Red. Swędzipiórko Wszystko to fikcja Odcinek 1. Reżim musi upaść! Późną nocą w podziemiach gmachu na Myśliwieckiej, przy blasku świec gromadzą się dziwne postacie. Szaty ich to czarne długie peleryny, twarze kryją kaptury. Tylko nieliczni, ci co dobrze znają, potrafią rozpoznać po dziwnym chodzie Kaczora, czy po eleganckim zapachu Niedźwiedzia. Mówią półszeptem, wykonują tajemnicze gesty. Co noc jest ich więcej. Mrok piwnic otula ich przyjaźnie, wilgoć ścian drży tembrem głosów. Przez szelest słów przebija się nastrój oczekiwania. Wybija północ, słychać PI PI PI ręcznego zegarka Sianeckiego. Cisza. Postacie nieruchomieją. Płomienie świec wzmacniają rozdygotaną chwilę napięcia przed... Dzwoni komórka! Wszystkie oczy ogniskują się na krępym spiskowcu. Głos w słuchawce coś mówi??? – Tak Dzwonniku, jesteśmy gotowi – słychać tylko odpowiedzi. – Techniczni są po naszej stronie, pytają kiedy emisja. Dobrze, czekamy. Telefon milknie, ale Kaczor jeszcze długo trzyma go kurczowo. Na tle ciemnej plamy otworu w kapturze, przez moment widać migotanie nadziei w jego mądrych oczach. Jest pięć milionów po dwunastej, Hellen na górze parzy kawę dla wszystkich. W jednym oku łza rozpaczy, w drogim łza szczęścia. Nie śpi z nerwów trzecią noc. Odcinek 2. Przez korytarz pędził wnerwiony nie na żarty Wojciech Mann. W tym samym czasie po dwa schody w górę frunął jeszcze zakapturzony Andrus. Miał pecha. Wyleciał na zakręcie wprost na masywną sylwetkę Wodza. Odbił się od niego jak od trampoliny i rykoszetem wpadł w otwarte drzwi sekretariatu. Potknął się o próg i jak długi wjechał pod biurko. Gdy otworzył oczy ujrzał cztery gumy do żucia przyklejone równo pod blatem. Obok, a właściwie nad nim stał Mann, który nie zauważył co się stało i właśnie wydzierał się na Hellen. – Znowu! Tak, znowu mi zamknęli Pamiętnik B. J. Już raz musiałem czytać od początku. Mann huknął swoją wielką łapą w biurko. Andrus wolał teraz nie wychodzić. Hellen zapłakała. – To nie moja wina, że ci z rana wyżerają cały cukier i nie myją po sobie kubków. A w ogóle jeżeli chcecie żeby spisek był z piskiem – coś zapiszczało – to nie rozgadujcie o tym każdemu kto się napatoczy. Już nawet na Onecie jakiś grafoman was opisuje. Ja jedna udaję, że nic nie wiem i dyrekcja ma mnie za szpiega tych z działu promocji – Hellen otarła łzy chustką ale nie przerywała. –Andrusa mają podobno obciąć do dziesięciu minut, a ciebie ma w ogóle nie być. Wojtek się wyprostował. – Aaa, a kto będzie, ciekawe? – Mann zrobił niebezpiecznie zamyśloną minę. –Ta z PO SZÓSTEJ MUŁBZYKA, to podobno jedyna rozwojowa audycja. Dyrekcja wykombinowała to po tytule. Do pokoju weszła reszta spiskowców. Andrus pod biurkiem nerwowo usuwał plamy wosku z peleryny – Dziesięć minut – myślał – niezły koncentrat. Towarzystwo już zdążyło się rozgościć. – Kawy! – ryknął dziwnie znajomy głos spod kaptura. Jednym ruchem ręki tajemnicza postać odkryła twarz. Był to dyr. Słupkowski. Andrus jeszcze głębiej schował się pod biurko. Tylko Hellen z kamienną twarzą zapytała – Z mlekiem czy bez? Odcinek 3. Dyr. Słupkowski wyglądał niecodziennie. Zabiedzona blada twarz wyrażała zagubienie i przerażenie. Nie było w niej jednak agresji. Oczy o szeroko rozwartych źrenicach błądziły bezradnie po pomieszczeniu nie zatrzymując się na żadnym z obecnych. – Nie pamiętam – wyszeptał – co się stało? Ja, nie pamiętam – zakrył twarz dłońmi. Zapanował nastrój osłupienia. Odcinek 4. Na końcu pustego korytarza stał przylepiony do drzwi człowiek. Sylwetka jego była lekko pochylona, ręce ugięte w łokciach, dłonie przylegające do bioder. Postawa meldunkowa z uchem przy drzwiach. Nazywano go “Trójka i usłyszysz więcej”. Był trzecim uchem dyrekcji. Za tak solidnie podpartymi drzwiami odbywały się jednak sprawy znacznie ciekawsze. Kilkanaście, może dwadzieścia osób tłoczyło się w niewielkiej sali, stojąc w ciszy i skupieniu. W kącie pokoju Niedźwiedź majstrował przy butelkach z szampanem. Trwało to jakiś czas aż nagle stojący na podłodze spory głośnik zagadał ludzkim głosem. – U mnie minęła północ, a u państwa będzie sześć godzin później, czyli... W tym momencie huknął korek od szampana – ŁUP!!! Odbił się od sufitu. Głos mówił dalej. – Poranna audycja Zapraszamy Do Trójki. Z Waszyngtonu mówi do państwa Marek Wałkuski. Dzień dobry, serwis Trójki– na sali rozległy się oklaski. Najbardziej obcałowywano Monikę Makowską, czemu się w ogóle nie dziwię. Kaczor podniósł do góry rękę. Zapanowała cisza. – To na razie próbna emisja – brzmiał jego głos – Jutro ranek poprowadzi Łukawski. Wraca Tonacja, potem Muzyczna Mannierka, tu popijają Wojtek z Chojnackim. Popołudniu Kuba; ma jeszcze licytację noża i widelca ale potem wraca do ZD3. Wieczorem ja i Mini-Max – znowu brawa – ale szczegóły później. Panie i Panowie do pracy! W zupełnie nienaturalny sposób, dosyć szybko wszyscy rozeszli się do swoich zajęć. Po chwili do pokoju wszedł Ucho. Podniósł z podłogi butelkę i z gwinta wyssał resztki. – Eee, Wałek jakiś mało śmieszny, kiedyś był lepszy – burknął – Muszę poszukać dyrekcji. W głośniku Wałek opowiadał amerykański dowcip, Ucho go nie zrozumiał ale i tak uśmiał się jak głupi. Odcinek 5. W ulicy Myśliwieckiej nie było niczego szczególnego. Ot, domy, chodniki i trochę zieleni. Prawdziwie przejmujące wrażenie robił jedynie jej współmieszkaniec, pan Krzyczyk. W latach sześćdziesiątych był podobno dozorcą w rozgłośni. Obecnie można by o nim powiedzieć, że to elegancki dziad. Przydługi płaszcz, buty pamiętające lepsze czasy, szal sięgający od ziemi aż do swobodnie spadających na kołnierz kosmyków siwych włosów. Pojawiał się na Myśliwieckiej tylko wtedy gdy robiło się na niej tłoczno. Wówczas to przepychał się między przechodniami, łapiąc ich za rękawy i resztką chrypiącego głosu wołał. - To przeklęte miejsce! Nie idźcie tam! Ono was pochłonie! Pożre! Nie wierzycie? Zapytajcie Kaczara, ON jest Magiem ON wie. Gdy tłum zdawał się rzednieć, dziad rozpuszczał się razem z nim. – Zamknijcie drzwi – spokojnym głosem powiedział Kaczor. Myśliwiecka. Świt z oporem wstaje nad tą ulicą. Po drodze łapie się latarni i przytrzymuje gzymsów budynków. W otwartych drzwiach gmachu rozgłośni stał Marcin Łukawski. – Kleryk, idziesz? Zapiął ostatni guzik płaszcza. Tuż przy wejściu na jednej nodze kiwał się Eryk Kazanowski. Pchał do plecaka służbowe juniorki. – Mówię ci, to niesamowita historia – Łukawski nie czekając ruszył dziarsko przed siebie. – Żeby z tego czego nie było – Eryk tulił głowę w kołnierz kurtki – ty, on rzeczywiście nic nie pamięta ? – Niewiele, podobno błagał żeby go na świat nie wypuszczać. Że niby on czuje, że zrobił coś strasznego i żeby go ukryć. Łukawski i Kazanowski przechodzili właśnie pod oknem reżyserskim. – A po pańszczyźnie budzikom śmierć! – zawyli wspólnie jak na komendę. W pokoju obok ktoś otworzył okno i pogroził im pięścią. Zapowiadał się długi i niezwykle ciekawy weekend. Odcinek 6. Już blisko godzinę Ucho błąkał się po piwnicach rozgłośni. Podsłuchał kiedyś, że to tu właśnie ukrywa się dyrektor. Kacykowski podobno puszcza mu archiwalne taśmy. Ba, powiadają, że dyr. Słupkowski rozkochał się w starej Trójce i zupełnie nie chce sobie przypomnieć kim wcześniej był i co robił. Taka amnezja. Ucho skręcił w lewo i wszedł w ciemny zaułek. Tu natrafił na schody prowadzące jeszcze niżej. Otaczała go prawie zupełna ciemność. Gdy już chciał zaniechać dalszych poszukiwań, usłyszał tuż obok przerażający nieludzki bulgot. Chciał uciekać ale nogi były jak z ołowiu. Wtedy właśnie poczuł palący ból lewego ucha. Tak, ktoś a raczej coś, odgryzało mu ucho. Nadludzkim wysiłkiem, na czworakach wydrapał się po schodach na górę. Gdy już był na parterze, natknął się na Andrusa, który właśnie rozprostowywał kości. – Co jest Ucho? – spytał pędzącego na czterech redaktora. – Potwór! Potwór z Myśliwieckiej! Chciał mnie pożreć. Oo – Ucho pokazał na ucho. Było zaczerwienione. Odcinek 7. Niedźwiedż siedział sam w pokoju. Na stoliku przed nim panował idealny porządek. Po prawej leżały dwa czasopisma muzyczne, po lewej ołówek, gumka i cztery pudełka po tiktakach. Na kolanach trzymał stare wielkie słuchawy. Przez uchylone drzwi zajrzał Andrus. – Mogę wejść Kaczar? Nie czekając na zaproszenie wsunął się bezszelestnie i usiadł na krześle koło okna. Siedzieli bokiem do siebie, Niedźwiedź nie patrzył w jego stronę. Andrus zwiesił głowę i wycedził – Chcę żebyś powiedział – przez chwilę zapanowało milczenie – co z tym wszystkim. Z ludźmi, z radiem, ze światem. Mów Kaczar, jesteś Magiem. – Kiedyś, gdy wynaleziono fotografię – rozpoczął spokojnie Niedźwiedź – niektórzy ludzie nie zezwalali na robienie sobie zdjęć, twierdząc, że z każdym kolejnym tracą kawałek swojej Duszy. Mieli sporo racji, a właściwie, tyle i tylko tyle, ile prawdy o człowieku może powiedzieć obraz. Zdjęcie to jedynie niewielki okruszek Duszy. Pełna Dusza ludzka zawarta jest w głosie. Stąd się wzięły modlitwy i zaklęcia. Na początku było Słowo. Głos czyni Miłość i Prawdę, ale potrafi uczynić też fałsz i nienawiść. Niebezpieczeństwo pojawia się gdy ktoś potrafi Mówić, a ktoś