdziękami Giny, że przeoczył wschód słońca). Zdecydowanie może być. 95 minut. Proponowany tytuł: Dzika Giną. Hundchen und Mundchen - gra słów w tytule mnie rozbawiła, ale reszta narusza obowiązujące w Polsce prawo, w dodatku jest naprawdę obrzydliwa. Odpada. Judith - grausames Yormunderin - ufff. Sado-macho z elementami filmu dla gejów. Poza profilem SWP, chyba że nie wiem o jakichś nowych koncepcjach. Irytujące - choć nie ma większego znaczenia - że w 20. minucie aktorka w sposób widoczny popatruje na reżysera, a w kadr wchodzi chwilę później mikrofon. Osiemnastolatek trafia pod opiekę jyty, okrutnej opiekunki - jak w tytule. Na ekranie wszyscy ) dorośli, ale w streszczeniu widać, że rzecz się ociera > paragraf przeciw pedofilii. Zdecydowanie odradzam. TO minut. Schwedin auf dem Lande - komedia erotyczna. Jak na produkcję niemiecką: soft (brak ujęć z częściami intymnymi, p—szczoty są - nawet zabawnie?!, w każdym razie pomysłowo - symbolizowane przez scenę dojenia krowy). Humor niestety również niemiecki, całość poniżej poczucia Bobrego smaku, ale nie tego szukamy. Wróżę powodzenie. tytuł Szwedka na wsi, skądinąd dokładne tłumaczenie, upewnia skojarzenie z klasycznym obrazem Szwedka v Bawarii. 60 minut. 'win Peeks - rozumiem chęć zachowania w polskim tytule Iluzji do słynnego serialu (choć w samym filmie jest ona ted wyraz pretekstowa), ale proponowany przez łystrybutora tytuł Miasteczko Dwóch Pip wydaje mi się Mezbyt udany. Może lepiej zostawić dosłowny sens oryginału *odwójne szczytowanie, to przecież wszystko jedno. Standard, poza dość oryginalną sceną na rowerze w siłowni. Yloże być. 60 minut. Jnvollgestopft - na kanwie filmu sensacyjnego. Tytuł polski: >lionażarty7 Policjant poszukujący wielokrotnego mordercy (kłania kolejne przesłuchiwane do zeznań dzięki mistrzostwu w miłości francuskiej. Niewyobrażalna nuda: fabuła lo przewidzenia, a sceny erotyczne przeraźliwie monotonne. kspozycja (zabójstwo w trakcie aktu seksualnego) in szczęście fatalnie zmontowana, bo wymagałaby mocnych ierwów. Czy ktoś mógłby mi wreszcie wytłumaczyć, llaczego niemieckie aktorki przechodzą w trakcie uniesień na angielski? Zawsze słyszę najpierw wunderbar, a potem 149 yea/7 oraz Babę, babę, toaóe/ Dystrybucja niewykluczona, jednak tylko w razie stwierdzenia nienasycenia rynku. O rrrany, czym ja się zajmuję. WYŚLIJ. WIADOMOŚĆ ZOSTAŁA WYSŁANA. Krzysztof już zamierzał kliknąć WYLOGUJ, kiedy przypomniał sobie o mailu od Elżbiety. To chociaż napiszę do niej - stwierdził, być może na głos. Chwilami nie był pewien, czy nie mówi do siebie. Chwilami był pewien, że mówi. Na moment zamarł nad klawiaturą, zbierając myśli. ' To nie mogło być aż tak kłopotliwe. Elu, dzięki za list. Minęło już parę lat, wiec doniesienie Ci o tym nie sprawia mi trudności, ale musze nasza korespondencje zacząć od przykrej informacji. Pogoda w Pornic załamała się; w nocy wiatr przy- ił ciężkie, sine chmury, które zdawały się szorować ibrzmiałymi brzuchami o korony drzew, przyginać je i ziemi. Siedzieli na werandzie, popijając lekkie wino jsujące, które profesor wyciągnął z piwniczki. O szyby (deszcz, to ostro, gniewnie, jakby się domagał, by puścić do środka, dać mu objąć w posiadanie ostatnie ? miejsce - wnętrze „Atlantide"; to znów płaczliwie, c siły, niby gasnące, wilgotne widmo na chwilę ^'cd dematerializacją, żebrzące o ratunek. Romantyczne i.so, zniedołężniałe staccato, cichnące piano. Potężnie- staccato. Furiackie forte. Rachityczne staccato, potem nssimo orkiestry przemoczonych skrzatów, l da capo. > zapalili lampy, więc powietrze nabrało sinej barwy, której nawet włosy Ilse straciły blask i wyglądały jak t.lli zetlałych, niegdyś złotych nici. Kazimierz zawinął się / surdut: drżał z chłodu. Marzył o jeszcze jednej kawie, lir Veronique, która ją zwykle przyrządzała, nie zeszła t.iwet na śniadanie; przywykli do jej nieobecności, toteż uryjnśnienie profesora, że zmiana pogody zawsze przynosi ;onie migrenę i zmusza do spędzenia dnia w sypialni, >r/.y zaciągniętych storach, przyjęli ze słabo maskowanym nudzeniem. Tarnowski, na wiklinowym fotelu pod oknem, ' rwrócił twarz w stronę szyby i rzucał na ogród spojrzenia, którymi - zdawało się - strofował pogodę. Tylko Eryk wyglądał na zadowolonego: pokrzywiony dziwacznie iii) krześle (lewa noga założona na prawą, korpus skiero- wany w lewo, głowa jeszcze bardziej w lewo, jakby próbował przechylić się i nie spaść, balansując zawieszoną 151 w powietrzu stopą i utrzymując dzięki niej równowagę) przypatrywał się z ukontentowaniem bąbelkom, które od- rywały się od ścianek jego kieliszka, szybowały w górę. - Taka pogoda każe mi zawsze wspominać godzi- ny przesiedziane w internacie - odezwał się zamyślonym głosem. Profesor obejrzał się na niego, jakby dopiero przypomniał sobie o istnieniu gościa: - Gdzie pan kończył szkoły? - zapytał uprzejmie. - W niewielkim miasteczku w okolicach Posen. Poznania - poprawił się. - Dziwne miejsce, jak z baśni o zaśnionej królewnie. Pełne znieruchomiałego życia, które kiedyś... może... Mechanizmy społeczne obliczone na sparaliżowanie ludzkiej woli. Energii istnienia. Chodziło się po ulicach, wisusowało się, wykradało po nocy do miej- skiego teatru, na jaskółkę, żeby zobaczyć nieprzyzwoicie ubrane aktorki... Ryzykując naturalnie spotkanie z księ- dzem prefektem, jakoś dziwnie obecnym na tym samym przedstawieniu. Tłumaczył nam kiedyś, że bywa w teatrze właśnie po to, aby pilnować, czy my tam nie chodzimy... A zarazem wszystko w jakiejś mgle nierzeczywistej, hipno- tycznej. W świecie swojskim, a przecież nie naszym. Zanu- rzone w obcym języku, którego musieliśmy używać nawet między sobą, pod groźbą usunięcia ze szkoły. Oczywiście łamaliśmy ten zakaz, ale tylko w gronie zaufanych. Kazimierz dostrzegł, że profesor przestał wyglądać przez okno i utkwił w Eryku spojrzenie zadziwiająco życzli- we. Falk mówił dalej: - Znają państwo prawo biologii, mówiące, że przyrost masy ciała zawsze przekracza w pewnej chwili możliwość przyrostu komórek nerwowych, przez co llbrzymi są z reguły idiotami. Państwo pruskie, odkąd )tężniało, zachowuje się właśnie jak organizm dotknięty fhantiasis. Głupieje. Wydano prawo, że wszystko, co ituguje na szacunek, musi się wyrazić po niemiecku. hwet dzieci wiejskie mają witać się i żegnać pozdro- niem niemieckim: Gelobt sei, Jesus Chństus! - wzruszył nionami. - Miękka polska mowa wzdraga się przed tak harzyńskimi dźwiękami. Toteż pozdrowienie zmieniło w Galopp, Jesus Christus, Galopp! Dzieci nie mogą wpraw- ie pojąć, dlaczego Zbawiciel ma galopować, ale u nie- '•ckiego Chrystusa wszystko możliwe. Ilse roześmiała się aprobująco, mimo że musiała zeć tę anegdotę już wielokrotnie. Kazimierz także ją ił; w Berlinie Eryk opowiadał ją z upodobaniem wszyst- i znajomym, choć przyjaciel strofował go, że ma ona ruńcie rzeczy wymowę cokolwiek dwuznaczną: zamiast wstydząc Niemców, może ich równie dobrze przywodzić przekonania, że lud polski nie jest inteligentny. - A przecież nasza własna mowa... - podjął. Szyby 'ygotały od nowego uderzenia deszczu. - W wiosce, i to rej się wychowałem, wybuchła kiedyś zaraza. Poszli- ny z mamą na nabożeństwo, wieczorem, w pogodę taką k dzisiejsza. Przy ołtarzu paliła się tylko wieczna lamp- |; kościelny też się rozchorował i nie miał kto zapalić lyiec. Tak przynajmniej myślałem, ale byłem mały, więc loże naprawdę istniało jakieś inne wytłumaczenie. Sobiety zawodziły: „Święty Boże, święty mocny, święty nieśmiertelny" - zacytował po polsku. - „Święty a nie- imiertelny" - powtórzył, przeciągając syczące zgłoski -jak (o brzmi! Jak szelest traw deptanych stopą niewiadomego wędrowca. 153 W Tarnowskim zaszła zdumiewająca zmiana: pod- niósł się ze swojego miejsca z mina uroczystą i podszedł do Falka z wyciągniętymi ramionami. Stanął nad nim, objął go za skronie. - Człowieku - powiedział - ile w tobie dobra tkwi, nawet sam nie wiesz. Obudź się, a ja zrobię z ciebie nowe- go Jana Chrzciciela. Będziesz rozpowiadał o tym, co od ciebie większe. Będziesz pisał po polsku. Jesteś pisarzem polskim, spadkobiercą największych. Może w tobie obudzi się Król-Duch? Daj mu szansę. Daj szansę nam wszystkim. Falk podniósł na niego swoje wiecznie załzawione oczy i dwaj mężczyźni mierzyli się przez chwilę spojrze- niami, jakby chcieli sobie paść w ramiona. Wyglądało to niezwykle dostojnie, ale Kazimierz z rozpaczą uświadomił sobie, że nie potrafi się tym przejąć. Teatr, wszystko to teatr - skrzeczało w nim coś przeraźliwie przyziemne. Odkąd skończyły się największe upały, nie mógł znaleźć sobie miejsca. Ze zniecierpliwieniem wysłuchiwał przedpołudniowych wykładów, zaraz po obiedzie zamyka) się w swoim pokoju i próbując okiełznać rozwibrowane ciało, siadał nad tłumaczeniem Platona, które zlecił mu jeszcze przed rokiem Tarnowski. Nie potrafił się jednak zmusić do rzetelnej pracy. Początkowo wmawiał sobie, że to tęsknota za narzeczoną, ale ta byłaby bardziej wysub- limowana, poetyczna; tymczasem wyobraźnia podsuwała mu widok trywialnych berlińskich dziwek, piersi kipiących z gorsetów w czerwono-brązowe pasy, jak z chitynowych pancerzy żuków nieznanego gatunku, rozchylonych ud w czarnych pończochach, dłoni pieszczących męskie przyrodzenie. O gorączkę przyprawiał go zapach perfum, który snuł się za Ilse prawie widzialną, ciężką smugą; rfteszedł go dreszcz, gdy kiedyś, na początku obiadu, »dsunął uprzejmie krzesło Veronique i zobaczył od tyłu jej ciotką, dziewczęcą talię. Więc nawet o Veronique myślał (wi/.jdłiwie! Gdyby był średniowiecznym ascetą - uświa- domił sobie - powinien się biczować, aby przegnać opętu- ({<) walki z pokusami mogłyby wzbudzić u współ- mieszkańców willi niezdrowe zainteresowanie. Nocami c wszystkich szelestach, skrzypnięciach, w tupotaniu vsich łapek pod podłogą domyślał się dźwięków zmysło- vrh rozkoszy, których - był tego pewien - zażywali sypialniach małżonkowie. Rano, przy śniadaniu, przyglą- ił się podejrzliwie ich oczom, łowił spojrzenia, w których i^łaby się kryć wdzięczność za przeżyte razem upojenia. ucił się bez końca: za niedyskrecję, za brak „górnego •mi", o którym mówił podczas wykładów profesor, ale i /.uł to - mógł z równym powodzeniem zgłaszać preten- C do fal, że biją o brzeg. W chwili desperacji zaczął rozwa- li, pod jakim pretekstem wybrać się do miasteczka, gdzie ipewne w którymś z dwóch kasyn... ale nie śmiał nawet nrmułować do końca swego haniebnego projektu. Więc i.icał z zaciekłością do Protagorasa: „dusza jest nieśmier- »Ina, raz kończy, drugi raz się staje, ale nie ginie nigdy. | w tym wielokrotnym stawaniu się dusza oglądała wszyst- |e sprawy tego i tamtego świata i nie ma nic, czego by się K nauczyła" - tłumaczył mozolnie i nawet udał się do |ofesora z gotowym fragmentem. Tarnowski rzucił okiem i rękopis i wzruszył ramionami: - Po jakiemu to jest? Drogi mój, po co to podwójne leczenie? A poza tym gdzie wyczytałeś to „stawanie 155 się"? Cóż to byłaby za nieśmiertelność? Niech się zasta- nowię, o: „Dusza jest nieśmiertelna i choć kolejno doznaje śmierci i urodzeń, nie ginie nigdy. A w tych wielokrotnych żywotach oglądała...", i tak dalej, skup się, proszę, albo si<; tym nie zajmuj; szkoda czasu. Łatwo powiedzieć: skup się. Któregoś razu obudził się przed piątą. Świtało. Czuł suchość w ustach i pomyślał, że w kuchni znajdzie może w dzbanku herbatę, niedopit.i poprzedniego wieczoru, a choćby bańkę z wodą - więc narzucił szlafrok i cichutko wymknął się na schody; stąpa) po nich, oddychając możliwie najciszej, lewą ręką przy- trzymując niby połę, a tak naprawdę: sterczący członek. Z pełnym kubkiem przeszedł potem na werandę, popatrzył przez okno - i w oddali, na samej granicy skalistej po- wierzchni, zalewanej stopniowo przez nadchodzący przy- pływ, zobaczył (to było nieprawdopodobne, ale wytężył wzrok i widzenie nie znikło) sylwetkę nagiej kobiety wchodzącej do wody. A może wychodzącej na ląd - nie był tego pewien, bo cofnął się w głąb pomieszczenia, speszony i rozdrażniony, a kiedy po kilku minutach złamał się i wyjrzał znowu, jak okiem sięgnąć, nie było nikogo. Wieśniaczka z Birochere? - myślał zdumiony. Rozpustna bywalczyni „Casino du Mole", po całonocnej zabawie? Bo przecież nikt od nas - przywołał postaci pysznej llse, zabiedzonej Veronique i aż roześmiał się cicho, ni to z pod- niecenia, ni to ze wstydu. Tymczasem na schodach coś skrzypnęło i Kazimierz wstrzymał oddech. Czy możliwe, by otaczało go jakieś inne życie, o którym nie miał do tej pory pojęcia? By pod powierzchnią zjawisk toczyły się procesy, których nie kontrolował? Ta myśl oburzyła go tak bardzo, że zapomniał moment o dręczącym go podnieceniu. Przecież - dział to coraz wyraźniej - to on był reżyserem tego spek- klu. pojedynku, który musiał skończyć się dramatyczną In-graną któregoś z jego mistrzów: bo nie mieli punktu, ' którym mogli się zejść, dwaj bogowie na swych przeciw- rh słońcach. Kosmiczna katastrofa była nieunikniona; rkałjej z krwiożerczą ciekawością małego chłopca, który puścił do słoika dwa jadowite pająki. Nie mógł więc i/.wolić, by przypadkowe wątki zakłóciły przebieg tej i/.nej teogonii. Odruchowo wtulił się w fotel; w sieni majaczyła jakaś postać, ziewnęły drzwi wyjściowe v jaśniejącym prostokącie ukazał się na chwilę - proszę, usze! - Eryk. Wyglądało to tak, jakby wymykał się i schadzkę; Kazimierz mimo woli pomyślał o tamtej, ii;iej, jeszcze mokrej i słonej od wód oceanu, jak czeka na ichanka w załomie skał. Wahał się przez moment, )otem kuchennymi drzwiami przeszedł do ogrodu. Pano- il tu cień: słońce pozostawało ciągle za budynkiem willi. istawka kołysała się z wolna, czy od wiatru, czy też mszczona właśnie przez kogoś. Poruszona przez ptaki? ^rożnie zbliżył się do żywopłotu, skrył za drzewem: iiża była w dalszym ciągu pusta. Sylwetka samotnego ;drowca pojawiła się za to na Ścieżce Przemytników: .iszerował pospiesznie, jakby chcąc skryć się możliwie 11 szybciej za następnym wzniesieniem. Najwidoczniej rdł do dolmenu, gdzie, póki podmuchy chłodnej bryzy i stamtąd nie przegnały, odbywali swoje kolokwia. dreszczem niepokoju Kazimierz pomyślał, że dla profe- ra to święte miejsce, które będą jeszcze odwiedzali rraz; stosunki między Tarnowskim a Falkiem poprawiły ; nieco po pierwszych utarczkach, ale jeśli Eryk planował 157 jakiś figiel związany z dolmenem, mógł być pewien natych- miastowego odesłania z Pornic. Z drugiej strony, co mógł zrobić stojącym od stuleci głazom? Umieścić między nimi jakiś profanujący je przedmiot? Wyskrobać na nich sztu- backi napis? Mimo wszystko wydawało się to nieprawdo- podobne. Kazimierz wzruszył ramionami i wrócił do poko- ju; poczuł słodką poranną słabość, podniecenie ustąpiło i mógł liczyć na to, że prześpi jeszcze jakąś godzinę. Ale w rezultacie żarliwe spojrzenia, które wymię niali teraz mężczyźni, wydały mu się kiepską błazenadę); w każdym razie ze strony Eryka - a i profesor nie był tak całkiem poza podejrzeniami. Po kilku pierwszych dniach zaczął odnosić się do Falka z ceremonialną uprzejmością, często chwalił go za przenikliwość i odwagę samodzielne- go myślenia. Swoje tezy formułował ostrożniej niż na początku, obwarowując je licznymi zastrzeżeniami, obli- czonymi widocznie na zjednanie berlińskiego gościa. Ten odwdzięczał się gospodarzowi - milczeniem. Z kamienne) twarzą wysłuchiwał przemów, które - Kazimierz znał go przecież - nie mogły trafiać mu do przekonania; kiedy czuł na sobie spojrzenie wykładowcy, podnosił z namysłem brwi i kiwał wolno głową, jakby zgłaszając ostrożne weto, ale i gotowość do rozważenia przedstawionych prawd. Zapytany o zdanie, wypowiadał się oględnie, często wy- znając z podejrzaną w najwyższym stopniu skromnością, że nad tą a tą kwestią nie zastanawiał się nigdy dość starannie, pozostając w swej twórczości intuicjonistą. W takich razach obaj przenosili wzrok na Kazimierza z tym samym wyrazem tryumfu, żądania aplauzu: Tarnow- ski - przeświadczony najwyraźniej, że obnażył nicość intelektualną swego adwersarza, Falk - że podszedł go irytnie, nie kiełznając pychy tamtego, która z pewnością lała skończyć się komicznym upadkiem. I tylko czasem, |y profesor na niego nie patrzył, pozwalał sobie na minę rfnisia lub skurcz warg, jakby na chwilę przed wzbiera- li vmi wymiotami. Zapewne - myślał wtedy Kazimierz - montował się, że przebywa w Pornic jedynie dzięki przejmości gospodarza (nie mówiąc o tym, że na jego uszt) i chce, unikając większych konfliktów, spędzić tu iite lato. I obiecywał sobie, że wykorzysta pierwszą okazję, v ożywić nieco przebieg wypadków. Tarnowski zatroszczył się, czy kieliszki jego gości i pełne, i wrócił na swój fotel pod oknem. Obrzucił zgro- i.idzonych spojrzeniem pełnym życzliwości; odchrząknął. - To, co najważniejsze, zawsze jest przed nami. l.nn na myśli perspektywy naszego duchowego rozwoju. Ic wspomnienia z młodości niosą nieraz istotne przesła- ic. To wtedy rozpoznawaliśmy reguły tego świata, epoki, ' której przyszło nam żyć. Odkrywaliśmy charakter, który ostał nam przypisany, zupełnie jakbyśmy zapoznawali ę z treścią zadania, które trzeba rozwiązać na egzami- ic. Mnie także przypomniała się jedna chwila z dawnych /asów. Zawiesił głos, usiadł wygodniej. Wyraźnie czekał zachętę, więc Ilse skłoniła głowę w jego stronę. - Niech pan opowie - poprosiła. - Było to wiele lat temu. Skończyłem właśnie szkołę •dnia w Wilnie. Zamierzałem studiować w Petersburgu, e najpierw musiałem załatwić pewną sprawę rodzinną Łomży. Mimo młodego wieku zyskałem już wśród ijbliższych niejaki autorytet i proszono mnie czasem udział w rozstrzyganiu sporów, które podzieliły, ot, jak 159 to bywa, niektórych krewnych. Tymczasem w dyliżansie poznałem pewną miłą i ładną rówieśniczkę, która jechała sama. - Panie Władysławie! - zawołał Eryk. Brzmiało to tak, jakby żartobliwie strofował profesora; ale równie dobrze mogło być okrzykiem zdradzającym po prostu za- interesowanie opowieścią. - Tak jest: była miła, ładna, jechała sama - powtó- rzył profesor, ujęty zaciekawieniem słuchaczy. - Wszczę- liśmy ożywioną rozmowę; jej spojrzenia zdradzały niekła- maną inteligencję. Podróż dłużyła się, letnie dni płyną tak wolno... i tematy zaczęły nam się stopniowo wyczerpywać. O zmroku jakoś mimo woli zaczęliśmy się bawić w nie- winne pieszczoty. Byłem młody, uchodziłem wśród braci za dość przystojnego, a mimo to zdziwiłem się, kiedy dojeżdżając do Łomży, panna wyznaczyła mi schadzkę nazajutrz. Miałem noc na przemyślenie sytuacji, w której znalazłem się bezwiednie. Na szczęście znałem już wtedy romantyków. - Tak, przydają się - potwierdził ze znawstwem Eryk. - Prawda? Ona liczyła na dalszy ciąg naszej miłej zabawy, skądinąd niewinnej: ani słowa! Aleja przywiozłem na schadzkę napisany o poranku długi list, w którym w macierzyńskim tonie objaśniałem jej słowa Mickiewicza: „słowicze wdzięki w mężczyzny głosie, a w sercu lisie zamiary". Zaklinałem ją, by tak lekkomyślnie nie spoufalała się więcej z młodymi ludźmi, i pożegnałem na zawsze. Zapadła cisza. Eryk dopił szybko swój kieliszek, odstawił go na podłogę i zerwał się, by wyjrzeć przez okno: wiatr się uspokoił i deszcz siąpił teraz miarowo, '•zmiennie, jak gdyby rozpoczął się właśnie biblijny lop. Kazimierz wpatrywał się w swojego preceptora, śląc z zakłopotaniem, że jego nie stać byłoby na wyka- zie się podobnym męstwem, w każdym razie nie dzisiaj. w możliwe, żeby Tarnowski dostrzegł jego łakome spoj- enia, którymi obrzucał tego ranka Ilse? Czyżby wysnuł tę |owieść specjalnie dla niego? Czuł się, jakby rzucono mu "brzegu linę ratowniczą, jakby dodano mu nagle odwagi. - Wladislau! - rozległo się słabe wołanie z głębi mu. Profesor odstawił kieliszek. - Przepraszam - powiedział. Skłonił lekko głowę stronę Norweżki i wyszedł. Ta uśmiechnęła się i, roz- -.niona tym uśmiechem, spojrzała na męża. Patrzył na nią czułością; Kazimierz poczuł, że znów obejmują go • władanie demony. - W taką pogodę nie ma co robić, prawda? - irzwała się, przeciągając sennie samogłoski. - Pójdę górę - wstała i ruszyła w stronę schodów, prawie ierając się suknią o dłoń Kazimierza, zwieszoną bez- ludnie z fotela. Falk odprowadził ją wzrokiem, w którym - zobaczył iidręką Kazimierz - płonął radośnie ogień. Przez chwilę liiwało się, że pobiegnie zaraz za nią, nie troszcząc się /.achowanie najmniejszych pozorów; w tym momencie /.ypominał oglądanego przez nich obydwu lwa w ber- linskim ogrodzie zoologicznym, który stoi na sztywnych l.ipach, przez mięśnie przebiega mu coraz to dygot, l.ikby fale spodziewanej rozkoszy, podczas gdy nieopodal mości się w trawie mrucząca w oczekiwaniu samica. Zaraz oszaleję - pomyślał Kazimierz z zaskakującą go samego trzeźwością. Tymczasem przyjaciel nieoczekiwanie przy- 161 stawił sobie fotel blisko niego i usiadł pochylony, jakby gotów do intymnych zwierzeń. Twarz miał niespokojną. - Po coś ty mi opowiadał - zaszeptał - że morze wyrzuca tutaj wszystko? - Co opowiadałem? - nie zrozumiał Kazimierz. - Kiedy? - No wtedy, pierwszego dnia, kiedy zobaczyli- śmy tę potworną meduzą na brzegu. Powiedziałeś, że morze oddaje wszystko w tym samym miejscu, najdalej po paru dniach, cokolwiek się tam rzuci. A ja już szósty dzień z rzędu biegam w to miejsce z samego rana, żeby mnie jakiś tubylec nie ubiegł; i nic. Przecież gdy- bym wiedział, że to bajki, ja bym nigdy nie naraził llse na bezpowrotną utratę naszyjnika. Podprowadziłeś mnie, robaczku. Kazimierz patrzył na niego, mrugając oczami, jak gdyby starał się upewnić, że nie śni. W końcu wybuchnął śmiechem. - Eryku, Eryku! - zawołał. - Aleś ty naiwny! Falk cofnął się jak uderzony. Z jego oczu zniknęło rozżalenie; twarz miał znów tę samą, co zawsze; drwiącą. - Naiwny? - powtórzył. - I ty to mówisz? A przed chwilą patrzyłeś na naszego krasomówcę z miną rozanie- loną, jakby ci sprzedawał kwintesencję prawdy! Nie po- wiesz mi, że zrozumiałeś, cośmy usłyszeli? - A niby: cośmy usłyszeli? - No jak to? Chyba najszczerszą opowieść kocha- nego pana profesora. Opowieść o samoobjawiającej się | chuci. O symbolicznym zgwałceniu niewinnej dzieweczki; o ile była niewinna, czego nie sposób dziś sprawdzić. - O czym ty mówisz? Falk rozejrzał się; nasłuchiwał przez chwilę. - Mój kochany. Rozumiem, że jesteś poetą, ale i wet poeci winni umieć myśleć analitycznie. Co to za •rwinne pieszczoty", po których przynosi się na schadz- umoralniające listy? No i: pieściłeś kiedyś kobietę... urno woli"? Jeśli wszystko było niewinne, po co surowe pomnienie? A jeśli nie, gdzie są wyrzuty sumienia? robaczku, chciałoby się posiąść dzieweczkę w dyliżansie H) nazajutrz, najdalej nazajutrz. Tyle że studia czekają, K) nie kurwa petersburska, i mogłyby wyniknąć kłopoty. ęc robi się to za pomocą stów: upominając. Może '•sztą wcale jej się nie podobał. Ale ją miał - nocą, dzięki 'obraźni. Tak się tego przestraszył, że napisał list. Chciał- m zobaczyć jej minę. „W sercu lisie zamiary"... - zachi- otał. - W jakim „sercu"?! - Eryku, jesteś obrzydliwy. -Amicus Plato... i tak dalej. Prawdą tego świata jest •/-ądanie. Tacy jak my idą za nim. Może na zatracenie, • idą. Nie kłamią. A on naprawdę wierzy, że uratował ..•dna od losu gorszego niż śmierć. No, sądząc po tej i0 żonie, to rzeczywiście. - Eryku - Kazimierz zerwał się z miejsca. Czuł, że l, mię, nie wiedział: ze wstydu, że tego słucha, czy z prag- ••nia, żeby spełnić się we wnętrzu jakiejś kobiety; jakiej- •lwiek. - Nie będziemy o tym rozmawiać. - Przepraszam - Eryk także podniósł się z miejsca. Wybacz, zapomnijmy o tym, co powiedziałem. Być może isunąłem się za daleko. Ale nie lubię, kiedy mój przyjaciel »je się nabierać na bajeczki dla dzieci. W słowach drga t liuć, jak we wszystkim; nie zapomnij. Można ją uwznioś- l.ić, nie należy lekceważyć - był już prawie na schodach, 163 ale wrócił i zaszeptał: - A ta dwunastoletnia pastereczka naszego Julka to hu, hu! - Kiedy przewrócił oczami, wyglądał jak diabeł na średniowiecznych przedstawieniach Sadu Ostatecznego. Naraz parsknął, machnął ręką i prawie biegiem opuścił werandę. Przed drzwiami do pokoju zwolnił; uspokajał chwilę oddech. Ostrożnie nacisnął klamkę: llse, w krótkiej halce, leżała zwinięta na kołdrze. Chciał od razu do niej podejść, ale zawahał się; a potem usiadł w poprzek swoje- go łóżka, opierając się plecami o ścianę. Skos dachu uwierał go nieprzyjemnie w ciemię. Widok był jednak pyszny: mógł stąd paść oczy drobnymi ramionami, paciorkami kręgosłupa, który łukiem przeświecał przez różowy mate- riał; przełęczą talii, krągłym wzgórzem biodra, ledwie widoczną, ciemną kreską między pośladkami. Myszkował zuchwale wzrokiem po odsłoniętych niedyskretnie udach, po drobnych zagłębieniach pod kolanami, smukłych łyd- kach. To, że podgląda swoją żonę - choć domyślał się, że nie spała - że przypatruje jej się lubieżnie, jak rozkosz- nej bezwładnej lalce, zalało go falą ciepła. llse poruszyła się leniwie. Podniosła głowę, obejrzała się; pod jej ciężkimi powiekami zamigotał uśmiech. - Napatrzyłeś się? - zapytała cicho. Kiwnął głową. - To teraz mnie poproś. -O co? - Żebym ci dała - roześmiała się nisko, zakłopotana reakcją swojego organizmu: gwałtowną, prawie odbie- rającą przytomność. Przełknął ślinę. - Daj mi - zaszeptał, zaświszczał. 