Bohumil Hrabal Skarby świata całego W serii Dzieła Wybrane Bohumila Hrabala ukazały się tomy: Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać Bambini di Praga 1947 Czuły barbarzyńca Taka piękna żałoba Święto przebiśniegu Kain. Bambino di Praga. Jarmilka Skarby świata całego Andrzej Czcibor-Piotrowski świat literacki l ząb e l i n Tytuł oryginału: Harlekynovy miliony © Bohumil Hrabal © Copyright for the Polish translation by Andrzej Czcibor-Piotwwski © Copyright for the Polish edition by Świat Literacki, Izabelin 2000 ISBN 83-86646-78-0 Motto: „Dziecko ustawia figurki, by je po chwili rozrzucić..." Gomperz Na okladce wykorzystano fragment grafiki Yladimira Boudnika Opracowanie graficzne: Studio Deseń Skład i łamanie: Pracownia Wydawnicza Świat Literacki skr. poczt. 67 05-080 Izabelin Printed in Poland l Za miasteczkiem, w którym zatrzymał się mój czas, wznosi się pałac, a w tym pałacu znajduje się dom starców. Do pałacu prowadzi tylko jedna droga, wspinająca się na wzgórze, droga obramowana szpalerem starych kasztanów, konary tych sędziwych drzew tworzą tunel i kiedy idzie się pod górę, to jakby kroczyło się pod długim gotyckim sklepieniem, tak te konary splecione są ze sobą, nie tylko podpierają się nawzajem, ale tak są w siebie wwikłane, jak wiatr i wichury gałęzie te splotły. I tak się te drzewa walką o odrobinę s'wiatła w koronach zmęczyły, że obumarły, drogę pokrywają więc nieustannie suche gałęzie, zwęglone, spróchniałe od nieustannego tarcia. Czasami ni stąd, ni zowąd, choć wiatr nie wieje, spada na piasek cały konar, stoi człowiek nad nim niczym nad gontem, co spadł z da-shu, podnosi go i odrzuca na bok, czując to brzemię, które mogło go zranić. Ilekroć idę tą aleją, nie jestem pewna życia. Spoglądam w górę i widzę długi pięciusetmetrowy tunel, wspierający się na czarnych sięgających koron kolumnach, sterczących w górę niczym drzewce czy długie kopie wzniesione na cześć czyjegoś zwycięstwa w rycerskim turnieju. Mogłabym iść ścieżką wzdłuż alei, gdzie niemal aż do ziemi sięgają gałęzie; to niezwykle przyjemne: chodzić od wiosny do jesieni tą ścieżynką wzdłuż alei i zachwycać się listowiem i kwiatami, późnym latem widzieć, jak pękają owoce i strzelają brązowe kasztany, ja jednak lubię chodzić środkiem, drogą pod sklepieniem czarnych konarów stuletnich drzew, na których końcu znajduje się brama pałacowa przypominająca ogromną czarną kurtynę, wrota wykute młotami i szczypcami kowali-artystów, wrota wykute na podobieństwo dwóch skrzydeł czarnych strąconych aniołów, brama, która otwiera się jedynie w dzień wizyt. I kiedy w słoneczny dzień wspina się człowiek w górę ku tej bramie, idzie w półmroku, dokoła poprzez gałęzie po obu stronach tego podwójnego szpaleru przenika słońce i kolory, idzie w górę, powoli, tą pogrążoną w cieniu kryptą, od czasu do czasu — zawsze jednak nagle i niespodziewanie — spada czarna gałąź. A ponieważ na pałacowym dziedzińcu żarzy się w słoneczny dzień białe s'wiatło, potęgowane jeszcze przez wysypaną piaskiem drogę i dziedziniec, na tle tej jasnej przestrzeni tym wyraźniej rysuje się czerń inicjałów i herbu hrabiego Szporka wpisanych w skrzydła bramy, tak jak Franci wpisywał do ksiąg browarnianych imiona i nazwiska restauratorów, zdobiąc zawsze te początkowe litery kaligraficznym inicjałem, kreślonym czerwonym bądź też błękitnym tuszem, zupełnie tak samo jak inicjały w mszałach. Obok bramy, pod ostatnim potężnym kasztanem, stoi domek, w którym siedzi wartownik. Nawet w słoneczny dzień w domku tym musi się palić światło, tak głęboki cień panuje w alei, tak gęsta jest korona wys'ciełana od wiosny do jesieni liśćmi unoszonymi ku słońcu. W domku tym pełni na przemian funkcję wartownika zawsze ktoś spośród nas, jeden rencista, dla którego ta służba przy dawnej hrabiowskiej bramie jest jak-ty powodem do dumy. Każdy, kto tu przez dziesięć godzin pilnuje i strzeże tej pięknej bramy, zawsze zostaje na dziesięć godzin jakby doszczętnie przemieniony. Wielki to zaszczyt kontrolować każdego, kto przechodzi przez bramę. Są nawet tacy emeryci, którzy mieszkają obok siebie, którzy obok siebie mają łóżka, siedzą obok siebie podczas obiadów, ale tu, w bramie, nie znają się, jakby widzieli się po raz pierwszy. Wypytują o ceł odwiedzin, nawet jeśli idzie o przyjaciela, wartownicy po prostu na te dziesięć godzin zapominają twarze wszystkich pozostałych emerytów i dlatego wymagają, aby każdy, kto przez bramę przechodzi, nie tylko meldował się, ale również okazał dokumenty świadczące, iż rzeczywiście w pałacu mieszka. To cudowne iść tą aleją, być zupełnie zwyczajnym rencistą, zwykłym człowiekiem, wynędzniałym i niemal u kresu sił, a mimo to piąć się w górę w głębokim cieniu i patrzeć na bezbłędnie wykute czarne ornamenty ogromnych wierzei, na kopie i wężyki, i groty, na koła i wspięte wysoko fale wykute przez kowali-artystów, to cudowne minąć bramę i kroczyć wysypaną piaskiem dróżką w pałacowym parku, wzdłuż karłowatych cisów na dziedzińcu, spotykać rencistów, którzy są w takiej samej sytuacji jak j a, starców i staruszki, którzy ot, tak sobie, przechadzają się, którzy wloką się, utykając i przyglądają się sobie nawzajem bacznie, czy ktoś nie jest w jeszcze gorszej sytuacji niż oni, aż do chwili, kiedy rozlegnie się wezwanie na drugie śniadanie, na obiad, na podwieczorek i wreszcie na kolację. I wciąż jeszcze jest to dla mnie cudowne: stanąć nagle przed frontonem pałacu, który, kiedy oświetla go słońce i blask, wydaje się całkiem beżowy i jego mury tchną światłem i ciepłem, tak że aż razi w oczy. Dopiero po chwili, kiedy człowiek przyzwyczai się do tej beżowej fluorescencji murów, można skupić uwagę na ogromnym zegarze wykutym z czarnej blachy, jego tarcza jest tak duża, że wypełnia przestrzeń między drugą a trzecią kondygnacją. Jego czarne wskazówki, wykute rękoma kowala-artysty, dorównują rozmiarami wzrostowi dojrzałego mężczyzny. Kiedy spojrzałam na ten zegar po raz pierwszy, przestraszyłam się: mimo iż dochodziło ledwie południe, wskazówki wskazywały za pięć minut wpół do ósmej. Od tej chwili zawsze jest tu za pięć minut wpół do ósmej, mechanizm zegara zatrzymał się i nikt już nie potrafił go naprawić albo też nie widział powodu. To smutne, że właśnie ten zegar wskazuje wciąż ten sam czas, służąc w pałacu jako swoiste memento mori, bo tu i w okolicy wszyscy wiedzą, że starzy ludzie najczęściej umierają wieczorem, koło wpół do ósmej. I kiedy stałam tu po raz pierwszy i widziałam wyniosłe topole i dęby, i ciemne świerki przewyższające pałac zbudowany do- kladnie ku południowi, park pałacowy obejmujący ten pałac, kiedy przeniosłam wzrok z powrotem na fasadę pałacu dostrzegłam, że mur pocętkowany jest plamami odpadającego tynku. Tu i ówdzie widać było pierwotne mury, ścianę ozdobioną jakby wielkimi napisami wyrytymi w twardniejącej zaprawie murarskiej. Mimo iż pałac wznosi się na wzgórzu za miasteczkiem, w którym zatrzymał się czas, słyszałam wiatr, taki powiew, co brzmiał nieustannie i otaczał pałac trzepotaniem liści, stuletnie osiki drżały, nawet gdy wiatr nie dął, miliony listeczków kręciło się nieustannie, usiłując zerwać się z miliona łodyg. Już za pierwszym razem zauważyłam, że z ogromnych sal można wychodzić na balkony, które podobnie jak wierzeje bramy wykuli kowale-artys'ci, wszystkie te balkony miały kształt dużych przezroczystych wanien, przypominały ażurowe hrabiowskie sanie, ażurowe powozy, ogródki wokół wspaniałych grobowców, spostrzegłam, że w słońcu siedzą tu rencis'ci, milczący i nieruchomi, z głowami opartymi o balustrady tych balkonów, zdobione skrzynkami, z których zwisały zwiędłe petunie, sczerniałe na słońcu niczym tytoń lwie paszcze i cynie. A pod zegarem ujrzałam też same tylko wiszące ludzkie ręce, ot, tak sobie przerzucone przez poręcz zmęczone ręce, dłonie zwisające jak uwiędły kwiat, przeguby osłonięte olśniewająco białą koszulą. Przez kuty ornament widać było krzesło, a na nim rozrzucone szeroko nogi kogoś, czyj tułów zlewał się z zieloną skrzynką, która go przysłaniała... I właśnie w tej chwili oderwała się rynna na bocznym skrzydle pałacu i jak zapory na przejeździe kolejowym opadała, jak wskazówki zegara szybko obracała się wokół punktu stałego, jednakże zardzewiała rynna zatrzymała się i pozostała w tej pozycji, drżała sprężyście niczym groźba, a z jej wnętrzności wysypała się rdza i ptasie gniazda, i stare liście. I właśnie w tej chwili pojęłam, że przecież fronton pałacu przypomina twarz każdego starego rencisty, odkruszony tynk, wskazówki zatrzymane na za pięć minut wpół do ósmej, do złu- 10 dzenia podobne do rąk wspartych o kolana, spostrzegłam, że i te sgraffita w niektórych miejscach poodpadały wskutek działania czasu, tak że odsłaniają pierwotny mur, ogromne bryły i opokę piaskowca, połączone zwykłą zaprawą murarską. Twarz każdego starego rencisty! Bo w pałacu są renciści w młodszym wieku, nie mają nawet ani jednej zmarszczki. Jednakże spojrzenie ich kieruje się nieustannie w bok, zatrzymują się, jakby usiłowali coś sobie z wysiłkiem przypomnieć i w żaden sposób nie mogli tego w sobie wskrzesić. I chyba już nigdy im się to nie uda, ich twarze są nawet zdziwione, jakby na mgnienie oka przypomnieli sobie coś pięknego, coś, co ich uzdrowi, coś, co przyniesie ludziom korzyść. Twarze ich wydawały się szlachetne i sprawiały wrażenie, że ci ludzie byli ongiś wykształceni, właściwie: że są wykształceni właśnie teraz, że osiągnęli szczyty jakiegoś poznania, o co zabiegają wszyscy ludzie. Ale to tylko ja odnosiłam takie wrażenie. Dla tych ludzi stanowiło niemałe szczęście, że trafili do pałacu, że znaleźli tu swój pokój, swoje łóżko. A potem otwarły się na oścież oszklone drzwi, odbicie szyb opisało półkole na dziedzińcu i oślepiło mnie, obróciłam głowę — i na balkon na pierwszym piętrze wyszedł brodaty mężczyzna, wsparł dłonie o poręcz i obracał się to lewym, to znów prawym profilem, i starzec ten wyglądał niczym sam pan hrabia Szpork. Na uniesionym podbródku płonęła bielą przystrzyżona bródka; teraz udawał, że zajmuje go pogoda, krajobraz. I tak trwał w tej wspaniałej pozie, nieruchomy, rozmarzony, jakby delektował się swoją sytuacją, dając do zrozumienia, że tu, w domu starców, znalazł się przez pomyłkę. A potem w kolumnadzie prowadzącej do westybulu zamku poruszyła się twarz i ja ze zgrozą uświadomiłam sobie, iż twarz ta należy do starej kobiety, która siedziała w fotelu na kółkach dłońmi mocno ściskając poręcze, wsparta o nie rękoma i ramionami, tak że plecy tworzyły linię prostą z oparciem, ja zaś miałam wciąż wrażenie, że to sfinks. A naprzeciwko, pod drugą ko- 11 lumną, siedziała ta sama kobieta, zupełnie tak samo uroczys'cie, zupełnie jak posągowy sfinks. Wózek stał pod drugą kolumną i tak się wygrzewały owe dwie niechodzące rencistki na czarnych wózkach, spódnice miały podwinięte pod siebie, tak że było widać, jak pod rozsuwanym siedzeniem błyszczy wsunięty tam biały emaliowany nocnik. I jakby dął i cichutko s'piewał wiatr nadciągający z północy i szeleszczący wszystkimi liśćmi drzew, zupełnie tak samo słyszałam daleką muzykę, same tylko skrzypce, taką muzykę, którą słyszałam towarzyszącą nieustannie akcji filmu Charlie Chaplina Światła rampy albo obrazu z życia Toulouse-Lautreca, muzykę, która wywołuje na twarzy tęskny us'miech, kompozycję na skrzypce, która działała na mnie tak jak ta misterna, zamkowa brama. Wzruszona tymi skrzypcami spostrzegłam jednak, że renci-s'ci spacerują sobie tymczasem i wcale tej-muzyki nie zauważają, siedzą na ławeczce i bazgrzą w piasku bezsensowne wzory albo tak sobie tylko siedzą i cichutko ssą landrynki lub orzeźwiające cukierki miętowe. Wzdłuż całej s'ciany zabudowań gospodarczych pałacu ciągnął się ogromny napowietrzny korytarz, krużganek, wcale już jednak nie tak chełpliwy jak balkony od frontu, z tego krużganka wiodło dziesięć par brązowych drzwi i tych dziesięć par drzwi zaopatrzonych było w rodzaj szaf ochronnych; Rencis'ci, wyłącznie mężczyźni, wychodzili na krużganek, opierali się o balustradę i patrzyli w dół, nieruchomi, zastygli, patrzyli na mnie, ale ja wiedziałam, że mnie nie widzą, cofniętym jakby okiem wpatrywali się gdzieś' wstecz, w dawne czasy, gdy byli jeszcze młodzi, albo z uporem, z gniewem i ze złos'cią martwili się jakimś' wydarzeniem, którego już teraz nie dało się zmienić, na które nie mieli już wpływu, jednakże owo wydarzenie dojrzało dopiero teraz, kiedy już powody, dla których tak się włas'nie stało, przeminęły, odeszły... I widziałam, jak z tego długiego krużganka spada w dół ta sama muzyka, jak niczym dym spowija wszystkie te postacie, 12 jak nawet tu i ówdzie wycieka też z otwartych drzwi brązowych szaf. Skupiwszy uwagę, ruszyłam do westybulu, a obydwie kobiety w fotelach na kółkach, z palcami wbitymi w skórzane oparcia nadal wyglądały jak sfinksy, wokół których jednak unosiła się muzyka orkiestry smyczkowej, i spostrzegłam, że muzyka ta płynie z głośników radiofonii przewodowej, że oplata te dwie staruszki, jak krzew róży oplata posąg, uniosłam wzrok i zobaczyłam, że w każdych drzwiach tam, na balkonie, na krużganku, na konsolach, niczym skrzynka dla ślepych ptaków, umieszczony jest taki sam głośnik i że z każdej z tych skrzynek--klatek wycieka smyczkowa muzyka, rzewne smyczki przeplatają się z ogromnym uczuciem, towarzyszą mu albo nagle jeden ze smyczków z całym przejęciem gra owo solo, tę główną melodię... Tak! To były Skarby świata całego, owe skarby, które w dawnych czasach towarzyszyły niememu filmowi, scenie miłosnej, wyznaniu miłości, pocałunkom, które zmuszały widzów do wyciągania chusteczek pod wrażeniem tych smyczków, do łez... Tak więc stoję oto na dziedzińcu domu starców, dawnego pałacu hrabiego Szporka, Franci bierze pokoik dla nas obojga, stryjaszek Pepi już od trzech miesięcy leży na oddziale tego przytułku, jak to się nazywało w dawnych czasach. Na oddziale dla niechodzących. Jak odwiedzałam stryjaszka, także przechodziłam przez westybul, także szłam łagodnie wznoszącym się korytarzem, spozierałam w boczne korytarze, gdzie poruszały się staruszki, które odchylały firanki i spoglądały w dół, na dziedziniec... I ja spojrzałam również z ukosa do sali, gdzie leżały staruszki i unosiła się ostra woń dziecinnych pieluszek, zajrzałam też nieśmiało do sali jadalnej, przed laty hrabia Szpork urządzał tu rauty dla setek szlachetnie urodzonych ludzi, w końcu zaś przekroczyłam próg oddziału dla niechodzących, gdzie na łóżku w cieniu leżał stryjaszek Pepi i skąd spoglądały na mnie .1 oczy pozostałych dziewięciu niechodzących rencistów, i słysza-\- łam również owe Skarby świata całego, ale dopiero wówczas, >; 13 kiedy już siedziałam i patrzyłam na stryjaszka Pepi, który leżał tylko i spoglądał w sufit nieruchomymi oczyma, nie mrugając powiekami i nie odzywał się, niczemu nie przytakiwał, nic nie wprowadzało go w irytację, leżał tylko, a ja słyszałam z daleka te Skarby świata całego, miałam wrażenie, że to moje halucynacje, jakby obrona przed tym, co tu ujrzałam. Tak bardzo się wszystko we mnie wzdragało, tak bardzo cierpiałam nad tym, co widziałam podczas pierwszej wizyty u stryjcia w tym dawnym pałacu! Ale coś się ze mną stało, cos' mną wstrząsnęło - i postanowiłam wszystko sprzedać, a Franci zgodził się ze mną, i tak oto stoję teraz na dziedzińcu, Franci wynajmuje pokoik dla nas dwojga, za całą jego miesięczną rentę i niewielką dopłatę będziemy tu mieszkać niczym hrabiowska rodzina Szporków, w jednym jedynym pokoiku, ale jes'ć obiady i s'niadania, i kolacje będziemy tak, jak spożywała obiady i kolacje hrabiowska rodzina, w sali jadalnej, będę spacerować po parku wśród posągów z piaskowca i być może będę kiedyś mogła powiedzieć o sobie, że wiem, co który posąg przedstawia, będę mogła podnosić wzrok na sufity z malowidłami z historii Grecji, będę mogła dotykać białych greckich waz stojących w niszach na klatkach schodowych, gdy tymczasem Franci będzie wytrwale spoglądać na zegarek drżąc, czy aby nie przegapi wiadomości radiowych wszystkich radiostacji nadających programy w języku czeskim... A więc byłam tu, w pałacu, dziesięć i więcej razy, ale jako gość, którego wszystko przestrasza i onieśmiela. Dziś jestem tu po raz pierwszy jako ktoś, kto będzie tu mieszkać aż do chwili, kiedy mu się coś stanie: nagle ktoś do mnie przyjdzie, ktoś szepnie mi coś słodko, obieca, a potem puści mnie, pozwoli mi wejść do krainy, która nie będzie mieć granic ani kresu. Byłam w pałacu dziesięć i więcej razy, jednak dzisiaj postrzegałam rzeczy i słyszałam dźwięki, i rozumiałam ich związki dokładniej, a więc zupełnie inaczej niż kiedykolwiek pr-zedtem. ........ 14 Jestem w domu starców już od tygodnia i nie mogę wyjść ze zdumienia. Franci właściwie sam skreślił się z tego świata, kupił sobie uszankę, taką rosyjską zimową czapę, opuścił klapy na uszy, związał na kokardkę tasiemkę pod brodą i chodzi tak po pałacu jakby zamurowany, w głowie nie ma już nic innego prócz światowych wiadomości ze wszystkich kontynentów, wiadomości z całego świata. I komentarzy na ich temat. A zresztą w ciągu tych czterdziestu lat, jakie z sobą przeżyliśmy, powiedzieliśmy sobie wszystko, niczegośmy się już nie spodziewali, na nic nie czekaliśmy. Tak jakoś patrzyliśmy tylko, czy stryjaszek Pepi będzie tym, kto nas wyprzedzi i pierwszy pójdzie — dokąd? Pragnęliśmy jedynie do ostatniego tchnienia nie być dla siebie ciężarem, a przede wszystkim — móc sobie nawzajem usłużyć. Codziennie odkrywałam w pałacu coś, co mnie stawiało na nogi. Przed pałacem na opadającym łagodnie wzgórzu wznosił się ongiś klasztor, mieli tam swoją siedzibę augustianie i znajdowała się tam ogromna biblioteka. Dziś ta biblioteka jest kotłownią, refektarz — pralnią, klasztorne cele i jadalnia są dziś warsztatami konserwatorskimi. I tak jak w zamku, i tu sufity pokryte są malowidłami przedstawiającymi sceny biblijne, w pralni odpada tynk, lecz pismo malarza nadal jest czytelne. W klasztornym centralnym ogrzewaniu pali się węglem i koksem, żużel palacz wywozi przed klasztor i zwala na stos. Raz na jakiś czas żużel i popiół wywozi się samochodem ciężarowym. Szofer mieszka w domku w ogrodzie i chętnie z każdym rozmawia, niektórzy renciści chodzą do niego, bawią się z jego dziećmi, a wieczorem piją z nim piwo. Kierowca też dwa razy w tygodniu wywozi pomyje, na które przeznaczone jest specjalne pomieszczenie. Czuć te kuchenne resztki na dwadzieścia metrów, bo to niezwykłe pomieszczenie ma zawsze dzień spóźnienia, jeśli idzie o opróżnianie, no i kiedy ładuje się te dwadzieścia cebrów, są one tak pełne, że resztki jedzenia wylewają się na podłogę, gdzie potem kisną. 15 Nie o tym jednak chciałam mówić. Jeden z tych rencistów, pan Berka, ten, który co wieczór przesiaduje u kierowcy i bawi się z jego dziećmi, i pije z nim piwo, może nawet są ze sobą jakoś' spokrewnieni, a wiec ilekroć pan Berka pełni służbę w bramie, to za każdym razem, kiedy szofer jedzie tym samochodem ciężarowym, zawsze pan Berka wybiega i żąda od kierowcy pozwolenia na wyjazd z domu starców, ale i tego panu Berce za mało. Prosi, żeby szofer pokazał mu dokumenty. I dobroduszny szofer podaje mu je z uśmiechem, ale surowy pan Berka porównuje, czy fotografia w dowodzie osobistym zgadza się z wyglądem kierowcy, porównuje to kilka razy. Potem zwraca dokumenty, jednakże sumienność i poczucie obowiązku nie dają mu spokoju, unosi plandekę i przygląda się uważnie, centymetr kwadratowy po centymetrze bada — jeśli jest wieczór albo też pochmurno, przy s'wietle latarki elektrycznej — powierzchnię skrzyni ładunkowej, nie leni się, włazi w resztki pomyj i os'wieda puste cebry, unosi mokre szmaty i w końcu, zadowolony, z rękoma mokrymi od resztek sosów i skisłych zup, zeskakuje z platformy, żeby jeszcze — dla spokoju sumienia — opaś"ć na wyprostowanych ramionach pod chłodnicą, po czym ugiąć je tak, że twarz niemal dotyka ziemi, i popatrzeć od dołu, czy tam nie przemyca się czegoś" do domu starców albo też, jeśli samochód wyjeżdża, czy nie wywozi się czegoś' z pałacu pod plandeką albo na podwoziu... I wita się pan Berka z kierowcą pows'ciągli-wie, chłodno, aby nazajutrz wieczorem siedzieć u szofera przed jego domkiem w ogrodzie, bawić się z jego dziećmi i z własnej nieprzymuszonej woli zbiec ze wzgórza do pierwszej gospody po dzbanek piwa... A więc jestem już w domu starców od tygodnia i ani rusz nie mogę wyjść ze zdumienia. Skarby świata calego spowijają cały pałac, odbiorniki radiofonii przewodowej wiszą nie tylko w korytarzach, rozwieszono je również na drzewach w parku, przed deszczem chronią je igelitowe pokrowce, tak jak za dawnych czasów przykrywali swoją katarynkę kawałkiem ceraty 16 żebracy wygrywający bez końca te same katarynkowe walczyki... Orkiestra smyczkowa owija stare drzewa i Skarby świata calego pną się w korony, jak stary bluszcz skapują z liśćmi na dół, korytarze przytułku pełne są przyjemnego fosforyzującego gazu, zapachu tanich perfum, i włas'ciwie to nikt na tę muzykę nie zwraca uwagi, jedynie kiedy wyłączają prąd, wtedy te Skarby świata calego zostają przecięte, zatrzymują się, tak jak wszystko za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nieruchomieje w bajce o Śpiącej Królewnie, rencis'ci podnoszą naraz wzrok, spoglądają na skrzynki odbiorników i odczuwają brak tej muzyki, zupełnie tak samo jak brak s'wiatła, i wszyscy pragną usłyszeć znowu tę muzykę, bez której powietrze w pałacu i na s'cieżkach parku staje się nie do oddychania. Kiedy zdarza się to wieczorem albo o zmierzchu, wszyscy spoglądają w górę na oślepłe żarówki czy też rurki neonów tak długo, aż znowu rozbłysną, i radiofonia przewodowa zacznie giąć od tego miejsca, w którym przestała... W owej chwili wszyscy renciści siedzący na schodach, na sedesach, leżący w łóżkach oddychają z ulgą i znów słuchają muzyki, tak jak się muzyki powinno słuchać, z zainteresowaniem, życie zaczyna się znowu toczyć i wszystkie te oczy spoglądające w górę z niecierpliwym, niemal gniewnym oczekiwaniem, oczy te opuszczają się znowu, wpatrują się w podłogę, w piasek, bo niemal wszyscy rencis'ci mają pochylone głowy (przygięła im je starość i choroby), i nadal badają strukturę dywanu, linoleum i piasku, na którym stawiają swoje ostrożne nogi, ponieważ tu, w domu starców, trzeba zwracać na chód ogromną uwagę, każdy bowiem upadek oznacza utratę zdolnos'ci poruszania się, potłuczenia, a to już koniec, bo każdy, kto może się poruszać i sam pójś"ć do toalety, jest tu, w domu starców, uważany za zdrowego. Obeszłam pałac aż do miejsca, gdzie pod starymi drzewami ciągnie się druciana siatka ogrodzenia. Tu s'cieżka kończy się w trawie. Ja jednak spostrzegłam, że to ogrodzenie pod starymi gałęziami, zwisającymi tak nisko, że można dosięgnąć ich ręką, że ogrodzenie to przydeptane jest aż do ziemi, wystarczy chwy- 17 cić wyciągającą się usłużnie gałąź i przekroczyć przydeptane druty, a potem iść dalej, zakazaną ścieżką zarośniętą niemal trawą, ścieżką, która, choć ledwie dostrzegalna, to jednak prowadzi na taras pałacu. Byłam ogromnie podniecona, drżałam na myśl, że może mnie zobaczyć siostrzyczka albo administrator czy też sam lekarz naczelny, ale pragnienie ujrzenia tego zakazanego parku było tak nieprzeparte, że szłam wzdłuż wysokiego ogrodzenia aż tam, do balustrady, skąd otwierał się widok na miasteczko, gdzie zatrzymał się czas, miasteczko, przed którym jednak rysowały się na tle nieba posągi nagich dziewcząt i młodzieńców, posągi młodych mężczyzn bez odzienia, starców o biodrach przysłoniętych sfałdowanymi szatami, każdy z tych posągów stał na wysokim cokole, tak że musiałam podnosić wzrok, żeby zobaczyć wykute w piaskowcu ciała, każdy z tych posągów miał w rękach jakiś przedmiot, rzecz, owoce... A chociaż mieszkałam w miasteczku ponad czterdzieści lat, nigdy nie znalazłam czasu, żeby popatrzeć na ten szpaler posągów, na ścieżki rozbiegające się gwiaździście, drogi wysadzone strzyżonymi bukami, za którymi wznosiły się figury przedstawiające miesiące, co sto metrów posąg, a wokół niego wychylające się buke-we konary i gałązki, listowie czerwonych buków dotykające tych pięknych ludzkich ciał. I kiedy zatrzymałam się przed posągiem nagiej młodej kobiety, nie potrzebowałam szukać odpowiedzi w zarośniętym mchem starym napisie i w wierszu opiewającym maj, wykutym na cokole. Ten posąg młodej ślicznotki o małych piersiach i wyzywających biodrach podziałał na mnie bardziej niż lustro. Zrozumiałam, dlaczego dom starców oddzielono siatką drucianą od tego parku, pojęłam, co to znaczy być młodym, być młodą kobietą, wyciągnęłam rękę i dotykałam łydek i ud, i bioder, i czułam tę ziarnistość kobiecego ciała, czułam w palcach urodę kobiecej skóry i zrozumiałam, dlaczego kilku rencistów odważyło się przydeptać siatkę ogrodzenia i na własną odpowiedzialność i ryzyko pójść tam, by porównać się z tymi posągami. 18 A więc stałam tam, przyglądałam się wszystkim tym twarzom i ciałom, i jedynie kącikiem oka spostrzegłam, że to, co posągi trzymają, ma jakiś głębszy sens, że właściwie wszystkie te wyrzeźbione przedmioty towarzyszące posągom dopełniają, a nawet przedstawiają i reprezentują cały rodzaj ludzki, wszystkie fazy tworzące razem to, co jest naturą, wiosną, latem, jesienią, zimą... I tak oto stałam przed posągiem Maja, i nagle pojęłam, że musiałam dojść aż tu, taka, jaka jestem, aby — póki jeszcze czas — móc przeniknąć tajemnicę każdego posągu, a może kiedyś tajemnice wszystkich tych posągów, które z całą pewnością nic więcej nie mówią ponad to, czym jest ludzkie życie, cykl, który już niemal przebyłam. Zdawałam sobie sprawę, że w tych posągach z piaskowca zawarta jest powieść, dzieje człowieka, który czekał tu na mnie, aby mi wykutym w kamieniu pismem wyjaśnić to, o czym z pewnością wiedział hrabia Szpork i jego goście, którzy przechadzali się tędy i odczytywali w posągach zdarzenia z życia człowieka. Nikt nie szedł przez park, w dole leżało miasteczko otoczone rzeką i czerwonymi murami obronnymi, tam, po drugiej stronie rzeki, wznosił się beżowy browar, jego komin, lśnił blaszany dach, gdzie mieszkałam dłużej niż ćwierć wieku, gdzie byłam szczęśliwa, bo byłam piękna i młoda, tak jak posąg młodej kobiety, pod którą ledwie można odczytać wśród mchu napis: Mai. Postanowiłam, że codziennie będę chodzić zakazaną ścieżką tu, między posągi, które chciały mi tyle powiedzieć, bo ja nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, że życie tak szybko upływa. Właściwie to zanim zdążyłam się rozejrzeć, już musiałam sobie wyrwać pierwszy siwy włos. Ale wówczas miałam ciągle wrażenie, że jest jeszcze sporo czasu, że na wszystko mam czas, że starość to coś, co mnie nie dotyczy. A więc farbowałam włosy, likwidowałam wszystkie zmarszczki kremami i masażem, Franci jednak pozostawał wciąż taki sam, wydawało mi się nawet, że jest taki, jaki był, gdy miał trzydzieści lat, 19 ałe i on starzał się, bo oto nagle znalazł się na emeryturze, nagle przeprowadziliśmy się do willi nad rzeką, którą sama sobie zaprojektowałam... i nagle miałam urodziny, i skończyłam sześćdziesiąt lat, i nagle"dostalam paradentozy, i pan doktor Szlosar wyrwał mi wszystkie zęby, i obiecał, że zrobi mi sztuczną szczękę, która będzie jeszcze ładniejsza niż moje zęby, tak mówił pan doktor Szlosar, a ja czytając w jego oczach i głosie uwierzyłam, że sztuczne zęby są jeszcze bardziej. Iśnią-ce niż wszystkie te, które mi wyrwał, że w Ameryce należy wprost do dobrego tonu, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, kazać sobie wyrwać zdrowe zęby i zamiast nich wstawić takie, które można umyć pod strumieniem wody, że plombowane zęby nadal się psują i powodują reumatyzm i choroby serca... Mnie jednak zdarzyło się to jesienią, pan Szlosar był w dobrym humorze, jak mi powiedziano: każda jesień to raj dla technika dentystycznego, bo to pora polowań i ostatnich sideł, a myśliwi z naszego miasteczka tak czczą każde to polowanie, że upijają się i nad ranem, kiedy czasami rzygają do rowu albo miski klozetowej, wypadają im te ich drogie sztuczne szczęki, tak więc przez całą jesień aż do Nowego Roku pan Szlosar ma ręce pełne zębów, pracuje nawet nocami, aby naprawić czy też zrobić nową sztuczną szczękę dla swoich klientów-myśliwych, którzy płacą trzy razy tyle, ile zapłacili po raz pierwszy za swoją sztuczną szczękę. Kiedy dziąsła mi się wygoiły, chodziłam na odciski dziąseł w gipsie, a po miesiącu przyszłam pełna nadziei, us'miechałam się, bo wiedziałam, że tego dnia włożą mi do ust te zęby z porcelany, to dzieło kunsztu artystycznego, jak mawiał pan Szlosar, te konwalie zasadzone w różowych dziąsłach. Pan Szlosar zniknął w swojej pracowni, a kiedy zjawił się z powrotem w gabinecie, niósł na cynowej tacy cos' owiniętego w watę, poprosił mnie, abym usiadła w fotelu i zamknęła oczy, otwarła usta, po czym wsunął mi do ust, na dolne dziąsła, cos' chłodnego i ciężkiego, tak że pod tym ciężarem opadła mi broda, potem włożył mi cos' jeszcze wstrętniejszego, jakiś przed- miot, po którym chciało mi się wymiotować, zaczęłam się dławić, ale głos pana Szlosara zaklinał mnie, żebym tylko przyssała do podniebienia te srebrne sprężynki i poczekała chwilę, aż cała szczęka się zagrzeje. I ja, która klaskałam, widząc pana Szlosara wchodzącego i niosącego na cynowej tacy to moje sztuczne ocalenie, ten mój ratunek, miałam teraz wrażenie, że ścisnął mi całą głowę w imadle, czułam, że jestem śmiertelnie blada, że całe moje ciało i dusza wzdragają się przed taką zniewagą, hańbą, którą pozwoliłam sobie włożyć do ust, przed tym wrogim przedmiotem, tą chłodną macoszą pieczarą, w której w dół i w górę sterczą i skapują stalaktyty i stalagmity. Zapłaciłam, pan Szlosar zapewniał mnie, że to tylko sprawa przyzwyczajenia, że za żadne skarby nie wolno mi wyjąć tego jego dzieła sztuki, do którego przywiązywał taką wagę, że muszę nawet z tym spać, że w najlepszej sytuacji są starzejące się ekspedientki i urzędniczki, któce muszą mieć zęby już choćby tylko ze względu na urząd czy sklep. Odprowadził mnie aż na rynek, właściwie to musiał mnie podpierać, oddalałam się z jego gabinetu dentystycznego tak jakoś jak wdowa odprowadzana od mogiły, a on podpierał mnie i szeptał mi do ucha, żebym nie wodziła ciekawskim językiem po tych zębach, ciekawski i niespokojny język może dostać róży na koniuszku, a nawet raka, że jedna z jego klientek przez ten swój ciekawski język nabawiła się takiej choroby i musieli ją najpierw leczyć na oddziale psychiatrycznym, psychoanalityk nakładł jej do usz-u, wbił jej w głowę rozkaz, że nie wolno jej, nie wolno za żadną cenę zaspokajać swojego ciekawskiego języka, bo w przeciwnym razie z róży będzie rak; pan Szlosar powiedział mi na pożegnanie, że jest wielu mężczyzn, zahartowanych mężczyzn, którzy kazali sobie zrobić sztuczną szczękę, ale mieli ją w ustach tylko raz, a potem odłożyli ją do szuflady i woleli żując skórki poodgniatać sobie bezzębne dziąsła, że mieli tam wspaniałe guzy, które doskonale zastępowały zęby... Ba! Ja jednak zawsze byłam piękną kobietą, a więc nie przyniosę mu wstydu i za wszelką cenę będę te zęby nosić! Mówił mi 20 21 to poufnie i wyjął całą swoją sztuczną szczękę, podsunął mi ją pod oczy i powiedział: — Ja także chciałem te zęby wyrzucić, ale niestety! Jakżebym mógł proponować komuś' sztuczną szczękę, jeślibym jej sam nie nosił? To byłoby tak samo jak z tym aptekarzem Kolarzem, który ma głowę łysą jak kolano, a ciągle proponuje każdemu płyn na porost włosów, płyn wprost niezawodny! Ale dla mężczyzn, którzy po raz pierwszy mają sztuczną szczękę, najlepszą rzeczą jest podjąć z kasy oszczędności albo pożyczyć czy też wziąć od żony tysiąc koron, zafundować sobie tydzień urlopu i siedzieć ws'ród ludzi w gospodzie, i pić piwo, od rana do późnej nocy łykać wzmacniającą wódeczkę, bo to jedyny sposób, żeby o sztucznej szczęce zapomnieć... Oczywiście — podkreślił pan Szlosar — podczas całej tej kuracji zęby muszą być w ustach... A ja szłam przez rynek z uniesioną głową, musiałam tak iść, bo gdybym się choć odrobinę pochyliła, głowa by mi obwisła i szczęka wypadła. Czułam to, rozpłakałam się, bo z góry wiedziałam, że jestem staruszką, od tej chwili będę babsztylem, bezzębną staruchą, jako że czegoś' takiego w ustach nie zniosę, nawet gdybym podjęła z kasy oszczędności wszystkie pieniądze, gdybym piła przez pół roku, i to tylko szampana i piwo, bo przecież na tyle siebie znałam i wiedziałam, że tych zębów nie zniosę, całe moje ciało, dusza, wszystko mi mówiło, że tej sztucznej szczęki nie chce, z każdą chwilą coraz bardziej zdawałam sobie sprawę, że zostałam oszukana, że mi do ust wsadzili kowadło z kuźni, tę ogromną szklaną popielniczkę na niedopałki i zapałki, dwie ostre muszle z rzeki, o które już sobie skaleczyłam język, język przerażony tym wszystkim bez reszty i obmacujący to obce w ustach, nie mogłam tego języka powstrzymać, jako taki wcale ten mój język nie był ciekawski, ale oszołomiony, zwariował ten mój łakomy język, krwawił i gotów był sam się zabić, tak bywa — opowiadali myśliwi — gdy łasiczka wpadnie w sidła: wcale nie zraniona umiera po zachodzie słońca. A więc kiedy wróciłam do domu, wyciągnęłam stare narzędzia ze Szkody czterysta trzydzieści, wzięłam stalową dźwignię do zakładania opon, łyżkę, wyplułam zęby na stół, przerażona patrzyłam na te zęby, które się ze mnie s'miały, śmiech rozdziawiał szeroko dziąsła, i kilkoma uderzeniami roztrzaskałam te drogie zęby, porcelana roztrzaskała się jak butelka po piwie, waliłam potem jak szalona, aż zmiażdżyłam na proch i pył te różowe dziąsła, a zęby rozprysły się po kuchni. Zmiotłam resztki i wrzuciłam do pieca... Kiedy przed świętami Wielkiej Nocy robiłam generalne porządki i odstawiłam stół do zmywania, wymiotłam stamtąd jeszcze kilka zębów... Stałam przed wykutym z piaskowca posągiem młodej kobiety, co pół godziny gdzieś za wzgórzem startował samolot wojskowy, nad pałacem z ogłuszającym rykiem i świstem wzbijał się prosto w górę, czasami cała eskadra, jeden samolot za drugim, tak że ten odgłos ich odrzutowych silników i skrzydeł wywoływał lament i jęk jak podczas klęsk żywiołowych. Stałam i wpatrywałam się w twarz tej spokojnej czystej kobiety spowitej mgławicą miłości i pragnienia oraz oczywistości uczucia, jej profil rysował się na tle nieba, słońce ześliznęło się za ogromne dęby, na błękitnym niebie nad kędziorami posągu lśniła linia, gdzieś tam na wysokości dziesięciu kilometrów kreślił na niebie swój siad promienny samolot, pozostawiał za sobą neonową linię, tak jak ręka szklarza ciągnie diament i ryje w szkle głęboką rysę, wzdłuż której, gdy się lekko uderzy, szyba przełamuje się, ten wznoszący się samolot zniknął teraz przysłonięty głową z piaskowca, by po chwili pojawić się przy oku tej ślicznotki z kamienia, przebił jej głowę jak szpilka secesyjny kapelusz... Zawróciłam, patrzyłam na moje rytmiczne trzewiki, jak przesuwają się po wysypanej piaskiem ścieżce, głowę miałam pochyloną, mijałam posągi kolejnych miesięcy, ale nie podnosiłam wzroku, wiedziałam, że tu na mnie czekają i że mam przed sobą kolejne dni, dni, kiedy znajdę dość sił, żeby spojrzeć 22 23 na to, co rzeźbiarze baroku wyciosali z piaskowca dla hrabiego Szporka... i dla mnie... Kiedy przekraczałam przydeptaną siatkę ogrodzenia, aby ukradkiem niczym złodziej wrócić do domu starców, na niebie nad miasteczkiem rozległ się ogłuszający huk. Jak zawsze odniosłam wrażenie, że zawalił się browar, że rozpadła się w gruzy katedra Świętego Idziego, ale teraz zdawało mi się jeszcze, że runął pałac, czekałam chwilę, że może zderzyły się nad domem starców dwa samoloty odrzutowe, że lada moment zaczną jedne za drugimi spadać ich szczątki i zasypią pałac i park z posągami... Ale panowała cisza, po prostu nie zdarzyło się nic innego, tylko powietrze rozdarła ogromna detonacja za przelatującym samolotem, który przekroczył barierę dźwięku. A ja ledwie zdążyłam cofnąć się o trzy kroki, ostrzeżona jakimś wyższym systemem sygnalizacyjnym wyczułam, że rynna, ta sama, która trzymała się tylko w jednym miejscu, teraz urwała się i nie zmieniwszy swojej poziomej pozycji, uderzyła o ziemię, kilka razy podskoczyła, a potem leżała cicha i spokojna, wyciągnięta jak martwy już od dawna wąż. Minął miesiąc mojego pobytu w domu starców i nagle poczułam się rozczarowana. A to dlatego, że ciągle mniemałam o sobie, iż jestem kimś' innym niż pozostali, pragnęłam, żebym do pałacowego parku mogła chodzić tylko ja, po kryjomu, mieć swoją tajemnicę, robić cos' zakazanego, chodzić od posągu do posągu, obawiając się, że mnie ktoś zauważy. Wiedziałam jednak, że każdy, kto tylko zechce, może przestąpić to ogrodzenie; że siatka jest tam właściwie jedynie po to, aby zwrócić rencistom uwagę, iż za tym płotem rozciąga się jakiś raj utracony. Tak więc bardzo często spotykałam tam mieszkańców pałacu, spacerowali, a ja już po tygodniu stwierdziłam, że naprawdę to wcale nie patrzą na posągi, że spacerują tam tylko po to, żeby 24 zabić czas, żeby usiąść na ławeczkach ukrytych pod czerwonymi bukami, żeby porozmawiać, ale przeważnie milczeć i patrzeć tępo przed siebie, a kiedy świeciło słońce, o tak, to owszem, każdy rencista był prawdziwym czcicielem słońca, każdy wyciągał się, zamykał oczy i głowę zwracał ku promieniom, całe godziny potrafili tak siedzieć w napięciu i nasłuchiwać, jak przez skórę pomarszczonych twarzy przenika grzejące słońce, w tym świetle i blasku wszyscy jakby zapominali o swoim losie. Widziałam, że niektórzy renciści wolą wystawiać grzbiet, ten swój kręgosłup, słońce grzało ich w plecy, a oni co chwila wydawali jęk, jakby im słońce wcierało w plecy maść kamforową, jakby ich nacierało wodą kolońską... No i pewnego przedpołudnia zaznajomiłam się tu z trzema rencistami, którzy spacerowali w milczeniu, czasami zatrzymywali się, spoglądali na siebie porozumiewawczo, wzdychali i szli dalej. Znałam ich z miasteczka, w którym zatrzymał się czas, ale nigdy nie miałam okazji z nimi porozmawiać, niezmiennie elegancki pan Otokar Rykr, z cwikierem na przemian to w palcach, to wciśniętym u nasady nosa, urzędnik z fabryki pan Karol Wyborny, w kaszkiecie, jaki nosili szoferzy, oraz pan Wacław Korzonek, maszynista z odkrytą głową, który swoje jasne włosy nieustannie rozczesywał i zgarniał do tyłu rozcapierzonymi palcami. Podniosłam wzrok na herb hrabiego Szporka, na siedem pióropuszy w dwóch rzędach, herb umieszczony nad wyjściem z pałacu na taras zamknięty balustradą. Kiedy milczący starcy przechodzili w zamyśleniu obok mnie, odwróciłam się i spytałam: — Słyszałam, że są panowie znawcami i świadkami dawnych czasów. Czy mogliby mi panowie powiedzieć, kto to był hrabia Szpork? Zatrzymali się, spojrzeli badawczo na mnie, potem jeden na drugiego... I wydawało się, że właśnie na to pytanie czekali, że spodziewali się go, ale nie od każdego rencisty, lecz właśnie tylko i wyłącznie ode mnie, więcej: pragnęli, żebym to była ja, 25 ja, którą od tak dawna znali, a dopiero tutaj, w domu starców, stali oto twarzą w twarz ze mną i z pytaniem, jakie zapowiadało, że będzie czymś' więcej niż tylko podaną w grze piłką. Pan Wacław Korzonek oburącz przycisnął do skroni nieposłuszne włosy, po czym zaczął swoją opowieść: — Narzeczoną hrabiego Szporka była baronówna Franciszka Apolonia z Sweerts-Reistów, pan hrabia dał jej rok do namysłu, gdyby poczuła, że serce jej lgnie ku innemu mężczyźnie, żeby mu to powiedziała... A potem ślub ich odbył się pierwszego maja tysiąc szes'ćset osiemdziesiątego szóstego roku na Śląsku... Powiedziawszy to, zwrócił się do dwóch swoich przyjaciół. Pan Otokar Rykr wcisnął cwikier u nasady nosa. — Jego małżonka — podjął — powiła mu dwóch synków, ochrzczono ich z is'cie królewską pompą, ale wkrótce obu złożono w małych trumienkach w grobowcu koło kaplicy loretańskiej, tam, w północno-zachodnim rogu klasztornego dziedzińca, później zaś' hrabia kazał ich przewieźć do Kuksu... Powiedziawszy to, pan Rykr spojrzał na trzeciego znawcę i świadka dawnych czasów, pana Wybornego, który ciągnął: — W pałacu było później jak w klasztorze, augustianie odprawiali tu codziennie msze, w których uczestniczył pan hrabia z dwiema córeczkami, sam zaś czytał im pobożne księgi, córeczki więc pogrążały się w ascezie i pragnieniu czystego życia duchowego. Starsza, Eleonora, wstąpiła do zakonu Zwiastowania Najświętszej Panny Marii i hrabia zbudował jej klasztor w pobliżu Kuksu, zmarła w wieku dwudziestu lat. Druga córka, Anna Katarzyna, również chciała wstąpić do klasztoru, ale pan hrabia rozgniewał się, mówiąc, że klasztory usiłują zagarnąć cały jego majątek. Posłał kontessę w weselsze towarzystwo i sam znalazł jej narzeczonego, podpułkownika Franciszka Karola Rudolfa barona Sweerts-Reista, a ponieważ pan hrabia cierpiał na przewlekłą chorobę, w pałacu panowała surowa dyscyplina... Oto co powiedział pan Wyborny i spocił się przy tym tak, że zdjął kaszkiet i delikatnie przetarł jego wilgotne denko. 26 I wszyscy trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów nagle się rozjaśnili i roześmiali się serdecznie, i patrzyli na mnie, podnieceni tym, że z szeroko otwartymi oczyma, zupełnie oszołomiona, słuchałam tego, co mówili, oszołomiona tym, że wszystko wiedzą, że — choć to tacy urodziwi mężczyźni — są tu, w pałacu, w domu starców, zupełnie tak samo jak ja i cała ta reszta. Wszyscy trzej unieśli ręce, wyciągnęli palec wskazujący, a ja odniosłam wrażenie, że podają sobie takt, że za chwilę wszyscy trzej zaczną śpiewać, oni jednak tak jakoś się wyliczali: jak dzieci, kiedy deklamują wierszyk i jedno z nich musi wyjść z koła, i rzeczywiście, wyliczali się, a potem wskazali na tego ostatniego, pana Wybornego, który podjął z przymkniętymi powiekami: — Nikomu nie było wolno bez pozwolenia oddalić się z zamku i udać do miasta, wieczorem wszyscy musieli być w domu i nie cierpiano żadnych zbytków, kapelmistrz i marszałek dworu Tobiasz Seeman zapisał w swoim Dzienniku... Pan Wyborny uniósł obie dłonie, otworzył oczy i energicznym gestem dał znak panu Korzonkowi, który z radością ciągnął dalej: — Poetka nadworna Klinkowska oraz jej kochanek Hieronim w obecności całego dworu otrzymali na dziedzińcu zamkowym po pięćdziesiąt rózeg za miłosne igraszki i zostali bez zwłoki wygnani, Hieronimowi pozostawiono jedynie Zippel-pelz... Zanim jeszcze pan Wyborny dokończył swoją partię, już uniósł rękę i dał znak panu Otokarowi Rykrowi, który przyciskając ręce do piersi, mówił: — Jerzy Wotawa, Parzyzek i Simon wybierali się czasem do miasteczka wieczorem, rano przychodzili z nadwerężonymi nieco po szlachetnej zabawie facjatami... Wyszło to na jaw i dostali od hrabiego lanie. Simonowi się to nie podobało i wegen Gegenbrummen dostał raz jeszcze. Sługa Simplex, to znaczy błazen, dostał w skórę, bo nie chciał na rozkaz tańczyć. Inny, bo podjadał ser i podpijał wino. Hrabia przez dwie godziny prawił kazanie myśliwemu Kostomlatskiemu za to, że popsuł polowa- 27 nie na dzikie gęsi. Hrabia sam zakazał przeklinania i polecił, żeby takiemu, co się os'mieli kląć, żeby takiemu upartemu blu-źniercy napchano do ust trzy łyżki smaru do kół. A jak pan hrabia spostrzegł, że ktoś' w pobliżu parku roznieca ogienek, podnosił straszliwą wrzawę... — Pan Otokar Rykr odetchnął i spojrzał na swoich przyjaciół, że już dalej nie może, żeby wiec któryś z nich podjął opowiadanie. Pan Wyborny sam sobie dał oburącz znak jak na starcie i ciągnął wesoło: — W mieście pan hrabia Szpork zauważył, że w szkole okiennica wisi tylko na jednym zawiasie, i natychmiast pan nauczyciel musiał stanąć pod pręgierzem przed starym ratuszem ku uciesze gawiedzi, ksiądz proboszcz Pabieński wolał opuścić miasteczko, niż znosić zniewagi ze strony hrabiego... I tak pan hrabia umarł w tym pałacu, śmierć pana hrabiego wszystko załatwiła... — Pan Wyborny przerwał, rozejrzał się, dał oburącz znak, wszyscy trzej zbliżyli do siebie głowy i zadeklamowali na trzy głosy: — ...trzydziestego marca tysiąc siedemset trzydziestego ósmego roku... Tak oto skończyli opowieść, nadal dotykali się głowami, oczy mieli zamknięte, trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów, a ja, która w miasteczku przez trzydzieści lat grałam w teatrze, ogółem sześćset razy grałam w kółku teatralnym „Halek", ja załamałam ręce, bo takiego teatru nie widziałam, nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak zagrał bez jednej choćby próby, ot, tak sobie, tu i dla mnie. Kiedy unieśli głowy i spojrzeli na mnie, klasnęłam w dłonie, wyciągnęłam ręce i wszyscy trzej ujmowali moje dłonie, patrzyli na mnie i promienieli, jakby znaleźli we mnie i przeze mnie powód, aby to, co tyle już razy sobie opowiadali, że nie mieli już żadnego powodu raz jeszcze tego powtarzać, a więc ja oznaczałam pewnie dla nich natchnienie, wystarczający pretekst, aby mogli się zaprezentować, aby mogli się pochwalić tym, co wiedzą... Tegoż wieczoru zaraz po kolacji znawcy i świadkowie dawnych czasów zaprosili mnie na spacer. Wiatr potrząsał konarami drzew i gałęzie wydawały dźwięk taki, jakby na każdej gałązce powiewała chorągiewka. Kiedy minęliśmy bramę i szliśmy aleją, gałęzie, splątane ze sobą i wplątane w siebie, ocierały się i drzewa skrzypiały i stękały jak stare barki i łodzie rybackie w porcie. Wiatr ciągnął od dołu, od rzeki, niosąc ostrą woń. Trzej renciści milczeli, bo szliśmy skrajem miasta, wysokie latarnie sodowe oświetlały żółto drogę i ulicę, domki i przechodniów. Tymi przechodniami byliśmy jednak tylko my, nie jeździły nawet samochody ani motocykle. Kiedy przechodziliśmy koło okien, tu i ówdzie mimo zasłon polśniewały błękitne ekrany telewizorów, na których toczył się jakiś ważny mecz piłki nożnej, bo widzowie krzyczeli, tysiące widzów wybuchało radosną wrzawą. Kiedy znaleźliśmy się na Starych Wałach, pan Korzonek skręcił w zacisze. Tu latarnie były niskie, gazowe, oświetlały listowie, które je przysłaniało, niskie domki oddzielały od drogi płoty, ale przez szpary widać było błękitne telewizory. A w dole płynęła Łaba, piętrzyła się nieczystościami, kopiate dno lśniło puszkami i słoikami. Kroczyliśmy tu wolno, blask latarni gazowych obejmował tu i ówdzie budynek, okna, ogródki na tarasach, królikarnie, chle-wiki, cementowane podwórka, pralnie i drzewka, i krzaki porzeczek i agrestu, które były tak samo chore jak Łaba. A potem szliśmy pod wiatr przez most i dalej ulicami, nigdzie nie spotykaliśmy nikogo, gdy spojrzałam w górę i w dół ulic, które przemierzaliśmy, ani na Jeździeckiej, ani w alei Elżbiety nie widać było żadnego przechodnia, tylko od domku do domku niósł się głos komentatora międzynarodowego spotkania piłkarskiego. Kiedy wyszliśmy z uliczki na główną aleję, wiatr, który zdmuchnął papierki z całego rynku i powywracał kosze wraz z ich zawartością, teraz pędził to uliczką wprost na nas. Obróceni plecami wycofaliśmy się aż na główną aleję i po kilku krokach wiatr ustał. Okna hotelu „Na Książęcym" polśniewały słabo, na wysokości parteru błyszczała w nich telewizja, tak jakby 28 29 w oddali wschodził księżyc, kelnerzy w białych kurtkach stali i bez ruchu wpatrywali się w ekran, ale na rynku nie było żywego ducha. Kolumnę dziękczynną z figurą Najświętszej Panny Marii oświetlały subtelnie cztery kandelabry z kutego żelaza, latarnie gazowe z ubiegłego wieku, cztery posągi s'więtych stały na cokołach i zdawało się, że tańczą. Pan Rykr wcisnął na nos cwikier, zgarnął dłońmi do tyłu wypomadowane włosy, tak że przylgnęły mu do głowy jak czarny czepek kąpielowy, i zaczął mówić cicho, patrząc na swoich dwóch przyjaciół, którzy stali niczym biegli sądowi, wsłuchiwali się w każde słowo, spoglądali w górę i jedynie skinieniem głowy wyrażali wiarę w to, co ich druh mówił... — Miasteczko to — opowiadał pan Rykr, trzymając się lekko za szyję — w sześćdziesiątych latach minionego stulecia liczyło trzy tysiące pięciuset mieszkańców i trzysta czterdzieści domów, prowincjonalne miasteczko położone w nadzwyczaj urodzajnym Złotym Paśmie Nadłabiańskim, gdzie dojrzewały nie tylko kłosy zboża, ale i rzepak, zwany królewskim. Dlatego też przyjeżdżali tu furmani aż spod Karkonoszy i Jesztiedu, aby kupować jagły, mąkę, kaszę mannę, soczewicę i groch. Obok tych bogatych krupiarzy, których w owych czasach było dwunastu, mieszkali tu trzej blacharze, krawców było dwudziestu sześciu, rymarzy dwóch, nożowników dwóch, kuśnierzy pięciu... Dwaj znawcy i świadkowie dawnych czasów nagle stali się czujni, obronnie unieśli dłonie i jeden po drugim zawołali: — Sześciu! Pan Rykr zamyślił się i zaczerwieniwszy się lekko, poprawił: — Kuśnierzy sześciu, garncarzy trzech... Pan Korzonek uniósł rękę i wysokim radosnym głosem zrobił dygresję: — Garncarz Sztolba miał warsztat koło Bobnickiej Bramy i zachował się po nim polewany garniec na mleko z ozdobami wyobrażającymi życie... 