drugi Słuchać. Radio, ale szczególnie takie radio, nie jest grą o sumie zerowej. Tutaj obie strony cały czas Dają. Każdy kto naprawdę tworzył takie radio albo słuchał go namiętnie, wie o tym doskonale. Za chwilę rozkoszy obcowania z Bóstwem, przychodzi nam płacić swoistym deficytem Duszy. Jednak żaden z nas nie może zaprzestać tego szaleńczego handlu. A wiesz jaka jest cena? Ceną jest Krzyczyk dziad, były znakomity dziennikarz z tej rozgłośni. Piotr Kaczkowski jest jego uczniem. Spytasz się kiedy my? Tego nie wie nikt. Kiedy indziej ja, kiedy indziej Piotrek Baron a kiedy indziej ty. A słuchacze? Wiem że z nimi bywa podobnie. Idź już. Pod budynek zajechała taksówka . Wysiadł z niej niewielki człowieczek o wściekle niebieskich oczach. Marek Wałkuski. Zaraz potem Wałka wniesiono na rękach do gabinetu. Za nim wjechała ogromna waliza z butelkami Jasia Wędrowniczka. W sposób nie do uniknięcia nadchodziła pijana noc na Myśliwieckiej. Odcinek 8. Spory dotyczące tego kogo zaprosić a kogo nie, bez namysłu przeciął Wałek, który wyciągnął do góry rękę z dwoma paluszkami jak do odpowiedzi i rzekł – Jest karnawał więc w tym czasie przybyć tutaj wszystkim zda się – zagwizdał przy tym melodię z Koziołka Matołka. – Przybywajcie nowi, starzy whisky Wałka wszak nie parzy – załapał Andrus. – Będą lżejsze w mig języki co i dla mnie da wyniki – Ucho podskoczył oszołomiony swym talentem. Wałek chcąc uciąć wątek spuętował – nie ciągnijmy sprawy nudnej ślijcie wici, więc o siódmej? Obecni skinęli głowami. Na rozesłanych internetem zaproszeniach napisano: Przebrania karna wałowe obowiązkowe. Już sporo przed siódmą zaczęli zjeżdżać się goście . I tak: Niedźwiedź w stroju Czarnoksiężnika, Hellen Kopciuszka, Dobroń Czerwonego Kapturka, Jeton Babci, Mann Wilka, Ładaj Myśliwego, Kostrzewa Konduktora, Olejnik Różowej Pantery, Pieńkowska Pinokia, Marcinik Blondynki, Giza Baby Jędzy, Sosnowski za Bugalskiego, Bugalski za Sosnowskiego, obaj razem za Żwirka i Muchomorka, Baron Immama, Łukawski Krecika, Kazanowski Kleryka, Strzyczkowski Papkina, Wieraszko Balladyny, Pieróg Aliny, Rokosz za Wędkarza, Orzech za Malarza, Kowalewski za Byka, Andrus Inseminatora, Cholewiński Torreadora, Olszański za Kwintę, Podmiotko Belfegora, Wassowski za Gadającą Trzcinę, Królikowski Maklera, no i Wałek za Firera. Na końcu do sali wszedł dyr. Słupkowski jako Pątnik we włosiennicy. Ciągle jednak nie było Kaczora i gdy koło dziewiątej wszyscy byli zaniepokojeni nie na żarty, zabłysły wszystkie światła, na salę wszedł dziad Krzyczyk prowadzony przez ubranego w smoking Kaczkowskiego. Pan Piotr w smokingu wyglądał trochę jak Kaczor ale wszyscy zdążyli się przyzwyczaić. Po pewnej chwili Krzyczyk zauważył Firera, wybiegł na środek sali wołając – To miejsce jest prze, prze, przepiękne – Wałek odprowadził go na honorowe miejsce. Rozpoczęła się biesiada. Odcinek 9. Wałek zadzwonił łyżeczką w butelkę, wstał, oparł się obojma ręcojma o stół i wytrzeszczył oczy. Jego delikatny wąsik, robił wrażenie. Wiedział o tym. Tumult na sali ucichł. Firer Wałek stał tak i milczał. Trwało to dobre dwie minuty. Zapanowała cisza. Napięcie rosło. Firer wzrokiem przeszywał otchłanie bytu. Kuba, który siedział naprzeciwko, patrzył zupełnie gdzie indziej. Jego oczy jak dwa lasery były wycelowane w łyżeczkę trzymaną przez Firera. Po chwili stół zadrżał energetycznie. Łyżeczka jęcząc, powoli zaginała się dookoła Wałkowego palca. Sala gruchnęła oklaskami. – Znowu kogoś zagiął! – ryknął Mann – na licytację z łyżeczką, zdrowie Wałka, wiwat! Kuba jeszcze długo pozostawał pod wrażeniem, które zrobił na obecnych. Gdzieś poza pomieszczeniem rozległ się przeraźliwy ryk kosiarki, a może nawet całego stada kosiarek. Drzwi otworzyły się i Ujrzano jak Kosiński wwozi na taczce Kosińskiego. Obaj byli poprzebierani – Wiking wiózł Hipisa. Firer Wałek natychmiast skomentował to parodiując głos Adolfa – Typ nordycki, nie może wozić podczłowieka. Obecni skinęli głowami – Dawać ich tu... Niedźwiedź uzupełniał właśnie puchary czerwonym francuskim winem. Wyczarował je z pod stołu. Otóż, dwie skrzynki tego szlachetnego trunku, osobiście przytargał tam fundator Kowalewski. – Mmm, świetne pani Magdo, pani pierwszej to powiem – zachwycał się Kuba. Tego dnia na dworze panowała nieprzyjemna wichura. Nic też dziwnego, że w pewnym momencie wiatr, który uderzył w okna z podwojoną siłą, jedno z nich otworzył na oścież. Do sali wpadł mroźny podmuch, zasypując biesiadników śniegiem. Przerażony Orzech w pośpiechu założył na głowę turban. Jakież zapanowało jednak zdziwienie, gdy na parapecie okna wszyscy ujrzeli Gandalfa Kordowicza. Poznali go po trampkach. Mann i Baron wstali i wyszli gdzieś w pośpiechu. – Co się tak gapicie Krasnoludy? Polewać gorzałę, a migiem – Kordowicz złaził ostrożnie z okna. – Ty Hobbita, Wałek, co masz taki wąsik? Gandalf wychylił kielicha i zagryzł serem. Do sali weszli ponownie przebrani Mann i Baron. – No a wy, co to za stroje? Gandalf sięgnął po kolejny kawałek sera. – Ja Manndalf, a to Bauron – zaanonsował Mann. – O akurat! Tyyy, to możesz być Seromann – Kordowicz cisnął w Manna serem. Powiało grozą. Manndalf błysnął okiem. Sytuację na szczęście uratował dyr. Słupkowski Pątnik, który objął obydwu i załamanym głosem wyjąkał – Przyjaciele to moja wina, mnie ukarajcie. Udobruchany Mann pocałował go w usta i odczekał chwilę. licząc na to że dyrektor zamieni się w księżniczkę. Moment nieuwagi wystarczył i dyrektor, który nie uległ cudownej przemianie, oddał mu pocałunek. Wałek wypił duszkiem całą szklankę whisky. Odcinek 10. Wichura na dworze nie ustawała. Śnieg dawno już zasypał ulicę Myśliwiecką, samochody sunęły tędy wolno i z powagą. Przez zaspy w kierunku rozgłośni, od dwóch godzin przebijał się druh zastępowy Owczarek. Zacięty, zawzięty i nieprzejednany w swej determinacji dotarcia do celu. Na parking rozgłośni usiłowała wjechać czarna limuzyna, buksując bezradnie kołami na podjeździe. Kierowca auta uchylił drzwi i przez świst wichury próbował coś wołać. Druh zrozumiał, że znów jest potrzebny. Jego zimowe pionierki okazały się ponownie niezawodne. Z tylnych drzwi samochodu wysiadł prezes Smolder. – Daj mu pięć złotych – burknął do kierowcy i nie spojrzawszy nawet na zziajanego harcerza, zniknął we frontowych drzwiach gmachu. Na salę prezes wszedł niezauważony bocznym wejściem. Zaraz też wyjął komórkę i zdegustowanym głosem coś do niej mamrotał. Po chwili, jak rażony piorunem zza stołu wstał Ucho i machając rozpaczliwie rękami wykrzykiwał – Proszę o uwagę! Ja proszę... – Ucho nie wiedział co zrobić, i ponieważ wrzawa na sali nie ustawała, złapał kolorowy balon i bezskutecznie próbował przekłuć go widelcem. W sukurs przyszła mu Monika Olejnik, która jednym dotknięciem zakończonego ostrym pazurem palca, spowodowała eksplozję. Ten moment wykorzystał Prezas i podniesionym głosem przywitał się z towarzystwem. – Nie przerywajcie sobie zabawy. Dosłownie na chwileczkę! – rzucił wymowne spojrzenie na Wałka, przed którym na talerzu podskakiwał wielki niebieski balon, a sam Wałek z nożem i widelcem zabierał się właśnie do konsumpcji. – Ja również, tak jak i wy CIESZĘ SIĘ z powrotu redaktora Wałkuskiego i mniemam, że podczas przyjęcia nie zabraknie DOBREJ rozmowy na temat kontynuowania korzystnych zmian w Programie Trzecim. Bum!!! Huknął balon. Wałek zrobił minę bardzo a propos. Dopiero teraz zebrani dostrzegli strój prezesa: czarna peleryna, kapelusz na głowie a na twarzy niewielka maseczka przesłaniająca ledwie oczy. – Carramba – rozniósł się po sali zimny oddech grozy. Prezes z krainy deszczowców zniknął w zupełnie prozaiczny sposób – wyszedł drzwiami. W korytarzu natknął się jeszcze na druha Owczarka, który studiował mapę terenową. – Do sali to tędy? – wskazał drzwi Owczarek. – Nie wiem – burknął prezes Carramba. W środku Wałek trzymając ręką uniesiony wysoko w górę widelec ze zwłokami balonu, zarecytował. – Manndalf i Gandalf w jednym pletli radiu. Mandalf talentny, więc w niejednym medium, Żartami świszczał i prychał niezmiennie, a Gandalf w tym dzielnie wspierał go na scenie. I jak w bór charty, tak tu żarty. Znam od dziecka! - Wałek wstał i wodząc wzrokiem po obecnych, zatoczył ręką zamaszysty łuk i domknął rym wyrzucając to jedno słowo - MYŚLIWIECKA - ściany sali potroiły je echem. Gdy zapadła cisza dodał twardo - Panowie i panie i tak niech zastanie. Wiwat Trójka, wiwat wolne żarty! Ucho ziewnął. Odcinek 11. Gdy podniosły nastrój chwili zelżał, sala podzieliła się na kółka zainteresowań. Rozpoczęły się: zimne, letnie, ciepłe, gorące, parzące dyskusje. Ucho stał z boku rozważając do kogo tu się dosiąść. Minę przy tym miał zafrasowaną, co w połączeniu z jego pospolitą gębą, robiło wrażenie obcowania z wybitnym intelektualistą. Od pewnego czasu obmacywał wzrokiem grupę, która otoczyła wianuszkiem Wałka. Wrzało tam jak w ulu. Raz po raz, dochodziły stamtąd gromkie śmiechy. Tymczasem od drzwi frontowych dobiegały coraz intensywniejsze nawoływania. – Hop hop! Idzie chłop! – do sali wszedł Staszek Plakwicz rozsypując oszczędnie konfetti. – Hop hop! Aby