164 | llse uwielbiała czuć się władcza i upokorzona |(rdnocześnie. W tej prośbie dźwięczało coś psiego, coś, |co sprawiło, że z tym większą rozkoszą przygniatała go |wkrótce swoim pachnącym ciałem; coś, co czyniło ją 'wr własnych oczach ciężką i rozłożystą, jak rozpulch- mona różowa rozgwiazda. Miażdżyła chude ciało męża, mszcząc się za zniewagę, zniewagi wszystkich kobiet. Ho słyszała w tej prośbie także zniewagę: prosił ją o roz- kosz niesmacznie, jak dziwkę, jak pozbawioną wstydu (iidzołożnicę. - Masz - wepchnęła się na niego, jeszcze uśmiech- nięta, a przecież już niepatrząca na niego, już odpływająca w głąb, na spotkanie tej siebie, którą kochała. - Masz. Dobrze ci? Mów mi wszystko... Więc chwycił ją za biodra i zaskomlał niezborną opowieść o tym, jak rośnie w niej, jak pulsuje, czując jej wilgoć i ciepło. Podniosła ramiona, niby kariatyda, wspar- 1.1 o pochyłość dachu; obserwowany zamglonymi oczami kochanków, stawał się to ścianą, to sufitem, mylił im kie- runki, krzywił piony, aż zamknięci w swej romboidalnej khitce koziołkowali w otchłań bez dna i bez granic. W szep- nę mężczyzny zabrzmiał niski dźwięk, warkot prawie zwie- i/ęcy; zdania niemieckie, dotąd sączące się wolno, naraz pi zyspieszyły - i rozstąpiły się, wpuściły do wnętrza pol- skie frazy, niezrozumiałe sprośności, których furkot, to /nów śpiewność i szelest miękko ocierały się o płatki jej uszu, jakby drażnił je pocałunkami. Nie słuchała go, już prawie nie słyszała, szybując w jakichś kolorowych ciem- nościach, do których nie miał wstępu, których się jedynie domyślał, gdy z wrzących potoków zaklęć czy przekleństw wydarł się na jawę czysty, nieartykułowany jęk: pierwotny 165 głos upajający nie mniej niż przelotna śmierć, która odebrała ją na mgnienie światu. Straciła równowagę: po jakichś płaszczyznach, chropowatych powierzchniach, miękkiej pościeli zsunęła się w dół, ku niemu. Znowu usłyszeli krople stukające po dachu: rzeczy wracały na swoje miejsca. - Chciałabym, żeby deszcz nas zmoczył - odezwała się sennie. - To wyjdźmy na balkon - odparł trzeźwo. Roześmiała się, nagle przebudzona: - Nie. Nie chce mi się. I chyba się wstydzę. Tego wieczoru zsunęli wreszcie łóżka, a potem kochali się jeszcze dwukrotnie, rozgorączkowani po wielo- dniowym okresie postu. Ilse obudziła się wcześniej niż zwykle, odprężona i radosna. Eryk wygrzebywał się do- piero z pościeli, tocząc wokół nieprzytomnym wzrokiem. Zeszła do kuchni. Zastała tam Veronique: nuciła jakąś melancholijną melodyjkę i kroiła chleb na śniadanie. Miała rozczochrane włosy, nieporządnie zwinięte w warkocz; w seledynowym szlafroku wyglądała jeszcze biedniej niż zwykle. - Dzień dobry - powiedziała Ilse. - Cieszę się, że pani już wydobrzała - otworzyła szafkę i wyciągnęła z niej kamionkę z mlekiem. - Proszę zostawić, ja to zrobię. - Moja droga, w Berlinie musiałam prowadzić dom bez pomocy służby. To tylko w Norwegii... - urwała; zdała sobie sprawę, że nie wie nic o pochodzeniu gospodyni i wspomnienia z dzieciństwa, gdy obchodzono się z nią jak z księżniczką, mogły się okazać faux pas. Veronique spojrzała na nią z ukosa. - W moim domu rodzinnym też nie było tak jak tutaj - przerzuciła kromki do plecionego koszyka i sięgnęła po puszkę z kawą. - A ja mam do pani żal - powiedziała n.igle. - Mój mąż też, ale o co innego. To jest: o to samo, ale inaczej. - Nie rozumiem. - Mówiłam za szybko? - Nie; zdanie zrozumiałam, ale nie wiem, czym mogłam wyrządzić pani przykrość. Veronique obróciła się do niej całym ciałem i złożyła i»,'ce na piersiach. Patrzyła na nią dziwnym wzrokiem; jak mężczyzna - uświadomiła sobie Ilse - rozdrażniony prag- nieniem, które się w nim obudziło, samochcąc. W Niem- ech zdarzało jej się być uwodzoną przez kobiety, miało to iwet perwersyjny urok; ale nie spodziewała się tego tutaj, Pornic. Zresztą może jej się zdawało: Veronique przeciąg- i;ła dłonią po jej policzku, a potem nagle wzruszyła ramio- i i.imi i podeszła do kredensu. Otworzyła go, zaczęła wyjmo- wać filiżanki. Chudą twarzyczkę miała teraz smutną i złą. -Jak pani mogła wyrzucić ten naszyjnik? Myślałam, '• mi przejdzie, ale ilekroć o tym pomyślę, robi mi się '•raco. Rozumiem kobiety brzydsze, które godzą się na niewolnictwo, żeby uniknąć samotności. Ale pani?! To nielojalne wobec naszej płci. - Pani jest sufrażystką? - Ilse przyglądała jej się, l.ikby widziała ją pierwszy raz. - Nie - odparła tamta, przecierając spodeczki. Niewolnicą. A pani nie odpowiedziała na moje pytanie. 10 był piękny naszyjnik. Pani mąż wart jest tego? Ilse miała przez chwilę ochotę przytulić ją jak sio- strę, ale Veronique miotała się po kuchni niczym rozzłosz- 167 czony zamknięciem owad. Wyglądało na to, że dłuższa chwila ciszy doprowadzi ją do płaczu. - Mój mąż nie ma tu nic do rzeczy - szepnęła Norweżka łagodnie. Veronique, z tacą w ręku, zamarła w oczekiwaniu dalszego ciągu. - W każdym razie niewiele. Powiedzmy, że w Berlinie zrobiłam coś bardzo złego. I coś naprawdę nielojalnego... - głos jej zadrżał, jakby żar- tobliwie, ale nie uśmiechała się. - Nigdy nie spłacę tego rachunku, więc jeśli mam coś stracić, nie waham się. To jak pokuta, jeśli pani rozumie, co mam na myśli. Swoją drogą: znam Eryka dość dobrze i już w trakcie ich dyskusji żałowałam, że nie zostawiłam naszyjnika w domu. Więc zdążyłam się przygotować... On jest wbrew pozorom dość przewidywalny, wie pani? - Oni wszyscy są przewidywalni - parsknęła Veroni- que ze złością, jakby to Ilse była winna. Po śniadaniu deszcz przestał padać; profesor orzekł, że wyprawa do dolmenu byłaby nieroztropna, ale w ogrodzie osłoni ich od wiatru żywopłot, a w razie ulewy zdążą się schować. Zasiedli więc między studnią a huś- tawką, przykryci kocami jak na tarasie w sanatorium dla gruźlików; Tarnowski stanął za swoim krzesełkiem, szyko- wał się widocznie do uroczystej przemowy. Ilse pomyślała przelotnie, że zaczyna ją to nudzić; ale uśmiechnęła się zachęcająco, gdy na nią spojrzał. - Moi drodzy, mamy za sobą wstępną część naszych rozmów - zaczął. - Odkryliśmy, że wiedza o „ja", odnoszą- ca się do mnie, jest tak pewna, jak tylko wiedza ludzka być może, bo każdy inny rodzaj wiedzy zakłada istnie- nie świadomego podmiotu, czyli duszy. Wiemy także, iż kierunek dalszych poszukiwań powinna nadawać mędrcom 168 umieją, która na tej podstawie odróżnia twierdzenia •rtelne od fałszywych, że te pierwsze są harmonijne l.isne, proste tak bardzo, iż głupcom wydadzą się czasem instackie. Tymczasem świat został stworzony przez nbrego Boga, przenika go miłość, a zamieszkują go istoty nizkie, których najpierwotniejszą cechą jest - zawiesił los - dobroć. Pójście za dobrocią, wsłuchanie się w ten los wewnętrzny, który każe nam służyć bliźniemu, przy- iosi wszystkim, dobroczyńcy nie wyłączając, korzyść ' życiu obecnym i przyszłym. Dowodzi to bezdyskusyjnie, /r dobroć jest osnową tego świata, jego prawem i zasadą. Wszelkie tak zwane tragedie, nierozwiązywalne dylematy, krwawe wypadki, których pełna jest nasza ubolewania god- ii.i epoka, mają u podstaw naruszenie przez kogoś tej naj- ierwszej reguły. Rzec można, że przykazanie miłości sta- owi rękojmię powodzenia, jak przestrzeganie prawa cinowi rękojmię porządku w państwie. Mogę w tym nnkcie odwołać się do mego prywatnego doświadczenia: inim osiadłem tutaj, odbyłem, na zaproszenie tamtej- /.ych uniwersytetów, wyprawę do Nowego Świata. Pozna- '•m w Ameryce wielu milionerów, z którymi konferowa- •m, pragnąc poznać ten nowy gatunek ludzki. I uderzyło inie w ich słowach, że u źródeł wielkich fortun stała .1 każdym razem chęć niesienia pomocy bliźnim, uczy- nienia ich życia znośniejszym przez bodaj najdrobniej- •/.y wynalazek, a pieniądze przyszły niejako mimocho- ilem, przy okazji, niby błogosławieństwo dla zacnych przedsięwzięć. Usiadł i spoglądał na zebranych z serdecznym uśmiechem; tylko Ilse nie zdążyła odwrócić wzroku - patrzyła w okno nad werandą, gdzie, zdawało jej się, 169 mignęła przez chwilę blada sylwetka Veronique. Profesor spoważniał. - Wiemy również, że ciało to przedmiot wśród przedmiotów. Dusza powołana jest do tego, by sprawować nad nimi władzę; w zależności od stopnia naszego rozwoju, od mocy i talentu, możemy podporządkować sobie rozma- ite obszary rzeczywistości. Jedni zarządzają całymi naroda- mi, inni mają kłopoty z okiełznaniem własnego organizmu. Instrumenty, którymi kierujemy: mózg, mięśnie szyi, koń, na którym galopujemy, zamorskie posiadłości, o, te nieraz kontrolowane lepiej niż niejeden proces trawien- ny, mogą się wprawdzie buntować, ale dysponujemy środkami przeciwdziałania i zapobiegania podobnym wy- padkom. Na przykład ćwiczenia fizyczne, rozumna, to jest nieprowadząca do ascezy abstynencja, wykształcenie, a na początku naszej drogi mocna kawa, która unicestwia świadomość ciała i wyzwala ducha, obnaża go naszej zachwyconej myśli. Kazimierz od dłuższego czasu przyglądał się podej- rzliwie Erykowi: przyjaciel skulił się na krześle, zacisnął palce prawej ręki u nasady nosa, jakby walczył z bólem głowy, i zamknął oczy. Trudno było uwierzyć, że nie śpi. Tarnowski zdawał się tego nie widzieć. - Pora odsłonić zasadniczą część odkryć, które, chciałbym wierzyć, poniesiecie światu. Oto: dusze nie mają płci. Wspominałem już kiedyś, że akt seksualny to pozór, za którym skrywa się coś o wiele donioślejszego. Różnice między kobietą a mężczyzną mają charakter akcydental- ny, zewnętrzny, choć wytwarzają szereg innych, równie zewnętrznych różnic. Nasze, by tak powiedzieć, substan- cjalne właściwości pozostają te same. I właśnie kontrast między wewnętrznym podobieństwem a zewnętrzną od- miennością wzmaga znaczenie, jakie ma dla nas podobień- stwo substancji, i w rezultacie sprawia, że głębiej porusza mnie podobieństwo osoby odmiennej niż tej samej płci. Nie jest wykluczone, drogi Kazimierzu, panie Eryku - Eryk na dźwięk swego imienia podniósł nerwowo głowę - że w poprzednich żywotach byliście kobietami. Pani Ilse: być może czeka panią żywot mężczyzny. Niejako przygotowa- niem do tego jest rodzina: trwała jedność, która pozwala nawzajem wzbogacać się i poznawać. I przekonywać się, że dusza ludzka wyrasta ponad odmienności, którym dziś tak c-hętnie przypisuje się przesadne znaczenie. Kazimierz odłożył ołówek i zamyślił się: po raz pierwszy, odkąd znał Tarnowskiego, usłyszał z jego ust tak mocną pochwałę rodziny. Z zakłopotaniem uświadomił obie, że wysłuchał jej bez głębszego zrozumienia. Mimo >• tytułował Anielę narzeczoną, nie był pewien swoich imiarów wobec niej. Była czuła, życzliwa, ciepła, miała ujmującą powierzchowność i z przekonaniem zachwycała się jego wierszami - czy znaczyło to jednak, że należało /•akładać we dwójkę gniazdo, kupować kanapy pokryte /.łotawą materią w różowe paseczki, spierać się o garnitur mebli do jadalni, pochylać się z uwagą nad pieluszkami kolejnych niemowląt, martwiąc się, czy ich kupki nie są /.byt rzadkie? Zresztą ciężko zdobyte stypendium, nie- wielkie honoraria, płacone latem przez Tarnowskiego, drobne pieniądze z redakcji, do których Kazimierz zanosił pisane pod pseudonimem filisterskie artykuły - wszystko to nie dawało podstaw ekonomicznych do wspólnego życia i (szczęśliwie, jak sobie teraz uświadamiał) odsuwało problem proszenia o rękę Anieli w nieokreśloną przyszłość. 171 „Trwała jedność, która pozwala nawzajem wzbogacać się i poznawać" - zabrzmiało mu w uszach jak zdanie w obcym języku, którego treść musiał źle rozumieć. Tyle że rodzina wyzwalała z ciemnego kręgu zamtuzów i ich podnieca- jących przed wizytą, a odrażających po niej mieszkanek; czyniła bywanie tam rozrywką możliwą, ale niekonieczną. Boże święty - pomyślał Kazimierz żarliwie - przywróć mi spokój! Rozejrzał się, zaniepokojony, czy nie powiedział tego na głos. - ...Tę powszechną w gruncie rzeczy intuicję - kon- tynuował profesor - odsłaniają opowieści o aniołach, które są także istotami ponadpłciowymi. Naszym celem jest wydoskonalone anielstwo, a nie jakiś spotworniały Uber- mensch czy Uberfrau. - Pan zna pisma Nietzschego? - przerwał Eryk. Tarnowski prychnął z pogardą: - W okresie studiów w Lipsku poznałem go nawet osobiście. Trudno poważać człowieka, którego własna filo- zofia doprowadziła, jak wiadomo, do smutnego obłędu. To, co w jego dziełach wydaje się wartościowe, można znaleźć równie dobrze u Słowackiego; ale zostało to powtórzone z brutalnością pruskiego junkra. Dla duszy polskiej jest to silnie działająca trucizna; mam nadzieję, że popadnie w zapomnienie, jak tyle innych. Całe popołudnie Kazimierz przesiedział w swoim pokoju, próbując przełożyć na nowo fragment nieszczęs- nego Protagorasa. Na kolację zszedł w lepszym nastroju; uderzyły go roześmiane miny Falków, którzy chichotali jak dzieci. Tylko profesor wydawał się zasępiony: minę miał jeszcze smutniejszą niż zazwyczaj Veronique. Rozmo- wy małżonków cichły stopniowo, w miarę jak stawało się 172 l irzywiste, że gospodarz ma do nich jakiś żal. Przy cieście rodzynkami odchrząknął, potoczył surowym wzrokiem •D zgromadzonych. - Proszę państwa - zaczął - zdaję sobie sprawę, r to, co powiem, może się wydać dość niecodzienne. •i/.wyczaj ludziom jest obojętne, jak ich goście spędzają /as. Odpowiedzialność za drugiego stanowi cnotę 'hiściwiejuż martwą. Nieznaną. Tu jest inaczej - zawiesił los, czekając na reakcję. Wpatrywali się w niego bez rozumienia. - Nasze spotkanie ma określony cel: jest nim ustanowienie się nad sensem życia. Jeśli z tego zrezyg- ilijemy, powinniśmy się właściwie rozjechać. Z najwyższą >zkoszą goszczę u siebie tak znakomite grono. I w żad- lym razie proszę nie mniemać, że cokolwiek miałoby się mienić. Mam jednak wielką prośbę. - Słuchamy - ponagliła go Ilse. Widać było, że •ezskutecznie próbuje domyślić się puenty. - Państwo udali się dzisiaj po południu do mias- k-czka. W nim jak w soczewce skupiają się te wszystkie i rchy, przeciwko którym toczymy nasze debaty. Bardzo mi zależy, żeby się państwo powstrzymali od podobnych wypraw. Pokus jest zbyt wiele. Jeśli czują państwo potrze- 1\' spacerów, w stronę Bernerie-en-Retz rozciąga się pięk- na okolica. i r Zapadła krępująca cisza. Falkowie popatrzyli po sobie. - Przepraszamy - odezwała się niepewnie Ilse. Nie chcieliśmy pana urazić. Profesor rozpogodził się nagle. - To ja przepraszam, jeśli moje życzenie wypowie- działem nie dość taktownie. 173 - Z drugiej strony - Eryk wyszczerzył nieoczekiwa- nie zęby w bezczelnym uśmiechu - o tradycji tej posiad- łości nie świadczy najlepiej, że droga wychodząca w tę stronę nosi nazwę ulicy Zielonych Suk. Co tu się przedtem znajdowało? -Jakich suk? Co pan opowiada? - No... - układał usta do obcych sobie dźwięków - Riu Szien Wert. Widziałem tabliczkę. Ilse traciła go łokciem; wciąż uśmiechała się do profesora promiennie. - Rue Chaines Yertes, a nie Chiennes Yertes, uspokój się. Zielonych Łańcuchów. Pewnie w ten sposób oznako- wane było wybrzeże. - No - Tarnowski podniósł się ciężko. Minę miał znowu ponurą. - To cieszę się, że wszystko się wyjaśniło. Dobranoc państwu. Veronique, nie sprzątając, pobiegła za nim. Kazi- mierz nie miał pojęcia, co powiedzieć, więc tylko spoglądał to na Eryka, to na Ilse, czując niejasno, że być może powinien ich przeprosić. Wakacyjny pobyt nabrał nagle charakteru subtelnego uwięzienia. Sam nigdy nie słyszał podobnego zakazu: przeciwnie, profesorowi zdarzało się wysyłać go do Pornic po drobne zakupy, co prawda rok temu. Ale jeszcze podczas pierwszego wspólnego posiłku - przypomniał sobie - była mowa o tym, że Falkowie mogliby chodzić do kościoła w miasteczku. Ilse zrozumiała chyba jego stan, bo obejrzawszy się, czy profesor na pewno już wyszedł, roześmiała się cicho i wzruszyła ramiona- mi, jakby bagatelizując zajście. Także Eryk robił wrażenie, jakby nie przywiązywał do niego wagi. Myślał nad czymś intensywnie. 174 -Jesteś pewna, że szen, nie szien?Jakto się pisze? Tymczasem Tarnowscy weszli do swojego pokoju. ronique spojrzała na męża pytająco. Skrzywił się, jakby coś bolało; kiwnął głową. -Tak, ulżyj mi. Zdenerwowali mnie tym razem. Posłusznie uklękła i rozpięła mu spodnie. Pieściła ){<) powoli, potem coraz szybciej. Pierwszy raz zrobiła mu (o kilka lat temu, w początkowych tygodniach małżeństwa, leszcze w Paryżu, dokąd przyjechał konferować z jej ojcem, profesorem Sorbony. Zakochała się w dziwnym Słowia- ninie, oczytanym i zarazem - zdawało się jej - naiwnym l.ik dziecko. Jego niemoc dopadła go niespodziewanie, nigdy nie udało jej się dociec dlaczego. Płakał. Chciała mu pomóc i przez chwilę czuła się dumna, że jej się udało. A jednak właśnie od tego momentu - rozumiała coraz Irpiej - zaczął ją traktować szorstko, jakby skompromi- towała się w jego oczach. To prawda, niechętnie słuchała jego wywodów, a wiersze, które zdarzyło jej się kiedyś opublikować w czasopiśmie dla kobiet, skrytykował bezlitośnie jako uleganie obrzydliwej modzie na dekaden- tyzm. „Ciebie też to ukąsiło! - do dziś pamiętała jego podniesiony głos. - Jestem osamotniony nawet we włas- nym domu". Ale początek był wcześniej, jeszcze zanim zobaczyła swoje nazwisko w druku, a on poznał tę wyma- lowaną Brytyjkę, która potrafiła teatralnie modulować głos, niby na granicy szlochu, kiedy chwaliła jego osiągnięcia. „O/i God, my life has chan-ged, sińce I read your bo-ok. It's so profound, so deeply pro-found". Veronique domyślała się bez trudu, kiedy przychodziły od niej listy: wracał wtedy spod furtki zawadiackim krokiem, jakby tańczył. Czasem myślała o tym, żeby wrócić do ojca. Ale nie zrozumiałby jej. 175 Pod dłonią poczuła pulsowanie; nadstawiła usta i przy- spieszyła rytm. Nazajutrz wypogodziło się: zarówno na niebie, jak między gospodarzem a gośćmi. Profesor dowcipkował przy śniadaniu, przekomarzał się z Ilse, rozwijając swoją wczo- rajszą myśl, że w przyszłym życiu tak niezwykła kobieta będzie z pewnością mężczyzną; chwilami brzmiało to, jakby kpił z własnych słów. Kiedy Ilse przechyliła się przez stół i ścisnęła go za rękę, mówiąc: „Trzymam pana za słowo, profesorze, i oczekuję, że pan w takim razie będzie kobie- tą" - ucałował z galanterią jej dłoń przed nosem zdumio- nego Eryka. Ruszyli potem w stronę dolmenu, dokąd mogły powrócić wykłady. W trawach sykały koniki polne, słońce grzało coraz mocniej, jakby chcąc wynagrodzić ludziom swoją kilkudniową słabość. Rozłożyli się, jak zwykle, po za- chodniej stronie głazów, mając przed oczami morze; tylko Ilse na składanym krzesełku siedziała tyłem do brzegu. - Istotą naszej koncepcji - mówił profesor - jest uduchowienie wszystkiego. Przeciwstawienie się ślepocie współczesnej nauki, której zdaje się, że skoro to, co nie- materialne, nie poddaje się procedurom eksperymentu, może zostać oddalone jako niedowodliwa hipoteza. Nic bardziej błędnego. Przeciwnie: to materia jest hipotezą zbudowaną na ruinach zaufania duszy do samej siebie. Szczególnie dramatyczny przebieg pojedynku między agresywnym, dogmatycznym materializmem a Prawdą daje się zaobserwować na terenie psychologii. Kwestionuje się istnienie jaźni, próbując sprowadzić ją do funkcji mózgu. Przegnano gdzieś biblijne pojęcie opętania, zastępując je nazwami rzekomych chorób układu nerwowego, któ- rych śladu nie ujawnia żadna sekcja. Tymczasem to duchy walczą między sobą, potrafią dokonać inwazji, podsuwając Hyśli niemające żadnego związku z zasadniczą treścią tycia psychicznego jednostki. Sam bywałem wystawiony W pokusy samobójstwa, którego idea nawiedzała mnie, począwszy od osiemnastego roku życia, całkiem bez powo- lu. Uduchowienie wszystkiego pozwoli nam także objaś- nić, dlaczego zamiast miłości łączącej dusze, które rozpo- /lidły swe głębokie pokrewieństwo, tak często występuje wśród ludzi pseudomiłość, nieraz z bolesnymi skut- k.uni prawnymi. Przepraszam, że to powiem, ale skądinąd mi wiadomo, że mówię do ludzi, którzy pojmują, o co mi i hodzi - spojrzał przenikliwie na Eryka. - Moje małżeństwo z Ilse jest udane... i pierwsze, irśli o to panu chodzi - odparł tamten z wysiłkiem, zasko- i y.ony obcesowością profesora. - Pan mnie źle zrozumiał. Chodziło mi tylko o to, / v głodne duchy, posiadające zbyt mało energii dla samo- il/.ielnego istnienia, wcielają się nieraz w kobiety, które tłoczą się wokół sławnych mężów. Człowiek na wysokim cl cipie rozwoju jest wręcz przepełniony dobrocią, goto- wością do udzielania siebie innym. Może więc mylnie n/.nać swoje współczucie za miłość; współczucie, które l.nwo obudzi w nim słaba kobieta. Taki usidlony geniusz i»'st potem ofiarą własnej szlachetności. Miota się w pułap- .(.', czuje, jak obumierają w nim możliwości, które mógłby ofiarować światu - w głosie profesora zabrzmiała gorycz. Gdy po jednej stronie jest zahamowany rozwój ludz- kości, po drugiej zaś przesąd mający zresztą nie więcej niż dwa tysiące lat... bo, jak państwu z pewnością wiadomo, prawo mojżeszowe przewidywało jeszcze instytucję listu lozwodowego... jak można się wahać? Cenię Kościół 177 katolicki, choć błądzi, twierdząc, że doktryna o wielokrot- ności ludzkich żywotów nie daje się połączyć z wiar;) chrześcijańską. Ale w tym punkcie trudno nie pałać słusz- nym gniewem. Jeśli istota niższa spija soki żywotne mędrca, pasożytuje na jego duchowej energii, prawem człowieka, prawem wyższym nad opór współczesnych kauzyperdów jest oddalić trywialną, milczącą gosposię, niewiele użyteczniejszą niż sługa, wyzwolić się na nowo, a połączyć swe losy z tą, która... - Panie profesorze! - przerwał mu Kazimierz. Wszyscy spojrzeli na niego z takim zdziwieniem, że w pierwszej chwili chciał wczołgać się między głazy dol- menu. Rzeczywiście, nie zapanował nad głosem: zabrzmia- ło to, jakby beształ niegrzecznego ucznia. Przełknął ślinę i dalej mówił spokojnie: - Przepraszam, ale nie wiem, czy godzi się tak mówić. Wszyscy jesteśmy tu połączeni węzłami małżeństwa lub narzeczeństwa, które zapewniają nam... Chodzi mi o to, że nasze wybranki... Poznaliśmy je niewątpliwie tak, jak pan profesor pięknie opisuje... że w miłości pozbawionej zalotów rozpoznają się dusze... Właściwe dusze... Tymczasem sugeruje pan... Czuł, że Ilse spogląda na niego życzliwie, że milczy, ale go wspiera. Eryk dla odmiany przyglądał się w sku- pieniu sznurowadłom swoich butów. Odezwijcie się, nie zostawiajcie mnie samego - powtarzał w duchu Kazimierz, domyślając się, że popełnił wykroczenie, na którego tle wyjednanie zaproszenia dla Falków było sztubackim żar- tem. Najlepsze jest to, że wcale jej nie lubisz - zagadało coś do niego, na mgnienie wyświetlając mu przed oczami chudą postać w niebieskiej sukience. Profesor napomykał na początku tego lata, że po skończeniu studiów mógłby niego osiąść na stałe. Miał pod jego kierunkiem pisać Oktorat pod tytułem Nieśmiertelność duszy u Platona. Osta- jircznie, gdyby zdecydował się jednak na ślub, Bretania tapewniała stosunkowo niskie koszty utrzymania niewiel- kiego domu. W każdym razie, zważywszy nawet tylko to, Co już Tarnowskiemu zawdzięczał, branie czyjejś strony W jego jawnie nieudanym związku było ostatnią rzeczą, na którą należało sobie pozwalać. Cisza przeciągała się. Kazimierz czuł na sobie wzrok profesora: przerażająco uważny, hipnotyzujący. -Ja mam wrażenie, że wiem, o co panu profesorowi i hodziło - wtrącił się leniwie Falk. - Można dyskutować n.id uzasadnieniami, ale samo zjawisko wydaje się dość powszechnie znane, l chyba tylko o tym mówimy. - Zapewne wiesz, mój drogi - wycedził profesor; to „ty" nie wróżyło najlepiej - że co do mnie, miłość ojcow- ska przeważa nad wszelkimi innymi formami miłości, w rodzaju miłości braterskiej do przyjaciół mi równych i/.y miłości kobiet, które mi się podobały. Kto chce być mcdrcem, winien być całkowicie bezosobisty w dążeniu do prawdy. Osobiste interesy nie mają tu nic do rzeczy, ii.iwet gdyby ktoś przenikliwy umiał je rzeczywiście roz- poznać. Trafnie rozpoznać. - Przepraszam - bąknął Kazimierz. -Ta chęć opieki nad innymi, bo ją właśnie nazywam miłością ojcowską, nie potrzebuje szczęśliwie formalizacji. A i tak prowadzi mnie często na bezdroża... jak się okazuje. -Jeszcze raz przepraszam. - A ty, młodzieńcze, strasznie jeszcze mało wiesz o życiu - w oczach Tarnowskiego zalśniło coś jakby błysk y.