Julian Tuwim Wiersze A jak sobie wieczorem A jak sobie wieczorem po ulicy chodzę, Z podniesionym kołnierzem przy wytartym palcie, Jak wiem, że nie masz celu mej codziennej drodze, Chyba: podeszwy zdzierać na szorstkim asfalcie; Jak sobie naprzód idę, miody i wspaniały, Jak wsadzę do kieszeni twarde, suche pieścić, - To, jakbym brzemię dźwigał, przewalam się cały: We mnie to się przewala me pijane szczęście! Ab Urbe Condita Zaraz nazajutrz, tj: Dnia Osiemnastego Stycznia roku Tysiąc Dziewięćset Czterdziestego Piątego,Kiedy skwierczące miasto Dogorywało, jak ofiarna jałowica na religijnym stosie I tylko drgawkami kończyn świadczyło o życiu, Które było śmiercią, I dyszało, konając, czadem spalenizny, Jak sierść całopalnego zwierzęcia; I kiedy po drabinach dymu Już się w niebiosa wspinała Warszawa, Aby dalekim prapokoleniom Na wysokościach Zaświecić kiedyś mitem astralnym, Ognistą legendą, A tutaj zostać wygasłym kraterem, Kraterem wulkanu do dna wykrwawionym - Dnia Osiemnastego Stycznia roku Tysiąc Dziewięćset Czterdziestego Piątego,Na rogu Ruin i Kresu, Na rogu Gruzów i Śmierci, Na rogu Zwalisk i Zgrozy, Na rogu Marszałkowskiej i Jerozolimskiej, Co padły sobie w płonące objęcia, Żegnając się na zawsze, całując płomiennie - Zjawiła się pękata warszawska babina, Nieśmiertelna paniusia z chusteczką na głowie, Postawiła, dnem do góry, skrzynkę na rumach,Podparła ją - meteorem: jakimś szczątkiem Miasta I zawołała nieśmiertelnym tonem: "Do chierbaty, do chierbaty, Do świeżego ciasta!" Nie widziałem jej, ale widzę: Łzy się toczą Z jej - mimo wszystko - uśmiechniętych oczu. Mogła się zjawić Niobą-Źałobą, Furią wieszczącą, panią Hiobową, Rachelą, dzieci swoje plączącą - I też by jej uwierzono. Mogła przyfrunąć wiedźmą na mietle Czy upiorzycą w krwawiącym świetle Dnia zgliszczowego - I też by jej uwierzono. Mogła - bajeczna Wielka Piotrzyca - W patos jambiczny zestroić słowa, Że nowy wstanie gród z rumowisk "Na złość dufnemu sąsiadowi"- I też by była prawdziwa... Mogła stanąć na skrzynce wzniosłym monumentem, Upozować się pięknie i zadeklamować: "Per me se va nella citta dolente" - I nikt by się nie zdziwił. Ach, mogła wreszcie, Klio nie Klio, Liwiusz w spódnicy, Siąść na kamieniach wymarłej stolicy I byle gwoździem na byle cegle Wyskrobać tytuł: "Od założenia miasta"--- Ale ona-inaczej: "Do chierbaty, do chierbaty, Do świeżego ciasta!"Założycielko! Pionierko! Muzo! Dziś - stuk i łomot w całej Warszawie Ku twojej sławie! Dziś każdy murarz każdą nową cegłą Pomnik twój wznosi! I cała Polska-paniusiu! paniusiu!- Wieczność twą głosi. Woła gdyński port - sława!Wołają warsztaty łódzkie - sława!Śląskie kopalnie i huty - sława!Wrocław - miasto wojewódzkie - sława! sława!Szczecin - miasto wojewódzkie - sława! sława!Sława królowej w koronie ruin, Której na imię po prostu: Warszawa! Abecadło Abecadło z pieca spadło, O ziemię się hukło, Rozsypało się po kątach, Strasznie się potłukło: I -- zgubiło kropeczkę, H -- złamało kładeczkę, B -- zbiło sobie brzuszki, A -- zwichnęło nóżki, O -- jak balon pękło, aż się P przelękło. T -- daszek zgubiło, L -- do U wskoczyło, S -- się wyprostowało, R -- prawą nogę złamało, W -- stanęło do góry dnem i udaje, że jest M. Ach, tworzyć, tworzyć! Słów dobierać Ach, tworzyć, tworzyć! Słów dobierać, Przymierzać rytm, pogłębiać rym, Myślą do źródła słów docierać, Ten dźwięk z tym łączyć, a ten z tym. Krętą się linią wić w okresie, Zapisać rym na marginesie, Gorączką wspomnień, błysków, żądz Żar w pałającej wzniecać głowie, Urywać zdanie na półsłowie, By do innego dopaść drżąc: Mgnieniem przelotnych oczu złowić, Drżeniem warg chwytnych uzmysłowić, Wpalić stalówką w liter rząd, Do stołu młotem serca przybić, Natchnieniem z góry spaść i... chybić. Przekreślić. Westchnąć. Trudno... Błąd. Gdybym ja pisać mógł spokojnie Nie w zawierusze krwi i trwóg! Na Uhderwoodzie gdybym mógł Stukać poprawnie i dostojnie! Gdybym tak mógł co rano siąść I "uczuć przędzę" "snuć" czy "prząść", A z owej przędzy czy osnowy Co dzień ukręcić wierszyk nowy, Co tydzień satyryczny bacik, Co rok komedię lub dramacik. Adam Alkohole, przybywajcie! Gospodarza przywitajcie! Wydarzyło się wiosną, Wyszedł z ziemi, otrząsnął się. Resztki boże z ciała zrzucił, Ale cały do ziemi wróci; Cały nie cały, Bo zostanie duch niezetlały (śpiewnie, kościelnie:) "I do niebieskiej wzniesień będzie chwały"... (Po łacinie, księża, po łacinie Szeptem pośpiewajcie w kościele: Najpierw jest o krwi i o ciele. Potem będzie o chlebie i winie). Przybywajcie, alkohole, Przybywajcie, alkohole, Odom, Edem, Uprawiaj, Adamie, rolę. Więc on wyszedł bardzo silny w pole I roztargał, rozruchał pazurami Szorstką piersią włochatą, kłami - zębami, Zgrzał się, spocił, pokrwawił I słonymi łzami połzawił, Chmury za cyce złapał I deszcz na pole zakapał, I zaczynił ciasto na padole. I zaczęło się dziać, Dziać się zaczęło zachlebione pole. Przybywajcie, przypływajcie, alkohole! Więc on tam chodził, ciekawy Jak dyszą i rosną sprawy, I szło za nim bardzo wysoko Bardzo duże gorące oko Górnego Grzawy. Szło - solne, sonne, sonce, sunce Prawidło dobre - gorunce, Sołne czyniące, dziejące, Pławiło dobre - gorące I tak wciąż tam chodzili, on i słońce. I zamknął dzień w tym kręgu - kole. Przybywajcie, przypływajcie, alkohole! Aere perennius Pomnik trwalszy nad spiż własnym żywotem wzniósł, Górą trudów się wzbił ponad Giewontu szczyt, I nie skruszy go czas ani go przeżre rdza, Ani stokrotny wiek skazy nie znajdzie w nim. Nie pomogła mu śmierć, nie wyzwolił go zgon, Ale skazał na straż sumień naszych i serc, I gdy drgniemy - to on gniewnie spojrzał spod brwi, Głośniej bijąc we krwi, niźli Zygmunta dzwon. Prawdę wskrzesił ze słów: cnota, honor i czyn, Ciałem stały się znów, laur na gruzach ich wzrósł. Stary mógłby mu Rzym na Capitolium Wznieść kolumnę na grób, pisząc: virtutibus. Muzo! Wieczny to rytm, w którym ku trumnie tej Scandet cum tacita virgine pontifex! Milcząc, módlmy się tak: wieczny, wieczny jest duch, Jedna droga na szczyt - przez samotność i trud. Akacje Białe akacje tchną wonią opiłą Pod nocą srebrno-modrą, Jakgdyby innych kwiatów nie było I wcale być nie mogło. Te ciemne liście i białe kwiecie Szelestnym szemrzą szeptem, Jakgdybym żadnych głosów na świecie Nie słyszal nigdy przedtem. Tak przez gałęzie lśnia gwiezdne dale I taki cichy ten wieczór, Jakgdybym jeszcze nie kochał wcale I tylko Ciebie przeczuł. Julian Akwarium Dziedzina jest wodnista. Światłu tu nieswojo, Rośliny się leniwie przemieniają w ryby. I ja, chwiejny, wpatrzony, jak się dziwy dwoją, Myślami zarybiłem ocean zza szyby. Mgli się teatr żałosny w tym sześciennym metrze Morskich głębin, żywiołu na emeryturze. Woda jest jak śmiertelne, zielone powietrze, Łudzące grą załamań i płonnych wydłużeń. Wioną z mgiełek wycięte podwodne motyle, Ledwo-kwiaty, co dyszą... aż strach, że urosną. Myślisz: pluskają srebrne, upłetwione chwile, Myślisz: o, jakże smumo być tu rybią wiosną. Myślisz długo i czule. I własne twe oczy, Szare oczy topielcze, za taflą odbite, Rybieją - i wlepione spojrzeniem proroczym Smutne morze wciągają w oślepłą orbitę. Alkohol Te banalne walce kawiarniane Urastają w tragiczne psalmodie! Myśli moje, tańczące, pijane, Ciebie w smętne wplatają melodie. O, jak wyją te straszne walczyki, Jak de szarpią, wplecioną w męczarnię! Oczy moje, jak ostre okrzyki, Przeszywają gorącą kawiarnię! Pięścią walę! Kurcz ściska mi palce. Spazm tęsknoty ( - o, przyjdź!) w gardle duszę! I te głupie kawiarniane walce Rozpinają mi na krzyżu duszę! Potem konam przy Tobie, kochance, Co z tortury tycfa walców mnie wzywa, Aż nas wreszcie, przy którejś-tam szklance, Czarny sen, czarny wicher porywa. Anatol Anatol, autor Mandoliny dolin, Na Lido lecząc spleen, na lutni swej dyndoli, W hallu "Palace'u" siadł w oczekiwaniu windy I szuka w Lindem słów dla pindy Rozalindy. Apokalipsa Ciosami świateł ciemności rozciął Blask stutysięczny, nożowy zamach, I noc, podźgana elektrycznością, W oślepiających stanęła ranach. Zorzo zbrodnicza, tęczo pożarna, O, fajerwerku bożka Philipsa! Jakich objawień pali się barwna Amerykańska apokalipsa? Kto idzie? Bokser. W kułakach - ołów, Zęby na wierzchu: zbawiciel nowy. I chwali Pana wrzask apostołów Z krwawo rozdartych szczęk kwadratowych. Aprobata Trzęsienie róż! I nic innego. I nie inaczej - tylko właśnie: Trzęsienie róż! I w różach niebo! A niech to jasny piorun trzaśnie! Poezjo! Matko! Któż by skłamał, Kiedy cię woła? I już łoskot! To szklany pręt nad głową złamał Różany czarnoksiężnik Bosko. Z rozpaczy? Nie wiem. Może, może... Lecz gdy trzasnęło i zabłysło, Trzęsieniem róż przyznałeś. Boże, Najświętszą rację mym zamysłom. Aptekarz majowy Z jednej brzozy w gaju, Z brzozy pochylonej, Jak ją naciąć świtem w maju, Cieknie sok zielony. Szmaragdowa woda, Zimna jak źródlana, Pachnie świeżo korzeniami W słoiki odlana. We dnie promieniami Niechaj się przepoi, A wieczorem niech za oknem Pod księżycem stoi. Gdy się upromieni, Bardziej się zzieleni, Na noc zakop ją w ogrodzie W chłodnej, wilgnej ziemi. Rano będzie wonne Smarowidło złote, Maść żywiczna - nie na rany Ani na tęsknotę. Nie na gusła stare Ani młodość wieczną, Nie na uraz, nie na skarby Ni mękę serdeczną. Nie przemoże smutku, Nie zagoi rany, Tyle tylko, że mieć będzie Gorzki smak wiośniany. Że w niej będzie świt brzozowy, Złoty dzień, noc srebrna, Że zielona, że majowa I że niepotrzebna. Asyria Byłem dziś przez kwadrans w pewnym biurze, Słuchałem - wspaniale nieprzytomny - asyryjskich zdań, Maszynopismem klinowym stukała dyrektorska krtań, A ja nic. Tylko się chmurzę. Chmurny obrastam w burzę. Dyrektor miarowo gardłował, Kanciaste kamyki sypał: "Opcją, akcją, gwarancją, żyrem"... Sypał kopiec z tych sylab: "pryn-cy-pał-ka-pi-tal"... Krztusiłem się tym żwirem. Słuchając, Burzą kotłując, Dymem zasnułem Asyrię, Odurzającym śniwem, I na gruzach twoich, jak prorok wołałem: Biada tobie, Niniwe! Gdy wychodziłem, było już po burzy. Jeszcze gromy warczały: opcją, akcją, żyrem... Bank ćwierkał dźwięcznie remingtonów świrem, I na klawiaturach liter Grały skaczące, zwinne maszynistki Sonaty cudzych majątków, rwanymi rytmami bite. O, asyryjskie misterium! Po kratkach głównej księgi Spadała suma rosnąca. Aż uderzyła bilansem W czerwoną linię u dołu. I oto Wysokie Finanse Wlazły na stronę następną przeniesieniem potęgi. Atak "Hura!" Łby opuścili jak bawołów stado, Zgięli się-i runęli naprzód, na bagnety! Upojeni krwią, ogniem, krzykiem, kanonadą, Wściekli, cudowni, pędzą jak konie do mety. Trzeszczą kartaczownice gęstym, suchym trzaskiem, Zmiatają ludzi w pędzie, rośnie zgiełk i wrzawa, Pęknie coś - i w twarz trzepnie żelastwem i blaskiem, Kłębią się cielska trupów, góra mięsa krwawa. Dopadli! Kopią, gryzą, prują bagnetami Brzuchy, piersi i twarze, krew gorąca bucha, Miażdżą twarze poległych ciężkimi butami Lub wdeptują ich ciężar do krwawego brzucha. Wreszcie, człapiąc nogami w kałuży krwi czarnej, Spoceni, poszarpani w tym śmiertelnym tańcu, - Jak szaleńcy, co wnoszą kwiaty do trupiarni, Zatykają swój sztandar na zdobytym szańcu. Atawizm Dr Józefowi Reinholdowi w Grafenbergu Jakby dziś jakiś Bździuś - po cecorskim, powiedzmy, Żółkiewskim, Po krwikości hetmańskiej żółtodziób i ptaszek niebieski - Słowiczek, po sępich naddziadach potomek prakrotny, lekkoduch, Słowiczek, pijane hrabiątko, dziwaczy w salonie ogrodu. I że też ten rozkaz posępny, skarlały przez wieki do świstu, Dziś jeszcze mnie z domu wypędza - do niego, do niego, do niego! Już wiem: to do skały Kaukazu przybity mój praszczur ognisty Odezwał się we mnie, jak wtedy - i w ogród wyciągnął, nędznego. I oto z gałęzi - na ramię mi skoczył śpiewaczek, I dzióbkiem ku sercu. No, dobrze, niech weźmie, niech dziobie! Maleńcy my, ptaszku, tej sprawy ognistej wznawiacze! O, męko! O, szczęście! Znów sęp w prometejskiej wątrobie! Atlas Klękam, rozwieram ramiona na Twoje przyjęcie: głowę w tył odrzucam, przymykam oczy i rozchylam usta... Słyszę szelest... już idziesz... dolatuje mnie upojny zapach ciała ciepłego... promienie oczu Twoich muskają mnie po twarzy... Przeczuwam... wiem: to będzie pocałunek wieczny, pocałunek Sfinksa z obrazu Stucka. Na piersi swej poczuję Gębie, Kobieto. A kiedy przylgniesz do mnie-rozedmę, wyprężę pierś, aby się stała granitem i stalą: toć będę Ziemię dźwigał - Ciebie, święta glebo Miłości! Już utonęły wargi nasze w sobie... Wsparłaś się o mnie, Wieczna!... - I rozdwoiła się na mnie Ziemia w krągłe, sprężyste, żywotne piersi Twoje... Bagdad, czyli o przyszłym poecie Uplótł się dziecku Bagdad śród nocy zimowej. Może z tapety krętej? może z nowej książki? Bo ze ścian kaskadami koszmar kolorowy, Bo z książki zamieć ptaków cętkowanych w prążki. Zielony sznur jedwabny od elektryczności Wpełzł w sen gadem, rośliną. I tam się zaczęło: Lęgło się w koszu puszczy, plotło się, ginęło, Wiło się zwierzodrzewem i twarzami gości. Potem - szept tasowanych kart. Potem wachlarzem, Jak zorza borealna, figury w półkole. I płynie dziecko w zgrozie PRZEMIENIONYCH zdarzeń, I szybkie miasto ze snu buduje na stole. A gdy czerwona czapka posłańca z ulicy Siadła na wielkim oku snu, jak katarakta, Rozszeptało się mnóstwo w spadzistej stolicy I zbudziło się dziecko – i krzyknęło: "Bagdad!" Zrywa się, patrzy w okno. Tam księżyc wycięty Stoi ledwo zielony. Na strasznej tapecie Sen chodzi kinem cieni, załamując sprzęty, I zapłakało dziecko. Biedne, biedne dziecię! Bo słuchajcie i zważcie u siebie, Że według bożego rozkazu, Kto raz słowem trafił w sen ułudny, Ten nie zazna szczęścia ni razu! Bal w operze 1 Dzisiaj wielki bal w Operze! Sam Potężny Archikrator Dał najwyższy protektorat, Wszelka dziwka majtki pierze I na kredyt kiecki bierze, Na ulicach ścisk i zator, Ustawili się żołnierze, Błyszczą kaski kirasjerskie, Błyszczą buty oficerskie, Konie pienią się i rżą, Ryczą auta, tłumy prą, W kordegardzie wojska mrowie, Wszędzie ostre pogotowie, Niecierpliwe wina wrą, U fryzjerów ludzie mdleją, Czekający za koleją, Dziwkom łydki słodko drżą. Na afiszu - Archikrator, Więc na schodach marmurowych Leży chodnik purpurowy, Ustawiono oleandry, Ochrypł szef-organizator, Wfraczony krepy mandryl, Klamki, zamki lśnią na glanc, W blasku las ułańskich lanc, Szef policji pierś wysadza I spod marsa sypiąc skry, Prężnym krokiem się przechadza... Co za gracja! Co za władza! Co za pompa! Jezu Chry...! Zajeżdżają futra, fraki, Lśniące laki, szapoklaki, Uwijają się tajniaki W paltocikach Burberry. Szofer szofra macią ruga, Na tajniaka tajniak mruga... - No jadź, jadź! Będziesz tu stać? Caf się, frrruwa twoja mać! Zajeżdżają gronostaje I brajtszwance, Barbarossy, oxensterny I braganze, Zajeżdżają Buicki, Royce'y I Hispany, Wielkie wstęgi, śnieżne gorsy, Szambelany, I buldogi pełnomocne I terriery I burbony i szynszyle I ordery I sobole i grand-diuki I goeringi, Akselbanty i lampasy I wikingi, Admirały, generały, Bojarowie, Bambirały, grubasowie, Am! Ba! Sado! Rowie! Hurra, panowie! Hurra, panowie! Hurra, panowie!W szatni tłok, W lustrach - setki, Potrzaskuja damskie torebki, Każda poprawia, każda zerka - I boty! Numerek! Bez numerka! I jeszcze pudrem I jeszcze usta I lustro lustrem I znów lustra I już - do loży - która? druga... Na tajniaka tajniak mruga, Na lewo, na prawo, na le, na pra, A w środku już orkiestra gra, Orkiestra gra! Orkiestra gra! Ostro gra orkiestra-kiestra, Z czterech rogów, czterech estrad Pryska extra bluzgi grzmiące, Miedzią pluska i mosiądzem - I bac! w blask, w oklaski, brawo, W drgawki metalową lawą I jazz w blask brzmiąc furioso - I nagle duszną tuberozą W krew, w nozdrza placadiutanta (Tempo: szampan, szatan, szantan) I już - wziąć, i już - udami I już - da mi! da mi! da mi! I chuć - wskok, i wzrok - kastetem I pod żyrandol piruetem - solo! solo! małpa! nie po...! buch magnezja foto ślepo uda uda da mi da mi gene orde dzwoni rami zęby śmiechem do maestra i gra orkiestra, gra orkiestra!... 2 Ze swych wież astronomowie, Zapatrzeni w gwiezdne mrowie, W teleskopach cud ujrzeli: Małpy biegły przez firmament! W zodiakalnej karuzeli Apokaliptyczny zamęt Na przystankach dawnych zwierzat Siadło szpetnych małp dwanaście I zaczęły małpi nierząd W planetarne siać przepaście. Obręcz niebios w pęd szalony Złe puscily małpiszony, Skaczą, kręcą się, iskają, Jak za kratą swojej klatki, I czerwone pulchne zadki Ziemi, krążąc, wystawiają. Nie ma już niebieskich znaków! Małpa toczy się w zodiaku! I wisząca ciężką zmorą Nad tą groźną nocą gwiezdną, Każe tańczyć gwiazdozbiorom, Gdy małpiarzy diabli biorą, Diabli biorą, diabli wezmą! 3 A na scenie Satanella Chwyta gwiazdy w tamburino, Tarantella, tarantella Meteorów serpentyną, Satanella - młynek rtęci, Satanellę niebo kręci Mgławicową pienną plamą, Satanella - blasku smuga I oblana srebrną lamą Bystrych bioder centryfuga! ...Z satyrycznym erotyzmem Na tajniaka tajniak mruga. Satanellę księżyc porwał, Wzniósł ze sceny w niebo sine I nad placem teatralnym Znowu zawisł tamburinem. A tu dalej wrą w zabawie, I na scenie, rosnąc w blaski, Wybuchają białe pawie Ogniomiotem zórz bengalskich, Rozigraną wbiega swora Tłum różowych świń z maciorą I kakuczą i macziczą I jak zarzynane kwiczą, Aż tancerzy diabli biorą diabli biorą diabli biorą!Patem księżyc nad Taiti I gitary nad Haiti, Potem śpiewa Włoch Tęsknotti Zakochane totti-frotti, Potem duo Pitt and Kitty, Klowny się po pyskach piorą I śpiewają: I am Pitty I am Pitt I love you Kitty,Aż tancerzy diabli biorą diabli biorą diabli biorą!"Patrz go, jak wariata struga", Na tajniaka tajniak mruga. Brzuchem do czarnego gacha Babilońska trzęsie swacha, Chrzęszcząc w drgawkach, z małpim krzykiem, Bananowym nabiodrnikiem, Centaur wlazł na Centaurzycę, Dęba stanął koń w muzyce I oderżał arię końską, Mierząc w swachę babilońską, A wbasenie pełnym syren Kozłonogi pływa Sylen. Brawo! brawo! brawo! brawo! Jazz - zamiecią, dym - kurzawą, Sześć tysięcy w jedno ciało Zrosło sięi oszalało! Hucznie, tłusto, płciowo, krwawo, Brawo! brawo! brawo! brawo! Płciowo, hucznie, tłusto, biało, Mało! mało! mało! mało! I po piętrach, i przez schody Opętanym korowodem, Piekłem, żarem, pląsem, tanem, Gąsienicą - Lewiatanem, Pterofiksem, Kikimorą, Archimałpą, Zadozmorą, Szampankanem, Pankankanem grzmocą w tempie obłąkanem, Tak że wszystkich diabli biorą diabli biorą diabli biorą! 4 Przy bufecie - żłopanina, Parskanina, mlaskanina, Burbon z młodym Rastakowskim Serpentynę flaków wcina, Na talerzu Donny Diany Ryczy wół zamordowany, Dżawachadze, prync gruziński, Rwie zębami tyłek świński, Szach Kaukazu, po butelce Rumu cum spiritu vini, Przez pomyłkę tknął widelcem W cyc grafini Macabrini, Rozdzierane kaczki wrzeszczą, Tłuszczem ciekną, w zębach trzeszczą, A najgorzej przy kawiorze: Tam - na zbój, tam - na noże, A jak złapią - szczerzą zęby I smarują głodne gęby Czarną mazią jesiotrową, A bieługi białe kłęby Żrą od razu na surowo, Bo to dobrze, bo to zdrowo! ("Bycza, bracie, rzecz bieługa!" Na tajniaka tajniak mruga.) Ćwierciomirski z Podhajańca Sarni udziec wziął do tańca, Esterhazy, w sztok zalany, Zrobił z wędlin przekładańca I na wszystkie strony pchany Klaps go w talerz Donny Diany, W ostry sos - więc ryk pijany, Śmiech prezesów i burbonów -- A nad wszystkim - pułk garsonów Fruwa zmotoryzowany. W okolicznych hotelikach Całą noc robota dzika, Seksualny kontredansik: Na momencik, na kwadransik, Na portiera tajniak mruga: Portier - owszem, portier - sługa, Ta w woalu, tamta w szalu, Na kwadransik, prosto z balu, Na momencik, ot przelotem, Szybko - i na bal z powrotem: Rotmistrz Rewski z miss Lenorą, Oxenstierna z panną Fiorą, Borys Silber z księżną Korą Na kwadransik, szofer! wio! Potem znów ich diabli biorą diabli biorą diabli biorą.W wir tej nocy diabli biorą, Roztańczeni diabli bio ---! Rąbią w ziemię Buicki, Royce'y, Akslebanty, śnieżne gorsy I buldogi i terriery, I szynszyle i ordery, Generały i wikingi, Admirały i goeringi, Bambirały, bojarowie Deteringi - Am! Ba! Sado! Rowie! Raz! Dwa! Hurra, panowie! Brawo, panowie! Mało, panowie!...Raz...Dwa...Druga, panowie... 5 Na ratuszu bije druga, Na tajniaka tajniak mruga, Na widowni i w sznurowni, I pod dachem i w kotłowni, I pod sceną i w bufecie, Na galerii i w klozecie, W kancelarii i w malarni, W garderobach i w palarni, I w dyżurce u strażaka Mruga tajniak na tajniaka... Poziewując, siedzą w szatni Czterej z gliny, dwaj prywatni, Poziewują, pogadują, Przechadzają się, pogwizdują, Pogwizdują, przechadzają się, Swym kamaszkom przyglądają się. Słowikowski z trzeciej śledczej Mówi, że mu w żółtych letczej, Czarne palą jak cholery, A najgorzej - to lakiery. Macukiewicz z jedenastki Patrzy w szpice, widzi gwiazdki: Dobra pasta, połysk śliczny, Całkowicie elekstryczny. Szulc z ósemki ma giemzowe: "Powiedz, Czesiek, nie jak nowe? Drugi rok na co dzień noszę A raz fleki dałem - proszę!" Wańczak z piątki, zwany Blindzia, Chwali pastę marki "India", Popatruje, pogwizduje: Udibidibindia, udibindia. Krukman (karniak) nosi nowe Stebanowe, orzechowe. Ziewa - "daj płaskiego, Blidzia..." Udibidibindia, udibindia. 6 Już z ratusza bije trzecia, Senne pola dreszcz obleciał, Dzień się rodzi. Brzask przez szarość się przedziera, Owoc słońca krwi nabiera, Zaszeptały wiewem brzozy, W zagajniku ptaszek gwizdnął... Do stolicy jadą wozy Z zielenizną. Jadą wozy, poskrzypują, Ludzie drzemią, poziewują, Brzozy błyszczą białą korą, Wiatr przez owies przeszeleścił, Jadą wozy wczesną porą Do przedmieści. Trąbi auto ciężarowe, Wozy mija I na długo kurz różowy Z szosy wzbija. Chłopki suche i dostojne Idą szosą. Idą boso i na przedaj Masło niosą. Zapiał kogut, za nim drugi, Potem trzeci, Na pastwiska bydło gnają Małe dzieci. Przetrąbiło drugie auto Ciężarowe, Chłop prowadzi kulejącą Krowę. Skrzypią wozy, przewalają się Z boku na bok, Ludzie w chatach przewracają się Z boku na bok. Chrapie w rowie, twarzą w trawę, Ktoś pijany, Na pastwisku podryguje Koń spętany. Na kościele niebijące Wiszą dzwony, Suche pęki ziół pod krzyżem Ogrodzonym. Jakiś duży wyszedł w gaciach Przed zagrodę, Mruży oczy i tarmosi Ostrą brodę. A tam dalej stoi szkoła Murowana, W szkole mapa, bardzo pięknie Malowana. Na ćwiczenia idą żołnierze Z karabinami... "...że na tobie giną, że na tobie giną chłopcy malowani..." Skrzypią wozy, przelewają się, Pozgrzytują... "...W mieście tera rymbarbarum Dużo kupujom". Skubią trawę białe kozy Wymioniaste. W sinym dymie, w złotym pyle Dzień nad miastem. Owoc pękł - i mokrym świtem Oróżowił miejską ziemię. Zawieszony pod sufitem W żyrandolu tajniak drzemie. 7 Przez ul. Zdobywców, Przez Annasza, Kajfasza, Przez Siwą, przez św. Tekli I Proroka Ezdrasza, Przez Krymską, Kociołebską, Przez Gnomów i przez Dziewic, Przez Mysią, Addis-Abebską I Łukasza z Błażewic, Przez Czterdziestego Kwietnia, Przez Bulwary Misyjne - Jadą za miasto wizy Asenizacyjne. Z facjatki budy drewnianej Tłusta panna wygląda: - Która godzina gówniarzu? - Piąta, kurwo, piąta... I przez puste ulice Jadą dalej i dalej. Panna przed siebie patrzy I papierosa pali. Widzi dom czerwony, Nowo zbudowany, Ludzie już mieszkają W nieotynkowanym. W jednym oknie gąsiory Z wiśniakiem i jagodnikiem, Za oknem wietrzyk igra Różowym balonikiem. Na żelaznym balkonie Łbem na dół wisi zając, Łąkę przewróconą Jeszcze oglądając. Pan w spodniach, ale boso, Na drugi balkon wyszedł, Ziewa, patrzy na niebo, Szelki mu z tyłu wiszą. Chaplin, z dykty wycięty, Krzywo stoi przed kinem. Przejechał na rowerze Policjant z karabinem. Na potłuczonej szybie Sklepu z konfekcją "Lolo" Widać kawałek gazety: Litery IDEOLO... Widać blachę z napisem: Golenie 20 gr. Strzyżenie 40 gr. Manikir 60 gr. Przeleciała taksówka, Podskakując w pędzie, Jedzie gruby z wędką, Ryby łowić będzie. Z piwnicy wędliniarza Gorąca para wali. Panna patrzy przed siebie I papierosa pali. 8 Nocą - tylko w kasach kolejowych Beznamiętnie Ciurkające, Zaspane, A szulerniach gejzerem gorączkowym, A w burdelach - nieodżałowane, Na dancingach - syczące szampanem, Wytrysnęły z brzaskiem dnia - kipiące, Zapienione, robaczywe pieniądze. Z portmonetek, szuflad, kieszeni Do kieszeni, szuflad, portmonetek, Za chleb, za tramwaj, za gazetę, Za lekarstwo, za szpinak, za siennik, Do kas i z kas, Za wóz i przewóz, Do miasteczka z miasteczka, Do województw z województw, Za mleko, za gaz, Za zwierzęta, za las, Do banków, straganów, sklepików i kas I z kas, i z banków, straganów, sklepików, Do kelnerów, lekarzy, oficerów, rzeźników I znów do lekarzy, rzeźników, kelnerów, Od zdunów, monterów, do stolarzy, szoferów, Za kurs, za stół, za golenie, za drut, Za sól, za ząb, za cegłę, za but, Od ślusarza do księdza, od księdza do szklarza, Od szklarza do szewca i znów do ślusarza, I znów I znów I jeszcze raz, Za bilet, za nóż, za wodę, za gaz, Za armatę, musztardę, podkowę, protekcję, Za ślub, za grób, za schab, za lekcję, Za klej, za klamkę, za klops, za kliszę, Za papier, na którym te wiersze piszę, Za pióro, atrament, za czcionki, za druk, Za bombę, za śledzia, za radio, za bruk, I poecie - za dar, za nazwisko, za czas, I wszystkim za wszystko, z kieszeni do kas I z kas do kieszeni, na wszystkie strony, Rozdrobnione na grosze, spęczniałe w miliony, Labiryntem i mrowiem, kołowrotem splątanym, Chaosem kierunków i linii pijanych, Buchające i schnące, znikające, rosnące Zakrążyły diabelsko robaczywe pieniądze. Adiutanci poczynań i działań, i dziejów, Atakują Verdun, atakują Pociejów, Płyną na Celebes transatlantykiem I płyną rynsztokiem ulicy Dzikiej. Bułka - grosz, Wojna - miliard: Cyk! Buch! Zgierz: Asyria. "Silni jednością, Silni wolą Czuj Duch" IDE OLO Wije się Lewiatan zły, W srebrne szczury, wijąc się zmienia, Drobnieje w bilon pcheł i wszy, I znowu w szczury zrastają się pchły, Grosze i wszy srebrzeją w kieszeniach I znów wypełzają szczurami szaremi, Za nami, przed nami, biegają po ziemi, I jak papier wyschnięty, szeleszczą, szurają I znów się w złotego potwora zlewają, Co płodzi się, ciekąc przez siła i miasta, Rozłazi się w pędzie, rozpada i zrasta, I krąży, miliardząc, od biesa do czorta, Od czorta do diabła, rozpłodem łapczywym, I ciągnie, i wre trędowata eskorta, Skacze i plącze się konwój parszywy. 9 Jadą ze wsi wozy Aprowizacyjne, Jadą na wieś wozy Asenizacyjne. Przy rogatce się minęły Pod szlabanem, Jak kareta ślubna z karawanem. Przyjechała na targ zielenina, Przyjechał nawóz na pole, I zaczęła nowy dzień ojczyzna, Zeby pełnić posłannictwo dziejowe I odegrać historyczną Rolę. 10 Rozmyślając głęboko nad rolą Dziennikarze szybko pisali: - ideolo - ideolo - ideolo - A tancerzy w hucznej sali Jeszcze ciągle diabli brali diabli brali diabli braliA już ludzie pracy wstali: W rzeźniach bydło zabijali, Karabiny nabijali, Interesy ubijali, Wrogom zęby wybijali, Wrogom czaszki rozbijali I do krzyża przybijali, Na stalowy pal wbijali I do grosza grosz zbijali I banknoty odbijali, Odbijali, odbijali - Precz z niedolą! Precz z niewolą! Nad poziomy! W lot i w polot! Czas uderzyć w czynów stal! Ideolo - ideolo - Udał się ten piękny bal! Ideolo - ideolo - Czynem! duchem! wiarą! wolą! Hej do walki! zniszczyć nędzę! Kupą, kupą ku potędze! Czynu! czynu! nic po słowie! Ducha! ducha! więc po głowie! I kolbami, i salwami Ka Ra Bino Wymi! Hurra, panowie! Ducha, panowie! Czynu, panowie! Raz! Dwa! Solo! Solo! Z panną Tiutką graf Ramolo! Hop! siup! W dziejowej skali, - ali, - ali, - ali, - ali, I zecerzy w całym państwie Czcionki gigant układali IDEOLO, IDEOLO Ideolo ideali Lari fari lafilindia Udibidibindia, udibindia! Da mi! da mi! Z Olą Tolo Barszczyk piją, wódę golą, A maszyna wali, wali: IDEOLO, IDEOLO malo malo solo solo malo solo malo brawo! Kawa z rumem, koniak z kawą, Piękny Dusio z panną Violą Pod schodami się certolą I wesoło na bulwarze Pokrzykują gazeciarze: "Wielki bal z dziejową rolą!" "Dzisiaj strrraszne ideolo!" "Kurrr Stołeczny Fioletowy" "Kurrr dzisiejszy; Kurrr dziejowy!" "Ideoo za dziesięć groo!..." "Bal w Operze! Katastroooo!" "Kurrr Poranny z opisami!" Kurdesz grzmi nad kurdeszami! 11 Płynie na czcionki drukarska farba: IDE OLO "Ile rebarbar?"Karna Kadra Ducha Czynu "Poproszę za dziesięć groszy kminu"Miecz Krzyż Duch Dziejów "Proszę za dziesięć groszy kleju"Ducha Dziejów Karne Kadry "Proszę za dziesięć groszy musztardy"Czerep rubaszny Paw narodów "Proszę za dziesięć groszy lodów"Jeden Tylko Jeden Cud - "Ober, jeszcze butelkę na lód!"I bac! bac! I plac opustoszał, I do bramy wloką truposza. I bac, bac zza rogu, z sieni, I w bruk, w bruk tętniącemi Kopytami bac po głowie Ka Wa Le Ryjskiemi! Raz! Dwa! Hurra, panowie! Mało, panowie! Brawo, panowie!I bac, bac! Słońce na ziemi! Człowiek na ziemi! I krew na ziemi!I bac jazz! I gra orkiestra Z czterech rogów Z czterech estrad Z czterech rogów IDE OLO A tancerzy diabli biorą! Bo patrzcie! patrzcie, jaka sensacja! Brawo dyrekcja! Co za atrakcja! Gąsienicą hipopotamową, Glistą, na miarę przedpotopową, Na salę wpełza tłusty Jaszczur, Czołg złotociekły, forsiasty praszczur: Szczurząc i wsząc, i pchląc wspaniale, Książę Karnawał wjeżdża na salę! Tajniaki z tyłu, tajniaki na przedzie, Mlaskiem, człapem, wijąc się jedzie, Pełznie smoczysko - a na nim okrakiem Goła, w pończochach, w cylinderku na bakier, Z paznokciami purpurowymi, Z wymionami malowanymi, Z szmaragdowym monoklem w oku, Z neonową reklamą w kroku, Skrzecząc szlagiera: "Komu dziś dać? Komu dziś dać? Komu dziś dać!"Wierzga na gęstym pieniężnym potoku Promieniejąca Kurwa Mać! I nagle - kotłującym ściskiem Rzuciła się sala z piskiem, wizgiem! Pianą zieloną pryska z pyska, Kopie, szarpie, krzesłami ciska, Tratuje, gryzie wściekłymi kłami, Nożami błyska, tłucze pałkami, Na zakrwawionym śliskim parkiecie Tarza się, tapla się, dusi i gniecie, Mordem i smrodem pozycje zdobywa I z cielska potwora łapami wyrywa Złotą juchą ociekające Wrące szczurami i wszami pieniądze. I żre, i chłepce wydarte kawały, Aż ryczy ze śmiechu Odwłok Wspaniały, Kipiący bezmiarem metalu, I dalej się wije i tłuszczem obrasta, I nonszalancko ogonem chlasta Największa atrakcja Balu! I przyśpiewuje "Komu dziś dać? Komu dziś dać? Komu dziś dać?"Promieniejąca Kurwa - Mać Kurwa - Mieć Kurwa - Brać!"Jak bal, to bal! Maestro, wal! Grubasku, teraz solo! O, IDEOL! O, IDEAL! Takie małe słodkie IDEOLO!" I gdy w strop szampitrem strzelił Metaliczny tusz kapeli, Ani się nie obejrzeli, Ani zdążył z żyrandziaka Mrugnąć tajniak na tajniaka - Jak błyskawicowym zdjęciem, Foto-ciosem, blasku cięciem Wszystkich wszyscy diabli wzięli diabli wzięli diabli wzięliAż ze śmiechu małpy spadły Z zodiakalnej karuzeli. 12 TAK MÓWI TEN, KTÓRY ŚWIADECTWO DAJE O TYCH RZECZACH: "ZAISTE, PRZYJDĘ RYCHŁO". AMEN. I OWSZEM, PRZYJDŹ, PANIE JEZUSIE (Objawienie św. Jana XXII,20) Ballada o śmierci Izaka Kona l Był sobie niegdyś Izak Kon, Pracował w banku sumiennie, Był krewnym firmy "Frenkel et Sohn", Do biura chodził codziennie. Miał dobrą pensję Izak Kon, Miał zostać już prokurentem. Orzekła firma "Prenkel et Sohn", Że Izak - to chłopak z talentem. I był szczęśliwy Izak Kon, Wspierał pieniędzmi rodzinę, I marzył sobie Izak Kon W cichą sobotnią godzinę: "Jak będę miał równiutkie sto, Pójdę do państwa Naftali, Poproszę ich o Rózię mą: Żeby ją za mnie wydali. Obliczę wszystko: ile ma Kosztować lokal, jedzenie, Stół, kredens, krzesła, łóżka dwa I całe urządzenie. I będę sobie z Rózią żyć, Będziemy bywać, przyjmować..." Tak lubił Izak słodko śnić I we śnie swą Rózię całować. 2 Kształcił się także Izak Kon: Czytał "historię kultury" I opowiadał Rózi on O różnych dziwach natury. Badali dzieła z różnych stron, Często też debatowali, I wszystko umiał Izak Kon Objaśnić Rózi Naftali. I gdy siedzieli sam na sam, A Izak zdał się być smętny, Mówiła Rózia: "Jak dobrze nam! Jakiś ty inteligentny!" 3 Czasem na kawę sobie szli, I mówił Izak: "Rózieczko, Zrób, moja droga, przyjemność mi: Zjedz jeszcze jedno ciasteczko". A Rózia na to: "Kotku mój, Nie dałabym się wszak prosić, Ale nie mogę, Izaczku mój, Doprawdy, że mam już dosyć". 4 A kiedyś-umarł Izak Kon. Umarł. Zwyczajnie. Przy stole. I tylko krzyknął, gdy przyszedł zgon, I pot mu wystąpił na czole. Co było potem-nie wiem sam. Moja opowieść - sKonczona. Ja chciałem tylko powiedzieć wam O śmierci Izaka Kona. Bambo Murzynek Bambo w Afryce mieszka, Czarną ma skórę ten nasz koleżka. Uczy się pilnie przez całe ranki Ze swej murzyńskiej Pierwszej czytanki. A gdy do domu ze szkoły wraca, Psoci, figluje - to jego praca. Aż mama krzyczy: "Bambo, łobuzie!" A Bambo czarną nadyma buzię. Mama powiada: "Napij się mleka", A on na drzewo mamie ucieka. Mama powiada: "Chodź do kąpieli", A on się boi, że się wybieli. Lecz mama kocha swojego synka, Bo dobry chłopak z tego Murzynka. Szkoda, że Bambo czarny, wesoły, Nie chodzi razem z nami do szkoły. Banalna historia Zadzwoniła do niego rano, Bardzo wcześnie, jeszcze przed ósmą. W mózgu miała noc nie przespaną I ból, co na chwilę nie usnął. W sercu miała ciężar rozpaczy. Powiedziała: "Halo, to ty? Zaraz muszę się z tobą zobaczyć". I po twarzy, do słuchawki, łzy. Odpowiedział: "Co za awantura? Nie mam czasu dziś przed obiadem, Dobrze wiesz, że muszę iść do biura. Uspokój się nie lubię przesady". Powiedziała: "Jeśli nawet nie możesz, To koniecznie przyjdź, bo..." - "Bo co?" Zapłakała: "Boże! Boże! Boże!" Rzucił: "Dobrze. Tylko nie płacz. No!" Spotkali się w pustej cukierence. Cukiernie rano są puste. I puste jest serce dziewczęce, Gdy je rozpacz przepełnia, nic więcej. Przyszedł z miną na smutno szlachetną (Każdy z nas to umie, gdy chce); "Kawa czy herbata?" - "Wszystko jedno..." "Może ciastko?" - Dziękuję. Nie". "Co się stało?" Uśmiechnęła się blado: "Co się stało? Nic..." - "Więc dlaczego płaczesz?" "Płaczę? Myślałam, że się uśmiecham... To tak trudno odróżnić czasem. Ach, i mówić tak trudno, gdy słowa Są te same, a czuje się różnie. Ale ja ci zaraz powiem, wszystko powiem..." - "Tylko, proszę cię, prędko, bo się spóźnię". I zaczęła jak wniebowzięta, Jak w natchnieniu, chorobliwie, gorączkowo, Dygotały nieszczęśliwe rączęta, Kołysała się rozpalona głowa. Nawet kelner poczuł litość dla niej I pomyślał: "Coś tam złego jest, Trzeba podać drugi cukier tej pani, Bo jej kawa zgorzknieje od łez". Co mówiła - ja nie wiem niestety. Sądzę nawet, że to wszystko jedno. Ale wy - wy, dziewczyny i kobiety, Znacie dobrze tę mowę obłędną! Gdy skończyła - spojrzała na niego Jak zbity pies... wzrokiem oniemiałym... - "Hm (powiedział), to nic nowego, Już to wszystko sto razy słyszałem!" I tu nagle -błysk w oczach dziewczyny, Jakby ktoś ją obudził - i powiada: "A myślałam, że to mówię, mój jedyny, Pierwsza!! pierwsza od początku świata!!!" ------- Teraz wszystko już wiemy. Naturalnie! Bo cóż mogła innego uczynić, Jak do domu iść i najbanalniej Małą kartkę zostawić w sypialni: "Proszę nikogo nie winić". Berlin 1913 O, smętne, śnieżne nevermore! Dni utracone, ukochane! Widzę cię znów w Cafe du Nord W mroźny, mglisty poranek. Strach, słodki strach od stóp do głów, Dygot błękitnych, czułych nerwów, I sen był znów, i list był znów: Mgła legendarnych perfum. Lecz nie ma mnie i nie ma mnie, I nigdy w życiu mnie nie będzie. Zostanę w liście, zostanę w śnie, W tkliwej, śnieżne) legendzie. Nic o tym nie wiesz. Czekasz, drżąc. Dzień sennie sypie się i szepce. Ach, serce moje i młodość mą W srebrnej nosisz torebce. Wczoraj? A co to było? Tak: Carmen, kareta, wino, walce... Mignęło w oczach. Nie - to ptak, Wyszyty na woalce. Pusto i ciepło w tym Cafe. Zima się w oknie szronem perli. Nie przyjdę. Idź. Nie spotkasz mnie. ...Wielki, wielki jest Berlin. Biblia cygańska Jaka, sądzisz, jest biblia cygańska? Niepisana, wędrowna, wróżebna. Naszeptała ją babom noc srebrna, Naświetliła łuna świętojańska. I aromat w niej, jak mirt rozdarty, Leśny szum i gwiazdarska kabała, Cień mogilny, pięćdziesiąt dwie karty, Podkościelny dziad i mara biała. Kto tę księgę odkrył? My uczeni, Szperający w starzyźnie pamięci, Węchem gnani i przeczuciem tknięci, Pod spód zmysłów i myśli wpatrzeni. Dolinami zapadłej wiedzy Klechda kręta nurtuje jak rzeka: I nie w życiu i nie w śmierci, lecz między, A na śmierć i na życie urzeka. Na tę księgę woskowemi łzami Kapią nocą żałobne gromnice, W tej to ksiedze ułudnemi domysłami Przewracają się sny jak stronice. Migające wibrują wersety, Nie uchwycisz, co się w nich ukrywa... Coś jakgdyby: męczeństwo poety... ...że coś zbawić ma... I księga się rozpływa. Bies i księżyc Jest chuda, ciemna pani. Wstaje zwykle wcześnie, siada przy oknie i wygląda na ulicę, podparłszy kościstą ręką ostry podbródek. Za podwójnymi szybami kołyszą się kasztany. Tam jest jesień. Drżącym brzękiem, szybko, lękliwie, bije zegar godziny. Po obiedzie słońce rozlewa się po ulicy, rozlewa się męczącą wzrok złocistością. Błyszczą metalowe gałki na parkanie ogrodu. Sterczą nieruchomo ozłocone kasztany. A wieczorem przychodzi garbus w okrągłych okularach, głowę na bok pochyla, ręce zaciera. "Paniusia, jak zwykle, co? Trzeba zapomnieć, trzeba się uspokoić! Taki to już bieg tego świata, paniusiu- dobrodziejko!" Chuda, ciemna pani uśmiecha się po raz pierwszy: "Oh, mon docteur!... Zresztą zaczniemy chyba?" "Ano, chyba, jak Pan Bóg przykazał", rozpływa się garbus w ukłonie. Na palcach wchodzi lokaj, zapala świece na fortepianie. A ci zaczynają grać - na cztery ręce - jakieś wzniosłe, okrutne psalmodie genialnego mistrza. I w żółtym świetle świec skaczą dwie pary rąk po klawiaturze. Wtedy właśnie Bies wpływa do pokoju po promieniu księżyca, przykucuje w kącie i słucha... i słucha... Biologia Baby latem biodrzeją. Soki w babach się grzeją, Owoc żywy dojrzewa, Lep żywiczny wre w drzewach. Płeć się pławi płodziwa, Buchaj ciołę pokrywa, Mleczem tłustym się klei W rozjuszonej nadziei. Dyszy ziemia - kobyła, Wymion dwoje w świat wzbiła, Byk wiecznego żywota Białym ślepiem żar miota. Roztopiły się pola, Rozstąpiła się rola I w czarnoziem tętniący Trysnął białun gorący. Brzoskwinia Słyszysz? Jest w tym słowie soczystość, jest cierpkawa słodycz rozgniecionej miazgi owocu: sok, spływający i spijany chciwie spragnionymi usty. Mięciutka, okrągła, delikatnym puchem omszona, wabi mnie ta brzoskwinia, budzi pożądanie, chcę ją wargami pieścić, miąć w palcach lekko, pieszczotliwie gładzić i - dmuchać w puszek aksamitny. Szkoda, że cała nie jest tak dziewiczo bladoróżowa, jak w tym - patrz - miejscu... W brzoskwinię ciepłą, dłońmi moimi utuloną, tak miękką już, że sok lada chwila puści, wpijam się tym wszystkim, czym są usta... O, mięso kwietne! O, soku, któryś krążył w drzewie, pędzony tajemniczą Mocą Życia! Soku, którym nabrzmiał płód w cieple wiosny i słońca! Piję, piję, gniotę, wysysam!... Czy całowałem usta twoje? Brzózka kwietniowa To nie liście i nie listki, Nie listeczki jeszcze nawet - To obłoczek przeźroczysty, Pozłociście zielonawy. Jeśli jest gdzieś leśne niebo, On z leśnego nieba spłynął, Śród ogrodu zdziwionego Tuż nad ziemią się zatrzymał. Ale żeby mógł zzielenieć, Z brzozą się prawdziwą zmierzyć, Ściemnieć, smugę traw ocienić - - Nie, nie mogę w to uwierzyć. Burza Błyskawicowe szpady Strugami blasku na płask. Krzyżuje się grom i blask, Tnąc metaliczne kaskady. I w to igrzysko szpad, W deszczu skośnego ciosy, Ogród trzęsący się wpadł I krzyczy wniebogłosy. Burza (albo miłość) Zamknij pamięć, bo idzie burza I wiatr firanki nadyma. Idzie burza, niebo się zachmurza I patrzy moimi oczyma. Zamknij oczy, żeby noc opadła Na burzliwe, na huczące dalekim gongiem. Wieją firanki jak widziadła. Zamknij okno, rozpacz nadciąga. Między oknem, pamięcią, przeciągiem Ciemne myśli, jasne oczy, a przez ulicę Dumy szumne i żałobne chorągwie. Zamknij życie, otwórz śmierć. Już błyskawice. Burza i bzy Burza chrabąszczów w błyszczących bzach! Kto wylągł chrabąszcze? Burza. Piorun, jak sztylet zaryty w piach, Stygnie i syczy: "Użas!" Ktoś widać niebu ogień chciał skraść, Lecz, oślepiony srebrzyście, Prądem rażoną otworzył garść I rtęcią opryskał liście. Buty Jak dwa kundle parszywe, tak stawiam wieczorem Ciężkie od błota kapcie przed łóżkiem na straży. Śpię martwo, z srebrną szramą księżyca na twarzy, Z ręką wiszącą miękko nad mokrym buciorem. W nocy chmury obrzękłe błądzą po pułapie I, jak płacz, słychać kroki w pokoju samotnym: Rozpaćkanym chlupotem sen mój biedny człapie I tak się po mnie wlecze, jak ja po dniu słotnym. Rano - potopy słońca na podłodze leżą I dzień jarzącą hańbą w oczy mi się ciska: Drewnianymi szpilkami zęby do mnie szczerzą Głodne nędzy mej, straszne, wyschnięte buciska. Cel Szukalem tego w Paryżu, szukałem w Berlinie i Rzymie, A to za oknem było i miało polskie imię. Myślałem że to potęga, świat nowy, nowe dzieje, A to ogródek wiejski, co się kwiatami śmieje. A to groszek pachnący, georginie i malwy, Wymalowane słońcem w proste, włościańskie barwy. Teraz kołysz się, kołysz, nierozumna głowo, Że w ogródku niebiesko i płowo, i różowo. Szukałem tego pogonia - niecierpliwie, proroczo, A to mi z paru grządek ukazało sie oczom. Będę jeszcze w New Yorku, będę w Moskwie i Hadze, Da Bóg, to i o Tokio, to i Tokio zawadzę. Choinka Ziemio, ziemiątko, Nocą nad łóżkiem Świecisz i krążysz Różowym jabłuszkiem. Sny wyogromniały, Ziemio, zieminko, Wszechświat stał w pokoju Świąteczną choinką. Ziemio, ziemeczko, Dróżki gwiaździste Po gałązkach błyskały Mlekiem wieczystem. Trzaskały świeczki, Świerkowe świerszcze, Anioł zaniemówił Najpiękniejszym wierszem Chrystus Nie skarżę się, mój Ojcze, nie skarżę się, mój Panie, Iżeś dał sercu memu to smutne miłowanie. Nie skarżę się, mój Ojcze, że tak samotnie chodzę, Żem się już wielce zanurzył w tej ciernistej drodze. Obchodzę chaty z wieścią: "Zbliża się z łaski nieba", A ludzie mówią: "Z Bogiem..." I dają kromkę chleba. Czyli są słowa moje tak bardzo niepojęte? Nie widzą, że zbliża się Królestwo Twoje święte. Nie widzą, że niebiosa rozwarły się narodom, Nie wierzą, choć im prawię z radością i pogodą... Lecz skarżę się, panie, że tak strapiony chodzę, Że nie ma, nie ma kresu ciernistej mojej drodze. Ptaszkowie mają gniazda i liszki mają schowy, I tylko Syn Człowieczy nie ma gdzie skłonić głowy. Lecz to nie skarga, Panie... Spraw jeno w bliskim cudzie, Iżby mnie zrozumieli ci dobrzy, cisi ludzie. Chrystus miasta Tańczyli na moście Tańczyli noc całą Zbiry, katy, wyrzutki, Wisielce, prostytutki, Syfilitycy, nożownicy, Łotry, złodzieje, chlacze wódki. Tańczyli na moście Tańczyli do rana. Żebracy, ladacznice, Wariaci, chytre szpicle, Tańczyły tan ulice, Latarnie, szubienice, hycle. Tańczyli na moście Dostojni goście: Psubraty! Starcy rozpustni, stręczyciele, Wstydliwi samogwałciciele, Wzięli się za rece, Przytupywali, Grały harmonie, harmoniki, Do świtu grali, Tańczyli tan swój dziki: Dalej! Dalej! Żarli. Pili. Tańczyli. A był jeden obcy, Był jeden nieznany, Patrzyli nań spode łba, Ramionami wzruszali, Spluwali. Wzięli go na stronę: Mówili, mówili, pytali, Milczał. Podszedł Rudy, czerwony: - Coś za jeden? Milczał. Podszedł drugi, bez nosa, Krościasty: - Coś za jeden? Milczał. Podszedł pijus, wycedził - Coś za jeden? Milczał. Podeszła Magdalena: Poznała, powiedziała... Płakał... Ucichło. Coś szeptali. Na ziemię padli. Płakali. Chrystusie... Jeszcze się kiedyś rozsmucę, Jeszcze do Ciebie powrócę, Chrystusie... Jeszcze tak strasznie zapłaczę, Że przez łzy Ciebie zobaczę, Chrystusie... I taką wielką żałobą Będę się żalił przed Tobą, Chrystusie, Że duch mój przed Tobą klęknie I wtedy - serce mi pęknie, Chrystusie... Ciemna noc Człowieku dźwigający, Usiądź ze mną. Pomilczymy, popatrzymy W tę noc ciemną. Zdejm ze siebie Kufer dębowy I odpocznij. W ciemną noc wlepimy razem Ludzkie oczy. Mówić trudno. Nosza ciężka. Chleb kamienny. Mówić na nic. Dwa kamienie W nocy ciemnej. Ciemne niebo Jak łatwo obezdomnieć I zostać bez gwiazd nad głową! Jak trudno, jak trudno zapomnieć Rodzimą głąb diamentową! Jak łatwo szczęśliwym wzlotem W niebo miłości uderzyć! Jak trudno, jak trudno potem W oczy ci spojrzeć - i wierzyć. Po wielkim, bezgwiezdnym niebie Dokąd i pokąd mi płynąć? Jak łatwo, jak słodko było Za ciebie zginąć!... Ciemność Wulkan strachu za oknem wyrasta, Lawą mroku po brzegi napływa. Huczą głucho piwnice miasta, Wzrokiem judzi północ mrukliwa. Zwierzę ciężkie, gęste, prastare Z góry długo i żmudnie się toczy, Zwierzę z głębin, rozlane, szare, Niską chmurą zasnuwa oczy. Smutnie wzdycha noc małomówna, Ciemną wodą piwnice bulgocą. Tak umarła, pochłonięta nocą, Ostatnia księżycówna. Cocktail Krętą żmijkę zieloności słodkiej Wśliznął zwinnie do płynu złotego Mister Mixer, Lord of Jazz and Cocktail, Gubernator Barwistanu mego. Potem kapnął krwawą kroplą z butli, Aż bulgnęlo, wygięło się w tęczę, Smuga trawy w głębi złotej wódki Zróżowiała w pasemka pajęcze. A gdy wszystko barwiście już wrzało, Strzyknął wina i skropił arakiem, Aż w kieliszku coś zatrzepotało Niecierpliwym, kolorowym ptakiem. Przewróciło się leniwie, krągłe, Płynne, senne, niezdecydowane, Farba w barwę dzwoniła trianglem, W szkło kieliszka - moje oczy szklane. A gdy potem pod światło spojrzałem, Jak się miota i pieni, i jarzy, Gubernator w kitlu śnieżnobiałym Miał kolibry i pawia na twarzy. A gdym haustem w gardło lunął barwą, Jakbym połknął niebo z wysokości, Wszystkie korki wystrzeliły salwą Ze łba Mojej Poetyckiej Mości! Colloquium niedzielne na ulicy "Pani ma bardzo ładne czerwone usta Ale zdaje mi się, że są troszeczkę pomalowane. Co za dziw? Wiadomo, że kobieta - to istota pusta... Puchu mamy, jak mówi poeta... To przecież znane. Ale, proszę pani, czy to przeszkadza prawdziwej miłości? Pani pozwoli, że ją do domu odprowadzę... Co? Pani nie zawiera na ulicy znajomości? Nie rozumiem... Ja przecież pani nie zawadzę... Skąd znam panią? To dobre! Widziałem, jak z kinematografuWychodziła pani zeszłą rażą w towarzystwie gości... Szukałem panią! Jak babcię kocham! A tu trzeba trafu, Że znowu panią widzę... Co za zbieg okoliczności! Pani wybaczy, że ja tak mówiłem na pani usta... Ale, moja pani, w dzisiejszych czasach... Bo tak - to mi się pani podoba...Nie lubię, gdy niewiasta jest niesubtelna... Są guściki i gusta, A pani to w sam raz... Przepraszam, po kim ta żałoba? Szanowny tatuś pani powiększył grono aniołków! Co za nieszczęście! Proszę pani, a kto wspomaga matkę? Stryjo? No, no... Może pani przyjmie ten bukiecik fiołków? Może wstąpimy razem na herbatkę?" Commedia Divina A jednak we Florencji załamałem ręce, Zimne stelle Dantejskie błagając o słowo. Trzynastowieczny, suchy, tworzący surowo, Stąd patrzał w gwiazdy nasze w dziwacznej Firenze. I była jedna chwila, kiedy wspólnym sercem Uderzyła skroś wieki jedna miłość w niebo: I spadło gwiezdnym deszczem pięć tysięcy tercyn Na rozmodlone usta poety obcego. Cud z komornikiem Groteska fantastyczna Upał był piekielny. Ze spopielałego nieba waliło, jak z piekarni suchym, złowrogim żarem, niby natchnionym gniewem ognia przeciw rodzajowi ludzkiemu. Oazą w całym mieszkaniu był kąt, w którym stały dwa chłodna fotele skórzane z tzw. klubzesle, niski stolik, na nim woda z lodem i cytrynowym sokiem. Bezwładnie, nieomal nirwanicznie drzemałem, pogrążony w marzeniu o burzy i deszczu, o nawałnicy i potopie. I oto rozwścieczone z żaru niebo zaczęło się chmurzyć, sinieć, liliowieć, coś zaczęło pomrukiwać i odgrażać się pod zziajanym stropem i zawiało pierwszą od tygodnia zapowiedzią burzy. Odetchnąłem. W tej samej chwili zadzwonił ktoś. Wstałem z fotela szczęśliwy, lżejszy, pełen radosnego oczekiwania na bliską ulewę. Otworzyłem drzwi. Wszedł jakiś starszy jegomość - czerwony, spocony, zdyszany, z teczką pod pachą i papierkiem w ręku. Wszedł i powiedział: - Z urzędu skarbowego. Huknął grom i grube krople powoli, jeszcze bez przekonania, bębnić zaczęły o szyby. Co za szczęście! Deszcz! - Bardzo pana szanownego proszę! Niech pań pozwoli! Ale żar, co? Pań ledwo dyszy. No, ale dzięki Bogu, mamy deszcz. Proszę tutaj, na prawo. Płonący, lekko dyszący, ociekający potem komornik rozejrzał się po pokoju. Potem powiedział: - Mam tutaj tytuł wykonawczy... Pan nie zapłacił jeszcze podatku docho... Przerwałem mu najuprzejmiej. - Przede wszystkim niech pań będzie łaskaw usiąść i odpocząć. Niech się pań napije wody z lodem i cytryną. To bardzo orzeźwia. Spojrzał na mnie nieufnie i skończył rozpoczęte zdanie: - ... dochodowego za rok 1933. Po niebie skakały pioruny, jak młode konie po łące. Deszcz padał strumieniami i od otwartego okna ciągnęło nieopisaną świeżością i chłodem. Boże, jak ja byłem szczęśliwy! - Niech pan usiądzie. A napój świetny, prawda? Mój przyjaciel Kazio dolewa jeszcze czerwonego wina. Wtedy, mówię panu, nektar! Szkoda, że nie mam w domu wina. Ale jest arak. Świetnie! Skoczyłem do kredensu, wyjąłem butelkę i dolałem do lodowatej wody trochę aromatycznego araku. - Teraz niech pan spróbuje! Komornik wypił, podziękował, ale widziałem, że mu się to wszystko nie podoba. - Tu jest tak: 620. złotych plus 10 proc. dodatku nadzwyczajnego plus... Deszcz pluskał, ciął, siekł, szumiał, parskał, aż serce rosło! - Nie ma pan pojęcia - powiedziałem - do jakiego stopnia ubóstwiam deszcz. Zazdroszczę Noemu potopu! Niech pań pomyśli, panie egzekutorze: czterdzieści dni ulewy. Skwar, przyznam się panu, działa na mnie rozklejające. Gubię się w gorącu. Za to deszcz, te srebrne strugi z nieba, budzą we mnie jakąś rześkość, młodzieńczość, radość i po prostu entuzjazm. Czy pan da wiarę, że w zeszłym roku... Komornik popatrzył spode łba, chrząknął, przerywając moje radosne wywody i rzekł: - ... plus suma kar za zwłokę do dnia 10 lipca br., Razem... - Tak jest - wtrąciłem szybko. - Otóż w zeszłym roku w ciągu jednego deszczowego tygodnia napisałem blisko dwadzieścia utworów lirycznych, przez całą zaś resztę upalnego lata - dwa czy trzy. Nie wiem, czy pań czytał te wiersze? "Woda z nieba" - taki jest tytuł tomu. Zarzucają mi wpływ Paula Valery! Śmieszne. A propos: co pan sądzi o tym poecie? I nalałem mu drugą szklankę zimnej wody z wonnym arakiem. Komornik znowu chrząknął i wycedził: - To, proszę pana, nic do sprawy nie ma. I w ogóle muszę panu powiedzieć, że zachowanie pańskie jest raczej niestosowne. Jakieś żarciki, uprzejmości... To mi wygląda na kpiny. Zrobiłem wielkie oczy i rzekłem: - Ależ, panie egzekutorze! Dlaczego kpiny? Dlaczego żarciki? Jestem po prostu w świetnym nastroju, a będąc w ogóle człowiekiem uprzejmym, prowadzę z panem miłą rozmowę i na tym koniec. Dlaczego żarciki? - Dlatego, że pan mnie chce zagadać. Ale my się na tym znamy, panie. Niebo szalało. Wszystkie prysznice, natryski, krany, sikawki i inne wodotryski przeniosły się na niebiosa i tryskały taką rzęsistą obfitością, że ulicami płynęły wzburzone rzeki. Szalałem ze szczęścia. - I dlatego - ciągnął komornik - wypraszam sobie wszelkie „Wody z nieba" i Walerego, a zawiadamiam pana, że należy się razem złotych 776 i groszy 48. Zacząłem szybko liczyć: - Siedem i siedem czternaście - i sześć - dwadzieścia - i cztery - dwadzieścia cztery - i osiem - trzydzieści dwa. Świetnie! Szczęśliwa liczba. Czy pan wierzy w mistykę liczb? Ja specjalnie lubię czwórkę i wszelkie wielokrotne od niej, dlatego liczba 32- jest mi specjalnie bliska. Uczony niemiecki Bischoff w dziele „Die Magie der Zahlen" powiada, że... Czerwony do niedawna komornik zzieleniał i trzasnął ręką w stół: - Powiedziałem już panu, żeby mi głowy nie zawracać! Tutaj żadnej magii, panie, nie ma. Należy się 776 złotych i 48 groszy. Płaci pań? Zamilkłem. Przez kilka chwil hipnotycznie wpatrywałem się w oczy komornika, wreszcie cicho i dobitnie szepnąłem: - Płacę. Komornik widocznie nie dosłyszał, bo .powiedział: - Pytam się wyraźnie, po polsku, czy płaci pan? - A ja odpowiadam wyraźnie po polsku: Tak! Płacę. - Jak to? - No zwyczajnie. Należy się 776 złotych i 48 groszy, pan przyszedł po tę sumę, a ja panu ją wpłacam. Lipy, czeremchy, akacje, jaśminy, bzy, maciejka, lewkonie, róże - wszystko najwonniejsze zespoliło się w jeden, słodki, świeży aromat i pełną, upojną falą biło z otwartego okna. Zieleń lśniła, cała w klejnotach deszczowych kropel. O, jakże mi było dobrze! Komornik skręcał się na fotelu. - Panie Szumski - krzyknął - jeżeli pan w tej chwili nie przestanie żartować, będzie pań odpowiadać za obrazę urzędnika! Pytam się po raz ostatni: płaci pan? Spokojnie, z niewysłowionym uśmiechem, wyjąłem z szuflady 776 złotych i 48 groszy, położyłem na stole i rzekłem: - Płacę. Oto są pieniądze. Olbrzymi łuk tęczy spiął zenit nieba z centrum ziemi (sic!) Komornik wciągnął głowę między ramiona i przez zaciśnięte zęby zasyczał: - Dosssyć! Dosssyć! Przyznam się, że mrowie strachu przebiegło mi po plecach na ten widok. - Co się stało? - wybełkotałem. - Dlaczego pan się tak trzęsie, panie egzekutorze? Za oknem było już cicho i pogodnie, świeżo i przewiewnie. Ale za to w pokoju rozszalała się burza. - Dlaczego?! - ryczał komornik - dlaczego?! Bo jak pan śmie? Kto pana upoważnił? Pan myśli, panie Szumski, że panu tak bezkarnie wolno drwić z biednego, starego, steranego ciężką pracą komornika? - Kto drwi, najmilszy? Skąd takie posądzenie? - Jak to? - wył - jak to? Przychodzę - wita mnie pan wesoło, z uśmiechem, z szatańską uprzejmością Prosi pan, żebym usiadł! Częstuje mnie pań orzeźwiającym napojem, którego tak bardzo byłem spragniony, mówi pan ze mną o jakichś wierszach - dobrze, wszystko zniosłem, bo myślałem, ze mnie pan chce zagadać Ale po tym wszystkim - pan płaci! Pan doprawdy płaci! Żywą gotówką! Bez próśb rozłożenia na raty, o przesunięcie terminu, o zwłokę choćby dwutygodniową! Płaci, bezczelny! Płaci, zbrodniarz! Na stół kładzie pieniądze! Dwadzieścia trzy lata jestem komornikiem i nikt mnie jeszcze tak okrutnie nie potraktował! Szumski jesteś" Bydlę jesteś! Na kolana! Błagaj, proś, tarzaj się! W tej chwili zaproponuj, ze wpłacisz dziś sto złotych, a resztę w ratach miesięcznych! Klęcząc krzyczałem. - Nie Zapłacę dziś wszystko co do grosza! Może pan pozwoli cygarko, panie egzekutorze! Wtedy - czy z apokaliptycznego sufitu strzelił straszliwy grom? Nie! To był krzyk komornika, który padł, rażony Piorunem Dziwu W tej samej chwili wytrysnęły mu z ramion białe, anielskie skrzydła, wyfrunął przez okno i wzniósł się, biedny i umęczony, na wysokości Twoje, o Wiekuisty! Daj mu miejsce po prawicy tronu swojego. Ja zaś, śledząc lot jego w lazury, piję arak, już bez wody, i pełną piersią chłonę ozon odrodzonego po burzy świata. Cuda i dziwy Spadł kiedyś w lipcu Śnieżek niebieski, Szczekały ptaszki, Ćwierkały pieski. Fruwały krówki Nad modrą łąką, Śpiewało z nieba Zielone słonko. Gniazdka na kwiatach Wiły motylki, Trwało to wszystko Może dwie chwilki. A zobaczyłem Ten świat uroczy, Gdy miałem właśnie Przymknięte oczy. Gdym je otworzył, Wszystko się skryło I znów na świecie Jak przedtem było. Wszystko się pięknie Dzieje i toczy... Lecz odtąd - często Przymykam oczy. Czereśnie Siostrze Rwałem dziś rano czereśnie, Ciemno-czerwone czereśnie, W ogrodzie było ćwierkliwie, Słonecznie, rośnie i wcześnie. Gałęzie, jak opryskane Dojrzałą wiśni jagodą, Zwieszały się omdlewając, Nad stawu odniebną wodą. Zwieszały się, omdlewając I myślą tonęły w stawie, A plamki słońca migały Na lśniącej, soczystej trawie. Czterdzieści wiosen Wezbrało czterdzieści wiosen Jak czterdzieści zielonych, rzek W jeden prąd, w jeden nurt, w jeden bieg, I porwało rozrosły mój wiek. Czterdzieści huczących wiosen, Spienioną powódź młodości Śpiewającą majowym głosem, Wzdęte łożysko miłości Niesione wiosennym patosem Z korzeniami drzew, Z odłamkami strzaskanych wioseł, Z dartą na strzępy grzywą, Którą na stracenie Dał wiośnie jakiś srebrny rozbryzgany lew, I zielony chaos leśnych trzew, Rwanych wesołym wichrem krwi nieposkromionej (Zielona, smolista krew!), I pnie, jak kły wyrwidębów, i wykroty, Strugi, strumienie, wiry i zawroty - Wszystko, wszystko Na grzbiecie fal Wezbranych czterdziestu wiosen, Tańcząc jak łódka na morzu, zdębionym Ostrogami jednego pragnienia, Wszystko, wszystko Jednej ciemnej chwili niosę, Jednej chwili, wyciśniętej z rdzenia Moich czterdziestu wezbranych wiosen. Czterowiersz Miotam się, kołuję, rozpaczliwie młody, Jak pastylka Vichy w szklance wrzącej wody, I ginący płonę, i płonący tonę: Szumne dziś, w ukropie wiecznym utopione. Daleki tygrys Stąd nie widać, oczywiście, Tu nie słychać, naturalnie, Jak się tygrys chytry skrada Brnąc w gęstwinie tropikalnej. Kiedy prężny, czarnopręgi Rozdrapuje leśne sieci I leniwy od potęgi Śród zieleni złotem świeci. Błyski tam i chrzęst, i pomruk, I chmarami darte liście, Ale tego stąd nie widać I nie słychać oczywiście. Tutaj cisza, tutaj spokój, Drzwi na rygiel, w oknach wata, Cztery kąty i ja piąty, I papieros, i herbata. Tutaj błogość, tutaj drzemka, Jasne wczoraj, szare dzisiaj, Tylko czasem mi po ciemku Błyśnie podskok krwi tygrysiej: Że przyczaił się i skoczył W tej sekundzie, właśnie teraz! A ty dziwisz się, że oczy Niespokojne miewam nieraz. A ty dziwisz się, że czasem Drgnę, przeszyty prądem nagłym, A ty pytasz się, dlaczego Tak zatrząsłem się i zbladłem! Dancing O, jak błogo w nocnym barze, W pląsającym zatrzęsieniu, W gromach jazzu, w pijanym gwarze Omdleć w nagłym zachwyceniu. Kiedy kopią, szarpią, ranią Żarem, wrzaskiem, śmiechem, brzękiem, Cóż dziwnego, że jak anioł Na niebiańskiej łączce klęczę? I bezwstydnym korowodem Oplątany, opłynięty, Osłupiały taniec wiodę, Zapatrzeniec, prawie święty. We mnie ONO muzykuje, Istność słodka śpiewnie kroczy I kołując, wypatruję Nietutejsze jego oczy. W przeznaczonych dalekościach Ze snu budzę się i błyskam, Gdy murzyńskim na rozdarcie Noc doczesną rzucam pyskom. Dar Powierzam ci różowość. Słyszysz, jaka jest świeża? Słowa ci nie dość? Więc - owoc: Brzask śród liści powierzam. Rododaktylos wplata Promienne palce w zieleń I pluska słoneczne jabłka Na błyskotliwą ziemię. Otrząsają się drzewa Dreszczem owej pieszczoty I gra, i dzwoni Dziewa Gradem różowozłotym. Uwierzyłeś w różowość? Już różowieje lazur. No widzisz - teraz się dziwisz, A ja wiedziałem od razu. Definicje Oto prawda: przynieść z ulicy Pęk fiołków miłemu dziewczęciu. Wszystko inne jest tajemnicą Pod okrutną bożą pieczęcią. Oto miłość: pierwsza jedna chwilka, Myśl daleka, spojrzenie drżące. Wszystko inne będzie słowem tylko Zasadzonym w wierszu jak w grządce. Oto szczęście: słońce na balkonie, Ciepłe złoto w oczach przymkniętych. Wszystko inne w nocach utonie, Zawieruszy się w dniach niepojętych. A co śmierć jest - doprawdy nie wiem. Coś, co w sercu niecierpliwie chlusta. Dlatego je tak tulę do siebie, Gdy zasypiam z modlitwą na ustach. Dentysta Torturą nie nastraszysz! Średniowiecze, Chiny, Szczur w brzuchu, ołów w gardło, igły za paznokcie - Furda, gdy się rozdziawiam świdrowi maszyny I w poręcze fotelu ostro wbijam łokcie! Żmijo z żądłem żelaznym, zajadła wiertarko, Śrubo w kość mą wkręcona pędzącym obrotem, Mrowiem ciarek piłując i zgrzytliwą tarką, Kiedyż pod nerw zajedziesz warczącym świergotem? Struną od pięt do czaszki, sztywniejszy od śmierci, Cały drgając przekrwionym, pulsującym włóknem, Czekam mózgiem kipiącym, aż się wessiesz, wwiercisz, Gdy pod niebo zawyję i łbem w sufit huknę! Wtedy, zwinny dentysto, skocz za mną pod pułap, Gdzie huśtam się jak małpa! - tam gębę otworzę! Stalowym chwytem cęgów kość krzyczącą ułap I wyłam mi ze szczęki rosochaty korzeń! A kiedy z żyrandola spadniemy zziajani, Skrwawieni i pijani jak kochanków dwoje, Mdlejąc ze szczęścia, szepnę miłośnie: "O, pani..." I, jak ząb, wyrwę z piersi wdzięczne serce swoje. Dialog Jeśli się zejdą w biały, biały sad prorocy, Jakiż to sad? - Święty... Jeśli jest kwiat, co kwitnie, kwitnie o północy, Jakiż to kwiat? - Tajny... Jeśli o morzu gwiazda drżąca drżąco śniła, Jakież to sny? - Ciche... Jeślim po Tobie płakał, płakał, moja miła, Jakież to łzy? - Smutne... A dal, co miłość w niepamięci śle odmęty, Jakaż to dal? - Straszna... A żal po Tobie - smutnej, cichej, tajnej, świętej, Jakiż to żal? - Chryste!... Do Boga Boże! Choć oni wszystko ustalą i ujmą, Scalą i w stal zakują w kuźniach swej potęgi, Ty dalej będziesz falą przetaczał się bujną W umiłowanym sercu płochego włóczęgi. Tam jest ojczyzna twoja i kraj lat dziecinnych, Pierwszy uśmiech stworzenia i sen kołyszący, Tam, Ojcze Radosnego, w strunach złotopłynnych Kulką pluska się w trzciny uplatane słońce. Gdy oni, samozwańcy twojego imienia, W megafony wrykują zwycięskie ustawy, Ty - aromat urody, płomień niebieskawy - Władasz, nieprzejednany, potopem istnienia. I kiedy grzmocą burzą metalowych kopyt W trakt, ubity ciężarem bluźnierstwa i pychy, Przyświadczasz chrzęstem owsów i wietrzykiem cichym Temu, co śpi, nurzając w horyzoncie stopy. Temu, co ptaki budzi wołaniem przezsennem, Wiosny ziemskie przynagla miłosną namową, I zmyka, tchórz uroczy, w zagajniki ciemne Z krążkiem jasnej twej łaski nad szaloną głową. Do córki w Zakopanem Kłaniaj się górom, córeczko, kłaniaj się górom, Śniegom słonecznie kipiącym, świtom tatrzańskim, Olśniewającym lazurom, olśnionym chmurom, Kłaniaj się, córko, wysokim dniom zakopiańskim! Kłaniaj się ptakom i źródłom, ludziom i świerkom, I gwiazdom nisko wiszącym w pustce przeźroczej! Twoje to wszystko, już twoje, obywatelko Rzeczypospolitej młodej - Polski Roboczej! A ojciec (żebyś wiedziała!) po tamtych śniegach Cieniem się ciemnym wałęsał, coraz ciemniejszym... Rosła Żelazna Hołota w "karnych szeregach" I ogłuszała go rykiem, że-nietutejszy. Kruki nad ojcem skrzeczały czamowróżebne, Wichry mu dni zapędzały w ślepe zaułki, Dm-tyleż durne co chmurne, jutra niepewne, A jeśli pewne-to jutra Zbira i Spółki. Kłaniaj się górom, córeczko, kłaniaj z wysoka, Z wysoka nisko się kłaniaj Łodzi Fabrycznej! Z owych tam wierchów czy regli, z Morskiego Oka Śląskim górnikom się kłaniaj z uśmiechem ślicznym! Kłaniaj się szczytom podniebnym, hardym i pięknym! To swoje "czuwaj!" im krzyknij, harcerko mała! A zawsze kłaniaj się, córko, ludziom maleńkim, Bo to są ludzie ogromni. Żebyś wiedziała. Kłaniaj się wiejskim nieznanym nauczycielkom, Brnącym przez śniegi do szkółek w mrozy siarczyste, Kłaniaj się z wyżyn drukarzom, obywatelko Rzeczypospolitej Polskiej-jasnej i czystej. Wysoki Giewont, wysoki! A pod nim płynie Potokiem, córko, potokiem historia wieków. Na górach, córko, na górach-myśl o nizinie! Śród głazów, córko, śród głazów-myśl o człowieku! Mocno i pewnie chodząca po polskiej ziemi, Umiłuj lud sprawiedliwy, co Polskę zbudził. A tam, kochanie, gdzie mieszkał Włodzimierz Lenin, Złóż kwiatek. To był przyjaciel tych prostych ludzi. Kłaniaj się górom, córeczko, kłaniaj się górom, Śniegom słonecznie kipiącym, świtom tatrzańskim, Olśniewającym lazurom, olśnionym chmurom, Kłaniaj się, córko, wysokim dniom zakopiańskim! I ja tam byłem za młodu, miód-wino piłem, Bajek upiornych słuchałem, cymbałów grzmiących. Chwiało mną, ledwie nie schwiało w otchłań-mogiłę, Miękko usłaną wiechciami laurów więdnących. A ty się kłaniaj świeżością rześkiego brzasku Młodości, co nad poziomy, i oku słońca! Prawdzie i pracy się kłaniaj - i cała w blasku Wróć do promiennej Warszawy-promieniejąca! Do Franciszka Fiszera Franciszku! Jakiż to wicher radości Na skrajach ziemi się pieni? Patrz: milion płomiennych wieczności Piramidami wyrasta z przestrzeni. Forteca wokół globu! Dosyć, dosyć nieba! Bóg zazdrosny szturmuje do naszych serc! Zamanić go i ściągnąć trzeba, Niech się On teraz miota śród gorejących twierdz! Teraz Ojca przybić do krzyża, Teraz Ojcu wieki męczeństwa! Człowiek-Wicher, nasz brat, się zbliża Prostować ścieżki człowieczeństwa. A wtedy my, krzyczący na tej kuli O młodości, o ostatniej wolności, Spotkamy się, jak przy zbiegu dwóch ulic, Na rogu świata i nieskończoności! Do generałów Warczy, straszy, groźnie ściąga brwi Byle generalisko, obwieszone gwiazdami. - Panowie l Przestańcie udawać lwy! Dowiedzcie się nareszcie, że tata) - my, Zamyśleni przechodnie, My jesteśmy tu generałami! Nonszalancja, pompa, szlify, szyk, Tajemnice sztabowe, adiutanci, bale, Słówko rzuci - i robi się krzyk: "Dziękul jemy! panie! gene! rale!" Śmieszne rzeczy. No bo niby co? Bierzcie ze ranie przykład: chodzę skromnie, A mam władzę, panowie, ho-ho! - Cały wielki świat należy do mnie! Nie dosłuży się żaden z was Do tej rangi - Wolnego Poety! Bóg nie rzuci wam takich gwiazd Na mundury i na epolety! Nie powierzy warn żaden sztab Naszych słodkich i strasznych sekretów! Nie znajdziecie na żadnej z map Tajemniczej ojczyzny poetów! Wam - czerwone wyłogi za rzeź, Za morderstwo, gwałty i pożogi! My - do serca nagą rozdzieramy pierś: Takie mamy szkarłatne wyłogi! Z armat waszych - pocisków grad Śmierć i dym zostawia, bomb Miotacze! Ale życiem i ogniem Nawet za tysiąc lat Będą pękać naszych słów kartacze! Więc przestańcie udawać lwy, Śmieszni ludzie, obwieszeni gwiazdami. Pamiętajcie, że tutaj - My, Zamyśleni przechodnie, My jesteśmy tu generałami. Do jednej Piotr miał cię za swą dziką żądzę, Jan za to, że jest piękny ciałem. Alojzy miał cię za pieniądze, Ja - zawsze cię za k...ę miałem. Do Jerzego Borejszy Jerzy! Nie było czerwonych róż! Zabrakło czerwonych róż w Warszawie! Ściął je tej nocy śmiertelny mróz I umarły - jak mogły najkrwawiej. Zmiótł je pożar, żałobny trąd, A te, co pozostały, Wyrywali sobie ludzie z rąk W kwiaciarniach opustoszałych: Bo oto miałeś schodzić Po stopniach rewolucyjnej chwały W ziemię, w głąb. Jerzy! Zabrakło czerwonych róż, Zabrakło i słów boleści! Schodziłeś w głąb, schodziłeś w grób, Cały w bojowej pieśni! Wyprostowany - bo w dalszy bój, W bój ostatni, zażarty, I szedł przy Tobie towarzysz Twój: Sztandar Twojej Partii. Czerwieńszy on i piękniejszy W swej dawnej i przyszłej sławie, Niż wszystkie czerwone róże, Których nie mogłem złożyć Na trumnie Jerzego Borejszy, Bo ich brakło w Warszawie. Składam - Słowo Służące tej sprawie. Oto ona, ta sprawa: Walczyć! Wierzyć! I w bębny bić! Mówię do Ciebie żywego, Jerzy: - Wielki to czas, Kiedy nie trzeba wcale zmartwychwstawać, By dalej żyć. Do kobiety Wobec tego, że najdrobniejszej muszki Nie zgłębiłem tajemnicy chodu I z podziwem patrzę na jej nóżki, Ja, istota człowieczego rodu; Ani nie znam dotychczas powodu Zakwitania na wiosnę ogrodów, Ani Ojca mego dziejów za grobem, Ani własnych, za życia, nie znam, I że nie wiem, jakim sposobem Zamieć światów kołuje gwiezdna. A już lat mam czterdzieści cztery I o śmierć się niedawno otarłem (Dziwny stan, jeżeli mam być szczery: Uśmiechnąłem się - głęboko - i nie umarłem); Wobec tego, że nie odróżniam Chwil od wieków, a mędrca od błazna - - Bardzo proszę cię, wieczna kobieto, Bądź mi przyjazna: Jestem poetą. Wyjdą z głębin ogrodów bogowie I ten pierwszy, najsrebmiejszy, opowie, Czemu wiosną się pąk otwiera, Czemu owad nóżkami przebiera, Przyjdzie Ojciec mój, ze snu wyjęty, I wyjaśni dzieje swoje bezdenne; Do stóp moich gwiazdy padną senne I ułożą się w hieroglif zaklęty, I zrozumiem planetarne odmęty, I śmierć przyjdzie jeszcze raz, już pewna, I uśmiechem się nie wykręcę - Wszystko jedno! Lecz ty, moja rzewna, Moja jedna, wykochana w męce, Usiądź przy mnie w śnieżny ranek w cukierence I na rękach moich połóż ręce, I spójrz w oczy mi, wieczna kobieto, I przyjazna bądź. Bądź dobra. Nic więcej. Jestem tylko poetą. Nic więcej. Do krytyków A w maju Zwykłem jeździć, sznowni panowie, Na przedniej platformie tramwaju! Miasto na wskroś mnie przeszywa! Co się tam dzieje w mej głowie: Pędy, zapędy, ognie, ogniwa, Wesoło w czubie i w piętach, A najweselej na skrętach! Na skrętach - koliście Zagarniam zachwytem ramienia, A drzewa w porywie natchnienia Szaleją wiosenną wonią, Z radości pęka pąkowie, Ulice na alarm dzwonią, Maju, maju! - - Tak to jadę na przedniej platformie tramwaju, Wielce szanowni panowie!... Do losu Miłość mi dałeś, młodość górną, Dar ładu i wysokie żądze. I jeszcze na uciechę durniom, Raczyłeś dać mi i pieniądze. Płonącą kroplą obłąkania W mózg szary mój sączyłeś tęczę. Miraże wstają wśród mieszkania, Palcami w stół na lutni dźwięczę. I gdy poniosło, to już niesie, Roztrącam dni i rwę na części, I w zgiełku wieku, i w rwetesie Ubrdało mi się jakieś szczęście: Rytmowi przebieg chwil powierzać, Apollinowym drżąc rozmysłem, Surowo składać i odmierzać Wysokim kunsztem słowa ścisłe. I wtedy kształt żywego ciała W nieład rozpadnie się plugawy, Ta strofa, zwarta, zwięzła, cała, Nieporuszona będzie stała W zimnym, okrutnym blasku sławy. Smutku! Uśmiechu! Melancholio! W bęben żałobny bije gloria... I smutnie brzmi: "Dum Capitolium..." I śmieszne jest: "Non omnis moriar" Do Marii Pawlikowskiej O, staroświecka młoda pani z Krakowa! Strzeż się! Biskup pieni się i krzyczy: horrendum! Na łąkę wychodzisz nocą po kwitnące słowa, Tajne czynisz praktyki, aby pachniały ambrą i lawendą. Czy to prawda, że warzysz wrotycz i nasięźrzał W księżycowej, źródłosłowej wodzie? Już w to pono synod krakowski wejrzał I wieść gruchnęła w narodzie. W fiołkowych olejkach i w różanych Warzysz słowa-hiacynty i słowa-akacje, W jakim to grimoirze, w jakich księgach zakazanych Wyczytałaś owe inkantacje? Co tak szepczesz słodko w wierszach kolorowych, Że się lud bogobojny wzdryga? Ach, na stos de weźmie mistrz ogniowy, Quia es venefica et striga! ćmy czartowskie, powiernice twoje, Znoszą miód, kwiatom wyczarowany, A potem barwią się, szumią, pachną trujące miłosne napoje W wierszach, jak w retortach szklanych. Do narodu radzieckiego Ludzi wielkich nic nie uchroni Przed poezją historii: legendą. Już za życia zapowiedź im dzwoni O tej pieśni, co śpiewać im będą. Dzisiaj - cisi, strudzeni i skromni W prozie dnia pogrążeni są szarej, Ale tli się już płomyk potomny, Co wybuchnie błękitnym pożarem. I tak samo jest z wielkim narodem: Aż do klechdy podniosą go dzieje, Idącego upartym pochodem W blask zwycięstwa, co w dali widnieje. Szary trud - złote baśnie oprzędą, Struny o nim dźwięczące - zakwitną, Ludy świata wspominać go będą Nie zwyczajna pamięcią - błękitną. I już tli się, czekając, ta łuna Legend przyszłych o Wiośnie, o Wschodzie, I zakwitniesz, zakwitniesz na strunach, Twórco ery, radziecki narodzie! Wieki dadzą ci rangę bajeczną: Epos - jakąś wszechludzką Bylinę, Z Rewolucją, krasawicą wieczną, Z wiecznie żywym herosem Stalinem. Do niego Wskoczyłeś na mnie jak zwierzę, Gęstą noc rozdarłeś pazurami, Oczy w oczy wbiłeś mi gwoździami, Pod twoim skowytem lezę Już na zawsze oddany, Wpleciony w gwałtu Twego okrucieństwo! Jak dziewczyna oddałem Ci moje panieństwo! I teraz, Na wieczne brzemię skazany, Dźwigam płód, który się we mnie rozrasta, A nigdy się nie urodzi, Cięży we ranie, jak kamienne miasta, Pęcznieje jak kula ognista... Plotka chichotliwa za mną chodzi, Że dźwigam Antychrysta! Ale żywot mój się nie otworzy I pójdzie ze mną w grób Syn chuci bożej. Do prostego człowieka Gdy do znów do murów klajstrem świeżym Przylepiać zaczną obwieszczenia Gdy "do ludności", "do żołnierzy" Na alarm czarny druk uderzy I byle drab, i byle szczeniak W odwieczne kłamstwo ich uwierzy, Że trzeba iść i z armat walić Mordować, grabić, truć i palić; Gdy zaczną na tysięczną modłę Ojczyznę szarpać deklinacją I łudzić kolorowym godłem I judzić "historyczną racją" O piędzi, chwale i rubieży, O ojcach, dziadach i sztandarach, O bohaterach i ofiarach; Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin Pobłogosławić twój karabin, Bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba Że za ojczyznę - bić się trzeba; Kiedy rozścierwi się, rozchami, Wrzask liter z pierwszych stron dzienników A stado dzikich bab - kwiatami Obrzucać zacznie "żołnierzyków" - - O przyjacielu nieuczony, Mój bliźni z tej czy innej ziemi! Wiedz, że na trwogę biją dzwony Króle z panami brzuchatemi; Wiedz, że to bujda, granda zwykła Gdy ci wołają "Broń na ramię" Że im gdzieś nafta z ziemi sikła I obrodziła dolarami; Że cos im w bankach nie sztymuje Że gdzieś zwęszyli kasy pełne Lub upatrzyły tłuste szuje Cło jakieś grubsze na bawełnę, Rżnij karabinem w bruk ulicy! Twoja jest krew a ich jest nafta I od stolicy do stolicy Zawołaj, broniąc swej krwawicy: "Bujać - to my, panowie szlachta!" Do siebie Twórz, czarujące bydlę, Właź na chaosy wierszem, Rozkładaj zlepki świata Na rzeczy czyste i pierwsze. Idą radosne lata Przebijań jawy prądem: Rozwidniającym wmysłem, Rozszczepiającym wglądem. Była to rzecz daleka I myśli niepojęta: To, co się w słowo obleka, To, co się brzmiąco pamięta. A teraz za jeszcze dalszą, Za jeszcze niepojętszą Magiczne oczy patrzą, Wieczyste struny dźwięczą. Do Staffa l Szalone dni. Muzycznieć Burzliwa myśl zaczyna. Upojnie i tragicznie Wiosna się w piersi wspina. Przedziwne dni. Z oddali Nadciąga czułość smętna. Zmierzch się magicznie pali. Ach, sprawo niepojęta! Zakładką w tomie wierszy Jest narcyz. Czy nie ślicznie? O tak! Lecz po raz pierwszy Zaczyna kwiat tragicznieć. 2 Serce, jak noworodek, Wijąc się, mowy szuka. Zbudzone, krwiste, młode Strofami Staffa stuka. Narcyzów coraz więcej, Narcyz co parę stronic. Z bukietem wierszy w ręce Od ludzi muszę stronić. Już wzdycham, gdy się zmierzcha, Od wierszy szumi w głowie. Czy to kochanka mieszka W bajecznym mieście Lwowie? 3 Niełatwa rzecz na świecie Mieć siedemnaście wiosen! Wyskoczył z roku kwiecień, Ugodził w serce ciosem. Nowiną ziemia pękła, Przepaścią się rozwarła; Rosnące burzą piękna Dorwało się do gardła. I dęba! W chmurach głowa! Świat pieśnią huczną parsknął! I poszedł list do Lwowa, Do Lwowa, na Piekarską. 