dotknąć ważnej kwestii, niosę garstkę wam konfetti. To akurat tyle znaczy, ile macie dziś słuchaczy. Orzech jął nerwowo otrzepywać swój turban. – Hop hop – stojący przy dyrektorze Pomysłowy Gajowy, nawoływał dalej – hop hop hop! Cierpi chłop! Nim się trawy zazielenią, jest nadzieja, że go zmienią. Hop hop! Gajowy ciągnął dalej – Kto nie wierzy umrze w męce, straci głos i lewe ręce. Włosy pójdą mu na boki, całkiem wyprostują loki. Spadnie mu na głowę wata, nie zobaczy więcej świata. Pomysłowy Gajowy dygnął paradnie przed zebranymi i ułożył się wygodnie pod wyliniałą choinką. Opatulony we włosy anielskie zasnął. Sen miał jednak krótki i przerywany. W ciągu pięciu sekund swej drzemki, cztery razy zawołał – hop hop! – a raz – idzie chłop! Gdy po pięciu sekundach, zerwał się na równe nogi, spostrzegł że nic się tutaj nie zmieniło. Ludzie ciągle nie wiedzieli czego chcą od życia, a świat nadal nie zasługiwał nawet na jedną jedyną łzę. Odcinek 12. Wszystko co było, było fikcją i nie ma związku z tym co będzie i też jest fikcją. Fikcyjne postaci nie mają związku z fikcyjnymi postaciami bo są fikcyjne. Prezes Smolder siedział, a właściwie półleżał w fotelu. Patrzył bez zainteresowania na świecące czubki swoich butów. Dokładnie na progu gabinetu stał pochylony i pokurczony red Ucho. – Co jeszcze mówił? – wymamrotał prezes ale tak cicho, że Ucho chciał wykonać krok w przód, aby zbliżyć się do niego, lecz ten podniósł wzrok znad swych butów i spojrzał w taki sposób, że Ucho wycofał się z powrotem na linię progu. – A, żebym nie zapomniał, mam cztery radia, w ty jedno lampowe prawdziwy rarytas, zostawię w piwnicy. Stare już uprzątnąłem. Smolder wykonał dłonią coś na kształt gestu. Ucho kłaniając się zniknął w korytarzu. Prezes otworzył szufladę biurka i wyjął z niej teczkę opisaną: WAŁEK. Otworzył ją i przejrzał starannie. Nic tu nie było. Powoli wstał wziął z półki pęk kluczy od piwnicy i poszedł się rozerwać. Jeszcze długo w nocy dochodziły stamtąd odgłosy demolki przerywane okrzykami – Nienawidzę radia! Porozwalam wszystkie!!! Odcinek 12a. Cofnijmy się jednak parę godzin, by wziąć udział w niecodziennym wydarzeniu. Przypomnijmy sobie jak druh Owczarek studiował zawzięcie mapę terenową. Otóż, jakież było zdziwienie biesiadników, gdy pod gmach na Myśliwieckiej zajechały cztery pary prawdziwych góralskich sań ciągniętych przez czarne jak noc zwaliste konie. Sanie wyściełane były białymi kożuchami, przy każdych przytwierdzona była gorejąca pochodnia. Konie stały niespokojnie, co chwilę parskając i rżąc. Owczarek zeskoczył z kozła i pognał na salę by ogłosić nowinę – Kulig! Kulig! – darł się kiedy wpadł między zaskoczonych gości. – Ale co? Ale jak? – pytali. Druh zastępowy stanął w drzwiach i krzyczał – Ubierać się i wsiadać! Za chwilę ruszamy! Powstało niemałe zamieszanie. Tylko Pomysłowy Gajowy zachował trzeźwość umysłu, przechadzał się wzdłuż stołów i pakował co pełniejsze flaszki do wora. Gandalf wymyślił, że niehonorowym będzie – inaczej wyjść niż wszedł na bal i z mozołem wspinał się na okno. Co gorsza, towarzyszył mu w tym Manndalf. Nie wróżyło to dobrze. Podochocony Wałek, który jako Firer chciał dowodzić całą operacją, wołał na Maszynistę, jedynego mundurowego w tym gronie... – Oberlojtnant do mnie! Baron von Goldrink! Weź zapakuj zapitkę! Obudźcie Niedźwiedzia! Eryk pomóż się ubrać Łołkawskiemu. Kosa pozbieraj czapki, bo pozapominali. Wałek sam nałożywszy na głowę ogromną baranicę, przejrzał się w lustrze i pod nosem twardo wyszczekał – Ordnung muss sein. Najtrudniejsza sprawa była z dyrektorem Słupkowskim, który uparcie nie chciał wsiadać do sań, tłumacząc płaczliwym głosem – Jam niegodzien! Mnie jeno ciągnąć wasze sanie. Skończyło się na tym, że wrzucono go siłą. Kulig skrzypiąc płozami po śniegu i dzwoniąc dzwoneczkami, ruszył z kopyta. Pędzili pustymi ulicami, szybko oddalając się od centrum. Dojazd na umówione miejsce zabrał im dobre dwie godziny, toteż gdy się zatrzymali większość z uczestników eskapady wyskoczyła z sań aby rozprostować kości. Zziajane konie buchały z nozdrzy kłębami pary. Znajdowali się na skraju lasu, na dużej, co najmniej trzydziestoarowej parceli. Ponieważ była jasna księżycowa noc, można było dostrzec stojące na niej resztki konstrukcji przemysłowej. – To tutaj – powiedział donośnym głosem Wałek. Nastrój niezrozumienia przeplatał się ze zdziwieniem. Chyba nikt nie wiedział o co chodzi. – Co, nie wiecie, po co was tu przywiozłem?! – krzyczał – Nie wiecie gamonie! – wybiegł ma środek i jeszcze głośniej wrzasnął – Tutaj będzie nasze radio! Nasze radio! Kupiłem to dwa dni temu. Mam też obiecane pieniądze na początek. Wszyscy wytrzeźwieli w jednej chwili. Nad lasem świecił bezczelnie jasno księżyc. Drogą w kierunku miasta posuwał się wolno pług śnieżny. Odcinek 13. Kuligowicze po wyjściu z sań, podzielili się na dwa obozy, starych i nowych. Zaraz też rozpoczęła się bitwa na śniegowe kule. Kaczor, wyjątkowo celnie trafiał, Niedźwiedź wyjątkowo celnie obrywał. Hirek walił gdzie popadnie, w ferworze walki szybko stracił orientację gdzie są swoi. Do prawdziwej dywersji doszło jednak dopiero wtedy, gdy Sosna i Bugal uderzyli na Migdała i Rozkosza. Zupełnie z boku, niewzruszony bojem stał Pomysłowy Gajowy. Nie kłaniał się kulom. Poprostu czasami dostawał w czapę. Stał i myślał. On jako człowiek doświadczalny, wiedział że myślenie ma kolosalną przeszłość. Po dziadku nosił dumne imię Wiecosław, w zdrobnieniu Wiecek. Od tamtej pory miejsce bitewne, w którym tak dużo myślał Gajowy Wiecek, nazywano Polana MyśliWiecka. Zaraz też zrobiło się przytulniej. Żeby to uczcić Gajowy zadzwonił więc workiem z flaszkami i rozpoczął godnie swoje – Hop hop! Sopel chłop. Śmierć tu wszystkich nas zastanie, palcie ogień na polanie. Wilcy zjedzą nas bez smaku, świat nie pozna się na braku. – Fuu! – zadmuchał w pustą butelkę. Niestety nie było echa, tedy długo nie zwlekając kontynuował – Hop hop! – Hop hop! – odpowiedziało echo Andrus, który uzupełnił migiem braki w przyrodzie. – Idzie chłop? – testował echo Gajowy. – Fuuu!– zafuczał Andrus. – Fuuu! – odpowiedziało zdziwione echo–Gajowy. Na polanie już od pewnego czasu paliło się spore ognisko, ale dopiero teraz wybuchnęło ono w górę wysoko pod niebo. Zajęła się właśnie ogniem hałda drewna rzucana uprzednio na stos przez zbieraczy chrustu, Kosiaka i Kosę. Na zastruganych patykach zaskwierczały kiełbaski. Tymczasem Manndalf grał rolę automatu do nalewania whisky. Stał nieruchomo, trzymając za ucho wielką butlę,. Gandalf odbierał zamówienia i uruchamiał automat używając do tego pilota wykonanego z komórki i kapsla po piwie. Zaraz też ustawiła się przy nich kolejka. Trzaskający ogień i snopy światła migoczące wśród zebranych, musiały w końcu sprowokować Grażynę Dobrą. – Słyszycie? – wstała i natchnionym głosem, prawie zaśpiewała – Czyryk czyryk! Fijo fijo. Czy to ptasie radyjo? – pomimo czynionych wysiłków, nikt jednak niczego nie słyszał. – Hop hop! – wystartował znienacka Pomysłowy Gajowy. Dobra uciszyła go unosząc znacząco unosząc w górę patyka z kiełbasą. – Ćwir ćwirrr! Kle kle kle, czy ktoś w lesie słyszy mnie? – Idzie chłop! – wrzasnął Gajowy widząc nadchodzącego Manndalfa. Ten źle odczytawszy gest Dobrej sięgnął po kiełbasę. Wałek złapał Manndalfa za rękę i wyszeptał – Nie dotykaj bracie różdżki, bo nas zmienią w ptasie móżdżki – spojrzeli po sobie. – Czy coś słychać? –Grażyna zawiesiła głos tak pięknie jak noc rozwiesza ciszę nad drzewami. – Hiii! Hiiaa! – z oddali zarżał koń. Wszyscy drgnęli. Na tle rozgwieżdżonego nieba zobaczyli białego, narowistego rumaka. Pędził na nim w ich stronę jeszcze piękniejszy jeździec. Kiedy zatrzymał konia tuż przed obozowiskiem, w blasku płomieni ukazała się ubrana w kostium z brązowej skóry przecudna dziewczyna. Z lekka uniesiona na strzemionach nad siodłem, prawą dłonią pewnie trzymała uzdę. Nie zsiadała jednak z konia, tylko odszukała wzrokiem Łołkawskiego. Zdjęła czapkę rozpuszczając swobodnie długie włosy i łagodnie powiedziała – Miałeś być w Blue Kaktusie Marcel, czekałam. Tej nocy Grażyna Dobra, długo chodziła bosymi stopami po rozżarzonych węglach. Świt był daleki. Odcinek 14. Wałek jak każdy przyzwoity człowiek nie miał szczęścia w miłości. On kochał żonę, żona jego i dalej nic, pustka, nuda, dramat. Kiedy więc po radiu rozniosła się wieść, że jest nałogowym karciarzem, zdziwiła się jedynie Hellen. Ale to dawne dzieje. Dzisiaj i ona zdążyła się przyzwyczaić, że co rusz to ktoś z nowych redaktorów albo pije, albo żuje tytoń, albo dokonuje samookaleczeń z rozpaczy, albo słucha własnych audycji. Syndrom sformatowanych – powiadano. Towarzyszyła temu problemowi pewna stygmatyzacja osobowości. Przykładowo Migdał mówił czasami po fińsku a Rozkosz opowiadał żarty. Dlatego płonnymi okazały się nadzieje, że Wałek po powrocie ze Stanów zmieni się i odpuści karty. Jeszcze rej samej nocy wracając z kuligu ograł Maszynistę z wszystkich drobnych a Marcela z wszystkich grubych – 20 zł w banknocie. To wówczas ktoś zaproponował, by spotkać się w południe na karty u prezesa Carramby. Piękna