Michael Cunnigham Godziny … bo w wielkiej mądrości - wiele utrapienia, a kto przysparza wiedzy - przysparza i cierpień … Teraz zapolujemy na trzeciego tygrysa, lecz podobnie jak poprzednie także ten będzie postacią z moich marzeń, strukturą słowną, a nie tygrysem z krwi i kości, który ponad wszelkimi mitami stąpa po ziemi. Mam tego świadomość, a jednak jakaś siła ciągnie mnie na tę mglistą, bezsensowną, odwieczną wyprawę i wciąż, przemierzając godziny, ścigam kolejnego tygrysa, bestię wymykającą się strofie. J. L. Borges, Inny tygrys, 1960 Nie mam czasu, by opisywać swoje plany. Powinnam wiele powiedzieć o Godzinach i o swoim odkryciu; o tym, jak za moimi postaciami wykuwam piękne groty; sądzę, że właśnie w ten sposób wyrażam to, czego pragnę: człowieczeństwo, humor, głębię. W zamyśle groty powinny się łączyć, a każda wyłaniać na światło dzienne w teraźniejszej chwili. Virginia Woolf w swoim dzienniku, 30 sierpnia 1923 Prolog Wychodzi pośpiesznie z domu, w płaszczu zbyt ciężkim jak na tę pogodę. Jest rok 1941. Trwa kolejna wojna. Zostawiła list dla Leonarda i drugi — dla Vanessy. Pewnym krokiem kieruje się ku rzece, zdecydowana na to, co za chwilę zrobi, ale nawet teraz niemal zachwyca ją widok pagórków, kościoła i gromadki owiec — lśniących punkcików, jakby z lekka nakrapianych odrobiną siarki — pasących się pod ciemniejącym niebem. Zatrzymuje się, patrzy na owce i niebo, po chwili idzie dalej. Słyszy za sobą pomruk głosów; w górze warczą bombowce, szuka więc wzrokiem samolotów, lecz nie może ich dostrzec. Mija jednego z pracowników farmy — (czy to nie John?), krzepki mężczyzna o małej głowie, w kamizelce koloru ziemniaków — który czyści kanał przecinający kępę łoziny. Spogląda na nią, kiwa głową i znów patrzy w dół, na brązową wodę. Mijając go w drodze do rzeki, myśli o tym, że mu się poszczęściło — może czyścić kanał wśród łozin. Jej się nie powiodło. Tak naprawdę żadna z niej pisarka; jest zaledwie utalentowaną ekscentryczką. Słoneczne plamy połyskują w kałużach, które pozostały po nocnym deszczu. Jej buty lekko grzęzną w miękkiej ziemi. Jej się nie udało, a teraz powracają głosy, mamroczące coś niewyraźnie poza zasięgiem wzroku, z tyłu, tuż za nią — wystarczy się odwrócić, a pierzchną, przeniosą się w inne miejsce. Po chwili wracają i nieuchronnie jak deszcz nadciąga ból głowy, który ją obezwładni, unicestwi, ogarniając bez reszty. Ból jest tuż, a jej się wydaje, że na niebie znowu pojawiły się bombowce (czy to ona sama je wyczarowała?). Zbliża się do nadbrzeżnego wału, wspina po nim i schodzi nad wodę. W oddali, w górze rzeki, siedzi rybak; chyba jej nie zauważy, nie powinien. Zaczyna szukać kamienia. Działa szybko, lecz metodycznie, jak gdyby postępowała według instrukcji, której trzeba skrupulatnie przestrzegać, by przedsięwzięcie się udało. Wybiera kamień wielkości i kształtu świńskiej czaszki. Nawet wtedy, gdy go podnosi i wciska do kieszeni płaszcza (futrzany kołnierz łaskocze ją w szyję), nie potrafi oprzeć się wrażeniu chłodu kamienia, nie dostrzec jego mlecznobrązowej barwy i zielonych plamek. Zatrzymuje się tuż nad rzeką; fale z pluskiem uderzają o brzeg, w niewielkie zagłębienia w błocie wlewa się czysta, rzeczna woda, która przecież mogłaby się wcale nie różnić od żółtobrązowej, pooranej smugami substancji jak bita droga rozciągającej się od brzegu do brzegu. Robi krok naprzód. Nie zdejmuje butów. Woda jest zimna, jednak nie aż tak bardzo, żeby nie można było wytrzymać. Stoi po kolana w zimnej wodzie. Myśli o Leonardzie. O jego rękach i zaroście, głębokich bruzdach wokół ust. Myśli o Vanessie, o jej dzieciach, o Vicie i Ethel. Tak wiele osób, a żadnej się nie udało. Nagle zrobiło jej się ich wszystkich ogromnie żal. Wyobraża sobie, że się odwraca, wyjmuje kamień z kieszeni i idzie z powrotem do domu. Zapewne zdążyłaby jeszcze wrócić na czas, zniszczyć listy. Mogłaby żyć dalej, mogłaby zrobić tę ostatnią uprzejmość. Stojąc po kolana w opływającej ją wodzie, odrzuca tę myśl. Głosy już tu są, nadciąga ból głowy, jeśli więc wróci, znowu odda się pod opiekę Leonarda i Vanessy, oni nie pozwolą jej odejść po raz drugi, z pewnością nie. Postanawia nalegać, by jednak pozwolili. Nieporadnie brnie przed siebie (dno jest muliste), woda sięga jej już do pasa. Rzuca krótkie spojrzenie w górę rzeki, w kierunku rybaka w czerwonej kurtce, który jej nie widzi. W żółtej powierzchni wody (bardziej żółtej niż brązowej, kiedy patrzy się z bliska) odbija się ponure niebo. To ostatni moment autentycznej percepcji, mężczyzna w czerwonej kurtce łowiący ryby i pokryte chmurami niebo widoczne w lustrze wody. Niemal mimo woli, machinalnie, robi krok naprzód czy może potyka się, a kamień wciąga ją w głębinę. Jeszcze przez chwilę odnosi wrażenie, że nic się nie stało, że to kolejna porażka, że to tylko zimna woda, z której z łatwością wydostanie się na brzeg. Jednak nurt rzeki otacza ją i porywa tak nagle i krzepko, że wydaje jej się, jak gdyby atleta, który niespodziewanie powstał z dna, chwycił ją za nogi i mocno przycisnął do piersi. Czuje, że to bardzo intymny gest. Ponad godzinę później jej mąż wraca z ogrodu. — Pani wyszła — mówi służąca, klepiąc podniszczoną poduszkę, z której unosi się miniaturowy obłoczek pierza. — Powiedziała, że niebawem wróci. Leonard idzie na górę do salonu, posłuchać wiadomości. Na stole znajduje niebieską kopertę zaadresowaną do siebie. Wewnątrz jest list. Najdroższy, Jestem przekonana, że znowu tracę zmysły: czuję, że nie uda nam się przejść przez jeszcze jeden tak okropny okres. Tym razem nie wyzdrowieję. Zaczynam słyszeć głosy i nieumiem się skoncentrować. A zatem robię to, co wydaje się najlepsze. Dałeś mi szczęście największe z możliwych. Byłeś na mej drodze wszystkim tym, kim człowiek w ogóle mógłby być. Niewydaje mi się, żeby mogło być dwoje ludzi bardziej szczęśliwych, zanim przyszła ta okropna choroba. Niepotrafię już dłużej z nią walczyć, wiem, że rujnowałam Ci życie, że beze mnie mógłbyś pracować. I wiem, że będziesz. Widzisz, że nie mogę nawet poprawnie tego napisać. Nie umiem czytać. Chcę Ci powiedzieć, że całe szczęście w życiu zawdzięczam Tobie. Byłeś wobec mnie bezgranicznie cierpliwy i niewiarygodnie dobry. Chcę Ci powiedzieć, że — wszyscy o tym wiedzą. Gdyby ktokolwiek potrafił mnie ocalić, tym kimś byłbyś Ty. Wszystko mnie opuściło, poza przekonaniem o Twojej dobroci. Niemogę już dłużej marnować Ci życia. Niewydaje mi się, by mogło być dwoje ludzi bardziej szczęśliwych niż my. V. Leonard wybiega z pokoju, pędzi po schodach. — Wydaje mi się, że z panią Woolf coś się stało — mówi do służącej. — Obawiam się, że może próbować odebrać sobie życie. W którą stronę poszła? Czy widziałaś, jak wychodziła z domu? Służąca, przerażona, zaczyna płakać. Leonard pośpiesznie kieruje się w stronę rzeki, mijając kościół, owce i kępy łozin. Nad rzeką znajduje tylko mężczyznę w czerwonej kurtce, który łowi ryby. Prąd szybko unosi ją z sobą. Wydaje się, że frunie, fantastyczna postać z rozpostartymi ramionami, włosami unoszącymi się na powierzchni wody i falującym za nią płaszczem. Unosi się z nurtem, ociężale przesuwa między plamami brunatnego światła. Nie odpłynie daleko. Jej stopy (już bez butów) od czasu do czasu uderzają o dno, wzbija się wtedy za nimi ciężka chmura mułu i sczerniałych liści, która nieruchomieje w wodzie, kiedy ona znika z pola widzenia. Pasma zielonoczarnego zielska przylepiają się jej do włosów i futra, przez chwilę oczy zakrywa duża kiść wodorostów, która w końcu odrywa się i płynie, raz po raz skręcając się i rozkręcając. W końcu nadchodzi czas na odpoczynek przy filarach mostu przy Southease. Prąd napiera na nią, niepokoi, ale ona zwrócona plecami do rzeki, z twarzą przytuloną do kamienia, trzyma się mocno przy podstawie masywnej, kwadratowej kolumny. Poddaje się fali z jedną ręką przy piersi i drugą unoszącą się powyżej wypukłości bioder. Niezbyt wysoko ponad nią jest jasna, pomarszczona powierzchnia wody. Niebo odbija się w niej, przybierając nieregularne formy, białe i ciężkie od chmur, poprzecinane czarnymi cieniami sylwetek gawronów. Samochody i ciężarówki dudnią na moście. Mały chłopiec, najwyżej trzyletni, przechodzi z matką przez most, zatrzymuje się przy poręczy, kuca i wpycha patyk pomiędzy barierki, starając się wrzucić go do wody. Matka ponagla go, lecz on się upiera, chce przystanąć na chwilę i popatrzeć, jak prąd uniesie jego patyk. Oto oni, podczas drugiej wojny światowej: chłopiec i jego matka na moście, dryfujący patyk, a na dnie rzeki ciało Virginii, która sprawia wrażenie, że śni o powierzchni wody, patyku, chłopcu i jego matce, niebie i gawronach. Po moście toczy się oliwkowoszara ciężarówka pełna żołnierzy w mundurach, machających do chłopca, który właśnie wrzucił patyk do wody. On także macha w ich stronę. Domaga się, żeby matka wzięła go na ręce, by mógł lepiej zobaczyć żołnierzy i dla nich był lepiej widoczny. Wszystkie te dźwięki odbijają się echem od drewnianych i kamiennych elementów mostu, przenikają ciało Virginii. Jej twarz, wciśnięta bokiem w filar mostu, chłonie obrazy: ciężarówkę i żołnierzy, matkę i dziecko. Pani Dalloway Trzeba jeszcze kupić kwiaty. Clarissa udaje rozdrażnienie (a przecież uwielbia takie wyprawy), zostawia Sally przy sprzątaniu łazienki i wybiega, obiecując, że wróci za pół godziny. Nowy Jork, koniec dwudziestego wieku. Drzwi korytarza otwierają się na czerwcowy poranek, tak piękny i czysty, że Clarissa zatrzymuje się na progu, jak gdyby przystanęła na skraju basenu, patrząc na turkusową wodę pluskającą na płytkach, misterne sieci utkane ze słonecznych promieni, które kołyszą się w błękitnej głębinie; jak gdyby stojąc na brzegu basenu, odwlekała moment zanurzenia się, gwałtownego uścisku chłodu, wstrząsu spowodowanego zetknięciem z wodą. W Nowym Jorku, w jego hałaśliwym, surowym, brunatnym rozkładzie, upadku w otchłań bez granic, zawsze zdarza się kilka takich letnich poranków, kiedy to roi się od przejawów nowego życia tak pełnych determinacji, że prawie komicznych, przypominających przygody postaci z kreskówek, które potrafią przejść przez nie kończące się pasmo podstępnych zasadzek i wychodzą z nich bez szwanku: bez poparzeń, bez skaleczeń, zawsze przygotowane na kolejne ciosy. Znowu, jak każdego roku w czerwcu, drzewa przy West Tenth Street wypuściły doskonałe, miniaturowe pędy wyrastające z kwadratowych skrawków ziemi pokrytej psimi odchodami i wielobarwnymi odpadkami. I znów w mieszkaniu obok zajmowanym przez samotną kobietę w podeszłym wieku, w skrzynce na oknie, zwykle pełnej czerwonych, wypłowiałych plastikowych kwiatów geranium powtykanych w ziemię, wykiełkował figlarny mlecz. Cóż to za emocjonujące doznanie, jaka rozkosz, żyć w taki czerwcowy poranek: dostatnio, korzystając z niemal kompromitującej ilości przywilejów, mając przed sobą jedynie zwykłą wyprawę po zakupy. Ona, Clarissa Vaughan, osoba niczym nie wyróżniająca się (dlaczego, w swoim wieku, miałaby podjąć choćby najmniejszy wysiłek, by temu zaprzeczyć?), ma kupić kwiaty i przygotować przyjęcie. Kiedy przekracza próg domu, jej but stuka o czerwonobrązowy, połyskujący miką kamień pierwszego schodka. Ma pięćdziesiąt dwa lata, zaledwie pięćdziesiąt dwa, i jest w niebywale dobrej formie. W każdym calu czuje się tak dobrze jak tamtego dnia w Wellfleet, gdy miała osiemnaście lat i przechodząc przez przeszklone drzwi, wkraczała w dzień bardzo podobny do tego, świeży i prawie boleśnie jasny, wybujały w swoim rozkwicie. Ważki krążyły wśród tymotki. Aromat sosnowej żywicy zaostrzał zapach trawy. Richard wyszedł za nią, położył rękę na jej ramieniu i powiedział: „Witaj, pani Dalloway”. To nazwisko, pani Dalloway, ten przydomek był jego pomysłem — koncepcją, która zrodziła się pewnej zakrapianej alkoholem nocy w akademiku, kiedy zapewniał ją, że nazwisko, które nosi — Vaughan — nie jest dla niej odpowiednie. Powinna, powiedział wtedy, nosić nazwisko wspaniałej postaci literackiej, a gdy ona skłaniała się raczej ku Isabel Archer lub Annie Kareninie, Richard upierał się, że pani Dalloway jest oczywistym i jedynie słusznym wyborem. Przede wszystkim jej imię, znak aż nazbyt wyraźny, by go ignorować, a — co więcej — znacznie ważniejsza kwestia opatrzności. Jej, Clarissy, przeznaczeniem z pewnością nie było ani nieszczęśliwe małżeństwo, ani śmierć pod kołami pociągu. Jej w udziale miały przypaść piękno i dostatek. Dlatego była i powinna zostać panią Dalloway. „Czyż to nie jest piękne”, powiedziała tamtego ranka pani Dalloway do Richarda. Odpowiedział: „Piękno jest dziwką, wolę pieniądze”. Nade wszystko przedkładał błyskotliwość. Clarissa, jako najmłodsza i jedyna kobieta w jego otoczeniu, czuła, że może sobie pozwolić na pewien sentymentalizm. Gdyby to był koniec czerwca, ona i Richard byliby kochankami. Minąłby już prawie miesiąc od czasu, gdy Richard opuścił łóżko Louisa (Louis — żywy symbol zmysłowości, o rozleniwionym wyrazie oczu, ideał wiejskiego chłopca) i znalazł się w jej sypialni. „No cóż, tak się składa, że ja kocham piękno”, powiedziała. Zdjęła jego dłoń ze swojego ramienia, chwytając ją nieco powyżej czubka palca wskazującego, trochę mocniej, niż zamierzała. Miała osiemnaście lat, nowe nazwisko. Mogła robić to, na co miała ochotę. Buty Clarissy, gdy schodzi ze schodów, idąc po kwiaty, wydają ciche odgłosy przypominające szelest papieru ściernego. Dlaczego nie odczuwa większego przygnębienia, myśląc o perwersyjnej kombinacji sukcesu Richarda („udręczony, proroczy głos w literaturze amerykańskiej”) i pogarszania się jego stanu zdrowia („Nie ma pan limfocytów, nie udało się znaleźć ani jednego”)? Co się z nią dzieje? Kocha Richarda, ciągle o nim myśli, lecz ten dzień kocha chyba trochę bardziej. Uwielbia West Tenth Street w zwykły letni poranek. Czuje się jak wdowa-ladacznica o świeżo rozjaśnionych włosach ukrytych pod czarną woalką, czuwająca przy trumnie i jednocześnie nie spuszczająca oczu z mężczyzn, którzy mogliby zająć miejsce jej męża. Spośród ich trojga — Louisa, Richarda i Clarissy — to ona zawsze miała najbardziej nieczułe serce i największą skłonność do romansów. Przez ponad trzydzieści lat znosiła docinki na ten temat; już dawno zdecydowała się poddać i bawić swoimi zmysłowymi, niepohamowanymi reakcjami, które, zdaniem Richarda, są równie przewrotne i pełne kokieterii jak zachowania wyjątkowo irytującego, nad wiek dojrzałego dziecka. Ona wie, że poeta taki jak Richard szedłby przez ten poranek, redagując go z powagą, wykreślając nieprzypadkową brzydotę i mimowolne piękno, poszukując ekonomicznej i historycznej prawdy w starych ceglanych kamienicach, nieregularnościach surowego kamienia, z którego zbudowano kościół episkopalny, i w szczupłym mężczyźnie w średnim wieku, przechadzającym się z terierem rasy Jack Russell (te zajadłe psy na wykoślawionych nogach stały się nagle wszechobecne na Fifth Avenue), podczas gdy ją, Clarissę, całkiem zwyczajnie wprawia w zachwyt widok kamienic, kościoła, mężczyzny i psa. Wie, że to dziecinne. Brakuje jej ostrości spojrzenia. Gdyby przyszło mówić otwarcie (teraz, w jej wieku), te sentymenty umieściłyby ją w gronie naiwnych i łatwowiernych, postawiłyby pośród wyznawców Chrystusa grających na gitarach lub żon, które zgodziły się nie być dokuczliwe w zamian za utrzymanie. Jednak ona tę wszechogarniającą miłość bez dyskryminacji traktuje absolutnie poważnie, jak gdyby wszystkie przedmioty na świecie były częścią gigantycznego, niezgłębionego przedsięwzięcia, a każdy z nich miał swoją tajemną nazwę, której nie można wyrazić w żadnym języku, a jest ona obrazem złożonym z wrażeń odbieranych wzrokiem i dotykiem. Tę pełną determinacji, ściśle strzeżoną fascynację uważa za swoją duszę (słowo wprawiające w zakłopotanie, sentymentalne, lecz jakie inne określenie byłoby tu odpowiednie?), cząstkę, która prawdopodobnie przetrwa śmierć cielesną. Clarissa nigdy z nikim o tym nie rozmawia. Nie rozwodzi się na ten temat, nie rozprawia. Okrzyk zachwytu wydaje tylko na widok niezaprzeczalnych przejawów piękna, ale nawet wtedy udaje się jej zachować pewien stopień dojrzałej powściągliwości. Czasami mówi, że piękno to dziwka, że woli pieniądze. Dziś wieczorem wyda przyjęcie. Wypełni swoje mieszkanie potrawami i kwiatami, dowcipnymi i wpływowymi ludźmi. Przeprowadzi przez nie Richarda, dopilnuje, by za bardzo się nie zmęczył, a potem będzie mu towarzyszyć aż do chwili, gdy on odbierze nagrodę. Stojąc na rogu Eighth Street i Fifth Avenue, rozprostowuje plecy w oczekiwaniu na zmianę świateł. Oto ona, myśli Willie Bass, w niektóre poranki mijający ją w tych okolicach. Dawna piękność, stara hippiska, wciąż z długimi i prowokująco siwymi włosami, wyszła na poranną przechadzkę w dżinsach, męskiej, bawełnianej koszuli i klapkach, będących często uzupełnieniem stroju typowego dla niektórych regionów (Indii? Ameryki Środkowej?). Nadal jest dość ponętna. Ma w sobie coś z uroku bohemy, wdzięku dobrej wróżki, lecz tego ranka wyprostowana jak struna, w obszernej koszuli i egzotycznych butach, przeciwstawiając się sile grawitacji, przedstawia sobą tragiczny widok. Przypomina samicę mamuta już po kolana grzęznącą w gęstym mule, a jeszcze przez chwilę odpoczywającą przed kolejną próbą wydostania się z pułapki; masywną i dumną, niemal nonszalancką w dobrze udawanej kontemplacji miękkiej trawy, która czeka na odległym brzegu; samicę, która zaczyna rozumieć, że już z pewnością pozostanie tutaj, uwięziona w pułapce i samotna, kiedy zapadnie zmierzch i pojawią się szakale. Cierpliwie czeka na zmianę świateł. Dwadzieścia pięć lat temu była zapewne niezwykle piękna, nie ulega wątpliwości, że mężczyźni umierali ze szczęścia w jej ramionach. Willie Bass jest dumny ze swej umiejętności odczytywania losów z ludzkich twarzy; uświadamiania sobie, że ci, którzy dzisiaj są starzy, byli kiedyś młodzi. Światło zmienia się i Willie idzie dalej. Clarissa przechodzi na drugą stronę Eighth Street. Nic nie poradzi na to, że zachwyca ją widok zepsutego telewizora porzuconego przy krawężniku obok białego pantofelka z lakierowanej skóry. Cudowny wydaje jej się wózek sprzedawcy, po brzegi wyładowany brokułami, brzoskwiniami i owocami mango, które opatrzono wywieszkami z ceną tonącą wśród wybujałej interpunkcji: 1,49$!!, 3 za JEDNEGO dolara!?!, 50 centów SZT.!!!!! Nieco dalej, pod Łukiem, stara kobieta w ciemnej, starannie uszytej sukience zdaje się śpiewać, stojąc dokładnie pośrodku, pomiędzy bliźniaczymi statuami Jerzego Waszyngtona przedstawiającymi go jako żołnierza i polityka; ich twarze uległy zniszczeniu pod wpływem zmian pogody. To ruch i zgiełk wielkiego miasta wywołują w człowieku takie poruszenie; jego skomplikowany mechanizm; tętniące w nieskończoność życie. Każdy dobrze zna historyjkę o Manhattanie — skrawku dzikiego lądu kupionego za sznurek paciorków, ale nie sposób nie uwierzyć, że ta wyspa zawsze była miastem, że gdyby zacząć kopać, pod ziemią znalazłoby się ruiny jeszcze starszego miasta, głębiej kolejnego i jeszcze następnego. Pod warstwą betonu i trawą w parku (skręca teraz w jego kierunku, w stronę, gdzie stara kobieta, odchyliwszy głowę do tyłu, nuci jakąś melodię) spoczywają ludzkie szczątki pochowane na cmentarzysku dla biedaków, które sto lat temu pokryto brukiem, by mógł powstać Washington Square. Gdy Clarissa przechodzi, pod stopami mając ciała zmarłych, mężczyźni szeptem oferują narkotyki (nie jej), trzy czarnoskóre dziewczyny przemykają obok na rolkach, a stara kobieta nuci swoje fałszywie brzmiące iiiiiii. Clarissę przepełnia radość, szczęście, które stało się jej udziałem, uskrzydla ją, jest zadowolona z wygodnych butów (mimo że kupionych u Barneya na wyprzedaży); to miejsce jest przecież zbiorowiskiem największej nędzy w całym parku, widocznej nawet spod płaszcza trawy i kwiatów; roi się tu od handlarzy narkotyków (czy mogliby zabić, gdyby zaistniała taka konieczność?), szaleńców, zagubionych i zdeterminowanych ludzi, których opuściło szczęście, jeśli w ogóle kiedykolwiek go zaznali. Jednak ona kocha świat za to, że jest drapieżny i niezniszczalny; wie, że inni z pewnością także go kochają, zarówno biedni, jak i bogaci, choć ani jedni, ani drudzy nie wspominają, z jakich pobudek. Dlaczego mielibyśmy walczyć o zachowanie życia, godząc się na każdy kompromis, nie zważając na żadne cierpienia, gdyby było inaczej? Nawet jeśli zabrnęliśmy dalej niż Richard, jeżeli jesteśmy niemal pozbawieni ciała, które stało się jedną wielką raną, chociaż robimy pod siebie, nadal desperacko trzymamy się życia. To musi mieć jakiś związek, myśli Clarissa, z turkotem kół po betonie, pędem i wstrząsami, które wywołują; obłokami przejrzystej, wodnej mgiełki wydmuchiwanej z fontanny przy każdym rzucie frisbee, którym grają młodzi mężczyźni z nagimi torsami; ze sprzedawcami (z Peru, z Gwatemali) krzątającymi się przy swoich srebrnych straganach na kółkach, znad których unosi się dym i drażniąca woń pieczonego mięsa; kobietą i mężczyzną w podeszłym wieku, którzy siedząc na ławkach, prężą się ku słońcu, rozmawiają półgłosem i kiwają głowami; odgłosami klaksonów i pobrzękiwaniem gitar (czy to możliwe, by tamci — gromadka niedbale ubranych młodych ludzi — trzej chłopcy i dziewczyna grali Eight Miles High?); drżącymi liśćmi na drzewach; łaciatym psem, który goni gołębie, i melodią Always Love You, płynącą z radia, które niesie przypadkowy przechodzień, mijając kobietę w ciemnej sukience stojącą pod Łukiem, właśnie w chwili, gdy ona nuci swoje iiiii. Clarissa przechodzi przez plac, czuje na sobie muśnięcie wilgotnej mgiełki z fontanny. I oto zbliża się Walter Hardy, dobrze zbudowany mężczyzna w szortach i białej bluzie, prezentując swój sprężysty, gimnastyczny krok parkowemu audytorium na Washington Square. — Hej, Clare — woła radośnie i dla obojga nadchodzi niezręczny moment wahania: jaki pocałunek wymienić na powitanie. Walter zbliża usta do warg Clarissy, a ona instynktownie uchyla się, nadstawiając w zamian policzek. Gdy chwyta się na tym i zwraca jednak ku niemu, jest już o pół sekundy za późno i wargi Waltera dotykają tylko kącika jej ust. Jestem taka sztywna, myśli, taka konwencjonalna. Roztkliwiam się nad pięknem świata, a mam w sobie tyle niechęci — zupełnie odruchowej — gdy przyjdzie pocałować przyjaciela w usta. Trzydzieści lat temu Richard powiedział jej, że pod maską dziewczyny-pirata w rzeczywistości ukrywa wszelkie atrybuty dobrej żony z przedmieścia, a teraz sama odkrywa w sobie osobę ubogą duchem, nazbyt oficjalną, przysparzającą innym wielu cierpień. Nic dziwnego, że nawet jej własna córka czuje do niej urazę. — Cieszę się, że cię widzę — mówi Walter. Clarissa wie, niemal może zobaczyć, że w tej chwili Walter wysila umysł, aby metodą stopniowych przybliżeń określić jej tożsamość. Tak, ona jest tą kobietą z książki, bohaterką niecierpliwie oczekiwanej powieści autorstwa niemal już legendarnej pisarki, lecz ta powieść okazała się przecież porażką. Otrzymała lakoniczne recenzje; bezszelestnie zniknęła pod grzbietami fal. Clarissa, dochodzi do wniosku Walter, jest jak zubożała arystokratka, interesująca, mimo że nie jest nikim szczególnie ważnym. Clarissa dostrzega, że Walter już wie. Uśmiecha się. — Co robisz w sobotę w Nowym Jorku? — pyta go. — W ten weekend zostajemy z Evanem w domu — odpowiada Walter. — Evan czuje się o wiele lepiej po tej nowej miksturze, twierdzi nawet, że ma ochotę pójść potańczyć dziś wieczór. — Czy to trochę nie za dużo? — Będę na niego uważał. Nie pozwolę, żeby przesadził. Ale on chce znowu zobaczyć trochę świata. — Myślisz, że będzie się czuł na tyle dobrze, by przyjść do nas dziś wieczorem? Organizujemy małe przyjęcie na cześć Richarda, dostał nagrodę Carrouthersów. — Och, to wspaniale. — Słyszałeś już o tym, prawda? — Oczywiście. — To nie jest jakiś tam coroczny przydział. Wcale nie muszą wykorzystać limitów, jak choćby ci od Nobla. Przyznają nagrodę wtedy, gdy zauważą kogoś, kto ma na swoim koncie niepodważalne osiągnięcia. — Naprawdę fantastycznie! — Tak — mówi Clarissa. — Poprzednio dostał ją Ashbery — dodaje po chwili. — A przed nim Merrill, Rich i Merwin. Przez twarz Waltera, szeroką, o niewinnym wyrazie, przemyka cień. Czy próbuje skojarzyć sobie te nazwiska? — zastanawia się Clarissa. A może... czyżby był zazdrosny? Czy wyobraża sobie, że sam mógłby się ubiegać o taki zaszczyt? — Przepraszam, że wcześniej nic ci nie powiedziałam o przyjęciu — tłumaczy się. — Nie przypuszczałam, że będziesz w mieście. Ty i Evan zawsze przecież wyjeżdżacie na weekendy. Walter mówi, że oczywiście przyjdzie i przyprowadzi Evana, jeżeli ten będzie się czuł dobrze, choć trudno powiedzieć, może raczej zechce oszczędzać siły na dyskotekę. Richard wpadnie we wściekłość, gdy usłyszy, że Walter został zaproszony, a Sally z pewnością weźmie jego stronę. Clarissa to rozumie. Niewiele jest na świecie rzeczy mniej zakamuflowanych niż pogarda, jaką ludzie często żywią wobec Waltera Hardy’ego, który postanowił powitać swoje czterdzieste szóste urodziny w czapeczkach-baseballówkach i butach sportowych firmy Nike, zarabia nieprzyzwoite sumy, pisząc czytadła o miłosnych wzlotach i upadkach doskonale umięśnionych młodych mężczyzn, i który może przetańczyć całą noc w takt muzyki house, wniebowzięty, z niespożytym zapasem energii niczym aportujący owczarek niemiecki. Takich mężczyzn jak Walter widuje się w Chelsea i w Village na każdym kroku; mężczyzn, którzy mając trzydzieści, czterdzieści czy więcej lat, z niezachwianym przekonaniem utrzymują, że zawsze byli radośni i aktywni, pewni siebie, potężnie zbudowani i silni; że nigdy nie byli wyobcowanymi dziećmi, nikt z nich nie szydził ani nimi nie pogardzał. Richard twierdzi, że tacy wiecznie młodzi homoseksualiści wyrządzają więcej szkody niż ci, którzy deprawują małych chłopców, a prawdą jest, że Walter nie ma w sobie odrobiny ironii ani cynizmu, nie nadaje nawet głębszego sensu swemu zainteresowaniu sławą ani panującymi modami na to czy owo, ani nawet restauracją na czasie. Lecz właśnie tę jego niewinność Clarissa w nim ceni. Czy nie dlatego, przynajmniej do pewnego stopnia, kochamy dzieci, że żyją poza granicami cynizmu i ironii? Co takiego strasznego jest w tym, że człowiek pragnie więcej młodości, więcej przyjemności? Poza tym Walter nie jest zblazowany, w każdym razie nie do końca. Pisze najlepsze powieści, na jakie go stać, pełne miłości, poświęcenia i heroizmu w obliczu przeciwności losu; z całą pewnością dla wielu są one prawdziwym pokrzepieniem. Jego nazwisko nieprzerwanie pojawia się na zaproszeniach na uroczystości dobroczynne i pod listami protestacyjnymi. Pisze żenująco pochlebne recenzje książek autorstwa młodych pisarzy. Dobrze i ze szczerym oddaniem opiekuje się Evanem. Clarissa jest przekonana, że w dzisiejszych czasach ocenia się ludzi przede wszystkim według ich dobroci i zdolności do poświęceń. Dowcip i intelekt są czasem męczące; to powszechnie spotykane, niewiele znaczące popisy geniuszu. Nie zamierza rezygnować ze swej sympatii dla bezwstydnej pospolitości Waltera Hardy’ego, nawet jeśli jest to tak irytujące dla Sally, a Richarda skłania do głośnego zastanawiania się nad tym, czy ona, Clarissa, sama nie jest przypadkiem więcej niż tylko trochę próżna i nierozsądna. — Doskonale — mówi Clarissa. — Wiesz, gdzie mieszkamy, prawda? Więc o piątej. — O piątej. — Musimy zacząć wcześnie. Oficjalna uroczystość rozpoczyna się o ósmej, a przyjęcie wydajemy przed nią, nie po niej. Richard nie jest w stanie wysiedzieć do późna w nocy. — Ach tak. Więc o piątej. Do zobaczenia. — Walter wymienia z Clarissa uścisk dłoni i odchodzi energicznym, lekko posuwistym krokiem, który świadczy o kipiącym w nim nadmiarze sił witalnych. Zaproszenie Waltera na przyjęcie Richarda to okrutny żart, lecz ostatecznie Walter, podobnie jak Clarissa, cieszą się życiem w ten czerwcowy poranek, a on odczułby to jako afront, gdyby się dowiedział (a zdaje się dowiadywać o wszystkim), że Clarissa rozmawiała z nim w dniu przyjęcia i celowo o nim nie wspomniała. Wiatr porusza liśćmi, odsłaniając ich jaśniejszą, szarawą zieleń pod spodem, a Clarissa w jednej chwili, z nieoczekiwaną siłą, zapragnęła, by właśnie teraz Richard był u jej boku — lecz nie ten Richard, którym stał się ostatnio, ale tamten sprzed dziesięciu lat: Richard nieustraszony, niestrudzony gawędziarz, Richard prześmiewca. Brakuje jej możliwości spierania się z tamtym Richardem o Waltera. Dopóki nie podupadł na zdrowiu, Clarissa toczyła z nim nieustanne boje. Richarda zawsze do głębi nurtował problem dobra i zła i nigdy, przez całe dwadzieścia lat, do końca nie wyzbył się przekonania, że decyzja Clarissy o związaniu się z Sally jest przejawem jeśli nie swego rodzaju powszechnego daleko posuniętego zepsucia, to przynajmniej słabości, o którą można oskarżać (choć Richard nigdy by tego głośno nie powiedział) generalnie wszystkie kobiety, ponieważ, jak się zdaje, już dawno doszedł do wniosku, że Clarissa reprezentuje nie tylko siebie, lecz jest również uosobieniem pozytywnych cech i ułomności swojej płci. Richard zawsze był dla Clarissy najbardziej krytycznym, często nawet irytującym towarzyszem, a przy tym najlepszym przyjacielem i gdyby nadal pozostał sobą, gdyby nie drążyła go choroba, mogliby teraz być razem, sprzeczać się na temat Waltera Hardy’ego czy pogoni za wieczną młodością, dyskutować o tym, jak homoseksualiści nabrali zwyczaju upodabniania się do kolegów, którzy znęcali się nad nimi w liceum. Tamten Richard mógł przez pół godziny lub dłużej rozprawiać o różnych możliwych interpretacjach nieudolnego szkicu mającego przedstawiać Wenus Botticellego, wykonanego kredą na betonie ręką czarnoskórego młodzieńca, a gdyby spostrzegł plastikową reklamówkę unoszoną przez wiatr, płynącą jak meduza ku mlecznobiałej przestrzeni nieba, przeszedłby do wywodu o chemikaliach, krociowych zyskach i rękach, które je zgarniają. Rozprawiałby o tym, jak ta torba (przypuśćmy, że były w niej chipsy i przejrzałe banany, że została bezmyślnie porzucona przez udręczoną, biedną matkę utyskującą wśród gromadki przekrzykujących się dzieci chwilę po wyjściu ze sklepu) niesiona podmuchem wiatru dotrze do rzeki Hudson i przepłynie z prądem do oceanu, gdzie w końcu żółw morski, stworzenie, które mogłoby żyć sto lat, pomyli ją z meduzą, połknie i dokona żywota. Dla Richarda bezpośrednie przejście od tego tematu do Sally wcale nie byłoby takie niemożliwe, do zainteresowania się jej zdrowiem czy tym, co porabia, wyrażonego w pytaniach zadawanych szorstkim, oficjalnym tonem. Miał zwyczaj pytać o Sally po takich tyradach, jak gdyby jej osoba była czymś w rodzaju zupełnie banalnego, bezpiecznego azylu; jakby sama Sally (Sally filozoficznie opanowana, męczennica, uosobienie subtelnej mądrości) była nieszkodliwa i bez wyrazu niczym dom w zacisznym zaułku albo solidny, niezawodny samochód. Richard za nic w świecie nie przyznałby się ani do swojej niechęci wobec Sally, ani do tego, że się z niej wyleczył, przenigdy; nigdy też nie wyzbędzie się przekonania, które żywi na własny użytek, że Clarissa w głębi serca stała się żoną z przedmieścia, i bez znaczenia jest tu fakt, że ona i Sally nie próbują ukrywać swej miłości przez wzgląd na innych, oraz że Sally jest zdolną do poświęceń, inteligentną kobietą, producentką w telewizji publicznej. Na litość boską — ile razy więcej musi pracować, ile jeszcze wykazać społecznej odpowiedzialności, ile razy gorzej być wynagradzana? Nie mają żadnego znaczenia wartościowe, nie przynoszące zysku książki, uporczywie wydawane przez Clarissę obok papki, która zapewnia jej utrzymanie. Nieważne są jej poglądy polityczne czy działalność w fundacji na rzecz chorych na AIDS. Clarissa, przecinając Houston Street, dochodzi do wniosku, że mogłaby kupić jakiś drobiazg dla Evana, by uczcić jego chwilową poprawę samopoczucia. Nie mogą to być kwiaty — skoro uznaje się je za niezbyt stosowne dla zmarłych, to dla chorych są katastrofalne. Więc co? W sklepach w Soho jest pod dostatkiem sukien wieczorowych, biżuterii i biedermeierów; nie ma w nich jednak ani jednej rzeczy, która byłaby odpowiednia dla wyniosłego, błyskotliwego młodego mężczyzny, który — z pomocą baterii leków — być może dożyje końca przeznaczonych mu dni. Lecz czego mogą pragnąć ludzie? Clarissa mija jeden ze sklepów i zastanawia się nad kupnem sukienki dla Julii; wyglądałaby oszałamiająco w małej czarnej na cienkich ramiączkach w stylu Anny Magnani, ale Julia nie nosi sukienek, jest nieugięta w swym postanowieniu, by przechodzić młodość — krótki okres, w którym można nosić dosłownie wszystko — w męskich podkoszulkach i skórzanych buciorach, od góry do dołu sznurowanych, wielkości żużlobetonowych bloków. (Dlaczego córka tak niewiele jej mówi? Co się stało z pierścionkiem, który Clarissa podarowała jej na osiemnaste urodziny?) O, to tutaj, na Spring Street jest ta dobra, mała księgarnia. Może Evan chciałby dostać książkę? Na wystawie leży jedna (tylko jedna!) wydana przez Clarissę, ta angielska (potworne, ile musiała się nawalczyć, by wydrukowano dziesięć tysięcy egzemplarzy, a teraz, o zgrozo, wygląda na to, że można będzie mówić o szczęściu, jeżeli uda się sprzedać pięć sztuk), obok niej południowoamerykańska saga rodzinna. Przegrała batalię o nią z większym wydawnictwem, któremu przypuszczalnie nawet nie zwrócą się poniesione koszty, ponieważ z bliżej nie znanych powodów książka wprawdzie cieszy się uznaniem, ale nie wzbudza zachwytu. Jest także najnowsze wydanie biografii Roberta Mapplethorpe’a, tomik wierszy Louise Glück, lecz żadna z tych książek nie wydaje się odpowiednia. Wszystkie są zarazem zbyt ogólnikowe i nazbyt szczegółowe. Chciałoby się podarować Evanowi księgę jego życia, która pomogłaby mu odnaleźć swoje miejsce, wskazałaby drogę i dodała sił do walki w obliczu nieuchronnych zmian. Nie wypada dawać mu opowiastek o życiu znanych osobistości. Nie można go obdarować powieścią autorstwa zgorzkniałego, angielskiego powieściopisarza czy historią siedmiu sióstr z Chile, mimo że są doskonale napisane, a prawdopodobieństwo, że Evan przeczyta poezje, jest takie samo jak to, że weźmie się do malowania wzorów na porcelanowych talerzach. Jak się zdaje, świat przedmiotów nie podsunie niczego odpowiedniego, a Clarissa obawia się, że dzieła sztuki, nawet tej największej (choćby były nimi trzy tomy poezji Richarda i jego jedyna, całkowicie niestrawna, powieść), niezaprzeczalnie do niego należą. Gdy stoi przed wystawą księgarni, odżywają dawne wspomnienia, gałąź drzewa uderzająca w okno, w chwili gdy z innego miejsca (z parteru?) zaczynają dobiegać delikatne dźwięki muzyki, ledwo dosłyszalne pojękiwanie jazz-bandu z głośnika gramofonu. To nie jest jej pierwsze wspomnienie (pierwsze chyba dotyczy ślimaka pełznącego po skraju krawężnika) ani nawet nie drugie (związane ze słomianymi sandałami jej matki, a może ich kolejność jest odwrotna?). To wspomnienie wydaje się bardziej natarczywe niż którekolwiek inne i głęboko, niemal niebiańsko kojące. Clarissa była chyba wtedy w domu w Wisconsin, jednym z wielu wynajmowanych przez rodziców na lato (rzadko zamieszkiwano dwukrotnie w tym samym domu, ponieważ zazwyczaj okazywało się, że każdy miał jakąś wadę, którą potem jej matka wplatała w nieustającą opowieść o Szlaku Łez Rodziny Vaughan z Wisconsin Dells). Clarissa mogła mieć wówczas trzy, cztery lata, była w domu, do którego miała już nigdy nie wrócić i o którym nie zachowała żadnego wspomnienia z wyjątkiem tego, niezwykle plastycznego, dużo bardziej wyrazistego niż niejedno wczorajsze zdarzenie: gałęzi uderzającej w okno, w momencie gdy zaczynała rozbrzmiewać partia rogów; jak gdyby drzewo, poruszone wiatrem, wzbudziło tę muzykę. Wydaje się, że była to chwila, w której Clarissa stała się mieszkanką świata, zaczęła rozumieć nadzieje mające swe źródło w porządku o znacznie szerszym zasięgu niż ludzkie szczęście, który wprawdzie mieści w sobie szczęście człowieka, lecz zawiera także wszelkie inne doznania. Gałąź i muzyka mają dla niej znacznie większą wymowę niż te wszystkie książki z wystawy. Pragnie, dla Evana i dla siebie, takiej książki, która zawierałaby przesłanie niosące z sobą każde z tych wspomnień. Stoi, przyglądając się książkom i swemu powiększonemu odbiciu w szybie (nadal zupełnie nieźle wygląda, jest teraz bardziej przystojna niż piękna; ciekawe, kiedy zaczną tworzyć się zmarszczki, przyjdzie wyczerpanie, zaczną pierzchnąć usta, pojawią się oznaki starości na jej własnej twarzy?). Po chwili idzie dalej, żałując ślicznej czarnej sukienki, której nie może kupić swojej córce, ponieważ Julia stała się niewolnicą rozteoretyzowanej lesbijki i upiera się przy noszeniu podkoszulków i wojskowych butów. Darzysz szacunkiem Mary Krull, zresztą ona nawet nie pozostawia ci wyboru, żyjąc na skraju nędzy, idąc do aresztu za tę czy inną sprawę, o którą walczy, i oddając się bez reszty prowadzeniu wykładów na Uniwersytecie Nowojorskim na temat godnej pożałowania maskarady określanej mianem płci. Czyniąc wysiłki, byłabyś skłonna nawet ją polubić, lecz ona jest zbyt despotyczna w intelektualnym i moralnym zapamiętaniu, w nieustającej demonstracji swojej bezkompromisowej, przywdzianej w skórzaną kurtkę wierności ideałom. Wiesz, że ona w głębi duszy cię lekceważy z powodu twego wygodnictwa i osobliwych (to ona uważa je za osobliwe) poglądów na temat lesbijskiej tożsamości. Nabierasz obaw, że zaczniesz być traktowana jak wróg tylko dlatego, że młodość masz już za sobą i nosisz się w tradycyjnym stylu. Masz chęć wykrzyczeć Mary Krull, że nie sprawia ci to aż takiej różnicy, chcesz, by chociaż na chwilę znalazła się w twoim wnętrzu, by przeżyła tkwiące w nim niepokoje i smutki, odczuła anonimowy strach. Przypuszczasz, wiesz, że ty i Mary Krull cierpicie na tę samą nieuleczalną chorobę, że wasze dusze dręczą te same wątpliwości i wystarczyłby jeden telefon, a mogłybyście zostać przyjaciółkami. Okazuje się jednak, że ona rości sobie prawa do twojej córki, a ty siedzisz w swoim przytulnym mieszkaniu, nienawidząc jej równie silnie, jak nienawidziłby każdy ojciec o republikańskich zapatrywaniach. Ojciec Clarissy, którego delikatność można porównać do przejrzystości muślinu, uwielbiał, gdy kobiety nosiły małe czarne sukienki. Jej ojciec nie miał już sił, dał spokój perswazjom, podobnie jak często dawał za wygraną w trakcie kłótni — znacznie łatwiej było przyznać rację. Przed sobą, na MacDougal, widzi ekipę zdjęciową, która kręci ujęcia do filmu, krzątając się wśród licznych przyczep, ciężarówek ze sprzętem i jaskrawo świecących reflektorów — pośród scenerii, która jest nieodłączną częścią takich przedsięwzięć. Oto zwyczajny świat, w którym kręci się film, portorykański chłopiec za pomocą chromowanej korby opuszcza markizę nad wejściem do restauracji. To świat, w którym żyjesz, i jesteś za to wdzięczna. Starasz się być wdzięczna. Clarissa otwiera drzwi kwiaciarni, które zawsze stawiają lekki opór, i wchodzi do środka. Wysoka kobieta o rozłożystych ramionach stoi pośród bukietów róż i hiacyntów, wyściełanych mchem płaskich koszy pełnych białych narcyzów, wśród orchidei drżących na delikatnych łodyżkach. Barbara, która od lat pracuje w tej kwiaciarni, wita ją jak zwykle gościnnym „dzień dobry”. Po krótkim wahaniu podsuwa policzek do pocałowania. — Dzień dobry — odpowiada Clarissa. Jej wargi muskają skórę Barbary i w ułamku sekundy ta chwila staje się niezrównana w swej doskonałości. Clarissa stoi w półmroku cudownie chłodnego, niewielkiego sklepiku, niczym w świątyni, która swoją podniosłą atmosferę zawdzięcza przepychowi: wiązankom kwiatów zwisających spod sufitu i rzędom wielobarwnych wstążek poprzypinanych na ścianie. Tamta gałąź uderzająca o okienną szybę, a także ta druga — chociaż wtedy Clarissa była już nieco starsza, miała pięć, może sześć lat i znajdowała się w swojej sypialni — powróciły pod wpływem widoku tej wiotkiej gałązki pokrytej czerwonymi liśćmi. Przypomina się jej, jak dawniej, nawet wtedy w swojej sypialni, z namaszczeniem powracała myślami do przeszłości, do tej pierwszej gałęzi, która, jak się zdawało, wzbudziła muzykę dobiegającą z parteru domu. Pamięta, jak bardzo kochała tamtą jesienną gałąź za to, że przypominała jej o tej pierwszej, uderzającej w okno domu, do którego miała nigdy nie wrócić i którego obraz, poza tym jednym szczegółem, całkowicie zatarł się w jej pamięci. Teraz stoi tutaj, w kwiaciarni, w której maki na długich kosmatych łodygach mienią się barwami śnieżnej bieli i soczystej brzoskwini. Jej matka, która zawsze miała w torebce pudełeczko oszronionych miętówek, ściągając usta, żartobliwym, pełnym miłości głosem nazywała Clarissę szaloną, zwariowaną dziewczyną. — Co u ciebie? — pyta Barbara. — W porządku, wszystko w porządku — odpowiada Clarissa. — Urządzamy dziś niewielkie przyjęcie dla przyjaciela, który właśnie otrzymał ważną nagrodę literacką. — Pulitzera? — Nie, Nagrodę Carrouthersów. Barbara przybiera wyraz twarzy, który, zdaniem Clarissy można uznać za uśmiech. Barbara jest kobietą w wieku około czterdziestu lat, o obfitych kształtach i bladej karnacji, która przybyła do Nowego Jorku, by śpiewać w operze. Jest w jej twarzy coś — kwadratowa żuchwa, może surowe, zimne spojrzenie — co pozwala sądzić, że sto lat temu ludzie mieli identyczne rysy. — Nie mamy dziś dużego wyboru — usprawiedliwia się Barbara. — W tym tygodniu odbyło się blisko pięćdziesiąt ślubów. — Nie potrzebuję zbyt wiele — mówi Clarissa. — Wystarczy tylko kilka bukietów z tych kwiatów, które są. Clarissy nie opuszcza poczucie winy, że choć z Barbarą znają się wyłącznie jak klientka ze sprzedawczynią, nie zaprzyjaźniła się z nią bliżej. Clarissa zawsze kupuje kwiaty u niej, a rok temu, kiedy dowiedziała się, że Barbara jest przerażona, ponieważ zawisła nad nią groźba raka piersi, napisała do niej krótki list. Życie Barbary nie ułożyło się tak, jak sobie zaplanowała, ale udaje się jej utrzymać z pracy na godziny (prawdopodobnie zajmuje mieszkanie w czynszowej kamienicy, w którym wanna stoi w kuchni); zdołała, przynajmniej tym razem, uniknąć choroby nowotworowej. Na chwilę w powietrzu ponad liliami i różami zawisła postać Mary Krull, już otwierającej usta, by wydać okrzyk oburzenia z powodu kwoty, którą Clarissa zapłaci za kwiaty. — Mamy piękne hortensje — mówi Barbara. — Popatrzmy. — Clarissa idzie za nią do chłodni. Wybiera kwiaty, a Barbara wyjmuje je z wazonów i, jeszcze ociekające wodą, układa sobie na ręce. W dziewiętnastym wieku byłaby zapewne wieśniaczką stojącą w ogrodzie, powściągliwą, niczym nie zwracającą