4 Byłeś mi wielką nowiną, Przyniosłeś dar uroczy. Poldziu! Chodźmy na wino, Pomilczymy na cztery oczy. Nauczyłeś mnie wszystkiego^czym żyję; Że się świat rytmami wierszy toczy. Za to szczęście z Tobą się upiję, Wdzięcznie patrząc w Twe kochane oczy. Dom Wybuduję tobie dom zielony, Dom zielony, bielony, brzozowy, Do połowy winem ocieniony, Malowany słońcem do polowy. A w tym leśnym, w tym drzewnym kościele Będzie kwitnąć twoje białe żeństwo, Tam sprawimy wesołe wesele, Odprawimy drzewne nabożeństwo. Ledwo błyśnie i zapachnie ranek Rosą, miętą, ptakami, oskołą, Rozgłaskana wyśmiejesz na ganek I zawołasz daleko, wesoło! Do rozpuku odśmieję się w borze I przybiegnę zadyszany w goście, I szeroko ramiona otworzę Dwojgu piersi w owocnym rozroście. Będę z ziemi rósł wygałęziony, Jeden z tobą, jak drzewne rodzeństwo, I w gałęzie twych ramion wpleciony, Wrosnę, wrosnę w twoje białe żeństwo! Duma Rozrosła się wspaniale wola mej twórczości. Jest mi, jak glina palcom artysty, uległa, Choć mocna, choć potężna, choć jak granit legła W mej duszy, obcej żalom hamletycznej czczosci. Uznałem życie wszędzie. A w sobie uznałem, Że jeszcze kiedyś wszystko, com posiadł, odrzucę... Pójdę - ogromnym smutkiem może się rozsmucę, A może się i szczęściem zachłysnę wspaniałem. Szczycę się - bom sam pojął swą niedoskonałość Nawet w woli twórczości, co w mą duszę wrasta. Dumny jestem - bo widzę w dali Złote Miasta, Nie idąc w nie. Bo wiem, że znajdę skamieniałość. Dumy Cmentarzyk wiejski, trawą zarosły, Spleśniałe krzyże, utkwione chromo. Cmentarzyk wiejski, cichy i prosty. Taki jak zawsze i jak wiadomo. Utkwiony chromo, mogiły liczę, Żałobny głupiec, trwam nieruchomo. Ptak pogwizduje, ptak cmentamiczek, Taki jak zawsze i jak wiadomo. Dumam i dumam; wracam do domu, Błogo tonący w głębi letejskiej. Z ptakiem opiewam cmentarzyk wiejski: Ja, ten co zawsze i jak wiadomo. Dusza "Apokalipsowego nosim w sobie zwierza" Słowacki Objawia się. I nagłym, ukrytym odruchem Przypomina o sobie. Zahuczy jak burza! Chłośnie w twarz straszną prawdą - lub świetlistym duchem Przepaja mnie: i zwodzi, mami i odurza... Lub targnie się - i ostrym mnie kantem ubodzie W najczulszy nerw - i wzrośnie całą mą istotą! Albo przychodzi do mnie, gdy jestem w ogrodzie, Sycąc dalekim wzrokiem zachodowe złoto. A jest wszędzie: i w bogach zapomnianych czasów, I w mglistych napomknieniach o czymś, co być może, I w gęstwie niewidomej dumnych, starych lasów, I w widmach, co rzucają gwiezdne łkania w morze. I w tych, co umierają w słoneczne południe, I w tych, co przeklinają, w tych, co błogosławią, W tych, co Chrystusów zwodzą, całując obłudnie, I w tych, co się w rozpuście pod krzyżami pławią. Wszędzie jest! Dręczy, cieszy, marę zwątpień ciska, Zachodzi z tyłu skrycie, w proch rzuca, uśmierza, Ukaja i przeraża, w wszechświętości błyska! - Apokalipsowego nosim w sobie zwierza. Dwa Michały Tańcowały dwa Michały, Jeden duży, drugi mały. Jak ten duży zaczął krążyć, To ten mały nie mógł zdążyć. Jak ten mały nie mógł zdążyć, To ten duży przestał krążyć. A jak duży przestał krążyć, To ten mały mógł już zdążyć. A jak mały mógł już zdążyć, Duży znowu zaczął krążyć. A jak duży zaczął krążyć, Mały znowu nie mógł zdążyć. Mały Michał ledwo dychał, Duży Michał go popychał, Aż na ziemię popadały Tańcujące dwa Michały. Dwa wiatry Jeden wiatr -- w polu wiał, Drugi wiatr -- w sadzie grał: Cichuteńko, leciuteńko, Liście pieścił i szeleścił, Mdlał... Jeden wiatr -- pedziwiatr! Fiknął kozła, plackiem spadł, Skoczył, zawiał, zaszybował, Świdrem w górę zakołował I przewrócił się, i wpadł Na szumiący senny sad, Gdzie cichutko i leciutko Liście pieścił i szeleścił Drugi wiatr... Sfrunął śniegiem z wiśni kwiat, Parsknął śmiechem cały sad, Wziął wiatr brata za kamrata, Teraz z nim po polu lata, Gonią obaj chmury, ptaki, Mkną, wplątują się w wiatraki, Głupkowate mylą śmigi, W prawo, w lewo, świst, podrygi, Dmą płucami ile sił, Łobuzują, pal je licho!... A w sadzie cicho, cicho... Dyzio marzyciel Położył się Dyzio na łące, Przygląda się niebu błękitnemu I marzy: "Jaka szkoda, że te obłoczki płynące Nie są z waniliowego kremu... A te różowe - Że to nie lody malinowe... A te złociste, pierzaste - Że to nie stosy ciastek... I szkoda, że całe niebo Nie jest z tortu czekoladowego... Jaki piękny byłby wtedy świat! Leżałbym sobie, jak leżę, Na tej murawie świeżej, Wyciągnąłbym tylko rękę I jadł... i jadł... i jadł...". Dzieci w polu Idą dzieci ścieżką. Z prawej strony owies, Z lewej strony łubin żółty i pachnący. A na łące, w dali, stadko białych owiec I chłopczyk, i piesek stada pilnujący. A nad wszystkim słońce złotym blaskiem świeci, Promieniami ciepła cały świat przenika: I tę ścieżkę polną, i idące dzieci, Owies, łubin, owce, pieska i chłopczyka. Dzieciństwo Matce O Cyganach, północy i strychu, Pełnym szpar, dziw od sęków, przez które Seledynu płynną sztukaturę Księżyc wlewał na sufit wisielczy, O sekretach, po ciemku, po cichu, 0 wędrownym teatrze i mnichu, Zbierającym pod gwiazdami zioła, Będzie powieść straszna i wesoła. Cienie liści w trzepocie na ścianie, Srebrne bryzgi przez drżącą firankę, Sen mój z jawą bawił się w chowankę I przez siatkę włóczkową łóżeczka W nieskończoność wpływał niespodzianie, Wtedy - łkanie, biały strach, wołanie! Jak śnieżyca pędzą barwne skrawki - - Sny: w potwory rosnące zabawki. W starej książce był posępny szatan, Co wpatrywał się w Lygię zlęknioną, Była Lygia moją narzeczoną, Więc ratować ją chciałem alchemią I warzyłem ziółka, jak szarlatan, Potem nocą mnie dusił Lcwiatan, A przed bramą stały groźne czaty: Pan wieczności - czarny pies kudłaty. Byty walce i rzewne piosenki, Bale w zamkach, w zaklętych stolicach, (Wtedy jeszcze po lwowskich ulicach Chodził Pelek Przysiecki z kochanką!) Były drżenia, wyznania i lęki, Szum kasztanów, słodkie łzy podzięki, I był księżyc, co patrzał z wysoka Na Felaxa de Birbante Rocca! O, te dziwne, niespokojne wieści! O, majowe i szalone wino! Rycerz Felax pomocną godziną Gorączkowo opowiadał dziwy: "Wiatr ogrody rozkołysał w mieście, A w paltocie zmięty list szeleści!" ...Błądzą w rynku cienie niedorzeczne, Drżą, jak serca, gwiazdy średniowieczne. Gwiazdy! Nuty rozbitych kantylen, Na niebiosa garściami ciśnięte! Czyje dłonie obłąkane i święte Rozrzuciły moją młodość śpiewną? Kto otulił w błękitną mantyllę Czarną Łódź, romantyczną Sewillę? Błędny dandy, uśmiechnięty blado, Szedłem miastem w płaszczu i ze szpadą. Gdzie mój rycerz ze swym Rossynantem? Gdzie ów Petzold z obliczem jak grabarz? Kasztelanka gdzie? Cygan Bamabasz Barligunti zwany Rumbarbarum? Gdzie Paganel z kapitanem Grantem? Tam zostali. A ja - emigrantem Jestem... Tęsknię za ojczyzną moją! Tutaj, u was, obco mi, nieswojo. Tam wielbłąda miałem na Sudanie, A żyrafę i palmę na Niassie! Gwatemala miała głowy ptasie, Na Jamajce wodospad się pienił, Ktoś rogaty był na Labuanie, Fioletową kochałem Tasmanię, Z dzikusami nocą szły do tańca Jaguary z "Młodego wygnańca". Tam zostałem - w albumie pocztówek, Na obrazkach, na markach pocztowych, W lalkach z kitu, w ogniach kolorowych, W czarnej magii, w mym laboratorium, Pełnym rurek, kółek, gwoździ, śrubek, Tam, w kajetach, gdzie tysiące słówek Z egzotycznych zbierałem języków: Hałas ludów, confetti słowników. Tam zostałem - w matczynym kajecie, W najcudniejszym z wszystkich cudnych wierszy! Świat bajeczny, dziw poezji pierwszy! Był tam strzelec, co nie dał kwiczołów, 1 pocztylion w ogromnej karecie, Były dzwony i płaczące dziecię, Jakieś zdanie: "żegnaj... ruszam w drogę" I "daj czarkę - dokończyć nie mogę". Dziecko przed sklepem z zabawkami Kiedy widzę cię, dziecię, przed oknem wystawy, Gdy patrzysz na snów swoich jawę niedościgłą, Trud ojca twego wstaje przed oczyma krwawy I chora matka twoja - w ręce zawsze z igłą. Widzę izbę w piwnicy ciemnej lub na strychu, Swąd, zaduch i złą Nędzę plądrującą wkoło, I smutne oczy matki płaczącej po cichu, I strudzonego ojca poorane czoło. Kiedy widzę cię, dziecię, jak patrzysz z zachwytem Na wszystko, co dla ciebie jest jedynie mitem - Co bliskie a dalekie jest jak śnienie złote, O! wtedy w twym serduszku każde drgnienie czuję: I radość, którą szyba okienna wstrzymuje, I niespełnionych marzeń wszechludzką tęsknotę. Dziedzilija ... Są tajemnicze Błyski, szmery krwi, nieznane szelesty W głębi dziewiczych ciał - i te się budzą Bóg wie jak..." Słowacki, Beniowski, Pieśń VI Przeciężkie dojrzewanie zbóż. Dziewczyny z drżeniem czekają: czy już? O, cudne okrąglenie piersi! O, krwi! I czują jakieś przelewania w ciele, jakaś nieznana budzi się moc... O, biódr dziewczęcych wygięcia przecudne! Długie, słoneczne, żmudne, gorące dni! O, dojrzewanie dziewicze upojne! O, niespokojne, tajemnicze chęci kochania! Kwitnienie! O, mocy słodka i znojna! O, sny rozkwitłe w parną letnią noc! Przeczuwań chwile! Chwile dziwnych, trwożnych zagadek! A słońce patrzy, a pali, lśni, i dziwne siły wlewa do krwi, i coraz więcej, coraz goręcej kocha się słońce we krwi dziewczęcej... (To jaśmin kwitł... to kwitł bez..., śniły sen, a sen sczezł...) - Jedna szepnęła: Wstyd... - Druga szepnęła: Nic... - Trzecia spytała: Wiesz? - Czwarta w płomieniu lic, jak róża, oczy przymruża i mówi: wiem. ... I wtedy - dziwna spojrzeń powłóczystość! I wtedy - cudna ruchów ociężałość! Czystość! Białość! (A może chuć? A może tajne, groźne przeczuwanie lubieżnych czuć?) I czują, że coś się stanie... O, okrągłości! O, lato! O, dojrzewania mocy! O, pełni! A wczoraj nie wiedziały, a dziś już wszystko wiedzą! Dziwie! O, Dziedzilijo! Dziedzo!... Dzień Dzień był dziś dziki, dziwnie niespokojny. Krążyły głuche wieści między ludem, Tłum po ulicach spacerował rojny, I było w mieście trwożnie... Jak przed cudem. Biegli. Wracali. Czekano nowiny. Bledli. Szeptali. I znaki robili. Mówcie! - Milczeli. Płynęły godziny... Mówde!! - "Nie wiemy..." Kłamiecie! - "Zabili!" Upał straszliwy piekł suche chodniki, Leniwa nuda wpełzła w puste domy... Chaos i cisza... Obłęd krążył dziki, Zataczał koła, zastygł nieruchomy... I parno było, duszno do wieczora... I zanosiło się na wielką burzę... Sina nad miastem rozrosła się Zmora, Ciemnoliliowe chmury zwisły w górze. Zakręcił wicher szary pył uliczny! Szyldy się tłukły o cierpliwe ściany... Księżyc zza chmurzysk wychynął mistyczny I skrył się, blady śmiertelnie, znękany... Noc się już zbliża. Wyje wiatr na dworze I drzewa zgina i liście kołysze... Daj sen spokojny starcom. Panie Boże, A wszystkim grzesznym wiekuistą ciszę! Dzień Nadenerwuje, nabiega się człowiek przez cały dzień. Przez oczy włażą do mózgu przedmioty, przedmioty... Ruchy, słowa i myśli przez cały dzień. Wieczorem zmęczone oczy mdleją z tęsknoty. Szumi tęsknota rozpłakana: O, Boże, Boże, Dlaczego pod Twoim krzyżem Nie leżałem kamieniem od rana? Nadenerwuje, nabiega się człowiek przez cały dzień, Tutaj strzępek radości, tam ostry odłamek zgryzoty. Wieczorem Oczy "Umierają z tęsknoty. Trzy wódki, cztery wódki, siedzę tępy jak pień I po twarzy mnie biją fostroty. A kiedy się upiję, Idę oczami zmęczonymi spać. I w czarnych supłach snu Śmierć się wije. Dziesięciolecie Było wam, panowie, witrażowo i seledynowo. Było "jakoś dziwnie" w "osmętach" i "tęsknicach". Jak pięścią między oczy uderzyło Słowo I poszli starzy zrzędzić po kawiarniach i ulicach. Całe lata się w Polsce ględziło o duszy, Pisząc hymn do Księżyca na poetyckich okarynach, Aż się w sercu czerwonym żywy śpiew rozjuszył I huknął, i przepędził durniów w pelerynach. W Paryżu, nad absyntem, marzył się Królewicz Długowłosym próżniakom, warszawskim Verlaine'om, A jak słońce nad światem stał nad Polską Mickiewicz, W teleskop nań patrzyły Kallenbachy jeno. Roiły się wam senne faramuszki w dali, Miriady i miriamy, chramy i rapsody, My - z Ody do młodości, wiecznie młodej Ody, Porwaliśmy się w życie, jak z porywem fali. Jeszcze by dziś ze słówek pitrasili swojskie Malowanki, kilimki i freblowskie wzorki, Kwiląc "wiązaną mową", że to "takie polskie", I kwitłyby rodzime poetyckie Tworki. Trzaskiem strof pękających walić w tych matołów I gradem strzał skrzydlatych prażyć w ich kilimy! A na strzałach osadzać świszczące wesoło Ostrza słów rozpalonych, pałające rymy! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tak się przyszłość buduje -- muskularną mową. Tak się życie pcha naprzód -- śpiewną robocizną. Młodości, daj nam skrzydła! Boże, ześlij słowo! W pęd sławy, w dzieje swoje, porwij nas, ojczyzno! Dziewczynom Zmęczone już jesteście. Wasze oczy ciemne Słodki zmierzch wytęskniły dziewczęcą tęsknotą. Słońce kona daleko... O, żale daremne Dnia, co próżno odganiał zórz czerwone złoto! Idźcie do domów swoich. Świec nie zapalajcie, Bo warn miesiąc osrebrzy łagodnie świetlice. Smutkom, bladym kochankom, nocą się oddajcie, Dziewczyny mojej duszy, dziwne Tajemnice! I śnijcie... A gdy rankiem zadrży brzask różowy, Wdziejcie szare i proste, ze mu tkane szaty, Pomódlcie się dobrymi, dziewczęcymi słowy I podlejcie w ogródkach swych zakwitłe kwiaty Dziurawiąc niebo Leopoldowi Staffowi w dowód serdecznej i zawsze żywej przyjaźni Dziurawiąc niebo wściekłym wzrokiem, Nogami kopiąc pijany glob, Zataczam się olbrzymim krokiem, Żeglując pod wydęty strop. Przypłyną do mnie wielkie wody, Porwą mnie w podróż, w straszny bieg, W zielone gody i przygody Korytem rozjuszonych rzek. Gdy wyląduję, będzie lato, Kleisty, roztopiony skwar, Zgniecioną łąką, jako szmatą, Z gorącej twarzy zetrę żar. Wicher mi borem w oczy śmignie I wleje w gardło zloty śpiew! Zdrowie się we mnie z krzykiem dźwignie, Zagalopuje ciemna krew! Z życiem, niedbale przerzuconym Przez ramię, jak zwierzęca sierść, Utopię w niebie rozkrwawionym Moją wrzeszczącą ostrą śmierć. Wrócę czerwony i szalony, Jak głodny pies śród świeżych ścierw! Jak okrzyk igły rozżarzonej, Gdy w obnażony trafi nerw! Świat mi pod dało się położy, Jako pod topór kawał pnia, I sen mój będzie, jak sen Boży W wigilię pierwotnego dnia. Dzika historia Przyleciał Francuz - krzyknął: "Elle est morte!" - w czaszkę trach! Rozdarła myśl - gest się zwichnął W oczach wielkich jak strach - I przewróciło się, mózg wierzgnął: Co ? Co ?! Pourquoi ?!! Nie gdacz po francusku! Nie rozumiem!!! - Pisk się przerżnął, Wyskoczył nad wargą w muskuł. Wiem, wiem, nie rozumiem, Targam, tarzam się w łzach, A ten głupi, przestraszony, tłumaczy: "rątąsąbą purmęlantą bątęrąlą". Co? Dlaczego? Kiedy? Co to znaczy?! I w gardle krztusi się piach, piach, piach! Dziwy na niebie Zgroza, zgroza na wysokościach, Strop rozdziera, karmmy wypruwa! Hefajstos w chmurach huczy, Z gromów słowa wykuwa! Nasze to łby na kowadłach Błyskającym młotem gruchoce! Pękających piorunów bomby Biją w struchlałe noce! Świst, świst, iskier prysk i wrzawa, Iluminacji pędy i kręgi! Pierzcha w popłochu gwiazd kurzawa, Dzwonią miedziane słowięgi! Ręce wbite w kocioł niebios! Metal roztopiony w kościach! Hej, oczy jak pięści - podsycajcie Zgrozę bożą na wysokościach! Dżońcio Mój piesek Dżońcio - oto go macie - To mój największy w świecie przyjaciel. Codziennie w kącie kanapy siadam I z moim Dżońciem gadam i gadam. Gadam i gadam, a Dżońcio milczy, Lecz mnie rozumie piesek najmilszy. Dziś mówię: "Dżońciu! Pomówmy o tem, Żebyś od jutra był naszym kotem. Będziesz pił mleko i łapał myszy"... Dżońcio udaje, że mnie nie słyszy. "Albo zrobimy z ciebie niedźwiedzia I będziesz w klatce żelaznej siedział! Nie będzie szynki, schabu tłustego..." Dżońcio udaje głuchoniemego. "Albo zostaniesz... koniem, powiedzmy... Chcesz owsa?"... (Dżońcio jest nieobecny.) Jeśli nic nie chcesz, to wiesz, co zrobię? Sklep z kiełbaskami otworzę sobie. (Dżońcio już uszy nastawił sztorcem, Słuchaj)... a z ciebie zrobię dozorcę, Żeby nie skradli kiełbas złodzieje!" Dżońcio się łasi, Dżońcio się śmieje! Eksperyment Wiosno! Wyraźnie i dobitnie, Wyraźnie, dobitnie i ostro W noc twych narodzin o tobie myślę. Myślę zimno, spokojnie i ściśle: Oto Śnieg Topnieje. Oto Jest Cieplej. Oto kępami ziemi brunatnej Pulchnieje od głębi wzruszone Powiśle. Tają lody ostatnie, Ruszają wolne wody (Pięknie! choć pseudoklasycznie.) I z zakrzepłej przyrody Wypływa nowy, młody Świat I kwitnie. Wyraźnie i dobitnie. I najświadomiej, Jak fizjolog na preparacie, Tak ja Powyższymi słowy Obnażam nerwy polskiej mowy. (Nie inaczej na przykład Uprawiałbym anatomię.) Tak właśnie spokojnie, Tak świadomie Kładę na szklanej płycie Wiosnę, Jak żabkę zieloną. Przecinam wzdłuż, Otwieram wszerz I celnym lancetem W nerw. Drgnęła. Więc: życie. Różnica jest znikoma. Tyle tylko, Że zamiast anatoma Wzięliśmy poetę. O to mi właśnie chodzi, Wiosno, wiosno, żabko zielona! W noc twych narodzin Leżysz rozpięta na tym papierze, Piórem z wysoka w sedno twe mierzę. Zaraz uderzę. Jeszcze ostatnie spojrzenie Przymrużonego oka, Jeszcze ostatnie wahanie O włos - - - I Cios W głąb Pospolitego słowa. Drgnęło. Potopem słońca trysnęło, I w bezwstydnych gałęziach bzów ("Bzów"!!!) Miota się zakochana, szalejąca głowa. I teraz nie wstydź się już słów - Powiedz o wiośnie: radosna, Powiedz o wiośnie: miłosna, Bo to już PRAWDA. Poeci! Oto jedyny sekret naszego rzemiosła: Wtargnąć wewnątrz! I wiosną stanie się nawet wiosna. Słuchajcie, jakie dziwy się dzieją! I jak ta wiosna, kiedy ją natnę, Tętni i śpiewa mi w każdym zmyśle: "Oto jest cieplej, śniegi topnieją, Oto kępami ziemi brunatnej Pulchnieje od głębi wzruszone Powiśle". Epistoła sentymentalna l Cieplutko w moim pokoiku, Milutko, jasno i wesoło, Chcę Cię obdarzyć najłaskawiej Sentymentalną epistołą. Spod abażuru zielonego Przyćmionej lampy blask przyświeca, Samotnie siedzę, gorzki wdowiec, W miękkim fotelu koło pieca. Popijam wiśniak, wykradziony Kochanej matce ze spiżarki, Piję dostojnie i spokojnie Ze staromodnej czeskiej czarki. I palę, palę... Może palę Mosty za sobą, tonąc w dymie, Gdy taśmą modrą, z ust puszczoną, Piszę w powietrzu Twoje imię? 2 Już mnie znużyły sny o mocy, Zapałach, szałach, ideałach! Więc się wyciągam, słodko drzemię 1 o niebieskich śnię migdałach. Śnią mi się psotne faramuszki, Jakieś koszałki i opałki, I te bajeczne, niemożliwe Niebieskie śnią mi się migdałki. I widzę Ciebie, jak zawzięcie Mielesz je, tłuczesz, trzesz i drobisz, I pytam w strasznym przerażeniu: "Najmilsza moja! Co ty robisz?" A ty mi na to: "Nie przeszkadzaj I nie zawracaj teraz głowy! Szykuję na twe zaręczyny Torcik niebiesko-migdałowy". 3 Mam takie dni sentymentalne, Gdy w smutku raiło mi jak dziecku, Czytam Dickensa, Walter Scotta I czuję się po staroświecku. I mam przygody nadzwyczajne, Hece z ucieczką i z romansem I tajemniczych nieznajomych, I długą podróż dyliżansem. I widzę Ciebie - w krynolinie, Jak onych czasów cne niewiasty, I zapominam, że to przecież Rok tysiąc dziewięćset szesnasty! Biegnę na miasto jak szalony, Porzucam domu ciepłe kąty! "Dyliżans! nie!... dorożka! jazda! Starozamkowa pięćdziesiąty!" 4 Przypomniał mi się twój pokoik, Tak dawno, dawno nie widziany: Pianinko, sofka, etażerka I obrazeczków pełne ściany. Śliczne kwiateczki, poduszeczki, Książeczki (zwykle nie rozcięte) I lustereczka, firaneczki, Dalekie wszystko, drogie, święte... I krzesełeczka i stoliczek, Mały stoliczek z szufladeczką, Gdzie stos olbrzymi moich listów Pod różowiutką spał wstążeczką. ...Kiedy podejdziesz do stolika, Usłyszysz, jak szuflada z dcha Za stosem listów, strasznych listów W wielkiej tęsknocie ciężko wzdycha! 5 Mój Boże! Czyżbym mógł zapomnieć, Że w złotej klatce masz kanarka?! (Sam przecież do ciemnego sklepu Chodziłem z Tobą w deszcz po ziarnka.) U kanarkowej eskulapki Brałaś gwałtowne konsultacje, Jako że Maciuś nie chce śpiewać I wpadł w zupełną rezygnację. Nie wiem, czy dziś się lepiej czuje Czcigodny Maciej melancholik, Lecz sądzę... że powinien wzdychać Jak za listami mymi stolik. Macieju, stary przyjacielu, Jeżeli jesteś uzdrowiony I teraz śpiewasz - to mi wybacz, Lecz to jest nietakt z twojej strony! 6 Konacie, smętki żartobliwe I żarty moje niewesołe... Po dwóch tuzinach strof - zakończę Sentymentalną epistołę. Nie płaczcie, oczy... Ciszej, ciszej... Skonała radość - rozpacz skona... Bądź zdrowa, dawna i daleka, Bądź zdrowa, moja utracona!... Już wielka senność mnie ogarnia, Usnę spokojnie, bezboleśnie... Wiem, że nie będziesz mi się śniła, Bo już przyjść nie chcesz nawet we śnie. A jednak do snu mnie utulą Dłonie dalekie, najłaskawsze... - - - - - - - - - - - - - - - - A zegar cyka: "Nigdy, nigdy..." A serce bije: "Zawsze, zawsze..." Epos Pani Marii z Kossaków Pawlikoieskiej Może to dzwonią dziwodzwony, Może to gonią dziwożony, Może przez jary, przez chojary, Gna koń straszliwy, koń szalony? Niebo przerzyna sierp złotawy, Szklą się w głębinach czarostawy, Brzęczą fruwieńce, nocne deńce, Tańcem trącają zielne trawy. W róg zadmie głucho ciemny strzelec, Ozwie się cielec czamobielec, Wyjdzie kosmaty, trawy skrwawi, W miesiąc rogaty ślepia wstawi. Zawyje dziko bestia święta, A burza wieków się rozpęta! Hej! Ojcze Byku! Słyszę! Słyszę! W zodiaku gwiezdne rżą zwierzęta! Erotyk Już się o grzechy noce proszą, Już z wiosny znów jak z bólu krzyczę, Nieubłaganą mnie rozkoszą Zakuj w ramiona ratownicze! A jeśli zacznę się na nowo Wyrywać zbuntowanym ciałem, Powiedz mi wreszcie pierwsze słowo, Którego nigdy nie słyszałem. Bo znów pogański samum wieje W pędach, zawrotach, burzach, blaskach! Pamiętaj: kiedy znów zdziczeję, Odrzyj mnie z wichrów i ugłaskaj! Erotyk o bzach Bzy gęsto sterczą sztorcem, gruboziarniste i mokre, stokrotne, gotowym wierszem, radośnie rozrosłe bzy. O szóstej rano wstałaś, dziewczyno z prężnym sercem, i łamiesz, z miłości dla mnie, promieniejące bzy. Tak wcześnie i już tak gorąco. A cóż dopiero w południe, gdy jeszcze mocniej w nozdrza uderzą zerwane bzy! Dziewczyno na palcach wspięta, której ręce tak czule, z taką nadzieją chwytają coraz pełniejsze gałęzie! Dziewczyno bardzo szczęśliwa, z listem wycałowanym, z listem okrutnie krótkim, cóż na niemiłość poradzę? Trzęsę się twoim szczęściem i drżę jak targane bzy. Erratum Do mego życia wkradł się błąd ponury: Stąd ciemne miejsca i tekstu zawiłość. Proszę poprawić: W 40 roku od góry, A w którymś tam od ziemskiego dołu, Zamiast: rozpacz Powinno być: miłość. ...Et arceo Odi profanum vulgus. Kościół czy kawiarnia, Republika czy kino, wiec szewców czy armia, Naród, gmina, rodzina, uczelnia, czytelnia - Wszystko chaos i zgroza, i pustka śmiertelna. I w tym hucznym stuleciu tyrańskiej wspólnoty, Śród głupich wielkorządców i tępej hołoty, Gdzie patos lwi rozdyma mrówczą krzątaninę, Gromadząc ludzkość w nudną, mieszczańską rodzinę, Gdzie pustego kościoła krzykliwi papieże Na gruzach Babilonu - babilońskie wieże Wznoszą pośród szwargotu wyszczekanych maszyn, A chciwa czerń szpieguje samomość serc naszych, W tym wieku rozjątrzonym, wydętym, okrutnym - Przechodzę, mijam, milczę: obcy, zimny, smutny. Ex oriente Noc gwiaździsta na Bagdad sypie złotym piaskiem - nie o niej śpiewam. Nad gulistanem słowiczym księźyca zakwitł jaskier - nie o nim śpiewam. Gwiżdżę na klejnoty arabskich cudów, na zaloty Zulejki i różane olejki! - O rozkwitłym, olśniewającym Ogrodzie Ludów, ja, poeta warszawski - śpiewam. Pobladły Szecherczady. Noc jest tysiączna i druga. O niej, promieniejącej wszechświatowym blaskiem - śpiewam. O Homerach, o Wergilich stepowych I o pieśniach nowych - od Uralu do Alaski - śpiewam. Ej, nie sami bywali Dantowie, panowie profesorowie! Dla Szota Rustaweli błagając waszej łaski - śpiewam. Nie samych Latynów i Greków-skosztować by wam Uzbeków! Dla Aliszera Nawoi błagając waszej łaski-śpiewam. Muzo! Pieśń opowiadaj Sulejmana Stalskiego, Lezgina! Harmonię i piękności mowy ossetyńskiej, buriackiej, kazachskiej - śpiewam. Ej, nie w Atenach - w Ufie, w księgami tłok jak w piekarni! O rudach Kiriandyku - Kulibaja, poeta Baszkir, śpiewa! O inżynierach urodzonych w jurtach, o elektrotechnikach Udmurtach, O chirurgach skośnookich, o radio w aule abchaskim - śpiewam. O bujnej zieleni soczystej, z pustyni bezpłodnej wytryslej, O Czukczach maleńkich, wpatrzonych w elementarza obrazki - śpiewam. Tunguz w tajdze, Ewenk w tundrze "Wojnę i pokój" czyta... O "Trzech Budrysach" w szkolnej czytance tatarskiej śpiewam. O kamczadalskich malcach, co wyrosną na Edisonów, O sławie i wielkości jutrzejszych Newtonów czuwaskich śpiewam. Turkmen, wczoraj koczownik, studiuje agrobiologię... O chemiczce moskiewskiej, Jakutce z nosem płaskim - śpiewam. O, nowi przyjaciele! Jakże świat się rozszerzył w urodzie! Syn Łodzi-rozmawiam z wami!! O snach uczniaka-fantasty śpiewam. - Samed Wurgunie, przyjacielu mój azerbajdżański! Chwałę twej bohaterki, kołchoźnicy Basti - śpiewam. - Mirzo Tursun Zade, przyjacielu mój z Tadżikistanu! O tym, że wiersz swój o Indiach mówiłeś mi w knajpie wrocławskiej - śpiewam. - Simonie Czikowani, miły piewco gruzińskiej jaskółki! Przyjaźń naszą, na Wiejskiej winem oblaną kaukaskim - śpiewam. O was, zbudzonych radośnie, w pochód ludzkości włączonych, O was, bracia, świecący nowej epoki brzaskiem - śpiewam. Synowie Rewolucji! O sercach Dwóch Wodzów najmędrszych, Co was wywiedli na słońce z ciemnoty, krzywdy i jaskiń - śpiewam. Wznoszę tę pieśń, jak puchar: za Naród Stu Narodów! O tobie, wschodzie słońca, o tobie, słońce Wschodu - śpiewam. Exegi monumentum Smutek mnie obrósł kamieniem I trwam, wspaniale żałobny. Kto ja jestem? Kamień nadgrobny Z wyrytym Twoim imieniem. "Extrablatt!" Pan kapelmistrz zwariował widocznie: Macha strasznie, podnieca go hałas! Brak już tchu! Panie, niech pan odpocznie! Takie tempo - to absurd, to chaos! Wrzawa, wrzawa, a two-step szalony Wre i pieni się, miota iskrami' Ponad głową mą kelner spocony Z entuzjazmem wywija kunami! Sapią, dyszą, parują i pachną, Wrzawa, wrzawa, w rozgwarze, w rozdźwięku: "Extrablatt!" Ktoś wyskoczył i machnął W dymie, zgiełku i krzyku, i brzęku! A przez miasto, kipiące narodem, Który buchnął, jak czarna krew z płuca, Pędzi Śmierć, pędzi Śmierć samochodem, Chmary kartek czerwonych rozrzuca! Fakt z redaktorem Jak on mnie nudził! Ledwo nie zamęczył Projektem pisma, kontaktów z zagranicą, A ja wtedy właśnie po stromych schodach bez poręczy Zjeżdżałem ślepy, porwany beznadziejną ślizgawicą. Jak mu to wytłumaczyć? Jak przerwać wieczystą mowę O wymianie myśli i nawiązaniu stosunków? "Kula ze śnieżnego selenitu". Tą kulą rosłem w sobie, Staczałem się w śmierć pełną światła, W szklaną cysternę ugwieżdżonego trunku. Wreszcie, gdy mi do oczu przystawił zagrożoną kulturę I urósł wieżą na stole, wieżą spiętrzonych tematów, Dosłownie przetłumaczyłem na światło całą współczesną literaturę, Kulą buchnąłem w otchłań I opryskałem zdumionego redaktora pluskiem zaświatów. Falliczna pieśń Dwudziestoletni bracia moi! Dwudziestoletnie moje siostry! Młodzi! Silni! Zdrowi! Którzy czujecie w sobie krew czerwoną, Gorącą, dumną, świeżą, pulsującą! Którzy czujecie rozkosz rozprężenia Muskułów twardych! Którzy stąpacie po ogromnej kuli: Po ziemi starej, mądrej i okrągłej! Którzy czujecie rozkosz słowa: żyję! Którym zalewa serca boskim szczęściem Myśl o rozkosznej fizjologii Życia! - - Hej, wam dziś śpiewam, piękni, mądrzy, moi! - Hej, wam dziś śpiewam, silni, zdrowi, młodzi! Pieśń, której niech się dziewczyna nie wstydzi! Pieśń, która młodzieńcowi skrycie Niechlujnych, głupich myśli nie nasuwa! Dwudziestoletni bracia moi! Dwudziestoletnie moje siostry! Śpiewam falliczną, tryumfalną Pieśń! Bo święte jesteś, Życie, w każdym calu! Bo cudne jesteś, rozkoszne i boskie, Kto jeno umie drżeć na myśl o tobie, Kto jeno umie nazwać cię wszędzie, Gdzie jesteś z Boga: pierwotne i ciepłe, Gdzie wytryskujesz jak nasienie ludzkie W ostatniej drgawce spełnionej rozkoszy! Gdzie jesteś świetlną, olbrzymią potęgą, Z którą się trzeba w Jedność mądrą stopić, Gdzie jest nad glebą wilgotną, zoraną, Ciepłe, łaskawe, miłościwe Słońce! O, chwała, chwała wszystkiemu, co żyje! Pójdźmy z Miłością w życie, pójdźmy z sercem, Co umie kochać! Co umie się cieszyć! Pójdźmy - "bezwstydni" dla sobaczej zgrai Kretynów, błaznów, chamów i kramarzy! Lecz czyści, święci, cudni i radośni Dla każdej młodej, kochającej duszy... Oto w południa skwarze, pod prostopadłymi Słońca promieńmi, w gorącu upalnym, W najbielszym, świętym słonecznym ognisku, Na polu złotym, cichym rozpalonym Leży Kobieta - naga, biała, silna, Leży Kobieta - jędrna, żądna, młoda, Leży Kobieta! Kobieta!! Kobieta!!! I oto idzie ku niej Mąż Ogromny, Silny i piękny, zagorzały zdrowy, Grzany słonecznym upałem południa, Idzie Mężczyzna! Mężczyzna!! Mężczyzna!!! I wyciągają się kobiece ręce, I rozwierają się kobiece nogi, Wznoszą się piersi głębokim oddechem I rozszerzają się okrągłe biodra, I patrzy w słońce Łono Kobiecości... Serce mężowi młotem tłuc poczyna, Święte wzruszenie ogarnia mu duszę I szybko kroczy, i ciężko oddycha, Jak Bóg radosny... I oto wznosi się w nim Duch Świetlisty, I oto żądza cudna go ogarnia, I zwierzę chutne, i instynkt odwieczny Ku niej go ciągnie... I pięknie, potężnie wznosi się do góry Fallus, męskości święta doskonałość! (- Precz, tępogłowe chamy! Precz, sobaki! Ani mnie chichot wasz podły przerazi, Ani zamglone oczy, ani wargi, Cuchnącą pianą sprośności zalane!)I oto łączy się ciało mężczyzny Z ciałem kobiety... Oto się splatają Ręce i nogi, a kobiece mleko Z zduszonych piersi tryska... Oto wargi Zwarły się w długi, słodki pocałunek... I drgają ciała, i w pośpiechu, w szale Czekają Przyjścia, czekają Spełnienia, I oto czują, jak się rozkosz zbliża, Jak się tumanią krwią zalane mózgi, Jak biją serca pod rytm ciał drgających, Jak dziko palą ciała razem zwarte, Jak się splecione zacieśniają więzy, Jak wargi wilgne szepcą urywane Słowa miłości... Aż wreszcie chwila okropna przychodzi, Kiedy ich rozkosz przeszywa jak strzała, Jak błyskawica, jasne szczęście bije I wytryskuje nasienie mężczyzny W kobiece łono... O, chwała, chwała wszystkiemu, co żyje! O, bądźmy czyści, mądrzy i radośni! O, idźmy w życie z miłością słoneczną, Z którą się trzeba w Jedność mądrą stopić, Gdzie jest nad glebą wilgotną, zoraną, Ciepłe łaskawe, miłościwe Słońce! Figielek Raz się komar z komarem przekomarzać zaczął, Mówiąc, że widział raki, co się winkiem raczą. Cietrzew się zacietrzewił, słysząc takie słowa, Sęp zasępił się strasznie, osowiała sowa, Kura dała drapaka, że aż się kurzyło, Zając zajęczał smętnie, kurczę się skurczyło, Kozioł fiknął koziołka, słoń się cały słaniał, Baran się rozindyczył, a indyk zbaraniał. Flecista Był piegowaty maty flecista W wielkiej stołecznej orkiestrze. Grzmiące symfonie targały przestrzeń, A on w swój flecik świstał. Oczki kaprawe błogo przymykał I mdlał w łkającym spazmie, Burzą huczała groźna muzyka W szalonym entuzjazmie! Grał piegowaty mały flecista Dla pani w trzecim rzędzie. Była ta pani modro-złocista Jak mgława dal w Legendzie. I dął płucami, i piszczał o tem, Że płacze nocą i tęskni! Niech jej opowie straszną tęsknotę Ten pisk, ten pisk zwycięski! Niech ona wstanie i świętą dłonią Z ust pocałunek mu prześle! Patrzcie - powstaje, wstaje na krześle Flecista nad symfonią! Patrzcie - on krzyczy w natchnionym szale I pięści zaciska w gniewie, Że jego fletu nie słychać wcale, Że ona o niczym nie wie! I jeszcze ryczą trąby, puzony, Wiole zanoszą się szlochem, A już do krzeseł zamęt skłębiony Runął spiętrzonym popłochem! Flectere si nequeo superos Acheronta movebo Ilem ja się nabłagał, Godzin moich rozkrwawił, Kiedym z Tobą się zmagał, Byś od siebie mnie zbawił! Iłem wykłuł oczami Gwiazd w otchłannej twej nocy, Urągając twej mocy, Kiedy byliśmy sami. Wymęczyłeś mnie, drżący O swych dzieł tajemnicę, Doskwierając mi słońcem, Strasząc sinym księżycem. Iłem razy odskoczył, Nie zabity piorunem, Gdym zbyt śmiało wbił oczy W chmurzysk burzę i łunę! Wieczna moja zgryzoto, Męko moja, torturo, Śmigająca mną potąd, Aż w śmierć wmieciesz wichurą! Gdy nie schyli się niebo, Piekło sercem poruszę, Acheronta movebo! Muszę! Fryzjer W sierpniowy cichy zmierzch Fryzjer czesał żonę. Melodiami na dłonie opadły Włosy znużone. Złoty jedwabny deszcz Przez palce spłynął do ziemi, Fryzjer-wizjoner krzyczał Oczyma zakochanemi! On widział ogromną dal, Gnał tryumfalnym pędem, Na strzępy gniewnie darł Mgły złote mojej legendy. Wysoko podniósł pięść I krzykiem ostrym Cię sławił! (Szukałem ciebie w mgłach, Cios jego twarz mi skrwawił!) A potem krwawą dłoń Zanurzył w złote rozpięty I grał na włosach pieśń, I święty był, I płakał z mojej tęsknoty! Fryzjerzy Chaplinowi W pustej golarni siedzą fryzjerzy pod ścianami. Patrzą, czekają, gości nie ma, więc nudzą się. Sami się czeszą, sami się golą, sami, sami, Mówią, co wiedzą, drzemią i chrapią, i budzą się. Idą do okna, nic nie ma w oknie. Wracają do luster, w lustrach - fryzjerzy, Gładko uczesani, ulizani żałobnie, Upudrowani, piękni fryzjerzy Gazetę czytają, czoła trą i gwiżdżą. Chodzą, czekają na rzecz obcą, rzecz inną. A tymczasem przed lustrem kłaniają się i mizdrzą, Ziewają, połykają senność pustynną. Będzie burza, w miasteczku sino, koguty pieją. Fryzjerzy się boją, chodzą prędko - już grzmi, Fryzjerzy płaczą, fryzjerzy śpiewają, fryzjerzy szaleją, Zwalniają kroku i nagle chodzą a ralenti. Podnoszą ręce bardzo powoli, bardzo powoli, Kręcą głowami bardzo powoli i chodzą z łaski. I niemym szeptem ruszają ustami, wpatrzeni w stolik, W niklowy przedmiot, który ich urzekł śmiertelnym blaskiem. A teraz się wiją, włażą na ściany, ulewę słyszą, A teraz się płaszczą przed lustrem zdumionym - "patrz! tam! tam!" Fryzjerzy tańczą, fryzjerzy krzyczą, w powietrzu wiszą I aniołami fruwają w głębi lustrzanych ram. Gabryś Był raz głupi Gabryś. A wiecie, co robił? Kiedy konie żarły, on im owies drobił. Sitem wodę czerpał, ptaki uczył fruwać, Poszedł do kowala: kozy chciał podkuwać. Czapką kwiat nakrywał, kiedy deszczyk rosił, Liczył dziury w płocie, drwa do lasu nosił. Zimą domek z lodu zbudował przed chatą, "Będę miał - powiada - mieszkanie na lato". Gdy go słońce piekło, to na słońce dmuchał, A za topór chwytał, gdy go gryzła mucha. A tatusia pytał, czy mu księżyc kupi... Taki był ten Gabryś. A jaki? No, głupi. Gałąź Gałązeczka zawsze się chwieje W sposób nigdy nie opisany (I wiatr może dlatego wieje, Ze dźwiękami rozkołysany?) Dzisiaj jedna, osypana różowo, Prężnym łukiem do szyby przylgnęła: "Otwórz okno, wpuść kwitnące słowo", Lgnęła, gięła, mówić zaczęła. Otworzyłem - uderzyła światłem, Światem, kwiatem - i w powietrzu pisze l wiatr za nią, i wiersz za wiatrem! Co za wiersz! Pierwszy raz taki słyszę! Zielonego nie miałem pojęcia, A tu samo, nieproszone, do pokoju, I kołysze różową pamięcią, I nakwieca samotność moją. I stokretnie obfita i mokra Rośnie szeptem coraz silniejszym, Pachnąc głośno, ciągnie od okna W ramię, w pióro, we wnętrze wierszy. Zz dyskretną idąc dyrygentką Dźwięczność świata dygoce giętko I nad wierszem różowością trzęsie Ponad wszelkie zielone pojęcie. Garbus Piękne krawaty, Lecz cóż mi po nich, kiedy jestem garbaty? W tym, w paski srebrne, Byłoby mi do twarzy. Ale daremnie: I tak go nikt nie zauważy. Choćby był z tęczy, Choćby z papuzich był barw, Nikt nie powie: .Jaki śliczny krawat!" Każdy powie: "Jaki straszny garb!" Mnie trzeba szarfy długiej, Najcudniejszej z szarf! Zawiążę ją tak pięknie, Że mnie nie poznacie! - Ach! ach! - szepniecie - Jaki garb! Ale... dlaczego pan wisi - na krawacie? Gawęda rymowana o ojcu i synu, o dwóch miastach i starej piosence W mieście Łodzi, czterdzieści lat temu, Pewien ojciec synkowi małemu Miasto Paryż rysował na stole. Najpierw rzeki szerokie półkole Na serwecie paznokciem zataczał, Wyżej, krążkiem, Etoile naznaczał I w bok kreskę. Tą kreską się szło Na róg rue Tilsitt i avenue Carnot. Tutaj mieszkał. Stąd spacer zaczynał. I prowadził wpatrzonego syna Przez wybrzeża, bulwary i płace, Pokazywał kościoły, pałace, Tu Notre-Dame, tu Concorde, Invalides, Tu Montmartre... Ale czas do spoczynku, Więc na rogu Carnot i Tilsitt Zatrzymywał się. Dosyć. Spać, synku. Ojciec kładzie na Paryżu rękę I, palcami bębniąc, po nim chodzi. Chodząc, śpiewa pewną starą piosenkę, Którą przywiózł z Paryża do Łodzi. Syn zasypia. Po obrusie sen się wije, W obcych słowach plącze się i rwie: "Allons, enfants de la patrie, Le jour de gloire est arrive..." Słońce lampy naftowej w Sekwanie Złotym słupem uderzyło w dno... Tutaj będziesz na mnie czekał, kochanie, Tu, na rogu Tilsitt i Camot... Tak zestarzał się ojciec, dumając, Pośpiewując, ťFigaroŤ czytając, Zajadając pieczone kasztany Na obrusie z półkolem Sekwany, Jakby czekał na wizytę wróżki, Co na skrzydłach zaniesie go w dal, Z miasta Łodzi, z Alei Kościuszki, Na Tilsitt i Carnot, przy Etoile. A syn stał się poetą, gdy podrósł, Coraz częściej w niebo wznosił oczy, Aż na łódzki, czarodziejski obrus Siadł jak w bajce i na Paryż zeskoczył. I od razu - za łódzkim staruszkiem - W kręty ulic labirynt, jak w mit... Wtedy w Łodzi, na Alei Kościuszki, Ojciec był przy Camot i Tilsitt... W mieście Łodzi, pod majowym niebem, Pewien syn szedł za ojca pogrzebem... Jak Komandor kamienny, jak pomnik, Kroczył hardy, rozpaczliwie przytomny, W blaskach sławy, koniaku i słońca Syn do domu odprowadzał ojca... Lecz i pieśń szaleńcowi potrzebna, Żeby godnie Rodzica pożegnał! Więc z uśmiechem, w radosnej żałobie, Syn zaczyna głucho nucić w sobie: O dzieciństwie, którym dotąd żyje, O tęsknocie, co go w przeszłość zwie, I wspomina syn, i milcząc wyje: "Allons, enfants de la patrie, Le jour de gloire est arrive..." Jeśli zgrzeszył przeciw ojcu i Bogu, Jeśli to świętokradztwo i wstyd, To wybaczcie mu-bo to było znowu Nad tą starą serwetą, na rogu Avenue Carnot i Tilsitt. Szkoda ojcze, mój przyszły sąsiedzie, Że już nigdy do Paryża nie przyjedziesz... Ale syn do polskiej Łodzi wróci - I z Alei Kościuszki, co dziś zwie się "Hermann Goeringstrasse" - syn przyniesi Wieść na grób - i Marsyliankę zanuci. * * * Gdy się jest synem buchaltera I ma na twarzy mysie znamię; Gdy się w dzienniku pałki zbiera, A wyskrobuje je, wyciera, I pokazuje czwórki mamie; Gdy się po cum consecutivum Uparcie (...) używa, Natomiast wie się, że od piwa Accusativus będzie piwum. Gdy wbrew opinii oraz zdaniu Szanownych i uczonych sfer Żyje się w błogim przekonaniu Że a+b jest 2 - pR. Gdy się nad Dnieprem Kursk umieszcza (..........................................) dwie I stale rządowego wieszcza Samodzierżawinem się zwie. Dwa lata siedząc w szóstej klasie Gdy 200 rubli długów ma się, Dochodów zaś dwadzieścia pięć (Też z długów - i tak w kółko kręć!), Gdy od Czerwonej do Zielonej Całą Pietryną idąc wzdłuż Wszystkie się knajpy przeszło już Próbując "czystej" i "wzmocnionej". Gdy się na tyłku nosi łaty, A w butonierce świeże kwiaty, Gdy ma się siedemnaście lat, A w siedemnastoletnim czubie Kurzy się złotej wiosny czad I przy tym myśli się - o ślubie, No to przepraszam! W tym wypadku Zgodzę się z każdą mądrą matką, Że taki typ - to nie kariera, Gdy panna za mąż się wybiera, Panna jak wiśnia, kwiecień, świt, Z oczyma modro - świetlistymi Anioł incognito na ziemi, Venus z prowincji, łódzki mit. Gdybym był krzakiem świeżych najczerwieńszych róż Gdybym był krzakiem świeżych, najczerwieńszych róż, (A umieją one świeże być! Czerwone!) Ty - oczy tylko (tak jak umiesz) zmruż, A na ten rozkaz twój - spłonę. I choćby szary, martwy, stał się ze mnie proch, I beznadziejna gruda z mogilnego dołu, Ty - znowu przyćmij tym zmrużeniem wzrok, A róże trysną z popiołu. Gdynia Od jantami, od jastarni, Od surowych skał jastrzębich Ciągnie wiatr - i ptaki karmi Pomrukami chmur i głębin. Nad skałami krążą, jastre, Zaprawiając się w drapiestwie. Tu ma Polska rysy ostre, Rzekłbyś: oto Gryf i Mestwin. Tutaj trzeba ust zaciętych, Zimnych oczu, zimnych myśli: Że te porty i okręty Wpławił w Bałtyk rozpęd Wisły. Tutaj: Tak! I tu ostrożnie Ze słowami, bo w granicie, W ryku morza, w stali mroźnej, Muszą słowa mieć pokrycie. Więc kranami nachylone Do słonego wodopoju, Słyszysz, miasto, jak przysięgą Biją młoty Gdyniostroju? I gdy pięść twardnieje w kastet, Mocniej ściska pieścień ślubu, Usta za kraczącym ptactwem Mruczą wrogom: "Spróbuj... spróbuj!..." Giętko, żywo splatają się moje myśli Giętko, żywo splatają się moje myśli, Jak dziewczynie koszyk z wikliny młodej. Sen leśny, sen powikłany tej nocy jej się przyśni, A rankiem wczesnym - Patrz! Już wraca - już w koszyku lepkie czerwone jagody. Idzie - śpiewa szczęśliwa, ale ciągle urywa, Poziomka za poziomką w jej ustach się rozpływa; Idzie - przystaje, ogląda się, To z uśmiechem, to z żalem! Co też w tym sercu się dzieje! A las czerni się coraz dalej, A coraz bliżej bieleje Chata, w której się śniło, A przedtem się splatało, A teraz się spełniło. * * * Głupcy, gapy, głuptaski, Chodźcie, będziemy śpiewać! Dostąpcie Bożej łaski, Nikt się nie będzie gniewać! Nikt się z was śmiać nie będzie, Na łączkę chodźcie, na trawkę, Każdy z was mądrość posiędzie, Każdy mieć będzie zabawkę! Prawda? Strasznie na świecie!... Tyle się dzieje wokół, A głowę coś gniecie, gniecie, Jakby obręczą kto okuł. A ta świat prosty, wesoły! Wózki nas w pole wywiozły! Tu święte apostoły Też wywijają kozły! I my będziemy wywijać, Chichotać i gawędzić, Będziemy mleczko popijać, Szczęśliwie żywot pędzić! Dostąpcie Bożej łaski! Nikt drwić z was tu nie będzie! Głupcy, gapy, głuptaski! Każdy z was mądrość posiędzie! Godziny Dni robocze, dni bezczynne, Szesnastogodzinne dni, Dni mozolne, dni leniwe, Ostrogodzinne dni. Obskakują mnie godziny chciwe, Potrzebne, niepotrzebne, pracowite, leniwe. Godziny skorpiony i kraby, Godziny nożyce i kleszcze, Godziny madejowe, Próbując, czy się w nich zmieszczę. Od rana do wieczora Nacięty godzinami pion. W samo południe - zmora: Przywiązanego do słupa upiora Strzałą południa przebija zgon. Godziny Nie śpię o pierwszej, o drugiej, nie śpię o trzeciej, o czwartej. Noc ma oczy otwarte, ja mam oczy otwarte, Wpatrujemy się w siebie upartymi oczyma, Kto kogo wzrokiem powali, Kto Kogo Przetrzyma. O drugiej wziąłem alonal, o trzeciej wziąłem weronal, Szarą chemią obłędu szumię, retorta szalona, Modliłem się o trzeciej, przekląłem cię o czwartej, Przy moim heinowskim tapczanie rozpacz sprawuje wartę. Piąta galopem serca z trudem szóstej dopadła, Mżąca za oknem ciemność pobladła w chwiejne widziadła. O siódmej - śmierć bełkocąc, na pamięć nauczoną - Montował rywal nocy huśtawkę z szelek skręconą. Gorące mleko Każą pić gorące mleko, Chłopca mdli na widok mleka. W gardle więźnie spazm wściekłości: Nie chcę mleka! Nie chcę mleka! Zęby w odmęt zieloności Rozwierzganą wtargnąć bandą, Na chłopczyka przed werandą Czterech dzikich Siouxow czeka. W parujące, z kożuchami, Dmucha wódz ich zrozpaczony. Rozpluskaną szklanką mleka Wolny obłok niebem goni. Groteska Królestwo współczesnego czarta, głupota, przed którą lęk chwyta, a często jawne szyderstwo i grymas, stężałe ad aetemam Diaboli memoriam w niezniszczalnego potworka. Nasza tęsknota za groteską, nasz dreszcz, gdy ją czujemy, jest wyrafinowaną lubieżnością zepsutych, bezbożnych dusz europejskich. Mistyczny strach przed wariatem jest naturalny. Mistyczny strach przed idiotą (tzn. człowiekiem głupim, jakimś panem mecenasem, doktorem, profesorem)-czarci, groteskowy. Olbrzymie, fantastycznie powyginane konary drzew w strasznie ciche noce księżycowe, przejmują zgrozą. Lecz to zgroza zdrowa, żywa, przyrodzona. Natomiast dziełem czarta, czyli groteską, może być byle sprzęt lub figurka, stojąca od lat na biurku, może być cały szereg ludzi, zwierząt, nawet spojrzeń i ruchów. Znam w mieście ludzi-diabłów. Nic nie mają wspólnego ze zwykłą postacią Kusego, lecz wiem, że to diabły. Tak samo, jak poznaję psy, które są żydami. Nie tak groteskowy jest Dorian Gray, dłubiący w nosie, jak ów utuczony, lśniący i modnie ubrany semita, którego widziałem w Warszawie w cukierni. (Zaznaczę, że śród żydów jest najwięcej czartów.) A te pochody garbusów, flirty wielkogłowych krępych kretynów, ci masturbanci, kwiczący z rozkoszy przed posągami obnażonych bogiń antycznych, są jeno, że się tak wyrażę, anegdotami groteski. Ona zaś sama, w całej swej istotnej okazałości, jest zwykle niepozorna. Ot - spojrzenie, błądzące np. po kawiarni: blask lamp, ruchliwy dum, brzęk, muzyka, szybcy kelnerzy... I nagle oczy zaczynają szperać: znika wszystko, zostają tylko kąty, kąciki, gdzie skaczą przykre punkty, punkciki, spojrzenie rozpryskuje się w tym szarym kąciku na tysiąc czartów, czarcików, i już za chwilę zastygnie to mrowisko, skurczy się lub rozpłynie w głupi uśmiech, który zda się mówi: ja?-nie!... ja?... nic!... - Niewiniątko! Gwiazda betlejemska Gwiazdo Betlejemska, gwiazdo wcielonego słowa! Słowa o najsłodszym brzmieniu: Miłość. Gwiazdo, do której tyle lat podnosiłem z polskiej ziemi przyprószone oczy, prosząc tym spojrzeniem i bezsłownym szeptem o to, co się nawet w wierszu powiedzieć nie dało: takie było swoje, tajne i tylko miłowania godne! Gwiazdo, co dwa tysiące lat temu zajaśniałaś nad ziemią przodków moich, którzy dali ludzkości proroków i psalmistów, a potem dziadom moim, rodzicom i mnie samemu świeciłaś nad ziemią polską, nad jedyną i ukochaną moją ojczyzną! Gwiazdo kierownicza! gwiazdo przystani! gwiazdo nieśmiertelnej mocy! Mylił się Kopernik: nie dokoła słońca toczy się ziemia, ale dookoła ciebie. Gwiazdo smutniejsza niż inne, bo żadnej innej nie zdradzili tak haniebnie synowie naszej planety. Gwiazdo nad Łodzią, Warszawą, Krakowem! Gwiazdo nad każdym naszym miastem i wsią! Ile oczu rozmodlonych na tobie, gwiazdo polska! Tak, polska. I nieraz się dziwiłem, że nie ma cię na żadnym sztandarze. A wieczór wigilijny był mi najuroczystszym w roku świętem narodowym. Gwiazdo najmilsza! "Dziś piękność twą w całej ozdobie widzę i opisuje, bo tęsknię po Tobie!" Gwiazdo miłości, wiary i nadziei! Będę cię w Wilię wypatrywał na amerykańskim niebie - i ufam, że cię znajdę. I spotkają się wtedy moje oczy z oczyma braci moich i przyjaciół z umęczonych miast i wsi polskich - oraz braci i przyjaciół moich zza murów z żydowskiego getta. Bo ty jesteś także ich gwiazdą, gwiazdo Betlejem! A tym tajnym zgromadzeniu błagalnych spojrzeń tak oto będziemy się modlić: Gwiazdo przewodnia, spraw abyśmy cię już rychło oglądali! A teraz, gwiazdo miłości, stań się groźną, złowieszczą kometą Nowego Heroda, błyśnij mu w przerażone oczy straszliwym wyrokiem, miotłą stań się ognistą i zmieć z oblicza ziemi kata naszego kraju i jego krwawych pachołków. Tak na dopomóż Bóg, tak nam dopomóż Ojczyzno - i obojga ich męka niewinna... Gwiżdżąc sobie a muzom na ulicy poeta rozmyśla o kompetencjach władzy (Na popularną nutę) Idzie sobie żandarm, Urzędowo srogi, Ja się go nie boję, Bo mi nic nie zrobi. Marszczy brwi surowo, Oczy we mnie wpiera, A ja sobie świstam Jednego szlagiera. Jeśli mnie zapyta: -• Dlaczego pań śwista? Nic mu nie odpowiem, Bo jestem artysta. Choćby nie wiem jakie Podejrzenia żywił, Nie ma do mnie prawa, Bo ja jestem cywil. cywil ci ja, cywil, Piękna to pozycja, Dla mnie nie jest żandarm, Dla mnie jest policja! Nie czerwono-żółta Wojskowa osoba, Ale opiekuńcza Srebrno-granatowa. Nie będę się bronił, Nie będę się dziwił, Lecz zanucę czule: "Cywil ci ja, cywil"... Niech mnie ona spyta O tego przeboja, Chętnie jej odpowiem, Bo to - władza moja! Nawet się uśmiechnę, Nawet się pomizdrzę, Z całą galanterią Powiem, na co gwiżdżę. Do komisariatu Pójdę z entuzjazmem, Bo to moje miejsce I wiem za co wlazłem. Hagiografia Pergaminowi święci, straszydła zasuszone, Siedzą w niebiosach kołem, jak na akademii. Puszy się żółty świętek, kiedy jest patronem, Nędzną radość imienin nasłuchując z ziemi. Byli dawniej majstrami, chorążymi cechów, Chodzili na majówki kasy pogrzebowej, Umierali w niedzielę - ważnie, bez uśmiechu, Wydłużając się w laskę gromnicy woskowej. Przeczuwali, konając, panopticum boże, Gdy w kolistym prezydium niebiańskich zdechlaków Zaczną krążyć dostojnie, zmieniani przez zorze, Po tym kalendarzowym, świątecznym zodiaku. Więc już zawczasu czcili prochy i popioły, Basem w chórze śpiewali, mając śmierć na względzie, A kukły zakurzone, gliniane anioły, Szeptały im do ucha, jak w niebiesiech będzie. W postne, żałobne piątki, dnie wizyt żebraczych, Grosze z prośbą o modły dawali ubogim, A gdy ich imienników Bóg przywołać raczył, Wklejali do albumów wzniosłe nekrologi. Z wystraszonymi dziećmi na sztywnym spacerze, Stąpali procesyjnie, surowi, słomiani, I teraz w świętobliwej, męczeńskiej kompanii Tak samo ważą kroki mieszczuchy-rycerze. Na cyferblacie roku obrotem słonecznym Kręcą, kręcą się w kółko, misją swą przejęci, Wpatrzeni w złote centrum, gdzie ów Nikt odwieczny Mechanizm zegarowy z namaszczeniem kręci. I cieszą się, gdy szewcy, garbarze i zduny Pieją modły dziękczynne fachowym patronom, I mruczą źli, gdy czasem poeta-astronom Zuchwale w niebo wbije oczy swe, pioruny. Handluje się Poeta do sprzedania, panowie, Poeta do sprzedania! Można mnie kupić! Okazja! Rzecz wyjątkowo tania: Wysoki - i bardzo głęboki, Tysiące "pomysłów" w głowie, Kupujcie, kupujcie, panowie, Chcę tylko trochę, niewiele, Bym mógł się upić, Zapomnieć, O wszystkim, o wszystkich zapomnieć, Nie latać po twardych, gorą(cych) W rozpaczy poszukiwania, Helios A na krańcu dalekiej ulicy Zarumienił się świt złotolicy! Zarumienił się, zaczerwienił się, Hejże, sława! Rozpłomienił się! Różowiła się dal przezroczysta, Podnosiła się kula ognista! Podnosiła się, wytaczała się, Hejże, sława! Powiększała się! I płomienne słoneczne języki Łaskotały kamienne chodniki! Całowały je i pieściły je! Hejże, sława! Hołubiły je! Historia Melodia pędziła ekspresem, Niecierpliwa, marsowa, surowa. Na maleńkich stacyjkach czekały Prowinq'onalne słowa. Wrzała w oknie, skandując zaciekle Kanonadą wybuchów po torze, Gdy na słotnych peronach rozmokłe, rozwlekle Stały grupki bezforemnych stworzeń. Rozdziawiały okrągłe głoski, Nadymały literek brzuszki Delegacje, sodalicje, związki, Słówka-małpki i słówka-papużki. I dopiero na którejś tam stacji Gniewnym wichrem skoczyła na peron I przemocą swej tyrańskiej racji Rytm wraziła rozchlapanym literom. I gdy rankiem w orkiestrach i sławie Pociąg wtoczył się w wiosnę jak ziemia, Ministrowie na dworcu w Warszawie Przywitali - Narodowy Poemat. Hokus-pokus Mógłby to być new-yorskich scen trick: Słowa i rytmu prężny dwugłos. Zaczynam numer - kpiarz, ekscentryk, Alchemik, tancerz i wirtuoz. Mam rym, solidnie w mowę wbity, I strofą na dół wiszę na nim, Aż nagle, słowa mocnym chwytem, Przekręcam się do góry zdaniem. Nad siatką - hopla! - w przepaść lecę, Śmiertelny rekord skokiem biorę, Odbijam się, nad życiem świecę Kometą, pijanym meteorem. I znowu stoję uśmiechnięty Ja, głosów świata imitator, I nowe puszczam w ruch talenty, Pinetti, prestidigitator! Garść słów, żyjątek kolorowych, Na płask w elipsę rzucam krągłe, Na pręty dźwięków metalowych W biegu nadziewam je jak żongler! Spójrzcie, jak poryw fajerwerkiem Rozbijam w jazz-band barw i iskier, Chmurką kolibrów frunął z ćwierkiem, W otwarte usta wpadł mi błyskiem. Logofag! Dziwo! Okaz rzadki! Fenomen! Człowiek-wiersz! Unikat! Jak węże i skaczące żabki, Płonące zgłoski haustem łykam! Palmę! Change! I zręczny magik, Wtajemniczony słowożerca, Wobec lekarzy, więc bez blagi, Połknięty krzyk wyrzucam z serca! W bezmiar żongluję zwinną mową, Plączę ją w deseń fantastyczny I z góry wiem, gdzie padnie słowo, Clown, matematyk histeryczny! O słowa, pędem serca gnane! Słowa, krążące w twórczym transie! Z chaosu mroków, z wichru planet, Grzmi po raz wtóry groźne: Stań się! Jednym zaklęciem: - hokus-pokus - Tworzę i wcielam świat od wieków. O hokus-pokus! Hoc est corpus! Formuło bogów i poetów! Hołdy* A to co za makabryczna kolejka? Kto do Cienia z hołdami się tłoczy? Dobrze cieniu, że masz martwe oczy, Jeszcze lepiej, że i usta twoje Śmierć wieczystym zamknęła spokojem, Miłosierna Śmierć Dobrodziejka. A najlepiej, że już nie masz siły, Humoreska Noc czarna, krucza Na ogród spadła, Śmierć mi dokucza, Chytra, zajadła. Z chichotem czarta, Z pychą papieża, Patrzy uparta, Zęby wyszczerza. Mózg mi zamroczy Czerwonym strachem, Zasypie oczy Drobniutkim piachem. Potem, jak glista Gruba i tłusta, Okrągła, śliska, Zatka mi usta. Krwi tętna skrzepną Dusznością sparte, Oczy oślepną, Strasznie otwarte. Oniemieć, zgłuchnąć, Zmartwieć mi przyjdzie, Puchnąć i cuchnąć W nagim bezwstydzie. Kadłub mój zmarły Opłaczą płaczki, Będą mnie żarły Małe robaczki. Tak się zaroją Jak czarne mrowie, Zeżrą pierś moją, Zgniły mózg w głowie. Głodem się wdłubią W oczy nabrzękłe, Chciwie wyskubią Mięso rozmiękłe. Zeżrą wnętrzności, Stoczą je całe, Zostaną kości Suche i białe. Teraz, dziewczyno, Niech twe ramiona, Ciepłe ramiona Oplotą szyję, Teraz niech w usta Twoje się wpiję, Błogosławiona, Błogosławiona! Humoreska Zegary biją, zegary biją, Sprzęty w pokojach mrokiem się kryją, Żyć zaczynają stare obrazy, Zegar wybija głucho swe razy... Pająk gdzieś w górze sieć srebrną tka, Biją zegary: raz-dwa, raz-dwa... Kredens coś szepce, skrzypi stół stary, Biją zegary, biją zegary... Zegary biją, zegary biją, Przedziwnym życiem pokoje żyją: Po kątach ciemne pełzają cienie, W rozwiewnej szacie idzie wspomnienie I upust daje skrywanym łzom... Dzwonią zegary: bim-bum, bim-bom! Siadł pod kotarą mój smutek szary, Biją zegary, biją zegary... Zegary biją, zegary biją, Miałem dziewczynę, zabrali mi ją... Stary stół z cicha subtelnie wzdycha, Czarne pianino przesmutnie kicha... Mrok coraz gęstszy. Korowód dam Wyszedł z masywnych złoconych ram... Smutek mój szary łka spod kotary, Biją zegary, biją zegary... Hymn alchemików Promienisty! Kloszem światła okrywający, Dzwonem ognia w żywot bijący, Który przenikasz lcażdą odrobinę, Nacinasz ostrzem sekund krążące atomy, Wyciągasz z ziarna roślinę, Co utajoną linią wije się zawile, Cieplny i celny w nieustającej sile, O, promienisty! O, widomy! Wiejący! Czyim ty jesteś oddechem? Napadasz wiatrem ogrody, Kwiatom i drzewom tajemnice kradniesz I w powietrzu rozpylasz parujące miody! Zaraz wiosną na mnie spadniesz, Tchnieniem majowej wody. Wiślany! Łykam dziękczynnie Zimne i mokre srebro. Pluskiem twym wiję się płynnie, Głębiną zapadam w niebo. Rodowity! Ziemia, niebiosami opłynięta, Świętuje co dzień twoje narodziny, Wszędzie skaczą ciepłe zwierzęta, Okrągleją wyraźne rzeczy i godziny. Istny! Między siłami będący! Ciągną cię wielkie ognie, Rzutem kolistym ciągnie, Nie wysoko, nie nisko, Nie daleko, nie blisko: Palenisko zbielałe, Utoczone ognisko. Barwiany! W kryształach igrający, W siedmiu niezliczonościach odcieni, Gemmo i gamo muzyczna, Harfiany, Wzroku przeźroczych kamieni, Ideo płynna, różowości śliczna, Jutrzenko i zieleni! O, lilio uświetlona! O, lilio chymiczna! Słowiesny! Daremnie cię nazywano. W przelocie jednego mgnienia, W nagłym przekroju spojrzenia, W chwili jak igła Przebiega twoje nieustanne MIANO. Promienisty, Wiejący, Wiślany, Rodowity, Barwimy, Harfiany, O, Istny! O, powiedziany! Hymn librecisty Zawód mój: librecista. Ja pod melodie istnienia Podkładam bezsporne teksty: anagramy twojego imienia, Nieustający Szopenie Nieprzerwanie śród zdarzeń i rzeczy słyszany, Syriusza z elektronem wiążący, Hiperelefanta z amebą, Niezapominajkę i niebo, Proch mój przyszły - z ogierem na kobyłę skaczącym. O, Który upodabniasz byle Wołomin Stuwrotym Tebom! O, Który łączysz promieniem Punkt A z punktem Z, Między zerem a jednością Bystrzący nieskończonością, O, Który jesteś wrzask i szept, O, Srebmołuki i Ukrzyżowany, Struno i ręko grająca Racjo, O, Unoszony wzniesieniem oczu, O, Omodlony Nieustającą adoracją! Hymn narodowy lasu W strzępach sztandarów sztorcem Leśna stolica. Furkocą liściaste proporce, Szumi żywica! Wiatr, górny trębacz i piewca, Chmury przetrząsa, Burza się wspina po drzewcach, Słońce węsząca. Rzuca się dębom w ramiona Gromorodzica, W rdzeniu pod korą więziona Szumi żywica! Rodacy moi zieleni, Ludu soczysty! Bij sławą w szczyt od korzeni, Pędzie wieczysty! Zieloną nad lasem łuną Płonie stolica. Perkunas pękł i runął, Szumi żywica! * * * Idą gąski, idą białe do domu. Gubią pióra, gubią białe po polu. Idą gąski, idą białe po lesie, A te pióra, białe pióra wiatr niesie. Lela, lela, gąski moje. Lela na wodę, na wodę. Moje gąski popłynęły, A ja nie mogę, nie mogę. Idea Zapytany o ideę, odpowiadam - oto ona: Myśl o niczym, w zamyśleniu przedłużona. Ileż Boga na to trzeba i wyrzeczeń, i poskromień, Żeby takim zadumaniem osnuć skronie. Mnie mój ojciec tak nauczył. Zawsze milczał, zawsze dumał, Nic na świecie nie wymyślił. Umarł. Ja, pojętny, ale grzeszny, żarem życia pałający, Ten nijaki spadek wziąłem, co nas łączy. Siadł przy oknie i w bruk łódzki umiał patrzyć godzinami. Za te czyny ma na grobie - kamień. A że czasem pośpiewywal z oper starych arie długie, No, mój Boże... Ja też czasem pośpiewuję. Lecz zerkałem, synek mały, i zerkałem, syn szalony, I dziś zerkam, spadkobierca, w tamte strony. A tam nic prócz samej rzeczy. Ani słowa, ani dzieła, Ani ojca, ani syna. Tam - idea. Idzie Grześ Idzie Grześ Przez wieś, Worek piasku niesie, A przez dziurkę Piasek ciurkiem Sypie się za Grzesiem. "Piasku mniej - Nosić lżej!" Cieszy się głuptasek. Do dom wrócił, Worek zrzucił, Ale gdzie ten piasek? Wraca Grześ Przez wieś, Zbiera piasku ziarnka. Pomaluśku, Powoluśku, Zebrała się miarka. Idzie Grześ Przez wieś, Worek piasku niesie, A przez dziurkę Piasek ciurkiem Sypie się za Grzesiem... I tak dalej... i tak dalej... Imię Moje życie miało imię dziewczęce, Imię jasne jak konwalie pierwsze, Rwane w trawie błyszczącej o świcie Przez lilijne szopenowe ręce. Tym imieniem, promieniami tkanym, Lśniące liście leśne szeleściły, Bzy majowe, zroszone perliście, Tym imieniem pachniały kochanym... A gdy niebo z wolna wieczomiało, Gdy przez wyże wiała cisza polna, W ciepłym wiewie i w jaskółczym świrze, W każdym drzewie to imię szumiało. ... W opałowym mgieł zmierzchowych dymie Coś rozwiało się obłokiem zwiewnym, Smętkiem rzewnym duszę rozśpiewało: Jakże było memu życiu na imię? Inne Zawsze, gdy na mnie spojrzysz, Wiedz: Że jestem smutny nie dlatego (Dlaczegokolwiek, O czym pomyśleć możesz), Ale dla czegoś innego, Dalekiego, Czym ty się nigdy nie trwożysz. Umrę ci kiedyś. Oczy mi zamkniesz. I wtedy - swoje Smutne, zdziwione, Bardzo otworzysz. Intymny wiersz Warto, warto żyć. Wtedy pachniałaś bzami Dziś znów kupiłem flakonik, Roztarłem krople na dłoni I przeszłość wieje nad nami Bzami Warto, warto żyć. Mgławo jest za oknami, Zaraz listonosz zadzwoni, Ustami przypadam do dłoni, Całuję cień twojej woni... Przyjdziesz - będziemy sami, Jedyni i zakochani, Chłonąc z czułością perfumy W miłym uśmiechu intymnej zadumy: "Ty my? Ja - i ty?" Wiesz? Wzdycham... I przez łzy Powtarzam: warto, warto żyć... Irysy Ciemnych irysów dostałem pęk, Nie wiem, od kogo. Serce me drżący ogarnął lęk, Ciemnych irysów dostałem pęk I patrzę na nie z dziecinną trwogą: "Co też te kwiaty mi przynieść mogą?" - Lęk. I list dostałem. Słowa: "Bez słów" Jeno w nim były. ...Jak tchnienie dawnych najdroższych bzów Żal mi przyniosły słowa: "Bez słów"... Śród wspomnienia słodkiej bezsiły Znów mi się oczy twoje przyśniły, Znów... Ja W czerwcu, o piątej rano, W różowej, słonecznej stolicy Idę środkiem najszerszej ulicy, Idę środkiem najszerszej ulicy! Jak tam jasno, jak tam daleko Za tym mostem błyszczącym, za rzeką! Ach, jak jasno i jak daleko! Mocno mi, pięknie i młodo! Pójdę mostem nad spokojną wodą, Potem polem, potem zielonym polem Pójdę w dal, Jakby upity czystym, przezroczystym alkoholem. Julian Tuwim Ja do ciebie nie mogę, nie mogę Ja do ciebie nie mogę, nie mogę... Przyjdź ty, lesie, do mnie, do kaleki. Lub choć jedno drzewo wyślij w drogę, Inowłodzki lesie daleki! To, pod którym chwyciłem w objęcia Szczęście, szczęście, inowłodzki lesie! To, na którym - ze sczęścia, ze szczęścia! - Wtedym się zawczasu nie powiesił. Jak powstał ten wiersz Przeczytałem w gazecie "Zjawiska Niebieskie", Że zbłąkana kometa zbliża się do ziemi; A mnie z tych słów od razu wybłysly na ziemi Niewiadome i inne zjawiska niebieskie. Jak łabędź Horacego, zerwałem się z ziemi! Nie-ciałem w niecielesne leciałem: w niebieskie! Jakby w śnie wymyślone nazwiska niebieskie Dałem tej polotności i niebu, i ziemi. Pytałaś mnie, jak wiersze powstają. Nie z ziemi, Nie z nieba - sam już nie wiem! O, Bliska! Niebieskie! Sam nie wiem. Nagle z dźwięków "zjawiska niebieskie" O jeden wiersz i miłość więcej dziś na ziemi. Jak wiersz powstaje Liryzm przedziwny. Liryzm chwil. Css... Czeka dusza na zdarzenie, Na nieuchwytne "coś..." (wzruszenie I styl odczuwań, ton i styl...) A potem - słowo. Pierwsze z słów Zwykle jak błysk przez myśl przechodzi I w samo sedno stylu godzi, 1 każe duszy: dalej mów! A wtedy - wicher! Wtedy - szał! Mus i tyrański rozkaz chwili! A potem-spokój. Skroń się chyli I jeno łkałbyś... słodko łkał... /Jaka nazwa/ Patrzę na świat z nawyku Więc to nie od narkotyków Mam czerwone oczy Doświadczalnych królików Wstałem właśnie od stołu Więc to nie z mozołu Mam zaciśnięte wargi Zgłodniałych mongołów Słucham nie słów, lecz dźwięków Więc nie z myśli fermentu Mam odstające uszy Naiwnych konfidentów Wszędzie węszę bandytów Więc nie dla kolorytu Mam typowy cień nosa Skrzywdzonych semitów Widzę kształt rzeczy w ich sensie istotnym I to mnie czyni wielkim oraz jednokrotnym W odróżnieniu od was którzy państwo wybaczą Jesteście wierszem idioty odbitym na powielaczu Dosyć sztywną mam szyję I dlatego wciąż żyję Że polityka dla mnie to W krysztale pomyje Umysł mam twardy jak łokcie Więc mnie za to nie kopcie Ze rewolucja dla mnie to Czerwone paznokcie Wrażliwym jest jak membrana Zatem wieczór i z rana Trzęsę się jak śledziona Węgorza wyrwana Zagłady świata się boję Więc dla poprawy nastroju Wrzeszczę jak dziecko W ciemnym zamknięte pokoju Ja bardziej niż wy jeszcze krztuszę się i duszę Ja częściej niż wy jeszcze żyć nie chcę a muszę Ale tknąć się nikomu nie dam i dlatego Gdy trzeba będzie sam odbiorę światu Witkacego Absztyfikanci grubej Berty I katowickie węglokopy, I borysławskie naftowierty, I lodzermensche, grube chłopy, Warszawskie bubki, żygolaki Z szajką wytwornych pind na kupę, Rębajły, franty, zabijaki, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Izraeliccy doktorkowie, Widnia, żydowskiej Mekki, flance, Co w Bochni, Stryju i Krakowie Szerzycie kulturalną francę! Którzy chlipiecie z "Naje Fraje" Swą intelektualną zupę, Mądrale, oczytane faje, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item aryjskie rzeczoznawcę, Wypierdy germańskiego ducha (Gdy swoją krew i waszą sprawdzę, Wierzcie mi, jedna będzie jucha), Karne pętaki i szturmowcy, Zuchy z Makabi czy Owupe I rekordziści i sportowcy, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Socjały nudne i ponure, Pedeki, neokatoliki, Podskakiewicze pod kulturę. Czciciele radia i fizyki, Uczone małpy, ścisłowiedy, Co oglądacie świat przez lupę I wszystko wiecie: co, jak, kiedy, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item ów belfer szkoły żeńskiej, Co dużo chciałby, a nie może, Item profesor Cy... wileński (Pan już wie za co, profesorze!) I ty za młodu niedorżnięta Megiero, co masz taki tupet Że szczujesz na mnie swe szczenięta, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item Syjontki palestyńskie, Haluce, co lejecie tkliwe Starozakonne łzy kretyńskie, Że "szumią jodły w Tel-Avivie". I wszechsłowiańscy marzyciele, Zebrani w malowniczą trupę Z byle mistycznym kpem na czele, Całujcie mnie wszyscy w dupę. I ty, fortuny skurwysynu, Gówniarzu uperfumowany, Co splendor oraz spleen Londynu Nosisz na gębie zakazanej, I ty, co mieszkasz dziś w pałacu A srać chodziłeś pod chałupę, Ty, wypasiony na Ikacu, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item ględziarze i bajdury, Ciągnący z nieba grubą rentę, O, łapiduchy Jasnej Góry, Z Góry Kalwarii parchy święte, I ty, księżuniu, co kutasa Zawiązanego masz na supeł, Żeby ci czasem nie pohasał, Całujcie mnie wszyscy w dupę. I wy, o których zapomniałem Lub pominąłem was przez litość, Albo dlatego, że się bałem, Albo, że taka was obfitość. I ty, cenzorze, co za wiersz ten Zapewne skarzesz mnie na ciupę, Iżem się stał świntuchów hersztem, Całujcie mnie wszyscy w dupę!... Jamby polityczne Fragment Więc pan szanowny mówi, że mi Z politycznością nie do twarzy? Żem raczej magik i alchemik, Co słów esencję w tyglu warzy, Fabrykant czarnoksięskich tynktur, Przysięgły spec od mistyczności, Od intuicji, od instynktu I innych apolityczności. Przyznaję - dużom się naguślił I nie żałuję dawnych praktyk. Mękę mą nieraz trunek uśpił, Rozpacz leczyły me ekstrakty, Albo - po prostu - dla romansu, Dla muzy, aptekarki ślicznej, Dla apollińskich wizji, transów - Samotny i apolityczny. Aż w pewną noc, gdym znowu guślił W prowincjonalnej swej aptece, Ujrzałem przez firanek muślin, Przez mgłę zachwyceń i rozkwieceń, Że wstaje zorza... ("Morza"... "boża"...) -Już chciałem kropnąć wiersz liryczny... A to był Pożar Świata. Pożar Z całą pewnością polityczny. Rozwarły się płomienne piekła, Zwyraźniał świat - i wróg zwyraźniał. Do czartów na wakacje zbiegła Zbankrutowana wyobraźnia. Trzasnęły dzieje-i wyskoczył Ze swej retorty alchemicznej, Zdumione przecierając oczy, Poeta-bardzo polityczny. Bo stąd najbliżej do człowieka, Bo ona - celna i ruchliwa - Jak nić przez igłę mnie przewleka I mocnym ściegiem z życiem zszywa. Bo krąży krwią w przemianach świata, Bo - częstotliwa, elektryczna - Ciarkami po sumieniu lata Ta polityka-poetyczna. Bom przez nią, przez tworzącą, pojął I wieków sens, i zwykłych godzin: Nieustającą matkę moją - Epokę, co mnie co dzień rodzi. . . . . . . . . . . . . . . . Janowi Kochanowskiemu l Janowi Kochanowskiemu Meldują posłusznie poeci: - Praojcze! Składamy raport Z czterech pośmiertnych stuleci. Przybyło babilonu I ksiąg, i chytrych maszyn, A my z uśmiechem trwamy W nieziemskim obłędzie naszym. Wciąż między niebem i ziemią Rozruch wre nieustanny I judzą nas uwodne Apollinowe panny. Słońcu mówimy: słońce! Wiatrowi wzdychamy: wietrze! W podgwiezdnych samolotach Składamy słowa odwieczne. 2 Był Las, nie było nas, Las będzie, gdy nas nie będzie: Lutnia, trącona choć raz, Strunami rozdziera czas I gędzie. Nieśmiertelna to rzecz Owo muzyckie narzędzie. Murszeją pyszne trony, Gniją szkarłatne opończe, Twoich królów korony W muzeach drzemią. Praojcze! Rdzewieje hardy miecz, Głuchnie królewskie orędzie. A nieśmiertelna rzecz Owo muzyckie narzędzie. Jar Jarząc (to znaczy: prażąc jarem, Pra-jarem ognia), biały żar Kulistym pławił się pożarem I miliard blasku w ziemię wparł. Oko twojego gniewu, Agni, Piekłem posuchy gryzło glob I znęcał się nad ziemią strop, Gorejąc szeptem: "Męcz się! pragnij!" Schły rzeki na powrozy szare, I bory w proch, i słonie w kość, I w żużel góry, ziejąc żarem, Nienasycona żarła złość. I rzekłbyś, że już równik trzeszczy, Że pęknie obręcz - i że śmierć. A ja ci mówię, że to jeszcze Żywego mleka pełna pierś! Że każdy atom w chuci przemian Borem i słoniem z ziemi prze I szumi rodzicielka-chemia, I jarem-zielem bujnie wre. Jeleń Stuk po lesie, a nie dzięcioła I nie siekier, a stuk po lesie: Mglisty jeleń na tacy czoła Stukające gałęzie niesie. Są świecące i są harfiane, Są o drzewa potrącające. Chodźcie, leśni parafianie, Za jeleniem do kościoła. Wystukani z sennych oparów, Budzą się starzy drzewodzieje: Szaromary, widma konarów, Nieistoty płyną przez knieje. Wielki ołtarz za wodą błyska, Poklękały dymiące mgliska. I już trzepot i zgiełk się pieni Na kwitnącej harfie jeleniej. Jesienią Wichrzą się smutki po polskich ugorach Jesienią dżdżystą... Śnią ludzie w izbach o strachach i zmorach, Hulają dusze po polach, Dusze straceńców... Mokną pod deszczem na drzewach Chrystus! Jesienią dżdżystą... Skrada się pod drzwi Złe jakieś-i kusi... Jęczą, jak widma, pod siłą nieczystą Ludzie strwożeni... A bydło w oborach Przeciągle ryczy jesienią dżdżystą... Wichrzą się smutki po polskich ugorach... Cienie tułają się w lasach rozmokłych, Cienie ogromne... Krzyże spróchniałe na drogach się chylą, Błądzą po nocach kaleki ułomne I w lasach smutnych szukają przytułku... Smutno jest u nas... Tak smutno! Tak smutno! Dusz potępieńczych melodią pokutną W pląsy wprawione, tańczą polskie smutki Jesienią dżdżystą... Więdną dziewczynom pod oknem ogródki, Wstają i patrzą... Deszcz zwarzył drzewiny... Noc była straszna... Jak chore dzieciny Przez okna patrzą... Załkał płacz cichutki... Rozniósł się echem o żalach, niedolach, Rozniósł się jękiem w przestrzeń szarą, mglistą... Hulają dusze po polach Jesienią dżdżystą... Jesteś znowu! Jesteś znowu! Mój Boże! Jak mi serce bije! Jak mi sie wzrok owiośnił! Jak świat rozradował! Tylem nocy Cię w snach, nazbyt krótkich, całował! Tylem dni dzień ten tęsknił, co przyszedł i żyje! I jest! O teraz właśnie! Jest ten dzień powrotny, Wypłakany, kochany nowy dzień spotkania. Dzień wszystkiej mej nadziei, całego czekania, Gdym Cię piastował w sercu, stęskniony, samotny! I jakże to wypowiem? I jakiemu słowu Powierzę ową radość, drżącą, niespodzianą, Że obudzę się jutro z duszą rozkochaną, Z uśmiechem szczęścia w ustach: "Jesteś! jesteś znowu!" Jeszcze mi nazbyt Jeszcze mi nazbyt jesteś anielicą I duchem jasnym, na ziemię zesłanym, Jeszcze mi nazbyt Bogiem tchnie twe lico, Nazbyt zjawieniem mi jesteś świetlanym, Jeszcze zbyt często zdziwionymi oczy Patrzę na Ciebie z niepewnością świętą: Czyli to dusza moja przy mnie kroczy, A w twoje ciało tę duszę zaklęto? Jeszcze zbyt często, jako lilia biała Kwitniesz w mych myślach zwiewnym napomknieniem, By się przed Tobą moja pieśń rozlała Krwi purpurowej gorącym strumieniem. Jeszcze o poecie Z dłonią na oczach zamkniętych - Jak poeta z dziecinnego widzenia - Teraz ja sam Poeta, Ja sam prawie święty, W niepamięci trwam, Z młodziutkiego marzenia jak z bibułki wycięty, Lekki, Miłe słowa szepczący, Palcami na czole gram. Tak było za miłosnych, leniwych poranków: Wyn!ysł w oczach falował liliowy. Tak w ciemnym worku pocztowym Mogły spotkać się listy kochanków. - Jak co? - Jak właśnie to: Ta dziecięca myśl o poecie Z pochyleluem siwiejącej poetyckiej głowy. Jeżeli A jeżeli nic? A jeżeli nie? Trułem ja się myślą złudną, Tobą jasną, tobą cudną, I zatruty śnię: A jeżeli nie? No to... trudno. A jeżeli coś? A jeżeli tak? Rozgołębią się zorze, Ogniem cały świat zagorze Jak czerwony mak, Bo jeżeli tak, No to... - Boże!! Jutro Teraz mnie właśnie przeszyła iglą-piorunem fioletowym tęsknota za jutrem i we krwi szybuje. Tuman wina i wielkie bicie serca. Noc i włosy Twoje: czarnozłoty erotyzm. Usta-usta-usta: mocne purpurowe ciosy szczęścia, jeden po drugim. Och, gdybyś wiedziała! Mokry, zielony ogród, plusk deszczu i drzewa konwulsyjnie ciskane wiatrem. Ale jutro-jutro tuman wina i wielkie bidę serca! Jutro-jutro sploty i rozpięty, żar wieczoru i zupełność! O, z jaką pasją tętni we mnie bunt! Jutro! Jutro! Pędzą chwile, sypią się, skaczą jak sekundnik - a każdą chwytam zwycięsko i za siebie rzucam: już jej nie ma! I znów: już jej nie ma! I znów! I znów! Więc patrz. Ty daleka, jak się zbliżam do Ciebie! Turkot walki mej z czasem! Motor! Za siebie, za siebie każdą chwilę! Już zachłystuję się pędem tysiąckrotnym! O, teraz tylko nie przychodź, bo w ramiona Twoje wpadłbym-uderzył stalowy i płonący, lecz wnet zawisnąłbym w nich, jak miękki trup, rażony potwornym szczęściem. Kamienice Dom jak więzienie, Kamienna twierdza, Ludzie codziennie Na siódme piętra Dźwigają serca. Odpoczywają I wyżej idą, I liczą stopnie. Stają przyoknie I na podwórze Patrzą samotnie: Dno uwięzione W kamiennej rurze, Tunel stojący Sztorcem ku górze, Tunel przebity W żałobnym murze. Palą zapałki, Czytają kartki Na drzwiach przybite. Jeszcze nie tutaj! Niosą i niosą Schylone karki, Ręce wiszące, Serca walące, Zdyszane płuca. Przynieśli serca, Przynieśli ręce, Stają przed drzwiami; Ciężko zdyszani Czytają z ulgą Znane nazwisko. A w piersi bulgot, Bulgot otchłani. (A w tej otchłani Zamknięte nisko Między murami Szare kolisko: Przyziemne, szczurze, Ciemne podwórze.) Już noc w łachmanach Na dachach siada, Ciemne gałgany Gnuśnie rozkłada. Idą do okien, Patrzą ku górze: Oto powoli Z niebios opada, Tunel zamyka Drugie podwórze. Kamienie raczej rąbać Kamienie raczej rąbać dla czerstwego chleba I żuć go, by znów siły zdobyć na rąbanie, Niż tak po ziemi chodzić i tak pragnąć nieba, I tak ze szczęścia cierpieć, jak ja cierpię, Panie! Patrz, jak się ze mnie rodzą te słowa w męczarni, Słowa - krew moich szarpań, ran rozdartych ogień Mojżesz, który sepleni, bełkoce niezdarnie. Nie mam swego Arona, co by mówił z Bogiem. Tak dźwięczne szczęście życia przekleństwem się stało, Apostoła mi ześlij! niechaj mnie tłumaczy! Słowo stało się ciałem, a popiołem - ciało I w prochu moich modlitw tarzam się w rozpaczy. Kapuśniaczek Jak wesoły milion drobnych, wilgotnych muszek, Jakby z worków szarych mokry, mżący maczek, Sypie się i skacze dżdżu wodnisty puszek, Rośny pył jesienny, siwy kapuśniaczek. Słabe to, maleńkie, ledwo samo kropi, Nawet w blachy bębnić nie potrafi jeszcze, Ot, młodziutki deszczyk, fruwające kropki, Co by strasznie chciały być dorosłym deszczem. Chciałyby ulewą lunąć w gromkiej burzy, Miasto siec na ukos chlustającą chłostą, W rynnach się rozpluskać, rozlać się w kałuży, Szyby dziobać łzawą i zawiłą ospą... Tak to sobie marzy kapanina biedna, Sił ostatkiem pusząc się w ostatnim dreszczu... Lecz cóż? Spójrz: na drucie jeździ kropla jedna. Już ją wróbel strząsnął. Już po całym deszczu. Karta z dziejów ludzkości Spotkali się w święto o piątej przed kinem Miejscowa idiotka z tutejszym kretynem. Tutejsza idiotko! - rzekł kretyn miejscowy - Czy pragniesz pójść ze mną na film przebojowy? Miejscowa kretynka odrzekła - Z ochotą, Albowiem cię kocham, tutejszy idioto. Więc kretyn miejscowy uśmiechnął się słodko I poszedł do kina z tutejsza idiotką. Na miłym macaniu spłynęła godzinka I była szczęśliwa miejscowa kretynka. Aż wreszcie szepnęła: - kretynie tutejszy! Ten film, mam wrażenie, jest coraz nudniejszy. Więc poszli na sznycel, na melbę, na winko, Miejscowy idiota z tutejszą kretynką. Następnie się zwarli w uścisku zmysłowym Tutejsza idiotka z kretynem miejscowym. W ten sposób dorobią się córki lub syna: Idioty, idiotki, kretynki, kretyna. By znowu się mogli spotykać przed kinem Tutejsza idiotka z miejscowym kretynem. Kartofle Czujesz? Ogniskiem pachną te pogańskie lata, Gdy iskrami trzaskały żagwie jałowcowe I dym wełnistym kłębem za wiatrem ulatał, I marszczyły się z żaru kartofle surowe. Gdy zrudziałą gałęzią, iglastą i suchą, Huknąć stos w łeb płomienny - jakbyś w ogień cisnął Worek żywych chrabąszczy! Takim sykiem prysnął, Taką paniczną chmarą iskromiotu buchał. I nigdy tak kartofel podany do stołu Nie nęcił, jak ten właśnie, z przyswędem i węglem, Łapczywie wytrącony patykiem-pocięglem Z siwej, gorącej mąki leśnego popiołu. Z dłoni go w dłoń przerzucać! dmuchać, bo gorący! Parzy obłuskiwaną spieczoną łupiną! Tknąć w sól z papierka! wchłonąć w usta chuchające, Żeby się na skaczącym języku rozpłynął! Łódkami się przez siwą Pilicę wracało, Z prądem, z wiatrem, pod wieczór, pod zorzę wiśniową, W milczeniu, zamyśleniu, z gorejącą głową. Tak się ogień, popioły i smutek poznało. Kobiece Z rzeki szła wczesna. Kochała. Chyliła szczęśliwą głowę. Pachniała porankiem ciała, Mydłem migdałowem. Ciału był wieczór w rzece, Zielony i nimfowy, Tylko głowie w białej spiece Nad wodą był żar miodowy. Teraz niosła kobiece Znużenie zakochane, Żeńskie pełne owoce, W toni wodnie widziane. Niosła wiecznie kobiece Ścieżką brzózek i cienia. W zaroślach waliło serce Tajnego zapatrzenia. Pod surowym jedwabiem Mdlały biodra brzozowe, Ślizgało się po niej serce Mydłem migdałowem. Kobieta 1 Mocarz, rojący twórczo gwiezdne zawieruchy, Geniusz, huragan ducha, potworna potęga, Zbiera najbłahszych wspomnień drobniutkie okruchy I żalem, cierpłam wstydem, w dni minione sięga. Słów Bożych orędownik, apostoł, co w pieniach Sławi Zjawienie Pańskie śród zbożnej pasterki, Szpera, jak rzezimieszek, po cudzych kieszeniach I kradnie w tłumie grosze: dla niej - na cukierki. Rudy zbir, bestia chutna, arcyłotr ludzkości, Którym ze wstrętem gardzą z najpodlejszych podli, Płacze cicho i słodko w niemej samotności I o jej uśmiech nikły gorąco się modli... 