Agnes, która towarzyszyła im w powrocie (jej koń stąpał wiernie przy saniach Łołkawskiego) naciskała na Marcela, by też przyszedł. Gdy jednak ten wykręcił się i zwodził, gwałtownie spięła konia i popędziła galopem zostawiając wszystkich z tyłu. Pomysłowy Gajowy, który jechał razem z paniami, przypominał o swojej obecności marudząc niezmiennie – Hop hop, pani Magdo nie uwierzy pani ale, idzie chłop! Odcinek 15. (nowa numeracja) Mróz na dworze tężał. Prawie cała peryferyjno-willowa dzielnica Warszawy spała sytym snem nowobogackich. Warstwie średniej śniło się że czarodziejski chirurg-esteta, odcina ich wraz z całą dzielnicą od reszty biednej, zaściankowej, nieprzyjemnie pachnącej bezrobociem Polski i latający dywan przenosi ich w okolice peryferii Brukseli. (My jednak nie o tym.) Carramba nie spał tej nocy. Próbował pracować. Jego traktat o tytule “Destylacja radia” był prawie gotów. Pozostawał do napisania jedynie rozdział dotyczący wyjątkowej szkodliwości wyobraźni w procesie konsumpcji produktów mediów. – Ci z telewizji to mieli bułkę z masłem – myślał głośno – oni nie mają pojęcia z jakim “bazaltem” JA się muszę ścierać! A sukcesów nie widać. Carramba dawno wskazywał na możliwość użycia farmakologii na masową skalę. Ale brak środków, brak środków. Przepadła jego propozycja by tabletki otumaniające mogły być odpisywane od abonamentu. Wszystko na próżno. Wiedział że wrogiem radia jest słowo. Dlatego ten zegar z dużym cyferblatem w studio ( za przekroczenie dwóch minut gadaniem – po premii) Spróbujcie to jednak powiedzieć politykom. Do tego wszystkiego, do całego ogromu bólu i niemocy, Agnes nie wracała. Oczy zrobiły mu się maślate i wyjął z biurka jej zdjęcia. Na fotografii ona i on podczas rejsu jachtem po Karaibach. – O, i jaką śmieszną minę robi tu Baron von Goldrink. Przesympatyczny człowiek, tylko za dużo gada – westchnął Carramba. Wspomnienia rozchmurzyły jego oblicze. Na dziedzińcu usłyszał stukot końskich kopyt. Zbiegł na dół by pomóc Agnes przy stajni. Ale ona jakaś nie w sosie, ofuknęła go ostro – Spadaj! Prezes stał przybity na mrozie, a spadające, raz po raz płatki śniegu, to roztapiały, to zamarzały na jego bladej twarzy. Odcinek 16. Maszynista cenił ludzi, którzy robią swoje. Każdy ma w życiu skibę do odrzucenia i tyle, koniec. Nie lubił filozofów i idealistów, ogólnie nie ufał ludziom. – Misja? Chmm, moja misja to zrobić audycję i wziąć za to pieniądze – to jego opinia. On lubił służyć, ale nie żadnej idei, jakimś cudom na kiju. Lubił służyć ludziom. Bo tu przynajmniej potem można się rozsądnie policzyć. Uważał, że służba prezesowi jest dla niego mocnym fundamentem. Prezes miał koncepcję i co najważniejsze moc decyzyjną. Mrzonki Wałka o własnym radiu oceniał jako nieodpowiedzialne. Dlatego propozycję Carramby wspólnego spotkania i próby znalezienia pola kompromisu przyjął względnie dobrze. Wprawdzie obawiał się trochę, że Wałek fantasta może być uparty, no i wtedy trzeba go będzie odstrzelić... Tak naprawdę to się jednak tym nie przejmował. Tak, wspólne karty wydawały się dogodną sposobnością do przeprowadzenia takich rozmów. Wiedział, że prezes będzie chciał przegrać trochę pieniędzy do Wałka, żeby osłodzić mu żal po swoich koncepcjach. Właściwie to pieniądze miał przegrać on. Carramba dał mu już nawet w tym celu dziesięć tysięcy. – I dwa to za dużo – myślał – Ale nie mój cyrk... Był osobą zamkniętą i skrytą. Znany jako stary sknerus i chytrus. Miał ciągle gdzieś jakieś tajemnicze interesy. Nie był lubiany ani przez nowych, ani przez starych. Jedynie Magda Jetonak utrzymywała z nim bliższe kontakty. Może to pokrewieństwo dusz? O jedenastej zadzwonił u Wałka telefon. Dzwonił Maszynista – Cześć, wstałeś. Dzwonię żeby uprzedzić, chyba nie idę, łeb mnie boli. Tyle że trochę głupio, bo ta jego Aga bardzo na nas liczy. Prezes też się napalił, tak że jeżeli wpadnę to tylko góra na dwie, trzy godzinki. Zajechać po ciebie? – No tak, to ten... za pół godziny, co? – Wałek wczołgał się do łazienki. Punktualnie o jedenastej trzydzieści pod blok zajechało srebrne Audi, po chwili zadzwonił domofon. – Schodzę – zaskrzeczał głośnik. Maszynista kątem oka zauważył Henia Sapera, który zakładał narty na bagażnik samochodu. Jutro Bieg Jagiellonów w Szklarskiej i Henio jeszcze dzisiaj musi sprawdzić przygotowanie trasy. Wczorajsza szkoła tańca dała mu się we znaki, czuł ją w kościach. Mówili że Henio nie ma domu. Był jak pielgrzym, tyle że pielgrzym zawsze dokądś zmierza, a Henio ciągle uciekał. Odcinek 17. Carramba noc spędził niespokojnie. Spał ledwie parę godzin. Śnił mu się ciągle ten sam sen. Szedł przez brudne i zaniedbane miasto. Nie znał mijanych budynków, ulic i placów. Było kompletnie pusto. Bał się przystanąć. Za każdym razem docierał do miejsca, w którym spotykał samego siebie. Stawał wówczas naprzeciwko i patrzył w twarz tego drugiego. Obaj się bali. – Agnes! – zduszony krzyk Carramby brzmiał jak skomlenie psa – powiedz, że nie odejdziesz – skowyczał – Agnes, powiedz. Za zamkniętymi na klucz drzwiami spała ona. Szatynka lat dwadzieścia siedem, sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, ciało doskonałe – Uff ! – Marcel zostań jeszcze – majaczyła – zostań. Tak, więc sytuację u państwa Carrambów mamy wyjaśnioną i ustabilizowaną. Śniadanie upłynęło bez jednego słowa. Agnes wstała od stołu i odeszła parę kroków, ale szybko wróciła i sięgnęła po kostkę cukru. – Dzwonił ten twój Słupkowski. Ty się z nim, umawiałeś? Trzeba było lepiej zaprosić Niedźwiedzia i tego młodego Łoł... Łoł... czy jakoś tak... – Łołkawskiego skarbie, ale on biedny jak mysz. Agnes ożywiła się – To kotek Carambuś da wygrać biednej myszce Łoł-łoł – wierzchem dłoni pogładziła po policzku prezesa. – Kotek nie może, bo przegra już do Wałka – opierał się jeszcze Carramba. – To ograj Wałka – powiedziała zdecydowanie ale już za chwilę rozchmurzyła się i dodała – A potem kotek będzie mógł przyjść do mnie i zamruczeć. Maszynista z Wałkiem zjawili się punktualnie. Wszyscy siedzieli w milczeniu czekając na resztę graczy. Po paru minutach milczenie stało się nieznośne, odetchnęli więc z ulgą, gdy do salonu weszli spóźnialscy Niedźwiedź z Mar celem. W tym momencie otworzyły się po cichu stylowe podwójne drzwi prowadzące do pomieszczenia obok i stanęła w nich piękna Agnes. Za jej plecami wisiał ogromny żyrandol świecący dziesiątkami kryształowych kul. Wyglądała olśniewająco. Wałek poprawił cienki krawacik i przełknął ślinę. Przeszli przez otwarte drzwi i usiedli do kart przy stole nakrytym zielonym suknem. Właściwie to już po godzinie sporo się wyjaśniło. Niedźwiedź przegrał wszystko co miał a Marcel był nieznacznie do przodu. Mimo nalegań pani domu żeby zostali, obaj zbierali się do wyjścia. Tłumacząc się, że są umówieni, pożegnali się zdawkowo i poszli. Agnes była wściekła i wcale tego nie kryła. Carramba przegrywał już dosyć sporą sumę, gdy Agnes stanęła blisko niego i nadepnęła mu na nogę szpilką swojego buta. Prezes syknął z bólu, popatrzył na nią i napotkał jej oczy – Miau! – zamiauczała cicho i szybko wyszła. Carramba przegrywał już ponad trzydzieści tysięcy a licząc z tym co przegrał Maszynista to było to stanowczo za dużo. I wtedy przyszła karta. Full królewski od razu z ręki. Położył na stół pięć tysięcy. Maszynista – pas, Wałek wszedł i jeszcze piętnaście, prezes dał. Wałek wymienił trzy karty, Caramba pomyślał – Rozdeptam cię pajacu – sięgnął do saszetki i dołożył do puli sześćdziesiąt tysięcy. Wałek pobladł – Nie mam tyle, chyba że może być to – wyciągnął z nesesera akt własności działki, na której miało stać jego radio. – To jest warte sto dwadzieścia tysięcy, ale dla pana dużo więcej – Wałek położył papier na stół – Te sześćdziesiąt i podbijam do dwustu. Maszynista wstał i nalał sobie spokojnie wody – Panowie oszaleliście. Prezes sięgnął do biurka, wyciągnął książeczkę i wypisał czek na pokrycie wartości działki do sumy dwustu tysięcy. Położył go na stole – Sprawdzam – wyszeptał. Wałek odkrył swoje karty. Miał cztery walety. – Cztery wałki – powiedział szybko. Carramba wolno odłożył swoje karty na resztę talii. Milczał. Maszynista spojrzał na zegarek, nie było jeszcze trzeciej. Na dworze szalała śnieżyca. Odcinek 18. Agnes weszła do sypialni i z impetem rzuciła się na łóżko. – Drań, takie nic. Głupi, głupi – tłukła pięścią w poduszkę. – Dlaczego uciekasz? Marcel – wyszeptała pieszczotliwie. Zaraz potem wstała i zrobiła parę kroków w kierunku barku. Otworzyła go wolno. – Co my tu mamy? – Było tam wszystko czego w takiej chwili może potrzebować odrzucona kobieta. Sięgnęła po butelkę z Metaxą, odkręciła szybko nakrętkę i pociągnęła dwa spore łyki. – Dobrze, myszko Łoł–łoł, nie będziemy wylewać łez – Agnes podeszła do okna. Na dworze śnieg zasypywał ślad po jego samochodzie. – Nienawidzę zimy – jęknęła przybita. Pociągnęła z butelki kolejny łyk i usiadła przed lustrem. Spięła włosy do tyłu, spojrzała na siebie. Usta miała spierzchnięte i lekko wydęte. Jej oczy miały intensywny brązowy kolor. Nawet teraz, pomimo rozmazanego makijażu zniewalały cudownym blaskiem, który nadawał