uwagi, rozgoryczoną. Clarissa wybiera piwonie i lilie, herbaciane róże, rezygnuje z hortensji (poczucie winy i jeszcze raz poczucie winy, którego nawet z upływem lat nie może się pozbyć), zastanawia się nad irysami (czy nie są nazbyt... staroświeckie?), gdy nagle z ulicy dobiega ogłuszający, przeraźliwy hałas. — Co to było? — pyta Barbara. Obie zbliżają się do okna. — To zapewne filmowcy. — Być może. Pracują dziś od samego rana. — Wiesz, jaki film kręcą? — Nie — odpowiada Barbara. Trzymając naręcze kwiatów, odwraca się od okna z brakiem zainteresowania właściwym niemłodym już osobom; w taki sam sposób, w jaki odwróciłaby się przed stu laty kobieta — jej poprzednie wcielenie — na odgłos turkotu przetaczającego się obok niej skrzypiącego powozu, który wiózł na piknik nienagannie ubranych gości z odległego miasteczka. Clarissa nadal stoi przy oknie, patrząc na skupisko ciężarówek i przyczep. Nagle drzwi jednej z nich otwierają się i wychyla się głowa kobiety. Patrząc z dość znacznej odległości, widząc tylko twarz z profilu jak na awersie monety, Clarissa nie potrafi jej od razu rozpoznać (Meryl Streep? Vanessa Redgrave?), nie ma jednak najmniejszej wątpliwości, że jest to twarz gwiazdy filmowej. Wyczuwa to z królewskiej godności, pewności siebie tamtej kobiety, wnioskuje z gorliwości, z jaką jeden z mężczyzn z obsługi wyjaśnia jej (Clarissa nie słyszy jego słów) przyczynę hałasu. Głowa kobiety szybko znika za zamykającymi się drzwiami przyczepy, lecz pozostaje wyraźnie odczuwalne wrażenie upomnienia za uchybienie, które nie uszło jej czujnej uwagi. Jak gdyby anioł zszedł na ziemię i dotykając jej powierzchni tylko jedną stopą w sandale, zapytał, czy pojawiły się jakieś problemy, a słysząc, że wszystko jest w najlepszym porządku, ze sceptyczną powagą na obliczu zajął z powrotem swoje miejsce w królestwie niebieskim, przypomniawszy przedtem dzieciom żyjącym na ziemi, że mogą z łatwością przekroczyć cienką granicę zaufania, którym je obdarzono, i że każde następne zaniedbanie zostanie z całą pewnością zauważone. Pani Woolf Pani Dalloway powiedziała coś (lecz co?) i sama kupiła kwiaty. Przedmieścia Londynu. Rok 1923. Virginia budzi się. Może zacząć zupełnie inaczej; od tego, że Clarissa wychodzi po zakupy w czerwcowy dzień, a nie od opisu żołnierzy maszerujących w stronę Whitehall, by złożyć tam wieniec; lecz czy taki początek byłby odpowiedni? Czy nie nazbyt prozaiczny? Virginia w ciszy leży w łóżku i ponownie ogarnia ją senność; nadchodzi tak szybko, że nawet nie zdążyła sobie uświadomić, że znowu zapada w sen. I nagle wydaje się jej, że zamiast we własnym łóżku znajduje się w parku — bujnym i pełnym soczystej zieleni — niczym z platońskiej wizji. Zupełnie zwyczajnym, a jednak mającym w sobie pewien mistyczny majestat i, jak każdy park, nasuwającym myśl, że — podczas gdy sędziwa kobieta, otulona szalem, po trosze żyjąca w chwili obecnej, po trosze wyjęta z innej epoki, ani życzliwa, ani nieżyczliwa, triumfująca jedynie nieustającym istnieniem drzemie na pochylonej ławce — skupia w sobie zieleń całego świata: wszystkich pól i łąk, lasów i innych parków. Virginia porusza się po tym parku, ale nie przechadza się po alejkach tylko unosi wśród zieleni lekka niczym piórko, bezcielesna, jakby była samym postrzeganiem. Park rozpościera się przed nią rabatami piwonii, wysypanymi grysem alejkami, wzdłuż których ciągną się rzędy kremowych róż. Kamienny posąg dziewczyny, wygładzony deszczem i wiatrem, stoi nad brzegiem przejrzystego stawu, niby zadumany, zapatrzony w wodę. Virginia porusza się po parku, jak gdyby unoszona na poduszce powietrznej; zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że pod tym parkiem znajduje się inny park, podziemny, znacznie wspanialszy i bardziej przerażający; podłoże, z którego wyrastają te wszystkie trawniki i drzewa. Taka jest rzeczywista idea parku, nie tyle nieskomplikowana, ile prosta. Widzi teraz poszczególne osoby: Chińczyka, który przystanął, by podnieść coś z trawy; małą dziewczynkę, która na kogoś czeka. Na wprost, na owalnym skrawku świeżo spulchnionej ziemi, stoi kobieta i śpiewa. Virginia znowu się budzi. Znajduje się tutaj, w swojej sypialni w Hogarth House. Pokój jest wypełniony szarym światłem, przytłumionym, o stalowym odcieniu, rozlewającym się szarobiałą przejrzystością po narzucie łóżka. Światło pokrywa srebrzystą poświatą zielone ściany. Śnił się jej park i zdanie z nowej książki — jak ono brzmiało? Kwiaty, było w nim coś na temat kwiatów. A może o parku? Czy ktoś śpiewał? Nie, zdanie umknęło, lecz nie ma to aż takiego znaczenia, ponieważ nadal wyczuwa jego sens. Wie, że może wstać i zacząć pisać. Podnosi się z łóżka i idzie do łazienki. Leonard już nie śpi, może nawet zabrał się do pracy. Virginia myje w łazience twarz. Nie patrzy w owalne lustro wiszące nad umywalką. Zdaje sobie sprawę z tego, że każdy jej ruch odbija się w lustrzanej tafli, lecz stara się na nią nie spojrzeć. Lustro jest zdradliwe, czasami odbija się w nim ciemny kontur doskonale dopasowany do kształtu jej sylwetki, przybiera jej formę, lecz pozostaje z tyłu, za nią, wpatrując się świdrującym wzrokiem, oddychając wilgotnym, przytłumionym oddechem. Myje twarz. Nie, nie spojrzy w lustro, z pewnością nie tego ranka, kiedy czeka na nią praca, a ona chce jak najprędzej zabrać się do niej, czeka na tę chwilę niecierpliwie, jak gdyby chciała znaleźć się na przyjęciu, które już się rozpoczęło na dole w salonie. Królują tam dowcip i elegancja, lecz wyczuwa się obecność czegoś znacznie doskonalszego niż dowcip czy elegancja — mistycznej i złocistej, głębokiej czci dla samego życia. Jedwabne suknie z szelestem przesuwają się po wypolerowanych podłogach, a przy dźwiękach muzyki szeptem przekazuje się tajemnice. Ona, Virginia, mogłaby być dziewczyną w nowej sukni, młodą damą, która za chwilę pojawi się na szczycie schodów i przyłączy do gości, świeża i pełna nadziei. Nie, nie spojrzy w lustro. Kończy myć twarz. Po wyjściu z łazienki zanurza się w cienisty, poranny spokój hallu. Ma na sobie jasnoniebieską podomkę. Tutaj ciągle jeszcze panuje noc. Hogarth House, mimo całej masy gazet i książek, jaskrawych poduszek i perskich dywanów, zawsze ma w sobie coś z nocy. Sam dom nie jest mroczny, ale wydaje się, że został rozświetlony, jak gdyby na przekór ciemności, nawet gdy blade, poranne słońce wdziera się przez zasłony, a samochody i dorożki z turkotem jadą po Paradise Road. W jadalni Virginia nalewa sobie filiżankę kawy, schodzi cicho na dół, lecz nie idzie do kuchni, do Nelly. Tego ranka chce zabrać się od razu do pracy, nie ryzykując droczenia się z nią i wysłuchiwania jej żalów. To może być zupełnie udany dzień. Trzeba postępować rozważnie. Niosąc filiżankę z kawą, próbując utrzymać ją w równowadze na podstawce, wchodzi do pomieszczenia, które stanowi drukarnię. Leonard siedzi za biurkiem, robi korektę. Za wcześnie na Ralpha czy Marjorie. Leonard podnosi na nią oczy, widać w nich jeszcze skupienie, którego wymagała praca. Jest to spojrzenie, któremu ona ufa, lecz którego również się obawia, jego błyszczące, ciemne, gniewne oczy, nieprzeniknione pod nastroszonymi brwiami, i opadające kąciki ust nadają twarzy taki wyraz, jak gdyby miał w każdej chwili wydać wyrok surowy, ale w żadnym wypadku nie pochopny czy powierzchowny — zmarszczone brwi bóstwa, przed którego wzrokiem nic się nie zdoła ukryć, nieco już znużonego, oczekującego od rodzaju ludzkiego tylko najlepszych zachowań, lecz mającego świadomość tego, na co można liczyć. Tym spojrzeniem ocenia wszystko, co zostało napisane, a w szczególności to, co wyszło spod jej pióra. Gdy jednak na nią patrzy, ten wyraz oczu niemal natychmiast znika, ustępując miejsca łagodniejszemu, milszemu. Widzi przed sobą twarz męża, który opiekował się nią w jej najgorszych okresach, który nie wymaga od niej tego, czego ona nie potrafi z siebie dać, i który codziennie o jedenastej nakłania ją, czasami skutecznie, do wypicia szklanki mleka. — Dzień dobry — mówi Virginia. — Dzień dobry. Jak tam twój sen? „Jak tam twój sen?”, pyta, jak gdyby sen nie był stanem, ale żywym stworzeniem, które może być potulne lub wściekłe. — Spokojny. Czy to Toma? — Tak. — Jak wypadło? W oczach Leonarda pojawia się znowu ponure skupienie. — Już znalazłem błąd, a jeszcze nie skończyłem drugiej strony. — Jeden błąd na początku może się zdarzyć. Czy nie uważasz, że jeszcze zbyt wczesna pora, żeby szukać sobie powodów do irytacji? — Jadłaś już śniadanie? — pyta Leonard. — Tak. — Kłamczucha. — Na śniadanie piję kawę ze śmietanką. To mi wystarczy. — To o wiele za mało. Powiem Nelly, żeby przyniosła ci słodką bułeczkę i jakieś owoce. — Jeżeli powiesz Nelly, żeby weszła i przeszkodziła mi, nie odpowiadam za to, co zrobię. — Musisz coś jeść — mówi Leonard. — Nie musi to przecież być nie wiadomo ile. — Zjem później. Teraz zabieram się do pracy. Leonard waha się przez chwilę, a potem niechętnie kiwa głową. Nie, nie będzie jej przeszkadzał. A jednak to, że Virginia odmawia jedzenia, nie jest najlepszym sygnałem. — Wobec tego zjesz obiad — oświadcza. — Prawdziwy obiad: zupę, pudding, wszystko. Jeżeli będzie trzeba, zmuszę cię do jedzenia. — Zjem obiad — odpowiada Virginia niecierpliwie, lecz bez złości. Stoi przed nim, wysoka, wysmukła, wspaniale wyglądająca w tej podomce, z filiżanką parującej kawy w dłoniach. Nadal czasami potrafi go zadziwić. Bardzo możliwe, że jest najbardziej inteligentną kobietą w Anglii, myśli Leonard. Jej książki będą prawdopodobnie czytane przez wieki. Jest o tym przekonany bardziej niż ktokolwiek inny. Jego żona. Virginia Stephen — wysoka, o bladej cerze, zaskakująca jak kobiety z obrazów Rembrandta czy Velazqueza — pojawiła się dwadzieścia lat temu w białej sukience w pokoju swego brata w Cambridge; to również Virginia Woolf, stojąca przed nim właśnie w tej chwili. Postarzała się dramatycznie i to tylko w tym roku, wydaje się, że warstwa powietrza uszła spod jej skóry. Twarz nabrała ostrych rysów, pojawiły się na niej głębokie bruzdy; stała się kanciasta i zniszczona, jakby wykuto ją ze zwietrzałego, porowatego, szarobiałego marmuru. Jej postać zachowała królewskie dostojeństwo, nadal ma doskonałą sylwetkę, ciągle emanuje budzącą respekt, księżycową jasnością, lecz Virginia w jednej chwili przestała być piękna. — No cóż — mówi Leonard. — Będę próbował brnąć przez to dalej. Virginia wraca na górę ukradkiem, żeby nie zwrócić uwagi Nelly (dlaczego zawsze odnosi wrażenie, że ukrywa coś przed służbą, że jest winna popełnienia jakichś przestępstw?). Dociera do swojego gabinetu i cicho zamyka za sobą drzwi. Jest bezpieczna. Rozsuwa zasłony. Na zewnątrz, za okienną szybą, Richmond jest nadal pogrążone w swym przyzwoitym, spokojnym śnie o sobie. Kwiaty i żywopłoty wypielęgnowano, okiennice pomalowano, jeszcze zanim tego wymagały. Sąsiedzi, których nie zna, robią to, co robią, za żaluzjami i zamkniętymi okiennicami swoich willi z czerwonej cegły. Może tylko wyobrazić sobie mroczne pokoje i mdły zapach spalenizny. Odwraca się od okna. Jeżeli nadal będzie silna i przytomnie myśląca, jeżeli będzie ważyła przynajmniej sześćdziesiąt kilogramów, Leonard zgodzi się przeprowadzić z powrotem do Londynu. Ta część kuracji — lata spędzone wśród rabatek ostróżki i czerwonych willi przedmieścia — okaże się udana, a Virginia znowu będzie się nadawała do życia w mieście. Obiad — tak, zje obiad. Powinna była zjeść również śniadanie, ale nie byłaby w stanie znieść przerwy w pracy, która się z tym wiąże, kontaktu z humorami Nelly. Popisze może godzinę, a potem coś zje. Unikanie jedzenia jest nałogiem, czymś w rodzaju narkotyku — z pustym żołądkiem czuje się pełna energii i czysta, mądra, gotowa do walki. Pociąga łyk kawy, odstawia filiżankę, rozprostowuje ramiona. To jedno z najbardziej szczególnych doświadczeń: przebudzenie w dobrze zapowiadającym się dniu, przygotowywanie do pracy, której jeszcze się nie rozpoczęło. W takiej chwili kryją się nieskończone możliwości, tyle godzin, które dopiero mają nadejść. Jej umysł aż kipi. Tego ranka jest w stanie spenetrować wszystkie mroczne korytarze, zatkane rury, by dotrzeć do złota. Czuje to w sobie, swoją kompletną, lecz trudną do opisania drugą naturę czy raczej samą siebie istniejącą równocześnie, lecz bardziej czystą. Gdyby była wierząca, nazwałaby to duszą. To coś więcej niż jej intelekt i uczucia razem wzięte, więcej niż suma doświadczeń, choć biegnie przez nią na wskroś, jak żyły błyszczącego metalu. To swego rodzaju wewnętrzny zmysł, który rozpoznaje pobudzające do życia tajemnice świata, ponieważ bierze się z tej samej substancji, a gdy ona, Virginia, ma dużo szczęścia, potrafi pisać, korzystając bezpośrednio z tego zmysłu. Pisanie daje jej wtedy najgłębszą z możliwych satysfakcję, lecz ten stan rozpoczyna się i kończy niespodziewanie. Może chwycić za pióro i to ono powiedzie jej rękę po papierze. Może chwycić za pióro i stwierdzić, że jest zaledwie sobą, kobietą w podomce, trzymającą pióro w dłoni, pełną strachu i niepewności, tylko umiarkowanie zdolną, nie mającą pojęcia, od czego zacząć i o czym pisać. Bierze do ręki pióro. Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty. Pani Brown Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty. Lucy ma wyliczoną każdą minutę. Zdejmie się drzwi; przyjdą ludzie od Rumpelmayera. A zresztą, pomyślała Clarissa Dalloway, co za ranek — jak gdyby ofiarowany w podarku dzieciom na plaży. Los Angeles. Rok 1949. Laura Brown próbuje się zagubić. Chociaż nie, ściśle mówiąc, to nie jest tak — stara się odnaleźć siebie, zdobywając wstęp do równoległego świata. Leży z otwartą książką na piersiach odwróconą grzbietem do góry. Od razu jej sypialnia (nie, ich sypialnia) wydaje się bardziej zamieszkana, bardziej prawdziwa, za sprawą bohaterki, pani Dalloway, która wychodzi kupić kwiaty. Laura spogląda na zegar stojący na nocnym stoliku. Jest sporo po siódmej. Dlaczego kupiła ten zegar, ohydny przedmiot z kwadratową zieloną tarczą w prostokątnym, czarnym, ebonitowym sarkofagu — jak mogła kiedykolwiek pomyśleć, że jest w dobrym guście? Nie powinna pozwalać sobie na czytanie, nie tego ranka wybranego spośród wszystkich poranków; nie w dniu urodzin Dana. Powinna była już wstać z łóżka, być wykąpana i ubrana, krzątać się przy śniadaniu dla Dana i Richiego. Słyszy ich głosy dobiegające z dołu, mąż sam przygotowuje sobie śniadanie, zajmuje się Richiem. Powinna tam być. Stać przy piecu w nowej sukience, prowadząc lekką i serdeczną rozmowę. Jednak kiedy kilka minut temu (już po siódmej!) otworzyła oczy — gdy jeszcze na wpół pogrążona była we śnie, w swego rodzaju maszynerii pulsującej w oddali, tętniącej miarowo, jak gigantyczne mechaniczne serce — ogarnęło ją przenikliwe uczucie, wrażenie, które przyszło nie wiadomo skąd. Od razu wiedziała, że ma przed sobą trudny dzień. Nie ulegało wątpliwości, że będzie się zmagała z brakiem wiary we własne siły, zamknięta w czterech ścianach swego domu, a kiedy jej wzrok zatrzymał się na tej nowej książce leżącej na nocnym stoliku, na tej drugiej, którą skończyła ubiegłej nocy, automatycznie sięgnęła po nią, jak gdyby czytanie było jedyną i z oczywistych względów najważniejszą czynnością, jedynym sposobem, w jaki można pokonać etap przejścia od snu do obowiązku. Ponieważ jest w ciąży, wolno jej dopuszczać się takich uchybień. Teraz może również czytać nierozsądnie dużo, polegiwać w łóżku, płakać lub bez powodu wpadać w złość. Zrewanżuje się za to śniadanie, piekąc wspaniały tort urodzinowy dla Dana, prasując stosowny obrus, ustawiając ogromny bukiet kwiatów (róż?) pośrodku stołu i układając wokół niego liczne prezenty. Z pewnością będzie to wystarczająca rekompensata. Przeczyta jeszcze jedną stronę. Jeszcze tylko jedną stronę, żeby się uspokoić i odnaleźć, a zaraz potem wstanie. Co za rozkosz! Jaka cudowna kąpiel! Bo tak to zawsze odczuwała, kiedy z cichym skrzypieniem zawiasów, które dotąd słyszy, otwierała drzwi balkonowe i wychodziła w Bourton na taras. Jak rześkie, jak ciche — cichsze naturalnie niż tutaj — było powietrze wczesnym rankiem; jak pluśnięcie, jak pocałunek fali; chłodne i ostre, a jednak (miała wtedy osiemnaście lat) dziwnie uroczyste, bo kiedy tak stała w otwartych drzwiach na taras, ogarniało ją uczucie, że za chwilę zdarzy się coś przerażającego. Spoglądała na kwiaty, na drzewa parujące mgłą, na wrony, które szybowały w górę, opadały; stała wpatrzona w ogród i nagle Piotr Walsh powiedział: — Zaduma pośród jarzyn? — Tak powiedział? — Ja od kalafiorów znacznie wolę ludzi. — Tak powiedział? Powiedział to chyba któregoś ranka przy śniadaniu, kiedy wyszła na taras. Piotr Walsh. Wraca niedługo z Indii, w czerwcu albo w lipcu, pani Dalloway nie pamięta kiedy, bo jego listy są przeraźliwie nudne, pamiętało się raczej jego słowa, jego oczy, scyzoryk, uśmiech, złe humory i — jakie to dziwne, gdy zniknęły bez śladu tysiące innych rzeczy — kilka powiedzeń, jak to o kalafiorach. Wciąga głęboko powietrze. To takie piękne, znacznie piękniejsze... niż wszystko, co istnieje. W tamtym, innym świecie mogłaby spędzić całe życie, tylko czytając. Lecz ten świat jest nowy, ocalony — nie ma w nim miejsca na bezczynność. Tak wiele wystawiono na ryzyko i utracono; tak wielu straciło życie. Niecałe pięć lat temu wszyscy uważali, że nawet Dan poległ pod Anzio, a kiedy po dwóch dniach okazało się, że jednak żyje (takie samo nazwisko i imię nosił jakiś biedny chłopak z Arcadii) wydawało się, że zmartwychwstał, że przybył z krainy śmierci, jak zawsze w doskonałym nastroju, pachnący sobą (potem te jego opowieści o Włoszech, o Saipan i Okinawie, o japońskich matkach, które wolały pozbawić życia swoje dzieci i siebie, niż dostać się do niewoli), a kiedy wrócił do Kalifornii, powitano go ze znacznie większymi honorami niż zwykłego bohatera. Mógł (według słów jego własnej przerażonej matki) mieć wtedy każdą dziewczynę, każdą królową barwnej parady, każdą tryskającą energią i uległą pannę, lecz za podszeptem jakiegoś tajemniczego, a być może przewrotnego głosu pocałował i adorował starszą siostrę swego najlepszego przyjaciela, a wreszcie oświadczył się jej, molowi książkowemu, dziewczynie o powierzchowności cudzoziemki: ciemnych włosach, blisko osadzonych oczach i rzymskim nosie, o której względy nikt nigdy nie zabiegał, której nikt nie hołubił; którą zawsze pozostawiano na uboczu, by czytała. Jaką inną miała mu dać odpowiedź, jeśli nie „tak”? Jak mogła odtrącić przystojnego młodzieńca o szlachetnym sercu, niemal członka rodziny, który powrócił ze świata zmarłych? Jest więc teraz Laurą Brown. Laura Zielski, dziewczyna-odłudek, nienasycona czytelniczka odeszła, ustępując miejsca Laurze Brown. Jedna strona, postanawia, jeszcze tylko jedna. Ciągle nie jest gotowa; zadania, które stoją przed nią (włożenie sukienki, wyszczotkowanie włosów, zejście na dół, do kuchni), są jeszcze zbyt mało realne, zbyt iluzoryczne. Pozwoli sobie na jeszcze jedną minutę tutaj, w łóżku, zanim wkroczy w nowy dzień. Podaruje sobie jeszcze odrobinę czasu. Poddaje się ogarniającej ją namiętności, narastającej niczym fala na niespokojnym morzu, która kołysze ją na swym grzbiecie, jak gdyby była morskim stworzeniem zagarniętym z piasku, na którym pozostawiła je poprzednia fala; jak gdyby wyrwała się z obszaru oddziaływania grawitacji o przytłaczającej sile i powróciła do swego naturalnego środowiska, w którym wchłania słoną wodę i, w stanie cudownej nieważkości, poddaje się jej prądom. Zatrzymała się na krawężniku, czekając, aż przejedzie platforma Durtnalla. Czarująca kobieta, pomyślał Scorpe Purvis (znał ją, jak zna się sąsiadów w dzielnicy Westminster). Ma w sobie coś z ptaka, z sikorki — niebieskozielona, lekka, żywa, chociaż skończyła już pięćdziesiąt lat i od choroby mocno posiwiała. Bardzo wyprostowana pani Dalloway stała na krawężniku i nieświadoma spojrzeń Scorpe’a czekała na przejście. Bo ktoś, kto mieszka w Westminster — ile to lat? ponad dwadzieścia — odczuwa nawet pośród wrzawy ulicznej, nawet, Clarissa była tego pewna, kiedy budzi się nocą, ową szczególną ciszę, uroczystą powagę, nieuchwytną pauzę, niepokój (to ostatnie można wytłumaczyć stanem jej serca osłabionego po influency), zanim wybije Big Ben. O właśnie! Bije! Najpierw ostrzegawczo, melodyjnie; potem godziny, nieodwołalnie. Ołowiane kręgi rozpływają się w powietrzu. Jacy my jesteśmy głupi, pomyślała Clarissa, przechodząc na drugą stronę Victoria Street. Bo chyba tylko Bóg raczy wiedzieć, dlaczego je tak kochamy, dlaczego wydaje nam się takie piękne, dlaczego je planujemy, wznosimy dokoła nas, burzymy, co chwilę budujemy od nowa. Ale najbardziej zgorzkniali nieszczęśnicy, najtragiczniejsze wraki ludzkie siedzące na stopniach pod cudzymi drzwiami (wódka ich zgubiła) postępują tak samo; i właśnie dlatego, Clarissa była pewna, dlatego że kochają życie, nie pomogą w walce z nimi żadne ustawy parlamentu. W oczach ludzi, w ich rytmicznym kroku, w dreptaniu, w ciężkich stąpnięciach, w zgiełku i wrzawie, w powozach i samochodach, w autobusach i ciężarówkach, w ludziach-reklamach kiwających się i powłóczących nogami, w ulicznych orkiestrach, w katarynkach, w triumfie, w hałasie, w dziwacznym wysokim śpiewie samolotu tam, w górze było wszystko to, co kochała: Życie Londynu. Ta chwila w czerwcu. W jaki sposób, zastanawia się Laura, ktoś, kto potrafił napisać takie zdanie — kto potrafił odczuć to wszystko, co ono w sobie zawiera — był zdolny odebrać sobie życie? Co, u licha, jest z ludźmi nie tak? Laura, zbierając się w sobie, jakby za chwilę miała zanurzyć się w zimnej wodzie, zamyka książkę i odkłada ją na nocny stolik. Nie czuje niechęci do swego dziecka ani do męża. Wstanie i będzie pogodna. Ostatecznie przecież, myśli, nie czyta romansów ani taniej sensacji. W końcu, snuje rozważania, rozwija swój umysł. Obecnie czyta Virginię Woolf, wszystkie jej książki, jedną po drugiej; jest zafascynowana tą kobietą o tak niezwykłej osobowości, błyskotliwą, niesamowitą, a przy tym tak bardzo przepełnioną bezgranicznym smutkiem; kobietą nieprzeciętnie utalentowaną, która jednak włożyła kamień do kieszeni i brnęła w głąb rzeki. Ona, Laura, lubi wyobrażać sobie (to jedna z jej najlepiej strzeżonych tajemnic), że tkwi w niej odrobina błyskotliwości, niewielki okruszek, chociaż z drugiej strony ma świadomość, że prawdopodobnie większość ludzi nosi głęboko w sobie podobne, pełne nadziei przypuszczenia, zwinięte niczym piąstka, nigdy nie ujawnione. Popychając przed sobą wózek w supermarkecie lub siedząc u fryzjera, zastanawia się, czy wszystkie kobiety, w mniejszym lub większym stopniu, nie myślą w ten sam sposób: oto błyskotliwy umysł, kobieta pogrążona w smutkach, kobieta pełna transcendentalnej radości, która wolałaby znajdować się zupełnie gdzie indziej, lecz wyraziła zgodę na wykonywanie prostych i w gruncie rzeczy niedorzecznych czynności — macanie pomidorów, siedzenie pod suszarką — ponieważ składają się one na jej rzemiosło i należą do jej obowiązków. Wojna się skończyła, świat ocalał i oto jesteśmy tutaj, wszystkie bez wyjątku, zakładamy rodziny i wychowujemy dzieci, tworzymy nie tylko książki czy dzieła sztuki, lecz cały świat — świat porządku i harmonii, w którym dzieci są bezpieczne (może nawet szczęśliwe), mężczyźni, którzy byli świadkami okrucieństwa przekraczającego granice wyobraźni, którzy wypełnili bez zarzutu powierzone im zadania i odznaczyli się bohaterstwem, powrócili do domów z rozświetlonymi oknami, do zapachu, do talerzy i serwetek. Co za rozkosz! Jaka cudowna kąpiel! Laura wstaje z łóżka. Jest gorący i jasny czerwcowy poranek. Słyszy męża krzątającego się na dole. Metalowa pokrywka składa pocałunek na brzegu patelni. Laura sięga po koronkową podomkę w kolorze pastelowej akwamaryny, zdejmuje ją z krzesła obitego nową tapicerką i nagle krzesło ukazuje się w całej okazałości — przysadziste i ciężkie — obszyte sutą falbaną, wyściełane łososiową tkaniną w supełki przymocowaną sznurkiem i łososiowymi guzikami zdobionymi wzorem w kształcie rombów. W czerwcowy gorący poranek pozbawione podomki krzesło z nową tapicerką wydaje się zaskoczone odkryciem, że w ogóle jest krzesłem. Laura myje zęby, szczotkuje włosy i zaczyna schodzić po schodach. Zatrzymuje się, ma przed sobą jeszcze kilka stopni, nasłuchuje i czeka; znowu ogarnia ją (chyba coraz silniejsze) uczucie przypominające senne marzenie, jak gdyby stała za kulisami na chwilę przed wyjściem na scenę i rozpoczęciem roli, do której ani nie jest odpowiednio ubrana, ani wystarczająco dobrze przygotowana. Co się ze mną dzieje, zastanawia się. To przecież jej mąż jest w kuchni, to jej mały synek. Ten mężczyzna i ten chłopiec nie potrzebują niczego więcej prócz jej obecności i, rzecz jasna, miłości. Pokonuje ogromną chęć wycofania się po cichu na górę, do własnego łóżka i książki. Stara się zapanować nad irytacją ogarniającą ją na dźwięk głosu męża, który mówi do Richiego coś o serwetkach (dlaczego jego głos przypomina jej czasami dźwięk towarzyszący tarciu ziemniaka?). Schodzi z ostatnich trzech stopni, przemierza wąski korytarzyk, wchodzi do kuchni. Myśli o torcie, który upiecze, kwiatach, które kupi. Myśli o różach otoczonych prezentami. Mąż przygotował już kawę, zalał mlekiem płatki dla siebie i synka. Tuzin białych róż stojących na blacie stołu przyciąga wzrok swym wyrafinowanym, nieco złowieszczym pięknem. Przez przejrzyste szkło wazonu Laura widzi malutkie jak ziarenka piasku bąbelki, które przylgnęły do łodyg. Tuż obok róż stoi pudełko płatków i karton mleka, pokryte napisami i rysunkami. — Dzień dobry — mówi mąż, unosząc brwi, jak gdyby był zaskoczony, lecz zachwycony tym, że ją widzi. — Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin — odzywa się Laura. — Dziękuję. — Och, Dan. Róże, w twoje urodziny. To naprawdę za wiele. Zorientowała się natychmiast, że dostrzegł jej rozdrażnienie. Uśmiecha się do niego. — Przecież to wszystko bez ciebie nie miałoby żadnego znaczenia — mówi Dan. — Ale powinieneś był mnie obudzić. Naprawdę. Dan spogląda porozumiewawczo na Richiego, podnosi brwi jeszcze o centymetr wyżej, jego czoło marszczy się, a lśniące czarne włosy lekko unoszą. — Uważaliśmy, że będzie lepiej, jeżeli jeszcze trochę sobie pośpisz, prawda? — zwraca się do Richiego. — Tak — odpowiada trzyletni chłopczyk, z zapałem kiwając głową. Ma na sobie niebieską piżamkę. Jest uradowany na jej widok, a nawet bardziej niż uradowany; jest ocalony, przywrócony do życia, uniesiony jej miłością. Laura sięga do kieszeni podomki po papierosa, lecz cofa rękę, podnosi ją i dotyka włosów. To niemal doskonałe, wystarczająco dużo — jest młodą matką, stoi w słonecznej kuchni, dotyka swych gęstych, ciemnych włosów, jest w ciąży z drugim dzieckiem. Na zasłonach tańczą cienie liści, unosi się zapach świeżo parzonej kawy. — Dzień dobry, robaczku — mówi do Richiego. — Jem płatki — odzywa się chłopiec. Uśmiecha się szeroko. Można by nawet powiedzieć, że patrzy figlarnie. Jest owładnięty bezgraniczną miłością do niej, zabawny i tragiczny w tym swoim beznadziejnym uwielbieniu. Czasami Laurze kojarzy się z myszą śpiewającą miłosne ballady pod oknem olbrzymki. — To doskonale — odpowiada. — Bardzo dobrze. Richie znowu kiwa głową, jakby łączyła ich wspólna tajemnica. — Ale ja mówię poważnie — Laura zwraca się do męża. — Po co było cię budzić? — pyta Dan. — Dlaczego nie miałabyś sobie pospać? — To przecież twoje urodziny — odpowiada ona. — A ty musisz odpoczywać. Poklepuje ją po brzuchu, ostrożnie, dociskając jednak dłoń z pewną siłą, jak gdyby dotykał skorupki ugotowanego na miękko jajka. Nic nie widać. Jedynymi oznakami są skłonność do nudności i delikatne, lecz odległe pomrukiwanie w brzuchu. Ona, jej mąż i syn znajdują się w domu, w którym nikt inny nigdy nie mieszkał. Na zewnątrz roztacza się świat, w którym półki pełne są towarów, fale radiowe wypełnia muzyka, po ulicach znowu spacerują młodzi mężczyźni, którzy zostali pozbawieni przydzielonej im roli i doświadczyli strachu gorszego od śmierci, którzy dobrowolnie zrzekli się swoich młodych lat tuż po dwudziestce, a teraz, snując rozważania o trzydziestce i dalej wybiegając myślami w przyszłość, nie mają już ani chwili do stracenia. Wojenny trening zapewnił im dobrą formę. Są szczupli i silni. O świcie są już na nogach, nie narzekają. — Lubię przygotowywać ci śniadanie — mówi Laura. — Czuję się zupełnie dobrze. — Ale ja potrafię sam zrobić śniadanie. To, że muszę wstawać bladym świtem, nie znaczy, że i ty musisz się zrywać. — Ale ja chcę. Lodówka wydaje ciche pomruki. Pszczoła obija się o szybę mocno i z uporem. Laura wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów Pall Mall. Jest od niego o trzy lata starsza (tkwi w tym coś upokarzającego, żenującego); jest kobietą o szerokich ramionach, ciężkiej sylwetce, ciemnych włosach, o wyglądzie cudzoziemki, pochodzącą z rodziny, która od ponad stu lat zmaga się z niepomyślnymi zrządzeniami losu w tym kraju. Wyjmuje z pudełka papierosa, zmienia zdanie i chowa go z powrotem. — Dobrze więc — mówi Dan. — Jeżeli naprawdę chcesz, jutro obudzę cię o szóstej. — W porządku. Laura nalewa sobie kawy, którą zaparzył. Znów podchodzi do niego z parującą filiżanką w dłoni, całuje go w policzek. On poklepuje ją po pośladkach, z czułością, lecz duchem jest już nieobecny. Już się nią nie zajmuje. Myśli o dniu, który go czeka, o tym, jak dojedzie do miasta, o sennym, złocistym spokoju Wilshire Boulevard, gdzie wszystkie sklepy są jeszcze zamknięte i tylko najbardziej radosne i pełne entuzjazmu młode ranne ptaszki jak on suną w promieniach słońca, nie przesłoniętych jeszcze mgłą dymu i spalin. Jego biuro będzie jeszcze milczące, maszyny do pisania w sekretariacie przykryte, a on i kilku innych mężczyzn w jego wieku będą mieli do dyspozycji całą godzinę, a może więcej, na nadrobienie zaległości w pracy papierkowej, zanim rozdzwonią się telefony. Czasami posiadanie tego wszystkiego wydaje się nieprawdopodobnie cudowne: biuro i nowy dom z dwiema sypialniami, obowiązki i decyzje, obiady okraszone dobrym humorem, zjadane w pośpiechu w towarzystwie innych mężczyzn. — Te róże są naprawdę piękne — zwraca się do niego Laura. — Skąd je wziąłeś tak wcześnie rano? — Pani Gar przychodzi do sklepu o szóstej. Stukałem w szybę tak długo, aż mnie wpuściła. — Spogląda na zegarek, chociaż dobrze wie, która godzina. — Pa, muszę już iść. — No to powodzenia. — Ty się też trzymaj. — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. — Dziękuję. Dan stoi. Przez chwilę oboje są zajęci rytuałem poprzedzającym jego wyjście: wkładaniem marynarki, braniem teczki, lawiną pocałunków, machaniem rękami — on uniesioną, kiedy idzie przez trawnik w kierunku podjazdu, Laura i Richie zza moskitiery frontowych drzwi. Trawnik przed domem, podlany do przesady, jest olśniewająco, niemal nieziemsko zielony. Laura i Richie stoją, jak widzowie na paradzie, podczas gdy mężczyzna wyprowadza swojego chevroleta w kolorze lodowatego błękitu krótkim podjazdem wprost na ulicę. Macha do nich radośnie ostatni raz zza kierownicy. — No — mówi Laura, kiedy samochodu już nie widać. Syn patrzy na nią z uwielbieniem i wyczekiwaniem. To ona jest życiodajnym źródłem, duszą tego domu. Jego pokoje są czasami większe, niż powinny; bywa, że nagle wyłaniają się przedmioty, których nigdy przedtem nie widział. Przygląda się jej i czeka. — No dobrze — mówi Laura. Oto następuje codzienna przemiana. W obecności męża jest bardziej nerwowa, lecz odczuwa mniejszy niepokój. Wie, jak się ma zachowywać. Będąc sama z Richiem, czasami czuje się rzucona na zbyt szerokie wody — on jest tak całkowicie, przekonywająco sobą. Jeśli czegoś pragnie, jest zachłanny w swym pragnieniu. Popłakuje skrycie, ma nieodgadnione dla niej zachcianki, zabiega o jej względy, broni się przed nią, ignoruje ją. Wydaje się, że prawie zawsze czeka, by zobaczyć, jaki będzie jej następny krok. Laura wie, a przynajmniej podejrzewa, że inne matki małych dzieci muszą trzymać się pewnych zasad oraz, co jest zapewne bliższe istoty rzeczy, posiadać niezachwianą matczyną osobowość, która wskazuje im, w jaki sposób przebrnąć przez dni spędzane tylko z dzieckiem. W obecności męża jakoś sobie radzi. Widzi, że on na nią patrzy, i niemal instynktownie wie, jak stanowczo, a zarazem łagodnie obchodzić się z chłopcem, z pełną uczucia matczyną swobodą, która zdaje się przychodzić bez wysiłku. Jednak będąc sama z dzieckiem, traci orientację. Nie zawsze może sobie uświadomić, w jaki sposób powinna postępować matka. — Musisz dokończyć śniadanie — mówi do syna. — Dobrze — słyszy w odpowiedzi. Wracają do kuchni. Jej mąż umył po sobie filiżankę, wytarł ją i odstawił na miejsce. Chłopiec zabiera się do jedzenia z wytrwałością niezawodnego automatu, która ma więcej wspólnego z posłuszeństwem niż z apetytem. Laura nalewa sobie świeżej kawy, siada przy stole. Zapala papierosa. ...w triumfie, w hałasie, w dziwacznym wysokim śpiewie samolotu tam, w górze było wszystko to, co kochała: Życie Londynu. Ta chwila w czerwcu. Wypuszcza gęsty, szary pióropusz dymu. Jest taka zmęczona. Nie spała prawie do drugiej, czytała. Dotyka swojego brzucha — czy szkodzi dziecku to, że tak mało sypia? Nie pytała o to lekarza; boi się, że w ogóle zabroni jej czytać. Obiecuje sobie, że tej nocy będzie czytała krócej. Pójdzie spać przed północą, najpóźniej. — Zgadnij, co będziemy dzisiaj robić? — zwraca się do Richiego. — Będziemy piekli tort na urodziny taty. Czeka nas ogromna robota. On kiwa głową poważnie, z namysłem. Wydaje się, że jest coś, do czego nie jest przekonany. — Zrobimy mu najlepszy tort, jaki kiedykolwiek widział — mówi Laura. — Najlepszy. Myślisz, że to dobry pomysł? Richie znowu kiwa głową. Chce zobaczyć, co będzie dalej. Laura patrzy na niego przez wijącą się smugę dymu z papierosa. Nie pójdzie na górę, nie wróci do swojej książki. Zostanie tutaj. Zrobi wszystko, co trzeba, a nawet więcej. Pani Dalloway Clarissa wynosi naręcze kwiatów na Spring Street. Wyobraża sobie Barbarę, która ciągle tkwi w chłodnym półmroku po drugiej stronie drzwi, kontynuując życie w czymś, o czym Clarissa nie może przestać myśleć, jak o chwili obecnej, która została przeniesiona w przeszłość (to w jakiś sposób jest związane ze smutkiem Barbary i wstążkami zawieszonymi na ścianie), podczas gdy ona wkracza w teraźniejszość, na którą składa się: mały Chińczyk na kołyszącym się z boku na bok rowerze; pozłacany numer 281 na ciemnej szybie, rozpierzchające się stadko gołębi z łapkami w kolorze gumki umieszczonej na końcu ołówka (kiedy była w czwartej klasie, ptak — gwałtowny i przerażający — wpadł przez otwarte okno). Spring Street, właśnie tutaj znajduje się z ogromnym bukietem kwiatów. Wstąpi na chwilę do Richarda, żeby zobaczyć, jak sobie daje radę (nie ma sensu dzwonić, on i tak nigdy nie odbiera telefonów), najpierw jednak idzie prosto przed siebie, przystaje nieśmiało w oczekiwaniu, w pewnej odległości od przyczepy, z której wychyliła się głowa gwiazdy. Zebrało się tam kilkanaście osób, głównie turystów. Clarissa zatrzymuje się obok dwóch dziewcząt. Jedna ma włosy ufarbowane na kolor kanarkowej żółci, druga na platynowy. Clarissa zastanawia się, czy ich zamiarem było tak sugestywne upodobnienie się do słońca i księżyca. Słońce mówi do Księżyca: — To była Meryl Streep, na pewno Meryl Streep. Clarissa jest przejęta wbrew własnej woli. Miała rację. Świadomość, że ktoś inny odniósł takie samo wrażenie jak ona, daje jej zdumiewającą satysfakcję. — W żadnym wypadku — zaprzecza Księżyc. — To była Susan Sarandon. To nie była Susan Sarandon, myśli Clarissa. Mogła to być Vanessa Redgrave, lecz z całą pewnością nie Susan Sarandon. — Nic podobnego — mówi Słońce — to była Streep, możesz mi wierzyć. — To nie była Meryl Streep. — A właśnie że tak, do cholery. Clarissa, zakłopotana własnym zainteresowaniem, stoi w poczuciu winy, trzymając kwiaty i mając nadzieję, że gwiazda pokaże się jeszcze raz. Nie ma zwyczaju chylić czoła przed osobami z pierwszych stron gazet, nie bardziej niż większość ludzi, lecz nie może się oprzeć pociągającej atmosferze sławy; czegoś więcej niż sławy, faktycznej nieśmiertelności wywołanej obecnością gwiazdy filmowej w przyczepie na rogu MacDougal i Spring Street. Te dwie dziewczyny stojące obok Clarissy, które mają po dwadzieścia lat, a może mniej, wyzywająco silne, pochylone ku sobie, uginające się pod ciężarem kolorowych toreb ze sklepów z artykułami przecenionymi; te dziewczyny dorosną, osiągną wiek średni, a potem się zestarzeją, staną się albo zasuszone, albo otyłe; cmentarze, na których zostaną pochowane, popadną ostatecznie w ruinę, porosną dziką trawą, nocami będą węszyć po nich bezpańskie psy; a kiedy nie zostanie po nich nic poza srebrnymi plombami zagubionymi pod ziemią, kobieta z przyczepy, czy jest nią Meryl Streep, czy Vanessa Redgrave, czy nawet Susan Sarandon, nadal będzie znana. Będzie obecna w archiwach i w książkach; jej zapisany na taśmie głos znajdzie się wśród innych cennych i z czcią przechowywanych pamiątek. Clarissa stoi jeszcze chwilę, bezsensownie jak każdy wielbiciel, mając nadzieję, że gwiazda znów się pokaże. Tak, jeszcze tylko kilka minut, a poczucie upokorzenia stanie się trudne do wytrzymania. Stoi z kwiatami przed przyczepą. Wpatruje się w drzwi. Po upływie kilku minut (prawie dziesięciu, choć wstyd się do tego przyznać) nagle odchodzi z oburzeniem, jak gdyby ktoś, z kim się umówiła, nie przyszedł na spotkanie, zmierza przecież w kierunku mieszkania Richarda oddalonego o kilka przecznic w stronę centrum. W tej okolicy koncentrowały się kiedyś niecodzienność i nieokiełznanie, krył się świat, który nie cieszył się dobrą sławą; ta dzielnica była częścią miasta, gdzie całymi nocami z barów i kawiarń dobiegał dźwięk gitar, a w sklepach oraz wokół straganów z książkami i odzieżą unosiła się woń, która Clarissie kojarzyła się z zapachem arabskich bazarów, kadzidła i gęstego kurzu, przypominającego łajno, jakiegoś gatunku drewna (cedru? kamfory?), gnijących owoców; była miejscem, w którym — wydawało się to bardzo prawdopodobne, zupełnie możliwe — jeśliby się zapukało do niewłaściwych drzwi lub przeszło nieodpowiednią uliczką, spotkałoby się przeznaczenie; nie zwyczajną, znajomą groźbę kradzieży czy krzywdy fizycznej, lecz jego znacznie bardziej perwersyjną, głębiej przeobrażającą odmianę, nieodwracalną. Tutaj, dokładnie w tym miejscu, stała z Richardem, kiedy miał dziewiętnaście lat — gdy był dobrze zbudowanym, choć niezbyt urodziwym młodzieńcem o twardym spojrzeniu i ciemnych włosach, niewiarygodnie długiej i pełnej gracji, niezwykle białej szyi — tu stali i sprzeczali się... o co? O pocałunek? Czy Richard ją pocałował, czy też ona, Clarissa, tylko przypuszczała, że miał taki zamiar, i uchyliła się? Tu, na tym rogu (przed drzwiami, które kiedyś prowadziły do sklepiku, w którym można było kupić fajki do palenia haszyszu, kadzidła i psychodeliczne plakaty, a dziś są wejściem do delikatesów) pocałowali się lub też nie, lecz z całą pewnością sprzeczali się w tym miejscu, albo gdzieś niedaleko stąd. Zrezygnowali ze swego małego eksperymentu, ponieważ Clarissa chciała być wolna, a Richard pragnął, no cóż, jak zawsze zbyt wiele. Chciał zbyt wiele. Powiedziała mu, że to, co zdarzyło się latem, było właśnie tym, co się dzieje latem. Dlaczego miałby pragnąć jej, kapryśnej, nieśmiałej dziewczyny o piersiach niewartych wzmianki (jakże miała uwierzyć w jego pożądanie?), skoro znał, tak samo dobrze jak ona, zakamarki swoich najgłębszych tęsknot i skoro miał przy sobie Louisa, uduchowionego młodzieńca o silnie umięśnionych kończynach, któremu obca była głupota i którego z upodobaniem malowałby Michał Anioł? Czy tak naprawdę nie było to jeszcze jedną poetycką próżnością Richarda, jego kolejną koncepcją jej osoby? Nie stoczyli ani ogromnej, ani widowiskowej batalii, odbyli jedynie sprzeczkę na rogu ulicy. Nie ulegało kwestii, że ich przyjaźni, nawet wtedy, nie zagrażało najmniejsze niebezpieczeństwo. A jednak, kiedy spogląda wstecz, tamto zdarzenie wydaje się jej rozstrzygające, ma wrażenie, że to była chwila, w której skończyła się jedna z możliwych wersji przyszłości, a rozpoczęła zupełnie nowa. Tamtego dnia po sprzeczce (a być może przed nią) Clarissa kupiła paczkę kadzideł oraz szary alpakowy żakiet z kościanymi guzikami w kształcie różyczek, w sklepie z używaną odzieżą. Ostatecznie Richard wyjechał z Louisem do Europy. Teraz Clarissa zastanawia się, co się stało z żakietem z alpaki. Zdaje się, że miała go całe lata, a potem nagle zniknął. Skręca w Bleecker, idzie ulicą Thompson. Teraz ta okolica jest namiastką samej siebie, podretuszowaną rewią dla turystów, a Clarissa, mając dziś pięćdziesiąt dwa lata, wie, że za tymi drzwiami i wzdłuż tych uliczek są nie tylko ludzie, którzy wiodą własne życie. Groteskowe wydaje się to, że niektóre z tamtych barów i kawiarń istnieją do dziś, podszykowane tak, by zachowując swój dawny charakter, przyciągały Niemców czy Japończyków. We wszystkich sklepikach sprzedaje się w zasadzie takie same artykuły: pamiątki, podkoszulki, srebrną biżuterię za grosze, tanie kurtki ze skóry. Do budynku, w którym mieszka Richard, wchodzi głównym wejściem i jak zwykle przebiega jej przez myśl słowo „nędzny”. To niemal zabawne, że wejście do domu Richarda tak świetnie oddaje istotę ubóstwa. Jest tak ostentacyjnie, przerażająco nędzne, że wciąż ją zaskakuje, nawet po tylu latach. Zdumiewa prawie w takim samym stopniu jak rzadko spotykany i godny uwagi przedmiot, dzieło sztuki, które potrafi zadziwić za każdym razem, gdy się na nie patrzy; tylko dlatego, że trwa, pomimo upływu czasu, będąc tak nieodwołalnie i na wskroś tym, czym jest. A wewnątrz kolejnym zaskoczeniem są wypłowiałe, żółtobeżowe ściany mniej więcej w kolorze herbatników z arrarutowej mąki: panel jarzeniówki na suficie, z którego sączy się rozproszone, blade światło. Okazuje się, że na gorsze, znacznie gorsze, wyszło odnowienie przed dziesięciu laty, tanim kosztem i bez przekonania, ciasnego, małego korytarzyka. Z brudnym, białym linoleum w cegiełkowy wzorek i sztucznym fikusem jest znacznie bardziej odpychający, niż gdyby został zachowany w oryginalnym, zniszczonym stanie. Jedynie marmurowy cokół — w kolorze złocistokremowym z niebieskimi i szarymi żyłkami i ciemnożółtym nalotem, przywodzący na myśl wysokogatunkowy dojrzały ser, teraz nieprzyjemnie odbijający się od żółtawych ścian — przypomina o tym, że kiedyś ten budynek miał swoją klasę; że rodziły się w nim nadzieje, że z chwilą przekroczenia jego