2 Czasem zastygnie drętwo w przykrym osłupieniu, Bezmyślnie zamyślona i znieruchomiała, Straszna w tępej apatii, w dzikim zapatrzeniu, Jak gdyby nagle w kącie martwą mysz ujrzała. Dwoi się jej męcząco w źrenicach zeszklałych Smutna nieokreśloność i chaos ogromny: Obłęd pól monotonnych, pustyń osowiałych, Zmiętych, obwisłych myśli natłok nieprzytomny. A gdy ją zbudzić raptem - pijana chaosem Drgnie, jak gdyby wróciła... Ale skrywa więcej: Bo kiedy się odezwie ochrypniętym głosem, Ujrzysz, że to ta sama - sprzed lat stu tysięcy. 3 A gdy się świętą staje za wolą Wyznawcy, Co i z kłody potrafi wyciosać swe bóstwo, Kiedy cuda objawień moc rozkazodawcy Odda za pył jej śladów i duszy ubóstwo - Ona - walczyć zaczyna z olbrzymim Rozkazem, Czując, jak rośnie kościół wokół niej na ziemi, I pada, przytłoczona boskością, jak głazem, I złorzeczy Wyznawcy słowy straszliwemi!... A on, wsłuchany w wieczność, wiarą oślepiony, Nie wie, że brzemię Boga w proch ją obróciło, I modli się, w wizyjne bóstwo zapatrzony, Nie widząc, że już stoi - tylko nad mogiłą. * * * Kocham w Tobie to zmierzchowe Zadumanie, zamyślenie, Kiedy smętnie schylasz głowę W wieczorowe patrząc cienie... Kocham myśli twe tajone I tęsknotę co ulata W nieznajomą jakąś stronę, Kedyś w dal - na krańce świata... A choć wiem, że twa tęsknota Szuka róż - na dawnym grobie, Że do tamtych dni ulata... I to jednak kocham w Tobie... Koń Koniu płomienny, koniu mój gniewny Z Apollinowej stajni! Kto wołaniem zbudzi nas śpiewnym I wieść, i drogę oznajmi? Ze snów zapadłych głucho krzyczący, Z tobą nocami się zmagam I obudzony rżeniem twym grzmiącym Skrzydlaty słyszę huragan. Czemu mnie widmem straszysz obłocznym, Tętniący w świata bezkresie? Kiedyż mnie cwałem, rumaku skoczny, Do Czarnolasu poniesiesz? A tam nie miody, nie srebrne wody Z prastarej lipy bryzną, Tam niebo w łunach, bory w piorunach, Pożar nad wieczną ojczyzną. Kościół Jakże się nie mam pysznić, Jakże się nie mam chwalić, Jeżeliś sobie kazał W zanadrzu mojem się palić? Jeżeliś iskrą, rzuconą Z wielkiego ognia wieczności, Rozpalił moje łono W piekło słodkiej miłości! Wyrosły domy boże Ponad libańskie cedry, Nie gorszym ci jestem kościolem, Niż granitowe katedry. Na ciało, pnące się w niebo, Łaska tajemna spływa: Rosnę, kipiąca słowami Świątynia twoja żywa. Słowami-gołębicami Krążę nad Tobą, o Panie! I ciało słowem się dzieje, I tacyśmy chrześcijanie! Kotek Miauczy kotek: miau! - Coś ty, kotku, miał? - Miałem ja miseczkę mleczka, Teraz pusta jest miseczka, A jeszcze bym chciał. Wzdycha kotek: o! - Co ci, kotku, co? - Śniła mi się wielka rzeka, Wielka rzeka, pełna mleka Aż po samo dno. Pisnął kotek: pii... - Pij, koteczku, pij! Skulił ogon, zmrużył ślipie, Śpi - i we śnie mleczko chlipie, Bo znów mu się śni. Krwawy chleb Wzrośnie wam z tłustej ziemi niebywałe zboże: Ciężkie, ogromne kłosy, napęczniałe ziarna, Cuda się będą działy w pulchne) ziemnej korze, Za ziarno każde - korzec da wam gleba czarna. Zbierzecie plon zasobny na długich lat wiele, Wymfódcie cepami dary płodnej gleby, Ponapełniacie worki, młynarz ziarno zmiele, Matka mąkę zamiesi - i upiecze chleby. I przy dymiącej misce siądźcie z słowem Bożem. Ojciec krzyżem przeżegna bochen wypieczony, Lecz gdy go krajać zacznie poszczerbionym nożem; Tryśnie z chleba waszego strumień krwi czerwony. Julian Tuwim Krzyczę: Boże święty! Nie rób ze mnie posągu! Jak chorągwią wiej mną, wietrze boży! Wschód i zachód niechaj się otworzy, Niechaj stanę w wszechświatowym przeciągał Ja nie pragnę być acre perennius, Gardzę mocą niewzruszoną spiżu, Ani nie chcę, by mnie w wieczność przeniósł Mit w postaci rozpiętej na krzyżu. Ale chcę, by mnie źyde podarło, Potargało piorunem wichury, Niechaj wpija we mnie kły, pazury I drapieżnie mnie chwyta za gardło. Niech odejdę, poszarpany, krzyczący, Że o miliard lat za wcześnie ginę, I niech tłoczę mnie w ostatnią godzinę Wiatr mój wiemy, z żalu skowyczący! Krzyk Ja nie wiem, jak to było. Czy w drganiu świec półjasnem, Czy w mroku, ku przerażeniu zdrętwiałych nagich ścian, Lecz groźne niebo wtedy wisiało nad tym miastem, Podarte, pobluzgane, jak krwią z morderczych ran. Stalowy łoskot walił po szynach tramwajami, Kołami, kopytami po bruku turkot tłukł, I dwa miliony ludzi ruszały ulicami, Jak z lufy tłumem strzelał przecznicy każdy róg. A ostre, białe blaski nerwowo dygotały W drucikach rozpalonych, w matowych kloszach lamp, Splątały się kierunki i wir, i aut sygnały, Jak film zdyszanym tempem skandował miejski jamb. O, gdzieś Ty się zgubiła w tej ciżbie, w tym rozgwarze? Jakimi ulicami i w której sukni szłaś? Oczyma cię goniły te wszystkie obce twarze I ja, i ja, daleki, twój rozpłakany paź. Oczyma cię goniły te wszystkie twarze obce, Krzyczały Tobie: nie chodź! Krzyczały Tobie: nie!! Zawarło sojusz Miasto z dalekim śmiesznym chłopcem I wrzaskiem, trzaskiem, blaskiem smagało kroki twe! Ty szłaś, ty szłaś, młodziutka, złotawa, falująca, W wieczorze roztapiałaś fiołkowy z lęku wzrok, Targała miastem wściekłość gorąca, kotłująca I przestrzeń z bólu wyła, do krwi ją darł twój krok. Jak myśl o aksamicie, jak cień jedwabnej sukni Płynęłaś bezpamiętna, za krokiem krok twój nikł, I tylko coś dzwoniło, dzwoniło coraz smutniej: Z daleka tak, z daleka mój święty dzwonił krzyk! Kto jest alkohol? Rokoszanin Kto jest alkohol? Rokoszanin - Rodem z fermentu i zaburzeń. Przeto, z krwią naszą przemieszany, Upaja buntu rozkoszami; Wyskok - jak ten, kto z ciżby ludzi Wyskoczy, krzyknie i obudzi Rewolucyjną w tłumie pieśń! Przybywaj, Wino! Porwij! Nieś mnie! Napiąwszy wiersze na cięciwę Niech [gniewem] prażę, ogniem zionę! Wysadzaj korki, wino mściwe, W piwnicach duszy uwięzione! Wysadzaj korki, wino gniewu! Wtrąć plenny strumień w strumień śpiewu I łącznym tokiem, wspólnym ostrzem Do głowy uderz! Oto znowu Chcę wierzyć w słowa - w te najprostsze I znów się uczę, jak za młodu, Złotego abecadła swobód, Twym szumnym upojony moszczem! O, soku życia! Mowo twórcza! O, mocne wino! Mowo twórcza! Wierzyłem dawniej, opój młody, Gdy wiersz pierzastą strzałą furczał, Że mi jej lot za CEL wystarczy*. Ktoś Edwardowi Stońskiemu Gdzieś na rozstaju, u brzozy stóp, Grób wykopano, przesmutny grób, Ktoś tam w nim leży, bez desek, płyt: Piotr Jefimienko lub Johann Schmidt. Ktoś tam w nim leży, a kto - wie Bóg... Ot, pochowano śród trojga dróg, Padł pod huk armat, pod broni zgrzyt, Piotr Jefimienko lub Johann Schmidt. Leż, biedny bracie... A tam, gdzieś padł, Niech kwitnie żalu serdeczny kwiat! Ktokolwiek leży-kwiat będzie kwitł: Czy Jefimienko, czy Johann Schmidt. Kuplety laureata z Tworek Z repertuaru "Bandy" Przesiedziałem w Tworkach kilka lat. Potem parę lat u Bonifratrów. Mnie w dzieciństwie mur na głowę spadł, Fakt ciekawy bardzo dla psychiatrów. Bili mnie, badali treść mych snów, Wodą oblewali nawet we śnie! Jeszcze jeden rok, a byłbym zdrów, Ale wypuścili mnie za wcześnie. Miałem już trzy żony. Pierwsza - drań. Za to druga - wiedźma! Wódka, karty! Trzecia - no, po prostu z "takich pań". Teraz chcę się żenić po raz czwarty. Bo małżeński stan mnie nęci znów, Sądzę, że to życie mi umili - - - - - ... Jeszcze jeden rok, a byłbym zdrów, Ale mnie za wcześnie wypuścili. Szwagier mój podatki płacić ma. Wziął przez rok z dwadzieścia pięć tysięcy, Lecz w zeznaniu podał tylko dwa. „Jak to, mówię, nic nie podasz więcej?! Bądź uczciwy! Prawdę zawsze mów! Zapłać wszystko! Zapłać w jednej chwili ..." ... Jeszcze jeden rok, a byłbym zdrów, Ale mnie za wcześnie wypuścili. Mówią wszyscy, że ma wojna być. Ja powiadam, że nie będzie wojny! Moi państwo, komu chce się bić? Świat rozbraja się i jest spokojny. Liga nie dopuści, żeby znów Ludzie bili się i w krwi pławili!!! ... Jeszcze jeden rok, a byłbym zdrów, Ale mnie za wcześnie wypuścili. Na państwową gdzieś posadę - dwóch Kandydatów ma największą szansę. Jeden - to fachowiec, chłopak zuch, Drugi - jest przy wojsku ordynansem. Kogo wzięli? Szkoda chyba słów. Sądzę, że fachowca wyróżnili ... ... Jeszcze jeden rok, a byłbym zdrów, Ale mnie za wcześnie wypuścili. Gdy za parę lat na nowy Sejm Nowych posłów będzie kraj wybierać, Posłuchajcie dobrej rady mej: Po co mamy kłócić się, użerać? Wszyscy na BB głosujmy znów, Wszyscy na sanację, bracia mili! ... Jeszcze jeden rok, a byłbym zdrów, Ale mnie za wcześnie wypuścili. Schyzio Frenik Kuracja Serce bystre, serce spalinowe, Jak łomocą odmęty twoje! Biorę krople walerianowe, Ale już się nie uspokoję. Bo i jakże się uspokoić W takim świecie, gdzie z każdą wiosną Nawet kwiaty, zamiast ukoić, Już tym straszą, że znowu rosną. Doktor pilnie przy sercu sapie, Słucha, jakie tam głębie płoną, I doradza hydroterapię; A ja mruczę: "Wodą święconą"... Kusy Haj-jo! Haj-jo! I-jo-ha-ha! Krzyczę radośnie, dzikus leśny, Diabeł ostępów, figlarz zwieśny, Kusy, co wozy w rowy pcha! Czerwony fraczek, czarci strój, Zwodzi najzdrowsze ze wsi dziewki, Na wierzbie siedzę, nucę śpiewki, Jak słodko piszczy flecik mój! Na listkach drga majowa gra! Cyrograf w wodzie palcem piszę I na gałęzi się kołyszę: Haj-jo! Haj-jo! I-jo-ha-ha! Kwiecień O, świecie! O, dniu promienny! Jak w trawie, chodzę w wiośnie! Zielony krawat wiosenny Łodygą z serca rośnie. Mój długi den na asfalcie Pławi się w złotych promieniach, Znów chodzę w rozpiętym palcie I trzymam ręce w kieszeniach. Chodzę życzliwy, łaskawy, Z czerwonym goździkiem w klapie, Przed szybą każdej wystawy Przystaję jak miejscy gapie. Przyglądam się byle czemu Z radością niewysłowioną, Dziękuję słońcu ciepłemu I wiewom, co wonnie wioną. Kiwa się głowa szczęśliwa, O goździk nosem potrąca I mucha wiosny zażywa Beztroska, promieniejąca... Kwiecień kołuje mi w głowie, Świat ze mną kołuje cały! Idź, palnij za moje zdrowie Kielich siarczystej gorzały! Kwiat Kwiat za oknem gwałtownie kwitł W obawie, że się spóźni. Wietrzyk, deszczyk, serce i mit Pracowały jak w kuźni. Noc, przychylna dla takich spraw, Cieplała oranżerią, I ty (co za szczęśliwy traf!) Wzięłaś mnie raz na serio. Współkwitnących, gorliwych ust Niewyczerpany zasób Szeptem wzmagał namiętny wzrost I pomnażał w czwórnasób. Aż zdyszany i cały w łzach Ze wzruszenia i rosy Eros - Helios - Apollo - Brzask Lilią wychylił się z nocy. Le style c'est l'homme Czyli wierszyk o Andzi, co ukłuła się i płakała, w interpretacji rozmaitych poetów Nie rusz, Andziu, tego kwiatka, Róża kole, rzekła matka. Andzia mamy nie stuchała, Ukłuła się i piakata. MIKOŁAJ REJ Posłuszeństwo rodzicam - wielka roskosz Wierę, najpirwej dziatkom godzi się poćciwość, Jako z ni jest żywota wszelaka szczęśliwość, Wżdy się to w wirszu snadnie może pokazować, Iżby się rodzicielskim slowiem nie sprzeciwiać. Rzekia matka Anusie, by róż nie ruchała, Aleć rozważne mowy Anuś nie słuchała; Nizacz to wszystko maiąc, naprzeciw przestrodze, O kolec się ukłuwszy, zapłakała srodze. STANISŁAW PRZYBYSZEWSKI Hanka stała z utkwionymi w jeden punkt oczyma. W mózgu jej płonęły wściekłe nawałnice szalonych paroksyzmów boleści. Te róże... te róże czerwone... Wirski zaśmiał się... He-he... Pani patrzy na kwiaty... A róże koła... Krew! Rozumie pani? He-he... Z histerycznym tkaniem chwyciła róże z wazonu i sama zaczęła wbijać sobie w palce długie, ostre ciernie. Ryszardzie! Miłość moja! Ryszardzie, ten obłędny taniec chuci i śmierci! Ryszardzie, ha-ha, krew! Wirski wstał, kopnął ją, napił się koniaku, wypalił nerwowo kilka papierosów i wyszedł. A Hanka szlochała. Szlochał deszcz za oknem. * JAK BOLESŁAW LEŚMIAN NAPISAŁBY WIERSZYK "WLAZŁ KOTEK NA PŁOTEK" Na płot, co własnym swoim płoctwem przerażony, Wyziorne szczerzy dziury w sen o niedoplocie, Kot, kocurzak miauczurny, wlazł w psocie-laskocie I podwójnym niekotem ściga cień zielony. A ty płotem, kociugo, chwiej, A ty kotem, plociugo, hej! Bezślepia, których nie ma, mrużąc w nieistowia Wikłające się w plątwie śpiewnego mruczywa, Dziewczynę-rozbiodrzynę pod pierzynę wzywa Na bezdosyt całunków i mękę ustowia. A ty płotem, kociugo, chwiej, A ty kotem, płociugo, hej! Legenda aurea 1 Z głębi błękitnej komnaty, z omroku cieni i ciszy, w którą rzucałem stęsknione oczy, mówiące: przyjdź! - w którą rzucałem bezgłośny gorący szept: przyjdź! - do której wyciągałem spragnione ręce, mówiące: przyjdź! - z głębi błękitnej komnaty wypłynie melodyjnie moja Legenda, moja Legenda, ciepło pachnąca szczęściem. Czule, najczulej położy mi rękę na czole - muśnie po twarzy - na ustach ją złoży (- o, pocałunku wyszeptany! -), a potem wróci do oczu i przymknie je dłonią, tak dobrze znaną, kochaną... Przechylę głowę, wesprę ją na jedwabnym ramieniu mojej Legendy, i spłynie mi do serca dziecinny słodki sen. Powstaną moje dni minione, popłynie aksamitem myśli najcichsza opowieść o młodości, o tym, co było, co już nie wróci, co się straciło... Już mam zamknięte oczy. Już, jak szeleszczące szale niepokojących perfum, szemrze najdroższa baśń, wpleciona w moje sny pierwszym trwożnym uściskiem, wświetlona w moje sny promiennymi oczyma... Szemrze, szemrze, serdeczna... 2 Dni złotych iskierek we krwi, złotych iskierek w oczach. Wracam ze szkoły po list lila, list pachnący Twoją dalą, list, którego nigdy nie było. Potem, z uśmiechem w mózgu i kropelką Twych perfum na wardze, oddaję się, jak śmierci młodzieńczej, weśnieniu w wieczór wczesnej jesieni w parku. (O, jakżem blisko był wszystkiego, za czym zmęczone tęsknotą oczy moje biegną teraz na wieczne niezdobyde!) Rytmiczny, namiętny szept serca wybija wyraźne chwile: już nie dzieciństwa, jeszcze nie młodości męskiej. Słodka palpitacja, zamieranie rozkochanyćh słów i krótki nagły płacz, po którym krzywda dyktuje fantastyczne listy. (Wrzucałem je do skrzynki pocztowej tak, jak gdybym naciskał guzik, powodujący eksplozję świata). Potem-kąt w ciemnym korytarzu i gorące wtulenie mokrej, drżącej twarzy w wiszące na haku szare palto uczniowskie: jak rosną gałąź majowego bzu pieści mnie ta zapłakana, uperfumowana klapa szynela. Nazajutrz- biegnę ze szkoły, zdyszany, po list lila, list pachnący Twoją dalą, list, którego nigdy nie było. 3 Było to wtedy, gdy ranki jesienne szumiały smętnie niedośnionymi snami o przyjeździe i wahały się pomiędzy tajemniczym zapachem Twojej sukni i przejmującą melancholią młodziutkiej tęsknoty. Wciskałem się, senny i pełen jeszcze nocy, w kąt, na ostatniej ławce. Hieroglify fantastycznych wierszy w brulionie, zamazywane wstydliwie. Milion jednakowych myśli: gdyby! gdyby! gdyby! Kilka słów Twoich dawnych, słów kapryśnie obojętnych, ukrywa (bezsprzecznie!) poematy, dla mnie w głębi dziewczęcego serca tworzone, a przemilczane. Niebacznie przysłany płatek róży (jeszcze go mam!) staje się oczywistym dowodem, że wcałowałaś weń usta swoje, wcałowałaś tęsknotę za mną. (Wszystko w tajemnicy.) Z "serdecznych ukłonów" na głupiej pocztówce - płyną natychmiast hymny Twojej miłości. (Ostrożnie odklejam markę, pod którą leży skarb: dotknięcie Twych warg.) Czczę zabobonnie święte fetysze: szpilkę od włosów, martwy płateczek pachnącego groszku, wizytówkę Rumuna (!!... "Mademoiselle! En desirant faire Votre connaissance" etc.... Tiberiu Pauceanu.) Fotografia, zatarta od łez i pocałunków, zakrawa na bluźnierczy cud: jest kwitnącą Tobą. Imię Twoje pachnie grzechem i tuberozą, wieści o Tobie tajemniczeją w apokryfy, i coraz groźniej i okrutniej przeczuwam złotą burzę szczęścia pod szeleszczącą w ponury wieczór jesienny aleją lipową... Były to obłąkane pogańskie dni, kiedy po raz pierwszy duszkiem wypiłem w zamkniętym na klucz pokoju buteleczkę brunatnej wódki i gdy, otrząsnąwszy się mściwie, w uniesieniu rzuciłem czterem ścianom przekleństwo, wyduszone gwałtem z gorejącego gardła. 4 A byłaś wtedy Złotą Legendą, przyodzianą dla pozorów w czarną suknię. Białozłote, kwitnąc, wypływałoz miękkich fałd. Miało Twoje oczy. Byłaś podobno żyjącą dziewczyną. Opowiadali ludzie, że nawet tańczysz. Sami "widzieli". Widzieli! Zdanie niedorzeczne. Pamiętam co prawda odbicie w lśniącej tafli fortepianu (w pokoju, gdzie milczało). Lecz gdybyś wtedy żyła, napisałabyś do mnie list lila, list pachnący Twoją dalą, ten list, którego nigdy nie było. Gdybyś żyła - przytuliłabyś się przecież w milczącym pokoju do zapatrzonego i struchlałego na myśl o... Już dzisiaj nie wiem o czym. Jednym słowem nie mogłaś wtedy żyć i koniec. Byłaś eterycznym napomknieniem o możliwości istnienia i promieniowałaś tymczasem legendarną wonią listu lila. 5 Bardzo mnie zadziwił ostry świst lokomotywy, która Cię w dal zabrała. Błyszcząca stalowa lokomotywa zabrała Legendę. Dziwy. To, że Cię nie ma, że wymyśliłem Cię tylko zamkniętymi oczyma, stało się wkrótce denerwującym pewnikiem. Denerwującym przez wspomnienia. Czyhałem na nie chciwie, niewolnik rocznic, cierpiętnik każdego wczoraj, marzyciel jednakowych jutr. Zaczęła się chytra rekonstrukcja wszystkiego, co choćby cieniem cienia Twego było, dziesiątym echem. Odbudowałem nie istniejące sytuacje; lotne przemknienia starałem się tyrańsko przeciągnąć w czasie; utrwalałem to, czego nie było; z fanatyczną zaciekłością powtarzałem kilka nic nie znaczących słów, dziecinniałem w szeptanych dialogach z fotografią; pracowicie chwytałem garściami wodę. W letnie wieczory (-pomyśl! pomyśl!-) szukałem na ulicy białego boa, złotych, modrozłotych oczu. Wierzyłem, że ostatecznie znaleźć muszę, gdyż (- Boże! Boże! -) znów wrócić do domu i z kropelką Twych perfum na wardze oddać się znów jeno weśnieniu w wieczór wczesnej jesieni w parku, jak śmierci młodzieńczej? Znów płacz serdeczny, spazm niepowstrzymany? Znów w beznadziei zasiąść do pisania któregoś tam listu, na który mi listem lila, listem pachnącym Twoją dalą, nie odpowiesz. Legendo, Legendo moja? Wiedziałem, że znaleźć muszę. I znalazłem. Późną nocą na pustej ulicy. Stanąłem. Jak światło przez szkło przepłynęłaś przeze mnie: wieczną, prawieczną melodią. 6 Nazajutrz zastałem pod obrusem list. Serce podskoczyło mi do gardła, po czym zaczęło słodko, powoli wracać. Bulgotała w nim gwałtownie przestraszona krew. Szeleszcząca podszewka koperty otumaniła mnie zapachem lila... lilia... lililla... Zatańczyły wykwintne litery, zakołowały słowa, popłynął pokój pląsem - zawrotem, a ja z nim-za nim, w windowym spadaniu, okrętowym kołysie, chwiejnie, słabo, przedśmiertnie... Kręciła się morsko ta karuzela pijana- pionowa wokół ćwiarteczki papieru lila, powtarzającej bezustannie w kółko bardzo bezwzględnym szeptem (czasem nagłym wykrzykiem) monolog taki: Tak-to ja-to ja jestem-widzisz przecieżgłupi, głupi trallala - to ja - ten list, taki jestem, jakim mnie widzisz, nie inny, nie, nie, właśnie taki, nic na świecie mnie nie zmieni (oho! wiem!). Titanic utonął, a ja jestem, głupi, głupi, te kilka słów, tu, przed tobą, te kilka słów, właśnie.te, nie inne, przeczytaj jeszcze raz, zobaczysz, będzie to samo, nie może być nic innego, gdyby było co innego, toby przy pierwszym czytaniu też było (błyskawica: a może-i zaraz rykliwy śmiech oho-ho-oho-ho!)-tak jest jak jest, tak jest jak jest, tra-ta ta, trata ta,-i zapukała pukanina młotków maleńkich: tak, taktaktaktaktak, tak, tak, taktaktaktak... I pękło, wybuchło konwulsyjnym płaczem, psiakrew! 7 Rozdzierającym krzykiem, rozdzierającym serce, wołam Cię, zrozpaczony, szczęście niepowrotne, dniu wczorajszy, dzieciństwo moje! Niechaj mi ciebie chociaż sen powróci! Niechaj choć płacz przypomni tamte łzy, tamtą tęsknotę tej samej miłości! Złota Legendo moja, męko lat chłopięcych! Zamknąć oczy, zapaść się w siebie samego, nie wiedzieć, tylko znów szeptać tak serdecznie: "Dlaczego nie przychodzisz, moja jedyna? Dlaczego mnie słyszeć nie chcesz, kochana moja? Wróć, przyjdź... masz ciepłe ręce... Wróć, przyjdź... (co dzień żałosnym jękiem odzywała się syrena kolejowa), masz ciepłe ręce, a nie ma cię wcale, nie ma cię... a jesteś... a przecież wstajesz co rano (wiem o tym- gdzieś poza wszystkim), na giętkie ciało wkładasz suknie, czeszesz się, podnosząc ręce... Przecież chodzisz tam w obcym mieście, dotykasz stopami asfaltu... Przecież otwierasz koperty i czytasz moje słowa oczyma, a potem wiesz, że to ode mnie... i myślisz moje imię... i widzisz mój wygląd zza tysięcy wiorst kolejowego toru... Ach, już wiem! można do ciebie dojśćprosto idąc szynami!!!" - - Było to odkrycie genialne." 8 Rozwalonym krokiem, ze spuszczoną głową, tuż przy murach-chodziłem, chodziłem. Nikt nic nie wiedział. A daleko zaczęła już majaczyć złota mgła i modre promienie-płomienie. Już zaczęło być. Mit budził się. Zbliżała się zgroza głuchym hukiem podziemnym. Szła do mnie Legenda:-jak pięciopiętrowa kamienica szła na mnie, wysoka, zaborcza, zwycięska, aby mnie, małego, w siebie wziąć i zabrać na zawsze. No dobrze, chodź; weź. Będę chociaż wariatem i nic nie będę wiedział. ...Chodziłem, chodziłem rozwalonym krokiem, ze spuszczoną głową, tuż przy murach. I robiłem miny. I tak w głębi, milcząc, wykrzykiwałem imię. Ulica dzwoniła, świeciła, turkotała, szła. 9 Ciepły wiew omdlałego przedwiośnia przymykał mi oczy na beztroskich wieczornych spacerach, rozwiewał mną, głaskał słodką czułością po rozpalonej od wyschłych łez twarzy. Kończył się wielki szarpiący płacze tkliwością rozlewał się w ciele, miłym osłabieniem. Same do ust się łasiły atłasowe słowa, serdeczne wiersze, cichuteńkie skargi. Kwilił jeszcze smęteczek łagodny gdzieś w głębi i ucichał uśmiechem, spokojem. Zakwitało ubogie szczęście w zmęczonych myślach. I niosłem je ze spaceru do domu ostrożnie, troskliwie. Wracałem cichy z omdlałych przedwiosennych wieczorów, zasypiałem tak, jak gdyby mnie ogród akacjowy we śnie czekał. Pamiętam. Śniła mi się długa, płacząca śmierć. 10 Nazajutrz owładnął mną bezruch. Zapatrzenie. Co rano przesiadywałem w pustej jeszcze, wyfroterowanej cukierni. Piłem czarną kawę, patrząc daleko, na nic. Serce bardzo bilo, oddychałem głęboko, nie wesoły, nie smutny, nijaki. I nagle, bywało, mgnęło coś we mnie: "Tak samo było już niegdyś". Budziła się wieczność. Odkrywały mi się pradzieje przedmiotów. Rozczulony byłem własną świętością. Słabłem i rozpływałem się w sferze nienazwanych przeżyć: wędrowałem w melodii - wzdłuż jej biegu. Nie myślałem. Zresztą, nie potrafię tego wyrazić. 11 Jak trupiogłowa ćma, nie znosząca widna, wpłynęłaś w ciemność, gdzie szemrała ciężka, upiorna muzyka dalekiej zabawy, tańca, wina, ach! mąciła mózgi, przepiękna moja! Wtedy byłem z boku, w kącie, wiedziałaś o tym, nie podeszłaś, tylko gięłaś kibicią, srebrnilaś dźwięczną melodią głosu z obcym, dziwne oczy zamglone mrużyłaś dla mnie przed jego oczyma, ciche słowa tajemniczyłaś dla mnie tuż przy jego ustach. W twoim walcu był śmiech, w rozkołysanym przeszepcie kroków, tuż koło mnie, było wiele świadomego okrucieństwa, księżycowymi włosami musnęłaś raz tylko, uśmiechem do krwi drasnęłaś - i znów tam, daleko ode mnie, dla mnie, dla mojej męki w ciemnym pokoju, gdzie szemrała upiorna muzyka, krążyłaś w błękitnym nocnym walcu tak, jak krążyły od jasnozłotego szampana uparte błahe myśli Twoje. 13 "Złota Legenda". A jak to było? Wyjechałaś-i zaczęła mi pierzchliwą wizją majaczyć nieprawdopodobna Twoja uroda: pierwszym wzniesieniem oczu po pierwszym pocałunku na roztańczonej wiatrem ulicy, potem-jakimś kołysem, który był Tobą; scherzem, które było Tobą, mną-który byłem Tobą. Oczy miałem smutne, usta uśmiechnięte sennym uśmiechem trzepocącego w głowie snu-motyla. Lekko było, drżąco i wtedo. I ciepło-niebiesko-wiosennie. Kolońską wodą co rano nacierałem głowę. A czyś Ty się doprawdy, tam, daleko, tak kołysała sobą, legendując muzyką cudownych ruchów, szopenizując niewysłowionym wzrokiem? Czyś doprawdy spoglądała, stamtąd, z daleka, zapłakana, wolno, wolno przechylając głowę w tył i przymykałaś oczy, myśląc o mnie, idącym do domu po list lila, list pachnący Twoją dalą? Taką Cię widziałem smutnymi osiemnastoletnimi oczyma. Siedem wiosen przeszyło mi serce od tych pierwszych dni kwietniowych, a te oczy o całą wieczność są już smutniejsze. Były dnie, które je tam na zawsze rzuciły. Dziwem pamięci wskrzeszona, mgławisz się, ty Melodiano ze strasznego miasta, pyłem złotej, straconej baśni, żyjesz niemożliwością, z której powstałaś. I w nią się obrócisz. Lekcja Ucz się, dziecko, polskiej mowy: To przed domem - to są groby, Małe groby, wielki cmentarz... Taki jest twój elementarz. Ustawiły się w szeregu Czarne krzyże w brudnym śniegu, Na Warszawie mrok żałoby, Ucz się pięknej polskiej mowy. Tańczy wicher ze śnieżycą, Tańczy upiór z upiorzycą, Piszczą małe upiorzęta... Zapamiętasz? Zapamiętam. W nocy przez sen gniewnie krzyczysz, Straszne ptaki w niebie liczysz, Rano - w ziemi rozoranej Szukasz piąstki oderwanej. Ucz się gruzów, ruin ucz się, Z upiorami siądź przy uczcie, W świat potężny, w świat plugawy Pieśń warszawskich dzieci zawyj! Leśna sprawa W cieniu byłem, w zarosłej ziołowej wilgoci, Spod chłodnego kamienia cienki strumyk ciurczał, A dzień lustrem błyskliwym leśną grzywę złocił, Prawie do pni wisiała ognisto-wiewiórcza. Liście rośne w roślinny uplotły się koszyk, Sennego mnie jak w ziemię wchłonęły życzliwie. I mogłem, utajony w zielonej rozkoszy, Mackami snu się wspinać po słonecznej grzywie. Zapadałem, wznosiłem się, stwór niedorzeczny, Aż mnie leśnym kokonem wikliny owiły. - Słodka niewolo rzeczy wiecznej, ostatecznej! - Szumie kolebki mojej i mojej mogiły! Likier Na szafirowym nieba tle, W seledynowej lekkiej mgle Księżyc. Śnieg skrzy się. Słychać chrzęst i skrzyp, Patrzy przez srebrne kwiaty szyb Księżyc. Jeszcze kieliszek! Widzę dno I myślę sobie "No-no-no! - Księżyc?!" Lilia Rozchyliłem stulone płatki i pokazałem jej wstydliwe wnętrze kwiatu. - Niech pan przestanie. Jeszcze nie wiedząc, lecz już przeczuwając widocznie, zaśmiałem się nagle i nagle urwałem... - Bo?... Podniecające i sekretne były jej oczy, zmrużone niezdecydowaną odpowiedzią... Wtedy rozwarłem szeroko na cztery strony świata białe ciało lilii i wilgotnymi wargami upieściłem wnętrze... A gdy podniosłem oczy - ona stała w pąsach, z rozfalowaną piersią i błyszczącymi źrenicami. I uśmiechnąwszy się nikle (pewno z warg moich, ufarbowanych żółtym pyłkiem) - jakimś specyficznie wzruszonym i drżącym głosem powiedziała: - Pan jest wy-ra-fi-no-wa-nie nieprzyzwoity!... Liryka Płynność... płynność... falistość... Rytm wieczornych dostrzeżeń... Drżąca, żywa rtęcistość... Śnień wstydliwość i zwierzeń. Chwilna, zwiewna przelotność, Nikle, smętne więdnienie, Cicha, cicha samotność, Cienie, cienie i cienie... Słowa: słowa ukryte. Oczy: oczy spuszczone (Przeświecanie rozkwitu Przez pajęczą zasłonę). List Śnieg pada... pada bezgłośnie... Patrz - - śnieg... Na duszę dziewczęcą Twoją Całunem legł... Bielutko. Cicho. Szczęśliwie. Śnieg - - patrz... Bezgłośnie ozwie się w duszy Serdeczny płacz... A wtedy zagraj przesmętnie "Valse triste"... Śnieg pada... pada... Już kończę Mój dziwny list. List do dzieci Drogie dzieci! W tym liściku O jedno was proszę: Żebyście się co dzień myły, Bo brudnych nie znoszę. Czy pod studnią, czy na misce, W rzeczce, czy w sadzawce, Ale myć się! Bo przyjadę I sam wszystko sprawdzę! Myć się, dzieci, myć do czysta, Chłopcy i dziewczynki, Bo inaczej powiem, żeście Nie dzieci, lecz świnki! Trzeć się mydłem, gąbką, szczotką, W misce, w nurtach rzeczki! Bądźcie czyste! Z poważaniem Autor tej książeczki. List do Libala Libal, gdzie jesteś Libalu, Kolego ze wstępnej klasy? Toć serce pęka mi z żalu, Kiedy wspominam te czasy! Byłeś baptystą i czechem, Ty chłopcze, z lękliwym wzrokiem. "On czech" krzyczeliśmy z śmiechem, Gdyś gadał z franca przed Brokiem. "On czech" wołano, gdyś gadał, "On czech", gdyś ściągał ukradkiem, "On czech", gdyś wstawał czy siadał Alboś się spóźniał przypadkiem. I jeszcze dziś: niech się dowiem, Żeś zmarł i śmierć miałeś żmudną To westchnę tylko i powiem: "On czech, panowie, to trudno". Wiecznie pisałeś, schylony, Pisałeś na brudno, na czysto! O, gdzieś ty? Gdzie twe bruliony Mój czechu tudzież baptysto? I gdzie to wszystko? Ta buda, Te dryndy, ciupy i koły? Tych lekcji bezdenna nuda, Czar szkoły i smętek szkoły? Te gramy, dykty i ćwiki, Extemporalia i giegry, Śniadania, rańce, piórniki, Łaty, klasowy z algebry? Te plusy i kosinusy, Cezary i Kisielowy? Ruryki i Sineusy, Których nam pchano do głowy? Nie zerkasz już do żurnalu (Tyś z drugiej ławki miał blisko!) Ach, gdzie to wszystko, Libalu? Libalu! gdzie jest to wszystko? I gdzie są oni? Ci ludzie W alfabetycznym porządku? Po budzie, po ciężkim trudzie W jakim są świata zakątku? Gdzie Wemik, Szmidt i Kaftański? Gdzie Ruka i Ignatienko? Gdzie Busiakiewicz, Różański, Sykuła, Kister, Didienko? Ja sam, Libalu, Libalu, Gdzie się podziałem, gdziem zginął? List pt "Liebesleid" Otoczył wiatr świetlanych fal Nimb jasnej twojej głowy. Srebrzystą taśmą płynie dal Na ekran księżycowy. Liliano! O, lilijny śnie, Liliowo-srebma panno! Z smętnego filmu wołasz mnie Melodią nieustanną. Metrami taśmy tysiąc mil Gna serce pełne żalu, Kołuje Tobą sen i film W opalu i woalu! Na lila list opada łza I w sercu coś zamiera! Jak słodko wiolonczela łka: To "Liebesleid" Kreislera. I wionie wiew świetlanych fal Nad nimbem złotej głowy, I drżącą taśmą płynie dal Na ekran księżycowy. Listy miłosne Inkunabuły, papirusy, palimpsesty! Słowa runiczne! Etruskie słowa! Jak odcyfrować serca szyfr bolesny, Hieroglificzne już dzisiaj gesty? Jaki smutek! jaka żałoba! A pamiętam, jak słówko po słówku, Jak okrzyk po okrzyku, jak chwilkę po chwilce Wbijałem w marmur karty drgającą stalówką: Wiekopomnym moich cierpień rylcem. Litania "Wierszu, rodzona moja mowo, Polsko, matczyne moje słowo..." Kwiaty polskie Modlę się. Boże, żarliwie, Modlę się, Boże, serdecznie. Za krzywdę upokorzonych, Za drżenie oczekujących, Za wieczny niepowrót zmarłych, Za konających bezsilność, Za smutek niezrozumianych, Za beznadziejność proszących, Za obrażonych, wyśmianych, Za głupich, złych i maluczkich, Za tych, co biegną zdyszani Do najbliższego doktora, Za tych, co z miasta wracają Z bijącym sercem do domu, Za potrąconych grubiańsko, Za wygwizdanych w teatrze, Za nudnych, brzydkich, niezdarnych, Za słabych, bitych, gnębionych, Za tych, co usnąć nie mogą, Za tych, co śmierci się boją, Za czekających w aptekach I za spóźnionych na pociąg, - ZA WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW ŚWIATA, Za ich kłopoty, frasunki, Troski, przykrości, zmartwienia, Za niepokoje i bóle, Tęsknoty, niepowodzenia, Za każde drgnienie najmniejsze, Co nie jest szczęściem, radością, Która niech ludziom tym wiecznie przyświeca jeno życzliwie - Modlę się, Boże, serdecznie, Modlę się, Boże, żarliwie! Litery Módl się za moje litery, Żeby się zeszły w pieśni. Nocą słuchasz - drę papiery, Myślisz trwożnie: "Dlaczego on nie śpi?" A on nie śpi, bo za nim syczy Niespokojne przeznaczenie. Literami sekundy liczy I na szyi wisi kamieniem. I na barkach wzbiera noc kamienna, Jutru swemu przypomina się groźnie, Szeptem liter sypie się ciemna, Piaskiem sekund nadmogilnie rośnie. Módl się, módl nad tym grobem codziennym, Pod którym się życie wije, Póki składacz, ZECER bezsenny, Pieśnią czarnej pustyni nie przebije. Lokomotywa Stoi na stacji lokomotywa, Ciężka, ogromna i pot z niej spływa: Tłusta oliwa. Stoi i sapie, dyszy i dmucha, Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha: Uch - jak gorąco! Puff - jak gorąco! Uff - jak gorąco! Wagony do niej podoczepiali Wielkie i ciężkie, z żelaza, stali, I pełno ludzi w każdym wagonie, A w jednym krowy, a w drugim konie, A w trzecim siedzą same grubasy, Siedzą i jedzą tłuste kiełbasy, A czwarty wagon pełen bananów, A w piątym stoi sześć fortepianów, W szóstym armata - o! jaka wielka! Pod każdym kołem żelazna belka! W siódmym dębowe stoły i szafy, W ósmym słoń, niedźwiedź i dwie żyrafy, W dziewiątym - same tuczone świnie, W dziesiątym - kufry, paki i skrzynie, A tych wagonów jest ze czterdzieści, Sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści. Lecz choćby przyszło tysiąc atletów I każdy zjadłby tysiąc kotletów, I każdy nie wiem jak się wytężał, To nie udźwigną, taki to ciężar. Nagle - gwizd! Nagle - świst! Para - buch! Koła - w ruch! Najpierw -- powoli -- jak żółw -- ociężale, Ruszyła -- maszyna -- po szynach -- ospale, Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem, I kręci się, kręci się koło za kołem, I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej, I dudni, i stuka, łomoce i pędzi, A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost! Po torze, po torze, po torze, przez most, Przez góry, przez tunel, przez pola, przez las, I spieszy się, spieszy, by zdążyć na czas, Do taktu turkoce i puka, i stuka to: Tak to to, tak to to , tak to to, tak to to. Gładko tak, lekko tak toczy się w dal, Jak gdyby to była piłeczka, nie stal, Nie ciężka maszyna, zziajana, zdyszana, Lecz fraszka, igraszka, zabawka blaszana. A skądże to, jakże to, czemu tak gna? A co to to, co to to, kto to tak pcha, Że pędzi, że wali, że bucha buch, buch? To para gorąca wprawiła to w ruch, To para, co z kotła rurami do tłoków, A tłoki ruszają z dwóch boków I gnają, i pchają, i pociąg się toczy, Bo para te tłoki wciąż tłoczy i tłoczy, I koła turkocą, i puka, i stuka to: Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to!... Los Taki to już los mój będzie, Takie to już miłowanie: Przywitanie, pożegnanie, Pożegnanie, wspominanie... Oczy twoje widzę wszędzie, Oczy twoje mnie całują, Z dali, z dali mnie miłują, Z dali, z dali mnie żałują, Nie przychodzą na wzywanie, Jeno błyszczą, jak w legendzie, W dali, w dali, zewsząd, wszędzie, - Taki to już los mój będzie, Takie to już miłowanie: Przywitanie... pożegnanie... Luksus Nowela wierszem Jak niedzielę uświęcić? W tym samym mieszkaniu, W schludnej, powszedniej nudzie grzęznąć i miernocie? Co zrobi biedny ojciec beznadziejnych pociech, Mąż zahukany, smutek w śliwkowym ubraniu? Coraz częściej nad sercem przekłuwa ból ostry, Coraz rzadziej się drzemkę poobiednią utnie, Coraz częściej, w niedzielę nawet, obiad postny, Coraz rzadziej złotówka wolna. Coraz smutniej. Kruszyła się nadzieja, jak ten tynk na ścianie, Aż do zimnego muru. Teraz dziurą zieje. Więc obnosi kamienne serce po mieszkaniu, Jak duchy, wystukuje krokami nadzieję. Miało być szczęście. Dawno. A czy było kiedy? Gdzie? W piersi, pajęczyną kłopotów zasnutej? Pod obwisłą pierzyną? W kwaśnym smrodzie bied W gratach? w dzieciach grobowych? w biurze? gdzie? Nie tutaj? Wymarzył sobie szczęście puszyste, pluszowe, Hawańskie i szampańskie... Hrabiowie i dziwki... Frak, cylinder i monokl; uczty luksusowe, Kosze kwiatów na scenę i hojne napiwki. Ale karnawał huczny, festyn tryumfalny Został w snach. Nie dopuścił nawet na godzinę. I tak skisł, mały, żółty, hemoroidalny, Mściwie wzrokiem świdrując meble i rodzinę. Więc czym pod sześćdziesiątkę pożądliwe ciało Uraczy w dzień świąteczny? gdy już nawet data Czerwienią z kalendarza krzyczy, że zostało Niewiele mu tych niedziel na igrzysku świata! Otóż z trzeciego piętra stęchłej oficyny, Od szajki dłubinosów i jędzy w szlafroku, Od dziobatej kucharki i zwiędłej pierzyny Zaplutymi schodami spływa jak w obłoku. I zaczyna się zgrywać. Nie wiadomo przed kim, Bo przechodnie nie patrzą: idąc gwiżdże walca, Nóżkami podryguje, laskę kręci w palcach I oczkiem słodko strzela - baron z operetki. Do wielkiego hotelu wchodzi. Na portiera Zerka z trwogą, choć baron i bywały w świecie. Aż wreszcie upragnione, znane drzwi otwiera, Zamyka się - i z ulgą wzdycha. Jest w klozecie. W białolśniącej, kaflowej i zacisznej celi, W surowo higienicznym, przesadnym komforcie, Dumnie siada na tronie święciciel niedzieli I pyszni się samotnie w wytwornym aborcie. Twarz na dłoniach opiera i zamyka oczy, Mruczy swe sny nikczemne o hulaszczej pompie, O tym, że młody, sławny, bogaty, uroczy, W szampanie primadonnę ubóstwianą kąpie. A na górze w hotelu ma apartamenty I łoże z baldachimem, i stół zastawiony. Hrabia Zyzio się bawi! Gra W karty, urżnięty. Va banque! Milion! I szepty: szalony, szalony! W malignie nędznej, błahej fantazji omdlewa, Wmawia sobie bełkotem swój tryumf zwycięski I niestworzone arie o swym szczęściu śpiewa, A gdy budzi się, płacze i za matką tęskni. Potem, błędny, wychodzi z groźnego igrzyska. Długo szpera w kieszeniach... ma złoty dwadziei Więc sennej babie w kącie wszystko w łapę wci Upiorne honorarium za godzinę szczęścia. Madrygał Dziewczę wiotkie, Joanno innego imienia! Dawno już nie mówiłem do ciebie kwiatami, O, fiołkami, Joanno! O, wonią wspomnienia, Czerwonymi ustami, liliowymi listami! Kwiat - może być mimozą, złotych łez fontanną, Wiersz - deszczem słów majowych, dźwięczącą litanią, Więc pozwól, że cię nazwę Klaryssą, Joanno, Która jesteś wkwieconą w te strofy Stefanią. Magazyn gastronomiczny Oto panneau plastyczne tłustej epopei, Sabat smakoszów, orgia bachusowo-czarcia. Rzekłbyś - zgłodniały Rembrandt wizjami wykleił Tę szybę, pornografię wspaniałego żarcia. Elektryczność zalewa złotym majonezem Rozpłataną różowość świeżego łososia, Bażant w indyjskich piórach ananasa dosiadł, Dziobem tkwiąc hipnotycznie w Pękatej szartrezie. Gruszki grzeją się w wacie jak małe prosięta; Czernią się rybie perły - lepki śrut kawioru; A tam, jak biust na balu, indyczka, rozcięta Siekącymi oczami szarych głodomorów. I za chwilę - puszczone rozpaczą ostatnią, Kamienie zbombardują olcno wystawowe. Lecz za szybą straż czuwa: baterią armatnią Leżą butle szampana, do strzału gotowe. Malarz Na słońce, co mi w okno złotym snopem strzela, W milionie pyłków, w smudze sącząc się z ukosa, Wypuszczam, pełen twórczych szaleństw Rafaela, Kłęby dymu, srebrzyste chmury z papierosa. A na niebie błękitnym, niby kopce śniegu, Sterczą białe obłoki, rzucając w przestworze Sny o słońcach wędrownych, nie znających brzegu, Co wiecznie zapadają w bujne, szumne morze! Małomówna matka Anielcia miała matkę bardzo małomówną, Więc gdy kiedyś spytała z minką zatroskaną: "Powiedz, droga mamusiu, co to jest guano?" Mama odrzekła: "G...o". Matematyka Kościele powszechny! Ucieczko przed mroczącym moje zmysły biesem! Jedyna prawdy opoko, O, celne z wieczności Oko, Patrzące na mnie bezkresem! Liczbo zbawicielko! Wyniknij! Stań się! Wskaż mi! Nieubłaganym WZOREM Ujmij, przemianuj, ujarzmij! Oto kwadrat. I nic prócz prostego kwadratu. W uwięzi czterech linii zamknięta sprawa jedyna. O, matematyko cierpka! Dałaś ty radę światu! Zadrwiłaś z Boga i Czarta, o, heretyczko okrutna! Kwadrat w chaos się wcina, I piękniejszego nie ma poematu! Oto skończoność, wiedza, ostateczność, Dumna jedyność radosnego Prawa, Że czterema liniami stworzyłem konieczność. Nic się tutaj nie dzieje. Trwa powzięta Sprawa. Chrystusie! Gdybyś nie miał tej krwi gorejącej, Co w niebo Cię porwała, by prawdę objawić, Gdybyś dzień dłużej dumał, surowy, milczący, Musiałbyś z linii prostych figurę ustawić I nie męczyć nas krzyżem - ale cyrklem zbawić. Matka I Jest na łódzkim cmentarzu, Na cmentarzu żydowskim, Grób polski mojej matki, Mojej matki żydowskiej. Grób mojej Matki Polki, Mojej Matki Żydówki, Znad Wisły ją przywiozłem Na brzeg fabrycznej Łódki. Głaz mogiłę przywalił, A na głazie pobladłym Trochę liści wawrzynu, które z brzozy opadły. A gdy wietrzyk słoneczny Igra z nimi złociście, W Polonii, w Komandorii Układaja się liście. II Zastrzelił ją faszysta, kiedy myślała o mnie, Zastrzelił ją faszysta, Kiedy tęskniła do mnie. Nabił - zabił tesknote, Znowu zaczął nabijać, Żeby potem... - lecz potem Nie było już co zabijać. Przestrzelił świat matczyny: Dwie pieszczotliwe zgłoski, Trupa z okna wyrzucił Na święty bruk otwocki. Zapamiętaj córeczko! Przypomnij, późny wnuku! Wypełniło się słowo: "Ideał sięgnął bruku". Zabrałem ją z pola chwały, Oddałem ziemi-macierzy... Lecz trup mojego imienia Do dziś tam jeszcze leży. Mądrość Oto jest siejba, kmiecie, oto jest siejba ziarna. W górze jest słońce białe, a tu jest gleba czarna. Oto jest lecha ziemia pługami gęsto zryta, A czas nastanie, kmiecie, i wzrośnie łanem żyta. A to jest zwiesna, kmiecie, gdy ziarno leży w grzędzie; A kiedy żniwa przyjdą-to tamto lato będzie. I oto łada-młódka. A zważcie mądrze, kmiecie: Żeną mi cudną będzie-a będzie miała dziecię. Takoż i zboże wzejdzie, złociste i dostałe, Bo tu jest gleba czarna, a w górze - słońce białe. Mąż i ja Jesteś z mężem w Zakopanem, A ja z Łodzi listy piszę, Listy czarne, umęczone. Mąż twój słynny jest poeta, A ja, śmieszmy, chudy chłopak, Piszę czarne, ciężkie zdania. Maż twój świetnie jest ubrany, Uczesany, wygolony, I co dzień bieliznę zmienia. A ja, czarny i nerwowy, Wykrzywione mam obcasy I zacerowane spodnie. Maż twój w jasnym garniturze, Leżąc w cieniu na fotelu, Pije zimną limoniadę - I artykuł długi czyta O tym, że jest mądry, słynny, Znakomity i genialny. A ja, nędzny i spieczony, Chodzę czarny w skwarnym mieście, Ścieram kurz i pot, i troskę Z ostrej twarzy nie golonej. W domu kładę się gorący Na kanapę ceratową; I rozmyślam, jak tu zacząć Sto dwudziesty list do ciebie. Leżę czarny i zmęczony, Aż mnie ciężki sen zabija, A gdy budzę się - jest wieczór Różowawo-popielaty. Więc wychodzę, chodzę, chodzę I wrykuję się w kamienie, Płaczę, lecz udaję katar Przed znajomym napotkanym. A ty z mężem po kolacji Pijesz wino przy stoliku, Uwerturę z "Orfeusza" Gra orkiestra uśmiechnięta. Wszyscy wam się przyglądają, Podziwiają twą urodę, O talencie twego męża Szepcą z wielką rewerencją. Mąż twój, rzewnie podchmielony, Mówi wreszcie: czas do domu... Wychodzicie roziskrzeni I mąż trzyma cię pod ramię. A ja, czarny, na ulicy Kombinuję, kombinuję: "Jeśli w czwartek list wysłałem, To już mogła być odpowiedź". - - - - - - - - - - - - - - - Słuchaj - uderz męża w mordę I wybiegnij w noc pod gwiazdy, Pomyśl o mnie, przedstaw sobie Mnie, strasznego chłopca z Łodzi! Bo ja krzyczę tam z tęsknoty I wytężam senne oczy, I zgarbiony, siedzę, piszę, Piszę groźny list do ciebie! Meble Ranki gmatwają się mętne) krzykliwe, Dzień mnie na sobie rozpina jak krzyż. Puste godziny, nieżywe, lękliwe, Pełzną złowróżbnie, skrobią po kątach, Jak nocna mysz. Meble kanciaste, spiczaste, skrzypiące Patrzą spode łba, zgryźliwie, źle... Zmówią się, zejdą się, zamkną mnie, Zrosną się w zwierzę drewniane, krzyczące! A gdy wychudły z ich chwytów się wyrwę, Noc rozpoczyna swój stuk i zgrzyt: Trzaskają meble mściwe, mrukliwe, Drażnią się ze mną sny napastliwe, Ujadające, splątane, straszliwe - Aż się z nich z trudem wygmatwa, wyroi Mętny, spuchnięty świt. Mein Liebchen, was willst du noch mehr Nie perły, diamenty, lecz cuda, Ach, cuda masz zawsze, gdy chcesz: Nad Wisłą - ten pięknie się udał, Nad Urną - ten udał się też. Masz klucz, co ci Zamek otwiera, I "nawę państwową" i ster, I swego Walera premiera, Mein Liebchen, was willst du noch mehr? Nie będzie nad byle kawałkiem Parlament zbyt głośno się darł, Bo Kazio jest sejmu świtałkiem, A wiceświtałkiem jest Car. Nie będzie okrzyków prócz "hurra!" Wzbronione szemranie czy szmer. Niech żyje sejmowa cenzura! Mein Liebchen, was willst du noch mehr? Nie przeczę: gdzieś mogła być skaza. Przesada, omyłka, czy błąd... Lecz pobór do sejmu pokazał, Że jedność w narodzie - to gront. Szli razem: Żyd, Rusin i Mongoł, Hrabiowie, sanojce i kler I rabin polowy, i Żongołł! Mein Liebchen, was willst du noch mehr? I senat sejmowi, jak bratu, Zatwierdzi, co chcesz - tylko każ, Bo pań Wojewoda Senatu Wileński za sobą ma staż, I niech cię już głowa nie boli O budżet, cyfr parę czy zer, Niech sobie już lgnąc pozwoli! Mein Liebchen, was willst du noch mehr? Już pań Michałowski wziął Themis, Już Norwid uprawia R.P., Już Prystor ma handel i przemysł, A Szczapa oświatę in spe. A ja bym dał jeszcze, panowie, By komplet z fachowych mieć sfer, Kostkowi higienę i zdrowie. Mein Liebchen, was willst du noch mehr? Melancholia stojących przy ścianie Miasto też ma smutek, też ma zadumanie: Są w nim dziwni ludzie, co stoją przy ścianie. Stoją z pochyloną na bok głową ludzie, Może są zmęczeni, może śnią o cudzie. Stoją nieruchomi, w jeden punkt wpatrzeni, Szarzy jak szarzyzna śródmiejskiej przestrzeni. Patrzą tępo, szkliście, jakby bez pamięci... Nie budźcie ich nigdy: to są ludzie święci. Święci, chociaż drzemią bezmyślnie pod płotem, Oni nic nie wiedzą, ale ja wiem o tem. Melodia Wczesna jesień -- oto moja pora. Siwy ranek -- kolor mego wzroku. Siedzę w miłej kawiarni jak w obłoku, Mógłbym tak do wieczora. Za oknami tyle pośpiechu, Ale ja nie wiem i nie słyszę, I zamilkly w jesiennym uśmiechu, Zapatrzeniem dalekim się kołysze. Tak najlepiej: siąść w cukierni rankiem I patrzeć, jak ulica chodzi. W takie ranki jest sie kochankiem, I smutniej człowiekowi, i młodziej. Od miłości, od czułych wspomnień Dzień zacząłem senny i pusty. Z twoich słów, nie pisanych do mnie Wiersz układam uśmiechniętymi usty. A to wszystko razem jest melodią, I melodii chwile są rade. Cudzoziemka w palcie kraciastym Śpiewnie, ślicznie zamawia "szokoladę". Jaka wiotka, matowa kobieta! Jak nas mało na świecie! Jak mało! I jakimi perfumami zawiało! I jaki poeta!... Mędrkom W wiecznej rozmowie z duszą pędząc ciche życie, Wiem, jaki los mnie czeka i jaka ma droga: Krzyczeć wam rozpaczliwie, że wszystko jest z Boga, Choć i tak moim prostym słowom nie wierzycie. Na targowiskach gwarnych słowa me ważycie, Pobłażliwie je ceniąc... Lecz żadnego trwoga Nie chwyci, że się zbliży chwila sądu sroga, Gdy wam się własne dusze otworzą w zachwycie. Wiedzcie: noce są długie, a sen jest niepewny... Może i w was piorunem uderzy Bóg gniewny I gwałtem was zdobędzie, tłuszczo małowiema! Śmierć!" słyszycie? wierzycie?! Chyba jedna ona, Choć przekleństwem witana, wreszcie was "przekona"!... ...A do mnie jako Siostra przyjdzie Miłosierna. Mgła Ciemne, wilgotne węglowodany, Kto wy jesteście? Mglisty uczony, oczarowany, Błądzę po mieście. Za krepą deszczu krwiste neony W poranku bledną. Węglowodany czy elektrony, Wszystko warn jedno. Łażę i ziębnę, ziębnę i ziewam, Pszczelarz atomów, Kręcąc laseczką, głucho opiewam Wszechświaty domów. Wszystko mi jedno: atom czy eter Skondensowany. We mgle majaczą barwnym bukietem Odowęgliany. Dźwięki przewracam, nicuję barwy, Mędrzec zamglony. Jedno mi wszystko, moje miliardy I centryliony! Mieszkanie Wszystko to jest nieprawdziwe: Oświetlone cztery pokoje I te sprzęty, o których mówię - moje, I te kwiaty, o których mówię - żywe, Wszystko to jest nieprawdziwe. A kiedy chodzę - kroki są nie moje. Snem zawikłanym płynę przez pokoje. Przyniosło ranie tutaj z nieskończoności Szare, mętne morze. Kiedy na kanapę się położę, Kołuje raną wielki zawrót pradawności, Kiedy usnę - na dno opadam, A kiedy oczy otworzę, Ze snu do mieszkania wyrywa się kaskada Szumiącej groźnie wieczności. W wieczność mną miota Żywioł potworny - - Matko żywota! Matko żywota! - W kąciku klęknę pokorny... Mieszkańcy Straszne mieszkania. W strasznych mieszkaniach Strasznie mieszkają straszni mieszczanie. Pleśnią i kopciem pełznie po ścianach Zgroza zimowa, ciemne konanie. Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą, Że deszcz, że drogo, że to, że tamto. Trochę pochodzą, trochę posiedzą, I wszystko widmo. I wszystko fantom. Sprawdzą godzinę, sprawdzą kieszenie, Krawacik musną, klapy obciągną I godnym krokiem z mieszkań - na ziemię, Taką wiadomą, taką okrągłą. I oto idą, zapięci szczelnie, Patrzą na prawo, patrzą na lewo. A patrząc - widzą wszystko oddzielnie Że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo... Jak ciasto biorą gazety w palce I żują, żują na papkę pulchną, Aż papierowym wzdęte zakalcem, Wypchane głowy grubo im puchną. I znowu mówią, że Ford... że kino... Że Bóg... że Rosja... radio, sport, wojna... Warstwami rośnie brednia potworna, I w dżungli zdarzeń widmami płyną. Głowę rozdętą i coraz cięższą Ku wieczorowi ślepo zwieszają. Pod łóżka włażą, złodzieja węszą, Łbem o nocniki chłodne trącając. I znowu sprawdzą kieszonki, kwitki, Spodnie na tyłkach zacerowane, Własność wielebną, święte nabytki, Swoje, wyłączne, zapracowane. Potem się modlą: "od nagłej śmierci... ...od wojny... głodu... odpoczywanie" I zasypiają z mordą na piersi W strasznych mieszkaniach straszni mieszczanie. Milcząc Zakochanemu tak szczęśliwie, Tak nieszczęśliwie, jak ja umiem, Najlepiej spędzić noc w zadumie. Nad czym? Nad niczym. Ale tkliwie. Między zachodem a jutrzenką Wdać się w milczenie, jak w rozmowę, I powtarzać w myśli - Norwidowe: "Nic od ciebie nie chcę, śliczna panienko"... Milion HP Wiecznie tylko oczy do Ciebie i modłów okrzyki, Lecz wzrok Cię nie przebije, a głos Cię nie dokrzyczy, Opuść, opuść z niebiosów miedziane przewodniki, A ja rękami je chwycę, o wielki Motorniczy! Jeśli już zginąć muszę, to niech milionowoltowy Twój prąd mnie zwęgli potężny ostrym piorunu trzaskiem! Moc swą w śmierć moją właduj, zygzaku fioletowy, Wal we mnie, jak w Gaurizankar ze złotym na łbie kaskiem! Godzien jestem Twej mocy, bo moja męka, tęsknota Rozpędza Twe motory. Twe straszne koła goni! Milion HP mną rusza! Pegazów milion mną miota! Tabun rumaków skrzydlatych, mych poetyckich koni! Miłosierdzie Cóż to za zjazd niezwykły Samochodów i karet? Premiera? Bal? Reduta? Może nowy kabaret? Trąbią, krzyczą stłoczeni Szoferzy i stangreci. Policja gwiżdże, macha, Ulica pędzi, leci. Jaśnie pań, jaśnie pani, Jaśnie państwa tysiące Wyskakują z pojazdów Zdyszani, w trwodze, gorączce. Kto tylko żyw, ten bieży, Ścisk, zator, tłumy bezbrzeżne, Fraki, futra wspaniałe, Cylindry, gorsy śnieżne. Biegną damy płaczące, Gwiazdy ekranu i sceny, Zawodzą, na alarm wrzeszczą Samochodowe syreny. Kardynałowi drogę! Policja macha, gwiżdże, Minister skarbu zemdlał, - Wody! policja! ministrze! Pań premier biegnie blady, Rząd, władze, generalicja, Dyplomatyczny korpus, Magistrat, kler, policja. Panowie z rad nadzorczych, Prezesi banków, trustów, Z ogniem w oczach i w sercu, W drgawkach nerwowych gestów. - Na szczyty anten włażą, Krzyczą korespondenci, Psy wyją do księżyca, Nie wiedząc, co się święci. Grzmi tłumu rosnącego Nieustający grom, I wszyscy na jedną ulicę, I wszyscy przed jeden dom. I wszyscy na jedne schody, I wszyscy z burzą we krwi, Duszą się, depcą, tłoczą, Wszyscy do jednych drzwi. A rzecz się stała prosta, Najprostsza rzecz na świecie: Biedny, cierpiący człowiek Tak ogłosił w gazecie: Kiedy to przeczytali, Zerwali się wszyscy hurmem, Walą do jego mieszkania, Porywającym szturmem. Bo jakże to? Bliźni cierpi, Brat nasz, człowiek ubogi. A my nie zawitamy Z pociechą w jego progi? A my nie damy bliźniemu Pomocy, rady skutecznej, W imię przykazań boskich, W imię miłości wiecznej? Już więcej nie będzie cierpiał, Już teraz będzie mu dobrze! . . . . . . . . . . . . . . . . . I milion złotych zebrali: Na pogrzeb. Miłość Jak tęcza - - jak tęcza - - półkręgiem wielkimi aureolą, nade mną, szczęście moje jasne, szczęście moje światłe, radość moja głęboka, mądrość moja, ostatnie piętro wieży, szczyt mój słonecznohławy: Miłość. Jak tęcza - - jak tęcza - - łuk olbrzymi-spięcie. Oczy wzniesione w górę. Ręce splecione modlitewnie. Usta szepcące. Szepcące słowa o Przyjściu, o Zmartwychwstaniu, o Ogniu, o lśniącej rozpalonej Białości. Szepcące słowa męki: niewypowiedzeń, bezedna, bezkresu modlitwy. I pełen jestem duszy twojej. Wierzę, wierzę, wierzę w Boga. I w ciebie wierzę. Jak tęcza - jak tęcza - pręży się siedmiobarwny łuk, archaniołowe cuda: Miłość moja. Duszę mą światło zalało, duszę mą słodycz zalała. Patrzą na mnie twe oczy, twe oczy jak kwiaty boże, twe oczy tchnące wiosną. I pełen jestem duszy twojej. Patrzę, patrzę, a potem przymykam oczy, złocą mi się pola, nieba, modrość jasna, słodycz mą duszę zalewa, rozpływam się w jasności, w cieple odwiecznym, w tęczy... I jestem Myślą, bezcielesną żądzą, stopieniem siebie z niebiańską światłością... Szczęście moje! Szczęście moje! I pełen jestem duszy twojej. Ja-jeden. Ja-jedyny. Cały. Niepodzielny - we wszystkim. Milczę. Ręce wyciągam. Boskość we mnie wstępuje. Czuję ją, czuję, przez oczy moje wchodzi, serce mi Bogiem wypełnia: miłością moją. W światłości płynę. Wierzę. Modlitwa Modlę się, Panie, ale się nie korzę: Twarde są słowa modlitwą zrodzone. Daj mi wytrwania i sił wiele, Boże, W życiu, co będzie twórcze i szalone. Daj mi, o Panie, poczynań płomienność I nieugiętadaj ku sobie wolę. Niech życie moje zwie się: wieczna zmienność W wiecznej jedności na duszy cokole. Ale pamiętaj: gdy padnę, nieszczęście Moje olbrzynie w twarz cisnę Ci, Boże. Wiedz: w górę wzniosę dwie żelazne pięście, Oczy spłomienię, spojrzę i - zagrożę! Moją miłość, mój sakrament Moją miłość, mój sakrament Pierwsze słowo mojej pieśni, Na plugawe kły chwycili I na strzępy mi roznieśli Teraz lataj, teraz zbieraj Po pokojach kawalerskich, Po dancingach, po salonach, Po kasynach oficerskich. Teraz szukaj strzępków biednych I zeszywaj, i domierzaj, Po kawiarniach, po taksówkach, Po koszarach i maneżach. Obślinili, oświnili Po warszawskich maglach, fajfach, Po plotkarskich kercelakach, Po mieszczanach i hajlajfach. Moja rzecz Moja rzecz - przetwarzanie, Fermentować w przemianie, Żebym się spalał, w ogniu wyzwalał, Żebym się w kroplę światła zespalał, W umiłowanie. Moja rzecz - rzecz w zenicie, Ani śmierć, ani życie. Ostatnia, czysta, rzecz macierzysta, Przez wieki wieków trwa przeźroczysta Punktem na szczycie. Moment W szarym oknie sklepiku stała srebrna trumienka, A przed szybą-maleńka, biedna, chuda panienka. Zapatrzyła się w okno, w swoje nikłe odbicie, I w trumienkę śmiertelną, i w nieżywe swe życie. I nie patrząc, patrzała; i nie wiedząc, wiedziała; I na morzach płynęła, i pomocy wołała! Motyle Gdzie jesteście, okrutne motyle, Pawie oczy, żałobniki, admiraly, Fruwające kwiaty i robaki, Wytarzane w czarodziejskim pyle, Który nocą ze skrzydeł strząsały Obłąkane, rozśpiewane ptaki! Przecież dawniej bywało was tyle, Kiedy byłem szalony i mały, I goniłem was w pożodze białej Z zadartymi, ślepymi oczyma, Nakłuwałem was żywcem na szpile, Wy, okrutne arabskie motyle, Jaka wiedźma w uwięzi was trzyma? O, na łące w złote dni gorące Drgał i skakał pęd dzikiej obławy, A gdy siatka zielona spadała Na splątane jadowite trawy, To pod merlą biło-trzepotało Me schwytane serce fruwające I jak motyl z rąk się wymykało. Czarne cętki, zielone obwódki, Wycinanki, jaskółcze ogony, Purpurowe i pomarańczowe Gąsienice w puszce, szpilki, trutki, Myśli jasne - wody kolorowe - Pył roztarty - eteryczne zgony! O, chaosie! O, barwne miliony! Śnie najdroższy i tak bardzo krótki! - Gdy mnie ciemne wino otumani, Gdy upiorna księżna ocygani Srebrnym sierpem na sierpniowym niebie, Wyjdę wtedy na łąkę cichaczem I przywołam was dziecięcym płaczem Do siebie. Przyfruniecie, opadniecie w bezsile, Trupie główki, ostatnie motyle... "Mort homme" - Słuchaj! Czy ty mc słyszysz? Krzyczę wszak, krzyczę do ciebie! Dlaczego śmiejesz się głupio? Dlaczego nie odpowiadasz? Och, huk - huk-huk-huk!... Shichaj, zemdlała ręka, Trzasnęło... tu... koło mnie... Och, głupi-dlaczego padasz?! Nie trzymaj! Jezu! Puść! Ja nie chcę! Nie chcę! Nie mogę! Nie czepiaj się moich nóg! W gardle mi zaschło! Nie mogę! Czego wskazujesz na nogę? Nic nie wiem... a! ręka o gwóźdź!! Dlaczego tak trzeszczy w głowie? Dlaczego ty na mnie wisisz?! Ty podły, podły, puść! Po pysku będę walił! A!! Patrz! Ten się spalił! (Huk-huk-huk-!) Słuchaj! Ja krzyczę! Krzyczę! Czy - ty - nie - sły - szysz - ?! Mowa ptaków Kto z was mowę ptaków zna? Nikt-i tylko jeden ja. Chrzęst i szelest, szepty cisz, W szmerach trzciny cicho śnisz, Ćwir-ćwir-ćwir i tiju-fit, A to znaczy: zaraz świt, Zaraz drgną różowe zorze, Bo i cóż to znaczyć może? Cóż, cóż, Jak nie świt wiosennych zórz? Ćwir-ćwir-ćwir i tiju-fit, Cyt... Jeszcze nic? A może już? Mokre listki polnych róż, Blade krople chłodnych roś, Wiew, westchnienie, jakiś glos: "Tiju-tiju-tiju-fit"... Tak, tak, tak, lecz cicho, cyt, A to znaczy: Cóż, czy wiesz? Wiem, nie powiem... Ja wiem też. Tak, to to... Któż wytłumaczy, Że to coś innego znaczy? Cóż, cóż? Czy to, czy to, czy to już? Kuku, tiju, ćwir i fit, Cyt - a może to już świt? Ni to tan, ni nuty ton, Coś z dalekich, leśnych stron, Szelest, cisza, szept i szmer? Czyj to, czyj to, czyj to szmer? Liście? Trzciny? Trawy? Cóż? Szum śród ciszy suchych zbóż? Może tak, a może nie, Marzę, nucę, słodko śnię, Ćwir-ćwir-ćwir przez pola leci, A to znaczy: słońce świeci, Z gąszczy ptaszek ptaszka zwie, Tak, to to... A jeśli nie? Tak, to to... A jeśli tak, To zrozumie ptaka ptak, To zrozumiem także ja, Jaką piosnkę las mi gra: Że już tiju-tiju-fit, A to znaczy-że już świt. Mój dzionek Ledwo słoneczko uderzy W okno złocistym promykiem, Budzę się hoży i świeży Z antypaństwowym okrzykiem. Zanurzam się aż po uszy W miłej moralnej zgniliźnie I najserdeczniej uwłaczam Bogu, ludzkości, ojczyźnie. Komunizuję godzinkę, Zatruwam ducha, a później Albo szkaluję troszeczkę, Albo, gdy święto jest, bluźnię. Zaśmiecam język z lubością, Znieprawiam, do złego kuszę, Zakusy mam bolszewickie I sączę jad w młode dusze. Czasem mnie wujcio odwiedza, Miły, niechlujny staruszek, Czytamy sobie, czytamy Talmudzik, Szulchan-Aruszek. Z wujciem, jewrejem brodatym, Emisariuszem sowietów, Śpiewamy "Pierwszą Brygadę", Chodzimy do kabaretów. Od oficerów znajomych Wyłudzam w czasie kolacji Sekrecik jakiś sztabowy Lub planik mobilizacji. Często mam misje specjalne To w Druskiennikach, to w Kielcach, I wywrotowców werbuję Na rozkaz Moskwy do Strzelca. Do domu wracam pogodny, Lekki jak mała ptaszyna, W cichym mieszkaniu na Chłodnej Czeka drukarska maszyna. Odbijam sobie, odbijam Zielone dolarki śliczne, Komunistyczną bibułę, Broszurki pornograficzne. A potem mała orgijka W ramionach płomiennej Chajki! (Mam w domu taką sadystkę Z odeskiej czerezwyczajki). I choć mam milion rozkoszy Od Chajki krwawej i ryżej, To ciężko mi! Nie na sercu, Lecz wprost przeciwnie i niżej. Niech się ciężarem tym ze mną Podzieli który z rodaków! Mój Boże, ileż tam siedzi Głupich endeckich pismaków! Mróz W ostry mróz chłopek wiózł Z lasu chrust na wozie, Skrzypi coś, oś nie oś, Trzaska chrust na mrozie. Tężał mróz, wicher rósł, Pędząc jak w sto koni, Trzeszczy wóz, trzeszczy mróz, Chłop zębami dzwoni. Szkapa: brr! chłop jej: prr! - A podwozie zgrzyta, Gwiżdże wiatr, śwista bat, Stukają kopyta. Chrzęst i brzęk, zgrzyt i stek, Hałas jak w fabryce! Mniejszy mróz, lżejszy wóz Przy takiej muzyce. Mróz nędzarzy Mróz siarczysty się wkręca w przetarte odzieże, W palta, wiatrem podszyte, w rozdziawione dziury, Wtulamy zmarzłe uszy w przykrótkie kołnierze, Wciskając się zawzięcie w nieprzytulne mury. I cóż warn przyniesiemy, wy, wonne i ciepłe, Kapryśne, wypieszczone urodą kochanki? Szorstkie, zgrabiałe ręce? Twarze sine, skrzepłe? Lub zmarznięte, stwardniałe na mrozie gałganki? Może skaczące wargi i nosy czerwone? Może ciała skostniałe, szybko dygocące? Lub oczy osłupiałe, oczy załzawione, Słonymi kropelkami nieznośnie kapiące? Szklany wiatr kraje twarze, sypie kłaki śnieżne, Smaga świstem i bólem, jak ostre miotełki, I szczypią, szczypią mrozu paznokcie drapieżne, Kłują, kłują złośliwie palące igiełki. Chuchaj i dmuchaj w palce! Miętoś wargi białe! Och, trzęsiemy się, jęcząc w kamiennej agonii! Biją o ziemię, skaczą już nogi śderpniałe I do tańca, do tańca skowyt w zębach dzwoni. Zaczyna się pod murem taniec wybijany, Podskoki niecierpliwe, pląsy histeryczne, Na zziębłym dele martwe trzęsą się gałgany, Wyprawiając na wietrze harce ekstatyczne. Ramionami bijemy na krzyż zamaszyście I tańczą coraz szybciej opętane nogi, Mróz trzaskający strzela ogniście, siarczyście, Aż w ciepło się roztapia, w błędny zachwyt błogi. I miękną za plecami oszronione ściany, Wgarniają nas, jak ciepłe pożądliwe ciało, Łaskocą atłasowo, jak skóra kochanek, Rozkoszą pieszczotliwą, nagle rozszalałą! I tarzamy się w puchach rozgrzanej pościeli, W drgawkach tańca słodkiego płoniemy nagością, Zanurzamy się w mlecznej gorącej kąpieli Oplotem ciał kipiących, tętniących miłością! W rozprute purpurowe żyły szał nam wlewa Gęstą słodycz likierów, roztopione złoto, W dyszących żarem lasach wszczepiamy się w drzewa, Gdzie lepiące mięsiste kaktusy się plotą! Pławimy się w lubieżnych, upalnych Saharach, Grzebiemy się w wnętrznościach pokrwawionej lwicy, Smażymy się jak skwarki w słonecznych pożarach I tłuszczem rozżarzonym ściekamy z ulicy! I nie ma nas! Pozostał tylko taniec wściekły! Zmiótł nas wicher upalny w rozkoszy i skwarze! - Patrzcie! Na białym murze został ślad zapiekły: Krwią w ścianę się wtańczyli na mrozie nędzarze! Mucha Świeca w lichtarzu Do dna dopływa, Stęka po kątach Cisza mrukliwa. Z ręką na ustach, Z drugą na czole, Jak malowany Siedzę przy stole. Nie słychać świerszcza, Zegar nie tyka, I tylko mucha Na lepie bzyka: Muzyką wzywa, W śmierci grzęznąca, Brzękiem żałosnym Wszechświaty wstrząsa Muza Aptekarzowa w papilotach, Różowa, duża, z zadartym nosem, Od rana śpiewa wysokim głosem Romans "Moja tęsknota". Jej szlafrok w piórach, jej suczka kipi W kudłatej pianie białych kędziorów, Jej myśli - w łóżku króla tenorów, Gdy kawę z kożuchem chlipie. Srogi, wapienny żar nad rynsztokiem Kurzy się nisko płomieniem suchym, A ona - trele, wstążki i loki, A ona - ptaszek obłocznym puchem. Przeto i baba w piecu drożdżowa Puchnie i rośnie pachnącym ciastem. I pofrunęła aptekarzowa, Z "Moją tęsknotą" buja nad miastem. - Żółknący mężu, czaplo apteczna, Nosem dziobiąca recept łacinę! Nad niebiosami twego miasteczka Za pulchną Muzą, śpiewając, płynę. Muza, czyli kilka słów zaledwie Nie szperajcie po słownikach, Nie szukajcie słów szarpiących, Zaśpiewamy o słowikach Śród gałęzi śpiewających. Zaśpiewamy po dawnemu, Zatęsknimy, jak za młodu, Wracam smutny, nie wiem czemu, Cały w śpiewie do ogrodu. Jeszcze słowik, ogród, drzewa W mojej mowie tyle znaczą! W tym ogrodzie serce śpiewa, Śród tych drzew słowiki płaczą. Zawstydzonych, zakochanych Panna mila znajdzie nas tu Z tamtych lat niedośpiewanych, Sprzed dziesięciu, sprzed piętnastu. Miła Panna, słowu miła, Miła słowom, miłowana, Ta, co śpiewy nam słowiła, Muza jasna, zapomniana. W bzowe noce, pod gwiazdami, Zapłakani, przy fontannie, Przypomnijmy słowikami O nas dawnych miłej Pannie! Muzyka Ani spostrzeżesz, przyjacielu, Jak się na muzykę przeniosę. Dopłynę obudzonym głosem Do jedynego celu. A cel: by zgodził się rachunek Na kartach niebios czy papieru. (I w tym podobne są anioły Do swoich ojców - buchalterów.) Światłami słów, melodii linią Składasz się w bóstwo, zdźwięczasz w gamę, W ład, w sumę, w liczbę, którą czynią Te same myśli, dni te same. Na dnie wszystkiego śmierć bezdźwięczna Czeka, byś głucho stuknął głową. Spadasz - melodia wieczna, A kiedy spadniesz - słowo. My - ludzie My jesteśmy ludzie pokrwawieni, Bo ostre ognie wydzieramy z przestrzeni. My wcieramy się lubieżnie w żywot! O, dni mięsiste! Ty okrągłe tworzywo! Twardość jest w nabrzmiałych żyłach. Cwałujemy na dniach, jak na młodych kobyłach. Świat gryziemy w ustach jak czereśnie, Jak dwadzieścia wiśni jednocześnie. Ciała, cieczą i miazgą napęczniałe, Wystawiamy pod żądła wspaniałe. I nabici tym soczystym miąższem, Szalejemy od złotych ukąszeń. Myśl Doprawdy, żyję bardzo. Ale ja właściwie Mam w życiu migotliwym jedną myśl jedynie, Napiętą, jak cieniutka strzała na cięciwie: Zmienić się w linię. Jak na wodzie na wznak się na żydu położę, Bez myśli i bez woli promiennie popłynę, Prosto - prosto - nijako - utonę w przestworze I w oczach twoich zginę. Na balkonie Stoję na balkonie, Załamałem dłonie I w kwietniowym niebie Szary wzrok mój tonie. Bzy mi zapachniały, Żale mnie owiały, Twarz mi ojedwabia Wiew znieruchomiały. Zmierzch się wiewem żali, Żeśmy się rozstali, Przymkniętymi oczy Widzę ciebie w dali: Stoisz na balkonie, Załamałaś dłonie I w kwietniowym niebie Modry wzrok twój tonie. Na krytyka Oto krytyk, który idealnie Umie geniusz połączyć z głupotą, Każdym słowem dowodząc genialnie, Że jest bardzo wybitnym idiotą. Na niebieskim nocnym szkliwie Na niebieskim nocnym szkliwie Późne gwiazdy bledną... Jakie gwiazdy - Migotliwe - Mrugające - Połyskliwe - Anemiczne czy Magiczne - Srebrne - Abrakadabryczne - - Jest mi wszystko jedno. Nieruchome sterczy w niebie Księżycowe sedno. Niech mu będzie sedno. Proszę. Może być tak samo kloszem, Kapeluszem, lampą, koszem, Sową, kotem - bardzo proszę... Jest mi wszystko jedno. A jak by go nazwał Jastrun? Przyboś, Ważyk. Kostek? Astrem? Dobrze. Bardzo proszę. Plastrem? Mastrem? Bardzo proszę. Niech, jak chce, nazywa każdy I to niebo, i te gwiazdy, I tę mordę wredną. - Wierzcie, drodzy przyjaciele, Że mi wszystko jedno. A tam jakiś facet idzie, Pakuneczek niesie. Szybko, boczkiem, drobnym kroczkiem, Dokąd to tak wcześnie? Co w tej paczce? Kto ty jesteś? . . . . . . . . . . . . . . . . . Jak się zowiesz?