30 l Cofnął się, ukłonił i ręką dał znak, aby jego przyjaciele podjęli tok opowieści, a ja słuchałam, dziwiłam się, że tego wszystkiego nie wiem, że wszystko to, co słyszę, jest najpiękniejsze, że nic piękniejszego nie słyszałam jeszcze nigdy w życiu, bo wszystko, co opowiada się o naszym miasteczku, musi być piękne... — Sklepikarzy było dwudziestu trzech, kupców dziewięciu, powroźników czterech, z których znany jest nam Kreibich, co mieszkał w nędznym Purku na Załabiu, kapelusznik jeden, czapkarzy czterech, grzebieniarzjeden, piekarzy jedenastu, kołodziejów dwóch, zegarmistrzów dwóch, garbarzy pięciu, cieśla jeden, mistrz murarski jeden, hycel jeden, przewoźników czterech, cukierników dwóch... I rozwarły się szeroko wahadłowe drzwi hotelu „Na Książęcym", i wybiegli młodzi ludzie, ich uniesione ręce wyrażały zachwyt, potrząsali dłońmi w powietrzu i wrzeszcząc, biegali wokół rynku, i krzyczeli: — Gol! Przez caiy ten czas, kiedy młodzi ludzie biegali wkoło i entuzjastycznie ryczeli, pan Korzonek trzymał rękę uniesioną w górę, a kiedy ostatni z młodych ludzi zniknął, znowu zabrał głos i dodał niezmiennie wysokim tonem: — Najsławniejszym cukiernikiem był Jan Obst, którego wspominał jeszcze Otakar Theer, poeta... Ukłonił się i cofnął o krok, i ukazał uniesioną głowę z profilu, wobec czego pan Rykr podjął opowies'ć i ciągnął dalej: — ...handel drewnem jeden, siodlarze trzej i wszyscy nazywali się Holomouccy, stolarzy czterech, szewców dziewiętnastu, gospod tyleż samo, z czego sześć było szynkami, maślarzy dwóch, ceglarzy dwóch, mydlarz jeden, księgarzy dwóch, rybak jeden na Załabiu, młynarzy dwóch, Karol Radymski i Józef Młynek, ślusarze dwaj, mleczarka jedna, tkaczy trzech, tokarz drewna jeden, fryzjerzy dwaj, dekarz jeden, farbiarzy dwóch, kramarzy pięciu, zdun jeden, sklepów z towarami łokciowymi było pięć, dwa magazyny mączne, jeden skład naczyń... — 31 Głos pana Otokara Rykra kapał niespiesznie, uświęcające, wzruszająco, czysto, tak jak odmawia się litanię ku czci Najświętszej Panny Marii, wiatr wymiótł rynek tak gładko, że bruk lśnił niczym włosy, którym pan Rykr nie poskąpił pomady. I oto z ulicy Mostowej wyszły dwie ogromne kobiety, olbrzymki, jak by powiedział stryjaszek Pepi, jak Maria Teresa, kroczyły, miały uczesane w wysokie fryzury tlenione blond włosy, związane długimi białymi szalami, włosy sterczały niczym pióropusze, jakby te kobiety zgarnęły owe włosy w dłonie i teraz trzymały je w górze... ale one szły i na coś się cierpko użalały, a mnie wydawało się nawet, że jedna miała łzę w oku, szły przez rynek, przed nimi podskakiwał i raz po raz oglądał się piesek, ale olbrzymki nadal kroczyły przed siebie, obie paliły papierosy i wiatr co chwila porywał im iskierki, które pędził przed sobą, póki nie zgasły... Po chwili i my ruszyliśmy, przemierzyliśmy rynek i szliśmy uliczkami, zaglądaliśmy przez okna do mieszkań, w każdym polśniewał błękitnie telewizor szarpany ruchami piłkarzy. Pan Korzonek opowiadał wysokim głosem: — Przed stu laty było w naszym miasteczku dwadzieścia gospod, dziesięć szynków i trzynaście sklepów, gdzie prowadzono wyszynk alkoholu. Ale ludzie zabawiali się również w inny sposób. Do miasteczka przybywali wędrowni akrobaci, iluzjoniści, prestidigitatorzy. I wówczas już przyjeżdżały rzadkie widowiska, obrazy wyświetlane na ekranie. Z początku nieruchome, później ruchome, i to była nie lada sensacja. Już w tysiąc dziewięćset piątym roku pojawił się na placu Gier i Zabaw namiot, gdzie wyświetlano sceny z wojny rosyjsko-japońskiej, i w budzie zrywały się okrzyki radości, kiedy Japończycy zmykali przed Rosjanami. Wszystkim zdjęciom towarzyszył komentarz słowny, czasami też akompaniament muzyczny z potężnej tuby gramofonu. Obrazki te nazywano magiczno-spiry-tystycznymi. W czwartek trzeciego maja tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku odbyło się takie przedstawienie w gospodzie „Biesiada" pana Pelikana, a obrazki rzucał na ekran pan 32 Wiktor Ponrepo, artysta. W niedzielę czwartego listopada podobne przedstawienie miało miejsce w hotelu „Na Książęcym", a obrazy wyświetlał odczytywacz myśli i hipnotyzer Schobl. W roku tysiąc dziewięćset ósmym na placu Gier i Zabaw pojawił się wędrowny biograf Ponca i przedsiębiorstwo The Royal Bioscop Corby już z obrazkami ruchomymi — filmami... Szliśmy Wielkimi Wałami, wśród pochylonych gałęzi starych kasztanów nieruchoma woda lśniła czarną taflą, w której odzwierciedlały się przez sitowie liści latarnie gazowe, kroczyliśmy obok smutnego majątku ziemskiego, wzdłuż wysokich, długich murów, przez wybitą bramę ogromna latarnia oświetlała stosy złomu żelaznego, pryzmy zużytych lodówek, zamrażal-ników, wózków dziecinnych, sterty niepotrzebnych radioodbiorników i telewizorów. Pan Wacław Korzonek był przejęty. Nad uliczkami szumiały i łączyły się dźwięki wszystkich telewizorów, wrzawa i radosne okrzyki, które zlewały się z dodającym otuchy wołaniem tysięcy widzów; ich głosy szumiały jak morze, jak przypływ, który rytmicznie to słabł, to znów się wzmagał, nad jego falami jednakże nadal królował głos komentatora, dobitny, pełen entuzjazmu, jego głos przechodził w krzyk i wołanie, co przemieniało się w dźwięk trąb wojennych. — Mój dziadek — opowiadał pan Korzonek — kiedy wrócił z wojska, ożenił się i służył jako parobek w Michli koło Pragi. W roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym przyszedł tu pieszo z żoną i trojgiem małych dzieci, które wieźli w wózku, a pod nim umocowali kilka garnków, przyszedł tu na służbę do Zedrycha. I tutaj dziadunio został parobkiem i woźnicą... — Mówiąc to dotknął kruszącego się muru pańskiego dworu, w którym znajduje się dziś zbiornica złomu i makulatury. — Mieszkanie dostał — podjął po chwili — w izbie czelad-nej, było to rozległe pomieszczenie, gdzie w każdym rogu gnieździła się inna rodzina. Piec stał pośrodku i należał do wszystkich. Ci ludzie nie znali teatru ani żadnej innej rozrywki. 33 Takich izb czeladnych było w tym budynku kilka obok siebie. Ludzie prócz codziennej harówki nie znali nic lepszego, a ponieważ komornik czy też parobek mógł sobie rocznie wyhodować jedno albo i dwa prosięta, w porze świniobicia bywało wesoło. Dlatego dziadunio cieszył się, że znów odbędzie się spotkanie weteranów, na którym debatowano w jednolitych mundurach, były one podobne do wojskowych, kurtki polowe, dystynkcje z gwiazdkami i kapelusze z kogucimi piórami, pióropusze. Dowódcy plutonów mieli pasy z długimi frędzlami, najwyżsi zwierzchnicy szarfy na piersiach, a całe stowarzyszenie — swój sztandar... Pan Korzonek opowiadał, a my tymczasem przeszliśmy przez cichy most i zmierzaliśmy w stronę wieży ciśnień, wiatr zerwał się znowu i niósł pył i papierki, i liście, musieliśmy się znowu obrócić i iść tyłem pod wiatr, mogłam zajrzeć przez okno każdego domku do pokojów, do mrocznych kuchni, gdzie błękitnie polśniewał ekran. I tak zatoczyliśmy krąg, i znaleźliśmy się znów na rynku, wiatr niósł papierki i puste opakowania po lodach, pudełka od papierosów, popędzał je jak małe papierowe wiatraczki — w nieregularnym rytmie. Z ulicy Mostowej wybiegły trzy pulchne dziewoje, kłusowały dziarsko, miały na sobie dresy, na te dresy naciągnęły jeszcze jedne dresy, tym razem igelitowe, i tak owinięte w celofan jak bombonierki z czekoladkami kłusowały dziarsko z Wyspy, kiedy przebiegały obok nas, poczuliśmy zapach powietrza i wiatru, głowy miały obnażone i z grzyw kapał im pot, kłusowały dziarsko, sapały, pot je oblewał i przysłaniał im twarze jak prysznic, one jednak uśmiechały się i wbiegły w aleję Elżbiety, cieszyły się, że zrzucą kilka kilogramów wagi, i były przekonane, że dopiero potem będą mogły być szczęśliwe, zupełnie tak samo jak te dziewczyny, które mają wagę proporcjonalną do swojego wzrostu... Pan Karol Wyborny wskazał na kolumnę wotywną z figurą Najświętszej Panny Marii i powiedział: -.:,.. — Przed stu laty policja niewiele miała do roboty, tu czy tam jakiś pijak albo bójka w którejś z nie istniejących już dziś gospod, takich jak „Mała i Duża Tancbuda", „W Niebioskach", „Pod Krwawym Gnatem", „Pod Skórą" i inne. Do zajęć policji należało także kontrolowanie pory zamykania oberż i restauracji, a wreszcie pilnowanie, żeby chłopcy nie kąpali się w niedozwolonych miejscach, a przede wszystkim nie skakali na głowę z poręczy ówczesnego drewnianego mostu Pod Halerzowymi do rzeki. Zwierzchnikiem policji był inspektor pan Szulc, który chodził zawsze po cywilnemu, w czarnym ogoniastym surducie i w majestatycznej czarnej czapce urzędowej z kokardą. Na ulicach pojawiał się z rzadka, wówczas tylko, kiedy — z wyjątkiem cotygodniowych jarmarków w poniedziałki i czwartki — o ustalonej porze otwierał na rynku targ potężnym okrzykiem: „Można sprzedawać!", a jednocześnie jeden z policjantów umieszczał na ogrodzeniu otaczającym kolumnę z figurą Najświętszej Panny Marii blaszany proporczyk z herbem miasta... A wiatr znów się uciszył, trzej starzy znawcy i świadkowie dawnych czasów skręcili z rynku w ulicę Mostową, kroczyłam między nimi, szliśmy jezdnią, bo nikt nie jechał ani samochodem, ani motocyklem, serce waliło mi jak młotem, kiedy słuchałam tych opowieści, o których nie miałam zielonego pojęcia, obróciłam się i dopiero teraz ujrzałam prawdziwy rynek, rynek, na którym widziałam to, czego tam nie można było zobaczyć, ale co widzieliśmy — ja i moi trzej przyjaciele, starzy znawcy i świadkowie dawnych czasów, do których i ja już teraz należę. Drżałam na myśl, że ci trzej starsi panowie mogliby się na mnie pogniewać, gdybym im coś powiedziała, gdyby im coś strzeliło do głowy i pogniewali się nagle na mnie, gdyby mnie przestali lubić, zapragnęłam, żeby żyli na tym świecie bardzo długo, przynajmniej tak długo jak ja, żeby mi ciągle opowiadali o coraz to innych i innych wydarzeniach, które miały miejsce bardzo dawno i które podniecały mnie bardziej niż stare podania i legendy czeskie... Zatrzymaliśmy się na środku mostu, z głębi w blasku latarni unoszących się wysoko nad filarami wiatr przynosił zapach che- 34 35 mikaliów, spłukiwanego pirytu i fenolu, spływających już od lat skądś aż z Chwaletic, które naszą piękną rzekę przemieniły w kanał przemysłowy o bagnistym dnie i wodzie jak bukiet bogatek, o czerwonej, krwawej wodzie, w której nie można się już kąpać. Pan Korzonek, jego jasne włosy rozwiewał wiatr, podwyższając jakby jego ostro rzeźbiony profil, pan Korzonek, który, kiedy opowiadał, to zawsze był taki piękny, ten stary znawca i świadek dawnych czasów był o pięćdziesiąt lat młodszy, odmłodniał, snując opowieści, spoglądał w górę, ale jednocześnie wstecz, w czasy, kiedy zdarzyło się to, o czym opowiadał... Teraz wskazał drugi brzeg, tam, gdzie nad rzeką błyszczały światła piętrowych budynków ukrytych bez reszty w mroku nocy i słabo oświetlone okna raz jeszcze odbijały się w toni, wskazał i powiedział: — Tam, proszę państwa, stamtąd, gdzie teraz błysnęło światło w oknie, dwudziestosześcioletni dziennikarz Jan Neruda z ogrodu winiarni „U Fiszerki" podziwiał, jak piękny jest widok Wyspy, majestatycznej Łaby i szum kaskady. Nerudę zachwycała i radowała czystość języka czeskiego, jakim posługiwały się nasze dziewczęta... Powiedziawszy to, obrócił się i wskazał miasto, nad rynkiem wznosiła się figura Najświętszej Panny Marii, oświetlona z dołu blaskiem ulicznych latarni... — Tam, tam mieszkał zegarmistrz Franciszek Donat, który dwudziestego trzeciego lipca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku zgłosił na krajową wystawę jubileuszową, aby rozsławić dobre imię miasteczka, trzy zegary... — mówił wysokim głosem pan Korzonek i nagle rozbłysły światła w oknach nad rzeką, jedno po drugim zapalały się po raz wtóry odbiciem w rzece, w młynie otwarło się szeroko okno, w blasku żarówek pojawiła się postać młodego mężczyzny, młody mężczyzna wyrzucił w górę i rozpostarł ramiona, i zawołał: — Wygraliśmy! I wystrzelił w górę rakietę, która zapaliła się, po czym rozpryskiwała się, opadając, a kolorowe zimne ognie tryskając w krąg iskrami, wpadały do rzeki, by należycie uczcić zwycięstwo... Przejeżdżały pierwsze samochody, pełen entuzjazmu kierowca opuścił szybę i wykrzyknął: — Wygraliśmy cztery do zera! I wymachiwał rękami, i błogosławił nam. Pan Korzonek skinął głową i podjął: — Pierwszy wielki zegar salonowy był to chodzący przez miesiąc bez nakręcania zegar wahadłowy, wskazujący na bocznych tarczach dzień miesiąca, liczbę dni w miesiącu i dzień tygodnia. Zegar ten miał dwa i pół metra wysokości, był w stylu renesansowym, a jego wartość: dwieście złotych. Drugi zegar, repetujący, bił o każdej porze. Trzeci zegar przeznaczony był dla kawiarni i pojawiająca się na tarczy czerwona gwiazdka przypominała o konieczności nakręcenia... Pan Korzonek przestał mówić, oświetlone okna przy ulicy Mostowej otwierały się, ludzie wychylali się i przez szerokość ulicy krzyczeli do siebie i wymachiwali rękoma, gratulowali sobie w powietrzu, kiedy wyszliśmy na rynek, zatłoczony był cały biegającymi tam i z powrotem ludźmi, z hotelu „Na Książęcym" płynął po schodach tłum gości, którzy oglądali mecz, wołali i pokrzykiwali do siebie, tak jakby to oni odnieśli zwycięstwo... Trzymając się za ręce, przedzieraliśmy się z powrotem do pałacu, teraz właśnie, przed aleją starych kasztanów, wiatr dął nam w plecy, tak że szliśmy odchyleni do tyłu, bo ten wiatr jakby chciał nam podciąć nogi, jakby całe nasze postaci głaskał ogromną, lecz delikatną łapą. Pod pierwszymi wielkimi konarami, w głębokim mroku, pan Wacław Korzonek skupił nas wokół siebie, ni stąd, ni zowąd objęliśmy się wszyscy, trzymaliśmy się za ramiona otaczając stary pień, podczas gdy w koronach skarżyły się i jęczały trące się o siebie gałęzie, a pan Korzonek opowiadał nam dalej: — Dziś to wszystko cyfry, statystyka, powodzi się ludziom lepiej niż w tych dawnych złotych czasach. Na początku naszego wieku pisano w „Horyzoncie Nadłabiańskim": „Obiadem większości zamiejscowej pracującej klasy robotniczej był i jest 36 37 kawałek chleba i bądź to odrobina kawy, bądź też szklanka wódki, «seta», bo innej gotowanej strawy nie można wziąć z domu do pracy, a jedynie z rzadka kobieta albo dziecko może obiad przynies'ć...". Tyle „Horyzont Nadłabiański"... Pan Otokar Rykr dodał z uśmiechem: — Damskie kapelusze za moich młodych lat miały wielkość kół od wozu, ozdobionych botanicznym ogrodem i rezerwatem ptaków, sięgającym aż po niewielką woalkę... Ogromne kapelusze przymocowywano metalowymi szpilami długości dwudziestu centymetrów, często o ozdobnych łebkach! Wystające końce tych szpil stanowiły znaczne zagrożenie dla otoczenia, zwłaszcza w tłoku, kiedy to twarzy każdej sąsiadującej z damą osoby groziło zadraśnięcie ostrzem szpili. Podjęto więc zdecydowaną walkę z niebezpiecznymi szpilami, która trwała tak długo, aż wreszcie zarządzenie policji nakazało zabezpieczanie ostrza szpil specjalnymi ochraniaczami... Powiedziawszy to, pan Rykr uśmiechnął się, po czym i my, jedno za drugim, przyłączaliśmy się i w końcu śmialiśmy się wszyscy, jakby nas to wspomnienie odmłodziło. Ale zerwał się wiatr i powiał w koronach starych kasztanów, suche konary jęczały i trzeszczały, po czym spadały na drogę w alei i suche drewno uderzając o ziemię, roztrzaskiwało się jak urwany czarny żyrandol... Dawny pałac hrabiego Szporka został zbudowany ściśle na osi południowej. Kiedy spadł deszcz, a potem minął i pojawiało się słońce, to południowa ściana szybko wysychała, podczas gdy ścianę północną jeszcze bardziej cętkowały porosty, szare i zielone mchy i rokitnik. Wzdłuż tej północnej ściany nikt nie chodził, a jeśli nawet, to tylko po to, aby tyłami przekroczywszy przydeptaną siatkę, dostać się do pałacowego parku ozdobionego czerwonymi bukami i posągami z piaskowca. Te posą- gi również miały swój udział w porach deszczowych, kiedy po ziarnistych ciałach spływał deszcz, kapał z uniesionych ramion, bród i nosów; kiedy pojawiało się znowu słońce, cały posąg zwrócony ku południowi natychmiast wysychał, podczas gdy ciała po stronie północnej były wilgotne i także obrośnięte porostami, mchem i rokitnikiem. Te posągi przypominały jakoś pnie starych buków, konary dębów i osik... Jako że wiatr dął z północy i zachodu — tak samo jak pałac i posągi — kora drzew od strony północnej była gruba i cętkowana porostami i mchem, podczas gdy pnie zwrócone na południe były gładkie, bardzo gładkie, zwłaszcza pnie buków i osik, tak że ilekroć się tam znalazłam, nie potrafiłam się powstrzymać i głaskałam każdy pień, który przypominał gładkie ciało delfina czy foki, czułam pod palcami tę gładką skórę... Wszystkie okna w domu starców przysłaniały firanki ze sztucznego tworzywa, a kiedy pogoda dopisywała, renciści przez całe przedpołudnie przechadzali się po korytarzach, które tonęły w słońcu, za firankami lśniły okulary i co chwila pojawiała się w oknie ludzka ręka, która odgarniała firankę, przez chwilę firanka wydymała się i poruszała, jakby zaplątał się w niej pazurkami przestraszony ptaszek. Jednakże po chwili firanka unosiła się i do okna przedzierał się rencista, i tak jakoś z ogromnym zapałem otwierał je, a ono rozchylało się gwałtownie, i starcy i staruszki wychylali się i rozglądali po dziedzińcu, jakby ich ktoś zawołał albo jakby nagle zaczęli się dusić i musieli łyknąć odrobinę świeżego powietrza, bo cały dom starców cuchnął nieustannie środkami dezynfekcyjnymi, lekarstwami i dziecinnymi pieluszkami. Co chwila wychylało się pięć, sześć ludzkich twarzy i ich właściciele spoglądali bacznie na wszystko, co tylko poruszało się przed wejściem do pałacu, śledzili kroki każdego, kto przechodził, tak jakby to był cud, jakby przez dziedziniec szedł wesoły orszak weselny albo smętny kondukt pogrzebowy. Właściwie w pewnym sensie stanowiło to jakby ciąg dalszy domu rodzinnego, mnie w browarze także zaskakiwał ni stąd, 38 39 ni zowąd wielki niepokój, ja też odgarniałam firanki i otwierałam gwałtownie okna, wychylałam się i choć obok browaru nikt nie przechodził, tylko od czasu do czasu przejeżdżał samochód albo z turkotem wlókł się wóz zaprzężony w konie lub krowy, wychylałam się i spoglądałam uważnie, tak jakoś byłam dumna z tego, że mam ciepłe gniazdko rodzinne, ognisko domowe, piękne firanki. Ale otwierałam okna i zostawiałam je otwarte od samego ranka do południa cztery razy do roku, bo w miasteczku, w którym zatrzymał się czas, odbywał się doroczny targ bydła i obok okien browaru chłopi i handlarze, Cyganie i nasi prowadzili bydło na targ, już z daleka słyszałam rżenie koni, a potem pod moimi oknami kłusowały po drodze uwiązane za bryczką konie w samych tylko uździenicach, pięć, sześć, czasami nawet dziesięć koni, w grzywy a także u nasady ogonów wplecione miały źdźbła słomy, rżały i ich kopyta dzwoniły na twardym bruku, pastuchy pędziły krowy czasami nawet w pięciu rzędach, gospodarze szli i prowadzili na targ tę swoją krówkę, która była smutna, i tak niekiedy przechodziło pod moimi oknami czterysta, pięćset sztuk bydła i koni, pozostawiały za sobą zapach obór i stajni, a ja wychylałam się i patrzyłam na te korowody, które po południu wracały, ogromnie przerzedzone, o tyle sztuk mniej, ile ich sprzedano, widziałam też tych chłopaków z ich krówkami, które wracały do domów i znów były wesołe, cieszyły się tą swoją obórką zupełnie tak samo jak ja swoim domem. Kiedy weszłam po raz pierwszy do mojego nowego domu, do pałacu hrabiego Szporka, podczas gdy na dziedzińcu z otwartych okien przyglądało mi się z zaciekawieniem kilkadziesiąt twarzy, tu, w westybulu pomalowanym na oślepiająco biały kolor, naprzeciwko mnie schodzili starcy i staruszki, ostrożnie, przytrzymując się poręczy, niektórzy o dwóch kulach, energicznymi ruchami opuszczali się ze stopnia na stopień, spostrzegłam, że ściany westybulu i konsole na zakrętach ozdobione są białymi posągami nagich młodych kobiet, jakichś greckich bogiń zaskoczonych męskim spojrzeniem i przerażo- 40 te. nych, broniących się uniesionymi rękoma, spostrzegłam posąg energicznej bogini łowów mocnym ruchem ręki sięgającej po strzałę do sajdaka na plecach, rozmarzone posągi młodzieńców, nagich, o niemal dziecięcym przyrodzeniu, młodzieńców pogrążonych w nieświadomości, o wiotkich, jeszcze chłopięcych członkach... I obok tych posągów schodzili co jakiś czas na dół, a potem na dziedziniec starzec i staruszka, wlekli się o kulach renciści albo wybiegała skądś nagle siostrzyczka, czarne trzewiczki wystukiwały pospieszny rytm kroków, biały wykrochmalony kornet przefruwał po schodach jak biała mewa śmieszka, kornet i jego ruch zwalniały jeszcze bardziej i tak już powolny i ostrożny chód rencistów. Stałam na pierwszym stopniu, a kiedy uniosłam głowę, spostrzegłam, że sufit ozdobiony jest freskami przedstawiającymi tańczących nagich mężczyzn i kobiety, dziesiątki młodych ciał poruszających się na freskach w barwnych tańcach, tak wpatrzonych płonącymi oczyma w taniec, że nikt spośród tych tańczących nimf i faunów nie wiedział, co się wokół niego dzieje, ręce łączyły się, a nagie ciała tańczących z bezgłośnym grzmotem przenosiły się w skokach z prawej strony na lewą, w skokach, w których jednak pozostawały bez ruchu wpatrzone w siebie pożądliwe oczy. Wśród twarzy rencistów rozpoznawałam i takie, które znałam z miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, ci ludzie spoglądali na mnie i także mnie poznawali, także odgadywali w mojej bezzębnej twarzy i spoza zmarszczek odczytywali, że to ja, którą spotykali na rynku, znali z kina i teatru, tak jakoś przypatrywaliśmy się sobie przez chwilę i z poczuciem winy kiwaliśmy siwymi głowami, jedno nad drugim wzruszaliśmy ramionami, że nic się nie da zrobić: z takich pięknych początków taki żałosny koniec... A ponieważ Franci był kierownikiem browaru i musiał chodzić na wszystkie bale wszystkich stowarzyszeń i partii, na wszystkie zabawy, na których mnie wybierano królową, a zresztą także i ci wszyscy, co wówczas byli młodzi 41 i lubili tańczyć równie chętnie jak ja, tak jak na freskach na suficie fauny i nimfy, mieli takie oczy upojone tańcem i alkoholem, zrozumiałam więc, że ci renciści, kiedy przyszli tu po raz pierwszy, że również i oni spoglądali na sufit i stali przez chwile zdumieni tym, iż cały ten czas młodos'ci umknął i człowiek zestarzał się, wcześniej niż się tego spodziewał... Z konsoli rozbrzmiewała muzyka radiofonii przewodowej, Skarby świata calego okrążały orkiestrą smyczkową każdego, kto wkroczył w krąg ich czaru, lecz muzyka ta wcale nie dźwię-czała jak wymówka, ale tak jakoś szemrała niczym melancholijne wspomnienie dawnych czasów... A kiedy weszłam na piętro i zajrzałam w jaśniejące korytarze i w głąb sal zalanych słońcem, cały ten zbudowany na osi południowej pałac zdawał się przypominać ogromne oświetlone akwarium, gdzie wśród wodorostów poruszają się lśniące rybki. Ale to nie były rybki, to były lśniące szkła okularów i te okulary przysłaniające nieruchome oczy siedzących w odrętwieniu rencistów niemal niedostrzegalnym ruchem drgnęły i drżały w rytm uderzeń serca. Zauważyłam, że niektóre oczy za okularami lśnią od łez, jednakże nie od łez nad tym, że człowiek jest stary, ale od chronicznych łez zmęczonych oczu: tak za dawnych czasów używano okularów do ukrycia spłowiałych od płaczu oczu. I natychmiast spostrzegłam, że pałac podzielony jest na dwa oddziały. W jednym skrzydle mieszkają kobiety, w drugim — mężczyźni. Już od pierwszej chwili rzucało się to w oczy. Na korytarzach oddziału kobiecego przy każdym oknie znajdowały się kwiaty, mury pałacu były tak grube, że we wnęce każdego okna można było przed firanką postawić stolik i kilka krzeseł, tak że powstawał tam zakątek przypominający niewielką altankę, werandę... Gdziekolwiek spojrzałam, wszędzie na korytarzach siedziały w słońcu staruszki, jedne w atłasowych podomkach, inne znów odziane w najlepsze w swoim czasie suknie, zgodnie z modą, która wyszła już z obiegu przed trzydziestu i więcej la- 42 ty, siedziały i w palcach ich poruszały się druty albo szydełka, druty te poruszały się szybko, owinięty palec popuszczał nić albo wełnę, druty pracowały szybko, niewiarygodnie szybko, tak że wydawało się, iż staruszki owe tkają wiązki promieni, cały korytarz pełen był refleksów i odbić tych srebrnych drutów i poruszających się szkieł okularów. W niektórych oknach wydęte firanki powiewały niczym chorągwie podziurawione na każdym centymetrze kwadratowym kwasami, podarte niewłaściwie pracującą pralką. I pół ciała jakiejś staruszki, która drugą połową wychylała się z okna i spoglądała na dziedziniec, ciało innej staruszki pochylało się nad żardinierą i jej palce obłamywały uschnięte liście roślin, a później szpilką do włosów spulchniały ziemię w doniczkach. I gdy tak stałam w drzwiach tego długiego korytarza, rencistki podniosły wzrok, spojrzały na mnie, jedne przez okulary, inne znów pochyliły głowę, aby spojrzeć nad szkłami, pojęłam, że niektóre poznały mnie, znałyśmy się z rynku i ulic, i z zabaw, ale natychmiast opuściły oczy i pracowały nadal, pojęłam też i to, że gdybym stała tu i patrzyła na nie, to robiłyby na drutach aż do zmierzchu — po to tylko, żeby nie musiały spojrzeć na mnie raz jeszcze. A ja uniosłam wzrok i znów zobaczyłam ogromny fresk ożywiony refleksami poruszających się drutów, kiedy zaś cofnęłam się, aby blask stropu przesunął się gdzie indziej, przelękłam się kilkuset aniołków, nagich amorków, które unosiły się na suficie, uderzały nóżkami i pływały po fresku, utrzymywały się dzięki ruchom stóp tłuściutkich nóżek utoczonych z pulchnego dziecięcego ciałka, pełnego różowych kiełbasek otaczających także nagie brzuszki i uniesione ramiona, które trzymały bukiety egzotycznych kwiatów, rozkwitłych oleandrów i róż, i azalii, cały ten sufit pełen był liści akantu, poprzeplatanych girlandami kwiatów pośród wawrzynów i bluszczu, a wszystko to niosły nagie pyzate dziatki i sypały z góry na staruszki robiące na drutach bądź też szydełkiem serwetki i sweterki, i jakieś śliniaczki, te amorki sypały z puszek i rogów obfitości tysiące kwiatów, tysiące płatków. I znów oczy tych 43 dzieci na plafonie pełne były radości, choć płeć miały jeszcze dziecinną i bez zahamowań, i nie wiedzącą jeszcze nic o ko-niunkcji, a mimo to ich oczy pełne były miłosnej radości i żądzy, oczy płonące rozkoszą miłości, która na nie czeka albo też której służą, jakby przez pomyłkę napiły się likieru, upajającego słodkiego wina, i aby się utrzymać, te dziecinne figurki nieustannie poruszały nóżkami jak w basenie, jakby pływały w wodzie, jakby nawet i powietrze przeznaczone było do kąpieli... Szłam cichutko tym korytarzem, zaglądałam w otwarte drzwi pokojów i spostrzegłam, że w każdym z trzech pokojów zanurzonych bez reszty w głębokim cieniu, w którym błyszczało zwrócone ku północy okno, było ono tak wyraźnie obramowane oświetlonymi jaskrawo oknami tam, po drugiej stronie pałacu, że w każdym spos'ród tych cienistych pokojów natura płonęła trzepoczącymi liśćmi dębów i osik, tak jakby na tej północnej ścianie migotał blaskiem ekran kolorowego telewizora. I w każdym z pokojów naliczyłam osiem łóżek, właściwie były to dawne panahrabiowskie przedpokoje, w panującym półmroku podniosłam wzrok na sufity i na każdym z nich rozpoznałam owe panahrabiowskie freski, a na wszystkich freskach, ciągnących się z pokoju do pokoju niczym film seryjny w odcinkach, widniały grupki par kochanków, fauny porywające nimfy, satyry połową ciał podobne do kozłów kochały się z bezsilnymi bachantkami, pijanymi wprost od wymagań tych samców, spostrzegłam na jednym z łóżek staruszkę, która przysłoniwszy oczy zgiętą ręką, wpatrywała się w freski na górze. Wytoczyłam się chwiejnie w blask korytarza i wyszłam na schody, a kiedy mój wzrok oswoił się z jasnością, stałam z bijącym jak oszalałe sercem przed posągiem nagiego greckiego boga, który wsparty od niechcenia patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem, nic mi nie przypominał, niczego widocznie nie chciał, po prostu istniał i w tej chwili jakby przyłapano go na tym, że nic nie robi. A jego oczy jakby mnie omijały i zamykały się dopiero za mną... 44 Po drugiej stronie westybulu, w przeciwległym skrzydle, na wszystkich trzech kondygnacjach mieszkali mężczyźni. Korytarz ich pełen był dymu papierosowego, który w blasku słońca lśnił niczym błękitny neon. Starcy byli niespokojni, nie mogli usiedzieć na miejscu, przechadzali się, właściwie to nawet nie był chód, ale szuranie podeszwami, jakby jechali na nartach, stali w grupkach, z ich palców unosił się dym cygara albo papierosa, twarze mieli brunatne jak tytoń i pełne zmarszczek, to znów poruszali się tak jakoś energicznie, jakby przypomnieli sobie, że muszą dokądś iść, tam gdzie ktoś na nich czeka z jakimiś ważkimi wiadomościami, jednakże w końcu zwalniali znów kroku i szli jak spętani, jakby szukali na podłodze leśnych grzybów, zgubionych kluczyków od samochodu, jakby szli boso pod prąd wartkiego strumienia. Niektórzy stali zamyśleni bez reszty, z rękoma założonymi do tyłu, i przyglądali się wewnętrznym wzrokiem jakiemuś wydarzeniu, które ongiś było dla nich ważne, rzeczy, o której myśleli, że przydarzyła się tylko i wyłącznie im, nagle budzili się, otwierały się im oczy i wyciągali ramiona, i już, już chcieli się zwierzyć pozostałym starcom, kiedy jednak spostrzegali, że ci inni są w takim stanie jak przed chwilą oni albo że w ogóle o niczym nie myślą, że nie potrafią już w myślach ani cofnąć się w przeszłość, ani wybiec naprzód, że nawet swoją obecnością są nieobecni, wobec tego ci, którzy widzieli wszystko wyraźnie, tę swoją istotną sprawę całkiem dokładnie rozjaśnioną i oświetloną, a nawet wyjaśnioną, wobec tego obie dłonie, jakby odtrąciły te wyciągnięte ręce, odrzuciły te swoje ramiona, i z goryczą wolnymi kroczkami ruszali ku oknu, i spoglądali przez stylonowe firanki na dziedziniec, nadsłuchując odgłosów pałacu, słysząc swój nierównomierny puls, swoje tętno, i tak jak wszyscy renciści nasłuchując swoich wątrób, śledzion, nerek, serc... Jeden z rencistów, ten, który miał cwaniacki kaszkiet, jakie nosili prascy eleganci z przedmieścia, który wydał mi się sympatyczny, bo potrafił zawiązać sobie apaszkę, tak jak to nosili malarze, kolorową apaszkę wokół szyi, związaną na grdyce 45 w paradny węzeł, teraz już nie chciał widzieć nikogo. Stał przy ścianie czołem, dotykając niemal tynku i udawał obrażonego, nie chciał widzieć ani ludzi, ani drzew, ani nieba, ani greckich posągów i sceny, chciał widzieć tylko to, co widział — tynk, nie zapisaną tablice, nic. Zauważyłam, że wszyscy staruszkowie ciągle byli zwróceni do siebie twarzą w twarz, ciągle stali naprzeciwko siebie, a kiedy oddajali się od grupki, zawsze odwracali się kilka razy, czy aby ktoś' nie spogląda na nich podejrzliwie, badawczo, bo z tyłu i z chodu pewnie każdy mógł się bez trudu domyślić, jak z tym drugim sprawy się mają: czy kuleje bardziej niż przedtem, czy ból nerek i wątroby nie ciągnie mu ramienia niżej ku ziemi, a nawet, kiedy tak idzie, czy nie widać od tyłu, że spodnie obwisły mu na tyłku i chude nogi przypominają tyczki wetknięte w stawy biodrowe... Tymczasem na dziedzińcu rozległ się jękliwy sygnał klaksonu — tak policja z wyciem i fioletowym mruganiem pędzi tam, gdzie zdarzył się wypadek drogowy, tak pogotowie ratunkowe mknie ulicami ze śmiertelnie rannym, tak karetka zajeżdża przed dom, gdzie runął na ziemię człowiek rażony zawałem. Wszyscy starcy skupili się przy oknie, minęła dłuższa chwila, nim udało się im wyplątać dłonie i paznokcie, które uwięzły w firankach, tylko staruszek z kolorową apaszką nadal wpatrywał się w mur i nawet wypadku nie chciał widzieć. Wyszłam na korytarz i patrzyłam na sufit, na którym rozpościerał się fresk: siedział tam młody mężczyzna wsparty na potężnym ramieniu, drugą ręką obejmował kolana przykryte powiewną tkaniną, był bosy i głowę miał zwróconą tam, gdzie z wolna zmierzałam, miał oczy pełne pożądania, oczy, które połyskiwały białkiem, z źrenicami przyszytymi jakby do górnych powiek, usta miał pełne, nigdy nie widziałam tak pięknego mężczyzny, w jego włosach mnóstwo było kwiatów i ptaków spadających mu na czoło jak warkocze, kwiatki te były złote i niebieskie, a potem spostrzegłam za młodzieńcem błękitne draperie spływające z ogromnego łoża z ułożonymi w głowach 46 niebieskimi poduszkami, leżało na nich odrzucone prześciera-dło, a pośrodku łoża siedziała osłonięta białą szatą kobieta, młoda dziewczyna z nieustępliwym spojrzeniem ptaka, zaciśnięte usta panny młodej nasłuchiwały słów jakiejś półnagiej bogini, która jedną ręką objęła ją za szyję, a drugą unosiła jej brodę, aby móc jej surowiej spojrzeć w oczy odwrócone od ogromnych oczu młodego mężczyzny, który pełen gniewu spozierał na tę kobietę, co nie dbała o napomnienia pięknej bogini z liściem akantu na czole i w osuwającej się z ramion szacie odsłaniającej jej nagie piersi, brzuch i wzgórek Wenery... Oczarowała mnie ta niezwykła ślubna scena, już od samego początku zapowiadająca rozwód, kolejno zaglądałam do pokojów, gdzie — tak samo jak na oddziale kobiecym — stało po osiem łóżek, a po północnej stronie pałacu płonęło w głębokim cieniu okno, w którym w blasku słońca trzepotały liście osik i dębów, tak wysokich jak pałac, liście prześwietlone gwałtownym blaskiem niczym wyostrzony ekran telewizyjny. I tam na dworze rozległ się pisk opon na piasku dziedzińca, słychać było trzaśniecie drzwiczek, wyciąganie noszy, kiedy przechodziłam obok staruszków wychylających się z okien, niektórzy spośród nich obrócili się instynktownie, nie chcieli, żebym widziała te ich rzeczywiście za szerokie na tyłkach spodnie, stali więc twarzą ku mnie i uśmiechali się, i pragnęli, żebym odeszła, żebym sobie poszła gdzie indziej, żebym nie mogła na nich patrzeć, aleja ruchem ręki uspokajałam ich jak dyrygent orkiestrę, spoglądałam w górę, nie wierzyli mi, zezowali na dziedziniec i nadal stali zwróceni twarzami do mnie, Skarby świata całego zaczęły znów tę swoją cichą melodię, która strzępiła się w pętli oplatającej solo skrzypcowe jednych skrzypiec z orkiestry, teraz koncertmistrz zagarnął natrętną melodię, która harmonizowała z weselem gdzieś w Grecji, gdzieś nad południowym morzem, i te oczy młodego małżonka, i pełna napięcia sytuacja panny młodej, i łagodne namowy, i nawet dłoń młodej bogini unosząca brodę dziewczyny, żeby móc jej lepiej spojrzeć w oczy, i ta druga ręka przytrzymująca z tyłu głowę dziewczy- 47 ny w odpowiedniej pozycji, wszystko to harmonizowało ze Skarbami świata całego, nawet ten odgłos na dziedzińcu, gdzie w słońcu słychać było dźwięk wsuwania noszy po szynach do karetki, nawet te cztery opony, które biorąc zakręt, miażdżyły piasek dziedzińca, nawet ten głośniejszy warkot silnika i włączanie biegu, i wołanie pana Berki z bramy: — Otwieram główną bramę! Otwieram!... Wszystko to harmonizowało ze sobą, a kiedy na końcu korytarza odwróciłam się, aby wybiec pospiesznie z męskiego oddziału na pierwszym piętrze, wszyscy starcy —jakbym każdego z nich uderzyła po plecach niewidzialnym kijem — obracali się, prostowali, jeden po drugim unosili się — tak na starych kościelnych obrazach wstają ludzie z grobu w dzień Sądu Ostatecznego. Stali więc, oddzielały ich firanki, tak więc cali za firankami kłaniali mi się, czołami dotykali tych firanek i odgnia-tali na nich swoje czaszki, głowy — jedna po drugiej - wydymały te stylonowe firanki, a ja w tym przedpołudniowym słońcu przelękłam się, przeraziłam, przestraszyłam, jakbym ujrzała południcę, w którą już dawno przestałam wierzyć. Właściwie nie tylko wszystkie posągi zwrócone są ku światłu ludzkich oczu, nie tylko cały pałac zbudowany jest tak, aby otwarty był na słońce i ku południowi, aby cała i wszystka jego uroda przeznaczona była dla wchodzących przez bramę i przemierzających dziedziniec, i nie tylko to — nawet wszystkie drzewa wybiegają naprzeciwko przybyszom tymi swoimi pniami i są gładkie i piękne po słonecznej stronie, ale właściwie również wszyscy ludzie mają nieustannie przygotowane dla tych innych twarz i piersi, ustawiają się zawsze w kierunku przybyszów, i nie tylko to — wszystko kręci się na południe i zachód i zwraca się ku słońcu, nawet kiedy słońce przesunie się z ławeczki w parku i na siedzących rencistów padnie cień, przestawiają ławeczkę tam, gdzie słońce jeszcze świeci, bo i z tyłu wszystkie te posągi są piękne, chociaż wydają się jakby skarłowaciałe, spojrzenie z tyłu poza tym wszystkich rencistów tak jakby odrobinę rani, mają — słusznie — wrażenie, jakby 48 ich zaskoczono w toalecie albo kiedy w zadumie dłubią palcem w nosie i o drzewo, o mur ocierają smarki, spojrzenie z tyłu jest dla każdego rencisty spojrzeniem przez dziurkę od klucza, wścibskim spojrzeniem, które przyłapało starego człowieka w chwili, kiedy wkłada albo wyjmuje sztuczną szczękę. W domu starców znajduje się również kaplica pałacowa, z zewnątrz widać jej nawę, kierującą się dziobem ku wschodowi, jej gotyckie okna są za drucianą siatką, z której sterczą gniazda wróbli, tu i ówdzie brak szybki i wobec tego kilkaset wróbli mieszka w pałacowej kaplicy, ich gniazda zajęły wszystkie piszczałki organów, należy do nich cały chór, na wiosnę przylatują tu jaskółki i lepią swoje gniazda pod gotyckimi łukami, na konsoli, wyprowadzają te jaskółki setki młodych, często starzy s'wiadkowie i znawcy dawnych czasów siedzą na ławeczce pod murem pałacowej kaplicy i patrzą, jak jaskółki karmią swoje pisklęta, jak z zawrotną szybkością wlatują bezbłędnie przez rozbite szybki, tak małe, że zmieści się w nich jedynie jaskółka karmiąca swoje młode. A z kaplicy słychać nieustannie świej-got wróbli, ćwierkanie i szczebiotanie młodych jaskółek. Kto po raz pierwszy zjawia się w tym domu starców, nie może oprzeć się pokusie: podchodzi do drzwi pałacowej kaplicy i usiłuje w półmroku otworzyć je, nacisnąwszy klamkę, ale kaplica jest zamknięta, a kiedy oczy się oswoją, widać, że jest tu także sztaba, opatrzona na dodatek kłódką. Tak więc każdy, kto przychodzi tu po raz pierwszy, przyklęka i przez dziurkę od klucza patrzy w głąb kaplicy. I każdy dziwi się, że posadzka wciąż jeszcze pełna jest węgla, bo kiedy palono w piecach, tu znajdował się skład opału. Jednakże kaplica teraz jest zamknięta i stała się domem ptaków. Nawet do głowy Chrystusa w głównym ołtarzu jaskółki przylepiły gniazdo i kiedy mają młode, to pisklęta świergocą i szczebiocą wprost do ucha Panu Jezusowi, a kiedy dorastają i muszą już opuścić gniazdo, siadają na poprzecznej belce złotego krzyża, czasami siedzi tam siedem ptaszków, podczas gdy w całej kaplicy rozlegają się głosy kilkuset wróbli i jaskółek. 49 Każdy, kto przychodzi do pałacu jako rencista, w ciągu tych kilku pierwszych dni musi wszystko zobaczyć,-wszystko musi obejs'ć. I tak doszłam aż do pałacowej oranżerii, która jednakże okna miała pomalowane na niebiesko, wewnątrz nie rosły już kwiaty, podłogę wybielono wapnem, pośrodku zaś' postawiono mary. Kiedy ktoś' umrze, to zanim po niego przyjdą, martwy rencista leży tu na desce i czeka, aż po niego przyjdą, mówiono mi, że ci pozostali siedzą na trzech ławkach, są to najbliżsi przyjaciele, znajomi nieboszczyka, którzy czuwają dopóty, dopóki nie przyjedzie przedsiębiorstwo pogrzebowe i krewni z ubraniem do trumny. Stryjaszek Pepi pewnie będzie leżeć tu pierwszy, ponieważ już od trzech miesięcy przebywa na oddziale dla niechodzących, a teraz znów przestał jes'ć, siostrzyczka powiedziała, abym napisała do wszystkich jego krewnych i znajomych, żeby każdy, kto chce się z nim pożegnać, przyjechał, bo to już nie potrwa długo i stryjaszek Pepi wyprzedzi nas w drodze do oranżerii, gdzie podłoga jest wybielona wapnem, a wszystkie okna zamalowane błękitną farbą. Jednakże kto przybywa jako rencista do tego pałacu, chce zobaczyć wszystko, i to także, co nie jest po jego mys'li... Stamtąd, spod potężnych konarów kasztanów po zachodniej stronie, tam na wysokos'ci drugiego rozgałęzienia pnia, stamtąd można zajrzeć do pałacu, do pokoju pani hrabiny, stoją tam cztery łóżka, takie woliery jak dla drapieżnych ptaków. Łóżka zaopatrzone są w siatki, tak jak łóżeczka dla dzieci, które całe obciąga się siatką, żeby dziecko nie wypadło, jak ma gorączkę albo niespokojne sny. Tu raz na jakiś czas przebywają pacjenci, staruszki i staruszkowie, którzy zwariowali, którym gorączka nie ustąpiła i nie pomogły ani s'rodki uspokajające, ani zastrzyki, ani inne lekarstwa. Jakie to smutne! Na własną odpowiedzialność wspięłam się w koronę starego kasztana, gałęzie są rozłożyste niczym drabina, jakbym wchodziła na myśliwską ambonę. I zobaczyłam pod siatką staruszkę w bieli, trzymała się palcami sznura, klęczała i spoglądała przez okno w ciem- ność, patrzyła na mnie i w jej oczach taiła się zgroza, miała rozpuszczone włosy i bezzębne dziąsła, a kiedy spojrzałam na nią raz jeszcze, omal nie spadłam: tak bardzo była do mnie podobna, iż myślałam, że to ja! I zaczęłam ostrożnie schodzić na dół, z konaru na konar postanawiałam: „Skup się, dziewczyno, żebyś nie spadła i nie połamała sobie kości, uważaj, cała jesteś przestraszona, pilnuj się!", a kiedy już na ziemi zanurzyłam się w mroku, tam na drugim piętrze błyszczało jedno jedyne okno, za którym mieszkała hrabina Szporkowa. Wbiegłam do westybulu i w górę po schodach, nie zwracając uwagi ani na posągi, ani na piękne freski, zatrzymałam się na korytarzu oddziału kobiecego przy stoliku, podniosłam głowę, na korytarzu nikogo nie było, przez otwarte drzwi padało słabe światło lampek nocnych i ktoś chrapał, a z kątów pokoju, w którym stało osiem łóżek, ze wszystkich kątów rozlegało się głośne mlaskanie dopóty, dopóki chrapanie nie ucichło. Na ścianie widniał napis: CO ZROBIŁY NASZE PENSJONARIUSZKI Nie zrozumiałam i przeczytałam ten napis raz jeszcze. Znajdował się za szkłem. „Co zrobiły nasze pensjonariuszki." I przy stoliku, i przy następnym, i jeszcze następnym, szłam więc od jednego do drugiego, najpierw dziwiłam się, a potem dotykałam palcami dziecinnych śpioszków, dziecinnych śliniaczków, dziecinnych kaftaników, a nawet kilku powijaków, w które na krzyż jak chałki plecione zawiązano kołderki, zrobionych na drutach dziecinnych bamboszków, ozdobionych wyszywanymi kwiatuszkami koszulek i majteczek, dziecinnych czepeczków i kapturków z klapkami na uszy, wzruszających rękawiczek, takich z jednym palcem, spiętych kolorowymi sznurkami zarękawków. Tak, to były dzieła staruszek, które tu na słońcu robiły szydełkiem i ich druty rzucały zajączki na sufit, na legiony amor-ków i aniołków, boskich urwipołci, które z góry sypią z rogów i puszek mnóstwo odnawiających się nieustannie kwiatów, a przy tym uderzają nóżkami w powietrzu, aby utrzymać równowagę i brzemię flory wybrzeży Morza Śródziemnego. 50 51 Tu na stolikach leżała wystawa robót ręcznych, nie informacja o tym, co zrobiły nasze pensjonariuszki, ale to, czego nie mogły się nigdy wyrzec, tu leżały te stłumione, a więc wiecznotrwałe potrzeby: dbać o kogoś' i żyć dla innych, potrzeby, bez których nie może żyć żadna kobieta, a więc i te staruszki, rencistki, w byłym pałacu hrabiego Szporka, przez całe życie skazane na swoje własne ręce. Kiedyś', a byłam wtedy jeszcze młoda, myślałam, że czeka mnie życie gdzie indziej, myślałam nawet, że będzie to Praga, skoro Franci raz na miesiąc jeździł do stolicy do centrum browarnianego, jeździł skodą czterysta trzydzieści, wkładałam najpiękniejsze modne sukienki, ale Franci za każdym razem prosił mnie, żebym udawała, że idę na spacer, żebym wyszła na pół godziny przed nim, przed jego wyjazdem, aby nikt w browarze nie wiedział, że zabiera mnie ze sobą, bo mogliby nas wziąć na języki. No i ja szłam czasami z górą pięć kilometrów w kierunku Pragi, chmurna i zła, ja, która chciałam spróbować, czy mogłabym mieszkać w Pradze, ja, która przypuszczałam, że i w Pradze będę w centrum zainteresowania tak samo jak w naszym miasteczku, ja, która miałam na nogach najnowsze pantofelki na wysokich obcasach, szłam pełną kurzu drogą, omijałam ogromne białe kamienie, wysypywane przez dróżników w miejscach, gdzie droga była wybita, wówczas te kamienie nazywano „policjantami", i na ogół Franci dopędzał mnie dopiero za lasem, wsiadałam do śkody i upokorzona, zawstydzona wysiadałam w Pradze, Franci pędził do centrum browarnianego, umawialiśmy godzinę odjazdu i spotkania przy skodzie stojącej przed katedrą Świętego Stefana. No i spacerowałam placem Świętego Wacława, przemierzałam aleję Narodową i Na fosie, i badałam, czy mogłabym nie dochować wiary swojemu miasteczku, czy mogłabym mie- szkać w Pradze, czy mogłabym tu żyć. I myślałam, że tak, interesowały mnie wszystkie sklepy i wystawy, w ciągu tych dziesięciu lat, kiedy to co miesiąc jeździliśmy z Francinem do stolicy, poznałam wszystkie sklepy i wszędzie udawałam, że chcę kupić tylko to, co najdroższe, subiekci z tkaniną w ręku wybiegali na chodnik, abym mogła zobaczyć, jak wełna czy jedwab wygląda w dziennym świetle, wobec tego znałam wszystkie ceny, wszelkie gatunki, wszystkie towary, jakie miano na składzie, a także wiedziałam, jakich oczekiwano w przyszłym miesiącu. A ponieważ w browarze chętnie przeglądałam „Elegante Welt", wszyscy właściciele sklepów przypuszczali, że ten browar jest moją własnością. A zresztą co miesiąc kupowałam sobie jakiś drobiazg, raz na rok kupowałam nowy kostium, co pól roku nową sukienkę, i w owym czasie zmusiłam też Francina, żeby kupował sobie najdroższe obuwie u Kabelego i Poldiego Gutmana, raz na rok kupował sobie materiał na ubranie, ale właściwie to wszystko kupowałam tylko dlatego, aby mieć w Pradze opinię światowej damy. Nigdy jednak nie udało mi się namówić Francina, żebyśmy poszli do kawiarni w hotelu „Szroubek" czy też do Domu Reprezentacyjnego na obiad. Franci był tu tylko raz i tak go onieśmielała atmosfera, że popełniał same gafy, wobec tego poddałam się i w końcu, kiedyśmy sif spotkali, chodziłam z nim zawsze do baru samoobsługowego „Pod Kluczami", gdzie z ogromnym apetytem, z ogromną radością, że może jeść na stojąco, zjadał kotlet z sałatką za cztery korony pięćdziesiąt, kotlet wielkości talerza! Jednakże przez te dziesięć lat, kiedy to miesiąc w miesiąc jeździłam do Pragi, ciągle byłam kimś z miasteczka, gdzie się zatrzymał czas. Zawsze wchodząc do kawiarni „Szroubek" między dziesiątki luster i tysiące świateł, kiedy zatrzymywały się na mnie oczy wszystkich kelnerów i szefa sali, i gości, którzy siedzieli niedbale w fotelach, w lecie — wiklinowych w ogródku wysuniętym na chodnik, oddzielonym od przechodniów jedynie krzakami woskowych liści zasadzonych w zielonych skrzyneczkach, zanim usiadłam, umierałam niemal ze strachu, 52 53 rumieniłam się po korzonki włosów, zamawiałam sobie kawę i usiłowałam się uspokoić w ten sposób, że zapalałam papierosa, jednak po papierosach zawsze robiło mi się niedobrze, bla-dłam, więc szukałam ratunku zagłębiając się w lekturze gazet i żurnali mody, ale palce tak mi drżały, że kartki dygotały mi w rękach... Przez całe te dziesięć lat starałam się uspokoić w ten sposób, że wchodziłam do toalety, tu jednak pragnęłam tylko jednego: pochylić się nad umywalką i myć sobie długo czoło i twarz, i tak się jakoś ochłodzić, i byłam tym ogromnie zdenerwowana, prowadziłam niedorzeczne rozmowy z babką klozetową, bo ciągle miałam wrażenie, że widać po mnie, iż wychodziłam zawsze z browaru, po czym szłam bardzo długo, czasami nawet pięć kilometrów, nim mnie Franci dogonił i wsadził po kryjomu do śkody, i to samo czekało mnie zawsze podczas powrotu, kiedy Franci zmuszał mnie, abym wysiadła na pół godziny przed browarem, i on wjeżdżał do browaru sam, ja zaś' przychodziłam zakurzona jak złodziejka, udając, że byłam na spacerze, że wracam ze zdrowotnej przechadzki. No i zawsze czekał na mnie pan piwowar, ten, z którym się nie lubiliśmy, za firanką swojego mieszkania, wybiegał i mówił z gromkim śmiechem: — Praga to piękne miasto, nieprawdaż? A jednak nie dochowałam wierności miasteczku, gdzie — jak przypuszczałam — zatrzymał się mój czas. Szef sali kawiarni „Szroubek" poznał mnie z właścicielem biura sprzedaży nieruchomości, który twierdził, iż jestem utalentowaną młodą kobietą, posiadającą wszelkie warunki po temu, aby prowadzić niewielki sklep, perfumerię przy ruchliwej alei Rewolucyjnej, całkiem niezobowiązująco zaprowadził mnie do tej perfumerii, nazywała się „Oreum", a ja, kiedy ją zobaczyłam, to już o niczym innym nie myślałam, niczym innym już nie żyłam, tylko tym „Oreum", pożyczyłam pieniądze, wszystkie oszczędności, jakie mieliśmy z Francinem, ulokowałam w tym i w ten sposób zostałam właścicielką perfumerii, oświetlonego sklepu przy alei Rewolucyjnej, całymi wieczorami uczyłam się nazw perfum i pudrów, kredek do ust — francuskich, niemieckich i angielskich, na wystawie obracał się na mechanizmie zegarowym na lustrach tryumf kosmetyki francuskiej, „Elixir Lavalier", proszek zapewniający idealny biust, w oświetlonej nieustannie perfumerii błyszczały za ladą flakoniki i pudełeczka, i buteleczki, słoiczki, w których rozwijały się zanurzone w perfumach róże, grążele, gałązki bzu, jaśmin, fantazje o trwałym zapachu, najsubtelniejsze wody do włosów o woni fiołków, kryjące w sobie tajemnicę, jak pozostać zawsze młodą i piękną. Przez cały miesiąc trwałam w tym swoim najpiękniejszym czasie, kiedy to miałam wrażenie, że tworzę jedność ze wszystkim, co dla kobiety może być piękne, czym może wypełnić się jej przeznaczenie; o Francinie, o browarze, o miasteczku, gdzie zatrzymał się mój czas, nawet nie pomyślałam, mieszkałam w wynajętym pokoiku u mleczarki, usypiałam na pierwszym piętrze, przy oknie, pod którym przez całą noc jeździły tramwaje, łóżko trzęsło się, mnie jednak wydawało się, że to moje łóżko jest pięknym stateczkiem, który wiezie mnie do wszystkich fabryk świata, tam, gdzie produkowane są najdroższe perfumy i kosmetyki, i rozmaite środki, które zdolne są nie tylko pod postacią cudownych mydeł wygładzić brzydką cerę każdej kobiecie, nie tylko usunąć wszystkie piegi, taki krem kalifornijski może uczynić twarz miękką jak aksamit, a amerykańskie lakiery do paznokci i warstwa emalii zwielokrotnić wdzięk każdej damy. I podczas gdy tramwaje wstrząsały moim łóżkiem, ja usypiałam spokojnie i z uśmiechem płynęłam stateczkiem ku „Oreum", tej swojej perfumerii przy alei Rewolucyjnej, gdzie na regałach z kryształowych płyt i w lustrach czekały na mnie peruwiańskie mydła ziołowe usuwające zmarszczki i odsuwające je aż do sędziwego wieku, przezroczyste mydła glicerynowe o zapachu leśnych fiołków, wody brzozowe z Hamburga, płyn, który przydaje uroku i oddala starość, „Perły Wenery" dające rękom olśniewającą biel, mydła do twarzy o nieodpartym uroku, Kaloderma, galaretki bez tłuszczu i oleju, różane pudry 54 55 i mydła z gliceryną i miodem, których używanie zapewnia kobiecie delikatną skórę, perfumy konwaliowe Dralego — „Illu-sion", krople kwiatów bez alkoholu, które wszystkie kobiety wprawią w zachwyt... I chociaż Porzeczem co dziesięć minut przejeżdżały tramwaje, łoskocząc na szynach i kocich łbach, marzyłam o tym, że będę musiała przyjąć ekspedientkę i mieć jedną uczennicę, bo tak piękne rzeczy w mojej perfumerii zwabią tu wszystkie kobiety, które chcą zachować swoją urodę używając mydła liliowego, dającego i zapewniającego