progu ludzie mieli się czuć tak, jak gdyby podążali w uporządkowany sposób ku przyszłości, która kryła w sobie coś, po co warto było sięgnąć. Wsiada do windy, małej, intensywnie jasnej kabiny, wyłożonej metalowymi panelami imitującymi drewno, naciska guzik piątego piętra. Drzwi windy wzdychają i zamykają się ze zgrzytem. Kabina nawet nie drgnie. Oczywiście. Działa tylko od czasu do czasu; właściwie, gdy trzeba z niej wysiąść i wchodzić po schodach, odczuwa się swego rodzaju ulgę. Clarissa naciska guzik oznaczony wyszczerbionym, białym „O” i po złowieszczym wahaniu drzwi windy otwierają się znowu ze zgrzytem. Zawsze czuje obawę, że zostanie uwięziona między piętrami; z łatwością potrafi sobie wyobrazić nieskończenie długie oczekiwanie; alarmowanie lokatorów, z którymi można porozumieć się po angielsku albo nie i którzy mogą pośpieszyć na pomoc albo przejść obojętnie; ogarnia ją śmiertelny strach przed staniem przez dłuższy czas w samotności, w świecącej, zalatującej stęchlizną pustce i przyglądaniem się lub nie swemu zniekształconemu odbiciu w zamglonym, owalnym lustrze zamocowanym w prawym górnym rogu. Zdecydowanie lepszym wyjściem, naprawdę, jest stwierdzić, że winda nie działa, i pokonać pieszo pięć kondygnacji schodów. Lepiej być na wolności. Wchodzi po schodach, niosąc naręcze kwiatów; odczuwa jednocześnie zmęczenie i lekkość panny młodej. Stopnie, wyszczerbione, wytarte na środku, wykonano z dziwnego mlecznoczarnego, gumowatego materiału. Na każdym z czterech półpięter z okna ukazuje się inny widok prania rozwieszonego na sznurkach: kwieciste prześcieradła, dziecięce ubranka, spodnie od dresów, szokują swą tanią nowością. W niczym nie przypomina to prania z dawnych lat — ciemnych skarpetek i wyszukanej damskiej bielizny, wypłowiałych podomek, śnieżnobiałych koszul — które sprawiałoby, że szyb wentylacyjny prezentowałby się wprawdzie zwyczajnie, lecz zarazem okazale, zachowany z minionej epoki. Nędza, myśli znowu. Nic więcej, tylko nędza. Korytarz prowadzący do mieszkania Richarda jest pomalowany na taki sam kolor herbatników, nadal wyłożony płytkami jak na przełomie wieków (linoleum, z niewiadomego powodu, kończy się na drugim piętrze); na podłodze, otoczonej mozaikowym cokołem w geometryczne, bladożółte kwiaty, leży niedopałek z odciśniętą czerwoną szminką. Clarissa puka do drzwi Richarda, czeka, puka ponownie. — Kto tam? — To tylko ja. — Kto? — Clarissa. — Ach, pani D., wejdź. Czy już nie pora, myśli Clarissa, żeby pozbyć się dawnego przydomka? Jeżeli dla Richarda będzie to jeden z jego lepszych dni, poruszy tę kwestię: Richardzie, czy nie uważasz, że nadszedł czas, byś zaczął nazywać mnie Clarissa? Otwiera drzwi swoim kluczem. Słyszy, jak Richard mówi coś w drugim pokoju, cichym, rozbawionym głosem, jakby ujawniał kompromitującą tajemnicę. Clarissa nie potrafi powiedzieć, co mówi, usłyszała jedynie słowo „miotać”, po którym następuje niski, dudniący śmiech, dźwięk nieco bolesny, jak gdyby ten śmiech był czymś ostrym, co utknęło mu w gardle. No cóż, myśli Clarissa, to jeden z tych jego dni, więc z pewnością nie ten, w którym mogłaby poruszać problem imienia. Jak może nie mieć za złe Evanowi i tym, którym udało się dostać najnowsze lekarstwa w odpowiednim czasie, wszystkim szczęśliwcom („szczęśliwiec” oczywiście jest, w tej sytuacji, pojęciem względnym), mężczyznom i kobietom, których umysły jeszcze nie zostały opanowane przez wirusa. Jak może oprzeć się uczuciu złości, w imieniu Richarda, którego mięśnie i organy zostały wskrzeszone dzięki nowym wynalazkom, lecz jak się zdaje, umysł znalazł się poza wszelkimi możliwościami regeneracji, jest zdolny jedynie umożliwić mu przeżywanie dni dobrych wśród złych. Jego mieszkanie jest, jak zwykle, mroczne i niedostępne, przegrzane, wypełnione zapachem trociczek z szałwii i jałowca, które Richard pali, by zniwelować odór choroby. Wokół panuje nieprawdopodobny bałagan, jest zamieszkane to tu, to tam przez blade kręgi rozproszonej nieciemności sączącej się z lamp, pod których brązowymi abażurami Richard nie toleruje żarówek mocniejszych niż piętnastowatowe. To mieszkanie, pod każdym względem, mogłoby być częścią podwodnego świata. Clarissa wędruje po nim, jak gdyby przedzierała się przez ładownię zatopionego okrętu. Nie byłoby żadnym zaskoczeniem, gdyby nagle, w półcieniu, przemknęła niewielka ławica srebrzystych rybek. Nie wydaje się, by te pomieszczenia miały jakikolwiek poważny związek z budynkiem, w którym się znajdują, a gdy Clarissa wchodzi i zamyka za sobą duże, skrzypiące drzwi z czterema zamkami (dwa z nich są zepsute), zawsze czuje się, jakby przenosiła się w inny wymiar, na drugą stronę lustra; jak gdyby korytarz, klatka schodowa i hall istniały w innej przestrzeni, w innym czasie. — Dzień dobry — woła Clarissa. — Czy jeszcze jest rano? — Tak — odpowiada. Richard jest w pokoju. Jego mieszkanie składa się tylko z dwóch pomieszczeń: kuchni (do której bezpośrednio prowadzą drzwi wejściowe) i dużego pokoju, gdzie toczy się życie Richarda (a raczej to, co z niego pozostało). Clarissa przechodzi przez kuchnię ze starym piecem i dużą, białą wanną (rzucającą przytłumiony odblask jak marmur w odwiecznej ciemności), wyczuwalną wonią gazu i dawniej gotowanych potraw, górą tekturowych kartonów pełnych... nie wiadomo czego, z owalnym lustrem w pozłacanej ramie, w którym odbija się (zawsze ku lekkiemu zaskoczeniu, niezależnie od tego, jak bardzo się tego spodziewa) jej niewyraźna postać. Z czasem przyzwyczaiła się ignorować lustro. Tutaj stoi włoska maszynka do kawy z chromowanej i czarnej stali, którą mu kupiła; powoli zaczyna się przyłączać do ogólnej, pokrytej kurzem, bezużyteczności. A to miedziane garnki, które także od niej dostał. Richard siedzi na krześle w pokoju. Rolety są opuszczone, a wszystkie lampy — sześć czy siedem — zapalone, lecz ich mdłe światło tylko w niewielkim stopniu uzupełnia możliwości iluminacyjne zwykłej lampki stojącej na biurku. Richard, w odległym kącie, w swym absurdalnym flanelowym szlafroku (wersji dziecięcego szlafroczka dla dorosłych, w kolorze atramentu, z nadrukowanymi rakietami i astronautami w hełmach), jest tak wymizerowany i majestatyczny, przedstawia sobą tak niedorzeczny widok, że przypomina królową-topielicę, która mimo wszystko nadal tkwi na swoim tronie. Przestał szeptać. Siedzi z głową odrzuconą lekko do tyłu i zamkniętymi oczami, jak gdyby słuchał muzyki. — Dzień dobry, mój drogi — Clarissa wita go po raz drugi. Richard otwiera oczy. — Patrzcie, ile kwiatów — mówi. — Są dla ciebie. — Czy już umarłem? — To są kwiaty na przyjęcie. Jak tam dzisiaj twoja głowa? — Lepiej, dziękuję. — Spałeś? — Nie pamiętam. Tak, wydaje mi się, że tak. Dziękuję. — Jest bardzo piękny letni poranek, Richardzie. A gdybym tak wpuściła do środka trochę światła? — Jak chcesz. Clarissa idzie do najbliższego z trzech okien i z pewnym wysiłkiem podciąga oliwkowe płócienne rolety. Do pokoju wpada światło dzienne, na które wyraził zgodę; światło załamujące się pomiędzy domem Richarda a jego bratnim odpowiednikiem, budynkiem z cegły w kolorze czekolady, oddalonym mniej więcej o pięć metrów. Na wprost, po drugiej stronie ulicy, znajduje się okno mieszkania zrzędliwej, podstarzałej wdowy, ze szklanymi i ceramicznymi figurkami na parapecie (osłem ciągnącym wózek, klaunem, roześmianą wiewiórką) i żaluzjami. Clarissa odwraca się. Twarz Richarda, jej głębokie bruzdy i fałdy wysuszonej skóry, wysokie, lśniące czoło i złamany, bokserski nos, zdaje się wyłaniać z ciemności jak zatopiona rzeźba wydobyta na powierzchnię. — Strasznie jasno — mówi Richard. — Światło dobrze ci robi. Podchodzi do niego, całuje w czoło. Z tak bliskiej odległości wyczuwa woń jego różnych humorów. Z porów skóry wydziela się nie tylko znajomy zapach potu (który zawsze jej się podobał, skrobiowy, lekko fermentujący i ostry jak aromat dojrzewającego wina), lecz także pudrowa, słodkawa woń lekarstw. Wokół Richarda unosi się również woń nieświeżej flaneli (chociaż pranie robi się raz w tygodniu albo częściej) i niezbyt wyraźny, odpychający (jedyny nieprzyjemny) zapach krzesła, na którym spędza całe dni. Zwłaszcza krzesło Richarda jest jak gdyby niespełna rozumu; jest raczej krzesłem należącym do kogoś, kto, jeśli faktycznie nie popadł w obłęd, pozwolił przedmiotom posunąć się zbyt daleko, przebył tak długą drogę ku rezygnacji z codziennych zabiegów — podstawowej higieny, regularnego żywienia — że trudno wskazać różnicę pomiędzy chorobą umysłową a stanem beznadziejności. Krzesło — stare, kwadratowe, zbyt wypchane, zwaliste na smukłych nogach z jasnego drewna — jest ostentacyjnie wyeksploatowane i bezwartościowe. Pokryte tapicerką z pozbawionej koloru wełny w supełki, tu i ówdzie poprzetykanej srebrną nicią, która, na swój sposób, wygląda najbardziej złowieszczo. Kwadratowe poręcze i oparcie są tak zużyte i pociemniałe od nieustannego dotykania i wcierania ludzkiego tłuszczu, że przypominają najdelikatniejsze części skóry słonia. Sprężyny — idealnie równiutkie rzędy jasnych, zardzewiałych pierścieni — są wyraźnie widoczne nie tylko przez poduszki siedzenia, lecz także przez cienki, żółty ręcznik, który Richard na nie zarzucił. Krzesło ma obrzydliwy zapach wilgoci, brudu, nieodwracalnego rozkładu. Gdyby zostało wystawione na ulicę (kiedy zostanie wystawione na ulicę), nikt by się nim nawet nie zainteresował. Richard nie chce jednak słyszeć o żadnym innym. — Czy są tu dzisiaj? — pyta Clarissa. — Nie — odpowiada Richard z niechętną otwartością dziecka. — Teraz odeszły. Są piękne i dość straszne. — Tak — mówi ona. — Wiem. — Myślę o nich jak o czarnym ogniu; chodzi mi o to, że są jednocześnie ciemne i jasne. Jeden wyglądał trochę jak czarna, naelektryzowana meduza. Śpiewały, właśnie teraz, w obcym języku. Wydaje mi się, że mógł być to grecki. Starożytna greka. — Boisz się ich? — Nie. No cóż, może czasami. — Chyba porozmawiam z Bingiem o zwiększeniu dawki leków, co o tym sądzisz? Richard wzdycha znużony. — To, że czasami ich nie słyszę lub nie widzę, wcale nie oznacza, że odeszły — mówi. — Ale gdy ich nie widzisz ani nie słyszysz — tłumaczy Clarissa — możesz odpocząć. Powiedz szczerze, w ogóle nie spałeś tej nocy, prawda? — Trochę spałem. Nie martwię się tak bardzo tym, że nie sypiam. Znacznie bardziej niepokoję się o ciebie. Jesteś dziś taka chudziutka, jak ty się czujesz? — Zupełnie dobrze. Mogę zostać jeszcze tylko chwilę. Muszę wstawić kwiaty do wody. — Jasne, oczywiście. Kwiaty, przyjęcie. — W drodze do ciebie widziałam gwiazdę filmową — opowiada Clarissa. — Myślę, że to chyba dobry znak, nie uważasz? Richard uśmiecha się pełen zadumy. — Ach, dobre znaki — mówi. — Wierzysz w znaki? Myślisz, że poświęca się nam aż tyle uwagi? Sądzisz, że ktoś zamartwia się nami aż do tego stopnia? O tak, czy nie byłoby to naprawdę cudowne? Cóż, może rzeczywiście tak jest. Nie zapytał o nazwisko gwiazdy, w gruncie rzeczy nic go to nie obchodzi. Richard, jako jedyny spośród znajomych Clarissy, nie wykazuje specjalnego zainteresowania sławnymi ludźmi. Nie uznaje takiego wyróżniania. Zdaniem Clarissy, to jest pewna kombinacja monumentalnego ”ja” z czymś w rodzaju dogłębnej wiedzy. Richard nie potrafi wyobrazić sobie, że istnieje życie bardziej interesujące czy więcej warte niż to, które prowadzą jego znajomi i on sam. Właśnie z tego powodu w jego obecności ludzie często czują się dowartościowani, bardziej otwarci. Nie jest jednym z tych, którzy umniejszają innych. Należy do zupełnie innego gatunku egotystów — kierujących się raczej wspaniałomyślnością niż chęcią dominacji. Jeśli on obstaje przy własnej wersji twego wizerunku, według której masz naturę bardziej zabawną, intrygującą, bardziej ekscentryczną i głęboką, niż sam byś przypuszczał, jesteś człowiekiem zdolnym do zrobienia na świecie więcej dobra i wyrządzenia większych szkód, niż kiedykolwiek byłbyś w stanie to sobie wyobrazić — nie możesz nie uwierzyć, przynajmniej w jego obecności i jeszcze przez chwilę po rozstaniu, że tylko on widzi na wskroś twoją osobowość, waży prawdziwe cechy (z których nie wszystkie muszą wypaść korzystnie, a pewna niezręczna, dziecinna arogancja jest częścią jego stylu) i ceni je bardziej niż ktokolwiek inny do tej pory. Dopiero znając go przez dłuższy czas, zaczynasz zdawać sobie sprawę, że jesteś dla niego postacią całkowicie fikcyjną, którą on wyposażył w niemal nieograniczone możliwości — tragiczne i komiczne — nie dlatego, że taka jest twoja prawdziwa natura, lecz dlatego, że on, Richard, musi żyć w świecie zaludnionym przez osoby o zdecydowanych i imponujących osobowościach. Niektórzy woleli zerwać z nim znajomość, niż pozostawać postaciami z epickiego poematu, który zawsze układa w myślach, bohaterami z historii jego życia i obiektami jego namiętności. Inni (wśród nich Clarissa), lubiący to wrażenie wielkości, które wprowadza w ich życie, stali się uzależnieni od niego, tak samo jak nie mogą obejść się bez kawy, bez której nie potrafią obudzić się rano, czy kieliszka lub dwóch na dobranoc. — Przesądy czasami dodają otuchy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak stanowczo odrzucasz wszelkie pocieszenia — mówi Clarissa. — Czyżby? Nie, wcale nie miałem takiego zamiaru. Lubię pocieszenia, przynajmniej niektóre. Nawet bardzo. — Jak się czujesz? — Dobrze, zupełnie dobrze. Trochę efemerycznie. Ciągle mi się śni, że siedzę w pokoju. — Przyjęcie jest o piątej, pamiętasz? Przyjęcie o piątej, a uroczystość później, o ósmej, w mieście. Pamiętasz o tym wszystkim, prawda? — Tak — mówi Richard. — Nie — dodaje po chwili. — Która odpowiedź jest prawdziwa? — pyta Clarissa. — Przepraszam. Chyba ciągle mam wrażenie, że wszystko już się wydarzyło. Kiedy zapytałaś, czy pamiętam o przyjęciu i uroczystości, wydawało mi się, że chodzi ci o to, czy pamiętam, że w nich uczestniczyłem. I pamiętałem. Chyba straciłem poczucie czasu. — Przyjęcie i uroczystość są dzisiaj wieczorem. W przyszłości. — Rozumiem. W pewnym sensie rozumiem. Ale widzisz, mam wrażenie, że byłem już także w przyszłości. Zachowałem odległe wspomnienia z przyjęcia, które się jeszcze nie odbyło. Doskonale pamiętam uroczystość wręczenia nagrody. — Czy przynieśli ci dziś śniadanie? — pyta Clarissa. — Co za pytanie! Przynieśli. — A zjadłeś je? — Pamiętam, że je jadłem. Ale możliwe, że tylko miałem taki zamiar. Czy gdzieś tu w pobliżu stoi jakieś śniadanie? — Nic nie widzę. — W takim razie przypuszczam, że udało mi się je zjeść. Jedzenie nie ma wielkiego znaczenia, prawda? — Jedzenie ma ogromne znaczenie, Richardzie. — Nie wiem, czy potrafię to znieść, Clarisso — mówi. — Znieść co? — Nie wiem, czy potrafię być dumny i dzielny na oczach wszystkich. Pamiętam to doskonale. Oto ja, chory, obłąkany wrak człowieka, który drżącymi rękami sięga po swoje małe trofeum. — Kochanie, wcale nie musisz być dumny. Nie musisz być dzielny. To przecież nie jest przedstawienie. — Ależ oczywiście, że jest. Przyznano mi nagrodę za moje występy, przecież doskonale o tym wiesz. Dostałem nagrodę za to, że mam AIDS, że tracę zmysły, i za to, że jestem przy tym dzielny, to nie miało nic wspólnego z moją pracą. — Proszę cię, przestań. Całkowicie wiąże się z twoją pracą. Richard wciąga i wydycha powietrze, jego oddech jest wilgotny i ciężki. Clarissa myśli o jego płucach, mieniących się czerwonych poduszeczkach poprzetykanych naczyniami krwionośnymi. Paradoksalnie, są organem najmniej wyniszczonym przez chorobę, z nieznanych powodów pozostały właściwie nie tknięte przez wirusa. Przy tym głębokim oddechu wydaje się, że jego spojrzenie staje się bardziej skupione, oczy nabierają wyrazistej, zielonej barwy. — Chyba nie sądzisz, że przyznaliby mi tę nagrodę, gdybym był zdrowy — mówi. — Dlaczego nie? W gruncie rzeczy tak właśnie myślę. — Proszę cię, daj spokój. — Więc może powinieneś odmówić jej przyjęcia. — Właśnie to jest straszne — mówi Richard. — Chcę tej nagrody. Naprawdę. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby nie przywiązywało się aż tak wielkiej wagi do zdobywania nagród. Czy ona gdzieś tu jest? — Co? — Nagroda. Chciałbym na nią popatrzeć. — Jeszcze jej nie dostałeś. Dopiero wieczorem. — Tak, racja. Dziś wieczorem. — Richardzie, mój drogi, posłuchaj mnie. To może być takie proste. Może sprawić ci prawdziwą i bardzo osobistą przyjemność. Będę tam z tobą przez cały czas. — Bardzo bym chciał, żeby tak było. — To przyjęcie. Tylko przyjęcie. Znajdziesz się wyłącznie wśród tych, którzy cię szanują i podziwiają. — Naprawdę? Kto przyjdzie? — Wiesz przecież. Howard. Elisa. Martin Campo. — Martin Campo? O Boże. — Myślałam, że go lubisz. Zawsze tak mówiłeś. — O tak, ale przypuszczam, że lew także lubi dozorcę zoo. — Martin Campo wytrwale, od ponad trzydziestu lat wydaje to, co napiszesz. — Kto jeszcze? — Mówiliśmy o tym już setki razy. Dobrze wiesz, kto będzie. — Wymień jeszcze jedno nazwisko, dobrze. Podaj imię jakiegoś bohatera. — Nie uważasz, że Martin Campo jest bohaterem? Przecież utopił całą rodzinną fortunę, przeznaczył ją na publikowanie ważnych, trudnych książek, o których wiedział, że się nie sprzedadzą. Richard zamyka oczy, przechyla głowę ku wytartym, tłustym supełkom krzesła. — No cóż, niech będzie — mówi. — Nie musisz nikogo oczarowywać ani zabawiać. Nie musisz robić przedstawienia. Oni wszyscy wierzą w ciebie od dawna. Masz się tylko pokazać, usiąść na sofie z kieliszkiem w dłoni lub bez, słuchać lub nie, uśmiechać się lub nie. To wszystko. Będę nad tobą czuwać. Chciałaby go chwycić za kościste ramiona i mocno nim potrząsnąć — Być może Richard (chociaż ktoś mógłby podać w wątpliwość, czy można snuć rozważania w takich kategoriach) właśnie dołącza do tych, których dzieła stały się częścią trwałego dorobku literackiego, być może w tych ostatnich chwilach jego ziemskiej kariery otrzymuje pierwsze wyrazy uznania, które będą nadchodzić i w dalekiej przyszłości (zakładając, oczywiście, że w ogóle jakaś przyszłość istnieje). Taka nagroda ma o wiele większą wartość niż anons kongresu poetów i akademików; oznacza, że sama literatura jako taka (której przyszłość kształtuje się właśnie teraz) domaga się szczególnego wkładu ze strony Richarda: jego wyzywająco rozwlekłych lamentacji nad światami zanikającymi albo całkowicie zaprzepaszczonymi. Nie ma żadnej gwarancji, choć wydaje się zupełnie możliwe, a może nawet bardziej niż możliwe, że Clarissa wraz z kilkoma innymi osobami miała absolutną rację. Richard, ten nieprzenikniony, pełen tęsknoty, skrupulatny Richard, który był tak drobiazgowym i wnikliwym obserwatorem, który próbował rozbić atom za pomocą słów, przetrwa, gdy inne, modniejsze nazwiska pójdą w zapomnienie. A Clarissa, najstarsza przyjaciółka Richarda, jego pierwszy czytelnik — Clarissa, która widuje się z nim codziennie, kiedy nawet niektórym z jego najdawniejszych przyjaciół wydaje się, że on już nie żyje — ofiarowuje mu przyjęcie. Clarissa wypełnia swój dom kwiatami i świecami. Dlaczego miałaby nie chcieć, żeby przyszedł? — Nie jestem tam wcale potrzebny, prawda? — mówi Richard. — To przyjęcie może się odbyć w towarzystwie wyobrażenia o mojej osobie. Naprawdę ono już się odbyło, z moim udziałem czy bez. — Teraz jesteś już nieznośny. Za chwilę stracę cierpliwość. — Nie, proszę. Nie złość się. Och, pani D., prawda jest taka, że wstydzę się iść na to przyjęcie. Poniosłem taką straszną porażkę. — Nie mów tak. — Nie, nie. Jesteś uprzejma, jesteś bardzo uprzejma, ale niestety nie udało mi się i właśnie w tym cała rzecz. To było zbyt wiele jak dla mnie. Sądziłem, że jestem większą osobowością, niż jestem w rzeczywistości. Czy mogę wyjawić ci pewną kłopotliwą tajemnicę? Powiedzieć ci o czymś, o czym nigdy nikomu nie mówiłem? — Oczywiście, że tak. — Myślałem, że jestem geniuszem. Prywatnie używałem nawet tego słowa wobec siebie. — No cóż... — Och, pycha, jeszcze raz pycha. Myliłem się. To ona mnie zgubiła. Okazała się nie do przezwyciężenia. To było zbyt wiele, o wiele za dużo jak dla mnie. Chodzi mi o to, że jest pogoda, woda i ziemia, są zwierzęta i domy, przeszłość i przyszłość, jest przestrzeń i jest historia. Ten ćwiek i to coś, co utkwiło mi między zębami; jest staruszka po drugiej stronie ulicy, zauważyłaś, że na parapecie zamieniła miejscami osła i wiewiórkę? Oczywiście, jest także czas. I miejsce. I ty, pani D. Chciałem opowiedzieć fragment historii — o pewnej części twojej osoby. Tak bardzo chciałem to zrobić. — Richardzie, napisałeś całą książkę. — Ale nie zawarłem w niej niczego, prawie niczego. A potem uczepiłem się tego szokującego zakończenia. O nie, nie oczekuję teraz współczucia. Tak wiele chcemy, prawda? — Tak, chyba tak. — Pocałowałaś mnie nad stawem. — Dziesięć tysięcy lat temu. — To nadal trwa. — W pewnym sensie tak. — W rzeczywistości. To dzieje się teraz. To dzieje się w teraźniejszości. — Jesteś zmęczony, kochanie. Musisz odpocząć. Zaraz zadzwonię do Binga w sprawie twojego lekarstwa, dobrze? — Och nie mogę, nie mogę odpoczywać. Chodź tu, podejdź bliżej, zrobisz to? — Jestem tutaj. — Bliżej. Weź mnie za rękę. Clarissa bierze rękę Richarda w swoje dłonie. Jest zaskoczona, nawet teraz, jaka jest wątła, do złudzenia przypomina wiązkę patyczków. — Oto my. Nie sądzisz? — mówi Richard. — Słucham? — Jesteśmy w średnim wieku i zarazem jesteśmy parą młodych kochanków stojących nad stawem. Jesteśmy wszystkim naraz. Czy to nie jest nadzwyczajne? — Tak. — Nie żałuję niczego, naprawdę, poza tym jednym. Chciałem napisać o tobie, o nas, uwierz mi. Czy wiesz, co mam na myśli? Chciałem napisać o wszystkim, o życiu, jakie wiedliśmy, i o tym, jakie ono mogło być. Chciałem napisać o wszystkich rodzajach śmierci, która mogła nas spotkać. — Nie żałuj niczego, Richardzie — mówi Clarissa. — Nie ma takiej potrzeby, zrobiłeś tak wiele. — Jak miło, że to mówisz. — Teraz musisz się przespać. — Tak uważasz? — Zdecydowanie tak. — A więc dobrze. — Przyjdę i pomogę ci się ubrać. Może o wpół do czwartej? — mówi Clarissa. — Zawsze cudownie jest cię widzieć, pani Dalloway. — Idę już. Muszę wstawić kwiaty do wody. — Dobrze, moja droga, dobrze. Końcami palców Clarissa dotyka jego wychudzonego ramienia. Jak to możliwe, że ona czuje żal? Jak może myśleć, zwłaszcza teraz, że mogli spędzić razem życie? Mogli być mężem i żoną, przyjaciółmi od serca, którzy mają kochanków. Zawsze można znaleźć jakieś wyjście. Kiedyś Richard był pełen entuzjazmu, wysoki i muskularny; cerę miał białą jak mleko. Kiedyś miał burzę ciemnych włosów, które odgarniał z czoła i niedbale związywał znalezioną niebieską wstążką. Kiedyś przechadzał się po Nowym Jorku w starym wojskowym płaszczu, prowadząc ożywioną rozmowę. — Przygotowałam tę potrawkę z krabów. Ale nie zrozum mnie źle, to nie jest żaden ważki argument — mówi Clarissa. — Wiesz, że przepadam za krabami. To zupełnie zmienia postać rzeczy, pewnie, że tak. Clarissa? — Tak? Z wysiłkiem podnosi wyniszczoną chorobą głowę. Clarissa odwraca twarz i Richard całuje ją w policzek. Pocałunek w usta nie jest wskazany — zwykłe przeziębienie może okazać się dla niego katastrofą. Richard całuje ją w policzek, a ona, Clarissa, końcami palców dotyka jego wychudzonego ramienia. — Do zobaczenia o wpół do czwartej — mówi. — Doskonale — odpowiada Richard. — Cudownie. Pani Woolf Patrzy na zegar stojący na stole. Minęły prawie dwie godziny. Nadal czuje w sobie siłę, wie jednak, że jutro, kiedy popatrzy na to, co napisała, być może stwierdzi, że jest zbyt napuszone, pretensjonalne. Zawsze w głowie ma się lepszą wersję książki niż ta, którą udaje się przelać na papier. Wypija łyk zimnej kawy i zaczyna czytać to, co do tej pory napisała. Wydaje się zupełnie niezłe, a w niektórych momentach naprawdę bardzo dobre. Przepełnia ją ogromna nadzieja, oczywiście pragnie, żeby to była jej najlepsza książka, taka, która w końcu spełni jej oczekiwania. Lecz czy jeden dzień z życia zwykłej kobiety może być wystarczająco dobrym tematem powieści? Virginia dotyka kciukiem wargi. Clarissa Dalloway umrze, tego jest pewna, choć na tym etapie nie można jeszcze powiedzieć, w jaki sposób, a nawet sprecyzować powodów. Virginia jest przekonana, że jej bohaterka, Clarissa, będzie żyła swoim życiem. Tak, z pewnością, właśnie tak będzie. Odkłada na bok pióro. Chciałaby pisać przez cały dzień, zapełnić trzydzieści stron, zamiast trzech, lecz po upływie tych pierwszych godzin czuje w sobie coraz mniej możliwości i obawia się, że jeśli przekroczy pewną granicę, zepsuje całe przedsięwzięcie. Pozwoli wymknąć mu się spod kontroli, zabłądzić do królestwa chaosu, z którego mogłoby nigdy nie powrócić. Poza tym nie znosi, jak choćby jedna godzina twórczej weny upływa jej na innej czynności niż pisanie. Zawsze pracuje w obawie przed nawrotem choroby. Najpierw zazwyczaj przychodzą bóle głowy, które nie mają nic wspólnego ze zwykłym bólem („ból głowy” niezmiennie wydawał się dla nich nieodpowiednim określeniem, lecz nadanie mu innej nazwy byłoby zbyt melodramatyczne). Przenikają ją na wskroś. Raczej w niej żyją, niż ona ich doświadcza, mieszkają w niej tak samo jak wirusy w organizmach swoich nosicieli. Pasma bólu zapowiadają swoje nadejście, tryskają fontannami jasności prosto w oczy z taką siłą, że musi sobie dopiero uświadamiać, że dla nikogo oprócz niej nie są widoczne. Ból ją kolonizuje, szybko zagarnia te obszary, które jeszcze przed chwilą były Virginią, zajmuje coraz większe terytorium, wkracza w głąb z całą bezwzględnością, jego postrzępione granice są tak wyraźnie zaznaczone, że nie może się pozbyć wrażenia, że ten ból żyje własnym życiem. Mogłaby go zobaczyć, spacerując z Leonardem po skwerze, roziskrzoną srebrnobiałą masę unoszącą się nad kostką brukową, miejscami kolczastą, o płynnej konsystencji, lecz o wyraźnym kształcie jak meduza. „Co to?”, zapytałby Leonard. „To mój ból głowy”, odpowiedziałaby. „Nie zwracaj na niego uwagi”. Ból głowy jest zawsze, czeka, a okresy jej wolności, chociaż bywają długie, zawsze wydają się tymczasowe. Czasami ból głowy przejmuje władzę tylko częściowo — na jeden wieczór, na dzień lub dwa — a potem się wycofuje. Lecz bywa, że pozostaje i narasta, aż ona sama się podda. Wtedy ból wyrusza z jej głowy na podbój świata. Wszystko iskrzy się i dudni. Jest zarażone jasnością, pulsuje nią, a ona modli się o ciemność jak wędrowiec zagubiony na pustyni modli się o wodę. Świat jest w takim samym stopniu pozbawiony ciemności jak pustynia wody. Nie ma ciemności w pokoju za opuszczonymi roletami, nie ma jej za zamkniętymi powiekami. Jest tylko większe lub mniejsze promieniowanie. Gdy wkracza do tego królestwa bezlitosnej światłości, odzywają się głosy. Czasami są cichym, pozbawionym fizycznej postaci gderaniem, które oddziela się od powietrza; czasami dochodzą zza mebli lub wydobywają z wnętrza ścian. Są niewyraźne, lecz pełne znaczeń, bez wątpienia męskie, obscenicznie stare. Dźwięczy w nich złość, są oskarżycielskie i przepojone rozczarowaniem. Czasami zdają się rozmawiać szeptem między sobą, to znów odnosi się wrażenie, że recytują jakiś tekst. Nieraz z trudem uda jej się wychwycić słowo. Raz było nim „miotać”, a dwa razy „pod”. Kiedyś za jej oknem śpiewało stadko jaskółek — nie było wątpliwości — po grecku. W takim stanie czuje się udręczona, nieszczęśliwa; w takim stanie jest zdolna wrzeszczeć na Leonarda lub kogokolwiek, kto zbliży się do niej (zionąć jak diabły piekielnym ogniem, który w jednej chwili przygasa). Ten stan, jeżeli trwa dłużej, wraz z upływem godzin zaczyna ją ogarniać, otulać jak poczwarkę. Aż w końcu, gdy minie wystarczająco dużo czasu, ona wyłania się pokrwawiona, drżąca, lecz pełna wizji i gotowa — po odpoczynku — znów podjąć pracę. Boi się nawrotów bólu i światła, lecz przypuszcza, że są jej potrzebne. Od dłuższego czasu, od lat, jest od nich wolna, wie jednak, jak nagle może wrócić ból głowy. Mimo to lekceważy go w obecności Leonarda, czasami postępuje tak, jakby była znacznie zdrowsza, niż czuje się w rzeczywistości. Wróci do Londynu. Lepiej postradać zmysły i umrzeć w Londynie, niż zniknąć bez śladu w Richmond. Z obawą podejmuje decyzję, że na dziś skończyła. Za każdym razem ma takie same wątpliwości. Może powinna spróbować popracować jeszcze godzinę? Czy tak dyktuje rozsądek, czy też ogarnęło ją lenistwo? Jestem rozsądna, mówi sobie i niemal sama w to wierzy. Napisała już mniej więcej te swoje dwieście pięćdziesiąt słów. Powiedzmy, że wystarczy. Uwierz, że zjawisz się tu jutro, rozpoznawalna dla siebie samej. Bierze filiżankę z zimnymi fusami na dnie, wychodzi z pokoju, idzie na dół do drukarni, gdzie Ralph czyta strony z korektą naniesioną przez Leonarda. — Dzień dobry — Ralph wita ją radośnie i trochę nerwowo. Jego szeroka, pogodna i ładna twarz jest cała czerwona, czoło niemal rozpalone i Virginia domyśla się, że dla niego ten poranek nie należy do najlepszych. Leonard na pewno wyrzekał na jakość składu ostatniego fragmentu albo tego drukowanego wczoraj, więc teraz Ralph siedzi i czyta korektę, mówiąc „dzień dobry” z nadmierną gorliwością zbesztanego dziecka. — Dzień dobry — odpowiada Virginia głosem uprzejmym, lecz obojętnym. Ci młodzi ludzie, mężczyźni i kobiety, asystenci, przychodzą i odchodzą. Właśnie została przyjęta Marjorie (ma okropny zwyczaj cedzenia słów przez zęby, a właściwie gdzie ona teraz jest?) do wykonywania prac, które Ralph uznaje za uwłaczające jego godności. Nie przetrwa długo, z całą pewnością, i Ralph, a po nim Marjorie odejdą, a ona, Virginia, wyjdzie ze swego gabinetu i zastanie kogoś zupełnie nowego, kogoś, kto z wypiekami na twarzy powita ją pokornym „dzień dobry”. Wie, że Leonard potrafi być szorstki, kąśliwy i nieprawdopodobnie wymagający. Zdaje sobie sprawę z tego, że ci młodzi ludzie są często napominani niesprawiedliwie, ale ona nie stanie po ich stronie, przeciwko niemu. Nie będzie matką, która weźmie ich w obronę, tym bardziej kiedy ją o to błagają z nadgorliwie przymilnym uśmiechem i pełnym żalu wzrokiem. Ostatecznie Ralph jest zmartwieniem Lyttona, a Lytton może nim rozporządzać według własnego uznania. On, podobnie jak jego siostry i bracia, którzy przyjdą na jego miejsce, jeśli nawet odejdą w świat, będą wykonywali czynności, jakie wykonują — nikt nie oczekuje od nich, że zrobią kariery, pracując w charakterze pomocników w drukarni. Być może Leonard jest autokratyczny, bardzo możliwe, że jest niesprawiedliwy, lecz jest towarzyszem jej życia i opiekunem; nie sprzeniewierzy mu się na pewno dla przystojnego, niedojrzałego Ralpha czy Marjorie ze skrzekliwym, papuzim głosem. — Na ośmiu stronach jest dziesięć błędów — wyrzeka Leonard. Łukowate bruzdy po obu stronach jego ust są tak głębokie, że można by w nich schować jednopensówkę. — Na szczęście zostały zauważone — mówi Virginia. — Wydaje się, że są zgrupowane przede wszystkim w środkowej części. Czy uważasz, że złe pisarstwo nieuchronnie pociąga za sobą jeszcze większe nieszczęścia? — Jakże chciałabym żyć w świecie, w którym byłoby to prawdą. Idę teraz na spacer, żeby przewietrzyć umysł, potem przyjrzę się temu. — Posuwamy się szybko do przodu — mówi Ralph. — Powinniśmy uporać się do wieczora. — Będziemy mogli mówić o szczęściu — stwierdza Leonard — jeżeli uda się nam dobrnąć do końca w przyszłym tygodniu. Patrzy groźnie na Ralpha, który staje się jeszcze bardziej purpurowy. Oczywiście, myśli Virginia, Ralph składał tekst i zrobił to niestarannie. Prawda, myśli, siedzi cicho, pomiędzy dwoma mężczyznami, rozparta jak pulchna matrona, ubrana w stateczną szarość. Nie stoi po stronie Ralpha, młodego szeregowca, który ceni literaturę, lecz również — z taką samą, a może i większą żarliwością — ceni brandy i herbatniki czekające na niego po skończonej pracy. Jest wprawdzie życzliwy, lecz zupełnie przeciętny i ledwie można liczyć, że uwieczni, w przydzielonym mu czasie, zwykle sprawy zwykłego świata. Prawda (niestety) nie stoi również po stronie Leonarda, błyskotliwego, niestrudzonego Leonarda, który nie przyjmuje do wiadomości różnicy między opóźnieniem a katastrofą; który ponad wszystko ceni osiągnięcie celu i staje się nieznośny dla innych, ponieważ naprawdę wierzy, że potrafi wykorzenić i zreformować każdy przejaw ludzkiej nieodpowiedzialności i miernoty. — Jestem pewna — mówi Virginia — że uda się nam doprowadzić książkę do zadowalającego stanu i jeszcze uroczyście obejść Boże Narodzenie. Ralph uśmiecha się do niej szeroko z tak widoczną ulgą, że Virginia ma nieodpartą ochotę dać mu klapsa. Przecenia jej sympatię, mówiła nie w imieniu jego, lecz Leonarda, tak jak jej własna matka łagodziłaby gafy popełnione przez służbę podczas kolacji, oświadczając, przez wzgląd na męża i pozostałych obecnych, że potłuczona waza nie jest złą wróżbą, że kręgu miłości i przebaczenia nie da się przerwać, że wszyscy są bezpieczni. Pani Brown Życie, Londyn. Ta chwila w czerwcu. Zaczyna przesiewać mąkę do niebieskiej miski. Za oknem widać wąski przesmyk trawy oddzielający ich dom od sąsiadów; cień ptaka przemyka na tle oślepiającej bieli reliefu zdobiącego ścianę garażu sąsiadów. Przez chwilę Laura do głębi odczuwa radość na widok sylwetki ptaka, refleksów rozświetlonej bieli i zieleni, które za sobą pozostawia. Miska stojąca przed nią na stole jest jasna, w kolorze kredy delikatnie przyciemnionej bladoniebieskimi smużkami, a jej brzeg otacza wąski szlaczek białych listków. Są identyczne, lekko stylizowane, mają w sobie coś z kreski karykaturzysty, zawadiacko nachylone pod różnymi kątami. Całkowicie zamierzone i zarazem nieuchronne wydaje się to, że jeden z nich poniósł uszczerbek w postaci małego, idealnie trójkątnego wycięcia z jednej strony. Drobniutki, biały deszcz mąki sypie się do miski. — No już, gotowe — mówi do Richiego. — Chcesz zobaczyć? — Tak — odpowiada chłopiec. Laura przyklęka, by pokazać mu przesianą mąkę. — A teraz musimy odmierzyć cztery filiżanki. Wiesz, ile to jest cztery? Malec podnosi palce. — Dobrze — chwali go. — Bardzo dobrze. W takiej chwili mogłaby go zjeść, nie zachłannie, lecz z rozkoszą, z ogromnym namaszczeniem, tak jak przyjmowała komunię, zanim jeszcze wyszła za mąż i przeszła na inne wyznanie (matka nigdy jej tego nie wybaczy, przenigdy). Jest przepełniona miłością na tyle silną, tak jednoznaczną, że przypomina uczucie łaknienia. — Jesteś takim grzecznym i mądrym chłopcem — mówi. Richie uśmiecha się szeroko, roziskrzonymi oczami patrzy wprost na nią. Ona także zatrzymuje na nim wzrok. Trwają tak w bezruchu, przyglądając się sobie, i przez chwilę Laura jest tą osobą, za jaką można ją uważać: kobietą w ciąży klęczącą w kuchni przed trzyletnim synkiem, który wie, ile to jest cztery. Jest sobą i idealnym obrazem swojej osobowości; niczym nie różnią się od siebie. Ma zamiar upiec urodzinowy tort — tylko tort — lecz w tej chwili w jej świadomości ten tort jest wykwintny i lśniący jak ilustracje w kolorowych magazynach; jest znacznie lepszy od zdjęć tortów w czasopismach. Wyobraża sobie, że bierze najprostsze składniki i tworzy z nich tort, który jest nie tylko proporcjonalny, lecz również okazały jak urna lub jakaś budowla. Ten tort będzie świadectwem przepychu i świetności, podobnie jak monumentalny budynek jest symbolem komfortu i bezpieczeństwa. Tak samo, myśli Laura, muszą się czuć artyści czy architekci (to niezwykle dalekie porównanie, zdaje sobie z tego sprawę, może nawet trochę niemądre, lecz jednak), stając przed płótnem, kamieniem, paletą farb lub mokrą gliną. Czy taka książka jak Pani Dalloway nie była kiedyś plikiem czystych kartek i atramentem w kałamarzu? To tylko tort, tłumaczy sobie. Lecz jednak. Są torty i torty. W tej chwili, trzymając w dłoni miskę przesianej mąki, stojąc w schludnym domu pod kalifornijskim niebem, spodziewa się, że będzie równie podbudowana, pełna wyczekiwania jak pisarz, który napisał pierwsze zdanie, czy projektant, który zaczyna szkicować plany. — No dobrze — zwraca się do Richiego. — Ty odmierzasz pierwszą. Podaje synkowi jasną, aluminiową miarkę. Pierwszy raz ktoś powierzył mu takie zadanie. Laura stawia na podłodze drugą, pustą miskę. Chłopiec trzyma miarkę w obu rączkach. — I raz — mówi Laura. Trzymając ręce Richiego, pomaga mu zanurzyć miarkę w mące. Naczynie zagłębia się z łatwością, a przez jego cienkie ścianki Richie może wyczuć jedwabistość i każdą delikatną drobinkę przesianej mąki. Niewielki obłoczek unosi się nad miarką. Matka i syn podnoszą ją, wypełnioną mąką, która kaskadami zsuwa się po srebrnych ściankach. Prosi chłopca, żeby starał się trzymać naczynie nieruchomo, a jemu, choć jest zdenerwowany, udaje się tego dokonać. Laura jednym szybkim ruchem zgarnia miałką górkę i powstaje idealnie gładka, biała płaszczyzna — mąka wypełnia naczynie po brzegi. Richie przez cały czas trzyma miarkę w obu rączkach. — Świetnie — mówi ona. — Wsypiemy ją do drugiej miski. Myślisz, że uda ci się to zrobić bez mojej pomocy? — Tak — odpowiada Richie, choć wcale nie jest tego pewny. Uważa, że ta miarka mąki jest wyjątkowa, niczym nie da się jej zastąpić. Zupełnie czym innym jest zadanie polegające na przeniesieniu główki kapusty na drugą stronę ulicy, a czym innym przetransportowanie dopiero wydobytej spod ziemi głowy Apolla Rilkego. — No to proszę bardzo — zachęca go matka. Richie ostrożnie przenosi miarkę i, zdrętwiały z przerażenia, trzyma ją nad migoczącym, białym wnętrzem miski (to druga, najmniejsza z kompletu, bladozielona, z takim samym szlaczkiem białych listków na brzegu). Wie, że ma wsypać mąkę do miski, tego się od niego oczekuje, lecz wydaje się zupełnie możliwe, że pomyli miski i wszystko zepsuje; być może nawet wsypując mąkę, spowoduje jakąś katastrofę, zakłóci chwiejną równowagę. Chce spojrzeć w twarz matki, ale nie może oderwać oczu od miarki. — Odwróć do góry dnem — podpowiada mu. On odwraca naczynie pośpiesznym, lękliwym ruchem. Przez ułamek sekundy mąka pozostaje nieruchoma, a po chwili wysypuje się. Spada ciężko w formie bryły, która tylko w niewielkim stopniu zachowuje kształt miarki. Wzbija się większy obłok, niemal dosięga jego twarzy, a potem się rozpływa. Richie patrzy na swoje dzieło: białe wzgórze usypane z delikatnych granulek, ziarniste, cętkowane mikroskopijnymi cieniami, wystające z błyszczącego wnętrza miski koloru kremowej bieli. — Ojej — mówi matka. Chłopiec spogląda na nią z przerażeniem. Jego oczy napełniają się łzami. Laura wzdycha. Dlaczego on jest taki wrażliwy, taki podatny na ataki niczym nie uzasadnionych wyrzutów sumienia? Dlaczego ona musi tak ostrożnie z nim postępować? Na chwilę — jedną chwilę — postać Richiego nieznacznie się zmienia. Staje się większa, jaśniejsza. Powiększa się jego głowa. Wydaje się, że przez ułamek sekundy jest otoczony nieruchomą, białą poświatą. Przez moment ona ma chęć go opuścić — nie dlatego, żeby go skrzywdzić, nigdy by tego nie zrobiła, lecz żeby być wolna, nie ponosić za nic winy, nie być obarczona odpowiedzialnością. — Nie, nie — odzywa się Laura. — Dobrze. Bardzo dobrze. O to właśnie chodziło. On uśmiecha się przez łzy, nagle dumny z siebie, z uczuciem niemal szaleńczej ulgi. A więc w porządku, nie trzeba było niczego więcej poza kilkoma miłymi słowami, odrobiną otuchy. Laura wzdycha, delikatnie dotyka jego włosów. — A teraz — pyta — jesteś gotowy zrobić to jeszcze raz? Chłopiec kiwa głową z takim prostodusznym, nie skrywanym entuzjazmem, że ona czuje w gardle ucisk wzbierającej miłości. Nagle upieczenie tortu, wychowywanie dziecka wydają się bardzo łatwe. Kocha syna czystą miłością jak matka, nie czuje do niego urazy, nie chce go opuszczać. Kocha męża i cieszy się, że jest mężatką. Wydaje się możliwe (nie wydaje się niemożliwe), że prześlizgnęła się przez niewidzialną granicę, która zawsze oddzielała ją od tego, co wolałaby odczuwać, kim wolałaby być. Nie wydaje się niemożliwe, że przeszła ledwo uchwytne, lecz głębokie przeobrażenie, tutaj, w tej kuchni, w takiej bardzo zwyczajnej chwili. Dogoniła samą siebie. Tak długo pracowała, w dobrej wierze, a teraz właśnie posiadła umiejętność szczęśliwego życia, będąc sobą, podobnie jak dzieci w pewnym momencie uczą się zachowywać równowagę na rowerze o dwóch kołach. Wydaje się, że jej losy ułożą się pomyślnie. Nie opuści jej nadzieja. Nie będzie opłakiwać swoich utraconych możliwości, nie odkrytych talentów (a jeżeli nie ma żadnych?). Poświęci się swemu synowi, mężowi, domowi i obowiązkom, temu wszystkiemu, czym została obdarzona. Będzie pragnęła drugiego dziecka. Pani Woolf Idzie Mt. Ararat Road, planując samobójstwo Clarissy Dalloway. Clarissa zakocha się, w kobiecie. Może raczej w dziewczynie; tak, w dziewczynie, którą znała z wczesnej młodości. Będzie to jedna z tych namiętności, które wybuchają, kiedy się jest młodym — gdy miłość i ideały naprawdę wydają się osobistym odkryciem, nigdy przedtem nie odbieranym w podobny sposób; w tym krótkim okresie młodości, w którym bez skrępowania robi się i mówi wszystko, aby szokować, by się uniezależnić, żeby odtrącać proponowaną przyszłość i domagać się innej, znacznie wspanialszej i bardziej niezwykłej, zaplanowanej przez siebie i na swoją wyłączną własność, bez zawdzięczania czegokolwiek zgrzybiałej ciotce Helenie, która co wieczór siedzi w swym nieodłącznym fotelu i głośno zastanawia się, czy Platon i Morris są odpowiednimi lekturami dla młodej dziewczyny. Clarissa Dalloway w młodości będzie kochała inną kobietę, myśli Virginia; Clarissa będzie wierzyła w to, że otwiera się przed nią bogata, burzliwa przyszłość, lecz w końcu (ale jak dokona się ta przemiana?) opamięta się, jak wszystkie młode kobiety, i wyjdzie za mąż za odpowiedniego mężczyznę. Tak, opamięta się i wyjdzie za mąż. Umrze w średnim wieku. Odbierze sobie życie najprawdopodobniej z powodu jakiejś błahostki (jak zrobić, żeby to było przekonywające, tragiczne, a nie komiczne?). Tak oczywiście, stanie się to w dalszej części książki, a do tego czasu, zanim Virginia dojdzie do tego miejsca, ma nadzieję, że szczegóły nasuną się same. Teraz, spacerując po Richmond, koncentruje się na pierwszej miłości Clarissy. Dziewczyna. Ta dziewczyna, myśli, będzie zuchwała i urzekająca. Będzie siać zgorszenie wśród ciotek, obcinając główki daliom i malwom i układając je w naczyniach z wodą, jak to zwykle robiła Vanessa, siostra Virginii. Tu, na Mt. Ararat Road, Virginia mija grubą kobietę — znajomą z widzenia, którą spotyka w sklepach — czerstwą, podejrzliwą i podstarzałą żonę, która jedną ręką prowadzi dwa mopsy na smyczach w kolorze brandy, w drugiej dźwiga olbrzymich rozmiarów torbę z materiału w gobelinowy wzór. Przez ostentacyjne zignorowanie Virginii jasno daje do zrozumienia, że Virginia, idąc, głośno