Żonę masz? A dzieci? Ile? Zaczekaj chwilę! Schodzę!... Wszystko mi opowiesz! Na noże Dzika gra! Straszna gra! Oczy płoną! Serce gorze! Który? Dwóch nas być nie może! Albo ty - albo ja. Raz-dwa, raz-dwa! Na noże!! Krwi! krwi! Tak jak zwierz, Żarem tchnę, wzrokiem palę! Bez litości! W męce, w szale Wyje żądza, wyje chuć! Celnie gódź! Dobrze dźgniesz - - Sam pochwalę! Stań wprost - nie jak tchórz, Lub ci sam bod żebro nóż Wwalę! Dzika gra, straszna gra: Albo ty - albo ja! Miękkie ciało - twarda stal, Tu się zaczaj, tam się skryj, Po rękojeść w serce wbij, Po rękojeść w serce wwal, W miękkie ciało twardą stal, Dźgnij! A ja też, a ja też, Chytrze, skrycie niby zwierz, Póki krwią się nie obroczę, Naprzód skoczę! Jedna chwila, jeden ruch: Raz-dwa! Prosto w brzuch! Wbiję nagle, szybko wtłoczę I rozpruję i zawiercę, I bić będzie jedno serce Jedno z dwóch! Dumna sprawa, ciężka sprawa, Chuć czerwona, krwawa sława, Harda gra! Piękna gra! Albo ty - albo ja! Płonę! Dwóch nas być nie może! Raz-dwa! Raz-dwa! Na noże! Lecz nim błysną z nożów skry, Poprzysięgniem, ja i ty, Że będziemy strzec najświęciej, My uparci, my zawzięci, By strumienie naszej krwi, Boże broń, nie pobluzgały Jej - lilijnej, cichej, białej, Kiedy w strasznej naszej walce Rękojeście ścisną palce, Kiedy wielki gniew rozgorze, Gdy będziemy życiu mścić, Gdy się zaczniem strasznie bić Na noże! Na ulicy Być wysokim - hej, hej - jak to dobrze! Naprzód iść - o ha - jak szczęśliwie! Patrzeć w dal - o hej - jak to dobrze! - Jak to dobrze, jak szczęśliwie Ujrzeć w dali Ciebie-Jasną! Wieczór jest - o tam - jak cudownie! Lekki wiew, ciepły wiew wiosenny! Naprzód iść - o ho - niesłychanie! - Jak to dobrze, jak wesoło, Kiedy Cię spostrzegam w dali! Wolność! Świat! Hej, ja! Jasne oczy! Hej ha! Idę sobie po ulicy! O ho! Coraz więcej szczęścia! - Jak to dobrze, że oboje Mamy takie jasne oczy! Na ulicy Jubiluje dzicz pogańska, Megafony ryczą z mieszkań. Mnie sarenka Horacjańska Za różowe wzgórze pierzcha. Ja za tobą, wdzięczna Chloe, W lubą pogoń, z niepokojem... Ach, polotne! ach, wesołe Rozmajowe myśli moje! Jubilują-nie rozumiem, Kocham, gonię - serce bije. Z tego wzgórza kręty strumień, Nachyliła się i pije. A to wszystko: rzecz dziewczęca, Rzecz swobodna, sobiepańska. Wiatr taneczny mną zakręca, Bywaj, Chloe Horacjańska! Na wieży Spojrzał - i w nieskończoność zatopił źrenice, Niepojętą, a jednak przeczuwaną tajnie. Zaśmiał się głucho w sobie... Gest nieokreślony Nad przestrzenią uczynił - i o poręcz wsparty, Hipnotycznie, uważnie patrzył w wir daleki, W rozognioną współczesność wieczornej stolicy. I stało się to miasto organizmem, duszą, Ad infinitum w bezmiar rosnącą! Ulice Strzelały sobą w przestrzeń, rosły wielkie place, Rozpłaszczały się rynki, rozłaziły gmachy, Buchając skokiem pięter coraz wyżej w niebo, Gromadząc coraz wyższe mury ponad sobą; Urósł Kolos, w tysiące poplątanych sieci, Drutów, słupów wpętany, zaryczał jak zwierzę, Rozpękły się chodniki, zadzwoniły szyby Okien, poza którymi wykrzywione twarze Przerażonych mieszkańców śmiertelnie bielały, Z załamanymi dłońmi zamarły postacie... A tam nad olbrzymami Rosnącego Miasta, W piekielnych rykach zwierząt, z klatek wypuszczonych, Śród pośpiechu rozpaczy i turkotu maszyn, Puszczonych całą parą przez czerń rozbestwioną, - Jak rakiety tryumfu, jak łuny zwycięstwa, Rozciągnął Cham-Niszczyciel szkarłatne sztandary! Obłęd padł na mieszkańców, wybiegli z swych domów, Pędząc naprzód bez celu, kopiąc się i dusząc, Krzycząc w ochrypłych modlitw bluźnierczej orkiestrze, W paroksyzmie skłębionych wizji i koszmarów: Panowie-prosto z balów, w eleganckich frakach, Z rękoma, wplątanymi skurczem w siwe włosy, Co nagle pobielały, aż mróz wstrząsnął ciałem! Panie, panienki wonne - z oczyma strasznymi, Wysadzonymi naprzód śmiertelnym patosem, Rwały na sobie suknie, padały na ziemię I jak suki jęczały, rzucając ustami Zieloną, wstrętną pianę, i trądem się kryły, Białymi znamionami cuchnącej choroby! Ty kotle wrzącej zgrozy! Ty zbrodnio! Ty zbirze! Nadciągający Chamie! Monstrum bezforemne! Kipiało! Ktoś zew rzucił: Rewolucja, bracia! Wypełzła na ulicę czarnych ludzi chmara, Śpiewając, nieśli przodem pokrwawioną szmatę, Z więzień z dzikim tryumfem wypuścili łotrów, Co na ulice wpadli, w ludzi zwartą masę, Jak w kłębowisko żmijne wtłoczyli się, nożem Torując sobie drogę, drąc, grabiąc, aż wreszcie, Sami choróbskiem tknięci, padali na ziemię, W rumowisko kamieni, żelastwa i błota, Śród ekstatycznej burzy światła płonącego, Śród łomotu motorów, drgających jak ciała, Śród rosnącej zagłady Rosnącego Grodu! Skomlało coś... coś piskiem ostrym zajęczało, Ryknęło hukiem kotłów pękających, buntem! Powaliły się w gruzy Wielkie Akademie W uścisku ośmiornicy-Miasta Rosnącego! Coś rozjęczało się grzmotem podziemnym... Jak dzwon} Zaczęty się kołysać wieże i kościoły I, podnosząc się ciągle, padały strzaskane! A tłumy się roiły, mrowiły bezmyślnie, Rozpadając się, rosnąc, pęczniejąc potwornie, Ostateczną chciwością życia rozjątrzone Tarzały się na bruku ze skowytem chutnym Pary w samczej lubieży najbezwstydniej skute, A na cegłach, kamieniach, na obmierzłych brudach Zasiadały opryszki, ladacznice, zbiry, Rajfury tęgie, starce sprośne i obleśne, Wrzeszcząc na całe gardło hymny bogoburcze, A śmierć smagała w twarze czarnymi skrzydłami! Stały się wszystkie czyny, od wieków czekane: Najświętsze objawienia krzyczeli poeci, Odwieczne tajemnice odkryli uczeni, Pod brukiem rudy złota płynęły stopione, Radu całe pokłady w trzewiach ziemi lśniły, Bryłki czystej materii, kosmicznej energii, Pod olbrzymim ciśnieniem zwarte, zespolone, Eksplodowały z trzaskiem nagłym, suchym, twardym, Na pierwiastki zaczęty rozkładać się ciała I tyś panować zaczął, o Czwarty Wymiarze! - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Stał i patrzył. Aż nagle poczuł, że sam rośnie, Że mu tężeją barki, żelaźnieją ścięgna, Że się wznosi, rozszerza!... Że każda komórka Ciała-staje się Sobą! i pędzi! wiruje! Łączy się z miliardami innych-silniej, ściślej, Jakby krzyczała: "Jestem!! coś się staje, czyni! Wieki się zespoliły w tę jedną godzinę!" - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - ...I znowu nad Wodami krążył Duch prawieczny... Na Zachód, na Południe, na Północ, na świat cały Na Zachód, na Południe, na Północ, na świat cały Wiatr wiosenny roznosi poszum potężny Ogrodu. Budzą się uciśnieni, wyklęci pariasi ziemi, Prostują się zgięte niewolą dzieci nędzy i głodu. Wiatr olbrzymi zaszumiał - a szum jego zrozumiał Syn afrykańskiej pustyni i syn grenlandzkich lodów. Groźna słoneczna wichura bez wizy po świecie hula, Kipią archipelagi! Sto buntów! Sto pochodów! Na zbytnie a niepowściągliwe dziwkochwalstwo naszego wieku Zanadto się z damą cacka Szarmancka brać literacka. Szmatławce i szewaliery Prawią jej same dusery. Dochodzą już do pzresady Te kąplemęty, lansady. Te sętymęty, czułości Przyprawić mogą o mdłości. Mizdrzy się w gracji i szyku Cicibey przy wersalczyku. Dla byle kapryśnej idiotki Madrygał ułoży słodki. Dla paru od wiersza groszy Płaszczy się mdleje z rozkoszy. Wpadają w achy i ochy Na widok pończochy pieszczochy. Piszczą "sylwuple, żewupry!" Bałwany i wiercikupry. Na widok pyjamy damy Piszczą te chamy reklamy. Dlaczego chwycił szał cię, Gdyś ujrzał kretynkę w aucie? Czego się cieszysz, Mojsie, Że dziwka siedzi w rolls-roysie? "Urocza Bebi Pipi w yahcie na Missisipi". "Zmysłowa Dudu Papa Jej uśmiech, pies i kanapa". "Feteryczna Elli Belli Pije kawę w kąpieli". Czego migdalisz się, chłopie, Że dziwka kawsko żłopie? Że w wannie niby? To o to Tak się wygłupiasz idioto? Sam lepiej idź do łaźni I już się więcej nie błaźnij. Nad Cezarem Szkoło! Szkoło! Gdy cię wspominam, Tęsknota w serce się wgryza, Oczy mam pełne łez! ...Gallia est omnis divisa In partes tres... Książko podarta! Niejedną tobie rzuciłem obelgę, A dzisiaj każda twa karta Słodkim wspomnieniem rani! ...Quarum unam incolunt Belgae, Aliam Aquitani... Ileż to z serca Płynęło nad tobą skarg: Czy mają cel te Przekłady z rzymskich awantur? ...Tertiam, Qui ipsorum lingua Celtae, Nostra Galii appellantur... Dzisiaj Z burzami się mozolę Na wielkim morzu, dokąd los mnie zagnał A w szkole, w szkole Palus erat non magna... Nigdy nie zgłębię gruntu Ani do portu nigdy nie zawinę! Cezarze! Dum haec geruntur Magnis itineribus ku śmierci płynę... Nagłe spojrzenie Ludzie baryły, ludzie zwierzęta, Żerdzie, przedmioty poprzebierane, Drewna chodzące, kto was opętał, Duchy kanciaste, śmiercią nękane? Czego tak łypiesz dziurami w głowie, Straszny wysoki koniu w krawacie? Słupie z czupryną, wiechciu włochaty, Koźle beczący - skąd przybywacie? Kto wami rusza, o czym mówicie, Z głębin patrzący, martwi, zaklęci, Kości, sklecone w ruchome życie, Widma prastarej, ciemnej pamięci? Wierzbo w surducie, krowo brodata, Cepie we fraku, duchy skrzypiące, Z pustych bezmiarów, z mętnego świata Głucho i głupio do mnie mówiące? Skądżem tu wziął się przy stole z wami, Stwory diabelskie, graty człowiecze? - Oczy jak płomień! Ręce jak miecze! Bijcie szatana egzorcyzmami! Najście Przyleciały młode zwierzęta, Po mieszkaniu zaczęły biegać, Tańczyć, śpiewać, że leśne święta, Że ja - majowy kolega. Obskoczyły zakwitłe stoły, Uwijają się w trawie podłogi, A z sufitu natrysk jemioły, A mchem i wikliną progi. Więc się nie dziw, że zgodnie ze stylem, Podjudzając leśne opętanie, Dzieję czary, zachwycony Sylen, Dziwy gwiżdżąc na Watermanie. Nasza mądrość Jakże ja cię będę uczył tej mądrości? Myśmy ludzie cisi, myśmy ludzie prości. Myśmy ludzie prości, ludzie nieuczeni, Słowem-ogniem wszczęci, słowem-ogniem chrzczeni. Splotem słów chwytamy tajnię w śpiewnym rymie, U nas kwiatu - słońce, słońcu - kwiat na imię. Lecz w naszej mowie, w tym przedziwnym dziwie, Świat się tak nazywa, jakim jest prawdziwie Bez ksiąg i bez nauk, lecz w zadumie niemej My jedyni jeszcze coś-niecoś tu wiemy: O tych chwilach nocnych, co w bezkresy biegną, Gdy widzimy cienie nie wiadomo czego. Zawsześmy na ziemi jednakowo młodzi, U nas po ogrodzie jasny Zwiastun chodzi. I do samej śmierci oddajem w pokorze Bogu co cesarskie i Bogu co boże. Nauka Nauczali mnie mnóstwa mądrości, Logarytmów, wzorów formułek, Z kwadracików, trójkącików i kółek Nauczali mnie - nieskończoności. Rozprawiali o cudach przyrody, Poznawałem rózne tajemnice: W jednym szkiełku - życie w kropli wody, W drugim zaś - kanały na księżycu. Mam tej wiedzy zapas nieskończony: 2(pi)r, H2SO4, Jabłka, lampy Crookesy, Newtony, Azot, wodór, zmiany atmosfery... Wiem o kuli napełnionej lodem, O bursztynie, gdy się go pociera, Wiem, że cialo zanurzone w wodzie Traci tyle, ile ... et cethera. Ach, wiem jeszcze, że na drugiej półkuli Słońce świeci, gdy u nas jest ciemno. Różne rzeczy do głowy mi wkuli, Tumanili nauką daremną. I nic nie wiem, i nic nie rozumiem, I wciąż wierzę biednymi zmysłami, Że ci ludzie na drugiej półkuli Muszą chodzić do góry nogami. I do dziś mam taką szkolną trwoge. Bóg mnie wyrwie, a stanę bez słowa. Panie Boże - odpowiadać nie mogę, Ja - wymawiam się, mnie boli głowa. Trudna lekcja, nie mogłem od razu, Lecz nauczę się, po pewnym czasie. Proszę, zostaw mnie na drugie życie, Jak na drugi rok w tej samej klasie. Nędza Krzywda krzyczy spod ziemi, Czarni i chudzi wołają: Z żonami, sukami wyschłemi, Wyjdziemy wyjącą zgrają! Jest, jest nędza nasza! Są, są te dzieci, jak zmory! Doprawdy są te poddasza, Sutereny i nory! Są, są ci sapiący chorzy, Z których krew do kubła chlusta, Jest, jest wilgoć zielona w komorze, Brud, smród i kwaśna kapusta! Zmarzłe kartofle surowe, Kaszel suchy, piec zimny, Deska twarda pod głowę: Takie będą nędzarskie hymny. Było, było o chłodzie i głodzie. Jest, jest, że się męczy i zdycha, Będzie, będzie kość chuda w wodzie I razowiec z piaskiem i mdłą kichą. Jest, jest nędza: stół zmarznięty, Szmaty w oknach i na ciele łachmany I krzyk w nocy, krzyk święty przeklęty: "Tato, tato kochany!" Niczyj Niczyj ja jestem na świecie, Niczyj, jak trawa lub zdrój, Jam jeno Twój jest i Boży, Jam Twój. Jam jeno Twój jest i Boży, Dzień za dniem podążam w dal Jasnemu Bogu się spowiadam Swój żal. I cicha jest spowiedź moja, I ciche są moje łzy, I Bóg mój jest wielką ciszą i Ty... Dzień za dniem na Przyjście czekam, By mówić o żalu znów, I płynie smutna rozmowa Bez słów... Dzień mój się kończy modlitwą, Wspominam jasnemi sny... Wspomnienie o moim Bogu - - To Ty.. Nie ma Nie ma róży bez kolców, Nie ma kraju bez golców, Nie ma karesu bez interesu, Nie ma sensu bez pepeesu. Nie ma muchy bez bzzz... Ne ma "bez" bez "z", Nie ma Halki bez Janusza, Nie ma Schielego bez Haberbuscha. Nie ma dnia bez pokus, Nie ma pokus bez hokus. Nie ma Wolffa bez Gebethnera, Niema z Portici - to opera. Nie ma czwartku bez flaków, Nie ma partii bez łajdaków. Nie ma góry bez szczytu, Nie ma teatru bez deficytu. Nie ma wojenki bez trupków, Nie ma d...py bez półd..ków. Nie ma kawy bez cykorii. Nie ma Swanson bez Glorii. Nie ma cukierni bez słodyczy, Nie ma pieniędzy (kto pożyczy?) Nie ma kwiatów - bez, akacje, Wszystko zwiędło. Nie ma pan pojecia, jak to nieładnie, że dotychczas rząd nie dał odpo- wiedzi na interpelacje. Nie ma rytmu? Trudno, panie Za to prawda. Uszanowanie. Nie ma kraju Nie ma kraju, skąd nie będę tęsknił Do dawnych, szarych ulic. Złamie się w żałości każdy krzyk zwycięski, We krwi wszystkim dawność się rozczuli. Nie ma ziemi, na której bym spoczął Bez szarego, dawnego wspomnienia, Wszędzie, wszędzie moim oczom Jedno jest do patrzenia. Nic mnie, nic nie uspokoi, Nic w porywie już nie zatrzyma. Wiecznie otworem nade mną stoi Niebo - ziemia moja rodzima. Nie pomogą żadne podróże Ani tłumy, ani oceany, Modlę się na ulicach coraz dłużej, Zapatrzony, zasłuchany. Nie pomogą najprzedziwniejsze słowa Ani hymny dzikie, ani szalone gonitwy. Cokolwiek będzie -- przyjdą znowu Stare, codzienne modlitwy. Wiłam, wołam, dłonie w rozpaczy łamię, Boże! wysłuchaj! błyśnij w niebie mieczem! A on -- tam, na ulicy, czeka na mnie: Mój znajomy, szary, prosty człowieczek. Nie poradzi tu żaden Protokół surowy Nie poradzi tu żaden Protokół surowy, Żadne ceremoniału rygory niezłomne: Protokół serca głosi, że w ten dzień kwietniowy Dozwolony jest spacer samotny - kraj wspomnień * * * Nie śmiej się z nich. Nie wolno. Nie drwij. Bo to boli. To przecież tacy biedni, tacy mali ludzie... To kąkole i chwasty na bezpłodnej roli. Nie wiń ich. Mają dusze. I też żyją w trudzie. A czyś widział ich dumę? Każdy z nich wszak sądzi, Że jest wyższy od ciebie. Nie masz w nich pokory. Ale niech sobie myśli. Pokój z nimi. Niech błądzi. To człowiek biedny, mały. Może zły i chory. Och, nie śmiej się z biedoty! Bo serce mi ranisz! Bo mi twa każda drwinka, jak im, w duszę wrasta. Wiedz, że daremnie, bracie, tych maluczkich ganisz: Przyjdzie do nich - pić z nimi - smutny Chrystus Miasta. Niedokończona elegia Czemu płaczesz, czemu zawodzisz, Siedząc nad rzeką Babilonu, Zapatrzony w wodę lazurową? Wiew gołębio-siwy skronie twoje chłodzi, Niebo kołysze się miłosiernie nad głową. - Z niebem w głębinie się chwieję, Tonę, jak ono tonie. Płaczę wielkość twoją i świetne dzieje, Sine miasto, wieczny Babilonie! Rozgwarem wszystkich narzeczy, Formami miliarda rzeczy, Dziełami wieków i tłumów Wrzaskliwie do mnie gadasz. Na wieżę, na ciężkie schody Pną się zmęczone narody, A ty się pod nimi toczysz, Ulicami jak trup się rozkładasz. Z suteren i poddaszy Wyszliśmy biedni z nauczycielem naszym, Świętym, wiedzącym człowieczkiem. Pięści zaciskał, krzyczał, Ale nikt go nie słyszał, Stratowali go natłokiem maszyn. Grób zrosiliśmy łzami, Sieroty pod gwiazdami, Ciemni, gniewni i prości. I rozproszyliśmy się, samotnicy, Po grzmiącej pysznej stolicy I nie ma nam słowa i mądrości. Widziałem tam groźne domy, Tysiącpiętrowe ogromy Ze szkła, kamienia i stali. Dźwigami, tłokami, windami Czas pędził pod stopami, Lawiną w przepaście walił. Spod ziemi, jak błyskawice, Biją świecące ulice, Na place tryskając mrowiem: W pętlice śmiertelne się wiążą, Padają i krzyczą, krążąc: "Skończył się człowiek!" Nad ziemią w stalowej sieci, W srebrnej trzeszczącej zamieci Tłucze się ptactwo motorów, W dal bożą, w ciemne bezkresy Strzelają celne ekspresy Ogniami meteorów. Widziałem umarłą chwałę, Dostojne trony zmurszałe I puste komnaty złote, Gruzy, nędzne pamiątki, Sztandarów bezduszne szczątki I armat głuchą martwotę. Widziałem rozkosz i mozół, Wolę, niewolę i rozum, Miłość, cierpienie i grzechy, Zbrodnię i wielkość, i świetność, Nędzę, potęgę, szlachetność. Ale nie ma samotnemu pociechy! Nieznajoma Wyglądasz zupełnie, jak tajemnicza nieznajoma z wagonu. Patrzę - i w myślach trzepoce mi romantyczne porwanie, Tyle lat trwa moje słodkie nierozczarowanie, Tyś moja - moja do zgonu. Nie wiem, jak myśleć o tobie - a cóż dopiero Słowem Chwycić cię w uścisk (z daleka) w złotej ulewie czułości! Tymczasem pokój nawiało ciepłym powietrzem akacjowem I, oddychając, śmieję się i płaczę z miłości... Nieznane drzewo Poświęcam najświętszej pamięci Stefana Żeromskiego Gdzie jesteś, drzewo mocne i dumne, Rozgałęzione, liściami szumne, Węzłem korzeni zarosłe w ziemi, Drzewo, z którego będę miał trumnę? Muszę cię poznać, w korę zastukać, Po lasach wołać, po borach hukać: Gdzieżeś, tajemne drzewo trumienne? Twój narzeczony przyszedł cię szukać! Błądzi strapiony po czarnym borze, Drzewa swojego znaleźć nie może, Zaszum mi, zaszum na wieczność naszą, Zanim się z tobą do snu ułożę. Trzeba się przecież umówić wprzódy Na owe ciężkie, śmiertelne trudy," Gdy nam sądzono po nieskończoność Zmieniać się w popiół, w bezpłodne grudy. Może na tratwach po sinej fali Przypłyniesz do mnie z ogromnej dali, I wstyd nam będzie, wieczny sąsiedzie, Żeśmy do śmierci się nie poznali!... A może rośniesz przed moim domem, Co dzień witane a nieznajome, I ktoś ci może wyrzezał w korze Miłe litery, serce wiadome? Długo, serdecznie gadałbym z tobą. Wzruszyłbym wierszem, wymógł żałobą, Żebyś rozparło tę ciemię czarną I znów zakwitło, na dziwo grobom. Żebyś mnie w siebie jakoś wszczepiło, Wydarło z ziemi ukrytą siłą! Coś może złączy nerw jakiś z kłączem I zadrzewimy się nad mogiłą! Może ogromnym westchnieniem z łona W górę nas wzniesie ziemia zielona, Ziemia jedyna, ziemia rodzima, Tym grobem w samo serce zraniona. Nigdy jeszcze nie zaznałem głodu Nigdy jeszcze nie zaznałem głodu, Nie chwyciła mnie, grzesznego, nędza, Nie chodziłem po prośbie za młodu, Nikt spod drzwi mnie nigdy nie przepędzał. Nie dźwigałem ciężarów dla chleba, Mułem jucznym nie byłem dla możnych, Nie sypiałem pod namiotem nieba, Ziębnąc w śniegu lub w rowach przydrożnych. Zawsze miałem, podły i nikczemny, Żarcie tłuste i owoc, i wino, I zdobywał dla mnie człek najemny Chwilę szczęścia - męki swej godziną. Nie chodziłem obdarty i brudny, Troską ciężką o jutro zgnębiony, W pracy nudnej, w pracy trudnej, żmudnej, Jako w gęstej smole zatopiony. Lecz za jedno, miłościwy wielce, Niech uniknę karzącej Twej ręki, Że nad sytym brzuchem biło serce, Wiecznie głodne i spragnione męki. Noc Przyjdziesz nocą. Zostaniesz do rana I otulisz mnie miękko ramiony. Ja ci powiem: o, moja nieznana. Ty mi powiesz: o, mój wytęskniony. Będziesz moja. Ustami się wpiję W wargi twoje, od nocnych róż krwawsze, Obłąkany szał szczęścia przeżyję, Ale umrze coś we mnie na zawsze. Zacałuję de sobą! W pierścieni Splot drgający zakuję twe dało, I uśniemy rozkoszą zmęczeni I niepomni, że wszystko się stało. Obudzimy się. Ciężką nienawiść W głuchych duszach bez słów poczujemy. Zło nam w oczach zaświed, jak zawiść, I jak głaz będzie smutek nasz niemy. Ale nocą znów przyjdziesz. Do rana Będziesz słodko mnie tulić ramiony. Ja d powiem: o, moja nieznana! Ty mi powiesz: o, mój wytęskniony! Noc majowa zakochanego przyrodnika Słodkie kląskania i trele Słowik w gałązkach wyczynia (Erithacus philomele, Zwany też Aedon luscinia). Jakaż ta trawka majowa Do twej sukienki przylgnęła? To kurza noga krajowa (Portulaca aleracea). O, jak swawolny wiew igra Koroneczkami twych falban! Bez pachnie (Sambucus nigra), Spójrz - brzoza (Betula alba). Do różowiutkich twych uszek Ćwierk jakiś dobiegł niezwykły... To ptak - świstunka piecuszek, (Phyloscopus trochilus) zwykły. Błagania moje wynagrodź, Kocham cię wzniośle i szczytnie! Daj mi twe usta, a paproć (Aspidum fiix) zakwitnie. Nie dziw się, że drżę jak młokos, Że płonę w namiętnym szale! Spojrz, luba, oto żywokost (Symphitum officinale)! Libido czuję do ciebie, Ożenię się, chcę mieć dzieci!... Oto Bliźnięta na niebie... Alfa Małego Psa świeci!... Noc ubogiego człowieka Krzywdo, nędzo plądrująca, Dniu trudny, nocy koszmarna! Z bliźnim, z człowiekiem strapionym, Użera się noc bezkarna. Człowiek zerwał się na posłaniu, Kamień snu z piersi odwalił. Słucha. Noc syczy w mieszkaniu, Zegar szepce: dalej, dalej, dalej. Kaszle sąsiad za ścianą. Człowiek słucha. Suchym trzaskiem skrzypnęła podłoga. Dziecko śpi, spokojnie oddycha. Szemrze ciszą izba uboga. Mysi szurgot zapałek. Ćwierknął płomyk. Zgasło. W mątwie tumanią się sprzęty. Został w oczach odblask niewidomy I rozpłynął się w bezład mętny. I pomyślał człowiek o nocy, O dziecku, o sobie, o ciszy, O sąsiedzie za ścianą kaszlącym, O skrobiącej uparcie myszy. I pomyślał: dalej, dalej, dalej... A noc syczy, a zegar szepce. Westchnął człowiek, snem się przywalił I śpi, biedny, w ubogiej izdebce. Nowina Radujmy się dobrzy ludzie, Weselmy się prostaczkowie! Przyszła do nas w zwykłym słowie, Przyszła do nas w jasnym cudzie Nowina, nowina! Czekaliśmy, niecierpliwi, Wyglądali za rogatki, Na spotkanie biegły dziatki I staruszkowie szczęśliwi, Na spotkanie Syna, Bożego Syna! O, jaka dobra godzina! O, jakie miłe zdarzenie! Przyszła do nas Nowina, Przyszło ślepym przejrzenie, A grzesznym wybaczenie, A niewierzącym wiara! Ach, otwórzcie zawory Ach, umajcie zielenią Alkowy i komory, Uzdrowiony jest chory, A smętny pocieszony - pocieszony, A kto pracą znużony, Odpoczywa po trudzie, Serca się uradują, Dusze rozpromienią, Dobrzy ludzie! Nuda Niedzielnych popołudni szare, miejskie smutki. Sucha, nudna jałowość ulic i podwórek. Przed domem-nie zasiane, żółknące ogródki. W oknach-postacie brzydkich, bezposażnych córek. O, nudo, nudo, nudo! O, natrętna damo Kancelaryjnych stołów i stacji kolei! O, bezczynie, znużony męczącym "to samo!" O, nudo, nudo, nudo wyblakłych nadziei! Ach, nie ma na co czekać! czego się spodziewać! Wlecz się, mieszczańsko-schludna niedzielna godzino! Będziemy sobie, nudo, starą piosnkę śpiewać: "Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną, Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną..." O, celna i mocna żądzo O, celna i mocna żądzo! Wiaro, co wichry powstrzyma! Dna kwiatu sięgam gorąco Zjednoczonymi oczyma. Żądłem wezbranej mądrości W łodygę spływam żarliwie, W korzenie miłosnych roślin, W ziarno i w ziemski żywień. O chorym synku Płakała nad nim matka I płakał ojciec stroskany: - Ach, nie opuszczajże nas, Syneczku nasz kochany! Załamywali dłonie, Płakali trzy godziny: - Podporo naszej starości, Syneczku nasz jedyny! A synek bredził strasznie O morzu z okrętami, A ci błagali, szlochali: - Ach, zlituj się nad nami! Ale nic nie pomogło, Wciąż bredził strasznie i cudnie, Aż umarł synek maleńki, Umarł w samo południe. Ach, nic pomóc nie mogło! Upadli, krzycząc, na łóżko! (Zbyt smutno było na świecie Na jedno małe serduszko.) O "Gazecie Warszawskiej&Quot; Patrz "Gazeta Warszawska" z dn. 21 sierpnia 1932 r., nr 251-b, str. 18; nr 259 z dn. 28 sierpnia i in. Dość dużo rozumiem i wiem jak na "wieszcza", Lecz jedno wyjaśnić mi proszę: Dlaczego "Gazeta Warszawska" zamieszcza Tak dużo żydowskich ogłoszeń? Dlaczego na wszystkich stronicach "Gazety" Są Żydzi złodzieje i dranie, A na osiemnastej - już mają zalety I w miłej gazetce mieszkanie? I jaka jest tego ukryta przyczyna, I co z tego faktu wynika, Że pismo ogłasza Gelbfisza, Fajncyna I nawet Szynllera-Szklonika? Gelbfisza, Fajncyna, Szyllera-Szkolnika, Bursztyna, Cajtlina i Katza, I (Żyd!) Dobrzyńskiego, Zyberta, Grosglika - - To pewno się dobrze opłaca. I Muszkatblit jest, gdy ktoś chce Muszkatblita, I Edelman - gdy Edelmana, Gazetka nie pyta, kto swój, kto zrajlita, Bo forsa to forsa, prosz' pana. >Wiadomo: non olet, więc olens i volens, W żydowskiej niewoli cierpiąca, Gazetka złączyła żydowską niewolę z Gudłajską miłością pieniądza. Więc miesza się w głowie: Kozicki z Dobrzyńskim, A Grosglik i Stroński z Zybertem, I Gelbfisz z Rybarskim, i Katz z Rembielińskim, A Szkolnik po prostu z Neuwetem. Heil Adolf! Pod twoją aryjską opiekę Oddaję kochanych gelbfiszów, Neuwert erwache! Juda verrecke! A giten cześć! Pisz na Berdyczów. O Grzesiu kłamczuchu i jego Cioci - Wrzuciłeś, Grzesiu, list do skrzynki, jak prosiłam? - List, proszę Cioci? List? Wrzuciłem, Ciociu miła! - Nie kłamiesz Grzesiu? Lepiej przyznaj się kochanie! - Jak Ciocię kocham, proszę Cioci, że nie kłamię! - Oj Grzesiu, kłamiesz! Lepiej powiedz po dobroci! - Ja miałbym kłamac? Niemożliwe, prosze Cioci! - Wuj Leon czeka na ten list więc daj mi słowo. - No słowo daję! I pamiętam szczegółowo: List był do wujka Leona, A skrzynka była czerwona, A koperta.. no taka... tego... Nic takiego nadzwyczajnego, A na kopercie nazwisko I Lódz, i ta ulica z numerem, I pamiętam wszystko: Ze znaczek był z Belwederem, A jak wrzucałem ten list do skrzynki, To przechodził tatuś Halinki, I jeden oficer tez wrzucał, Wysoki - wysoki, Taki wysoki, ze jak wrzucał to kucał. I jechała taksówka... i powóz... I krowę prowadzili... i trąbił autobus, I szły jakieś trzy dziewczynki, Jak wrzucałem ten list do skrzynki... Ciocia głową pokiwała, Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia: - Oj Grzesiu, Grzesiu! Przecież ja ci wcale nie dałam Zadnego listu do wrzucenia!... (O kocie) Na płot, co własnym swoim płoctwem przerażony Wyziorne szczerzy dziury w sen o niedopłocie, Kot, kocurzak miauczurny, wlazł w psocie-łaskocie I podwójnym niekotem ściga cień zielony. A ty płotem, kociugo, chwiej, A ty kotem, płociugo, hej! Bezślepia, których nie ma, mrużąc w nieistowia Wikłające się w platwie śpiewnego mruczywa, Dziewczynę-rozbiodrzyne pod pierzynę wzywa Na bezdosyt całunkow i męke ustowia. A ty płotem, kociugo, chwiej, A ty kotem, płociugo, hej! O moim stole Ciężkim żałobnym sześcianem, Jak z krepowego drzewa, Przydębiony do muru Stoi mój makabryczny stół. Brak mu tylko kół A byłby karawanem, Brak mu tylko strun A byłby fortepianem. Ponure zwierzę Z szerokim pyskiem - szufladą. Kładzie się tam i kładzie Kwitki, sznurki, papierki, recepty, Odpadki umarłych zdarzeń, Resztki doczesnej nudy, Kładzie się, kładzie Śmiertelne czyjeś trudy, I trwają w szufladzie, Szelesty cudzych marzeń, Przykre wspomnień szepty: Że to... że tamto... że owo... Bratnia mogiła Nieboszczyków Faktów, Których nie ima się już słowo. Stole ciemny, zastygły pogrzebie! Siedzę, piszę, wrastam w ciebie. A wy, rzeczy martwe, Wróćcie do siebie, wróćcie do siebie! O nas, zakochanych ... Bój to będzie ostatni (Z pieśni) My - ze wszystkimi naszymi błędami, Tu z jakąś winą, a ówdzie i z grzechem, My, twardzi, szorstcy, nieprzejednani, Z zaciśniętymi kamiennie pięściami - Ach, mimo wszystko, jesteśmy uśmiechem, Ziemi majowej szczęśliwym oddechem, Słońcem młodzieńczym na świeżej polanie, Świtem, pachnącym igliwiem leśnym, Ust niecierpliwych słodkim pośpiechem - - Oto, kto my jesteśmy. I takich właśnie - błądzących często, Gniewnych, zaciekłych w Ostatnim Boju, Tu z błędem smutnym, tam z winą ciężką, Trudnych, surowych, ugrzęzłych w znoju, Takich nas wspomni wieczne Zwycięstwo, Wspomną stulecia szczęścia, pokoju - Ale tak wspomną, jak się wspomina Ziemi majowej tchnienie szczęśliwe, Świt przesycony leśnym igliwiem, I tę polanę... gdzie ta dziewczyna... I ten wiersz do Niej... jak się zaczynał?... Jakoś najtkliwiej i najboleśniej: "Mglistą, daleką widzę cię we śnie, Moja jedyna..." - Oto, kto my jesteśmy. O panu Tralalińskim Elżbiecie Wittlinównie W Śpiewowicach, pięknym mieście, Na ulicy Wesolińskiej Mieszka sobie słynny śpiewak, Pan Tralisław Tralaliński. Jego żona - Tralalona, Jego córka - Tralalurka, Jego synek - Tralalinek, Jego piesek - Tralalesek. No a kotek? Jest i kotek, Kotek zwie się Tralalotek. Oprócz tego jest papużka, Bardzo śmieszna Tralalużka. Co dzień rano, po śniadaniu, Zbiera się to zacne grono, By powtórzyć na cześć mistrza Jego piosnkę ulubioną. Gdy podniesie pan Tralisław Swą pałeczkę - tralaleczkę, Wszyscy milkną, a po chwili Śpiewa cały chór piosneczkę: "Trala trala tralalala Tralalala trala trala!" Tak to pana Tralisława Jego świetny chór wychwala. Wyśpiewują, tralalują, A sam mistrz batutę ujął I sam w śpiewie się rozpala: "Trala trala tralalala!" I już z kuchni, i z garażu Słychać pieśń o gospodarzu, Już śpiewają domownicy I przechodnie na ulicy: Jego żona - Tralalona, Jego córka - Tralalurka, Jego synek - Tralalinek, Jego piesek - Tralalesek. No a kotek? Jest i kotek, Kotek zwie się Tralalotek, Oprócz tego jest papużka, Bardzo śmieszna Tralalużka. Co dzień rano, po śniadaniu, Zbiera się to zacne grono, By powtórzyć na cześć mistrza Jego piosnkę ulubioną. Gdy podniesie pan Tralisław Swą pałeczkę - tralaleczkę, Wszyscy milkną, a po chwili Śpiewa cały chór piosneczkę: "Trala trala tralalala Tralalala trala trala!" Tak to pana Tralisława Jego świetny chór wychwala. Wyśpiewują, tralalują, A sam mistrz batutę ujął I sam w śpiewie się rozpala: "Trala trala tralalala!" I już z kuchni i z garażu Słychać pieśń o gospodarzu, Już śpiewają domownicy I przechodnie na ulicy: Jego szofer - Tralalofer I kucharka - Tralalarka, Pokojówka - Tralalówka I gazeciarz - Tralaceciarz, I sklepikarz - Tralalikarz, I policjant - Tralalicjant, I adwokat - Tralalokat, I pan doktor - Tralaloktor, Nawet mała myszka, Szara Tralaliszka, Choć się boi kotka, Kotka Tralalotka, Siadła sobie w kątku, W ciemnym tralalątku I też piszczy cichuteńko: "Trala - trala - tralaleńko..." O pewnym pieńku Zacietrzewiona w głupiej złości Z byle redakcji byle gnida, Co w mojej Poetyckiej Mości Umiała dostrzec tylko Żyda Nadęty bałwan nad bałwany, Impertynencki, impotenci, Na żółć swą w braku spermy zdany, Świętej pamięci ćwierctalencik. Bóstwo żandarmów, klech, dziedziców, Byk, co już tępym rogiem bodzie, A imponuje wdziękiem wiców Swej ciotce albo golibrodzie. Pieczeniarz, amant dwóch Żydówek, Kiep, krytyk aster, estetetryk, Który, nim skrobnie kilka słówek, Zagląda w spodnie i do metryk. Gramofonowa zgrana płyta, Skryba, skrobiący na odcinek, Arcykanalia, abderyta, Kramów i jatek beniaminek; Ten sam, ten sam, co ze mną wojnę Prowadzi tym sposobem nowym, Że mnie imieniem ochrzcił "Jojne", A sam jest srulem - zawodowym." O poecie Życie jest wielką stolicą, Poeto-prowincjale! A ty siedzisz i szperasz W ciemnej swojej kabale. Po rynku cichej mieściny Wałęsasz się leniwie, W zajeździe drzemiesz, ziewasz, Kiwając się przy piwie. Ale czarujesz, czarujesz, Znachorze dalekich dziedzin! Dziewczęcy krzyk dziewiczy Słyszeli czujni sąsiedzi. Noc otworzyła okno, Patrzy księżyc złowrogi, Sen rośnie srebrnym zwierzęciem, Płaczesz, jak matka, z trwogi. Rano spacer - idylla. Ale są w borze wiszary: Tu się dzieciństwo stoczyło W mitologiczne jary. Wracasz ze śmiercią w sercu Do miłego miasteczka, Po drodze stałeś na mostku, Pod mostkiem szumiała rzeczka. Zapatrzony, zastygłeś W pradawnej, rodzimej chwili, Przy obiedzie najbliżsi Smutkowi się twemu dziwili. Widzisz miasta, podróże, Pstrokate dziwolągi, Gruchocą cię i miażdżą Ciężkie, gorące pociągi. Ale ty czekasz, czekasz I nucisz po cichutku, A tu już astry tęczowe Wróżą jesień w ogródku. Przyglądasz się słoikom W cienistej, wonnej aptece, Szepczesz modlitwy lękliwe, Kiedy zapalasz świecę. Na ganku, miły, zawodzisz Drzew rozwichrzonych szumem, Po nocy pełzasz, jak pająk, Guślarskim swym rozumem. ...Bądź moim przyjacielem, O, biegły w tajnej kabale! Przyjdź dziś wieczorem. Czekam, Poeto-prowincjale! * * * O, rośliny dosłowne, kwiaty wyraziste, Kwietność swoją bez reszty znaczące! Motyle, malowane przez miniaturzystę Pod mikroskopem - słońcem! Klejnocie nad klejnoty, brylantowy sekrecie, Kropelko rosy na liściu! Przedziwny Synu Boży! Wszystko na naszym świecie Świadczy o twoim przyjściu. Jest róża niestworzona, światu nieudzielona, Lecz już wzbiera w duchu najsłodziej. Przyjdzie taka godzina, że i kwiat nie wytrzyma, I zaśpiewa psalm o swej urodzie. O skwarnej śmierci O, wielki, mocny Boże, zmiłuj się nad nami! Żółta, skwarna niedziela dyszała ospale, duszna i pusta, I trupi zaduch mdlił w upale. Fuksje, jak krople skrzepłej krwi, za oślepłymi zwisały oknami. Blady majster w błyszczącym surducie, Łzawooki śmiertelnik Ignacy, Zapatrzył się, nastroszył krzaczaste brwi, Zapinając niciane, białe rękawiczki. W rzemieślniczej resursie grają już strażacy. Ksiądz proboszcz jeszcze śpi. Fuksje, jak krople skrzepłej krwi, za oślepłymi zwisają oknami. O, wielki, mocny Boże, zmiłuj się nad nami! O, Jezu przenajsłodszy, zmiłuj się nad nami! W szarym skwarze usycha miasteczko... Georginie pochyliły głowy... Zwiędło sprażone kwiecie. Blady majster w błyszczącym surducie, Łzawooki śmiertelnik Ignacy, Dziobaty, płowy, Będzie dzisiaj przemawiał: jest obchód narodowy. Jednocześnie związek fryzjerów-katolików świętuje dzisiaj pięciolecie. W lokalu cechowym wisi uśmiechnięta "Fomarina". (O, jaka wrzawa w mózgu, jaka wrzawa! O, jak strasznie cicho upał płonie!) Będzie także zabawa: Śpiew, tańce, monologi, kosze szczęścia z fantami... O, wielki, mocny Boże, zmiłuj się nad nami! Ksiądz proboszcz wstał z bólem głowy. Wypukłe słońce wisi nisko jak kula rtęci. W kościele pełno. Trupi zaduch mdli w upale. Na ścianach kolorowi święci. Pachnie fiksatuarem. Czerwony, spocony tłum Dyszy Żarem. Pax vobiscum! Pax vobiscum! (A już się wije w ścisku, Już jest!!!)Ukrzyżowany Chrystus ma zamknięte oczy. Z pięciu ran krew broczy. O sobie Wybiegłem, żeby miasto zburzyć, Krzyczeć z miłości na rynku. Lecz już w bramie zacząłem się chmurzyć, Powłóczyłem się, jak widmo, do szynku. Upiłem się prędko, gwałtownie, I kiwając się nad mokrą blachą lady, Tonąłem w niej, błędny i blady, Szczęśliwy niewymownie. Zapłaciłem, udając zucha, Ale już nadciągało, przeklęte. I zaczęło zawodzić lamentem Jak wiatr halny, jak zawierucha. Osłupiały, oparty o ścianę, Słuchałem, jak wzbiera świat. W rozpaczliwą nieskończoność lat Gnały oczy niepowstrzymane. Tak na murze rozpostarty w męce, Spod stóp uciekającą goniłem ulicę, A żona, siostra i rodzice Wyciągali do mnie ręce. O St. P. Jadem i pianą z pyska Pluje, parska i pryska, Pisze, że jestem rzeźnikiem, Gudłajem i bolszewikiem, Judokokiem, bakcylem, Pawianem i skamandrylem, Że sprzedaję ojczyznę, Że koślawię polszczyznę, Że znieważam, bezczeszczę I diabli wiedzą co jeszcze. I pomyśleć, że z tej całej Działalności wspaniałej Tego pana - więc z plwocin, Charczeń, wrzasków, wypocin, Rzygań, kopnięć i wycia, Na co stracił pół życia, Z książek, zdań i tytułów, Z recenzji, wzmianek szyderczych, Słowem, z tego całego Kramu dziennikarskiego Zostanie... jeden wierszyk, I to - mój, a nie jego. Ten właśnie wierszyk... O, sroga, Przez żydowskiego Boga Natchniona zemsto! Ot, fraszką, Paru słówek igraszką Unieśmiertelnić wroga!... O suficie Odkąd płyniesz po tym mieszkaniu, Tym więzieniu moim dozgonnym, Odkąd pachniesz, cienista Lasem, rzeką i cieniem wonnym - Dziwy u mnie: ten sufit płaski Jeszcze nie wgiął się, nie zbłękitniał, Nie rozbłysnął wiosennym blaskiem I mieszkania mi nie rozwidnia. Co dziwniejsze: że się nie chmurzy, Nie czernieje kłębami gniewu, Nie rozdziera się gromem burzy, Jak przystało takiemu niebu! Ale dziwem już nad dziwami I zniewagą dla mej tęsknoty Jest mrok jego, kiedy nocami Wypatruję swej gwiazdy złotej! O świcie Dnieje. Noc na stopach rośnych się chwieje I w zawrocie gwiaździstej głowy Mdleje. Dnieje. Mrok się w wodzie jeziornej rozcieńcza, Świeżość z gaju mglistego młodzieńcza Wieje. W dali Już się kresa czerwona pali, Porankowi krew do głowy wali. Kogut pieje. Szumek Na Usteczkach stulonych zadrżał I na trawę się gładko ześliznął. Wielki Rumak Skrzydłami strzelił, zarżał I śnieżną pianą z pyska bryznął. Oczekiwanie Zażenowany swym anielstwem Udaję (dosyć źle) człowieka. I serce, aż nieludzko czerstwe, Zacinam w samotności. Czekam. Znam ewangelię i nieszczęście, Narodów tętent, szepty kobiet I starość słów, i snów poczęcie, I wina czad, i kwiat na grobie. I ducha znam, co bez wcielenia Na ziemi jest jak głoska głucha, I ciało - nie do pomyślenia Bez łaski i świętego ducha. Czekam. W przypływie i odpływie Kołysze się daleki poszum, I dzień po dniu, jak dziw po dziwie, Wybucha płaczem lub rozkoszą. Wybucha kwieciem jak gałęzie, Odfruwa ptactwem gołębianem. Ach, moje wiersze niespodziane! Ach, moje życie, co to będzie? Odpowiedź Gdzież mnie do poematów? Ledwo wiersz wykrztuszę Z rozdygotanej krtani, drżąc o każde słowo, Trwożąc się, czy coś znaczysz, o zawodna mowo, Dla której dźwięków tajnych żyć i umrzeć muszę. Znakami czarnej męki pstrząc białe arkusze Modlę się, płaczę, płonę, śmierć słyszę nad głową, Oczy na świat podnoszę - świat patrzy surowo, A ja myślałem przecież, że niebiosa wzruszę. Spróbuj, proszę, lancetem na swej własnej dłoni Wyryć choć jedno słowo, którym serce pęka, A potem prawdę powiedz: rozkosz to czy męka? Tak bym poemat pisał, co mi z ziemi dzwoni, Tak bym to zasłuchanie żarem krwi roztrwonił, Tak by serce zabiła ta pisząca ręka. Odpowiedź Otóż: trzeźwy do domu nie wracam. Ty mnie zrozum, nie chcę cię zasmucić, Lecz lcatorgą jest ta moja praca: Trzeba upić się, żeby w ogóle WRÓCIĆ. Bo właściwie - trzeba wyjść i iść dalej, I dom rzucić, i ciebie odrzucić, Coraz większych potrzeba oddaleń, Coraz pewniej nie można WRÓCIĆ. I dlatego trzeba się upić, Żeby siebie do szczętu zapomnieć I dopiero na schodach - oprzytomnieć, Tak na palcach, jak ja wracam, WRÓC Odyseusz Noc deszczem uczerniona, atramentowa ulewa, Rozchlustało się niebo ciemnymi pomyjami. Przywiążcie mnie, przyjaciele, do ściany powrozami, Bo w ogrodzie syrena okrutnie, przeciągle śpiewa. W krzakach, wichrem porwanych, rzuconych widmem w okno, Wije się wielką jaszczurką, śliska, dwupierśna, blada, Uszy, na śpiew nanizane, zalepcie mi ziemią mokrą, Bo się na muzę naprasza i dziwy opowiada. Wspiął się ocean grzywiasty spienionym koniem-ogromem, Rży niebo zachłystem burzy, chmury żubrami w puszczy. Miotam się w izbach, żeglarz, głębina grzmi nad mym domem, Ogród od śpiewu oszalał i straszną żałobą pluszcze. Poniosło mnie, Noego, rzuciło, Odysa, w zamęt, W kipiącą otchłań podróży, w dzieje moje człowiecze, Panna, pieśniarka sina, księżycem ułudnym ciecze, Przemienia się, roztapia w rosnący, słodki lament. Kto dobry, niechaj mnie zwiąże, oczy zaleje ołowiem, Kto najlepszy, niech poda szklankę strutego wina! Stań, wierna Penelopo, nad mym śmiertelnym wezgłowiem, Dzisiaj do ciebie wróciłem - i nowa się podróż zaczyna. Widzisz? teraz we wszystkich oknach ta sama się wspina, Gdzież ja oczy podzieję od srebrnołuskich jej guseł? Słyszysz? w powódź uwodzi, niemiłosiernie jedyna, Głosem pierwszej miłości, niepokonanym przymusem! Przyciągnęła ocean, żeby mi wył pod oknami, Niebu huczeć kazała nieustającym łoskotem I coraz grożniej śpiewa, że miłość jest między nami, Żebym się słodko nie łudził lubym pod strzechę powrotem. Otwórzcie, otwórzcie okna w głąb krzyczącego ogrodu, Topielcem w pieśń popłynę, kipielą pochłonięty! Leć, ukochany domie, zerwij się z ziemi okrętem! O, żono! O, przyjaciele! Doprawdy: nie ma powrotu. Ofiarowując serce Posyłam ci bezdomne moje serce. Co chcesz z nim zrób. Na swoje zamień to bezdomne serce Lub zatrać, zgub. Wdzięczne ci będzie to bezdomne serce Nawet za grób. Ogień Bądź mi, o życie twórcze, bryłą wielościenną, Nieubłaganie, zimno w sobie symetryczną, Byś twarde, czyste było swą treścią niezmienną I pełne w formie swojej harmonią mistyczną. I bądź mi diamentowe. A gdy boskie słońce Przeszyje cię pieszczotą złotego promienia, Oślepiająco zalśnij, błyskami drgające, Milionem blasków zagraj, roziskrzyj się w lśnienia! Bo wiedz, o twórcze życie, o dziwny diamencie, Ścięty w czyn harmonijny swą mądrością czystą, Że cię ocean dźwigał w rozgwiezdnym odmęcie, A złowiłem cię - z szramą na czole ognistą. Ogrody szpitalne Uchwyć tę dziwną chwilę, tę niewysłowioną, Co zwykle po południu schodzi na ulicę W dni świąteczne - i żale cię drżące owioną, I poczujesz niezmierną w swym sercu tęsknicę. Zobaczysz nudę ludzi i ulic zwątpienie, Niepokój zbytniej ciszy, żal stów pożegnalnych, I zbudzi się w twej duszy łagodne znużenie: Ewangeliczny smętek ogrodów szpitalnych. ...Dzwoni gdzieś jednostajny, monotonny dzwonek, Na drzewach nagich - gniazda samotnych jaskółek, Wdowie smutki, apatia, sieroty z ochronek, Ktoś nieładny w żałobie i starców przytułek... Uchwyć tę dziwną chwilę... Ludzie siedzą w domu, Ulice suche, czyste... Gdzieś śpiew niewesoły... I taki smęt poczujesz, nie znany nikomu, Jak uczeń, co ostatni wychodzi ze szkoły. Okruchy poetyckie l O, słowo dotąd niepowstałe! 2 Wdowy po złotych dniach młodości, Jesienne rozpłakane noce! 3 Profilem manewrując wprawnie, Ogląda duszę na ramieniu. 4 I niech bezsiła moja będzie Bezsiłą walki z krzywdzicielem. 5 To, że im usta zalewano gipsem, Jest chyba najstraszniejsze. 6 I dlatego - szeroko, szeroko usta, Rewolucyjny pochodzie! 7 Wiemy rycerz i wieczny syn W dożywotniej zastygłem straży. 8 Gdzie kula jest ostatnim słowem, Gdy trzeba hukiem i ołowiem Rozgłosić życie - albo śmierć. 9 Jak wszyscy durnie na tym świecie, Żarł chleb, nie widząc drogi chleba. 10 Ach, ostre zapalenie mowy, Poezjo! ile z tobą mąk! 11 Ślicznośd wdzięczne, dźwięczki lube, Wierszarskie sprytne sekreciki. 12 Jakby mnie hurmem, dzika, zajadła, Sfora wesołych dzieci opadła W strasznie jaskrawym ogrodzie. 13 Jakbym po długich podejrzeniach, Niewierną muzę z gachem zastał. 14 Polsko moja prawdziwa, Prosta, ziemska i żywa. 15 A ja zapytam, gdzie jest człowiek? 16 Ani na chwilę nie polityk, A przecież - cały polityczny. 17 Poeta z szóstym zmysłem w ciele, Poeta z nowym węchem zdarzeń. 18 Symfonia Patetyczna radzieckich narodów Rozbrzmiewa po historii, jak burza po górach. 19 Z niedomkniętej nocyWczesny słowik czule się wychylał. 20 Senne moje, błędne moje W jasnym lesie kołowanie! 21 Jest kwiat, którego imienia w tej chwili nie pamiętam, (A czekać z wierszem nie mogę). 22 I z ciemnoty w taką jasność ogromną, Jakiej jeszcze w naszych dziejach nie było. 23 To tylko powiedz mi o sobie, Bo to mi bardzo dużo powie. 24 Czerwony inicjał, litera R, Rozpoczął erę w Siedemnastym Roku. 25 Bo tak cię kocham, że się modlić muszę O to, by przestać cię kochać. 26 Na groźną kartę postawiłem życie: Na piękną Damę Coeur. 27 Sto miliardów złotych zer Sypie się z mgławic domniemanych, 28 O, Wszystko tego świata! Czarodziejskie Wszystko! 29 W szynku, w kościele nieszczęśliwych, Odprawiam modły. 30 Na oczy zielone, jak ziele, Syreniusza daremnie wertować! Ojczyzna Ojczyzną moją jest Bóg, Duch, Syn i Ojciec wszechświata. Na kazdej z moich dróg Ku Niemu dusza ulata. Ojczyzną moją jest łan, Łan Polski, prostej, serdecznej, Niech mi pozwoli Pan W nim znaleźć spoczynek wieczny. Ojczyzną moją jest dom, Kochany dom rodzicielski, Przytułek cichym snom Młodości sielskiej-anielskiej. Patrzę, strudzony śród dróg, W oczu twych błękit przeczysty, I jest w nim wszystko: i Bóg I Polska i dom ojczysty. Oko Ojcze barw, białe oko, o smoku ognisty, Jak w kryształową banię, blaskiem w świat patrzący! Z ciebie to przed wiekami te formy wytrysły: Kręgi, sfery świetlane i gwiezdne trójkąty. Z oddali niepojętej, mądry Polifemie, Wypłynąłeś nam ślepiem, które się tu jarzy. W przezroczach dziwy tworzysz, o wzroku bez twarzy, Czyniący swą wysoką tęczową alchemię. Szkieł twych, krystalomanto, cyfr twoich, wróżbito, Nie zobaczę - aż duchem odpłynę do Ciebie, I ujrzę zieleń ziemi, w jeden szmaragd zbitą, I jeden szafir: wszystko, corn marzył o niebie. Okrzyk Wróćcie do mnie, wszystkie słowa zwykłe, Zapomniane, wytarte, codzienne, Nowym blaskiem zapalcie się we mnie, Niech już dłużej nie szepcę wstydliwie-niech krzyknę! Dumo moja! Warszawo! Ulico! Narodzie! Sztandarze Robotniczy! Porywie czerwony! Ziemio zakwitająca! Świecie przemieniony! O, moje każde Godzien! Szczęście mojej młodości, młodszej niż za młodu! Wiosno dziejów-w pochodzie, z czerwienią na czele! Szczęście drogi słonecznej, przez ciemność przebitej! O, szczęście me, że jestem dziś obywatelem Tej Wspaniałej Rzeczypospolitej! Ostry erotyk Składałem ci wizyty, Okrutnie niezdobytej, Nerwowo, gorączkowo Bredziłem chorą mową, Wierszami de męczyłem, Łamałem każde słowo, Do krwi je w zębach gryzłem, Dawałem rozgryzione, Zgniecione, rozkrwawione, Przebite każdym zmysłem: "Patrz!" Składałem ci wizyty, Nieznanej, głuchej, skrytej, Słuchały meble święte Tyrady niepojętej, Tyrańskiej i cierniowej, Gwałtownej, rozedrganej. Słuchały mojej mowy O ustach, piersiach, szczęściu - Nierozdrapane ściany, Nieposzarpane łóżko, Nierozwalony pięścią Stół. Tęsknotą dziś przeszyty, Tu przy samotnym stole, Schwytany w widm niewolę, Na tysiąc dni rozbity, Gromadzę te wizyty W kłąb jeden opętany. W nerw jeden - wszystkie rany, Ach, dzisiaj już szczęśliwy, Ach, dzisiaj już kochany, Daleki i pijany Mąż. Okulary Biega, krzyczy pan Hilary: "Gdzie są moje okulary?" Szuka w spodniach i w surducie, W prawym bucie, w lewym bucie. Wszystko w szafach poprzewracał, Maca szlafrok, palto maca. "Skandal! -- krzyczy -- nie do wiary! Ktoś mi ukradł okulary!" Pod kanapą, na kanapie, Wszędzie szuka, parska, sapie! Szuka w piecu i w kominie, W mysiej dziurze i w pianinie. Już podłogę chce odrywać, Już policję zaczął wzywać. Nagle zerknął do lusterka... Nie chce wierzyć... Znowu zerka. Znalazł! Są! Okazało się, Że je ma na własnym nosie. Omen O, jak często korci bełkot, Szept proroczy nieopanowany! Snuj się, krąż, niebieska mgiełko Zdarzeń nagłych i nienazwanych. Na szachownicy snów i jawy Idzie gra o niewiadome. O, jak modlitewnie zawyłbym Półprzytomne swoje omen: Że my, właśnie my, nie inni, Przetworzymy się w Stan Błękitny Parujący z nocy płynnej W dzień wydarzeń nieuchwytnych. A tu — pomyśl, jakie dziwy! — Oni, huczni, wiwatujący, Wypisują Nam, Prawdziwym, Sztywne kwity na dzień bieżący. Ona Kiełkował w duszy dziwny niepokój. (Przeczucia). Ktoś grał (z moderatorem) fantazję Szopena. - Drgnęła nagle, jak gdyby od szpilki ukłucia. Przyszła zła zmora dziewczyn: trapiąca migrena. I przyłożyła ręce do tłukącej skroni, I przymrużyła oczy. I cała pobladła. A w uszach monotonnie, natrętnie coś dzwoni. I podeszła powoli (śmierć... śmierć...) do zwierciadła. Obejrzała się. Potem na chwilę stanęła. Spojrzenie. Uśmiech nikły. (A głowę coś toczy). Pięknym kobiecym ruchem stanik swój opięła. (Uwypuklone piersi drażniły mi oczy). Potem - podeszła do mnie. Blisko. Strasznie blisko. (Słuchałem...) Szła woń słodka od włosów kasztanu; Za rękę mnie ujęła... (zawrót!... pada wszystko!...) I rzekła wolno: "Chciałam--coś--powiedzieć--panu--" Owoc Ssącym oplotem myśli, ośmiornicą woli W uścisk drzewo chwyciłem, żeby je zwyciężyć: Wiedzę o nim nieludzką tak sprężyć, wytężyć, Aż toporem rozwali i drzewość wyzwoli. Od najstarszych korzeni po najświeższy listek Tłoczę się w treści zbitej, uparty i chciwy, Jak krew we mnie, ja w drzewie biję niecierpliwy, W każdym ziarnie - ja cały, w każdym włóknie wszystek. Aż spełnię się. Zalegnę najsłodziej w zawięzi, Okrąglejąc, barwiejąc soczystym narostem. I własna dłoń mnie zerwie z ciężarnej gałęzi, Własne usta spożyją przemienioną hostię. OZNR Więc, jak słychać, ścisły sojusz... Bardzo słusznie: jak już, to już. Pan pułkownik - dzielny trener: O - zet - en i O - en - er Migiem zrobił O - zet - en - er, Co obejmie państwa ster. Nie za tanim goniąc rymkiem (Bo mnie stać na każdy rym), Pytam: co pan zrobi z Szymkiem, Z ukochanym Szymkiem swym? Nawet na Kowalewskiego (Choć nazwisko dobrze brzmi) Już się boczą, że coś... tego... Że jest pewno obcej krwi. A najbardziej Wasiutyński Kręci nosem abisyńskim: "Czy to czasem nie familia? Czuję węchem swąd i dym... Podejrzane to ogromnie, Że on jest podobny do mnie... Jakieś buchbinderabilia Najwyraźniej widzę w nim..." A przy Szymku - już nie dymek, Postanowią, w Oenerze, Że utrwalić chcąc przymierze, Musi Szymka dać w ofierze, Jak Izaaka Abra - cham. P. U. R. S. Rozporządzenie § l. W celu roztoczenia opieki i kontroli nad nie wyzyskaną dotychczas dla celów: ogólnopaństwowych dziedziną podświadomą życia psychicznego obywateli Rzeczypospolitej - ustanawia się Państwowy Urząd Rejestracji Snów. § 2. Wszyscy obywatele Rzeczypospolitej bez różnicy płci i wyznania, od piątego roku wzwyż, obowiązani są co rano meldować w komisariacie treść i dokładny przebieg swoich snów. Meldunki przyjmować będzie i zapisywać przydzielony do każdego komisariatu urzędnik PURS- u. Osoby wojskowe składają zeznania u dyżurnego oficera komendy garnizonu. § 3. Za sen uważa się to, co się śni, roi wzgl. marzy w stanie nieprzytomności i bezładu podczas dokonywania czynności polegających na spaniu. S 4. Kto świadomie lub podświadomie wprowadziłby władzę w błąd, składając zeznanie nie odpowiadające prawdzie, podlega grzywnie od 5 do 3000 złotych, przy czym kwestię prawdziwości złożonego zeznania rozstrzyga PURS. § 5. Każdy obywatel Rzeczypospolitej zaopatrzony będzie w "Książeczkę snów", którą obowiązany jest nosić stale przy sobie i okazywać na każde żądanie policji oraz agentów PURS-u. W książeczce snów notowane będą każdorazowe wyniki zeznań oraz opinia władzy o takowych. § 6. Komisja opiniująca, złożona z dwóch urzędników PURS-u, komisarza policji, lekarza i obserwatora, wyznaczać będzie co rok pierwszego stycznia nagrody lub kary za całokształt działalności sennej. § 7. Pierwszeństwo mają sny patriotyczne, państwowotwórcze, batalistyczne oraz reprezentujące ideologię Rządu Rzeczypospolitej. Przy składaniu zeznań o snach powyższego charakteru konieczne jest potwierdzenie dwóch wiarogodnych świadków. § 8. Sny antypaństwowe, wywrotowe, lubieżne, podburzające jedną część ciała przeciw drugiej, zagrażające ustrojowi państwa lub moralności publicznej oraz sny przekraczające zdolności wybraźni komisji podlegają opodatkowaniu, przy czym komisja zastrzega sobie prawo do uzasadnionego podejrzenia, iż miały one miejsce, choćby zeznający twierdził, że śnił w myśl § 7. § 9. Zabrania się mówić przez sen. § 10. Wszystkie znajdujące się na terenie Rzeczypospolitej senniki egipskie (wzgl. chaldejskie lub arabskie) mają być w ciągu trzech dni złożone w wojewódzkich urzędach cenzury państwowej w celu ostemplowania. § 11. Zabrania się prywatnego opowiadania snów. § 12. Wszelkie zażalenia składać można w PURS-ie w Wydziale "Zmór i koszmarów". § 13. Rozporządzenie niniejsze wchodzi w życie z dniem dzisiejszym. Pan Pan, sprośny satyr leśny, twór grecko-słowiański, Szalonej wiosny bożek z polskim sentymentem, Król-narwaniec, radośnik, apostoł pogański, Parskam, pękam ze śmiechu w upojeniu świętem! I jak się nie śmiać?! Świtem w lesie sobie leżę, Kopytem bijąc w sosny pień... Nade mną - ptaki I słońce... Więc się śmieję, rozkoszny bóg - zwierzę, Aż drżą ostępy dzikie i rozrosłe krzaki. Leżę, genialny kozioł... A wstanę - polecę, Huknę, stuknę, zadudnię, przestraszę wiewiórkę I zawlokę w jałowce kąpiącą się w rzece Miedzianowłosą Krystę, młynarzową córkę! Pan Maluśkiewicz i wieloryb Był sobie pan Maluśkiewicz Najmniejszy na świecie chyba. Wszystko już poznał i widział Z wyjątkiem wieloryba. Pan Maluśkiewicz był - tyci, Tyciuśki jak ziarnko kawy, A oprócz tego podróżnik, A oprócz tego ciekawy. Więc nie można się dziwić, Że ujrzeć chciał wieloryba, Bo wieloryb jest przeogromny, Największy w świecie chyba. Pan Maluśkiewicz wesoły, Że mu się podróż uśmiecha, Zrobił sobie z początku Łódkę z łupinki orzecha. A żeby miękko mu było, Dno łódki watą posłał, Potem z jednej zapałki Wystrugał cztery wiosła. Zabrał worek z jedzeniem, Namiot i wina beczkę, Rower i różne narzędzia - Wszystko na tę łódeczkę. Gramofon, radio, armatę, Strzelbę, nabojów skrzynkę, Futro, ubrania, bieliznę - Wszystko na tę łupinkę. Bo wszystko było malusie, Tyriuchne, tyciutymeczkie, Bo przecież sam Maluśkiewicz Był tyciuteńkim człowieczkiem. Wziął łódeczkę pod pachę, Wsiadł w samolot motyli I powiedział: - Do Gdyni! - Po godzinie - już byli. Zameldował się w porcie U pana kapitana: - Czy jest miejsce na morzu? - Wystarczy, proszę pana! - Więc się pan Maluśkiewicz Zaraz puścił na fale. Płynie sobie i płynie Coraz dalej i dalej. Morze ciche, spokojne I gładziutkie jak szyba, Ale jakoś nie widać, Nie widać wieloryba. Wiosłuje jednym wiosłem, Dwoma, trzema, czterema... Już dwa tygodnie płynie, A wieloryba nie ma. Wola: - Cip-cip, wielorybku! Gdzie ty jesteś, rybeńko? Pokaż mi się choć tylko Tyciutko, tyciuteńko... - Już dwa miesiące płynie, A wieloryba nie ma, Aż się zmęczył biedaczek I coraz częściej drzemał. O, z jaką by się rozkoszą Na lądzie wreszcie wyspał! Aż któregoś dnia patrzy, A przed nim jakaś wyspa. Wziął łódeczkę pod pachę, Wszedł na wyspę bezludną - "Odpocznę - myśli - i wrócę! Jak go nie ma, to trudno." Pojeździł sobie po wyspie Rowerem na wszystkie strony, Trzy dni był w tej podróży I wrócił bardzo zmęczony. Nastawił sobie gramofon, Popił, potańczył, pośpiewał, Zabił komara z armaty I chce spać, bo już ziewał. Trzeba namiot ustawić, Zabiera się do dzieła, Wbija gwoździe do ziemi - Nagle... wyspa... kichnęła!!! Kichnęła i tak ryknęła: - A to znów sprawka czyja? Jaki to śmiałek gwoździe W nos wieloryba wbija?! - Wieloryb?! - (Pan Maluśkiewicz Tak się na cały głos drze.) - Nie wieloryb, głuptasie, Lecz jego lewe nozdrze. Pod wodą jestem, rozumiesz? Ciesz się, żeś cało uszedł! - A wyspa? - Jaka znów wyspa? To mego nosa koniuszek! - Zatrząsł się pan Maluśkiewicz! - Kto mnie tu znowu łechce? - Nie łechcę, tylko się trzęsę I już cię widzieć nie chcę! - Wziął łupinkę pod pachę, Zaraz do morza się rzucił, Szybko popłynął do Gdyni I do Warszawy powrócił. Teraz, gdy kto go zapyta, Czy widział już wieloryba, Nosa do góry zadziera I odpowiada: - No chyba... Patos dali - Cisnę źrenice w najdalsze przestrzenie, W jakieś zupełne, twórcze oderwanie -- -- -- O, rzucie mój! O, oddalenie w nieskończoność! (O, muzyko, muzyko dali złocistej!...) Słoneczna gra przybliżeń i oddaleń... Rozpłynąć się tak - hen... hen... Falistą linią rytmów płynąć, płynąć bez końca... (Strzeliła złota droga. Prosta. Równa. Strzeliła sobą w dal! O, odległości niezmierzona!) Płynąć... płynąć... i poczuć Patos Bezmiaru, Patos ciśniętej w bezkres perspektywy!!... (O, muzyko, muzyko dali drżącej, złocistej...) Patriota Karczemny jestem człowiek, karczemny patriota, chmielny mój zamiar ziemski, pijana w życiu ochota. Gardłuje jeden z drugim za Polską mocarstwową, a tobie za imperium kąt w szynku, bujna głowo! Tobie naftowa lampka Indiami w butelkach płonie, nędzę ojczystą przetapiasz w stare, zamorskie kolonie. Diabła tam łopot sztandarów i bohaterskie dzieje! Śmiechem najtkliwszej miłości śmieje sie w Polsce i chwieje. Jaka tam 'harfa eolska'! Bas i dwie skrzypki w karczmie, i taka starczy mi Polska rzępoląca jarmarcznie. Trafiłbym do niej słuchem spod tropikalnej palmy, na nic mi króle-duchy albo hrabiowskie psalmy. A niechże się miss Gdynia sto razy wyameryczy! Mnie - kozienicka świnia serdeczniej w rynku kwiczy. W Krościenku na odpuście urżnąłem się z furmanem: Persjo moja! Tartario! Colorado pijane! Och, wietrze za oknami, a tobie jaka troska? Brzęczy strunami deszczu straszliwa pieśń dziadowska. Julian Tuwim Pierwszy dzień Strugi marca dudniły w rynnach, Bębnił w blachy słoneczny hałas, Płynna wiosna, dygocąc z zimna, Bazie lodu opłakiwała. Już niepewny, czy wieczór ujrzy, Ledwie wisząc pod silnym blaskiem, Leciał z dachów śnieg samobójczy - I na miejscu! na szarą miazgę. Brylantami pryskały w panny Gumy kół, a kopyta najpierw! Grzmiał bałagan nad bałagany, Tłukąc szkła jak butelki w knajpie. I gdy wreszcie wiosenny jeździec Wzbił z roztopów modre hosanny, Zrozumiałem w poetyckim mieście, Że stracony jestem, stratowany. Taki był pierwszy dzień. Tak się zaczęło szczęście. Pierwszy Maja Mokrą czerwienią, wzburzoną, wydętą, W oknie otwartym chorągiew furkoce, W czerwone święto, w czerwone święto Dzień się roztopił w czerwonej patoce. W ciepło niebieskie okna wycięto, W pokojach snopy, złote pociski, Luster i błysków śliskie umizgi, Bucha z błękitu niebieskie święto! Światłem spienione oddycha piętro, Oślepiające jarzą się dachy I milion światła w gorące święto W oknach zwierciadłem przewraca gmachy! A wiatr się tarza po srebrnej wodzie, Zartęcił blaskiem, rozchwiał obłoki. Piętra się łamią w słonecznej wodzie, Szkło dzwoni w wodzie jasnogłębokiej! Salwo promienna Złotego Oka! Bij w wodę, w dzwony, w dzwoniącą wodę! Swobodo moja bardzo wysoka, Skrzydłami uderz w pogodę! Przewróć się w wietrze przez miasto mostem, Furkotem blasku chorągwiej, krasna! Z Wisły do nieba, z wiatru do miasta, Światłem radosnym wiosna i jasna, Swobodo moja, swobodo własna! W czerwień cię wpięto, w błękit zaklęto, W wodę wdzwoniono, w piętra podjęto, Szalej, czerwona, niebieska, zielona, W czerwone święto, w niebieskie święto, W zielone święto majowe! Pieśń o Białym Domu Budowali Biały Dom, Stupiętrowy Biały Dom, Budowali dom szalony, Stupiętrowy, marmurowy, Na drabinach, rusztowaniach Wznosili piorunochrony, By weń bił jaskrawy grom Jak w kościelne lśniące głowy. Budowali Biały Dom, Tłukł w marmury twardy łom I wznosili robotnicy Wężem złotej błyskawicy Dachy, wieże i kopuły, Które przednie mistrze kuły Swoim snom, strzelistym snom! Budowali, budowali, A gorzało słońce w dali, Różowiło szmat ulicy I śpiewali robotnicy: "Budujemy Biały Dom, Stupiętrowy Biały Dom, Stupiętrowy, marmurowy, By weń bił jaskrawy grom Jak w kościelne lśniące głowy!" A był jeden murarz młody, Co niebieskie oczy miał, Na czterdziestym piętrze stał I tak śpiewał murarz młody: "A jak stanie dom gotowy, Stupięttowy Biały Dom, Mało będzie moim snom, Pójdę wyżej, pójdę dalej, Bo się białe słońce pali, Pójdę wyżej, zrobię więcej, Stanie pięter sto tysięcy!" I rozległ się śmiech murarzy: "Zobaczymy! Jak Bóg zdarzy!" I za boki się ujęli, I śmieli się, śmieli, śmieli! - Pieśń o głowie i księżycu Naprzeciwko księżyca jest mój dom, W oknie okrągła głowa, Szybą równo ucięta. On kołem niebo toczy, Przewracają się oczy, Łypią rybio i głupio. Ach, głowo uśmiechnięta, Jak woskowo i trupio Kręcisz się, głowo śnięta! Naprzeciwko księżyca jest mój dom, Srebrną żonę obudziłem i mówię: "Zobacz, jadę ścianami ku drzwiom, Chwyć mnie kołującego, bo się zgubię. Ja oczami muszę za nim, patrz, Ginę, tonę w bielonej powodzi!" Srebrna żona nieszczęśliwa w płacz, Wzrokiem za mną po świetlicy wodzi. Naprzeciwko księżyca jest mój dom, Opłynąłem światłą głąb pokoju. I wróciłem na okno, I świt siwy mnie połknął, Szara wdowa nade mną płacze, Ja ze szkła okrągłego patrzę Jak potworek, jak gnom: Głowa pływa w przeźroczystym słoju. Nie siadajcie przy oknie w pokoju, Gdy naprzeciw księżyca jest dom! Pieśń o Majakowskim Dzielnych żołnierzy ma i generałów Generalissimus Stalin: Zorza nie zorza, pożar nie pożar, Gdzie tylko płomień przewodni gorzał - - Szturmem historię brali, A wielki Dobosz w bęben bił, Pobudkę bojową walił. . . . . . . . . . . . . Pieśń o radości i rytmie Na niebie gwiazdy zabłysły. W przestrzeni - miliardy wszechświatów. Cisza. Wspieram czoło na dłoni i myślę. Nie śnię. Obudziła się we mnie wielka Rzeczywistość, Prawda, co w oczy się rzuca, Prawda będąca, widoczna, jedyna, Wieczna: Ja - pod tą gwiezdną olbrzymią kopułą, Ja - który mózgiem je) całość ujmuję, Przepajam się nią, stapiam się sam z sobą Powoli - w sobie - dochodzę do siebie: Do wielkiej radości i wielkiego rytmu. Wszystko, corn myślał i mówił, i czynił, Było jedynie owym dochodzeniem Do wszechobjęcia: Gdy oto w sobie spoczywam radośnie, Ciszą ogromną zewsząd otulony, I gdy mi serce bije w rytm wszystkiego, Co mnie otacza. Dość. Słów nie potrzeba. Pieśń sobotniego wieczoru Hej, rozniesie się echo po szerokim rynku, Kiedy mi buchnie z gardła pijacka pieśń szczera! Pójdę dzisiaj wieczorem do dymnego szynku, Uchleję się gorzałką, jak jasna cholera! Trzasnę w stół twardą pięścią - a narwę się Uchu, Bo mi wesela trzeba na te podłe czasy! Fajrant, psiakrew! Swoboda! niech gniją na strychu Rachitycznych bachorów skręcone kulasy! A wypiję - potłukę wszystko! i zapłacę! Sam zapłacę! Co, nie stać mnie na bicie szklanek? Stać mnie, wy, takie syny! Za swą czarną pracę Mogę mieć dwa tuziny rublowych kochanek! Tłukę - bo chcę! Bo fajrant! Wolność! Bo mam władzę! Hulaj, duszo, do rana! Z drogi! Dziś my pany! A wyjdę z szynku - ręce do kieszeni wsadzę, Zatoczę się szeroko po ulicy pijanej! Pif-paf! Sensacja Wszechświatowego Lunaparku Amerykańska, mechaniczna Słynna strzelnica elektryczna! Proszę spróbować! Ta zabawa Jest i ciekawa, i bezkrwawa. Kto z państwa odda celny strzał, Będzie uciechę wielką miał! Oto tancerka. Gdy tancerce Nabojem trafić prosto w serce, Ona nóżkami wdzięcznie fika, Przy czym wesoło gra muzyka. Obywatelu! Strzel i traf! Pif-paf! Bardzo proszę! Bardzo proszę! Jeden strzał 20 groszy! Pośród kurkowych luminarzy Może się znaleźć każdy z was. Bardzo proszę! Bardzo proszę! Trzy wystrzały 50 groszy! Kto się odważy, kto się odważy, Kto się odważy jeszcze raz? Trafisz dobosza w centrum tarczy, A zaraz bęben mu zawarczy. Trafisz Anioła między oczy, A para skrzydeł mu wyskoczy. Pies będzie szczekać, kogut piać, A pozytywka walca grać. To tylko zręczność! Żadne cuda! Komu się pierwszy raz nie uda, Ma prawo za 50 groszy Trzy razy zaznać tej rozkoszy, Obywatelu! Strzel i trafi Pif-paf! Bardzo proszę! Bardzo proszę! Jeden strzał 20 groszy! Pośród kurkowych luminarzy Może się znaleźć każdy z was. Bardzo proszę! Bardzo proszę! Trzy wystrzały 50 groszy! Kto się odważy, kto się odważy, Kto się odważy jeszcze raz? Uwaga! Spoza automatów Widmo wynurza się z zaświatów. Pierś malowniczo poszarpana, Wspaniały cel - ta wielka rana. Ten pan odziany w krwawą rdzę, Był za automat pod Verdun. Świetny mechanizm zegarowy, Ot, coś strzeliło mu do głowy, Ze znów zabawy takiej pragnie, Bo na wojence bardzo ładnie. Obywatelu! Strzel i trafi Pif-paf! Bardzo proszę! Bardzo proszę! Jedno życie za 2 grosze! Może się znów okazja zdarzy Puszczać szrapnele, kule, gaz! Bardzo proszę! Bardzo proszę! Miliony trupów po 3 grosze! Ale kto się odważy, kto się odważy, Kto się odważy jeszcze raz?! Pijaństwo Bladzi i zrozpaczeni, bełkocąc, siedzieli, Aż ich w twarze trzepnęła krzykliwa przygrywka. Pijany lśnił - i dusił tłustą mdłość w gardzieli; O małym, malusieńkim wyła stara dziwka. Tak... on wie, co to znaczy! To ciszej, to głośniej Przez te drzwi otwierane wpadała ulica. Już było tak okropnie! A coraz nieznośniej Skandowała mu w piersi męcząca czkawica. Zapomnieli. Nie wiedzą. Nie znają się z nikim... Tak niedobrze... tak biało kręcą im się mózgi... Jak tam dojść? Tam, za ścianę... Tam, w wysiłku dzikim Zaczną z ust tryumfalnie miotać ślizgie bluzgi! Tam wyrzucą ze siebie przeklęte wnętrzności, Oni, już konający, potwornie ciężarni! Tam będą słodko szlochać w najtkliwszej wdzięczności, Trzymając się oburącz płynącej latarni! Potem w sen runą. W mózgach będą im szumiały Rojowiska skaczące, robaczywe łkanie... Jak ciężkie kry popłyną snów spłaszczonych zwały, Zgroza głupstw pogmatwanych, bzdurstwa grube banie... Piosenka Zadumy moje ciche, zadumy młodej skroni, Powiedzcie jej, powiedzcie, że nie pamiętam o niej... ...Powiedzcie jej, powiedzcie, że bardzo tęsknię do niej. Westchnienia me, westchnienia, popłyńcie tam gdzie ona, Powiedzcie jej, powiedzcie, że nie wiem już, kto ona... ...Powiedzcie jej, powiedzcie, że serce z żalu kona. Piosenka umarłego Dusza z ciała wyleciała, Na zielonej łące stała. Ja pobiegłem, patrzę na nią: Nie wiedziałem, żeś ty anioł. A tyś anioł jak z obrazka, Nad twą głową wieńcem łaska, Szklane oczy, lniane włosy, Suplikacje wniebogłosy. Powróć ze mną do miasteczka, Pobekując jak owieczka, Podaj rączkę, białoruna, Niech nie mówią, żem ja umarł. U trumniarza na wystawie W srebrnym gaju cię postawię, Na drewnianej, twardej łączce, Z papierową lilią w rączce. Staną gapie za szybami, A ty ruszaj skrzydełkami, A ty stukaj sztywną nóżką, Zatracona moja duszko! Piotr Płaksin (Poemat sentymentalny) Wiliamowi Horzycy 1 Na stacji Chandra Unyńska Gdzieś w mordobijskim powiecie, Telegrafista Piotr Płaksin Nie umiał grać na klarnecie. Zdarzenie błahe na pozór, Niewarte aż poematu, Lecz w konsekwencjach się stało Główną przyczyną dramatu. Smutne jest życie... Zdradliwe... Czasem z najbłahszej przyczyny Splata się w cichą tragedię, W ciężkie cierpienie - bez winy. Splata się tak niespodzianie, Jak szare szyny kolei, W rozpacz bezsilną, w tęsknotę, W bezbrzeżny ból beznadziei. Jak odchodzące pociągi, Jest jednostajne, codzienne, Jak dzwonki trzy, wybijane W słotne zmierzchania jesienne... Przez okno spojrzy się czasem W szlak dróg żelaznych daleki, Dłońmi się czoło podeprze I łzami zajdą powieki 2 Otóż przy jednym z tych okien, Przy aparacie Morsego, Siedział Piotr Płaksin i - tęsknił, A nikt nie wiedział, dlaczego. Ani Iwan Paragrafow, Kasjer na stacji, chłop z duszą (Ten co się zeszłej jesieni Żenić miał z panną Katiuszą). Ani Włas Fomycz Zapojkin, Technik, co ma już miesięcznie Przeszło sto rubli (bo umie Naczalstwu kłaniać się wdzięcznie). Ani Ilja Słonomośkin, Młodszy kontroler na stacji, Co gwałtem chce do miejscowej Wcisnąć się arystokracji. Ani nareszcie nie wiedział Sam pan naczelnik Rubleńko, Prokofij Aleksandrowicz, Co wypić lubił "maleńko". A jeśli sam zawiadowca - Figura znana w powiecie - Nie wie, to chyba nikt więcej Nie może wiedzieć na świecie! 3 A jednak były osoby, Które wiedziały co nieco: "Szersze lia fam" powiadały, Czyli za sprawką kobiecą. Wierzyć po prostu nie chciałem, Choć ni Warwara Pawłówna (Konduktorowa) mówiła, Że to przyczyna jest główna. Mówiła w wielkim sekrecie, Że to jest oczywista: Że się w kimś kocha na stacji Piotr Płaksin, telegrafista. Święte ugodniki boże! Batiuszki! Co za zdarzenie?! Kogóż to kocha Piotr Płaksin? Tanie, Anisję czy Żenię? Olgę? Awdojtę? Nastazję? Wierę? Aniutę? Nataszę? Może Maryję Pawłównę? Może Siemionową Maszę? - Kogo? Tę Polkę z bufetu?! Hospodi! Świat się przekręcił! ... A Płaksin siedział przy oknie I tak jak zwykle się smęcił. 4 Na stacji Chandra Unyńska, Gdzieś w mordobijskim powiecie, Technik, Włas Fomycz Zapojkin, Przepięknie grał na klarnecie. Czasem tak smętnie, jak gdyby Trafił go żal najstraszniejszy... A wtedy grywał przeciągle: "Ostatni dzionek dzisiejszy..." Czasem prześlicznie i słodko, Jakoś łagodnie i czule; A czasem dziko, wesoło: O samowarach i Tule. A pannie Jadzi z bufetu Serce z wzruszenia aż mięknie, Szeptał często: "Włas Fomycz, Pan gra tak cudnie... tak pięknie..." A techni wąsa podkręca I oczkiem zdradnie jej miga: "Jej-Bogu, głupstwo zupełne, To dla was, panna Jadwiga!" Ach, wzdycha Jadzia do grajka, A grajek zwodnie jej kadzi, I wzdycha jeszcze Piotr Płaksin Do Jadzi ślicznej, do Jadzi... 5 Wicher po polu się tłucze, Huczy za oknem zawieja, Włas Fomycz gra żałośliwie: Och, żal mi ciebie, Rassieja! Śnieg pada gęsty i gruby, Wiatr w szpary okien zawiewa, Panna Jadwiga, jak co dzień, Podróżnym wódkę nalewa. Sroży się mróz trzaskający, Dreszczem przejmuje do kości, Siedzi Piotr Płaksin i pisze, List pisze o swej miłości. Pisze Piotr Płaksin do Jadzi, Że jej powiedzieć nie umie, Więc błaga w liście chociażby: Niechaj go Jadzia zrozumie! Pisze, że kocha ją dawno, Jeno powiedzieć jej nie śmiał, O tajemnicę ją prosi, Aby Włas Fomycz się nie śmiał. Pisze serdecznie, miłośnie, Że kocha, marzy, wspomina! I łzy spadają na papier Telegrafisty Płaksina. 6 Jest smutne okno na stacji, Skąd widać pola dalekie, Skąd widać szyny, pociągi I trzy drzewiny kalekie. Skąd widać ludzi, co jadą W dalekie smutne podróże, Skąd widać jesień rosyjską I szare niebo - hen, w górze... I jest niezmierna tęsknota, I żale stare, banalne, I oczy bardzo dalekie, I słowa, słowa żegnalne... Ach, serce biedne, wzgardzone! Ach, oczy śmiesznie płaczące! O, łkania w noce bezsenne! O, łzy miłości gorące! "Nie dla mnie pan, panie Płaksin, Dla mnie Włas Fomycz, artysta Z duszą poety marzącą. A pan co? - Telegrafista!" Czyta Piotr Płaksin i myśli: "Po co ja komu na świecie!" I myśli jeszcze: "Jak ślicznie Włas Fomycz gra na klarnecie..." 7 Na stacji Chandra Unyńska, Przy samym płocie cmentarnym, Jest grób z tabliczką drewnianą, Z krzyżykiem małym i czarnym... A na tabliczce jest napis: "Duszo pobozna i czysta, Pomódl się... Leży w tym grobie Piotr Płaksin, telegrafista" Płuca I Strasznie muszą wyglądać nasze chore płuca} Bo chrapliwą orkiestrą przeraźliwie wyją, Gdy czarną krew ich głębia gwałtownie wyrzuca Na białe chustki, które siostry nasze szyją. Szyjcie, siostry... Bo mamy na tym białym płótnie Panoramę cuchnącą, kalejdoskop krwawy... Szyjcie, siostry... Nie patrzcie tak trwoźnie i smutnie! I my musimy użyć. Chcemy też zabawy... Kiedy świeżą chusteczkę do ust przykładamy, Aby na nią wraz z kaszlem spłynęła posoka, To w fantastyczne krew się wzorzy panoramy, W obrazki dla naszego wyblakłego oka. Widzimy oczy dzikie, nabiegłe purpurą, Słyszymy krzyki żądzy rozbestwionych zwierząt, Tarzających się w orgii... śnimy chuć ponurą I nagich skowyczących cielsk haniebny nierząd. Patrzymy, dobre siostry, z zapartym oddechem, Jak się wolnej rozpusty krwawy wir weseli, Bo tęsknimy za wielkim urojonym grzechem Na naszej bladej, nudnej, codziennej pościeli. A my już bardzo słabi... Wszystkośmy wypluli... Więc i na was patrzymy grzesznym, podłym okiem... Boją się nas kobiety, bo im na koszuli Możemy ślad zostawić, rzygając krwotokiem. Więc roją nam się szały! We krwi na chusteczkach Dostrzegamy obrazy sprośne i nikczemne... ...Śnimy o takich małych niewinnych dzieweczkach Na naszych chorych łożach w chore noce ciemne. Śnimy o naszych płucach zgniłych, co, jak próchno, Kawałkami odpada i dni życia skraca, Czekamy, aż rzężące symfonie w nich zgłuchną I w tym nędznym warsztacie ukończy się praca. II A gdy męczący kaszel piersi im rozrywa I zanoszą się spazmem charczeń astmatycznych, Gdy znak czerwony śmierci na podbródki spływa, A mózgi mają pełne rojeń chaotycznych; Gdy trzęsą w kaszlu nędzne, wychudzone ciała, Zachłystując się bólem i męką szarpania, Gdy ceglastym rumieńcem twarz śmiertelna pała, A wysadzone oczy śnią patos konania; Gdy w ostatnim wysiłku odetchną zmęczeni I łapczywie zaczerpną świeżego powietrza- Staje przed nimi smutna, szarooka Ksieni: Chrystusowa Łagoda, od księżyca bledsza... I wtedy, gdy kroplisty pot obetrą z czoła I wesprą lepiej głowy na poduszkach zmiętych, Łagodna Przeorysza ku sobie ich woła W jakichś słowach, im tylko na świecie pojętych. I w dal utkwiwszy oczy osłupiałe, słyszą Rozbłękitnionej dali muzykę wieczorną, I w zdrętwieniu, za bladą Siostrą Przeoryszą Odmawiają swą cichą modlitwę pokorną. Poruszają wargami, jako ludzie niemi, Błyszczą im powiększone oczy przezroczyste, A zda ci się, że temi wargami zsiniałemi Szepcą tylko bezmyślnie: Chryste... Chryste... Chryste... I siedzą nieruchomi, straszni, osłupiali, Wpatrzeni w Szarą Panią, co znika w rozwiewach: W tej modrej, nienasytnej bezgranicznej dali, W rozpierzchu, w przytłumieniu, w rozmodlonych śpiewach... Wtem im w uszach zaczyna dzwonić coś strasznego, I znów, gdy im w ataku słaba pierś zatkała, Zachłystują się spazmem kaszlu szarpiącego I śmiesznie trzęsą nędzne, wychudzone ciała. Po prostu Tak - po prostu: ten las i ta chwila Wtedy rano, dwanaście lat temu. Z krzaków nad strumieniem świat się wychylał Mnie - młodemu, wesołemu, tamtemu. Ach, jak świeżo było! Po białej kawie Z werandy - w las, drżący łzami. Usiadłem z geometrią na trawie, Bo nazajutrz miał być egzamin. Ach, jak smutno było i wesoło! Pisklę w liściach kwiliło cichutko. Pomyślałem: "Ptak... las... ona... szkoła..." Bez radości i bez smutku. Zamyśliłem się wtedy - na chwilę, Tak, po prostu, nad wszystkiem, nad całem. I tyle lat minęło, i rzeczy tyle, A ja jeszcze jakoś nie przestałem. Po uszy Cenię urok jej wytwornej duszy, Czar, subtelność i mnóstwo kultury. Zakochany w niej jestem po uszy (Oczywiście mierząc od góry). Julian Tuwim Pocałunek Całowałem usta Twoje, całowałem je w ciemności, w czarnym aksamicie miłosnej nocy... Całowałem usta Twoje i wyczuwałem wargami czerwień ich... W białych, gorących oplotach Twoich zamknąłem oczy. Zamknięte oczy widzą nieskończoność, ogromną, ogromną dal... Chwile stały się melodią, w rytm której tańczyła purpura i czerń, niby dwa szale jedwabne, wiewne, gasnące... tańczyły daleko, w nieskończoności oczu zamkniętych... A potem była mroźna noc, jasnoniebieska cicha noc zimowa. Szedłem - lekko upojony, jakby odurzony błękitnym aromatycznym likierem, zaprawionym brylantową kroplą mroźnej, mlecznej jaśni księżycowej, która kapnęła do smukłego kieliszka, opalizując i skrząc się fantastycznie... I idąc tak naprzód w upojeniu, przymykałem oczy i znów widziałem daleki gasnący taniec... Byłem tak nieziemsko szczęśliwy, że uczułem, iż staję się czymś bezcielesnym i płynę jak światło... Uczucie to było tak rzeczywiste, że, pośliznąwszy się, miałem wrażenie, że się potknąłem o cień gałęzi, zwieszającej się zza parkanu ogrodu... A teraz usnę - z uśmiechem szczęścia na zmęczonych wargach, szepcących słodkie Twoje imię. Dobranoc. Pod gwiazdami Leopoldowi Zboromskiemu Mieszkam teraz w białym domu Z zielonymi żaluzjami, Z liliowymi glicyniami Za oknami. W słońcu grzeję się pod płotem Albo chodzę po ogrodzie (Cały ogród - dwa kasztany), Od kasztanów do altany I z powrotem. Znam tu mnóstwo głośnych ptaków I zupełnie nie znam ludzi. Ptak mnie co dzień świtem budzi, Ostrym świstem z mokrych krzaków. Czuję się tu doskonale. Jem - niczego, śpię niezgorzej, Czytam "Lalkę", świeczkę palę... Mieszczuch w wiejskim futerale. Lecz wieczorem, gdy gwiazdami Bóg na niebie się rozpina I złotymi ich ćwiekami Wali w świat, jak kamieniami, I straszliwie napomina Krążącymi światłościami: - Chaos ciemny we mnie wzbiera, Chwyta mnie w prastary związek, Pod batogiem spojrzeń bożych Idę pełnić obowiązek. Jestem we śnie jak chimera Z wilczą mordą i ślepiami, I nad sobą samym, śpiącym, Czuwam, wsparty granitowe O dom biały z glicyniami, Z zielonymi żaluzjami Za oknami... Podmuch wiosny Dzwoneczki konwalijne, Dziewczęce sny lilijne! Kębłane, hołubione Gołąbki białołone! Jabłonek kwietne puchy, Świetliste, mgliste duchy! Obłoków kłęby zwiewne! Łzy rzewne! Piosnki śpiewne! Miłosne, słodkie słowa! O, woni fiołkowa! Błagalne, pożegnalne Westchnienia moje żalne! O, ciszo! O, łagodo!... Błękitnych śnień pogodo! Gołąbki białołone, Kębłane... hołubione... Podobieństwa Mila moja, poradź mi, poradź, Jak tę martwą niemiłość znieść? Jak się z pustym sercem uporać, Do którego się wdziera śmierć? Tak nadzieją dysząc nieskromną, Ufnie, pewnie, za krokiem krok, Za kochanką, za wiarołomną Przyjaciela podąża wzrok. Tak nikczemni czekają skrycie, Węsząc lubej korzyści plon, Żeby umarł stary właściciel I zostawił wygodny dom. Podróż Jechał wielkim, głbiącym oceanem Długie, długie tygodnie, Wielka burza przeszła orkanem, Potem było już cicho i pogodnie. Jechał wodą gęstą i gtbiącą, Aż do portu wesołego dobił. Wyszedł na ziemię pachnącą gorąco: "Co ja tu będę robił?" Opadli go czarni chłopcy Krzycząc, że odniosą walizki, Wszyscy byli jednakowo obcy, Lecz ten, który wziął bagaż - był bliski. Poszedł za nim, za tym jedynym, Do białego hotelu, Teraz był starego portiera synem, Chciał zapłakać: "Ojcze i przyjacielu!" Uśmiechała się ciemna służąca I przewracała białkami, Przyniosła - jak wszystkie - wodę, I został sam z walizkami. I pomyślał: "Żeby wrócić do domu, Znów muszę jechać przez długie tygodnie, Śród glbiącego, strasznego ogromu, Na którym smutno było i cudownie. A wrócić muszę, muszę, Bo kłamałem, że ojczyzną jest świat! Ojczyzną jest to smutne podwórze, Na którym nie byłem tyle lat! Tam jest teraz zmierzch, deszcz, szarawy kwiecień Miotła w kącie moknie..." I, najsmutniejszy na świecie, Stanął przy oknie. Podwórko O, dzieci! Smutne dzieci z szarej oficyny, Co rzeźwe zda się zawsze, a w głębi tęskniące! Rzadko skroś grube mury zajrzy do was słońce, Tak rzadko, jak wesołość w mrok waszej rodziny. Ćwierk ptaszka, listek świeży - to całe zdarzenie, Co chory uśmiech budzi na wargach bezkrwistych I radość na twarzyczkach bladych, przezroczystych, A w sercu - może nawet marzenie, westchnienie. Jednostajne są wasze wieczory, poranki, Ot przyjdzie kataryniarz, kuglarz na podwórze: Święto, radość, uciecha w wilgotnej komorze. Lub "bawić się" idziecie-w gonitwy, chowanki. I tak warn biednym spływa szare, proste życie W niewiedzy: co szukacie? i kogo gonicie? Poeci tłumnie po kawiarniach zgromadzeni wyrażają swoje zdanie o pewnym tomie wierszy Po pierwsze złe wiersze Po drugie za długie Po trzecie hańba takiemu poecie Po czwarte nic nie warte Po piąte pachną Folksfrontem Po szóste puste Po siódme nudne Po ósme rozpustne Po dziewiąte czytaliśmy piąte przez dziesiąte Po dziesiąte vide - dziewiąte Po jedenaste pisane przez pederastę Po dwunaste do dziewiętnastego nie czytaliśmy nigdy nic gorszego Po dwudzieste trącał wiersze pies te. Poeta opętany uprzedza, na wszelki wypadek Bogu ducha winną żonę A jeżeli ja ci nagle syknę, świsnę i dam nura, Trzasnę plackiem o posadzkę i płomieniem buchnę wzwyż? Zgiełk powstanie, zamieszanie, swąd siarkowy, awantura Pod podłogą szastnę nogą - i już ze mnie szara mysz! Przez piwnicę na ulicę jak piłeczka się potoczę, Wtem podskoczę, w iskrach prysnę i zakręcę się jak bąki Nad snem twoim zakołuję - zacałuję - załaskoczę I opadnę kłębkiem czarnym do stulonych twoich rąk. Poezja l Powstał w mej duszy wprost szaleńczy plan, Plan, który można przyrównać herezji: Niechaj się dzisiaj dowie wszelki stan, Co ja właściwie sądzę... o poezji. Jakie w tej sprawie "przekonania" mam, Jak brzmią zasady tej mojej "teorii", Niech słucha mędrzec i niech słucha cham Teoretycznej mej fantasmagorii! Będą te słowa jak taneczny krok! Będą - jak złota do Stolicy droga! - Poezja - jest to, proszę panów, skok, Skok barbarzyńcy, który poczuł Boga. Jest to pierwotny, czippewajski krzyk I chutna miłość do rodzącej ziemi, Zadowolony barbarzyńcy ryk, Gdy ujrzał Ogień oczy zdumionemi. - Wtedy - podskoczył! - To - poezji Bóg! Skoczył - i krzyknął słowo obłąkańcze! Poświęcił Bogu chaty swojej próg, Poświęcił tańcem. Więc i ja też tańczę. 