młodzieńczy wygląd i aksamitną cerę, „Poudre ravissante", niezbędnego dla aktorek i dla dam, które mają na twarzy „myszki", blizny, i w ogóle wszystkich, które pragną mieć piękne liczko. Do tego stopnia przeniknięta byłam tym szczęściem, jakie mnie spotkało, tym, że znalazłam sobie zajęcie, które tak bardzo mi odpowiada: zachwalać i sprzedawać dyskretnie opaski na czoło i brodę w celu wygładzenia zmarszczek, proponować wody do ust i szczoteczki do zębów, płyny do włosów dla brunetek, inne zaś dla blondynek, bo to moje „Oreum" to wcale nie był jakiś tam sklep, to była świątynia, w której znajdował się ; składany dwudziestoczęściowy ołtarz, w jego zaś otwartych, oświetlonych z góry skrzydłach stały w idealnym porządku wszystkie te pudry i kosmetyki zdolne ukryć wszystkie niedostatki, zachować wszelkie zalety, zwielokrotnić wdzięki i sprawić, by nie odchodziły... j I nadal śniłam nocami, i nadal pracowałam we dnie nie mo- i gąc się nasycić tym wszystkim, co tak korzystnie kupiłam, co ! przyniesie mi bogactwo i sławę, bo z całą pewnością każdy widząc, czym handluję i w jaki sposób informuję o tym damy, będzie tu przychodził i sklep będzie zawsze pełen, zwłaszcza gdy ludzie dowiedzą się, że sprzedaję również sól do kąpieli, sole do kąpieli o zapachach wszystkich kwiatów i drzew, wszystkie te pozdrowienia od wiosny do damskiego buduaru, szampony boraksowe zarówno do toalety, jak i do kąpieli, najnowocześniejsze perfumy w formie stałej, w niklowym opakowaniu, 56 l mydlą liliowe marki „Gwiazda Południa", „Graciella", upiększające płyny do rąk i szyi, „Konoor", środek służący temu, żeby kolorwlosów pozostał młodzieńczy i świeży, żeby włosy nie siwiały... A kiedy odkryłam szufladki, gdzie znajdowały się wszelakie komplety szczotek o wspaniałych uchwytach i komplety grzebieni wszystkich rozmiarów i gatunków, i na aksamitnym podłożu pięćdziesiąt etui pierścionków i broszek, pierścionki te, będąc wprawdzie towarem jabloneckim, imitowały wszystkie sławne klejnoty, jednakże radowały wzrok, kiedy czyściłam je sidolem, sama nosiłam codziennie coraz to inne pierścionki na wszystkich palcach, tak były piękne, i kiedy jeszcze odkryłam podróżne walizki-toaletki dla pań, z lusterkiem pod górnym wieczkiem i z wszystkimi ścianami ozdobionymi kryształowymi flakonikami na perfumy, mydła i grzebienie, stwierdziłam, że ja i moje „Oreum" możemy zaofiarować wszystko, o czym tylko kobieta może marzyć... Jednakże w ciągu dwóch miesięcy, kiedy to Franci przyjeżdżał do mnie niemal codziennie, ani razu nie wszedł do „Oreum", ale stał na rogu ulicy naprzeciwko i patrzył na mnie, jak raz po raz sprzedaję coś w nieustannym blasku żarówek, stał i patrzył na mnie, jak obracam się, jak wyciągam ręce, żeby sięgnąć po któreś z perfum, jakie klientka sobie życzyła, a potem stał i czekał, abym wieczorem zamknęła sklep, opuściła żaluzję, i dopiero wówczas odlepiał się od muru i z poczuciem winy wychodził mi naprzeciw, ja przez te dwa miesiące kipiałam wprost szczęściem, jednakże Franci był smutny, odprowadzał mnie do mojego sublokatorskiego pokoiku i słuchał, jak z zapałem opowiadam mu o swoich sukcesach, przyszłych wprawdzie, ale które muszą nastąpić. I to właśnie Francina zasmucało, ale nadal czekał na mnie pod murem i pozwalał przechodniom potrącać się, nigdy nie wszedł do mojej perfumerii, za każdym razem odprowadzał mnie tylko i zawsze pytał, czy nie chciałabym wrócić do domu. Do browaru?... Do miasteczka, gdzie zatrzymał się mój czas?... A ja zawsze z uśmiechem 57 odmawiałam, mówiłam Francinowi, że za pięć lat kupimy sobie niewielki browar. Jednakże zapomniałam, że tak jak wszystkie sławne szlaki, którymi woziło się towar znad Morza Adriatyckiego przez określone miasta aż do Niżnego Nowgorodu, tak jak szlaki transportu morskiego mają swoją trasę ogromnie naturalną, punkty, których nie można ominąć, zupełnie tak samo w miastach przy określonych ulicach są miejsca, gdzie ludzie spieszą się, biegną, i takie, gdzie zwalniają kroku i zatrzymują się tam, gdzie jest jakieś' zacisze, wolne od krążenia przechodniów, a więc potencjalnych klientów. I tak na przykład ulicą Spaloną każdy przebiega i nie zatrzymuje się wczes'niej niż przy ulicy Świętego Łazarza i alei Narodowej, a przy alei Rewolucyjnej moje „Oreum" znajdowało się w domu o trzy metry cofniętym przed nurtem przechodniów, tak że światła „Oreum" s'wieciły na próżno, każdy, kto szedł, pchany był na cypel przed moją perfumerią i spieszył się, żeby nie zderzyć się z tymi, którzy szli mu naprzeciw... Do mojego „Oreum" wchodził jedynie ten, kto zawiązywał sznurowadło bucika i musiał opus'cić nurt i szukać zacisza, jakaś kobieta, która na rogu, doskonale osłonięta ścianami domów, zapinała sobie podwiązkę, tak więc w ciągu dnia miałam pięciu, sześciu klientów, klientek, mechanizm zegarowy nadal obracał na tacy ozdobionej cekinami i lusterkami tryumf francuskiej kosmetyki, „Elixir Lavalier", przez dwa miesiące oparta palcami o ladę starałam się wyczarować na ustach najpiękniejszy uśmiech, jednakże przez dwa miesiące nikt nie przyszedł, tak więc przez dwa miesiące stałam umyta i przystrojona w uśmiech niczym dziewczyna, co czeka na kochanka, który jednak się nie zjawia i w końcu wcale nie przychodzi. Zaczęłam coś przeczuwać, obeszłam inne perfumerie i przy okazji stwierdziłam też, że sprzedaję towar, który już od dawna zastąpiony został innym, który już pozostał o dziesięć, o dwadzieścia lat w tyle za światową modą... A później zaczęli przychodzić wierzyciele z wekslami i grozili, a później napływały 58 rachunki za towar, który kupiłam, ale którego nie sprzedałam, i tak z wolna budziły się we mnie obawy, że wszystkie te piękne i pachnące rzeczy opatrzone zostaną znakiem ujemnym i wszystko to, co obiecywało mi szczęście, nie tylko będzie mi odjęte, ale ja, która chciałam stać się niezależna, przez swój upadek stanę się jeszcze bardziej zależna niż przedtem. Tylko Franci nadal do mnie przyjeżdżał i widząc mnie, a on znał się na handlu, bo i gospody podlegają tym samym prawom miejsc, gdzie ludzie się spieszą, i takich, gdzie czują się pewni, i kiedy po raz pierwszy zobaczył mnie przygnębioną, kiedy grozili mi jednocześnie i wierzyciele, i dostawcy, że złożą na mnie skargę, Franci uśmiechnął się, spojrzał na zadeszczone praskie niebo nad aleją Rewolucyjną... I to moje łóżko, w którym przez dwa miesiące odpływałam codziennie w sny o swoim szczęściu przystrojonym we wszystkie marki perfum i kremów, i pudrów, i pomadek do ust, to moje łóżko, gdzie błogo spałam... teraz leżałam w nim czekając na każdy tramwaj, pot lał się ze mnie, ocierałam sobie czoło i szyję, coraz to nowe i nowe tramwaje z łoskotem potrząsały moim łóżkiem na pierwszym piętrze przy Porzeczu, a dzwoniące dzwonki przypominały mi dzwonek, który zapowiada początek licytacji... I właśnie w owe noce, kiedy nie mogłam usnąć, kiedy rano zrozpaczona niechętnie szłam do „Oreum" i niepotrzebnie podnosiłam żaluzję, stałam całkiem bezmyślnie i patrzyłam na płynący tłum przechodniów, z których żaden nie spojrzał na mnie, na moje „Oreum", niczyich oczu nie przywabił obracający się nieustannie krąg polśniewający lustrami i cekinami, w takich chwilach zaczynałam z wolna myśleć o miasteczku, które opuściłam, o moim łóżku spoczywającym w ciszy nocnego browaru, otoczonego sadem i winoroślą, w takich chwilach na myśl o miasteczku i moim browarze aż jęczałam, ale jęczałam też dlatego, że los mnie oszukał, że mnie zwodził, że to, co miało być moim szczęściem, obróciło się przeciwko mnie. Franci przestał do mnie przyjeżdżać, nie zjawiał się przez cały tydzień, kiedy doszłam przed swój sklep z perfumami, roz- 59 myśliłam się i nawet nie podniosłam żaluzji, ale siedziałam w barze „Przy Rewolucyjnej", lokal był bardzo wąski, ledwie na szerokos'ć drzwi, siedziałam tam i piłam kawę, zjadłam tu nawet obiad, pos'ród dymu, pokasływania i śpiewu, w zapachu rozlanego piwa, i patrzyłam przez szyby okna, odsłoniwszy nieco firanki, na drugą stronę, tam, na moją perfumerię, koło godziny dziesiątej przyszedł listonosz i wsunął mi pod żaluzję wezwanie do sądu, listy, a potem — poznawałam ich już z daleka — zjawiali się moi wierzyciele, przychodzili nawet kilka razy w ciągu dnia, i walili laskami, łomotali pięścią i nasłuchiwali, niektórzy przyklękali i spoglądali przez dziurkę od klucza, a stwierdziwszy, że panuje tam mrok, raz jeszcze łomotali pięściami i przez dobrą chwilę obrzucali żaluzję ordynarnymi wyzwiskami... Nie zniosłam tego dłużej niż tydzień, wróciłam do miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, w browarze uklękłam przed Francinem oddając się na jego łaskę i niełaskę, widziałam, że się uśmiechał, że się radował, pocieszał mnie nawet i uspokajał, a kiedy przestałam płakać, roześmiał się, dawno już nie widziałam Francina tak szczęśliwego jak wówczas, kiedy pożyczył pieniądze, żeby zapłacić za mnie wszystko, co byłam winna, musiałam nawet zapłacić — zgodnie z umową — komorne za pół roku z góry... ale ja niczego innego już nie pragnęłam, tylko znów mieszkać w browarze i chodzić po zakupy do miasteczka, gdzie się zatrzymał, a teraz przedłużył mój czas, zlepiony jak zerwana taśma. A Franci śpiewał, nie potrafił ukryć radości, że znalazłam się na dnie za karę, że nie dochowałam wierności prowincjonalnemu miasteczku. Pewnego dnia Franci długo nie wracał z Pragi, przyjechał dopiero wieczorem. Na dziedzińcu stała wielka ciężarówka śkoda, miała wyjęte tylne siedzenie, a kiedy szofer wraz z pomocnikiem unieśli brezentową płachtę ujrzałam platformę pełną perfum i pudrów, i mydeł toaletowych, wszystko w kartonach, Franci śpiewał i pomrukiwał, zniósł z pomocnikiem na korytarz dwie szafy ze strychu, otworzył jedną wielką szafę 60 wpuszczoną w ścianę, a potem aż do północy mężczyźni znosili do szafy to całe „Oreum" wraz z małym magazynem podręcznym, w którym znajdowały się gąsiory tanich perfum i esencji. Franci zapłacił za przewóz i od tej pory nasze mieszkanie pachniało jak perfumeria, zapachy i wonie przenikały wraz z przeciągami do kuchni, i dalej, do pokoju, wypełniły te perfumy swoimi zapachami cały strych i piwnicę, jabłka w słomie na strychu stale pachniały perfumerią, ziemniaki w piwnicy także, nawet kiszki wątrobiane podczas świniobicia. Te wonie to był mój nieustanny wyrzut sumienia, Franci zdawał sobie z tego sprawę i każdy, kto z Francinem montował śkodę, każdy, z kim Franci z soboty na niedzielę montował, każdego obdarowywał tym wszystkim, co sam sobie wybrał z szafy. A ponieważ prawie każdy mieszkaniec miasteczka z Francinem montował, to miasteczko nawet w dziesięć lat po perfumeryjnym epizodzie pachniało perfumerią, bo ludzie brali całe torby i pudła, tak więc w kinie i w teatrze, w gospodzie i w towarzystwie, każdy, kto wchodził, wypachniony był po goleniu moją wodą koloń-ską, kobiece policzki zabarwione moim różem, wypudrowane moim pudrem, poznawałam nawet swoje grzebyki, szczoteczki... ale jakiż to miało sens, skoro cała jedna szafa mi została, szafa, którą przewiozłam do nowego mieszkania, kiedy Franci musiał przejść na emeryturę, do willi, którą sama sobie zaprojektowałam, do willi, w której jednak panowały takie przeciągi i od rzeki wciąż dął wiatr, taki wicher, że ta szafa pełna pudrów i perfum po tylu latach i to nasze nowe mieszkanie nad rzeką zatopiła w swoich zapachach... Gdy nadchodziły jesienne deszcze i wichury, dom rencistów tonął w strumieniach wody, Skarby świata całego towarzyszyły cichutko charczeniu rynien i rur okapowych, woda bryzgała i ciekła za tynk, bo rury i rynny były dziurawe, niektóre zerwa- 61 ne, i tak jakoś w takich chwilach paląc podobny był do wszystkich tych starych ludzi, którzy pokasływali, odchrząkiwali, dusili się w atakach kaszlu. Trzej starzy znawcy i s'wiadkowie dawnych czasów siadywali w niszy przy ogromnym oknie, skąd widać było całe miasteczko niknące w delikatnej mgle, kościół dekanalny wznosił się w tym deszczu niczym stary korab. Snułam się korytarzami, zatrzymywałam się i spoglądałam w dół, na rzekę, z której nieustannie się dymiło, a za nią wznosił się beżowy browar. Tak, to dobrze, iż byłam wówczas dumna z tego, że długo zachowywałam młodość i urodę, że lubiłam się stroić, że każdemu, kto mi się kłaniał, dawałam do zrozumienia, że jestem panią kierownikową tego beżowego browaru, rozdawałam uśmiechy, przyjmowałam hołdy, bo stać mnie było na to. I było rzeczą właściwą, że pyszniłam się tymi swoimi czterema pokojami, swoimi sukniami, swoim ciałem, każdą sukienką, jaką szyły mi według „Elegante Welt" najlepsze krawcowe, te sukienki zawsze podkreślały moje biodra i piersi, moje nogi, a dodatki, które kupowałam w Pradze, torebki i buciki, rękawiczki i kapelusze, znakomicie i bezbłędnie uzupełniały tę moją wyzywającą postać, bo byłam dumna, że mnie na to stać. A teraz tu, w domu starców, kiedy wyrwano mi wszystkie zęby, kiedy włosy miałam bielsze niż pakuły, kiedy cała moja postać była już niczym innym jak sam uwiędły powab, którego nikt nie mógł się już domyślić, najpierw wstydziłam się tej starości, usiłowałam uśmiechem i nieustannym mówieniem odsunąć od ludzi, a przede wszystkim od samej siebie, jakąkolwiek myśl o tym, co się ze mną stało, że tak się postarzałam, że jestem wstrętnym babskiem... Kiedy jednak spostrzegłam, że wszystkie stare kobiety tu, w pałacu, wszystkie te, które przed ćwierć wiekiem drażniłam i judziłam przeciwko sobie tymi swoimi sukienkami i wyglądem, cieszą się, że tak się to ze mną skończyło, że i na mnie też przyszła kolej, i okazywały mi to, cieszyły się wręcz z tego mojego upadku, a nawet z mojego powodu stroiły się teraz, poka- 62 zywały w uśmiechu te swoje sztuczne szczęki, fryzowały te swoje tlenione włosy i znajdowały upodobanie w tym, że ja tu więdnę, że jestem poniżona i zdruzgotana tym nieszczęściem, jakie na mnie spadło, nagle błysnęła mi myśl, że tak właśnie jak byłam dumna ze swojej młodości, która trwała tak długo, nie tylko mogę, ale muszę być dumna z tego, że jestem taka, jaka jestem. I nie starałam się mieć sztucznej szczęki, aby ją nosić, ani tlenić sobie włosów, żeby być taka jak inne, ale stałam się dumna ze swojej brzydoty, ze wszystkiego, co przynosi starość, i jeszcze to podkreślałam... Tak więc stałam się znów taką, jaką byłam: dumną staruchą, która różni się od innych, tak jak wtedy, gdy jeździłam na rowerze i moje nogi olśniewały całe miasto, niczym wskazówki na kościelnym zegarze. I stało się tak, że dokądkolwiek szłam, pałacowymi korytarzami czy ścieżkami w parku, trzymałam głowę uniesioną wysoko, nosiłam podarte buciki i najtańsze sukienki, takie, jakich już dawno się nie nosi, bawełniane konfekcyjne sukienki, których nigdy nie prasowałam, i nawet nie wiem, jak to się działo, że ilekroć spotykali mnie świadkowie i znawcy dawnych czasów, to zawsze byli dla mnie tak jakoś' uprzejmi i rycerscy, wskazywali mi fotel i lubili się przede mną chwalić i popisywać tym wszystkim, co o miasteczku, gdzie zatrzymał się czas, wiedzą. Skarby świata całego cichutko mruczały swoją tandetną oleodrukową melodię, tak przejmującą jak muzyka, która towarzyszy filmom Chaplina, tak jakoś ci trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów uważali mnie za rekwizyt tych odległych epok, zwracali się do mnie i chętnie opowiadali mi to wszystko, co zdarzyło się za ich młodych lat, najchętniej jednak opowiadali o tym, czego nie mogli pamiętać, ale mówili o tym, czego dowiedzieli się od swoich dziadów, z kronik, z dawnych ksiąg. Teraz, kiedy nadeszły jesienne słoty, gdy wróciłam z pałacowego parku, gdzie rozkoszowałam się niemal miłośnie posągami nagich młodych kobiet i mężczyzn, nagimi posągami, które jakby się właśnie wynurzyły z morza albo z czystych 63 rzek, gdy zaczerpnęłam z tych posągów istoty młodos'ci siebie samej, i zrozumiałam, że kiedy był mój czas, żyłam tak, jak żyli ci bohaterowie i półbogowie, których w naszym ogrodzie po-nastawiali rzeźbiarze i architekci pana hrabiego Szporka, gdy więc pokrzepiłam się, byłam dumna z tego, że tu, w głębi ducha, jestem z tymi posągami spowinowacona, że są to obrazy mojej młodos'ci, moich młodych lat. I kiedy tak szłam mokra od deszczu korytarzami, gdzie siedziały te moje rówieśnice w fotelach i bamboszach i udawały, że czytają, i powstrzymywały nieustanny kaszel, szłam dumna, zostawiałam za sobą kałuże, siady deszczu, który kapał z mojej bawełnianej sukienki, z moich podartych bucików, szłam dumna ze swojego ubóstwa, z tej swojej nędzy, z tego swojego przemoknięcia, widziałam, że znowu jestem taka, jaka byłam. Staruszki udawały, że czytają, że zawiązują sobie tasiemki przy fartuchach, że są pogrążone w rzekomych rozmowach, abym tylko przeszła i nie musiały na mnie spojrzeć. A ja wiedziałam, że jak tylko się oddalę, znów będą na mnie patrzeć, będą na mnie patrzeć ze złos'cią, tak jak kiedyś, gdy przejeżdżałam na rowerze pozostawiając za sobą zawistne kobiece oczy, oczy, które mi zazdroszczą... Trzej świadkowie i znawcy dawnych czasów siedzący pod skrzynką radiofonii przewodowej, spostrzegłszy mnie taką przemoczoną do suchej nitki, wskazali mi krzesło koło kaloryfera, zacierali ręce i patrzyli na mnie, jakbym była młodą dziewczyną, tak jakoś ich inspirowałam, bo to, co mówili, mówili jakby tylko mnie, a ja czułam plecami gorące żeberka kaloryfera i spadające z góry Skarby świata całego, przejmujące skarby, które spadały i dodawały głosom trzech świadków i znawców dawnych czasów strzępiastych, stęsknionych, zakochanych tonów. A na suficie falował fresk przedstawiający fauna porywającego nimfę, oczy fauna były pijane żądzą, był nagi, w płachcie niósł owoce, nimfa zaś była pewna siebie i rozkoszowała się tym, jak na fauna działa, jak hipnotyzuje go jej naga sylwetka akrobatki. . •••• . - ,. 64 A ja widziałam, że ci trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów nie mają już sobie nic do powiedzenia, że wszystko sobie powiedzieli, że czekają na mnie, aby pokrzepić się i przedstawić mi potem wszystko to najpiękniejsze, o czym wiedzą... Pan Otokar Rykr podniósł się i wskazał w dół, gdzie stary cmentarz błyszczał i lśnił marmurowymi nagrobkami, złotymi krzyżami, i zaczął z zapałem: — Musi pani wiedzieć, że tam wyryte są w kamieniu nazwiska wszystkich sławnych obywateli, każdy może je przeczytać, ale nikt nie wie, że bez przydomków nikt by się w tych zmarłych nie połapał. I tak Czerwonka-Parasolka miał to do zawdzięczenia swojej ukochanej ze wsi, którą obdarował parasolką, nosiła ją ku jego czci udając się do miasteczka, parasolkę zawsze otwartą, bez względu na to, czy padał deszcz, czy była piękna pogoda. Czerwonka-Okoń, spoglądający na świat wielkimi bladymi oczyma, jakby rybimi. Czerwonka-Kośla-wiec, stąpający po ziemi ojczystej swoimi wielkimi stopami. Cierpiący na raz po raz pojawiający się liszaj we włosach i drapiący się Czerwonka nie uchronił się przed drwiną — Czochraj! Czerwonka-Wełna chlubił się gęstymi kędzierzawymi włosami. Niewiele radości miał ze swojego nazwiska szczupły i wysoki Czerwonka-Chart. Do tej gromadki należał też ekonom, Czerwonka-Dandys, podstarzały kawaler, światowiec, zawsze w dobrym humorze. Jego bratu po jakimś finansowym krachu lud miejski nadał przezwisko — Bankrut. Inny Czer-wonka-Cygaro miał młodo zmarłego syna Franciszka-Posie-kam. Był tu jeszcze krupiarz — Pocićsięraczył, Czerwonka-Untergleichen i Czerwonka-Górny... Za Czerwonkami nie pozostawał daleko w tyle ród Dłubaczów. Najbogatszy z nich znany był jako Dukatowy. Inny był emerytowanym wojskowym, syn Dłubacza-Wieprzka, recte Wiepfka, rzeźnika, po którym i jego córka odziedziczyła niewłaściwą wymowę głosek ż i s i wyśpiewywała na chórze hofanna zamiast hosanna! Nie udało mi się ustalić, skąd się wzięły przydomki Dłubacza-Wszarza i Dłubacza-Stawinogi. Wybitnym działaczem „Soko- 65 ła" był Dłubacz-Hrabiątko, który, przemawiając raz nad grobem w tysiąc osiemset siedemdziesiątym dziewiątym w Koli-nie, zawołał na koniec: „Niech jego prochy żyją miedzy nami!". Postawny rzeźnik Dłubacz miał przezwisko: Dupiasty. Wotawowie nie mogli równać się liczebnos'cią z dwoma poprzednimi rodami. Na uwagę spos'ród nich zasługuje kupiec Ignacy Wotawa-Pajacyk, przydomek jego był widocznie wyprowadzony z jego imienia Ignacy, Pan Nać — Pajac — Paja-cyk, bądź też z jego sprawiającej wrażenie pajacyka figurki. Przy ulicy Palackiego miał piekarnie Antoni Wotawa-Muzy-kant, miłos'nik muzyki i śpiewu, rozpisywał s'piewakom nuty. Przy ulicy Świetojerskiej gospodarzył inny Wotawa z przydomkiem Przeklętnik, a to ze względu na powtarzane przezeń często przysłowie: „Przeklęte babskie spódnice!". Dla jednego z Wohańków, garbarza z Wielkich Wałów, jego zajęcie stało się powodem przezwiska — Lederer. Inny, krupiarz z ulicy Palackiego, nazywany był Wohańką-Laudonem. Także dwóch zamożnych Zedrychów lud ochrzcił po swojemu. Jan Zedrych, włas'ciciel narożnego domu, zwany był Narożnym, jego bratanek — Wincenty Zedrych — Bubim. Niewielkiego wzrostu, utykający odrobinę na jedną nogę Nóżka-Theer sprzedawał po gospodach różne smakołyki. Jako namiętny hazardzista wygrał pewnego razu na loterii najwyższą nagrodę. Uradowany kupił prosię, które natychmiast wraz z rodziną spałaszował. Z dwóch sióstr Taubicówien, mieszkających przy ulicy Palackiego, jedna mogła się poszczycić wspaniałym warkoczem. Podczas tańca prosiła tancerzy, żeby jej przytrzymywali hus'tający się warkocz. Stąd — panna Taubicówna-Potrzymajmiwarkocz. Pod przezwiskiem Kładka znana była gospodyni Jana Zedrycha--Narożnego. Brzytwą nazywali ludzie ukochaną małżonkę Nóżki-Theera ze względu na jej ostry języczek, zaś gospodyni Czerwonki-Dandysa, stara panna, która sprzedawała kiedyś w sklepie, znana była jako Janka-Sklepowa. Autorem wielu przezwisk był właściciel folwarku na Załabiu Muspek czy Mo-stpek... — opowiadał pan Otokar Rykr i patrzył mi w oczy, a ja 66 widziałam, że jest młody, tak się tym opowiadaniem odmłodził, że zupełnie stał się podobny do sylena, co nagi tańczył i unosił w górę nagą nimfę, jakby pan Rykr spadł na fotel z fresku, który falował na suficie. Pan Karol Wyborny, stary znawca i świadek złotych czasów, drżał z niecierpliwości, kiedy więc pan Otokar skończył swoją opowieść, położył mi poufale rękę na ramieniu i podjął z upodobaniem: — Babcia Pospiszylowa, z domu Hulikówna, dziewięćdziesięcioletnia, tak oto opowiadała o rodzinie Boleniów: W jej czasach Boleniowie mieli sześcioro dzieci. Jedna z córek wyszła za Franciszka Dłubacza, druga — za Czerwonkę, trzecia — za Antoniego Hulika, ta jednak wkrótce umarła, tuż po ślubie, i został po niej chłopczyk, Franciszek, ojciec babci Pospi-szylowej, i on wziął sobie za żonę Ludmiłę Czerwonkównę, ale chłopiec — Wojciech Boleń — został starym kawalerem i mieszkał u Czerwonków, rodziców ekonoma Dandysa-Czerwonki. Weronika, która mieszkała przy Starej Rybiarni, naprzeciwko Wyspy... była to stara panna, świetnie się umiała posługiwać fuzją i stale pływała po Labie w wielkiej łodzi. Po jej śmierci Starą Rybiarnię odziedziczył Franciszek Hulik. Ostatnią z rodziny Boleniów była Basieńka, mieszkała przy kościele, mniej więcej w tym miejscu, gdzie znajdował się dom pana Netuszila, i dom ten ofiarowała ojcu babci Pospiszylowej — Franciszkowi Huli-kowi, a potem przeprowadziła się do niego, do Starej Rybiarni. Matkę babci Pospiszylowej bardzo lubiła i zdradzała jej tajemnice rodzinne, że królowa angielska Anna Boleyn była nieszczęśliwa w małżeństwie i uciekła ze swoim kochankiem do naszego miasteczka. Miała dziecko, którego czepeczek i kołderka trafiły do rąk Dandysa-Czerwonki, i mówiło się, że Dandys oddał te rzeczy do muzeum, ale babcia ich tam nie znalazła. Spadkobiercą Dandysa był jego prabratanek Franciszek Czerwonka, czepeczek i kołderka mogą znajdować się w jego posiadaniu, ale nic bliższego nie wiadomo. Tyle babcia Pospiszylowa... 67 Pan Karol Wyborny skończył swoje opowiadanie, oczy miał zwrócone gdzieś tam za Łabę, w stronę Starej Rybiarni wznoszącej się na brzegu rzeki, oplecionej winoroślą i spowitej starymi bajdami. Pan Wyborny s'ciskał mi wierzch dłoni, czułam, jak szybko schnie mi sukienka, widziałam, jak na wysokości uszu unosi się para i zapach odrażającej bawełnianej kiecki. Deszczowa nawałnica runęła na okienne szyby, które spłynęły łzami, i miasteczko, gdzie zatrzymał się czas, tonęło w nawale ulewy, Skarby świata całego nadal wypełniały swoją niepowtarzalną melodią korytarze starego pałacu. — Za moich lat dziecięcych — mówił cicho pan Otokar Rykr — Stara Rybiarnia stała już pusta. Od niepamiętnych czasów w Starej Rybiarni mieszkała rodzina Boleniów, która utrzymywała się z rybołówstwa. Miała odpowiednie nazwisko, jako że boleń to znana ryba z rodziny karpiowatych... Wszyscy z rodu Boleniów byli ponoć wysokiego wzrostu, o niebieskich oczach i płowych włosach, skądinąd małomówni i stale zachmurzeni... Wieść głosi, że dawnymi laty, kiedy w Starej Rybiarni mieszkali rybacy pochodzący z naszego miasteczka, do brzegu koło Rybiarni przybiła w nocy łódź, z której wysiedli nieznani ludzie mówiący łamaną czeszczyzną i oddali rybakom na wychowanie niemowlę, ofiarując im za dobre chęci poważną nagrodę. Niemowlę miało ponoć jak na owe czasy wykwintną bieliznę, wyszywany srebrem czepeczek i było podobno owinięte w poduszkę wyszywaną złotem. Poduszka, bielizna i czepeczek niemowlęcia przetrwały jakoby do dziś dnia w jednej z rodzin mieszczańskich, prawdopodobnie Czerwonków. Tak oto przybył ponoć do miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, pierwszy Boleń. Moja babcia opisywała Weronkę Boleniównę jako rosłą, tęgą starą kobietę, która nieustannie pływała łodzią po Łabie i zawsze nosiła z sobą fuzję i kosę. Z ludźmi stykała się rzadko, a po jej śmierci Stara Rybiarnia opustoszała... Spoglądaliśmy wszyscy na szyby okienne, po których strumyczkami spływał deszcz, wielka kałuża, która wyciekła z moich bucików, wyschła, z mojej sukni unosiła się para, aleja by- 68 łam przejęta obrazem starej kobiety, Weroniki Boleniówny, która nieustannie pływała łodzią po Łabie i zawsze nosiła z sobą fuzję i kosę. Pan Wacław Korzonek rozmarzył się. — Ja urodziłem się przy Wielkich Wałach pod numerem dwieście czterdzieści siedem, w izbie czeladnej u Zedrychów. Dziadek był stangretem u Zedrychów i zapalonym członkiem kółka byłych wojskowych, jak wtedy się mówiło: weteranów. W wojsku służył przez dziewięć lat w pułku ułanów... Mój ojciec często o nim opowiadał. Zapamiętałem sobie tę oto przygodę... Działo się to po dwudziestym czwartym czerwca tysiąc osiemset pięćdziesiątego dziewiątego roku, kiedy wojska austriackie po przegranej bitwie pod Solferino wycofywały się w stronę Werony i gdzieś tam podczas wielkiego upału stał nad niewielką rzeką żołnierz na warcie. Nigdzie nic się nawet nie poruszyło, a powietrze drżało od żaru. Żołnierz już od dłuższego czasu myślał, jak by to było dobrze ochłodzić się trochę w wodzie. Rozejrzał się na wszystkie strony, w mgnieniu oka zrzucił z siebie mundur i wbiegł do wody. Pluskał się z rozkoszą, aż tu nagle usłyszał rżenie koni. Wybiegł z wody i stanął nad kupką swoich rzeczy, ale w tejże samej chwili ujrzał nadjeżdżającą zboczem kawalkadę oficerów na koniach. Schwycił czako, ładownicę i karabin i, tak jak stał, oddał należne honory orszakowi samego naczelnego dowódcy, hrabiego Gyulaia. Wódz zatrzymał się, a wraz z nim cały orszak, i wszyscy ze zdziwieniem patrzyli na nagiego żołnierza. Widzieli na pierwszy rzut oka, że wartownik kąpał się, a podczas wojny jedyną karą za to przewinienie była kara śmierci... Wódz po chwili namysłu powiedział: „Wybaczymy mu łaskawie, albowiem nie stracił głowy i pierwszą rzeczą, po jaką sięgnął, był oręż"... Znawca i s'wiadek dawnych czasów pan Korzonek zakończył z goryczą i przygładzał sobie ciągle te swoje jasne włosy, które podnosiły mu się nieustannie, deszcz bębnił w szyby okien i w powietrzu krążyły wciąż liście i przylepiały się do szyb, do posągów, kiedy byłam w pałacowym parku, wszystkie 69 mokre posągi oblepione były liśćmi osik i czerwonych dębów, nie słabnący łagodny wiatr dął z południa, aż skądś z Libii dął ten nie słabnący powiew, który przynosił także głęboką depresję, barometr spadł tak nisko, że przez całą noc siostrzyczki były na nogach, roznosząc uspokajające leki i robiąc zastrzyki, a w pokoju hrabiny Szporkowej na wszystkich czterech łóżkach siatki zakrywały cztery rencistki, staruszki, które od dziesiątków lat cierpiały na skutek zmian ciśnienia barometrycznego, a teraz, kiedy nadchodził ten ciepły i suchy górski wiatr, ten łagodny wiatr gdzieś aż z Libii, bolała je cała dusza, tak że nie chciały już żyć. Tak jakoś cały ten pałac wydawał mi się niczym pijany, niektórzy renciści woleli w ogóle nie wstawać, ci odważniej si snuli się po korytarzach, zataczali się, musieli nieustannie przytrzymywać się ścian i poręczy, ten wiatr wiał poprzez cały pałac i unosił włosy panu Korzonkowi, ten wiatr nadchodził falami, przez chwilę wydawało się, że już ustał, ale ni stąd, ni zowąd zrywał się i ciągnął ponad krajem z nie słabnącym naporem, przenikając przez dach i przez szpary w oknach, i przez drzwi, tak że firanki ze stylonu unosiły się, jakby je ujmowały niewidzialne ręce druhen, kiedy krocząc w orszaku ślubnym wnoszą do kościoła tren panny młodej... Trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów... Teraz, kiedy wiatr unosił wszystkie te dziecinne kaftaniki i robione szydełkiem sliniaczki, kiedy unosił je na stolikach, i w ogóle cała ta dziecinna bielizna uniosła się nagle, jakby ją wciągał umieszczony gdzieś pod sufitem odkurzacz, uniosły się te koronki i sznurki przytrzymujące dziecinne rękawiczki, przez chwilę grały na stolikach śmieszne kukiełkowe przedstawienie, a potem legły z powrotem... — To wieje halny z Austrii i Bawarii — mówił pan Otokar Rykr. — Założę się, że w Wiedniu i Monachium dziesiątki ludzi nie wytrzymają tego naporu wiatru i popełnią samobójstwo. To jest ten halny, który wieje także nad południowymi Morawami, jak to jest w piosence: „Wieje wiater od Buchlowa...". Wieczorem winiarz jest wesoły, a rankiem znajdują go powieszone- 70 t go, bo nie wytrzymał tak jak dziesiątki ludzi tego naporu halnego... Stary znawca i świadek dawnych czasów mówił: — To jest ten wiatr, który przyniósł w nasze strony diuny, ów sypki piasek z libijskich pustyń, ten wiatr najbardziej oddziaływa w okolicach, gdzie jest wapień. Takie Monachium całe leży na wapieniu, to ogromna misa wapienia, a ten wiatr nadchodzi w maju, a potem w październiku i znowu w lutym, całe miasto, cały kraj musi pić, w maju wszystkie browary odczopo-wują beczki „Maibock", w październiku Bawarczycy przez cały tydzień bronią się przed halnym w ten sposób, że tańczą i chleją piwo, a w lutym rozpalają w namiotach ogromne piece i tysiące ludzi święci karnawał, ale tak naprawdę to oszołamiają się piwem, żeby nie popełnić samobójstwa. Jedyna rada na halny to wyjazd w okolice, gdzie są granitowe góry i wzgórza. Ratyzbona... Pan Wyborny skończył, pan Korzonek zaś oburącz przygładził nieposłuszne włosy. — Ja kiedyś umrę na ten wiatr — powiedział. — Tak mi niedobrze, jakbym całą noc hulał, całą noc pił winiak na przemian z piwem i palił jedno cygaro za drugim albo zaciągał się wirginią. Po halnym boli nie tylko całe ciało, ale cała dusza. Serce mam gdzieś w gardle i nie wierzę, że wytrzymam do rana. Tylko że ja już to mam, ja wiem o tym, ja leczę się tak, że każdego ranka spoglądam na barometr i w zależności od ciśnienia wiem, jak się będę czuł. Ale najgorzej, jak barometr wskazuje piękną pogodę, a tu pada deszcz... Jeśli zderzą się dwa frontalne zaburzenia i jedno pokrywa drugie... Ja wiem, że dziś wszystkie szpitale w Pradze, w całym kraju będą mieć, może już mają wysoką śmiertelność. A jutro przeczytajcie kronikę wypadków... W Katalonii ten wiatr, który wieje znad Balearów, nazywają mediteranem, wieje on nad krajem przez cały tydzień i nawet młodzi na odludziu nie wytrzymują tego parcia na duszę i szaleją albo z zasady wieszają się. Panuje tam taki zwyczaj, że ścina się drzewo wraz z wisielcem. W zeszłym roku do- 71 l stałem list od przyjaciela, który pisał, że wezwano go, żeby stwierdził zgon powieszonej młodej dziewczyny... Przy trupie zastał matkę tonącą we łzach, próbował ją pocieszać: „Ma pani przecież jeszcze dwie córki". Ale krewni, którzy włas'nie ścięli ogromne drzewo, wszyscy krewni stojący w krąg drzewa, co padło na ziemie wraz z powieszoną, krzyczeli z matką: „Ależ ona się nam powiesiła na naszej najpiękniejszej jabłoni, która dawała dwadzieścia wiader renet!...". Oto co powiedział pan Korzonek, a jego włosy uniosły się jakby ze zgrozy, zupełnie tak jak na stolikach, nad którymi wisiał napis: CO ZROBIŁY NASZE PENSJONARIUSZKI cała ta rozłożona bielizna uniosła się i najeżyła z przerażenia łagodnym wiatrem, który wiał przez pałac hrabiego Szporka, wiatrem, który nad Alpami dotarł tu aż z Libii. Z kuchni rozległy się mocne uderzenia w gong: bim-bam, bim-bam. Czas iść na obiad, ale już na korytarzach widać było, że z górą połowa rencistów została w łóżkach, bo większos'ć pensjonariuszy już na pół godziny przed obiadem zwykła była stać przed drzwiami wiodącymi do dawnej jadalni pana hrabiego, rencis'ci wciąż od nowa czytali jadłospis, czytanie to wzmagało coraz bardziej ich apetyt, męczyło ich przeczucie, iż trafi się im najmniejsza porcja albo że mięso będzie twarde, przez całe pół godziny debatowali przed zamkniętymi drzwiami jadalni i, nie wiadomo już który z kolei raz, opowiadali sobie o swoich ulubionych potrawach, jakie dawno przyrządzała im matka, potrawach, jakich nie mogą zapomnieć, opowiadali o swoich przyjęciach i świniobiciach, o świętomarcińskich gęsiach podczas odpustów, o potrawach wielkanocnych i bożonarodzeniowych, jakich do dziś' dnia nie mogą zapomnieć... To wszystko opowiadali sobie przed zamkniętymi drzwiami jadalni, aby tylko nie musieli myśleć o swoim obecnym straszliwym głodzie... Jednakże dziś' już drugi dzień z kolei wiał halny, już drugi dzień drzwi jadalni stały otworem i z rzadka wchodził tam jakiś' znękany rencista, wzdychał słodko i runąwszy raczej niż usiadłszy na krześle, potrącał łokciem talerz, który dzwonił o sztućce... Aby w sobotę i niedzielę nie siedzieć z konieczności w domu, Franci najchętniej montował. Montował tylko dlatego, aby nie być zmuszonym do siedzenia w domu, co sobotę umawiał się najchętniej z robotnikami z browaru albo zupełnie zwyczajnymi obywatelami, których spotkał w miasteczku. I rozmontowywał motocykl, później samochód, cały silnik, żeby po północy zacząć go znów składać, „dawać do kupy", starał się każdego swojego pomocnika wtajemniczyć w urodę i wdzięki silnika, z zapałem wymieniał nazwy wszystkich części, robotnicy słuchali z szacunkiem, ale duchem każdy z tych pomocników był gdzie indziej, w domu, w gospodzie, każdy postanawiał sobie, że montuje po raz ostatni, tak więc Franci z ogromną satysfakcją wykorzystał rzeczywiście wszystkich mielcarzy, wszystkich bednarzy, wszystkich prostych i ufnych ludzi miasteczka, nie znosił ludzi, którzy czytali, którzy coś w mieście znaczyli. Jednakże dopiero tu, w domu starców, domyśliłam się istoty rzeczy, że właściwie tym montowaniem Franci uciekał przede mną, bardzo mnie kochał, ilekroć spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się, stawał w pąsach aż po korzonki swoich pięknych włosów, tracił przeze mnie siły, pokorniał, stawał się niebożątkiem i drżał ze strachu, czy aby nie uśmiecham się tak samo do innych mężczyzn i że z całą pewnością wszyscy się we mnie zakochają tak jak on. A on pragnął rzeczy niemożliwej: żebym należała tylko do niego, żeby nie musiał się z nikim innym dzielić moimi uśmiechami, moimi oczyma, moimi włosami, moimi słowami. Dopiero teraz, kiedy wyrwano mi zęby, zrozumiałam, że byłam dla niego boginią, że byłam ponad jego siły, nigdy nie potrafił być wobec mnie ordynarny, właściwie to 72 73 nigdy nie mógł podnieść na mnie oczu, nigdy nie wytrzymywał mojego spojrzenia, opuszczał wzrok, kręcił młynka palcami i pod pozorem, że idzie po węgiel, wychodził na dziedziniec browaru, aby dojść do siebie na świeżym powietrzu, długo nabierał do wiaderek węgiel z ogromnych pryzm przy slodowni, by potem, wróciwszy, dokładać do pieca i w ogóle udawać, że coś robi, byle tylko nie musiał na mnie patrzeć oko w oko, a jeśli nawet, to spoglądał na mnie tylko wówczas, gdy czytałam, gdy prasowałam. Najchętniej pomagał mi wyciągać prześcieradła i poszwy, skropione wodą rozpryskiwaną moimi palcami niczym wodą z kropielnicy, braliśmy każde po dwa rogi prześcieradła, marszczyliśmy je w dłoniach, po czym wyciągaliśmy, jakbyśmy chcieli to prześcieradło rozedrzeć, a potem nadchodziło to najpiękniejsze: rozpościerajmy stojąc naprzeciwko siebie to ogromne prześcieradło w palcach i śmiesznymi kroczkami ruszaliśmy biegiem ku sobie, dotykaliśmy się rogami prześcieradła i palcami, ja przejmowałam rogi z jego palców, Franci był zawsze tak szczęśliwy, drobnymi kroczkami dreptał do mnie, a potem zastygał w tanecznym kroku z jedną nogą uniesioną i śmiał się, i żałował, że jedno prześcieradło za drugim, jedną poszwę za drugą, jedną poszewkę na poduszkę za drugą układam w ogromnym koszu na bieliznę, do którego w lecie zrywaliśmy owoce, dziesiątki tych koszy jabłek i gruszek z browarnianego sadu... Jedynie wówczas, kiedy skończyliśmy, jedynie wtedy spoglądał na mnie, patrzył na mnie długo, łączyła nas jakoś ta bielizna pościelowa, jakoś w tych szczęśliwych chwilach rozumieliśmy się nawzajem... A kiedy montował w soboty i niedzielne przedpołudnia, zawsze ożywiał się, piękniał jakoś i szlachetniał w te noce z popołudniem i przedpołudniem, podczas gdy jego pomocnik był blady i miał sińce pod oczami, i zataczał się, Franci prostował plecy i uszczęśliwiony oddychał lekko, czasami, gdy dokręcał śruby i muterki, ocierał sobie naskórek na palcach; czasami nawet zdzierał sobie kawałek skóry, wisiała mu z palca, ale Franci 74 w takich chwilach machał tylko ręką, urywał kawałek tej skóry i pracował dalej. Dopiero kiedy wracał do domu, już z daleka widziałam, jak niesie mi ten bolący palec, gdy usiadł i spojrzał na palec, bladł, bandażował sobie palec i pokazywał go każdemu, a nawet musiał się położyć, owinięty palec sterczał w półmroku na łóżku, a Franci jęczał, kwękał, żegnał się ze mną, błagał mnie, żebym go — gdyby umarł — pochowała na cmentarzu w rodzinnej wiosce w Konicy. Czasami nawet rzeczywiście przychodził pan doktor Gruntorad, Francinowi wkradało się do ranki na palcu zakażenie, groziła mu gangrena, pan doktor brał nożyczki, aby naciąć mu palec i opuchliznę... A Franci lamentował i wołał: — Na miłość boską, panie doktorze, niech pan zrobi coś z tym palcem, ja umieram, niech pan coś robi, na Boga! A potem doktor musiał z nim walczyć, Franci nie znosił dotyku nożyczek, doktor musiał go powalić i leżeć na nim na jego łóżku, a pan doktor, ponieważ był za Austrii lekarzem wojskowym, wrzeszczał na Francina: — I to się nazywa austriacki żołnierz?! I taki się chwali, że za Austrii służył w pułku ułanów?!!! A Franci nadal z nim walczył, bił, nie zważając, głowa, nie głowa, i krzyczał: — Nigdy jeszcze nikogo na świecie nic tak nie bolało, jak mnie boli L. I tłumaczył, że boli go nie tylko całe ciało, ale i cała dusza, że za chwilę umrze, żebyśmy wszyscy uklękli, to nas pobłogosławi... Ale pan doktor wołał naszą służącą, Andzię z Budziecka, tę, która wszędzie, nawet do kina, chodziła z siekierą... Zjawiała się, odkładała siekierę i chwytała Francina, a kiedy uśmiechnęła się do niego i on zobaczył ten jej jedyny ząb, zaczynał drżeć na całym ciele i słabnął, tak że pan doktor mógł mu zoperować ten ropiejący palec... Franci mdlał. A kiedy Andzia od nas odeszła, to jak Franci potrzebował pomocy lekarskiej, pan doktor Gruntorad przywoził w bryczce swoją służącą, która była je- 75 szcze potężniejsza niż nasza Andzia, i kiedy ją Franci zobaczył, od razu tracił przytomność i pan doktor musiał go leczyć na le-żąco. A potem już jako rekonwalescent jeździł Franci po miasteczku, gdzie zatrzymał się czas, przystawał na pogawędkę z każdym przechodniem, pokazywał mu swój obandażowany palec i krzywiąc się, opowiadał, i na nowo przeżywał ten swój największy ból w środkowej Europie, ten, który przecierpiał on, Franci, kierownik browaru, i który umiejscowił się w tym oto palcu. Nawet ludziom, co mieli raka albo brakowało im ręki czy nogi, nawet im Franci opowiadał i użalał się nad samym sobą twierdząc, że ci bez nóg albo rąk, ci chorzy na raka, że oni nie cierpią właściwie na żadną chorobę, ale ten ból w palcu — i pchał im przed oczy bandaż — to największy ból na północ od Alp, ból, jaki spotkał dawnego ułana, żołnierza austriackiego, który się nigdy niczego nie bał i nawet bać się nie śmiał... Kiedy Franci chorował na grypę, na anginę, rozpalał aż do czerwoności wysoki piec, ja zaś musiałam koło niego biegać i okręcać go mokrymi prześcieradłami, a potem leżał, musieliśmy codziennie klękać przy jego przesuwającym się łóżku, a on błogosławił nam, pisał i dyktował testament, czasami stał za piecem i pocił się, tak że się niemal poparzył, po czym się nagle zamyślał, gorączka go niespodziewanie opuszczała, ubierał się i z wyrazem twarzy człowieka, który o czymś istotnym zapomniał, wychodził na dziedziniec, szedł do garażu, podnosił maskę i ni stąd, ni zowąd był zdrowy, i rozbierał gaźnik albo jakąś inną część, po browarze hulał wiatr, Franci montował, z kropelką na czubku nosa, i wróciwszy po pięciu godzinach oświadczał, że już jest zdrowy... W głębokiej zadumie szłam od posągu do posągu, piasek pałacowego parku chrzęścił mi pod bucikami niczym świeży śnieg, minęłam wszystkie miesiące, które wyrzeźbiły w piaskowcu ręce artystów, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że idę, do tego stopnia jednoczyłam się z nagimi mężczyznami niosącymi dzika, z młodym myśliwym, którego kapelusz 76 o trzech rogach rysował się na tle błękitnego nieba nakrapiane-go białymi chmurkami, przeżywałam życie wszystkich tych nagich kobiet, Maj, Czerwiec, Lipiec, Sierpień, posągi, które miały taką siłę, że wywoływały we mnie wspomnienia o Francinie, o browarze, o naszych służących. Naprawdę to chyba najbardziej lubiłam tę naszą Andzię z Budziecka, która była szczera i dzielna i która służyła u nas tyle lat. Jednakże raz do roku upijała się piwem, przychodziła sobie niby nic z browaru, gdzie piła z siłaczami mocne piwo, oczy jej błyszczały z zachwytu, a kiedy usiadła, mówiła o tym, że kiedyś wszystko to się zmieni, że kiedyś nie będzie służących i nie będzie panów, i że nie będzie żebraków, i nie będzie ludzi poniżonych i wzgardzonych, ale wszyscy ludzie będą równi, po czym podnosiła się z włosami sczesanymi palcami do tyłu, Andzia lubiła strzyc się jak mężczyźni, po chwili zaś znowu siadała i dalej mówiła o tym, i nadal płonęły jej oczy, a ja się śmiałam, ale w końcu to właśnie Andzia miała rację, bo służących już nie ma. Szłam ścieżką albo po schodach z piaskowca, z góry pałacu, z tarasu słychać było mlaskanie kart i rozlegało się wołanie graczy, zwycięski okrzyk, dwie rencistki w sukienkach w kwiaty kołysały się, wspierały się na laseczkach i wolno przesuwały swoje ogromne cielska po ścieżce, ciągnąc za sobą piasek nieruchomymi trzewikami. To dobrze, że nie ma już służących, tak jakoś o nich zapomniałam. Przychodziły z wiklinowym koszykiem z wsuniętym z boku parasolem, zawsze pochodziły skądś z gór, ze Słowacji. Zawsze były młodziutkie, ledwie dwudziestoletnie, wstydziły się te dziewczęta, a mimo to musiały spać w kuchni, przez którą wieczorem i w nocy przechodziliśmy do sieni, idąc zaś z dworu, zanim weszliśmy do pokojów, musieliśmy przejść przez kuchnię, kiedy przychodzili goście, dziewczęta siedziały przy stole w kuchni i nie ośmielały się spać, siedziały więc udając, że czytają, chociaż mogły się położyć na składanym łóżeczku, ale były to dziewczęta tak młode, że wstydziły się, iż mógłby je 77 ktoś zobaczyć, jak tak śpią z rozrzuconymi rękoma i nogami i pozwalają snom unosić się w lepszy świat niż ten, w którym żyły. To dobrze, że te służące odeszły wraz z dawnymi złotymi czasami, dopiero tu, w domu starców, myślę o nich, wspominając tamte czasy. Jest mi odrobinę wstyd i smutno za siebie. Te dziewczęta pracowały przez cały miesiąc i otrzymywały za to mieszkanie i wikt oraz sto pięćdziesiąt koron, mieszkały w kuchni i jeśli ktoś przychodził o dziewiątej, dziesiątej wieczorem, te dziewczyny grzecznie wstawały i dopiero kiedy my szliśmy spać, rozciągały takie dziwne łóżko, które w ciągu dnia stanowiło stół, było to łóżko, które rozsuwało się jak pudełko od zapałek, wąziutkie, tak że spać się na nim musiało w wyprostowanej pozycji... ciągle te dziewczyny przykładały do pieców, sprzątały pokoje, karmiły prosięta i kozy, ja także je karmiłam, ale tylko czasami, tylko wtedy kiedy chciałam pokazać, że ja to także potrafię... Wszystkie nasze służące w ciągu dwudziestu z górą lat, jak tylko dostawały prezenty na Boże Narodzenie, zawsze w styczniu otrzymywały telegram ze swojej rodzinnej wioski i ojciec, matka, brat naszej służącej wzywał, żeby wracała do domu, bo ktoś z rodziny umiera... a więc pakowały znów ten swój wiklinowy koszyk, wkładały doń parasol i z pełnym zażenowania uśmiechem podawały mi rękę, kolana się pod nimi uginały, dziewczęta czerwieniły się i wracały do domu, żebym w lutym musiała szukać sobie nowej służącej... Trzy lata wytrwała u nas jedynie Andzia z Budziecka, właściwie był to przebrany mężczyzna ta nasza Andzia, jeśli w browarze cokolwiek w nocy groziło zbrodnią, nasza Andzia musiała być przy tym, chwytała siekierę, przeczesywała krótko ostrzyżone włosy i mówiła: — No to, łaskawa pani, idziemy! I szła sama, boja się bałam, sama wystraszyła złodzieja, sama zabiła szczura tą siekierą, kiedy podgryzał jej od spodu tuczoną gąskę, sama kiedyś szła do kina i miała pod spódnicą na pętli tę siekierę, i po drodze nad Łabą ogłuszyła siekierą czło- 78 wieka, który napadł ją i nierozsądnie zażądał od niej pieniędzy albo życia. Miała tylko jeden ząb, śmiejąc się do rozpuku opowiadała, jak straciła wszystkie pozostałe zęby, u siebie w domu powoziła końmi i zajmowała się nimi, raz, kiedy siodłała konia, dała mu pięścią w bok, żeby koń wypuścił powietrze i żeby ona mogła o jeszcze jedną dziurkę mocniej ścisnąć popręg, ale koń nabrał powietrza, a że ona trzymała koniec popręgu w zębach, żeby w tej samej chwili ściągnąć go o dziurkę, to koń odetchnąwszy nagle tak gwałtownie, wyrwał jej wszystkie zęby prócz tego jednego, który, kiedy się śmiała, sterczał jej złowieszczo z dziąsła... To dobrze, że te dziewczęta zniknęły, to dobrze, że ludzie nie służą już innym tak jak za dawnych czasów, przecież na samą myśl, że ja miałabym być służącą, umarłabym ze strachu, rzuciłabym się pod pociąg... Jednakże Franci kochał te dziewczęta, a ja widziałam ich i słyszałam: te dziewczyny i jego. Lubił z nimi przesiadywać, Franci chętnie słuchał ich spowiedzi, wszystkie te dziewczyny los tak samo jak Francina doświadczył, bo jako chłopiec i młody mężczyzna Franci był niewiarygodnie biedny, na Boże Narodzenie mieli z braciszkiem Pepi choinkę obwieszoną jedynie jabłkami i ciasteczkami, na Wigilię mieli babkę i białą kawę. Franci cieszył się zawsze, ilekroć wieczorem szłam na próbę, bo siedzieli w kuchni twarzą w twarz: on i służąca, rozmawiali i jedno nie mogło się doczekać, kiedy to drugie wreszcie skończy. Franci zgadzał się ze wszystkim, co dziewczęta mówiły, a kiedy opowiadał o tym, jak uczył się na subiekta gdzieś w Humpolcu, to dziewczęta krzyczały ze wzburzenia, wstawały i głaskały Francina, a on z kolei głaskał je... Czasami, kiedy umyślnie wracałam wcześniej, zanim Franci mógł mi wyjść naprzeciw na most, patrzyłam z dziedzińca przez okno do kuchni, nasłuchiwałam, o czym tamtych dwoje tam rozmawia, i przekonywałam się, że właściwie jest to zupełnie jedno i to samo, co mówiła Andzia z Budziecka, kiedy w komorze piwnej nażłopa-ła się do syta wystałego piwa, a potem stała we wrotach i wymyślała mnie i Francinowi, krzyczała do nas, że policzone są 79 dni złotych pańskich czasów i że wkrótce wszystko będzie tak, jak się w końcu stało!... Słyszałam wtedy pod oknami, że właściwie to i Franci podzielał ten pogląd służących, ale ciągle bał się przemocy, myślał wciąż, że jeśli wszyscy będą tacy, jaki on był naprawdę, to ludzie i stosunki zmienią się same przez się, ot tak, tylko dzięki temu, że panowie się z tymi pozostałymi sprawiedliwiej podzielą... A kiedy wchodziłam do kuchni, wszystko się kończyło, Franci przestawał mówić, jąkał się i szedł spać, służąca stawała w pąsach i zaczynała słać łóżko. A jednak Franci miał tajemnicę! Co miesiąc znajdowałam w jego teczce tabliczkę czekolady, było na niej napisane: Chocolat au lait, za każdym razem owe tabliczki czekolady znikały, a ja nie wiedziałam, komu je Franci daje w prezencie... Kiedy służąca coś żuła, ni stąd, ni zowąd ściskałam jej usta zmuszając, by je otworzyła, ale za każdym razem żuła suszone jabłko albo skórkę od chleba, za każdym jednak razem te służące śmiały się ze mnie i za każdym razem nadal robiły wszystko, żebym je zmuszała do otwarcia ust, te dziewczyny zmagały się nawet ze mną, długo się ze mną biły, aby kiedym je wreszcie zmusiła do otwarcia ust, bez reszty już przekonana, że jest tam czekolada Chocolat au lait — przekonać się, że to znów suszone jabłko... I tak nie dostawałam ani kawałka czekolady, która miesiąc w miesiąc znikała, która znikała rok w rok, a ja nie wiedziałam, nie wiem nawet teraz, tu, w domu starców, komu wówczas przez całe te lata Franci tę mleczną czekoladę dawał. Pewnego razu wcześniej wróciłam z wieczornej próby, w oświetlonej piwnicy siedziała Andzia z Budziecka i kroiła jabłka dla kóz, światło w piwnicy zapalało się i gasło, służąca piszczała, otworzyłam po cichu drzwi: na korytarzu przy drzwiach do piwnicy stał Franci i na przemian to zapalał, to gasił światło, i śmiał się, i miał pełne usta czekolady marki Chocolat au lait, Andzia z Budziecka śmiała się tak głośno, że brzmiało to jak krzyk, Franci nadal gasił i zapalał żarówkę w piwnicy i krztusił się czekoladą, szczęśliwy i dziecinny... Po 80 cichu wyszłam i wróciłam przed browar, chwilę chodziłam tam i z powrotem, aby nie psuć Francinowi radości, bo gdybym weszła i zaskoczyła ich, służąca zaczęłaby słać łóżko, a Francina nagle zaczęłoby boleć całe ciało, rozpaliłby w piecu i wlazł do łóżka, zażyłby proszki i za godzinę poprosiłby mnie, żebym uklękła, aby mógł się ze mną pożegnać, bo do rana chyba umrze... Gdzież to się podziała ta moja służąca Andzia z Budziecka z jednym zębem? Teraz myślę, że tę czekoladę dostawała ona, tę Chocolat au lait... Idę teraz ścieżką w pałacowym parku, jak to dobrze, że nie ma już służących, dwie rencistki w sukniach w kwiaty siedzą na ławeczce, nie widzę ich już, ale słyszę przez krzaki... — Tak, tak — mówił głos jednej z nich — pod wieczór przyjedzie i w tej siatce ode mnie przywiezie urnę swojej córki... Tłuste popiersie kobiety uniosło się. — Jezu Chryste! — zawołała. Idę dalej wzdłuż posągów, na które już nie zwracam uwagi, to dobrze, że nie ma już służących, że odeszły wraz ze złotymi czasami, to dobrze, że służących nie ma, dobrze, że ich nie ma... Stoję teraz przed posągiem Zimy, na nagim ciele wynędzniałego starca wydyma się futrzana narzuta, unosząc się o dziesięć centymetrów od przemarzniętego ciała, jego futrzana czapa wznosi się na tle nieba niczym biskupia mitra, ale stary mężczyzna ogrzewa sobie palce nad płomyczkami, które buchają z dziurawego wiadra przytrzymywanego przez pyzatego amorka. Dwie staruszki dalej ciągną za sobą swoje nieruchome nogi, teraz skręciły w tunel przystrzyżonych czerwonych buków, został po nich jedynie ślad w piasku, jakby ktoś wlókł obok siebie dwa worki z ziarnem, dwie nieżywe sarny. — A to niespodzianka! — zawołał glos spośród czerwonego listowia. — Wobec tego pojedźcie kąpać się w Adriatyku! A drugi głos wykrzyknął rozdzierająco: — Jezu Chryste! 