mówiła sama do siebie i nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Tak, właściwie słyszy mamrotane przez siebie słowa, „siać zgorszenie wśród ciotek”, jeszcze powiewają za nią jak unoszony wiatrem szal. No i co z tego? Kiedy kobieta już przeszła, Virginia zuchwale się odwraca. Jest przygotowana na to, żeby stawić czoło jej ukradkowemu spojrzeniu; oczy Virginii napotykają wilgotny wzrok jednego z mopsów, który sapiąc, patrzy na nią spod przedniej łapy, zupełnie zdezorientowany. Dochodzi do Queen’s Road i skręca w stronę domu, myśląc o Vanessie i zgilotynowanych kwiatach pływających w naczyniach z wodą. Mimo wszystko, ostatecznie i niezaprzeczalnie, Richmond jest jedynie przedmieściem, choć jednym z najlepszych, ale ma w sobie wszystko to, co kojarzy się z tym słowem, co dotyczy okien i żywopłotów, kobiet spacerujących z mopsami, zegarów wybijających godziny w pustych pokojach. Virginia myśli o miłości dziewczyny. Ma za nic Richmond. Jest spragniona Londynu; czasami śni o sercach dużych miast. Tutaj, w miejscu, do którego ją zabrano i gdzie mieszka od prawie ośmiu lat właśnie dlatego, że nie jest ono ani niezwykłe, ani wspaniałe, jest w znacznym stopniu wolna od bólów głowy i głosów, napadów niepohamowanego gniewu. Tutaj jedynym jej pragnieniem jest powrót do niebezpieczeństw miejskiego życia. Zatrzymuje się na schodach Hogarth House, żeby zebrać myśli. Z upływem lat nauczyła się, że do zachowania zdrowia psychicznego niezbędna jest umiejętność wcielania się w rolę innej osoby i to nie tylko na użytek męża czy służby, lecz przede wszystkim na swój własny. Ona jest pisarką. Leonard, Nelly, Ralph i inni są czytelnikami. Ta powieść jest o kobiecie inteligentnej, z pogodnym usposobieniem, niezwykle wrażliwej, która była kiedyś chora, lecz powróciła już do zdrowia; która przygotowuje się do sezonu w Londynie, gdzie będzie wydawać przyjęcia i chodzić na nie, rano pisać i czytać, a po południu jadać obiady z przyjaciółmi, ubierać się z wyrafinowaną elegancją. Prawdziwą sztuką jest właściwe rozsadzenie gości przy stole podczas podwieczorków czy kolacji; w tych konwenansach tkwi siła pobudzająca do życia. Mężczyźni mogą składać sobie gratulacje z tego powodu, że z zaangażowaniem opisują prawdę o dziejach narodów; mogą uważać wojnę i poszukiwanie Boga za jedyne tematy, dla których jest miejsce w wielkiej literaturze; lecz gdyby pozycja mężczyzn w świecie miała nagle legnąć w gruzach z powodu nieodpowiedniego kapelusza, cała literatura angielska uległaby diametralnej zmianie. Clarissa Dalloway, myśli Virginia, odbierze sobie życie z powodu, który pozornie wydaje się błahy. Nie uda się jej przyjęcie lub mąż znowu nie zauważy wysiłku, który włożyła w wygląd własny albo ich domu. Cały dowcip będzie polegał na oddaniu niczym niewzruszonego ogromu błahej, lecz jakże realistycznej przyczyny desperacji Clarissy, by w pełni przekonać czytelnika, że porażki w domu są dla niej równie druzgocące jak przegrana bitwa dla generała. Virginia przekracza próg domu. Czuje, że w pełni panuje nad osobą, która jest Virginia Woolf, i jako ta osoba zdejmuje pelerynę, wiesza ją i schodzi do kuchni, by porozmawiać z Nelly na temat obiadu. W kuchni Nelly wałkuje ciasto. Nelly jest sobą, nieodmiennie pozostaje sobą; zawsze duża, masywna, zaczerwieniona, dostojna, wzburzona, jak gdyby spędziła życie w dobie zaszczytów i dobrych manier, której ostateczny kres nadszedł na dziesięć minut przedtem, zanim weszło się do kuchni. Virginia nie może się nadziwić. Jak ona potrafi pamiętać, jak może podołać temu, żeby codziennie, w każdej godzinie, być dokładnie taka sama? — Dzień dobry, Nelly — mówi Virginia. — Dzień dobry, pszę pani. — Cała uwaga Nelly skupia się na cieście, jak gdyby przetaczający się po nim wałek ujawniał ukryte w nim delikatne, ale czytelne pismo. — Czy to pieróg na obiad? — Tak, pszę pani. Pomyślałam sobie o pierogu z farszem z jagnięciny, trochę nam jej zostało, a pani rano tak ciężko pracowała, że nie mogłyśmy porozmawiać. — Pieróg z farszem z jagnięciny może być doskonały — mówi Virginia, choć musi dokładać starań, by nie wypaść z roli. Sama udziela sobie upomnienia: jedzenie to nic złego. Nie myśl o gniciu i odchodach; nie myśl o twarzy w lustrze. — Ugotowałam zupę z rzeżuchy — ciągnie dalej Nelly. — I pieróg. A potem myślałam o kilku żółtych gruszkach na deser, chyba że ma pani chęć na coś bardziej wymyślnego. Aha, to tak: rzucono wyzwanie „chyba że ma pani chęć na coś bardziej wymyślnego”. A więc ciemiężona poddanka, Amazonka, stoi nad brzegiem rzeki owinięta w futra zwierząt, które upolowała i obdarła ze skóry; rzuca gruszki do złotych pantofelków królowej i mówi: „Oto, co przyniosłam. Chyba że chciałaby pani coś bardziej wymyślnego”. — Gruszki wystarczą — mówi Virginia, choć jest oczywiste, że gruszki wcale nie wystarczą; przynajmniej nie teraz. Gdyby Virginia postąpiła, jak należało, według ustalonych reguł, i rano pojawiła się w kuchni, by wydać polecenia w sprawie dań na obiad, na deser mogłaby być legumina lub suflet; mogłyby być, w gruncie rzeczy, także gruszki. Virginia mogła przecież swobodnie wejść do kuchni o ósmej rano i powiedzieć: „Nie zawracajmy sobie głowy deserem, gruszki bardzo nam odpowiadają”. Ale zamiast tego chyłkiem przemknęła do swojego gabinetu w obawie, że pisanie (ten delikatny, kruchy impuls, to jajko balansujące na łyżeczce) może rozpłynąć się w obliczu jednego z humorów Nelly, która wie o tym, doskonale wie. Proponując gruszki na deser, przypomina Virginii, że to ona, Nelly, ma władzę w swych rękach; że znane są jej wszystkie tajemnice; że królowe, którym bardziej zależy na rozwiązywaniu zagadek w swoich komnatach niż na dobrobycie poddanych, muszą przyjmować to, co im się daje. Virginia bierze okruch ciasta ze stolnicy, ugniata go w palcach. — Pamiętasz, że Vanessa z dziećmi przychodzi dzisiaj o czwartej? — pyta. — Tak, pszę pani, pamiętam. Nelly zręcznie podnosi ciasto i układa je w formie do pieczenia. Delikatne, wprawne ruchy przypominają Virginii przewijanie dziecka i przez chwilę czuje się jak dziewczynka, która zdjęta strachem i złością obserwuje umiejętności matki zbyt dla niej niedostępne. — Powinna gdzieś być chińska herbata. I kandyzowany imbir — mówi. — Chińska herbata, pszę pani? Imbir? — Vanessa nie była u nas od ponad dwóch tygodni. Wolałabym poczęstować ją czymś lepszym niż resztki wczorajszego podwieczorku. — Po chińską herbatę i imbir w cukrze trzeba by jechać do Londynu, nie można ich tu dostać. — Pociągi odjeżdżają co pół godziny, autobusy co godzinę. Czy nie potrzebujemy jeszcze czegoś z miasta? — Och, zawsze czegoś potrzeba. Tylko że dochodzi wpół do dwunastej, obiad jeszcze nie gotowy i do końca daleko. Pani Bell przyjeżdża o czwartej. Tak pani powiedziała, prawda? — Tak, a mówiąc o czwartej, miałam na myśli tę czwartą, która nadejdzie prawie za pięć godzin od tej chwili, ponieważ teraz jest dokładnie osiem po jedenastej. Pociągiem o wpół do pierwszej dojechałabyś do Londynu parę minut po pierwszej, a ten o wpół do trzeciej przywiózłby cię z powrotem tuż po trzeciej, szybko i bezpiecznie, z herbatą i imbirem. Czy źle liczę? — Dobrze — mówi Nelly. Bierze z miski rzepę i wprawnym ruchem noża odcina jej końce. W taki sam sposób, myśli Virginia, chciałaby poderżnąć mi gardło; właśnie tak, jednym pociągnięciem noża, jak gdyby pozbawienie mnie życia było jeszcze jedną czynnością wśród prac domowych, które należy wykonać przed pójściem spać. Właśnie w taki sposób Nelly popełniłaby morderstwo, z wprawą i precyzją, taką samą, z jaką gotuje potrawy, stosując się do przepisów wyuczonych tak dawno temu, że już nie traktuje ich jako wiedzę. W tej sekundzie z przyjemnością poderżnęłaby Virginii gardło, tak jak odcięła kawałek rzepy, ponieważ Virginia zaniedbała swoje obowiązki, a teraz ona, Nelly Boxall, dorosła kobieta, otrzymuje karę za to, że ma zamiar podać gruszki. Dlaczego tak trudno postępować ze służbą? Matka Virginii radziła sobie z tym doskonale. Vanessa także nie ma żadnych problemów. Dlaczego tak trudno być zarazem stanowczą i uprzejmą wobec Nelly, pozyskać jej szacunek i miłość? Virginia wie, jak powinna wejść do kuchni, jak powinna trzymać ręce, na ile jej głos powinien być życzliwy, lecz daleki od poufałości, podobny do głosu guwernantki mówiącej do swego pupilka. „Och, przygotujmy coś lepszego niż gruszki, Nelly, pan Woolf jest dziś w nie najlepszym nastroju i obawiam się, że same gruszki nie wystarczą, by poprawić mu humor”. To powinno być takie proste. Wyposaży Clarissę Dalloway w niezwykłe umiejętności postępowania ze służbą — w sposób wyszukanie uprzejmy i wyraźnie dominujący. Jej służący będą ją kochali. Będą robili znacznie więcej niż to, o co ich poprosi. Pani Dalloway Wchodząc z kwiatami do hallu, Clarissa spotyka wychodzącą Sally. Przez bardzo krótką chwilę patrzy na Sally w taki sposób, jak gdyby były sobie obce. Sally jest kobietą o bladej cerze, siwych włosach, ostrych rysach, niecierpliwą; waży o pięć kilogramów mniej, niż powinna. Przez chwilę na widok tej obcej osoby w hallu Clarissę przepełnia czułość, a zarazem ledwo uchwytne uczucie dezaprobaty. Ona jest taka ożywiona i śliczna, myśli Clarissa. Nigdy nie powinna ubierać się na żółto, nawet w tym odcieniu musztardowym. — Cześć — mówi Sally. — Piękne kwiaty. Szybko całują się w usta. Nigdy nie skąpią sobie pocałunków. — Dokąd idziesz? — pyta Clarissa. — Do miasta. Na obiad z Oliverem St. Ivesem. Nie mówiłam ci? Nie mogę sobie przypomnieć, czy ci powiedziałam. — Nie powiedziałaś. — Przepraszam. Masz mi to za złe? — Skądże. Obiad z gwiazdą filmową to przyjemność. — Sprzątałam jak szalona, wszystko aż lśni. — Jest papier toaletowy? — Ależ tak, w zupełności wystarczy. Wrócę za dwie godziny. — Pa. — Kwiaty są piękne — powtarza Sally. — Dlaczego jestem taka zdenerwowana? — Pewnie z powodu tego obiadu z gwiazdą filmową. — To przecież tylko Oliver. Czuję się tak, jakbym cię opuszczała. — Ależ nie, wcale tak nie jest. Wszystko w porządku. — Na pewno? — Idź i baw się dobrze. — Pa. Jeszcze raz się całują. Clarissa, w odpowiedniej chwili postara się przekonać Sally, żeby przestała nosić tę marynarkę w kolorze musztardy. Idąc w głąb hallu, zastanawia się nad przyjemnością, jaką odczuwała — co to właściwie było? — trochę więcej niż godzinę temu. W tej chwili, o jedenastej trzydzieści w gorący czerwcowy dzień, hall w jej domu przypomina wejście do krainy zmarłych. W niszy stoi urna, a w brązowych płytkach podłogi odbija się przytłumione światło w kolorze ochry, padające z kinkietów. Nie, to nie jest kraina zmarłych; tutaj panuje coś znacznie gorszego od śmierci z jej obietnicą wyzwolenia i pogrążenia we śnie. Jest tu unoszący się kurz, dni nie mające końca i korytarz, który trwa i trwa, zawsze wypełniony tym samym brązowym światłem i wilgocią, chemicznym zapachem wyczuwalnym tak do czasu, aż pojawi się inny, bardziej konkretny — jak prawdziwy odór dziejów i utraty resztek nadziei. Richard, jej utracony kochanek, najprawdziwszy przyjaciel, pogrąża się w swej chorobie, w obłąkaniu. Richard nie będzie, jak to planowała, towarzyszył jej do późnej starości. Clarissa otwiera drzwi do mieszkania i nagle, choć to dziwne, czuje się lepiej. Trochę lepiej. Powinna pomyśleć o przyjęciu. Przynajmniej tyle ma. Oto jej dom; jej i Sally; i chociaż mieszkają tu razem od ponad piętnastu lat, nadal zaskakuje ją piękno tego miejsca i ich niewiarygodne powodzenie w życiu. Dwa piętra i ogród w West Village! Są bogate, to oczywiste; nieprzyzwoicie bogate według standardów tego świata; ale nie bogate, nie bogate w stylu Nowego Jorku. Dysponowały pewną kwotą i trafiły na te podłogi wykładane sosnowym drewnem, rząd drzwi balkonowych otwierających się na wymurowane cegłami patio, na którym szmaragdowy mech porasta płytkie wyżłobienia, a tafla czystej wody w małej, okrągłej fontannie bulgocze za dotknięciem przełącznika. Clarissa niesie kwiaty do kuchni, w której Sally zostawiła kartkę („Obiad z Oliverem — czy zapomniałam Ci powiedzieć? — powrót najpóźniej o 3.00. XXXXX”). Nagle Clarissa odnosi wrażenie, że została przeniesiona w inne miejsce. To wcale nie jest jej kuchnia. To kuchnia znajomej, dość ładna, lecz nie w jej guście, pełna obcych zapachów. Ona mieszka gdzie indziej. Mieszka w pokoju, w którym gałąź delikatnie uderza o szybę, w chwili gdy ktoś na dole igłą gramofonową dotyka płyty. W tej kuchni białe naczynia piętrzą się za przeszklonymi drzwiami kredensu jak odwiecznie czczone relikwie. Rząd staroświeckich garnków, pokrytych popękaną, żółtą emalią w różnych odcieniach, stoi na granitowym blacie. Clarissa rozpoznaje te przedmioty, ale trzyma się od nich w pewnej odległości. Czuje obecność swego własnego ducha, tej części siebie, która jest zarazem niezniszczalnie żywa i najmniej odległa; części, która niczego nie posiada; która ze zdumieniem i bezstronnością jak turysta w muzeum obserwuje rząd żółtych, emaliowanych garnków i blat, pojedynczy okruch chleba, który na nim leży, chromowany kran, z którego ciężko spada zwisająca, drżąca kropla. Ona i Sally to wszystko kupiły, pamięta każdą transakcję, lecz teraz czuje, że przedmioty są przypadkowe, kran, blat i garnki, i białe naczynia. Są tylko efektem wyboru jednej rzeczy, potem następnej, podjęcia decyzji na tak czy na nie, widzi, z jaką łatwością mogłaby uciec od tego życia, odejść od tych wygód, nie mających znaczenia i przypadkowych. Mogłaby je zostawić i wrócić do tamtego, do swojego domu, w którym nie ma ani Sally, ani Richarda; gdzie jest tylko prawdziwa Clarissa, dziewczynka, która stała się kobietą, ciągle pełną nadziei, zdolną do wszystkiego. Uświadamia sobie, że cały jej smutek i samotność, całe to skrzypiące rusztowanie, na którym stoją, wyrasta z fikcji, udawania, że mieszka w tym mieszkaniu pośród tych przedmiotów, z miłą, nerwową Sally i że jeśli odejdzie, będzie szczęśliwa, może nawet bardziej niż szczęśliwa. Będzie sobą. Przez krótką chwilę czuje się cudownie samotna, mając wszystko jeszcze przed sobą. Za chwilę wrażenie powraca, nie trwa w miejscu, nie słabnie, nie pryska. Mknie dalej jak pociąg, który przystaje na chwilę na małej, wiejskiej stacyjce, a potem odjeżdża, znikając z oczu. Clarissa odwija kwiaty z papieru, kładzie je do zlewu. Jest rozczarowana, lecz również do pewnego stopnia odczuwa ulgę. Właściwie to jest jej mieszkanie, jej kolekcja glinianych garnków, jej przyjaciółka, jej życie. Nie pragnie niczego innego. Czując się zwyczajną, ani pełną uniesienia, ani przygnębioną, tylko istniejącą w teraźniejszej chwili Clarissa Vaughan — kobietą, której się powiodło, która zdobyła pozycję zawodową, która wydaje przyjęcie dla sławnego, nieuleczalnie chorego artysty — wraca do dużego pokoju, żeby wysłuchać wiadomości nagranych być może na kasecie automatycznej sekretarki. Przyjęcie będzie udane lub nie. Jakkolwiek potoczą się jego losy, ona i Sally zjedzą potem kolację. Pójdą do łóżka. Głos nowego dostawcy potraw (mówi z trudnym do rozpoznania akcentem; a jeżeli jest niekompetentny?) potwierdza, że przywiezie je o trzeciej. Jedna z zaproszonych osób pyta, czy może przyprowadzić ze sobą swojego znajomego, a inna informuje, że musi wyjechać wcześnie rano z miasta na spotkanie z przyjacielem z dzieciństwa, u którego nieoczekiwanie AIDS przekształciło się w białaczkę. Sekretarka wyłącza się. Clarissa naciska klawisz przewijania taśmy. Jeśli Sally zapomniała powiedzieć jej o obiedzie z Oliverem St. Ivesem, to najprawdopodobniej dlatego, że tylko ona została zaproszona. Oliver St. Ives, skandalista, bohater, nie zaprosił Clarissy na obiad. Oliver St. Ives, który demonstracyjnie ujawnił swój homoseksualizm w „Vanity Fair”, a następnie stracił główną rolę w komercyjnym thrillerze, zyskał większą sławę jako działacz ruchu gejów, niż mógłby się spodziewać, gdyby nadal udawał heteroseksualistę i kręcił jeden za drugim kosztowne filmy klasy B. Sally poznała Olivera St. Ivesa, kiedy udzielał wywiadu w bardzo poważnym programie, którego ona jest współproducentką (Oliver oczywiście nigdy nie zostałby zaproszony, gdyby był tylko bohaterem filmów akcji, nie należącym zresztą do aktorskiej elity). To Sally stała się osobą, którą on zaprasza na obiad, chociaż on i Clarissa spotkali się dotychczas kilkakrotnie i odbyli, jak sobie Clarissa przypomina, długą i bardzo osobistą rozmowę podczas jednej z akcji charytatywnych. Czy bez znaczenia jest fakt, że to właśnie ona jest kobietą z książki? (Mimo że książka, oczywiście, okazała się porażką i choć Oliver najprawdopodobniej bardzo mało czyta.) Oliver nie powiedział do Sally: „Obiecaj, że przyprowadzisz tę interesującą kobietę, z którą mieszkasz”. Prawdopodobnie pomyślał, że Clarissa jest żoną; tylko żoną. Clarissa wraca do kuchni. Nie jest zazdrosna o Sally, to nie ma nic wspólnego z tak niskim uczuciem, lecz nie może się oprzeć wrażemu — z tego powodu, że została pominięta przez Olivera St. Ivesa — że maleje zainteresowanie świata jej osobą, a w znacznie większe zakłopotanie wprawia ją fakt, że ma to dla niej znaczenie, i to nawet teraz, kiedy przygotowuje przyjęcie dla mężczyzny, który jest być może wielkim artystą i być może nie dożyje końca roku. Jestem płytka i powierzchowna, myśli. A jednak. Brak zaproszenia do pewnego stopnia oznacza, że świat daje jej delikatnie odczuć, że potrafi się bez niej obejść. Pominięcie przez Olivera St. Ivesa (który pewnie nie wykluczył jej świadomie, lecz w ogóle o niej nie pomyślał) przypomina śmierć, tak jak obraz jakiegoś wydarzenia historycznego w fotoplastikonie dla dzieci przypomina to wydarzenie. To wprawdzie drobna, ale jawna niegodziwość, którą odczuwa się wyraźnie i nie sposób o niej zapomnieć. Mimo wszystko nie można jej nazwać porażką, przekonuje samą siebie. Do porażek nie zalicza się faktu, że znajdujesz się w tym mieszkaniu, we własnej skórze i obcinasz łodygi kwiatów. To nie porażka, lecz okazuje się, że musisz zaangażować wszystkie siły, by być obecną i wdzięczną, by być szczęśliwą (okropne słowo). Na ulicy ludzie przestali na ciebie patrzeć, a jeśli nawet spoglądają, to bez jakichkolwiek erotycznych skojarzeń. Nie zostałaś zaproszona na obiad przez Olivera St. Ivesa. Za wąskim kuchennym oknem żegluje i tętni miasto. Kłócą się kochankowie, dzwonią kasy, młodzi mężczyźni i kobiety kupują nowe ubrania, podczas gdy kobieta stojąca pod Łukiem na Washington Square nuci swoje iiiii, a ty obcinasz różom końce łodyg i wkładasz kwiaty do wazonów. Próbujesz zatrzymać tę chwilę, właśnie tutaj, w kuchni wśród kwiatów. Próbujesz w niej mieszkać, kochać ją, ponieważ jest twoja i ponieważ za drzwiami tych pokojów jest korytarz z brunatnymi płytkami na podłodze i przyciemnionymi, brązowymi lampami, które są zawsze zapalone. Ponieważ nawet gdyby drzwi do przyczepy ponownie się otworzyły, ta kobieta w jej wnętrzu, czy to Meryl Streep, czy Vanessa Redgrave, czy nawet Susan Sarandon, byłaby tylko kobietą w przyczepie, a ty najprawdopodobniej nie zrobiłabyś tego, co chciałaś zrobić. Nie mogłabyś powitać jej tam, na ulicy, wziąć w ramiona i zapłakać razem z nią. Cudownie byłoby tak płakać w ramionach tej kobiety — nieśmiertelnej i zmęczonej zarazem — przestraszonej osoby, która wychyliła się z przyczepy. A ty bardziej niż kimkolwiek innym jesteś tą, która żyje właśnie tutaj, we własnej kuchni, podobnie jak Meryl Streep i Vanessa Redgrave żyją w innym miejscu, gdy odgłosy ulicznego ruchu dobiegają z Sixth Avenue, a srebrne nożyce przycinają ciemnozieloną łodygę. Tamtego lata, kiedy miała osiemnaście lat, wydawało się, że wszystko może się zdarzyć, absolutnie wszystko. Zdawało się, że może nad stawem pocałować swego poważnego, bezdyskusyjnie najlepszego przyjaciela, wydawało się, że mogą sypiać razem w niepojętej kombinacji pożądania i niewinności, nie przejmując się, że to wszystko cokolwiek znaczy, jeżeli w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie. To był prawdziwy dom, wspomina. Bez niego byliby trójką studentów, którzy palą skręty i kłócą się po pokojach akademików Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. To był dom; łańcuch zdarzeń zapoczątkowanych wypadkiem, zderzeniem auta starej ciotki i wujka z ciężarówką z produktami rolnymi na przedmieściach Plymouth, które zakończyło się ich śmiercią, a potem propozycją rodziców Louisa, którzy zaoferowali jemu i jego przyjaciołom pobyt w opustoszałym domu przez całe lato; w domu, w którym w lodówce była jeszcze świeża sałata, a zdziczały kot z narastającą niecierpliwością szukał resztek jedzenia, które zawsze znajdował pod kuchennymi drzwiami. To tamten dom i letnia aura — pełna uniesień iluzoryczność — pomogły zmienić przyjaźń Richarda w bardziej zniewalający rodzaj miłości i w rzeczywistości były to te same elementy, które przywiodły Clarissę tutaj, do tej kuchni w Nowym Jorku, w której stoi na posadzce z włoskich łupków (niezbyt dobry wybór, jest zimna i łatwo się brudzi), obcina łodygi kwiatów i próbuje, z wysiłkiem i umiarkowanym powodzeniem, przestać przejmować się tym, że Oliver St. Ives — działacz i gwiazdor filmowy ze zrujnowaną karierą — nie zaprosił jej na obiad. To nie była zdrada, upierała się, tylko poszerzenie granic możliwości. Nie wymagała od Richarda wierności — uchowaj Boże! — i w żaden sposób nie zagarniała własności należącej do Louisa. Louis również tak uważał (lub przynajmniej nie przyznawał się, że jest inaczej, chociaż tego lata umyślnie czy przypadkiem tak często kaleczył się różnymi narzędziami i zacinał nożami kuchennymi, że nawet dwa razy trzeba go było zawieźć do miejscowego lekarza, by założył mu szwy). Było to w 1965 roku. Wypalona miłość mogła sprowokować jeszcze więcej podobnych sytuacji, przynajmniej wydawało się to bardzo prawdopodobne. Dlaczego nie kochać się ze wszystkimi, skoro się ich pragnie, a oni także pragną nas? Zatem Richard podtrzymywał związek z Louisem, a jednocześnie między nim a Clarissą rozwijało się uczucie i wszystko było w porządku, zwyczajnie w porządku. Nie o to chodzi, że seks i miłość były nieskomplikowane. Próby Clarissy zbliżenia się z Louisem całkowicie się nie powiodły. Nie był nią zainteresowany ani ona nim, mimo jego osławionej urody. Oboje kochali Richarda, oboje go pragnęli i taką więzią musieli się zadowolić. Nie wszyscy ludzie muszą stać się kochankami, a oni nie byli na tyle naiwni, by usilnie próbować zacieśniać swój związek, poza jedną porażką poniesioną w narkotycznym odurzeniu, w łóżku, które Louis miał przez resztę lata dzielić z Richardem w te noce, których Richard nie spędzał z Clarissą. Jakże często od tamtej chwili zastanawiała się, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby próbowała z nim zostać; gdyby odwzajemniła pocałunek Richarda, gdy stali na rogu ulic Bleecker i MacDougal, gdyby wyjechała z nim dokądkolwiek, gdyby nie kupiła paczki trociczek ani żakietu z alpaki z guzikami w kształcie różyczek. Czy nie odnaleźliby czegoś bardziej atrakcyjnego i niezwykłego niż to, co mają? Trudno przestać myśleć o tym, że przyszłość, ta odrzucona, mogłaby się dziać we Włoszech czy Francji, w przestronnych słonecznych pokojach i ogrodach, być wypełniona niewiernością i wielkimi bataliami; mogłaby też przynieść miłość, głęboką i trwałą, połączoną z przyjaźnią tak gorącą i szczerą, że towarzyszyłaby im do grobu, a może i dalej. Mogła, myśli, wejść w inny świat. Jej życie mogło być równie intensywne i pełne niebezpieczeństw jak to, które przedstawia się w literaturze. A może jednak nie, zastanawia się Clarissa. Oto, kim byłam. Oto, kim jestem — przyzwoitą kobietą z atrakcyjnym mieszkaniem, żyjącą w stabilnym i pełnym uczucia związku; kobietą, która wydaje przyjęcie. Kiedy wyruszysz zbyt daleko po miłość, myśli, odmawiasz sobie obywatelstwa w państwie, które stworzyłaś sama dla siebie. Kończy się tak, że pływasz od portu do portu. Nadal jednak pozostaje wrażenie zaprzepaszczonych możliwości. Być może nie istnieje nic, co mogłoby się równać wspomnieniu o wspólnej młodości. Może to jest takie proste. Clarissa kochała Richarda w czasie, gdy była jeszcze największą optymistką. Richard stał obok niej o zmroku przy stawie, w obciętych dżinsach i gumowych klapkach. Richard nazwał ją panią Dalloway i pocałowali się. Jego usta przywarły do jej warg; język (podniecający i tak bardzo znajomy, tego nigdy nie zapomni) nieśmiało torował sobie drogę, aż dotknęła go swoim. Pocałowali się, a potem razem spacerowali wokół stawu. Godzinę później zjedli kolację i wypili sporo wina. Egzemplarz The Golden Notebook, który był własnością Clarissy, leżał na odrapanym, białym stoliku nocnym w sypialni na poddaszu, w której nadal sypiała sama; w której Richard jeszcze nie zaczął spędzać co drugiej nocy. Wydawało się to początkiem szczęścia i Clarissa nadal jest czasami zaskoczona — choć od tamtego dnia minęło ponad trzydzieści lat — kiedy uświadamia sobie, że to było szczęście; że złożyły się na nie zaledwie: pocałunek i spacer, radość na myśl o wspólnej kolacji i książka. Kolacja poszła już w zapomnienie, Doris Lessing przyćmili inni pisarze; a nawet seks, gdy już z Richardem osiągnęli ten etap, był wprawdzie płomienny, lecz przy tym niezręczny, nie dający satysfakcji, raczej uprzejmy niż pełen namiętności. Tym, co żyje we wspomnieniach Clarissy od ponad trzydziestu lat, jest pocałunek o zmroku, na kawałku zdeptanej trawy i spacer wokół stawu, gdy komary krążyły w powietrzu, które z minuty na minutę stawało się coraz ciemniejsze. Ta niezwykła doskonałość jest nadal żywa; jest tak idealna po części z tego względu, że — jak się wtedy wydawało — obiecywała znacznie więcej. Teraz już wie: to była ta właśnie chwila. Nie było żadnej innej. Pani Brown Miała nadzieję, że tort będzie bardziej okazały. Stara się tym nie przejmować. To tylko tort, tłumaczy sobie. Tylko tort. Razem z Richiem pokryli go lukrem, potem ona, z poczuciem winy, wynalazła mu jakieś inne zajęcie na czas, kiedy miała wyciskać ze szprycy żółte różyczki wokół brzegu i białym lukrem robić napis „Dla Dana z okazji urodzin”. Chciała uniknąć bałaganu, który powstałby, gdyby synek uczestniczył w dekorowaniu tortu. Mimo to ostateczny efekt nie jest taki, jakiego się spodziewała, nie tak wyobrażała sobie ten tort. Dekoracja właściwie nie jest najgorsza, ale oczekiwała czegoś więcej. Myślała, że całość będzie znacznie bardziej godna uwagi, o wiele bardziej imponująca. Miała nadzieję (przyznaje się sama przed sobą), że tort będzie okazalszy, piękniejszy, bardziej zachwycający. Tymczasem ten, który zrobiła, wydaje się mały, nie w sensie fizycznym, takie sprawia ogólne wrażenie. Wygląda na zrobiony w domu, po amatorsku. Pociesza się, powtarzając sobie, że jest ładny. To ładny tort, każdemu będzie się podobał. Jego niedoskonałości (okruchy uwięzione w lukrze, ściśnięte „n” w imieniu „Dan”, które znalazło się zbyt blisko różyczki) są częścią jego uroku. Zmywa naczynia. Myśli o dalszej części dnia, którą ma jeszcze przed sobą. Pościeli łóżka, odkurzy dywany. Zapakuje prezenty, które kupiła dla męża: krawat i koszulę, droższe i bardziej eleganckie od tych, które sam sobie kupuje, szczotkę ze szczeciny dzika; małe, o cierpkim zapachu, skórzane etui z cążkami do paznokci, pilnikiem i pincetką. Będzie mógł je zabierać w podróże służbowe, w które czasem wypada mu jechać. Będzie się cieszył z tych wszystkich prezentów lub przynajmniej stwarzał takie wrażenie; zagwiżdże na widok drogiej koszuli i krawata i powie: „No, no! Patrzcie i podziwiajcie”. Odpakowując każdy prezent, pocałuje ją z entuzjazmem i powie, że to zbyt wiele, że nie powinna była, że on na to nie zasługuje. Dlaczego tak jest, zastanawia się Laura, że mogłaby podarować mu cokolwiek, naprawdę cokolwiek, a reakcja byłaby w zasadzie taka sama? Dlaczego on nie pragnie niczego poza tym, co już ma? Trudno zgłębić jego ambicje i powody do zadowolenia, jego miłość do pracy i domu. To jego zaleta, upomina się sama. To część jego uroku (nigdy nie użyłaby tego słowa w jego obecności, aczkolwiek w duchu myśli o nim jako o cudownym, cudownym mężczyźnie, ponieważ widywała go w najbardziej intymnych sytuacjach, z krzykiem budzącego się ze snu, siedzącego w wannie z unoszoną przez wodę, skurczoną męskością, wzruszająco niewinnego). To dobrze, powtarza sobie, wspaniale, że jej męża nie imają się efemeryczne nastroje, że jego szczęście zależy wyłącznie od tego, czy ona jest tutaj, w domu, czy żyje, myśląc o nim. Tort, który przygotowała, nie udał się, ale mimo to jest kochana. Jest kochana, myśli, mniej więcej w taki sam sposób, w jaki będą podziwiane prezenty, ponieważ zostały mu podarowane w dobrej intencji, ponieważ istnieją, ponieważ są częścią świata, w którym pragnie się tego, co się otrzymuje. Czego wobec tego chciałaby w zamian? Czy wolałaby, żeby pogardzano jej prezentami i drwiono z tortu? Oczywiście, że nie. Chce być kochana. Pragnie być dobrą matką, czytającą spokojnym głosem swojemu dziecku, chce być żoną, która potrafi pięknie nakryć stół. Nie chce, zdecydowanie nie, być dziwaczką, egzaltowaną, kapryśną istotą owładniętą szaleństwem, dąsającym się odludkiem, tolerowanym, lecz niekochanym. Virginia Woolf włożyła kamień do kieszeni płaszcza, weszła do wody i utopiła się. Laura nie pozwoli sobie na to, by zachorować. Pościeli łóżka, odkurzy, przygotuje urodzinową kolację. Nic nie będzie jej przeszkadzało. Ktoś puka do tylnych drzwi domu. Laura, myjąc ostatnie naczynia, przez przezroczyste, białe zasłonki widzi rozmyty kształt sylwetki Kitty, niewyraźną, ciemnoblond aureolę włosów, jej wyblakłą, różową twarz. Z trudem przełyka ślinę, czując w gardle ostry skurcz niepokoju, narastającego uczucia paniki. Za chwilę odwiedzi ją Kitty, a ona jest nie uczesana, jeszcze ma na sobie podomkę. Nazbyt jawnie wygląda na kobietę strapioną. Chce podbiec do drzwi i jednocześnie trwać w bezruchu przy zlewozmywaku, aż Kitty zrezygnuje i odejdzie. Mogłaby właściwie tak zrobić, stać nieruchomo, wstrzymując oddech (czy Kitty widzi coś z zewnątrz, czy dowiedziałaby się?), lecz jest jeszcze Richie, świadek całego zdarzenia, który wbiega właśnie do kuchni z czerwoną plastikową ciężarówką w rączkach, wołając trochę z radością, a trochę z niepokojem, że ktoś puka do drzwi. Laura wyciera ręce ściereczką w czerwone koguty i otwiera drzwi. To tylko Kitty, tłumaczy sobie. To tylko jej przyjaciółka, która mieszka dwa domy dalej; ludzie tak właśnie postępują, wpadają z wizytą i są przyjmowani, nie ma to żadnego związku z twoimi włosami ani podomką. Nie ma także nic wspólnego z tortem. — Cześć, Kitty — wita ją Laura. — Przeszkadzam ci w czymś? — pyta Kitty. — Oczywiście, że nie, wejdź. Kitty wchodzi do środka, wnosząc ze sobą powiew czystości i domowej filozofii, cały zestaw wylewnych, nerwowych gestów. Jest atrakcyjną, dobrze zbudowaną, trochę zbyt pulchną kobietą o dużej głowie, kilka lat młodszą od Laury (wydaje się, że nagle każdy jest przynajmniej trochę młodszy od niej). Kitty ma małe oczy i delikatny nos idealnie pośrodku okrągłej twarzy. W szkole była jedną z kilku narzucających swoje zdanie, agresywnych, lecz niezbyt ładnych dziewcząt, które całą swą pewność siebie zawdzięczały zamożności i postawnym sylwetkom; które obstawały przy swoim i nalegały, by obowiązujące kanony atrakcyjności zostały zmodyfikowane na tyle, by one się w nich mieściły. Kitty i jej przyjaciółki — silne, wytrwałe, energiczne i zdecydowane, wielkoduszne, zdolne do największej lojalności i daleko posuniętej brutalności — królowały na różnych imprezach, były najbardziej aktywne wśród dziewcząt kibicujących na meczach, grały główne role w szkolnych przedstawieniach. — Musisz mi pomóc — oznajmia Kitty. — Oczywiście — mówi Laura. — Usiądziesz na chwilę? — Mhm. — Kitty siada przy kuchennym stole. Rzuca przyjacielskie, nieco lekceważące „cześć” małemu chłopcu, który podejrzliwie, a nawet z wrogością (po co ona przyszła?) przygląda się jej ze stosunkowo bezpiecznej odległości, stojąc przy piecu. Kitty, która nie ma jeszcze własnych dzieci (ludzie już zaczynają się zastanawiać dlaczego), nie próbuje przypodobać się cudzym. Mogą do niej podejść, jeśli chcą, lecz ona sama się do nich nie zbliży. — Mam świeżo zaparzoną kawę, napijesz się? — proponuje Laura. — Chętnie. Podaje Kitty filiżankę kawy, sobie też nalewa. Z niepokojem spogląda na tort, żałując, że nie może go ukryć. W lukrze utkwiły okruchy. Litera „n” w imieniu Dana jest przyciśnięta do różyczki. — Och, patrzcie, patrzcie, upiekłaś tort — mówi Kitty, wodząc oczami za wzrokiem Laury. — Dziś są urodziny Dana. Kitty wstaje, podchodzi do Laury i staje obok niej. Ma na sobie białą bluzkę z krótkimi rękawami, zielone szorty w kratę i sandały ze słomkowej plecionki, które cicho skrzypią przy każdym jej kroku. — No, no — mówi Kitty. — To pierwsze moje próby — wyjaśnia Laura. — Pisanie lukrem jest trudniejsze, niż myślisz. Wierzy w to, że jest osobą, która się niczym nie przejmuje, jest radosna i uroczo beztroska. Dlaczego najpierw zrobiła różyczki, skoro każdy głupi wie, że należało zacząć od napisu? Sięga po papierosa. Jest osobą, która pali z rana, pija kawę, która opiekuje się rodziną, ma za przyjaciółkę Kitty i nie dba o to, że jej tortom daleko do ideału. Zapala papierosa. — Ładny — chwali Kitty i gasi samozadowolenie Laury jak dopiero co zapalonego papierosa. Tort jest ładny, powiedziała jej Kitty, tak jak ładny może być obrazek namalowany przez małe dziecko. Jest słodki i wzruszający w swej płynącej z głębi serca, nie dającej się ukryć rozbieżności między ambicją a umiejętnościami. Laura rozumie: istnieją tylko dwie ewentualności. Można albo coś umieć, albo się nie przejmować. Można własnoręcznie upiec tort, który będzie arcydziełem, jeśli nie — oświadczyć, że nie ma się pojęcia o pieczeniu, nalać sobie kolejną filiżankę kawy i zamówić tort w cukierni. Laura jest jak artystka ludowa, która próbowała i poniosła klęskę publicznie. Wyprodukowała ładną rzecz, a miała nadzieję (to żenujące, lecz prawdziwe), że powstanie wyjątkowo piękna. — Kiedy są urodziny Raya? — pyta, ponieważ czuje, że musi się odezwać. — We wrześniu — odpowiada Kitty. Znów siada przy stole. Cóż więcej można powiedzieć na temat tortu? Laura idzie za nią z filiżankami z kawą. Kitty potrzebuje przyjaciół (pryncypialny, lecz nieco szokujący sposób bycia jej męża nie jest szczególnie dobrze przyjmowany w większym towarzystwie i pozostaje jeszcze kwestia ich przedłużającego się okresu bezdzietności), więc Laura jest osobą, którą odwiedza, którą prosi o przysługę. Jednak obie wiedzą, jakie bezlitosne afronty Kitty robiłaby jej w liceum, gdyby były w tym samym wieku. W innej sytuacji, całkowicie odmiennej od tej, w której się znalazły — ze wszystkimi jej niespodziankami i przewrotną logiką zdarzeń — byłyby dla siebie wrogami, tymczasem Laura jest teraz żoną cieszącego się szacunkiem mężczyzny, bohatera wojennego, który chodził do maturalnej klasy razem z Kitty, i weszła do arystokratycznych kręgów w taki sam sposób, jak skromna i niezbyt już młoda niemiecka księżniczka mogłaby nagle znaleźć się na tronie u boku króla Anglii. Zaskakuje ją, czasami nawet przeraża to, że bardzo się cieszy z przyjaźni Kitty. Kitty jest nieoceniona, tak samo jak mąż Laury jest cudowny. Złocisty spokój Kitty, swobodna atmosfera, którą wnosi do pokoju, przypominają aurę, jaka otacza gwiazdy filmowe. Ma w sobie niezwykłość gwiazdy filmowej, jej nie pozbawione skaz, nieprzystępne piękno. Tak jak gwiazda filmowa wydaje się jednocześnie zwyczajna i wyniesiona na wyżyny, niczym Olivia de Havilland czy Barbara Stanwyck. Cieszy się niemal powszechną popularnością. — Jak się miewa Ray? — pyta Laura, stawiając przed Kitty filiżankę. — Dawno go nie widziałam. Ray jest dla Laury szansą na osiągnięcie równowagi między nią a Kitty, na zaoferowanie przyjaciółce współczucia. Ray nie jest powodem do zakłopotania, mówiąc ściślej, właściwie nie jest całkowitą porażką, lecz w pewien sposób jest dla Kitty tortem Laury, tyle że większym. Był chłopakiem Kitty już w szkole średniej. Grał jako środkowy w szkolnej drużynie koszykówki na Uniwersytecie Południowokalifornijskim, szło mu zupełnie nieźle, choć bez spektakularnych sukcesów. Spędził siedem miesięcy jako jeniec wojenny na Filipinach. Obecnie jest jakimś tajemniczym urzędnikiem w Wydziale do Spraw Zasobów Wodnych i Energetyki i już, mając trzydzieści lat, zaczyna być przykładem, jak heroiczni młodzieńcy małymi kroczkami, bez wyraźnych powodów mogą przejść metamorfozę i stać się oportunistami w średnim wieku. Ray jest mężczyzną godnym zaufania, włosy ma ostrzyżone na jeża, jest krótkowidzem; ma w sobie nadmiar płynów ustrojowych. Obficie się poci, a gdy długo mówi, w kącikach ust tworzą mu się pęcherzyki śliny. Laura wyobraża sobie (nie można sobie tego nie wyobrażać), że kiedy kochają się z Kitty, on pewnie tryska fontanną, której nie da się porównać do skromnej strużki jej męża. Dlaczego więc do tej pory nie mają dzieci? — Dobrze — odpowiada Kitty. — Jak to Ray. Zawsze taki sam. — Dan także jest taki sam — uprzejmie, z wyczuciem podchwytuje Laura. — Nasi mężczyźni są wyjątkowi, prawda? Myśli o prezentach, które kupiła mężowi; prezentach, które on doceni, będzie się z nich cieszył, choć ich wcale nie pragnie. Dlaczego wyszła za niego za mąż? Zrobiła to z miłości. Wyszła za niego także z poczucia winy; ze strachu, że zostanie sama; z patriotyzmu. Był zbyt dobry, zbyt miły, zbyt poważny, zbyt słodko pachniał, by go nie poślubić. Tyle się nacierpiał. Pragnął jej. Dotyka swego brzucha. — Masz absolutną rację — mówi Kitty. — Czy nigdy się nie zastanawiasz, co nimi powoduje? Chodzi mi o to, że Dan jest jak buldożer. Chyba nie ma takiej rzeczy, która by mu przeszkadzała. Kitty demonstracyjnie wzrusza ramionami, przewraca oczami. W tej chwili ona i Laura mogłyby być dziewczynami z liceum, najlepszymi przyjaciółkami narzekającymi na swoich chłopaków, których miejsce wkrótce zajmą inni. Laura chciałaby zadać Kitty pytanie, którego właściwie nie potrafi sformułować. W tym pytaniu ukryty jest pewien podstęp, a jeszcze głębiej — błyskotliwa maestria. Chciałaby dowiedzieć się, czy Kitty nie czuje się inną, niezwykłą kobietą, silną, pełną wewnętrznych sprzeczności; czy nie ma takiej natury, jaka podobno jest właściwa artystom, pełnej wizji, pasji, zmysłu tworzenia... czego? Tego wszystkiego. Tej kuchni, tego tortu urodzinowego, tej rozmowy. Tego świata przywróconego do życia. — Musimy się razem spotkać. Nie widzieliśmy się całe wieki. — Dobra kawa — Kitty zmienia temat, pociągając łyk z filiżanki. — Jaką kupujesz? — Nie wiem. Nie, oczywiście, że wiem. Folgers. A ty? — Maxwell House. Też jest dobra. — Mhm. — Zastanawiam się, czy nie zmienić jej na inną, choć właściwie nie mam pojęcia po co. — Tak. To jest Folgers. — Zupełnie dobra, naprawdę. Kitty zagląda do swojej filiżanki ze starannie udawanym, nienaturalnym zainteresowaniem. Przez chwilę wydaje się zwykłą kobietą siedzącą przy kuchennym stole. Jej magiczny czar rozpływa się; można z łatwością wyobrazić sobie, jak będzie wyglądała, mając pięćdziesiąt lat: tęga, pozbawiona kobiecości, twarda jak skóra, z grymasem niezadowolenia na twarzy; będzie z ironią wyrażała się o swoim małżeństwie, będzie jedną z tych kobiet, o których się mówi: „Wiesz, kiedyś była całkiem ładna”. Świat z wolna, niepostrzeżenie zaczyna już zostawiać ją w tyle. Laura gasi papierosa, zastanawia się, czy nie zapalić następnego, ale rezygnuje. Z łatwością robi dobrą kawę; troskliwie opiekuje się mężem i dzieckiem; mieszka w domu, w którym nikomu niczego nie brakuje, nikt nie jest nikomu nic dłużny, nikt nie cierpi. Jest w ciąży z drugim dzieckiem. Jakie to ma znaczenie, że nie jest urzekająca i daleko jej do wzoru gospodyni domowej z kwalifikacjami? — No więc — zwraca się do Kitty. Jest zaskoczona dźwiękiem swego głosu, który brzmi twardo jak stal. — No więc — powtarza Kitty. — W czym rzecz? Masz jakiś problem? Kitty siedzi bez ruchu, nie patrzy ani na Laurę, ani w przestrzeń. Zbiera się w sobie. Siedzi w taki sposób, jak gdyby znajdowała się w pociągu, w przedziale z nieznajomymi. — Na kilka dni muszę iść do szpitala — odzywa się po chwili. — Co się stało? — Jeszcze nie wiadomo. Mam jakąś narośl. — O Jezu. — W środku, rozumiesz. Mam to wewnątrz. — Nie rozumiem. — W macicy. Mają zajrzeć do środka i zbadać. — Kiedy? — Dziś po południu. Doktor Rich powiedział, że im wcześniej, tym lepiej. Chciałam cię prosić, żebyś w tym czasie karmiła naszego psa. — Oczywiście. Ale co konkretnie powiedział lekarz? — Tylko tyle, że tam coś jest i muszą zbadać, co to takiego. Prawdopodobnie w tym tkwi przyczyna problemów z zajściem w ciążę. — Ach tak — mówi Laura — może uda się ją usunąć. — Powiedział, że muszą zobaczyć, że nie ma powodu do niepokoju, że nie ma żadnych obaw, ale muszą sprawdzić. Laura obserwuje Kitty, która się nie porusza, nic nie mówi, nie płacze. — Wszystko będzie dobrze — pociesza ją. — Tak, na pewno tak. Wcale się nie martwię. Po co miałabym się martwić? Laurę przepełnia smutek i tkliwość. Oto siedzi przed nią wszechmocna Kitty, uosobienie radości życia, chora i przerażona. Oto ładny złoty zegarek Kitty; oto rychłe rozwikłanie tajemnicy jej życia. Laura, podobnie jak większość znajomych, zawsze sądziła, że to Ray ma jakieś problemy, Ray ze swą tajemniczą pracą w urzędzie miejskim, pęcherzykami śliny, muszkami, burbonem. Do tej pory Kitty wydawała się postacią o świetlanej i tragicznej godności — kobietą stojącą u boku swego mężczyzny. Niejeden z tych mężczyzn już nie jest tym, kim był dawniej (nikt nie lubi o tym mówić); tak wiele kobiet znosi bez słowa skargi kaprysy lub długie chwile milczenia, napady depresji, pijaństwo. Kitty wydawała się bohaterska. Jednak w końcu okazało się, że problem tkwi w Kitty, mimo wszystko Laura wie lub przeczuwa, że jednak jest się czym martwić. Widzi, że Kitty i Raya, ich schludny domek, nawiedziło nieszczęście; już do połowy ich pochłonęło. Kitty może nie stać się zażywną, twardą jak podeszwa pięćdziesięciolatką. — Podejdź tu do mnie — mówi Laura, jak gdyby zwracała się do swojego dziecka i tak jakby Kitty była jej dzieckiem, nie czeka, aż tamta jej posłucha, lecz sama zbliża się do niej. Kładzie ręce na ramionach Kitty i po krótkiej chwili wahania pochyla się tak nisko, że prawie przyklęka. Uświadamia sobie, jaka Kitty jest duża, jaka wysoka. Bierze ją w objęcia. Kitty nie wie, jak ma się zachować, lecz w końcu pozwala się objąć. Poddaje się. Nie płacze. Laura wyczuwa rezygnację; czuje, że Kitty się poddała. Myśli, że podobnego uczucia doświadczają mężczyźni, trzymając w ramionach kobietę. Kitty obejmuje Laurę w pasie. Laurę przepełnia tkliwość. Ma w swych rękach strach i odwagę Kitty, jej chorobę. Oto jej piersi. Oto jej mocne serce trzeźwej realistki, które bije pod nimi; oto rozmyte światła jej istnienia — ciemnoróżowe, czerwonozłociste, migoczące, zmienne; światła, które skupiają się i rozpraszają; oto głębia duszy Kitty, nienaruszalna kwintesencja natury, o której marzy mężczyzna (że też akurat jest to Ray!), do której tęskni, której tak desperacko szuka w nocy. Oto ona w pełnym blasku dnia, w ramionach Laury. Nie mając przedtem takiego zamiaru, bez wcześniejszego postanowienia, Laura przeciągle całuje Kitty w czoło. Wypełnia ją zapach perfum Kitty i wyraźnie czuje dotyk jej kędzierzawych, ciemnoblond włosów. — Nic mi nie jest — szepcze Kitty. — Naprawdę. — Wiem, że nie — mówi Laura. — Martwię się tylko o Raya. On nie najlepiej to wszystko znosi, nie potrafi sobie poradzić z tą sytuacją. — Przez chwilę nie myśl o Rayu — uspokaja ją Laura. — Na jakiś czas zapomnij o nim. Kitty, przytulona do piersi Laury, przytakuje ruchem głowy. Wydaje się, że zostało zadane milczące pytanie i taka sama, milcząca, była odpowiedź. Obie są dotknięte cierpieniem i obdarzone błogosławieństwem, mają wiele wspólnych sekretów, zmagają się z każdym dniem. Zarówno jedna, jak i druga wciela się w jakąś rolę. Są znużone, wzięły na swoje barki przeogromną pracę. Kitty unosi twarz, ich usta się spotykają. Obie zdają sobie sprawę z tego, co robią. Dotykają się ustami, ale właściwie się nie całują. Kitty odsuwa się pierwsza. — Jesteś wspaniała — mówi Kitty. Laura uwalnia ją z uścisku. Cofa się o krok. Posunęła się za daleko, obie posunęły się zbyt daleko, lecz to Kitty wycofała się pierwsza. To strach Kitty na krótko stał się dla Laury siłą, która pchała ją do przodu, sprawił, że postąpiła dziwnie, rozpaczliwie. Laura jest czarnookim drapieżcą. Laura jest obcą osobą, cudzoziemką, której nie można wierzyć. Obie kobiety wiedzą, że tak jest, choć o tym nie mówią. Laura spogląda na Richiego. Nadal trzyma czerwoną ciężarówkę. Nadal obserwuje. — Nie martw się, proszę — Laura zwraca się do Kitty. — Będzie dobrze. Kitty stoi, pełna gracji, spokojna. — Wiesz, jak go karmić, prawda? Daj mu pół puszki wieczorem i od czasu do czasu sprawdzaj, czy ma wodę. Rano Ray da mu jeść. — Czy Ray odwiezie cię do szpitala? — Mhm. — Nie martw się, wszystkim się zajmę. — Dziękuję. Kitty rozgląda się dookoła wzrokiem wyrażającym niechętną aprobatę, jak gdyby zadecydowała ostatecznie — wiedząc, że prawdopodobnie popełnia błąd — kupić ten dom i zobaczyć, co się da w nim poprawić. — Pa — mówi. — Zadzwonię do ciebie jutro do szpitala. — Dobrze. Z niechętnym uśmiechem, z lekko zaciśniętymi ustami, Kitty odwraca się i wychodzi. Laura staje twarzą w twarz ze swoim małym synkiem, który patrzy na nią z niepokojem, podejrzliwie, a jednocześnie z adoracją. A ona jest przede wszystkim zmęczona; najbardziej ze wszystkiego pragnie teraz wrócić do łóżka, do swojej książki. Świat, ten świat nagle wydaje się odrętwiały i karłowaty, nie daje się z niczym porównać. Jest w nim skwar równomiernie ogarniający drzewa i ulice, jest w nim rząd sklepów, który tutaj, w tej okolicy określa się mianem śródmieścia. Jest także wielki sklep samoobsługowy i drogeria, pralnia chemiczna, salon piękności, sklep papierniczy i z artykułami gospodarstwa domowego. Jest jednopiętrowa, zdobiona stiukami biblioteka z gazetami rozpiętymi na drewnianych drążkach i półkami pełnymi drzemiących książek. ...