łego tryumfu. - Przekonasz się. 179 Wracali parami: przodem profesor z llse, z tyłu Kazimierz, do którego dołączył Eryk. Falk zagadywał do przyjaciela, który milczał zawzięcie. - Dlaczegoś mnie wystawił? - burknął tylko. - Nie wystawiłem cię, robaczku, przeciwnie, urato- wałem ci skórę. Przecież on by cię na miejscu schrupał z kosteczkami, gdybyśmy go nie poparli. A tak poczuł się pewniej i do wieczora mu przejdzie. A tam, przejdzie - myślał Kazimierz, trochę pocie- szony. Ale nie odzywał się. - A w ogóle - świszczał Eryk - to nie uważasz, robaczku, że istnieje zastanawiające podobieństwo między frazą „uduchowić wszystko" i „udusić wszystko"? Ta nasza polszczyzna jest niezrównana! No, robaczku, rozchmurz się, nie bocz się na mnie... 5 Wprawdzie Antek starał się gorliwie zapominać • sny zaraz po przebudzeniu, jednak zdawał sobie sprawę: si.ldz Arek śnił mu się wielokrotnie w charakterze ducha. Ykraczał w swoim białym habicie do mieszkania i gonił 11 po wszystkich pokojach. Czasem znajdowała się tam nią: podnosiła się z kanapy jak zahipnotyzowana i wy- tiodziła w ślad za zakonnikiem, choć Antek starał się .ilizymaćją krzykiem - ale z jego ust nie wydobywał się, nino wysiłków, żaden głos. Kiedyś o świcie zerwał się łóżka - gotów był przysiąc, że tym razem spał bez żad- \'i li koszmarów - i przez chwilę wpatrywał się z lękiem białą szmatę leżącą na podłodze, zanim uprzytomnił >l)ie, że to jego własny wełniany sweter, który zsunął t,-, rzucony nieporządnie na oparcie fotela. Zbliżająca się i/.yta księdza Arka budziła w nim najwyraźniej niepokój, .1 który za dnia wzruszał ramionami. Ufał przecież żonie, ir mówiąc o tym, że nie miał powodu wątpiów najlepsze ncncje jakiegoś dominikanina, w dodatku znanego mu 'Iko z opowiadań. I to sprzed lat. A jednak obawiał się - icć czegoś znacznie subtelniejszego niż to, co podsuwały ni prostodusznie sny. Dawno temu Irena traktowała go jak przyjaciela ii serca, a właściwie: jak serdeczną przyjaciółkę, bo prze- cz mężczyźnie, o którym myślałaby jako kobieta, nie opo- i.idałaby o swej tęsknocie za innym. „Czułam się wyróż- iona - mówiła z goryczą - że nie obściskujemy się, «k inni, po parkach, że potrafimy nad sobą panować, że szystko toczy się w takim niedzisiejszym porządku, praw- l/.iwym porządku. A on nagle, ni z tego, ni z owego, 181 powiedział mi, że idzie do klasztoru. Nawet nie był ciekaw. jak się czuję". „Nie sposób być zazdrosną o Boga, co? - pytała. -Jak ty właściwie myślisz?" I słuchała jego bełkot- liwych wyjaśnień, że tak naprawdę to jest niewierzący, ale dla tamtego to widocznie było strasznie ważne, wysłu- chiwała z uwagą, jakby objaśniał jej fundamentalną tajem- nicę duszy męskiej. Po paru miesiącach Antkowi przyszło wprawdzie na myśl, że ich spotkania odtwarzają charakter tamtej znajomości, że w jej życiu stał się czyimś dublerem. Ale temat w końcu zniknął i Arka, wkrótce księdza Arka, czy zgoła ojca Arkadiusza, nie było więcej w ich rozmowach - ani kiedy Irena, za radą Antka, zaczęła równolegle z polo- nistyką studiować historię, ani kiedy Antek, żeby zrobić Irenie przyjemność, zaczął z nią chodzić do kościoła i z pra- wie dwudziestoletnim opóźnieniem poszedł do Pierwszej Komunii, ani też kiedy Tina Turner śpiewała wielki przebój Private Dancer i udało mu się zatrudnić w Muzeum Litera- tury; kiedy brali ślub i kiedy pojawiły się telefony komór- kowe, i urodziła się Małgosia, i Antek, razem z kolegami z podziemnego czasopisma, znalazł się w ekipie przygo- towującej telewizyjne programy przedwyborcze Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, i kiedy przeszedł z Telewizji Polskiej do TTT, i kiedy po śmierci Kamili na dobre przylgnął do nich Krzyś, i kiedy ruszył Telewizyjny Tygodnik Tajemnic - Arka cały czas zupełnie nie było, co najwyżej pojawiał się w jakichś anegdotach Ireny jako postać z drugiego planu. A teraz stał w ich drzwiach, nader konkretny, niewysoki, z młodą twarzą pod łysiejącym czołem. Nie miał na sobie białego habitu, tylko czarny paltot, pod którym ukazała się szara marynarka ze stalowo- niebieską koszulą i koloratką. Antek kątem oka zobaczył, 182 podając Irenie rękę, trzyma łokieć sztywno przy boku, :howując w ten sposób dystans trzydziestu centymet- v i uniemożliwiając jej pocałowanie się w policzek, co | pewnością miała zamiar zrobić. „A, więc tak mieszkacie, v\^c tak mieszkacie" - powtarzał początkowo każde zda- ic, jakby niepewny, czy rozmowa potrwa bez tego wy- •irczająco długo. Wszystko to napełniło Antka trudną i> wytłumaczenia niechęcią, podobnie jak fakt, że gość •vi acał się do jego żony per „siostrzyczko", utrudniając do •szty podjęcie decyzji, jak należy mówić do niego. „Proszę icita?" „Proszę ojca?" - przez gardło mi nie przejdzie - i łysiał Antek, z uprzejmym uśmiechem częstując go kawą. - A pan to pisywał reportaże w „Powściągliwości Pracy" - zakonnik nagle wycelował w niego palec, jakby o demaskował. - On ma na imię Antoni - Antek chyba pierwszy raz iyszał, żeby Irena mówiła o nim „on". - Antoni, hm. Antoni. Ładnie. Padewski? Ja mam na nie Arek. Mówmy sobie po imieniu, bo ja tu jestem, jak to iciwiał dyrektor w naszej szkole, in coguto. Pamiętasz, sio- r/.yczko, Laskowicza? Potworny gość. Zaczęli z Ireną wspominać liceum, wyliczali kole- inki i kolegów z klasy, opowiadali sobie ich dalsze losy, ^y raczej domyślali się ich, bo z większością żadne z nich ic widziało się od matury. Rozmowa toczyła się coraz 'ybciej i coraz bardziej zwyczajnie - Antek przypominał ibie nocne lęki i nie mógł już zrozumieć, o co właściwie nich szło. Zakonnik mówił, jak to po kilku latach pracy ' poznańskim domu formacyjnym został wysłany na dalsze itudia do Włoch, zdaje się, że nie bez związku z jakimś mfliktem, o którym zaledwie napomknął; jak zajął się 183 tam zagadnieniem wczesnochrześcijańskiej liturgii i zrobił doktorat. Irena miała prawie ukończoną pracę, zostało jej uzupełnienie przypisów i sprawdzenie bibliografii. Temat - Wczesnorenesansowa myśl polityczna w Polsce - nie zainte- resował chyba Arka; cień zdziwienia przeleciał mu nato- miast po twarzy, gdy usłyszał, że tymczasem dla bydgos- kiego „Kwartalnika Literacko-Artystycznego" Irena pisze mały esej o Savonaroli i Machiavellim, jakby na marginesie wstępnego rozdziału swojej dysertacji. - Teatr w Toruniu wystawił sztukę o ich rzekomym spotkaniu i proszono mnie o komentarz. A ja mam tak,} idee fixe, żeby obronić Savonarolę, bo mam do niego jakiś pociąg. On mnie tak trochę przeraża, a trochę jest mi go żal. - Brat Hieronim, hm. No cóż, w historii naszego zakonu bywają bardziej jednoznaczne postaci. - A właściwie jaki ty masz do niego stosunek? - nie wytrzymał Antek. - Bo mnie dosyć denerwuje to, co Irka o nim pisze. To znaczy: ona pisze świetnie, ale to byłjednak dosyć straszny człowiek, moim zdaniem. Nie przeszkadza ci, że też był dominikaninem? Poczuł na sobie wzrok Ireny; znała go zbyt dobrze, by nie usłyszeć ułamek sekundy wcześniej, niż sam zdał sobie z tego sprawę, że jego pytanie ma charakter prowo- kacji czy może egzaminu; co gorsza, że w jakiś sposób zdradza jego sny, z których się przecież nie zwierzał, zdradza niepokój, czy Irena, jak hrabia Henryk w Nie- -Boskiej komedii, o której sfilmowaniu z pomocą Industrial Light & Magie marzyli kiedyś z Krzysiem, nie odróżni nagle oryginału swojej miłości od kopii. Inna rzecz, że - odmien- nie niż on - z założenia lubiła ludzi w koloratkach i jego 184 czaj sprawdzania wszystkich księży, czy aby na pewno iją coś mądrego do powiedzenia, sprawiał jej przykrość. /i/.ytem wszystkiego był jej pełen zakłopotania stosu- ;-k do katechety Małgosi, który ponad wszelką wątpli- osć nie miał do powiedzenia zupełnie nic: zamiast na- iv.ić po imieniu brednie, które powtarzała im córka, Irena ikłała się w skazane z góry na klęskę próby ratowania 'ł;o autorytetu. Wszystko to przypomniało się Antkowi ' jednej chwili i się zawstydził: powinien był milczeć nie przeszkadzać im w sentymentalnym spotkaniu. Ale ikonnik, zdawało się, był przyzwyczajony do podobnych y l a ń. - Wiesz - odparł, siadając wygodniej, jakby przygo- uwywał się do dłuższego wywodu - to zupełnie tak, jak . los mnie czasami wyciąga na dyskusję o inkwizycji. Czy mi ic przeszkadza rola dominikanów w tamtych czasach. ymczasem nie można myśleć anachronicznie. Ludzie itedy wymyślili taki-to-a-taki sposób chronienia bliźnich ixed... oszołomami, tak to można chyba powiedzieć. Dziś mieniło się, są inne metody, bardziej pasujące do naszej .spółczesnej wrażliwości. Czy człowiek zafascynowany losem rycerskim, który ma znacznie lepsze notowania niż i.ica inkwizytorów, dobiłby na polu bitwy rannego prze- iwnika krótkim nożykiem, który w dodatku nazywał się /tedy „mizerykordia"? Rozumiesz, „miłosierdzie" - upew- il się.- Dziś raczej oczekiwalibyśmy w takiej sytuacji sani- niuszki Czerwonego Krzyża. Inna mentalność; więc nie icżna tak sobie przelatywać epok, jak gdyby nigdy iic. Nie mówiąc o tym, że akurat inkwizytorzy na tle i ego, co wyprawiała wtedy władza świecka, byli na- prawdę... dialogowi. Jeśli przyznałeś się do błędu, włos ci 185 z głowy nie spadał. Widziałem na przykład we Włoszech taki film... Imię róży, pewnie był też w Polsce. Przedstawić no tam niejakiego brata Bernarda Gui.Jajuż pomijam, żr gdyby w jakimś filmie pokazano postać noszącą nazwisko kogoś, kto żyje dzisiaj, tak samo odległą od rzeczywistości, to sprawa skończyłaby się w sądzie. Bo nie wolno tak szkalować ludzi. Ale mniejsza. Otóż on tam prowadzi śledztwo w sprawie czarów; cóż, ludzie w tej chwili nie wierzą w czary, a wtedy wierzyli. Koloryt epoki. Ale w isto- cie sprawa dotyczy tego, że jakaś wieśniaczka odwiedza po nocy klasztor męski i oddaje się mnichom za żywność. No to: wybacz, ale dzisiaj też by się trzeba tym zająć, no bo to jakiś fundamentalny przekręt, kochany, tak być nie powinno, prawda? l od tego byli inkwizytorzy. A policji nikt nigdy nie lubił. - A Savonarola? - przypomniał mu Antek. Spodobało mu się, że zakonnik podjął rękawicę. - Ta sama sprawa. Ja bym dzisiaj obrazów Botticel- lego nie palił, jeżeli o to mnie pytasz. Ale ja się urodziłem w 1963 roku, a nie w piętnastym wieku. Jestem chrześcija- ninem innych czasów. I nie umiem odpowiedzialnie wy- obrazić sobie nas wszystkich we Florencji pięćset lat temu. - A nie obawiasz się - Antek spoglądał co pewien czas na Irenę, czekając, aż im przerwie, ale słuchała tego z zainteresowaniem, a może z rozbawieniem - nie oba- wiasz się, że to jest argument...Ja cię przepraszam, ale że to jest argument, który przypomina trochę sposób, w jaki bronią się dzisiaj ekskomuniści? „Takie były czasy" to ja wiele razy słyszałem z ust ojca. -Ja nie znam twojego taty - zastrzegł dominikanin; jego refleks był imponujący. - Ale nie sądzę, żeby to była 186 ifna analogia. Kiedy ktoś mi dzisiaj mówi o wydarzeniach >rzed kilkunastu czy nawet dwudziestu pięciu lat, że i były inne czasy", to się zgadzam, bo były trochę inne, kiżejaje pamiętam. I mogę ocenić, że jednak najbardziej •stawowe rozróżnienie na to, co godne i co nieprzyzwo- Bdziałało wtedy jak najlepiej. Natomiast przy dłuższym Itansie sprawa się naprawdę komplikuje. Święty Paweł przykład aprobował niewolnictwo. To znaczy mówił, niewolnika należy traktować jak człowieka; i to była pika rewolucja moralna. Ale zniesienia niewolnictwa się ( domagał. Czy to znaczy, że mam jako chrześcijanin Wydzić się dzisiaj za świętego Pawła? Jeden zero dla niego - pomyślał Antek i wycofał się dyskusji. Nie był do końca przekonany, ale zdał sobie rawę, że ciągnięcie tej polemiki zrobi z niego za chwilę 3bistego wroga Kościoła, którym przecież się nie czuł. chciało mu się palić, a nie był pewien, czy przy zakonniku pada. Irena zaczęła mówić o Małgosi; wtedy uświadomił pie, że skończy się to zaproszeniem gościa do powtór- ch odwiedzin, żeby mógł poznać ich córkę. Nie wiedzieć femu, do tej pory traktował to spotkanie jako coś jedno- towego, wyjątkowego. I poczuł znowu niepokój. Nazwał i sobie niepokojem; było to uczucie gwałtowne i bardzo Pprzyjemne. - Irena jest chodzącą dobrocią - rzucił ni stąd, owad. - Mamy takiego przyjaciela, Krzysia. W poważ- li kłopotach; stracił żonę w wypadku, nie może się y,o podnieść już parę lat. I Irenka postanowiła go pocie- ć... rozwódką. - No, jeśli parę lat, to rzeczywiście chyba trzeba i pomóc - powiedział bohatersko ksiądz Arek. Irena 187 spojrzała na męża, jakby chciała go zapytać: „I czemu to robisz?" - No popatrz, wyszłam za plotkarza jednak - roześmiała się przepraszająco. - Tak przedstawione brzmi to oczywiście okropnie. Ale cała ta sprawa z Krzysiem jesi dziwna i wymaga, moim zdaniem, nadzwyczajnych środ- ków. Nie chodzi nawet o to, że jego żona zginęła, tylko że on ma poczucie winy. Strasznej winy. - On prowadził samochód? - Nie... - wahała się chwilę. - Wiesz, to tak trochf; powiem jak pod tajemnica spowiedzi... Bo to nie do końca jest nasza sprawa. To znaczy: bardzo nasza, przyjaźnimy się, ale jednak nie jest to nasze życie. Byli ze sobą parę lat Kościelny ślub. Boję się, że nie układało im się najlepiej. On tak jakby uciekł w pracę, mieli różne światy. Ona praco wała w teatrze. Któregoś wieczoru, jak nam opowiadał, bo wracał do tego wielokrotnie, jakby musiał się tego pozbyć... Więc któregoś wieczoru pracowali oboje całv dzień, okazało się, że lodówka jest pusta. I pokłócili się, jak to bywa, kto ma podjechać do sklepu nocnego. Ona si»; wściekła i wyszła. I więcej jej nie zobaczył. - To już mówmy do końca - Antek zorientował się, że Irena, być może intuicyjnie, zasłania tragedią Krzysi.i jego wzmiankę o rozwódce, i zawstydzony, że w ogóle o tym wspomniał, postanowił jej pomóc. - Od nich do naj bliższego nocnego jest blisko, właściwie można by pójść na piechotę. Tyle że ta nasza dzielnica, bo oni tu niedaleko mieszkali, ta dzielnica jest taka sobie, więc naturalne, żr kobieta pojechała samochodem, bo w samochodzie musiahi czuć się bezpieczniej. Ale mijały godziny i nie wracała, a nad ranem zadzwoniono do niego z policji, że pod Wyszkowem 188 ttoi ich rozbity samochód. Tam jest taki zakręt, wyleciała, 'ryekoziołkowała parę razy... No i na miejscu. Nikt nie ma da, co tam robiła. Wiadomo tylko, że wracała do szawy. On wpadł w ciężką depresję, z której wychodzi ^i.isciwie do dzisiaj. Ja nawet robiłem takie prywatne łledztwo, zresztą w tajemnicy przed nim, bo chciałbym to zrozumieć. Co się wtedy stało. Ale bez skutku. , - Brzmi to jak kiepski film, co, nie? A tak mu się pi/ydarzyło. l - Siostrzyczko - ksiądz Arek poruszył się niespo- rne na fotelu -to może jemu nie tyle rozwódka potrzeb- 1.1, tylko jakiś duchowny?... Nie mówię, że ja. Chytrość ukarana - pomyślał kwaśno Antek. I aż >i<; roześmiał. - Nie, z tą rozwódką to Antek naprawdę przesa- 1/il. Ale może rzeczywiście byśmy się spotkali wszyscy... v następny weekend? Małgosia też będzie... Chytrość ukarana... ale tylko moja. Przecież mogła- »V KO zaprosić na popojutrze, gdyby nie broniła tej swojej (lejki, żeby się spotkali z Anitą... bez księdza jako świadka subtelna manipulacja żony rozczuliła go i rozśmieszyła rdnocześnie. - Niedziela to dla księdza dzień pracy. Ale w sobo- V... Też nie będzie łatwo. Wiecie co, zadzwonimy jeszcze lo siebie. Cieszę się, że tak tu sobie mieszkacie - zabrzmia- 'o to, jakby Arek świadomie zamykał klamrą swoją wizytę. •odniósł się z miejsca. - No to: pokój temu domowi. - Z Bogiem - uśmiechnęła się Irena i wyciągnęła ckę do uścisku, wyprostowaną na całą długość. - Trzymaj się - powiedział Antek krnąbrnie. - Miło '>ylo cię poznać. 189 Kiedy trzy dni później zaszedł do nich Krzyś, Antkowi wstyd było jeszcze trochę, że sprowokował żonę do niedyskrecji. Najgorsze było to, że nie powiedziała mu nic na ten temat, jakby zbyt dobrze rozumiała całą kompli- kację jego uczuć. Jak ci się podobał?" - zapytała tylko. Kiwnął głową, że w porządku, a potem postanowił zdobyć się na większą szczerość: „Straszny relatywista - dorzucił. - Jeśli po pięciuset latach nie można odróżnić świętości od zbrodni..." „Nie miałam wrażenia, że rozmawialiście o zbrodniach" - przerwała mu głosem, jakim w latach osiemdziesiątych strofowała nieuprzejme ekspedientki. Więc zaczął mówić o czym innym. Ale Irena nie rozzłościła się naprawdę, zajęta zwal- czaniem swojego smutku. Bo męczył ją smutek, ogólny i nieokreślony. Nie był to żal za czymś konkretnym ani obudzona nagle potrzeba, stowarzyszona z pokątnym marzeniem o jej zaspokojeniu. Gdyby ktoś ją znienacka zapytał, czy wiedzie szczęśliwe życie, odparłaby jak za- wsze, z całym przekonaniem: tak, bardzo. A jednak ton tej odpowiedzi byłby inny niż zwykle. Podobny nastrój opanowywał ją niekiedy podczas sylwestra, około trzeciej nad ranem. Nie zastanawiała się nad nim: pochodził z rejo- nów, którym uwaga się nie należała, ciemnych i bezoso- bistych. A jednak w chwili rozproszenia, podczas kąpieli w piątkowy wieczór - pomyślało jej się akurat, że zazdrość męża po siedemnastu latach małżeństwa, i to z powodu dawnego kolegi z klasy, obecnie zakonnika, ma w sobie coś cudacznie uroczego - przyszły jej do głowy dwa słowa: nieodwołalność i przypadkowość. Jakby kiedyś ulegała 190 •łudzeniu, że bawi się z Panem Bogiem w podchody, roz- /.yfrowuje zostawiony przez niego wzór na swoje życie. \ teraz znalazła się pośród ciemnego lasu i w dodatku idzie liogą pozbawioną jakichkolwiek rozwidleń. Wszystko uło- vlo się jak najlepiej. Tyle że ułożyło się już: ostatecznie samoistnie. To właśnie pod wpływem tego obrazu Irena •l.isnęła wreszcie dłonią w powierzchnię wody i sięg- ii;tci po prysznic, a od sobotniego poranka uśmiechała się nowu gorliwie do całego świata. Spotkania Anity i Krzysia oczekiwała z ekscy- •ują, która ją śmieszyła i zawstydzała. Przygotowała •il.itkę z tuńczyka, wysłała męża po białe wino i sernik. \'idziała, że oboje się męczą w samotności, i wierzyła, c zetknięcie ich ze sobą przynieść może coś dobrego. \' każdym razie należało spróbować. Co z tego wyniknie - iir należało do niej. Czy Anita powinna wbrew wszyst- n.-mu czekać na powrót męża, który zdążył już zamiesz- .ić z inną kobietą -wydawało jej się co najmniej wątpliwe. A^starczająco często musiała się tłumaczyć podczas powiedzi z tego, że mają z Antkiem tylko jedno dziecko, rby z biegiem lat jej zaufanie do katolickiej wizji mał- rństwa zmieniło się w zabarwioną niedowierzaniem /ułość. Poza tym w ogóle nie była pewna, czy kiedy- olwiek słyszała od przyjaciółki o kościelnym ślubie. ległaby wyjaśnić mężowi tę subtelność: kontrakt w USC ir był w końcu nierozerwalnym sakramentem. Ale raz, •i/.y innej okazji, zaczęła przedstawiać mu zawiłości prawa • .monicznego, różnicę między rozwodem a unieważ- ' leniem małżeństwa, a on mruknął, że to wszystko jakiś rszeft z Panem Bogiem - i nie chciała, żeby teraz za- ragował podobnie. Miewała wtedy niejasne wrażenie, 191 że prowokuje go do grzechu. Że kruszy jego i tak wątłe zaufanie do Kościoła. Anita przyszła pierwsza, podczas gdy Krzyś spóź- niał się skandalicznie. Antka to nawet ucieszyło: zachwy- cała go gotowość żony, żeby pomagać bliźnim, ale ten jej pomysł wyjątkowo mu się nie podobał. Jego własny sposób na ożywienie przyjaciela był znacznie lepszy. Roweckich pamiętał z Hiszpanii: Kuba wydał mu się mężczyzną przy- wiązującym nadmierną wagę do własnego bogactwa i kiedy teraz wyobrażał sobie Anitę, jak wchodzi do zaniedbanego mieszkania Krzysia, prawie widział, jak robi w tył zwrot i opuszcza je czym prędzej. Co prawda, kiedy stanęła w drzwiach, w ogóle jej nie poznał: wtedy, na wczasach, była opaloną, roześmianą dziewczyną, świadomą swojej urody modelki; potem, kiedy raz czy dwa przyjechał do Bliklego, żeby zabrać żonę z ich damskich ploteczek, znajdował je bez trudu, bo stroje Anity były nieomal ekstra- waganckie, krzykliwe - w każdym razie na tle stonowanej garderoby Irki, jak zresztą i wszystkich innych klientów kawiarni. Tymczasem dziś przyszła w dżinsach i kremowym sweterku, chyba nawet nieumalowana, jakby ostentacyjnie porzucając siebie dawną. Też ją to wszystko skrępowało i chce uniknąć wrażenia, że zależy jej na podziwie bied- nego Krzysia - pomyślał Antek i zaczął marzyć, że siedzą już z kumplem w samochodzie, nazajutrz rano. Ale wejście Krzysia zażenowało go jeszcze bardziej: nie dość, że wyciągnął z szafy stary garnitur (Antek, ubie- rany do programu przez firmę Royal Collection, ze zgrozą dostrzegł niemodne klapy marynarki), to jeszcze, ujrzaw- szy Anitę, wpadł w jakiś stupor. Przywitał się, usiadł ciężko w fotelu i zagapił się na siedzącą przed nim kobietę. Nie odzywał się, tylko marszczył co chwila brwi, jakby próbo- w.ił sobie coś przypomnieć. Może: jak się podrywa - pomyślał kwaśno Antek - i dałby Bóg, żeby sobie przypo- mniał, bo na pewno nie tak. Tymczasem zaproponował 11.1 początek sherry i wspierał Irenę w jej dość rozpaczliwej próbie zawiązania interesującej rozmowy. Na jego pytanie, i/y pamięta o jutrzejszym wyjeździe, Krzysztof odpowie- iał: „No, jasne" - nieprzytomnym głosem, jak przez sen. Anita przez chwilę miała wrażenie, że widziała już l/.ieś tego śmiesznie ubranego mężczyznę, ale zagad- ka o pracę przestała się nad tym zastanawiać. Jego nie- i-ywany zachwyt sprawił jej przyjemność, zwłaszcza że od na była w fatalnym nastroju i rzut oka do lustra, już drzwiach, prawie skłonił ją do rezygnacji z wizyty. Poza in przywykła do ludzi porozumiewających się za pomocą >nii, żartobliwych zaczepek; zwłaszcza faceci zdawali . podkreślać bez przerwy, że niczego nie brakuje im i szczęścia, nawet jej; jeśli uwodzili ją, to niby z nadmia- i z pełni, do której, gdyby zechciała, mogłaby dołączyć. mczasem teraz wlepiały się w nią oczy, które w każdym imku sekundy nieomal bezwstydnie opowiadały o jakiejś /.eraźliwej próżni, w której musiał żyć ten cały Krzysz- 'I. Lekko znudzonym głosem mówiła o nadchodzącej ikcji, z kolejnym Jaxą-Małachowskim, siedmioma Kossa- imi i Styka, obserwując go mimochodem. Tamten zapalił ipierosa i spodobało jej się, że nie drżą mu ręce, choć po oczach sądząc - powinny. Taki proszący wzrok uniętała z czasów licealnych: podobnie gapił się na nią icik kiwający się zawsze na rogu Olsztyńskiej i Waryń- icgo, jak plotkowano w miasteczku - były muzyk, który gruchotał w wypadku motocyklowym obie dłonie. ie 193 W tym mężczyźnie było jednak coś mocniejszego, niby uśpiona, zapomniana siła, i może dlatego Anita złapała się na tym, że mówiąc, kieruje się przede wszystkim w jego stronę. Nie zdziwiła się, gdy w końcu wydusił z siebie jakieś pytanie; chodziło mu o to, czy sprzedaje także obrazy lepszej klasy. - Wiesz, to względne - powiedziała, szukając w torebce salemów. - Kossak nie jest taki zły, przynajmniej jeden z tych siedmiu. Ale jednak głównie zajmujemy się tym, co nie zainteresuje muzeów. Mam na przykład takiego ulubionego klienta, który dorobił się na skupowaniu zepsu- tych lodówek, naprawianiu ich i wysyłaniu do Rosji. Skoń- czył ze dwa fakultety, mądry człowiek. Sam mówi, że miał dziesięć lat przerwy w życiorysie, tyrał od świtu do nocy, przestał czytać, chodzić na wystawy, do teatrów, w ogóle nic. A teraz stać go już na to, żeby ściągnąć sobie do domu przynajmniej niektóre z ulubionych obrazów na własność. Zabawny ma gust. Lata temu, jeszcze na studiach, zakochał się w takim malarzu z przełomu wieków, Wawrzenieckim. Nie wiem, czy go znacie. Symbolista, archeolog amator, podobno miłośnik czarnej magii. To nie są dobre obrazy, ale charakterystyczne. Jaskrawe barwy, perspektywa dosyć płaska, jak u Sichulskiego, a scenki trochę perwersyjne: a to jakaś półnaga księżniczka przywiązana do pala, do której zbliża się gigantyczny smok, a to wisielcy na szubienicy, nad brzegiem morza... - Okropne! - roześmiała się Irena. - Okropne - potwierdziła. - Ale jedyne w swoim rodzaju. Odnalazłam mu trzy, za trzecim razem przyniósł mi kosz kwiatów. Rzeczywiście trzeba było mieć pomysł, gdzie tego szukać. No więc mnie bawią najbardziej tacy 194 kscentryczni klienci. Ale jak ktoś przyjdzie i powie, że iciałby mieć oryginalnego Gauguina, no to wiesz, mogę .iii co najwyżej powiedzieć, że też bym chciała. - Dlaczego akurat Gauguina? - zapytał Krzysztof, l nięty dziwnym przeczuciem. - No boja najbardziej lubię Gauguina. Tak bardzo, • marzę o podróży na Tahiti. Wiesz, jakiś bungalow id brzegiem morza, zasłonka zamiast drzwi, a wokół ilmy, spokojna zatoka, te rzeczy. Żadnych obowiązków, idnych pieniędzy. Czas, który stanął w miejscu. Natura k szczodrobliwa, że żywi cię, ot, wystarczy rękę wyciąg- |ć. To są takie obrazy, że zapominam przy nich o wszyst- nn, czego się nauczyłam. Nie kompozycja, kolorystyka rak dalej, tylko ten raj, którego on szukał. Taka, wiesz uśmiechnęła się i w tym samym momencie posmutniała taka radość istnienia. Gospodarze w ogóle nie zwrócili uwagi na słowa ility-też marzyli niezobowiązująco o egzotycznej podró- - ale dla Krzysztofa były one jak brakujący kawałek ukła- inki. Od pierwszej chwili miał dziwne wrażenie, że zna ;}dś tę kobietę, i z mozołem wytężał pamięć, broniąc się /ed najprostszą myślą, która przyszła mu do głowy 11 razu i którą natychmiast odrzucił. Istniała przecież nie- /.ekraczalna miara dziwactwa; zdawał sobie z tego sprawę ()iej niż ktokolwiek. Jakby niewystarczająco kłopotliwe \ to wrażenie, że przypomina sobie obrazy z minionego cia, teraz wikłała siew to jeszcze realna kobieta. Odnaleźli 11,', co za tryumfl Instytut Psychiatrii zaprasza. Kiedy częściej