Steve Miller & Sharon Lee Agent Cykl: Wszechświat Liaden tom 2 ROZDZIAŁ PIERWSZY 1392 rok czasu standardowego Terrence O’Grady poddał się bez walki. Tylko że to wcale nie był Terrence O’Grady. Zdaniem Sama poddanie się było dowodem jego fałszywej tożsamości. Terry nie nawykł do pokory i walczył dosłownie o wszystko. Pete szedł po lewej stronie, nieco z tyłu, za więźniem. Tylko częściowo podzielał wątpliwości Sama. Chyba jednak był to Terrence. Miał te same kędzierzawe jasne włosy, nos jak u mopsa i niebieskie oczy, patrzące krzywo zza staroświeckich okularów w czarnej oprawce. Oprócz tego utykał na lewą nogę. Z akt wynikało, że okulał już dosyć dawno temu, podczas wypadku w kopalni w Pasie Terado. Zatrzymali się przed ceglanym murem i idący na przedzie Russ dwukrotnie zastukał w ciężkie drewniane drzwi. Chwilę czekali, zasłuchani w nocne odgłosy miasta. Potem drzwi otworzyły się cicho i weszli. Pete mocno zacisnął zęby i wbił wzrok w plecy idącego przed nim człowieka. Tego, który zdaniem Sama wcale nie nazywał się Terrence O’Grady. Szczupły więzień garbił się lekko, więc był niższy od Pete’a. Akta mówiły, że nie dorównuje wzrostem przeciętnemu Terrańczykowi. Do średniej brakuje mu dobrych piętnastu centymetrów. Nic więc dziwnego, że tak dobrze pasował do Sama. Stanowili niegdyś znakomity zespół. Masywny Sam niemal bez wysiłku przenosił ciężki sprzęt górniczy, za to mały Terry potrafił wciskać się w różne szczeliny, jamy i rozpadliny. A tam zwykle kryły się najbogatsze złoża. Nieźle obłowili się na tej robocie. Potem Terry „przeszedł na emeryturę”, kupił kawałek ziemi z atmosferą i zajął się uprawą roli, niańczeniem dzieci i polityką. Osiem lat później Sam otrzymał pilną wiadomość od jego żony. Terrence O’Grady zniknął. Jak przystało na dobrego kumpla, Sam rzucił wszystko i zabrał się do poszukiwań. Długo węszył po okolicy, rozmawiał z żoną i rodziną, wszystkim zadawał masę pytań. Wreszcie doszedł do wniosku, że Terry nie żyje, mimo że nie znaleziono jego ciała. — Nie uciekłby tak bez słowa — mówił — a ponieważ zawsze miał szczęście, więc zginął, zanim na dobre się zestarzał. Sądził wręcz, że Terry zginął gdzieś przed trzema laty. Potem jednak zaczęły krążyć przedziwne plotki i pojawił się człowiek, który podawał się za Terry’ego i — co gorsza — faktycznie wyglądał jak on. Pete skręcił za róg korytarza i omal nie wpadł na idącego przed nim więźnia. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że bezwiednie przyspieszył kroku. — Kurde, uważaj! — ostrym tonem szepnął Sam. Znów skręcili i weszli do jasno oświetlonego, zupełnie pustego pomieszczenia. Fałszywy Terrence O’Grady uśmiechnął się. Od tego miejsca znał dokładny rozkład wszystkich czternastu pomieszczeń, w tym rozmieszczenie drzwi i okien, napięcie w sieci elektrycznej, temperaturę panującą we wnętrzu, a nawet kolor dywanów. Pierwsza liczba psychicznej Pętli skoczyła z zero-siedem na zero-osiemdziesiąt pięć. Chwilę później druga zmieniła się z zero-pięć na zero-siedem. Pierwsza pokazywała szansę powodzenia, druga szansę przeżycia. SPW była wyraźnie wyższa od SPR. Stanęli przed windą i obie szansę od razu wzrosły. Kiedy wysiedli na trzecim piętrze, Pętla zamigotała nagle i zgasła. Tuż przed samą akcją wzrasta bowiem margines błędu wszelkich przewidywań. * * * Biurko było przepiękne, wykonane ze sprowadzonej z Ziemi sekwoi intarsjowanej drewnem lękowym. Człowiek, który za nim siedział, też był importowany z Ziemi, lecz nie wyglądał tak pięknie. Miał wydatny brzuch i gęstą czarną brodę. Pulchne dłonie opierał na błyszczącym blacie i z ciekawością spoglądał na nowo przybyłych. — Dziękuję panom — powiedział. — Możecie odstąpić od więźnia. Russ i Skipper dali krok w tył, i fałszywy Terry został sam przed biurkiem pana Jaegera. — Pan O’Grady, jak sądzę? — zamruczał Jaeger. Szczupły człowieczek skłonił się od niechcenia. Jaeger wykrzywił usta ukryte w gąszczu brody i wypielęgnowanym palcem stuknął w blat biurka. — To kłamstwo — stwierdził sucho. — Dane mówią, że nie jesteś nawet Terrańczykiem! — Zadziwiająco szybko, jak na kogoś o tak potężnej tuszy, zerwał się z fotela i huknął pięścią w biurko. — Cholerny szpieg i przebieraniec! — ryknął. — Tak, tak, panie... O’Grady! Pete drgnął, Sam skulił się, Russ głośno przełknął ślinę. A więzień po prostu wzruszył ramionami. Nikt nie drgnął chyba przez minutę. Potem Jaeger wyszedł zza biurka, wypiął brzuch, wsunął kciuki w szlufki od pasa i spojrzał z góry na Terry’ego. — Wie pan co, panie... O’Grady? — zapytał już swobodniejszym tonem. — Mam wrażenie, że panuje wśród was błędne przekonanie o podrzędnej roli Terrańczyków. Innymi słowy, uważacie nas za idiotów. Nie wierzycie w potęgę Ziemi, kpicie sobie z prawdziwych ludzi. Pokręcił głową. — Yxtrangowie prowadzą z nami wojnę i napadają na nasze statki. Liadenowie przejęli handel, a żółwie całkowicie nas ignorują. Płacimy jakieś niebotyczne sumy w tak zwanych „zjednoczonych” portach. Co gorsza, każą nam płacić w kantrach, a nie w porządnych ziemskich bitach. Wciąż łamane są nasze prawa. Obywatele są szykanowani. Ba, nawet mordowani! To nas męczy, O’Grady. Potwornie męczy... Szczupły człowieczek stał w milczeniu, w niedbałej pozie, z pustym wyrazem twarzy. Jaeger pokiwał głową. — Najwyższa pora, byście zaczęli traktować nas serio. A może nawet z pewnym szacunkiem? Wzajemna ufność i szacunek to pierwszy krok na drodze ku równości. Wiesz co? Wyświadczę ci pewną grzeczność, O’Grady. — Nagle pochylił się w stronę więźnia, tak że jego broda znalazła się zaledwie o centymetr od gładkiej twarzy Terry’ego. — Pozwolę ci mówić. Tu i teraz. Powiesz mi wszystko: jak się nazywasz, skąd pochodzisz, kto cię tu przysłał, z iloma kobietami spałeś i co wczoraj jadłeś na kolację. Wszystko. Wyprostował się i wrócił na swoje miejsce za biurkiem. Oparł ręce na blacie. — Do dzieła, O’Grady — powiedział z uśmiechem. — Mów, a może uratujesz swoje życie. Terry roześmiał się krótko. Jaeger zerwał się z fotela i z rozmachem wdusił ukryty przycisk. Pete i Sam odskoczyli w lewo, Russ i Skipper w prawo. Więzień nawet nie drgnął. Silny strumień wody rzucił go na ziemię i zepchnął aż pod ścianę. Przyszpilony, z trudem usiłował pod-pełznąć do okna. Jaeger wyłączył wodę. Więzień, ciężko dysząc, leżał na ziemi. Jego stłuczone okulary leżały w odległości pół metra od jego wyciągniętej ręki. Russ silnym szarpnięciem postawił go na nogi. Terry zachwiał się i bezradnie rozejrzał dookoła. — Szuka okularów — mruknął Pete i podniósł pogiętą oprawkę. — Nie będą mu już potrzebne — odparł Russ i popatrzył groźnie na więźnia. Terry odpowiedział mu krzywym spojrzeniem. — Zresztą jak chcesz... Możesz mu je oddać. — Russ popchnął więźnia w stronę biurka. Pete podszedł bliżej. — Panie Jaeger... — zaczął, tknięty nagłą myślą. — Słucham. — Jeżeli to naprawdę nie O’Grady, to dlaczego woda... nie zmyła mu pudru albo coś takiego? Dla podkreślenia swoich słów energicznie pociągnął więźnia za włosy. Terry syknął i skrzywił się. — Operacja plastyczna? — spytał Jaeger. — Implanty? Zastrzyki zmieniające cerę? To przecież i tak nie ma znaczenia. Najważniejszy — dla nas i dla niego — jest odczyt sondy. To kosmita. A O’Grady nie był kosmitą. Spojrzał na więźnia, który właśnie przecierał teraz okulary rąbkiem przemoczonej koszuli. — No i jak tam, panie O’Grady? Co dalej? Długa śmierć czy krótka pogawędka? Zapadła cisza. Pete czuł, że serce wali mu jak młotem, ale starał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Nie lubił tej swojej pracy. Nagle Terry wyrwał się z rąk Russa, wyminął Skippera i Sama, po czym pchnął krzesło w nogi Pete’a i rzucił się w stronę biurka. Sam próbował go złapać za ramię, lecz nagle wyleciał w górę i wylądował w kącie pomieszczenia. Terry tymczasem cisnął okularami w Jaegera i skoczył w stronę okna. Jaeger stał za biurkiem, rycząc na całe gardło. Odruchowo złapał okulary. Więzień przeeciał między Russem i Skipperem, a ci w pogoni za nim wpadli na siebie. Był już za oknem, kiedy Pete poczuł woń akronitu. Jak oszalały odwrócił się na pięcie i pognał w głąb korytarza. Wybuch zabił Jaegera i odrzucił Pete’a o dobre trzy i pół metra. ROZDZIAŁ DRUGI Przemoczony, szedł zaułkami, kryjąc się w najgłębszym cieniu. Nie natknął się na żaden policyjny patrol, choć gdzieś w oddali, po zachodniej stronie, słychać było jękliwe zawodzenie syren. Jak duch pomknął w głąb przecznicy i zniknął w ciemnej sieni. Dwie minuty później wszedł do pokoju i odetchnął z ulgą. Czujniki nie wykazywały nawet najmniejszej zmiany. Właściciel też nie widział nic dziwnego w opowieści o tym, że potrzebuje miejsca „na nocne wypady, gdyż chce niewielkiej odmiany”. Bardziej ucieszył go zarobek kilku bitów bez podatku. W mieszkaniu rozbłysły światła. Uciekinier wszedł do sypialni, ściągnął koszulę, rozpiął pas i skierował się do łazienki. Odkręcił prysznic i dalej się rozbierał. Zdjął buty i spodnie. Nagi, lekko dygocząc, otworzył pudełko stojące na zlewie i wyjął z niego trzy małe fiolki. Pętla pokazywała całkiem przyzwoitą opcję zero-dziewięć SPR. Misja powiodła się bez pudła. Zbieg westchnął i odkorkował pierwszą fiolkę, żeby jeszcze trochę podwyższyć szansę przeżycia. Natarł jasne włosy cuchnącym purpurowym żelem. Skrzywił się lekko, kiedy poczuł, że wierci go w nosie. Potem ostrożnie posmarował brwi i z ulgą zakręcił fiolkę. Z niesmakiem popatrzył na dwie pozostałe. Pochylił się w stronę lustra i przez kilka sekund wpatrywał się w swoje bladoniebieskie oczy i umazane purpurą brwi. Wreszcie wziął zapieczętowaną fiolkę i zerwał plombę. Szybkim, pewnym ruchem zapuścił do każdego oka po dwie krople bezbarwnego płynu. Ze świstem wciągnął powietrze przez mocno zaciśnięte zęby. Łzy jak grochy popłynęły mu po policzkach. Szybko zamrugał powiekami i policzył w myślach do dziesięciu. Kiedy odzyskał jasność widzenia, znowu pochylił się do lustra i wydłubał spomiędzy dziąseł i policzków plastikową masę. Zdjął nasadki tkwiące na zębach i wypluł je do zlewu. W końcu zajął się protezą, która zmieniała kształt jego dolnej szczęki. Starannie doprowadził nos i uszy do pierwotnego stanu — i z zadowoleniem stwierdził, że odzyskały tak dobrze mu znane kształty. Ostatnią fiolkę zabrał pod prysznic. W środku było jakieś lepkie zielone smarowidło, śmierdzące dużo gorzej, niż poprzednie. Rozprowadził je po całym ciele, starając się nie oddychać, kiedy nakładał je na twarz. Policzył do pięciu i zanurzył się w strumieniu gorącej wody. Dziesięć minut później. Miał już postać szczupłego, ciemnowłosego młodzieńca o głęboko osadzonych zielonych oczach i złocistej twarzy, z wystającymi kośćmi policzkowymi. Przeczesał palcami włosy i — prosty jak świeca — zwinnym ruchem przemknął do pokoju. Tam zaczął się ubierać. Włożył koszulę, ciemne skórzane spodnie i taką samą kamizelkę, miękkie wysokie buty i szeroki pas z pistoletem. W lewym rękawie ukrył ostry sztylet, a nóż do rzucania — w pochwie przytroczonej do karku. W sakiewce miał nieco pieniędzy i odpowiednie dokumenty. Zapiął ją i rozejrzał się po pokoju. Papiery Terry’ego i puste fiolki zniszczył w podręcznej spalarce. To samo chciał zrobić z ubraniami, ale rzut oka na czujnik dymu przekonał go, że lepiej pozbyć się ich w inny sposób. Na koniec zrobił szybki obchód maleńkiego mieszkania, aby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Zadowolony doszedł do wniosku, że czas ruszać w drogę. Chciał złapać wieczorny prom na stację Prime. Rzucił na stół dziesięciobitówkę dla gospodarza, zabrał ubrania i zgasił światło. Trzy domy dalej wyszedł na jasno oświetloną ulicę. Nie obawiał się patroli ani przechodniów. Starą odzież rozrzucił po zaułkach — wiedział, że w takim świecie jak Lufkit każda rzecz niemal natychmiast znajdzie właściciela. Noc była cicha i spokojna, nikt nie włóczył się po ulicach. Nagle młodzieniec skręcił w boczną alejkę. Instynkt ostrzegał go, że okolica jest jakby zbyt uśpiona. Zaparkowany w dali pojazd przypominał radiowóz. Uliczka była kręta i ciemna, bo wielkie magazyny przesłaniały blask bijący z kosmodromu. Szczupły wędrowiec szedł niemal po omacku. Polegał głównie na swoim słuchu i dobrej orientacji. Szedł powoli i bezgłośnie. Nagle zamarł bez ruchu, słysząc stłumiony wystrzał. Po chwili nastąpiła cała seria strzałów i rozległy się czyjeś krzyki. Położył dłoń na pistolecie i ruszył w stronę odgłosów bitwy. Za kolejnym zakrętem ujrzał rzęsiście oświetlony plac przed dokiem załadunkowym. Pięciu uzbrojonych ludzi kryło się za wózkami i kontenerami. Naprzeciw nich stała rudowłosa dziewczyna. Przyciskała lufę pistoletu do gardła Terrańczyka i zasłaniała się nim jak tarczą. — Błagam... — zdławionym głosem zawołał zakładnik. — Oddam wam mój cały przydział! Przysięgam! Posłuchajcie jej... Jeden z napastników gwałtownie uniósł rękę. Jeniec zacharczał i zesztywniał. Dziewczyna puściła go i skoczyła za drewnianą skrzynię. Kiepska to była osłona, bo po chwili zostały z niej tylko drzazgi. Dziewczyna przetoczyła się w bok, a w tym samym momencie inny napastnik złożył się do strzału. Broń młodzieńca krótko szczęknęła i wróg zwalił się na ziemię, a pistolet wypadł mu z martwej dłoni. — Tam! — krzyknął któryś z pozostałych. — Tam! Pocisk świsnął nad ramieniem młodzieńca. Rzucił się w bok w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca. Klął pod nosem na swoje odruchy. Po co się wtrącał? Tymczasem dziewczyna zerwała się na równe nogi i celnym strzałem rozłożyła drugiego z napastników. Trzeci nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, zajęty nowym przeciwnikiem. Młodzieniec westchnął i najspokojniej w świecie trzykrotnie strzelił do dużej beczki, za którą krył się jego prześladowca. Rozległ się pojedynczy krzyk — i zapadła cisza. Nagle dwaj pozostali napastnicy wypadli z ukrycia i strzelając na oślep, biegli w stronę dziewczyny. Szybko schowała się za kontenerem i odpowiedziała ogniem. Nie zdołała ich zatrzymać, choć krew splamiła rękaw biegnącego z przodu. Młodzieniec uniósł broń do oka i herszt bandy zwalił się jak kłoda. Chwilę później ostatni z piątki padł, zabity przez dziewczynę. Młody człowiek ostrożnie wyszedł na otwartą przestrzeń i uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Silny cios pozbawił go przytomności. Niestety dał się zaskoczyć. * * * Ruda podbiegła do leżącego, obmacała jego ciemną głowę i przyłożyła dłoń do jego szyi, z marsową miną licząc tętno. Potem przysiadła na piętach i zwiesiła ręce między kolanami. — Och, żesz ty w mordę... Popatrzyła na nieruchomą postać. Wolałaby, żeby nieznajomy wstał o własnych siłach, zabrał pistolet i poszedł. Cóż, Robertson, pomyślała, facet uratował ci życie. Chyba go tak nie zostawisz? Głupia jesteś co najmniej po siedmiokroć, ciężko westchnęła w duchu. Podniosła pistolet z ziemi i zatknęła go sobie za pasek, po czym z trudem dźwignęła chłopaka. Dzięki bogom za robotaksy, pomyślała jakiś czas później, kiedy zmęczona złożyła swoje brzemię na zniszczonej posadzce. Dzięki bogom także za łut szczęścia — ulica była całkiem pusta, kiedy wsiadali do taksówki, i kiedy wlokła ciężkie ciało pod drzwi domu. Z westchnieniem ulgi rozprostowała plecy i ramiona. Zaczną mnie boleć dopiero jutro, przemknęło jej przez głowę. Nie spodziewała się, że ten chudzielec będzie aż tyle ważył. Co prawda był większy od niej... Ale to nic nadzwyczajnego. Na ogół wszyscy byli więksi. Przykucnęła, żeby przetrząsnąć sakiewkę chłopaka. Wyjęła z niej plik dokumentów i aż zagwizdała, gdy znalazła dowód wyraźnie potwierdzający jej podejrzenia. Nie spuszczając wzroku z nieruchomej twarzy leżącego przed nią młodzieńca, schowała papiery z powrotem. Popatrzyła na jego wydatne kości policzkowe, spiczastą brodę, szerokie usta, proste brwi nad zamkniętymi teraz powiekami i lśniące czarne włosy, opadające na złociste czoło. Twarz chłopca, chociaż z papierów wynika, że liczy sobie już trzydzieści standardów. Obywatel Liadu. Żeby to szlag trafił! Odsunęła się na bezpieczną odległość i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Sięgnęła ręką do warkocza na czubku głowy, odpięła go i zaczęła rozplatać włosy. Przez cały czas czujnie spoglądała na nieprzytomnego Liadena. * * * Zdaje się, że mam pękniętą czaszkę, pomyślał otępiały. Co gorsza, pewnie skradli mi pieniądze, pistolet i noże... A żeby ich pokręciło. Jeżeli mi zabrali sztylet Średniej Rzeki, to będę musiał gęsto się tłumaczyć. Choć z drugiej strony, myślał dalej, nie otwierając oczu, chyba mogę uważać się za szczęściarza. Nie każdemu z dziurą w głowie i rozchlapanym mózgiem jest pisane odzyskać świadomość... Z wolna uchylił powieki. — Cześć, rozrabiako. Dziewczyna siedziała po turecku na starej posadzce i splatała miedziane włosy w gruby warkocz. Miała na sobie ciemne skórzane spodnie — takie same jak jego — i białą bluzkę wyszywaną srebrną nicią. Jej przedramię było owinięte czarną bandaną, a biodro obciążał pokaźny pistolet. Uśmiechnęła się. — Jak tam twój czerep? — Wyżyję. Siadł pomału i stwierdził ze zdziwieniem, że wciąż ma w rękawie sztylet. Popatrzył na nią tępym wzrokiem. Zauważył, że ma szerokie ramiona w sposób w jaki plotła warkocz, znamionował utajoną siłę. Przypomniał sobie jej zachowanie w trakcie strzelaniny. Pętla mówiła, że mógłby ją pokonać — gdyby zaszła taka potrzeba. Lecz musiałby ją zabić, była bowiem zbyt dobra w swoim fachu, aby dać mu się obezwładnić. Z lekkim zdumieniem stwierdził jednak, że nie chce jej zabijać. Westchnął głośno, skrzyżował nogi, naśladując ją, i wsparł ręce na biodrach. Znowu się uśmiechnęła. — Twardziel. Zabrzmiało to jak pochwała. Skończyła zaplatać włosy i odrzuciła warkocz na plecy. Wąską dłonią dotknęła kolby pistoletu. — To teraz powiedz mi, twardzielu, kim jesteś, co tu robisz i dla kogo pracujesz? — Teraz już bez uśmiechu przechyliła głowę. — Liczę do dziesięciu. Wzruszył ramionami. — Nazywam się Connor Phillips i jestem spedytorem, do niedawna na frachtowcu „Salene”. Obecnie bez przydziału. Roześmiała się, wyjęła broń i kciukiem przesunęła języczek bezpiecznika. — Mam słabość do przystojniaków — powiedziała łagodnym tonem — więc pozwolę ci zacząć od początku. Ale tym razem nie kłam, twardzielu, bo ci rozwalę buźkę na czternaście kawałków, a tego już nie przetrzymasz. Accazi? Powoli skinął głową, patrząc jej prosto w oczy. — Mów. — Nazywam się... — Urwał. Był ciekaw, czy przypadkiem nie doznał wstrząsu mózgu. Facet był cholernie silny... — Nazywam się Val Con yos’Phelium i jestem agentem Liadu. Właśnie wracałem do domu po wykonaniu kolejnego zadania, kiedy w porcie natknąłem się na samotną damę uwikłaną w sprzeczkę z kilkoma brutalami. — Uniósł brew. — Prom już odleciał, prawda? — Kwadrans temu. — Szare oczy przypatrywały mu się beznamiętnie. — Agent Liadu? Westchnął i charakterystycznym dla siebie gestem złączył koniuszki palców. — Możesz mnie nazwać szpiegiem. — Aha... — Schowała pistolet do kabury i pokiwała głową. — To mi się podoba. Bardzo podoba. Potem wyjęła zza pasa jego broń. — Spadaj. — Krótkim ruchem głowy wskazała drzwi i rzuciła pistolet w jego stronę. Błyskawicznie pochwycił go, ale nie myślał jeszcze wychodzić. — A ty mi się nie przedstawisz? — spytał. — Kim jesteś, co tu robisz, i dla kogo pracujesz? — Nieoczekiwanie uśmiechnął się. — To przez ciebie mam ten cholerny ból głowy... Wyciągnęła rękę w stronę drzwi. — Zjeżdżaj stąd. Wynocha. Znikaj. — Broń ponownie znalazła się w jej dłoni. — To twoja ostatnia szansa. Złożył zdawkowy ukłon i zwinnie poderwał się z podłogi — lecz dziewczyna była jeszcze szybsza. Spokojnie mierzyła mu z pistoletu prosto w żołądek. Profesjonalistka w każdym calu, pomyślał z uznaniem. — Nie masz może rozkładu lotów? — spytał. — Moje wiadomości są nieco przestarzałe. Zmarszczyła brwi. — Nie. Wynoś się, twardzielu. — Poparła rozkaz kategorycznym ruchem ręki. — Rozkład znajdziesz w każdej infobudce w tej zapadłej dziurze. Mam dość twojego towarzystwa. Accazi? — Zrozumiano-mruknął. Skłonił się i chwilę później był już za drzwiami, rozglądając się po okolicy i słuchając odgłosów nocy. Bardzo szybko ustalił swoje położenie. Jasna poświata — zdaje się na wschodzie — to bez wątpienia światła kosmodromu. Teraz były dużo dalej niż przed jego przymusową drzemką. Wszystko wskazywało na to, że znalazł się w pobliżu drugiego mieszkania, które wynajmował Terrence O’Grady. Ponownie rozejrzał się po ulicy. Kilka domów dalej, w świetle latarni, stali dwaj ludzie, pochyleni ku sobie głowami. Powiew wiatru przyniósł z prawej strony echo wolnych kroków. Para przyjaciół na przechadzce. Val Con oderwał się od cienia budynku i ruszył w swoją stronę. Szedł szybko, ale bez przesady. W gruncie rzeczy nic go nie gnało. Ci spod latami dyskutowali głośno o notowaniach totka. Porównywali oficjalne dane z własnymi prognozami. Val Con minął ich obojętnie, nie zaszczyciwszy spojrzeniem. W dali zobaczył niebieskie światło infobudki. Obok przeszło jeszcze dwóch mężczyzn. Zmierzali w stronę budynku, z którego przed chwilą wyszedł. Nagle usłyszał, że ktoś się do niego zbliża. Kroki były co prawda ciche, ale głośniejsze od jego własnych. Pętla zbudziła się z uśpienia i mignęły świetliste liczby. Szansa napadu — zero — dziewięćdziesiąt osiem, szansa przeżycia w ciągu następnych dziesięciu minut — zero — dziewięćdziesiąt jeden. Z prawej strony zamajaczyła infobudka. Wokół niej tańczyły niebieskawe duchy, zrodzone z mgły i światła. Val Con skręcił w tę stronę i nieco przyspieszył kroku. Nieznany prześladowca także szedł coraz szybciej, najwyraźniej chcąc go dogonić. Val Con zatrzymał się przed budką i szarpnął za klamkę. W tym momencie czyjaś dłoń spadła mu na ramię. Odwrócił się i podniósł ręce w górę z zabójczą precyzją. Napastnik, nie wydawszy nawet najmniejszego dźwięku, osunął się na ziemię. Val Con przyklęknął, żeby sprawdzić, czy na pewno złamał mu kark, a potem podniósł się i pobiegł w kierunku, skąd przyszedł. Pod latarnią nie było już nikogo. Głęboko wciągnął w nozdrza świeży zapach nocy, zmieszany z wonią taniej wody kolońskiej. Potem ich dostrzegł. Stali półkolem przed budynkiem — dwóch koło płotu, a trzech nieco dalej, poza kręgiem światła. Ruchliwy cień „elegancika” spryskanego wodą kolońską rysował się tuż przed drzwiami. Czekał, żeby zaskoczyć rudą i uniemożliwić jej ucieczkę. Val Con jednak dobrze wiedział, że nie będzie uciekała. Miał nadzieję, że dziewczyna przewidziała taki bieg wypadków, że zna jakieś inne wyjście. Może już siedzi gdzieś w bezpiecznym miejscu? Uśmiałaby się, gdyby wiedziała, że wrócił, by jej pomóc. Chociaż... Może właśnie miałem być przynętą? — pomyślał nagle z niesmakiem. Nie miał jednak czasu na dalsze rozważania, bo w tej samej chwili drzwi się otworzyły i na ulicę wyszła jakaś drobna postać. Dziewczyna zamknęła drzwi. Skrytobójca wyskoczył z cienia, ale coś — może cichy szelest? A może ruch w przyćmionym świetle? — zdradziło go o ułamek sekundy za wcześnie. Dziewczyna rzuciła się na ziemię, wykonała przewrót przez ramię i sięgnęła do pasa, ale nie zdążyła. Napastnik już ją dopadał... Nagle jęknął, upuścił broń i chwycił się za gardło. Dziewczyna przeturlała się jeszcze parę metrów dalej i strzeliła dwa razy. Dwie ciemne sylwetki upadły na ulicę. W oddali usłyszała serię suchych trzasków, świadczących o tym, że w pobliżu znajdują się jeszcze trzy trupy. Z prawej strony widziała dwa rozciągnięte ciała. Z lewej pod płotem leżały kolejne trzy. Obok stał wyprostowany jakiś cień, rozkładając ręce. Przez chwilę przyglądała mu się w świdrującej ciszy, a potem energicznie machnęła pistoletem. — Hej, twardzielu! — krzyknęła. Kiedy podszedł bliżej, dziewczyna szybko dała krok do tyłu, ale potem roześmiała się i wróciła na poprzednie miejsce. — Dzięki — bąknęła już pewniejszym głosem. Schowała broń i ruchem głowy wskazała pierwszego z bandytów. — Co mu się stało? Już myślałam, że będzie po mnie. A on po prostu się przewrócił! Val Con bez słowa klęknął przy zabitym. Dziewczyna pochyliła się i z ciekawością spojrzała mu ponad ramieniem. Odwrócił trupa na plecy i oderwał jego ręce od gardła. — Nóż — mruknął. Wyrwał ostrze z rany i wytarł je do czysta w koszulę bandyty. — Nawet nie laserowy? — ze zdumieniem stwierdziła dziewczyna. — Niecodzienna zabawka. Wzruszył ramionami i schował nóż do pochwy. — Za to cicha. Popatrzyła na zwłoki i pokręciła nosem. — Ale brudzi. Wyczuła, że spiął się lekko, więc szybko zmieniła temat. — Znów towarzystwo? — Widzę, że cieszysz się rozgłosem, młoda damo. — Podał jej ramię. — Zjedzmy razem kolację — powiedział z uśmiechem. — Spróbujemy ich zgubić. Westchnęła głośno, ale nie wzięła go za rękę. — Dobra. Ruszajmy. Po chwili, na ulicy zostały tylko trupy. ROZDZIAŁ TRZECI Bargrill w pobliżu portu był zadymionym i hałaśliwym miejscem, odwiedzanym tłumnie przez smoluchów, tragarzy, śmierdzieli i nie mniej liczną rzeszę miejscowych chojraków. Dwie dziewczyny brzdąkały na gitarach i przepijały w przerwach to, co wcześniej zarobiły. Ruda usiadła w wygodnym miejscu tuż pod ścianą i zacisnęła dłonie na masywnym kubku z letnią kawą. Popatrzyła spod oka na Val Cona, który rozglądał się uważnie wokół. W czasie jazdy trzykrotnie zmieniali taksówkę i dwa razy skradli samochód. Wyglądało na to, że zgubili pościg, lecz jej towarzysz ciągle miał się na baczności. — Teraz już możesz mi się przedstawić — mruknął, nie odwracając głowy. — Zacznij od imienia, a dalej samo jakoś pójdzie. Dziewczyna nie odpowiedziała i dalej popijała kawę. Val Con zerknął na nią. Twarz miał zupełnie nieruchomą, a zielone oczy patrzyły bez wyrazu. Westchnęła i odwróciła głowę. W rogu sali, dwóch smoluchów grało w kości. Przez chwilę przyglądała im się pustym wzrokiem, machinalnie podliczając punkty. — Robertson — powiedziała wreszcie szeptem. — Miri Robertson. Najemnik na emeryturze, ochroniarz bez przydziału. — Teraz spojrzała na Val Cona. — Sorry za kłopot. — Znowu westchnęła, bo teraz czekało ją najgorsze. — Wielkie dzięki, że mi pomogłeś. Sama nie dałabym sobie rady. — Też mi się tak wydaje — przyznał. Mówił po terrańsku bez śladu obcego akcentu. — Kto chce cię zabić? Machnęła ręką. — Pewnie niejeden. Znów poczuła na sobie spojrzenie jego zielonych oczu. — Nie. — Nie? Kąciki ust drgnęły mu lekko, ale zaraz się opanował. Odwrócił się i na nowo podjął przerwaną obserwację. — Nie — powtórzył cicho. — Nie jestem głupi. Wymyśl więc jakieś lepsze kłamstwo albo... albo powiedz prawdę. — Niby dlaczego? — zapytała i upiła kolejny łyk mętnej lury. Westchnął. — A przypadkiem nie jesteś mi to winna? — Dobrze wiedziałam, że tak powiesz! Ale możesz zapomnieć o długach. Tutaj tylko ty jesteś Liadenem. Terrańczycy mają odmienne zwyczaje. Drgnął ledwo dostrzegalnie, lecz nie uszło to jej uwagi. Spojrzała mu prosto w twarz. Nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w klientów przy barze. — Co się stało? — spytała. — Nic. — Rozparł się wygodniej na krześle. — W takim razie dam ci inny powód. Twoi wrogowie pewnie myślą teraz, że mam z tobą coś wspólnego, że działamy razem. Będą więc na mnie polować. Kto taki? Jakiś bogacz z sowicie opłacaną armią najemników czy też herszt bandy, który w tej chwili zbiera swoich ludzi? Czy mogę mieć pewność, że nikt się na mnie nie zaczai w moim własnym domu? — Przerwał na moment. — Jedziemy teraz na tym samym wózku. Twoje słowa mogą mi uratować życie. A chciałbym pożyć jeszcze trochę... To wielka zniewaga dla żołnierza nie znać swojego przeciwnika! — Popatrzył na nią z pytającą miną. — Czy to wystarczy? — Jak najbardziej. Wysączyła resztkę kawy i postawiła kubek na popękanym plastikowym blacie stołu. Oparła się plecami o ścianę. — Odeszłam z wojska niecałe pół standardu temu — zaczęła beznamiętnym tonem. — Uznałam, że nadeszła pora, żeby trochę się ustatkować. Poznać ciut lepiej którąś z planet, odpocząć... Znalazłam pracę w pewnym miejscu zwanym Naome. To osiedle bogatych rentierów. Każdy z nich cierpi na niezłą paranoję, każdy zatrudnia ochroniarzy. Dostałam robotę już trzeciego dnia po przybyciu. Facet kazał sobie mówić „Baldwin”. Pan Baldwin. Zapłacił mi za trzy miesiące z góry. To miał być gest dobrej woli. Pokręciła głową. — Facet bez wątpienia potrzebował ochrony. Pracowałam dla niego pięć... sześć miesięcy czasu lokalnego. Nieraz zachodziłam w głowę, co też musiał kiedyś nawywijać, żeby aż tak się narazić... Umilkła, bo w tej samej chwili kelner podszedł do stolika, żeby napełnić ich puste kubki. Miri znów miała swoją kawę, a Val Con — herbatę. — I co dalej? — zapytał po odejściu kelnera. Wzruszyła ramionami. — Okazało się, że Pan Baldwin był przedtem kimś innym. Coś go łączyło z Juntavas. Kojarzysz tę nazwę? — Mafia międzyplanetarna — mruknął, rozglądając się po sali. — Długi, hazard, prostytucja, przemyt. — Przelotnie zerknął na nią. — Niezły bajzel. — Sam chciałeś wiedzieć. — Racja. Co się stało potem? — Prawdopodobnie znudził się robotą i bez uprzedzenia przeszedł na emeryturę. Wziął gotówkę i nieco poufnych informacji. Przecież musiał jakoś sobie radzić... — Przełknęła łyk ohydnej kawy i potrząsnęła głową. — W końcu Baldwin powiedział, że już nie będzie się ukrywał i że chce wyrównać stare porachunki. Dał znać dawnym kumplom, że czeka w Naome. Przerwała i wbiła wzrok w otchłań kubka. Cisza przeciągała się. — I co? — spytał cicho Val Con. — Hej! — dodał po chwili. Nie doczekał się odpowiedzi, więc w końcu krzyknął głośniej: — Miri! Drgnęła i popatrzyła nań ze ściągniętą twarzą. — To był podstęp. Oszustwo. Baldwin wezwał do siebie całą służbę, od kucharza aż do pokojówki, i ostrzegł nas przed napadem. Powiedział, że mamy się bronić. Walczyli wszyscy... choć niektórzy z nich nigdy przedtem nie trzymali w ręku broni. Nie chcieliśmy wpuścić kolesiów Baldwina, ale oni uparli się, że jednak wejdą. Żal było na to wszystko patrzeć. Wreszcie uznałam, że nie damy rady, i poszłam poszukać szefa. Chciałam do końca pełnić swoje obowiązki. Przecież on płacił mi za ochronę. Znowu wzruszyła ramionami i sięgnęła po kubek z kawą. Val Con popatrzył na nią. — Nic nie rozumiesz? Uciekł. Zwiał. Podwinął ogon i prysnął. Zostawił nas na pewną śmierć. Myślę, że pięcioro przeżyło. Czternaścioro poszło do grobu. Ogrodnik, pokojówki... Kucharz — nie wiem. Źle wyglądał, kiedy ostatni raz go widziałam. Zrobiła taki ruch, jakby usiłowała się otrząsnąć. — Nie mam pojęcia, kogo jeszcze śledzą. Mnie mieli jak na dłoni. Służba ochrony, była zarejestrowana, zgłoszona i legalna. Znaleźli mnie już po dwóch godzinach. Przez chwilkę twardym wzrokiem spoglądała w przestrzeń, potem znów zajęła się kawą. — Przybyłam tutaj, bo pewien człowiek jest mi winien pieniądze. Mam także parę... rzeczy w mieszkaniu przyjaciela. Chciałbym wszystko zabrać. Nie wiem, czy kiedykolwiek powrócę w te strony... Jej towarzysz siedział w milczeniu. Miri powoli się uspokajała. Popijając kawę, wspominała tych wszystkich, których niegdyś znała. Zastanawiała się także, gdzie spędzi dzisiejszą noc, no bo przecież gdzieś musi ją spędzić. Skrzypnęło krzesło. Miri uniosła wzrok i napotkała twarde spojrzenie zielonych oczu. — Pójdziesz ze mną — powiedział Val Con tonem kogoś, kto rozważył wszelkie „za” i „przeciw”, zanim podjął końcową decyzję. — Co takiego? Sięgnął do sakiewki. — Pójdziesz ze mną. Potrzebujesz nowych dokumentów, nazwiska i twarzy. To da się załatwić. Uniósł dłoń, żeby zawczasu uciszyć jej protesty. — Jestem Liadenem, prawda? Każdy dług ma dwie strony. Rzucił na stół garść terrańskich bitów jako zapłatę za posiłek, podniósł się i odszedł. Nawet się nie obejrzał. Po chwili Miri wstała i posłusznie podążyła za nim. * * * Wysiedli z taksówki przed skąpo oświetlonym gmachem z białego kamienia, w bogatszej dzielnicy miasta. Drzwi rozwarły się cicho i Val Con wszedł do wielkiego holu, jasno oświetlonego i wyłożonego perkańskim dywanem. Jego postać odbiła się w olbrzymim lustrze. Miri stanęła w progu, wystraszona światłem. „Głupia jesteś”, mruknęła pod nosem i weszła do środka. Val Con właśnie oderwał palec od czujnika. — Connor Phillips — rzucił do mikrofonu w recepcji. Coś zaszumiało i na kontuarze pojawił się duży, bogato zdobiony klucz. Val Con od niechcenia zakręcił nim wokół palca i z uśmiechem spojrzał na Miri. — Dwa piętra w górę — mruknął i podszedł do windy. Miri trzymała się nieco z tyłu. Val Con wezwał windę i pierwszy wszedł do kabiny. Kiedy wjechali na drugie piętro, to również on pierwszy wyszedł na korytarz. Tu było nieco ciemniej niż na dole. Val Con zatrzymał się na chwilę i jakby czegoś nasłuchiwał. Rozejrzał się w lewo i prawo. Wreszcie, już trochę spokojniejszy, podszedł do drugich drzwi po lewej i włożył dziwny klucz do zamka. Drzwi otworzyły się z cichym szumem. W pokoju zapaliły się światła. Miri stanęła tuż za progiem i odruchowo chwyciła za pistolet. Drzwi zamknęły się za nią. Val Con popatrzył na nią z nieco kpiącą miną. — Nie bój się, nic ci nie zrobię — przyrzekł. — Jestem zupełnie wykończony. Miri wciąż stała w tym samym miejscu i ostrożnie rozglądała się po pomieszczeniu. Przed sobą miała ogromne okno, z widokiem na uśpione miasto. Po jednej stronie okna stała mięciutka kanapa, a po drugiej — stół i dwa fotele. Po prawej stronie pokoju zobaczyła obok zamkniętych drzwi osłoniętą przed kurzem omnichorę i wznoszące się aż pod sam sufit półki z taśmami, a w pobliżu nich rozmównicę — oazę praktyczności. Po lewej stronie także były półki z książkami i kasetami, tu i ówdzie ozdobione jakimiś figurkami, barek, a przy nim dwa wysokie stołki, i znowu drzwi. Całkiem w głębi — za łukowatym przejściem — była kuchnia. — Przytulne gniazdko, jak na spedytora. Wzruszył ramionami. — Każdy rejs dawał nam niemałe zyski. To był szczęśliwy statek. — Uhm — mruknęła i wskazała kciukiem za siebie. — To jedyna droga na zewnątrz? Kiwnął głową w kierunku okna, po czym otworzył drzwi i gestem zaprosił ją do środka. Sypialnia — z łożem tak wielkim, że nadawałoby się do małej orgii — była połączona z łazienką i garderobą. Brakowało tu jedynie okien. Miri wróciła do salonu. Val Con poprowadził ją do drzwi po drugiej stronie. Za nimi była bliźniacza sypialnia z takim samym wyposażeniem. Kuchnia miała długie i wąskie okienko — i kończyła się następnymi drzwiami. — Z tyłu jest wejście dla służby i drugi korytarz, prowadzący na schody, które z kolei wiodą... — Do piwnicy? — domyśliła się Miri. Uśmiechnął się i powoli przeszedł do pokoju. — Napijesz się czegoś? — Napiję. Potem wezmę kąpiel i walnę się do łóżka na dwanaście godzin. A może najpierw walnę się do łóżka, a później wezmę kąpiel?... Kynak — odpowiedziała na jego pytające spojrzenie. Ulubiony trunek najemników. Val Con zmarszczył brwi. — Widzę pewne braki w zapasach — mruknął przepraszającym tonem. — Chcesz w zamian terrańską whisky? — Whisky? — zapytała zdumiona. Skinął głową. Miri ostrożnie usiadła na wysokim stołku. — Może być... whisky — powiedziała. — Ale bez lodu. Nie wolno niszczyć religijnych doznań. Val Con wdusił jakiś przycisk i po chwili podał jej ciężką szklankę, napełnioną do połowy bursztynowym płynem. Miri zamknęła oczy i pociągnęła solidny łyk. Przez kilka sekund siedziała w nabożnym milczeniu, a potem westchnęła z głęboką satysfakcją. Val Con wyszczerzył zęby w uśmiechu i sięgnął po swój kieliszek. — Co to takiego? — Otworzyła oczy. Delikatnie zamieszał bladoniebieski trunek. — Misravot. Altańskie wino. — Oczywiście z najlepszych zbiorów? — Nie takie złe, jakby można było się spodziewać. — Cóż... — Z namysłem pokiwała głową. — Pamiętaj, że w dzisiejszym świecie wszyscy próbują cię oszukać. Czasem wystarczy nalepka ze złotym napisem „luksusowe” i kilka kropel spirytusu dolanych do butelki... — Dzięki za ostrzeżenie — odparł całkiem poważnym tonem, wyszedł zza baru i zmęczony odpadł na kanapę. Odczekał chwilę, aż miękkie poduszki dopasują się do jego ciała, i dopiero wtedy upił łyk wina. Głowa bolała go jak diabli. Odchylił głowę i przymknął oczy. Tymczasem dziewczyna ze szklanką w ręku okrążyła kanapę w bezpiecznej odległości i stanęła przy oknie. W milczeniu patrzyła na ulicę, popijając whisky. Unosiła szklankę do ust spokojnym, pewnym ruchem. Ależ jestem cholernie zmęczony... — pomyślał Val Con. Nie miał pojęcia, jak długo Miri uciekała, ale nie chciał o to pytać. Spojrzał na nią spod wpółprzymkniętych powiek. Trudno być czujnym z bólem głowy, na skraju wycieńczenia. Odwróciła się tyłem do okna i w jej oczach błysnęło zaskoczenie. Nie spodziewała się, że zobaczy go wyciągniętego na kanapie, w półśnie, tak bezbarwnego. Niedobrze, że mnie widzi w takim stanie, pomyślał Val Con i natychmiast rozbudził się. Uniósł głowę i otworzył oczy. — Wprost padam ze zmęczenia — powiedziała cicho Miri. — Gdzie mam spać? Machnął ręką. — Gdzie zechcesz. Skinęła głową i poszła w prawo. W drzwiach sypialni obejrzała się przez ramię. — Dobranoc — powiedziała i zniknęła, nim zdążył jej odpowiedzieć. Z westchnieniem zerknął na zamknięte drzwi i pociągnął łyk wina. Chyba też wreszcie mógłbyś się położyć, mruknął do siebie w duchu. Zamiast tego zerwał się z kanapy i podszedł do okna. Stał w pełnym świetle, jakby nie miał żadnych wrogów i nie musiał się niczego obawiać. Na ulicy paliły się latarnie i było zupełnie pusto. Fruwały tylko plastikowe śmieci, szarpane podmuchami wiatru. Dobrze, że nikt do tej pory nie znalazł tej kryjówki, pomyślał Val Con. Są takie chwile, gdy mam serdecznie dość Phillipsa, O’Grady’ego i wszystkich innych. Chciałbym być... sobą. Uniósł rękę, żeby odgarnąć niesforny kosmyk włosów, opadający mu na czoło. W tym prostym ruchu wreszcie poczuł się sobą. Nagle przed oczami błysnęła mu Pętla, zasłaniając widok na ulicę. SPW: zero-dziewięćdziesiąt sześć. SPR zamigotała przez chwilę, po czym zajaśniała jednostajnym blaskiem: zero-osiemdziesiąt dziewięć — i zgasła. Val Con upił łyk wina i ponownie przeczesał dłonią włosy. Val Con yos’Phelium, klan Kowal, adoptowany przez klan Średniej Rzeki... Powtórzył w myślach każdą sylabę imienia, nadanego mu przez przybraną rodzinę. Brzmiało to niczym jakieś zaklęcie. Potem zobaczył twarz żony Terrence’a O’Grady’ego. Pulsowała nierównym rytmem w takt jazgotliwej muzyki, którą niedawno słyszał w grillbarze. Uniósł kieliszek do ust i jednym haustem wypił resztkę wina. Ile podobnych twarzy widział w ciągu ostatnich trzech standardów? Iloma ludźmi był w tym czasie? Ile razy uczył się zupełnie nowych gestów i zachowań, wyłącznie po to, by po zakończonej akcji jak najszybciej o nich zapomnieć? Ile nazwisk kryło się w jego pamięci? Imion kochanków, dzieci i rodziców — a nawet psów i kotów? Ilu ludzi padło z jego ręki? Gwałtownie odwrócił się od okna, przeszedł przez pokój i stanął przed omnichorą. Klawiatura pojaśniała światłem pod jego dotknięciem. W uszach ciągle słyszał brzdąkanie dwóch gitar. Chwycił dźwięki czubkami palców i wrzucił je między nuty. Usunął sprzed oczu twarz kobiety, która nie była jego żoną, i zastąpił ją wizją pieśni. Przesunął dłońmi po klawiszach w górę i w dół... Ręce mu drżały, ale szybko odzyskał pewność siebie. Ujarzmił rytm palcami prawej ręki, a lewą odszukał melodię. Przyspieszył tempo zgodnie z nieco starszym rytmem... Prawa dłoń na chwilę porzuciła klawisze i sięgnęła do potencjometrów, żeby wzmocnić dźwięki. Obrazy poczęły znikać. Znikały też imiona zmarłych, których zdążył poznać, i bezimienne twarze tych, których nie zdążył... Wszystkie razem zapadły teraz w niespokojną głębinę, siłą muzyki zmuszone do uśpienia. Ich miejsce szybko zajęła inna myśl, ledwie widoczna w roztańczonych nutach: to jest prawdziwy talent Val Cona, zrodzony nie z potrzeby, lecz ze szczerej radości. Skoczne tony poczęły zwalniać i mieszać się z innymi. Val Con bezwiednie poruszał rękami, aż w pewnej chwili odkrył, że gra lament z planety, którą odwiedził dawno temu, jeszcze w pierwszych latach służby na rzecz Liadu. Jeszcze bardziej spowolnił... aż dotarł do samego końca. Jego dłonie znieruchomiały. Dźwięki jeszcze przez moment unosiły się w pokoju, potem ścichły i zgasły. Val Con oparł głowę na poprzecznej listwie. Był zupełnie wyprany z wszelkich uczuć. Spać, pomyślał. Odpocząć. Tu i teraz. Wstał i dopiero wtedy ją zobaczył. Dziwną dziewczynę, która ocaliła mu wcześniej życie. Stała w drzwiach, z włosami luźno spadającymi na ramiona, w rozpiętej koszuli, bez pistoletu i kamizelki. Jej szare oczy patrzyły wprost na niego. Nic jednak nie umiał wyczytać z jej twarzy. Ukłoniła się lekko, składając dłonie na terrańską modłę. — Dziękuję — powiedziała, po czym odwróciła się i weszła z powrotem do sypialni. — Nie ma za co — mruknął, lecz ona zdążyła już zniknąć za drzwiami. Val Con powoli poszedł do drugiej sypialni. Nie pamiętał potem, jak znalazł się w łóżku i jak zasnął. ROZDZIAŁ CZWARTY Miri przeciągnęła się i spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Przespała ponad dziesięć godzin. Zupełnie nieźle. Wstała i poszła pod prysznic. Pół godziny później, wykąpana i odświeżona, wyciągnęła spod poduszki pistolet i wetknęła go do kieszeni szlafroka znalezionego w garderobie. Potem ruszyła na poszukiwania węglowodanów, protein i pomysłów. W kuchni znalazła prawdziwą kawę! Paloną z terrańskiego ziarna. Z kubkiem kawy w dłoni wybrała zestaw śniadaniowy i włączyła stojący na stole monitor, by przejrzeć przedpołudniowe wydanie lokalnych wiadomości. Same nudy. We wstępniaku pisali coś o wybuchu bomby w siedzibie Partii Terrańskiej. Jeden zabity, dwóch rannych, poszukiwany Terrence O’Grady, podejrzewany o dokonanie zamachu. Pokazali nawet jego zdjęcie. Nic nadzwyczajnego. W poszukiwaniu czegoś ciekawszego Miri wcisnęła klawisz DALEJ. Zderzenie transportowców. Nikt nie zginął. Przygotowania do dzisiejszych obrad Komisji Robotyki... DALEJ, mruknęła pod nosem i nacisnęła klawisz. Upiła łyk kawy. Smakowała jej niemal tak samo, jak wczorajsza whisky. Są tacy, co potrafią znaleźć sobie dobrą pracę, pomyślała. Whisky i kawa... Szybko przerzuciła jeszcze trzy stronice i trafiła na krótką notatkę o sześciu nieboszczykach znalezionych na obrzeżach portu. Policja podejrzewała, że zostali zgładzeni przez Juntavas. Dalej znalazła informację o nocnych kradzieżach samochodów, w tym czterech robotaksów. Pojazdy, z wymazaną pamięcią i włączonymi silnikami znaleziono w pobliżu kosmodromu. Uśmiechnęła się — Val Con nie powiedział jej, dokąd je odsyła — i nacisnęła przycisk DALEJ. Najpierw przed oczami mignęły jej nekrologi, a potem ogłoszenia. Miri zajęła się śniadaniem. Juntavas. Szkoda, że ktoś tam na górze wywęszył udział mafii. Byłoby dużo mniej hałasu, gdyby to mnie znaleziono martwą, pomyślała. Ot, najnormalniejsza w świecie zbrodnia. Nieznani sprawcy... i tak dalej. Muszę coś zrobić, by w najbliższym czasie nie dołączyć do tych w kostnicy. Co prawda, twardziel już znalazł rozwiązanie... Totalna ściema na rachunek Liadu: nowe papiery, nowa buźka i całkiem nowe życie. Żegnaj, Miri Robertson. Witaj... Kto? Ale czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? Chyba jednak ma, zdecydowała w duchu. Wypiła do końca kawę i pochyliła się nad stołem, żeby odstawić kubek. Nagle zamarła, widząc kątem oka znajome słowa. Poszukujemy SPEDYTORA, wyłącznie z doświadczeniem.; wymagana znajomość egzotycznego rękodzieła, perfum, trunków i zenostymulantów. Zgłoszenia: oficer dyżurny, frachtowiec „Salene”. Nie przyjmujemy ksenofobów, narkoholików i polityków. Przynieś niezbędne dokumenty. Bez papierów lepiej zostań w domu. Ciągle jeszcze gapiła się w monitor, kiedy Val Con wszedł do kuchni kilka minut później. — Dzień dobry — przywitał ją, włączył główny pulpit i nacisnął jakiś guzik. Miri wyprostowała się, nie odrywając wzroku od ekranu. — Cześć... twardzielu. Ostentacyjnym ruchem wskazała na monitor. Pochylił się, żeby lepiej widzieć i niechcący otarł się o jej ramię. Poczuła jego ciepły oddech na swojej skroni. Po chwili usiadł na krawędzi stołu. Swobodnie machając jedną nogą, wypił łyk mleka. Miri przyjrzała mu się z ukosa. Niczego nie chował w kieszeniach szlafroka. Przyszedł bez broni. Popatrzył na nią pytająco. Huknęła pięścią w stół, aż brzęknął pusty kubek, i łypnęła na niego spod oka. — Kim ty naprawdę jesteś? — rzuciła ostro przez zaciśnięte zęby. Serce waliło jej jak młotem. Z trudem mogła usiedzieć na krześle. Val Con spokojnie popijał mleko i patrzył na nią nieruchomym wzrokiem. — Nazywam się Val Con yos’Phelium i jestem Drugim Mówcą klanu Korval. Pracuję także jako agent. Szpieg. — A to? — Wyciągnęła rękę w stronę monitora. Młodzieniec wzruszył ramionami. — Cienki naskórek kłamstwa. Mięso i kości prawdy są pod spodem. — Przerwał na chwilę, żeby łyknąć mleka. — Przyleciałem tutaj jako spedytor na „Salene”. W moich papierach jak byk stoi: „Connor Phillips, obywatel Kiangu”. Kiedy „Salene” weszła na orbitę, Connor Phillips wdał się w niewielką sprzeczkę ze starszym bosmanem. W rezultacie musiał zejść z pokładu i wynająć sobie ten mały apartament do czasu, aż znajdzie inny statek. Tu przynajmniej może odpocząć od napięć i stresów. — Uśmiechnął się. — Miły gość ten Phillips. Miri zamknęła oczy. Kiedy już złapiesz świat za ogon, pomyślała, to pamiętaj, że na końcu jest pysk pełen ostrych zębów. — Gdzie uczą szpiegów gry na omnichorze? Zaskoczony Val Con zmarszczył brwi. — To zasługa mojej krewnej, niejakiej Anne Davis — odparł ostrożnie. — Dopingowała mnie na każdym kroku, bo jej dzieciom los, niestety, poskąpił talentu. — Twojej... krewnej. Nie zabrzmiało to wprawdzie jak pytanie, ale natychmiast pośpieszył z odpowiedzią. — Tak. Eee... ciotki? Żony brata mojego ojca? — Ciotki — przytaknęła, zdumiona tą nieoczekiwaną luką w jego bogatym skądinąd terrańskim słownictwie. — I nie tylko — dodał zamyślony. — Była też moją... macochą. Po śmierci matki trafiłem do jej domu i dorastałem z jej własnymi dziećmi. — Czy to jest bliższe prawdy, niż... na przykład Connor Phillips? — spytała Miri. — Jesteś zupełnie pewny swojej tożsamości? Przyjrzał jej się uważniej. — Pytasz, czy nie zwariowałem? Wiem, kim jestem. Już ci to mówiłem. Nawet podczas najtrudniejszej akcji zawsze pamiętam swoje imię. — Serio? To pocieszające — odparła bez przekonania. Wciąż była spięta jak diabli. — Coś nie tak, panno Robertson? — Nie przeczę. Sęk w tym, że nie wiem, dlaczego mi pomagasz. Twoje wywody tu nie wystarczają. Skoro przedtem byłeś Phillipsem, dlaczego nie możesz być nim znowu? Znajdź sobie jakiś statek i opuść tę planetę! W imię czego jeszcze tu siedzisz? Przecież Juntavas cię nie znają. — Wzruszyła ramionami, żeby choć trochę zmniejszyć napięcie. — Jestem dla ciebie tylko ciężarem. Jeżeli zniknę, to nawet kiedy spojrzą na ciebie — rozłożyła ręce — pójdą dalej. W jego głowie z wolna uformowało się równanie. To fakt, mógłby uciec... Jej śmierć, w zamian za jego życie. To, że aż tyle o nim wiedziała, już samo w sobie było niebezpieczne. Gdybym więc tylko... — pomyślał. Nie! Wyłączył Pętlę, choć jasno zdawał sobie sprawę, że śmierć Miri byłaby mu najbardziej na rękę. Odstawił na bok pustą szklankę i zaczął przeglądać menu. Miri spojrzała mu bacznie w twarz, lecz nie dostrzegła w niej nic poza ciekawością, co dziś jest na śniadanie. — Co mi na to odpowiesz? — spytała. Uniósł szczupłą rękę i wybrał jajecznicę. Potem popatrzył na dziewczynę. — Myślę, że nie wolno nam lekceważyć wypadków ubiegłej nocy. Juntavas pewnie mnie nie znają, ale równie dobrze mogą mieć moje zdjęcie. Muszę to brać pod uwagę. Znów w jego głowie ułożyło się równanie, lecz tym razem nie dotyczyło śmierci Miri, ale jej zdrady. Wynik był podobny — w gruncie rzeczy za jej życie mógłby wykupić własne z rąk Juntavas. Spuścił powieki i wrócił do przeglądu menu. Z długiej listy wybrał jeszcze grzanki i owoce. Zabrał talerze z podajnika, podszedł do stołu i usiadł naprzeciw dziewczyny. Wstała bez słowa i zamówiła kawę, trochę mocniejszą niż poprzednio. Potem ponownie usadowiła się na krześle. — Jaka jest moja sytuacja? Z ofiary mafii stałam się więźniem politycznym Liadu? Pokręcił głową, ale w gruncie rzeczy więcej uwagi poświęcał teraz temu, żeby w miarę sprawiedliwie podzielić dojrzałą straflę. Udało mu się. Podał jej połowę. Miri siedziała nieruchomo, więc położył owoc na stole, w zasięgu jej ręki. — Dlaczego nie odpowiadasz? — zapytała hardo. — Myślę... — wycedził z wolna, przełknąwszy łyżkę jajecznicy — że tkwimy wciąż w tym samym miejscu, w którym byliśmy na początku. Jesteśmy razem i nie mamy ochoty umierać. Każde z nas wniosło coś nowego... Coś, co zwiększyło nasze szansę. Moim zdaniem, przy odrobinie szczęścia wyjdziemy z tego cało, lecz na to szczęście musimy sobie zapracować. Ugryzł grzankę i odruchowo sięgnął po szklankę z mlekiem. Skrzywił się, kiedy jej nie znalazł, westchnął i przeczesał palcami włosy. — Najważniejsze to przeżyć. Możesz mi trochę opowiedzieć o swoich znajomych? Wspomniałaś przedtem, że ktoś ma dług wobec ciebie, i że ktoś inny przechowuje twoje rzeczy... Chciałbym usłyszeć nieco więcej, zanim zaczniemy coś planować. Wstał i podszedł do podajnika, żeby zamówić drugą szklankę mleka. Miri w milczeniu popijała kawę. Pistolet ciążył jej w kieszeni. Podzielała zdanie Val Cona, że w większej grupie łatwiej przetrwać. Choćby dlatego Gyrfalkowie zawsze chodzili parami. Nie potrafiła jednak przełamać swojej nieufności, choć jej towarzysz sprawiał wrażenie, jakby dokładnie wiedział, co ma zrobić. — No dobrze — odezwała się po dłuższej chwili. — Zacznijmy od dłużnika. To... Murph. Angus G. Murphy III. Służyliśmy w tym samym plutonie. W pewnym momencie doszedł do wniosku, że ma już serdecznie dość zabijania. — Uśmiechnęła się do siedzącego naprzeciwko niej Val Cona. — Nie tak to sobie wyobrażał. Marzył o sławie i przygodach. W tej sytuacji uznaliśmy wszyscy, że będzie lepiej, jeśli odejdzie. Tak było najbezpieczniej. Val Con jadł, patrząc jej prosto w oczy. — Pożyczyłam mu na wykupne — ciągnęła Miri. — Pod warunkiem, że wszystko mi zwróci z nawiązką w ciągu trzech standardów. Minęły już prawie cztery. Odchyliła się razem z krzesłem. Nietknięty owoc leżał pomiędzy nimi, jak nieme wyzwanie. Val Con udawał, że tego nie dostrzega. — Bardzo się stawia? — Nie, raczej się zgubił — sprostowała. — Znalazłam jego adres w infobazie, ale dom był zupełnie pusty. — Pokręciła głową. — Nie miałam czasu, żeby popytać wśród sąsiadów. Z tego, co o nim wiem, jest raczej domatorem. Wypiła łyk kawy. — Część swoich rzeczy trzymam u Liz. To przyjaciółka mojej matki. Mieszka w pobliżu miejsca naszego pierwszego spotkania. Plan jest taki: zadzwonię do niej i sprawdzę, czy jest w domu i pojadę po swoje manele. — A później zaczniesz szukać zgubionego Murpha? — Co ty powiesz! Jesteś tak mądry, jakbyś był prawdziwy! Roześmiał się. Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami. Śmiech jakoś nie pasował do jego bezbarwnego głosu i nieruchomej twarzy. Ale jednak pobrzmiewała w nim szczera wesołość. W uszach Miri zadźwięczały echa melodii, którą wczoraj grał na omnichorze. — Zróbmy inaczej — powiedział. — Zadzwoń do Liz i powiedz jej, że chcesz odebrać swoje rzeczy, ale nie możesz sama przyjechać. Ja pojadę do niej... — Nic z tego. Pokręcił głową. — Zastanów się. W ten sposób unikniesz niepotrzebnego ryzyka. Wciąż mamy pewną szansę, że mnie nie kojarzą. A ciebie znają na pewno. Po moim wyjściu, możesz spokojnie zająć się szukaniem Murpha. — Machnął rękę w stronę pokoju. — Tam masz komunikator. Cały glob jest do twojej dyspozycji. Miri spojrzała na resztki kawy w swoim kubku. Czy ma zostawić Liz na łasce zabójcy i szpiega? W dodatku Liadena. Liadenowie zawsze grywają o wysokie stawki. To jest niemal źródłem ich dumy narodowej. Miri zamknęła oczy. Czy można mu zaufać, czy nie? Otworzyła oczy. — Liz nie cierpi Liadenów. Val Con zmarszczył brwi, zacisnął usta i głośno odstawił szklankę. — Wygląda na to, że cały wszechświat ma coś do Liadenów — mruknął. Odchylił się razem z krzesłem i ugryzł mały kawałek strafli. To w pewien sposób przeważyło szalę. Miri podniosła się, wstawiła kubek do zmywarki i poszła do pokoju. — Zadzwonię do niej — rzuciła przez ramię. * * * Liz była w domu. Skrzywiła się, kiedy usłyszała, że Miri nie chce sama odebrać swoich rzeczy. — Od kiedy to masz pomagiera? — zapytała, mrużąc piwne oczy. — Zawsze wolałaś działać w pojedynkę. — Świat się zmienia — odparła Miri takim tonem, jakby naprawdę tak było. Liz parsknęła cicho. — Jest aż tak źle? — Gorzej niż tydzień temu, lepiej niż za tydzień. Sama wiesz, jak to bywa. Nie muszę ci tłumaczyć. Nie musiała. Liz także była najemniczką. — Na pewno chcesz wszystko zabrać? Po co ci niepotrzebny balast? — Sęk w tym, że wyruszamy na wielkie tournee — odparła Miri. — Nie bardzo wiem... — ...kiedy wrócę — dokończyła Liz. — Nie ma sprawy. Przyślij go tutaj. Powiesz mi, jak wygląda? Czy wystarczy, że poda hasło: „Przyszedłem po bagaże Rudej”? Miri uśmiechnęła się. — Hmmm... Niski, trochę chudy szatyn... Moim zdaniem, powinien iść do fryzjera. Zielone oczy. Facet. — Zagryzła usta i popatrzyła przyjaciółce prosto w oczy. — Liaden. Ku jej zdumieniu Liz tylko skinęła głową. — Czekam. Uważaj na siebie, mała. — Połączenie zostało przerwane. Miri odwróciła się od monitora i spostrzegła Val Cona. Stał tak, żeby widzieć cały ekran, samemu nie będąc widzianym. Zamiast szlafroka miał na sobie czarne skórzane spodnie i ciemną koszulę. Mocno zużyty pas opinał mu biodra. Na nogach miał nie mniej sfatygowane buty. Na pozór był nie uzbrojony. Miri już otworzyła usta, żeby go o to spytać, lecz w porę przypomniała sobie, że ocalił jej życie celnym rzutem noża. Powstrzymała się więc od wszelkich uwag. — Mogę już jechać? — Sam słyszałeś. — Zawahała się. — Tylko... uważaj, czy cię ktoś nie śledzi. Moja matka i Liz... — Wykonała nieokreślony ruch rękami. — Poza Liz nie mam innej rodziny. Val Con uśmiechnął się zdawkowo. — Będę ostrożny. — Machnięciem wskazał na pokój. — Tu jesteś całkiem bezpieczna. Nigdzie nie musisz wychodzić i nikogo nie musisz wpuszczać. Sam wejdę. Najlepiej siądź do komputera i zacznij szukać Murpha. Mam tutaj bezpieczne łącze, więc nikt cię nie namierzy. Przechyliła głowę. — Chcesz mi powiedzieć, żebym się nie bała? Wykrzywił usta, ale Miri nie bardzo wiedziała, czy to na pewno miał być uśmiech. — Przepraszam — mruknął. — Chociaż... Tak, o to mi chodziło. Z cichym westchnieniem pokręciła głową i odwróciła się do ekranu. — Nie daj się zabić i po prostu przynieś mi moje rzeczy — powiedziała. — Zdążę przyszpilić Murpha, zanim wrócisz. — Dobrze. Kiedy się obejrzała, był już na korytarzu. * * * Pierwsze poszukiwania nie dały rezultatów. Wideofon w rezydencji pana Angusa G. Murphy’ego III był czasowo wyłączony. Na ekranie pojawił się za to inny numer. Miri próbowała się z nim połączyć, ale usłyszała tylko głos automatycznej sekretarki, więc szybko wcisnęła klawisz KASUJ. — Nie dzwoń do mnie, sama cię znajdę — mruknęła z marsową miną. Nie chciała, żeby Murph wiedział o jej obecności. Spróbują zatem popytać u sąsiadów, pomyślała, lecz chwilę później doszła do wniosku, że nie powinna tego robić. Przy moim szczęściu trafią pewnie na miejscowego szefa mafii... Co prawda, zawsze mogła wyłączyć wizję, ale kto zechciałby rozmawiać z pustym ekranem? Zmarszczyła brwi i z namysłem pochyliła się nad konsolą. Niezła zabawka, pomyślała. Nawet Baldwin nie miał u siebie czegoś takiego. Uniosła głowę i powiodła wzrokiem po pokoju. Uzmysłowiła sobie nagle, że bogactwo rzadko chodzi w parze z dobrym smakiem. Przypomniała sobie dziewczyny, które Baldwin sprowadzał do domu. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się, energicznym ruchem zerwała z fotela i poszła do swojej sypialni. Stanęła przed ogromnym lustrem w garderobie, rozpuściła włosy i szczotkowała je tak długo, aż stały się zupełnie proste. Potem zażądała błyszczących, bogato zdobionych spinek i zaczęła układać kunsztowną fryzurę pełną loczków, luźnych kosmyków i drobnych warkoczyków. Wybrała zestaw do makijażu, kolczyki w kształcie wielkich kół, osiem pierścionków różnej wielkości — każdy z innego metalu — i naszyjnik spleciony ze srebrnych emaliowanych liści. Przyjrzała się sobie krytycznym wzrokiem. Szlafrok znakomicie dopełniał całości, lecz po namyśle, zdecydowała się na śmiały dekolt. Uśmiechnęła się, poprawiła makijaż i wróciła do komputera. * * * Wybrała firmę, która miała biuro w najdroższej dzielnicy miasta. Przybrała afektowaną minę i wystukała odpowiedni numer. — Mylander i Zanthal, doradztwo finansowe — powiedziała sekretarka. Miri wykrzywiła usta w przesadnym uśmiechu. — Dzień dobry — zaszczebiotała z najlepszym yarkańskim akcentem. — Chciałabym porozmawiać z kimś konkretnym. Ten drań nie chce mi płacić... Rozumie pani? Łobuz. Sekretarka zamrugała gwałtownie, ale starała się zachować spokój. — Tak, tak... Oczywiście. Jestem pewna, że pan Farant z chęcią... — Nieee — jęknęła Miri. — Posłuchaj, kotku. To raczej... delikatna sprawa. Wolałabym mówić z kobietą. — Znów wyszczerzyła zęby. — Chyba wiesz, o co mi chodzi. Takie tam babskie sprawy. Sekretarka przełknęła ślinę. — Jest jeszcze pani Mylander. — O, cholera! Sama szefowa? — Niezupełnie — sprostowała z przejęciem sekretarka. — Pani Susan Mylander jest wnuczką pani Lavinii Mylander... — To cudownie! Chętnie z nią sobie pogawędzę, kotku. Stokrotne dzięki. Powiedz jej, że dzwoni Amabel Gleason, dobrze? — Tak, proszę pani. — Dziewczyna odzyskała już rezon, jakby stanęła na twardszym gruncie. — Zechce pani chwilę poczekać, już łączę. Na ekranie pojawiła się abstrakcyjna mozaika, w pastelowych barwach, by nie męczyć oczu. Miri, wcisnęła dwa klawisze, nonszalancko rozparła się w fotelu i przybrała wyczekującą minę. Ekran rozjarzył się po wystarczająco długim czasie, aby sekretarka zdążyła zapoznać panią Mylander z wrażeniami z rozmowy z nową klientką. Miri uśmiechnęła się nienaturalnie do młodej niewiasty w ciemnym urzędowym kostiumie. — Pani Gleason? — zapytała kobieta modulowanym głosem, jak przystało na przedstawicielkę miejscowej elity. Miri kiwnęła głową. — Strasznie się cieszę, pani Mylander, że mogę z panią porozmawiać... i w ogóle. Na dobrą sprawę nie wiedziałam, do kogo powinnam się zwrócić. Kiedy ta ładna młoda sekretarka wspomniała mi o pani... — Zatrzepotała upierścienioną dłonią, rozsiewając ogniste błyski. — W pewnych sprawach tylko kobieta zrozumie kobietę... — To prawda — odpowiedziała pani Mylander. — A o czym chciała pani ze mną mówić? — No tak... Mogę zwracać się do pani „Susan”? Jest pani taka miła i w ogóle... Miri pochyliła się w stronę monitora, jakby nieświadoma tego, że jest tylko w szlafroku. Pani Mylander głęboko zaczerpnęła tchu. — Jeśli to pani ułatwi rozmowę... Tak, proszę mi mówić Susan. — Wielkie dzięki. Zatem... Wiesz, jacy są faceci. — Miri przewróciła oczami i znów machnęła ręką. — Ciągle są z nimi jakieś kłopoty. Chodziliśmy ze sobą chwilę i nawet mi się podobał. Sama rozumiesz, miał trochę kasy i stałą robotę na promie. Ciągle kupował mi prezenty i zapraszał w rozmaite miejsca... — Wzruszyła ramionami i paplała dalej. — W końcu spytał, czy za niego wyjdę. Typowy kontrakt z klauzulą, że zajmie się dziećmi zrodzonymi w czasie trwania związku, nawet gdyby coś między nami było nie tak. — Znam treść takiej umowy. Podpisała ją pani? — Aha. I on też. Potem przeprowadziłam się do niego. Jakieś trzy miesiące później okazało się, że jestem w ciąży. Wcale się tym nie przejęłam, choćby ze względu na klauzulę... — Znów przerwała, gwałtownie spuściła głowę i wierzchem dłoni otarła załzawione oczy. — Łajdak zostawił mnie na lodzie. Zapadła chwila milczenia. Miri znowu spojrzała w ekran i dzielnie usiłowała się uśmiechnąć. — Pani Gleason... Doprawdy nie wiem, co to ma wspólnego z naszą firmą — z profesjonalnym zafrasowaniem powiedziała Susan Mylander. — Zaraz do tego dojdę — odparła Miri. Wyraźnie zebrała się w sobie, — Kontrakt opiewa na trzy lata. Zostałam sama, a on mówi, że wcale mi nie pomoże i że umowa jest nieważna, bo to nie jego dziecko! — A jego? — zapytała pani Mylander, z coraz większym zainteresowaniem przyglądając się swojej rozmówczyni. Miii wzruszyła ramionami. — Chyba tak. Nie pamiętam wszystkiego tak dokładnie. Tyle się wtedy wydarzyło i w ogóle... Nie wiedziałam, że mi się oświadczy! Zrozum, Susan, nie jestem z kamienia. A na promie pracuje się na zmiany: dwa tygodnie roboty, dwa tygodnie wolnego. — W dalszym ciągu nie bardzo rozumiem, jak mogłabym pani pomóc. Zajmujemy się doradztwem finansowym... — No właśnie! — zawołała Miri. — On jest mi winien kasę! Według umowy miał mi płacić za każdego bachora, aż do końca małżeństwa. To może być równie dobrze jego dzieciak. Byliśmy poślubieni. — Wzięła głębszy oddech, żeby nieco się uspokoić. — Powinnam dostać sporą sumę, a on wciąż swoje, że nie zapłaci. Dlatego szukam pomocy. Niech mu pani odbierze te pieniądze! — Hmmm... Rozumiem. — Pani Mylander przerwała na króciutką chwilę. — Ale wydaje mi się, że ta sprawa nie leży w naszych kompetencjach. Moim zdaniem, powinna pani iść do adwokata. Dobry prawnik bez najmniejszego trudu zbierze potrzebne materiały, wytoczy pani mężowi sprawę o pogwałcenie zasad kontraktu i zażąda odszkodowania. Jeżeli wówczas mąż odmówi, proszę zwrócić się ponownie do nas. Już my znajdziemy sposób, żeby wyciągnąć od niego całą kwotę. — Wsparła brodę na splecionych dłoniach. — To najwłaściwsza kolej rzeczy. Najpierw adwokat, potem wyrok. Sąd wyda orzeczenie, czy pani mąż jest ojcem dziecka i czy świadomie złamał warunki umowy. Na tym etapie nie umiem pani więcej pomóc. — Och... — zająknęła się Miri i wykrzywiła usta w podkówkę. Zaraz jednak zmusiła się do uśmiechu, chociaż od takiej ciągłej gimnastyki bolały ją już mięśnie twarzy. — Cóż, w takim razie... W porządku, Susan. Znam paru adwokatów. Na pewno dadzą sobie radę. — Wyciągnęła rękę w stronę monitora, jakby chciała pogładzić ją po dłoni. Pani Mylander była ulepiona z twardej gliny. Nie umknęła przed zdalną pieszczotą, jedynie mocno zacisnęła zęby. — Strasznie dziękuję ci za radę — zagruchała Miri i wcisnęła klawisz STOP. Potem przez pięć minut leżała wtulona w poduszki na kanapie i zanosiła się od śmiechu... aż z kącików grubo pomalowanych oczu pociekły jej łzy. Kiedy już złapała oddech, poszła do kuchni zrobić sobie kawę. Po pewnym czasie usiadła z powrotem do komputera i zaczęła montować nagranie. * * * Liz otworzyła drzwi i spojrzała z góry na przybysza. Val Con skłonił się, jak przystało na dobrze wychowanego młodzieńca, uniósł głowę. — Przyszedłem po rzeczy Miri — powiedział grzecznie. Bez słowa wpuściła go do środka i starannie zamknęła wszystkie zamki. Przeszli przez małą, ciemną sień do jasnego salonu. Val Con stanął w progu, a Liz z wolna podeszła do pustego krzesła — jedynego kawałka pomieszczenia, na którym nie piętrzyły się stosy wideoksiążek. — Chodź tu, Liadenie. — Zabrzmiało to niczym rozkaz. Val Con bezszelestnie przesunął się w jej stronę i swobodnym ruchem skrzyżował ręce na piersiach. Popatrzyła na niego w milczeniu, a on zrewanżował jej się tym samym. Zauważył siwe kosmyki w jej gęstych ciemnych włosach, zmarszczki wokół ust i oczu, i silny podbródek. To była twarz kobiety przywykłej do wydawania komend, zdającej sobie sprawę z wagi każdego słowa. — Przyszedłeś po rzeczy Miri. — Tak, Eldemo — odparł uprzejmym tonem, tytułując ją Pierwszą Mówczynią klanu. Parsknęła gniewnie. — Powiedz mi, Liadenie, dlaczego mam ci wierzyć? Zrobił zdziwioną minę. — Miri... — Darzy cię zaufaniem — przerwała mu. — Bo jesteś młody i piękny. To często spotykana słabość ludzi wychowanych w brzydocie i wśród niebezpieczeństw, a nie w słonecznym Liadzie. Val Con stał spokojnie i czekał, co będzie dalej. Liz gwałtownie szarpnęła głową. — Czy ty wiesz, co się dzieje, kiedy ktoś dorasta na takiej planecie, jak Surebleak? Wiesz, o czym myśli, kiedy nagle zobaczy coś pięknego? Zapomina o bożym świecie, o tym, że śliczny szczur w dalszym ciągu pozostaje szczurem. Ze może ugryźć. — Zacisnęła usta w wąską linię. — Dla mnie mógłbyś mieć nawet trzy głowy, jedną gorszą od drugiej! — warknęła. — Chodzi mi o to, dlaczego mam ci ufać? Westchnął. — Choćby dlatego, że przyszedłem tutaj z polecenia Miri. Sama sobie odpowiedz, czy zrobiła słusznie, czy zupełnie zgłupiała na mój widok. Chyba się mnie nie boisz? Liz wybuchnęła śmiechem. — A to ci nerwus! — Nagle spoważniała. — W co ona znowu się wpakowała? Dlaczego nie przyszła sama? — Wolałbym o tym nie mówić — odparł ostrożnie. — Po prostu... ma kłopoty. — Aha. Na każdą z nas kiedyś przychodzi taka chwila — powiedziała przyciszonym głosem, jakby bardziej do siebie. Ale wciąż uparcie świdrowała wzrokiem stojącego przed nią Val Cona, jakby rzeczywiście wyrosła mu druga głowa. — Zostaniesz z nią? Będziesz ją chronił? Mówiła, że działacie razem. — Będę z nią kroczył ramię w ramię, Eldemo. Jestem pewien, że nam się uda wybrnąć z tego bez szwanku. Z ulgą stwierdził, że Pętla nie zadała kłamu tym stwierdzeniom. Liz energicznie skinęła głową, podeszła do stołu i spod gigantycznego stosu kaset wyciągnęła czarne błyszczące pudełko. Było szerokie na dwie dłonie, dwa razy dłuższe — i nieporęczne. Nie mieściło się w kieszeni. Potem spośród kaset wydobyła nieco zniszczony płócienny worek. Włożyła do niego pudełko, zaciągnęła sznurek i podała worek Val Conowi. — Dziękuję. — Skłonił się z uszanowaniem. Domyślił się, że Liz nie ma mu już nic więcej do powiedzenia, więc odwrócił się, żeby odejść. Był już w sieni, kiedy zawołała za nim: — Liadenie! Odwrócił się miękkim, płynnym ruchem. — Tak, Eldemo? — Pilnuj jej, Liadenie, i nie próbuj żadnych swoich sztuczek. Opiekuj się nią najlepiej jak potrafisz. Ukłonił się. — Tak właśnie zamierzam zrobić, Eldemo. Okręcił się na pięcie i odszedł. Liz westchnęła. Cóż jeszcze mogła mu powiedzieć? Chyba tylko, że... Ale Miri na pewno o tym wiedziała. Prawda? Usłyszała szczęk odsuwanej zasuwy. Cicho skrzypnęły zawiasy, a potem zapadła cisza. Po chwili, bardziej z przyzwyczajenia, niż rzeczywistej potrzeby, wyszła do sieni, żeby sprawdzić, czy Val Con zamknął drzwi. * * * Pani Hansforth była bardzo podekscytowana. Ostatni raz miała do czynienia z podobną transmisją przed wieloma laty, ale od tego czasu praktycznie nic się nie zmieniło. Obraz docierający do niej z przestrzeni kosmicznej trochę śnieżył i chwilami zamierał. Dźwięk był trochę opóźniony, przez co sprawiał, że czasami ruchy ust kobiety widocznej na ekranie nie zgadzały się z wypowiedzianymi. Nawet nie żałowała, że przekaz nie był skierowany do niej. Skorzystała z okazji, by trochę poplotkować. Tak, tak, odpowiedziała szczerze ciemnowłosej dziewczynie o poważnym wyrazie twarzy, dobrze znam Angusa. Miły chłopak, spokojny, stroni od hucznych zabaw... A jego narzeczona jest naprawdę śliczna. Szkoda, że właśnie teraz wyjechali z miasta... Dokąd? Och, przecież na uczelni są właśnie wakacje. Zabrał narzeczoną i na parę tygodni wyskoczył do Econsey. Pewnie chcieli być całkiem sami i dlatego nie włączyli przekazów. Na pewno się nie spodziewali... Nie wiedział, że ktoś go może szukać? Naprawdę szkoda... Pani Hansforth starała się mówić jak najkrócej — połączenie ze statku na orbicie kosztowało dosłownie krocie. Młoda kobieta wspomniała coś o wynikach badań, które Angus kiedyś prowadził w kosmosie. No proszę... Może zostawić mu wiadomość? — spytała pani Hansforth. Och, już za parę godzin leci pani dalej? Wątpię, czy w tak krótkim czasie zdoła go pani znaleźć... Zatem w powrotnej drodze? Pani Mylander powiedziała, że zadzwoni jeszcze raz, być może z większym wyprzedzeniem, by go na pewno zastać. Jeśli zaś chodzi o badania... No cóż, sama pani wie, jak to jest w kosmosie... Pani Hansforth przytaknęła pospiesznie, chociaż nigdy w życiu nie wystawiła nosa poza ojczystą planetę. Westchnęła smutno, gdy transmisja dobiegła końca. Rozmawiała ze statkiem! Ten mały Angus musi być ważniejszy, niż na to wygląda. Co za niezwykła historia! * * * Miri rozparła się w fotelu, przełączyła kilka klawiszy i uśmiechnęła się do siebie. Sposób opóźnienia dźwięku był bardzo prosty — wystarczyło odbić sygnał od siedmiu satelitów i trzy razy przepuścić przez linię naziemną. Val Con niepotrzebnie z pewnym lekceważeniem wyrażał się o możliwościach swojego komputera. Ciekawe, czy wszystko w życiu traktuje tak pogardliwie? Popijając wyborną kawę, zastanawiała się, co dalej. Niewiele wprawdzie dowiedziała się, lecz znalazła punkt zaczepienia. Nacisnęła kilka klawiszy i w polu SZUKAJ wpisała „Econsey”. Usłyszała szmer otwieranych drzwi i odwróciła się błyskawicznie z ręką zaciśniętą na kolbie pistoletu w kieszeni szlafroka. Do pokoju wszedł Val Con. Na ramieniu miał jej worek. Stanął jak wryty i na jego twarzy pojawił się wyraz komicznego przerażenia. Miri wydęła usta i wyjęła rękę z kieszeni. — Nie podoba ci się mój makijaż! — Wręcz przeciwnie — mruknął — jestem pod wrażeniem. Ściągnął worek z ramienia. Miri złapała go zachłannym ruchem i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, w cieniu omnichory. Błyskawicznie wyjęła pudełko i przesunęła dłonią po czarnej błyszczącej pokrywce, po czym przecisnęła je lekko do siebie i popatrzyła na Val Cona. — Co tam u Liz? — Szczerze mówiąc, lepiej niż u mnie — odparł wciąż spoglądając na nią, ciężko opadł na stołek obok instrumentu. Włosy. Jak można pozwijać, poplątać i pokręcić włosy w tak koszmarny, idiotyczny sposób? W dodatku ta maska na twarzy... puder źle zakrywający piegi na jej nosku, i „zabójcze” cienie na powiekach. Oczy, chociaż wydawały się o wiele większe, były zupełnie pozbawione blasku. Niestarannie dobrany róż na policzkach kłócił się z kolorem włosów, a niebieskie usta żarzyły się jak neon. Każda obrączka i bransoleta — a miała ich całe mnóstwo — błyszczały tandetnym blaskiem. Pokręcił głową w niemym zdumieniu. Miri wykrzywiła twarz w uśmiechu. Był to upiorny uśmiech — rozciągnięte usta i siatka zmarszczek na policzkach. — Nie powiesz mi, że jestem ładna? Złożył ręce na omnichorze i wsparł na nich brodę. — Moim zdaniem, wyglądasz jak dziwka — stwierdził bez ogródek. Roześmiała się i klasnęła w upierścienione dłonie. — To samo pomyślała babka z biura rachunkowego! — Nagle spoważniała. — Jaka szkoda, że sam siebie nie widziałeś. Byłeś zupełnie zaskoczony. — Pokręciła głową. — Czego was uczą w tej szkole dla szpiegów? Uśmiechnął się. — Są pewne rzeczy, których nawet intensywny trening nie zdoła wykorzenić — powiedział. — Wychowywano mnie na dżentelmena. — Naprawdę? — Popatrzyła na niego z podziwem. — I co się stało potem? Nie dał się złapać na tę przynętę. Nieznacznym ruchem wskazał na rozmównicę. — Murph? Westchnęła. — Na wakacjach ze swoją dziewczyną. W jakimś Econsey. Półkula południowa. Tyle zdołałam się dowiedzieć. Właśnie zamierzałam poszukać czegoś więcej, kiedy tu wszedłeś i zacząłeś krytykować moją fryzurę. — Econsey leży na wschodnim wybrzeżu, na południe od równika — przeczytał informacje, które właśnie pojawiły przed jego wewnętrznym okiem. — To niewielka miejscowość letniskowa na najbardziej wysuniętym na wschód przylądku, z trzech stron otoczona przez ocean Maranstadt. Liczba stałych mieszkańców: czterdzieści tysięcy, wraz z turystami: około stu sześćdziesięciu tysięcy. Główne źródła dochodu: hazard, przemysł spożywczy i gorzelniczy, baza noclegowa, rozrywka, import egzotycznych towarów. — Przerwał i pokiwał głową. — W sferze wpływów Juntavas... lecz mafia nie przejęła tam pełnej kontroli. Miri gapiła się na niego, a on nie umiał niczego wyczytać z jej upaćkanej grubym makijażem twarzy. — Po co ci komputery, skoro masz taką świetną pamięć? Nagle wkurzył się, sam nie wiedząc, czemu. — Pójdziesz się umyć? — burknął. Zachichotała. — A niby dlaczego? Czyżbym była brudna? Ale posłusznie wstała z podłogi i z pudełkiem w ręku poszła do sypialni. Val Con podniósł klapę omnichory i przebiegł palcami po klawiszach. Miri weszła do łazienki, zdjęła kolczyki, pierścionki i naszyjnik, a na koniec wyplątała z włosów spinki. Wszystko razem włożyła do pojemnika w ścianie. Potem zrzuciła szlafrok i wepchnęła go tam, gdzie biżuterię. Zamknęła wieko, wdusiła przycisk z napisem ZWROTY i pochyliła się nad zlewem. Zmywanie pudru trwało dłużej niż jego nakładanie. Najgorsze było pozbycie się cieni na powiekach. Z uwagą przyjrzała się umytej twarzy, splotła warkocz i starannie upięła go na głowie. Potem się ubrała. Dobrze znane ciuchy leżały na niej niczym druga skóra. Włożyła buty i zawiązała chustkę na przedramieniu. Wzięła do ręki szeroki pas z ukrytą kieszenią i po cichu wróciła do sypialni. Przycupnęła na brzeżku rozgrzebanego łóżka i niczym żongler obróciła w dłoniach pudełko, które przyniósł jej Val Con. W odpowiedniej sekwencji nacisnęła siedem zamków. Rozległ się głośny trzask, głośniejszy nawet od muzyki, dochodzącej z drugiego pokoju. Miri postawiła pudełko na łóżku i zdjęła przykrywkę. Potem wyjęła z niego fałszywą przegródkę, która zasłaniała dodatkowy schowek, i odłożyła ją na bok. W schowku znalazła klucz z niebieskiego świetlistego metalu, plik papierów, chropawo szlifowany rubin wielkości terrańskiej ćwierćbitówki, przewiercony kawałek malachitu i złoty pierścień z przyćmionym szafirem. Wszystko to pieczołowicie schowała do kieszeni ukrytej w pasie. Potem wyjęła ostatni przedmiot i z namysłem zważyła go w dłoni. W rozproszonym świetle rozbłysnął złotą nitką, czerwoną błyskawicą i granatową plamą. Miri pospiesznie odwróciła go na drugą stronę i przesunęła kciukiem po grubym ornamencie. Już setki razy próbowała odczytać te obce znaki wyryte na polerowanej metalowej powierzchni... Nagle rozległ się brzęk dzwonka. Raz... drugi... Miri szybko ukryła swoje skarby w skrytce, zapięła pas na biodrach i czym prędzej podeszła do drzwi. * * * Już po drugim dzwonku Val Con znalazł się przed ekranem. Podał komendę BEZ WIZJI, by nikt po tamtej stronie nie mógł go zobaczyć, i wcisnął klawisz ODBIÓR. Ze zdumieniem ujrzał, że w recepcji stoi jeden z tajniaków, którzy go wczoraj aresztowali. Za nim tłoczyło się sześciu innych. Potrząsnął głową, żeby pozbyć się niemiłego uczucia deja vu. — Pan Phillips? — spytał stojący na przedzie. — Owszem — odparł Val Con i wziął do ręki leżącego na monitorze pilota. — Pan Connor Phillips? — upewnił się tajniak. — Były członek załogi frachtowca „Salene”. Val Con przeszedł na drugą stronę pokoju, do barku. — Nie zaprzeczam — powiedział. — Pracowałem jako spedytor na „Salene”. Ale z kim mówię? I dlaczego? Wydałem polecenie, żeby mi nie przeszkadzać. Położył pilota na błyszczącym kontuarze i uruchomił podajnik z drinkami. — Nazywam się Peter Smith. Wraz z tutejszą policją prowadzę śledztwo w sprawie wczorajszego wybuchu w siedzibie Partii Terrańskiej. Val Con zamówił podwójny koniak. — Nie wiem, o czym pan mówi, panie Smith. Czyżby chciał pan oskarżyć mnie o podłożenie bomby... gdzie to było? Na Placu Terrańskim? — W siedzibie Partii Terrańskiej — w głosie rozmówcy można było wyczuć zniecierpliwienie. A potem nastąpiła przerwa, jakby Smith musiał nagle zaczerpnąć oddechu. — Szukamy człowieka o nazwisku Terrence O’Grady. To on spowodował wybuch i uciekł. Przepytujemy wszystkich, którzy w ciągu ostatnich dwóch tygodni przybyli na tę planetę. Odmowa zeznań to poważna sprawa, panie Phillips — stwierdził Pete. — To niemal jak przestępstwo. Val Con poprosił o następny koniak. — Jestem zdruzgotany. Miri otworzyła drzwi i wyszła z sypialni. Na chwilę zatrzymała się przed monitorem, a potem skierowała się do pokoju Val Cona. — Panie Smith — westchnął młodzieniec — jeżeli mam być szczery, to nic mnie nie obchodzi pogoń za zbrodniarzem, który wysadził w powietrze tę waszą siedzibę. Ale z drugiej strony okropnie nie lubię, kiedy ktoś mnie traktuje jak kryminalistę. Więc skoro już oderwał mnie pan od moich zajęć, niech pan zadaje te swoje pytania. — Świetnie — powiedział Pete. — Proszę zatem dać znać portierowi, by nas wpuścił. To zajmie kilka minut... — Panie Smith, błagam... — jęknął Val Con. — Powiedziałem, że czekam na pytania, ale nie zapraszałem pana do siebie na górę. Jestem w trakcie... powiedzmy... pewnych negocjacji, a obecność policji stawia mnie w złym świetle. Miri położyła jego pistolet na barze i zniknęła w kuchni. Val Con zamówił następny koniak, przypiął broń do pasa i czekał. Po pewnym czasie znowu rozległ się głos Pete’a: — Zgoda, panie Phillips. Jak pan sobie życzy. Gdzie pan był wczoraj pomiędzy dwudziestą drugą czterdzieści pięć a północą? Miri wróciła i ze zdumieniem spojrzała na rząd kieliszków stojących na kontuarze. Bez słowa odwróciła się w stronę monitora. — Wczoraj? — powtórzył Val Con tonem swobodnej konwersacji. — Bawiłem u przyjaciół. Urządziliśmy sobie małą bibkę z pogawędką i fajerwerkami. Zamówił jeszcze jeden koniak. — Rozumiem. Oczywiście może pan podać mi nazwiska i adresy wspomnianych przyjaciół — powiedział Pete i dał znak głową swoim podkomendnym. Dwóch z nich oderwało się od grupy i pobiegło do windy. — Mogę — odparł Val Con — ale nie podam. — Rozumiem — powtórzył Pete. — Panie Phillips... Czy mówi panu coś nazwisko Terrence O’Grady? — Nie. — Val Con podał Miri dwa pełne kieliszki i wskazał jej drzwi do sypialni. Popatrzyła na niego zdziwiona. Sięgnął pod ladę, wyjął stamtąd zapalniczkę i podał jej. Dziewczyna uśmiechnęła się ze zrozumieniem i zniknęła za drzwiami sypialni. — Panie Phillips, nalegam, żeby mnie pan wpuścił. — Panie Smith, nalegam, żeby pan okazał odpowiedni dokument, uzasadniający to niemiłe najście. — Miri wzięła następne dwa kieliszki i poszła do drugiej sypialni. W pokoju pojawił się dym. — Ma pan jeszcze jakieś pytania? — mruknął Val Con. — Dlaczego zrezygnował pan z pracy na „Salene”? — Nie podobały mi się stosunki międzyludzkie. Tak, tak... zawiodłem się, panie Smith. Ale nie rozumiem, jaki to ma związek z pańskim dochodzeniem. „Salene” ani nie przewoziła ładunków wybuchowych, ani nie spotkałem na jej pokładzie żadnego O’Grady’ego. Nikt o tym nazwisku nie przedstawił mi się od dnia, w którym zobaczyłem Lufkit. Prawdopodobnie w całym moim życiu nie pojawił się żaden O’Grady, lecz to już pozostawiam panu do sprawdzenia. Dym bił już z obu otwartych sypialni i mieszał się pod sufitem. Val Con wyłączył podajnik i wylał na dywan zawartość jeszcze jednego kieliszka. Miri wzięła następne dwa i szczodrze spryskała alkoholem fotele i kanapę, po czym przytknęła do poduszki płonącą zapalniczkę. — Panie Smith? — rzucił Val Con do mikrofonu. Miri rozlewała teraz koniak po dywanie. — Słucham? — warknął Pete. — Chce mnie pan jeszcze o coś zapytać? Bo powinienem już wracać do pracy. Val Con uniósł rękę, żeby powstrzymać Miri. Czekała, w każdej chwili gotowa podpalić dywan. — Aaa... tak. — Pete głęboko zaczerpnął tchu. — Panie Phillips... lubi się pan przebierać? — A pan lubi lizać końską dupę, panie Smith? Val Con wcisnął klawisz STOP. W tym momencie Miri rzuciła zapalniczkę na dywan. Syk, który dobiegał z sypialni po prawej stronie świadczył, że włączyły się już spryskiwacze. Zza drzwi frontowych dobiegały donośne okrzyki. Miri i Val Con byli już w kuchni, przy drzwiach wiodących do piwnicy. Miody człowiek otworzył je kopnięciem, przekręcił jakąś wajchę i odwrócił się do dziewczyny. Pokręciła głową. — Dżentelmen w każdym calu. Wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. — Dzięki. Pognali w głąb wąskiego korytarza wiodącego ich do wielkiego świata. ROZDZIAŁ PIĄTY Był samcem, choć nie miało to dla niego wielkiego znaczenia. O wiele ważniejsze było dla niego jego imię. Kiedy przedstawiał się ludziom, trwało to bite trzy godziny. Pełna wersja wymagała aż dwunastu godzin. Ale w paszporcie i innych dokumentach wymyślonych przez wiecznie zagonione nacje posługiwał się skróconą formą. Nosił się iście po królewsku, jak przystało na T’caraisa i kogoś, kto ma na karku już ponad sto standardów, mimo że pobratymcy często oskarżali go o nadmierną popędliwość. W papierach miał wypisane: Dwunasty Pancerz Piątego Żłobionego Noża Klanu Źródła Średniej Rzeki z Jaja Hodowcy Zielonodrzewa z Gniazda Wytwórców Włóczni, Szlifierz. Paru przedstawicieli ludzkich klanów — Terrańczyków i Liadenów — znało go po prostu jako Szlifierza. W podróż wybrał się w towarzystwie kilku ważniejszych członków klanu: Trzonka, Selektora, Rymarza i Dozorcy, który pozostał na orbicie. Reszta rodziny została w domu, doglądając noży w zimnych i pięknych jaskiniach Średniej Rzeki. Wyruszyli za radą Starszyzny w wielki wszechświat, żeby zdobyć wiedzę, jakie noże najlepiej się sprzedają. Napis na wizie głosił „Ocena rynku”, a Szlifierz postrzegał tę podróż jako swoistą formę edukacji. Przecież należało się dowiedzieć, jakie ostrze wyhodować, jaki mu potem zaszczepić szlif, wygładzić trzonek i ukształtować odpowiednią pochwę. Nigdy nie wątpił, że mieszkańcy planet używają i potrzebują noży. A noże sprzedawane przez Klan Źródła Średniej Rzeki były w najwyższej cenie. Tak więc już od siedmiu lat byli w ciągłej podróży. Szlifierz uważał, że minie jeszcze siedem, zanim zgromadzą tyle informacji, by móc przekazać je Starszyźnie. Był jeszcze stosunkowo młody i jego dwunasty pancerz był niebezpiecznie miękki, kiedy wyruszał na tę wyprawę. Dopiero ostatnio mu stwardniał. Mimo to, przedstawiciele innych niźli Clutch narodów spoglądali nań z niemym podziwem. Bo też niewielu z klasy pracującej podróżowało między planetami. Zielony Szlifierz ważył niemal dwieście kilogramów i był o jedną trzecią większy od smukłych dyplomatów, wysyłanych przez klan Ambasadorów do światów zamieszkałych przez ludzi. Młodość ma swoje prawa, dlatego Szlifierz bardzo lubił się bawić. Teraz właśnie w największym pośpiechu zdążał z kompanami ulicą, wzdłuż której ciągnęły się dwa długie szeregi pastelowych domów. Właśnie stąd dobiegała cichutka muzyka. Ktoś mógłby mu zarzucić, że dla takiej błahostki zmusza swoją kompanię niemal do galopu. Lecz kuzyni od dawna znali jego słabość — i nie mieli o to najmniejszej pretensji. Szli zatem wąskim pasem ziemi, tradycyjnie biegnącym wzdłuż terrańskich chodników. Co im, do diaska, przeszkadza używać kamieni? — utyskiwał Selektor, dobrze wszystkim znany z ciętego języka. Po co oni stosują ten... jak mu tam?... beton? Przecież to się za szybko zużywa. Gdybyśmy my polegali na tym... jak mu tam?... betonie, to całymi dniami naprawiali byśmy rozwalone drogi i nie zostałoby czasu na inną robotę. Trzonek przypomniał mu, że żywot człowieka jest wyjątkowo krótki i ulotny. — Całe pokolenia mogą tędy chodzić, zanim taka nawierzchnia ulegnie zniszczeniu. A poza tym oni są sprytni, więc lada dzień mogą wpaść na pomysł, żeby to jakoś ulepszyć. Dla nich to żaden problem, bracie. Nie wiadomo, co Selektor zamierzał odpowiedzieć na tę łagodną połajankę, bo w tej samej chwili gdzieś z tyłu rozległ się donośny ryk syreny. Po sekundzie zawtórowała jej druga — tym razem przed nimi. Dom po przeciwnej stronie ulicy zaczął nucić jakąś melodię. Szlifierz przystanął zachwycony. Dom nadal śpiewał. Gromadziło się przed nim coraz więcej ludzi, którzy krzyczeli głośno, jakby zamierzali połączyć się we wspólnym chórze. Akompaniowały im wyjące syreny umieszczone na dachach czerwonych pojazdów, które z piskiem opon wjechały na scenę. Szlifierz skręcił w stronę rozśpiewanego domu. Widząc, że jest w transie, jego kuzyni posłusznie poczłapali za nim. Przeszli przez ciżbę jak stado słoni przez spaloną słońcem sawannę. Nawet nie zatrzymali się na wezwanie policjanta. Prawdopodobnie go nie usłyszeli — a jeśli nawet, to jego krzyki uznali za część występu. Szlifierz wkroczył na czele swojej kompanii do recepcji. Tutaj jęk syren był o wiele słabszy, a bogata kakofonia głosów ścichła do głuchego pomruku. Na pierwszy plan wybijał się śpiew domu, wygrywany na jednej i tej samej nucie w żarliwym poczuciu triumfu. Budynek działał też na inne jego zmysły. Szlifierz czuł pod stopami miękki dywan, podziwiał błyski światła w lustrach i sycił oczy kolorami. Chłonął ów występ całym sobą, wiedząc, że ma do czynienia z prawdziwym dziełem sztuki. Stojący za nim członkowie klanu czekali cierpliwie. * * * Coś to za łatwo poszło, pomyślała z niepokojem Miri. Wąski korytarzyk kończył się drzwiami na parterze. Czekali tam, aż do przybycia strażaków. Potem Val Con ukradkiem wysunął się z ukrycia i wmieszał w tłum lokatorów uciekających ze swoich mieszkań. Miri posłusznie szła za nim. Kiedy dotarli do głównego holu, Val Con oderwał się od uciekinierów i jak duch zniknął wśród zarośli sztucznej oazy. Miri znalazła się tam chwilę później, zaintrygowana jego dziwacznym zachowaniem. W ciągu dosłownie paru minut, hol wypełnił się hałaśliwym i podenerwowanym tłumem. Policjanci i strażacy biegali na wszystkie strony, krzyczeli i popychali wychodzących ludzi. Miri spostrzegła, że Peter Smith także znalazł się na ulicy, wypchnięty przez dwóch ratowników. Uśmiechnęła się nieco złośliwie. — Twardzielu? — Hmmm? Do budynku wkroczyło kilka wielkich żółwi. Val Con przyglądał im się uważnie, ze zmarszczonymi brwiami. — Znasz Terrence’a O’Grady’ego? Strzelił oczami w jej stronę. Wyraz skupienia zniknął z jego twarzy, zastąpiony przez leciutki uśmiech. Przygotowała się na kłamstwo. Val Con uniósł jedną brew i odetchnął głęboko. — Nie znam — powiedział powoli — ale za to przez kilka dni posługiwałem się jego nazwiskiem. A jednak nie skłamał. — Tego się właśnie obawiałam. — Ruchem głowy Miri wskazała na zielonych kosmitów. — To jacyś twoi koledzy? Wrócił do przerwanej obserwacji. — Trudno powiedzieć z tej odległości. Może raczej... kuzyni? Popatrzyła na niego osłupiała. W tej samej chwili jeden z Clutchów zadudnił coś niezrozumiale głębokim basem. Val Con roześmiał się radośnie. — To Szlifierz. — Kto? — Szlifierz — powtórzył. — Ten wielki w środku to mój brat, Szlifierz. — Aha. Zerknęła na żółwie, a potem znów na niego. Może jednak naprawdę miał trochę źle w głowie? Tylko spokój, Robertson, pomyślała, tylko spokój może cię uratować. Trzech kosmitów stało z tępymi minami, patrząc po prostu przed siebie, czwarty zaś — gadatliwy i o głowę wyższy od innych — rozglądał się z wyraźnym podnieceniem. Szlifierz, powtórzyła w myślach Miri. — No dobrze... — Potraktowała słowa młodzieńca jako żart. — A co on robi? — Moim zdaniem... — mruknął Val Con, nie spuszczając wzroku z niecodziennych gości — słucha muzyki. Miri z trudem opanowała się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. — Jakiej muzyki? — zapytała z wymuszonym spokojem. Val Con zatoczył ręką koło, jakby wskazywał na budynek i to, co się wokół nich działo. — Szlifierz jest melomanem. Poznałem go na poligonie, gdy byłem Pierwszym-w-Zwiadzie. Miałem wtedy ze sobą przenośną omnichorę... Pokręcił głową i uśmiechnął się do swoich wspomnień. — Słuchał mnie godzinami. Później... gdy poznaliśmy się lepiej, spytał, czy nie zostałbym Muzykiem w jego klanie. — Uśmiech Val Cona na moment stał się jeszcze szerszy. — Zaproponował nawet, że sprowadzi mi towarzyszkę życia lub cały harem, bylebym nie tęsknił za swoim gatunkiem. Miri gapiła się na niego. — Pierwszym-w-Zwiadzie? — powtórzyła oniemiałym szeptem. Val Con zacisnął zęby i lekko przymrużył oczy. Uśmiech znikł z jego twarzy jak zdmuchnięty. A żeby cię, Robertson, z tą twoją niewyparzoną gębą! — pomyślała Miri. — Co teraz, szefie? — zapytała najbardziej rzeczowym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć. Val Con już przedzierał się przez sztuczne zarośla. — Chodźmy pogadać ze Szlifierzem. W miarę szybko udało im się przecisnąć przez tłum strażaków i lokatorów. Val Con zatrzymał się przed największym Clutchem. Miri stanęła u jego boku. Val Con ukłonił się powoli, jak przystało młokosowi, który nie miał pierwszej skorupy, wobec kogoś, kto już dwunasty pancerz dźwigał na swym grzbiecie. Pochylił się z gracją tancerza, aż musnął czołem kolano, wyprostował się bez pośpiechu i cierpliwie czekał na słowa powitania. Powolny ukłon, wykonany z bezbłędną precyzją i pozostający w wyraźnym kontraście z powszechnym staccato, zwrócił uwagę Szlifierza. Clutch popatrzył uważnie na stojące przed nim maleńkie postacie. Jedna z nich, porośnięta na głowie długą czerwoną sierścią, zachowywała pełne szacunku milczenie, druga zaś — ta, co się kłaniała — przypominała z grubsza... — Na pierwsze Jajo pierwszego Clutcha! — zahuczał Szlifierz w handlowym. — Toż przecie to mój brat muzyk! Pogromca smoków! Wędrowny nauczyciel! Wyznaj mi, bracie... — Ściszył głos do dudniącego pomruku i zatoczył krąg trójpalczastą łapą wielkości głowy dziecka. — To twoje najnowsze dzieło, prawda? Val Con skłonił się ponownie, chociaż już nie tak głęboko, jak poprzednio. — Wielki to dla mnie zaszczyt, że tak bezbłędnie rozpoznałeś w tym moją rękę — odparł półgłosem. — Mam jednak do ciebie prośbę, mój bracie. Utwór, którego prawykonania stałeś się przypadkowym świadkiem, jest dla mnie czymś szczególnym, dlatego chciałbym zachować anonimowość. Niech imię autora będzie znane jedynie mnie, tobie, bracie, i tej młodej damie. Szlifierz westchnął, powodując zerwanie się małego tornada. — Co za geniusz drzemie w moim małym bracie! Co za szlachetność! Nie każdy wie, że prawdziwa sztuka rwie się ku wolności, i że czasami warto zdjąć jej pęta, aby znalazła swoje przeznaczenie! Przerwał i z uwielbieniem skierował na Val Cona spojrzenie swoich spodkowatych oczu. — Często rozmyślam nad ostatnim utworem, który zagrałeś dla naszego klanu. Nad tym, który tak cudownie łączy muzykę twego ludu z naszą własną. Wciąż zachodzę w głowę, jak ci się udało osiągnąć tę harmonię. Zdaje mi się, że większość twoich ziomków, osiągnąwszy wyżyny kunsztu, spoczęłaby na laurach. Ty zaś... Ty zaś wciąż poszukujesz nowego brzmienia... — Umilkł w pół zdania. — Jam ci jest winien pokłon! — oznajmił nagle i pochylił się, czym nieomal zwalił z nóg przebiegającego obok strażaka. Val Con zatrzepotał licznymi palcami, jakby chciał powstrzymać ten wartki strumień pochwał. — To za wiele... Dziękuję. Pozwolisz, że coś powiem? — Mów. Pozwalam na wszystko bratu i artyście. — Proszę cię o zaszczyt przebywania w twoim towarzystwie. Chciałbym na kilka dni dołączyć z moją towarzyszką do waszej kompanii. Też jesteśmy w podróży, ale... mamy kłopot. Wędrując z wami, unikniemy dalszych problemów i pewniej dotrzemy do celu. — Przerwał na chwilę i przekrzywił głowę. — Dodam tylko, że to, co dziś słyszałeś, to jedynie część bogatszej i większej całości. — Zgoda! — zadudnił Szlifierz i odwrócił głowę do swoich krewniaków, cierpliwie czekających parę kroków z tyłu. — Zgoda! — powtórzył w najdostojniejszym z żółwich języków. Kuzyni skłonili się zdawkowo. Każdy z nich po raz kolejny ubolewał w duchu nad popędliwością Szlifierza. Lecz z drugiej strony T’carais rzeczywiście może mieć brata. Dlaczego zatem miałby odrzucić taką prośbę, skoro nie kryło się w niej nic zdrożnego? — Załatwione — powiedział Szlifierz w handlowym. — Kilka dni poświęcimy bratu. Może zdołam w ten sposób spłacić choć część długu... — Halo! A może byście, do cholery, wynieśli się na ulicę? Te słowa padły z ust wysokiej i muskularnej policjantki, która właśnie podeszła do nich ze strzelbą w ręku. Widać było, że nieraz brała udział w tłumieniu buntów i starć ulicznych. Szlifierz popatrzył na nią z góry, szczerze zdumiony obcesowym zachowaniem tak miękkiego i małego stworzenia. A miękkie i małe stworzenie ciągnęło dalej: — Głupie gady, nie widzicie, że tu wybuchł pożar? Że ratujemy ludzi i jednocześnie ścigamy groźnego zbrodniarza? Tylko nam przeszkadzacie! Ty... — Wskazała lufą Val Cona. — Kim jesteś? — Lingwistą. Nor Ton yos’Quentl z... Miri na moment zamknęła oczy. — Mieszkasz tutaj? — przerwała policjantka. — Nie. Przyszliśmy razem... — W takim razie, na litość Heyjusa, wynoś mi się stąd do diabła! — krzyknęła, ze szczękiem odwiodła kurek i groźnie zamachała strzelbą. — I zabieraj ze sobą to zoo! Trzeba ewakuować cały budynek! Chyba, że chcecie, żeby sufit rąbnął wam na głowy — dokończyła już spokojniejszym tonem. — Nikt się zbytnio nie zmartwi śmiercią dwojga przygłupów i kilku popapranych żółwi. Wetknęła strzelbę do kabury, odwróciła się i odeszła. Val Con popatrzył na Szlifierza. — Doradzam pośpiech, drogi bracie, zanim budynek się zawali. Clutch westchnął. — Miałem nadzieję, że do końca wysłucham twojej kompozycji, ale masz rację. To dobra rada. Smuci mnie tylko, że tak mało ludzi umie docenić prawdziwą sztukę... To powiedziawszy, zatoczył koło — niczym tankowiec, któremu do zmiany kursu potrzeba połowy oceanu — i poszedł do drzwi. Jeden z kuzynów natychmiast zajął miejsce u jego boku. Dwóch pozostałych wciąż czekało. Val Con chwycił dziewczynę pod ramię i pociągnął za sobą. Dwa czekające żółwie ruszyły za nimi niczym pancerna eskorta. — Co się dzieje? — syknęła Miri po terrańsku, kiedy zmierzali w kierunku wyjścia. — Kim do diabła jest Norton Quentin? Dlaczego... — Nor Ton yos’Quentl — sprostował. — Językoznawca. Prawdziwy ekspert od... Z całej siły trąciła go łokciem w żebra. — Posłuchaj mnie ty... ty... żółwiolubie! Dość mam twoich wygłupów! Uciekliśmy z pokoju i nikt nas nie rozpoznał. Ty jednak musiałeś ściągnąć na nas ich uwagę, przyznając się do pokrewieństwa z Clutchem, który naraz pojawił się w recepcji... A zaraz potem znowu zmieniasz skórę! Kim ty jesteś, kameleonie?! Uśmiechnął się i spojrzał na nią z góry. Prawdę mówiąc, był zadowolony, że w tak rosłym towarzystwie jest ktoś niższy od niego. — W rozmowie z Liz nazwałaś mnie swoim pomocnikiem. I niech tak zostanie. Przez następne kilka minut miał okazję poznać słownik dziewcząt, które część swego życia spędziły w koszarach najemników. * * * Miri stwierdziła ze zdumieniem, że lud Clutchów miał spore możliwości. Obsługa hyatta bez szemrania wręczyła jej klucz do pokoju, gdy tylko Szlifierz napomknął w recepcji, że ich mała grupa zwiększyła się o dwie osoby rodzaju ludzkiego. Dostali także do swojej dyspozycji odrębną jadalnię. Po chwili przyniesiono im dwa rodzaje potraw — dla żółwi i dla ludzi — plus dwa zestawy właściwych sztućców i odpowiednie trunki. Z sali balowej dostarczono im koncertową omnichorę. Zanim zasiedli do kolacji, Miri wzięła udział w ogólnej prezentacji. Szlifierz, Trzonek, Selektor i Rymarz wymienili swoje skrócone imiona, te same, które mieli wpisane w paszportach. — A pani? — zapytał Trzonek. Miri zagryzła wargi. Zastanawiała się przez kilka sekund. — Miri Robertson, Żołnierz Najemny na Emeryturze, Ochrona Osobista bez Stałego Przydziału, Bierz Pistolet i w Drogę. Z boku dobiegło ją jakby stłumione parsknięcie. Szlifierz i Trzonek z powagą łypnęli na siebie. — Zacne imię — zawyrokował T’carais — jak na kogoś tak młodego wiekiem. Miri skłoniła się w podzięce, co wyraźnie ucieszyło Szlifierza. Był rad, że ma do czynienia z kimś tak dobrze wychowanym. Z ochotą wciągnął ją w rozmowę i spytał, czy grywa może na jakichś instrumentach tak jak Val Con. Dziewczyna pokręciła głową i szczerze przyznała, że potrafi zaledwie jednym palcem wystukać na omnichorze kawałeczek melodii. — Ale za to trochę śpiewam, chociaż nie mam dobrego głosu. Twardziel mówi, że pan jest prawdziwym koneserem. Szlifierz milczał przez chwilę, przetrawiając to, co usłyszał. — Niestety, nie znam tej osoby, o której pani wspomniała, a która ponoć darzy mnie taką estymą. Nie znam nikogo o imieniu „Twardziel”. Rzadko się zdarza, bym kogoś nie pamiętał, więc czuję się zmieszany. — To jeden z terrańskich zwyczajów — wyjaśnił Val Con i wręczył Miri kieliszek z winem. — Takie imię zwie się „przezwiskiem”. Najczęściej jest to określenie wybranej cechy charakteru, nie związanej z oficjalnym imieniem i nazwiskiem. — Przerwał, by nalać sobie kanaryjskiego wina, i gibkim ruchem wsunął się na miejsce pomiędzy Miri i Szlifierzem. — Ze znanych tylko sobie powodów Miri nazywa mnie „Twardzielem”. — Rozumiem — powiedział Szlifierz i wziął z rąk Rymarza kubek z napojem przypominającym mleko. — Cieszy mnie, że Terrańczycy hołdują tradycji nadawania sobie nowych imion. Do tej pory nie zauważyłem u nich tej praktyki i trochę mnie to martwiło. Rad jestem, że się myliłem. — Z wyraźną ulgą pociągnął łyk białego płynu. — Byłbym szczęśliwy — powiedział potem — gdybyście po posiłku zagrali coś i zaśpiewali. Val Con poważnie skinął głową, a po krótkim wahaniu zrobiła to także Miri. Dalszej rozmowa zeszła na temat wyprawy czterech Clutchów. Miri przysłuchiwała się jej od niechcenia. Podobały jej się kwieciste frazy i dostojne, głębokie głosy. Po pewnym czasie przestała nawet rozróżniać poszczególne słowa. Odłamała kawałek bułki i posmarowała ją złocistym masłem. Ten Szlifierz to równy gość, pomyślała leniwie. Trzonek jest słodki. A Selektor... Uśmiechnęła się. Jako była sierżant żywiła wobec niego szczególnie przyjazne uczucia. Zauważyła, że nieśmiały i — relatywnie rzecz biorąc — niewielki wzrostem Rymarz co i raz zerka na nią wielkimi jak spodki oczami. Przesłała mu delikatny uśmiech, a on szybko spuścił głowę i zajął się jedzeniem. Miri spokojnie zajadała bułkę. Czuła się... Jak? Bezpiecznie. Wypiła łyk wina i uznała, że lubi żółwie. — Ucieszysz się, gdy ci powiem — dudnił Szlifierz do jej towarzysza — że podczas następnej wizyty w naszym kraju będziesz już mógł spożywać potrawy i napoje przyrządzone specjalnie dla ludzi twojej rasy. Wstyd mi, że poprzednio jadłeś nędzną zupę, która na pewno wydała ci się mocno podejrzana i nie zawierała tych wszystkich składników, którymi zwykłeś karmić swoje ciało. Nawet nie mogłeś pić naszego piwa, bo było dla ciebie zbyt mocne. Aby więc naprawić nasze winy, kazałem przygotować zapasy pożywienia jadanego przez ludzi. Jestem przekonany, że starczy nam tego na dwa stulecia, liczone na waszą standardową modłę. Przerwał, a potem tak cicho, na ile pozwalał mu jego donośny głos, spytał: — Przyjedziesz do nas, tak jak obiecałeś, przed upływem drugiego stulecia? Val Con przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. Miri zerknęła nań i ze zdziwieniem spostrzegła, że posmutniał. — Liadenowie nie żyją tak długo — odparł z wymuszoną wesołością. Wziął kieliszek do ręki i pociągnął solidny łyk wina. — Ale właściwie po co mam przyjeżdżać, skoro nikogo z was nie zastanę? Włóczycie się po galaktyce... — Och... — szybko wtrącił Szlifierz — nasza wyprawa ma się już ku końcowi. Za niecałych siedem standardowych lat zjawimy się z powrotem w jaskiniach Średniej Rzeki. Val Con wybuchnął śmiechem. — Nie wiedziałem, że jesteście tak blisko celu! — zawołał. Potem zaczęli mówić o czymś innym. Wreszcie nadeszła pora na duchową strawę. Miri i Val Con skłonili się zebranym i podeszli do omnichory. Młodzieniec przebiegł palcami po klawiszach, budząc kaskadę dźwięków. Spojrzał na Miri spod zmrużonych powiek. * * * — Co nam zaśpiewasz... podróżniczko? Pominęła ten dowcip wyniosłym milczeniem i z namysłem ściągnęła brwi. — Znasz „Jim Dooley Blues”? Zmarszczył czoło. — Chyba nie. Stanęła więc obok i pochylając się nad jego ramieniem, jednym palcem wystukała parę pierwszych taktów. Słuchał przez moment, a potem prawą dłonią podchwycił rytm. Lewa zaś pomknęła w dół po klawiaturze i zaczęła wygrywać melodię. Miri wyprostowała się. — Zaczynamy. Val Con wyszczerzył zęby w uśmiechu, przerzucił kilka przełączników i poprawił modulację, po czym zaczął grać przygrywkę. Dziewczyna zaś odwróciła się w stronę widowni i zaśpiewała. Zdaniem Val Cona, radziła sobie całkiem nieźle. Wprawdzie nie miała szerokiej skali głosu, ale zdawała sobie sprawę z własnych ograniczeń i dlatego wybrała właściwy utwór — smętny lament nad kłopotami biednego programisty Dooleya. Pasowało to do niej idealnie. Blues skończył się równo po dwunastu zwrotkach. Żółwie siedziały przy ogromnym stole bez ruchu, a oczy Szlifierza połyskiwały dziwnym blaskiem. Potem Val Con zaczął grać wstęp do popularnej ballady „Ausman za burtą”, która od lat była ulubionym szlagierem „zdobywców kosmosu”. Miri roześmiała się i przystąpiła do zaśpiewania pierwszej zwrotki. Przyjęcie trwało do białego rana. ROZDZIAŁ SZÓSTY Obsługa hyatta w Econsey była o wiele bardziej przejęta ich wizytą niż pracownicy City House, w którym gościli przedtem. Co prawda, żółwie mieszkały tam od tygodni, więc może dlatego nie budziły już większej sensacji. W Econsey otrzymali sześć oddzielnych sypialni, odchodzących na kształt gwiazdy od głównego salonu. Kierownik, który jąkał się odrobinę, zapewnił ich, że omnichora stanowi najzwyklejsze w świecie wyposażenie takiego apartamentu. Szlifierz uznał, że mogą się wprowadzić. Trzonek i Rymarz udali się do kuchni, by dopilnować jadłospisu, a Szlifierz zabrał Selektora na małą rundkę po okolicznych sklepach. Miri spojrzała na Val Cona i chrząknęła cicho. — Spróbuję namierzyć Murpha — powiedziała, ruchem głowy wskazując drzwi swojej sypialni. Zgodził się bez słowa i podszedł do omnichory. * * * Nazwisko Murpha od razu pokazało się na ekranie. Po chwili Miri miała połączenie z recepcją drugiego hyatta. — Pan Murphy i jego towarzyszka wynajęli na parę dni jedną z naszych wyspiarskich „kryjówek” — oznajmił uśmiechnięty młodzieniec z Archipelago. — Powinni wrócić na kontynent... Tak, jutro po południu. Czy mam mu przekazać jakąś wiadomość? — Nie, dziękuję — odpowiedziała przez zaciśnięte zęby Miri. — Jeszcze nie wiem, co będę jutro robić. Zadzwonię później. Po prostu pomyślałam sobie, że może ma dziś wolny wieczór... — Nie dokończyła zdania. Zawodowy uśmiech młodzieńca przygasł i zastąpił go mniej zawodowy grymas współczucia. Miri podziękowała mu i wyłączyła ekran. Powoli rozejrzała się po pokoju. Apartament był urządzony mniej luksusowo niż mieszkanie Connora Phillipsa w Mixli, ale była tu przynajmniej wbudowana w biurko centralka łącznościowa. No i... przeogromne łóżko. W łazience była kabina do suchych i mokrych kąpieli i niewielkie solarium. Tuż obok mieściła się spora garderoba z lustrami aż do sufitu. Miri podeszła do monitora, żeby przejrzeć katalog. Przecież musiała czymś się zająć, by oderwać myśli od Murpha. Gwizdnęła cicho, gdy na ekranie pojawiły się pierwsze zdjęcia. Dziewczyno, wybrałaś niewłaściwy zawód! Żołnierz nigdy się nie wzbogaci — chyba że ma kupę szczęścia. Ochroniarz też nie może liczyć na jakąś grubszą forsę — co najwyżej na spadek po wdzięcznym pracodawcy, ale pod warunkiem, że ten umrze z przyczyn naturalnych. Z westchnieniem wcisnęła klawisz STOP. Jedno wiedziała na pewno — nie stać jej na zakup takich ciuchów. Tknięta nagłą myślą, sięgnęła do ukrytej w pasie kieszeni. Tajemniczy przedmiot oślepiająco błysnął w światłach garderoby, ale pokrywające go hieroglify wcale nie stały się przez to bardziej czytelne. Miri zmarszczyła brwi i przypatrywała mu się przez dłuższą chwilę. Potem nagle skinęła głową i poszła poszukać Val Cona. * * * Już w drugim sklepie natrafili na kogoś rozsądnego. Właścicielka powoli obróciła nóż w dłoniach, z zachwytem patrząc na ogniste błyski, migoczące w kryształowym ostrzu. — Przecudowny — szepnęła i delikatnie położyła nóż na aksamicie, który był przeznaczony raczej dla biżuterii. — W ciągu roku z pewnością sprzedam ich kilkaset. Na początek natychmiast zamawiam pięćdziesiąt. Za pół roku, po pierwszych wynikach sprzedaży, złożę następne zamówienie. — Spojrzała na wyższego żółwia, który wydawał jej się szefem tego całego przedsięwzięcia. — Połowa zapłaty z góry, połowa po dostawie, zgoda? — Jak najbardziej — odpowiedział uprzejmie Szlifierz. — Mam jednak przykre wrażenie, że nie wyraziłem się dostatecznie jasno. Proszę to złożyć na karb mojej słabej znajomości waszego języka. Chodzi mi o to, że „natychmiast” — w tutejszym rozumieniu tego słowa — jest raczej niemożliwe. Uprawa noży zajmuje bowiem wiele czasu. Najpierw kiełkuje odpowiednie ostrze, potem wykształca się trzonek, a potem rośnie pochwa... Właścicielka sklepu zmarszczyła czoło. — Ile to może potrwać? Szlifierz machnął ręką. — Taki nóż jak ten, który pani widzi, hodujemy jakieś... dwadzieścia waszych standardów. — Dwadzieścia... — Kobieta głośno przełknęła ślinę i znów spojrzała na leżące na aksamicie błyszczące cacko. — To może... niniejszy? Na przykład o połowę? Ile czasu zajęłaby jego... hodowla? Szlifierz zastanawiał się przez chwilę. — Piętnaście lat. Widzi pani, pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć. Nie można zachęcić noża, aby szybciej urósł do większych rozmiarów. — A może warto spróbować? Wie pan... Dwadzieścia standardów... W tej samej chwili brzęk dzwonka przy drzwiach oznajmił przybycie nowego klienta. A właściwie dwóch klientów. Obaj byli dobrze ubrani i mieli nienaganne maniery. — Bardzo przepraszam — mruknęła do Szlifierza i wysunęła się zza lady. — Słucham panów? W czym mogę pomóc? Starszy uśmiechnął się i uniósł rękę. — Chciałbym tylko trochę się rozejrzeć. Szukam jakiegoś prezentu dla córki, która wkrótce ma urodziny. Proszę sobie nie przeszkadzać. Właścicielka z uśmiechem pokiwała głową. — Oczywiście. Niech pan się nie spieszy. A gdyby pan coś zauważył... Wróciła do przerwanej rozmowy ze Szlifierzem i Selektorem. — Proszę zrozumieć, że dwadzieścia lat to za dużo dla... dla człowieka. Żaden klient nie zechce czekać na takie zamówienie. Jest pan pewien — zwróciła się do Szlifierza — że nic się nie da zrobić? Clutch poruszył masywną głową w jedną i drugą stronę, co u ludzi znaczyło „nie”. — Przykro mi. W przeszłości robiliśmy różne próby. Noże rosły w błyskawicznym tempie — trzy standardy od myśli do ostrza... — Westchnął z głębi piersi. — Ale... Kryształy miały skazy, nie spełniały wymogów klanu Średniej Rzeki. — Ten, który leży tu, przed panią, wytrzyma każdą próbę. Powtarzam: każdą... No, może z wyjątkiem kosmicznej kolizji, takiej jak zderzenie statku z asteroidą. A słabe ostrze rozlatuje się na kawałeczki już przy drugim uderzeniu w najzwyklejszy kamień! Chcemy być dumni z naszych wyrobów, więc za nic w świecie nie możemy przyspieszać wzrostu noża, wiedząc, że to odbije się na jego jakości. Dał znak dłonią. Selektor zabrał „próbkę” z lady i schował ją do futerału z miękkiej roślinnej skóry. — Cóż... — Właścicielka sklepu dzielnie próbowała ukryć swoje rozczarowanie. — Bardzo żałuję. Chciałabym wziąć do sprzedaży parę pańskich noży. — Zmusiła się do uśmiechu. — Dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu. Szlifierz pochylił głowę. — Nie był to czas stracony. Rad jestem, że mogłem z panią porozmawiać. — Odwrócił się — bardzo powoli, by nie potłuc wystawy i gablotek — i skierował się w stronę wyjścia. — Przepraszam panów — odezwał się starszy z dwóch klientów. Szlifierz przystanął. Mężczyzna skłonił się elegancko, niczym książę, który spotkał na swoich włościach innego diuka, bawiącego akurat w podróży. — Nazywam się Justin Hostro. Przypadkiem usłyszałem pańską ostatnią wypowiedź i muszę przyznać, że bardzo mnie zaciekawiła. Chyba mam pewien pomysł, który może przynieść nam obu wymierne korzyści. Zapraszam panów do mojego biura, abyśmy tam mogli w spokoju omówić tę sprawę. Szlifierz był uszczęśliwiony. Po pierwsze, rzadko miewał okazję rozmawiać z tak dobrze wychowanym i grzecznym człowiekiem. Po drugie, spotkał kogoś, kto był zainteresowany nożami ze Średniej Rzeki. Pokiwał głową. — Miło mi pana poznać. Chodźmy zatem, jak pan to ujął, do pańskiego biura i porozmawiajmy o naszych wyrobach. Justin Hostro skłonił się ponownie. — Cieszy mnie pański zapał. Chciałbym jedynie prosić o chwilę cierpliwości. Pozwoli pan, że najpierw kupię niewielki podarek dla mojej jedynaczki? — Ależ oczywiście! — odparł Szlifierz. — Z chęcią zaczekam. Mój kuzyn także. Wprawdzie wspomniana „chwila” przeciągnęła się nieco, lecz obu żółwiom nie sprawiło to żadnej różnicy. Prawdę mówiąc, nawet mieli dużo czasu. Justin Hostro dołączył do nich na ulicy. Jego towarzysz niósł pokaźne, pięknie zapakowane pudło. — Ach! — zawołał Szlifierz. — Co za trafny wybór! Szczerze podziwiam pańskie wyrafinowane poczucie smaku. Co za dobór kolorów! Świetlista żółć subtelnie stonowana smutkiem czarnej wstążki. Pańska córka na pewno będzie zachwycona takim prezentem. Młodszy mężczyzna, słysząc te peany, stanął jak wryty i osłupiałym wzrokiem patrzył na swego pryncypała. Pan Hostro łagodnym ruchem ujął Szlifierza pod ramię i poprowadził w dół ulicy. — Pańskie słowa są dla mojego serca niczym balsam. Widzę, że ma pan znakomite oko. Muszę przyznać, że przed zakupem opadły mnie wątpliwości. A może żółć będzie zbyt agresywna? A może wstążka zbyt ponura? Proszę mi wierzyć, że z ukontentowaniem słuchałem pańskich pochwał. Jego towarzysz tymczasem dołączył do Selektora i wszyscy czterej poszli razem. * * * SPW wynosiła zero-dziewięć, SPR zero-osiemdziesiąt dwa. Val Con przesunął suwak na omnichorze. Dłońmi wyczuwał jakieś nowe, intrygujące dźwięki. Liczby powoli gasły w jego głowie. Zatopiony w muzyce, nie usłyszał, że ktoś wszedł do pokoju. Z zamyślenia wyrwał go stuk twardego przedmiotu, który wylądował na miękko wyściełanym skrzydle omnichory. Val Con nawet nie drgnął. Spojrzał spod oka na dziewczynę, na obcy przedmiot i znów na dziewczynę. — Cześć, Miri. — Co to jest? — zapytała z wyraźnym napięciem. Val Con pochylił się i obejrzał barwny ornament. Zastanawiał się przez krótką chwilę, jakże by tu dobrać odpowiednie słowa. To spadek, przyszło mu do głowy. Dom. Dziedzictwo. — To jest Odznaka Domu. — Uniósł wzrok i popatrzył jej prosto w oczy. Starał się mówić cicho i łagodnie. — Znaki wskazują na klan Erob. Ród, który zdecydował się żyć poza Liadem. Wywodzą się zeń szanowani Kupcy. — Nieznacznie wzruszył ramionami. — Nic więcej nie wiem. — Po drugiej stronie jest coś napisane — powiedziała Miri wciąż podenerwowanym tonem. Val Con wziął odznakę, odwrócił ją i westchnął. — Cały rodowód. Ostatni wpis jest niekompletny. „Miri Tiazan, urodzona w roku zwanym Amrasam”. — Delikatnie położył ją na instrumencie. — To około sześćdziesięciu pięciu standardów temu. — Tayzin — powtórzyła Miri, wymawiając to na terrańską modłę. — Moja matka nazywała się Katalina Tayzin. Miri Tayzin to pewnie babka. Mama dała mi imię babki, choć nigdy o tym nie mówiła. Słyszałam tylko, że tamta Miri zmarła w tysiąc trzysta pięćdziesiątym ósmym, w czasie Gorączki, gdy kocury... — Przerwała i pokręciła głową. — Zdaje mi się, że w ogóle niewiele wiem. Mama dała mi to, gdy jej oznajmiłam, że zaciągnęłam się do najemników. Do oddziału Liz. „To pamiątka po babce — powiedziała. — Cieszę się, że wraz z tobą opuści Surebleak”. Błysnęła oczami. — Wiedziałeś — stwierdziła sucho. Nie robiła mu nawet wyrzutów. Skinął głową. — Wiedziałem. I co z tego? Zdziwiło mnie, że sama tego nie dostrzegasz i uważasz się za Terrankę. — Uśmiechnął się leciutko. - Spójrz na siebie. Liadenowie są niscy, wręcz mali w porównaniu z ludźmi, mają odmienny puls i ciśnienie... Miri wzruszyła ramionami i roześmiała się. — W moim przypadku to mutacja, w dodatku w granicach normy. Tak mi przynajmniej wpisali w papierach. — Szczerze mówiąc, mam na ten temat całkiem podobne zdanie — mruknął Val Con. — Zresztą co to za różnica? Wszyscy pochodzimy z jednego pnia — i Terrańczycy, i Liadenowie, i Yxtrangowie. — Yxtrangowie też? Masz na to dowody? Powoli przesunął palcem po świetlistej powierzchni odznaki Erobów. — Mój ojciec miał. Znalazł dostęp do najważniejszych danych genetycznych i... pozostałych informacji. Wszystko to przekazał Partii Terrańskiej. — Co takiego?! — Miri wybałuszyła oczy ze zdumienia. — Partii? Przecież oni na pewno go wyśmiali! Lekko poruszył ramionami, żeby rozluźnić napięte mięśnie. — Próbowali go nawet zabić. Wciągnęła powietrze przez mocno zaciśnięte zęby. — Wcale nie wątpię, że tak było. Oni boją się prawdy. Ale mówiłeś: „próbowali”... Wziął odznakę i obrócił ją w dłoniach. — Próbowali. Ojciec szedł z moją matką... Prawdziwą towarzyszką życia, a nie kontraktową żoną. Zobaczyła zabójcę... odepchnęła ojca i zasłoniła go własnym ciałem. — Ciągle kręcił odznaką, patrząc na kolorowe błyski. — Dostała fragującą kulą. Nie miała najmniejszej szansy. — Zatem prowadzisz własną wendettę przeciwko Terrańczykom — powiedziała po dłuższej chwili Miri. — Nie. — Rzucił odznakę na omnichorę. — Niby dlaczego? Bo jakiś facet z pistoletem zrobił to, co mu kazano? Na pewno myślał, że w ten sposób broni swojej rodziny, klanu i planety przed jakimś strasznym zagrożeniem. Na jego miejscu ja też byłbym przekonany, że śmierć kosmity to niewielka cena za odsunięcie groźby kataklizmu. Przeciągnął się i wyprostował plecy. — Anne Davis, która przyjęła mnie i wychowała, pochodziła z Terry, natomiast jej mąż, a mój wujek, był Liadenem. — Z krzywym uśmiechem zerknął na dziewczynę. — Wcale nie stronie od Terranek, nie traktują ich jako moich naturalnych wrogów. Nie, nie planuję zemsty. Oddał jej odznakę Erobów. — Moim zdaniem — dodał powoli, tonem swobodnej konwersacji — nie ma powodów, aby myśleć o Liadenach, Clutchach, ludziach, czy nawet o Yxtrangach. O wiele lepiej myśleć — i mówić — o poszczególnych osobach: Val Con, Miri, Szlifierz. Jeśli już musisz objąć wyobraźnią jakąś większą grupę, rozsądniej jest widzieć Erobów, Korvalów czy Średnią Rzekę — a więc społeczność na tyle małą, żeby nie tracić z oczu jej przedstawicieli, aby móc zapamiętać ich imiona. Miri obracała w dłoni połyskujący przedmiot. — Nie uczyli cię tego w szkole dla szpiegów — powiedziała. Umknął wzrokiem i uderzył palcami w klawisze omnichory. — Nie — odparł bardzo cicho. — Nie uczyli. Miri schowała pamiątkę po babce do ukrytej w pasie kieszeni i spojrzała na Val Cona. Siedział do niej tyłem, pochylony nad klawiaturą. — Jak to się stało, że jesteś szpiegiem, a nie Zwiadowcą? Zabłysła Pętla. Val Con jednym ruchem poderwał się ze stołka i oparł dłonie na klawiszach, gotów natychmiast stawić czoła wszelkiemu zagrożeniu. Przez twarz Miri przemknął cień niedowierzania, skuliła się i napięła mięśnie w oczekiwaniu ataku. — Miri — zgrzytnął Val Con. Głośno przełknął ślinę, odgarnął kosmyk włosów z czoła, i siłą woli zepchnął Pętlę głębiej, w podświadomość... — Przestań. Chciałbym... powiedzieć ci prawdę. Spróbuj mi uwierzyć. Dziewczyna rozluźniła napięte muskuły i uśmiechnęła się niepewnie. — Trochę przegięłam, prawda? — Coś w tym rodzaju — przyznał i znów odgarnął włosy z czoła. Niemal natychmiast opadły mu z powrotem. — Mógłbyś w końcu iść do fryzjera. Był wypalony po tak silnej dawce adrenaliny, lecz jednocześnie czuł błogi spokój. Błysnął zębami w uśmiechu. — I kto to mówi? Ktoś, kto sam nosi włosy aż do pasa? — Lubię, jak są trochę dłuższe. — Przecież byłaś żołnierzem! — Owszem, ale mój dowódca nie kazał mi ich obcinać. Teraz roześmiał się już na całe gardło. Nabrał ochoty do rozmowy — do wyjaśnień, może usprawiedliwień... Westchnął i ponownie zasiadł do instrumentu. — Przyleciałem na tę planetę ze względu na człowieka, którego imię budziło grozę wśród innych ludzi — i dużych, i małych. Człowieka, który prześladował niewinne istoty tylko dlatego, że miały wyższe ciśnienie, a ich serce biło odrobinę szybciej. Określał je mianem „odmieńców”, mordował i torturował. Dostałem rozkaz, żeby go usunąć. Dlaczego akurat mnie wybrano? Cóż, w razie wpadki można byłoby potraktować to jako moją prywatną zemstę i uniknąć dalszego śledztwa. — Urwał na chwilę, a później dodał: — W gruncie rzeczy to mało ważne, czy mówią o mnie „szpieg”, czy „Zwiadowca”... Zgłosiłem się na ochotnika. Chcę, żeby kosmos stał się bezpieczniejszy. Jestem agentem i pragnę zmienić oblicze świata. Zbyt wiele umiem, żeby pozostawać w cieniu. — Niektóre rzeczy — ciągnął po chwili przerwy — mają wbudowany system bezpieczeństwa. Weźmy na przykład tę omnichorę. Bez trudu można ją przenieść w najdalszy zakątek hyatta, ale gdybyś przypadkiem chciała ją wziąć do domu, odezwałaby się donośnym jękiem albo w ogóle przestała działać. — Uważnie przyjrzał się dziewczynie. — Ona sama nie wie, co się stanie, gdy dojdzie do najgorszego. Pewne obwody są poza jej zasięgiem. Znam sporo takich przedmiotów. Miri powoli skinęła głową. — Ale ludzie... — zaczęła. Przerwał jej odgłos otwieranych drzwi i do pokoju wkroczyli Trzonek i Rymarz. — Dzisiaj wieczorem zjemy kolację na dole, w tak zwanym „Grotto” — powiadomił ich Trzonek. — Wszystko już załatwione. Będzie muzyka, specjalnie dla naszego brata, oraz