81 8 Niektórzy renciści mieszkający w starym pałacu są nieustannie we władzy snu, półsnu, doktor stara się o to, aby tego snu było pod dostatkiem, aby zostało przytłumione wszystko to, co nazywa się świadomością. Siostrzyczki podsycają w miarę potrzeby ten półsen proszkami i zastrzykami, więcej, czuwają nieustannie, żeby nikt się zanadto nie budził. Wszyscy ci, którzy leżą, mają pieluszki jak dzieci, i to właśnie siostrzyczki, one dbają o wymianę pieluszek niczym młode matki, co chwila siostrzyczka biegnie, wynosząc do igelitowych pojemników cuchnące pieluszki, ciągle gdzieś cieknie woda, siostrzyczki myją ręce i każdego ranka zmieniają prześcieradła, całe stosy pomiętych prześcieradeł z żółtymi plamami, cuchnące stosy; przez otwarte okno wyrzuca się je na dziedziniec, na samochód ciężarowy, który odwozi je do pralni w dawnym klasztornym refektarzu, gdzie ongiś augustianie studiowali wszystko, co zostało napisane, i oddzielali te książki, których można używać, od tych, które są niebezpieczne, do sal biblioteki, gdzie znajdują się teraz pralnia i kotłownia... Pokoje pełne są zapachu jak w izbie porodowej, zapachu pieluszek i niemowląt, położnic mozolących się nad porodem, ale tu w pałacu pod osłoną tych samych zapachów ludzie mozolą się niespiesznie, lecz nieuchronnie — nad śmiercią. Siostrzyczki podają pigułki i robią zastrzyki, aby droga chorych do śmierci stała się znośniej sza, aby zbyt wiele o niej nie wiedziano... Jak któraś ze staruszek budzi się i opiera na łokciach, i rozgląda się wokół siebie, i widzi swoją sytuację, natychmiast sama dzwoni, aby siostrzyczka przyszła i dała jej coś do picia i pigułkę, która odepchnęłaby rzeczywistość, tak żeby bezsilna staruszka mogła się znów pogrążyć w marzeniach, w półśnie... Zresztą większość rencistów, kiedy tak chodzą w pogodne dni po parku i po dziedzińcu, znajduje się także w półśnie, bo nie ma już dokąd iść, tylu ich stoi i spogląda na otwartą bramę, każdy mógłby iść, dokąd by chciał, dokąd by mógł, ale to jest 82 tak jak ze śpiewającymi ptaszkami, gdy zapomni się zamknąć druciane drzwiczki drucianej klatki, chodzą więc ci starzy ludzie tu i tam, czasami wybierają się do miasteczka, ale pośrodku alei zatrzymuje się im czas, tracą cel, nie ma powodu iść dalej, wobec tego wracają, nie chce się im już iść ani na piwo, ani na kawę, nie chcą oglądać gołębiego targu, otwartej cukierni, młodych ludzi, renciści wracają, otwarta ogromna brama z potężnymi zielonymi okuciami jest rozpostarta jak skrzydła Nike z Samotraki, jedno potężne uderzenie i rencista wraca, bo stary człowiek już naprawdę nie ma dokąd iść, a jeśli nawet, to wstecz, we wspomnienia, do serca życia, które ongiś było rzeczywistością zupełnie taką samą jak... co? Lubiłam spotykać dwóch staruszków, którzy ruszali w nogę, równym krokiem, wesoło, obaj mieli laseczki i poruszały się one w rytm kroków jak wycieraczki samochodu, zresztą sami o tym wiedzieli, przemieniali się w dwa sprzężone ruchy wycieraczek i szli tak żartobliwym krokiem, i robili miny, wygłupiali się, wykrzywiali twarze w przedziwnych-grymasach rozweselając tym innych, co siedzieli i kreślili na piasku swoje monogramy, swoje bezmyślne linie towarzyszące rytmicznie ich nie dotyczącym niczego myślom... Kochałam staruszka, któremu tak dokuczał chłód, że nawet w lecie nosił jesionkę, siadywał przed bramą i wytężając wzrok, wpatrywał się w aleję, w głąb, aż po sam kościół, gdzie zawsze było światło i słońce, gdzie kończyły się zwarte korony kasztanów, miał na sobie jesionkę i dwie rękawice o jednym palcu związane jedna z drugą sznureczkiem, który ciągnął się wewnątrz płaszcza przez ramiona i rękawy do rękawic, aby ich nie zgubił, tak jak matki robiły dzieciom, tak i jemu przygotowała to jego żona, kiedy go tu przywiozła... Polubiłam staruszkę, która — kiedy w nocy nadpływały fale wiatru i wichura trzęsła całym pałacem, i łoskotała naderwanymi okiennicami — pakowała swoje co wartościowsze rzeczy i schodziła na dół, ubrana i przygotowana, z parasolką na walizce, z dowodem osobistym w załamanych rękach, była to sta- 83 rutka Niemka, która przed wojną mieszkała w Pecrze, kiedy przyszła ewakuacja, powiedziała: mam niemal trzydzieści lat, jestem starą panną, więc kiedy na określoną godzinę i dzień baba, która rządziła całą tą naszą osadą, miała ona tylko sześć domów, kiedy ta baba nakazała wyszorować wszystkie sześć stołów, na stołach poleciła położyć na serwetce świeży chleb i nóż, obok na talerzyku osełkę świeżego masła, potem zaś, kiedy ta starucha, która rządziła całą tą osadą w głębokim lesie za Pe-crem, rozkazała, żeby wszystkie sześć rodzin stało przed sześciu domkami, żeby każda matka miała najcenniejsze rzeczy związane w obrusie, a dokumenty i dowody osobiste w palcach, opowiadała mi bez wzruszenia ta Niemka, że już wówczas musiała słuchać tej Ohmamy, musiała jej jak wszyscy z tej osady przekazywać pieniądze i dopiero Ohmama dawała każdej rodzinie tyle, ile uważała, że jej potrzeba... I tak w południowych godzinach wówczas, w czterdziestym piątym roku, siedziało sześć rodzin przed zabudowaniami, w których wygasł pod kuchnią ogień, Ohmama nagle powzięła myśl i weszła do każdego domku i zatrzymała wszystkie zegary, i potem dopiero wyszła, przyjechali urzędnicy do spraw ewakuacji i Ohmama bez łzy w oku wsiadła do samochodu... — A potem ja uciekłam z wagonu — opowiadała ta stara Niemka — i zamieszkałam w Broumowie, pracując jako prządka w fabryce, a teraz jestem na emeryturze i raz na jakiś czas jadę popatrzeć na wąwóz tam, koło Pecru, nasze zabudowania to chaty, siedziałam na zboczu i młody mężczyzna zaprosił mnie, żebym weszła, żebym się nie bała, bo domyślił się wszystkiego, widząc, jak tak siedzę od rana do południa, żebym weszła do środka i wzięła sobie z pozostałych rzeczy to, co może jest moje, ale ja zaczerwieniłam się ze wstydu i uciekłam do lasu. Oto co opowiadała mi ta Niemka, która, ilekroć skądś rozległ się huk, kiedy runął komin, kiedy wichura powaliła stary dąb, który waląc się ciężko, wstrząsnął pałacem, to wówczas ta Niemka pakowała swoje najcenniejsze rzeczy w stary obrus i zbiegała na dół, do westybulu, siadała pod starym zegarem 84 z wahadłem, trzymała w ręku dowód osobisty i czekała, że coś się wydarzy. W końcu, przestraszona, podnosiła się, otwierała oszkloną szafkę i zatrzymywała wahadło... Kiedy wojna się skończyła, browar, którego Franci był kierownikiem, ten browar upaństwowiono, wszystkie akcje zostały sprzedane robotnikom, stryjaszek Pepi też miał trzy akcje i całymi dniami i nocami krzyczał na mnie i na Francina: „Ja teraz jezdem milionerem i milionerami są robotnicy", stał na progu i wykrzykiwał wszystko, co miał przeciwko nam, wrzeszczał stryjaszek Pepi, że teraz jest panem on i robotnicy, że teraz nikt go nie będzie wykorzystywać, że teraz może zwolnić Francina i że on jest teraz milionerem, on, mielcarz i były szewc, że tylko od niego zależy, czy Franci nie będzie musiał smołować beczek, a w zimie kuć lodu na rzece, że teraz nas eksmituje i on będzie mieszkał w pięciu pokojach, a my pójdziemy gnieść się w izbie czeladnej, że teraz mamy tu radę zakładową i że ta rada zastąpiła dawną radę nadzorczą panów, że teraz robotnicy będą co miesiąc obradować w sali konferencyjnej przy ogromnym stole pokrytym zielonym suknem jak bilard... A ja byłam blada, stryjaszek zaś wrzeszczał i śmiał się, i potrząsał akcjami upaństwowionego browaru, kiedy zaś potem szłam przez miasto, spostrzegłam, że idę przygnębiona, podczas gdy kobiety z miasteczka, wszystkie te, które przez dwadzieścia pięć lat gnębiłam swoim uśmiechem i swoimi kreacjami z żurnala „Elegante Welt", teraz one się uśmiechają, kiedy tak sobie idą, chełpią się, dumne są z tego, że browar należy do robotników i że rozchodzą się wieści, że wkrótce będziemy musieli się wyprowadzić, że nas eksmitują, że teraz w browarze będą mieszkać tylko ci, którzy rzeczywiście pracują. A kiedy wróciłam do browaru, przewodniczący rady zakładowej stał przed panem piwowarem i krzyczał na niego: — My już nie potrzebujemy mieć nad sobą pańskich pachołków, my już nie potrzebujemy nad sobą pana Franca z pałacu, od dziś my sami sobie będziemy rozdzielać pracę!... Pan piwowar odciął się jeszcze: 85 — Zostałem mianowany waszym przełożonym, dopóki istnieje rada nadzorcza, będziecie słuchali mnie! Stałam oszołomiona, mistrz bednarski był surowy i poważny. — Tylko coś pan przeoczył, czasy się zmieniły — powiedział. — Od dzisiaj browar jest przedsiębiorstwem państwowym, teraz my jestes'my panami, ja jestem przewodniczącym rady zakładowej... — I mistrz bednarski zrobił ręką gest, jakim dzieli się świat... Pan piwowar biegł za nim i jęczał: — Ależ ja przecież jestem jednym z was, pracowałem z wami tutaj, najpierw w komorze piwnej, a także jako robotnik... Chwycił bednarza za rękaw, ten jednak mu się wyrwał. — Zawsze był pan przeciwko nam! — Bednarz podniósł głos. — Zawsze, chciał pan tego, czego życzyli sobie panowie, i jeszcze wywyższał się pan nad nas, a tego panu wybaczyć nie możemy, tego nam wybaczyć nie wolno... Pan piwowar usiłował się jeszcze bronić: — Ale nie wyście mnie przyjmowali! Mistrz bednarski obrócił się, uniósł rękę i zaśmiał się. — Nie przyjmowaliśmy, panowie pana przyjmowali, ale my, robotnicy, my pana zwalniamy, wypowiedzenie jest już na poczcie, najlepiej będzie, jeśli pan zostanie w domu, do browaru między nas niech pan już nie przychodzi! I pan piwowar odszedł wówczas z oczyma pełnymi łez, nie lubiłam go, on chyba także mnie nie lubił, ale nie wymagało wcale większego wysiłku zrozumienie, iż właściwie jego los związany jest z naszym losem, należeliśmy przecież do tej samej klasy, do ludzi, którzy prowadzili browar, rozkazywali robotnikom — nie żeby tego chcieli, ale musieli rozkazywać, ponieważ rada nadzorcza browaru, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, płaciła im za to. Zdałam sobie w tej chwili sprawę, że swoim stylem życia przez z górą ćwierć wieku drażniłam wszystkie te kobiety w miasteczku, żony, które mieszkały w jednym pokoju z kuchnią, włas'ciwie prowokowałam swymi 86 trzema prosiętami te żony kolejarzy i robotników kolejowych, którym, żeby dostać tańsze sadło, opłacało się z ulgowym biletem pojechać do Pragi i kupić tańsze sadło, aby kupić w Pradze tańszy boczek, podczas gdy ja miałam całe wiadra smalcu i całe połcie boczku wędzonego z prosiąt, które karmiłam odpadkami z browaru, młotem i szlamem, w jednym tylko byłyśmy do siebie podobne, tak jak i one nie jeździłam nigdzie na urlop, tak jak one, które podczas wakacji jeździły na bezpłatne bilety z wiaderkami na jeżyny, maliny i borówki... Jednakże panu piwowarowi nie wolno już było wchodzić do browaru. Jesienią postanowiłam zerwać jabłka, orzechy i gruszki, stałam właśnie z dwoma najętymi rencistami na drabinach i zrywałam do koszyka te deputatowe owoce, kiedy przyszła pani piwowarowa i wspięła się na moją drabinę, i zaczęła zrywać jabłka do swojego koszyka, płakała i jęczała, że to jej drzewo, że przez trzydzieści lat należało do niej jako deputat. A ja dałam się ponieść gniewowi, który mnie ogarnął, i powiedziałam: — Owszem, tak było kiedyś, teraz pan piwowar został wypędzony na cztery wiatry, teraz wszystkie te jabłka i gruszki są nasze, cała ta połowa, i ta stara jabłoń, ona także należy do naszej połowy! I wytarłam podeszwy bucików o szczebel, błoto spadło na twarz pani piwowarowej, ale ona jakby rozum postradała, pchała się wyżej i nadał zrywała jabłka, które mogła dosięgnąć, drabina pochyliła się, gałęzie uginały się pod ciężarem dwóch ciał, pani piwowarowa jednak nadal pchała się wyżej, kilka pryzm jabłek polśniewało na trawniku, ale pani piwowarowa wspięła się o szczebel wyżej, ja zaś zeszłam o szczebel niżej i nadepnęłam na wierzch jej dłoni, którą trzymała się szczebla, a wówczas ona utraciła resztki rozsądku, chwyciła mnie za spódnicę i wciągnęła się po kilku szczeblach dość wysoko, pochyliła, żeby dosięgnąć jabłek, jednakże gałęzie w koronie ugięły się, jabłka zaczęły spadać i drabina osunęła się ukośnie po gałęziach, strącając owoce, a my wolno spadałyśmy na ziemię, pani piwo- 87 warowa upadła na mnie, odepchnęłam ją od siebie, koszyki z jabłkami przewróciły się, pani piwo warowa nabierała sobie do koszyków z moich stosów i wysypywała jabłka do wózka, pozwoliłam jej wziąć, ile chciała, później jednak wyrwałam jej dyszelek i przewróciłam wózek pełen jabłek na swój stos, i tak stałys'my naprzeciwko siebie ze zwężonymi oczami, i potrząsałyśmy pustymi koszykami niczym orężem, czekałam na odpowiedni moment, aby zaatakować potężnym uderzeniem z góry i w ten sposób rozstrzygnąć starcie na swoją korzyść, i obronić te zerwane w ciągu dwóch dni dziesięć cetnarów jabłek, ale akurat od strony siodowni nadeszli trzej robotnicy, prowadził ich mistrz bednarski, szli przez jesienną trawę wprost ku pryzmom jabłek, pani piwowarowa skorzystała z tego, że patrzę na zbliżających się, i popchnęła mnie. Upadłam na stos jabłek, ale zerwałam się szybko i zebrawszy wszystkie siły, przewróciłam panią piwowarowa, i podniosłam koszyk, ale mistrz bednarski ujął mnie delikatnie za rękę i powiedział: — Deputaty się skończyły, ot co! Sad i owoce są nasze. I te pryzmy, a nawet te drabiny i kosze! Wszystko jest nasze! Od dzisiaj my będziemy zrywać owoce i orzechy, mamy dzieci, wnuczęta, a gdybyśmy ich nawet nie mieli, sad należy teraz do nas wszystkich, bo nie należy już do panów... Pani piwowarowa podniosła się, z rozkoszą spoglądała na trzech robotników, uśmiechała się do mnie, gdy ja tymczasem posmutniałam, dwaj emeryci, których przez dwa dni karmiłam i podawałam im butelki piwa, co wieczór każdemu z nich płaciłam i dawałam koszyczek jabłek, przed chwilą jeszcze ukryci w koronach pańskich jabłonek, zeszli teraz z pełnymi koszami postawili je przed panią piwowarowa, i tak jak przez te dwa dni mówili mi łaskawa pani i uśmiechali się grzecznie, kiedy podawałam im mięso, piwo i chleb, teraz stali i patrzyli na mnie zupełnie tak samo jak ci trzej robotnicy, palił się w nich gniew na coś, co ja sprawiałam, byli zgorszeni, byłam dla nich kimś, kto nie powinien żyć na świecie, wszyscy patrzyli teraz na mnie, a ja odniosłam naraz wrażenie, że gdyby nie taiła się w nich 88 odrobina wstydu, to zaczęliby mnie bić, więcej, że biliby mnie tak, żeby mnie już na świecie nie było, że byłoby lepiej, gdybym odeszła teraz nie tylko do służbowego mieszkania, ale że byłoby lepiej, gdybym się wraz z Francinem wyprowadziła, ponieważ nadeszły jakieś zupełnie inne czasy. W przybrowarnia-nym ogrodzie tak samo jak w miasteczku, do którego w miarę upływu czasu jeździłam coraz rzadziej, bo od końca wojny miałam niemiłe wrażenie, że ludzie przestali mnie lubić, że stałam się dla nich przezroczysta, patrzyli przeze mnie, jakby mnie w ogóle nie było... Teraz pada, od dwóch już dni pada w domu starców, siedzę przy oknie, po którym płyną krople ściekającej wody, w dole widać miasteczko i różowe mury obronne, i różowe uliczki, i różowy kościół niebieskawy od deszczu. Pada, ale skądś na zachodzie firmamentu sączy się różowy blask, tam gdzieś już pośród deszczu wyszło słońce, jest to właśnie ta chwila, zanim pojawi się tęcza, powietrze pełne jest oparów beżowych mgieł. Na korytarzach skrzynki radiofonii przewodowej wygrywają subtelnie Skarby świata calego, właściwie połowa kobiet w domu rencistów to staruszki z miasteczka, wszystkie niemal znałam, a one mnie, pozornie są w znacznie lepszej sytuacji niż ja, mają sztuczne szczęki, są czystsze niż ja, starannie czeszą sobie włosy, podczas gdy ja jestem ostrzyżona tak, jakby mnie wypuszczono z domu poprawczego. Cóż mogą sobie myśleć, kiedy mnie tu widzą w bawełnianej sukience, kiedy mnie widzą, jak nieustannie znajduję się w drodze, jak nieustannie przechadzam się, przyglądam się ciekawie sufitom i ścianom pałacu, stoję przed gigantyczną artystyczną bramą, podnoszę wzrok na portal i dziwię się nieustannie... Jednakże ja dobrze wiem, że tak jak to było za dawnych czasów, tak i teraz te kobiety nie wybaczyły mi, nie mogły mi wybaczyć, że byłam panią kierownikową, że lubiłam się stroić... Nie wybaczyły mi te staruchy i teraz, kiedy znów różnię się od nich, kiedy nie dbam o siebie, nie wybaczyły mi także i tego, że one lubią oglądać telewizję, że znajdują w niej nawet nie 89 tylko rozrywkę, ale i naukę, podczas gdy mnie nikt nie widział, bym choć okiem rzuciła na ekran, tak jak patrzę na tapety dawnego pałacu... Nie chodziłam też na odczyty, które organizowali w pałacu os'wiatowcy z miasteczka, nikt mnie nawet nie widział, żebym czytała... Tak wiec znów różniłam się od tych pozostałych, znowu stałam na uboczu ich społeczności. I tak jakoś dumna byłam z tego, że jestem taka, jaka jestem... Dwie staruszki kupiły sobie nawet dżinsy, nosiły je popisując się przede mną, aleja nie zwracając na nie uwagi, szłam dalej, umyślnie zaszły mi drogę, ukłoniły się, odpowiedziałam na ukłon, ale dumnie kroczyłam przed siebie, tak jak wówczas, gdy byłam wielką damą, ubierałam się według „Elegante Welt", a nawet tu, w pałacu, mieszkałam nie tak jak inni, po czworo i ośmioro, ale miałam pokoik, w którym mieszkałam tylko ze swoim mężem, a więc właściwie żyłam tak, jakbym mieszkała w browarze w czterech pokojach... Właśnie wyjrzało słońce, deszcz posypał się na miasteczko, ktoś otworzył okno w korytarzu i wilgotne pachnące powietrze sączyło się przez powiewające firanki, freski na ścianach i na sufitach błysnęły kolorami, szłam po czystej podłodze i z korytarza, zalanego złotoróżowymi promieniami, wzruszona zajrzałam ostrożnie do sali, stopniowo wyłoniło się przede mną osiem łóżek, na których leżały staruszki, stare panie, które nie miały już dość sił, żeby się podnieść, wspierały się na łokciach, ale nie zdołały one unieść ciał, więc staruszki osuwały się na poduszkę, okryte lekką kołdrą, która ciążyła im niczym biały kamień nagrobny, pomnik... Jednakże i w tej dawnej hrabiowskiej komnacie na suficie z żagielkami na rogach rozpościerał się ogromny fresk, fresk, na którym dziesiątki młodych nagich kobiet okiem pełnym miłosnej namiętności spoglądają gdzieś tam, gdzie znajduje się ich kochanek, młody mężczyzna, którego na razie nie widać który jednak jest już gdzieś na horyzoncie, skądś nadchodzi, patrzyłam na przemian na sufit i na łóżka, gdzie staruszki ocierały sobie usta i oczy ich spoglądały na mnie z wyrzutem, zu- 90 pełnie szczerze mi zazdrościły, że ja chodzę, że sama mogę wszystko przy sobie zrobić, pragnęły nawet, abym choćby tylko oczyma, ale jednak zadrwiła sobie z nich, żeby mi mogły powiedzieć to wszystko, co o domu starców, o sobie i w ogóle o życiu myślą... Jednakże nad nimi były dziesiątki nagich kobiet unoszących się i pływających w czystej zmysłowości, kobiet, które nie potrafiły i nie miały powodu ukrywać tego, w czym pływały, w sokach męskich spojrzeń... I wokół tych kobiet na fresku oddziału kobiecego dla niechodzących, wokół tych ślicznotek krążyły amorki, nagusieńkie pucołowate dzieci, aniołki, które rozsypywały na kochanki kwiaty z rogów obfito-s'ci, oleandry i kamelie, i kwiaty, które rosną nad Morzem Śródziemnym, które i ja miałam w doniczkach za oknem... Amorki, aniołki, unoszące się na fresku niczym męskie nasienie, niczym początek miłości, z której rodzą się piękne dzieci... Patrzyłam i truchlałam na widok bezwstydnej zmysłowości tych młodych nagich kobiet, i pragnęłam, a może pragnęło tego również owych osiem staruszek leżących na białych łóżkach i patrzących w górę, aby kiedyś, gdy nadejdzie czas, aby z sufitu pochyliły się ręce którejś z tych kobiet i podały mi palce, i wyciągnęły mnie spośród umierających prześcieradeł, unosząc w górę, do kobiecego nieba, między siebie... tak jak moja matka, kiedy umierała, miała wizję, że grzmią organy i z niebios pochyla się nad nią Najświętsza Panna Maria, podaje jej rękę i unosi ją w górę, osłoniwszy ją przedtem swoim niebieskim płaszczem... Z płonącymi oczyma wycofałam się z oddziału dla niechodzących staruszek, a potem stałam na korytarzu, trzymałam się palcami stylonowej firanki i patrzyłam z tego drugiego piętra nad rzeką tam, gdzie wznosił się beżowy browar, gdzie byłam szczęśliwa, ale co to było i co to jest to moje szczęście? Z browaru zniknął pan piwowar i jego żona, a wkrótce potem również i Franci dostał wymówienie. Próbował cichutko dyskutować: — Przecież ja nigdy nie udawałem wielkiego pana... 91 A przewodniczący rady zakładowej powiedział łagodnie: — Na pewno nie, panie kierowniku, na pewno nie, nie udawał pan wielkiego pana, był pan dla nas naprawdę dobry i łaskawy, ale dziś' to pana raczej jeszcze bardziej obciąża, mamy to panu za złe, swoją dobrocią łamał pan tych słabszych spomiędzy nas i w ten sposób pomagał pan trzymać ich krótko, rozumie pan? Franci pokręcił głową i powiedział: — Nie rozumiem, ale pojmuje to i wiem, że zgodnie z tym postąpię... A przewodniczący rady zakładowej westchnął z ulgą. — I natychmiast zacznie pan opróżniać garaż, samochód stoi na kozłach, będzie więc musiał pan go odholować, wszystkie kanistry i częs'ci zamienne musi pan zabrać również, w przeciwnym razie sami to zrobimy i postawimy za murem browaru... I Franci po raz ostatni wszedł do swojego biura, wyjął szuflady z amerykańskiego biurka, rozsypał wszystko, członkowie rady zakładowej także przyszli popatrzeć, spoglądali z upodobaniem, jak Franci wysypuje buteleczki z atramentem i gumą arabską, która wylewała się, nikt mu nie pomógł, każdy tylko stał i patrzył, tak jakby widział zderzenie pociągów, wypadek samochodowy, katastrofę żywiołową, nikt go nie pożałował, nikt nie odezwał się do niego, bo widzieli i patrzyli na scenę, o jakiej tylko mogli marzyć: oto kierownik browaru odchodzi okryty hańbą, a na jego miejsce przychodzi zwycięsko nowy dyrektor, który jest odpowiedzialny jedynie przed nimi, przed robotnikami, przed radą zakładową... I kiedy Franci w koszach na bieliznę wynosił te swoje artykuły piśmienne i te swoje ochronne alpagowe zarękawki na łokcie, żeby sobie nie pobrudzić koszuli, nikt mu nie pomógł, nikt mu nawet nie otworzył drzwi, a więc Franci, trzymający obu rękami ucha wiklinowego kosza i brodą przyciskający spiętrzone aż po jego szyję stare kalendarze, musiał postawić ten kosz na ziemi, sam sobie otworzyć, przytrzymać czubkiem 92 buta uchylone drzwi, a potem podnieść kosz i odepchnąwszy kolanem drzwi wyśliznąć się na dwór... Kiedy wrócił po resztę swoich rzeczy, wziął z szafy także dwie pękate lampy, stare lampy naftowe z okrągłym knotem, te lampy, które paląc się, brzęczały i tchnęły takim ciepłem na piszące ręce, ale wówczas robotniczy dyrektor powiedział: — O, te lampy nie należą do pana, to inwentarz browaru, który w całości my przejęliśmy na własność... — Dotknął palcem własnych piersi. Franci zaczerwienił się i poprosił: — Ja chętnie te lampy kupię... Te lampy to świadkowie moich dawnych złotych czasów, kiedy byłem szczęśliwy... Jednakże dyrektor trwał przy swoim: — Te lampy są nasze, dość się pan nakradł w browarze, wybudował pan sobie willę, podczas gdy my żyliśmy z żebraczych zapomóg. Niech pan tylko przypomni sobie tę izbę czeladną tu, u nas, w browarze, proszę pomyśleć o panu Pepi, pański własny brat miał tam pryczę obok mielcarza Mary, o naszych dzieciach w służbowych norach, gdzie w zimie zamarzała woda w glinianym garnku na płycie kuchennej... Niech pan sobie przypomni, jak nieustannie pełen pan był lęku, żeby się nie narazić, żeby kogoś z rady nadzorczej nie rozgniewać... Ale w końcu, jak myślicie, towarzysze? Będziemy wspaniałomyślni! Niech pan sobie weźmie te lampy jako pamiątkę złotych dla pana czasów... Franci wyszedł, zabierając swoje ostatnie rzeczy, ale dyrektor wołał za nim aż na podwórze: — Dlatego że te pańskie czasy nigdy już nie wrócą, rozdzieliliśmy między siebie akcje, my teraz jesteśmy milionerami, teraz my jesteśmy akcjonariuszami browaru... bo nie tylko browar jest nasz, ale nasze są też wszystkie słodownie, wszystkie lokomotywy, wszystkie banki, wszystkie plantacje chmielu, wszystkie fabryki, wszystko... I zatrzasnął drzwi, a Franci oddalał się, niosąc swoje ostatnie rzeczy... . ,- . 93 Stoję na korytarzu pałacu, patrzę na czystą podłogę. Co to jest ludzkie szczęście? Gdzie czyha nieszczęście? Za czym się kryje?... Ktoś stoi przede mną, czyjaś dłoń porusza się i odbija w mojej twarzy, tak, to świadek i znawca dawnych czasów, pan Otokar Rykr, który zaczął mi opowiadać z radością: — W dawnych czasach miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, w godzinach nocnych ruch w gospodach bywał niezwykle ożywiony i kończył się, kiedy zaczynały piać koguty, czemu — biorąc pod uwagę ówczesną taniość dobrego piwa, prawdziwej małmazji — trudno się dziwić. Wówczas był to naprawdę płynny chleb. Za stołami zasiadali również szanowni obywatele, młodzi i starzy. Znajdowali się wśród nich tędzy pijacy, z których niejeden potrafił wypić naraz gładko dwadzieścia pięć i więcej półlitrowych kufli. Ukoronowaniem libacji było picie ze wspólnego dwulitrowego dzbana, „dwójniaka", czasami w kształcie szklanego bucika, burszowski zwyczaj, wymagający od pijącego niemałej zręczności, jeśli nie chciał się podczas picia oblać. Pijatyka rozpoczynała się od tradycyjnego obrzędu. Pierwszy pijak chrzcił odpowiednio dzban, uderzając go trzy razy otwartą dłonią z góry na dół, tak żeby nie wylała się ani kropelka. A potem przy akompaniamencie głośnego śpiewu: Glo... glo... glo... gloryja, tak się to piweczko popija... ' - pił, póki mógł. Wówczas zastępował go sąsiad. Im więcej kto wypił jednym haustem, tym większym był bohaterem. Splótłszy ręce i podniósłszy nimi jednocześnie do ust swoje kufle, pili bruderszaft, wychylając piwo duszkiem, aż do dna... Jako że brakowało porządnej kawiarni, piwni goście kończyli swoje nocne zabawy w jednym z czterech lokali z damską obsługą, „U Krystlików", naprzeciwko dawnego browaru, siadywali najchętniej w kuchni przy szklance czarnej kawy po dziesięć graj-carów. Niekiedy wychodzili po jednym, dopiero gdy z pobli- 94 skiej plebanii ksiądz dziekan szedł odprawiać poranną mszę świętą... Oto co opowiedział mi pan Rykr, znawca i świadek dawnych czasów, ja zaś pogładziłam go po wierzchu pomarszczonej ręki, on jednak wiedział, że pragnę być sama, że nie chcę dalej marzyć, ale raz jeszcze i wciąż od nowa rzucać na ekran wspomnień to wszystko, co się zdarzyło... Już dawno zapadł zmrok, a ja w zadumie stałam na wilgotnej klatce schodowej, posągi z piaskowca niknęły w wieczornych cieniach, jednakże tam, na północnym nieboskłonie, nad konturami potężnych osik i dębów oświetlało i rozpłomieniało niebo wielkie miasto, nasz obóz wojskowy, tak że w miarę gęstnienia mroku firmament żarzył się coraz bardziej jak w blasku polarnej zorzy. Gdzieś tam za lasami i wzgórzami jarzył się ogromny obóz wojskowy z lotniskami i budynkami administracyjnymi, przedsiębiorstwami i pomieszczeniami, kinami i innymi oświetlonymi ośrodkami kulturalnymi... I blask ten, pchnięty jak kula bilardowa przez wzgórza i gaje, rozświetlał także posągi w alejach czerwonych buków, ciała nagich kobiet z piaskowca pociągnięte były mgłą wieczoru, jakby owe młode kobiety wykapały się właśnie i natarte wonnymi olejkami gotowały się tylko i wyłącznie do miłosnych igraszek, ich tęskne spojrzenia pełne były żądzy, a ja zdałam sobie nagle sprawę z tego, ile w życiu straciłam, nim zdążyłam się rozejrzeć, wszyscy młodzi mężczyźni, którzy mnie dawniej kochali, zestarzeli się tak jak ja, która stoję tu przed subtelnymi posągami oświetlonymi przez wojskowe miasto, tam gdzieś za wzgórzami i zagajnikami, miasto, które nazywamy naszym Chicago... Piórko unosi się w górę, ku gwiazdom, a ja już teraz żyję w samym sercu szczęścia! 95 Skarby świata całego niczym wata cukrowa wypełniają szczeliny pomiędzy wiadomościami z kraju i ze świata, pogadankami, a przede wszystkim muzyką na instrumenty dęte, jedynie orkiestra dęta potrafi zainteresować niektóre staruszki i starców do tego stopnia, że wytężają słuch, tak jakoś się prostują, w takt muzyki wystukują w powietrzu rytm, w ich oczach pojawiają się błyski, jednakże wiadomości nikt niemal nie słucha albo słucha jedynie jakiegoś szczególnego systemu sygnałów, tylko tego, co chce słyszeć. Niejednokrotnie mam wrażenie, że jeśliby wypowiedziana została wojna, to w domu starców nikt by tego nie przyjął do wiadomości, zwłaszcza gdy trwają przygotowania do obiadu. Obiad jest codziennie czymś niemal odświętnym, uroczystym, jest to chwila, o której każdy myśli z zadowoleniem — prócz tych, którzy mają zniszczony żołądek i wątrobę, jednakże i oni z takim samym zapałem i radością myślą o nie osolonej i nie opieprzonej zupie i jałowej kaszy. Już niemal na godzinę przed obiadem renciści przygotowują się, niecierpliwie spoglądają na zegar i każdy woli spacerować po korytarzach, chociaż na dworze jest piękna pogoda, i na pięć minut przed otwarciem wysokich niemal czterometrowych skrzydeł drzwi stoją już w kolejce, nieprzytomnie patrzą przed siebie, łykają ślinkę i nie odzywają się. A kiedy drzwi się otwierają, każdy pcha się, jak może najszybciej, najbardziej pchają się do przodu ci, co kuleją, i zajmują swoje miejsca przy stole, niektórzy, żeby nie musieli myśleć i dręczyć się myślą o jedzeniu, starannie wycierają serwetką zawinięte w nią sztućce, pieczołowicie czyszczą talerz na zupę, obracają talerz pod światło, żeby było widać, czy jest naprawdę nienagannie umyty, w tej chwili na suficie i na ścianach rozbłyskują setki słabych światełek, refleksy porcelanowych talerzy, odbicia wycieranych łyżek, setki zajączków biegają po ogromnym fresku, który pokrywa cały sufit dawnej hrabiowskiej komnaty wielkiej jak hala dworcowa, ogromna wydęta płachta zamalowana pośrodku 96 sceną starcia konnych oddziałów, greckie wojska z pióropuszami tną mieczami ciężkozbrojnych Persów, oręż błyska, wszystkie fazy bitwy konnej, umierający, padający ludzie i konie, wszystko przesycone walką i zmaganiem, pośrodku Aleksander Wielki z płonącym wzrokiem nie szczędzi ciosów mieczem, a jego falanga rwie naprzód i ściąga z koni wrogów, setki twarzy wykrzywionych namiętnością walki, setki tych, którzy otrzymali ciosy w piersi, w szyje, śmiertelne ciosy, padają z koni, ale nawet w tej chwili spoglądają na swojego wodza, który nie szczędzi ciosów mieczem, szerząc spustoszenie wśród nieprzyjaciół, a jednocześnie budząc ufność wszystkich swoich wojowników, że bitwa musi w końcu zostać wygrana, jest tu nawet stary żołnierz, który ofiarą własnego życia ocala swojego wodza, pada z konia z rozpłataną czaszką zasłoniwszy swojego pana, który nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, miecze błyszczą, setki ramion wymieniają cios za cios, setki włóczni, setki tarcz z trzaskiem odpierają pchnięcia, cały sufit sali jadalnej domu starców pełen jest jęków, okrzyków, wrzawy, trzasku i rżenia, bo i konie też walczą przeciwko sobie, gryzą się... Jednakże w dole przy stu stołach siedzi czterystu rencistów i błyszczy czterysta talerzy, które swoimi porcelanowymi płytkimi dnami niczym badawcze stożki blasku reflektorów oświetlają całą tę bitwę, nikt nie spogląda w górę, nawet Franci, jedynie ja patrzę i zdumiewa mnie to, co widzę, czego jestem świadkiem, to coś więcej niż kino, kino jest dla każdego, każdy zapłacił, więc patrzy, aby wyjść na swoje, tu nie patrzy nikt, jedynie ja jestem zaszczycona tym, co widzę... Franci, ach, on już od rana słucha wszystkich europejskich stacji radiowych, to tutaj go nie interesuje, tu, w domu starców, znajduje się tylko jego ciało, duchem jest wciąż gdzie indziej, jest we wszystkich tych stacjach radiowych, które nadają wiadomości w języku czeskim, błąka się i posługując się Wielkim Atlasem Powszechnym umieszcza te wiadomości na mapach całego świata, te wiadomości, które właśnie usłyszał; przypomina namiętnych karciarzy, spogląda na zegarek i drży ze strachu, 97 F żeby zdążyć na wiadomości, żeby nie stracić ani minuty... us'miecha się czasami do mnie, tak jakoś' z daleka, patrzy na mnie z wyrzutem, ja wiem, że ja tu żyje, jestem duchem z tym pałacem, z balkonu potrafię całymi godzinami spoglądać na miasteczko, gdzie żyliśmy razem... Ale oto jest już zupa, dziewczęta z kuchni przynoszą wazy z dymiącą zupą, czterysta par oczu podnosi się i wszystkie te oczy pełne są entuzjazmu, każdy nalewa sobie chochlą, tym, którzy mają Parkinsona, tym nalewają sąsiedzi, cała sala wypełniona jest kilkudziesięciu wazami, odgłosem szurających trzewików, butów i bamboszy, pobrzękiwaniem niecierpliwych łyżek, chłonę te dźwięki jednocześnie z tą wydętą płachtą w sali niczym gigantyczna fura siana, a potem słychać niecierpliwe podzwanianie łyżek, odgłosy metalu uderzającego o porcelanę, siorbanie, mlaskanie, czkanie, uderzenia solniczek o brzeg talerzy, nad talerzami pochylone okulary, rzucające po sali ogromne odbicia, po sali pełnej srebrnych rybek, obrączek, twarze niemal dotykające brodami talerzy... czterysta czaszek kiwa się w rytm zupy, która łyżka po łyżce ścieka przez gardło do żołądków, wszystkie żołądki, nawet te, które są chore, z ogromnym apetytem połykają ciecz wzbogaconą o kluski i jarzyny, żarłoczność w tej pierwszej fazie jest wprost niewiarygodna, nawet dzieci nie jedzą tak żarłocznie jak renciści, zwłaszcza ci, którzy mają kłopoty z trawieniem, nikt nie je tak żarłocznie jak człowiek z wrzodem dwunastnicy, jak ci, którzy mają obniżony żołądek, nerwicę żołądka, ci nie mogą się wprost doczekać drugiego dania, dręczą ich obawy, czy aby dziś przypadnie im ten najpiękniejszy kawałek mięsa. Czy będą mogli wziąć sobie jeszcze kilka knedli? Trochę sosu? I podczas gdy na suficie młodzi mężczyźni mordują się z takim samym zapałem, z taką nienawiścią nie pragną żyć, podczas gdy na fresku na tyłach toczącej się potyczki konnicy lek-kozbrojni greccy żołnierze, bosi, z krótkim mieczykiem, włócznią i ogromną tarczą nabijaną guzami przygotowują się do ostatniego, decydującego natarcia, czekają na swoją chwilę, że- 98 by bez trudu dobić odzianych w ciężkie pancerze Persów, tu, w dole, roznoszone są talerze z drugim daniem, knedlami z mięsem i sosem, czterysta zstępujących z góry talerzy i wzniesione oczy pełne zachwytu aż do chwili, kiedy talerz znajdzie się na stole, a jeśli porcja odpowiada oczekiwaniom, zachwyt wzrasta, jeśli zaś mięso okazuje się samymi żyłami, zachwyt gaśnie, przemienia się z wolna w zdziwienie, potem rozgoryczenie, wzburzenie, rozglądanie się po porcjach sąsiadów, po czym noże podzwaniają, widelce podnoszą do ust kawałki mięsa i knedli, żucie, połykanie... Na domiar złego niektórzy mężczyźni mają taki zwyczaj, kilkudziesięciu mężczyzn, że w ostatniej chwili wyjmują zęby, robią to dyskretnie, starają się być tak dyskretni, że niemal każdemu, zanim owiną tę sztuczną szczękę w chusteczkę, spada ona z ogromnym hałasem na parkiet podłogi, pełne winy macanie rękoma, a potem rencista, zaczerwieniony aż po włosy i zawstydzony, wsuwa sztuczną szczękę wraz z chusteczką do kieszeni, dziesiątki innych z kolei wyjmują sztuczne szczęki z kieszeni i wkładają je, i tak oto obiad pełen jest podzwaniania łyżek i noży, i widelców, brzęku talerzy i odgłosu spadających sztucznych szczęk... I znów wszyscy pochłaniają jedzenie jak na wyścigi, zupełnie jakby ta bitwa Greków z Persami przeniosła się na dół, zamiast mieczy i włóczni, i tarcz tu używa się łyżek i noży, widelców i serwetek... A kiedy wszyscy kończą jeść, ci, którzy skończyli pierwsi i zjedli nawet to, co im zaproponowali ci, co to nie jedzą nic więcej prócz zupki, nagle następuje zobojętnienie, jedzący budzą się naraz, dopiero teraz wychodzą z obłoku jedzenia, dopiero teraz zaczynają się wstydzić, uświadamiając sobie, jak żarłocznie jedli, jeden spogląda na drugiego i szuka w oczach tego drugiego odpowiedzi na pytanie, czy nie uraził go tym, że jadł tak żarłocznie, ale wszyscy jedli żarłocznie, nawet ci, co mają kłopoty z trawieniem, ci jedli najżar-loczniej i dlatego teraz nasłuchują swoich wnętrzności, swojego brzucha, czy nie ma tam tego za dużo, czy nie zaczną się boleści, nasłuchują i łykają pigułki, zażywają sodę. 99 Ci, którzy grają w mariasza, już zawijają ciastka w serwetkę i pełni zapału podnoszą się, chyba nie bardzo sobie zdają sprawę z tego, że jedli, nie potrafili się wcale skupić, każdy gracz myślami jest znów przy kartach, ci, co przed południem przegrali, pragną przynajmniej to odegrać, ci, co wygrali, us'miechają się, postanawiając, że to, co wygrali, powiększą o dalszą wygraną... Franci spojrzał na zegarek, tak, o wpół do drugiej znów będzie słuchać wiadomoś"ci z całego s'wiata... A Skarby świata ca-lego znów zaczęły wypełniać, spowijać mgłą salę i korytarze, i ścieżki wzdłuż murów skrzypcową watą, subtelną i tęskną muzyką, która jest przyjemna i nieszkodliwa jak rozpylane perfumy. I rencis'ci wstają, jeden po drugim, czasami podnosi się ich jednocześnie kilkudziesięciu; entuzjazm zniknął, teraz nasycili się, kilkudziesięciu rencistom potoczyły się znów sztuczne szczęki po dębowych ułożonych w gwiazdy parkietach, wszystkim, którzy mają sztuczne szczęki i zmieniają je, wydaje się zawsze, że nikt ich nie widzi, jednakże każdy rencista, ponieważ ma sztuczną szczękę, zna już ten ruch z własnego doświadczenia, każdy wstydzi się tych swoich zębów, usiłuje wyjąć je, pochylając się, niektórzy nawet udają, że zawiązują sobie sznurowadło, jednakże niemal każdemu tak drży ręka, że nie mogą zrobić tego ruchu rąk do ust i od ust i utopić tych swoich zębów w chusteczce, że drżąca i zawstydzona ręka upuszcza sztuczną szczękę, która z ogromnym hałasem ślizga się po gładkiej podłodze aż do nóg tych, co z wyrzutem spoglądają na swojego towarzysza, który musi się schylić, uklęknąć i schwytać tę swoją sztuczną szczękę niczym wystraszoną myszkę... I każdy rencista, chociaż doskonale wie, że sztuczne szczęki mają niemal wszyscy, i chociaż każdy wie, że hokeiści, ci najsławniejsi, kanadyjscy zawodowcy, przed meczem stawiają swoje zęby w szklaneczce opatrzonej nazwiskiem na półce nad ławeczką, gdzie się sławni zawodnicy przebierają, i że się tych sztucznych szczęk wcale nie wstydzą, należy to do ich profesji, starzy ludzie wstydzą się tych swoich sztucznych 100 szczęk, kiedy je sobie wkładają do ust, każdy więc udaje, odwraca się, robi to po kryjomu, zupełnie tak jak załatwia swoją potrzebę, także na stronie... I tak oto Skarby świata calego towarzyszą rencistom, wyprowadzają ich z powrotem do pokojów, na korytarze, a gdy jest ładna pogoda, to na ławeczkę, na spacer, aby nastąpiła owa sytuacja, kiedy to każdy rencista bada skrupulatnie, czy aby nie nadeszła ta chwila, kiedy kwaśne soki zaczną unosić się z żołądka i wypełniać usta, czy zbuntowany woreczek żółciowy odmówi trawienia tych ilości przypalonych sosów i kwasoty s'mietany, i tłustego mięsa, boczku, kiedy dwunastnica podniesie nagle treść żołądka aż do gardła — i nieszczęsny stary człowiek zwróci to, co zjadł z takim apetytem... Skarby świata całego, obojętna taśma, która wciąż i nieustannie wraca, bez zaangażowania rozpyla swój zapach, swoją melodię, tak delikatnie i subtelnie, że słyszy ją tylko ten, kto nastawi uszu, kto chce ją słyszeć, a kto Skarbów świata calego nie chce słuchać, ten oddala się od skrzynki radiofonii przewodowej tak bardzo, że jej już nie słyszy albo słyszy, ale tylko mu się wydaje, że słyszy, musi obrócić głowę, by ją słyszeć... Tak jak ja, która chodzę po tych miejscach umarłych, stoję i siedzę tylko w tych miejscach na korytarzach i w komnatach, gdzie Skarby świata calego i ich tony spadły na ziemię, osłabły do tego stopnia, że aż się ugięły. Niekiedy jednak budzi się we mnie pragnienie, żeby je usłyszeć i zagłuszyć samą siebie skrzypcami, smyczkowym lasem Skarbów świata calego, i idę pod skrzynkę, unoszę twarz i z góry kropi mnie i oblewa ta natrętna i wzruszająca do łez muzyka, tak dotkliwa, że zaczynam sentymentalnie płakać... I dopiero tutaj, i dopiero teraz, i dopiero w tej chwili pod prysznicem Skarbów świata calego usłyszałam z toalety odgłosy wymiotowania, kiedy ostrożnie wycofałam się z muzyki i zaczęłam nasłuchiwać, usłyszałam czkanie i rzyganie w toaletach, słyszałam pracę spłuczek, plusk wściekłej wody, wirowanie, a potem znikanie, szalone zapadanie się w wnętrznościach rur odprowadzających do kanałów wszyst- 101 r kich tych resztek na wpół strawionych obiadów, o których znów będą wszyscy myśleć z radością tak długo, dopóki nagle, już po pierwszym kąsku, człowiek nie stwierdzi, że już nie przyjmuje, że już nie może nic pożreć, że z wolna, lecz nieuchronnie zacznie umierać z głodu, bo zwycięskie choroby, tak jak zwycięskie wojska greckie, wiedzą bardzo dobrze, tak zresztą jak wojska perskie, którym już z oczu patrzy klęska, wiedzą bardzo dobrze wszystko, tak jak ja, której wydaje się, że jestem tu jedyną osobą, która naprawdę widzi. Ale gdzie tam! Widzę, jak ci inni też na mnie patrzą badawczo, tu w ogóle w każdej chwili człowiek czuje się zaskoczony: zewsząd ktoś na niego spogląda. I zawsze jeden drugiego ocenia, czy ma żółtą cerę, czy chudnie, obserwuje tu jeden drugiego, nie podstępnie, tylko ot, tak, i dlatego, że obserwuje tych innych, wcześniej czy później, ale zawsze — bo przecież widzi samego siebie — sam siebie zobaczy, sam wymaca paluchami zapadanie się własnych policzków... Widzę oczy starych ludzi, których wyniszcza choroba, z jaką walczyć można jedynie z zegarkiem w ręku i wagą, diabetyków, kiedy ciśnienie barometryczne wbija im gwóźdź tak, że mogą go sobie wymacać w ustach, widzę, jak zataczają się, muszą usiąść, wsunąć natychmiast pigułkę do ust; wszyscy chorzy, każdy w swojej kategorii, wszyscy poznają się z daleka, kiedy więc idą przez miasto, kiedy widzą się po raz pierwszy, natychmiast każdy poznaje po tym drugim, a ten drugi wyczytuje w oczach pierwszego, jaka wspólna choroba ich łączy... Jednakże ja teraz widzę, że każdy człowiek ma swój los, wcale nie mniejszy niż ja, raczej większy, tylko że ludzie są po-korniejsi niż ja, są skromni, nie wystawiają na pokaz tego, że widzą, może oni, każda staruszka i każdy staruszek, wiedzą o domu rencistów więcej niż ja, ale wybijają to na aut, nie mają powodu chełpić się tym ani w słowach, ani tym bardziej oczyma. I w tym właśnie wszyscy tu są dalej niż ja, która nieustannie przeszkadzam im w ich cichym i powolnym umieraniu. 