bywał w kościele, zwłaszcza po śmierci ojca - a ostatni raz chyba podczas pogrzebu matki zastanawiał się, czy na tamtym świecie zachowane 195 zostają nasze doczesne miłości, sympatie, przyjaźnie. Czy można liczyć na pamięć „naszych drogich zmarłych". Pamiętał niejasno z którejś Ewangelii, że odpowiedź Jezusa na pytanie o pośmiertne losy siedmiokrotnej wdowy była co najmniej enigmatyczna. Któremu z mężów będzie się należała? W niebie jest inaczej niż tu. Więc zbawienie mogłoby oznaczać zamknięcie nas dla innych ludzi, zespolenie z Bogiem tak silne, że nie starcza już energii na tęsknotę za najbliższymi? Nie potrafił w to uwierzyć, a potem przyszła śmierć Kamili i jego dojmujące poczucie oczywistej próżni, w której Karna rozwiała się tamtej nocy. Nawet wzruszenie ramion to było nadto, żeby zamknąć dawne rozterki. Z biegiem lat odkrył wprawdzie, że nie- wiarę można stracić tak samo jak wiarę, bo stracił wreszcie jedną i drugą - tyle że wspomnienie tamtej pustki, której doświadczył, wieziony rano, żeby zidentyfikować zwłoki, nie dawało się zatrzeć. Teraz - dziwaczna seria wizji sprzed stulecia ustawiła cały problem w jeszcze innym, nieocze- kiwanym świetle, zmuszała do rozmyślań, na które nie miał ochoty. Które zdawały mu się niepoważne. Ale reinkarnacja (czy też, wyrażając się ściśle, metempsychoza) była prze- cież, pod względem odnajdywania po życiu ukochanych, doktryną jeszcze bardziej bezwzględną. Dusze krążące w serii żywotów, co śmierć oczyszczane z pamięci, nie miały najmniejszej szansy się odszukać. Ceną za zrozumie- nie, dlaczego jednym ludziom się szczęści, innych zaś prze- śladuje zły los, miała być zgoda na całkowitą samotność. I teraz ta kobieta, której rysy twarzy były mu skądś znajo- me, odwołała się nagle do jego „widoczku", przedsta- wiającego bungalow nad brzegiem zatoki. Miał wrażenie, że użyła tych samych słów, których on by użył, opisując •woje wstydliwe marzenie. Czy znała także metamorfozę obrazu, jego dalszą wersję, która jemu odsłoniła się pi/.ed kilkunastoma dniami? I czy zdawała sobie sprawę, kiedyś - bo to przecież była ona, czy raczej: mogła być n - pytała go, jak się odnajdą? Ale, z drugiej strony, jak iał uwierzyć, że rzeczywiście spotkali się ponownie, nie mieszając się do reszty we własnych oczach? Mocna była i sherry - pomyślał, dokładając sobie sałatki z tuńczyka. '.ijem, to trochę mi przejdzie. Nie przechodziło jednak. - ...najlepszy operator na roku - usłyszał słowa \ntka. - Potem w telewizji dosłownie biliśmy się, żeby 1'iacować z Piotrowskim. Zwłaszcza po tym, jak zrobiłeś !rn materiał o kościele Przemienienia Pańskiego. Pamię- i.isz? Opowiedz o tym, przepadam za tą historią. - Nie będę historykowi sztuki o tym opowiadał, \nita na pewno zna ten budynek - wzruszył ramionami Ki zyś. Podjął jednak: - Robiliśmy dla Telewizji Edukacyjnej i.iki materiał o cerkiewkach na Łemkowszczyźnie. Z Pa... r.izurskim? Pa... Coś z pazurem w nazwisku, taki redaktor "(.l zabytków. - Pazdurski - podrzuciła Anita. - Znam go, uczył mnie. Taki w okularach. - No tak, ten sam. On się odłączył, bo miał coś do '.ilatwienia w Lesku, a reszta ekipy wracała przez Zagórz, i >il Komańczy, i tam za miastem zobaczyliśmy na wzgórzu ii)ś dziwnego, namówiłem ich, żeby jeszcze przystanąć. Masycystyczny kościół, właściwie cały klasztor; ruina kompletna. W dziewiętnastym wieku znajdowało się tam więzienie dla księży, jeden z nich to podpalił, potem leszcze do wojny użytkowało resztkę budynków wojsko. l.icyś kameduli czy kapucyni, już nie pamiętam, próbowali 197 to w latach sześćdziesiątych odbudować: zadaszyli jedno pomieszczenie, gnieździli się tam we dwóch, ale nie mieli żadnych szans. W końcu podobno jeden umarł na gruźlicę. a drugi wyjechał. Tyle nam opowiedział jakiś... autochton. I to tak stoi; przynajmniej wtedy stało. - Krzysztof od ręki, bez dokumentacji, zrobił o tym taką etiudę, że dech zapierało - Antek wpadł mu w słowa. - Masz ją na kasecie? Krzyś rozłożył ręce. - Nie wiem. Musiałbym poszukać. Mnie wtedy zafascynował sposób, w jaki to uległo zniszczeniu, bo główna hala miała zachowane freski: nad ołtarzem Bóg Ojciec w geście stworzenia, z boku jakiś święty, już znacz- nie rozpłukany deszczem, ale ciągle widoczny, i przetrwa pod trawą stopień zaznaczający początek prezbiterium ale wszystko wzięte już w posiadanie przez chwasty krzaki. Tyle że ludzie wydeptali środkiem nawy ścieżkę i wydawało się, że krzaki po obu stronach są jak wierni w ławkach, czekający na kapłana, na początek mszy. A nad głowami niebo, bo dach się nie zachował. Jak w domku dla lalek, wiesz? Taki zdjęty. I udało się to tak zmontować, że bardzo długo widz nie rozumie do końca, co ogląda. No, jakiś zdewastowany kościół. I potem plan ogólny nagle pokazuje, jak przyroda w to wkroczyła. Zresztą ja całego filmu wtedy nie zrobiłem, pojechałem potem jeszcze raz, żeby rano nakręcić takie ujęcie, jak słońce wynurza się zza ściany szczytowej i obejmuje to wnętrze w posiadanie. Wchodzi bez trudu, no bo nie ma sklepienia. To znaczy jest - uśmiechnął się z zakłopotaniem, ale nie umiał się powstrzymać i dokończył: - Jest, oczywiście. Sklepienie niebieskie. 198 l - Krzysztof zatytułował to Kościół cię nie ogarnie '• dostał nagrodę... - Ach, daj spokój. Dostałem nagrodę na festiwalu, w telewizorze naganę, bo podczepiłem się pod numer odukcyjny innego programu. Formalnie miałem nakręcać i kiewki, a nie jakieś swoje wariactwa. Chyba uratowało nie to, że tę dokrętkę to już zrobiłem osobno, w któryś •ekend. Irena milczała od dłuższego czasu, przyglądając się 'warzystwu. Pomysł męża, żeby wypuścić Krzysia na opo- irść o kościele pod Zagórzem, zachwycił ją trafnością. l tego momentu rozmowa potoczyła się płynnie; wyglą- to na to, że Anicie spodobało się, jak mówi, a on, cóż - i/.dy mężczyzna na ten rodzaj wzroku kobiety mobilizuje ; do granicy śmieszności. Krzysztof szczęśliwie jej nie /.ekraczał: może z poczucia smaku, a może dlatego, wznosił się w tę stronę z bardzo niskiego poziomu, /.ekonany od dawna, że nie należy mu się uwaga innych. rdy Anita zaczęła się zbierać do wyjścia, zerwał się rów- •eż. Wyszli razem i Irena z błąkającym się po wargach miechem zaczęła sprzątać ze stołu. Poczuła na sobie 'ojrzenie męża: stał oparty o framugę drzwi i przy- itrywałjej się ironicznie. - No co? - zapytała. - No co? - powtórzył jak echo. - Myślisz, że przy- nęta chwyciła? Rano padało, ale po kilku godzinach deszcz ustał i tylko ciemne chmury przewalały się nad trasą katowicką, piernaty kudłate i granatowe, to znów posępne stalowo- 199 szare kadłuby, a między nimi szybujące szybciej siwe smugi, niby przemoczone sieci pajęcze. Powietrze zdawało się przesiąknięte wilgotną szarością, osiadającą na szy- bach; wycieraczki spychały ją na boki z wysiłkiem. Antek upierał się, że po otworzeniu autostrady Katowice-Kraków opłaca się jechać właśnie tędy; przyciśnięty do muru wyznał, że szczerze nienawidzi wąskiej drogi za Biało- brzegami. Wyruszyli o świcie, bez śniadania, żeby zdążyć do Żegiestowa przed zachodem słońca. Pierwszy postój zrobili, porządnie już zgłodniali, w zajeździe „Kruszyna", obok starego samolotu, służącego jako punkt orientacyjny czy też dziwaczna reklama. Tutaj przy stoliku Antek wy- ciągnął wreszcie kserokopię listu sprzed trzydziestu pięciu lat, którą zrobił na jego prośbę ojciec, wciąż twardo obstający, że oryginału nie wypuści z ręki aż do dnia emisji programu. Krzysztof przyjął całą opowieść zadziwiająco spokojnie, czym może nawet rozzłościłby przyjaciela, gdyby na koniec nie spojrzał na niego z radosnym uśmie- chem. Pociągnął łyk kawy i kilkakrotnie poruszył brwiami. Pełny entuzjazm. - No to mamy bombę - powiedział. - Tylko jak, u licha, chcesz znaleźć tę Żorlinę? Antek przełknął kęs bułki. -Jest kilka punktów strategicznych na takiej wsi. Parana, szkoła... Może miejscowy bar. W najgorszym razie cofniemy się potem do Krynicy, tam pewnie jest Urząd Stanu Cywilnego obejmujący całą gminę. Interesują nas kobiety urodzone gdzieś między 1948 a 1958 rokiem - zerknął raz jeszcze na kserokopię. - Biorę pod uwagę maksymalnie szeroki zbiór osób; bo tak naprawdę to nie jest pismo siedmiolatki. I raczej nie siedemnastolatki. 200 - Dziesięć? Dwanaście lat? - No, tak myślę: dziesięć, dwanaście lat, ale to może być mylące. Czyli dzisiaj między czterdzieści pięć a pięć- dziesiąt. Zaczniemy chyba od miejscowego księdza, może pamięta jakieś dziwne dziecko z tamtych czasów. Bo ona musiała być dziwna; jeśli miała tego typu widzenia, to na pewno odróżniała się czymś od rówieśników. Krzysztof skrzywił się sceptycznie. - Ksiądz w jednej parafii przez trzydzieści pięć lat? (;hyba że proboszcz. - A ty myślisz, że jest duża obsada po takich wsiach? Jeden, dwóch księży i już. Fakt, że mogli się zmie- nić parę razy... Ale zawsze zostaje jakaś miejscowa nauczy- cielka, no wiesz, od czegoś trzeba zacząć. Ostatecznie będziemy pytać pijaczków w barze. Jeżeli imię jest praw- dziwe, to zajmie nam pięć minut; ile może być Żorlin na świecie? - A to w ogóle jest imię? I Zadumali się, gapiąc na krągłe pismo, głoszące, że W roku 2000 Papież będzie Polakiem, a polskim piłkarzem Murzyn. Krzysztof pomyślał, że to przepustka do świata przygód, o którym marzy się w dzieciństwie, a potem znaj- duje tylko w kinie. Nie wiedzieć czemu jego własne prze- życia, jeszcze ożywione wczorajszym poznaniem Anity, wydawały mu się raczej kłopotliwe niż ekscytujące; a tym tutaj mógł się podniecać jak atrakcyjnym meczem. Wypalili po papierosie i wrócili do samochodu; było coś zabawnego w tej jeździe we dwóch, w zawadiackości, z jaką trzasnęli drzwiczkami służbowego peugeota Antka: krzepiąca męs- ka przyjaźń, synchronia ruchów, możesz na mnie liczyć, partnerze. Krzysztof wyciągnął z torby kamerę cyfrową, 201 żeby przypatrzyć się cacku: zajrzał w obiektyw, pojeździł w tę i z powrotem transfokatorem i poczuł ciarki przelatu- jące mu po plecach. Budził się. Nie, to mało: ulegał wskrze- szeniu. Spojrzał na przyjaciela z wdzięcznością; tamten łypnął zza kierownicy: - A jak Anita? - zapytał. - W porządku. Rzeczywiście fajna dziewczyna. Naprawdę mąż ją rzucił? -Ja to nie wiem dokładnie. Musiałbyś Ireny spytać. Ale słyszę o tym już od wielu tygodni. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Podobno sobie znalazł kogoś... - Strasznie trudno uwierzyć. - Mhm. E, nie - zreflektował się Antek po kilkuset metrach. Jadący z naprzeciwka zaczęli mrugać światłami, więc zdjął nogę z gazu; za następnym zakrętem rzeczy- wiście czaili się policjanci z radarem. - Mówisz tak, jakby faceci rzucali wyłącznie pokraki. - No nie, ale to jednak wystrzałowa laseczka. - O, kochany, jakbyś ją obejrzał w pełnej wersji... - To znaczy niby w jakiej? Antek milczał chwilę, rozkoszując się podejrzeniem kumpla, że widział Anitę nago. Przyspieszył do stu dwu- dziestu. Inna rzecz, że w Hiszpanii rzeczywiście opalała się topless, ale zlitował się i postanowił o tym nie wspominać. Faktycznie miał na myśli co innego. - Pełny makijaż, strój taki mniej domowy niż wczoraj. Ja jej tym razem prawie nie poznałem. „A ja tak" - o mało nie wyrwało się Krzysztofowi. Uprzytomnił sobie, że jeszcze nigdy tak długo nie zwlekał z opowiedzeniem przyjacielowi o swoich przeżyciach. Ale czym innym było zwierzać się z poczucia bezsensu, winy, 202 pzpaczy niż wystrzelić z historią d la Telewizyjny Tygodnik pjemnic. Zwłaszcza że nigdy nie mógł rozszyfrować, do Ikiego stopnia Antek bierze swój program serio. | -Jak ty właściwie sobie radzisz z taką sprawą jak ta Isnowidzka? To dla ciebie normalne? Przywykłeś do tych łziwności? Chmury na horyzoncie przerzedziły się i w wąskim i /esmyku między dwiema ścianami lasu zobaczyli nawet diegłe pasemko bladego błękitu. Wyglądało to trochę, ikby wydostawali się spod ubłoconego brzucha jakiegoś ^antycznego zwierza. Przy drodze mignęła im prosty- itka, która na czarny skafander nałożyła odblaskowy omarańczowy biustonosz; Antek obejrzał się za nią i za- •chotał. - To tak jak z tą tam; nie uwierzyłbyś, że można ik się ubrać i jeszcze mieć klientów. Pięćdziesiąt w żopu, K) w paszczu. W głowie się nie mieści. A jest. Krzysztof uśmiechnął się krzywo; przyjaciel zbywał ) widocznie. Włączył radio, ale zaprogramowane na sta- e w Warszawie, trzeszczało tylko na kolejnych kanałach. ntek pochylił się i otworzył półeczkę wypełnioną po zegi kasetami. - Wybierz coś z tego - wyprzedził pyrkoczącego i łka, z którego sterczały panele podłogowe. - Na początku .iktowałem to jako zabawę. Dopiero po odzewie widzów, i k zaczęła nam rosnąć oglądalność, uświadomiłem sobie, • muszę się opowiedzieć po którejś stronie. Że w gruncie cczy się wkopałem - zamilkł na chwilę. - Wiesz, jak się \'je z Ireną, to ma się dość wysoko postawioną poprzeczkę moralną. Nic by mi nie powiedziała, ale byłoby mi głupio. Więc nie chciałem być cynikiem. Czasami jestem. No, 203 Parple mogą być - pochwalił wybór Krzysztofa, gdy popły- nęły pierwsze takty Child in Time. - Strasznie ważne jest, żeby nie popaść w histerię. W takie podniecenie gościa, który w byle gównie widzi interwencję kosmitów - podjął po paru kilometrach. -Ale jak się tym zajmujesz na co dzień, to nagle dociera do ciebie, ile zjawisk jest a priori zepchniętych na boczny tor. W taki śmietnik, gdzie leżą oczywiste szalbierstwa, donie- sienia jakichś wariatów i obok tego sprawy, przy których głupiejesz. No taki list, na przykład. Przecież obaj wiemy, że to niemożliwe. A jednak ta dziewczynka gdzieś żyje. Więc złapałem się, jak deski ratunkowej, takiej myśli, że ja eksperymentalnie sprawdzam teorię, o której uczyliśmy się na studiach; byłeś jeszcze wtedy na polonistyce, pamię- tasz zajęcia Tadzia? Że rzeczywistość jest pewną konstruk- cją o niewidocznych, ale silnych granicach. To, co poza nimi, choćby w sensie fizycznym istniało, uznajemy za złu- dzenie, bo to się nie zgadza z naszą strukturą wiedzy. A co jest wewnątrz, aprobujemy, choćby obiektywnie tego nie było. No i ja z moim programem plączę się po tej granicy. W sensie społecznym robię coś okropnego, bo konieczność restrukturyzacji naszej wiedzy to byłaby katastrofa. Absolutna ostateczność. No, tyle że gmach cywilizacji nie runie od jednego programu telewizyjnego. Wręcz przeciwnie: trzeba mieć dystans, bo to z natury rzeczy śmieszne. Śmieszne dla elit intelektualnych, dla ludzi, którzy bezwiednie pilnują tej rzeczywistości - do- dał po namyśle. - A to przecież oni decydują, kto bredzi, a kto mówi rozsądnie. Deep Purple grali teraz Fireball i w samochodzie zrobiło się za głośno. Krzysztof przewinął taśmę, starając 204 się trafić na początek When a Blind Mań Cries. Udało mu się 7.1 trzecim razem. Zwolnili, bo zaczęły się jakieś roboty drogowe i ruch skierowano na lewą nitkę szosy. - Cholera. Mam nadzieję, że to się zaraz skończy - mruknął Antek. - Ale jaki jest procent spraw, do których potrafisz mieć stosunek serio? Na przykład taki Cooper... -Ach, daj spokój, Cooper to komercja. Masa gadże- tów i tyle. Aleja prowadzę show, rozumiesz? A jego akurat ludzie kupują. Natomiast teraz na przykład staram się sprowadzić film, który jest mniej efektowny, ale naprawdę mnie intryguje. - Co za film? - Nazywa się Odrzucone dokumenty. Francuzi go /robili. To jest, ściśle rzecz biorąc, posklejali materiały, które już od lat krążą po świecie, ale nikt w nie nie wierzy, no i opatrzyli komentarzem. Sprowadzam go głównie dla pierwszego fragmentu. To materiał z Sowietu. Może właś- nie dlatego mu ufam, że akurat w Sowiecie raczej się nie zajmowano fabrykowaniem zdjęć, które miałyby pokazy- wać rzeczy... metafizyczne. Wrócili na prawą jezdnię; Antek wyprzedził malu- cha, za którym snuli się przez ostatni kilometr, i dodał Hazu, jakby chciał nadgonić stracony czas. Było mokro, więc przestał się odzywać, skupiony nad kierownicą. Ale Krzysztof chciał się dowiedzieć więcej. Spoglądał co chwila na przyjaciela, wyczekująco; w końcu nie wytrzymał. - Aż tak prędko nie musimy jechać. Do świętego Piotra mi się nie spieszy... od pewnego czasu - dodał, uświadamiając sobie, co powiedział. - Więc co jest w tym filmie? 205 Antek zwlekał; zdaje się, że układał zdania, które by nie były zanadto entuzjastyczne. - Zatonął im okręt. Uratował się jeden matros. W szalupie miał nóż, kilka puszek i kamerę ósemkę. Umocował ją na rufie i filmował siebie, codziennie, przez parę minut. Oczywiście bez dźwięku. Na burcie zaznaczał nacięciami upływające doby. Widzimy go z coraz większym zarostem. Rzygającego po wodzie morskiej. Machającego do jakiegoś statku na horyzoncie, skąd go nie zauważono. Kręci też puszki, widocznie żeby pokazać, że jest ich coraz mniej. Nie wiosłuje, bo nie wie dokąd, no i chce oszczędzać siły. A słabnie szybko. Ale w pewnej chwili na jego twarzy pojawia się wyraz nieprawdopodobnej egzaltacji. Szczęś- cia. Coś widzi za kamerą. Bierze ją i filmuje to coś. To jest centralna kwestia, co, bo może zwariował. Ale na niebie rzeczywiście widać coś niezwykłego. Jakiś blask, chmury rozświetlone, chociaż słońce jest, zdaje się, w innej stronie. Zdjęcia są czarno-białe, nieostre, więc nie sposób określić, co dokładnie chce nam pokazać. Poza tym, że to nie wygląda na normalne niebo. Od tej pory matrosa opanowuje euforia. Przestaje jeść. I to, sądząc po nacię- ciach na burcie, przez ładnych parę dni. Za to popisuje się przed kamerą swoją siłą, napręża muskuły, robi ćwiczenia gimnastyczne. W końcu na horyzoncie widać brzeg. I on wtedy bierze jakąś szmatę, wypisuje na niej czymś ciem- nym, nie wiem: olejem? krwią? węglem, który gdzieś znalazł? W każdym razie smaruje tym napis, pokazuje go do kamery, po czym zostawia szmatę w łodzi, a sam wyskakuje i odpływa w stronę przeciwną niż brzeg, gdzie by ocalał. - A co to za napis? 206 - No właśnie. Potem są zdjęcia z odnalezienia na brzegu łodzi. Wyrzuconej. Już inna jakość, bo to chyba idziecka kronika filmowa. Więc są znacznie lepsze. lilicjant wyciąga tę szmatę, a na niej napis głosi: „Kto . .iż Go widział, nie potrzebuje już być między ludźmi..." l lwierzyłbyś? I wtedy Krzysztof opowiedział przyjacielowi o prze- siadujących go obrazach. - A najlepsze, że kiedy zobaczyłem wczoraj tę Anitę, zaczęło mi się zdawać, że to ona była tam na plaży - zakończył. Antek milczał, zastanawiając się, co ma teraz zro- bić. Już kilka miesięcy temu doszedł do wniosku, że trzeba jakoś przekonać Krzysia, by dołączył do ekipy realizującej l elewizyjny Tygodnik Tajemnic. Podczas wigilijnego spot- kania w TTT rozmawiał o nim z dyrektorem i upewnił się, /e pieniądze na zlecenia, a może i na etat dla wracającego ilo zawodu operatora na pewno się znajdą. Ale teraz rzecz przedstawiała się zupełnie inaczej: z taką opowieścią Krzysztof powinien być nie tyle kamerzystą, ile gościem programu. Gwiazdą, kto wie, może nawet lepszą niżjasno- widzka - gdyby ją znaleźli - zwłaszcza jeśli udałoby się namówić na udział także Anitę. Może trzeba by zatrudnić hipnotyzera, który w studiu spróbowałby cofnąć ją do poprzedniego życia? I potwierdzić relację Krzysztofa? l'ara odnajdująca się po stu latach, w nowych wcieleniach. o za temat! Cholernie dobry temat. Tyle że byli kumplami to na dwa sposoby komplikowało sytuację: w oczach ^efów stacji zaproszenie go mogło wyglądać na prywatę, 207 a w oczach Krzysia - na instrumentalne traktowanie przy- jaciela. Na nietakt. Antek oderwał na chwilę wzrok od szosy i obejrzał się, szacując, kiedy zdradzić się ze swoimi myślami. Krzysztof siedział wyprostowany, przyglądając się w skupieniu drodze przed nimi. - Nie patrz na mnie jak hiena - powiedział, nie odwracając głowy. Biało zrobiło się za Brzeskiem: spłachcie śniegu zdawały się zwracać zmagazynowane światło dnia i prze- dłużać w ten sposób zmierzch. W Krynicy zapalono już latarnie; świerki, werandy domów obwieszono koloro- wymi lampionami i miasteczko wyglądało jak nienatural- nie powiększona dekoracja wystawy sklepu z zabawkami. Szosa pięła się w górę; pokryta zmrożonym błotem wymu- szała wolniejszą jazdę. Minęli Muszynę i po lewej ręce, w dole, seledynowym blaskiem zaczęły mżyć wody Popra- du. Potem wspięli się na jakąś przełęcz i ruszyli w dół fanta- zyjnymi serpentynami w stronę uzdrowiska Żegiestów. Zatrzymali się na niewielkim placyku przed Domem Zdrojowym; po alejkach kręciły się tu tłumy ludzi, kura- cjusze i narciarze, rozkrzyczane grupki młodzieży, rodziny z małymi dziećmi - po kilku godzinach przebywania we dwóch we wnętrzu samochodu Antek z Krzysztofem poczuli się tu jak na Marszałkowskiej w porze popołud- niowego szczytu. Rozpytali się o kościół: wskazano im ścieżkę prowadzącą w górę, ponad zabudowania, ale uprzedzono, że to tylko kaplica dla wczasowiczów, pod- czas gdy parafia znajduje się kilka kilometrów stąd, 208 w osadzie zwanej Żegiestów Wieś (tu był Żegiestów Zdrój). Więc wrócili do samochodu i pojechali dalej, wolno, żeby nie przeoczyć bocznej drogi, która miała ich powieść 11.1 miejsce. Szosa przeskoczyła nad torami i po kilkuset metrach zobaczyli po prawej otwarty przejazd kolejowy t drogowskazem, a tuż obok - odrapany pawilon z lat sześćdziesiątych, przed którym kilku mężczyzn sączyło piwo. - Bar - Antek uniósł w górę palec, jakby obwiesz- czał coś bardzo ważnego. Krzysztof czuł się trochę śpiący, więc nie odpo- wiedział. Wcześniej umówili się, że stand-up, w którym •Antek wyjaśni widzom, kogo szukają, nakręcą nazajutrz, [•od tabliczką z nazwą miejscowości. Indagowanie księdza |iczną również bez kamery i potem dopiero, w razie czego, powtórzą rozmowę. Więc dzisiaj miał być bezrobot- ny. Na drodze śnieg leżał coraz grubszą warstwą, zbił się w jakieś koleiny, muldy, które chwilami stawiały peugeota bokiem, a potem wypuszczały zdradziecko na kilkunasto- metrowe odcinki wypolerowanej gładzi, małe lodowiska. Po lewej ręce zobaczyli wreszcie budynek kościoła. Antek ostrożnie zjechał na pobocze, wyłączył silnik. - Odpocznijmy chwilę - powiedział. - To ważna rozmowa, nie powinniśmy jej zaczynać z marszu. - Nie trzeba by najpierw popytać o jakiś nocleg? - Krzysztof rozejrzał się niespokojnie po światełkach domów na wzgórzach. -Jest sezon. - Miejsce dla dwóch zawsze się znajdzie. No dobra: tak szczerze, to nie mogę wytrzymać z ciekawości. Zorien- tujmy się od razu, czy to jest robota na pięć minut, tydzień, czy do końca życia. 209 Wysiedli, zapalili papierosy. Antek przeciągnął się ze zwierzęcym pomrukiem, ziewnął, pokręcił głową. - Osiem godzin jazdy, kurczę. Zmęczony jestem. Ruszyli w stronę kościoła. Był zamknięty na głucho, ale zamieciona starannie ścieżka prowadziła prosto na plebanię. Ładny domek z gankiem nadającym mu pozór zabytkowego dworku miał pachnące, nawoskowane drzwi z kołatką. Zastukali. W uchylonej szczelinie pokazała się twarz starszego mężczyzny. - Niech będzie pochwalony - powiedział Antek. - Szukamy księdza proboszcza. - Na wieki wieków. Słucham. - Jesteśmy dziennikarzami z prywatnej telewizji TTT. Z Warszawy. Nakręcamy reportaż i bardzo nam po- trzebna pomoc księdza. To jest moja legitymacja - sięgnął po portfel, widząc nieufność na twarzy tamtego. Drzwi uchyliły się szerzej. - Proszę - powiedział proboszcz niechętnie. Pa- trzył na nich surowo; najwidoczniej w czymś mu prze- szkodzili, a może po prostu obawiał się takich wizyt o zmroku. - Właściwie czekam na kogoś. Czym mogę panom służyć? Proszę dalej - dodał z wahaniem, bo w przedpokoju było ciasno i stanęli koło siebie, stłoczeni jak w windzie. Usiedli wokół stołu przykrytego koronkowym obru- sem. Ksiądz bez pośpiechu dopinał górne guziki sutanny. Siwe włosy kontrastowały śmiesznie z jego czerwonawą cerą. Za plecami miał haftowaną makatkę przedstawiającą Jana Pawła H na tle częstochowskiego sanktuarium, w tona- cji pomarańczowo-szafirowej. Przyglądał im się w dalszym ciągu podejrzliwie. 210 Antek oparł łokcie na stole i złożył ręce jak do modlitwy. - Szukamy kobiety, która wiele lat temu, jako dziewczynka, napisała do redakcji pisemka dla dzieci pewien list. Ten list nabrał dzisiaj nieoczekiwanej wagi. Czy ksiądz w latach sześćdziesiątych pracował już tutaj? 1'ytam, bo nie wiem, czy ksiądz mógł znać ją osobiście. - Od 1969 roku. Potem przeniesiono mnie do Łabo- wej, a kilka lat temu wróciłem tu jako proboszcz - odparł po chwili. Wciąż przyglądał im się z namysłem. - Przepra- szam, ale jakiego rodzaju to będzie reportaż? Wolałbym wiedzieć, komu pomagam. Krzysztof starał się nie patrzeć na przyjaciela, pewien, że nazwa programu nie nastroi kapłana życzliwie. ( iekaw był, co Antek teraz zrobi. - Może będzie prościej, jeśli pokażę księdzu ten list sięgnął do torby. - Interesuje nas, co się z nią dalej działo. Musiała być niezwykłą osobą. Sześćdziesiąty dziewiąty to trochę późno... Ale znał ksiądz dobrze tutejszą młodzież? - Tu wszyscy się znają - ksiądz położył przed sobą kserokopię i sięgnął po okulary. Były z boku oklejone plas- nem. Zerknął na podpis i pokręcił głową. - Nie, proszę piinów, tu na pewno nie było nikogo o takim imieniu. l ii ani w okolicy. - Mogła podpisać się pseudonimem - rzucił Krzysztof. Ksiądz spojrzał na niego zdziwiony, jakby /upomniał, że ma jeszcze jednego rozmówcę. - Ludzie o czystych intencjach nie używają raczej pseudonimów. Zobaczmy... Pogrążył się w lekturze. A potem złożył list i oddał Antkowi. 