2 "Co? (pyta jakiś ironiczny pan) Dla nas wszak ogień to już nic nowego! Że dzikus tańczy lub dzikusów klan, To i my tańczyć musimy? Dlaczego?!" - Pardon, mój panie... Dla nas? Cóż to jest? Pan będzie łaskaw wyrażać się ściślej! "Dla nas!" I przy tym - ręką taki gest! Przepraszam, kogo pan dobrodziej myśli? Co do mnie (- może pan wierzyć lub nie -) Cieszę się z ognia tak samo, jak dzikus! Ogień! Gałęzie płoną! Tlą się pnie! To Bóg Najwyższy, Deus Magnificus! Tak jest ze wszystkim! Rzecz! Cielesna rzecz! Dotknąć, zobaczyć, usłyszeć, wprost chciwie, Kamienie w ręce brać i rzucać precz, Powietrza w płuca zaczerpnąć łapczywie! To jest wszak bycie! To jest przecież Bóg! A Boga sławić trzeba - więc się pląsa, Skacze się, śpiewa, szuka nowych dróg, To... to... - Eh, widzę, że pan znów się dąsa! 3 Nie stracił czaru romantyczny smęt Róż i słowików, rusałek i goplan. Lecz coraz szybciej warczy życia pęd: Tam, gdzie jest księżyc, jest i aeroplan! Nie stracił mocy Achilles i Piast, I chwalon będzie każdy, kto bohater! Lecz już z czeluści elektrycznych miast Tłum wielki bucha, jak lawa przez krater! A kto jest wyższy - może wyższym być, Niechaj na skroń mu liść laurowy kładą, Lecz i Przechodniom ma być wolno żyć! Starzec olbrzymi rzekł im: Camerado! A kto marzenie ukochał i sen, Niechaj je w śpiewną splata słów perlistość! Lecz oto z szczytów i przepastnych den Dźwiga się potwór: Wielka Rzeczywistość! Byłaś, Poezjo, teatralną grą, Miałaś swe stałe, stare rekwizyty, Lecz oto moce niesłychane prą, I Śpiew Powszechny bije pod błękity! Gromada śpiewa, współczesności chór, Tłum ekstatyczny, który w bezmiar urósł! Hej, Żydu drogę! Stanął groźny Zbór, Na spotkanie Zborowi - Futurus. 4 Będę ja pierwszym w Polsce futurystą, A to nie znaczy, bym się stał głuptasem, Co sport z poezji czyni i z hałasem Udaje maga, a jest tylko glistą; I to nie znaczy, bym na przeszłość plunął, Bym zerwał w wierszu nawet... z przeszłym czasem, Lecz iżbym stał się Idącego brną, Bym głosił nową Wiedzę Oczywistą I iżbym na was jak słup ognia runął! Chcę swoje tańce, żale i zachwyty, Smutki, spojrzenia, szaleństwa i burze, Tęcze, koszmary, jesienie, podróże, Noce, księżyce, wichry i błękity, Pożary, gniewy, przemknienia i cienie, Rozpusty, słońca, zwycięstwa i róże, Przepaści, zbrodnie, niziny, przestrzenie - Wszystko na moje wyprowadzić szczyty, Wszystkiemu chcę dać równouprawnienie! "Wpływy?" Ja wpływów nie wstydzę się wcale! To duma moja, że Bożych olbrzymów Uczniem się stałem! Że śród moich rymów Znajduję echa, co dźwięczą wspaniale! Że dusza moja znalazła Patronów Śród lat minionych, śród ofiarnych dymów Wielkich Kapłanów - nie pośród histrionów, Mimów i mydłków, zdobnych w póz blachmale, Nie śród wymoczków, nędznych epigonów! Idziesz, Poezjo Nowa! Jak przed burzą, Duszno nam... Czujem, że się chwila zbliża, Kłębem czerwonym wiruje, lot zniża, Czyhamy na nią, i dni nam się dłużą, Bo wiemy: nocą zbudzimy się z krzykiem, Z stygmatem w duszy świetlistego krzyża, Każdy się stanie snów orędownikiem, W nowym Chrystusie dusze się zanurzą I będą pełgać boskości płomykiem. Idziesz, Poezjo! Wkrótce się zespoli Myśl i żelazo, westchnienie i Miasto! Nowego Boga urodzisz. Niewiasto! Wstanie ogromny w życia aureoli 1 będzie Ludy nauczał żywota, I będzie Nowych Zdarzeń protoplastą, A pójdzie za nim uboga gołota Z twierdz, z miast, z podziemi, z fabryk, z ulic, z roli, I wszystkich Jutrznia rozsłoneczni złota! Bo to są ludzie!!! Bo to są narody, Przed Bogiem równe i Bogu nie krzywi! Bo to są dusze! To są Ludzie Żywi, Których czekają jasne życia grody I dusz pradawnych edeńskie stolice, W których się człowiek odrodzi, ożywi, Poczuje Boga, ujrzy Jego lice, I wstąpi w siebie - nowy, świeży, młody, I znikną wszelkie życia tajemnice! Niewiasto każda! Bądź nową Maryją! Mężczyzno każdy! Bądź Józefem nowym! Ciała połączcie uściskiem ogniowym! Pocznij, Niewiasto! W łonie twym się kryją Takie cudowne, wielkie możliwości, Że świat się wstrząśnie hymnem milionowym Wielkiej Radości, Niebiańskiej Miłości, Że dusze nasze przez siebie odżyją, I będziem siebie gościć, jako gości. Och, nie! Nic śmiejcie się, żem jest "prorokiem"! To nic proroctwo! To wola! To pewność! Poezja moja - to nie tylko śpiewność, Zrodzona szczęściem lub żalem głębokim... To Rewolucja Dusz! To śmiałe Rzuty! (...Ale i rzewność, niezgłębiona rzewność...) To są przeczucia człowieka, co, skuty Słowem i myślą, i żyda wyrokiem, W czynie nie może wykazać swej buty! 5 Dosłownie, dobitnie, wyraźnie, Dla powszechnego zrozumienia. Bo o czymż mówię? O jednej wszechobecnej Sprawie, O prawdzie widomej, o bezspornej oczywistości: Sławię Bogo-Ducha przez tysiączne Rzeczy i Wcielenia. Przez fale wieków i światów ogromy, Sławię dzieje, pochwalam istnienie, Tłumaczę śmierć. Raduje mnie boskie moje człowieczeństwo, Raduje rozkosz groźnych możliwości, Oddycham, oddycham, Pełną piersią, płucami jak miechy... Olbrzymie uczucie rośnie. 6 Olbrzymie uczucie rośnie i dech zapiera, W oczach mam stepy, w uszach wichury, a w sercu dzwony - Ogarniam, obejmuję, widzę, Wzruszenie do gardła się wznosi, Krzyknę - bo mi tak radośnie, radośnie, radośnie! Otwórzcie się, najdalsze widnokręgi, głębie i wysokości! Wiatry szerokie - wiejcie, wiejcie! Jest mi ogromnie i powszechnie, Zamykam oczy i śmieję się, i śpiewam Beethoveniczne urojone psalmy, Wyprężam ramię - prowadzę - Chodźcie! Nie chcę wam być przodownikiem, Chętnie w tłum się wcisnę, Będę ultimus inter pares, Chodźcie, chodźcie, O, rozmaici, oddzielni, wszyscy współcześni! Muzyka gra marsza, O, żywe, porywające, radosne akordy! Co się dzieje! Co się dzieje! Nauczyłem się cudownej pieśni, Tryumfuję, szaleję z radości, Upiłem się światem Bożym, Pokochałem ostateczną miłością, Za pan brat jestem z nieskończonością! Chodźcie, chodźcie! Liberté! Pratemité! Egalité! Pochód idzie, manifestacja Braci Czerwonej Krwi! Otwórzcie bramy, okna i drzwi! I serca otwórzcie! AUons enfants! AUons enfants! Hura! To moja Marsylianka życia! Hura! To moja wesoła poezja! To moje pijaństwo świeckie, Moje święto wszechświatowe! Kajdany rwę! Allons enfants! AUons enfants! "Le jour de la vie est arrivé!" 7 Słyszeliście już taką pieśń: przybyła zza oceanu, wspaniałym potokiem płynęła z ust barda siwobrodego. Ja zaś, ku chwale imienia ojczyzny mojej przeszczepiam obce pędy na Drzewo Rodzime, na krzepki Dąb Polski. Niech wrosną głęboko w trzon jego aż do korzeni, niech się rozłożą koroną konarów szeroko nad moją ojczyzną. Niech rozrastają się dalej świeże gałązki, niech zazielenia się liście na Dębie prastarym! Donośny głos antyfilozofa ku utrwaleniu nowej poezji. 8 Niech we mnie Bóg rozgorze, jak słoneczny żar, Iżby mi duszę światłość żywotna poiła. Twórczość moja precz rzuci nakaz dawnych wiar, Ale się skłoni wszędzie, kędy jest mogiła. Twórczość moja ogarnie wszechbędący Byt, Poprzez wieków kurzawę - wieki będzie gonić, Będzie stolicom ducha zapowiadać świt I na Twoje witanie, o Idący, dzwonić! Pogoń Wpadłem do domu Piorunem krwi, Porywem gromu Rozdarły się drzwi! Wichrem przez pokój, Orkanem w mur: Otwórz! Uspokój! Goni mnie, goni Tysiąc gór. Gonią mnie stepy, Jak stada lwie, Ocean ślepy Ulicą rwie! Świat za mną ryczy Łapać go! Stój! A ja jestem niczyj, Ja jestem twój! Otwórz, uratuj, Oplotem zwiąż, Zawołaj światu: To jest mój mąż! W wieczność mną miota Żywioł potworny - - Matko żywota! Matko żywota! - W kąciku klęknę pokorny... Pogrzeb Świeciła mdło naftowa lampka, Wynieśli na czarne schody, Na czarne schody drewniane, Szli, szli, schodzili, Szeptali coś, mówili, Schylali głowy, Głowami kiwali, Szli, szli, schodzili, Śnieg padał, mokro było, Ręce załamywali. Pogrzeb prezydenta Narutowicza Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni. Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie, Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni, Chodźcie, głupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie! Z Belwederu na Zamek, tętnicą Warszawy, Alejami, Nowym Światem, Krakowskiem Przedmieściem, Idzie kondukt żałobny, krepowy i krwawy: Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na mieście. Zimny, sztywny, zakryty chorągwią i kirem, Jedzie Prezydent Martwy a wielki stokrotnie. Nie odwracając oczu! Stać i patrzeć, zbiry! Tak! Za karki was trzeba trzymać przy tym oknie! Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta, Jak Jego pierś kulami, niech widzi stolica Twarze wasze, zbrodniarze - i niech was przywita Strasznym krzykiem milczenia żałobna ulica. Pogrzeb Słowackiego Janowi Lechoniowi Witaj, trumno wąziutka! Co tam stuka w popiele? Czaszka, wyschłe piszczele, Paryskiej ziemi grudka, Nie wiem co, ale niewiele... Dzień dobry, biedny aniele. Biją dzwony i działa Zmurszałym szczątkom ciała, Kłaniają się ministrowie, Kroczą persony przednie. Ulica patrzy i słucha. Wiozą ci - ach! Krakowie! Wiozą ci Króla Ducha. Prezydent mówi i blednie. Marszałek mówi i blednie. Sztandar śnieżnie i krwawo Okrył cię, prochu, dumnie. Wiozą ci - ach! Warszawo! Wiozą ci Króla Ducha, A kości grzechocą w trumnie, Stukają okrutną sławą I rośnie cisza głucha I tłumów pobożnych mrowie. Witaj i żegnaj, Warszawo! Witaj i żegnaj, Krakowie! A co się stało? Co było? Szczupły brunecik. Syn Sally. I nagle - Ogień - Idea: Polska - On - Salomea. I już się wszechświat pali! Sam płonie w nim! Spalił się! Spalił! Spalonego grzebali Syna twojego, Sally! Zgasili go mogiłą, Spopielił się, zatracił!... Potem grób rozkopali, Świat się matce odpłacił: Odniósł proch. Tak to było. A tu się działo i działo To, za czym serce pękało, Za czym wył - obłąkaniec: Na śmierć szli po kolei Jak kamienie Przez Boga Rzucane Na szaniec! A potem stało się, wstało Słowo Ognia - Idei, I teraz tłum stoi niemy, Ulica zastygła we dnie. Prezydent mówi - i blednie, Marszałek mówi - i blednie. A wszyscy jednako nie wiemy, Gdzie słowo i gdzie ciało? Słowo? dzwoni i błyska, Słowo pioruny ciska, Jak dawniej - szumnie, dumnie! Ciało? Próchnicą przeżarte, Ciało na popiół starte Kołace w czarnej trumnie. Niewiele tego, niewiele, Czaszka, zeschłe piszczele I obcej ziemi grudka... Matki nie ma w kościele, Dobranoc, biedny aniele! Żegnaj, trumno wąziutka.... Pokaż się z daleka Pokaż się z daleka, Choćby z najdalszego, (Choćby - o sto kroków...) - Jakoś się dowlokę, Widmo i kaleka, Do witania twego! Pokaż się! Dopełznę Przez ten bezmiar ziemi, Trawy się czepiając, Wiatru i kamieni. Dale wy bezbrzeżne! Dale niebosiężne! Krzyczeć będę z trwogi, Modlić się śród drogi, Konać - a dopełznę! Tak dopełza żołnierz Do figury świętej... Za żołnierzem - ciurkiem Krwawy strumyk kręty... Blisko już, bliziutko, Zaraz koniec męce: Już Madonna Polna Wyciągnęła ręce. Pomnik W obłędnych ulic bystrym młynku, Pędzonym gromem dnia i krzykiem, Jak śruba, dumnym swym pomnikiem Wkręciłem się w sam środek rynku. Sekunda chwały! O, kamieniu Upozowany w niej nadgrobnie! I gołąb siadł mi na ramieniu, I laur pod stopy spadł żałobnie. "Popierajcie Lopp" Pod wpływem agitacji Poparłem wczoraj Loppa, Bo jaki byłbym Ppolak, Jeżelibym nie poppart? Jest na to poppieranie Ppowodów cała koppa, Na przykład ten, że Niemiec Ma także swego Loppa. Poppiera go ppodobno Ppotężnie na całego, Więc jako ppatriota, Ja popprzeć muszę swego. Bolszewik też ma Loppa, Poppiera go galoppem, Więc ja nadążyć muszę Za bolszewickim Loppem. Ma swego Loppa Anglik I Turek też ma Loppa, I cała go poppiera Ppieniędzmi Europpa. I Bułgar, i Jappończyk, I Ppers, i Czechosiowak, I Pportugalczyk - oraz Moc innych w świecie ppowag. Ppanowie! Niech się przeto Do Loppa każdy modli, Byśmy się wszyscy pprędko, Pporządnie wytruć mogli. Ppo prostu w tym ppoczuciu, Ze choć mnie to kosztuje, To mam tę satysfakcję: "Ja ppłacę, ja się truję!" Europpo! Wybacz, pproszę, Ze poppieranie Loppa Uważam dziś ppo trosze Za błąd, czyli za faux ppas. Pośród dnia Nie dziw się memu smutkowi, Pośród dnia jak na pustyni stoję, O każdą chwilę się niepokoję, O każdą myśl: czy też się wysłowi? Przecież słyszysz, że ciągle wołam I krzyk mój w pustkowiu ginie. Bóg mnie, jak tylu innych, ominie I, jak oni, życiu nie podołam. Rzuci mnie na ziemię zdyszanego, Zdziczałego od modlitw bez echa, I na próchno moje - też pociecha! - Runie słupem ognia słonecznego. Potężny dzień! na dobrych dziesięć burz pamiętnych Potężny dzień! Na dobrych dziesięć burz pamiętnych Starczyłoby tych zderzeń wichury ze słońcem, Chmur z wichurą, a słońca z niebem, szalejącem Od rozblasków i zmroków - nagłych, niepojętych A szelest po ulicach sławetnego śmiecia: Rudozłotych preludiów liryki liściastej! A szum wiersza, wzmożony nie najmniejszym haustem! . . . . . . . . . . Powiedzieć ci nie mogę Powiedzieć Ci nie mogę, jaki to żal bezbrzeżny: Dzień dzisiaj taki biały i taki bardzo śnieżny... Powiedzieć Ci nie mogę, jak mi ogromnie smutno: Ale Ty pewno nie wiesz, co znaczy słowo "smutno". Ach, pewno nie wiesz także, co znaczy "żal bezbrzeżny", To nic... to nic nie znaczy... Dzień taki cichy, śnieżny. To takie moje słowa, co Ciebie mi zabrały... A może i przyniosły... Dzień cichy dzisiaj, biały. Praca I dzisiaj znowu w strof czworokąty Nieustępliwe rzeczy wtłaczać, Wyginać, ciosać, przeistaczać, Śród czterech linij - szukać piątej: Żeby się na niej, utajonej, (Widomej ilu śród tysiąca?) Treść uświetliła, moc prężąca Struny napiętej i czerwonej. Znowu przetapiać w ogniu spojrzeń Barwy na metal dźwięku lity, Wyczarowywać z faktów mity, Rozkrawać słów nerwowy korzeń. Tak! Znowu! Znowu! Wciąż od nowa Wbijać się klinem coraz srożej: Słowanu w serca, sercem w słowa I trwać w uporze. Program Życie - żywiej! Krew - goręcej! Myśli - jaśniej! Słowa - prościej! Dzwoń, zbudzone moje serce, Z całej mocy i młodości! Prośba Jedni niech będą rycerze, Wojenne niech noszą szaty, Niech mają miecze, puklerze... ...Inni niech będą, jak kwiaty... Jedni niech będą za czynem, Niech skroń laurami okręcą... ...Inni - kwitnącym jaśminem, Inni niech cicho się smęcą... Jedni niech walczą! Niedolę Gnieść im potęgą swej ręki! ...Inni niech w zmierzch idą w pole I nucą tęskne piosenki... Lecz tych i tamtych niech bierze Słońce dla Ducha objaty, Choć jedni będą rycerze, A inni będą jak kwiaty. Prośba o piosenkę Jeżelim, Stwórco, posiadł Słowo, da twój świetny, Spraw, by mi serce biło gniewem oceanów, Bym, jak dawni poeci prosty i szlachetny, Wichurą krwi uderzał w możnych i tyranów. Nie natchnij mnie hymnami, bo nie hymnów trzeba Tym, którzy w zżartej piersi pod brudną koszulą Czcze serca noszą, krzycząc za kawałek chleba, A biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom. Lecz słowom mego gniewu daj błysk ostrej stali, Brawurę i fantazję, rym celny i cienki, Aby ci, w których palnę, prosto w łeb dostali Kulą z sześciostrzałowej, błyszczącej piosenki! Protest O tę Polskę, o ojczyznę Najboleśniej zatroskani (Bożeż Ty mój miłościwy, Co to będzie, moja pani?) Widząc ją shańbioną strasznie, Niespokojni o jej losy, Co ją tajgi wywalczyli, Sybiraki i niebiosy; I te wieszcze, te proroki, Co ją w pieśniach opiewali, I te dzieci, co we Wrześni Z tą Drzymałą, i tak dalej; I ten Śląsk, i własny dostęp, I że ciągle nas od wschodu Miazmaty zatruwają, I że gaśnie duch narodu; I ze bierność, a przeważnie Elementy wywrotowe I ogólne wyuzdanie, Podkasanie dekoltowe, Że zginęła praworządność I nie słów, a czynu trzeba, (Bożeż Ty mój miłościwy! Patrz, Kościuszko, na nas z nieba!) - Z tych to względow i powodów, (Bożeż Ty mój! Moja Pani!) Uroczyście protestują Wszyscy niżej podpisani: Ładwinowicz z Czerbiechowa, Kłyś z Podwodzisk, Szurgoń z Wierpska, Z Białych Mogił Hacelkowa I z Czerwiny Kwasisierpska; Antałkowski z Dobrogajców, Cudak z Żółczki, Płańtas z Wierzbian, Dymba z Rykwi, Frynd z Murajców I Kordulec z Gornych Świerzbian, Dułdujewicz z Małgocina, Rańcuchowski z Księżych Skałek, Ksiądz Kapucha z Węgorzyna I Buchajska z Odrzygałek. Protoplasta Myśl moja, jak sprężyna, w przeszłość odskakuje I uderza w pierwotność wiecznej mojej duszy: Oto się mozół wieków w pył bezpłodny kruszy, Oto mi się Legenda wieków ukazuje! Powracam-tysiącwiecza mijają w przelocie, Pędzę wstecz - tam - do ciebie. Protoplasto twórczy! Czas w burzę się rozognia w szalonym odwrocie I ścięgno napęczniałe w rzut, w wieki, się kurczy! Cisnąłem! - Grom! W kosmicznym, cyklopowym błysku Została groźna wizja, snów gniotący nawał: Oto pod gwiezdną nocą siedzę przy ognisku, Rwąc ostrymi zębami krwawy mięsa kawał. Prowincja Przyjdźcie dziś wieczór do karczmy, kocham moi druhowie, pogwarzymy sobie przy piwie. Lubię ciszę małego miasteczka, prostotę jego codziennych zdarzeń i przedziwną, ujmującą poezję prowincji. I dobrze mi tutaj. Stół w kąrie przy oknie; podłoga piaskiem wysypana; lampa naftowa zawieszona na zakopconym drucie u pułapu; jasnowłosa Zosia lub Mania za szynkwasem; parę kiełbas, ser pod drucianym kloszem i inne specjały... Mili są sercu mojemu ci ludzie polscy, wchodzący do karczmy z pięknym "pochwalony" na ustach... i te długie historie, opowiadane szorstkim głosem, przerywane śmiechem a sycone kolejkami piwa... Obok, w komorze, usypia swą pociechę jakaś pani Michalska lub Krajewska... Stukają miarowo bieguny kołyski, mały drze się od czasu do czasu, a wreszcie zasypia... Lulaj, lu-laj, lu-laj... Przyjdźcie, kocham druhowie moi... Jesień zawiewa już chłodem, jesień niezdecydowana, z wielkim urokiem dla duszy mądrej i spokojnej... Jesień, jesień... Ani nam w karczmie smutno, ani wesoło nie będzie... Bezcelowości spokojnej pragnę, smacznego snu, prostych myśli i ciepła... Opowiem wam długą, piękną historię... Tylko się lepiej wtulę w miękkie zielone palto, w kąt głębiej się wcisnę (- trzy ciemne, panno Maniu! -), papierosa zapalę, o tak, zaciągnę się i zacznę opowiadać. Słuchajcie: - "Ma jasne, smutne oczy i jest daleko..." Próba Zostawcie mnie. Już dosyć. Już dosyć wszystkiego. Nie wiem nic. Chodzę, patrzę. Trwam. Pamiętam wiele. Nazywam świat. Bez echa; bez celu żadnego. Wszystkie jutra przyszłości - oto moje cele. Uparłem się i milczę. Czekam bez nadziei. Różnie jest: myśli, drgnienia... Wiecznym kołowrotem Będą przychodzić jutra w niezmiennej kolei, Aż jedno z nich nie przyjdzie. Wiem. Pamiętam o tem. Jest. I o nic nie pytam. Dosyć. Trwam z uporem. Już odejdźcie... Ku sercu skroń zmęczoną kłonię... Tylko Ty zostań przy mnie... Słuchaj: dziś wieczorem Na mych oczach wygasłych połóż jasne dłonie. Przebłyski genialności Odyseusz: Król Itaki i owaki. * Radio - to cudowny wynalazek! Jeden ruch ręki - i nic nie słychać. * Szczyt różnicy zdań: ona utrzymuje, że jest z nim zaręczona; on zaręcza, że ją utrzymuje. * Taki pan siada do biurka i całymi miesiącami pisze powieść. Nie rozumiem. Czy nie lepiej wejść do księgarni i kupić sobie za parę złotych coś gotowego. * Mężczyzna pozostaje zazwyczaj bardzo długo pod wrażeniem, jakie zrobił na kobiecie. * Nic dziwnego, że kobiety nigdy na nic nie mają czasu. Spójrzcie na ich miniaturowe zegareczki. * Życie to męka. Najlepiej się wcale nie urodzić. Ale takie szczęście ma jeden na tysiąc. * Strzeż się popełnienia morderstwa! Prowadzi ono do kradzieży a stąd tylko jeden krok do kłamstwa. * Z listu do młodego poety: "Przejrzałem tom wierszy, który mi pan dał do przeczytania. Szkoda, że mi go pan nie dał do napisania." * Trawiata - opera dla jaroszów. * Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno. * Wolnoć Tomku w swoim podświadomku. * "Pamiętaj o ubogich, mawiał pewien łódzki fabrykant - to nic nie kosztuje". * Jeżeli złapiesz słonia za tylną nogę, a on zacznie się wyrywać - nie sprzeciwiaj mu się. * Powiedz człowiekowi, że na niebie jest gwiazd 978301246569987 a uwierzy. Ale napisz kartkę "Świeżo malowane", a sprawdzi palcem i powala się. * Rzuć szczęściarza do wody, a wypłynie z rybą w zębach. * Gdyby jajko miało inną formę, Życie kury byłoby potworne. * Nudziarz: człowiek, który mówi, gdy ja właśnie chcę mówić. * Para: woda w natchnieniu. * Sukces: coś, czego przyjaciele nigdy ci nie wybaczą. Przedwiośnie Pora szara, niewesoła, Mży prążkami przedmrok siny, Ty po skwerku dookoła Krążysz smutny od godziny. Chodzisz cieniem i niesobą, Urzeczony przykrą ciszą. O, nadziejo! o, żałobo! Na gałęziach wróble wiszą. Kwilą szybko, gorączkowo, Recytują jak najęte Swoje ptasie to i owo, Jakieś wieści niepojęte. O czym? O tym: żeś tak ciekaw Baśni wiecznej, wróblej waśni, Że tak krążysz, że tak czekasz... Na co? Na to. Wiesz już? Właśnie Przeklęty śpiew Oto jest przeklęty śpiew mój, przyjaciele! Oto jest nerwowe, pospieszne, niecierpliwe pisanie, Ze łzami w oczach, skurczem w gardle i wykrzywioną twarzą, (Spojrzeć do lustra - a będzie śmiesznie przez tę brzydotę dzikiego smutku...) Oto jest głośny krzyk nieszczęścia i zawodzenia żalu, i chwytanie się za czoło, i bicie pięścią w stół, że aż boli! (Wiedzcie, że tak się właśnie pisze.) Krzyk i krew! Krzyk i krew! Pierwszy raz: krzyk tęsknoty i krew, którą naiwny chłopiec napisał kilka słów przysięgi, Drugi raz: krzyk i krew w noc czerwcową - - - Trzeci raz: ten krzyk dzisiejszy i krew, co może jutro już tryśnie na tapetę. (Uch! Ryk, kałuża krwi, łapanie, trzaskanie drzwiami, krzyki na schodach, zapach jodoformu...) Przeklęty śpiew, który rośnie i rozsadza zrozpaczone serce i wyrywa się purpurą gniewu! Przeklęty śpiew o zrywaniu się w nocy i nadsłuchiwaniu! Przeklęty śpiew o martwym dziecku, wyciąganym z łona jasnej, świętej kochanki! Przeklęty śpiew o pijanej, bezgranicznej, mętnej białości, którą się widzi, zamykając oczy. Biały ocean melancholii. Rodzą się, umierają, boją się, cieszą - ruch, wrzawa, pęd świata - a tu siedzi jeden i krzyczy! Miał, stracił, chorował, błagał, groził, aż mu źrenice zaczęły błyszczeć niesamowitym blaskiem śmierci. I czeka. Przeklęty śpiew i wariackie patrzenie w jeden punkt, gdzie widzi się trawę wiosenną, złoty piasek, brunatny dół, smutnych ludzi i kobietę, mdlejącą nad grobem z krzykiem: "Jak wy możecie?!!!" (Mogą, mogą! Oni wszystko mogą!) ...Jasna, młoda kobieta... Teraz się chodzi po błocie, po słocie, w deszcz, z podniesionym kołnierzem... Teraz siedzi się w domu, przy książce, przy pisaniu, w cukierni, śród ludzi... Teraz rozmawia się z różnymi ludźmi o różnych sprawach... Teraz zasypia się z chaosem pogmatwanych myśli... A zawsze, wszędzie, bezustannie, dzwoni w uszach wrzawa, wrzawa, wrzawa, zgiełk, symfonia tylu dni minionych... Jęczy, upomina się o coś, krzyczy daleka wrzawa modlitw, tęsknoty, szeptów, wyznań, radości, błagań - - huczy, wikła się, spokoju nie daje... Kto potrafi rwać powrozy, niech mnie nauczy. Ciągnę je, naprężam, ale wcierają się jeszcze bardziej w ciało i nie pękają. Trzeba je ostrym nożem przeciąć. (To przenośnia. Lecz nóż jest prawdziwy.) Przeklęty śpiew! Nagromadzone są wielkie zapasy Ducha, nagromadzone są najcudowniejsze możliwości, a zaczną gnić. Tułać się zaczniesz, chodząca kloako! Albo stężeją, skamienieją, zmartwieją żywe pąki i nasiona. Będzie głaz, w granit zastygły ogród. Przeklęty śpiew o wywróceniu oczu w słup i głupkowatym uśmiechu upadłego. Przeklęty śpiew o świątyni, gdzie przybito tabliczkę: "Tutaj nie wolno się modlić". Uparta myśl, maniackie powtarzanie imienia i mętnobiały ocean melancholii. Przeklęty śpiew! Wstyd nazwania rzeczy po imieniu i ukrywanie świętych szczegółów! Ach, ta megalomania myśli: "Jak to? mnie nie będzie?" Rozbrat człowieka współczesnego z tradycją bohaterstwa duszy! (Szczerość, tragiczna szczerość!) - I już rozmach - i już patos - i już alkohol poezji, gotowy upoić mnie, aż wtem znów uderzenie obuchem w głowę i krzyk, krzyk, szamotanie się z tą jedną myślą: "Przeklęty, przeklęty śpiew!" Przemiany Wielka jesteś, jara ziemio, ale mi dębie mało! Dla mojej miłości wściekłej Jeszcze powinnaś być większa, Jeszcze by się - o, wrząca i żywa! - przydało Napakować jakich drożdży do twego wnętrza! Żebyś nabrzmiała nową, płodną siłą, Żeby drzewa jak słonie rosły, Żeby gęstą żywicą z głębi tryskało i biło, Żeby dzwonami dzwonił zielony bulgot wiosny! Żeby pędziły do góry słodkie twoje tłustości, Karmione wrzątkiem żaru, mlecznym słońca udojem, Żeby rżyska skwierczały z gorącej opłwitośd, Żeby, za kłosem tęskniąc, białawym pławiły się łojem! Nuże, kwiaty - lepkie i mięsiste, Pęczniejące, wygięte znacząco, Kwiaty, wonią zbarwioną wytrysło W waniliowe, korzenne gorąco! Nuże, ciepło - głębokie, pełne, Pod zielenią jaskrawo - trawiastą! Jarz się, niebo, gęste, olejne, Smarowane światłem jak omastą! Deszcze świeże, szumne ulewy, Niech was żłopie kochanka zgrzana! Ziarna, zwierzętami wyskoczcie z gleby! Z brzóz niech cieknie strumieniami śmietana! A ty, bujna, gorąca i mleczna, Ty, wypierśna, młoda i soczysta, Babo wieczna, babo rozłożysta, O, radośd nieskończonej zdroje: Łonu twemu - soki moje, Dziecku memu - mleko Twoje! Przestroga dla idiotów Gazem ze szczęścia dygotał, Kiwając się nad szynkwasem! I przyszedł Wielki Idiota, I zaczął mówić basem. Mówił grubo i cicho Sama prawdę cedzona. Aż mrowiło mnie licho, Gdy powiedział: "Stwierdzono". Zapłakałem samotnie Nad karczemnym szynkwasem! Bo stwierdzono istotnie, Bo przekonał mnie basem! W uznaniu i adoracji Dla jego prawdy wielkiej Wykrzyknikami racji Na głowach stanęły butelki. - Mesdames, jak można? - szepnąłem, Zgorszony patrząc na nie. Idiota spytał: "Co, prośże?" - Nic. Ja do butelek, panie. "Jakże to: do butelek? Z butelki to się pije, Ale butelka nie słyszy, Albowiem ona nie żyje". ... Pięknie wyglądał w trumnie! Poważny był, okazały, W czaszce, w czole i skroniach Sterczały szkła kawały. Przetrwam "Zmówiłem na nim pacierz potężnym milczeniem" Norwid Przetrwam... Minęły lata i lata przeminą, Będzie tysiąc utraceń i tysiąc zdobywań, Będę tęsknił-godzina pójdzie za godziną W tańcu żalów, nadziei, łez i oczekiwań. Przetrwam... Lecz dzień nastanie, gdy wśród wielkiej głuszy Coś ostatniego skona pod męki ogromem: Wygaśnie Płomień Święty w umęczonej duszy, A dom Twój już nie będzie dla mnie Bożym Domem. I wtedy wielką ciszą żywot swój pocieszę, I będzie cisza owa - Tobie przebaczeniem. I winę Twoją straszną i grzech Twój rozgrzeszę, Modląc się za Twą duszę ogromnym milczeniem. Przy oknie Wiem... Siadłaś teraz przy oknie I patrzysz... Kasztan pożółkły przed Twym oknem stoi I liście roni... jesienne liście... Deszcz kropi... kasztan moknie, Wiem: siadłaś teraz przy oknie, Jesienią Ci się w dobrych oczach smutki, Te twoje smutki: dziwne... przypomniane... Lecą, lecą z kasztanu liście, Powiędłe, obłąkane, Szelestnie naziem się kładą, Żałobnie... złociście... - A może świeci słońce? - - - - - - - - - - - - - - - - - - A ja wiem, że Ty myślisz o mnie, Bo byłem u Gębie wczora... Pamiętasz? smuciłem się ogromnie, Bom miał od Ciebie jechać, (...Cichości, cichości jesienna...) Bom miał od Ciebie jechać, Nie patrzeć już w Twe dobre oczy, Ani do Ciebie się uśmiechać, (...Cichości... cichości jesienna...) Uśmiechać się, jak Pani chora, Co w wielkiej sali kona... Ja bytem u Ciebie wczora, Ja wiem... - A może świeci słońce? - - - - - - - - - - - - - - - - - - Na ulicy nikogo nie ma, Ciche, ciche jest twoje miasteczko, Tylko lecą z kasztanu liście, A kasztan moknie, moknie... Siedzisz, moja miła, przy oknie, Siedzisz, moja dobra, przy oknie, Moje jasne, kochane słoneczko; Moje smutne, nienazwane szczęście! ...W pokoju zegar cyka, Jak co dzień, jak co chwila, (Lecą, lecą z kasztanu liście... ...Cichości, cichości jesienna...) Takaś ty już zmęczona, Senna, Główka na bok się przechyla, Łza w oczętach zalśniła - - - - Ach, o czymźeś się zamyśliła? - Ach, czemużeś się zasmuciła? I ja tu taki samy... Ja też... Tak się już dobrze znamy, Tak się już dobrze znamy... - Wiesz? - - Lecą z kasztanu liście, Żałobne, obłąkane, Naziem się kładą złociście A kasztan moknie, moknie, Siedzisz, moja dobra, przy oknie, Siedzisz, moja miła, przy oknie... - A może świeci słońce? Przy okrągłym stole /Du holde Kunst, in wievel grauen Stunden/ Pieśń Szuberta A może byśmy tak, jedyna, Wpadli na dzień do Tomaszowa? Może tam jeszcze zmierzchem złotym Ta sama cisza trwa wrześniowa... W tym biały domu, w tym pokoju, Gdzie cudze meble postawiono, Musimy skończyć naszą dawną Rozmowę smutnie nie skończoną. Do dzisiaj przy okrągłym stole Siedzimy martwo, jak zaklęci! Kto odczaruje nas? Kto wyrwie Z nieubłaganej niepamięci? Jeszcze mi ciągle z jasnych oczu Spływa do warg kropelka słona, A ty mi nic nie odpowiadasz I jesz zielone winogrona. Jeszcze ci wciąż spojrzeniem śpiewam: " Du holde Kunst"... i serce pęka! I musze jechać... wiec mnie żegnasz, Lecz nie drży w dłoni mej twa ręka. I wyjechałem, zostawiłem Jak sen urwała się rozmowa, Błogosławiłem, przeklinałem " Du holde Kunst! Więc tak? Bez słowa?" Ten biały dom, ten pokój martwy Do dziś się dziwi, nie rozumie... Wstawili ludzie cudze meble I wychodzili stąd w zadumie... A przecież wszystko - tam zostało! Nawet trwa cisza ta wrześniowa... Więc może byśmy tak, najmilsza, Wpadli na dzień do Tomaszowa?... Przyglądając się gwiazdom Czy pamiętasz chaos młode, Mglisty zamiar niebieskawy, Bezdźwięk błogi, cel łaskawy, Gdy wypłynął duch nad wodę? Gdy się lęgło, gdy się częło Wątłą mgiełką, pierwojądrem, Gdy się ciało słowa jęło Pierwszem ciepłem i okrągłem, Gdy westchnęło, przeznaczone, Nie wiedzące, że się ziści, Jaką przyszłość sobie wyśni Lekkomyślnie nieskończone. Czy pamiętasz, jak nas przejął Luby dreszczyk, domysł tajny, Przed stworzeniem, przed nadzieją, Przed rozkazem życiodajnym? Przed stworzeniem, przed nadzieją, Przed marzeniem o istnieniu, Już miłosny, urodzajny, Zapowiedzią, Melodeją. Ach, i kiedyś - czy pamiętasz? - Niestworzonych, niewiadomych, Połączyło nas w odmętach W ruch tworzący, w rytm ruchomy. A już potem gwiazd miliardy, Światy, dzieje - błahe sprawy... Patrzę: teatr planetarny, Co przyjechał do Warszawy. Przygoda Wiatr mnie na spacer wywiał, Ciepły, ciemny i szumny. Jemuż bym się sprzeciwiał. Czuły i nierozumny? Idę, anioł i dandy, I świata nie poznaję. Na ulicy - legendy: Tramwaje, nie tramwaje. Złota, wieczorna wódka Pijany, niepijany, Płynę wolno, cichutko, Śmiesznie z domu wywiany. Niezupełnie prawdziwy, Z ramionami jak wiosła, Wpływam do karczmy: dziwy! Za ladą, w lustrach, wiosna. Wiatr czeka mnie na dworze I szumi. Ja tymczasem Szklaneczkami piję zorzę, Głupiejąc nad szynkwasem. Przyjście Uciszcie się, uciszcie się, Połóżcie dłonie na sercach: Przez łąki boczy jasny Zjaw, Jak cień po bladych kobiercach. Uciszcie się, uciszcie się, Zbliża się Pasterz z oddali, A w ręce ma błękitny krzyż, A na nim krople korali. Uciszcie się, uciszcie się, Padnijcie na kolana! Hosanna, mówcie, chwała Mu! Witajcie śpiewem Pana. Przymierze Na głębie, duszo, na głębie Srebrzyste wypuść gołębie Z kwitnącą różdżką oliwną. Gołębie skrzydła rozwiną, Z radosną wrócą nowiną, Przyfruną z wieścią przedziwną: Że Bóg nam sady hoduje, Bóg Jasny - Dom nam buduje I tańcząc kroki odmierza. Słońce do Boga się śmieje A ponad Domem jaśnieje Tęcza naszego Przymierza. Przypomnienie Miałem słoneczny gościniec I biały, cudny dom... Smutno jest sercu mojemu, Smutno jest moim snom... I było okno w mym domu Za dawnych, dobrych lat, Patrzałem sobie, patrzałem W daleki, cichy świat... Może tam byłem dzień jeden, A może cały wiek... Wiem tylko, że kiedyś rano Bieluchny opadł śnieg. I śnieźnie, biało, dziecinnie W słońcu się śmiał mój dom! Smutno jest sercu mojemu I dawnym, białym snom... Psy Warcząc, długo łaziłem chodem sobaczym, Nastroszony, mrukliwy i zły, Aż wyszedłem przed dom, zaszczekałem z rozpaczy, I odezwały się moje psy. Najpierw zawył czarny kundel u sąsiada Boleściwym wyciem niemych słów, I już słyszę, jak ochryple ujada Chór ogromny obudzonych psów. Nie skradają się złodzieje po nocy, Czemu rwiecie się z łańcuchów i bud? To tylko człowiek krzyczy pomocy, Człowiek zapatrzony w straszny cud. Na czworakach u progu domu Gwiazdom płaczę, jak wy, jak wy, Że powiedzieć, wytłumaczyć nie ma komu, Jak cierpimy, nocni ludzie, smutne psy. Nie wyjemy ani z chłodu, ani z głodu, Lecz że księżyc martwą płachtą na nas spadł I z rozpaczy o tę srebrną głąb ogrodu, O tę ciszę niepojętą, o ten świat. Ach, do kogo w tej tęsknocie, do kogo Przerażone zadarliśmy łby? Psy parszywe odpowiedzieć nie mogą, Ani ja nie mogę, bracia psy! Więc uśniemy, umęczeni płaczem, Może we śnie nam będzie lżej, Gdy ujrzymy biedne sny sobacze, Szare widmo naszej śmierci psiej. Tam się płaski, niski raj ukaże, Obwąchiwać będziemy boży próg, I jak niegdyś do strapionych i nędzarzy, Do psów przyjdzie zbawiający Bóg. Pstryk! Sterczy w ścianie taki pstryczek, Mały pstryczek-elektryczek, Jak tym pstryczkiem zrobić pstryk, To się widno robi w mig. Bardzo łatwo: Pstryk - i światło! Pstryknąć potem jeszcze raz - Zaraz mrok otoczy nas. A jak pstryknąć trzeci raz - Znowu dawny świeci blask. Taką siłę ma tajemną Ten ukryty w ścianie smyk! Ciemno - widno, widno - ciemno. Któż to jest ten mały pstryk? Może świetlik? Może ognik? Jak tam dostał się i skąd? To nie ognik. To przewodnik. Taki drut, a w drucie PRĄD, Robisz pstryk i włączasz PRĄD! Elektryczny, bystry PRRRĄD! I stąd światło? Właśnie stąd! Ptak Na gałązce usiadł ptak: Zaszczebiotał, zatrzepotał, Ostry dzióbek w piórka otarł, Rozkołysał cały krzak. Potem z świrem frunął w lot! A gałązka rozhuśtana Jeszcze drży, uradowana, Że ją tak rozpląsał trzpiot. Julian Tuwim Ptaki Pan zamknął się w sypialni I śpiewa wysokościom, Pieje kogucie psalmy, Buduje ptasi kościół. Trzepoce pan, skrzydleje, Nurza się śpiewem w zorzy, A pani biedna mdleje I cucą ją doktorzy. Obudził się północą, Zahuczał kościelnym dzwonem, Że niebiosa łopocą Ptactwem nieprzeliczonem. Jak na pustyni, na łożu W świętej miotał się wojnie! Poduszki prując nożem, Uwolnię, krzyczał, uwolnię! I już mu w czaszkę wpina Krwawy grzebień zorzany Nadciągający kardynał: Brzask, kogut zarzezany. Stosy gwahowne pali Pod fruwającym pierzem, A słońce w okno wali Skrzydlatym Ptakiem-Papieżem. Opadła niebieska głębia Hymnem, szczęściem i puchem. Bezmiar się rozgołębia Ojcem, Synem i Duchem. Ptasie plotki Przyszła gąska do kaczuszki, Obgadały kurze nóżki. Do indyczki przyszła kurka, Obgadały kacze piórka. Przyszła kaczka do perliczki, Obgadały dziób indyczki. Kaczka kaczce wykwakała, Co gęś o niej nagęgała. Na to rzekła gęś, że kaczka Jest złodziejka i pijaczka. O indyczce zaś pantarka Powiedziała, że plotkarka. Teraz bójka wśród podwórka, Że aż lecą barwne piórka. Ptasie radio Halo, halo! Tutaj ptasie radio w brzozowym gaju, Nadajemy audycję z ptasiego kraju. Proszę, niech każdy nastawi aparat, Bo sfrunęły się ptaszki dla odbycia narad: Po pierwsze - w sprawie, Co świtem piszczy w trawie? Po drugie - gdzie się Ukrywa echo w lesie? Po trzecie - kto się Ma pierwszy kąpać w rosie? Po czwarte - jak Poznać, kto ptak, A kto nie ptak? A po piąte przez dziesiąte Będą ćwierkać, świstać, kwilić, Pitpilitać i pimpilić Ptaszki następujące: Słowik, wróbel, kos, jaskółka, Kogut, dzięcioł, gil, kukułka, Szczygieł, sowa, kruk, czubatka, Drozd, sikora i dzierlatka, Kaczka, gąska, jemiołuszka, Dudek, trznadel, pośmieciuszka, Wilga, zięba, bocian, szpak Oraz każdy inny ptak. Pierwszy - słowik Zaczął tak: "Halo! O, halo lo lo lo lo! Tu tu tu tu tu tu tu Radio, radijo, dijo, ijo, ijo, Tijo, trijo, tru lu lu lu lu Pio pio pijo lo lo lo lo lo Plo plo plo plo plo halo!" Na to wróbel zaterlikał: "Cóż to znowu za muzyka? Muszę zajrzeć do słownika, By zrozumieć śpiew słowika. Ćwir ćwir świrk! Świr świr ćwirk! Tu nie teatr Ani cyrk! Patrzcie go! Nastroszył piórka! I wydziera się jak kurka! Dość tych arii, dość tych liryk! Ćwir ćwir czyrik, Czyr czyr ćwirik!" I tak zaczął ćwirzyć, ćwikać, Ćwierkać, czyrkać, czykczyrikać, Że aż kogut na patyku Zapiał gniewnie: "Kukuryku!" Jak usłyszy to kukułka, Wrzaśnie: "A to co za spółka? Kuku-ryku? Kuku-ryku? Nie pozwalam, rozbójniku! Bierz, co chcesz, bo ja nie skąpię, Ale kuku nie ustąpię. Ryku - choć do jutra skrzecz! Ale kuku - moja rzecz!" Zakukała: kuku! kuku! Na to dzięcioł: stuku! puku! Czajka woła: czyjaś ty, czyjaś? Byłaś gdzie? Piłaś co? Piłaś, to wyłaź! Przepióreczka: chodź tu! Pójdź tu! Masz co? daj mi! rzuć tu! rzuć tu! I od razu wszystkie ptaki W szczebiot, w świegot, w zgiełk - o taki: "Daj tu! Rzuć tu! Co masz? Wiórek? Piórko? Ziarnko? Korek? Sznurek? Pójdź tu, rzuć tu! Ja ćwierć i ty ćwierć! Lepię gniazdko, przylep to, przytwierdź! Widzisz go! Nie dam ci! Moje! Czyje? Gniazdko ci wiję, wiję, wiję! Nie dasz mi? Takiś ty? Wstydź się, wstydź się!" I wszystkie ptaki zaczęły bić się. Przyfrunęła ptasia milicja I tak się skończyła ta leśna audycja. Puste mieszkanie Nigdy nie zostawiaj mieszkania samego. Nie dlatego, że mogą okraść. Z całkiem innego, mało znanego powodu. Nic nie opisze stężałej i sztywnej żałoby mieszkania, kiedy nas nie ma w domu. Zegar, dyrygent pustki, waha się sześćdziesiąt razy na minutę, czy rzucić się ze ściany w otchłań znieruchomiałego czasu, czy wytrwać. Meble przemilczają najzjadliwsze plotki o nas. Czasem westchną, trzasną, i znowu milczenie. Sądzę, że w czasie naszej nieobecności nie byle kto korzysta z mieszkania jako z garsoniery. Wierz mi, że się tam odbywają najupiomiejsze orgie nieodbitych w lustrze wydarzeń, które, żyjąc i będąc w domu, nazywamy: Nie, Nijakie, Żadne, Nie było. Czechły i pokrowce latają jak na seansie. W najlepszym razie są na odlocie. Szkła w kredensie przelewają się po brzegi tryumfującą nicością. Książki, jak zawsze, sztorcem; ważne, ściśle feudalne. Ale i one, tj. linijki żywych niegdyś czcionek, zaczynają chorowicie fermentować szarym liszajem śmiertelnego szeptu. Nie pytaj o zawartość szuflad i szaf. Słyszysz, jak te dwa słowa zaszumiały? Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci: gorsi złodzieje i niszczyciele plądrują mienie twoje i godziny, niż ci, których się obawiasz, zostawiając puste mieszkanie. Quatorze juillet Już jest gotów. Nosi trój odświętny: Żółte buty, frak naftalinowy, Krawat lila, "półkoszulek" zmięty I błyszczący kołnierzyk gumowy. W mętnym lustrze z ramą pozłacaną Widzi pysk spasiony, tłustą szyję. "Polsko", szepce, "łojczyzno kochano! I ty, Francjo -- oto jezdem -- niech żyje!" Jego święto dzisiaj, w tę rocznicę Czarnych tłumów, krwi, szału, wściekłości, Kanonady, co prażyła ulice W burzy słodkiej, francuskiej wolności! Jego święto dzisiaj! On dziś będzie Dźwigał sztandar rzeźnicki cechowy, On w resursie dziś wieczór zasiędzie, "Wiwe láfans" będzie krzyczał śród mowy! On, bałusząc oczy, będzie śpiewał Marsyliankę z cechową starszyzną I sztandarem na jej cześć powiewał, Myśląc: "Francjo! Moja druga łojczyzno!" On to właśnie, on rzeźnik cechowy -- Bunt świętuje i łezkę ociera, On -- sojusznik rewolucji lipcowej, Korfantego, wszystkich świętych i Hallera! Lecz gdy kiedyś będzie szedł z obchodu, Już nie zdąży na "sztukamięs" do domu! -- Ty, Madame, z wzburzonego narodu Skoczysz nagle, błyśniesz błyskiem gromu! I dopędzisz go! I jak szalona W pysk go batem smagniesz śród ulicy, Rewolucjo! Amazonko czerwona! O, płomieniu oszalałej stolicy! Rachunek Liczą mnie jacyś przez noc całą, Rszą i piszą, a wdąż mało. Skacze pokraczny szyfr. Już jestem słaby i zmęczony, Piszą biliony, kwadryliony, Roi się szereg nieskończony Cyfr. Nie mogą zliczyć mnie, nie mogą, Mylą się, kreślą gorączkowo, Gdzieś sterczy głupi błąd. Więc znów na nowo i na nowo Wieszają nad mą pełną głową Liczb robaczywych rząd. Miliard miliardów naliczyli, Przez sto milionów pomnożyli, A jeszcze straszą, jeszcze grożą, Że przez 13 mnie pomnożą, Przez nieskończoność mej mordęgi Będą mnie wznosić do potęgi, Do 17-tej, do 9-tej, do 365-tej, I znów pomnożą, znów podniosą, Spiętrzą się liczby ku niebiosom, Rozsadzą wszechświat, w bezmiar wyjdą, Urosną nad mą biedną głową Abrakadabrą, piramidą, Kolumną runą stuwiekową, Jak wszy rozbiegną się w zakątki, Rozpadną się i znów rozmnożą W siódemki, dwójki, czwórki, piątki, W ósemki, zera i dziewiątki, Spęcznieją w rojne stubiliony, Miliardy, seksty - oktyliony, Żarłoczną mnie opadną dziczą, Aż mnie przeliczą, aż doliczą, Aż mnie pomnożą czarne kąty Przez wszystkie światy i wszechświaty. Ranek tragiczny Wysoki, kryształowy ranek. Ciepło błękitne jak mróz. Muzyka skrzydlatych muz. Trącają się obłoki brzękiem cienkich szklanek. Konie białe, konie duże, konie wzburzone Wierzgają pełnolcrvlistym nadmiarem. Grzbiety falują sprężone, Rwą się konie i dyszą gorącym oparem. Za wielką szybą, jak w szklanym jeziorze, Rumiane, skończone jabłka. Żadne już więcej nie może, nie może!! Teraz tylko między zęby, pod noże. Słońce grzmi. Konie rżą. Walka! Nad spienionymi domami, W strasznej pustce niebieskiej pogody Trzeszczy samolot: motorem, skrzydłami, Śmigłem i blaskiem, Wytężonym wszystkiem, Prąc przez powietrze Jak przez nawał zbuntowanej wody. I jeszcze wiele innych Zjawisk, dziejów i rzeczy. Nie będę o innych już pisać słowami, Bo mnie każde śmiertelnie męczy. Tyle tylko, że Świetlisty, Wysoki Naciągnął okrutną sprężynę I rozpręża się niepojętym czynem, O którym dzwonią obłoki. O którym warczy motor, Słońce grzmi, wierzgają konie, Jabłka miotają ciężarne jabłonie, A ja słowa światu miotam. Ranki jesienne Tylko te chłodne, pogodne, Przewiewne ranki jesienne, (Liliowe astry jesienne), Senne, łagodne, Gdy w miłym, szarym niebie Wzrok rozczulony tonie: Te ranki, te są dla Ciebie. Byś w miękko wysłanym pokoju Z liściasto-ptasią tapetą, Bladobłękitna, W tym właśnie dzisiejszym stroju, Przez okno patrzała spokojnie Na miłe niebo jesienne, A na stoliku w wazonie Niech będą astry liliowe, Liliowe astry jesienne. Ranyjulek Kazimierzowi Wierzyńskiemu Powinienem z wiatrami po ulicach się włóczyć, W tłoku miast, podchmielony, najradośniej się chwiać, Od andrusów, dryndziarzy powinienem się uczyć Gwizdać, Idąc, pohukiwać na psiakrew i psiamać! Od rynsztoka do ściany zygzakami się toczyć, Ranyjulek! swobodny, bezpański jak pies! Sińce łapać na słupach, w zbiegowiskach się tłoczyć, Na parkany wdrapywać się wiosną po bez! I kapelusz dziurawy liliowymi kwiatami Na swą chwałę ustroić i na chwałę swą chlać, I znów w kwiatach się włóczyć po ulicach z wiatrami, Podnieść łeb, gwiazdy łykać i na nogach się chwiać! Julian Tuwim Raport Z kim idziemy? Rzecz nie warta wzmianki O film, panie ministrze, Obrazili się wachmistrze; O wiersz, panie generale, Obrazili się kaprale; O artykuł w tygodniku - Ordynansi, panie pułkowniku; O piosenkę, panie majorze, Żony sierżantów w Samborze; W radio była audycja: Obraziła się policja. Dalej - studenci Są do żywego dotknięci; Dalej, księża z Płockiego Dotknięci są do żywego. Następnie - Żydzi w Kutnie Obrazili się okrutnie. Następnie związek akuszerek Ma ciężkich zarzutów szereg: Że to swawolność, frywolność, Bezczelność, moralna trucizna, Że w ten sposób zginie ojczyzna!... ...A poza tym - jest w Polsce wolność. Referent 1. Jak miło spoza bariery Być władcą dla klienta! Klient podając papiery Boi się referenta. Referent po pieczęć sięga, Choć z nonszalancją lecz w glorii. Nie śmiejcie się, jest potęga W dziewiątej kategorii. Tabelą rang po szczeblach Wspina się tajemnica. Na szczycie jest szef wydziału, A wyżej - już mgławica. Klęczy klient maleńki U stóp mistycznej drabiny. On jednym ruchem ręki Z PAŃSTWEM mu da zaślubiny. A jeżeli nie zechce, Nie przyłoży pieczęci, Zapłacze biedny klient I wszyscy na świecie klienci. 2. Portret siwego pana Wisi nad referentem. Spływa szarfa niebieska Niebieskim atramentem. A nad portretem - Pan Bóg, Zbawiciel umęczony. Spływa krew, wiecznie żywa, Atramentem czerwonym. Majestat, uśmiechnięty Na prośbę fotografa, Pozycję ma w inwentarzu, Jak biurko, krzesło i szafa. I Bóg, na krzyżu rozpięty, Krucyfiks z bolesną twarzą, Też jest do spisu wciągnięty I numer ma w inwentarzu. Dwiema tajemnicami Patrzą potęgi ze ściany, Gdy w papier bije pieczęcią Referent ulizany. Wietrzyk światłem kwietniowym Wieje w okno otwarte, Ruszył tchnieniem miodowym Meldunkową kartę. Referent ją przytrzymał, Spinaczem umocował, Uśmiechnął się - i oczyma Drwiąco wiatr potraktował. 3. Spinacz - to sprytnie wygięty Prężny, chwytliwy drucik. Ściska się nim dokumenty, Żeby który nie uciekł. Jest jeszcze guma arabska, Przyklejająca papiery, Są teczki, na sznurek wiązane, I nieomylne numery. Kiedy się zepnie, sklei, Ponumeruje i schowa, Na wieki jest utrwalona Rzecz urzędowo-państwowa. Palą się wprawdzie archiwa Lub zginąć mogą w potopie, Więc władza zapobiegliwa Sporządzać każe kopie. A gdyby - o, myśli straszliwa! - I kopie zginąć miały? - - ...W niebo trwożnie spogląda Referent oniemiały. Zarygluj, chłopcze, okno, Bo rozpadnie się PAŃSTWO! Idą wichry z pustyni, Ciągnie wielkie pogaństwo. 4. Nocą przychodzą archiwa, Duszne, pękate, wyschnięte, Pakami, stosami się tłoczą Nad śpiącym referentem. Z hipotek, magistratów, Z wydziałów, kancelarii, Złażą się nieboszczycy: Papierowie umarli. Od podłogi po sufit Kładą się nudą, żmudą, Trzeszczą requiem aeternam Martwym człowieczym trudom. A śmierć, śmieciarka skrzętna, Siada nad tym śmietnikiem, Stalowym paragrafem Grzebie w nim, jak haczykiem. 5. Referent przez sen krzyczy, Pod ciężką zmorą się kurczy. Huragan oknem wskoczył, Bunt, rozpęd światoburczy. Barierą wyrżnął W ścianę I nie ma już bariery! Przewraca stoły, szafy, Wymiata z szuflad papiery! Z kartotek, ze skoroszytów Wyrywa dokumenty, Fruwają obłędną chmarą Całe departamenty! Dowody, aneksy, kwity, Traktaty, ratyfikacje, Wykazy, zaświadczenia, Wyciągi, legitymacje!... Drwa rąbią, wióry lecą I PAŃSTWO w przepaść leci! Gońcie, Obywatele, Sprawy swoje w zamieci! Ratujcie świat z chaosu, Chwytajcie, kto w Boga wierzy, Bezradne załączniki Odpadłe od macierzy! Policja! Wojsko! Lotnicy! Fruńcie, anioły stróże! Łapcie Rzeczpospolitą Rozpapierzoną w górze! Zwołajcie Sejm i Senat Na sesje nadzwyczajne! Ratunku! W chmurach hulają Akta poufne i tajne! Bijcie na alarm w dzwony, Odprawcie nabożeństwa, Rozklejcie po całym kraju Odezwy do społeczeństwa! Granice zamknąć, granice! Odgrodzić podniebne sfery! Lecz i od granic już walą Z ťościennych mocarstw" papiery. Porwana nagłym cugiem, Ze wszystkich krańców świata, Wesoła wzbija się chmura, Różnojęzyczna, skrzydlata. Z siatkami na motyle Gonią ją ekscelencje, A wierni Boga błagają O łaskę i interwencję. 6. Zebrali się w stolicy Prawnicy najuczeńsi, Sędziowie, adwokaci, Wielcy jurysprudenci. Zebrali się szefowie, Eksporty, generały, Prezesi, dyrektorzy, W potędze •niebywałej. Senatorowie, radcy, Starosty, sekretarze, Zjadliwi kontrolerzy, Ponurzy komisarze. Surowi naczelnicy, Wojewodowie mężni, Chytrzy prokuratorzy, Biskupi niebosiężni. Rok cały wertowali Ustawy i kodeksy, Pandekty, paragrafy, Przypisy i aneksy. Amfiteatrem groźnym, Spiętrzonym hieratycznie, Zasiedli na estradzie Wzniosie i pompatycznie. Wstęgami przepasani, W mundurach i orderach, Marsowi, uroczyści, Grzebali się w papierach. I trzystu kancelistów, Wybladłych, dygocących, Znosiło protokoły W „koszulkach" szeleszczących. I siwy pań z portretu, - O, jakże nie uśmiechnięty! - Na prezydialnym fotelu Przeglądał dokumenty. A pod tą piramidą, Spocony, wystraszony, Przycupnął, jak zajączek, Referent oskarżony. Na zwierciadlanej posadzce Klęczy w strzelistej sali I groźnie patrzą z góry Dygnitarze wspaniali. A iżby lepiej widziały Sędziów oczy surowe, Puścili nań dwa reflektory Jaskrawo-magnezjowe. 7. ...Chłopcze, to takie proste: Wstań, ukłoń się, przeproś tych panów, I wyjdź na małą przechadzkę W cienistą aleję kasztanów. Po drodze (wiemy, wiemy!) Jest pewna cukierenka, Za ladą (znamy się, znamy!) Wiotka panna Irenka. Spojrzeniem jej czułych oczu Pół czarnej co dzień słodzisz, Po ciasteczka drożdżowe Sam do bufetu chodzisz. Zerwij się z tej posadzki, Pobiegnij do cukierenki, To przecież takie proste, Referencie maleńki!... 8. Ale ty wyjść nie możesz. Tobie by wyjść nie dali, Bo za drzwiami jest SIŁA, Potęga z żelaza i stali. Kiedy klęczysz, zajączku, U stóp mistycznej drabiny, Za drzwiami stoją ludzie Mający karabiny. W komisariatach czuwają Dyżurni przodownicy, Rozstawiło się PAŃSTWO Na każdym rogu ulicy. Na rogu i za rogiem, Na drodze i na rozstaju, Wzdłuż krętej linii granic, W tym kraju i w innym kraju. Stoi, pilnuje, czuwa, Milionem oczu podgląda, Pozwala i zabrania, Uchwala, zmusza i żąda. Zarządza, postanawia, Rozkazuje, naznacza, Mitraliezami na place Spokojnie, prawnie się wtacza. Szpicle walą po mordzie Pięścią sześciofuntową Mówiących i działających W PAŃSTWIE ANTYPAŃSTWOWO. Na mocy i na podstawie Poczętej tajnie władzy Ci rządzą, tamci słuchają, Pod spodem jednako nadzy. Na mocy i na podstawie Wielebnych ustaw z biurek, Idą świtem skazańcy Za miasto, pod słup, na wzgórek. Na mocy i na zasadzie Szczeblów mistycznej drabiny, Ołowiem ludzie nadziali Brauningi i karabiny. I przez tę moc czuwającą Stalowej za drzwiami ręki, Nie pomkniesz, zajączku, na kawę Do wiotkiej panny Irenki. 9. Uderzyła, jak co dzień, Urzędowa godzina I poszła w ruch rytmiczny Niewiarogodna maszyna. Warknął żelazny dyktator, Tknięty dziejowym prądem, Miarowo rozkazami Stukać zaczął nad rządem. Wybija takt za taktem Wola twarda i bystra, Chwyta w tryby i puszcza Ministra, ministra, ministra. Zębami najeżony Obraca się walec szeroki, Wzębia się w wiceministrów I w wojewódzkie tłoki. Wirują starostowie, Pchnięciom tłoków podwładni, Kręcą się koła powiatów, Pędzone pasami przekładni. Komisarz o rygiel zahacza, Podnosi rozwartą chwytnicę, Chwytnica wyrzuca łapacza Na targ, na wiec, na ulicę. Kiwa się sztywny cenzor Z praworządnością dokładną, Sprężystym konfiskatorem W mózgi zapuszcza imadło. Stukają drewnianą melodią Młoteczki pieczątek i stempli, I mówią w takt urzędnicy, Przepisowo grzeczni i tępi. Wyrzuca maszyna sterty Przepisów i rozporządzeń. A wchłania ssącymi pompami Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Drgająca igła giełdy Waha się, czujna, skacze, Zgrzytają żelazne zrzędy, Syczą i gwiżdżą chwytacze. Rewizja Trzej - z uśmiechem i spokojnie. Grzecznie. "Tak... A tutaj? No, a tu?..." Szperali. (A w kącikach ust - tak niebezpiecznie, A w źrenicach - ostrza zdradnej stali.) Ten wyblakły - tępo smutny niby, Lecz udaje. A drugi, w mundurze, Klęczy, czyta. Przez wylękłe szyby Trzecie oczy, oczy szpicla szczurze. To? Odsunąć? Proszę!... (Coś tam w głębi Z jękiem pada i przeciągle boli...) Zwiędłe słówko... Zimny strach się skłębił - - Aż wyciągnął! "Hm... T-a-k... Pan pozwoli..." Rodowód Po co się ciskasz, mój Wuerze, Po co wymyślasz mi od żydka? Żydem aż śmierdzi w twym "Kurierze", Żona waćpana - też semitka, Karmiona z żydowskiego dydka, Ciocia Hortensja, mój Wuerze (Dama a Paulo czy wizytka), Od Chai swój początek bierze, Wuj zaś Salezy (mówmy szczerze: Syn Mośka, Szmulka czy Dawidka) Kiwał się mrucząc przy sajderze I jako Saluś był w chederze, Studiując (o, przeszłości brzydka) Alef bej gimel na syderze. Kędy tej szlachty jest początek, Skąd ród swój bierze Wuerzyna? I gdzie twych własnych wuerzątek Ród po kądzieli się zaczyna? Jakież to herby i sztadary Miały twej żony antenaty, Owe L...aury i Kr...ary Z miszpuchy cycełesowatej? Ku wiadomości potomności Niechaj czytają ludzie prości, Jaki rodowód jest rodziny Żony Wuera - Wuerzyny. Rodzinnych kronik idąc śladem. Opowiadają ludzie starzy, Że B..son R..skiej był pradziadem Zasię wywodził sięz karczmarzy; Miał karczmarz B..son wuja Szmula, A Szmul Pinkusa miał i Srula, Którego żona Cypa Łaja Na mendle sprzedawała jaja. Mendel był nawet synem Łai, Złośliwi mówią, że od Szai, Ten Szaja ze swym szwagrem Joskiem Handlował rybą tudzież czosnkiem. Kuzynką Joska była Jenta, Żona Chaima, konkurenta, Chaima siostra zasię, Pesa, Tańczyła w purym majufesa, Tańczył z nią Mordka, tańczył Chaim, Chill, Hennoch, Lejba i Efraim; Majufes Pesy z Efraimem Zakończył się pod baldachimem. Z tej pary była dzieci fura: Abramek, Boruch, Rojza, Sura, Cywia i Brajndla i Gedali, Ryfka i Chaskiel i tak dalej. Wziął potem Brajndlę Ber z przeciwka, A za Szulima wyszła Ryfka; Syn Fajwla, Aron, wnuk Chaskiela, Wziął Taubę z Perli i Jankiela, Majer wziął Surę, Symcha Cywię, A rudą Rojzę dali Kiwie, Ta Rojza miała właśnie stryja, Co zwał się Symacha-Ajzyk-Szyja, Którego babka, Fajga-Bina, Potrzebowała mieć kuzyna. Ten kuzyn Nuta z żoną Chawą Miał sklep z śledziami pod Warszawą, A Fiszel, brat owego Nuty, Tuwimom w Łodzi czyścił buty. Rok i bieda Cztery biedy na tym świecie: Pierwsza bieda wiosną, Ale słonko silniej świeci I kwiateczki rosną. Drugą biedę lato niesie, A z nią troski, smutki, Ale za to w ciemnym lesie Smaczne są jagódki. Trzecia bieda idzie za tą, Trapi nas jesienią, Ale za to w babie lato Jabłka się czerwienią. Czwarta bieda: wiatr, zimnisko, Mróz odetchnąć nie da, Ale za to wiosna blisko I - wiosenna bieda. Romans romantyczny Pamiętam ten wieczorny diamentowy mróz, Śnieżnych iskier w zadymce elektryczne loty, Przez miasto rozbłyskane samochód mnie niósł I omdlewałem całą młodością z tęsknoty. Jasnowłosej mimozy miałem wonny pęk A w głowie mi parował koniak ciemno-złoty I śpiewał mi daleki twego głosu dźwięk I umierałem całą miłością z tęsknoty. Nie tobie byłem pijany i nie tobiem wiózł Błędne oczy i kwiaty i śnieżne zawroty, Pamiętam ten wieczorny diamentowy mróz, Gdy całym swym szaleństwem skonałem z tęsknoty. I kiedy z samochodu wysiadł sztywny trup, Jeszcze go śnieg przysypał popiołem martwoty. Wtedy z wiecznością srogą wziąłem smutny ślub, Ach, biedny oblubieniec! ach, upiór tęsknoty! Rozkaz Z niewiadomego rozkazu nagle wyciągam ramię, by objąć świat:I obejmuję Twą kibić - życiem uderza silnie w tętnicach krew! Szybko oddycham z radości, cieszy mnie mocnych q I prężne, owocne biodra, pełne, krągłe, jak trzony wiosennych drzew. Urodna, rodna, miłosna, wkwitniesz w oploty moje na żądny zew!Przyjmiesz mnie w siebie z tryumfem, krwią zakotłuje w sercach gwałtowny szał. W śródbiedrze, siejby spragnione, tryśnie wyczekiwany żywotny siew!I mnie, i Tobie pochwała! Pochwała sprawie dwojga tworzących ciał. Rozmowa - Kto jesteś? - Lunatyk, we śnie krążący. - Co robisz? - Błądzę, obłędny i śpiący. Płynę, ślizgam się lekko po księżycowej polewie... - Dlaczego? - Nie wiem. - Skądżeś ty? - Z domu, z mieszkania. Księżyc mnie na świat wygania, Woła mnie śpiewem srebrnym Na mgławy spacer podniebny, Muszę iść! - Biedny!... A ty się nie daj! - Nie mogę. Żałobnie wyruszam w drogę, Żegnam się z żydem płacząc I idę w wędrówkę tułacza... - A co tam jest? - Tam jest trwoga: Chwiejna, blada podłoga I otchłań srebrnej nocy, I znikąd nie ma pomocy, Choć blisko do Pana Boga. - I zawsze już tak będzie? - Zawsze, zawsze i wszędzie! Już mnie na klucz zamykali, W okna kraty wmurowali, Nic nie pomogło. Rozmowa ptaków Kukułeczka kuka, Dzięcioł w drzewo stuka, Jaskółeczka śmigła Ćwierka coś do szczygła. Szara pliszka kwili: Ciszej, moi mili, Boście mi pisklęta W gniazdku obudzili. Więc przerwały ptaszki Leśne swe igraszki. Pliszka dziatki tuli: Luli, małe, luli... Rozmyślania "Nie ma tam, mociumpanie, lepszej rzeczy w świecie, Jak, parne dobrodzieju, w wieczór chłodny, słotny Piwka sobie, ten tego, troszkę, jak to wiecie, Kiedy czlek, psiakrew, siedzi, jak kołek samotny. Papierosika, owszem, zapalić nie wadzi, Pociągnąć, panie tego, z kafelka czasami, Pomarzyć, niby... tego... o Jadzi, o Władzi, He-he-he! Stare dzieje! figle z pannicami! Liścik, panie kochany, wydobyć z szufladki, Róźowiutki, cacany, aż serduszko mięknie, Śród kartek zapisanych - zasuszone kwiatki, Łezka, panie łaskawy... pięknie było, pięknie... A potem, mociumpanie... tego... znowu łezka, I, panie dobrodzieju, niby znów... i tego... I łzy do kufla, panie... chroń. Matko Niebieska, I płacze się, asanku, do rana samego!..." Rozmyślania Póki szkło szmaragdowe, roślinnie świetliste, Okładam kryształową geometrią lodu, A strugami reńskiego, słonecznym nachłystem, Zalewam cięte romby ambrozyjskich płodów; Póki drewnianą łyżką mieszam w dźwięcznym dzbanie Barwy owoców chłodnych i polarne blaski - - Jest czas na rozmyślanie: z wysokości Łaski Aż po dno oceanu. Szumi w oceanie. Myślę iskrami światła. Od mitu, od spodu Zaziemskiego zdarzenia, zakwietnych ogrodów, Aż do teraz, gdy tworzę ten napój weselny, Smakosz, podczaszy bytu i artysta celny, Od winnic, pomyślanych w niebiańskim zakresie, Do trudów winobrania, po czerwienną jesień, Od gotowości ziarna stać się złotym płynem Po wargi, już pachnące i gorące winem, I dalej: po krzyk cichy ostatecznej chwili, I do łez: jak bezbrzeżnie szczęśliwiśmy byli! Kto ty jesteś, kolorze - kształcie - aromacie? Kto jesteś, mój zamiarze, łączący postacie Wielorakie i zmienne, nietrwałe i wieczne W promieniejące wino i zjawy słoneczne, Pomieszane, płynące przez mózg i przez usta? - Przyrządzam kruszon. Zimny strumień chlusta Na archipelag mroźny i atole fruktów, Na mgnienia i umknienia migających fluktów, Na światła i przeświatła, rozbarwy i błyski, Na słodką krew owoców i ognia wytryski, Na milion tajnych zdarzeń nieskończonej chemii, Pieśnią z niebios syconej, a popędem z ziemi. A ty kto jesteś? ty, nad dzbanem pochylony, Topielcze owej sprawy? ty, oszołomiony Każdą komórką bytu równie jak wszechświatem? Słyszysz? Struga bulgoce. Struga była kwiatem, Ziarnistym, kwaśnym gronem. Dziś jest poematem. A głos swój własny słyszysz? On się w niej przelewa I, w niewiadomym celu, nie mówi, lecz śpiewa. Więc kto jesteś? Co czynisz, zlepku ciała z duszą? Kto jestem, mówię, nie wiem. W burzy jestem burzą. A ona właśnie dudni, bezgłośna a groźna, I drobiny rozbija, walczy gromonośna, I zuchwale powtarza planetarny ogrom W każdej stubilionowej fermentu winogron, A w każdej własny piorun wiruje i tworzy! Co tworzy? Ciebie - wiersze - napój - i świat boży. I wie o swoim pięknie. Tam (-komu i po co?-) Ład rządzi żywiołami. Tam - mocą, przemocą - (-Czyją? Komu potrzebną?-) kłębi się potworny Ból o skończoność kształtu, doskonałość formy, Tam, w nawałnicy przemian, chaosu i marzeń, Niewidzialny artysta grzmi ciągłym rozkazem, Ten sam, co w mózgu twoim i w centrum istnienia: Kryształ matematyczny - inżynier natchnienia. I wtem, ukośnym ciosem, nierealna tafla Zamiar dzieła przecięła, tak jak myśl kolista Szklaną przecina kulę. I najbardziej trafna Tłumaczka tej sekundy to - rzecz przezroczysta. Mówię: "rzecz przezroczysta", jak inni: "rzecz jasna" Albo: "rzecz oczywista". Bo nic. Stwierdziłem tylko, Płytą blasku wyrażam cię, odkrywcza chwilko! O, szkło odsłonecznione! O, blasku niczego! O, życie sprowadzone do liczby i linii: Do postaci zadania geometrycznego, Do sfery, gdzie cień nawet i pierwiastek z cienia Ciążą robocie mojej jak bryła kamienia. Teraz mi podaj błękit, biedny, łódzki błękit, Chmurną ojczyznę smutnych, kwietniowych poczynań. Patrz-niezapominajki sypią się z mej ręki. Wspominam. Patrz-niezapominajki sypią się z mej ręki, Jak z romantycznych listów i jak z książek matki, Chorej na czarodziejstwo tragicznego syna, I jak z szumiącej w walcu panieńskiej sukienki, I jak z krętej, brzegami marzenia, przechadzki W lesie gniewu i nocy. I jak w czerwcu, rano, Modre krople natchnienia. I jeszcze: jak płatki Śnieżycy - ale jakiej! - niebiosa strzaskano, Niebiosa Religijne. I jest mrok. Jest zima. I śnieg niezapomnienia tonie w dzbanie wina... Odstaw błękit. Truciznę podaj. Zapominam. Rozważania w cukierence Niebosiężne budowle, Loty, zwiady cudowne, Złoto, potęga, sława, Królowanie, władanie, Nawet wierszy składanie - - Nie człowiecza to sprawa. I rzecz nie jest człowiecza Bóstwem pójść w tysiącwiecza I ludzkość męką zbawić, Ani zdobywać włości Dla szczęścia potomności I legendę zostawić. Ani w gwiazdy patrzenie, Ani ludom wieszczenie, Ani burza zawrotna. Nie po to człowiek żyje, Nie po to w ziemi zgnije, Marność wszystko stokroma. Ale rzecz jest człowieka, Gdy na dziewczynę czeka Długo, długo, wciąż dłużej... I zasłuchany w ciszę, Śnueszne imię jej pisze Zapałką na marmurze. Rozwiązują się nagle i lekko Rozwiązują się nagle i lekko, Opadają jak płatki kwiatów, Groźne supły, zamówione przez piekło U najgorszych supłomanów-wariatów Pętle słów kołtuniastych plątali, Fanatyczne, na amen skręcone, I na mokro zaciskali ze snami W guzy, w gruzła, w garbate miliony. I przez gardło sękatym powrozem, I przez oczy - warkoczami czarownic... Młode pędy tylu naszych wiosen Uwikłali w szatańskiej sznurowni! Różnica Z kim idziemy? Rzecz nie warta wzmianki I zawahać się nawet - to wstyd. Posłuchajmy Marsylianki! Marsylianki!! A potem - Horst Wessel Lied. Ruch Wstali chodzą. O jak uroczo! Oto zdarzenia. Nie wiem po co. Chodzą, idą. W sprawach idą. Przyjdą, załatwią i znowu wyjdą. Wstali, iżby. Chodzą, ażeby. Oto cele. Oto potrzeby. Idą prędko po mieście warszawie. O, jak uroczo! O jak zabawnie! Kroki po liniach. Myśli w głowie. Nakręcony, ruchomy człowiek! Rusza się, żeby. Idzie, aby. Obywatel miasta Warszawy. On dla wszystkich. Wszyscy dla niego. O, jak śmiesznie! Bo nie wiem dlaczego. Rusałeczko moja wiślana Rusałeczko moja wiślana, Pozwól, że na twoje kolana Głowę skłonię. Od miłości tak posiwiały Moje skronie. Nic nie pytaj, bo nic nie powiem, Tylko cichym bądź mi wezgłowiem, Żebym usnął. Od miłości zaniemówiły Moje usta. Niech w zmęczonej mojej jesieni Twoja wiosna się rozpromieni Snem przeźroczym. Od miłości tak posmutniały Moje oczy. I ta nowa, niepomyślana, Rusałeczko moja wiślana, Też niech uśnie. Niech zastygnie nade mną smutny Twój uśmiech. Przekochałem żyda trzy ćwierci, Chcę dokochać całe, do śmierci - Kogo? Nie wiem. Rusałeczko moja wiślana, Może ciebie... Może ciebie, może nie ciebie, Może - widzisz? - tę drżącą w niebie Gwiazdę nad rzeczką... I to wszystko, moja wiślana Rusałeczko... Rwanie bzu Narwali bzu, naszarpali, Nadarli go, natargali, Nanieśli świeżego, mokrego, Białego i tego bzowego. Liści tam - rwetes, olśnienie, Kwiecia - gąszcz, zatrzęsienie, Pachnie kropliste po uszy I ptak sie wśrod zawieruszył. Jak rwali zacietrzewieni W rozgardiaszu zieleni, To sie narwany więzień Wtrzepotał, wplątał w gałęzie. Śmiechem się bez zanosi: A kto cię tutaj prosił? A on, zieleń śpiewając, Zarośla ćwierkiem zrosił. Głowę w bzy - na stracenie, W szalejące więzienie, W zapach, w perły i dreszcze! Rwijcie, nieście mi jeszcze! Rycerz Krzykalski Oto rycerz Krzykalski. Spójrzcie, co za mina!Zdarzyło mu się kiedyś Złapać Tatarzyna. Krzyczy: "Hura! To moja odwaga i męstwo!Wróg w niewoli! Ja górą! Odniosłem zwycięstwo! Nieustraszony jestem, Więc natarłem zbrojnie!Hura! hura! Jam pierwszy Śmiałek na tej wojnie. Któż by się mógł porównać Z takim bohaterem?Niech tu sam król przyjedzie Z największym orderem! Dla mnie wszystkie zaszczyty! Dla mnie cześć i chwała!Złapałem Tatarzyna! Zdobyłem trzy działa!" Więc krzyczą mu: "Przyprowadź tego Tatarzyna!"A Krzykalski: "Nie mogę, Bo mnie za łeb trzyma!" Ryciny Lata siedemdziesiąte, lata osiemdziesiąte, Miedziorytowe lata! Prowincjo naszego wieku, wiosno ojców daleka, Przedmieście naszego świata! Anglicy z bokobrodami, rudzi, pokratkowani, New York - cichy jak Kraków. Ach! "piszą nam z Paryża..." Ach, już machina chyża. Trwoży serca prostaków. Fantastyczna rycina: zmrok, bufiasta dziewczyna Z paluszkiem przy podbródku, Na ramieniu jej ptaszek, w marzeniu - młodzieniaszek, Tytuł: "Godzina smutku". Tu straszny ludożerca misjonarza uśmierca, Tam - widok na Niagarę. I petitem w kąciku M.L. kwili w wierszyku, Że dawno stracił wiarę. Świecie rzewny i dawny! Kopersztychu zabawny! Jak tu śmiać się nam z wierszy tych? Wyblakły dagerotypie! I z nas się proch już sypie, I samiśmy już kopersztych. Rzecz Czarnoleska Rzecz Czarnoleska - przypływa, otacza, Nawiedzonego niepokoi dziwem. Słowo się z wolna w brzmieniu przeistacza, Staje się tem prawdziwem. Z chaosu ład się tworzy. Ład, konieczność, Jedność chwili, gdy bezmiar tworzywa Sam się układa w swoją ostateczność I woła, jak się nazywa. Głuchy nierozum, ciemny sens człowieczy Ostrym promieniem na wskroś prześwietlony, Oddechem wielkiej Czarnoleskiej Rzeczy Zbudzony i wyzwolony. Rzeczka Płynie, wije się rzeczka, Jak błyszcząca wstążeczka. Tu się srebrzy, tam ginie, A tam znowu wypłynie. Woda w rzeczce przejrzysta, Zimna, bystra i czysta, Biegnąc mruczy i szumi, Ale kto ją zrozumie? Tylko kamień i ryba Znają mowę tę chyba, Ale one, jak wiecie, Znane milczki na świecie. Rzepka Zasadził dziadek rzepkę w ogrodzie, Chodził te rzepkę oglądać co dzień. Wyrosła rzepka jędrna i krzepka, Schrupać by rzepkę z kawalkiem chlebka! Więc ciągnie rzepkę dziadek niebożę, Ciągnie i ciągnie, wyciągnąć nie może! Zawołał dziadek na pomoc babcię: "Ja złapię rzepkę, ty za mnie złap się!" I biedny dziadek z babcią niebogą Ciagną i ciagną, wyciągnąć nie mogą! Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę, Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę! Przyleciał wnuczek, babci sie złapał, Poci się, stęka, aż się zasapał! Wnuczek za babcię, Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę, Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę! Pocą się, sapią, stękają srogo, Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą! Zawołał wnuczek szczeniaczka Mruczka, Przyleciał Mruczek i ciągnie wnuczka! Mruczek za wnuczka, Wnuczek za babcię, Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę, Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę! Pocą się, sapią, stękają srogo, Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą! Na kurkę czyhał kotek w ukryciu, Zaszczekał Mruczek: "Pomóż nam, Kiciu!" Kicia za Mruczka, Mruczek za wnuczka, Wnuczek za babcię, Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę, Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę! Pocą się, sapią, stękają srogo, Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą! Więc woła Kicia kurkę z podwórka, Wnet przyleciała usłużna kurka. Kurka za Kicię, Kicia za Mruczka, Mruczek za wnuczka, Wnuczek za babcię, Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę, Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę! Pocą się, sapią, stękają srogo, Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą! Szła sobie gąska ścieżynką wąską, Krzyknęła kurka: "Chodź no tu gąsko!" Gąska za kurkę, Kurka za Kicię, Kicia za Mruczka, Mruczek za wnuczka, Wnuczek za babcię, Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę, Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę! Pocą się, sapią, stękają srogo, Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą! Leciał wysoko bocian-długonos, "Fruńże tu, boćku, do nas na pomoc!" Bociek za gąskę, Gąska za kurkę, Kurka za Kicię, Kicia za Mruczka, Mruczek za wnuczka, Wnuczek za babcię, Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę, Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę! Pocą się, sapią, stękają srogo, Ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą! Skakała drogą zielona żabka, Złapała boćka - rzadka to gradka! Żabka za boćka, Bociek za gąskę, Gąska za kurkę, Kurka za Kicię, Kicia za Mruczka, Mruczek za wnuczka, Wnuczek za babcię, Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę, A na przyczepkę Kawka za żabkę Bo na tę rzepkę Też miala chrapkę. Tak się zawzięli, Tak się nadęli, Ze nagle rzepkę Trrrach!! - wyciągnęli! Aż wstyd powiedzieć, Co było dalej! Wszyscy na siebie Poupadali: Rzepka na dziadka, Dziadek na babcię, Babcia na wnuczka, Wnuczek na Mruczka, Mruczek na Kicię, Kicia na kurkę, Kurka na gąskę, Gąska na boćka, Bociek na żabkę, Żabka na kawkę I na ostatku Kawka na trawkę. Rzeź brzóz Brzozom siekierą żyły otworzę, Ciachnę przez ciało, rąbnę przez korzeń, Lepkim osoczem brzozy ubroczę, Na rany białe wargami wskoczę. Zęby chwytliwe w trzony brzóz wbiję, Ustami chciwie soki wypiję, Żywcem spod kory wyrwę wargami Rdzeń umęczony pocałunkami. Może te leki z żywego drzewa Słów mnie nauczą, których mi trzeba: Na chwałę brzozom, na chwałę latu, Ustom obłędnym, bożemu światu! Rzuciłbym to wszystko Rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu, Osiadłbym jesienią w Kutnie lub Sieradzu. W Kutnie lub Sieradzu, Rawie lub Łęczycy, W parterowym domku, przy cichej ulicy. Byłoby tam ciepło, ciasno, ale miło, Dużoby się spało, często by się piło. Tam koguty rankiem na opłotkach pieją, Tam sąsiedzi dobrzy tyją i głupieją. Poszedłbym do karczmy, usiadłbym w kąciku, Po tem, co nie wróci, popłakał po cichu. Pogadałbym z Tobą przy ampułce wina: "No i cóż kochana? Cóż, moja jedyna? Żal Ci zabaw, gwaru, tęskno do stolicy Nudzisz się tu napewno w Kutnie lub Łęczycy?" Nicbyś nie odrzekła, nic, moja kochana, Słuchałabyś wichru w kominie do rana... I dumała długo w lęku i tęsknicy: - Czego on tu szuka w Kutnie lub Łęczycy? Satyra na księżyc Na księżycu - "martwa natura". Na księżycu - literatura. Błądzą po nim blade i śliczne Primadonny somnambuliczne. Piszą wiersze w szeptanej mowie Przeźroczyści kaligrafowie, Łzy im z oczu na papier płyną Gliceryną i sacharyną. Gdy się taki mydłek rozełka, Zaraz mgiełka... szkiełka... światełka Senność pełga po tafli płaskiej Liżąc łapki omdlałym blaskiem. Potomkowie srebrzystej mamci, Świętojańscy fosforyzanci Grzęzną słodko w lunarnym kleju Po Dulaku i po Beardsleyu. Krajobrazy, ach! krajobrazy! Masłem kapią selenomazy I oliwą na pergaminie Il1ustrują strumyk w dolinie. * * * Są takie bardzo dziwne, bolesne istnienia... Są takie życia smutne, niewytłumaczone, Jak rzucane przez cichych wieczorne spojrzenia W nieznanych pięknych kobiet ocienioną stronę. Są takie melancholii pełne zmierzchy letnie... Są świętej głębi słowa, mówione - nie w porę! Są dziewczęta czternaste - i piętnastoletnie, Co milczą i na serce są przez lata chore. Są jak nokturn Szopena... Jak zmierzchy, owiane Najsłodszych wspomnień żalem... Jak dawne godziny.. Są - jak te słowa moje - niedopowiedziane, Samotne, piękne, czułe, wieczorne Dziewczyny. Noszą w głębokich oczach przez całe swe życie Jakąś fiołkową własnej duszy tajemnicę. Wszystko im jest ostatnie... I więdną w rozkwicie, Trawione przez najświętszą jesienną blednicę. A gdy zbliży się cicha godzina skonania, Milczą długo. Wtem - krzykną!! - i serce im pęka. ... Wtedy w innym pokoju zegar "raz" wydzwania I przy pościeli zmarłej ktoś szlochając klęka. Potem mają mogiłkę, bratkami zasianą, Pomnik, gdzie chór ptaszęcy zbiera się i gwarzy, I śmierć, jak życie, mają niedopowiedzianą, Taką cichą, jak wiosna śród miejskich cmentarzy... Zostaje po nich kajet - "pamiętnik" najszczerszy, Owionięty przedziwną tęsknotą liryczną, Zostaje trochę słodkich, nieudolnych wierszy Z jakąś miłością tajną: zmysłowo-mistyczną... Zostaje po nich pamięć trwożna... Jakaś inna, Niż po zmarłych być zwykła... Nie mówi się o nich... - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Są takie: piękne, ciche i na serce chore... Są jak upadające bez powrotu gwiazdy... Jak zaduma nad wodą w bladych zmierzchań porę... Jak listy niewysłane... jak smutne odjazdy... Czekają, aż im życie śmierć ukojna przetnie, A usypiają w drżeniu, całując Śnionego... ...Są dziewczęta cztemasto - i piętnastoletnie, Co mają serca chore i smutne... Scherzo Śpiewała wesoło - i nagle w śmiech, Sam śpiew ją rozśmieszył, że śpiewa. I śmiech zaczął sypać ze śpiewem jak śnieg, I śmieje się, śmieje, zaśmiewa. Bo jak się tu nie śmiać? Wydłuża się głos I dźwięki, i dzwonki nawija Na nuty, na nitki, na strunki jak włos, I piankę ze srebra ubija. Wesoło się śmiała -- i nagle w płacz, Sam śmiech ją rozpłakał i trzęsie, I łka, i zanosi się łzami: "No patrz! No patrz! rozpłakało się szczęście!" Ucichła powoli. I rękę na pierś, Jak lilię na grobie składa. I patrzy daleko -- i widzi śmierć, Rozmyślna, zastygła i blada. Sen Śniło mi się coś dziwnego: Była aleja długa, Akacje kwitły (Białe akacje), Pachniało. Było modro... Było biało... Słoneczna smuga Po długiej biegła alei, Był ranek... ranek wczesny, Był szczęścia sen bezkresny, Sen szczęścia i nadziei... Kwitły akacje, Pachniało, Było modro... było biało... Szedłem z oczyma na niebie, Szedłem - jak gdybym do Ciebie Szedł w dal... Nie śniło mi się nic, Nie śniło mi się nic, Lecz gdyby mi się śniło, Toby tak ślicznie było!... A teraz - żal... Sen złotowłosej dziewczynki Jarosławowi Iwaszkiewiczowi 1 Pani pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię tuman narkozy, A najbardziej - gdy jest kobieca. Mówię ładnie? I melodyjnie? Zdania perlę jak z pereł kolię? Pani patrzy - melancholijnie... Skąd ma pani tę melancholię? Sen? Doprawdy? Jak dymu kółka? Sen zmysłowy bladej dziewczynki? Hebanowa lśniąca szkatułka: Pomarańcze i mandarynki. 2 Pani usta wtula w swe futro... Pewno... miękkie jest to futerko... Przeczulenie? Cóż będzie jutro? Ach, cóż powie srebrne lusterko? Podkrążone po balu oczy I matowość pachnącej twarzy, I sen zwiewny panią omroczy, I o wczoraj pani zamarzy. Pani pyta, czy walca tańczę? Ach, zatańczę... jak sen dziewczynki! Mandarynki i pomarańcze, Pomarańcze i mandarynki. 