twarzy wyraz pewności i siły. Była piękna. Kształtna i wyciągnięta szyja prowadziła do dekoltu sukni. To ciało potrafiło zmusić do pokory najzacieklej opierających się i powalić najbardziej wyniosłych. – Marcel – suchym głosem odsunęła jego imię od siebie. Poprawiła makijaż, wstała i energicznie ruszyła do pokoju gościnnego. Wałek właśnie starannie układał wygrane pieniądze. Prezes nalegał żeby zagrać jeszcze parę rozdań a Maszynista też chciał wyraźnie pokierować przebiegiem wydarzeń. – Panowie, nie gorączkujmy się, naprawdę nie ma sensu dzisiaj. Umówmy się choćby w sobotę. Wałek rozłożył ręce w konsyliacyjnym geście. Carramba nerwowo bawił się talią kart. Agnes, która dopiero co weszła, błyskawicznie zorientowała się w sytuacji. – Przegrałeś? Ile, dużo? – spojrzała na kupkę pieniędzy – Ach co tam, koteczek jest bogaty, jest bardzo bogaty – Agnes była już wyraźnie pijana – Kotek może kupować sobie ludzi a nie może wygrać. Graj! Wielki prezesie. Możesz zagrać o wszystko. O mnie też. – Panowie proszę, kto rozdaje? – Carramba wyzywająco rzucił karty przed Wałka. Za niespełna godzinę prezes przegrał majątek. Gdy Maszynista odwoził Wałka do domu, był przerażony. Trzęsły mu się ręce i nie potrafił składnie mówić. Pędzili przez śnieżycę znacznie za szybko. Samochód na jednym z zakrętów wpadł na drzewo. Śnieg sypał jeszcze intensywniej. Katastrofa rozwierała swoje macki. Odcinek 19. Na miejscu katastrofy stały dwie karetki oraz radiowóz z załączonym kogutem. Strzęp samochodu był ledwo widoczny z pod warstwy śniegu. Obok radiowozu stał mężczyzna ubrany w skórzaną kurtkę – To w ogóle cud że tu dojechaliśmy, widzi pan co się dzieje. Drzwi samochodu były otwarte, w środku zgarbiony policjant przeglądał czyjeś dokumenty. Mężczyzna w kurtce tłumaczył się dalej – Godzinę temu też by nic nie dało – obaj spojrzeli na dwóch ludzi kładących na nosze, zamknięte szczelnie w worek, czyjeś zwłoki. – Ten drugi wyleciał przez przednią szybę i wylądował w zaspie. Nie ma nawet jednego zadrapania. To prawdziwy cud. Drugi policjant siedział w karetce z ocalonym z wypadku redaktorem W. – Jest pan zatrudniony? – spytał policjant – gdzie pan pracuje, potrzebuję do protokółu. – Tak, był dziennikarzem radiowym, moim kolegą. Myśmy razem, zanim, zanim wyjechałem... – zszokowany Wałek odpowiadał nieskładnie. – Dobrze. We wraku samochodu znaleziono brązowy neseser, czyja to własność? – gliniarz patrzył na Wałka bez emocji. – Moja – redaktor W. zrozumiał że mimo cudownego ocalenia, macki katastrofy ponownie go oplatają. Odcinek 20. (15 zatrzymany, według numeracji w internecie) Po zaśnieżonej drodze, głębokimi koleinami, rozgniatając bryły śniegu, lodu i błota, pędził ambulans szpitalny. Kierowca auta mocno trzymał kierownicę, bacznie obserwując drogę. Siedzący obok niego gruby pomocnik nerwowo zapalał papierosa zepsutą zapalniczką. – Ile tego jest? – spytał kierowca. – Brat kupował wóz – nówkę, będzie chyba rok, to widziałem wtedy w paczce sześćdziesiąt tysięcy. Jak boga, tego jest parę razy więcej ! – Nie rycz tak baranie! – A kto cię usłyszy, tamten? – grubas obejrzał się do tyłu i zaczął obmacywać worek ze zwłokami. – On nam tego nie upaprze? – Nie, Anioł go oglądał. W ogóle nie krwawił, to coś z kręgosłupem, przy szyi. – Co on wie? Ani go nie dotknął. Tylko kazał pakować forsę z walizy do wora i jazda – kierowca załączył wycieraczki. Znowu sypało. Gruby szarpiąc za suwak otwierał worek – To doktor też nie wie ile tego jest – powiedział z odkrywczą satysfakcją. – Zostaw to idioto – wściekły kierowca odwrócił się i jął tamtego tłuc po rękach. Nagle ambulans wyskoczył z kolein i wypadł z drogi. Rozległ się zgrzyt giętej blachy i samochód wielokrotnie koziołkując z głuchym tąpnięciem wylądował w rowie. Zapadła niespodziewana cisza. Wrak ułożony był na dachu kołami do góry. Na wypruty siłą uderzenia silnik padał śnieg, który gwałtownie topniejąc syczał cicho. Wokół było całkiem ciemno. W pobliskim lesie wiatr wył pomiędzy koronami drzew. Śnieg powoli przestawał prószyć. Od strony drogi kulejąc na jedną nogę, szedł wolno człowiek. Wyglądał upiornie. Cały był we krwi a do przesiąkniętego krwią ubrania poprzylepiane były banknoty. W ręce trzymał spore zawiniątko. Coś głośno mówił i co chwilę potrząsał trzymanym workiem. Był to Maszynista. W pobliżu, na przystanku autobusowym stała grupka ludzi. Ktoś dostrzegł zjawę i przerażony zaczął krzyczeć. Ludzie zgromadzeni na przystanku, stojący do tej pory nieruchomo, zareagowali na widok zbliżającej się zjawy zupełnie nieprawdopodobnie. Wszyscy jak na komendę podnieśli do góry ręce i rozpoczęli jakiś obłąkańczy taniec. Dopiero teraz zwracały na siebie uwagę ich dziwne stroje. Ubrani byli w ciemne chałaty przypominające worki. Głowy mieli odkryte a długie włosy pozaplatane w dziesiątki warkoczyków. W tańcu co jakiś czas przystawali i unosili się w górę na palcach, trwali tak chwilę w bezruchu a później wznosili wspólny okrzyk – Oczyszczenie! Po chwili pomiędzy tych ludzi wszedł Maszynista wyglądający jak potwór. Stał w środku patrząc na nich nieprzytomnym wzrokiem, sięgnął ręką do worka i gwałtownymi ruchami zaczął z niego wyrzucać zawartość. Wiatr porywał w górę setki papierków. Gdy worek był już pusty, nadjechał autobus i oświetlił przystanek. Wszędzie wokół a nawet na dachu wiaty pełno było pieniędzy. Autobus przystanął, ale nie otworzył drzwi. W środku trwała zażarta wymiana zdań. – Jedź pan, nie otwieraj. To sekta! Jazda, ale prędzej! – krzyczeli jedni. – Panie kierowco, otwórz pan te drzwi! Nie widzisz pan tej forsy! – żądali inni. Odcinek 21. Rysopis. Ptasznik, niskie czoło, oczy osadzone blisko siebie, cofnięta dolna szczęka. Ptasznik, człowiek o owalnej twarzy i krępej budowie ciała. Lat czterdzieści jeden, karany. Obecnie odsiadujący wyrok dożywocia za morderstwa pierwszego stopnia. Stan cywilny - dwukrotny wdowiec (tajemnicze utopienie się pierwszej żony, zagadkowe poćwiartowanie drugiej). Ptasznik, nienaturalnie wielkie łapy i kłujące spojrzenie pająka. Dolna żuchwa wraz z grdyką miarowo odmierzająca każde przełknięcie śliny. Był straszny. Największe wrażenie robił jednak jego niesamowicie brzmiący głos. Gdy mówił, nie można było słuchać niczego innego. Niski bas o metalicznym zabarwieniu, wprowadzał w drgania ściany, przedmioty, każdą część powietrza, nawet tą, którą oddychali przytłoczeni słuchacze. To niewiarygodne, ale to właśnie ten głos, codziennie z milionów radiowych i telewizyjnych głośników rzucał w nas kolejną reklamą, wkładał nam łapę do płuc i ściskał wnętrzności, żądając abyśmy kupowali i kupowali bez końca. Ptasznik był apostołem jednego przykazania: MUSISZ KUPOWAĆ! Tak więc głos wielokrotnego mordercy, mówił nam co jest dobre, nieodzowne i najważniejsze. Ptasznik, swoim głosem, bez reszty tworzył estetykę konsumpcji. Dlatego kochano go po wielokroć, tak jak upojną miłością kocha się rzeczy pożądane. Jednak na całym świecie była tylko jedna osoba kochająca go miłością prawdziwą, bezinteresowną, szlachetną i czystą. Była to Hellen. Ich związek trwał już dziesięć lat, w tym ponad dziewięć to rozłąka penitencjarna. Gdy Hellen na widzeniu mówiła do niego swoim cieniutkim głosikiem - Kocham w tobie to co dobre, ale i to co mroczne - on chrypiał do niej - Kawałek po kawałku Hellen - i było git. Dzisiaj był jego wielki dzień, dzisiaj otrzymał przepustkę z więzienia i jechał spotkać się z ukochaną. Autobus, który od dłuższej chwili stał na przystanku, otworzył drzwi. Do wnętrza wdarło się mroźne powietrze. Ptasznik powoli wstał z siedzenia i ruszył do wyjścia. Odcinek 22. Na całym poboczu, ale także i na drodze leżały porozrzucane pieniądze. Ptasznik zrobił parę kroków w kierunku wiaty, tutaj było ich najwięcej. Schylił się i podniósł parę banknotów. Leżały wkoło jak śmieci. Był wściekły, spojrzał nienawistnym wzrokiem na stojącą opodal grupę sekciarzy i wrzasnął. - Nie szanujecie pieniędzy! Gardzicie forsą!? - podszedł do najbliżej stojącego młodego chłopaka i złapał go mocno za długie włosy - Ty gnoju, cały świat klęczy przed mamoną a tobie nie smakuje? - z ogromną siłą cisnął chłopca na ziemię. - Pozbierasz to teraz na czworakach, zębami! A wy, pomożecie pętakowi! - szybkim krokiem podszedł do grupy przerażonych ludzi - Na cztery łapy chamy! Pokłońcie się nisko Złotemu Cielcowi! - darł się zachrypniętym głosem. Zebrani poruszyli się i niepewnie spojrzeli po sobie. Strach uginał im kolana. - Nie! Nieee!!! - niespodziewanie krzyknął ktoś z tłumu. Przed stojących wyszedł Maszynista - Nie, nie, zatrzymajcie się! Ja znam tego człowieka, to Ptasznik, potwór z mediów. Nie słuchajcie jego głosu, nie słuchajcie. Śpiewajcie i tańczcie wraz ze mną! - Maszynista uniósł ręce do góry i tanecznym krokiem ruszył w kierunku autobusu. Pozostali sekciarze podążyli za nim, jeden za drugim wchodząc do starego Ikarusa. Widząc to Ptasznik wskoczył do szoferki i nacisnął guzik zamykający wszystkie drzwi. Przy szybie na pulpicie leżała kaseta magnetofonowa, wziął ją i wsunął w kieszeń odtwarzacza, z głośników popłynęła znajoma melodia, motyw z Gwiezdnych