211 - Proszę panów - podniósł się. Wizyta najwyraźniej dobiegła końca. - Nie wygląda mi to na autentyk. To jakiś New Agę. Przepraszam, ale nie mam więcej czasu. Zresztą nie znam nikogo takiego - przypomniał, jakby chcąc osła- bić wymowę swojej opinii. Ruszyli do drzwi. - A czy nie wie ksiądz, kto mógłby nam pomóc? To może być ślad jakiegoś prywatnego objawienia - zaga- dywał jeszcze Antek. - Niech pan nie żartuje z poważnych rzeczy. - A gdzie moglibyśmy przenocować? Nie wie ksiądz? - teraz i Krzysztof starał się przedłużyć rozmowę. Proboszcz jakby się przestraszył. - Przecież nie u mnie. Może nie być łatwo, teraz mamy sezon. Ale życzę powodzenia. - Dziękujemy w każdym razie. Nie dosłyszeli odpowiedzi. Ksiądz zamknął za nimi drzwi. Przystanęli samochodem kilkadziesiąt metrów przed miejscowym barem i przyglądali się w milczeniu grupce mężczyzn, która zrobiła się przez ten czas większa i bardziej ożywiona. Antek tarł wskazującym palcem dolną wargę, jakby jeszcze przeżywając niepowodzenie na pleba- nii. Krzysztof też się nie odzywał, zastanawiając się, czy mniejsza doza szczerości albo zgoła jakieś niewinne kłam- stewko nie byłyby skuteczniejsze. Ale doceniał prawdo- mówność przyjaciela. - Przecież ja nie mogę wejść do knajpy i roztrą- bić wszystkim, że szukam kobiety, która przewidziała przyszłość- Antek myślał najwyraźniej o tym samym. -Jeśli podpisała się pseudonimem, miała widocznie powód. Pewnie dzieci się z niej śmiały. Prawdę mówiąc, zdawało mi •ię, że to wszystko będzie prostsze. - To zapytaj o jakąś starą nauczycielkę. - Przy piwie zagadywać o stare nauczycielki. Fajny pomysł. -A gdzie masz pytać? A przede wszystkim ustalmy, gdzie nocujemy, bo skończy się na nocy w samochodzie. Przeziębienie murowane. - Nie wygłupiaj się, najwyżej cofniemy się przed Krynicę i staniemy w jakimś motelu. Chodźmy, coś wy- myśliłem. Krzysztof z ulgą wysiadł z samochodu. Uświado- mił sobie właśnie, że wyglądają w nim jak para tajniaków z amerykańskiego filmu. Nie musiało to wzbudzić entuzjaz- mu miejscowej ludności. Zwłaszcza męskiej. Zwłaszcza po alkoholu. Jednak bez kłopotów minęli ludzi na zewnątrz i weszli do środka. Wnętrze podzielone było na pół drew- nianą kratą, na której ktoś wypalił pseudoludowe esy-flore- sy. Ozdabiały ją również plastikowe kwiatki, czerwone i żółte. Pod sufitem wisiały smętnie ostatnie balony po niedawnym sylwestrze. W dalszej części siedzieli jacyś wczasowicze. Część bliższą okupowali miejscowi, dymiąc Hęsto tanimi papierosami i przekrzykując się wzajemnie. Przyjaciele przepchnęli się do baru, za którym kręciła się ruda, krępa dziewczyna. - Dwie herbaty - powiedział Antek. - Jedna herbata i cola z wódką - poprawił go Krzysztof. 213 - To jak mam podać? - Herbata i cola z wódką - powtórzył i spojrzał na kumpla z politowaniem. - Tam chyba jest jeszcze jeden stolik - popa- trzyła nad ich głowami na koniec sali. - Proszę usiąść, ja podam. - Ale my byśmy chcieli najpierw o coś zapytać. -A o co? - zabrzmiało to zalotnie. Antek wyciągnął swoją legitymację. - Jesteśmy dziennikarzami z Warszawy. Szukamy dziewczynki... No, dzisiaj to już jest dorosła kobieta, która w latach sześćdziesiątych wysłała do mojego ojca list. Nie podała adresu zwrotnego i prawdopodobnie nie podpisała się prawdziwym imieniem, a mimo to muszę ją znaleźć. Będzie bohaterką reportażu telewizyjnego. Nie wie pani, kto mógłby nam pomóc? Jakaś nauczycielka na emery- turze... Zna tu pani kogoś takiego? Postawiła na kontuarze szklanki i pokręciła głową. - Ja tu mieszkam od niedawna. Mięciu - zwróciła się do mężczyzny siedzącego przy barze - znasz tu jakąś starą nauczycielkę? - Całe mnóstwo. A bo co? - Panowie tu jakiejś nauczycielki szukają. Antek powtórzył wszystko jeszcze raz. Miecio bez- skutecznie próbował utrzymać na nich spojrzenie wod- nistych oczu. - A jak ona się podpisała pod tym listem? - zapytał; wyglądało na to, że zdążył pomieszać obie bohaterki Antkowej opowieści. - Żorlina - pospieszył z odpowiedzią Krzysztof. Mężczyzna wzruszył ramionami i zeskoczył ze stołka. - Do Żorliny to ja mogę was zaraz zaprowadzić. To minuta pięć. - Niech pani nam wszystko przygotuje, my tu wrócimy - rzucił jeszcze Krzyś do barmanki. Coś mu mówi- ło, że Miecio nie jest najlepszym informatorem. Wyszli r. powrotem na mróz. Tamten prowadził ich zdecydowa- nym krokiem w górę wsi. - Żorlina to Żorlina, nie żadna nauczycielka - mruczał. Po kilkudziesięciu metrach przystanął i pokazał ręką: - O, to była „Żorlina". Teraz się będzie nazywać „Krejzi Muun", w dupę jebana. Za potokiem, w drzewach zobaczyli zdewastowany budynek wczasowy o oknach pozabijanych deskami. Na schodach prowadzących do wejścia leżały skamieniałe wor- ki z cementem. Teren był otoczony drewnianym płotem, na którym ktoś namazał farbą wielki napis CRACOVIA = ŻYDY. - To się nazywało „Żorlina"? - zapytał Antek z nie- dowierzaniem. - No, mówię. Najlepsze, kurwa, wczasy w całym Żegiestowie. Jak byłem malutki - wypowiedział to słowo 7. naciskiem, starannie artykułując zgłoski, żeby zbadać, /daje się, sprawność zdrętwiałych nieco warg. - Wojsko to trzymało. Teraz forsy nie mają na remont, więc spuścili. Pewnie Ruski będą przyjeżdżać albo Dojcze.Jak się wcześ- niej nie zawali, bo nic chuje nie zrobili od lata. Wrócili do baru w milczeniu. Miecio został przed wejściem; wyglądał na obrażonego za ich brak entuzjaz- mu. Zabrali swoje szklanki i usiedli w części dla wczaso- wiczów. Antek wyciągnął mariboro, ale widząc po tej stro- nie drewnianego przepierzenia tabliczkę z przekreślonym papierosem, schował je z powrotem. Minę miał ponurą. 215 - To może być koniec poszukiwań - odezwał się wreszcie. -Jakieś dziecko na wczasach w „Żorlinie" wysłało liścik, i cześć. Oczywiście pokażę go w programie, może nawet zaapeluję, żeby autorka się zgłosiła. Ale to nie to samo; a poza tym wyobrażasz sobie, ilu wariatów będzie twierdziło, że to oni napisali? Beata mnie zabije. -Jaka Beata? - Riserczerka. Ona czyta wszystkie listy. Krzysztof sączył powoli drink. Barmanka stosowała ; najwidoczniej tutejsza normę: trzydzieści procent coli, | siedemdziesiąt procent wódki - napój palił gardło. Żarna- ' rzyła mu się ciepła kolacja, ale w tym miejscu nie miał odwagi jeść. - Mało prawdopodobne - powiedział. - Dzieci, sądzisz, zwracają uwagę na nazwy domów wczasowych? To już raczej ktoś stąd, kto przechodził często i widział napis, neon czy co tam było. Przenocujmy, a rano znaj- dziemy szkołę i dowiemy się, kto tu uczył. I poszukajmy jakiejś restauracji, gdzie nas nie strują. - E, po alkoholu nic ci nie zaszkodzi. -Albo właśnie zaszkodzi. Skończyłeś? To chodźmy, tylko jeszcze zapytamy jej, czy nie wie o jakichś wolnych pokojach. Ale barmanka była sceptyczna. Znowu usłyszeli, że jest sezon. Do konsultacji został zaproszony kolejny Miecio, który miał tym razem na imię Zdzisiek. Długo drapał się w głowę i wymyślił jakichś Ludwików; jego kompan wiedział jednak na pewno, że u nich jest cała kolonia „i fuli". Podobnie u Teresy, a u Maryśki byłoby na pewno miejsce, tylko że z pchłami. Krzysztof nie uwie- rzył - zrobiło to na nim wrażenie raczej jakiejś małej 216 sty, słodkiej obmowy - ale Antek najwidoczniej się estraszył. - Nie, nie, wolałbym nie. To chodź, Krzysiek, pojedziemy gdzieś dalej. - A może w Wierchomli? - doradziła im jeszcze •1/iewczyna. - Tam mają zwykle mniej turystów. O, u Zosi l'.i|ilk na przykład. Tak, u Zosi prawie na pewno coś się /najdzie. - Do głównej szosy, w prawo i w najbliższą w prawo wyjaśnił im Zdzisiek. - Aż się droga skończy, to jest ostatni domwewsi. - Jak nie pchły, to pająki - burknął wprawdzie Antek, kiedy siedzieli już w samochodzie. Ale skręcił irdnak na Wierchomlę. Pościel, ozdobiona nieprzeliczonym tłumem /szek Miki, Kaczorów Donaldów i Psów Goofly, była 'krochmalona i chłodna. W pokoju pachniało świeżym ewnem. Kiedy zgasili światło, zrobiło się przeraźliwie •mno i przeraźliwie cicho: zdawało się, że usłyszą po- czekiwanie psów po słowackiej stronie. Albo i miaucze- • słowackich kotów, daleko, za Popradem. W mroku iiknęły ściany i sufit, które - zwyczajem ścian i sufitów nieznanych pomieszczeniach - rozpoczęły zaraz swój iiiiginacyjny, widmowy taniec, ustawiając się to dalej, bliżej, konstruując wokół śpiących zmienne przestrze- .'.•: rozległe komnaty, ciasne komórki, trumny. Antek, żeby 'wściągnąć ich męczącą fantazję, przesunął się na brzeg 'ojego łóżka i dotknął ręką drewnianych bali. Przystanęły. o drugiej stronie pokoju sapał Krzysztof, który zasnął 217 błyskawicznie, jakby zupełnie nie przejął się pierwszymi niepowodzeniami ich wyprawy, Antek szeroko owartymi oczami gapił się w ciemność: z mieszaniną ciekawości i rozdrażnienia widział, jak wyłania się z niej powoli jego ręka, skraj kołdry, pokreślona brzegami desek płaszczyzn;) ściany. Czuł niepokój, przepatrywał wydarzenia dnia w po- szukiwaniu momentów, kiedy popełnił błędy - miał wra- żenie, że było ich wiele, zbyt wiele. Daleko od Ireny, z któn) nie udało mu się porozmawiać, bo w pensjonacie pani Pająk ich telefony nie miały zasięgu, przybrał jakąś zapo- mnianą formę prostego chłopca z Woli, który obgaduje z kumplem urodę znajomych kobiet, śmieje się, podnie- cony obecnością prostytutek na poboczach szos, i nie umie wzbudzić zaufania miejscowego księdza. Gadał za dużo, a może właśnie za mało, w każdym razie nie tak. Zdając sobie niejasno sprawę, że zapewne późna pora zmienia proporcje wydarzeń, podsuwa mu uczucia, które rozum- niej byłoby odepchnąć, czuł mimo to niesmak, jakby objawił mu się pod własnym nazwiskiem ktoś inny, nie- akceptowany sobowtór; co gorsza, wrażenie to rozsze- rzało się, obejmowało coraz większą część przeszłości, już nie tylko Antek-w-podróży, ale i Antek-w-Warszawie wydawał mu się obcy, fałszywy; czy to naprawdę on za- plątał się w jakąś podejrzaną historię z rzekomą jasno- widzką sprzed lat, tracił czas na prowadzenie progra- mu, którzy znajomi zapewne kwitowali pełnym zaże- nowania uśmiechem, fałszywymi komplementami uwodził tandetnego magika, mieszającego niesmacznie cyrkową rozrywkę z kabotyńskimi deklaracjami, że posiadł wiedzę tajemną i wskrzesza sztukę egipskich kapłanów, niepod- ległych prawom fizyki? Czy dawny Antek, którym przecież 218 ł przez jakiś czas, nie powinien kumplowi, na jego //nanie, że żył już sto lat temu i coś z tamtej epoki imięta, powiedzieć po prostu, najserdeczniej: „Stary, iknij się w głowę"? W dodatku, kiedy zajechali już do ierchomli i znaleźli pensjonat pani Pająk - obszerny nclynek z pretensjonalnymi wieżyczkami po bokach, jakby i (.'wyraźne wspomnienie z wycieczki do Chin - właści- idka, która im otworzyła z uprzejmym uśmiechem, obu- .l/.iła w nim dawno nieodczuwane, a wobec istnienia Ireny i Małgosi wstydliwe uczucie: silne pożądanie, krótko- trwałe, ale gwałtowniejsze niż większość uniesień, jakich doświadczał w przeszłości. A przecież nie była młoda ani n.iwet specjalnie ładna - brunetka o wąskiej, nieco lisiej warzy, nienaturalnie opalonym, obfitym ciele, w kwia- itistej sukience z głębokim dekoltem, całkowicie niezrozu- niałym w taki mróz. Poprowadziła ich na górę stromymi ihodkami i Antek, który szedł zaraz za nią, miał przed samym nosem jej kręcące się apetycznie biodra. Na wzmiankę o tym, że są dziennikarzami z Warszawy, przejechała palcem po granatowym plecaku Krzysia (był K) gest filuterny i zalotny) i mruknęła pod nosem coś, > /.ego żaden z nich nie zrozumiał, ale Antek gotów był przysiąc, że brzmiało to: „no to ni ma" - i nawet przez chwilę chciał dopytać, czego nie ma, ale w końcu uznał, te się przesłyszał. Potem domyśliła się, że nie jedli kolacji, i zapukała powtórnie do ich pokoju, zapraszając na dół, do kuchni. Przyglądała się, jak pałaszują jajecznicę, miała błyszczące czarne oczy, postarzała, a przecież ponętna czarownica, spoglądała to na jednego, to na drugiego z uśmiechem, jakby zastanawiała się, którego wybrać tej nocy. Antek przewrócił się z irytacją na drugi bok. 219 Prostokąt okna, wcześniej zlewający się z czernią pokoju, mżył teraz nieokreślonym światłem, zielonkawą szarości;). Może gdzieś, poniżej, włączony był telewizor, jego odbitii od śniegu poświata dawałaby podobny efekt, ale ciszy nie naruszał żaden odgłos. Umówili się, że zatrzymają sil," na razie na jedną dobę, a nazajutrz po południu powiedz;! właścicielce, jakie są ich dalsze plany. Krzysztof robił wra- żenie, że czuje się coraz lepiej, jakby wyjazd z Warszawy przydał mu energii, której tam brakowało mu od lat - natomiast Antek starał się nie okazać po sobie, jak bardzo zwątpił w sens całego przedsięwzięcia. Ośmieszam się - myślał teraz, zaciskając oczy i beznadziejnie przywołując sen. le to wszystko przygotowałem, mam niby doświad- czenie dziennikarskie, a pojechałem w te góry jak ostatni patałach, nie mamy od czego zacząć, nic z tego nie będzie. Wyprawa dwóch dzielnych poszukiwaczy przygód rozłaziła się w coś bezkształtnego, niepotrzebnego. Te dni powinien był spędzić z Ireną; ale zły nastrój kruszył już i wspomnie- nie domu, zamieniał go w wypełnioną meblami przestrzeń, w której od dawna nie było o czym mówić, tylko odpra- wiało się puste rytuały, stwarzające wrażenie, że są kocha- jącą się rodziną. I byli - Antka przeszły ciarki na myśl, że w wyniku tych rozważań, na mocy magicznej sprawied- liwości, mógłby stracić żonę albo Małgosię - a jednak wyobrażenie, że pije z nimi wieczorną herbatę i wysłuchuje ich opowieści, takich samych jak zawsze, albo snuje swoje idiotyczne anegdoty z telewizji, przyprawiło go o mdłości. Nigdzie nie miał dla siebie miejsca. Wszę- dzie był nie u siebie. Więc w łóżku, kilkaset kilometrów od Warszawy, piętro nad sypialnią obcej kobiety, nieładnej i podniecającej, nie powinien czuć się gorzej niż gdzie 220 i Indziej. To spostrzeżenie niespodziewanie go ukoiło. 7winął się w kłębek i powoli zaczął roztapiać w spotęż- m.iłych znowu ciemnościach. Stał w jakimś tłumie ludzi, do którego strzelano / okien pobliskiego bloku. To było na rogu Anielewicza i Karmelickiej. Kule leciały wolno, przypominały maleńkie pomarańcze. Początkowo czuł grozę, sylwetki wokół niego przewracały się na ziemię, on sam przypadł do rachitycz- nego drzewka, które w żaden sposób nie dawało mu ochro- ny - ale wtem spostrzegł, że trafieni uśmiechają się z ulgą, i.idośnie, że inni starają się wręcz przeciąć tor lotu pocis- ków. Wokół robiło się coraz puściej, padający na ziemię l'vii szczęśliwi, tylko jego jednego omijały strzały, już wiedział: kiedy kanonada ucichnie, będzie sam, nie tyle ocalony, co pominięty. Wyszedł zza drzewka z rozłożo- nymi ramionami. Krzysztof zakaszlał i Antek otworzył oczy. Niebo za oknem było szare; niebawem miał się zacząć nowy dzień. - Szlag mnie trafi - powiedział Antek, zapalając papierosa. - Nie narzekaj, jesteśmy blisko - Krzysztof /^trzasnął drzwiczki i zaczął wiercić się w fotelu, szukając po kieszeniach chusteczki do nosa. Drżał; nie wiedział, /. chłodu czy podniecenia. Było tak: nazajutrz wstali dość wcześnie, zjedli śniadanie, które przyrządziła im gospodyni - i pojechali znowu do Żegiestowa. W miejscowej szkole z zaskocze- niem odkryli, że trwają lekcje; dopiero sekretarka uświado- miła im, że terminy ferii w południowej Polsce są inne niż 221 w Polsce centralnej. Dzięki temu trafili bez kłopotu do dyrektora, który wysłuchał mocno okrojonej opowieści Antka (jej sens sprowadzał się tym razem do tego, że chcą zrobić wywiad z nauczycielka pamiętającą lata sześćdzie- siąte) i podał im adres pani Zduńczyk, mieszkającej z synem w pobliżu przejazdu kolejowego. Krzysztof nie bez zdzi- wienia zorientował się, że stał się tymczasem głównym poszukiwaczem Żorliny: Antek najwyraźniej stracił humor i bez entuzjazmu wykonywał tylko polecenia przyjaciela. Zmobilizował się jedynie, gdy pod tablicą z nazwą Żegies- tów Wieś kumpel przypomniał mu o konieczności nakręce- nia stand-upu: z wigorem opowiedział o sensie ich wypra- wy, wymachując do kamery kserokopią listu jasnowidzki. Potem poczłapali w górę, ścieżką obok sklepu spożyw- czego, i znaleźli właściwy adres. Otworzyła im siwa pani; po jej wyprostowanej sylwetce, lekko protekcjonalnym uśmiechu, mocnym tembrze głosu mogli zorientować się natychmiast, że odnoszą swój pierwszy sukces. Prawdziwa rewelacja czekała ich dopiero za chwilę. Kiedy usiedli w pokoju, Krzysztof, nauczony do- świadczeniem, nie przeszedł od razu do celu ich wizyty, ale zaczął mówić o wrażeniach z minionego dnia. Pani Zduńczyk rozłożyła ręce. - A co ci chłopi mają robić? - zapytała. - Warn w Warszawie się zdaje, że wszystko jest w najlepszym porządku. Macie na miejscu władzę, macie na miejscu pieniądze, macie rozrywki. Tu jest koniec świata. Do obsługi turystów są kobiety: wymiana pościeli, sprzątanie, gotowanie to babskie zajęcia. A roboty dla mężczyzn nie ma i jeszcze długo nie będzie. Przydałby się kapitał, a przecież jeśli podbijemy ceny, przyjezdni się przeniosą na Słowację. Już i tak tam jest taniej, w gruncie rzeczy. Marnują się nawet takie obiekty jak „Żorlina". - No właśnie - przerwał Krzysztof i mrugnął do Antka; ten wyciągnął kserokopię. - Szukamy dziewczynki, która w latach sześćdziesiątych mogła coś podobnego napisać. Proszę spojrzeć. Czy pani ma pomysł, kto to mógłby być? Nauczycielka zaczęła w skupieniu czytać list. Krzysztofowi zrobiło się gorąco, bo po paru linijkach uśmiechnęła się nieznacznie. Spojrzała na podpis i poki- wała głową. - Więc jednak - usłyszeli. Potem starannie złożyła kartkę i już z kamienną twarzą przesunęła ją po blacie stołu w ich stronę, ostrożnie, jak zwłoki ogromnego białego motyla. - Czego właściwie panowie ode mnie oczekują? Antek poruszył się niespokojnie. - Pani wie, kto to napisał - stwierdził. Nauczycielka zaplotła z gracją dłonie, a potem przyjrzała się swojemu niemodnemu pierścionkowi, spod którego złociła się obrączka. -Jeśli list jest podpisany w ten sposób, to autorka najwyraźniej nie życzyła sobie ujawnienia prawdziwego nazwiska. -Ale pani je zna. - Powiedzmy, że się domyślam. Ona była bardzo charakterystycznym dzieckiem. Mam nadzieję, że panowie nie rozpytywali o nią w tym barze. To byłaby wielka krzywda dla niej. Wtedy sporo o niej plotkowano. Miała niełatwo. - Proszę pani... - zaczął Krzysztof. Przyjaciel przerwał mu. 223 - Jeśli dzieci się z niej śmiały, udział w progra- mie da jej wreszcie satysfakcję. Ona przewidziała przy- szłość. Jest chodzącym dowodem... żywym dowodem na to, że... - Że co? A może ona wcale nie chce satysfakcji? - rozważała coś przez chwilę. -Jedyne, co mogę dla panów zrobić, to obiecać, że kiedy ją zobaczę, powiem o naszej rozmowie. Proszę mi zostawić jakiś numer telefonu; jeśli będzie chciała, skontaktuje się z wami sama. - A dlaczego pani nie chce, żeby to ona zdecy- dowała? - nastawa! Krzysztof. - Przecież gwałtem jej do studia nie zabierzemy. - Podpisała się pseudonimem... - Trzydzieści pięć lat temu. Dzieci mają różne pomysły. - Pan nie docenia tego, co tu się wtedy działo. Kilka osób miało przez nią kłopoty. Przeniesiono księdza. Nie tego, z którym rozmawialiście, tylko poprzedniego. Mała naopowiadała mu, że spotyka kogoś w górach... Jakąś panienkę w świecącej szacie. Zawiadomił kurię, przyjechał ekspert, stwierdził, że dziewczynka fantazjuje. Wieś uważała, że to przez nią zabrano proboszcza, choć może i nie o to chodziło. Nie sądzę, żeby chciała do tego wracać. Przez chwilę panowała cisza. Kobieta znów patrzyła na nich z profesjonalnym uśmiechem, jak na uczniów, którzy mają trudności ze zrozumieniem nowej lekcji. Nie ruszali się jednak, szukając argumentów, którymi mogliby ją przekonać. Teraz jesteśmy jak psy na tropie - pomyślał Krzysztof. Spojrzał na przyjaciela i skojarzenie rozwinęło się w stronę, której wolałby uniknąć: Teraz już mamy szczękościsk. 224 - Przepraszam, że to powiem - odezwał się Antek głosem cichym i nieprzyjemnym - ale w pani decyzji jest pewna niekonsekwencja. Jeżeli nie życzy sobie pani, żeby- śmy rozpytywali o nią w wiosce... Chcę powiedzieć, że będziemy zmuszeni to zrobić, jeśli nie wskaże nam pani tej osoby. Przeniosła na niego wzrok; spoważniała, a potem uśmiechnęła się szeroko. - Drogi mój, niech mnie pan nie szantażuje. To nie w pana stylu; panu dobrze patrzy z oczu. Pan już zrozumiał, że tego wam nie wolno. Mogę zobowiązać się jeszcze do czegoś: kiedy z nią porozmawiam, sama do pana zadzwo- nię, powiem, jak zareagowała. Na „tak" czy na „nie". Zgoda? - Daj pani swoją wizytówkę - zarządził nagle Krzysztof. Przyjaciel spojrzał na niego, jakby spodziewał się jakiegoś fortelu. - I chodźmy - dokończył. - Opowiedziałaby nam pani o tym do kamery? - zapytał jeszcze Antek. - Przez całe życie nie występowałam w telewizji i chyba mi z tym dobrze. Przepraszam. Więc podnieśli się grzecznie, skinęli głowami, kie- dy powiedziała jeszcze „dziękuję za zrozumienie", i prawie zbiegli do szosy, gdzie czekał na nich samochód. Wtedy dopiero Antek rzucił, że zaraz szlag go trafi, a Krzysztof wytarł wreszcie nos. Zaczął padać śnieg: wielkie płatki przyklejały się do szyb. Przez chwilę gapili się przed siebie bez słowa, jakby oszołomieni tym, co się stało: zaledwie po dobie poszukiwań byli prawie u celu. A jednocześnie było jasne, że choć niemal każdy napotkany człowiek mógł ich do Żorliny skierować, po rozmowie z nauczycielką 225 ta droga poszukiwań była dla nich zamknięta. Krzysztof złapał się na tym, że sam może nie miałby oporów; ale nie chciał kusić Antka. A Antek, kto wie; ale istniała jeszcze Irena, i to było - niestety - rozstrzygające. - To co, mamy śledzić tę babę? - rozległo się wreszcie znad kierownicy. Krzysztof też zapalił papierosa. W myślach powtarzał sobie przebieg całej rozmowy. - Zaraz. Zaraz. Ona nam po coś opowiedziała o tej sprawie z księdzem. Możemy pojechać do Krakowa, do kurii. Możemy wrócić na plebanię i poprosić o nazwisko poprzedniego proboszcza. Możemy... - Możemy rozpytać się w Wierchomli - ożywił się Antek. -Jeżeli to była taka afera, to pewnie słyszeli o niej w sąsiedniej wiosce. A to, że węszymy, nie przeniesie się tak szybko przez góry. - To wróćmy teraz do pensjonatu, zjedzmy obiad, bo zgłodniałem, i powiedzmy pani Pająk, że zostajemy. Przynajmniej na parę dni. Może wystarczy zaatakować tę nauczycielkę raz jeszcze. - Dobra - Antek zapuścił motor. - A i tak będę się czuł jak facet, któremu pokazano schabowego za szybą. Już tak blisko, psiakrew. Ale ciągle zostaje ta szyba. * Zajechali przed pensjonat z chińskimi wieżyczkami; wychodzili z niego akurat jacyś wczasowicze, którzy pozdrowili ich serdecznie, jak dobrych znajomych. Antek przypomniał sobie niejasno, że minęli ich na wąskich schodach, idąc na śniadanie; tamci mieli wtedy na sobie kombinezony narciarskie, a przyjaciele byli jeszcze zbyt 226 śpiący, żeby zapamiętać twarze. Wspięli się do swojego pokoju, zostawili torby i kurtki. Krzysztof z melancholijną miną schował w szafce nocnej kamerę; jak dotąd nie była szczególnie przydatna. Umyli ręce i zeszli do kuchni, jednak tu czekał ich zawód: wprawdzie w garnkach czekało jakieś jedzenie, ale gospodyni nigdzie nie było - w całym budynku panowała cisza. Usiedli przy stole, rozglądając się bezradnie. Krzysztof łypnął w stronę kredensu, potem zajrzał przez uchylone drzwi do prywatnej części pensjonatu. - Może by się samemu obsłużyć? Albo zawołać? Zjadłbym coś. - Też bym zjadł, ale chyba nie wypada. Wiesz co? Pójdę jej poszukać. - Gdzie będziesz łaził? - No, tam zajrzę. Może jest gdzieś głębiej. -Antek podniósł się i zapukał do sąsiedniego pokoju. - Halo? Przepraszam, jest tu ktoś? Mimo braku odpowiedzi pchnął drzwi i prze- stąpił próg. W gruncie rzeczy - zrozumiał to zbyt szybko, żeby skutecznie przesłonić przed sobą tę myśl - pociągało go, że za chwilę znajdzie się w prywatnym wnętrzu, zamieszkiwanym przez goszczącą ich kobietę, że poczuje panujące w nim zapachy, może zorientuje się, czy nie ma tu śladów jakiegoś mężczyzny. Stawianie kolejnych kroków było podniecające. Pod jego stopą zaskrzypiała podłoga i w odpowiedzi zadzwoniły cicho kryształy w staroświeckim kredensie. Na komodzie stały czarno- -białe zdjęcia: para staruszków w strojach ludowych, młody mężczyzna w mundurze, krynicki deptak. Środek pokoju zajmował okrągły stół, w wazonie żółciły się sztuczne róże. 227 Nad kanapą wisiał kilim przedstawiający targ w jakimś egzotycznym mieście, widniały na nim wielbłądy, Arab w burnusie i smagła kobieta z dzbanem na głowie. Antek podszedł do następnych drzwi. Zapukał, nacisnął klamkę. W chwilę potem był z powrotem w kuchni. - Krzysztof, chodź, musisz coś zobaczyć. Krzysztof podniósł się, zdziwiony. Jego przyjaciel wyglądał, jakby w pokoju obok znalazł trupa. - No chodź, prędko - Antek złapał go za łokieć i powlókł do następnego pomieszczenia. Była to biblioteka. W centralnym miejscu, między regałami, wisiał ogromny rysunek węglem na szarym papie- rze: przedstawiał kobiecą postać w długiej szacie, z aure- olą, pod jakimś drzewem, naszkicowaną po amatorsku, ale pewną ręką, jakby w wyniku wielu prób. O hak utrzymujący obraz zaczepiony był różaniec. Na półce obok stały w rząd- ku: Świat mego ducha i wizje przyszłości Ossowieckiego, Trzecia tajemnica fatimska, Nostradamus, Przepowiednie królowej Saby, Moje przeżycia z duszami czyśćcowymi Anny Mutter, Co się wydarzyło w Medjugorie?, Dzienniczek siostry Faustyny, książki ojca Klimuszki. Resztę szeregu wypełniały poszarzałe zeszyciki szesnastokartkowe o postrzępionych okładkach. Było ich, na oko, kilkanaście. - Ale numer - powiedział Krzysztof. W tym samym momencie trzasnęły drzwi wej- ściowe i przyjaciele rzucili się do kuchni. Na widok gospo- dyni Krzysztof pomyślał jeszcze, że zachowują się jak dzieci, bo przecież i tak ujawnią za chwilę, że pogwałcili obszar prywatności, że wydarli jej tajemnicę, którą może chciała zachować dla siebie. Nie umiał sobie przypomnieć, czy wczorajszego wieczoru mówili tylko, że są dzien- łkarzami, czy zwierzali się z celu swojej podróży. Albo zisiaj przy śniadaniu. Za dużo było tych rozmów, zdążyły się wszystkie wymieszać w pamięci. - O, panowie już są - pani Pająk uśmiechała się wesoło. - Pewnie jesteście głodni, a ja musiałam na chwi- li,'... do sąsiadki... - spojrzała na rękę Antka, którą trzymał leszcze na klamce, i ucichła. Podniosła na nich posmutniały, i może tylko czujny wzrok. Wyglądała teraz jak mała l/iewczynka przyłapana na czymś zdrożnym. - Chciałem tylko pani... panią znaleźć - wybąkał \ntek. - Myślałem... Błąd - ocenił Krzysztof. Uświadomił jej, że to my się musimy tłumaczyć. Rzeczywiście, twarz gospodyni zmie- niła się ponownie, nabrała jakiejś surowości; z zaciśniętymi wargami odłożyła na półkę przyniesioną paczkę mentha-fix l zapaliła gaz pod największym garnkiem. - To pani napisała ten list - Krzysztof uznał, że przeprosić mogą za chwilę. Teraz chodziło o to, żeby nie zaczęła zaprzeczać. -Jaki list? - zapytała bezbarwnie. - Trzydzieści pięć lat temu. Podpisała go pani „Żorlina z Żegiestowa". Nie uwierzył pani ten ekspert od biskupa. I wtedy napisała pani do Warszawy. Ile pani miała wtedy lat? Dziesięć? Jedenaście? - Pyta pan kobietę o wiek? - uśmiechnęła się słabo; odzyskiwała chyba rezon. Zamieszała w garnku i sięgnęła po talerze. - Dzisiaj są gołąbki w sosie, mogą być? - Antek, przynieś ten list. - Nie trzeba - położyła przed nimi sztućce. - Ja wszystko pamiętam. Musiał pan włożyć niebieską koszulę? /.nowu ymatt, jak wczoraj. 