tańce dla naszych przyjaciół. Zniżył głos do czegoś, co zapewne w jego mniemaniu było konfidencjonalnym szeptem. — Swym wyglądem Grotto przypomina jaskinię, dlatego szalenie nam się tam spodobało. Zamówiliśmy stolik na sześć osób, na ósmą wieczorem. Mam nadzieję, że to dość czasu, byście bez pośpiechu zdążyli się odświeżyć, upiększyć i przystroić. Nie chcielibyśmy was popędzać. Miri rzuciła okiem na Val Cona. Liaden ukłonił się z kurtuazją. — Wdzięczni jesteśmy za tę troskę. Sześć godzin to dla nas aż nadto. Stawimy się o oznaczonej porze. — Znakomicie — ucieszył się Trzonek. — A teraz proszę nam wybaczyć. Mamy coś jeszcze do omówienia i także musimy się ogarnąć. Porozmawiamy przy kolacji. Ludzie skłonili się z wdzięcznością. Miri usiłowała naśladować miękkie ruchy Val Cona, lecz okazało się to o wiele trudniejsze niż myślała. Żółwie odeszły do swoich pokojów. — Nie wiem, jak mam się przygotować, ale z przyjemnością się odświeżę — westchnęła Miri. — Może zamówię jakąś nową bluzkę? — mruknęła do siebie. Drgnęła, gdy usłyszała głos Val Cona. — Nie możesz tak iść na przyjęcie — powiedział poważnym tonem. — Pamiętaj, że to najmodniejszy kurort na całej planecie. — Świetna rada — odparła. — Tylko czy widziałeś ceny w tutejszym sklepiku! Za parę butów mogłabym wynająć oddział najemników do inwazji na Terrę! Zapomniałeś, że próbuję odebrać pożyczoną kasę? Nie zarżnę się dla jakiegoś ciucha, który i tak założę tylko ten jeden raz w życiu! Val Con popatrzył na nią z lekkim zakłopotaniem. — Jeśli tam pójdziesz tak, jak teraz stoisz, to od razu wzbudzisz powszechną uwagę — zauważył. — Poza tym, Szlifierz wziął na siebie koszty tej wyprawy. Po pierwsze, wciąż uważa, że jest mi coś winien, a poza tym, podejrzewam, że trochę się wstydzi, iż sam nie wpadł na pomysł przyjazdu do Econsey. Przecież tu mógłby znaleźć najlepszych klientów. Gdyby jednak przypadkiem miał jakieś wątpliwości, to z chęcią sam zapłacę... — Nie! — wpadła mu w słowo. — To nie w moim stylu. Najlepiej zrobię, jak zostanę u siebie w pokoju. Powiem im, że mam jakieś święto albo coś takiego. — To byłoby niegrzeczne, wziąwszy pod uwagę starania Trzonka, który zadbał o to, żeby nikt z nas przypadkiem nie czuł się pokrzywdzony. — Val Con przerwał i przez chwilę patrzył przed siebie, gdzieś w przestrzeń. — Nie możesz tam iść z pistoletem — mruknął, po czym otworzył wiszącą u pasa sakiewkę i wyjął długą błyszczącą pałeczkę, przypominającą używane przez Drumetów patyczki do liczenia. — Spróbuj to wpiąć we włosy. Szybko poruszył dłonią i pałeczka stała się rękojeścią cienkiego, nieznacznie wygiętego ostrza o ząbkowanym grzbiecie. Val Con znów machnął ręką. Ostrze zniknęło i młodzieniec znów trzymał w dłoni zwykłą ozdobę do włosów. Podał ją dziewczynie. Miri popatrzyła na niego z namysłem. — Nie znam się na walce wręcz — bąknęła. — A noża używałam tylko na biwaku. — Jeżeli ktoś zbliży się do ciebie z wrogimi zamiarami — z powagą powiedział Val Con — to najzwyczajniej w świecie wbij mu nóż w bebechy i uciekaj. Na pewno nie będzie cię gonił. Miri spojrzała mu prosto w oczy i z ociąganiem, niemal niechętnym ruchem, wzięła błyszczący przedmiot. — Wykorzystujesz sytuację — oznajmiła. — Bez wątpienia. — Lazenia spandok — powiedziała złośliwie. Zrobił zdziwioną minę. — Znasz liadeński? — Parę przekleństw i kilka podstawowych pojęć z zakresu strategii i taktyki. Ale wiem, że z ciebie kawał sukinsyna.. — Odwróciła się i ruszyła w stronę swojego pokoju. Po drodze kilka razy otworzyła i zamknęła ostrze. Usłyszała, że Val Con mruczy coś po liadeńsku i odwróciła się błyskawicznie. Na szczęście, w tym momencie nóż miała zamknięty. — To wcale nie jest śmieszne, kosmito! — warknęła ze złością w handlowym. — Nie nazywaj mnie „młodą damą”! Nie potrzebuję twoich nauk! — Wybacz. Ukłonił się i ośmielił spytać: — Dokąd idziesz? — Odświeżyć się i przystroić. Mam mało czasu. Sam wybór butów zajmie mi co najmniej godzinę. Zniknęła za drzwiami. Val Con zastanawiał się nad prawdziwym powodem tej króciutkiej sprzeczki. Co go podkusiło, by odezwać się do niej w tak poufały sposób, zarezerwowany wyłącznie dla krewnych albo dla kochanków? ROZDZIAŁ SIÓDMY Miri zamknęła za sobą drzwi i rzuciła nóż na biurko. Paskudna zabawka, pomyślała i położyła rękę na kolbie pistoletu. Równie zabójcza broń, ale jakby... czystsza? Prostsza? Mniej bezpośrednia? Chłopski filozof, Miri Roberston, przemknęło jej przez głowę. Hania frrogudon... Wróciły do niej słowa Twardziela. Miri zastygła nieruchomo i zagryzła usta. Liadeński był językiem dużo starszym niż zlepek i narzeczy uważanych powszechnie za terrański. Dzielił się na dwie formy: górno — i niskoliadeński. Górnoliadeński używany był w kontaktach oficjalnych, podczas rozmów ze współpracownikami, służbą, sprzedawcami oraz każdym, kto z takich lub innych względów zasługiwał na miano „obcego”. Do przyjaciół i krewnych mówiono po niskoliadeńsku. Już dwa razy niewiele brakowało, by Val Con ją zabił — szybko, sprawnie... i całkiem odruchowo. A może jeszcze częściej znajdowałam się o krok od śmierci? — pomyślała. Zaczynała pomału rozumieć, co on naprawdę ukrywa pod maską uprzejmości. Miał co najmniej dwie twarze. Ta druga — zdumione uniesienie brwi i błysk zębów w uśmiechu — była twarzą młodzieńca, który lubi się bawić i czarować słuchaczy dźwiękami omnichory. Twarzą człowieka, którego warto poznać. Kolegi. Przyjaciela. Miri położyła się na wznak na łóżku i rozluźniła mięśnie. — Zwiadowca to nie szpieg — powiedziała stanowczo w kierunku sufitu. — a ludzie to nie automaty. Zamknęła oczy. Zwiadowcy, pomyślała. Bohaterowie naszych czasów... Val Con przypadkiem wspomniał, że był Pierwszym-w-Zwiadzie. Czyli najlepszym z najlepszych: pilotem, podróżnikiem, lingwistą, socjologiem i ksenologiem — inteligentnym, pełnym pomysłów i zdolnym do szybkiego działania. Sam decydował o losie całych światów. Otworzyła oczy. — Zwiadowca łączy, szpieg rozwala — mruknęła znowu w stronę sufitu. I do tego te bzdury o przedmiotach z wbudowanym systemem bezpieczeństwa! Przekręciła się na brzuch, złożyła głowę na splecionych rękach i przypomniała sobie, jak Val Con niedawno poderwał się przy omnichorze. Na wszystkich bogów... Szybki był jak błyskawica. Jase i Suzuki chętnie by oddali całą roczną premię, żeby kogoś takiego mieć w swoim oddziale. Nie mówiąc już o jego umyśle. Właśnie, umysł. Co go powstrzymało, kiedy już widziała mord w jego oczach? Dlaczego dał jej do ręki broń, w postaci ukrytego noża? Co go skłania do szczerości?... Przez krótką chwilę pomyślała, że to jednak wariat. A od wariatów najlepiej trzymać się z daleka, powiedziała do siebie. No, pora wstawać, Robertson. Za głupia jesteś, by zrozumieć, co się wokół ciebie dzieje. — Wstawaj! — krzyknęła sekundę później, wciąż leżąc w tym samym miejscu. Do diabła z Murphem i jego forsą. Z Juntavas i głupią wendettą. I z językiem dawno zmarłej babki. To nigdy nie był mój rodzimy język, pomyślała. I co dalej? Mam wypiąć się na faceta, który dwa... nie, już cztery razy uratował mnie od niechybnej śmierci? Głupia jesteś, mruknęła pod nosem z wściekłością, jeszcze głupsza od niego. — Nie ma co myśleć, tylko trzeba brać się do roboty — powiedziała na głos i usiadła na kołdrze. — Lepiej będzie, jak czymś się zajmę. Zręcznie fiknęła koziołka i stanęła wyprostowana na podłodze. W drodze do łazienki podeszła do biurka i wzięła do ręki błyszczącą pałeczkę. Strasznie łatwo ją schować... Pomyślała o Surebleak. Szkoda, że nie miałam takiej broni, kiedy tam mieszkałam. Nieraz by mi się przydała. Przed oczami stanęła jej dawno nie widziana twarz i odruchowo poruszyła dłonią, uwalniając zamknięte ostrze. — A niech to diabli... — zamruczała, złożyła nóż i zabrała go ze sobą pod prysznic. Jakiś czas później, już wykąpana i ubrana w szlafrok, lecz jeszcze z mokrymi włosami, znowu poszła do garderoby, by przejrzeć katalog. Coś jej jednak nie pasowało... Coś się zmieniło. Omal nie roześmiała się głośno ze złości i rozbawienia. Zniknęły ceny. Proszę bardzo, mruknęła w duchu, wertując kolejne strony. Skoro tak wolisz... Mam nadzieję, że zbankrutujesz. Upłynęło dość dużo czasu, zanim zdała sobie sprawę, że właściwie szuka czegoś, w czym spodobałaby się Val Conowi. Że myśli o tym, aby wieczorem zaciągnąć go do łóżka. — Fajnie, co? — ze współczuciem w głosie zagadała do własnego odbicia. A potem westchnęła. Tak, Val Con był fajny, cwany, szybki i niebezpieczny. Wariat jak szóstka karo. Miri zaklęła pod nosem, zła na siebie, że dopiero teraz spostrzegła, co jej naprawdę dolega. Żądza. Chuć. Nie zwykłe pożądanie, ale klasyczna żądza pod tytułem Zagubiony Tydzień na Mo-ravii. Jeszcze raz popatrzyła na bogate stroje dostarczone jej do garderoby. Ciekawe, czy Val Con dałby się namówić na taki Zagubiony Tydzień? Znów zaklęła pod nosem. Od kiedy to masz tydzień do stracenia? * * * Hologram dołączony do akt Connora Phillipsa, niechętnie dostarczonych przez dowódcę „Salene”, został natychmiast skopiowany i rozesłany do wszystkich policjantów, sanitariuszy i strażaków, obecnych przy pożarze w Mixla Arms. Pierwsza zgłosiła się sierżant McCulloh. — To on — powiedziała. — Widziałam go w towarzystwie jakiejś rudej dziewczyny i czterech żółwi. Wyszli razem. — Zmarszczyła czoło, grzebiąc w zakamarkach opornej pamięci. — Mówił, że nazywa się cośtam-yos-cośtam. Pokrętne nazwisko, na pewno nie nasze. Jej nie znam. Z żółwiami gadali w handlowym. Była mowa o wspólnej podróży... — Wzruszyła szerokimi ramionami. — Przykro mi, panie Smith. Gdybym wcześniej wiedziała, co jest grane, zatrzymałabym wszystkich do wyjaśnienia. — Nic się nie stało, sierżancie — szybko wtrącił komendant, żeby uprzedzić gniewny pomruk Pete’a. — Słyszeliście może, dokąd się wybierają? Policjantka pokręciła głową. — Nie, panie komendancie. Tylko tyle, że pojadą razem. — To już coś — ucieszył się komendant. — Sporo nam pomogliście. Dwoje ludzi i cztery żółwie? Łatwo ich będzie namierzyć. — Uśmiechnął się. — To wszystko, sierżancie. Dziękuję wam za tę informację. Na pewno przyda się w śledztwie. — Tak, panie komendancie. Dziękuję panu. I panu, panie Smith. — McCulloh wykonała w tył zwrot i sprężystym krokiem opuściła pokój, starannie zamykając za sobą drzwi. — Znakomicie! — wybuchnął Pete. — Teraz, jak sądzę, zarządzi pan poszukiwania wymienionej szóstki, a my usiądziemy na tyłku i będziemy czekać! — Coś w tym rodzaju — odpowiedział spokojnie komendant i rozparł się wygodniej w fotelu. — Roześlemy zdjęcie do wszystkich posterunków, każemy obserwować żółwie w towarzystwie ludzi. Rozkaz brzmi: śledzić ich z daleka i meldować do komendy w Modi. Żadnych aresztowań. — Co takiego?! — Pete stanął jak wryty i z niedowierzaniem spojrzał na komendanta. Ten powoli pokręcił głową. — Niech pan chwilę pomyśli. Chłopak ma swój rozum. Zadziałał niezwykle sprytnie — niewielkie straty materialne, żadnego zagrożenia dla przygodnych świadków. Jeśli naprawdę, tak jak pan przypuszcza, ma coś wspólnego ze sprawą O’Grady’ego, to na dodatek jest piekielnie groźny. Położył nogę na biurku. — Z żółwiami łączą nas niezwykle delikatne stosunki dyplomatyczne. Lepiej ich nie denerwować. A zdenerwują się na pewno, jeżeli jakiś nadgorliwiec uprze się, by aresztować jednego z ich przyjaciół. — Potrząsnął głową. — Dziewczyny nie znam, ale założę się o każdą sumę, że jest nie mniej narwana od chłopaka — i też należy do kompanii. Pete w zamyśleniu zamrugał oczami. — Chyba rozumiem... Jak ich już znajdziemy, to w odpowiedniej chwili rąbniemy pełną salwą. Żółwie nawet nie zdążą zaprotestować, a my złożymy potem grzeczne przeprosiny. — Właśnie — przytaknął mu komendant. * * * — Ze skazą! — grzmiał Szlifierz. Miri, która w tej samej chwili weszła do pokoju, popatrzyła na niego z ciekawością. — Odpady, bracia! Najzwyklejsze buble! Wszystko, co mamy w swoich „magazynach” — niemal wypluł ostatnie słowo. — Kto by pomyślał, że znajdziemy popyt na nieudane płody tej po trzykroć przeklętej jaskini? — Do czego można wykorzystać takie nieudane noże? — spytał Trzonek, z zakłopotaniem mrużąc wielkie oczy. — Mają być podarkiem dla osób wyróżnionych przez Justina Hostro. Formą zachęty do dalszej działalności na rzecz i konsolidacji powołanego przezeń klubu. Wszak wyraźnie stwierdził, że broni przeznaczonej do tak szczytnych celów nie wolno używać do czegoś innego. Winna być także nieskończenie piękna i — w miarę możliwości — niezawodna. — Nasze noże spełniają te wszystkie kryteria wymienione przez pana Justina, prawda, bracie? Szlifierz skierował to pytanie do Selektora i poparł je krótkim ruchem głowy. — W rzeczy samej — zgodził się Selektor. — Ktoś mógłby wręcz pomyśleć, że Grota Wadliwych Noży została stworzona wyłącznie po to, byśmy dzisiaj spisali umowę sprzedaży. Val Con siedział na poręczy fotela, nieco z dala od rozmawiających Clutchów. Uśmiechnął się, słysząc ledwie skrywaną nutę złośliwości w ostatnich słowach Selektora. Na dźwięk otwieranych drzwi szybko uniósł głowę. Miri była ubrana w granatową suknię, która miejscami przylegała do niej niczym druga skóra, miejscami zaś tworzyła fałdy, spływające ku ziemi na kształt wodospadu. Długie miedziane włosy, zwykle splecione w warkocz, teraz opadały jej na ramiona. Po prawej stronie wetknęła we włosy cienką błyszczącą pałeczkę. Nie założyła prawie żadnej biżuterii. Miała odkrytą szyję i dłonie wolne od pierścionków. Zbliżyła się do Szlifierza i złożyła należyty ukłon. Val Con wstał cicho z fotela i zniknął w swoim pokoju. — Tak, moja najmłodsza siostro... — zadudnił T’carais. — Mądrze wybrałaś kolor. Znakomicie podkreśla płomień twoich włosów. Miri skłoniła się z wdzięcznością. — Doprawdy nie wiem, jak mam dziękować. Nigdy w życiu nie miałam na sobie czegoś równie pięknego. — Twój widok wart jest tego. Tak samo jak mojego urodziwego brata... A gdzie on się podział? — Szlifierz rozejrzał się na boki. — Już jestem! — oznajmił Val Con, stając w drzwiach sypialni. — Po prostu czegoś zapomniałem. Rzeczywiście mógł się podobać. Włożył białą koszulę z bufiastymi rękawami, ciasno spiętymi w nadgarstkach. Koronkowe mankiety sięgały mu do połowy dłoni. Miękkie ciemno wiśnio we spodnie były uszyte z materiału, który aż się prosił, żeby go pogładzić. W jego prawym uchu połyskiwała zielona łezka, a na lewej dłoni pysznił się złoty sygnet z zielonym oczkiem. Ciemne włosy błyszczały w żółtawym świetle jak najprzedniejszy jedwab. Val Con skłonił się przed dziewczyną i podał jej małe puzderko. — Wybacz, że cię uraziłem. — Nic nie szkodzi. Ostrożnie uchyliła wieczko. W środku znalazła srebrny naszyjnik z kunsztownie rżniętym błękitnym kamieniem i pierścień w kształcie baśniowego węża, ściskającego w paszczy klejnot tej samej barwy. Przez chwilę stała nieruchomo. Potem wzięła głęboki oddech i podniosła wzrok na Val Cona. Spojrzała mu prosto w oczy. — Dziękuję. Ja... — Pokręciła głową i zaczęła od nowa. — Palesci modassa. — To była oficjalna formuła podziękowań. Val Con uśmiechnął się. — Proszę bardzo — odparł. Uznał, że ze względu na liczne niuanse liadeńskiej mowy, bezpieczniej będzie nadal rozmawiać po terrańsku. Wskazał na naszyjnik. — Mogę? Miri uśmiechnęła się. — No pewnie. Najpierw wsunęła na palec pierścień, a później uniosła obie ręce, żeby odgarnąć włosy z szyi. Val Con zręcznie zapiął naszyjnik. Widać było, że robi to nie po raz pierwszy. Miri zagryzła usta, żeby nie zdradzić swego podniecenia, i z niewzruszonym wyrazem twarzy spojrzała na Szlifierza. Val Con stanął koło niej i skłonił się żółwiowi. — Już jesteśmy gotowi, starszy bracie — powiedział. — Zechcesz nam towarzyszyć? ROZDZIAŁ ÓSMY Charlie Naranshek wsunął pistolet do rękawa tuniki. Zawsze zabierał go ze sobą, chociaż właściciel Grotto dał mu inną broń — większą i bardziej zdobioną — z przykazaniem, by ją nosił w pracy na widoku. Ale Charlie czuł się bezpieczniej jako wykidajło, wiedząc, że tuż pod ręką ma swojego starego druha. Wolałby w chwili zagrożenia nie korzystać z tego cacka, które dyndało mu u pasa. Mijając biurko, uniósł dłoń na pożegnanie. — Dobranoc, Pat. — Charlie? — Ruchem dłoni wezwała go do siebie i odwróciła monitor, żeby mógł przeczytać świecący pomarańczowy napis. — Zerknij na to. A nuż ich gdzieś zobaczysz. Zmarszczył brwi. „Poszukiwani...” — Cztery żółwie i dwoje ludzi? Zupełnie powariowali? Pat wzruszyła ramionami. — A twoim zdaniem to niemożliwe, żeby żółwie przyszły do Grotto? Nawet na małą potańcówkę w sali bez grawitacji? — Energicznie potrząsnęła głową i wykonała kilka szybkich ruchów, w parodii tańca, który zapewne wciąż był w modzie w jakimś zakątku dżungli — tam, gdzie włócznię i zwykłe czółno uważano za szczyt techniki. Charlie zamruczał pod nosem. — Jasne. Tyle tylko, że tam jednak jest grawitacja. Wprawdzie niewielka, ale jest. — Znowu spojrzał na monitor. — „Obserwacja, żadnych kontaktów... Natychmiastowy raport do Komendy Głównej, Mbda... Dalsza inwigilacja... Mogą być uzbrojeni”. Teraz Pat stuknęła palcem w jakiś klawisz i pojawiły się rysopisy dwojga podejrzanych towarzyszących Clutchom. — „Mężczyzna o ciemnych włosach i zielonych oczach, szczupłej budowy ciała, wzrostu około metr sześćdziesiąt, pomiędzy osiemnastym i dwudziestym piątym rokiem życia. Kobieta o rudych włosach i szarych oczach, szczupłej budowy ciała, wzrostu około metr pięćdziesiąt, pomiędzy osiemnastym i dwudziestym piątym rokiem życia”. — Wyprostował się i odwrócił monitor w stronę Pat. — Uzbrojeni? Przecież na dobrą sprawę żadne z nich nie udźwignie pistoletu! Żółwie to co innego... Trzeba uważać, żeby jeden z drugim przypadkiem człowieka nie nadepnął. Pat roześmiała się i odprawiła go ruchem ręki. — Idź już, bo stracisz fuchę. Niewiele można się spodziewać po ludziach, którzy nie potrafią wyżyć ze zwykłej policyjnej pensji. Charlie wyszczerzył zęby i skierował się w stronę wyjścia. — To na razie. Nie pozwól jakimś małolatom szarogęsić się na posterunku, dobrze? — A ty, staruszku, nie tańcz z żółwiami. Jej śmiech ucichł za zamkniętymi drzwiami. Charlie szybkim krokiem ruszył na postój taksówek. Musiał się spieszyć, jeśli chciał na czas dotrzeć do roboty. * * * Trzonek przeszedł sam siebie. Nie dość, że wynajął elegancką lożę z widokiem na orkiestrę, słynną „salę tańca” i dwa z sześciu barów, to jeszcze postanowił, że jego kompani — z uwagi na to, że obcują z ludźmi — będą podczas kolacji używali terrańskich sztućców. Szlifierz powoli rozwinął serwetkę i badawczym wzrokiem przyjrzał się łyżkom, nożom i widelcom. — Co o tym myślicie, bracia? — spytał w końcu, pokazując łyżkę. — To też odmiana noża? Trzonek przez chwilę pokiwał swoją łyżką, jakby sprawdzał jej wyważenie. — Ma w sobie wiele z noża, starszy bracie — przyznał. — I moim skromnym zdaniem, bez trudu dałoby się toto wyhodować. Ale inne? — Sięgnął po widelczyk. — Trzy czubki? Sześć krawędzi? — Bagatela! — zapewnił go Szlifierz. — Wystarczy, że spojrzymy na problem od tej strony... — Reszta przemowy utonęła w głębokich i dudniących dźwiękach, które — jak to zauważyła Miri — były językiem Clutchów. Nachyliła się do Val Cona. — Oni tak na poważnie? — Hm? — Drgnął i spojrzał na nią. Jego rękaw niechcący otarł się o jej nagie ramię. — Jak najbardziej. W świecie Szlifierza najlepsze noże wytwarza właśnie klan Średniej Rzeki. To zaś oznacza, że są twórcami najlepszych noży w całej galaktyce. — Co to znaczy: najlepszych? Najpiękniejszych, najbardziej użytecznych, czy może niezniszczalnych? Uśmiechnął się i ponownie napełnił kieliszki. — Trzy razy tak — odparł. — Noże Średniej Rzeki są krystalicznie czyste, o delikatnym kształcie, zgrabnym trzonku i kunsztownej pochwie. Prawdziwe dzieła sztuki. Z drugiej strony są jednak użyteczne, bo każdy nóż na dobrą sprawę musi być narzędziem. Szlifierz i jego pobratymcy hodują rozmaite ostrza, od śrubokrętu do mizerykordii. — Upił łyk wina. — Czy niezniszczalne? Szlifierz wciąż podkreśla, że nawet ostrze ze Średniej Rzeki może przypadkiem ulec pęknięciu, w okolicznościach, które on obdarza mianem „traumatycznych”. To oznacza zupełne zniszczenie budynku lub pojazdu, z którym nóż stale był związany. Są bardzo czułe na takie wydarzenia... Miri roześmiała się. — Ale łyżki? Val Con rozwinął swoją serwetkę. Bezwiednym, ale pełnym gracji gestem odsunął z dłoni koronkowy mankiet, uniósł łyżeczkę i powoli przesunął palcem po jej brzegach. — Potrafisz dostrzec tę symetrię? Jej cel? Przydatność? — Wzruszył ramionami i położył łyżeczkę na stole. — Kto wie? Może już wkrótce — zanim twoje wnuki dożyją pięćdziesiątki — łyżki Średniej Rzeki staną się towarem, kupowanym wyłącznie przez sławnych i bogatych. — Słusznie! — zagrzmiał Szlifierz. — Jakbyś mi czytał w myślach, mały bracie! Skoro tych, jak to mówisz, „łyżek” używacie co dzień, to po co wciąż je robić z miękkiego metalu? Wszak szybko się zużyją. Zaś kryształ, zachęcony przez członków mego klanu, pozostanie bez skazy przez setki stuleci tych waszych standardów! Miri znów wybuchnęła śmiechem i uniosła kieliszek. — Dlaczego metal? Sama nie wiem. Ludzie są krótkowzroczni. — Nie możemy was za to winić — szybko wtrącił Trzonek. — To prawda, że nie macie wpływu na długość swego życia. Lecz z drugiej strony, czasem aż dziw bierze, nad zgubnym marnotrawstwem wiedzy i talentu, tylko dlatego, że się uważacie... — Tu zdał sobie sprawę, że zabrnął za daleko, umilkł nagle i opuścił głowę, lecz Szlifierz przyszedł mu z pomocą. — Nie, braciszku. Efemeryda też jest formą sztuki. Powiem więcej: może być sztuką w jej najwyższej postaci. Od dawna głoszę tę koncepcję i nie słyszałem słów sprzeciwu. Czyż nie widziałeś najnowszego dzieła naszego młodszego brata? Skorzystał w nim z przeróżnych mediów: dźwięku, ruchu, barwy i refleksów świetlnych. Zakończone, stracone, zmienne przy prawykonaniu. Sztuka, bracia. A kto to powiedział... Kuzyni, nieomylnie rozpoznając znaki, że zanosi się na dłuższą przemowę, usadowili się wygodniej, w nabożnym skupieniu. Dwoje pozostałych gości z uśmiechem spojrzało na siebie i sięgnęło po kieliszki z winem. * * * Charlie, ciężko dysząc, ale punktualnie, stanął we wschodnich drzwiach, wiodących do Grotto i machnął ręką do kumpla z dziennej zmiany. — Się masz, George! Co słychać? Bez większych zmian w podziemnym świecie Econsey? — Cisza i spokój — mruknął zapytany, szczupły brunet, którego przed laty wylano z policji za przypadkowe zabicie nastolatka. Facet za mocno mu przyłożył. — Jedynie w południowej ćwiartce znajdziesz grupkę gości, budzących powszechną ciekawość. Żółwie-Clutche i para ludzi. — Co takiego?! — Charlie wybałuszył gały, lecz chwilę potem zmusił się do mrugnięcia. — Żółwie — ze spokojem powtórzył George. — Cztery. Dwoje ludzi: chłopak i dziewczyna. Młodzi. Żadnej rozróby. Są tylko trochę hałaśliwi. Ale to żółwie. Jak zaczną mówić, to w sali obok tynk ze ścian odpada. Co parę minut na nie spoglądałem. Nie to, żebym się gapił... Charlie pokiwał głową. — Nigdy nic nie wiadomo. Nie martw się, też zajrzę do nich. A ta ich parka? — Bardzo ładna. On prawie czarny, ona ruda. Ale nie pomarańczowa. — George nagle rozgadał się na dobre. — Brązowe włosy, o ciemnoczerwonym odcieniu... — Kasztanowe. — Właśnie, kasztanowe. Maleńka. Chyba się dobrze bawią. Wciąż się śmieją. — Wzruszył ramionami i ociężałym krokiem poczłapał do baru. — No cóż... — Charlie przejął zmianę. — Mam nadzieję, że wywiozą stąd mnóstwo wrażeń. — Uniósł rękę. — Do zobaczenia, stary. — Bez pośpiechu. — George już zdążył skinąć na barmana i zamówić pierwszego drinka. * * * Charlie spokojnie obszedł swój rewir, czyli wschodnią i południową ćwiartkę, z jednym okiem zwróconym na tańczące pary. Janees Dalton patrolowała północną i zachodnią część lokalu, też pilnując parkietu. Dwaj „włóczędzy” krążyli w gęstym tłumie, rozglądając się dosłownie wszędzie. Na wschodzie panował spokój. Charlie jedynie przerwał kłótnię o rachunek, zanim doszło do głośniejszych krzyków i wezwał kierownika sali. Potem wyprowadził za drzwi pijaną dziewczynę i wsadził ją do taksówki. Powiedział „cześć” kilku stałym gościom i przeniósł się na południe. Niezły tłumek dzisiaj, pomyślał. Zerknął na tańczących i jeden z dwóch barów, wyznaczających przejście ze wschodu na południe. Szybko dostrzegł jednego z dwóch młodszych pomocników, Marka Swengera, i wezwał go do siebie. — Jak leci? — Na razie można wytrzymać — uśmiechnął się Mark. Miły chłopak, nocami pracował w Grotto, a w dzień ślęczał nad książkami, bo chciał zostać prawnikiem. Charlie miał cichą nadzieję, że to mu się nie uda. Prawnicy nie mieli przyjaciół. — A żółwie? — spytał. — Wciąż się bawią? — O, tak. Można by pomyśleć, że zamierzają tu posiedzieć aż do przyszłego roku. — Mark pokręcił głową. — Nawet nie masz pojęcia, ile piwa i wina leje się przez ich stolik. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby musieli zostać — dodał z naciskiem. Charlie spojrzał na niego z ukosa. — Rozrabiają? — Nie, skądże. Świetnie się bawią. Może trochę za głośno, ale moim zdaniem, właśnie takie są żółwie. Wielkie i dudniące. Polejesz się ze śmiechu, kiedy sam zobaczysz, jak ten największy huczy coś po terrańsku do dziewczyny, najmniejszy rozmawia z chłopakiem w handlowym, a dwa pozostałe wydają takie dźwięki, jakich nigdy w życiu dotąd nie słyszałem! — Mark roześmiał się na zakończenie. — Prawdziwi kosmopolici. — Charlie wyszczerzył zęby. — Raczej prawdziwy cyrk — mruknął Mark. — Ale sympatyczny. Chyba nie mają żadnych zmartwień. — Rozejrzał się po sali i uniósł rękę. — No, odpływam niczym uchodząca fala. Na razie. Charlie skinął głową i ruszył w przeciwną stronę. — Zobaczymy się później. Na południu wciąż przybywało gości, chociaż niewiele par kwapiło się do tańca. Jeszcze za wcześnie, uznał Charlie. Orkiestra się nie rozgrzała. Zobaczył lukę w tłumie przy stole z przystawkami, wśliznął się w nią i pomału dotarł pod przeciwległą ścianę. Byli tam. Cztery żółwie huczące basem i dwoje ludzi. Ona drobniutka i o jasnej cerze, w niebieskiej sukni, podkreślającej ognisty kolor jej włosów, i on — niewiele większy, z ciemną czupryną, w eleganckiej białej koszuli. Nosił ją tak, jakby od urodzenia przywykł do wykwintnych strojów. Właśnie pochylił się i coś szepnął dziewczynie wprost do ucha. Roześmiała się i uniosła do ust kieliszek. Uzbrojeni i niebezpieczni? — pomyślał Charlie. Wolne żarty. Szybkim spojrzeniem omiótł parkiet, bary, stół z przekąskami i główne wejście do tej części Grotto. Wrócił pod ścianę. Spostrzegł nagle, że ciemnowłosy chłopak siedział tak, żeby bez przeszkód widzieć całą salę. Ciekawe, czy świadomie wybrał takie miejsce? Charlie parsknął pod nosem i pokręcił głową. Chłopie, chyba za długo byłeś policjantem. Przy środkowym stoliku spotkał starą znajomą. Zatrzymał się, żeby z nią chwilę pogawędzić. Przelotnie rzucił okiem w stronę loży i zauważył, że chłopak właśnie podniósł się z kanapy. Charlie pożegnał się z przyjaciółką i przyrzekł jej, że zadzwoni. Z zamyśloną miną spojrzał na puste miejsce obok rudej dziewczyny. Jeszcze raz powiódł wzrokiem po sali — parkiet, bary, wejście, hors d’oeuvre — i z zadowoleniem skinął głową. Potem skierował się do loży. Pora działać. * * * Miri siedziała wygodnie rozparta, pomału sącząc klarowne wino, wsłuchana w niskie i spokojne dźwięki mowy Clutchów, krzyżujące się nad jej głową. To był prawdziwie bajkowy wieczór — i to nie tylko za sprawą dobrych trunków. Niby dlaczego miał być inny? Przecież zawierał wszystkie elementy przypisane klasycznej baśni. Cudowna suknia, pierścień na palcu i srebrny naszyjnik — warte o wiele więcej, razem i z osobna, niż całe jej zarobki w najbardziej udanym roku. No i królewicz, piękny jak z obrazka, szarmancki i czarujący. I zdrowo kopnięty. Tę myśl spłukała następnym łykiem wina. Poprzez dudniące głosy żółwi do jej uszu dobiegło echo czyichś kroków. Cicho zabrzęczał alarm — Val Con chodził bezszelestnie. Nie mógł to być też kelner. Miri pomału odstawiła kieliszek i spojrzała przez ramię. Wysoki i barczysty szatyn skłonił się przed nią z uśmiechem, kładąc rękę na sercu. — Jestem Charlie Naranshek — powiedział. — Zobaczyłem panią i pomyślałem sobie: poproszę ją do tańca. Przyjrzała mu się. Zobaczyła ozdobny pistolet, wiszący u fantazyjnego pasa, i przetykaną srebrem tunikę. Charlie wciąż się uśmiechał. Odpowiedziała mu tym samym. — Więc niech pan prosi — mruknęła. Pomógł jej wstać i pod rękę poprowadził na parkiet. — Teraz proszę uważać — rzekł ostrzegawczym tonem. — To zdradliwe miejsce. Zaledwie jedna szósta normalnego ciążenia. Obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem. — Myślę, że jakoś dam sobie radę — powiedziała z uśmiechem. Charlie podtrzymał ją, gdy przekraczała niewidzialną barierę. Był gotów w każdej chwili pospieszyć jej z pomocą, gdyby nagle straciła równowagę. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie miała kłopotów ze zmniejszoną wagą. — Była pani w kosmosie? — spytał, gdy przesunęli się o parę kroków i zaczęli kołysać w rytm skocznej muzyki. Miri ze śmiechem obróciła się wkoło własnej osi. — Nie. Po prostu uwielbiam tańczyć. Nieobcy mi taki parkiet. — Serio? — zawołał, kiedy znów znaleźli się bliżej siebie. — Tu, na Lufkicie, mamy tylko ten jeden. Jedyny i najwspanialszy na tej kulce błota, czasami zwanej planetą. Miri machnęła dłonią w kierunku stolika, przy którym wciąż siedziały rozgadane żółwie. — Sądziłam, że na ich widok sam pan się domyśli, że latamy w kosmosie. Charlie wyszczerzył zęby. Nie spławisz mnie tak łatwo, pomyślał. Ujął ją za rękę, by przejść do trudniejszych figur. — Przecież mogliście poznać się dopiero tutaj. A pani... mąż? Bawi się w przewodnika? — Brat. — Uniosła głowę. — Czekał pan, aż sobie pójdzie? — Właśnie — przyznał zupełnie szczerze. — Nie to, żebym w razie czego wykręcał się od pojedynku, zwłaszcza o panią, ale... Roześmiała się i odfrunęła na bok, posłuszna prawom tańca. * * * Val Con wrócił południowym wejściem, minął dwa bary i stół z przekąskami. Nie spieszył się i nie ociągał. Nie widział loży, zasłoniętej przez tłum rozbawionych gości. Słyszał jedynie głos Szlifierza. Spokojnie przepchnął się przez ciżbę i zerknął w stronę stolika. Stanął jak wryty i poczuł, że coś go ściska w brzuchu. Wziął głębszy oddech i z kamiennym wyrazem twarzy rozejrzał się po całej sali. Dostrzegł niebieską smugę na parkiecie i drobną białą dłoń, zamkniętą w większej i ciemniejszej dłoni. Z rozmysłem podszedł do granicy pola zmniejszonej grawitacji, zatrzymał się i czekał. * * * Taniec znów zbliżył ich do siebie. — Nawet nie wiem, jak pani ma na imię! — pożalił się Charlie. — Roberta. — Wzięła go za rękę, wykonała obrót i skłoniła się z wdzięcznością. — A mój brat — Danny. Może skończymy z tym „pan” i „pani”? Jeśli chcesz poznać resztę towarzystwa, to znajdź jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy usiąść, bo to na pewno trochę potrwa. — Nie ma sprawy. — Zauważył, że drgnęła lekko. — Co się stało? — Nic. — Uśmiechnęła się. — Po prostu nogi mi się poplątały. — Co? Nie wierzę. Takiej astronautce? Nie odpowiedziała. Zawirowała niczym fryga, kończąc ostatnią figurę. W przelocie znów dostrzegła stojącego na skraju parkietu Val Cona. Spoglądał na tańczące pary z przesadnie spokojną, lekko znudzoną miną. Miri zaklęła w duchu. Była zła na siebie, że poddała się nastrojowi chwili. Wino, muzyka, marzenia... Lekko dotknęła palców Charliego i w tej samej chwili taniec dobiegł końca. Cofnęła dłoń i podziękowała mu promiennym uśmiechem. — Świetnie się bawiłam. — To co? Jeszcze jeden? — spytał, podchodząc nieco bliżej i wyciągając rękę. Na pozór odruchowo umknęła przed jego dotknięciem, odwróciła się i zdecydowanym krokiem podeszła do Val Cona. — Wybacz, Charlie — rzuciła na odchodnym. — Brat na mnie czeka. Uśmiechnęła się z nadzieją, że nie zauważył jej zdenerwowania. Chciała, żeby dał jej spokój. Charlie jednak uparcie podążał za nią. — Chyba ci za to nie urwie głowy? — spytał. — Muszę go przeprosić, że cię porwałem od stolika pod jego nieobecność. Szlag by trafił, pomyślała Miri. Val Con wciąż czekał, z chłodną i nieprzeniknioną miną... Miri zagryzła usta i — udając, że się potknęła — złapała go za nadgarstki. Nawet nie drgnął, kiedy opadła nań całym ciężarem. Troszeczkę mocniej zacisnęła ręce na jego koronkowych mankietach i zachichotała. — Oto mój brat, więc możemy wspólnie go przeprosić! — zawołała i lekko potrząsnęła dłońmi Val Cona. — Danny, to jest Charlie Naranshek — zaszczebiotała. Chciała, żeby zabrzmiało to beztrosko, chociaż coś ją dławiło w gardle. — Kiedy odszedłeś od stolika, poprosił mnie do tańca. Wybaczysz mi, że się zgodziłam? Proszę... Wiedziałam, że się będziesz martwił. — Zalotnie przekrzywiła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Charlie pospieszył jej na pomoc. Z małym zdziwieniem patrzył na stojącego przed nim młodzieńca. Fakt, że przystojny był jak cholera, ale więcej ciepła biło z zielonej łezki, którą nosił w uchu, niż z oczu o tej samej barwie. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, a potem Charlie z uśmiechem wzruszył ramionami. — Bardzo przepraszam, panie... Pańska piękna siostra wydawała mi się smutna i samotna. Pomyślałem sobie, że ją rozweselę. Że potańczymy, pogadamy... Sam pan rozumie. — Znów się uśmiechnął. — Ale podzielam pańskie uczucia. Wiem, że pan może być zdenerwowany. Na siostry trzeba dzisiaj uważać — dodał z humorem. — Nie miałem jednak złych intencji i z nikim nie chcę tu zadzierać. Val Con lekko uniósł jedną brew. Stalowy wyraz jego oczu złagodniał odrobinę. — Moja siostra umie o siebie zadbać. Wątpię, żeby się przejmowała moimi zakazami. — Pozwolił sobie na zdawkowy uśmiech, więc stał się nieco bardziej ludzki. — Wmawiała panu, że się wścieknę? Cóż... niech mi pan uwierzy, że o wiele częściej szczekam, niż gryzę. To już lepiej, pomyślał Charlie. — Znakomicie. Nie chciałbym przypadkiem stać się powodem waszej kłótni. — Zerknął na Miri. — Więc jak? Jeszcze jedna rundka? Roześmiała się i pokręciła głową. — Nie, Charlie. Teraz muszę wrócić do swoich przyjaciół. I tak już za długo ich zaniedbywałam. Charlie rzucił okiem na stolik. Cztery żółwie siedziały w zupełnym milczeniu, patrząc... No właśnie, na co? Na tańczących? Na nich? Wolał tego nie wiedzieć. Jego żołądek chyba jednak wiedział. Skłonił się, zgodnie z obyczajem — nisko przed dziewczyną, z prawą ręką na sercu, i lekko przed młodzieńcem, z dłońmi złożonymi na wysokości pasa. Odpowiedzieli mu w podobny sposób. Patrzył za nimi, dopóki nie wrócili na swoje miejsca. Po chwili wrócił do swoich obowiązków — jako ochroniarz i wykidajło. * * * Val Con zaczekał, aż Miri z powrotem usadowi się na kanapie. Clutche podjęły przerwaną rozmowę. Val Con spokojnie napełnił kieliszki winem, upił łyk i przez kilka sekund siedział zasępiony, walcząc z niezwykłym dla niego uczuciem — złością. To wprawiało go w małą konsternację. Zerknął na Pętlę. SPR zero-siedemdziesiąt dziewięć. Miri wzięła do ręki swój kieliszek i z ukosa spojrzała na młodzieńca. Nie był to już ten siewca śmierci, którym wydawał się jej przed chwilą, ale nie był to też piękny książę, który wraz z nią przybył na biesiadę. Skrucha nic tu nie pomoże, pomyślała, popijając wino. Czekała, aż burza minie. Wreszcie Val Con wziął głębszy oddech. — Miri? — Hm? — Musisz coś zrozumieć — powiedział powoli. Nie patrzył na nią, ale na tłum gości przelewający się przez salę. — Przeszedłem specjalne szkolenie. Potrafię wyczuć potencjalną groźbę. Według mnie, nie powinnaś tańczyć z kimś, kto przy sobie ma dwa pistolety. W naszej sytuacji... — Miał tylko jeden — przerwała. — Dwoi ci się w oczach ze zdenerwowania. — Dwa — w jego dotąd spokojnym głosie zabrzmiała nagle twardsza nuta. — Udajesz ślepą? Miri ze świstem wciągnęła powietrze przez mocno zaciśnięte zęby i poszukała wzrokiem Charliego. Stał przy barze, pogrążony w rozmowie z jakąś tęgą niewiastą. Przyjrzała mu się dokładniej. — Jeden — powtórzyła. — W kaburze u pasa. — Dwa — warknął Val Con i mówił dalej, tonem pouczenia: — Drugi w rękawie, niemal pod pachą, po prawej stronie. Pas też należy uznać za pewien rodzaj broni, bo ma wszyty mechanizm alarmowy. Można nim wezwać pomoc. Rzeczywiście. Teraz i ona spostrzegła niewielkie wybrzuszenie w kształcie pistoletu, po wewnętrznej stronie prawego rękawa koszuli Charliego. Prawdziwsza broń, niż ta na pokaz, pomyślała. Jednym haustem wychyliła zawartość kieliszka i westchnęła głęboko. — Przepraszam — powiedziała. Val Con dolał jej wina. — Jutro z samego rana pójdę do okulisty. * * * — „O północy, nad oceanem, odbędą się pokazy ogni sztucznych”. Brat-muzyk wyjaśnił Szlifierzowi, co kryło się za zapowiedzią, skierowaną do gości Grotto. Żółw natychmiast oświadczył, że musi to zobaczyć. Dla niego był to jeszcze jeden przejaw sztuki, którą z lubością określał mianem Sztuki Efemerycznej. Selektor i Rymarz nie podzielali jego zachwytu. Powiedzieli, że wybiorą się raczej do miasta, w poszukiwaniu jakichś innych cudów. Po chwili pożegnali się i wyszli. Reszta kompanii pozostała przy swoich kieliszkach, zastanawiając się, jak tu najlepiej spędzić czas do północy. — Chciałbym cię jutro wziąć ze sobą, bracie — Val Con zwrócił się do Trzonka. — Mam pewną rzecz do załatwienia i przyda mi się twoja pomoc. Żółw skinął głową. — Jestem do usług brata mego brata. — Cóż to takiego, mały bracie? — spytał Szlifierz. — Coś, że się tak wyrażę, natury artystycznej? — Nie — roześmiał się Val Con. — Chodzi o nasz wyjazd. Chciałbym w porę zarezerwować miejsca dla siebie i dla Miri. — Mądra decyzja. Ale pamiętaj, że w każdej chwili masz do dyspozycji nasz statek, zacumowany na orbicie, w miejscu o nazwie Station Prime. — Szlifierz przerwał i skierował nań poważne spojrzenie swoich okrągłych i błyszczących oczu. — Należysz do naszego klanu. Jesteśmy z tego bardzo dumni, Val Conie yos’Phelium Zwiadowco. Ręka młodzieńca nieruchomo zawisła nad stołem. Val Con ostrożnie odstawił kieliszek. — Doceniam twoją hojność, Szlifierzu. Jestem ci za nią bardzo wdzięczny. Nie chciałbym jednak uzurpować sobie władzy nad twoim statkiem. — W razie potrzeby, powiedz tylko słowo, a przejmiesz komendę — odparł T’carais, jakby w ogóle nie dosłyszał ostatnich słów Liadena. Spokojnie sięgnął po kufel z piwem. — Na pewno o tym nie zapomnę — cicho obiecał Val Con. — A zatem załatwione — oznajmił Szlifierz. — Kto idzie ze mną obejrzeć fajerwerki? — Ja, starszy bracie — natychmiast powiedział Trzonek i jednym haustem wychylił resztkę piwa. Miri stłumiła ziewnięcie. — Wybacz, Szlifierzu, lecz jestem tak zmęczona, że mogłabym w pewnej chwili zasnąć i wpaść do morza. — Och... Z pewnością tak by się nie stało — zapewnił ją T’carais. — Twoi bracia stworzyliby mur wokół ciebie. Skoro jednak czujesz się strudzona, mądrzej będzie, jeśli rzeczywiście powrócisz do siebie i udasz się na spoczynek. Chyba, że wolisz popatrzeć na te cuda. — Na fajerwerki? Kiedyś już widziałam. Spokojnie mogę sobie to darować. — Widziałaś? W takim razie, jeśli pozwolisz, jutro z rana porównamy nasze wrażenia. — Wstał, prostując swą masywną postać, i wyciągnął rękę do Trzonka, który chyba wypił o jedno piwo za dużo. Miri znowu ziewnęła ukradkiem i uśmiechnęła się do Jego Wysokości. — Okay. Pogawędzimy jutro. Nie ma sprawy. — Świetnie. A ty, mały bracie? Val Con podniósł się z miejsca. Skrzywił się niedostrzegalnie, kiedy Miri nie przyjęła jego wyciągniętej ręki. — Chyba też wrócę pokoju — mruknął. — Oczy mi się kleją. — Zatem do jutra — powiedział Szlifierz. — Śpijcie głęboko i spokojnie. Przyjemnych snów. Zabrał ze sobą Trzonka i majestatycznym krokiem przepchnęli się przez tłum gości. Miri przez chwilę spoglądała za nimi. To, że obyło się bez wypadku, w równej mierze przypisywała eleganckim ruchom żółwi, jak i czujności mijanych przez nich ludzi. Uśmiechnęła się do swojego towarzysza. — W moich stronach mówią: „Pijany jak sędzia”. Popatrz na nich. — Dlaczego „jak sędzia”? — spytał i przepuścił ją przodem. — Dlatego, Twardzielu, że tam, skąd pochodzę, tylko pijacy są na tyle głupi, żeby bronić prawa. Opuścili salę w mniej spektakularny sposób niż żółwie. Przy południowym wyjściu niespodziewanie natknęli się na Charliego, który właśnie w tej chwili kończył kolejny obchód. — Och... Roberta! — Ucieszył się na widok Miri. — Chyba nie powiesz, że chcesz uciec bez ostatniego tańca? Jej brat odwrócił się błyskawicznie, miękkim kocim ruchem, i spojrzał mu prosto w oczy. Dziewczyna uśmiechnęła się i pokręciła głową. — Nie dam rady, Charlie. Jestem zupełnie wykończona. Trup. Nieboszczyk. — Wskazała na rozbawionych gości. — Znajdź sobie kogoś wśród żywych. — Zobaczymy się jeszcze? — spytał najbardziej sentymentalnym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. Roześmiała się, wzięła brata pod ramię i pociągnęła go w stronę wyjścia. — Jeżeli dobrze mnie poszukasz... — rzuciła na odchodnym. — Pilnuj się, Charlie. — I ty też, Roberto — mruknął w pustą przestrzeń. Odwrócił się i podjął przerwaną wędrówkę. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Na stoliku pośrodku pokoju stały dzbanki z kawą i herbatą, śmietanka, cukier, filiżanki i patera z ciastkami. Obok ustawiono dwa najmiększe fotele. Miii roześmiała się na ten widok. — Tylko najgorszy kłamca może twierdzić, że Anioł Stróż nie istnieje. — Usiadła i nalała sobie filiżankę kawy. — Chcesz coś? Val Con skinął głową. — Poproszę herbatę. — Nie lubisz kawy? — spytała, żonglując nakryciami. — Szczerze mówiąc, nie bardzo — odparł. Usiadł tak, żeby widzieć drzwi i sięgnął po filiżankę. — Cierpisz na manię prześladowczą? — mruknęła i nie czekając na odpowiedź, zapytała: — Ile w zasadzie wypiliśmy? Val Con uważnie przyjrzał się herbacie, uznał, że jest za gorąca i odstawił filiżankę na stolik. — Na nas poszły aż trzy butelki. — Trzy! To nic dziwnego, że zachowuję się jak potłuczona. Jutro z rana łeb mi będzie pękał... A może już jest jutro? — Za parę minut. Spojrzał na nią badawczym wzrokiem. Zauważył napięte mięśnie wokół oczu i wymuszony uśmiech... Miri jakby wyczuła, co kryło się za tym spojrzeniem, bo nagle gwałtownie poruszyła głową i odrzuciła włosy na plecy. — Musimy porozmawiać. — Proszę bardzo — zgodził się uprzejmie. — Zaczynaj. Przez jej twarz przemknął przelotny uśmiech, lecz zaraz spoważniała. — Nie polecę z tobą na Liad, Twardzielu. Mówię ci to zupełnie szczerze. Lubię się właśnie taką, jaka jestem. Lubię swój wygląd i na razie nie będę niczego zmieniać. Siorbnęła kawę i syknęła, bo oparzyła się w język. Postawiła filiżankę na stoliku. — To pewnie brzmi potwornie głupio w uszach kogoś, kto na zawołanie ma na podorędziu trzy różne tożsamości. Ale ja jestem tylko głupią najemniczką. Nie chcę być nikim innym. Koniec, kropka. Wielkie dzięki za propozycję, lecz nie zamierzam z niej skorzystać. Val Con siedział leniwie, z oczami utkwionymi w jej twarzy, rękami zwieszonymi przez poręcze fotela, i nogą założoną na nogę. Miri odczekała chwilę, a potem pochyliła się nad stolikiem. — Teraz twoja kolej — powiedziała cicho. Zrobił zdziwioną minę. — Czekam na resztę. — Naprawdę? — zapytała bez cienia złośliwości i westchnęła. — W takim razie, posłuchaj dalej. Jestem ci bardzo wdzięczna za okazaną pomoc. Zjawiłeś się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Gdyby nie ty, to na pewno gryzłabym już ziemię. Jak ci się mam odwdzięczyć? Najlepiej będzie, jak odejdę, to też ci uratuje życie. Jutro odbiorę forsę od Murpha i zniknę. Cicho i spokojnie... Samochód mi niepotrzebny, więc zwolnij z dyżuru Trzonka. I jeszcze raz podziękuj Szlifierzowi, że chciał mnie wziąć na statek. Podniosła do ust filiżankę. Kawa była już nieco chłodniejsza. — Dzięki tobie — podjęła przerwany wątek — nie muszę bać się Juntavas. Już mnie nie znajdą. Wyjadę stąd, zanim ktokolwiek z nich się spostrzeże. Dam sobie radę. Przez całe życie byłam zdana wyłącznie na siebie. Jak do tej pory, nic mi się nie stało... Val Con przymknął powieki i słuchał w milczeniu. Kiedy umilkła, westchnął i otworzył oczy. — Miri... Jeśli się będziesz trzymać tego planu, to twoje szansę na ucieczkę wyniosą dwa procent. Jeden do pięćdziesięciu. Masz też trzydzieści procent szansy, że dożyjesz do jutra, do tej samej pory. Trzy do dziesięciu. Szansa przeżycia kolejnej doby spada o dziesięć procent. — To ty tak twierdzisz! — burknęła z narastającym gniewem. — Właśnie! — odciął się z niemniejszą siłą. — A dlaczego? Bo wiem, co mówię! Może słyszałaś, że przeszedłem specjalne szkolenie? Wspominałem ci o tym? Potrafię liczyć... kalkulować, jeżeli wolisz. Określam szansę na podstawie faktów i drobnych wskazówek, rejestrowanych przez moją podświadomość. Nie masz pojęcia, ile danych przepływa przez moją głowę. Skoro mówię, że do jutra zginiesz, jeśli odrzucisz moją pomoc, to musisz mi uwierzyć. — Niby dlaczego?! Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. — Powinnaś wierzyć — zaczął powoli i z jakimś dziwnym namaszczeniem, jakby cytował fragment inwokacji — bowiem to prawda i ja ci to powiedziałem. Jeśli zechcesz, przysięgnę. — Nagle poderwał głowę i spojrzał jej prosto w twarz. — Klnę się na honor klanu, jakiem Drugi Mówca Korvalów. Zatkało ją. Liadenowie niezwykle rzadko powoływali się na honor klanu. To stanowiło dla nich świętość. Od tej przysięgi nie było odwrotu — bez względu na okoliczności. W jego oczach widziała gniew, gorycz, frustrację... i szczerość. Bez wątpienia nie kłamał. Aż się skrzywiła, kiedy chwilę później dotarło do niej pełne znaczenie tego, co powiedział. On jest naprawdę święcie przekonany, że do jutra zginę, jeśli ucieknę od tej menażerii... — pomyślała. — Zgoda, na pewno wierzysz w to, co mówisz — powiedziała z wolna. Chciała zyskać nieco czasu do namysłu. — Z drugiej strony, chyba sam rozumiesz, że to brzmi niewiarygodnie. W życiu nie spotkałam kogoś, kto potrafiłby przewidzieć przyszłość. — Nie zabrzmiało to jak przeprosiny i nie zakończyło kłótni. — Nie bawię się w przewidywania. Zbieram dostępne dane i obliczam szansę powodzenia. — Val Con mówił zimnym, twardym jak stal głosem. — A ty nie jesteś „głupią najemniczką”. Jeśli mam być szczery, dziwi mnie twoje zachowanie. Miri nie potrafiła się powstrzymać od urywanego śmiechu. — Jeden zero dla Twardziela — rzuciła w bok, jakby zwracała się do sędziego. Po chwili spoważniała. — Dasz się skusić na mały eksperyment? Zadam ci parę pytań. Tak dla zaspokojenia własnej ciekawości. Może i nie jestem głupia, lecz czasami bywam uparta. Wziął do ręki filiżankę i wygodniej rozparł się w fotelu. — Proszę bardzo. Pytaj. — Jakie są na przykład szansę, że Szlifierz nas komuś wyda? — Praktycznie żadne — odparł natychmiast. — Zgodnie z tym, co mi mówią liczby, to już prędzej mnie można posądzać o chęć zdrady. Wynik jest niemal równy zeru. — Serio? — mruknęła ze zdziwieniem. — Dobrze wiedzieć. Lubię Szlifierza. Zresztą... Jak można go nie lubić? — Po krótkiej przerwie zapytała znowu: — Wiesz, że mogłam cię zabić przy pierwszym spotkaniu? Val Con wypił łyk herbaty i zerknął na kolumny cyfr, formujące się w jego głowie. Starał się mówić spokojnym i beznamiętnym tonem. — Gdybyś podjęła taką próbę w czasie, gdy byłem nieprzytomny, miałabyś dziewięćdziesiąt dziewięć procent szansy powodzenia. Niemal pewność. Kiedy doszedłem już do siebie... zanim zwróciłaś mi pistolet... tak, około zero-piętnaście. Czyli piętnaście na sto procent. Myślałaś wtedy tylko o tym, żeby się ratować. Później, kiedy odzyskałaś spokój, szansę wzrosły do jednej trzeciej. Przerwał, napił się herbaty i znów spojrzał na liczby, podsuwane mu przez Pętlę. Wrócił do analizy. — Z chwilą, gdy mi oddałaś broń, twoje szansę spadły do zero przecinek zero trzy, bez względu na sytuację. Z drugiej strony, trzy procent to o wiele więcej, niż mieli inni moi przeciwnicy. Jesteś szybka, masz dobry słuch i jeszcze lepsze wyczucie. Nie zwiódł cię też mój marny wygląd. Wielu dało się na to nabrać. Mógł powiedzieć o wiele więcej — pewne liczby okazały się bardzo ciekawe. Nawet bez jego pomocy, szansę Miri na odparcie pierwszego ataku Juntavas wynosiły aż dwadzieścia procent. Przy powtórnym było już znacznie gorzej. — Zaczekaj — powiedziała, przerywając mu te dywagacje. — To znaczy, że w zasadzie specjalnie się poddałeś. Dlaczego? — Wcale nie chciałem cię zabijać. Nie stanowiłaś zagrożenia dla mnie i moich planów, ani dla zadań, które przewidziano... — Dziękuję — wpadła mu w pół słowa. Dolała sobie kawy, wzięła oburącz filiżankę i odchyliła się w fotelu. Jej szare oczy uważnie spoglądały na twarz Val Cona. — Umiesz obliczyć prawdopodobieństwo tego, że Charlie zabiłby mnie podczas tańca? Westchnął, zamknął oczy i dodał do obliczeń kilka własnych, świadomych obserwacji. — Pomińmy zatem kompanię Szlifierza, choć na dobrą sprawę, żółwie są czujniejsze, niźli się wydaje... Ty zaś jesteś wytrawnym żołnierzem, a miałaś do czynienia ze zwykłym policjantem albo ochroniarzem. Co prawda nie widziałaś broni... Zatem pod moją nieobecność miał zero przecinek cztery szansy, że cię zrani... zero przecinek trzy, że rana okaże się naprawdę groźna i zero przecinek dwa — czyli dwadzieścia procent — że zamach w pełni się powiedzie. We wszystkich trzech przypadkach chodzi mi wyłącznie o pierwszy, pojedynczy wystrzał z pistoletu. Na nic więcej nie miałby czasu, ze względu na obecność żółwi. Otworzył oczy, wypił herbatę i znów zamknął powieki. Musiał się skoncentrować. Od dawna nie prowadził tak pełnych rozważań. — Z chwilą, gdy wróciłem szansę Charliego spadły do... powiedzmy niecałych pięciu procent. Czyli jak jeden do dwudziestu. — Strasznie się cenisz — mruknęła Miri. Zmarszczyła brwi i nieznacznie pochyliła się w jego stronę. — A teraz powiedz mi, Twardzielu, jakie to on miał szansę na przeżycie? Val Con z wyraźną irytacją wzruszył ramionami. — Brak danych. Nie wiem, kim jest naprawdę, i dlaczego poprosił cię do tańca. Miał przy sobie ukrytą broń i był w świetnej formie fizycznej, choć nie można go nazwać młodzieniaszkiem. Szybki refleks i bystre oko — widać, że przeszedł dobrą szkołę walki. Lecz to nie czyni z niego mordercy... Jesteśmy w takiej sytuacji, że tego typu przypuszczenia po prostu nie mają sensu. — Przecież po prostu mógł mnie chcieć poderwać! — zawołała Miri. — Może faktycznie mu się spodobałam? Val Con skinął głową i sięgnął po dzbanek z herbatą. — Nie wierzysz w to — zauważyła. — Dlaczego? — Nie wiem... Nazwij to przeczuciem. — Czym? Przeczuciem? To coś innego niż komputer, który nosisz w głowie? Przytaknął i przejechał ręką po włosach. — Gdy byłem w Zwiadzie, to przeczucia często mi ratowały życie. Dzięki nim wychodziłem z najcięższych opresji. Wtedy mogłem polegać najwyżej na domysłach. Na jakichś strzępkach informacji. Pętla jest inna. Na dobrą sprawę to właśnie ona kieruje akcją i w odpowiedniej chwili włącza zapłon. Przeczucie może mnie ostrzegać przed mrokiem... albo kruchym lodem. Nie stoi mi wciąż przed oczami. — Jasne — mruknęła. — Oczywiście. — Wychyliła resztkę kawy, jakby to był kynak i z cichym, lecz słyszalnym trzaskiem, odstawiła filiżankę na spodek. — Powiedz mi... — zaczęła znowu. — Pamiętasz moment, gdy skazałeś nas na potępienie, każąc mi spalić cenny dywan i nie mniej kosztowny koniak? Z uśmiechem pokiwał głową. — Co nam groziło? Wszędzie pełno tajniaków, czyhających tylko na ciebie... Przyglądała mu się uważnie. Trochę go to deprymowało. — Gdy znaleźliśmy się na dole, to wiedziałem, że nas nikt nie pozna. Pete nie miał pojęcia, kogo szukać, bo rozmawiał z bezcielesnym głosem. Poprzednim razem byłem blondynem o niebieskich oczach, w dodatku w okularach. Bez kłopotu mogliśmy przejść przez recepcję i wybiec na ulicę. Nikt by nas nie zatrzymał. Wręcz przeciwnie, byliby szczęśliwi, że mogą nas ratować. — Ale po drodze czekał Szlifierz z trzema kuzynami. Val Con roześmiał się. — To było dla mnie zupełne zaskoczenie. Myślałem, że nas dzielą całe lata świetlne! Zwykły przypadek, z gatunku tych, które się nie dają wyliczyć i przewidzieć. Widomy dowód choćby na to, że Pętla nie pozwala na stuprocentową pewność. Na dobrą sprawę mógłbym potknąć się o jakieś śmieci, złamać kark i do widzenia. — Dzięki bogom — wyrwało jej się. Widać było, że ostatnie słowa sprawiły jej wyraźną ulgę. — Bo już, zamiast za wariata, brałam cię za nadczłowieka. — Lekko wykrzywiła usta. — Powiedz jeszcze... Jeszcze? Popatrzył na nią ze zdziwieniem. — Słucham. — Jakie są teraz... moje szansę, żeby cię zabić, zranić lub ogłuszyć? W dowolnej chwili. Masz wystarczające dane? Pewnie, że miał. Wynik jak wół jaśniał mu przed oczami. Przepędził go mrugnięciem powiek. — Przecież nie musisz tego robić. Pomogłem ci i zamierzam pomagać w dalszym ciągu. — Pytam wyłącznie z ciekawości — nalegała, nie odrywając wzroku od jego twarzy. — Gdybym musiała. Jak to będzie? Wynik wrócił i nie dał się odgonić. Płonął jak ogień. Żył swoim własnym, niezależnym życiem. Val Con odgarnął włosy z czoła. — Nie mam ochoty cię zabijać, Miri. — Doceniam twoje sentymenty, ale wykręcasz się od odpowiedzi. Milczał przez chwilę. Nie patrząc na nią, starannie postawił filiżankę na stoliku. — Chcę znać liczby, kosmito! — rozkazująco szczeknęła Miri. Zerknął na nią z przelotnym zdumieniem. Doszedł do wniosku, że najpierw musi podać jej kilka ważnych faktów, zanim udzieli pełnej odpowiedzi. — Dane są skomplikowane. Moim zdaniem, teraz masz mniejszą szansę, niż poprzednio. Zdążyłem poznać twój zmysł równowagi, sposób chodzenia, ruchy oczu, timbre głosu, siłę, i tak dalej. Nie mogłabyś mnie czymś zaskoczyć. Już samo to, że zapytałaś, stawia cię w gorszym położeniu. Lecz z drugiej strony, widziałaś mnie w działaniu. Wiesz o Pętli i masz pełne prawo uważać mnie za przyjaciela. To ci daje parę dodatkowych punktów, ale w ogólnym rozrachunku jest prawie bez znaczenia. — Głęboko zaczerpnął tchu i ciągnął dalej, tym samym, równym i beznamiętnym tonem: — Odpowiedź brzmi: w razie konfrontacji, szansa, że mnie zabijesz, równa się dwa procent. Że zdołasz mnie poważnie zranić: trzy procent. Obie te wartości są wyraźnie wyższe w sytuacjach, hmm... powiedzmy, „życia codziennego”. Ufam ci i z tego względu mógłbym coś przeoczyć. Z drugiej strony, masz teraz o wiele mniejsze szansę, że przeżyjesz próbę zamachu dłużej niż pięć minut. To byłby prawdziwy szok — dla mnie i dla ciebie. Nawet gdybyś uciekła, a wieść o mojej śmierci dotarłaby do Clutchów, to zyskałabyś tylko dwa lub trzy dni życia. Miri siedziała nieruchomo, jak wrośnięta w fotel. Spuściła wzrok i przez chwilę wpatrywała się we wzór na dywanie. Potem wzięła głęboki i bolesny oddech. Val Con spoglądał na nią w milczeniu, jakby chciał dokładnie odczytać jej uczucia. Wydawało mu się, że widzi coś dziwnego... Coś, co przeszyło mu pierś zimnym dreszczem. Poczuł ucisk w żołądku. Szybkim, zwinnym ruchem podniósł się z fotela i przyklęknął przy niej. Zerknął jej prosto w twarz i wyciągnął rękę, lecz nie ośmielił się jej dotknąć. — Zlękłaś się? Zrobiła obolałą minę, słysząc cień skruchy w jego głosie, stanowczo pokręciła głową i usiadła prosto. — Cóż, sama tego chciałam... Przyglądała mu się przez kilka sekund. Zauważyła troskę w jego oczach i mocno zaciśnięte usta. Nic nie wie, pomyślała nagle. Nie ma pojęcia, o czym mówi... Machinalnie odgarnęła niesforny kosmyk włosów z jego czoła. — To nie ciebie się boję — powiedziała powoli. Wstała. Nagle, wyraźnie zdała sobie sprawę, że ma na sobie wieczorową suknię, pierścień na palcu i naszyjnik... Przypomniała sobie, jak bardzo chciała rano obudzić się u jego boku. Minęła fotel i skierowała się do drzwi sypialni. Val Con uniósł się z podłogi i popatrzył za nią. Odwróciła się w progu. Stała tak przez chwilę, niepewna, jak rozumieć jego wyraz twarzy. Odniosła wrażenie, że chciał do niej podejść... ale tylko drgnął niedostrzegalnie i zaraz zrezygnował. Zielone oczy znów spoglądały na nią chłodno i spokojnie. — Dobranoc, Val Con. Skłonił się, jak równej sobie. — Dobranoc, Miri. Drzwi zamknęły się za nią cicho. Moment później usłyszał szmer zamka. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Było zimno. Dygotała cała, okryta starą wełnianą koszulą. Dobrze chociaż, że nie dziurawą. To był prezent od ojca — wręczony jej w niezwykłej chwili, kiedy przypomniał sobie, że ma dziecko. Na ogół jej nie zauważał. Nic dziwnego. Była maleńka i taka krucha... Koszulę nosiła stale, na gołe ciało, albo na ubranie, podwijając długie rękawy. Dół plątał jej się gdzieś na około kolan. Było zimno i bardzo mokro — jak każdej zimy na Surebleak. Prawdę mówiąc, za zimno na spacery dla dwunastolatki, choćby miała na sobie najlepszą koszulę. Wiatr szarpał jej włosy i wpychał warkoczyki za wydęty kołnierz. Odwinęła rękawy, żeby chociaż trochę schować przemarznięte dłonie. Wiatr dmuchnął trochę mocniej. Roześmiała się, udając, że jest jej ciepło. To był udany dzień, pomyślała, skręciwszy w Aleję Tyson. Pomogła przy zakupach Staremu Wilkinsowi i zarobiła na tym całą ćwierćbitówkę. Mamę znów dopadł atak kaszlu. Teraz przynajmniej mogła kupić jej herbaty na złagodzenie bólu gardła. Czyjaś dłoń znienacka spadła jej na ramię i szarpnęła w prawo, tak silnie, że dziewczynka aż zatoczyła się na ścianę. — Spójrz, Daphne! — zabrzmiał męski głos, ciężki od dymu marzeń. — To ci dopiero kąsek! Dostaniemy za nią całkiem zgrabną sumkę! Miri potrząsnęła głową, by odzyskać jasność widzenia. Przed nią zamajaczyły dwie postacie. Jej mała dłoń ginęła w ręku wielkiego mężczyzny. Kiedyś zapewne miał wspaniałą płową brodę, lecz nie dbał o nią i sczerniała od brudu i dymu. Na jego twarzy błąkał się pusty uśmiech. U prawego boku, na sfatygowanym pasie, zwisał mu ciężki pistolet. — Mizerna jakaś... — mruknęła kobieta. Stanęła przy nim. Ubrana była niemal identycznie, w wytarte skórzane spodnie, lecz na ramionach, zamiast kurtki, nosiła postrzępioną derkę. — Chcą mieć takie, co są do użytku teraz, a nie za pięć standardów! — Odwróciła się. — Daj jej porządnego prztyczka, żeby o nas zapomniała i nie stójmy na tej zimnicy. — Jakie pięć standardów? Zobacz! To już się nadaje! Tak, tak, Daphne... Tylko popatrz... Mocnym szarpnięciem rozerwał wspaniałą koszulę. Ściągnął ją dziewczynce przez głowę i rzucił pod mur, w zamarznięte błoto. — Patrz, Daphne... — powtórzył i znów wyciągnął łapę. Miri zrobiła unik i rzuciła się po pistolet. Napastnik usiłował złapać ją za szyję, ale nie trafił. Zacisnął palce na jej warkoczyku. Wrzasnęła z bólu, zwinęła się jak żmijka i wbiła zęby w brudne skórznie, tuż pod jego kolanem. Krzyknął i puścił ją odruchowo. Wyszarpnęła pistolet z kabury, lecz potężne pchnięcie rzuciło ją na ścianę. Poczuła ból w żebrach. Usłyszała ryk i zobaczyła but mknący w jej stronę. Mocno ścisnęła w rączce kolbę pistoletu, rzuciła się na ziemię i przetoczyła na bok. Ktoś ciągle krzyczał nad jej głową. Klęknęła i oburącz uniosła broń przed sobą. — Ty przeklęta gówniaro! Dupę ci... Pociągnęła za cyngiel. Napastnik zachwiał się i szeroko otworzył oczy. Strzeliła jeszcze raz. Lewa strona jego twarzy zmieniła się w krwawą miazgę. Nim zwalił się na ziemię, Miri zerwała się na równe nogi i wycelowała w Daphne. Ta cofnęła się aż pod samą ścianę i wyciągnęła przed siebie ręce. — Spokojnie, mała — wykrztusiła roztrzęsionym głosem. Miri nacisnęła spust. I jeszcze raz. I jeszcze. Po pierwszym strzale Daphne szarpnęła całym ciałem. Druga kula popchnęła ją do tyłu. Zanim padł trzeci strzał, zaczęła się osuwać. Mogłam chybić, pomyślała Miri. Powoli opuściła ręce i rzuciła pistolet na ziemię. Zacisnęła zęby, kucnęła przy zabitym i ostrożnie, żeby się nie pobrudzić krwią, wysupłała mu z kieszeni portfel. Znalazła tylko parę plastikowych drobniaków. Daphne miała przy sobie nieco więcej forsy. Miri wepchnęła wszystko do kieszeni spodni, wraz z zarobioną wcześniej ćwierćbitówką. Chciała jeszcze zabrać swoją koszulę. Schyliła się, by ją podnieść z ziemi i nagle dopadły ją dreszcze. Trzęsła się jak osika. Popatrzyła na dwa nieruchome ciała i dostała potwornych mdłości. Zakrztusiła się i zwymiotowała. Chwilę stała, oparta o ścianę, usiłując pozbierać myśli. Usłyszała podniesione głosy, bez wątpienia zwabione strzałami, choć w tej dzielnicy takie rzeczy nikogo nie powinny dziwić. Miri jak oparzona odskoczyła od muru i uciekła. * * * Obudziła się, cała drżąca i mokra od potu. O, bogowie... Od dawna już nie wracał, by ją prześladować. Zebrała się w sobie i leżała na wielkim i wygodnym łożu, oddychając głęboko i czekając, aż jej miną drgawki. Potem powolutku zwlekła się na podłogę i podeszła do biurka. Rzut oka na zegar upewnił ją, że to już ranek. Późny ranek. Przycisnęła ręce do piersi, weszła do łazienki, stanęła pod prysznicem i odkręciła kurek z zimną wodą. * * * Obudził go jakiś krzyk. Leżał cicho, wsłuchany w gasnące echo. Rozpoznał swój własny głos. I słowo: „Daria!” Daria? Z pewnością imię. Zamknął oczy i wyciągnięty w mięciutkiej pościeli, czekał nieruchomo, aż pamięć mu podpowie resztę. Trwało to dosyć długo. Bardzo rzadko mu się coś śniło, a w życiu poznał wiele imion... Daria dea’Luziam. Zastanawiał się nad tym przez chwilę. Marszczył brwi i zaciskał oczy, ale nic więcej mu się nie przypomniało. Wściekły na siebie, zerwał się z łóżka, poszedł do łazienki i ochlapał twarz zimną wodą. Za dużo wina i za mało snu, pomyślał. Wytarł się do sucha. Stanowczo za mało snu. Spojrzał w lustro wiszące nad zlewem i skrzywił się sam do siebie. Daria? Wreszcie pomału, wewnętrznym okiem, ujrzał jej smukłą postać. Tak... była smukła, nie wyższa od niego, o krótkich kręconych włosach i szafirowych roześmianych oczach. Trochę starsza, ale niewiele. Na twarzy w lustrze malowało się bolesne napięcie. Val Con ponuro patrzył na swoje odbicie. Rok starsza... Co do dnia. A on miał wtedy dopiero siedemnaście standardów. Dyplomantom nie pozwalano na intymne kontakty z młodszymi studentami, ale oni zdołali to jakoś ominąć. Snuli dalekosiężne plany. Po zakończonym Solo — ostatnim egzaminie — Daria miała na niego po prostu poczekać. Val Con był święcie przekonany, że dołączy do niej rok później. Stworzyliby zgrany zespół. Takie rzeczy czasami się zdarzały. Byli w tym dobrzy. Ona wodziła prym w swojej grupie, a on w swojej. Tuż przed startem — gdy udawała się na Solo — ucałowała go z uśmiechem i obiecała, że za pół roku triumfalnie wróci na wspólne urodziny. Nie wróciła. Ekipa ratownicza, wysłana do jej sektora, przywiozła tylko kilka kawałków blachy i plastiku, prawdopodobnie pochodzących ze statku zwiadowczego. Val Con energicznie pokręcił-głową. Pochylił się do lustra i popatrzył sobie prosto w oczy. Kochałeś ją! — zawołał w myślach tonem oskarżenia. A teraz z takim trudem kojarzysz jej imię? Liaden w lustrze spozierał nań błyszczącymi zielonymi oczyma. Val Con postał jeszcze przez chwilę, potem odwrócił się i dał znać garderobie, że chciałby się wreszcie ubrać. ROZDZIAŁ JEDENASTY Jak to dobrze znów mieć na sobie stare skórzane ciuchy! — pomyślała Miri. Zawiązała bandanę na przedramieniu. Przez chwilę stała zamyślona, patrząc na stosik rzeczy, leżących przed nią na toaletce: srebrno-niebieski naszyjnik, cienką błyszczącą pałeczkę i pierścień w kształcie węża. Z wahaniem wzięła naszyjnik, zwinęła go i schowała w swoim ukrytym skarbczyku. Pierścień z powrotem wsunęła na palec lewej ręki. Zabrała nóż i z uśmiechem wróciła do sypialni. Była już prawie w drzwiach wiodących do salonu, kiedy kątem oka spostrzegła, że coś się nie zgadza. Odwróciła się błyskawicznie, z otwartym nożem w wyciągniętej ręce, gotowa do odparcia ataku. Ochłonęła trochę, widząc, że to tylko taca z dzbankiem, filiżanką i małym nakryciem, posłusznie stojąca na stoliku. Miri zmarszczyła brwi, pokręciła głową i spojrzała na drzwi. Były zamknięte. Sama je zamknęła wczoraj, przed zaśnięciem. Dioda na klamce wskazywała, że nikt ich nie otwierał. Obsługa hotelowa nie wchodzi do zamkniętych od wewnątrz sypialni. Mocniej ścisnęła w dłoni cienką rękojeść noża i zbliżyła się do stolika. Z dzbanka unosił się obłok pary nasyconej aromatem kawy. Na talerzyku, pod przykryciem znalazła jajka, świeżą bułkę i gotowane mięso. Między dzbankiem i filiżanką leżała jakaś kartka. Miri ujęła ją w dwa palce. Zwykły perłowy papier z nadrukiem hotelu, złożony w pół i opatrzony z wierzchu jej imieniem, skreślonym mocnym, pochyłym pismem. Odruchowo złożyła nóż, zatknęła go za pasek, rozwinęła kartkę i zaczęła czytać. „Miri — brzmiał początek listu — poszedłem z Trzonkiem po samochód. Wrócę najpewniej zaraz po południu. Wybierzemy się razem do Murpha, a przed wieczorem ruszymy w dalszą drogę. Smacznego”. Na samym dole widniało kilka znaków obcego alfabetu — prawdopodobnie jego imię. Zaklęła. Zaczęła po liadeńsku, bo to wydało jej się najwłaściwsze w tych okolicznościach. Po chwili przeszła na terrański, gwarę z Aus i metodycznie brnęła poprzez jarkisz, rusa, chinkę i spaniola. Zmiętą kartkę rzuciła na tacę. Potrząsnęła głową i nalała sobie filiżankę kawy. Nie usiadła. Niespokojnie krążyła po pokoju, aż wreszcie wysączyła ostatni łyk kawy i z trzaskiem odstawiła filiżankę na spodek. — A żeby cię szlag trafił! — mruknęła pod nosem, jakby kończąc poprzednią tyradę. Nawet nie rzuciła okiem na stygnące śniadanie i podeszła do drzwi. Szlifierz i Rymarz stali przy omnichorze, zatopieni w poważnej rozmowie. Na widok Miri, Szlifierz przerwał w pół zdania i uniósł rękę. — Moja najmłodsza siostra! Witaj z samego rana. Ufam, że spałaś długo i smacznie. — Cóż... — powiedziała z uśmiechem. — Spałam. A wy? — Dla nas jeszcze nie czas na spanie — odparł żółw. — Choć to nie potrwa długo, bo już czuję, że zaczynam ziewać. W przyszłym miesiącu pewnie się zdrzemnę. Miri przymknęła oczy. — Och... Coś poruszyło się po jej prawej stronie, więc odwróciła głowę. Rymarz podszedł do niej, schylony w jakimś przedziwnym ukłonie. Podał jej coś, co trzymał w lewej ręce. Spojrzała na prezent. Był to jakby skórzany futerał, długi i bardzo cienki, czarny niczym jej spodnie, ale cudownie miękki. — To na nóż, który wczoraj nosiłaś przy sobie — nieśmiało wyjąkał Rymarz. — O ile wiem, ma ostrze z metalu, więc łatwo może się wyszczerbić lub zardzewieć. Trzeba go chronić przed urazami. Bardzo żałuję, że już wczoraj nie dałem ci tej pochewki, ale najmłodszy z braci mego brata nie zdradził nam swoich zamiarów. Ale nie chcemy skarżyć się na niego — dodał. — I wcale nie brak nam ogłady. Po prostu ludzki pośpiech sprawia, że czasem zostajemy w tyle. — Jeszcze bardziej pochylił głowę. Miri zrozumiała nagle, że starał się być niższy od niej. — Raduj się w życiu jak najdłużej. Oby twe dni były ciepłe i słoneczne. Poczuła łzy pod powiekami, choć niektóre fragmenty przemowy Rymarza wprawiły ją w zdumienie. — Dziękuję bardzo. Jestem wam okropnie wdzięczna i... wiem dobrze, że ogładą przewyższacie wszelkie inne nacje. — To ja dziękuję — odpowiedział Rymarz. — I bądź pewna, że estymą spoglądamy w płomień twej osoby. — Wyprostował się i cofnął, niemal przewracając przy tym omnichorę. Miri wyjęła pałeczkę zza pasa, wsunęła ją do miękkiej pochwy i zawiesiła u lewego boku. Dobrze zrobiłam? — pomyślała. Na ogół noże nosi się po prawej stronie. — Siostro? — usłyszała głos Szlifierza. Odwróciła się doń z uśmiechem. — Bracie? Skinął głową. — Zechcesz pójść ze mną do Justina Hostro? — spytał. — Wyświadczysz mi tym wielki zaszczyt. Dziś mamy pobrać małą zaliczkę, więc chciałbym mieć przy sobie kogoś, kto o wiele lepiej ode mnie zna się na tutejszych ludziach. Mnie samemu łatwo o pomyłkę. Mój brat, którego zwiecie Trzonkiem, zapytał, po co panu Hostro tak duży transport nic nie wartych noży? Dlaczego miałby je zamawiać, skoro nic na nich nie zarobi? Brat wnosi z tego zachowania, że Justin Hostro może być złodziejem. A jeśli zechce nasz oszukać, przy ustalaniu odpowiedniej ceny? Miri przyjrzała mu się spod oka. — Chcesz, bym ci powiedziała, czy przypadkiem was nie kantuje? — W skrócie o to mi właśnie chodzi — odparł Szlifierz. Wzruszyła ramionami. — Postaram się. — To wystarczy. Zatem chodźmy. * * * Charlie Naranshek miał zgnębioną minę. W trakcie bezsennej nocy, większą część czasu i energii poświęcił na to, aby sobie wmówić, że nie musi zgłaszać do centrali wczorajszego spotkania z Danem i jego Trupą Żółwi. Przecież nawet nie był na służbie. Co za głupoty... — myślał w duchu. Powariowali tam na górze. Żółwie nie były niebezpieczne, tylko powolne i zabawne. Dzieciaki zaś... jak to dzieciaki. Całkiem normalne. Trochę do siebie niepodobne, żeby uchodzić za rodzeństwo, ale to przecież żadna zbrodnia i nie zmartwienie dla policji. Zwłaszcza, że pochodziły pewnie z jakichś odległych światów. Uzbrojone i niebezpieczne. Bzdury. Jakiś żartowniś w Mixli stroił głupie dowcipy. Nad ranem Charlie doszedł do wniosku, że nie powinien się przejmować. Usnął. Kilka minut później zerwał się jak oparzony z łóżka, obudzony piskiem budzika. Już nie pamiętał, jak poradził sobie z myciem i śniadaniem, ale nie spóźnił się do pracy. Przebrnął przez odprawę, skinął na partnera i wsiadł do samochodu. Mieli jechać na patrol do dzielnicy handlowej. Skręcili z głównej Econsey na Surf, minęli knajpkę i kręgielnię... Nagle, policjant obok niego poderwał się jak oszalały. — Spójrz! — zawołał, pokazując palcem. Charlie spojrzał — i zaklął szpetnie. Z wypożyczalni samochodów Zacnego Ala wyszedł żółw. Al dreptał koło niego. Z tyłu, w ciemnych skórzanych spodniach i koszuli, z pistoletem przypiętym do prawego boku, szedł brat Danny. Charlie pod nosem klął jak szewc, lecz sięgnął po mikrofon i wezwał centralę. * * * Miri głęboko wciągnęła w płuca słony zapach morza i uśmiechnęła się do Szlifierza. — Ładny dzień. T’carais łypnął okiem w niebo i zaczerpnął ogromny łyk powietrza. — Chyba masz rację — zawyrokował wreszcie. — Nie pada i mamy rześki powiew, choć nie tak rześki, jak u nas. Ale to całkiem normalne. Nie można odmawiać innym prawa do pogody tylko dlatego, że tak bardzo różnią się od domu. Roześmiała się i przyspieszyła kroku, by nie zostawać w tyle. — Dobrze będzie, jak powiesz panu Hostro, że jestem twoją „asystentką”. Jeśli to gangster, to zrozumie, że mówisz o ochronie. Zarobisz wtedy parę punktów. — To niezły pomysł — zgodził się Szlifierz. — Zauważyłem, że w takich razach, gdy w grę wchodzą pieniądze, dobrze jest mówić głośno o swoich możliwościach. Miri uśmiechnęła się. Niechcący trąciła łokciem pochewkę u pasa. Zmarszczyła nos, bo nie przywykła jeszcze, że nosi coś przy lewym boku. — Szlifierzu? — Słucham cię, siostrzyczko. — Wiesz, nie chcę być niegrzeczna... ale od razu wolę spytać. Na dobrą sprawę, to powinnam pogadać z Rymarzem, tylko, że on jest tak nieśmiały... — To prawda, że brat Rymarz nie kroczy naprzód krokiem właściwym dla wędrowca przemierzającego otchłanie galaktyki — odparł T’carais. — Lecz za to nie brak mu rozumu i jest wręcz pedantyczny. Zawsze dba o to, by nikt nie narzekał na jego zachowanie. — Popatrzył na nią błyszczącym wzrokiem. — Nasz prezent ci się nie spodobał? — Ależ skądże! Jest bardzo ładny. Chodzi o to... że po prostu nie wiem, dlaczego go dostałam. Nie chcę nieporozumień — zwłaszcza wówczas, gdy mogę z tobą szczerze porozmawiać i wysłuchać, co masz mi do powiedzenia. — Moja siostra jest bardzo mądra — oświadczył Szlifierz, skręcił w najbliższą przecznicę i niemal wpadł na dwie strojne damy, zmierzające w przeciwną stronę. — Wiedz zatem — ciągnął, zupełnie niewzruszony tym drobnym wydarzeniem — że ów podarek to zaledwie drobna oznaka radości, przepełniającej nasze serca na wieść, że jeden z braci upatrzył sobie towarzyszkę życia. — Który? — naiwnie zapytała Miri. — Najmłodszy z moich wielu krewnych. Ten sam, którego zwiesz Twardzielem. — Aha. — Zastanawiała się przez chwilę. — Powiedz mi, Szlifierzu... Czy Twardziel ci wspominał kiedyś, że nosi się z zamiarem... eee... ślubu? — Nie, co mnie zresztą odrobinę dziwi. Uważam jednak, że najzwyczajniej w świecie zapomniał o tym, zupełnie pochłonięty swoją wielką sztuką. Być może komponuje jakiś nowy utwór? — Znów skręcili, na szczęście tym razem bez wypadku. — Prawda ujrzała światło dzienne dopiero wczoraj przed wieczorem, kiedy ci wręczył nóż, z którym do tej pory nigdy się nie rozstawał, i z którym po raz pierwszy przybył na naszą planetę — mówił Szlifierz. — Zrozumiałem wówczas, że jego milczenie nie wynikało z braku wychowania. Najpierw poślubił cię w myśl naszych zasad, czyniąc dar z noża. Ludzie, o ile dobrze pomnę, wręczają sobie biżuterię. Ten warunek także spełnił, dając ci pierścień w naszej obecności. — Hmmm... — zamruczała Miri. — Często się zdarza, że ktoś bierze sobie żonę, nie mówiąc o tym swoim krewnym, ani nawet oblubienicy? Żółw starannie rozważył jej słowa. — W rzeczy samej, słyszałem o podobnych przypadkach — odparł po pewnym czasie. — Zwłaszcza pomiędzy ludźmi. Ale jestem pewien, że mój brat nie zmilczał, przynajmniej przed tobą. To dobry chłopiec i na pewno wiedział, że go nie odepchniesz. Miri stanęła jak wryta i wytrzeszczyła oczy na masywną postać Szlifierza. Żółw także się zatrzymał, zupełnie tarasując drogę. Przechodnie, żeby ich ominąć, schodzili niemal na ulicę. — Jaki?! — skrzeknęła nieswoim głosem i głośno przełknęła ślinę. — To człowiek łagodnego serca — zadziwiająco cicho odparł Szlifierz. — Groźny dla wrogów, lecz niezdolny skrzywdzić żadnej niewinnej istoty. Na ogół stroni od zamętu. Pamiętam, gdy pewnego razu płakał z tymi, co rozpaczali po utracie męża i w ramionach tulił dziecię, które niemal mu dorównywało wzrostem. Niemożliwe, aby cię poślubił bez twojej wiedzy i przyzwolenia. Zapadła cisza. Miri zamknęła oczy i wykonała kilka długich spokojnych oddechów. Wariat... wariat... — kołatało jej w głowie. Wariat jak szóstka karo. Gdzieś wysoko rozległ się głos Szliferza. Otworzyła oczy i spojrzała w górę. — Jesteś innego zdania? Wyciągnęła rękę i zamknęła w dłoni dwa z jego trzech palców. — Nie znam go aż tak dobrze — powiedziała poważnym tonem. Nieznacznie potrząsnęła głową, jakby próbując się obudzić. — Dzięki, Szlifierzu. Cieszę się, że mogliśmy szczerze porozmawiać. Skłonił się i nie cofnął ręki. — Ja też się cieszę — odparł. * * * — To nasz chłopak! — krzyknął Pete i klepnął komendanta w ramię. Ten tylko krótko skinął głową i pochylił się do mikrofonu. — Wygląda na to, że jesteśmy na właściwym tropie. Dobra robota. Nie próbujcie, powtarzam: nie próbujcie go zatrzymywać. Może być bardzo niebezpieczny. Wysyłam grupę specjalistów z Komendy Głównej. Spróbujcie go dalej śledzić, lecz dyskretnie. Nie wolno wam ryzykować. Przy okazji, spróbujcie też ustalić miejsce pobytu żółwia. Tam może być dziewczyna. — Tak jest, panie komendancie — służbiście odpowiedział Charlie. Starał się nie okazywać swoich prawdziwych uczuć. — Kiedy podeśle pan posiłki? — Dotrą do was w ciągu trzech godzin. Skontaktuję się z waszym posterunkiem i jakoś dogramy resztę. Nie dajcie uciec podejrzanym. Co teraz robią? — Wynajmują samochód, panie komendancie. To pewnie potrwa chwilę, bo coś mi się zdaje, że szukają czegoś, co pomieści żółwie. — Dobrze. Bez odbioru... Nie, jeszcze moment... — Tak, panie komendancie? Dowódca bacznie przyjrzał się rozmówcy. Charliemu wcale się nie podobały takie oględziny. — Nie pozwólcie, żeby was zgubili, dobrze? Chcemy to załatwić szybko, zanim chłopak znów kogoś zabije. — Komendant zbliżył twarz do ekranu. — Coś ci powiem... Charlie, prawda? — Tak, panie komendancie. — Charlie powstrzymał się w ostatniej chwili, żeby nie wdusić palcem wyłącznika i nie przyprawić go o palpitację. — Posłuchaj, Charlie. Wiem, że ten chłopak nie wygląda na mordercę. To tylko dowód, że pozory mylą. Zabił pięcioro ludzi w trakcie napadu w Mixli. Najpierw ustawił ich w szeregu, a potem... ot, tak — komendant strzelił z palców — zabił. Jedną z ofiar jest dziecko, Charlie. Ośmioletnia dziewczynka. Charlie wydał kilka bolesnych pomruków, chociaż to było całkiem niepotrzebne, bo jego partner wystarczająco głośno hałasował za nich obu. — Bądź ostrożny, ale go nie zgub. Pamiętaj przy tym, że to Liaden. Sam wiesz, jaka to śliska rasa. — Komendant pokiwał głową. — Do roboty, panowie. Rozłączył się. Pete zagwizdał z podziwem. — O tym nie pomyślałem. Komendant uśmiechnął się, stuknął palcem w klawisz i wywołał posterunek w Econsey. — Niezłe, prawda? Maleńka dawka okropności może zdziałać prawdziwe cuda, Peter. — Zmarszczył brwi, słysząc sygnał, że wszystkie linie są zajęte. Sprawdził numer i ponowił próbę. — Lepiej przygotuj swoich ludzi. Piętnastu powinno wystarczyć. Dorzucę ci dwudziestu mundurowych z Mixli i dwudziestu z Econsey. — Nie udało mu się uzyskać połączenia. — Niech tu się stawią za godzinę. Dasz sobie radę? — Dam. * * * Trzeci samochód wzbudził ich zainteresowanie. Drobny młodzieniec pochylił się nad silnikiem. Szczupła dłoń, zaciśnięta na krawędzi maski, powstrzymywała go przed upadkiem w bebechy pojazdu. Drugą ręką sprawdzał wszystkie kable, chipy, obwody i poziom płynów. Ciągnęło to się w nieskończoność. Trzonek czekał zupełnie spokojnie, lecz Zacny Al wyłamywał sobie palce ze stawów. Wreszcie młodzieniec skończył. Chyba zobaczył to, co chciał zobaczyć, bo zamknął maskę i wytarł obie dłonie o swoje skórzane spodnie. — Silnik w porządku — mruknął do Trzonka, nie zwracając uwagi na Ala. — W sam raz dla naszych potrzeb. — Ależ tak! — ochoczo podchwycił Al. — To nieco starszy model, z czasów, kiedy w jednakowym stopniu przywiązywano wagę do szybkości i rozmiarów. Dwa poprzednie, które widzieliśmy, były rzecz jasna dużo nowsze, ale ten także jest niezgorszy. Drobny młodzieniec uśmiechnął się do niego. — Wiek nie ma dla nas żadnego znaczenia. Liczą się gabaryty. Niech pan popatrzy... — Wskazał na żółwia. — Nikt nie zaprzeczy, że T’caraisia-na’ab jest słusznego wzrostu. Inni członkowie Misji też nie należą do ułomków. — Skinął głową w stronę samochodu. — Chyba się nada. Mam jeszcze tylko dwa pytania. — Oczywiście, oczywiście... — powtarzał rozpromieniony Al. — Wszak to najlepszy model. Królewski, że się tak wyrażę. Człowieczek znowu się uśmiechnął i zajrzał do wnętrza. — Siedzenia się rozkładają? — Jak najbardziej. — Jak najbardziej — powtórzył. — Ale oddzielnie? Otworzył drzwiczki. — Chodzi o to... — mruczał pod nosem — że niektórzy członkowie Misji są mniejsi od pozostałych. Zwłaszcza ci, co pracują w Zespole Interfejsu. Na przykład ja. — Wyszczerzył zęby do Ala. — Przecież nie sięgałbym do kierownicy, gdybym usiadł w fotelu Clutcha. — Tutaj jest pulpit sterowania — pokazał Al. Przez kilka sekund przesuwał i rozkładał każde z sześciu siedzeń. — Och... — z podziwem westchnął człowieczek. — Znakomicie. — Pojazd wyposażony jest w komunikator oraz odbiornik do nasłuchu prognozy pogody i na przykład najświeższych wiadomości giełdowych... Al dwoił się i troił przy różnych przełącznikach. Klient pomrukiwał z uznaniem. — W tym modelu wstawiono dodatkowo regulator otoczenia — trajkotał Al. — O, tutaj. Ktoś z pasażerów życzy sobie więcej tlenu? A może nieco wilgoci? Tym przyciskiem uruchamiamy polaryzację okien, gdyby tutejsze światło komuś przeszkadzało. — Iście po królewsku — zgodził się człowieczek. — A tutaj... — Al popukał palcem w niewielką gałkę, umieszczoną w rogu tablicy rozdzielczej. — Za pomocą tego emitera można nadawać kod, właściwy dla pańskiej Misji. Policja będzie wiedzieć, że ma do czynienia z grupą dyplomatów, a to zaś, jak wiadomo, w mig pociąga za sobą pewne przywileje. Nikt was nie zatrzyma. — Wyśmienicie! — ucieszył się klient. — Jestem już prawie pewien, że ten pojazd spełni nasze oczekiwania. Cofnął się, spoważniał nagle i chmurnym wzrokiem popatrzył na zieloną karoserię. Żołądek Ala schował się do buta. — Mam tylko małe zastrzeżenia do koloru... Biedny wygnaniec triumfalnie wrócił na swoje miejsce. — Ach! Głupiec ze mnie! — Zacny Al skinął na młodzieńca i pochylił się nad pulpitem. — Ten suwak. W górę... w dół. Proszę spojrzeć, co się będzie działo. Klient uniósł głowę. Zobaczył, że samochód jest kanarkowo żółty i ucieszył się jak mały chłopiec. — Tak trochę lepiej? — spytał Al z kruchą nadzieją w głosie. — Ciekaw jestem, co na ten temat powie T’caraisia-na’ab. Val Con podszedł w stronę żółwia, który zupełnie obojętnym wzrokiem przyglądał się ich targom. — Wszystko już prawie załatwione, bracie — zawołał płynną mieszaniną języka Clutchów i mieszkańców Liadu. — Dziękuję ci, że przyszedłeś tutaj ze mną. Spójrz teraz, z łaski swojej, na to auto i powiedz, który kolor najbardziej ci się podoba. Okrągłe oczy Trzonka ze zdumieniem spoczęły na najmłodszym z braci. — Mam wybrać kolor? — krzyknął z ukontentowaniem. — Ależ to ty, braciszku, wyświadczasz mi ogromną łaskę! Bierzmy się do roboty. Dam ci znać natychmiast, gdy zobaczę coś ciekawego! Val Con wrócił do samochodu. Przelotnie uśmiechnął się do Ala i zajął miejsce za kierownicą. Ruszył suwakiem. Karoseria jakby przygasła. Z świetliście żółtej stała się złotawa, bursztynowa, kakaowa, czekoladowa, brunatna... Żółw zadudnił w nieznanym języku, tak głośno, że Al drgnął, wyrwany z tępego odrętwienia, choć oczywiście nie zrozumiał ani jednego słowa. Samochód teraz pysznił się czerwienią, znaną wśród antykwariuszy pod nazwą „wozu strażackiego”. Val Con wysiadł i z marsową miną spojrzał na swoje dzieło. Lekko mrużył powieki, jakby patrzył pod słońce. Potem zerknął na Ala i wzruszył ramionami. — No cóż... Bierzemy go — oznajmił. Podszedł do Ala i ujął go za rękę. — Podróż Misji potrwa około roku. Zapłacimy z góry za dwa miejscowe lata, żeby nie musiał się pan martwić o swoje dochody. Odpowiada to panu? Zacny Al w milczeniu zamrugał oczami. Nie protestował, kiedy klient łagodnie, lecz stanowczo pociągnął go do kantorka. — Tak, tak... — bąknął wreszcie. — Tak... Odpowiada. — To świetnie. Mam nadzieję, że może pan od razu podłączyć nadajnik. Wyruszymy natychmiast. Al tylko skinął głową. Nie mógł wykrztusić ani słowa. — Znakomicie — uprzejmym tonem powiedział klient. — Jeszcze kwestia waluty. Woli pan terrańskie bity, czy liadeńskie kantry? * * * Pan Hostro musi mieć całkiem niezłe dochody, pomyślała Miri. Jego gabinet był równie okazały jak Baldwina, choć oczywiście różnił się wystrojem. Spojrzała na obrazy wiszące na ścianach. O wiele bardziej... kosmopolityczne, zawyrokowała w duchu. Baldwin był zagorzałym miłośnikiem Art Terrestre, chociaż w bibliotece miał oryginał Belansja. Justin Hostro okazał się dumnym posiadaczem aż dwóch dzieł Belansja. Oba przedstawiały planetę widzianą z kosmosu. O ich wartości decydowało niezwykłe wrażenie, iż widz rzeczywiście znalazł się w przestrzeni i przez ogromne okno na pokładzie statku patrzy na glob wiszący w przeraźliwej pustce. Miri przeniosła wzrok z obrazu na gospodarza, siedzącego za stalowym biurkiem. — Oto suma, o której mówiliśmy. Niech pan przeliczy, żeby na przyszłość nie było jakichś pretensji — mruknął. Szlifierz od razu wziął się do dzieła. Otworzył sakwę, którą mu podano i wysypał rulony plastikowych monet. Liadeńska forsa, zauważyła Miri, ledwie panując nad wyrazem twarzy. Niezły majątek. A to zaledwie połowa tego, co mieli dostać za pierwszy transport. Za noże o gwarantowanych ostrzach. Gwarantowanych, że się złamią. Szlifierz odkładał na bok po siedem rulonów. Gdy skończył liczyć, to zgarnął wszystko z powrotem do worka. Skinął głową. — Wszystko się zgadza. Otrzymałem dokładnie połowę wcześniej umówionej kwoty. — Świetnie — uśmiechnął się pan Hostro. Wyjął z teczki jakiś zadrukowany papier. — Oto spis miejsc, do których trzeba dostarczyć pierwszy rzut towaru. Trzysta sztuk do każdego odbiorcy, razem: trzy tysiące. Aby panu ułatwić sprawę, wszystkie nazwy podane są w dwóch wersjach — w języku używanym w porcie przeznaczenia i w handlowym. Wręczył kartkę Szlifierzowi. Żółw uważnie przebiegł ją wzrokiem. — Zgodnie z umową, transport nadejdzie w ciągu standardowego roku — powiedział. Złożył papier i schował go razem z pieniędzmi. — Pierwsza dostawa do pierwszego odbiorcy nie później niż za trzy miesiące, prawda? — Prawda — przytaknął pan Hostro. — W takim razie, w pełni się rozumiemy. Szlifierz wstał i z godnością pochylił głowę. Pan Hostro także podniósł się zza biurka i pożegnał żółwia równie dostojnym ukłonem. — Cieszę się, że dobiliśmy targu. Rzadko się zdarza w świecie biznesu, by wszystko poszło tak gładko. Mam nadzieję, że to nam wróży długą i miłą współpracę. — Szczerze podzielam pańskie oczekiwania — odparł Szlifierz. — Interesy z panem to czysta przyjemność. Mam nadzieję, że wkrótce znowu się spotkamy. Odwrócił się, aby odejść. Miri, ani na moment nie wychodząc z roli „asystentki”, pierwsza otworzyła drzwi i rozejrzała się po korytarzu. Chwilę potem Szlifierz opuścił gabinet. Justin Hostro usiadł za biurkiem. Na jego czole pojawiła się maleńka pionowa zmarszczka. — Matthew? Sekundę później zamajaczyła przy nim postać sekretarza. — Słucham pana. — Chodzi mi o tę dziewczynę... Już ją gdzieś widziałem. Może w naszych archiwach? — Złożył wypielęgnowane dłonie. — Tak, tam. Całkiem niedawno. Bądź tak miły i sprawdź ją, dobrze? — Natychmiast, panie Hostro. Sekretarz szybkim krokiem podszedł do stojącego w kącie komputera i rozpoczął poszukiwania. * * * Instrukcja była stara i prawie nieczytelna. Al na próżno wytrzeszczał oczy przed ekranem, przeglądając indeks. Białe litery podskakiwały na migotliwym tle. Zupełna klęska. Al westchnął i przepraszająco spojrzał na młodzieńca, wielce rad, że przynajmniej żółw został na zewnątrz. — Chyba zadzwonię do Urzędu Ruchu. Latka lecą i wzrok mnie już zawodzi. Val Con wyraźnie chciał mu pomóc. — Jakieś kłopoty, proszę pana? Niech pan pozwoli, może spojrzę... Już mam. Korpus dyplomatyczny. Y-jeden. — Pojechał kursorem w dół. — Zaraz spróbuję to przeczytać. Ma pan może coś do pisania? Zacny Al pogmerał w szufladzie i wyciągnął stamtąd kawałek różowej tektury i zabytkowy ołówek. — Proszę bardzo... — powiedział klient. — To łatwiejsze niż rozmowa z jakimś urzędnikiem. Nasz kod brzmi: DY3-9736-X-7558-T. — DY3 — powtarzał Al — 9736-X-7558-T. — Zgadza się. — Świetnie. W takim razie, pójdę teraz zaprogramować nadajnik i mogą panowie jechać. To mi zajmie nie więcej niż pięć minut. - Przerwał i złożył tak niski ukłon, na ile mu pozwalał wydatny brzuszek. — Dziękuję panu za okazaną pomoc. Młodzieniec uśmiechnął się. — Ależ nie trzeba... — mruknął i wyłączył monitor. Odczekał chwilę i po wyjściu Ala włączył go z powrotem. * * * — Pozwolisz teraz, że cię pożegnam? — Miri zwróciła się do Szlifierza. — Mam jeszcze coś do załatwienia. — Pozwalam — odparł T’carais. — A kiedy do nas wrócisz? Wzruszyła ramionami. — Pewnie niedługo. Wprawdzie to drobnostka, lecz nie mogę z tym zbytnio zwlekać. — Rozumiem. Idź zatem w swoich sprawach, siostro. Już się cieszę na nasze powtórne spotkanie. Miri uśmiechnęła się, pokręciła głową i przeszła na drugą stronę ulicy. Odwróciła się, żeby mu pomachać ręką, ale Szlifierz już na nią nie patrzył. * * * Czerwony samochód zjechał na bok mniej więcej w połowie ulicy. Żółw wysiadł. Charlie też zjechał do krawężnika. — Idź za nim — mruknął do swojego kumpla. Przypomniał mu, że ma być ostrożny, i że nie wolno mu się pokazywać. Potem pojechał dalej. Kierowca czerwonego auta chyba nie wiedział, że jest śledzony. Jechał spokojnie, z równą prędkością. Wreszcie skręcił na płatny parking na peryferiach miasta, w pobliżu hyatta. Zatrzymał wóz przodem do wyjazdu, wysiadł i wrzucił parę bitów do parkometru. Charlie szarpnął kierownicą w bok i zahamował mu tuż przed maską. Odpiął pasy i wygramolił się z fotela. Val Con spokojnie oparł się o swój samochód i skrzyżował ręce na piersiach. Czekał. Charlie powoli podszedł do niego. Skinął głową na powitanie. — Danny. — Pan Naranshek? — odparł chłopak z chłodną uprzejmością. Charlie westchnął ciężko. — Chyba powinieneś wiedzieć, że was poszukują — mruknął. — Ciebie i twoją siostrę. Rozesłano list gończy z adnotacją: „uzbrojeni i niebezpieczni”. — Popatrzył na zegarek. — Za dwie godziny zjawią się tu chłopcy z Kwatery w Mixli. Chcą was przyskrzynić. Danny pokiwał głową. — Dzięki za ostrzeżenie. — Możesz mi nie dziękować — burknął Charlie. — Wcale nie robię tego dla ciebie, tylko dla dziewczyny. — Wiem — padła spokojna odpowiedź. — Lecz mimo to jestem panu wdzięczny. — Nie kpij sobie. — Charlie zaczerpnął tchu. A niech to wszyscy diabli... — Szefostwo twierdzi, że zamordowałeś pięcioro ludzi w Modi. W tym małą dziewczynkę. Val Con zrobił zdziwioną minę. — To kłamstwo. Ale dziękuję też za tę wiadomość. — Pewnie, że kłamstwo! — z irytacją zawołał Charlie. — Rzecz w tym, że poza mną nikt ci nie uwierzy. Ludzie już tacy są z natury, że oczekują najgorszego. Wolą polować na lwa, niż na kota. Chłopak uśmiechnął się leciutko, opuścił ręce i odsunął się od samochodu. — Lepiej będzie, jak już się pożegnamy. Nikt nie powinien nas zobaczyć razem. To mogłoby być bardzo groźne, szczególnie dla pana. Obszedł samochód dookoła i energicznym krokiem skierował się w stronę hyatta. Charlie wsiadł do radiowozu i wrzucił wsteczny bieg. Przed odjazdem spojrzał w lusterko. Chłopak właśnie z kocią zręcznością wspiął się po ogrodzeniu i zeskoczył na drugą stronę, na chodnik. * * * — Przepraszam pana. — Słucham, Matthew. — Mógłby pan podejść tu na chwilę? Zdaje się, że ją znalazłem. Justin Hostro wysunął się zza biurka i nonszalanckim krokiem podszedł do sekretarza. Popatrzył mu przez ramię. — Tak, to chyba ona. Strasznie podobna, prawda? Miri Robertson... — Lekko poklepał go po ręku. — Zrób mi z tego kopię. Mam wrażenie, że powinniśmy ją bliżej poznać, zanim zdecydujemy się na jakieś następne posunięcie. ROZDZIAŁ DWUNASTY Młody człowiek, siedzący w altanie, przeżywał najszczęśliwsze chwile swego życia. Wpadł w poetyczny nastrój i wszystko go cieszyło. Usiadł w cieniu nakrapianego drzewa melekki i czekał na powrót ukochanej. Tak... życie miało swój niezaprzeczalny urok. Dni wlokły się leniwie, przeplatane nocami miłości, wina i czułych pogawędek. Sylvia była piękną dziewczyną — kochającą, hojną i uroczą. Była także bardzo bogata — ale to w tej chwili wydawało mu się bez znaczenia. Ogrom uczuć, jaki go ogarnął, w niepamięć spychał sprawy finansowe. Coś zaszeleściło w krzakach na tyłach altany. Młodzieniec uśmiechnął się. To Sylvia wymyśliła kolejną zabawę i próbowała się do niego podkraść. Wstał z krzesła i odwrócił się do niej. Zza gęstej kotary liści po cichu wychynęła znajoma postać. Stanęła przed nim, z ręką na kolbie pistoletu. — Cześć, Murph. Co słychać? Uśmiech zniknął z twarzy młodzieńca. Niewiele brakowało, a oczy wyszłyby mu z orbit. — Pani sierżant? Brwi Miri powędrowały w górę, aż prawie zupełnie zniknęły pod grzywką. — Nie spodziewałeś się mnie? Przecież pisałam. Przekrzywiła głowę i popatrzyła na niego uważnie swoimi szarymi oczami. — Dobrze wyglądasz — powiedziała serdecznym tonem. — Powodzi ci się. Nie masz żadnych zmartwień. Siadasz tyłem do wejścia... — Z tamtej strony są drugie drzwi — wyjąkał. Starał się zapanować nad mdłościami. — A poza tym... słyszałem, że ktoś nadchodzi. Weszła ciut dalej do altany. Murph doskonale znał tę jej minę. Przypomniały mu się stare czasy. Zebrał się w sobie i postanowił, że będzie dzielny. Jak prawdziwy żołnierz. — Słyszałeś mnie, głupi świstaku, bo chciałam, żebyś słyszał! — burknęła. Jednocześnie spojrzała mu nad ramieniem w stronę przeszklonego holu. — Ciesz się, że mam dziś miękkie serce! Gdyby nie ono, to nie gadałbyś teraz tych idiotyzmów. — Podsunęła mu krzesło, które zajmował przedtem. — Siadaj! Usiadł. Miri zajęła miejsce naprzeciwko, skąd mogła widzieć wnętrze domu, Murpha i oba wejścia do altany. Wsparła rękę na pistolecie i odchyliła się wraz z krzesłem. Długo przypatrywała mu się, nic nie mówiąc. Wreszcie zaczął się pocić. — To nie tak... — zaczął. Z ulgą stwierdził, że głos go nie zawodzi. — Od razu chciałem przelać całą kwotę... — Co ty powiesz? — spytała z zainteresowaniem. — Miło słyszeć, że miałeś tak szlachetne intencje. Wydoroślałeś. — Machinalnie zaczęła wodzić palcem po kolbie pistoletu. — Lecz z drugiej strony, stałeś się złodziejem. Wciąż nie dostałam swoich pieniędzy. — Wszystko wyjaśnię... Przerwała mu machnięciem dłoni. — Będę niegrzeczna, ale ci powiem, że za wyjaśnienia nie kupisz nawet kynaku. Oblizał usta. — Zrobię przelew. — Przecież nie musisz — odparła rzeczowo. — Jestem tutaj. Najlepiej daj mi gotówkę. — Gotówkę?! Tym razem głos mu się załamał. — Właśnie. — Nie mam tyle! Czuł się potwornie osaczony i z wolna wpadał w panikę. — Nie? To niedobrze. A ile masz? — Jakieś czterysta pięćdziesiąt bitów. Nie było sensu przed nią kłamać. Tę lekcję dobrze zapamiętał. Nastąpiła krótka chwila ciszy. — Dobrze — powiedziała Miii. — Czterysta pięćdziesiąt gotówką, a reszta w naturze. — Wyciągnęła przed siebie szczupłą rękę. — Kolczyki. — Co takiego? Nie, błagam... Chodźmy do mnie. Weźmie pani to, co mam przy sobie, a resztę wyślę przelewem. Zgoda? Westchnęła, jakby ze współczuciem. Murph z trudem przełknął ślinę. — Angus — powiedziała szczerze. — Nie kuś losu. — Popędziła go niecierpliwym ruchem. — Kolczyki. Dawaj. Powoli wyjął klejnociki z uszu i ostrożnie położył je na jej dłoni. Ścisnęła je w zamkniętej pięści i obrzuciła go przeciągłym, taksującym spojrzeniem. Konwulsyjnie skurczył palce lewej ręki, żeby ukryć okazały pierścień. Od razu to zauważyła. Z politowaniem pokiwała głową. — Oddaj. — Do wszystkich diabłów... — wyrwało mu się. Popatrzyła mu prosto w oczy. Przełknął ślinę i zaczął od początku, o wiele ciszej: — Tylko nie pierścień, dobrze? To prezent od mojej... Od Sylvii. — Miri nie wyglądała na wzruszoną. — Jesteśmy już... po słowie. Ma dla mnie wartość uczuciową... Wyciągnięta ręka nie drgnęła. — Zawrzyjmy umowę, Angus. Dasz mi ten pierścień, a ja w zamian zostawię cię przy życiu. Będziesz mógł nadal cieszyć się dziewczyną. Rusz się. Murph ze łzami w oczach ściągnął pierścień z palca. Miri z uznaniem zważyła klejnot w dłoni. — Ponget i szafiry oprawne w platynę? — mruknęła. — Nic dziwnego, że mówisz o uczuciach. — Pierścień zniknął w ten sam sposób, co kolczyki, a Miri powróciła do przerwanych oględzin. — Popatrzmy... * * * Zegar w recepcji pokazywał, że było już trochę później niż „zaraz po południu”. Val Con wsiadł do windy, wjechał na trzecie piętro i frontowymi drzwiami wszedł do głównego salonu, gotów na grubszą awanturę. Żółwie siedziały kręgiem pośrodku pokoju, rozmawiając w rodzimym języku. Ich głosy niczym echo gromu przetaczały się pod sufitem. Val Con zamknął za sobą drzwi. Szlifierz uniósł rękę w geście pozdrowienia, ale nawet na moment nie przerwał swej przemowy. Maleńki stolik po jego prawej stronie dzielnie dźwigał ogromne zapasy piwa i owoców, nie wspominając o gomółce sera i nie napoczętej butelce wina. Miri nigdzie nie było. Val Con popatrzył na drzwi jej sypialni. Poczuł dziwne mrowienie u nasady karku. Nacisnął klamkę. Otwarte. Z ciekawością zajrzał do wnętrza. Pokój był posprzątany, a łóżko pościelone z zawodową dokładnością. To na pewno nie jej robota, pomyślał. Wszedł do łazienki. Pusto. Wybiegł z sypialni i szybko sprawdził resztę pomieszczeń, choć był już całkowicie pewny, że jej nie znajdzie. Mrowienie zamieniło się w dzwonek alarmowy. Wrócił do salonu, podszedł do rozmawiających żółwi i stanął w stosownej odległości przed Szlifierzem. W ten sposób chciał mu dać do zrozumienia, że musi z nim pilnie pomówić. Clutch niemal natychmiast zamachał dłonią, co znaczyło, że młodszy brat będzie mógł przemawiać w następnej kolejności. Val Conowi nie pozostawało nic innego, jak tylko skłonić się i odejść. Wziął sobie owoc i kawałek złocistego sera, usiadł na wyższym stole, w pobliżu braci, i z wyuczoną cierpliwością czekał, aż go zawezwą. Od niechcenia machał nogami. * * * Sylvia z uśmiechem skinęła głową gapiącemu się na nią młodzieńcowi. Była świadoma swej urody. Poza tym wiedziała, że jej strój także przyciąga spojrzenia. Nie chodziła w pokątnych ciuchach z garderoby hyatta, lecz w kreacjach szytych na miarę przez prawdziwych artystów. Przystanęła w holu i rozejrzała się za swoim wysokim i muskularnym narzeczonym. Wypatrzyła go w końcu w pobliskiej altanie, niemal zupełnie schowanego wśród gęstej zieleni. Uśmiechnęła się i zrobiła dwa kroki w jego stronę, ale zaraz stanęła. Nie był sam. Ukryta za filarem, obserwowała rozwój sytuacji. Angus rozmawiał z drobną dziewczyną, ubraną w mocno wytarte i poprzecierane spodnie z ciemno barwionej skóry. Tak się nosili kosmiczni dokerzy i... najemnicy. Rude włosy miała splecione w gruby warkocz, zwinięty na czubku głowy na kształt miedzianej korony. Sylvia wiedziała, że Angus był kiedyś najemnikiem. Ale to stanowiło tylko mały epizod w jego życiu. Nigdy nie opowiadał jej o swoich kolegach z oddziału. Może to właśnie wtedy poznał tę dziewczynę? Postanowiła sobie w duchu, że będzie dla niej miła i wychyliła się zza słupa. Angus w tej samej chwili zdjął z szyi łańcuszek i podał go dziewczynie. Ta schowała go do ładownicy wiszącej u pasa. Sylvia zamarła w pół kroku. Była świadkiem napadu! Zagotowała się ze złości. Nikt nie miał najmniejszego prawa napadać na jej najbliższych! Tak się po prostu nie robi, pomyślała. Ta dziewczyna powinna dostać lekcję dobrych manier. Przez pewien czas przypatrywała się niskiej najemniczce, aby dobrze zapamiętać jej wygląd i zachowanie. Po chwili odwróciła się i podeszła do jednej z publicznych rozmównic, długim rzędem stojących pod przeciwległą ścianą. Wybrała opcję „na koszt odbiorcy”, bo nigdy nie miała przy sobie drobnych, i wystukała numer bezpośredniego połączenia z gabinetem ojca. Sekretarz odebrał już po pierwszym sygnale. Poznał ją i skinął głową w geście powitania. — Cześć, Matthew — jak zwykle ciepłym tonem powiedziała Sylvia. — Chcę jak najszybciej porozmawiać z ojcem. To bardzo pilna sprawa. — Oczywiście, panno Hostro. * * * — Intaglia, zabierz swoją grupę na dół, do sekcji rozrywkowej. Obstawcie wszystkie windy i wyjścia. Komblatt, każ swoim otoczyć recepcję. Niech ktoś pilnuje centrali łącznościowej i głównego generatora. Smith, pójdziesz ze mną. Wyślij paru ludzi pod windy na parterze. Teraz mówię do wszystkich! Mamy do czynienia z groźnymi bandytami. Spróbujemy dorwać ich żywcem, ale w razie czego strzelajcie bez namysłu. Na miejsca! * * * — Cieszę się, że już do nas wróciłeś, braciszku. Mój brat opisywał właśnie twój kunszt i maestrię, z jakimi zdobyłeś dla nas cenny pojazd, udając przy tym, że to w ogóle cię nie interesuje. Genialne. Jesteś artystą, jakiego światy dotąd nie poznały. — Bardzo dziękuję — mruknął obiekt tych zachwytów i otrzepał z rąk okruszki sera. Lekko pochylił się do przodu. — Szlifierzu... Gdzie jest Miri? T’carais zastanawiał się przez chwilę. — Nie wiem, bracie. Mówiła mi, że ma jakąś sprawę do załatwienia. Inną niż nasze... — Powoli pokręcił masywną głową. — Rano wyszliśmy razem — dodał. — W czasie przechadzki poruszyliśmy pewien ważny temat. W jej oczach zobaczyłem ogromne zaskoczenie, gdy dowiedziała się, że jest twoją żoną. Val Con zastygł bez ruchu. Gdyby go Miri teraz zobaczyła, na pewno by się roześmiała na widok jego przerażonej miny. Głęboko nabrał tchu w płuca. — Niewątpliwie — powiedział trochę rozdygotanym głosem. Rymarz oderwał wzrok od dywanu, na którym siedział. — Chcieliśmy sprawić jej przyjemność. Zaledwie wczoraj sami widzieliśmy, jak zaślubiłeś ją darem noża. Wprawdzie nic o tym nie mówiłeś, lecz złożyliśmy to na karb pośpiechu, który jest przecież nieodłączną cechą postępowania wszystkich ludzi. Najstarszy z braci wspomniał również, że twoje roztargnienie może wynikać z wytężonej pracy nad nowym utworem. Skrewiliśmy, bracie? Val Con oblizał usta. Oszalałe liczby kłębiły mu się w głowie. — Tak — przyznał. — Obawiam się, że skrewiliście. — To bardzo smutne — westchnął Rymarz. — Mogę spytać, jak to się w zasadzie stało? Nastąpiła chwila milczenia. Val Con z wysiłkiem przerwał kalkulacje i spojrzał w ziemie. — Trudno mi na to odpowiedzieć jednym zdaniem, bracie. Część zła dokonała się już wtedy, gdy nazwaliście ją moją żoną. Bo widzisz... ona się mnie boi. Teraz pewnie o wiele bardziej, lecz mam nadzieje, że wszystko jeszcze uda się naprawić. — Boi się ciebie, bracie? — zapytał Trzonek, ale Val Con zwrócił się do najstarszego z grupy: — Kiedy się rozstaliście? Powtórz mi dokładnie, co wtedy powiedziała. Szlifierz zamrugał wielkimi oczami. — O trzeciej po południu dotarłem do hyatta — powiedział z namysłem. — Zatem najmłodsza z moich sióstr odeszła tchnienie przedtem. Jej słowa były odpowiedzią na moje pytanie, kiedy znów do nas dołączy. Rzekła wówczas: „Pewnie niedługo. Wprawdzie to drobnostka, lecz nie mogę z tym zbytnio zwlekać”. Tak się pożegnaliśmy. Val Con dopiero teraz zauważył, że wstrzymywał oddech. Był przekonany, że Miri raczej nie kłamała. Ale nigdy nic nie wiadomo... Zamknął oczy i potarł dłonią czoło. — No dobrze... Teraz jest już piąta, a jej jeszcze nie ma. — To znaczy, że „drobnostka” trochę się przeciągnęła — zadudnił Szlifierz. Val Con otworzył oczy. — Też mam taką nadzieję. Zsunął się ze stołu i skłonił głęboko. — Mów — rozkazał Szlifierz. — Wybacz mi niestosowny pośpiech, bracie. Wiesz dobrze, że nie zwykłem zachowywać się w taki sposób. — Rozłożył szeroko ręce. — Rzecz w tym, że wskutek zgoła nieprzewidzianych wypadków, twój statek jednak może nam się przydać. Powiedz mi zatem, czy jest gotów w razie potrzeby wziąć nas na pokład i odlecieć jeszcze dzisiejszej nocy? — Ten-Kto-Czuwa otrzymał rozkaz, by przyjąć cię bez słowa — samego, z moją najmłodszą siostrą, lub ją samą. Wszystko gotowe do odlotu. W kambuzie czeka strawa jadana przez ludzi. Mamy też książki w różnych językach i zestaw instrumentów. — Jesteś niezwykle hojny. Wstyd mi, że muszę prosić dalej. — Mów — dobitnie powtórzył Szlifierz. Okrągłe oczy patrzyły na Liadena. — Idę teraz poszukać naszej najmłodszej siostry. Jeśli się zdarzy, że powróci pod moją nieobecność, powtórz jej wszystko, co tu mówiliśmy i poproś ją, by zaczekała na mnie do szóstej. Gdybym nie przyszedł, niech idzie na parking na skrzyżowaniu Pence i Celeste. Tam stoi czerwony samochód. Wsiądzie do niego, jeśli na zamku wybierze szyfr „sześćset piętnaście”. Niech zaraz zmieni kolor samochodu i jedzie do najbliższej przystani promowej. Nie wolno jej się zatrzymywać pod żadnym pozorem. Kiedy doleci już na stację, niech wsiada na twój statek. — Zagryzł usta i zamknął wewnętrzne oko, żeby nie widzieć Pętli. — Powiedz jej, że suche wyliczenia nie dają większych nadziei. Dodaj jednak, że moim zdaniem urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą, i że na pewno jej się uda, jeśli będzie rozważna i ostrożna. — Powiem wszystko, jak przykazałeś — obiecał Szlifierz. — Mam też wspomnieć, że sam nie wierzysz w swe ostatnie słowa? Val Con zaczerpnął tchu. — Nie, bracie. Nie rób tego. To tylko kwestia ludzkiej definicji... Inny rodzaj prawdy. — Rozumiem cię i spełnię twoją prośbę. Nazwa naszego statku brzmi... lecz ty się przecież spieszysz. Pamiętaj zatem, że stoi w doku trzysta dwadzieścia siedem, na poziomie F. — Bracie, nie potrafię wyrazić słowami wdzięczności, którą moje serce przepełniła dobroć twego serca. — Skłonił się Szlifierzowi, a potem milczącym Clutchom. — Gromadźcie wiedzę, mili bracia, i dobrze korzystajcie z tej, którą zgromadziliście. — Raduj się w życiu jak najdłużej, braciszku. Oby twoje dni były ciepłe i słoneczne — odparł Szlifierz i dał znak, że może odejść. Val Con zniknął w mgnieniu oka, choć na pozór nie poruszał się zbyt szybko. Drzwi zamknęły się za nim z cichym szmerem. Szlifierz spojrzał na swoich braci. Skinął na Selektora, by ten podał mu garniec z piwem. — Nasz brat — powiedział po pierwszym łyku — jest doprawdy wielkim artystą. * * * Justin Hostro pokiwał głową. — Tak, tak, córeczko... Wszystko rozumiem. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności... Nie, Sylvio, też mi przykro, że twój chłopak padł ofiarą... — Urwał, przeniósł wzrok na biurko i zaszeleścił papierami. Sylvia, przyzwyczajona do jego zachowania, cierpliwie czekała w milczeniu. Hostro uniósł głowę i uśmiechnął się blado. — Kochanie... Zaraz wyślę do hyatta kilku moich ludzi, z prośbą, by sprowadzili do mnie tę młodą damę. Postaraj się, żeby była... powiedzmy, uchwytna. Sylvia zmarszczyła starannie wypielęgnowane brwi. — Uchwytna, tato? Machnął ręką na znak, że nie chce bawić się w szczegóły. — Tak, uchwytna. Postaw jej drinka, zaproś do siebie, spróbuj uwieść... ale zatrzymaj przez dwadzieścia minut. A potem znikaj. Zrozumiałaś? — Tak, tato. Uśmiechnął się. — Świetnie. Mam nadzieję, że w waszych planach nic się nie zmieniło? Zjemy razem kolację? — Oczywiście — odpowiedziała z wyraźnym zaskoczeniem. Pokiwał głową. — W takim razie, kochanie... Och, jeszcze jedno... Zamarła z ręką na wyłączniku. — Słucham, tato. — Uważaj na siebie. Ta młoda dama bywa troszeczkę... niezrównoważona. Lepiej jej nie denerwuj. — Znów się uśmiechnął i przerwał połączenie. Sylvia westchnęła ciężko, wyszła z rozmównicy i skręciła w stronę altany. * * * Val Con czekał na windę z zamyśloną miną. Miri na pewno poszła odebrać dług od Murpha. Znalazła go? Umówiła się wcześniej na spotkanie? Nie patrząc wokół, co się dzieje, wsiadł do kabiny i zjechał na parter. Brzęknął dzwonek. Val Con dał dwa kroki i znalazł się w recepcji. — Mamy go! — ktoś krzyknął dziwnie znajomym głosem. Chłopak zamarł w bezruchu. Powiódł wzrokiem po majaczących przed nim postaciach. Byli zbyt dobrze rozstawieni. Zbyt wiele luf mierzyło w jego stronę. A tuż przed nim stał Peter Smith. W napiętej ciszy rozległ się głośny trzask odwodzonego kurka. Val Con błyskawicznie kopnął Pete’a w rękę i rzucił się do otwartej windy. Padł na podłogę i fikołkiem wskoczył do kabiny. Pocisk świsnął mu nad ramieniem. Drugi zabębnił w zamykane drzwi. Val Con pięścią wdusił przycisk „w górę”. Zatrzymał się na piętnastym piętrze, zablokował otwarte drzwi terrańską półbitówką, wybiegł na korytarz i wezwał pozostałe windy. Przyjechały prawie natychmiast. Tylko z jednej z nich wysiadła jakaś starsza para, która jednak od razu zniknęła w korytarzu, nawet nie patrząc na młodzieńca, który ukradkiem, za jej plecami, unieruchomił kolejną kabinę. Udało mu się wyłączyć z ruchu aż cztery z siedmiu wind. Podejrzewał, że z trzech pozostałych już za chwilę wysypie się tłum nieproszonych gości. Co dalej? Wbiec do jakiegoś pokoju i uciekać przez okno? Skrzywił się. Na piętnastym piętrze, pod lufami czekających na dole tajniaków? W takim przypadku nawet nie musiał obliczać szans powodzenia. Zawrócić na dół, przejściem dla służby? Pod warunkiem, że jest takie przejście. Głupi, nie zadał sobie trudu, by zapamiętać rozkład budynku. Naiwnie wierzył, że są bezpieczni, chronieni pancerzem Szlifierza. Pokręcił głową. Chyba powinien uciec tą samą drogą, co przyszedł. Czyli windą, do Grotto, a potem przez jedne z dziesięciu wejść... Powoli okręcił się w kółko i powiódł wzrokiem po pustych przejściach. Próbował sobie coś przypomnieć... i przypomniał. Poszedł w prawo, w głąb krótkiej i ślepej odnogi korytarza. Schowek co prawda był zamknięty, ale to mu nie przeszkadzało. Szybko wybrał potrzebne rzeczy. Jednym uchem wciąż nasłuchiwał, co dzieje się w głównym korytarzu. Żałował, że nie ma kogoś, kto mógłby obserwować windy. Wyszedł ze schowka z naręczem papierów i butelek. Drzwi zostawił otwarte. Nie widział najmniejszej potrzeby, żeby je zamykać. * * * Z daleka zobaczyła, że wychodzą z altany. Angus szedł zgarbiony, ze zgnębioną miną, a dziewczyna lekkim i sprężystym krokiem. Poruszała się niemal bezgłośnie. Sylvia szybko schowała się za porośniętą bluszczem kolumną. Obserwowała ich. Widziała, jak wsiedli do windy. Wjechali na czwarte piętro, do jej apartamentu! Tej małej suce nie wystarczało to, co zrabowała Angusowi. Chciała więcej. Dygocząc z gniewu, Sylvia wezwała windę. * * * Val Con zmarszczył brwi. Dziwnym trafem — zapewne znanym tylko policji — pozostałe trzy windy wciąż były na dole — dwie na parterze, a jedna w Grotto. Miał na ten temat swój własny pogląd, lecz nie zamierzał go teraz sprawdzać. Zwinął papier w ciasną rolkę, oblał alkoholem i podpalił. Od razu stanęła w ogniu i zaczęła dymić. Ostrożnie rzucił żagiew do pierwszej windy i odblokował drzwi. * * * Murph westchnął ciężko, wchodząc do pokoju. Po chwili westchnął jeszcze głębiej, gdy przyłożył palec do zamkniętej szuflady biurka. W gładkiej plastikowej ściance pojawiła się czarna szczelina. Murph wyjął z niej skórzaną portmonetkę i podał go stojącej obok niego dziewczynie. Ruchem głowy wskazała na biurko. — Przelicz. Wiem, że masz jak najlepsze chęci, ale ostatnio pamięć cię zawodzi. Zrobił, co mu kazała. Gwałtownym szarpnięciem otworzył portmonetkę i wysypał pieniądze. Bity rozsypały się po całym biurku. Jedna z monet uciekła na podłogę. Schylił się z wyraźną złością, podniósł ją i dorzucił do pierwszej dziesiątki. Od drzwi dobiegł jakiś hałas. Murph uniósł głowę i zobaczył swoją narzeczoną, jak zwykle piękną i elegancką, w barwnej wieczorowej sukni, obsypanej klejnocikami. Podszedł do niej, aby ją uściskać i w tej samej chwili usłyszał za plecami charakterystyczny szczęk odwodzonego kurka pistoletu. Sylvia stanęła jak wryta, szeroko rozwierając oczy. Nozdrza falowały jej w niemym oburzeniu. Murph odwrócił się. — Po co te nerwy?... — jęknął. — Ona nie nosi granatów po kieszeniach. Miri, wciąż patrząc na Sylvię, przecząco pokręciła głową. — Skończ swoją robotę, Angus. Ruchem dłoni dała znać Sylvii, by głębiej weszła do pokoju. — Ładne ciuchy — mruknęła chwilę potem. — Mamy tu z Murphem małe spotkanie w interesach. Zaraz kończymy, a później znikam, by nie przeszkadzać w pocieszeniach. Sylvia głośno przełknęła ślinę. Starała się nie patrzeć na pistolet. Całą uwagę poświęciła swojemu chłopakowi, który właśnie odsunął na bok ostatnią monetę. — Czterysta pięćdziesiąt siedem pięćdziesiąt — oznajmił. Miri rzuciła okiem na pieniądze, skinęła głową i znowu spojrzała na Sylvię. — Świetnie. Schowaj je z powrotem do portmonetki. — Angus? — napiętym głosem przemówiła Sylvia. — To napad? — Napad? — powtórzyła Miri. — Ależ skądże! Murph był winien mi małą sumę. Wykupne z wojska, plus niewielki procent, tak jak się umówiliśmy w dniu, kiedy dawałam mu pożyczkę. Trochę zwlekał ze spłatą, ale już po kłopocie. Prawda? — z tym pytaniem zwróciła się do Murpha. Angus podał jej portmonetkę. — Wolałbym jednak oddać pieniądze, niż pozbywać się biżuterii. Paser zapłaci za nią zaledwie połowę ceny... — Ale zapłaci! — ucięła Miri. Schowała portmonetkę. — Forsa potrzebna mi już teraz. Gotówką... a nie czekiem, którego wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi nie będę miała jak wykupić. — Rzuciła mu ciężkie spojrzenie. — Nie dawałam ci czeku, gdy byłeś w potrzebie, ani nie trąbiłam o jakimś „przelewie”! Już mi się nie chce słuchać twoich skomleń, cwaniaczku. — Znacząco poruszyła bronią. — Z drogi, kotku — mruknęła do Sylvii. Sylvia oblizała usta, lecz nie odeszła na bok. — Jeszcze chwileczkę... — powiedziała. — Woli pani gotówkę, prawda? Tak się składa, że mam pieniądze... — Rozchyliła wargi w kuszącym uśmiechu. — Przynajmniej tyle, by wykupić pierścień Angusa. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Wezwana winda powinna ruszyć w górę, a nie w dół. To potwierdzało jego wcześniejsze podejrzenia. Westchnął cicho, wsiadł do środkowej kabiny, wyjął nóż z pochwy schowanej na karku i wsunął go pod osłonę tablicy rozdzielczej. Wstyd mu było, że używa szlachetnego ostrza do tak prozaicznych celów, ale po prostu nie miał wyjścia. Udało mu się podgiąć róg osłony. Schował nóż, z kieszeni kamizelki wyjął kawałek drutu i zagiął go w zgrabny haczyk. Przez chwilę dłubał pod osłoną. Po kilku próbach, właściwy przycisk drgnął i poddał się rozkazom haczyka. Val Con skinął głową. Ostrożnie, żeby nie poruszyć drutu, cofnął rękę, podniósł się i poszedł do następnej windy. * * * Pierścień, pisak i broszka wróciły do właściciela za osiemset bitów, co w sumie dawało całą pożyczoną kwotę, plus minus jakieś sto bitów. Miri zatrzymała naszyjnik i kolczyki na rzecz umówionego procentu od długu. — Na razie, Murph — powiedziała, zamknęła ładownicę i odwróciła się, żeby odejść. Z niechęcią popatrzyła na stojącą przed drzwiami Sylvię. Machnęła pistoletem. — Dobra, kotku, rozliczenia skończone. Z drogi. Sylvia oblizała spierzchnięte usta. — Wie pani co? Mogłabym... pożyczyć brakujące dwie stówki. Żywą gotówką. To zajmie tylko parę minut. Zadzwonię do... — Angus, skąd wziąłeś taką gadatliwą babę? Nie mam tu już nic do roboty. Chcę wyjść, a ona stoi mi na drodze. Zabierz ją, albo ja to zrobię. Wybieraj. Murph drgnął, a potem dał krok w stronę Sylvii. — Pozwól wyjść pani sierżant, kochanie. Niech sobie idzie. — Zaręczam, że to żaden kłopot. Poproszę tatę o pieniądze... — Nie! — warknęła mała najemniczka. — I tak siedziałam tu już za długo. Odsuń się, albo strzelam. Na pewno ci się to nie spodoba — dodała znaczącym tonem. Murph już przedtem słyszał tę groźbę. Dobrze wiedział, że nie ma chwili czasu do stracenia. Porzucił wszelkie konwenanse, podbiegł do Sylvii, chwycił ją w pół, uniósł i odskoczył na bok. Bezradnie uderzyła go piąstką w ramię. Tymczasem Miri jednym susem znalazła się koło drzwi i chlasnęła dłonią w czujnik zwalniający zamek. * * * Wszystko gotowe. Val Con błyskawicznie odblokował pozostałe windy, wskoczył do pierwszej i ostrożnie zacisnął dłoń na drucie wystającym z tablicy. Świetnie, panie dowódco, pomyślał pod własnym adresem. Plan brzmi następująco: minąć hol tymczasowym przejściem, wysiąść przed Grotto i w te pędy przenieść się do hotelu Murpha. Nie rozmawiać z obcymi, zwłaszcza z tajniakami. Żadnych udziwnień. Prostota przede wszystkim. Pokręcił głową słysząc brzęk dzwonka, dobiegający z korytarza. Panie dowódco, jest pan optymistą. Uśmiechnął się kwaśno. * * * Minęli się dosłownie w ostatniej chwili. Jeden z nich zobaczył ją, jak znikała za rogiem korytarza, idąc w stronę windy towarowej. Krzykiem zaalarmował pozostałych. Miri puściła się biegiem. Miała szczęście. Z windy właśnie wytaczał się czyścibot, z naręczem pościeli i ręczników. Szybko złapała go za głowę i okręciła wokół osi. Zawarczał, stracił równowagę i potoczył się wprost pod nogi pierwszego z goniących. Miri wpadła do kabiny, wdusiła przycisk „w dół” i ciężko oparła się o ścianę. W dół, to w dół. Winda pomknęła bez przystanków i z głuchym stukiem zatrzymała się dopiero w piwnicy. Miri drgnęła, ale nie miała czasu na dłuższe zastanowienia. Wyskoczyła i czujnie rozejrzała się dookoła. Ktoś wezwał windę, zanim zdążyła ją zatrzymać. Cóż, na to już nic nie poradzę, pomyślała. Trzeba się zwijać, zanim dotrze tu reszta towarzystwa. W pomieszczeniu panował półmrok. Wokół niej piętrzyły się regały pełne butelek, proszków, pudeł i diabli wiedzą, czego jeszcze. Była w brzuchu hyatta, w slumsach wewnątrz pałacu. Głęboko wciągnęła w płuca przesycone wilgocią powietrze. Poczuła się prawie jak w domu. A teraz... którędy do wyjścia? Charlie Naranshek odwrócił się gwałtownie. Omal nie wpadł na swojego partnera z patrolu, przysłanego tutaj aż z Mixli. — Co się dzieje? Detektyw bez większego zainteresowania spojrzał na grupę mężczyzn zmierzających w stronę hyatta. — To pewnie nasi ściągnęli posiłki, żeby nie przemknął się na drugą stronę. Lecz Charlie rozpoznawał niektóre twarze. — Błąd, kolego. To Juntavas. — Tak? — westchnął detektyw i znudzonym wzrokiem z powrotem popatrzył na ulicę. — Ciekawe. * * * Drzwi były zamknięte, co przypomniało jej pointę bardzo brzydkiego kawału. Po drugiej stronie piwnicy rozległ się szum wracającej windy. Miri spojrzała na zamek. Z drzwi wystawała zwykła żelazna sztaba, głęboko wsunięta w futrynę. Żadnych szyfrów, ani komputerów... Bo i po co? Żeby zamykać papier toaletowy? Sztaba dobrze spełniała swoją rolę. Aż za dobrze. Szum narastał. Miri wzruszyła ramionami i niechcący trąciła łokciem pochewkę od noża. Zanim zdążyła o tym pomyśleć, ostrze znalazło się w jej dłoni. Ostrożnie, jakby na próbę, wbiła czubek noża tuż koło miejsca, w którym sztaba wchodziła w drewnianą futrynę. Po drugiej stronie piwnicy otworzyły się drzwi windy. * * * W holu było pełno dymu. Jazgotały dzwonki alarmowe, strugi wody leciały ze spryskiwaczy. Hałas dotarł nawet do czujnych uszu Clutchów, wciąż siedzących na trzecim piętrze. Szlifierz w mig porzucił porządek zebrania, przerwał Selektorowi, wstał i skandalicznie szybko wyszedł na korytarz. — Chodźcie, bracia! Nie mówiłem, że to prawdziwy geniusz? Zobaczmy, co tym razem dla nas skomponował. — Po chwili już go nie było. Trzonek, Selektor i Rymarz posłusznie pospieszyli za nim, chociaż Selektor ośmielił się wygłosić parę kąśliwych uwag pod adresem najstarszego z braci. Na szczęcie słyszał go tylko Rymarz. — Szczerze mówiąc, oczekiwałbym więcej powagi od kogoś, kto na swoim grzbiecie nosi dwunasty pancerz i znany jest jako T’carais całkiem potężnego klanu — utyskiwał. — Kiedy on wreszcie wydorośleje? Zanim Rymarz znalazł stosowną odpowiedź, wszyscy znaleźli się na korytarzu. — Może to dlatego... — powiedział ugodowym tonem, pamiętając, że sam ma rangę zaledwie Siódmego Pancerza. — Może dlatego, że nasz brat także jest artystą. * * * Rozdzielili się na mniejsze grupy i weszli między regały. Metodycznie sprawdzali każdy najmniejszy kątek. Miri zagryzła usta i nie przerywała pracy. Jeszcze chwila... Szczęknięcie zamka zabrzmiało w jej uszach niczym strzał z pistoletu. Zasuwa odskoczyła. Miri w mgnieniu oka wypadła na korytarz, zamknęła drzwi i błyskawicznym ruchem przekręciła klucz w zamku. Głęboko zaczerpnęła tchu i zmarszczyła nos z obrzydzeniem. W korytarzu po prostu cuchnęło. Robotom to zapewne wcale nie przeszkadzało. Prawdę mówiąc, ona też nie powinna szukać dziury w całym, tylko grzecznie stosować się do rad lekarza. Poszła przed siebie. Podejrzewała, że pochyła rampa zaprowadzi ją na poziom Grotto. Stamtąd było niejedno wyjście na powierzchnię. Potem chciała z ulicznej budki zadzwonić do Szlifierza i dowiedzieć się, co postanowił Twardziel. I tu od razu nasuwało się kolejne pytanie: co dalej? Miała go słuchać? Tylko spokojnie, Robertson, pomyślała. Wszystko po kolei. Nie wyrywaj się przed orkiestrę. Zaduch zelżał — lub to jej nos bohatersko przywykał do smrodu — a z góry dobiegały jakieś głośne hałasy. Bardzo głośne. Pewnie jakiś bankiet, przemknęło jej przez głowę. Tym lepiej. W tłumie łatwiej się zgubić i po cichu wymknąć na ulicę. Korytarz skręcił i po paru krokach nagle zakończył się zamkniętymi drzwiami. Miri powoli nacisnęła klamkę i ostrożnie wyjrzała przez szczelinę. Kuchnia była nadzwyczaj schludna, ogromna i pusta. Miri wśliznęła się do środka i zatrzasnęła drzwi za sobą. Za ścianą wciąż trwało huczne przyjęcie. Hałas był jakby głośniejszy i cichszy zarazem, bo nie wprawiał w wibrację metalowej rampy. Coś jednak tu się nie zgadzało... Miri zastygła jak posąg i nadstawiła uszu. Bankiet... — pomyślała z przekąsem, słysząc słabe, ale wyraźne trzaski. Jeżeli to nie strzelanina, to moja cioteczna babka Agnes wylęgła się z żółwiego jaja... Po cichu przeszła przez nieskazitelnie czystą kuchnię i stanęła przed podwójnymi chromowanymi drzwiami. Uchyliła jedno skrzydło i zerknęła na zewnątrz. Około trzydziestu uzbrojonych ludzi — były wśród nich kobiety — kryło się za krzesłami i za stolikami. Terkot kanonady błądził zwielokrotnionym echem pod sklepieniem jaskini. Wszyscy bezładnie strzelali w tę samą stronę — do baru pod wschodnią ścianą. Samotny obrońca, schowany za szynkwasem, musiał mieć niezłe oko. Gdy tylko ktoś z uzbrojonej hordy wychylił się z ukrycia, od razu wił się z przestrzeloną ręką albo nogą. Tajemniczy snajper metodycznie eliminował swoich przeciwników. A to znaczyło tylko jedno — był nim Twardziel. Miri zmarszczyła brwi, lecz już po chwili uśmiechnęła się do siebie, widząc, że kolejny z trzydziestu „bohaterów” syknął głośno i złapał się za gładko przestrzeloną rękę. Siły są równe, pomyślała. Nie postawiłaby nawet jednego bita na tę, czy na tamtą stronę... Nagle jej uśmiech stał się jeszcze szerszy i szybko zniknęła w kuchni. * * * Jak to się dzieje, myślał Val Con naciskając cyngiel, że tajniacy nie mają poczucia humoru? I w dodatku nie zdają sobie sprawy z jałowości swoich poczynań... Dlaczego, w imię wszystkiego co dla nich święte, wciąż tu siedzą? Nie liczą rannych? Udają, że nic się nie stało? Przecież mogliby iść do domu, albo przynajmniej na piwo. Byle szybko, bo zaraz skończą mi się naboje. * * * Miri otworzyła na oścież drzwi u szczytu rampy, zbiegła na dół i to samo zrobiła z drzwiami do piwnicy. Sądząc po dźwiękach, jej prześladowcy wciąż uwijali się wśród regałów. Ze złośliwym uśmiechem zakradła się między półki. Jakiś facet zaglądał do wielkiego pudła, w którym nikt nie mógł się schować, bo stały w nim butelki z płynem do prania dywanów. Miri wyciągnęła rękę i przewróciła kilka szczotek. Facet z pistoletem w ręku odwrócił się w jej stronę. Uciekła, robiąc przy tym jak najwięcej hałasu. Do pierwszego już dołączali inni, zwabieni zamieszaniem. Miri pędem wpadła w najdalszy kąt piwnicy, zatrzymała się tuż przed pięcioma gangsterami i pobiegła z powrotem, zanim zrozumieli, co się naprawdę stało. Na wszelki wypadek strzeliła przez ramię. Pocisk musnął głowę pierwszego z goniących. Przed sobą zobaczyła jeszcze jedną grupę. Pchnęła najbliższego, tak że wpadł na pozostałych, rozrzucając ich niby kręgle. Skręciła w bok i wbiegła na rampę. Z rykiem pognali za nią. Zwolniła przy drzwiach wychodzących z kuchni na salę, żeby sprawdzić, czy na pewno ją widzą. Na przedzie sadził szczupły łysoń z pistoletem w dłoni. Miri zanurkowała w otwarte drzwi. * * * Wiedział, że przegra. Wiedział również, że zabierze ze sobą liczną świtę, lecz nie znajdował w tym pocieszenia. Nie podobały mu się wyliczenia Pętli. Zacisnął zęby i starał się o tym nie myśleć. Samobójstwo nie wchodziło w rachubę. Liczby zgasły, ale w ich miejsce natychmiast pojawiły się nowe, podobne tym, które widział w czasie rozmowy ze Szlifierzem. Czekała go śmierć. Miri — o ile jeszcze żyła — też miała niewiele czasu przed sobą. Wychylił się i strzelił. Trafił przeciwnika prosto w oko. Jakiś pocisk gwizdnął nad nim i odłupał kawałek plastiku. Val Con ponownie skulił się za barem, załadował ostatni magazynek i wyjrzał ostrożnie zza węgła, szukając następnej ofiary. Nagle rozległo się potępieńcze wycie. Val Con poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Huknęły otwierane drzwi i na salę wpadła drobna postać z pistoletem w dłoni, ubrana w ciemne spodnie i białą koszulę. Za nią gnała zbrojna banda. — Idzie odsiecz, Twardzielu! — krzyknęła dziewczyna i oddała kilka strzałów do oblegających. Zaskoczeni, odpowiedzieli ogniem. Banda rozproszyła się po wszystkich kątach i zaczęła odgryzać się zajadle. Miri niczym wąż przemykała wśród krzeseł i stolików, korzystając z każdej osłony. Val Con wyszczerzył zęby i czekał cierpliwie. Czasem tylko unosił pistolet i dokładał swoje trzy bity do ogólnej harataniny, jedynie po to, żeby odwrócić uwagę innych od dziewczyny. Zadziwiająco szybko dotarła do niego. Zdyszana, usiadła na podłodze i oparła się plecami o ścianę. Popatrzyła na salę. — Cześć, Miri. Pokręciła głową. — Jak tyś się wpakował w kolejną kabałę? Nie można cię zostawić nawet na pięć minut... — Mnie? — zająknął się ze zdumienia i wskazał przed siebie. — A to co? Otworzyła szeroko oczy. — Hej, przecież spieszę ci z pomocą, kosmito! Nie robię tego dla każdego. Roześmiał się i jednym strzałem rozłożył policjantkę, skradającą się w ich stronę. Upadła na podłogę i znieruchomiała. Miri wysunęła rękę za krawędź szynkwasu i pociągnęła za spust ze dwa razy, żeby też się przyłączyć do ogólnej zabawy. Zaraz schowała się z powrotem. — Niezłe przyjątko. — Bardzo możliwe — mruknął Val Con. — Ale jak dla mnie, ciut za prostackie. Mam dość. — Serio? — Ruchem głowy wskazała najbliższe wyjście, o kilkadziesiąt metrów od nich. — Spadamy? — Jak chcesz. — Rozładował broń i pokazał jej pusty magazynek. — Pożycz mi trochę amunicji, to będę cię osłaniał. * * * Radio zaskrzeczało w paśmie alarmowym. Wszystkie dostępne patrole natychmiast skierować do Grotto. Wyglądało to na regularną bitwę, a nie próbę aresztowania dwojga karłowatych rabusiów. Partner Charliego w jednej chwili wyrwał pistolet z kabury i pobiegł do hyatta. Charlie zamierzał zrobić to samo, ale zatrzymał się po dwóch pierwszych krokach, tknięty genialną myślą. Odwrócił się i co sił w nogach popędził na parking u zbiegu Ponce i Celeste. * * * Miri przeskoczyła przez płot, a Val Con poszedł od frontu, żeby rozejrzeć się po ulicy. Sunęła nisko pochylona, w zapadającym zmierzchu, chowając się za pojazdami. Zastanawiała się, co zrobi, gdy przypadkiem znajdzie aż dwa czerwone samochody, zaparkowane przodem do wyjazdu. Okrążyła ostatnie auto i wyszła na otwartą przestrzeń. Był tylko jeden — ale przed nim stała ciemna postać, zbyt wysoka, aby ją przeskoczyć i zbyt zwalista, aby ją ominąć. Miri zatrzymała się i odruchowo położyła rękę na kolbie. — Cześć, Charlie. — Cześć, Roberto. — Celował jej prosto w brzuch. — Gdzie zgubiłaś brata? — Gdzieś sobie hasa — odparła beztroskim tonem, patrząc mu w oczy, a nie na ręce. — Ciągle mi znika. — A nie trafił czasem do Grotto? Nie zabawia się razem z mafią w strzelanie do gliniarzy? Mówił to z pełnym przekonaniem. Dłoń nawet mu nie drgnęła. Miri pokręciła głową. — Nie należymy do Juntavas, Charlie. — Nie? To skąd ich się nagle tylu wzięło pod hyattem? Policja weszła, by was aresztować i nagle bum! Prawdziwa wojna. Mafia broni wyłącznie swoich. Obcymi się nie zajmuje. — To był przypadek. Nie mam czasu na wyjaśnienia. — Postanowiła trochę go przycisnąć. — Spieszę się, Charlie. Następnym razem, kiedy tu przyjadę, to na pewno do ciebie zadzwonię. Posiedzimy przy lampce wina i pogadamy, dobrze? Nawet nie drgnął. Prawdę mówiąc, wiedziała, że jej nie popuści. Był w mundurze, więc poczuwał się do obowiązków. Tylko, do diabła, gdzie ten Twardziel? — Z Mixli nadeszły informacje, że twój brat zabił pięcioro ludzi — powiedział Charlie. — W tym ośmioletnie dziecko. — Przypatrywał się jej uważnie, jakby sprawdzał, czy nie ma do czynienia z wytrawną aktorką. Miri zmarszczyła brwi i energicznie pokręciła głową. — Odkąd go znam, nie popełnił żadnego przestępstwa. I na pewno nie zamordował dziecka. — Głęboko zaczerpnęła tchu. — Choć pewnie mógłby. Tak przypuszczam. Lekko zmrużyła oczy i spojrzała mu ponad ramieniem. W ciemnościach coś się poruszyło. W samą porę, westchnęła z ulgą. — Charlie — powiedziała cicho. — Bardzo cię lubię. Tylko dlatego z tobą rozmawiam, zamiast od razu zacząć strzelać. Teraz ci powiem jeszcze jedno: za tobą stoi uzbrojony człowiek. Zabije cię bez najmniejszego żalu i wahania, jeśli natychmiast nie odłożysz broni. Zwlekał chwile, podejrzewając, że go okłamuje. Miri wyciągnęła ręce przed siebie i zrobiła przerażoną minę. — Pospiesz się! Rzucił pistolet na ziemię i kopnął go z dala od siebie. — Dzięki — szepnęła ze słabym uśmiechem. — Przykro mi, lecz gdy się obudzisz, łeb ci będzie pękał jak cholera. Cios trafił go tuż za lewym uchem, na tyle mocno, by zwalić z nóg i pozbawić przytomności. Padając, jeszcze widział jej słodką twarzyczkę. * * * Brązowe auto o opływowych kształtach mknęło przez ulice Econsey, w stronę kontynentu i przystani promowej. Opalizujące szyby chroniły pasażerów przed wścibskimi spojrzeniami przypadkowych przechodniów. Nadajnik pracował bez zarzutu, emitując czytelne sygnały. Czytelne, rzecz jasna, tylko dla tych, którzy je odbierali. — Nie przesadziłaś trochę? — spytał chłopak siedzący na przednim fotelu. — Niby z czym? — spytała dziewczyna za kierownicą. Zatrzymała się na czerwonym świetle. — „Zabije cię bez najmniejszego żalu i wahania...” — zacytował. Rzuciła okiem w jego stronę. Siedział prosto jak świeca i patrzył przed siebie, w okno. Czym się przejmował? Poczekała na zmianę świateł, przejechała przez skrzyżowanie i dopiero wtedy wzruszyła ramionami. — Czasami miałeś takie ciągoty — powiedziała najłagodniejszym tonem jak umiała. Chyba parsknął pod nosem. A może tylko zbyt długo czekał z wstrzymanym oddechem? — Postaram się zrehabilitować — powiedział bezbarwnym głosem. Nieco wygodniej usadowił się w fotelu, położył głowę nad podgłówku i zamknął oczy. — Nie zatrzymuj się ani na chwilę — mruknął. — I obudź mnie, kiedy dojedziesz do przystani. Teraz ona parsknęła gniewnie, lecz chyba jej nie słyszał. Oddychał równo i głęboko; od razu zasnął. Miri gniewnie szarpnęła kierownicą. Głowa Val Cona bezwładnie opadła na bok, ale się nie obudził. — Tylko mnie czasem jeszcze nie proś o ciastka i herbatę — warknęła pod nosem Miri. Gładko weszła w kolejny zakręt i wjechała na autostradę. * * * Najlepszym miejscem na blokadę na obrzeżach Econsey był ostatni most łączący miasto ze stałym lądem. Tam też czekali. Miri westchnęła głucho i zdjęła nogę z pedału przyspieszenia. — Śpiąca królewno... Otworzył oczy i wyprostował się bez pośpiechu. — Blokada — powiedziała. — Nie zwalniaj. Rzuciła mu szybkie spojrzenie. Nie wyglądało na to, by oszalał. Zresztą, jak zwykle. Raz kozie śmierć... — pomyślała. Jechali z tą samą prędkością. Blokada była coraz bliżej. Błyskały światła, widać już było twarze policjantów, stojących wokół autostrady. Nagle stało się coś dziwnego. Zrobiono przejazd, a policjanci schowali broń lub opuścili lufy ku ziemi. Miri wzięła głęboki wdech i zacisnęła ręce na kierownicy. Kolczatka zniknęła z jezdni, zanim zdążyła na nią wjechać. Miri ostrożnie wypuściła z płuc powietrze. Bez pośpiechu minęła most i pojechała dalej. — Twardzielu? — Słucham? — Układał się wygodniej, bez wątpienia do następnej drzemki. — Dlaczego to zrobili? — Prawdopodobnie doszli do wniosku, że nie należy ryzykować. Kto wie, co by się stało, gdyby zatrzymali prywatną limuzynę ambasadora Yxtrangu? To przecież grozi incydentem międzyplanetarnym. — Aha. — Milczała chwilę, trawiąc jego słowa. — Doprawdy nie chcę wnikać w twoje życie, lecz powiedz mi... ukradłeś ten samochód spod ich ambasady? — Z tego, co wiem, w tym rejonie placówka Yxtrangu mieści się w Omenski. — Świetnie — ucieszyła się Miri. — Mam nadzieję, że to ładne miejsce, i że zostaną w nim na zawsze. — Długim ślimakiem zjechała w lewo i przed nimi ukazały się światła kosmodromu. — Przepraszam, że głupio pytam — powiedziała — ale się nie wyspałam. Skąd gliniarzom przyszło do głowy, że jedzie pan ambasador? — Nadajnik im to powiedział. — Val Con usiadł prosto. — Chyba źle odczytałem kod z instrukcji obsługi. Obraz cholernie śnieżył, jakby nie kontaktował gdzieś na złączach. Przyjrzała mu się spod oka. — Oczywiście, nie miałeś z tym nic wspólnego. Popatrzył na nią z bezbrzeżnym zdumieniem. — Ja? Niby w jaki sposób? — Nieważne. Wcale nie chcę wiedzieć. Do przystani było już całkiem blisko. Miri, po raz pierwszy od rozmowy z Murphem, poczuła się nieco spokojniej. Może się uda... — O cholera. — Leniwym ruchem — jakby od niechcenia — skręciła w najbliższą przecznicę, dojechała do końca i znowu skręciła, oddalając się od rzęsiście oświetlonej wieży kosmodromu. — Widziałeś to, co mi się zdawało, że widziałam? Skinął głową. — Tak. Sprawdzają wszystkich wsiadających. Coś mi się zdaje, że nawet z daleka nie wyglądamy na Yxtrangów. — Wciąż trzeba czegoś żałować w tym zafajdanym życiu — westchnęła. — Co teraz? Nastąpiła chwila cisza. To zły znak, pomyślała Miri. — Podjedźmy bliżej do przystani i wysiądźmy, żeby się rozejrzeć. Może wmieszamy się w jakąś większą grupę i z nią przejdziemy przez bramkę. Roześmiała się i skręciła w lewo, potem w prawo. Znów byli na drodze do kosmodromu. — Bez planu, za to z jajami! — Zjechała do krawężnika i wyłączyła silnik. — No to do roboty. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Z ulicy sytuacja wyglądała jeszcze gorzej niż zza szyb samochodu. Miri była w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach przekonana, że w tym wypadku nic im nie pomogą siły i zdolności do grubszej rozróby. Nie przejdą przez kontrolę. Nawet nie prosiła swojego towarzysza, żeby jej podał oficjalne liczby. On sam też nie zaprzątał sobie tym głowy. Stał obok, ukryty w cieniu, i w milczeniu przypatrywał się odprawie. Po pewnym czasie niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. — Chodźmy na małego drinka — powiedział. W atramentowym mroku Miri nie mogła zobaczyć jego twarzy. — Tak chyba będzie najrozsądniej — przyznała. — Nawet na dwa, albo trzy kieliszki. Po powrocie spróbujemy przedrzeć się siłą. Jak nas podziurawią, to przynajmniej będzie mniej bolało. — Nic w tobie wiary, Miri — mruknął Val Cona i odszedł. Dogoniła go po paru krokach. — Rzeczywiście nie — powiedziała: — Moi rodzice nie byli religijni. Naprawdę masz ochotę włóczyć się po barach, kiedy policja i Juntavas niemal siedzą nam na karku? Skręcił w wąską alejkę, w której feeria kolorowych świateł i neonów wabiła obietnicą taniego ciepła i hałasu. — A dlaczego nie? — spytał Val Con. Czyli: masz lepszy pomysł? — przetłumaczyła sobie Miri. Nie miała, więc poszła za nim. W trzecim barze było najgłośniej i najtłoczniej. Zbity tłum mężczyzn i kobiet w skórach i w drelichach niemal wylewał się na ulicę. Znakomita kryjówka, pomyślała Miri, pod warunkiem, że da się tu wcisnąć jeszcze ze dwa ciała. Wprawdzie nieduże, ale jednak. Val Con zatrzymał się przed drzwiami, żeby ocenić sytuację. Miri stanęła obok niego, także patrząc na gości. Nagle z głośnym świstem wciągnęła powietrze. Val Con szybko spojrzał na nią, przekonany, że czekają ich nowe kłopoty. Ale Miri uśmiechała się od ucha do ucha. Pochyliła głowę, zmrużyła oczy i wbiła wzrok w zadymioną salę. Po chwili odwróciła się do Liadena. — Wiesz co, Twardzielu? Jesteś genialny. Chodź — powiedziała wesoło i ruszyła naprzód. Złapał ją za rękę i przytrzymał. — Tam siedzą moi kumple, Gyrfalkowie. Mój dawny oddział — paplała z wyraźnym podnieceniem. — No chodź, Twardzielu. Poszedł za nią, bojąc się, że ją zgubi w gąszczu spoconych ciał i wszechobecnym dymie. Miri szła energicznym i zdecydowanym krokiem, jakby naprawdę wiedziała, dokąd zmierza. Wreszcie dotarli na środek sali. Tu ścisk był jakby mniejszy, a całą przestrzeń wypełniała właściwie jedna postać. Val Con jeszcze nigdy w życiu nie widział tak wielkiego Terrańczyka. Wysoki prawie na dwa metry, o barach szerokich niczym skorupa Szlifierza i wysoko sklepionej piersi, świadczącej o tym, że na jego rodzimej planecie występowały niedobory tlenu. Nie miał na sobie ani grama tłuszczu. Długie jasne włosy związał na plecach czarną wstążką. Trefiona broda zalatywała wonią perfum. Pił jakiś brunatny płyn z litrowego dzbanka, zarzuciwszy rękę na ramiona szczupłej, śniadej dziewczyny, przy której każdy — oprócz niego — wyglądałby jak karzeł. Miri podeszła prosto do jasnowłosego boga. Stanęła, pochyliła głowę i wzięła się pod boki. Heros wysączył dzban do końca i z trzaskiem odstawił go na szynkwas. Jego lazurowe oczy spoczęły na stojącej przed nim dziewczynie. — Ruda! Na największy, najwspanialszy i najzimniejszy brylant Magnetów! Na najgłębszy zakątek Piątej Stymaty! Na... Zabrakło mu słów, więc tylko wyciągnął olbrzymie łapska, chwycił Miri w pół i podrzucił, jakby była lalką. Potem złapał ją i ucałował z taką siłą, że byłby jej urwał głowę, gdyby mu w tym nie przeszkodziła. Pociągnęła go za kucyk i otwartą dłonią walnęła po głowie. — Jason! Puszczaj mnie natychmiast, ty przerośnięty miodojadzie! — Jeszcze raz huknęła go w czoło. Val Con aż się skrzywił, czując siłę tego ciosu. — Postaw mnie... — ...na ziemi — dokończył Jason i delikatnie posadził ją na barze. — Oczywiście, najsłodsza. Tu też będzie ci dobrze. Ach, moje serce śpiewa z radości, że cię widzę, moja mała... Ale czegoś nam tu brakuje. Barman!!! Kynak dla pani sierżant! Podwójny! Może wolisz potrójny, kochanie? — Wystarczy pojedynczy — odparła Miri. Podwinęła nogi pod siebie i wygodniej usadowiła się na krawędzi baru, a potem wskazała na Val Cona. — I jeden dla niego. Jason błysnął oczami na widok drobnego młodzieńca w skórzanym przyodziewku. Zauważył, że poza pistoletem wiszącym u pasa kompan Miri nie ma innej broni. Choć był szczupły, przypominał napiętą sprężynę i na pewno potrafił walczyć. Urodzony wojownik. W sam raz dla Rudej. Spojrzał na gładko wygolone oblicze Val Cona i w jego oczach dostrzegł tyle ciepła, co w stłuczonej zielonej flaszce. Zazdrośnik... — pomyślał. To nie najlepiej, bo towarzysze broni nie powinni być kochankami. Choć z drugiej strony, kogo to obchodzi? Skoro dba o nią... — Kolega, co? — warknął, odwracając się znów do Miri. — Trochę egzotyczny, jak na twoje gusta. — Nie zaszkodzi go trochę podszlifować, dorzucił w duchu. — Barman! Och, nareszcie... Barman wręczył dziewczynie kieliszek. Drugi dostał Val Con. Chłopak zerknął w ciemne odmęty trunku i posmakował niewielki łyczek. Wstrząsnęło nim, jakby dostał dreszczy. Miri wybuchnęła śmiechem. — Zrób tak! — jednym haustem wychyliła całą swoją porcję. — Nie popijaj tego, jak herbatki, bo się udusisz! — Tak czy inaczej się uduszę — westchnął z komiczną przesadą. — Ile to ma woltów? Znowu zachichotała, odwróciła się i wyciągnęła ręce do kobiety, która właśnie podeszła do baru. Wedle ziemskich standardów była raczej mała i budową ciała przypominała buldoga. Czarne, przystrzyżone na jeża włosy, błyszczały w zadymionym świetle. Para niebieskich oczu patrzyła z pospolitej twarzy o rumianych policzkach. Ujęła Miri za obie ręce, schyliła się i delikatnie pocałowała ją prosto w usta. Miri oddała pocałunek z wyraźną przyjemnością. Wciąż trzymając małą za rękę, spojrzała na Val Cona. — Twardzielu, to jest Suzuki, moja przyjaciółka i dowódca Gyrfalków. — Potem machnęła dłonią w stronę blond herosa. — A to Jase. — Okrutna jesteś, moja piękna! — krzyknął Jason. — Nieczuła! Gdy pomyślę o tych wszystkich nie przespanych nocach, z dala od ciebie... — Nie mogłeś spać tylko dlatego, że nie stałam w pobliżu na warcie! — zakpiła. — Po co ty go jeszcze w ogóle trzymasz? — zwróciła się do przyjaciółki. Suzuki zastanawiała się przez dłuższą chwilę. — Chyba dlatego... — powiedziała w końcu tak cicho, że ledwie było słychać w ogólnym rozgardiaszu — że ma piękną brodę i zawsze o nią dba! Wylewa na nią litry perfum. Nawet podczas najcięższej akcji znajdzie wolną chwilę, żeby ją uczesać. Tak... — Pokiwała głową. — To na pewno przez tę brodę. Chociaż... — dodała — lubię także, jak chrapie. Pamiętasz, Ruda, jak pewnego razu znaleźliśmy się w zupełnej dziczy... Gdzie to było? Sintahic? Nie musieliśmy nawet rozpalać ogniska, bo wszystkie bestie uciekały, słysząc chrapanie Jasona. Wszyscy słuchacze gruchnęli śmiechem, a Jason szybko ukrył twarz w dłoniach i wydawał zbolałe jęki. To wywołało nową salwę śmiechu. Val Con rozluźnił napięte mięśnie. Pomału przeszła mu ochota, żeby wbić nóż w brzuch blondasa. Spodobała mu się Suzuki. Każdy, kto służył w jej oddziale, może uważać się za szczęściarza, pomyślał. Przysunął się do baru i odstawił prawie nietknięty kieliszek. Nagle poczuł, że ktoś przyciska go do kontuaru. Odwrócił się i zobaczył stojącą tuż za nim dziewczynę. Uśmiechnęła się. Była Terranką — średniego wzrostu, ale budowy ciężarowca. U jej pasa wisiały dwa pistolety, a z cholewy prawego buta wystawała rękojeść noża. Jej jędrne piersi niemal rozsadzały materiał koszuli. Wyzywającym gestem pogładziła ramiona Liadena. — Ładna zabawka, sierżancie — zwróciła się do Miri. — Zawalczymy o niego? — Nie — odpowiedziała ze śmiechem Miri i wychyliła drugą porcję kynaku. — Idź sobie, Polesto. — Sierżancie, przecież mnie znacie... Walka będzie uczciwa. Godna pieśni, bez względu na to, która z nas weźmie nagrodę. Chcecie stracić taką okazję? — Chcę. A gdzie twój kochaś? Jesteś pijana. Val Con ostrożnie przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, gotów natychmiast wymknąć się spod „opieki” krępej najemniczki. Jednak Polesta — chociaż pijana — nic nie straciła na czujności i biodrem zatarasowała mu drogę ucieczki. — Sierżancie, nie będziecie się o niego bili? — Zabrzmiało to niemal jak wyzwanie. Val Con spiął się cały w sobie, przewidując odpowiedź Miri. — Nie — roześmiała się beztrosko. Potem zniżyła głos i dodała poważniejszym tonem: — Znikaj. Nie biję się z wariatkami, w dodatku na bani. Dziś na mnie nie licz. — Nie będzie walki! — donośnie oznajmiła Polesta. Gwar w sali wyraźnie przycichł. — W takim razie, zabieram nagrodę. Val Con dał nura w prawo, poza zasięg jej ramion, ale Polesta zdążyła chwycić go za włosy. Stał teraz wygięty w pałąk, z odsłoniętym gardłem. Polesta pochyliła głowę i wpiła się w jego usta długim, namiętnym pocałunkiem. W tłumie widzów rozległ się śmiech i głośne pohukiwania. Val Con szarpnął się gwałtownie i zrobił salto w tył, nie bacząc na to, że może mu pęknąć kręgosłup. Zaskoczona Polesta zwolniła uchwyt. Wylądował przy barze. Krew odbiegła mu z twarzy, w zimnych, nieruchomych oczach czaiła się nienawiść. Nie był to już łagodny awanturnik, lecz ogarnięta szałem bestia. Miri przysiadła na piętach na szynkwasie, gotowa iść mu z pomocą. Val Con sięgnął po swój kieliszek, pociągnął duży łyk kynaku i przepłukał usta. A potem splunął. Nie patrząc na swą przeciwniczkę, postawił kieliszek na barze. Tłum gapiów ryknął zgodnym śmiechem, a Polesta poczerwieniała jak zachód słońca z Teledyne. — Nikt mnie jeszcze tak nie obraził! — ryknęła i zamachnęła się. Val Con wykonał szybki unik. Miał teraz większą swobodę ruchów, bo wokół nich nagle zrobiło się więcej miejsca. Polesta ponowiła atak. Val Con zszedł z linii ciosu, złapał ją za rękę, szarpnął i wyrzucił w górę. Huknęła w ziemię dwa metry dalej, aż knajpa się zachwiała się jak przy trzęsieniu ziemi. Val Con wziął głęboki oddech. Z milczącego już teraz tłumu wyłonił się jakiś człowiek i podszedł do nieruchomo leżącej Polesty. Potrząsnął nią i bez wahania wymierzył parę siarczystych policzków. Po chwili kobieta usiadła, ale wciąż wyglądała na mocno skołowaną. Val Con spokojnie podszedł do baru. Ludzie ustępowali mu z drogi. Oparł się o szynkwas po prawej stronie Miri, nie zwracając najmniejszej uwagi na zdumione spojrzenie Jasona. Czuł się zmęczony — niemal wyczerpany. Ciekawe dlaczego? Technika walki nie wymagała zbyt dużej siły. Po prostu wykorzystał energię ataku. Napotkał pytające spojrzenie Miri. — Przecież chciałaś, żebym jakoś się zrehabilitował — warknął zeźlonym głosem i wyciągnął rękę. — Daj mi się napić. Podała mu kieliszek. Wychylił go do końca, wciągnął powietrze w płuca i... jakoś to przeżył, chociaż miał wrażenie, że zaraz eksploduje. — Ohyda, nie? — mruknęła Miri. Wcisnęła pusty kieliszek w rękę Jasona i odprawiła go krótkim ruchem głowy. Ze zbolałą miną poszedł poszukać barmana. Tłum ciekawskich pomału się rozchodził. Facet, który cucił Polestę, wreszcie postawił ją na nogi. Odepchnęła go i mocno chwiejnym krokiem podeszła do baru. — Gdzie on jest? Nawiał, co? Już ja mu... Jej towarzysz chwycił ją za ramiona i nie puszczał, choć wyrywała się jak rozeźlony mastif i groźnie machała ręką. — Czego? — ryczała. — Zakpił ze mnie! Może mam być grzeczna? Mam o wszystkim zapomnieć? Najemnik potrząsnął nią z całej siły. — Polesta, sierżant ma rację. Jesteś pijana. — Obejrzał się przez ramię i napotkał chłodne spojrzenie zielonych oczu Val Cona. — To tylko takie wygłupy. W gruncie rzeczy nic się nie stało. — Właśnie — podchwycił łagodnie Liaden. — W gruncie rzeczy nic się nie stało. Napięcie trochę zmalało. Najemnik objął Polestę troskliwie. — Chodź. Zamówimy kawę i coś do jedzenia. Za godzinę powinniśmy ruszać. Znów pogubisz swój ekwipunek, jak w porę nie wytrzeźwiejesz... — Z tymi słowami pociągnął ją do stolika w drugim kącie sali. Val Con wziął od Miri drugi kieliszek i wypił połowę. — Chyba masz rację — powiedział. — Pod jakim względem? — spytała. Z zadowoleniem stwierdziła, że na nowo odzyskał rumieńce i rozluźnił się. Postawił kieliszek na barze i uśmiechnął się. — Muszę iść do fryzjera. — Jak chcesz. Możesz także poczekać trochę i zacząć wiązać włosy w kitkę, tak jak Jase. — Nie, dziękuję... — zaczął, ale w tej samej chwili obiekt ich rozmowy przerwał mu tubalnym głosem: — Zjemy razem kolację. Mamy ponad godzinę do odlotu... Miri błyskawicznie wyciągnęła rękę i złapała go za ucho. — Do czego? — Do odlotu. A co? Myślałaś może, że Lufkit tak nam się spodobał, że zostaniemy tu na stałe? Nie, moja mała. Żadnej wojenki... Aaa, nie wykręcaj mi ucha! Jestem do niego bardzo przywiązany. Puściła go i zręcznym ruchem ześliznęła się na podłogę. — Gdzie Suzuki? — Przecież właśnie to ci chcę powiedzieć, kochanie. Ty i twój chłopak jesteście zaproszeni na kolację. Dowódca Rialto i jej zastępca Carmody oczekują was w cichej i eleganckiej sali na tyłach tutejszego lokalu, żeby pogadać o starych czasach i trochę popłakać sobie przy kieliszku kynaku. — Twardzielu... Już stał przy niej. — Chodźmy — mruknął. — Suzuki i Jason nie powinni czekać. * * * Ludzie piją kynak chyba wyłącznie dlatego, że po nim nawet byle jaka kawa dużo lepiej smakuje, pomyślał Val Con. Siedział wygodnie rozparty na krzywym plastikowym krześle i trzymał w dłoni kubek gorącej kawy. Upił łyczek, postawił kubek na stole i westchnął cichusieńko. Suzuki uśmiechnęła się do niego. — Polesta zawdzięcza ci życie — powiedziała swoim łagodnym głosem — a ja nawet ci nie podziękowałam. Przepraszam. Popatrzył na nią ze zdziwieniem. — Cały rzut składa się z czterech ruchów, prawda? — Nie czekała na potwierdzenie. — Wszyscy widzieli, że zatrzymałeś się po trzecim. No i dzięki temu Polesta żyje. Jestem ci wdzięczna, bo to moja najlepsza wojowniczka. Szkoda jedynie, że na co dzień zachowuje się jak na polu walki. Bezczynność ją po prostu nudzi. — Zrobiła małą przerwę na łyk kawy. — Zręcznie sobie z nią poradziłeś — dodała. — I to bez zabijania. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. Moim zdaniem, Ruda myślała tak samo, i dlatego nie chciała walczyć. Miri parsknęła. — Z nią? To tylko strata czasu. Każdy by jej dołożył. — Ona jest dobra. Nie udawaj, że to nieprawda. — Suzuki położyła jej rękę na ramieniu. — Mądrze wybrałaś sobie partnera. Miri zaśmiała się pod nosem i sięgnęła po kubek z kawą, żeby wykręcić się od odpowiedzi. — Polesta jest taka wściekła, że na Lylaxin odwali za nas całą czarną robotę — zauważył Jason. — Będziemy mieli płatne wakacje. — Pokręcił głową i spojrzał na Val Cona z podziwem zmieszanym z zazdrością. — Aleś ty szybki, chłopcze... — Pamiętaj o tym — odciął się Liaden, dopijając kawę. Jason roześmiał się i zerknął na Miri. — I co, Ruda? Odnowisz kontrakt? Już mówiliśmy, że dostaniesz awans. Na Lytaxin będzie sporo pracy, więc przydasz nam się, jak ta lala. Życie cywila jest cholernie nudne, a podróże drogie — bo klient nie płaci. — Wyciągnął do niej wielgachną łapę. — To co, umowa stoi? Na zadatek pagony porucznika i gwarancja chwalebnej śmierci. Takiej oferty chyba nie odrzucisz? Miri spojrzała na dowódcę. Suzuki kiwnęła głową. — Z chęcią przyjmiemy cię z powrotem. Nie muszę ci tego mówić. Twój przyjaciel też może się zaciągnąć. Na początek nie dostanie wiele, ale myślę, że w mig się wyrobi. Ma spory talent... no i przynajmniej zostaniecie razem. Mnie to zupełnie nie przeszkadza. Nie, pomyślał Val Con. Groźne liczby jak zimne błyskawice płonęły mu pod czaszką. Nie wolno ci popełniać błędów, Miri! Miri tymczasem lekko dotknęła dłoni Suzuki i Jasona. — Porozmawiamy o tym później — powiedziała. — Cieszę się, że wciąż mnie lubicie. — Przekrzywiła głowę. — Mała przysługa? — Jeśli to tylko leży w naszej mocy — odparła Suzuki. Miri zerknęła na Val Cona, ale len już dawno przybrał swoją nieprzeniknioną minę. — Chcemy możliwie bez rozgłosu przedostać się na Prime — zaczęła — a w porcie wszystkich kontrolują. Nie przemkniemy się przez obławę. Jeśli chcesz, pytaj dlaczego, ale odpowiedź zajmie trochę czasu. Suzuki siorbnęła kawę. — Mamy przemycić was przez bramkę i dowieźć na orbitę? — Właśnie. Dowodząca oddziałem Gyrfalków wzruszyła ramionami. — Nie widzę żadnych przeszkód. — spojrzała na swojego zastępcę. Jason uśmiechnął się od ucha do ucha i rozprostował potężne ramiona. — Bułka z masłem. — Więc załatwione. — Suzuki przeniosła wzrok na przyjaciółkę. — Coś jeszcze? — Nie... Tak. Może Skarbnik chce kupić trochę biżuterii? Wolę gotówkę zamiast świecidełek. Suzuki ze zdumieniem spojrzała na widoczny i na jej palcu pierścionek w kształcie srebrnego węża. Miri wybuchnęła śmiechem. — Chodzi o inną biżuterię. To świecidełko wcale mi nie przeszkadza. — W takim razie musimy znaleźć Zjawę. Zobaczymy, co da się zrobić. — Suzuki wstała i położyła dłoń na ramieniu Jasona. — Zacznij ich pomału zbierać. Już pora. — Dobra, dobra... — zamruczał i posłusznie podniósł się od stołu. — Wezmę ze sobą Twardziela. Poleci z grupą Yancey. Val Con wyprostował się powoli. — Miri... Zawahał się, a potem z irytacją wzruszył ramionami. — Dok trzysta dwadzieścia siedem — burknął. — Poziom F. Bądź tam najpóźniej kwadrans po wylądowaniu. Odwróciła się i wzięła Suzuki pod rękę. — Jasne — powiedziała. * * * — Ile to jeszcze potrwa? — spytała Daugherty. — Pewnie do czasu, aż nas odwołają — rzucił Carlack. — Czyli za dwadzieścia lat, a może wcale. Daugherty była na służbie od samego rana. Dziesięć minut przed końcem zmiany przyszedł rozkaz: wszystkie patrole skierować na kosmodrom i zostać tam do końca alarmu. Ma prawo do zdenerwowania, pomyślał Carlack, ale po co od razu robić z tego melodramat? — Szef uważa, że złapiemy ich jeszcze przed wieczorem. No przecież, kuma, muszą wpaść w panikę. Szukają ich dosłownie wszędzie, na calutkim globie. Zobaczysz, że spróbują nawiać. Szef jest przekonany, że będą chcieli to zrobić jak najszybciej. Daugherty rzuciła kilka nieparlamentarnych uwag pod adresem wspomnianego szefa. Carlack tylko westchnął i postanowił w duchu, że zaraz ją wyśle po następne drożdżówki i lurowatą kawę. — O, święty Baltazarze — szepnęła nagle Dougherty, lecz nie zabrzmiało to jak modlitwa. Carlack uniósł głowę. — Co? — Najemnicy! — rzuciła, biegnąc do drzwi. — Setki najemników! Cholera, wchodzą nie tą bramką! * * * Starszy komendant Higdon był w wyjątkowo złym nastroju. W gruncie rzeczy, nic się nie stało, a jednak się wściekał. Dostawał szału, gdy cywile wtrącali się w wojskowe sprawy. Właśnie poinformował o tym parę cywilów, którzy mieli czelność zatrzymać jego oddział przy wejściu na kosmodrom, każąc ustawić się w kolejce i przygotować dokumenty. Komendant Higdon nie lubił także dokumentów. Daugherty zacisnęła zęby. — To policyjny nakaz, panie komendancie. Sprawdzamy wszystkich pasażerów. Nikt nie ma prawa odlecieć stąd bez kontroli. Poszukujemy dwojga przestępców i podejrzewamy, że będą chcieli uciec promem. Na Prime już ich nie dostaniemy. Jeśli wyrwą się w przestrzeń kosmiczną, nigdy nie staną przed tutejszym sądem. — I bardzo dobrze! — ryknął z wyraźnym zadowoleniem komendant. — Bo społeczeństwo tłamsi w zarodku to, co stworzyło najlepszego! Mówię o tak zwanych przez was „kryminalistach”, których ścigacie i mordujecie. Gdyby policja i prawnicy mieli zupełnie wolną rękę, to zamiast ludzi po ulicach chodziłyby same zgnuśniałe krowy! To tych trzeba łapać i zabijać, a ich łby wieszać na stodole! Do diabła z nimi... — mruknął na koniec i dał znak zastępcy, by ustawił oddział do marszu. — Być może — powiedziała z uporem Dougherty — ale my mamy swoje rozkazy i wykonujemy swoje zadania. Kto nam zaręczy, że do pańskich ludzi nie dołączyli nasi podejrzani? — A niechby tak było! — zawołał Higdon. — Chętnie wezmę jeszcze dwie pary sprawnych rąk do pomocy. Macie rozkazy? Do diabła z nimi — powtórzył. — Mnie obchodzą wyłącznie moje. Nie dopuszczam myśli o spóźnieniu. A jeśli trzeba... — uniósł rękę — to mam mocniejsze argumenty. Nocną ciszę przeszyły metaliczne trzaski. Był to szczęk odbezpieczania broni wszelakiej maści i rodzaju. Dougherty szeroko otworzyła usta, choć nie wiedziała, co powiedzieć. Z opresji wybawiła ją nieduża i pyzata niewiasta w skórzanym stroju, która podeszła do wariata dowodzącego tym oddziałem. — Co to za postój, do ciężkiego wała? — burknęła. — Higdon! Nie trzymasz się rozkładu! — Właśnie o tym dyskutujemy z obecną tu panią cywil — odparł. — Kazała wszystkim okazać papiery przed wejściem na pokład promu. Słyszysz, Suzuki? Wszystkim. Wiesz, ile to jeszcze potrwa? — Co?! — Pyzata odwróciła się do Daugherty, która w tym momencie pomyślała sobie, że wolałaby się wcale nie urodzić. — Mamy zabukowane miejsca. Tam w górze czekają na nas. Nawet nie chcę słyszeć o żadnych opóźnieniach. — Odwróciła się i odeszła. Higdon spojrzał wyczekująco na stojącą przed nim parę. Policjant był blady jak kreda. Policjantka trzymała się troszeczkę dzielniej, ale w pełni zdawała sobie sprawę, że nie wygra ze zbrojnym oddziałem zahartowanych w boju najemników. Odeszła na bok i pociągnęła za sobą kolegę. — Dobrze, komendancie. Czuję się jednak w obowiązku zawiadomić pana, że złożę w kwaterze głównej skargę na pańskie zachowanie. Higdon roześmiał się i opuścił rękę. Najemnicy schowali broń. Zastępca dał rozkaz wymarszu. Pluton za plutonem mijał lądowisko i znikał w otwartym włazie olbrzymiego promu. Załadunek przebiegał nadzwyczaj sprawnie. W czasie krótszym niż można było oczekiwać ostatni z najemników opuścił terminal. Zamknięto klapę włazu i prom wystartował. Daugherty zameldowała o tym dyżurnemu z najbliższego komisariatu. Wysłuchał jej ze znudzeniem. — Wątpię, by do nich dołączyli — powiedział. — Szef jest zdania, że mamy do czynienia z parą samotników. Powiem mu, co się u was stało, ale nie będzie z tego jakiejś większej zadymy. Prom był zabukowany już dziesięć dni temu. Żadna niespodzianka. Yancey była tą szczupłą brunetką, z którą Jason spędzał pierwszą część wieczoru. Uśmiechnęła się do Val Cona, mruknęła kilka pochwał pod jego adresem i oddała go w ręce barczystego chłopaka o czarnej skórze i ogniście pomarańczowych włosach. — Opiekuj się Twardzielem do czasu lądowania, Winston — powiedziała. — Nie daj mu zrobić żadnej krzywdy. — Jemu? — Winston pokazał kciukiem na Liadena. — To raczej on powinien się mną opiekować! Yancey roześmiała się i odeszła, a Winston klepnął Val Cona w ramię. — Chodź, młody. Weźmiemy ekwipunek i dołączymy do naszych. Czekanie wydawało się nie mieć końca. Val Con wciąż rozglądał się, usiłując wypatrzyć wśród wysokich Terrańczyków niską i drobną sylwetkę. — Synku... — powiedział w końcu Winston. — Nie kłopocz się o sierżant Rudą. To najtwardszy żołnierz w tej kompanii, być może twardszy nawet od Polesty. A po drugie, gdyby ktoś zrobił jej coś złego, Suzuki odarłaby takiego drania ze skóry, a Jase rozdeptałby go na mokrą plamę. Val Con uśmiechnął się. — Strata czasu — mruknął. — Twój czas, twoja strata, chłopcze. Po prostu, nie wydaje mi się... No, ruszamy. Wyszli z zaułka na główną ulicę wiodącą do przystani. Nikt nie zmuszał ich do marszu, ale i tak szli równym krokiem, jak to w oddziałach. Przed bramą zarządzono postój. Gdzieś z daleka dobiegały odgłosy zawziętej sprzeczki. Nagle rozległ się szczęk broni i Val Con odruchowo sprężył się jak do skoku. Winston łagodnym ruchem położył mu rękę na ramieniu. — Spokojnie, to tylko Higdon jak zwykle rozrabia. Stąd aż do Yxtrangu nie ma gorszego wariata od niego. Nie jest zły, ale czasami trudno z nim wytrzymać. Sam nie wiem, jak mu się udaje dowodzić oddziałem, ale faktem jest, że go słuchają. Z drugiej strony, jak sięgniesz wzrokiem dookoła, każdy z nas ma swoje zdanie... — Urwał, bo w tej samej chwili do ich uszu dobiegł znany klekot zapadających bezpieczników. — Zaraz pójdziemy dalej. I rzeczywiście. Minęli bramę, przeszli przez płytę lądowiska i weszli po trapie do brzucha promu i w głąb. Znaleźli się w ładowni, w której nie było nawet gdzie usiąść. Każdy łapał się tego, co miał pod ręką. Val Con zatrzymał się pod uchwytem, wiszącym za wysoko jak dla niego, i szeroko rozstawił nogi. Huknął zamykany właz i kadłubem statku wstrząsnęły lekkie dreszcze. Włączono silniki. — Wszystko w porządku, chłopcze? — spytał Winston. — Jak najbardziej. Prom wystartował. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Stacja Prime. Val Con przeszedł z resztą oddziału rękawem numer sześć na poziom E, aż do głównego korytarza. Dotknął ręki swojego towarzysza. — Tu was opuszczę — mruknął. — Dzięki za opiekę. Winston wyszczerzył zęby. — Synu, nie chciałbym mieć na pieńku z sierżant Rudą. — Lekko klepnął go w ramię. — Bądź grzeczny. Val Con odłączył się od najemników i zjechał w dół tunelem Sirius, łączącym poziomy od F do L. Ruchomy chodnik, przeznaczony bardziej dla turystów, niż prawdziwych kosmicznych wędrowców, wlókł się powoli. Wreszcie dotarł na poziom F i szerokim łukiem skręcił w głąb następnego korytarza. Dok trzysta dwadzieścia siedem mieścił się po lewej stronie, tuż za załomem ściany. Val Con miękko zeskoczył z chodnika. Przyciąganie było tu nieco mniejsze, niż na powierzchni planety. Nie znalazł Miri. Zmarszczył brwi i spojrzał na zegar. Prom zacumował już siedem minut temu. Wszystko w porządku, pomyślał, przecież dałem jej kwadrans. Oparty o ścianę, obserwował oba wejścia do korytarza i właz doku. Czekał. Winston wspominał mu, że wszyscy najemnicy mieli stawić się w punkcie zbornym, przy doku sześćset dziewięćdziesiąt osiem, na poziomie E, mniej więcej w połowie stacji. Dwadzieścia minut później startował stamtąd wynajęty statek na Lytaxin. Val Con potarł ręką twarz. Lytaxin? Ta nazwa coś mu mówiła... Nagle usłyszał dobiegające zza zakrętu kroki, więc błyskawicznie złapał za kolbę pistoletu. Chwilę później skinął głową przechodzącej obok dziewczynie. Miała na sobie kombinezon i pas z narzędziami i prawdopodobnie była elektrykiem. Echo jej kroków ścichło gdzieś w oddali, a Val Con wciąż wypatrywał nadejścia Miri. Nie przyszła. Wiedział już, że nie przyjdzie, choć żadne wyliczenia Pętli tego nie potwierdzały. Przyłączyła się do Gryfalków. Pewnie doszła do wniosku, że tak będzie bezpieczniej, że Juntavas nie będą jej tam szukać. Rzucił się biegiem w głąb korytarza, szukając tunelu wiodącego w górę, na poziom E. Wreszcie wewnętrznym okiem zobaczył pierwsze liczby, migoczące niczym błyskawice. Miri... nie! — krzyknął w duchu. Nie rób tak głupich błędów! Dopadł tunelu i długim susem, jakby szybował w przestrzeni, przeniósł się na poziom E. Numery doków mieszały mu się z pulsującymi wskazaniami Pętli. Drogę przy luku pięćset osiemdziesiąt trzy tarasował mechaniczny wózek pełen towarów. Trzech stojących obok ludzi gniewnym głosem pokrzykiwało coś do siebie. Val Con przyspieszył kroku, skoczył, odbił się oburącz od krawędzi wózka i gładko wylądował po drugiej stronie. Pobiegł dalej. Za sobą słyszał podniesione głosy, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Szesnaście minut. Rękaw sześćset dziewięćdziesiąt osiem był pusty, lecz zza ściany obok dobiegały odgłosy rozmowy. Najemnicy jeszcze nie wyszli. Dwa metry przed poczekalnią usłyszał głośny okrzyk i tuż przed nim zamajaczyły jakieś cienie. Skoczył w bok, zgiął się i kantem dłoni uderzył w czyjąś wyciągniętą rękę, odbił cios noża... Siedemnaście minut. Liczby wirowały mu przed oczami jak w jakimś obłąkanym tańcu. Ktoś wycelował do niego z pistoletu. Chwycił broń, wyrwał ją i rzucił gdzieś w ciżbę. W dali zobaczył znajomą postać, więc zwolnił kroku, by jej nie wystraszyć. Ogromny cień stanął mu na drodze. Przypadł do ziemi, aby przemknąć bokiem, kiedy nagle rozległo się wołanie: „Jason!”. Tuż przed sobą ujrzał rumianą twarz i spokojnie patrzące oczy. Czyjeś ręce chwyciły go za kark i wykręciły ramiona do tyłu. — Suzuki! — krzyknął. Osiemnaście minut. — Słucham — odpowiedziała cicho. — O co chodzi? — Muszę natychmiast porozmawiać z Miri. Nie wolno jej zostawać z wami. To zbyt niebezpieczne. Suzuki rozłożyła ręce. — Nie unikamy niebezpieczeństw. Taka już nasza praca. — Mówię o czymś zupełnie innym. To dotyczy całego oddziału. Myślisz, że Juntavas was oszczędzą, jeśli się będą chcieli ją wykończyć? Skąd wiadomo, że następny rekrut nie będzie wynajętym przez mafię mordercą? — Pochylił się, nie zwracając uwagi na uścisk Jasona. — Nie obronisz jej przed Juntavas, Suzuki. Nie zrezygnujesz przecież z poboru i wspólnego zakwaterowania. — A ty ją obronisz? — Być może. Podszedł do nich adiutant. — Pani komendant? Przesunięto termin odlotu. Wyruszymy dopiero za godzinę. Suzuki odruchowo skinęła głową. Wciąż spoglądała na młodzieńca zamkniętego w uścisku Jasona. Sprawiał wrażenie zupełnie bezbronnego, ale może specjalnie się nie szarpał, żeby czuła się bezpiecznie i wysłuchała go do końca? — A co będzie — zapytała — jeżeli postanowi zostać z nami, do czego ma pełne prawo? — Umrze przed upływem roku i to nie na polu walki. Przysięgam, że to prawda. Zapadło długie milczenie. Trwał cichy pojedynek niebieskich i zielonych oczu. To wariat, mówiła Ruda. Rzeczywiście, potrafi budzić prawdziwą grozę... — Pozwól mi z nią porozmawiać, Suzuki — przemówił Val Con cichym i spokojnym głosem. — Proszę. Kimkolwiek jest, widać, że nie nawykł do proszenia, pomyślała. Głęboko zaczerpnęła tchu. — Puść go, Jason. Olbrzym posłuchał jej rozkazu; Liaden jakby nie zauważył, że odzyskał wolność. — Ruda! — zawołała Suzuki nieco donośniejszym głosem. — Jestem — odezwała się Miri tuż za jej plecami. Patrzyła na Val Cona gorejącym wzrokiem. — Nigdy się ode mnie nie odwalisz, nachalny lilipucie? Mówiłam ci... — Ruda! Wściekle łypnęła na swoją przełożoną. — Co? — Lepiej posłuchaj, co on chce ci powiedzieć. Może to wariat, lecz nie powinniśmy lekceważyć jego ostrzeżeń. Mam wrażenie, że twoje dobro leży mu na sercu. — Jeśli w ogóle ma serce. — Spojrzała na Val Cona. — Gadaj. — Nie przeżyjesz nawet standardu, zostając z Gyrfalkami. — Przysięgam na imię mojego klanu. Nic nie odpowiedziała. Bezradnie rozłożył ręce. — Miri, błagam... Jeśli boisz się mnie, sama wsiądź na statek Clutchów. Ale powtarzam, nie leć z nimi, bo na pewno zginiesz. — Szanse? — Żadne — odparł sucho. — Zero przecinek dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć pewności, że umrzesz w ciągu tego roku. Mafia o to zadba. — Wziął głębszy oddech. — Zabierz statek. — Szansę, jeśli odlecę sama? Twardo patrzyła mu w oczy. — Zero-cztery powodzenia przez pięć standardów. — A jeśli polecimy razem? — Pół na pół ponad pięć standardów. Chwila ciszy. — Twoje szanse jeśli odlecę sama? Też wylicz na pięć standardów. Przez pewien czas zastanawiał się ze skupioną miną. — Brak wyniku. Zero-dwa, że przeżyję przez dziewięć miesięcy. Szerzej otworzyła oczy. — A razem ze mną? — Czterdzieści procent szansy na pięć standardów. — Pokręcił głową. — Weź statek. — Zginiesz, jeżeli cię opuszczę! — krzyknęła. — Nie pamiętasz, co przed chwilą sam mi powiedziałeś? — Owszem, pamiętam. — Więc dlaczego? Wzruszył ramionami. — Wariat nie musi się tłumaczyć. Dała krok w stronę Suzuki, uściskała ją i pocałowała w usta. Potem podeszła do Jasona i walnęła go pięścią w ramię. — Trzymaj się, Jase. Val Con spoglądał za nią, kiedy odchodziła. Odwróciła się dopiero w progu. — Rusz się, Twardzielu! Pora na nas! Ruszył za nią, torując sobie drogę wśród milczących najemników. W drzwiach także się odwrócił. — Jason! — Machnął ręką i coś mignęło w powietrzu. Olbrzym złapał wirujący przedmiot, spojrzał nań i zaklął. — Co to? — Suzuki podeszła bliżej. — Mój własny nóż. Łajdak wyciągnął mi go zza pasa. Suzuki pokiwała głową. — Więc może mają jakąś szansę? — Miri mówiła, że to wariat. — Wszyscy jesteśmy zwariowani. * * * Nie udało się sprawdzić najemników. Po pierwsze, było ich za dużo. Po drugie, żaden z nich nie lubił pytań. Zwykle w odpowiedzi coś burczeli, najczęściej obrzydliwe świństwa, albo chwytali za pistolet lub nóż laserowy. Rutynowe sposoby prowadzenia śledztwa były tym razem nieodpowiednie. Najemnicy to mściwy ludek, niechętnie pomyślał Costello. Nie lubią, gdy się ich zabija. A przecież w moim własnym, dobrze pojętym interesie byłoby błędem zostawiać ich przy życiu po zakończeniu „głębszej” indagacji. Z ociąganiem wysłał na Lufkit supertajną wiadomość, że jego misja zakończyła się niemal całkowitym fiaskiem. Z poczucia obowiązku dodał, że celem najemników jest obecnie Lytaxin, chociaż w duchu był przekonany, że szef dawno już o tym wie. Ba, żeby tylko wiedział... Na pewno zawiadomił też tamtejszą filię. A mnie wydelegował na orbitę tylko po to, żeby przyskrzynić tamtych dwoje, zanim wymkną się naszej jurysdykcji, myślał Costello. To kwestia ambicji. Szefowie zawsze są ambitni. No cóż... — westchnął w duchu. Człowiek nie skoczy powyżej własnej... Pisnął nadajnik. Chwilę trwało, zanim komputer pokładowy połączył się z kolesiem na planecie. Wreszcie wiadomość poszła w przestrzeń. Costello wyciągnął pulchną rękę w stronę wyłącznika i nagle zastygł, patrząc z osłupieniem na błyskającą czerwoną lampkę. Czekać w pogotowiu na dalsze instrukcje, głosił przekaz. Co to, do diabła, ma znaczyć? * * * Ten-Kto-Czuwa miał ciężki orzech do zgryzienia. Bez sprzeciwu usłuchał rozkazów T’caraisa i przygotował statek na przybycie ludzi. Przytaskał ze spiżarni torbę jedzenia i skrzynkę z napojami. Postawił wszystko w sterówce na stoliku z mapami. Potem spakował część niepotrzebnych rzeczy i przeniósł do podręcznego magazynu. Obniżył temperaturę wody w basenie do ciepłoty ludzkiego ciała i wzmocnił światła, żeby nie stracili wzroku po zbyt długim przebywaniu w ciemnościach. W gruncie rzeczy musiał oziębić nie tylko wodę, ale cały statek — oczywiście z wyjątkiem Komory Dorastania — i zmienić skład mieszanki tlenowo-azotowej. A że pracował szybko, zakończył robotę na długo przed czasem. Teraz był już gotów na przyjęcie ludzi. I w tym właśnie tkwił problem. Stróż gardził bowiem ludźmi. Są obrzydliwi. Gąbczaści i mali. Ich piski brzmią jak zgrzytanie gwoździ po dachówce. Wciąż gdzieś gnają, wszędzie ich pełno i mają w nosie grzeczności i protokół. Nic dziwnego, pomyślał Stróż, że umierają tuż po urodzeniu. W kosmosie są po prostu niepotrzebni. Stróż nie raz przypatrywał im się z przedziwną fascynacją, zmieszaną z przerażeniem. W ten sam sposób patrzy na pająki człowiek cierpiący na arachnofobię. T’carais wydał też szereg instrukcji, jak pokierować statkiem, jak ustawić współrzędne kursu i jak włączyć autopilota, który miał odprowadzić statek z powrotem na stację Prime i oddać go pod opiekę Stróża. Ten-Kto-Czuwa zdawał sobie sprawę, że czeka go trudne zadanie, ale był święcie przekonany, że jakoś sobie z tym poradzi. Trudne ze względu na to, że Szlifierz przykazał mu, żeby bez szemrania spełniał wszelkie życzenia owych ludzi, był ich gorliwym przewodnikiem i służył im tak, jak przysięgał służyć bratu siostry swojej własnej matki, wielkiemu T’carais. Myśl, że ma spędzić najbliższe miesiące w towarzystwie człowieka — choćby nawet jednego — doprowadzała go na skraj obłędu. Czuł się niemal chory. Przyszedł mu nawet do głowy pomysł, że najlepiej będzie udawać głuchego i nie otwierać włazu, gdy zjawią się ludzie. Szybko jednak opamiętał się. Wiedział bowiem, jaką karę otrzymałby za zlekceważenie rozkazów T’caraisa. Wzdrygnął się z odrazą i poszedł otworzyć drzwi. * * * Uparcie milcząc, szli obok siebie długim korytarzem na poziomie E. Dotarli do tunelu wiodącego na dół. Miri zjechała pierwsza, Val Con zjawił się po sekundy później. Był dziwnie roztargniony. Kiedy ruszyli w dalszą drogę, Miri spojrzała nań z ukosa. Wyglądał kiepsko. Miał mocno napiętą skórę na policzkach, zapadnięte oczy, głębokie bruzdy wokół ust i zgarbione ramiona. — Co ci jest? — odezwała się po raz pierwszy od chwili, gdy opuścili oddział najemników. — Zmęczyłem się. I to bardzo, dodał w duchu. Dobrze, że to już niedaleko. Czeka go jeszcze krótka rozmowa z wartownikiem pozostawionym tu przez Szlifierza i wreszcie będzie mógł odpocząć... Musi odpocząć. To było teraz dla niego najważniejsze. Prędko odegnał myśl o odpoczynku. Bał się, że straci przez to i tak już nadwątlone siły. — To tutaj. — No to wchodzimy. — Miri zwolniła przed samym przejściem. — Jak on ma na imię? — Szlifierz mówi o nim Ten-Kto-Czuwa. — Czyli Stróż? — mruknęła pół żartem, pół serio. Val Con wzruszył ramionami. — Być może — odparł. — Nigdy go nie widziałem. Doszli do srebrzyście opalizującego włazu. Val Con zadzwonił. Miał ochotę przywrzeć całym ciałem do gładkiej powierzchni; ledwo trzymał się na nogach. Czas płynął. Miri sięgnęła mu przez ramię i drugi raz stuknęła palcem w przycisk. — Pewnie zasnął — mruknęła. Val Con był szczęśliwy, że nie musi jej odpowiadać. Myśli kłębiły się w jego głowie. Słyszał jakieś niewyraźne, pojedyncze słowa, lecz jego umysł nie potrafił sensownie złożyć z nich zdania. Właz zaczął się pomału otwierać. Gdy szczelina stała się odpowiednio szeroka, weszli do środka. W sieni czekał na nich Clutch — trochę mniejszy od najmniejszego z kuzynów Szlifierza. Przesunął dłonią po wbudowanym w kamienną ścianę pulpicie i właz zamknął się z powrotem. Clutch skłonił się. Miri zacisnęła usta, by nie wydać okrzyku zaskoczenia. Był bez pancerza! Zaraz jednak spostrzegła swoją pomyłkę. Żółw miał pancerz, ale bardzo mały, tkwiący niczym plecak między jego łopatkami. Może to dzieciak? Gospodarz odezwał się dudniącym głosem w języku Clutchów. Ledwie jednak wymówił ze dwie, trzy sylaby, Val Con mu przerwał. Ukłonił się — lecz nie tak głęboko, jak przed Szlifierzem lub nawet przed Trzonkiem. Po prostu skinął głową i wzruszył ramionami, a potem przemówił. — T’carais pewnie cię uprzedził, że sytuacja skłania nas do pośpiechu — mruknął w handlowym. — Nie mamy czasu na pełną prezentację. Zaprowadź nas od razu do sterówki i powiedz wszystko, co musimy wiedzieć. Stróż zamarł ze zgrozy i przez chwilę zmagał się z mdłościami. Wreszcie ustąpił. Zdawał sobie sprawę, że obrzydliwy stwór ma rację, a on musi słuchać rozkazów T’caraisa. — Wedle życzenia — odparł, wymawiając chropowate słowa języka zwanego handlowym z szybkością — jak mu się zdawało — karabinu maszynowego. — Tam jest sterówka. Odwrócił się i poszedł przodem, nawet nie oglądając się, czy idą za nim. To jest sterówka? — zdziwiła się Miri, rozglądając się po ogromnym wnętrzu. Zmieściłoby się tutaj całe Grotto... i jeszcze kawałek. Całą jedną ścianę zajmował przeogromny kryształ, co stwarzało dodatkowo wrażenie głębi. Wewnątrz kryształu migotały gwiazdy. Miri gwałtownie potrząsnęła głową, żeby otrząsnąć się z zauroczenia. To ekran nawigacyjny, idiotko... — pomyślała prędko. Powiodła wzrokiem po całej kabinie, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Naprzeciwko ekranu stał duży stół, a przy nim ławy z oparciami. Liczne wnęki w ścianach w większości były zamurowane — tylko dwie były puste, jakby wciąż na kogoś czekały. Zauważyła też wielgachne pudło, opatrzone z boku napisem NIE RZUCAĆ, a na wierzchu GÓRA. Ściana po lewej stronie była na pozór gładka, chociaż przy dokładniejszych oględzinach okazało się, że i tam są szafki, a co najważniejsze — wstawiona we wnękę ława. W sam raz wygodne miejsce dla Szlifierza. Miri w skupieniu kontynuowała oględziny. Hala była nie całkiem symetryczna. Umysł dziewczyny próbował rozpoznać znajome kształty, lecz skończyło się to jedynie bólem głowy i lekkim poczuciem niepewności. Popatrzyła na ściany. Ze zdziwieniem stwierdziła, że w niczym nie przypominają gładkiej metalowej płyty. Wyglądały raczej jak lita skała. Za plecami słyszała głębokie pomruki Stróża i nieco cichszy głos Val Cona. Podeszła do pulpitu sterowniczego i stanęła u boku Liadena. — To panel rekalibracji. W czasie, gdy statek odpoczywa, trzeba dokonać wyzerowania i ponownego ustawienia wszystkich wskaźników. Kalibrowanie przeprowadza się w ten sposób... Val Con skinął głową. — Ile trwa odpoczynek? — Cztery godziny po każdych ośmiu godzinach pracy. Nabrał powietrza i zamknął oczy, ażeby lepiej widzieć cały obraz. — Procedura startowa... Tak. Kontrola przyrządów, współrzędne, lot i przerwa na krótki odpoczynek. Potem statek powraca do pracy... Pokiwał głową i otworzył oczy. — Bardzo dobrze — powiedział. — Ustawmy więc kurs. — Dokąd zamierzacie lecieć? — zapytał Stróż. Starał się opanować dławiący go niepokój. Och, żeby tylko to nie trwało latami... — Na Volmer. Współrzędne planety: V-8735-927-3... Miri poruszyła się niespokojnie. — To planeta Liadenów! Mówiłam ci, Twardzielu, że tam nie polecę! Nie chcę mieć nic wspólnego z Liadem! Nie wiedzieć skąd wykrzesał resztki uprzejmości. — Na Volmerze krzyżują się wpływy Liadu, Terry i Clutchów — powiedział sztucznie spokojnym głosem. — Można stamtąd bez trudu dotrzeć do każdego z czternastu zasadniczych punktów. Dobrze pamiętam, co mi mówiłaś o Liadzie. Jednak nie zdołał jej przekonać. — Wcale mi się to nie podoba... Czas uciekał, a jego cierpliwość też była już na wyczerpaniu. — Cicho! Gwałtownie zamrugała oczami — i umilkła. Stróż tymczasem stukał palcem w kryształowe przyciski o pastelowych barwach. Niewprawnemu widzowi mogło się wydawać, że włączał je i wyłączał bez ładu i składu. Po pewnym czasie odsunął się od pulpitu. — Kurs zaprogramowany — obwieścił. — Dotrzecie tam mniej więcej za trzy tygodnie czasu pokładowego. Po zakończeniu rejsu musicie oczywiście wyzerować wszystkie chronometry. Jeśli statek nie będzie wam już potrzebny, włączcie to przed zejściem z pokładu. — Wskazał na duży czerwony klawisz po prawej stronie tablicy. — Będziecie mieli dość czasu, by zejść na planetę, zanim statek wyruszy w drogę powrotną. Chyba nie zaczną teraz pytać mnie o szczegóły? — pomyślał z nadzieją. Trzy tygodnie? Miri ze zmarszczonym czołem usiłowała przypomnieć sobie położenie Volmeru. Nie... Stróż musiał coś poplątać w przeliczeniach czasu pokładowego na terrańskie jednostki. W końcu to tylko dzieciak. Rejs potrwa najwyżej dwa dni. Jeśli tylko dobrze ustawił współrzędne, nie ma się czym przejmować. Val Con cofnął się o pół kroku i pochylił głowę w ukłonie. — Bardzo dziękuję ci za pomoc. — Chciałbym... — urwał, lecz wewnętrznym okiem wyraźnie widział zdanie, które chciał wygłosić. — Chciałbym, abyś coś przekazał mojemu bratu Szlifierzowi... — zaczął. Starannie budował w myślach każde słowo, zanim je wypowiedział. — Może się zdarzyć... że pożyję krócej... niż inni... osobnicy mojego gatunku. W takim przypadku... proszę... brata Szlifierza... żeby otoczył siostrę Miri... taką samą troską... i opieką... jaką otaczał mnie za życia. Ze swojej strony... obiecuję... że jeśli zdołam... to na pewno wrócę... Urwał, żeby ponownie przemyśleć cały fragment. Tak, z grubsza właśnie o to mu szło. — Powiedz także mojemu bratu... — dodał gasnącym głosem — że poczytywałem sobie za ogromny zaszczyt... znajomość z nim... i szczerą przyjaźń... która nas połączyła. Miłuję go... i pozdrawiam. Chciał powiedzieć o wiele więcej, ale nie miał już siły. Czuł, że Szlifierz i tak to zrozumie. Ten-Kto-Czuwa patrzył na stojącego przed nim drobnego, chwiejącego się człowieka, i coraz mniej się dziwił, że T’carais przyjął go do rodziny. Niestety w tej samej chwili dziewczyna o rudej sierści wyciągnęła przed siebie ohydną pięciopalczastą rękę. Chyba chciała podtrzymać swojego towarzysza. Czar prysnął i Stróż znów poczuł narastające mdłości. — Wszystko, co rzekłeś, przekażę memu kuzynowi, wielkiemu T’carais. — Skłonił się. — Dam wam znać, kiedy dotrę do końca tunelu. Wciśnijcie wtedy niebieski przycisk, który wam wcześniej pokazałem. W ten sposób rozpoczniecie podróż. Val Con skinął głową i wyprostował się o własnych siłach. — Proszę jedynie, żebyś jak najszybciej przeszedł przez tunel. Musimy wystartować za pięć standardowych minut. Stróż najpierw żachnął się ze złości, zaraz jednak poczuł ogromną ulgę, że nie będzie musiał dłużej służyć tym potworom! Poczeka sobie w mrocznym korytarzu, robiąc jedynie krótkie wypady po nieco pożywienia. Warto więc zmilczeć tę obrazę i cieszyć się odmianą losu. — Będzie tak, jak powiedziałeś. Odwrócił się bez pożegnania i wyszedł ze sterówki. Minutę później Miri usłyszała szczęk otwieranego i zamykanego włazu. Spojrzała na Val Cona. Chwiał się na nogach i błędnym wzrokiem wpatrywał się w niebieski przycisk. — Zupełnie zwariowałeś? Niepotrzebna mi opieka Szlifierza. Sam mówiłeś, że mamy wyrównane szansę... — Miri... — głos mu się załamał. Usadowiła się na najbliższej ławce. — Siedź cicho — dokończyła za niego. — Tak jest, panie kapitanie. Część tablicy pojaśniała światłem i wtedy Val Con wdusił niebieski przycisk. Z ekranu kontrolnego zniknęły gwiazdy. — Już? — z niedowierzaniem zapytała Miri. — Może on chciał powiedzieć „trzy godziny”? * * * Costello zjechał w dół tunelem i wysiadł na poziomie F. Wprawdzie nie biegł, lecz widać było, że trochę mu się spieszy. Żółwie... Na litość Pantha! Nie dość, że musiał znosić fochy najemników, to teraz kazano mu rozmawiać z żółwiami. Dobrze chociaż, że pobiera stawkę za godziny. Doliczy sobie za nocną zmianę — i za pracę w trudnych warunkach. Z tunelu trzysta dwadzieścia siedem wynurzyła się duża zielona postać. Costello przyspieszył kroku. Zielony stwór przez chwilę stał przy włazie i naciskał różne klawisze. Costello puścił się biegiem. — Hej, ty tam! Żółw nawet na niego nie spojrzał. Oparł głowę o ścianę i stał bez ruchu jak ktoś, kto przed chwilą wydostał się na wolność po długim pobycie w więzieniu. Costello dopadł go, ciężko dysząc, i położył mu rękę na ramieniu. — Hej... Stróż otworzył oczy i zobaczył wstrętną, zniekształconą dłoń. Poderwał się jak oparzony i z gniewem spojrzał w twarz swego prześladowcy. Costello uniósł ręce uspokajającym gestem. — Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Po prostu szukam znajomych. Może przypadkiem ich widziałeś? — urwał. Żółw patrzył teraz tylko na jego ręce. — Chodzi o dwoje młodych ludzi — ciągnął Costello. — Chłopaka i dziewczynę. Chłopak ma... jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. Szczupły brunet o zielonych oczach. Dziewczyna... ładna. Osiemnastka. Rude włosy i szare oczy. Może przypadkiem ich widziałeś? — powtórzył. Stróż nie odpowiedział. Costello uznał, że należy go potraktować bardziej zdecydowanie. — Słuchaj no, ty... — warknął i dźgnął go palcem. — Wiem, że coś przede mną ukrywasz. Nie próbuj udawać głupiego. Lepszych od ciebie potrafiłem zmusić do mówienia. Gadaj, gdzie tamtych twoje, albo... Dość! Dość upokorzeń, gniewu, mdłości i tych palców na maleńkich dłoniach! Dość! Wystarczy! Stróż kłapnął paszczą. Costello z rykiem bólu cofnął skrwawioną rękę. Brakowało u niej dwóch palców, odciętych równo jak nożem. ROZDZIAŁ SZESNASTY Ściany powinny być stabilne, pomyślała Miri, a te tutaj raz są ciemne, a raz przezroczyste. I dlaczego co kilka minut, w przypadkowych odstępach czasu, połyskują jaskrawym neonowym światłem? Dlaczego ręce, zamiast napotkać twardą i solidną powierzchnię, zagłębiają się w mglistą ścianę na głębokość kilku centymetrów? Dlaczego, kiedy spogląda w dół, widzi tylko niewyraźny zarys swoich butów? I dlaczego jest jej tak dobrze? Przecież się nie upiła! Westchnęła. Najważniejsze, że nie zostaniemy tutaj zbyt długo, pomyślała. Przypomniała sobie, jak gładko opuścili Prime, weszli w nadprzestrzeń i tak dalej... Och, to było najpiękniejsze. Szybki zjazd jak po lodowej tafli. Nie potrafiła skupić się na jednej myśli. Ściana, na którą właśnie patrzyła, nagle zamieniła się w zieloną mgłę, poprzez którą prześwitywał brylant wielkości dziesięciu ciężarówek. Odruchowo potarła ramię. Po chwili jeszcze raz przesunęła dłonią w tym samym miejscu. Miękki dotyk koszuli sprawiał jej wielką przyjemność. Oczy błyszczały jej z zadowolenia. Co ja wyprawiam? — pomyślała i wzięła się pod boki. Natychmiast poczuła pod palcami starą, dobrze wyprawioną skórę, nieco zużytą, lecz wciąż w wyśmienitym stanie... Zerwała się na równe nogi i w tej samej chwili. Zauważyła na podłodze nowe ślady. Chyba nie było ich tu przedtem... Mnóstwo śladów pozostawionych przez spacerujące Clutche, głęboko odciśniętych w twardej jak skała posadzce. Miri roześmiała się, lecz zaraz spoważniała. Sądziła, że jej psychodeliczne wizje to jedynie uboczne skutki podróży. A jeśli się myli? Jeżeli coś z nią jest... nie tak? Jeśli zachorowała... lub na przykład doznała pomieszania zmysłów? Jako wariatka świetnie dogadam się z Twardzielem, pomyślała złośliwie. W końcu w życiu zdarzają się gorsze rzeczy. Lepiej to sprawdzić. Wiedziona wewnętrznym impulsem, rozplatała warkocz i wzięła do ręki gruby pukiel włosów, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Było tak, jak niestety się obawiała. Włosy świeciły dziwnym światłem. Każdy kosmyk wydawał się jaśniejszy i jakiś... mniej konkretny, niż normalnie. Postanowiła zajrzeć do sterówki i pogadać z Val Conem. Wychodząc z czytelni, skrzywiła się i wywaliła jęzor w stronę ściany, która przed chwilą cała pojaśniała złotem. * * * Val Con usiadł, kiedy pulpit zaczął się poruszać. Właściwie nie poruszał się, lecz... znikał? Wszystkie kontury rozlewały się w maleńką tęczę. Val Con poczuł się nieswojo. Przez chwilę wpatrywał się w swój palec i próbował ustalić, gdzie kończy się paznokieć. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Dotknął palca drugim palcem i poczuł, że się dotykają, lecz miał świadomość, że czuł ten dotyk na długo przedtem, zanim palce się zetknęły. Gorzej, że zaczynał tracić władzę w kciukach i miał wrażenie, że łysieją mu grzbiety dłoni. To pewnie ze zmęczenia, pomyślał. Jestem bardzo, bardzo zmęczony. Muszę odpocząć. Ale nie mógł — Pętla wciąż nie dawała mu spokoju, wciąż migotała i pokazywała najdziwaczniejsze liczby. Pochłaniała masę jego energii — i co najgorsze, uświadamiała, że tym razem może nie wrócić do domu. Dom? Zamknął oczy, żeby przypomnieć sobie to miejsce. Ale niestety, zamęt w głowie przeszkadzał mu nawet we wspominaniu. Shan? — pomyślał w nagłym przypływie desperacji. — Nova? Ale nie ujrzał swoich najbliższych krewnych. Szlifierz? Z tym już poszło lepiej. Zjawił się z dudniącym rykiem, przywołując kilka obrazów z życia klanu Średniej Rzeki... Wróć do domu, pomyślał Val Con. Połóż się, odpocznij. Przyjmij posadę klanowego grajka... Znów pojawiły się liczby. Pętla powiadała, że im dłużej będzie grał na omnichorze, tym mniejsze będą jego szansę na przeżycie. W gęstwinie cieni i nagłych błysków wszystko traciło swą realność. Wszystko... Wiedział już, że halucynacje nie były skutkiem działania trucizny. Miały więcej wspólnego z psychodelikami... i szybko znikały, co wykluczało na przykład obecność jakichś zarodników rozsianych w powietrzu. Pozostawała zatem tylko jedna przyczyna — sam przelot. Powoli rozmasował sobie nadgarstek i zdziwił się, że tak prosta czynność daje mu tyle zadowolenia. Zamknął oczy. SPW: 0,2 Nic szczególnego. Tyle tylko, że nie dawał Pętli niczego do rozwiązania. Muzyka. Szlifierz wspomniał, że na pokładzie statku jest zestaw instrumentów. O, bogowie... Gdybym mógł teraz siąść do omnichory... — pomyślał. Współczynnik natychmiast spadł do zero-jeden. Przecież to nie ma najmniejszego sensu. Jakie niebezpieczeństwo może czaić się w muzyce? Musi odpocząć. Potrzebuje snu i spokoju, żeby wzmocnić nadwątlone zmysły i siły. W przeszłości właśnie w takich sytuacjach zawsze pomagała mu omnichora. Gdyby znalazł dość miejsca — a miejsca na tym statku na pewno nie brakuje — mógłby nawet trochę poćwiczyć l’apeleke. Pokręcił głową. Aby uprawiać tę sztukę Clutchów, niezbędna była wewnętrzna dyscyplina. Nawet dawniej, w oczekiwaniu na kolejną misję, nie zaszedł dalej niż za Piąte Wrota. Potem natychmiast wracał — ciągle jeszcze żywy. Muszę jechać do domu, pomyślał. Przed jego oczami, choć wcale tego nie chciał, znów zapłonęły groźne liczby. SPR na najbliższy miesiąc spadł do 0,09. Wyniki mogą być błędne wskutek zmęczenia psychicznego, przypomniał sobie. Och, gdyby tylko mógł odpocząć! Oba współczynniki od razu poszłyby w górę. Jedna ze ścian pojaśniała nagle złotem, później nabrała żółtej barwy nakrapianej na pomarańczowo i ściemniała głęboką czerwienią. Podłoga stała się zielona. Val Con spojrzał na swoją rękę — zdawała mu się jeszcze mniej prawdziwa. Dobrze, że nie ma tutaj Miri, pomyślał. Nie umiałby spokojnie odpowiadać na jej pytania. Nie miał teraz cierpliwości — choć z drugiej strony był zadowolony, że wyrwał ją z rąk Juntavas. Miała szansę wyjść z tego cało, gdy tylko dotrą do Volmeru. Dobrze, że po nią wrócił. Ale jednocześnie czuł, że dziewczyna jest dla niego strasznym zagrożeniem — straszniejszym z każdą mijającą chwilą. Wszystko wiedziała. Tak, wiedziała — bo sam jej przecież wszystko zdradził! Była świadkiem jego poczynań... Przez nią narażał na szwank misję... — Jaką misję, do ciężkiej cholery?! Zerwał się na równe nogi i potoczył wzrokiem po rozedrganych ścianach. Wziął głębszy oddech i przeczesał palcami włosy. Tylko spokojnie... — mruknął w duchu. Stanowczo za dużo myślisz. To statek Szlifierza i jedynie ciężki krążownik zdoła go rozwalić. Przez jakiś czas jesteś więc zupełnie bezpieczny. Przez tydzień albo dwa niczego nie musisz się obawiać. Połóż się i odpocznij. Powolutku, nie patrząc na zmieniającą się podłogę, podszedł do przeciwległej ściany i usiadł na szerokiej ławie z wygodnym oparciem. Chwilę później położył się i zaczął na nowo snuć plany, jak uratować Miri. Ciekawe, czy to właśnie tego dotyczyły obliczenia Pętli? Nie, nie... — przypomniał sobie. Jesteś za słaby. Praktyka mówi, że musisz odzyskać siły, zanim sięgniesz myślami w przyszłość. Zrelaksuj się. Zamknął oczy i znalazł w pamięci niezwykle prostą metodę odpoczynku, której uczono go bardzo dawno temu, w szkole kadetów, zanim wszedł do Zwiadu. Wylicz powoli wszystkie barwy tęczy i nadaj im odpowiednią wartość... Rozluźnij ciało, potem umysł, potem znów ciało — tylko trochę bardziej — i znowu umysł. Po takim wstępie można było, wedle wyboru, spokojnie zasnąć, wziąć się do pracy, pogrążyć we wspomnieniach albo przemyśleć ułożone już plany. Val Con rozpoczął ceremoniał. Luźno ułożył ręce koło ciała. Wyobraź sobie jasną czerwień. Czerwień to kolor odpoczynku mięśni... Skupił się na tej jednej barwie, nie bacząc na pozostałe. Czerwień. Zatrzymał ją wewnętrznym okiem i rozluźnił napięte mięśnie piersi. Słyszał szum krwi płynącej w żyłach i poczuł ulgę. Sztywność ustępowała z karku, nóg, brzucha... Nie przerywał. Patrzył poprzez migoczące mu pod powiekami kolory, widząc tylko ten jeden. Ten, który wybrał. Przedzierał się przez kolejne warstwy zmęczenia i odpoczywał: fizycznie, mentalnie, fizycznie, mentalnie... Miał wrażenie, że płynie. Czuł przyjemny dotyk tkaniny i skóry, ocierających się o jego ciało. Psychicznie znalazł się w punkcie zerowym — teraz mógł już bez przeszkód zabrać się do pracy lub najzwyczajniej w świecie zasnąć. Teraz widział przed sobą tylko fiolet — ostatni kolor w widmie tęczy. W tle pojawił się jakiś nie chciany, niepotrzebny obraz. Chciał go zniszczyć, ale nie potrafił. Już rozpoznawał, co to jest: jeden z programów treningowych z repertuaru Wykładowców. Istna tortura, która ze Zwiadowcy zmieniła go w sprawnego szpiega. Przegapił odpowiedni moment, by złamać zaklęcie tęczy. Uwiązł w pułapce własnych wspomnień; musiał patrzeć. Patrzył i widział, jak ludzie giną na jego oczach. Ludzie — jego ofiary. Program, który oceniał „efektywność działań na polu walki”, sam się uruchomił po to, by przedstawić mu bilans ostatniej strzelaniny. Policjant trafiony w oko. Bardzo dobrze. Podczas czołgania płuca i serce pełzającego zasłonięte są ramionami. Trudno także strzelić w kręgosłup. Policjantka w przysiadzie. Dobre trafienie, w pierś, lekko po lewej stronie. Nawet, gdyby od razu nie zginęła, i tak zostałaby wyeliminowana z walki. I tak dalej... Przegląd trwał niemal bez końca: pięć, sześć, siedem, dziesięć, dwanaście ofiar — każdy strzał, który oddał w obronie Miri, został tutaj poddany dokładnej analizie. Martwi jeszcze na chwilę wrócili do świata żywych. Duża skuteczność, najwyżej jedno lub dwa pudła... Sporo trupów. Rzut nożem do skrytego przed domem gangstera oceniono jako doskonały, ale z jedną uwagą: należało zlikwidować i bandytę i kobietę. Nie! Przecież to była Miri! Program trwał dalej, wciągając Val Cona coraz głębiej w zakamarki przeszłości. * * * W czasie spaceru do sterówki, Miri dowiedziała się o paru sprawach. Po pierwsze: odnalazła rozkosz w noszeniu koszuli. Było to miękkie, przyjemne i zmysłowe doznania. Po drugie: dopiero teraz zdała sobie sprawę z rozmiaru statku Szlifierza. Jak dotąd minęła zaledwie jedno wielkie pomieszczenie w połowie wypełnione wodą, a w połowie porośnięte trawą, oraz gigantyczną sypialnię. Po trzecie: przekonała się, że wszystkie zmiany kształtów i barw otaczających ją przedmiotów nie przypominały wizji, jakich przed laty doświadczyła po zażyciu środków halucynogennych, ani też majaków, dręczących ją po zranieniu zatrutą strzałą. Rozmyślając tak, weszła do sterówki — i stanęła się jak wryta. Val Con zniknął. Starała się nie patrzeć na kolorowe ściany i podłogę, ani na tęczę migoczącą w krysztale pośrodku... czegoś, czego nie potrafiła nawet nazwać. Jeszcze raz rozejrzała się po całej sali. Jest! Leżał na długiej ławie, lecz nie sprawiał wrażenia śpiącego. Wyglądał jak otruty — dziwnie zmieniony, wiotki, z twarzą skurczoną w okropnym grymasie i mocno zaciśniętymi oczami. Miri powoli podeszła i przyjrzała mu się uważniej. Zauważyła, że zaciska pięści. Na szczęście oddychał. — Hej, Twardzielu! Nie odpowiadał. — Spójrz na mnie! — krzyknęła głośniej. Nic. Położyła rękę na jego ramieniu. — Rusz się wreszcie, Twardzielu! To ważne! — Szarpnęła go najpierw lekko, a potem dużo mocniej. — Hej! Wstawaj! — Rozkaz też nie podziałał. To niedobrze. Val Con był cały spocony. Niesforny kosmyk ciemnych włosów przykleił mu się do czoła, a twarz przybrała ziemisty kolor. Miri delikatnie ujęła go za rękę, żeby sprawdzić tętno. Było silne i regularne, lecz bardzo szybkie. W tej chwili to jeszcze nie dawało powodów do obaw, ale po pewnym czasie... Pociągnęła go silnie za rękę. Chciała, by usiadł. Nic. — Val Con! — krzyknęła co sił w płucach najgroźniejszym wojskowym tonem. — Val Con! Nie odpowiedział. Zaklęła soczyście pod nosem. Rozpoznawała u niego symptomy szoku bojowego, znanego także jako paraliż histeryczny. Widywała już takie przypadki — i wiedziała, jak im zaradzić. Niektórzy ludzie odzyskiwali przytomność od razu, gdy tylko usłyszeli swoje imię wypowiedziane znajomym głosem. Inni potrzebowali nieco silniejszego bodźca. Najlepiej działał dotkliwy ból fizyczny. Miri rzuciła się do przodu i krzyknęła mu prosto w twarz: — Val Con! Nic. Nawet nie wstrzymał oddechu. Cofnęła się o pół kroku i popatrzyła na niego z namysłem. Co robić? Zadanie mu bólu mogłoby zakończyć się tragicznie, gdyby zareagował w ten sam sposób, w jaki inni reagowali w przeszłości. Zachodziła jednak obawa, że on zareaguje jeszcze szybciej i skuteczniej. W końcu doszła do wniosku, że najbezpieczniej będzie kopnąć go w ramię z półobrotu. Żeby sprawdzić, czy nic się nie zmieniło, jeszcze raz porządnie nim potrząsnęła i zawołała go po imieniu. Potem stanęła bokiem, gwałtownie wyrzuciła nogę, obróciła się i... Cios, który ja dosięgnął, mógłby powalić nawet wołu. Ciężko gruchnęła na ziemię. Straciła czucie w lewym ręku, ramię zwisało jej bezwładnie. Val Con skoczył na nią. Poturlała się po podłodze, z każdą chwilą nabierając rozpędu. Przez cały czas przyciskała bezwładną rękę do piersi. Wreszcie huknęła plecami w ścianę, aż jej dech zaparło. Jęknęła. Gdzieś z daleka usłyszała niewyraźny okrzyk. Ktoś ją wołał? Był zmęczony, pomyślała z trudem, strasznie zmęczony. Tylko dlatego jej nie zabił. — Miri! Otworzyła oczy i usiadła niezgrabnie, oparta o ścianę. Rękę wciąż miała jak sparaliżowaną. Val Con uklęknął przy niej blisko. Wyraz cierpienia zniknął z jego twarzy. — Nic mi nie jest — mruknęła. W jego oczach wciąż czaił się niepokój. — Wybacz... Głos uwiązł mu w gardle. Gwałtownie potrząsnął głową. Uśmiechnęła się, ale to nie pomogło. — Hej... wszyscy popełniamy błędy — powiedziała. Oparła się mocniej o ścianę i zacisnęła zęby, bo poczuła ostry ból w niesprawnej ręce. Zdrową dłoń położyła na jego ramieniu. — Dasz mi trochę wody, przyjacielu? Wstał i odszedł. Miri zamknęła oczy i próbowała poruszyć ręką, żeby sprawdzić, czy nie jest złamana. Na razie nie czuła nic oprócz bólu. Kiedy otworzyła oczy, Val Con w milczeniu podawał jej kubek z wodą. Woda była przyjemnie zimna i chłodziła jej wyschnięte gardło. Miri postawiła pusty kubek obok siebie na podłodze i tym razem uśmiechnęła się zupełnie szczerze. — Dzięki. Val Con nie odpowiedział, tylko wciąż patrzył na nią ze strachem. — Miri... — odezwał się wreszcie. — Jak ty możesz wciąż darzyć mnie przyjaźnią? — Cóż... — westchnęła, próbując wzruszyć ramionami. — Czasami jest to trochę trudniej niż zazwyczaj. Nie był w nastroju do żartów. Miri z przeciągłym westchnieniem wyprostowała obolałą rękę i poruszyła palcami. Na szczęście żadnych złamań, pomyślała. — Powinnaś lecieć beze mnie — powiedział. — Nie przywykłam odwracać się plecami do przyjaciół — warknęła. — Wpadłeś jak oszalały między najemników... Ryzykowałeś własnym życiem, aby mnie w porę ustrzec przed pomyłką! — Z rozterką pokręciła głową. — Powiedz mi jedno... Po co mnie tyle razy ratowałeś? Czym zasłużyłam sobie na takie przywilej?! — A w zamian ja cię okłamałam — dodała po krótkiej chwili — i usiłowałam uciec. Zostawiłam cię, żebyś zginął. — Ja i tak pewnie będę żył krócej od ciebie. Ruszasz do walki, strzelasz do wroga, który tak samo strzela do ciebie, bierzesz wypłatę i idziesz w swoją stronę. Co zrobisz, gdy za dziesięć, dwadzieścia standardów spotkasz w barze któregoś z dawnych nieprzyjaciół? — Co? Pewnie się z nim napiję. Potem on postawi następną kolejkę i do rana będziemy snuć wspomnienia o starych dobrych czasach. — Właśnie. A w moim przypadku, takie spotkanie obudziłoby tylko dawną nienawiść. Każde zadanie przysparza mi dwóch, trzech nowych wrogów. Wcześniej czy później szala szczęścia musi przechylić się na ich stronę. A wtedy zginę... I tak wymykałem się im bardzo długo. Trzy lata życia to dla szpiega niemal cała wieczność. — Chcesz mi powiedzieć, że ciągle spodziewasz się, że ktoś cię zastrzeli? Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Pokręcił głową. — Nie. Wybrano mnie, żebym był... tym, kim jestem, bo mam silną wolę przetrwania. Walczę wbrew przeciwnościom losu. Do tej pory, jakoś jeszcze żyję. Przeszedłem dobrą szkołę w Zwiadzie, a to ważne dla szpiega. — Przekrzywił głowę. — Ale wciąż mi nie powiedziałaś, dlaczego zostałaś ze mną. Dobrze wiem, że się mnie boisz. Mogłaś przecież polecieć sama. — Może powtórzę: nie odwracam się tyłem do przyjaciół. Nawet takich, co mają źle poukładane w głowie i próbują mnie zabić. — Nie! — padła szybka, może nawet zbyt szybka odpowiedź. Miri uniosła brwi ze zdziwienia. — Nie? Cóż, chyba wiesz, co mówisz, skoro jesteś rachmistrzem. — Delikatnie dotknęła jego czoła. — Zrobili ci niemałą krzywdę, wtłaczając to do twojego mózgu. Nic dziwnego, że zwariowałeś. Przeciągnęła się. Gdyby nie ból w ramieniu i posiniaczone żebra, czułaby się zupełnie nieźle. Coś ją zakłuło w piersiach przy głębszym oddechu. — Pomożesz staruszce podnieść się? Pochylił się, objął ją w pasie i bez trudu postawił na nogi. Świat zatańczył jej przed oczami. Żeby nie upaść, chwyciła go za rękę i wsparła głowę na jego ramieniu. Stał spokojnie. Miał takie miłe, ciepłe ręce i był tak blisko, jak nigdy dotąd... Odskoczyła jak oparzona. Podeszła do głównego stołu, który raz wydawał jej się większy, a raz mniejszy. Pulsował niemal słyszalnym rytmem. — Najlepiej będzie, jeśli oboje prześpimy się zwykłym, staroświeckim snem — powiedziała. — Tam w głębi korytarza są sypialnie. Pokażę ci. Odwróciła się, zachwiała i pewnie by upadła, gdyby Val Con w porę nie chwycił ją za łokieć. Cofnął dłoń, jak tylko złapała równowagę. Popatrzyła mu prosto w twarz. W jego oczach wciąż czaił się cień przerażenia, a ona zlękła się, że może pozostać tam na zawsze. Wzięła go pod rękę. Wzdrygnął się, ale udała, że tego nie widzi. — Wesprzyj się na mnie, bo oboje klapniemy na ziemię — mruknęła. Nie odpowiedział, ale też nie protestował, kiedy pociągnęła go w stronę korytarza. — Jesteś Val Con yos’Phelium, Drugi Mówca klanu Korvalów? — Tak. — Kto w takim razie jest Pierwszym Mówcą? — zapytała. Starała się nie zwracać najmniejszej uwagi na to, że ściany i podłoga zmieniają się jak w kalejdoskopie. — Nova. To moja siostra. — Naprawdę? A co robi Drugi Mówca? Niemal się uśmiechnął. — Najczęściej to, co mu każe Pierwszy. — Milczał przez chwilę. — Drugi Mówca praktycznie nie ma żadnej władzy. Staje na czele klanu tylko wówczas, gdy Pierwszy Mówca z jakichś względów nie może pełnić swoich obowiązków. Zajmuje się sprawami rodu do powrotu Pierwszego Mówcy lub do wyborów. — A co decyduje o wyborze? — dopytywała się dalej Miri. — Wiek? Czy Nova jest starsza od ciebie? — Nie, trochę młodsza. Shan jest najstarszy. Był Pierwszym Mówcą po... po śmierci wuja Er Thoma. Ale wolał być Kupcem, więc przyuczył Novą do zadań Pierwszej Mówczyni i zręcznie wykręcił się od tych obowiązków. Powiedział, że za często bywa poza domem. — Głos Val Cona już niemal odzyskał normalne brzmienie. — To zresztą był znakomity wybór. Nova czuje się mocno związana z Liadem, siedzi na miejscu i w dodatku jest jeszcze Kronikarką, więc jest jej dużo łatwiej przemawiać w imieniu klanu przed innymi klanami. — Ale ty też na ogół bywasz poza Liadem — zauważyła. — Jak to się stało, że zostałeś Drugim? Nareszcie się uśmiechnął. — Bo dzięki temu Nova może sobie ponarzekać, że rzadko się widujemy. Miri wybuchnęła śmiechem i wskazała błyszczące drzwi. — To tutaj. Weszli do środka. Podprowadziła go do samego łóżka i dopiero wtedy cofnęła rękę i usiadła na pościeli. Łóżko było tak wysokie, że nie sięgała nogami podłogi. Val Con odwrócił się, żeby odejść. — Val Con. Spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Jeszcze nie wyzbył się wszelkich obaw. Przesunęła dłonią po łóżku. — Nie udawaj, ty też jesteś zmęczony, a na tym łożu mógłby spokojnie zmieścić się cały pluton Gyrfalków i nikt nie narzekałby, że mu ciasno. — Uśmiechnęła się. — Przy mnie będziesz zupełnie bezpieczny. Odpowiedział jej smutnym uśmiechem i zawrócił. — Jak chcesz — westchnął. Usiadł na brzegu łóżka i spojrzał na dziewczynę, która już zdążyła się położyć i zamknąć oczy. — Miri? Uchyliła powieki. — Słucham? — Dziękuję, że mnie obudziłaś. Wpadłem... w pułapkę myśli i wspomnień... — Nie ma sprawy. Bywały czasy, że takich, jak ty ratowałam co najmniej trzy razy w ciągu roku. To tylko mała cząstka przyjemności związanych z rangą sierżanta. A teraz chodźmy już spać, dobrze? I zgaś światło, jeśli wiesz, jak to zrobić. Roześmiał się cicho. — Tak jest, pani sierżant — mruknął i machnął dłonią przed małą płytką umieszczoną w ścianie nad ich głowami. Światła ściemniały i pozostały jedynie rozżarzone kule, czerwona i niebieska, imitujące obce księżyce. Val Con położył się i popatrzył w sufit. Bał się zasnąć... — Śpij, dzieciaku — burknęła na niego Miri. Posłusznie zamknął oczy. I zasnął. * * * Obudził się, sam nie wiedząc dlaczego. Przez chwilę nasłuchiwał z zamkniętymi oczami. Cisza. Nie... Ktoś obok niego posapywał we śnie. Prawą rękę miał całkowicie zdrętwiałą. Otworzył oczy. Miri leżała z głową na jego ręku, pogrążona w głębokim śnie. Jedną ręką trzymała rękaw jego koszuli. Ze zdumieniem poczuł ucisk w piersiach — niby bolesny, a jednak przyjemny. Mocno zacisnął zęby i zrobił kilka powolnych, głębokich oddechów. Ucisk zmalał, ale nie do końca, był na przemian ciepły i zimny. Val Con pierwszy raz widział ją tak spokojną. Dopiero teraz zauważył jej wąskie, kształtnie zarysowane nad oczami brwi, mgiełkę rzęs oraz garść piegów rozsypanych na nosie i gdzieniegdzie na policzkach. Uśmiechała się lekko, jakby śniła o czymś przyjemnym. Piękna Miri, pomyślał, wyciągnął rękę i pogładził ją delikatnie po twarzy. Sześć godzin temu chciał ją zabić. Błyskawicznie cofnął rękę i rozejrzał się wokół, szukając tego, co go obudziło. Statek przeszedł w fazę spoczynku. Val Con lekko się poruszył. — Miri... Westchnęła cicho, zatrzepotała powiekami i próbowała ułożyć się wygodniej. — Miri — powtórzył — wstawaj. Szare oczy spojrzały na niego z dziwnym rozmarzeniem. — Dlaczego? — Stoimy, a ty musisz uwolnić moją rękę. Zmarszczyła brwi, puściła jego rękaw i usiadła miękkim, kocim ruchem. — Stoimy? Jesteśmy już na miejscu? — Nie — odparł, pocierając ścierpniętą rękę. — Stróż mówił, że statek odpoczywa po ośmiu godzinach lotu. To znaczy, że przez najbliższe cztery godziny będziemy w normalnej przestrzeni. Należy w tym czasie wyzerować wszystkie czujniki i na nowo ustawić koordynaty. — Poczuł mrowienie w palcach-znak, że ręka wraca do życia. Jakby od niechcenia wyskoczył z łóżka. Miri powiodła wzrokiem po sypialni i z ulgą spostrzegła, że ze ścian zniknęły psychodeliczne „wizje”. Dzięki bogom... Przeturlała się na drugą stronę i też zsunęła z łóżka. — To na co czekamy? Trzeba iść do sterówki! * * * Przez kilka minut wpatrywała się w ekran nawigacyjny, po czym podeszła do konsoli i usiadła na szerokiej ławie naprzeciwko Val Cona. — Wiesz co? Zerknął na nią i z powrotem zajął się przyrządami. — Co? — Hmmm... Wprawdzie nie jestem pilotem, ale... wydaje mi się, że stąd widać wciąż te same gwiazdy. — Niezupełnie. Jesteśmy cztery lata świetlne od Prime. — Pochylił się, zerknął na jakiś wskaźnik i uśmiechnął się do niej pod wąsem. — Innymi słowy, według terrańskich pojęć zrobiliśmy tak zwany „krótki skok”. — Co takiego? — Popatrzyła na niego podejrzliwie. — Kpisz sobie ze mnie? Uniósł ręce. — Nic podobnego. Statki Clutchów są raczej powolne. Pod tym względem przypominają swoich właścicieli. Nie pamiętam dokładnie, jak to wszystko działa... Mówiono mi, ale zapomniałem. — Wcisnął kolejno trzy klawisze. — Ich napęd jest zupełnie inny od używanego przez Terrańczyków i Liadenów. Oni mówią o jakiejś „zamianie elektronów”, cokolwiek to może znaczyć. — Ja nie wiem nawet, jak działają nasze własne statki — mruknęła Miri tonem pocieszenia. — Słyszałam tylko o „liniach kongruentnych”. — Spojrzała na ekran. — Za sto lat nie wylecimy z tego sektora, szefie. — Nieprawda. Jeżeli Stróż prawidłowo wprowadził współrzędne, to mniej więcej za trzy tygodnie dotrzemy do Volmeru. — O tym właśnie mówię. — Przekrzywiła głowę. — Naprawdę nie pamiętasz, jak to działa? — Czasami zdarza mi się coś zapomnieć — mruknął. — To wręcz do ciebie niepodobne. — Wstała. — Idę do czytelni. Chyba że mogę ci jakoś pomóc? Nawet nie spojrzał na nią, tylko w milczeniu pokręcił głową. Miri z ledwie skrywaną irytacją wzruszyła ramionami i wyszła na korytarz. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Minęło sporo czasu, zanim udało się przywrócić ład i porządek. Na szczęście palce ofiary były w doskonałym stanie i istniała spora szansa, że uda się je przyszyć. Lekarz stwierdził, że cięcia dokonano wręcz z chirurgiczną precyzją. O wiele dłużej, niż można było się spodziewać, trwały zeznania młodego Clutcha. W tej chwili zajmował on miejsce po drugiej stronie biurka pana Inga, poddając ciężkiej próbie najmocniejsze krzesło, jakie zdołano znaleźć na stacji. W końcu podał skróconą wersję imienia swojego kuzyna. Rozmazany kleks na ekranie monitora przybrał kształt głowy i ramion kolejnego Clutcha. — Słucham? — zabrzmiało z głośników. Ing ukłonił się grzecznie. — Z całym szacunkiem, chciałbym porozmawiać — powiedział w handlowym — z pewną osobą, znaną pod krótszym imieniem Dwunastego Pancerza Piątego Żłobionego Noża Klanu od Źródła Średniej Rzeki z Jaja Hodowcy Zielonodrzewa z Gniazda Wytwórców Włóczni, Szlifierza. Wielkie oczy mrugnęły do niego. — A kto mówi? Niezwykle lakonicznie, jak na Clutcha. Ing zaczął mieć nadzieję, że cała sprawa dobiegnie do szczęśliwego końca nie później niż za jakieś trzy, cztery godziny. — Moja skromna osoba zwie się Xavier Ponstella Ing, Dzienny Inspektor Samorządu Społecznego Stacji Prime z Lufkit. Żółw na ekranie skinął głową. — T’carais wnet się o tym dowie. Proszę się nie rozłączać. Zniknął, zastąpiony przez jakieś abstrakcyjne wzory mieniące się na niebiesko, zielono i pomarańczowo. Ing spojrzał na swojego więźnia. — Może podejdź tu trochę bliżej — zaproponował. — Kuzyn od razu cię zobaczy i będzie wam łatwiej rozmawiać. Młody żółw milczał tak długo, że Ing zaczął się już zastanawiać, czy te słowa w ogóle do niego dotarły. Wreszcie Clutch podniósł się z krzesła, powłóczystym krokiem okrążył biurko i stanął tuż przy nim. W miejsce ruchomych arabesek na ekranie pojawiła się głowa kolejnego żółwia. Ten jest na pewno stary, pomyślał Ing, skorupa zasłania mu całe ramiona. — Chciał pan ze mną rozmawiać, panie Xavierze Ponstello Ing. By zaoszczędzić panu nieco czasu, dodam na wstępie, że nie mam nic przeciwko temu, aby mówił pan do mnie krótko: Szlifierz, tak jak to czynią inni ludzie — zadudnił donośnym głosem, nieco zniekształconym przez szumy na łączach. Ing dostroił odbiór i pochylił głowę w uprzejmym ukłonie. — Do mnie proszę zwracać się po prostu Ing — powiedział. — Niestety, mam przykrą wiadomość. Na stacji Prime doszło do kłótni między człowiekiem i pańskim kuzynem, pozostawionym tutaj do opieki nad statkiem. — Nie bardzo wiem, jak to się zaczęło — ciągnął Ing. — Wspomniany człowiek był w stanie szoku z powodu odniesionej rany i nie mógł udzielić nam wyjaśnień, zaś podejrzany niezbyt poprawnie włada językiem handlowym. Mówiąc w skrócie: istnieją wyraźne poszlaki, by podejrzewać, że pański kuzyn odgryzł człowiekowi dwa palce. Popełnił zatem czyn przestępczy, określany przez kodeks karny jako „napad z pobiciem”, za który przewidziane są stosowne kary. Ponieważ mamy do czynienia z Clutchem, w dodatku z pańskiego klanu, postanowiłem pana o tym powiadomić, zanim podejmę kolejne kroki. — Miał nadzieję, że staruszek okaże się rozsądny. — Jak nazywa się ów poszkodowany człowiek? — spytał Szlifierz. — Herbert Alan Costello — odparł Ing, zastanawiając się, co to ma do rzeczy. — Aha. Jakże się czuje pan Herbert Alan Costello? O ile dobrze sobie przypominam, to stan szoku bywa niebezpieczny dla ludzkich istot. Ho, ho... — pomyślał Ing. Pan żółw naprawdę się przejmuje. Trochę to dziwne, bo winowajca nie wygląda na skruszonego. — Chwilę temu rozmawiałem z lekarzem, który zapewnił mnie, że oba palce dadzą się z powrotem przyszyć do dłoni. Pacjent powinien po pewnym czasie odzyskać całkowitą władzę w ręku... Jeśli nie całkowitą, to na pewno w dziewięćdziesięciu procentach. To szczęście, że odzyskaliśmy palce w tak doskonałym stanie. — Rzeczywiście — zgodził się Szlifierz. — Wspomniał pan o karze. Według zwyczajów naszego klanu, sami wymierzamy karę naszym winowajcom. Wstyd by mi było, gdyby rozeszła się wieść, że porzuciłem dawne obyczaje i pozwoliłem innym klanom wymierzać sprawiedliwość. Będę panu niezmiernie wdzięczny, jeżeli weźmie pan to pod uwagę. Ze swojej strony mogę zaręczyć, że winny zbrodni zostanie ukarany stosownie do popełnionego czynu. — Poza tym — ciągnął — za pańską zgodą chciałbym przeznaczyć stosowną sumę na pokrycie kosztów leczenia rzeczonego Herberta Alana Costello oraz jego rekonwalescencji przez czas niezdolności do pracy. Polegam na pańskiej wiedzy w tej materii, bowiem nie znam właściwej ceny za ubytki ludzkiego ciała, zwłaszcza takie, które — jak mniemam — nie podlegają regeneracji. Uczynię wszystko, co uzna pan za słuszne, aby ten incydent nie spowodował pogorszenia dobrych stosunków łączących od dawna klan Clutch z klanami ludzi. Ing przez chwilę gapił się w monitor. — Jest pan niezwykle hojny — bąknął. Szlifierz machnął olbrzymią ręką. — Jestem wręcz przerażony, że to właśnie ktoś z naszego klanu dopuścił się takiego czynu. Powtarzam zatem: będzie ukarany. To prawda, że jest jeszcze młody i brak mu doświadczenia, lecz to nie zwalnia go od uprzejmości i nie tłumaczy zachowania, o którym był pan łaskaw wspomnieć. Postaram się to naprawić. Mam nadzieję, że pan Herbert Alan Costello całkowicie odzyska władzę w palcach. Szlifierz spojrzał teraz w bok i wzrok mu stwardniał. Ing przez moment poczuł coś na kształt współczucia dla stojącego obok niego żółwia. — Wstyd mi także — ciągnął Szlifierz, nie spuszczając wzroku ze Stróża — że mój kuzyn wmówił panu, jakoby nie władał handlowym. Zna ten język w wystarczającym stopniu, by swobodnie się porozumiewać. Szczerze powiem, po prostu nie mogę uwierzyć, że nie odpowiadał na pytania Starszego-w-Prawie i nie wyjaśnił przyczyn swojego postępowania. Ing mógłby przysiąc, że Stróż aż się skurczył. — Być może pański krewny jest zszokowany — podsunął. — Słyszałem o takich przypadkach. Nagły stres powoduje czasem trudności w posługiwaniu się językiem, który delikwent zna od urodzenia. — Jest pan niezwykle uprzejmym człowiekiem — stwierdził z godnością Szlifierz. — Szczerze doceniam pańskie wysiłki zmierzające do złagodzenia ciosu, który spadł na nas z tak niezwykłą siłą. — Stróżu! — warknął w handlowym. — Przybędziesz do mnie pod eskortą osób, które wyznaczy Xavier Ponstella Ing, abyś do czasu naszego spotkania nie popełnił dalszych karygodnych czynów. Zjawisz się tutaj tak szybko, jak Starszy Ing uzna to za stosowne. A przede wszystkim, od tej pory będziesz odpowiadał na wszelkie pytania szczerze i wyczerpująco. Postaraj się przemyśleć swoje zachowanie. Pomyśl także nad znaczeniem uprzejmości w stosunkach międzyludzkich. Oczekuję, że przedstawisz mi pełną wersję wydarzeń i wnioski, jakie wyciągnąłeś z dzisiejszej przygody. Czy zrozumiałeś wszystko, co powiedziałem? — Tak, T’carais — odparł Stróż ledwie słyszalnym głosem. — Usłuchasz mnie? — Tak, T’carais — padła jeszcze cichsza odpowiedź. — Zatem od teraz pozostajesz w rękach Starszego Xaviera Ponstelli Inga, który przekaże mi cię zgodnie z własnymi zasadami i tradycją. Do widzenia. — Ostatnie zdanie najwyraźniej odnosiło się do obu rozmówców Szlifierza, bo ekran nagle pociemniał. Młody żółw drżał na całym ciele. — Wiesz co, Stróżu?... — niepewnie zapytał Ing. — Teraz najlepiej usiądź i poczekaj. Załatwię ci jakiś transport, abyś najpóźniej jutro odleciał na planetę. Mimo groźby kary za brak uprzejmości, Ten-Kto-Czuwa nie umiał zmusić się do podziękowania za te miłe słowa. * * * Szlifierz miał mnóstwo książek, choć tylko część z nich była spisana w języku zrozumiałym dla Miri. Pierwsze oględziny przyniosły cenną zdobycz w postaci „Lotów kosmicznych dla młodzieży” profesora Thos Swifta i „Górnoliadeńskiego dla początkujących” niejakiej Anne Davis. Anne Davis? To nazwisko brzmiało całkiem znajomo. Miri uruchomiła czytnik, zwinęła się wygodnie na wysokiej półce, która Clutchom zastępowała fotel, i włączyła taśmę. „Anne Davis — dowiedziała się z notki biograficznej — była absolwentką Heidelbergu i specjalistką w zakresie lingwistyki porównawczej. Pozostawiła po sobie wiele prac dotyczących głównych odmian narzeczy terrańskich. Jej dzieła stały się kamieniem milowym we współczesnych badaniach językowych. Największą sławę przyniosło jej obszerne i wnikliwe studium górnoliadeńskiego, uzupełnione słownikami i ćwiczeniami z gramatyki, odkrywające tajniki tego arcytrudnego, ale jakże pięknego języka. W jej spuściźnie znalazł się także nie dokończony z powodu śmierci manuskrypt o gramatyce niskoliadeńskiego. Osierociła trójkę dzieci: Shana, Novą i Anthorę yos’Galan oraz wychowanka, Val Cona yos’Phelium”. Miri aż otworzyła usta ze zdumienia. Przypomniała sobie opowieść Val Cona o ciotce, która uczyła go gry na omnichorze. Masz więcej szczęścia niż rozumu, Robertson, pomyślała. Nie musisz już się zastanawiać, czy przypadkiem cię nie okłamał. Chyba trudno o lepsze dowody. Wyciągnęła książkę z czytnika i odłożyła ją na później. Wrzuciła drugą, usadowiła się wygodniej i wcisnęła przycisk DO PRZODU. „W dzisiejszych czasach na obszarze znanej nam galaktyki używane są cztery rodzaje napędów kosmicznych — powiadomił ją Rozdział Pierwszy. — Trzy najpopularniejsze z nich to terrański, powszechnie zwany kongruentnym, liadeński, czyli retrakcyjny, i żółwi, czyli substytucyjny. Czwarty napęd, stosowany wyłącznie przez Yxtrangów, do tej pory nie został dokładnie rozpoznany”. — Pewnie że nie — mruknęła Miri. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakiś statek Yxtrangów wpadł w niepowołane ręce. W razie zagrożenia, kapitan wysadzał wszystko w powietrze wraz z załogą. Gwoli prawdy, kilka statków zostało zdobytych podstępem przez Liadenów, ale nic to nie dało. Przy każdej próbie włamania się pod pokład pryz wybuchał, zabierając ze sobą zwycięzców. Dobrze chociaż, że tych statków było w sumie mało. „Statki Terry i Liadu — głosiła książka — wykorzystują wartość matematyczną zwaną stałą podobieństwa, pozwalającą na szybkie przemieszczanie się w kosmosie na wielkie odległości. Uczeni Terry podchodzą do tej koncepcji nieco inaczej niż matematycy Liadu, dlatego też napęd kongruentny różni się nieco od retrakcji kwarków. Tę różnicę wyraźnie widać w czasie potrzebnym statkom obu nacji na pokonanie tej samej trasy. Na przykład terrański frachtowiec w ciągu pięćdziesięciu sekund może przebyć bez mała pięćdziesiąt lat świetlnych. Frachtowiec Liadu na tę samą podróż potrzebuje pięćdziesięciu godzin. To porównanie ma, rzecz jasna, tylko znaczenie poglądowe. Liadenowie używają także mniejszych, jedno — i dwuosobowych łodzi. Chociaż także są wolniejsze od terrańskich statków, mają o wiele lepszą zdolność manewrową, co pozwala im wyprzedzić każdy statek, który przed rozpoczęciem skoku w nadprzestrzeń musi oddalić się na kilka godzin świetlnych od najbliższej planety”. Właśnie, właśnie... — pomyślała Miri. Statki Zwiadowców budzą powszechną zazdrość, bo są po prostu szybsze i zwrotniejsze. A co w tej sprawie słychać u Clutchów? „Napęd substytucyjny, czyli zamiany elektronów, powszechnie stosowany przez Clutchów, wykorzystuje zjawisko fizyczne polegające na tym, że elektron pojawia się na nowej powłoce, nie opuszczając starej”. Co?! „Statki Clutchów poruszają się więc seriami «skoków» o wartości mniej więcej jednego dnia świetlnego, po uprzednim sprawdzeniu, że w punkcie docelowym jest dla nich wystarczająco dużo miejsca”. Miri zamknęła oczy i energicznie potarła twarz rękami, po czym ponownie przystąpiła do czytania ostatniego fragmentu. „Taki sposób podróżowania — kontynuował autor — jest niesłychanie ekonomiczny, bo wykorzystuje ładunek energii powstały przy utylizacji masy otaczającej statek. Z tego też względu Clutche wybierają trasy przez gęściej zaludnione obszary galaktyki, w odróżnieniu od Terrańczyków i Liadenów, którzy wolą otwarte przestrzenie. Statki poruszane napędem substytucyjnym są o wiele wolniejsze od wszystkich pozostałych, ale lud Clutchów ma zupełnie inne poczucie czasu...”. Miri pobieżnie przejrzała resztę książki, szukając czegoś na temat efektów ubocznych podróżowania takim statkiem. Niczego nie znalazła. Zapewne ludzie nie latali w przestrzeń wraz z żółwiami. Bo niby po co? Kto chciałby lecieć trzy tygodnie, skoro innym statkiem można w dwa dni pokonać tę samą odległość? Odłożyła czytnik, wyciągnęła się jak długa na ławie i wyjęła z kieszeni hermetycznie zapakowaną rację żywnościową. Zawahała się w ostatniej chwili przed zerwaniem plomby. Przecież tu, na statku, miał być normalny prowiant... Twardziel — czyli Val Con — na pewno wie, gdzie go szukać. Wstała i niedbałym krokiem poszła do sterówki. * * * Załatwienie specjalnego promu i eskorty trwało trochę ponad pół godziny. Stróż miał polecieć z Prime do portu Econsey, a stamtąd czekała go jazda ciężarówką do hyatta, w którym mieszkali jego krewni. Ing przekonywał go, że jeszcze przed upływem doby spotka się ze Szlifierzem. Stróż zwiesił głowę, jak należało przed Starszym-w-Prawie i odpowiedział najgrzeczniej jak umiał, chociaż jego zdaniem tak zwany „język handlowy” w ogóle nie nadawał się do wyrażania uprzejmości. — Bardzo dziękuję za opiekę. Żałuję tego, co się stało. — Ja także — odparł szczerze Ing — ale cóż, niczego nie możemy zmienić. Musisz ponieść zasłużoną karę. Pamiętaj tylko, nie popadaj w rozpacz, masz jeszcze przed sobą całą przyszłość. Wierzę, że drugi raz nie popełnisz takiego błędu. Stróż mruknął, że Starszy Ing na pewno się nie myli, że już na zawsze zapamięta sobie jego słowa. Na tym Ing zakończył rozmowę i przekazał żółwia nerwowej strażniczce, która miała się nim zająć aż do czasu przybycia promu. * * * Po wyjściu z biblioteki Miri skręciła w lewo, zamiast w prawo, minęła basen i trafiła prosto do ogrodu. Zobaczyła przed sobą gąszcz roślin. Jedne z nich zwisały z ozdobnych gazonów, inne znów pięły się po wysokich tyczkach, a jeszcze inne w fantazyjny sposób wyznaczały granice niewielkich polanek, na których stały wygodne kamienne ławy. To było przyjemne miejsce, choć dosyć ciemne i upalne — zwłaszcza dla Miri, wychowanej na zimnym Surebleak. Zmitrężyła tu jednak nieco więcej czasu, przyglądając się rozsianym po trawie żółtym i fioletowym kwiatom, i pękatym kiściom czerwonych owoców, rosnących na grubych pnączach. Zastanawiała się, czy mają coś wspólnego z winoroślą i czy dałoby się z nich zrobić wino. Z cichym westchnieniem opuściła ogród, przeszła przez krótki korytarzyk biegnący od sypialni do głównego przejścia i po chwili znalazła się w sterówce. Nie zastała tam Val Cona. W gruncie rzeczy wcale się go nie spodziewała. Nie mógł narzekać na brak zajęć na statku tej wielkości. Spojrzała na stos przedmiotów zgromadzonych na stole. Coś ją tknęło. Podeszła bliżej, zakładając ręce do tyłu, żeby przypadkiem czegoś nie dotknąć, i przyjrzała się dokładniej kolekcji. Pistolet bez wątpienia należał do Val Cona. Nóż... to chyba ten sam, którym ocalił ją przed bandytą... Kiedy to było? Całe wieki temu. A to? Przecież to tylko rzemień z jego koszuli, a obok metalowa płytka o wyglądzie karty kredytowej i zwykłe buty... Buty? Val Con wszedł po cichu do sterówki. Chociaż Miri stała tyłem do niego, natychmiast odwróciła głowę. — Co ty zrobiłeś ze swoją twarzą? — spytała ze zdziwieniem. — Jesteś czerwony jak burak. Uśmiechnął się i podszedł do stołu. — To mydło Szlifierza. Nareszcie mogłem porządnie się wyszorować. Przyjrzała mu się bez słowa. Mokre włosy, zaczerwieniona twarz, rozchełstana koszula, rękawy zawinięte aż po same łokcie. Nie miał na sobie pasa ani butów. Popatrzyła mu prosto w oczy i spostrzegła, że zniknął z nich wczorajszy wyraz przerażenia. Val Con spoglądał na nią ze spokojem, jasnym i przejrzystym wzrokiem. Szybko wskazała palcem na stół. — Wziąłeś się za sprzątanie? — To broń, Miri. Chcę, żebyś ją przede mną schowała. — Dlaczego ja? To jeszcze jeden twój zwariowany pomysł? A poza tym, mój drogi, buty nigdy nie były i nie będą bronią. Pas również. Facet nie powinien chodzić w rozpiętej koszuli, bo to bardzo nieładnie. Zatrzymaj też sobie kartę kredytową. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda. Val Con wziął do ręki ciemny rzemień, którym na co dzień sznurował koszulę, zręcznie owinął go wokół palców i napiął. — Garota. Krawędzią karty kredytowej bez trudu obciął wystający kawałek ściany i podał go dziewczynie. — Gilotyna. Przewrócił pas na drugą stronę i odsłonił trzy ukryte kieszenie. — Ładunki wybuchowe, elektroniczny wytrych, piła. Odłożył pas na stół i wskazał na buty. — W prawym w obcasie jest dodatkowy ładunek wybuchowy. Z czubka wysuwa się ostry kolec, przydatny przy wspinaczce. W lewym jest taki sam kolec i w obcasie zwykły wytrych. Usiadł, jakby nagle się zmęczył. Wskazał pozostałe druty, jakieś igły i dziwne kawałki metalu. — Szpilka za uchem, drut w oku — śmierć. Wszystko, czego sobie życzysz. — Już rozumiem — przerwała mu w pół słowa. Przez dłuższą chwilę stała w milczeniu, przyglądając się zgromadzonym zbiorom. Jedna rzecz wydała jej się ważniejsza od wszystkich innych. Wzięła ją do ręki. Była to czarna pochwa z najprzedniejszego zamszu, otulająca zacne ostrze. Rękojeść wyglądała jak cięta z obsydianu, lecz okazała się ciepła w dotyku. Miri ścisnęła ją mocniej w palcach i wyciągnęła nóż z pochwy. Ostrze zamigotało w świetle tysiącem promieni, mieniąc się kryształową czernią i zielenią. Mogłaby przysiąc, że było żywe. Niemal z nabożną czcią schowała je z powrotem. Rękojeść wcale nie pasowała do jej dłoni. Zrobiono ją dla kogoś innego. Bez słowa podała nóż Liadenowi. Odruchowo wyciągnął rękę, lecz natychmiast zacisnął pięść i ją opuścił. — Dostałeś to od Szlifierza — stwierdziła sucho Miri — więc pozwól, że coś ci wyjaśnię. Jeśli zabijesz mnie tym nożem, to będzie znak, że miałeś powód. Wcale nie będę protestować. — Groźnie zmarszczyła brwi. — Zabierz go! Z ociąganiem wziął nóż do ręki i pieszczotliwie pogładził lśniącą rękojeść. Miri gwałtownie odwróciła się w stronę stołu. — I to także! Zabieraj wszystko! Schowaj, wyrzuć... Nic mnie to nie obchodzi! Nie mam zamiaru tego przechowywać! To nie ma najmniejszego sensu! — Nagłym ruchem opadła na ławę, dysząc ciężko i dygocząc ze zdenerwowania. — Miri, posłuchaj mnie. Mogę cię zabić... Parsknęła jak rozzłoszczona kotka. — To już przerabialiśmy, kosmito. Pokręcił głową. — Mogę cię zabić w każdej chwili. Stąpamy po cieniutkiej linii. — Musiał wyjaśnić jej to do samego końca! — Wystarczy, że na przykład wyjmiesz pistolet do czyszczenia. Zobaczę broń — i zginiesz. Wczoraj o mały włos uniknęłaś śmierci... Z całej siły huknęła pięścią w stół i zerwała się na równe nogi. — Uderzyłeś mnie gołą pięścią, cashutasie! Nigdy nie użyłeś wobec mnie broni! I wiem, że nie użyjesz! Klapnęła na ławę tak szybko, jak przedtem wstała. Spojrzała na swoją rękę i na srebrnego węża z błękitnym klejnotem w paszczy. — Nie wierzę, żebyś mógł mnie zabić — powiedziała. — Nie wierzę. Val Con odczekał chwilę, a gdy uniosła głowę, spytał łagodnie: — Miri, powiedz, ilu już zabiłem od dnia, w którym cię poznałem? Jej oczy stały się okrągłe ze zdziwienia. — Nie liczyłeś? Ale to byli obcy. Broniłeś się, brałeś udział w walce. A zeszłej nocy... Nie byłeś sobą. Przeżyłeś szok. Dobrze wiedziałam, że gdy się obudzisz, zaatakujesz mnie jak walczący tygrys. Myślałam jednak, że uda mi się uniknąć twoich ciosów. Nie wyszło, no i teraz mamy o co się kłócić. Ale żyjemy. — Miri... — Nie! — krzyknęła na całe gardło. — Nie chcę już o tym słyszeć — dodała spokojniejszym tonem. — Zabij mnie, aby udowodnić, że nie miałam racji. Rozumiesz, accazu Nigdy w życiu nie miałam do czynienia z takim postrzeleńcem. Jeśli chcesz, możesz to uznać za komplement. A wiesz, co zrobiło z ciebie wariata? Ten... ten budzik, co siedzi w twojej głowie i wciąż gada od rzeczy! Ludzie to nie cyferki. W każdej sytuacji jest mnóstwo rozwiązań, zależnie od przypadku, kondycji, pogody... Tego nie można obliczyć. — Potarła twarz rękami i wzięła głębszy oddech. — Wywal to w końcu z siebie, a będziesz zdrowszy! Daj sobie spokój ze szpiegowaniem i weź się za omnichorę... — Głos uwiązł jej w gardle. Val Con czekał cierpliwie, patrząc na nią spod oka. — Och, chyba za dużo gadam. — Wstała z ławy i machnęła ręką. — Zawrzyjmy układ. Wskaż mi teraz drogę do spiżarni, a ja zrobię nam coś do jedzenia, zgoda? A ty przez ten czas, na litość Pantha, posprzątaj ze stołu! ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Volmer. Dużo musieli zapłacić, żeby usłyszeć to jedno słowo, ale rozkaz wyraźnie mówił, żeby nie liczyć się z kosztami. Justin Hostro tylko skinął głową, kiedy dowiedział się, co kupił — i wydał nowe dyrektywy, związane z jeszcze większymi wydatkami. Statek. Dwa tuziny najlepszych ludzi. Broń. Zebrać to wszystko razem i jak najszybciej wysłać na Volmer. Matthew skłonił się i obiecał osobiście dopilnować realizacji tego polecenia. * * * Val Con zawiązał rzemyki koszuli, wzuł buty i zapiął pas na biodrach. Ze sterty broni wybrał pistolet i dwa noże, klanowy i do miotania. Z niechęcią spojrzał na wszelkie igły, gadżety i mikstury. Nie lubił ich już podczas szkolenia. Po namyśle wziął jeszcze tylko drut i kartę kredytową. Resztę zgarnął pod pachę, poszedł w kąt sterówki i otworzył skrytkę w pozornie gładkiej ścianie. Wrzucił wszystko do środka i zatrzasnął drzwiczki, po czym wrócił do konsoli, przekręcił dwie gałki i z zadowoleniem skinął głową, czując lekką wibrację. Miri uniosła głowę znad stołu zastawionego różnymi smakołykami. — Co ty wyprawiasz? — Wywaliłem to wszystko w kosmos. — Wzruszył ramionami. — Prawdę mówiąc, z niemałą przyjemnością. Za pierwszym razem, gdy zobaczyłem fiolkę wypełnioną kwasem, to niemal się porzygałem. — Usiadł na brzegu stołu i przypatrywał się jej przez chwilę. Miri nakryła garnek, w którym przygotowywała suflet z grzybami, i podała Val Conowi kubek. — Kolacja będzie gotowa za mniej więcej czterdzieści pięć minut. Mam nadzieję, że lubisz suflet z grzybami, bo nie znalazłam niczego więcej w tym pudle. Nie krzyw się przypadkiem na wino, bo innego nie ma — dodała z uśmiechem. — Przepraszam za te „kieliszki”, ale były tylko takie. — Całkiem poręczne. Wypił łyk wina i z uznaniem pokiwał głową. — Właśnie, obawiałam się, że będzie dobre — powiedziała z żalem Miri. — Bo jest dobre — odparł zdziwiony. — Sama spróbuj. Ostrożnie umoczyła usta i westchnęła. — No właśnie. Kłopot w tym, że do dobrego łatwo się przyzwyczaić, potem krzywisz się na kynak. — Liz wspominała mi, że lubisz wykwintne rzeczy — mruknął. — Nieprawda! — zaprotestowała ostro. — Najwyżej mogła powiedzieć, że się na tym nie znam. Moim zdaniem, piękno boli tak samo, jak brzydota. To stara prawda. — Łypnęła ponuro w jego stronę. Bez zmrużenia powiek wytrzymał jej spojrzenie i spokojnie popijał dalej wino. Po chwili Miri wzruszyła ramionami. — Szlifierz wspominał mi, że jesteś dobry i wyrozumiały. Skrzywił się, jakby trafiła go w jakieś czułe miejsce. — Niektórzy tak myślą... — No właśnie. — W jej głosie było słychać niedowierzanie. Ma powody do wątpliwości, uznał Val Con. — Szlifierz... — zaczął pomału. Nagle chciał sam usłyszeć wypowiedziane na głos imiona wszystkich tych, którzy go kochali. — Shan, Nova, Anthora... — Sami krewni — zakpiła. — Daria... Za późno ugryzł się w język. Miri spojrzała na niego z zaciekawieniem. — Daria? A to kto? Nauczycielka z podstawówki? — Byliśmy kochankami. — A potem odkryła twój sekret? Twoją prawdziwą naturę? Val Con pociągnął długi łyk wina i popatrzył w głąb kubka. — Umarła — powiedział wyraźnie. — Zabiłeś ją? Poderwał głowę, zacisnął usta i spojrzał na nią wściekłym wzrokiem. — Nie. Nie doszedłem jeszcze do takiego stanu, żebym mordował tych, których kocham. Głośno postawił kubek na stole, wstał i odszedł. Miri długo patrzyła za nim pustym i nieruchomym wzrokiem, głęboko oddychając. Kiedy już doszła do siebie, wzięła kubek i poszła szukać Val Cona. * * * Ten-Kto-Czuwa zjawił się przed obliczem T’caraisa pod eskortą czterech ludzi. Szlifierz nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, ale spytał uprzejmie przybyłych gości, czy nie są przypadkiem głodni lub spragnieni. Odpowiedzieli mu równie grzecznie, że po szczęśliwym wypełnieniu misji muszą natychmiast wracać na stację. Kiedy wyszli, Szlifierz wreszcie spojrzał na syna siostry własnej siostry. — Co chciałbyś mi powiedzieć o swoim zachowaniu? — spytał w handlowym. — Kuzynie... — zaczął Stróż w języku żółwi. Szlifierz uniósł rękę. — Z tego, co słyszałem, dość słabo znasz język handlowy, więc musisz więcej ćwiczyć. Nie mów zatem po naszemu. — Kuzynie — powtórzył Stróż, choć barbarzyńskie słowa z niemałym trudem przechodziły mu przez gardło — wstyd mi za to, co się stało. Zdenerwowało mnie zachowanie osób, które w swojej łaskawości obdarzyłeś takim zaufaniem, że oddałeś im nasz... nasz statek. Przejęty tym, dopuściłem się niecnego czynu wobec stworzenia... wobec istoty o wiele słabszej ode mnie... — Przerwij. Stróż umilkł i cierpliwie czekał, starając się zachować resztki godności. Szlifierz przyglądał mu się przez chwilę. — Na pewno skorzystasz na tym, jeżeli mi opowiesz coś więcej o tych ludziach, którzy zjawili się na naszym statku — powiedział. — Słucham. — Przybyli razem, T’caraisie. Jedno z nich miało ciemną sierść, a drugie nieco jaśniejszą. Byli bardzo mali. To ciemniejsze przerwało mi w pół słowa, zanim zdążyłem się przedstawić. Powiedziało, że nie ma czasu, i żebym ich natychmiast... — W tym przypadku właściwym słowem jest „on”, gdyż mówisz o ludzkim samcu. Osobnik o jaśniejszym futrze to samica, więc zgodnie z gramatyką języka handlowego należy określać ją słowem „ona”. Mów dalej. Stróż w duchu jęknął z poniżenia. Musiał pokornie wysłuchiwać nauk, jakby przed chwilą wyszedł z jaja! Zgnębionym głosem podjął przerwany wątek opowieści. — ...prowadził do sterówki. Chciał wiedzieć, jak kierować statkiem. Spełniłem wszystkie jego prośby i nastawiłem kurs na planetę Volmer, czyli V-8735-027-3. Potem kazał, bym ci powtórzył te oto słowa... — Przerwał, czekając na pozwolenie. Szlifierz krótko machnął ręką i Stróż skrupulatnie wyrecytował słowa Val Cona. — „Chciałbym, abyś coś przekazał mojemu bratu Szlifierzowi...” Kiedy dobrnął do samego końca, znów zrobił niewielką przerwę. T’carais dał mu znak, żeby mówił dalej. — Później polecił mi opuścić statek w najwyższym pośpiechu i dodał przy tym ostrzegawczym tonem, że start nastąpi za pięć standardowych minut. Ani razu, kuzynie — krzyknął Stróż, nie panując dłużej nad sobą — nie potraktował mnie z należytym szacunkiem! Nie przedstawił się, nie podał mi imienia swojej towarzyszki, nie zapytał o moje... — Zamilcz teraz — rozkazał Szlifierz. Zamknął oczy i otworzył je dopiero po dłuższym czasie. — Jesteś młody — powiedział — i pewnie dlatego nie znasz osoby, z którą rozmawiałeś. To może w pewnym stopniu usprawiedliwiać twoje zachowanie, chociaż z drugiej strony powinieneś lepiej zapamiętać, że masz do czynienia z moim bratem. — Wiedz zatem, Niedouczony, że ów człowiek obecnie nosi pełne imię: Val Con yos’Phelium Zwiadowca, Artysta Sztuk Efemerycznych, Zabójca Najstarszego Smoka, z Klanu od Źródła Średniej Rzeki z Jaja Hodowcy Zielonodrzewa z Gniazda Wytwórców Włóczni, Twardziel. Wiedz także, iż w pełni zasłużył na to, aby nazywać się moim bratem. Na koniec dodam, że wciąż jest bardzo miody. Gdyby należał do naszego ludu, nie nosiłby na plecach nawet pierwszego pancerza. — Po namyśle — ciągnął — nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mój brat obawiał się o swoje życie. Doceniam to, że na moment przerwał wszelkie czynności mające na celu ochronę jego i jego towarzyszki, i przekazał mi słowa miłości i oddania. Nie widzę w tym niczego zdrożnego, za to wstyd mi za to, że ktoś z mojego klanu tak dalece uległ uprzedzeniom, że nie dostrzegł tego i nie docenił. Stróż pochylił głowę. — Bardzo głęboko przemyślę to, co teraz powiedziałeś, T’caraisie. — Uczyń tak. A teraz dokończ swoją relację. Jak to się stało, że niejaki Herbert Alan Costello doznał krzywdy na ciele za sprawą członka naszego klanu? — Kiedy twój brat kazał mi odejść, T’caraisie, szybko pokonałem tunel wiodący na korytarz, zamknąłem śluzę i dałem znać na pokład, że już jestem na stacji. Po drżeniu ścian poznałem, że statek wystartował. W tej samej chwili ktoś zawołał w języku handlowym: „Hej, ty!”