Wojen. Odkręcił gałkę mocy na maxa. Odwrócił się do tyłu i jeszcze bardziej chropowatym i zardzewiałym głosem wrzasnął - Ja jestem Obi Wan Kenobi - z całą siłą wdusił pedał gazu - Moc jest ze mną! - rozległ się ryk silnika, autobus najpierw zabuksował w miejscu kołami, ale zaraz potem ruszył nabierając coraz większej prędkości. Ptasznik kręcił kierownicą jak oszalały, jechali od lewej do prawej strony ulicy, a kierowca uderzał w klakson w rytm dochodzącej z głośników muzyki. - Mniam, mniam Maniana! Ale wy nie kochacie pieniędzy? No to i życia nie kochacie, a to już, uu! Niedobrze. Mniam, mniam Maniana! Obi pozwoli wam to zrozumieć. Autobus z piskiem opon skręcił w boczną drogę i zniknął w lesie. Tymczasem na trzynastym piętrze jednego z bloków szarego osiedla, Hellen kończyła makijaż. Nie, ona nie chciała być piękna dla siebie, chciała by On patrzył na nią jak na ofiarę - Bzzz - zabzyczała cichutko i zaraz spłonęła rumieńcem. Ze zdjęcia stojącego na biurku patrzył na nią życzliwie Henio Saper, jej chrzestny. Odcinek 23. Zaśnieżoną ulicą wolno toczył się policyjny radiowóz. Gruby gliniarz kierujący pojazdem podśpiewywał sobie kiwając się rytmicznie na fotelu. Była to jednak zupełnie inna melodia niż ta, która dobiegała z radiowych głośników. - Bum bum! Ratatata! - podskakiwał grubas - Wy to teraz w radiu nareszcie na wszystkich stacjach gracie to samo - rzucił badawcze spojrzenie na Wałka. - W zasadzie ma pan rację, ale jak dla mnie to wszędzie grają za wolne kawałki - Wałek wyzywająco spojrzał za okno samochodu, żeby sprawdzić czy aby na pewno jeszcze jadą. - Bum bum! Ratatata ! Najgorzej to jak gadają, bo wtedy nie da się słuchać i nie słyszeć naraz. Wyczuwasz pan niuans? - kierowca podgłośnił radio i głosem stylizowanym na Armstronga zachrypiał - I miss you, I love you? - popatrzył na Wałka zalotnie. - O! Tutaj, niech mnie pan tu wyrzuci, na tym przystanku - Wałek odpiął pasy sygnalizując zamiar wysiadania. Samochód zjechał do zatoczki i stanął. - Niech pan powie gdzie pan występujesz, to kiedy posłucham i wzrośnie wam słuchalność! - Lepiej niech władza sama poszuka, a jak znajdzie to wzrośnie wam wykrywalność! - Wałek trzasnął drzwiami. Radiowóz oddalił się majestatycznie. Kiedy redaktor przykucnął aby zawiązać sznurowadło dostrzegł leżący na ziemi banknot, obok leżały dwa następne. - O! Bum bum! Ratatata - schylił się i zaczął zbierać porozrzucane pieniądze. Dyrektor Słupkowski czuł się dzisiaj jakoś nie w sosie. Jak mawiają Rosjanie - Są takie dni że nie smakuje nawet wódka. Od godziny kręcił się po domu i sam nie wiedział czego mu trzeba. Niedawno dzwoniła do niego Agnes, żona prezesa i skarżyła się że Carramba, który wrócił już do domu, zwariował. Podobno strzela do swoich chińskich waz i nie mniej cennych obrazów, z broni myśliwskiej, a ona boi się też o siebie. - A niech ją ukatrupi - pomyślał zwięźle. - A może kuferek? - ten pomysł zdecydowanie rozjaśnił mu oblicze. Już po paru minutach siedział przy stole a przed nim stał otwarty czarny kuferek. Ostrożnie wyjął z niego stare radio o drewnianej obudowie , położył je przed sobą i włączył wtyczkę do kontaktu. Z magicznej skrzynki wydobył się dziwny dźwięk. Brzmiało to jakby trzy albo nawet cztery stacje radiowe nadawały na tej samej fali. Z urządzeniem wyraźnie było coś nie tak. Co jakiś czas następowała jednak przedziwna synchronizacja jazgotu i wtedy na chwilę okazywało się, że wszystkie cztery stacje grają ten sam utwór z play-listy. Tak, cudownie, takiego radia słuchał dyr. Słupkowski jeszcze w dzieciństwie, nawet odbiornik był ten sam. Bo to było jego autentyczne pierwsze radio. Powoli popadał w ekstazę, w tym kociokwiku można było usłyszeć jednocześnie strzępy jakiś reklam, łomot zderzonych ze sobą pop kawałków a czasami nawet fragmenty serwisu. Dyr. Słupkowski wyciągnął przed siebie obie ręce i zaczął najpierw powoli a potem coraz szybciej dyrygować. Po chwili do ogólnej kakofonii dołączyła jego komórka - dzwonił Maszynista. Dyrektor odebrał telefon jedną ręką, drugą nie przerywając machania. Głos w słuchawce oznajmił - Mam ważną wiadomość, Ptasznik nie żyje. Całą noc przekonywałem go, aby uwierzył w świat dobra, piękna i szlachetności, zasad, cnót i moralności. Ptasznik nie żyje, narodził się nowy człowiek, Dobromir Ptasiński, mój duchowy brat i serdeczny przyjaciel. Słupkowski, który nie przestawał dyrygować, otarł łzy i wyszeptał - Jakie to piękne, jakie piękne. Odcinek 24. Pomysłowy Gajowy od zawsze słuchał Trójki i tak miało zostać aż do końca świata, a więc już niedługo. Kiedyś, wystarczał mu sam fakt że słucha, więc jego techniczna wiedza o budowie radioodbiornika mogła sprowadzać się do umiejętności obsługi klawisza ON/OFF. Życie jednak zmusiło go do radykalnego pogłębienia wiadomości i do zapoznania się również z działaniem gałki strojenia. Kręcąc tą gałką Pomysłowy Gajowy kilkadziesiąt razy dziennie sprawdzał, czy aby na pewno słucha swojego ulubionego Programu Trzeciego. Dzisiaj nadszedł moment krytyczny – gałka od częstego używania ukręciła się i pozostała w jego dłoni. Na początku pomyślał, że to tylko koniec świata, ale już po chwili zrozumiał, że ten cios jest wymierzony w samą esencję jego wolności. Oczy zabłysnęły mu żądzą odwetu – przecież znał winowajców! Nadszedł czas zapłaty za miesiące a nawet lata upokorzeń, kiedy to słuchając nowej Trójki walił łbem w ścianę do łazienki (ściana nośna) i w duchu obszczekiwał własne myśli, podszeptujące mu – zmień stację, zmień stację. Zawsze wtedy z determinacją wykonywał gest Kozakiewicza i to do tej pory go uspokajało. Teraz jednak miarka się przebrała. Usta wykrzywił mu grymas wściekłości, przez zaciśnięte zęby wycedził rytualne słowa – Hop hop! ??? Hop hop! ??? – zapomniał, co miało być dalej. – Wrrr! – warknął jak raniony tygrys. Podszedł do ogromnej szafy, stanął w rozkroku naprzeciwko niej i gwałtownym ruchem otworzył ją na oścież. Od lat gromadził w niej broń, materiały wybuchowe i inne akcesoria militarne. Był tu cały arsenał. Tymczasem w domu u państwa Carrambów sytuacja nieco się uspokoiła – Prezesowi skończyła się amunicja do sztucera. Postanowił jechać na Myśliwiecką. Wiedział, że spotka tam niechętne spojrzenia tych co cokolwiek jeszcze znaczą ale i tak wolał to od umizgów wazeliniarzy, potakujących mu bezmyślnie. – Zobaczycie jak się robi radio! – wrzeszczał wychodząc z domu – Same zajawki, reklamy i góra trzy przeboje z play-listy. I w kółko Twoje pierwsze radio, Trójka i usłyszysz więcej, Trójka rozkosz słuchania i play-lista i reklamy. Ja was nauczę służby – zatarł z satysfakcją łapy. – Carrambuś! – usłyszał z za pleców głos Agnes. Odwrócił się i zobaczył jak jego żona stoi przed nim w odległości kilku kroków z wymierzonym wprost w niego sztucerem. – Carrambuś, znalazłam jeszcze jeden nabój. Strasznie cię przepraszam – Agnes zamknęła oczy i pociągnęła za spust. Wystrzał i odrzut broni przewrócił ją na ziemię. Carramba stał bez ruchu. Twarz jego była śmiertelnie blada – Agnes, co zrobiłaś ? Kochana moja mała , co ty ... – prezes chwiał się na nogach – Oni cię teraz zamkną w więzieniu, Agnes. Ty jesteś taka delikatna, nie wytrzymasz tego – upadł na kolana – Agnes włóż mi sztucer do rąk, powiesz że to ja sam – powoli osunął się na ziemię. Agnes podbiegła do niego i zaczęła szarpać starając się wepchnąć broń pod jego ciało. – Carrambuś, no, no pozwól – prosiła. Już jej nie słyszał. Jego otwarte oczy patrzące w głąb, oglądały teraz całe jego życie. Agnes ścierała z rąk krew chusteczką. – Muszę zadzwonić, zadzwonić. Jaka ja nieszczęśliwa, jaka nieszczęśliwa. Marcel! – zaniosła się płaczem. Od autora. Chciałbym prosić wszystkich czytelników mojej powieści, by minutą ciszy uczcić podniosły moment odejścia z powieści prezesa Smoldera-Carramby. Proszę o powstanie. Odczytam skromne epitafium. – O nie, nie odchodź prezesie. Dłonie, już pocą mnie się i łez rzeka ścieka, bo mniej jest o człowieka. Dla zemsty, chłepcząc nikczemną podnietę Dzwonniku! Zabiłeś go internetem. Dziękuję. Odcinek 25. Agnes siedziała w gabinecie prezesa przy wielkim biurku. W lewej ręce trzymała plik dokumentów a w prawej słuchawkę od telefonu. – Tam w ogóle ktoś dzisiaj pracuje? – niecierpliwiąc się nerwowo uderzała papierami w blat biurka – Halo, czy to Bezpieczne Życie? Mówi Agnes Smolder, przepraszam że o tej porze. Z kim rozmawiam? – na chwilę nieznacznie uniosła się z krzesła i poprawiła sukienkę – A to pan, panie Henryku. Yhm, tak już wróciliśmy, było cudownie. Panie Henryku, taką mam przykrą sprawę – głos jej spoważniał – mąż nie żyje – Agnes odwróciła lusterko stojące na biurku tak by widzieć odbicie swej twarzy – Nie, nie chorował, właściwie to nagle – teraz dopiero dostrzegła w jak wielkim nieporządku jest jej makijaż. Ze złością odsunęła lusterko. Głos w słuchawce wypowiadał jakieś prawnicze formuły i Agnes wzdychała co jakiś czas – W zeszłym roku założyliśmy polisę. Ach! nie pamiętam – zajrzała do dokumentów – na czterysta tysięcy, na tyle pan radził. Dzwonię, bo mówił pan żeby niezwłocznie... Dobrze skontaktuję się po pogrzebie – powoli