229 - Co takiego? - Ymatt. No to ymatt, tak sobie pomyślałam wczo- raj, kiedyście tu dotarli. Tak nazywam sytuację... kiedy spełnia się to, co przewidziałam, a czego nie rozumiałam dokładnie. O ile w scenie występuje coś niebieskiego albo granatowego. Niech pan nie pyta, dlaczego tak, bo nie wiem. - Przejechaliśmy kilkaset kilometrów, żeby panie) znaleźć - odezwał się wreszcie Antek. - Ale w wiosce nie rozgadaliśmy o sprawie, byliśmy tylko u pani Zduńczyk i u księdza. Żadne z nich nie chciało nas z panią skontak- tować. -A jak trafiliście do pensjonatu? - Taka dziewczyna w barze w Żegiestowie nam poradziła. Że tu będą wolne miejsca. Przypadek. Pokiwała głową i przyniosła talerze. Potem posta- wiła na gazie czajnik i wrzuciła do szklanki torebkę mięty. W końcu usiadła przy nich. - Widziałam dwóch gości, którzy mnie odwiedzą w jakimś domu... Nie poznałam go, bo wtedy jeszcze wy- glądał inaczej. Dziadekw nim mieszkał. Przenieśliśmy się tu w latach siedemdziesiątych. Przebudowałam go po śmierci mamy... No napisałam ten list, i co z tego? Miałam jede- naście lat i pstro w głowie. Strasznie byłam dumna. Dumna i głupia. Dumę starannie wybito mi z głowy. Głupoty pozby- łam się sama. Co wam z tego przyjdzie, że jestem? - Prowadzę w telewizji program zajmujący się takimi sprawami - Antek mówił wolno, ostrożnie. - Ale żadna z nich nie była jeszcze tak przejmująca jak ten przy- padek. Nigdy nie miałem do czynienia z tak oczywistym dowodem, że to, czym się zajmuję... ma sens. 230 - A to dla pana takie ważne? - Nie rozumiem. - Ja znam pana program. Proszę wybaczyć: nie podoba mi się. To niepoważne. Jakiś iluzjonista, jacyś /^inacze łyżeczek, jacyś kosmici... Nie można co tydzień odkrywać tajemnic. Cotygodniowa tajemnica przestaje )yć tajemnicą. Kamień filozoficzny nie jest do kupienia v sklepie geesu. A pan prowadzi sklep. Krzysztof o mało się nie roześmiał: jasnowidzka /..ipędzała kumpla w kozi róg. Wyglądało na to, że ich wyprawa zakończy się jednak fiaskiem, i to właśnie z powo- dów, dla których ją podjęli. Byli interesowni. A program, który uwodził ludzi tęskniących za tajemnicami, dla tej irdnej osoby, żyjącej wewnątrz tajemnicy, okazywał się nie do zaakceptowania. Antek jednak nie prowadził takiej rozmowy po raz pierwszy. - To prawda, że jest tam masa rzeczy niemądrych - powiedział z pokorą. - Nie zawsze się udaje przepro- wadzić skuteczną selekcję. Ale nie sądzę, żeby nie było tam ani jednej sprawy wartej namysłu. W każdym razie ja szukam. Od początku istnienia tego programu szukam takiej osoby jak pani. - Panie Antoni. Cieszę się, że pan tak mówi. Że pan szuka. Ale szuka pan jako prywatny człowiek, bardzo miły. A jako postać z ekranu sugeruje pan co tydzień, że pan coś znalazł. I ludzie czują dreszczyk emocji... bez sensu. - Ale jeśli ludzie, jak pani mówi, czują ten dresz- czyk, to przecież znaczy, że budzi się w nich tęsknota za jakimś innym światem niż ten nasz. Za światem, który pani zna, może tylko pani. Niech pani sprawdzi inne 231 programy w telewizji. Ja przynajmniej budzę jakieś potrzeby... może nawet religijne. - Niech pan nie żartuje. Pan nie budzi potrzeb religijnych, tylko je zaspokaja, zresztą bardzo fałszywą monetą. Powinien pan zdawać sobie sprawę, że jeśli ktoś godzi się na występ u pana, to już z tego wynika, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia. - Jest pani dosyć przykra - odezwał się Krzysztof. Zrobiło mu się żal przyjaciela i poczuł, że rośnie w nim złość. - A w pani bibliotece też są bardzo rozmaite rzeczy. Przepraszam, ale widziałem. Naprawdę wierzy pani w prze- powiednie królowej Saby? Przecież to fałszywka poprawia- na co kilka lat. Antek zamachał rękami uspokajająco. - Poczekaj, Krzysiu. Poczekaj. W pani słowach jest sporo racji, niestety. Aleja mam wobec tego wielką prośbę. Bo przecież nie jechaliśmy tutaj tylko w sprawie programu. Ja jestem nie tylko dziennikarzem. Także człowiekiem. Czy może mi pani o wszystkim opowiedzieć? Prywatnie? - A jaką ja mam pewność, że to zostanie między nami? Że nie nagrywacie jakoś tej rozmowy? - Kamera została na górze. Dyktafonu nie mamy. Zresztą - Krzysztof prychnął - może nas pani obszukać. - Boże, jak wy żyjecie w tej Warszawie. Naprawdę obszukujecie się nawzajem? - podniosła się i zebrała talerze. - Przepraszam, muszę posprzątać. Antek wstał, podszedł do niej i złapał ją za łokieć. Spojrzała spłoszona. - Pani Zofio - powiedział miękko. - Godzina roz- mowy. Kolega jest zdenerwowany, niepotrzebnie. Może być w cztery oczy. Proszę. 232 Odsunęła się, włożyła naczynia do zlewu. Krzysztof miał wrażenie, że dyskretnie wytarła oczy. Kiedy się do nich adwróciła, miała znowu swoją zwykłą, pogodną twarz. - Panie Antoni, tak będzie lepiej dla pana i dla ramie. To są sprawy z mojego dzieciństwa. Zmarnowały mi lżycie. Udało mi się tyle uzyskać, że ludzie o mnie zapo- mnieli. W każdym razie już się mnie nie czepiają. Mam swój pensjonat, żyję samotnie, całymi godzinami mogę rozmyślać o popełnionych błędach. Ja wiem, żeście obaj /..ibrnęli, jeden i drugi. Nie jest wam łatwo. Kto wie, może mnie się ułożyło lepiej, może tego nie doceniałam. Jedźcie sobie z Bogiem; wiem, co mówię. - Zaraz - przerwał czujnie Krzysztof. - Czy to /.naczy, że dalej widzi pani przyszłość? Tylko nikomu jej pani nie zdradza? Podniosła w górę obie ręce, jakby go przeklinała: - Człowieku - zawołała z gniewem. - Nie rozu- miesz po polsku? Nie chcę o tym rozmawiać, do widzenia panom — i wybiegła z kuchni, zatrzaskując za sobą drzwi. 6 Przed północą usłyszeli nagle klekot kopyt koń- skich pod oknami, czyjś okrzyk, ściszone rozmowy, kroki na schodach. Eryk oderwał się na chwilę od sutków Ilse, które drażnił właśnie delikatnymi dotknięciami warg. Poczuł na karku dłoń żony; chciała w ten sposób po- wstrzymać go, zaniepokojona, czujna, ale źle zrozumiał ten gest i zaczął znowu ją pieścić. „Przestań - szepnęła - ktoś przyjechał". Więc nasłuchiwali spłoszeni, jakby obawiając się czyjegoś wtargnięcia, i chociaż głosy ucichły, Ilse wysunęła się z jego objęć. „Wybacz, ale coś się stało. A ja nie wiem co". „A to nie wszystko jedno?"-zaświszczał namiętnie. „Niby tak. Ale chodźmy lepiej spać. No już, przytul się, tylko grzecznie, i śpijmy. Wynagrodzę ci to na- stępnym razem". Więc rad nierad objął ją mocno, licząc jeszcze przez chwilę, że podnieci ją dotyk jego nabrzmia- łego członka. Czuł się rozdrażniony, nie tylko niespełnie- niem; od dwóch dni Tarnowski serwował do obiadu wodę w karafce i robiło się to nie do zniesienia. Właściwie mogli- by pójść na wino do którejś kawiarni miasteczka, ale nie wiedzieli, jakie skutki pociągnęłoby za sobą złamanie zaka- zu gospodarza. Inna sprawa, że i tak nie mieli pieniędzy na wyjazd; profesor nie zdawał sobie chyba sprawy, że czeka go opłacenie im podróży powrotnej; o ile rozgniewa- ny nie wyrzuci ich na bruk. Sytuacja zrobiła się kłopotliwa. A teraz jeszcze i to. Eryk sapnął zniecierpliwony. Ilse nie odpowiedziała: może rzeczywiście usnęła tak szybko. Rano przy śniadaniu zobaczyli ją: usiadła obok Kazimierza, zaróżowiona, w prostej seledynowej sukience, 234 |)ly było mi bardzo źle na świecie. - Chciałabym pozbierać ze stołu - przerwała im i n głosem Veronique. - Panno Anielo, dołączy pani do naszej grupy? lice pani uczestniczyć w wykładzie? - zapytał jeszcze nowski. - Tyle że, muszę uprzedzić, przejdziemy niemiecki. - Na pewno skorzystam. To kwestia osłuchania się. i.ońcu uczył mnie cudowny lektor - popatrzyła na Kazi- rza z miłością. - Kaziczku, jaka ja jestem szczęśliwa, nic ci nie jest. Więc powędrowali, jak zwykle, w stronę dolmenu: ifesor przodem, za nim Aniela pod rękę z Kazimierzem, ry ściszonym głosem opowiedział jej o miejscu ich 'tkań, o Słowackim i dwunastoletniej pasterce; wreszcie i objuczony dziś dwoma składanymi krzesełkami Eryk. iły usiedli, Kazimierzowi rzuciło się w oczy, jak bardzo cność jego narzeczonej zmieniła sytuację w grupie. .'"ląd bezwiednie skupiali się wokół Ilse, która królowała 237 wśród nich, wzmacniając pozycję męża i przeciwstawiaj;)! go profesorowi. Więc jednak to ona prowokowała icli do walki - zrozumiał z pokora - nie on. Teraz sam poczuł się mocniejszy, a Eryk nagle zmalał, stał się jednym z wielu uczestników spotkania. Był jednak prawdziwy beneficjani tych przemian: profesor. Przewodził wreszcie zgroma- dzeniu, samotny mędrzec w otoczeniu dwóch par. Wiei o to chodziło - myślał Kazimierz. Nie o mnie, nie o mó) osobisty los. - Przed paroma tygodniami pan Falk zadał mi pyta- nie, czy wierzę w metempsychozę - zaczął Tarnowski. Mówił głośniej niż dotąd, z większą swadą, i to Ilse patrzyła dziś na niego ironicznie, rozbawiona wpływem nowego gościa. - Odpowiedziałem wówczas, że nie wierzę, air wiem; bo ona jest prawdą. Wiedza ta przybyła do mnie niespodziewanie jak do nas dzisiaj panna Aniela i jak ona rozświetliła wszystko wokół - szarmancko ukłonił się w jej stronę. - Przygotowywałem się podówczas do egzaminu doktorskiego i czytałem wielokrotnie Ucztę Platona, osobli- wie często ten jej fragment, kiedy autor wznosi się na wyżyny swego kunsztu, wkładając w usta Sokratesa wzru- szającą apoteozę wiecznej, prawdziwie boskiej miłości. Był poranek, wiosna, siedziałem w ogrodzie, w naszym majątku, i nagle ogarnęła mnie bezwzględna pewność, euforyczna moc wiedzy, która przemienia światy. Żyłem już przed wiekami, żyłem wielokrotnie. Jak Her Armeńczyk płonąłem na stosach, jak Popiel ginąłem pod piorunami, składany w grobie i znów wskrzeszany. Moi kochani, nie ma śmierci. Moi kochani, nie ma nicości. Obdarzeni nie- skończonością czasu, pielgrzymujemy bez pośpiechu do naszego Ojca, który jest w niebie. Ten, który jest Miłością, 238 • mógłby skazywać swych dzieci na wieczne potępienie. 11, który nie zna granic, nie mógłby uzależniać swego ilu od przebiegu jednorazowego życia, które jest iskrą lylko. Istnieje wielka tradycja ezoteryczna, której korze- nirm są pisma Platona, a kwiatem - twórczość polskich Łłumantyków, zwłaszcza Juliusza Słowackiego. Wtedy zro- •imiałem, że stoi przede mną zadanie połączenia ze sobą •ch odległych w czasie i przestrzeni, a przecież jakże silnie 'wiązanych ze sobą punktów. Wydobycia na światło dzien- intuicji, która przenika twórczość wszystkich wielkich chów ludzkości: że osnową tego świata jest Absolutne •bro, w którego świetle nie ma nic niemożliwego. Nie ma •odwołalności. Nie ma utraty. Nie ma tragedii. Był teraz prawie piękny: lekki wiatr znad oceanu i wił się posiwiałymi kosmykami jego rzadkich włosów, ; ,^ał w trawie końcówkami sznurowadeł, rozdymał ręka- beżowego surduta. Oczy mówcy błyszczały, znać było, zwierza się nareszcie ze swej najgłębszej wiary, z naj- lymniejszych źródeł nadziei. Zabrakło mu głosu; odpo- |ł chwilę, a potem mówił dalej, nieco spokojniej. - Nasze dusze, jeśli zanadto uwierzą w realność iata materii, w który zostajemy wrzuceni z chwilą uro- .'nia, spędzają życie jak we śnie. Książę tego świata mami is rojeniami konieczności, determinizmu. Lecz filo- 'lia jedynie z pozoru oznacza bierną miłość mądrości. istocie jest przebudzeniem, jest wezwaniem. To dzięki j przypominamy sobie, że jesteśmy na tym świecie ko gośćmi. Periodycznie powracającymi wędrowcami. kolejnych wcieleniach zyskujemy szansę, by wydos- nalać nasze cechy wewnętrzne. Aż, zjadacze chleba, mierny się aniołami. A kiedy utracimy w wyniku śmierci 239 cielesnej swą tymczasową powłokę, czekamy niecierpliwie by para dobrych duchów, zogniskowana, zestrojona w hc-u monii miłości, wezwała nas z powrotem na dół, na ziemie,' byśmy zyskali dla swego rozwoju kolejny odcinek czasu Bądźcie płodni, moi najmilsi, i dajcie naszym przodkom okazję, by znowu zagościli wśród nas. Miłość dysharmo nijna, miłość oparta na pożądaniu, płodna być nie może Prawdę mówiąc, w ogóle nie powinna zwać się miłości.) Ale skoro już odnaleźliście się, to wyrwijcie się z ziem skiego brudu i zestrójcie swoje dusze w górny ton. - Amen - przerwał mu Eryk. Od dłuższego czasu spoglądał to na llse, to na Anielkę, jakby oceniał wrażenie, jakie wywiera na kobietach mowa profesora. - Amen. bardzo piękne. Ale mam parę pytań. Proces powstawania nowego organizmu został przez embriologię dość dobrze opisany. W ten sam sposób rozmnażają się zwierzęta,! Między procesem zapłodnienia suki przez psa i kobiety przez mężczyznę nie ma istotnej różnicy. Czy mam przei to rozumieć, że także psy zestrajają swoje psie dusze?] I schodzi do nich z obłoków mały duchowy piesek? Aniela uszczypnęła Kazimierza w łokieć. Z wykładu Tarnowskiego zrozumiała tylko zasadniczy sens, ale pyta- nie Falka pojęła bardzo dokładnie. ,Jak on może?" - szep- nęła ze zgrozą. Profesor popatrzył na swego gościa, jakby się obudził. - Jest pan produktem ohydnej deterministycznej nauki - odparł zimno. - Dziewiętnasty wiek zostanie zapamiętany jako okres upadku naszej kultury. - Chcę tylko zrozumieć: pan odrzuca cały dorobek nauki? Darwina, Cuviera, Claude'a Bernarda, a poniekąd również Newtona, Galileusza i Descartes'a? 240 - Nie odrzucam, ale uzupełniam. To jak w platoń- rj jaskini: nauka bada relacje między cieniami. A mnie nesują rzeczy, które istnieją naprawdę. - Więc naprawdę: to męski członek włożony « pochwę kobiety - wydawało się, że Eryk spojrzał na tiiielę z satysfakcją; Kazimierz uświadomił sobie z ulgą, t podczas lekcji niemieckiego nie podał swej uczennicy (ch słów - a potem tryskający nasieniem uruchamia roz- |6J płodu czy też harmonia dusz? Jeśli to ona jest powo- (in, można by się obyć bez aktu... l - Nie słuchał pan uważnie. Jest pan w ogóle wyjąt- 'wo nieuważnym uczniem. Dobry Bóg nie chciał, by du- )we źródło naszej płodności stało się dla nas zbyt jawne, itego okrył je szczególnie nieprzejrzystą zasłoną. - Czy dobry Bóg chciał także płodów, które rodzą zdeformowane? - Eryk podniósł głos. - Niezdolne do ia? Martwe? Nie wiem jak pan, profesorze, ale ja spędzi- n rok w berlińskiej klinice. Zamierzałem zostać leka- m. Zapewniam, że napatrzyłem się tam obrazów, któ- h ze względu na obecność kobiet nie ośmielę się opisać. - Nie wiem, drogi panie. Wskazana by tu była A/na pokora. -Ale pokora nie jest wskazana, kiedy tłumaczy pan, •go Bóg chciał, zasłaniając nam pańską wizję prosta 'liulacją? - W ten sposób nie będziemy rozmawiać. Koniec kładu. - Panie profesorze - zaprotestowała llse. - Mąż się •nerwował, ale kwestia, którą podniósł, wydaje się prawdę interesująca. Proszę mi to wytłumaczyć, a Eryk '/.e się w tym czasie przejść. 241 Ale Tarnowski nie zamierzał dać się tak łatwo ułagodzić. - Doskonale wiem, dlaczego pani maż tak sil." zdenerwował. Zaryzykowałem mały eksperyment, spraw dzając, jak bardzo jest uzależniony od alkoholu. Już po trzech dniach niesłużenia państwu winem jego zachowanir przekroczyło granice dobrego smaku. - No to już jest szczyt - Eryk podniósł się '/.v swojego miejsca. - Rzeczywiście, pan lubi mocną kaw*;, a ja wino, nawet tak słabe, jakie podaje się w tym lokalu. Nie zmienia to faktu, że mądrości, których pan naucza, można przyjąć jedynie wtedy, gdy nie wie się nic o rozwoju współczesnej nauki. Możemy oczywiście zamknąć oczy i śnić razem z panem. W tym czasie europejscy naukow- cy domkną klatkę, której fundamenty zbudował Newton. - Pan, między jednym kieliszkiem a drugim, zdążył oczywiście poznać współczesną naukę. - Ilse, idziemy; nie będę tego więcej słuchał. - Ale właściwie dokąd, Eryku? Zapadła cisza; Falk uśmiechnął się krzywo i... usiadł z powrotem na kamieniach. Milczeli, zakłopotani. Aniela. wtulona w narzeczonego, spoglądała znad jego ramienia trwożliwie. Profesor utkwił wzrok gdzieś za nimi, ponad dachami domów osady Birochere. - Panie profesorze - zza pleców Kazimierza rozległ się nieśmiały głos. - Pan tak pięknie mówił. Jak to jest. kiedy się wie? Tarnowski spojrzał na pannę życzliwie. Westchnął. - Drogie dziecko, jak dobrze, że pani jest. Przypo- mina pani o najprostszych sprawach. Otóż kiedy się wie coś na pewno, odczuwa się spokój - podszedł do Falkd 242 ^ciągnął rękę. - Przepraszam pana. Zareagowałem zbyt iłtownie. Falk zerwał się i zaczął rozglądać nerwowo, jakby oszukiwaniu suflera. - To ja przepraszam - wybełkotał. -Jak już kiedyś ominąłem, chciałbym, żeby pan miał rację. Metempsy- :ajest jedyną nadzieją dla nas, pogrążonych w smutku i stanowił się chwilę, a potem dodał: - Uniosłem się, bo oko mnie to wszystko obchodzi. Pan jako filozof wie l onale, że dotykanie najświętszych tajemnic nieraz... ni. Uwzniośleni tym pojednaniem, udali się na obiad. •ołudniu Veronique zniknęła w kuchni, a Ilse pobiegła na. Profesor zamknął się w swoim gabinecie. Kazimierz 'nął coś do ucha narzeczonej, a kiedy pokręciła prze- o głową, ruszył sam na górę. Aniela stanęła pod oknem i irła czoło o szybę. Za jej plecami, przy stole, wiercił leszcze Falk. Zapatrzona na ogród czekała, aż sobie Izie. - No i co, panno Anielo? - usłyszała drwiący głos. łtBardzo panią zgorszyłem? t ( Obejrzała się. | ( - Nie wiem, o czym pan mówi. 11 - No, uczestnictwo w dyskusji na temat prawdzi- ^ch przyczyn zapłodnienia... To chyba niecodzienne prze- •.'? Od rojeń naszego poczciwego gospodarza o dobrym 11 po konkrety anatomiczne...Pełne spektrum tematów, ićrego takim pannom serwuje się zazwyczaj jedynie 'we, czyż nie? Aniela spochmurniała, a potem uśmiechnęła się »»nwencjonalnie: 243 Ery ku. Na szczęście nie wszystko zrozumiałam, panicj - No jakżeż? To jak było z tymi lekcjami u mego przyjaciela? Das Geschlecht, das Glied, das Yerhaitnis... - Dlaczego chce mnie pan obrazić? Wytrzeszczył oczy, a potem uśmiechnął się niewin- nie, jak dziecko. Nie ruszając się z miejsca, pomachał do niej ręką; wyglądało to, jakby sprawdzał, czy go wid/i; czy nie śpi. - Nie, nie, robaczku. Żadnej obrazy. Jeśli poczuł.! się pani dotknięta, gotów jestem tu, zaraz, paść na kolan;i, - („Nie trzeba" - zapowiedziała na wszelki wypadek; nawet jej nie usłyszał.) - Tylko że, myślę sobie - kontynuował - wybrała się pani w tę podróż w najlepszych intencjach. a trafiła do gniazda szerszeni. Jakaś epoka się w pani życiu kończy; a może już się skończyła? Żal mi pani. - Uprzejmie dziękuję - rozgniewana oderwała się od ramy okna i chciała odejść. - Panu się zdaje, że my tam, za kordonem, jesteśmy wszystkie jak Zosia z Sopli- cowa. A ja przejechałam tysiące kilometrów, sama, żeby się znaleźć u boku narzeczonego. Myślałam, że jest ciężko chory. Profesor mnie zwiódł. Nie rozpaczam nad reputacją, nie domagam się towarzystwa, które byłoby może bardziej odpowiednie. To pana współczucie mnie obraża, a nie jakieś świństwa, które pan do mnie mówi po niemiecku. - To nie świństwa. To życie - odparł z nieoczeki- wanym westchnieniem i w jego oczach pokazały się łzy. Suknia Anieli zafurkotała i już jej nie było: wyszła do ogrodu. Eryk posiedział jeszcze chwilę, kiwając smutno głową; w końcu zerwał się i poszedł na górę. 244 W pokoju położył się w ubraniu na łóżku i zamknął irzy. Nienawidził tych chwil, kiedy ogarniało go współ- i /ucie dla bliźnich, lepkie jak berlińska mgła. Współczuł k.i/imierzowi, że znalazł sobie tak niepoważnego mentora, Ic i Tarnowskiemu, że dla obrony naiwnej wiary musiał niputować sobie zdolność do krytycyzmu, okaleczyć swój irgdyś przecież wybitny umysł; współczuł Ilse, bo wybrała obie za małżonka człowieka całkowicie nieodpowie- /.ialnego, który naraził ją swoim dzisiejszym wyskokiem .1 nieobliczalne konsekwencje - co mieliby ze sobą zro- bić w Pornic, wyrzuceni przez gospodarza? Za ostatnie irniądze zagrać w kasynie, licząc na uśmiech fortuny? rbrać? Kraść? Współczuł Anieli, która przyjechała tu dobroci serca, żeby stracić swą uroczą niewinność '.inienki z Kresów, a wreszcie sobie, że musiał patrzeć ii to wszystko, nie mogąc niczego zmienić, pozostając fidzem w demonicznym teatrze świata. Rzeczy toczyły się, ik miały się potoczyć, złowrogim torem wytyczonym r/.ed wiekami, gdy atomy zaczęły się ze sobą zderzać niby ule bilardowe, gdy połączyły się w większe obiekty, &wnie jak one przewidywalne, gdy w konsekwencji od- ziaływań między nimi powstało życie i jego subiektywny brąz - życie psychiczne walczących o przetrwanie •dnostek... Żeby nie oszaleć, trzeba było jakichś środków nieczulających: alkoholu, morfiny, wyczerpującego seksu l ho żarliwej wiary, inaczej przypatrywanie się choćby naj- iobniejszej cząstce wszechświata stawało się dla wrażli- ,'ej duszy udręką nie do zniesienia, wytrawiającą w mózgu ,'dąż ten sam komunikat: nie ma wolności, nie ma wyboru, •st tylko wieczny instynkt walczących ze sobą istnień. Jeśli we wnętrzu każdego z nich tkwiła, jak pestka w owocu, 245 wędrująca dusza, można by było uwierzyć, że kiedyś, gdy owoc zgnije, wydostanie się z tego obłędnego koła cier- pień. Lecz profesor chciał wierzyć jedynie w pestki - Eryk zachichotał nerwowo - i w rezultacie odbierał człowiekowi jedyną prawdę, prawdę jego bólu. Tymczasem wzmagał go, bezwiednie ośmieszając tę jedyną nadzieję, a teraz jeszcze pozbawiając ich wina... Trzasnęły drzwi, do pokoju weszła Ilse, w której ciele można by się było schronić. Ale minę miała wzburzoną i Falk na ten widok pożegnał się z myślą, że powrócą teraz do czynności przerwanej przyjazdem Anieli. - Czy ty wiesz, co on zrobił?- zapytała z gniewem. Eryk usiadł na łóżku. -Kto? - Nasz miły gospodarz. Wiesz, co zrobił wczoraj- szej nocy? - Fortelem sprowadził tu przyszłą panią Gra- bowską. - Ale ona jeszcze nie jest panią Grabowską. A poło- żył ją spać w pokoju Kazimierza. Oddychała ciężko, czekając na reakcję męża. Ten wzruszył ramionami. - Kochana, mamy koniec dziewiętnastego wieku. - Ale ona nie pochodzi z Berlina! Ona mieszka gdzieś w jakiejś Rosji. To gorzej niż Norwegia. Zorgani- zował jej podróż bez możliwości powrotu. Jeśli Kazimierz nie zdecyduje się teraz na małżeństwo... - Ilse, Ilse. Pierwszy raz słyszę, żebyś była taka mieszczańska. Tam są, jak u nas, dwa łóżka; zresztą ona go kocha, a on ją szanuje. - Mam nadzieję, że on ją również kocha. 