. Dopóki Herbert Alan Costello nie położył mi ręki na ramieniu, nie wiedziałem, że te słowa są skierowane właśnie do mnie. Wzdrygnął się na to wspomnienie i urwał. Szlifierz dał mu znak, żeby mówił dalej. — Spytał, dokąd polecieli twój brat i jego towarzyszka. Kiedy mu nie odpowiedziałem, rzucił kilka ostrzejszych słów, które na dobrą sprawę można było uznać za groźbę. Wspomniał bowiem, że zna sposoby, aby mnie zmusić do mówienia. Przyznaję, że słuchałem go z pewnym roztargnieniem, wciąż jeszcze przeżywając spotkanie z twoim sławnym bratem. Herbert Alan Costello powtórzył swoją groźbę i dźgnął mnie placem. Wówczas go ugryzłem. — Stróż schylił się nisko. — Wstyd mi za to, T’caraisie. — Tak być powinno. Pójdziesz teraz do kuzyna Selektora i powiadomisz go, że za moją zgodą może dowolnie tobą rozporządzać. Przemyśl to, co przed chwilą ode mnie usłyszałeś, a o karze porozmawiamy innym razem. — Tak jest, T’caraisie. * * * Był w atrium. Leżał na brzuchu na małej łączce pokrytej świeżą niebieską trawą, z brodą opartą na splecionych dłoniach. Nie drgnął nawet, kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi. W pierwszej chwili Miri miała ochotę podciąć sobie gardło, ale potem doszła do wniosku, że to byłoby zbyt tchórzliwe wyjście. Usiadła zatem po turecku w takim miejscu, żeby Val Con mógł ją zobaczyć, kiedy tylko zechce odwrócić głowę. Ale on nie zechciał. Miri uszczypnęła się, żeby sprawdzić, czy to wszystko dzieje się naprawdę, i oblizała nerwowo wargi. — Przykro mi, że swoim zachowaniem przywiodłam cię do żalu — powiedziała po górnoliadeńsku. Mówiła całkiem poprawnie, chociaż chwilami trochę się zacinała. — Boli mnie, że sprawiłam ci przykrość, ale zrobiłam to przypadkiem, chcąc powiedzieć coś bardzo ważnego. To jednak w żadnym stopniu mnie nie usprawiedliwia. — Wzięła głębszy oddech i dokończyła krótko po terrańsku: — Po prostu zachowałam się jak głupia suka. Drgnął i popatrzył na nią. — Miri... — Przecież mówię, że przepraszam! Skąd miałam wiedzieć, że tak ci to dopiecze? Wręcz byłeś gotów utopić mnie w łyżce wody... Roześmiał się. — Miri, jak możesz wygadywać takie bzdury? Wyciągnęła w jego stronę kubek. — To twoje wino. Co prawda nie wziął go do ręki, ale przynajmniej usiadł przodem do niej i oparł dłonie na kolanach. — Liz faktycznie powiedziała, że piękno cię oszałamia. — Dobrze chociaż, że nie oskarżyła mnie o nadmierną czułość. — Wbiła wzrok w głąb kubka. — Zapewne była przekonana, że sam to zauważę. Spojrzała mu prosto w twarz, niepewna, co odpowiedzieć. — Teraz ty się ze mnie naśmiewasz. — Ja? Nic podobnego. Po prostu terrański nie bardzo nadaje się do prawienia sobie komplementów. — W przeciwieństwie do liadeńskiego — przyznała — bo w nim w ogóle trudno sklecić najprostsze zdanie. — Gómoliadeński rzeczywiście brzmi sztywno i oficjalnie — mruknął z namysłem. — Ale chyba dlatego, że w swojej zasadniczej funkcji jest podobny do terrańskiego. Przede wszystkim służy wymianie informacji w kwestiach technicznych, handlowych i tak dalej. Trzyma ludzi na dystans. Niskoliadeński natomiast wyraża wszelkie uczucia. Jest bardziej... ludzki. W gruncie rzeczy jego ciepło polega na intonacji. To coś takiego jak „nieme” nuty, wydobywane z omnichory dla podkreślenia innych dźwięków... — Zapewne trudno się tego wszystkiego nauczyć. — O wiele łatwiej niż wytłumaczyć. Przekonała się o tym Anne, i chyba dlatego nigdy nie skończyła drugiego podręcznika. Miri poruszyła się nerwowo. Kubek z winem ciążył jej w dłoniach. — Znalazłam w bibliotece Szlifierza jedną z jej książek. Trochę się pouczę, zwłaszcza że przez bite trzy tygodnie nie mam nic więcej do roboty. Val Con przyjrzał jej się uważniej. — A potem wrócisz do rodziny? — Nie mam... Och, pewnie myślisz o klanie Jakmutam? — Pokręciła głową. — To przecież żadna rodzina. — Należysz do klanu Erob, Miri. Na pewno będą z ciebie dumni. — Niby dlaczego? — zapytała ze szczerym zdumieniem. — Jesteś córką klanu — odważną, mądrą i zdecydowaną. Szybko myślisz i równie szybko działasz. Nie znam rodu, który świadomie wyparłby się tak cennego skarbu. Na pewno uznaliby twoje pochodzenie. — I co z tego? — spytała. — Wcale ich nie znam i oni mnie też nie znają. Podejrzewam, że w razie jakiejś wpadki nie poszłabym do nich po pomoc. Prędzej zwróciłabym się do Szlifierza. Zapadła chwila ciszy. — Tak byłoby najlepiej — cicho przytaknął Val Con. Miri ostrożnie postawiła kubek z winem na trawie. Val Con uparcie udawał, że go nie widzi. — Jak to się stało, że Szlifierz uznał cię za brata? — zapytała, by przerwać nieprzyjemne milczenie. Uniósł brwi. — Za sprawą smoka, którego zabiliśmy razem. — Smoka? — Możesz mi wierzyć, znam się na tym. Smok jest w herbie Korvalów. — Ział ogniem i tak dalej? — To był smok. Naprawdę, bez cienia wątpliwości. Miał w paszczy trzy razy więcej zębów niż potrzeba i trzy razy dłuższych niż normalnie. Coś okropnego. Miri przyglądała mu się podejrzliwie. Wyczuwała w jego słowach nieuchwytną drwinę — może to przez ten chytry błysk w oku albo cień uśmiechu? — Powiadasz zatem, że go zabiliście... — westchnęła. — Szlifierz miał kryształowy nóż, a ty garść kamieni. — Nie. On miał włócznię, a ja pistolet, ale bestia była tak ogromna, że nie warto było marnować naboi. — Pokręcił głową. — Zgłupiałem ze strachu. Po omacku szukałem u pasa jakiejś większej broni. Znalazłem tylko rakietnicę, więc strzeliłem mu prosto w gębę. Zamroczyło go to na tyle, że Szlifierz mógł go zakłuć. Zwykły łut szczęścia. — Niektórzy mają go więcej niż inni — mruknęła bez przekonania. — I to już wszystko? Niczego przypadkiem nie zmyśliłeś? — A niby po co? — Popatrzył na nią szeroko rozwartymi oczami. — Tak było, jak powiedziałem. Szlifierz może to potwierdzić. — Wciąż ci nie wierzę — odpowiedziała i uniosła rękę. — Ale nieważne. Nie chcę żadnych przysiąg. — Wskazała palcem na kubek. — Nie chcesz wina? — Ależ chcę! — zawołał, lecz nie sięgnął po kubek. Nawet nie spojrzał w jego stronę. Spoważniał i popatrzył na Miri. — Dlaczego? Szlag by to trafił, pomyślała. — Co dlaczego? Val Con odgarnął z czoła kosmyk włosów. Odczekał chwilę, lecz Miri milczała. Wydął usta. — No dobrze... Dlaczego wciągnęłaś mnie w tę pułapkę? Oblizała spierzchnięte usta. — Chciałam ci udowodnić... Chciałam, byś zrozumiał, że już nie jesteś tym, kim byłeś przedtem. A może nawet nigdy nim nie byłeś? — Zastanawiała się przez chwilę, szukając odpowiedniego słowa. — Każdy, kto coś robi w życiu, wstydzi się niektórych rzeczy. Najważniejsze, żeby wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski i po raz drugi nie powtarzać tych samych starych błędów. — Zaczerpnęła tchu. — Nie wolno ci... Nie masz najmniejszego prawa brać na siebie winy za to, co zrobiłeś z czyjegoś polecenia! Szczególnie wówczas — dokończyła podniesionym głosem — kiedy dobrze wiemy, że wleźli ci do głowy w wojskowych kamaszach i nafaszerowali umysł jakimiś świństwami! Uśmiechnął się. — I wymyśliłaś sobie, że mi to udowodnisz? Kiedy właściwie doszłaś do wniosku, że nie musisz się mnie obawiać? — Po prostu... nie chcę, żebyś umarł. Zmiana psychiki to też rodzaj śmierci, prawda? Nastąpiła chwila ciszy. — Może. Lecz tak naprawdę co cię to obchodzi? Drgnęła nieznacznie, jakby chciała się poruszyć, ale bała się zerwać delikatną nić porozumienia. — Mówiłeś mi, że byłeś Zwiadowcą. Pierwszym-w-Zwiadzie... — Byłem. — Pamiętasz może, jak to było? Gwałtownie zmarszczył brwi. — A dlaczego miałbym zapomnieć? — Tylko sprawdzam — odpowiedziała rzeczowym tonem. — Szpieg to przecież nie to samo, co Zwiadowca. — Nie — przyznał ze spokojem. — Zwiadowca musi przejść solidny trening, żeby stać się prawdziwym szpiegiem. — Odczekał chwilę i dodał cicho: — Odbyłem pełne szkolenie. — Ale ciągle pamiętasz czasy, kiedy byłeś w Zwiadzie. To dużo więcej, niż się spodziewałam — urwała nagle i zaczęła jakby z innej beczki: — Masz przyjaciół... Choćby Szlifierza. — Odzyskiwała nieco pewności siebie. — Obchodzisz mnie, bo widzę, że próbujesz być moim przyjacielem. Może sam nie wiesz, dlaczego... Ale nie szkodzi. Ja też cię lubię z bliżej mi nie znanych powodów. — Przyjaciele — ciągnęła głosem mentora, wygłaszającego zasadnicze prawdy — są po to, żeby sobie wzajemnie pomagać. Bez tej pomocy, świat wkrótce ległby w gruzach. Bardzo nie lubię, gdy coś się rozłazi, więc dbam o swoich przyjaciół. — Popatrzyła uważnie na Val Cona i ze zdumieniem spostrzegła, że na jego twarzy maluje się niepewność. — Rozumiesz mnie, Twardzielu? Zamknął oczy i spuścił głowę. — Przegrałam? — zapytała po nieznośnie długiej chwili, kiedy już nie mogła wytrzymać napięcia. Drgnął i spojrzał na nią. — Mam nadzieję, że nie — mruknął, a potem wyprostował się z radosnym uśmiechem. — Dobrze mieć przyjaciela. Wziął kubek do ręki, pociągnął solidny łyk wina i podał go swej towarzyszce. Przyglądała mu się nieufnie. Val Con uśmiechnął się jeszcze szerzej i zachęcająco kiwnął głową. Miri poczuła, że coś ją ściska w dołku. Chwyciła kubek i wysączyła wino do ostatniej kropli. Uśmiechnęła się do Val Cona. Zerwał się na równe nogi i podał jej rękę. Miri przyjęła ją z wdzięcznością i też wstała. — Myślisz, że obiad jest już gotowy? — spytał, kiedy szli ogrodową ścieżką w stronę porośniętych ukwieconym pnączem drzwi. — Myślę, że już dawno się spalił — odpowiedziała. — Nigdy nie byłam dobrą kucharką. * * * Skok rozpoczął się pół godziny temu. Val Con zastygł w bezruchu i spojrzał ponad ramieniem Miri — tam, gdzie przed chwilą coś się poruszyło. Podłoga zaczęła pękać i z brązowej zmieniła się w fioletową. Val Con westchnął i zamknął oczy. — Już się zaczęło? Ostatnim razem ruszyło dopiero po godzinie. Na chwilę otworzył oczy. — Ty też? — A co, myślałeś, że jesteś wyjątkiem? — Ściana za jego plecami rozbłysła na pomarańczowo. — Ohyda. Nigdy nie lubiłam tego koloru. — Westchnęła. — Cholernie głupi sposób podróżowania. Val Con upił nieco wina i wykonał nieokreślony ruch ręką, w której trzymał kubek. — To niby jest efekt skoku? — Tak przynajmniej twierdzą uczeni w piśmie — odparła. — W „Lotach kosmicznych dla cymbałów” przeczytałam, że chodzi tutaj o specyficzne właściwości elektronów. Ponoć taki elektron umie pojawić się na nowej powłoce, zanim opuści starą. Wniosek stąd, że statek Clutchów i wszystko, co się tu znajduje — łącznie z nami — jest podczas lotu w dwóch miejscach naraz. Pociągnęła solidny łyk wina. Starała się nie zauważać, że stół błyszczy wewnętrznym światłem i pulsuje. Val Con gapił się na nią ze zdumieniem. — Popraw mnie, gdyby się mylił — mruknął. — Chcesz powiedzieć, że nasze elektrony — powtarzam: nasze, jak to słusznie przed chwilą podkreśliłaś — przemieszczają się... jakby dwukrotnie? — Z grubsza chyba o to chodzi, ale jestem żołnierzem, a nie fizykiem. Zerknął ponad jej ramieniem w głąb sterówki. Podłoga połyskiwała, rozrywana ciemnymi błyskawicami, znad tablicy rozdzielczej buchały kłęby fiołkowej i zielonej pary, a ława pilota pokryła się niebieskimi krętymi wzorkami. Val Con zaczerpnął tchu, wypuścił powietrze i mruknął coś cicho pod nosem w języku, który przypominał tłuczenie szkła stalowym młotem. — Co tam znowu? — zagadnęła go Miri. — Nieważne. Najmłodsza z kuzynek Szlifierza nie powinna słuchać takich rzeczy, zwłaszcza gdy dotyczą świeżo poznanych krewnych. — Właśnie o tym myślałam. — Dopiła wino i ostrożnie postawiła kubek na rozmigotanym stole. — Na ile Szlifierz różni się od nas... na przykład sposobem myślenia? A może wcale nie dostrzega tego, co my widzimy? — Nieznacznie zmarszczyła brwi. — Bo my to widzimy, prawda? Wzruszył ramionami. — Chyba tak, jeśli wyjdziemy z założenia, że nasz proces myślowy jest czymś w rodzaju przeżycia. — Te wizje są nietrwałe — oznajmiła Miri. — Znikają w tle, kiedy tylko skupisz się na czymś innym. W gruncie rzeczy możemy przespać najbliższe trzy tygodnie. Albo nie... Ostatnio śniły mi się potworne koszmary. A tobie? Val Con patrzył na główny ekran nawigacyjny, wypełniony ruchliwą ławicą różnokolorowych rybek. — Nie miewam snów — mruknął i spojrzał na dziewczynę. — Coś mi podpowiada, że ów pyszny suflet może nam się znudzić do końca podróży. Może pójdziemy razem na małe oględziny? Dobrze by było znaleźć spiżarnię z ludzkim jedzeniem. — Kawę! — zawołała z błyszczącymi oczami. Wstał i przeciągnął się z uśmiechem. — Tutaj zdarzają się dziwne rzeczy. * * * Kapitan Khaliiz z floty Yxtrangu zerknął na odczyt skanera. Samotny statek, kiepsko chroniony, trzy formy życia na pokładzie. Bez wątpienia terrański. Marny łup, lecz w obecnych czasach trudno o coś lepszego, a przecież trzeba nakarmić załogę. — Wchodzimy w normalną przestrzeń. Obca jednostka pojawiła się tuż przed nimi. Prywatny jacht, w zasadzie ufny tylko we własną szybkość. Khaliiz widział już kiedyś dwie podobne łajby, wynajmowane przez wycieczkowiczów. Żadnych żołnierzy, zero broni i słabe osłony. — Kontakt wzrokowy — oznajmił Adiutant, gdy rozległ się dźwięk gongu. — Łączność — dodał chwilę później. — Widzą nas. Obcy statek wykonał manewr skrętu i zaczął się oddalać. — Sygnał radiowy — rzucił Adiutant. — Wezwanie o pomoc. — Ktoś odpowiada? — spytał Khaliiz. — Nie. — Głos Adiutanta pobrzmiewał wyraźną radością w przewidywaniu bitwy. Khaliiz też był zadowolony. — Za nim. * * * Szlifierz podszedł do monitora, żeby osobiście odebrać połączenie i z szacunkiem skinął głową rozmówcy. — Och, to pan Xavier Ponstella Ing — powiedział. — Życzę dnia pełnego szczęścia i radości. — Nawzajem — odparł Ing z niskim ukłonem. — Na pańską prośbę zdobyłem pewne informacje o Herbercie Alanie Costello. — To bardzo uprzejmie z pańskiej strony. Jak on się czuje? Czy już coś więcej wiadomo o jego zdrowiu? — Palce zostały przyszyte i lekarze są przekonani, że regeneracja kości i połączeń nerwowych to tylko kwestia czasu. Oczywiście najbliższe dni pokażą, czy wszystko się udało, ale możemy być dobrej myśli. — Niezmiernie miło mi to słyszeć. Powtórzę to kuzynowi, na pewno też się ucieszy. Ing był akurat odmiennego zdania, ale nie chciał robić staruszkowi przykrości. — Jeśli zaś chodzi o pozostałe sprawy... Herbert Alan Costello jest zatrudniony u pewnego biznesmena z Econsey, nazwiskiem Justin Hostro. Przykro mi, ale sekretarz pana Hostro nie chciał ze mną rozmawiać o zarobkach Herberta Alana Costello... — Znam pana Hostro — przerwał mu Szlifierz w zupełnie nieżółwi sposób. — Mieliśmy wspólne interesy. Zwrócę się w tej sprawie bezpośrednio do niego. Tak... Chyba tak będzie najlepiej. — Jeszcze raz skinął głową widocznej na ekranie postaci. — Szczerze doceniam pańską uprzejmość. Dziękuję za opiekę nad moim kuzynem i przychylność wobec naszych obyczajów. Mój klan nigdy panu tego nie zapomni. — Zawsze do usług — zapewnił go.Ing. — To należy do moich obowiązków. Rad jestem, że mogłem pomóc. — Zatem pozwoli pan, że się pożegnamy, panie Xavierze Ponstello Ing. Oby pańskie dni były ciepłe i słoneczne. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Dość tego, pomyślał ponuro Val Con. Niestety nic nie wskazywało na to, by upragniony koniec miał nastąpić w najbliższym czasie. Wizje, tak jak mówiła Miri, były dość łatwe do zwalczenia. Wystarczało nieco koncentracji i samozaparcia, żeby nie dać się zwieść kolorom lub rozedrganym drzwiom, ścianom i sufitom. O wiele gorzej było z doznaniami fizycznymi. Przy każdym ruchu czuł delikatną pieszczotę koszuli. Niemal z rozkoszą gładził swe uda w skórzanych spodniach. Kiedy odgarniał dłonią włosy z czoła, to prawie płakał ze wzruszenia, taką przyjemność sprawiał mu ich miękki, jedwabisty dotyk. Zły na siebie, pociągnął ręką po migoczącej ścianie, ale nic nie pomogło. Wszystko wokół było tak cholernie miłe! Ba, żeby tylko... Miri szła parę kroków przed nim, więc mógł bez najmniejszych przeszkód podziwiać jej zgrabną, silną sylwetkę i kuszący ruch rozkołysanych bioder. To, że zachwycał go ten widok, przyjął w zasadzie bez zdziwienia. Już od pewnego czasu lubił na nią patrzeć, i wcale się tym nie przejmował. Teraz jednak, porwany zmysłową pieśnią, śpiewaną na wiele głosów przez jego umysł i ciało, znalazł się w kłopocie. Coś mignęło i wewnętrznym okiem ujrzał świetlistą liczbę. Miał spore szansę, by spędzić z nią przyjemne chwile. Owszem, przyjemne — lecz nie dla niej. SPW w granicach zero-dziewięćset osiemdziesiąt pięć, a zero-dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy. Precz mi sprzed nosa! — warknął w duchu i liczby znikły, pozostawiając po sobie metaliczny posmak. Musi znaleźć sobie jakieś bezpieczniejsze miejsce. Tak będzie o wiele lepiej dla nich obojga. Przyspieszył kroku i znalazł się koło dziewczyny. Miri lekko zadarła głowę i spojrzała na niego z uśmiechem, a on widział tylko kształtną linię jej szyi aż do miejsca, w którym resztę zakrywał kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli. Stanął jak wryty, zamknął oczy i zacisnął zęby. Znowu źle. Jej ciepła dłoń spoczęła w jego ręku. Natychmiast otworzył oczy i spojrzał na nią z przerażeniem. Stała blisko — o wiele bliżej, niż by sobie tego życzył — ale jeszcze nie za blisko. Maleńka dawka namiętności nikomu jeszcze nie zaszkodziła. — Potrząsnął głową, jakby chciał przepędzić niestosowne myśli. — Miałem dość długą przerwę. — Z taką urodą? Gadaj zdrów. — Miri zaniosła się śmiechem. — Mało to zielonookich dzieci w całym kosmosie? — Całe tabuny — przyznał smętnie — ale to nie moje. — Błąd — mruknęła i przysunęła się tak niebezpiecznie blisko, że aż dotknęła go biodrem. Powoli, jakby czerpała z tego zmysłową przyjemność, przesunęła rękami wzdłuż jego boków, w górę, aż do ramion. — To nam pozwoli zapomnieć o podróży. Objął ją w talii. Dygotał na całym ciele. Tak... — pomyślał z niezwykłą jasnością, wolny od wizji wywołanych lotem w nadprzestrzeni. Tak, tak, tak... Nie. Odsunął się odrobinę i spojrzał jej prosto w twarz; w lekkim skrzywieniu ust oraz głęboko w oczach odnalazł to, czego szukał. Chyba było tam już od dłuższej chwili, choć sama o tym nie wiedziała. W życiu zawsze starała się być szczera. Skoro więc umiała odrzucić uczucia na długo przedtem, zanim ujrzały światło dzienne... Cofnął się jeszcze o centymetr. — Zaczekaj. Zesztywniała i zacisnęła usta. — Myślisz, że jestem równie zła jak Polesta? W jej głosie dał się słyszeć smutek zmieszany z wyraźną ulgą. — Och, Miri... — Wtulił twarz w jej ciepłe, jaśniejące włosy i potarł o nie policzkiem, chcąc lepiej poczuć ich cudowną miękkość. Odwrót miał wyliczony co do milisekundy. Oderwał ręce od jej smukłej talii. Wymagało to więcej siły i samodyscypliny niż walka z Polestą. — Cóż... Skrzywiła się i odwróciła głowę. Val Con ujął jej drobną dłoń. Cierpliwie czekał, aż Miri znów na niego spojrzy. — Poczekajmy, aż to się skończy — powiedział. Zmarszczyła brwi. — Słucham? — Pogadamy później, w normalnej przestrzeni. — Przekrzywił głowę i uśmiechnął się smutno. — Nie gniewaj się na mnie. Roześmiała się niemal bezgłośnie i napięcie zniknęło z jej twarzy. Cofnęła rękę i odwróciła się, żeby odejść. — Ty naprawdę powinieneś się leczyć. * * * — Stróżu! — Tak, T’caraisie? — Przeproś w moim imieniu kuzyna Selektora za to, że narażam go na pewne niewygody, zabierając cię na rozmowę z panem Justinem Hostro. — Tak, T’caraisie. — Powiedz mu także, aby na nas czekał przez trzy standardowe godziny. Jeżeli po tym czasie nie wrócimy lub w inny sposób nie damy znać o sobie, niech zawiadomi mojego brata T’caraisia-na’aba. Ten z kolei, za moim przyzwoleniem, musi zająć się tą sprawą i zakarbować sobie w pamięci, że to Justin Hostro ponosi winę za naszą nieobecność i zatrzymanie czterech noży z naszego klanu. — Dobrze, kuzynie. — Może przesadzam z ostrożnością — powiedział Szlifierz łagodniejszym tonem — ale w kontaktach z klanami ludzi można spodziewać się wszystkiego. Idź i zrób to, co mówię. Wychodzimy za piętnaście jednostek czasu zwanych tu minutami. * * * Łup był niemal bez wartości, lecz polowanie miało zbawienny wpływ na załogę. Kapitan Khaliiz, zadowolony, że poszczęściło mu się w łowach, skierował statek z powrotem w trzewia kosmosu. * * * — Którędy teraz? — spytała Miri, gdy dotarli do rozwidlenia korytarza. Val Con rozważył sytuację i wskazał w prawo. — Tam. — Ty tu rządzisz. Posłusznie podreptała za nim, spoglądając ponuro na zwodnicze ściany. To nie był dobry pomysł. Skierowała więc wzrok na idącego przed nią Val Cona. To też miało swoje wady, ale przynajmniej było troszeczkę przyjemniejsze. Przypomniała sobie ciepły dotyk jego silnych dłoni, obiecująco zaciśniętych na jej talii — i zagryzła usta aż do krwi, żeby iść dalej równym i spokojnym krokiem. Cała dygotała z pożądania. Val Con zatrzymał się przy ścianie i schylił tuż, jakby coś przyciągnęło jego uwagę. Jak on w ogóle może w takiej chwili przyglądać się czemukolwiek? — pomyślała Miri. To było ponad jej siły. Oparła się o przeciwległą ścianę i czekała. Val Con wodził rękami po przegrodzie, jakby próbował coś wymacać. Po kilku minutach wyprostował się i pokręcił głową. — Co się stało? — spytała Miri. — Tu jest spiżarnia, której szukaliśmy — powiedział, nie patrząc na nią. — Ale niestety, drzwi są zamknięte, a ja nie mogę otworzyć zamka. Wciąż mi ucieka i zmienia kształty. Co za ironia losu! Tuż za ścianą znajduje się jedzenie, picie i muzyka, a on jest bezradny przez taką drobnostkę, jak niedoskonałe narzędzie ludzkiego wzroku... Nagle tuż przed sobą, w przestrzeni zarezerwowanej zazwyczaj dla Pętli, ujrzał odpowiedź. Widział ją wyraźnie jak na dłoni, połyskującą bladym światłem. Był to szyfr do zamka. Powtórzył go w pamięci i drzwi — chociaż ich nie dotknął — posłusznie ustąpiły. Gapił się na nie, niczego nie rozumiejąc. — Nie wiedziałam, że to potrafisz — rozległ się z tyłu głos Miri. — Bo nie potrafię — odparł i zrobił krok naprzód. To nie była iluzja. Naprawdę znalazł się w spiżarni. Chwilę później Miri oderwała się od ściany i weszła za nim. To był błąd. Zaraz za progiem owionęły ją przeróżne wonie: przypraw, korzeni, wełny, drewna i wilgoci. Za dużo tego w połączeniu z innymi doznaniami i dręczącym ją pożądaniem. O wiele za dużo. Siadła z rozmachem na pierwszej z brzegu skrzyni, przycisnęła ręce do piersi, skuliła się i zamknęła oczy. Trzęsła się jak dziecko w gorączce. Nie wytrzymam tego, pomyślała. Osiem godzin? Niemożliwe! — Miri. Miri! — Co? — wychrypiała przez zaciśnięte gardło. — Wyciągnij rękę i weź to ode mnie. Miri... Wyciągnij rękę. Miri... Słyszysz? Wiedziała, że jeśli nie usłucha, on nie zostawi jej w spokoju. Spełniła zatem jego prośbę, powoli wyciągnęła rękę i z trudem otworzyła oczy. Val Con siedział przed nią na rozchwianej podłodze i trzymał butelkę wina. Miri posłusznie wzięła ją od niego. — Co dalej? — Pij. — Tak z gwinta? Własny śmiech dziwnie zabrzmiał jej w uszach, lecz zaraz pomyślała sobie, że lepszy taki dowcip niż żaden. — Wystarczy, że się naszukałem wina — z przyganą w głosie powiedział Val Con. — Nie było czasu na szukanie kieliszków. Pij. Pokręciła głową. — Ciągle mnie do czegoś zmuszasz, i to bez żadnych wyjaśnień... — Alkohol przytępia zmysły — mruknął. — Pij. — Idź do diabła! Przytknął butelkę do jej ust. — Mógłbym cię zmusić — wycedził po dłuższej chwili. — Damski bokser. — Ale posłusznie pociągnęła łyk, i to tak, jak pije się kynak, nie dla smaku, ale po to, żeby się upić. Przerwała, żeby zaczerpnąć tchu, i z uśmiechem potrząsnęła głową. — I pomyśleć, że uważałam cię za prawego chłopca... Popatrzył na nią ze zdziwieniem. — W odróżnieniu od lewego? — W odróżnieniu od złego. — Tu nastąpiła przerwa na kolejny łyk wina. — To ja pochodzę ze złej dzielnicy. Żadnych pieniędzy, żadnych perspektyw, rozumu ani wychowania. — Aha. W takim razie masz rację. Klan Korvalów jest bardzo stary. Mieliśmy dużo czasu, żeby się wzbogacić. Wziąwszy pod uwagę sumy, które poszły na moje wykształcenie, nikogo nie powinno dziwić, że w końcu trafiłem do Zwiadu. — Pociągnął z butelki. — Chociaż... bystry umysł nie jest przywilejem wyłącznie bogaczy. — Nie? — Miri pochyliła się w jego stronę, co wiązało się z dużym ryzykiem, mimo że drgania podłogi znacznie zmalały. — To dlaczego mi odmówiłeś? Uniósł brwi. — Pobudzona percepcja. Ciągle lecimy w nadprzestrzeni. — Mogłeś chociaż udawać. — Wyprostowała się i popiła wina. — A jak sobie poradziłeś z tym zamkiem w drzwiach spiżarni? Przełknął solidny łyk i ostrożnie odstawił butelkę na podłogę. — Kiedy byłem mały, okazało się, że umiem bez dotykania... przesuwać różne przedmioty. W mojej rodzinie takie zdolności nie są czymś nadzwyczajnym. Dalsze próby wykazały jednak, że to znikomy talent, więc go dalej nie rozwijano. Nauczono mnie tylko, jak nad nim panować, żeby nie przeszkadzał mi w życiu. — Czasem lubiłem się nim pobawić, lecz kosztowało mnie to zbyt wiele pracy, aby myśleć o tym poważniej. Przeniesienie myślą filiżanki przez cały pokój trwało tyle, że lepiej było wstać, przejść przez pokój, wziąć ją do ręki i spokojnie napić się herbaty. Mniej stresu i wysiłku. — Ponownie sięgnął po butelkę. — A potem wszystko znikło. — Odetchnął głęboko i zanurzył się we wspomnieniach. — Podejrzewam, że ta moja... hmmm... wewnętrzna energia pochodziła z tego samego drugorzędnego źródła, które teraz napędza Pętlę. Miri już się nie trzęsła, choć wciąż było jej przeraźliwie zimno. — Drugorzędnego? — zapytała. — To stamtąd biorą się na przykład sny i... popęd seksualny, i to wszystko, co jest nam niezbędne do życia? Zamknął oczy i skinął głową. — Albo muzyka, czy choćby zdolności paranormalne. — Otworzył oczy. — W dniu, w którym cię poznałem, po raz pierwszy od czterech lat zasiadłem do omnichory. Zmarszczyła czoło. — Nie miałeś, a teraz masz... — mruknęła. — Czy to znaczy, że już po Pętli? A tak w ogóle, to co siedzi w tej twojej łepetynie? Jakaś maszynka? — Bo ja wiem? — wzruszył ramionami. — Na pewno to nie jest żaden implant. To by nic nie dało, bo mózg odmówiłby współpracy. Szare komórki nie są chętne do takich ingerencji. — Z zastanowieniem popijał wino. — To raczej jakiś narzucony mi superprogram... Urwał, czując, że narasta w nim fala gniewu. Zimnego, zaciętego gniewu, a nie gorącej złości. — I zagłuszający wszystkie inne programy znane pod wspólną nazwą Val Con yos’Phelium — dokończyła Miri, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Nie odpowiedział. — Val Con? — Słucham. — Nie lubię twojego szefa. Uśmiechnął się na moment. — Ja też nie. — Ale mówiłeś, że już po wszystkim? Od razu otrzymał odpowiedź w postaci świecącej liczby. Jego SPR na najbliższy miesiąc wynosiła zero przecinek zero sześć. — Nie. — Więc co się stało? Coś przecież powoduje, że... — Zamknęła oczy i natychmiast je otworzyła. — Napęd. Val Con wysączył resztkę wina i przez chwilę przyglądał się poruszającej się butelce. Potem postawił ją na ziemi. — Pewnie tak. Wygląda na to, że przy podwójnych skokach elektronów mam dziwną zdolność zachowania pełnej równowagi pomiędzy tym, co moje i nie moje. A nawet więcej. Nigdy przedtem magiczny wzrok nie pozwalał mi z taką dokładnością widzieć na przykład zamka w drzwiach i kombinacji szyfru. Miri też już skończyła swoją butelkę. — Co dalej? — Jeszcze przez jakiś czas statek będzie leciał, a potem przejdzie w fazę spoczynku. — Val Con spojrzał na nią z leciutkim uśmieszkiem. — Lepiej ci? — Lepiej. Chociaż jestem zupełnie wykończona. Zdołowana i padnięta, ale mi lepiej. Co robimy? Wstał. Już miał jej podać rękę, ale w ostatniej chwili uświadomił sobie, że nie powinien tego robić. — Spróbujmy posłużyć się moim nadludzkim wzrokiem i poszukajmy bardziej jadalnych zapasów. * * * Juntavas — chociaż ich to słono kosztowało — wylądowali na planecie już w parę godzin po odprawie i od razu wzięli się do roboty. Nie oszczędzali na łapówkach. Kupowali listy przewozowe, raporty, nazwy statków, wypełnione formularze wizowe i tak dalej. — Nie ma ich tutaj. — Jefferson z niechęcią rzucił na stół ostatni plik wydruków. — Co to do diabła znaczy: nie ma? To gdzie są? Może stanęli tu na krótko i polecieli dalej? Sprawdziłeś to? Borg Tanser pełnił funkcję zastępcy dowódcy. Nieduży, chociaż muskularny, uwielbiał sobie ponarzekać. Świetnie strzelał i sprawdzał się w trudnych sytuacjach. Jefferson uświadomił sobie, że powinien być szczęśliwy, iż pracują razem. — Sprawdziłem. Od pół roku nie było tu żadnego statku Clutchów. Nie ma ich. Nie przylecieli. — Pokręcił głową. — Nic z tego nie rozumiem. — Wobec tego zrobimy inaczej. Podzielimy ekipę na połowę. Część chłopaków przekopie całą planetę, a reszta zawróci po własnych śladach. Kto wie? Może siedzą gdzieś dwa skoki z tyłu i czekają, aż się uciszy. Jefferson zastanawiał się przez chwilę. Wziął do ręki wydruki i ułożył je starannie w równy stosik. — Tak zrobimy — powiedział. — Szef bardzo chce ich dorwać. Zachowali się trochę niegrzecznie. Tanser nie miał poczucia humoru. Energicznie podniósł się z miejsca i skinął głową. — Do roboty. Zabieram swoich i lecimy. Na razie. — Wyszedł. — Na razie — machinalnie odpowiedział Jefferson. Przez kilka sekund wpatrywał się nie widzącym wzrokiem w papiery, potem wstał i podszedł do ekranu, żeby złożyć szefowi wstępne sprawozdanie. * * * Matthew oderwał wzrok od monitora i beznamiętnie spojrzał na dwóch stojących przed nim Clutchów. — Bardzo mi przykro, panowie, ale pan Hostro wydał wyraźne polecenie, żeby mu nie przeszkadzać. Z chęcią przekażę mu wiadomość... — Nie mam dla niego żadnej wiadomości — przerwał mu Szlifierz. — Sprawa, z którą przychodzę, jest pilnej natury i nie mogę z nią czekać. Proszę powiedzieć panu Justinowi Hostro, że chciałbym z nim natychmiast porozmawiać. — Bardzo mi przykro — powtórzył Matthew — ale pod żadnym pozorem nie wolno mi teraz wchodzić do gabinetu pana Hostro... — Rozumiem — powiedział Szlifierz. — W takim razie sam to zrobię. Odwrócił się, ominął biurko i z niezwykłą jak na swoją wagę szybkością stanął przed zamkniętymi drzwiami. Niemal bez wysiłku wtłoczył czujnik w ścianę. Coś zazgrzytało, drzwi się otworzyły i Szlifierz po królewsku wkroczył na prywatne pokoje pana Hostro. Stróż dreptał tuż za nim. Justin Hostro siedział za stalowym biurkiem, zatopiony w papierach. Słysząc odgłos wyważanych drzwi, gwałtownie uniósł głowę. Na widok Szlifierza wstał. — Co to za najście? — spytał. — Powiedziałem przecież, żeby mi nie przeszkadzać. Pan wybaczy, ale mam teraz bardzo ważne sprawy... — Ja również — przerwał mu Szlifierz — mam sprawy, które muszę omówić z panem tu i teraz. Spokojnie podszedł do kanapy, która była jedynym meblem zdolnym pomieścić jego pancerz, i usiadł. Szybkim ruchem ręki dał znak Stróżowi, żeby pozostał przy drzwiach. Justin Hostro zawahał się na mgnienie oka, ale także usiadł i położył ręce na biurku, zachowując pozory spokoju. — Trudno — westchnął. — Skoro już mi pan przeszkodził, załatwmy to, co pańskim zdaniem mamy do załatwienia. — Przede wszystkim przyszedłem porozmawiać o odszkodowaniu, które mój klan powinien wypłacić panu Herbertowi Alanowi Costello za poniesione straty fizyczne i moralne — oznajmił Szlifierz. — Costello? — z namaszczeniem powtórzył Hostro. — Nie ma mowy o żadnym odszkodowaniu. Sami pokryjemy wszystkie wydatki. Przykro mi, jeżeli swoim zachowaniem obraził któregoś z panów. — Wina leży po naszej stronie — odparł Szlifierz. — Mamy swój honor i zwykliśmy do końca spłacać zaciągnięte długi. — My też jesteśmy ludźmi honoru! — warknął Hostro. Ledwie panował nad zdenerwowaniem. — Potrafię sam zadbać o swoich pracowników. Nie mówmy już o tej sprawie. Herbert Alan Costello jest pod opieką Juntavas. — Juntavas? Czy to imię pańskiego klanu? — Tak. To potężny klan, znany w wielu układach gwiezdnych i na różnych planetach. Są nas setki tysięcy — i dbamy o każdego, choćby pełnił najpośledniejszą rolę. Szlifierz westchnął i pokiwał głową. — To mnie cieszy, Justinie Hostro. Co prawda nigdy dotąd o was nie słyszałem, lecz dziś, dzięki panu, wiem już dużo więcej i mam nadzieje, że dojdziemy do porozumienia. Zgadza się pan ze mną? — Oczywiście — przytaknął Hostro i rozluźnił zaciśnięte pięści. — Zatem, jako Starszy klanu, powinien pan dowiedzieć się, że pański krewny, Herbert Alan Costello, groził śmiercią trojgu moim kuzynom. Szlifierz wskazał olbrzymią dłonią milczącego Stróża. — Nie mam zamiaru puścić płazem obecnemu tutaj mojemu domownikowi tego, że wyrządził krzywdę wspomnianemu Herbertowi Alanowi Costello. We właściwym czasie zostanie ukarany. Lecz groźby padły wcześniej, a to w znacznym stopniu zmienia okoliczności sprawy. Pytam — zakończył — czy zna pan powody nieporozumienia między pańskim krewnym i dwojgiem moich kuzynów? Hostro zaczerpnął tchu i dał upust trawiącej go złości. — Jeżeli jedną z osób zwanych przez pana „kuzynami” jest kobieta, Miri Robertson, to chce podkreślić, że Costello działał z mojego polecenia. Miał ją zatrzymać wraz z jej towarzyszem, jeżeli nadal przebywają razem. — Aha. Zapytam więc tak, jak Starszy powinien zapytać Starszego, dlaczego wydał pan takie polecenie? — Miri Robertson działa wbrew prawom naszego klanu, a ostatnio z jej winy zginęło paru moich krewnych. Razem ze swoim kompanem wywołali gwałtowny konflikt między moim klanem a... a... klanem policyjnym. Pomyślał o pistolecie leżącym w górnej szufladzie biurka, ale kiedy spojrzał na zniszczone drzwi gabinetu, natychmiast przeszła mu ochota do gwałtowniejszych czynów. Szlifierz przypatrywał mu się ze zdumieniem. — Zatem Miri Robertson należała do pańskiego klanu? W takim razie chciałbym wiedzieć, co sprawiło, że do jej imienia dopisano słowo „Banitka”, przekreślając w ten sposób jej dalsze życie. Czy taka kara nie jest wystarczająca? — Była agentem ochrony zatrudnionym przez zdrajcę i odszczepieńca. Broniąc go, zabiła wielu moich kuzynów. Musi zapłacić za to własnym życiem, chociaż nigdy nie należała do Juntavas. — Nie jest pańską krewną, Justinie Hostro, a mimo to wydał pan na nią wyrok i domaga się wykonania kary? Stróż z niepokojem spojrzał na T’caraisa. Nie przepadał za tym tonem głosu Starszego. — Właśnie — odparł Hostro. Szlifierz pokiwał w przód i w tył swoją masywną głową. — Zdumiewa mnie pan, Justinie Hostro. Nie tak załatwiamy sprawy pomiędzy klanami. Powiem coś panu zupełnie szczerze, żeby uniknąć tragicznej w skutkach zwady. Kobieta Miri Robertson i mężczyzna Val Con yos’Phelium zostali adoptowani przez klan Źródła Średniej Rzeki z Jaja Hodowcy Zielonodrzewa z Gniazda Wytwórców Włóczni. Są jeszcze młodzi i czasami pochopni w swoich działaniach, więc niechcący mogli pana czymś urazić. Ale to do nas, Starszych klanu, należy wymierzenie im kary. Mój klan, powtarzam, ma swój honor. Zawsze płacimy wszelkie długi i nie wtrącamy się w zwyczaje innych ras i narodów. Musi pan wiedzieć, że bez względu na rozmiary winy, noże tych dwojga na pewno nie należą do pana. Jeśli śmierć będzie dla nich odpowiednią karą, to wymierzy ją ktoś z naszego rodu, a nie klan Juntavas. Czy to zrozumiałe? — Juntavas jest potężnym klanem! — zaperzył się Hostro. — Zawsze bierzemy to, co nam się podoba. Nawet noże z Gniazda Wytwórców Włóczni. Szliferz majestatycznie wstał z kanapy. Stróż natychmiast położył dłoń na rękojeści sztyletu. Ale T’carais powstrzymał go ruchem ręki. — Należy pan do klanu ludzi — zadudnił — stąd zapewne ten niewczesny pośpiech. Powiem coś jeszcze. Był raz w dziejach klan, który wbrew tradycji uzurpował sobie prawo do wyroku na potomku Gniazda Wytwórców Włóczni. Nasz klan wyznaczył dwóch przedstawicieli, by załatwili porachunki z familią renegatów. — Przerwał, zrobił pół kroku naprzód i znalazł się tuż przed stalowym biurkiem. — Imię owego klanu po wsze czasy zniknęło z Księgi Klanów — powiedział powoli. — Nie został nawet ślad ich genów. Pomyśl o tym, Justinie Hostro, zanim odbierzesz noże komukolwiek z Gniazda Wytwórców Włóczni. Hostro milczał. Eksterminacja całej rodziny? A on nazwał Juntavas rodziną... — Słyszałeś mnie, Justinie Hostro? — spytał Szlifierz. — Słyszałem. — To dobrze. Wiem, że pamięć ludzka bywa bardzo krótka. Czasami nawet krótsza niż ludzki żywot. Pozwól zatem, że pozostawię ci pamiątkę z naszej dzisiejszej rozmowy. — Nagle w dłoni T’caraisa zabłysnął Sztylet Klanu — i bez oporu, niczym w masło, zagłębił się w blat stalowego biurka. Justin Hostro przez chwilę spoglądał z wymuszonym spokojem na sztylet, a potem podniósł wzrok na żółwia. — Jako Szlifierz mojego klanu znam wartość naszych noży — od najstarszego po najmłodszy. Wszystkie są jednakowo cenne. — Wyrwał sztylet z biurka i schował go do pochwy. — Pomyśl o wszystkim, o czym tu była mowa, Justinie Hostro. Wrócę do ciebie za czas równy standardowej godzinie, a ty powiesz mi, co postanowiłeś. Porozmawiamy wtedy dalej albo zaczniemy zwadę. — Odwrócił się w stronę drzwi. — Chodźmy, Stróżu. Po chwili, już ich nie było. Pan Hostro w zamyśleniu wodził delikatnie palcem po ostrych krawędziach szczeliny w blacie biurka. * * * W odległości jednego skoku nadprzestrzennego od Volmeru natrafili jedynie na martwą kulkę gruzu, okrążającą zimne słońce. Wstęgi okruchów znaczyły miejsca, gdzie kiedyś krążyły po orbitach trzy, a może nawet i cztery planety. Czujniki nie odnalazły jednak żadnych śladów życia. Borg Tanser wydał więc rozkaz do następnego skoku. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Opróżnili pudło z suszonych grzybów i zapełnili je na nowo jajkami w proszku, jarzynami, ćwiartką sera, owocami i herbatą. Ku ogromnemu rozczarowaniu Miri nie znaleźli kawy. — Co się dzieje z tym Szlifierzem? Val Con wyszczerzył zęby. — Pewnie się ciebie nie spodziewał... A ja nie pijam kawy. — Dlaczego nie przyjąłeś jego propozycji i nie zostałeś z nim na stałe? — spytała, kręcąc głową. — Ja nie zastawiałabym się ani chwili, gdyby ktoś tak się o mnie troszczył. Wrzucił do pudła paczkę kakao i puszkę skondensowanego mleka. — Nie po to zostałem Zwiadowcą, żeby wciąż siedzieć w jednym miejscu. Miri umilkła. Wiedziała, że to śliski temat, i nie chciała prowokować sprzeczki. — Jest tu gdzieś chleb? — spytała. Val Con zmrużył oczy i popatrzył na skrzynie piętrzące się pod sam sufit. — Chyba nie... — Nagle twarz mu pojaśniała i wskazał na karton po jej prawej ręce. — Mogą być suchary? — Mogą. — Wyciągnęła metalową puszkę i podała ją Val Conowi. Starała się nie patrzeć na żółto-turkusowe iskry strzelające z jej dłoni. — Na razie wystarczy? — Na dzień lub dwa — mruknął. — Poczekasz chwilę? Widzę tam coś jeszcze... — Nie ma sprawy. — Odprawiła go ruchem dłoni i sięgnęła po butelkę stojącą obok otwartej puszki sardynek. — Jeśli się upiję, zanim wrócisz, będziesz musiał mnie odnieść do domu. Uśmiechnął się. — Układ stoi — powiedział i zniknął między półkami. Miri usadowiła się na podłodze koło pudełka z zapasami i zamknęła oczy. Zupełnie zapomniała o butelce z winem. Statek leciał już... ile? Ze cztery godziny. Zatem zostały jeszcze drugie cztery. Wytrzymasz, prawda? — pomyślała. Pokaż, że jesteś twarda. Wróciła myślami do Val Cona i ich rozmowy w pulsującym barwami korytarzu. „Pogadamy później, w normalnej przestrzeni”. Co to, do diabła, miało znaczyć? Cholerni Liadenowie. Zawsze mówią jakimiś zagadkami... Drgnęła i nie otwierając oczu, po omacku postawiła butelkę na podłodze. Teraz była już święcie przekonana, że mogłaby spokojnie przespać trzy tygodnie. Chyba nawet zasnęła, bo nie usłyszała, kiedy wrócił, i nie zobaczyła dłoni, która na moment zawisła nad jej jasną główką. Val Con klęknął przed dziewczyną. — Miri? — powiedział cicho, żeby jej nie przestraszyć, ale ona szarpnęła się jak dźgnięta nożem, gwałtownie otworzyła oczy i cała sprężyła się do skoku — po czym rozluźniła napięte mięśnie. W milczeniu podał jej swoje łupy. Pierwszy, rozpoznawalny mimo migotania, okazał się przenośną omnichorą. Drugi tak błyszczał i wciąż zmieniał barwy, że nie wiedziała, co to jest. Trzeci zaś... Wzięła go do ręki, obejrzała, przyłożyła do ust i wydobyła kilka pojedynczych dźwięków. Potem przebiegła całą gamę w obie strony. Uniosła głowę i tuż przed sobą zobaczyła roześmianą twarz Val Cona. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. — Zauważ, że nie zapytałam, skąd wiesz, że umiem grać na harmonijce. — Tak to się nazywa? Pierwszy raz widzę coś podobnego. Wciąż się uśmiechał, nawet jego jasnozielone oczy błyszczały niekłamaną radością. — To harmonijka ustna — sprecyzowała Miri i przesunęła palcem po gładkich metalowych bokach instrumentu. — Inna nazwa: organki. — Zmrużyła oczy i ponownie spojrzała na to, czego nie udało jej się rozpoznać. — A to co? — Chyba gitara. — Val Con obrócił przedmiot w dłoniach. — W każdym bądź razie ma struny i pudło rezonansowe. — Wstał miękkim kocim ruchem i zapakował instrumenty do pudła z jedzeniem. — Dorzucisz tutaj harmonijkę? Miri spojrzała na niego z niepokojem. Wcale nie chciała jej oddawać. — To własność Szlifierza, prawda? Trzeba odłożyć ją na miejsce. Ciężko dźwignęła się na kolana i zamarła, ponieważ Val Con stał tuż przed nią, kusząco wyciągając ręce. — Miri, możesz ją zatrzymać, jeśli sprawi ci to przyjemność. Szlifierz nazwał cię swą kuzynką, a statek jest własnością klanu. Wszyscy mamy tu równe prawa. Chcesz się jakoś odwdzięczyć Szlifierzowi? To zagraj mu, jak się spotkamy. — Nie okradam swoich przyjaciół — powiedziała z uporem. — Szlifierz uważa mnie za siostrę tylko przez... — W porę ugryzła się w język i ukryła twarz w dłoniach. — Tylko przez co? — zapytał Val Con, choć doskonale znał odpowiedź. — Przez ciebie! — wypaliła Miri. Zabrzmiało to jak krzyk rozpaczy. Val Con miał ochotę pochwycić ją w ramiona. — Ale pomylił się. Mówił o nożu... Tym, który mi dałeś jeszcze w Econsey... — Nie zdołała dokończyć. Val Con nabrał tchu w płuca i ostrożnie wypuścił powietrze. — Myślał, że cię poślubiłem — powiedział rzeczowym tonem — biorąc pod uwagę okoliczności, miał do tego bezsprzecznie prawo. Szkoda, że z nim nie porozmawiałem, tak jak przystało na młodszego brata. Wina leży po mojej stronie. Wybacz mi, że niechcący sprawiłem ci przykrość. Zacisnął palce, żeby przypadkiem jej nie dotknąć, i mówił dalej: — Ale popatrzmy na to z innej strony. Szlifierz nigdy nie nazwałby cię siostrą, gdybyś nie była tego warta. Przyjął cię do swojego klanu. Wprawdzie nie jesteś moją żoną, lecz nosisz nóż, podarowany ci przeze mnie, czyli jego kuzyna. Miri w dalszym ciągu zasłaniała twarz. Val Con westchnął i spróbował jeszcze raz wyjaśnić jej wszystko od początku. — Mógłbym ci opowiedzieć to, co wiem o tradycjach i zwyczajach Clutchów, a zwłaszcza klanu Średniej Rzeki, ale zajęłoby to mnóstwo czasu. Wystarczy, jeżeli wspomnę, że w tym rodzie nie ma miejsca dla byle kogo! Tytuł „kuzyna” sprawia radość, lecz łączy się z obowiązkami. — Zagryzł usta i cierpliwie czekał, niezbyt pewny, czy w ogóle go słucha. — Powiem ci, co to oznacza w praktyce. Spodobała ci się ta harmonijka? A więc weź ją i ćwicz dopóty, póki nie zagrasz na niej po mistrzowsku. Zrobisz to dla dobra klanu. To właśnie jest twój obowiązek. — Taaak! — Jej szept miał w sobie coś z histerycznego krzyku. Nagle spojrzała w górę i pokręciła głową. — Nigdy nie jest tak źle, jakby się wydawało, prawda? Na początku tej całej awantury nie miałam dosłownie niczego — ani przyjaciół, ani forsy, ani stałego miejsca zamieszkania. Teraz okazało się, że gdzieś po drodze zdobyłam męża i rodzinę, i co jeszcze? Prawo do własności jednej setnej kawałka latającej skały, napędzanej w idiotyczny sposób! Dwie rodziny! — dokończyła, zrywając się na równe nogi. W ręku wciąż trzymała harmonijkę. — Chyba powinni mnie zamknąć, bo sama nie wiem, co robię! — Popatrzyła na Val Cona i bezradnie wzruszyła ramionami, po czym odwróciła się i chwiejnym krokiem wyszła ze spiżami. Val Con podniósł się powoli i wziął pudło. — Trzy rodziny — mruknął. * * * Zaklekotało połączenie. Jefferson zaklął i w te pędy podbiegł do monitora. Rzucił okiem na rozkazy wydane mu przez Justina Hostro i wdusił przycisk drukarki. Klnąc na czym świat stoi, przerzucił się na nadawanie i wysłał wiadomość do Tansera. Maszyna zaszumiała głucho, ucichła, znowu zaszumiała i wypluła list z powrotem. Statek był w nadprzestrzeni. Jeffersonowi wyczerpał się już zapas przekleństw. Włączył nadajnik na pracę ciągłą. Wiadomość miała być powtarzana co dziesięć minut, aż do chwili, gdy dotrze do Tansera. Sam ciężko opadł na twardy fotel i wbił wzrok w ekran. Coś go ściskało w brzuchu. Nagle pomyślał o swoim synu. Począł wmawiać sobie w duchu, że depesza na pewno dojdzie do Tansera, zanim ten dopadnie ofiary. * * * Szlifierz naprawdę używał piasku zamiast mydła. Miri wyszorowała się dokładnie, nie zwracając uwagi na drobne szczypanie. Potem rozplotła warkocz i umyła włosy. Nad basenem rozbrzmiewała muzyka. Kto by przypuszczał, że „kieszonkowa” omnichora dysponuje aż taką skalą tonów? Dobór utworów był całkiem przypadkowy. Terrańskie ballady mieszały się z liadeńskimi chorałami, rubasznymi kupletami kosmicznych pionierów i z czymś jeszcze, co czasami brzmiało niczym dziecięce kołysanki, a czasami w ogóle nie było do niczego podobne. Trwało to bez końca. Val Con grał chyba wszystko, co w swoim życiu usłyszał. Muzyka cichła, żeby po chwili eksplodować z nową siłą. Wydawała się ostra i warcząca jak język, w którym przeklinał. Miri dotarła do basenu akurat w tej samej chwili, kiedy Val Con odnalazł jakieś nowe dźwięki — wysokie, szepczące, czasem głośniejsze, a czasem cichsze, przypominające nastrój z liadeńskich pieśni, które grał przedtem. Miri ułożyła się wygodnie na trawniku. Pieśń rosła i nabrzmiewała, aż stała się tak piękna, że jej dech zaparło. Myśli się rwały, serce płakało nieutulonym szlochem. Miri chwyciła swoje rzeczy i przycisnęła je do piersi. Skulona, jakby walczyła z zimowym wichrem na Surebleak, schowała się w czytelni. * * * Statek odpoczywał już mniej więcej kwadrans, kiedy Miri zjawiła się w sterówce. Wciąż miała luźno rozpuszczone i lekko wilgotne włosy. — Składam ci pozdrowienia, gwiezdny kapitanie — powiedziała do Val Cona. Wydawało jej się, że gómoliadeński najlepiej pasuje do tej sytuacji. — Entranzia volecta, cha’trez — mruknął z roztargnieniem, spoglądając to na tablicę kontrolną, to na ekran. Miri podeszła do stołu i położyła ser obok milczącej omnichory i gitary. — Jak mam nauczyć się gómoliadeńskiego, skoro ciągle odpowiadasz mi w dolnoliadeńskim? — zapytała i wyjęła nóż z pochwy. — Naprawdę? Widocznie mam kłopot z akcentem. Zerknęła na niego z zaciekawieniem. — Nerwy ci trochę puszczają, kolego. Zrobiłeś się niecierpliwy. Wciąż przebierał rękami po przyrządach i nie odrywał wzroku od ekranu. — Zazwyczaj było wręcz odwrotnie. Chwalono mnie za cierpliwość — powiedział cicho. — Co prawda nigdy dotąd nie latałem w tak trudnych warunkach... Roześmiała się i ukroiła cienki kawałek sera. — Raptus, a do tego jeszcze złośliwy. Zrobił jeszcze dwie poprawki, po czym wstał i podszedł do stołu. Miri wycięła zgrabną kostkę sera i podała mu ją na czubku noża. Usiadł na ławie w pobliżu omnichory, jedną nogę kładąc na siedzeniu, ugryzł ser i spojrzał na dziewczynę. — Dziękuję. — Nie ma za co. — Usiadła naprzeciwko niego. — W takim razie co powiedziałeś? Uniósł brew. — To aż taka różnica? — Chyba nie... Na pewno zrozumiałam „bądź pozdrowiona”, ale to następne słowo? Coś na sza... — Cha’trez — mruknął, gryząc ser. — O, właśnie. Co to znaczy? Zamknął oczy i lekko zmarszczył brwi. Po pewnym czasie westchnął cicho i popatrzył na nią. — Pieśń serca? Niezupełnie. Ale coś w tym rodzaju. Miri gwałtownie zamrugała oczami i postanowiła jednak zmienić temat. — Iloma językami władasz? Skończył jeść i otrzepał dłonie z okruszków. — W takim samym stopniu, co terrańskim? Pięcioma. Dodaj do tego jeszcze dziewięć, w których umiem poprosić o kąt do spania i strawę. No i liadeński. I handlowy. — Aż tyle? — Pokręciła głową. — Po terrańsku mówisz lepiej od niejednego rodowitego Terrańczyka. To wręcz niesamowite, że nie masz obcego akcentu. Val Con sięgnął po gitarę i pokręcił gałkami na końcu gryfu. — Kiedyś miałem — powiedział i szarpnął strunę. — Ale potem, kiedy mnie przeznaczono do... pewnych zajęć, ktoś tam na górze doszedł do wniosku, że byłoby niepolitycznie, gdybym wymawiał terrańskie słowa z liadeńskim akcentem. — Och... — zająknęła się. — Powinieneś rzucić tę pracę, przyjacielu. — Ja także się nad tym zastanawiam. — A co tu jest do zastanawiania? — Jak to zrobić. — Szarpnął kolejną strunę. Miri zerknęła na niego spod oka. — Powiedz im, że masz już dosyć, że odchodzisz i chcesz z powrotem zaciągnąć się do Zwiadu. Val Con potrząsnął głową, nasłuchując wibrowania struny. — Nie pójdą na to. Za długo żyję, za wiele umiem, za dużo się domyślam... Brzdęk! — Zabiją cię? Starała się przemawiać spokojnym głosem. Val Con podziwiał jej opanowanie. Trącił ręką struny gitary i skrzywił się, gdy usłyszał, że jedna z nich wciąż jest nie dostrojona. Gąszcz liczb migał mu przed oczami. Powinien przerwać tę rozmowę. Niepotrzebnie pomagał dziewczynie. Źle zrobił, że po nią wrócił — i tak dalej. Już mógł pożegnać się z życiem. SPW — 0,08. — Val Con. Uniósł głowę. Liczby zmieniały się w szaleńczym tempie, od Pętli do Pętli, niemal za szybko, by je wszystkie odczytać i zapamiętać. — Śmierć i groźba. Hańba i śmierć. Hańba i zniszczenie... Spiął się w sobie, zaczął ciężko dyszeć — a liczby wciąż pędziły. — Val Con. W głosie Miri wyraźnie pobrzmiewał niepokój. Pokręcił głową. — Chyba... mogą... mnie... zabić... — wykrztusił z trudem słowa, które nie chciały mu przejść przez gardło. Liczby zamarły nagle, a potem zaczęły gwałtownie maleć. Szansę przeżycia w ciągu miesiąca, tygodnia... — Choć potęga klanu chroni mnie przed... — Nie mógł oddychać, jego głos docierał do niego gdzieś z ogromnej dali, podczas gdy on naprawdę wciąż był tutaj, gotów do ucieczki. — ...niebezpieczeństwem. Nie zginąłbym tak od razu. — Zaschło mu w ustach. Głośny szum w uszach zagłuszał odgłos łomotania serca. Zacisnął mocniej dłoń na gitarze i spojrzał Miri prosto w oczy. — Pewnie woleliby nie zadzierać... z Korvalami. Możliwe... że... tylko... tylko... Po plecach ciekły mu strużki potu, ale ręce miał zupełnie zimne. — Tylko? — zapytała szeptem. — Tylko... by... mnie... wymazali... a ciało oddali rodzinie. Widać było, że dziewczynie nie przeszkadza upał i brak tlenu. Zresztą dlaczego miałby jej przeszkadzać? To ja muszę stąd uciekać, pomyślał Val Con. Patrz na liczby! TRRACH! Szyjka gitary pękła z głośnym trzaskiem. Val Con podskoczył jak oparzony, rzucił kawałki drewna na ziemię i rozejrzał się, bliski paniki, szukając jakiejś kryjówki. Kołnierz go dusił, a przed oczami wirowały mu zera. Był martwy. Trup nieboszczyk, zero szans na przeżycie. Przywarł na płask do ściany. — Nie! Nie! Nie tutaj! Do diabła, tylko nie tutaj! — Nie umrę tutaj. Ucieknę... — Val Con! Krzyk przedarł się przez kurtynę strachu. Była w nim jakaś niezachwiana pewność — Val Con. Prawdę mówiąc: Val Con yos’Phelium Zwiadowca, Artysta Sztuk Efemerycznych, Zabójca Najstarszego Smoka, z Klanu od Źródła Średniej Rzeki z Jaja Hodowcy Zielonodrzewa z Gniazda Wytwórców Włóczni... — daleki głos dodał: — Twardziel! Rozpłakał się jak małe dziecko i nagle poczuł, że dotyka nosem chropawej kamiennej ściany. Kilka kroków dalej stała Miri z wyciągniętą ręką i przerażeniem w oczach. Powoli uspokoił oddech. Rześki wietrzyk chłodził mu czoło i przywracał krążenie krwi w dłoniach. Wynik był całkowicie jasny: zero przecinek zero. Żadnej, choćby najmniejszej szansy na ratunek. Misja zakończyła się całkowitym fiaskiem. Agent nie żyje. Wziął jeszcze jeden oddech, obrócił się plecami do ściany i pomału osunął na podłogę. To było nawet przyjemne. Wydał z siebie coś w rodzaju śmiechu. — Val Con? Jesteś tu? Skinął głową. — Jestem — mruknął roztrzęsionym głosem. Miri podeszła ostrożnie i kucnęła tuż przy nim. Jej szare oczy wpatrywały się w niego niespokojnie. — Miri? — No? Oddychał coraz wolniej. Płuca bolały go z wysiłku, ale czuł się o wiele spokojniejszy. Wciąż pamiętał swoje nazwisko, więc był bezpieczny. — Wiesz co, Miri? Chyba umarłem. Zrobiła zdziwioną minę i przytknęła dwa chłodne palce do tętnicy na jego szyi. Po chwili pokręciła głową. — Sierżant Robertson z przykrością melduje, że w organizmie nie stwierdzono żadnych trwałych zakłóceń. Roześmiał się i przygładził mokre od potu włosy. — Nie żyję — powiedział. — Pętla pokazała, że umarłem w chwili, kiedy powiedziałem ci, że mnie wymażą. — Mógł już prawie normalnie oddychać i czuł się dziwnie lekki, choć wypompowany jak nigdy w życiu. — Chyba w to uwierzyłem... i wpadłem w panikę. Ufałem im... — A Pętla? — Zapytała z nadzieją Miri. — Zepsuła się? Zniknęła? — Nie... Jest nadal. Na pozór działa. Ale wiesz co? Może ona kłamie? — spytał nagle. — Może tak jest zaprogramowana? — Westchnął. — Tyle mi zabrali... że w ich zamysłach musiałem przeżyć. Moje sny, moja muzyka... Wszystko to legło na ołtarzu kłamstwa. — Potarł twarz. — Nic nie rozumiem... Miri ostrożnie położyła rękę na jego ramieniu. Widział w jej oczach napięcie i niepewność. — Mów. Zagryzła usta. — Co to znaczy... „wymazać”? — powiedziała cicho nieswoim głosem. Val Con poruszył się niespokojnie i przypadkowo trącił nogą zniszczoną gitarę. Podniósł z ziemi połamaną szyjkę i położył ją sobie na kolanach. — Ale się porobiło... Spojrzał na Miri i uśmiechnął się smutno. — Wymazać... — Pokręcił głową, ciągle zezując wewnętrznym okiem na widmową Pętlę. — Ktoś wpadł na pomysł, że z praktycznych względów agent nie powinien grać wyuczonej roli, lecz całkowicie zmienić swoją osobowość. Skonstruowano więc maszynę, która — cholera, jak by to powiedzieć? — miała „wygładzać” starą osobowość i wpisywać na niej nową. — Nic się nie stało. Ekran Pętli był zupełnie czarny. — Po zakończeniu akcji wystarczyłoby usunąć nowy zapis, aby odzyskać dawnego agenta. Przerwał, żeby zaczerpnąć tchu. Miri patrzyła mu prosto w oczy. Na jej czole, pomiędzy brwiami, rysowała się pionowa zmarszczka. — Niestety, teoria nie zawsze pokrywa się z praktyką. Maszyna umie tylko wymazać osobowość do czysta i nic więcej. W puste miejsce nie można wstawić niczego nowego. Co gorsza, nie skutkują też zwykłe metody uczenia. Człowiek bezpowrotnie znika, chociaż jego ciało może spokojnie dożyć sędziwego wieku. Miri zadygotała jak w febrze, przełknęła ślinę i zamknęła oczy, żeby powstrzymać nagły atak mdłości. — Miri. Poczuła ciepły dotyk palców Val Cona na swoim policzku. Wziął ją pod brodę i zmusił, by uniosła głowę. Poddała mu się bez oporu, ale nie otworzyła oczu. Otarł jej łzy płynące spod mocno zaciśniętych powiek. — Miri, spójrz na mnie. Spojrzała. Nie mogła jednak zmusić się do uśmiechu. Jemu to się udało — i to z lepszym skutkiem niż poprzednim razem. — Nie opłakuj mnie, zanim nie zobaczysz trupa. — Zabiję cię, a nie pozwolę, żebyś żył dalej jako zombi! — Szczerze ci za to podziękuję — odpowiedział całkiem poważnie. Wykrzywiła usta w podkówkę i spojrzała w jego zmęczone oczy z nadzieją, że to już koniec. Że przebrnęli wreszcie przez ostatnią scenę dramatu zrodzonego w umysłach bliżej jej nie znanych, diabolicznych „szefów”. To był kawał wrednej roboty — i związanej ze śmiertelnym ryzykiem. A gdyby tak ów nagły kryzys przyszedł w momencie konfrontacji z wrogiem lub w ogniu strzelaniny? — Jak się czujesz? — zapytała cicho, gdy leciutko ujął ją za rękę. Uśmiechnął się. — Jestem zmordowany. Nie co dzień człowiek umiera i potem jeszcze o tym opowiada. Ścisnęła jego dłoń. — Chcesz wstać? A może wolisz, żeby tutaj przykryć cię kocem? — Wolę wstać. Ale łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. Jakoś jednak z pomocą Miri dźwignął się na nogi. Stali przytuleni do siebie, wspierając się nawzajem. Nieoczekiwanie Val Con przygarnął ją do siebie, ukrył twarz w jej włosach i mruknął coś, ale nie było to ani w handlowym, ani po terrańsku. Potem odsunął się na wyciągnięcie ramion i przyjrzał jej się uważnie. — Jest mnóstwo rzeczy, o których musimy porozmawiać... — zaczął. — Ale najpierw chciałbym pogadać sam ze sobą i usłyszeć kilka odpowiedzi. To na pewno zajmie mi nieco czasu, dzień lub dwa... Wezmę trochę zapasów i znajdę sobie jakieś ustronne miejsce. Zesztywniała. — Nie ma powodu, żebyś ode mnie uciekał... Położył palec na jej ustach i przerwał jej w pół zdania. — Nie od ciebie. Pomyśl spokojnie — w ostatnich dniach przeraziłem cię już kilka razy. Ja też się bałem. Teraz potrzeba mi nieco czasu — a mamy go aż w nadmiarze — żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jestem. Dwóch wcieleń już się pozbyłem. Miri tylko skinęła głową. Nie ufała swojemu głosowi. — Panno Miri — powiedział Val Con ceremonialnym tonem — a pani niech się zastanowi, czy mamy dalej być razem. Czy zechce pani ze mną zostać? Za parę dni przyjdę po odpowiedź. Szybko cmoknął ją w czoło, odwrócił się i poszedł pozbierać zapasy. Połamaną gitarę położył na stole. W duchu obiecał sobie, że kiedyś ją naprawi. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Miri już czwarty raz wymknęła się z czytelni, żeby choć trochę popatrzeć na Val Cona. Czuła się niczym szpieg, bo przecież prosił, by mu nie przeszkadzać Ona jednak, chociaż miała pod ręką bogate zbiory Szlifierza, nie potrafiła wyzbyć się niepokoju. Wciąż sprawdzała, czy na pewno z nim wszystko w porządku. Zobaczyła, że Val Con stoi pośrodku ogromnej kabiny i z zamkniętymi oczami wykonuje jakieś powolne ruchy. Potem zdawało się, że zupełnie zamarł — na minutę, dwie, trzy... Ale odkrywała nagle, że w tym czasie zdążył zrobić już pół obrotu. Jego gesty były płynne i miękkie — niemal taneczne — i przypominały, jak to Szlifierz chciał pantomimą opisać rozwój rośliny. W czasie ćwiczeń skakał nagle, zrywał się do biegu, lub siadał, aby się rozluźnić, albo na odwrót, aby się skoncentrować. Potem powtarzał te same ruchy — przynajmniej z pozoru te same. Coś w tym jest, zawyrokowała Miri, to jakaś metoda. Nie dopuszczała do siebie myśli, że Val Con oszalał. Dla zabicia czasu sama wzięła się za gimnastykę. Dobrze wiedziała, że z każdą mijającą chwilą ich baśniowa podróż zbliża się do końca. Musi być w pełni sprawna — i gotowa do ewentualnej walki. A te książki! Przeczytała cały podręcznik gómoliadeńskiego, a potem pochłonęła tomik poezji jakiejś Joanny Wilcheket i dość gruby opis zasad gry zespołowej zwanej bokdingle — która o wiele bardziej przypominała bitwę niż zawody — i nauczyła się, jak patrzeć na „rzeźby drzewne” Qontikwanów. Następnie zapoznała się z historią świata noszącego nazwę Truanna, który uległ samozagładzie w dwieście pięćdziesiątym roku czasu standardowego. Resztę czasu spędziła nad słownikiem terrańskim, dziwiąc się wszystkim nie znanym jej wyrazom. Sporo ich było — a podobno wyssała ten język razem z mlekiem matki! W godzinę przeczytała powieść przygodową napisaną dawno temu przez jakiegoś Terrańczyka. Boki ją rozbolały od napadów śmiechu, ale gdy skończyła, rzuciła się do półki, by znaleźć coś jeszcze. W trakcie licznych wędrówek po statku zauważyła, że uboczne efekty lotu w nadprzestrzeni były najsłabsze na rufie, w pobliżu luków towarowych. Do biblioteki już przywykła; dawało się tam wytrzymać. Najgorzej czuła się w sterówce. Postanowiła, że powie o tym Val Conowi. Statek przerwał na parę godzin pracę, odpoczął i poleciał dalej. Pod koniec trzeciego dnia Miri szalała z niepokoju. Nie mogła czytać. W myślach widziała już zimne ciało Val Cona, leżące przed nią na podłodze. Czym prędzej wyszła więc z biblioteki — i z ulgą powitała dobrze znany widok. Wciąż ćwiczył. To dobrze, pomyślała z cichym westchnieniem, i poszła na basen. * * * Statek znowu wszedł w fazę odpoczynku. Miri otworzyła oczy, przeciągnęła się i nagle zdała sobie sprawę, że obudziło ją coś dziwnego — zapach śniadania, zmieszany z kuszącym aromatem kawy... Kawy?! Od kilku dni sypiała w bibliotece, bo w wielkim łożu Clutchów czuła się samotna. Związała włosy w luźny węzeł i ponownie pociągnęła nosem. Kawa, doszła do wniosku. Trzeba to natychmiast sprawdzić. Val Con siedział w kucki przed kocherem ustawionym pośrodku korytarza i spoglądał spod oka na drzwi biblioteki. Na lewym palniku stała patelnia z mięsem i naleśnikami, na prawym — im-bryk. To właśnie z niego wydobywał się zapach kawy. — Dzień dobry, cha’trez. — Dobry — mruknęła, gapiąc się na niego od progu. — Mam nadzieję, że zjesz ze mną śniadanie? Wskazał na plastikowe kubki i talerze, jednorazowe sztućce i serwetki. Zupełnie jak na biwaku. — To naprawdę kawa? — spytała Miri i ostrożnie podeszła bliżej. — Sama zobacz. Na paczce było napisane „gwarantowana brazylijska” czy coś w tym rodzaju. Uśmiechnęła się i wyciągnęła kubek w jego stronę. — Nalewaj, koleś. — Tak jest, sierżancie! — mruknął i dał znać ruchem głowy, żeby zajęła miejsce, które dla niej przygotował. Miri usiadła, podwijając pod siebie nogi. Przyjrzała mu się uważnie. Podał jej kubek i zrobił zdziwioną minę. — Coś ze mną nie tak? Odetchnęła głęboko. O, bogowie! Nic nie da się porównać z zapachem prawdziwej kawy! — Wyglądasz... jakby inaczej — powiedziała. — Aha. — Wzruszył ramionami na znak, że i tak by tego nie zrozumiała. — Wybacz. — Nic nie szkodzi. Wypiła łyk kawy i przymknęła oczy, po trochu z rozkoszy, a po trochu po to, by zyskać na czasie. Val Con rzeczywiście wyglądał inaczej. Był... Właśnie, jaki? Może prawdziwszy? Miał bardziej zielone oczy i mniej smętną minę. Mniej... zapiekłą. Otworzyła oczy i zobaczyła, że patrzy na nią z uśmiechem. Tak. Niemal tryskał radosną energią, jakby zapomniał o przeszłości. — Skąd to masz? — zapytała, wskazując na kuchenkę i leżące obok zapasy. — Ustaliliśmy przecież na sto procent, że na statku nie ma kawy. — Coś mi się porobiło z głową — przyznał. — Dopiero później przypomniałem sobie, że Szlifierz lubi traktować niektóre sprawy z pedanterią. A że widział mnie parę razy, jak biwakowałem w grocie, to byłem pewny, że wziął na pokład kilka zestawów turystycznych... — zachichotał. — W drugiej spiżarni mamy zapasy na jakieś osiem lat podróży. Wszystko terrańskie, łącznie z kawą. Popatrzyła na niego. — Coś ci się porobiło z głową? — spytała. — Ciekawe, dlaczego? Może miałeś kosmate myśli? Roześmiał się na całe gardło, wziął widelec i zajął się naleśnikami. Miri siorbnęła łyk gorącej kawy. — Val Con? — Słucham? Przyjrzała mu się z lekkim niepokojem. — Jak się czujesz? — Dobrze. Może nie całkiem znakomicie, ale na pewno dobrze. Wiesz... — dodał z namysłem. — Stało się wiele złego. Nikt tam na górze pewnie nie przypuszczał, że pożyję tak długo. — Pokręcił głową. — Czeka mnie jeszcze dużo pracy, żeby zagoić wszystkie rany. Zastanawiała się przez chwilę. — Podglądałam cię — powiedziała nagle. — Musiałam. Bałam się o ciebie. Ta... gimnastyka pomogła ci choć odrobinę? — Nawet bardzo — przytaknął. — To l’apeleka. Wynalazek Clutchów. Polega na... — urwał, zaśmiał się cicho i rozłożył ręce. — Nie wiem, jak to wyjaśnić po terrańsku. Z grubsza mówiąc, pozwala nam uwierzyć w siebie. Można to nazwać „celebracją myśli”. — Aha — bąknęła Miri. Znów się roześmiał. — Wybacz, cha’trez, ale terrański jest zbyt ubogi. Chętnie wyjaśnię ci cel i zasady działania l’apeleki, ale odpowiedz mi, co chcesz poznać najpierw: dolnoliadeński czy narzecze Clutchów? Zachichotała mimo woli, lecz zaraz spoważniała. — A Pętla? — Wciąż istnieje. — Przyjrzał się jej uważnie. — To tylko narzędzie, Miri. Nie zmusza mnie do niczego. Po prostu przekazuje dane. Wypiła nieco kawy. — Ale ty nie jesteś narzędziem? Rysy stwardniały mu na moment. — Chyba nie — mruknął i na powrót zajął się śniadaniem. Dziwne, pomyślała Miri. Zrobiło jej się jakoś cieplej, choć nie była przedtem zziębnięta. Poczuła ulgę. Czyżby się denerwowała? Val Con starannie podzielił śniadanie na dwie równe porcje. Dobrze wyglądał. Był taki spokojny i pewny siebie... Podał jej talerz i ruchem głowy wskazał na imbryk. — Jeszcze kawy, cha’trez? Nie może się zmarnować. — Bez obaw — powiedziała ze śmiechem. — Na pewno do tego nie dopuszczę. — Podsunęła mu prawie pusty kubek. — Dzięki, kolego. Popatrzył na nią taksującym wzrokiem i sięgnął po swój talerz. — Chyba źle zadałem pytanie. Spojrzała na niego ze zdumieniem. — Jakie pytanie? — Aha, pytanie w ogóle nie padło — zamruczał do siebie. Wziął widelec i zaczął jeść. Miri pokręciła głową i wbiła wzrok w talerz. Rozkoszowała się smakiem i zapachem potraw... i milczącym towarzystwem Val Cona. A on prawie nie spuszczał z niej oczu. Widać było, że też wypoczęła. Bruzdy zniknęły z jej twarzy i wydawała się dużo spokojniejsza, jakby odzyskała nieco wiary w siebie. Jej wzrok pozbawiony był dawnej czujności. W dodatku emanował jakimś dziwnym ciepłem, które przywracało mu nadzieję. Po pewnym czasie Val Con odstawił talerz na podłogę. Miri też już skończyła jeść i z kubkiem w dłoniach leniwie oparła się o ścianę. — Śniadanie było znakomite. — Uśmiechnęła się do niego. — Dziękuję. — Proszę bardzo — odparł. — Miri? — Tak? Spojrzał jej prosto w oczy. — Jeżeli tylko zechcesz... Natychmiast odstawiła kawę i poświęciła mu całą uwagę. — Mów. — Byłbym zadowolony — zaczął, dobierając słowa — gdybyśmy w pełni uznali... fakt naszych zaślubin. Zamrugała oczami, spuściła głowę i odruchowo poszukała kubka. Val Con wstrzymał oddech. — Przecież masz rodzinę i w ogóle... — powiedziała, wciąż z pochyloną głową. — Pewnie nie byliby zadowoleni, gdybyś im przywiózł taką żonę. Zwłaszcza, że nie musisz... żeby... — Głośno przełknęła ślinę... — Przyjaciele czasem zostają kochankami. Odetchnął cicho i powoli. — Na to jest kilka odpowiedzi — oznajmił spokojnym tonem. — Po pierwsze: wybór żony należy do mnie, nie do klanu. — Przerwał. — A ja wybrałem ciebie — dodał zuchwale. Drgnęła, lecz nie uniosła głowy. — Po drugie... — podjął po chwili. — Raczej nie wrócę na Liad, cha’trez. — Naprawdę? — Tak sądzę — potwierdził. — Ale tak samo byłem pewny, że zginę. — Uśmiechnął się. — Zrozum, w gruncie rzeczy kiepska ze mnie partia. Mały, chudy człowieczek z kilkoma bitami przy duszy i pewnym talentem muzycznym... — Mały i chudy? — zawołała ze śmiechem. — To słowa Liz... Roześmiała się na całe gardło i jednym haustem wypiła resztkę kawy. — A co myślisz o Szlifierzu? Można mu ufać? — Jak najbardziej. — A nasz... związek jest ważny w świetle prawa? Zamyślił się. — Chyba tak. Funkcja, którą piastuje Szlifierz, T’carais, to coś pośredniego między ojcem, kapitanem, księdzem i burmistrzem. Nikt nie podważy tradycyjnego ślubu — związku, jeśli wolisz — zawartego w obecności żółwia. Clutche, tak jak mityczne słonie, nigdy nie zapominają. Głęboko zaczerpnęła tchu. — Tak... na zawsze? — spytała niemal szeptem. — Nie na trochę i potem „żegnaj, mała”? Popatrzył na nią ostro, lecz zaraz posłał jej przepraszający uśmiech. — Na zawsze, zwłaszcza dla potomków klanu Średniej Rzeki z Gniazda Wytwórców Włóczni. To coś, czego bardzo pragnę. Chcę, abyś do końca życia była moją żoną. * * * Miri zajrzała do pustego kubka. — Nie ma już kawy? — Mogę zaparzyć drugą. — Ale? — Ale wolałbym z tej okazji napić się dobrego wina. Nie wstając, przysunęła się tuż do niego. — Mamy wino? — Owszem — mruknął — tylko powinnaś wiedzieć, że to zielony nogalin. Całkiem spora flaszka. Znacząco uniosła brwi. — Afrodyzjak? W dodatku zakazany przez większość terrańskich światów? — Właśnie. Pokręciła głową. — A Szlifierz wydawał się takim niewiniątkiem! — Urwała. — Mężu? Dzięki bogom, pomyślał. — Żono? — Odkorkuj wino. Z uśmiechem nachylił się w jej stronę. — Za chwileczkę... * * * Miri zerwała się na równe nogi z pistoletem w ręku, zanim jeszcze przebrzmiał pierwszy ryk syreny. Val Con już znikał w głębi korytarza. Jego cień tańczył po ścianach zalewanych widmowym światłem. — Szybko do sterówki! — Co to? — spytała Miri, zatrzymując się tuż za drzwiami. — SOS. — Dłonie Val Cona migały po tablicy. Czujnie wpatrywał się w ekran. — Ale nie widzę... Jest. Wrzucił powiększenie i Miri też to zobaczyła: obły kształt, dryfujący w czarnej przestrzeni. Obcy statek. Nie odrywając wzroku od ekranu, wsunęła pistolet do kabury i powoli podeszła do tablicy. Val Con przemówił w języku handlowym. Każde słowo wymawiał wolno i wyraźnie. — Tutaj dowódca Zwiadu Val Con yos’Phelium na statku Clutchów. Jesteśmy na stycznej orbicie. Słyszeliśmy wasze wezwanie o pomoc; idziemy wam na ratunek. Podajcie stan załogi i raport o zniszczeniach. Dotknął różowej gałki i nasłuchiwał chwilę. Miri stanęła tuż za nim. — Przecież nie możesz wprowadzić ludzi na ten zwariowany statek! Zupełnie poszaleją! Pokręcił głową i wskazał na ekran. — To chyba lepsze od nieuchronnej śmierci? Położyła mu ręce na ramionach i popatrzyła na dryfującą jednostkę. — Dlaczego zawsze ja muszę odpowiadać na wszystkie trudne pytania? * * * Kiedy tylko wyszli w normalną przestrzeń, głośnik przebudził się do życia. Usłyszeli jękliwe SOS i czysty donośny głos, który podawał imię i nazwisko, położenie statku oraz zapewnienie, że pomoc jest już w drodze. Tanser podskoczył na fotelu jak oparzony i sklął pilota. — Dawaj powiększenie! Skąd oni... Są! Po prawej burcie, nieco nad nimi i nad wrakiem, wisiała nieduża asteroida. Pilot, zgodnie z rozkazem, powiększył obraz do maksimum i podciągnął go jak najwyżej. Od asteroidy oderwał się pokaźny kamień i pomknął w stronę wraku. Tanser wyszczerzył zęby. — Ukryj nas — warknął. — Co takiego? — Ukryj nas! Pośpiesz się, bałwanie! Wiesz, co to takiego? Pilot gwałtownie wciskał klawisze, kierując statek w stronę rojowiska kosmicznych śmieci. — Nie. — To ta parka, której szuka Hostro. — Skąd wiesz? — zamruczał pilot. Grube krople potu ściekały mu po twarzy. Dopasował szybkość statku do szybkości dryfujących śmieci i zawisł w środku chmury. — To statek Clutchów, prawda? — spytał Tanser, w gruncie rzeczy wyłącznie po to, żeby popisać się swoją inteligencją. — Tak — westchnął pilot. — Ale nazwisko Val Con yos’Phelium nie brzmi za bardzo po żółwiemu. Wniosek stąd, że mamy do czynienia z naszą małą dziewczynką i jej przyjacielem. Mili ludzie, naprawdę. Zobacz, z jaką ochotą śpieszą bliźnim na pomoc. — Tanser rozparł się wygodnie w fotelu i westchnął ze złośliwą satysfakcją. — Co robimy, Borg? — zagadnął pilot, wyczuwając, że powinien zadać to pytanie. — Przyczaimy się i poczekamy, aż dotrą do wraku. A potem ich zgarniemy. — Tanser znów westchnął i pozwolił sobie na niewielki uśmiech. — Złapiemy ich jak parę szczurów, Tommy. Aż wstyd, że to takie łatwe. * * * Jefferson spojrzał z wściekłością na monitor. Sygnał umilkł już dobry kwadrans temu, a on wciąż nie mógł znaleźć przyczyny usterki. Wreszcie z trzaskiem zamknął pokrywę i podszedł do interkomu, by wezwać mechanika. Ręce tak mu się trzęsły, że musiał dwa razy wystukać właściwy numer. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Val Con wyrównał prędkość i tor lotu, dobił do śluzy i sprawdził wnętrze wraku. O ile Miri prawidłowo odczytała wyniki na wskaźniku, atmosfera na obcym statku wciąż nadawała się do oddychania. Nie zanotowano żadnych przecieków. Ekstra. Wniosek stąd, że muszą wybrać się do środka. Jeśli nawet ktoś przeżył, to nie odpowiadał na żadne wezwania. Może był ranny lub miał zniszczone radio?... Miri odruchowo poprawiła pistolet w kaburze. Val Con zablokował stery i spojrzał na nią z uśmiechem. — Gotowa? — Jak najbardziej — skłamała. Nie podobał jej się ten pomysł. To była śmierdząca sprawa. Śmierdząca jak wszyscy diabli. Val Con ruszył pierwszy, przecisnął się przez śluzy i zniknął. Po minucie nieznośnej ciszy rozległo się jego wołanie: — Wszystko w porządku! Chodź, Miri! Nabrała tchu, przeturlała się przez krawędź włazu i zwinnym ruchem zerwała się na nogi, mierząc z pistoletu w czeluść korytarza. Na statku paliły się tylko światła awaryjne, a grawitacja była odrobinę mniejsza od przeciętnej. Gdzieś z dala dobiegał szum aparatury podtrzymywania życia. Val Con szedł w milczeniu w głąb korytarza. Miri z ulgą dostrzegła broń w jego dłoni. Niechętnie pobiegła za nim. Zastanawiała się, czy mu powiedzieć, że na wraku nie ma żywych istot. Robertson, jesteście jakąś popieprzoną wróżką? — pomyślała. Nie, sierżancie — odpowiedziała sobie w duchu. To świetnie. Jazda naprzód i kryjcie Val Cona. * * * Wszystkie informacje, jakie w ciągu pół godziny zebrano na temat Clutchów, wiele o nich mówiły, ale nie brzmiały zbyt optymistycznie. Prawnik, z którym rozmawiał Hostro, wyraźnie dał do zrozumienia, że słowo żółwia znaczy więcej niż wszystkie spisane umowy. W dziewięćsetletniej historii wzajemnych kontaktów Terran z Clutchami nie zdarzyło się, by któryś żółw złamał dane przyrzeczenie. — Na twoim miejscu niczym bym się nie przejmował, Justin — zapewniał go kordialnie prawnik. — Co Clutch obieca, na pewno zrobi. Nie ma od tego żadnych wyjątków. Nigdy nie przyłapano ich na kłamstwie... Justin Hostro podziękował mu serdecznie, pożegnał się i spojrzał w akta, które podsunął mu usłużny Matthew. Opis struktury społeczeństwa Clutchów oparty był w zasadzie na domysłach. Wiedziano tylko, że jest zróżnicowane, hierarchiczne i bardzo wojownicze. Hostro przerzucał kolejne kartki, nie wiedząc właściwie, czego szuka. W przeszłości Yxtrangowie uważali Clutchów za zwierzynę łowną. W kronikach zapisano, że przed ośmiuset laty dość często napadali na ich powolne statki. Ale później ataki ustały. Yxtrangowie, spotkawszy Clutchów w wolnej przestrzeni, lecieli dalej spokojnie, bez zaczepek. Justin Hostro odniósł niemiłe wrażenie, że zna powody takiej sytuacji. Skoro nawet Yxtrangowie woleli ich omijać... Zamknął akta, złożył ręce na biurku i zapadł w głęboką zadumę. Nie drgnął aż do chwili, kiedy wszedł Matthew z wiadomością, że Szlifierz i Stróż wrócili. * * * Jedyny pasażer, który pozostał na terrańskim statku, był nie do odratowania. Prawdę mówiąc, pomyślała beznamiętnie Miri, nadawał się tylko na durszlak. Ten, kto do niego strzelał, lubił swoją robotę. Val Con przykucnął, obejrzał zwłoki i pokręcił głową. — Yxtrangowie — powiedział. To słowo budziło paskudne skojarzenia. — Skąd wiesz? — Używają maleńkich kul z ostrymi zadziorami, które dodatkowo szarpią ciało. Ponadto gwintują lufy, żeby zwiększyć do maksimum prędkość obrotową... Miii westchnęła ciężko i rozejrzała się po pomieszczeniu. — Jak tu weszli? — Dopędzili statek, zmniejszyli prędkość i przykleili się do kadłuba. — Wzruszył ramionami. — Łatwo im było sforsować właz do ładowni, ponieważ ten mechanizm wytrzymuje tylko... Statek zadygotał od nagłego zderzenia. Chwilę później rozległ się jęk maszyn zmuszonych do pracy. — O ty w mordę... — jęknęła Miri. Val Con rzucił się w stronę korytarza. — Biegiem! — krzyknął. — Wracamy do łodzi! Popatrzyła na niego zdziwiona. Biegiem? W obecności Yxtrangów nie należy biegać. Val Con zawrócił, chwycił ją za ramię i popchnął przed sobą. — Rusz się! Znikamy stąd! Rzuciła się do ucieczki. Czuła, że biegnie tuż przy niej, i przynosiło jej to niemądrą ulgę. Nagle zauważyła, że zniknął. Zatrzymała się, zaklęła i przywarła plecami do ściany, próbując objąć wzrokiem dwa przeciwległe końce korytarza. Jakiś metr za nią było boczne przejście. Próbowała pozbierać myśli. Kiedy zniknął? Nie wiadomo. Przed chwilą był, a potem nagle przepadł. Ale stało się to na pewno wcześniej, jeszcze przed rozwidleniem korytarza. Przynajmniej tak jej się zdawało. Od strony ładowni dochodziły głosy i stuk butów o metal. Miri zagryzła usta. Gdyby się pospieszyła, może dotarłaby do łodzi na tyle wcześnie, żeby zdążyć zamknąć śluzę. Ale Val Con... Cholera! — zaklęła w duchu. Oderwała się od ściany i ostrożnie poszła w głąb korytarza. Posunęła się tylko o parę kroków, gdy padły pierwsze strzały. Zamarła w bezruchu i nasłuchiwała. Ktoś krzyczał... po terrańsku! A potem rozległ się jeszcze jeden odgłos, którego pewnie nikt się nie spodziewał. Znów usłyszała kroki. Kilku ludzi uparcie zmierzało w jej kierunku. Odwróciła się i pobiegła do bocznego przejścia. * * * Justin Hostro wstał, skłonił się Szlifierzowi i zapraszającym gestem wskazał mu miejsce na kanapie. T’carais w odpowiedzi pochylił głowę, ale nie usiadł. — Nie zajmę panu wiele czasu — powiedział. — Oczekuję rzeczowej odpowiedzi w kilku prostych słowach, dlatego nie ma sensu fatygować się siadaniem. Hostro ukłonił się ponownie i chrząknął. — Jako Starszy klanu Juntavas zamierzam oszczędzić pańskich krewnych. Swoją decyzję przekazałem już ludziom, których wysłałem w pościg. Lecz z drugiej strony chcę podkreślić, że jestem najniższym rangą Starszym naszego klanu i dlatego nie mogę ręczyć za resztę Starszyzny. To oni kazali mi rozpocząć akcję przeciwko pańskim krewnym. Najstarszy klanu jest przekonany, że Miri Robertson ma cenne dla niego informacje. Obawiam się, że jego metody działania nie wróżą jej długiego życia. Podsumowując: ja osobiście pozwalam pańskim krewnym zachować noże. Mimo to Miri Robertson jest nadal poszukiwana przez najstarszego z naszych Starszych. Wyznaczono nawet za nią nagrodę — mniejszą, gdyby zginęła podczas próby schwytania, i większą, gdyby ktoś okazał się na tyle zręczny, żeby ująć ją żywcem. Jej towarzysz, a pański krewny, nie ma dla nas żadnego znaczenia. Jeżeli jednak z nią pozostanie, również znajdzie się w niebezpieczeństwie. Przez kilka standardowych minut Szlifierz zastanawiał się nad tym, co usłyszał. — Rozumiem — powiedział w końcu. — Na tę chwilę wystarczy mi świadomość, że pozbyliśmy się zagrożenia ze strony pańskich ludzi. Oczywiście poda mi pan personalia najstarszego ze Starszych i nazwę planety, na której można go znaleźć. Chciałbym szerzej omówić te sprawę z wszystkimi rodzinami należącymi do pańskiego klanu. Hostro oblizał usta. Klęska. Klęska i śmierć. Porównał to z obrazem przyszłości, zdawkowo skreślonym mu przez Szermierza, zaczerpnął tchu i zdobył się na jedyny akt odwagi w całym swoim życiu. — Oczywiście — potwierdził ze skinieniem głowy. — Z przyjemnością zapoznam pana z najstarszym z naszych Starszych. * * * Udało im się odciąć mu drogę do korytarza. Teraz w czterech — Val Con i trzech Juntavas — tłoczyli się w ładowni. Jeden z nich, widocznie ambitniejszy od innych, wysunął rękę, by lepiej wycelować — i skończył z przestrzelonym ramieniem. Val Con zdawał sobie sprawę, że to nie może długo trwać, że musi przegrać. Minęło już dość czasu, żeby Miri bezpiecznie dotarła do łodzi i zamknęła za sobą śluzę. Był tylko jeden problem — nie umiała latać. Val Con postanowił w duchu, że ją tego nauczy, jak tylko upora się z obecnymi kłopotami. Wyciągnął magazynek z pistoletu, westchnął i wsunął go z powrotem. Musi się stąd wydostać, nawet za cenę... Po drugiej stronie kabiny rozległ się suchy szczęk iglicy. Facetowi skulonemu przy drzwiach skończyły się naboje. Val Con ruszył. Wpakował dwie ostatnie kule w niedoszłego snajpera i celnym rzutem wbił nóż w gardło drugiego napastnika, który okazał się na tyle głupi, by wysunąć się z ukrycia. Szybko obrócił pistolet w dłoni, aby walnąć kolbą w rękę ostatniego z bandytów. Ten zdążył wprawdzie uniknąć ciosu, lecz zgubił broń. Val Con przerzucił pistolet do prawej ręki, a lewą sięgnął po nóż Szlifierza. Kryształowe ostrze zamigotało zimnym blaskiem, mierząc w brzuch przeciwnika. Gangster padł w tył, zrobił przewrót i zerwał z jakąś metalową rurą w dłoni. Val Con zrobił unik w lewo, ale tamten był równie szybki. Machnął rurą i odciął mu drogę ucieczki. Val Con rzucił się na niego. Chciał kolbą odbić następne uderzenie, lecz rura zręcznie minęła przeszkodę. Pistolet wypadł ze zdrętwiałych palców Liadena. Val Con uskoczył, brocząc krwią z podrapanej metalem twarzy. Gangster, pewny swojej chwilowej przewagi, znów się zamachnął. Val Con odruchowo uniósł rękę z nożem, żeby zasłonić się przed ciosem. Przeciwnik szarpnął się do tyłu, klnąc na czym świat stoi. Jego przewaga nagle zmalała do zera, bo kryształowe ostrze gładko odcięło spory kawałek rury. * * * Mogła tam siedzieć przez cały długi dzień. Jako taktyk Borg Tanser szczerze ją podziwiał. Jako dowódca, był na nią wściekły, bo stracił już trzech ludzi. Były co prawda sposoby, żeby po prostu jej się pozbyć. Mogli na przykład wrócić na swój statek i wypompować powietrze z wraku. Tanser przemyślał to dokładnie, rozważając wszystkie za i przeciw. Nie. Za żywą dostanie więcej. Dużo więcej. Trzeba ją tylko jakoś wywabić z tej zawszonej kryjówki! Nagle zamarł i odwrócił głowę w stronę ładowni. Strzały umilkły. Podkradł się kilka kroków dalej, by lepiej słyszeć. Cisza. Żaden z tych, których tam zostawił, nie obwieścił głośno zwycięstwa nad chłopakiem. Tanser zawrócił, szepnął coś na ucho swojemu zastępcy, po czym dobył broni i zniknął w głębi korytarza. * * * Gangster ryknął z bólu, kiedy ostrze przecięło mu mięśnie i ścięgna przedramienia. Mimo to zdołał jednak odskoczyć i przerzucić broń do drugiej ręki. Val Con odwrócił nóż w dłoni. Nie był to oręż dobry do miotania, ale z braku laku... Usłyszał huk i w tej samej chwili ból przeszył mu trzewia — aż nim zakręciło od siły odrzutu. Cisnął nożem w stojącego w drzwiach człowieka z pistoletem w ręku... a potem zapadł się w ciemność. Nawet nie poczuł uderzenia odłamkiem rury w głowę. * * * Morejant stał groźnie nad leżącym na ziemi ciałem. Ręka krwawiła mu jak diabli. Tanser wyjął z kieszeni opatrunek i rzucił go rannemu. — Gdzie Zeli i Harris? — Zabici — wysapał Morejant. Widać było, że najchętniej dałby upust złości i skopał leżącego Liadena. — Mnie też niewiele brakowało. Przyszedłeś w samą porę. Pochylił się nad Val Conem, a potem spojrzał na Tansera. — On jeszcze dycha, szefie. Mam go wykończyć? Tanser patrzył na nóż wbity po rękojeść w stalową ścianę, niecałe dwa centymetry od jego głowy. Wyciągnął go i cicho gwizdnął. Kryształ nie wyszczerbił się; ostrze było całe. Wsunął nóż za pas. — Szefie? — powtórzył Morejant. — Nie. Tanser wsunął pistolet do kabury i podszedł bliżej. Pochylił się, chwycił chłopaka za kołnierz i podniósł jak utopione kocię. Krew rozlewała się plamą na koszuli Val Cona i kapała na podłogę. — Trochę doprowadź się do ładu! — warknął do Morejanta. — I zabierz pistolet. Pogadamy sobie z panią sierżant. * * * Siedzieli tam już od kwadransa i co pewien czas jeden z nich strzelał na oślep, jakby chciał sprawdzić, czy czasem nie zasnęła. Nie próbowała się odgryzać, nie chciała marnować amunicji. Przerwa w walce dała jej czas na powtórne załadowanie broni i zrobienie małego remanentu. Trochę naboi jeszcze miała. Gorzej było z rachunkiem sumienia. Nie dość, że nie posłuchała rozkazu starszego rangą, to jeszcze na dodatek mu nie pomogła. Opadły ją najczarniejsze myśli. Potrząsnęła głową, żeby je odpędzić, i wbiła wzrok w ciemność korytarza. Coś tam się poruszało. Miri uniosła broń, czekając, aż przeciwnik wyjdzie wprost pod jej lufę. Wyszedł, coś dźwigając. Cisnął to na środek przejścia i szybko schował się za ścianę. Popatrzyła na bezwładne ciało leżące z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami. Och, nie... — jęknęła w duchu. Val Con, to niemożliwe... — Sierżancie? — krzyknął któryś z ukrycia. Nawet nie spojrzała w tę stronę. — Czego, do diabła? — zapytała głosem pełnym nienawiści. — Tak tylko gwoli informacji... On jeszcze żyje. Ale umrze, jeśli za pół minuty nie rzucisz broni i pasa na środek korytarza. No, niech będzie... Daję ci trzydzieści pięć sekund. Miri przesunęła językiem po wargach. — Skąd mam wiedzieć, że naprawdę żyje? Każesz mi wierzyć na słowo? — To już wyłącznie twoja sprawa. Zostało piętnaście sekund. Z trzaskiem zabezpieczyła broń, zerwała się i z całej siły rzuciła ją przed siebie. Pistolet prześliznął się po podłodze i zatrzymał przy lewej nodze Tansera. Chwilę później wylądował tam pas z ładownicą. Tanser roześmiał się. — Ech, te nerwy... A teraz wyjdź. Powoli... jak grzeczna dziewczynka. Nie próbuj żadnych sztuczek, bo ktoś mógłby przez pomyłkę strzelić. Przez was straciłem pięciu ludzi. Dumna jesteś z tego? Miri ostrożnie przeszła nad leżącym Val Conem. Krew odbijała się ciemną plamą na jego koszuli. Nie zauważyła, czy oddychał. — Każdy ma czasem gorszy dzień, kolego — mruknęła do Tansera. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Tanser osobiście dołączył do eskorty, która odprowadziła ją na statek Juntavas, po czym także osobiście wepchnął ją do celi i zamknął drzwi. Miri rozejrzała się po pomieszczeniu. Zobaczyła metalową półkę zastępującą pryczę, sedes i zlew, wbudowane w ścianę, oraz tablicę wyglądającą na podajnik. Zażądała wody i — ku jej zdziwieniu — jej życzenie natychmiast zostało wysłuchane. W papierowym kubku pływały nawet leniwie kostki lodu. Nagle drzwi rozwarły się z metalicznym zgrzytem i do kabiny wszedł przysadzisty człowiek z grubo obandażowaną ręką, ciągnąc za kołnierz jakieś bezwładne ciało. Przetaszczył je przez próg, pozostawiając na podłodze długą krwawą smugę, i bezceremonialnie rzucił do stóp dziewczyny. — Przykro mi, pani sierżant, ale mamy tylko tę jedną celę. Musicie się jakoś zmieścić. To zresztą nie potrwa długo — dodał konfidencjonalnym tonem — bo on zaraz wyciągnie kopyta. Wtedy się go wyrzuci i będzie więcej miejsca. Pomylił się, jeżeli myślał, że Miri w jakiś sposób da upust swoim emocjom. Skrzywił się, spojrzał z pogardą na leżącego i uniósł nogę, by go kopnąć w żebra. Miri trafiła go piętą w kostkę dokładnie w połowie tego ruchu. Morejant syknął z bólu i z trudem utrzymał równowagę, po czym odwrócił się... i stanął niemal nos w nos z dziewczyną. W jej oczach czaiła się żądza mordu. Burknął coś i już chciał odejść. — Hej, bohaterze. — Czego? Popatrzył spode łba. Pod jej spojrzeniem włos zjeżył mu się na głowie. Wskazała na Val Cona. — Może przyniesiesz mi apteczkę? Nie chcę, żeby się wykrwawił. — To go uduś — poradził jej Morejant. — Mamy dbać tylko o ciebie. Po co nam dodatkowy balast? Wystarczyło tylko, że się poruszyła, a on jak oparzony wyskoczył z celi i z hukiem zamknął drzwi za sobą. * * * Dosłownie w pięć minut monterka poradziła sobie z usterką, wzięła gotówką należność, popartą piętnastoprocentowym napiwkiem, i poszła. Tuż po jej wyjściu rozległ się szybki terkot i zielona lampka mignęła na znak, że wiadomość bez przeszkód dotarła do Tansera i jego ludzi. Jefferson westchnął i odwrócił się od monitora. Dla uspokojenia zamierzał wypić parę kufli miejscowego piwa. Aż jęknął, gdy posłyszał pisk. Co znowu? Odbiornik trajkotał wesoło, błyskała czerwona dioda. Proszę czekać, nowa wiadomość w drodze... * * * — Borg? — Co? — Tanser uniósł głowę znad talerza i zobaczył Tommy’ego z jakimś papierem w dłoni. — Depesza od Jeffa — powiedział pilot. — Właśnie przyszła. Powinieneś ją chyba zobaczyć. Tanser odłożył widelec i wziął kartkę. — Dzięki. Minutę później zaklął głośno, zerwał się od stołu i biegiem wypadł ze stołówki. * * * Było ciemno, zimno i każdy oddech powodował ostry ból w piersi. Złe powietrze. Kroiło mu płuca jak nożem. Lepiej przestać oddychać czymś takim... Kolejna wpadka na długiej liście błędów. Wciąż dryfował w zimnej i przeraźliwej pustce. Powietrze zrzedło, więc ból też nieco ustąpił. Leciał dalej, aż zobaczył pod sobą tunel, ciemniejszy od najciemniejszego mroku. Tunel wydawał się blamowany miękkim futrem. Wabił ciepłem, a diamentowe końce włosia połyskiwały i mrugały niczym najpiękniejsze gwiazdy... Zdawało mu się, że jest już bliżej gwiazd i wspomnianego ciepła. Było mu dobrze. Nagle ciemności rozdarł błysk żywego ognia. Czar prysnął — a on leciał w górę, do czarnych chmur przecinanych co chwila błyskawicą bólu, który ciął go niczym nóż z kryształu... * * * Miri opatrzyła rany męża z pomocą wody i bandaża z porwanej koszuli. Kula gładko przebiła ciało na wylot, przechodząc tuż obok płuca. Gdyby pod ręką była apteczka i odpowiednie leki, za dwa, trzy dni Val Con stanąłby na nogi. Bez tego szybko zmierzał ku nieuchronnej śmierci; Miri nie dała rady zatamować powolnego krwawienia. Mokrą bandaną przemyła ranę na twarzy Val Cona. Nic groźnego, ale zostanie po tym postrzępiona blizna, pomyślała — i aż się przestraszyła. Val Con poruszył brwiami i przesunął językiem po spierzchniętych wargach. — Kto tu? — Miri. — Żywa? Zamrugał powiekami, jakby nie mógł dźwignąć ich strasznego ciężaru. — Póki co... — westchnęła. Starała się, żeby zabrzmiało to możliwie wesoło. Delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła. — Trochę ci dołożyli. Poleż spokojnie i odpocznij, accazi. Nic nie mów. Porozmawiamy później, jak wydobrzejesz. Zwyciężył w walce z powiekami i popatrzył na nią spod oka. — Kiepsko kłamiesz. Z westchnieniem pokręciła głową. — A już myślałam, że mi się uda. Fakt, że ostatnio mało ćwiczyłam... Usta mu drgnęły, jakby w uśmiechu, ale trwało to bardzo krótko i natychmiast zniknęło. — Dasz mi wody? Pomogła mu się napić. Niepewnie chwycił ją za rękę, zacisnął palce i zamknął oczy. Przez chwilę leżał nieruchomo. Miri myślała, że znów zemdlał. — Gdzie jesteśmy? — Na statku Juntavas — szepnęła. — Wybacz... — Tylko wtedy, jeżeli ty mi też wybaczysz — burknęła. — Nie wróciłam do łodzi. Nie miałam po co. Przecież nie umiem latać. — Wiem. — Urwał i zobaczyła cień cienia jego uśmiechu. — Błąd w wyliczeniach... Nagle rozległ się szczęk zamka w drzwiach. Zerwała się na równe nogi, zasłaniając własnym ciałem Val Cona. — Jak tam nasz chłopak, sierżancie? Borg Tanser ostrożnie wszedł do celi. W jednej ręce trzymał apteczkę, a w drugiej pistolet. — A co cię to obchodzi? — Szef chce, żebyście oboje żyli — mruknął. — Nowe rozkazy. Przedtem była mowa wyłącznie o tobie. Teraz wygląda na to, że Zwiadowca Val Con yos’Phelium poprawił swoje notowania. — Bez ostrzeżenia rzucił jej apteczkę. — No, na co czekasz? — Machnął pistoletem. — Bierz się do łatania! * * * Osłupiałym wzrokiem pilot popatrzył na ekran, zaklął i dał powiększenie. Asteroida — czyli statek Clutchów — zachowywała się w osobliwy sposób. Skakała po ekranie, raz niknąc, raz się pojawiając... coraz dalej... Potem zniknęła. Tommy przetarł oczy, wdusił przycisk interkomu i zażądał z kambuza czarnej mocnej kawy. Potem znów spojrzał na ekran. Asteroidy już nie było. Westchnął, przebiegł palcami po klawiszach i zaczął sprawdzać współrzędne. To jedyne, co mógł teraz zrobić. * * * Jefferson rozmyślał z marsową miną nad ostatnią depeszą od szefa. Potem przekazał ją Tanserowi z prośbą, aby przez jakiś czas nie latał w nadprzestrzeni. Póki co, wolał mieć stałą łączność. * * * Przyniesiono im świeże koszule, koce i materac, a w „jadłospisie” na ścianie pojawiły się gorące dania. Val Con zemdlał podczas zabiegu i jak dotąd jeszcze się nie obudził. Miri wzięła sobie drugi kubek kawy i przysiadła na brzegu pryczy. Pierś chłopaka poruszała się jednostajnym rytmem. Spał. Miał może trochę przyspieszony puls, ale nie było w tym nic groźnego. Nic, co by samo nie przeszło po dniu solidnego odpoczynku. Miri niemal godzinę tamowała krwotok i zasklepiała rany. Klęła przy tym jak szewc i cała aż się spociła. Tanser stał nad nią z pistoletem i pilnował, żeby czegoś przypadkiem nie popsuła. Na koniec załatała dziurę na twarzy Val Cona. Cud, że nie stracił w walce oka. Rura rozharatała mu cały prawy policzek. Miri starała się zszyć go jak najlepiej. Blizna na pewno zostanie, pomyślała, ale na szczęście, z czasem zblednie. Val Con zamrugał i otworzył oczy. Popatrzył na nią z uśmiechem, wyciągnął rękę i dotknął jej kolana. — O czym myślisz? Miri zmarszczyła nos. — Że cię kocham — powiedziała, kładąc rękę na jego dłoni. — Wiem, że to głupie, ale co ja na to poradzę? — Nic — mruknął. A potem dodał ciszej: — Mogę powiedzieć ci to samo. Kocham cię, uwierzysz mi? — No... — Wlepiła w niego zdumione spojrzenie. — Chyba tak. — Potem roześmiała się. — Uratowałeś mnie przed nagłą chucią jedynie po to, by mi się oświadczyć? To melodramat, panie kapitanie! — Wystarczy „dowódco Zwiadu” — mruknął i poruszył się nieznacznie. — Czy tu można zamówić obiad? Miri dopiła kawę i uśmiechnęła się do niego. — Wystarczy wezwać pielęgniarkę — to znaczy mnie — i powiedzieć, że jest się głodnym. Zaraz dostaniesz coś pożywnego, na przykład zupę. Westchnął i zamknął oczy. — A więc czuję się w obowiązku poinformować cię, że jestem bardzo głodny. Miri wstała. — Okey, kolego, ale pamiętaj, że sam o to prosiłeś! ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Justin Hostro odłożył na bok trzecią kartkę wydruku z raportem Borga Tansera. Zetknął dłonie czubkami palców i z namysłem spojrzał na głęboką rysę na biurku. Oboje żyją, chociaż chłopak odrobinę ucierpiał. Borg był pewien, że wyzdrowieje. Zatem obietnica dana Szlifierzowi została dotrzymana. Teraz pozostawało tylko jakoś ich ukarać. Juntavas wyjdą z tego czyści, myślał Hostro, a ja może ocalę swoje życie. Pomału w jego głowie zrodził się pewien pomysł. Odszukał opis zniszczonego wraku i ponownie go przeczytał. Potem podszedł do komputera i połączył się z apartamentem żółwi. Odebrał ten bez pancerza. Skłonił się na powitanie i poprosił o chwilę cierpliwości. Zapewnił, że za chwilę znajdzie T’caraisa, po czym zniknął, a zamiast niego na ekranie pojaśniała dziwna ruchoma arabeska. Hostro przeniósł wzrok na wiszący na tej samej ścianie obraz Belansja. Drgnął niczym wyrwany z transu, gdy rozległ się głos Szlifierza. — Justin Hostro? Chciał pan ze mną rozmawiać? Hostro ukłonił się. — To prawda. Mam dla pana pomyślną wiadomość. Pańscy krewni zostali schwytani przez kilku członków mojej rodziny. Na szczęście nic im się nie stało, choć chwilowo nie mogą cieszyć się wolnością. Jednak wkrótce zostaną wypuszczeni. Zamierzam oddać im broń i wyposażyć w statek, aby mogli udać się w dalszą podróż. Ten, na którym przedtem lecieli, wszedł w nadprzestrzeń i zniknął. Tak przynajmniej wynika z raportu mojego pilota. Nastąpiła chwila milczenia. — Jestem panu ogromnie wdzięczny za te informacje, Justinie Hostro — powiedział w końcu Szlifierz. — Ale zamierzam prosić pana o jeszcze jedną przysługę. Hostro pochylił głowę. — Jeśli to tylko będzie w mojej mocy... — Tęsknię za moim bratem i siostrą. Chciałbym usłyszeć ich głosy. Proszę, by pańscy ludzie, zanim ich uwolnią, zrobili małe nagranie. Potem przekaże mi pan taśmę. Justin Hostro uśmiechnął się. — Nic łatwiejszego, proszę pana. Wszystko będzie zgodne z pańskim poleceniem. * * * Val Con i Miri siedli na podłodze u stóp podajnika. — Jak myślisz, na co oni czekają? — zapytał Val Con. Ostrożnie balansował szklanką mleka, chcąc oprzeć się wygodniej o ścianę. — Sterczymy tutaj już od kilku dni, zawieszeni w normalnej przestrzeni. Skoro jesteśmy tacy cenni, Borg Tanser już powinien gnać jak strzała do swoich mocodawców. — Nic mnie to nie obchodzi — powiedziała Miri. — Nie przeszkadza mi odrobina nudy. Możesz mi wierzyć, to o wiele lepsze od spotkania z szefem lub szefową. Prawdopodobnie mnie nie lubią. Justin Hostro nie pała też sympatią do ciebie. A Borg pracuje właśnie dla niego. — Upiła łyk kawy. — Może dostaliśmy małe odroczenie za dobre zachowanie? Uniósł brew. — Wątpię, czy ktoś, kto cię lepiej poznał, mógłby nabrać się na coś takiego. — Będzie z ciebie zrzędliwy starzec — westchnęła. — Mam nadzieję. Zgrzytnęły drzwi i do celi wszedł Borg Tanser, jak zawsze z pistoletem w dłoni i magnetofonem pod pachą. Rzucił pudło koło Val Cona. Młodzieniec spojrzał nań ze zdumieniem. — Znacie żółwia o imieniu Szlifierz? — zapytał Tanser. — Mówi, że jesteście jakoś spokrewnieni. — Tak. — To bardzo dobrze. Hostro zawarł z nim pewien układ. Mamy wam oddać broń i wypuścić was. Co więcej, dostaniecie inny statek, bo ten wasz kawał gruzu gdzieś odleciał. Nieźle, co? Odpowiedziało mu milczenie. Tanser pokręcił głową. — Żółw nie do końca wierzy Justinowi. Chce usłyszeć wasze glosy. Powiedzcie mu, że byliśmy dla was mili, że nic wam nie dolega i że za chwilę odzyskacie wolność. Wskazał na magnetofon. — Do roboty. Gadać po terrańsku. — Wycelował pistolet w głowę Miri. — Ruszaj się, Zwiadowco! Val Con zrobił zdziwioną minę, ale posłusznie odstawił szklankę, położył sobie pudło na kolanach i wcisnął klawisz z napisem NAGRYWANIE. — Witam cię, bracie, i pozdrawiam. Jestem ci ogromnie wdzięczny za to, co dla nas zrobiłeś. Ocaliłeś mnie i naszą najmłodszą siostrę. Wszystko to, co za chwilę powiem, jest najszczerszą prawdą: żyjemy, traktowano nas zupełnie niezłe, nakarmiono nas, dano nam kąt do spania i opiekę medyczną. Szkoda tylko, że nasz statek poleciał dalej bez nas. Nie doznał żadnego uszczerbku, więc można się spodziewać, że bezpiecznie dotrze do miejsca przeznaczenia w czasie kolejnych siedmiu zmian roboczych. Uniósł głowę i napotkał twarde spojrzenie Tansera, więc ponownie pochylił się do mikrofonu. — Chcę też dodać, że dostaniemy z powrotem nasze noże i statek, którym polecimy. Jeszcze raz ci dziękuję, bracie, za pomoc i opiekę nad parą postrzeleńców, niegodnych, by ich zwać rodzeństwem. Wdusił wyłącznik i popatrzył pytająco na Tansera. — Teraz ty, sierżancie. Słodko i wesoło. Miri włączyła magnetofon. — Cześć, Szlifierzu — powiedziała śpiewnym głosem. — Wszystko jest w porządku. Szkoda, że cię tu nie ma. Uściskaj od nas całą rodzinę i do szybkiego zobaczenia. — Wyłączyła mikrofon i oddała aparat Tanserowi. Ten zarzucił sobie pasek na ramię i z niedowierzaniem pokręcił głową. — Niech mnie szlag, nie mam pojęcia, jak to możliwe, że jeszcze żyjesz. — Pogonił ich pistoletem. — Jazda, idziemy. — Dokąd? — spytała Miri. — Nie słyszałaś? Damy wam statek i do widzenia. Jesteście wolni. Juntavas zawsze dotrzymują słowa. — Ponownie machnął bronią. — No, wychodzić! * * * Miri stała pośrodku zniszczonej sterówki. Dopięła pas i spojrzała na główny ekran. Statek Juntavas właśnie znikał z pola widzenia. Mignął raz i już go nie było. Z westchnieniem odwróciła oczy od ekranu. Val Con leżał na wznak na podłodze i dłubał pod deską rozdzielczą. — Odlecieli — mruknęła Miri. Nic nie odpowiedział, całkowicie pochłonięty pracą. Miri usiadła na podłodze i czekała. Wreszcie wychylił głowę. Włosy miał mokre od potu. — I co? — zapytała. — Siedzimy tutaj i czekamy, aż rąbnie w nas jakiś kamień, czy lecimy podświetlną na Volmer? Przesłał jej zmęczony uśmiech. — Nie jest tak źle. Mogłoby być gorzej. Mogę przerzucić pewne połączenia i wykrzesać choć tyle mocy, żeby nam starczyło na skok w nadprzestrzeni. — Skok? — powtórzyła z niedowierzaniem. — Skok — potwierdził. — Nie dotrzemy na Volmer. — Cóż... — mruknęła. Niechcący potrąciła łokciem nóż wiszący u pasa i zmarszczyła brwi. — Jeden skok lepszy niż nic. W czym ci mogę pomóc? * * * Napad na terrański jacht okazał się punktem zwrotnym w ich łowieckiej wyprawie. Od tamtej pory mieli kupę szczęścia. Kapitan Khaliiz był zadowolony. Teraz wystarczyło już tylko podliczyć łupy, wrócić do domu, zdać pełny raport, zgarnąć premię i zażywać zasłużonej chwały. Wydał odpowiednie rozkazy i pomknęli w przestrzeń. Może nawet pozwolę, żeby mój Adiutant w nagrodę osobiście zacumował w porcie? — pomyślał z dumą Khaliiz. * * * Miri westchnęła ciężko i otarła rękawem czoło. Niechętnym wzrokiem popatrzyła na stertę wszelakiego dobra, które zgromadziła w dziobowej ładowni. Val Con ciągle tkwił w sterówce, przekładając druty i obwody. Miri miała w tym czasie zmniejszyć masę statku przed zamierzonym skokiem. Znowu westchnęła i zawróciła. Przypomniała sobie, że po drodze widziała jeszcze coś ciężkiego. Trup ważył więcej niż myślała, nawet w zmniejszonej grawitacji. Ledwie przeniosła go na resztę śmieci przeznaczonych do wyrzucenia w kosmos. Chwilę stała nad nim, ciężko dysząc. Zastanawiała się, kim był za życia. Ciekawe, czy miał rodzinę? Niektórzy ludzie — i nie tylko ludzie — cenią sobie ogromnie więzi pokrewieństwa. Na przykład Val Con albo Szlifierz... Lecz zabity był Terrańczykiem, i choć Terrańczycy nie tworzyli klanów, jednak gdzieś we wszechświecie ktoś mógł tęsknie czekać na jego powrót albo przynajmniej na wiadomość, co się z nim stało. Pochyliła się, żeby przeszukać kieszenie zabitego. Znalazła plik jakichś papierów, kilka monet, giętką metalową płytkę — prawdopodobnie z komputera — i hologram przedstawiający kobietę z dwoma małymi chłopcami. Wepchnęła to wszystko do sakiewki u pasa, podniosła się i poszła po inne odpadki. * * * Val Con siedział przy pulpicie sterowniczym i powoli wodził dłońmi po klawiszach, jakby grał na omnichorze. Miri wsunęła się na sąsiedni fotel drugiego pilota i przypatrzyła mu się spod oka. Miał ładny profil. Z wyraźnym napięciem wpatrywał się w kolorowe lampki, migoczące na konsolecie. Po pewnym czasie spojrzał z uśmiechem na dziewczynę. — Wszystko, co było do wyrzucenia, zostało wyrzucone — zameldowała po wojskowemu. — A co tam słychać w wielkim świecie? Zatoczył dłonią krąg nad pulpitem. — Mamy moc. Mamy paliwo. Dokąd chcesz lecieć? — A co jest najbliżej? Ile trwa „jeden mały skoczek”? — Wzruszyła ramionami. — „Pilotowanie dla cymbałów”... Val Con pochylił się nad sterami i prędko przesunął ręką po niewielkiej półce, umieszczonej pod konsoletą. Potem ześliznął się z fotela, żeby zajrzeć pod pulpit. — Co się stało? — spytała Miri. — Locja. — Przysiadł na piętach i spojrzał na nią. — Miri... Jak wyrzucałaś wszystko do śmietnika, nie natrafiłaś gdzieś na książkę, mniej więcej tej wielkości... — złociste dłonie nakreśliły kształt w powietrzu — prawdopodobnie oprawioną w skórę, pełną cienkich metalowych kartek? Powinna być w tym pomieszczeniu. Pokręciła głową. — Gdybym widziała coś takiego, na pewno bym ci pokazała. Zerwał się na równe nogi i szybko obszedł całą sterówkę, zaglądając pod wszystkie półki i siedziska. Miri wstała i pomacała siedzenie fotela, żeby sprawdzić, czy ktoś nie schował czegoś pod poduszką. Potem sprawdziła fotel pierwszego pilota. Nic. Odwróciła się, żeby to powiedzieć, i zamarła. Val Con stał pośrodku kabiny, patrząc w ekran. Jego twarz była zupełnie bez wyrazu. — Ta... locja jest potrzebna? — zapytała Miri. Podeszła do Liadena i czułym ruchem położyła mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na nią. — Bez niej, nie ma mowy o udanym skoku. Locja zawiera dane nawigacyjne. Przez moment zastanawiała się nad znaczeniem tego, co powiedział. — Myślisz, że to robota Borga? — Owszem — odparł ponuro. — A nie możemy lecieć w ciemno? — spytała. — Zdać się na łut szczęścia? Pokręcił głową. — Mogę ustawić główne współrzędne, potrzebne do wejścia w nadprzestrzeń. Sęk w tym, że po drugiej stronie możemy znaleźć się w samym środku gwiazdy, w jądrze jakiejś planety, w pasie asteroidów, w kajucie innego statku... Zakryła mu usta dłonią. — Już rozumiem. — Zamknęła oczy i próbowała spokojnie pomyśleć. Cienkie metalowe kartki? Gdzieś już widziała coś podobnego. Wprawdzie nie książkę, ale... — A to? — Szybko otworzyła sakwę, przejrzała rzeczy zmarłego i wyjęła prostokątną płytkę. Val Con wziął ją do ręki i spojrzał pytająco na dziewczynę. — Miał to w kieszeni. Ten... zabity — wyjaśniła. — Pomyślałam sobie, że może ktoś zechce się dowiedzieć, co tu zaszło. — Aha. — Pokiwał głową. — Zadzwonimy do jego rodziny. — Popatrzył na metalową płytkę. — Ciekawe, po co to nosił przy sobie? — Przyda się? — zapytała Miri. Val Con podszedł do sterów. — Zobaczymy, co na to komputer pokładowy. Wsunął płytkę w czytnik na konsolecie, przerzucił dwa wyłączniki i stuknął palcem w jakiś klawisz. Zamigotały lampki i na monitorze pojawiły się jakieś linie. Miri zajęła miejsce obok Val Cona. — Student? — zamruczał bardziej do siebie niż do niej, nie odrywając oczu od ekranu. — Albo przemytnik? — Pokręcił głową, kiedy liczby i kreski przerwały swój rozedrgany taniec, a płytka niemal do połowy wysunęła się ze szczeliny czytnika. — I co? — spytała Miri, z trudem panując nad zniecierpliwieniem. Val Con odwrócił się w jej stronę. — Mamy w naszym zasięgu planetę — powiedział bardzo powoli. — Co prawda na tym zapisie znalazłem ich aż cztery, ale znam tylko jedną. Niestety jest za daleko. Nazywa się Pelaun. Jest niezamieszkana, lecz dobrze sprawdzona przez techników. Zbudowano na niej przekaźnik. Miri westchnęła cicho. — A pozostałe? Na przykład ta najbliższa? Podświadomie czuła, że zna odpowiedź. — Nic o niej nie wiem — powiedział Val Con. — Znam Pelaun, bo prowadziłem zwiad w tamtym układzie. — Najgorsze, co może się zdarzyć, to że utkniemy na jakimś świecie, który uważa za swój największy wyczyn łączność transkontynentalną. Uśmiechnął się nieznacznie. — A to nie najlepszy wynalazek — powiedział łagodnie. — Przekaz samego głosu, bez obrazu. Do tego fatalny odbiór. Miri wybałuszyła na niego oczy. Nie żartował. Nieco speszona, zerknęła na główny ekran — i zamarła. Przez moment nie mogła wydusić z siebie słowa. — Val Con? — wystękała wreszcie przez zaciśnięte gardło. — Słucham? — Jest jeszcze gorzej — powiedziała. — Statek Yxtrangów właśnie wyszedł z nadprzestrzeni... ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Pilot Yxtrangów z niedowierzaniem patrzył na odczyty. Powiększył obraz i jeszcze raz przejrzał wszystkie dane. Po grzbiecie przebiegł mu zimny dreszcz. — Pilot prosi o pozwolenie zabrania głosu, panie kapitanie. — Zezwalam — warknął Khaliiz. — Statek, schwytany przez nas podczas poprzedniego przejścia leci teraz małą mocą, panie kapitanie. Dwie żywe istoty na pokładzie. — Przyjąłem raport. Czekać na rozkazy. Drugi! — Tak, panie kapitanie. — Wcześniej słyszałem, że tam nikogo nie ma. Znajdź kłamcę i natychmiast przyprowadź go do mnie. Drugi oficer zasalutował służbiście. — Tak jest, panie kapitanie! — Odwrócił się i wymaszerował z mostku. Khaliiz popatrzył w ekran. Był wściekły, że część łupu przecieka mu przez palce. — Za nimi! — rozkazał. * * * Val Con zaklął cicho, odwrócił się do sterów i wepchnął płytkę z powrotem do czytnika. Zaczął ustawiać współrzędne, szybkość, moc i tak dalej. W tej chwili lecieli na małym ciągu, zużywając mniej więcej ćwierć mocy. Statek Yxtrangów wyraźnie przyspieszał, szykując się do przechwycenia. — Może wreszcie ruszymy? — zabrzmiał cichutki głosik po lewej stronie. Odwrócił głowę. Miri siedziała sztywno w fotelu drugiego pilota, wpatrzona w ekran i groźnie rosnącą sylwetkę wrogiego statku. Twarz miała białą jak mleko; widać było jej wszystkie piegi. — Trzeba poczekać, aż nabierzemy odpowiedniej mocy i komputer przeliczy wszystkie ustawienia — odparł najspokojniej, jak tylko potrafił. — Odlecimy za parę minut. — Za parę minut już nas będą mieli. — Zagryzła usta i zmusiła się, żeby na chwilę oderwać wzrok od ekranu. — Val Con... Boję się Yxtrangów. On sam czuł napięcie w mięśniach twarzy, więc wolał się nie uśmiechać. — Ja też się ich boję — przyznał półgłosem. Zerknął na pulpit, potem na ekran. — Zapnij pasy. — Co chcesz zrobić? Przyjrzała mu się z uwagą. Jej policzki z wolna odzyskiwały normalną barwę, ale wciąż poruszała się sztywno niczym kukła. — Znam pewną fajną terrańską zabawę — zamruczał Val Con, wciąż patrząc to na przyrządy, to na ekran, i szybko dociągając pasy. — Nazywają ją zabawą „w pisklę”... Zapnij się, cha’trez. Niemal automatycznie spełniła jego prośbę. Mocno przywarła plecami do oparcia i odwróciła głowę, żeby wciąż go widzieć. Val Con stuknął palcem w klawisz. — Widzę was, Chrakec Yxtrang. Pozwólcie nam odlecieć. Kiepskie z nas trofeum. Nastąpiła krótka chwila ciszy, a potem rozległ się zgrzytliwy głos, brzmiący niczym deptanie stłuczonej szyby. — Kiepskie? Zawsze warto ustrzelić złodzieja. Statek jest nasz, Liadenie. Już raz na nim byliśmy. — Zatem musicie nam wybaczyć, ale nie znaleźliśmy się tu z własnej woli. Nic wam po nas. Pozwólcie nam odlecieć. — Oddaj mój pryz, Liadenie, albo zabiorę ci go siłą. A wtedy umrzesz. Miri nerwowo oblizała usta. Bała się spojrzeć w ekran. Val Con nie zdradzał żadnej nerwowości — mówił spokojnie, niemal uprzejmym tonem. — Jeśli ci go oddam, i tak zginę. Przepuść mnie, Łowco. Jestem sam i w dodatku ranny. — Na skanerze mam dwie formy życia, Liadenie. Miri zamknęła oczy. Val Con przelotnie zerknął na wskaźniki i zwiększył moc do połowy. — To kobieta, Chkrakec Yxtrang. Jej śmierć nie przyniesie ci żadnej chwały. Znów nastąpiła przerwa. Val Con przyspieszył odrobinę i potwierdził współrzędne z karty. — A więc, Liadenie, gdy was schwytamy, popatrzysz, jak sobie poigram z tą twoją samicą. Potem cię oślepię i oddam załodze. — To mnie zaboli, Chkrakec Yxtrang. Bardzo zaboli... — Następna faza! Statek Yxtrangów był już dostatecznie blisko, aby rozpocząć manewr abordażu, wyrównał kurs i własną prędkość... — Pewnie, że cię zaboli! — wrzasnął Yxtrang. — Liadenowie! To miękka rasa, zrodzona tylko po to, aby płaszczyć się przed silniejszymi. Ale już niedługo zniknie z tego świata. W miastach Liadu będą dorastać dzieci Yxtrangów. — To na co wówczas będziesz polował, Łowco? Val Con przerzucił kilka przełączników, wtulił się w fotel i wyciągnął rękę do Miri. Statek z wolna zaczął wirować. Yxtrang ryknął donośnym, nieprzyjemnym śmiechem. — Świetnie, Liadenie! Znakomicie! Po twojej śmierci nikt nie powie, że stchórzyłeś. Niezły manewr... ale to za mało. Statek Yxtrangów wszedł w ciasny zakręt, niepewnie zmieniając prędkość. Ręka Miri była zupełnie zimna. Val Con ścisnął ją lekko i uśmiechnął się, po czym puścił jej palce i zajął się sterami. Jeszcze bardziej przyspieszył i zmniejszył promień skrętu. Yxtrang zrobił to samo. Statek Val Cona kręcił się jak szalony, ale już leciał ze stałą szybkością. — Starczy, Liadenie! Myślisz, że z nami wygrasz? Jesteście nasi! Sądzisz, że się znudzimy i polecimy gdzieś w swoją stronę? Nawet w tej chwili mogę cię ustrzelić i wydać na pastwę przestrzeni! — Nie znajdziesz żadnego łupu na wypalonym wraku. Zaczną z ciebie kpić, kiedy się dowiedzą, że Liaden cię oszukał... — Val Con westchnął z głębi piersi. — Być może jesteś młody i niedoświadczony... To twoje pierwsze polowanie? Ryk wściekłości niemal rozsadził głośniki. Statek Yxtrangów podszedł jeszcze bliżej. Wskutek wirowania na mostku porządnie wzrosła grawitacja. Każdy ruch ręką po pulpicie wymagał wysiłku. Val Con oddychał z coraz większym trudem. Popatrzył na Miri. Przesłała mu bolesny uśmiech. — Jak długo wytrzymasz, Liadenie? Czekasz, aż zmiażdży cię siła odśrodkowa? — Jeśli zajdzie taka potrzeba... Nie dostaniecie nas, Chkrakec Yxtrang. Mam swój honor. — Val Con położył rękę na drążku przyspieszenia. — Nie mów mi o honorze, zwierzaku! Dość tej zabawy. Teraz... Val Con pchnął drążek do oporu, zwiększył prędkość obrotową i policzył w myślach do... Skok! ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Fala runęła z siłą tsunami, kołysząc statkiem Yxtrangów. Zarzęziły przeciążone złącza, tu i ówdzie coś zaczęło dymić. Każdy, kto nie był dobrze przypięty pasami do fotela, obijał się pośród latających sprzętów o ściany, sufit i podłogę. Nikt nie rozumiał, co się stało. Przez moment na pokładzie zapanował chaos. Nerwy załogi były napięte do najwyższych granic, zbolałe płuca domagały się więcej powietrza... — Meldować o uszkodzeniach! Zabrzęczał gwar głosów. Pilot stracił przytomność, Adiutant walnął głową w ścianę... Załoga z wolna odzyskiwała rezon. Khaliiz sam zasiadł na miejscu pilota i z niedowierzaniem spojrzał na odczyty, a potem odpalił silniki awaryjne, żeby choć trochę zmniejszyć wirowanie. Adiutant także zabrał się do pracy. Kilka sektorów wcale nie odpowiadało, w kilku panowała gęstniejąca ciemność. Wkrótce wiadomo było, że nastąpiła ogólna awaria systemu. Działały tylko pojedyncze sekcje. Główny komputer padł, razem ze wspomaganiem. Khaliiz pomału odzyskiwał kontrolę nad jednostką. Powróciła siła ciążenia. Mechanicy wprawdzie uruchomili jeden ekran, ale żeby rozejrzeć się po okolicy, Khaliiz musiał statek obrócić. — Co się stało, panie kapitanie? — spytał Adiutant. — Do roboty! Porozmawiamy o tym później. * * * Wciąż wirując, wyskoczyli w normalną przestrzeń. Dłonie Val Cona migały po tablicy. Zmniejszył prędkość, wstrzymał obroty i powoli wyrównał tor lotu. Ręce drżały mu jak po ciężkiej pracy. Z ulgą wyciągnął się w fotelu i z uśmiechem odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Miri. Serce zamarło mu na widok tego, co zobaczył. Miri wisiała bezwładnie w uprzęży drugiego pilota. Głowa opadła jej na bok, a twarz była kredowobiała. Val Con natychmiast wysupłał się z pasów i podbiegł do niej. Przyłożył dłoń do jej szyi, szukając pulsu. — Miri? Puls był mocny. Oddychała równo i głęboko. Val Con z ulgą przymknął oczy, potem wziął ją w ramiona. Przytuliła się do niego i oparła głowę na jego ramieniu. Usiadł w fotelu. Słuchał jej oddechu i przyglądał się nieznanym gwiazdom. Nigdy nie był w tej części kosmosu. Po pewnym czasie Miri poruszyła się, mruknęła coś niezrozumiale, uniosła głowę i spojrzała mu prosto w twarz. Zmrużyła oczy, jakby oślepiona jaskrawym światłem. — Co zrobiłeś? Uniósł brew. — Kiedy? — Tam, z Yxtrangiem. Dlaczego podpuściłeś ich tak blisko? A grawitacja... Zadygotała. Val Con natychmiast ciaśniej objął ją ramionami. — Przepraszam — mruknął — zwłaszcza za przeciążenie. Jeśli zaś chodzi o całą resztę... — Uśmiechnął się. — Pozwól, że udzielę ci pierwszej lekcji pilotażu. Nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem, nie próbuj skoku w nadprzestrzeń, kiedy jakiś inny statek lub kawałek skały znajduje się w odległości mniejszej niż jedna tysięczna sekundy świetlnej. To bardzo niebezpieczne. W razie, gdyby ktoś naprawdę musiał to zrobić, zachodzą dwie możliwości. Pierwsza: oba obiekty wchodzą w nadprzestrzeń, choć początkowo miał wejść tylko jeden, i żaden nie wraca. Druga możliwość jest taka, że jeśli masz nieco szczęścia, brak ci rozumu albo trochę się boisz, zrobisz wszystko jak należy i precyzyjnie dokonasz skoku. — Westchnął. — Ale ciało, które pozostanie z tyłu, znajdzie się w zasięgu działania histerezy, proporcjonalnej do prędkości i wirowania statku, który wszedł w nadprzestrzeń... Miri popatrzyła na niego. — Biedny Yxtrang — mruknęła bez cienia żalu w głosie. — A co z nami? Trzymamy kurs? Val Con skinął głową. — Statek jest cały i niezbyt szybko zdążamy w stronę nieznanego systemu słonecznego. Powinniśmy tam dotrzeć mniej więcej za... — zerknął na tablicę — siedem godzin. Miri westchnęła. — Mamy więc czas, żeby spokojnie pospać. Albo... — Albo... — przytaknął i leciutko przesunął palcem po jej policzku. Uśmiechnęła się, lecz zaraz przeszła jej ochota do pieszczot i pchnęła go dłonią w pierś. — Tylko coś mi obiecaj, zgoda? — powiedziała stanowczym tonem. — Żadnych wezwań. SOS mija nasz statek co najmniej o półtora metra. W ogóle nie ruszamy się z pokładu, accazi? — Tak, Miri — mruknął potulnie, choć nie potrafił powstrzymać się od uśmiechu. — Ach ty... Wyciągnęła szyję, żeby go pocałować. * * * Trzecia planeta wyglądała całkiem obiecująco. Byli jeszcze ciut za daleko, żeby skorzystać ze skanera — zwłaszcza, że jacht na pewno nie był statkiem zwiadowczym — lecz z wszystkich pięciu planet ta sprawiała najlepsze wrażenie. — Martwe światy — rozległ się głos Miri tuż nad uchem Val Cona. — Żadnych stacji kosmicznych, żadnych promów, żadnych satelitów... Patrzyła w ekran. Jej twarz była już pozbawiona wewnętrznego blasku wywołanego miłosnym uniesieniem. Pokręciła głową z powątpiewaniem, spoglądając na pięć planet krążących wokół pięknego żółtego słońca. — Utknęliśmy gdzieś na zadupiu i już stąd nie wyjdziemy. — Wydęła usta i przeniosła wzrok na Liadena. — Są tu w ogóle jacyś ludzie? Przypomniał sobie, że przecież nie przeszła szkolenia. — Mnóstwo ludzi. Przynajmniej na trzeciej planecie. Widzisz ten srebrzysty obłok nad lądem, który przypomina butelkę wina? Zmrużyła oczy. — Widzę... Co to takiego? — Smog. — Uśmiechnął się i ujął ją za ręce. — Posłuchaj, Miri. Tam, gdzie jest smog, musi być technika. A tam, gdzie jest technika, znajdziemy odpowiednie środki, by zbudować nadajnik. Kiedy nadamy sygnał, po pewnym czasie na pewno ktoś nas uratuje. — Miri nagrodziła go wątłym uśmiechem. — Mylisz się, jeżeli sądzisz, że nie możemy liczyć na Szlifierza — dodał. — Na pewno kiedyś tu się zjawi, może za dziesięć, może za dwadzieścia lat... EPILOG Adiutant zasiadł wraz z Kapitanem i Głównym Mechanikiem z dala od reszty załogi. — Meldować — burknął Khaliiz. Mechanik bąknął, że ogólnie jest raczej kiepsko. Adiutant dodał, że są liczne ofiary i jeszcze więcej rannych. W razie ataku, w zasadzie byliby bezbronni. Mechanik, krzywiąc się niemiłosiernie, wykrztusił, że nie uda się lecieć dalej pełną mocą. Khaliiz zamyślił się. — Wygląda na to — powiedział w końcu — że tamten statek mocno ucierpiał w poprzednim starciu. Teraz po prostu eksplodował. Wskazał na Mechanika. — Tak zanotujesz w swoim raporcie, jeżeli chcesz nadal oddychać! — Spojrzał na Adiutanta. — Kto się zarzekał, że tam już nikogo nie ma? — Mój zastępca, Thrik, panie kapitanie. — Zastrzelisz go własnoręcznie. Niniejszym degraduję cię do Pomocnika Kuka. Kara jest dożywotnia. Nie umiesz dobierać sobie ludzi. — Tak jest. Bardzo dziękuję, panie kapitanie — powiedział Pomocnik Kuka. — Precz mi z oczu! Khaliiz powoli wodził palcem po przezroczystej klapce zakrywającej przycisk samozniszczenia. W zasadzie podjął już decyzję w chwili, kiedy kazał zastrzelić Thrika. Gdyby zechciał wysadzić statek, to właśnie Thrik miałby wykonać ów ostatni rozkaz. Ciekawe, pomyślał, czy ten mały Liaden zrobił to celowo? A może to tylko wypadek? Odległy huk wyrwał go z zadumy. Echo wystrzału długo jeszcze błądziło po korytarzach statku. Tak, to na pewno był wypadek, uznał Kapitan. Przez wieki wieków Liadenom nie stało odwagi, żeby sprzeciwiać się Yxtrangom. Nie nadawali się na przeciwników. I nic się w tym względzie nie zmieniło. Zwykły wypadek.