odłożyła słuchawkę. Była roztrzęsiona, z trudem powstrzymywała płacz. Wstała pompatycznie i kierując się do łazienki przeszła przez salon poprawiając po drodze fałdy w firanie okna tarasowego. Redaktor Wałek już dawno zdążył pozbierać pieniądze i z powrotem starannie poukładać je w neseserze. Brakowało niewiele, zbieranie jednak zabrało mu ponad dwie godziny. Teraz siedział na przystanku i patrząc na trzymaną w ręce komórkę starał się sobie przypomnieć swój domowy numer telefonu. W spisie i owszem miał różne numery ale wszystkie dotyczyły Stanów. Pora była późna, szanse na autobus żadne a on naprawdę nie miał pomysłu jak się stąd wydostać. – Mam! Przecież 123456789 numer Gajowego, kochany Pomysłowy – Wałek wystukał radośnie sekwencję i już po chwili – Hop hop! Słucham chłop – usłyszał znajomy głos. Z Pomysłowym Gajowym był jeden problem – otóż rozumiał co się do niego mówi tylko wówczas gdy mówiło się rymując. Dla redaktora nie był to jednak problem. – Pałka zapałka przyjeżdżaj po Wałka. – Hop hop! Nim kwadransik upłynie będę w Konstancinie – skąd Gajowy wiedział gdzie ma przyjechać, tego nie wiem nawet ja. Pomysłowy ma swoje sposoby. Odcinek 26. Ulica Myśliwiecka najpiękniej wyglądała w zimowy poranek. Wprawdzie świt zameldował się tu już dwie godziny temu, ale w wielu oknach paliło się jeszcze sztuczne światło. Czapy śniegu na parapetach i na gzymsach budynku robiły wrażenie jakby uśmiechał się on przyjaźnie dziesiątkami uśmiechów i pytał każdego z przechodniów – Jestem Radio, czy mnie lubisz? W takie dni idąc tędy, nie tylko Hellen spoglądała na rozgłośnię błyszczącymi oczami i przekrzywiając głowę oddawała mu zakochany uśmiech. Pomiędzy brzuchatymi zaspami dziwnie szybko dreptali mali ludzie, a frontowe drzwi gmachu cierpliwie połykały ich kontrastujące ze śnieżną bielą sylwetki. Hellen była dzisiaj wyjątkowo szczęśliwa. Całą długą noc słuchała tego co mówił do niej jej ukochany Ptasinek. A mówił o świecie, o ludziach, o tym że wiele zrozumiał i że się zmienił. Nareszcie też powiedział wielokrotnie, że ją kocha i że żyje tylko dla niej. Jego głos kołysał powietrzem całego świata, zdawał się być tak blisko, że czuła jego drżący dotyk. Stawała się wtedy bezwolna i posłuszna, jej bezgraniczne oddanie napinało taką chwile do granic wytrzymałości. Wiedziała jednak że jego głos otula ją również szczelną czaszą bezpiecznego azylu. Mogła w takich momentach przystanąć na chwilę i odetchnąć swobodnie, będąc pewną że nikt jej nie skrzywdzi. Tutaj w radiu było wiele podobnych głosów. Był to zapewne najważniejszy powód jej poświęcenia w pracy dla tej instytucji. Nie była jednak już małą naiwną dziewczynką, wiedziała że te głosy częściej czarują i zwodzą a nieporównywalnie rzadziej mówią prawdę. Ciągle poszukiwała odpowiedzi na pytanie: Dlaczego, w jakim celu? – Hellen! – ktoś ją wołał. – Hellen, Hellen, no masz, nieprzytomna – wprost przed nią stał red. Kuba i machał jej dłonią przed oczami. – Kuba w radiu o tej porze? Wykluczone – rozumowała zupełnie poprawnie. – Niee! Jesteś w mylnym błędzie. Oczywiście, że to niemożliwe, ale to na pewno ja – Kuba patrzył jej prosto w oczy, położył rękę na jej ramieniu. – Stało się coś niedobrego, Smolder nie żyje – odczekał chwilę – Posłuchaj, pełna mobilizacja, o ósmej będzie gość, najprawdopodobniej Sieziemniakowski, ale trwają jeszcze uzgodnienia – nie czekając na odpowiedź wepchnął jej do ręki jakieś papiery i na odchodnym dodał – tam wszystko pisze, tylko nie zgub – pognał korytarzem. Z przeciwnego kierunku nadciągał red. Ucho. Minął ją nie zauważając, lecz po paru krokach jakby sobie coś przypomniał, wrócił się i z bolesną miną oznajmił – Taka tragedia, taka tragedia, będzie go nam wszystkim brakowało – ręką zasłonił oczy – To wielka strata... A słyszałaś już jak to było? – ożywił się niespodziewanie – Podobno Wałek był na kartach, znaczy pokerze u prezesa, przegrał tam cały majątek razem z tą swoją parcelą co wiesz, była jakaś dzika awantura, Maszynista mówi, że Wałek nie chciał się pogodzić z przegraną i normalnie rąbnął forsę ze stołu po czym w nogi do samochodu Maszynisty, ale ten za nim, ledwo zdążył wsiąść a już walą setą po tych uliczkach, wiesz, przy wylocie na krajówkę przyłoili w drzewo. Wałek z kasą uciekł a Maszynistę uratowali przypadkowi ludzie. Hellen, która zgubiła się w potoku słów, przerażona zaczęła pokazywać na trzymane w ręce papiery, chciała coś powiedzieć, ale Ucho nie dał się wybić z rytmu – Słuchaj, bo najważniejsze, wiem od Agnes, prezes się wściekł, strzelał za nimi ze sztucera i trafił w stajnię, no i wybuchł pożar, Agnes rzuciła się ratować konie, a prezes za nią – Ucho z trudem łapał oddech – prezesa przywaliły belki, spalił się, podobno nic po nim nie zostało. Patrz, ale Agnes cała. Policja już szuka Wałka, Maszynista jest na przesłuchaniu, ale dzwonił i potwierdzał wszystko. Szkoda, że nie mam czasu, opowiedział bym dokładniej, a słyszałaś? Podobno Smolder miał jakieś teczki i było tam coś na Sieziemniakowskiego – nagłe zamilkł, złapał się za usta, tak jak gdyby za dużo powiedział – Ale to plotki, pomówienia – rozejrzał się dookoła – lecę, gdyby ktoś pytał to jestem u Słupkowskiego, strasznie mi się nie chce – grymas zniesmaczenia wykrzywił mu twarz – No trzymaj się, ja też ciężko to przeżyłem – Ucho postał chwilę, ale że Hellen o nic nie pytała, poszedł na piętro. Hellen stała bezradnie pośrodku korytarza. – Jak mnie to wszystko nie obchodzi – przestraszyła się własnych myśli. Odcinek 27. Agnes tej nocy prawie w ogóle nie spała. Leżała w swoim łóżku, skulona, drżąc na całym ciele. Gdy tylko zamykała oczy przypominała sobie wszystko co działo się poprzedniego dnia. Widziała siebie jak resztkami sił ciągnie po ziemi ciało swego męża, jak rozpaczliwie szuka w głębokim śniegu zgubionego buta, czuła jak zlodowaciałe dłonie nie potrafią utrzymać klucza, a potem widziała jak wiatr z ogromną siłą uparcie zamyka drzwi stajni. Słyszała rżenie oszalałych ze strachu koni, wreszcie widziała Carrambę leżącego wśród stosu płonących belek. Ogłuszał ją pisk i skowyt walących się ścian, w jej uszach huczał pożar, syczały gorejące szczapy duszone przez osuwający się z dachu śnieg. Czuła cały czas dym, słodki smak dymu. – Ratujcie! – jęczała – Ratujcie. Tego nie było, to tylko zły sen, otworzę oczy i wszystko zniknie, to się nie zdarzyło. Gdy jednak otwierała oczy i próbowała się obudzić, nie odnajdywała wokół siebie żadnej innej rzeczywistości, a mdły zapach spalenizny nie pozostawiał złudzeń. Jest morderczynią. Zabiła. Ale to przecież nie jej wina, to on jej kazał. On ją zmusił. Tak, zmusił. Agnes ukryła twarz w dłoniach, nie potrafiła jednak płakać. Kolegium redakcyjne rozpoczęło się pięć minut przed wyznaczoną godziną, tak że część zespołu wchodziła na salę już w trakcie trwania posiedzenia. Dyrektor Słupkowski przemawiał do zebranych patrząc tępo w stół. – Panowie, to powinno już chodzić od rana, “Trójka, JEGO pierwsze radio” i dalej wypowiedzi wspominkowe, tylko krótko, jak się da, nawet mniej niż setki. Dzwoniłem przecież rano i dokładnie tłumaczyłem. Dwa smutne kawałki i telefon od lamentującego słuchacza – mówił monotonnym głosem, pozornie pozbawionym emocji – nie obchodzi mnie skąd weźmiecie, na antenie mają dzwonić i opłakiwać. O dziesiątej “Trójka i usłyszał więcej”, jego stare wypowiedzi i trochę moich, ogólnie pochwała zmian. W serwisie o jedenastej, Magdzie rozpacz odbierze głos i będzie musiał ją zastąpić Jacek. O dwunastej audycja Kuby “Nowa a nawet stara”, Smolder jako ojciec nowej Trójki ale i Kolberg chcący przechować miniony blask starej. Mają dzwonić inni słuchacze niż rano, red. Ucho pisze już emaile, ale to ty – zwrócił się do Kuby – odpowiadasz za połysk. Hellen, która do tej pory siedziała niewidoczna z boku, wstała i wyszła z sali, była blada jak ściana. Słupkowski nie odrywał wzroku od stołu, pstryknął długopisem i postawił znaczek przy nazwisku Kuby. – Ktoś coś mówił ? – na moment zawiesił głos. Ucho ożywił się, rozejrzał po obecnych, po czym pochylił się ku dyrektorowi i szepnął – Słuchamy, słuchamy. Odcinek 28. Budynek szpitala był brudny i odrapany, nikt już nie pamiętał kiedy przeprowadzono tu ostatni remont. Wokół rozpościerał się park, był równie zaniedbanym, ale obecność setek starych drzew oraz zieleń rozległych trawników, czyniły to miejsce pięknym. Wiosna zagościła tu już na dobre i wszędzie czuło się jej silny oddech. Po ukrytych w zieleni alejkach wolno przesuwali się pensjonariusze, niektórzy z nich spacerowali w asyście pielęgniarzy. Nieopodal zabudowań gospodarczych pod rozłożysta wierzbą na ławce siedziała Agnes. Zmieniła się. Twarz pozbawiona makijażu i włosy zaczesane gładko do tyłu powodowały, że jej uroda nie była już tak wyzywająca. Siedziała skulona, pochylona do przodu, wydawało się, że głowę opiera na kolanach. – Już cicho, cichutko. Już nie ma – mamrotała. Panujący wokół nastrój łagodności i ukojenia przerywał jedynie szczebiot ptaków i gdzieś z oddali mruczący niewyraźnie głos radia. Zbliżała się pora posiłku, pacjenci powoli zaczynali gromadzić się