246 Falk z wahaniem kiwnął głową. -Też mam taką nadzieję. Może rzeczywiście jest to 'danie owieczki pod opiekę wilka, ale... Zdaje się, że tu ma więcej sypialni. - Okropne. Mędrzec może być jak Bóg Ojciec, tak? - Daj spokój, nie żaden Bóg Ojciec, tylko Zagłoba. -Kto? - Zagłoba. Postać z książki, którą znają wszyscy ilacy - przeciągnął się, rozbawiony własnym skojarze- rm. - Skrzyżowanie Falstaffa z Odysem. Rycerz samo- wała, mistrz forteli. W pewnej chwili wyciąga z klasztoru /ego druha, wmawiając mu, że ich wspólny przyjaciel ••t umierający. Niedoszły zakonnik jedzie czuwać przy rboszczyku, a kiedy się okazuje, że tamtemu zdrowie » pisuje, daje się przekonać, by nie wracał już za furtę. 10 mniej więcej zrobił nasz gospodarz. Ale tytuł Boga 11 ca brzmi zdecydowanie lepiej... Ilse otworzyła drzwi balkonowe i oparła się o fra- ngę. Chwilę uspokajała oddech. - To dzielna dziewczyna - powiedziała w końcu. iczuła na biodrach dłonie męża. - Nie mówię, że nie - szepnął jej do ucha. - Ale ,'iat się takimi istotami żywi w pierwszej kolejności. Są .ipieżniki i są ofiary. Współczujesz wszystkim antylopom, olikom, myszom? Aniela odpaliła tam pewnie konku- ntów ze swojej kasty, bo chciała męża poety. No to go .'dzie miała... Odsunęła się. - Och, daj spokój. Jesteście wszyscy okropni. Milczał chwilę, jakby zastanawiając się, czy mówić l.ilej. „Wzruszasz się nią, bo nie możesz już nic zrobić 247 dla Bronki" - chciał powiedzieć. Wzdęty ciążą brzuch jego dawnej konkubiny, nagiej, rozciągniętej na stole prosek- toryjnym w Berlinie, stanął mu tak wyraźnie przed oczami, że poczuł mdłości. Zacisnął oczy i przytulił się do pleców Ilse, jakby w poszukiwaniu ratunku. Chyba zrozumiała go bez słów, bo odwróciła się i czule pogłaskała po karku. Tymczasem Aniela spacerowała samotnie ścież- kami ogrodu. Był mniejszy, niż sądziła, a przy tym dziwnie zaniedbany, jakby nikt z domowników nie miał dla niego czasu; ale coś jej mówiło - nie umiała sobie wyjaśnić źródła tego przekonania - że to nie nawał innych zajęć skazał go na tę półdziką wegetację. Porosłe chwastami rabatki, których zarysu ledwie się można było domyślać, zdziczałe krzaki wołały melancholijnie o uwagę. O czułość. Przysiadła na huśtawce, ale zdawało jej się, że zajmuje czyjeś miejsce, że może rozgniewać tym kogoś; wokół niej było tyle agresji! Przez otwarte okno w kuchni dostrzegła krząta- jącą się tam Veronique. Podeszła bliżej, oparła się o para- pet i przytuliła policzek do dłoni. Gospodyni udawała, że jej nie widzi, ale Anielce udało się w końcu przechwycić jej wzrok. - Dlaczego pani jest dla mnie niedobra? - zapytała przymilnie. - Słucham? - Dlaczego jest pani niedobra dla mnie? Uraziłam czymś panią? Veronique zamaszyście podeszła bliżej; przez chwilę wydawało się, że zaciągnie firankę, odgradzając się od intruza. - A panienka jest pewna, kto tu dla panienki jest dobry, a kto nie? - mówiła szybko, jakby celowo utrud- ni,ijąc Anielce zrozumienie. Mimo to dziewczyna uśmiech- tł»,'l;i się grzecznie. - Myślę, że tak - odparła. - No to gratuluję - Veronique wróciła do zajęć. AIr tamta nie odchodziła, więc spojrzała na nią znowu, /c złością. - Po co tu panienka przyjechała? - Żeby być z moim narzeczonym. Mąż pani napisał mi, że ciężko się rozchorował. - Ale panienka przekonała się już, że jest zdrowy, l.ik? To co panienka tu jeszcze robi? Pociągi do Nantes od- thodzą codziennie - kiedy spojrzała znowu w okno, zoba- czyła tam jedynie zieleń ogrodu. t Anielka, już za węgłem domu, łykała łzy. Działy się (U rzeczy niepojęte. Przez dziewiętnaście lat otaczała ją łyczliwość: zachwycali się nią rodzice, rozpieszczali bracia, V(miechała się do niej służba. Momenty, kiedy wyrządziła Komuś przykrość, potrafiła policzyć na palcach jednej ręki. Wystarczał wtedy chłodniejszy ton głosu ojca, matczyne •narszczenie brwi, żeby orientowała się w charakterze l: rozmiarach przewinienia, za które przepraszała zaraz l|(rupulatnie. Świat był bezpieczny, pełen pogodnych chło- w, pozdrawiających ją w swoim śpiewnym języku, czu- ;h domowników, rzeszy kuzynów i znajomych z okolicz- ch majątków, z którymi przyjaźniła się od dzieciństwa. tem wkroczył w to wszystko guwerner o zielonych smut- nych oczach i zawojował jej duszę - mrokiem, który posta- nowiła rozproszyć. Przybywał skądś, z innego świata, który KO poranił, i należała mu się nadzieja. Kiedy odjechał, zosta- wiając na pożegnanie skromny pierścionek, każdy jego list, »hoćby pełen niewiary w szczęście, budził w niej radość bo to jej się zwierzał, bo to dla niej pisał wiersze, które 249 przywodziły jej na myśl krople smoły, czarnej i błyszczące! Wiadomość, że ją przyzywa w chorobie, była dla niej jcik rozkaz, i chociaż rodzice wzbraniali się początkowo, potni fiła ich przekonać, pytając, czy nie uczyli jej od dzieciństwa. że nie zostawia się najbliższych w potrzebie. Że ze wszyst- kiego największa jest miłość. Spieszyła do niego tak bardzo. że zdecydowała się nie czekać na poranny pociąg do Nan- tes, tylko opłaciła powóz, wydając prawie całą sumę, prze- znaczoną na podróż w obie strony. Po przybyciu na miejsce nie poczuła goryczy, choć - pomyślała teraz - może po- winna: wypełniła ją radość, że Kazimierz żyje, że wita jq z czułością i podziwem. Spodziewała się, że otaczający go ludzie będą jeszcze cudowniejsi niż ci z jej rodzinnych stron - i fakt, że musiała przespać się w tym samym pokoju co ukochany, wzięła początkowo za przejaw ich prostodusz- ności i zaufania. A potem, za dnia, wystarczyło kilka godzin, żeby zobaczyć w nich figury przerażające i (musiała wyznać, choć wstydziła się tego zuchwałego sądu) dosyć szpetne. Teraz, wycierając nos, uświadomiła sobie z przerażeniem, że nie ma dokąd pójść. Wszędzie mógł czaić się złośliwy pan Eryk, jego dumna żona, nie mówiąc o tej impertynen- ckiej Francuzce, która-rumieniec oblał Anielę raz jeszcze - ośmieliła się właściwie wyprosić ją z domu. Między nimi nawet Kazimierz zrobił się nagle obcy: co trzymało go w tym dziwnym towarzystwie? I wtedy przypomniała sobie dobrotliwe spojrzenie profesora Tarnowskiego. Ten jeden, choć umiał się rozgniewać, był jak anioł... Ostrożnie, by nie spotkać nikogo po drodze, Anielka ruszyła w stronę gabinetu gospodarza. Zapukała, zastanawiając się, czy jej oczy nie są jeszcze zanadto czerwone. „Entree!" - usłyszała. Uchyliła drzwi. -Ach, to pani, panno Anielo! Proszę, proszę. Jaka mihi niespodzianka - filozof zerwał się zza biurka i pod- v niqłjej fotel. Dygnęła, rozglądając się z niemym podzi- in po szafach bibliotecznych, którymi zastawione były ystkie ściany niewielkiego pomieszczenia. - Czy ktoś ii wyrządził przykrość? - Nie, dlaczego? - uśmiechnęła się nieco wymu- .'cnie. - Czy bardzo przeszkadzam? Martwiłam się - pi/.yznała, chcąc uniknąć dalszych pytań. - Czym się pani martwiła, serce? Speszona, zaplotła dłonie. - Nie chciałabym wyjść w pańskich oczach na para- (iiinkę... Ale muszę jednak zapytać: czy w okolicy nie /.iiiilazłoby się dla mnie jakieś miejsce na nocleg? Jesteśmy f. Kazimierzem po słowie, ufam mu... Mimo to sam pan przyzna, że ten wspólny pokój robi tu na wszystkich trochę y.łe wrażenie. Profesor spojrzał na nią z takim zdziwieniem, że /..irumieniła się po koniuszki włosów. - Pani chyba żartuje. Przecież Falkowie przyjechali /.r słynnego z róż... - urwał, zdając sobie sprawę, że wzmianka o berlińskiej rozpuście będzie argumentem dość niezręcznym. - Przecież Falkowie są ludźmi nowo- t/.esnymi. Wszyscy tu kochamy Kazimierza i podziwiamy p.ini determinację. Nie wierzę, żeby ktoś pozwolił sobie na choćby cień złej myśli. -A jednak spotkała mnie przykrość. Jakiś grymas przeleciał po jego twarzy. - Obawiam się, że to moja żona. Cóż mam powie- dzieć, moja droga. Proszę o wybaczenie. Stokrotnie proszę o wybaczenie. Zaręczam, że to się nigdy nie powtórzy. 251 Aniela odzyskała nagle spokój. - Nie zrozumieliśmy się. Pani Tarnowska jest uro- czą gospodynią, tyle że zapracowaną. To ja czuję się dość niezręcznie. Profesor wstał, przespacerował się do drzwi i z po wrotem, zaplótł ręce jak Napoleon z obrazu, który Anielk.i znała z sypialni rodziców, i pochylił głowę w zadumie W ciszy, która zapadła, pomyślała z zażenowaniem, ilr czasu zajmuje mu swoją skromną osobą. Chciała nawet się wycofać, ale w tym samym momencie gospodarz wyprosto- wał się i westchnął: - Droga moja, sprawa przedstawia się następująco. Osiedliłem się tu przed paroma laty i w ogóle nie porobiłem znajomości. O okolicznych mieszkańcach mam zdanie dość mierne. Myślę, że więcej plotek powstanie, jeśli zatrzyma się pani, samotnie, u jakichś ludzi. A u nas są tylko trzy dwuosobowe sypialnie. Rzecz jasna, Kazimierz mógłby spać na werandzie... - czekał chwilę, jakby spodziewał się protestu - ale to z kolei utrudni funkcjonowanie całego domu. Poznała już pani charakter Veronique; wolałbym nie sprawdzać, jak przyjmie takie rozstrzygnięcie. A wreszcie: jesteście młodzi, kochacie się, wasze narzeczeństwo trwa już dość długo. Czystość to coś więcej niż fizyczna nie- możność grzechu, na której straży stoją przesądy. Macie szansę, która dziś jeszcze nikomu nie jest dana: szansę poznania się naprawdę, bez obecności jakichś przy- zwoitek, dam do towarzystwa czy jak to dziś wygląda w naszej wspólnej ojczyźnie. Starałem się tu stworzyć arkadię przyszłości, gdzie nie będzie uprzedzeń, swatów, konwenansów, całej tej nędzy współczesności. Niech chociaż pani będzie po mojej stronie. 252 Tego wieczoru Kazimierz po raz pierwszy od przy- /du usiadł przy sekretarzyku, aby zanotować pomysł na wór. Idea dojrzewała w nim nieśmiało już trzeci tydzień, r dopiero dziś-czy to sprowokowany przyjazdem Anieli, •v skandalicznym zachowaniem Falka podczas wykładu - •baczył ją nagle w pełnym świetle. Od śmiałości pomysłu t;dło mu się w głowie. Przecież już rok temu pomyślał, że l podobni. Obaj kochali tylko swoich wyznawców. Każdy nich miewał chwile, kiedy rozpoznawał w sobie, nie- letnie, ze wstrętem przeciwstawny do własnego pogląd i świat. Pogląd tego drugiego, niczym skryty we własnych /.ewiach zasuszony embrion. Teraz widział ich spotęż- >iłych, czy raczej ich kosmiczne pierwowzory: miłującego viat syna światłości i rozpaczającego z powodu nędzy •KO świata syna mroku. W mgnieniu oka przypomniał ibie coś jeszcze i zaczął grzebaćw papierach. Miałem rację lobrze to przełożyłem - pomyślał tryumfalnie i krnąbrnie. ic było lepszego komentarza do dzisiejszego zajścia niż • słowa Platona (czy może jednak niewiernego tłumacza, inbowskiego?): „Mit wyda ci się zapewne jako bajka .irych niewiast, które lekceważysz. I nie byłoby dziwnym i k czynić, gdybyśmy znaleźć mogli lepszą i bardziej 'i zekonującą". Eryk miał puste ręce. Słusznie - trzeba to vło z bólem przyznać - dworował sobie z baśni profesora. le nie miał w zamian nic lepszego, samą tylko złość do mata, który odbierał -jak on sam - wszelką nadzieję. Kazimierz wyjął czystą kartkę i zaczął pisać: NIESPEŁNIONY. Poemat. Zaledwie podkreślił falistą linią tytuł, rozległo się iiikanie do drzwi. Obejrzał się: stała w nich Aniela, obju- /.ona jakimś wielkim przedmiotem. 253 - Czemu pukasz? Przecież to też twój pokój. Postawiła pakunek na ziemi. Był to parawan. - Rzeczywiście, Kaziczku, jednak również mój. Okazuje się, że nie ma innego rozwiązania. Mam nadzieję, że nie będziesz o mnie źle myślał. - Będę cię podziwiał - chwycił jej dłonie i zaczął obsypywać pocałunkami. -Jesteś jeszcze wspanialsza, niż sądziłem. Jesteś prawdziwą Walkirią. -Jestem raczej bezdomną Walkirią - próbowała się roześmiać. -Jeżeli kiedykolwiek wyjawisz coś z tego mojej mamie, nigdy ci tego nie wybaczę. A teraz bądź tak dobry, mój słodki, i zostaw mnie samą. Będziesz miał do dyspo- zycji swoją połówkę pokoju za jakieś czterdzieści minut. Kiedy godzinę później zapukał, lampa była zga- szona. W ciemnościach wpadł na parawan i o mało go nie przewrócił; od strony łóżka Anielki dobiegł go stłumiony chichot. Rozbierał się po swojej stronie w pośpiechu, ale coś powstrzymało go przed włożeniem nocnej koszuli; zawinął się tylko w szlafrok. Jej obecność wypełniała ciepłem całe pomieszczenie. Przegoniła stąd wizje ohyd- nych berlińskich kurtyzan. Teraz liczyła się tylko ona, pachnąca w ciemnościach. Kochał ją w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek. Z wahaniem położył się na kołdrze. Czekał. - Kaziczku? - usłyszał wreszcie (jaka ulga). -Tak? - Dlaczego profesor chodzi w rozwiązanych butach? - Zwróciłaś na to uwagę? Bo uważa, że ciału nie należy poświęcać zbyt wiele uwagi. Kiedy w zeszłym roku byłem tu sam, ubierał się też dosyć dziwnie. Wyszukiwał takie stroje, które da się zrzucić... to jest: włożyć jednym, dwoma ruchami. Ma takie dziwactwo. Ale to dobry /towiek. - Bardzo dobry, Kaziczku. Za to pan Eryk jest zły. •jęsięgo. Kazimierz, mimo ciemności, wzruszył ramionami. - A co on może ci zrobić? Westchnęła. - Nie chodzi o to, co mnie mógłby zrobić. Bo prze- rż ty mnie obronisz, prawda? Ale co on może zrobić ogóle innym ludziom. Jest w nim jakaś zła moc. Czuję, !;by przynosił nieporządek na ten świat. - Myślę, że jest raczej nieszczęśliwy niż zły. To ^,'sto podobnie wygląda. Kiedy studiowaliśmy razem Berlinie, potrafił oddać żebrakowi ostatnie pieniądze, iwet pożyczone. Chciałbym, żebyś go polubiła. Jest moim /.yjacielem. - A ty jesteś szczęśliwy? Podniósł się i ostrożnie obszedł parawan. Usiadł na /.egu jej łóżka, odnalazł dłonią gorący policzek. Spodzie- ił się jakiegoś ostrzegawczego szeptu, jakiegoś „Kazicz- i!", pełnego wyrzutu, ale zamiast tego poczuł wilgoć i opuszkach palców: Aniela pocałowała go w rękę. - Kocham cię - powiedział. -Ja też cię kocham. Ale... nie będziemy nic robić, dobrze? - Dobrze, Aniele. Lubiła, kiedy przekręcał w ten sposób jej imię. ' 'siadła i oparła głowę na jego piersiach. Poczuł, że wstrzy- i iła oddech, kiedy poły szlafroka rozchyliły się i jej i 'liczek dotknął nagiego torsu mężczyzny. Po chwili waha- niii zaczęła sunąć ustami po jego skórze, coraz wyżej, 255 do szyi, do jego warg. W uszach dźwięczał jej - choć nic chciała go pamiętać - wierszyk, który nie wiedząc, że stoi za nim, wyrecytował kiedyś starszy brat: „Wiem, że łzami będę rosić tę nockę ciemna, / Lecz że ładnie umiesz prosić - rób, co chcesz, ze mną..." Kazimierz przygarnął ją; słyszałci, jak mocno bije mu serce. Nie broniła się; tylko gdy wyłus- kiwał ją spod kołdry, zaczęła szeptać - ale czy nie były to słowa gotowe już od wielu godzin? „To takie straszne, Kaziczku... To takie straszne..." Nazajutrz była niedziela i profesor powiedział, że należy im się przerwa w wykładach. Z ukontentowaniem spoglądał na Anielę i Kazimierza, jakby coś wiedział - ale czy takim samym wzrokiem nie obrzucał ich onegdaj, roz- radowany, że dzięki jego interwencji są wreszcie razem? Po śniadaniu wymknęli się we dwójkę na spacer: Kazimierz, powstrzymujący się w towarzystwie od okazywania na- rzeczonej swojej wdzięczności, prowadził ją teraz pod rękę, całując co chwila wnętrze jej dłoni. Poszli na plażę De la Joseliere i korzystając z odpływu, zaczęli wracać w stronę „Atlantide" po odsłoniętym dnie oceanu. Ciemne plastry skał były obsypane skamieniałymi muszlami jak szaromleczną wysypką. W szczelinach przeczekiwały na bezpieczniejszą chwilę ciemnozielone kraby, pod stopami chrzęściły miażdżone muszle, tysiące muszli. Czy możliwe, żeby natura wyrzucała je na brzeg tak szczodrze, jeszcze i jeszcze, czy nie łatwiej byłoby przypuścić, że to porzucane z chwilą odpływu zbędne mieszkania wciąż tych samych istot, oblekających się w głębi oceanu w nowe, na miarę obstalowane skorupy? Skręcili w stronę wysokiego brzegu i Aniela przystanęła na skraju brązowej smugi: w tym miejscu zaczynały się pokłady wysuszonej upałem gąbki. 256 - Nie chcę iść dalej - powiedziała kapryśnie. -Ale zobacz - roześmiał się, ścierając stopą mister- Ifte rureczki, wychylone ku niebu - tu jest twardo. - To nie żyje? - Nie - spoważniał, jakby rozumiejąc dopiero teraz powód jej wahania. -Już nie. Westchnęła. - Codziennie nowy cmentarz. Zrobiło im się nieswojo, ale po chwili ruszyli dalej, howu ciesząc się słońcem i sobą. W stronę ujścia zatoki Bnierzała żaglówka, drobna jak oni. Aniela czuła radość Boczącego u jej boku mężczyzny, i była to jej radość, jakby mikł nagle przedział między nimi, jakby naprawdę stali K jednością. Próbowała przypomnieć sobie dzisiejszą •tę, ale wielodniowa podróż zmąciła jej poczucie czasu. |ie wiem, gdzie jestem ani kiedy - myślała - ale jestem |nim. Choć gdy zaglądał w jej twarz, pochylała się, kryła |TZed jego wzrokiem, śmiejąc się i rumieniąc. Chciała •ewnić się, że on widzi to wszystko jak ona: wybaczenie •zielone im z góry, błogosławieństwo przedwczesne pieodwołalne. Ale gdy zauważyła, że zbiera się do jakie- K)ś wyznania, położyła mu dłoń na wargach. | - Nic nie mów - szepnęła. - Teraz jest zbyt jasno. we wiedziałam, że potrafię naraz czuć się grzesznicą i świętą... Lepiej mi powiedz - dodała oficjalnym tonem, )iikby popisywała się przed niewidzialnymi słuchaczami •jak, będąc przyjacielem tego całego Eryka, oceniasz jego wczorajsze zachowanie. Mnie się wydało... paskudne. Kazimierz czuł ulgę, jakiej nie doświadczał od tygodni, więc chciał jej powiedzieć, że jest jego wybawi- cielką, ale poczuł wdzięczność, że kazała mu milczeć - 257 niepewny, czy mówienie nie zmusiłoby go do zbyt szcze- rych objaśnień. - Co masz na myśli? - podjął. - To, jak przerwał profesorowi. Co wtedy powie- dział. Niemądrze i niegrzecznie. Kazimierz przystanął i wdychał zapach morza. - Że niegrzecznie, to bez dwóch zdań. Czy nie- mądrze, nie jestem pewien. -Jak to? - Eryk gra błazna, ale sporo wie. Studiował medy cynę i architekturę. Poznałem go w bibliotece, a zakres jego lektur był naprawdę imponujący. Ma przy tym bystry umysł, potrafi z niewielkiej liczby danych zrekonstruować obraz całości, do którego innych prowadzą miesiące żmudnych badań. - Nie powiedział zbyt wiele. - Bo był zdenerwowany. Wiesz, kiedy się żyje w ubóstwie, widzi się rzeczy, które zostają pod powiekami już na zawsze. Żyłem jak on i może lepiej niż inni rozu- miem, co ma na myśli. Wędrówka dusz, o której naucza profesor, jest piękną opowieścią. Prawdę mówiąc, nie istnieją żadne dowody, że jest prawdziwa. Twórczość pisarzy, których się ceni, to trochę mało. -Ale profesor, o ile zrozumiałam, sam doświadczył oświecenia? -Tak twierdzi. Ale my mamy tylko jego słowa. Jego osobiste przekonanie. Natomiast teorie, które kwestio- nuje... czy też uzupełnia, jak twierdzi... dają się potwier- dzić eksperymentalnie. Nie można ich tak po prostu zlekceważyć, choć odsłaniają obraz coraz bardziej przera- żający. Mówią, że nie ma wolnej woli. Nie ma bezintere- 258 kowności. Nie ma różnicy między zwierzętami a ludźmi. pyć może „od poznania prawdy człowiek się wykrwawi"... pesztą, Boże mój, po co eksperymenty? Przecież każdy ; nas, jeśli tylko uważnie rozgląda się po świecie, widzi nasę dowodów na okrucieństwo natury. W tym sensie yicira w Absolutną Dobroć i tak dalej... - Kaziczku - popatrzyła na niego zaniepokojona. '- Przecież ty wierzysz w Boga? Spojrzał na nią z rozczuleniem. W kremowym kape- luszu z podniesioną woalką, w obcisłej sukni ze stójką, pod iczłożoną parasolką nie przypominała wiejskiej dziew- /-yny, która powitała go przed trzema laty na ganku, .'.^słaniając oczy od słońca przedramieniem, jak chłopka. Feraz - czy tylko dzięki czarowi pierwszej wspólnej nocy? - wydała mu się dorosłą i prawie obcą elegantką, przy której musi się znowu popisywać, jakby potwierdzać, że /.asługuje na jej miłość. - Kiedy na ciebie patrzę, tak. Ale czasem widzę też coś innego. Wiesz... istnieje taki gatunek osy, która kiedy ma złożyć jajeczka, wynajduje gąsienicę, paraliżuje ją l.idem i wtedy dopiero wstrzykuje potomstwo pod jej skórę. Wyobrażasz sobie, co czuje taka gąsienica w straszli- wym śnie bez możliwości przebudzenia, zjadana żywcem przez rozwijające się w jej ciele larwy? To też ma być pomysł dobrego Boga? - Przestań. Zaraz zwymiotuję. - Wybacz - objął ją ramieniem. - Chodzi mi tylko o to, że musi istnieć sposób na połączenie tych prawd. Chyba żaden z nich nie wie, jak to zrobić. Ale kiedy Eryk przedstawia ten świat jako gehennę, ma więcej argumen- tów niż wszyscy entuzjaści stworzenia razem wzięci. 259 - Przecież jest tak pięknie, zobacz - wyciągnęła rękę w stronę Ile de Noirmoutier. - Nie chciałbyś tu kiedyś wrócić? Nie chciałbyś, żebyśmy tu kiedyś znowu byli? Objęli się, poczuł przez ubrania jej mocne ciało i znowu jej zapragnął. Po co miałbym wracać? - pomyślał. Niech tylko wszystko zostanie, jak jest. Zamilkła w pól słowa, na co może nie zwróciłby uwagi, ogarnięty pożą- daniem, gdyby nie zadrżała mu nagle w ramionach jak od wstrzymywanego płaczu. Zdziwiony, zajrzał jej w oczy. Były pełne łez. Ze wzruszeniem pomyślał, że nie wie jesz- cze, jak wygląda, kiedy budzi się ze złego snu: możr właśnie tak. - Co ci jest? - Przepraszam, to głupie - próbowała się uśmiech nać. A jednak z jej twarzy nie schodził lęk. - Mówisz takie straszne rzeczy. Wolę wiarę profesora. Kocham cię tak bardzo, że chciałabym być z tobą tysiące lat, nie to jedno życie, które jest podobno takie krótkie. Ale... jeśli profesor ma rację, Kaziczku, to jak się odnajdziemy? - Odnajdę cię - powiedział uroczyście, marząc, żeby nadesz^już noc. - Odnajdę cię zawsze i na pewno. Obiecuję. ^ - No co? Nie podoba ci się starość? Wroński uniósł wzrok i popatrzył na Stefanię | żółtymi, okrągłymi oczami. Trójkątną mordkę miał, jak |rwykle, ułożoną w wyraz łagodnego smutku, z lekkim [(nicieniem zdziwienia. Dopiero rozgarniając mu boko- | brody, można było dostrzec linię pyska, wygiętą na koń- |ry nie telefonowała od kilku lat. Zbliżała się pora obia- ', więc przynajmniej jedno z gospodarzy powinno być domu. Kot nadstawił uszu. - Mówi Krukowska. Doktor Krukowska. Poznały- ny się... - Stefania przerwała na chwilę. - Nie - powie- lała z wahaniem. - Mam nadzieję, że nie. Ale chciałabym •anią porozmawiać. Nie przeszkadzam? - zaczęła machi- Inie kartkować kalendarzyk. - Nic się nie stało. Pomyśla- n tylko, że podzielę się z panią pewną obserwacją. nstwo są w ciągłym kontakcie z Krzysztofem? - pokiwała ')wą. - Właśnie wyszedł. Co to za historia z tą kobietą, '>rą rzekomo zna z poprzedniego wcielenia? To taka '•tafora czy on naprawdę w to wierzy? - W słuchawce i panowała cisza, co speszyło doktor Stefanię. - Przepra- im, że pytam tak bezceremonialnie. Ale ostatnia rzecz, órej bym sobie teraz życzyła, to żeby Krzysztof uwikłał ',' w jakieś... mrzonki, że tak je nazwę. Pani rozumie, ' mam na myśli. Na reakcję Ireny uśmiechnęła się bezgłośnie. - Tego nie powiedziałam. Ale myślę, że można v mu to... wyperswadować, póki nie jest za późno. Takie i zekonania mają to do siebie, że lubią się rozwijać. Jeśli 263 już koniecznie musi w coś wierzyć, wolałabym, żeby to było coś mniej ekscentrycznego - spojrzała na Wrońskiego z namysłem. - No właśnie. Tym się martwię. - Następne pytanie musiało jej się nie spodobać, bo zmarszczyła brwi. —A pani? Odczepiła pazur kota od sukienki, przez którą się przebił. - Irenko... - Stefania zorientowała się widocznie, że z jakiegoś powodu ich rozmowa jest dla tamtej szalenie krępująca, jakby zmuszała ją do ukrywania czegoś. - Zastanawiam się nad tym od kilkudziesięciu lat i nie znam odpowiedzi. Myślę, że wystarczy do tego podejść zdrowo- rozsądkowe: o ile nie utrudnia życia w społeczeństwie, to nie. Chodzi mi tylko o to, żeby państwa uczulić. Człowiek po takich przejściach może być emocjonalnie głęboko roz- chwiany. Macie na niego większy wpływ niż ja; rówieś- ników traktuje się poważniej. Więc spróbujcie go może taktownie wyhamować. I przepraszam - przypomniało jej się nagle - że powiedziałam do pani po imieniu. - Ależ bardzo mi miło - odparła Irena głośniej. I dodała: - Zmartwiła mnie pani. - To też niedobrze. Chodzi mi tylko o uważność. Czy pani... Czy pani ma jakieś kłopoty? - zapytała lekarka niespodziewanie. Spojrzała na Wrońskiego, który zdawał się drzemać,/óbojętny na ludzkie sprawy. - Nfe - powiedziała tamta nieswoim głosem. - Nie bardzo. Takie... jak zwykle się ma. Nic ważnego - wyobra- ziła sobie te kilometry przewodów wijących się w zaułkach podziemnych korytarzy, którymi sunął do niej głos Stefanii. - Tak, oczywiście - odparła na kolejne pytanie, które do niej dopłynęło. - Będziemy w kontakcie - słuchała 264 (nowu chwilę. - Oby - stanęła przy oknie i zapatrzyła się na (djeżdżający z przystanku tramwaj. - Dziękuję, przekażę. )o widzenia. Odłożyła słuchawkę. Miała poczucie, że się rumieni >o raz pierwszy od lat. Pomyślała, że telefon od Krukow- skiej przywraca jej czujność, którą gdzieś zagubiła. Jak nogła? Przecież wtedy, sześć lat temu, przekonała się, ' ?.e należy ufać intuicji. Dwudziestego dziewiątego sierpnia, l.ik zwykle, obchodzili jej urodziny. Było kilka osób. Czas mijał, Krzysztof nie przychodził. „Typowe - skomentowała później doktor Krukowska. - Niby autoagresja, a jednak wołanie o pomoc. Akurat tego wieczoru musieli się pań- stwo zaniepokoić". Przez długie lata starała się nie wracać do tej sceny; i kiedy chłopcy wrócili z gór, Krzysztof tryska- l;)cy humorem, a Antek dziwnie osowiały, uznała, że prze- szłość została definitywnie unicestwiona. Przez ostatnie ilni martwił ją raczej mąż, którego niepowodzenie wypra- wy wyraźnie wytrąciło z równowagi; więc gdy na wyprzód- ki opowiedzieli jej o wizjach Krzysia, o jego podejrzeniach, y.e znał już przed stuleciem Anitę, wydało jej się to idiotyczne, ale w duchu błogosławiła przyjaciela, że wyna- lazł dla Tygodnika Tajemnic tak nieoczekiwane wsparcie. Czy nie okazała się egoistką? Czy nie popełniła grzechu /.aniedbania, małodusznie uszczęśliwiona nieco lepszym Im morem Antka? Pytanie o koszty lekarka postawiła bezwiednie i tym mocniej. Nie mogła wiedzieć, jak trudno im się teraz rozmawia. Antek, mimo ekscytacji projekto' wanym występem Krzysztofa - wciągnął go do ekipy jako kamerzystę, żeby ułatwić sobie zgłoszenie go w niedalekiej przyszłości jako bohatera programu - zrobił się opryskliwy, niespokojny. Już nawet Małgosia pytała ją, jakie kłopoty 265 ma ojciec. Ba, jakie. Gdyby wiedziała, potrafiłaby mu pomóc. Zapewne. Pod drzwiami zadzwoniły klucze. Córka wracała ze szkoły. * Witaj, Elu. Dzięki za miły maił i cieple życzenia na koniec. Kto wie, czy się nie sprawdzają. U nas zapachniało wiosna. Jest wprawdzie pochmurno, ale ciepło; w Krakowie było dziś podobno +14. Jednak zważywszy, gdzie i kiedy się znajdujemy (8 lutego 2001, Polska), wygląda to na prowokacje. Jeszcze nam zima da do wiwatu. To nie Wiochy :( Krzysztof uniósł ręce nad klawiaturą i tylko w po- wietrzu przebierał palcami: dłonie zamienione w rozżarte stułbie (przyjrzał im się krytycznie i przysiadł na nich, żeby przestały się tak ruszać. Nieprzyzwoicie. Nadpobudliwie). Oczywiście chciał pisać o czym innym. Anita na pożegnanie nie podała mu ręki; przytuliła się lekko i pocałowała go w policzek. Z wahaniem. Nieomal z namysłem. Wcześniej powiedziała, że poczuła jakiś przypływ sił. l że mu dzię- kuje. Tak jakoś się wyraziła, a on zaraz zapomniał, co to było dokładnie. Tylko ogólny sens. l zapach jej perfum. W chwilach wzruszenia pamięć działa gorzej - wyjaśnił sobie. Miał^ teraz dziwne wrażenie, że rozdzielił się na dwóch łudzi: młodszego, rozemocjonowanego, który za- chowywał się z egzaltacja, jakby przeżywał pierwsze randki w życiu - i starszego, rzeczowego, kipiącego ochotą, by wszystko nazywać i rozumieć. Wolał tego pierwszego. Ale do kontaktów z bliźnimi stanowczo lepiej nadawał się ten drugi. No i masz: wdał się w rozważania meteoro- 266 Dgiczne. Przecież wszystko jedno, jaka jest w Warszawie ttgoda. Choć z drugiej strony, gdyby tak się rozpadało, |0gliby iść we dwójkę pod parasolem. | Właściwie, gdy w przypływie dobrego humoru wy- Pbrażał sobie kiedyś taką sytuację, był pewien, że zadzwoni do Ratajczyków, żeby opowiedzieć im wszystko. Ale dziś pomnienie przyjaciół niosło ze sobą jakąś przykrość. l by wolał, żeby pierwsze spotkanie z Anitą miało w sobie '.'cej przypadkowości. Żeby nie było tak oczywiście czyimś 'mysłem. Konceptem. Intrygą. Irena, rzecz jasna, chciała i najlepiej. I wyglądało na to, że świetnie to wymyśliła. '• mogłaby teraz na jakiś czas zniknąć. Zamienić się bezcielesną istotę, a przynajmniej wyłączyć telefon. ibrze chociaż, że o nic nie pytała. Po powrocie ze dwa razy li odwiedził, gadali o Tygodniku Tajemnic. No dobrze, ichę i o Anicie. Ale w związku z Tygodnikiem. Kropka. l)rew pozorom zrobiłem się jednak bardziej optymistyczny. locilem do zawodu, z czym będzie się wiązać lekka zmiana i ansowa w moim życiu. Zmiana na lepsze, ma się rozumieć. 