102 i W tej chwili oderwała się rynna i trzymając się na jednym haku, osunęła się w poprzek frontonu pałacu, z potężnym łoskotem wyrżnęła o ziemię i pozostała w poprzecznej pozycji niczym wstążka żałobna, renciści, którzy przechadzali się po dziedzińcu, zatrzymali się, obrócili i stali bez ruchu, bo rynna zerwała skrzynkę wraz z konsolami, radiofonię przewodową, która nawet na ziemi, pod rynną, cichutko i słodko grała nadal Skarby świata całego... l właśnie ta muzyka mnie rozrzewniała, cofała na powrót w głąb łona czasu, w ten czas, kiedy przeprowadzaliśmy się ze sławnego browaru do willi nad rzeką. Franci siedział na krześle, przy nim leżała Bora, dog, a obok niej kot Celestyn, wszyscy oni nie mogli chodzić z przerażenia, gdzież tam coś takiego przy dogu i kocie, ledwie zaczęłam porządki przed wielkimi świętami, postawiłam tylko krzesła do góry nogami na stole, a już zwierzątka niepokoiły się, a cóż dopiero brać się do czegoś, co zapowiadałoby przeprowadzkę, wówczas kot i suka dostawały natychmiast kataru siennego, kichały i patrzyły tak, jakbyśmy je chcieli zostawić, wystarczyło tylko wziąć się do większego sprzątania, tak samo i Franci, jak raz na cztery lata zaczynałam malowanie, nie wracał do domu, koty nie przychodziły do mieszkania, suka leżała w budzie i drżała tak, że buda nie mogła ustać w miejscu. Tak też i teraz, kiedy zaczęła się przeprowadzka, robotnicy na pasach i powrozach wynosili szafy i kredensy, wielkie stoły, potem w ciepłych dłoniach pudła i skrzynie z naczyniami i drobiazgami, które zresztą każdemu napędzają strachu, postanowiłam, że jak się przeprowadzimy, natychmiast zacznę likwidować te drobiazgi, tak jakbym likwidowała wszystko po sobie, gdybym umierała, tak jak to zrobiłam i musiałam zrobić, kiedy umarła moja matka. A Franci siedział, patrzył przez okno na słodownię, na ten swój ukochany browar, na wysoki komin, stara suka i kot siedziały koło niego i tuliły się do siebie, dodawały sobie sił, bo tego jeszcze te zwierzątka nie przeżyły, te zwierzątka, które teraz naprawdę wiedziały, że to już ich koniec w browarze... Ilekroć przechodziłam obok nich, głaskałam Francina i Borę, i Celestyna i pocieszałam ich: 103 — Nic się nie bójcie! I tak wywoziliśmy pokój za pokojem, sprzęt za sprzętem, Franci i zwierzęta wytrwali tak przez dwa dni: siedzieli i patrzyli, jak przed nimi defilowały przedmioty, meble, które kochaliśmy, które były symbolem dawnych złotych czasów, co już nie powrócą, i w końcu pozostały puste pokoje, gdzie rozlegał się odgłos kroków zwielokrotniony pustką jak dźwięk dzwonów kościelnych, widziałam, jak przychodzą popatrzeć na mnie pracownicy browaru, ich żony i dzieci, niektórzy przyjeżdżali nawet z bardzo daleka, żeby zobaczyć, jak się nam odpłacono, przychodzili ludzie z miasteczka, ci, co nas odwiedzali, aby zobaczyć to, co wydawało się, że będzie trwać aż do emerytury, a teraz wynoszono na samochody ciężarowe sprzęt za sprzętem, widziałam, kiedy zabrakło na nie miejsca, jak wszyscy ci, którzy życzyli nam takiego losu, śmieją się głos'no, An-dzia z Budziecka rzucała nam kiedyś wymówki prosto w oczy, a oni nie, jak pchają się w głąb pustego korytarza, jak siadają na łagodnie opadającym blaszanym dachu; siedzieli tak, dach był ich pełen, szemrali, ci, co się nie zmieścili, pousiadali na skraju dachu, nogi im zwisały nad okapem, machali nogami i śmiali się, zachłystywali się śmiechem, ci, co nie widzieli, wspięli się nawet na klamry browarnianego komina, żeby zobaczyć to, na co wszyscy latami czekali; wokół pustej ciężarówki zebrało się tyle ludzi, że stanęli kołem, jakby to była powódź. I wreszcie nadeszła ta chwila, kiedy wyprowadziłam Fran-cina, posadziłam go na krześle na ciężarówce, potem wyprowa-djziiam starą Rorę, sama wskoczyła tylko przednimi nogami, musiałam jej pomóc dostać się na platformę, po czym wróciłam raz jeszcze, a tam w pustym mieszkaniu leżał już tylko stary kot Celestyn, podniosłam go jak mokrą szmatę, tak się spocił, cały był spieniony, przywarł do mnie, serce tak mu biło, jakbym trzymała jakiś mechanizm, i z kotem w ramionach, wyprostowana, stałam na szeroko rozstawionych nogach na ciężarówce, i odjeżdżaliśmy poprzez tłum ludzi, wśród setek śmiejących się i ciekawskich oczu, widziałam, że wszyscy życzą mi tego, 104 l szczęśliwi, bo dawne czasy skończyły się, że ten obraz na długo będzie dla nich najpiękniejszym, jaki widzieli. I na zakręcie upadłam na kolana, wyjeżdżaliśmy właśnie z browaru, spojrzałam i zobaczyłam całe nasze życie w browarze tak wyraźnie, w ciągu kilku minut przebiegłam ćwierć wieku, jakbym się topiła, takie widzenia mają ludzie, którzy są blisko śmierci. To spojrzenie wstecz sprawiło, że serce mi się ścisnęło. Po co właściwie było to moje życie? Radiofonia przewodowa mruczała cicho i szydełkowała wciąż tę samą koronkę Skarbów świata całego, świadek i znawca dawnych czasów pan Korzonek spoglądał na mnie, a spostrzegłszy, że film moich wspomnień dobiegł końca, lekko dotknął wierzchu mojej ręki i zaczął opisywać słowami to, co dokładnie widział w głębi łona czasu, w ogromnej dali... — Była Wigilia i chwytał mróz... Kilkakrotnie przychodził goniec z kotłowni i oznajmiał, że Fiala, palacz, ma iść do roboty... jego żona... Włoszka, ślicznotka z sześcioletnią córeczką, powiedziała, że nie ma go w domu, że nie wie, gdzie jest... Tymczasem po południu szedł pewien obywatel w Stratowie koło lasku... i nagłe mu się wydało... że ktoś leży pod drzewem... Zobaczył starszego mężczyznę leżącego w kałuży krwi... Pobiegł po pomoc... Kiedy ludzie przyszli, stwierdzili, że mężczyzna ma poderżnięte przeguby i gardło. Krew już nie płynęła, skrzepła na ranach... i mężczyzna był sztywny... Obok niego leżała brzytwa i kartka papieru... „Odchodzę dobrowolnie, nie mogę już tego wytrzymać...". Pisał o żałosnym stanie lokomotyw... kiepskim węglu... jeździł jako palacz, ciągle był zmęczony... W owych czasach trzeba było często na stukilometrowej trasie... nawet czterokrotnie rozpalać ogień... w domu nie miał ani chwili spokoju... Żona nie mogła się przyzwyczaić do warunków, w jakich żyli, i robiła mu wymówki z powodu rzeczy, za które nie on ponosił winę... Sołtys i policjant kazali samobójcę załadować na wóz i odwieźć do kostnicy na cmentarzu w Kostomłotach... W tym czasie nadszedł do kotłowni telegram z Kostomłotów, że palacz 105 I Fiala nie żyje i że jest w Kostomlotach... Około czwartej po południu doktor Gruntorad przyjechał powozem do chorego... i przy okazji poproszono go, żeby obejrzał denata w kostnicy... Doktor Gruntorad po starannym zbadaniu stwierdził, że... samobójca żyje... Opatrzył mu rany i zawiózł go do szpitala... Była Wigilia... Trzeba pani wiedzieć, że za dawnych czasów taki palacz musiał znać tutejsze gatunki węgla. Lokomotywy osobowe miały ukośne ruszty i dlatego w palenisku był ogromny ciąg... Prócz węgla brunatnego posługiwano się również kamiennym. W lokomotywach osobowych czasami tylko kamiennym, i to z różnych kopalni, wałbrzyskim, który nie znosił haka, spiekał się, zwłaszcza kiedy ogień był żywy. Nieurodzkim, który piętrzył się w zwały, a te można było podczas jazdy prze-garniać. A poza tym górnośląskim, gottesberskim, kladeńskim, rosickim, a w wyjątkowych przypadkach, w Dieczynie, nawet cardiffskim aż z Anglii... Skarby świata całego stały się jakby sygnałem, hejnałem domu starców, może dlatego, że miejscowy lekarz, który był stary, miał chyba z osiemdziesiąt lat, należał również do wielbicieli dawnych złotych czasów, no i Skarby świata calego ogromnie lubił, dla niego to była terapia, badając rencistów w swoim gabinecie, często zapadał w rozmarzenie, przestawał badać, raz nawet, kiedy przyłożył do moich pleców ten instrument do badania serca, tak go te Skarby świata calego rozmarzyły, że ni stąd, ni zowąd powiedział, włożywszy rurki do uszu: — Halo, tu doktor Secki, kto mówi? Doktor ten nie tylko sam był już dawno na emeryturze, ale cierpiał ponoć na tyle chorób, ile cały dom starców razem wzięty, tak że kiedy już sam nie potrafił sobie ze sobą poradzić na miejscu, raz do roku wyjeżdżał do uzdrowiska. I zastępował go 106 i młody lekarz, doktor Gołąbek, który miał kręcone włosy, wyglądał jak Aleksander Wielki, tak że większość emerytek się w nim kochała, rzucało się to w oczy; wkładały najładniejsze sukienki, co dzień cieszyły się, że może będą miały szczęście i spotkają pana doktora, chodziły wówczas do miasteczka i kazały sobie robić trwałą ondulację, malowały policzki i starały się siedzieć na ławeczkach i w fotelach artystycznie nawet te, które miały kłopoty z chodzeniem, obecność doktora Gołąbka zmuszała je, by chodziły, tak jakby im nic nie dolegało. Mężczyzn pan doktor Gołąbek pozyskał sobie dzięki temu, że nie wypytywał ich wcale o choroby, ale o to, ile kto pali, ile pije. I każdemu palaczowi, kiedy mówił mu zgodnie z prawdą, że pali dwadzieścia papierosów, oświadczał z zapałem, że on pali trzydzieści, ale niech rencista stara się ograniczyć swoje palenie do piętnastu... No i renciści wychodzili rozpromienieni, ze smakiem zaciągali się i chwalili, jaki to znakomity jest ten doktor Gołąbek... Największy jednak entuzjazm budził u pijaków. Ledwie weszli do gabinetu, już to pan doktor po każdym poznawał i mówił z góry: — A więc pan pije sześć piw! A emeryt prostował, że pije siedem! Wówczas doktor Gołąbek wołał: — Pije pan tego piwa za mało, niech pan ograniczy swoje picie do pięciu piw dziennie, ale niech pan wypija za to dwa duże kieliszki wódki, najlepiej niech pan pije wódkę rosyjską, a kto ma mniej pieniędzy, „hanacką łagodną", ale ja radzę pić „prościej owską żytnią", boja piję pół litra dziennie, i to rano — radził pan doktor Gołąbek. — Najzdrowiej jest zamiast śniadania zjeść ogórka kiszonego maczanego w rumie... I tłumaczył wszystkim, że problem zdrowia czy też choroby rozstrzygnięty zostaje już w genach, już w łonie matki, tak że jest z góry postanowione, ilu lat kto dożyje, a palenie i picie nie ma na to żadnego wpływu, bo komu przeznaczone jest w genach, że umrze, mając lat czterdzieści, to umrze, nawet jeśli nie pali i nie pije, a komu sądzone, że umrze, mając lat sie- 107 demdziesiąt osiem, to może pić i palić, jeśli tylko ma na to pieniądze... Stary pan doktor tyle palił, że nikt go nigdy nie widział bez zapalonego papierosa, nawet kiedy wypisywał receptę, ciągle palił, miał papierosa w prawym kąciku ust, tak że w jego okularach prawe szkiełko było całe pożółkłe od dymu, stary lekarz nie miał nawet papierośnicy, ale wyjmował papierosy wprost z teczki, tam miał swój kiosk z wyrobami tytoniowymi, mówiono o nim, iż tak lubi palić, że nastawia budzik na szóstą rano, aby sobie zapalić papierosa, a potem, od tej chwili, palił jednego za drugim, nigdy nie zakasłał, miał tylko niemal osiemdziesiąt lat, ale ciągle jeszcze doskonale się trzymał, farbował sobie włosy na kasztanowo, a w gabinecie miał zawsze dwa papierosy: jeden w palcach, a drugi palący się na niklowej szafce, do której sięgał po lekarstwa. Tak oto, gdy stary pan doktor leczył się w Mariańskich Łaźniach, pan doktor Gołąbek dodawał wszystkim pensjonariuszom domu starców odwagi i życia, od razu było widać, że mężczyźni chodzą tak jakoś' wesoło, kupowali sobie buteleczki i popijali już od rana, cały pałac wypełniał przyjemny zapach „pros'ciejowskiej żytniej", miła woń kopru, kobiety już od rana smarowały sobie twarze galaretką „Royal", pudrowały się, pachniały, używały nawet pachnącej nocnej bielizny, tak więc wszystkie korytarze pachniały ponadto perfumami i szminkami, cały pałac pachniał jak teatralna garderoba i każdy emeryt się cieszył, że jeśli będzie miał szczęs'cie i spotka doktora Gołąbka, to podziękuje mu, jak go tylko zobaczy, że pokłoni mu się, bo stary pan doktor, chociaż sam palił, nie znosił, żeby któryś' z emerytów palił na korytarzach pałacu, stary pan doktor, chociaż sam pił, to jednak krzyczał, kiedy któryś' z emerytów cuchnął piwem albo wódką, i groził, że natychmiast pośle emeryta tam, skąd przybył, za karę z powrotem do domu... Jednakże pan doktor Gołąbek miał jeszcze jedną pasję, uwielbiał muzykę poważną, tak bardzo ją kochał, że musiał o niej mówić, dzielić się z innymi jej urodą. 108 Pewnego wieczora zaprosił do sali jadalnej wszystkich wielbicieli muzyki, przyniósł gramofon i zaczął mówić wzruszonym głosem: — Chcę wprowadzić was, przyjaciele, w królestwo tonów, pozwólcie więc, aby Claudio Arrau zagrał wam Pieśń miłości Liszta... Liebeslied do słów poety Freiligratha... I opus'cił igłę, i Claudio Arrau zaczął grać tę pieśń miłości, pieśń pełną tęsknoty, każdy jego palec z ogromnym naciskiem trwał na klawiaturze. Doktor Gołąbek deklamował cichym głosem: — O miłości, o miłości, jak długo jeszcze możesz brzmieć, jak długo jeszcze chcesz brzmieć, godzina przychodzi za godziną, a ty wstajesz z grobu i oskarżasz... Większość emerytek tak była wzruszona, że zaczęła cicho tę pieśń miłości nucić, cichutko, później jednak ich chóralnie nucona skarga stawała się coraz głośniejsza, ja też byłam głęboko przejęta, bo tak jak ja z pewnością większość kobiet prosiła w swoim testamencie, żeby ta Pieśń miłości była ich ostatnią pieśnią, pieśnią, która będzie rozbrzmiewać, gdy trumna opuszczona zostanie do grobu albo wsunie się z wolna do kremato-ryjnego pieca... W hrabiowskiej sali grzmiał teraz fortepian pod palcami Claudia Arrau i staruszki, a także niektórzy starcy nucili pieśń miłości niczym chorał, nagle stała się to msza ostatniej pieśni, którą zastąpił teraz wodospad, kaskada tonów, musujący fortepian, co grzmiał przez chwilę, jakby na blaszany dach posypał się wiosenny grad, by przejść potem na powrót w tę powolną pieśń... Pan doktor Gołąbek recytował ostatnie strofy poety, który natchnął Liszta: — I strzeż pilnie swojego języka, albowiem wkrótce wypowiedziane zostanie słowo złe, ale ten drugi idzie potem i skarży się... Pan Otokar Rykr opowiadał mi szeptem: — Przy ulicy Palackiego w sklepie w domu pod numerem sto piętnaście chlubił się brzuszkiem i cesarskim noskiem rze- 109 źnik pan Antoni Huniek, nie mniej brzuchaty był też jego sąsiad z naprzeciwka, spod numeru pięćdziesiąt jeden, mistrz piekarski Antoni Sztolba, którego można było zobaczyć, jak cały zamączony pali sobie fajeczkę w drzwiach swojego sklepu. Przed Sztolba w tym domu mieszkał stolarz i kos'cielny Wambera. Jego dumą był szpak, którego nauczono wciągać za pomocą maleńkiej windy ręcznej szklaneczkę wody do klatki. Przy ulicy Palackiego nad wejs'ciem do sklepu Tusara, zięcia Wotawy-Pa-jaca, wisiały w dwóch półwieńcach drewniane cytryny, przeplecione wawrzynowymi liśćmi bobkowymi, bezwzględnie clone pomarańcze, chleb świętojański, żółte cukierki krochmalne w kształcie rozmaitych figurek, cukrowane precelki i białe oraz różowe mydełka, lukrecja i marcepany. Przy wejściu do sklepu stała beczka śledzi, na ladzie skrzynka z rosyjskimi szprotami, czyli ruskimi z cebulą... Pan doktor Gołąbek trzymał teraz kolejną płytę i mówił: — A teraz pozwólcie, abym zagrał wam tę jedną częs'ć poematu muzycznego, który napisał Zdeniek Fibich, orkiestrą Filharmonii Czeskiej dyryguje sam pan Neumann, poemat ten nosi nazwę Pod wieczór, jest to nieśmiertelna pieśń miłości, która wzrusza cały świat i która znana jest pod nazwą Poemat. Emerytom w oczach błysnęły łzy, wszyscy byli bezgranicznie przejęci, pan doktor opuścił igłę, jednakże filharmonicy grali dopiero tę część kompozycji, kiedy młody Fibich wchodził po schodach do mieszkania państwa Schultzów, pan doktor uniósł membranę i opuścił igłę, po czym usiadł w hrabiowskim fotelu, po kilku akordach Filharmonia Czeska zamilkła, a kiedy zabrzmiała pieśń miłości, emerytki zaczęły swoim murmurando towarzyszyć orkiestrze, dyrygent pan Neumann z pewnością sam wcielił się w młodego Fibicha i wyznawał miłość pannie Schultzównie, staruszki i starcy nie mogli się powstrzymać i z ogromnym uczuciem akompaniowali swoim murmurando Poematowi, ponieważ niemal wszyscy mieli w swojej ostatniej woli napisane, że przed obrzędem żałobnym życzą sobie, aby im płyta gramofonowa albo fisharmonia zagrała tę pieśń miłości... 110 Świadek i znawca dawnych czasów pan Karol Wyborny opowiadał mi cichutko: — Kolejną figurką naszego miasteczka był Józiek Przykrył, zwany maszerującymi delikatesami, który po skończeniu szkoły wyuczył się zawodu kelnera, ale tylko czasami go wykonywał, utrzymując się skądinąd z handlu uprawianego wieczorami po gospodach. Niewielkiego wzrostu, tłusty, mógł się poszczycić pokaźnym brzuchem, na którym opierał się wielki kosz, opatrzony sznurem zawieszonym na karku. W tym koszu miał sardynki, koreczki, cebulki, rosyjskie szproty, marynowane kalafiory, paprykę i inne wzmagające pragnienie smakołyki... Zbliżał się finał poematu symfonicznego Pod wieczór, wszystkie emerytki i ja stałyśmy się Agnieszkami Schultzów-nami, które zaszczycił swoją miłością młody kompozytor Zdeniek Fibich. Natchnęło to świadka i znawcę dawnych czasów pana Wacława Korzonka, który podjął z zapałem wtajemniczonego: — Mieszkańców naszego miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, z poniedziałku na wtorek dwudziestego szóstego sierpnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku oburzył w nocy głośny krzyk i gorszące zachowanie oficerów garnizonowego pułku dragonów, którzy żegnali się z miastem, skąd przenoszono ich do Wiednia. Oficerowie urządzili zabawę taneczną i krzykami, z którymi mieszało się szczekanie, wycie i mruczenie niedźwiedzi, żegnali się z mieszkańcami. Trzeciego lipca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku rada miejska i rada gminna zajmowały się aferą oficera kawalerii, hrabiego Schonborna, który po północy na drugim piętrze domu pana doktora Gruntorada przy rynku strzelał z okna na ulicę do trzech ludzi ponoć dlatego, że hałasowali pod oknami mieszkania, gdzie grano na fortepianie, i rzucali kamieniami w okna. Oficer po rozprawie zwrócił czeski wyrok z adnotacją, że go nie rozumie... Pan Wacław Korzonek zakończył swoją cichą opowieść, a doktor Gołąbek zmienił płytę gramofonową i trzymając 111 w palcach membranę, i zmieniając igłę, zapowiedział wzruszonym głosem: — A teraz Herbert von Karajan i jego orkiestra zagrają Popołudnie fauna. Faun roznamietniony miłością do nimfy, zbry-zgany sokami miłos'ci, leży oto nad morzem, pod zamkniętymi powiekami widzi znowu szczęsne chwile miłości, która od niego odeszła, leży w blasku słońca, teraz usiadł i gra na syryndze tęskną pieśń pragnienia, opiewa uroczystość inicjacji, pierwszej miłości, przypływ morza i blasku pełen jest rżenia, kochania i zmęczenia, które pozostało po pięknej nimfie, leży i gra otoczony żywiołami, słońcem i morzem, powietrzem i ziemią... Pan Wacław Korzonek skorzystał z tego i podjął cicho: — Porucznik Korb z Weiden w nocy dziewiątego sierpnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego siódmego roku strzelał z rewolweru z okna swojego mieszkania przy rynku do Franciszka Jiraka, który wraz z kilku obywatelami skomentował nieludzkie dręczenie służącego przez barona następującymi słowami: „Pan baron tak nie postępuje!". Skądinąd jednak pozostał nietknięty, bo kula odbiwszy się o metr nad jego głową od muru hotelu „Na Książęcym" wbiła się w bruk rynku. Pocisk znaleziony przez robotnika nazwiskiem Krupa został wysłany wraz ze skargą do namiestnictwa... A orkiestra symfoniczna dyrygowana przez Herberta von Karajana zaczęła grać Popołudnie fauna i rzeczywiście ten muzyczny poemat pełen był tęsknych melodii miłości, pan doktor Gołąbek podparł dłonią policzek i przeżywał tę miłosną skargę, kędzierzawe włosy spadały mu na palce, emerytki patrzyły na tę jego szlachetną twarz pełne podziwu, oczy im płonęły i błyszczały od łez, może po raz pierwszy w życiu zrozumiały, że mogłyby być nimfami, może po raz pierwszy w życiu zatęskniły za straconą młodością, za tym, aby być młodą zmysłową kobietą i pozwolić panu doktorowi Gołąbkowi kochać się tą samą miłością co faun, który na tęsknej syryndze grał sobie tęskną pogańską pieśń. I ja byłam podniecona, całym ciałem przeżywałam słodkie nieszczęście fauna, który z pewnością nie był 112 już młody, przyszło mi nawet do głowy, że Claude Debussy, kiedy pisał ten utwór, przeżywał sam siebie, starszego mężczyznę, którego opuściły już dziwaczne wyobrażenia o szczęściu, który może nawet kochał nimfę jako ostatnią kobietę, kiedy już nie miał nadziei, że będzie go jeszcze kochał ktoś tak, jak go kochała właśnie ta, która odeszła, i stąd ta skarga... Wiedziałam, że to samo przeżywają również inne emerytki, tak jakoś im ta muzyka powiedziała także coś o nich samych, także gdzieś w głębi czasu były kochane i kochały po raz ostatni, widziałam, że Popoludnie fauna wzruszało je znacznie bardziej niż Skarby świata całego, że w tej chwili nie pragnęły niczego innego, jak wciąż od nowa i od nowa słuchać tego tęsknego głosu fletu przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej, dyrygowanej przez Herberta von Karajana, który właśnie tak przeżywał przy nagrywaniu to, co skłoniło pana doktora Gołąbka, aby opierał na dłoniach swoją twarz, a kędzierzawe włosy drgały w jego palcach, jakby płakał... Pan Wacław Korzonek opowiadał mi cicho: — Przed czteroosobowym sądem w Młodym Bolesławcu w czerwcu tysiąc osiemset osiemdziesiątego siódmego roku stanął trzydziestosiedmioletni robotnik dniówkowy Franciszek Szczerba, ojciec pięciorga dzieci, i został skazany na trzy miesiące ciężkiego więzienia o chlebie i wodzie za to, że groził strażnikowi miejskiemu Mostbekowi, któremu polecono, aby eksmitował Szczerbę z należącego do gminy domku. Szczerba tłumaczył się, że jest członkiem gminy i że gmina powinna mu zapewnić mieszkanie. Nie ruszał się, a kiedy jego izdebkę pozbawiono drzwi, okien i rury od piecyka, ulżył sobie pogróżką, że Mostbeka zabije, kości mu poprzetrąca, zwymyślał go od zbirów i drani. Przed sądem Szczerba tłumaczył się desperacją. Podczas burzy z piorunami został w mieszkaniu bez drzwi i okien z nieletnimi dziatkami... Popołudnie fauna dobiegło końca, pan doktor Gołąbek ocknął się, podniósł membranę i stał tak przejęty bez reszty, trafiony w samo serce, rozglądał się nieprzytomnie wokół siebie, 113 emerytki nie spuszczały z niego wzroku i ja też spostrzegłam, że pan doktor jest faunem i że wszystkie kobiety stały się nimfami, przynajmniej na tę jedną chwilę, w pięknej harmonii, a i ja podobnie jak wszystkie rencistki pragnęłam z pewnos'cią, aby pan doktor ciągle był z nami, żeby co tydzień kształcił nas muzyką poważną, w sali, gdzie na suficie falował wielki fresk przedstawiający bitwę króla Aleksandra Wielkiego, co tak bardzo przypominał pana doktora Gołąbka, który otrząsnął łzy i podniósł ręce, jakby się poddawał i powiedział: — A teraz Herbert von Karajan zagra nam Les Preludes Franciszka Liszta, nic państwu nie muszę już tłumaczyć, widzę, że znaleźliście-sięjjaństwo w samym jądrze muzyki poważnej... Powiem tylko jedno, że Les Preludes są wyrazem i odpowiedzią na to... czym jest życie. I opus'cił membranę, i założywszy ręce, usiadł na białym hrabiowskim krześle pośrodku komnaty, założył nogę na nogę, wcisnął brodę w dłonie i słuchał, a tak jakoś przez niego, przez tę jego postać wszystkie kobiety w hrabiowskiej komnacie uwierzyły pierwszym tonom, mężczyźni nadal mieli niewyraźny wyraz twarzy, tak jakoś ci mężczyźni żałowali, że dali się tu zwabić, że woleliby patrzeć na telewizję albo pójść do miasteczka na piwo... Może, gdyby zamiast-pana doktora Gołąbka w krainę muzyki wprowadzała młoda lekarka, to pozwoliliby się porwać, tak jak staruszki dały się porwać panu doktorowi... A ten poemat symfoniczny Franciszka Liszta naprawdę okazał się jeszcze potężniejszy, jeszcze straszliwsza była to wypowiedź o tym, że na świecie tylko to życie jest pełne i piękne, co żywi się miłością, stosunkiem mężczyzny do kobiety, młodej kobiety, która kocha całą swoją istotą, ciałem, wszystkim, w pełni, podobnie jak owe posągi młodych miesięcy w naszym parku, orkiestra symfoniczna tęskniła i wznosiła się kolejnymi przypływami i nawałnicami uczuć, wspinała się ta muzyka zwycięsko ku zdecydowanemu wyrażeniu, pełnemu wyznaniu Franciszka Liszta, że bez miłości, bez wielkiej miłości nie można żyć... że o taką miłość musi się walczyć. Orkiestra roz- 114 brzmiała teraz pełnym głosem puzonów i trąbe~k, i bębnów,-i podczas gdy kobiety odrzuciły do tyłu głowy, siedziały na krzesłach jakby bez głów, spoglądały w sufit, na którym wojska greckie walczyły z wojskami perskimi, pośrodku pola bitwy powiewały włosy i ramiona walczącego Aleksandra, z sufitu jakby spadał szczęk włóczni i oręża, bo właśnie starły się ze sobą armie, tak jak spadają gałęzie starych kasztanów w pałacowej alei... I wówczas emeryci przyłożyli usta do dłoni i trąbili wraz z orkiestrą, którą dyrygował Herbert von Karajan, i trąbili, znali partyturę Les Preludes, trąbili, trąbienie ich wypełniało nie tylko całą komnatę, ale rozbrzmiewało w całym pałacu. A ja przypomniałam sobie, że te trąbki i ta część Les Preludes za Protektoratu był to sygnał programu, który przynosił wiadomości z pola bitwy, gdzie Niemcy pokonali Francję i Polskę, z pewnością przypomnieli to sobie również wszyscy mężczyźni, emeryci, którzy wówczas byli młodzi... Pan doktor Gołąbek podniósł się, rozglądał się nie pojmując, był młody, na pewno nie pamiętał owego sygnału zapowiadającego Wehrmachtsbericht... I otwarły się drzwi na oścież, i do sali wbiegła Niemka z Pe-cru, orkiestra uspokoiła się już i zmęczony, pojednawczy ton udawał pozorny spokój, by po chwili znów huknęły puzony i rogi, a Niemka z Pecru stała, oczy jej płonęły, na plecy miała zarzucony tłumoczek, a w nim te swoje najcenniejsze rzeczy, podała panu doktorowi Gołąbkowi swój dowód osobisty i wykrzyknęła: — Nasi znowu zajmują Sudety, wkraczają do wyzwolonego Pecru, proszę wpisać mnie na listę ewakuacyjną!... A pan doktor Gołąbek stał i nie wiedział, co tej staruszce powiedzieć, jej oczy nadal płonęły przy dźwiękach puzonów i bębnów, i trąbek, i całej orkiestry symfonicznej, później jednak zwycięskie fanfary ucichły i znów subtelna, dogasająca melodia z wolna odpowiadała po cichutku na pytanie: czym jest życie? Ostatnie tony pełne były pojednania, miłości, która zo- 115 I stała osiągnięta... a wiec skończyła się tym, czym się zaczęła, ale tak jakoś' w wyższym sensie... A staruszka, Niemka z Pecru, nagle posmutniała, jej wyciągnięta i trzymająca dowód osobisty ręka, opadła, odwróciła się i zawiedziona wyszła z sali, aby ułożyć z powrotem w szafie i na stoliku nocnym owe swoje najcenniejsze rzeczy... A w sali wszystkie oczy były rozszerzone, nie mrugające oczy emerytów wpatrywały się w samo jądro muzyki, która każdemu na swój sposób odpowiedziała na pytanie: czym jest życie? I ta staruszka z Pecru, i ten sygnał Wehrmachtsberich-tów, tygodniowych kronik czasu wojny, powiedziały nagle coś więcej o muzyce, niż każdy tego oczekiwał... Pan doktor Gołąbek wyjął płyty gramofonowe i powiedział: — Przyjaciele, ta muzyka tak nas związała, tak od dzisiejszego wieczoru zbliżylis'my się, że tylko państwu i dla państwa zagramy teraz koncert skrzypcowy Brahmsa, opus siedemdziesiąte siódme, najpierw zagra go Georg Kuhłenkampf, a potem mój ulubieniec Wacek Przygoda... Opuścił membranę i osunął się w fotel, emerytki niczym hrabiny słuchały koncertu skrzypcowego, koncertu skrzypiec, granego przez Georga Kuhlenkampfa, który cienką nicią swoich skrzypiec wyszywał tęskny ornament. Świadek i znawca dawnych czasów pan Karol Wyborny chciał coś powiedzieć, ale pan Korzonek przyłożył palec do ust i zasłuchał się w lament skrzypiec, trzej karciarze weszli na palcach do sali, trzymali w palcach karty niczym trzy wachlarze, usiedli i słuchali koncertu skrzypcowego. Georg Kuhłenkampf dawno skończył już grać swoją partyturę, teraz Wacek Przygoda zaczął grać to samo, ten sam, a jednak zupełnie inny koncert Brahmsa opus siedemdziesiąte siódme, a ja słyszałam i wiedziałam, że Wacek Przygoda naprawdę porwał wszystkich słuchaczy, tak że aż jęknęli, zobaczyłam nagle Wacka Przygodę, tak jak go widziałam dawno — przed laty — w naszym miasteczku, gdzie koncertował przy akompaniamencie fortepianu, miał wówczas niewiele włosów, jednakże jego twarz była wte- 116 dy uduchowiona i piękna, był wówczas zupełnie malutki i tłuściutki, tym bardziej jednak postać jego zlewała się ze skrzypcami, grał wtedy z opuszczonymi powiekami, aby tym bardziej móc przenieść smukłość swojego ducha za pośrednictwem palców w smyczek i struny, a w końcu w uszy wzruszonych słuchaczy, wówczas wypełniało mnie nie tylko piękno, ale święta zgroza i radość, że koncert smyczkowy potrafi uczynić człowieka tak pięknym. Teraz tu, w domu starców, Wacek Przygoda wzruszył słuchaczy, tak że nie wstrzymywali łez, szlochania. Pan doktor Gołąbek nie wytrzymał tego, wstał, jego biały fartuch napiął się, pan doktor chwycił się za gardło, coś go dusiło, coś, co nie mogło się z niego wydobyć, stał tak chwilę, przerażone emerytki też wstały i uniosły ręce. Pan doktor zatoczył się, podbiegł do okna i rozgarnął stylonowe firanki, usiłował otworzyć okno, ale coraz bardziej wplątywał się w firanki, Wacek Przygoda przestał grać i orkiestra potężnymi akordami symfonicznymi powtarzała na gigantyczną miarę frazę skrzypiec, pan doktor Gołąbek chciał oburącz rozsunąć firanki, aby dotrzeć do klamki okna, firanki jednak nie ustąpiły, wobec tego ręce pana doktora energicznym dyrygenckim gestem zerwały firanki wraz z karniszem i teraz już nic nie przeszkadzało, aby okno otwarło się na oścież, a pan doktor zaczerpnął powietrza. Jednakże to samo, co uczynił pan doktor, zrobiły również kobiety, otwarły następne trzy okna i łapczywie piły chłodne wieczorne powietrze, ale podczas gdy one wychylały się z okien, pan doktor Gołąbek podbiegł na środek sali, Wacek Przygoda znów przyłożył smyczek do strun i zagrał następną frazę, i fraza ta okazała się czymś więcej, niż pan doktor Gołąbek oczekiwał, było to jakieś upodobanie w pustoszeniu... Emerytki obstąpiły pana doktora, który w porywie entuzjazmu wyrwał sobie garść włosów, po czym uniósł hrabiowskie krzesło, piękne białe krzesło, i uderzywszy nim mocno o dywan poprzetrącał mu nogi, widziałam, że niektóre kobiety powyrywały sobie kłęby tlenionych włosów i rzucały je na ciągnący 117 l przez okna wiatr, a potem uderzając mocno łamały hrabiowskie białe krzesła, drewno trzeszczało, krzesła padały, jednakże Wacek Przygoda, subtelny i rozmarzony, nadal snuł cienką i słodką pieśń miłości, grał tak jakoś z ogromnego oddalenia, aby tym bardziej ranić pana doktora, który uniósł teraz ręce i rozpostarł je jakby w wieszczym zapale, upojeniu... I rzucił się pędem, wybiegł z lamentem na ustach na korytarz i pędził galopem po schodach, za nim zaś wszystkie emerytki, niektóre przewróciły się na zakręcie, pośliznęły się im buciki, część z nich już nie wstała, niemniej i te pełzły na dół, do westybulu, przez który przebiegł pan doktor Gołąbek. Pobiegłam za kobietami, wcale nie dlatego, żeby zobaczyć, co zrobi doktor Gołąbek, ale żeby zobaczyć to, w co nigdy bym nie uwierzyła, że może się stać. Jednakże z dziedzińca przybiegł znów biały fartuch i pan doktor Gołąbek pognał znów na górę, przeskakiwał po dwa, trzy schody, mijał leżące rencistki, a za panem doktorem ciągnęły w górę kobiety, teraz już z rozpuszczonymi włosami, pogubiły torebki, kapelusiki, oczy miały rozszerzone w zachwycie, biegły w ślad za panem doktorem, on zaś pośrodku sali znowu rozłożył ręce, rozrzucił je i wsłuchawszy się w koncert skrzypcowy, nie zdołał się powstrzymać, i ku zdumieniu wszystkich mężczyzn chwycił białe krzesło z poprzetrą-canymi nogami i wyrzucił je przez otwarte okno, widziałam, jak te poprzetrącane nogi jakby zatrzymały się na chwilę w otwartym oknie z czarnym powietrzem w de i dopiero potem krzesło upadło na piasek dziedzińca; kobiety biły się o pozostałe krzesła i wyrzucały je z okien, a renciści nic nie rozumiejąc, spoglądali na wzburzone rencistki, świadkowie i znawcy dawnych czasów kręcili głowami, wymieniali szeptem uwagi, karciarze podnieśli się, energicznym ruchem ręki potępili to, co w sali widzieli, i wyszli, aby nadal grać w mariasza, pan doktor Gołąbek podszedł do gramofonu, nastawił uszu, nasłuchiwał gry Wacka Przygody i nagle z jego gardła wydarł się taki krzyk, jakby smyczek Wacka Przygody wniknął tu do sali i z niewielkiej odległości wybił panu doktorowi oko, bo pan doktor Gołą- 118 l bek chwycił się obu rękoma za twarz i nie odejmując ich, wybiegł znowu z sali, rencistki za nim, biegł, potykał się o leżące staruszki, potrącał je i przeskakiwał, aby wydostać się na dziedziniec, a potem mknął przez park, przeskakiwał przez ławki i przewracał je, rencistki utykając, podążały za nim aż tam, na łąki nad stawem, gdzie pan doktor Gołąbek zatrzymał się, rencistki dogoniły go i spoglądały mu w twarz, przez otwarte okna słychać było z hrabiowskiej komnaty potężne akordy orkiestry symfonicznej... Pan doktor Gołąbek wszedł do płytkiego stawu, zanurzył się aż po kolana, rencistki weszły za nim do wody, pan doktor Gołąbek pochylił się i nabierając pełne dłonie chłodnej wody, mył sobie twarz, rencistki pochylały się nad stawem, nabierały pełne garście i przywierały do wody umalowanymi twarzami... Pan doktor jakby się ocknął, przebrnął wody stawu ku brzegowi i wolno, bardzo wolno wracał na dziedziniec, tam na łączce piętrzyły się stogi siana, pan doktor Gołąbek ni stąd, ni zowąd zaczął podskakiwać, tańczyć wokół stogu siana, brał pełne garście i rozrzucał je w rytm swoich podskakujących mokrych trzewików, rencistki oddały się temu samemu tańcowi, rozrzucały pełne garście siana, pan doktor tańczył jak faun, w otwartych oknach Wacek Przygoda grał nadal swój koncert skrzypcowy, pan doktor zwolnił rytm swojego tańca, i oto zalśniły białe połamane nogi wyrzuconych krzeseł, i rencistki, tańczące tak jak pan doktor, poruszały się w rytmie hrabiowskich krzeseł o poprzetrącanych nogach, w zwolnionym dionizyjskim święcie, tańczące nimfy-na-emery turze, jednakże pełne tego samego żaru co za dawnych czasów, kiedy wszystko co piękne i okrutne dozwolone było jedynie pięknym młodym ludziom, półbogom, bogom, którzy przebierali się_ za deszcz i w przelotnym opadzie kochali i zapładniali piękną i ufną mieszkankę ziemi. Wzeszedł księżyc, pan doktor Gołąbek leżał w sianie, spoglądał w niebo, blask księżyca rozjaśniały sinawe światła wojskowego miasta tam, za potężnymi dębami i wzgórzami, zielon-kaworóżowe niebo, które huczało i szumiało światłem elek- 119 trycznym i neonowym, na dziedzińcu bielały poprzetrącane nogi hrabiowskich foteli i krzeseł, przez otwarte okna sali Wacek Przygoda nadal opowiadał swoimi skrzypcami romancę jakiejś' szczęśliwej nieszczęśliwej miłości, teraz zrozumiały to także wszystkie emerytki, że właściwie to, iż od tygodnia już pudrują się i perfumują, i każą sobie w miasteczku robić trwałą ondulację, że wszystko to przedsięwzięły nie z powodu pięknego pana doktora Gołąbka, ale tylko dla tej chwili zrozumienia, że jedyną rzeczą, jaka ma na świecie wartość, jest miłość, nieszczęśliwa miłość, która jest wszystkim dla każdej młodej kobiety, że ten kompozytor przeżył i zapisał dzieje własnej miłości, która jednak dawno już od niego odeszła, która przydarzyła mu się również, kiedy był młody, że utwór ten mógł napisać dopiero wówczas, kiedy pojął, że jest już stary, takie wspomnienie o miłości, które jest czymś więcej niż sama miłość... tak jakoś z daleka brzmiało to wyznanie, że wspomnienie miłości jest silniejsze... Staruszki spoważniały, wypiękniały w dźwiękach tego koncertu skrzypcowego, który nadal płynął przez otwarte okno, potężna orkiestra pozwoliła znów Wackowi Przygodzie troszkę odpocząć, przejęła tę jego melodię i wydawało się, że tą muzyką tchnie cały pałac, od piwnicy poprzez wszystkie piętra aż po strych i jeszcze wyżej, że ta muzyka promieniuje aż po korony starych drzew, aby nagle umilknąć, i Wacek Przygoda znów na-stawał na słuchaczy, na samego siebie natarczywym głosem swoich skrzypiec, które nadal opisywały to wszystko, co Brahms uważał za najpiękniejsze w swoim świecie, za istotne, to piękne nieszczęście nie odwzajemnianej miłości. A ja znów widziałam te posągi w pałacowym parku, oświetlone sinawym blaskiem Chicago, chodziłam od jednego posągu nagiej młodej kobiety do drugiego, słyszałam Wacka Przygodę i wiedziałam nagle to, czego przedtem nie wiedziałam, że wszystkie te posągi młodych nagich kobiet pełne są tęsknej muzyki, a nawet że przez te posągi przechodzi ten sam skrzypcowy lament i szczęście, że te posągi z piaskowca drżą z miłości, której się jednocześnie boją... 120 A kiedy koncert dobiegł końca, zapanowała cisza. Biały fartuch doktora Gołąbka lśnił na łące obok leżących na wznak emerytek, czar muzyki z wolna opadał, otwarte okna i białe połamane nogi hrabiowskich krzeseł jaśniały niczym wyrzut. Pan doktor Gołąbek usiadł, rozejrzał się i chyba przestraszył, wsunął palce we włosy, wstał i zaczął się zygzakiem oddalać, zostawiając za sobą mokre ślady, rencistki jakby ocknęły się, wstawały i nie mogły uwierzyć w to szczęście, jakie je spotkało, po czym jedna za drugą wyszły na korytarz, stanęły przed drzwiami pana doktora Gołąbka, całe drzwi oblepiły uszami i nasłuchiwały, a potem lekko stukały mokrymi knykciami w drewno drzwi, ale w pokoju panowała cisza... Nazajutrz, podczas gdy w warsztacie stolarz naprawiał i kleił sześć ułamanych nóg hrabiowskich krzeseł, pan doktor Gołąbek wydał znów polecenie, aby nadal grano Skarby świata całego, i zamiast muzyki poważnej zamówił z apteki uspokajające kropelki przed snem, nie zalecał już wszystkim emerytom ani wódki rosyjskiej, ani „prościejowskiej żytniej". Każdy, nim udał się na spoczynek, znajdował na stoliku na swoim piętrze kolorowe napoje, brązowe i niebieskie, czerwone i zielone, żółte i fioletowe — z dodatkiem bromu, bez alkoholu, przy każdej szklaneczce było nazwisko rencisty i każdy tę swoją szklaneczkę wypijał, zanim szedł spać, a przy tym marzył o tym, jak piękny był ów muzyczny wieczór muzyki poważnej, bo tej nocy nikt nie mógł spać, przez całą noc migały białe fartuchy siostrzyczek z uspokajającymi zastrzykami, proszkami i czopkami, co i tak nie odniosło skutku, bo wszystkie staruszki były ogromnie podniecone koncertem skrzypcowym, który grał najpierw Georg Kuhlenkampf, a potem nasz rodak — Wacek Przygoda... 11 Pogoda tego popołudnia była piękna, czterej uwielbiający mariasza karciarze wynieśli stolik na balkon, zmieniali się 121 w grze, zawsze grali trzej, jeden zaś cieszy} się mysią, że weźmie udział w następnej partii, rozchylali wachlarz kart i uśmie-chali się błogo albo też marszczyli czoła nad złą kartą... Kiedy pan kierownik szkoły Polman miał włas'nie zalicytować, złożyłam błagalnie ręce. — Na miłość boską, cóż to za wspaniała gra, która panów ciągle wprawia w zachwyt albo rozpacz? — spytałam. A pan kierownik szkoły, ten, który napisał podręcznik gry w mariasza, spojrzał na mnie, jego twarz była poprzecinana zmarszczkami, ale błękitne oczy błyszczały. Położył obrócone obrazkami w dół karty na stole i powiedział: — No cóż, skoro pani nalega... Mariasz nazywa się maria-ge, bo jest to nieustanne wesele i małżeństwo smutnych królów i pięknych królowych, ich związek ma wartość dwudziestu punktów, ich stosunek ma wartość czterdziestu punktów, jeśli wcześniej zostanie zgłoszony jako atutowy. Najwyższe pozornie karty to asy i dziesiątki, ale prawdziwy urok gry polega na tym, że zwyczajna siódemka, ósemka, dziewiątka, zwyczajny bezwartościowy walet mają tu tę możliwość, że potrafią zmusić dziesiątki, aby spadały przy ściąganiu, a partner tę cenną dziesiątkę przebija asem, a czasami nawet drobnym zapomnianym atutem. I jakże demokratyczny jest ten mariasz królowych i królów! Zwyczajne, nic nie znaczące karty swoją atutową mocą zabijają nie tylko króle, ale zabić mogą nawet asa! Cóż to za demokratyczne poczucie dumy dla gracza, który przed rozpoczęciem rozgrywki zapowiada, że jego ostatnim sztychem będzie siódemka! Cóż to za uczucie wspaniałej pychy, kiedy w licytowanym mariaszu ogłasza dwie siódemki, jedną, która posunie, popchnie tę drugą, i tę drugą, tę zwycięską siódemkę ostatnią! — wykrzyknął pan kierownik szkoły Karol Polman, jego przyjaciele spoglądali na niego, z pewnością nigdy nie powiedział im czegoś tak pięknego o grze, która się zowie mariasz. Skarby świata calego spadały w girlandach na stolik z radiofonii przewodowej, skrzyneczki umieszczonej na konsolach 122 nad graczami, pan kierownik szkoły Polman przeciągnął się, zamknął oczy i mówił dalej: — W każdej rozgrywce piękny jest tajemniczy początek utajony w talionie. Trzynasta komnata dwu kart obróconych obrazkiem ku dołowi, które odkłada na stół ten, kto wybierał, aby je zaproponować tym graczom, którzy na podstawie swojej karty przypuszczają, że mogliby zagrać betla czy też durcha. A cóż za cudowne uczucia budzi dajmy na to taki żebrak! Kiedy gracz dumnie oznajmia z góry, że zwycięży w kolejnej rozgrywce w ten sposób, że będzie nieustannie przegrywać, że podczas gry lewę za lewą będą nieustannie zbierać ci, którzy wygrywając — w końcu przegrają! A to podniecenie pod koniec żebraka, kiedy rozgrywający ma uzasadnione obawy, że jego przeciwnicy mają w ręku fortel, kartę, która zdolna jest zmusić grającego, żeby wziął lewę i w ten sposób przegrał, jakaż to sytuacja graniczna, jakiż egzystencjalny wybór! Jakież to, miła pani, wspaniałe, jakże stawia człowieka na nogi taki durch, nic, tylko zwycięstwo za zwycięstwem aż do końca, jaki to kult jednostki, która już nie liczy na partnera, ale tylko i wyłącznie na siebie, na swoją kartę, która chce wszystkie lewy zagarnąć dla siebie! Albo taki renons! Kiedy grający już sobie myśli, że zwyciężył, na horyzoncie jest jeszcze jedna jedyna przedostatnia lewa i totalne zwycięstwo jest po jego stronie, wystarczy drobne nieposzanowanie koloru, tik, kiedy to karta wypada z ręki, i oto mamy renons, przypadkowy drobny błąd, który pozornie nie mógłby nic w istocie zwycięstwa zmienić, ale mimo to zdarzył się, a każda, choćby nawet najmniejsza pomyłka karana jest całkowitą przegraną i człowiek musi zapłacić wszystko wszystkim graczom... Droga pani, my jednak gramy w mariasza z taką tragiczną namiętnością dlatego, że jesteśmy wdowcami, jesteśmy satyrami bez nimf, toteż będąc królami bez królowych, każdą rozgrywką raz po raz czcimy wesele, znowu jesteśmy mężami pięknych królowych, zmieniamy sobie te kochanki jak władcy z dynastii Merowingów... Ach, taka dama karowa to królowa, która nieustannie wzbudza zaufanie, 123 królowa wyniosła i wspaniała, ona zdolna jest do awanturek, mimo iż twarz ma ludową i twórczą! Ach, albo moja najdroższa królowa kier! Nostalgiczna dama zdolna do wielkich uczuć i miłości, która prowadzi ku katastrofie! Królowa pełna miłosnego oddania. A co powiedzieć o królowej pik, damie, która strzeże tego wszystkiego, co piękne w przeszłości, damie, która nieustannie udaje się gdzie indziej i w ten sposób naraża człowieka na ogromne niebezpieczeństwo przemocy! Boję się zawsze królowej karo, która jest symbolem zagłady, mimo iż jest dostojna i pełna inteligencji, damy karo, która przynosi niedobre wiadomości, ale mimo to pełna jest twórczych usiłowań!... — mówił pan kierownik szkoły Polman, jego partnerzy oniemieli ze zdumienia, pewnie tak jak i ja nie przypuszczali nawet, że ten mariasz to tak piękna i miłośnie tragiczna gra. Pan kierownik odwrócił swoje karty i zalicytował kolor... — Dziękuję — powiedziałam i wróciłam do swoich przyjaciół opartych o balustradę. Znawca i świadek dawnych czasów podjął opowieść: — Tam, w dole, znajduje się dom „U Fuksów", mieszkał tam krupiarz Wincenty Szafranek, który nie umiał ani czytać, ani pisać, ale z miłości i obowiązku patriotycznego kupował dla swojego synka książki. A kiedy ten syn umarł, krupiarz Szafranek z płaczem zawiadomił książki o śmierci syna. Gdzież jest pan Wincenty Szafranek? — Pan Karol Wyborny nie oparł się nostalgii. — Gdzież jest pan Maryśko, fryzjer męski i damski, mistrz nie lada, kapelmistrz koncertowy, który chciał osiągnąć największy efekt i natychmiast po wprowadzeniu oświetlenia gazowego umieścił na wystawie wspaniałe popiersie woskowej panny z cudownym uczesaniem i nadnaturalnej wielkości, to wszystko pośród zieleni i kwiatów, wieczorem, aby efekt był jeszcze większy, ustawił pan Maryśko cztery lampy Auera, które tchnęły takim żarem, że w ciągu godziny figurze roztopił się nos i uszy i cała twarz spłaszczyła się, rozpłynęła i skryła za fryzurą... Gdzież jest ta woskowa panna? — wykrzyknął pisarz- -samouk pan Wyborny, którego jako chłopca przywieziono do 124 l miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, w wózku ciągniętym przez dwie pary rzeźnickich psów, na sposób łączyńskiego księcia, który także miał zaprzężone dwie pary koni... — Gdzież podział się ludowy poeta nazwiskiem Szczepanek, który chodził po miasteczku z katarynką, wspierany przez swoją córeczkę Jańcię, a który mieszkał gdzieś przy uliczce Różowej i nie był tylko takim zwyczajnym kataryniarzem, ale każdego, kto obchodził właśnie imieniny czy urodziny, obdarowywał arkuszem białego papieru z patriotycznym wierszykiem własnego autorstwa. Gdzież jest ten poeta? — Pochowano go tam, na cmentarzu Świętego Jerzego — powiedział samorodny pisarz pan Otokar Rykr, znawca dawnych czasów. — Jego córeczka, Jańcia, poetka po ojcu — dodał — była drobniutka i niewielkiego wzrostu i chodziła w malutkim własnoręcznie zrobionym kapelusiku. Zbliżała się nieśmiało do przechodniów, podając im papierek z napisanym wierszykiem i dopominając się w nienatrętny sposób zapłaty. Już dawno jej milutka figurka zniknęła za murem cmentarnym. Ale teraz coś weselszego! Widzi pani o tam, tę drogę? Była to droga cesarska, tu po raz pierwszy w tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku widzieliśmy automobil w postaci powozu bez dyszla w drodze z Berlina do Wiednia. Tędy też przejeżdżali uczestnicy próbnych wojskowych zawodów jeździeckich na trasie Wiedeń-Berlin i z powrotem. Konie i jeźdźcy podążający w obu kierunkach byli już bardzo znużeni. Konie do dalszego kłusu zachęcano szampanem wymieszanym z surowymi jajami... — Tak, tak — podjął świadek i znawca dawnych czasów pan Wyborny, wskazując ręką w dół — droga ta prowadziła na most, drewniany most na palach, gdzie pobierano myto, a poborcą był pan Berman, który mieszkał w trzecim domu od mostu, właścicielem jego był pan Hulik, ostatni miejski rybak, spokrewniony z rybacką rodziną, rodziną Boleniów. Tu też pan Hulik miał gospodę, utykał na jedną nogę, bo jako chłopak uciekając $ jakiegoś ogrodu, zawisł tą nogą na płocie. My, chło- 125 paki, podziwialiśmy go zawsze, kiedy podczas łowienia ryb brodził w wodzie w wysokich butach, jego małżonka, niewysoka a tęga pani w grubych okularach na nosie, chodziła zawsze w fartuchu o ogromnych kieszeniach, które miała pełne smażonych ryb; były one- tak uprażone, że chrupała je wraz z os'ćmi jak cukierki... — A po drugiej stronie — rozpromienił się pan Korzonek, wskazując rzekę — tam była pływalnia, której już także nie ma, zbudowano ją na beczkach przymocowanych drewnianymi rejami, żeby nie spłynęły z prądem. Połowa dla mężczyzn, druga połowa — dla kobiet. Każda cześć miała swój basen dla nie umiejących pływać. Kiedy szło się na pływalnie nad wodą, rzeka pięknie pachniała i była czysta. W małej budce przed pływalnią siedziała panna Wyczowska i sprzedawała bilety. Była zawsze cała różowa niczym reklama czystości! Nad wejściem powiewała czarno-biała chorągiew na znak, że pływalnia jest czynna, a niżej na ławeczce pod tablicą: Powietrze 20° Woda 15° siedział ratownik pan Krupa z fajką i kontrolował wzrokiem teren. Miał zawsze na sobie czyste, wyprasowane płócienne ubranie w niebieskie prążki. Czasami opierał na poręczy mocny drąg, do którego przywiązany był adept sztuki pływackiej, przesuwał drąg wzdłuż poręczy, a uczeń pływał. Kobiety także można było na pływalni zobaczyć, oczywiście że tak, ale tylko głowy. Kiedy wychodziły z wody, można było ujrzeć ich strój. Był to przeważnie płócienny kostium, podkasane do kolan spodnie, a na bluzie marynarski kołnierz. Kiedy wychodziły z wody, z tego ich stroju lało się jak z rynny. Gdzie jest ta stara nym-burska pływalnia? — nie oparł się przypływowi tęsknoty znawca i s'wiadek dawnych czasów pan Wacław Korzonek. A samorodny pisarz pan Rykr dodał: — I gdzież są te piękne austriackie mundury? Wczesnym rankiem garnizon wyjeżdżał na plac ćwiczeń, nie można było oczu oderwać od tego wojska w wysokich hełmach, z zagięty- 126 mi ku przodowi dziobami na głowach. Jakże zazdrościlis'my oficerom ich polśniewających złotem hełmów! A potem wieczorem żołnierze ożywiali główne ulice, pobrzękując w marszu pałaszami o płyty trotuarów, tak że aż w uszach dzwoniło... Tam, w dole, tam się przechadzali... — Pan Rykr wskazał ręką i ciągnął: — Tam, koło apteki, rozłożone były kolorowe obrazy świętych i nieświętych i wielu bezgłowych dragonów na wspaniałych ogierach, walczących pałaszami z niewidzialnym wrogiem. W miejscu na głowę wlepiali później żołnierze swoje wycięte podobizny... — Tak, tak to jest — potwierdził samorodny pisarz pan Korzonek. — Pierwszy garnizon w naszym miasteczku składał się z ułanów. Przy ulicy Jeździeckiej dla ich wygody zbudowano z cegieł z murów obronnych sklepiony most wiodący na Małe Wały... W annałach opisana jest bójka dwóch dziewczyn, które w tysiąc osiemset czwartym roku walczyły o ułana... — powiedział pan Korzonek. Pan Karol Wyborny, nie mogąc się doczekać, dorzucił: — W tym domu, gdzie mieszkaliśmy, szycia sukien i bielizny uczyła panna Tereska Prochazkówna, wysoka i chuda stara panna. Przychodziło tu ze dwadzieścia dziewcząt. Panna nas nie interesowała, tylko jej brat, pan Antoni Prochazka, rekwizy-tor wielkich towarzystw teatralnych. Kiedy rzucił to zajęcie, sprowadził się z małżonką i całym mnóstwem skrzyń i waliz do swojej siostry Tereski. I zawartość tych skrzyń i kufrów chętnie pokazywał znajomym, my, chłopaki, nie mogliśmy się napatrzeć: było tam mnóstwo broni, kostiumów, strojów ludowych i innych rzeczy. A kiedy przyjechali na gościnne występy aktorzy różnych trup teatralnych, był to dla nas, chłopaków, dzień szczególnie uroczysty. Pływali w łódkach, a kiedy wołali do siebie: „Madam Prochazka" i „Silwuple, madam Pulda!", i tak dalej, i temu podobnie, nam, chłopakom, wydawało się to straszliwie wytworne, nigdyśmy tego u nas nie słyszeli, chociaż niewiasty różnie się wyrażały... — Pan Wyborny roześmiał się i spoglądał w dół, na rzekę, widział tam to wszystko, o czym 127 mówił, odniosłam nawet wrażenie, że odczytał to z powierzchni rzeki i budynku, gdzie mieszkał jako chłopiec. Skarby świata całego mruczały cichutko koncert smyczkowy, nad starą drewnianą poręczą balustrady, na której zwierały się kurczowo nasze pomarszczone ręce, patrzylis'my w dół, na ulice i rynek miasteczka, na rzekę, zaglądaliśmy do pokoju, w którym krupiarz pan Wincenty Szafranek zawiadamiał z płaczem książki o s'mierci swojego synka, widzielis'my, jak wieczorem lampy Auera tchną takim żarem, że z wolna rozpływa się fryzjerski manekin, topnieje cichutko woskowy nos i odpadają uszy, a potem cała twarz kołysze się i rozpływa, kapiąc między zieleń i kwiaty przyozdabiające wystawę, przez rynek szła Jańcia i rozdawała skromne wierszyki, cesarską drogą pędziły do miasteczka konie z zawodnikami w siodłach, widzieliśmy, jak na rynku masztalerze podają zmęczonym koniom wiadra, do których leje się z butelek szampan, wzdłuż rzeki kroczy otyła pani Hulikowa w grubych okularach na nosie i rozdaje z kieszeni fartucha pełne garście smażonych ryb, przy starej pływalni siedzi pod czarną tablicą pan Krupa z fajką, odziany w świeżo wyprasowane, czyściutkie płócienne ubranie w niebieskie prążki, z rzeki wychodzą kobiety z secesyjnymi fryzurami, w płóciennych kostiumach, podkasanych do kolan spodniach i bluzach z obwisłym marynarskim kołnierzem, nad rzeką mkną na komach ułani w wysokich hełmach o wygiętych ku przodowi dziobach, koło apteki leżą na straganie obrazy bezgłowych dragonów na wspaniałych ogierach, rekwizytor, pan Prochazka, otwiera właśnie swoje walizki i skrzynie i pokazuje chłopakom broń, kostiumy i stroje ludowe... Znawca, świadek i kronikarz dawnych czasów pan Karol Wyborny, jakby wiedząc, na co właśnie patrzymy, dodał: — Dopiero później pan Prochazka wynajął drewnianą restaurację na Wyspie, przystosował ją na pobyt zimowy, a ponieważ stale mieszkał na Wyspie, nadano mu przezwisko: Robinson, w odróżnieniu od innych Prochazków w miasteczku. Wie pani, to miejsce, gdzie stała ta drewniana restauracja, to miej- 128 sce nazywano pierwotnie Wyspą Topoli, w języku ludu: Strzelnicą, starzy ludzie z niemiecka mówili Szistot, jako że pierwotnie była tam strzelnica bractwa kurkowego. Tam, obok restauracji, znajdowała się sala, której ściany wyłożone były od podłogi aż po sufit niczym tapetami drewnianymi kwadratowymi tarczami, dobrze już podziurawionymi od strzałów, a na tarczach tych wymalowane były różne zwierzęta, ptaki i kopie rysunków z „Gazety Humorystycznej" i satyrycznego pisma „Szpilki". Na każdej z tych tarcz wypisane było nazwisko zwycięskiego strzelca i data zawodów. W pobliżu drewnianej restauracji wznosił się okrągły pawilon dla orkiestry. Pan Prochazka wszedł w swoją rolę. Oprócz psa i kota oraz rozmaitych ptaków miał także dwie oswojone wydry, które ponoć przynosiły mu ryby z Łaby. Tego osobiście nie widziałem, ale byłem świadkiem, jak słysząc jego gwizd wybiegły z Łaby i wskoczyły mu na ramiona... — opowiadał, a my wszyscy, którzyśmy go słuchali, spoglądaliśmy tam, tam, tuż za miasteczko, tam, na tę Wyspę, pan Wacław Korzonek zaś dodał z zapałem: — A to kino! Pierwsze objazdowe kino, wówczas atrakcja, wystąpiło na Kozinie. Nazwę Kozina uliczka ta otrzymała w czasach, kiedy w miasteczku targi bydlęce odbywały się na ulicach. Przy ulicy Świętojerskiej koński targ, przy dzisiejszej Długiej — bydlęcy, a przy Placu Zabaw, czyli Kozinie — sprzedawano owce i kozy. Ulica zwana Placem Zabaw nosiła przedtem miano Wojskowej, Przy Wieży Ciśnień nazywała się Rosyjską, Kościelna ulica i rynek nosiły miano Szeroka, Sądowa nazywała się Rzeźnicka, między domami Szrajerów a Dole-żalów biegła ongiś ulica Wodna, bo tamtędy prowadziła drewniana rura doprowadzająca wodę z wielkiego młyna do fontanny na rynku. Ulica Kolińska już od rynku nosiła nazwę Pod Nadłabiańską Bramą. Ulica Tyrsza nazywała się Świętojerską, aleję Elżbiety nazywano Lisztyńską, uliczkę Przy Poczcie — Zaułkiem Westchnień. Ulica Długa była Bydlęcą, Jeździecka — Okopową, Okopowa — Stolarską, Małe Wały... Na Węgrzech... ale wróćmy do Placu Zabaw! — wykrzyknął pan Ko- 129 rzonek zwycięsko. — Tu w marcu tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku przybyło Muzeum Anatomiczno-Pa-tologiczne oraz Panopticum Koczki i tu mogli ludzie — za trzydzieści grajcarów dorośli, za dwadzieścia żołnierze, za dziesięć dzieci — w zbudowanej naprędce budzie i w zwierzyńcu na Placu Zabaw zobaczyć „cały tysiąc preparatów najznakomitszych artystów europejskich oraz trzydzieści gatunków najrzadszych drapieżników i zwierząt roślinożernych", jak głosiła reklama... — mówił pan Korzonek, zacierając ręce i naraz podniósł się, i wrzasnął w dół, ku miasteczku: — Bez muzeum i pa-nopticum świetnie bym się obszedł, bez anatomii i patologii Koczki również, ale bez zapachów? Rankiem u zbiegu ulic Okopowej i Bolesławickiej pachniało pieczywo z piekarni Ma-chaczka. W zimie podczas mrozów wczesnym rankiem piekarze wystawiali wyrośnięte bułeczki na deskach na mróz na podwórzu i dopiero po pewnym czasie wkładali do pieca. Bułeczki były chrupiące i kiedy wyjmowano je z pieca, zapach niósł się aż na ulicę... Naprzeciwko przy ulicy Jeździeckiej, w czwartym chyba domu, miał niewielki sklepik koński rzeźnik i masarz pan Michałek. Tam z kolei aż na ulicę niósł się zapach pieczeni rzymskiej, którą pani Michałkowa szczodrze obdzielała chłopaków, krojąc dużą łyżką, dostawali za grajcara sporą porcję tego smakołyku wprost do garści, tak że musieli sporo dmuchać i przerzucać pieczeń z ręki do ręki. Interesujący kram należał do pana Prochazki, tokarza i stolarza przy ulicy Bolesławickiej. Sprzedawane wyroby pachniały politurą i rzadkimi rodzajami drewna. Przed domem numer sto trzydzieści dziewięć wystawione były bicze, miotły i rybackie wędziska, na jednym wisiał wysoko na haczyku karp z papieru, który się nieustannie obracał. Po kilku krokach aż na ulicę wypływały niezwykłe aromaty ze sklepu w domu sto trzydzieści osiem. Wystarczyło zejść w dół po dwu schodkach, a tam już rozciągało się królestwo właściciela składu materiałów aptecznych pana Szebora, mężczyzny o marsowej brodzie, w ciemnych okularach. Maści na bóle zewnętrzne i wewnętrzne. Babunie chętnie kupowały ży- 130 wice terpentynową, a była to maść tak cudowna, że podczas odrywania plastra z bolącego miejsca wraz z plastrem odchodził kawałek skóry. Sprzedawał on sadło niedźwiedzie, zajęczy smalec, jeleni łój na „wilka" oraz inne maści. U zbiegu ulic Bolesławickiej i Długiej w domu pod numerem sto trzydzieści sześć roztaczał swoje zapachy sklep z artykułami kolonialnymi pana Szymaczka — już wówczas miał dwa wejścia i był jednocześnie krupiarstwem i punktem sprzedaży mąki. Po drugiej stronie ulicy, także na rogu, w domu pod numerem sto trzydzieści pięć, znajdowała się gorzelnia Salomona Kleina, skąd rozchodził się aż na ulicę zapach rozmaitych alaszy i innych diabelskich napojów, „czartków" oraz „modagorów", gdzie nierzadko leżał na chodniku jakiś nieszczęsny pijaczyna. Pierwszy dom na rynku, numer sto trzydzieści jeden, należał do pana Bartla, masarza. W chłodne wieczory, kiedy otwierały się drzwi sklepu, kłąb pary pachnącej świeżymi wędlinami płynął pod arkadami... Innym sklepem w domu pod numerem sto dwadzieścia osiem, który tchnął swoim zapachem aż pod arkady, był sklep z wyrobami tytoniowymi pana Wehry. Po wiodących w górę dwóch stopniach wchodziło się do sklepu pełnego zapachu tytoniu. Wówczas palono przeważnie cygara i zażywano tabakę. W dnie powszednie palili ojczulkowie długie, rzadziej — krótkie, w niedzielę kubańskie. Zuchy palili Wirginie. Palący papierosy, a stanowili oni wówczas mniejszość, palili słabsze, węgierskie, damskie, sporty, albo też droższe — memfisy i suł-tany. Wytrawni palacze nabijali tutki pursiczanem, który był drobno krajany na pasma, miał złocisty odcień i sprzedawano go w metalowych pudełkach. W domu pod numerem sto dwadzieścia osiem znajdowała się piekarnia pana Ignacego Szypka, później pana Kulicha. Już od samego rana pachniał pod arkadami świeży chleb. Był aromatyczny, z ciemniejszą skórką, o łagodnym smaku, miał jednak jedną wadę: otóż w liczniejszej rodzinie pani domu musiała go skroić na kolację więcej niż połowę. Kilka kroków dalej apteka w domu pod numerem sto dwadzieścia sześć. Oszklone drzwi otwieraliśmy, zawsze wstrzy- 131 mując odrobinę oddech. Tam wśród porcelanowych naczyń z łacińskimi napisami poruszał się cicho pan magister, to otworzył słoiczek, to nalał kropelkę czegoś do kieliszka, zważył coś na precyzyjnej wadze, dolał aqua destilata, dosypał pulvis, a chłopcy, którzy zachowywali tu absolutną ciszę, wytrzeszczali oczy i cieszyli się, kiedy otrzymawszy lekarstwo, mogli się stąd wymknąć... Gdzież się podziały wszystkie te piękne zapachy, czyż nikt już nie ma prawa kochać zapachów?... — krzyczał pan Korzonek wszystko to, co miał przeciwko miasteczku, gdzie zatrzymał się czas zapachów, smacznych potraw i przypraw, lekarstw i mydeł. Pan Otokar Rykr ścisnął mi lekko łokieć, wskazał rozpościerający się w dole cmentarz i powiedział: — Tam leży nasz poeta Otakar Theer; mając siedemnaście lat wydał tomik wierszy Gaje, gdzie się tańczy pod pseudonimem Otto Gulon... W roku tysiąc dziewięćsetnym tom wierszy Wyprawy do Ja. W roku tysiąc dziewięćset trzecim zbiorek opowiadań i nowel Pod drzewem miłości, w tysiąc dziewięćset jedenastym zbiór wierszy Lęki i nadzieje... a w pięć lat później tomik wierszy Wszystkiemu na przekór. Ostatnim dziełem poetyckim Otakara Theera była tragedia antyczna Faeton. Premiera odbyła się w Teatrze Narodowym trzynastego kwietnia tysiąc dziewięćset siedemnastego roku. Faeton — Rudolf Deyl, w pozostałych rolach Rużena Noskova, Leopolda Dostalova. Sztuka została entuzjastycznie przyjęta i miała ogromne powodzenie... Jednakże Theer nie mógł się w pełni oddać radości z odniesionego sukcesu. Po premierze rozwieszając w mieszkaniu wieńce i bukiety, jakie otrzymał w teatrze, spadł z niskiej drabinki, doznał wewnętrznych obrażeń i musiał leżeć. Szóstego września przewieziono go do szpitala na Winogradach, gdzie po długich i ciężkich cierpieniach zmarł dwunastego grudnia, nie mając nawet trzydziestu siedmiu lat... — opowiadał ze wzruszeniem znawca i świadek dawnych czasów pan Otokar Rykr i oparłszy się o poręcz, dźwięcznym głosem krzyczał ku miasteczku: — Niech pani powie, jakiż powód miał Karol Igna- 132 cy Macha, żeby biec gasić pożar, w wyniku czego umarł? Niech pani powie, po kiego licha Otakar Theer wieszał na ścianie wieńce i bukiety, w wyniku czego spadł z drabinki, a potem umarł? Po kiego licha Karol Hlawaczek, poeta, biegł do „Sokoła", przeziębił się i w wyniku tego umarł? 