przed wejściem do stołówki. Punktualnie o trzynastej, wewnątrz, za matową szybą dwuskrzydłowych drzwi zamajaczyła czyjaś sylwetka. Rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Jak co dzień, red. Dzwonnik nacisnął klamkę i pchnął energicznie drzwi do wewnątrz. – Glin glan! Glin glan! – do uszu oczekujących dotarł dźwięk kilku dzwoneczków zawieszonych nad górną krawędzią futryny. Niektórzy z pacjentów dopiero teraz ocknęli się z uprzedniego odrętwienia. – Obiad panie redaktorze, obiad, jak pan pięknie dzisiaj dzwonił – ruszyli w głąb sali. Po chwili ciszy, z różnych stron zaczęły dochodzić podekscytowane głosy. – Dzwonnik, po obiedzie do dyrektora, redaktora wzywa doktor Słupkowski – słychać było szepty poczty pantoflowej. Przy stoliku red. Dzwonnika alias Swędzipiórko siedzieli: Donna Rea, ser Greg oraz Pomysłowy Gajowy. – To zapewne w sprawie ordynatora Smoldera – Greg mówił lekko sztucznym. wyniosłym głosem – Nalać panu zupy? – spojrzał pytająco na Dzwonnika. – Czy mógłby pan najpierw zadbać o damy? – upomniała go Donna Rea – A propos redaktorze, czy jest już następny odcinek powieści? Który to, dwudziesty czwarty, czy piąty, bo nie zaglądałam? – Dwudziesty ósmy, właśnie się pisze – Swędzipiórko miał tajemniczą minę. – A ja myślę, że za te pomysły z ukatrupieniem ordynatora Smoldera, nasz pisarz powędruje do trójki i tam na słuchaweczkach odsłucha swojej ulubionej audycji – Greg łowił coś łyżką w zupie – Ja niestety nic nie słyszałem, nic nie czytałem, się jak to mówią nie interesuję – położył wyłowione znalezisko na krawędzi talerza. Wymieniając trójkę Greg miał na myśli pokój zabiegowy o numerze trzecim, mieszczący się w suterenie. Dawniej rutynowo przeprowadzano tam zabiegi elektrowstrząsów. Oficjalnie zabiegi takie od lat były zakazane, ale publiczną tajemnicą jawił się fakt, że Smolder przymyka oczy, gdy starszy pielęgniarz Maszynista, robił je i obecnie uciążliwym pacjentom. Każdy z pacjentów wiedział, że po elektrowstrząsach z trójki odwożono na salę praktycznie tylko ludzkie ciało i przez tydzień człowiek po takim zabiegu nie rozpoznawał otoczenia, stawał się otępiały i bezwolny, tak jak gdyby przez jego mózg przejechał z ogromną prędkością pociąg-ekspres. Ci co tam byli opowiadali, że pamiętają tylko moment przywiązywania pasami do łóżka i pochylającego się nad nimi Maszynistę, który wkładał im na głowę elektrody przypominające słuchawki i wołał – Wszyscy wsiedli!? No to odjazd!!! – potem spadali z krzykiem w otchłań i trwało to wieczność. Dzwonnik już wiedział, że dzisiaj nie przełknie ani łyka zupy więcej, odsunął ostentacyjnie talerz. Dłuższy czas panowało milczenie. – Wiem że kieruje wami strach. Nie musicie czytać mojej powieści, są też inni czytelnicy – Dzwonnik wyprostował się i lekko nadął. – Pewno, oprócz nas to jeszcze Re, Kass, Baton, Beton, Obi, Zorro... itd itd. Hi hi hi! – zaśmiał się Greg, wziął serwetkę i starannie wytarł usta. Pomysłowy Gajowy podniósł rękę do góry i wyraźnie szykował się, by coś powiedzieć. – Hulaj dusza piekła nie ma Internotes – wieczna ściema! Ze szczęścia, że wymyślił taką zgrabną rymowankę wziął serwetkę, błyskawicznie poskładał z niej maleńką czapeczkę i ostrożnie położył ją na głowie red. Swędzipiórko. – No popatrz, a mogłeś sobie redaktorku spokojnie pisać tę paplaninę, ale nie, bo ty chłopie masz kuku na muniu. Jak podskoczyłeś w powieści u Maszynisty to potem wszyscy co zrobili ci wpis na forum w internotesie mieli zimną wodę w prysznicu i to przez tydzień. Zlitował się jedynie nad Agnes, miała z nim zresztą tam dłuższe spotkanie – Greg zdenerwowany wstał, moment się wahał co zrobić, ale zaraz usiadł ponownie sapiąc ze złości. – I mnie to też boli! Że ty jesteś wariat z wariatkowa to... Ale nas już do tego nie mieszaj, skończyło się. – Uhm, uhm – z ulgą potakiwała Donna. Swędzipiórko był załamany. Trzy miesiące temu zgodził się na eksperymentalną terapię, w myśl której, on redaktor miał pisać w specjalnym zeszycie zwanym Internotesem, powieść w odcinkach. Doktor Słupkowski dawał mu wolną rękę co do tematu i innych szczegółów, ale umowa była następująca. Tak długo jak długo uda mu się zainteresować akcją powieści pacjentów, Słupkowski obiecał – żadnych neurotropów, spowalniaczy ani nawet nic nasennego. Pełna przejrzystość umysłu, a więc wolność dla myśli, możliwość nieskrępowanego korzystania z wyobraźni. To miało być tak jak w opowieści z tysiąca i jednej nocy. Pomimo dalszego uwięzienia w zamkniętym ośrodku psychiatrycznym był to jednak ogromny krok ku swobodzie i jak na tutejsze standardy niebywały przywilej. Świadectwem na to, że jest zainteresowanie wśród pacjentów były wpisy w Internotesie leżącym na stoliku w korytarzu budynku głównego. Konstruując powieść, zastanawiał się co mogłoby wzbudzić największe emocje wśród takich jak on specyficznych odbiorców. Wymyślił, że intryga powieści musi dziać się w szpitalu. Historia musi dotyczyć pokoju numer trzy, musi opowiadać o tym, że otępianie pacjentów prochami, stosowanie elektrowstrząsów stało się, po wielu latach zakazu, możliwe dopiero po odejściu ordynatora prof. Kaczora i nastaniu rządów znienawidzonego doc. Smoldera. Z wiadomych względów nie mógł pisać wprost o szpitalu. Uwolniona od prochów wyobraźnia podsunęła mu pomysł, aby akcję powieści przenieść do radia, a konkretnie do Programu Trzeciego. Analogie z obecną sytuacją w Trójce były wyraźne. Woal, który nałożył na powieść okazał się jednak zbyt cienki i kruchy. Rządcy szpitala, prędko zorientowali się, że tak naprawdę to historia ta opowiada o nich. Było to możliwe być może dlatego, że red. Swędzipiórko naprawdę był wariatem i nie zmienił w swej powieści ani nazwisk ani popularnych przezwisk pracowników szpitala. Szybko też tych czytelników jego powieści, którzy wpisywali się do internotesu dosięgnęły represje Maszynisty, Słupkowskiego i innych. Cały czas aluzje i kamuflaż w powieści był czytelny dla kierownictwa szpitala. Pełna wpadka. Dyrekcja postanowiła go wezwać i się z nim porachować. Jedno czego nie rozumiał, to dlaczego dopiero teraz? Skoro wiedzieli od początku. Już za niecałą godzinę szedł korytarzem popychany jak skazaniec przez Maszynistę. – Co świrku, już niedługo dostaniesz szprycę z głupiego jasia i pojedziemy moim ekspresem. Dzień ci tak szybko poppłynie, że obudzisz się w przyszłym tygodniu – pielęgniarz spoglądał z pogardą na Dzwonnika. Dotarli do gabinetu dyrektora. Drzwi były otwarte, a Slupkowski stał w wejściu. – Proszę nas zostawić samych – zwrócił się do Maszynisty, po czym delikatnie wziął Swędzipiórkę jak dziecko za rękę i wprowadził do środka. – Niech pan siada, mam dla pana same dobre wiadomości – dyrektor wskazał fotel – Jest pan zdrowy, jest pan wyleczony. Terapia okazała się absolutnym sukcesem – poczęstował Dzwonnika miętusem. Sam wziął dwa. – Pisząc o swoich fobiach całkowicie uwolnił pan psychikę i odblokował w ten sposób kompleks IW, Imperatywu Wyobraźni. Pisząc powieść, samodzielnie pan dowiódł, że wcale nie potrzeba być dowcipnym, nowatorskim czy kreatywnym, uprawiając jeden z tak zwanych wolnych zawodów. Można być zwykłym tępakiem i jak to mówią pracować w telewizji. No w radio jak pan woli – dyrektor przeglądał jakieś papiery – Wie pan, że od dwóch tygodni nie ma pan żadnego wpisu w internotesie? Pełen sukces, zanikł u pana zupełnie Zespół Horiolis Imaginancjum, jest pan nareszcie uwolniony od wyobraźni. No cóż, możemy sobie tylko wzajemnie pogratulować. A te drobne uszczypliwości w pana powieści... Doprawdy nie brałem tego do siebie, w końcu jestem lekarzem... Krótko mówiąc jest pan zdrów i jest pan wolny redaktorze. Wszystko co działo się potem: pakowanie swoich rzeczy, pożegnanie ze współtowarzyszami, minęło błyskawicznie i w stanie półświadomości. Swędzipiórko ocknął się dopiero, gdy stał już za bramą ośrodka, słysząc na odchodnym słowa Maszynisty – Jeszcze się spotkamy, świrku – i trzask metalowych drzwi, na których ktoś nagryzmolił sprayem “Wszystko to fikcja”. Ulicą normalnie jeździły samochody i normalnie z każdego słychać było walenie techno – BUM! BUM! BUM! – i jeszcze – BUM! Przeszedł na drugą stronę i przystanął przy kiosku, aby przejrzeć gazety. Na okładkach, ale też i wewnątrz szczerzyły się do niego normalne plastykowe uśmiechy. Przeglądał gazetę po gazecie, wszędzie było to samo: reklamy i fotografie plastykowych ludzi, ludzi? I w ogóle nie było treści, nic, żadnego artykułu, ani słowa. – Weź pan se te, bo ostatnio reklamują – gruba, brzydka kioskarka żuła gumę, co miała wybielać zęby. Swędzipiórko dostrzegł w szybie odbicie swojej twarzy, popatrzył jeszcze raz na kioskarkę, a potem na leżące przed nią gazety. Przeraził się – A gdzie my jesteśmy? Nas nie ma! – wykrzyknął i wybiegł na ulicę, gdzie zniknął. Zniknął, w zupełnie absolutnie cudowny sposób. Gruba kioskarka przetarła oczy nie dowierzając temu co zobaczyła. – A może go rzeczywiście nie było? Widziałam kiedyś taki serial. Ale ja jestem, co nie? – spojrzała na okładkę jednego z tygodników – Pewno że jestem. Zresztą był świr czy świra nie było... Ja jestem. Normalna. KONIEC