'za tym zacząłem się spotykać z pewna panią. No rzeczywiście. W mailu nie zamierzał napisać i tej prawdy. Może pół. Ale to zaczynała być zaledwie irsztka prawdy. Anita jako „pewna pani". Coś podobnego. [ lioć, z drugiej strony, po co zapeszać. No i bez szaleństw. i e uchodzi. Dodał jednak: iwna to historia, ale mnie bawi; a to już naprawdę dużo !•; na mnie. W niedziele byliśmy w teatrze. Przed chwila wróciłem z kolejnego spotkania; przegadaliśmy w knajpeczce cały wieczór. Wiesz, to jest taka faza 267 wzajemnego obwąchiwania się i może jeszcze nic z tego nie będzie. Ale wprawiło mnie to w świetny nastrój. Pierwsze prawdziwe zdanie tego listu. Podniósł wzrok na stertę czasopism, poukładanych porządnie tego ranka. Prędzej czy później można było liczyć, że Anita przyjmie jego zaproszenie. Należałoby wcześniej umyć okna. Ale jeśli to będzie po zmroku, wystarczy zaciągnąć zasłonki. Krzysztof postanowił dorzucić do maiła trocht; autentyzmu. Odrobinę więcej. Całymi dniami nucę sobie Marsz Rakoczego, taki hymn powracających do zdrowia. Nie masz pojęcia, jaka stad ulga, kiedy człowiek zaczyna sobie cos roić na temat drugiego człowieka po wielu latach przeżytych jak w zamkniętej skorupie. Powrót do doświadczania absolutnej świętości świata. Świętości i świetności. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Cos nieprawdopodobnego. Czy możliwe, żeby naprawdę spotkali się po stulę ciu? Nie, niemożliwe. Takie rzeczy się nie zdarzają. Takici rzeczy się nie rozważa. Przyglądał jej się cały wieczór porównując ją z postacią znad zatoki. Oczywiście, że był< inna. Nowe wcielenie nie mogło oznaczać powrotu tam- tego ciała. Tylko oczy, zwierciadło duszy - choć, prawdę mówiąc, i oczy były inne, śmielsze, a zarazem chłodniejsze. Może coś w geście: dystynkcja ruchów dłoni, nieco staro- świecka. W gruncie rzeczy - dopowiadał sobie teraz - gdy- by nie moja wiedza sprzed^wi^ku, musiałbym czuć się przy niej dość niezręcznie. Tyllko tą wiedzą góruję, wtajemnicze- niem o wątpliwej prawdziwości, więc hołubię je w sobie, żeby mieć śmiałość do kolejnych kroków. Bo chcę ją zdobyć 268 - przyglądał się przez chwilę temu zdaniu, unoszącemu się w powietrzu: sformułował je po raz pierwszy. Z jakiegoś powodu wyglądało zgrabniej niż: „Bo się zakochałem", i óre zamigotało w tle i zgasło, jak za naciśnięciem klawi- /a DELETE. Dziewczyna ma dwadzieścia parę lat, jest historykiem sztuki. Patrzy na mnie, zdaje się, jak na jakieś chodzące dziwo. Niewiele mówi o sobie, za to ładnie opowiada o malarstwie. Mnie to interesuje, ale choćby pasjonowała się, czy ja wiem, hodowla jedwabników, już by mi się podobało, ze ma jakaś pasje. Wiesz, ja jednak jestem ciągle trochę jak wampir: /ywie się ludzkim ożywieniem. Wiec ona się ożywia, kiedy mówi o obrazach. A także kiedy mnie słucha: zauważyłem, /e im bardziej ekscentryczne rzeczy snuje, tym bardziej widzę w jej oczach zaciekawienie. To by dowodziło, uświadomił sobie Krzysztof, że i nogę jej opowiedzieć o naszym spotkaniu z roku 1899. Ho przecież... Nie da się ukryć, ze nie mogę jej zaimponować statusem zawodowym ani dużymi pieniędzmi - jej były maź mógł sobie tapetować mieszkanie banknotami:). Ale ja jestem podróżnik po bardzo rozmaitych krainach. To, zdaje się, tez cos znaczy; zwłaszcza ze z nich wróciłem. Opowieści o życiu w pojedynkę, co prawda opako- wanej w krzywy uśmieszek, Anita wysłuchała dziś - zda- wało się Krzysztofowi - ze wzruszeniem. Z powagą. Ze sku- pieniem. Nie zapytała, po co jej o tym opowiada. A potem zaczęła sama mówić o swoim złym nastroju. O maskach, które nosimy. O pozorach, które są środkiem do celu, 269 a potem nagle okazują się wszystkim, co się zdobyło. Gdyby nic o niej nie wiedział, pewnie nie mógłby się zorientować w sensie jej słów. Ale nie udawał, że nic nie wie; po prostu milczał. Zresztą i ona nie zapytała go o nic - i w rezultacie nie był pewien, czy przyjaciele donieśli jej o tamtym eksperymencie farmaceutycznym. „Tamtym"; już nie Jego". Sam jej o tym nie mówił. I chyba w ogóle nie powie. Prędzej o tym, że pytała go sto lat temu, czy się odnajdą. Nad brzegiem oceanu, u stóp wysokiego brzegu. W Pornic. Są historie, które powinny przeminąć z człowiekiem. A jeśli to możliwe - nawet szybciej. Mam nadzieje, ze nie czujesz się skrępowana, ze Ci się tak zwierzam. Ale kiedy się żyje w pojedynkę, człowiek odczuwa potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem. A Irena i Antek, moi najbliżsi warszawscy przyjaciele, są tez przyjaciółmi tej pani, wiec nie wszystko da się im opowiedzieć. Poza tym maja prawo czuć się mną zmęczeni. Zdaje mi się teraz, ze „woziłem" się na nich długie lata. l tak wykazali się imponująca cierpliwością. Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie. Uściskaj Andree ode mnie - Krzysztof. WYŚLIJ. WIADOMOŚĆ ZOSTAŁA WYSŁANA. WYLOGUJ. Krzysztof bawił się chwilę myszą, zanim opuścił pocztę. Mina Stefanii, kiedy napomknął jej, dlaczego znajo- mość z Anitą tak go ekscytuje... Może należało jej raczej opowiedzieć o miłości, a rewelacje metempsychiczne zostawić sobie na korespondencję z Elą. Ale to była jedna i druga stronaiego samego uczucia, a mówić tak po prostu 270 starszej samotnej pani, że się w kimś zakochał-wydało mu się jakimś nietaktem. Tylko że teraz także Eli nie śmiał napisać, jak wabi go porządkująca jego pokręcone życie nadzieja, że spotkał tamtą kobietę powtórnie. Nie po raz pierwszy miał poczucie, że doświadcza zdarzeń, których nie da się tak naprawdę zakomunikować innym ludziom. Opowiedzieć tak, żeby zobaczyli je od środka. Żeby nie /dawało im się, że przemówił do nich kosmita. Choć poprawił się na krześle - wreszcie przemawiał do nich /. wnętrza kosmosu, nie koszmaru. Bez zainteresowania zaczął przeglądać wiadomości ze świata. Ale mechanizm Obcości działał w obie strony: dla niego to one z kolei płynęły jak z innych planet. .Jakbym się czegoś nażarł, naćpał albo nawąchał" - mruknął. Należało już zmierzać do łóżka - mijała północ - ale przecież był ciekaw odpo- wiedzi Elżbiety. Nie dawało się wykluczyć, że, jak zwykle, siedziała akurat teraz przed komputerem. Więc zamiast się rozłączyć, kliknął znowu w ikonę poczty, wpisał hasło. A tam migotało: MASZ DWIE NOWE WIADOMOŚCI. OTWÓRZ. Pierwsza wiadomość brzmiała: Krzysiu, bardzo się cieszę!!!!!!! :))) Napisze więcej jutro, bo dzisiaj lecę z nóg. Pa, Ela. Nadawca drugiej - kuba.rowecki@wp.pl - zdziwił HO, a może nawet zaniepokoił w pierwszej chwili. „Nie /nam", pomyślał, starając się nie pamiętać, że to, zdaje się, nazwisko męża kobiety, której pocałunek (w policzek) tak y,o przed dwiema godzinami rozradował. Otworzył list: 271 Idę już spać, ale chciałabym Ci jeszcze podziękować za spotkanie. To był miły wieczór. Mam o czym myśleć. Całuję. A. Wtedy Krzysztof zrobił coś, co jego samego zdzi wiło. Podniósł ręce jak chasyd i powiedział w stronę sufitu: „Dziękuję". Żarliwie. Serdecznie. Pomyślał chwilę i zwinął się na krześle, jakby chciał zająć możliwie mało miejsca w przestrzeni. Komu dziękował? I po co? Nie wiedział; więc dodał z zakłopotaniem - czy jednak nie z tryumfem? - w każdym razie z cała pewnością do siebie: „Nie, kochany, ty jednak nie jesteś normalny". * - Słuchaj - perorował Rafał, biorąc ją za rękę jak gdyby nigdy nic. Dłoń miał trochę spoconą; chyba się denerwował - to, co oni nam każą czytać z lektur, to i tak pół biedy. Ja się kiedyś dorwałem do książki tego, wiesz, od Kordiana. Słowackiego - brzmiało to, jakby nie był pewien, czy Małgosia rozpozna nazwisko. - To się nazy- wało Król-Duch. Mówię ci... total. Jakaś ewolucja, jakaś historia Polski, ni to Wiedźmin, ni to Krzyżacy, jakieś duchy, wszystko popieprzone. Taka jazda, kupy się nie trzyma, i to ma być klasyka! Do szkoły tego nie wstawili chyba, żeby faceta nie kompromitować. Tak się wściekłem, że zacząłem pisać z tego parodię. Może jeszcze skończę. Będzie się nazywała Króliczek duszony. - Do rymu? - zapytała Małgosia, zaintrygowana. Wysiedli z tramwaju i szli Marszałkowską w stronę klubu, który - wedle zapewnień Rafała - stanowił atrak- cję, jakiej Małgosia jeszcze w życiu nie widziała. Odkąd pożegnali się z Ritą (nie ulegało wątpliwości, że chciała 272 obejrzeć kolegę córki), trwał jego monolog, który dziew- i/.ynie udało się przerwać najwyżej dwa lub trzy razy. Dopiero po ostatnim pytaniu zapanowała cisza; może do- tarło do niego wreszcie, że ona też zdążyła przeczytać (o i owo, choć akurat Króla-Ducha widziała tylko - szczerze powiedziawszy - przelotnie, w zbiorowym wydaniu dzieł Słowackiego; ale zapamiętała przypadkiem, że były tam strofki. Małgosia myślała o sobie, że umie doskonale symu- lować dzisiejszość. Bo w istocie czuła się niedzisiejsza; cały jej dom był niedzisiejszy, napompowany niedzisiej- szością Rity. To nie mogło minąć bez śladu: ubierała się jak koleżanki, zrobiła sobie fryzurę, która wzbudziła wśród nich entuzjazm (i tylko Truck, całkiem niesłusznie, nazy- wał ją rozczochraniem), a jednak łapała się na dziwacznym wrażeniu, że mówi wśród nich obcym językiem, zapo- minając się co chwila i używając wycudowanych fraz, odziedziczonych oczywiście po matce. Wrażenie niedopa- sowania potęgowało się jeszcze, gdy w zasięgu wzroku pojawiali się faceci. Ich gardłowe rechoty, zabawne miota- nie się między opowiadaniem sprośnych dowcipów a ude- rzającą chęcią ucieczki, jeżeli na któregoś popatrzyło się dłużej, a wreszcie nieustające udawanie kogoś innego (o samochodach wypowiadali się głosem ludzi, którzy życie strawili za kierownicą; po seansach RPG każdy z nich przed- stawiał się jako pogromca smoków, przy którym święty |erzy musiał się poczuć jak ostatnia oferma) - wszystko to sprawiało, że Małgosia w ciągu ostatnich miesięcy zaczęła powątpiewać w swoje przystosowanie do życia w społe- czeństwie. Zwłaszcza że przyjaciółki, nabijając się z chłopa- ków we własnym gronie, umiały w ich towarzystwie przy- 273 bierać miny podziwu i zasłuchania, które byłyby strasznie śmieszne, gdyby tylko samej nauczyć się podobnych. A to właśnie okazywało się zbyt trudne. Na tym tle Rafał stanowił oczywiście klasę dla sie- bie. Małgosia zauważyła go już we wrześniu; i zresztą nie można było nie zwrócić na niego uwagi, skoro nigdy nie szedł korytarzem, ale przechadzał się czy zgoła kro- czył, a kumpli wysłuchiwał z lekkim zniecierpliwieniem; by znienacka wyciągnąć książkę, w którą wsadzał nos przed końcem opowiadanej mu anegdoty. Kiedy na prze- rwach zaczęła go widywać częściej, ktoś poinformował ją usłużnie, że to szkolny geniusz, ale może nie być do- puszczony do matury z powodu permanentnej niechęci dowuefu i historii. Obecność czwartoklasisty w pobliżu sal, w których miała właśnie lekcje, wyglądała rzeczywiście na nieprzypadkową; i była nawet trochę zła na niego, bo gdy zaczął jej mówić „cześć" - choć się nie znali - wśród kole- żanek budziło to niezbyt przyjemne chichoty. Ale w końcu podszedł do niej jak człowiek i zapytał, czy nie wybrałaby się z nim do klubu. Więc powiedziała, że tak. Trzeba było skręcić w prawo: Rafał, niby to kierując we właściwą stronę, objął ją ramieniem. Odsunęła się delikatnie; nie, żeby mu sprawić przykrość, ale tak dla zasady (ach, to wychowanie Rity, to nigdy nie przejdzie!). Ponieważ milczenie przedłużało się, zaczęła go pytać, dokąd właściwie idą; ale odparł tylko, że do klubu, który nazywa się „Trans-Formator", a resztę sama zobaczy już za chwilę. Podjęli bezpieczny temat gustów muzycznych; Rafał zaczął narzekać, że lansuje się głównie długonogie blondynki albo Mulatki o zbyt szerokich ustach, które nie umieją śpiewać- co Małgosię nieco zirytowało, bo nie była 274 przekonana, żeby boski Enrique miał znacznie lepszy głos od takiej Jay Lo. Zresztą, jedno i drugie to komercja - na co /.godzili się oboje. Przeszli na Mobiego, Healthera i Talvina Singha, a także na Tortoise i Mouse On Mars; Rafał rekla- mował też nagrania Cinematic Orchestra, których Małgosia nie znała (ale nie było powodu, żeby się do tego przy- znawać). Wtedy on znowu rzucił, że na szczęście w muzyce niezależnej nie ma aż tylu kobiet - i to już brzmiało jak zaczepka. Że niby wielkie talenty to z natury mężczyźni. - Czyś ty zgłupiał? - stanęła jak wryta; poczuła jego dłoń na plecach, widocznie szedł z ramieniem wyciągnię- tym za nią, nie dotykając jej, i teraz nie zdążył cofnąć ręki. - No - uśmiechnął się niepewnie - a ile znasz kobiet indywidualności, takich, wiesz, potężnych? - No jak to?-Zdążyła pomyśleć, że tej fascynacji nie zdradzała nawet przed matką, ale słowa popłynęły same. - Chociażby tylko Kleopatra... Jej nie było tak łatwo jak tym wszystkim facetom, jakimś tam Hannibalom albo innym Tukidydesom, a wytrwała tyle lat... - Kleopatra, mówisz?... Myślałem o współczes- ności, ale dobra, poddaję się - usłyszała ze zdziwieniem. Zaraz zresztą okazało się, dlaczego nie chce dyskutować dłużej. - Chodźmy do środka - dodał. - To już tu? - Stali przed jakąś ciemną kamienicą. - Nic nie słychać? - No właśnie. Mówiłem, że to będzie mocne. I.okatorzy protestowali, że hałas. Więc ci z klubu wymyślili takie coś... No, chodź, zobaczysz. Przeszli przez bramę; w podwórzu małe drzwi wpuściły ich na strome schody prowadzące w dół, jakby do dawnej kotłowni. Przepchnęli się przez niewielki tłumek 275 skupiony wokół dziewczyny, która zlustrowała ich krytycz- nie, ale rozpogodziła się na pozdrowienie Rafała. Wciąż nie było słychać muzyki, tylko tępy, rytmiczny łomot, ale trochę zatarty, szurający: jakby tupot wielu nóg. W szatni ozdobionej manekinami, których korpusy zastą- piono starymi odkurzaczami i pomalowano w seledynowo- -różowe paski, zostawili kurtki; facet za kontuarem wydał im numerek i dwa komplety bezprzewodowych słuchawek. - Nie zakładaj jeszcze - uśmiechnął się Rafał. W ciasnym korytarzyku, z którego drzwi po lewej prowadziły do chill-outu - niewielkiego, wymalowanego na różowo pomieszczenia ze staromodnymi sofami i fote- lem - kłębiła się grupka palaczy; niektórzy mieli już słuchawki na głowach, inni trzymali je w ręku, gadając. Dalej otworzyła się przed nimi wielka sala: w ciszy pod- skakiwało tu rytmicznie kilkadziesiąt osób, wydobywa- nych z mroku przez błyskające, fioletowe i pomarańczowe światła. Z drewnianej podłogi unosił się majestatycznie kurz. Kilku indywidualistów dreptało nie do taktu; ci mieli na uszach słuchawki od przyniesionych przez siebie disc- manów. Ktoś potrącił ich, tanecznym krokiem przechodząc w stronę baru; nucił coś fałszywie. Na podwyższeniu didżej poprawiał jedną ze sterczących nad konsolą anten. - Rewela! - wyrwało się Małgosi. Obejrzała się zachęcająco na Rafała i założywszy słuchawki, dołączyła do zabawy. Uwielbiała tańczyć. Rytm wyzwalał w niej coś szalonego, dzikiego: ciało niosło ją samo, ginęła gdzieś nareszcie świadomość tego, co się powinno robić, a czego nie wypada, i pozostawała sama radość, czyste, nieskrę- 276 >owane poczucie, że się jest, puls istnienia; w piersiach, v brzuchu, w udach czuła ten sam rytm, który pod- ywał też innych, i chciało jej się śmiać, aż brakowało jej chu, który w następnym takcie już odzyskiwała, i zda- vało jej się, że rozsypane na wszystkie strony włosy :iągną ją za sobą, więc poddawała się im głowa, ramio- ia, plecy, biodra, pośladki, nogi, a wtedy znów stopy cgłaszały swoje weto, więc teraz wir w przeciwną stronę - a stopami nogi, pośladki, biodra, plecy, ramiona, głowa - nic się nie liczyło, i na swój sposób nie było niczego, >oza powietrzem, którego pęd czuła chwilami na powie- (ach, na policzkach, jakby łasiło się do niej. I tylko te łuchawki trochę śmieszne, i gdy otworzyła oczy, tro- :hę śmieszny ten facecik przed nią, niemrawo przedrep- ujący z nogi na nogę, jakby obawiał się zgubić swój geniusz, rozsypać zgromadzoną wiedzę, a może - ładniej po prostu - stracić coś z widoku Małgosi, bo wgapiał ię w nią uważnie. W kolejnych błyskach, jeśli zdążyła la czas podnieść powieki, widziała naprzeciw siebie ego źrenice, czarne otworki zawieszone wciąż w tych lamych punktach przestrzeni. Czy możliwe, żeby starając ię tańczyć, głowę trzymał nieruchomą? Przykutą do syl- yetki dziewczyny? Co skądinąd było tyleż miłe, co trochę (rępujące. Tymczasem Rafał rzeczywiście przypatrywał jej się i. przyjemnością, miał jednak swoją małą tajemnicę. Już kilka miesięcy temu, podczas pierwszej bytności w „Trans- Pormatorze", odnalazł na prawej słuchawce niewielką gałkę potencjometru - i od tej pory, wchodząc na parkiet, zawsze skręcał ją sobie do zera. Mógł wtedy patrzeć na roztańczony tłum z wyższością: posłuszni rytmowi, 277 jak lokalnemu prawu przyrody, miotali się śmiesznie, podskakiwali, wymachiwali rękami, wyrzucali absurdalnie nogi na wszystkie strony, z obłędem w oczach. Manekiny, lalki, automaty, zredukowani do aktywności motorycznej, bezmyślni, ogłupiali, prawie martwi. Cisza w jego głowie działała jak tajemniczy płyn, który Odysowi pozwolił nie dołączyć do stada Cyrce - opowiadał mu coś o tym pan Krzysztof, jeszcze w zeszłym roku. Ciekawe, przyszło Rafałowi do głowy, czy korepetytor upierałby się tak samo przy istnieniu duszy, gdyby go tu przyprowadzić. Małej też chciał początkowo poradzić, żeby wyłączyła sobie dźwięk, ale potem pomyślał, że znają zbyt słabo, że mogłaby to źle zrozumieć - niech się pobawi dopiero przy następnej okazji. Zresztą musiał przyznać, że na tle innych, podry- gujących bez sensu, poruszała się z podniecającą gracją. I może dlatego, kiedy kilka godzin później zdjęła nagle słuchawki i powiedziała mu, że musi już iść, poczuł gwałtowną tremę. Feromony - wyjaśnił sobie fachowo, ale nie pomogło. Odebrali z szatni kurtki i wyszli na ze- wnątrz; tu nabrał powietrza w płuca, jakby przymierzał się do zawodów w nurkowaniu, i zapytał: - Umówimy się jeszcze kiedyś? Nie był pewien, czy to dobry znak: nie odpowie- działa i ruszyła w stronę Alej Jerozolimskich. Pewnie oba- wiała się, że ucieknie im ostatni tramwaj jadący w stronę Woli. - Może. Jak zasłużysz - odezwała się wreszcie. Nie wiedziała, czy nie przesadziła z długością tej pauzy; a teraz miała nadzieję, że Rafał usłyszy rozbawienie w jej głosie. Ale chyba nie, bo spoważniał, jakby przestraszony. - To co mam zrobić? 278 - Nie wiem. Wymyśl coś - uśmiechnęła się i po jego i akcji zdała sobie nagle sprawę, że oto wyszedł jej uwo- Izicielski uśmiech. Może z tych najskuteczniejszych - pierwszy w życiu. Więc kiedy zapytałaś mnie, jak się odnajdziemy, obiecałem ci pośpiesznie, że znajdę cię na pewno. Przez środek zatoki płynęła żaglówka, była niedziela, ciepły letni dzień, trzymałaś w ręku parasolkę i niepokoiłaś się tą nieprzebraną masą czasu, jakby nieskończoną drogą, którą otworzył przed naszymi oczami profesor. Nie była to jedna droga, tylko wiązka przecinających się ścieżek, przez iliwilę, przez kilkadziesiąt lat biegnących obok siebie, ,1 potem rozbiegających się w różne strony - i moja obietnica nie była uczciwa: w gruncie rzeczy myślałem lylko o najbliższej nocy, o tym, że znowu będę się z tobą kochać, zarazem grzesznie i niewinnie, bo po mojej stronie był tylko grzech, po twojej za to czystość, poświęcenie, ofiara. I w końcu, kiedy po kilkunastu czy kilkudziesięciu liitach rozdzieliła nas śmierć, nie miałem prawa cię roz- poznać, mogliśmy się spotkać lub nie, otrzeć się o siebie na ulicy albo pędzić następne życie na przeciwległych krańcach globu, tak czy tak oczyszczeni z pamięci, skryci w nowych ciałach, uformowani na nowo, mieliśmy pozo- stać sami, tak samotni, że nawet pozbawieni wiedzy o tej swojej samotności, o naszym rozłączeniu. Pod niezmie- nionym niebem, ale już w innych krajobrazach, zanurzeni w innych sprawach, z innymi dokumentami, nowymi przyjaciółmi, czuliśmy tylko czasem, że coś jest nie tak, że z bliźnimi wokół nic nas w gruncie rzeczy nie łączy. 279 To były przelotne chwile, jakieś niewytłumaczalne smutki przed zaśnięciem albo dziwne wzruszenie, kiedy słucha- łem Pawany na śmierć infantki, albo jeszcze zastanawia- jące poczucie braku, kiedy nad brzegiem innego, znacznie chłodniejszego morza oddychałem głęboko, jakbym in- stynktownie chciał się pozbyć, razem z wydychanym po- wietrzem, jakiejś ciążącej mi na piersiach zmory. Nawet nie pamiętałem, że powinienem cię szukać, a na świecie żyje sześć miliardów ludzi, wszystkie ślady zostały zatarte, wspomnienia odebrane, więc nie mieliśmy żadnych szans - i ja, z tą swoją niebaczną obietnicą sprzed stulecia, byłem tylko żałosnym zdrajcą, ale nawet tego nie wiedzia- łem. Wszystko toczyło się na nowo, miałem swoje plany, wyobrażenia o udanym życiu, naniesione do mojego wnętrza przez prąd czasu, a zresztą ty też nie pamiętałaś pewnie, że ktoś cię zawiódł, bo nawet teraz nie umiesz sobie tego przypomnieć. Po nas dawnych została tylko ta niedoczyszczona smuga, ślad śladu: jakieś wzruszenie na widok obrazów Gauguina, marzenie o ciepłej zatoce, o domu na wysokim brzegu, jakby męczące wrażenie, że coś, za chwilę, otworzy w tym widoku drzwi, wyjaśni go, przywróci nam posiadaną niegdyś wiedzę - i nic dalej, nic głębiej, tylko wciąż ten Gauguin i bungalow nad za- toką, upodobania, które zresztą można sobie wyjaśnić inaczej, prościej, żeby już nigdy nie obijać się o ściany naszego świata, w którym nie czujemy się w końcu aż tak źle. Chyba nie byłem dla ciebie zbyt dobrym mężem czy też kochankiem, tego nawet ja nie pamiętam, choć jakiś kaprys, oczywiste zakłócenie całej tej konstrukcji, pochodu dusz wędrujących osobn