Życie. Londyn. Ta chwila w czerwcu. Laura prowadzi syna z powrotem do salonu, ponownie wprowadza go do królestwa kolorowych, drewnianych klocków. Gdy zajął się już zabawą, wraca do kuchni, bez wahania bierze tort i ze szklanej patery zsuwa go wprost do kubła na śmieci. Tort wpada do pojemnika, robiąc niespodziewanie dużo hałasu; żółta różyczka rozmazuje się na wklęsłej ściance wiadra. Laura natychmiast odczuwa ulgę, jak gdyby ktoś rozluźnił stalowe linki oplatające jej klatkę piersiową. Może zacząć od nowa. Zegar na ścianie pokazuje dopiero wpół do jedenastej. Ma mnóstwo czasu na zrobienie nowego tortu. Tym razem nie pozwoli okruchem dostać się do lukru. Tym razem najpierw napisze litery wykałaczką, żeby znalazły się dokładnie pośrodku tortu, a róże zrobi dopiero na samym końcu. Pani Woolf Virginia robi korektę tekstu z Leonardem i Ralphem, kiedy wchodzi Lottie i oznajmia, że właśnie przyjechała pani Bell z dziećmi. — To niemożliwe — dziwi się Virginia. — Jeszcze nie ma wpół do trzeciej. Mieli przyjechać o czwartej. — Już tu są, pszę pani — powtarza Lottie swoim nieco drętwym głosem. — Pani Bell poszła prosto do salonu. Marjorie spogląda znad paczki książek, którą owija szpagatem (w przeciwieństwie do Ralpha posłusznie wiąże paczki i segreguje czcionki, co jest z jednej strony pożądane, z drugiej często stanowi powód do niezadowolenia). — Już jest wpół do trzeciej? — pyta Marjorie. — Miałam nadzieję, że do tej pory skończę to pakowanie. Virginia próbuje się nie skrzywić, przynajmniej w widoczny sposób, na dźwięk głosu Marjorie. — Nie mogę przerwać pracy — mówi Leonard oschłym tonem, zwracając się do Virginii. — Wyjdę stąd na chwilę o czwartej, jeśli Vanessa zdecyduje się zostać tak długo, dopiero wtedy jej się pokażę. — Nie martw się, zajmę się Vanessa — uspokaja go Virginia, a wstając, uświadamia sobie, że ma na sobie domową sukienkę i nieład na głowie. To tylko moja siostra, myśli; jednak po tak długim czasie, po tym wszystkim, co się zdarzyło, chce wzbudzić w Vanessie zdumienie, może także podziw. Chce, żeby siostra pomyślała: „Ta koza jeszcze zupełnie nieźle wygląda”. Virginia wygląda niezbyt korzystnie i niewiele może na to poradzić, lecz do czwartej zdążyłaby przynajmniej poprawić fryzurę i zmienić sukienkę. Idzie za Lottie po schodach na górę i przechodząc obok owalnego lustra, które wisi w hallu, przez chwilę ma chęć spojrzeć na swoje odbicie. Nie może się jednak na to zdobyć. Prostuje ramiona i wchodzi do salonu. Vanessa będzie jej lustrem, jak zawsze. Vanessa jest jej przystanią, kawałkiem zielonego brzegu, na którym pszczoły brzęczą wśród winorośli. Niewinnie całuje Vanessę w usta. — Kochanie — mówi Virginia, biorąc siostrę w ramiona. — Jeśli powiem ci, jak jestem zachwycona, widząc cię teraz, na pewno wyobrazisz sobie, jak byłabym wniebowzięta, gdybyś przyjechała o godzinie, o której się ciebie spodziewaliśmy. Vanessa śmieje się. Ma gładką twarz, lśniącą, intensywnie zaróżowioną cerę. Chociaż jest o trzy lata starsza, wygląda młodziej od Virginii i obie o tym wiedzą. O ile urodę Virginii można porównać do surowych, spękanych fresków Giotta, o tyle Vanessa przypomina raczej postać wykutą w różowawym marmurze przez zdolnego, lecz pośledniej klasy artystę późnego baroku. Jest wyraźnie zmysłowa, a przy tym ze swymi falującymi wypukłościami i krągłościami ma urok dekoracyjnej rzeźby. Sposób, w jaki została uchwycona jej twarz i cała sylwetka — z uczuciem, może odrobiną sentymentalizmu — jest próbą oddania bogatych kobiecych kształtów, podarowanych z tak niezwykłą hojnością, że całą jej postać można umieścić wśród nieziemskich istot. — Wybacz — mówi Vanessa. — Ale załatwiliśmy sprawy w Londynie wcześniej, niż się spodziewałam, i nie pozostawałoby nam nic innego, jak tylko jeździć do czwartej wokół Richmond. — Co zrobiłaś z dziećmi? — pyta Virginia. — Poszły do ogrodu. Quentin znalazł na drodze zdychającego ptaka, chyba są przekonani, że jego miejsce jest w ogrodzie. — Wobec tego ich stara ciotka Virginia nie jest godną uwagi konkurencją, jestem tego pewna. Wyjdziemy do nich? Gdy wychodzą z domu, Vanessa ujmuje dłoń Virginii tak, jak gdyby wzięła za rękę jedno ze swych dzieci. Irytująca, ale i sprawiająca radość jest ta pewność siebie Vanessy — uważa, że może przyjechać półtorej godziny wcześniej, niż została zaproszona; i oto jest, ona sama, a to jej ręka. Szkoda tylko, że Virginia nie miała czasu, żeby zrobić coś z włosami. — Wysłałam Nelly do Londynu po kandyzowany imbir na podwieczorek. Można się go spodziewać za mniej więcej godzinę wraz z krwawym potem Nelly. — Nelly nie ma wyboru, musi się podporządkować — odpowiada Vanessa. O właśnie, myśli Virginia, i na tym koniec, to ten ton, w którym brzmi surowość, a zarazem miłość bliźniego — tak należy się zwracać do służących i do sióstr. Na tym polega cała sztuka, w tej, jak i we wszystkich innych okolicznościach, a to, czego można nauczyć się od Vanessy, przejawia się w pozornie łatwych gestach. Przyjeżdża za wcześnie lub za późno, oświadczając beztrosko wszem i wobec, że nie można nic na to poradzić. Podsuwa dłoń z matczyną troskliwością. Mówi: „Nelly musi się podporządkować”; w ten sposób odpuszcza się winy służącej, tak jak i jej pani. W ogrodzie dzieci Vanessy klęczą w kółku na trawie, obok krzewów róż. Jakże zdumiewający jest ich widok: trzy istoty, kompletnie ubrane, wyczarowane nie wiadomo skąd. W jednej chwili istnieją dwie młode siostry przytulone do siebie, pierś przy piersi, z ustami złożonymi do pocałunku, a już po kilku sekundach wydaje się, że są to dwie zamężne kobiety w średnim wieku, które stoją ramię w ramię na niewielkim skrawku trawnika, mając przed sobą grupkę dzieci (dzieci Vanessy, tylko Vanessy rzecz jasna; nie ma wśród nich potomstwa Virginii i nigdy nie będzie). Oto poważny, przystojny Julian; obok niego rumiany Quentin trzymający ptaka (drozda) w czerwonawych dłoniach; a to mała Angelica, która przykucnęła w pewnej odległości od braci, przestraszona, zafascynowana tą garstką szarych piórek. Kilka lat temu, kiedy Julian był jeszcze niemowlęciem, a Virginia i Vanessa wybierały imiona dla dzieci i dla postaci z książek, Virginia zaproponowała, żeby Vanessa dała swojej przyszłej córce imię Clarissa. — Cześć, skrzaty — woła Virginia. — Znaleźliśmy ptaszka — oznajmia Angelica. — Jest chory. — Rozumiem — odpowiada Virginia. — On żyje — mówi Quentin z powagą erudyty. — Sądzę, że zdołamy go uratować. Vanessa ściska dłoń Virginii. Och, myśli Virginia, tuż przed herbatą mamy śmierć. Co właściwie mówi się wtedy do dzieci czy do kogokolwiek innego? — Możemy go tylko wygodnie ułożyć — mówi Vanessa. — Ale nadszedł już czas na ptaszka, tego nie możemy zmienić. Zaledwie tyle, krawcowa obcina nitkę. Tylko tyle, dzieci, ani mniej, ani więcej. Vanessa nie rani swych dzieci, lecz także ich nie okłamuje, nawet z litości. — Powinniśmy przygotować mu pudełko — odzywa się Quentin — i zanieść go do domu. — To nie jest dobry pomysł — powstrzymuje go Vanessa. — Ptaszek jest dziki, chciałby umrzeć na dworze. — Będziemy mieli pogrzeb — inteligentnie wtrąca Angelica. — Ja zaśpiewam. — On jeszcze żyje — ucina ostro Quentin. Niech cię Bóg błogosławi, Quentinie, myśli Virginia. Czy to ty pewnego dnia będziesz mnie trzymał za rękę, jako świadek mojego ostatniego tchnienia, gdy inni w tym czasie będą w tajemnicy przygotowywali mowy, które wygłoszą w czasie żałobnej ceremonii? — Trzeba mu zrobić legowisko z trawy — mówi Julian. — Angie, możesz narwać trawy? — Tak, Julianie — posłusznie godzi się Angelica i zaczyna rwać trawę garściami. Julian, ach Julian. Czy istniał kiedykolwiek bardziej przekonywający dowód na bezwzględną niesprawiedliwość natury niż Julian, piętnastoletni, najstarszy syn Vanessy? Julian jest prostoduszny, silny, wdzięcznie muskularny, emanuje dostojeństwem; w jego silnej budowie jest tyle gracji, tyle naturalnej urody rasowych koni, że odnosi się wrażenie, jak gdyby człowiek był kwintesencją piękna, a nie jedynie mutacją wzorcowego modelu. Quentin (Boże, pobłogosław mu) z uwagi na swój intelekt i zgryźliwość mógłby, już w wieku trzynastu lat, zostać grubym, rumianym pułkownikiem królewskiej kawalerii, a u Angeliki, zaledwie pięcioletniej dziewczynki, o idealnie proporcjonalnych kształtach, widać już oznaki niespokojnej, misternej, mlecznobiałej urody, która na pewno nie przetrwa dłużej niż jej młodość. Julian, pierworodny, staje się, w sposób tak oczywisty i łatwy, bohaterem sagi rodzinnej, depozytariuszem największych nadziei. Któż mógłby winić Vanessę za to, że go faworyzuje? — Może nazrywamy trochę róż? — proponuje Virginia Angelice. — Tak — odpowiada dziewczynka zajęta rwaniem trawy. — Żółtych. Przed pójściem z Angelica do rosarium Virginia stoi jeszcze przez chwilę, trzymając się z Vanessą za ręce, przyglądając się jej dzieciom, jakby były basenem z wodą, w którym mogłaby się zanurzyć lub nie. To, myśli Virginia, jest prawdziwe osiągnięcie, ono będzie nadal żywe, gdy już pozornie błyskotliwe eksperymenty pisarskie zostaną zapakowane razem ze starymi zdjęciami i balowymi sukniami, talerzykami z porcelany, na których babcia namalowała przez siebie wymyślone pejzaże naznaczone tęsknotą. Uwalnia dłoń i idzie do ogrodu, gdzie przyklęka obok Angeliki i pomaga jej przygotować legowisko, na którym umrze drozd. Quentin i Julian stoją w pobliżu, lecz najwyraźniej Angelica jest najbardziej zaangażowaną uczestniczką ceremonii pogrzebowej, osobą, której decyzje w sprawie dekoracji i formy obrządku muszą być respektowane. W pewnym sensie Angelica jest tu wdową. — Zaczynamy — zachęca Virginia i wspólnie z Angelica układają z trawy kopczyk z niewielkim wgłębieniem. — Myślę, że teraz powinno jej być wygodnie. — To jest ona? — pyta Angelica. — Tak, samiczki są większe i mają trochę bardziej brązowe piórka. — Czy ona złożyła jajka? — Nie wiemy — odpowiada z wahaniem Virginia. — Trudno powiedzieć, naprawdę tego nie wiemy. — Kiedy umrze, poszukam, może znajdę jej jajka. — Jak chcesz. Jej gniazdo powinno być gdzieś pod okapem. — Znajdę je — zapewnia Angelica — ogrzeję, żeby się wylęgły małe ptaszki. — Będziesz sama na nich siedzieć? — pyta Quentin, śmiejąc się. — Nie, głuptasie, ogrzeję i się wylęgną. — Aha — mówi Quentin, a Virginia, nawet na nich nie patrząc, wie, że on i Julian śmieją się po cichu z Angeliki i być może, siłą rzeczy, także z niej. Nawet teraz, w dzisiejszych czasach, mężczyźni nadal trzymają śmierć w swoich wszechwładnych dłoniach i pobłażliwie śmieją się z kobiet, które mówią o wskrzeszeniu, magiczną siłą woli, drobinek poczętego życia porzuconego wśród natury. — No dobrze — odzywa się Virginia. — Wszystko jest przygotowane do złożenia ciała. — Nie — protestuje Angelica. — Jeszcze róże. — Racja — odpowiada Virginia. Już chce powiedzieć, że ptaka należy ułożyć najpierw, a dopiero potem róże wokół jego ciała. Właśnie taka jest prawidłowa kolejność. Można by się spierać, myśli, z pięcioletnią dziewczynką w tego rodzaju kwestiach, toczyć z nią dyskusje, gdyby nie obecność Vanessy oraz chłopców. Angelica bierze jedną z żółtych róż, które razem zerwały, i umieszcza ją ostrożnie po jednej stronie kopczyka z trawy. Układa jeszcze jedną i jeszcze jedną, aż powstaje nierówny wianuszek z różanych pąków, kolczastych łodyg i liści. — Teraz jest ładnie — cieszy się i, co najdziwniejsze, jest ładnie. Virginia patrzy na skromny wianek z kolców i kwiatów z zupełnie nieoczekiwaną przyjemnością; takie naturalne śmiertelne łoże. Sama chciałaby na nim spocząć. — Położymy ją teraz tutaj? — pyta cicho Angelicę. Virginia pochyla się ku dziewczynce, jakby miały wspólny sekret. Przyciąga je do siebie jakaś siła, poczucie więzi, ani matczynej, ani erotycznej, zawierającej jednak w sobie elementy jednej i drugiej. Istnieje między nimi porozumienie, zbyt głębokie, by wyrazić je słowami. Virginia odczuwa je tak realnie, jak jej skóra odbiera zmiany temperatury powietrza, lecz gdy przygląda się uważnie twarzy Angeliki, w jej jasnych rozbieganych oczach dostrzega narastające znużenie tą zabawą. Ułożyła kompozycję z trawy i róż, a teraz chce jak najszybciej wyprawić ptaka na tamten świat i udać się na poszukiwanie jego gniazda. — Tak — mówi Angelica. Ma pięć lat, a już potrafi udawać poważne, entuzjastyczne zaangażowanie w realizację zadania, które akurat tego wymaga, podczas gdy naprawdę pragnie tylko tego, żeby wszyscy podziwiali jej dzieło, a potem zostawili ją w spokoju. Quentin, z ptakiem w dłoniach, przyklęka i delikatnie, niezwykle delikatnie, układa go na trawie. Och, gdyby tak mężczyźni byli nieokrzesanymi bestiami, a kobiety aniołami, gdyby to było takie proste. Virginia myśli teraz o Leonardzie, który ze zmarszczonym czołem siedzi nad korektą, bez reszty pochłonięty wyszukiwaniem błędów, nie tylko tych, które powstały w trakcie składu, lecz także najdrobniejszych oznak miernoty, której są konsekwencją. Myśli także o Julianie, który ubiegłego lata, z rękawami podwiniętymi do łokci, wiosłował przez rzekę Ouse, i o tym, jak wydawało się, że tego właśnie dnia przestał być dzieckiem, a stał się mężczyzną. Gdy Quentin odsuwa dłonie, Virginia widzi, że ptak leży na trawie bez ruchu, ma skrzydła przyciśnięte do ciała. Wie, że już zdechł w dłoniach Quentina. Wydaje się, że chciał się zwinąć w jak najmniejszy kłębuszek. Jego oko, przypominające czarny paciorek, jest otwarte, a szare łapki, większe niż można się było spodziewać, skrzyżowały się, zaczepiając jedna o drugą. Vanessa zbliża się do nich, staje za plecami Virginii. — Zostawmy ją teraz wszyscy — mówi. — Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Angelica i Quentin chętnie się rozbiegają. Angelica zaczyna chodzić wokół domu, zaglądając pod okap dachu. Quentin wyciera ręce w sweter i wchodzi do domu, żeby się umyć. (Czyżby wierzył, że ptak pozostawił na jego dłoniach piętno śmierci? Czyżby wierzył, że dobre angielskie mydło i ręczniki ciotki Virginii zdołają je usunąć?) Julian zostaje z Vanessą i Virginią, nadal stoją nad drobnymi zwłokami. — Angie była tak podekscytowana myślą o gnieździe, że zapomniała odśpiewać swoją pieśń — mówi. — Czy w ogóle nie dostaniemy herbaty za to, że przyjechaliśmy tak wcześnie? — pyta Vanessą. — Nie — uspokaja ją Virginią. — Jestem całkowicie przygotowana, żeby zaparzyć herbatę bez pomocy Nelly. — A zatem chodźmy — mówi Vanessą i oboje z Julianem odwracają się i idą w stronę domu. Julian prowadzi matkę, podtrzymując jej łokieć. Virginia jeszcze przez chwilę stoi przy nieżywym ptaku spoczywającym w wianuszku z róż. To mógłby być jeden z modeli kapelusza; brakujące ogniwo pomiędzy modniarstwem a śmiercią. Chciałaby spocząć na miejscu ptaka. Nie ma co zaprzeczać, chciałaby. Vanessa i Julian mogą dalej robić swoje, pić herbatę i podróżować, podczas gdy ona, Virginia, Virginia wielkości ptaka, poddając się metamorfozie, z kościstej, wymagającej kobiety przemienia się w ozdobę kapelusza; banalny, niewzruszony przedmiot. Clarissa, myśli Virginia, nie jest haftem na woalu żałobnego kapelusza. Clarissa jest ramą, na której dopiero została rozpięta nowa kanwa. Pani Dalloway Clarissa układa w wazonie tuzin żółtych róż. Niesie go do salonu, stawia na stoliku, cofa się o kilka kroków, znowu podchodzi bliżej i przesuwa wazon w lewo. Wyda na cześć Richarda przyjęcie, najlepsze, jakie potrafi zorganizować. Postara się stworzyć coś doczesnego, nawet zupełnie banalnego, lecz na swój sposób doskonałego. Zadba o to, by był otoczony osobami, które go naprawdę szanują i podziwiają (dlaczego zaprosiła Waltera Hardy’ego, jak mogła okazać tyle słabości?); dopilnuje, żeby Richard nie poczuł się zbyt zmęczony. To jej hołd, jej podarunek. Cóż więcej może mu ofiarować? Gdy wraca do kuchni, dzwoni domofon. Kto to może być? Pewnie dostawca, o którym zapomniała, lub ktoś z firmy organizującej przyjęcia. Naciska klawisz głośnika. — Kto tam? — pyta. — Louis. To ja, Louis. — Louis. To naprawdę ty? Clarissa wpuszcza go. Oczywiście, że Louis. Nikt inny, z całą pewnością, żaden nowojorczyk nie zadzwoniłby do drzwi, nie uprzedzając wcześniej telefonicznie o swej wizycie. Nikt tak nie robi. Otwiera drzwi i wychodzi do hallu z uczuciem wyczekiwania, niemal przyprawiającym o zawrót głowy, tak silnym, zupełnie specyficznym, na tyle jej obcym w każdych innych okolicznościach, że jakiś czas temu postanowiła, że nazwie je imieniem Louisa. To jest tamto uczucie o imieniu Louis, można w nim dostrzec ślady poświęcenia i poczucia winy, zauroczenia, wyraźne oznaki tremy i nieskazitelnie czystą nadzieję, jak gdyby Louis za każdym razem, gdy się pojawi, miał w końcu oznajmić nowinę tak dobrą, że nawet nie sposób przewidzieć, jakiej dotyczy dziedziny, nie mówiąc o dokładnej treści. Po chwili zza zakrętu korytarza wyłania się Louis we własnej osobie. Ile to już lat? Ponad pięć, a on ani trochę się nie zmienił. Ten sam elektryzujący połysk siwych włosów, ten sam żwawy i trochę dziwaczny sposób chodzenia, identycznie niedbały strój, który jednak dobrze się prezentuje. Jego dawna uroda, imponująca postawa króla zwierząt znikły niemal z dnia na dzień prawie dwadzieścia lat temu, a ten Louis — siwowłosy, żylasty, pełen skrytych uczuć, doświadczony przez los — pojawił się tak nieoczekiwanie, jak gdyby niepozorny człowieczek wyskoczył z wieżyczki czołgu, oznajmiając, że to on, a nie maszyna, zrównał z ziemią twoją wieś. Louis, dawny obiekt pożądania, zawsze był, jak się okazuje, tą samą osobą: nauczycielem teatrologii, zupełnie nieszkodliwym człowiekiem. — No tak — odzywa się Louis. Obejmują się. Gdy Clarissa odsuwa się od niego, widzi, że szare oczy Louisa, krótkowidza, są wilgotne. Zawsze był skory do łez. Clarissa, ta bardziej skłonna do sentymentalizmu, łatwiej wpadająca w gniew, zdaje się nigdy nie płakać, choć często ma na to ochotę. — Kiedy przyjechałeś? — pyta. — Przedwczoraj. Wyszedłem na spacer i nagle uświadomiłem sobie, że jestem na twojej ulicy. — Tak się cieszę, że cię widzę. — Ja też, bardzo — mówi Louis i jego oczy ponownie napełniają się łzami. — Masz nieprawdopodobną intuicję. Dziś wieczorem wydajemy przyjęcie na cześć Richarda. — Naprawdę? Z jakiej okazji? — Dostał nagrodę Carroutbersów. Nie słyszałeś? — Co dostał? — Nagrodę przyznawaną poetom. Wielka sprawa. Dziwne, że o tym nie słyszałeś. — No cóż, gratulacje dla Richarda. — Mam nadzieję, że przyjdziesz. Będzie zachwycony spotkaniem z tobą. — Czyżby? — Oczywiście, że tak. Dlaczego tak stoimy w korytarzu? Wejdź. Postarzała się, myśli Louis, idąc za Clarissą w głąb mieszkania (osiem kroków, zakręt i jeszcze trzy kroki). Postarzała się, myśli ze zdumieniem. W końcu do tego doszło. Jak niezwykłe są te genetyczne ścieżki, którymi ciało wędruje, właściwie nietknięte, przez całe dziesięciolecia, by nagle, w ciągu zaledwie kilku lat poddać się upływowi czasu. Louis jest zaskoczony tym, że odczuwa smutek, i tym, jak niewielką ma satysfakcję z tego powodu, że nienaturalnie przedłużony, najlepszy okres życia Clarissy tak gwałtownie przeminął. Ileż razy sobie to wyobrażał? To jego zemsta, jedyna możliwa forma wyrównania rachunków. Tyle czasu spędzonego z Richardem, tyle miłości i starań, a Richard spędza ostatnie lata na pisaniu o kobiecie z kamienicą na West Tenth Street. Pisze powieść, w której oddaje się rozważaniom na temat kobiety (rozdział liczący ponad pięćdziesiąt stron, o kupowaniu lakieru do paznokci, którego w końcu nie kupuje!), a stary Louis W. zostaje odesłany do drugiego planu. Louisowi W. zostaje poświęcona jedna scena, epizodyczna, w której rozczula się nad światem pozbawionym miłości. Tak to jest, oto nagroda po ponad dwunastu latach; po mieszkaniu z Richardem w sześciu różnych miejscach, trzymaniu go w ramionach, pieprzeniu do upadłego, tysiącach wspólnych posiłków; po podróży do Włoch i tej godzinie spędzonej pod drzewem. Po tym wszystkim Louis zostaje ukazany jako smutas narzekający na brak miłości i takim będzie zachowany w pamięci. — Gdzie się zatrzymałeś? — pyta Clarissa. — U Jamesa, w jego motelu dla karaluchów. — Nadal tam jest? — Nie tylko on, są tam jeszcze niektóre z jego artykułów spożywczych. Widziałem pudełko włoskiego makaronu, które kupiłem mu w sklepie pięć lat temu. Próbował przekonać mnie, że to nie to samo, ale miało wgniecenie w jednym rogu, które doskonale pamiętam. Louis czubkiem palca dotyka nosa (lewa strona, prawa strona). Clarissa odwraca się, by spojrzeć wprost na niego. — No popatrz — mówi i znowu się obejmują. Trzymają się w ramionach niemal całą minutę (jego usta muskają jej lewe ramię, a potem przenosi głowę, by dotknąć wargami także jej prawego ramienia). To Clarissa uwalnia się z jego objęć. — Napijesz się czegoś? — pyta. — Nie. Tak. Może wody. Clarissa idzie do kuchni. Nadal jest taka nieprzenikniona, irytująco dobrze ułożona. Ona, myśli Louis, była tu przez cały czas. Jest tutaj, w tych pokojach ze swoją przyjaciółką (partnerką czy jak tam o sobie mówią), chodzi do pracy i wraca do domu. Spędza tu dni, jeden po drugim, bywa w teatrze i na przyjęciach. Tak mało miłości jest na świecie, myśli Louis. Louis przechodzi do salonu, tylko cztery kroki, i znowu tu jest, w dużym, zimnym pomieszczeniu z wyjściem na ogród, głęboką sofą i dywanami w dobrym gatunku. Wini Sally za wygląd tego mieszkania. To jej wpływ, jej gust. Mieszkanie Sally i Clarissy jest dokładnym odwzorowaniem apartamentów wyższych sfer z West Village. Można sobie wyobrazić inwentaryzatora z notesem, przechodzącego z jednego pokoju do drugiego; francuskie skórzane fotele — są; stół od Stickleya — jest; ściany w kolorze lnu, obwieszone rycinami z motywami roślinnymi — są; półki pełne bibelotów przywiezionych z zagranicy — są. Nawet nieco ekscentryczne przedmioty — wykładana muszelkami rama do lustra, kupiona na pchlim targu czy stara skrzynia z Ameryki Południowej pokryta malowidłami, które przedstawiają zerkające z ukosa syreny i z których płatami złuszcza się farba — wydaje się, że zostały tu umieszczone z rozmysłem, tak jak gdyby dekorator po obejrzeniu mieszkania miał powiedzieć: „To nie jest wystarczająco przekonujące, potrzebujemy jeszcze więcej przedmiotów, by dać świadectwo temu, kim naprawdę są ci ludzie, którzy tu mieszkają”. Clarissa wraca, niosąc dwie szklanki wody (gazowanej, z lodem i cytryną). Na widok tej kobiety Louis czuje zapach powietrza — sosny i trawy, lekko słonej wody — z Wellfleet sprzed ponad trzydziestu lat. Jego serce bije mocniej. Jest starsza, lecz — nie ma sensu temu zaprzeczać — nadal ma ten szczególny urok; męski sposób bycia, w którym nie brak arystokratycznej kokieterii. Nadal jest szczupła, w jej zachowaniu niezmiennie wyczuwa się nutę niespełnionej miłości. Patrząc na nią teraz, gdy ma ponad pięćdziesiąt lat, w tym przyciemnionym wnętrzu o bogatym wystroju, Louis myśli o fotografiach młodych żołnierzy, dobrze zbudowanych, o pogodnym wyrazie twarzy; młodzieńców w mundurach, którzy rozstali się ze światem, jeszcze zanim ukończyli dwadzieścia lat, i którzy nadal — jako symbol niespełnionej nadziei — żyją w albumach lub, oprawieni w ramki, na stolikach nocnych, piękni i pewni siebie, nie zaskoczeni swym przeznaczeniem, podczas gdy ci, którzy żyją, odnoszą sukcesy w pracy, udaje im się załatwiać codzienne sprawy i przetrwać wakacje pełne niespełnionych nadziei. W tej chwili Clarissa przypomina Louisowi żołnierza. Zdaje się spoglądać na starzejący się świat z królestwa przeszłości; wydaje się tak smutna, niewinna i niezwyciężona jak zmarli na fotografiach. — Dobrze wyglądasz — mówi Clarissa, podając Louisowi szklankę z wodą. W twarzy Louisa zawsze zaznaczały się rysy mężczyzny w średnim wieku: haczykowaty nos i jasne oczy, o zdziwionym wyrazie, ostro zarysowane brwi, żylasta szyja pod wydatnym, spiczastym podbródkiem. Miał zostać farmerem — silnym jak chwast, wyniszczonym zmianami pogody — a okazuje się, że czas przez pięćdziesiąt lat i tak zrobił to, czego orka i żniwa dokonałyby w ciągu połowy tego okresu. — Dziękuję — odpowiada Louis. — Zdaje się, że byłeś bardzo daleko. — Tak, to prawda. Lecz dobrze znowu być tutaj. — Pięć lat — mówi Clarissa. — Nie mogę uwierzyć, że ani razu nie odwiedziłeś Nowego Jorku. Louis wypija trzy łyki wody. W ciągu ostatnich pięciu lat wielokrotnie powracał do Nowego Jorku, lecz się nie odzywał. Wprawdzie nigdy nie postanowił sobie, że nie spotka się z Clarissą czy Richardem, lecz nie telefonował. Wydawało mu się, że tak będzie prościej. — Wracam już na stałe — mówi Louis. — Mam dość tych nauczycielskich popisów. Jestem za stary i zbyt kiepski. A do tego zbyt biedny. Zamierzam poszukać sobie jakiejś godziwej pracy. — Naprawdę? — Ach, sam nie wiem. Ale nie martw się, oczywiście nie mam zamiaru wracać do szkoły, żeby zdobyć tytuł magistra organizacji i zarządzania, nic z tych rzeczy. — Myślałam, że zakochałeś się w San Francisco. Sądziłam, że nigdy cię już nie zobaczymy. — Wszyscy uważają, że można się zakochać w San Francisco. To przygnębiające. — Louis, Richard jest zupełnie inny niż dawniej. — Czy jest bardzo źle? — Chciałabym, żebyś był przygotowany. — Przez te wszystkie lata byłaś przy nim blisko — mówi Louis. — Tak. Ona jest, stwierdza Louis, przystojną, zwykłą kobietą. Właśnie taką, ani mniej, ani więcej. Clarissa siada na sofie, po chwili wahania Louis robi pięć kroków i siada obok niej. — Oczywiście, czytałem tę książkę — przyznaje. — Tak? To dobrze. — Nie uważasz, że jest dziwna? — Tak, rzeczywiście jest. — Nawet nie zadał sobie trudu, żeby zmienić ci imię. — To nie ja — tłumaczy Clarissa. — To wyobrażenie Richarda o jakiejś kobiecie, która, w niepojęty sposób, tylko mnie przypomina. — To cholernie dziwna książka. — Wszyscy chyba tak myślą — przyznaje Clarissa. — Wydaje się, że ma około dziesięciu tysięcy stron. Nic się nie dzieje. I nagle bum. Ona odbiera sobie życie. — Jego matka. — Wiem. Jak grom z jasnego nieba. — Mówisz to samo, co piszą w prawie każdej recenzji. Każdy czekał, tylko na co? Ponad dziewięćset stron flirtu, mówię poważnie, i niespodziewana śmierć na końcu. Podkreślano, że jest pięknie napisana. Louis nie patrzy na nią. — Te róże są piękne — mówi. Clarissa śmieje się i przesuwa wazon nieco w lewą stronę. O Boże, myśli Louis, przekroczyła już granice zachowań dobrej żony. Stała się matką. Clarissa śmieje się. — Popatrz tylko na mnie — zwraca się do niego. — Jestem starą kobietą, która przesadnie troszczy się o swoje róże. Zawsze tak cię zaskakuje, wiedząc więcej, niż ci się wydaje. Louis zastanawia się, czy te przejawy samowiedzy, które dodają smaczku mądremu, gospodarskiemu postępowaniu Clarissy, są świadome. Czasami zdaje się, że czyta w twoich myślach. Wytrąca ci oręż, mówiąc: wiem, co o mnie myślisz, i zgadzam się, jestem znacznie mniej śmieszna, niżbym mogła; chciałabym, żeby było inaczej, lecz chyba nie potrafię sobie poradzić. Odkrywasz, że przechodzisz niemal wbrew swej woli od irytacji do pocieszania jej, zawracania w zwykłe koleiny zachowań, by znów czuła się dobrze, a wtedy od nowa mógłbyś się na nią zdenerwować. — Więc — mówi Louis — Richard jest poważnie chory. — Tak. Jego ciało nie jest nawet w takim strasznym stanie, ale umysł błądzi. Obawiam się, że jego stan był zbyt poważny, by pomogły mu inhibitory proteaz, tak jak w przypadku innych chorych. — To musi być okropne. — Nadal jest sobą. Chcę przez to powiedzieć, że zachował swoje cechy, to jest nadal ten sam Richard, który ani odrobinę się nie zmienił. — To dobrze. To już coś. — Pamiętasz tę wielką wydmę w Wellfleet? — pyta Clarissa. — Jasne. — Któregoś dnia pomyślałam, że kiedy umrę, chciałabym, tak mi się przynajmniej wydaje, żeby tam rozsypano moje prochy. — To dość upiorne — krzywi się Louis. — Ale przychodzą ci do głowy takie rzeczy. Jak można o tym nie myśleć? Clarissa wierzyła w tamtych latach, podobnie jak teraz (jest o tym przekonana), że wydma w Wellfleet będzie w pewnym sensie zawsze jej towarzyszyć. Cokolwiek się stanie, nieodmiennie będzie ją miała. Każdego lata będzie stała na wysokiej wydmie. Zawsze będzie młoda, o niezniszczalnym zdrowiu, na lekkim kacu, ubrana w sweter Richarda z bawełnianej włóczki; on będzie ją obejmował poufale za szyję, a Louis będzie stał nieco z boku, wpatrzony w fale. — Byłem wtedy na ciebie wściekły — przerywa ciszę Louis. — Chwilami nie mogłem na ciebie patrzeć. — Wiem. — Próbowałem być miły. Próbowałem być otwarty i wolny. — Wszyscy próbowaliśmy. Nie jestem przekonana, czy nasze organizmy to potrafią. — Raz tam się wybrałem. Do tego domu. Chyba ci o tym nie mówiłem. — Nie, nic nie mówiłeś. — To było tuż przed moim wyjazdem do Kalifornii. Byłem w Bostonie na dyskusji panelowej o przyszłości teatru — coś beznadziejnego. Grupa nadętych dinozaurów, które zjechały się, żeby podrzucić studentom ostatniego roku kilka wizji, z których mogliby szydzić. Potem ogarnął mnie taki smutek, że wynająłem samochód i pojechałem do Wellfleet. Z niemałym trudem odnalazłem ten dom. — Chyba nie chcę o tym słuchać. — On jeszcze tam jest i wygląda prawie tak samo. Trochę go podszykowano. Rozumiesz, odmalowano, położono nowy trawnik, który dziwnie wygląda w środku lasu, jak dywan od ściany do ściany. Ten dom nadal tam stoi. — Co ty wiesz — mówi Clarissa. Przez chwilę siedzą w milczeniu. W pewnym sensie to gorzej, że ten dom jeszcze stoi. Znacznie gorzej, że najpierw słońce, potem ciemność i znowu słońce codziennie tam wchodzą i opuszczają jego pokoje, że nadal na ten dach pada deszcz, że jeszcze można tam pojechać. — Chyba powinnam się tam kiedyś wybrać — mówi Clarissa. — Chciałabym pójść na tę wydmę. — Skoro uważasz, że tam jest miejsce, w którym chciałabyś, żeby rozsypano twoje prochy, to oczywiście, powinnaś pojechać, nabrać pewności. — Nie, miałeś rację, to patologiczne. Lato wzbudza we mnie takie tęsknoty. Nie mam pojęcia, czy znam miejsce, w którym chciałabym, żeby rozsypano moje prochy. Nagle Clarissa chce pokazać Louisowi całe swoje życie. Pragnie rzucić je na podłogę pod jego stopy, wszystkie barwne i bezsensowne chwile, których nie można przekazać w opowieściach. Chce usiąść razem z Louisem i poddać je dokładnej analizie. — No więc — mówi Clarissa — powiedz mi coś więcej o San Francisco. — Cóż, niewielkie miasto z cudownymi restauracjami, w którym nic się nie dzieje. Moi studenci są w większości kretynami. Naprawdę, wrócę do Nowego Jorku możliwie jak najszybciej. — To dobrze. Naprawdę byłoby dobrze, gdybyś znowu tu był. Clarissa dotyka ramienia Louisa i wydaje się, że oboje wstaną, bez słowa, pójdą na górę do sypialni i rozbiorą się. Wydaje się, że pójdą do sypialni i rozbiorą się nie jak kochankowie, lecz jak gladiatorzy, którzy przetrwali walkę na arenie. Pokrwawieni i poranieni, jakimś cudem uszli jednak z życiem, podczas gdy wszyscy inni zginęli. Odpinając napierśniki i nagolenniki, będą mieli wykrzywione twarze. Popatrzą na siebie z czułością i szacunkiem; delikatnie obejmą się, gdy za oknem Nowy Jork będzie tętnił odgłosami wielkomiejskiego gwaru; Richard będzie siedział w swoim fotelu, wsłuchując się w nie, a Sally będzie jadła obiad z Oliverem St. Ivesem w centrum miasta. Louis odstawia szklankę, podnosi ją i ponownie odstawia. Trzy razy stuka stopą o dywan. — A jednak to nie takie proste — podejmuje wątek. — Widzisz, zakochałem się. — Naprawdę? — Nazywa się Hunter. Hunter Craydon. — No tak, Hunter Craydon. — Był moim studentem w ubiegłym roku — wyjaśnia Louis. Clarissa odsuwa się, wzdycha ze zniecierpliwieniem. To byłby czwarty z kolei, przynajmniej z tych, o których wie. Miałaby ochotę złapać Louisa i powiedzieć: „Powinieneś starzeć się w jakiś lepszy sposób. Nie mogę patrzeć, jak starasz się tak bardzo, a potem wszystko oddajesz jakiemuś chłopaczkowi tylko dlatego, że jest ładny i młody”. — Być może to najbardziej utalentowany student, jakiego kiedykolwiek miałem — mówi Louis. — Pisze nadzwyczajne sztuki o dorastaniu białego chłopaka, geja, w RPA. Niewiarygodnie poruszające. — Co ty powiesz — odzywa się Clarissa. Nic innego nie przychodzi jej do głowy. Żal jej Louisa, a jednocześnie narasta w niej rozdrażnienie. Louis jest zakochany, myśli; jest zakochany w młodym mężczyźnie. Ma pięćdziesiąt trzy lata i jeszcze to wszystko przed sobą, seks i żałosne kłótnie, cierpienie. — On jest niezwykły — ciągnie Louis. Ku własnemu zaskoczeniu zaczyna płakać. Łzy pojawiają się zupełnie zwyczajnie, zapowiada je uczucie pieczenia pod powiekami, a po chwili zamazany obraz przed oczami. Takie ataki nadwrażliwości ciągle mu się zdarzają. Wystarczy piosenka, nawet widok starego psa. Mijają. Zazwyczaj mijają. Tym razem jednak łzy zaczęły mu płynąć z oczu, zanim jeszcze się zorientował, że to nastąpi, przez chwilę ten zakamarek jego natury (ten sam, który odlicza kroki, łyki, oklaski) mówi do siebie: on płacze, jakie to dziwne. Louis pochyla się do przodu, ujmuje twarz w dłonie. Szlocha. Prawda jest taka, że Louis nie kocha Huntera, a Hunter nie kocha jego. Mają romans, zaledwie romans. Czasami całymi godzinami o nim nie myśli. Hunter ma innych partnerów, zaplanowaną przyszłość, gdyby się wyprowadził, Louis — musi przyznać sam przed sobą — nie tęskniłby przesadnie za piskliwym śmiechem Huntera ani za jego ukruszonym przednim zębem, ani za drażliwością, której wyrazem jest uciążliwe milczenie. Tak mało miłości jest na świecie. Clarissa gładzi Louisa po plecach. Co powiedziała Sally? Nigdy się nie kłócimy. To było podczas kolacji rok temu, może dawniej. Jadły rybę, grube medaliony w kałuży intensywnie żółtego sosu (wydawało się, że wszystko, właśnie wtedy, zatopione jest w kałuży jaskrawożółtego sosu). Nigdy się nie kłócimy. To prawda. Sprzeczają się, dąsają na siebie, lecz nigdy nie wybuchają, nie krzyczą ani nie płaczą, nie tłuką naczyń. Zawsze wydawało się, że jeszcze się nie pokłóciły, że ciągle jest za wcześnie na totalną wojnę, że nie odkryte kontynenty stoją przed nimi otworem, że z chwilą, gdy zakończy się etap wstępnych negocjacji, poczują się na tyle pewnie w swoim towarzystwie, by mogły zaznać prawdziwej wolności. Co wtedy mogła myśleć? Ona i Sally wkrótce będą obchodzić osiemnastą rocznicę trwania ich związku. Są parą, która nigdy się nie kłóci. Gładząc Louisa po plecach, Clarissa myśli: zabierz mnie ze sobą. Pragnę beznadziejnej, nieszczęśliwej miłości. Tęsknię do ulic w nocy, wiatru i deszczu; do tego, żeby nikt nie zastanawiał się, gdzie jestem. — Przepraszam — szepcze Louis. — W porządku. Na Boga, spójrz tylko na to wszystko, co się stało. — Czuję się jak ostatni sukinsyn. — Wstaje i podchodzi do drzwi (siedem kroków). Przez łzy widzi mech porastający od dołu kamienną podmurówkę fontanny, brunatną powierzchnię czystej wody, po której pływa samotne białe piórko. Nie wie, z jakiego powodu płacze. Jest z powrotem w Nowym Jorku. Zdaje się, że wylewa łzy nad tym osobliwym ogrodem, chorobą Richarda (dlaczego Louisa los oszczędził?); tym pokojem i Clarissą, która się w nim znajduje, nad tym wszystkim, co go otacza. Być może również nad Hunterem, który zaledwie przypomina prawdziwego Huntera. Ten drugi Hunter ma w sobie gwałtowną i tragiczną wielkość, prawdziwą inteligencję, skromną naturę. Nad nim rozczula się Louis. Clarissa idzie za nim. — W porządku — powtarza. — Głupi — mruczy Louis. — Głupi. W drzwiach wejściowych zgrzyta klucz. — To Julia — mówi Clarissa. — O cholera! — Widziała już płaczących mężczyzn. Ta jej cholerna córka. Louis prostuje ramiona, odsuwa się, uwalnia od ręki Clarissy. Nadal patrzy na ogród, próbując zapanować nad swoją twarzą. Teraz myśli o mchu. Myśli o fontannach. Nagle zaczyna okazywać szczere zainteresowanie mchem i fontannami. Jakie to dziwne, odzywa się w nim głos. Dlaczego myśli o takich rzeczach? — Dzień dobry — mówi Julia za jego plecami. Nie „cześć”. Zawsze była nad wyraz poważną dziewczynką, bystrą, lecz o bardzo specyficznej naturze; zbyt dużą, mającą wiele dziwactw i nawyków. — Cześć, kochanie — odpowiada jej Clarissa. — Pamiętasz Louisa? Louis odwraca się do niej. Dobrze, niech zobaczy, że płakał. Pieprzyć to. — Oczywiście, że pamiętam — mówi Julia. Podchodzi do niego z wyciągniętą ręką. Ma osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Jest tak nieoczekiwanie przystojna, taka zupełnie odmieniona; Louis obawia się, że znowu zaczną mu płynąć łzy. Kiedy widział ją ostatni raz, miała chyba trzynaście lat, garbiła się i miała nadwagę, sama była sobą zakłopotana. Jeszcze nie jest piękna, zresztą nigdy nie będzie piękna, ale wyglądem zaczęła przypominać matkę. Jest przystojna i pewna siebie jak młoda sportsmenka; ma prawie wygoloną głowę i różową cerę. — Julia — odzywa się Louis. — Cieszę się, że cię widzę. Dziewczyna mocno ujmuje jego dłoń. W nosie ma cienki, srebrny kolczyk. Jest w niej tyle soczystej świeżości, tryska siłą i zdrowiem; przypomina wyidealizowaną postać młodziutkiej, irlandzkiej wieśniaczki, która właśnie wróciła z pola. Zapewne jest podobna do ojca (Louis próbował go sobie wyobrazić jako postawnego, młodego blondyna; aktora bez grosza, być może malarza, kochanka, przestępcę, desperata, gotowego sprzedać swoje płyny ustrojowe: krew do banku krwi, a spermę do banku spermy). Pewnie był potężny, myśli Louis, twardy niczym postać z celtyckich mitów, ponieważ oto teraz Julia, nawet w króciutkim wdzianku i szortach, i czarnych wojskowych butach, wygląda tak, jak gdyby pod jedną ręką niosła snopek jęczmienia, a pod drugą jagnię. — Witaj, Louis — odpowiada Julia. Trzyma jego dłoń, lecz nią nie potrząsa. Oczywiście wie, że płakał. Nie wygląda na szczególnie zaskoczoną. Cóż takiego słyszała na jego temat? — Muszę już iść — mówi Louis. Julia kiwa głową. — Jak długo tu jesteś? — pyta. — Od kilku dni. Ale wracam na stałe. Pa, Clarisso. — O piątej — przypomina Clarissa. — Co o piątej? — Przyjęcie, jest o piątej. Przyjdź, proszę. — Oczywiście, przyjdę. — Do widzenia, Louis — mówi Julia. Jest przystojną dziewiętnastolatką, która mówi „dzień dobry” i „do widzenia”, a nie „cześć” i „pa”. Ma niezwykle małe i bardzo białe zęby. — Do widzenia. — Przyjdziesz, prawda? — upewnia się Clarissa. — Obiecaj mi, że przyjdziesz. — Obiecuję. Do widzenia. Wychodzi z mieszkania, jeszcze we łzach; wściekły na Clarissę; niezrozumiale, absurdalnie zakochany w Julii (on, którego nigdy nie pociągały kobiety, nigdy; on, który nadal, po tylu latach, wzdraga się na wspomnienie tej okropnej, desperackiej próby, którą podjął z Clarissa po to, by zachować prawa do Richarda). Wyobraża sobie, że wybiega razem z Julią z tego budzącego grozę, gustownie urządzonego mieszkania; ucieka z nią od ścian w kolorze lnu i rycin z roślinnymi motywami, od Clarissy i jej szklanek wody gazowanej z plasterkami cytryny. Idzie ciemnym korytarzem (dwadzieścia trzy kroki) do przedsionka, a potem przez zewnętrzne drzwi wprost na West Tenth Street. Słoneczne światło oślepia jak flesz. Z wdzięcznością powraca do ludzi, do świata: do człowieka o chytrym spojrzeniu, który wyprowadza na spacer dwa jamniki; grubego mężczyzny, który majestatycznie poci się w granatowym garniturze; łysej kobiety (to moda