3 O, dziewczynko! O, złotowłosa! O, zmysłowa dziewczynko blada! Sen się iskrzy, jak z papierosa Dym, gdy w słońca złocistość wpada. A tymczasem - po pustej sali Pierrot szuka zgubionej róży, Z Leonelią tańczy Allali, Leonelia oczęta mruży. Gdy się bajka roztopi w mroku, Przyjdą cudne, smutne dziewczynki; Na obciętym położą loku Pomarańcze i mandarynki. Serce Do twej piersi, twej piersi dziewiczej, przytuliłem rozpaloną głowę: bije ci serce, bije, żądza przeze mnie krzyczy, oczy przed tobą kryję. Przytuliłem głowę rozpaloną do twej piersi dziewiczej, okrągłej: krzyk, krzyk, długi, przeciągły, płoną mi usta, płoną, jak ślepiec szukam, szukam, pachniesz tak oszołomnie, chodź, chodź do mnie, młoda, ramionami owiję, ustami na usta wskoczę, bije ci serce, bije, spójrz mi w oczy-spójrz-zgadnę-o, usta w ustach, o, serce na sercu-trwoga! Ratuj! Ratuj! (- chwila -). Coś światem targa, rwie, krzyczy, w konwulsji się wije, spłońmy, spalmy się, ratuj, coś jeszcze żyje!! Ratuj! Bije ci serce, bije... Wargi broczą, broczą purpurowe... Biała, słyszysz? Krzyczy! - Przytuliłem rozpaloną głowę do twej piersi, twej piersi dziewiczej. Siostro-wiosno Siostro-wiosno! Siostro, polna dziewanno! Chwiejna dziewanno miła, Wiosno oczu!... jasna panno!... Ty - świt czerwcowy, Słoneczny, leśny, rozćwierkany! Ty - sen, z promieni, konwalii i świeżych gołębi utkana Ty-przymknienie oczu i zalew jasnych myśli! Ty-uśmiech szczęśliwej niewiedzy! Myśl - Tak - Duch zakwitł - Słowo ciałem się stało - Usta mówią Boga - Płyną nieskończone awemarie - Słowa im nie poradzą... Może całować ziemię? Może matkę? Siódma jesień Przyszła ciszą miłosierna ksieni: Siódma jesień - najzłotsza, najsłodsza Z wszystkich złotych i słodkich jesieni. Moja jedna - jedyna - kochana! Przyszła ciszą-drogą długich cieni, Naszych cieni od dawnych jesieni, I wszeptała się w nas, zadumana... Moja jedna - jedyna - kochana! Tyś ta sama - o siedem lat młodsza, Prześwietlona, wypatrzona wzrokiem, Smętniejącym w życiu z każdym rokiem I stęsknionym tej świętej jesieni, Co na zawsze się w duszę wpromieni!... No i przyszła - nasłodsza, najzłotsza, Przyszła ciszą - drogą naszych cieni... Jeno patrzeć - a park się rozszumi, Moja jedna - jedyna - kochana! Jeno patrzeć - a lata dziecięce, Moja jedna - jedyna - kochana, Zaniemówią w nas szczęściem i trwogą, I wzruszeniem nam głos się przytłumi, I ściśniemy po raz pierwszy ręce, Co już nigdy się żegnać nie mogą! I znów, drżeniem sprzed laty wzruszeni, Rozwiośnimy się w pierwszej jesieni, Moja jedna - jedyna - kochana, Zawsze tamta i zawsze ta sama, Z mojej pierwszej i siódmej jesieni! Sitowie Wonna mięta nad wodą pachniała, Kołysały się kępki sitowia, Brzask różowiał i woda wiała, Wiew sitowie i miętę owiał. Nie wiedziałem wtedy, że te zioła Będą w wierszach słowami po latach I że kwiaty z daleka po imieniu przywołam, Zamiast leżeć zwyczajnie nad wodą na kwiatach. Nie wiedziałem, że się będę tak męczył, Słów szukając dla żywego świata, Nie wiedziałem, że tu się tak nad wodą klęczy, To potem trzeba cierpieć długie lata Wiedziałem tylko, że w sitowiu Są prężne, wiotkie i długie włókienka, Że z nich splotę siatkę, leciutką i cienką. Którą nic nie będę łowił. Boże dobry moich lat chłopięcych, Moich jasnych świtów Boże święty! Czy już w życiu nie będzie więcej Pachnącej nad stawem mięty? Czy to już tak zawsze ze wszystkiego Będę słowa wyrywał w rozpaczy, I sitowia, sitowia zwyczajnego Nigdy już zwyczajnie nie zobaczę? Skakanka "Żeby kózka nie skakała, Toby nóżki nie złamała". Prawda! Ale gdyby nie skakała, Toby smutne życie miała. Prawda? Bo figlować - bardzo miło, A bez tego - to by było Nudno... Chociaż teraz musi płakać, Potem będzie znowu skakać! Trudno! Więc gdy cię dorośli straszą, Że tak będzie, jak z tą naszą Kozą, Najpierw grzecznie ich wysłuchaj, Potem powiedz im do ucha Prozą: "A ja znam może dwadzieścia innych kózek, co od rana do wieczora skakały i zdrowe są, i wesołe, i nic im się nie stało, i dalej skaczą! Grunt, żeby się nie bać! Tak skakać, żeby się nic nie stało! Bo inaczej, co by za życie było? Prawda?" I skacz, ile ci się podoba. Niech dorośli zobaczą, jak się to robi! Skandal W mózgi wysoko biło wino Kolorowymi fontannami. Nad ranem wiatr i walc popłynął Świeżym powietrzem i pannami. Po walcu - koniak. Koniak dobił. Skazał na śmierć, na ścięcie czekał. Człowiek uderzył w twarz człowieka, Zaszlochał człowiek: "Co pan zrobił!" I kiedy wszyscy: w mordę! w mordę! Śród brzęku szkła i kobiet wycia, Gdy śród oklasków mordobicia Grom dnia uderzył w nich akordem: W komżach obrusów białe stoły Frunęły w górę jak anioły, A na suficie (na niebiosach) Krzyczała krzywda wielogłosa. Składnia In nova fert animus mutatas dicere formas Corpora... Owidiusz Mowa - majowa, słowa - jak wiosna, Toczy się nowa składnia radosna. O, Venus, wiosno, bogini naga, Deszcz ciepły mocno ciało twe smaga, Śmiejesz się naga echem wesołem, Jeszcze się zmaga słowo z żywiołem. Zdaniem plecionym pasmami na krzyż, Okiem-widokiem wzorzyście patrzysz, Co się mówiło, to się uwiło, Wieńcem-łańcuchem w mowę wstąpiło. Prosta nauka, nie tajemnica, Śpiewa ze szczęścia słodka Rodzica, Tworząca Łada zdźwięki układa, Składni radosnej rzęsiście rada. Chwycisz splot Prężny jak warkocz gruby, Tobie ten strumień, poeto luby! Wężem przez serce, światłem przez oczy, Krzykiem żywotnym w dzieje się wtoczy. Skwar Było raz bardzo gorąco. Nieruchome, nagrzane powietrze. W najsroższy upał leżałem na słońcu, lubując się okrucieństwem żaru. Pustka. Przybiegła do mnie zdyszana. Widziałem, jak bije serce jej pod białą bluzką. Widziałem wspaniałą szerokość biódr, spływających półokrągłą linią w kształtne, krzepkie nogi. Gorąca, gorąco, moja Ty młoda, zagorzała, kochana! - Ci się stało? - Co robisz? - Uspokój się... Słuchaj... przecież - -- ! Och! upalne, straszliwe pieszczoty. Obłędne, skwarne oddanie! Stepy w oczach zamgławionych! Dyszące szybko piersi! Niesprawiedliwa wściekłość, co żąda nazbyt już wiele rozkoszy od naszych rozkochanych w sobie ciał w ten upał lipcowy! Skwar nędzarzy I mętna, i ciepła, i mdła Cieknie woda z zatkanego kranu. Ale są mroźne, rosnę szkła I wonny arak pachnie z nurtów mazagranu. Gdy pani z pierwszego piętra przechodzi w chłodne) sieni, Snuje się za nią przewiew majowych perfum: bez... Ale dla nas, z czwartego, nie ma tej wiosennej jesieni, Od rana wali przez okno słońce, płomienny bies. Nie ma w mieszkaniu cienia. Blask szydzi z suchych nędzarzy. Strych duszny trzeszczy nad głową, pali się szorstki dach, Tynk sklerotycznych murów pęka, wapiennie się praży, Kruszy się i opada na żar okiennych blach. Roją się muchy mściwe na łóżku, na zżółkłej gazecie, Na mięsie obmierzłym, na stole, bzykają, nudzą, tną. Spokój i chłód jest tylko w cienistym miejskim szalecie, Bo na podwórzu w kloace muszyska w upale wrą. A na ulicach asfalt gotują w kotle. Źli są. Tłuką kamienie na szosie. Duszą się. Muszą thic. Pęka ze śmiechu i skwaru bies biały z mordą łysą, Proch miałki końskiego łajna wdycha nędzarzom do płuc. Wrzeszczą aut karawany, rozbłyskane i wściekłe... Panowie jedwabni i chłodni! Nie znacie naszych nóg! Jakie są poranione, jakie brudne i spiekłe, Starte w zdartych trzewikach o rozpalony bruk! ...Pani z pierwszego piętra w kaflowej białej wannie Konwalie mydeł plennych natryskiem rzęsistym zmywa, Pan cytrynowe lody podaje w altanie pannie, W dzbanie wina zimnego lód porąbany pływa. A my dopiero w niedzielę za miasto wlec się będziemy, Koślawi, starzy, biedni, przez piachy, w pocie, w spiece, Aż kilka drzew znajdziemy, nad jakiś brzeg zajdziemy, Siądziemy, odetchniemy przy zielonawej rzece. Nudna jest przesłodzona mleczna herbata z butelki, Straszna jest bulka z masłem stopniałym, żółtym jak miód, Ale jest cisza nad rzeką i spokój, spokój wielki, Od stóp, pluszczących się w wodzie, studzienny ciągnie chłód. Już wieczór luby zawiewa, wietrzyk w rękawy się wtula, Deszcz kropi... toczy po wodzie kręgi z niebiańskich łez... Siedzimy wpatrzeni w głębinę, gdzie, jak czerwona kula, Nabiegły krwią ze wściekłości, zdycha płomienny bies. Skrzydlaty złoczyńca "Obmyślić plan bufonady lirycznej lub feerycznej, albo pantomimę, i poważną wysunąć z tego powieść. Utopić całość w atmosferze anormalnej i marzącej - w atmosferze wielkich dni. Niech to będzie czymś kołyszącym - a nawet czymś pogodnym w namiętności. Dziedzina czystej poezji." Dopiero w kilka lat po napisaniu pierwszych "rozdziałów" "Skrzydlatego złoczyńcy" natrafiłem na powyższe słowa Baudelaire'a (cytuję w przekładzie Cz. Kozłowskiego), które najlepiej określaj~ powzięte zamierzenie. Gdy jednak z biegiem czasu (1920-1926) linia poematu zaczęła się wikłać w próbach nadania mu akcji (fabuły, "treści"), a co najgorsze z dziedziny czystej poezji wybiegać na bezdroża bądź "ideologii", bądź mędrkowań "historiozoficznych", dałem pisaniu spokój. Dwadzieścia cztery fragmenty chybionego poematu doł~czam do tomu wierszy, każdy z nich bowiem jest jakby oddzielnym utworem poetyckim, tak zwaną prozą pisanym. Numeracja urywków podana jedynie dla zewnętrznego porządku. Słowem - disjecta membra. Dwa motta przodować miały całości. Pierwsze z "Dziadów" (cz. IV): W młodości jeszcze, na środku gościńca, Napadł, odarł mię całkiem skrzydlaty złoczyńca. ....................... Ach, odarł mię, odebrał wszystkie skarby świata, Została jedna przy mnie niewinności szata. Drugie - Z Pisma św. (Św. Paweł do Żydów, X, 31): Straszno jest wpaść w ręce Boga żywego. 1 Z kopyta rwały czarne rysaki, tak.że jeno gumy syczały w wiosennym błotku, koła miały po milionie szprych, gnał pojazd Wielkiego Księcia, obskakiwany przez galop wytężonych czterdziestu huzarów śmierci na zwariowanych koniach. W chorągiewkach lanc furczał wiatr, parskał, pryskał i błyskał Pęd po alei bardzo szerokiej. - gdy pod naporem moim pękł wyprężony szpaler policji i widocznie wrzask mój wzbił się słupem ognia, a rozkrzyżowane wysoko ręce rozdarły powietrze na czerwono, bo hop! hop! zwrot! wstecz! uzdy ściągnięte tną im wściekłe spienione chrapy, a rozbrykani kawalerzyści skaczą, skaczą na miejscu, w prawo, w lewo, tprr, tprr, w prawo, w lewo, byle nie naprzód, kołują zadal.te przerażone łby końskie, ocierają się boki o powóz, czterdziestu w nieładzie, jednego wlecze strzemię: stratują! a! - a! - a! - a! - już przy nim jestem: - Wasza Książęca Mość wybaczy... Zgasł mi papieros, poproszę o ogień... Ten wspaniały siwy starzec, jak piwonia - -!! A jakaś dłoń żelazna trzasnęła mnie w zęby. 2 Oskarżenie mnie o zanlach na gubernatora było absurdem. Przemawiały za tym co prawda wszelkie pozory zewnętrzne. Badany, twierdziłem uporczyw!e, ze mam w mózgu zgięty pręcik stalowy, który ciągle stara się wyprostować. Nie przekonałem sędziów. Te bezduszne istoty nie przejęły się objawem cudownego prawa sprężystości za którego winą wyskakuję często z czynam! dziwacznymi, że wspomnę tylko o propozycji uczynionej pani E. na własnym jej ślubie, o liście do papieża z prośbą o opiekę nad pewnym ubogim kancelistą z prowincji itd. Obojętnie słuchałem rozgestykulowanych wywodów psychiatry, przyglądałem się zalęknionej i zdziwionej publicznoŚci, składającej się z samych prawie znajomych, na pytania sędziów odpowiadałem opryskliwie i wyniośle. Nudziło mnie to wszystko. Zacząłem myślami przeskakiwać z błahostki na błahostkę, zapomniałem zupełnie, gdzie jestem, ocknąłem się dopiero na głos udzielający mi ostatniego słowa. - Moi panowie - rzekłem z niefrasobliwym uśmiechem - kpicie czy o drogę pytacie? Ta pompa śmieszy mnie! Mam 25 lat, proszę mnie stąd wypuścić, tu jest duszno, jestem spragniony, chciałbym się napić piwa. Poza tym - już się zmierzcha, a te zmierzchy majowe muszę spędzać na ulicy - tam przyjdzie moja złocista, fiołkowa, daleka. Już pewno czeka, puśćcie mnie, dobrzy panowie! Ach, płacze, płacze w sali. Krzyczą: wody! Mnie zaś, prześwietlonego jasnym rozmarzeniem, mnie - obłok pod ręce prowadzą, na rękach niosą - fan-ta-sty-cznie!... 3 Z zakładu dla obłąkanych uciekłem naturalnie. Wyskoczyłem przez okno. Z daleka dzwoniła gitara, pachniały w ciemności białe jaśminy, a rozsiane hojnie gwiazdozbiory drgały astrologicznie. Butelka wina wypita w karczmie zbłękitniła mi myśli - i do brzasku siedziałem w księżycu pod białą brzozą, uśmiechając się jutrom i nucąc bez opamiętania wszystkie walce świata. Z opuszczoną głową, skupiony i radosny, jalc pewny siebie odkrywca, szybko doszedłem bitym gościńcem do miasta, na które padał cień wielkiej kurzawy ciągnących z gór taborów: już zbliżali się wszyscy Cyganie. I sino było w mieście. Boże! jakim śmiechem, jakim ja śmiechem wybuchłem! Lecz po chwili zastanowienia zadygotałem pod tą rosnącą, zbliżającą się chmurą i zdyszany pobiegłem na dworzec. Jeszcze zdążyłem: ostatni pociąg odchodził - już z czerwoną chorągwią na kominie parowozu. I wszystko już było ostatnie. 4 Sypały się miliardy pomarańczowych iskier w czarną noc jazdy. Groźną przestrogą wznosiły się co kilometr czerwone semafory. A pęd świstał jeno, na mostach łomotał, w tunelach bił na przestrzał rekordem szaleństwa. Bies siedział okrakiem na reflektorze. Natchniony maszynista w rewolucyjnym patosie dał całą parę, z gwizdem przeraźliwym eksplodowały bezpieczniki. Szyny pałały. Za nami - gorejąca, kręta droga. Przed nami - rozelektryzowana stolica. Jak torpeda, wpadliśmy do szklanej galerii dworca Nord-Ost. Warknęły bębny, zagrzmiało hurra, zdenerwowany adiutant przebiegł z obnażoną szablą przed gwardią buchnęła orkiestra - i w tej samej chwili nastroszona igła na dachu 70- ciopiętrowego domu Tow. Radiopol zazygzaczyła fioletową błyskawicą gorączkowej depeszy. 5 Szczekające samochody, trzaskające motocykle fastrygowały drutem bruk, twardym szyły go ściegiem. Z gmachu parlamentu do prezydium rady ministrów trzeba było jechać naokoło, gdyż Łuk Aleksandra zabarykadowali powstańcy. Byłem wtedy szoferem jednego z trzynastu Iwanów Groźych, którzy rządzili Metropolią. Klątwa wisiała nad martwym dwurzędem domów żóhych i szarych. Salwy biły wzdłuż ulic sąsiednich. Z nieziemską słodyczą myślałem o wolności. Syczące niebezpieczeństwo niepokoiło z lekka, lecz ja rozpływałem się w uśmiechu na myśl o tym, co czynię. O, różowe likiery! O, kwietniowe niedziele! O! poeci w tym mieście! O, dni moje! burzliwe, gwałtowne, rozmodlone, omdlałe, wzniosłe, rozkochane dni tancerza! Bez szwanku dojechaliśmy do prezydium. Gdy władca wszedł do pałacu, zostałem na pustej ulicy sam. Ucichło. Ucichłem. Rozfalowała we mnie tęsknota, jak spieniona woda głęboka. - Muszę iść daleko - tam - prosto - prosto muszę iść. Samochód zostanie tu, a ja sobie pójdę. To takie proste. Idę już, idę, rozfalowana tęsknoto moja! 6 O, cienmy, łaskawy wietrze, oddechu skłębionych, burzą rozdętych obłoków! Idę, jak gdybym uciekał, a przeciez spokojny jestem. Cóż mi te łuny za mną, czerwone jak lch sztandary? Cóż mi te sztandary, łopocące nad czarnymi tłumami, jak nad wielką wspólną mogiłą! Ja pod tobą idę, wysoki i szumny sztandarze wichru! O, wieczna, taneczna włóczęgo wietrzna! Że też nie potrafię wymoodlic się do dna, jeno muszę ręce wyciągać i płakać,! rozpłakane szczęście moje tobie powierzać, święty bezcelu, nieodgadłe jutro, oceanie płynących ku mnie wydarzeń! 7 Był to czas, kiedy ze wschodu wydźwigał się barczysty Bóg słowiański z jasną rozwianą brodą, wielkolud z niebieskimi oczyma i sękatym kijem. Szły na wschód niezliczone tłumy pąmików. Nocą rozbijali za miastem namioty, świtem zaś szli dalej, milcząc. W górach widziano ciągnące płowe wstęgi ludu. Niesłychana wrzawa kolorów rozwalała się po pijanemu na niebie zachodu. Zaczęło być groźnie. Rosło odosobnienie i dookolna pustynia: niszczono tory kolejowe na granicach państwa, dymiły się miasta i wsie graniczne, przecinano druty. Aparaty na wieżach chwytały czasem drgawkowe urywki trwożnych zapowiedzi. A milczące pochody trwały. Kazano strzelać. Nie pomogło: nie wystrzelasz setek tysięcy. Życie urywało się powoli, lecz systematycznie. Zwężało się koło. Panika koncentrowała się w siny punkcik. Coraz ciaśniejszym oplotem opasywały mnie zwijające się kręgi dawnego życia. Wiedziałem, że zginę ostatni. Szeptałem wtedy: ciężki krzyż na barkach, nie kij sękaty w ręce, miał, ma i mieć będzie mój Bóg niesłowiański. Wszystkie stacje sejsmograficzne zanotowały wtedy bicie mego serca. Płakałem długo. 8 Potem ujrzałem milion mil równiny z górskiego wąwozu. Szły odnowione narody krzyżowym pochodem. Prowadziły Ciało Prześwietleńca, aby siadł w stolicy, lśniącej jak kreda w słońcu, w nieskończonej dali. Zachwycony, krzyczałem z góry. Ale któż mógł mnie usłyszeć? Krzyczałem: Narody! Hej, narody! Gdzie się podziało moje wczoraj, moje przedwczoraj? Czy spełniły się czasy? Czy od wczoraj tysiąclecia przemknęły? Narody, jestem tutaj sam! Powiedzcie, co się stało? Szli, nie słyszeli. Coraz dalej było. Więc zeskoczyłem, zacząłem spadać i krzycząc spadałem. Bo byłem już skazany na wieczność. Na wieczność w sferze luster i labiryntu szkła. I tłukłem się w przestrzeniach przeźroczystych bez nadziei. I byłem sam jeden, w nieskończoności nieskończony. Aż mnie obudził wiew - i ćwierk - i szemrząca trawa. Bo to był sen w polu. 9 Stoję w wielkiej ciszy polnego świtu i słucham. W Putywlu płacze Jarosławna. Zawodzi jak zazula w gęstwie chłodnego boru. Płacze miłego męża Igora. Stoję w wielkiej ciszy polnego świtu i słuchanl. Jedzie mój druh nieznany, po nic, na złamanie karku. Słucham - wiatr głaszcze wysokie rozdygotane trawy. Bulgnęło. Gdzieś w pobliżu jest pewno cicha, ciemna woda. Cisza. Zasłuchany:we własną samotność, stoję w wielkiej ciszy polnego świtu - bezradny, niespokojny o wszystko naokół. Czy na coś czekam? Nie. Więc otrząsam się i kroczę twardo. 10 A po drodze zamigotało mi w źrenicach życie, jak wibrujące błyski rozfechtowanej szpady stalowej. Patrzę - toczy się przede mną złota kula mej młodości. Kopnąłem ją, jak footballista, i popędziłem, potoczyłem przed siebie. Z krzykiem budził się w każdym nerwie moim postrzeleniec, ryzykant sakramencki. Do miasta wbiegłem wzburzony. Brylantowe strzały rozsadzały mi głowę, w gardle kotłował gniew, patos marsyliański. Zwołałem meeting na placu i krzyczałem: "Co macie pod nogami?!" (Pękali ze śmiechu i wołali: bruk!) "Ślepcy! Pod nogami macie groby! Olbrzymie pokłady mogił! Cmentarze na cmentarzach, warstwy milionów trupów! Stare kulturzyska ubijacie co dzień stopami! Cmentarze rosną z wieku na wiek! Cmentarze podniosą się do nieba! Przyjdzie kiedyś pokolenie, które czaszkami w niebo uderzy, stojąc na tysiącach nawarstwionych cmentarzy!" Co rzekłszy, zdarłem okrumym spojrzeniem powłokę niebną i znieruchomiałem w bezdennym zapatrzeniu. Obłoki apokaliptyczne! Straszny koncercie form i kolorów! Granatowe i czerwone ruiny niebiańskich wawelów! Wiszące różowe alpy! flotylle przewrócone, zwały kremu, brogi fioletowych śniegów, niebo zachodnie, paleto boża, co dzień nieskończenie inna! Wykłębi się kiedyś z ciebie czarne, zadymione Zwierzę, wypełznie zza horyzontu, paszczę wrzaskiem rozdziawi i rzygnie potopem wiecznej nocy! 11 Szarpnął się i zerwał z uwięzi mój wściekły bunt, mój pies zniecierpliwiony. Jakże ja cię utrzymam, ty bestio z pokrwawioną mordą, krwawymi ślepiami i paszczą czerwoną, pełną chciwych zębów! Nieś mnie, porwij! Niech się ta smycz naciągnięta mocniej w ręce wrzyna! Skacz, skacz, dopadnij, pruj kłami i pazurami! Gryząc wyrywaj, znacz drogę plamami rzezi, oczy uwierzą świadectwu boju, pieczęci krwi! Nie wiem przeciw komu, nie wiem dlaczego -lecz przyszedł dzień rozprawy! Już mam czegoś dosyć! Już muszę krew zobaczyć! Wszystkie francuskie, rosyjskie i indyjskie rewolucje stłoczyły się w guz mózgowy, w nabrzmiałą, zdziczałą wolę! Ja-pochód idę! Idę sam i śpiewam chórem, bo jestem Tłum, jestem Wojsko! Podburzam siebie i agituję, żądam, grożę czarnym szerokim pomrukiem gróźb, piętrzę się, podnoszę tysiąc pięści i kamieni, faluję przypływem, szemrzę niespokojnym zbiegowiskiem pod balkonem, na którym masz się ukazać, imperatorze ciemny! tyranie! Mój tłum szturmem uderzy, mój tłum nadstawi pierś pod grad twego ołowiu!... I gdy rozdarłem na sobie koszulę, drgnąłem jak przebudzony. Opadły pięści zaciśnięte. Boli pierś rozdrapana. Poszum ogromnych jego skrzydeł daleko już ucicha. Bije pómoc w pustkowiu ulic. Odetchnąłem, mądry i uspokojony. Siadłem na ławce, patrzę miłośnie w noc i pytam samego siebie: pamiętasz? 12 Pamiętam... Było to dawno. W młodości jeszcze, na środku gościńca, napadł, odarł mnie całkiem Skrzydlaty Złoczyńca... W biały dzień, w pustce południowego upału, zatumanił mnie, zamroczył, ogromny i czarny, powalił mnie na ziemię ciosem między oczy, wiatrem i szarańczą szumu jak płaszczem mnie owinął, prądem przeszył, wzniósł wirem arkanu, po świecie mnie rozrzucił, ukrzyŻował, pokazał ogień nieskończonej czeluści, w samo serce ukąsił żądłem pałającym! I powiedział coś... Jedno słowo, które wcale nie brzmiało... które nic dotychczas nie znaczyło. Ani go napisać, ani wymówić nie potrafię, choć było bliskie, proste, jedyne... I powtórzywszy je trzykrotnie, pocałował mnie w czoło Napastnik Skrzydlaty, szepcąc: "Synu mój, Synu umiłowany"... A potem znów było cicho i gorąco. Ocknąłem się słaby, lekki i dalej poszedłem, odarty z wszystkich skarbów świata, spłakany, zbolały i radosny. I odtąd chodzę błędny, ubogi i stęskniony oblicza Jego. I odtąd dzieją się ze mną te dziwne sprawy, i odtąd stało się wszystko, i każda droga jest mi drogą prawdziwą - a oczom widzącym wyrównały się doliny z górami!... Są tylko dni i noce - coraz bliższe, coraz pewniejsze. Jest obudzenie, jest zaśnięcie. Wszystko. jest pełne wszystkiego. Ojcze mój, któryś jest w niebie, spełń się wola Twoja, przyjdź królestwo Twoje. Niczego mi więcej nie trzeba. Teraz pada Twój deszcz, potem go wysuszy Twe słońce. Tak daleko jeno sięga moja wiedza. Ojcze mój, któryś jest w niebie, nie dopuść, abym większą mądrość posiadał. Grzechem jest właściwie każde słowo, Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje. Tak modli się nawiedzony przez Skrzydlatego Złoczyńcę, gońca Twego. 13 Po ciężkim śnie zimowego popołudnia wstałem zdecydowany na wszystko. Elektryczność jasnych koloroych wystaw sklepowych promieniowała (jak oczy zmrużone) na śnieg i wieczór ludnych ulic. Choinkowy liryzm przedświąteczny. Chciałem zapomnieć, wmówić sobie, że jestem dzieckiem... że idę do teatru marionetek, gdzIe będzie maleńka gilotyna, szkielet i czerwony król - wszystko na dalekiej scenie. I chciałem, żeby to był świat... - A ja biedny chłopiec - wyszedłem na to cudne widowisko z pokoju na trzecim piętrze, z pokoju, gdzie jest nowa lampa, chleb z powidłami, przykre myśli o nieodrobionych lekcjach... Małości chciałem: linii, punktu, prostej rzeczy. Wtedy, gdy tak szedłem, wierząc prawIe, ze od~ocę czas, sto tysięcy domów zapalało i gasiło okna, sto tysięcy miast obrosło ziemię, sto tysięcy gwiazd szamotało się w wieczności. Mówiły mi o tym moje własne oczy i "nabyte wiadomości". z ręką na sercu, sekundniku życia, przystanąłem przerażony, słuchając, patrząc, myśląc. Błagałem śnieżne chwile, aby nie uciekały: gnała je krew moja własna, pulsująca pod ręką. 14 Wszędzie gryźli tłuste zabite zwierzęta, gryźli chleb, żuli, połykali, popijali, soki burzyły się we wnętrznościach, kurczyły się mięśnie, w żołądku i w kiszkach żyło wściekłe mnóstwo. Pili wódkę i wino, pąsowieli, parowało w mózgu, pęczniały kłębki, zwoje, nerwy; oczy błyszczały; kręcił się wieczór w głowach. Wyrzucali ze siebie gorące ekskrem.enty, kąpali się w ukropie, zastrzykiwali morfinę, łykali lekarstwa, zanosili się wstrząsem kaszlu, plując, charcząc, wytężali płuca, gardło nabrzmiałe; tarli ciało o ciało zdyszani, niecierpliwi, kiedy nareszcie tryśnie rozkoszą nasienie; kobiety krzyczały, wydzierano z nich dzieci, mokre, płaczące, skrzywione. Z zimna dzwoniły zęby, z gorąca omdlewały ciała, pot i śluz ciekł z gruczołów, epileptycy tłukli w bruk głowami, piana płynęła przez zagryzio~e do krwi wargi, rosły włosy, paznokcie, wapniały naczynia, wypadały zęby; w żyłach tętniła czerwona gonitwa krwi, kurs za kursem, pchnięcie za pchnięciem, stuk za stukiem, od mózgu do stóp, od stóp do mózgu, kanałami, żyłami, tętnicami, jednakowo, bezustannie. Straszne rzeczy! Straszne rzeczy! Prądy przeskakiwały od ścięgna do ścięgna, ściągały mięśnie, drgawiły, kurczyły, trzęsły. O, nakręceni! O, naładowani siłą! O, mogący! Ruszajcie się, chodźcie, mówcie, słuchajcie, czujcie! Gorący do zimnej rzeki! Skostniały do ciepłej kobiety! Głodnemu pieczeń, chleb i sos, dużo ostrego sosu! Spragnionemu szklankę lodowatej źródlanej wody: z cytryną, z cytryną! Nie zapomnijcie wcisnąć cierpkokwaśnego soku cytrynowego! Zmęczony niech się rozłoży na trawie, na sianie, na kanapie, na łóżku! Niech się rozłoży, żeby mu najwygodniej było - w kolanach, w ramionach słodki płyn ukojenia! Pożądającemu - kobiety, której pragnie. W śmiechu, w stłumionym śmiechu i oddechu niech włazi na nią jak chce, niechaj mu się w oczach jej nagość kłębi, niechaj ma pełne ręce jej piersi i biódr, pełne usta jej ust, pełne ramiona jej olcrągłości, pełne serce swej krwi! Twórzcie, czyńcie, róbcie, pracujcie, żyjcie - o, naładowani, o nakręceni, o mogący! Chwile kłuły jak igły, każda kropelka krwi parzyła, Pęczniała i pod ostrzami chwil-igieł pękała tryskając ogniem. 15 Sztywno, z drżącym uśmiechem leżeli umarli. Nie mogłem ich zrozunlieć. Uciekło z nich? W skrzepłej, woskowej kiści rąk cisza. W żółtej piersi cisza. otworzyli usta i nie zamknęli. Nie mogą. Zamknęli oczy i nie otworzyli. Nie mogą. Nic nie mogą. Przez trzy godziny tłumaczyłem pewnemu inżynierowi, żeby zbudował maszynę, która by napompowała truposzów najpierw krwią i elektrycznością, a potem: - A potem, jeżeli pan chce - dodałem - to skroplimy fluid myśli i błagań: maszyna modlitw! Rozumie pan? Takie promienie gorących, wierzących oczu. Całe życie będę klęczał w torturze i szeptał prawdziwe słowa. On mnie zna, on usłyszy i wysłucha. Będę klęczał - a naokoło mnie pańskie odbiorniki, kondensatory, rurki, strzałki, klisze... - Maszyna modlitw - maszyna modlitw - powtarzałem służącemu, który łagodnie, wyrozumiale pchał mnie ku drzwiom. 16 Pragnąłem słów skończonych i wyraźnych jak litery wyryte ostrym nożem w czarnym linoleum; myśli prostych i niewątpliwych jak twardy kwadrat białej tablicy marmurowej. Czarne litery na białym kwadracie. Tymczasem w szarej jajecznicy mózgu lęgły się bolesne koszmary: sen o nagromadzeniu w potwornie ogromnej bibliotece wszystkich książek świata, które nagle rozsypały się, wysypały ze siebie wszystkie litery. Leży góra miału: czarnych pomieszanych czcionek. I propozycja oszalałego staruszka- bibliotekarza: "Proszę z powrotem zestawić literki w słowa, słowa w zdania, zdania w stronice itd.". Inny sen: krawaty-węże. Ożyły jak kręte kolorowe płazywiją się oślizgłymi ciałami na szyjach. Bałem się, że fryzjer Feliks zarżnie mnie: zwariuje nagle i chlast! No i szczury! Straszne, żywe szczury! Ach, nie mogę, nie chcę już wspominać o tym! Przychodziły czasem chwile, kiedy na świecie robiło się cicho, zupełnie cicho: jak ulica warszawska, gdyby Boże Ciało i Sądny Dzień wypadły jednego dnia. Cisza i absurd tego wszystkiego. Domy, szafy, naczynia, obrazy, stoły, maszyny, szyldy, ubrania, firanki - wszystko stoi, wisi, leży, milczy, straszy. Nawet drzewa, w których z dawna jestem zakochany, wyglądały tak, jak gdyby już nie sięgały korzeniami do drugiego słońca, płonącego vvewnątrz ziemi. Zbyt wiele było przedmiotów, za mało związku. Marzyłem o gęstej, na milion kilometrów szerokiej bronie, która by ten cały kram przeklęty z ziemi zgarnęła. O niczym innym nie mogłem myśleć, nic uczynić, gdyż każdy drobiazg był nieskończonym utrapieniem. Mały przykład. Przy pisaniu nie dawała mi spokoju myśl o związkach chemicznych między mokrym atramentem a papierem. Przecież te niewidzialne pory i włoski piją czarny płyn, przecież inkaust wsiąka w papier - a więc dzieje się tam jakaś sprawa. Sam czułem się jak retorta pehia odczynników, chemikalii i tajemniczych związków. Jak maszyna. A świat (miłe słówko!) nie był już tą pełną harmonii i ładu instytucją, o której czytałem u fałszerzy- filozofów, lecz figlem, na olbrzymią skalę zakrojonym potężnym figlem, spłatanym diabli wiedzą komu przez Stwórcę, który żałuje pewno, że to uczynił, szaleje sobie i nam w bezmiarach i nie wie, co z tym fantem począć. 17 Sennie i świetlnie we śnie i świecie płynęła miła Klaryssa. Zawsze była daleko. I kiedy uderzał we mnie atak rozpętanego chaosu ostrymi dzidami gwiazd, kiedy odrzucałem go salwą podniebnych myśli, palbą wojowniczych spojrzeń, walcząc z łopotem straszliwej husarii - ach, wtedy utrudzony i zdziczały zarzucałem ramiona świętej Klaryssie na szyję, płynąłem z nią nocami - do niej: Korzeniami tragedii rozrastałem się męczeńsko w ziemi, lecz bywały świty, kiedy ze snu słodko i nagle wykwitała lilia idylli: ona. Uwięziona w ciemnym ciężkim salonie R. W. Vodragana, błąka się, ręce załamuje, czyta francuski~ powieści. Na puszystym dywanie nie słychać kroków, k!edy przechodzi. W jadalni brzęczą kryształy, k!edy przeblegrue. Boi się tego pokoju. Tutaj matka upadła na ziemię. Trzeba ją było podnosić, kłaść, ubierać, wynosić z mieszkania. Dziesięć lat temu. 18 Kupiłem po drodze pęk mimozy i fiołków. Otworzył mi lokaj: wygolona kanalia. - Muszę te kwiaty osobiście wręczyć panience i wyjmując z kieszeni list, mrugnąłem znacząco. (I cały wszechświat mrugnął: w rozpędach planetarnych ogromów - świat, ziemia, państwo, miasto, ulica, dom, korytarz, lokaj i ja.) Zbir w kamizelce kamerdynerskiej i zielonym fartuchu odmrugnął porozumiewawczo - i poszedł po panienkę. Czekałem niespełna pół minuty: - otwierały mi się w korytarzu R. W. Vodragana głębie i wysokości, wschody i zachody, północe i południa, zenity i nadiry; - zawieszonemu pomiędzy wiecznością a wiecznością działy się dzieje jego; - sfery Twoje barwno-szklane płynęły, płynęły... - skrzydła Twoje światy zagarniały... Wyszła do korytarza zalękniona: w sukni szaroaksanutnej, czarną klamrą na lewym biodrze zapiętej. - Panna Klaryssa? - Tak... A co?.. - Kwiaty i list. Mam czekać na odpowiedź. Zdziwiona, z niedowierzaniem przyjęła z rąk moich kwiaty i podłużną liliową kopertę. Przecięła ją szpilką z kasztanowo-złocisto-oliwnych włosów. Ciepłe niebiosa oczu w słowa moje wświetliła, płynie po liście zdumieniem słodkim i trwogą, zachwyt i gniew zorzą ciemnoróżową na twarz bije; skacze, jak przed pierwszym oddaniem, zachłyśnięte serce - przewraca kartkę - nie patrzy na mnie - kąciki ust drgają spazmatycznie - kwiaty zsuwają się spod rąk na ziemię - chłoniee żąrliwie obłędny aromat nagłych słów - czyta, omdlewając dziewiczo, nakazy moje kuszące, uwodną prawdę, z wieczności wyłowioną (schwytaną przez sekundę, jak kółko z wirującego konika karuzeli) - czyta - i wie, że powinna mnie wyrzucić, kazać wyrzucić - ale wie także, że już nic nie pomoże; gdy wyjclę - będzie płakała z tęsknoty, gdy zostanę - otworzy dla mnie wargi, ramiona, kolana i zaklętą w samomości duszę. Czyta już trzecią stronicę, a jeszcze na mnie nie spojrzała. A ja stoję w piorunach burzy Twojej - ogromny, surowy, zacięty! Kołuje nade mną skrzydlata furia gromów Twych, wiejesz na mnie wiosną i gwiazdami, rozłopotany złoczyńco! Tabuny jeźdźców bożych tratują niebo, rozrywają obłoki, unoszą mnie w jasyr twój okrumy i rozkoszny! Huczysz nade mną huraganową świtą swoją, bombardujesz gradem kamiennych dekalogów, jak fajerwerkiem meteorów! I nagle szepnęła: - Dobrze... Wieczorem... Z uśmiechem podała mi pachnącą dłoń, lecz jej wstydliwie nie pozwoliła pocałować. 19 Wiotko wpółleżącą na skórzanym fotelu Klaryssę czesze z maestrią król fryzjerów stolicy - boski i demoniczny Feliks. - Oto, myśli sobie, księżniczka babilońska, z którą na wieżę niebotyczną kroczyć będę, w purpurę odziany, z wieńcem róż na głowie. Omdlewa w sennym wzruszeniu przeczuwająca dziwy Klaryssa. Fryzjera Feliksa znam z dawnych wspaniałych czasów. Ma on tłustą, nalaną twarz, tłuste nalane oczy. Oliwkowy jest i ciężki. Melancholijnie i sceptycznie patrzy na rzeczy, których nicość i śmiertelność głęboko rozumie. - Dlaczego pan zawsze smutny, panie Feliksie? - Wszystko fikcja, proszę pana szanownego. I szedł do kąta ostrzyć brzytwę, patrząc spode łba, z lekko pochyloną na bok głową, na wyświechtany pas rzemienny. Mina, w jaką układał oczy i usta przy namydlanlu gościom twarzy, zastanawiała mnie swą ironiczną obojętością. Tłuste wypukłe oczy wyłaziły z orbit, mydliły S!ę na policzku, czułem pod pędzlem dwie śliskie kule. I nie widziałem go wtedy. Zmieniał się w mętny obłok dusznego kadzidlanego dymu, w którym, jak w oparach snu, leżałem nieprzytomny. I śpiewało, zawodziło cerkiewnie. Mocnym na płask posunięciem brzytwy budził mnie. I wtedy wyskakiwał mi z gardła lekki okrzyk, jak przed spazmem. - A!... - Drapie? - Nie... Ale... - Pan szanowny jest nerwowy. Wychodziłem z bólem głowy, ale nazajutrz ciekawość znów kierowała mnie do tego zakładu, i znów zapadałem w miękki fotel, jak w kopiec słodko pachnących jadowitych kwiatów indyjskich. Długimi, falistymi pociągnięciami układa Feliks namiętnie ulewę oliwnych włosów Klaryssy, gorącymi szczypcami ściska miłośnie, zav,rija rozpleciony wodospad złocisty swojej królewny babilońskiej. I uśmiecha się dniom nadciągającego tryumfu: miedź brzęcząca, cymbały grzmiące, władza nad milionami, wszechświatowa galówka, huczna pompa koronacji i dwa trony na wieży siedmiomilowej: dla niego i dla Klaryssy. Przymknął wyłupiaste oczy, na ustach uśmieszek smętny... Z melancholijną ironią współczuje dziwnie nerwowej dziś klientce. Bo skądże taka panna wiedzieć może, że zbliża się chwila, kiedy św. Ewangelia ogłoszona będzie po całym świecie a państwo rzymskie upadnie i zginie, rozerwą go między sobą królowie - a Enoch i Eliasz zejdą po raz wtóry na ziemię, i wtedy nastanie królestwo Antychrysta - Jego, Feliksa, królestwo. Na puchach będzie się wylegiwał, pożerając tłustości i słodkości, maltretując chucią nieustanną tę matową, tajemniczo pachnącą pannę. Przyzwyczajonego do perfum Feliksa podnieca ta dziwna, lekka a upojna woń. - Jakie to perfumy, panno Klarysso? - Ambra z Bagdadu. Przysłał mi ją znajomy z podróży po Wschodzie. - Uroczy zapach... - Bardzo miły... Bagdad, Indie, Chiny - wszystko klęczy przed marzącym potwornie Feliksem. Kiedy będzie prowadził babilońską swą oblubienicę na wieżę, każe ambrą bagdadzką kadzić... 20 W trzewiach miasta postronki skręconych drucików telefonicznych. połączony jestem z tysiącami ludzi. Mogę. Druty ciągną się pod brukiem, włażą na piętra, do mieszkań, wiją się i dygocą, prą burzą prądów pode mną, nade mną, jakby we mnie, światło niosą. - Jednym końcem w ogniu niewidzialnym zanurzone, biją we mnie drugin końcem- druty, druciki, druciska, setki milionów wyciągniętych, powyginanych, zwiniętych kilometrów. Pomiędzy miastami pędzą po drutach moje słowa, pomiędzy lądami kable w głębinach. Mogę. Powietrze (- westchnienie wieczne nieba -) drga i faluje w szarpiach dartego jedwabiu promieni ultrabłękitnych. Atom światłością rozwartą połyka atom, jeden za drugim, iskra w iskrę wskakuje i wydłuża się w strzeliste linie, kołujące kręgi i elipsy radio-błysków. 77 milionów razy w jedną siedemset milionową sekundy dokoła ziemi. Druty światła, przewodniki ognia, chwytajcie wieści z nieba, głodne drgawek anteny! Oto ocean podniebny pręży się grzbietami rozkołysanych fal: sprężyny skłębionych skoków i linii w przestworach! A ze mnie nerwy wytrysną, przebiją się przez skórę, i będę krzyczał, strasznie owłosiony czerwonymi włóknami! A teraz myśli - sznurki, druciki, niteczki pomiędzy wszystkimi na świecie - ach, włączą mnie w sieć, skręcą nitki nerwów z obnażonymi, wydartymi ścianom pękami włosków metalowych - prąd świata puszczą! Ludzie! bracia! bliźni! Miliardzie żywych! Otośmy w kłębek wplątani - i nic nas nie rozdzieli, bo ciągną się, ciągną pomiędzy nami druciska miedziane, druty promieni, druciki myśli. Nie uciekniemy od życia i świata. A w centrum tej nieprzebytej pajęczyny - On, pająk nienasycony, ssie oczy moje źrenicami ssącymi. 21 Tyle wieków smagałem się supłami rzemiennymi, ciężkie kajdany nosiłem na sobie, ostra włosiennica wcierała się w skórę boleśnie, postami umartwiałem wychudłe, ziemiste ciało, rozkrzyżowany leżałem na kamiennych posadzkach kościołów, klęczałem na pustyni z podniesioną ręką w spiece słonecznej, bełkocąc błagania modlitewne, powtarzając święte imię Twoje. Dlaczegoś mnie nie zbawił? Dlaczegoś mnie wtedy kusił miękkim łożem, nagą kwitnącą panną, wonnym winem i potrawami? Dlaczego tarzałeś się wtedy ze śmiechu, ryczałeś sprośnie i rozwalałeś się w przestworze grzechem, jak tłusta, różowa małpa? Tyle wieków gromadziłem sławę, złoto, władzę i potęgę, krzyczałem z radości na ulicach, po pijanemu tańczyłem w ciepłe noce w rozśpiewanych, pachnących ogrodach, chwytając śród drzew roześmiane dziewczęta w zwiewnych białych sukienkach, żarłem i chlałem smacznie i obficie, możni i wielcy tego świata kłaniali mi się uniżenie, trwoniłem bajeczne fortuny, zwiedzałem obce kolorowe miasta czytałem najciekawsze książki - wesoły, zdrowy, zakochany, szczęśliwy! - Dlaczegoś mnie wtedy prześladował mętnym, dalekim niepokojem i surową zjawą kościstego sędzi z płomiennym wzrokiem i usty zaciętymi? Zabił mnie brat mój Kain, zabiłem brata swego Abla, czterdzieści dni płynąłem po rozszalałych falach potopu, czterdzieści dni kusił mnie szatan na pustyni, z uśmiechem wypiłem w ateńskim więzieniu cykutę... Dla ciebie ukrzyżowałem Boga. Umarłem dla Cleble na krzyżu, zmartwychwstałem dla Ciebie, frunąłem czystą gołębicą i glorią chórów anielskich w świt niebios, rozwartych jak lilia - i zapaliłem Rzym, aby oczy swoje Tobą nacieszyć, wyciąłem w pień dziatwę miast, aby krzykiem i krwią napoić nienasyconą tęsknotę. Ptakom i kwiatom śpiewałem "Niewiemo! chwalemo! ewangeli, angeli", tobie dzwoniąc pokorny i zachwycony! Wicher stepów chlasnął po niebie kometą, bicz boży ukręcił z szaleństwa mego - i gnałem na czele skośnookich hord do Ciebie. Budowałem Ci piramidy, wieże babilońskie, bazyliki i katedry, a potem burzyłem wszystko huraganowym ogniem armat - przez Ciebie dla Ciebie! - "Lukrecy, LeWlatan, Wolter, alter Fritz" - iloma obliczami, iloma legendami patrzę na Ciebie z wieczności w wieczność? Iloma kościotrupami szczerzę ku Tobie zęby i oczodoły? Iloma okrzykami krzyczę do Ciebie z nieskończoności w nieskończoność? Wyciągnij mnie z wszystkich grobów świata i spójrz, i wskrześ wołania moje! Ogłuchniesz, oślepniesz, zakołuje Ci się we łbie-niebie, po którym toczysz wiecznie i wiecznie swój gwiezdny wóz: dyszlem w dół, dyszlem do góry, kołami w dół, kołami do góry zawsze, ciągle, nieustannie!... 22 Przyglądając się z otwartego okna wagonu krążącej nade mną nocy, myślałem: - Benefis nieba. - Magic City, karuzela świecąca. - Bóg opryskał niebo złotym atramentem. - Szczodrobliwy dał tę noc astronomom w prezencie. - Anioły otworzyły oczy. - Namiot przybity gwiezdnymi gwoździami. - Strzelnica spojrzeń strzelistych. - Iskry spod kopyt faetonowych rumaków. - Połączyć je świecącymi liniami. Jaka sieć kolejowal - Astry, jaskry! Łąka ze szczęścia na niebo uciekła. - Biblia zwierząt. - Jak ślicznie świecą twoje kółka, zegarmistrzu! - Zboże wywieźli, zostało ściernisko. - Mrowisko. Czemuście się, mrówki błyskające, zatrzymały? O tych i innych igraszkach z gwiazdami myślałem, przyglądając się z otwartego okna wagonu krążącej nade mną nocy. I postanowiłem napisać "Astronomię dla poetów", weselszą niż kopernikańska - a tymczasem pędzę, Pędzę po ulicach świata, rozrzucając miliony życia, jak miliony złotych dukatów. Mleczna droga, którą na ziemi widzą patrząCY z góry gwiaździanie - to rozsypane czerwieńce szalonej mojej młodości! I wtedy porwała mnie noc zachwycona, wysoko zaniosła i nagle ze skrzydeł strąciła. Jak czarodziej zawisłem w powietrzu. Nie ja - podłużna aura seledynowa. 23 Działo się to w tym dalekim roku, kiedy przeklęta Ameryka pokryła cały glob kratami zorganizowanych Stanów. W kwadratach krat jazgotał natłok aut; stalowo stukały głuche maszyny; poważne zegary- stopery pedagogicznie wybijały nieocenione sekundy; sześciopiętrowe ulice jeździły żelazną zębatą ohydą; gwiżdżąc i zgrzytając, odmierzała rozrośnięta maszyna ustalone czworoboki celowej roboty (ARBEIT! ARRRBEIT!!); puszyła się nadęta głupota konstruktywistów, durnie pysznili się radoŚcią i patosem pracy, modnym hasłem była dyktatura inżynierów. Miasta obijały sobie boki, jedno parło w drugie wielebnym żelbetonem i oto: z ciasnoty i twardej nieustępliwości materiałów pięło się życie w górę. Gdyby je kto w spiętrzającej się całości mógł obserwowaĆ z punktu dostatecznie oddalonego, miałby widok ciekawy i pouczający: rosło matematycznie, niewątpliwą celowością wyraźnych form. Kształtowało się mozaiką, skomplikowaną wprawdzie, ale coraz natarczywiej ciętą w uświęcone figury i wzory. UKŁADAŁO SIĘ. Z chaosu wykrawała cywilizacja obliczone ściśle płaszczyzny. Rzekłbyś, sam czas stał się mechanizmem zegarowym, w ruch wprawiający motor zdarzeń - fabrykę form, wytwórnię srog!ch, surowych, jedynych, wykluczających wszelkie inne, praw powstawania. Tak w komicznych filmach reklamowych rzucona na ekran linia łamie się w kanciaste coś, które się potem rozpada na odcinki tej samej prostej linii, a one znow układają się w psa, w domek, nawet w wesołego dentystę. Taką łamaninę rytmiczną, metryczną dostrzegłby uważny obserwator, gdyby, powtarzam, przyglądał S!ę ucieleśnionej idei ówczesnego życia (i to we wszystkich dziedzinach) z potężnego oddalenia. Wtedy np. bieg wszystkich pociągów, samochodów etc. w danej jednej chwili, byłoby widać prawie jako oderwane pojęc!e jakiejs precyzyjnej siateczki pajęczej. Przecież i pszczoły nic nie wiedzą o swej doskonałej geometrii w budowie plastrów ani jej nie widzą - nie widzimy więc i my architektomcznego rezultatu budowanych rzeczy i miast (czasami z tzw. "lotu ptaka", ale to na zbyt małym obszarze). Sądzę zresztą, że ten proces "matematyzacji wyglądu" ziemi i życia dział się zawsze. Od rozwiązłości "stylów" szedł stale, powoli ku skrzepnięciu w ostateczność. Ale w owym szczytowym roku glob stał się już jak gotowa łamigłówka: poprzednie pokolenie wstawiło ostatnie klocki, wpisało do "krzyżówki" ostatnie litery. Klocki i litery nie tylko miast, domów, zabudowań, fabryk, ulic, szos, rynków, stadionów i diabli wiedzą czego jeszcze, ale klocki w mózgi! I stało się tak, że stuknęła Summa! Komplet! Rien n e va plus! Stop! 24 Ciemny i głuchy żar kołował nad Watykanem. Burzą sapała astma Pędzących chmur. Duszno było chudemu siwiutkiemu Ojcu świętemu. Siedział przy otwartym oknie, patrząc na pusty kwadratowy kamienny dziedziniec. Myślał, jak zawsze, tylko o własnej śmierci. I szeptał modlitwy miły cichy staruszek. Szare zliliowiałe niebo gnało ku ziemi ciężkim chmurnym ogromem. Pontyfikatu Ojca św. był to dzień 666. I nagle chlasnęła brzytwa błyskawicy w wzdęty jak pęcherz brzuch upału. Pękł z trzaskiem, pionem pioruna runął. - Et fides apostolica manebit per aeterna - przeŻegnał się drżący staruszek. I mała mysz przebiegła z kąta w kąt. Coraz jest ciemniej i duszniej. Coraz smutniej namiestnikowi Piotrowemu. Zamknął okno, bo niebo dławi się od gromów, potopem deszczu chlusta. Szara przestraszona myszka przycupnęła w kąciku. Patrzą na siebie jak wryci. I wtem skoczył ku niej papież, szastnęła wzdłuż ściany pod fotel, on za nią, rzuciła się ku drzwiom, on za nią, pomiędzy stopami przemknęła się z powrotem, biega szara, szybka, błyskawicowa, uwija się widmem maleńkim, cała jak czyjeś serce - wyrzucone, ścigane, omszone puchem nocy, biedne przerażone serce. Piszczy i skacze w gonitwie za myszą wystraszony staruszek - to Ona, Ona - nagła, zwinna, niepozorna a straszna! Zanim wsunie się łaskotem w nogawkę i chyżo pomknie ku gardłu i zatka, musi ją zdeptać przeklętą. Modlitewnikiem cisnął - spojrzała wyrzutem całego świata i sprężyną skoczyła pod framugę okna, pantoflem rzucił - uwinęła się - i pod fotel, krucyfiks porwał ze ściany i wyrżnął z krzykiem kamiennym Chrystusem. Pisnęło biedactwo, przewróciło się plamą krwi... Wyłupiasty, melancholijnie uśmiechnięty stał Feliks u progu, przyglądając się już ze dwie minuty owemu polowaniu. Z ręką na ustach, aby zakryć dygocące wargi... Wargi, które szeptały nauczone słowa ceremoniału audiencji: - Sanctissime Papa... ............................... - Kto? Skąd? Quo modo? - Coiffeur, Ojcze święty. Modo spiritus. Ex abrupto. Zdyszany, pobladły, drepcąc w jednym pantoflu, patrzał Innocenty w oliwkową twarz Feliksa. Siadł na fotel, głowę pochylił, bezsilny, nie wiedzący co mówić i czynić wobec świadka dzikiej walki papieża z szarym zwierzątkiem. - Coiffeur? - pogładził się bezradnie po siwych spoconych kosmykach włosów. Feliks postąpił krok naprzód. Nalał staruszkowi wody z karafki. Wypił papież, podziękował, odetchnął z ulgą. - Czego chcesz? - Popatrzeć, Ojcze święty. Pustynia rośnie, śmierć myszą biega, smutek i fikcja wszystko. - Ale... jakżeś się tu dostał? - Truchcikiem, Ojcze święty. Płaszcząc się, zwodząc, kozłem becząc, kogutem piejąc - boczkiem, przy ścianach... pomalutku... Już go widać oczyma zahaczył, oparem kłamstwa omroczył, bo słabł staruszek (jak ja na fryzjerskim fotelu), ustępował garbiąc się i drżąc. Jeszcze mu piramidą w ciemniejącej świadomości rosły świetne dzieje świętych poprzedników, opok, kamieni powszechnego Kościoła, dżwigniętego na niewzruszonej podstawie, która jest Petra, ale chwiać się już zaczynała niebotyczna p!ra1nlda, ostrym ogonkiem martwej myszki stercząca. Mętne okrągłe oczy upiornego gościa ślisko łaziły po Kopcu Papieskim - że miękł, galareciał, rozpływał się w myślach usypiających. Tak pod kleistym zapatrzeniem wyłupiastego wzroku Biesa na wieki usnął cichy, suchy, miły staruszek. Sława Ledwo zastygną w wierszu niespokojne słowa, Zlepione śpiewną wiedzą jak cegły cementem, Nie radość, przyjacielu, lecz tęsknota nowa Cieniem pada na dzieło, w tęsknocie poczęte. O, jakże gorzki wtedy i niesprawiedliwy Jest szumny zachwyt ludzki i sławy zapowiedż! Więc podziw niezaszczytny i rozgłos krzykliwy Każą ustom kamienieć i oczom surowieć. Każą modlić się co dzień o wielkie anielstwo: Żebyś małym wierszykiem świat na nowo zbawił, Żeby laury na czole urosły w męczeństwo, Zeby ten wieniec z cierni skronie twe rozkrwawił. Słoń Trąbalski Był sobie słoń, wielki - jak słoń. Zwał się ten słoń Tomasz Trąbalski. Wszystko, co miał, było jak słoń! Lecz straszny był zapominalski. Słoniową miał głowę I nogi słoniowe, I kły z prawdziwej kości słoniowej, I trąbę, którą wspaniale kręcił, Wszystko słoniowe - oprócz pamięci. Zaprosił kolegów - słoni - na karty Na wpół do czwartej. Przychodzą-ryczą: "Dzień dobry, kolego!" Nikt nie odpowiada. Nie ma Trąbalskiego. Zapomniał! Wyszedł! Miał przyjść do państwa Krokodylów Na filiżankę wody z Nilu: Zapomniał! Nie przyszedł! Ma on chłopczyka i dziewczynkę, Miłego słonika i śliczną słoninkę. Bardzo kocha te swoje słonięta, Ale ich imion nie pamięta. Synek nazywa się Biały Ząbek, A ojciec wola: "Trąbek! Bombek!" Córeczce na imię po prostu Kachna, A ojciec woła: "Grubachna! Wielgachna!" Nawet gdy własne imię wymawia, Gdy się na przykład komuś przedstawia, Często się myli Tomasz Trąbalski I mówi: "Jestem Tobiasz Bimbalski". Żonę ma taką - jakby sześć żon miał! (Imię jej: Bania, ale zapomniał.) No i ta żona kiedyś powiada: "Idź do doktora, niechaj cię zbada, Niech cię wyleczy na stare lata!" Więc zaraz poszedł - do adwokata, Potem do szewca i do rejenta, I wszędzie mówi, że nie pamięta! "Dobrze wiedziałem, lecz zapomniałem, Może kto z panów wie, czego chciałem?" Błąka się, krąży, jest coraz później, Aż do kowala trafił, do kuźni. Ten chciał go podkuć, więc oprzytomniał, Przypomniał sobie to, co zapomniał! Kowal go zbadał, miechem podmuchał, Zajrzał do gardła, zajrzał do ucha, Potem opukał młotem kowalskim I mówi: "Wiem już, panie Trąbalski! Co dzień na głowę wody kubełek Oraz na trąbie zrobić supełek". I chlust go wodą! Sekundę trwało I w supeł związał trąbę wspaniałą! Pędem poleciał Tomasz do domu. Żona w krzyk: "Co to?" - "Nie mów nikomu! To dla pamięci!" - "O czym?" - "No.. .chciałem..." - "Co chciałeś?" - "Nie wiem! Już zapomniałem!" Słopiewnie Karolowi Szymanowskiemu 1 ZIELONE SŁOWA A gdzie pod lasem podlasina, Tam gęsta wiklina-szeleścina. Na prawo bór, na lewo trawy, Oj da i te szerokie, śpiewane morawy. Iści woda, uści woda na murawie, Szumi-strumni dunajewo po niekławie. Na prawo bór czarnolas dąbrowiany. Na lewo ziel jasnoziel liści wodziany. A po szepcinie wiją, a na murawie dzwionie, A i tam tżną wesoło te morowiańskie konie. 2 SŁOWISIEŃ W białodrzewiu jaśnie dźni słoneczko, Miodzie złoci białopałem żyśnie, Drzewia pełni pszczelą i pasieczną, A przez liście kraśnie pęk słowiśnie. A gdy sierpiec na niebłoczu łyście, W cieniem ciemnie jeno niedośpiewy W białodrzewiu ćwirnie i srebliście Słowik słowi słowisienkie ciewy. 3 KALINOWE DWORY Kalinowe dwory Jarzeń na jawory, Jarzębiec surowy, Czerwoń do zawory! Czerwoń jagodzico Ładnie do dziewanny! Borem nie da rady, Jaworowe panny! Dziewierz borem łazi, Łyśnie na spiekory: Hej, kraśnie zagorzewią Kalinowe dwory! 4 WANDA Woda Wanda wiślana głaź głębica srebliwa po ciemnurzu pazurem wodzi jaskro księżawiec sino płynie dno śpiewa woda wanda ruślana czesze włosy świetłodzie topiel dziewny kniaziewny. 5 O MOWIE ROSYJSKIEJ Tiewnaja piewunnica Miłoj ni raduny! Zwoniestie, zagoriste Swietoładi struny! Wjarkoti żurczałowo, Wjunica płaczewna, Grustiwie pieczałowo Tiewnaja słopiewna 6 ŚWIĘTY FRANCISZEK Ptakowie kwiatowie łanie weseli alleluja, lelija ewangieli. Ewangieli angieli światu wołali: niewiemo! chwalemo! płakali. Niebianie polanie słodkiej światłości Jezusie gołąbku miłości! Słowa Łbie - złoty! Lwie - wściekły! Gniewie, gniewie, gniewie czerwony! Idę - prosto. Świat -pruję. Nóż - w pięści, Nóż Naostrzony Glos - śpiewam. Słowo - tworzę. Mięsień - prężę. Mózg Do kości! Wiatr - w oczy. Krok - w ziemię. Tak! Nie mam Dla żyda Litości! Słowem do krwi! Wasze słowa są jak salonowe pieski, A moje - jak wściekłe psy! Pal licho wasze arabeski i burleski I - zamiast stawiać wielokropki, kreski - Policzkując w swych wierszach, Pięścią walcie w łby! Rwać, drzeć na strzępy Wasze sonety i tirlitriolety, Kpy! Niechaj poezję znienawidzą Mdłe i płowe Panny lubieżne! Słowem do krwi - jak tasakiem w głowę! O, słowa! słowa ostre i złote! Słowa prężne i drapieżne, Jak lwy! Jak lwy! Słowo i ciało I Słowo ciałem się stało I mieszka między nami, Karmię zgłodniałe ciało Słowami jak owocami; Piję jak zimną wodę Słowa ustami} haustami, Wdycham je jak pogodę, Gniotę jak listki młode, Rozcieram zapachami. Słowo jest winem i miodem, Słowo jest mięsem i chlebem, Słowami oczy wiodę Po ścieżkach gwiezdnych niebem. Radości daru świętego, O! wieczne umiłowanie! Słowa mojego powszedniego Daj mi dziś. Panie! II Nie mam żadnego zajęcia: jestem tylko łowcą słów. Czujny i zasłuchany wyszedłem w świat na łów. Słowami fruwają chwile, i wszystko, com kochał i czuł, brzęczy całymi dniami rojem słonecznych pszczół. Muskają mnie słowa skrzydłami, żądłami tną do krwi. Skłutemu, strutemu słowami, tak słodko mi! W sercu zamknietę trzepocą słowa, dlatego tak serce drży. Miodem zaklętym pijaną głową, dlatego - sny. III Każde słowo ma korzeń w czarnej głębi ziemi, A gdy na wierzch wytryska - to zielenią śliską, A drugie się z nim splata włóknami świeżemi I rosną w górę razem gałęzią roślistą. Krew z ziemi słowotryskiem do ramion i głowy: Ramiona nam rozwiera, głowę światłem zlewa. Ach, w trzepocie wiosennym, jak w gęstwie dąbrowy, Na dwugałęzi ptakiem pełne serce śpiewa! Dzień, jak z łona rodzącej, wyłazi z ciemności I co dzień żyć zaczyna, młody i wysoki! I chwyta nas w godziny, jak w uścisk miłości, I całując, wyciska słowa z ust, jak soki. Tak to w męce, w rozkoszy krzyczą rozedrgane, Krwawiące ciosem bożem, jak cesarskim cięciem: Głowy, ostrym tasakiem słońca rozpłatane, Łona, rozdarte słowem, jak matka dziecięciem. IV Ty jesteś moja czerwień, Ty jesteś moja zieleń. Mózg w gałązkach unerwień: Rośliny żywych wcieleń. Świata groźnego ucisk, Boga strasznego rozpędy, W mózgu szumy trucizn, Słów, skroplonych obłędem. Krew moja - moja mowa, Gorąca miazga ziemi. - Czerwieńcie, zieleńcie się, słowa, Hymnami buntowniczemi! V Nic darmo z śpiewem rymuje się krew, Nie darmo krwi oddzwania gniew. Słowo wie, jakim brzmieniem nabrzmiewa! Krew - gniewem - śpiewa. Nasz gniew rozdziera niebłosów strop, Przetapia słowa w płomienny stop, A światłem, które nam świeci, Bóg cieleśnieje, poeci! Słówka i słufka Dziś po dyktandzie w szkole Wrócił Jerzyk do domu markotny. Ziewał, ziewał - i zdrzemnął się przy stole, Bo i dzień był jakiś senny i słotny. I przyszły do Jerzyka trzy słówka: "Brzózka", "Jabłko" i "Główka", I powiedziały: - Jestem Brzózka, nie "bżuska". - Jestem Jabłko, nie "japko". - Jestem Główka, nie "głufka". Jak można tak znieważać urodę naszą i ród? Trzeba się uczyć'Uważać! Na pewno opłaci się trud. Nie pomogą tu żadne wykręty, wymówki. I rzuciły mu na stół swoje wizytówki, Żeby wiedział, z kim ma do czynienia, I wyzbył się takich zwyczajów prostackich: Jabłko z Jabłońskich, Brzózka z Brzozowskich, Główka z Głowackich. - A gdy i nadal będziesz sadził błąd po błędzie, To zrobimy z Jerzego - Jeźego, Złego jeżą kolczastego; I co? przyjemnie ci będzie? Wystąpiły na Jerzyka siódme poty! Obudził się - i do roboty! Słówko o księżycu w stawie Księżyc do wody się rzucił, Fosforycznym świeci topielcem. Wieczór czarodziej światła przewrócił, Zalśnił olejkiem w każdej kropelce. Sokrates tańczący Prażę się w słońcu, gałgan stary... Leżę, wyciągam się i ziewam. Stary ja jestem, ale jary: Jak tęgi łyk pociągnę z czary, To śpiewam. Słońce mi grzeje stare gnaty I mądry, siwy łeb kudłaty, A w mądrym łbie, jak wiosną las, Szumi i szumi mędrsze wino, A wieczne myśli płyną, płyną, Jak czas... Czego się gapisz, Cyrbeusie? Co myślisz? Leży stary kiep, Już do gadania słów mi brak, Już się wygadał? A tak, tak... Idź, piecz swój chleb. Z zaułka śmieją się uczniowie, Że się mistrzowi kręci w głowie, Że się Sokrates spił... Idź, Cyrbeusie, uczniom powiedz, Że już trafiłem w samo sedno: Że cnotą jest -- zlizywać pył Z ateńskich ulic! Lub im powiedz, Że cnotą jest w pęcherze dąć! Że cnotą jest -- lać wodę w dzbany! Albo -- wylewać! Wszystko jedno... A jeśli chcesz -- to przy mnie siądź, Nie piecz swych bułek i rogali, Będziemy sobie popijali! No, trąć się ze mną, trąć! Cóż ci to? przykro, Cyrbeusie, Że mi się język trochę plącze? Że się tak śmieję, Cyrbeinku? Że w biały dzień w Atenach, w rynku, Jak żebrak leżę, wino sączę? Mędrcowi, mówisz, nie przystoi, Gdy złym przykładem uczniom świeci? Że stary broi Jak dzieci? Że tłumu uczni nie gromadzę, Że drogi prawd im nie wskazuję, Nie radzę, Nie filozofuję? A tak... a tak... Zło! Dobro! -- prawda? -- Ludzie, bogi, Cnota i wieczność, czyn i słowo, I od początku -- znów, na nowo, Bogi i ludzie, dobro, zło, Rzeczpospolita, sława, czyny, Piękno -- to, tamto, znowu to! -- -- -- Mój drogi -- kpiny! Słyszeliście od Herifona, Żem jest najstarszy... Tak orzekła Wyrocznia, w całej Grecji czczona, Blask chwały czoło moje zdobi! Więc patrzcie, co najmędrszy robi: O! Bo cóż jest słowem, a co czynem, Bo cóż jest dobro, a co zło, Kiedym się złotym upił winem, A mam kosmatą głowę psa I w głowie zamęt obłąkańczy?! Wy patrzcie, jak najmędrszy tańczy! I hopsa-sa i hopsa-sa! I hopsa, hopsa, hopsa-sa! Wy patrzcie, jak najmędrszy tańczy! Jak mu skaczą stare nogi, Zło i dobro, ludzie, bogi, Cnota prawda, wieczna Mojra, Hopsa, hopsa, idzie ojra: Raz na prawo -- hopsa-sa! Raz na lewo -- hopsa-sa! Rypcium pipcium, chodź, Ksantypciu A muzyka gra! Chodź tu także, Cyrbeinku, Wokoluśku tak, po rynku, Mędrzec tańczy, dalej z drogi Cnota, prawda, piękno, bogi, Patrzcie, ludzie, patrzcie, gapie, Od Ksantypci wały złapię, Że tak we mnie wszystko drga A ja sobie hopsa-sa! Tak bez końca, tak do śmierci Niech cię jasne niebo wierci, Tak - do góry a tu kopsa, I znów boczkiem hopsa, hopsa! Nie żałować starych nóg! Niech się cięższy wielki Bóg, Że Sokrates prawdę zna, Że już wie! że wszystko ma! Że już poszedł, hen, na kraniec, On - najmędrszy, on -- wybraniec, Gałgan z brzydką mordą psa Poznał taniec, poznał taniec, Hopsa, hopsa, hopsa-sa!! Solenizanci Którzy jesteście obcy w tym ogromnym mieście, A w dali też nie macie domu ni rodziny, Którzy w samotni pustej i w smutku jesteście, A obchodzicie może dziś swe urodziny; Którzy siedzicie w wieczór zimowy przy stole, Patrząc w kąt nieprzyjazny zimnego pokoju, W wyszarzanym surducie, zjedzonym przez mole, Lub w sukni komicznego i starego kroju; Obrażeni na szarą obojętność godzin, Która warn uroczyste serca wasze rani; Którym nie ma kto tutaj winszować urodzin, Solenizanci biedni, cudzy i nieznani! Którzy nie macie dokąd kroków swoich zwrócić, Gdy pleśnią szarej nudy pokój wasz zarasta, O, moi nieszczęśliwi! Przestańcie się smucić! Przyjdzie wam dziś winszować jasny Chrystus Miasta! Spacer antyczny Gdzie najsmutniej, dziewczyno, tam nasze spotkania, Tam potrzebna obecność twoja miłosierna, Na spacerze antycznym, na ścieżce rozstania, Gdzie szumi mego serca bezsłowność pośmiertna. Gdzie nagle cień mój własny - upadnie kwadratem: Ciężką płytą grobową. I co krok te cienie. Wiemy księżyc nad starym, cmentarnym teatrem I ciemny wiatr w orkiestrze, i jesień na scenie. Wchodzę, aktor niemodny w płaszczu hamletowym, Wiatr przewiał uwerturę, jesień mi się kłania. I zaczynam monolog trzynastozgłoskowy: - "Gdzie najsmutniej, o luba, tam nasze spotkania". Spacer fantastyczny w lesie Fontainebleau Szybkim krokiem przez pochmurny las. Chłodno, szumno pod liści migotem. Ścieżka prosta, jakby z bicza trząsł: Długa lufa z świetlistym wylotem. Las się wiatrem zanosi. Spadł liść. Kwili ptactwo strwożone. Deszcz będzie. Jedno wiem: trzeba iść, trzeba iść Naprzód w leśnym zielonym obłędzie. Krąg się zwiększa. Wiem, co znajdę w nim, W dal idący, wietrzny i rozwiany: Deszcz złocisty i słoneczny dym Parującej, zroszonej polany. Ale może cudem sprawi Bóg, Że się nagle czas i świat zabłąka, I pomyli dzieje leśnych dróg, I wtem - patrzcie: inowłodzka łąka! Spadek Wtrącony w wieczność bytu, w kołowrót zagadek, Przez dumną wolę Twórcy, który mnie wywołał, Z tajemnicą bój wiodę: taki-ć wieków spadek, Choć wiem, iż po to walczę, abym nie podołał. Zmagam się, bluźnierczego boju spadkobierca, Widząc bezcel i nicość swojej walki krwawej; Walczę - w kres zapatrzony, co wszystko uśmierca, Ja, ogniwo w łańcuchu jakiejś Świętej Sprawy. A kiedy dni żywota do kresu dobiegną I ujrzę, iżem kroku nie postąpił - wtedy Przekażę bój odwieczny innym, co też legną, Omamieni ogromem przekazanej schedy. Spleen Ze znudzenia, ze znużenia Pusto, sennie, mdło.Neurocholia, melanstenia? Diabli wiedzą co. Gdybyż w innej byc mieścinie, Bo w Warszawie źle...W Pajtuliszkach? w Bambierzynie?... Diabli wiedzą gdzie. Byloby też doskonale Lata puścić wspak.Chętnie bym to zrobił, ale Diabli wiedzą jak? Zajać by się jakąś... pracją... Mracją... Czy ja wiem?Pempologią? alansacją? Diabli wiedzą czem. Siadłbym z jakim byczym chłopem, Pogawędziłbym.Z księdzem? Żydem? czartem? popem? Diabli wiedzą z kim. Może wylazłby z rozmowy Jakiś zdrowy sąd?Może z serca, może z głowy, Diabli wiedzą skąd. Ziewam, dumam żałośliwie, Że... że co? że pstro?Owszem, może... Lecz właściwie Diabli wiedzą co. Spostrzeżenia w wagonie sypialnym l. W bezsenne, podróżne noce Korytarz sleepingu jest upiorny, Na mosiężnych klamkach dygoce Odblask potworny. 2. Chodzę wprost - wzdłuż - z biegiem. Potem z powrotem - naprzeciw - wbrew - Krokami odwróconego pędu. 3. Oto trzęsący się kanał obłędu, Rozpryskujący miedzianą krew. 4. Gdy wskoczy na ekspres i dęba stanie, Torpedą wylecę, Świecący spadnę w otchłanie.5. Już teraz nawet fosforycznie świecę. Jest to: przygotowanie. 6. Dudni i wali coraz prędzej. Kiedy śpię w domu Tak samo pędzę. Spostrzeżenie W naturze nie ma linii prostej, Ludzki to wymysł sztuczny. Patrząc w skłębione żyworosty, Chaosu, chaosu się uczmy. Pogięty, kręty i strzępiasty Jest każdy stwór w naturze, A prostą linią łączą gwiazdy Głupcy i tchórze. Spotkanie w roku 1952 "Pamiętam twego dziada, kościstego stracha, Z ojca - mówili - cepa, a matki drabiny. Bezzębny, zawsze głodny, wiecznie w szmatach, łachach, Zesypywał w papierki chleba okruszyny. Tak zgłupiał z niedojadu, do reszty zeszmaciał... A gdy dosiadał oklep chudego konika I bosymi stopami aż ziemi dotykał, Wyglądał jak Don Kichot w prasłowiańskich gaciach. Pamiętam twego ojca, jak na swej pół-mordze Siał, zbierał - dla sześciorga (nie wróbli, lecz ludzi). Wybacz: ciemny był chłopek. Wzdychał, plótł, marudził I jak dziadek zdziwaczał w rodzimej katordze. A gdy sobie uroił Legionerski Upiór Śladem Chrobrego ruszyć na "szlaki dziejowe", Westchnął tatulo, poplótł, u Berka się upił I poszedł ťbronić PolskiŤ... Wiesz gdzie? Pod Kijowem. Wrócił ślepy. A lat miał niespełna trzydzieści... Jeszcze was troje spłodził z twą sczerniałą matką: Janka, krzywą Tereskę-i ciebie, ostatnią, I na ślepo was kochał, i na ślepo pieścił. A ty co? Ciągle jeszcze na tym skrawku ziemi?" Podniosła piękną głowę na wysokość dziejów I odrzekła, promienna, natchniona nadzieją: "Ja - w Warszawie. Ja - pracę piszę. Z agrochemii". Spóźniony słowik Płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji, Bo pan Słowik przed dziewiątą miał być na kolacji, Tak się godzin wyznaczonych pilnie zawsze trzyma, A już jest po jedenastej -- i Słowika nie ma! Wszystko stygnie: zupka z muszek na wieczornej rosie, Sześć komarów nadziewanych w konwaliowym sosie, Motyl z rożna, przyprawiony gęstym cieniem z lasku, A na deser -- tort z wietrzyka w księżycowym blasku. Może mu się co zdarzyło? może go napadli? Szare piórka oskubali, srebry głosik skradli? To przez zazdrość! To skowronek z bandą skowroniątek! Piórka -- głupstwo, bo odrosną, ale głos -- majątek! Nagle zjawia się pan Słowik, poświstuje, skacze... Gdzieś ty latał? Gdzieś ty fruwał? Przecież ja tu płaczę! A pan Słowik słodko ćwierka: "Wybacz, moje złoto, Ale wieczór taki piękny, ze szedłem piechotą!" Sprawozdanie z podróży na Wystawę Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu Jest w tym Paryżu Dużo krzyku i rozpusty, I jest "Exposition des Arts Decoratifs". A ja siedzę w knajpce w pobliżu I piję aperitif, Piąty czy szósty. Na trotuarze W krześle plecionym Siedzę i gwarzę Z drzewem zielonym: - Arbre! Ecoutez! Votre sante! C'est vous - le plus beau pavillion polonais! Sprzątanie Absurdalne czynności. Elektrolux - słoń - Ssącą trąbą wyje. Żrącym sadłem Powlekają posadzki toń, Trąc zajadle, żeby była zwierciadłem. Złote mole mordują. Pluskwy trują Już i tak zatrute ludzką krwią. Pajęczyny bezbożnie rwą, Dziką chłostą dywany torturują. Wszystko po to, żebym po sprzątaniu Legł, oddany czystym, jasnym snom, W czystym, jasnym, przelotnym mieszkaniu, Niespokojnie myśląc: "Gdzie mój dom?" Sprzeczka z żoną Lojalnie mówię do żony: "Małżonko, jestem wstawiony". Odrzekła z pogardą: "Błazen! Uważam, że jesteś pod gazem." Mówię: "Przesady nie lubię. Przysięgam ci, że mam w czubie". Powiada: "Kłamiesz, kochany, Twierdzę, że jesteś pijany". "Nie przeczę - mówię - żem hulał, Lecz jam się tylko ululał". Odrzekła: Łzesz, jak najęty. Po prostu jesteś urżnięty". "Ja - mówię - nic nie skłamałem; Doprawdy, pałę zalałem". "Kłamstwo - powiada - co krok! Jesteś urżnięty w sztok". "Oszczerstwo - oświadczam z gestem: Pijany jak bela jestem". "Baranek - krzyczy - bez winy! A kurzy mu się z czupryny". Wyje: "Niech pani przestanie! Ja jestem w nietrzeźwym stanie". "Łżesz - mówi znów - jak najęty! Trynkniety jesteś, trynkniety!". "Nieprawda - ryknąłem na to - Ja jestem pod dobrą datą!" "Gadaj - powiada - do ściany, Wiem dobrze: jesteś zalany!" "Jędzo - szepnąłem - przestaniesz? Ja - zryty jestem! Ty kłamiesz!" . . . . . . . . . . . . . . . . . . Godzinę trwała ta sprzeczka, Aż poszła na wódkę żoneczka. A ja, by się nie dać ogłupić, Także poszedłem się upić. Staruszkowie Patrzymy sobie na ulicę Przez wpółrozwartą okiennicę. W czółka całujem cudze dziatki I podlewamy w oknach kwiatki. Żyjemy sobie, jak Bóg zdarzy. Zrywamy kartki z kalendarzy. Stół Wyrosło w lesie drzewo potężne, Twarde, wysmukłe i niebosiężne. Raz przyszli drwale, drzewo zrąbali, Bardzo się przy tym naharowali. Potem je konie na tartak wlokły, Tak się zziajały, że całe zmokły. Na tym tartaku warczące piły Tak drzewo cięły, że się stępiły. Kupił te szorstkie listwy i deski Stolarz warszawski, Adam Wiśniewski. Adam Wiśniewski, nie lada majster. Wziął piłę, młotek, hebel i klajster. Mierzył, heblował, kleił, sposobił, Zbijał, malował, wreszcie stół zrobił. Tyle to trzeba było mozołu Dla sporządzenia jednego stołu. Strofy do ojczyzny l Dopatrywano się ciebie Przez magiczne diamenty, Ewangelie pisano O byle jakiej potyczce, Psalmy śpiewałaś pokutne W Okopach Wszystkich Świętych, Goniły cię po niebie Teleskopy mistyczne. A im gómiej tropiono, A im ciemniej śpiewano, Tym śmielej cię szarpały Otyłych szczurów hufce, Zaprzedano cię błaznom, Jaśniepanom, hetmanom, Aż cię na cmentarz przywiódł Kościotrup w maciejówce. A im wyżej wznoszono Kolumny z mgły i głupoty, A im liryczniej rżała Kasztanka, we Wschód wpatrzona, Tym głębiej zapadały Piersi miejskiej biedoty, Tym ciaśniej było złotu W kasach śląskich baronów. 2 Polsko nowej wspólnoty, Polsko wspólnej radości, Wietrze wiosny rodzimej, Poznałem twoje imię! Dzisiaj sercu i słowu Młodziej, niż za młodości, Szczęśliwiej, niż za szczęścia, Co moim było jedynie! . . . . . . . . . . . . . Możesz zamknąć złodzieja, Możesz zbója powiesić, Ale gorzej z demonem, Kiedy zacznie się biesić. Nie uwięzisz upiorów, Nie wystrzelasz demonów, I daremnie byś użył Egzorcyzmów i dzwonów. Jeden na nie egzorcyzm, Ściśle matematyczny: Wykres wzrostu produkcji, Liczby, liczby i liczby. Jeden dzwon je wystraszy: Stuk oskardów górniczych, Łoskot łódzkich warsztatów, Podźwięk kielni w stolicy. Strofy o późnym lecie 1 Zobacz, ile jesieni! Pełno jak w cebrze wina, A to dopiero początek, Dopiero się zaczna. 2 Nazłociło się liści, Że koszami wynosić, A trawa jaka bujna, Aż się prosi, by kosić. 3 Lato, w butelki rozlane, Na półkach słodem się burzy. Zaraz korki wysadzi, Już nie wytrzyma dłużej. 4 A tu uwiądem narasta Winna, jabłeczna pora, Czerwienna, trawiasta, liściasta, W szkle pękatego gąsiora. 5 Na gorącym kamieniu Jaszczurka jeszcze siedzi. Ziele, ziele wężowe Wije się z gibkiej miedzi. 6 Siano suche i miodne Wiatrem nad łąką stoi. Westchnie, wonią powieje I znów się uspokoi. 7 Obłoki leżą w stawie Jak płatki w szklance wody. Laską pluskam ostrożnie, Aby nie zmącić pogody. 8 Słońce głęboko weszło W wodę, we mnie i w ziemię, Wiatr nam oczy przymyka. Ciepłem przejęty drzemię. 9 Z kuchni aromat leśny: Kipi we wrzątku igliwie. Ten wywar sam wymyśliłem: Bór wre w złocistej oliwie. 10 I wiersze sam wymyśliłem. Nie wiem, czy co pomogą, Powoli je piszę, powoli, Z miłością, żalem, trwogą. 