12 Niedziele zaczynały się w domu starców już w czwartek i piątek. Była to próba, przygotowanie się do radości, że ktoś przyjedzie w odwiedziny, ktoś z rodziny, przeważnie dzieci, które same z kolei miały już dzieci, a więc renciści tę resztę pieniędzy, jakie im zostały, wydawali na cukierki i czekoladę. Niektórzy renciści tak jakby wypogadzali się, jakby ocykali się z głębokiej melancholii, tak jakby krzepli. Jednakże najbardziej do niedzielnych odwiedzin przygotowywali się ci, do których później nikt nie przychodził. Tak więc od niedzielnego ranka stały na dziedzińcu grupki rencistów, a kiedy padał deszcz, siedzieli w ogromnej hrabiowskiej komnacie, niektórzy nie wytrzymywali i wychodzili w deszcz, żeby zobaczyć, czy ktoś nie nadjeżdża tą szeroką aleją starych kasztanów, która wznosiła się stromo od kościółka, wpatrywali się uparcie tam, gdzie się zaczynała, i zawsze jakiś samochód piął się w górę, ku bramie, a więc renciści biegli z powrotem do foyer, siadali w fotelach i przygotowywali sobie najpiękniejszy uśmiech, spoglądali na drzwi, jednakże ci, którzy wybiegali niecierpliwie, by oczekiwać swoich miłych na podjeździe, do tych niemal nikt nie przyjeżdżał. Jeśli przyjechał, to ktoś, kogo nie oczekiwali albo nie mieli czasu oczekiwać, to byli ci renciści, którzy w pięciu grupkach grali w karty, tak więc, kiedy siostrzyczki przychodziły zawiadomić ich o przyjeździe krewnych, o wizycie, najpierw musieli skończyć swoją partyjkę i dopiero potem szli niechętnie, odrywali się od mariasza i schodzili do sali przyjęć, a kiedy była ładna pogoda — na ławeczkę do parku i na dziedziniec, 133 podawali krewnym ręce i znudzeni prosili, aby usiedli, a ci krewni z kolei widząc, że nie oczekuje się ich, tak jak wypada oczekiwać, nabierali otuchy, cieszyli się, że ich ojczulek albo tes'ć tak bardzo zajęty jest czymś innym, cieszyli się, że ten rencista ułatwił im ich przyjazd, że ten rencista jest jeszcze człowiekiem, który nie oczekuje przyjazdu członków swojej rodziny jako ostatniej deski ratunku, jako wypełnienia niedziel, ale zupełnie się nie krępując, patrzy na zegarek, ciągłe podwija mankiet i obserwuje czas, który płynie nieubłaganie, a tam na górze czekają jego kompani, aby dalej grać w mariasza, który jest tym nieustannie ruchomym świętem, tą nieustanną niedzielą oznaczoną ciągle czerwonym kolorem, bo grać w karty to rzecz znacznie piękniejsza, niż słuchać czy opowiadać wszystkie te niepotrzebne głupstwa, które już dawno wszyscy w rodzinie sobie powiedzieli, kiedy był ku temu czas. Ja nie oczekiwałam nikogo, a kiedy ktoś przychodził, dawałam do zrozumienia, że mnie to cieszy, ale będzie znacznie lepiej, jeśli gość sobie pójdzie do domu, bo ja tak jakby zrozumiałam, że wszystko ma swój czas. Dopiero tu, w domu starców, który nie był nędznym przytułkiem, jakie znałam z dawnych złotych czasów, gdzie żyło się z łaski, dopiero tu, wśród rencistów, którzy mieli swoje życie wypisane na stwardniałych i zniekształconych od harówki rękach, dopiero tu, w domu starców, stwierdziłam, że potrafię rozglądać się wokół siebie, i widziałam, i czytałam z ludzkich twarzy cały los tych ludzi, mogłabym napisać o nich książkę, tak jak stare Cyganki, które odczytują z dłoni albo fusów czarnej kawy człowieczą dolę, ja widziałam, że każdy ma wszystko wypisane nie tylko na twarzy, ale w chodzie i całym ciele. Dlatego chodziłam tylko i patrzyłam, odgadywałam ludzkie związki, a nie było to wcale trudne, bo wszyscy ludzie, nawet gdy udają, łatwi są do odczytania, do odgadnięcia. Kiedy tak w pogodne niedziele płynęli przed południem ci goście i siadali wokół rencistów na krzesełkach i ławeczkach, przynosili torty i upominki, i kwiaty, widziałam, że większość 134 przybyszów zjawiała się tak jakoś smutnie, kiedy spacerowałam i słuchałam urywków rozmów, słyszałam wciąż użalanie się, że ludzie muszą stać w kolejkach po warzywa i po mięso, że rano, kiedy mają przywieźć bułki i chleb, czekają daremnie, bo bardzo często przywożą pieczywo dopiero w południe, czasami nawet po południu, słyszałam narzekania, że ulice są rozkopane, że ich dom ma być zburzony, że w Pradze nie można pójść dokądkolwiek wieczorem bez narażania się na niebezpieczeństwo, iż człowiek wpadnie gdzieś do wykopu, niektórzy goście twierdzili nawet, chociaż panowała piękna pogoda, że w drodze przeżyli straszliwą burzę, potworną wichurę, że zdarzyło się kilka wypadków i musieli objeżdżać szmat drogi, zanim tu dotarli, żeby odwiedzić mamusię albo tatusia, że ten tort jest na zamówienie, że jeśli się go nie kupi w piątek, to w sobotę nie ma już ani jednego słodkiego ciasteczka... Tak więc chodziłam i widziałam, że wszystkie te przybyłe gaduły starają się zasugerować, iż tu, w domu starców, w tym pałacu, życie jest jeśli nie istnym rajem, to spokojnym zaciszem, niektórzy rozglądali się, chodzili i podziwiali korytarze pełne kwiatów, zaglądali do sali jadalnej, nad którą rozpościerał się ogromny fresk, i wróciwszy pełni zachwytu mówili, że chętnie już jutro przeszliby na rentę, że nigdzie indziej nie chcieliby mieszkać, tylko właśnie tutaj, w pałacu hrabiego Szporka. A renciści śmiali się cicho, większos'ć kobiet była umalowana, włożyły na siebie, co miały najlepszego, uśmiechały się, a kiedy zamierzały choćby jednym słówkiem napomknąć, że wcale nie jest zupełnie tak, jak to krewni mówią, że tych ich trosk nie rozumieją, że mieli inne zmartwienia, jak zdobyć choćby kawałek chleba, ale że brak im rodziny, w tej chwili krewni wznosili ręce i błagali, żeby nie bluźnili, i znów ujmowali swoich ojców i matki pod ramię i podczas gdy wnuczęta zabierały się do tortu, prowadzili krewnych na spacer po pałacowym parku, gdzie wzdłuż ścieżek wśród starych strzyżonych buków stały szeregi barokowych posągów z piaskowca, udawali ci przybysze ogromne zainteresowanie tymi posągami, 135 których by z pewnością nigdy nie zauważyli, gdyby owe posągi miesięcy wyciosane z piaskowca przez uczniów Brauna nie pozwalały im wskazywać rencistom szczegółów posągów, pięknych głów, piersi, a kiedy tu i teraz rencista chciał powiedzieć, że wcale tu tak nie jest, że nadchodzi noc i kiedy chcą spać, to jeden drugiego budzi kaszlem, wierceniem się na łóżku i niedomaganiami trawienia, że znajdują się tu w grupie, ale to nie wszystko, bo nigdy już nie mogą być sami, sami w swoim domu, tak jak to było przedtem, tak jak mogą być ci młodzi, którzy przyjechali ich tutaj odwiedzić. Kiedy jednak rencista napomknął, że chciałby także poinformować o drugiej stronie tego pięknego życia, już krewni przyklękali i usiłowali odczytać wyrytą na cokołach sentencję napisaną po niemiecku, starali się odcyfrować i sylabizowali nie bez trudu nazwy miesięcy wykute w kamieniu i zarośnięte już mchem, i zatarte pogodą, bo posągi te stoją tu już ponad dwieście lat... I tak oto nagle ci, którzy przyjechali... i zawsze zdarzało się to w chwili, kiedy rencista chciał się poskarżyć nie na to, że musi tu mieszkać wraz z innymi, ale chciał jedynie powiedzieć, że starość to jednak starość, że ci młodzi powinni cenić sobie to, że są młodzi, że każdy rencista chętnie by stał w kolejce po jarzyny, po chleb, chętnie chodziłby po rozkopanej Pradze i innych miastach, chętnie by sobie zamówił u swojego rzeźnika mięso na określoną godzinę, chętnie robiłby wszystko, byleby tylko mógł być młody, młodszy, niż jest, byleby sam mógł się załatwić, bo teraz, gdy przyjdzie na to pora, leży w łóżku, jest bezsilny i siostrzyczki muszą przynosić mu nocniki i podcierać mu tyłek jak małemu dziecku... Widziałam, że jak dochodziło do tej sytuacji, gdy każdy rencista chciał powiedzieć dzieciom coś prawdziwego, coś im przekazać: aby ceniły sobie to, że są młode, że nie mają takich zmartwień, jakie oni mieli, że człowiek i jego ręce mają dziś inną wartość, jakże mogą o tym zapominać i myśleć tylko o sobie, że mają inne możliwości, o jakich im się nawet nie śniło, wtedy zawsze ten spośród krewnych, który miał jakby za zada- 136 l nie pilnować, aby do takiej spowiedzi nie doszło, spoglądał na zegarek i udawał szalone zaniepokojenie, chwytał się nawet za czoło i jęczał, i natychmiast w drogę powrotną, i nagle wszystko jakby się kończyło, przerwany gwałtem targ i uroczystość, seans filmowy w kinie letnim, kiedy nagle zaczyna padać deszcz, żegnali się pospiesznie, pakowali torby i brali dzieci na ręce, i niemal w powietrzu ciągnęli je za sobą, bo za niespełna pół godziny odjeżdża pociąg i autobus, a jeśli przyjechali samochodem, to każdy chciał zdążyć na czas do domu, gdzie spodziewali się ważnego gościa, od którego zależy coś istotnego, na przykład przyjęcie do gimnazjum, że coś ważnego trzeba jeszcze załatwić, zdarzało się nawet, choć pogoda była piękna, że krewni nagle spoglądali na niebo, wdychali powietrze i czuli, że zbliża się burza, że będzie się błyskało i lało jak z cebra i że samochód ma trochę zdarte bieżniki, a takie opony na mokrej jezdni skłonne są do poślizgu... Renciści udawali, że są tym przerażeni jeszcze bardziej, sami w teatralny sposób demonstrowali swoje obawy, a więc krewni oddalali się: nim doszli do bramy, obracali się i machali chusteczkami i dłońmi... a kiedy w końcu zatrzymywali się w hrabiowskiej kutej i ozdobnej bramie, otwartej niczym ogromne skrzydła archanioła Gabriela, odwracali się, łzy płynęły im z oczu i tak jakoś w zwolnionym tempie machali raz jeszcze, jakby widzieli się po raz ostatni i już nigdy, nigdy nie mieli się zobaczyć... A ja przechadzałam się, udawałam, że spoglądam na to, jak czubki moich bucików wysuwają się na przemian spod długiej spódnicy, jakbym nasłuchiwała odgłosu podeszew miażdżących chrzęszczący piasek, jednakże kącikiem oka dobrze widziałam rencistów: stali pośrodku dziedzińca przy stoliku i opierali się o jego płytę, i wolną ręką także tak machali, jak macha się ze szpitalnego łóżka krewnym oddalającym się z powrotem ku drzwiom, po raz ostatni, jako że dni i godziny są policzone... A kiedy krewni znikali, uśmiech ten z twarzy ren-aistów zawsze odpadał, odlepiał się jak naderwana podeszwa, 137 i panowała cisza, cały ten teatr, który odegrał się w dniu odwiedzin, odgrywał się raz jeszcze pod zamkniętymi powiekami. Późnym popołudniem, kiedy goście odjechali i wszystkie wazony pełne były kwiatów, miałam zawsze wrażenie, gdy widziałam tych gości przychodzących z kwiatami, gdy widziałam to uroczyste przybycie, niby w dniu imienin czy urodzin albo też w święta Bożego Narodzenia na groby zmarłych, odnosiłam wrażenie, że te wizyty to przygotowywanie się do pogrzebu, każdy przybysz bardzo dobrze wiedział, bał się spojrzeć wprost, zawsze każdy gość przyglądał się badawczo krewnemu, kiedy się pochylał, kiedy się obracał, każdy dobrze wiedział, widząc cieniutką szyjkę, trzęsące się ręce, że krewny już dojrzewa do trumny, przygotowuje się do ostatnich rzeczy człowieczych, do cmentarza... Ciągle piękni byli jedynie ci renciści, którzy czekali wytrwałe, a mimo to nikt do nich nie przychodził. Co chwila zbliżali się do bramy, każdy odgłos nadjeżdżającego samochodu wprawiał ich w zachwycenie, za każdym jednak razem, kiedy stwierdzali, że nadjeżdża ktoś inny, na chwilkę tylko sinieli, przymykali oczy, by niebawem z taką samą radością chodzić do bramy otwartej w kierunku miasta i spoglądać tam, ku początkowi alei, czy ktoś nie nadchodzi, tam zresztą, gdzie i ja spoglądałam, czy nie odwiedzi mnie także i mój syn, ten, którego kochałam, gdy tak długo chodził w marynarskim ubranku, tak długo marzył o innym życiu niż to, jakim żył ze mną w browarze, aż wreszcie odszedł z tych pokojów dokądś za szczęściem, które nie byłoby tylko jego szczęściem, ale także szczęściem innych... i w tym czekaniu byłam równie piękna, jak i renciści, którzy oczekiwali wytrwale, a nikt do nich nie przychodził. Ich niedzielny obiad przypominał bez reszty obiad tych rencistów, którzy spieszyli się, byleby tylko jak najszybciej grać znowu w tego swojego nie kończącego się mariasza, nawet deser zawijali w serwetkę i już z powrotem na dziedziniec albo — gdy padał deszcz — ku drzwiom wiodącym na zadeszczony dziedziniec, i stali tam, i spoglądali, przecierali oczy, żeby lepiej widzieć, gdyby ktoś 138 zbliżał się w tej ulewie, w tym oberwaniu chmury. Tych lubiłam najbardziej, bo kiedy pod wieczór zamykano bramę, ci rencjści od razu się kładli, mieli oni nie tylko podwyższoną ciepłotę ciała, ale od tego czekania dostawali dreszczy, ponieważ na nikogo nie czekali, niczego niemal się nie spodziewali, a czekali jedynie po to, żeby czekać, żeby wypełnić sobie pogodną albo deszczową, ale zawsze piękną niedzielę czekaniem na przybycie znajomego człowieka, tak jak inni wizytą krewnych czy przyjaciół. W tym czasie, kiedy stryjaszek Pepi zaczął coraz gorzej widzieć i chodzić, wybieraliśmy się — żeby miał ruch — na grzyby, w przeddzień Franci kupował na targu trzy prawdziwki, chodził na targ po to, żeby zorientować się tam, czy grzyby obrodziły i jak obficie — a to na podstawie tego, ile kosztowały. Jeśli prawdziwki kosztowały po dziesięć koron kilogram, znaczyło to, że grzyby obrodziły, jeśli zaś czterdzieści koron — grzybów było niewiele. I zawsze wypytywał sprzedającego, skąd przyjechał, i zgodnie z tym wybieraliśmy się na grzyby. Kiedy wyjeżdżaliśmy rano z dworca naszego miasteczka do Dymokur, to jeśli na poranny pociąg czekało stu grzybiarzy z koszykami, od razu wiedzieliśmy, że grzyby obrodziły, jeśli zaś grzybiarzy było tylko pięciu, od razu wiedzieliśmy, że grzybów trzeba będzie szukać... Tak więc zdarzało się, że na dworcu w Dymokurach wyroiło się czasami kilkuset grzybiarzy i wyprzedziło nas, wówczas Franci podnosił za nimi prawdziwka, którego miał ukrytego w koszyku, i wołał za grzybiarzami: — Jak wy szukacie? I pokazywał prawdziwka, i krajał jego nóżkę, i wkładał do koszyczka, a potem podnosił drugiego prawdziwka tuż za piętami innego grzybiarza i pokazywał mu go: — Pan tego nie zbiera? I odkrawał nóżkę, i podawał grzyb stryjaszkowi, który z zapałem wąchał grzyb i wołał: — Psiakrew, toż to prawdziwek! Cóż za piękny borowik! 139 I natychmiast potem trzeci prawdziwek, podniesiony za plecami kolejnego grzybiarza, wstrząsał grzybiarzami do tego stopnia, że stawali się niespokojni i od tej chwili raz po raz popełniali błędy... Jednakże w lesie bywało kilkuset grzybiarzy, którzy gubili się i nie mogli odnaleźć, a więc las pełen był wołania i przekleństw, gwizdów i krzyków, tak że powiedzieliśmy sobie, że na przyszły raz pojedziemy na grzyby po południu, bo jeśli już grzyby rosną, to wyrosną też w ciągu dnia. Ale to samo pomyśleli sobie także wszyscy pozostali grzybiarze, no i w oczekiwaniu na popołudniowy pociąg spotkało się znów na dworcu stu grzybiarzy, patrzyli po sobie niechętnie, nawet ci, którzy w miasteczku wymieniali ukłony, tu je przestali wymieniać, i stało się to, czego się obawialiśmy: w Dymokurach wysypali się z pociągu wszyscy ci grzybiarze, którzy wsiedli doń w naszym miasteczku, po czym wszyscy rzucili się biegiem do lasu, w lesie zaś jeden drugiego wyprzedzał, wobec tego zbieraliśmy grzyby tylko na skraju lasu, raz nawet na porośniętym trawą boisku pod lasem znaleźliśmy cały koszyk koźlarzy, i znów mieliśmy pełny koszyk, i wszyscy pozostali grzybiarze, kiedy spotkaliśmy się, oczekując na wieczorny pociąg, z zazdrością łypali oczyma na koszyk, który trzymał stryjaszek Pepi. A więc powiedzieliśmy sobie wszyscy, że najlepiej będzie jeździć samochodem albo na rowerze. Ale kiedy o świcie przyjechaliśmy do Dymokur — pociąg dopiero sapiąc brał zakręt — z pociągu nie wysiadł dosłownie nikt, natomiast polany i leśne dróżki pełne były samochodów i rowerów, i znów wszyscy grzybiarze spotkali się w lesie. Wówczas już nie spieszyliśmy się, zbieraliśmy grzyby podejrzane, niepewne, brałam ze sobą garnek i kawałek masła, chleb i termos z gorącą herbatą, jechaliśmy na los szczęścia, dopiero gdy wyspaliśmy się porządnie, a potem zbieraliśmy tylko te grzyby, które pozostawili inni grzybiarze, posługując się przy tym książką, jaką napisał pan profesor Smotlacha, zbieraliśmy mglejarki szmaciaste i szmaciaki gałęziste, rozpalali ogienek i piekliśmy na maśle i smażyli te grzyby, Franci do- 140 dawał czernidłaka pospolitego, a kiedy potrawa była gotowa, najpierw dawaliśmy spróbować stryj aszkowi Pepi, który nie mógł się jej nachwalić, potem odczekaliśmy pół godzinki i Franci pytał: — Nie dzwoni ci w uszach, Józku? Jeśli stryjaszek dzwonienia nie słyszał, i my zabieraliśmy się do jedzenia, w lesie było pięknie, zbieraliśmy jedynie te grzyby, które przewróciły buciki i trzewiki setek grzybiarzy... Tylko raz zrobiliśmy sobie potrawę z tęgoskóra pospolitego, po czym wszyscy straciliśmy władzę w nogach, przez trzy godziny nie mogliśmy chodzić, ale później możliwość poruszania się powróciła, gotowaliśmy tęgoskóra, odlewaliśmy wodę, dodawaliśmy go do smaku, gdy podstawę potrawy stanowiły gorzkie grzyby podbrzeźniaki i piestrzenice, a do tego kilka kolczaków obłączastych, które według profesora Smotlachy zawierają jakiś szkodliwy kwas... A w ogóle te piestrzenice wspaniałe były w occie, w occie estragonowym, połączone z pieprz-nikiem pomarańczowym oraz sarną i młodą hubą, tak zwaną bułeczką, nakładaliśmy ją w zimie do pucharków, tę mieszaninę pokropioną cytryną i odrobiną worcesteru, mieszanina ta miała smak najdelikatniejszych morskich małży i langust. I tak jedząc przez dłuższy czas i marynując tylko podejrzane grzyby, staliśmy się tak pełni owej delikatnej trucizny, iż pewnego razu, kiedy znaleźliśmy najprawdziwsze borowiki i udusiliśmy je w domu, wszyscy dostaliśmy wymiotów i biegunki, i straszliwego łaknienia, tępego bólu głowy, kurczu łydek i podwójnego widzenia oraz stałego dzwonienia w uszach, zdziwiliśmy szpital, że zatruliśmy się jadalnymi grzybami, ale ordynariusz powiedział nam później, że zdarzyło się to również profesorowi Smotlasze, którego znaleziono nieprzytomnego po spożyciu prawdziwków... Chodziliśmy więc do lasu tylko na spacery i pewnego razu Franci natknął się w krzakach na samochód ciężarowy, który musiał tu stać chyba od końca wojny, porastały go gęsto młode brzózki i osiki, Franci przeprowadził się do lasu do tego samo- 141 chodu ciężarowego, był tam przez cały tydzień i mieszkał w kabinie, przynosiłam mu obiady, patrzyłam, jak rozmontowuje cały ten samochód, a potem składa go z powrotem, ostatniego zaś' dnia, kiedy przyniosłam mu w torbie ryneczki, a w bańce zupę, Franci uniósł palec, włożył korbę, pokręcił raz, potem drugi i silnik zapalił, Franci dodawał ręką gazu i był szczęśliwy, i śmiał się, po czym specjalnym płynem oczys'cił zatartą zmiennymi pogodami markę na przedzie chłodnicy. Było tam wyryte w metalu: Wbite. I następnego tygodnia kupił ten wrak od rady narodowej na raty, nabył nowe opony i zawiózł te gumy do lasu, uniósł na podnośniku karoserię i wymienił spłaszczone i ze-tlałe opony na nowe, wyciął młodniak, który obrastał White'a, był to piękny widok, kilka niewielkich brzózek wyrosło nawet w kabinie dla kierowcy i przez wybitą szybę przepchnęło się ku słońcu, z pewnością będzie tak kiedyś, gdy ta nasza kula ziemska stanie się znowu bezludna, miłosierna natura za dziesięć, za dwadzieścia lal otoczy wszystkie fabryki i drogi, wszystkie miasta, wszystko, co ludzie na ziemi zbudowali... — A potem znów zapanuje na ziemi porządek i okrutny, ale sprawiedliwy pokój — powiedział Franci, usiadł za kierownicą i pojechaliśmy do domu; pijany szczęściem Franci nie mógł nawet porządnie sobie podjeść, ciągle wybiegał na podwórze i przyglądał się Wbite'owi, pił kawę na stojąco i patrzył przez okno na ten samochód ciężarowy. A potem obszedł urzędy, a kiedy wrócił, potrząsał dokumentem, w którym było napisane, że Francinowi pozwala się na prowadzenie przedsiębiorstwa transportu samochodowego. I tak oto Franci codziennie wraz ze stryjaszkiem Pepi, którego zatrudnił jako pomocnika, wyjeżdżał do magazynów warzyw i owoców, rozwoził transporty jarzyn aż gdzieś na Morawy, im większe musieli pokonać odległości, tym później wieczorem wracali, zmęczeni, ale szczęśliwi. Stryjaszek Pepi był już tak stary, że kiedy wynosili na rampy skrzynki jarzyn, niemal za każdym razem przewracał się, tak że magazynierzy musieli stryj aszka Pepi opatrywać, a więc kiedy następnym razem 142 przyjechali do tych magazynów, magazynierzy, żeby szybciej skończyć robotę, sadowili stryjaszka na pustej skrzynce i sami wyładowywali towar. Franci tylko stał i podawał im z Wbite^ te skrzynki, sterczące wysoko ponad burty samochodu skrzynki z warzywami... Mimo to jednak, kiedy ci moi mężczyźni wracali z wyprawy, a Stryjaszek Pepi miał głowę całą w plastrach, mimo to zawsze czuł się zwycięzcą... Czasami zdarzało się, że po drodze łapali gumę, niekiedy nawet dwie gumy, i przyjeżdżali w upale na miejsce przeznaczenia dopiero pod wieczór, gdzie nie chciano już przywiędłych warzyw przyjąć, a więc Franci nauczył stryjaszka Pepi i obaj klękali, i składając ręce, błagali, żeby im ten towar przyjęto, bo nigdy już nie pozwolono by im zajmować się transportem warzyw... Magazynierzy więc podpisywali, ale pod warunkiem, że Franci odwiezie i wyładuje jarzyny w oborze dla bydła, albo wywiezie wprost na wysypisko śmieci... A ja tymczasem całymi godzinami czekałam, już dawno powinni być w domu, ale oni dopiero wyjeżdżali skądś na pograniczu, mdlałam niemal, wyobrażając sobie, w jakiej to też katastrofie zginęli Franci i jego braciszek Pepi. Czytałam kronikę wypadków w gazetach, a potem nadal nasłuchiwałam przy oknie, kiedy wreszcie rozlegnie się ten typowy odgłos White'a, przejeżdżały jednak samochody innych marek, odróżniałam wszystkie samochody na podstawie samego tylko gangu ich silnika, ale dopiero gdy byłam przekonana, że obaj zginęli, wówczas od strony krzyża rozbrzmiewał wesoło jasny i niemal radosny warkot motoru White'a, który wywoływał uśmiech na moich ustach, biegłam i otwierałam po ciemku bramę, i White wjeżdżał na podwórze, Franci przekręcał kluczyk i przydeptu-jąc mocno pedał, zwiększał obroty, i silnik stawiał w ten sposób kropkę kończącą wspaniałą jazdę, zamykając ją nieodwołalnie. Mniej więcej dwa razy w tygodniu ci moi mężczyźni wracali dopiero koło północy, choć ja czekałam ich przed wieczorem, chodziłam tam i z powrotem, nauczyłam się rozmawiać sama z sobą, raz wrócili dopiero nazajutrz, bo złapali wszystkie 143 l cztery gumy, a na dodatek — dwie zapasowe. Franci musiał wrócić autostopem po wszystkie nasze pieniądze, kupić nowe dętki i opony i pojechać z nimi znowu aż gdzieś za Broumow, gdzie stryjaszek Pepi siedział w szoferce i śpiewał sobie arię z operetki: „Mam dziewięć kanarków", gdy ja tymczasem całą noc chodziłam tam i z powrotem i deklamowałam wszystkie swoje najsławniejsze role, w jakich występowałam w amatorskim teatrze naszego miasteczka, gdzie zatrzymał się czas... Teraz spaceruję po domu starców, skrzynki radiofonii przewodowej grają Skarby świata całego, skrzynki rozwieszone na dworze nawet na drzewach jak domki dla ptaków, przypominające do złudzenia ule dla pszczół, z których we wszystkie strony ulatują w słońce owady, te Skarby świata całego w każdą niedzielę i większe święta uspokajają bardziej niż tabletki i zastrzyki, chodzę i nasłuchuję po korytarzach, nim pójdę spać, jak przez otwarte i zamknięte drzwi rozbrzmiewają westchnienia, niejasne rozmowy, podczas gdy goście już dawno wrócili do domu, tu nadal trwają nie tylko rozmowy z krewnymi, ale mówi się także to wszystko, co powinno się było krewnym powiedzieć, póki przebywali z wizytą w domu starców... Przy drzwiach swojego pokoiku przykładam ucho do lśniącego lakieru, po czym uchylam te drzwi i widzę, jak w półmroku Franci klęczy przy radioodbiorniku, pogrążony bez reszty w wiadomościach z całego świata, słucha wszystkich tych wiadomości już z górą dwadzieścia lat, słucha ich jak lekarz, który bada śmiertelnie chorego człowieka... Nagle Franci uniósł rękę i pogroził komuś wśród tych wiadomości, krzyknął słowo zachęty... Zamknęłam drzwi i ruszyłam dalej, może dlatego, że Franci czekał wciąż na jakąś wiadomość, która wstrząśnie nie tylko nim, ale całym światem, lecz ja wiedziałam, że czeka nadaremnie, że czeka zupełnie tak samo, jak dziś renciści czekali na krewnych, którzy jednak nigdy się nie zjawili, mimo to wiem, że w następny dzień wizyt będą przez nich oczekiwani z jeszcze większą nadzieją... A może też dlatego, że Franci od pierwszego dnia naszego małżeństwa miał idee fixe, że wszyst- 144 ii ko najpiękniejsze dopiero nas czeka, że przyszłość, że będzie to piękna przyszłość, że dopiero wówczas będziemy szczęśliwi, gdy przejdziemy na emeryturę... dlatego płacił składki dwóch wysokich ubezpieczeń, jak to było przyjęte w naszych sferach, nigdy nie wyjeżdżaliśmy na urlop, Franci pocieszał mnie, że wszystko to będziemy mieli, kiedy nam z tych ubezpieczeń zaczną płacić. Co miesiąc płacił pięćset koron na tę naszą szczęśliwą przyszłość, sześć tysięcy rocznie... a za te pieniądze, dzisiaj to wiem, mogliśmy wówczas ze stryjaszkiem Pepi opłynąć Morze Śródziemne, wybrać się w Alpy i Pireneje, pozwolić sobie na wycieczkę na Szpicberg, do Włoch, Maroka, co roku gdzie indziej, zobaczyć Paryż i miasta w Niemczech oraz Austrii... My jednak siedzieliśmy w domu i marzyliśmy o tym, dokąd to się wybierzemy, gdy będziemy na emeryturze. Franci nawet kazał sobie co roku przysyłać prospekty biur podróży z Hamburga, Hagi i Bremy, biura podróży Lloyda, prospekty, w których dokładnie opisano i opatrzono datą wszystkie wycieczki, nazwy portów, wszystkie godziny odjazdów i przyjazdów, nawet nazwy statków, które miały nas wieźć po morzach i oceanach. Ale gdy nadszedł koniec wojny, a jednocześnie czas, gdy i nam należały się wypłaty z tytułu ubezpieczeń, otrzymaliśmy z zakładu ubezpieczeń pismo, w którym oznajmiano nam wprawdzie, że należy się nam pół miliona, jednakże zakład ubezpieczeń informował nas równocześnie, że mamy podać nazwę banku albo też kasy oszczędności, dokąd mają nam tę sumę przekazać jako wkład zawinkulowany. I od tej pory Franci stał się złośliwy, od tego czasu sam się na siebie gniewał, że za pierwszej republiki posyłał zakładowi ubezpieczeń sześć tysięcy koron rocznie, co roku inną i jeszcze piękniejszą wycieczkę po morzach i miastach Europy, i krajach, rokrocznie jeden piękny urlop także i dla stry-jaszka Pepi, tyle wówczas kosztowały te wycieczki na trzy tygodnie, na cały miesiąc, a teraz mamy wszystkie te wycieczki wpłacone na wkład zawinkulowany... Franci wciąż jeszcze nie chciał w to uwierzyć, że pieniądze pochłonęła wojna, że tym razem muszą za nią płacić bogaci, 145 a nie jak po pierwszej wojnie światowej biedni, którym —jak moim rodzicom — nie pozostało nic prócz paru groszy, co i tak już straciły wartość, podczas gdy fabrykantom i posiadaczom ziemskim zostały ich majątki... Przez pierwszy rok wierzył jeszcze, że wszystko zmieni się na lepsze, że będziemy mogli podróżować, wyjmować pieniądze na wycieczki, choćby nawet na podróż dokoła świata, tyle przecież wpłaciliśmy pieniędzy, ale co roku mówiono nam, iż takich wycieczek nie można opłacić z wkładów zawinkulowanych... Wtedy jeszcze Franci odkładał o rok, później o następny przejście na emeryturę, rozkładaliśmy mapę Geografii Powszechnej, pokazywaliśmy sobie palcem, dokąd w przyszłym roku pojedziemy, gdy będziemy mogli te nasze ubezpieczenia podjąć, całymi wieczorami siedzieliśmy nad katalogiem wycieczek zagranicznych, wypisywaliśmy sobie dane dotyczące wycieczek do zagranicznych ośrodków międzynarodowych, okrężnej wycieczki po Stanach Zjednoczonych i Meksyku, całymi wieczorami żyliśmy w blasku reklam i w cieniu drapaczy chmur, zastanawialiśmy się nad objazdową wycieczką po Turcji z pobytem nad morzem, tam gdzie Europa graniczy z Azją, a w herbie znajduje się półksiężyc, podróżowaliśmy wytrwale ze starożytnej Kartaginy aż do saharyjskich oaz, udawaliśmy się do krainy białych nocy podczas objazdowej wycieczki po Skandynawii, wciąż nie traciliśmy żarliwej wiary w to, że przecież, skoro wpłaciliśmy tyle dobrych pieniędzy, wszystkie te podróże moglibys'my urzeczywistnić, gdyby pieniądze miały jakąś wartość, tę, jaką miały, kiedy wpłacaliśmy je na ubezpieczenie. I tak nadal podróżowaliśmy palcem do Maroka, przeczytaliśmy wszystko, co było do przeczytania o Maroku, o świecie islamu, o kraju kontrastów i uroków natury, w końcu ustąpiliśmy, Franci napisał, żeby mu pozwolono wyjąć z tych półmilionowych ubezpieczeń pieniądze na zwyczajną wycieczkę do Austrii, śladami Mozarta, Schuberta i Straussa, albo na niewielką wycieczkę do południowych Włoch z krótkim pobytem nad morzem lub tylko do kraju jezior, lasów i północnego słońca, 146 ] do Finlandii, na króciutki pobyt nad Morzem Adriatyckim, na wybrzeżu romantycznego piękna i gorącego słońca, dokąd przed trzydziestu laty organizowano wycieczki autobusowe kosztujące wraz z pobytem tysiąc koron na dwie osoby, ale za każdym razem otrzymywaliśmy list informujący, że na takie wycieczki z wkładów zawinkulowanych żadnych sum się nie wypłaca... W końcu Franci napisał, że za nagromadzone przez siebie pieniądze, wpłacone na ubezpieczenia, chciałby wraz ze mną pojechać po słońce do Rumunii, na piaszczyste plaże, do nowoczesnego ośrodka letniego odpoczynku, albo do Bułgarii, na wybrzeże, gdzie trwa długie słoneczne lato... Ale i tym razem otrzymał podobny list, list definitywny, że na takie cele żadne sumy nie będą zwolnione... Kiedy więc sprzedaliśmy domek nad rzeką, Franci wahał się, czy aby za te pieniądze nie opłacić jednej z tych pięknych wycieczek, na myśl o których tak bardzo się cieszyliśmy, później jednak Franci powiedział, że za wszystkie te wycieczki dawno już zapłaciliśmy, że teraz zapłacimy sobie i — żeby nam było lepiej — dodamy pieniądze wyjęte z banku, no i kupiliśmy sobie pobyt w domu starców, pokoik dla dwojga, ja wiem, Franci słuchając radia i wiadomości — przeniósł się w szeroki świat, często otwierał przedwojenny Wielki Atlas Powszechny, gdzie znajduje się ten zakątek świata, o którym wspomniano w wiadomościach, ale sam się wkrótce przekonał, że ów przedwojenny Wielki Atlas Powszechny jest prawie nieaktualny, że granice państw przesunęły się, niektóre państwa zniknę-ły, że wszystko na świecie jest inne... Ja jednak dopiero tu, w domu starców, zaczęłam być szczęśliwa, codziennie podróżowałam, nieustannie znajdując się w tym samym miejscu, wypytywałam znawców i świadków dawnych czasów o to, jak żyło się w naszym miasteczku przed stu i więcej laty, interesowałam się życiem przed wielu, wielu laty i byłam wzruszona albo uradowana wydarzeniami, które miały miejsce dawno przed tym, nim ja do tego miasteczka przybyłam. I tak podczas gdy Franci wiadomościami z całego 147 s'wiata objeżdżał kilkakrotnie w ciągu dnia wydarzenia tego czy innego kraju, ja wytrwale maszerowałam w miejscu, wydeptywałam swoimi krokami kolejne zejs'cie do ludzi umarłych, którzy mieszkali kiedyś' w miasteczku, gdzie naprawdę zatrzymał się czas. Drżałam na mys'l, jakie przerażenie by mnie ogarnęło, gdyby nagle wypłacono nam nasze ubezpieczenie, gdybym nagle miała się wybrać w drogę i podróżować po krajach, w których nie byłam i które pokochałam, gdy wraz z Francinem jak dzieci podróżowaliśmy palcem po mapach, kiedy wypisywaliśmy sobie nie tylko daty odjazdu, ale nawet nazwy hoteli, jakie proponował „Orbis" w katalogu zagranicznych wycieczek... Ale postarzeliśmy się, a więc zostaliśmy tacy, jacy byliśmy, kiedy wojna się skończyła, a ja nawet cofnęłam się aż gdzieś w minione stulecie, które wstawało dla mnie z martwych. Ten dom starców ze swoimi barokowymi salami i parkiem, ten pałac, w którym mieszkałam, stał się dla mnie nagle czymś więcej niż mój złoty browar, gdzie spędziłam swoje młode lata. Tu, w tym pałacu, żyłam codziennie w tajemnicy, w warstwach ludzkich losów, wśród ludzi, których już dawno pogrzebano, ale ja wskrzeszałam ich dzięki wspomnieniom starych świadków i znawców dawnych czasów, panów Wacława i Karola, i Otokara, swoich wielkich przyjaciół, którzy codziennie dodają mi otuchy i wskazują palcem miasteczko, gdzie żywe jest dla nas to, czego już dawno nie można zobaczyć... Zanim poszłam spać, pan Otokar Rykr podał mi prawą rękę, lewą zaś uniósł ku sufitowi i powiedział: — Utkwił mi w pamięci taki obrazek z kościoła: dwaj dragoni w hełmach, z obnażonymi pałaszami, stojący nieruchomo przy Bożym Grobie na straży w okresie przed Wielkanocą, niczym posągi aż do Zmartwychwstania. Tylko powieki zdradzały, że nie są nieżywi... — mówił pan Otokar Rykr, ale potem zamyślił się: dlaczego właściwie mi to opowiada? Trochę zakłopotany poruszył rękoma, ukłonił mi się i odszedł cicho, odszedł tak, jak przychodzi się do teatru po rozpoczęciu przedstawienia, na palcach i z poczuciem winy... ...... , : 148 W tę noc po wizytach ruchliwie było na korytarzach domu starców. Siostrzyczki i ich obcasiki wystukiwały energicznym chodem swoje kroki, w palcach przed sobą wnosiły do pokojów tace z zastrzykami i tabletkami, i termometrami... Ktoś w piżamie, z uniesionym ramieniem, wyszedł mi naprzeciw, wyciągnął termometr spod pachy, spojrzał przez okulary na skalę i oświadczył z gniewem: — Na drugi raz każdemu kości połamię! Co powiedziałem? Mam trzydzieści siedem i pięć tylko dlatego, że dzisiaj ta moja piękna siostrzenica przyszła powiedzieć, że skopali moją rabatkę i zakopali moje najpiękniejsze hiacynty i narcyzy... 13 Kiedy nadeszła wiadomość, że los starego cmentarza jest przesądzony, że wszystkie pomniki zostaną wywiezione, alejki między grobami zaorane, że w miejscu wiecznego spoczynku pozostawi się tylko kilka wielkich pomników i powstanie tu ogród, park, renciści w pałacu zaniepokoili się. Trzej starzy świadkowie i znawcy dawnych czasów nie płakali wprawdzie, ale odkąd traktory i spychacze zaczęły wyrywać z ziemi jeden pomnik za drugim, łzy błyszczały im w oczach, a ja miałam wrażenie, że wyrywają mi ponownie wszystkie zęby, powoli, jeden za drugim, że do rana zęby znowu mi wyrosły i wszystko to zaczęło się od początku. Ci, co mieli silne nerwy, poszli w to miejsce, patrzyli przez chwilę, a widząc, jak wielkie pomniki opierają się dumnie, że jeden traktor nie wystarcza, że trzeba sprząc dwa i do tego jeszcze wziąć spychacz do pomocy, raz jeszcze namacalnie jakby przeżywali samych siebie, kiedy i dla nich nadszedł ten czas, gdy musieli rozstać się ze swoim domkiem, ze swoim mieszkaniem, z podwórkiem, z ogródkiem, ze środowiskiem, w którym żyli przez całe życie, i oto nagle nadszedł czas, kiedy musieli odejść. Większość z nich odchodziła niedobrowolnie, uważali 149 to swoje odejście do domu starców za kieskę, za początek swojego końca. Niektórzy też bronili się tak jak te pomniki, ale musiało tak być, nie było nikogo, kto zadbałby o nich, już zataczali się, nie panowali nad swoimi ruchami, a wiec nie pozostawało nic innego, jak pójść do domu starców. Kiedy wrócili z tego widowiska na cmentarzu, ci, którzy nie mieli odwagi spojrzeć prawdzie w oczy, wypytywali ich, naoczni świadkowie milczeli jednak jak głazy, byli wstrząśnięci, kręcili głowami, bo nie mogli zrozumieć, dlaczego ma być park, zamiast cmentarza, gdzie spacerowaliby ludzie, czytali piękne wiersze, raz jeszcze odczytywali nazwiska sławnych ludzi, których znali albo o których słyszeli od świadków i znawców dawnych czasów, bo w tym miejscu, w tym miasteczku, gdzie naprawdę zatrzymał się czas, leżeli obywatele mający dwieście i więcej lat... Z balkonu na trzecim piętrze radiofonia przewodowa nadawała subtelną melodię Skarbów świata całego, renciści poprzy-nosili sobie krzesła, opierali się o poręcz, a starzy znawcy i świadkowie dawnych czasów patrzyli przez lornetkę, wyrywali ją sobie z rąk, aby sprawdzić to, o czym mówił ten, kto widział, jak robotnicy za pomocą kilofów i podnośników, wielokrążków i łomów unosili pomniki wyrwane z ziemi i ładowali je na przyczepy i traktory, patrzyli, jak inny pomnik okręcają łańcuchami, jak spychacz rusza i powoli, nie od razu, ale ciągnąc ciągle z tą samą siłą, usiłuje wyrwać z ziemi płytę z granitu, z marmuru, zupełnie tak samo, z taką samą wytrwałością jak dentysta lub technik dentystyczny, kiedy trudzi się, próbując wyrwać ze spuchniętego dziąsła ząb trzonowy o powyginanych korzeniach. I tak przez cały tydzień trwała na cmentarzu ta nierówna walka bezbronnych pomników z traktorami i spychaczami, było to przejmujące, tak jak walki byków, tak jak każda walka ze śmiercią. I tak traktory torowały sobie drogę, a ponieważ ścieżki wysadzane były smukłymi tujami i głogami, czasem, aby traktor dotarł do pomnika, musiał najpierw wyrwać kilka tych drzew, jednakże te drzewa były jeszcze zacieklejsze niż pomniki. Tuje mia- 150 ły po sto lat, korzeniami spowijały pomniki, niektóre korzenie tkwiły tak głęboko w ziemi, że pędy oplatały trumnę, metalową trumnę albo murowane wnętrze grobu, tak jak siatka dziecięcą piłeczkę, te korzenie trzymały się tak mocno jak pomnik i tak mocno oplatały murowany grób jak bluszcz altankę, że musiano sprzęgać wszystkie trzy traktory, a kiedy wreszcie wyrwały drzewo, to po okrutnej walce, podczas której pękały łańcuchy. Czasami wraz z korzeniami tui wyrywano spróchniałą trumnę, cegły ze ścian grobowca, kawał pomnika, którego korzenie nie opuściły. I tak jak bywa w życiu, najłatwiej sobie ludzie poradzili z dziecięcymi grobami. Cała kwatera dziecięcych grobów padła w ciągu jednego przedpołudnia, wystarczył tu jeden człowiek z łomem, jeden pomniczek szedł za drugim jak pierwsze mleczne zęby, większość dziecinnych grobów miała wokół kopczyka ogrodzenie z lanego żelaza albo też drewna, takie, jakimi opatruje się dziecinne łóżeczka, aby dzieci nie mogły z nich wypaść, albo jakie stawia się na podłodze, aby dziecku nic się nie stało, żeby nie poszło tam, gdzie nie wolno. Pan Korzonek, stary znawca i świadek dawnych czasów, mówił, że sędziwi ludzie, kiedy książka zestarzała się i miała podartą okładkę i karty, chowali ją na cmentarzu tak jak człowieka, który umarł... Ale robotnicy, wyrwawszy ogrodzenia z lanego żelaza, załadowali je na przyczepę, żeby je sprzedać w punkcie skupu złomu. Znawca i świadek dawnych czasów pan Otokar Rykr mówił: — W dawnych czasach w piłkę grały jedynie dziewczynki, bawiły się gumowymi, jaskrawo malowanymi balonami. Przechowywały je w robionych na drutach siateczkach. My robiliśmy sobie gumowe piłki z ojcowskich starych gumiaków. Cięło sieje na pasy i zwijało w kłębek na kostce cukru. Kiedy kłębek osiągnął dostateczną wielkość, gotowało się go w mleku, aby włókna się zlepiły. Sporządzona w ten sposób piłeczka była wprawdzie elastyczna, ale także niebezpieczna. Uderzenie nią było bardzo bolesne, a nawet zostawiało po sobie siniak. 151 Domowym sposobem sporządzano również piłki z wyczesa-nych kudłów. A najpiękniejszy był początek wiosny, który rozpoczynał się pobrzękiwaniem kulek i fasolek toczących się do dołka. Po kulkach przychodziła kolej na zabawy bąkiem. Do uprawianych przez chłopaków gier hazardowych można też zaliczyć rzucanie monet na linię, a na Wielkanoc uderzanie graj-carem w jajko bądź leżące na linii, bądź trzymane w garści... — opowiadał cichy głos, a tam, w dole, nad rzeką, tam otoczone wysokim murem kładły się i padały — jeden po drugim — pomniki, z kilku stron, za dawnych czasów tak wyglądało miasto, które się poddało, którego obrońcy polegli na murach, a wznoszące radosne okrzyki zwycięskie wojsko mordowało w mieście wszystko, co żywe: kobiety i mężczyzn, starców i staruszki, dziewczątka i chłopców. Stary znawca i świadek dawnych czasów, Wacław Korzonek, odłożył lornetkę i mówił: — Ulica Okopowa nosiła miano Różowej, a przedtem Podwale. Nazwę Różowa nadano jej od blasku czerwonych cegieł w murach obronnych w świetle słońca. Przed sześćdziesięciu laty nazywała się ulicą Rakarza albo krótko — Rakówką. Ulica miała też swojego policjanta, pana Łukaszka. Mieszkał pod numerem pięćset osiem. Umarła mu wówczas roczna córeczka. Maleńki pogrzeb musiał się — zgodnie z ówczesnymi zwyczajami — odbyć w fiakrze, w którym trumienkę wiózł młodzieniec z druhną. Jako że młodzieńcem był jeden spośród tych swawolnych chłopaków z Rakówki, odziano go w czarny garnitur lakiernika pana Tyrnki, który nie wyróżniał się wprawdzie wzrostem, ale tuszy był znacznej. Młodzieniec w tym garniturze wprost niknął. Melonik wspierał mu się na uszach. Fiakier w Rakówce był osobliwością, a więc kiedy pojazd, w którym siedzieli druhna i młodzieniec z trumienką na kolanach, ruszył, banda wyrostków zaczęła wrzeszczeć i wskakiwać nań z tyłu. Jeden z chłopaków wbił młodzieńcowi melonik na głowę, tak że znalazł się w całkowitej ciemności, druhna krzyczała, woźnica smagał biczem chłopaków i konie... 152 Renciści słuchali i uśmiechali się, przytakiwali, Skarby świata całego płynęły znów i zatapiały grupki rencistów siedzących na balkonie trzeciej kondygnacji pałacu hrabiego Szporka, a oni spoglądali w dół, na cmentarz, z tej odległości nie widzieli, co się tam dzieje, ale pan Karol Wyborny, który patrzył przez lornetkę, nagle przestraszył się czegoś do tego stopnia, że odłożył lornetkę, sięgnęłam po nią i dostosowałam do swojego wzroku, przesuwałam szkła po zbezczeszczonych pomnikach i nagle ucieszyłam się: jeden ze spychaczy wpadł do splądrowanego grobu, a teraz dwa pozostałe traktory usiłowały go wyciągnąć... Pan Karol opowiadał cicho: — Wśród oficerów złożonego z dragonów garnizonu znajdowały się dwie wybitne indywidualności. Byli to porucznicy: baron Dahlen i syjamski książę, który mieszkał na Załabiu w domu za wznoszącą się tam teraz willą doktora Rumla, a więc także trochę Załabiak. Książę był niewielkiego wzrostu, szczupły, o żółtej cerze, miał czarne skośne oczy i czarne sztywne włosy. Te włosy podczas naszych zabaw szczególnie podziwialiśmy. Był znakomitym tancerzem i pilnie uczęszczał na bale, a gdziekolwiek się zjawiał, tam ogrodnicy przywozili ogromne mnóstwo kwiatów, bo każda tancerka otrzymywała od niego wspaniały bukiet. Księcia interesowały nasze gry i zabawy, kiczki i zabawy z piłką, nigdy wtedy nie potrzebowaliśmy tłumacza, który zawsze siedział gdzieś z dala na boku, aby się nie wtrącać, a my już z księciem uzgodniliśmy, że my będziemy mówić po czesku, a książę w jakimś nie znanym nam języku, ale w rezultacie do głosu dochodził język znaków i gestów — i jakoś to szło. O tym, że książę rzeczywiście interesował się naszymi zabawami, świadczy między innymi fakt, że reguły gry zapisywał jakimiś zygzakami w notesie i może później stosował je w swoim kraju... mówił znawca i świadek dawnych czasów pan Karol Wyborny, mówił tak jak zawsze, tak zresztą jak wszyscy trzej pisa-rze-samoucy, jakby czytał ze swoich notatek, gdzie opisał to wszystko, co, jak sądził, godne jest zapamiętania. 153 Patrzyłam z rozkoszą na spychacz, który uwiązł w grobie, jakby umarły chwycił go tam za koło. Pan Wacław Korzonek zaczął opowiadać: — Jednakże najpiękniejsza była nasza uliczka Różowa w porze ferii po południu, kiedy świeciło słońce, perliczki na murze piekarza Machaczka gulgotały, a w ich gulgot wplatały się odgłosy drewnianych pałeczek uderzających rytmicznie w blachę w pracowni ślusarza pana Praczeńskiego. Przed domkiem oznaczonym numerem sto trzydzieści trzy siadywał chorąży weteranów pan Hawliczek i opowiadał o służbie wojskowej. Następny dom, oznaczony numerem czterysta siedemdziesiąt jeden, należał do kamieniarza, pana Jana Maudra, który miał w domku Kleinera u zbiegu Okopowej i Świętojerskiej firmę: WYRÓB PIECÓW GLINIANYCH JANA MAUDRA Kiedy w tysiąc dziewięćset siódmym roku Jan Maudr umarł, dom nabył Rudolf Kolarz. Kolarzowie mieli jedenaścioro dzieci, najstarsza córka była zamężna i sama miała już w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku dwie córki. Tak więc w tym domu mieszkało szesnaścioro ludzi. Dobra pani Kolarzowa, tak hojnie darzona błogosławieństwem bożym, potrafiła gapiącym się obcym chłopakom u jej drzwi dać bułeczkę czy naleśnik. Jedenaścioro dzieci rodziny Kolarzów miało ułożoną wyliczankę ze swoich imion: Sława, Wlasta, Milena, ,<.:,••;•?