czy chemioterapia?), która stoi oparta o ścianę domu Clarissy, zaciągając się papierosem, a jej twarz ma barwę świeżego siniaka. Louis wróci tu, do tego miasta, będzie mieszkał w West Village. Po południu zasiądzie u Dantego, by wypić kawę z ekspresu i wypalić papierosa. Jeszcze nie jest stary. Poprzedniej nocy, jadąc samochodem, zatrzymał się na pustyni w Arizonie i stał pod rozgwieżdżonym niebem, aż poczuł obecność własnej duszy czy jakkolwiek można by nazwać tę jego część, która w nim jeszcze przetrwała, która była kiedyś dzieckiem, a potem przystanęła — zdawałoby się zaledwie chwilę później — w pustynnej ciszy pod jedną z konstelacji gwiazd. W roztargnieniu, z czułością, myśli o sobie, o młodym Louisie Watersie, który spędził młodość, starając się żyć z Richardem; o Louisie, któremu niestrudzone uwielbienie, jakim Richard obdarzał jego ramiona i tyłek, raz pochlebiało, to znów doprowadzało do wściekłości; o Louisie, który ostatecznie zostawił Richarda na zawsze, po kłótni na dworcu w Rzymie (czy chodziło wtedy o list, który Richard dostał od Clarissy, czy w ogóle o gasnące zainteresowanie Louisa rolą bardziej czczonego, lecz mniej atrakcyjnego członka grupy?). Tamten, zaledwie dwudziestoośmioletni Louis, a już przekonany o swym zaawansowanym wieku i straconych szansach, odszedł od Richarda, wsiadł do pociągu jadącego, jak się okazało, do Madrytu. Wówczas ten krok wydawał się dramatycznym, lecz tylko tymczasowym wyjściem, kiedy jednak pociąg oddalał się coraz bardziej (konduktor z oburzeniem poinformował Louisa, dokąd zmierza), Louis czuł się dziwnie, niemal nadnaturalnie zadowolony. Był wolny. Teraz ledwie pamięta dni spędzone bez celu w Madrycie; niezbyt dokładnie przypomina sobie nawet włoskiego chłopca (czy to możliwe, żeby naprawdę miał na imię Franco?), który ostatecznie przekonał go, by zrezygnował ze skazanego na niepowodzenie planu polegającego na kochaniu Richarda na rzecz znacznie mniej skomplikowanych namiętności. Doskonale pamięta, jak siedział w pociągu do Madrytu, czując ten rodzaj szczęścia, który przypisywał duszom uwolnionym z ziemskich powłok, lecz nadal zachowującym istotę swej natury. Idzie na wschód, w kierunku uniwersytetu (siedemdziesiąt siedem kroków do skrzyżowania). Czeka, aż będzie mógł przejść na drugą stronę ulicy. Pani Brown Jadąc chevroletem autostradą Pasadena Freeway, wśród wzgórz jeszcze miejscami wypalonych po ubiegłorocznym pożarze, czuje się, jak gdyby śniła lub raczej jakby przypominała sobie tę jazdę ze snu sprzed laty. Wszystko, co widzi, wydaje się przypięte do tego dnia jak uśpione eterem motyle w oszklonych gablotach. Obserwuje czarne stoki wzgórz nakrapiane pastelowymi, zdobionymi reliefami, budynkami, które ocalały z płomieni. Ponad nimi wisi zamglone, błękitnobiałe niebo. Laura prowadzi z wprawą, ani za wolno, ani za szybko, od czasu do czasu spoglądając w lusterko wsteczne. Jest kobietą jadącą samochodem, która śni o tym, że jedzie samochodem. Zostawiła syna pod opieką pani Latch, sąsiadki, która mieszka przy tej samej ulicy. Powiedziała, że musi jeszcze zrobić ostatnie zakupy w związku z urodzinami męża. Wpadła w panikę, wydaje się jej, że słowo „panika” jest tu najbardziej odpowiednie. Próbowała położyć się na parę minut, gdy Richie drzemał; próbowała trochę poczytać, lecz nie mogła się skoncentrować. Leżała na łóżku z książką w rękach, z uczuciem pustki, wyczerpania z powodu dziecka, tortu, pocałunku. Wszystko zredukowało się do tych trzech elementów, a kiedy leżała na małżeńskim łożu, w pokoju z zaciągniętymi zasłonami i zapaloną nocną lampką, próbując czytać, zastanawiała się, czy tak właśnie traci się zmysły. Nigdy nie wyobrażała sobie tego w ten sposób. Ilekroć myślała o innej kobiecie (takiej jak ona) popadającej w obłęd, wyobrażała sobie, że towarzyszą temu przeraźliwe krzyki i zawodzenia, halucynacje; lecz w tej chwili stało się jasne, że istnieje inny sposób, bezgłośny, gdy otępienie, poczucie beznadziejności i apatia są na tyle głębokie, że uczucie tak silne, jakim jest smutek, przyniosłoby jedynie ulgę. Wyszła więc z domu na kilka godzin. Nie postąpiła nieodpowiedzialnie. Upewniła się, że syn jest pod dobrą opieką. Upiekła nowy tort, rozmroziła steki, namoczyła fasolę, a gdy już zrobiła to, co do niej należało, uznała, że może wyjść. Wróci do domu na czas, zdąży ugotować kolację i nakarmić psa Kitty. Lecz teraz, właśnie w tej chwili, jedzie samochodem do jakiegoś bliżej nie określonego miejsca (jakiego?), w którym będzie sama, wolna od dziecka i domu, z dala od skromnego przyjęcia, które wydaje dzisiaj wieczorem. Zabrała ze sobą niewielką torebkę i książkę Pani Dalloway. Włożyła pończochy, bluzkę i spódnicę, przypięła ulubione kolczyki — zwykłe miedziane kółka. Czuje się onieśmielona, niemądrze zadowolona ze swego wyglądu; z tego, że ma taki czysty samochód. Mały granatowy pojemnik na śmieci, opróżniony, jest idealnie dopasowany do słupka, jak siodło do konia. Zdaje sobie sprawę, że to śmieszne, ale ten idealny porządek przynosi jej pocieszenie. Jest czysta i dobrze ubrana, odjeżdża. W domu czeka nowy tort przykryty aluminiową pokrywką z drewnianą gałką w kształcie żołędzia. Udał się bardziej niż ten pierwszy. Był dwa razy lukrowany, więc nie ma okruchów w polewie (sprawdziła w drugiej książce kucharskiej i dowiedziała się, że cukiernicy często nazywają pierwszą warstwę „okruchową” i że tort zawsze trzeba polukrować dwa razy). Na wierzchu widnieją słowa „Dla Dana z okazji urodzin” napisane eleganckimi, białymi literami, a całość nie jest przeładowana żółtymi różami. To ładny tort, na swój sposób doskonały, lecz Laura nadal czuje się zawiedziona. Ciągle widać w nim amatorszczyznę, domową robotę; coś jest z nim nie tak. Litera ”j” w słowie „okazji” nie jest taka, jak się spodziewała, a dwie różyczki są przekrzywione. Dotyka ust w miejscu, którego przez chwilę dotykały wargi Kitty. Nie przywiązuje wielkiej wagi do pocałunku, do tego, czy coś z niego wynika czy też nie, z wyjątkiem faktu, że dał on Kitty przewagę. Miłość jest głęboka, jest tajemnicą — kto chciałby zrozumieć każdy jej szczegół? Laura pragnie Kitty. Pragnie jej siły, dystansu i optymizmu w obliczu rozczarowań, zmieniających się różowozłocistych światełek w jej oczach i kędzierzawej, pachnącej szamponem burzy włosów. Laura pożąda również Dana w sposób mniej zachłanny i wyrafinowany, misternie spleciony z okrucieństwem i wstydem. Nadal jednak jest to pożądanie ostre jak odłamek kości. Może całować Kitty w kuchni i nawet jednocześnie kochać męża. Może sobie wyobrazić przyprawiający o mdłości dotyk jego ust i dłoni (czy oznacza to, że on wzbudza w niej namiętność?) i nadal marzyć o pocałowaniu Kitty jeszcze raz, pewnego dnia, w kuchni lub na plaży, wśród krzyku dzieci pływających na desce; w hallu, gdy obie niosą świeżo uprane i poskładane ręczniki, śmiejąc się cicho, podniecone, bezradne, zakochane we własnej lekkomyślności, jeśli nie w sobie nawzajem; szepcąc Ciii, odsuwając się szybko od siebie i idąc dalej. Tym, czego Laura nie może przeboleć, czego nie potrafi znieść, jest tort. Nie może temu zaprzeczyć, chociaż czuje się zakłopotana. Ten tort to przecież tylko cukier, mąka i jaja — częścią jego uroku są nieuniknione niedoskonałości. Zdaje sobie z tego sprawę, oczywiście że tak. Miała jednak nadzieję, że zdoła stworzyć znacznie doskonalsze dzieło niż to, które ostatecznie wyszło spod jej rąk, nawet z tą gładką powierzchnią i napisem umieszczonym na samym środku. Pragnie (i przyznaje się do tego) marzenia o torcie, które urzeczywistni się w postaci prawdziwego tortu; w którym zawarłyby się niezaprzeczalna, głęboka pociecha i nagroda. Chce, żeby jej tort odpędzał smutek, choćby tylko na chwilę. Chce, żeby jej dzieło było wspaniałe, zachwycające nawet dla tych, którzy jej nie kochają. Poniosła porażkę. Chciałaby się tym nie przejmować. Coś jest ze mną nie w porządku, myśli. Przejeżdża na lewy pas, naciska pedał gazu. Teraz, właśnie w tej chwili, mogłaby być zupełnie przypadkową osobą jadącą w dowolnym kierunku. Ma pełny bak benzyny i pieniądze w portfelu. Na godzinę czy dwie może pojechać, dokąd tylko zapragnie. Potem rozpoczną się poszukiwania. Około piątej pani Latch zacznie się niepokoić, a najpóźniej o szóstej — telefonować. Jeżeli zrobi się tak późno, Laura będzie musiała się wytłumaczyć, lecz teraz i jeszcze przynajmniej przez dwie godziny jest naprawdę wolna. Jest kobietą w samochodzie. Kiedy wjeżdża na wzniesienie przy Chavez Ravine i zaczynają się wyłaniać zamglone wieżowce miasta, musi dokonać wyboru. Przez ostatnie pół godziny wystarczyło jechać mniej więcej w kierunku centrum Los Angeles, lecz teraz już tutaj jest, oto przysadziste, starsze budynki, sylwetki nowszych i wyższych — wszystkie oblane równomiernie mlecznobiałym blaskiem dnia, który zdaje się emanować nie tyle z nieba ku ziemi, lecz z samego powietrza, jak gdyby niewidzialne cząsteczki atmosfery były źródłem jednolitej, lekko zamglonej fluorescencji. Oto miasto i Laura musi albo wjechać do niego lewym pasem, albo skręcić na prawy i objechać je dookoła. Jeżeli tak zrobi, jeżeli będzie tylko jechać dalej, skieruje się ku rozległej równinie — z rozciągającymi się na niej zabudowaniami fabrycznymi i niskimi domami mieszkalnymi — która otacza Los Angeles w promieniu około dwustu kilometrów. Można by skręcić gwałtownie w prawo i dojechać w końcu do Beverly Hills lub plaży w Santa Monica, lecz Laura nie chce robić zakupów, nie wzięła także stroju plażowego. W tym przeogromnym, jasnym, przydymionym krajobrazie jest zaskakująco mało miejsc, do których można dotrzeć; takie, które jest jej potrzebne — spokojne, ciche, w którym mogłaby poczytać, pomyśleć — nie jest tak łatwo osiągalne. Jeśli pójdzie do sklepu czy restauracji, będzie musiała grać, udawać, że potrzebuje lub chce czegoś, co w żaden sposób jej nie interesuje. Będzie musiała poruszać się w określony sposób; będzie musiała oglądać towar i odtrącać oferowaną pomoc albo usiąść przy stole, coś zamówić, zjeść, a potem wyjść. Jeżeli zaparkuje w miejscu zupełnie przypadkowym i pozostanie w samochodzie, samotna kobieta, będzie narażona na zaczepki opryszków i tych, którzy będą starali się ją przed nimi obronić. Będzie za bardzo widoczna, będzie wyglądała zbyt niecodziennie. Nawet biblioteka byłaby miejscem zbyt uczęszczanym, podobnie park. Przejeżdża na lewy pas i kieruje się do miasta. Zdaje się, że podjęła tę decyzję niemal machinalnie, jak gdyby skręcając w lewo, włączyła się w bieg wydarzeń, który czekał na nią, niemal tak samo konkretny jak Figueroa Street ze sklepowymi witrynami i zacienionymi chodnikami. Wynajmie pokój w hotelu. Powie (oczywiście), że zatrzymuje się na jedną noc, a mąż wkrótce do niej dołączy. A jeśli zapłaci za pokój, dlaczego nie miałaby korzystać z niego tylko przez dwie godziny? Ten krok wydaje się tak ekstrawagancki, tak lekkomyślny, że czuje się oszołomiona samym pomysłem, zdenerwowana jak mała dziewczynka. Tak, to jest rozrzutność — pokój w hotelu na całą noc, w którym zamierza posiedzieć i poczytać przez dwie godziny — ale w tej chwili nie musi się tak bardzo liczyć z pieniędzmi, poza tym prowadzi dom dość oszczędnie. Ile tak naprawdę może kosztować pokój? Nie może być przecież bardzo drogi. Chociaż powinna wybrać jakieś tańsze miejsce — motel, gdzieś na przedmieściach — nie może się do tego zmusić, wydaje się jej to zbyt niestosowne, zbyt dwuznaczne. Recepcjonista mógłby nawet wziąć ją za jedną z tych profesjonalistek, mógłby zadawać pytania. Nie ma żadnych doświadczeń z motelami tego rodzaju, pewnie obowiązuje w nich określony sposób zachowania, który jest jej zupełnie nieznany. Jedzie więc do Normandy, rozłożystego białego budynku, znajdującego się kilka przecznic dalej. Normandy jest ogromny, czysty, zwyczajny. Zbudowany w kształcie litery V, ma dwa wąskie, białe, dziesięciopiętrowe skrzydła, które otaczają ogród z fontannami. Panuje w nim atmosfera nobliwej schludności; jest przeznaczony dla turystów i biznesmenów, ludzi, których obecność w takim miejscu nie ma nawet pozorów tajemniczości. Laura podjeżdża pod chromowaną czaszę, na której umieszczono nazwę hotelu złożoną z wysokich, kanciastych, również chromowanych liter. Chociaż jest środek dnia, powietrze pod czaszą ma nieco nocny charakter, księżycową jasność; rozproszoną, białą przejrzystość. Aloesy w donicach ustawione po obu stronach czarnych przeszklonych drzwi wydają się zdziwione swoją obecnością w tym miejscu. Laura zostawia samochód na parkingu, bierze pokwitowanie i wchodzi przez ciężkie, szklane drzwi. W recepcji panuje cisza; całe pomieszczenie wydaje się zatopione w przezroczystym żelu. Dobiegające z głębi odgłosy zegara z kurantem są czyste i miarowe. Laura od razu czuje się lepiej, zdenerwowanie mija. Idzie w kierunku recepcji, stąpając po ciemnoniebieskim dywanie. Ten hotel, ten hall jest dokładnie tym, czego teraz pragnie — chłodną anonimowością, nieskazitelną bezwonnością, ożywionymi, pozbawionymi jakiejkolwiek emocji przyjazdami i wyjazdami. Natychmiast zaczyna się czuć mieszkanką tego miejsca. Jest takie profesjonalnie obojętne. A jednak ona znajduje się tutaj w fałszywych czy, co gorsza, niemożliwych do wyjaśnienia okolicznościach — przyjechała z bliżej nie określonych powodów, żeby uciec przed tortem. Zamierza powiedzieć recepcjoniście, że mąż przyjedzie później, będzie z bagażami mniej więcej za godzinę. Nigdy przedtem tak nie kłamała, komuś, kogo nie zna ani nie kocha. Załatwienie formalności w recepcji okazuje się zaskakująco łatwe. Recepcjonista, mężczyzna w jej wieku, o słodkim, piskliwym głosie, zniszczonej cerze, najwyraźniej nie tylko niczego nie podejrzewa, lecz nawet nie bierze pod uwagę możliwości, że mógłby powziąć jakiekolwiek podejrzenia. Kiedy Laura pyta: „Czy jest wolny pokój?”, on bez wahania odpowiada: „Tak. Czy ma być jedno-, czy dwuosobowy?” — Dwuosobowy — odpowiada Laura. — Dla mojego męża i dla mnie. Mąż jedzie z naszymi bagażami. Recepcjonista spogląda w głąb hallu w poszukiwaniu mężczyzny zmagającego się z walizkami. Laura rumieni się, lecz bez wahania wyjaśnia: — Przyjedzie za godzinę, może dwie. Zatrzymano go, prosił, żebym przyjechała sama i sprawdziła, czy jest wolny pokój. Dotyka czarnego, granitowego blatu, żeby się opanować. Jej historyjka, jak się zdaje, jest kompletnie niewiarygodna. Skoro podróżuje razem z mężem, dlaczego mają dwa samochody? Dlaczego wcześniej nie zadzwonili? Jednak recepcjonista nie roztrząsa tej kwestii. — Mamy wolne pokoje tylko na niższych piętrach. Czy to pani odpowiada? — Oczywiście, to tylko na jedną noc. — Dobrze. Bardzo proszę. Pokój numer dziewiętnaście. Laura podpisuje się na formularzu hotelowym własnym nazwiskiem (wymyślone byłoby zbyt obce, zbyt upokarzające), płaci od razu („Być może wyjedziemy bardzo wcześnie rano, będziemy się bardzo śpieszyli, wolałabym załatwić to teraz”). Dostaje klucz. Odchodząc, nie może uwierzyć, że to zrobiła. Dostała klucz, przeszła przez drzwi. Drzwi do windy znajdują się w samym końcu recepcyjnego hallu, są z kutego brązu, zwieńczone poziomym rzędem czerwonych, błyszczących cyfr wskazujących piętra. By do nich dotrzeć, mija różne kompozycje przestrzenne, na które składają się puste kanapy i krzesła drzemiące w chłodzie, palmy w donicach. Przechodzi obok odgrodzonego szkłem wnętrza groty będącej kombinacją sklepiku i kawiarenki, gdzie kilku samotnych mężczyzn w garniturach siedzi, czytając gazety przy barze, za którym starsza kobieta w bladoróżowym stroju kelnerki i rudej peruce opowiada coś zabawnego, nie zwracając się do żadnej konkretnej osoby, i gdzie na talerzu pod przezroczystym plastikowym kloszem stoi karykaturalnie wielki cytrynowobezowy tort, z którego odkrojono już dwa kawałki. Laura przywołuje windę, naciska guzik z numerem swojego piętra. Na ścianie windy, pod szkłem przymocowano fotografię jaj po benedyktyńsku serwowanych w hotelowej restauracji do godziny czternastej. Patrzy na to zdjęcie i myśli, że jest za późno, żeby zamówić jaja po benedyktyńsku. Tak długo była zdenerwowana. Wprawdzie nie uspokoiła się jeszcze, lecz chyba nagle zmienił się charakter niepokoju. Doskonale potrafi rozróżnić w sobie zdenerwowanie, złość czy rozczarowanie, lecz teraz te uczucia koncentrują się na czymś innym. Zdaje się, że decyzja o wynajęciu pokoju w tym hotelu, o wjechaniu tą windą na górę uratowała ją tak, jak morfina ratuje pacjentów chorych na raka, nie eliminując radykalnie bólu, ale sprawiając, że przestaje on mieć znaczenie. Czuje się tak, jak gdyby towarzyszyła jej niewidzialna siostra, przewrotna kobieta rozgniewana i oskarżająca, upokorzona przez samą siebie. To właśnie ta kobieta a nie Laura, potrzebuje pocieszenia i ciszy. Laura mogłaby być pielęgniarką, która stara się ulżyć w cierpieniu innej osobie. Laura wychodzi z windy, idzie spokojnie korytarzem, wkłada klucz do zamka w drzwiach prowadzących do pokoju numer 19. Oto jej pokój: turkusowy, ani zaskakujący, ani niezwykły, z turkusową narzutą na dwuosobowym łóżku i obrazem (Paryż wiosną) w ramie z jasnego drewna. Unosi się w nim zapach alkoholu, sosnowego drewna, wybielacza, mydła toaletowego, dominuje nad wyczuwalną wonią czegoś, co nie jest ani zjełczałe, ani nawet stęchłe, lecz z pewnością nieświeże. To zapach, myśli Laura, charakterystyczny dla miejsca, z którego raz po raz ktoś korzysta. Podchodzi do okna, rozsuwa przezroczyste, białe zasłony, podnosi rolety. Poniżej znajduje się dziedziniec w kształcie litery V, z fontanną, wybujałymi krzewami róż i pustymi, kamiennymi ławkami. Laura znowu ma wrażenie, jak gdyby znalazła się we śnie, w którym kilka minut po czternastej spogląda na ten niezwykły, opustoszały ogród. Odchodzi od okna, zdejmuje buty. Kładzie Panią Dalloway na szklanym blacie nocnego stolika i wyciąga się na łóżku. Pokój przepełnia ten szczególny rodzaj ciszy, który dominuje w hotelach — zupełnie nienaturalnej, nałożonej na odgłosy skrzypienia i stłumionego turkotu kółek po dywanie. Znalazła się tak bardzo daleko od swojego życia. To wcale nie było takie trudne. Wydaje się, że w pewnym sensie opuściła swój świat i weszła do królestwa książki. Oczywiście nie ma rzeczy bardziej odległej od Londynu, w którym mieszka pani Dalloway, niż ten turkusowy pokój hotelowy, a jednak wyobraża sobie, że Virginia Woolf, kobieta, która się utopiła, geniusz, mogłaby po śmierci zamieszkać w pokoju niewiele różniącym się od tego. Cicho śmieje się do siebie. Boże, szepcze, proszę, spraw, by niebiosa były lepszym miejscem niż pokój w hotelu Normandy. Niebo byłoby ładniej urządzone, jaśniejsze i bardziej przestronne, lecz właściwie można by w nim odnaleźć coś z atmosfery tego wyciszonego odosobnienia, nieobecności w ciągle trwającym świecie. Posiadanie tego pokoju na własny użytek wydaje się jednocześnie przesadnie sztuczne i niemoralne. Jest tu bezpieczna. Mogłaby zrobić wszystko, na co miałaby ochotę, absolutnie wszystko. Jest w pewnym sensie jak świeżo poślubiona żona, czekająca w swojej sypialni na... nie na swego męża ani na innego mężczyznę. Na kogoś. Na coś. Sięga po książkę. Zaznaczyła miejsce srebrną zakładką („Mojemu Molowi Książkowemu, z wyrazami miłości”), którą podarował jej mąż na urodziny kilka lat temu. Z uczuciem głębokiej i radosnej ulgi zaczyna czytać. Pamięta, że wrzuciła kiedyś szylinga do stawu Serpentine w Hyde Parku. Ale wszyscy ludzie wspominają; a ona kocha to, co jest tu i teraz, przed nią; tę grubą panią w taksówce. Czy w takim razie ma to jakieś znaczenie, zastanawiała się, idąc w kierunku Bond Street, czy ma to jakieś znaczenie, że ona musi, absolutnie musi przestać istnieć? Wszystko to będzie trwało dalej, bez niej. Czy ją to boli? Czy też może znajduje pewną pociechę w wierze, że śmierć jest ostatecznym końcem? Że mimo wszystko ona zostanie i Piotr zostanie, czy będą żyli jedno w drugim — tu czy tam, na ulicach Londynu, w tętnie życia, ponieważ ona jest cząstką — tego była pewna — drzew wokół domu rodzinnego, samego domu, chociaż taki jest brzydki, przysadzisty, bezkształtny; ponieważ jest cząstką ludzi, których nie znała, ponieważ rozciąga się niczym mgła pomiędzy ludźmi bliskimi sobie, którzy unoszą ją w górę, jak drzewa unoszą mgłę gałęziami, ponieważ jej życie rozciąga się, sięga daleko; jej życie, ona sama. Ale o czym myśli, stojąc przed wystawą Hatcharda? Co usiłuje odnaleźć? Jaki obraz białego świtu na wsi chce przywołać, gdy czyta w otwartej książce: Już cię nie strwożą pożogi słońca Ni zimy ostre podmuchy1 1 Szekspir, Cymbelin, akt IV, 2. Przekład Leona Ulricha. Umrzeć, taka możliwość istnieje. Laura nagle zastanawia się, jak ona — jak ktokolwiek — może dokonać takiego wyboru. To szaleńczy pomysł, przyprawiający o zawrót głowy, nieco pozbawiony realnych kształtów, rodzi się w jej umyśle, nieśmiało, lecz wyraźnie, jak zakłócony głos dobiegający z odległej stacji radiowej. Mogłaby postanowić, że umrze. Zamiar dość abstrakcyjny, ulotny, choć nie tak bardzo patologiczny. W pokojach hotelowych ludzie robią takie rzeczy. To możliwe — być może nawet bardzo prawdopodobne — że ktoś zakończył swoje życie właśnie tutaj, w tym pokoju, na tym łóżku. Ktoś powiedział: już wystarczy, ani kroku dalej; ktoś po raz ostatni spojrzał na te białe ściany, na gładki, biały sufit. Idąc do hotelu, teraz widzi to wyraźnie, pozostawia się za sobą drobne cząstki swego życia i wkracza w strefę neutralną; wchodzi się do białego, czystego pokoju, gdzie umieranie wcale nie wydaje się takie niepojęte. Mogłoby to być, myśli Laura, głęboko kojące; czułaby się taka wolna, mogąc zwyczajnie odejść. Powiedzieć im wszystkim: nie mogłam sobie poradzić, nie mieliście o tym pojęcia; nie chciałam już dalej próbować. Mogłoby, kontynuuje swą myśl, być w tym przerażające piękno jak w krainie wiecznej zmarzliny czy na pustyni o poranku. Mogłaby wejść w ten inny pejzaż; mogłaby zostawić ich wszystkich — swoje dziecko, męża, Kitty, rodziców, wszystkich bez wyjątku — w tym skrzywdzonym świecie (który już nigdy nie będzie stanowił całości i nigdy nie będzie czysty), rozmawiających z sobą i odpowiadających każdemu, kto zapyta: „Myśleliśmy, że było jej dobrze, myśleliśmy, że jej smutki były zwyczajne. Nie mieliśmy o niczym pojęcia”. Gładzi się po brzuchu. Nigdy. Wypowiada to słowo na głos w czystym, cichym pokoju: „Nigdy”. Kocha życie, kocha je beznadziejnie, przynajmniej w niektórych momentach; odebrałaby w ten sposób życie swemu synowi. Odebrałaby życie synowi i mężowi, i temu drugiemu dziecku, które dopiero się w niej kształtuje. Jak ktokolwiek z nich mógłby się otrząsnąć po takim przeżyciu? Niczego, co mogłaby zrobić jako żyjąca żona i matka, żadnego zaniedbania, napadu wściekłości czy depresji, nie można z tym porównać. Taki krok przyniósłby wyłącznie zło. Pozostawiłby po sobie wyrwę w atmosferze, przez którą zostałoby wessane wszystko, co stworzyła: uporządkowane dni, rozświetlone okna, stół nakryty do kolacji. Jednak jest zadowolona, zdając sobie sprawę z tego (w jakiś sposób nagle to zrozumiała), że można przestać żyć. Ten szeroki wachlarz ewentualnych rozwiązań, możliwość rozważania wszystkich wariantów, spośród których można wybierać, bez strachu i przebiegłości, daje w pewnym sensie poczucie komfortu. Wyobraża sobie Virginię Woolf, czystą, niezrównoważoną, pokonaną przez niemożliwe do spełnienia żądania stawiane przez życie i sztukę; wyobraża ją sobie wchodzącą do rzeki z kamieniem w kieszeni. Laura cały czas gładzi się po brzuchu. To byłoby równie łatwe, myśli, jak zameldowanie się w hotelu. Tak samo proste. Pani Woolf Siedzi w kuchni z Vanessą i pije herbatę. — U Harrodsa był piękny płaszczyk dla Angeliki — mówi Vanessa. — Jednak nie było nic dla chłopców i wydało mi się to takie niesprawiedliwe. Uważam, że powinnam podarować jej płaszcz na urodziny, ale na pewno byłaby niezadowolona, ponieważ jej zdaniem płaszcz i tak się jej należy, więc nie jest to żaden prezent. Virginia kiwa głową. Nie bardzo wie, co powiedzieć w tej chwili. Tyle jest różnych rzeczy na świecie. Są płaszcze u Harrodsa; dzieci, które będą niezadowolone i rozczarowane bez względu na to, jak się postąpi. Jest również pulchna dłoń Vanessy trzymająca filiżankę oraz drozd w ogrodzie, tak piękny na swym pogrzebowym stosie; tak bardzo przypominającym dzieło modystki. Jest ta godzina, teraz, w kuchni. Clarissa nie umrze, nie z własnej ręki. Jak mogłaby znieść fakt, że to wszystko pozostanie? Virginia szykuje się do wygłoszenia jakiejś prawdy o dzieciach. Nadal nie bardzo wie, co powie, ale coś powie. Chciałaby powiedzieć, że już dosyć. Filiżanki z herbatą, drozda na zewnątrz, problemu płaszczy dla dzieci. Wystarczy. Ktoś inny umrze. To powinien być umysł większej miary niż Clarissa; ktoś przepełniony smutkiem; geniusz tak wielki, by odwrócił się od pokus świata, filiżanek i płaszczy. — Być może Angelica... — zaczyna Virginia. Na ratunek nadchodzi Nelly, rozjuszona, triumfująca, prosto z Londynu, z paczką chińskiej herbaty i kandyzowanym imbirem. Trzyma zakupy wysoko, jak gdyby je miała cisnąć przed siebie. — Dzień dobry, pani Bell — mówi z wystudiowanym spokojem kata. Oto Nelly z herbatą i imbirem; i oto Virginia zawsze obecna, bezgranicznie szczęśliwa, bardziej niż szczęśliwa, żywa, siedząca z Vanessą w kuchni w zwykły wiosenny dzień, gdy Nelly, ujarzmiona królowa Amazonek, Nelly, zawsze wzburzona, demonstruje to, co kazano jej przynieść. Nelly odwraca się i chociaż nie jest to w ogóle w ich zwyczaju, Virginia pochyla się do przodu i całuje Vanessę w usta. To niewinny pocałunek, wystarczająco niewinny, ale teraz, w kuchni, za plecami Nelly wydaje się najwspanialszą i zakazaną przyjemnością. Vanessa go odwzajemnia. Pani Dalloway — Biedny Louis. Julia wzdycha z mieszaniną zatroskania i cierpliwości na wyczerpaniu właściwą ludziom w starszym wieku; przez chwilę do złudzenia przypomina osobę udzielającą matczynego upomnienia, jakie zna dobrze każde pokolenie dzieci; jedną z kobiet, które w każdej epoce z troską i zniecierpliwieniem wzdychały nad dziwacznymi namiętnościami mężczyzn. Clarissa oczami wyobraźni widzi swoją córkę w wieku pięćdziesięciu lat: będzie, jak to mówią, kobietą symbolem obfitości, o bogatych kształtach i wielkiego ducha, kobietą o niezmierzonych możliwościach; stanowczą, bez skłonności do dramatyzmu, rannym ptaszkiem. W tej chwili Clarissa pragnie być Louisem; nie być razem z nim (co mogłoby być najeżone trudnościami, pełne problemów), lecz być nim samym, osobą głęboko nieszczęśliwą, dziwakiem, niewiernym, pozbawionym skrupułów, bez zobowiązań. — Tak — podejmuje temat. — Biedny Louis. Czy Louis zepsuje przyjęcie Richarda? Dlaczego zaprosiła Waltera Hardy’ego? — Dziwny człowiek — stwierdza Julia. — Czy nie masz nic przeciwko temu, że cię obejmę? Julia śmieje się i znowu ma dziewiętnaście lat. Jest niesamowicie piękna. Chodzi na filmy, o których Clarissa nigdy nie słyszała, przeżywa fale przygnębienia i uniesień. Nosi aż sześć pierścionków na lewej ręce, ale żaden z nich nie jest tym, który Clarissa podarowała jej na osiemnaste urodziny. Ma srebrny kolczyk w nosie. — Pewnie, że nie — odpowiada. Clarissa przytula Julię i szybko uwalnia ją z objęć. — Jak się czujesz? — pyta ponownie i natychmiast tego żałuje. Obawia się, że to jeden z tych jej niewinnych nawyków, które wywołują u potomstwa chęć popełnienia zbrodni. Jej własna matka uporczywie odchrząkiwała; miała zwyczaj uprzedzania ewentualnej różnicy zdań, mówiąc: „Nie chciałabym robić ci przykrości, ale...” Takie wspomnienia zachowały się w pamięci Clarissy; nadal wzbudzają gniew, podczas gdy dobroć i skromność, poświęcenie matki poszły już dawno w zapomnienie. Zbyt często Clarissa zadaje Julii pytanie: „Jak się czujesz?” Robi to częściowo ze zdenerwowania (jak może — po tym wszystkim, co się stało — przestać zachowywać się oficjalnie wobec Julii, nie czuć się nieco zaniepokojona?), a częściowo dlatego, że chce wiedzieć. To przyjęcie, myśli, będzie nieudane. Richard będzie się czuł znudzony i urażony, i zresztą słusznie. Jest powierzchowna; zbyt dużą wagę przywiązuje do tego rodzaju spraw. Córka na pewno żartuje z tego w gronie swoich przyjaciół. Ale żeby mieć przyjaciół takich jak Mary Krull! — Dobrze, zupełnie dobrze — odpowiada Julia. — Wyglądasz cudownie — mówi Clarissa z przesadnym entuzjazmem. Przynajmniej zawsze była hojna. Należy do tych matek, które nie szczędzą dzieciom pochwał, dodają pewności siebie, nie bagatelizują rozterek. — Dziękuję — mówi Julia. — Czy nie zostawiłam tu wczoraj mojego plecaka? — Zostawiłaś. Jest tam, na wieszaku koło drzwi. — To dobrze. Idziemy z Mary na zakupy. — Gdzie się z nią umówiłaś? — Właściwie ona jest tutaj. Czeka na zewnątrz. — Ach tak. — Pali papierosa. — Może jak skończy palić, miałaby chęć zajrzeć tutaj i przywitać się ze mną? Twarz Julii pochmurnieje z powodu skruchy, lecz nie tylko — czyżby powracała jej dawna złość? Czy to zwyczajne poczucie winy? Zapada cisza. Wydaje się, że dają o sobie znać konwenanse, z siłą tak potężną jak przyciąganie ziemskie. Nawet jeśli jesteś buntownikiem przez całe swoje życie; jeśli wychowałaś córkę zgodnie z sobie znanymi zasadami, w domu kobiet (ojciec był tylko opatrzoną numerem fiolką, przepraszam, Julio, nie można go było odnaleźć) — i tak pewnego dnia okazuje się, że stoisz na perskim dywanie, przepełniona matczyną dezaprobatą i goryczą, zranionymi uczuciami, twarzą w twarz z dziewczyną, która tobą pogardza (nadal tak jest, z całą pewnością), ponieważ pozbawiłaś ją ojca. „Może jak skończy palić, miałaby chęć zajrzeć tutaj i przywitać się ze mną”. Dlaczego Mary nie powinna dostosować się przynajmniej do kilku podstawowych zasad dobrego wychowania ogólnie przyjętych przez ludzi? Nie czeka się pod drzwiami czyjegoś mieszkania niezależnie od tego, na ile się jest błyskotliwym i zbuntowanym. Należy wejść i się przywitać. Trzeba się na to zdobyć. — Poproszę ją — mówi Julia. — Ależ daj spokój. — Nie, naprawdę. Ona tylko pali. Wiesz, jaka jest. Najpierw papierosy, a dopiero potem reszta. — Nie musisz jej tu ciągnąć. Mówiąc szczerze, nie chcę cię zatrzymywać. — Nie. Chcę, żebyście się lepiej poznały. — Znamy się doskonale. — Nie bój się, mamo. Mary jest taka miła. Absolutnie, bezgranicznie nieszkodliwa. — Ja się jej nie boję, na Boga. Julia uśmiecha się na swój irytujący, wszystkowiedzący sposób, potrząsa głową i wychodzi. Clarissa pochyla się nad stolikiem i przesuwa wazon o centymetr w lewą stronę. Czuje nieodpartą chęć ukrycia róż. Wolałaby, żeby to był ktokolwiek inny, byle nie Mary Krull. Ktokolwiek, tylko nie ona. Julia wraca, Mary idzie tuż za nią. Tutaj, więc Mary jest znowu tutaj. Mary surowa i zasadnicza, Mary szlachetna; z wyraźnym cieniem odrastających włosów na ogolonej głowie, ubrana w szarobure spodnie i znoszoną krótką bluzeczkę, pod którą widać zarys obwisłych piersi (musiała już przekroczyć czterdziestkę). Oto i jej ciężki krok; jej wszechwiedzące, podejrzliwe spojrzenie. Widząc Julię i Mary razem, Clarissa myśli o małej dziewczynce ciągnącej do domu bezpańskiego psa; skóra i kości; wzruszające, lecz niebezpieczne stworzenie, które pozornie potrzebuje przytulnego domu, lecz jest tak wygłodzone, że nie można okazać mu najmniejszej oznaki miłości czy hojności. Pies będzie jadł i jadł. Nigdy się nie nasyci; nigdy się nie oswoi. — Witaj, Mary — mówi Clarissa. — Cześć, Clarissa. — Mary maszeruje przez pokój i ściska dłoń Clarissy. Ręka Mary jest mała, silna, zaskakująco delikatna. — Jak się miewasz? — pyta. — Dobrze, dziękuję. A ty? Clarissa wzrusza ramionami. A jak powinnam się miewać, jak powinien miewać się człowiek na takim świecie? Clarissa tak łatwo wpada w pułapkę podstępnego pytania. Myśli o swoich różach. Czy do ich ścinania zmusza się dzieci? Czy na pole przed świtem przyjeżdżają całe rodziny i wszyscy, bez wyjątku, spędzają dni od rana do nocy pochyleni nad krzewami, z obolałymi plecami i palcami krwawiącymi od kolców? — Idziecie na zakupy? — pyta Clarissa i nawet nie próbuje ukryć lekceważenia w głosie. — Idziemy po nowe buty — wyjaśnia Julia. — Te, które ma Mary, za chwilę spadną jej z nóg. — Nienawidzę zakupów — wtrąca Mary, uśmiechając się przepraszająco. — To ogromna strata czasu. — Dziś kupujemy nowe buty — powtarza Julia z naciskiem. — Koniec, kropka. Córka Clarissy, ta wspaniała, inteligentna dziewczyna, mogłaby być tryskającą radością żoną, przewodniczką swego męża, wskazującą mu drogę przez cały dzień wypełniony zadaniami. Mogłaby być postacią z lat pięćdziesiątych, gdyby dokonać w niej kilku stosunkowo niewielkich poprawek. — Nie poradziłabym sobie bez pomocy — Mary zwraca się do Clarissy. — Mogę stanąć oko w oko z gliniarzem wyposażonym w gaz łzawiący, ale sprzedawcy niech się trzymają ode mnie z daleka. Clarissa stwierdza ze zdumieniem, że Mary Krull bardzo się stara. Próbuje, na swój sposób, zrobić dobre wrażenie. — Och, nie są chyba aż tak straszni — mówi. — Te sklepy, to wszystko, całe to gówno dookoła, przepraszam, te towary, te wszystkie artykuły, reklamy wrzeszczące z każdego miejsca kup, kup, kup, kup, kup, a gdy podchodzi do mnie ktoś z wielką fryzurą oraz toną makijażu, pytając: „Czy można w czymś pomóc?”, mogę się zdobyć tylko na to, żeby powstrzymać się i nie wrzasnąć: „Ty dziwko, nie potrafisz pomóc nawet sobie”. — Mhm — mruczy Clarissa. — To wygląda poważnie. — Chodźmy już — Julia zwraca się do Mary. — Opiekuj się nią — mówi Clarissa do Julii. Głupia, myśli Mary Krull. Zadowolona z siebie wiedźma. Poprawia się. Clarissa Vaughan nie jest wrogiem. Clarissa Vaughan jest oszukana, ni mniej, ni więcej tylko oszukana. Jest przeświadczona, że przestrzegając reguł gry, może mieć to, co mają mężczyźni. Dała się nabrać. To nie jej wina. A jednak Mary miałaby ochotę złapać Clarissę za klapy koszuli i krzyknąć: „Ty rzeczywiście uważasz, że jeśli przyjdą zwinąć zboczeńców, nie zatrzymają się przed twoimi drzwiami, tak? Naprawdę jesteś aż tak głupia”. — Pa, mamo — mówi Julia. — Nie zapomnij plecaka — przypomina Clarissa. — Och tak. — Julia śmieje się i zdejmuje plecak z wieszaka. Jest z jasnopomarańczowego płótna, nie należy do gatunku przedmiotów, o których posiadanie można by ją podejrzewać. Ale co złego jest w kolczyku? Przez moment, kiedy Julia jest odwrócona plecami, Clarissa i Mary stoją na wprost siebie. Głupia, myśli Mary, chociaż stara się pozostać miłosierna lub przynajmniej spokojna. Nie, mam gdzieś miłosierdzie. Wszystko jest lepsze od homoseksualistów starej daty, ubranych jak na egzamin, przesiąkniętych do szpiku kości mieszczańską obyczajowością, żyjących ze sobą jak mąż z żoną. Lepiej być szczerym i otwartym sukinsynem, lepiej być pieprzonym Johnem Wayne’em niż dobrze ubraną lesbą z szanowanym zawodem. Oszustka, myśli Clarissa. Udało ci się ogłupić moją córkę, ale nie mnie. Rozpoznaję konkwistadora na pierwszy rzut oka. Wiem wszystko na temat wzbudzania sensacji. To nie jest wcale trudne. Jeśli krzyczy się dość głośno, zbierze się tłum, żeby zobaczyć, o co w tym wrzasku chodzi. Taka jest natura tłumu. Nie pozostaje na długo, chyba że da się mu po temu powody. Jesteś tak samo zła jak większość mężczyzn, w takim samym stopniu agresywna, tak samo się wywyższasz, a twoja godzina nadejdzie i przeminie. — No dobrze — mówi Julia. — Chodźmy już. — Pamiętaj o przyjęciu. O piątej — przypomina jej Clarissa. — Oczywiście — zapewnia Julia. Zarzuca jasnopomarańczowy plecak na ramię, wywołując na chwilę u Clarissy i Mary identyczne uczucie. Każda z kobiet podziwia w Julii jej niespożytą energię i ujmującą pewność, niezliczone dni, które ma przed sobą. — Do zobaczenia — mówi Clarissa. Jest trywialna. Należy do osób, które zbyt dużo myślą o przyjęciach. Oby tylko pewnego dnia Julia potrafiła jej wybaczyć... — Cześć — mówi Mary i maszeruje śladem Julii w stronę drzwi. Ale dlaczego to właśnie Mary Krull? Dlaczego tak prostolinijna dziewczyna jak Julia ma stawiać siebie w roli akolitki? Czy nadal tak brakuje jej ojca? Mary, podążając za Julią, zostaje nieco z tyłu; przygląda się jej szerokim, pełnym gracji plecom i bliźniaczym księżycom pośladków. Mary jest bez reszty przepełniona pożądaniem, ale też subtelnym i bardziej wykwintnie bolesnym uczuciem, które wyrasta ponad to pożądanie. Julia podsyca w niej erotyczny patriotyzm, jak gdyby była odległym krajem, w którym Mary się urodziła i z którego została wypędzona. — No, chodź już — woła radośnie Julia ponad ramieniem, ponad nienaturalną jaskrawością pomarańczowego plecaka. Mary stoi jeszcze przez chwilę i patrzy. Jest przekonana, że nigdy nie widziała niczego równie pięknego. Gdybyś tylko mnie kochała, myśli, zrobiłabym wszystko. Rozumiesz? Wszystko. — Chodź no! — ponownie woła Julia, a Mary śpieszy za nią, zrozpaczona, pogrążona w śmiertelnym bólu (Julia jej nie kocha, nie w taki sposób, jak Mary tego oczekuje, i nigdy nie będzie kochać); idzie, żeby kupić nowe buty. Pani Woolf Vanessa z dziećmi już pojechała z powrotem do Charleston. Nelly jest na dole i przygotowuje kolację, tajemniczo radosna, bardziej niż ostatnio — być może dotkliwie przeżywa to, że kazano jej pojechać po tak banalne zakupy, do tego stopnia delektuje się tą niesprawiedliwością, że stało się to inspiracją do śpiewania w kuchni. Leonard pisze w swoim gabinecie, a drozd leży w ogrodzie na stosie z trawy i róż. Virginia stoi w oknie salonu i patrzy, jak na Richmond opada ciemność. To koniec zwykłego dnia. W nie oświetlonym pokoju, na jej biurku leżą kartki nowej powieści, z którą wiąże nadmierne nadzieje, i w tej chwili obawia się (jest nawet o tym przekonana), że okaże się ona jałowa i słaba, pozbawiona prawdziwych uczuć; będzie niczym ślepy zaułek. Minęło zaledwie kilka godzin, a uczucia, które stały się jej udziałem, kiedy siedziała w kuchni z Vanessą — satysfakcja, zadowolenie z życia — tak całkowicie wyparowały, jak gdyby nigdy ich nie było. Pozostało tylko tyle: zapach wołowiny pieczonej przez Nelly (przyprawiający o mdłości; Leonard będzie się przyglądał, jak walczy ze sobą, żeby ją zjeść), zegary w domu, które wkrótce wybiją pół godziny, jej własna twarz coraz wyraźniej widoczna w szybie okna, w miarę jak lampy uliczne — blada żółć na tle atramentowego nieba — zapalają się w całym Richmond. Już dość, mówi sama do siebie. Zmaga się ze sobą, starając się w to uwierzyć. Już dość przebywania w tym domu, który ominęła wojna, i perspektywy nocy spędzonej na czytaniu, spania i pracy od samego rana. Wystarczy, że lampy uliczne rzucają żółte cienie na drzewa. Wyraźnie czuje nadciągający ból głowy, powoli pełznący w górę po karku. Zastyga w bezruchu. Nie, to wspomnienie bólu, obawa przed nim; zarówno pamięć o nim, jak i strach są tak żywe, że prawie niemożliwe do odróżnienia od prawdziwego bólu głowy. Stoi wyprostowana, wyczekująca. Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Ściany pokoju nie chwieją się; żaden pomruk nie dobiega spod tynku. Jest sobą, stoi tutaj, jej mąż jest w domu; jest także służba i dywan, i poduszki, i lampy. Jest sobą. Wie, że odejdzie chwilę przedtem, zanim się na to zdecyduje. Spacer; pójdzie na spacer. Wróci za pół godziny, może wcześniej. W pośpiechu wkłada pelerynę, kapelusz i szal. Spokojnie zbliża się do drzwi na tyłach domu, wychodzi i ostrożnie zamyka je za sobą. Wolałaby, żeby nikt nie pytał, dokąd idzie ani kiedy można się jej spodziewać z powrotem. Na zewnątrz, w ogrodzie, znajduje się cienisty kopczyk drozda na marach, osłonięty żywopłotem. Zawiał silniejszy wiatr od wschodu i Virginia zadrżała. Wydaje się, że opuściła prawdziwy dom (w którym piecze się wołowina i palą lampy) i weszła do królestwa martwego ptaka. Myśli o tym, jak świeżo pogrzebani pozostają całą noc w swych grobach, kiedy żałobnicy odmówili już modlitwy, złożyli wieńce i wrócili do domów; kiedy koła odjechały po wyschniętym błocie drogi, gdy zjedzono kolację, zdjęto narzuty z łóżek; to wszystko już się stało, a grób nadal pozostaje, przykryty kwiatami delikatnie targanymi wiatrem. To cmentarne uczucie jest przerażające, lecz nie do końca przykre. Jest rzeczywiste; przede wszystkim rzeczywiste, do szpiku kości; na swój sposób łatwiejsze do zniesienia, bardziej szlachetne — właśnie teraz — niż wołowina i lampy. Schodzi po schodach na trawę. Ciało drozda jeszcze tutaj jest (to dziwne, że psy, koty sąsiadów nie są nim zainteresowane), malutkie, nawet jak na ptaka, tutaj, w ciemności, tak bezpowrotnie nieżywe, jak zgubiona rękawiczka, maleńka, pusta garstka pełna śmierci. Virginia stoi nad nią. Teraz to już śmieć, a jeszcze po południu, kiedy Virginia snuła herbaciane rozważania o filiżankach i płaszczach, kiedy dzień roztaczał swoje ciepło, ptak promieniował pięknem. Rano Leonard weźmie na łopatę ptaka, trawę, róże i wszystko razem wyrzuci. Virginia zastanawia się, o ile więcej miejsca zajmuje istota za życia niż po śmierci; ile iluzorycznej wielkości zawiera się w gestach, ruchach, w oddychaniu. Jako zmarli ujawniamy nasze prawdziwe rozmiary, które są zdumiewająco skromne. Czy jej matka nie została ukradkiem usunięta i zastąpiona swoją mniejszą wersją wykonaną z żelaza? Czyż ona, Virginia, nie czuła w sobie pustki, zaskakująco niewielkiej, którą powinno jednak wypełnić silne uczucie? Oto więc jest ten świat (dom, niebo, pierwsza nieśmiała gwiazda), a tuż obok jego zaprzeczenie, ten mały, ciemny kształt otoczony różami. Truchło, nic poza tym. Piękno i godność były iluzją stworzoną dzięki obecności dzieci, podtrzymywaną dla ich dobra. Odwraca się i odchodzi. Wydaje się całkiem prawdopodobne, teraz, w tej chwili, że zupełnie gdzie indziej istnieje miejsce, które nie ma nic wspólnego ani z pieczoną wołowiną, ani z wianuszkiem róż. Przechodzi przez bramę ogrodu, wychodzi na ulicę i kieruje się w stronę miasta. Przechodząc na drugą stronę Princess Street, idąc dalej przez Waterloo Place (w jakim kierunku?), mija innych przechodniów: korpulentnego, pełnego godności mężczyznę z teczką, dwie kobiety — z pewnością służące — które miały wychodne tego popołudnia i właśnie wracają do domu, gawędzą sobie. Spod cienkich płaszczy widać ich białe nogi, połyskują tanie bransoletki. Virginia otula się pod szyją kołnierzem peleryny, choć nie jest zimno. Dopiero zaczyna zapadać zmierzch i wieje lekki wiatr. Jest przekonana, że pójdzie do miasta, ale co będzie tam robiła? Sklepy sprząta się właśnie i przygotowuje do zamknięcia. Mija dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę, młodszych od siebie, którzy idą powoli, pochyleni ku sobie, w delikatnym, cytrynowym blasku ulicznej latarni, rozmawiają (słyszy, jak mężczyzna mówi: „Powiedziano mi coś, coś, coś w tej firmie, coś, coś naprawdę okropnego”). Zarówno mężczyzna, jak i kobieta mają na głowach stylowe kapelusze, a postrzępiony koniec szalika (czyjego?) w kolorze musztardy powiewa za nimi jak flaga. Oboje pochylają się lekko do przodu i ku sobie, wchodząc na wzgórze, przytrzymują kapelusze, żeby nie porwał ich wiatr, idą energicznym krokiem, lecz bez pośpiechu, wracają do domu (najprawdopodobniej) po dniu spędzonym w Londynie. On mówi: „Muszę więc cię poprosić”, po czym zniża głos — Virginia nie jest w stanie rozróżnić słów — a kobieta wydaje radosny, krótki okrzyk, ukazując na chwilę białe zęby, mężczyzna śmieje się, krocząc naprzód, stawiając z doskonałą pewnością czubek jednego, a potem drugiego, idealnie wypastowanego brązowego buta. Jestem samotna, myśli Virginia; gdy mężczyzna i kobieta nadal idą pod górę, ona schodzi ze wzgórza. Nie jest oczywiście samotna, nie w taki sposób, żeby ktokolwiek mógł się tego domyślić, a w tej chwili, idąc pod wiatr w stronę świateł rynku, czuje bliskość starego szatana (jak to inaczej nazwać?) i wie, że będzie zupełnie samotna, kiedy szatan postanowi znów się pojawić. Szatan jest bólem głowy; szatan jest głosem w ścianie; szatan przyjmuje postać płetwy przecinającej ciemne fale. Szatan jest nikłą, świergoczącą nicością, którą było życie drozda. Szatan wysysa ze świata całe jego piękno, wszelką nadzieję. Kiedy już skończy, pozostawia za sobą królestwo żywych trupów — pozbawionych radości, konających z braku powietrza. Virginia czuje w tej chwili przepełnioną tragizmem wielkość, ponieważ mimo że szatan przybiera postać wielu rzeczy, nie jest ani piękny, ani sentymentalny; kipi śmiertelną prawdą, która jest nie do zniesienia. Właśnie teraz, kiedy tak idzie, wolna od bólu głowy, wolna od głosów, może stanąć twarzą w twarz z szatanem, lecz musi ciągle iść przed siebie, nie może się odwrócić. Kiedy dochodzi do rynku (rzeźnik i właściciel warzywniaka już zdążyli podciągnąć markizy), skręca w kierunku stacji kolejowej. Pojedzie do Londynu, myśli; pojedzie do Londynu, podobnie jak Nelly, której celem było zrobienie zakupów. Celem Virginii będzie sama przejażdżka, pół godziny w pociągu, wysiadanie na dworcu Paddington, możliwość przejścia jedną ulicą do skrzyżowania z inną, a potem wzdłuż następnej. Co za rozkosz! Jakie wspaniałe przedsięwzięcie! Wydaje się, że istnieje dla niej ratunek, może dalej funkcjonować, jeśli będzie miała wokół siebie Londyn; jeżeli na chwilę zanurzy się w jego bezmiarze, pełna odwagi i zuchwałości pod niebem wolnym od zagrożeń, wśród nie zasłoniętych okien (w tym widać poważny profil kobiety, w tamtym rzeźbioną krzywiznę krzesła), ulicznego ruchu, mężczyzn i kobiet w wieczorowych strojach, mijających ją lekkim krokiem; wśród zapachu wosku i benzyny, perfum, dźwięków pianina, na którym ktoś gra gdzieś w jednej z tych szerokich alej, w jednym z tych białych domów z portykami; wśród odgłosów klaksonów i ujadania psów, w całym jazgotliwym festynie, który kręci się, wiruje, iskrzy blaskiem jaskrawych świateł; gdy Big Ben wybija godziny spadające ołowianymi kręgami na grupy ludzi idących na przyjęcia i na przejeżdżające omnibusy, na kamienną postać królowej Wiktorii siedzącą przed pałacem, schowaną wśród liści geranium, na parki zatopione w cienistej powadze za czarnymi ogrodzeniami z żelaznych prętów. Virginia schodzi po schodach na stację kolejową. Stacja Richmond staje się jednocześnie miejscem przeznaczenia; wsparta na kolumnach zwieńczonych pod sklepieniem, wypełniona zapachem lekkiej spalenizny, właściwie wyludniona — nawet wtedy, kiedy jest zatłoczona (tak jak teraz) — z szeregami żółtych drewnianych ławek, które nie zachęcają do zatrzymania się na nich ani na chwilę. Sprawdza godzinę, stwierdza, że pociąg właśnie odjechał, a następny będzie nie wcześniej niż za prawie dwadzieścia pięć minut. Zatrzymuje się. Wyobrażała sobie (cóż za brak rozsądku!), że wsiądzie prosto do pociągu lub w najgorszym razie poczeka pięć czy dziesięć minut. Niecierpliwie stoi na wprost zegara, a potem idzie powoli kilka kroków wzdłuż peronu. Jeśli to zrobi, jeżeli wsiądzie do pociągu odjeżdżającego za jakieś dwadzieścia trzy minuty i pojedzie do Londynu, pospaceruje tam i wróci ostatnim pociągiem (który przywiezie ją do domu, do Richmond, dziesięć po jedenastej), Leonard będzie szalał ze zmartwienia. Jeżeli do niego zadzwoni (tu na stacji jest automat, niedawno zainstalowany), będzie wściekły; zażąda, żeby natychmiast wróciła do domu, da jej do zrozumienia (nigdy nie powiedziałby tego wprost), że jeśli poczuje się wyczerpana, przygnębiona, przytłoczona, jeśli znowu zachoruje, będzie musiała winić za to tylko siebie. I na tym właśnie polega dylemat: on ma całkowitą rację, a jednocześnie tkwi w błędzie. Czuje się lepiej, znacznie bezpieczniej, gdy przebywa w Richmond; kiedy zbyt wiele nie mówi, nie pisze, nie czuje; jeżeli nie podróżuje gnana nagłym impulsem do Londynu i nie spaceruje po ulicach; a jednak w ten sposób umiera, powoli uchodzi z niej życie na łożu z róż. Lepiej, naprawdę, stanąć oko w oko z przerażającym wyzwaniem, niż żyć w ukryciu, jak gdyby nadal trwała wojna (to dziwne, że po tym wszystkim pierwsze wspomnienie, które przychodzi jej do głowy, to nie kończące się czekanie w piwnicy, wszyscy stłoczeni razem, zmuszeni do prowadzenia godzinami konwersacji z Nelly i Lottie). Jej życie (już po czterdziestce!) przekroczyło półmetek i teraz jest odmierzane kropla po kropli, a karnawałowy powóz z Vanessą — z całym jej krzykliwym towarzystwem, bujnym życiem, dziećmi, malowaniem i kochankami, cudownie zagraconym domem — przesunął się w noc, pozostawiając za sobą echo czyneli, dźwięków akordeonu, w miarę jak koła toczą się po drodze. Nie, nie zatelefonuje ze stacji, zrobi to, kiedy dojedzie do Londynu, kiedy już nie będzie można podjąć żadnych kroków. Przyjmie swoją karę. Kupuje bilet u mężczyzny o purpurowej twarzy, tkwiącego za kratą okienka. Idzie i siada na drewnianej ławce, wyprostowana do przesady. Jeszcze osiemnaście minut. Siedzi na ławce, wpatrując się wprost przed siebie (wielka szkoda, że nie ma nic do czytania!), aż staje się to nie do zniesienia (jeszcze piętnaście minut). Wstaje i wychodzi ze stacji. Jeśli przejdzie jedną przecznicę wzdłuż Kew Road i wróci, będzie akurat na czas, zdąży na pociąg. Mija swoje podzielone na fragmenty złociste odbicie w złotych literach nazwy sklepu mięsnego widniejącej w witrynie ponad wiszącą tuszą jagnięcą (kępka jasnej wełny jeszcze tkwi wokół kopytka), gdy dostrzega Leonarda idącego w jej kierunku. Przez chwilę przebiega ją myśl, żeby się odwrócić i pobiec z powrotem na stację; wydaje się jej, że w ten sposób uniknie jakiejś katastrofy. Nie robi jednak nic. Nadal idzie przed siebie, naprzeciw Leonardowi, który najwyraźniej wybiegł w pośpiechu; ma na sobie skórzane pantofle i wydaje się niezwykle szczupły, wymizerowany, w kamizelce i kurtce z manczesteru z rozpiętym kołnierzem. Chociaż poszedł za nią jak oficer śledczy czy kurator — osoba, której bliskość wywołuje sprzeciw — Virginia jest pod wrażeniem tego, jaki wydaje się niepozorny, w pantoflach, na Kew Road; jak bardzo jest najzwyklejszym mężczyzną w średnim wieku. Patrzy na niego oczami obcej osoby: jeszcze jeden z tak licznych przechodniów, których mija się na ulicach. Jest jej przykro z jego powodu, czuje się dziwnie poruszona. Zdobywa się na ironiczny uśmiech. — Pan Woolf — mówi. — Cóż za miła niespodzianka. — Czy zechciałabyś mi powiedzieć, proszę, co tutaj robisz? — pyta ją. — Spaceruję. Czy to wydaje się takie dziwne? — Tylko wtedy, kiedy znikasz z domu, tuż przed kolacją, bez słowa wyjaśnienia. — Nie chciałam ci przeszkadzać. Wiedziałam, że pracujesz. — Istotnie, pracowałem. — No właśnie. — Nie wolno ci znikać. Nie podoba mi się to. — Leonardzie, postępujesz bardzo dziwnie. — Ja? — Leonard się chmurzy. — Naprawdę nie wiem, o co chodzi. Wyszedłem cię poszukać, a ciebie nie było. Pomyślałem, że coś się stało. Nie rozumiem, co w tym dziwnego. Wyobraża go sobie, jak przeszukuje dom, by ją znaleźć, jak sprawdza, czy nie ma jej w ogrodzie. Widzi, jak wybiega, mijając ciało drozda, dociera do furtki, wydostaje się na ulicę i śpieszy w dół, zboczem wzgórza. Nagle robi się jej niezwykle przykro z jego powodu. Powinna, doskonale zdaje sobie z tego sprawę, powiedzieć mu, że jego przeczucia nie do końca były nieuzasadnione; że w rzeczywistości zaplanowała coś w rodzaju ucieczki, i w istocie miała zamiar zniknąć, choćby tylko na kilka godzin. — Nic się nie stało — uspokaja go. — Chciałam się tylko przewietrzyć, pospacerować po ulicach. Jest taka piękna noc. — Bardzo się martwiłem — powtarza Leonard. — Właściwie trudno powiedzieć dlaczego. Stoją obok siebie w krótkotrwałej, niezręcznej ciszy. Spoglądają na wystawę sklepu mięsnego, ich postacie, podzielone na fragmenty, odbijają się w złotych literach szyldu. — Musimy wrócić na udziec przygotowany na kolację przez Nelly — mówi Leonard. — Mamy około piętnastu minut, zanim wpadnie w szał i spali dom aż po fundamenty. Virginia się waha. A Londyn? Nadal usilnie pragnie wsiąść do pociągu. — Na pewno jesteś głodny — mówi. — Trochę. Ale ty też pewnie jesteś głodna. Virginia myśli o tym, jak bardzo słabi są mężczyźni; jak wiele jest w nich strachu. Myśli o Quentinie, który wszedł do domu, żeby zmyć z rąk śmierć drozda. W tej chwili zdaje się jej, że przekracza niewidzialną linię, stoi jedną nogą po tej, drugą po tamtej stronie. Po tej stronie jest surowy, pełen niepokoju Leonard, rząd zamkniętych sklepów, ciemna droga prowadząca przez wzgórze z powrotem do Hogarth House, gdzie Nelly czeka niecierpliwie, prawie radośnie, na kolejne powody do żalu. Po drugiej stronie jest pociąg. Po drugiej stronie jest Londyn i wszystko to, co się z nim wiąże: wolność, pocałunki, możliwość tworzenia i ponury, złowrogi błysk obłędu. Pani Dalloway, myśli, jest domem na wzgórzu, w którym za chwilę zacznie się przyjęcie; śmierć jest miastem poniżej, które pani Dalloway kocha, lecz którego także się boi, do którego, w pewnym sensie, chce wejść na tyle głęboko, by już nigdy nie znaleźć drogi z powrotem. — Już czas, żebyśmy wrócili do Londynu, nie uważasz? — mówi Virginia. — Wcale nie jestem o tym przekonany — odpowiada Leonard. — Od dawna już lepiej się czuję. Nie możemy przecież na zawsze osiąść na przedmieściu. — Porozmawiamy o tym przy kolacji, dobrze? — Zgoda. — Rzeczywiście tak bardzo chciałabyś mieszkać w Londynie? — pyta Leonard. — Bardzo — przyznaje Virginia. — Chciałabym, żeby było inaczej, lecz nie potrafię cieszyć się takim spokojnym życiem. — Ja także. — Chodźmy. — Ma bilet w torebce. Nigdy nie wspomni Leonardowi, że planowała ucieczkę, choćby na te kilka godzin. Virginia podaje mu ramię i czule ściska łokieć, jak gdyby to on potrzebował opieki i otuchy, jakby to on był w niebezpieczeństwie. Zaczynają wspinać się ku Hogarth House, ręka w rękę, jak każde małżeństwo w średnim wieku, które wraca do domu. Pani Dalloway — Jeszcze kawy? — pyta Oliver. — Dziękuję, chętnie. — Sally podaje swoją filiżankę asystentowi Olivera, zaskakująco pospolitemu młodemu człowiekowi o prawie białych włosach i zapadniętych policzkach, który wprawdzie został przedstawiony jako asystent, lecz jego obowiązki, jak się zdaje, polegają na nalewaniu kawy. Sally spodziewała się imponującego młodego ogiera z szeroką szczęką i bicepsami. Ten cherlawy, nadgorliwy młodzieniec dobrze prezentowałby się za kontuarem stoiska z perfumami w domu towarowym. — I co o tym myślisz? — pyta Oliver. Sally, by uniknąć wzroku Olivera, obserwuje, jak kawa leje się do filiżanki. Kiedy filiżanka stoi już przed nią, rzuca okiem na Waltera Hardy’ego, którego wygląd niczego nie zdradza. Walter ma talent na swój sposób niezwykły, potrafi robić wrażenie poważnego słuchacza, podczas gdy w rzeczywistości jest nieobecny jak jaszczurka, która wdrapała się na nasłonecznioną skałę. — Interesujące — odzywa się Sally. — O tak — potwierdza Oliver. Sally kiwa głową ze zrozumieniem, wypija łyk kawy. — Zastanawiam się — mówi — czy faktycznie można to zrobić. — Myślę, że już czas — odpowiada Oliver. — Uważam, że ludzie są gotowi. — Naprawdę tak uważasz? Sally w milczeniu zwraca się w stronę Waltera. „No, powiedz coś, kretynie”, myśli. Walter tylko kiwa głową, mrugając raz po raz, wygrzewa się — choć pozostaje czujny, przygotowany na ewentualne niebezpieczeństwo — całkowicie zahipnotyzowany ciepłem emanującym z Olivera St. Ivesa, w eleganckim, choć nieco wygniecionym ubraniu; ma około czterdziestu pięciu lat, przenikliwe oczy za skromnymi okularami w pozłacanej oprawie; którego postać z taśmy celuloidowej przetrwała niezliczone próby — morderstwa, oszustwa, potwarze, ruiny finansowe — podejmowane przez kolejnych bohaterów; który kochał się z boginiami, zawsze w taki sam sposób, ochoczo, lecz z onieśmieleniem — jak gdyby nie wierzył w swoje szczęście. — Tak — mówi Oliver i wyraźnie słychać narastającą niecierpliwość w jego głosie. — To naprawdę brzmi bardzo interesująco — uspokaja go Sally i nie może powstrzymać się od śmiechu. — Walter umiałby to zrobić — stwierdza Oliver. — Walter mógłby to zrobić. Z całą pewnością. Na dźwięk swego imienia Walter ożywia się, zaczyna znacznie szybciej mrugać, pochyla się do przodu na krześle i z wypiekami na twarzy mówi: — Bardzo chciałbym spróbować. Twarz Olivera rozjaśnia się powszechnie znanym uśmiechem. Sally ciągle nie może wyjść z podziwu, jak bardzo Oliver jest podobny do samego siebie. Czy gwiazdy filmowe nie powinny być niskiego wzrostu, zwyczajne i zawsze w złym humorze? Czy nam się to od nich nie należy? Już w dzieciństwie Oliver St. Ives musiał mieć zadatki na gwiazdora filmowego. Jest promienny, potężnie zbudowany; ma niewiele mniej niż sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, doskonałą sylwetkę, pokryte białym puchem ręce, a dłonie tak szerokie, że z łatwością mogłaby się w nich pomieścić męska głowa. Ma grube, wyraziste rysy, płaską twarz; jeśli w rzeczywistości nie jest aż taki przystojny jak na ekranie, to zachowuje w sobie tę całą tajemniczą, niepodważalną indywidualność nie tylko ducha, lecz również ciała, zupełnie tak jak gdyby wszyscy dobrze zbudowani, tryskający zdrowiem, nieugięci amerykańscy mężczyźni byli jego kopiami wykonanymi starannie lub niedbale. — Próbuj — Oliver zachęca Waltera. — Głęboko wierzę w twoje możliwości. Hej, przecież zrujnowałeś moją karierę jednym opowiadaniem. Walter stara się przybrać minę człowieka znającego się na swoim rzemiośle, lecz próba okazuje się tragicznie nieudana i na jego twarzy pojawia się grymas nienawiści. Sally w jednej chwili z niezwykłą wyrazistością wyobraża go sobie jako dziesięcioletniego chłopca. Był zbyt tęgi, natarczywie przyjacielski, zdolny do wypunktowania, z dokładnością do milimetra, pozycji społecznej innych dziesięciolatków. Gotów do perfidii w niemal każdej możliwej postaci. — Daj mi spokój, nie wracajmy do tego — mówi Walter, uśmiechając się szeroko. — Czy nie próbowałem odwieść cię od tego zamiaru? Ile razy dzwoniłem? — Nie przejmuj się, przyjacielu, żartuję — uspokaja go Oliver. — Nie żałuję niczego, niczego. Co myślisz o scenariuszu? — Nigdy dotąd nie napisałem thrillera — zastrzega się Walter. — To nic trudnego. To najprostsza rzecz na świecie. Wypożycz sobie sześć spośród tych, które odniosły kasowy sukces, a dowiesz się wszystkiego, co powinieneś wiedzieć na ten temat. — Jednak ten byłby trochę inny — przypomina Sally. — Nie. — Oliver uśmiecha się cierpliwie, lecz z wyraźną nutą irytacji. — Wcale nie inny. Jego bohaterem byłby gej. To jedyna różnica, a to przecież nie taka znowu filozofia. Nie będzie prześladowany z powodu swojej orientacji seksualnej. Nie będzie miał HIV. Będzie gejem, który robi swoje, który ocala świat w taki czy inny sposób. — Mhm — mruczy Walter. — Myślę, że potrafiłbym to napisać. Chciałbym spróbować. — To świetnie. Znakomicie. Sally upija łyk kawy; chciałaby już stąd iść, chciałaby także zostać; chciałaby nie pragnąć być podziwiana przez Olivera St. Ivesa. Nie ma większej siły na świecie, myśli, niż sława. Aby zachować równowagę, rozgląda się po mieszkaniu, które pojawiło się na okładce magazynu „Architectural Digest” rok przedtem, zanim Oliver ujawnił swoją orientację, i prawdopodobnie nie pojawi się w nim nigdy więcej z uwagi na konsekwencje, jakie w kwestii gustu pociągają za sobą jego seksualne upodobania. Cała ironia tkwi w tym, Sally dalej snuje swoje rozważania, że mieszkanie jest paskudne w takim stylu, jaki jej kojarzy się z tandetnym gustem macho; ława Lucite’a, ściany pokryte połyskującą, brązową farbą, ustawione we wnękach, oświetlone punktowym światłem, przedmioty z Azji i Afryki (na pewno Oliver myśli o nich „teatralnie oświetlone”) nasuwają — pomimo nienagannego i pełnego szacunku wyeksponowania — raczej myśl o zdobyczy pochodzącej z grabieży niż o kolekcjonerskich trofeach konesera. Sally jest tu po raz trzeci i za każdym razem czuje nieodpartą chęć skonfiskowania skarbów i zwrócenia ich prawowitym właścicielom. Udając, że zwraca uwagę na Olivera, wyobraża sobie siebie, jak wśród ogólnej radości i okrzyków zachwytu wkracza do odległej, położonej w górach wioski, niosąc pociemniałą przez lata maskę antylopy lub porcelanową misę fosforyzującą bladozielono, w której od dziesięciu wieków pływają dwa namalowane karpie. — Nie jesteś przekonana, prawda, Sally? — zwraca się do niej Oliver. — Mhm? — Nie masz do tego przekonania. — Cóż, przekonana, nie przekonana, to nie moja domena. Cóż ja mogę wiedzieć na temat Hollywood? — Jesteś bystrzejsza niż większość kręcących się tam osób. Niewiele osób z branży szanuję tak jak ciebie. — Nie jestem z branży, wcale nie, wiesz, co robię... — Nie jesteś do tego przekonana. — No cóż, nie jestem, przyznaję. — Ale tak naprawdę, kogo to obchodzi? Oliver wzdycha głośno i poprawia okulary, gestem, który zdaniem Sally, na pewno pamięta z jednego ze swych filmów — wątek o łagodnie usposobionym (księgowym? prawniku? a może producencie telewizyjnym?), który ostatecznie zostaje popchnięty do brutalnego czynu i wykańcza małą armię dealerów narkotyków, aby uratować swoją nastoletnią córkę. — Przyznaję, że powinniśmy zrobić to dobrze — mówi Oliver, cedząc słowo po słowie. — Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to pewniak. — Będzie miał kochanka? — Towarzysza. Pomocnika. Taka dobrana para jak Batman i Robin. — Będą uprawiać seks? — Nikt nie uprawia seksu w thrillerach. To za bardzo spowalnia akcję. Tracisz młodych widzów. Najwyżej trzy pocałunki na finał. — Będą się więc całowali na końcu? — To już poletko Waltera. — Walter? Walter mruga szybciej i włącza się do rozmowy: — Słuchajcie, dopiero trzy minuty temu powiedziałem, że chyba mógłbym to zrobić. Czy przypadkiem nie wymagacie ode mnie zbyt wiele? — Nie możemy na ten temat spekulować — mówi Oliver. — Widziałem zbyt wielu ludzi, którzy siedzieli i pisali pewne hity i zawsze im nie wychodziło. Jest w tym jakiś zły omen. — Sądzisz, że kogoś to zainteresuje? — pyta Sally. — To znaczy, czy zainteresuje wystarczająco wiele osób? Oliver znowu wzdycha i jest to westchnienie bardzo odmienne w tonie od poprzedniego. Ostatnie, pełne rezygnacji, biegnące w kierunku przegrody nosowej, znaczące, ponieważ pozbawione teatralności. Jest jak pierwsze westchnienie sygnalizujące brak zainteresowania, które kochanek wysyła po przewodach telefonicznych, westchnienie zwiastujące początek końca. Czy Oliver wykorzystał je w filmie? Czy ktoś inny, w rzeczywistym świecie, westchnął w ten sam sposób, dawno temu, do ucha Sally? — No cóż — podejmuje Oliver. Kładzie ręce na obrusie, dłońmi odwróconymi w dół. — Walter, nie moglibyśmy porozmawiać za parę dni, kiedy już to przetrawisz? — Jasne — odpowiada Walter. — Tak chyba będzie najrozsądniej. Sally wypija ostatni łyk kawy. To, rzecz jasna, zabawa dla chłopców; męski świat iluzji. Przede wszystkim tak naprawdę nigdy jej nie potrzebowali. Po wystąpieniu w programie Sally Oliver wpadł na pomysł (a nie jest Einsteinem, powiedzmy otwarcie), że ona będzie jego muzą i mentorem, kimś na wzór Safony głoszącej ze swej wyspy ponure sentencje. Lepiej od razu położyć temu kres. A jednak, gdzieś w głębi, tkwi w niej ogromne pragnienie, by Oliver St. Ives ją pokochał, i strach, że zostanie pominięta. — Dziękuję, że przyszliście — mówi Oliver, a Sally próbuje pokonać w sobie przemożne pragnienie odwołania tego wszystkiego, co powiedziała, zapanować nad sobą, by nie pochylić się do Olivera ponad stołem, nad resztkami obiadu i nie powiedzieć: „Przemyślałam to i uważam, że thriller, którego bohaterem będzie gej, może być zupełnie niezły”. A zatem do widzenia. Czas wracać na ulice. Sally stoi z Walterem na skrzyżowaniu ulic Madison i Seventieth. Nie rozmawiają o Oliverze St. Ivesie. Rozumieją, każde na swój sposób, że Walter odniósł sukces, a Sally poniosła porażkę, a także, że to Sally się udało, a Walterowi nie. Znajdują inne tematy do rozmowy. — Chyba spotkamy się dzisiaj wieczorem — mówi Walter. — Mhm — odpowiada Sally. Kto zaprosił Waltera? — Jak się czuje Richard? — pyta Walter. Niezgrabnie odchyla głowę, jak gdyby z uszanowaniem, kierując daszek czapki w dół, w stronę niedopałków i szarych owalnych resztek gumy do żucia, ku zgniecionemu opakowaniu, które — Sally nie może tego nie zauważyć — jest po McRoyalu od McDonalds’a. Nigdy nie jadła McRoyala. Zmienia się światło. Przechodzą na drugą stronę ulicy. — No cóż — odpowiada Sally. — Jest poważnie chory. — Takie czasy. — Walter wzdycha. — O mój Boże, te dzisiejsze czasy. Sally znowu ogarnia oburzenie, które unosi się od żołądka i zalewa oczy falą gorąca. Próżność Waltera jest nie do zniesienia. Nie do wytrzymania jest świadomość, że gdy wygłasza słuszne, poprawne i godne uwagi opinie — prawdopodobnie nawet kiedy sam ma właściwe i godne szacunku poglądy — myśli również o tym, jak dobrze jest być dość sławnym pisarzem Walterem Hardym, przyjacielem gwiazd filmowych i poetów, nadal zdrowym i muskularnym, choć już po czterdziestce. Byłby bardziej komiczny, gdyby nie miał aż takiego wpływu na świat. — No cóż — odzywa się Sally już po drugiej stronie ulicy, lecz zanim udaje się jej uwolnić od jego towarzystwa i pójść w swoim kierunku, Walter zbliża się do wystawy sklepu i zatrzymuje z twarzą tuż przy szybie. — Popatrz, są takie piękne — zachwyca się. Na wystawie znajdują się trzy jedwabne koszule, każda na gipsowej kopii klasycznego greckiego posągu. Jedna jasnomorelowa, druga szmaragdowa, a trzecia w kolorze głębokiego, królewskiego błękitu. Każda inaczej haftowana srebrną nicią przypominającą pajęczynę wzdłuż kołnierzyka i listwy przy zapięciu. Wszystkie trzy opadają miękko, opalizują na szczupłych torsach, nad każdym kołnierzykiem wyrasta majestatyczna, biała głowa z pełnymi ustami, prostym nosem i pustymi, białymi oczami. — Mhm — potwierdza Sally. — Rzeczywiście, są piękne. — Może kupię Evanowi? Akurat mógłby mu się dzisiaj przydać taki prezent. Wejdźmy. Sally waha się, ale po chwili wchodzi do sklepu za Walterem, niechętnie, bezradnie, wiedziona nieoczekiwanym przypływem wyrzutów sumienia. Tak, Walter jest śmieszny, ale Sally ma wrażenie, że poza pogardą czuje okropną i nieuniknioną tkliwość dla tego biednego kutasa, który spędził kilka ostatnich lat na czekaniu na śmierć swojego ślicznego, bez krzty rozumu kochasia, swojej zdobyczy, a teraz nagle staje przed perspektywą (czy ma mieszane uczucia?), że tamten może przeżyć. Śmierć i zmartwychwstanie zawsze są fascynujące, myśli Sally, wydaje się, że nie jest ważne, czy dotyczą bohatera, łajdaka czy klauna. Cały sklep wyłożony jest klonowym drewnem i czarnym granitem. Jakimś sposobem zadbano o to, by unosiła się w nim delikatna woń eukaliptusa. Koszule wyłożono na czarnych, połyskujących kontuarach. — Chyba niebieska — mówi Walter, kiedy wchodzą do sklepu. — Niebieski to odpowiedni kolor dla Evana. Sally nie uczestniczy w rozmowie Waltera z przystojnym, młodym sprzedawcą o włosach zaczesanych gładko do tyłu. Spaceruje, rozmyślając, między koszulami, spogląda na metkę przy kremowej koszuli z guzikami z macicy perłowej. Kosztuje czterysta dolarów. Co to za żałosny gest, zastanawia się, a może bohaterski, żeby kupować bajecznie piękną, nieprzyzwoicie drogą, nową koszulę kochankowi, który tylko chwilowo poczuł się lepiej. A może jedno i drugie? Sally nigdy nie wyrobiła sobie nawyku kupowania prezentów dla Clarissy. Nawet po tylu latach nie jest pewna, co Clarissa chciałaby dostać. Były udane upominki — kaszmirowy, czekoladowy szal na ubiegłoroczne Boże Narodzenie, polakierowana skrzyneczka ze sklepu z antykami, w której trzyma listy — ale było też co najmniej tyle samo nieudanych. Ekstrawagancki zegarek od Tiffany’ego (wydawał się zbyt oficjalny), żółty sweter (czy z powodu koloru, czy wykończenia przy szyi?), czarna, skórzana torebka (nie taka, trudno powiedzieć dlaczego). Clarissa nie przyznaje się, jeżeli prezent jej nie odpowiada, pomimo nalegań ze strony Sally. Zdaniem Clarissy, każdy prezent jest doskonały, właśnie taki, o jakim marzyła, a niefortunnemu ofiarodawcy pozostaje tylko zaczekać i przekonać się, czy zegarek zostanie uznany za „zbyt dobry do noszenia na co dzień”, czy sweter zostanie włożony raz na skromne przyjęcie przy świecach i potem już nigdy nie ujrzy światła dziennego. Sally zaczyna odczuwać złość na Clarissę, Waltera Hardy’ego i Olivera St. Ivesa; na każdą optymistyczną, nieszczerą, żywą istotę; lecz zaraz spogląda na Waltera zajętego kupowaniem wspaniałej niebieskiej koszuli dla swojego kochanka i wypełnia ją tęsknota. Clarissa prawdopodobnie jest teraz w domu. W jednej chwili Sally pragnie natychmiast znaleźć się w domu. — Muszę już iść, jest znacznie później, niż myślałam. — Zwraca się do Waltera. — Już kończę — mówi Walter. — Idę, do zobaczenia. — Podoba ci się ta koszula? Sally ujmuje materiał w palce, jest mięsisty, ma subtelną fakturę, w dotyku przypomina gładkie, delikatne ciało. — Ogromnie — mówi. — To cudowna koszula. Sprzedawca uśmiecha się z wdzięcznością, nieśmiało, jak gdyby osobiście ponosił odpowiedzialność za piękno koszuli. Nie jest ani nazbyt powściągliwy, ani zbyt nadskakujący, czego można by się spodziewać po młodym człowieku pracującym w sklepie takim jak ten. Skąd oni się biorą, ci nieskazitelnie piękni młodzieńcy pracujący w charakterze sprzedawców? Na co liczą? — Tak — mówi Walter. — To piękna koszula, prawda? — Do widzenia. — Cześć, do zobaczenia. Sally wychodzi ze sklepu najszybciej jak potrafi, zmierza do przystanku metra na Sixtyeighth Street. Chciałaby wrócić do domu z prezentem dla Clarissy, ale nie bardzo wie, co by to mogło być. Chciałaby powiedzieć coś Clarissie, coś bardzo ważnego, ale nie potrafi tego sformułować. Powiedzenie „kocham cię” jest nazbyt proste. „Kocham cię” stało się prawie banalne, wypowiadane nie tylko z okazji rocznic i urodzin, lecz spontanicznie, w łóżku czy przy zlewozmywaku w kuchni, nawet w taksówkach w zasięgu uszu kierowcówimigrantów, którzy uważają, że kobiety powinny chodzić w odległości trzech kroków za swoimi mężami. Sally i Clarissa nie są skąpe w wyrażaniu swych uczuć i to oczywiście bardzo dobrze, lecz teraz Sally odkrywa, że pragnie wrócić do domu i powiedzieć coś więcej, wyrazić znacznie więcej niż słodycz i pokrzepienie czy nawet uczucie. Chce powiedzieć coś, co ma związek z tymi, którzy już odeszli, co wiąże się z jej własnym poczuciem bezgranicznego szczęścia i groźbą przygniatającej straty. Gdyby Clarissie coś się przydarzyło, ona, Sally, będzie żyła dalej, lecz właściwie nie wyjdzie obronną ręką. Nie będzie się czuła normalnie. To, co chce powiedzieć, wiąże się nie tylko z radością, lecz także z przeszywającym, nieustannym strachem, który stanowi drugą połowę radości. Może znieść myśl o swojej własnej śmierci, ale nie o śmierci Clarissy. Ich miłość, towarzyszące jej poczucie pewności siebie i domowego ciepła, umiejętność milczenia, stabilność sprawiły, że Sally bezpośrednio została uwikłana w tryby przemijania życia. Teraz groźba tej straty nie do wyobrażenia już się pojawiła. Istnieje nić, której śladem podąża, począwszy od tej chwili, zmierzając ku stacji metra na Upper East Side, poprzez dzień jutrzejszy i przez następne dni, całą drogę, do końca swego życia i życia Clarissy. Jedzie metrem do centrum, zatrzymuje się przy straganie z kwiatami przy rynku koreańskim w pobliżu skrzyżowania. Wybór jak zwykle: goździki i chryzantemy, garstka marnych lilii, frezje, stokrotki, bukiety szklarniowych tulipanów z postrzępionymi płatkami — białych, żółtych i czerwonych. Kwiaty — przywrócone do życia mumie, myśli; towar, nic poza tym; zmuszone do tego, by dzielić los kurczaków, których pazurki nigdy — od momentu wyklucia z jajka do dnia rzezi — nie dotykają ziemi. Marszcząc brwi, Sally stoi przed kwiatami ustawionymi na różnych poziomach drewnianych podestów, widzi siebie i kwiaty odbijające się w lustrzanych kafelkach chłodni (to ona, siwowłosa, o ostrych rysach, ziemistej cerze; jak mogła tak się postarzeć? Naprawdę, musi złapać trochę słońca) i myśli o tym, że nie ma już na tym świecie niczego, czego pragnęłaby dla siebie czy Clarissy; ani koszul za czterysta dolarów, ani tych pożałowania godnych kwiatów, niczego. Już ma odejść z pustymi rękami, kiedy dostrzega jeden jedyny bukiet żółtych róż w brązowym wiadrze stojącym z boku. Dopiero zaczęły się rozwijać. Ich płatki u dołu są zabarwione ciemniejszą żółcią, rumieńcem w pomarańczowym odcieniu miąższu mango, rozciągającym się ku górze i rozdzielającym na cieniutkie jak włos żyłki. Tak bardzo przypominają prawdziwe kwiaty, wyrosłe w ziemi, w ogrodzie, że zdaje się, jak gdyby przez pomyłkę trafiły do chłodni. Sally szybko je kupuje, niemal ukradkiem, jakby się obawiała, że Koreanka — właścicielka stoiska — uświadomi sobie pomyłkę i ze spokojem poinformuje ją, że te róże nie są na sprzedaż. Przepełniona radością idzie Tenth Street z bukietem róż w dłoni, a gdy wchodzi do mieszkania, jest lekko podniecona. Jak długo już nie kochały się ze sobą? — Cześć — woła. — Jesteś w domu? — Jestem tutaj — odpowiada Clarissa, a z jej głosu Sally odgaduje, że coś się stało. Czy za chwilę dowie się, że znalazła się w jednej z tych małych zasadzek, które w gruncie rzeczy dodają pikanterii ich życiu? Czy wkroczyła, z bukietem i rodzącym się pożądaniem, na scenę domowego rozdrażnienia; świat stał się szary i chory, ponieważ ona jeszcze raz ujawniła swój egoizm i czegoś nie zrobiła, czegoś nie posprzątała, zapomniała o jakimś ważnym telefonie? Jej radość znika; pożądanie się ulatnia. Wchodzi do salonu z różami w dłoniach. — Co się dzieje? — pyta Clarissę, która siedzi na sofie; siedzi jak w poczekalni u lekarza. Patrzy na Sally ze szczególnym wyrazem twarzy, raczej nieobecnym niż dotkniętym chorobą, jak gdyby nie była do końca pewna, kim jest, a Sally intuicyjnie wyczuwa nadciągającą klęskę. Jeżeli obie będą żyły wystarczająco długo, jeśli pozostaną razem (a jak po tym wszystkim mogłyby się rozdzielić?), będą przyglądały się swemu przemijaniu. — Nic — mówi Clarissa. — Dobrze się czujesz? — Hm? O, tak. Nie wiem. Louis przyjechał. Wrócił. — To musiało w końcu nastąpić. — Przechodził tędy i zadzwonił z domofonu. Chwilę rozmawialiśmy, a potem się rozpłakał. — Naprawdę? — Tak. Zupełnie bez powodu. Później przyszła Julia, a on uciekł. — Louis. A co tam u niego słychać? — Ma nowego chłopca. Studenta. — No cóż. To dobrze. — A potem zjawiła się Julia z Mary... — O Boże. To był tu niezły cyrk. — Och, Sally, przyniosłaś róże. — Słucham? A rzeczywiście, tak. Sally zaczyna rozwijać róże i niemal w tym samym momencie dostrzega wazon pełen róż, który Clarissa postawiła na stole. Obie wybuchają śmiechem. — Zupełnie jak w jakimś opowiadaniu O. Henry’ego, prawda? — mówi Sally. — Róż nigdy nie jest za dużo — odpowiada Clarissa. Sally wręcza jej kwiaty i przez chwilę obie są zwyczajnie i bezgranicznie szczęśliwe. Istnieją i w jakiś sposób przez te osiemnaście lat udało im się nie przestać się kochać. To wystarczy. W tej chwili to wystarczy. Pani Brown Przyjeżdża później, niż zamierzała, lecz spóźnienie nie jest duże; nie takie, które wymagałoby wyjaśnień. Już prawie szósta. Przeczytała książkę do połowy. Jadąc do domu pani Latch, myśli wyłącznie o tym, co przeczytała: o Clarissie i umysłowo chorym Septimusie, kwiatach, przyjęciu. Przez głowę przebiegają obrazy: postać w samochodzie, samolot z napisem. Laura znajduje się jak gdyby na pograniczu snu i rzeczywistości, w świecie; jest w nim Londyn lat dwudziestych, turkusowy pokój hotelowy i ten samochód, którym jedzie znajomą ulicą. Okazuje się jednocześnie sobą i zupełnie kimś innym: kobietą w Londynie, arystokratką o alabastrowej cerze, czarującą, trochę sztuczną. Jest Virginią Woolf; i jest tą drugą, nieukształtowaną, niezręczną osobą znaną jako ona sama, matką, kierowcą, wirującą smugą prawdziwego życia niczym Droga Mleczna, przyjaciółką Kitty (którą pocałowała, a która być może umiera), parą rąk — z paznokciami pomalowanymi koralowym lakierem (jeden się złamał), ślubną obrączką i pierścionkiem z brylantem — trzymających kierownicę chevroleta właśnie w chwili, gdy w jasnoniebieskim samochodzie marki Plymouth, który znajduje się tuż przed nią, zapalają się światła stopu, gdy popołudniowe letnie słońce osiąga swoją złocistą głębię, a wiewiórka z ogonem ułożonym w szary znak zapytania pośpiesznie przebiega po drutach linii telefonicznej. Zatrzymuje się przed domem pani Latch, gdzie do szczytu wieńczącego garaż przymocowane są dwie gipsowe, wiewiórki, obie pomalowane na identyczny kolor. Wysiada z samochodu i stoi przez chwilę, patrząc na te figurki i ciągle trzymając kluczyki w dłoni. Z wnętrza jej samochodu dobiega dziwny odgłos przypominający tykanie zegara (trwa to już od kilku dni, będzie musiała pojechać do warsztatu). Wydaje się jej, że popadła w niebyt. Nie potrafi określić tego stanu w inny sposób. Stojąc obok tykającego samochodu przed garażem pani Latch (gipsowe wiewiórki rzucają długie cienie), jest nikim; jest niczym. Przez chwilę odnosi wrażenie, że idąc do hotelu, wymknęła się ze swego życia, a ten podjazd, ten garaż są jej zupełnie obce. Była daleko. Z sympatią, wręcz z tęsknotą, myślała o śmierci. Uświadamia sobie to w tym momencie, właśnie tutaj, stojąc na podjeździe przed domem pani Latch; z utęsknieniem myślała o śmierci. Poszła do hotelu w tajemnicy, jak gdyby miała się spotkać z kochankiem. Stoi, trzymając kluczyki od samochodu i torebkę, patrząc na garaż pani Latch. W drzwiach pomalowanych na biało jest małe okienko z zielonymi okiennicami; garaż przypomina miniaturowy domek, który został dobudowany do większego budynku. Oddech Laury nagle staje się ciężki. Lekko kręci się jej w głowie — czuje, że za chwilę potknie się i upadnie na gładki betonowy podjazd przed domem pani Latch. Zastanawia się, czy nie wrócić do samochodu i nie odjechać stąd. Zmusza się, by ruszyć do przodu. Przypomina sobie o swoich powinnościach: musi odebrać dziecko, zabrać je do domu i skończyć przygotowania do uroczystej kolacji z okazji urodzin męża. Musi wykonać te zwykłe czynności. Odetchnąwszy, z pewnym wysiłkiem idzie w kierunku wąskiego, frontowego ganku pani Latch. To, co właśnie zrobiła, jest zagadkowe, nawet dziwne, ale przecież nie było w tym nic szkodliwego, z pewnością nie. Nie ma kochanka jak jakaś żona z taniego romansidła. Wyjechała tylko na parę godzin, poczytała książkę i wróciła. Zagadkowe wyłącznie dlatego, że nie wyobraża sobie, jakie mogłaby znaleźć wyjaśnienie tego, co się stało: pocałunku, tortu, chwili niepokoju, gdy samochód wjeżdżał na Chavez Ravine. Nie ma pojęcia, jak wytłumaczyłaby dwie i pół godziny czytania w wynajętym pokoju. Jeszcze raz głęboko wciąga powietrze. Naciska dzwonek przy drzwiach domu pani Latch — podświetlony prostokąt, który pomarańczowo lśni w słońcu późnego popołudnia. Pani Latch niemal natychmiast otwiera drzwi, jak gdyby stała za nimi w oczekiwaniu. Ma zarumienioną twarz, rozłożyste biodra; ma na sobie bermudy; jest do przesady uprzejma. Jej dom wypełnia ciężka woń, przypominająca zapach pieczonego mięsa, który rozchodzi się zza jej pleców, gdy otwiera drzwi. — Ach, witam — mówi. — Dzień dobry — odpowiada Laura. — Przepraszam za spóźnienie. — Ależ nie ma za co. Doskonale się bawiliśmy. Proszę wejść. Richie wybiega z salonu. Ma wypieki na policzkach, jest zaniepokojony, ale owładnięty miłością i uczuciem ulgi. Odnosi się wrażenie, że Laura przyłapała na czymś jego i panią Latch: że przestali robić to, czym byli pochłonięci, i w pośpiechu ukryli wszelkie dowody. Nie, to ona ma dziś nieczyste sumienie; a on, myśli Laura, jest zdezorientowany. Spędził kilka ostatnich godzin w zupełnie innym świecie. Zostając nawet na kilka godzin w domu pani Latch, powoli zaczął gubić ścieżkę własnego życia. Zaczął wierzyć, nie czując się z tego powodu szczęśliwy, że tu mieszka, że być może zawsze tu mieszkał wśród ogromnych żółtych mebli i ścian pokrytych tkaniną w kolorze trawy. Richie wybucha płaczem i podbiega do niej. — No, już dobrze — mówi Laura, biorąc go na ręce. Wdycha jego zapach, głęboką, absolutną czystość, trudną do opisania słowem. Trzymając go w ramionach, wdychając jego zapach, czuje się lepiej. — Ucieszył się, że panią zobaczył — wyjaśnia pani Latch z wyszukanie serdeczną radością, zabarwioną goryczą. Czyżby wyobrażała sobie, że była dla niego aniołem stróżem, najbardziej ulubioną osobą, a jej dom — domem cudów? Widocznie tak. Czy nagle jest na niego oburzona, że jest synkiem mamusi? Najwyraźniej jest. — Hej tam, robaczku — szepcze Laura do różowego ucha synka. Jest dumna ze swego matczynego spokoju, z praw do chłopca. Trochę wprawiają ją w zakłopotanie jego łzy. Czy ludzie uważają, że jest nadopiekuńcza? Dlaczego on tak często płacze? — Wszystko pani załatwiła? — pyta pani Latch. — Tak. Mniej więcej. Dziękuję za opiekę. — Och, było nam razem wspaniale — mówi z gniewną serdecznością. — Zawsze może go pani podrzucić. — Dobrze się bawiłeś? — zwraca się Laura do syna. — Mhm. — Richie przestaje płakać. Jego twarz jest miniaturowym obrazem nadziei, smutku i zmieszania. — Byłeś grzeczny? Kiwa głową. — Tęskniłeś za mną? — Tak! — odpowiada chłopiec. — Widzisz, miałam tyle do zrobienia — tłumaczy Laura. — Musimy na dziś wieczór przygotować uroczystą kolację z okazji urodzin taty, prawda? Znowu kiwa głową. Przez cały czas patrzy na nią — zapłakany, speszony, pełen podejrzeń — jak gdyby miało się nagle okazać, że w ogóle nie jest jego matką. Laura płaci pani Latch, przyjmuje irysy z jej ogródka. Pani Latch zawsze coś jej daje — kwiatek, ciastka — jak gdyby za te przedmioty pobierała zapłatę, a opieka nad dzieckiem była gratis. Laura, jeszcze raz usprawiedliwiając się z powodu spóźnienia, powołując na to, że mąż zaraz przyjedzie, skraca zwyczajową, piętnastominutową rozmowę, wsadza Richiego do samochodu, z lekką przesadą macha na pożegnanie i odjeżdża. Jej trzy bransoletki z kości słoniowej postukują jedna o drugą. Już z dala od domu pani Latch Laura mówi do Richiego: — Mamy teraz nie lada zadanie, mój mały. Musimy pędzić prosto do domu i prędko przygotowywać kolację. Powinniśmy to zrobić już godzinę temu. Mały poważnie kiwa głową. Ciężar i rzeczywista natura życia powracają; poczucie nicości znika. Ta chwila, teraz, w połowie drogi, między jednym a drugim skrzyżowaniem, gdy samochód zbliża się do znaku stopu, jest nieoczekiwanie długa i spokojna, poważna — Laura wkracza w nią tak, jak gdyby wchodziła z hałaśliwej ulicy do kościoła. Po obu stronach ulicy spryskiwacze rozpraszają na trawniki połyskujące smugi mokrej mgiełki. Zachodzące słońce złoci aluminiową wiatę. To jest niewypowiedzianie realne. Rozpoznaje w sobie żonę i matkę — ponownie w ciąży — jadącą samochodem do domu, podczas gdy welony wody unoszą się w powietrzu. Richie nic nie mówi. Obserwuje ją. Laura zatrzymuje się przed znakiem stopu. — To dobrze, że tata aż tak długo pracuje — mówi. — Przygotujemy wszystko na czas. Jak myślisz, zdążymy? Spogląda na niego. Ich spojrzenia spotykają się; widzi w jego wzroku coś, czego nie potrafi odczytać. Jego oczy, cała twarz, sprawiają wrażenie rozświetlonych od wewnątrz; pierwszy raz wydaje się, że on cierpi z powodu uczucia, którego ona nie umie odgadnąć. — Kochanie — mówi do niego — o co chodzi? — Mamusiu, kocham cię — odpowiada głośniej niż trzeba. W jego głosie słychać jakąś dziwną nutę, wyczuwalny chłód. Takiego tonu nigdy przedtem nie było w jego głosie, który zabrzmiał nienaturalnie, obco. W taki sposób mógłby mówić uchodźca, który potrafi posłużyć się językiem angielskim zaledwie na podstawowym poziomie, a usilnie stara się przekazać powód, dla którego nie nauczył się poprawnego zwrotu. — Ja też cię kocham, synku — mówi Laura i choć wypowiadała te słowa już tysiące razy, słyszy w nich pewną nerwowość, niepokój ściskający ją za gardło, wysiłek, na który musi się zdobyć, żeby zabrzmiały naturalnie. Przyśpiesza, przejeżdża przez skrzyżowanie. Jedzie ostrożnie z obiema dłońmi ułożonymi dokładnie na środku kierownicy. Wydaje się, że chłopiec znów się rozpłacze, tak często to robi bez wyraźnego powodu, lecz jego oczy pozostają jasne i suche, nawet nimi nie mruga. — Co się stało? — dopytuje się Laura. Nadal wpatruje się w nią bez mrugnięcia powieką. Wie. Na pewno wie. Ten malec wie, że była w jakimś zakazanym miejscu; wie, że ona kłamie. Przecież obserwuje ją bez przerwy, spędza w jej towarzystwie prawie każdą chwilę. Widział ją z Kitty. Przyglądał się, gdy piekła drugi tort, a pierwszy pogrzebała pod innymi odpadkami w kuble na śmieci. Jest całkowicie pochłonięty obserwowaniem i interpretowaniem jej zachowań, ponieważ bez niej świat dla niego nie istnieje. Oczywiście, potrafiłby rozpoznać, kiedy ona kłamie. — Nie martw się, kochanie — mówi Laura. — Wszystko jest w porządku. Zrobimy dziś wspaniałe przyjęcie na urodziny taty. Wyobrażasz sobie, jaki będzie szczęśliwy? Mamy dla niego tyle prezentów. Upiekliśmy dla niego taki śliczny tort. Richie kiwa głową, nadal bez mrugnięcia okiem. Delikatnie kołysze się w przód i w tył. Spokojnie, chcąc być raczej podsłuchanym niż usłyszanym, mówi: — Upiekliśmy mu taki śliczny tort. W jego głosie brzmi zaskakująco dojrzała pustka, jak gdyby te słowa pozbawione były jakiegokolwiek znaczenia. Zawsze będzie ją obserwował. Zawsze będzie wiedział, gdy coś będzie nie w porządku. Zawsze będzie wiedział dokładnie, w którym momencie i jak głęboką ponosi porażkę. — Kocham cię, najdroższy — mówi