11 I ty, mój czytelniku, Powoli, powoli czytaj. Wielkie lato umiera I wielką jesień wita. 12 Wypiję kwartę jesieni, Do parku pustego wrócę, Na zimną, ciemną ziemię Pod jasny księżyc się rzucę. Strzelanina W deskę stali hartowanej Walę celnie z rewolweru, Lecz się kule rozpluskują, Jakbym wrzącą rtęcią spluwał. Nie odskoczy, gdy uderzy, Bo nie zdąży - i z rozpędu, Kipiąc, pławi się i kapie Lśniącą kroplą metalową. Jeśli pragniesz, przyjacielu, W wierszu znaleźć alegorię, Wysnuć morał lub naukę, Pozostawiam ci swobodę. Doczep sobie co uważasz Do tej stali, palbą bitej: Trach! trach! trach! - a my gwiżdżemy. My - to znaczy: ja i kule. Strzyżenie Ja nie pojadę, bo przed wyjazdem Trzeba się ostrzyc,A któż to widział, by przed zwierciadłem Zasiadł nieboszczyk? A któż to widział, żeby nieżywe Oczy otworzyćI patrzeć w żniwo młodości siwej Przy brzęku nożyc? Na szumnym polu kosy i kłosy. To co innego.A tu się sypią popiołem włosy Przerażonego. Sufit Łóżko jak dno topielcze. Zapadli w głębinę. I bełta się leżącym na dnie nieruchomo Kloaka kontynentów, rzygowisko sine - - Ostatnie morze chorych, wznoszące się stromo. Więc nim ostatnią złudą proboszcz ich namaści, Niosąc pewnej wieczności wątpliwą pociechę, Czytają szyfr sufitu jak niebo z przepaści, I muchy przewrócone witają uśmiechem. Kolumbowie szpitalni, pijani białością, Płyną oceanami straszliwej przestrzeni, Dawno zniecierpliwieni własną cierpliwością, Zbytnim spokojem morza zaniepokojeni. To niebo razem z morzem, te białe sufity, Jednostajna żegluga bez burz i przystani I w resztkach mdłego życia połów nieobfity: Ciemny punkcik lub rysa w wiszącej otchłani. Tak codziennie się Patmos proroczo powtarza, Gdy z kropek chropowatych na wapnie i gipsie Ustawia konstelacje błędny wzrok żeglarza I widzi bestię bladą, jak w Apokalipsie. Suma jesieni Więdną godziny powolne. Wątleje chwila za chwilą: To gałąź zatopiona w jesieni. Sunę po niej Miliimetrami smutku. Męcząca, uparta praca. Strącam sekundy z dnia. Listki z gałęzi strącam. A co jesienią nazwałem? Wielkie, głębokie westchnienie: Moje, człowiecze, wzniesione z dna jeziornego chłodnego. Ręce przez okno zanurzam w jeziorze dnia i jesieni. Dreszcz po nich skacze. Deszcz kropi. Listki i chwilki strąca. Julian Tuwim Suum cuique Komu antyckie dzieła, Włoskie słońce, muzea I inne wspaniałości, A mnie w szynku, w dzień dżdżysty Duże jasne po czystej U sztukamięs przy kości. Komu rzeźby, symfonie, Luwry i filharmonie, Lot, stolice zawrotne, A mnie stolik w kąciku, Szklaneczka na stoliku I patrzenie samotne. Deszcz siwizną włochatą Omszył zielsko przed chatą, Droga wodą ucieka, Słoto, słoto znużona! Niczym niezastąpiona Samotności człowieka! Swietozar Jeśli morze przypomni - to je każę smagać, Tłuc, batożyć za karę stalowymi pręty! Zbałwani się, zawyje, by litość ubłagać, Zatopi mi, pomstując, ładowne okręty. Jeśli słońce przypomni - wydrę sobie ślepia, Olsnę, włodarz szalony, na jasność promieni! Niech się w ślepocie czarnej tęsknica rozstepia, Dzika jak melancholia słowiańskiej jesieni! A jeśli noc przypomni, noc omdlewająca, Ciepła i jaśminowa, miłością opiła, Gdy mnie słodko w ciemności, drżąca i gorąca, Cielistym ud i ramion uściskiem więziła - - Rozźagwię noc pożarem, włośrie swe zapalę! Pójdę z słońcem w zawody! Dzień urządzę złoty!! I w trzaskawicy ognia zasyczy wspaniale Dumna stolica moja, Złotogród Stuwroty! I na zgliszczach ostanę, oczu tępe szkliwo Utkwiwszy w ziemię macierz... A niewiada po co!... Na sercu mi markotno, w oczach migotliwe Od łez... I tak dzień za dniem... i tak noc za nocą... ...Idą skwarnymi piachy garbiaste wielbłądy, Idą bezcenne, białe elefanty sjamskie, Pstre łupy i daniny niosą mi przez lądy, Tkaniny i wonności, i skarby sezamskie. Ciągną z nałożnicami karawany żmudne, Tysiąc dziewek nubijskich śle nigrycki książę, Sromne to a chutliwe, dzikie to a cudne, Snadź wie ów czamogęby, że za dziewką tążę! A za nimi bez końca tabuny, obozy, Tuczne stada, pojmańce chańskie i sułtańskie, A rżą krewkie rumaki, skrzypią ciężkie wozy, Idą zza siódmych granic w me ziemie słowiańskie... Dźwigają miechy z winem, kryształowe słoje, Kadzidła i balsamy, myrrhy, aloesy, Skrzynie usieręg, pióra puszyste i zbroje, Ciężkie misy ze złota i pękate kiesy. Dźwigają klejnotami nasadzone szaty, Kropiaste skóry, szuby, uprzęże, sajdaki, Korale purpurowe, niewidziane kwiaty I skrzeczące zamorskie dziwolągi-ptaki... Ślą mi pokłony komę wszyscy językowie, Nie waży się wróg żaden dojść pod grodu szańce, Odkąd na miazgę stłukłem skośnookic mrowie I w krwi się ukąpali Połowce-pohańce! Hań, pomnę, jakom ścisnął bachmata kolany, Jak mnie porwał, jak pomknął, ostrogami spięty! A za mną świst, hukanie, furkot chorągwiany I kopyt stutysięcznej konnicy tętenty! I gnali my, jak wichry, choć zmydlonym koniom Krew się ciurkiem sączyła spod ostróg na trawy, A gdzie skoczę - podkowy zwycięstwo mi dzwonią I dudni step szeroki od wodzowej sławy! Gnali my basurmanów, rumak za rumakiem, Świtem nas Don oglądał, a w przedwieczerz Wołga, Bieżał Konczak, wilk szary, a Gzak za Konczakiem, I już chan połowiecki u stóp mi się czołga! A kiedyśwa wracali przez skrwawione pole, I wraże łby na dzidach zatknięte sterczały, Krzyczała mi drużyna, junaki sokole: "Żywię Buj-tur Swietozar, wojewoda wdały!" Obłowiłem się wtedy nie gorszą zdobyczą, Niż rodzic mój, gdy zgromił nad Bałtem Wikingi. Po dziś-dzień liczą ciury (liczą, nie przeliczą!) Chańskie łuki, kolczugi i klejnotne klingi. Skarby moje niezmierne! Błyszczące kamienie! Szmaragdy, chryzolity, jaspisy, diamenty! Perły, gdzie drzemią tajne błękitne płomienie, Muszle, gdzie szumią jeszcze sinych fal lamenty! Jakżem ja was ślicznymi nazywał słowami, Gdyście ogniami lśniły, świetliki czerwcowe! Jakżem ja was miłował! Jakżem igrał wami, Rzucając szczodre garście w wody księżycowe! I zdało mi się wtedy, że się na dnie kłębi Przegibna błyskotliwość złotołuskich wężyc, Że z głębi wodnej w niebo, z nieba do wód głębi Tka siatkę pająk nocy: szaławiła-księżyc!... ...Jasna, słodka i depta, jak majowe rano, Szła do mnie w takie noce na kwietne pościele. Szeptała, tuląc z lękiem główkę ukochaną: "Włodzicze najmilejszy, mój Lele-Halele!" A potem, nagle... z śmiechem, wwijata się we ranie, I jak fala o brzegi bila w moje dało, Włosy jej bursztynowe pachniały tajemnie I od onej wonności serce łomotało! I od onej wonności mgławily się oczy, Wargi wilgotne ssały słodycz nienasytnie, Od jędrnych mlecznych piersi rozsądek się mroczy, A w biodrach, jak jabłonka, z dnia na dzień mi kwitni I wiłem się w jej splotach, jako w sied ryby, Niederpliwy w gorączce, ramionami skuty! A one łaskotania! a one wygiby! A one tajne chwyty, skręty i podrzuty! ...A potem, dysząc dężko, najsłodziej znużony, Leżałem, patrząc w gwiazdy, w srebrnice-mruganki: Zawodziły w jeziorach tęskne Dziwoźony, A w borach - Panny Leśne, nocne miłowania. I roiłem najszczęśniej, że mi moja łada W płodnym łonie już dźwiga godnego dziedzica, Że pójdzie w syna cnota bitewna i włada, Jako i we mnie poszła z wielkiego rodzica! Byłbyś ty, Swietozarzyc, włodarz nad włodarze! Wojewoda piorunów! kniaź na Złotogrodzie! Wicher Huraganowicz! Witeź w krasnej tiarze! Hospodyn purpurowy na słonecznym wschodzie! Ale de skradła maderz i w łonie uniosła, Synu, synu, spodziewo i dumo ojcowa! Wydadzą dębie na świat pokalane trzosta, Cudzołożna de, synu mój święty, wychowa. Albo i rzud dębie, jak pomiot sobaczy, I będziesz rósł bezslawnie, najjaśniejsze czędo! I przeklniesz nieznanego, rodzica w rozpaczy, Gdy de za srom matczyny lżyć ze śmiechem będą! ...Pomnę, gdym niestrzyżonym jeszcze był chlopiędem, Przynieśli wieść tajemną wysłańce od Chazar, Że ze wschodu na pokłon przed jakimś dziedędem Szli trzej włastowie: Melchior, Kacper i Baltazar. Rodzic zasię, częstując chmielnym piwem gości, Śmiał się, czkawiąc i trzęsąc kudłami rudemi "Wierę, szydził pijany, nastały cudnośd: Wżdy z bydłem w chlewie leży kniaź z żydowskiej ziemi!" Ty byś legł, Swietozarzyc, w łabędziej kolebie, A ssałbyś, synu chrobry, piersi gołębiane! Wytulił d je oj dec! wcałował w nie - siebie! Wyhołubil, wypieścił, dzieciątko kochane! Jak bije serce ziemi, sokiem napęczniałe, Tak od całunków moich jara krew w niej bita, A we mnie moc szumiała, jak zboże dostałe, Moc święta miłowania, moc dziewiędosila! Dymem żertw błękitniały leśne uroczyszcza, Brzmiały śpiewem dziękczynnym poświęcone gaje I sprzyjały mej stawie surowe bożyszcza Za miody, za tłustośd, pszenne korowaje! Dziś gniewne bogi w dęby miotają pioruny, Dziś Lęk w sitowiu zżółklym zaczaił się skrycie... Próżno leki raicie mii starce-widuny! Próżno wy, baby, zioła tajne mi warzycie! Wy mi wróćcie te oczy, smętnym stepem tchnące, Glos gędziebny mi wróćcie i różane dłonie! Słyszcie: sławę warn oddam i skarbów tysiące I głowę uwieńczoną, jako rab, przekłonię! O, nie zdzierżę ja bez niej ciebie, hardy mieczu, I na dziadowe włoście puszczę hordy wraże! Łup, Chazarze, Złotogród! Siądź, Pieczyngu, w Gieczu, A ty, psie połowiecki, w starym Krasnojarze! Hej, rumaka dosiędę, grzywy się uczepię I na oślep, na oklep stepowi pojadę!! Niechaj mnie wichry-czarty poniosą po stepie, Niechaj huczą, niech wyją na kniaziową biadę! A ty, drużyno wierna, gdy mnie znajdziesz w polu, Powracając, jak ongi, z zwycięskiej wyprawy, Stypę spraw, miody pijąc a płacząc mnie w bólu, I na pękniętym sercu usyp kurhan sławy!... Symptomat Rozwoju współczesnego miasta Jeden z ważniejszych symtomatów: Kiedy okolica obrasta Sanatoriami dla wariatów. Symfonia o sobie I Maestoso Hej - - - ! Wiatr - wiatr - wiatr - Hej - - - ! Dmie - dmie - dmie - Dmie prosto w twarz, Wieje, wionie, owiewa, Jak prąd ożywczy zalewa, Orzeźwia, ochładza, jak fale, Wiatr - wiatr - wiatr - Idzie człowiek naprzeciw wiatrowi, Idzie młody po szumnej ulicy, Zdjął kapelusz i idzie swobodnie, Idzie człowiek naprzeciw wiatrowi, Śród miliarda "człowieków" - jedyny, Bowiem imię ma swoje i wygląd I nikt w świecie nie jest taki sam! A na imię ma ten młody Julian, A po ojcu i po dziadach Tuwim, Więc to on jest, on, a nie kto inny! Duże kroki robi, kroki pewne, Czuje zgięcia lekkie w nóg przegubach, Lewą rękę wcisnął do kieszeni, Prawą ręką trzyma kij drewniany, I opiera się na twardym kiju, I tak idzie, idzie sobie naprzód, I rozwiewa mu wiatr ciemne włosy, I do siebie się ten młody śmieje, Że tak idzie, idzie sobie naprzód, Że tak dmie mu w twarz rozweseloną Wiatr - wiatr - wiatr... A jak naprzód iść - to jest daleko, To jest cudnie i straszliwie mocno, Bo dal dalą w bezkres się wydłuża I jest prosto, kędy się krok zwróci. A nie będzie ów Młody szedł kołem, Bowiem w linii sobie upodobał, W linii prostej, tyrańsko logicznej, W linii szybkiej, w bezcielesnej linii, Co się rusza, bo Młody się rusza, I posuwa się mądrze, genialnie! A nie zapędź się. Młody, nie zapędź! A poczekaj i rozważ, co czynisz... A posłuchaj-że śmiechu swojego, Jaki dziwny jest, jaki bezbrzeżny, Jak się w tobie gromadnie potęży, Jak zalewa ci duszę szaloną, Jak zaczyna się stężać kamiennie, Jak gruchoce, jak sypie diamenty, Jak bezładnie się w tobie szamoce, Jak pijany, zatacza się w tobie, Skacze, szumne wyprawia brewerie, Jak się łkaniem co chwila zanosi, Jak ci oczy smętnieją, gdy idziesz, Jak się boisz już śmiechu swojego, Kroku zwalniasz, ty Młody, zawzięty, I przystajesz, za serce się chwytasz, I oddychasz, zmęczony, i patrzysz, Jak ucieka dal twoja bezmierna... I faluje ci pierś niespokojna, I tęsknota cię wielka ogarnia, I powoli, powoli, powoli, Coraz głębiej, serdeczniej, swoiściej, Pieśń się budzi w twej duszy, o Młody! Jak kościelna podniosła melodia, Pieśń powstaje wspaniała i smutna, Pieśń o smutku kosmicznym, prastarym... I wróżebne melodie zatkały: Nieukojne, głębokie, ogromne... II Andante I kędyź ty go prowadzisz, Drogo daleka? I czym go cieszysz, radujesz, Drogo strzelista? Ach, w owej dali ogromnej Nikt nań me czeka, Chyba ta jaśń porankowa: Cicha i czysta. I cóż mu, drogo, odpowiesz Na skargę żarna? I czym go, drogo, pocieszysz W smutnym powrocie? Nie wyjdzie nikt na spotkanie Z pieśnią witalną, Jeno się trawy pochylą W wielkiej tęsknocie. A kiedy wróci, strapiony, Z boleścią srogą, Może się będzie oglądał, Czy kto nie czeka! Ach, czym go wtedy pocieszysz, Strzelista drogo? Ach, cóż mu wtedy odpowiesz, Drogo daleka? Symfonia wieków Huczy wieków symfonia hymnem uroczystym: Wryły się w twardej ziemi grudy ostre radia, Brzękły miecze stalowe rozdźwiękiem srebrzystym, Z hukiem ciężkim upadły młoty na kowadła! W bębny wojenne biją! Hej, mocniej! W rytm trwogi! Rozniósł się wielkim echem hymn milionostrunny, Tłumy czarną kurzawą zapełniły drogi, Tętentem kopyt końskich pędzą dzikie Hunny! Miasta płoną! Rzym płonie hm pożogą krwawą Cezarom na uciechę, dla władców pijanych! Strach śmierci! Płacze starców, zagłuszone wrzawą, Zgiełk paniczny w olbrzymich grodach obłąkanych! Z Chrystusami na krzyże! Płoną drzewa stosy! Miserere żałobne... - Ciał płonących swądu! Krwi! Samic! Chleba! Złota! Padają Kolosy W gruzy kamieni z trzaskiem! Sodoma! Dzień Sądu! Hej, silniej! straszniej! groźniej! Walą w mur kilofy! Pękają kotły maszyn! Rewolucje! Mordy! Kataklizmy żywiołów! Wojny! Katastrofy! Zgrzyt rygli czarnych więzień! Żądz buchają hordy! Ryczy Symfonia Wieków! Ryczy pieśń wspaniała! Szalona w groźnym pędzie! Bez kresu! Bez końca! - Hej, Ziemio! I mnie dusza w pieśń się rozśpiewała: "Pędzisz dokoła Słońca, Słońca, Słońca, Słońca!!" Syna poetowego narodziny Prą! Dębowe wrota wywalili, Wysadzili z zawiasów zawory, Rozśpiewali się, roztańczyli, Ni to larwy, ni zapustne zmory, Umaili kwiatami kędziory, Aj, pili snadź! dużo pili! Dmą w piszczałki, tną w grube basetle, Sowizdrzały, łokietki, poczwary, Chochlik, Świstak i Bomta stary, Pan Twardowski i wiedźma na mietle, Żydy, pany, mieszczany i chłopy, Kuse fraki i szerokie popy! A na przedzie kompanii ochoczej Marchołt gruby a sprośny się toczy, Podryguje, opasły, a sapie, Z tłustej brody małmazja mu kapie, Kwiczy, bestia, tańcząc, wywijając, Dylu dylu na badylu grając! A witajcieźe mi, goście mili! A bywajcie mi, śmieszki - wesołki! Hej, pachołki, w rząd ustawić stołki, Warzyć jadło, smażyć mięsa połcie, Będziem jedli, będziem miody pili, A witajdeźe mi, gośde mili! Racz do izby, kochany Marchołcie! Chrzciny u mnie! Chłopak - niech go katy, Tłuścioch pulchny, czerwony, pyzaty, Patrzcie - leży: ślipska wybałuszył, A nadąsał się czegoś, napuszył, Mam ja tęgi frasunek z mołojcem! Hej, Marchołcie, bądź mu chrzestnym ojcem! Śmiał się głośno, kiedy się narodził, A na czole miał wieniec różany; Mleka nie chce - wina piłby dzbany! Ksiądz dobrodziej oglądać go chodził, Mówił, że się Antychryst narodził: Na świat - przyszedł - pomyślcie - pijany! Ksiądz nie ochrzcił - wy mi go ochrzcijde! Toć sto pociech będziem mieli z synem! A za zdrowie jego mocno pijcie, A pokropde go święconym winem, A wykąpcie go w miodnej kąpieli! Herasz diabłu i świętoszkom w Rzymie! Hulaj dusza! Niech się świat weseli! Dionizy będzie mu na imię! Szatnia teatralna Powieszono, zamiast panów, Kapelusze, palta, laski, A panowie w hucznej sali Biją, śmiejąc się, oklaski. O, jak lekko tym wisielcom, Gdy pozbyły się nadzienia! Wiszą błogo, nonszalancko Aż do końca przedstawienia. Między czapką a kołnierzem Wspaniałego generała Nie ma głowy. Jaka szkoda, Że tu głowa nie została! Wyrzuciwszy tłuste ciało Wisi futro wielkopańskie. I wspomina, jak biegało Po pustyni afrykańskiej. Koło futra płaszcz jedwabny W fidrygałach koronkowych Jeszcze dyszy (przez inercję) Od dwóch piersi balonowych. Przy paletku profesorka Tkwi w rękawie sweter żony, Pod nim - mokra parasolka, Nad nim - melon wygnieciony. Gdy się skończy akt ostatni Wielkim wrzaskiem finałowym, Tłum wybiegnie - i do szatni Szturm przypuści gorączkowy. Ale cała garderoba Z szumem złym opuści szatnię, Na widownię się poczołga I obwisłe w krzesłach klapnie. Zmiętoszone, bezforemne Na fotelach się rozłożą, Martwo klaszcząc rękawami Dumnym się kłaniając lożom. A tymczasem służba w szatni Będzie wieszać panów. Niech tak Podyndają. Niech czekają Aż się skończy głuchy spektakl. Szczęście Nieciekaw jestem świata, Ogromnych, pięknych miast: Nie więcej one powiedzą, Jak ten przydrożny chwast. Nieciekaw jestem ludzi, Co nauk zgłębili sto: Wystarczy mi pierwszy lepszy, Wystarczy mi byle kto. I ksiąg nie jestem ciekaw - Możecie ze mnie drwić - Wiem ja bez ksiąg niemało I wiem, co znaczy żyć. Usiadłem sobie pod drzewem, Spokojny jestem i sam - O, Boże! O, szczęście moje! Jakże dziękować Ci mam? Szczęście Kazimierze Iłłakowiczównie Ukąszonemu w serce najłaskawszym żądłem: Szczęściem - posłuchaj, jakim: prawdziwem! prawdziwem! Więc: legendą na co dzień, więc poezji dziwem, Tak pewnym jak kalendarz, a jak tętno ciągłym, Dalej: owocem światła, po ziemsku okrągłym, Wypełniającym żywot, jak płód miłościwy, A jeszcze dodaj uśmiech, ukryty a tkliwy, Z jakim absurd istnienia chłonę ciałem żądnym - Więc cóż ukąszonemu pocałunkiem bożym Więcej szczęścia przysporzy, dalszą dal otworzy, Gdy już wszystko wymodlił i we wszystkim wytrwał? Gwiazdy? Co dzień w nich brodzi jak w wysokim śniegu. Spokój? Jest czas na spokój w wieczystym noclegu. Więc co? Modlitwa. O co? Nie wiem. Lecz modlitwa. Szczury Stefanowi Jaraczowi Złe, zwinne i piskliwe, miliard na jednego, Na mnie, na mnie uwzięły się skrobiące szczury! Z mroku wieków, wysłańce mśdciela tajnego, Wzdłuż rzek przywędrowały rude mokre sznury. I po to snadź płynęły świętymi rzekami, I łożyska Pendżabu zasłały pokotem, By wyczekiwać na mnie co wieczór pod drzwiami I szastnąć w ciemną dziurę straszliwym chrobotem. Pamiętają, przeklęte, że zemstę przyrzekły, Bo skradają się, węsząc ofiarę zamachu, By przez mój krok przeskoczyć z chichotem zaciekłym, Mnie na złość: abym zdrętwiał i zamarł ze strachu! A kiedy drzwi zatrzasnę, kwiczą w nocnej głuszy, Podkop ryją żarłocznie, z zawziętą rozpaczą... A gdy usnę struchlały, zacisnąwszy uszy, Długie, kosmate szczury przez moje sny skaczą. Za skarby do pustego nie wejdę pokoju, Bo szczur szurgnie spod szafy lub z sąsiedniej sali, Szczur jest w każdej szufladzie, gotowy do boju: Skoczy na pierś i szczeknie, i ciężko się zwali. Wysoko na firance czeka uwieszony, przykucnie pod poduszką, w nogach łóżka legnie, Rankiem - z buta, z rękawa wymknie się spłoszony, I szczur - szczur - szczur po ciele truchcikiem przebiegnie. A gdy księżyc-fantasta zamajaczy w górze, Cienie swe, jak jaskółki, strumieniąc ze ściany, Szczur wychodzi żerować na srebrne podwórze, W martwym słupie miesiąca jak zaczarowany. A za nim drugi, trzeci... poważnie, mistycznie, Kładą się, łby podnoszą i sterczą, jak grzyby... Muszę wstać, zapatrzony, kroczę lunatycznie I sztywne oczy wlepiam w księżycowe szyby... I patrzymy na siebie w tę jasną noc letnią, Trwoźni i natężeni nienawiścią dziką, Błagają mnie oczyma, abym wyszedł z fletnią, A one pójdą - pójdą za moją muzyką... - Wiem, podłe, co knujecie! Wyjdą hufce szczurze, Ze wszystkich piwnic miasta na wierzch się wyskrobią, Pójdą za-nią piosneczką, lecz nagle, przy murze, Splączą się ze mną, spiętrzą- i tam swoje zrobią! Przyprą mnie ogoniastą, pazurzystą falą, Jak w sieć schwyci mnie czarny potwór tysiącgłowy, Szczepione, rozjątrzone naziem mnie powalą I dokonają, piszcząc, zemsty popiołowej! Tak spełnią czyn wyśniony. Potem - ruszy lądem Zwycięska dżumonośców armia ku wybrzeżom, Zakryje sobą wody i z rzek świętych prądem Popłynie tryumfalnie ku pradawnym leżom. Szofer i gość Zatoczyłem się ulicą szeroką I do auta: "Niech pan jedzie..." I nie wiem, Nagle nie wiem po prostu, dokąd. "Wszystko jedno. Niech pan jedzie niebem." Szoferowi pijak nie nowina, Spojrzał w rynek gwiaździsty nad miastem: "Dobra jest!" - Wielkie skrzydła rozwinął I jak wyrwie w kawalerską jazdę! Pędzi auto po zawrotach nieba, Archanielsko trąbi na zakrętach, A gość senny kiwa się i śpiewa Niepojęte dla szofera lamenty. Śpiewa tak: "Z mego okna w ziemskim domu Skrawek nieba widać szary i wąski I marznące na nim nieruchomo Czarne marcowe gałązki". I tak jeszcze śpiewa: "Czegóż więcej W ziemskim domu człowiekowi trzeba?... (Śpiewa płacząc, załamując ręce) ...Prócz gałązki i kawałka nieba?" "Ach, mój Panie (śpiewa), ja tę strofę Tobie, Panie, do Twojej melodii..." - A to gość mi się trafił-mruczy szofer - A to gość... Do szofera się modli... Sztab I Puste, ciche, bezludne ulice. Noc. Blask biały elektrycznych lamp. Cicho. Lampy świecą, jak srebrne księżyce I poświatę na chodniki leją, Błyszczą szyny, a domy bieleją, Domy równe, wysokie, milczące. Z tej strony rząd-i z drugiej rząd. A z dali, z dalekiego krańca, Z dalekiego rynku u wylotu, Pędzą czerwono-złote słońca, Pędzą cicho. - Coraz większe. (Suną bez szelestu.) - Coraz bliżej. (Snopy światła niosą.) - Coraz szybciej. (Psswiu-u! pswiu-u-u!) Trąbka: tru-tu-tu-tu! Elegancko, elastycznie przemknęły, Zostawiły swąd i dym białawy, Zostawiły w oczach poblask krwawy, Zniknęly. II Czternaście samochodów otwartych, A piętnasty, zamknięty, na przedzie, Popędziły szosą wyboistą. Sztab na pozycje jedzie. W pierwszym dwaj siwi i dwaj młodzi. Milczą. Palą. W innych - sami młodzi, Wyjeżdżają na pozycje z Łodzi, Na front, gdzie armaty walą, Gdzie trejkocą piekielne maszyny, Gęsto warczą twarde karabiny... Pędzą. III Siedzieli przy stołach, schyleni Nad mapami, planami wielkiemi, I pisali, kreślili, znużeni, Gorączkowo, twórczo zamyśleni: "Cembrowice", "Żelazna", "Makówek", Trzeci korpus na zachód, do Płońska, Do ataku dywizja dragońska, Von Borgovius z swym pułkiem niech wraca, Von Kolmacky niech czeka w Miedzinie, Wrzała praca, gorączkowa praca, Pukał, stukał aparat na stole, Dzwonił cicho dyskretny telefon: "Osaczeni. Sześć. Osiem. A. - w kole", Na pasemku literki skakały, Chorągiewki na mapach sterczały, To szły naprzód, to w tył, to w półkole... ...Pukał, stukał aparat na stole. IV Nagle - siwy z purpurowym lampasem Zmarszczył brwi, do ust palec przyłożył, Suchą dłonią mocniej ścisnął słuchawkę... W aparacie coś pękło z hałasem, Zabębniło, zadudniło, zadrżało, (W młodych serce zamarło, omdlało, Wznieśli oczy i wparli w siwego - - -) "Meine Herren, die Linie durchbrochen..." (Dolna warga, jak wprawiona w drgawkę) - Coś cisnęło się nagłym popłochem!- Ktoś na mapie czerwonym ołówkiem Krąg nakreślił nad samym Makówkiem, Ktoś papiery pakował do teki, Ktoś gdzieś krzyknął, ktoś bardzo daleki, Jakiś wzrok, jakiś gest, jakieś słowo- ...Ktoś pospiesznie przekładał przez ramię W futerale lornetkę polową... Sztandar Prawda, prawda, czarnoleski Janie: "Serce roście patrząc na te czasy!" Tętnem krwi czerwono-chorągwianej Zaszumiały nasze miasta jak lasy. Jakaż miała się odezwać Muza Prócz tej jednej - bojowej, piosennej? Jakiż kwiat mógł wybuchnąć na gruzach, Jeśli nie ten pnącz czerwonopienny? I dlatego ze stolicą rosnę, I po piętrach jej wspinam się kwieciem. A ojczyzny mojej wielką wiosnę Jako sztandar wznoszę nad stuleciem. Taki sztandar, że ziemię okryje, Taki sztandar, że w wieki ponosi, I gdziekolwiek jego drzewce wbiję, Tam początek będzie ziemskiej osi. Sztuka Najgłębszą głębią ducha, gdzie majestat boży Ukrył cel ostateczny: wielkie Zrozumienie, Gdzie doczesność nie trafia, przeciwność nie trwoży, A głębia sobą żyje jak mądre milczenie - Najgłębszą głębią ducha zrozumiałem życie, I już się myśli moje złego nie ulękną, Nie pragnąc cnoty jawnie ani grzechu skrycie I nie wiedząc, co znaczy brzydota i piękno. Lecz jeżeli mi w duszy sen zakwita czysty, Tęskniąc ku pięknu słońca, marmuru i kwiatów, Doskonałości ładu - idei Artysty - Ujmującej harmonią świat i świat zaświatów: Wtedy się Miłość moja na wszechświat rozpływa, A piękno mistrzów - bożą staje się nauką, I dusza w zachwyceniu natchnionym przyzywa Ciebie, Dziewczyno moja, nieśmiertelna Sztuko! Śląsk śpiewa Słyszycie, jak huczą młoty, Turbiny turkotem trajkocą? Pracują dniem i nocą. Wre głuchy rytm roboty.Dymią się bure kominy, Piece hutnicze płoną, Dudnią, dudnią maszyny, Łuną palenisk czerwoną Czarna zasnuwa się dal. Śląsk śpiewa, Głos ma węgiel i stal:W trzewiach ziemi rytm twardy, Głucho walą kilofy, oskardy, Stuk uparty, łomot w skały Ziemi hardej wyrywa kawały. Na dół, do góry, Do góry, na dół, W grób sztolni, W mroczny padół.Dźwigają czarne kamienne plony Ludzie podziemni, śląskie pierony. Windy, świdry jeżdżą ze zgrzytem, Wiercą, rąbią w ziemi rozrytej, Węgiel, węgiel niosą z głębiny Na żer spragnionej ruchu maszyny. Maszyna śpiewa:Już, już drgnęłam, żyję, Już, już motorem biję. Ogniem błysnął pęd - duch, Zawył, świsnął ruch-ruch, Świst, świst, łoskot stalowy, Zgrzyt, zgrzyt, równy, miarowy. Koła wzębione w zębate szyny, Tłoki - pompy, tłoki - turbiny, Drgają raźnym rytmem żelaznym...Warczy, turkoce serce maszyny. Ślepcy Ślepi chodzą zachwyceni, Uśmiechnięci jak święci, Z kółeczkiem słońca w pamięci, W swoje dziecinne niebiosa wpatrzeni. Przez okulary granatowe Świat płynie taśmą świetlnych plam. Bez okularów granatowych Jest taki sam. Pochylają na bok głowę, Kijkiem w bruk: puk puk, Kijkiem w ścianę: stuk stuk, Tu latarnia, tu próg. Idą do restauracji Grać na skrzypcach przy kolacji, Uśmiechnięci jak święci, Za życia wniebowzięci, Puk puk, stuk stuk, Przeprowadźcie tylko przez róg, Tam trzeba skręcić, Potem trzeba uderzyć W pustkę czterech bram, Po czwartej - osiem kroków odmierzyć, Nacisnąć klamkę krzywą, Buchnie ciepło i piwo: To właśnie tam. Śmiech październikowy Tak jakoś polsko, słonecznie i smętnie Sypią się liście złociste z drzew, Z mądrą powagą, jak gdyby odświętnie, Nucą ostatni, jesienny śpiew... Kłonią się szczyty wysokich akacji Duma spokojnie pożółkły park, Szumi w nim cichy żal rezygnacji Echem wstydliwych, łagodnych skarg... Ja zaś, tęsknoty zebrawszy swe skrzętnie, W rytm je dostrajam do rzewnych ech: Tak jakoś polsko, słonecznie i smętnie Budzi się we mnie dziecinny śmiech... Śmierć Przyniósł jej kwiaty o jesieni, (Mój Boże...)Tuberozy przyniósł jej śmiertelne. I byli w miłość zapatrzeni, (Mój Boże...)W jakieś wielkie szczęście niepodzielne. Mówiła: Zostań, zostań ze mną, (Mój Boże...)Będę twoją w tę noc, mój jedyny! Będziemy sami nocą ciemną, (Mój Boże...)Będą dzisiaj nasze zaślubiny... Zamknę drzwi, nie będzie słychać, (Mój Boże...)Że tu jest mój miły Narzeczony... A gdy poszła drzwi zamykać, (Mój Boże!!!)Ktoś je mocno szarpnął z drugiej strony. Śmierć l Chmur schorzałych szare cielska Nudę sypią na ulicę. Siwa śmierć obywatelska Puka w stęchle okiennice. Szyby drżą umorusane, Jakieś szare, jakieś mgliste, Domy smutne, drzewa pijane, A zmiłuj się, Jezu Chryste! Duszą chmury, jak widziadło... Płot-staruszek się pochyla, Deszcz, wichrzaste czupiradło, Zacznie padać lada chwila. Ze spiekoty zżółkły zielska, Co pod płotem w piachu rosną, Siwa śmierć obywatelska Jakoś minę ma żałosną. Płot-staruszek z śmiercią gwarzy... Czeka listu panna-młoda, Pan aptekarz ziółka warzy, Ostrzy brzytwy golibroda. 2 Suną miastem jakieś strachy, Nuda się po domach włóczy... Ksiądz z doktorem grają w szachy, Doktor sapie, ksiądz coś mruczy. A w pokoju smętek chodzi, W kąty zerka, w gratach szuka-- - A wyjrzyj no pan dobrodziej, Co za licho w okna puka... "Tere-fere..." - Niby-niby... "Szach królowi..." - Jest osłonka... "Jeszcze raz..." - A nawet gdyby... "Zaraz, zaraz-biorę pionka..." Grają, bają, a śmierć czeka, A śmierć siedzi koło plota, Jeszcze myśli, jeszcze zwleka, Ruszyć się jej nie ochota. "Ślicznie, ślicznie, idzie konik..." - Idzie wieża... "Konik capie!..." I coś mruczy ksiądz kanonik, A pan doktor ciągle sapie. 3 "Czemuś oczki zapłakała, Moja Ty-y-y kochanko miła?" - Rosła w polu brzózka biała, Brzózkę burza powaliła... Kumo, kumo, czas do dzieła! Błysło... hukło... Deszcz już bryzga... Śmierć pod boki się ujęła I do płotu się umizga. ...Chmur schorzałych szare cielska Strugi sączą na ulicę, Siwa śmierć obywatelska Puka w stęchłe okiennice. - Dobrodzieju, ktoś tam puka... (Doktor księdzu pionka bierze) "A niech puka, a niech stuka! Eskulapem, biorę wieżę!" - Dobrodzieju, ano trudno, Zagapiłem się maleńko! Twoja partia... (Nudno... nudno...) "Daj no wina, Marysieńko!" 4 A śmierć śmieje się, chichoce, Taka straszna, taka blada... Ku sąsiedzkiej starej kwoce Czarna suka się podkrada... Hyc!-skoczyła. Dusi gardło, Łypie ślepskiem stara suka... "Mój doktorze... dech mi sparło..." - Dobrodzieju, ktoś tam puka... "A niech puka! Nie otworzę! Pijmy-nasza przyjacielska!!" (Moknie siwa śmierć na dworze, Moknie śmierć obywatelska.) A pan doktor zbladł na twarzy: - Księże, księże, do modlitwy! (Pan aptekarz ziółka warzy, Golibroda ostrzy brzytwy.) Drzewa jęczą, drzewa mokną, Ktoś tam płacze, ktoś tam biada. I skoczyła śmierć przez okno, Taka straszna, taka blada... Śmierć Jak brzytwą masło, tak przetnie mózg; Jak kamień w wodę - cicho: plusk... Śmierć miejska Utarło się śród ludzi mniemanie, że wygląda ona jak szkielet, czyli kościotrup. Zbielałe piszczele i czaszka z wyszczerzonym pyskiem: oto jej zjawa pono. (Długie ręce, przyciskające kosę do ziejącej pustką klatki torsu, układają się wtedy z humorem w pozę wstydliwej Venus Medycejskiej.) W tej postaci widziałem ją raz jeden tylko: pod okrągłym stolikiem kawiarnianych śpiochów. Ci niedołężni, astmatyczni złośliwcy, schcrlali ślepcy, pogrążeni w zadymioną, rozsiekaną atmosferę, której kolor graniczył już z bólem głowy, te śpiochy i szczochy, schylone nad mętną, wystygłą herbatą, cała ta załzawiona i kaszląca brać z godną zastanowienia nonszalancją szurgała pod stołem starymi nogami, każdy nieostrożny ruch mógł przecież tę rozchichotaną kostuchę zamienić w kupę kości, rozsypałaby się z chrzęstem, żałośnie. Raz jeden tylko, powtarzam, widziałem ją w tej postaci. A chcę właśnie powiedzieć, że ma ona, chytra, najrozmaitsze maski, z których jedna najbardziej mnie zastanowiła. W duszne, rozpalone dnie wlecze się ulicą i sapie. Jest to wtedy tłusta, rozlazła baba, skwarna Śmierć Miejska, z czerwoną, jak piwonia, błyszczącą twarzą. Poznaję ją natychmiast po rybich oczach i ociężałych ruchach nóg w rudych pończochach. Więcej nic o niej nie wiem, gdyż nie odważyłbym się jej śledzić. Przechodzę zwykle szybko, z udaną obojętnością, nie oglądam się. Wiem jednak, że ona przystaje wtedy, odwraca się powoli i długo patrzy za mną bezmyślnie-kobiecym wzrokiem. Ulice zaś są prawie puste, wymiecione skwarem. Śmierć nad głowami Rozciągnęła się nuda nad nami, Zatroskały się serca okrutnie, Bo poczuliśmy śmierć nad głowami: Zaszumiała tak cicho... tak smutnie... Z ciemnych ulic wracamy do domu I coś korci nas, w duszach nurtuje, Nie mówimy o niczym nikomu. Samo stanie się. Każdy poczuje. ...Siedzą chmurni, stroskani przy świecach, I my przy nich siadamy w milczeniu, Nagle... ciarki przebiegną po plecach...!! Cisza. Każdy utonął w wspomnieniu. O, powiedzmy choć! O, już nie kryjmy! O, zapłaczmy głęboko, rozpacznie! ...Później snem białośnieżnym zaśnijmy, Może miłość znów śnić nam się zacznie... Może serca nam pękną z żałości, Żeśmy byli tak bardzo szczęśliwi! Żeśmy żyć nie umieli w miłości! Może rozpacz nas, rozpacz ożywi!! ...Ale siedzą stroskani okrutnie, I my z nimi, i nuda nad nami... Zaszumiała nam cicho i smutnie, Zaszumiała nam Śmierć nad głowami. Śmierdziel Przyszedł śmierdziel do ogrodu I stwierdził, Że się ktoś dopuścił smrodu, Bo śmierdzi. Stanął śmierdziel, żeby fakt ten Ustalić I cos w związku z tym nietaktem Uchwalić. Więc się śmierdziel zebrał licznie W drzew cieniu, Protestując energicznie W imieniu. Potem ruszył po ogrodzie Pochodem, Krzycząc: "Hańba! Precz, narodzie, Ze smrodem!" Krzyczał, ryczał, ducha sławił (Nie ciało), Ale gdzie się tylko zjawił - Śmierdziało. Z tego morał się wywodzi Dla wielu: Nie protestuj, gdy sam smrodzisz, Śmierdzielu. Światło W szkło stopione z alununium Blask wbarwiłeś neonowy, W szkle elektron karminowy Ostro lata bystrą linią. Światłu w szkle jak w domu własnym, Prąd w metalu jak w ojczyźnie, I spławione, jedne, bliźnie, Wiją się w łożysku jasnym. I ta sama moc rodzima, Krwista, krewna więź zaciekła, Oczy me wtopione trzyma W rubinowym biegu reklam. I to samo wino ognia W rurkach żywych żył ukryto. Pędż, radosna! goń, przewodnia! Muzo bystra, Elektryto! Świetliki Ach, gwiezdna, wonna, świętojańska, Ciemnozielona noc słowiańska. Niosą mnie lekko smętnolice, Bogunki ciche - Wspomiennice. W paprociach błyski lśnią księżyczne, Świecą fiolety fosforyczne. Na konwalijne nocne smętki Zapuszczam długie złote wędki. Niosą mnie lekko Wspomiennice, Zarzucę wędkę - ognik schwycę. Aż noc mnie w sieć gwiaździstą złowi... "Komu ja jadę? - Księżycowi". Święto Zdarza się czasem w mieście dzień złoty, słoneczny, Piękny-jak sklep z kwiatami, lecz zły jak roboczy Dzień, bo swym blaskiem razi spracowane oczy I przypomina: "Jutro!"-dzień pracy konieczny. Na ulice wychodzi gwarny tłum świąteczny, Ubrany w co ma lepsze, roi się ochoczy, Jaskrawością pstrą razi, tłoczy się i tłoczy, Tłum powszedni, wulgarny, miast pachołek wieczny. Idą dziewczyny brzydkie, spragnione rozpusty, Fryzjerzy, robotnicy, ludzie szarzy, mami. Ojcowie bladych rodzin, z szynku do karciami... Lecz jakże bezcelowy, jak okropnie pusty Będzie im po zabawie świat! "Jutro!"... Ulica Dziwna, jak w okularach złotych ulicznica. Świt Tu bliziutko - coś zawołało, A daleko - odróżowiało. Nie wiem co, bo ni to ni owo, Na ćwierć ptasio, na trzy ćwierci różowo. Szeptem przeszto tuź-tuż w sitowiu, Zaliśdło liśćmi w listowiu I rozniosło się, i frunęło, I po stawie ogniem huknęło. Tak i nie Już mi jest wszystko jedno, Czy powiesz "nie", czy "tak", Jeno mi Gębie bardzo brak! Jeno mi Ciebie strasznie brak! ... Żal gnębi duszę mą biedną. Ach przyznam Ci się - muszę! - Że wolę "nie" niż "tak"!... Ale mi Ciebie bardzo brak, Ale mi Ciebie strasznie brak!! ... Żal gnębi biedną mą duszę. A w serce coraz głębiej Wpija się rdzawy hak - I tak mi Ciebie bardzo brak!! I tak mi Ciebie strasznie brak!!! ... Żal biedną duszę mą gnębi. Tamtą chwilą Tamtą chwilą, Niedodeczną a natarczywą w tajemniczości, Rozdarłaś mi wieczność moją Na zawsze już, na zawsze... (Piętrzą się marmurowe akordy żałobne) pieśni: "Stała mi się wielka krzywda...") - Stała mi się straszna krzywda, Gdziekolwiek pójdę, Będzie się absurd-tryumf wrzynał w bezsilny mózg, W puste nic biję złymi pięśćmi I mruczę tak śmiesznie: - Stała mi się wielka krzywda, Rozdarłaś mi wieczność tamtą chwilą, O, moja jedyna!Mruczę, chodząc echowymi krokami po ciemnym pokoju, W nagiej, wypukłej nocy, O moja święta! Taniec Skoczył stołek do wiaderka, Zaprosił je do oberka, Dzbanek z półki - hyc na ziemię: "Ja nie gorszy! Poproś-że mię!" A za dzbankiem talerz skoczył, Dokoluśka się potoczył, Piec, choć grubas, złapał kija I ochoczo z nim wywija. Biedna miotła w kącie stoi, Też by chciała, lecz się boi, Bo jak w tańcu się rozluźni, To ją będą zbierać później. Tańczy skrzynia i siekiera, Aż się miotle na płacz zbiera, Już nie może ustać dłużej I tak pląsa, że się kurzy. Teatr Jest amant kanciasty, krawiecki manekin I chudy nieboszczyk i głupi arlekłn, I jeden zdziwiony w kąciku. Dlaczego pan płacze? No niech pan przestanie! Nie można, doprawdy... -"Panowie i panie, Ja cierpię!..."-(I zastygł w okrzyku.) Kostusia-chichotka zza kulis się śmieje... Pan blednie? Drobnostka! Tak zwykle się dzieje! Pan serio uwierzył? to kpiny! O... ten się zakrada... już stoi przy ścianie I nożem rozpruwa frakowe ubranie - - - Ach, patrzcie, trociny! trociny! Temat Sypkim puchem z rozprutej pierzyny podniebnej Wyfrunęły, kołując, lotne śnieżne płatki. I o tym wiersz napisać? Choć miły, choć gładki, Lecz z łaski nieproszonej, bo komu potrzebny? Może, gdybym miał synka, dziecko zabobonne, Pierwszym strachem wpatrzone w śnieżycę zawiłą, Napisałbym dla niego tę nieprawdę miłą. A tak - lepiej przemilczeć. Popatrzę. Zapomnę. Temperatura W termometrze rtęcią, W kręgosłupie śmiercią Coraz wyżej się wspina. Już zaraz się nie zmieści, Pod kark i za czterdzieści Podnosić się zaczyna. Czterdziestoma i dwoma Linia nagła i stroma Góruje na wykresie. Rysują mi śmierć własną: Kanciaste górskie pasmo, Co na przepaści rwie się. Czterdziestoma i trzema, Szczytem, którego nie ma, Wbiło się w czaszkę nieba. Strząsnęli rtęć przemocą, Oblekli góry nocą I dosyć, i nic już nie trzeba. Teofania Idziesz! Przeczuwam Ciebie! Jak daleka łuna Czerwieni się olbrzymia moc błyskawicowa! Widzę cię, święta moja wizjo złotostruna! Widzę cię - świtasz - idziesz, o Poezjo Nowa! Choć nie dostrzegłem jeszcze twojego oblicza, Z którego Bogiem tryśnie wieków treść ukryta, Wiem, że będziesz szalona, będziesz tajemnicza, O Duszo, która idziesz, w której przyszłość świta! A będzie ci na imię groźnie, twórczo: "Jestem"! Obejmiesz sobą wszystko, tyrańska, potworna! I objawisz się światu - Ognia Manifestem: - Przyszłam po sny szaleńców, ksieni niepokorna! Teogonia W imię ojca i syna, z których się duch poczyna, Opowiadajmy dzieje. Ojciec chmurzyska ganiał, mroczne bydło poskramiał I kosmate zawieje. Ugory nocne orał, z czarniachami się porał, Karczował uroczyska. Straszny był, niewidomy - i gromy-niebołomy W otchłanie miotał z pyska. Przez moczary ciemności brnął w zawziętej pewności, Że praca niedaremna. Wył, huczał małowiele: miliard lat; aż w niedzielę Sfolgowała noc ciemna. Stary się spać zawalił, a już Młodzianek w dali Prześwitywał złotawie. Rumieńcem płonił wody, nazieleniał ogrody Ku onej przyszłej sprawie. Nazieleniał, rumienił, promieniał, blaskiem mienił, Jak to do dzisiaj czyni. Światłość ciepłą nasila - fala się rozchyla, I wypływa bogini. W imię ojca i syna, z których się duch poczyna, Opowiedzieliśmy dzieje. Kwiat pachnie, słońce świeci, rodzice miłują dzieci I dziewczyna się śmieje. Tęsknota Uparła się moja tęsknota, Uparł się dziki mój żal, Że muszę ciebie zobaczyć. A była słota jesienna, Słota... (Litość miej! Wyjdź!) Pod oknami twoimi chodziłem, (Rozpaczy kamienna!) I z żalu wyłem, jak pies! Bo uparła się moja tęsknota, Bo uparł się dziki mój żal, Że muszę ciebie zobaczyć... Trzeba było się chyba zsobaczyć: Upokorzyć się prośbą haniebną, Iść tam do ciebie-prosić!! Co? Na klęczkach cię błagać, Wstyd najstraszniejszy znosić! Tego chcesz? - Byś mnie pogardą zaczęła smagać, Dziewko!! Bym ryczał, skamlał jak zwierz: Litość miej!! A tobie, psiakrew, nieochota! A tobie w rozpaczy mej Przeszkadza słota: Mokro... mgła... chlupot błota!... ...A uparła się moja tęsknota, A uparła się moja tęsknota!... * * * To było tak: w ciemności nocy Z gałązki wylazł żywy pączek. Rozklejał się, ptakami kwiląc; O świcie - westchnął. To byl początek. Godzinę blisko się dokwiecał, Leniwie drzemiąc w ciepłej wiośnie. Ciągnęły go z lepkiego gniazdka Kwieciste ptaki coraz głośniej. Godzinę blisko się upierzał, Barw upatrując po ogrodzie. Wyciągał go z zawięzi miekkiej Skrzydlaty wietrzyk coraz słodziej. O, patrz, jak biją się o ciebie, Złączone w jeden zgiełk pstrokaty: Ptaki świergotem coraz tkliwszym, Coraz żarliwszą wonią kwiaty! Bezimiennego cię rozdwaja W dwa cudy jedna twórcza siła, I drży pod toba niespokojna Gałązka, która się powiła. Wiec kto? wiec jak? Zawiało chłodem. Czy ptak? czy kwiat? I gwar zamiera, I rozpaczliwy strach istnienia, W struchlałym sercu świata wzbiera. Wtedy zerwałem go z gałęzi Jak pierworodny owoc z drzewa: I bardzo slodką wonią dyszy, I bardzo smutne wiersze śpiewa. Toast Generałowie dzielnie się bili, Generałowie - zwyciężyli. Sławiąc zwycięstwo, pijmy ich zdrowie: Hurra, niech żyją generałowie! Demonicznego i żydowskiego Żywcem schwytali Kominternego, Łeb mu ucięli, jak ciosem brzytwy! Inaczej - rządziłby Europą Zydby. Żądło wyrwali uciętej głowie. Hurra, niech żyj ą generałowie! Dwie Lejby (Trocki oraz Blum Żydus) Giewałt, krzyknęły, aj waj wusydus? Się przewrócnęli na obie nogi I poszli płakać do synagogi! A my, panowie, wiwat, panowie! Hurra, niech żyją generałowie! Towarzysze wspólnej doli Towarzysze wspólnej doli, Robotnicy dobrej woli, Budujemy wspólny dom W maju, który nas zespolił. Budujemy twierdzę twierdz, My, roboczych rąk miliony I miliony prostych serc, W jedno serce połączonych. Idzie szereg za szeregiem, Dźwiga gruz warszawskich cegieł, Bije z drzew wesoły maj, Idzie zew przez cały kraj. Budujemy piękny dwór Naszej nowej polskiej wiośnie, Gdy się cegła z cegłą zrośnie, Będzie z cegieł twardy mur. Tragedia nad jeziorem Niebo wybite draperią chmurną, Niebo w akordach, w gniewie aniołów. O, nie jeziorem być tobie, urno Niepomyślanych wielkich popiołów. Działy się tutaj olbrzymie rzeczy, Walki natchnione, pasje szalone, I tak zastygło od tysiącwieczy Nierozwiązane, niewyrażone. I tylko wietrzyk przyćmiony wieje Lekko i strasznie, jak płaszcz upiorny, I samobójcza skała czernieje Cieniem kamiennym w głębi jeziornej. Szekspirze! Nie ma już ludzkiej męki! Skale żałobnej krzyknij: "Milady!" I tym okrzykiem, i gestem ręki Zacznij akt piąty niemej tragedii. Rozwiąż tej ciszy ksztahy potworne I wyzwól głazy z oków cierpienia! Chórem tragicznym daj nową formę Znieruchomiałej burzy milczenia. Trawa Trawo, trawo do kolan! Podnieś mi się do czoła, Zęby myślom nie było Ani mnie, ani pola, Żebym ja się ubielił, Przekwiccil do rdzenia kości I już się nie oddzielił Słowami od twej świeżości. Abym tobie i sobie Jednym imieniem mówił: Albo obojgu - trawa, Albo obojgu - tuwim. Treść Widząc, jak często zapominasz o gorejącej treści zdarzeń (a treść, w nawiasie zauważę, to rdzeń, to pierwień, to przyczyna); widząc, jak często oceany traktujesz jak zbiorniki wody, nalanej przez kuchenne krany dla twej wygody czy przygody; jak degradujesz wicher serca do rangi cugu, więc - kaprala, na step tęsknoty mej się zwala; wreszcie... Lecz hord i huraganów na dłoni przecież nie pokażę! Więc przy tym liściu się zastanów nad gorejącą treścią zdarzeń. Bo on, poczęty w grobach ziemi przyczyną czułą i milczącą, w bezdziejach już się prazielcnił zdarzenia treścią gorejącą. Bo on, konając na mej dłoni, do dzisiaj kipi w swej kolebce: wrzątkiem idei szmaragdowej, co, niezgaszona, w liściach szepce; o łonie szepce, gdzie ów płomień zatlił się pierwszą o nim wieścią... O, i ty zaszum liśćmi wspomnień nad gorejącą zdarzeń treścią! Słowem: gdy krzyk mój nad tym grzechem uśmiechem zbywasz, wzgardą drwiącą: nie mnie znieważasz tym uśmiechem, lecz treść zdarzenia gorejącą, lecz treść Stworzenia gorejącą! Trud Tak w sobie wzniecać śmierć jak ja! Naświetlać się jej blaskiem zimnym I w huku jaskrawego dnia Śmiertelnie ziębnąć w świecie innym! Tak martwo patrzyć w smutny punkt, Gdzie sen z wiecznością się przecina, I tam, gdzie drży pustynia sina, Pod każdą chwilą tracić grunt. I tam, gdzie brak już ludzkich słów, O dźwięczny trud się jeszcze kusić! Z popiołów żywy kwiat wydusić, Ze szczęścia skonać - i cierpieć znów. Trudny rachunek Szły raz drogą trzy kaczuszki, Grzeczne, że aż miło: Pierwsza biała, druga czarna, A trzeciej nie było. Na spotkanie tym kaczuszkom Dwie znajome wyszły: Pierwsza z krzaków, druga z sieni, Trzecia prosto z Wisły. Aż tu jeszcze jedna idzie Bardzo wesolutka, Idzie sobie, podskakuje, A ta druga - smutna. Siadły wszystkie na ławeczce, Wtem dziewiąta krzyczy: "Pięć nas było, a jest osiem! Kto nas wreszcie zliczy?" Na to mówi jej ta trzecia: "Sprawa bardzo trudna! Wyszłam pierwsza, przyszłam szósta, Teraz jestem siódma!" I nie mogły się doliczyć, Nic nie wyszło z tego, Więc do domu, choć to kaczki, Wróciły gęsiego. Trudy najowe Trzeba kochać po majowemu, Jak najgłupiej i jak najprościej, Cierpieć, ginąć, nie wiedząc czemu, Nie dla ciebie, lecz dla miłości. Zaplątany w zabawę bzową, Musisz w gąszczu wikłać się rośnym I roztrącać węszącą głową Zgiełk i trzepot wesołej wiosny. Nocą długo kochać w ogrodzie, Potem spacer w mrok samotności, Wolno, smutnie, bo tak się chodzi Za pogrzebem swojej młodości. I tak krocząc za karawanem Umajonym szczęściem zielonem, Mruczeć głupstwa nieporównane, Głupstwa niczym niezastąpione. Trzy lata Jeden dzień listopada leży na podwórzu, owinięty w zeszłoroczną swoją gazetę. Dzień leży od zeszłego roku w śmiertelnej swojej koszuli: ta sama data. Dzisiaj ma rocznicę. Nazywa się: 26. XI. 1930. Przez cały czas nie zmieniał tych liczb. Wyrzucono go kiedyś przez okno. Nie kiedyś, ale właśnie 26. XI. 1930. Gazeta jest przemoknięta, ale dostrzeżesz jeszcze datę: 26. XI. 1929. Zawinięto dzień w zeszłoroczną jego gazetę i wyrzucono. A dzisiaj mają rocznicę: i dzień, i gazeta. Dziś: 26. XI. 1931. Dzień - pierwszą, gazeta - drugą. Rocznicę narodzin, śmierci, wyrzucenia. Patrzę na to przez okno - ja, pośmiertny. Trzy wiersze o fryzjerze 1 Bohater Mohikanin komfortu, lustro w śniadej ramie, Mgławi się w tej fryzjerni błękitnym oparem. Wyblakłymi barwami wiecznie się w nim łamie Plakat fiksatuaru z węgierskim huzarem. Dawno umarły landszaft - dziewczyna z myśliwym - W deseń swą interpunkcją ozdobiły muchy. Na kiju wisi sztandar nudy dokuczliwy: Odwiecznie zeszłoroczny, zdarty numer "Muchy". Szczerbaty grzebień, szczotka, staruszka łysawa, Pędzel emeryt w zżółkłej oprawie niklowej - Wszystko martwe. Na życie jedynie zakrawa Astmatyczny rozpylacz wonnej wody bzowej. Z tej to krynicy wiosny bohater mój pryska Na swój przedział, smarując go fiksatuarem. A patrząc na wspaniałe huzarskie wąsiska Marzy, że będzie kiedyś węgierskim huzarem. 2 Ukochana Kiedy wieczorem siada na szarej pościeli, Wsparty na łokciach, długo w kąt pokoju patrzy I marzy o słonecznej majowej niedzieli, Gdy z bukietem róż w ręku pięknie się oświadczy. W glansowanych buciskach, orderach, mundurze, Dzwoniąc szablą, przed panną uchyli kolana. Widzi kółka rumieńców, rybie oczy duże I biust - dwie wielkie kule. Oto ukochana. Ach, pod rękę z nią kroczy przez rynek miasteczka, Z wymyśloną, okrągłą, malowaną lalą, A z okna zakochana i zazdrosna mieszczka Patrzy, jak mu w lakierach dwa słońca się palą. Oto teatr - marzenie - manekin miłości, On, huzar czarnobrewy, z cudem złotowłosym! I wtem budzi się. Gwiżdże. I nie bez żałości Przygląda się swym biednym, krzywym nogom bosym. 3 Śpiew z galerii "Ciałem przez balustradę strasznie przewalony, Nie frunę z paradyzu do ciebie na scenę! Skrzydeł nie mam! Więc śpiewam, nędzny i szalony, O, z światła reflektoru wykwitła Selene! Komu ty, o, płynąca w tiulowym obłoku, Wznosisz oczy strzeliste, oczy pełne modlitw? Na palcach kołująca w świetlistym otoku Komu chwiejesz się, lilio, w podmuchu melodii? Kapelmistrz cię prowadzi zachwyconym wzrokiem, Dłonią przyciąga, wznosi, odrzuca, kołysze, Ale ty, falująca melodyjnym krokiem, Drżysz i modlisz się do mnie i ja ciebie słyszę! I oto wzwyż się wzbijasz z czarownej feerii, O, do mnie, gołębico, do mnie, srebrna Luno!" Tak śpiewał mój bohater z wysokiej galerii, I tak płakał - tak kochał - i tak w krzesła runął. Ty Ty trzymasz mnie na ziemi, Ty wznosisz mnie do nieba, Tyś jest mi tutaj wszystkiem, Po co aż tam iść trzeba. O tobie wiem jedynie I tylko Ciebie umiem. Na świat machnąłem ręką: I tak nic nie zrozumiem! Co krok -- to nowa droga! Co myśl -- to otchłań wrząca. Ty jedna odpowiadasz, Mówiąca czy milcząca. Krwi słucham twego serca, Bijącej w białej piersi I trwam miłością błędną W tym życiu, pełnem śmierci. * * * Ty jesteś moją żoną, to we krwi mojej tłucze Popłochem, szczęściem, strachem, radością i wyskokiem! Zamieram i wybucham, tryumfem wrę i huczę, I płynę w dal obłokiem, i pędzę w dal potokiem. I myślę, i wspominam, i przypominam sobie, I modlę się, i płaczę, i ludziom ściskam dłonie, I śmieję się do siebie, i nie wiem sam, co robię, I ze wzruszeniem mówię: ja z żoną, żona, żonie... Błękitno-złota moja! Wiosenna i jesienna! Ty, co dzień po raz pierwszy ujrzana i kochana! Spójrz, proszę, w oczy moje: ta sama moc niezmienna Ta moc, co jeno rzuca w pokorze na kolana! Tylko dla łacinników Miłośnikom języka łacińskiego podajemy próbę nowej interpretacji popularnych cytat i przysłów: Homo sapiens - astmatyk. Persona grata - stare pudło Expressis verbis -jak podaje "Express Wieczorny". Carpe diem - gdy jem karpia. Primus inter pares - prymas w łaźni. Corpus delicti - rozkoszne ciało. Ex cathedra - ruiny świątyni. Alter ego - starszy ode mnie. Nota bene - nie ma tak dobrze! Ius civile - już nie jest w wojsku. Pro bono publice - tylko dla lepszej klienteli. Occasio facit furem - trafia mi się facet z furmanką. U sąsiada Pewno ktoś chory u sąsiada, Bo co dzień, kiedy zmrok zapada, Postać się w oknie zjawia blada. Pewno ktoś ciężko chory doma, Bo staje drętwa, nieruchoma, Ze splecionymi w krzyż rękoma. I coś strasznego w oczach skrywa, Ani się słowem nie odzywa I tylko dziwnie głową kiwa. I tak bezsłownie opowiada, Jakby rzec chciała: biada, biada... ...Pewno ktoś umarł u sąsiada. Ucieczka Kiedy sobie zrozpaczona wiosna W szklanej wannie przecięła arterie, Jak szalony naległem na wiosła I uciekłem z poezji na ferie. Oplatane w rozgwiazdy, korale, Pokojówki, chichocąc w sieni, Dom rozchwiały śpiewem syrenim, Pląsem plotek i sztormem-skandalem. Tak, to skandal, ćwierkliwe syrenki, Żeby nago wyskoczyć z łożnicy I w kwitnącym akwarium łazienki Brzytwą ciach po majowej tętnicy! Tak! zwabiłem, upiłem, uwiodłem! Do ust wiłem się śpiewem-powojem! Tak! a potem uciekłem! to podłe! Wszystko prawda! Ale ja wiem swoje: Że nie wolno, nie wolno zacisnąć W taką rozkosz rozkwitu dokolną! Tak zaliścić! zapachnieć! zabłysnąć! Nawet brzozom po burzy - nie wolno! Uprzedzałem dziewczynę zawziętą, Widząc w oczach jej zieleń błyskawic: "Jestem tylko człowiekiem! Pamiętaj! Mimo wszystko - człowiekiem"... I na nic Teraz łowcy sensacji zziajani, Nocnych świstków wydawcy - słowiki - Oblegała telefon ariami I bzem zieją radiowe głośniki. A urzędnik - telegrafuje, Jakby Chopin uderzał w klawisze: Doktor śpiew buchającą tamuje, Amant uciekł, a dom się kołysze. Umarł Jak gdyby nigdy nic: Wieźli Pospiesznie przez ulicę, Tak szybko, tak prędko, Doprawdy - prawie kłusa, Czarny krzyż nieśli, I ksiądz szedł zamaszyście, Jak gdyby zwykłą szedł drogą. A za karawanem (Pomyślcie, pomyślcie!) Nikogo nie było, nikogo... Zawieźli go do ziemi i do Pana Jezusa. A nie wiadomo gdzie - wdali - Jak gdyby nigdy nic, Kiedyś tam, rano, List dostaną. Ach jakże będą płakali, Krzyczeli, rozpaczali, (Nie wiem gdzie - w dali). Postawią woskowe świeczki Postawią woskowe świeczki W zżółkłych matowych świecznikach I będą zbierali Po szufladkach, kącikach, Najświętsze pamiąteczki. Urywek Jakby tu miasto przystroić w rym? Miasto jesienią posępne, nudne... Szary i siny, i bury dym, I ślecie ulic skupione, brudne. Z okien swych widzę mdły nieba łach, Podwórze pełne wapna i gliny, Mury fabryczne, spękany dach I rozrzucone wszędzie kominy... Więc jak tu miasto przystroić w rym? ...Mgła, szarość, smutek, kominy, dym... * * * Usłyszałem od tej gnidy, Żem żydowski jest krwiopijec. A ja - szlachcic między Żydy, Gdy on gudłaj, choć aryjec. Vanitas Marność marności wszystko. Czy z ducha, czy z ciała, Czy ogrom pracy Bożej, czy kruche maleństwo, Czy dokonanych czynów chełpliwość zuchwała, Czy słów tajemne piękno i myśli szaleństwo. Marność marności wszystko! Wieki i godziny Jednakowym bezcelem mijają niezmiennie. Głuchej nieskończoności wieczne narodziny I wschody, i zachody - codziennie, codziennie. I tylko wieczna Prawda wiecznego Chrystusa Jednym mgnieniem DOBROCI - wszystko uprzytomnia! A bez niej - obłęd chyba lub słodka pokusa: Vanitas vanitatum et vanitas omnia. Venus 1 Gdy Venus miała szesnaście lat, Zauważyli rodzice, Że się dokoła kołysze świat, Gdy piękna córka idzie przez ulicę. Ona doprawdy niezwykle szła: Jak gdyby siebie wiodła. A wiatr napływem płynnego szkła Nogi jej rzeźbił po same biodra. Łasiły się po kształtach jej Nieopisane jedwabie, O, chwiej się, wiosno! o, wietrze, wiej! Dziewczynie wciąż słabiej i słabiej. Ojciec bogini przed sklepem stał, Nieskromnie śledząc jej kroki, I kazirodczym wpatrzeniem drżał Na dwojgu piersi twardej i wysokiej. Matka - najczulej. Ale i ją Grzeszny niepokój łaskotał: Że ktoś Venusię tej nocy wziął. Była w tym lęku zazdrość i tęsknota. Odgadła matka. Piął się i piął W dziewczynie zachwyt omdlały, I szczyty piersi nabiegłe krwią Ogniem różowym jak Jungfrau pełgały. Wzbierała od samego dna Słodycz wysokopienna I dalej wzbiera śród blasku dnia Najmiłościwiej senna. Ach, ojcze, matko! Czy to Jest śmierć, To, co tak w sercu wali? I szpilką mocno w lewą pierś Wbiła wiązankę konwalii. 2 Zadziwiające zjawiska! Ludzie w dorożkach - stali, Ludzie w taksówkach otwartych, stojąc, gwałtownie machali, Piętra na drożdżach pęczniały, okna pękały na zewnątrz, Przez tłok burzliwych zdarzeń nie mogły słowa przebrnąć Tramwaje-harmoniki wyciągały się, wiły, Wysokimi tonami piszcząc bardzo wesoło, Pasażerowie jechali nie na Pragę albo na Wolę, Ale wesoło, wesoło, do Indii na maj do aniołów. O, kolorowe kioski magazynów i gazet! Posypały się czcionki z depesz, ogłoszeń i kronik, Stróże krzycząc sprzątnęli śmietnik rozbitych w:yrazów, Reszta na szpaltach w wiersze ułożyła się po nich. Gdybyś kwiaciarnie widział! Burza i wrzawa młodych, Bunt, "do ogrodów wracamy!" i szturmem w witryny strzeliście, Liście rośliny hurmem, plątawą kwiecia i łodyg, Woniejąc, barwiejąc na zabój, w kipiący, zwierzęcy wyścig. Nie krawaty - trytony, kameleony i żmije, Grają pstrokate terraria i kolonialne zwierzyńce; Jak arsenał wybuchła gromami ducha księgarnia: Tłum bohaterów dziwacznych wyskoczył z powieści i wyje. Nie wytrzymały konserwy - eksplozja za eksplozją, Mieszczanie z okien trąbią, święci śpiewają w kościele, Huknęło wielkie wino wzburzoną do głębi ambrozją, Orkiestry z bram! Armia - ognia! Straż pożarna - mściciele! O, mocne, cięte ciosy zaborczych ust! O, spieniona Nad ulicami głębino poezji i błękitu! - Czego ty chcesz od dziewczyny zakwitłej w twoich ramionach? Nadmiaru, Dionizosie! Przerostu, pożaru, zachwytu! "W" Zakochany w różowej sklepowej, Mieszkam w szybie nieżywy i płaski, Kalkomanią, janusowym obrazkiem W szkło wpuszczony amant kolorowy. Jestem w. Płynę farbą, hosanną Dla tęgiej, soczystej dziewczyny. Gdy tęczuję, mrużysz oczy, czereśniowa panno, I nóż błyska, krający wędliny. Płynnym pawim piórkiem, akwarialny, Frant-phantasma, pływam w szkle amebą, Absurdalny, Śpiewam jak topniejące w czerwcu niebo. Lecz nie słyszy. Wibruję barwami, W arabeski, floresy wyginam się, kręcę, Z męką patrzę, jak najdroższe ręce Żonglują parówkami. A najstraszniej, gdy stanie przed oknem Ten okrągły facet wyłupiasty. Codziennie O dwunastej Patrzą w siebie, przebijając mnie wzrokiem. W dwie miłości zamknięty ściśle, Jak w dwa szkiełka preparat anatoma, Roztapiam się przeźroczyście I najniewinniej konam. W aeroplanie Miała babcia kurkę, Kurkę-złotopiórkę, Wesołą kokoszkę, Zwariowaną troszkę. Kiedyś jej ta kurka Uciekła z podwórka. Babcia za nią truchtem drepce, "Wracaj" - krzyczy... - "A ja nie chcę!" A tam zaraz blisko To było lotnisko, Kurka się tam zapędziła, Aeroplan zobaczyła, A że była dobra skoczka, Wskoczyła tam nasza kwoczka. Wtedy babcia - hopla! - Też na areoplan. Jak me zaczną się szamotać, Drapać, dziobać, rzucać, miotać, Szarpać, łapać się za rygle, To przy skrzydle, to przy śmigle. Aż przez takie szamotanie Motor warknął niespodzianie, Śmigło kręci się jak fryga I samolot w górę dźwiga. Kurka w skrzek - babcia w płacz: "Co się dzieje? Kurko, patrz!" Kurka w bek, babcia w krzyk, A on sobie kozła - fik! Kurka gdacze, babcia płacze, A on sobie buja, skacze, Coraz wyżej się unosi, Chociaż babcia błaga, prosi, Chociaż kurka motor dziobie, Kółka drapie, śrubki skrobie, Aeroplan coraz chyżej, Coraz śmielej, coraz wyżej! Na dół popatrzyły, Dziwy zobaczyły: Wielkie góry - jak kupki piasku, Wielkie drzewa - jak krzaczki w lasku, Rzeki - srebrne wstążeczki, Łąki - zielone chusteczki, Domy - klocki drewniane, Pola - kratki malowane, Jeziora - jak donice, Pociągi - jak gąsienice, Ludzie - jak mrówki, Krowy - jak boże krówki, A kurek to nawet nie widać. Popatrzyły do góry - Co zobaczyły? Chmury? Akurat! Chmury już w dole były I ziemię zasłoniły. "Ach, babciu - krzyczy kurka - Na głowie stanął świat!" Aż tu naraz w środku nieba Księżyc zjawia się przed niemi, Ze sto razy chyba większy Niż ten, który widać z ziemi: Przymrużył jedno ślipie, A drugim groźnie łypie, Otworzył usta jak okno. I byłby samolot połknął, Ale babcia zeskoczyła I nagle się obudziła. Patrzy - porządek wszędzie, Nic złego się nie dzieje, Kurka siedzi na grzędzie I z babci się śmieje. W Barwistanie Aleksandrowi Watowi Flakony krystaliczne, Szkło mroźne i zacięte, A w szkło kolory wklętc. Ekstrakty z wiotkich ziół) Balsamy serafickie, Tynktury czarnoksięskie, Essencje alchemickie, Kzedbarwne, mdławo-ragławe, Barwione jadowicie, Kropelką żyłkowane, W ciemności iskrą grają, Wybłyski w nich łyskają, A w słońcu krają szkło I oszalałą żmiją Po brzuchu szkieł się wiją l wrą trucizną złą. Niebiańskich lśnień roztwory, Bursztyny i fosfory, Niedofiolety ciepłe W przeźroczym szkleniu wklęć I alkohole sine, Przez które widać śmierć, I płomień w ciemnym płynie, I promień w czarcim winie, I ciężka blaska rtęć. Wpatrzony we flakony, Śpię, dźwięcznie rozbarwiony, Przedśmiertne słodkie szumy Owiały moje dumy I drzemię uśmiechnięty Na szmerze błędnych harf, I błąkam się zaklęty Po lodzie wzrokiem barw I w mózgu, w centrum głowy, Mam punkcik brylantowy, I dzwoni deszcz tęczowy, Deszcz po gałązkach harf. O, świetlny błogim mirem! Zbarw się w jarzące wino, A ja się Tobą upiję I wiecznym eliksirem Do Barwistanu wpłynę! W gęstwinę W gęstwinę mnie zaprowadź, W szumiącej nocy Biała, W szumiących drzewach Moja, Szepcąc: Css... Szelest o krzak potrąca, Noc w liściach kwili drżąca, W zielony mrok zaprowadź, Całować, całować. Pocałunkami - z gniazd Słowiki wyczarować... Zamknąć oczy, zawisnąć Śród ramion i piersi w batyście. Ćss... Zaliściły liście, Ciemno... Nie ma gwiazd. W karczmie Zapłakała, zajęczała W starej karczmie polska zguba, Wichrem w kominie zawiała, Coś sobie snadź przypomniała... Bo to taki dziwny kraj, Bo to taki smutny kraj... Pije Kuba do Jakuba, Jakub do Michała, Pijesz ty, piję ja... Zapłakała, zajęczała Rozbawiona polska zguba!.. A ciosek gra, a ciosek gra, Krzyki, tupania, litkupy! Trzęsie się pułap chałupy! "Kompanija cała!"... Okna w karczmie zapotniały, A pod oknami ktoś chodzi, A tak zawodzi, zawodzi Jak Licho, płanetnica... Bo to taki dziwny kraj, Bo to taki smutny kraj... A gdy jęk na chwilę ścichł, Huknął ciosek: "Bum-cych-cych! A kto nie wypije, tego we dwa kije!" Tak się tu dziwnie żyje... Tak się tu smutnie żyje... A ta zastygła bez ruchu I patrzy i głową kiwa, A ciosek huczy: oj-jej! Oj-jej-Jezu! ...Ktoś się za oknem skrywa... ^Lupu-cupu, po kożuchu, Tego we dwa kije!"... Och, mary, mary, mary W piosence zwykłej, starej! O, graj mi, karczmo, graj, O, hucz mi, ciosku, hucz! Wtem-klucz!... Bo to taki dziwny kraj, Bo to taki smutny kraj... I krzyki, i głosy, i śmiechy, A w tym kącie już nie zguba, Lecz jakaś cudna królewna - I znów, i znów: - Pije Kuba do Jakuba I owa polskość rzewna I owe łzy... Ale za oknem coś sterczy... Może ów Chochoł szyderczy Promiennego Stanisława, A może-owe Sny?... A może polscy zziębnięci Chrystus!, Może rozstajni tułacze, O których wicher w dżdżyste noce plącze - Ach, zawsze tu coś być musi!! ... Bo to taki dziwny kraj, Smutny... smutny... W lesie Na twardych korzeniach ślisko, Na mchu głęboko i miękko, Mrowi się wściekłe mrowisko: Kopiec drgający męką. Przez drzewa miga drzewami, Mokro i ciepło po deszczu, Pachnie miękkimi grzybami, Gałązki skrzypią-trzeszczą. I wtem - jak z cebra - na świerki Słońce chlusnęło, wylało, I poszły ćwierki-przećwierki, Zaświegotało, załkało... Zatriotrulitreuło, Frunęło śpiewem z wierzchołka, Ptakom się w dziobkach sperliło I niebem płaczą gardziołka! Jarzeniem ocieka wszystko, Lepko na korze pod ręką, - I wre rozwścieczone mrowisko: Kopiec drgający męką. W nocy Obudzony w środku żyda, jak aptekarz w środku nocy, patrzę, jeszcze snem nalany, w twoje oczy natarczywe. Słucham, jeszcze snem szumiący, prośby prostej a nieziemskiej, niebezpiecznej jak recepta pijanego niedouka. Jakże można bez pukania, prosto w serce i tak głośno, kiedy tutaj same szepty suchych ziół i somnilingwy. A w pokoju, skąd wyszedłem obudzony w środku żyda, czarny krzyż na wapnie ściany, Tacyt, zegar i nieszczęście. Niech już dośnię, niech dośpiewam tristia noctis taciturnae, co tik-takiem potakują starej wierze, księgom starym. Więc nie buntuj trucizn w butlach, taflą lśniących idealną. Noc, powiadam; świat zamknięty; nie budź smutnych do radości. Zerwij z nocy liść księżyca, otul serce martwym blaskiem, a ja swoje będę szeptał, zapadając w somnilingwę. W somnilingwę, w somniferę, w nieruchomą otchłań trwania; i tak usnę, zapatrzony w czarny krzyż na białej ścianie. W Poroninie Na małej stacji, w wiosce Poronin, Gdzie pociąg stanął przy zgrzycie szyn, Wysiadł z wagonu ojciec, a po nim Raźno na peron wyskoczył syn. Wyszli na drogę, wesoło idąc, Przez kładkę przeszli na drugi brzeg. Ojciec przystanął, spojrzał na syna, Pomyślał chwilę i tak mu rzekł: "Tu na tej ziemi, dawno już temu, Za moich młodych dziecinnych lat Chodził po świecie człowiek, któremu Nową epokę zawdzięcza świat. Wiesz o kim mówię?" "Wiem o Leninie" "Czy tutaj mieszkał? Czy tutaj śnił?" "Tak na tej ziemi, tu w Poroninie Przed żandarmami Cara się krył." Potem umilkli i w zamyśleniu W wielkim skupieniu gdzieś dalej szli, Tą samą ścieżką po której Lenin Być może chodził za tamtych dni. W porze kwiatów W porze kwiatów wyzwalających się Na gwałtowne poistnienie, W czasach gdy noce otwierały się Jak natchnienie (by wyfrunęły Ptaki świateł) I zamykały się, zazdrosne O każdy grom rosnących wiosen, I przez ten migot błyskawiczny Naiskrzały się elektrycznie (Więc burzliwie było nad światem), I w korzeniach tliły imiona Silnych zdarzeń zbliżających się, I niecierpliwość niedokonań, I spod wzrostów wybłyskiwala Fosforycznego pełna ognia Niewątpliwa ich etymologia, I dygotały ptaki świateł, I ścinała się w szkło melodia, Aż w sekundach sens zajaśniał, Czysty sens skroplonych wiosen - -Wtedy właśnie: On, poważny, ciemny anioł Śpiewał o tym surowym głosem, Nauczając wiedzy proroczej. Czego on uczył i śpiewał o czym? Czytaj siły między słowami, Spięcia chwytaj między siłami, W struny zaklinaj prądy rzęsiste Dnia spienionego i nocy czystej, Z wyzwalającym się wzrastaj światem, Myśli swe oddaj ptakom świateł, Płyń wieczystym poematem.Matko Swobodo! Tobie ta oda. Rękę mi podaj. W Warszawie Ustokrotnię swe oczy, upiję spojrzenia, Puszczę je jak psy gończe w żmijowisko linij, Na tę orgię przestrzeni, na domów spiętrzenia, Cyrklem szaleństwa koło cudowne zakreślę, Ustokrotnię swe oczy, wokół je roześlę, Niech pędzą, niech się wiją, przyziemnie a gibko, Niech węszą, niech się wiją, obłędnie, zachwytnie, Śliskim pędem sunące, gnane miejską wrzawą, W turkotnym rytmie, w rozgwarnym rytmie Motorów-antychrystów, dorożek, spacerów, W rytmie nierównym, w rytmie zmiennym, Ciętym, krętym, śród alej i ulic, i skwerów, I już znów - skokiem - zwrotem - w dół rzucone szybko, Runą strzałem niechybnym, jak z procy, przed siebie, Drgające, upojone rozkoszną symetrią! Tu będziesz tańczyć, moja poetycka geometrio, W tym fantastycznym mieście - nie! w tym śnie, wcielonym Z rozmachem i patosem w labirynt uliczny, W tej stulicej stolicy, rozstrzelonej gwiezdnie! Tu czynem będzie popęd i orkan liryczny. Tu będzie mi szeroko - przestrzennie - rozjezdnie, Tutaj się Duch Architekt radośnie potoczy, Liniami trysną me oczy, Kołami zawirują myśli me pijane, W centrum stanę, Gestykulując wzrokiem, ciskając źrenicą Jak rozkazem: Hej, zatańcz. Warszawo, stolico! Hej, porusz, porusz się, stolico! Przewróć się w moich oczach, owężaj się, wiń, Roztaczaj się, mozajkuj - i płyń - i płyń... Ach, wiatry przedwiosenne, druhy niezawodne! Ach, drzewa! Ach, kroczenie, alkoholu wiosny! Ach, ozłoconych domów znaczące milczenie! Płyń, płyń przez mnie wszystko tym ciągłym potokiem! Płyń, płyń przez mnie, niebo niebieskie, pogodne! Ach, drzewa! Ach, kroczenie! Ach, wiewy-owieje! - Prężny kroku! Skocz chwilą, raptownym podskokiem, Krwią do głowy! Znów chodzę - i śmieję się, śmieję, Zamykam oczy! Miasto wre we mnie symfonią, Szaleje! Bije w twarz akordami, skręca się, rozwija, Cwałującym galopem rytmikę wybija! - - Z sykiem ulica rynek oplotła jak żmija, Dalej - dalej - strzeliło siedem ulic z placu, Rozbiegło się wesoło i przed siebie pędzi: Jedna do wysmukłego wpłynęła pałacu, Na wylot go przeszyła i na most się rzuca, Rozpiera zwinne przęsła i hardość krawędzi, Druga - gestem szerokim, szeroką krzywizną, Zawadiackim zakrętem opasała kościół, A trzecią na zygzaki połamane rozciął Swawolny spad nad rzeką: - na chwilę przy kuca I - hop! na wał się rzuca! A czwarta, a piąta Nie spotkają się nigdy i myśl ich nie splata, Szósta w ślepy zaułek w rozpędzie się wryła I mur chce przebić, krzyczy i chce się przedostać, I po wieczność już będzie rozpaczą weń chłostać! A siódmą - jasną w słońcu i prostą jak trzcina - Idzie mi na spotkanie Dziewczyna, Dziewczyna: Kołysze się na biodrach gędźbą tanecznicy, Aż się domy kołyszą z obu stron ulicy! Walc starych panien Gdy szarym utrapieniem niebiosa się otrupią, Jak suchym kurzem zmierzchu, po dniach przenudzonych, Z upartej kamienicy łka ckliwie i głupio Walc wszystkich zawiedzionych i nieuwiedzionych. Nie wierni za jakim oknem są te nieodzowne Łyse meble pluszowe, za lat dziecinnych-bordo, Te zżółkłe fotografie, dziś już niepodobne, I stary klekot, wiemy swym drżącym akordom. Ale wiem, że na imię tam wszystkiemu - Dawno, I że wtedy tak samo dzień znużony konał, I że tak co dzień gra się melodię ustawną, Smętnego walca: ťAn der schonen blauen Donau". A gdy się czarne wieko do jutra zamyka, Ktoś wstaje - i po meblach rozpełza się głusza: Martwa jak długi, czarny surdut nieboszczyka, Wietrzony na balkonie, kiedy kondukt rusza. Walka To nic, że w getrach, w krawacie I w modnie skrojonym palcie, Ja chodzę jak sędzia, jak prorok Po twardym, miejskim asfalcie. Gniewnymi oczyma burzę Teatry i parlamenty, Dyrekcje, redakcje, banki, Gdzie rządzi bies przeklęty. Oczyma biję drągiem W szyby wspaniałych wystaw, Taranem krzyku druzgocę Królestwo Antychrysta. Palą się w moim wzroku Miliardy waszych dolarów, Popiół sypie się szary Z pychy głupich sztandarów. Wznosicie nowy Babilon, A rządzi planem budowy Bies: bratobójca, idiota, Stinnes tysiącpudowy! Więc rozpaloną niemocą I usty fanatycznemi Zmiatam, o ślepcy nieszczęśni, Babilon z oblicza ziemi. Warszawa Jaka wielka jest Warszawa! Ile domów, ile ludzi! Ile dumy i radości W sercach nam stolica budzi! Ile ulic, szkół, ogrodów, Placów, sklepów, ruchu, gwaru, Kin, teatrów, samochodów I spacerów, i obszaru! Aż się stara Wisła cieszy, Że stolica tak urosła, Bo pamięta ją maleńką, A dziś taka jest dorosła. Warszawa rozbłyskana Pędzisz, niepowstrzymana w tętniącym galopie, Wichrem dziejów swych gnana i przyszłości sławą! Pędzisz i nas porywasz, na dziw Europie, Strzelista, wytężona stolico. Warszawo! O, czujna! Jak skoczyłaś! Jakżeś się wyrwała I ten rytm uchwyciła, którym wolni rosną! Aż zdumiona spogląda dawna twoja chwała, Jak w zgiełku i turkocie grzmisz pieśnią radosną. Milion żywych! A drugi powoli narasta I na zielone pola wypycha stolicę. Więc beton, asfalt, cement, szare mięso miasta Rośnie murem, twardnieje w domy i ulice. Na strunach wyciągniętych ulic - grasz symfonię Wrzaskliwych aut, pędzących zadyszaną zgrają! Po piętrach, w ogniach barwnych, litery latają I zorza elektryczna pośród nocy płonie. Rozbłyskana! Nad Polską przeleć meteorem, Świetlistym dla poetów stań się poematem! Spójrz! I Wisła się dziwi, kiedy w nią wieczorem Wbijasz ostre sztylety kolorowych świateł. I dziwi się z pomnika toruński Astronom, Jakie to nowe świecą na niebie komety, I woła do czarnego posągu Poety: "Dziwy, panie Adamie, jakie gwiazdy płoną!" Warszawie w roku 2000 Anno ab urbe destructa Quinquagesimo sexto Wspomni Cię w gronie młodych Starzec, dzisiejsze dziecko, Wspomni cię, łachmaniarko, I - niepojęty - zapłacze: Że nie będzie świetniejszej Od tej strasznej, żebraczej, Od pogryzionej, garbatej, Od przyklękłej nad sobą, Przystrojonej jak w kwiaty Ołtarzy kową żałobą... Na pięknie odbudowaną Popatrzy obojętnie, Położy palec na ustach I - niepojęty - klęknie. Anno ab urbe destructa Quinquagesimo sexto - I w trzecim tysiącleciu, I w czwartym tysiącleciu, I wierzcie, potomni! - po wieczność. Warzywa Położyła kucharka na stole: kartofle, buraki, marchewkę, fasolę, kapustę, pietruszkę, selery i groch.Och! Zaczęły się kłótnie, Kłócą się okrutnie: Kto z nich większy, A kto mniejszy, Kto ładniejszy, Kto zgrabniejszy: kartofle? buraki? marchewka? fasola? kapusta? pietruszka? selery czy groch?Ach! Nakrzyczały się, że strach! Wzięła kucharka, Nożem ciach! Pokrajała, posiekała: kartofle, buraki, marchewkę, fasolę, kapustę, pietruszkę, selery i groch -I do garnka! We mgle Na podstawie Martwej Wizy Pozwolono im, pijanym Widmom sinym i rozchwianym, Tułać się i straszyć ludy Nad rzekami Babilonu... I rzygają do Tamizy, I rzygają do Sekwany, I rzygają do Hudsonu. Dorzygali się do żółci, Do dziur w mózgach i krwotoku. Wyjce w desperackiej chuci, Kościotrupy sprzed potopu. Wyciągają, węsząc krew, Długą szyję... Wyciągają, węsząc dym, Długie ryje... Siedem lat i siedem zim Jęczą głucho: "Bum bum bum!" I błagają boga bomb: "Boże bomb! Wszechmocny Panie! Kiedyż, kiedyż na wezwanie Archanielskich twoich luf, Miliarderskich twoich trąb, Pożar świata słupem stanie? Kiedy runie w nich pożogą? Kiedy, święty boże bomb, Krwawą gębę twą odbije Wisły głąb? Kiedy atomowy grom Utoruje drogę nam TAM - ku grobom?" - I codziennie im żałobą Westminsterski huczy dzwon: "Nevermore!" To północ bije. A chimery z Notre-Dame Coraz dalej i złośliwiej Do swych braci wyciągają Długie szyje... Na podstawie Trupiej Wizy Jutro znowu całą zgrają Będą rzygać do Tamizy, Do Sekwany, do Hudsonu, One widma nad rzekami Babilonu... Żółta, lepka mgła nad miastem... W żółtej, lepkiej mgle, jak gaz, Tli się obcy, martwy świt - Świt Nr Dwa Tysiące Pięćset Siedemnasty... - Hep! It rains, Maniuś, doesn't it? - Hep! It certainly does. Wesoła pieśń o domu Hej, wysoki dom, czerwony dom! Hej, otworzone wszystkie okna! Pusty, zupełnie pusty dom, Wiatr otworzone ciska okna Tu i tam, tu i tam! Z brzękiem, z trzaskiem wszystko drga, Ha-ha-ha! Ha-ha-ha! Wpadł weń z impetem szumny wiatr, Tańczy po salach, po pokojach! Za boki chwycił się - i rad, Że mu tak dobrze w tych pokojach! Ani się śmieje, ani łka, A we drzwi wali, niby łom, Raz w jedną, a raz w drugą stronę! Hej, bo wysoki dom, czerwony dom, A wszystkie okna otworzone! A są w tym domu różne drzwi, Z zewnątrz i wewnątrz otwierane! Hulają sobie wolne drzwi, A wszystko trzaska, wszystko drży Jakieś radosne i pijane! Hej, bo się upił wielki dom, Jak słońce lub jak szewc w niedzielę! Hejże! Wysoki dom, czerwony dom! Tańczy w komnatach wicher śmiele! A są w tym domu różne drzwi, Z zewnątrz i wewnątrz otwierane! Wiatr sobie z drzwi i okien drwi, Myśli ma tańcem opętane! A hulaj, wietrze, tłucz i łam, A wal z komnaty do komnaty, Świśnij przeciągiem tu i tam, Toć wyniesiono wszystkie graty! Nie ma nikogo! Pusty dom! Swobodo moja! Dalej w tany! Samiśmy tutaj, sami, krom Wichrowej pieśni opętanej! Wywijaj, wietrze, tłucz i grom! Tłucz nowe szyby! Drzwi pchaj w stronę, Gdzie były nieme i przymknione, Hej, bo wysoki dom, czerwony dom, A wszystkie okna otworzone!! Westchnienie O, sprawo smutna i daleka! Jakkolwiek jest - czy duch, czy ciało - Jedna mnie tylko wieczność czeka... Jak mało! Wezwanie Zawołała, że się pali. Gdzie ? O, właśnie! Gdybym wiedzi[ał!] Zawołała niewiadoma, że się pali. Co? Ogniowe! Ja, wołała, płomieniowa! Krzyk i rzecz! Ogniowe! Nowe! Nocą ze snu mnie wydarła razem z wielkim strzępem [mowy]. W okno skok. A tam - doprawdy: nieobjęta i czerw[one] Przeogromne i szkarłatna, płomieniowa i ogniowe! I tak chłonie mnie jej pożar, i ja pożar jej tak chło[nę] Niewiadomej, wołającej nasze słowa umówione. Wiatr ją prosi W dzień jest wietrznie, słonecznie i wrześniowo złociście, Nocą wiatr ociemniały suche przewraca liście. Wiatr śpiewak swe tęsknodie zawodzi triste, triste, O, polonezy żalu - szelestne, posuwiste! Czasem w szyby uderzy rozpaczliwym porywem, Jęknie w ramie okiennej przypomnieniem tęskliwem: "Rozsyp, rozsyp się liśćmi złocistymi po ziemi, Ja tak proszę, tak płaczę pod oknami twojemi". Jakieś dzikie pradzieje śpiewa, śpiewa, zamiera, U szyb wisi, całuje, do pokoju się wdziera. Potem płacząc opada, zrozpaczony, zmęczony, Zawierusza się w nocy, bijąc komę pokłony... Ja go słuchać nie mogę, gdy tak błaga i płacze, Bo mi bledniesz, bo serce rozdzwonione ci skacze. Słyszysz? słyszysz? znów szlocha, za oknami znów wzdycha. Nie, nie wyjdziesz, zostaniesz... On tam przykląkł, tam czyha... Runę w noc jego ślepą, w jego płacz uprzykrzony, Nożem w ciemność uderzę - i nóż będzie skrwawiony! Wiec Ziało brednią, gorącem, czerwienią, Febrą trzęsło i kołem szło. Nie wiadomo kto, jakis henio, Zaczął pleść nie wiadomo co. Przerzucało się gorączkowo Wypiekami z twarzy na twarz. Straszny henio z zadartą głową Wykrzykiwal, ze jósz, że czasz! Przysięgali mętnemu heniowi, Kluski zdań wycharkując z grdyk, I wpatrzeni zachwytem krowim Na komendę rzucali ryk. I zaczęli się tłoczyc i spiętrzać, W piramidę gramoląc się wzwyż, I tak rosła brednia coraz większa, A na szczycie stał - nieomal krzyż. - Tak chamjo rozdziawione i ciemne, Chamjo z akcentem na o, Rozwrzeszczało te czasy nikczemne W heniowate nie wiadomo co. Grzmij, tryumfuj, najplugawsze zło, My będziemy twoim zerem i pastwą! A ty - krwią uświetnione żelastwo Po muzeach rozwieszaj, chamjo!" Wieczorem Ostrą, świeżą wonią pachnie siano. Siądźmy tu, pod stogiem. Siano wyschło, chrzęści. Rozgwieździło się wspaniałe niebo. Cicho. Tylko świerszcze grają: cyk-trr, cyk-trr, cyk-trr... Zmęczył mnie dzień upalny. A teraz dobrze. Wyciągam się, ręce rozrzucam i patrzę do góry: niezliczone mnóstwo błyszczących dziurek. Rżysko, jak okiem sięgnąć, srebmobiałe... I tylko kopce siana sterczą na nim w równych rzędach. Ciepło. Świeżo. Pachnie. Cyk-trr, cyk-trr... Siadłaś przy mnie. Jesteś w białej sukni z wyciętym kołnierzem. Wiedziałem, że tak będzie: schylasz głowę i wonnymi wilgotnymi wargami wsysasz się w usta moje. Nie widzę gwiazd: zasłoniła mi je twoja twarz. Zamykam oczy i cały staję się pocałunkiem, czując już okrągłe, pieściwe piersi twoje na sobie i chwytając się, jak po pijanemu, twoich ramion i biódr, ramion i biódr... I widzę znów spokojne, mrugające gwiazdy... Oglądasz się, czy kto nie widział, poprawiając włosy lewą ręką. Prawą zaś gładzisz mnie delikatnie po policzku i czujesz lekką szortkość golonej dziś rano brody. Wieczorny wiersz Czasem u szczytu ulic zachód żółtym blaskiem Mury niebios rozwala na złomy płomienne. Wtedy listopadowe wieczory warszawskie Wieją wiosną i płyną, młodością wiosenne. Ile łez we mnie było i ile miłości, Ile westchnień i szczęścia w majowej ulewie, I moich słów dla ciebie, i wielkiej czułości: Wszystko z nieba powraca w dawnym, ciepłym wiewie. I znowu idę lekki i nocą wezbrany, Jakbym niósł liść wilgotny na sercu otwartem, Wtedy w twoim miasteczku ciemniały kasztany, Pachniał groszek pachnący na sercu pod paltem. Płakać, jedyna moja, mogę tylko Tobie. Ty zrozumiesz. Rozgrzeszysz spojrzeniem pokornym. I wiosnę zakochanych znajdziesz w skromnym słowie, I ciężką gorycz moją w tym wierszu wieczornym. Wieczór Dziewczyny anemiczne, blade jak wspomniana, Spod długich rzęs przelotne rzucają spojrzenia. I wolno, krok za krokiem, stąpają niepewne, Szepcąc bladymi wargi słowa modlitewne. I znużone swej własnej wątłości słodyczą, Cicho sobie nawzajem dobrej nocy życzą. Wieczór Uderzył wieczór złoty W czarowne okien szyby, Coś mi się dziwnie marzy: - A gdyby? a gdyby? Coś było... Wieś zielona, Sad, ławka pod modrzewiem... Ach, gdybym dzisiaj wiedział! - Lecz nie wiem... lecz nie wiem... A czy to zmierzchem było? Tak... jakoś o wieczorze... A jeśli - - ? nie... bo przecież... - A może... a może... Wieczór zimowy w mieście Barwne litery na domach płoną, Tutaj czerwono, a tam zielono, Auta błyskają, wystawy świecą I śnieżne płatki jak iskry lecą. Miasto się mieni blaskami pstremi, Aż księżyc srebrny zazdrości ziemi, Że taka jasna i kolorowa, I zagniewany w chmurach się chowa. Wiersz Natchnienie jak śmierć nadciąga. Och, senność ostateczna I szklane zapatrzenie, i strach wielkiego zawrotu! Skończyła się rzecz doczesna, idzie samotność wieczna, I światłość wiekuista zaczyna płynąć z przedmiotów. Oto czas, rozerwany tą chwilą na dwie otchłanie, A oto przestrzeń, krążąca bez celem dookolnym. Boże, zamknięty w człowieku! Śpiewające konanie! Jużeśmy rozdzieleni! Już obaj wolni! Wiersz Gdy wiem, że wiersz powstanie, W klamrę nawiasu zamykam świat i przed nawiasem stawiam znak funkcji, czynnika. Wtedy zaczyna się działanie, dżwięczne i szybkie rozmyślanie, aż wiersz, jak zadanie algebraika, na czarnej tablicy wyrażnie wynika. Potem nawias otwieram, uwięzione wypuszczam żywioły, czarną tablicę z działań wycieram. I wracam wesoły do domu ze szkoły i w domu z miłości umieram. Wiersz O czym? O pewnym wieczorze. Od wina i czerwca był ciepły. Gwiazdy, jak kwiaty, ze szczęścia, Na łąkę niebios uciekły. Jechało się Alejami I koń był wniebowzięty, I księżyc, co jechał nad nami, W strzępiastą chmurkę wcięty. Ani się nic nie działo, Ani się nic nie mówiło. Zresztą sam byłem wtedy, Ciebie tam wcale nie było. Wiersz o umarłej nadziei Na rogu przy skrzynce pocztowej Posłaniec stał, biedny staruszek. Od rana nie miał początku, Trzech kroków od skrzynki nie uszedł. Zbliżałem się z paczką i listem, A on modlił się, żebym nie zboczył, Bo srebrną, okrągłą złotówką Nadzieja zaczęła się toczyć. Już uśmiechnął się. Już rękawem Wytarł wąs oszroniony, Bo szedłem prosto, prościutko Do staruszka przy skrzynce czerwonej. A kiedy przy nim stanąłem, Zachłysnął się sercem biednem! Lecz list wrzuciłem do skrzynki, A z paczką dalej poszedłem. I patrzał za mną staruszek Wielkim spojrzeniem szklistym, I wrzucił umarłą nadzieję Do skrzynki za moim listem. Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, by go w dupę pocałowali Apsztyfikanci grubej Berty I katowickie węglokopy, I borysławskie naftowierty, I lodzermensche, bycze chłopy, Warszawskie bubki, żygolaki Z szajką wytwornych pind na kupę, Rębajły, franty, zabijaki, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Izraeliccy doktorkowie, Widnia, żydowskiej Mekki, flance, Co w Bochni, Stryju i Krakowie Szerzycie kulturalną francę! Którzy chlipiecie z "Naje Fraje" Swą intelektualną zupę, Mądrale, oczytane faje, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item aryjskie rzeczoznawce, Wypierdy germańskiego ducha (Gdy swoją krew i waszą sprawdzę, Wierzcie mi, jedna będzie jucha), Karne pętaki i szturmowcy, Zuchy z Makabi czy z Owupe, I rekordziści i sportowcy, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Socjały nudne i ponure, Pedeki, neokatoliki, Podskakiwacze pod kulturę, Czciciele radia i fizyki, Uczone małpy, ścisłowiedy, Co oglądacie świat przez lupę I wszystko wiecie: co, jak, kiedy, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item ów belfer szkoły żeńskiej, Co dużo chciałby, a nie może, Item profesor Cy... wileński (Pan wie już za co, profesorze!) I ty za młodu niedorżnięta Megiero, co masz taki tupet, Że szczujesz na mnie swe szczenięta, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item Syjontki palestyńskie, Haluce, co lejecie tkliwie Starozakonne łzy kretyńskie, Że "szumią jodły w Tel-Avivie", I wszechsłowiańscy marzyciele Zebrani w malowniczą trupę, Z byle mistycznym kpem na czele, Całujcie mnie wszyscy w dupę. I ty fortunny skurwysynu, Gówniarzu uperfumowany, Co splendor oraz spleen Londynu Nosisz na gębie zakazanej, I ty, co mieszkasz dziś w pałacu, A srać chodziłeś pod chałupę, Ty, wypasiony na Ikacu, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item ględziarze i bajdury, Ciągnący z nieba grubą rentę, O, łapiduchy z Jasnej Góry, Z Góry Kalwarii parchy święte, I ty, księżuniu, co kutasa Zawiązanego masz na supeł, Żeby ci czasem nie pohasał, Całujcie mnie wszyscy w dupę. I wy, o których zapomniałem, Lub pominąłem was przez litość, Albo dlatego, że się bałem, Albo, że taka was obfitość, I ty, cenzorze, co za wiersz ten Zapewne skarzesz mnie na ciupę, Iżem się stał świńtuchów hersztem, Całujcie mnie wszyscy w dupę!... Wiersz wyszydzający dzieci Dzieci-wariaci, co wy robicie? Dzieci-szaleńcy, w co się bawicie? Dlaczego krążysz z głową zadartą, Trzyletni dziwie, jasny gmbasku? Czemu powtarzasz z pasją upartą To dzikie słowo, zmyślone słowo: "Tere-bere, tere-bere!" Czemu obłędnie tarzasz się w piasku, Chudy pędraku z spiczastą głową, Niańce tłumacząc zaziemską mową, Że tego nie chcesz, a tamto chcesz? Ciemny wariacie, czego się drzesz? O czym ty śpiewasz, o niepojęta Mała istoto, porwana szałem? W pieśni wymieniasz stare zwierzęta, Czemu im nazwy dajesz zdrobniałe? Jaki się w tobie rozigrał bies? To nie jest piesek - to Groźny Pies! Czemu bełkocąc, sepleniąc słowa, Wielki szaleńcze, pleciesz androny? Spójrz - zgroza niebios łka purpurowa, Nad światem - pożar czerwony l Nie skacz tak głupio na jednej nodze, Zastanów się, nieprzytomny! Nocą się z płaczem obudzisz w trwodze, Światło wyrąbie przepaść w podłodze, Kiedy za oknem upiornie stanie Księżyc ogromny. Nie ma nikogo. Puste mieszkanie. Tylko nad tobą, na drugim piętrze, Tak samo straszy pokoju wnętrze I w okno patrzy wylękły pan, Strach cieczą srebrną płynie ze śdan I trzeszczy śmierć w stęchłej ścianie Tak samo, tak samo, kochanie... Wiersz z głuchym końcem Nie grzech, lecz obrzydliwość pusta: Dobrobyt mój i bystra sława, I lśniących rymów pełne usta, I dowcip zwinny, i Warszawa. Nie grzech, lecz smutek i znużenie: Ten bezwstyd szczęścia codziennego, I błogość snu poobiedniego, I wolność - ciężka jak więzienie. Ratuje - strach, rosnący w piersi, Zabobon, szczurem biegający, Rozpacz i łaska zimnej śmierci, O! nie karzącej. Drwiącej tylko. Wieś Smagły dzień, cygański maj, Pachnie mocno wiatrem i chlebem. Kraj brunatny, zorany kraj, Niebo zorzą spięte z czarnoglebem. O, nie wiosna - sama wieśń, Żyzność młoda co krok się iści. Literami wszedł czerwiec w wieś, Tkwi jak pestka twarda w mięsie wiśni. I gdy wzrok nabiega krwią Na wesołe wiśniowe wyjezdne, Łuna bije w wieczorny dzwon Na złocone noclegi, na gwiezdne. A tam - gwiazdy, zorze, dźwięk i śmiech W sen się z dzwonią, w jeden aniołpański, I wystrzelisz trzaskiem ognia ze strzech, Wiejski dniu, smagły maju cygański! Wietrzyk Nad wodami trwożne sprawy Wietrzyk wieje. Nad wodami wielka cisza. Jestem sam. Znów nieżywy, znowu nie wiem, Co się dzieje, Nieruchomy, zapatrzony, Trwam. Już tak było. Ten niepokój i nadzieję Z dawna znam. Coś się stanie nad wodami. Moc truchleje. Już tak było - przed ogromnym Pierwszym dniem. Na głębinach twarz widnieje. Wietrzyk wieje. Wieczność wraca niedośnionym Snem. Nie wiedziałem, jak zacząłem swoje dzieje. Teraz wiem. Wiosna Serce pęcznieje, nabrzmiewa, Wesele musuje w ciele, Można oszaleć z radości, O, moi przyjaciele! Od stóp do głowy krąży Potok niepowstrzymany! Pomyślcie, co się dzieje! Jaki to pęd opętany! Jak bardzo jest! jak wiele! Jak żywo, zupełnie, cało! - Chodź, Młoda, do Młodego: Ojcostwa mi się zachciało! Wiosna (dytyramb) Gromadę dziś się pochwali, Pochwali się zbiegowisko I miasto. Na rynkach się stosy zapali I buchnie wielkie ognisko, I tłum na ulicę wylegnie Z kątów wypełznie, z nor wybiegnie Świętować wiosnę w mieście, Świętować jurne święto. I Ciebie się pochwali, Brzuchu w biodrach szerokich, Niewiasto! Zachybotało! -- Buchnęło - i płynie - Szurają nóżki, kołyszą się biodra, Gwar, gwar, gwar, chichoty, Gwar, gwar, gwar, piski, Wyglancowane dowcipkują pyski, Wyległo miliard pstrokatej hołoty, Szurają nóżki, kołyszą się biodra, Szur, szur, szur, gwar, gwar, gwar, Suną tysiące rozwydrzonych par, - A dalej! A dalej! A dalej! W ciemne zieleńce, do alej, Na ławce, psiekrwie, na trawce, Naróbcie Polsce bachorów, Wijcie się, psiekrwie, wijcie, W szynkach narożnych pijcie, Rozrzućcie więcej "kawalerskich chorób"! A!! będą później ze wstydu się wiły Dziewki fabryczne, brzuchate kobyły, Krzywych pędraków sromne nosicielki! Gwałćcie! Poleci każda na kolację! Na kolorowe wasze kamizelki, Na papierowe wasze kołnierzyki! Tłumie, bądź dziki! Tłumie! Ty masz RACJĘ!!! O, ty zbrodniarzu cudowny i prosty, Elementarny, pierwotnie wspaniały! Ty gnoju miasta tytanicznej krosty, Tłumie, o Tłumie, Tłumie rozszalały! Faluj, straszliwa maso, po ulicach, Wracaj od rogu, śmiej się, wariuj, szalej! Ciasno ci w zwartych, twardych kamienicach, Przyj! Może pękną - i pójdziecie dalej! Powietrza! Z swych zatęchłych i nudnych facjatek Wyległ potwór porubczy! Hej, czternastolatki, Będzie dziś z was korowód zasromanych matek, Kwiatki moje niewinne! Jasne moje dziatki! Będzie dziś święto wasze i zabrzęczą szklanki, Ze wstydem powrócicie, rodzice was skarcą! Wyjdziecie dziś na rogi ulic, o kochanki, Sprzedawać się obleśnym, trzęsącym się starcom! Hej w dryndy! Do hotelów! Na wiedeński sznycel! Na piwko, na koniaczek, na kanapkę miękką! Uśmiechnie się, dziewczątka, kelner wasz, jak szpicel, Niejedna taką widział, niejedna serdeńko... A kiedy cię obejmą śliskie, drżące łapy I młodej piersi chciwie, szybko szukać zaczną, Gdy rozedmą się w żądzy nozdrza, tłuste chrapy, Gdy ci kto pocznie szeptać pokusę łajdaczną - - Pozwól!!! Przeraź go sobą, ty grzechu, kobieto! Rodzicielko wspaniała! Samico nabrzękła! Olśnij go wyuzdaniem jak złotą rakietą! "Nie w stylu" będziesz - trwożna, wstydliwa, wylękła... Wiosna!!! Patrz, co się dzieje! Toć jeszcze za chwilę I rzuci się tłum cały w rui na ulicę! Zośki ze szwalni i pralni, "Ignacze", Kamile! I poczną sobą samców częstować samice! Wiosna!!! Hajda - pęczniejcie! Trujcie się ze sromu! Do szpitali gromadnie, tłuszczo rozwydrzona! Do kloak swe bastrzęta ciskaj po kryjomu, I znowu na ulicę, w jej chwytne ramiona!!! Jeszcze! Jeszcze! I jeszcze! Zachłannie! Bezkreśnie! Rodźcie, a jak najwięcej! Trzeba miasto silić! Wyrywajcie bachorom języki boleśnie, By, gdy je w dół wrzucicie nie mogły już kwilić! Wszystko - wasze! Biodrami śmigajcie, udami! Niech idzie tan lubieżnych podnieceń! Nie szkodzi! - Och, sławię ja cię, tłumie, wzniosłymi słowami I ciebie, Wiosno, za to, że się zbrodniarz płodzi! Wiosna chamów Dzień długo judził i dogrzewał, Podniecał, wzmagał moce tajne, Aż nocą wypuściły drzewa Nagłe dodatki nadzwyczajne. Wybuchła wiosna - wstrząsająco. Jak wojna. I do mieszkań hukiem. A z mieszkań tłumem, armią grzmiącą, Radością w bruk i w niebo brukiem. Tak! brukiem, buntem w strop promienny, W dach świat rąbie szturm kanalii. I gromem armat stuwiosennych W niebiosa chamska wolność wali. Wizyta Odwiedził mnie raz przykry gość, Wizyta była krótka. Doradzał coś, tłumaczył coś, Wystrychnął mnie na dudka. Na karcie było: Doktor Zet. Incognito się zjawił. W lansadach do pokoju wszedł I mętnie o czymś prawił. A jak się w gracji słodko wił! Jak wdzięcznie siedział boczkiem! Z rękawa prztyczkiem strącał pył I mrugał tłustym oczkiem. Słuchając go wiedziałem, że Nieczysta to afera; Że szelma jest, że głupio łże, Nabiera mnie, nabiera! Ni w pięć ni w dziewięć bzdury plótł, Cytował biegłych w Piśmie, Zamroczył bestia mnie i zwiódł, A niech go dunder świśnie! Gdy jął się płaszczyć, łasić, łotr, I w niebie mnie kołysać, Gdy wypił, szepcąc: "A la votre!" Musiałem skrypt podpisać. I odtąd chodzę błędny, mdły, Krokami znad przepaści, I szczerzą do mnie żółte kły Ojcowie eklezjaści. W niedzielę do piskliwych dam, Chichocąc, wciąż się mizdrzę Lub w bilard z facetami gram I kupleciki gwiżdżę. Melonik mój, krawacik mój, Ubranko kuse, wcięte, Ach, wszystko, wszystko, jak ten strój, Na dudka wystrychnięte! Nie pomógł żal, nie pomógł post Ni modły przed ołtarzem. W pysk trzeba było gościa wprost, Jak Luter, kałamarzem! Uczyli mnie skutecznych sztuk Bodinus i Del Rio, Więc było cisnąć go do nóg I stłamsić podłe ryjo! A teraz co? Ha, ha, hi, hi, Spacerkiem poprzez miasto, I w pustej piersi wieczność mdli, I patrzę wyłupiasto. Poprawiam, gwiżdżąc, krawat pstry W przepastnych szybach wystaw I szczerzy do mnie żółte kły Ponury egzorcysta. Właściwie "Co on właściwie czyni, wrzeszcząc śród kamienic?" Stefan Zeromski, "Charitas" Co ja właściwie czynię, tak cierpiąc, tak się ciesząc, Tak życia niecierpliwy ku pewnej śmierci spiesząc? Co czynię, czyniąc wszystko? U kogo służba moja? Kto są ci wszyscy wokół ? Skąd jestem tu i kto ja? Te smutki, te radości - cóż one im powiedzą? O, Boże, Boże, Boże, ci ludzie nic nie wiedzą! Te smutki, te radości - zasępią czy ukoją? O, Boże, Boże, Boże, ześlij mi łaskę swoją! I o co ja właściwie, o Panie, Ciebie proszę, Gdy ku niebiosom Twoim stęsknione oczy wznoszę? Wóz I cóż z tego, że umknę huczącym tramwajom, Że pędzącemu autu wyskoczę spod kół? I tak mnie tysiąc razy dziennie przejeżdżają, Miażdżą mnie i druzgocą, i krają przez pół! Zabłąkany śród wozów, pojazdów, wagonów, Śród dyszlów i buforów, wiję się jak gad. Tysiącem śmierci tysiąc wjeżdża na mnie zgonów, Kołującą wiecznością zabija mnie świat. Winkelrydem na dyszle! Świętym Sebastianem Na jadowite strzały czyhających gwiazd - Wbić się i oczerwienić ciałem rozszarpanem, Jak wojną i pożarem, kotłowisko miast! Hej! Ty, co wznieść potrafisz w górę na tortury, Na krzyż, co, w ziemię wbity, męką w niebo wrósł, Z ulic skołowadalych wyrzuć mnie do góry, By mnie nocą stratował Twój gwiaździsty wóz! Wróg nr l Bronisławowi Linkemu Cham natchniony, codzienniak, nieuk, niedonosek, Plugawiec z przyrośniętą do brudnego ucha Słuchawką, w którą wcieka biegunka pogłosek, Ropa nikczemnych plotek i alarmów jucha! Fertyczny rejwachowicz, który wietrznym piórkiem Wali jak w kaczy kuper tysiąc słów co wieczór O kulturze, Kiepurze, przedmurzu, zapleczu, O mieczu, meczu, duchu - wszystko jednym ciurkiem. O Marlenie, Szekspirze, o majtkach kokocich, O narodzie, o modzie - wszystko złoży w czcionki! Jak zapalniczkę, patos wyciągnie z kieszonki, Pstryknie - i już się pali ideowy knocik. Szmaciarz, co Ewangelię zna z encyklopedii, Historię - z kalendarza, Norwida - z procesu, Wzmiankarz i bałwochwalca oślizgłych frazesów, Codziennie odgrzewanych w pomyjach powszednich. On, na parkanach prasy mazią dziennikarską Smarujący kwiecistą pornografię "haseł", Ten nudziarz jak pchla skoczny, ten trup z miną dziarską, W ruch wprawiony swym własnym łgarstwem i hałasem. Ten - "byle szum, panoczku!" - władca tłustych liter Na sześć szpalt rozstawionych na pierwszej stronicy, Pachołek jaśniechamów i czarnej ulicy, Kaina totumfacki. Wspomnienie Mimozami jesień się zaczyna, złotawa, krucha i miła, To ty, to ty jesteś ta dziewczyna, która do mnie na ulicę wychodziła. Od twoich listów pachniało w sieni, gdym wracał zdyszany ze szkoły, a po ulicach w lekkiej jesieni fruwały za mną jasne anioły. Mimozami zwiędłość przypomina nieśmiertelnik żółty - październik. To ty, to ty, moja jedyna, przychodziłaś wieczorem do cukierni. Z przemodlenia, z przeomdlenia senny, w parku płakałem szeptanymi słowy. Księżyc z chmurek prześwitywał jesienny, od mimozy złotej majowy. Ach czułymi, przemiłymi snami zasypialem z nim gasnącym o poranku, w snach dawnymi bawiąc się wiosnami, jak ta złota, jak ta wonna wiązanka. Wspomnienie Petersburskie konszachty, austriackie siuchty, Bluszcze wokół monarchii, szable wielkim księciem - - Taką "zdradą" w kurierkach straszcie sobie kuchty, Przyszłość je groźnym jadem wyżre: niepamięcią. Doraźnym złodziejaszkom, mordercom zza węgła Dobrotliwie przebacza Wielka Korektorka. Nie stawia się szubienic, gdy się wesz wylęgła, Ani pręgierza hańby dla kpa i potworka. Bo przyszłość po swojemu i gani i chwali: Jeden powiew mazurka - wszystkie grzechy zmiecie, Jeden wiersz Mickiewicza, jedno "ach!" w sonecie W proch zetrze i rozproszy zastępy kanalii. Ale kiedyś o smętnych losach zadumany Naszej wolnej ojczyzny, zadrży kto szlachetny Na myśl o Prezydencie, błotem obrzucanym Przez tak wielkich Polaków a tak małoletnich. I hańbą jest - nie zbrodnia zimnego szaleńca, Co Głowę Państwa jawnie kulami roztrzaskał, Lecz ten konwój bezwstydny bez czci i rumieńca I szpalerem stojąca niema czerń warszawska. Wspomnienie Rzymu Gromowładyko Dzewsie! Czas uderzyć! Odezwij się! Widzisz ten dumny, kościelny tum? Ogniem i orłem wznieś się I krąż, praojcze, i szum! W krętym, górzystym Rzymie Czai się grzech starodawny. Lotem ogromnym na gwiaździstym niebie Imię swe napisz, gromodzierżawny! Dzewsie, ognisko kary, Tryśnij złotymi żądłami Błyskawicowych żmij! Zatrząsł się rzymski wikary. zjaw się nad nami! Ogniu i orle, grzmij! Wszyscy dla wszystkich Murarz domy buduje, Krawiec szyje ubrania, Ale gdzieżby co uszył, Gdyby nie miał mieszkania? A i murarz by przecie Na robotę nie ruszył, Gdyby krawiec mu spodni I fartucha nie uszył. Piekarz musi mieć buty, Więc do szewca iść trzeba, No, a gdyby nie piekarz, Toby szewc nie miał chleba. Tak dla wspólnej korzyści I dla dobra wspólnego Wszyscy muszą pracować, Mój maleńki kolego. Wszystko Oddać ci wszystko: każdy sen i drgnienie, Każdy nerw ciała, każdy ruch i krok! Przeszłość - to tylko o tobie wspomnienie, Przyszłość - to tylko twój najświętszy wzrok! Oddać d wszystko: każde pulsu tętno I grosz ostatni, i ostatek sił, Trwonić dla dębie swą młodość namiętną, Znaczyć ci drogę - krwią serdeczną z żył! Zaprzeć się! Bluźnić! Z Judaszem paktować! Żwir na twej drodze w miękki piasek gryźć! Natchnioną wiarą zakrzyczeć: "Ach, prowadź!" Gdy mi na własną każesz zgubę iść! A potem - oddać ci ostatnie tchnienie, Skonać spokojnie, wiernie u twych nóg I wstecz spojrzawszy wierzyć niewzruszenie, Że tak - za Ciebie-m tylko umrzeć mógł. Wtedy Kiedy kino nazywało się jeszcze „bioskop" Albo "iluzjon", Kiedy nosiłem czapkę uczniowską, Wszystko było doprawdy iluzją, Marzeniem i beztroską. Nie znałem wtedy "Cunardów" i "White Starów", Miałem w Łodzi kamienicę zaklętą, Tam nie trzeba było mieć dolarów, Bo każde piętro Było pokładem okrętu. Kiedy pisałem jeszcze: "Kwiatów kielichy" I "róż kobierce", A rymowałem: - Cichy, - Serce, Miałem doprawdy ciche serce. Wtedy, Kiedy kino nazywało się "bioskop", Kiedy na schodach były dziwy, Kiedy wszystko było budzącą się piosnką, Byłem jeszcze szczęśliwszy. Dziś jestem tylko szczęśliwy. * * * Wyratuj ty mnie z męki, Wyratuj z grzechu mego, Już słów mi brak dla Ciebie, Już spojrzeń brak i żalów, Już noc się we mnie mroczy, Wyratuj ty mnie z męki, Wyratuj z grzechu mego, Już wypłakałem oczy, Już powiedziałem wszystko: Z szaleństwa i z udręki, Jak pies, błagalnie szlocham, Z tęsknoty mej i męki Rozpaczą ciebie kocham, Boleścią ciebie kocham, Uratuj ty mnie z męki, Grzechem już jestem, grzechem I krwią, i zbrodnią tajną, Męką ty jesteś moją, A byłaś mi uśmiechem I gwiazdą, i konwalią, Grzechem na ciebie patrzę, Oczy się ciebie boją, Bo jesteś męką moją, A jam cię chciał wypłakać Przez tysiąc długich nocy, Ale minęły noce Płakane, nie przespane, I cóż mi pozostało? Łzy straszne, jak sieroce, I żale, i niemoce, I nic, i nic prócz tego, Prócz krzyku i udręki, - Wyratuj ty mnie z męki I z grzechu, z grzechu mego! Wzrok Rośnie, z ziemi wyzielone, I nazywa się roślina. Gdy ja mocniej wzrokiem tłoczę, Pędzą w górę wielkie wina. Pędzą wina uwięzione. Jakże nie przyjść im na pomoc?v Gdy ja wzrokiem swym przyskoczę, Wytryskuje kroplą owoc. Gęstą kroplą uwolnioną Z zielonego się wycina. Gdy ja oczy w nim zjednoczę, On rozrastać się zaczyna. A ja czuwam, aż mu stuknie Jego imię i godzina, I gdy wzrokiem go obtoczę, Już w pucharze pełno wina. Znów przelewa się i burzy Wielki popęd mocy żywej, O, jak ciężko moim oczom! Niech odpocznę, miłościwy. A gdy zasnę - sen ustami Po jabłoni wzwyż się wspina, A To schyla się, ochocze, I nazywa się dziewczyna. Z kinematografu Pan prokurator dostał ataku. W konwulsji Drgając, upadł. I umarł. A Loulou zemdlała. Wbiegł lokaj i strwożony zaczął badać puls jej, Leżały na dywanie nieruchome dała. Potem, gdy docucono mściwą Loulou, w trwodze Zaczęła się tłumaczyć, że nie wie o niczem, A trup prokuratora leżał na podłodze, A Loulou stała z dziwnie zmieszanym obliczem. Było to w gabinecie. A w sąsiedniej sali Hultajska banda z krzykiem kończyła kolację, Więc trupą, by uniknąć skandalu, ubrali I prowadzić zaczęli przez restaurację. A gdy go prowadzili - to się strasznie śmieli, Krzycząc: "Patrzcie, tak spił się, że chodzić nie może!" A tamci byli także szampańsko weseli, W nos mu dawali prztyczki: "Spiłeś się, niebożę!" I zatańczyła nagle w tingl-tanglu Zmora, Zachichotały ściany w sali rozbestwionej, Gdy szedł przez gwar i śmiechy Trup Prokuratora, Przez Loulou i lokaja pod ręce wiedziony. Z podróży I przywita cię rozpachniona, Pełna słońca - ciepła Italia, Gdzie na niebie lśni roztopiona Połyskliwa, modra emalia. Nad twą złotą promienną głową Nimb szafiru niebo roztoczy: Szafirowo i lazurowe Zajaśnieją twe słodkie oczy. Zatrzepoce w nich szczęście żywe: Miłość, słońce i kwietne fale, I popłyną oczy szczęśliwe W przezroczyste błękitne dale... I przyniosą radość kochania Z bezgranicznej jasnej przeźroczy: Ramion sploty, ust całowania Obiecują miłosne oczy... ...A wieczorem - tkliwą pieszczotę Ześle dolce chiaro di luna. Drzewa szepczą: "Bouna notte", Gdzieś zadzwoni trącona struna... I zaszemrze - rozkołysana, Jak aksamit dźwięczny pianina, La canzona napolitana, Che si canta con mandolina. Z powodu maszyn Bardzo ładne te wszystkie maszynki, Samopędy, auta elastyczne, Sprawne, wartkie, dynamiczne, elektryczne, Śmigieł młynki, niecierpliwe sprężynki. A co trzeszczy, warczy i rozsadza? Ruch kusiciel, zaciśnięte serce, Uwięzione jak piorun w butelce Ujarzmiona krzycząca władza. A żarówka jakim ogniem nabrzmiewa? Stara przemoc się buntem rozpala, Pęd zduszony powoli wylewa, Z męki się swojej wyzwala. Bies ścierwo błyska i kręci, Prądem razi w stal, łoskotem gromi. A nam sztywna śmierć. Bowiem święci, Pamiętajcie! zawsze byli nieruchomi. Z uroczyszcz l Twarde łono ku słońcu czarna ziemia wzdyma, Świt... Niebo świeże blaskiem różowawym górze... Jakiś Tytan słowiański z jasnymi oczyma, Poganiając dwa woły, ciężko ziemię orze... Bruździ pług ziemię w skiby... Cierpi Ziemia święta Wielkim Bólem rodzenia... A plon ma dać żyzny, Bo krwią ojców gorącą cała przesiąknięta, A ojce żywot kładli w obronie Ojczyzny... Orze Tytan... A szczęśliw, iż zaczął ze świtem! Wtem... lemiesz w coś twardego uderzył ze zgrzytem, Tytan patrzy - powstaje dni minionych groza: Piszczele, miecz złamany i szabla mongolska... ...Jakaś mi się Lechicka śni apoteoza, I, jak obuchem w głowę, uderza myśl: "Polska!" 2 Hej! Poszli raz Sławiany Na pola, za kurhany, Mgły się po łąkach kładą... Oj - Dido, oj - Lado! Ogniami pole błyska Skakali przez ogniska. Aż świt zapłonął blado... Oj - Dido, oj - Lado! Skakali i śpiewali, Aż przyszli starce biali, Aż przyszli starce z radą... Oj - Dido, oj - Lado! "Wróg zbrojne woje wiezie, W bój mus warn iść, witezie!" -Już na konikach jadą... Oj - Dido, oj - Lado! A rankiem w zagród progi Słowiańskie przyszły bogi... -Zebrali się gromadą... Oj - Dido, oj - Lado! I święty Znicz zgasili I miecz nań położyli... Oj! mleczów cudna włado! Oj - Dido, oj - Lado! Z wierszy o Małgorzatce ...Za górami, za lasami Tańcowała Małgorzatka z Cyganami. Przyszedł ojciec, przyszła matka: - Chodź do domu, chodź do domu, Małgorzatka! - Ja nie pójdę, idźcie sami, Wolę tańczyć, wolę tańczyć z Cyganami 1 "Za górami" to co? "Za lasami" to jak? Że to góry, myślicie, że lasy? Za górami - to dzwon, Zaśpiew pieśni i ton - Zaraz zagra zagóramizalasmi, Hołubcami, podkutymi obcasami W ziemię wyrżnie step-topot żelazny. "Tańcowała" to co? Tańcowała, no tak... Ale tańce cygańcami gędą, Wywijała od Tater, od Beskid ku Węgrom, Zapadał w ramiona tańcującym łazęgom, Przefruwała cyganiącym od siebie do siebie, Gwiazdowała ogniem oczu po łące, po niebie, Za morawą, za madziarą tańcowała Małgorzatka gorejąca, zagorzała. Trawą-łęgiem węgrowała kołokregiem Po murawach, po dolinach gnała cięgiem, Cięgiem-kołem, górą-dołem, za górami, Za lasami Morawianka z Cyganami. Wichrowały gwiazdy w głowie i gorzałka, Aż huknęła, ogłosiła Małgorzatka: 2 "ja w góry ja od gór na hory na wierhy hornym jarem w czarny bór z boru ja na czehry na czehry na urhy na hongry na huzary na wichry na wędry na żebry na hungary - na wędry na udry na hory na hongrowiany a ganiaj do d'oganiago naj smiga da na cygany! w báłgary w báłkany w istambuł w pustynie w araby w mazuwary da na hindackie stepynie ste-pynie stepia-ny prastare istukany na gangi na gandziary gań d'ganiaj go na cygany! step-zastep step-topot step-potop kopytary top stepem top trawami trawy kopcem za mazuwary!" 3 Pracował najpierw w KIPie W Katowicach, Niezbyt długo była w KIPie W Katowicach; Zamiast kwity KIPu Rejestrować w biurze "...Zakwitały pęki białych róż" W rejestraturze I na ulicach, I na księżycach - Wszędzie róże, W całych na świecie Katowicach. W KIPie robiono takie rzeczy: L. Dz. 2813/BP/36 Katowice dnia w związku z powołując się na z wys. poważ. i pieczęć. Albo takie w KIPie mieli troski: L. Dz. 4702/MK/77-a Katowice dnia w odpowiedzi na mamy zaszczyt za--- Nacz. Wydz. (-)ściskowski. I dlatego wielki był KIP ważny był KIP groźny był KIP dom-blok nikiel i szkło 99 lustrzanych szyb - a było - STO! Lecz pewnego dnia, (Katowice dnia, jerum, jerum! Katowice dnia - i bez numeru!!!)miała zaszczyt za- śpiewać nagle przed dygnitarzem: "Siedziała na lipie pracowałA w KIPie" i w szybę KIPu kałamarzem! I więcej nic. Wyrzucona za (-)Nacz. Wydz. 4 Taki jest początek opowieści O Indyjskim Jarmarku Który się odbył w mieście... w mieście: Cieszynie, Kieżmarku, Bagdadzie, Nowym Targu, W Rzymie, Jerusalimie, Pod Bieszczadem, gdzie nie Bieszczad, nie Beskid, Ale polski Hindukusz niebieski, W onej Persji, gwiazdami dzierganej, Gdzie Śpiewanie i gdzie Cygany, I gdzie Ona - zamaszysta, kraciasta, kwiaciasta - Cyganeczka, naczynie żądz, Idzie szybko ulicami pstrokatego miasta, Papirosku, papirosku ćmiąc... 5 "Czego ty u Cyganów szukasz? Źle ci to w domu? Kocha się w tobie dependent, pan Łukasz, I pan Jan z PKO, I pan Paweł, perukarz, A ojciec w rynku ma sklep z galanterią, A matka z domu Różniecka, A wuj Różniecki był uczestnikiem, A stryj Kościński jest kanonikiem, A uczyłam cię przecież od dziecka: Dajże ty pokój tym breweriom, Życie trzeba na serio, Wuj uczestnik przewróci się w grobie, Stryj kanonik pozbawi cię spadku! Zmiłuj się, przestań, zaszkodzisz sobie! Chodź do domu, chodź do domu, Małgorzatko!" 6 Pijanemu targ, pijanemu jarmark, Kaszkiecik na bakier, a biczysko kamrat, Jak z bicza wystrzeli, to jak z piąci armat. Targ na rynku, W rynku szynk, A w tym szynku Ciosek dzyng, A w tym szynku dymno, piwno, Nic nie mówił, tylko kiwnął. Znaczy: śpyrt. Szklanka, dwie,Tylko kiwnąć, Żyd już wie. Na czterdziestkę toby mrugnął, Ale co czterdziestka? G... Dzisiaj - śpryt. Zagryzł trzecią korniszonem. Zamknął oczy. Czeka. Już. Już mu gra, już pnie się wzgórz Ulubione, upragnione. Ciągnie z brzucha aż po kark I w gorących wzbiera wargach I: "Pi-ja-nemu targ, Pijanemu jarmark!" Aż po oczy wypuczone, Aż po czub! A w czubie - fyrt! Niesie szumne i spiętrzone... Znaczy: śpyrt. 7 A ten jej tancerz, Dżuli imieniem, Twardy w ramionach, pierś - łuk, Kámienie, kámienie, o-oj kámienie, Kámienie, kámienie, ná szosie tłukł. Patrzy dziewczyna: wrząca smołą czupryna, oczy - arabia, tors - brąz, pot z torsu miedzią spływa, oczy - arabia, smolista oliwa, a każdy cios - wstrząs, a każdy cios: tors - brąz. "Cygan, Cygan, gdzieś ty bywał? Ze mną tańcował, ze mną śpiwał. Czegoś uciekł? Kamienie tłuczesz. Widzisz? Ręka. Włosy nią uczesz, Uczesz włosy żywym grzebieniem, Żebyś był ładny - i chodź w pląs! Kámienie, kámienie, tors-brąz! A na mnie - dotknij - tylko ta kiecka, Cieniuśka - czujesz - nie!!! grzech! A moja mama z domu Różniecka, A ojciec..." - prysła, i w śmiech, w śmiech! Kámienie, kámienie, o-oj kamienie, A w lesie mięciutki mech... mech... I zerwała kłos jęczmienia wąsaty, Niedaleko stanęła - o kłos, I łaskocze go kłosem włochatym, Kłośnym włosem łaskoce mu nos... "Cygan, Cygan, gdzie masz wąs?" I chichoce chutliwie, tkliwie, Aż - rozbłysło pełganiem w hebanowej oliwie I pod brązem wystąpił - pąs, Ale jeszcze wali uporczywie: Tors - brąz, tors - brąz, A ta bliżej, bliżej, o włos, Coraz chytrzej, coraz urodziwiej... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Wiesz, jak pachną w upał pokrzywy? Tak pachniała. I jeszcze mlekiem gorącym, I macierzanką, gdy nieomal Ogniem liliowym pełga, palona Przepiorunowym słońcem. I nie myrrhą, ambrą i nardem, Ale łożem żarkim i twardym Z tłuczonego kamienia, I nie górnym cedrem libańskim, Ale sinym dymem cygańskim, Pachnącym jak sama ziemia 8 Popatrzyła. Uśmiechnęła się, "Daj się sztachnąć" ..Zaciągnęła się. Dymek puściła mu w twarz: "Cygan, Cygan, co mi dasz?" Inni, o! nie żałowaliby, Jak nic pięćset złotych daliby. W Katowicach jeden szwab To mi tysiąc złotych kładł. Nawet ładny, nawet młody, Ja w cukierni jadłam lody: Malinowe, ananasowe (Bo ja lubię owocowe). On pochodzi, grzecznie wita się, Ja go nie znam, a on pyta się: "Ist der Platz - powiada - frei?" (Jeszcze raz się sztachnąć daj.) Zaciągnęła się. Uśmiechnęła się. Jak kot w miękki kłąb zwinęła się. Mówię: "Frei". Bo czemu nie? Siadł i zaczął kusić mnie. Że on dobry, że ożeni się, Że on stały, nie odmieni się, Że on w banku krocie ma I w Cieszynie ciocię ma. A ta ciocia... No jednym słowem Dwie piećsetki seledynowe Kładł mi na stół, żebym w holu Dziś czekała w "Metropolu". Ja go słucham, bo on miły, A mnie lody się roztopiły: Malinowe, ananasowe (Bo ja lubię owocowe). Roztopiły się w mleczko chłodne, Seledynowo-złoto-miodne Z pasemkami różowymi Mali-mali-malinowymi. Czasem tak na niebie bywa. Kiedy obłok w obłok wpływa: Różowieńki, malinowy W złoty, złoty, ananasowy... Uśmiechnęła się. Popatrzyła. Spał jak ciemna w polu mogiła. Wstała, śliczna i nieszczęśliwa, Idzie ścieżką i chabry zrywa. Idzie - naga i sprawiedliwa. Pamiętajcie: SPRAWIEDLIWA. Z wierszy o państwie 1 Dogasa legendarna łuna Pożarów, kurzu, krwi i walk, Polsko, wskrzeszona od pioruna, Wezbranych chmur i wieszczych warg! Sztandary twoje, przesiąknięte Poezją i pokoleń krwią, W muzeach drzemią - i są święte; I dobrze jest, że święte są. Jak walka miała lata szkolne (I laury - jak liryczne bzy), Tak muszą mieć narody wolne Zadumy swoje, klechdy, mgły. I trzeba, żeby wargi drżały, Czytając smutny dziejów skrypt, I tylko bęcwał przemądrzały Nie drgnie w grobowym mroku krypt. 2 Lecz nam w misterium przepowiedni Rosła o państwie każda wieść, Więc dziś wolności dzień powszedni Trudno zrozumieć nam i znieść. Od chorągwianych amarantów Żądamy cudów, niczym w Lourdes, I uskrzydlonych policjantów Wzywamy śród ulicznych burd. A on nie Konrad, on nie Gustaw, Ni Króla Ducha dalszy ciąg. Jemu wystarczy "Dziennik Ustaw", Najmistyczniejsza z polskich ksiąg. I żadnej w tym nie widzę racji, By rozanielił się nasz wiek: Żeby Anhellim był Zawadzki, A Wernyhorą wieszczym - Beck. 3 Wielki to mozół i tortura Być państwem wymodlonym przez Poetów, co maczali pióra W gorzkim inkauście krwi i łez. Być państwem, które ma w obiegu, Niczym walutę, echa słów Z tamtego, dalekiego brzegu Proroczych mgieł i mglistych snów. Gdy "późny wnuk", co w duchy wierz] Mistyczny rozwiązuje szyfr, Nieubłagani buchalterzy Przychodzą z kolumnami cyfr. I jeśli bilans się nie zgadza, Gdy trzeba znów podatków, ceł, Do sumień apeluje władza Słownictwem romantycznych dzieł. 4 Temporis acti laudatorzy! Lub wy, dla których dziś - to cud! Nie było "lepiej", nie jest "gorzej", Draństw nie przybyło ani cnót. Nie było "gorzej", nie jest "lepiej", Zawsze potrzebny glebie gnój. Obok widzących byli ślepi, A przy szlachetnych - kilka szuj. I już ludzkości pierwocina Wyodrębniła każdy dział: Już Abel brata miał Kaina, A Kain brata Abla miał. Przy czym ów Abel był schóngeistem, Nie wartym, by go nosił glob, A Kain zerwał z tym mazgajstwem I dowiódł, że jest... "byczy chłop". 5 Karności ucz, urabiaj, mustruj, Zarządzaj, sądź i skazuj! Wiem: Tak każe racja stanu, ustrój, Lepszy czy gorszy - mniejsza z tem. W każdym jest śmieszność, grzech i zgroza, I groteskowej mocy gest. Szubienicznego splot powroza Gordyjskim jego węzłem jest. A sprawiedliwy niech nie wini Mocy o przemoc. Tak ma być. Sprawiedliwemu - na pustyni Do gwiazd o sprawiedliwość wyć! W państwowy Samotników sztandar Noc go otuli. Będzie sam. Chociaż... kto wie?... czasami żandarm Służbowo zajrzy nawet tam. 6 Rozumiem wszystko: rząd, policję, Podatki, wojsko, budżet, sąd, Więzienia, karne ekspedycje I LOPP, i gospodarczy front. Rozumiem rygor, dryl wojskowy I P.K.U. i P.K.O. I sejm i rozmach mocarstwowy, I innych konieczności sto. Ani się dziś nie bałamucę Humanitarnym "och" i "ach"! Jak rząd - to rząd. W rządzenia sztuce Chirurgiem trzeba być i - ciach! Jedno pytanie tylko - szorstkie, Lecz zasadnicze: czemu w tej Potężnej firmie, w przedsiębiorstwie Ma Duch, Ideał wodzić rej? 7 Gdzie on? I w co się ucieleśni? Już państwo jest i dzielny rząd; Urasta siła; głuchną pieśni Cmentarnych, żałobniczych świąt. Tężeje rześka młodzież w sporcie, I B.G.K. ma groźny gmach, Ruch coraz większy w gdyńskim porcie I większa moc w marsowych brwiach. Niech jeszcze zgłuchnie głodnych skowyt, Niech państwo wszystkim pracę da, A duch się wcieli. W co? W dobrobyt? W rekrutów? w Gdynię? w B.G.K.? W potęgę! A potęga nasza To co? To - Duch!... I właśnie ta Kołowacizna mnie przestrasza: Mieszanie duchów z B.G.K. 8 Nastanie wreszcie ten dobrobyt, Siedem tysięcy tłustych lat, Po uszy będzie pracy, robót, Eksportem zawalimy świat. Pobudujemy domy, szkoły, Szpitale i drapacze chmur, Stadiony, banki i kościoły, Teatry i tysiące biur. Nastanie szczęście: radość, sytość I Luna-Park - powszechny raj, Potęga, nadmiar i obfitość, I wszystko hiper - super - naj... I gdy w gorączce i pośpiechu Zaczniemy sięgać szczytów, gwiazd, Będą pokładać się ze śmiechu Biesy w podziemiach grzesznych miast. 9 Panie Ministrze Spraw Wewnętrznych! Dla słowa żywiąc kult i cześć, Pozwalam sobie, w strofach dźwięcznych, Interpelację pewną wnieść. Otóż: czy Panu Ministrowi Wiadomo, że od wielu lat Ferajna durniów i szumowin Fałszywe słowa puszcza w świat? Czy Pan Minister nie uważa, Że zbrodnia ta, powszechna już, Na wielkie straty skarb naraża, Skarb (mówiąc szeptem) ludzkich dusz? I co zamierza Pan Minister Uczynić, żeby szajka kpów Przestała raz uprawiać system Jawnego podrabiania słów? 10 To jest anarchia! To defetyzm! Podważa narodowy byt! Hotentot! Cygan! Metek! Metys! Pięknoduch! Pacyfista! Żyd! Jehanna wyskoczyła z kina, Pieńkower sika wodą z łba, Jan Narodmowy z Rembielina Z drużyną korporantów gna. Pieni się Szczapa, Adolf skrzeczy, Wieniawa grzmi, jak armat sto: "Au fond nie widzisz jednej rzeczy! Bardzo przepraszam! A to co?" I konkurując znów z Rypinem, Warszawa w taki wpadła szał, Jak gdybym znowu karabinem O bruk uliczny wyrżnąć chciał. 11 "Au fond"... To twoje słówko częste Bardzo nam przyda się. "Au fond" Znaczenie właśnie ma i sens ten, Który mi głupcy spaczyć chcą. Au fond - to tam, gdzie rdzeń i sedno; Gdzie sprawy grunt i spód; to coś, Co samo przez się jest i jedno; Idea, przechodząca wskroś. Au fond - bez miejsca jest i czasu, A ma pierwotną siłę swą: Sumienie rzeczy, co z nakazu Dna duszy płynie. Więc - au fond. Jest w rządach, władzach i urzędach, I w tych, co światem rządzić chcą, Dogłębne zło, wyrosłe w błędach - I ja to widzę: tam, au fond. 12 Przez dzieje życia, jak melodia, Jak eter, jak błękitny prąd, Drga poetycka teologia, Istnienia sprawująca rząd. Ona: podziemna i nadniebna, Ona: będąca w i śród, Radosna, niecierpliwa, gniewna, Rządczyni nietutejszych cnót. Nieustający piorun bytu, Fontanny niewidzialnej pył (Rorate coeli!), dreszcz błękitu W drutach i żyłach ziemskich sił. I przeto, czcząc daleki ogień, Ojczyzny naszej lotny ląd, My - z wysokości Teologii Piorunujemy ziemski rząd. Zabawa Niedziela. Rżnie kapela - i kapral żandarmerii W mosiądzu hucznej trąby świąteczne oczy utkwił. Godzinę temu wygrał barana na loterii, Zmęczony owacjami, czerwony jest od wódki. Łechczywe arcybydlę, dziewica przeraźliwa, Na brzeżku krzesła skromnie stęsknionym zadem siadłszy, Kryguje się w chichotach, gdy na barana patrzy, I chlupie swą "chierbatę" po czterech kuflach piwa. Pstry gulasz ciał rozgrzanych kotłuje w garnku skwaru I trąba, trąba, trąba, metalem wrzasku wzdęta, Wdziera się rozjarzona, jak strażak w dom pożaru, W bezwstydne, robaczywe, gorące ścierwo święta. A baran, przywiązany postronkiem do stolika, Drażniony i klepany, żałobnie cienko beczy I czuje na podgardlu blask trąby ostrym mieczem, A kapral szkarłatnieje jak krwawy kark rzeźnika. Zachód 1 Na horyzoncie Mosiężnym felczerskim talerzem W ziemię wcina się słońce dzwoniące, Barwą oliwną gorące, Świecące kuchennym moździerzem. Dzwońcie, metale, dzwońcie! Na horyzoncie W czerwonozorzu Blachy hucznego blasku łopocą, Głębie łbami w dzwony grzmocą, Kuźnia płomieni w morzu, Krwawisko gore w morzu, Płońcie, metale, płońcie! 2 - Zaganiaj do obory krwawomiedziane woły, Zwóź snopy złotochrzęste do pękatej stodoły, Zgarniaj garściami dukaty-czerwieńce, Rąb toporami bryły granitu na romby, Wbij w kipiące orkiestry ostrogłose trąby, Beczkom burgunda odbij dna, Niech po--niebiańskich wybojach gna Faetonowy furgon chlastających barył, Aty jeszcze z wiatrem za nim puść Jarzębinowe wieńce dyskobolem! Jazda pieninami chmur, tatrami zórz, światła podolem! Żagwiącym pragniesz kaukazem? O, i kaukazem możesz! Patrz! nie dekalogami, ale całymi synajami ciska gorejący Mojżesz, Całe wisły i wołgi ciekłego kotłują rubinu, I gradobicie róż, i spienione bałtyki bursztynu, A cegły z fabryk i z ulic bruk Wyrywa rewolta kolorów i form - I W gruzy tęczowe! i wali się bóg, I strzępy sztandaru nabija na piorun. 3 Takiego nieba nie pamiętali najstarsi ludzie, Z takiego nieba religie nowe w stulecia płyną, Lud się biczuje, w zakony zbiera, krzycząc o cudzie I wieki potem żyje tą jedną dziką godziną. Później jest mały kościołek wiejski z barwnym ołtarzem, I nabożeństwo odprawiający nie wie ksiądz pleban, Że tłum na klęczkach i śpiew błagalny, i tępe twarze: Że się to wszystko poczęło niegdyś z takiego nieba. I za lat tysiąc nie będzie wiedział ów papież nowy, Z gwardią pstrokatą na stupiętrowym siedzący tronie, Że to runęło z takiego nieba w wieczór lipcowy, Że niebo zgasło, niebo ucichło, a wiara płonie, * * * Zacisnąć pięści, zaciąć zęby, Spod bruzdy gniewu patrzeć w świat, Iść pod wysoki, szumny wiatr, Bijący w twarz, tłukący w świat, Jak rebeliantów twarde bębny. Oto samotnych prosta droga: Wielki, przeciągły wichru huk, Groźny, szumiący w wichrze Bóg I burza w chmurach - Jego pięść złowroga. I ja, i On w odwiecznej męce Miłością rozsadzamy świat, W niebie szaleją mściwe ręce I Jego oczu gwiezdny grad. A jeśli grom - to On, to On Na dół płonącą runął głową! A jeśli krzyk - to ja, to ja: Ludzkiego buntu boże słowo! Zaduma Zamyślenie nad śniegiem dłuży się i dłuży, Białość jarzy się tępo od zimnego słońca. Biała żałoba, jak długa choroba, nuży, nuży... Mojej zadumie nie ma końca. Ból oczu, twarde zimno na czole, We mnie jest wiecznie i daleko, Znów umieram w dzwoniącym szumie. Patrzę, patrzę w śnieżną, zimną niewolę. Nie ma końca mojej zadumie. Wrócę. Położę się, szczęśliwy i smutny, Białe plamy migreny ześnieżą się w biały tuman. I owinie mnie śmiertelnym płótnem Nieskończona moja zaduma. Zadymka Józefowi Wittlinowi Senność gęsta jak śnieg i krążąca jak śnieg Zasypuje śnieźnemi płatkami sennemi Bezprzyczynny mój dzień, bezsensowny mój wiek I te ślady bezładnych moich kroków po ziemi. Jeśli chcę, mogę spać, jeśli chcę, mogę wstać, Siąść przy oknie z gazetą z zeszłego tygodnia, Albo iść w senność dnia - wtedy inny, nie ja, Siedząc w oknie, zobaczy dalekiego przechodnia. Czy to dobrze, czy źle: tak usypiać we mgle? Szeptać wieści pośnieżne, podzwonne, spóźnione? Czy to dobrze, czy źle: snuć się cieniem na tle Kołującej śnieżycy i epoki przyćmionej? Śnieg pierzyną mi legł, wiek godziną mi zbiegł W białej drzemce, w puszystym, przyprószonym spacerze. Bezprzyczynny mój dzień, bezsensowny mój wiek Składam wierszom powolnym w ofierze. Zamyślenie w obcym mieście Tutaj, w kąciku kawiarenki, Do chłodnej przytulony ściany, Tak miło obcy i nieznany, Prastare nucę piosenki. Bez słów, bez dźwięku i melodii, Samym spojrzeniem w dzień szarawy, Wyśpiewujący wieczne sprawy Samotny człowiek się modli. Nie wiem, co było i co będzie, Kres był przed chwilą i początek, Za oknem - świata kawalątek Mętnie kołuje, jak wszędzie. Wyjdę. Nie będzie żadnej drogi Śpiewaniu memu i milczeniu. Tobie, wietrze, tobie, kamieniu, Śpiewam, człowiek ubogi. Zapach szczęścia Wtedy paloną kawą pachniało w kredensie, A zimne, świeże mleko, jak lody, wanilią. Kiedy się, mrużąc oczy, orzeszynę trzęsie, Po gałęziach w olśnieniu pędzi liści milion. Żywiołem zachłyśnięty, zziajany w rozpędzie, Ileś pokrzyw posiekał, ile traw stratował! A kijem obtłukując szyszki i żołędzie Ileżeś mil po drzewach małpio przecwałował! I wszystko to w ognistej pamięci dziś błyska. Ciska się małe, szybkie, gorąco, daleko... I szczęście pachnie kawą. I chłoniesz je z bliska. A chłód w pokoju sączy waniliowe mleko. Zapowiedź Jeszcze ich nie ma, lecz na głębinach Już postanowiono. Lada noc, może lada godzina Westchnie wzruszone łono. Wtedy, o wierszu najdroższy! poczną Stawać się i cieleśnie. Drżąc przeczekajmy tę chwilę nocną. A najlepiej ją prześnić. Byłby to trud nie do zniesienia: Błagać ziemię o dary. Sama powije, bez przypomnienia, Słodko powzięte zamiary. Już i teraz, wierz mi, najdroższy, Wiedzą, żeś ty je przeczuł. Szepcą, spieszą się w dreszczu rozkosznym, Lecz tam - w zawiośniu, w zakwieciu. Aż kiedyś rankiem - w zwinięte liście Spojrzysz: i będą gotowe - Wielokrotne, białoziamiste Stworzonka konwaliowe. Módlmy się tedy, wierni i smutni, O kwiaty zapowiedziane: "Ocuć się, harfo, ocuć się, lutni, Gdy o świtaniu powstanę". Zasypianie Piekarnia jest w suterynie. Kręcone kamienne schody Prowadzą do piekarni, gdzie gorąco i jasno. Senne, mityczne dzieci szepcą na workach z mąką. Śnieg zasypuje okna i wigilijne miasto. Milczą ciepli piekarze, umączeni i dobrzy. Rumianym rośnie uśmiechem sen chłopca i dziewczynki. Są to sieroty z bajki. Więc w piekamianych podziemiach Andersen wiesza senniki na planetarium choinki. Już gwiazdy ze śniegiem padają - i w pulchnym cieście Słodkimi tkwią rodzynkami. A dzieci głębiej i głębiej, W zupełnie nowym mieście, w zupełnie gwiazdkowym mieście, W rzęsistym, nocnym kościele Najświętszej Panny Gołębiej. Zawieja ...Wtedy listopadowe wieczory warszawskie wieją wiosną... Z wiersza Miłość mnie szuka po mieście, Miłość w zielonym berecie. Przepadłem jak kamień w wodę. Gdzie jestem? Wy może wiecie? Spod zielonego beretu Strzępek wichury w złocie: Ptak nieprzytomny z tęsknoty, Włosy w porywczym odlocie. Biega w rumieńcach, zdyszana, Pośpiechem drżąc gorączkowym, Miłość, zawieja wieczorna, Miłość w trenczkocie deszczowym. Wiatr jej nadążyć nie może I gończe listy rozwiesza, Pod naprężonym jej swetrem Stuka żarliwa depesza. W barach, kawiarniach, teatrach Listy i serca zostawia, Zamieć po mieście kołuje, Róże spod bruku wykrwawia. Zrywam je, moja nieznana, Cień pochylony bólem: Czerwone blaski z kałuży Oczyma podnoszę czule. Zawsze mi się w życiu szczęściło i szczęści Zawsze mi się w życiu szczęściło i szczęści, Los mi nie pożałował ni darów, ni pieszczot... ...Tylko śnieg pod stopami nigdy mi nie chrzęści Ani jesienne liście nie szeleszczą. Zbrodnia Poświęcam Marii Pawlikowskiej Mówili jej: lilia, Śpiewali: lilija, A to była nimfa, Biedna Ofelija. Chcesz, bym Nocą nazwał Ofeliję biedną? Mogę Nocą, Zorzą, Bo to wszystko jedno. Chcesz, żeby na stawie, Na liściu szerokim? Proszę, niech nią chwieje Zzieleniałym okiem. Chcesz - niech będzie muzą Ofelija miła, Bo to wszystko jedno, Jeśli wiosną była. Wietrzyk nad nią modry Jak obłoczek miodny, A o zmroku oddech Chłodnej zieli wodnej. Przyszła do mnie nocą, Siadła u wezgłowia: Zaszumiały bory, Ciemny wiater powiał. W zawrót ją wkołysał Przepaścisty wiszar, Wołała, płakała, Nikt jej nie usłyszał. Ale po tej nocy, W poezyjne rano, W wierszu ją znalazłem Zasztyletowaną. Śliczna moja, wieczna, Sedno mego sedna, Pierwsza i konieczna, Ofelijo biedna! Dymi się kałuża Krwi jasnozielonej, Zwłoki zasłoniłem Weselnym welonem. Komu ja to śpiewam? Komu dzwony biją? Widmo przeraźliwe, Straszna Ofelijo! Zdarzenie na próbie Na próbie rewii w pustym teatrze Wiał z mrocznej sceny piwniczny chłód, Komik, markując, trzy po trzy plótł Rozśmieszające nikczemne słowa. Nie było świateł, jaskrawych złud, Nie było masek, pozorów umownych, Zmyśleń czarownych wieczornej elektry, Nie było magicznego, uwodnego spektru Gorejącego w orkiestrze metaliczną łuną, Nic. Surowa była i grobowa Głęboka scena kabaretowej rewii. Komik bełkotał nagie, pieniężne słowa Na tle wisielczej sznurowni (Straszny jest teatr odarty z ułudy) I pięćset krzeseł, audytorium nudy, Zajęły smutne, bezforemne widma, Chrząkające coraz wymowniej, Że ta sala, jak na śmierć, jest za widna, A jak na życie - zbyt ciemna. Nie są to żadne alegorie ani metafory. Dosłownie: Zasiadły stłamszone pokrowce-upiory, No i - fochy, pretensje, humory... I zaczęły sączyć mżące, słotne światło, Jak na neurastenię chore reflektory, Albo inaczej: Wszystkie zaczęły ćmić Wilgotne papierosy z jesiennych, miejskich liści. Albo tak: Gazowe lampy owinięto krepą, A dzwonom z mokrej waty Kazano requiem bić. Summa summarum: Jak gdyby w lesie, Na Litwie, Listopadowym w deszcz wieczorem, Po omacku, na oślep, Chory. Komik zeszedł ze sceny bez braw, Zziębnięty. Tarł ręce. - "Ależ tu jak w psiarni, dyrektorze"... Nie widział upiornej gapy ani śmiertelnych spraw. - "Tak, tak"... - odrzekłem. I nie odezwałem się już więcej. Napływało szare, pochłaniające morze. Zdarzyło mi się to pierwszy raz Zdarzyło mi się to pierwszy raz - Na palcach chodzić po ogrodzie. Z tętniącym sercem, z latarka z gwiazd, Skradałem się jak złodziej. Godzinę dobrą, a może i dwie, Siedziałem przedtem zdumiony, Że taki w nim upór! I kogo on zwie? I czemu tak kwili? I kto on, i gdzie, Ten głupi ptak uprzykrzony? Godzinę, półtorej, zanudzał na śmierć Upartym, króciutkim wyćwierkiem, Bez przerwy, co chwila, co pół i co ćwierć. Zdrada I czemu sobie w nim upodobałaś, ty dziwna, surowa dziewczyno? Zimny jest, blady, jak trup samobójcy... Wstydu mi nie rób. Już cię pastuchy palcami wytykają, a ksiądz chce cię wykląć z ambony. Skąd wiem? Myślisz, że nie widziałem, jak biegłaś wieczorem po mokrej łące nad źródło leśne, obrośnięte miętą i niezapominajkami? Wyśliznęło się rusałczane ciało Twoje z cienkich batystów i wiotką nagością wtuliło się w mech, gniotąc borówki. O, jak trzepotały ręce Twoje w powietrzu! O, jak chwytały go! Mówiłaś coś gorącym szybkim szeptem oddania - lecz jakąś obcą mową, którą zrozumiałyby może muchomory lub znachorki: "Argile, argile, tivio-tila, tija, tija!" Wgarnęłaś go w siebie łabędzim oplotem, ty Ledo wiejska z białego domku, obrośniętego dzikim winem. ...A powracałaś późną nocą, błędnie uśmiechnięta, naga... Błyszczało dało Twoje srebrzystą polewą księżycową. Stopniał w gorących uściskach Twój zimny i blady kochanek... Wiem, że mnie zdradzasz z księżycem... Ej, strzeż się, bo was przyłapię! Zemsta Ledwo zadrżą w powietrzu wiosenne podmuchy I ciepły promień słońca pokoje oświeci, Budzą się w oknach czarne bzykające muchy I podchodzą do okien małe miejskie dzieci. ...Błądzą za biegiem muchy oczy podkrążone I palce się po szybach ślizgają pospiesznie, Już ją ma... nie, uciekła, w inną biegnie stronę, Aż ją dziecko w kąciku przyłapie uciesznie. Chwyta ją w zawalane atramentem palce, W ogryzionych paznokciach okrutnie ją ściska, Obrywa jej skrzydełka, aż, zwycięzca w walce, Rzuca muchę dość mając tego widowiska. A nocą, kiedy dziecko, zmówiwszy pacierze, Zda się śpi snem niewinnym - w straszliwej ohydzie Potwornego snu wstaje gigantyczne Zwierzę I za zbrodnię dnia głupią - Wielka Zemsta idzie! Zieleń Fantazja słowotwórcza O zieleni można nieskończenie. Powielając dźwiękiem jej znaczenie, Można kunsztem udatnych powieleń Tworzyć światu coraz nowszą zieleń. Nie dość słowo z widzenia znać. Trzeba Wiedzieć, jaka wydała je gleba, Jak zalęgło się, rosło, pęczniało, Nie -- jak dźwięczy, ale jak dźwięczniało, Nie -- jak brzmi, ale jakim nabrzmieniem Dojrzewało, zanim się imieniem, Czyli nazwą, wyrazem, rozpękło, W dziejach wzrostu słowa -- jego piękno. Więc nie lepo-ż by nam zieleń ziemi Opowiedzieć słowiesy staremi! A poczniemy tę powieść - od spodu, Od pierwizny, od lęgu, od rodu, Od rdzennego zrodzenia, od jądra Tam gdzie wnętrze, gdzie nutro, gdzie jątra, Od głębiny, gdzie szepnął w zawięzi Pierwszy dźwięczek zielonej gałęzi. Nie wydziwiaj i nie bierz mi za złe, Że w podsłowia tego świata wlazłem, Że się ziaren i źródeł dowiercam, Że pobożny jestem Słowowierca, Że po mojej ojczyźnie-polszczyźnie Z różdżką chodzę, wiedzący, gdzie bryźnie Strumień prawdy żywiący i żyzny Z mojej pięknej ojczyzny-polszczyzny. Jedni wiosną słuchają słowików, Innym - panny majowa przynęta, Dla mnie - dźwięczą słowicze dziewczęta W młodych pąkach liściastych słowników: Wieczna młodość w kwitnącej szarzyźnie, Z wiosny w wiosnę i młodsza, i świeższa! Oto dom mój: cztery ściany wiersza w mojej pięknej ojczyźnie-polszczyźnie. Zjedźmy tedy w dzieciństwo tej mowy, Jako górnik zjeżdża w szyb węglowy I latarką rozświetla cmentarze Leśnych dziejów i drzewnych wydarzeń. Oto leży hercyńskie cesarstwo, A niepołomickie na nim warstwą, Na niepołomickim -- białowieska, Starodrzewna monarchia litewska; Oto moje inowłodzkie lasy, Ady w nich jeszcze Centaur miał popasy, A nad nimi mateczna, pogańska Atlantyda jodłowo-słowiańska; Oto miazga rozgromionej kniei: Herculanum dębowe, Pompei, Nieprzebyte uroczyska ciemne, Tajne jary i puszcze podziemne, Jarogniewem niebiosów spalone, Siekierami błyskawic zwalone, W tysiącwiecznym ubite moździerzu W węgiel, który jest z ogniem w przymierzu, W skamieniały grobowiec przepastny, Tchnący chłodem zamogilnej astmy, W diamentowy lodowiec - w milczenie. Zjedźmy w głąb i obudźmy kamienie, Wyczarujmy zielenie. Bo górnik, Spraw umarłych wskrzesiciel, powtórnik, Mogił świadom i głosów przedwiecza, Wie, że leśna rzecz jest jak człowiecza, Że w jednakich głębokościach giną, Ponikami płyną, aż wypłyną I wyjawią prawdę człowiekowi Źródłosłowin blaskiem i śródsłowin; I zaszumi rozruszony węgiel Lasem, polem, miodoborem, łęgiem, I wyszumi z siebie słońca snopy, Mchy piętrowe, brodate potopy, I płaz wszelki posłucha rozkazu, I wyślizną się jaszczury z głazu, Wiatr się wyrwie i ptaki wyskrzydli, Jeż z jałowcem się równie naigli, Aż zwierz grubszy wyruszy: korzenie, Pnie, konary opuszczą więzienie I otrząsną się po długi m znoju, Zielem strzelą -- i do słowopoju. Wtedy źródło wzejdzie od korzeni W trzon pijących gałęzi-jeleni, I samica przebudzona, Mowa, Po swych pierwszych płodownikach wdowa, Na zielone wyjdzie rykowisko! I zakapie ze słowiska wyskok, I pociągnie od końca korzeni Krew-zielica, miód żywiczny ziemi, I -- brzask w lesie, zaiskrzy się wszystko: Grekowisko, żmudzisko, sanskrzysko, Po zieleni pójdą echa bliźnie W mojej pięknej ojczyźnie-polszczyźnie. Zaziołali na głos bracia braci, Wszystko krewni i powinowaci, I zaczęli się wabić, tokować, Imionami-echami mianować, Choć z oddali, to po dziadach z bliska, Zieleniacy bujnego słowiska, Z prajednego szczepu, z prapraiska. Do nurtowań, gruntowań się wzięli: Kto się pierwszy w cel zielisty wzieli, Kto z zielinek i pozielców wiela Wydrze ślad najdrzewiejszego ZIELA, Kto z zielistków, ziółek i przyziółków ZIELA zerwie w podsłownym zaułku I w zieliszczu, w szumnej zielbie świata, Antenata znajdzie, Zielonata. Przyłączyły się do nich jaszczurki, Że tej samej są zielszczyzny córki, Że też zielskie -- i że przecież one, Jak te inne zielki, są zielone! Lecz zielacy trawowici, iści, Zaszumieli -- i większością liści Wiec uchwalił, że im praw nie przyzna, "Precz" szeleszcząc i "Ziel i zielszczyzna!" Zapłakały jaszczurki skulone, Powtarzając: przecież my zielone... Zapłakały, jak płaczki na tryźnie, W swojej pięknej ojczyźnie-polszczyźnie. Przeszukali milion zieloności, Nie znaleźli ziela Zieloności, Bo on, kłączek zieleniście mokry, Trwał nie w trawie i nie mchem się pokrył, I nie w liściach, nie w lesie, nie w grządce, Lecz w zielątce -- w zielonawej łątce, Co w tym wierszu od początku fruwa, Śród słów krąży, łączy je, rozsnuwa, Siada na nich, na wylot przeziela, Dźwięki spaja, przeszczepia, rozdziela I odleci - i znowu przyfruwa. Tak nad pracą ziołowieda czuwa Nakrapiana słońcem łątka trawna... Nie od dzisiaj. Z pradawien pradawna: Gdy się jeszcze zioło nie zieliło Ani ziela na ziemli nie było, Ani zołte ze żełtem przemiennie Wspólnym gełtas nie pluskało w Niemnie (A i dziś - wyjdź za Wilno, na pole, Na tym polu nie trawa, lecz żole, Nie zieleni się: żelti murawa, A żołynas: złotawa otawa), Jeszcze w Renie nie bulgnęło gulthem I nie było ni złotem ni żółtem, Ani w skarbcach łotewskich zeltsem (Znaczy: złotem -- a słychać: zielcem!), Jeszcze krętej wikliny zawijas Nie rozprężył się Prusom w żalias, Jeszcze Żmudzin, zanim słowo znalazł, Rdzy wiewiórczej nie nazywał żalas, Jeszcze zołki-bylice, przed złakiem, Słowiańszczyźnie żółciły się złatem, Jeszcze ZEL kroplą "i" się nie zrosił, Jeszcze żółcień o złocistość prosił, Jeszcze żołna (zielony dzięciołek, Chloropicus, pożółtek, od-ziołek) Żlutą żluną nad Wełtawą była, Jeszcze Chloe się nie zieleniła Ani trawy zielonawy porost Nie podszepnął Greczynowi: chloros - A już łątki-polotki złocone Ze słowami grywały w zielone, I przez myśli domyślne, przedśpiewne, Już ziołoród przeświecał niepewnie. Tak to było i tak się ziściło, Taką pieśnią się dozieleniło. I zielono, zielono w ojczyźnie, W mojej pięknej ojczyźnie-polszczyźnie! Zielona ziemia O, żerowisko bujne, pełne zwierząt i drzew! O, świecie, dla ranie rozrosły w żywe zwierzęta i drzewa! Rżę z rozkoszy, gdy deszcz rzęsisty zieleń zalewa, Ciężar liści mnie cieszy: gruby, mokry krzew. Jelenie parskają w zaroślach, rogami wplątane w gąszcz, W mchu grzęzną kopytami, w gałęziach się szamocą, Ziemia paruje zdrowo, zgrzane jelenie się pocą, Zaraz się wyrwą na łąkę, gdzie deszcz szumi jak chrząszcz. A na łące, krętym tropem, zgniecione mokre zioła. Zdeptała je, uciekając, jelenica wesoła. Zima Boyowi O ciemnej szóstej W mroźny poranek Bębni w ulice Jazgot blaszanek. Huczy po bruku Wolno, daleko. W sinych blaszankach Bulgoce mleko. Konie parują, Ludzie się chwieją, Wozy skrzypiące Ciężko kuleją. O ciemnej szóstej W mroźny poranek W sen mój się wbłąkał Werbel blaszanek. W grubym kożuchu Drzemię na koźle, Chucham jak matka W sny moje mroźne. Żywot mój senny, Znieruchomiały, Zalewa bełkot Mleczny i biały. Biały i ciepły Bulgot matczyny Tuli mnie w łonie Pod burką zimy. Już mnie poczęło, Już się zaczynam, Tchnieniem się błąkam We śnie matczynym. W mleku dalekim Echo kołysze, Dudnią furmanki Wciąż dalej, ciszej. Złota polska jesień Korporanci na motocyklach Pędzą w sprawie patriotycznej, Uradzonej na konwentyklach Jednomyślnie i spontanicznie. Idę jesienią na ukos Oburzeni oficerowie Domagają się interwencji I meldują w drodze służbowej Na audiencji, u ekscelencji. Idę jesienią na ukos Delegacja obywatelska Deklaruje znaczne ofiary, Reprezentant nauczycielstwa Do katedry niesie sztandary. Idę jesienią na ukos Proletariat zorganizował Wiec masowy za rewolucją, Idzie właśnie kadra szturmowa Z transparentem i rezolucją Idę jesienią na ukos, Płynę taflą przekroju, Cieciem lustrzanym rozcinam Nieziemską ojczyznę swoją. Złoto Fantastyczna ulico warszawska! Hoża, przy Mokotowskiej: Alaska, Klondike w febrze rozkopów i wierceń, Młoty biją jak zdyszane serce, W noc świecącą klejnotami ognisk I łukowych słońc i pochodni: To pionierzy z Woli i Ochoty W opętaniu gorączki złotej, To pionierzy w filmowym blasku Sypią gwiazdy złotego piasku, Alchemicy na piętrach konstrukcji, Na granicy czwartego wymiaru, Co w moździerzu Polskiej Rewolucji Ubijają z ruin i pożaru Przemienionych dziejów nowy naród. Piętra piętrom podają ręce, A na dachu, ze świerkowym wieńcem I chorągwią Republiki mojej, Brzask już stoi. Wtedy - w Banku Ludowej Wspólnoty Dźwięk rozlega się szczerozłoty: Sztabę stopioną z kruszców Alaski Rzucił do skarbca robotnik warszawski. Zły wiersz Nie wiesz o tym. A był deszcz I błądziłem po ulicy, I szukałem, i czekałem W żrącej, okrutnej tęsknicy. Nie wiesz o tym. Byłem zły. I poszedłem pić. I piłem: Wódkę, koniak, wódkę, koniak, I wesół, och wesół byłem! Patrzaj: to jest nędzny wiersz, Ale zły jest, zły i gniewny, Bo czekałem, bo szukałem W wieczór jesienny, ulewny. Zmarła metafora Auto błyskiem prześliznęło się po dalekiej szosie asfaltowej. Malejąc, nikło, znikło - i znów tylko horyzont przez szkło. Czyż nie tak samo, na przykład, prąd myśli błyskawicowy Prze - - - ... zresztą, zamykam oczy. Wszystko mi jedno CO. Zmęczenie Zapomnisz o tej chwili, gdy do domu wrócisz I przymkniesz okiennice w sosnowym pokoju. Zmęczony, jakbyś orał, na łóżko się rzucisz I będziesz w cieniu drzemał po blasku i znoju. Przez serce w okiennicy wpadnie promyk wąski, Na ciemnej fotografii rozszczepi się w tęczę. Spostrzeżesz przytrzaśnięte przez okno gałązki, Włochaty bąk natrętnie do snu ci zabrzęczy. I oddasz się ciężkiemu uśpieniu w niewolę Pod tumanem dzieciństwa, co w oczy napłynie, A tam łubinem wonnym szaleć będzie pole I niebo obłokami pluskać się w głębinie. Zmęczony burz szaleństwem Mais, vrai, j'ai trop pleurt! Rimbaud Zmęczony burz szaleństwem, jak statek pijany, Już niczego nie pragnę, jeno wielkiej ciszy I kogoś, kto zrozumie mój żal nienazwany, Kogoś, kto ma bezsłowną tęsknotę usłyszy; Kogoś, kto jasną duszą życie mi przepoi, Iżbym w spokoju bożym wypoczął po męce, Kogoś, kto rozszalałe serce uspokoi, Kładąc na moje oczy miłosierne ręce. Idę po szczęście swoje. Po ciszę. Do kogo? Którędy? Ach, jak ślepiec! Zwyczajnie - przed siebie. I wiem, że zawsze trafię, którą pójdę drogą, Bo wszystkie drogi moje prowadzą do Ciebie. * * * Surgunt indicti et rapiunt coelum - et cum scientia nostra mergimur in infernum Wznoszą się prostaczkowie i osiągają niebo - a my ze swoją wiedzą pogrążamy się w piekle. Św. Augustyn Znów to szuranie, bełkotu chór, Znów na ulice wylazło z nór Dwieście tysięcy, trzysta tysięcy Poprzebieranych świątecznych zmór. Zieje pustynią zeszklały wzrok, W otchłań zapada każdy ich krok, W ultra-kolorach, w meta ubiorach Łażą rozwlekle przez cały rok. To oni - sprawcy brzuchatych bab, Sznycla, gazety, tryumfów, klap, Skrótów, paszportów, forsy i sportów, Słowa "gustowny" i słowa "schab". To oni - naród, społeczność, wiek, Styl i epoka, i dziejów bieg, Ten sam odwieczny wróg niebezpieczny, Podsłuch powszechny, masowy szpieg. Rozstąp się, bruku upiornych miast! Rozstąp się, niebo, zbrojownio łask! Biesa tępego, biesa głupiego Oświeć i przeraź gradem swych gwiazd! Zosia - Samosia Jest taka Zosia, Nazwano ją Zosia-Samosia, Bo wszystko "Sama! Sama! Sama!" Ważna mi dama! Wszystko sama lepiej wie, wszystko sama robić chce, Dla niej szkoła, książżka, mama nic nie znaczą - wszystko sama! Zjadła wszystkie rozumy, Więc co jej po rozumie? Uczyć się nie chce - bo po co, Gdy sama wszystko umie? A jak zapytać Zosi: - Ile jest dwa i dwa? - Osiem!- A kto był Kopernik? - Król!- A co nam Śląsk daje? - Sól!- A gdzie leży Kraków? - Nad Wartą!- A uczyć się warto? - Nie warto!Bo ja sama wszystko wiem i śniadanie sama zjem, I samochód sama zrobię I z wszystkim poradzę sobie! Kto by się tam uczył, pytał, Dowiadywał sie i czytał, Kto by sobie głowę łamał, Kiedy mogę sama, sama! - Toś ty taka mądra dama? A kto głupi jest! - Ja sama! Zośka wariatka Po przedmieściach Warszawy chodzi wynędzniała w strzępach i łachmanach, żebraczka, wyśpiewując obłąkaną piosenkę o jakimś Felku. Tańczy przy tym - i tańcząc płacze. Oto jej historia W domu pranie. Białe kłęby pary, zaduch, plusk Od ciemnej, siódmej, zimowej godziny. Z trudem roztapia w sobie zamroczony mózg Guz twardy snu. Zośka słyszy, jak syczą i człapią mydliny, I sen od farbki staje się siny, I pęka jak bańka mydlana... Zośka, od zmęczenia pijana, Podnosi z tapczanu głowę: W domu pranie... Mętne światło naftowe... Ojciec je śniadanie... - Gdzieś się, ścierwo, włóczyła? Wstała, kieckę włożyła, Pod kranem się umyła I do miski, do łyżki. - Żreć to umiesz! Gdzieś się włóczyła, ścierwo?! ...Jeszcze dzwonią jej w uszach kieliszki, Pachną owoce w winie... - Ja bym ta z nią gadała! W pysk łupnij! ...Paprze się matka w mydlinie Ciepło i parno w kuchni... A na Zośce piersi jak brzoskwinie, A pod piersią stuka i łomoce Rozigranej gorącości chlust! Łajdaczyła się dwa dni i dwie noce, Wino pachnie z rozgryzionych ust. Trochę łokieć jeszcze Zośkę boli, Bo się hukła o komody kant, Gdy ją rzucił na kanapę pluszową Ta cholera, ten spocony frant! Dymi kwasem kapusta, A ją mierzi już, nie może znieść, Że tak ojcu żarcie człapie w ustach, Że tak matka brudną wodę chlusta, Że tu z nimi spać musi i jeść. - Mów, psia twoja!! nad uchem jej wrzasnął, Wstał i porwał się, i prask ją w pysk, Paska chwycił, paskiem jeszcze chlasnął, Krzesło złapał, krzesłem Zośkę trzasnął, Jak szpon utkwił w córce oczu błysk: - Ja ci tu popiszczę i popłaczę, Będziesz wiedzieć, jak po nocach pić! Ja haruję, ty ścierwo sobacze, A ty będziesz z chłopami się gzić?! Matka będzie cudze brudy prała, Będą jej paluchy puchnąć, tak? Żeby córka z facetami latała I foxtroty tańczyła na wznak?! Kopnął krzesło i do miski wrócił. A dziewczynę jakiś wstrząs podrzucił, A dziewczynę coś za gardło ścisło, Błyskawicą w ciemnych oczach błysło, Coś zaczęło się we krwi rozgrzewać I bulgotać, i kipieć jak war, I rzuciło w gorączkę i żar, I zaczęła ni to mówić, ni śpiewać: - "A co? a co? możem miała z wami Suche kluchy i czarny chleb gryźć? Jak mnie inni karmią tłustościami, To wolałam na zabawę iść, Na zabawie tańczyć z fryzjerami! Tam są wszystkie kawalery szyk, W kolorowych kraciastych koszulach, Każdy na mnie okiem tylko mig, A król jeich Felek ze mną hulał! Tłusty, pulchny, a pachnie jak róża, A jak mówi - to oczy przymróża, A jak tańczy - to słodko przytula I ma wargi czerwone, ogniste, A u niego forsy - Jezu Chryste! Jak nie kochać fryzjerskiego króla? A na czole ma zagięty lok, A krawacik ma w groszki liliowe, Komplimenty mi prawił co krok, Niby jakiejś babilońskiej królowej. Tańczył ze mną - o tak, o tak - Patrzcie, starzy, jak mnie w siebie wgarniał! Zaśpiewało mi serce jak ptak, Zamroczyła mnie ta słodka męczarnia! I już teraz będzie tylko śpiew, Śpiew błagalny wszechmocnemu Bogu, By dzieciątko wydał z moich trzew! Córka wam się puściła, psiakrew, Ale dziwką nie będzie na rogu! I już teraz będzie tylko tan, Straszny taniec Zośki obłąkanej O tym, jak mnie po nocy pijanej Huknął w pysk oblubieniec mój, pan, Król fryzjerski, Felek ukochany!!"... I zakrążył w parnej izbie strach, I w wir porwał Zośkę-królową, I tańczyła w śmiechu i we łzach Z opętaną, rozwichrzoną głową. I już stali sąsiedzi w drzwiach, Z tchem zapartym, z odjętą mową, A królowa-fryzjerowa szła, Szła w zawrotnym tańcu dookoła, Zachwycona śmieje się i łka, Pachnącego swego gacha woła. Z izby w sień, na podwórze i - w świat! Już na zawsze, na wariackie tańce!... - "Miłosierni państwo, dajcie grosz Biednej Zośce, fryzjerskiej kochance..." Że tam niegdyś Że tam niegdyś hucznie było, Mazur szumny aż do ranka, Jarmark, kulig-że aż miło, Szabla, szklanka i kochanka- Że tam niegdyś, poza nami Śmiał się szlachcic z przywileju, I-kurdesz nad kurdeszami, Wiwat, panie dobrodzieju! - Że tam kędyś moc junacka Posadami kraju wzrusza, Bo jest chwacka, zawadiacka, Hulaj dusza bez kontusza! - Że tam wiele dokazywał Butny szlachcic śród niesnasek, Że sejm jednym "veto" zrywał Imć pan Jan Chryzostom Pasek - Że tam niegdyś zahukany, Rozbawiony lud się czubił, Że tam później chłop pijany Złoty róg po drodze zgubił - Że tam potem kajsi, gdziesi, Chochla się ozwało granie - - To się przez to sił nie wskrzesi?! - Przez to Naród nie powstanie?! Żniwo Siostrze Irenie Nie kwiatami, lecz zbożem zasiewajmy groby Ojców swych. Gdy ich ziemia przemiele w swych żarnach, Wzniosą się, martwi, w kłosy, zjędmieją nam w ziarna I dopomną się szumem o żniwo żałoby. A wtedy - na cmentarze, córki i synowie, Szukać szczątków doczesnych w mogilnym poroście! I wyłuskać je z kłosów, i spożyć jak hostię - I dzieciom opowiedzieć o żywiącym grobie. Żona Mąż jest tuman, marnotrawca, leń. Stoi przy oknie lub biega po mieście przez cały dzień. Patrzy, patrzy, na tramwaj, na śnieg, Gwiżdże i mruczy, kręci się, szuka jak szpieg. Książki czyta, przerzuca za tomem tom, Książek, foliantów dziwacznych pełen dom. Mówi mętnie, nerwowo. Spieszy się wciąż. O czym tak ciągle myśli i co tak szepcze mój mąż? Wieczorem pije wódkę. Jestem zła. W oczach, w oczach kochanych pijana mgła. W oczach, w oczach kochanych mgła... mgła... Ale on klęka przede mną i oczy zamyka, I wtedy rozumiem słowo: JA, Życie Do krwi rozdrapię życie, Do szczętu je wyżyję, Zębami w dni się wpiję, Wychłeptam je żarłocznie I zacznę święte wycie, Rozbyczę się, rozjuszę, Wycharknę z siebie duszę, Ten pęcherz pełen strachu, I będę ryczał wolny, Tarzając się w piachu. * * * Życie? - - - Rozprężę szeroko ramiona, Nabiorę w płuca porannego wiewu, W ziemię się skłonię błękitnemu niebu I krzyknę, radośnie krzyknę: - Jakie to szczęście, że krew jest czerwona! Julian Tuwim Życie codzienne Tajemniczeją rzeczy, fantastycznieją zdania, I mówić coraz trudniej, i milczeć coraz boleśniej, Obrastają natrętnym szeptem głębiny mieszkania, Krzesło, przy stole zaczęte, melodią kończy się we śnie. Z dnia na dzień więcej znaczy każde słowo codzienne, Mchem wieków obrośnięte, korci ukrytą pierwszyzną. Przykładam ucho do mebli - słyszę szumy tajemne: Skarżą się dęby, skarżą i płaczą za ojczyzną. Życie moje Krwi, snów, mknień, żądz, Gór, chmur, drżeń, zórz, Łez, chwil, róż, słońc, Łkań, gwiazd, gróz, mróz--! O, życie moje! O, życie moje!Bierz, gub, trwoń, trać, W lot, w śmiech, w gniew, w szał! Żyć! śnić! drżeć! łkać! Mknij, leć, pędź, w cwał! O - życie moje!! O życie moje!!Ból? Śmierć? Tak, tak! Wiem, wiem: czar złud! Nic, nic! Dzień - ptak! W pęd! w lot! w wir! w cud! O życie, życie moje Żydek Śpiewa na podwórku, tuląc się w łachmany, Maty, biedny chłopiec, Źydek obłąkany. Ludzie go wygnali. Bóg pomieszał głowę, Wieki i wygnanie pomieszały mowę. Drapie się i tańczy, płacze i zawodzi O tym, że się zgubił, że po prośbie chodzi. Pan z pierwszego piętra patrzy na wariata: Spójrz, mój bracie biedny, na smutnego brata. Kędy nas zaniosło? Gdzieśmy się zgubili, Światu ogromnemu obcy i niemili? Pan z pierwszego piętra, brat twój opętańczy, Głową rozpaloną po wszechświecie tańczy. Pan z pierwszego piętra wyrósł na poetę: Serce swe, jak grosik, zawinie w gazetę - I przez okno rzuci, żeby się rozbiło, Żebyś je podeptał, żeby go nie było! I pójdziemy potem każdy w swoją stronę Na wędrówki nasze smutne i szalone. Nie znajdziemy nigdy ciszy i przystani, Żydzi śpiewający. Żydzi obłąkani... Żydzi Czarni, chytrzy, brodaci, Z obłąkanymi oczyma, W których jest wieczny lęk, W których jest wieków spuścizna, Ludzie, Którzy nie wiedzą, co znaczy ojczyzna, Bo żyją wszędy, Tragiczni, nerwowi ludzie, Przybłędy. Szwargocą, wiecznie szwargocą, Wymachując długimi rękoma, Opowiadają sobie jakieś trwożne rzeczy I uśmiechają się chytrze, Tajnie posiedli najskrytsze Z miliarda czarnych, pokracznych literek Ci chorzy obłąkańcy, Wybrany Ród człowieczy Pomazańcy! Pogładzą mokre brody I znowu radzą, radzą... - Tego na bok odprowadzą, Tego wołają na stronę, Trzęsą się... oczy strwożone Rzucą szybko przed siebie, Czy kto nie słyszy... Wieki wyryły im na twarzach Bolesny grymas cierpienia, Bo noszą w duszach wspomnienia O murach Jerozolimy, O jakimś czarnym pogrzebie, O rykach na cmentarzach... ...Jakaś szatańska Msza, Jakieś ukryte zbrodnie (...pod oknami... w piątki... przechodnie... Goje... zajrzą do okien... Sza! Sza-a-a!) Źródło Czerpiesz z zimnej krynicy brylantową wodę Zielonym dzbanem glinianym. Niebo w niej roztopiło błękitną pogodę, Tonąc w głębi obłokiem białolnianym. Ciepło głowie pod słońca łaskawością błogą, Dłoniom chłodno w przejrzystej głębinie. Złoty żar idzie wolno polną drogą I rozlewa się szeroko po łubinie. Z zielonego glinianego dzbana Zimną wodę żelazną łykasz, Idzie fala od łubinu, pachnąca, nagrzana, I oddychasz, i oczy zamykasz. Źródło Siostrze Dojrzałości! w tobie tylko ta "ź r z" prastara została żywa; jeszcze mniej: bo tylko "z" i "r" przetrwały ziarnem w słowie tkwiącem. Wszystko inne przybyło, przyrosło, aż się stało okrągłym okrzykiem-owocem: O, Dojrzałości! słodka, soczysta, ale nieprawdziwa. Przybyło z potrzeby, z rozwnu, z tęsknoty za wyrazem: doskonałym, skończonym dla smutku i dla radości; bo potem owoc już spadnie - z samej doskonałości , z ciężaru i spełnienia; to przychodzi razem. Nad źródłem pochylony - w mijaniu utkwiłem źrenice, nad kwiatem zamyślony - kwiat bezmyślnie zrywam. Dojrzałości! - szepcę - po co mi było życie? Zacząłem się w prawdzie dalekiej. I w niej przebywam. Spis wierszy Ab Urbe Condita Abecadło Ach, tworzyć, tworzyć! Słów dobierać... Adam Aere perennius Akacje Akwarium Alkohol Anatol Apokalipsa Aprobata Aptekarz majowy Asyria Atak Atawizm Atlas Bagdad, czyli o przyszłym poecie Bal w operze Ballada o śmierci Izaka Kona Bambo Banalna historia Berlin 1913 Biblia cygańska Bies i księżyc Biologia Brzoskwinia Brzózka kwietniowa Burza Burza (albo miłość) Burza i bzy Buty Cel Choinka Chrystus Chrystus miasta Chrystusie... Ciemna noc Ciemne niebo Ciemność Cocktail Colloquium niedzielne na ulicy Commedia Divina Cud z komornikiem Cuda i dziwy Czereśnie Czterdzieści wiosen Czterowiersz Daleki tygrys Dancing Dar Definicje Dentysta Dialog Do Boga Do córki w Zakopanem Do Franciszka Fiszera Do generałów Do jednej Do Jerzego Borejszy Do kelnerki w "Kopciuszku" Do kobiety Do krytyków Do losu Do Marii Pawlikowskiej Do narodu radzieckiego Do niego Do prostego człowieka Do siebie Do Staffa Dom Duma Dumy Dusza Dwa Michały Dwa wiatry Dyzio marzyciel Dzieci w polu Dzieciństwo Dziecko przed sklepem z zabawkami Dziedzilija Dzień Dzień Dziesięciolecie Dziewczynom Dziurawiąc niebo Dzika historia Dziwy na niebie Dżońcio Eksperyment Epistoła sentymentalna Epos Erotyk Erotyk o bzach Erratum Et arceo Ex oriente Exegi monumentum "Extrablatt!" Fakt z redaktorem Falliczna pieśń Figielek Flecista Flectere si nequeo superos Acheronta movebo Fryzjer Fryzjerzy Gabryś Gałąż Garbus Gawęda rymowana o ojcu i synu... Gdy się jest synem buchaltera Gdybym był krzakiem świeżych najczerwieńszych róż... Gdynia Giętko, żywo splatają się moje mysli... Głupcy, gapy, głuptaski... Godziny Godziny Gorące mleko Groteska Gwiazda betlejemska Gwiżdżąc sobie a muzom na ulicy Hagiografia Handluje się Helios Historia Hokus-pokus Hołdy Humoreska Humoreska Hymn alchemików Hymn librecisty Hymn narodowy lasu Idą gąski, idą białe do domu...... Idea Idzie Grześ Imię Inne Intymny wiersz Irysy Ja Ja do ciebie nie mogę, nie mogę... Jak powstał ten wiersz Jak wiersz powstaje Jaka nazwa... Jamby polityczne Janowi Kochanowskiemu Jar Jeleń Jesienią Jesteś znowu! Jeszcze mi nazbyt Jeszcze o poecie Jeżeli Jutro Kamienice Kamienie raczej rąbać Kapuśniaczek Karta z dziejów ludzkości Kartofle Kobiece Kobieta Kocham w Tobie... Koń Kościół Kotek Krwawy chleb Krzyczę: Krzyk Kto jest alkohol? Rokoszanin... Ktoś Kuplety laureata z Tworek Kuracja Kusy Kwiecień Kwiat Kwiaty Polskie Le style c'est l'homme Legenda aurea Lekcja Leśna sprawa Likier Lilia Liryka List List do dzieci List do Libala List pt "Liebesleid" Listy miłosne Litania Litery Lokomotywa Los Luksus Madrygał Magazyn gastronomiczny Malarz Małomówna matka Matematyka Matka Mądrość Mąż i ja Meble Mein Liebchen, was willst du noch mehr Melancholia stojących przy ścianie Melodia Mędrkom Mgła Mieszkanie Mieszkańcy Milcząc Milion HP Miłosierdzie Miłość Modlitwa Moją miłość, mój sakrament... Moja rzecz Moment Motyle "Mort homme" Mowa ptaków Mój dzionek Mróz Mróz nędzarzy Mucha Muza Muza, czyli kilka słów zaledwie Muzyka My - ludzie Myśl Na balkonie Na krytyka Na niebieskim nocnym szkliwie Na noże Na ulicy Na ulicy Na wieży Na Zachód, na Południe, na Północ, na świat cały... Na zbytnie a niepowściągliwe dziwkochwalstwo... Nad Cezarem Nagłe spojrzenie Najście Nasza mądrość Nauka Nędza Niczyj Nie ma Nie ma kraju Nie poradzi tu żaden Protokół surowy... Nie śmiej się z nich. ... Niedokończona elegia Nieznajoma Nieznane drzewo Nigdy jeszcze nie zaznałem głodu... Noc Noc majowa zakochanego przyrodnika Noc ubogiego człowieka Nowina Nuda O, celna i mocna żądzo O chorym synku O "Gazecie Warszawskiej" O Grzesiu kłamczuchu i jego Cioci O kocie O moim stole O nas, zakochanych O panu Tralalińskim O pewnym pieńku O poecie O, rośliny dosłowne, kwiaty wyraziste... O skwarnej śmierci O sobie O St. P. O suficie O świcie Oczekiwanie Odpowiedź Odpowiedź Odyseusz Ofiarowując serce Ogień Ogrody szpitalne Okruchy poetyckie Ojczyzna Oko Okrzyk Okruchy poetyckie Ostry erotyk Okulary Omen Ona Owoc OZNR P. U. R. S. Pan Pan Maluśkiewicz i wieloryb Patos dali Patriota Pierwszy dzień Pierwszy Maja Pieśń falliczna Pieśń o Białym Domu Pieśń o głowie i księżycu Pieśń o Majakowskim Pieśń o radości i rytmie Pieśń sobotniego wieczoru Pif-paf! Pijaństwo Piosenka Piosenka umarłego Piotr Płaksin Płuca Po prostu Po uszy Pocałunek Pod gwiazdami Podmuch wiosny Podobieństwa Podróż Podwórko Poeci tłumnie po kawiarniach zgromadzeni... Poeta opętany uprzedza, na wszelki wypadek... Poezja Pogoń Pogrzeb Pogrzeb prezydenta Narutowicza Pogrzeb Słowackiego Pokaż się z daleka... Pomnik "Popierajcie LOPP" Pośród dnia Potężny dzień! na dobrych dziesięć burz pamiętnych... Powiedzieć ci nie mogę Praca Program Prośba Prośba o piosenkę Prośba o pustynię Protest Protoplasta Prowincja Próba Przebłyski genialności Przechodzień Przedwiośnie Przeklęty śpiew Przemiany Przestroga dla idiotów Przetrwam Przy oknie Przy okrągłym stole Przyglądając się gwiazdom Przygoda Przyjście Przymierze Przypomnienie Psy Pstryk! Ptak Ptaki Ptasie plotki Ptasie radio Puste mieszkanie Quatorze juillet Rachunek Ranek tragiczny Ranki jesienne Ranyjulek Raport Referent Rewizja Rodowód Rok i bieda Romans romantyczny Rozkaz Rozmowa Rozmowa ptaków Rozmyślania Rozmyślania... Rozważania w cukierence Rozwiązują się nagle i lekko... Różnica Ruch Rusałeczko moja wiślana Rwanie bzu Rycerz Krzykalski Ryciny Rzecz Czarnoleska Rzeczka Rzepka Rzeź brzóz Rzuciłbym to wszystko Satyra na księżyc Są takie bardzo dziwne, bolesne istnienia... Scherzo Sen Sen złotowłosej dziewczynki Serce Siostro-wiosno Siódma jesień Sitowie Skakanka Skandal Składnia Skwar Skwar nędzarzy Skrzydlaty złoczyńca Sława Słoń Trąbalski Słopiewnie Słowa Słowem do krwi! Słowo i ciało Słówka i słufka Słówko o księżycu w stawie Sokrates tańczący Solenizanci Spacer antyczny Spacer fantastyczny w lesie Fontainebleau Spadek Spleen Spostrzeżenia w wagonie sypialnym Spostrzeżenie Spotkanie w roku 1952 Spóźniony słowik Sprawozdanie z podróży na Wystawę... Sprzątanie Sprzeczka z żoną Staruszkowie Stół Strofy do ojczyzny Strofy o późnym lecie Strzelanina Strzyżenie Sufit Suma jesieni Suum cuique Swietozar Symptomat Symfonia o sobie Symfonia wieków Syna poetowego narodziny Szatnia teatralna Szczęście Szczęście Szczury Szofer i gość Sztab Sztandar Sztuka Śląsk śpiewa Ślepcy Śmiech październikowy Śmierć Śmierć Śmierć Śmierć miejska Śmierć nad głowami Śmierdziel Światło Świetliki Święto Świt Tak i nie Tamtą chwilą Taniec Teatr Temat Temperatura Teofania Teogonia Tęsknota To było tak... Toast Towarzysze wspólnej doli Tragedia nad jeziorem Trawa Treść Trud Trudny rachunek Trudy najowe Trzy lata Trzy wiersze o fryzjerze Ty Ty jesteś moja żona, to we krwi mojej tłucze... Tylko dla łacinników U sąsiada Ucieczka Umarł Urywek Usłyszałem od tej gnidy... Vanitas Venus "W" W aeroplanie W Barwistanie W gęstwinę W karczmie W lesie W nocy W Poroninie W porze kwiatów W Warszawie Walc starych panien Walka Warszawa Warszawa rozbłyskana Warszawie w roku 2000 Warzywa We mgle Wesoła pieśń o domu Westchnienie Wezwanie Wiatr ją prosi Wiec Wieczorem Wieczorny wiersz Wieczór Wieczór Wieczór zimowy w mieście Wiersz Wiersz Wiersz Wiersz o umarłej nadziei Wiersz, w którym autor grzecznie... Wiersz wyszydzający dzieci Wiersz z głuchym końcem Wieś Wietrzyk Wiosna Wiosna Wiosna chamów Wizyta Właściwie Wóz Wróg nr l Wspomnienie Wspomnienie Wspomnienie Rzymu Wszyscy dla wszystkich Wszystko Wtedy Wyratuj ty mnie z męki... Wzrok Z kinematografu Z podróży Z powodu maszyn Z uroczyszcz Z wierszy o Małgorzatce Z wierszy o państwie Zabawa Zachód Zacisnąć pięści, zaciąć zęby Zaduma Zadymka Zamyślenie w obcym mieście Zapach szczęścia Zapowiedź Zasypianie Zawieja Zawsze mi się w życiu szczęściło i szczęści... Zbrodnia Zdarzenie na próbie Zdarzyło mi się to pierwszy raz... Zdrada Zemsta Zieleń Zielona ziemia Zima Złota polska jesień Złoto Zły wiersz Zmarła metafora Zmęczenie Zmęczony burz szaleństwem Znów to szuranie, bełkotu chór...... Zosia Samosia Zośka wariatka Że tam niegdyś Żniwo Żona Życie Życie! - - - Rozprężę szeroko ramiona... Życie codzienne Życie moje Żydek Żydzi Źródło Źródło