•**.:;&"-,„••;. Rudolf, Otto, Rużena, Lojzio, Eryk, Elina, Jarosław i Bielina •:>;:,:! to Kolarzów rodzina... Różne zabawne przygody zdarzały się w klozetach, które były prymitywne i przeważnie znajdowały się na podwórkach 154 domów. W domu oznaczonym numerem pięćset osiem siedział w klozecie dwuletni chłopczyk i trzymał w ręku sznurek, którym zamykało się drzwi. Sznurek był dla niego za krótki i tłusta pani z domu, która spieszyła, by zająć tam miejsce, już od drzwi szła tyłem i tak chłopaka przestraszyła, że mógł się ze strachu rozchorować... Wykładał pan Wacław Korzonek, jakby te wiadomości z dawnych czasów oznajmiał w wielkiej sali, stał, opierał się oburącz o drewnianą balustradę, wiatr rozwiewał mu jego białe włosy, on zaś nastawiał czoło niczym dziób okrętu, aby wspomnieniem pruć niemiłosiernie fale czasu, których napór tam, w dole, nad rzeką, rozbijał jeden pomnik za drugim... Znawca i świadek dawnych czasów, pan Otokar Rykr, żeby przerwać przykre milczenie, w którym jedynie Skarby świata całego zaczęły znów snuć swoją cichą rozkoszną sonatinę tandetnej, oleodrukowej miłości, podjął: — W dawnych czasach chodziło się na ślizgawkę na Starej Łabie, tam gdzie dziś jest kładka, jeździło się na przykręcanych łyżwach, na których nie można było uprawiać jazdy figurowej. Damy w długich spódnicach, panowie w długich jesionkach. Tu przynajmniej zdarzała się sposobność, aby kawalerowie mogli sobie pojeździć we dwoje ze swoimi wybrankami i pościskać się trochę za ręce w mufce. My, niemajętni chłopcy, produkowaliśmy sobie łyżwy sami, tak zwane ślizgaczki. Odrywało się od starej szatkownicy boczne metalowe ścianki, przełamywało na pół uchwyt i uzyskane w ten sposób ostrza osadzało się w kawałku drewna... Potem wystarczyło przywiązać sznurkiem, no i jechaliśmy, szczęśliwi i dumni. Znajdowaliśmy się w znacznie lepszej sytuacji niż ci spośród nas, którzy mieli tylko drewniaki i nogi okręcone szmatami. W niedzielę na ślizgawce grała katarynka lub z rzadka jedynie orkiestra... Żebym nie zapomniał! Spośród karuzel najświetniejszą i w owych czasach najpopularniejszą, dzięki swemu wystrojowi, była Karuzela Szlemlajna z Kutnej Góry. Obwieszona była niezliczonym mnóstwem koralików i wieczorami płonęła cała od świateł... — mówił pan Rykr. 155 Odłożyłam lornetkę, zmęczyło mnie to już: patrzenie na cos', co sprawia mi ból, czułam się tak, jakbym patrzyła na walki byków, ja, która kocham krowy i byczki, i cielęta, po co mam patrzeć na cos', co sprawia mi ból? Człowiek powinien sobie wybierać z życia i ze wspomnień tak jakoś' tylko to, co promienne, co sprawia mu rados'ć, a nawet to, co może i nie jest prawdą, ale w co wierzy się tak długo, aż się to przydarzy... Kiedy kot albo kotka nie wracały mi do domu — tydzień, dwa tygodnie, dręczyłam się mys'lą, że ktoś'je przejechał, postrzelił, że są gdzieś' zamknięte i nie mogą wyjść, i umierają z wolna z głodu, dręczyłam się, nie spałam, dopiero kiedy nie wrócił ten mój ostatni kot, dopiero wówczas powiedziałam sobie — i wierzyłam w to — że spodobało mu się gdzieś bardziej niż u mnie, że mieszka z ludźmi, którzy bardziej go kochają, niż go kochałam ja... Na cmentarzu załadowano pomnikami trzy samochody ciężarowe, sześciu mężczyzn ładowało ciężkie kamienie z datami i nazwiskami ludzi, którzy mieszkali w tym miasteczku, sześciu mężczyzn ładowało pomniki na samochody ciężarowe, tablice rejestracyjne wskazywały na zupełnie inne powiaty, wywiozą je tam, gdzie tych nazwisk nikt nie zna, gdzie te pomniki będą jakby bez fotografii w szklanych owalach... Pan Wacław Korzonek, znawca i świadek dawnych czasów, rozpogodził się, usiadł i zaczął opowiadać — już nie jako wyrzut, tylko jako parabolę, mówił raczej dla rozrywki: — O, w dzień wigilijny, to i przy naszej Okopowej ulicy wszystko było przygotowane. Babki upieczone, mamusie pokazywały je, a ludzie spotykający się na dworze mieli uśmiechnięte twarze i byli w znakomitym humorze. Życzyli sobie nawzajem pogodnych świąt i szczęśliwego nowego roku. Przychodził listonosz pan Rubek w paradnym mundurze, z piękną księgą pocztową. Przychodził również pan Kuleczka, kominiarz w czystej białej czapce, przynosząc kalendarz, który wisiał na szczęście przez cały rok. Ubierano drzewko, bardzo piękne drzewko, które tatuś przywoził skądś spod Hanuszowic, gdzie jako palacz wyrzucał z lokomotywy koło domku dróżnika rozszczepioną żerdkę, w której tkwiła karteczka z prośbą o choinkę. Kiedy wracał, dróżnik już czekał i wystarczyło tylko ją podać... Opowiadając to, pan Korzonek nagle spoważniał, trzy samochody ciężarowe wyjechały na drogę, z góry, z balkonu pałacu, widać było, jak czarne płyty pomników leżą obok siebie; tak podczas wojny przewożono zabitych, samochody ciężarowe zniknęły, aby pokazać się znów nieco bliżej... Pan Korzonek wyciągnął swój notes, wyjął złożony list, rozłożył go i zaczął czytać na głos, teraz już na dziedzińcu obracały się twarze rencistów siedzących na ławeczkach, a ci, którzy spacerowali, zastygali w bezruchu, z wolna odwracali się i spoglądali w górę, skąd rozlegał się głos wołający w dal: — Moje drogie miasteczko, choć już tyle lat jestem na obczyźnie i choć dziś już wiek przygiął mnie do ziemi, stale o tobie, miasto moje rodzinne, myślę! Pozdrawiam Wyspę, aleję brzozową, restaurację z kaskadą, gdzie tak cudownie siedziało się, słuchając szumu spadającej wody, aleję lipową, szosę Szu-mawę, ogromną piękną łąkę równą jak stół, otoczoną wysokimi drzewami, groblę na Styrży, Dębinę, te trzy strzeliste topole przy Narożnej i pana Kofronia. Strzeże jeszcze stanu wód i ogłasza alarm, gdy spływają lody? A jak tam most? Czy drży jeszcze, kiedy wielkie kry uderzają w filar? A co z panami Po-laczkiem i Bogaczkiem wraz z wszystkimi kompanami, to ci były zuchy! W lecie wydobywali piasek z dna Łaby, a na wiosnę, kiedy płynęły lody, odpychali długimi drągami krę. A jak tam Stara Rybiarnia? A to piękne miejsce pod Furtą, gdzie spo-glądalis'my z grobli, jak woda z głośnym szumem płynie z kaskady do młyna? Z rozrzewnieniem wspominam cichy plac Kościelny z imponującą bryłą katedry, której wieże widoczne są z tak daleka. A także fontanny, do których dzisiejsi chłopcy rzucają pewnie to, czego tam rzucać nie powinni. A także promenadę od Bartlów do Miesztianów, gdzie z pewnością i dziś dziewczęta uśmiechają się szczodrze do studentów... Jakże im 156 157 zazdrościliśmy. Czy jeszcze błyszczą wśród mroku ogromne okna sali hotelu „Na Książęcym" podczas zabaw i balów? A pan Preclik, czy gra jeszcze te piękne walczyki? Gdzież jest dziś Stasieńka, nasza tancerka, która mówiła o sobie, że jest najładniejszą dziewczyną w naszym miasteczku, a na randki chodziła w trzewikach swojego brata? Były na nią za duże, ale chciała nas oszołomić i zaskoczyć, bo były żółte, a to należało wówczas do rzadkości. Pozdrawiam was wszystkich, którzy żyjecie w mojej pamięci, choćby już pan Hanusz ułożył was do wiecznego spoczynku, a z pewnością i jego ktoś ułożył. Życzę wam, by lekki powiew wiatru w lecie strącił kilka płatków z różanego krzewu i zaniósł je na wasz grób z odrobiną wspomnień... Pan Korzonek, znawca i świadek dawnych czasów, wołał i krzyczał to, co czytał w liście, a tam na widnokresie domu starców znikały trzy samochody ciężarowe z czarnymi pomnikami i płytami nagrobnymi obywateli... Teraz zwycięstwo było już pewne, główne szyki pomników zostały wyrżnięte, wywożono je już, inne zaś leżały na wznak, ale teraz, jak mi się zdawało, traktory były o wiele wścieklej-sze, niemal szalone, niczym rój pszczół, atakowały teraz z szaleńczą furią pozostałe sterczące jeszcze pionowo kamienie, wydawało się, że te maszyny z okrzykiem tryumfu rzucają się na każdy następny pomnik, jakby chciały jak najprędzej zakończyć tę nierówną walkę. Kiedy z wolna zapadł zmierzch, a potem wieczór, widać było tylko poruszające się reflektory, które kładły pokotem ostatnie pomniki... Widok ten napełniał przerażeniem: jadący traktor, którego nie było widać, zapalił światła i reflektor zbliżał się coraz bardziej, by w końcu uderzyć tą ogromną łyżką w pomnik, reflektor niemal obwąchiwał imię i nazwisko zmarłego, a potem przez chwilę trwały w bezruchu i pomnik, i traktor, z daleka widać było tylko ogromne napięcie, to straszliwe napięcie, tak jak kiedy dentysta ściska w kleszczach ząb i ciągnie ze wszystkich sił, taka martwa minuta, a potem coś drgnęło w fundamentach i pomnik, kolejny 158 i pomnik, ustąpił, w końcu — około północy — padły ostatnie... Znawca i s'wiadek dawnych czasów, pan Otokar Rykr, wzruszony, przeczesał palcami włosy, po czym jedną ręką wspartą o poręcz balustrady, z drugą zaś' uniesioną w górę spoglądał w dół, na spustoszony cmentarz, i mówił wesoło: — O, studenckie wycieczki były bardzo lubiane, na Wyspie przed dawną restauracją nad starą kaskadą mieściły się własnoręcznie wykonane atrakcje, improwizowane teatrzyki, w których występowali studenci. Do ich budowy i osłony wypożyczali sobie jarmarczne płachty od wszystkich cukierników i piernikarzy w miasteczku. Grona studentów podczas wycieczek na Wyspę umilały sobie czas recytacjami i s'piewem, kupletami wybieranymi z ulubionych antologii, występami solowymi i deklamacyjkami. Jako tło do tych popisów namalowali obrazy na sposób jarmarcznych pieśni i śpiewaków, prezentujących historyjki o krwawych zbrodniach... W sali ozdobionej malowanymi i roztrzaskanymi od strzałów tarczami, świadkami zawodów strzeleckich, tańczyło się aż do zmroku przy kwartecie składającym się z dwojga skrzypiec, klarnetu pana Wotawy i basetli, pod kierownictwem skrzypka, małego mistrza szewskiego, choleryka pana Jana Maryśki... — Pan Otokar Rykr poweselał, tam, w dole, wjeżdżały w blask ulicznych latarni i znów pogrążały się w mroku przyczepy wyładowane pomnikami. Pan Rykr zaśmiał się w niebo i ciągnął: — A teraz coś przyjemniejszego... Wszystkich was zainteresuje historia Bubiego, Wincentego Zedrycha... Wiecie państwo, Bubi nie pozbawiony był pewnej dozy geniuszu, jego matka patrzyła niechętnie na to, że hołdował swojej namiętności, kupował książki czy też malował... Wesołego charakteru, słusznego wzrostu, z czarnym wąsikiem, słowem: atrakcyjny mężczyzna. Ulubionym damom rzucał kwiaty w otwarte okna... A żeby w zimie było wesoło, obstalował orkiestrę na ślizgawce... Jednakże pragnienie zdobycia wyższego wykształcenia stłumił w nim jego własny stryj, Jan Zedrych-Narożny, stary kawaler i bigot. A więc Bubi zrezygnował z myśli o studiach 159 i wyruszył w świat... Nawet daleko, za morze. Z nieobecności Bubiego skorzystał jego własny brat stryjeczny, Emil Ze-drych... Przymilał się stryjkowi... no i udało mu się. I tak oto Bubi, człowiek bardzo dobroduszny, bo tacy już genialni ludzie bywają, gdy wrócił, musiał się zadowolić niewielkim legatem. Bubi zgorzkniał... z rzadka jedynie wychodził tylną furtką swojego domu „Na Starej Poczcie" na pola albo pracował w ogródku. Miał tylko starą posługaczkę, a skądinąd mieszkał zupełnie sam. Na skutek zadanego mu przez los ciosu stracił odwagę, wolał więc sięgnąć po rewolwer... I tak oto rozstał się z tym s'wiatem pięćdziesięciosześcioletni nieszczęśliwy człowiek. Samobójcę znalazła w mieszkaniu sędziwa posługaczka. Pochowano go na starym cmentarzu w pobliżu kaplicy... aleja się pytam, gdzie jest dziś' jego pomnik? — zawołał pan Otokar Rykr, jego spokojny głos rozbrzmiewał jakby triumfem, dwaj znawcy i świadkowie dawnych czasów już, już zamierzali podjąć każdy swoją opowies'ć, jednakże pan Rykr powstrzymał ich, unosząc dłoń, po czym ciągnął uroczystym głosem: — W starym domu przy rynku, na pierwszym piętrze, mieszkał pan August Strohbach ze swoją żoną Fryderyka i córeczką Gustynką. Dom ten należał do pana Czerwonki-Cygara. W jego domu codziennie grano na fortepianie, codziennie tańczono. Pan Augustyn Strohbach nie opuścił żadnej uroczystości, przedstawienia teatralnego czy koncertu... Inną jego namiętnością było palenie cygara, w domu palił okopconą fajkę. Codziennie z wielką przyjemnością wraz z całą rodziną udawał się na Wyspę. Wzorowa była jego dalekowzroczność i troskliwość, zarówno jak odwaga i spokój ducha. Na wypadek śmierci napisał kaligraficznie własną ręką zawiadomienie o swoim zgonie do dyrekcji, zostawiając miejsce na datę, i podanie o rentę dla wdowy oraz córki, a również — tak, tak — tekst nekrologu. Nawet koperty opatrzył wpisanymi własnoręcznie adresami swoich przyjaciół, którym miały być doręczone. Tak więc każdy otrzymał nekrolog w kopercie zaadresowanej własną ręką zmarłego. Na dzień przed śmiercią polecił wykopać 160 grób, gdzie miała spocząć trumna, i zobowiązał swojego przyjaciela, inżyniera doktora honoris causa Emila Zimmlera, do skontrolowania jego wymiarów. Umarł spokojnie w styczniu tysiąc dziewięćset siódmego roku i pochowano go na starym cmentarzu, gdzieś tam w pobliżu kaplicy, podobnie jak Bubiego. O zmarłym opowiadano, że przeczuwając śmierć, włożył nienaganny czarny garnitur i położył się na otomanie, gdzie skonał dziewiętnastego stycznia... — wołał pan Otokar Rykr. Owa lękliwa Niemka siedziała skulona i patrzyła na tę ewakuację wszystkich pomników i płyt nagrobnych, trzęsła się i kilkakrotnie usiłowała wstać z ławki, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Pan Otokar Rykr rozpostarł ramiona i wołał, i głos jego nabierał siły: — Dokąd to wywieziono pomniki, gdzież jest teraz Czer-wonka-Parasol, Czerwonka-Okoń, Czerwonka-Koślawiec, Czerwonka-Czochraj, Czerwonka-Wełna, Czerwonka-Chart, Czerwonka-Dandys, Czerwonka-Cygaro, Czerwonka-Bankrut, Czerwonka-Posiekam, Czerwonka-Pocićsięraczył, Czerwonka--Górny, Czerwonka-Untergleichen? Gdzie jest porządek obrad Sądu Ostatecznego, Dłubacz-Dukatowy, Dłubacz-Wieprzak, Dłubacz-Wszarz, Dłubacz-Stawinoga, Dłubacz-Hrabiątko, Dłubacz-Dupiasty? Komu przeszkadzał nagrobek Wotawy-Pa-jacyka, Wotawy-Muzykanta, Wotawy-Przeklętnika? Gdzie zniknie pomniczek Wohańki-Lederera, Wohańki-Laudona, Ze-drycha-Narożnego, Zedrycha-Bubiego, Nóżki-Theera, panny Taubicówny-Potrzymajmiwarkocz i wszystkich tych dawno po-marłych? — wołał pan Otokar Rykr. Niemka z Pecru jęknęła, kilkakrotnie usiłowała się podnieść i w końcu udało się jej stanąć na drżących nogach, po czym pobiegła, kuśtykając, weszła z krużganku do swojego pokoju, rozpostarła ten swój stary obrus, poukładała na nim wszystkie te swoje najcenniejsze rzeczy, zbiegła niespiesznie na dół, usiadła pod zegarem w portierni i siedziała tak, przestraszona, trzymając w palcach dowód osobisty, po chwili zmieniła zamiar, na- 161 stawiła uszu, podniosła się, odłożyła dowód osobisty i związany w węzeł obrus, otworzyła oszklone drzwiczki zegara i zatrzymała go. Był wieczór, zegar wskazywał za pięć minut wpół do ósmej, Niemka z Pecru usiadła, zadowolona, na kolanach położyła swój węzełek i wyciągała trzymany w palcach dowód osobisty do kogoś', kto jakoś' nie nadchodził... Skarby świata calego nadal spowijały balkon cudownie zielonymi łodygami dzikiego wina. Us'miechnęłam się i stało mi się obojętne, że traktory w s'wietle reflektorów wywożą ostatnie pomniki ze starego cmentarza, siedziałam i patrzyłam wstecz, i widziałam pewien przepiękny wiosenny dzień: Franci rozwoził White'em wodę sodową i lemoniadę, tym razem wieźli napoje orzeźwiające do miasteczka, gdzie odsłaniano pomnik sławnego generała, tuż przed wyjazdem Franci złapał gumę, musiał ją więc wymienić, no i spóźnił się. Kiedy wreszcie dojechali ze stryjaszkiem Pepi do miasteczka, zatrzymał ich porucznik artylerii i powiedział Francinowi, żeby lepiej chwilę poczekał, bo za dziesięć minut zacznie się uroczysta salwa artyleryjska z dział stojących w rowie, ale Franci powiedział, że w ciągu tych kilku minut musi przejechać obok ustawionych w rowie dział, bo wiezie włas'nie na tę uroczystość wodę sodową i lemoniadę. Wobec tego porucznik podniósł słuchawkę telefonu i z miasteczka os'wiadczono mu, że ciężarówka z napojami orzeźwiającymi może przejechać. A więc Franci zasalutował i White ruszył, i jechał powoli, w rowie ls'niły działa, w słońcu stał przy lufie kanonier z pociskiem, przy trzecim dziale Franci zobaczył klęczących koło lawety pomocników, którzy potężnymi śrubami mocowali działo do ziemi... I oto akurat teraz White zaczął krztusić się i stanął. Opowiadając mi to Franci wyznał, że dostał z tego reumatyzmu, że pragnął, aby mu ktoś' lutownicą zagrzał stawy, trzymał się wciąż kierownicy i widział, jak porucznik gwałtownymi ruchami ręki daje mu znaki, żeby zniknął, bo nadszedł czas uroczystych salw. Franci przezwyciężył się, zerwał się, wyskoczył z kabiny, podniósł maskę i wrócił po s'rubokręt i klucze, zdjął gaźnik, 162 l a kiedy później wyjął komorę pływakową i wykręcił dysze, i przedmuchał je, spostrzegł, że porucznik słucha radia, a potem jednym ruchem ręki spisał Francina na straty, spojrzał na zegarek, uniósł rękę, niektórzy artylerzys'ci zatykali uszy, po czym porucznik wydał rozkaz i zabrzmiała pierwsza salwa, i Franci zobaczył, jak White traci nagle burty i wszystkie butelki wody sodowej i lemoniady roztrzaskują się na drobne kawałki w rowie, fala powietrza urwała maskę samochodu i na tej masce Franci niczym na jakichś' słoniowych uszach poszybował nad dojrzewającym polem, tak jak podczas odpustów latał w powietrzu mielcarz, pan Jirout, którego w latach mło-dos'ci wystrzeliwano na jarmarkach z działa, kiedy siła powietrza osłabła, Franci spadł na brzeg odległego rowu, wciąż jednak trzymał gaźnik i zasypany był odłamkami szkła. Drugi strzał obrócił White'a i zmiótł pozostałe skrzynki, i podrzucił w powietrze oderwane burty... I tak każdy strzał z okazji odsłonięcia pomnika sławnego generała unosił i obracał samochód ciężarowy, tak jak kot, kiedy bawi się łapką nieszczęsną myszką. Franci opowiadał z zapałem, że między kolejnymi strzałami uroczystych dział raz po raz podnosił się z rowu, drżąc na myśl, co też stało się ze stryjaszkiem Pepi. W końcu spostrzegł go w krzakach tarniny i dzikiej róży, spoczywał tam na siedzeniu w tych sprężynujących zaroślach i po każdym strzale uroczystej artyleryjskiej salwy stryjaszek kołysał się ws'ród gałązek jak w starym wiklinowym wózku dziecięcym... Kiedy salwa skończyła się, przybiegł porucznik, a stwierdziwszy z ulgą, że Franci ma tylko rozdarte spodnie i zranioną brew, stryjaszek Pepi zaś' wciąż jeszcze kołysze się w ramionach krzewów, wydał rozkazy: nadbiegli żołnierze i zdjęli stryjaszka Pepi, który nadal siedział, Franci nie mogąc powstrzymać się od śmiechu, opowiadał, że jego brat wyglądał jak pomnik czeskiego pisarza... White'a jednak uroczysta salwa artyleryjskiej baterii tak urządziła, że żołnierze musieli go załadować na wojskowy ciągnik gąsienicowy, a kiedy przywieziono go na rynek miasteczka, gdzie zatrzymał się czas, White ze straszliwym łoskotem 163 runął na bruk, niczym jakieś przedpotopowe śmiertelnie ranne zwierze... Powiedziałam sobie, uśmiechając się, że ogromnie milo jest zobaczyć po latach zdarzenie, zdarzenie tak groźne, że człowiek musi mieć się na baczności, żeby nie stracić życia, że milo jest być świadkiem czegoś, co jest groźne, czego każdy człowiek się boi, jednakże mimo to, po upływie czasu, kiedy człowiekowi ulży, cieszy się w końcu, że widział i przeżył wydarzenie, za które musiał zapłacić samym sobą, tym, że spokorniał, zmiękł... Tak bardzo byłam zakochana w piaskowcowych posągach w pałacowym parku, że dopiero po dwu miesiącach zauważyłam, że posągi Maja i Czerwca mają dorobione z cementu piersi, kawałek łokcia, zacementowane brzuchy, jedno cementowe oko. Do tego stopnia ten cement różnił się od piaskowca, to cementowe oko i piersi były tak nieżywe, że każdemu, kto tylko spojrzał, musiało się to rzucić w oczy. Ja jednak tak bardzo byłam podniecona wdziękiem tych nagich ciał, ich powabem, który promieniował z nich od włosów aż po paznokcie u nóg, że nie mogłam dostrzec tych cementowych ingerencji w kształty nagich posągów. A poza tym nieustannie przychodziło mi na myśl, że z tym zranieniem posągów to nie było ot, tak sobie, i wypytywałam starego ogrodnika pałacu, dziadka na emeryturze, i on powiedział mi, że w pałacu przez jakiś czas, chyba podczas wojny, była podchorążówka, i kiedy na zakończenie roku szkolnego w tej akademii wojskowej pasowano podchorążych na oficerów, chłopaki upili się i z pistoletów wojskowych, jakie im w tym dniu wręczono do nowych mundurów, strzelali sobie w pałacowym parku i zranili przy tym kilka posągów. Stary pałacowy ogrodnik opowiedział mi to ze śmiechem... Jednakże nim z tego pałacu zrobiono dom starców, znajdowała się tutaj szkoła zawodowa oraz internat rezerw pracowniczych, młodzi chłopcy zdobywali tu zawód murarza, a kiedy zdawali egzaminy końcowe, to jako jedno z zadań polecono im przycementować posągom wszystko to, co im odstrzelili oficerowie... Z początku przestraszyłam się, ale potem te posągi wy- 164 dały mi się jeszcze piękniejsze, przeżywałam to jakby namacalnie, jakby zdarzyło się to mnie, jakbym to ja stała na cokole, a młodzi oficerowie do mnie strzelali, kiedy przechodziłam koło tych posągów, przeżywałam też i to, jak młodzi murarze przycementowują mi to wszystko, co odłupały mi kule z wojskowego pistoletu... Czymże jest życie? Wszystkim tym, co było, wszystkim, o czym myśli i mówi stary człowiek, wszystkim, co jest nie na miejscu i na co jest już na zawsze za późno. A jednak! Znowu wyszłam do pięknego ogrodu, do hrabiowskiego parku, i wszystkie te podziurawione kulami ślicznotki z piaskowca wydały mi się nagle jeszcze piękniejsze, niż kiedy mógł na nie spoglądać hrabia Szpork i jego przyjaciele, po raz pierwszy spostrzegłam nie tylko piękne kobiece ciała, lecz także rzeczy, jakie te posągi trzymały i jakie im towarzyszyły, maselnicę, o którą opierał się posąg Lipca, maselnicę, w której ubija się masło, słyszałam odgłos ubijanego masła, przypominający odgłos, jakie wydaje łoże miłości, widziałam różę w piaskowcowych włosach, różę, która wyrasta z piaskowcowych rąk, bukiet róż, które niczym gejzer wytryskały z koszyczka dotykającego uda nagiej ślicznotki o ciele pachnącym masłem i różami... Po raz pierwszy ujrzałam posąg Maja w całości: jedna jego ręka spoczywa na rogu młodej kozy, druga trzyma przetak i sypie zeń ziarno kurczętom, które u jego nóg wykluwają się z jajek, gdy tymczasem szczęśliwa kwoka przykrywa skrzydłami swoją rodzinkę, posąg Maja z przycementowanymi piersiami, które uczniowie murarscy odrysowali z „Playboya"... Dziś spostrzegłam po raz pierwszy, że piaskowcowy posąg Czerwca jedną ręką opiera się o wbity w ziemię rydel, podczas gdy druga ręka głaska wysokie drzewko z dojrzewającymi cytrynami, które koroną dotyka piaskowcowych nagich piersi, przypominających do złudzenia te cytryny, młodzi oficerowie wystrzelili też posągowi oko, przestrzelili również kilka cytryn, jednakże mnie się wydawało, że posąg młodej ślicznotki jest 165 dzięki tym ranom piękniejszy, tak jak posągi antyczne, które wyłowili rybacy z morza — bez rąk... Tak, teraz to spostrzegłam, że tak małe piersi musiały mieć wszystkie posągi, niemal chłopięce piersi, jedyną nie zranioną rzeźbą jest posąg Lutego, tańczący posąg w oblepiającej ciało szacie, w mokrej draperii, tańczący posąg Karnawału, niosący koszyk bułeczek i słodyczy, dotykający kolanem beczki z winem i pucharami, otoczony rożnami, na które wbito kurczęta i kaczki; ja też podczas karnawału częstowałam tym samym swoich gości w browarze, młoda kobieta pełna tanecznego rytmu, kobieta o małych piersiach, do których nikt nie strzelał z wojskowego pistoletu... Zauważyłam, że posągi miesięcy, które symbolizowali piaskowcowi mężczyźni, pozostały nietknięte: nikt do nich nie strzelał, oficerów pociągały jedynie piękne kobiety i tak chyba powinno być... I po raz pierwszy ten hrabiowski pałac ukazał mi się wraz ze swoimi posągami w całości, dwa szeregi miesięcy, a potem już tylko siedzące naprzeciwko siebie dwa sfinksy, wbijające pazury w piaskowcowy cokół i strzegące alei, potem już tylko dwie lwice z piaskowca, łagodne jak domowe psy--stróże, a potem schody do pałacu, po lewej stronie boski Amor podający lustro, w którym odbija się księżyc i gwiazda, po prawej stronie taki sam aniołek, pokazujący w owalnej misie słońce ze szprychami promieni, dalej zaś — na ostatnim stopniu — dwa posągi: na lewo niewiasta w fałdzistej szacie (po raz pierwszy zauważyłam, że posąg ten śmieje się szerokim uśmiechem zakochanej kobiety), u której nóg stoi Amor z kołczanem pełnym strzał i jedną ręką unosi spódnicę, a drugą pokazuje brzuch posągu, aniołek ten obraca się ku mnie i w jego uśmiechu jest coś obscenicznego, bo chyba każdy amorek wie, że miłość to coś najwyższego... A naprzeciwko tego posągu stoi niemal nagi mężczyzna, jedną ręką opiera się o łuk, drugą zaś za plecami wyjmuje z kołczanu strzałę, tak, tak właśnie powinno być — mężczyzna jest młody dopóty, dopóki potrafi ranić kobiety swoimi strzałami... , , ., . 166 Stałam oczarowana odkryciem, że rozwiązałam tajemnicę wszystkich posągów tworzących całość... po lewej stronie posąg Wiosny, będący jakby ucieleśnieniem miłości, róża na czole, róże we włosach, róże wokół łona i piersi, wokół bioder, róże tak umieszczone, aby jeszcze bardziej podkreślić nagość pięknego wiosennego ciała... a obok posąg Lata, we włosach nagiej kobiety pszeniczne kłosy, przy udzie snop pszenicy, w palcach kłosy, w drugiej ręce — sierp, którym żnie kłosy z łanu pszenicy, same kłosy nieśmiertelnej pszenicy będącej symbolem nieskończoności, która nieustannie pokrzepia teraźniejszość... a po drugiej strome balustrady posągi dwóch mężczyzn: Jesień, na tle nieba mężczyzna trzymający ogromną piaskowcową kiść winogron, drugą ręką miażdży tę kiść, sok z niej kapie na muszlę, która jest ze szkła, Amor zaś, boski aniołek z piaskowca, potężnymi łykami popija sok... a potem ostatni posąg starca, Zimy, która zamykała cykl natury i człowieka, posąg przypominający to wszystko, czym byłam otoczona w domu starców, w dawnym pałacu hrabiowskim, gdzie ujrzałam dziś wszystkie piaskowcowe fazy, przez które przeszłam ja i ci wszyscy pozostali, aby odczuć żal, że kiedy byłam młoda, zapomniałam o miłości, która przeciekła mi między palcami, nim się spostrzegłam, kiedy... Ale — czymże jest życie? 14 Na pierwszym piętrze domu starców znajduje się oddział dla niechodzących. Wyjęłam z szafki w swoim pokoiku przezroczystą i sfatygowaną torebkę z napisem: Alojzy Szisler, kapelusznik i czapkarz, i ruszyłam korytarzem, gdzie w oknach opadały z żardinier płatki kwiatów, petunii i asparagusów, ze skrzynek na konsolach opadała orkiestra smyczkowa, rozwijając cichutkie włosie i kolorowe kaligraficzne inicjały, zupełnie takie same, jakimi w księgach browarnianych Franci ozdabiał początkowe 167 litery imion i nazwisk resturatorów, którzy zamawiali u nas piwo. Obok mnie zaszeleściła długa czarna spódnica i już stała przede mną siostrzyczka, patrzyła na mnie i promieniała szczę-s'ciem, w nos wrzynała się jej oprawka złotych okularów. Powiedziała mi: — Staruszek już wkrótce przejdzie na drugą stronę rzeczy i ludzi, dobrze, że pani przyszła, a jeśli ma jeszcze jakichś' krewnych, niech i oni przyjdą się z nim pożegnać... Otworzyła drzwi i ze słonecznego korytarza weszłam na oddział dla niechodzących. Panował tu głęboki cień, okna pokoju wychodziły na północ, ale przed oknami słońce rzucało blask na korony wyniosłych drzew, które rozpościerały je w s'wietle aż do wysokości drugiego piętra. Jakby reflektory oświetlały te drzewa od spodu, tak promiennie okna wypełnione były bez reszty oświetlonym listowiem. Były to osiki o gładkich gałęziach i liście ich drżały, wydając taki szum, jakby tam, na dworze, znajdowała się kaskada albo głośny wysoki wodotrysk. Kiedy oswoiłam się z cieniem, zobaczyłam Francina: siedział na krześle u wezgłowia łóżka, w którym leżał stryj aszek Pepi, Pepi był niewiarogodnie malutki, ramię miał podłożone pod głowę i spoglądał w sufit, a ja widziałam, jak w tych oczach zatrzymuje się albo już zatrzymał się czas. Siostrzyczka pochyliła się, wzięła stryjaszka jak dziecko pod ramiona, stry-jaszek był leciutki, uniosła go, tak jak dziewczynka wyjmuje do zabawy lalkę z dziecięcego wózka. — Ma pan gości, dziadku — powiedziała i odkryła stryja-szkowi nogi, a nogi te były białe, jakby już od wielu tygodni leżały w wapiennych wodach. Franci wzruszył ramionami i wpatrywał się tępo w swojego brata, spostrzegłam, że stryjaszek Pepi ma pod sobą pieluszki jak małe dzieci. Siostrzyczka rozwinęła te pieluszki i oznajmiła radośnie: — To doskonale, jeszcze się pan nie posiusiał, dziaduniu? Nie chce pan na gramofon? Ale stryjaszek Pepi nic nie powiedział, był zupełnie bezwładny, nadal wpatrywał się w sufit i oczy miał tak niebieskie 168 jak wyblakły, spłowiały kwiat fioletowego bzu, jak dwie zmarznięte niezabudki. Siostrzyczka przyciągnęła gramofon, takie krzesło, odsunęła wierzchnią pokrywę i posadziła stryjaszka na tym stołku z nocnikiem u dołu, Pepi jednak nie mógł utrzymać równowagi, a więc Franci go podtrzymywał. I tak Pepi siedział, nogi jego były teraz sine, palce i stopy doszczętnie wyhigowa-ne, łuszczyła się z nich biała twarda skóra. Siedział tak nagi, przykryty jedynie ręcznikiem, siedział niczym posąg Chrystusa cierniem ukoronowanego. Kompletnie oszołomiona oczekiwaniem chwili, kiedy stryjaszkowi opróżnią się kiszki i rozlegnie się ten nieprzyjemny odgłos, kompletnie oszołomiona otworzyłam torebkę i wyjęłam białą marynarską czapkę, którą stryjaszek Pepi nosił przez dwadzieścia pięć lat, odwiedzając piękne panienki w barach, tę czapkę, którą mu uszył sam pan Szi-sler, posługując się fotografią Hansa Albersa: taką czapkę nosił, występując w filmie La Paloma. Podsunęłam ją stryjaszkowi pod oczy, on jednakże patrzył przez nią, nie interesowała go już nawet ta marynarska czapka, która zawsze wskrzeszała stryjaszka i wprawiała w zachwyt, którą kilkakrotnie przez ten czas gubił czy też kradły mu ją panienki, ale za każdym razem pan Szisler robił mu taką samą, teraz jednakże był to już koniec, bo stryjaszek nawet się do tej czapki nie uśmiechnął, nic mu nie przypomniała albo też przypomniała, ale on już znajdował się gdzie indziej, tak jak zresztą działo się w ostatnich latach. Włożyłam mu tę czapkę na głowę, ale spadła mu aż na uszy, tak bardzo wychudł, głowa zmniejszyła mu się pewnie o kilka numerów. Siostrzyczka stała obok, trzymając w ręku papier toaletowy. — Nic nam ostatnio nie je staruszek! — powiedziała. Wstałam, udając zainteresowanie ostro oświetlonymi drzewami w oknach, drzewami, na których szaleńczo trzepotały liście, jakby od dołu dmuchała na nie wialnia. Tam, we wnęce dawnego pałacu, stało łóżko, na którym wpółsiedział mężczyzna, na nosie miał okulary w srebrnej oprawce, a w palcach trzymał szydełko i szybkimi ruchami ro- 169 bił duży obrus na duży stół, miał nawiniętą na palec nić i szydełkował wytrwale, pod jego palcami narastały powoli gałązki i lis'cie, patrzył przez chwile przez okno na trzepotliwą naturę, jakby os'wietloną jedynie dla tego człowieka, czerpał wzór i znów, i znowu szydełkował to, co tam widział, obrus był już tak duży, że przykrywał całe łóżko i przelewał się przez krawędź łóżka na podłogę, nad nim na haku wisiał drążek, aby chory mógł się podnies'ć, bo jego nogi leżały pod tym obrusem zupełnie bezwładne, jednakże jego ręce robiły żwawo szydełkiem, tak jak te stare kobiety, które przez całe życie robiły na drutach albo szydełkowały brukselskie koronki. Kiedy się odwróciłam, rozległ się ten odgłos opróżnianych wnętrzności, siostrzyczka uśmiechała się, a wokół jej białego wykrochmalonego kornetu błyszczała aureola. Obok stryjcia leżał na łóżku człowiek, który zamiast palców u obu rąk miał kikuty, na stoliku stała w miseczce herbata, a na talerzyku pokrojone kawałki chleba, opierał się na przemian na tych kikutach i tak jak przetrącony psiak pochylał się i wprost ustami jadł łapczywie chleb, kawałek po kawałku, a wychyliwszy się jeszcze bardziej z łóżka, chłeptał letnią herbatę. Ktoś mnie dotknął i stanął przede mną staruszek, który popiskiwał płaczliwym głosem: — Ach, to straszne, proszę pani, mam dziewięćdziesiąt sześć lat i nie umieram, to nieszczęście, mam dobre serce i płuca, a więc jestem niemal nieśmiertelny, to ci dopiero heca, nie sądzi pani?... Przytaknęłam zupełnie oszołomiona i znów objęłam wzrokiem mężczyznę, który przez tę chwilę wzbogacił koronkę o jeszcze jeden liść, teraz spostrzegłam, że wśród gałązek siedzi w listowiu ptaszek, a mężczyzna nadal spoglądał przez okno i nadal pilnie pracował, robiąc swój obrus, aby uchwycić na nim to, co widział na dworze, jakby grał na cytrze albo gitarze, spojrzawszy przedtem w nuty huczącego i dudniącego listowia. — No i już po wszystkim! — powiedziała siostrzyczka. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak siostrzyczka wynosi nocnik, 170 stryjkowi spadła ta marynarska czapka, Franci podniósł ją i oczyścił łokciem, i sam ją sobie włożył na głowę, podtrzymywał swojego brata, a siostrzyczka, która tymczasem zdążyła wrócić, uniosła leciutko stryjcia i przytrzymała go, a gdy Franci odwinął koc, położyła go do łóżka, starannie podłożywszy pieluszki. Stalis'my przez chwilę u wezgłowia stryjaszka w cieniu, na dworze jak szalone błyszczało listowie pociągnięte blaskiem gwałtownego słońca, w niszy poruszało się szydełko jak ptak schwytany za skrzydła. Stryjaszek znów podłożył ramię pod głowę, wpatrywał się uparcie w sufit, nie mrugał powiekami, tylko patrzył i patrzył. Siostrzyczka delikatnie zdjęła Francinowi z głowy marynarską czapkę, podała mu ją, skinęła głową i uśmiechnęła się. — Tu nie — powiedziała. — Dopiero na dworze. Podeszła do okna, wyciągnęła rękę, jej ogromna postać rysowała się w szybach, przekręciła klamkę i otworzyła okno na oścież, i na oddział dla niechodzących wpłynął teraz monotonny dźwięk wysokich osik, listowie wydawało taki huk jak silniki samolotowe. Franci pochylił się nad bratem. — O czym myślisz, Józku? — spytał. Siostrzyczka podeszła do łóżka i spoglądała na sine wargi stryjaszka, które wyszeptały: — I co bendzie z tom miłościom? Dźwięk listowia nasilił się, miotało się w otwartym oknie jak oszalały rój pszczół... — Co takiego? — spytał ponownie Franci, przykładając ucho do ust stryjaszka, które szepnęły: — I co bendzie z tom miłościom? Franci powtórzył mi to i spojrzał na mnie przestraszony... — I co bendzie z tom miłościom?... Siostrzyczka pochyliła się, dotknęła delikatnie rękawa Fran-cina i skinęła słodko głową, Franci zrozumiał i podniósł się, odchodził tyłem od łóżka, wycofałam się i ja, siostrzyczka otworzyła drzwi i wyszliśmy tyłem na korytarz. Tu Franci włożył tę 171 marynarską czapkę, a ja przez zamykające się drzwi zobaczyłam, jak mężczyzna w niszy okna przestał szydełkować i patrzył na mnie, widziałam tylko błyszczące oprawki jego srebrnych okularów i srebrzyste szydełko w jego palcach. Na korytarzu orkiestra smyczkowa cichutko snuła Skarby ' świata całego, z parteru dochodził zapach skwaśniałego sosu i rozlanej zupy, brzęk łyżek i nakryć, a kobiecy głos młodej kucharki s'piewał z ogromnym uczuciem: Wiosła za krótkie, ! za mała łódka, powróćmy, miła, < • ^ znów do ogródka!... Minęliśmy bramę domu starców, jako portier miał tu dyżur pan Berka. Franci zasalutował mu i starzec wybiegł za nami, kłaniał się nam w pas, nie mógł się nadziwić, jak piękna jest ta marynarska czapka, obmacywał ją i błagał, żeby mu ją Franci dał, obiecywał mu za tę czapkę całą stówę, Franci wsunął mu w rękę pięć koron, mówiąc: — Tu ma pan na piwo! Szliśmy tak na chybił trafił, w zadumie, ja myślałam i wspominałam tę chwilę, kiedy doktor Gruntorad oświadczył, że stry-jaszek Pepi naprawdę przestanie chodzić, że jedynie ruch może go ocalić... Franci codziennie przygotowywał na dziedzińcu pustą dętkę i prowadził stryjaszka na dziedziniec, przykręcał wężyk dużej pompki do wentyla, a stryjaszkowi dawał rączkę tej pompki i stryjaszek przytrzymując butami dół pompki pompował, pompował przez całe przedpołudnie, podnosił się i prostował jak pajac, taka zabawka, którą dzieci pociągają za sznurek, a jej nogi i ręce zginają się i prostują, a to dlatego, że stry-jaszek Pepi miał płuca jak miechy, bo nigdy nie palił, a jeśli nawet tak, to jedynie cygaro, jakie mu ofiarowały piękne panienki w barach, cygaro, po którym stryjaszek zawsze czuł się niedobrze, natomiast panienkom dobrze było i wesoło, kiedy mo- 172 gły stryjaszka Pepi leczyć w swoim łóżku. Tak więc Pepi przez całe przedpołudnie pompował, co chwila przybiegał Franci z młotkiem i obmacywał ogromną dętkę od ciężarówki, i stukał w nią, chwalił brata i prowadził go na obiad, aby po południu stryjaszek Pepi równie długo i wytrwale pompował tę drugą dętkę, aby miał ruch, niby przeciwko sklerozie, a wieczorem, podczas gdy Pepi pił mleko i przegryzał chlebem, Franci smarował sobie pajdę na palec grubo smalcem i wyszedłszy na dziedziniec wykręcał wentyl, i z obu dętek wypuszczał z wolna powietrze, aby nazajutrz rano stryjaszek zaczął od nowa — jak Syzyf z głazem. Kiedy Franci spuszczał powietrze z tych dętek, zawsze odnosiłam wrażenie, że dźwięk wydobywający się z dętki podobny jest do ludzkiego oddechu, który tak długo wychodzi z człowieka, aż człowiek umrze, że każde życie i wszystko, co żywe, właśnie w ten niedorzeczny sposób przypomina to, co Franci robi codziennie z dętkami: stryjaszek pompuje je, a Franci wieczorem wypuszcza z nich powietrze, aby wszystko zaczęło się znów od początku. Zatykałam sobie uszy, słysząc ten długi i wytrwały, a potem słabnący dźwięk uchodzącego z dętki powietrza, prosiłam Francina, żeby z tym skończył, że codziennie przeżywam swoją śmierć. Wobec tego Franci wpadł na lepszy pomysł. Rano prowadził stryjaszka Pepi do pompy i wielkiej beczki, browarnianej „dubeltówki", i Pepi pompował wodę do podlewania, pompował, a kiedy mu się wydawało, że zbliża się już południe, to sięgał ręką i dotykał beczki, a w niej wody — i bądź pompował dalej, bądź jeśli woda sięgała po brzegi, siadał na stopniu i nasłuchiwał samego siebie. A podczas gdy stryjaszek Pepi jadł obiad, Franci podlewał ogród, zawsze podlewał tak, żeby beczkę opróżnić do końca, aby po południu Pepi znów pompował tak długo, aż ją wypełni po brzegi. I Franci wieczorem podlewał ogród dopóty, dopóki beczki nie opróżnił. Kiedy padał deszcz, Franci wywiercił otwór nad samym dnem i zatkał go kołkiem, tak więc gdy stryjaszek znów coś napompował, Franci wybijał ko- 173 tek i woda wyciekała. Pod koniec już nawet nie wkładał tam tego kołka, stryjaszek pompował i woda od razu ciekła rowem do ogrodu, stryjaszek Pepi pomyślawszy, że beczka powinna już być pełna, wyciągał rękę, dotykał krawędzi beczki, pochylał się, ale wody nigdy się nie domacał, mimo to jednak pompował dalej, nadal słuchał jak woda z pluskiem spływa do beczki, nasłuchiwał melodyjnego skrzypienia i łomotania pompy i czekał, aż dzwony zaczną wydzwaniać południe albo wieczór, kiedy z głos'ników na rogach ulic rozlegną się wieczorne wiadomości. A wieczorem stryjaszek siadywał bez ruchu w kuchni przy kredensie, za nim siadywał stary kot Celestyn, który odnalazł nas w nowym domu, był już — podobnie jak stryjaszek Pepi — porządnie nadgryziony przez czas, bez zębów, twarze ich zupełnie się upodobniły, stryjaszek Pepi obracał się czasami, a kiedy namacał koci łeb, głaskał go, kot przywierał do jego dłoni i tak obaj staruszkowie dotykali się, stryjaszek Pepi mówił z zadowoleniem: — Jesteś' tu? A Celestyn miauczał i mruczał cicho, siedział niemal stryja-szkowi na ramieniu, siedział tak blisko na kredensie, że stryjcia dotykał, a stryjaszek wiedział o tym — i Celestyn także — że dopóki będą jeden drugiego dotykać, dopóty będą w zgodzie ze światem. Co wieczór czekali na siebie, stryjaszek Pepi i Celestyn, a kiedy już sobie porozmawiali, Celestyn siadał za stryj-ciem, kładł mu łapkę na ramieniu, stryjcio siedział na krześle koło kredensu, na którym siedział kot, siedział jak król, tak się tych dwóch rozumiało, tak dotykali jeden drugiego aż do chwili, kiedy pora była iść spać... Pewnego dnia zdarzyło się, że stryjcio, kiedy Franci rozlewał wodę, którą Pepi napompował, aby od rana stryjaszek mógł znowu pompować, stryjcio usiadł, sięgnął za siebie, ale kociego łba tam nie znalazł. Potem już tylko siedział i pytał kilkakrotnie: -; -i'... — Jesteś tam? :,,;, 174 Ale kot nie odezwał się, nie odezwał się też nazajutrz ani za tydzień, l przez cały ten czas stryjaszek Pepi każdego wieczoru siadał na krześle, sięgał za siebie i pytał: — Jesteś tam? Jednakże Celestyn nie przyszedł, bo koty nie umierają w domu, ale gdzieś na strychu, za belką, jak stare słonie. I stryjaszek Pepi nigdy już nie usiadł na krześle koło kredensu, stał tylko, opierając się dłonią o to miejsce, gdzie siadywał Celestyn, po czym .szedł spać, aby rano napompować znów beczkę wody, która mu wyciekała, tak jak przedtem pompował dwie niedorzeczne dętki, aby Franci spuścił mu z nich wieczorem powietrze tylko dlatego, żeby był dłużej na świecie, chociaż to jego życie nie miało już sensu, tak jak cały ten czas, który zatrzymał się na wieży kościelnej, kiedy zegar utracił wskazówki i przestał chodzić, bo w miasteczku trwał już czas innych ludzi, czas pełen zapału i nowych wysiłków, kiedy to my znaczy więcej niż mój, czas wyzwalającej nadziei i nowych prawd, czas życia wołającego, żeby nigdy już nie było wojen, czas, który niemiłosiernie znosił niewolenie rzeczami i majątkiem, czas nowego pokolenia, któremu guzik zależało na tym, że zatrzymał się czas targów końskich i czas jarmarków, i przedświątecznych odpustów, że zniknął czas przedpołudniowych spacerów i cowieczornych promenad, że partie polityczne nie urządzały już wycieczek do lasków, wycieczek połączonych z tom-bolami i aresztami, i strzelnicami, odszedł czas balów maskowych i uroczystych zabaw, i wiejskich galopów na koniach, odeszły już maskarady i alegoryczne korowody, i zimowy pochód Bachusa i Karnawału, odszedł czas towarzystw miłośników miasta i ich konkursów na najpiękniejsze okno w miasteczku, nie bawiono się już w teatr, zniknęło pięć teatrów naszego miasteczka, gdzie naprawdę zatrzymał się ten stary czas, odszedł czas akademii urządzanych przez „Sokoła" i letnich występów na placu ćwiczeń, gdzie od czwartej po południu gimnastykowali się uczniowie i uczennice, a potem młodzi członkowie i członkinie „Sokoła", odszedł czas wieczornych 175 ćwiczeń mężczyzn i kobiet, nikt już w tym naszym miasteczku nie zlepił z powrotem czasu, w którym wyżywały się orkiestra symfoniczna i towarzystwo s'piewacze, zniknęli nawet emeryci chodzący gromadnie po parku miejskim na Wyspie, zniknął czas kochanków nad rzeką i w zagajnikach na łąkach, zatrzymał się czas abiturienckich wieczorków tanecznych, w żadnej gospodzie nie znalazł się już czas na gry hazardowe, w żadnej gospodzie nie ma już damskiej obsługi, odszedł czas sławnych krupnioków i serdelków, które przynosili pomocnicy masarscy o czwartej po południu z wędzarni do restauracji, gdzie zaciekli gracze w mariasza odkładali karty i zamawiali sobie serdelka z bułeczką, odszedł czas śpiewania podczas prac stolarskich i szuflowania jęczmienia w browarze, przez okno nie rozlegał się dźwięk żadnej katarynki, wszystko to stare połączone ze starymi czasami przeciwnymi kierunkowi biegu wskazówek zegara na wieży poszło spać, jakby tym starym czasom uwiązł w gardle zatruty kąsek, niby Śpiącej Królewnie zatrute jabłko, i żaden książę nie przychodził i już nie przyjdzie, bo ta stara formacja, do której należelis'my ja, Franci i Pepi, jest już bardzo stara, tak stara, że dawno już straciła swoją pierwotną płodność i odwagę, przemieniła się w nienasyconą ośmiornicę, a więc nic dziwnego, że nadszedł czas i pora wielkich plakatów i wielkich zgromadzeń, na których groziło się i grozi pięścią temu wszystkiemu, co stare. Inaczej, mój drogi Francinie, nie mogło być, skoro chciały żyć jego ofiary. Szliśmy tak uliczkami, w które zstępował zmierzch, podszedł do nas rozczochrany wyrostek w dżinsowej kamizelce i kolorowej koszuli, wskazał tę marynarską czapkę, którą Franci miał na głowie, i poprosił: — Proszę pana, niech pan mi sprzeda tę piękną czapkę, dam panu za nią stówę... Franci przytrzymał ją oburącz, jakby wiatr chciał mu ją zerwać, i pokręcił przecząco głową. Wyrostek nie dawał za wygraną: 176 — Dam panu za nią dwieście, dwie stówy... Ale Franci powiedział: — Ani za pięćset, ani za tysiąc. Wyrostek wzruszył ramionami i odszedł. Staliśmy na rynku, widziałam, że Franci nie życzył sobie nic innego, jak tylko pójść do domu, do pałacu, do swojego pokoiku, że już czas, aby wysłuchał wiadomości z całego świata, tych wiadomości, których słucha już od dwudziestu, trzydziestu lat... Właściwie to ja już nie znałam Francina innego niż jako człowieka, który utrzymuje łączność z całym światem, to miasteczko nic dla niego nie znaczy, podczas gdy ja zakochiwałam się coraz to bardziej i bardziej w wydarzeniach miasteczka, w tym, czego tu już nie ma. Nie potrzebowałam już nawet, aby szli ze mną ci trzej starzy znawcy i świadkowie dawnych czasów, którzy mi tyle razy opowiadali to wszystko, co zdarzyło się bardzo dawno, tylko się rozejrzałam i już widziałam tę niedzielę, wieczór trzynastego grudnia tysiąc osiemset trzydziestego piątego roku, w trzaskającym mrozie błyszczały okna „Pod Czarnym Orłem", róg rynku i ulicy Kościelnej, tu cech rzeźni-ków obchodził uroczyście wybór nowego starszego cechu... Mistrzowie-rzeźnicy przepijali do siebie nawzajem z pięknego cechowego pucharu ze słowami: — Niech ci Pan Bóg, ci Bóg, ci Bóg błogosławi! Na pucharze znajdował się obrazek przedstawiający rzeźni-ka w białym fartuchu, wymierzającego wołowi cios pałką w łeb, nieopodal zaś obrazek przedstawiający psa. Po odtrąbie-niu ósmej godziny wieczorem przyszedł do zebranych nocny stróż Sztolba, mistrz garncarski sP°d Bobnickiej Bramy. Usiadł przy drzwiach i po obfitej kolacji i częstym wychylaniu kufli piwa, kawy i ponczu twarz mu poczerwieniała. Po dłuższym czasie zdjął kożuch, był dobrze wstawiony. Ale sumienie nie dawało mu spokoju, wyszedł więc na rynek. Powlókł się obok apteki Wszeteczki, krupiarni Dominika Howatki, domu Jana Fleischmanna i minąwszy sklep Józefa Seigerschmidta, znalazł się przed gospodą „U Klecańskich". O tej porze wymieniano tu 177 konie pocztowe. Podszedł chwiejnie do dyliżansu, spostrzegł uchylone drzwiczki. W dyliżansie nie było nikogo. Położył halabardę na ziemi i wlazł do środka. Zatrzasnął drzwiczki i wkrótce usnął na miękkim siedzeniu. Nie obudził się nawet wówczas, kiedy wymienione konie szarpnęły i dyliżans potoczył się do Pożegnania. Tu też nikt nie wsiadł, a wiec woźnica przypuszczając, że dyliżans jest pusty, pojechał aż do Młodego Bolesławca. Tam stróż nocny, kiedy dyliżans zatrzymał się na rynku, obudził się wreszcie i pospiesznie wyskoczył z powozu. Świadom zaniedbanego obowiązku, zaczai trąbić. Nagle schwyciły go od tyłu ręce policjanta. — Dlaczego trąbisz? — Wykonuję swój obowiązek, jestem przecież stróżem nocnym miasteczka, gdzie zatrzymał się czas... Opowiadałam Francinowi, który uśmiechał się, opowiadałam mu tę historię, którą z dziesięć razy powtarzał mi pan Korzonek, świadek i znawca dawnych czasów. Spostrzegłam jednak, że Franci rozwiązuje w duchu wszystkie kryzysy polityczne w Europie i w Azji, w Afryce i w Ameryce, nadal zastanawia się nad tym, dlaczego obce wojska wkroczyły do miłującego pokój kraju, myśli o tym, że właśnie teraz dowiedziałby się z wiadomości dziennika o kolejnej zmianie granic, o nowym zamachu na prezesa rady ministrów, o następnym posiedzeniu Światowej Rady Pokoju, o kolejnej katastrofie tankowców przewożących ropę naftową, o nowym zagrożeniu czystości wód morskich, zwierząt, ryb i ptaków morskich, o następnych przyjacielskich spotkaniach, na których wymienia się nieustannie poglądy o sprawach, o jakich nikt nic istotnego nie wie... Wskazując narożny urząd powiatowy, mówiłam: — W tym naszym miasteczku wychodził tygodnik: „Gazeta Obywatelska", redagowany przez pana Floriana. Pan redaktor Florian miał również niezrównane poczucie humoru. Kiedyś wracał o późnej porze z hotelu „Na Książęcym", zmierzając do swojego mieszkania przy ówczesnej ulicy Bolesławic- 178 l kiej, i idąc jeszcze przez rynek usłyszał, jak ulicą Bolesławicką w kierunku rynku, kroczy stróż nocny śpiewając, tak jak to wtedy było we zwyczaju... Wybiła północna godzina, każdy Imię Boże wspomina! O, ty święty Florianie, nasz wielki patronie i panie... I wówczas pan Florian, właśnie tu, na rogu, tutaj, gdzie jest dziś urząd powiatowy, stanął przed stróżem nocnym ze słowami: — Oto jestem! Czego żądasz? Stróż nocny wypuścił z rąk latarnię i halabardę i pan Florian musiał go zaprowadzić do domu, bo stróż nocny nie mógł dojść do siebie z przerażenia... Roześmiałam się, tak mnie ta historia rozbawiła, kiedy opowiadał mi ją znawca i świadek dawnych czasów pan Karol Wyborny. Franci uśmiechał się również i podniósł rękę do czapki udając, że wiatr chce mu ją zerwać, ale spojrzał przy tym na zegarek na przegubie ręki i zobaczył, że spóźnił się na wiadomości z całego świata, przegląd wydarzeń politycznych, zadrżał na myśl: a jakby tak zdarzyło się coś, jakieś spotkanie na szczycie wybitnych mężów stanu, którzy wymieniliby nie tylko doświadczenia istotne dla obu stron, ale dla całego świata, a gdyby tak teraz ogłoszony został pokój na całym świecie, właśnie teraz wstrzymane zostałyby wszelkie starcia, wszelkie wojny i przedstawiciele wszystkich narodów i wszystkich ras i klas postanowiliby urządzić międzynarodowe spotkanie, i już teraz delegacje znajdowały się w powietrzu, aby samoloty zawiozły je w miejsce, jakie zostało wyznaczone? O tym właśnie Franci marzył, niczego innego nie pragnął, dlatego wstawał w nocy i słuchał: a jakby tak ludzie wreszcie zrozumieli, że bez pokoju nie da się już żyć, że inaczej już nie można... I dlatego po każdych wiadomościach dziennika dzie- 179 sieć razy w ciągu dnia nasłuchiwał z tą samą wiarą, że kiedyś' usłyszy, iż na świecie zapanuje wielki pokój... Szliśmy przed siebie, wzięłam Francina pod rękę, na rogu ulicy Tyrsza nie zdołałam się powstrzymać i wskazując ręką, powiedziałam: — Tu w tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym roku przeniósł się z Łysej adwokat Wiktor Tangl, rodowity Łysianin, ubierający się elegancko pan z jasnokasztanową krótką bródką, z monoklem, w jasnych dyplomatycznych kamaszach, który wyróżniał się wyraźnie na tle mieszkańców naszego miasteczka. Nawet w zimie kąpał się w Łabie, w wyrąbanej w lodzie przerębli. Nie można zaprzeczyć, że ta włas'nie ekscentrycznos'ć stała się jedną z przyczyn jego przedwczesnego zgonu... — mówiłam, po czym dodałam: — Ten dom należał do Zedrycha--Narożnego, jak opowiadał mi stary świadek i znawca dawnych czasów, pan Otokar Rykr... Jednakże Franci potrząsnął głową i powiedział: — Ja wiem... I tak weszliśmy na most, tam w wieczornym półmroku błyszczał beżowy browar. Franci pochylił się nad poręczą i patrzy-lis'my, jak cicho płynie woda. I Franci uniósł w górę marynarską czapkę, sławną czapkę stryj aszka Pepi, która przez dwadzieścia pięć lat płynęła z browaru do miasteczka i tam znikała w restauracjach i gospodach z damską obsługą, tę czapkę marynarską, która symbolizowała stare złote czasy jak otok na tej czapce, otok ze złotego sznura. I Franci trzymał tę czapkę, a później, kiedy z dołu uniósł się znad rzeki lekki powiew, opu-s'cił tylko tę czapkę, wietrzyk uniósł ją i czapka, taka, jaką nosił Hans Albers w La Palarnie, szybowała, unosiła się przez chwilę nad ciemną, miodowozłotą płynącą wodą, po czym osiadła na tafli i nurt niósł ją gdzieś' w stronę Hamburga, skąd pochodził Hans Albers i gdzie rozgrywała się akcja La Palomy, filmu, w którym stryjaszek Pepi tak lubił widzieć siebie... Kiedy wracaliśmy do domu starców, nadeszła właśnie pora zamykania sklepów, rynek i ulice pełne były ludzi, nie pozna- 180 wałam niemal nikogo. Sklepy, które miały kiedyś' imiona i nazwiska, zmieniły się w „Mięso i wędliny", dom towarowy „Społem", hotel i „Chleb i pieczywo", „Wyroby cukiernicze" i „Motozbyt"... Uśmiechnęłam się i poczułam szczęśliwa, że byłam przy tym, że na własne oczy widziałam, jak czas się odmienił, jak odeszli niemal wszyscy starzy ludzie i jak nastąpiła zmiana warty młodych kobiet i młodych mężczyzn, wszystko było na odwrót niż dawniej. Niemal nikt z tych przepływających ludzi nie nosił krawatu, wszyscy mieli fryzury zupełnie inne niż ja i Franci, spodnie, jakie miały na sobie kobiety i dziewczyny, były wyzywające, podkreślały kształty, tak jakby te młode kobiety wyszły z wody, spostrzegłam, że nawet nieletnie dziew-czątka umiały już nosić dżinsy jak dorośli, gdziekolwiek spojrzałam, widziałam wszędzie tylko młode kobiety we wrzynających się portkach, ale co robić? Zauważyłam, że nie można się było niemal domyślić, jaką kto pozycję społeczną zajmuje w miasteczku, gdzie zatrzymał się czas, w dawnych czasach od razu rzucało się w oczy, kto jest doktorem i kto inżynierem, kto jest kupcem i kto robotnikiem, kto jest profesorem i kto nauczycielem szkoły muzycznej, teraz to właściwie cieszę się, że jest tak, jak jest, jak to widzę, ludzie zlali się w kilka typów, nie potrafiłam sobie wyobrazić, odgadnąć, kim jest każdy z tych mężczyzn i czym się zajmuje. Mieli na sobie dżinsy, skórzane marynarki, rozpięte pod szyją wojskowe koszule, fryzurami przypominali bardziej poetów, takie długie włosy nosili w dawnych czasach jedynie ludzie wyjątkowi, którzy grali na skrzypcach, albo malarze, dwaj pisarze, znani mi z fotografii, Jack London albo Yrchlicky. Szliśmy przez miasteczko, widziałam, że jest to pora, kiedy rynek i ulice pełne są ludzi, ale za godzinę, kiedy autobusy się rozjadą i nadejdzie pora kolacji, potem zaś telewizji, w miasteczku nie ujrzysz ni żywego ducha, ktoś tylko przejdzie spiesznie, kilku spóźnialskich, kilkudziesięciu szczęśliwych ludzi, którzy idą do gospody. Ja wiem, wówczas, kiedy byłam młoda, 181 wówczas przez rynek, ulicami i aleją sunęli obywatele ot, tak sobie, spacerowali, młodzi płynęli w górę i w dół promenady, ale cóż mnie teraz do tego? Jestem gdzie indziej i jestem inna, i inne są czasy, które też mają swoje zalety, gdy tak szłam obok Francina, który przerażony był tymi nowymi ludźmi, nie odzywałam się i w końcu cieszyłam się, że te dawne czasy odeszły, że wraz z nimi odeszła też miejska biedota, bose dzieci, odeszli też obłąkani, którzy snuli się po rynku i miasteczku, stara La-szmanka i Józio Paclik, Laszmanka, która sypiała nieopodal sądu, nawet kiedy śnieg padał, skulona we wnęce, ciągle wydawało się jej, że jest hrabiną i ma miliony, odeszli wszyscy bogaci ludzie, którzy tak bardzo różnili się od całej reszty. Ja sama zresztą do nich należałam, zawsze miałam suknie, jakich nikt w miasteczku nie miał, odszedł czas młodych mężczyzn, którzy nosili zamszowe marynarki i piękne krawaty i dziurkowane półbuty z firmy „Kabele" w Pradze, którzy umieli nosić parasol, było ich dziesięciu, piętnastu, w lecie na rynku chełpili się modnymi koszulami od Williamsa, pulowerami. Było w miasteczku przyjęte, że na Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, każdy ojciec musiał kupić dzieciom coś nowego, ubranko, sukienkę, choćby tylko szalik, ale coś nowego, aby zmartwychwstało szczęście, ja wiem, rynek i promenada pełne były tych szczęśliwych dziewcząt i kobiet, i wyrostków, i młodych mężczyzn, ale tam gdzieś na peryferiach miasteczka, tam było zupełnie inaczej. Dzisiaj widziałam, ja zresztą widziałam to zawsze, ale po raz pierwszy przyjrzałam się uważnie, a nawet mogłam to nagle porównać, widziałam teraz, że niemal każdy ma to, co mu się podoba, zniknęły różnice między miejskimi a wiejskimi dziewczynami i chłopcami, te dziewczęta, które wsiadały do autobusów i rozjeżdżały się na wszystkie strony z miasteczka do okolicznych wiosek, ubrane były z większym smakiem niż dziewczęta z miasta i wszystkie zachowywały się inaczej, niż ja byłam do tego przyzwyczajona, z prostą i oczywistą pewnością siebie i przekonaniem, że świat do nich należy, a przecież i ja tak bardzo tego pragnęłam. .,.