Laura. — Jesteś moim syneczkiem. Na krótką chwilę w chłopcu zachodzi zmiana. Rozpromienia się, jest jednak śmiertelnie blady. Laura nie denerwuje się. Pamięta o uśmiechu. Obie ręce trzyma na kierownicy. Pani Dalloway Przyszła pomóc Richardowi przygotować się do przyjęcia, ale on nie odpowiada na pukanie. Puka jeszcze raz, mocniej, potem szybko, nerwowo otwiera drzwi. Mieszkanie wypełnione jest światłem. Clarissa, stojąc w progu, niemal traci oddech ze zdumienia. Wszystkie rolety są podniesione, okna otwarte. Chociaż jest to tylko zwykłe dzienne światło, takie, jakie wpada do każdego zwykłego mieszkania w słoneczne popołudnie, w pokojach Richarda wydaje się ono bezgłośną eksplozją. Oto kartonowe pudła, wanna (brudniejsza, niż Clarissie się wydawało), zakurzone lustro i drogi ekspres do kawy — wszystko ukazuje się z jaskrawą wyrazistością, w swej pospolitej skromności. To jest mieszkanie zajmowane przez osobę obłąkaną. — Richard! — woła Clarissa. — Pani Dalloway. Och, pani Dalloway, to ty. Wbiega do pokoju i znajduje Richarda jak zawsze w szlafroku, siedzącego okrakiem na parapecie otwartego okna, z jedną wychudzoną nogą w mieszkaniu, a drugą, której ona nie widzi, zwisającą na zewnątrz z piątego piętra. — Richard — mówi groźnie Clarissa. — Zejdź stamtąd. — Na zewnątrz jest tak pięknie — odpowiada. — Co za dzień! Robi wrażenie umysłowo chorego, egzaltowanego, starego i jednocześnie zdziecinniałego; siedząc okrakiem na parapecie, przypomina stracha na wróble na koniu, parkową rzeźbę Giacomettiego. Włosy ma miejscami przylepione do głowy, miejscami sterczące we wszystkie strony. Noga, która znajduje się po wewnętrznej stronie parapetu, jest obnażona do połowy uda, sinobiała, wygląda jak szkielet, choć z zaskakująco pokaźnym wzgórkiem mięśni łydki, uparcie przyczepionych do kości. — Przerażasz mnie — mówi Clarissa. — Chcę, żebyś natychmiast wszedł do pokoju, natychmiast. Idzie w jego stronę, a on podnosi nogę, która dotychczas znajdowała się wewnątrz mieszkania, i stawia na parapecie. Tylko pięta, jedna ręka i pozbawiony ciała pośladek stykają się z pokaleczonym drewnem parapetu. Rakiety o czerwonych ogonach na jego szlafroku wypuszczają idealne, pomarańczowe stożki ognia. Astronauci w hełmach, przysadziści i biali, jak figurki Action Man, o niewidocznych twarzach ukrytych za ciemnymi osłonami, wymieniają sztywne pozdrowienia uniesionymi dłońmi w białych rękawiczkach. — Wziąłem xanax razem z ritalinem, cudownie działają w tej kombinacji — mówi Richard. — Czuję się wspaniale. Podniosłem wszystkie rolety, ale doszedłem do wniosku, że potrzebuję więcej światła i powietrza. Muszę ci wyznać, że trudno mi było się tu dostać. — Kochanie, proszę, postaw nogę z powrotem na podłodze. Zrobisz to dla mnie? — Raczej nie będę w stanie pójść na przyjęcie — mówi Richard. — Przykro mi. — Nie musisz. Nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. — Co za dzień. Jaki piękny, wspaniały dzień. Clarissa bierze głęboki wdech, potem następny. Zachowuje zdumiewający spokój — czuje, że postępuje właściwie w tej trudnej sytuacji — lecz jednocześnie znajduje się gdzie indziej, poza tym pokojem, jak gdyby była świadkiem czegoś, co już się wydarzyło. Wydaje się, że to wspomnienie. Wewnątrz jakiś głos, a może nie głos, wewnętrzna wiedza, której nie można odróżnić od bicia serca, mówi: „Kiedyś zastałam Richarda siedzącego na parapecie okiennym pięć pięter ponad ziemią”. — Zejdź stamtąd, proszę cię — mówi do niego. Twarz Richarda ciemnieje i kurczy się, jakby Clarissa zadała mu trudne pytanie. Jego puste krzesło, całkowicie widoczne w dziennym świetle — z gąbką wydostającą się z wnętrza przy szwach, cienkim, żółtym ręcznikiem z odciśniętymi kółkami rdzy na siedzeniu — mogłoby samo w sobie być symbolem nonsensu, esencją tandety, śmiertelnej choroby. — Zejdź stamtąd — powtarza Clarissa. Mówi powoli, głośno, jak gdyby zwracała się do obcokrajowca. Richard kiwa głową, ale się nie rusza. Jego wymizerowana głowa, którą spowiła pełnia dziennego światła, przypomina makietę geologiczną. Ciało, poorane bruzdami, całe w bliznach, jest wyżłobione niczym pustynny kamień. — Nie wiem, czy potrafię temu sprostać. Rozumiesz. Przyjęciu, ceremonii, a potem następnej godzinie i następnej. — Nie musisz iść na przyjęcie. Nie musisz iść na ceremonię. W ogóle nic nie musisz robić. — Ale i tak pozostają godziny, prawda? Jedna, po niej druga, przechodzisz przez tę pierwszą, a zaraz, o Boże, jest następna. Jestem taki chory. — Ale masz jeszcze dobre dni. Sam wiesz, że tak jest. — Niezupełnie. To miło, że tak mówisz, ale od jakiegoś czasu czuję, że wszystko zamyka się wokół mnie jak przepastna czeluść gigantycznego kwiatu. Czy to nie dość szczególna analogia? A jednak takie odnoszę wrażenie. Jest w tym jakaś roślinna nieuchronność. Pomyśl o rosiczce — roślinnej pułapce na muchy. Pomyśl o japońskim bluszczu oplatającym całe obszary lasów. To rodzaj soczystego, zielonego, rozprzestrzeniającego się zjawiska. Nadciąga, rozumiesz. Zielona cisza. Czy to nie zabawne, że nawet teraz trudno jest wypowiedzieć słowo „śmierć”? — Richard, czy one tutaj są? — Co? Ach, głosy? Głosy zawsze tu są. — Chodzi mi o to, czy bardzo wyraźnie je słyszysz? — Nie. Słyszę ciebie. Zawsze cudownie cię słyszeć, pani D. Czy masz coś przeciwko temu, żebym nadal tak cię nazywał? — Ależ skąd. Wejdź do środka. Natychmiast. — Pamiętasz ją? Twoje alter ego? Co się z nią stało? — To ona. Jestem nią. Chcę, żebyś wszedł do środka. Bądź łaskaw, proszę! — Tu jest tak cudownie. Czuję się taki wolny. Zadzwonisz do mojej matki? Wiesz, ona jest taka samotna. — Richard... — Opowiedz mi o czymś, zgoda? — O czym? — O jakimś codziennym zdarzeniu. Dzisiejszym. To może być coś zupełnie zwyczajnego. Nawet tak byłoby lepiej, o najbardziej banalnym wydarzeniu, jakie przyjdzie ci na myśl. — Richard... — Cokolwiek, naprawdę cokolwiek. — No dobrze. Dziś rano, zanim tu przyszłam, poszłam kupić kwiaty na przyjęcie. — Tak? — Tak. Był piękny poranek. — Czyżby? — Tak. Był piękny. Taki... świeży. Kupiłam kwiaty, zaniosłam je do domu i włożyłam do wody. I już. Koniec historii. A teraz wejdź. — Świeży, jak gdyby podarowano go dzieciom na plaży — mówi Richard. — Można tak powiedzieć. — Jak poranek wtedy, kiedy wszyscy byliśmy jeszcze młodzi. — Tak, właśnie tak. — Jak tamten poranek, kiedy wyszłaś ze starego domu, gdy miałaś osiemnaście lat, a ja, cóż, właśnie skończyłem dziewiętnaście, prawda? Miałem dziewiętnaście lat, byłem zakochany w Louisie i w tobie i myślałem, że nigdy nie widziałem niczego równie pięknego jak twoja postać, która przez szklane drzwi wkroczyła we wczesny poranek, jeszcze zaspana, w bieliźnie. Czy to nie dziwne? — Tak — potwierdza Clarissa. — Tak, to dziwne. — Nie udało mi się. — Przestań tak mówić. Oczywiście, że ci się udało. — Jednak nie. Nie szukam współczucia. Naprawdę. Jest mi tylko bardzo smutno. To, co chciałem zrobić, wydawało się całkiem proste. Chciałem stworzyć coś żywego i na tyle zaskakującego, by mogło znaleźć się obok poranka w czyimś życiu. Najzwyklejszego poranka. Wyobrażasz sobie, żeby próbować zrobić coś takiego? Cóż za nonsens. — Nie taki znowu nonsens. — Raczej nie zdołam pójść na przyjęcie. — Proszę cię, nie martw się o to przyjęcie. Nie myśl o nim. Podaj mi rękę. — Byłaś dla mnie taka dobra, pani Dalloway. — Richard... — Kocham cię. Czy to nie brzmi banalnie? — Wcale nie. Richard się uśmiecha. Potrząsa głową. — Nie sądzę, żeby znalazło się dwoje ludzi, którzy byli tak szczęśliwi jak my. Pochyla się kilka centymetrów do przodu, powoli zsuwa z parapetu i spada. — Nieeee... — krzyczy Clarissa. Wydawał się taki pewny, taki spokojny, że przez chwilę do Clarissy nie dociera, że to się w ogóle zdarzyło. Dobiega do okna i widzi jeszcze spadającego Richarda, jego szlafrok unosi się w powietrzu i nawet teraz wydaje się, że to będzie niegroźny wypadek, którego skutki dadzą się jeszcze naprawić. Widzi, jak dotyka ziemi, pięć pięter poniżej, jak przyklęka na betonie, jak uderza głową, słyszy dźwięk upadającego ciała, a mimo to wierzy, że on wstanie, może chwiejnie, skulony, ale nadal będzie sobą, cały, nadal zdolny mówić. Woła go po imieniu tylko raz. Brzmi to jak pytanie, wypowiedziane znacznie ciszej, niż zamierzała. Leży tam, gdzie upadł, z twarzą zwróconą do ziemi, szlafrokiem zarzuconym na głowę i gołymi, białymi nogami na ciemnym betonie. Clarissa wybiega z pokoju, nie zamyka za sobą drzwi. Zbiega po schodach. Zastanawia się, czy nie wezwać pomocy, lecz nie robi tego. Wydaje się, że w powietrzu zaszła zmiana, że rozdzieliło się na dwie części, jak gdyby atmosfera składała się z substancji i jej przeciwieństwa. Zbiega po schodach i uświadamia sobie (potem będzie się tego wstydziła), że jest kobietą zbiegającą po schodach, która wyszła bez szwanku, która nadal żyje. W korytarzu ogarnia ją niepewność: jak ma wyjść na zewnątrz, tam gdzie leży Richard? Czuje się, jakby wstąpiła do piekła. Piekłem jest stęchłe, żółte pudło pomieszczenia bez wyjścia, przyciemnione sztucznym drzewem, z szeregiem odrapanych, metalowych drzwi (na jednych z nich widnieje przyklejona kalkomania z logo grupy Grateful Dead — czaszka w koronie z róż). Drzwi w cieniu klatki schodowej, węższe od pozostałych, prowadzą na zewnątrz, a dalej, wyszczerbionymi, cementowymi schodami, do miejsca, w którym leży Richard. Jeszcze zanim zejdzie z ostatnich stopni, wie, że on nie żyje. Jego głowa zniknęła w fałdach szlafroka, lecz widzi kałużę krwi, ciemną, niemal czarną, która powstała w miejscu, gdzie z pewnością znajduje się głowa. Widzi całkowity bezruch jego ciała, jedną rękę ułożoną pod nienaturalnym kątem, dłoń zwróconą ku górze, obie nogi białe i nagie jak sama śmierć. Ma jeszcze na sobie szare filcowe pantofle, które mu kiedyś kupiła. Schodzi z ostatniego stopnia, widzi, że Richard leży wśród kawałków potłuczonego szkła, i dopiero po chwili uświadamia sobie, że to resztki butelki po piwie, które już wcześniej leżały na betonie, że nie znalazły się tam w wyniku upadku Richarda. Myśli, że musi go natychmiast podnieść, wydobyć z okruchów szkła. Przyklęka obok niego, kładzie dłoń na bezwładnym ramieniu. Delikatnie, bardzo delikatnie, jak gdyby bała się go obudzić, zdejmuje szlafrok z jego głowy. W czerwono-purpurowo-białej lśniącej masie udaje się jej dostrzec otwarte usta i jedno nie domknięte oko. Ma świadomość, że wyrwał się jej rozdzierający krzyk zaskoczenia i bólu. Zakrywa głowę szlafrokiem. Nadal klęczy obok, nie wiedząc, co dalej robić. Znowu kładzie mu rękę na ramieniu. Nie gładzi go, tylko trzyma dłoń nieruchomo. Powtarza sobie, że powinna iść na policję, lecz nie chce zostawić Richarda samego. Czeka, żeby ktoś do niej zawołał. Patrzy na wznoszące się rzędy okien, wiszące pranie, idealnie kwadratowy kształt nieba przecięty jednym niebieskobiałym, cienkim ostrzem chmury. Zaczyna rozumieć, że nikt jeszcze o niczym nie wie. Nikt nie widział ani nie słyszał, jak Richard spadł. Nie rusza się. Znajduje wzrokiem okno mieszkania starej kobiety, w którym stoją trzy ceramiczne figurki (stąd ich nie widać). Staruszka na pewno jest w domu, prawie nigdy nie wychodzi. Clarissa odczuwa gwałtowną potrzebę zawołania jej, jak gdyby tamta kobieta była kimś z rodziny; jakby powinna zostać poinformowana. Clarissa odkłada, przynajmniej jeszcze o minutę, o dwie, kolejny, nieunikniony krok. Pozostaje z Richardem, dotyka jego ramienia. Czuje się (i sama się sobie dziwi) nieco zakłopotana tym, co się stało. Zastanawia się, dlaczego nie płacze. Słyszy szmer własnego oddechu. Dostrzega wyraźnie pantofle na stopach Richarda, niebo, które odbija się w coraz szerzej rozlewającej się kałuży krwi. Tutaj wszystko się kończy, na wybetonowanym placyku, pod sznurkami z bielizną, wśród odłamków szkła. Przesuwa rękę po jego ramieniu, wzdłuż delikatnej krzywizny pleców. Z poczuciem winy, jak gdyby dopuszczała się niedozwolonego czynu, pochyla się i opiera czoło na jego plecach, dopóki jeszcze, w jakiś sposób, są to jego plecy; dopóki jeszcze, w pewnym sensie, on jest Richardem Worthingtonem Brownem. Czuje nieświeżą woń flanelowego szlafroka, kwaśny, ostry odór jego nie mytego ciała. Chciałaby coś do niego powiedzieć, ale nie potrafi. Lekko przyciska głowę do jego pleców. Gdyby była w stanie mówić, powiedziałaby o czymś — nie wie dokładnie o czym — o tym, jak miał odwagę tworzyć i jak, co może ważniejsze, miał odwagę kochać w ten szczególny sposób, przez lata, wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Powiedziałaby mu o tym, jak ona, Clarissa, gorąco odwzajemniała jego miłość, lecz zostawiła go na skrzyżowaniu ulic ponad trzydzieści lat temu (cóż innego mogła zrobić?). Przyznałaby się do swojego marzenia o zwykłym życiu (o takim, jakiego pragnie większość ludzi) i jak bardzo chciała, żeby przyszedł na przyjęcie i okazał swe oddanie w obecności jej gości. Poprosiłaby go o wybaczenie jej tego, że w dniu, który okazał się dniem jego śmierci, unikała całowania go w usta, tłumacząc sobie, że to przez wzgląd na jego zdrowie. Pani Brown Świece są zapalone. Wybrzmiewają nuty piosenki. Zdmuchując świece, Dan rozpyla drobne kropelki przezroczystej śliny na gładką, lukrowaną powierzchnię. Laura klaszcze w dłonie, a po chwili również Richie przyłącza się do niej. — Wszystkiego najlepszego, kochanie — mówi Laura. Nieoczekiwanie narasta w niej wściekłość, chwyta ją za gardło. On jest prostacki, zwalisty, głupi; opluł tort; kropelki jego śliny spadły na tort. Ona została uwięziona tu na zawsze, upozowana na żonę. Musi przetrwać tę noc, a potem następny ranek i kolejną noc tu, w tych pokojach, nie mając dokąd pójść. Musi dogadzać; musi tutaj trwać. A mogło być tak jak na spacerze po polu skrzącego się śniegu. Mogło być przerażająco i cudownie. „Myśleliśmy, że było jej dobrze, myśleliśmy, że jej smutki były zwyczajne. Nie mieliśmy o niczym pojęcia”. Złość mija. Już dobrze, mówi sama sobie. Wszystko w porządku. Weź się w garść, na Boga. Dan obejmuje ją w talii. Laura czuje dotknięcie jego silnego, uperfumowanego, mocno zbudowanego ciała. Jest jej przykro. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem zdaje sobie sprawę z jego dobroci. — Jest tak cudownie. Fantastycznie — mówi Dan. Ona głaszcze go po głowie. Jego włosy są śliskie od brylantyny, nieco szorstkie jak sierść wydry. Jego twarz ze śladami zarostu błyszczy od potu, a starannie ułożone włosy rozsypały się i pojedynczy tłusty kosmyk grubości źdźbła trawy zwisa mu tuż nad brwiami. Zdjął już krawat, rozpiął kołnierzyk koszuli; wokół niego unosi się intensywna woń potu, old spice’a, skóry butów i trudny do opisania, dobrze znany zapach jego ciała — zapach, w którym wyczuwa się ślady żelaza, smużki wybielacza i odległe wspomnienie kuchennych oparów, jakby gdzieś w jego wnętrzu przygotowywano wilgotne i tłuste danie. — Czy ty też pomyślałeś o jakimś życzeniu? — Laura zwraca się do Richiego. Chłopczyk potakuje, choć nawet nie przyszło mu to do głowy. Wydaje się, że zawsze wypowiada w myślach życzenia, w każdej chwili, a te jego życzenia, podobnie jak w przypadku ojca, wiążą się z nieprzerwanym trwaniem. Tak jak ojciec najbardziej pragnie więcej, niż już ma (chociaż, oczywiście, gdyby zapytać go, jakie są jego życzenia, natychmiast wyrecytowałby całą listę zabawek, rzeczywistych i wymyślonych). Podobnie jak ojciec przeczuwa, że większość z tych życzeń równie dobrze może się nigdy nie spełnić. — Pomożesz mi pokroić tort? — pyta go ojciec. — Tak — odpowiada Richie. Laura przynosi z kuchni deserowe talerzyki i widelczyki. Oto ona, w tej skromnej jadalni, bezpieczna, z mężem i dzieckiem, podczas gdy Kitty leży na sali szpitalnej, czekając na diagnozę lekarzy. Są tutaj, ta rodzina, w tym miejscu. Wzdłuż całej ich ulicy, wzdłuż wielu ulic w oknach palą się światła. Podaje się tysiące kolacji, opowiada o sukcesach i porażkach tysięcy dni. Gdy Laura ustawia talerzyki i rozkłada widelczyki na stole — gdy delikatnie brzęczą na wykrochmalonej bieli obrusa — ma wrażenie, że nagle odniosła sukces; w ostatniej chwili, tak jak malarz, który malując ostatnią kreskę na obrazie, uratował go od niespójności; jak pisarz, który napisał odpowiednie zdanie wydobywające ukrytą symetrię i konstrukcję dramatu; widzi w tym swego rodzaju związek z ustawianiem talerzyków i rozkładaniem widelczyków na białym obrusie. Jest to równie łatwe do rozpoznania, jak niespodziewane. Dan pozwala Richiemu wyciągnąć wypalone świeczki, a potem zaczyna prowadzić rękę syna, pomagając mu kroić tort. Laura ich obserwuje. Ta jadalnia wydaje się teraz najdoskonalszą jadalnią, jaką można sobie wyobrazić, z zielonymi ścianami i szafką z ciemnego, klonowego drewna, która kryje w sobie srebra — ich ślubny prezent. Pokój wydaje się wypełniony do granic możliwości: życiem jej męża i syna; przyszłością. Jest ważny, błyszczący. Znaczna część świata — całe państwa — została zdziesiątkowana, lecz siła, którą jednoznacznie odczuwa się jako dobroć, przeważyła; wydaje się, że nawet Kitty zostanie uleczona dzięki potędze nauki. Wyzdrowieje. A jeśli nie, jeżeli nie można jej będzie pomóc, Dan i Laura, ich syn i nadzieja na drugie dziecko nadal będą tutaj, w tym pokoju, w którym mały chłopiec marszczy brwi, skupiając się na wyjęciu dopalonych świeczek, a jego ojciec podnosi jedną z nich do jego ust i namawia do zlizania lukru. Laura chwyta tę chwilę w momencie jej przemijania. No proszę, myśli, tak to jest. Zaraz trzeba będzie odwrócić kartkę. Uśmiecha się do syna, spokojnie, z pewnej odległości. On także uśmiecha się do niej. Oblizuje koniec spalonej świeczki. Wypowiada następne życzenie. Pani Woolf Próbuje skoncentrować się na książce, która leży na jej kolanach. Wkrótce wraz z Leonardem opuszczą Hogarth House i przeprowadzą się do Londynu. To już postanowione. Virginia zwyciężyła. Ze wszystkich sił stara się skoncentrować. Resztki wołowiny zostały usunięte, stół posprzątany, naczynia pozmywane. Będzie chodziła do teatru i filharmonii, bywała na przyjęciach. Będzie często spacerowała po ulicach, wszystkiemu się przyglądała, nasyci się opowieściami. ...życie; Londyn... Będzie pisała i pisała. Skończy tę książkę, a potem napisze następną. Pozostanie przy zdrowych zmysłach, będzie prowadziła takie życie, jakie miało jej przypaść w udziale, bogate i intensywne, wśród innych ludzi podobnych do niej, w pełni dysponując i rozporządzając swymi talentami. Nagle przychodzi jej na myśl pocałunek Vanessy. Pocałunek był niewinny — dostatecznie niewinny — ale miał w sobie również to, co wcale nie jest takie mało prawdopodobne, a czego Virginia oczekuje od Londynu, od życia; skomplikowaną i zachłanną miłość, odwieczną, ani tą, ani tamtą. Będzie dzisiejszym ujawnieniem najważniejszej tajemnicy, nieuchwytną jasnością, która rozświetla granice niektórych snów; jasnością, która kiedy się budzimy, znika z naszej świadomości, a my staramy się ją przywołać w nadziei odnalezienia, być może w dniu dzisiejszym, tego nowego dnia, w którym wszystko się może zdarzyć, absolutnie wszystko. Ona, Virginia, pocałowała swoją siostrę, za szerokimi plecami humorzastej Nelly, nie tak zupełnie niewinnie. A teraz siedzi w pokoju z książką na kolanach. Jest kobietą, która przeprowadzi się do Londynu. Clarissa Dalloway będzie kochała kobietę, tak, inną kobietę w czasach swej młodości. Pocałują się tylko raz, jednym z tych szczególnych, czarownych pocałunków z bajki, a Clarissa zachowa wspomnienie tego pocałunku, nadzieję z nim związaną, przez całe swoje życie. Nigdy nie znajdzie takiej miłości, jaką wydawało się, że oferował tamten jeden jedyny pocałunek. Virginia podekscytowana wstaje z krzesła i kładzie książkę na stole. — Idziesz do łóżka? — pyta ją Leonard ze swego miejsca na krześle. — Nie. Jeszcze jest wcześnie, prawda? On pochmurnieje i patrzy na zegarek. — Prawie wpół do jedenastej — mówi. — Jestem trochę niespokojna. Jeszcze nie czuję się zmęczona. — Chciałbym, żebyś się położyła o jedenastej — nalega Leonard. Virginia kiwa głową. Będzie posłuszna teraz, kiedy zapadła decyzja o Londynie. Wychodzi z salonu i przez korytarz przechodzi do ciemnej jadalni. Księżycowe światło przybierające kształt wydłużonych prostokątów, zmieszane z blaskiem ulicznych latarni, wpada przez okno, układa się na blacie stołu, z którego zmiatają je poruszane wiatrem gałęzie; pojawia się ponownie i znowu jest zmiatane. Virginia stoi w drzwiach, patrząc na świetlne kompozycje; zmieniają się jak fale rozlewające się po plaży. Tak, Clarissa będzie kochała się w kobiecie. Clarissa pocałuje kobietę tylko raz. Clarissa będzie pogrążona w smutku, przeraźliwie samotna, lecz nie umrze. Zbyt mocno będzie kochała życie, Londyn. Virginia wyobraża sobie kogoś innego, tak, kogoś o mocnym ciele, lecz słabej psychice; kogoś naznaczonego geniuszem poezji, zmiażdżonego w trybach świata, przez wojnę i rządzącą elitę, zniszczonego przez lekarzy; kogoś, kto — ujmując to technicznie — jest obłąkany, ponieważ we wszystkim dopatruje się znaczeń, wie, że drzewa to istoty, które czują, a jaskółki śpiewają po grecku. Kogoś takiego. Clarissa, zdrowa psychicznie — pełna radości, zwyczajna Clarissa — będzie żyła dalej, kochała Londyn, swoje życie składające się ze zwykłych przyjemności, a umrze ktoś inny, obłąkany poeta, wizjoner. Pani Brown Kończy myć zęby. Naczynia są już czyste i pochowane. Richie leży w łóżku, a mąż czeka. Płucze szczoteczkę pod kranem, przepłukuje usta i pluje do umywalki. Jej mąż będzie leżał po swojej stronie łóżka, patrząc w sufit, z rękami założonymi pod głowę. Kiedy ona wejdzie, spojrzy na nią, niby zdziwiony i szczęśliwy, że ją widzi, swoją żonę, jedyną ze wszystkich kobiet, która za chwilę zdejmie podomkę, ułoży ją na krześle i położy się obok niego. Taki ma styl — okazywać chłopięce zaskoczenie; uprzejmą, nieco zakłopotaną radość; głęboką i roztargnioną niewinność z elementami seksu zwiniętymi jak sprężyna gdzieś wewnątrz. Czasami zastanawia się, nie może się uwolnić od myśli o puszkach po orzeszkach sprzedawanych w sklepie z niespodziankami, w których są zamknięte papierowe węże czekające, by wyskoczyć po otwarciu wieczka. Dziś wieczorem nie będzie czytania. Wkłada szczoteczkę do zębów w otwór porcelanowej podstawki. Kiedy spogląda w lustro, przez chwilę wyobraża sobie, że ktoś stoi za jej plecami. Oczywiście, nie ma tam nikogo; to tylko złudzenie wywołane refleksem światła. Przez moment, nie dłużej, wyobraziła sobie swoją drugą naturę w postaci ducha, który stoi tuż za nią i obserwuje. To nic. Otwiera szafkę, odkłada pastę. Tu, na szklanych półkach, stoją różne toniki i aerozole, leżą bandaże, maści i lekarstwa. Oto plastikowa buteleczka z pigułkami nasennymi na receptę; została ostatnio uzupełniona i jest prawie pełna, ale oczywiście nie może ich zażywać w czasie ciąży. Sięga po buteleczkę i podnosi do światła. Wewnątrz jest co najmniej trzydzieści pigułek, a może więcej. Odstawia ją na półkę. To byłoby takie proste jak zameldowanie się w hotelu. Takie proste. Pomyśl, jak cudownie byłoby już nic nie znaczyć. Pomyśl, jak cudownie byłoby już się nie martwić, nie walczyć, nie ponosić porażek. Co by było, gdyby ta chwila podczas kolacji — ten niewielki przejaw perfekcji, przeciwieństwo niepowodzeń — była wystarczająca? A gdyby dojść do wniosku, że nie ma się już ochoty na więcej? Popycha drzwiczki apteczki, które zamykają się z mocnym, pewnym, metalicznym trzaśnięciem. Myśli o tych wszystkich przedmiotach, które zostały wewnątrz, na półkach, w ciemności. Idzie do sypialni, w której czeka mąż. Zdejmuje podomkę. — Cześć — odzywa się Dan ze swojej strony łóżka, spokojnie i czule. — Jak ci się podobała uroczystość? — pyta Laura. — Była fantastyczna. — Odsuwa prześcieradło dla niej, lecz ona waha się, stojąc obok łóżka w niebieskiej koszuli nocnej. Zdaje się, że nie czuje ciała, chociaż wie, że je ma. — To dobrze — mówi Laura. — Cieszę się, że sprawiliśmy ci przyjemność. — Wchodzisz do łóżka? — pyta. — Tak — odpowiada, ale wciąż nie wykonuje żadnego ruchu. W tej chwili mogłaby być tylko unoszącą się inteligencją — nawet nie mózgiem wewnątrz czaszki — obecnością, która odbiera wrażenia jak duch. Tak, myśli, zapewne w taki sposób czują duchy. To trochę przypomina czytanie — odnosi się wrażenie, że zna się ludzi, miejsca, sytuacje — prawda bez odgrywania żadnej szczególnej roli poza rolą chętnego obserwatora. — A więc — podejmuje Dan po chwili — wchodzisz do łóżka? — Tak — odpowiada Laura. Z oddali dobiega szczekanie psa. Pani Dalloway Clarissa kładzie rękę na ramieniu staruszki, jakby chciała ją przygotować na kolejny wstrząs. Sally, która idzie przed nimi korytarzem, otwiera drzwi. — Proszę — mówi Clarissa. — Dziękuję — odpowiada Laura. Kiedy wchodzą do mieszkania, Clarissa z ulgą spostrzega, że Julia zdążyła wynieść przystawki. Kwiaty oczywiście pozostały — wspaniałe i niewinne, eksplodujące z wazonów w bogatej, przypadkowej kompozycji, ponieważ Clarissa nie lubi poukładanych bukietów. Woli, żeby kwiaty wyglądały tak, jak gdyby je dopiero przed chwilą przyniesiono w całych naręczach z ogrodu. Na sofie, nieopodal wazonu z różami, śpi Julia z otwartą książką na kolanach. We śnie otoczona jest aurą zdumiewającej powagi, nawet dostojeństwa; z szerokimi, rozluźnionymi ramionami i obiema stopami na podłodze, z głową delikatnie pochyloną do przodu, jak gdyby skupiona na modlitwie. W tej chwili mogłaby być boginką, która zstąpiła, by służyć pociechą w obliczu śmiertelnego niepokoju; by z uroczystą, życzliwą stanowczością szeptać w transie tym, którzy wchodzą, że wszystko jest w należytym porządku, a im pozostaje tylko umrzeć. — Już jesteśmy — oznajmia Sally. Julia budzi się, mruga i wstaje. Zaklęcie traci moc, Julia znów jest dziewczyną. Sally wchodzi do pokoju, zdejmując po drodze żakiet; w westybulu przez chwilę widać postać Clarissy i nieco zakłopotanej staruszki; obie wahają się, powoli zdejmują rękawiczki, chociaż naprawdę nie ma westybulu, a one nie mają rękawiczek. — Julio, to jest Laura Brown — mówi Clarissa. Julia robi krok do przodu, zatrzymując się z szacunkiem w pewnej odległości od starszej kobiety i Clarissy. Skąd u niej taka postawa i prezencja, zastanawia się Clarissa. Jest przecież jeszcze dziewczynką. — Niezmiernie mi przykro — mówi Julia. — Dziękuję — odpowiada Laura głosem mocniejszym i bardziej wyraźnym, niż Clarissa się spodziewała. Laura jest wysoką, nieco przygarbioną kobietą w wieku osiemdziesięciu, a może więcej lat. Ma błyszczące stalowoszare włosy, jej skóra jest prawie przezroczysta, pergaminowa, pokryta brązowymi piegami wielkości śladów po ukłuciu szpilki. Jest ubrana w ciemną suknię w kwiaty i miękkie pantofle z materiału, jakie zazwyczaj noszą kobiety w podeszłym wieku. Clarissa zaprasza ją do pokoju. Panuje cisza. W tej ciszy można odnieść wrażenie, że Clarissa, Sally, nawet Laura przyjechały — zdenerwowane i rozdrażnione, nie znając się nawzajem, więcej niż tylko trochę nieodpowiednio ubrane — na przyjęcie wydawane przez Julię. — Dziękuję ci, Julio, że posprzątałaś — mówi Sally. — Zadzwoniłam prawie do wszystkich, którzy są na liście — zdaje sprawozdanie Julia. — Kilka osób już było. Louis Waters. — O Boże. Nie otrzymał mojej wiadomości. — Były też dwie kobiety. Nie pamiętam ich nazwisk. I jeszcze ktoś, czarnoskóry mężczyzna, Geny coś tam. — Geny Jarman — podpowiada Clarissa. — Czy to było bardzo straszne? — Geny Jarman był przygnębiony, podobnie jak Louis. Siedział tu prawie godzinę. Długo z nim rozmawiałam. Kiedy wychodził, wydawało mi się, że czuł się lepiej. Chyba lepiej. — Och, Julio, przepraszam cię, przepraszam, że zostawiłam cię samą z tym wszystkim. — Ależ daj spokój. O mnie nie musisz się martwić. Clarissa kiwa głową. — Na pewno jest pani zmęczona — mówi do Laury. — Sama nie wiem, jak się czuję — odpowiada Laura. — Proszę usiąść — zaprasza Clarissa. — Czy miałaby pani ochotę na coś do jedzenia? — O nie, chyba nie. Dziękuję. Clarissa prowadzi Laurę w stronę sofy. Laura siada, z wdzięcznością, lecz ostrożnie, jak gdyby była bardzo zmęczona, ale obawiała się, czy sofa jest wystarczająco stabilna. Julia zbliża się i zatrzymuje przed Laurą, nachyla się do jej ucha. — Zrobię pani herbaty. Mamy też kawę, a może kieliszek brandy? — Filiżankę herbaty, dziękuję. — Naprawdę powinna pani coś zjeść — nalega Julia. — Założę się, że nic pani nie jadła od wyjścia z domu, czy tak? — Cóż... — Zaraz przyniosę coś z kuchni — mówi Julia. — To bardzo miło z twojej strony, kochanie — odpowiada Laura. Julia spogląda na Clarissę. — Mamo — mówi — zostań tu, a Sally i ja pójdziemy zobaczyć, czym można poczęstować panią Brown. — Dobrze — zgadza się Clarissa. Siada obok Laury na sofie. Wykonuje to, co powiedziała jej córka, i znajduje w tym zaskakującą ulgę. Być może, myśli, od tego można zacząć umieranie: od korzystania z pomocy dorosłej córki, z wygód domowych. Na tym polega upływ czasu. Oto drobne pocieszenia, lampa i książka. Oto świat w coraz większym stopniu kierowany przez ludzi, wśród których nie ma ciebie, którzy poradzą sobie lepiej lub gorzej, którzy nie patrzą na ciebie, mijając na ulicy. — Czy jedzenie potraw przygotowanych na to przyjęcie wydaje ci się niewłaściwe? — pyta Sally Clarissę. — Wszystko jeszcze tu jest. — Nie — uspokaja ją Clarissa. — Myślę, że Richard nie miałby nic przeciwko temu. Z niepokojem spogląda na Laurę. Starsza pani uśmiecha się, splata ręce przed sobą, zdaje się obserwować coś na czubkach swych butów. — Tak — potwierdza Laura. — Na pewno by mu się podobało. — No to w porządku — kończy rozmowę Sally. Wraz z Julią idą do kuchni. Zegar wskazuje dziesięć minut po północy. Laura siedzi sztywno, zamknięta w sobie, z zaciśniętymi ustami, do połowy opuszczonymi powiekami. Czeka, myśli Clarissa, żeby ta godzina już się skończyła. Czeka, aż będzie mogła położyć się do łóżka, sama. — Może się pani położyć, jeżeli pani sobie życzy, Lauro — mówi do niej Clarissa. — Pokój gościnny jest w końcu hallu. — Dziękuję — odpowiada Laura. — Położę się za chwilę. Ponownie zapada między nimi milczenie, ani intymne, ani nawet szczególnie kłopotliwe. Oto ona, mówi do siebie Clarissa, oto kobieta z poezji Richarda. Utracona matka, niedoszła samobójczyni, oto kobieta, która odeszła. To zarówno szokujące, jak i pocieszające, że taka postać w rzeczywistości okazała się zwykłą, starą kobietą siedzącą na sofie z rękami na kolanach. — Richard był wspaniałym człowiekiem — mówi Clarissa. Natychmiast tego żałuje. Już zaczynają się zdradliwe, drobne pochwały; już zmarły jest poddawany ponownej ocenie jak cieszący się powszechnym szacunkiem obywatel, dobroczyńca, zasłużony człowiek. Dlaczego powiedziała coś takiego? Żeby pocieszyć staruszkę i wkraść się w jej łaski. No tak, powiedziała to również dlatego, by podkreślić swoje prawo do jego ciała: „Znałam go, byliśmy sobie bardzo bliscy, to ja pierwsza odkryłam jego wielkość”. W tej chwili miałaby ochotę nakazać Laurze Brown iść spać, zamknąć za sobą drzwi i pozostać za nimi aż do rana. — Tak — podejmuje Laura. — Był też wspaniałym pisarzem, prawda? — Czytała pani jego wiersze? — Tak. Powieść także. A więc wie. Wie wszystko o Clarissie i wie także, że ona sama, Laura Brown, jest duchem i boginią w skromnej kolekcji upublicznionych prywatnych mitów (jeżeli „upubliczniony” nie jest zbyt górnolotnym terminem dla małej, upartej grupki wielbicieli poezji, która jeszcze pozostała). Wie, że ją czczono i że nią pogardzano; wie, że była obsesją mężczyzny, który na pewno mógł się okazać artystą wielkiej miary. Oto siedzi, piegowata, w sukni w kwiaty. Ze spokojem mówi o swoim synu, że był wspaniałym pisarzem. — Tak — przyznaje Clarissa z rezygnacją. — Był wspaniałym pisarzem. Cóż jeszcze można dodać? — Nigdy nie była pani jego wydawcą, prawda? — Nie, byliśmy sobie zbyt bliscy. To byłoby zbyt skomplikowane. — Tak, rozumiem. — Wydawcy muszą być obiektywni. — W tym cała rzecz. Clarissa czuje, jakby brakowało jej powietrza. Dlaczego to jest takie trudne? Dlaczego nie potrafi zwyczajnie rozmawiać z Laurą Brown, zadawać ważnych pytań? Jakie są te ważne pytania? — Opiekowałam się nim najlepiej, jak potrafiłam — wyjaśnia Clarissa. Laura kiwa głową. — Żałuję, że nie zrobiłam więcej — mówi. — Podobnie ja; to samo mogę powiedzieć o sobie. Laura wyciąga rękę i ujmuje dłoń Clarissy. Pod miękką, zwiotczałą skórą Laury można wyczuć zgrubienia kości i przebiegające żyły. — Zrobiłyśmy, co było w naszej mocy, kochanie — mówi Laura. — Nikt nie mógłby zrobić więcej. — Tak, to prawda — potwierdza Clarissa. Zatem Laura Brown, kobieta, która próbowała umrzeć, lecz poniosła porażkę, która uciekła od swojej rodziny, żyje, podczas gdy inni, którzy walczyli, by przetrwać w jej cieniu, już odeszli. Żyła, kiedy jej byłego męża zabrał rak wątroby, kiedy córkę zabił pijany kierowca. Żyje po śmierci Richarda, który wyskoczył z okna i zmarł na łożu z tłuczonego szkła. Clarissa trzyma staruszkę za rękę. Cóż jeszcze mogłaby zrobić? — Ciekawe, czy Julia pamięta o herbacie dla pani — zastanawia się. — Na pewno tak, kochanie. Clarissa spogląda na szklane drzwi prowadzące do skromnego ogrodu. Dwie sylwetki, jej i Laury Brown, odbijają się zniekształcone w ciemnym szkle. Clarissa myśli o Richardzie siedzącym na parapecie; Richardzie, któremu pozwolono odejść; nie wyskoczyć, lecz raczej ześlizgnąć się jak ze skały wprost do wody. Jakie to musiało być uczucie w chwili, w której zrobił ten nieodwołalny krok; w chwili, kiedy był poza swoim mrocznym mieszkaniem, zawieszony w powietrzu? Jakie to wrażenie widzieć w dole ulicę z niebieskimi i brązowymi pojemnikami na śmieci, wstęgą rozsypanego bursztynowego szkła, które przybliżają się gwałtownie? Czy było to — czy mogło być — swego rodzaju przyjemnością roztrzaskać się na chodniku i czuć (czy jeszcze przez moment coś odczuwał?), jak pęka czaszka, jak wylewają się z niej wszystkie impulsy, wszystkie małe światełka? To nie mogło być bardzo bolesne, myśli Clarissa. Raczej było wyobrażeniem bólu, jego pierwszego wstrząsu, a potem — nie ma znaczenia, co przyszło potem, bez względu na to, co to było. — Zobaczę — mówi do Laury. — Zaraz wrócę. — Dobrze — godzi się Laura. Clarissa wstaje, lekko chwiejnym krokiem idzie do kuchni. Sally i Julia wyjęły jedzenie z lodówki i ułożyły na blacie. Są kawałki piersi kurczaka z grilla, z ciemnymi plamkami, lekko zarumienione, nadziane na drewniane patyczki, ułożone wokół salaterki z sosem orzechowym. Są małe paszteciki cebulowe. Krewetki gotowane na parze i połyskujące, jasnoczerwone kwadraciki tuńczyka z odrobiną wasabi. Ciemne trójkąty bakłażana z grilla i okrągłe kanapki z ciemnego chleba, liście endywii posmarowane delikatnie na końcach łodyg kozim serem z orzechami włoskimi. Są płytkie półmiski z surowymi warzywami. Jest również, w glinianym naczyniu, potrawka z krabów, którą Clarissa sama przyrządziła dla Richarda, ponieważ to było jego ulubione danie. — Boże — wzdycha Clarissa. — Ależ tego wszystkiego mamy. — Spodziewałyśmy się pięćdziesięciu osób — wyjaśnia Sally. Przez chwilę stoją, wszystkie trzy, patrząc na talerze pełne potraw, które wydają się dziewicze, nietknięte, które mogłyby być eksponatami na wystawie relikwii. Clarissie przez chwilę wydaje się, że jedzenie — najbardziej nietrwałe ze wszystkich rzeczy na świecie — pozostanie tutaj, kiedy ona i inni już odejdą; po tym, jak wszyscy umrą, nawet Julia. Clarissa wyobraża sobie, że te potrawy tu pozostaną, świeże, nienaruszone, kiedy ona i inni opuszczą te pokoje, jedna po drugiej, na zawsze. Sally ujmuje dłoń Clarissy. Całuje ją w czoło, zdecydowanie i z wprawą, w sposób, który Clarissie przypomina naklejanie znaczka na list. — Zjedzmy coś i chodźmy do łóżka — mówi cicho do ucha Clarissy. — Najwyższy czas, żeby ten dzień już się skończył. Clarissa dotyka jej ramienia. Powiedziałaby: „Kocham cię”, ale przecież Sally wie. Sally ściska rękę Clarissy. — Tak — mówi Clarissa. — Już czas. Wydaje się w tej chwili, że Richard naprawdę zaczyna opuszczać świat. Dla Clarissy jest to niemal fizyczne doznanie, delikatne, ale nieodwracalne usuwanie jak wyrywanie źdźbła trawy z ziemi. Wkrótce Clarissa uśnie, wkrótce wszyscy, którzy go znali, zasną i obudzą się jutro rano, by stwierdzić, że on jest już w królestwie zmarłych. Zastanawia się, czy jutrzejszy poranek będzie oznaczać nie tylko koniec ziemskiego życia Richarda, lecz także początek końca jego poezji. Jest przecież tak wiele książek. Niektóre, zaledwie garstka, są dobre, a z tej garstki przetrwa tylko kilka. Być może obywatele przyszłości, jeszcze nie narodzeni, zechcą czytać elegie Richarda, jego piękne treny, surowe, chłodne wyznania miłości i deklaracje zaciekłej złości, lecz znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że jego książki przepadną wraz z ogromną większością dzieł innych autorów. Zniknie Clarissa, postać z powieści, również Laura Brown, utracona matka, męczennica i fanatyczka. Tak, myśli Clarissa, czas, żeby ten dzień się skończył. Urządzamy przyjęcia, opuszczamy rodziny, żeby wieść samotne życie w Kanadzie; nie szczędzimy trudu, by pisać książki, które i tak nie zmienią świata, niezależnie od tego, ile włożono w nie talentu i wysiłku, najbardziej szalonych nadziei. Żyjemy, robimy to, co robimy, potem kładziemy się spać — to takie proste i takie zwyczajne. Niektórzy wyskakują z okna, inni się topią czy zażywają zbyt dużo pigułek; znacznie więcej spośród nas ginie w wypadkach; a większość, zdecydowana, jest powolnie trawiona przez choroby lub, jeśli ma trochę szczęścia, tylko przez czas. Na pocieszenie pozostaje jedno: godzina w tym czy w tamtym miejscu, kiedy nasze życie, na przekór wszelkim przeciwnościom i oczekiwaniom, otwiera się nagle przed nami, dając to, co zawsze istniało w naszej wyobraźni, chociaż wszyscy z wyjątkiem dzieci (a może nawet i one) zdajemy sobie sprawę z tego, że po tych godzinach nieuchronnie nadejdą następne, znacznie bardziej ponure i trudne. A jednak lubimy to miasto, cieszymy się porankiem, ponad wszystko żywimy nadzieję na więcej. Bóg jeden wie, dlaczego tak je kochamy. Oto przyjęcie, jeszcze nakryty stół, kwiaty nadal świeże, wszystko przygotowane na przyjście gości, których, jak się okazało, jest tylko czworo. Wybacz nam, Richardzie. A jednak to jest przyjęcie. Przyjęcie dla jeszcze nie zmarłych, w zasadzie nienaruszonych; dla tych, którzy z tajemniczych powodów mieli szczęście pozostać przy życiu. To, w istocie, jest ogromne szczęście. — Czy uważasz, że powinnam przygotować talerz dla matki Richarda? — pyta Julia. — Nie — odpowiada Clarissa. — Przyprowadzę ją tutaj. Wraca do salonu, do Laury Brown. Laura uśmiecha się blado do Clarissy — któż to może wiedzieć, co czuje lub o czym myśli? Oto ona, kobieta zbuntowana i pogrążona w smutku, wyniosła, pełna promiennego uroku; zakochana w śmierci; ofiara i prześladowca; postać, której tyle miejsca poświęcił Richard w swoich dziełach. Oto tutaj, w tym pokoju siedzi ukochana osoba: zdrajca. Oto sędziwa kobieta, emerytowana bibliotekarka z Toronto, która na nogach ma buty dla starszych pań. A to Clarissa, już nie pani Dalloway; nikt już nie będzie jej tak nazywał. Oto ona, która ma przed sobą kolejną godzinę. — Zapraszam, pani Brown — mówi. — Wszystko jest przygotowane. Podziękowania Przy nadawaniu ostatecznego kształtu tej książce nieocenioną pomoc okazali mi: Jill Ciment, Judy Clain, Joel Conarroe, Stacey D’Erasmo, Bonnie Friedman, Marie Howe i Adam Moss. Wszelką pomocą naukową i techniczną hojnie służyli mi Dennis Dermody, Paul Elie, Carmen Gomezplata, Bill Hamilton, Ladd Spiegel, John Waters i Wendy Welker. Mój agent Gail Hochman i wydawca Jonathan Galassi to wcielone anioły. Tracy O’Dwyer i Patrick Giles zainspirowali mnie bardziej, niż sami sobie z tego zdają sprawę, czytając tak wiele, z właściwą sobie bystrością i żarliwością. Moi rodzice i siostra to również wspaniali czytelnicy, choć nie na tym wyłącznie polega ich wkład. Donna Lee i Cristina Thorson pozostają dla mnie wyjątkowymi osobami na tak wiele sposobów, że nie jestem tego w stanie wyrazić. Three Lives & Company, księgarnia będąca własnością i prowadzona przez Jill Dunbar i Jenny Feder jest istnym azylem i dla mnie centrum cywilizowanego świata. Przez pewien czas była miejscem, na którym zawsze mogłem polegać, dokąd zawsze mogłem pójść, kiedy tylko chciałem przypomnieć sobie, dlaczego warto podejmować trud pisania powieści. Engelhard Foundation zapewniła mi stypendium na mieszkanie, co wraz z grantem przyznanym przez Mrs Giles Whiting Foundation miało dla mnie ogromne znaczenie przy pisaniu tej książki. Jestem wszystkim ogromnie wdzięczny. Informacja o materiałach źródłowych Chociaż Virginia Woolf, Leonard Woolf, Vanessa Bell, Nelly Boxall i inne autentyczne postacie występują w tej książce jako fikcyjne, starałem się oddać jak najwierniej szczegóły z ich życia, przedstawić w taki sposób, w jaki mogło ono wyglądać pewnego dnia w 1923 roku, który dla nich wymyśliłem. Posiadane wiadomości pogłębiłem, korzystając z wielu źródeł, a w szczególności z dwóch doskonale wyważonych i dogłębnych biografii: Virginia Woolf: A Biography autorstwa Quentina Bella oraz Virginia Woolf Hermione Lee. Istotne znaczenie miały również: Virginia Woolf: The Impact of Childhood Sexual Abuse on Her Life and Work Louise de Salvo, Virginia Woolf Jamesa Kinga, Selected Letters of Vanessa Bell w opracowaniu Reginy Marler, Woman of Letters: A Life of Virginia Woolf Phyllis Rose, A Marriage of True Minds: An Intimate Portrait of Leonard and Virginia Woolf George’a Spatera i Iana Parsonsa, Beginning Again: An Autobiography of the Years 1911 to 1918 oraz Downhill All the Way: An Autobiography of the Years 1919 to 1939 Leonarda Woolfa. Bardzo pouczający okazał się rozdział dotyczący książki Pani Dalloway w publikacji Josepha Boona Libidinal Currents: Sexuality and the Shaping of Modernism oraz artykuł Janet Malcolm A House of One’s Own wydrukowany w „New Yorker” w 1995 roku. Bardzo wiele dowiedziałem się ze wstępów do kolejnych wydań [angielskojęzycznych] Pani Dalloway napisanych przez: Maureen Howard do wydania Harcourt Brace & Co, Elaine Showalter do wydania Penguina i Claire Tomalin do wydania oxfordzkiego. Czuję się dłużnikiem Anne Olivier Bell, która zebrała i przygotowała do druku dzienniki Woolf, Andrew Mc Neilliego, który okazał jej pomoc, oraz Nigela Nicolsona i Joannę Trautmann, którzy zebrali i przygotowali wydania listów Woolf. Podczas mojej wizyty w Monk’s House w Rodmell Joan Jones okazała mi wiele uprzejmości i przekazała dużo informacji. Wszystkim tym osobom serdecznie dziękuję.