„,..,.. . , 182 Często wspominałam swoje służące, jakaż to różnica, ale przede wszystkim spostrzegłam, że dzieci ciągle zajadają się lodami i plasterkami kiełbasy, podczas gdy w dawnych złotych czasach przysmakiem była kajzerka, ja wiem, tego nie można porównywać: kajzerka dziś i wówczas, ja wiem, nie da się porównać: parówki wówczas i dziś, ale dzisiaj ma je każdy, a wówczas było inaczej, byli tacy, co na nie nie mieli, i wiem, że wiejskie kobiety, sprzedawszy na targu masło, kupowały margarynę na użytek domowy, a dla dzieci kajzerki, ale te dzieci, które widziałam dzisiaj, dzieciom jest teraz o wiele lepiej niż wówczas, dzieci dziś, wszystkie dzieci, mają sukienki i dodatki zgodnie ze smakiem matki i krewnych, zauważyłam też, że dzieci nie płaczą dzisiaj tak jak dawniej, że wobec tego — w tym miasteczku nie zatrzymał się czas tych ludzi, których widziałam na rynku i na ulicach, chodzących tam i z powrotem, wsiadających do autobusów, że ich czasem jest ten, który jest, że zatrzymał się tylko ten czas, w którym żyłam ja i moi przyjaciele, i znajomi, lecz oni odeszli już na Wielką Promenadę... Gdzie jest dostojny poeta Jan z Wojkowicz, ten, który leczył młode dziewczyny dotykiem rąk? Gdzież jest muzyczny proboszcz ewangelicki pan Juren, który tak potrafił pocieszać wdowy i sieroty nad trumną, że odchodziły z uśmiechem? Gdzież jest tłusty przodownik policji Prochazka, który nieustannie musiał uważać, żeby nie potknąć się o własną szablę? Gdzież jest ogrodnik i znakomity tancerz Wicek Teklów, który przy piwie w hotelu „Na Książęcym" zdrzemnął się na wieczne czasy? I gdzież jest uprzejmy rzeźnik, pan Wojewoda, dawny zapaśnik? Arcykapłan alcistów pan Rajman? Zakrystian pan Podho-ra, który tak niebezpiecznie lubił ministrantów? Gdzie się podział mistyczny szewc, mistrz Gomóła? Tak dumny ze swojego munduru Tolek Staniek, gaszący pragnienie i drobne pożary? I gdzież doszedł ze swoją siostrą pan Pychlik, który z zawrotną szybkością wyprzedzał wszystkich przechodniów w okolicy? W jakim niebie znalazł się Józefek Jorów, ten, który podrzynał gardła cielętom, żywiąc przekonanie, że wykonuje 183 miłą Bogu pracę? Przez jaki komin krematoryjny wyleciał duch obłąkanego od nadmiaru wiedzy Oskara Rohra? Gdzie wyjmuje zegarek i porównuje swój czas z radiem maszynista pan Bra-bec? Gdzież zniknął rozczochrany inspektor generalny szpitala pan Stefan Muszak? Czyż jest jeszcze na świecie, a jeśli jest, co maluje mój wielki tancerz i pięknis', malarz Hanusz Bohman? Ten, który jako właściciel zakładu pogrzebowego przez czterdzieści lat prowadzał kondukty pogrzebowe. I co ze mną, tą, którą nazywano Anusią Sedlaczkówną? Ja wiem, bo także już jestem znawczynią i świadkiem dawnych czasów... Dokąd poszli młynarczykowie, gdzie są gromadki bezrobotnych, którzy stali na mrozie czekając, by ich Franci wziął do pracy „przy lodzie", kazał im wyrąbywać lód na rzece i stawie, ładować na fury tafle lodu? Kiedy tak wracaliśmy przez miasteczko do domu starców, widziałam, że Franci jak zawsze z przyjemnością obrzucał wzrokiem młode kobiety, dziewczyny, których nikt nie mógł pozbawić wdzięku młodości, nimfy, które w dżinsach przypominały morskie syreny... Jednakże Franci tak jak ja żył nieustannie gdzieś w przeszłości miasteczka, żył wspomnieniami owych czasów, kiedy był młodszy, kiedy był kierownikiem browaru i decydował o tym, jaki kupić jęczmień na słód, decydował o tym, od jakiej firmy kupi się worki chmielu, decydował o tym, jak zwiększyć roczną produkcję piwa i jakiego człowieka przyjąć na kierownika nowej restauracji, gdzie później był jego doradcą w sprawach zeznań podatkowych, toteż ceniono go i szanowano, i nigdy się nie spodziewał, że właśnie dlatego nowe kierownictwo zarzuci mu, iż był naganiaczem panów, właścicieli browaru stanowiącego spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Kiedy stanęliśmy pod bramą, panował już mrok, w portierni siedział pomylony pan Berka i oglądał program telewizyjny; co jakiś czas ten pan Berka wyłączał dźwięk i podczas gdy to- 184 czyła się akcja telewizyjnego programu, puszczał sobie głosy jazzowych piosenkarzy, treść tych piosenek oczywiście nie pasowała absolutnie do tego, co działo się na ekranie, ale pan Berka cieszył się i dziwił, że tak wspaniale udało mu się zmiksować głosy swoich taśm magnetofonowych z obrazami telewizji. Franci szedł w zadumie do swojego pokoju, aby słuchać wiadomości z całego świata, i nadal ze smutkiem myślał o tym, że z dnia na dzień coraz bardziej odsuwa się ta jego wizja trwałego pokoju na całym świecie, patrzyłam i dochodziłam do wniosku, że właściwie ten pomylony pan Berka wcale pomylony nie był. W niedzielę, kiedy telewizja nadawała Libuszę, pan Berka, który nie pełnił dyżuru w bramie, wyłączył nagle dźwięk, na telewizyjnym ekranie Libusza otoczona przyjaciółkami, odziana w starosłowiański strój, czesała sobie włosy, pan Berka, kiedy przyjaciółki mówiły do Libuszy, włączył swoją taśmę, chwilę trwało, nim taśma przekręciła się na tyle, ile potrzebował, i w sali zabrzmiała przy akompaniamencie gitar piosenka śpiewana przez zespół „Czarny bez": Do gazet dałam ogłoszenie, ..••.•-. niech czyta, kto się chce ożenić... Mam w biodrach tyle, ile w biuście.. W tę niedzielę wszyscy, którzy oglądali telewizyjną transmisję Libuszy, najpierw przestraszyli się, potem jednak w miarę upływu czasu coraz bardziej podobało im się to, co wyprawiał pan Berka ze swoimi taśmami, podczas gdy dźwięk w telewizji był niemy... Kiedy Chrudosz przedstawił Libuszy swoją skargę, pan Berka przekręcił taśmę i po chwili zabrzmiał i towarzyszył ruchom Chrudosza śpiew Pawła Bobka: Rock and rollowi oddałem wszystko, co miałem: 185 najpiękniejsze lata, najpiękniejsze dni... A w kilka minut później, kiedy Libusza na ekranie telewizyjnym sądziła braci, pan Berka przekręcił taśmę i po chwili w sali pałacu rozległ się głos Wiery Szpinarowej, co oznajmił wcześniej pan Berka. Ach, ja kocham boogie-woogie, boogie-woogie tańczyć chcę, więc do boogie, boogie-woogie, więc do boogie pros'cie mnie!... I renciści, którzy to oglądali, byli zupełnie wstrząśnięci tym nowym pięknem, widzieli już Libuszę tyle razy, ale to dopiero była Libusza na ich gust... Potem poselstwu, które wyruszyło do Przemysława, towarzyszył głos Waldemara Matuszki: Na zachód droga niebliska... A Przemysław odpowiedział poselstwu piosenką, którą śpiewał Karol Zich: Ja, krótko mówiąc, pecha mam głucho tu każdy krok już brzmi... i cień wciąż towarzyszy mi... A potem orkiestry taneczne łączyły i dopełniały bieg obrazów na ekranie telewizyjnym w ten sposób: gdy Przemysław stał przed Libusza, pan Berka szybko przekręcił taśmę, wyregulował, i kiedy Przemysław na ekranie unosił rękę, z taśmy śpiewał Milan Chladil: ... O, patrzę na twój welon biały, 186 chciałaś' go mieć, więc masz, niedawno wargi twe szeptały, że mnie swą rękę dasz... Libusza odpowiedziała mu piosenką, którą z uczuciem śpiewała Ewa Pilarowa: Jeśli mnie pragniesz, jaka jestem, choć wiesz, że jestem tylko złuda, jeśli mnie pragniesz, jaka jestem, miłość mą wzbudzić ci się uda... A kiedy wzruszona Libusza podała na ekranie rękę Przemysławowi i patrzyła mu w oczy, pan Berka szybciutko przekręcił taśmy i rozległ się duet, który zawsze lubiłam, dwa angielskie smutne i piękne głosy, Bing Crosby i Grace Kelly śpiewali razem tę tęskną pieśń miłości: Miłość w Nowym Jorku, w Paryżu, w Londynie jest zawsze taka sama... Ale otwarły się drzwi i do sali wpadła siostra przełożona, i nacisnęła przycisk, i wyłączyła obraz, uniosła ręce i zagrzmiała na pana Berkę: — Nie może się pan ustatkować? Chce pan, żebyśmy musieli odesłać pana do domu? Pan Berka, pokorny, zabrał swoje taśmy, a my wszyscy, którzyśmy widzieli tę Libuszę, żałowaliśmy, a potem jeszcze długo spieraliśmy się, co by tak pan Berka zamiksowal, jaką piosenką Libusza przepowiadałaby przyszłość? Wzruszyłam się, a wrażliwy pan Berka wyjął wtyczkę z kontaktu, zapalił latarkę i zmieszany wybiegł, świecił mi w twarz: — Czego pani chce? Czego sobie pani życzył — Panie Berka — powiedziałam — nie daje mi to spać, wówczas, kiedy pan udoskonalał Libuszę swoimi taśmami... 187 — Jaką Libuszęl Co pani mówi? — Pan Berka przestraszył się. — Mówię przecież, panie Berka, te Libuszę, którą telewizja transmitowała w niedziele, kiedy to siostrzyczka wszystko panu popsuła, jakie taśmy pan przygotował? Pan Berka ucieszył się. — Tak, Libuszęl No to musze kiedyś pani sam przedstawić... Mam teraz przygotowane taśmy dla Przemysława; kiedy przyjeżdża do Libuszy, zaczyna jej śpiewać: Hallo, Dolly, it's so nice to have you back, where you belong... Jak to śpiewa pan Armstrong... To fajnie, żeś tu znów wróciła... Halo? Gdzieżeś tak długo była?... , ; : .-• Zatoczyłam się, tak bardzo olśniła mnie nagle ta wiadomość, pan Berka skorzystał z tego i szepnął mi: — Jak będą Przemysław z Libuszą w telewizji, wyłączę dźwięk i puszczę na cały regulator ten mój najulubieńszy przebój, jaki sobie nagrałem... Save your kisses for me, ., : •', kiś se s for me, baby by e, by e... A do tego te dziewczęce głosiki: ..-,:-/ love you... — Wie pani? Ja pójdę tam, ty pójdziesz tu... haha! I love you... — wołał i śpiewał z zapałem pan Berka, a ścieżką wracał Franci, wiadomości dobiegły końca, szedł, jakby niósł w wiaderku nie węgiel, ale swój własny pomnik, tak jak zawsze wia- 188 domości okazały się dziś jeszcze gorsze niż wczoraj, ciągle ten wieczny pokój się oddalał. Pan Berka poświecił na Francina i obiegając go w kółko, wołał ze zgrozą: — Na miłość boską, co pan zrobił z tą piękną czapką? Nie zapomniał pan jej gdzieś? Jezu Chryste, jak bym ja chciał nosić tę sławną czapkę! Gdzieście ją, dobrzy ludzie, podzieli? 15 Kroczę wolno pałacową aleją, staruszki karmią ptaszki, sypią albo kruszą chleb i bułki do karmników przypominających skrzynki radiofonii przewodowej, sikorki, wróble, zięby dziobią im niemal z ręki, teraz stoję przed wielką tablicą ogłoszeń, na której rozsiane są setki pinezek przytrzymujących programy kin w miasteczku, tu wisi stary nekrolog, tak, tutaj umieszczę nekrolog stryj aszka Pepi, który umarł nad ranem. Te pinezki ze świeżymi wiadomościami są zupełnie nowe, jednakże z pewnością na tej tablicy umieszcza się wiadomości już od z górą dziesięciu lat, są tu więc setki pinezek zupełnie już zardzewiałych, ale każda przytrzymuje wciąż kawałek pożółkłego papieru, bo nikt nie zawraca sobie tym głowy, żeby najpierw wyjąć pinezki, tylko każdy, kto przychodzi tu z wiadomością w palcach, mocnym pociągnięciem zrywa ten plakacik, ten stary nekrolog, i na jego miejscu albo tuż obok umieszcza to, co uważa za obywatelski obowiązek: zwrócić uwagę na nowe programy, wykłady, zawiadomienia o zgonie... Stoję tak i patrzę na tę tablicę, zastanawiając się, gdzie przy-szpilić nekrolog stryjaszka, za chwilę przyjedzie po niego karawan przedsiębiorstwa pogrzebowego z trumną, usiłuję oderwać zardzewiałą od deszczów pinezkę, ale nie udaje mi się, skrawek papieru służy każdej pinezce jako coś w rodzaju uszczelki, trzyma się mocno, tak jak wszystkie te pinezki z zeszłego roku, może niektóre z nich mają już kilka lat, ale ciągle trzymają mocno, 189 skrawek papieru jest zetlały, pożółkły, niemal brunatny, widzę, że niektóre pinezki straciły ze starości główki, pozostały z nich tylko ostre szpileczki, obmacałam tę tablicę i jakbym przesuwała ręką po wałku z ostrymi kolcami, wałku ze starego obrazu Najświętszej Panny Marii, który wygrywał kiedyś nabożną pieśń, resztki pinezek, które można czytać tak samo jak pismo dla niewidomych. Tak, tak, jutro tu przybiję nekrolog... W zadumie wróciłam na dziedziniec, po czym ścieżkami dotarłam do hrabiowskiej pomarańczami, w której znajdowała się trupiarnia. Stryjaszek Pepi leżał wyciągnięty na wózku, pochyłym dwukołowym wózku, ciągle zawinięty w prześcieradło, pod napiętym płótnem rysowała się jego głowa i nogi, na brzuchu były mocno związane cztery rogi, a kiedy pochyliłam się ku temu śmiertelnemu, co ze stryjaszka pozostało, nagle przyszło mi do głowy, żeby zapukać stryjciowi w czoło, zrobiłam to i nasłuchiwałam. A potem usłyszałam za sobą kasłanie, zapukałam w czoło trupa raz jeszcze i znów nasłuchiwałam długo. — Proszę! — powiedziały za mną ludzkie głosy, a kiedy się odwróciłam, stali tam trzej świadkowie i znawcy dawnych czasów, kłaniali mi się, byli uroczyści i promieniowali jakimś wielkim szczęściem. Trzymali w palcach swoje notatniki, tak jak śpiewacy na chórze trzymają nuty, pan Wacław Korzonek podał sobie palcem takt i śpiewając, opowiadał: — Śpiewało się i grało w miasteczku, gdzie się zatrzymał czas, w restauracjach i siedzibach stowarzyszeń... Ale najważniejszym wydarzeniem dla entuzjastów muzyki... był udział w uroczystych mszach świętych. Prym wiedzie aktor-amator Czerwonka i już próbuje swoich skrzypiec... drudzy skrzypkowie pana kierownika chóru, Wronego, stroją instrumenty... Sznora szuka smyczka... Cyrus stroi wiolonczelę... Wotawa podmuchuje w klarnet... Dłubacz-Przeklętnik wydobywa kilka tonów z fletu... Fajtl, Gołąb i Stuj przygotowują rogi... Tawik przykręca kołeczki basetli... na chórze pan Dłubacz-Hrabiątko rozmawia ze śpiewaczkami — Marynką, Berteczką i Franusią... 190 ostatni przychodzi z przekąski „U Fiszerów" Rubinger w regla- nie... Dziś obecni są nawet umarli... tenor — Slabyhoudek, i bas — Wagner... Na dany znak kalikant Mareszka przyciska nogą pedał miechów i msza zaczyna się od solo na kotły, które Krasa odbębnia z ogromną werwą... Organista nauczyciel Lhota wsuwa wolno rejestry organów... i na najwyższym manuale preludiuje pianissimo swoją ukochaną piosenkę: Zastanów się, Maryśka, zastanów... Tak opowiadał mi to stary pan Szpoutil, który miał skład materiałów piśmiennych w dawnej starej aptece... Pan Wacław Korzonek skończył śpiewać i w pomarańczar-ni trwał zapach piosenki o młodej miłości. Rozejrzałam się, trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów uśmiechali się, patrzyli mi w oczy i tak jakby odmłodnie-li, zresztą tak jak zawsze, kiedy wspominali o zdarzeniach, które stały się dawno temu, a jedynie oni mieli do nich klucz. Pan Karol Wyborny podszedł do wezgłowia stryjaszka Pepi, skłonił się, otworzył notatnik, po czym odchyliwszy głowę do tyłu, wpatrywał się w sufit szklanej kostnicy, szyby pomalowane były na kolor ciemnoniebieski... — Na brzegu Wyspy — zaczął opowieść pan Karol Wyborny — tam, gdzie kończyła się kaskada, stała mała budka, gdzie w okresie tarła łososi sypiał w nocy strażnik hodowli łososi... Budka połączona była napiętą siecią z drutem, na którego końcu umieszczono dzwonek, i kiedy łosoś przeskakując drut spadał w sieć... własnym ciężarem powodował szarpnięcie drutu... i dzwonek w budce się odzywał... Pan Karol Wyborny zamilkł i nasłuchiwał, w trupiarni brzmiało brzęczenie jednego dzwoneczka, po czym przyłączały się następne i następne, tak że cały chór dzwonków rozbrzmiewał w dawnej pałacowej pomarańczami, która teraz przemieniła się w ogromne akwarium i do akwarium tego spa- 191 dały ukośnie z nieba wielkie ryby, tysiące błyszczących łososi, już w powietrzu ich oczy — ku swojemu przerażeniu, że ich droga w górę rzeki skończyła się, ich oczy ujrzały sieci i każdy skok był sygnaturką ich szczęścia polegającego na podążaniu w górę rzeki, przeciwko prądowi, aż tam gdzieś wysoko, gdzie czyste wody sprzyjają miłosnym igraszkom... Zatykałam sobie uszy, ale pan Karol Wyborny kierował dalsze ławice spadających łososi do niewidzialnych sieci, aby wyrazistym gestem dać znak — i nastąpiła chwila uroczystej ciszy, po czym pan Wyborny opowiadał dalej: — Łosoś podpływa pod prąd aż do wrót zapory... potem wolno zawraca i nagle rozpędza się gwałtownie, i skacze... Niektóre z łososi były rekordzistami i udawało się im przeskoczyć nawet tę napiętą sieć... Uniosłam wzrok i nade mną przelatywały szczęśliwe łososie, w blasku słońca lśniły przystrojone kroplami wody... odetchnęłam z ulgą wraz z nimi i byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa, że nie ustawały w wędrówce, u której kresu czekało miłosne spełnienie, że dążyły do kolejnej kaskady i pokonywały ją, tak jak każda miłość pokonuje kolejne przeszkody. Jednakże pan Karol Wyborny ujął mnie za łokieć i ścisnął tak boleśnie, że aż krzyknęłam. Ale on pokłonił się raz jeszcze trupowi i ciągnął: — Pod kołami młyna... umieszczony był słęp... ogromna dziurawa beczka... ryby niesione prądem wpadały tam... wpuszczano je z powrotem do Łaby... ale podczas wędrówek węgorzy słęp wypełniał się nimi po brzegi... i stanowiło to wcale pokaźny zysk... — zawołał pan Karol Wyborny, a ja chwyciłam się za gardło, dawna pałacowa pomarariczarnia przemieniła się w cuchnącą skrzynię z otworami i z góry na podłogę kostnicy spadały śliskie ryby i węgorze, spadały wraz ze strumieniem wody, stałam już po kolana w poruszających się rybach, czułam, jak mocno uderzają mnie ich ogony, płetwy, czułam, jak rozdzierają mi pończochy ich ostre skrzela, krzyczałam z przerażenia i wstrętu, kiedy jednak spojrzałam na trzech starych 192 świadków i znawców dawnych czasów, oni śmiali się, wszyscy trzej mieli jasnoniebieskie ubrania i pomarańczowe krawaty, jakby stali na promenadzie i czekali, kiedy wreszcie zacznie grać uzdrowiskowa orkiestra. Teraz z kolei wysunął się do przodu elegancki pan Otokar Rykr, złożył ukłon zmarłemu, a ja, bez reszty już oszołomiona, spostrzegłam, że pan Rykr ma do marynarki na plecach przy-szpiloną chorągiew, zieloną flagę przypiętą ogromnymi agrafkami... I oto pan Rykr zaśpiewał tenorem, palcami prawej ręki przyduszając sobie lekko gardło: — W dawnych czasach miasteczka, gdzie się zatrzymał czas... rynek bywał sceną zawodów... występowali tu biegacze... długodystansowcy... Często obiegali oni cały rynek dokoła nawet dwadzieścia razy... ich komedianckie stroje zdobiły błyszczące cekiny i dzwoneczki... sportowcy-długodystansow-cy zachęcali widzów do udziału w biegu, obiecując wysokie nagrody... — Pan Otokar Rykr wskazał ręką ścianę, a ja po drugiej stronie szklanej tafli ujrzałam biegnących w kalesonach młodych mężczyzn, ten ich bieg przypominał taki powstrzymywany upadek, biegli tak szybko, że dotykali palcami bruku przed sobą, nigdy w tym szalonym biegu nie dotykali ziemi, a mimo to robili skoki jak małpy, mijając mnie, wszyscy pokrzykiwali na mnie i rękoma dawali mi znaki, żebym i ja biegła z nimi, ale pan Otokar Rykr dał im zieloną laseczką znak i długodystansowcy zniknęli. A znawca i świadek dawnych czasów wołał wielkim głosem, jakby się z kimś spierał, i na dowód swojej racji podawał twierdzenie: — ...Rzetelnym i prawdziwym sportowcem w miasteczku, gdzie się zatrzymał czas, był inżynier kolejowy pan Karol Palnie... pochodzący z Austrii... Uprawiał już w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym roku jazdę na wysokim rowerze... jazdę figurową na lodzie... jazdę na nartach... jego pierwszy bieg na nartach zgromadził mnóstwo ciekawskich, żądnych ujrzenia nie widzianego dotychczas sportu... umarł w czterdziestym roku życia na gruźlicę... Mniej więcej od tysiąc osiemset dzie- 193 więćdziesiątego roku pojawili się dwaj jeźdźcy na rowerach... zwanych bicyklami albo welocypedami... o wąskich, pełnych gumowych obręczach... — mówił pan Otokar Rykr i skinął zieloną laseczką: na ścieżkach pałacowego parku, tam, po drugiej stronie szklanej tafli pałacowej oranżerii, unosili się na siodełkach wąsaci mężczyźni, cały rój, grupa mężczyzn w rajtkach, koszulkach w pasy, w czapeczkach ozdobionych kokardami, usiłowali wyprzedzić jeden drugiego, podnosili ramiona, odpychali się, wpadali w poślizg i w powietrzu lecieli ci zawodnicy w krzaki i na łąkę, padali na plecy i obracali się, raz i drugi, jak w złym śnie, kiedy to śpiący okręca się cały prześcieradłem, jeden z zawodników pod wpływem siły odśrodkowej wyleciał nawet na zakręcie w powietrze, ciągle ściskał w rękach kierownicę, bicykl leciał w powietrzu, zawodnik usiłował odkopnąć go od siebie, ale obydwoje, maszyna i człowiek, z trzaskiem wlecieli na szklaną ścianę, roztrzaskali się o szyby, jednakże pan Otokar Rykr uniósł zieloną laseczkę i mężczyzna i rower znieruchomieli wraz z odłamkami szkła na ścianie trupiarni, jakby przemienieni w plakat... Pan Karol Wyborny poprawił sobie krawat, nadszedł czas, aby i on uklęknął i stryj aszkowi tam gdzieś w prześcieradło, gdzie znajdowało się jego ucho, zaśpiewał wdzięcznie i przyjemnie: — ...Mój tatko posyłał mnie często do piwnicy po wino... postarałem się o duży kłębek mocnego sznurka... potarłem go pszczelim woskiem... kilka świeczek i dwa pudełka zapałek, jako że w podziemnych korytarzach panuje absolutny mrok... Pan Wyborny przestał śpiewać i odwrócił się, pan Rykr dał znak zieloną laseczką i uklęknął obok pana Wybornego, pan Korzonek zaś pochylił się, zbliżyli ci trzej znawcy i świadkowie dawnych czasów głowy i śpiewali na trzy głosy. — W podziemnych korytarzach panuje absolutny mrok... — śpiewali słodko i słodko się uśmiechali, po czym odstąpili o krok, jedynie pan Wyborny nadal z zadowoleniem sączył w ucho umarłego: 194 — ...umocowałem dobrze sznurek między beczkami piwa w piwnicy i wyruszyłem w drogę... z zapaloną świeczką w ręku i zawieszonym na szyi kłębkiem sznurka, który rozwija} się z wolna... liczne korytarze rozbiegały się we wszystkie strony... pomieszczenia całe i rozwalone... ogromne szczury w blasku świeczki osiągały niemal rozmiary kotów... sądząc po odwiniętym sznurze, doszedłem pod kolumnę wotywną z figurą Najświętszej Panny Marii na rynku... a potem niemal aż do restauracji Doczekała... i nagle spostrzegłem na ziemi coś, co wydało mi się ostrogą albo czymś podobnym... kiedy pochyliłem się nad ziemią, świeczka mi naraz zgasła... jakby ją ktoś zdmuchnął... — recytował teraz pan Karol Wyborny i zwrócił się do mnie, a ja z wyrazu jego oczu domyśliłam się, że świadek i znawca dawnych czasów nie wrócił dotychczas z podziemi, z podziemnych korytarzy miasteczka, gdzie zatrzymał się czas... Zawołałam: — A dlaczego śpiewa pan to stryjaszkowi, który już nie ży- je? I wszyscy trzej świadkowie i znawcy dawnych czasów skupili się, tak jakoś położyli jeden drugiemu ręce na ramionach, jakby chcieli się sfotografować w dawnych czasach, uśmiechali się do aparatu fotograficznego, którego w pomarańczami nie było, nie mrugając oczyma, usiłowali przyozdobić twarz najpiękniejszym uśmiechem, którym spoglądali w moje oczy, jakbym to ja była aparatem fotograficznym. Do pomarańczami wszedł naraz chłopak w marynarskim ubranku, w długich spodniach i granatowej bluzie z ogromnym kołnierzem, na głowie miał okrągłą marynarską czapkę z napisem, zmierzał ku martwemu stryjaszkowi, piasek chrzęścił pod podeszwami jego trzewików, w pończosze na pięcie miał dziurę, poznałam po niej, że to mój syn Theo, który dawno — przed laty — odszedł, aby zdobywać śwfat inaczej niż my. Teraz oto podniósł rękę, zdjął czapkę i pokłonił się zmarłemu stryjowi. Krzyknęłam: — Ja się boję! Boję się! ; 195 — Nie trzeba się bać... — Uśmiechnął się do mnie. — Należymy do siebie. Należałem do panów zupełnie tak samo jak stryjaszek, który czuł się u nas gos'ciem, bo wracał od nas do izby czeladnej, gdzie miał swoją jedną pryczę i jedną szafkę. Tam był w domu, był ws'ród swoich, do końca życia ani na chwilę nie przestał być robotnikiem. I do ciebie też przyjdę. Zamknęłam oczy... wiem, wiem... A mimo to krzyknęłam znowu: — Ja się boję! Boję się! "•:::;« ,. ,::.., A trzej znawcy i s'wiadkowie dawnych czasów odpowiedzieli mi chórem: — Kiedy bylis'my na s'wiecie, i my też balis'my się nieraz... — powiedzieli i wyciągnęli do mnie ręce, te swoje ręce zakończone oczyma pełnymi tęsknoty... I wycofali się z pomarańczami. Mojego syna nie było. Wybiegłam przez otwarte drzwi z pomarańczami, na zakręcie s'cieżki pośliznęłam się na piasku, ale podniosłam się i wpadłam do westybulu, gdzie siedziały dwie staruszki w fotelach na kółkach, siedziały sztywno, ramionami wsparte na poręczach, siedziały tak jak sfinksy. Opanowałam się i spytałam: — Czy nie przechodzili tędy trzej panowie? Ci, którzy mi towarzyszyli, trzej panowie, znawcy i świadkowie dawnych czasów? W niebieskich garniturach i pomarańczowych krawatach? Staruszki nawet nie drgnęły, ich profile były ciągle profilami ptaków lecących nieustannie przed siebie. Pokręciły tylko głowami. — Jak długo tu panie siedzą? — spytałam. Jedna ze staruszek podniosła rękę i pokazała, że od dwóch godzin. — A więc tędy nie przechodzili?! — Załamałam ręce. Skarby świata całego spadały ze skrzynek radiofonii przewodowej i wplątywały się nićmi w moje palce, Skarby świata cale-go, których głos rozbrzmiewał teraz skrzypcami niczym cudownie tandetny, ale prawdziwy wyrzut. 196 Pobiegłam w dół, do portierni, siedział tam pan Berka patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem, patrzył, ale nie widział, musiałam poruszyć przed jego oczyma dłonią niczym wachlarzem. W końcu ocknął się, mrugnął oczyma i spytał mnie: — Szuka pani kogoś? Do kogo pani idzie w odwiedziny? Powiedziałam: — ...Panie Berka, niech się pan obudzi, przecież ja tędy przeszłam wczoraj, a pan chciał tę czapkę marynarską... No, pamięta pan? — naprzykrzałam się. Ale pan Berka dziwił się: — Jaką czapkę? I kim pani jest? — Panie Berka — zniecierpliwiłam się — na miłość boską, przecież ja tędy chodzę ciągle z trzema znawcami i świadkami dawnych czasów. Czy nie przeszli tędy w drodze do miasta? Ale pan Berka stawał się z każdą chwilą coraz bardziej pomylony. — Jacy znów znawcy i świadkowie? Co pani wygaduje! Kto jak kto, aleja powinienem o tym wiedzieć!... Jak się nazywają? A ja cierpliwie mówiłam, a potem napisałam imiona i nazwiska znawców i świadków dawnych czasów, napisałam na papierze imiona i nazwiska swoich najdroższych przyjaciół. Pan Berka podniósł słuchawkę telefonu, trwało to dłuższą chwilę, dzwonił na górę do biura, a kiedy odłożył słuchawkę, powiedział z zadowoleniem: — A więc żadne z tych nazwisk nie jest tutaj znane, żadni panowie o tych nazwiskach tu nie mieszkają i nigdy nie mieszkali... A pani kim jest? — Panie Berka — powiedziałam — przecież ja tu mieszkam ze swoim mężem, mój szwagier, szwagierek, umarł wczoraj, leży w kostnicy... Pan Berka oświadczył: — A leży, leży... I ja puszczę tu panią tylko dlatego, że pani idzie oddać cześć jego pamięci... — Tak — potwierdziłam. — Tak — powtórzyłam, ukłoniłam się panu Berce i cofałam się, kłaniając... 197 A potem pobiegłam na górę, do swojego pokoiku, ściągnę-łam prześcieradło i z nocnego stolika wysypałam w półmroku wszystko, co tam było, pomacałam kieszeń, tak, mam w niej dowód osobisty, związałam prześcieradło na wszystkie cztery strony świata, na dwa węzły, zarzuciłam ten tłumoczek na plecy i zeszłam na dół, do westybulu, w półmroku usiadłam pod poruszającym się niespiesznie tam i z powrotem wahadłem zegara z kukułką, usiadłam, wyjęłam dowód osobisty i podawałam go komuś, kto na razie nie przychodził, ja jednak wiedziałam, że dziś z całą pewnością przyjdzie... Epilog Przez z górą ćwierć wieku występowałam na scenie teatru amatorskiego. Za to, że zagrałam w ponad sześciuset przedstawieniach, otrzymałam dyplom i ogromny sygnet, na którym wygrawerowano wyrazy wdzięczności. Tak więc ja, ta, która potrafiłam wcielić się w tyle typów kobiet, niekiedy z wielkim trudem jedynie umiałam odróżnić i oddzielić to, czym żyłam, od tego, co grałam. I słyszałam tyle transmisji radiowych, i widziałam tyle sztuk telewizyjnych i seriali, że w końcu zrezygnowałam z rozeznawania tego, co naprawdę zdarzyło się mnie albo innym. I przez te dwadzieścia pięć lat, kiedy to grałam na scenie teatru amatorskiego w naszym miasteczku, gdzie się zatrzymał czas, przez ten czas w ciągu każdych dwóch miesięcy przeżywałam w dwudziestu próbach czytanych, trzech próbach generalnych, a potem podczas kilku przedstawień, przeżywałam swoją rolę tak, że o niczym innym nie mogłam myśleć, niczym innym żyć niż tym typem kobiety, dla której napisana była ta sztuka teatralna. Jako Wiera Bly przeżywałam historię dziewczyny, która zamordowała swoje dziecko, co zdarzyło się w sztuce Okna Johna Galsworthy'ego. To zresztą nieistotne, ale czego ze mną doświadczył Franci, kiedy czytałam swoją rolę! Ja — i zamordować własne dziecko, ja, która opłakiwałam każ- 198 de swoje prosiątko, jakże to więc ja — i zamordować swoje dziecko! Ileż się nad tą rolą napłakałam, nim wreszcie stałam się morderczynią. Ale podczas gdy Franci wciąż mnie jeszcze unikał, ja już przez następne dwa miesiące miałam w teatrze próby kolejnej swojej roli: grałam tu bardzo nieprzyzwoitą dziewczynę, Tilly Hasselberg w Rajskim ogrodzie, która przeżywa swoje życie na przemian, raz występuje jako śpiewaczka kabaretowa w „Palais de Paris" w Klausenbergu w Rumunii, to znów — w drugim akcie — mieszka w hotelu „Eden" na Riwierze Włoskiej. Jeszcze dziś nie sprawia mi żadnej trudności — po tylu latach — recytowanie całych fragmentów ról Małej Skamplo, Emilii Bernini, Enidy Underwood, córki Johna Anthony'ego ze sztuki Walka Johna Galsworthy'ego. Biedny Franci, ja bowiem cudzą dolę pamiętałam lepiej niż własne życie. I moją najmilszą rolę, Herbacianą panienkę, wzruszającą Frankę, córkę Mateusza Skowronka, szewca... I Hanusię z Wesela Hanusi Kulichówny. I Ginette z Baru na Montmartre. I wychowawczynię Lolę z Gejzeru. I Jankę Campbell z Różańcowej romancy... I Lady Chiltern z Męża idealnego... Albo Anais Be-auperthuis ze Słomkowego kapelusza... Do dziś mogę wyrecytować na pamięć rolę Olgi, tancerki z „Yariete Orpheum", z Widm, Zdzisię Donat, siostrę dowódcy kompanii, z Powrotu młodości, Kamillę, siostrzenicę księżny de Capablanca ze sztuki Wilkolak, Nelly Goldsmith z Mówiącej małpy \ A cóż dopiero moja Kitty Yerdun, wychowanka Stephena Spittigue'a, z Ciotki Karola, albo Lisbeta, żoneczka Pawła Karstena, z Męża naszej panienki. Właściwie to z górą ćwierć wieku byłam kimś innym i kiedy grałam, byłam na przemian albo dziewczynką, to znów panienką, potem zaś mężatką i matką dorosłego syna, czasami musiałam grać nawet ladacznicę, morderczynię, jakimż więc problemem byłoby dla mnie wymyślić sobie kilka wydarzeń na kilka opowieści znawców i świadków dawnych czasów przy akompaniamencie Skarbów świata calegol 199 Mój osobisty dramat polega jednak na tym, że musiałam opuścić browar, to moje czteropokojowe mieszkanie, że przeprowadziłam się z Francinem i ze stryj aszkiem Pepi do willi nad rzeką, do domu, który sama sobie zaprojektowałam, zapominając, że tym samym zaprojektowałam swoją pułapkę, pułapkę dla Francina i stryjaszka Pepi, dla swoich gos'ci, bo kiedy to mieszkanie zostało zaprojektowane, budziło w każdym podziw i zazdrość, kiedy jednak przeprowadziliśmy się tam, s'ciągnęli z browaru wszystkie graty, ten dom na brzegu Laby pełen był aż po dach rupieci, podwórko pełne było częs'ci samochodów, rozmaitych rupieci, które spoglądały na mnie wrogo, nie potrafiłam nigdy odgadnąć, na co takie graty mogłyby się przydać. Największym jednak nonsensem tego budynku był przedpokój, na który wychodziły wszystkie drzwi, przedpokój nie większy niż dywan o wymiarach półtora na półtora metra. Drzwi wejs'ciowe, drzwi spiżarni, drzwi toalety, drzwi kuchni, drzwi sypialni i drzwi stołowego. Tak więc zdarzało się kilka razy dziennie, że w tym małym przedpokoju, w tym małym hal-lu ktoś" z naszej rodziny lub ktoś" spośród gości bywał ściśnięty drzwiami, kilkakrotnie w ciągu dnia w kuchni albo w stołowym pozostali truchleli: cóż to za potworny krzyk i wymyślanie, i przeprosiny. A zdarzało się tak dlatego, że ilekroć szło się do ustępu, ilekroć wchodziłam do spiżarni, zawsze ktoś' otworzył inne drzwi, wszystkie drzwi otwierały się wyłącznie na ten mały hali, tak więc drzwi klinowały się i zawsze ktoś" bywał nimi s'cis'nięty. Zazwyczaj stryj aszek Pepi, który częs'ciej od innych chodził do ustępu, zawsze starał się jak najszybciej opus'cić kuchnię, jednocześnie j ednak j a chciałam j ak naj szybciej prześliznąć się z butelką piwa i trzask i krzyk, a przede wszystkim dotknięcie ciał w półmroku... A kiedy indziej znów stryjaszek Pepi już obracał się w drzwiach kuchni, w drzwiach ustępu, ledwie uchylił drzwi, już usiłował się prześliznąć, jednakże Franci także chciał wyjść z sypialni, gdzie miał swoje biurko... 200 I tak było codziennie, i nikt nie potrafił zgadnąć, kiedy się to zdarzy, bo byliśmy wstydliwi, nikt nie zapowiadał, że idzie do ustępu, tak jakoś szło się tam zawsze w milczeniu, tak jakby do ustępu w ogóle się nie chodziło. Każdy, kogo przyłapano, gdy wychodził z klozetu, czerwienił się, długo siedział zmieszany przy stole, nim przyszedł do siebie, bo właśnie w tej samej chwili, kiedy nikt się tego nie spodziewał, gość albo ktoś z nas chciał jak najspieszniej się prześliznąć jak gdyby nigdy nic, w tej chwili, kiedy każdy myślał, że jest w przedpokoju, otwierały się jeszcze jedne drzwi i ściskały gościa albo kogoś z nas; i tak, zmaltretowani, kiedy uwolniliśmy się z drzwi, siadaliśmy, dziwiliśmy się i po cichu oskarżaliśmy się nawzajem, bo nigdy nie mogliśmy zrozumieć, że sami jesteśmy winni. Tak mu się już myliło, odwieźli go do domu starców, do pałacu hrabiego Szporka, na oddział dla niechodzących, gdy go odwiedziłam, zdumiało mnie, jak ten pałac jest zaprojektowany, zbudowany, bo drzwi są po bokach długich korytarzy i każdy, kto idzie, może być zagrożony jedynie przez tego, kto otwiera drzwi z drugiej strony, ale nikt nie jest zagrożony, bo taki panuje tam ład. Kiedy po raz pierwszy wróciłam z tego pałacu, spostrzegłam nagle nonsensowność tej naszej budowli, tego domu, który był jak moje życie, tego naszego przedpokoju, gdzie nadal zderzaliśmy się z Francinem i gośćmi, nadal przynajmniej raz na dzień straszył mnie trzask i zderzenie się tych drzwi i pragnęłam zamieszkać w tym pałacu, gdzie znajduje się dom starców, gdzie korytarze i drzwi tak są zbudowane, że nikt nie może być ściśnięty drzwiami. Dlatego marzyłam o domu starców, pragnęłam mieszkać, żyć w tym starym hrabiowskim pałacu, chodzić i spacerować po pałacowym parku, podziwiać posągi pięknych młodych kobiet, ciągle mieć przed sobą przestrzeń nawet za cenę tego, że musiałabym mieszkać w czteroosobowym czy ośmioosobowym pokoju, wyśniłam sobie tę bajkę, że małżonkowie mają swój pokoik... 201 Poza tym pociągało mnie centralne ogrzewanie, we wszystkich korytarzach pałacu, wszystkich ustępach, wszystkich pokojach i salach, wszędzie od wczesnej jesieni było ciepło... podczas gdy w willi nad Łabą od jesieni do wiosny wiatr i deszcz szarpały szybami w oknach, w całym domu panowały straszliwe przeciągi, paliliśmy z Francinem w jednym piecu, Franci wrzucał do niego kawałki pociętych opon, które paliły się i rozgrzewały na chwilę piec do czerwoności, jednakże ciepło było tylko wtedy, kiedy trzymałam ręce o kilka centymetrów od pieca. A przecież to byłam ja, która zaprojektowałam też taki pokój jak w Anglii, z oszkloną ścianą w kształcie zamkowego okna, sześć wielkich płyt szklanych tworzyło niemal całą ścianę i okno to wychodziło wprost na rzekę, skąd dął wiatr i zacinał deszcz, panował tu tak straszliwy przeciąg, że w naszym całym domu tak ciągnęło, jakby mi ktoś kładł chłodne ręce na czoło, na plecy... Mimo że mieliśmy kożuszki, trzęśliśmy się z zimna, chociaż w piecu płonął węgiel brunatny i kawałki opon, śnieg zacinał z ukosa i dom był ciągle pełen wiatru i przeciągów, które ocierały się chłodną taflą o lód. A działo się tak również dlatego, że wszystkie drzwi prowadziły do malutkiego hallu, nawet gdy byliśmy sami, dął tu taki wiatr, że trzepotały na nim nogawki Francinowych spodni, chusteczkę, która upadła, powiew porywał i rzucał na drzwi, w pokoju pana domu wywiało pieprz i sól na stole, przewróciło doniczkę z cyklamenem, moim ukochanym kwiatem... Ale co gorsza, przeważnie w nocy, pod wieczór, zawsze, kiedy się tego nie spodziewaliśmy, przeciąg otwierał jedne z drzwi, niespiesznie wstawaliśmy: któż to do nas przyszedł? Truchleliśmy: kto wejdzie? Ale wiatr i wichura znad rzeki tak nagle przybierały na sile, że trzaskały drzwiami i zamykały je, tak jakby opuszczał nas gość, którego obraziliśmy, mocnym trzaśnięciem drzwi mówiąc nam, że nigdy już do nas nie przyjdzie... A działo się to wszystko dlatego, że sama sobie zaprojektowałam doskonale idealną willę, która jednak w rzeczywistości przyniosła nam rozczarowanie, będąc dla nas zaklętym taje- 202 mniczym zamkiem gdzieś na wysokiej górze w Karpatach, domem, w jakim bywają panoptika, lunaparki... Często postanawialiśmy, że ten dom sprzedamy, że kupimy sobie tylko taki budyneczek, jaki mają sąsiedzi, domek z zestawionych ot, tak dwóch wagonów, w którym od jednego pieca było tak ciepło, że chodziłam się tam grzać i dziwiłam się, jak w tym domku cichutko, nawet gdy nad jego dachem przelatuje z łomotem wichura, pada śnieg i deszcz... Były tu takie małe okienka jak w wagonach, które są tuż za lokomotywą, okienka, jakie mają chałupki w górach... Było tu pięknie od jesieni do wiosny właśnie z powodu tej kuchenki, zwyczajnego kuchennego pieca, do którego dorzucało się łopatkę węgla, w którym spalało się wszystko drewno i pył, pieca kuchennego, który tchnął takim ciepłem, jakie wypełniało teraz pałac hrabiego Szporka, dom starców, gdzie na oddziale dla niechodzących z wolna wiądł stryjaszek Pepi, pałac jawiący mi się we śnie, leżałam często okutana kocami, po domu hulał wiatr, otwierał drzwi i trzaskając nimi, nieomal wyrywał je z futryn, aby znowu je otworzyć, ale czasami pozostawiał je otwarte, tak że wchodził przez nie wielki piękny obraz, obrazy tego, co było najpiękniejsze w browarze, co pięknego widziałam w pałacu, gdzie widziałam nie tylko siebie, ale także Francina, który kochał ciepło jeszcze bardziej niż ja... Kiedy jednak stamtąd, z drugiej strony rzeki, nadciągnął ostry powiew wiatru, który rozdzielił się, trafiwszy na dawny mur cmentarny i uderzając z całą siłą, rozbił jedno z sześciu okien oszklonego pokoju, wiedziałam, że jest niedobrze, wichura otworzyła na oścież zamknięte drzwi, Franci zerwał się, ale nie mógł już w przedpokoju uchwycić klamki, wiatr był silniejszy niż on, wszystkie drzwi otwarły się, w toalecie ręczniki unosiły się jak ogony oszalałych i goniących się wściekle krów, podmuch w spiżarni uniósł leciutko półeczki i z łatwością zmiótł z trzaskiem konfitury i słoje z kompotem, wichura wpadła do sypialni i wybiwszy szyby w oknach wywlokła na zewnątrz firanki, które powiewały poziomo i wydawały odgłos 203 sztandaru, chorągwi na maszcie, nakryłam się z głową kocem, ale wiatr, który teraz ucichł, jakby nabrał sił, tak mocno uderzył w łóżko, że uniósł je i rzucił je na dywan... A Franci stał w tym moim przedpokoiku, tym, który ja sama zaprojektowałam, wszystkie sześcioro drzwi otwierało się na przemian i zamykało z potężnym trzaśnięciem, Franci wciąż usiłował powstrzymać jedne z tych drzwi, jednakże pozostałe otwierając się i zamykając, obracały go i rzucały na ziemie, on zaś podnosił się znowu, by po chwili —jakby znalazł się w wirującej pralce — popychany nieregularnymi uderzeniami drzwi, runąć na ziemie... A potem nastąpiła chwila, której nie oczekiwaliśmy, chyba tylko po to wichura uderzyła w nasz dom... Ta ogromna szafa w sypialni, poryw wichury zwalił ją na podłogę, otwarła się na oścież i cały dom wypełniły zapachy wszelakich pudrów, porozbijały się słoiczki i pudełeczka ze starymi kremami do twarzy, po podłodze pociekły strumienie najrozmaitszych wód koloń-skich, jakie mi jeszcze zostały, jakich nie mogliśmy rozdać tym, którzy pomagali Francinowi w montowaniu śkody, nagle ta szafa z towarami z „Oreum" objawiła się jako wymówka, jako grzech, o którym dawno zapomnieliśmy... Jednakże mnie nagle wszystkie te zapachy i parszywe pudry postawiły na nogi, nagle pojęłam, że właściwie nigdy nie miałam się czego wstydzić, że nie byłam zdolna sprzeciwić się temu, żeby być drobnomieszczanką, a jeśli, to dopiero potem, bo szłam niewłaściwą drogą, gdy tak trochę walczyłam o prawo do swojego szczęścia, mimo iż w końcu zwyciężył Franci, który dzięki temu, że szłam na kolanach, wyrósł we własnych oczach i stał się moim panem... Wstałam, pochyliłam się pod wiatr, stałam i podmuch rzucał mi w twarz wszystkie te zapachy, otwierał wszystkie pudełeczka z pudrami, stałam, upadłam na podłogę, ale znów się podniosłam, śmiałam się na myśl o tym, że właściwie to ja sama zaprojektowałam sobie przedpokój o sześciorgu drzwi jedynie po to, aby nadeszła ta chwila, którą zmiotłam za sobą to 204 wszystko, co mnie przygniatało, chwila, kiedy zrozumiałam, że moje miejsce jest tu, w domu starców, a nie gdzie indziej, chwila, kiedy rozpoznawałam i nazywałam to wszystko pachnące, co wiatr ciskał mi w twarz i unosił dalej przez rozbite okno, w górę, pod niebo, gdzieś za cmentarz, gdzieś za rzekę, proszki zapewniające doskonały biust, tryumf kosmetyki „Elixir Lava-lier"... perfumy unoszące się i rozchodzące, i unoszone, zapachy zatopionych róż, grążeli, gałązki bzu i jaśminu... fantazje o trwałym zapachu... najdelikatniejsze płyny do włosów o woni fiołków... jak bryły lodu wiatr przygnał po podłodze mydła peruwiańskie usuwające zmarszczki... glicerynowe mydełka o zapachu leśnych kwiatów... i o ścianę rozprysnęły się wody brzozowe z Hamburga, strumyczki, które dodawały uroków młodości i oddalały starość... Rozsypały się perły Wenery, zapewniające cudownie białe ręce, nadlatywały znów obłoki różanych pudrów i zasypek, perfumy konwaliowe „Illusion", krople kwiatów bez alkoholu, które wprawiają w zachwyt wszystkie kobiety, zapachy mydeł liliowych, wiatr przywiał nawet z pudełka i przylepił mi do czoła opaskę usuwającą zmarszczki, płyny do włosów, wody do ust, do zębów i płukania jamy ustnej, a teraz z sypialni przypłynęły strużki jakichś cieczy, umoczywszy w nich palec i powąchawszy przekonałam się, że to rozbite szampony boraksowe... upiększające płyny do szyi i rąk... A wiatr wtargnął znów do naszego domku, uniósł pustą już szafę, leżącą na twarzy, po czym obiegł ją i potężnym uderzeniem cisnął nią w ten nieład pachnącego spustoszenia... a ja wiedziałam, że to uderzenie, ten odgłos — to ostatecznie zamknęło się wieko za moją przeszłością, że to już koniec wszystkiego, że to, co pozostanie po moim „Oreum", że wszystko to odwieziemy na śmieci, że nic mi już nie ciąży, że wszystko zostało zmiecione: tak dziecko bawiące się figurkami, zrzuca je ze stołu, aby podkreślić absurdalność zabawy... 205 •;;•';./ '' : .' Od Autora i'.-);•>:."> •: /. . Tekst ten został napisany przy współpracy i na pamiątkę trzech znawców i świadków dawnych złotych czasów, panów: Wacława Korzonka, Karola Wybornego i Otokara Rykra, którzy pisali swoje wspomnienia, tak jak się w ogóle powinno pisać: pod wrażeniem chwili i z potrzeby utrwalenia tego, o czym ludzie dawno już zapomnieli albo gubią się we wspomnieniach. Kiedy czytałem te ich teksty, uderzyło mnie wyczucie szczegółu, dlatego zawarłem z nimi przyjaźń, mimo iż już nie żyją- Pan Rykr wydał dawno swoją książkę własnym sumptem w ograniczonej liczbie egzemplarzy, pan Wacław Korzonek w miejscowym piśmie publikował w odcinkach swoje wspomnienia, pan Karol Wyborny pisał je piórem i ołówkiem. Pozwoliłem sobie wybrać pewne dokładne informacje, które wzruszają mnie i dzisiaj, i włączyć je do opowieści z domu starców, wpisać je w tekst, który w szczegółach realistyczny — w całości jednakże jest fikcją, mam nadzieję, że uda mi się z niej wydobyć więcej prawdy. A więc: niech wzbija się do lotu urojona posiadłość hrabiego Szporka, dziś — dom starców! ; Foto © Tomaś Mazał Tekst ten został napisany przy współpracy i na pamiątkę trzech znawców i świadków dawnych złotych czasów, panów: Wacława Korzonka, Karola Wybornego i Otokara Rykra, którzy pisali swoje wspomnienia, tak jak się w ogóle powinno pisać: pod wrażeniem chwili i z potrzeby utrwalenia tego, o czym ludzie dawno już zapomnieli albo gubią się we wspomnieniach. (...) Pozwoliłem sobie wybrać pewne dokładne informacje, które wzruszają mnie i dzisiaj, i włączyć je do opowieści z domu starców, wpisać je w tekst, który w szczegółach realistyczny - w całości jednakże jest fikcją, mam nadzieję, że uda mi się z niej wydobyć więcej prawdy. A więc: niech wzbija się do lotu urojona posiadłość hrabiego Szporka, dziś - dom starców! ISBN S3-flbbMt-7fl-0 Od Autora